Conrad Joseph Opowieści wybrane

Joseph Conrad




Opowieści wybrane


Heart Of Darkness. Jądro ciemności. tł. Aniela Zagórska

An Outpost Of Progress Placówka postępu. tł. Aniela Zagórska

Amy Foster. Amy Foster. tł. Aniela Zagórska

The Partner. Wspólnik. tł. Anna Niklewicz



Przedmowa

1


Oto leży przede mną kartka papieru, niepokalana w swej białości: mam napisać przedmową do czterech opowiadań Conrada, wydanych w tym zestawieniu po raz pierwszy. To wielka odpowiedzialność — taka przedmowa. Nie wolno w niej podawać swoich indywidualnych impresyj, wrażeń z lektury, upodobań i antypatii — chodzi przecież o Conrada; o człowieka, którego cechowała zawsze największa powaga i odpowiedzialność, z jaką podchodził do swej pracy pisarskiej. Praca pisarska zaś nie zaczyna się od chwili, gdy się bierze kartką papieru i pióro do ręki — jest to etap końcowy. Zaczyna się ona w chwili, gdy oko artysty — z podziwem, zachwytem i zgrozą, lecz przede wszystkim kierowane ciekawością i tęsknotą za prawdą — spocznie na jakimś wycinku rzeczywistości, którą — w owym stadium końcowym, nigdy nieprzewidzianym i zawsze trochę zagadkowym — pisarz spróbuje wyrazić i ukazać; ukazać wraz ze swym zachwytem i zgrozą, ze swą tęsknotą i miłością. Jeśli chodzi o rdzeń tematyki tomu, który właśnie w tej chwili czytelnik otworzył, niby wrota wiodące do zaczarowanego ogrodu, gdzie wszystko jest fikcją i wszystko jest prawdą, rdzeń ten dojrzał Conrad w czasie wyprawy w głąb belgijskiego Konga, jaką odbył w roku 1890. Pojechał tam jako człowiek dojrzały, pełen sił i zapału; pojechał jak do kraju swoich marzeń młodzieńczych — jeszcze z krakowskich szkolnych czasów, kiedy to pochylał się nad atlasem i z chłopięcym głodem egzotyki, przygód i pięknych podroży roił o wnętrzu Czarnego Lądu, przedstawiającym się zresztą na mapie w znacznej mierze jako białe plamy — owe tajemnicze plamy jeszcze bardziej pobudzały wyobraźnię. To nie jest moja rekonstrukcja — wyznania te znajdzie czytelnik u wstępu do „Jądra ciemności”, co prawda włożone w usta porte–parole autora, kapitana Marlowa. Lecz żeby zrozumieć, czym była dla Conrada ta wyprawa po „wielkiej, potężnej rzece, którą się oglądało na mapie podobną do olbrzymiego węża, ze łbem w morzu, z ciałem wijącym się poprzez rozległą krainę, z ogonem zagubionym w głębi lądu”, nie wolno stracić z oczu owych marzeń chłopięcych. Z wyprawy tej wyniósł Conrad zrujnowane zdrowie, lecz jeszcze w większej mierze od sił organizmu uległy strzaskaniu chłopięce marzenia i złudy, nienaruszone przez lata żeglugi, lata niebezpieczeństw, odpowiedzialności i nieustannego czuwania; lata tak bogate, że starczyły Conradowi na wypełnienie jego olbrzymiego dzieła pisarskiego. Z głębi Czarnego Lądu wywiózł pozornie niewiele — cały łup mógł „zmieścić w bocznej kieszeni, starannie go złożywszy” — jak sam wyznaje: jest to właśnie „Jądro ciemności” i „Placówka postępu”; oczywiście napisał te utwory dużo później, owa „boczna kieszeń” dotyczy pierwszego stadium twórczości — widzenia — nie mającego nic wspólnego z rękopisem. Gdy myślimy o potędze armatniego pocisku, nie zastanawiamy się nad ładunkiem zawierającym proch; lecz moc pocisku pochodzi od owego ładunku, który może leżeć latami, nim wywołana jakąś okolicznością iskra — zapalona świadomie lub przez tak zwany „przypadek”, wyzwoli energię i spowoduje wybuch. W tej chwili interesuje nas ów ładunek z prochem, nie zaś jego skutki, które czytelnik pozna w czasie lektury tego tomu.

W ciągu niedługiej stosunkowo wyprawy runęły chłopięce marzenia, zawalił się świat młodzieńczej romantyki, którym pisarz żył dotąd. Końcowe wyznania Kurtza z „Jądra ciemności”, ów straszliwy „okrzyk szeptem”, wydany przed śmiercią przez człowieka, na którego twarzy malował się wyraz „ponurej pychy, bezlitosnej siły, przeraźliwego strachu — głębokiej i beznadziejnej rozpaczy”, „ohyda! ohyda!” — brzmi tak sugestywnie, z tak zadziwiającą szczerością, że nie można wątpić w — co najmniej! — solidaryzowanie się pisarza z tą bezlitosną oceną. Lecz Conrad „nie poszedł za Kurtzem” — w nicość i śmierć. Został, „by prześnić ten koszmar do końca”. Potrafił się też z niego wyzwolić i przezwyciężyć go, a to wyzwolenie zmieniło Conrada do gruntu. Dzięki uprzejmości kuzynki pisarza, p. Karoli Zagórskiej, jestem w posiadaniu paru szczegółów biograficznych dotyczących właśnie „Jądra ciemności”. Conrad w poufnej rozmowie, gdy p. Zagórska powiedziała mu, że byłoby lepiej, gdyby go ominęła ta koszmarna wyprawa, opłacona zrujnowanym zdrowiem, powiedział wyraźnie: „Nie mogę sobie wyobrazić mojego życia bez tej, jak ją nazywasz, koszmarnej wyprawy — i nie żałuję straconego zdrowia. Właśnie tam chciałem jechać… Przeżyłem to de mon mieux i zdołałem koszmar zanotować”. A po chwili: „Nie lubię się cofać, nie lubię omijać tego, co mi staje na drodze — chyba że to są pnie i martwe kłody czyhające na dno statku. Po koszmarnej wyprawie byłem innym człowiekiem — czy też znalazłem siebie”. A oto inne wyznanie, podane przez doskonałego znawcę Conrada, Mortona D. Zabela, w jego ostatnim szkicu o wielkim pisarzu, zamieszczonym jako wstęp do podręcznego wydania Conrada (wyd. The Viking Press), wyznanie uczynione przyjacielowi pisarza, E. Garnettowi: „Przed podróżą do Konga byłem po prostu zwierzęciem” (po angielsku brzmi to nieco łagodniej: „I was just a mere animal”). Niezwykłe wyznanie!

Lecz co ono znaczy? Czyż należy je rozumieć, jakoby Conrad popełniał „czyny zwierzęce”, „żył jak zwierzę”? Z jego biografii wiemy, że nic podobnego nie miało miejsca, a w jego twórczości nie znajdujemy żadnego śladu czynów, które by mógł w ten sposób zakwalifikować — u tego zaś, tak osobistego pisarza, którego cała twórczość jest jakimś najbardziej wnikliwym, odważnym i szczerym rachunkiem sumienia i rachunkiem życia, jest nie do pomyślenia, by czyny tego rodzaju nie trafiły na karty powieści. Nie, tę interpretację trzeba zupełnie wykluczyć. Więc jak należy rozumieć owo wyznanie? Czy nie znaczy ono po prostu, że przedtem Conrad był ślepy „jak zwierzę”, że brał wiele pozorów za prawdę, a wiele złudzeń za rzeczywistość? Że nie miał ostrości widzenia — a może pełni współczucia — które jest znamieniem prawdziwego człowieczeństwa? W Afryce centralnej, w tym miejscu, „gdzie panuje mrok” (a przecież jest to kraina rozżarzona słońcem do białości), Conrad zetknął się z koszmarem, z tragedią chciwości i kamiennych serc, z upodleniem człowieka — tego, który upadlał, i tego, który się podlił — a to było jakby snopem światła rozjaśniającym ciemności. By widzieć w pełni blask słońca i wspaniałość gwiazd, trzeba dojrzeć głębię mroku — i Conrad, podobnie jak Dante, mógł o sobie powiedzieć, że przeszedł przez piekło. Zrozumiał czarną mroczność piekieł i odtąd nigdy nie uległ pokusie sądzenia wedle pozorów. Przejrzał — przestał być zwierzęciem, stał się człowiekiem i stał się artystą.

Jak u tych, którzy przeszli przez piekło, pozostała mu powaga widzenia będąca pamięcią przeżytego koszmaru — powaga tego, który widział głębię upadku, który pochylał się nad człowiekiem — legendarnym, bohaterskim, zezwierzęciałym Kurtzem — szepczącym w śmiertelnej agonii straszliwe słowa sumujące jego własne życie:

— Ohyda! Ohyda!



2

Jądro ciemności” jako rodzaj literacki jest czymś jedynym i niepowtarzalnym w całej twórczości Conrada. On sam nazywa je skromnie opowiadaniem. Istotnie, zaczyna się ono, jak wiele jego utworów: gawędą Marlowa na zakotwiczonym stateczku czekającym godziny odpływu. Grupka przyjaciół gawędzi dla zabicia czasu i Marlowowi przypomina się jego dawna wyprawa w głąb Afryki. Ale wkrótce ton opowiadania zmienia się radykalnie, gubi gawędziarską bezpośredniość, barwy nabierają intensywności, zaczynają kontrastować, zjawia się jakaś przejmująca, patetyczna tonacja, rosnąca coraz mocniej, w miarę jak posuwamy się w głąb nieznanej krainy, gdzie czeka nas wyolbrzymiona przez legendę, półrealna, niemal mityczna postać Kurtza. W tej płonącej w blaskach tropikalnego słońca podróży mroki się zagęszczają, krajobraz, rzeka z czyhającymi na dno statku kłodami powalonych drzew, ludzie, zarośla z czającym się w głębi, tajemniczym żywiołem, nawet żelazne pudło parowca i jego przeraźliwa gwizdawka, nawet kryte falistą blachą baraki — wszystko nabiera kształtów baśniowych, pełnych grozy i okrucieństwa, zagadkowości i jakiegoś straszliwego nonsensu, lęku i zła. Tak jest — właśnie koszmaru. Lecz przecie szczegóły są realistyczne i zrozumiałe, opis celny i wierny, często brutalny, nieraz robiony z bezlitosną drobiazgowością. A jednak ten sen, zły sen, potworny i makabryczny — sen ten jest prawdą; był realnym przeżyciem; tym jest okropniejszy. Zwartość obrazowania nie ma już nic z gawędziarskiej rozlewności początku, a drobne przerwy w opowiadaniu są jak chwile folgi, chwile przebudzenia, po którym znów zanurzymy się w świat, nazwany przez jednego z jego współtwórców tym straszliwym słowem—obelgą, obrazującym dno piekła — które jest właśnie ohydą.

Nie, „Jądro ciemności” nie jest opowiadaniem — to poemat. Poemat o grozie życia, o grozie chciwości i zła, o łupieskiej żądzy panowania nad światem, o bezwzględności człowieka dla człowieka i upodleniu niewolników. To oskarżenie i obrona, to próba dotarcia do dna duszy —człowieka, w której roi się wszystko: podłość jest pomieszana ze szlachetnością, fantazja i wielki gest — z okrucieństwem, męstwo z miernotą, wielkie ideały ze zdradą tychże ideałów — biada tym, co zaufali pozorom! „Jądro ciemności” to kraina bez Boga, bez prawa, bez miłości, bez dobra — to ziemia, która posiada jedyną wartość dla zdobywców: kość słoniową. To nie jest piekło upału, dżungli, ludożerców, krokodyli, moskitów, żółtej febry, dziczy i pustki — to piekło skamieniałych serc ludzkich. W nich właśnie — w tych oszalałych żądzą zdobyczy sercach — panuje mrok, szaleje „pycha, bezlitosna siła, strach przeraźliwy — głęboka, beznadziejna rozpacz”. I aby to piekło ukazać, musiał Conrad napisać właśnie poemat, „zupełnie inny rodzaj sztuki”, jak on sam o „Jądrze ciemności” powiada. Chciał bowiem „nadać ponuremu tematowi złowrogi rezonans, ton bardzo swoisty i przeciągłą wibrację, które… zostaną w powietrzu i będą dźwięczały, gdy ostatnia nuta już przebrzmi”.

Dumne słowa — słowa, które mógł wypowiedzieć mistrz w pełni świadomy swej sztuki; lecz w jego ustach nie brzmią jak puste samochwalstwo. Dziwna jest rezerwa Conrada — rezerwa głębokiej zadumy i ściszenia, właśnie pokory, właśnie poczucia kruchości sił ludzkich — gdy pisze o „Jądrze ciemności”. — „Chciałem — powiada — uczynić owo przeżycie bliższe umysłom i sercom czytelników” — i dlatego był mu potrzebny „inny rodzaj sztuki”. Znalazł go — i ukazał nam jądro ciemności zatajone w głębi serca każdego z nas. A to ukazanie ma moc oczyszczającą i twórczą — jak każde wielkie dzieło sztuki.



3


Conrad opatrywał tomy swoich dzieł (w zbiorowym wydaniu) w przedmowy, opisujące powstanie poszczególnych utworów, wspomnienia ze spotkanymi ludźmi,których wprowadził na karty swych opowieści, wreszcie kompozycję poszczególnych tomów. Kiedy się zabierałem do pisania tej przedmowy, próbowałem wyobrazić sobie, jakby ją Conrad napisał. Zebrane w tom opowiadania stanowią zawsze jakąś kompozycję, nawet jeśli zgromadzono je przypadkowo; jakoś się uzupełniają lub kontrastują, grają dysonansem lub tworzą harmonijny akord. Wybór czterech opowiadań: „Jądro ciemności”, „Placówka postępu”, „Amy Foster” oraz „Wspólnik”, posiada swoją znamienną wymowę, podkreśla pewną tonację w twórczości pisarza, trudniejszą do zauważenia, gdy utwory te są rozrzucone w czterech tomach. Jakby Conrad skomentował — i uwypuklił — powyższy wybór?

Myślę, że mogłaby to być przedmowa z akcentami polemicznymi. Byli ludzie, którzy go określali jako pisarza „egzotycznego” — co doprowadzało Conrada niemal do pasji. Spotykałem nawet określenie go jako pisarza „kolonialnego” — piszącego utwory o koloniach — taka kwalifikacja pewnie by go doprowadziła do furii. A jednak dwa pierwsze — z czterech wymienionych opowiadań — są właśnie poświęcone zagadnieniom kolonialnym. Są oskarżeniem i pamfletem, lecz oskarżeniem pełnym współczucia i bólu; widać to wyraźnie w „Placówce postępu”. Nie wolno przeoczyć tego ironicznego tytułu i zestawienia go z makabrą, jaka się w owej stacji handlowej rozegrała. Conrad bardzo oszczędnie operuje komentarzem autorskim — „Jądro ciemności” i „Placówka postępu”, te dwa oskarżające i osądzające tytuły, są bardzo jaskrawym komentarzem. Niechże czytelnik sam odczyta ten wyraźny — choć nacechowany umiarem — komentarz obu tytułów. I niechże nie popełnia krzywdy wobec pisarza, który w swych dziełach najszlachetniejszymi cechami — wierności nawet przegranej sprawie, męstwa, przyjaźni i mądrości — obdarzył jakże hojnie ludzi o innym, niż jego własny, kolorze skóry. Te dwa opowiadania mogą wystarczyć za dowód — za dowód szerokości spojrzenia, wielkości serca i odwagi pisarskiej.

Amy Foster” warto przypomnieć tym wszystkim, którzy z ironicznym wzruszeniem ramion mówią o polskości pisarza. Zabel zaczyna swój szkic od czterech urywków, które uważa za istotne dla stosunku pisarza do Polski, „do tego kraju, który od synów swych większej żąda miłości niż jakikolwiek inny kraj na świecie; miłości pełnej żałosnego ukochania, jakim się kocha umarłych a niezapomnianych; niewygasającego płomienia beznadziejnego uczucia, jakie tylko żywy, tchnieniem ciepły ideał obudzić w nas może — na dumę naszą, na umęczenie, na wywyższenie nasze i na upadek najniższy” („Książę Roman”). Któż w literaturze naszej — może nie piękniej, ale żarliwiej — wyraził miłość do swej prawdziwej ojczyzny? W ostatnim rozdziale swego szkicu, rozważając stosunek Conrada do Anglii, Zabel zamyka swe wywody słowami: „Może Conrada wierność, najgłębsza i ukryta, leżała gdzie indziej i — jak ten rozbitek z «Amy Foster», Polak Janko — Conrad swoją najgłębszą tęsknotę zachował dla innego zakątka ziemi”.

Antoni Gołubiew



Jądro ciemności


Jacht krążowniczy Nellie obrócił się na kotwicy bez najlżejszego trzepotu żagli i stanął bez ruchu. Przypływ się skończył, wiatr ucichł prawie zupełnie, a że jacht kierował się w dół rzeki, nie pozostawało nic innego jak tylko zatrzymać się i czekać odpływu.

Przymorski obszar Tamizy rozciągał się przed nami jak początek nieskończonego wodnego szlaku. Morze i niebo w oddali spajały się z sobą bez śladu, a w świetlistej przestrzeni wysuszone na słońcu żagle szkut, dryfujących w górę z przypływem, zdawały się tkwić spokojnie w kępkach czerwonych, mocno napiętych płócien, błyskając pokostowanymi rejkami. Na niskich brzegach stała mgła ścieląca się ku morzu coraz cieńszą warstwą. Powietrze było ciemne nad Gravesend, a jeszcze dalej w głąb zdawało się zgęszczać w ponury mrok, skupiony w posępnym bezruchu nad najbardziej rozległym i najpotężniejszym miastem świata.

Naszym kapitanem i gospodarzem był dyrektor różnych towarzystw. Gdy tak stał na baku, tyłem do nas, patrząc w stronę morza, wszyscy czterej spoglądaliśmy ku niemu z prawdziwą życzliwością. Na całej rzece nie była nikogo o wyglądzie tak typowo marynarskim. Przypominał pilota, który dla marynarza jest wcieleniem wiarogodności. Trudno było uwierzyć, że teren jego pracy nie leży hen, u świetlanego ujścia rzeki, lecz w górze Tamizy, wśród ponurego mroku.

Jednoczyła nas — jak już gdzieś powiedziałem — więź morza. Była nie tylko łącznikiem naszych serc w czasie długich okresów rozstania, ale uczyła wzajemnej pobłażliwości dla snutych przez nas opowiadań — a nawet dla naszych poglądów. Prawnik — najmilszy z towarzyszy — ze względu na pokaźną ilość lat i cnót był w posiadaniu jedynej poduszki na pokładzie i leżał na jedynej derce. Buchalter wydobył już pudełko z dominem i zabawiał się ustawianiem domków z kostek. Marlow siedział, skrzyżowawszy nogi, w głębi rufy, oparty o tylny maszt. Miał zapadłe policzki, żółtą cerę, proste plecy, wygląd ascety, a ze swymi obwisłymi ramionami i rękoma leżącymi na kolanach dłonią ku górze podobny był do bożka. Dyrektor upewniwszy się, że kotwica dobrze trzyma, przyszedł na rufę i zasiadł między nami. Zamieniliśmy leniwie kilka słów. Potem na jachcie zapadło milczenie. Dla jakiejś tam przyczyny nie rozpoczynaliśmy partii domina. Ogarnęła nas zaduma i mieliśmy ochotę tylko się patrzeć przed siebie. Dzień się kończył wśród cichej pogody, wspaniałej, nieskazitelnej. Woda jaśniała spokojnie; niebo bez żadnej plamki było dobrotliwym bezmiarem nieskalanego światła; nawet mgły na mokradłach Essexu wyglądały jak zwiewna, promienista tkanina, zwisająca z lesistych wyniosłości w głębi lądu i układająca się na niskich brzegach w fałdy przejrzystej draperii. Tylko ku zachodowi nad górnym brzegiem rzeki tkwił skupiony mrok i ściemniał się z każdą minutą, jakby rozgniewany zbliżaniem się słońca.

Wreszcie słońce zsunęło się nisko, zakreślając niedostrzegalny łuk, i od gorejącej białości przeszło w ciemną czerwień bez promieni i bez ciepła, jakby miało nagle zagasnąć, rażone śmiercią przy zetknięciu z owym mrokiem ścielącym się posępnie nad ciżbą ludzi.

Woda legła zmianie, a pogoda stała się mniej świetna, lecz jak gdyby głębsza. Stara rzeka rozlana szeroko wypoczywała bez ruchu u schyłku dnia — po całych wiekach dzielnego służenia rasie zaludniającej jej brzegi — rozpostarta spokojnie w swej godności wodnego szlaku, wiodącego do najdalszych krańców ziemi. Nie patrzyliśmy na czcigodną rzekę z punktu widzenia krótkiego, wartkiego dnia, który się zjawia i odchodzi na zawsze, ale widzieliśmy ją we wzniosłym świetle trwałych wspomnień I zaiste, nic łatwiejszego dla ludzi, którzy — jak to się mówi — „poświęcili się morzu” z szacunkiem i przywiązaniem, niż wywołać wielkiego ducha przeszłości na przymorskim obszarze Tamizy. Przypływ i odpływ biegną tam i z powrotem w nieustającej służbie, przepełnione wspomnieniami o okrętach i ludziach, których niosły ku domowemu wytchnieniu lub ku walkom na morzach. Prądy te znały wszystkich mężów, którymi szczyci się naród, i służyły im wszystkim, od Sir Franciszka Drake’a do Sir Johna Franklina, rycerzom utytułowanym lub bez tytułu, wielkim błędnym rycerzom morza. Prądy te dźwigały wszystkie statki; imiona ich błyszczały w pomroce wieków jak drogocenne kamienie, począwszy od Złotej Łani powracającej z łonem pełnym skarbów — statku, co po odwiedzinach Jej Królewskiej Mości znika z gigantycznej opowieści — aż do Erebu i Terroru, które puściły się na inne podboje — aby już nigdy nie wrócić. Prądy te znały i okręty, i ludzi. Znały tych, co wypłynęli z Deptford, z Greenwich, z Erith — awanturników i osadników; znały okręty królewskie i okręty finansistów, kapitanów, admirałów; znały ciemne figury z handlu ze wschodem i upełnomocnionych „generałów” wschodnio—indyjskich flot. Łowcy złota lub łowcy sławy — wszyscy oni płynęli tą rzeką, dzierżąc miecz, a często i pochodnię — wysłannicy potęgi z głębi kraju, niosący iskry świętego ognia. Któraż wielkość nie płynęła z prądem tej rzeki, dążąc ku tajemnicy nieznanych ziem!… Niosła marzenia ludzkie, nasiona rzeczypospolitych, zarodki cesarstw.

Słońce zaszło; zmierzch padł na rzekę i światła zaczęły się ukazywać wzdłuż brzegu. Latarnia morska Chapmana, stojąca na trzech nogach wśród błotnej ławicy, rzucała mocny blask. Okrętowe światła dążyły żeglownym szlakiem — odbywał się wielki ruch światełek w górę i w dół rzeki. Dalej na zachód, nad górnym biegiem, leże potwornego miasta znaczyło się wciąż złowieszczo na niebie — ponurą mgłą w słońcu, mętnym blaskiem pod gwiazdami.

— A i to miejsce — odezwał się nagle Marlow — było ongi jednym z mrocznych zakątków ziemi.

Marlow jeden jedyny spośród nas wciąż jeszcze „służył na morzu”. Najgorszy zarzut, jaki mógł go spotkać, to ten, że nie był typowym przedstawicielem swojego zawodu. Był to marynarz, ale był to również wędrowiec, gdy tymczasem większość marynarzy prowadzi, jeśli można się tak wyrazić, życie osiadłe. Ich usposobienie należy do kategorii domatorskich, a dom zawsze jest z nimi — okręt; tak samo jak ich kraj — morze. Jeden okręt jest bardzo podobny do drugiego, a morze zawsze jest jednakowe. Wśród niezmienności otoczenia obce wybrzeża, obce twarze, zmienny ogrom życia przesuwają się koło nich, przesłonięte bynajmniej nie poczuciem tajemnicy, lecz nieco pogardliwą niewiedzą; gdyż dla marynarza nie ma nic tajemniczego — chyba samo morze, które jest władcą jego istnienia; władcą równie niezbadanym jak los. Co zaś do reszty świata — przypadkowy spacer poza godzinami służby lub przypadkowa pijatyka na wybrzeżu wystarcza, aby odsłonić przed marynarzem tajemnicę całego kontynentu, i na ogół uważa on, że tajemnica nie była warta poznania. Opowiadania żeglarzy są proste, bezpośrednie, nie grzeszące zbytkiem sensu. Lecz Marlow nie był typowym żeglarzem (wyjąwszy jego skłonność do opowiadań) i według niego sens jakiegoś epizodu nie tkwił w środku jak pestka — lecz otaczał z zewnątrz opowieść, która tylko rzucała na niego światło — jak blask oświetla opary — na wzór mglistych aureoli, widzialnych czasem przy widmowym oświetleniu księżyca.

Uwaga Marlowa nie zaskoczyła nas wcale. To było zupełnie w jego stylu. Przyjęliśmy ją w milczeniu. Nikt nie zdobył się nawet na mruknięcie, a on wkrótce zaczął znów mówić powoli:

— Mam na myśli bardzo dawne czasy, kiedy Rzymianie przybyli tu po raz pierwszy, tysiąc dziewięćset lat temu — wczoraj… Światło biło później z tej rzeki — wspominaliście o rycerzach? Tak; ale to wszystko jest jak blask przebiegający równiną, jak błyskawica wśród chmur. Żyjemy w tym błysku — oby trwał, póki stara ziemia toczyć się będzie! Lecz wczoraj była tu ciemność. Wyobraźcie sobie uczucia dowódcy pięknej — jak to się nazywało? — triremy na Morzu Śródziemnym, uczucia dowódcy, którego nagle odkomenderowano na północ: przebiega Galię w pośpiechu; powierzają mu jeden z tych statków, budowanych przez legionistów — musieli to być cudowni ludzie i bardzo obrotni — budowanych jak się zdaje, całymi setkami w przeciągu miesiąca lub dwóch, jeżeli można wierzyć temu, co się czyta. Wyobraźcie go sobie tutaj: istny kraniec świata, morze barwy ołowiu, niebo barwy dymu, okręt o zawartości concertina — a dowódca prowadzi go w górę rzeki, wioząc zapasy czy rozkazy, czy co tam chcecie. Ławice piasku, bagna, lasy, dzicy ludzie — znikoma ilość pożywienia odpowiedniego dla cywilizowanego człowieka, a do picia nic prócz wody w Tamizie. Nie ma tu falerneńskiego wina; wysiadać na brzeg nie można. Tu i tam obóz wojskowy zagubiony w dziczy jak igła w kopcu siana — zimno, mgła, burze, choroby, wygnanie i śmierć — śmierć czatująca w powietrzu, w wodzie, w gąszczu. Musieli tu ginąć jak muchy. Ale dowódca na pewno poprowadził tę wyprawę bardzo dobrze, niewiele o tym myśląc — chyba może później, kiedy się chełpił tym wszystkim, co przeszedł swego czasu. Byli to ludzie dość mężni, by stawić czoło ciemności. A może takiemu dowódcy dodawała ducha nadzieja, że dostanie się z czasem do floty w Rawennie — jeśli miał dobrych przyjaciół w Rzymie i jeśli wytrzymał straszny klimat.

— Albo wyobraźcie sobie, że przyzwoity młody obywatel w todze, może cokolwiek zbyt gorliwie uprawiający grę w kości — zjawia się tutaj w świcie jakiegoś prefekta czy też poborcy podatków, albo wreszcie kupca — aby poprawić swój los. Ląduje na trzęsawisku, maszeruje przez lasy i osiadłszy na jakiejś placówce w głębi lądu czuje, że dzicz, ostateczna dzicz zamknęła się wkoło niego — tajemnicze życie dziczy, które tętni w lesie, w dżungli, w sercach dzikich ludzi. Nie ma wtajemniczenia w takie misteria. Nasz obywatel musi żyć pośród niepojętego, które zarazem jest nienawistne. To niepojęte zaczyna na niego działać, pociąga go, urzeka. Urzeka go to, co jest odrażające. Pojmujecie? Wyobraźcie sobie rosnący w tym człowieku żal, pragnienie ucieczki, bezsilny niesmak, poddanie się, nienawiść.

Zamilkł.

— Zważcie — zaczął znów siedząc ze skrzyżowanymi nogami; podniósł rękę obróconą dłonią na zewnątrz — zupełnie jak Budda nauczający w europejskim ubraniu i bez lotosa — zważcie — powtórzył — że żaden z nas nie czułby tak jak oni. Nas ratuje wiara w skuteczność naszej pracy — oddanie się jej. Ale tamci ludzie doprawdy nie przedstawiali sobą nic nadzwyczajnego. Kolonistami nie byli; podejrzewam, że ich administracja nie różniła się niczym od ucisku. To byli zdobywcy, a do tego potrzeba tylko bezmyślnej siły — i nie ma się czym szczycić, jeśli się ją posiada, ponieważ siła ta jest po prostu przypadkiem i wypływa ze słabości innych. Zagarniali, co mogli — ze zwykłej chciwości. Była to po prostu kradzież z włamaniem, masowe morderstwo na wielką skalę, a ludzie rzucali się w to na oślep — jak przystoi tym, którzy napastują mrok. Zdobywanie ziemi — polegające przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach — nie jest rzeczą piękną, jeśli się w nią wejrzy zbyt blisko. Odkupią ją tylko idea, idea, która tkwi w głębi; nie sentymentalny pozór, tylko idea; i altruistyczna wiara w tę ideę — coś, co można wyznawać i bić przed tym pokłony, i składać ofiary…

Urwał. Płomyki ślizgały się po rzece: małe zielone płomyki, czerwone, białe, ścigały się nawzajem, dopędzały, łączyły, krzyżowały — aby się rozstać spiesznie lub powoli. Ruch handlowy wielkiego miasta trwał na bezsennej rzece wśród gęstniejącego mroku.

Przypatrywaliśmy się, czekając cierpliwie — nic innego nie można było robić aż do końca przypływu; lecz dopiero po dłuższym milczeniu Marlow rzekł z wahaniem w głosie: — Pamiętacie pewno, koledzy, że byłem czas jakiś marynarzem na słodkich wodach… — i wówczas wiedzieliśmy już, że nim odpływ się zacznie, jest nam sądzone wysłuchać jednej z rozlicznych przygód Marlowa, które nie doprowadzały do żadnej konkluzji.

— Nie chcę nudzić was tym, co spotkało mnie samego — zaczął, zdradzając tą uwagą słabość właściwą wielu gawędziarzom, którzy tak często zdają się nie wiedzieć, co ich słuchaczy najbardziej interesuje. — Lecz aby zrozumieć wpływ, jaki to na mnie wywarło, musicie wiedzieć, w jaki sposób się tam znalazłem, co zobaczyłem, jak popłynąłem w górę rzeki aż do miejsca, gdzie spotkałem się po raz pierwszy z tym nieborakiem. Był to najdalszy punkt mojej wyprawy i kulminacyjny punkt moich przeżyć, który rzucił jak gdyby pewne światło na to, co mnie otaczało — i na moje myśli. Wszystko to było dość ponure, i żałosne, i wcale nie nadzwyczajne — i niezupełnie jasne; bynajmniej. Nie, nie było jasne. A jednak zdaje mi się, że rzuciło pewnego rodzaju światło.

Powróciłem wówczas, jak pamiętacie, do Londynu po dłuższej żegludze na Oceanie Indyjskim, Spokojnym, na Morzach Chińskich — po porządnej porcji Wschodu — trwało to około sześciu lat. Wałęsałem się tu i ówdzie, przeszkadzając kolegom w pracy i nachodząc ich domy, zupełnie jakby mi niebo poruczyło misję cywilizacyjną. Przez pewien czas było to bardzo przyjemne, lecz wkrótce zmęczyłem się wypoczynkiem. Wówczas zacząłem rozglądać się za okrętem — co jest chyba najcięższą pracą na świecie. Ale okręty nie chciały na mnie nawet spojrzeć. Poczułem się zmęczony.

Otóż kiedy byłem małym chłopczykiem, miałem namiętność do map. Wpatrywałem się godzinami w Południową Amerykę lub Afrykę, lub Australię, pogrążając się we wspaniałościach odkrywczych podróży. W owych czasach było jeszcze wiele pustych miejsc na ziemi, a jeśli które z nich wydawało mi się na mapie szczególnie ponętne (one wszystkie tak właśnie wyglądają), kładłem na nim palec i mówiłem: „Pojadę tam, jak dorosnę”. Pamiętam, że biegun północny należał do tych miejsc. Nie zajechałem tam jeszcze, a teraz już próbować nie będę. Czar prysł. Inne znów miejsca były rozrzucone w okolicach równika i po wszelkich szerokościach geograficznych obu półkul. Zwiedziłem niektóre z nich i… nie będziemy o tym mówili. Ale było tam jedno — największe i — że tak powiem — najbardziej puste, do którego ciągnęło mię najsilniej.

Prawda, że w chwili mojej wyprawy to miejsce puste już nie było. Od czasów mego dzieciństwa zapełniły je rzeki i jeziora, i nazwy. Przestało być próżną przestrzenią pełną rozkosznej tajemnicy — białą plamą, budzącą w chłopcu wspaniałe marzenia. Przeobraziło się w przestwór, gdzie panuje mrok. Ale była tam przede wszystkim jedna rzeka, wielka, potężna, którą się oglądało na mapie, podobną do olbrzymiego, wyciągniętego węża, z łbem w morzu, z ciałem wijącym się poprzez rozległą krainę, z ogonem zagubionym w głębi lądu. Gdy się jej przyglądałem na mapie przez okno sklepowej wystawy, przykuwała mnie ta rzeka, jak wąż przykuwa wzrokiem niemądrego, małego ptaszka.

Przypomniałem sobie, że istnieje jakieś towarzystwo, spółka dla handlu na owej rzece. Do licha! Przyszło mi na myśl, że przecież nie mogą prowadzić handlu bez posługiwania się jakimiś statkami na tej ogromnej wodnej przestrzeni — bez parowców! Dlaczegobym nie miał się postarać o dowództwo któregoś z nich? Szedłem dalej przez Fleet Street, ale nie mogłem się pozbyć tych myśli. Wąż mnie oczarował.

To handlowe towarzystwo było spółką kontynentalną, ale mam mnóstwo krewnych na kontynencie, ponieważ mówią, że tam jest taniej i o wiele przyjemniej, niżby się zdawało.

Z przykrością muszę wyznać, że zacząłem swych krewnych nudzić. Już to samo było dla mnie czymś zupełnie nowym. Rozumiecie, nie miałem zwyczaju w taki sposób brać się do rzeczy. Szedłem zawsze swoją własną drogą, na własnych nogach, tam dokąd miałem ochotę. I nie byłbym wierzył, że jestem zdolny do czegoś podobnego, tylko że tym razem czułem, że muszę się tam dostać — tak czy inaczej. Więc ich zanudzałem. Mężczyźni mówili mi: „Mój drogi” — i nie robili nic. Wówczas — czy uwierzycie? — udałem się do kobiet. Ja, Charlie Marlow, zaprzągłem do roboty kobiety, aby dostać posadę. Słowo daję! Widzicie — prześladowała mnie ta myśl. Miałem ciotkę, zacną, entuzjastyczną duszę. Napisała mi: „To będzie cudowne. Gotowam zrobić dla ciebie wszystko, wszystko. Myśl jest świetna. Znam żonę jednego z członków administracji, postawionego bardzo wysoko; znam także człowieka, który ma wielkie wpływy” — i tak dalej, i tak dalej. Postanowiła poty suszyć głowę ludziom, póki nie zamianują mnie kapitanem rzecznego parowca — ponieważ taka była moja fantazja.

Oczywiście dostałem nominację; i dostałem ją bardzo prędko. Zdaje się, że towarzystwo dowiedziało się o śmierci jednego z kapitanów, który został zabity w bójce z krajowcami. To było moje szczęście i tym bardziej zachciało mi się jechać. Dopiero w długie miesiące potem, gdy usiłowałem odzyskać ciało owego kapitana, dowiedziałem się, że źródłem kłótni było nieporozumienie o kury. Tak, o dwie czarne kury. Fresleven — tak się ów człowiek nazywał — Duńczyk, uważał, że go pokrzywdzono przy kupnie, wysiadł więc na ląd i zaczął okładać laską naczelnika wsi. Ach, nie zdziwiłem się wcale, gdy mi to opowiadali, zaznaczając równocześnie, że Fresleven był najłagodniejszą, najspokojniejszą istotą pod słońcem. Było tak z pewnością; ale przecież znajdował się tam już od paru lat, służąc wzniosłej idei, i prawdopodobnie uczuł nareszcie potrzebę stwierdzenia w jakikolwiek sposób szacunku dla siebie samego. Dlatego też łupił bez litości starego Murzyna; naokoło gapił się tłum skamieniałych krajowców, aż wreszcie jeden z nich — podobno syn naczelnika — z rozpaczą słuchając wrzasków starca, rzucił w białego włócznią dla próby — i oczywiście włócznia z łatwością uwięzła między łopatkami. Potem cała ludność uciekła do lasu w oczekiwaniu wszelkich możliwych klęsk, parowiec zaś dowodzony przez Freslevena odpłynął również w wielkim popłochu pod komendą maszynisty, o ile sobie przypominam. Później już nikt nie zdawał się troszczyć o szczątki Freslevena, póki ja się tam nie znalazłem jako jego następca. Nie mogłem tej sprawy zaniedbać, ale gdy wreszcie nastręczyła mi się sposobność zetknięcia z mym poprzednikiem, trawa rosnąca między jego żebrami dość była wysoka, aby zasłonić kości. Zostały wszystkie na miejscu. Nikt nie tknął tej nadnaturalnej istoty leżącej na ziemi. Wieś opustoszała, chaty stały otworem, czarne, butwiejące, krzywe wśród rozwalonych płotów. Klęska istotnie spadła na wieś. Ludność znikła. Obłąkany strach rozproszył wszystkich — mężczyzn, kobiety i dzieci; zaszyli się w gąszcz i nie wrócili nigdy. Nie wiem doprawdy, co się stało z kurami. Przypuszczam, że sprawa postępu pozyskała je jakoś dla siebie. Tak czy owak, wskutek tego sławnego wydarzenia dostałem nominację,, nim się jeszcze zacząłem prawdziwie jej spodziewać.

Latałem na wszystkie strony jak wariat, aby się przygotować do wyjazdu, i przed upływem czterdziestu ośmiu godzin jechałem już przez kanał dla pokazania się pryncypałom i podpisania umowy. W bardzo niewiele godzin przybyłem do miasta, które przywodzi mi zawsze na myśl grób pobielany. Z pewnością to uprzedzenie. Znalazłem bez trudu biura spółki. Był to największy budynek w mieście i każdy, kogo tylko spotkałem, mówił mi o nim. Ta spółka miała się zabrać do założenia zamorskiego imperium i zdobyć niezliczone mnóstwo pieniędzy za pomocą handlu.

Wąska, opustoszała uliczka w głębokim cieniu, wysokie domy, niezliczone okna o weneckich żaluzjach, martwa cisza, trawa między kamieniami, imponujące wjazdowe arkady na prawo i lewo, olbrzymie, masywne, nieco uchylone podwoje. Wśliznąłem się przez jedną ze szpar, wszedłem po zamiecionych, nagich schodach, jałowych jak pustynia, i otworzyłem pierwsze z napotkanych drzwi. Dwie kobiety, jedna tęga, a druga szczupła, siedziały na krzesłach wyplatanych słomą, robiąc coś na drutach z czarnej wełny. Szczupła podniosła się i szła wprost na mnie ze spuszczonymi oczyma — nie przestając poruszać drutami — i dopiero gdy pomyślałem, że trzeba ustąpić jej z drogi jak lunatyczce, zatrzymała się i podniosła oczy. Miała suknię prostą jak futerał od parasola; odwróciła się bez słowa i zaprowadziła mnie do poczekalni. Wymieniłem swoje nazwisko i zacząłem się rozglądać. W środku był stół z sosnowego drzewa, zwykłe krzesła stały pod ścianami; w jednym końcu pokoju wisiała wielka, błyszcząca mapa, znaczona wszystkimi kolorami tęczy. Była tam wielka ilość czerwieni — którą zawsze miło jest widzieć, ponieważ z góry wiadomo, że bardzo konkretna praca tam się odbywa — całe mnóstwo błękitu, trochę zieleni, pasma pomarańczowe, a na wschodnim wybrzeżu purpurowa łata, aby pokazać, gdzie dziarscy pionierzy postępu popijają wesołe lagrowe piwo. Ale nie wybierałem się do żadnego z tych kolorów. Wybierałem się do żółtego. W samym środku mapy — jak strzelił. I rzeka była tam także — przykuwająca — śmiertelna — niby wąż. Brr!

Otworzyły się drzwi, ukazała się białowłosa głowa sekretarza o współczującym wyrazie twarzy i kościsty palec kiwnął na mnie. Wszedłem do sanktuarium. Światło tu było przyćmione, a ciężkie biurko przykucnęło w środku pokoju. Doznałem wrażenia, że za tym gmachem tkwi blada otyłość w surducie. Był to ów wielki człowiek we własnej osobie. Liczył zapewne jakieś pięć stóp sześć cali, a dzierżył w ręku bardzo wiele milionów. Podał mi dłoń, o ile pamiętam, szepnął coś nieokreślonego, wyraził uznanie dla mojej francuszczyzny. Bon voyage.

Po upływie mniej więcej czterdziestu pięciu sekund znalazłem się znów w poczekalni w towarzystwie współczującego sekretarza, który — strapiony i pełen sympatii dał mi do podpisania jakiś dokument. Zdaje mi się, że między innymi zobowiązałem się do zachowania wszystkich handlowych sekretów. No i nie zamierzam ich zdradzić.

Zacząłem odczuwać lekki niepokój. Wiecie, że nie jestem przyzwyczajony do takich ceremonii, a przy tym w tej atmosferze było coś złowieszczego. Zupełnie jakby mnie wtajemniczono w jakiś spisek — nie umiem tego określić — jakby coś było niezupełnie w porządku; cieszyłem się, kiedym się stamtąd wydostał. W przyległym pokoju owe dwie kobiety robiły gorączkowo na drutach coś z czarnej wełny. Zjawiali się interesanci i młodsza z kobiet, wprowadzając ich, chodziła tam i na powrót. Stara siedziała na krześle. Płaskie sukienne pantofle oparła o ogrzewacz, na jej kolanach spoczywał kot. Na głowie miała jakąś białą, wykrochmaloną historyjkę, brodawkę na policzku i okulary w srebrnej oprawie zsunięte na koniec nosa. Popatrzyła na mnie znad szkieł. Zmieszał mnie obojętny spokój tego szybkiego spojrzenia. Wprowadzano właśnie dwóch młodzików o głupkowatych, wesołych twarzach, a stara rzuciła im takie samo szybkie spojrzenie, mądre i obojętne. Zdawało się, że wie o nich wszystko, a także i o mnie. Poczułem zabobonny lęk. Wydała mi się niesamowita i złowroga. Często — gdy byłem już tam, daleko — myślałem o tych dwóch kobietach, odźwiernych u wrót Ciemności, robiących na drutach jakby ciepły całun z czarnej wełny; wspominałem, jak jedna z nich wprowadza, wprowadza bez końca w Nieznane, a druga bada obojętnie starymi oczami wesołe i głupie twarze. Ave, stara pracownico, migająca drutami nad czarną przędzą! Morituri te salutant. Niewielu z tych, na których spojrzała, zobaczyło ją znowu — znacznie mniej niż połowa.

Czekała mnie jeszcze wizyta u doktora. „Prosta formalność”, zapewnił mnie sekretarz z takim wyrazem twarzy, jak gdyby brał głęboki udział we wszystkich moich strapieniach. Jakiś młodzik w kapeluszu naciśniętym na lewą brew, zapewne urzędnik — musieli tam być i urzędnicy w tej spółce, choć dom był cichy, jakby się znajdował w mieście umarłych — zeszedł skądś z góry i poprowadził mnie. Obszarpany był i zaniedbany, rękawy kurtki miał poplamione atramentem, a pod jego brodą, przypominającą czubek starego buta, tkwił wielki, falisty krawat. Na doktora było jeszcze trochę za wcześnie, więc zaproponowałem, żebyśmy się czegoś napili, dzięki czemu mój towarzysz puścił wodze swej wesołości. Gdyśmy już siedzieli przy kieliszkach wermutu, zaczął się unosić nad interesami spółki; od słowa do słowa, wyraziłem mimochodem zdziwienie, że on sam się do Afryki nie wybiera. Ochłódł natychmiast i stał się bardzo opanowany.

— Nie taki dureń ze mnie, na jakiego wyglądam, rzekł Platon do swych uczniów” — powiedział sentencjonalnie i wychylił kieliszek z wielką stanowczością, po czym wstaliśmy z miejsc.

Stary doktor wziął mnie za puls, myśląc najwidoczniej zupełnie o czym innym. — „W porządku, może pan jechać” — mruknął i zapytał z pewną skwapliwością, czy bym mu nie pozwolił zmierzyć swej głowy. Odrzekłem: dobrze — nieco tym zaskoczony, a on wyciągnął coś w rodzaju cyrkla i zrobił pomiary z tyłu, z przodu i ze wszystkich stron, notując starannie. Był to nieogolony człowieczek w wytartym kaftanie, podobnym do opończy, i w pantoflach; wyglądał na nieszkodliwego durnia.

— W interesie nauki — rzekł — proszę zawsze tych, którzy tam jadą, aby mi pozwolili zmierzyć swoje czaszki.”

— A gdy wracają, robi pan to samo?” — zapytałem.

— Ach, nigdy się już z nimi nie stykam — zauważył. — a przy tym, widzi pan, zmiany zachodzą wewnątrz. — Uśmiechnął się, jak po wypowiedzeniu przyjemnego żartu. — Więc pan tam jedzie. Świetnie. To bardzo zajmujące. — Spojrzał na mnie badawczo i znów coś zanotował. — Czy nie było kiedy w pańskiej rodzinie wypadku obłąkania?” — zapytał rzeczowym tonem.

Zaczynało mnie to mocno drażnić. — „Pan pyta o to również w interesie nauki?”

— Byłoby rzeczą zajmującą — odrzekł, nie zwracając uwagi na moje rozdrażnienie — gdyby można dla celów naukowych śledzić tam na miejscu zmiany psychiczne zachodzące w jednostkach, ale…”

— Czy pan jest psychiatrą?” — przerwałem.

— Każdy lekarz powinien być trochę psychiatrą — odparł z niewzruszonym spokojem oryginał. — Mam pewną teoryjkę, do której udowodnienia wy, panowie, udający się tam, musicie mi pomóc. To jest mój udział w korzyściach, jakie kraj mój powinien osiągnąć z posiadania tej wspaniałej kolonii. Bogactwa zostawiam innym. Proszę mi wybaczyć te pytania, ale pan jest pierwszym Anglikiem, który się dostaje pod moją obserwację…”

Pospieszyłem go zapewnić, że nie jestem bynajmniej typowym.

— Gdyby tak było — rzekłem — nie rozmawiałbym z panem w ten sposób.”

— To, co pan mówi, jest dość głębokie i prawdopodobnie błędne — rzekł ze śmiechem. — Niech pan się wystrzega irytacji jeszcze bardziej niż przebywania na słońcu. Adieu. Jak to się mówi po angielsku, co? Good–bye. Aha! Good–bye. Adieu. Pod zwrotnikami trzeba przede wszystkim zachowywać spokój… — Podniósł ostrzegawczo palec. — Du calme, du cdlme. Adieu.”

Pozostawało mi jeszcze jedno — pożegnać się z moją zacną ciotką. Zastałem ją tryumfującą. Wypiłem filiżankę herbaty — ostatnią filiżankę dobrej herbaty na długi przeciąg czasu — i w pokoju — który wyglądał właśnie tak jak sobie wyobrażamy kobiecy salon, co podziałało na mnie niezmiernie kojąco — ucięliśmy przy kominku długą, spokojną gawędę. W ciągu tych zwierzeń zrozumiałem, że opisano mnie żonie wysokiego dygnitarza — i poza tym Bóg raczy wiedzieć ilu innym osobom — jako istotę wyjątkową i szczególnie obdarzoną, człowieka dla spółki opatrznościowego — którego się często nie spotyka. Miłosierny Boże! A ja miałem objąć komendę na jakimś tam marnym rzecznym parowcu, zaopatrzonym w tandetną gwizdawkę. Okazało się przy tym, że jestem także Działaczem, przez duże „D”. Niby wysłańcem światła, niby apostołem pośledniejszego gatunku. W owych czasach rozpuszczano masę takich bredni w druku i słowie i zacna moja ciotka, żyjąca w pośrodku tej całej blagi, straciła równowagę. Poty rozprawiała o tym, że „trzeba odzwyczaić miliony tych ciemnych ludzi od ich ohydnego życia”, aż wreszcie — daję wam słowo — zrobiło mi się jakoś głupio. Ośmieliłem się nadmienić, że przecież spółka została założona dla zysku.

— Zapominasz o tym, kochany Charlie, że ten, kto pracuje, wart jest wynagrodzenia” — rzekła wesoło.

To ciekawe, jak dalece kobiety nie mają poczucia rzeczywistości. Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny; a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca. Zdarzyłby się pierwszy lepszy — pal go licho — fakt, z którym my, mężczyźni, możemy współżyć zgodnie od chwili stworzenia — i zburzyłby wszystko.

Zostałem uściskany, przykazano mi, abym nosił flanelę, abym często pisywał i tak dalej — i pożegnałem się. Na ulicy, nie wiem dlaczego, opanowało mnie dziwne wrażenie, że jestem oszustem. Szczególna rzecz; ja, który przywykłem wyruszać w jakąkolwiek stronę świata w przeciągu dwudziestu czterech godzin, poświęcając temu mniej uwagi niż inni przejściu na drugą stronę ulicy, miałem chwilę — nie powiem wahania, ale ociągania się i lęku wobec tak zwykłej dla mnie sprawy. Najlepiej wam to wytłumaczę, gdy powiem, że przez parę sekund doznałem uczucia, jakbym się wybierał nie do środka jakiegoś kontynentu, ale do środka ziemi.

Wsiadłem na francuski parowiec, który zajeżdżał do wszystkich zakazanych portów, jakie Francuzi mają tam po drodze — o ile się mogłem połapać, jedynie po to, aby wysadzać na ląd żołnierzy i urzędników komory celnej. Przypatrywałem się wybrzeżu. Obserwowanie brzegu, który przesuwa się koło okrętu, przypomina rozwiązywanie zagadki. Oto leży przed wami wybrzeże — uśmiechnięte, chmurne, powabne, wspaniałe, nędzne, banalne albo dzikie — a zawsze nieme, choć zdaje się szeptać: chodź i przekonaj się. Ten zaś brzeg jakby się jeszcze nie ukształtował, był prawie zupełnie bez charakteru, a wygląd miał ponury i monotonny. Skraj olbrzymiej dżungli — o zieleni tak ciemnej, że wydawała się prawie czarna — obramowany białą frędzlą nadbrzeżnych fal, biegł prosto, jak nakreślony przy pomocy linii, daleko, hen — wzdłuż błękitnego morza, którego połysk był przyćmiony przez pełzającą mgłę. Słońce paliło okrutnie, ziemia zdawała się błyszczeć i ociekać kroplami pary. Gdzieniegdzie popielatawobiałe plamki ukazywały się grupkami na wybrzeżu poza białą linią fal; czasem flaga powiewała nad nimi. Były to osady liczące po kilka wieków, a jednak wydawały się nie większe niż główki od szpilek na nietkniętej przestrzeni kraju. Statek sunął ciężko wzdłuż brzegu, zatrzymywał się, wysadzał żołnierzy; jechał dalej, wysadzał urzędników komory celnej, aby pobierali cło na wybrzeżu, które wyglądało jak pustka zapomniana przez Boga, z zagubioną w niej blaszaną szopą i słupem od flagi; i znów wysadzał żołnierzy — prawdopodobnie po to, aby pilnowali urzędników komory celnej. Mówiono mi, że kilku z nich utonęło w nadbrzeżnych falach, ale nikt nie zdawał się o to troszczyć. Wyrzucono ich tam po prostu i jechaliśmy dalej. Dzień po dniu brzeg wyglądał tak samo, jakbyśmy nie poruszali się wcale; przejeżdżaliśmy koło różnych miejsc — osad handlowych — o nazwach takich jak Gran’ Bassam, Little Popo, nazwach, które zdawały się należeć do jakiejś plugawej farsy odgrywanej na tle posępnej kurtyny. Bezczynność pasażera, osamotnienie wśród tych wszystkich ludzi, z którymi nie miałem żadnych punktów stycznych, oleiste i leniwe morze, jednostajna posępność wybrzeża trzymały mię jakby zdała od rzeczywistości — uwikłanego w sieci żałosnej i bezsensownej ułudy. Głos nadbrzeżnych fal, dochodzący niekiedy, stanowił dla mnie prawdziwą przyjemność, jak odezwanie się brata. Był to objaw naturalny, coś, co miało swoją przyczynę i jakieś znaczenie. Niekiedy łódź z wybrzeża dawała mi chwilowy kontakt z rzeczywistością. Wiosłowali w niej czarni ludzie. Można było dojrzeć z daleka połyskujące białka ich oczu. Krzyczeli, śpiewali; ciała ich oblewał pot, twarze przypominały groteskowe maski; ale mieli kości, muskuły, dziką żywotność, intensywną energię w ruchach, co było równie naturalne i prawdziwe jak fale rozbijające się o brzeg. Ich obecność nie wymagała usprawiedliwienia. Widok tych ludzi stanowił wielką pociechę. Przez pewien czas czułem, że należę jeszcze do świata prostych faktów; ale to nie trwało długo. Zawsze coś się zdarzało i płoszyło to uczucie. Raz, pamiętam, natknęliśmy się na statek wojenny zakotwiczony daleko od brzegu. Na lądzie nie było nawet szopy, a jednak statek obrzucał gąszcz pociskami. Okazało się, że Francuzi prowadzą wojnę w tamtych okolicach. Flaga statku zwisała jak łachman; lufy długich, sześciocalowych armat wystawały ze wszystkich stron niskiego kadłuba; statek wznosił się leniwie i opadał na tłustej, mulistej fali, chwiejąc cienkimi masztami. Ten niepojęty okręt tkwił wśród niezmierzonej pustki ziemi, wody i nieba i strzelał w głąb kontynentu. Bum! odzywała się jedna z sześciocalowych armat; mały płomyk wyskakiwał i znikał, niewielki kłąb białego dymu rozpływał się w powietrzu, drobny pocisk zaskrzeczał słabo — i nic nie następowało. Nic nastąpić nie mogło. Było w tym coś obłąkanego, widok ten przypominał ponurą krotochwilę i nie rozproszył tego wrażenia jakiś człowiek z pokładu, zapewniający mnie poważnie, że tam jest obóz krajowców (nazywał ich nieprzyjaciółmi!) — ukryty gdzieś w głębi.

Doręczyliśmy wojennemu statkowi listy (mówiono mi, że ludzie na tym samotnym okręcie umierają na febrę przeciętnie po trzech dziennie) i popłynęliśmy dalej. Odwiedziliśmy jeszcze kilka innych miejscowości o nazwach jak z farsy — gdzie śmierć i handel wiodą wesoły taniec wśród cichej atmosfery nasyconej zapachem ziemi, niby w przegrzanych katakumbach; płynęliśmy wzdłuż bezkształtnego wybrzeża obramionego pianą niebezpiecznych nadbrzeżnych fal, jakby sama przyroda usiłowała odeprzeć intruzów; wjeżdżaliśmy w ujścia rzek — strumieni śmierci toczących się wśród życia, których brzegi rozkładały się w błocie, których wody, zgęszczone w szlam, zagarniały poskręcane mangrowje, zdające się wić pod naszym wzrokiem w ostatecznej, bezsilnej rozpaczy. Nie zatrzymaliśmy się nigdzie tak długo, aby można było doznać jakichś poszczególnych wrażeń, ale ogólne uczucie nieokreślonego i dotkliwego zdziwienia wciąż we mnie wzrastało. Była to jak gdyby uciążliwa pielgrzymka wśród zapowiedzi nocnych zjaw.

Minęło z górą trzydzieści dni, nim zobaczyłem ujście wielkiej rzeki. Zapuściliśmy kotwicę naprzeciw rządowej siedziby. Ale moja praca miała się zacząć dopiero o jakieś dwieście mil dalej. Toteż wyruszyłem możliwie najprędzej do miejscowości położonej trzydzieści mil w górę rzeki.

Odbyłem drogę na małym morskim parowcu. Kapitan, Szwed, wiedział, że jestem marynarzem, i zaprosił mnie na mostek. Był to człowiek młody, szczupły, nasępiony blondyn; włosy miał rzadkie i powłóczył nogami. Gdyśmy odbijali od lichego, małego pomostu, wskazał pogardliwie głową na brzeg.

— Tam pan mieszkał?” — zapytał.

— Tak” — odpowiedziałem.

— Niezłe okazy, ci rządowi faceci — co? — mówił dalej po angielsku z wielką precyzją i głębokim rozgoryczeniem. — To ciekawe, czego się niektórzy ludzie nie podejmą za parę franków na miesiąc. Chciałbym wiedzieć, co się dzieje z takimi osobnikami, kiedy się znajdą tam, w górze rzeki?”

Odrzekłem, że mam nadzieję wkrótce się o tym przekonać.

— Więc to ta–a–ak! — wykrzyknął. Przeszedł w poprzek statku, powłócząc nogami i zerkając czujnie ku przodowi. — Niech pan nie będzie zanadto pewny siebie — mówił dalej. — Parę dni temu odczepiłem człowieka, który się powiesił na drodze. Był to także Szwed.”

— Powiesił się! Dlaczego, na miłość boską?” — wykrzyknąłem. Kapitan patrzył wciąż bacznie ku przodowi.

— Któż to wie? Może nie mógł znieść tutejszego słońca, a może i kraju.”

Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie rzeka się rozszerzała. Ukazało się skaliste urwisko, wały wydobytej ziemi na brzegu, domy na wzgórzu; inne domki o żelaznych dachach tkwiły wśród pustki porytej wykopanymi jamami lub przywierały do stoku. Nieustanny szum bystrego nurtu rzeki unosił się nad tym wizerunkiem zamieszkanej pustyni. Gromada ludzi, przeważnie czarnych i nagich, roiła się jak mrówki. Pomost wstępował w rzekę. Od czasu do czasu oślepiające słońce zalewało nagle to wszystko wzmocnionym jeszcze blaskiem.

— Oto stacja waszej spółki — rzekł Szwed, wskazując trzy drewniane budynki podobne do baraków, stojące na skalistej pochyłości. — Odeślę tam panu rzeczy. Cztery skrzynie, tak? Dobrze. Żegnam pana.”

Natknąłem się na kocioł poniewierający się w trawie i znalazłem ścieżkę prowadzącą na wzgórze. Skręciłem w bok z powodu leżących na drodze głazów i małego wagonika przewróconego kołami do góry. Jednego z nich brakowało. Ten wagonik wyglądał tak martwo, jakby był trupem jakiegoś zwierzęcia. Natrafiłem znów na rozlatujące się maszyny, na stos zardzewiałych szyn. Po lewej stronie kępa drzew rzucała nieco cienia, w którym jakieś ciemne kształty zdawały się lekko poruszać. Przymrużyłem oczy; ścieżka była stroma. Na prawo zadźwięczał róg i spostrzegłem, że czarni się rozbiegają. Ciężki i głuchy huk wstrząsnął ziemią, kłąb dymu wydobył się ze skały i to było wszystko. Żadna zmiana w skale nie zaszła. Budowano tam kolej. Owa skała nie mogła przeszkadzać w robocie, ale bezcelowe jej wysadzanie było całą pracą, jaką wykonywano.

Usłyszałem za sobą lekki brzęk i odwróciłem głowę. Sześciu czarnych ludzi szło ścieżką gęsiego, dążąc z trudem pod górę. Szli powoli, wyprostowani, niosąc na głowie małe kosze pełne ziemi, a brzęk towarzyszył miarowo ich krokom. Wkoło bioder mieli przepaski z czarnych łachmanów, których krótkie końce chwiały się z tyłu jak ogony. Można było policzyć wszystkie żebra tych ludzi, stawy ich członków wyglądały jak węzły na linie; każdy miał na szyi żelazną obrożę, a wszyscy byli połączeni łańcuchem, którego ogniwa kołysały się między nimi z rytmicznym dźwiękiem. Drugi wybuch rozległ się od strony tej samej skały i przypomniał mi nagle ów statek wojenny, któremu się przypatrywałem, gdy strzelał w głąb kontynentu. Był to ten sam rodzaj złowieszczego huku; ale tych ludzi żadną miarą nie można było nazwać nieprzyjaciółmi — nawet przy największym wysiłku wyobraźni. Nazwano ich zatem zbrodniarzami, a pogwałcone przez nich prawo, tak jak i pękające pociski, przybyło zza morza — niezbadane, tajemnicze. Wychudłe piersi Murzynów dyszały, rozdęte gwałtownie nozdrza drgały, oczy patrzyły kamiennym wzrokiem w górę przed siebie. Przeszli o sześć cali ode mnie nie rzuciwszy mi nawet spojrzenia, z zupełną, śmiertelną obojętnością dzikich, którzy są nieszczęśliwi. W ślad za tym surowym materiałem jeden z nawróconych krajowców — rezultat działania nowych sił — wlókł się zgnębiony, trzymając niezdarnie strzelbę. Miał na sobie mundurową kurtkę, u której brakowało guzika, i spostrzegłszy na ścieżce białego podniósł z pośpiechem broń na ramię. Była to zwykła ostrożność; nie mógł poznać od razu, kim jestem, ponieważ biali są na dystans bardzo do siebie podobni. Uspokoił się szybko i wykrzywił twarz, pokazując białe zęby w szerokim, łotrowskim uśmiechu, przy czym ogarnął spojrzeniem powierzonych mu ludzi, jakby poczuwał się ze mną do koleżeństwa w pełnieniu wzniosłych obowiązków. Przecież ja byłem również cząstką wielkiej przyczyny wywołującej to wyższe i sprawiedliwe postępowanie.

Zamiast iść w górę, odwróciłem się i zacząłem schodzić na lewo. Chciałem, aby ci więźniowie skuci łańcuchem zniknęli mi z oczu, zanim znów zacznę się wspinać. Wiecie, że specjalnie czuły nie jestem; wypadało mi nieraz i zadawać ciosy, i odpierać je. Czasem musiałem się bronić, a czasem atakować co jest tylko pewną formą obrony — nie zastanawiając się wiele, zgodnie z wymaganiami takiego życia, w jakie zabrnąłem. Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale, na Boga! Byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi — ludźmi, mówię wam. Lecz stojąc tam na zboczu wzgórza poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnej i bezlitosnej głupoty. Jak chytrym umiał być także, przekonałem się dopiero po kilku miesiącach i o tysiąc mil dalej. Zatrzymałem się, przerażony, jak gdyby mnie ktoś ostrzegł. Wreszcie zacząłem schodzić na ukos ze wzgórza, kierując się ku drzewom, które przedtem widziałem.

Obszedłem wielką dziurę, wykopaną przez kogoś na zboczu w celu niemożliwym do przeniknięcia. Nie wyglądała w każdym razie ani na kamieniołom, ani na jamę, z której wybrano piasek. Była to po prostu dziura. Może miała coś wspólnego z filantropijnym zamiarem, aby dostarczyć zbrodniarzom jakiegoś zajęcia. Nie wiem. Potem znów o mało nie wpadłem do bardzo wąskiej szczeliny wyglądającej na zboczu jak nieznaczna blizna. Odkryłem, że wrzucono tam całe mnóstwo rur sprowadzonych dla zdrenowania osady. Potłukły się co do jednej. Był to objaw rozpasanego niszczycielstwa.

Dotarłem wreszcie do drzew. Zamierzałem powałęsać się trochę w ich cieniu; ale ledwie się tam znalazłem, wydało mi się, że przestąpiłem ponury krąg jakiegoś Inferno. Wartkie prądy pobliskiej rzeki wytwarzały nieustanny, jednostajny, ślepy, gwałtowny hałas, który napełnił tajemniczym odgłosem żałobny spokój gaju, jak gdyby szarpiący krok rozpędzonej ziemi można było dosłyszeć tam, gdzie się nie czuło najlżejszego powiewu, gdzie nie drgnął; żaden liść.

Czarne kształty czołgały się, leżały, siedziały między drzewami, opierając się o pnie, tuliły się do ziemi — to widzialne, to przesłonięte mętnym półmrokiem — we wszystkich możliwych pozach wyrażających ból, zgnębienie i rozpacz. Wybuch miny w skale dał się znów słyszeć i ziemia pod mymi nogami wzdrygnęła się lekko. Praca posuwała się naprzód. Praca! A tutaj było miejsce, gdzie niektórzy jej wykonawcy usunęli się, aby umrzeć.

Umierali powoli — to nie ulegało wątpliwości. Nie byli nieprzyjaciółmi, nie byli zbrodniarzami, nie zostało w nich już nic ziemskiego — były to tylko czarne cienie choroby i głodu, leżące bezwładnie w zielonawym mroku. Ściągnięci ze wszystkich zakątków wybrzeża na podstawie legalnych kontraktów, rzuceni w nieodpowiednie warunki, żywieni nieodpowiednią strawą — osłabli, stali się niezdolni do pracy; pozwolono im wreszcie odpełznąć i wypoczywać. Te konające postacie były wolne jak powietrze — i prawie równie niematerialne. Zacząłem rozróżniać połysk oczu pod drzewami. Potem, spojrzawszy w dół, zobaczyłem twarz tuż koło mej ręki. Czarny szkielet leżał wyciągnięty na ziemi, opierając się ramieniem o drzewo; powieki jego podniosły się zwolna i zapadłe oczy spojrzały na mnie, olbrzymie i nieprzytomne, a w głębi orbit zatliło się jakby ślepe, białe światełko i gasło powoli. Ów człowiek wyglądał na młodego — był to prawie chłopiec — ale wiecie, że trudno się w nich połapać. Nie miałem pojęcia, co bym mógł zrobić dla niego, i tylko podałem mu suchar ofiarowany mi na okręcie przez zacnego Szweda. Palce biedaka zamknęły się powoli wkoło suchara i trzymały go; był to ostatni ruch, który dostrzegłem — ostatnie spojrzenie. Naokoło szyi miał zawiązane pasemko białej wełnianej przędzy. Dlaczego? Skąd je wydostał? Czy to był jakiś znak szczególny — czy ozdoba — czy amulet — czy akt błagalny? Czy była w ogóle jakaś myśl z tym związana? Ta odrobina białej przędzy zza mórz wyglądała dziwnie niepokojąco na czarnej szyi.

Niedaleko tego samego drzewa siedziały jeszcze dwie wiązki kątów ostrych z podciągniętymi nogami. Jeden z tych Murzynów oparł brodę o kolana, patrząc w próżnię w przerażający, nieznośny sposób; bratnia jego mara podtrzymywała sobie czoło, jakby owładnięta wielkim znużeniem; inne jeszcze były rozrzucone wokoło, poskręcane we wszelkich możliwych pozach pełnych wyczerpania, jak na obrazie rzezi lub moru. Gdy stałem, porażony zgrozą, jedna z tych istot zwlokła się na ręce i kolana i popełzła na czworakach w stronę rzeki, aby się napić. Chłeptała wodę z dłoni, potem usiadła na słońcu skrzyżowawszy przed sobą piszczele, a w chwilę później wełnista jej głowa opadła na piersi.

Miałem już dość tego wałęsania się w cieniu i pośpieszyłem ku stacji. W pobliżu zabudowań spotkałem białego ubranego z tak nieoczekiwaną elegancją, że w pierwszej chwili wziąłem go za coś w rodzaju wizji. Zobaczyłem wysoki, nakrochmalony kołnierzyk, białe mankiety, lekką alpagową kurtkę, śnieżne spodnie, jasny krawat i lakierki. Kapelusza nie miał. Włosy jego były rozdzielone, wyczesane i wypomadowane, a w dużej, białej ręce niósł parasol z zieloną podszewką. Był zdumiewający; za jego uchem tkwiło pióro.

Uścisnąłem dłoń temu cudowi i dowiedziałem się, że to jest główny buchalter spółki i że całą księgowość prowadzi się właśnie na tej stacji. Powiedział, iż wyszedł tylko na chwilę, aby „odetchnąć świeżym powietrzem”.

To wyrażenie brzmiało bardzo dziwacznie, budząc asocjacje z biurowym, siedzącym życiem. Nie byłbym wam wcale wspomniał o tym urzędniku, ale z jego ust usłyszałem po raz pierwszy nazwisko agenta, który tak nierozerwalnie się łączy z mymi wspomnieniami z tego okresu. A przy tym czułem dla tego faceta szacunek. Tak; czułem szacunek dla jego kołnierzyków, szerokich mankietów, wyczesanej czupryny. Wyglądał niewątpliwie jak lalka od fryzjera — ale wśród wielkiego rozprzężenia w całym kraju dbał o swą powierzchowność. To się nazywa trzymać fason. Jego nakrochmalone kołnierzyki i gorsy od koszul były wynikiem siły charakteru. Bawił tu już blisko trzy lata; nie mogłem się kiedyś powstrzymać od zapytania, skąd wytrzasnął taką bieliznę? Zaczerwienił się leciutko i rzekł skromnie:

— Wyuczyłem jedną z tutejszych kobiet kręcących się przy stacji. To było trudne. Nie smakowała jej ta robota.”

Tym sposobem człowiek ten rzeczywiście czegoś dokazał. A przy tym był szczerze oddany swoim księgom, które utrzymywał we wzorowym porządku.

Poza tym wszystko na stacji było w nieładzie — głowy, rzeczy, budynki. Długie sznury pokrytych kurzem Murzynów o płaskich stopach przybywały i odchodziły; potok wszelakiej manufaktury, lichych perkali, paciorków i miedzianego drutu odpływał w głąb ciemności, skąd sączyła się w zamian drogocenna kość słoniowa.

Musiałem czekać na stacji przez dziesięć dni — całą wieczność. Mieszkałem w chacie na dziedzińcu, ale żeby się wyrwać czasem z tego chaosu, zawadzałem o biuro buchaltera. Zbudowane było z poziomo ułożonych desek tak licho dopasowanych, że gdy buchalter pochylał się nad swoim wysokim pulpitem, poprzekreślany był od stóp do głów wąskimi paskami światła. W pokoju było jasno bez otwierania wielkiej okiennicy. Przy tym panował tam upał; wielkie muchy brzęczały szatańsko i nie kłuły, lecz raniły— Siadywałem zwykle na podłodze, podczas gdy buchalter o nieskazitelnej powierzchowności (nieco nawet uperfumowany) sterczał na wysokim stołku i pisał, pisał. Czasem wstawał, aby rozprostować kości. Gdy wtaczano łóżko na kółkach z chorym (jakimś agentem, który zasłabł w okolicach górnej rzeki), przejawiał lekkie rozdrażnienie.

— Jęki chorego — mówił — rozpraszają moją uwagę. A bez skupienia uwagi niezmiernie jest trudno w tym klimacie ustrzec się błędów.”

Pewnego dnia zauważył, nie podnosząc głowy:

— Tam, w głębi kraju spotka się pan z pewnością z Kurtzem.” Gdy zapytałem, kim jest Kurtz, odrzekł, że to jeden z głównych agentów; spostrzegłszy, iż ta informacja mnie rozczarowała, dodał powoli, odkładając pióro: „Bardzo wybitny człowiek.” Dowiedziałem się dalej od niego, że Kurtz jest kierownikiem handlowej stacji, bardzo ważnej stacji we właściwym kraju kości słoniowej, w samym centrum. Przysyła tyle kości słoniowej co wszyscy inni razem wzięci…

Zaczął znów pisać. Z chorym było tak źle, że nawet nie jęczał. Muchy bzykały wśród wielkiego spokoju.

Nagle usłyszałem wzrastający gwar i głośny tupot kroków. Przybyła karawana. Gwałtowny bełkot złożony z dziwacznych dźwięków wybuchnął po drugiej stronie desek. Wszyscy tragarze mówili jednocześnie, a wśród tego hałasu rozległ się żałosny głos głównego agenta, który wołał po raz dwudziesty tego dnia, że „ma już tego dosyć”… Wstał powoli z krzesła.

— Cóż to za okropny hałas — powiedział. Przeszedł po cichu przez pokój, aby spojrzeć na chorego, i wracając rzekł do mnie: — On nie słyszy.”

— Jak to, umarł?” — spytałem przestraszony.

— Nie, jeszcze nie — odrzekł z wielkim spokojem. Potem dodał, kiwnąwszy głową w stronę zgiełku na dziedzińcu: — Kiedy człowiek musi jak się należy wciągać pozycje, zaczyna czuć do tych dzikich nienawiść — śmiertelną nienawiść. — Zamyślił się na chwilę. — Jak pan zobaczy Kurtza — ciągnął dalej — niech mu pan powie ode mnie, że wszystko tutaj — spojrzał na pulpit — jest w zupełnym porządku. Nie lubię pisać do niego — z tymi naszymi posłańcami nie wiadomo nigdy, komu list może się dostać — tam na tej stacji centralnej. — Patrzył we mnie przez chwilę łagodnymi, wypukłymi oczyma. — O, ten to zajdzie daleko, bardzo daleko — zaczął znów. — Zajmie wkrótce ważne stanowisko w administracji. Postanowili tak ci u góry — rada spółki w Europie, rozumie pan.”

Zabrał się znów do pracy. Hałas na zewnątrz ustał; wychodząc z chaty zatrzymałem się na progu. Wśród spokojnego brzęczenia much agent wracający do kraju leżał czerwony i nieczuły na wszystko; drugi zaś pochylony nad swymi księgami wciągał poprawnie pozycje różnych idealnie poprawnych transakcji; a czterdzieści stóp poniżej progu chaty widać było nieruchome wierzchołki drzew gaju śmierci.

Następnego dnia opuściłem nareszcie stację razem z karawaną złożoną z sześćdziesięciu ludzi, wyruszając na dwu—stumilowy marsz piechotą.

Nie warto się nad tym rozwodzić. Wszędzie ścieżki i ścieżki; wydeptana sieć ścieżek snujących się po pustym kraju przez wysoką trawę, przez spaloną trawę, przez gąszcz, na dół i w górę przez chłodne wąwozy, w górę i na dół po kamienistych pagórkach rozprażonych upałem; a przy tym samotność, zupełna samotność — nikogo, ani jednej chaty. Ludność wyniosła się stamtąd już dawno. Gdyby tak cała masa tajemniczych Murzynów uzbrojonych w straszliwy oręż wszelakiego rodzaju zaczęła nagle podróżować drogą między Deal a Gravesend, łapiąc parobków na prawo i lewo do dźwigania ciężkich juk, wyobrażam sobie, że każdy folwark i każda wieś w tych okolicach opróżniłyby się bardzo szybko. Ale tutaj i zabudowania znikły również. Przechodziłem jednak przez kilka opuszczonych wsi. Jest coś wzruszająco dziecinnego w ruinach ścian z trawy. Dzień po dniu słyszałem za sobą tupot i szelest sześćdziesięciu par bosych nóg, a każda para dźwigała sześćdziesięciofuntowy ciężar. Rozbijanie obozu, gotowanie, sen, zwijanie obozu, marsz. Od czasu do czasu znajdowaliśmy Murzyna spoczywającego w wysokiej trawie blisko ścieżki — tragarza, który padł martwy w uprzęży, a obok niego pustą tykwę na wodę i długi kij. Wielka cisza naokoło nas i w górze. Niekiedy wśród spokojnej nocy rozlegało się drganie dalekich bębnów, to wznoszące się, to opadające, drganie rozległe i słabe; dźwięk dziwaczny, pociągający, wymowny i dziki — o znaczeniu może równie głębokim jak dźwięk dzwonów w kraju chrześcijańskim.

Spotkaliśmy raz białego w rozpiętym mundurze, obozującego na ścieżce, ze zbrojną eskortą złożoną z wychudłych Zanzibarczyków; bardzo był gościnny i podochocony — żeby nie powiedzieć pijany. Oświadczył, że pilnuje porządku na drogach. Nie mogę powiedzieć, abym widział jaką drogę lub jakikolwiek porządek, chyba że ciało Murzyna w średnim wieku (z dziurą od kuli w czole), o które dosłownie potknąłem się trzy mile dalej — można uznać za skuteczne zaprowadzenie porządku.

Podróżował ze mną także pewien biały, niezły sobie człowiek, ale zbyt otyły; miał przy tym nieznośny zwyczaj: mdlał na rozpalonych zboczach, w odległości całych mil od najmniejszego skrawka cienia i od wody. Przyznacie, że można się czuć rozdrażnionym, kiedy trzeba trzymać własną marynarkę niby parasol nad czyjąś głową, póki ten ktoś nie przyjdzie do siebie. Nie mogłem się raz powstrzymać od zapytania, po co on się tu w ogóle wybrał.

— Żeby zrobić pieniądze, naturalnie. A cóż pan sobie myśli?” — odrzekł pogardliwie.

Potem dostał gorączki i trzeba go było nieść w hamaku zawieszonym na tyce. Ponieważ ważył dwieście dwadzieścia cztery funty, miałem ciągłe awantury z tragarzami. Narowili się, uciekali, wymykali się ze swymi jukami w ciemność — coś zupełnie podobnego do buntu. Tedy pewnego wieczoru uciąłem do nich po angielsku mowę z gestami, z których ani jeden nie uszedł sześćdziesięciu parom oczu patrzących we mnie, i następnego dnia wyprawiłem hamak jak się patrzy na czele karawany. W godzinę później natknąłem się na to wszystko porzucone w krzakach — na mego towarzysza, hamak, derki, jęki i przerażenie. Ciężka tyka zdarła biedakowi skórę z nosa. Nalegał usilnie, abym kogoś zabił, ale w pobliżu nie było ani śladu tragarza. Przypomniałem sobie starego doktora: „Z punktu widzenia nauki byłoby ciekawe śledzić na miejscu zmiany psychiczne zachodzące w jednostkach.” Czułem, że staję się interesującym dla nauki. Ale to nie należy do rzeczy.

Piętnastego dnia ujrzałem znów wielką rzekę i dowlokłem się, kulejąc, do stacji centralnej. Znajdowała się nad małą zatoczką, wśród krzewów i lasu; z jednej strony przylegało do niej miłe, woniejące bagno, z trzech pozostałych była otoczona popękanym płotem z sitowia. Zaniedbany otwór w płocie stanowił jedyne wejście i wystarczało rzucić okiem, aby się przekonać, że to rozlazły diabeł tu włada. Biali ludzie z długimi kijami w ręku wysunęli się ospale spośród budynków, przywlekli się, by na mnie spojrzeć, i znikli z pola widzenia. Jeden z nich, tęgi, porywczy facet o czarnych wąsach, dowiedziawszy się, kim jestem, poinformował mnie bardzo potoczyście, odbiegając często od tematu, że parowiec mój znajduje się na dnie rzeki. Spiorunowała mnie ta wiadomość. Co? Jak to? Dlaczego? O, „wszystko w porządku”. „Sam dyrektor” był przy tym. Nie ma mowy o żadnych zarzutach — „Wszyscy zachowali się wspaniale, wspaniale! Musi pan pójść i zobaczyć się natychmiast z głównym dyrektorem — ciągnął podniecony. — Czeka na pana!”

Nie zrozumiałem od razu właściwego znaczenia tego rozbicia. Mam wrażenie, że już teraz rozumiem, ale pewny nie jestem — bynajmniej. Kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że ten wypadek był naprawdę zbyt niedorzeczny, aby być zupełnie naturalnym. A jednak… Ale w owej chwili wyglądał po prostu jak jakaś przeklęta przeszkoda. Parowiec zatonął. Przed dwoma dniami wyruszyli w nagłym pośpiechu w górę rzeki z dyrektorem na pokładzie, pod komendą jakiegoś ochotniczego kapitana i zanim upłynęły trzy godziny, wybili o kamienie dno statku, który zatonął przy południowym brzegu.

Zapytałem siebie, co ja tu właściwie mam do roboty, teraz gdy statek przepadł. A w rzeczywistości czekała mnie moc pracy przy wyławianiu z rzeki mojego dowództwa. Musiałem wziąć się do tego zaraz na drugi dzień. Wydobycie statku, a potem naprawa, gdy już sprowadziłem na stację wszystkie części parowca, trwały kilka miesięcy.

Pierwsza moja rozmowa z dyrektorem była ciekawa. Nie poprosił wcale, abym usiadł, choć przeszedłem tego ranka dwadzieścia mil. Miał pospolitą cerę, pospolite rysy, maniery i głos. Wzrostu był średniego, budowy przeciętnej. Jego oczy zwykłego niebieskiego koloru były szczególnie zimne, a spojrzenie — gdy chciał — spadało na człowieka ostre i ciężkie jak topór. Ale nawet i wówczas reszta jego osoby zdawała się temu przeczyć. Tylko na jego ustach błąkał się jakiś nieokreślony nikły wyraz — uśmiech, nie–uśmiech — coś ukradkowego; pamiętam to, ale nie umiem określić. Ten uśmiech był nieświadomy, choć stawał się wyraźniejszy na chwilę, gdy dyrektor coś kończył mówić. Zjawiał się jak pieczęć przyłożona do słów, aby znaczenie najzwyklejszego zdania uczynić zupełnie nieprzeniknionym. Ów dyrektor był to zwykły kupiec, pracujący od dzieciństwa w tych okolicach — i nic więcej. Słuchano go, ale nie wzbudzał ani przywiązania, ani trwogi, ani nawet szacunku. Wzbudzał niepokój. Otóż to właśnie. Niepokój. Nie było to wyraźne niedowierzanie — po prostu niepokój, nic więcej. Nie macie pojęcia, jak skuteczna może się stać taka… taka… właściwość. Nie miał zmysłu organizacyjnego ani inicjatywy, ani nawet zamiłowania do ładu. Wychodziło to na jaw w takich rzeczach jak na przykład opłakany stan stacji. Nie był wykształcony, nie był inteligentny. Dlaczego dostał się na swoje stanowisko? Może dlatego, że nigdy nie chorował… Przesłużył w tamtych okolicach trzy okresy po trzy lata… Dlatego że świetne zdrowie wśród ogólnego pogromu organizmów jest już samo przez się rodzajem potęgi. Gdy udawał się do kraju na urlop, hulał wystawnie — na wielką skalę, niby marynarz na urlopie — z pewną jednak różnicą, czysto zewnętrzną. Można było się tego domyślić z jego przygodnych opowiadań. Nie potrafił nic stworzyć, umiał tylko trzymać się rutyny — i to wszystko. Ale był wielki. Był wielki dzięki drobnej rzeczy, polegającej na tym, że nie podobna było dociec, co może mieć władzę nad takim człowiekiem. Nie zdradził nigdy tej tajemnicy. A może nie tkwiło w nim po prostu nic. Takie podejrzenie trzymało człowieka w szachu — bo zewnętrznych hamulców nie było. Raz, kiedy przeróżne tropikalne choroby położyły prawie wszystkich „agentów” na stacji, usłyszano jak dyrektor mówił:

— Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, nie powinni mieć wnętrzności.”

Przypieczętował właściwym sobie uśmiechem tę enuncjację, jakby to były otwierające się w ciemność drzwi, przy których pełnił funkcję odźwiernego. Zdawało się człowiekowi, że coś ujrzał — ale leżała na tym pieczęć. Gdy mu dokuczyły ustawiczne kłótnie białych o pierwszeństwo przy stole, kazał zrobić olbrzymi okrągły stół, dla którego trzeba było zbudować oddzielny dom, jadalnię stacji. Pierwsze miejsce było tam, gdzie siedział dyrektor — reszta osób się nie liczyła. Czuło się, że to jest jego niezłomne przekonanie. Nie był ani uprzejmy, ani nieuprzejmy. Był spokojny. Pozwalał, aby jego „boy” — spasiony młody Murzyn z wybrzeża — w jego obecności traktował białych z wyzywającą zuchwałością.

Zobaczywszy mnie zaczął natychmiast mówić. Moja podróż przeciągnęła się bardzo długo. Nie mógł już dłużej czekać. Musiał wyruszyć beze mnie. Trzeba było zluzować ludzi na stacjach położonych wyżej nad rzeką. Tak długo się już zwlekało, że nie wiadomo, kto umarł, a kto żyje, jak tam sobie radzą — i tak dalej, i tak dalej. Nie zwracał uwagi na moje wyjaśnienia i bawiąc się laską wosku powtórzył kilka razy, że sytuacja jest „bardzo, bardzo groźna”. Rozeszły się pogłoski, iż bardzo ważna stacja znajduje się w niebezpieczeństwie, a jej kierownik, Kurtz, leży chory. Dyrektor ma nadzieję, że to nieprawda. Kurtz jest… Czułem się zmęczony i zirytowany. Do diabła z tym Kurtzem! Przerwałem oświadczając, że słyszałem już o tym Kurtzu na wybrzeżu.

— Ach tak. Więc mówią tam o nim — szepnął sam do siebie. Po chwili milczenia ciągnął znów dalej, zapewniając mnie, że Kurtz jest najlepszym jego agentem, że jest to człowiek wyjątkowy, na którym towarzystwu jak najbardziej zależy; toteż rozumiem chyba niepokój jego dyrektora. Jest bardzo, ale to bardzo niespokojny. I rzeczywiście, wiercił się wciąż na krześle wykrzykując: „Ach ten Kurtz!”, aż wreszcie laska wosku złamała mu się w rękach, co wprawiło go jakby w osłupienie. Następnie zażądał ode mnie informacji „ile czasu potrzeba, ażeby” Przerwałem mu znowu. Byłem głodny, widzicie, a że w dodatku nie proszono mnie, bym usiadł, więc zaczynałem się wściekać.

— Skądże mam wiedzieć? — odrzekłem. — Jeszcze nawet nie widziałem tego statku. Pewnie kilka miesięcy.” — Cała ta gadanina wydawała mi się zupełnie jałowa.

— Kilka miesięcy — powtórzył. — No dobrze, powiedzmy trzy miesiące, zanim będziemy mogli wyruszyć. „Tak. To powinno wystarczyć.”

Wypadłem z jego chaty (mieszkał sam jeden w glinianej lepiance, przy której było coś w rodzaju werandy), mrucząc pod nosem, co o nim myślę. Gadatliwy idiota. Potem zmieniłem zdanie uprzytomniwszy sobie z lękiem, jak dokładnie obliczył czas potrzebny na załatwienie „takiego interesu”.

Następnego dnia wziąłem się do pracy, odwróciwszy się tyłem, że tak powiem, do stacji. Wydało mi się, że jedynie w ten sposób pozostanę w kontakcie ze zbawiennymi faktami życia. Jednak trzeba było czasem się rozejrzeć; i wówczas widziałem tę stację i tych ludzi wałęsających się bez celu po dziedzińcu w blasku słońca. Zapytywałem siebie niekiedy, co to wszystko ma znaczyć. Wędrowali tu i tam ze swymi idiotycznymi, długimi kijami w ręku, jak banda niewiernych pielgrzymów zaczarowanych w obrębie zbutwiałego płotu. Słowo „kość słoniowa” rozlegało się w powietrzu, rozchodziło się szeptem, ulatywało jak westchnienie. Można było pomyśleć, że się do niego modlą. Zaraza głupiej chciwości przenikała to wszystko jak trupi zapach. Słowo daję, nie widziałem jeszcze nigdy w życiu czegoś równie nierealnego. A głucha dzicz otaczająca tę polankę uderzyła mnie jak jakaś niezwyciężona wielkość — zło czy też prawda — czekająca cierpliwie na zniknięcie bezsensownej inwazji.

Och, te miesiące. No, mniejsza z tym. Wydarzyły się w tym czasie różne rzeczy. Pewnego wieczoru szopa z trawy pełna kretonu, perkali, paciorków i nie wiem już czego buchnęła płomieniem tak nagle, iż można było pomyśleć, że ziemia się rozstąpiła, aby pozwolić mściwemu ogniowi pochłonąć wszystkie te śmieci. Paliłem spokojnie fajkę obok mego ogołoconego parowca i patrzałem na nich wszystkich, jak hasali w świetle ognia z podniesionymi wysoko ramionami; wtem nadbiegł ów tęgi człowiek o czarnych wąsach, pędząc ku rzece z blaszanym wiadrem w ręku, zapewnił mnie, że „wszyscy zachowują się wspaniale, wspaniale”, nabrał mniej więcej kwartę wody i popędził z powrotem. Spostrzegłem, że dno jego wiadra jest dziurawe.

Poszedłem zwolna ku szopie. Pośpiech był zbyteczny. Uważacie, zajęło się to jak pudełko zapałek. Rzecz była przesądzona od samego początku. Płomienie skoczyły wysoko, odepchnęły wszystkich, oświetliły wszystko — i zapadły się. Szopa była już kupą rozżarzonych węgli. Niedaleko chłostano Murzyna. Powiedzieli mi, że to on wywołał ogień w jakiś tam sposób; tak czy owak, wrzeszczał najokropniej. Widywałem go później przez kilka dni siedzącego w skrawku cienia; wyglądał na bardzo chorego i usiłował się wylizać; wreszcie wstał i odszedł — a dzicz Przyjęła go bezgłośnie z powrotem na swoje łono.

Gdy wyszedłszy z ciemności podszedłem do żarzących się zgliszcz, znalazłem się za plecami dwóch ludzi, którzy z sobą rozmawiali. Usłyszałem nazwisko Kurtza, a potem słowa: „…wyciągnąć korzyść z tego nieszczęśliwego wypadku”. Jednym z tych ludzi był dyrektor. Powiedziałeś mu dobry wieczór.

— No widział pan kiedy coś podobnego? To nie do wiary” — rzekł i odszedł.

Drugi pozostał. Był to jeden z głównych agentów, człowiek młody, elegancki, o obejściu dość powściągliwym: miał małą, rozwidloną bródkę i haczykowaty nos. Traktował z wysoka innych agentów, którzy ze swej strony twierdzili, że odgrywa rolę szpiega przy dyrektorze. Cc do mnie, prawie nigdy przedtem z nim nie mówiłem. Rozgadaliśmy się i po pewnym czasie odeszliśmy zwolna od syczących zgliszcz. Zaprosił mnie do swego pokoju, który znajdował się w głównym budynku stacyjnym. Gdy potarł zapałkę, spostrzegłem, że ten młody arystokrata posiada nie tylko neseser ze srebrnymi toaletowymi przyborami, ale i całą świecę. W owym czasie panowało przekonanie, że tylko dyrektor ma prawo do świec. Gliniane ściany były pokryte krajowymi matami; zbiór dzid, włóczni, tarcz i noży wisiał jako trofea. Owemu agentowi powierzono wyrób cegieł — przynajmniej tak mnie poinformowano; ale na całej stacji nie było ani kawałeczka cegły, a on siedział tu już przeszło rok — i czekał. Podobno do fabrykacji cegieł brakowało mu czegoś — nie wiem dobrze czego, może słomy. W każdym razie nie można było tam tego dostać, a ponieważ nie zachodziło prawdopodobieństwo, że przyślą to z Europy, nie rozumiałem dobrze, na co właściwie ten człowiek czeka. Może na jakiś specjalny akt stworzenia. A jednak oni wszyscy na coś czekali — ci pielgrzymi w liczbie szesnastu czy dwudziestu; i dalibóg, nie wyglądało to wcale na nieprzyjemne zajęcie, sądząc ze sposobu, w jaki to znosili — choć spotykała ich tylko choroba, o ile mogłem osądzić. Skracali sobie czas obmawiając się nawzajem i knując przeciw sobie intrygi głupi sposób. Miało się wrażenie, że wszyscy spiskują, ale nic z tego naturalnie nie wynikało. To spiskowanie było równie nierealne jak wszystko — jak filantropijne pozory całego przedsiębiorstwa, jak gadanina tych ludzi, jak ich zarząd, jak udawanie przez nich pracy. Jedynym ich szczerym uczuciem było pragnienie, aby się dostać na handlową stację, gdzie można by dobrać się do kości słoniowej i zarabiać na prowizjach. Intrygowali i oczerniali się, i nienawidzili wzajemnie tylko z tego powodu, ale w gruncie rzeczy nie umieli skutecznie nawet kiwnąć palcem. Dalibóg, coś jednak w tym jest, że jednemu świat pozwala ukraść konia, a drugiemu nie wolno nawet spojrzeć na postronek. Weźmie taki i ukradnie konia. Bardzo pięknie. Zrobił to. Może umie jeździć konno. Ale jest pewien rodzaj przyglądania się postronkowi, który i najlitościwszego ze świętych doprowadziłby do kopnięcia.

Nie miałem wyobrażenia, dlaczego ów agent wysila się na rozmowę, ale gdyśmy tak gawędzili, przyszło mi nagle na myśl, że chce coś ze mnie wyciągnąć — że po prostu bierze mnie na spytki. Napomykał ciągle o Europie, o ludziach, których znajomość mi przypisywał — zadawał mi chytre pytania co do moich stosunków w „grobowym mieście” i tak dalej. Jego małe oczka połyskiwały ciekawością jak dwa kółeczka z miki — choć usiłował zachowywać się dość wyniośle. Z początku mnie to tylko dziwiło, ale wkrótce ogarnęła mnie szalona ciekawość, jakie to wiadomości chce ze mnie wyciągnąć. Nie mogłem pojąć, co takiego może być we mnie, że ten człowiek zadaje sobie aż tyle trudu. Bardzo było zabawnie patrzeć, jak on sam bierze się na kawał, gdyż co do mnie, miałem tylko nie ustające dreszcze, a w głowie jedynie ten nieszczęsny parowiec. Ten agent brał mnie najwidoczniej za bezwstydnego krętacza. W końcu zirytował się i udał, że ziewa, aby ukryć odruch wściekłego rozdrażnienia. Wstałem. Zauważyłem mały szkic olejny na drzewie przedstawiając} kobietę w udrapowanej szacie, z zawiązanymi oczyma niosącą zapaloną pochodnię. Tło było ciemne, prawie czarne — ruch kobiety był majestatyczny, a blask pochodni ponuro oświetlał jej twarz.

Zatrzymał mnie ten obrazek, a agent stał uprzejmie koło mnie, trzymając pustą półlitrową butelkę szampana (środek leczniczy) z wetkniętą w szyjkę świecą. Na moje zapytanie objaśnił, że namalował to Kurtz — na tej samej stacji, przeszło rok temu — czekając okazji, aby się udać na swoją handlową placówkę.

Niechże mi pan powie — zapytałem — kto to jest ten Kurtz?”

— Kierownik stacji w głębi kraju” — odrzekł zwięźle, odwracając oczy.

Bardzo panu dziękuję — odpowiedziałem ze śmiechem. — A pan jest fabrykantem cegły na stacji centralnej. Każdy to wie.” Milczał przez chwilę.

— To nadzwyczajny człowiek — rzekł w końcu. — On jest wysłańcem miłosierdzia i nauki, i postępu, i diabli wiedzą czego tam jeszcze. Dla prowadzenia sprawy — że; się tak wyrażę — powierzonej nam przez Europę — zaczął nagle deklamować — potrzebujemy wyższej inteligencji, wszechogarniającego współczucia, zupełnego oddania się celowi.”

— Któż to mówi?” — zapytałem.

— Całe mnóstwo ludzi — odpowiedział. — Niektórzy z nich nawet to piszą; i właśnie dlatego on tu przybył — ta szczególnie uzdolniona jednostka — o czym powinien pan wiedzieć.”

— Dlaczego powinienem wiedzieć?” — przerwałem, szczerze zdziwiony.

Nie zwrócił na to uwagi.

— Tak, dzisiaj jest kierownikiem najlepszej stacji, na przyszły rok będzie zastępcą dyrektora, jeszcze parę lat i ale sądzę, że pan wie, czym on będzie za jakie dwa lata. Pan należy do tej nowej paczki wyznającej cnotę. Ci sami ludzie, którzy go umyślnie przysłali, polecili także i pana. O, niech pan nie zaprzecza. Nie myli mnie świadectwo moich własnych oczu.”

Błysnęło mi nagle światło. Wpływowe znajomości mojej kochanej ciotki wywarły na tym młodzieńcu nieoczekiwane wrażenie. O mało co nie parsknąłem śmiechem.

— Czy pan czytuje poufną korespondencję towarzystwa?” — spytałem.

Nie potrafił mi odpowiedzieć ani słowem. Bawiłem się cudownie.

— Gdy Kurtz zostanie głównym dyrektorem — ciągnąłem surowo — nie będzie pan miał do tego sposobności.”

Zdmuchnął nagle świecę i wyszliśmy na dwór. Wstał księżyc. Czarne postacie wałęsały się wokoło niedbale, lejąc wodę na rozżarzone węgle, od których rozchodził się syk; para wznosiła się w księżycowym blasku; gdzieś jęczał zbity Murzyn.

— Co za hałas wyprawia to bydlę — rzekł niezmordowany człowiek z wąsami ukazując się koło nas. — Dobrze mu tak. Przestępstwo — kara — łupu cupu! Bez litości. To jedyny sposób. Na przyszłość położy to kres wszystkim pożarom. Mówiłem właśnie dyrektorowi… — Zauważył mego towarzysza, co natychmiast zbiło go z tropu. — Pan jeszcze nie w łóżku? — rzekł z pewnego rodzaju służalczą serdecznością. — To naturalne. Ha! Niebezpieczeństwo — niepokój.”

Znikł. Zmierzałem w dalszym ciągu ku rzece, a ten drugi szedł za mną. Usłyszałem koło ucha pogardliwy szept:

— Stado fuszerów — pal ich licho.”

Widać było, jak pielgrzymi stoją grupkami i rajcują, gestykulując. Niektórzy z nich mieli jeszcze w ręku swe kije. Myślę doprawdy, że brali je ze sobą do łóżka. Za płotem stał las widmowy w blasku księżyca, a skroś mętny ruch, skroś słabe odgłosy tego nędznego dziedzińca cisza kraju przenikała do duszy — jego tajemnica, jego wielkość, zdumiewająca rzeczywistość jego ukrytego życia. Ranny Murzyn pojękiwał słabo gdzieś w pobliżu i nagle westchnął głęboko; przyspieszyłem kroku, aby się czym prędzej oddalić. Poczułem, że czyjaś ręka wsuwa mi się pod ramię.

— Drogi panie — rzekł agent — nie chcę być źle zrozumiany, szczególnie przez pana, bo pan zobaczy się z Kurtzem na długo przedtem, zanim ja będę miał tę przyjemność. Nie chciałbym, aby Kurtz nabrał fałszywego wyobrażenia o moim usposobieniu.”

Pozwoliłem mówić dalej temu Mefistofelowi z papier mache; zdawało mi się, że gdybym chciał, mógłbym przebić go palcem — i nie znalazłbym w środku nic — może tylko trochę sypkiego brudu. Otóż ułożył sobie plan, iż zostanie z czasem zastępcą obecnego dyrektora; stało mi się jasne teraz, że przybycie tego Kurtza porządnie im obu krwi napsuło. Mówił z gwałtownym pośpiechem, a ja nie usiłowałem go zatrzymać. Stałem oparty plecami o swój rozbity parowiec; wyciągnięty na pochyły brzeg wyglądał jak trup jakiegoś wielkiego rzecznego zwierzęcia. W nozdrzach miałem woń mułu, naprawdę pierwotnego mułu, a przed oczami wzniosłą ciszę pierwotnego lasu; na czarnej zatoce lśniły świetliste plamy. Księżyc rozpostarł na wszystkim cienką warstwę srebra — na bujnej trawie, na błocie, na murze skłębionej roślinności, sięgającym wyżej od ścian świątyni, na wielkiej rzece; widziałem przez mroczną szparę, jak błyszczała i błyszczała, płynąc bez szmeru rozległym nurtem. Wszystko to było wielkie, wyczekujące, nieme — a ten człowiek paplał o sobie. Zastanawiałem się, czy cisza na obliczu ogromu patrzącego na nas obu oznacza apel, czy groźbę. Kimże byliśmy, my dwaj, którzyśmy tu zabłądzili? Czy owładniemy tym niemym ogromem, czy też on nami owładnie? Czułem, jak wielka, jak straszliwie wielka jest ta dzicz, która mówić nie umie, a może jest i głucha. Co w niej jest? Wiedziałem, że wydostają stamtąd trochę kości słoniowej i że w głębi kraju — jest Kurtz. Mówiono mi o tym — Bóg wie ile razy. Ale jakoś to wszystko nie przywodziło mi na myśl żadnego obrazu — tak jakby mi ktoś powiedział, że tam, w głębi jest anioł lub diabeł. Wierzyłem w to zupełnie tak samo, jakby któryś z was wierzył, że planeta Mars jest zamieszkana. Znałem raz szkockiego żaglomistrza, który był pewny, bezwzględnie pewny, że na Marsie są ludzie. Kiedy go zapytywano, jak sobie wyobraża ich wygląd i zachowanie, tracił rezon i mruczał coś o tym, że „chodzą na czworakach”. Jeżeli ktoś się tylko uśmiechnął, żaglomistrz — który miał już sześćdziesiątkę — wyzywał go na rękę. Nie byłbym się zdobył na to, żeby się aż bić za Kurtza, ale posunąłem się prawie do kłamstwa. Wiecie, że nienawidzę, nie cierpię, nie znoszę kłamstwa, nie dlatego, abym był bardziej prawy od reszty ludzi, ale po prostu dlatego, że kłamstwo mnie przeraża. Ma na sobie znamię śmierci, jakąś cechę śmiertelności — która jest właśnie tym, czego nienawidzę i nie cierpię — o czym pragnę zapomnieć. Gdy stykam się z kłamstwem, czuję się fatalnie i robi mi się mdło, zupełnie jakbym wziął do ust coś zgniłego. Przypuszczam, że to kwestia usposobienia. Otóż zbliżyłem się na tyle do kłamstwa, że pozwoliłem, aby ten młody dureń uwierzył we wszystko, co mu się tylko podobało wymyślić na temat moich wpływów w Europie. W mig stałem się takim samym blagierem jak reszta zaczarowanych pielgrzymów. I to tylko dlatego: zdawało mi się, że moja blaga dopomoże temu Kurtzowi, którego w owym czasie nie mogłem sobie jeszcze wyobrazić. Był dla mnie po prostu słowem. Nie umiałem sobie przedstawić człowieka noszącego to nazwisko, tak jak i wy go sobie przedstawić nie możecie. Czy go widzicie? Czy pojmujecie tę całą historię? Czy z tego cośkolwiek rozumiecie? Mam wrażenie, że usiłuję wam opowiedzieć sen — a wysiłek mój jest daremny, ponieważ żadne opowiadanie nie może dać pojęcia o sennych wrażeniach, o tej mieszaninie bezsensu, niespodzianki i oszołomienia wśród dreszczów walki i buntu — o tym poczuciu, że się jest we władzy niewiarygodnego — poczuciu, które stanowi prawdziwą istotę snu… Zamilkł na chwilę.

— Nie, to niemożliwe; nie podobna dać komuś żywego pojęcia o jakiejkolwiek epoce swego życia — o tym, co stanowi jej prawdę, jej znaczenie — jej subtelną i przejmującą treść. To niemożliwe. Żyjemy, tak jak śnimy — samotni…

Urwał znów i jakby się zastanowił, a potem dodał:

— Wy, koledzy, możecie oczywiście z tego więcej zrozumieć teraz niż ja podówczas. Wy rozumiecie mnie — którego znacie…

Nastała ciemność tak gęsta, że my, słuchacze, z trudem mogliśmy się widzieć nawzajem. Już od dłuższego czasu Marlow siedzący oddzielnie był dla nas tylko głosem. Nikt się nie odezwał. Może tamci pozasypiali, ale ja czuwałem. Słuchałem i słuchałem czatując na zdanie, na słowo, na jakąś nić przewodnią wśród nieokreślonego niepokoju wzbudzonego tym opowiadaniem, które jakby kształtowało się samo — bez ludzkich warg — w tym ciężkim nocnym powietrzu nad rzeką.

— Tak, pozwoliłem mu ciągnąć dalej — zaczął znów Marlow — i puścić wodze wyobraźni na temat wszystkich potęg, które za mną stoją. A za mną nie było nic. Nic prócz tego nędznego, starego, pokiereszowanego parowca, o który się opierałem, podczas gdy tamten rozprawiał wymownie, że „jest konieczne, aby każdy się wybił”.

— A kiedy człowiek tu przyjdzie, to — przecież pan rozumie — nie po to, aby się patrzeć na księżyc”. I ciągnął dalej, że Kurtz jest istotnie „geniuszem uniwersalnym”, lecz nawet geniuszowi łatwiej pracować przy pomocy odpowiednich narzędzi: — inteligentnych ludzi. Cegieł wyrabiać nie można — zachodzi tu przeszkoda czysto fizyczna, jak to chyba dobrze wiem, a jeśli on pełni przy dyrektorze funkcję sekretarza, to dlatego, że żaden rozsądny człowiek nie odrzuca lekkomyślnie zaufania swoich zwierzchników. Czy ja to pojmuję? I owszem. A o co mi jeszcze chodzi? Chodzi mi właściwie o nity, na Boga! o nity. Żeby robota posunęła się naprzód, żeby raz skończyć z łataniem tej dziury. Potrzeba mi nitów. Tam, na wybrzeżu są pełne ich skrzynie — leżą stosami — pęknięte — rozwalone! Co dwa kroki podrzuca się nogą rozsypane nity — na tym dziedzińcu stacyjnym na zboczu. Nity potoczyły się aż do gaju śmierci. Schyliwszy się tylko można sobie nimi zapełnić kieszenie — a tu, gdzie są potrzebne, nie ma ani jednego. Mamy odpowiednie płyty, ale ani jednego nitu, aby je przymocować — a tymczasem co tydzień posłaniec, samotny Murzyn, z torbą od listów na ramieniu i kijem w ręce wyruszał z naszej stacji na wybrzeże. I kilka razy na tydzień karawana z wybrzeża przybywała z towarami — okropnym, połyskliwym kretonem, na sam widok którego człowiek się wzdrygał szklanymi paciorkami, mniej więcej po pensie kwarta, i zakazanymi chustkami z perkalu w deseń. Ale nitów ani śladu. Trzej tragarze byliby mogli przynieść wszystko, czego potrzebowałem do spuszczenia statku na wodę.

Mówił do mnie coraz poufniej, ale zdaje się, że moja obojętna postawa wreszcie go rozjątrzyła, bo uznał za stosowne poinformować mnie, że nie lęka się ani Boga, ani diabła, nie mówiąc już o zwykłym człowieku. Odrzekłem, że to widać od razu, ale że ja potrzebuję pewnej ilości nitów — i że nity są właśnie tym, czego by Kurtz potrzebował, gdyby tylko wiedział, jak rzeczy stoją. Przecież listy odchodzą co tydzień na wybrzeże…

— Panie kochany — wykrzyknął — ja piszę, co mi dyktują.”

Domagałem się nitów w dalszym ciągu. Musi być na to jakiś sposób — dla inteligentnego człowieka. Agent zmienił swój sposób bycia; stał się bardzo zimny i nagle zaczął mówić o pewnym hipopotamie; dopytywał się, czy nic mi nie przeszkadza spać na parowcu (tkwiłem dzień i noc na wyratowanym statku). Jest w tamtej okolicy stary hipopotam, który ma brzydki zwyczaj wyłażenia na brzeg i błądzenia nocą po gruntach stacji. Pielgrzymi wyruszają tłumnie i palą do niego ze wszystkich strzelb, jakie tylko mają pod ręką. Niektórzy nawet czatują na niego całymi nocami. I cała ta energia się marnuje.

— Ta bestia ma jakiś czar przeciw śmierci — rzekł — ale to można powiedzieć tylko o zwierzętach w tym kraju. Bo żaden człowiek — czy pan mnie rozumie? — żaden człowiek nie posiada czaru przeciw śmierci.”

Stał tak przez chwilę w świetle księżyca z tym swoim cienkim, haczykowatym nosem trochę krzywo osadzonym i oczami z miki błyszczącymi bez ruchu, wreszcie powiedział mi krótko: dobranoc — i odszedł wielkim krokiem. Widziałem, że jest zaniepokojony, że nie wie, co ma myśleć, i dzięki temu po raz pierwszy od wielu dni poczułem przypływ nadziei. Rozstawszy się z tym facetem wróciłem z wielką ulgą do mego wpływowego przyjaciela, którym był pogruchotany, pogięty, zrujnowany, tandetny parowiec. Wspiąłem się na pokład. Statek zadźwięczał pod mymi nogami, jakbym kopnął nad rynsztokiem pustą blaszaną skrzynkę po sucharach firmy Huntley & Palmer; wykonanie jego było znacznie mniej solidne, kształt chyba brzydszy, ale włożyłem weń tyle ciężkiej pracy, że go pokochałem. Żaden wpływowy przyjaciel nie byłby mi się tak dobrze przysłużył. Ten statek dał mi sposobność do wypróbowania siebie — do przekonania się, czego mogę dokonać. Nie, ja pracować nie lubię. Wolę próżnować i myśleć o wszystkich pięknych rzeczach, które można by zrobić. Nie lubię pracy — żaden człowiek jej nie lubi — ale lubię to, co jest w pracy — sposobność do odnalezienia siebie samego, swej własnej rzeczywistości (dla siebie, nie dla innych), której inni ludzie poznać nie mogą. Widzą tylko pozory i nigdy nie są w stanie powiedzieć, co one naprawdę znaczą.

Nie zdziwiłem się spostrzegłszy, że ktoś siedzi na rufie, na pokładzie, dyndając nogami nad błotem. Trzeba wam wiedzieć, że łączyły mnie dość zażyłe stosunki z nielicznymi mechanikami ze stacji, którymi reszta pielgrzymów naturalnie gardziła — przypuszczam, że ze względu na ich nieświetne maniery. Otóż ten, o którym mówię — kotlarz z zawodu — był ich majstrem i dobrym pracownikiem. Był to szczupły, kościsty człowiek o żółtej cerze i wielkich, zapatrzonych oczach. Miał wygląd skłopotany, a głowę łysą jak dłoń; jego włosy, wypadając, jakby się uczepiły policzków i widać, czuły się dobrze na tym nowym miejscu, gdyż broda zwisała mu do pasa. Był wdowcem z sześciorgiem drobnych dzieci (zostawił je pod opieką siostry, by móc tu przyjechać), a namiętność jego życia stanowiły wyścigi gołębi. Był ich miłośnikiem i znawcą. Mówił o gołębiach z uniesieniem. Po skończonej pracy przychodził do mnie czasem na rozmowę o swoich dzieciach i gołębiach; przy robocie, gdy musiał czasem czołgać się w szlamie pod dnem parowca, obwiązywał sobie brodę czymś w rodzaju białej serwety, którą przynosił w tym celu. Owa serweta miała duże pętle do zakładania na uszy. Wieczorem widać go było przykucniętego na brzegu, jak z wielką starannością płukał w zatoce ten pokrowiec, a potem rozpościerał uroczyście na krzaku, aby go wysuszyć.

Trzepnąłem mechanika w plecy wołając: „Dostaniemy nity!” Wygramolił się na nogi i krzyknął: „Nie, doprawdy! Nity?”, jakby nie chciał wierzyć własnym uszom. Potem dodał po cichu: „To pan… prawda?” Nie wiem, dlaczego zachowywaliśmy się jak wariaci. Przytknąłem palec do nosa kiwając tajemniczo głową. „Brawo!” — zawołał i strzelał z palców podniósłszy ramiona i jedną nogę. Spróbowałem zatańczyć dżiga. Wyskakiwaliśmy po żelaznym pokładzie. Straszny tupot zabrzmiał na statku i odbił się o dziewiczy las po drugiej stronie zatoki wracając na śpiącą stację w grzmiącym łoskocie. Niektórzy z pielgrzymów pewno się pobudzili w swych lepiankach. Ciemna jakaś postać zasłoniła oświetlone drzwi chaty dyrektora, po czym znikła; po sekundzie czy dwóch oświetlone drzwi znikły również. Uspokoiliśmy się, a cisza odepchnięta naszym tupaniem napłynęła znów z głębi kraju. Wielki mur roślinny, bujna, pogmatwana masa pni, gałęzi, liści, konarów i girland, nieruchomych w świetle księżyca, przypominała jakby rozhukane najście bezgłośnego życia, toczącą się falę roślin, spiętrzoną, czubatą, gotową runąć na zatokę i wymieść każdego z nas, drobnych człowieczków, poza obręb naszego mizernego życia. Fala stała bez ruchu. Z oddali doszedł nas zgłuszony wybuch potężnych plusków i parskań, jakby jakiś ichtiosaurus kąpał się w blasku wielkiej rzeki.

— Ostatecznie — rzekł kotlarz rozsądnym tonem — dlaczego byśmy nie mieli dostać nitów?” — I rzeczywiście, dlaczego? Nie wiedziałem o żadnej przeszkodzie.

— Nadejdą za trzy tygodnie” — rzekłem poufnie.

Ale nie nadeszły. Zamiast nitów spadł na nas najazd, kara, dopust Boży. A spadał stopniowo — oddziałami — w ciągu najbliższych trzech tygodni; przed każdym oddziałem stąpał osioł, na którym siedział biały w nowym ubraniu i ciemnożółtych trzewikach, kłaniając się z tego wzniesienia na prawo i lewo poruszonym pielgrzymom. Kłótliwa banda markotnych Negrów z obolałymi nogami deptała osłom po piętach; na dziedzińcu porozrzucano mnóstwo namiotów, polowych stołków, blaszanych pudeł, białych skrzynek i brunatnych pak, a atmosfera tajemniczości pogłębiła się jeszcze nad tym stacyjnym zamętem. Nadeszło pięć takich porcji wyglądających na oddziały uchodzące bezładnie z łupem po ograbieniu niezliczonych sklepów z odzieżą i żywnością; zdawało się, że wloką za sobą w głuchą dzicz owe łupy z najezdniczej wyprawy, aby się sprawiedliwie podzielić. Była to gmatwanina przedmiotów w gruncie rzeczy niewinnych, którym ludzka głupota nadała pozór łupów.

Owa zacna banda nazwała się wyprawą odkrywczą z Eldorado; zdaje się, że jej członkowie zobowiązywali się pod przysięgą do zachowania tajemnicy. Ale mowa ich była mową plugawych piratów: zuchwała bez dzielności — chciwa bez odwagi i okrutna bez męstwa; w całej tej paczce nie podobna się było dopatrzeć choćby śladu przezorności czy poważnego celu. Ci ludzie zdawali się nie wiedzieć, iż codzienna praca wymaga takich rzeczy. Pragnieniem ich było wydrzeć skarby z wnętrzności tego kraju — a tak jak złodziejom dobierającym się do kasy, żaden cel moralny im nie przyświecał. Nie wiem, kto ponosił koszta tej szlachetnej wyprawy, ale wuj naszego dyrektora był jej kierownikiem.

Wyglądem przypominał rzeźnika z ubogiej dzielnicy; w jego oczach malowała sią senna przebiegłość. Obnosił ostentacyjnie swój tłusty brzuch na krótkich nogach, a przez cały czas pobytu jego bandy na stacji nie odzywał się do nikogo oprócz swego siostrzeńca. Można było oglądać tę dwójkę wałęsającą się przez cały dzień; głowy ich stykały się prawie w nieustannej gawędzie.

Przestałem się już kłopotać o nity. Człowiek jest mniej zdolny do tego rodzaju manii, niżby można było przypuszczać. Powiedziałem sobie: pal licho! — i machnąłem ręką. Do rozpamiętywań miałem czasu w bród, a niekiedy myślałem i o Kurtzu. Tak bardzo znów mnie nie interesował. Ale miałem ochotę przekonać się, czy ten człowiek, który wyruszył zaopatrzony w pewne moralne zasady, dostanie się w końcu na szczyt i jak sobie tam będzie poczynał.



II


Pewnego wieczoru, gdy leżałem wyciągnięty na pokładzie mojego parowca, posłyszałem zbliżające się głosy; byli to właśnie wuj i siostrzeniec, którzy spacerowali powoli wzdłuż brzegu. Oparłem znów głowę na ramieniu i popadłem już prawie w drzemkę, gdy ktoś powiedział mi prawie do ucha:

— Jestem łagodny jak nowonarodzone dziecię, ale nie lubię, aby mi dyktowano, co mam robić. Jestem dyrektorem — czy nim nie jestem? Kazano mi go tam posłać. To wprost niesłychane…”

Zdałem sobie sprawę, że ci dwaj stoją na wybrzeżu obok przodu statku pod moją głową. Nie poruszyłem się wcale; nie przyszło mi to na myśl; chciało mi się spać.

— To doprawdy przykre” — mruknął wuj.

— On prosił zarząd, aby go tam wysłano — odrzekł tamten — bo chciał pokazać, co potrafi; dostałem odpowiednie polecenie. Niech wuj pomyśli, jakie ten człowiek musi mieć wpływy. Czy to nie straszne?”

Uznali obaj, że to jest straszne, i rozmawiali dalej, wypowiadając różne dziwaczne uwagi: — „Wodzi wszystkich na pasku — jeden człowiek — radę — za nos.” — Te kawałki bezsensownych zdań przezwyciężyły moją senność, tak że byłem prawie przytomny, gdy wuj powiedział:

— Klimat może usunąć ci z drogi tę przeszkodę. Czy on tam jest sam?”

— Tak — odrzekł dyrektor — odesłał swego pomocnika w dół rzeki z krótkim listem do mnie tej treści:

Niech pan wyprawi stąd tego nieboraka i nie kłopocze się przysyłaniem mi innych jemu podobnych. Wolę być sam, niż mieć koło siebie kogoś z ludzi, których pan ma pod ręką.” — To było przeszło rok temu. Czy może sobie wuj wyobrazić podobną bezczelność?”

— A od tamtego czasu?” — spytał drugi ochrypłym głosem.

— Kość słoniowa — żachnął się siostrzeniec — całe mnóstwo kości słoniowej — w najlepszym gatunku — to wprost nie do zniesienia — i wszystko od niego.”

— A z kością słoniową?” — dopytywał się gruby, dudniący głos.

— Faktury!” — wypalił, że tak powiem, siostrzeniec w odpowiedzi. Zapadło milczenie. Mówili o Kurtzu.

Byłem już wtedy zupełnie rozbudzony, ale leżałem sobie wygodnie bez ruchu, nie mając powodu do zmiany pozycji.

— No, a jakże ta kość słoniowa przejechała aż taki kawał drogi?” — burknął starszy, widać mocno zirytowany.

Tamten wyjaśnił, że przywiozła ją flotylla łódek pod wodzą angielskiego urzędnika, Mulata, którego Kurtz miał z sobą; że Kurtz zamierzał widocznie sam przyjechać, ponieważ jego stacja była już wówczas ogołocona z towarów i zapasów, ale po przebyciu trzystu mil postanowił nagle zawrócić i wyruszył z powrotem sam jeden w niewielkiej łódce z czterema wioślarzami, zostawiając kość słoniową pod opieką Mulata, który pojechał dalej w dół rzeki. Obaj faceci na brzegu wydawali się zdumieni, że ktoś mógł się ważyć na coś podobnego. Nie mogli odgadnąć, dlaczego Kurtz tak postąpił. Co do mnie, wydało mi się, że widzę go po raz pierwszy. Obraz był wyraźny: łódka, czterech dzikich wioślarzy i samotny biały, który odwraca się nagle od głównej kwatery, od wypoczynku, a może i od myśli o domu; który zdąża ku głębiom dziczy, ku swej pustej i opuszczonej stacji. Nie wiedziałem, dlaczego to zrobił. Może był to po prostu dzielny człowiek, który miał zamiłowanie do swej pracy. Oczywiście jego nazwisko nie zostało wymienione ani razu. Mówili o nim jako o „tym człowieku”. Mulata, który — o ile mogłem wyrozumieć — poprowadził ciężką wyprawę z wielką roztropnością i odwagą, nazywali stale „łajdakiem”. „Łajdak” doniósł, że „ten człowiek” przeszedł bardzo ciężką chorobę i nie czuł się jeszcze zupełnie dobrze… Tu oddalili się obaj o kilka kroków i spacerowali zwolna tam i z powrotem w niewielkiej odległości. Posłyszałem oderwane wyrazy: Placówka wojskowa — doktor — dwieście mil — teraz zupełnie sam — nieunikniona zwłoka — dziewięć miesięcy — żadnych wiadomości — dziwaczne pogłoski. Zbliżyli się znów właśnie, w chwili gdy dyrektor mówił:

— Nikt, o ile wiem: chyba że taki tam jeden — coś w rodzaju wędrownego kupca — cholerny drab, zmiatający dzikim sprzed nosa kość słoniową.”

O kimże teraz mówili? Dorozumiałem się z urywanych zdań, że to jakiś człowiek znajdujący się przypuszczalnie w okręgu Kurtza i że dyrektor go nie uznaje.

— Nie pozbędziemy się nieuczciwej konkurencji, póki się nie powiesi dla przykładu jednego z tych drabów” — rzekł.

— Naturalnie — mruknął drugi — powiesić go i koniec! Czemu nie? Wszystko — wszystko można zrobić w tym kraju. To właśnie chcę powiedzieć; nikt tutaj, rozumiesz, tutaj nie może poderwać twojego stanowiska. A dlaczego? Bo wytrzymujesz ten klimat — przetrwasz ich wszystkich. Niebezpieczeństwo jest w Europie; ale tam już się postarałem przed wyjazdem, aby — —”

Oddalili się szepcąc, potem głosy ich podniosły się znowu.

— Te wszystkie nieprzewidziane opóźnienia nie są moją winą. Robiłem, co mogłem.”

Grubas westchnął.

— To bardzo smutne.”

— A ta jego głupia, obmierzła gadanina — ciągnął drugi; — dokuczył mi tu porządnie podczas swego pobytu. Rozpowiadał, że stacja powinna być jakby pochodnią na drodze ku lepszemu jutru, ośrodkiem handlu także, rzecz prosta, ale przy tym i humanitaryzmu, postępu, oświaty. — Czy wuj to pojmuje? — Co za osioł! I on chce być dyrektorem! Nie, to jest — —”

Zatchnęło go z oburzenia. Podniosłem nieznacznie głowę. Zdumiałem się spostrzegłszy, jak byli blisko — tuż pode mną. Byłbym mógł plunąć na ich kapelusze. Patrzyli w ziemię, pochłonięci myślami. Dyrektor uderzał się po nodze cienką gałązką; jego sprytny krewniak podniósł głowę.

— A czujesz się dobrze od ostatniego przyjazdu?” — zapytał.

Tamten drgnął.

— Kto? Ja? Och, jak ryba — jak ryba. Ale reszta — uchowaj Boże! Wszyscy chorzy. A przy tym umierają tak prędko, że nie mam czasu stąd ich wysyłać — to nie do wiary.”

— Hm. Otóż to właśnie — mruknął wuj. — Ach! Mój, chłopcze, ufaj, ufaj powtarzam, ufaj temu.”

Ujrzałem, jak wyciągnął swoje kuse ramię ruchem, którym ogarnął las, zatokę, rzekę. Swym hańbiącym gestem zdawał się przyzywać zdradziecko do tego słonecznego kraju przyczajoną śmierć, ukryte zło, głęboki mrok z wnętrza lądu. Takie to było przerażające, że zerwałem się na równe nogi i obejrzałem na skraj lasu, jakbym czekał na jakąś odpowiedź po tym dowodzie nikczemnego zaufania. Wiecie, jakie głupstwa przychodzą czasem człowiekowi do głowy. Wyniosła cisza — cierpliwa i złowieszcza przeciwstawiła się tym dwom figurom, czekając na przeminięcie dziwacznej inwazji.

Obaj wykrzyknęli jednocześnie jakieś przekleństwo — przypuszczam, że ze strachu — a potem, udając że nic nie wiedzą o moim istnieniu, zwrócili się znów ku stacji. Słońce stało nisko; pochyleni jeden obok drugiego zdawali się ciągnąć z trudem w górę swoje śmieszne cienie różnej długości, które wlokły się zwolna za nimi po wysokiej trawie, nie zginając ani jednego źdźbła.

Po kilku dniach wyprawa z Eldorado zanurzyła się w cierpliwą puszczę, która zamknęła się za nią jak morze się zamyka nad nurkiem. W długi czas potem nadeszły wieści, że wszystkie osły im wyzdychały. O losie zwierząt mniej wartościowych nic nie wiem. Nie wątpię, że — tak jak i nas wszystkich — spotkało je to, na co zasłużyły. Nie pytałem. Byłem wówczas nieco podniecony perspektywą bardzo prędkiego spotkania z Kurtzem. Mówię: bardzo prędkiego we względnym znaczeniu. Minęły okrągłe dwa miesiące od chwili opuszczenia zatoki, gdy dotarliśmy do brzegu poniżej stacji Kurtza.

Jazda w górę rzeki była jakby podróżą wstecz do najwcześniejszych początków świata, gdy roślinność hulała sobie po ziemi, a królowały wielkie drzewa. Pusta rzeka, wielka cisza, nieprzebyty las. Powietrze ciepłe, gęste, ciężkie, leniwe. Nie było radości we wspaniałym słońcu. Wielkie, opustoszałe przestrzenie wodnego szlaku biegły w mrok zacienionych perspektyw. Na srebrnawych ławicach piasku hipopotamy i aligatory, leżały obok siebie, wygrzewając się w słońcu. Rozlane szeroko wody płynęły wśród mnóstwa zadrzewionych wysepek; gubiłem się na tej rzece jak w pustyni i natykałem się cały dzień na mielizny, usiłując wynaleźć przesmyki, aż wreszcie doznałem wrażenia, że mnie ktoś zaczarował i odciął na zawsze od wszystkiego, co znałem ongi — gdzieś tam — daleko — może w jakimś innym istnieniu. Były chwile, kiedy przeszłość do mnie wracała, jak to się dzieje czasem, gdy się nie ma ani chwilki dla siebie; ale wracała niby niespokojny i hałaśliwy sen, który przypominałem sobie ze zdumieniem wśród przygniatającej rzeczywistości tego dziwnego świata roślin, wody i ciszy. Cisza ta nie miała nic wspólnego ze spokojem. Był to bezruch nieubłaganej siły, rozmyślającej ponuro nad jakimś nieprzeniknionym zamiarem. Owa siła przyglądała się człowiekowi z mściwością. Przyzwyczaiłem się i później już tego nie widziałem; nie miałem na to czasu. Musiałem wciąż odgadywać, gdzie są przesmyki; musiałem rozróżniać, przeważnie pod wpływem natchnienia, oznaki ukrytych ławic, wypatrywałem podwodnych kamieni; uczyłem się zacinać ostro zęby, aby serce nie wyskoczyło mi z piersi, kiedy na szczęście otarłem się tylko o jakiś piekielny, podstępny stary pień, który byłby wydarł życie z mego tandetnego parowca i zatopił wszystkich pielgrzymów; musiałem czatować na suche drzewa, aby je ściąć w nocy i mieć paliwo na dzień następny. Kiedy się człowiek troszczy o podobne sprawy, o pospolite wypadki dziejące się na powierzchni, rzeczywistość naprawdę się rozwiewa. Wewnętrzna prawda ukrywa się — na szczęście, na szczęście. Ale czułem ją jednak; czułem często jej tajemniczą ciszę, w której śledziła mnie i moje małpie sztuki, zupełnie tak jak i was śledzi, koledzy, gdy pokazujecie swoje sztuki na linie — pół korony za fiknięcie kozła.

— Bądźże bardziej uprzejmy, Marlow — burknął jakiś głos i stąd się dowiedziałem, że prócz mnie czuwa jeszcze przynajmniej jeden słuchacz.

— Przepraszam. Zapomniałem o bólu serca, który dopełnia ceny. I zaiste, cóż znaczy cena, jeżeli sztuka się uda? Wy pokazujecie swoje sztuki bardzo dobrze. I ja nieźle się wówczas spisałem, jeśli zdołałem nie zatopić tego parowca w ciągu mojej pierwszej wyprawy. Dotychczas się temu dziwię. Wyobraźcie sobie człowieka z zawiązanymi oczami, któremu dają ciężki wóz i każą powozić na złej drodze. Zapewniam was, że się pociłem porządnie i trząsłem przy tej robocie. Ostatecznie, dla marynarza rozdarcie dna statku, który rzekomo płynie cały czas pod jego opieką, jest grzechem nie do darowania. Choćby nawet nikt się o tym nie dowiedział, nie podobna zapomnieć takiego zdarzenia, prawda? Cios w samo serce. Pamięta się o nim, śni się o nim — po latach — zimno i gorąco robi się człowiekowi. Nie chcę przez to powiedzieć, że mój parowiec cały czas pływał. Nieraz musiał brnąć mielizną, popychany przez dwudziestu ludożerców pluskających wokoło. Zaciągnęliśmy po drodze pewną liczbę tych drabów jako załogę. To bycze chłopy — ludożercy — na właściwym miejscu. Z tymi ludźmi można było pracować — jestem im za to wdzięczny. I ostatecznie nie zjadali się nawzajem w moich oczach. Mieli zapas mięsa z hipopotama, które zepsuło się w drodze, wskutek czego tajemnicza dzicz zaczęła nam cuchnąć pod nosem. Brr! Do dziś dnia ją czuję. Miałem na statku dyrektora i trzech czy czterech pielgrzymów ze swymi kijami — cały komplet. Czasem napotykaliśmy stację handlową tuż przy brzegu, uczepioną krawędzi nieznanego, a biali ludzie, którzy wypadali z walącej się lepianki wymachując na powitanie rękoma z radością i zdumieniem robili wrażenie bardzo dziwne — jakby czar jakiś trzymał ich tam na uwięzi. Słowo: kość słoniowa rozbrzmiewało w powietrzu — i odpływaliśmy znów w ciszę okrążając spokojne zakręty, między wysokimi ścianami wijącej się drogi, wzdłuż pustych rzecznych obszarów, które odbijały głucho ciężki rytm napędowego koła.

Drzewa i drzewa, miliony drzew, masywnych, olbrzymich, strzelających w górę; a u ich stóp pełzł przeciw prądowi tuż przy brzegu mały, umorusany sadzą parowiec, jak ociężały chrząszcz łażący po posadzce wyniosłego portyku. Człowiek czuł się bardzo mały i zagubiony, a jednak właściwie to uczucie nie było przygnębiające. Wprawdzie byliśmy mali, ale umorusany chrząszcz pełzł naprzód — czego się właśnie od niego wymagało. Dokąd pełzł w pojęciu pielgrzymów, nie umiem powiedzieć. Założyłbym się, że do jakiegoś miejsca, gdzie się spodziewali coś dostać. Dla mnie pełzł wyłącznie w stronę Kurtza; ale gdy rury zaczęły ciec, posuwaliśmy się bardzo powoli. Droga otwierała się przed nami i zamykała za nami, jakby las wkraczał powoli w wodę, by zagrodzić nam powrót. Przenikaliśmy wciąż głębiej i głębiej w jądro ciemności. Bardzo tam było spokojnie. Czasami nocą warkot bębnów za zasłoną drzew biegł w górę rzeki i trwał w słabym odgłosie do brzasku, jakby się unosił wysoko w powietrzu nad naszymi głowami. Nie wiedzieliśmy, czy oznacza wojnę, pokój czy modlitwę. Przed samym świtem zapadała chłodna cisza; drwale spali, ogniska ich przygasały; człowiek się zrywał na trzask gałązki. Wędrowaliśmy po przedhistorycznej ziemi, po ziemi mającej wygląd nieznanej planety. Mogliśmy sobie wyobrazić, że jesteśmy pierwszymi ludźmi biorącymi w posiadanie jakiś przeklęty spadek, którym można zawładnąć tylko za cenę dojmującej udręki i niezmiernego znoju. I nagle gdyśmy okrążali z trudem jakiś zakręt, ukazywały się ściany z sitowia, spiczaste dachy z trawy, wybuchał wrzask, kłębił się wir czarnych członków, klaszczących rąk, tupiących nóg, rozkołysanych ciał, oczu przewracających białkami — pod nawisłym listowiem, ciężkim i nieruchomym. Parowiec sunął z trudem mijając powoli jakiś ponury i niepojęty wybuch szału. Czy przedhistoryczny człowiek nas przeklinał, czy modlił się do nas, czy też nas witał — któż to mógł wiedzieć? Zrozumienie tego, co nas otaczało, było dla nas niemożliwe; przesuwaliśmy się jak widma, rozciekawieni i pełni ukrytego lęku, niby ludzie normalni wobec jakiegoś entuzjastycznego wybuchu w zakładzie dla obłąkanych. Nie mogliśmy tego pojąć, ponieważ odeszliśmy za daleko i nie umieliśmy już sobie przypomnieć; ponieważ wędrowaliśmy przez mroki pierwszych wieków, tamtych wieków, które minęły nie zostawiając prawie żadnego śladu i żadnych wspomnień.

Ziemia nie wydawała się ziemska. Jesteśmy przyzwyczajeni patrzeć na jej spętany kształt pokonanego potwora, ale tam — tam się oglądało potworny stwór na swobodzie.

Ziemia nie była ziemska, a ludzie byli — — Nie, ludzie nie byli nieludzcy. Widzicie, otóż to było najgorsze ze wszystkiego — podejrzenie, że oni nie są nieludzcy. Przenikało to zwolna do świadomości. Wyli i skakali, i kręcili się, i wykrzywiali straszliwie; ale najbardziej ze wszystkiego przejmowała właśnie myśl o ich człowieczeństwie — takim samym jak moje — myśl o moim odległym powinowactwie z tym dzikim, namiętnym wrzaskiem. Brzydactwo. Tak, to było brzydkie; ale jeśli człowiek miał w sobie dość męstwa, to musiał przyznać w duchu, że jest w nim jakiś najniklejszy ślad odzewu na przerażającą szczerość tego zgiełku, jakieś mgliste podejrzenie, iż to ma pewien sens, który by można zrozumieć mimo tak wielkiego oddalenia od mroku pierwszych wieków. I dlaczegoby nie? Dusza ludzka jest zdolna do wszystkiego — ponieważ zawiera w sobie wszystko, zarówno przeszłość, jak i przyszłość. Cóż tam właściwie było? Radość, przestrach, smutek, ofiarność, męstwo czy wściekłość — któż to mógł powiedzieć? — ale była tam prawda — prawda bez maski czasu. Niech głupiec się gapi i wzdryga — człowiek świadomy życia rozumie i może patrzeć bez zmrużenia powiek. Ale musi być choćby na tyle człowiekiem jak ci z wybrzeża. Musi przeciwstawić ich prawdzie to, co w nim jest istotnie prawdziwe — własną, wrodzoną siłę. Zasady tu nic nie pomogą. To nabytek, strój, ozdobne łachmany — łachmany, które ż niego oblecą przy pierwszym porządnym wstrząsie. Nie; tu trzeba sobie stworzyć własne swoje credo. Czy ten piekielny wrzask znajduje we mnie jakiś oddźwięk? Wsłuchuję się; przyznaję, że tak; ale ja także mam głos i — czy moje zdanie jest słuszne, czy nie — to, co wypowiadam, zagłuszyć się nie da. Oczywiście, że głupiec — i to zastraszony w dodatku, a przy tym pełen wzniosłych uczuć — będzie zawsze bezpieczny… A któż to tam mamrocze? Dziwicie się, że nie wysiadłem na brzeg, aby trochę powyć i potańcować? Otóż nie — nie wysiadłem. Wzniosłe uczucia, mówicie? Do licha z wzniosłymi uczuciami! Nie miałem po prostu czasu. Musiałem się babrać z bielą ołowianą i szmatami z wełnianej kołdry, pomagając obwijać te cieknące rury parowe — tak, moi drodzy. Musiałem pilnować steru i wymijać pnie, i za wszelką cenę prowadzić naprzód tandetny grat. W tym wszystkim było dość konkretnej rzeczywistości, aby ocalić i mędrszego ode mnie człowieka. A w wolnych chwilach musiałem doglądać dzikusa, który sprawował obowiązki palacza. Był to okaz udoskonalony; miał palić pod pionowym kotłem. Tkwił w dole pode mną i — słowo daję — jego widok oddziaływał równie budująco jak oglądanie psa w majtkach i kapeluszu z piórem, chodzącego na tylnych łapach. Parę miesięcy tresury dało radę temu istotnie zdolnemu chłopu. Zerkał na manometr i szkło wodowskazowe siląc się najwidoczniej na odwagę, a przy tym miał nieborak spiłowane zęby, kędzierzawy łeb golony w dziwne desenie i trzy ozdobne blizny na każdym policzku. Powinien był klaskać i tupać na brzegu, a zamiast tego pracował ciężko — niewolnik dziwacznych czarów, pełen coraz doskonalszej wiedzy. Był użyteczny, ponieważ go wyszkolono, a oto na czym polegała jego wiedza: gdyby woda znikła z tej przezroczystej rzeczy, zły duch wewnątrz kotła wpadłby w gniew z powodu wielkiego pragnienia i zemściłby się straszliwie. Toteż palacz pocił się i podsycał ogień, i śledził szkło z lękiem (ramię miał obwiązane zaimprowizowanym talizmanem z gałganków, w dolnej jego wardze tkwił wygładzony krążek z kości słoniowej wielkości zegarka) — a tymczasem mijaliśmy powoli zarośnięte brzegi, krótki zgiełk ucichał, nastawała znów cisza ciągnąca się przez nieskończone mile — i pełzliśmy naprzód w stronę Kurtza. Ale pnie tkwiły w rzece gęsto, woda była zdradliwa i płytka, kocioł zdawał się doprawdy kryć nadąsanego diabła i dlatego ani palacz, ani ja nie mieliśmy czasu zaglądać do naszych trwożnych myśli.

W odległości mniej więcej pięćdziesięciu mil od stacji Kurtza dotarliśmy do trzcinowej szopy, na której tkwiła melancholijnie pochyła tyka z powiewającym łachmanem, szczątkiem jakiejś flagi niemożliwej do rozpoznania; obok szopy leżał porządnie ułożony stos drzewa opałowego. To było nieoczekiwane; wysiedliśmy na brzeg i znaleźliśmy na stosie płaski kawał deski, a na niej jakiś wyblakły napis ołówkiem. Odcyfrowaliśmy go; napis brzmiał: „Drzewo dla was. Spieszcie się. Podjeżdżajcie ostrożnie”. Był tam podpis, ale nieczytelny — nie Kurtz — jakiś znacznie dłuższy wyraz. „Spieszcie się.” Dokąd? W górę rzeki? „Zbliżajcie się ostrożnie.” Nie zbliżyliśmy się ostrożnie. Ale ostrzeżenie nie mogło dotyczyć miejsca, gdzie mieliśmy je znaleźć dopiero po wylądowaniu. Widać tam, w górze rzeki było coś nie w porządku. Ale co — i jak dalece? O to właśnie chodziło. Wypowiadaliśmy różne sprzeczne uwagi o tym głupim telegraficznym stylu. Gąszcz dookoła nas nic nie mówił, ani nie pozwalał się szerzej rozejrzeć. Podarta firanka z czerwonego płótna w desenie wisiała w odrzwiach szopy i trzepotała markotnie koło naszych twarzy. Mieszkanie było ogołocone ze sprzętów, ale snadź jakiś biały musiał mieszkać tam niezbyt dawno. Pozostał prymitywny stół — deska na dwóch pniakach; kupa śmieci leżała w ciemnym kącie, a koło drzwi podniosłem z ziemi książkę. Nie miała okładki, kartki jej od częstego użytku stały się niezmiernie brudne i miękkie; ale grzbiet zeszyto troskliwie na nowo białą bawełną, która wyglądała jeszcze czysto. Znalezienie tej książki było czymś nadzwyczajnym. Tytuł jej brzmiał: Badania dotyczące pewnych marynarskich zagadnień, przez jakiegoś Towera, Towsona czy coś w tym rodzaju, kapitana marynarki Jego Królewskiej Mości. Wyglądało to na dość nudną lekturę, ilustrowaną wykresami i odstręczającymi tablicami — a ów egzemplarz pochodził sprzed sześćdziesięciu lat. Oglądałem zdumiewający antyk z jak największą delikatnością, aby mi się nie rozleciał w rękach. Towson czy Towser rozpisywał się z powagą o nadmiernym przeciążeniu okrętowych łańcuchów i takielunku, tudzież innych tym podobnych materiach. Niezbyt porywająca książka; ale na pierwszy rzut oka dostrzegało się w niej szczery zamiar, uczciwą troskę o właściwe ujęcie tematu — i to sprawiało, że nie tylko światło wiedzy biło ze skromnych kartek — które powstały przed tylu laty. Dzięki prostemu staremu marynarzowi i jego opowiadaniu o łańcuchach i dźwigach zapomniałem o dżungli i pielgrzymach w rozkosznym poczuciu, że się zetknąłem z czymś bezsprzecznie realnym. Już znalezienie tam takiej książki było zadziwiające, ale bardziej jeszcze zdumiały mnie notatki skreślone ołówkiem na marginesach, odnoszące się wyraźnie do tekstu. Nie chciałem wierzyć własnym oczom! Były pisane szyfrem! Tak, to wyglądało na szyfr. Wyobraźcie sobie człowieka, który taszczy za sobą w bezludzie książkę tego rodzaju i studiuje ją — i robi notatki — szyfrem w dodatku! Była to cudaczna tajemnica.

Już od pewnego czasu dochodził mętnie do mojej świadomości jakiś dokuczliwy hałas; podniósłszy oczy zauważyłem, że stos drzewa znikł, a dyrektor wraz ze wszystkimi pielgrzymami woła na mnie z brzegu. Wsunąłem książkę do kieszeni. Wierzajcie mi, odrywając się od tego czytania miałem wrażenie, że rzucam przystań starej i wypróbowanej przyjaźni.

Wprawiłem w ruch kulawą maszynę.

— Chyba to ten nędzny kupczyk — ten intruz” — zawołał dyrektor oglądając się nieprzyjaźnie na opuszczony przez nas brzeg.

— To pewnie Anglik” — odpowiedziałem.

— Jeśli nie będzie ostrożny, wpakuje się w kabałę” — mruknął posępnie dyrektor. Zauważyłem z udaną naiwnością, że nikt na tym świecie nie jest wolny od wpakowania się w jakąś kabałę.

Prąd stał się bardziej wartki, parowiec zdawał się dyszeć ostatkiem sił, koło napędowe opadało leniwie i uprzytomniłem sobie, że czekam z zapartym tchem na następny ciąg statku, gdyż Bogiem a prawdą spodziewałem się, iż nędzny gruchot utknie lada chwila. Było to jakby śledzenie ostatnich przebłysków życia. Ale pełzliśmy wciąż. Czasami upatrywałem jakieś drzewo przed nami, aby wy—miarkować, o ile zbliżyliśmy się do Kurtza, lecz stale je gubiłem, nim zdążyliśmy się z nim zrównać. Trzymać oczy tak długo na jednym przedmiocie, to było za wiele jak na ludzką cierpliwość. Dyrektor ujawniał wspaniałą rezygnację. Ja się złościłem i wściekałem, i wreszcie zacząłem rozważać, czy mam pomówić otwarcie z Kurtzem; ale nim doszedłem do jakiejś konkluzji, przyszło mi na myśl, że i moje gadanie, i milczenie, i w ogóle jakikolwiek mój postępek nie będzie miał żadnej wagi. I cóż stąd, że się o czymś wie lub nie wie? Cóż stąd, kto jest dyrektorem? Czasem się miewa taki błysk intuicji. Istota tej sprawy leżała głęboko pod powierzchnią, poza moim zasięgiem; nie mogłem wpłynąć na jej przebieg.

Następnego dnia pod wieczór obliczyliśmy, że się znajdujemy w odległości jakichś ośmiu mil od stacji Kurtza. Chciałem jechać dalej, ale dyrektor powiedział mi z poważną miną, że droga tam w górę jest tak niebezpieczna, iż byłoby wskazane czekać na miejscu do rana, tym bardziej, że słońce stoi już bardzo nisko. Przy tym jeśli mamy korzystać z przestrogi i zbliżyć się ostrożnie do stacji, musimy to uczynić za dnia, a nie o zmierzchu lub w ciemności—To było wcale rozsądne. Osiem mil oznaczało dla nas prawie trzy godziny jazdy, a w górze na rzece można było dostrzec podejrzane zmarszczki. Mimo to czułem się nad wyraz rozdrażniony tą zwłoką, i to najnierozsądniej w świecie, gdyż po tylu miesiącach jedna noc więcej nie mogła już wiele zaważyć. Ponieważ mieliśmy drzewa pod dostatkiem, a ostrożność była naszym hasłem, zapuściłem kotwicę w środku rzeki. Koryto było wąskie, strome, z wysokimi brzegami, jak przekop kolejowy. Zmierzch wśliznął się doń na długo przed zachodem słońca. Prąd biegł gładko i szybko, ale na obu brzegach panował niemy bezruch. Mogło się zdawać, że żywe drzewa powiązane pnączami i każdy żywy krzew w podszyciu obróciły się w kamień aż do najwątlejszej gałązki, do najlżejszego listka. To nie robiło wrażenia snu — wszystko wyglądało nienaturalnie, jak pogrążone w jakimś transie. Nie słyszało się najlżejszego szmeru. Człowiek patrzył, zdumiony, i zaczynał podejrzewać, że jest głuchy — a potem przychodziła nagle noc i jeszcze w dodatku oślepiała. Około trzeciej nad ranem wyskoczyła na powierzchnię jakaś wielka ryba; wzdrygnąłem się na ten głośny plusk, jakby strzelono z armaty. Gdy słońce wzeszło, pojawiła się biała mgła, bardzo ciepła i lepka, a oślepiająca bardziej niż noc. Nie poruszała się, ani nie sunęła; tkwiła po prostu na miejscu, otaczając nas niby coś masywnego. Około ósmej, a może i dziewiątej, podniosła się jak okiennica. Ujrzeliśmy na chwilę spiętrzoną masę drzew, olbrzymią, pogmatwaną dżunglę i wiszącą nad nią małą kulę słońca — wszystko stężałe w bezruchu — po czym biała okiennica zsunęła się gładko na powrót jak na naoliwionych kółkach. Kazałem znów zluzować kotwiczny łańcuch, któryśmy zaczęli już zwijać. Zanim przestał sunąć z głuchym chrobotem, krzyk, bardzo głośny krzyk — jakby niezmiernej rozpaczy — wzniósł się powoli w matowe powietrze. Ustał. Żałosna wrzawa przechodząca w dzikie dysonanse napełniła z kolei nasze uszy. Było to tak nieoczekiwane, że włosy mi drgnęły pod czapką. Nie wiem, jakie to zrobiło wrażenie na innych; mnie się wydało, że to mgła sama krzyknęła — tak nagle i rzekłbyś, ze wszystkich stron naraz podniósł się ten burzliwy, żałobny zgiełk. Zakończył się gwałtownym wybuchem wrzasku prawie nie do zniesienia, który się raptem urwał zostawiając nas skamieniałych w przeróżnych głupich pozach; wsłuchiwaliśmy się uparcie w ciszę niemal równie wielką i przerażającą.

— Wielki Boże! Co to znaczy” — wyjąkał pod moim bokiem jeden z pielgrzymów, mały, tłusty człowieczek o ryżawych włosach i rudych bokobrodach; miał wciągane buty na gumach i różową pidżamę, a spodnie wetknięte w skarpetki. Dwaj jego towarzysze trwali przez całą minutę z rozdziawionymi gębami, po czym rzucili się do małej kajuty, wypadli z niej natychmiast i stanęli, rozglądając się z przerażeniem i trzymając winczestery na „gotuj”. Mogliśmy dojrzeć jedynie nasz parowiec — o konturach tak zamazanych, jakby się miał za chwilę rozpłynąć — i mglisty pas wody szerokości około dwóch stóp naokoło statku — to było wszystko. Reszta świata nie istniała, jeśli mieliśmy wierzyć oczom i uszom. Po prostu nie istniała. Znikła, przepadła; została zmieciona nie zostawiając za sobą szmeru ni cienia.

Poszedłem na bak i kazałem wciągnąć łańcuch, aby być gotowym do podniesienia kotwicy i ruszenia z miejsca natychmiast, gdy zajdzie potrzeba.

— Czy nas napadną?” — szepnął jakiś głos przejęty grozą.

— Wyrżną nas tu wszystkich w tej mgle” — mruknął ktoś inny.

Twarze drgały z natężenia, ręce trzęsły się z lekka, oczy zapominały mrugać. Bardzo był ciekawy kontrast wyrazu twarzy u białych i u Murzynów z naszej załogi, równie obcych jak my w tej części rzeki, choć ich wsie leżały tylko o osiemset mil. Biali, oczywiście bardzo zaniepokojeni, wyglądali przy tym dość szczególnie, jakby ten przeraźliwy wrzask wielce ich gorszył. Tamci zaś mieli wyraz czujny i zaciekawiony, ale twarze ich były zasadniczo spokojne, nawet u jednego czy dwóch, którzy się krzywili wciągając łańcuch. Kilku zamieniło krótkie, mrukliwe zdania, zdające się rozstrzygać kwestię ku zupełnemu ich zadowoleniu. Prowodyr, młody Murzyn o szerokich, piersiach, odziany z surową prostotą w granatowy fałdzisty strój z frędzlami, stał koło mnie; nozdrza miał srogo rozdęte, a włosy pozwijane misternie w tłuste loczki.

— No?” — odezwałem się ot tak sobie, po koleżeńsku.

— Złapać ich — wypalił Murzyn i wytrzeszczył nabiegłe krwią oczy błyskając ostrymi zębami — złapać ich. Dać ich nam.”

— Jak to, wam? — spytałem — A co byście z nimi zrobili?”

— Zjeść ich!” — odrzekł zwięźle i oparłszy łokieć o poręcz patrzył we mgłę w pozie pełnej godności, ogarnięty głęboką zadumą. Byłoby mnie to bez wątpienia należycie zgorszyło, gdyby nie przyszło mi na myśl, że i on, i jego ludzie muszą być bardzo głodni; że głód ich zapewne wciąż wzrasta, co najmniej już od miesiąca. Zaciągnięto ich na pół roku (nie zdaje mi się, aby którykolwiek z nich zdawał sobie dokładnie sprawę z czasu, nie tak jak my po upływie niezliczonych stuleci; należeli jeszcze do pradawnych wieków, nie odziedziczyli doświadczenia, które by mogło ich niejako pouczyć) — i oczywiście, póki istniał kawałek papieru zapisany zgodnie z jakimś śmiechu wartym prawem, takim czy innym, skleconym w dole rzeki, poty nie przyszło nikomu do głowy troszczyć się o to, co będą jedli. Wprawdzie zabrali z sobą trochę zepsutego mięsa z hipopotama, ale w żadnym razie nie starczyłoby to na długo, nawet gdyby pielgrzymi nie wyrzucili większej części owego mięsa za burtę wśród straszliwego rwetesu. Postępek ten wyglądał na samowolny, ale w gruncie rzeczy była to tylko godziwa samoobrona. Nie podobna wdychać woni zdechłego hipopotama czuwając, śpiąc i jedząc, a jednocześnie zachować normalny stosunek do życia. Poza tym wydzielano Murzynom co tydzień trzy kawałki miedzianego drutu, każdy długości około dziewięciu cali; .w teorii mieli za tę obiegową monetę kupować żywność po wsiach nadbrzeżnych. Można sobie wyobrazić, jak ten system działał. Albośmy wcale wsi nie napotykali, albo ludność była wroga, albo też dyrektor — który tak jak i my wszyscy żywił się konserwami urozmaiconymi od czasu do czasu jakimś starym kozłem, nie chciał zatrzymywać parowca z mniej lub więcej ukrytych powodów. Dlatego też nie wyobrażam sobie, co naszym Murzynom mogło przyjść z ich dziwacznej pensji — chyba że połykali ów drut albo robili z niego haczyki do łapania ryb na wędkę. Muszę zaznaczyć, że wypłacano tę pensję z regularnością godną wielkiej i solidnej spółki handlowej. Poza tym jedyną rzeczą do jedzenia, jaką widziałem u tych Murzynów — choć nie wydawała się bynajmniej jadalna — było kilka kawałków jakby na wpół surowego ciasta brudnej zielonawej barwy; trzymali to zawinięte w liście i niekiedy połykali po kawałeczku, ale takim malutkim, że się miało wrażenie, jak gdyby to robili raczej dla pozoru, nie zaś by się naprawdę pożywić. Dlaczego w imię wszystkich szatanów żrącego głodu nie rzucili się na nas — było ich trzydziestu na pięciu — aby raz się napchać porządnie, to mnie zdumiewa, gdy teraz o tym myślę. Byli to wielcy, tędzy mężczyźni, nie bardzo zdolni do rozważania następstw takiego postępku, a przy tym odważni i silni — jeszcze silni, choć skóra ich już nie lśniła, a mu—skuły zwiotczały. I pojąłem, że wchodzi tu w grę jakiś hamulec, jedna z tych ludzkich tajemnic niemożliwych do przeniknięcia. Patrzyłem na nich ze wzrastającym szybko zajęciem, nie wywołanym bynajmniej myślą, że może zjedzą mnie wkrótce — choć przyznam się wam, iż właśnie wtedy spostrzegłem — niejako w nowym oświetleniu — jak niezdrowo wyglądają pielgrzymi, i miałem nadzieję, tak, doprawdy miałem nadzieję, że mój wygląd — nie jest taki — jakby to powiedzieć? — taki — nieapetyczny; ten rys fantastycznej próżności harmonizował z poczuciem snu na jawie, przenikającym wówczas wszystkie moje dni. Możliwe, że miałem trochę gorączki. Nie można żyć ciągle z ręką na pulsie. Miewałem często „trochę gorączki”, a może i co innego — może to były żartobliwe uderzenia łap dziczy, wstępne igraszki przed groźniejszym napadem, który nastąpił we właściwym czasie. Tak; patrzyłem na tych Murzynów, jak się patrzy na każde ludzkie stworzenie chcąc poznać jego popędy, motywy, uzdolnienia, słabe strony poddane próbie nieubłaganej fizycznej konieczności. Hamulec! Jaki hamulec mógł tam działać? Czy to był przesąd, wstręt, lęk, cierpliwość — czy też coś w rodzaju pierwotnego honoru? Żaden lęk nie ostoi się przed głodem, żadna cierpliwość go nie wytrzyma; wstręt wobec głodu po prostu nie istnieje, a co do przesądów, wierzeń i tak zwanych zasad — znaczą mniej niż plewy na wietrze. Czy znacie piekło przeciągłego głodu, jątrzące jego męczarnie, czarne myśli, ponure okrucieństwo? Otóż ja je znam. Zwalczanie uczucia głodu pochłania wszystkie wrodzone siły człowieka. Łatwiej znieść utratę kogoś bliskiego, utratę honoru, potępienie — niż tego rodzaju przeciągły głód. Smutne, lecz prawdziwe. A przy tym te chłopy nie miały żadnych absolutnie przyczyn dla odczuwania skrupułów. Powściągliwość! Mógłbym się równie dobrze spodziewać powściągliwości od hieny żerującej wśród trupów na pobojowisku. Ale oto był przede mną fakt — jaskrawy, oczywisty jak piana na głębiach morza — tajemnica większa, gdy się nad nią zastanawiałem, niż dziwny, niepojęty ton rozpaczliwego żalu dźwięczący w tej dzikiej wrzawie, którą minęliśmy na brzegu, za ślepą bielą mgły.

Dwaj pielgrzymi sprzeczali się gorączkowym szeptem, na którym brzegu rozległ się krzyk. „Na lewym.” „Ależ nie, co pan znów! Na prawym, naturalnie że na prawym.”

— Położenie jest bardzo poważne — rzekł za mną głos dyrektora; — byłbym niepocieszony, gdyby coś miało się stać Kurtzowi, nim dojedziemy.”

Spojrzałem na dyrektora i nie miałem najlżejszej wątpliwości, że mówi szczerze. Należał właśnie do tej kategorii ludzi, którym chodzi o zachowanie pozorów. To stanowiło jego hamulec. Ale gdy mruknął coś o tym, że trzeba jechać natychmiast, nie zadałem sobie nawet trudu, aby mu odpowiedzieć. Wiedział, tak jak i ja, że to niemożliwe. Gdybyśmy podnieśli kotwicę, znaleźlibyśmy się dosłownie w powietrzu — w przestrzeni. Nie można by wówczas powiedzieć, dokąd jedziemy — w górę, w dół rzeki czy w poprzek, pókibyśmy znów nie dosięgli jednego lub drugiego brzegu — a i wtedy byśmy nie wiedzieli z początku, który to brzeg. Oczywiście nie ruszyłem się z miejsca. Nie miałem ochoty roztrzaskać statku. Nie podobna było sobie wyobrazić bardziej niebezpiecznego miejsca w razie rozbicia. Nawet gdybyśmy nie zatonęli od razu, moglibyśmy być pewni, że zginiemy wnet w taki lub inny sposób.

— Upoważniam pana do podjęcia wszelkiego ryzyka” — rzekł dyrektor po krótkim milczeniu.

— A ja nie podejmę żadnego” — odrzekłem krótko, co było właśnie odpowiedzią, której oczekiwał, choć mój ton może go zaskoczył.

— Trudno. Muszę się zdać na pański sąd. Pan jest kapitanem” — rzekł z wyraźną uprzejmością.

Odwróciłem się do niego tyłem na znak szacunku i patrzałem we mgłę. Jak długo będzie trwała? Był to widok wprost beznadziejny. Drogę do tego Kurtza — który rył się w ziemi w pogoni za kością słoniową wśród tego przeklętego gąszczu — osaczały takie niebezpieczeństwa, jakby był zaczarowaną księżniczką śpiącą w zaniku z bajki.

— Czy napadną nas — jak pan myśli?” — spytał poufnie dyrektor.

Nie sądziłem, aby nas zaatakowali dla różnych oczywistych powodów. Jednym z nich była gęsta mgła. Gdyby chcieli odbić od brzegu w czółnach, zagubiliby się we mgle, co by i nas spotkało, gdybyśmy usiłowali ruszyć z miejsca. Ale zdawało mi się także, iż dżungla na obu wybrzeżach jest absolutnie nie do przebycia — tymczasem tkwiły w niej oczy, oczy, które nas dostrzegły. Nadrzeczne zarośla były na pewno bardzo zwarte, jednak przez gąszcz za nimi można się było przedrzeć. Lecz nie dostrzegłem wcale czółen na rzece w czasie krótkotrwałego podniesienia się mgły — a w każdym razie nie widziałem ich obok parowca. Ale głównym powodem, dla którego atak wydawał mi się niemożliwy, był rodzaj tej wrzawy — tych słyszanych przez nas krzyków. Nie miały charakteru srogiego, zwiastującego bezpośredni wrogi zamiar. Ów zgiełk, choć nieoczekiwany, dziki i gwałtowny, zostawił mi nieodparte wrażenie smutku. Widok parowca przejął z jakiejś przyczyny tych dzikich nieopanowanym bólem. Wykładałem dyrektorowi, że jeśli nam grozi niebezpieczeństwo, to tylko dlatego, że się ocieramy o jakąś wielką, rozpętaną ludzką namiętność. Niezmierna boleść może znaleźć w końcu ujście w gwałcie, ale zwykle przechodzi w apatię…

Trzeba było widzieć, jak pielgrzymi wytrzeszczali na mnie oczy! Zbyt byli przygnębieni, aby się skrzywić lub mnie zwymyślać, ale myśleli pewno, żem oszalał — prawdopodobnie ze strachu. Wygłosiłem prawdziwy odczyt. Ale nie warto było się fatygować. A jeśli chodzi o czuwanie nad statkiem, no — chyba sobie wyobrażacie, że czyhałem na podniesienie się mgły jak kot śledzący mysz; cóż, kiedy oczy nie na wiele się mogły przydać, ponieważ byliśmy jak gdyby zagrzebani głęboko w stosie waty. I czuło się tę mgłę jak watę — duszną, ciepłą, dławiącą. Zresztą opinia, którą wypowiedziałem o tych wypadkach — choć na pozór dziwaczna — zgadzała się zupełnie z rzeczywistością. To, o czym mówiliśmy później jako o ataku, było w istocie próbą odparcia nas. Akcja dzikich nie okazała się bynajmniej agresywna — ani nawet obronna w zwykłym tego słowa znaczeniu; została podjęta pod wpływem rozpaczy, a w gruncie rzeczy była na wskroś opiekuńcza.

Rozpoczęła się, powiedzmy, w dwie godziny po podniesieniu się mgły, w miejscu oddalonym mniej więcej o półtorej mili od stacji Kurtza. Gramoliliśmy się właśnie po wodzie, usiłując okrążyć zakręt, gdy zobaczyłem wysepkę, taki zwykły, pokryty trawą zielony kopiec na środku rzeki. Poza tym nic na rzece nie było, ale gdyśmy posunęli się dalej, spostrzegłem, że to początek długiej, piaszczystej mielizny, a raczej łańcucha płytkich rew ciągnący się przez środek koryta. Zanurzone w wodzie, bezbarwne, leżały tuż pod powierzchnią, zupełnie jak kręgosłup człowieka biegnący środkiem pleców pod skórą. Otóż o ile się dało wymiarkować, mogłem wyminąć tę mieliznę na prawo albo na lewo. Nie znałem, oczywiście, żadnego z obu przesmyków. Brzegi wyglądały mniej więcej jednakowo, głębokość wody również, ale ponieważ uprzedzono mnie, że stacja leży na wybrzeżu zachodnim, skierowałem się naturalnie ku zachodniej cieśnince.

Zaledwieśmy w nią głębiej wjechali, zdałem sobie sprawę, że jest znacznie ciaśniejsza, niż przypuszczałem. Na lewo od nas ciągnęła się długa, nieprzerwana mielizna, a na prawo wysoki, stromy brzeg zarośnięty gęsto krzewami. Nad gąszczem tkwiły drzewa w zwartych rzędach.

Gałęzie zwisały gęsto z brzegu, a gdzieniegdzie sterczał sztywno nad rzeką jakiś wielki konar. Wieczór nadchodził, oblicze lasu było posępne; szeroki pas cienia leżał już na wodzie. Posuwaliśmy się tym cieniem w górę rzeki — bardzo powoli, jak sobie możecie wyobrazić. Zboczyłem mocno z drogi w stronę brzegu, ponieważ woda tam była najgłębsza, jak wskazywała tyka do sondowania.

Jeden z moich głodnych i powściągliwych towarzyszy sondował stojąc na baku tuż pode mną. Nasz parowiec był zupełnie podobny do wielkiej łodzi z pokładem. Na pokładzie stały dwa małe domki z tekowego drzewa zaopatrzone w drzwi i okna. Kocioł znajdował się z przodu, a maszyny na rufie. Nad tym wszystkim tkwił lekki dach wsparty na słupkach. Komin przechodził przez ten dach, a przed kominem mała kajuta zbudowana z lekkich desek służyła za domek pilota. Był tam tapczan, dwa składane krzesełka, nabity Martini–Henry stojący w kącie, mały stoliczek i koło sterowe. Z przodu domku były duże drzwi, a w bocznych ścianach okiennice. Wszystko to oczywiście stało otworem. Spędzałem tam dni stercząc na przedniej krawędzi dachu nad drzwiami. W nocy spałem albo starałem się spać na tapczanie. Sterował atletyczny Murzyn należący do jakiegoś plemienia z wybrzeża, wyszkolony przez mego biednego poprzednika. Był zawinięty od pasa do stóp w granatowe płótno, pysznił się mosiężnymi kółkami, które miał w uszach, i wyobrażał sobie, że jest Bóg wie czym. Nigdy nie zdarzyło mi się spotkać równie niepoczytalnego durnia. Póki się przy nim stało, sterował z zawadiacką miną, ale z chwilą gdy się go traciło z oczu, poddawał się natychmiast panicznemu strachowi i w przeciągu minuty parowiec—kaleka brał górę nad sternikiem.

Spoglądałem w dół na tykę do sondowania i mocno się niepokoiłem widząc, że za każdym razem coraz bardziej wystaje nad wodą — gdy nagle spostrzegłem, iż sondujący Murzyn zaprzestaje pracy i rozpłaszcza się na pokładzie, nie wciągnąwszy nawet swej tyki. Nie puścił jej jednak i wlokła się po wodzie. W tej samej chwili palacz, którego również widziałem pod sobą, siadł raptem przed paleniskiem i schylił głowę. Zdumiało mnie to. Trzeba było natychmiast spojrzeć na rzekę, ponieważ pień sterczał na naszej drodze. Kijki, drobne kijki zaczęły latać naokoło — aż gęsto było od nich w powietrzu; świstały mi przed nosem, padały niżej, uderzały poza mną o domek pilota. A przez cały ten czas wybrzeże, las, wszystko było bardzo spokojne — absolutnie spokojne. Słyszałem tylko ciężki chlupot napędowego koła i bębnienie tych kijków. Wyminęliśmy niezgrabnie pień. Jak to, przecież to strzały. Strzelają do nas. Wszedłem prędko do domku, aby zamknąć okiennicę od strony lądu. Ten bałwan, sternik, trzymając ręce na szprychach podnosił wysoko kolana, tupał i mlaskał jak koń ściągnięty cuglami. Żeby go licho. A tymczasem kołysaliśmy się o dziesięć stóp od wybrzeża. Musiałem się zupełnie wychylić, aby pociągnąć ciężką okiennicę, i ujrzałem na jednym poziomie z sobą twarz wśród liści patrzącą na mnie bardzo groźnie i spokojnie; nagle jakby błona opadła mi z oczu, rozróżniłem w głębi skłębionego, mrocznego gąszczu nagie piersi, ręce, nogi, gorejące oczy — zarośla roiły się od ludzkich członków w ruchu, połyskujących, brązowych. Gałęzie trzęsły się, chwiały, szeleściły, strzały sypały się spośród nich i okiennica zamknęła się wreszcie.

— Steruj na wprost” — powiedziałem do sternika. Trzymał sztywno głowę zwróconą twarzą ku przodowi, ale przewracał oczami, nogi jego wciąż się podnosiły zwolna i opuszczały, na ustach pokazało się trochę piany.

— Stać spokojnie!” — rzekłem z wściekłością.

Tak samo byłbym mógł wydać rozkaz drzewu, aby się nie kołysało na wietrze. Wypadłem z kajuty. Pode mną rozległo się gwałtowne szuranie nogami na żelaznym pokładzie i niewyraźne okrzyki; jakiś głos zawołał: — „Czy pan może zawrócić?”

Dostrzegłem przed statkiem na wodzie zmarszczkę w kształcie litery „V”. Jak to? Znowu pień. Pod moimi nogami wybuchła strzelanina. Pielgrzymi zaczęli walić ze swych winczesterów, tryskając po prostu w gąszcz ołowiem. Piekielna masa dymu podniosła się i sunęła wolno ku przodowi. Zakląłem. Nie mogłem teraz dojrzeć ani zmarszczki na wodzie, ani pnia. Stałem na progu domku wpatrując się w wodę, a strzały nadlatywały rojami. Może były zatrute, ale zdawało się, że nie mogłyby zabić nawet i kota. Gąszcz zaczął wyć. Nasi drwale podnieśli wojowniczy wrzask; tuż za mymi plecami rozległ się wystrzał i ogłuszył mnie. Spojrzałem w tył; domek pilota był jeszcze pełen hałasu i dymu, gdy przypadłem do koła. Ten czarny dureń rzucił wszystko, aby otworzyć okiennicę i strzelić ze stojącego w kącie Martini–Henry. Tkwił przed szerokim otworem i wybałuszał oczy, a ja naprostowywałem nagły skręt statku krzycząc, żeby wrócił do steru. Nie starczyło miejsca na zawrócenie z drogi, nawet gdybym tego chciał; pień sterczał gdzieś bardzo blisko w tym przeklętym dymie, nie było czasu do stracenia, więc skierowałem statek ku brzegowi — wprost ku brzegowi, gdzie wiedziałem, że woda jest głęboka.

Przedzieraliśmy się zwolna przez zwisające zarośla, wśród wiru połamanych gałęzi i lecących liści. Strzelanina w dole ustała; przewidziałem, że tak będzie, kiedy się lufy opróżnią. Odrzuciłem głowę w tył przed błyszczącym świstem, co przeleciał przez domek wpadłszy przez jeden otwór okienny i wypadłszy przez drugi. Patrząc mimo oszalałego sternika, który potrząsał pustą strzelbą i wrzeszczał w stronę brzegu, dostrzegłem niewyraźne ludzkie postacie; biegły zgięte we dwoje, skakały, sunęły jedna za drugą, widzialne tylko częściowo i znikające wkrótce. Coś wielkiego mignęło w powietrzu przed okiennicą; strzelba poleciała za burtę, sternik odstąpił szybko w tył, rzucił ku mnie przez ramię nadzwyczajne, głębokie, poufne spojrzenie i padł mi pod nogi. Uderzył bokiem głowy dwa razy o koło, a koniec czegoś, co się okazało długim kijem, zaklekotał po ścianach i przewrócił składane krzesełko. Sprawiało to takie wrażenie, jakby Murzyn wyrwał ten kij komuś stojącemu na brzegu i stracił równowagę w tym wysiłku. Rzadki dym się rozwiał, pień został już wyminięty: patrząc naprzód widziałem, iż o jakieś sto jardów dalej będę mógł wykręcić od brzegu, ale w nogi było mi tak dziwnie jakoś ciepło i mokro, że musiałem spojrzeć na podłogę. Murzyn zwalił się na plecy i patrzył w górę, wprost na mnie, ściskając oburącz ów kij. Była to rękojeść włóczni rzuconej czy pchniętej przez otwór — która ugodziła go w bok tuż pod żebrami; ostrze schowało się w ciele zadawszy okropną ranę; miałem pełno krwi w trzewikach, a całe jej jeziorko, połyskując ciemną czerwienią, stało bardzo spokojnie pod kołem steru: oczy rannego świeciły dziwnym blaskiem. Strzelanina wybuchła znowu. Murzyn spojrzał na mnie niespokojnie trzymając włócznię niby coś cennego, jakby się obawiał, że spróbuję mu ją odebrać. Musiałem się zdobyć na oderwanie wzroku od jego spojrzenia i zajęcie się sterem. Wymacałem nad głową linkę od parowej gwizdawki i zacząłem ją szarpać, śląc spiesznie świst za świstem. Zgiełk gniewnych i wojowniczych wrzasków ustał natychmiast, a z głębi lasu podniósł się drżący i przeciągły lament pełen tak żałosnego strachu i ostatecznej rozpaczy, jak gdyby wszelka nadzieja uleciała już z tej ziemi. W gąszczu wszczął się gwałtowny rozruch; deszcz strzał ucichł, kilka wystrzałów rozległo się głośno raz po raz — po czym nastała cisza, w której ociężały rytm koła napędowego dochodził wyraźnie do moich uszu. Położyłem ster prawo na burtę, w chwili gdy pielgrzym w różowej pidżamie, bardzo zgrzany i wzburzony, ukazał się w drzwiach.

— Dyrektor mnie wysłał — zaczął urzędowym tonem i urwał. — Wielki Boże!” — rzekł wlepiając oczy w rannego.

Staliśmy nad nim, dwaj biali, a świecący i badawczy jego wzrok ogarniał nas obu. Wyglądało to zaiste, jakby chciał natychmiast zadać jakieś pytanie w zrozumiałym dla nas języku; lecz umarł nie wydawszy żadnego dźwięku, nie poruszywszy członkami, nie drgnąwszy żadnym muskułem. Tylko w ostatniej chwili, jakby w odpowiedzi na jakiś znak, którego nie mogliśmy widzieć, na jakiś szept, którego nie mogliśmy słyszeć, zmarszczył posępnie brwi, a to nadało jego czarnej, śmiertelnej masce niewypowiedzianie ponury, chmurny i groźny wyraz. Połysk badawczego spojrzenia rozpłynął się szybko w martwej szklistości.

— Potrafi pan sterować?” — spytałem porywczo agenta.

Miał minę bardzo niepewną, ale gdy go chwyciłem za ramię, zrozumiał od razu, że żądam, aby sterował, czy ma na to ochotę, czy też nie. Jeśli mam wyznać prawdę, wprost chorobliwie chciało mi się zmienić trzewiki i skarpetki.

— Umarł” — mruknął tamten, bardzo przejęty.

— Nie ma co do tego wątpliwości — odrzekłem szarpiąc sznurowadła jak szalony. — I przypuszczam, że Kurtz także już nie żyje.”

Ta myśl górowała we mnie na razie. Tkwiło w niej niezmierne rozczarowanie, jakbym się przekonał, że dążę do czegoś nieuchwytnego. Nie poczułbym się bardziej zniechęcony, gdybym był przebył całą tę drogę mając wyłącznie na celu rozmowę z Kurtzem. Rozmowę z… Cisnąłem trzewik za burtę i nagle zdałem sobie sprawę, że tego właśnie wyczekiwałem — rozmowy z Kurtzem. Odkryłem dziwną rzecz: nie wyobrażałem go sobie nigdy jako kogoś, kto działa, tylko — jako kogoś, kto rozprawia. Nie powiedziałem sobie: „teraz już nigdy go nie zobaczę” albo ,,teraz już nigdy nie uścisnę mu ręki”, ale: „teraz już nigdy go nie usłyszę”. Ten człowiek przedstawiał mi się jako głos. Naturalnie, że kojarzył mi się w myśli i z pewnego rodzaju działaniem. Czyż mi nie powtarzano na wszelkie możliwe tony zazdrości i podziwu, że ten człowiek zebrał, wymienił na inne towary, wykpił czy ukradł więcej kości słoniowej niż wszyscy agenci razem wzięci? Ale to mnie nie obchodziło. Moje zainteresowanie polegało na tym, że to był człowiek utalentowany i że ze wszystkich jego talentów tym, który najbardziej rzucał się w oczy, który dawał wrażenie żywej osobowości, była jego zdolność do mówienia. Posiadał dar wypowiadania się zdumiewający, rozświetlający, najwznioślejszy i zarazem najbardziej godny pogardy, strumień rozedrganego światła lub zwodniczy potok wypływający z głębi nieprzeniknionej ciemności. Drugi trzewik poleciał na ofiarę szatańskiemu bogu tej rzeki. Pomyślałem sobie: zaiste, wszystko już teraz skończone. Spóźniliśmy się; Kurtz znikł, a dar jego przepadł — za sprawą jakiejś włóczni, strzały lub maczugi. I nigdy już go nie usłyszę. Mój smutek miał w sobie dziwne, przesadne wzruszenie, właśnie takie samo jak to, które zauważyłem w wyjącym smutku dzikich — w dżungli. Nie byłbym mógł się czuć bardziej rozpaczliwie samotny, gdyby mi wydarto jakąś wiarę albo gdybym się minął ze swoim przeznaczeniem…

— Któż tam, u diaska, tak wzdycha? Idiotyzm? Więc tak, to był idiotyzm. Miłosierny Boże! Czyż człowiek nigdy — — Dajcie mi trochę tytoniu.

Nastała chwila głębokiej ciszy, potem błysnęła zapałka i szczupła twarz Marlowa wystąpiła z mroku, zniszczona, zapadnięta, z fałdami zbiegającymi ku dołowi, ze spuszczonymi powiekami, jakby uważna i skupiona; a gdy raz po raz pociągał silnie fajkę, twarz jego zdawała się cofać w noc i znów występować, w miarę tego, jak drobny płomyk pełgał w regularnych odstępach. Zapałka zgasła.

— Idiotyzm! — zawołał. — Najbardziej przykre jest to, że nie możecie mnie zrozumieć… Oto jesteście tu wszyscy, każdy z was zaopatrzony w dwa dobre adresy, jak hulk tkwiący na dwóch kotwicach; każdy ma rzeźnika za jednym rogiem, policjanta za drugim, doskonały apetyt i normalną temperaturę — słyszycie? — normalną przez okrągły rok. I mówicie: idiotyzm. Do diabła z idiotyzmem! Idiotyzm! Moi drodzy, czego się można spodziewać po człowieku, który tylko ze zdenerwowania właśnie wyrzucił za burtę parę nowych trzewików! Gdy teraz o tym myślę, dziwię się, że nie zacząłem płakać. Na ogół jestem dumny ze swojego opanowania. Czułem się dotknięty do żywego myślą, że ominęła mnie cenna sposobność przysłuchiwania się utalentowanemu Kurtzowi. Oczywiście, nie miałem racji. Przywilej ten czekał na mnie. O tak, nasłuchałem się Kurtza aż do przesytu. I okazało się, że moje pojęcie o nim było słuszne. Głos. Kurtz był już prawie tylko głosem. I słuchałem go — tego głosu — innych głosów — wszyscy byli prawie że tylko głosami — i nawet wspomnienia o tamtych czasach błąkają się koło mnie — nieuchwytne — jak zamierająca wibracja jakiejś nieskończonej paplaniny, głupiej, okrutnej, plugawej, dzikiej lub po prostu pospolitej, pozbawionej wszelkiego sensu. Głosy, głosy — nawet i ta dziewczyna — Otóż —

Milczał czas długi.

— Odżegnałem się w końcu kłamstwem od wizji jego talentów — zaczął nagle. — Dziewczyna! Co? Wspomniałem o dziewczynie? Och, ona jest poza tym — najzupełniej! One — mam na myśli kobiety — są poza tym — i tak być powinno. Musimy im dopomagać, aby mogły pozostać w tym swoim pięknym świecie, bo inaczej nasz świat stałby się jeszcze gorszy. Och, ona musiała być poza tym wszystkim. Trzeba wam było słyszeć, jak wydobyte z grobu ciało Kurtza mówiło: „Moja narzeczona”. Bylibyście zrozumieli natychmiast, jak dalece ona była poza tym wszystkim. A to jego wyniosłe czoło! Mówią, że włosy rosną i potem, ale ten — hm — okaz był wybitnie łysy. Dzicz poklepała go po głowie i oto głowa ta uczyniła się podobna do kuli, do kuli z kości słoniowej; dzicz popie—ściła go — i oto zwiądł; zagarnęła go, pokochała, otoczyła ramionami, przeniknęła mu do żył, pożarła ciało i przykuła jego duszę do swojej przez niepojęty rytuał jakiegoś szatańskiego wtajemniczenia. Stał się jej rozpieszczonym i zepsutym ulubieńcem. Kość słoniowa? Oczywiście! Całe kupy, całe sterty kości słoniowej. Stara szopa z mułu była nią przepełniona. Mogło się zdawać, że ani jeden kieł nie pozostał na ziemi czy pod ziemią w całym kraju. „Przeważnie kopalna”, zauważył pogardliwie dyrektor. Była równie kopalna jak i ja jestem kopalny; tak nazywają kość słoniową wydobytą z ziemi. Okazuje się, że Murzyni niekiedy zakopują kły, ale najwidoczniej nie umieli zakopać tej partii tak głęboko, aby uchronić utalentowanego Kurtza przed jego przeznaczeniem. Zapełniliśmy kłami parowiec i jeszcze musieliśmy ułożyć cały ich stos na pokładzie. Toteż Kurtz mógł patrzeć na nie i cieszyć się nimi, póki żył jeszcze, gdyż oceniał ten dar losu aż do końca. Trzeba go było słyszeć, jak mówił: „Moja kość słoniowa”. O tak, słyszałem go. „Moja narzeczona, moja kość słoniowa, moja stacja, moja rzeka, moje — —”, wszystko należało do niego. Wstrzymywałem oddech spodziewając się, że puszcza buchnie szalonym śmiechem — śmiechem, od którego gwiazdy zadrżą w posadach. Wszystko należało do niego — ale to drobnostka. Trzeba było przede wszystkim ustalić, do kogo on należał, ile ciemnych potęg uważało go za swoją własność. Skóra cierpła na człowieku, kiedy się o tym myślało. Nie można było sobie tego wyobrazić i nawet niedobrze było zastanawiać się nad tym. Kurtz zajął wysokie miejsce wśród szatanów tego kraju — mówię to dosłownie.

Nie możecie tego zrozumieć! I cóż dziwnego? Macie pod nogami solidny bruk, otaczają was życzliwi sąsiedzi, gotowi dodać wam ducha lub też rzucić się na was; kroczycie sobie ostrożnie między rzeźnikiem a policjantem, przejęci zbawiennym strachem przed skandalem, szubienicą — i zakładem dla obłąkanych. Więc jakżebyście mogli sobie wyobrazić owe szczególne krainy pradawnych wieków, dokąd nieskrępowane kroki mogą człowieka zaprowadzić drogą samotności — zupełnej samotności, bez policjanta — drogą milczenia, zupełnego milczenia, którego nie przerwie ostrzegawczy głos uprzejmego sąsiada szepczącego o opinii publicznej. Te wszystkie małe rzeczy stanowią wielką różnicę. I kiedy ich zbraknie, musi się człowiek oprzeć na swojej własnej, wrodzonej sile, na wierności samemu sobie. Można być oczywiście dostatecznym głupcem, aby zejść z prostej drogi — i zbyt tępym, aby nawet wiedzieć, że się jest napastowanym przez mroczne potęgi. Twierdzę, iż żaden głupiec nie sprzedał nigdy diabłu swej duszy; może głupiec jest na to za głupi, a może diabeł za diabelski— tego nie umiem powiedzieć. Zdarzają się też czasem tak wściekle podniosłe istoty, że są najzupełniej głuche i ślepe na wszystko prócz niebiańskich widzeń i dźwięków, a ziemia jest dla nich tylko miejscem postoju. Czy taka natura jest dla człowieka stratą, czy zyskiem — nie podejmuję się rozstrzygnąć. Większość z nas nie należy ani do jednego, ani do drugiego z tych typów. Ziemia jest dla nas miejscem, gdzie żyjemy, gdzie musimy znosić różne widoki, dźwięki, a także i zapachy — dalibóg! oddychać wonią zdechłego hipopotama, że się tak wyrażę — a jednak nie ulec zatruciu. I właśnie tutaj — rozumiecie mnie? — wchodzi w grę siła człowieka — wiara w swoją umiejętność dyskretnego kopania dołów, w których się zagrzebuje różne odpadki — zdolność do oddania się nie samemu sobie, ale jakiejś sprawie wcale nie rozgłośnej — przygniatającej swoim ciężarem… To jest dosyć trudne.

Zrozumcie, że nie staram się nikogo usprawiedliwiać ani tłumaczyć — staram się tylko zdać sobie sprawę z — z — pana Kurtza — z cienia pana Kurtza. Ten wtajemniczony upiór, który przybył znikąd, zaszczycił mnie zdumiewającym zaufaniem przed swym ostatecznym zniknięciem. A to dlatego, że mógł mówić ze mną po angielsku. Dawny, rzeczywisty Kurtz kształcił się częściowo w Anglii i jak sam łaskawie oświadczył — sympatie jego leżały po właściwej stronie. Matka jego była na wpół Angielką; ojciec — na wpół Francuzem. Cała Europa złożyła się na Kurtza; i dowiedziałem się z czasem, że Międzynarodowe Towarzystwo Tępienia Dzikich Obyczajów powierzyło mu opracowanie referatu, który byłby wytyczną dla tegoż towarzystwa. I Kurtz ten referat napisał. Widziałem to. Czytałem. Był wymowny, tętniący wymową, lecz nastrojony, jak mi się zdaje, na zbyt wysoką nutę. Kurtz znalazł czas, by zapełnić gęstym pismem całych stron siedemnaście! Ale to było pewno, zanim jego nerwy — powiedzmy — rozkleiły się, co sprawiło, że o północy przewodniczył pewnym .tańcom kończącym się obrzędami, o których mówić nie sposób i które — o ile mogłem wywnioskować z odrazą z tego, co w różnych czasach słyszałem — odbywały się na jego cześć — rozumiecie? — na cześć pana Kurtza we własnej osobie. Raport był pięknym kawałkiem prozy. Tylko że pierwszy jego paragraf w świetle późniejszych informacji wydaje mi się złowróżbny. Zaczynał się od argumentu, że my, biali, na osiągniętym przez nas szczeblu rozwoju „musimy z natury rzeczy wydawać się im (dzikim) nadnaturalnymi istotami — zbliżamy się do nich z potęgą jak gdyby bóstwa” i tak dalej, i tak dalej. „Przez prosty wysiłek woli możemy rozwinąć dodatnią działalność o potędze iście nieograniczonej” i tak dalej, i tak dalej. Od tego punktu wznosił się coraz wyżej i uniósł mnie z sobą. Perora była wspaniała, choć trudna do zapamiętania. Wywołała we mnie obraz jakiegoś egzotycznego Bezmiaru rządzonego przez wzniosłą Dobrotliwość. Porwał mnie zapał. Był to skutek bezgranicznej potęgi wymowy słów — płomiennych, szlachetnych słów. Żadne praktyczne wskazówki nie przerywały magicznego toku zdań, chyba że uznamy za zobrazowanie metody coś w rodzaju notatki przy końcu ostatniej strony, notatki nagryzmolonej niepewną ręką — widocznie znacznie później. Była bardzo prosta; u końca tego wzruszającego wezwania do wszelkich altruistycznych uczuć gorzały słowa jaśniejące i przeraźliwe jak błyskawica wśród pogodnego nieba: „Wytępić wszystkie te bestie!”

Co ciekawe, Kurtz zapomniał prawdopodobnie zupełnie o swym cennym postscriptum, gdyż później, kiedy w pewnym stopniu przyszedł do siebie, błagał mnie raz po raz, abym przechował starannie jego (jak mówił) „broszurkę”. Nie wątpił widać, że ów referat wywrze w przyszłości dodatni wpływ na jego karierę. Byłem dokładnie poinformowany o wszystkich tych sprawach, a przy tym tak się złożyło, że musiałem się zaopiekować dobrą sławą Kurtza po jego śmierci. Zrobiłem tyle dla jego opinii, że uzyskałem niezaprzeczone prawo złożenia jej — gdybym miał wolny wybór — na wieczny spoczynek między odpadkami postępu, wśród wszelkiego śmiecia i — mówiąc w przenośni — wszelkiej padliny cywilizacji. Tylko że, widzicie, nie mam wolnego wyboru. Kurtz nie pozwała o sobie zapomnieć. Mimo wszystko nie był to człowiek pospolity. Miał władzę pociągania za sobą pierwotnych dusz — przez swój czar czy też grozę — w straszliwy, szatański taniec na własną cześć; potrafił napełniać gorzkimi obawami małe duszyczki pielgrzymów; miał co najmniej jednego oddanego przyjaciela i zdobył na tym świecie duszę, która nie była ani pierwotna, ani zatruta sobkostwem. Nie; nie mogę o nim zapomnieć, chociaż nie twierdziłbym, że wart był istotnie ludzkiego życia, któreśmy stracili docierając do stacji. Brakowało mi strasznie zabitego sternika — odczułem dotkliwie jego brak już wówczas, gdy leżał martwy w domku pilota. Może uznacie za bardzo dziwaczny ten żal za dzikusem, który nie znaczył więcej od ziarnka piasku w czarnej Saharze. Czyż nie rozumiecie, że ten Murzyn robił coś, że sterował; przez całe miesiące tkwił za moimi plecami — jako pomoc — jako narzędzie. To było coś w rodzaju spółki. Sterował na mój rozkaz; musiałem go pilnować, irytowały mnie jego wady i w taki sposób powstały między nami subtelne więzy, z których zdałem sobie sprawę dopiero po ich zerwaniu. A poufna głębokość wzroku, którym ogarnął mnie w chwili, gdy został zraniony, pozostała mi po dziś dzień w pamięci — niby apel odległego pokrewieństwa stwierdzonego w ostatniej chwili.

Biedny głuptas! Czemuż nie zostawił w spokoju tej okiennicy. Ale nie miał hamulca, nie miał żadnego hamulca — zupełnie jak Kurtz — drzewo miotane wichrem. Natychmiast po włożeniu suchych pantofli wyciągnąłem go na pokład wyrwawszy mu przedtem włócznię z boku, a muszę wyznać, że wykonałem tę operację z zaciśniętymi powiekami. Pięty jego przeskoczyły razem przez niski próg; przycisnąłem jego grzbiet do swych piersi; objąłem go od tyłu rozpaczliwym chwytem. Ach, jakiż on był ciężki, jaki ciężki, cięższy od wszystkich innych ludzi — tak mi się przynajmniej zdawało. Potem bez dalszych ceregieli wyrzuciłem go za burtę. Prąd porwał ciało ją źdźbło trawy i widziałem jeszcze, jak się obróciło dv8 razy, nim na zawsze straciłem je z oczu. Wszyscy pielgrzymi i dyrektor byli wówczas zebrani na osłoniętymi pomoście wkoło domku pilota, paplając między sobą jak stado podnieconych srok; mój pośpiech świadczący o braku serca wywołał pomruk zgorszenia. Dlaczego ci ludzi chcieli, aby trup się poniewierał po statku, nie umiem tego odgadnąć. Może zamierzali go zabalsamować. Ale usłyszałem też inny pomruk z dolnego pokładu — pomruk bardzo złowieszczy. Moi przyjaciele drwale byli również zgorszeni, tylko że mieli po temu daleko istotniejszą przyczynę — choć przyznaję, że ta przyczyna sama przez się była zupełnie niedopuszczalna. Ale to zupełnie! Otóż postanowiłem, że jeśli już mój umarły sternik ma być zjedzony, to tylko przez ryby. Za życia był sternikiem bardzo drugorzędnym, ale po śmierci mógł się stać pierwszorzędną pokusą i nawet wywołać jakieś groźne kłopoty. Poza tym spieszno mi było wrócić do steru, gdyż człowiek w różowej pidżamie okazał się beznadziejnym durniem przy tej robocie.

Zrobiłem to natychmiast skończywszy z prostym pogrzebem. Płynęliśmy połową szybkości trzymając się samego środka rzeki; przysłuchiwałem się rozmowom toczącym się naokoło. Wszyscy postawili już krzyż nad Kurtzem i stacją; Kurtz nie żyje, stacja spalona i tak dalej — i tak dalej. Rudy pielgrzym nie posiadał się z radości na myśl, że ten biedny Kurtz został przynajmniej należycie pomszczony.

— Powiedzcie tylko! Sprawiliśmy im porządną rzeź w tej dżungli — może nie? No? Co o tym myślicie? Prawda?”

Ten krwiożerczy, mały, bojaźliwy łajdak tańczył po prostu z uciechy. A przedtem o mało co nie zemdlał na widok rannego człowieka. Nie mogłem się powstrzymać i rzekłem:

— ,,W każdym razie narobiliście, panowie, mnóstwo dymu.”

Widziałem po wierzchołkach zarośli, które wstrząsnęły się i opadły, że prawie wszystkie strzały poszły za wysoko. Nie można trafić, jeśli się nie celuje i nie strzela od ramienia, tymczasem te facety strzelały oparłszy kolbę o biodro i zamknąwszy oczy. Twierdziłem więc — i miałem rację — że odwrót dzikich był wywołany przez świst gwizdawki parowej. Usłyszawszy to pielgrzymi zapomnieli o Kurtzu i zaczęli na mnie ryczeć, zaprzeczając z oburzeniem.

Dyrektor stał obok koła i szeptał do mnie poufnie, że w każdym razie trzeba koniecznie ujechać dobry kawał w dół rzeki, zanim się ściemni, gdy wtem spostrzegłem w oddali polankę na wybrzeżu i zarysy jakiegoś budynku.

— Co to takiego?” — spytałem.

Klasnął w ręce ze zdziwienia.

— Stacja!” — wykrzyknął. Skręciłem od razu ku brzegowi jadąc wciąż połową szybkości.

Zobaczyłem przez szkła stok pagórka i z rzadka rozsiane po nim drzewa bez żadnego podszycia. Długa, chyląca się do upadku budowla na szczycie wzgórza nurzała się do połowy w wysokiej trawie; wielkie dziury na stromym dachu ziały czernią z oddali; tło stanowiły lasy i dżungla. Nie dostrzegłem ogrodzenia ani żadnego płotu, który tam, zdaje się, był poprzednio, bo blisko domu tkwiło rzędem pół tuzina wysmukłych, z gruba ciosanych pali, o szczytach ozdobionych okrągłymi, rzeźbionymi kulami. Słupy te nie były niczym połączone. To wszystko otaczał las. Brzeg był pusty, a tuż nad wodą zobaczyłem białego pod kapeluszem wielkości koła od wozu; człowiek ów ruchem całego swego wyciągniętego ramienia przyzywał nas wytrwale. Przypatrując się krajobrazowi lasu w górze i w dole byłem prawie pewien, że widzę tam jakiś ruch — ludzkie kształty przesuwające się gdzieniegdzie. Przejechałem przezornie obok stacji, po czym zatrzymałem maszyny i pozwoliłem statkowi dryfować w dół. Człowiek na brzegu zaczął wołać nalegając, abyśmy wylądowali.

— Napadli nas!” — krzyknął dyrektor.

— Wiem, wiem. To dobrze — odkrzyknął tamten wesoło, jakby nigdy nic. — Chodźcie tu. Wszystko w porządku. Bardzo się cieszę.”

Wygląd jego przypominał mi coś znanego, śmiesznego — coś, com już kiedyś widział. Manewrowałem, aby przybić do brzegu, pytając się siebie: „Do czego ten człowiek jest podobny?” Nagle błysnęło mi w głowie: wyglądał jak arlekin. Miał na sobie ubranie z jakiegoś materiału, prawdopodobnie z brązowego płótna, które całe było pokryte łatami, jasnymi łatami, niebieskimi, czerwonymi i żółtymi — łaty na plecach, łaty na przodzie, łaty na łokciach, na kolanach; barwna lamówka u kurtki, szkarłatna naszywka u dołu spodni; w blasku słońca wyglądał w tym niezmiernie wesoło, a przy tym dziwnie schludnie, bo było widać, jak pięknie ta łatanina jest wykonana. Chłopięca twarz bez zarostu o bardzo jasnej cerze, rysy bynajmniej nie wybitne, łuszczący się nos, małe niebieskie oczka; a na tej szczerej fizjonomii śmiech i posępność goniące się wciąż nawzajem, jak blaski i cienie po równinie omiatanej przez wicher.

— Niech pan uważa, panie kapitanie! — krzyknął; — tu tkwi pień od wczorajszego wieczoru.”

Co takiego? Jeszcze jeden pień? Wyznaję, że zakląłem haniebnie. O mały włos nie wybiłem dziury w moim kalece na zakończenie tej uroczej podróży. Arlekin na wybrzeżu podniósł ku mnie swój mały, mopsi nosek.

— Pan jest Anglikiem?” — zapytał, cały w uśmiechach.

— A pan?” — zawołałem od koła.

Uśmiech znikł z jego twarzy; potrząsnął głową, jakby się martwił moim rozczarowaniem. Potem się wnet rozweselił.

— To nic!” — krzyknął zachęcająco.

— Czyśmy jeszcze zdążyli?” — zapytałem.

— On jest tam, na górze” — odparł kiwnąwszy głową w stronę pagórka i nagle sposępniał. Twarz jego była podobna do jesiennego nieba, chmurna i rozjaśniona na przemian.

Gdy dyrektor z eskortą pielgrzymów, uzbrojonych od stóp do głów, udał się do stacyjnego budynku, osobnik ten przyszedł na pokład. Rzekłem do niego:

— Wie pan, to mi się nie podoba. Dzicy siedzą tam w gąszczu.”

Zapewnił mnie poważnie, że wszystko jest dobrze.

— To prości ludzie — dodał; — no, cieszę się, żeście przyjechali. Przez cały ten czas byłem zajęty tylko tym, aby ich utrzymać z daleka.”

— Ależ pan powiedział, że wszystko jest dobrze” — zawołałem.

— Ach, oni nie mieli żadnych złych zamiarów — rzekł i poprawił się widząc, że się w niego wpatruję: — W gruncie rzeczy nie mieli złych zamiarów. — Potem oświadczył żywo: — Słowo daję, wasz domek pilota potrzebuje na gwałt wyczyszczenia. — W następnej sekundzie poradził mi, aby zostawić dość pary w kotle dla uruchomienia gwizdawki w razie jakiejś biedy. — Jeden porządny gwizd więcej wam pomoże niż wszystkie wasze strzelby. To prości ludzie” — powtórzył. Mełł wciąż językiem w takim tempie, że zupełnie mnie oszołomił. Zdawało się, że chce sobie powetować długie okresy milczenia, i rzeczywiście przyznał się do tego ze śmiechem.

— A z Kurtzem pan nie rozmawia?” — rzekłem.

— Z tym człowiekiem się nie rozmawia — jego się słucha — wykrzyknął z surową egzaltacją. — Tylko że teraz — — Machnął ręką i w mig pogrążył się w ostatecznym zgnębieniu. Po upływie sekundy ocknął się, podskoczył, porwał mnie za obie ręce i potrząsając nimi dłuższy czas bąkał: — Kolega marynarz… honor… przyjemność… rozkosz… przedstawić się… Rosjanin… syn archijereja… gubernia tambowska… Co? Tytoń! Angielski tytoń; świetny tytoń angielski! Doprawdy, to po bratersku. Czy palę? Jakżeby marynarz nie palił!”

Fajka wpłynęła na niego kojąco; stopniowo dowiedziałem się, że uciekł ze szkół i dostał się na morze na rosyjskim statku; potem uciekł znów i służył czas pewien na statkach angielskich; był już teraz w zgodzie z archijerejem. Kładł na to nacisk.

— „Ale kiedy się jest młodym, trzeba zobaczyć różne rzeczy, zdobyć doświadczenie, zapoznać się z różnymi pojęciami; rozszerzyć swój widnokrąg.”

— Tutaj?” — przerwałem.

— Tego nigdy nie można przewidzieć! Tutaj spotkałem pana Kurtza” — rzekł w młodzieńczym porywie tonem uroczystym i pełnym wyrzutu. Odtąd trzymałem już język za zębami. Okazało się, że namówił zarząd jakiegoś holenderskiego domu handlowego z wybrzeża, aby go zaopatrzono w zapasy i towary, po czym wyruszył z lekkim sercem w głąb kraju, mając wprost dziecinne wyobrażenie o tym, co go czeka. Wędrował w pobliżu tej rzeki już prawie dwa lata, samotny, odcięty od wszystkich i od wszystkiego.

— Nie jestem taki młody, na jakiego wyglądam. Mam już dwadzieścia pięć lat — rzekł. — Stary Van Shuyten posyłał mnie z początku do wszystkich diabłów — rozpowiadał z wielkim ożywieniem; — ale uczepiłem się go i poty gadałem i gadałem, aż wreszcie zaczął się bać, że mu wygadam dziurę w brzuchu, no i dał mi trochę tanich towarów oraz parę strzelb oświadczając, iż ma nadzieję nigdy już mojej twarzy nie ujrzeć. To zacny stary Holender, ten Van Shuyten. Posłałem mu przed rokiem małą partię kości słoniowej, więc gdy wrócę, nie będzie mógł nazwać mnie złodziejem. Mam nadzieję, że ją otrzymał. O resztę nie dbam. Narąbałem dla was trochę drzewa. Tam jest mój dawny dom. Czy pan go widział?

Dałem mu książkę Towsona. Zrobił ruch, jakby mię chciał pocałować, ale się powstrzymał.

— Jedyna książka, która mi pozostała — myślałem, że ją zgubiłem — rzekł patrząc na nią z ekstazą. — Tyle różnych wypadków zdarza się człowiekowi włóczącemu się samotnie, pan to rozumie. Czasem wywróci się łódka — a czasem znów trzeba się piorunem wynosić, kiedy się ludzie pogniewają.”

Przewracał kartkę za kartką.

— Pan robił notatki po rosyjsku? — spytałem. Skinął głową. — A mnie się zdawało, że to szyfr” — rzekłem. Roześmiał się, potem znów spoważniał.

— Z wielką trudnością utrzymałem tych ludzi z daleka” — powiedział.

— Czy chcieli pana zabić?” — spytałem.

— Ach nie!” — krzyknął i urwał.

— Dlaczego nas napadli?” — ciągnąłem. Zawahał się i rzekł wstydliwie:

— Nie chcą, aby odjechał.”

— Doprawdy?” — rzekłem z zaciekawieniem. Kiwnął głową tajemniczo z mądrą miną.

— Mówię panu — zawołał — że ten człowiek wzbogacił moją duszę.”

Otworzył szeroko ramiona, wpatrując się we mnie małymi, niebieskimi oczkami, które były zupełnie okrągłe.



III

— Patrzyłem na niego, pogrążony w zdziwieniu. Oto stał przede mną pełen zapału, odziany w tę pstrokaciznę, jakby uciekł z trupy aktorów — postać z bajki. Samo jego istnienie było nieprawdopodobne, niewytłumaczone i wręcz oszałamiające. Stanowił nierozwiązalną zagadkę. Niepojęte było, jak mógł w ogóle istnieć, jak mu się udało dotrzeć tak daleko, jak zdołał przetrwać — dlaczego nie zginął natychmiast.

— Szedłem sobie trochę dalej — mówił — a potem jeszcze trochę dalej — aż wreszcie zaszedłem tak daleko, że nie wiem, jakim sposobem będę mógł kiedyś wrócić. Ale to nic. Czasu mam dosyć. Jakoś to będzie. Zabierajcie Kurtza prędko, prędko — już ja wam to mówię.”

Czar młodości opromieniał jego różnokolorowe łachmany, jego nędzę, jego samotność i pustkę jego bezcelowych wędrówek. Przez miesiące, przez całe lata życie tego człowieka nie było warte i szeląga; a oto stał przede mną, pełen nieświadomej żywotności, odwagi i — rzekłbyś — niezniszczalny, jedynie przez swoją młodość i odruchowe męstwo. Ogarnęło mnie coś jak podziw — jak zazdrość. Złudny czar gnał go naprzód — złudny czar go ochraniał. Ów młodzik z pewnością nie żądał od dziczy niczego — prócz przestrzeni, aby móc oddychać i posuwać się naprzód. Potrzebą jego było istnieć i dążyć przed siebie z możliwie największym ryzykiem, wśród najcięższych prywacji. Tym młodzieńcem pokrytym łatami władał absolutnie czysty, bezinteresowny i najmniej praktyczny z awanturniczych duchów, jakie kiedykolwiek rządziły ludzką istotą. Prawie mu zazdrościłem tak skromnego i jasnego płomienia. Zdawało się, że ten płomień pochłonął w nim doszczętnie każdą samolubną myśl; nawet gdy słuchałem o jego przygodach, zapominałem, że to właśnie on — ten człowiek stojący przede mną — przeszedł przez to wszystko. Nie zazdrościłem mu jednak uwielbienia dla Kurtza. Wcale się nad nim nie zastanawiał. Przyszło do niego i przyjął je z pewnego rodzaju żarliwym fatalizmem. Muszę powiedzieć, że to uczucie wydało mi się ze wszech miar największym chyba niebezpieczeństwem, jakie napotkał dotychczas.

Spotkanie tych ludzi było nieuniknione, jak zetknięcie się burta w burtę dwóch okrętów ogarniętych ciszą i ocierających się w końcu o siebie. Kurtz potrzebował widać słuchacza, bo wiem, że przy jakiejś okazji rozmawiali przez całą noc, rozłożywszy się obozem w lesie; a właściwie to pewno sam Kurtz tylko mówił.

— Rozmawialiśmy o wszystkim — rzekł jego wielbiciel, porwany tym wspomnieniem. — Zapomniałem, że sen w ogóle istnieje. Miałem wrażenie, że ta noc nie trwała i godziny. O wszystkim! O wszystkim!… A także i o miłości.”

— Ach, więc mówił z panem o miłości!” — rzekłem, mocno tym ubawiony.

— Nie tak, jak pan myśli! — wykrzyknął prawie namiętnie. — Mówił o miłości w ogóle. Odsłonił przede mną takie rzeczy — takie rzeczy — „

Podniósł gwałtownie ramiona. Byliśmy wówczas na pokładzie i starszy spośród moich drwali, który się wałęsał w pobliżu, zwrócił na niego ociężałe, błyszczące oczy. Rozejrzałem się i nie wiem dlaczego, ale doprawdy — nigdy, nigdy jeszcze ten kraj, ta rzeka, ta dżungla, nawet sklepienie tego jaśniejącego nieba nie wydały mi się tak beznadziejne i tak ponure, tak nieprzeniknione dla ludzkiej myśli, tak bezlitosne dla ludzkiej słabości.

— I odtąd, naturalnie, był pan z nim ciągle razem?” — rzekłem.

Okazało się, że nie. Stosunki ich z wielu powodów ulegały częstym przerwom. Pielęgnował Kurtza, oświadczył mi to z dumą, podczas dwóch chorób (wspominał o tym niby o ryzykownym jakimś czynie). Ale zazwyczaj Kurtz wędrował sam, daleko w głąb lasów.

— Przychodziłem tu często na stację i nieraz musiałem czekać wiele dni, zanim się zjawił — opowiadał. — Ach, niekiedy warto było czekać!”

— A co Kurtz robił? Badał okolice czy co?” — zapytałem.

— O tak, naturalnie.” — Kurtz odkrył bardzo wiele wsi, a także jezioro — wielbiciel jego nie wiedział dokładnie, w jakim kierunku — niebezpiecznie było zanadto się dopytywać — ale w tych wyprawach chodziło mu przeważnie o kość słoniową.

— Przecież nie miał już wówczas towarów do handlu” — wtrąciłem.

— Spora ilość naboi została po dziś dzień jeszcze” — odpowiedział nie patrząc mi w oczy.

— Mówiąc bez ogródek, łupił po prostu kraj — rzekłem. Tamten skinął głową. — Z pewnością nie sam jeden! — Mruknął coś w odpowiedzi o wsiach wkoło tego jeziora. — Kurtz namówił tamte plemiona, aby szły za nim, prawda? — poddałem. Poruszył się niespokojnie.

— Oni go ubóstwiali” — rzekł.

Ton jego słów był taki nadzwyczajny, że popatrzyłem na niego badawczo. Zaciekawiło mnie, z jaką skwapliwością, a zarazem rezerwą mówił o Kurtzu. Ten człowiek wypełniał jego życie, zaprzątał jego myśli, rządził jego wzruszeniami.

— Czemu pan się tak dziwi? — wybuchnął. — Przybył do nich z gromem i z błyskawicą, rozumie pan? — Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widzieli — i wzbudził w nich okrutny strach. On potrafi być bardzo straszny. Ale nie można go sądzić jak zwykłego człowieka. Nigdy w życiu! Otóż… niech tam, powiem to, żeby panu dać o nim wyobrażenie: raz to i mnie chciał zastrzelić… ale ja go sądzić nie będę.”

— Zastrzelić pana! — wykrzyknąłem. — I za co?”.

— Miałem tam trochę kości słoniowej, którą mi dał naczelnik tej wsi koło mego domku. Widzi pan, strzelałem dla nich zwierzynę. No więc Kurtzowi zachciało się tej kości słoniowej i nie dał sobie przemówić do rozsądku. Oświadczył, że mnie zastrzeli, jeśli mu tych kłów nie dam i nie wyniosę się potem z kraju; że mnie zastrzeli, bo może to zrobić i ma na to ochotę, i nic go na świecie nie powstrzyma od zabicia, kogo mu się żywnie podoba. To była prawda. Dałem mu tę kość słoniową. Cóż mi tam na niej zależało! Ale się nie wyniosłem. O nie. Nie mogłem go opuścić. Musiałem naturalnie być ostrożny, pókiśmy się znowu na pewien czas nie zaprzyjaźnili. Chorował właśnie wtedy po raz drugi. Potem trzeba było znów schodzić mu z oczu, ale nic sobie z tego nie robiłem. Mieszkał przeważnie w tych wsiach nad jeziorem. Kiedy przychodził nad rzekę, to czasem mnie lubił, a czasem lepiej się było pilnować. Ten człowiek za wiele cierpiał. Nienawidził tego wszystkiego i jakoś nie mógł tego porzucić. Kiedy mi się nadarzała sposobność, prosiłem go, żeby to wszystko rzucił, póki jeszcze czas, proponowałem, że wrócę z nim razem. Mówił: dobrze, a potem zostawał; wyruszał znów na poszukiwanie kości słoniowej; znikał na całe tygodnie; zapamiętywał się wśród tych ludzi — zapamiętywał się — czy pan to rozumie?” — „Przecież to wariat” — rzekłem. Zaprzeczył mi z oburzeniem. Gdzieżby Kurtz mógł być wariatem. Gdybym go słyszał mówiącego jeszcze przed dwoma dniami, nie śmiałbym napomykać o czymś podobnym… Wziąłem znów do ręki lunetę, podczas gdy tamten mówił, i patrzyłem na Wybrzeże wodząc szkłami po skraju lasu i wokoło domu. Niepokoiła mnie świadomość, że tam, w tym gąszczu są ludzie, tacy cisi, tacy spokojni — równie spokojni i cisi jak walący się dom u szczytu wzgórza. Na obliczu natury nie było żadnego śladu tej zdumiewającej historii, której Rosjanin właściwie mi nie opowiadał, napomykał mi tylko o niej wśród oderwanych okrzyków i wzruszania ramionami, wśród ułamków zdań i aluzji przechodzących w głębokie westchnienia. Las był nieporuszony jak maska — głuchy jak zamknięte więzienne drzwi — i patrzył na mnie z wyrazem tajonej wiedzy, niedostępnego milczenia, cierpliwego oczekiwania. Rosjanin wyjaśniał w dalszym ciągu, że Kurtz powrócił nad rzekę dopiero niedawno prowadząc z sobą wszystkich wojowników tego ludu znad jeziora. Był nieobecny przez kilka miesięcy — pewno odgrywał rolę bóstwa — i zjawił się niespodziewanie, zamierzając prawdopodobnie zrobić najazd na kraj za rzeką lub w dolnym jej biegu. Widać apetyt na kość słoniową zwyciężył w nim — jakże to nazwać? — mniej materialne dążenia. Lecz nagle bardzo mu się pogorszyło.

— Usłyszałem, że leży bez sił — więc wybrałem się tutaj, zaryzykowałem — rzekł Rosjanin. — O, z nim jest źle, bardzo źle.”

Skierowałem szkła ku domowi. Nie dostrzegłem tam żadnych oznak życia; zobaczyłem znowu walący się dach, długą ścianę z mułu wyglądającą znad trawy, z trzema małymi, kwadratowymi okienkami różnych wymiarów; wszystko to znalazło się przede mną jak gdyby na odległość ramienia. Poruszyłem się nagle i jeden ze słupów pozostałych po ogrodzeniu, które znikło, znalazł się w obrębie mych szkieł. Pamiętacie, mówiłem wam, że uderzyły mnie już z daleka jakieś próby ornamentacji, rzecz szczególna wobec tej ruiny. Teraz zobaczyłem je z bliska i pod pierwszym wrażeniem targnąłem głowę w tył jak przed ciosem. Potem przesuwałem szkła starannie od słupa do słupa i przekonałem się, żem się mylił. Owe okrągłe gałki to nie był ornament, lecz symbol; wyraziste i zagadkowe, uderzały i niepokoiły — stanowiąc pokarm dla myśli, a także i dla sępów, gdyby się tam jakie znalazły i spojrzały spod nieba na ziemię. W każdym zaś razie był to pokarm dla mrówek dość przemyślnych, by się dostać na słupy. Owe głowy na palach wywarłyby na mnie jeszcze większe wrażenie, gdyby ich nie obrócono twarzami ku szopie. Tylko jedna z nich, pierwsza, którą dostrzegłem, była zwrócona w moją stronę. Nie zgorszyło mnie to tak dalece, jakbyście mogli przypuszczać. Moje nagłe rzucenie się w tył było w gruncie rzeczy tylko odruchem zdziwienia. Bo widzicie, spodziewałem się, że ujrzę kule z drzewa. Wróciłem powoli do pierwszej głowy, którą dostrzegłem — i oto tkwiła tam czarna, zeschła, zapadła z zamkniętymi powiekami — zdająca się spać u szczytu tego pala, a ściągnięte jej, suche usta ukazujące wąską i białą linię zębów uśmiechały się, uśmiechały się bez końca do jakiegoś nieustannego, żartobliwego snu, wśród tej wieczystej drzemki.

Nie zdradzam żadnych handlowych sekretów. Faktem jest, że dyrektor mówił potem, iż metody pana Kurtza zrujnowały cały okręg. Nie mam w tej sprawie własnego zdania, ale chcę, abyście dokładnie zrozumieli: nic nikomu właściwie nie przyszło z tych głów tkwiących na palach. Świadczyły tylko o tym, że pan Kurtz nie miał żadnego hamulca w nasycaniu różnych żądz — że czegoś mu nie dostawało. Gdy zachodziła nagląca potrzeba, brakowało jakiejś drobnej rzeczy, której nie można było odnaleźć pod jego wspaniałą wymową. Czy sam o tym wiedział, nie umiem powiedzieć. Myślą, że uświadomił to sobie w końcu — dopiero w samym końcu. Ale dzicz przejrzała Kurtza wcześnie i wywarła na nim straszliwą zemstę za nieprawdopodobne jego najście. Myślę, że szeptała mu rzeczy, których sam o sobie nie wiedział,, rzeczy, o których nie miał pojęcia, póki mu ich nie podsunęła ta wielka samotność — a ów szept dziczy okazał się nieprzeparcie ponętny. Rozbrzmiewał w Kurtzu głośnym echem, ponieważ wnętrze jego było puste… Opuściłem szkła, i głowa, która wydała mi się tak bliska, że można było do niej przemówić, odskoczyła, zda się, na niedostępną odległość.

Wielbiciel pana Kurtza był nieco zbity z tropu. Zaczął mnie zapewniać prędko i niewyraźnie, że nie ośmielił się zdjąć tych — powiedzmy — symboli. Krajowców się nie obawia, oni nie ruszą się, póki Kurtz nie da hasła. Wpływ tego człowieka jest nadzwyczajny. Obozowiska dzikich są rozłożone wokoło, a wodzowie ich przychodzą dzień w dzień zobaczyć Kurtza. Czołgają się…

— Nie chcę nic wiedzieć o ceremoniach towarzyszących zbliżaniu się do pana Kurtza” — krzyknąłem. Ogarnęło mnie osobliwe uczucie, że takie sceny byłyby trudniejsze do zniesienia niż owe głowy suszące się na palach przed jego oknami. Ten widok był ostatecznie tylko dziki, podczas gdy tamto zdawało się przenosić mnie od razu w jakąś bezświetlną krainę wyrafinowanych okrucieństw, gdzie czysta, nieskomplikowana dzikość przynosi istotną ulgę, jako coś, co ma prawo istnieć — jawnie — w blasku słońca. Młody człowiek popatrzył na mnie ze zdumieniem. Przypuszczam, że nie przyszło mu na myśl, iż dla mnie pan Kurtz bóstwem nie jest. Zapomniał, że nie słyszałem żadnego z tych wspaniałych monologów — o czym to? o miłości, sprawiedliwości, linii wytycznej życia — czego tam nie było. Gdyby doszło do czołgania się przed panem Kurtzem, czołgałby się jak najdzikszy z tych wszystkich dzikusów. Oświadczył, że nie mam pojęcia o tamtejszych warunkach: te głowy są głowami buntowników. Roześmiałem się gorsząc go niepomiernie. Buntownicy! Jakież określenie miałem jeszcze usłyszeć? Byli tam już wrogowie, zbrodniarze, robotnicy — a teraz znów buntownicy. Te buntownicze głowy na palach wydały mi się bardzo uległe.

— Pan nie wie, jak ciężko jest znosić tutejsze życie człowiekowi takiemu jak Kurtz” — krzyknął ostatni jego zwolennik.

— No a pan?” — zapytałem.

— Ja! ja! Ja jestem prostym człowiekiem. Ja nie mam wielkich planów. Nic od nikogo nie potrzebuję. Jakże pan może mnie porównywać do…”

Taki był przejęty, że nie mógł wyrazić słowami swych uczuć; nagle stracił panowanie nad sobą.

— Nie rozumiem — jęknął. — Zrobiłem, co mogłem, aby go utrzymać przy życiu, i na tym koniec. Nie mieszałem się do tego wszystkiego. Nie jestem wcale utalentowany. Już od miesięcy nie ma tu ani kropli lekarstwa, ani odrobiny pożywienia odpowiedniego dla chorych. Opuszczono go haniebnie. Człowieka takiego jak on, człowieka o takich ideach. Haniebnie! Haniebnie! Ja — ja — nie spałem już dziesięć nocy…”

Głos jego rozpłynął się w przedwieczornym spokoju. Długie cienie lasu zsunęły się ze wzgórza podczas naszej rozmowy daleko poza walącą się szopę, poza rząd symbolicznych pali. Zmierzch już ogarnął to wszystko, a my tam, w dole znajdowaliśmy się jeszcze w blasku słońca; przestrzeń rzeki naprzeciw polanki gorzała cichym, olśniewającym przepychem między obu mrocznymi, ocienionymi zakrętami w dole i w górze. Na brzegu nie było widać żywej duszy. Gąszcz nie szeleścił.

Nagle zza węgła domu ukazała się grupa ludzi jakby wyrosłych spod ziemi. Brodzili po pas w trawie zwartym oddziałem dźwigając w pośrodku zaimprowizowane nosze. Wśród pustki krajobrazu wzniósł się natychmiast przenikliwy krzyk i przebił spokojne powietrze jak ostra strzała mierząca wprost w serce kraju; a wówczas, jakby za sprawą czarów, strumienie ludzkich stworzeń — nagich, z włóczniami w rękach, z łukami, z tarczami, stworzeń o okrutnych spojrzeniach i dzikich ruchach, zaczęły spływać na polankę z mrocznego, zadumanego lasu. Gąszcz wstrząsał się, trawy się chwiały czas jakiś, a potem wszystko stanęło jak wryte w nieruchomej baczności.

— No, jeśli teraz nie powie im tego, co trzeba, to będzie po nas” — rzekł Rosjanin u mego boku.

Grupa ludzi z noszami stanęła również jak skamieniałą wpół drogi do parowca. Zobaczyłem ponad barkami tragarzy wychudłego człowieka na noszach, który usiadł i podniósł ramię.

— Miejmy nadzieję, że ten, który na ogół umie mówić tak dobrze o miłości, znajdzie teraz argument, by nas ocalić” — rzekłem.

Rozgoryczało mnie idiotyczne niebezpieczeństwo naszego położenia, jak gdyby zależność od tego okrutnego widma była hańbiącą koniecznością. Nie mogłem pochwycić żadnego dźwięku, ale przez szkła widziałem chude ramię wyciągnięte władczo, widziałem, że dolna szczęka się rusza, a oczy połyskują mrocznie w głębi kościstej głowy, kiwającej się w groteskowych podrzutach. Kurtz — Kurtz — to znaczy po niemiecku krótki, nieprawdaż? Otóż to nazwisko było równie prawdziwe jak wszystko inne w jego życiu — i śmierci. Wydało mi się, że ten człowiek ma przynajmniej siedem stóp długości. Nakrycie opadło z jego ciała, które wynurzyło się niby ze śmiertelnej koszuli, nędzne i przerażające. Spostrzegłem, że klatka piersiowa porusza się wraz z żebrami, że widmo kiwa kośćmi ramienia. Wyglądało to, jakby rzezany w starej kości słoniowej żywy wizerunek śmierci potrząsał groźnie ręką wobec tłumu nieruchomych ludzi z ciemnego, połyskliwego brązu. Widziałem, że otwierał szeroko usta; nadawało mu to wygląd niesamowicie żarłoczny, jakby chciał połknąć całe powietrze i całą ziemię, i wszystkich ludzi przed sobą. Doszedł mnie słabo głęboki głos. Musiał widocznie krzyknąć. Wtem opadł na posłanie. Nosze wstrząsnęły się, gdy tragarze ruszyli znów naprzód, i prawie jednocześnie zauważyłem, że tłum dzikich znika bez żadnego dostrzegalnego ruchu, jak gdyby las, który raptem wyrzucił z siebie te stworzenia, wessał je z powrotem, tak jak się wciąga powietrze w długim oddechu.

Niektórzy z pielgrzymów idących za noszami trzymali broń Kurtza — dwie krócice, ciężką strzelbę i lekki samoczynny karabin — gromy tego opłakanego Jupitera. Dyrektor szedł tuż obok jego głowy i pochylił się nad nim, szepcząc. Położyli go w jednej z małych kajut — było tam miejsce tylko na tapczan i parę składanych krzeseł. Przywieźliśmy mu spóźnioną korespondencję; podarte koperty i otwarte listy pokrywały łóżko. Ręka jego błądziła powoli wśród tych papierów. Uderzyła mnie płomienność jego oczu przy spokojnym, znużonym wyrazie twarzy. Nie było to właściwie osłabienie chorobą. Zdawał się nie odczuwać żadnych cierpień. Odniosłem wrażenie, że cień ten nasycił się już i uspokoił, że wyczerpał do dna wszystkie wzruszenia.

Nagle zaszeleścił jednym z listów i spojrzał mi prosto w twarz mówiąc: — „Bardzo mi przyjemnie”. — Widać ktoś mu o mnie napisał. Znów te specjalne polecenia! Zdumiała mnie potęga głosu, którym władał bez wysiłku, prawie nie zadając sobie trudu poruszania wargami. Co za głos! Uroczysty, głęboki, wibrujący — a zdawałoby się, że ten człowiek nie jest zdolny do szeptu. Miał w sobie jednak dość siły — z pewnością sztucznej — aby doprowadzić nas wszystkich prawie do zguby, jak o tym zaraz usłyszycie.

Dyrektor ukazał się we drzwiach milcząc; wyszedłem z kabiny natychmiast, a on zaciągnął za mną firankę. Rosjanin, na którego pielgrzymi zerkali z ciekawością, wpatrywał się w brzeg. Spojrzałem w kierunku jego wzroku.

W oddali można było rozróżnić ciemne ludzkie kształty, migające niewyraźnie na tle mrocznego lasu, a blisko rzeki dwie brązowe, wojownicze postacie wsparte na wysokich włóczniach stały w blasku słońca, spokojne jak posągi; na głowach miały przybranie z fantastycznie upiętych, nakrapianych skór. A z prawej strony wzdłuż oświetlonego brzegu —— szła dzika i wspaniała postać kobieca.

Stąpała miarowym krokiem, owinięta w pasiastą szatę z frędzlami, krocząc dumnie wśród lekkiego brzęku i migotu barbarzyńskich ozdób. Trzymała głowę wysoko; włosy jej były upięte w kształt hełmu; na nogach miała mosiężne kółka aż do kolan, bransolety z mosiężnego drutu aż po łokcie, szkarłatną plamę na ciemnym policzku, nieprzeliczone naszyjniki ze szklanych paciorków na szyi; dziwaczne jakieś przedmioty, amulety, dary czarowników, które na niej wisiały, lśniły i drgały przy każdym kroku. Musiała mieć na sobie wartość kilku kłów. Była dzika i przepyszna, płomiennooka i wspaniała; jej powolne posuwanie się naprzód miało w sobie coś złowieszczego. A wśród ciszy, która spadła nagle na całą tę smutną krainę, olbrzymi obszar puszczy, cały ogrom płodnego i tajemniczego życia zdawał się patrzeć w nią zadumany, jakby patrzył na wizerunek swej własnej mrocznej i namiętnej duszy.

Znalazłszy się naprzeciwko parowca, kobieta zatrzymała się i zwróciła w naszą stronę. Długi jej cień sięgał wody. Jej twarz o tragicznym i dzikim wyglądzie wyrażała obłędny smutek i niemy ból, a zarazem niepokój jakiegoś nurtującego ją, na wpół dojrzałego postanowienia. Stała patrząc na nas bez ruchu; zdawało się, że — jak sama puszcza — rozważa ponuro jakiś nieprzenikniony zamiar. Minęła cała minuta; kobieta postąpiła krok naprzód. Rozległ się cichy brzęk, zabłysły żółte metale, powiały frędzle draperii — i zatrzymała się, jakby jej zabrakło odwagi. Młodzik obok mnie coś mruknął. Pielgrzymi szeptali za moimi plecami. Kobieta patrzyła na nas, jakby życie jej zależało od niezłomnej wytrwałości tego wzroku. Wtem otworzyła nagie ramiona i poderwała je sztywno w górę, jakby owładnięta niepohamowanym pragnieniem, by dotknąć nieba — a w tejże chwili chybkie cienie wypadły na ziemię i ogarnęły rzekę obejmując parowiec w mrocznym uścisku. Straszliwa cisza wisiała nad krajobrazem.

Kobieta odwróciła się zwolna, ruszyła wzdłuż brzegu i weszła w gąszcz na lewo. Raz tylko błysnęły ku nam jej oczy wśród mrocznych zarośli — i znikła.

— Gdyby chciała się dostać na statek, zdaje mi się doprawdy, że byłbym ją zastrzelił — powiedział nerwowo człowiek w łatach. — W ciągu ostatnich dwóch tygodni dzień w dzień narażałem życie, aby ją utrzymać poza obrębem domu. Wtargnęła raz i zrobiła awanturę o te nędzne gałgany, które pozbierałem w składzie, by sobie naprawić ubranie. Wyglądałem już nieprzyzwoicie. Przypuszczam, że jej chodziło o te skrawki, bo jak furia gadała do Kurtza przez jaką godzinę wskazując na mnie od czasu do czasu.

Nie znam narzecza tego ludu. Na szczęście dla mnie zdaj© się, że Kurtz był wówczas bardzo chory i wcale go to nie?; obeszło, inaczej zdarzyłoby się jakie nieszczęście. Nie rozumiem… Doprawdy — tego mi już było za wiele. No, teraz już to wszystko minęło.”

W tej chwili usłyszałem głęboki głos Kurtza za firanką:

— Ocalić mnie! — Ocalić kość słoniową, chce pan powiedzieć. Niechże pan nie gada. Mnie ocalić! Jak to, przecież to ja was musiałem ratować! Psujecie mi teraz plany. Chory! Chory! Nie taki chory, jak byście pragnęli. Mniejsza z tym. Wykonam jeszcze swoje plany — powrócę. Pokażę wam, co można zrobić. Wy z tymi waszymi kramarskimi pojęciami przeszkadzacie mi tylko. Ja powrócę. Ja…”

Dyrektor wyszedł z kajuty. Zaszczycił mnie ujęciem pod ramię i odprowadzeniem na bok.

— Z nim już bardzo, bardzo źle — powiedział. Tu uznał za stosowne westchnąć, ale nie utrzymał się konsekwentnie w smutnym nastroju. — Zrobiliśmy dla niego wszystko, cośmy tylko mogli — nieprawdaż? Ale co tu ukrywać. Kurtz wyświadczył naszemu towarzystwu więcej złego niż dobrego. Nie zdawał sobie sprawy, że czasy nie dojrzały jeszcze do energicznej akcji. Ostrożność, ostrożność — oto moja zasada. Musimy być jeszcze ostrożni. Ten okręg jest na pewien czas dla nas zamknięty. Fatalne! Handel w ogóle na tym ucierpi. Nie przeczę, że znaleźliśmy tu znaczną ilość kości słoniowej — przeważnie kopalnej. Musimy ją w każdym razie ocalić — ale niech pan zważy, jak niepewna jest nasza pozycja — i dlaczego? Ponieważ jego metoda postępowania nie jest zdrowa.”

— Więc pan to nazywa «niezdrową metodą»?” — zapytałem patrząc na wybrzeże.

— Bez kwestii — wykrzyknął gorąco. — „A pan?”

— To żadna metoda” — mruknąłem po chwili.

— A właśnie, właśnie! — uradował się. — Przewidywałem to z góry. Ten człowiek wykazał zupełny brak wyrobienia. Jest moim obowiązkiem zaznaczyć to, tam gdzie trzeba.”

— Ach — odpowiedziałem — tamten facet — jak to on się nazywa? — ten ceglarz, wystosuje już dla pana raport jak się patrzy.”

Wydał się zmieszany przez chwilę. Doznałem wrażenia, żem nigdy jeszcze nie oddychał atmosferą tak nikczemną, i w myśli zwróciłem się do Kurtza po ulgę — tak, dosłownie po ulgę.

— Mimo wszystko uważam, że pan Kurtz jest wybitnym człowiekiem” — rzekłem z naciskiem.

Drgnął, rzucił na mnie zimne, ciężkie spojrzenie, rzekł bardzo spokojnie: „Był” — i odwrócił się tyłem. Godzina łaskawości dla mnie minęła; zostałem zaliczony do tej samej kategorii co Kurtz, jako zwolennik metod, do których czasy jeszcze nie dojrzały — a zatem byłem niepoczytalny! Ach, ale dokonałem wyboru między tymi koszmarnymi ludźmi, a to też miało dla mnie znaczenie.

W rzeczywistości zwróciłem się myślą do dziczy, a nie do pana Kurtza, który — nie miałem zamiaru temu przeczyć — był już niejako pogrzebany. I wydało mi się przez chwilę, jakbym też leżał w obszernym grobie, pełnym niewypowiedzianych tajemnic. Czułem nieznośny ciężar uciskaj ący mi piersi, zapach wilgotnej ziemi, niewidzialną obecność zwycięskiego zepsucia, mrok nieprzeniknionej nocy… Rosjanin uderzył mnie po ramieniu. Usłyszałem, że mruczy coś pod nosem jąkając się: — „Kolega marynarz — zechciał ukryć — wiadomości o rzeczach, które mogłyby zaszkodzić reputacji pana Kurtza.” — Czekałem. Dla niego najwidoczniej pan Kurtz nie był jeszcze w grobie; przypuszczam, że w jego oczach należał on do nieśmiertelnych.

— No! — rzekłem w końcu — niechże pan się wypowie. Tak się złożyło, że jestem — niejako — przyjacielem pana Kurtza.”

Oznajmił mi na to w sposób wielce formalny, że gdybyśmy nie należeli do „tego samego zawodu”, byłby zachował tę całą sprawę dla siebie bez względu na konsekwencje. Podejrzewa, że ci biali żywią w stosunku do niego jakieś złe zamiary — —

— Pan ma słuszność — rzekłem przypominając sobie pewną rozmowę, którą dawniej słyszałem; — dyrektor uważa, że powinno się pana powiesić.”

Zaniepokoiła go ta wiadomość, co mnie z początku ubawiło.

— Lepiej zejść im spokojnie z drogi — rzekł z powagą. — Teraz nic już dla Kurtza zrobić nie mogę, a oni prędko by znaleźli jakiś pretekst. Cóż ich może powstrzymać? Placówka wojskowa jest stąd o trzysta mil.”

— No to doprawdy — rzekłem — może lepiej, aby pan nas opuścił, jeśli pan ma przyjaciół wśród dzikich w tej okolicy.”

— Bardzo wielu — odpowiedział. — To prości ludzie — a pan wie, że ja nic nie potrzebuję. — Stał gryząc wargi i dodał: — Nie chciałbym, aby coś złego spotkało tutaj tych białych, ale myślałem naturalnie przede wszystkim o dobrej sławie pana Kurtza — przy tym pan jest kolegą marynarzem i…”

— Dobrze — rzekłem po chwili. — Dobrej sławie pana Kurtza nie grozi z mojej strony żadne niebezpieczeństwo.” — Nie wiedziałem, jak dalece moje słowa były prawdziwe.

Zniżywszy głos, poinformował mnie, że to Kurtz kazał zaatakować parowiec.

— On czasem nie mógł znieść myśli, że go stąd zabiorą, a potem znów… Ale ja tych spraw nie rozumiem. Jestem prostym człowiekiem. Kurtz przypuszczał, że ten napad was odstraszy, że zaniechacie tego wszystkiego myśląc, iż nie żyje. Nie mogłem go powstrzymać. Och, ten ostatni miesiąc był dla mnie okropny.”

— Aha — rzekłem. — Ale teraz jest z nim już lepiej.”

— Ta–a–a–k” — odparł, widać nie bardzo o tym przekonany.

— Dziękuję — odrzekłem; — będę miał oczy otwarte.”

— Ale nieznacznie, prawda? — nalegał z niepokojem. — Byłoby zgubne dla jego opinii, gdyby ktoś z tutaj obecnych — Obiecałem mu bardzo poważnie zupełną dyskrecję. — Mam tu czółno i trzech czarnych, którzy czekają nie bardzo daleko. No, już mnie nie ma. Nie mógłby mi pan dać trochę naboi Martini–Henry? — Mogłem to zrobić i zrobiłem w należytej tajemnicy. Mrugnął na mnie porozumiewawczo i wziął sobie garść mego tytoniu. — Między marynarzami — pan rozumie — dobry tytoń angielski. — Odwrócił się jeszcze od progu: — Proszę pana, czy pan nie ma pary zbywających trzewików? — Podniósł nogę. — Niech pan patrzy.” — Podeszwy były przywiązane sznurkami do bosych nóg jak sandały. Wygrzebałem jakąś starą parę, na którą spojrzał z podziwem; nim ją wetknął pod lewe ramię. Jedna z jego kieszeni (jasnoczerwona) była wypchana nabojami, z drugiej (ciemnoniebieskiej) sterczały Badania Towsona i tak dalej, i tak dalej. Zdawał się uważać siebie za świetnie wyekwipowanego do nowej walki z puszczą. — „Ach! Nigdy, nigdy już takiego człowieka nie spotkam. Czemuż pan go nie słyszał deklamującego poezje — i to jego własne, powiedział mi to. Poezje! — Przewrócił oczami na wspomnienie owych rozkoszy. — Jak ten człowiek rozszerzył mój horyzont!”

— Do widzenia panu” — rzekłem.

Uścisnął mi rękę i znikł wśród nocy. Czasami zapytuję siebie, czy go rzeczywiście widziałem — czy spotkanie z takim fenomenem było istotnie możliwe…

Gdy się obudziłem wkrótce po północy, przyszła mi na myśl jego przestroga i wzmianka o niebezpieczeństwie, które wśród tego gwiezdnego mroku wydało mi się tak realne, że wstałem, aby rzucić okiem dokoła. Na wzgórzu paliło się wielkie ognisko oświetlając od czasu do czasu krzywy węgieł stacyjnego budynku. Jeden z agentów wraz z kilku naszymi Murzynami, uzbrojonymi w tym celu, trzymał straż nad kością słoniową; a daleko w głębi lasu czerwone, chwiejne błyski — które zdawały się wznosić z ziemi i opadać wśród mglistych kolumnowych kształtów o głębokiej czerni — wskazywały dokładnie miejsce obozowiska, gdzie czciciele pana Kurtza odbywali swe niespokojne wigilie. Monotonne bicie w wielki bęben napełniało powietrze głuchymi uderzeniami i przeciągłą wibracją. Spokojny pomruk wielu ludzi nucących każdy dla siebie jakieś niesamowite zaklęcia płynął z czarnej, płaskiej ściany lasów jak brzęczenie pszczół z ula i wywierał dziwny, narkotyczny wpływ na moje wpół rozbudzone zmysły. Zdaje się, że drzemałem oparty o poręcz, póki nagły wybuch wrzasków, ogłuszający wybuch skupionego, tajemniczego szału nie zbudził mnie, oszołomionego zdumieniem. Ustał raptownie i cichy pomruk ciągnął się dalej sprawiając wrażenie słyszalnej i kojącej ciszy. Zajrzałem mimochodem do małej kajuty. Paliło się tam światło, ale Kurtza nie było.

Sądzę, że byłbym krzyknął, gdybym wierzył swym oczom. Ale nie uwierzyłem z początku — wydało mi się to takie niemożliwe. Straciłem panowanie nad sobą, owładnięty prostym, bezmyślnym strachem, czystym, bezprzedmiotowym przerażeniem, nie związanym z żadnym wyraźnym kształtem fizycznego niebezpieczeństwa. Tym, co uczyniło moje wzruszenie tak potężnym, był — jakże mam to określić? — moralny wstrząs, któremu uległem, jakby na mnie spadło niespodzianie coś wręcz potwornego, nieznośnego dla myśli i przejmującego wstrętem duszę. Trwało to naturalnie najdrobniejszy ułamek sekundy, potem zaś pospolite uczucie zwykłego, śmiertelnego niebezpieczeństwa było zaiste pożądane i kojące; nie przejmowała mnie już możliwość nagłego napadu i rzezi lub czegoś w tym rodzaju, co wisiało nad nami. Uspokoiłem się istotnie tak bardzo, że nie podniosłem alarmu.

O trzy stopy ode mnie siedział na krześle, na pokładzie agent zapięty w ulster po szyję i spał. Wrzaski go nie obudziły; chrapał lekko; zostawiłem go śpiącego i wyskoczyłem na brzeg. Nie zdradziłem Kurtza — było mi sądzone, abym go nigdy nie zdradził — było zapisane, że mam pozostać wiernym do końca zmorze, na którą padł mój wybór. Pragnąłem koniecznie rozprawić się sam na sam z tym cieniem — i do dziś dnia nie wiem, dlaczego dbałem tak zazdrośnie o to, by nie dzielić się z nikim tym szczególnie posępnym przeżyciem.

Stanąwszy na brzegu zobaczyłem natychmiast ślad — szeroki ślad na trawie. Pamiętam uczucie triumfu, z jakim powiedziałem do siebie: „Nie może chodzić — pełza na czworakach — mam go”. Trawa była mokra od rosy. Szedłem szybko wielkimi krokami zacisnąwszy pięści. Majaczyło mi się — tak mi się zdaje — że wpadnę na niego i wygarbuję mu porządnie skórę. Zresztą nie wiem. Przychodziły mi różne głupie myśli. Stara kobieta z kotem robiąca coś na drutach narzucała się mojej pamięci jako najmniej odpowiednia do tego, by tkwić u drugiego końca podobnej historii. Widziałem także szereg pielgrzymów tryskających ołowiem w powietrze ze strzelb opartych o biodra. Przyszło mi na myśl, że nigdy nie wrócę już na parowiec, i wyobraziłem sobie, iż będę żył samotnie w puszczy — bez żadnej broni — aż do podeszłego wieku. No wiecie, takie różne głupstwa. I pamiętam, że bicie w bęben mieszało się z biciem mego serca i że mnie cieszył jego spokojny rytm.

Trzymałem się wciąż śladu — potem przystanąłem, by nasłuchiwać. Noc była bardzo jasna, ciemnobłękitna przestrzeń iskrzyła się od rosy i gwiazd; jakieś czarne kształty stały w niej bardzo spokojnie. Wydało mi się, że dostrzegam, jakby się coś ruszało przede mną. Dziwnie byłem1 pewien wszystkiego tej nocy. Rzuciłem po prostu ślad i pobiegłem szerokim półkolem (zdaje mi się doprawdy, że po drodze chichotałem do siebie), aby zabiec drogę temu czemuś, co się ruszało czy posuwało — jeśli tam coś istotnie dostrzegłem. Podchodziłem Kurtza, jakby to była chłopięca zabawa.

Dopadłem go i gdyby nie usłyszał, że się zbliżam, byłbym się o niego przewrócił, ale podniósł się w porę. Dźwignął się niepewnie, długi, blady, niewyraźny jak opar wy—zionięty przez ziemię, i chwiał się z lekka przede mną, mglisty i milczący; z tyłu za moimi plecami ognie majaczyły wysoko wśród drzew, a gwar licznych głosów szedł z lasu. Zabiegłem mu zręcznie drogę, ale gdy już przed nim stanąłem, wydało mi się, że odzyskuję przytomność: ujrzałem niebezpieczeństwo w całej jego grozie. Nie minęło jeszcze bynajmniej. Gdyby tak Kurtz zaczął wołać? Choć ledwie mógł się utrzymać na nogach, głos jego miał dotąd wciąż dużo siły.

— Niech pan odejdzie — niech pan się schowa” — rzekł swym zwykłym, głębokim głosem.

To było bardzo straszne. Obejrzałem się. Znajdowaliśmy się o trzydzieści stóp od najbliższego ogniska. Czarna postać podniosła się i wielkim krokiem przeszła na długich nogach przez jasność padającą od ognia machając długimi, czarnymi ramionami. Miała na głowie rogi — zdaje mi się, że antylopie. Był to z pewnością jakiś czarownik, jakiś zaklinacz: dość szatańsko na to wyglądał.

— Czy pan wie, co pan robi?” — szepnąłem.

— Najzupełniej” — odrzekł podnosząc głos, aby wymówić to jedno słowo: zabrzmiało mi w uszach niby dalekie, a jednak głośne; miałem wrażenie, że Kurtz woła do mnie przez tubę. „Jeżeli zrobi awanturę, jesteśmy zgubieni”, pomyślałem. Nie była to oczywiście okazja do walki na pięści nie mówiąc już nawet o tym, że czułem bardzo naturalny wstręt do bójki z tym Cieniem — z tą wędrującą i udręczoną istotą.

— Pan się zgubi — rzekłem — zgubi się pan bezpowrotnie.”

Czasem, wiecie, oświeci człowieka taki błysk natchnienia. Powiedziałem właśnie to, co należało powiedzieć, choć Kurtz nie mógł zaiste być bardziej nieodwołalnie zgubiony niż właśnie w owej chwili, gdy powstawała nasza zażyłość — która miała trwać — i trwać — aż do końca — a nawet jeszcze dłużej.

— Miałem olbrzymie plany” — mruknął niepewnie.

— Tak — odrzekłem; — ale jeśli pan zacznie wołać, roztrzaskam panu głowę. — W pobliżu nie było nawet kija ani kamienia. — Zaduszę pana” — poprawiłem się.

— Byłem już u progu wielkich rzeczy — błagał głosem pełnym takiej tęsknoty, że krew zlodowaciała mi w żyłach. — A teraz przez tego idiotycznego łotra — —”

— Pańskie powodzenie w Europie jest w każdym razie zapewnione” — rzekłem spokojnie. Nie miałem najmniejszej ochoty go dusić; a przy tym zaiste — byłoby to przyniosło bardzo małą korzyść realną. Usiłowałem rozproszyć czar — ciężki, niemy czar dziczy — który zdawał się przyciągać Kurtza do bezlitosnej piersi budząc w nim zapomniane i brutalne instynkty, pojąc go wspomnieniami zaspokojonych, potwornych namiętności. Byłem przekonany, że to go jedynie gnało ku skrajowi lasu, ku puszczy, w stronę blasku ognisk, dudnienia bębnów, niesamowitego nucenia zaklęć; tylko to nęciło jego pozbawioną hamulców duszę poza granice dozwolonych dążeń. I zważcie, groza położenia nie na tym polegała, że można było w łeb dostać — choć czułem bardzo żywo i to niebezpieczeństwo — ale na tym, że miałem do czynienia z istotą, do której nie mogłem przemówić w imię niczego, co byłoby wzniosłe czy też niskie. Musiałem, zupełnie tak jak i Murzyni, błagać Kurtza, wzywać jego samego — wzywać jego własny ostateczny, niewiarogodny upadek. Nie istniało dla niego nic nad nim ani też pod nim i ja o tym wiedziałem. Kopnął ziemię i odbił się od niej. Do licha z tym człowiekiem! Nawet ziemia rozpadła się od jego kopnięcia. Był sam, a ja stojąc przed nim nie wiedziałem czy jestem na ziemi, czy też pływam w powietrzu. Powiedziałem wam, cośmy mówili — powtórzyłem wam zdania, któreśmy zamienili — lecz po co? Były to pospolite, codzienne słowa, znane dźwięki bez znaczenia, które wymieniamy każdego powszedniego dnia w życiu. Ale cóż z tego? Tkwiła w nich — jak to czułem — straszliwa wyrazistość słów słyszanych we śnie, zdań wypowiadanych wśród nocnych majaków. Dusza! Jeśli kto zmagał się kiedy z duszą, to ja się z nią zmagałem. A przy tym nie miałem do czynienia z szaleńcem. Możecie mi wierzyć lub nie, ale umysł Kurtza był zupełnie jasny — wprawdzie skupiony na własnych sprawach ze straszliwą intensywnością, ale jasny; i jedynie w tym leżała moja ucieczka — wyjąwszy oczywiście możliwość zabicia go na miejscu, co nie było celowe ze względu na nieunikniony hałas. Natomiast dusza jego uległa obłąkaniu. Znalazłszy się w samotności wśród dziczy, spojrzała w głąb samej siebie i przebóg! mówię wam, że oszalała. Sądzę, że za swoje grzechy musiałem przejść przez tę próbę i zajrzeć Kurtzowi do duszy. Niczyja wymowa nie mogłaby być tak zgubna dla wiary człowieka w ludzkość jak ten ostatni wybuch jego szczerości. A walczył także i ze sobą. Widziałem to — słyszałem. Widziałem niepojętą tajemnicę duszy, która nie znając żadnego hamulca, żadnej wiary, żadnego lęku, walczy jednak na oślep sama z sobą. Panowałem nieźle nad swymi nerwami, lecz gdy doprowadziłem wreszcie do tego, że Kurtz legł na tapczanie, obtarłem sobie czoło, a nogi trzęsły się pode mną, jakbym zeszedł z tego wzgórza dźwigając z pół tony na grzbiecie. A tymczasem ja go tylko podtrzymywałem; kościste ramię obejmowało mi szyję — był niewiele cięższy od dziecka.

Gdyśmy ruszyli z miejsca następnego dnia o południu, tłum — z którego obecności za kurtyną drzew zdawałem sobie wciąż dokładnie sprawę — wypłynął znów z lasu,” zapełnił polankę, pokrył zbocze masą nagich, dyszących, rozedrganych, brązowych ciał. Skierowałem statek w górę, potem zawróciłem w dół rzeki i dwa tysiące oczu śledziły obroty dzikiego rzecznego demona, który wśród plusku i głuchych uderzeń bił wodę straszliwym ogonem i ział czarnym dymem w powietrze. Przed pierwszym rzędem tłumu trzech ludzi umazanych od stóp do głów jasnoczerwoną ziemią kroczyło niespokojnie wzdłuż brzegu tam i z powrotem. Gdyśmy znów zrównali się z nimi, obrócili się ku rzece, zaczęli tupać, kiwać głowami przybranymi w rogi, kołysać szkarłatnymi ciałami; potrząsali w stronę dzikiego demona rzeki pękiem czarnych piór i wyleniała skórą z wiszącym ogonem, która wyglądała jak zasuszona tykwa; jednocześnie zaś wykrzykiwali co pewien czas chórem szeregi zdumiewających słów, niepodobnych do żadnych dźwięków ludzkiej mowy; a głęboki pomruk tłumu urywający się nagle brzmiał jak odpowiedzi jakiejś szatańskiej litanii.

Zanieśliśmy Kurtza do domu pilota: było tam więcej, powietrza. Leżąc na tapczanie patrzył przez otwartą okiennicę. W masie ciał ludzkich na brzegu utworzył się wir i kobieta o włosach upiętych w kształt hełmu, o ciemnych policzkach zbiegła aż na skraj wody. Wyciągnęła) ręce przed siebie, krzyknęła coś i cała ta dzika tłuszcza podjęła jej— okrzyk wrzaskliwym chórem skandując go szybko, bez tchu.

— Czy pan to rozumie?” — zapytałem.

Patrzył wciąż ku brzegowi rozognionymi, spragnionymi oczami, z wyrazem pełnym tęsknoty i nienawiści. Nie; odpowiedział, ale na jego bezbarwnych wargach zarysował się uśmiech — uśmiech o nieokreślonym znaczeniu,, który po chwili ustąpił konwulsyjnemu skurczowi.

— Jakżebym nie rozumiał!” — odrzekł powoli chwytając ustami powietrze; zdawało się, że te słowa zostały mu wydarte przez jakąś nadnaturalną siłę.

Pociągnąłem sznur od gwizdawki, gdyż zauważyłem, że pielgrzymi na pokładzie wydobyli strzelby, a wyraz ich twarzy świadczył, iż cieszą się z góry na jakiś dobry kawał. Niespodziewany gwizd wywołał poruszenie panicznej trwogi w zbitej masie ciał.

— Cicho, cicho! Pan ich wszystkich odstraszy!” — krzyknął ktoś z pokładu strapionym głosem. Ciągnąłem za sznurek raz po raz. Rozsypywali się i biegli, skakali, pełzali, przechylali się starając się ujść przed lotną grozą tego dźwięku. Trzech czerwonych drabów rozpłaszczyło się na brzegu, twarzami w dół, jakby ich ktoś zastrzelił. Tylko barbarzyńska, wspaniała kobieta nawet nie drgnęła i nagie ramiona wyciągała za nami tragicznym ruchem nad ponurą, iskrzącą się rzeką.

A potem tamta głupia czereda na dolnym pokładzie rozpoczęła swą miłą zabawę i dym nie pozwolił mi już nic dojrzeć.


Brunatny nurt płynął wartko z jądra ciemności niosąc nas w dół ku morzu dwa razy szybciej niż przedtem w górę rzeki; a życie Kurtza też szybko biegło, odpływając z jego serca ku morzu nieubłaganego czasu. Dyrektor był bardzo spokojny; nie miał już teraz powodu do istotnych obaw i ogarniał nas obu przenikliwym, zadowolonym spojrzeniem: cała „historia” skończyła się tak pomyślnie, jak tylko można było sobie życzyć. Widziałem, że zbliża się czas, kiedy z paczki zwolenników „niezdrowej metody” zostanę sam jeden. Pielgrzymi spoglądali na mnie niechętnie. Zostałem już, że tak powiem, zaliczony w poczet nieboszczyków. To dziwne, jak łatwo się zgodziłem na to nieprzewidziane koszmarne wspólnictwo, na ten wybór narzucony mi w tej mrocznej krainie niepokojonej przez owe nędzne i chciwe widma.

A Kurtz rozprawiał. Jakiż on miał głos! Jaki głos! Dźwięczny, głęboki aż do ostatniej chwili. Ten głos przeżył jego siły, aby skryć we wspaniałych zwojach elokwencji jałowy mrok jego serca. Och, jak ten człowiek walczył, jak walczył! Pustkę jego zmęczonego mózgu nawiedzały teraz mgliste obrazy — obrazy bogactwa i sławy zjawiające się na zawołanie niewygasłego daru szlachetnej i wzniosłej wymowy. Moja narzeczona, moja stacja, moja kariera, moje pomysły — na te wszystkie tematy wypowiadał od czasu do czasu różne wzniosłe sentencje. Cień dawnego Kurtza nawiedzał płytkiego pozera, którego losem był grób w pierwotnym czarnoziemie. Lecz zarówno szatańska miłość jak zaziemska nienawiść Kurtza do tajemnic, które przeniknął, walczyły o posiadanie jego duszy nasyconej pierwotnymi wzruszeniami, goniącej za kłamliwą chwałą, fałszywymi zaszczytami, za wszelkim pozorem powodzenia i potęgi.

Czasami bywał dziecinny aż do śmieszności. Pragnął aby królowie go spotykali po stacjach, gdy będzie wracał z jakiegoś upiornego Nigdzie po dokonaniu wielkich rzeczy.

— Trzeba pokazywać, że się ma w sobie coś, co może innym przynieść pożytek, a wówczas spotka człowieka bezgraniczne uznanie — mawiał. — Oczywiście, należy zawsze zwracać uwagę na pobudki — słuszne pobudki, Zawsze.”

Długie wodne przestrzenie pomiędzy kolanami rzeki identycznie do siebie podobne, monotonne zakręty nie wyróżniające się niczym przesuwały się obok parowca, zarośnięte gąszczem stuletnich drzew patrzących cierpliwie w ślad za tym umorusanym sadzą fragmentem innego świata — zwiastunem zmian, podboju, handlu, rzezi, błogosławieństw. Patrzyłem przed siebie kierując statkiem.

— Niech pan zamknie okiennicę — rzekł kiedyś Kurtz znienacka; — nie mogę znieść tego widoku. — Usłuchałem go. Zapadło milczenie. — Och, dobiorę ci się jeszcze do trzew!” — krzyknął ku niewidzialnej puszczy.

Statek się rozbił — jak się tego spodziewałem — i dla jego naprawy musieliśmy się zatrzymać u przylądka jakiejś wysepki. Dopiero ta zwłoka zachwiała po raz pierwszy ufnością Kurtza. Pewnego rana wręczył mi pakiet papierów i fotografię — wszystko razem związane sznurowadłem.

— Niech pan to dla mnie zachowa — rzekł. — Ten szkodliwy bałwan (miał na myśli dyrektora) gotów szperać w moich kufrach, kiedy nie patrzę.”

Widziałem go znów po południu. Leżał na wznak z zamkniętymi oczami; cofnąłem się po cichu, ale usłyszałem, jak mruczał:

— Żyć sprawiedliwie, umierać… umierać…”

Nadstawiłem ucha. Nic już nie usłyszałem. Czy powtarzał przez sen jakąś mowę? A może fragment zdania z dziennikarskiego artykułu? Pisywał dawniej do gazet i znów miał zamiar to robić dla rozpowszechniania swoich idei. — „To mój obowiązek.”

Ten człowiek tkwił w nieprzeniknionym mroku. Patrzyłem na niego, jak się patrzy w dół na kogoś leżącego na dnie przepaści, gdzie słońce nigdy nie świeci. Ale nie mogłem mu poświęcać dużo czasu, bo pomagałem maszyniście przy rozbieraniu cieknących cylindrów, przy wyprostowywaniu zgiętego korbowodu i innych tym podobnych sprawach. Żyłem w piekielnym rozgardiaszu wśród rdzy, opiłków, naśrubków, sworzniów, kluczów naśrubkowych, młotków, wiertarek — rzeczy, których nienawidzę, ponieważ nie umiem sobie z nimi poradzić. Zajmowałem się naszą małą kuźnią — mieliśmy ją na szczęście na statku; pracowałem ciężko wśród nędznego śmietniska — chyba że miałem za silne dreszcze, by się utrzymać na nogach.

Pewnego wieczoru, gdy wszedłem do Kurtza ze świecą, przestraszyłem się słysząc, że mówi trochę drżącym głosem:

— Leżę tu w ciemności i czekam na śmierć.”

Światło znajdowało się o stopę od jego oczu. Zmusiłem się do szeptu: — „Ale cóż znowu!” — i stałem nad nim jak wrośnięty w ziemię.

Zmiana, która zaszła w jego rysach, była czymś, czego nigdy przedtem nie widziałem i mam nadzieję już nigdy nie ujrzeć. Och, nie uczułem żadnego wzruszenia. Ale byłem urzeczony. Wydało się, że zdarto z tej twarzy zasłonę. Dostrzegłem kolejno na tym obliczu z kości słoniowej wyraz ponurej pychy, bezlitosnej siły, przeraźliwego strachu — głębokiej i beznadziejnej rozpaczy. Czyżby przez tę ostatnią chwilę zupełnej samowiedzy przeżył na nowo swoje życie ze wszystkimi szczegółami pragnień, pokus, poddania się? Wykrzyknął szeptem — zapewne na widok jakiegoś obrazu, jakiegoś widziadła — wykrzyknął po dwakroć szeptem, który nie był głośniejszy od tchnienia —

— Ohyda! Ohyda!”

Zdmuchnąłem świecę i wyszedłem z kajuty. Pielgrzymi siedzieli w jadalni przy obiedzie; zająłem swoje miejsce naprzeciw dyrektora, który podniósł na mnie pytający wzrok; zignorowałem to najzupełniej. Wówczas rozparł się w krześle z pogodą na twarzy i tym swoim szczególnym uśmiechem pieczętującym bezdenną głębię jego pospolitości. Nieustanny deszcz drobnych muszek spływał na lampę, na obrus, na nasze ręce i twarze. Nagle boy dyrektora wetknął przez drzwi bezczelną czarną twarz i rzekł tonem obelżywej pogardy:

— Pan Kurtz — on umrzeć.”

Wszyscy pielgrzymi wypadli, aby zobaczyć. Zostałem i jadłem dalej. Sądzę, że mnie uznano za brutalnie nieczułego. Nie jadłem jednak wiele. Ale paliła się lampa — wiecie, światło — a na dworze było tak strasznie, strasznie ciemno. Już nie zbliżyłem się więcej do tego wybitnego człowieka, który wydał wyrok na ziemskie przygody swojej duszy. Jego głos ucichł. Cóż tam było poza tym? Ale oczywiście wiedziałem, że nazajutrz pielgrzymi pochowali coś w błotnistej dziurze.

A potem — bardzo niewiele brakowało, by i mnie pogrzebano.

Jednakże, jak widzicie, nie poszedłem wówczas za Kurtzem. Nie. Zostałem, by prześnić ten koszmar do końca i by raz jeszcze wykazać swą lojalność w stosunku do tego człowieka. Przeznaczenie. Moje przeznaczenie! Śmieszna to rzecz, życie — owe tajemnicze kombinacje bezlitosnej logiki dla błahego celu. Od życia można się spodziewać co najwyżej odrobiny wiedzy o sobie samym — która przychodzi za późno i jest źródłem niewyczerpanych żalów. Zmagałem się tedy ze śmiercią. To najmniej zajmująca walka, jaką sobie można wyobrazić. Człowiek prowadzi ją wśród nieuchwytnej szarzyzny, wśród pustki, bez gruntu pod nogami, bez widzów, bez wrzawy, bez chwały, bez wielkiego pragnienia zwycięstwa, bez wielkiej trwogi przed klęską, wśród chorobliwej atmosfery obojętnego sceptycyzmu, bez wielkiej wiary w słuszność własnej sprawy — a z mniejszym jeszcze przekonaniem o słuszności przeciwnika. Jeśli taka ma być najwyższa mądrość, to życie jest większą zagadką, niż niektórzy przypuszczają. Byłem o włos od owej chwili, kiedy człowiek może się wypowiedzieć po raz ostatni, i przekonałem się z upokorzeniem, że prawdopodobnie nie będę miał nic do powiedzenia. Dlatego właśnie twierdzę, iż Kurtz był wybitnym człowiekiem. On miał coś do powiedzenia. On to powiedział. Odkąd sam wyjrzałem poza krawędź, lepiej rozumiem —jego wzrok, który nie mógł dostrzec płomienia świecy, ale był dość dalekosiężny, by objąć cały wszechświat, i dość przenikliwy, by przejrzeć wszystkie serca bijące w ciemności. Kurtz zsumował — osądził „Ohyda!” Był to człowiek wybitny. Ten jego wyrok stanowił jednak pewnego rodzaju wyznanie wiary: miał w sobie szczerość, przekonanie, miał w swym szepcie drgającą nutę buntu, miał przerażające oblicze prawdy ujrzanej w przelocie — osobliwe połączenie żądzy i nienawiści. I pamiętam najlepiej wcale nie swoją własną mękę — ową wizję bezkształtnej szarzyzny, przesiąkniętej fizycznym bólem i niedbałą pogardą dla znikomości wszelkich rzeczy — nawet dla tegoż samego bólu. Nie! Mnie się wydaje, że to ja jego śmiertelną mękę przeżyłem. Prawda, że on zrobił ów krok ostatni, że już przestąpił krawędź — podczas gdy mnie dozwolono cofnąć wahającą się stopę. I może na tym polega cała różnica; może wszystka mądrość i wszystka prawda, i wszystka szczerość skupiają się właśnie w owej nieuchwytnej chwili, kiedy przekraczamy próg niewidzialnego. Może! Wolę przypuszczać, że nie byłbym zawarł swego stosunku do życia w słowie niedbałej pogardy. Lepszy jest okrzyk Kurtza — o wiele lepszy. Było to stwierdzenie, moralne zwycięstwo okupione niezliczonymi klęskami, ohydnym przerażeniem, ohydnym dosytem. Ale t» było zwycięstwo! I właśnie dlatego pozostałem wierny Kurtzowi aż do samego końca, a nawet i poza koniec; aż do chwili, gdy w długi czas później usłyszałem raz jeszcze głos — już nie jego własny — lecz echo jego wspaniałej wymowy, zwrócone mi przez duszę przeźroczo czystą jak skała z kryształu.

Nie, nie pochowali mnie wówczas, choć jest to okres czasu, który widzę niby przez mgłę, wzdrygając się ze zdumieniem, jakbym wspominał przejście przez jakiś świat niepojęty, wyzuty z nadziei i pragnień. Znalazłem się znów w mieście grobów, podrażniony widokiem ludzi; spieszyli ulicami, aby zwędzić jeden drugiemu trochę pieniędzy, aby pożerać haniebnie przyrządzone posiłki, łykać niezdrowe piwo, śnić głupie i błahe sny. Narzucali się natrętnie moim myślom. Wiedza tych intruzów o życiu była dla mnie irytującym pozorem, ponieważ czułem z całą pewnością, że nie mogą wiedzieć tego, co ja wiedziałem. Ich zachowanie, które było po prostu zachowaniem pospolitych indywiduów zaprzątniętych interesami i przekonanych o swym zupełnym bezpieczeństwie, drażniło mnie jako niesłychana chełpliwość głupoty w obliczu groźnych okoliczności, których owa głupota nie jest w stanie zrozumieć. Nie chciało mi się bynajmniej uświadamiać tych ludzi, ale wstrzymywałem się z pewną trudnością od parskania śmiechem w ich twarze, tak pełne tępego zarozumialstwa.

Może nie czułem się wówczas bardzo dobrze. Chodziłem po ulicach chwiejnym krokiem — musiałem pozałatwiać różne sprawy — strojąc gorzkie miny wobec różnych wielce szanownych osób. Przyznaję, że moje zachowanie się było nie do darowania, ale też i temperaturę rzadko miewałem normalną w owych czasach. Wysiłki mojej drogiej ciotki, usiłującej mnie podtrzymać na siłach, mijały się zupełnie z celem. To nie siłom moim brakło pokrzepienia; należało ukoić moją wyobraźnię. Przechowywałem paczkę papierów powierzonych mi przez Kurtza, nie wiedząc właściwie, co z nimi zrobić. Matka jego umarła niedawno, pielęgnowana, jak mi opowiadano, przez jego narzeczoną. Jakiś człowiek w złotych okularach, starannie ogolony i odznaczający się bardzo oficjalnym obejściem odwiedził mnie pewnego dnia i rozpytywał — z początku podchodząc do tej sprawy z daleka, a potem nalegając ze słodyczą — o to, co mu się podobało nazwać „pewnymi dokumentami”. Nie zaskoczył mnie tym, ponieważ jeszcze w Afryce miałem na ów temat dwie kłótnie z dyrektorem. Odmówiłem wówczas wydania najmniejszego skrawka z tej paczki i utrzymałem się na tym samym stanowisku wobec człowieka w okularach. Uciekł się w końcu do niejasnych gróźb i jął bardzo gorąco dowodzić, że spółka ma prawo do każdej bez wyjątku informacji o swych „terytoriach”.

— Wiedza pana Kurtza o tych niezbadanych jeszcze okolicach — powiedział — musiała być z konieczności rozległa i szczególnie dokładna, dzięki jego wielkim zdolnościom i opłakanym warunkom, w których się znalazł; dlatego też…”

Zapewniłem go, że wiedza pana Kurtza, aczkolwiek rozległa, nie dotyczyła zagadnień handlu lub administracji. Wówczas wezwał na pomoc naukę. — Byłoby stratą wprost niepowetowaną, gdyby — i tak dalej, i tak dalej. Wręczyłem mu raport o Tępieniu dzikich obyczajów, oddarłszy przedtem postscriptum. Wziął go skwapliwie, a potem prychnął na niego z pogardą.

— To nie jest to, czego mieliśmy prawo oczekiwać” — zauważył.

— Nie oczekujcie nic innego — odrzekłem. — Reszta to tylko prywatne listy.”

Wyszedł, zagroziwszy mi sądem, i już nie zobaczyłem go więcej; natomiast inny jakiś facet mianujący się kuzynem Kurtza ukazał się w dwa dni później i chciał koniecznie usłyszeć wszystkie szczegóły o ostatnich chwilach drogiego krewniaka. Mimochodem dał mi do zrozumienia, że Kurtz był właściwie wielkim muzykiem.

— Były w nim możliwości rokujące olbrzymie powodzenie” — rzekł ów człowiek, organista, jak mi się zdaje; gładkie, siwe włosy spływały mu na zatłuszczony kołnierz. Nie miałem powodu wątpić w jego słowa; i do dziś dnia nie umiem powiedzieć, jaki był zawód Kurtza, czy w ogóle miał jakikolwiek — i który z jego talentów górował nad innymi. Wziąłem go z początku za malarza, który pisywał do gazet, czy za dziennikarza umiejącego malować — lecz nawet jego kuzyn (zażywający tabakę podczas rozmowy) nie umiał określić ściśle zawodu Kurtza. Był to uniwersalny geniusz — zgodziłem się co do tego ze starym jegomościem, który wytarł nos hałaśliwie wielką bawełnianą chustką i wyszedł w starczym podnieceniu, unosząc kilka rodzinnych listów i jakieś mało ważne notatki. Wreszcie pojawił się u mnie dziennikarz pragnący dowiedzieć się czegoś o losie „drogiego kolegi”. Poinformował mnie, że właściwą dziedziną Kurtza powinna była się stać polityka „w zakresie popularnym”. Ów gość miał krzaczaste, proste brwi, monokl na szerokiej wstążce, ostrzyżony był krótko na jeża i wyznał mi w przystępie szczerości, że Kurtz w gruncie rzeczy wcale pisać nie umiał — ale dalibóg! jak ten człowiek umiał mówić! Potrafił zelektryzować duże zgromadzenie. — „Była w nim wiara — rozumie pan? Była w nim wiara. Potrafił wmówić w siebie wszyto — wszystko. Byłby został wspaniałym leaderem skrajnej partii.”

— Ale jakiej?” — zapytałem.

— Jakiejkolwiek — odrzekł. — To był człowiek — człowiek — krańcowy. Czy pan tego nie uważa? — Przytaknąłem mu. — A czy pan wie — zapytał z nagłym przebłyskiem zaciekawienia — z jakiego właściwie powodu wybrał się do Afryki?” — „Wiem” — odrzekłem i podałem mu natychmiast znamienity Raport, dodając, że może go opublikować, jeśli to uzna za stosowne. Przejrzał go pośpiesznie mrucząc coś ciągle pod nosem, uznał, że ,,to wystarczy”, i wyniósł się wraz ze swą zdobyczą.

Tak oto w końcu zostałem z cienką paczką listów i fotografią dziewczyny. Wydała mi się piękna — a raczej wyraz jej twarzy uderzył mnie swoją pięknością. Wiem, że i blask słońca może stać się narzędziem kłamstwa, ale czuło się, iż żadna gra światła, żadna poza nie mogłaby nadać tym rysom tak subtelnego odcienia szczerości. Zdawało się, że ta dziewczyna gotowa jest słuchać bez żadnego zastrzeżenia, bez podejrzeń, bez cienia myśli o sobie. Wreszcie postanowiłem pójść do niej, aby jej oddać fotografię i te listy. Ciekawość? Tak; a może jeszcze jakieś inne uczucie. Wszystko, co należało do Kurtza, przeszło przez moje ręce; jego dusza, jego ciało, jego stacja, jego plany, jego kość słoniowa, jego kariera. Pozostawała już tylko pamięć o nim i jego narzeczona. Pragnąłem niejako przekazać to również przeszłości — wydać wszystko, co po nim zostało, na pastwę zapomnienia, które jest ostatnim słowem naszego wspólnego losu. Nie bronię się. Nie miałem jasnego pojęcia, o co mi właściwie chodzi. Może powodowała mną nieświadoma lojalność, a może było to wypełnienie owej ironicznej konieczności, która się czai w zdarzeniach ludzkiego życia. Nie wiem. Nie zdaję sobie sprawy. Ale poszedłem.

Myślałem, że wspomnienie o Kurtzu podobne jest do wspomnień o innych zmarłych, które gromadzą się w życiu każdego człowieka — jako niejasne odbicie na mózgu cieniów, co padły na nie przelotnie a nieodwołalnie; lecz u wielkich, ciężkich podwoi, wśród wysokich domów ulicy równie cichej i porządnej jak dobrze utrzymana cmentarna aleja ujrzałem wizję człowieka na noszach otwierającego usta żarłocznie, jakby chciał pożreć całą ziemię wraz z całą ludzkością. Ożył w mych oczach; ożył jak najrealniej — ów cień niesyty wspaniałych pozorów i straszliwej rzeczywistości; cień mroczniejszy od cieniów nocy, udrapowany okazale w zwoje pysznej wymowy. Zdawało mi się, że ta wizja wchodzi do domu wraz ze mną: nosze, ludzie dźwigający marę, dziki tłum karnych czcicieli, mrok lasów, połysk rzeki wśród ponurych zakrętów, łoskot bębna, miarowy i głuchy jak bicie serca — serca zwycięskiej ciemności. Była to chwila tryumfu dziczy, gwałtowne jej, mściwe najście, które — jak mi się zdawało — musiałem sam odeprzeć dla zbawienia czyjejś duszy. Wspomnienie o tym, co Kurtz mówił mi tam daleko — gdy rogate postacie poruszały się w blasku ognisk za mymi plecami, pośród cierpliwych lasów — wspomnienie owych urywanych zdań wróciło do mnie; usłyszałem znów słowa Kurtza w ich złowrogiej, przerażającej prostocie. Uprzytomniłem sobie znów nędzne jego prośby, nędzne pogróżki, olbrzymi zakres jego nikczemnych pragnień, podłość, mękę, burzliwe cierpienia jego duszy — i wydało mi się, że słyszę znów słowa, które wypowiedział kiedyś spokojnie i apatycznie:

— Ten transport kości należy w gruncie rzeczy do mnie. Towarzystwo za niego nie zapłaciło. Zebrałem go sam wśród bardzo wielkich niebezpieczeństw. Obawiam się jednak, że będą go się domagali jako swojej własności. Hm. To jest trudna sprawa. Jak pan myśli, co mam robić, upierać się przy swoim? Co? Ja chcę tylko sprawiedliwości…”

Chciał tylko sprawiedliwości — nic więcej; tylko sprawiedliwości. Zadzwoniłem do mahoniowych drzwi na pierwszym piętrze i czekałem, a on zdawał się patrzeć na mnie z błyszczącej mahoniowej tafli — patrzeć tym dalekosiężnym i wszechogarniającym wzrokiem, który obejmował, nienawidził, potępiał cały świat. Wydało mi się, że słyszę, jak wykrzykuje szeptem:

— Ohyda! Ohyda!”

Zmierzch zapadał. Czekałem w wysokim salonie o trzech długich oknach sięgających od posadzki do sufitu, oknach, które wyglądały jak trzy jaśniejące, udrapowane kolumny. Wygięte, pozłacane nogi i oparcia mebli lśniły niewyraźnie krzywymi liniami. Wysoki, marmurowy kominek miał zimną, monumentalną białość. W rogu stał masywny fortepian; jego płaska powierzchnia połyskiwała mrocznie jak ciemny, polerowany sarkofag. Wielkie drzwi otworzyły się — zamknęły. Wstałem z miejsca.

Zbliżyła się cała w czerni; blada jej głowa płynęła ku mnie w zmierzchu. Była w żałobie. Więcej niż rok upłynął od jego śmierci, więcej niż rok od czasu, gdy przyszła o niej wiadomość; zdawało się, że ta kobieta będzie go zawsze pamiętać i opłakiwać. Ujęła moje obie ręce, szepcząc:

— Uprzedzono mnie o pańskim przyjściu.” Zauważyłem, że nie była bardzo młoda — to znaczy nie wyglądała na dziewczątko. Czuło się w niej dojrzałą zdolność do wierności, do zaufania, do cierpienia. Miałem wrażenie, że pociemniało w pokoju, jakby całe światło chmurnego popołudnia skupiło się na jej czole. Te jasne włosy, ta blada twarz, to czyste czoło były, rzekłbyś, otoczone szarą jak popiół aureolą, z której patrzyły ku mniej ciemne oczy. Spojrzenie ich było otwarte, głębokie, spokojne i ufne. Niosła swą bolejącą głowę, jakby była dumna z# swego bólu, jakby chciała powiedzieć: ja — ja jedna umierał opłakiwać tego człowieka, tak jak on na to zasługuje. Lecz w chwili gdy nasze dłonie trwały jeszcze w uścisku, wyraz straszliwej rozpaczy pojawił się na jej twarzy i pojąłem, że ta kobieta należy do istot, które nie są igraszką czasu. Dla niej on umarł zaledwie wczoraj. I zaiste! To wrażenie było tak potężne, że i mnie się również wydało, iż, umarł zaledwie wczoraj — nie, w tej oto chwili. I w tejże chwili ujrzałem i ją, i jego — jego śmierć i jej boleść — ujrzałem jej ból w momencie jego śmierci. Rozumiecie? Widziałem ich razem — słyszałem ich razem. Rzekła z głębokim westchnieniem: — „Przeżyłam go”, a mój wytężony słuch zdawał się słyszeć wyraźnie — obok jej głosu pełnego rozpaczliwej żałości — szept, w którym Kurtz zawarł swoje wieczyste potępienie. Zapytałem siebie, po co tu się właściwie znalazłem, i ogarnęła mnie taka panika, jak gdybym zabłądził i trafił do miejsca pełnego okrutnych i bezsensownych tajemnic, których ludzka istota oglądać nie powinna. Wskazała mi krzesło. Usiedliśmy. Położyłem paczkę delikatnie na małym stoliku, a ona nakryła ją dłonią…

— Pan go znał dobrze” — szepnęła po chwili żałobnego milczenia.

— Ludzie tam się prędko zbliżają — rzekłem. — Znałem go o tyle, o ile człowiek może poznać drugiego człowieka.”

— I podziwiał go pan ,— rzekła. — Nie podobna było go znać i nie podziwiać. Prawda?”

— Był to wybitny człowiek — rzekłem niepewnie. I zniewolony nieruchomym, wymownym jej wzrokiem, który zdawał się śledzić dalsze słowa na moich ustach, dodałem: — Nie podobna go było — —”

— Nie kochać — dokończyła żarliwie; oniemiałem z przerażenia. — Jaka to prawda! Jaka prawda! Ale niech pan pomyśli, że nikt go nie znał tak jak ja! Jego szlachetna dusza ufała mi bez granic. Ja go znałam najlepiej.”

— Pani go znała najlepiej” — powtórzyłem.

I może tak było istotnie. Lecz z każdym wymówionym słowem pokój się stawał mroczniejszy; tylko jej czoło, gładkie i białe, jaśniało niewyczerpanym światłem wiary i miłości.

— Pan był jego przyjacielem — ciągnęła. — Przyjacielem — powtórzyła trochę głośniej. — Pan musiał być jego przyjacielem, jeśli panu to powierzył, jeśli pana do mnie przysłał. Czuję, że mogę do pana mówić — i — och, muszę do pana mówić! Chcę, aby pan — pan, który słyszał jego ostatnie słowa — wiedział, że byłam godna tego człowieka… To nie jest duma… Chociaż — tak! Jestem dumna z tej świadomości, że rozumiałam go lepiej niż ktokolwiek inny na ziemi — sam mi to powiedział. A odkąd jego matka umarła, nie mam nikogo, nikogo — aby — aby — —”

Słuchałem. Ciemność się pogłębiała. Nie byłem nawet pewien, czy Kurtz dał mi właściwą paczkę. Podejrzewałem raczej, że chciał mi powierzyć inną plikę papierów, które widziałem po jego śmierci w rękach dyrektora przeglądającego je pod lampą. A dziewczyna mówiła dalej, dając folgę swemu bólowi w przekonaniu, że jej współczuję; mówiła tak, jak człowiek spragniony pije. Wspominano mi, że jej rodzina sprzeciwiała się zaręczynom z Kurtzem. Nie był dosyć bogaty czy też coś w tym rodzaju. I rzeczywiście, nie jestem pewien czy nie cierpiał niedostatku przez całe życie. Były pewne podstawy do przypuszczenia, że miał już dosyć tej względnej biedy i że właśnie to go wygnało tam daleko.

„…czy można było nie stać się jego przyjacielem, jeśli go się choć raz słyszało? — ciągnęła dalej. — Pociągał ludzi ku sobie tym, co w nich było najlepsze. — Patrzyła we mnie usilnie. — To właściwość ludzi wielkich” — mówiła, a jej niskiemu głosowi zdawały się towarzyszyć wszystkie dźwięki, które tam, daleko słyszałem, dźwięki pełne tajemnicy, rozpaczy i smutku — szmer rzeki, szum drzew miotanych wiatrem, pomruk tłumów, słaby dźwięk niezrozumiałych słów wykrzykiwanych z oddali, szept głosu odzywającego się zza progu wieczystej ciemności.

— Ale pan go słyszał! Pan wie!” — zawołała.

— Tak, wiem” — odrzekłem, czując w sercu coś na kształt rozpaczy, lecz pochyliłem głowę przed wiarą, która była w tej dziewczynie, przed jej wielkim i zbawczym złudzeniem, błyszczącym nieziemską jasnością wśród mroku, mroku triumfującego, przed którym nie byłbym mógł jej obronić — przed którym nie mogłem obronić nawet samego siebie.

— Co za strata dla mnie — dla nas! — poprawiła się ze szlachetną wspaniałomyślnością; po czym dodała szeptem: — Dla świata.”

W ostatnich przebłyskach zmierzchającego dnia widziałem blask jej oczu pełnych łez — łez, które spłynąć nie chciały.

— Byłam bardzo szczęśliwa — bardzo hojnie obdarowana przez los — bardzo dumna — mówiła dalej. — Zbyt hojnie obdarowana. Zbyt szczęśliwa przez krótką chwilę. A teraz jestem nieszczęśliwa — na — na całe życie.”

Podniosła się; jasne jej włosy zdawały się chwytać wszystko pozostałe światło i lśniły złotem. Wstałem także.

— A z tego wszystkiego — ciągnęła żałośnie — ze wszystkiego, co zapowiedział, z całej jego wielkości, z jego wspaniałomyślnej duszy, jego szlachetnego serca nie zostało nic —— nic prócz wspomnienia. Pan i ja — —”

— Będziemy go zawsze pamiętać” — rzekłem pospiesznie.

— Nie! — krzyknęła — Nie podobna, aby to wszystko przepadło — aby takie życie zostało poświęcone nie zostawiając po sobie nic prócz bólu. Pan wie, jakie rozległe miał plany. Wiedziałam o nich także — nie mogłam ich może zrozumieć — ale inni o nich wiedzieli. Coś musi pozostać, aby przynajmniej słowa jego nie umarły.”

— Jego słowa pozostaną” — rzekłem.

— I jego przykład — szepnęła do siebie. — Ludzie podziwiali go — dobroć jego jaśniała w każdym czynie. Jego przykład — —”

— To prawda — rzekłem. — Został też jego przykład. Tak, jego przykład. Zapomniałem o tym.”

— Ale ja nie zapominam. Nie mogę — nie mogę uwierzyć — jeszcze nie mogę. Nie mogę uwierzyć, że nigdy go już nie zobaczę, że nikt go już nie zobaczy — nigdy, nigdy, nigdy.”

Wyciągnęła ramiona jakby za cofającą się postacią, wyciągnęła czarne ramiona ze splecionymi, bladymi rękami na tle światła zmierzchającego w wąskich oknach. Nigdy go już nie zobaczy. A ja widziałem go jednak wyraźnie. Będę widział to wymowne widmo, póki żyję, i ją będę widział także jako tragiczny i bliski Cień — podobny w tym geście do innego Cienia — równie tragicznego, co pokryty bezsilnymi amuletami wyciągał nagie brunatne ramiona nad połyskliwą piekielną rzeką — rzeką mroku. Odezwała się nagle bardzo cicho:

— Umarł, jak żył.”

— Jego śmierć — rzekłem czując, że głuchy gniew podnosi się we mnie — była pod każdym względem godna jego życia.”

— A mnie przy nim nie było” — szepnęła. Gniew mój ustąpił uczuciu niezmiernej litości.

— Wszystko, co tylko dało się zrobić — —” — mruknąłem.

— Ach, ale ja w niego wierzyłam więcej niż ktokolwiek na ziemi — więcej niż jego własna matka, więcej niż — on sam. Potrzebował mnie! Mnie! Byłabym prze—r chowała każde jego westchnienie, każde słowo, każdy znak, każde spojrzenie.”

Poczułem zimny ucisk na piersi.

— Niech pani przestanie” — rzekłem stłumionym głosem.

— Przepraszam pana. Ja… ja tak długo opłakiwałam go w milczeniu — w milczeniu… Pan z nim był — do końca? Myślę o jego samotności. Nie miał przy sobie nikogo, kto by go zrozumiał, tak jak ja go rozumiałam. Może nie było nikogo, kto by usłyszał…”

— Byłem przy nim aż do ostatniej chwili — rzekłem drżącym głosem. — Słyszałem jego ostatnie słowa…” — Umilkłem, przerażony.

— Niech pan mi je powtórzy — szepnęła rozdzierająco. Potrzebuję — potrzebuję — czegoś — aby — aby — z tym żyć.”

O mało co jej nie krzyknąłem: Czyż pani tych słów nie słyszy? Zmierzch powtarzał je naokoło uporczywym szeptem, szeptem, który zdawał się wzbierać groźnie jak szmer zrywającego się wiatru: „Ohyda!” „Ohyda!”.

— Ostatnie jego słowo — abym miała z czym żyć — prosiła. — Czy pan nie rozumie, że ja go kochałam — kochałam — kochałam!”

Opanowałem się i wyrzekłem powoli:

— Ostatni wyraz, jaki wymówił, to było — pani, imię.”

Usłyszałem lekkie westchnienie i naraz stanęło mi serce zatrzymane przez straszliwy krzyk uniesienia, krzyk niepojętego triumfu i niewypowiedzianego bólu:

— Wiedziałam — byłam pewna!…”

Wiedziała. Byłą pewna. Słyszałem, jak płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Miałem wrażenie, że dom runie, nim zdołam uciec, że niebiosa zwalą mi się na głowę. Ale nic się nie stało. Niebiosa nie zapadają się dla takiej drobnostki. Ciekawym, czy byłyby się zapadły, gdybym oddał Kurtzowi sprawiedliwość, na jaką zasłużył? Czyż nie powiedział, że pragnie tylko sprawiedliwości? Ale nie mogłem. Nie mogłem jej tego powiedzieć. Byłoby się zrobiło za ciemno — beznadziejnie ciemno…”

Marlow umilkł i siedział na uboczu, niewyraźny i milczący, w pozie zadumanego Buddy. Przez jakiś czas nikt się nie poruszył.

— Straciliśmy początek odpływu — rzekł nagle dyrektor.

Podniosłem głowę. Otwarte morze było zagrodzone czarną ławą chmur, a spokojny wodny szlak, który wiódł do najdalszych krańców ziemi, ciągnął się mroczny pod zasępionym niebem — zdając się prowadzić do jądra niezmierzonej ciemności.



Placówka postępu

I


Zarząd stacji handlowej powierzono dwom białym. Kayerts, naczelnik, był krępy i tłusty; Carlier, jego pomocnik odznaczał się wysokim wzrostem, wielką głową i bardzo szerokim korpusem, osadzonym na długich, cienkich notach. „Trzecim człowiekiem należącym do zarządu był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że jego nazwisko brzmi Henry Price. Atoli — z jakiejś tam przyczyny krajowcy znad dolnej rzeki nazywali go Makolą, a imię to przylgnęło do niego w ciągu wszystkich wędrówek po okolicy. Mówił po angielsku i po francusku ze świegotliwym akcentem, miał piękny charakter pisma, znał się na prowadzeniu ksiąg i w najskrytszej głębi serca żywił kult dla złych duchów. Żona jego, Murzynka bardzo wielka i bardzo hałaśliwa, pochodziła z Loandy. Troje dzieci tarzało się w słońcu przed drzwiami niskiego domku Makoli,” przypominającego szopę.

Milczący, nieprzenikniony Murzyn lekceważył obu białych. Miał nadzór nad małym składem z gliny pokrytym strzechą z suchych traw i udawał, że prowadzi dokładny spis paciorków, bawełnianych tkanin, czerwonych chustek, miedzianego drutu oraz innych towarów tam złożonych. Oprócz domku Makoli i składu znajdował się na polance stacyjnej tylko jeden większy dom. Zbudowany był porządnie z trzciny i miał ze wszystkich czterech stron werandę. Składał się z trzech pokoi. Środkowy służył za salon; stały tam dwa proste stoły i kilka krzeseł. W dwóch pozostałych były sypialnie białych. Łóżko z siatką od moskitów służyło w każdej z nich za całe umeblowanie. Podłoga z desek usłana była przedmiotami używanymi przez białych; leżały tam otwarte puszki na wpół opróżnione, podarte odzienie, stare obuwie: wszelkie rzeczy brudne; i wszelkie rzeczy połamane, które gromadzą się tajemniczo naokoło nieporządnych ludzi. Było tam jeszcze jedno mieszkanie niedaleko od zabudowań. W tym mieszkaniu, pod wysokim krzyżem odchylonym znacznie od pozycji prostopadłej, spoczywał człowiek, który patrzył na początki tego wszystkiego; który zaprojektował placówkę postępu i kierował jej budową. W swym kraju był chybionym malarzem; zmęczywszy się pościgiem za sławą — i to pościgiem o pustym żołądku — przybył tutaj, poparty wysokimi protekcjami. Był pierwszym dyrektorem stacji. Makola pielęgnował w chorobie dzielnego artystę, który umarł na febrę w świeżo ukończonym domu. Murzyn odniósł się do tego faktu ze zwykłą sobie obojętnością wyrażającą się w zdaniu: — Wiedziałem, że tak będzie. — Po śmierci malarza mieszkał czas jakiś na stacji sam ze swoją rodziną, księgami rachunkowymi i Złym Duchem, który sprawuje rządy w krajach leżących pod równikiem. Makola umiał doskonale radzić sobie ze swoim bogiem. Może przebłagał go obietnicą, że z czasem dostarczy mu do zabawy więcej białych ludzi. W każdym razie dyrektor Wielkiej Spółki Handlowej, który zjawił się na parowcu przypominającym olbrzymie pudełko od sardynek z umieszczoną na wierzchu szopą o płaskim dachu — znalazł stację w porządku, a Makolę pracującego jak zwykle z pilnością i spokojem; kazał postawić krzyż na grobie pierwszego agenta i naznaczył Kayertsa na jego miejsce. Carlier został mianowany zastępcą. Dyrektor był człowiekiem zdolnym i bezwzględnym; pozwalał sobie niekiedy — ale bardzo dyskretnie — na ponure żarty. Wygłosił mowę do Kayertsa i Carliera rozwodząc się nad korzystnym położeniem stacji. Najbliższy punkt handlowy oddalony był mniej więcej o trzysta mil. To wprost wyjątkowa okazja, aby się odznaczyć i mieć znaczny dochód z procentów od obrotów handlowych. Osadzenie obu agentów na tym stanowisku przedstawił jako łaskę wyświadczoną początkującym urzędnikom. Kayerts wzruszył się prawie do łez dobrocią zwierzchnika. Zaznaczył w odpowiedzi, że będzie usiłował uzasadnić swoim postępowaniem położoną w nim ufność i tak dalej, i tak dalej. Kayerts służył przedtem w administracji telegrafów i umiał się poprawnie wyrażać. Carlier, były podoficer kawaleryjski w armii, której bezpieczeństwo gwarantowało kilka mocarstw europejskich, przejął się znacznie mniej mową dyrektora. — Jeśli możemy liczyć na prowizję, to wcale nieźle — pomyślał. Objął chmurnym spojrzeniem rzekę, lasy i nieprzenikniony gąszcz odcinający stację od pozostałego świata — i mruknął pod nosem: — Zobaczymy.

Nazajutrz parowiec podobny do pudełka od sardynek wyrzucił na brzeg kilka pak z bawełnianymi towarami i zapasem żywności, po czym odpłynął, aby wrócić znów za pół roku. Stojący na pokładzie dyrektor podniósł rękę do czapki w odpowiedzi na ukłony obu agentów — którzy stali na wybrzeżu powiewając kapeluszami — i rzekł do starego urzędnika Spółki udającego się do głównej kwatery:

— Popatrz no pan na tych dwóch durniów. Chyba powariowali tam, w kraju, żeby przysłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, zbudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie się do tej stacji nadają.

— Wyrobią się — rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.

— W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy — odparł dyrektor.

Obaj agenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, po czym wziąwszy się pod ramię wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz — ponieważ ich tępe dusze nie ulegały subtelnym wpływom otoczenia — poczuli się bardzo samotni znalazłszy się nagle w bezpośrednim zetknięciu z dziczą — która wydawała się jeszcze dziwniejsza i bardziej niezrozumiała wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej tłumom cywilizowanym. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z wiary w bezpieczeństwo otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; uczucia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, lecz do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucji i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinii. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój. Poczucie, że się jest jednym jedynym ze swej rasy; jasne uświadomienie sobie samotności swych myśli, swych wrażeń, zaprzeczenie tego, co jest zwykłe, co jest pewne — wszystko to łączy się ze stwierdzeniem niezwykłości, która jest groźna, z odczuciem rzeczy niewyraźnych, nieuchwytnych i odrażających, których niepokojące wtargnięcie podnieca wyobraźnię i wstrząsa nerwami zarówno głupich, jak i mądrych ludzi.

Kayerts i Carlier szli trzymając się pod rękę i tuląc się do siebie jak dzieci w ciemnościach — i obaj mieli jednakowe, nawet niekoniecznie przykre wyczucie niebezpieczeństwa, które uważa się raczej za wytwór wyobraźni. Gawędzili poufale i bez przerwy.

— Nasza stacja jest ładnie położona — odezwał się jeden. Drugi potwierdził to z zapałem rozwodząc się obszernie nad pięknością okolicy. Przechodzili właśnie obok grobu:

— Biedaczysko! — odezwał się Kayerts.

— Umarł na febrę, prawda? — mruknął Carlier i przystanął.

— Jakże nie miał umrzeć — odparł Kayerts z oburzeniem — mówiono mi, że lekkomyślnie włóczył się po słońcu. Każdy przyzna, że tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od naszego, tylko trzeba wystrzegać się słońca. Słyszysz, Carlier? Ja jestem tutaj panem i rozkazuję ci, abyś się nie włóczył po słońcu!

Przybrał żartobliwy ton zwierzchnika, ale w gruncie rzeczy mówił poważnie. Myśl, że mógłby pochować Carliera i pozostać samotny, przejmowała go dreszczem. Poczuł nagle, że ten Carlier bliższy mu jest tutaj, w środku Afryki, niż rodzony brat w innych okolicznościach. Carlier wpadając w ten sam ton zasalutował i odparł rześko:

— Rozkaz pana będzie wykonany, panie naczelniku! — Roześmiał się, poklepał Kayertsa po ramieniu i zawołał: — Dobrze się nam będzie działo! Mamy tylko siedzieć na miejscu i zbierać kość słoniową, którą te dzikusy będą nam przynosiły. W gruncie rzeczy ten kraj ma swoje dobre strony!

Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, a Carlier pomyślał:

— Biedny ten Kayerts; taki jest tłusty i nietęgo się czuje. To by było straszne, gdybym go musiał tu pochować. Mam dla niego dużo szacunku… — Nim jeszcze znaleźli się na werandzie, mówili jeden do drugiego „mój kochany”.

Pierwszego dnia byli bardzo czynni; kręcili się po całym domu z młotkami, gwoździami i czerwonym perkalem, zawieszając firanki i w ogóle usiłując nadać domowi wygląd miły i przytulny; postanowili urządzić sobie wygodnie nowe życie. Ale to zadanie było ponad ich siły. Skuteczna walka z trudnościami nawet czysto materialnej natury wymaga więcej pogody ducha i wzniosłej odwagi, niż ludzie na ogół przypuszczają. Nie podobna było wyobrazić sobie osobników gorzej do takiej walki przygotowanych. Społeczeństwo, które wzięło pod opiekę tych dwóch ludzi — bynajmniej nie przez troskliwość, lecz wskutek osobliwych swych potrzeb — zakazało im wszelkiej niezależnej myśli, wszelkiej inicjatywy, wszelkiego odchylenia od rutyny; i to pod karą śmierci. Mogli żyć tylko pod warunkiem, że staną się automatami. A teraz — uwolnieni od opieki ludzi z piórem zatkniętym za ucho czy też ludzi z galonem na rękawie, byli jak ci dożywotni więźniowie oswobodzeni po wielu latach, którzy nie wiedzą, co robić z wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich uzdolnień, ponieważ obaj dla braku wprawy — nie umieli powziąć ani jednej niezależnej myśli.

Po upływie dwóch miesięcy Kayerts odzywał się często: — Nie zobaczylibyście mnie tu nigdy, gdyby nie moja Melie. — Melie była to jego córka. Chcąc zarobić na posag dla dziewczyny, rzucił posadę w administracji telegrafów, choć przez siedemnaście lat czuł się tam idealnie szczęśliwy. Żonę stracił już dawno, a wychowaniem dziecka zajmowały się jego siostry. Żałował ulic rodzinnego miasta, bruków, kawiarni, długoletnich przyjaciół: wszystkich rzeczy, na które patrzył dzień po dniu; wszystkich myśli nasuwanych przez znane przedmioty — łatwych, jednostajnych i spokojnych myśli państwowego urzędnika; żałował plotek, małostkowych zadrażnień, łagodnego jadu i kawałów, które składają się na atmosferę biur rządowych. Carlier oświadczał ze swej strony: — Gdybym miał za szwagra człowieka porządnego, człowieka z sercem — nigdybym się tu nie znalazł. — Carlier porzucił służbę w wojsku i tak się naprzykrzał rodzinie przez lenistwo i natrętną bezczelność, że szwagier jego doprowadzony do ostateczności uczynił nadludzkie wysiłki, aby umieścić go w Spółce jako drugorzędnego agenta. Nie posiadając ani jednego pensa, Carlier musiał się zgodzić na tę posadę, z chwilą gdy zrozumiał jasno, że niczego więcej nie zdoła wycisnąć z krewnych. Podobnie jak i Kayerts żałował dawnego życia. Żałował podźwięku szabli i ostróg, spacerów w piękne popołudnia, koszarowych dowcipów, dziewcząt z miast, gdzie stali garnizonem; ale poza tym wszystkim żywił jeszcze żal do świata. Był oczywiście ofiarą krzywd i niesprawiedliwości. Z tego powodu zasępiał się czasem. Lecz obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem. Nie robili nic, ale to nic dosłownie i rozkoszowali się swoją bezczynnością, za którą im płacono. Z czasem rozwinęło się w nich obu coś na kształt wzajemnego przywiązania. Żyli niby ślepcy w wielkim pokoju, zdając sobie sprawę, i to niedokładnie — tylko z rzeczy, z którymi się stykali — lecz nie zdolni byli absolutnie do ogarnięcia całokształtu zjawisk. Rzeka, las i rozległy kraj tętniący życiem, wszystko to przedstawiało dla nich wielką pustkę. Nawet jaskrawy blask słońca nie rozświetlał niepojętych zjawisk, które przesuwały się przed ich oczyma bez żadnego związku ani też celu. Rzeka zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć. Płynęła przez próżnię. Z tej próżni wyłaniały się niekiedy łódki i ludzie z włóczniami zalegali tłumnie dziedziniec stacji. Byli nadzy, połyskliwie czarni i zbudowani nieskazitelnie, zdobiły ich śnieżne muszle i błyskotki z miedzianego drutu. Głosy zlewały się w gwar dziwaczny i świegotliwy, ruchy mieli dostojne, a oczy ich — zalęknione i nie znające spoczynku — rzucały szybkie, dzikie spojrzenia. Siedzieli na piętach przed werandą w pięć albo i więcej długich rzędów, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na krześle i spoglądał z góry na te poczynania, nic zgoła nie rozumiejąc. Wytrzeszczał na nich okrągłe niebieskie oczy i wołał do Carliera:

— Popatrz no — o tam! Widzisz tego draba i tego drugiego z lewej strony. Widziałeś ty kiedy taką twarz? Ach, cóż za śmieszna bestia!

Carlier, pykając z krótkiej drewnianej fajki napchanej krajowym tytoniem, zbliżał się zawadiackimi krokami, podkręcał wąsa i ogarniał wojowników spojrzeniem wyniosłym a pobłażliwym.

— W samą porę. — Piękne zwierzęta — oświadczał. — Przynieśli trochę gnatów, co? Popatrz no na muskuły tego draba — trzeciego z rzędu. Nie miałbym ochoty dostać od niego pięścią w nos. Ramiona ma piękne, ale nogi od kolan w dół — do niczego. To żaden materiał na kawalerzystę. — I spoglądał przychylnie na własne piszczele, konkludując niezmiennie: — Brr, jak oni śmierdzą! Ty, Makola, zabierz to stado do fetysza (na każdej stacji nazywano skład fetyszem, może ze względu na gnieżdżącego się w nim ducha cywilizacji) i daj im trochę tego śmiecia, które tam trzymasz. Wolałbym, żeby skład był pełen kości słoniowej niż tych gałganów.

Kayerts przytakiwał.

— Tak, tak! Idź tam i skończ tę gadaninę, panie Makola. Gdy się porozumiecie, przyjdę zważyć kieł. Musimy być dokładni. — Potem zwracał się do kolegi: — To jest plemię, które mieszka tam, w dole rzeki; trzeba przyznać, że są aromatyczni. Pamiętam, że już tu raz byli. Słyszysz ten wrzask? Czego to człowiek nie wycierpi w tym psim kraju! Głowa mi pęka.

Takie korzystne wizyty zdarzały się rzadko. Dzień za dniem obaj pionierzy handlu i postępu spoglądali na pusty dziedziniec, zalany drgającym blaskiem prostopadłych promieni. Pod wysokim brzegiem cicha rzeka płynęła spokojnie, mieniąc się iskrami. W środku łożyska na piaszczystej mieliźnie hipopotamy i aligatory leżały obok siebie i wygrzewały się w słońcu. A naokół drobnej polanki otaczającej handlową stację nieobjęte lasy ciągnęły się na wszystkie strony i kryły złowrogie powikłania fantastycznego życia, spoczywając w wymownym milczeniu i majestacie. Dwaj mężczyźni nic nie rozumieli i nie troszczyli się o nic, pochłonięci liczeniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Poprzednik ich zostawił trochę podartych książek. Zaznajomili się z tymi szczątkami powieści i — ponieważ nigdy przedtem nic podobnego nie czytali — zdumiało ich to i rozerwało. Potem w ciągu długich dni prowadzili nieskończone i głupie dyskusje o intrygach i osobach. W środku Afryki zaznajomili się z kardynałem Richelieu i Artagnanem, z Jastrzębim Okiem i Ojcem Goriot — i z wielu innymi osobistościami. Wszystkie te urojone postacie stały się przedmiotem plotek, niby żywi znajomi. Oceniali ich cnoty, podejrzewali ich intencje, sławili ich powodzenia; gorszyli się obłudą bohaterów lub wątpili o ich odwadze. Opisy zbrodni napełniały oburzeniem obu czytelników, natomiast czułe lub patetyczne ustępy wzruszały ich głęboko. Carlier odchrząkiwał i mówił z żołnierska: — Co za brednie. — Okrągłe oczy Kayertsa pełne były łez, a tłuste jego policzki drgały, gdy oświadczał pocierając łysinę: — To wspaniała książka. Nie miałem pojęcia, że są na świecie tacy zdolni ludzie.

Znaleźli także kilka starych numerów gazety wydawanej w kraju. Ów dziennik omawiał w pompatycznych okresach to, co podobało mu się nazwać „naszą Ekspansją Kolonialną”. Rozprawiał szeroko o prawach i obowiązkach cywilizacji, o świętym posłannictwie pracy cywilizacyjnej i wynosił pod niebiosa zasługi tych, którzy krzewią światło i wiarę, i handel w ciemnych zakątkach ziemi. Carlier i Kayerts czytali, dziwili się i stopniowo nabierali o sobie coraz lepszego pojęcia. Carlier rzekł pewnego wieczoru — zakreślając szeroki łuk ręką:

— Za sto lat będzie tu może miasto. Bulwary i składy, i koszary, i… i — sale bilardowe. Cywilizacja, mój stary, i cnota, i wszystko. A wówczas ludziska będą wyczytywali, że dwaj zacni obywatele, Kayerts i Carlier, byli pierwszymi białymi, którzy osiedli na tym miejscu!

Kayerts przytakiwał:

— Tak, ta myśl jest bardzo krzepiąca.

Zdawali się zapominać o swym umarłym poprzedniku; ale raz wczesnym rankiem Carlier wyszedł i umocował krzyż na grobie.

— Ile razy szedłem tamtędy, dostawałem zeza — tłumaczył Kayertsowi, popijając ranną kawę. — Taki ten krzyż był pochylony, że dosłownie nie mogłem na niego patrzeć nie zezując. No więc ustawiłem go prosto. A jak mocno teraz stoi — no, mówię ci! Zawiesiłem się obiema rękami na poprzecznym drewnie. Ani drgnął. Porządnie to zrychtowałem.

Czasami odwiedzał ich Gobila. Był to naczelnik sąsiednich wiosek, siwowłosy dzikus, chudy i czarny; wokoło bioder nosił przepaskę z białego płótna i wyleniała skórę pantery na plecach. Zbliżał się stawiając długie kroki kościstymi nogami i podpierając się laską równie jak i on wysoką; wszedłszy do pokoju, który był wspólna, własnością Kayertsa i Carliera, przysiadał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam śledząc pilnie ruchy Kayertsa i od czasu do czasu wygłaszał mowę, z której tamten nic nie rozumiał. Kayerts nie przerywając sobie zajęcia odzywał się niekiedy przyjaznym tonem: — Jakże się miewasz, stary bałwanie? — przy czym uśmiechali się do siebie. Obaj biali mieli słabość do tego starego, niezrozumiałego stworu i nazywali go ojcem Gobilą. Zachowanie się Gobili cechowała istotnie ojcowska życzliwość; wyglądało na to, że kocha naprawdę wszystkich białych ludzi. Wydawali mu się wszyscy bardzo młodzi i niemożliwi do rozróżnienia (chyba według wzrostu); wiedział, że wszyscy są braćmi i że nigdy nie umierają. Śmierć artysty, który był pierwszym białym, jakiego Gobila znał bliżej, nie naruszyła wcale tej wiary, ponieważ Gobila święcie był przekonany, że biały cudzoziemiec udał tylko śmierć i kazał się pochować dla wiadomych sobie tajemniczych celów, których zgłębienie na nic by się nie przydało. Może powrócił w ten sposób do swojego kraju? W każdym razie ci dwaj biali byli na pewno braćmi zmarłego — i Gobila przeniósł na nich swoją niedorzeczną miłość. Odwzajemniali mu się w pewien sposób. Carlier klepał go po plecach i dla jego rozrywki pocierał zapałki nie bacząc na oszczędność. Kayerts zawsze był gotów dać mu do powąchania butelkę z amoniakiem. Jednym słowem zachowywali się zupełnie tak samo jak tamta biała istota, która ukryła się w ziemi. Gobila przyglądał im się uważnie. Może byli obaj tamtą istotą — a może tylko jeden z nich? Nie umiał tego rozstrzygnąć i wyjaśnić tajemnicy — ale czuł dla nich zawsze niezmienną życzliwość. Na skutek tej przyjaźni kobiety z okolicznych wsi szły co rano gęsiego przez trzciniastą trawę przynosząc na stację drób i słodkie kartofle, wino palmowe, a czasem i kozła. Spółka nigdy swoich stacji dostatecznie nie zaopatrywała i agenci potrzebowali miejscowych produktów, aby się wyżywić. Dostawali je z powodu życzliwości Gobili i dobrze im się działo. Od czasu do czasu jeden z nich przechodził paroksyzm febry; drugi pielęgnował go wówczas ze szlachetnym oddaniem. Niewiele robili sobie z choroby. Febra pozostawiała osłabienie i po każdym ataku wyglądali znacznie gorzej. Carlierowi zapadły się oczy; irytował się o lada drobnostkę. Twarz Kayertsa była mizerna i obwisła, co w połączeniu z okrągłością jego brzucha wyglądało bardzo dziwacznie. Ale przebywając wciąż razem nie spostrzegali zmian, jakie zachodziły w ich wyglądzie, a także i usposobieniu.

Minęło tak pięć miesięcy.

Gdy pewnego ranka Kayerts i Carlier wyciągnięci w fotelach na werandzie mówili o zbliżających się odwiedzinach parowca, grupa zbrojnych ludzi wyszła z lasu i zbliżyła się do stacji. Byli to obcy Murzyni z innej części kraju. Wysocy; smukli, spowici od stóp do głów w niebieskie płótno z frędzlami ułożone w klasyczne fałdy, uzbrojeni byli w rusznice zawieszone na obnażonym prawym ramieniu. Makola ujawnił podniecenie i wybiegł ze składu (gdzie spędzał całe dnie) na spotkanie gości. Weszli na dziedziniec i spoglądali wokoło spokojnym, pogardliwym wzrokiem. Ich wódz — potężny Murzyn o zdecydowanym wyglądzie i oczach krwią nabiegłych — stanął przed werandą i wygłosił długą mowę. Wymachiwał przy tym rękami i skończył niespodzianie.

W jego intonacji i brzmieniu długich okresów dźwięczało coś, co uderzyło obu białych. Było to niby przypomnienie czegoś niekoniecznie znanego, a jednak podobnego do mowy ludzi cywilizowanych. Słowa Murzyna brzmiały jak słowa jednego z tych niesamowitych języków, które zdarza się nam czasem słyszeć w snach.

— Cóż to za szwargot? — rzekł zdumiony Carlier. — W pierwszej chwili wydało mi się, że ten drab mówi po francusku. W każdym razie to zupełnie inny żargon niż wszystkie, któreśmy kiedykolwiek słyszeli.

— Tak — odparł Kayerts. — Ty, Makola, co on tam mówi? Skąd przychodzą? Co to za jedni?

Ale Makola, który stał jak na rozżarzonych węglach, odrzekł spiesznie:

— Nie wiem. Przychodzą z bardzo daleka. Może pani Price ich zrozumie. To są może źli ludzie.

Wódz poczekawszy chwilę rzekł coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Obcy rozejrzał się wokoło, zauważył szopę Makoli i ruszył ku niej. W następnej chwili usłyszano głos pani Makola przemawiającej z wielką płynnością. Pozostali goście — było ich wszystkich sześciu — wałęsali się bezceremonialnie po dziedzińcu, wtykali głowy przez drzwi składu, obstąpili grób białego wskazując znacząco na krzyż i w ogóle czuli się jak w domu.

— Nie podobają mi się te dranie i — wiesz co, Kayerts — oni muszą pochodzić z wybrzeża; mają broń palną — zauważył sprytny Carlier.

Kayertsowi te dranie nie podobały się również. Obaj po raz pierwszy zdali sobie sprawę, że żyją w okolicznościach, w których niezwykłość może być niebezpieczna, i że poza nimi dwoma nie ma na ziemi żadnej siły, która mogłaby odgrodzić ich od tej niezwykłości. Weszli do domu zaniepokojeni i nabili rewolwery. Kayerts rzekł:

— Musimy powiedzieć Makoli, żeby kazał im pójść precz, nim się ściemni.

Obcy ludzie odeszli po południu, zjadłszy posiłek przygotowany przez panią Makola. Olbrzymia kobieta była bardzo podniecona i dużo z gość ostrym głosem pokazując tu i tam na lasy i rzekę. Makola siedział na uboczu i śledził rozmowę. Niekiedy wstawał i szeptał coś żonie do ucha. Odprowadził obcych aż poza wąwóz leżący w tyle na granicy gruntów stacyjnych i powrócił wolnym krokiem pogrążony w głębokiej zadumie. Gdy biali zwrócili się do niego z pytaniami, zachował się bardzo dziwnie; zdawało się, że nic nie rozumie, że zapomniał po francusku, że w ogóle zapomniał mówić. Kayerts i Carlier zauważyli zgodnie, że Murzyn wypił za wiele palmowego wina.

Wprawdzie była mowa o tym, że trzeba by trzymać kolejno wartę, ale wieczorem wszystko wyglądało tak spokojnie i cicho, że poszli spać jak zwykle. Przez całą noc przeszkadzało im dudnienie bębnów po wioskach. Gdzieś, w pobliżu rozlegał się głęboki, szybki łoskot — odpowiadał mu drugi w oddali — i zapadała cisza. Wkrótce krótkie pobudki odzywały się znowu tu i tam, zlewały się i rozrastały potężniejąc w silny i przeciągły warkot, który wypływał z lasu, toczył się w ciemnościach, ciągły i nieustanny, bliski i daleki — jak gdyby cały świat był jednym olbrzymim bębnem huczącym bez przerwy wezwanie do niebios. A poprzez ten głęboki i potężny hałas nagłe wrzaski, podobne do śpiewów buchających z domu wariatów przedzierały się w ostrych, zgrzytliwych wytryskach, sięgając wysoko ponad ziemię i niwecząc wszelki spokój pod gwiazdami.

Kayerts i Carlier źle spali tej nocy. Zdawało im się, że słyszą wystrzały, ale nie mogli ustalić, w jakim kierunku. Rano nie było Makoli. Wrócił około południa w towarzystwie jednego z wczorajszych przybyszów i wymykał się wciąż Kayertsowi, który ani rusz nie mógł się z nim rozmówić; zdawało się, że Makola ogłuchł. Kayerts bardzo się temu dziwował. Carlier, który łowił ryby na wybrzeżu, wrócił tymczasem i rzekł pokazując swój połów:

— Jakieś piekielne dzisiaj poruszenie wśród tych Murzynów; ciekaw jestem, co się tam święci. Z piętnaście łodzi przebyło rzekę podczas tych dwóch godzin, kiedy łowiłem ryby.

Strapiony Kayerts odezwał się: — Ten Makola… czy nie dziwnie dziś wygląda?

Carlier doradził: — Trzymaj w kupie wszystkich naszych ludzi, bo nuż się coś wydarzy.



II


Na stacji było dziesięciu robotników, których tu zostawił dyrektor. Ci ludzie zgodzili się do Spółki na przeciąg sześciu miesięcy (nie mając żadnego wyobrażenia, czym jest miesiąc w szczególności i bardzo słabo zdając sobie sprawę z pojęcia czasu w ogóle) — a służyli już sprawie postępu więcej niż dwa lata. Należeli do plemienia osiadłego w bardzo odległej części tej krainy smutku i ciemności i nie mogli uciec przypuszczając, że tuziemcy zabiliby ich jako obcych wędrowców — w czym się bynajmniej nie mylili. Mieszkali w słomianych szałasach na stoku wąwozu zarośniętego trzciniastą trawą, tuż za budynkami. Nie czuli się szczęśliwi; żałowali świątecznych obrzędów, czarów i ofiar z ludzi, które były w zwyczaju w ich ojczyźnie, gdzie mieli także rodziców, braci, siostry, uwielbianych wodzów, szanowanych czarowników, bliskich przyjaciół oraz inne związki uznane na ogół za ludzkie. W dodatku porcje ryżu wydzielane przez Spółkę nie służyły im, ponieważ do pokarmu, którego w ojczyźnie nie znali, nie mogli się przyzwyczaić. Byli więc niezdrowi i nieszczęśliwi. Gdyby należeli do innego plemienia, wybraliby śmierć, aby uciec od powikłanych trudności życia — bo dla niektórych dzikich nie ma nic łatwiejszego od samobójstwa. Ale że należeli do wojowniczego plemienia o spiłowanych zębach, odznaczali się przeto większą odpornością i wlekli ogłupiały żywot wśród chorób i smutku. Pracowali niedołężnie i stracili swój wspaniały wygląd. Carlier i Kayerts leczyli ich wytrwale, nie mogąc doprowadzić ich do dawnego stanu. Kazali im co dzień odbywać musztrę i wyznaczali różne prace, jak żęcie trawy, budowanie płotów, ścinanie drzew i tak dalej; do porządnego wykonania tych prac żadna siła ziemska nie była w stanie ich zmusić. W gruncie rzeczy dwaj biali nie mieli na nich sposobu.

Makola przyszedł po południu do dużego domu i zastał Kayertsa śledzącego trzy ciężkie słupy dymu wznoszące się nad lasami.

— Co to takiego? — spytał Kayerts.

— Jakieś wioski się palą — odpowiedział Makola, który zdawał się odzyskiwać przytomność. Potem rzekł nagle: — Mamy bardzo mało kości słoniowej; handel źle szedł przez sześć miesięcy. Czy pan chce dostać więcej kości słoniowej?

— Tak — odrzekł skwapliwie Kayerts. Myślał o prowizji, która była mała.

— Ci ludzie, którzy przyszli tu wczoraj, to kupcy z Loandy; mają bardzo dużo kości słoniowej, więcej, niż mogą udźwignąć w drodze do domu. Czy mam od nich kupić? Wiem, gdzie jest ich obóz.

— Naturalnie — rzekł Kayerts. — Kto to są ci kupcy?

— To źli ludzie — odrzekł obojętnie Makola. — Biją się z krajowcami, łapią kobiety i dzieci. To bardzo źli ludzie i mają strzelby. Wielki zamęt jest naokoło. Czy chce pan kupić kości słoniowej?

— Tak — odrzekł Kayerts. Makola przez chwilę nic nie mówił.

— Ci nasi robotnicy są do niczego — mruknął rozglądając się wokoło. — Stacja w wielkim nieporządku. Dyrektor będzie się gniewał. Dobrze byłoby dostać piękną porcję kości słoniowej — wtedy dyrektor nic nie powie.

— Cóż na to mogę poradzić? Ludzie nie chcą pracować — rzekł Kayerts. — Kiedy dostaniesz tę kość słoniową?

— Bardzo prędko — odparł Makola. — Może dziś w nocy. Niech się pan już na mnie spuści i nie wychodzi wcale z domu. Może by pan dał naszym ludziom palmowego wina, to urządzą sobie tańce dziś wieczorem. Zabawią się. Jutro będą lepiej pracować. Jest dużo wina — trochę nawet skwaśniało.

Kayerts zgodził się na to i Makola zaniósł własnoręcznie wielkie tykwy do drzwi swojej szopy. Stały tam do wieczora i pani Makola zaglądała do każdej z nich. Ludzie stacyjni dostali je wieczorem. Wielkie ognisko paliło się przed ich szałasami, gdy Carlier i Kayerts poszli się położyć. Słyszeli okrzyki i bicie w bęben. Kilku ludzi Gobili przyłączyło się do robotników i zabawa szła w najlepsze.

W środku nocy Carlier obudził się nagle i usłyszał jakiś głośny krzyk; potem rozległ się wystrzał. Jeden jedyny. Carlier wybiegł i spotkał się na werandzie z Kayertsem. Obaj byli przestraszeni. Gdy szli przez dziedziniec ku szopie Makoli, ujrzeli cienie poruszające się w ciemnościach. Jeden z tych cieni krzyknął: — Nie strzelajcie! To ja, Price — i Makola pojawił się tuż przy nich.

— Wracajcie, panowie, wracajcie — nalegał — zepsujecie wszystko.

— Tu są jacyś obcy ludzie — rzekł Carlier.

— To nic; wiem o tym — odparł Makola. Potem szepnął: — Wszystko w porządku. Przynieśli kość słoniową. Nie mówcie nic! Wiem, co robię.

Dwaj biali wrócili niechętnie do domu, ale spać już nie mogli. Słyszeli jakieś kroki, szepty, jęki. Zdawało im się, że gromada ludzi weszła na dziedziniec, że ciśnięto na ziemię jakieś ciężkie przedmioty, potem swarzono się długi czas, wreszcie nastała cisza. Kayerts i Carlier leżeli na swoich twardych łóżkach myśląc: — Ten Makola jest nieoceniony. — Rano Carlier wyszedł z domu bardzo zaspany i pociągnął za sznur wielkiego dzwonu. Służba stacyjna odbywała musztrę co dzień przy dźwiękach dzwonu. Ale tego ranka nikt się nie stawił. Kayerts pojawił się na werandzie, ziewając. Widzieli, jak Makola wyszedł ze swojej szopy niosąc cynową miednicę z brudną wodą. Makola, Murzyn cywilizowany, mył się zawsze bardzo porządnie. Wylał zręcznie mydliny na nędznego żółtego pieska, który chował się przy jego szopie, i zwróciwszy twarz w stronę domu agentów krzyknął z daleka:

— Wszyscy ludzie uciekli dziś w nocy!

Słyszeli go wyraźnie, ale obaj krzyknęli w zdumieniu: — Co takiego?! — Potem przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem:

— Ładna historia — warknął Carlier.

— To nie do wiary! — mruknął Kayerts.

— Pójdę do szałasów i zobaczę — rzekł Carlier ruszając z miejsca wielkimi krokami.

Makola zbliżył się i zastał samego Kayertsa.

— Nie mogę w to uwierzyć — rzekł płaczliwie Kayerts. — Pielęgnowaliśmy ich jak własne dzieci!

— Odeszli z ludźmi z wybrzeża — powiedział Makola po chwili namysłu.

— Co mnie to może obchodzić, z kim odeszli — niewdzięczne bestie! — wykrzyknął Kayerts. Nagle błysnęło mu podejrzenie i dodał patrząc bystro na Makolę:

— A ty co wiesz o tym?

Makola wzruszył ramionami patrząc w ziemię.

— Co ja wiem? Ja się tylko domyślam. Chce pan obejrzeć kość słoniową — o, tam leży. Coś wspaniałego. Nigdy pan takiej nie widział.

Ruszył w stronę składu. Kayerts szedł za nim machinalnie, rozmyślając o niewiarogodnej ucieczce robotników. Przed drzwiami fetysza leżało na ziemi sześć wspaniałych kłów.

— Co im dałeś za to? — spytał Kayerts obejrzawszy nabytek z zadowoleniem.

— To nie był zwyczajny handel — odrzekł Makola. — Przynieśli kość słoniową i oddali mi ją. Powiedziałem,, żeby wzięli sobie ze stacji to, czego najbardziej potrzebują. To wspaniała kość. Żadna stacja nie może się pochwalić takimi kłami. Ci kupcy potrzebowali gwałtem tragarzy, a nasi ludzie nic tu nie robili. Ja kłów nie kupiłem; nie trzeba wciągać do ksiąg. Wszystko w porządku.

Kayerts o mało co nie pękł z oburzenia.

— Co takiego? — krzyknął. — Sprzedałeś po prostu naszych ludzi za te kły!

Makola milczał obojętnie.

— Ja ciebie — ja — ja — bełkotał Kayerts. — Ty czarcie przeklęty! — wrzasnął.

— Zrobiłem, co mogłem dla pana i dla Spółki — rzekł niewzruszony Makola. — Dlaczego pan tak krzyczy? Niech pan spojrzy na ten kieł.

— Odprawiam cię! Doniosę dyrektorowi — ani myślę patrzeć na ten kieł. Nie wolno ci tego dotykać. Rozkazuję wrzucić to do rzeki. Ty — ty — —

— Pan jest bardzo czerwony, panie Kayerts. Jak się pan będzie tak irytował na słońcu, dostanie pan febry i umrze — tak jak pierwszy naczelnik — wypowiedział z naciskiem Makola.

Stali w milczeniu patrząc na siebie z natężeniem, jak gdyby usiłowali dojrzeć coś z wielkiej odległości. Kayerts wzdrygnął się, Makola miał na myśli tylko to, co powiedział, ale słowa jego wydały się Kayertsowi pełne złowrogiej groźby. Odwrócił się nagle i poszedł ku domowi. Maj koła wycofał się na łono rodziny, a kły pozostawione prze składem, leżały w blasku słonecznym, wielkie i drogo cenne.

Carlier wrócił na werandę.

— Uciekli wszyscy, co? — odezwał się głuchy głos Kayertsa z głębi wspólnego pokoju. — Nikogo nie zna? lazłeś?

— O tak — odrzekł Carlier — znalazłem jednego z ludzi Gobili; leży martwy przed szałasami — przestrzelił go na wskroś. Słyszeliśmy ten strzał dziś w nocy.

Kayerts wyszedł szybko na werandę. Zastał towarzysza patrzącego ponuro na dziedziniec w stronę kłów leżących w oddali przed składem. Przez chwilę siedzieli obaj w milczeniu. Potem Kayerts opowiedział swoją rozmowę z Makolą. Carlier nic nie odrzekł. Przy śniadaniu jedli bardzo mało. Przez resztę dnia zamienili ledwie parę słów. Głuchy cisza zdawała się ciążyć nad stacją i zaciskać im wargi. Makola nie otworzył składu; spędził dzień na zabawie z dziećmi. Leżał wyciągnięty na macie przed drzwiami swojego domku, a dzieciaki siedziały mu na piersiach i łaziły po nim. Był to obraz wzruszający. Pani Makola zajęta była przez cały dzień gotowaniem, tak jak i zwykle. Biali; zjedli wieczerzę z nieco lepszym apetytem. Potem Carlier paląc fajkę i przechadzając się po dziedzińcu dotarł aż do składu; stał przez długi czas nad kłami, dotknął nogą jednego czy dwóch, a nawet usiłował podnieść największy; chwytając za cienki koniec. Wrócił do swego naczelnika siedzącego wciąż na werandzie, rzucił się na krzesło i rzekł:.

— Już wiem, jak to się stało! Napadli ich, leżących w ciężkim śnie po wypiciu wszystkiego tego wina, które pozwoliłeś wziąć Makoli. To była zasadzka — rozumiesz? Najgorsze to, że było tam kilku ludzi Gobili — z pewnością uprowadzili ich także. Najmniej pijany ze wszystkich obudził się i został zastrzelony w nagrodę za wstrzemięźliwość. Dziwny kraj. Co teraz zrobisz?

— Nie możemy tego dotknąć, naturalnie — rzekł Kayerts.

— Naturalnie, że nie — potwierdził Carlier.

— Niewolnictwo to okropna rzecz — wybełkotał Kayerts niepewnym głosem.

— Straszna! Co za cierpienia — mruknął Carlier z przekonaniem.

Wierzyli święcie w swoje słowa. Każdy człowiek mai względy i szacunek dla pewnych słów, które on i jego bliźni wymawiają. Ale o uczuciach ludzie naprawdę nic nie wiedzą. Mówimy z oburzeniem albo zapałem; rozprawiamy o ucisku, okrucieństwie, zbrodni, poświęceniu, wyrzeczeniu się, cnocie — i nikt z nas nie wie, co znaczą te słowa. Nikt nie wie, co znaczy cierpienie albo wyrzeczenie się — może tylko ludzie, co padają ofiarą tajemnych, celów, do których wiodą te złudzenia.

Następnego ranka zobaczyli, że Makola krząta się gorliwie na dziedzińcu ustawiając wielką wagę do ważenia kości słoniowej. Po niejakim czasie Carlier rzekł: — Co też ten łajdak tam majstruje? — i zaczął wałęsać się po podwórzu. Kayerts poszedł za nim. Przystanęli obok wagi przypatrując się Makoli. Nie zwracał na nich żadnej uwagi. Kiedy waga została zawieszona jak należy, spróbował podnieść kieł, aby go położyć na szali. Za ciężki był jednak. Spojrzał w górę bezradnie, nic nie mówiąc i przez minutę stali koło wagi, milczący i nieruchomi jak trzy posągi. Nagle Carlier rzekł: — Bierz za drugi koniec, Makola, draniu jeden! — i podnieśli kieł wspólnymi siłami. Kayerts drżał na całym ciele. Mruczał pod nosem: — No, no, doprawdy! — Włożywszy rękę do kieszeni znalazł tam brudny kawałek papieru i ogryzek ołówka. Odwrócił się plecami, jakby chciał ukryć jakieś szachrajstwo, i notował ukradkiem cyfry, które Carlier wygłaszał podnosząc głos niepotrzebnie. Kiedy już wszystko było zważone, Makola szepnął do siebie: — Słońce pali tu strasznie mocno — to niedobrze dla kłów. — Carlier rzekł niedbale do Kayertsa: — Wiesz co, naczelniku, mógłbym właściwie pomóc mu wnieść to do składu.

Gdy wracali do domu, Kayerts zauważył z westchnieniem: — Musieliśmy to zrobić. — A Carlier rzekł: — To jest doprawdy okropne, ale ponieważ ludzie należeli do Spółki, więc i kość słoniowa należy do Spółki. Musimy jej pilnować. — Oczywiście zdam z tego sprawę dyrektorowi — rzekł Kayerts. — Naturalnie, niech on sam rozstrzygnie — przytakiwał Carlier.

W południe zabrali się z apetytem do śniadania. Kayerts wzdychał od czasu do czasu. Gdy imię Makoli pojawiało się w rozmowie, dodawali do niego obelżywy epitet. Przynosiło to ulgę ich sumieniom. Makola urządził sobie po południu święto i kąpał dzieci w rzece. Tego dnia nikt z wiosek Gobili nie znalazł się w pobliżu stacji. Nazajutrz także nikt nie przyszedł ani dnia następnego, arii przez cały tydzień. Zdawało się, że poddani Gobili wymarli i zostali pochowani, gdyż nie dochodził stamtąd najlżejszy przejaw życia. Ale lud obchodził tylko żałobę po rodakach zgładzonych przez czary białych ludzi, którzy ściągnęli złych ludzi do ich kraju. Źli ludzie odeszli, ale lęk pozostał. Lęk pozostaje zawsze. Człowiek może zniszczyć w sobie wszystkie uczucia — miłość i nienawiść, i wiarę, i nawet zwątpienie; ale póki lgnie do życia, nie może zniszczyć lęku, przebiegłego, niezniszczalnego i straszliwego lęku, który przenika całe jestestwo, który zabarwia myśli, który czyha na dnie serca, który śledzi na ludzkich wargach walkę ostatniego tchnienia. Łagodny starzec Gobila ogarnięty lękiem składał specjalne ofiary z ludzi wszystkim złym duchom, które zawładnęły jego białymi przyjaciółmi. Ciężko mu było na sercu. Niektórzy z wojowników mówili o paleniu i zabijaniu, ale przezorny starzec odwiódł ich od tego. Któż mógł przewidzieć niedolę, jaką byłyby zdolne sprowadzić te tajemnicze istoty, gdyby je podrażniono. Należy zostawić je w spokoju. Może z czasem znikną w ziemi jak ta pierwsza biała istota. Lud Gobili powinien trzymać się od nich z daleka i żywić nadzieję, że wszystko skończy się jak najlepiej.

Ale Kayerts i Carlier nie znikli; pozostali na powierzchni tej ziemi, która wydawała im się teraz jakby większa i bardziej pusta — nie z powodu otaczającej ich samotności, zupełnej i głuchej. Wrażenie, któremu ulegli, zrodziło się ze świadomości raczej mętnej, że znikło z ich duszy coś nieuchwytnego — coś, co pracowało dla ich bezpieczeństwa i wstrzymywało dzicz od wtargnięcia w ich serca. Obrazy domu, pamięć o ludziach im podobnych, o ludziach, którzy czuli i myśleli, jak oni zwykli byli czuć i myśleć — cała ta przeszłość cofnęła się gdzieś daleko .i zmętniała w blasku słońca nie przesłoniętego nigdy chmurami. A z otaczającej ich dzikiej, niemej głuszy właściwa jej beznadziejność i barbarzyństwo zdawały się wysuwać i zbliżać, przyciągać ich, patrzeć na nich, otaczać ich opieką, nieodpartą, poufałą i wstrętną.

Dni wydłużały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Ludzie Gobili bębnili i wrzeszczeli do każdego księżyca na nowiu, jak i dawniej, ale trzymali się od stacji z daleka. Makola i Carlier wyruszyli raz czółnem do jednej z wiosek, aby znów nawiązać stosunki, lecz zostali przywitani deszczem strzał i musieli co tchu uciekać, aby ujść z życiem. Ta wycieczka wznieciła niepokój nad dolną i górną rzeką — wzburzenie ludności przejawiało się wyraźnie przez szereg dni. Parowiec spóźniał się. Z początku Carlier i Kayerts mówili wesoło o tym opóźnieniu, potem ogarnął ich niepokój, a wreszcie zgnębienie. Sytuacja stała się poważna. Zapasy się kończyły. Carlier zarzucał z brzegu wędkę, ale woda w rzece opadła i ryby trzymały się środka łożyska. Nie śmieli zapuszczać się daleko od stacji na polowanie. A przy tym w nieprzebytym lesie trudno było o zwierzynę. Carlier zastrzelił raz płynącego rzeką hipopotama. Nie mieli dość wielkiej łodzi, aby zabezpieczyć go od utonięcia i poszedł na dno. Kiedy znów wypłynął, prąd uniósł go daleko i cielsko zostało wyłowione przez ludzi Gobili. Była to dla nich okazja do uroczystego obchodu narodowego, ale Carlier dostał napadu wściekłości i rozwodził się nad koniecznością wytępienia wszystkich Murzynów, aby można było wyżyć w tym kraju. Kayerts wałęsał się w milczeniu; spędzał całe godziny wpatrując się w fotografię swojej Melie. Fotografia przedstawiała dziewczynkę o długich, wyblakłych warkoczach i nieco kwaśnym wyrazie twarzy. Nogi Kayertsa były bardzo spuchnięte, chodził z wielką trudnością. Carlier osłabiony przez febrę nie spacerował już po zawadiacku, tylko łaził chwiejnym krokiem zachowując jeszcze minę wyzywającą, jak przystało na człowieka, który pamiętał swój szykowny pułk. Stał się opryskliwy, sarkastyczny i skłonny do mówienia przykrych rzeczy. Uważał to za „szczere postępowanie”. Obaj obliczyli już dawno swoje procenty z handlu włączywszy do ogólnej sumy ostatni nabytek „tego niecnego Makoli”. Postanowili nic o tej sprawie nie mówić. Kayerts wahał się z początku ze strachu przed dyrektorem.

— Nie bój się — widział on i gorsze sprawki uknute po kryjomu — utrzymywał Carlier śmiejąc się chrapliwie. — Nie podziękuje ci za to, że się wygadasz. Nie jest lepszy ani od ciebie, ani ode mnie. Kto mu doniesie, jeżeli będziemy trzymać język za zębami?

Otóż to właśnie! Poza nimi nie było tam nikogo; i — pozostawieni sam na sam ze swoją słabością — stawali się we wzajemnym stosunku z dnia na dzień bardziej podobni do współwinowajców niż do przyjaciół. Od ośmiu miesięcy nie mieli z domu żadnych wiadomości. Każdego wieczoru mówili: — Jutro przypłynie parowiec. — Ale jeden z parowców Spółki rozbił się i zatonął, a dyrektor jeździł na drugim odwiedzając bardzo odległe i ważne stacje na głównej rzece. Uważał, że bezużyteczna stacja i bezużyteczni ludzie mogą poczekać. A tymczasem Kayerts i Carlier żywili się ryżem gotowanym bez soli i przeklinali Spółkę, całą Afrykę i dzień swego urodzenia. Trzeba samemu przejść taką dietę, aby przekonać się, jak dotkliwą przykrością może się stać przełknięcie pożywienia. Na stacji nie było dosłownie nic poza ryżem i kawą; a kawę pili bez cukru. Ostatnie piętnaście kawałków zamknął Kayerts uroczyście w swojej skrzynce obok małej butelki koniaku; — na wypadek choroby — objaśnił. Carlier był tego samego zdania. — Kiedy się jest chorym — oświadczył — każdy taki nadprogramowy kąsek dodaje otuchy. Czekali. Bujna trawa puściła się na dziedzińcu. Dzwon nigdy się już nie odzywał. Mijały dni — ciche, powolne i rozjątrzające. Każde słowo agentów brzmiało teraz jak warknięcie, a milczenie ich stało się gorzkie, jakby przesiąknięte goryczą myśli.

Pewnego dnia po śniadaniu złożonym z gotowanego, ryżu Carlier postawił na stole nietkniętą filiżankę i rzekł:

— Do diabła z tym wszystkim! Wypijmy choć raz przyzwoitą filiżankę kawy. Kayerts, wydostań ten cukier!

— Cukier jest dla chorych — odmruknął Kayerts nie podnosząc oczu.

— Dla chorych! — przedrzeźniał Carlier. — Bzdury! No więc ja jestem chory.

— Nie jesteś bardziej chory ode mnie, a ja się bez cukru obywam — rzekł Kayerts pojednawczym tonem.

— Dawaj mi tu ten cukier — ty stary sknero! Handlarzu niewolników!

Kayerts podniósł szybko oczy. Carlier uśmiechał się z wyraźną zuchwałością. I nagle wydało się Kayertsowi, że nie widział nigdy przedtem tego człowieka. Kto to jest? Nic o nim nie wiedział. Do czego był zdolny? Błyskawica gwałtownego, zdumiewającego wzruszenia przeszyła Kayertsa, jak w chwili niesłychanej, groźnej i ostatecznej. Ale zdołał wymówić ze spokojem:

— To żart w bardzo złym guście. Nie powtarzaj go.

— Żart! — rzekł Carlier wysuwając się na brzeg krzesła. — Jestem głodny, jestem chory i nie myślę żartować. Nienawidzę obłudy. Jesteś obłudnikiem. Jesteś handlarzem niewolników. Ja jestem także handlarzem niewolników. Prócz handlu niewolnikami nie ma nic w tym przeklętym kraju. Chcę mieć dziś cukier do kawy i koniec!

— Zakazuję ci mówić do mnie w ten sposób — rzekł Kayerts ze stanowczością.

— Ty!… Co takiego? — krzyknął Carlier zrywając się z krzesła.

Kayerts wstał również.

— Jestem twoim zwierzchnikiem — zaczął — starając się opanować drżący głos.

— Co? — wrzasnął tamten. — Kto jest zwierzchnikiem? Tu nie ma żadnego zwierzchnika. Nie ma nikogo; tu nie ma nikogo prócz mnie i ciebie. Jazda po cukier — ty brzuchaty ośle!

— Milcz! Wynoś się stąd! — krzyknął piskliwie Kayerts. — Odprawiam cię ty — ty łajdaku!

Carlier porwał za krzesło. Wyglądał teraz naprawdę niebezpiecznie.

— Ty flaku, ty nędzny cywilu — masz! — ryknął. Kayerts schował się pod stół i krzesło uderzyło o trzcinową ścianę. Gdy Carlier usiłował stół obalić, Kayerts rzucił się w rozpaczy na oślep, z głową spuszczoną jak osaczona świnia; przewróciwszy Carliera wypadł na werandę i wbiegł do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, porwał rewolwer i stał dysząc. Nie upłynęła minuta, gdy Carlier jął kopać wściekle w drzwi rycząc:

— Jeśli mi nie dasz cukru, zastrzelę cię jak psa. No! Raz — dwa — trzy… Nie chcesz? Pokażę ci, kto tu panem!

Kayerts pomyślał, że drzwi za chwilę ustąpią, i wylazł przez kwadratową dziurę, która służyła za okno. Teraz dzieliła ich cała szerokość domu. Ale tamten był widać za słaby, aby drzwi wywalić i Kayerts usłyszał, że biegnie naokoło. Wówczas i on zaczął biec mozolnie na spuchniętych nogach. Biegł ze wszystkich sił ściskając w dłoni rewolwer i wciąż nie mógł jeszcze zrozumieć, co się z nim dzieje. Widział kolejno domek Makoli, skład, rzekę, wąwóz, niskie krzaki; i znów zobaczył to wszystko biegnąc po raz drugi naokoło domu. I jeszcze raz mignęło to samo przed jego oczyma. Tego ranka nie byłby mógł przejść bez stękania nawet i paru kroków. A teraz biegł. I to biegł dość szybko, aby ukryć się przed wzrokiem tamtego.

Wreszcie goniąc resztkami sił pomyślał w ostatecznej rozpaczy: — Umrę, a nie potrafię obiec jeszcze raz w koło — i w tejże chwili usłyszał, że Carlier potknął się ciężko i stanął. Kayerts zatrzymał się także. Znajdował się przy tylnej ścianie domu, a tamten przy frontowej, tak jak przedtem. Usłyszał, że Carlier pada na krzesło przeklinając i nagle nogi ugięły się pod nim; osunął się na ziemię z plecami opartymi o ścianę. Usta miał suche jak żużel, a twarz mokrą od potu — i łez. O co im poszło? Pomyślał, że to chyba straszne złudzenie; pomyślał, że przeżywa to we śnie; pomyślał, że dostaje pomieszania zmysłów! Po chwili opamiętał się. O co się właściwie pokłócili? O ten cukier? Cóż za idiotyzm! Ależ da mu ten cukier — nie potrzebuje tego cukru. I zaczął dźwigać się, ogarnięty nagłym poczuciem bezpieczeństwa. Ale zanim jeszcze stanął na nogach, odruch zdrowego rozsądku pogrążył go znowu w rozpaczy. Pomyślał: — Jeśli ustąpię teraz temu rozbestwionemu żołdakowi, jutro zaczną się te same okropności — i pojutrze — i następnego dnia — i ciągle. — Będzie występował z coraz to innymi pretensjami, podepcze mnie, zadręczy, zrobi ze mnie swojego niewolnika — i będę zgubiony! Zgubiony! Parowiec nadejdzie może za wiele dni — może nigdy nie nadejdzie. — Trząsł się tak silnie, że musiał znów usiąść na ziemi. Dygotał bezradnie. Czuł, że nie może i nie chce się już ruszyć. Odchodził od zmysłów pojąwszy nagle, że znalazł się w położeniu bez wyjścia, że śmierć i życie stały się w mgnieniu oka jednako trudne i straszne.

Nagle usłyszał, że tamten odsuwa krzesło — i skoczył na równe nogi z niezmierną łatwością. Nasłuchiwał pilnie. Przejął go wstyd; znów musi biegnąć! Na prawo czy na lewo? Usłyszał kroki. Rzucił się na lewo ściskając rewolwer i w tejże samej chwili wydało mu się, że się zderzyli gwałtownie. Huknął strzał; buchnął czerwony płomień, gęsty dym; Kayerts ogłuszony, oślepiony, rzucił się do ucieczki, myśląc: — Jestem raniony, już po mnie. — Myślał, że tamten go dopędzi, aby napawać się jego agonią. Chwycił się słupa podtrzymującego dach. — Już po wszystkim! — Nagle usłyszał, że ktoś zwalił się z łoskotem po drugiej stronie, jakby natknąwszy się na oślep na krzesło — potem uczyniła się cisza. Nie stało się nic więcej. Kayerts nie umarł. Tylko czuł, że ramię ma boleśnie poturbowane, i spostrzegł, że zgubił rewolwer. Był bezradny i bezbronny. Czekał na swój los. Tamten nie odzywał się wcale. To podstęp. Pewno skrada się do niego! Którędy? Może bierze go w tej chwili na cel? Po krótkiej chwili męki, straszliwej i bezsensownej, postanowił stawić czoło losowi. Gotów był poddać się wszystkiemu. Obszedł róg domu opierając się ręką o ścianę, postąpił jeszcze kilka kroków — ledwie nie zemdlał. Zobaczył na podłodze werandy wystające zza drugiego węgła stopy leżącego człowieka, białe, nagie stopy w czerwonych pantoflach. Uczuł się śmiertelnie chory i przez chwilę stał w głębokim mroku. Nagle Makola zjawił się przed nim i rzekł spokojnie:

— Niech pan tu przyjdzie, panie Kayerts. On nie żyje.

Kayerts wybuchnął łzami wdzięczności — głośnym płaczem i szlochaniem. Po pewnym czasie zorientował się, że siedzi na krześle i patrzy na Carliera, który leży na wznak wyciągnięty na podłodze. Makola klęczał obok ciała.

— Czy to pana rewolwer? — spytał, powstając.

— Tak — odrzekł Kayerts i dodał natychmiast: — Biegł za mną, żeby mnie zabić — widziałeś!

— Tak, widziałem — odrzekł Makola. — Tu jest tylko jeden rewolwer; gdzie drugi?

— Nie wiem — szepnął Kayerts osłabłym nagle głosem.

— Pójdę i poszukam — rzekł tamten łagodnie. Obszedł dom wokoło, a Kayerts siedział nieruchomo i patrzył na trupa. Makola wrócił z pustymi rękami; chwilę stał pogrążony w myślach, potem wszedł spokojnie do pokoju zmarłego, wrócił natychmiast z rewolwerem i pokazał go Kayertsowi. Kayerts zamknął oczy. Wszystko zawirowało naokoło niego. Poznał, że życie straszniejsze jest i trudniejsze niż śmierć. Zastrzelił bezbronnego człowieka. Makola namyślał się przez chwilę i rzekł cicho wskazując umarłego, który leżał z przestrzelonym prawym okiem:

— Umarł na febrę. — Kayerts utkwił kamienny wzrok w Murzynie. — Tak — powtórzył Makola w zadumie przestępując przez trupa — umarł na febrę. Pochowamy go jutro.

I poszedł zwolna do oczekującej go żony zostawiając obu białych na werandzie.

Nadeszła noc, a Kayerts wciąż siedział bez ruchu. Siedział spokojnie, jak po zażyciu opium. Gwałtowność wzruszeń, które przeżył, wywołała w nim uczucie wyczerpania i pogody. W jedno krótkie popołudnie zgłębił do dna zgrozę i rozpacz i znalazł wreszcie spokój w przeświadczeniu, że życie nie ma już dla niego tajemnic: tak, jak i śmierć. Siedział przy trupie i myślał — myślał bardzo intensywnie, myślał zupełnie nowymi myślami. Miał wrażenie, że oderwał się od siebie najzupełniej. Dawne jego myśli, przekonania, sympatie, rzeczy, które szanował i rzeczy, których nienawidził, ukazały mu się nareszcie w prawdziwym świetle! Uznał je za dziecinne i godne pogardy, fałszywe i śmieszne. Rozkoszował się swą nową wiedzą siedząc przy człowieku, którego zabił. Rozprawiał i ze sobą o wszystkich rzeczach pod słońcem z przewrotną jasnością myśli, właściwą niektórym obłąkanym. Przyszło mu do głowy, że nieboszczyk był bezsprzecznie szkodliwą bestią; że ludzie umierają co dzień tysiącami; może i setkami tysięcy — któż to wie? — i że w ogólnej sumie ta jedna śmierć nie mogła zaważyć, nie mogła mieć żadnego znaczenia — przynajmniej dla istoty myślącej. On, Kayerts jest istotą myślącą. Przez całe życie aż do tej chwili wierzył w masę głupstw, podobnie jak i reszta ludzkości, która składa się z głupców; ale teraz zgłębił już wszystko! Poznał już wszystko! Zdobył spokój; spoufalił się z najwyższą mądrością!

Usiłował wyobrazić sobie, że to on, Kayerts, nie żyje, a Carlier siedzi na krześle i patrzy na niego; i udało mu się to tak niespodziewanie, że już po krótkiej chwili wcale nie był pewien, który z nich jest żywy, a który umarły.

Ta nadzwyczajna sprawność wyobraźni przeraziła go jednak — zręcznym wysiłkiem woli uratował się w porę od stania się Carlierem. Serce waliło mu jak młotem, war go oblał na myśl o tym niebezpieczeństwie. Stać się Carlierem! Okropność! Spróbował gwizdać, aby uspokoić rozstrojone nerwy — nic dziwnego, że rozstrojone! Potem nagle usnął, czy też zdawało mu się, że usnął; otoczyła go mgła i ktoś w tej mgle zagwizdał.

Wstał z krzesła. Dzień się uczynił i ciężka mgła zstąpiła na ziemię — mgła przejmująca, zachłanna i cicha, poranna mgła krajów tropikalnych; mgła, która lgnie do człowieka i zabija; mgła biała i śmiertelna, niepokalana i jadowita. Kayerts wstał z krzesła, ujrzał ciało u swoich stóp i — załamawszy ręce nad głową — krzyknął jak człowiek, który obudził się z letargu i zrozumiał, że zamurowano go w grobie na wieki. — Ratunku!… Boże!

Wrzask nieludzki, drgający i nagły przedarł się jak ostry pocisk przez biały całun tego smutnego kraju. Z kolei rozległy się trzy krótkie niecierpliwe skrzeki i znów przez chwilę zwoje mgły kłębiły się cicho wśród straszliwego milczenia. Potem rozdarł powietrze cały szereg wrzasków szybkich i przenikliwych, niby ryki jakiejś rozjuszonej i dzikiej bestii. To postęp wołał z rzeki do Kayertsa. Postęp i cywilizacja, i wszelakie cnoty. Społeczeństwo przyzywało swego pojętnego wychowanka, aby roztoczyć nad nim opiekę, pouczyć go, osądzić, aby go potępić; wzywało do powrotu na tę kupę śmieci, od której się oddalił — wzywało, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Kayerts usłyszał i zrozumiał. Potykając się zeszedł z werandy i pozostawił tamtego człowieka w zupełnej samotności, pierwszy raz, od chwili gdy los rzucił ich razem na to wybrzeże. Szedł po omacku wśród mgły, w swej nieświadomości wzywając niewidzialne niebiosa, aby cofnęły dokonane dzieło. Makola przemknął blisko we mgle i krzyknął biegnąc:

— Parowiec! Parowiec! Nie mogą dojrzeć stacji. Gwiżdżą na nas. Lecę zadzwonić. Niech pan zejdzie do przystani. Ja będę dzwonił.

Zniknął. Kayerts stał bez ruchu. Spojrzał w górę; mgła kłębiła się nisko nad jego głową. Eozejrzał się wokoło jak człowiek, który się zabłąkał, i zobaczył na ruchliwej bieli mgły ciemną smugę — plamę w kształcie krzyża. Gdy ruszył ku niej chwiejnym krokiem, dzwon stacyjny zabrzmiał gwałtownie w odpowiedzi na niecierpliwe wrzaski parowca.


Naczelny dyrektor Wielkiej Spółki Cywilizacyjnej (ponieważ wiadomo, że za handlem idzie cywilizacja) wysiadł pierwszy na brzeg i natychmiast stracił z oczu parowiec. Mgła nad rzeką była niezmiernie zwarta; w górze, na stacji, dzwon brzmiał rozgłośnie i nieustannie.

Dyrektor krzyknął głośno w kierunku parowca:

— Nikt nie wyszedł na nasze spotkanie; może tam się stało coś złego, pomimo że dzwonią. Chodźcie lepiej ze mną!

I zaczął wdrapywać się mozolnie na stromy brzeg. Kapitan i maszynista szli za nim. W miarę jak wspinali się wyżej, mgła rzedła i spostrzegli przed sobą dyrektora, który wyprzedził ich o dobry kawał. Nagle ujrzeli, że dyrektor rzuca się naprzód krzycząc do nich przez ramię:

— Lećcie prędko do domu! Znalazłem jednego. Szukajcie drugiego, prędko!

Znalazł jednego! I nawet ten człowiek, bogaty w doświadczenia różnorodne i wstrząsające, uczuł się nieco zmieszany tym odkryciem. Zatrzymał się i szukał po kieszeniach noża stojąc naprzeciw Kayertsa, który zwisał z krzyża na rzemieniu. Wdrapał się widocznie na grób, wąski i wysoki i przywiązawszy do poprzecznego drewna rzemień, powiesił się na nim. Stopy jego znajdowały się zaledwie o kilka cali od ziemi; ręce zwisały sztywno. Zdawało się, że stoi wyciągnięty na baczność, tuląc żartobliwie fioletowy policzek do ramienia i impertynencko pokazując opuchły język swemu naczelnemu dyrektorowi.



Amy Foster


Kennedy jest wiejskim doktorem i mieszka w Colebrook, na wybrzeżu Eastbay. Pagórek wznoszący się stromo za czerwonymi dachami miasteczka wygina dziwacznie High Street i przyciska ją do tamy,, która broni mieszkańców przed morzem. Za tamą wije się na całe mile rozległym i kształtnym zakolem jałowy brzeg pokryty grubym żwirem, ze wsią Brenzett — wyglądającą po drugiej stronie wody jak ciemna grupa drzew z dzwonnicą w pośrodku; dalej zaś prostopadła kolumna morskiej latarni, nie większa z daleka od ołówka, wskazuje, gdzie ląd się kończy. Za Brenzett ciągnie się płaska nizina, lecz zatoka jest doskonale osłonięta od fal i zdarza się niekiedy, że jakiś duży statek, oczekujący na pomyślny wiatr lub też zagnany przez niepogodę, zarzuca kotwicę półtorej mili na północ — licząc odległość od tylnych drzwi gospody „Pod Okrętem” w Brenzett. Rozwalony wiatrak w pobliżu, wznoszący poharatane skrzydła z pagórka nie wyższego od kupy śmieci, i wieża Martello przykucnięta u skraju wody, pół mili na południe od domków straży nadbrzeżnej,, dobrze są znane szyprom małych statków. Są to oficjalne wodne znaki, rozgraniczające obszar dobrego gruntu kotwicznego, który to grunt przedstawiany jest na mapach—admiralicji jako nieregularny owal z kropek, z kilku rozsianymi po nim szóstkami, malutką kotwiczką na środku: i napisem: „Muł i muszle”, biegnącym poprzez owe kropki Szczyt płaskowzgórza góruje nad czworokątną wieżą kościoła w Colebrook. Zbocze jest zielone i przewiązane białą drogą. Idąc tędy w górę wchodzi się do szerokiej i płytkiej doliny, rozległego zielonego jaru z pastwiskami i płotami, które stapiają się w zamykającej widok perspektywie o tonie fioletowym i falujących liniach.

Ta dolina dochodzi do Brenzett i Colebrook, a wznosi się aż do Darnford, targowego miasteczka oddalonego o mil czternaście. Jest to teren pracy mego przyjaciela Kennedy’ego, który zaczął praktykować jako doktor w marynarce, a potem był towarzyszem pewnego znakomitego podróżnika, w czasach kiedy istniały jeszcze kontynenty o niezbadanym wnętrzu. Referaty doktora o faunie i florze zdobyły mu sławę w kołach naukowych. A teraz zajął się praktyką wiejską z własnego wyboru. Potężna przenikliwość jego ducha, działająca jak żrący płyn, zniszczyła? snadź jego ambicję. Inteligencja Kennedy’ego należy do rzędu naukowych; badawcza z nawyku, odznacza się tą nienasyconą ciekawością, która wierzy, że każda tajemnica kryje w sobie cząstkę ogólnej prawdy.

Kennedy zaprosił mnie kiedyś do siebie przed wielu laty, po moim powrocie z zagranicy. Przyjechałem bardzo chętnie, a że nie mógł zaniedbywać pacjentów dla dotrzymywania mi towarzystwa, zabierał mnie na swoje popołudniowe objazdy, które wynosiły czasem około trzydziestu mil. Czekałem na niego na drodze; koń sięgał po liścia ste gałęzie, a ja tkwiłem na wysokim siedzeniu dwukółki i przez na wpół otwarte drzwi jakiejś chaty słyszałem śmiech Kennedy’ego, głośny, serdeczny, który by pasował do mężczyzny dwa razy większego. Kennedy miał żywe obejście, ogorzałą twarz i siwe, niezmiernie bystre oczy; miał również talent wyciągania ludzi na swobodną rozmowę i niewyczerpaną cierpliwość w słuchaniu ich opowiadań.

Pewnego dnia, gdy wyjeżdżaliśmy kłusem z dużej wsi kierując się ku cienistej drodze, zobaczyłem po lewej stronie niską, czarną chatę, z malutkimi szybkami w oknach, pnącymi roślinami na tylnej ścianie, gontowym dachem i różami, które wiły się z rzadka po zniszczonej kracie wystawki. Kennedy ściągnął lejce i koń przeszedł w stępa. W pełnym słońcu stała kobieta i zarzucała ociekającą wodą derkę na sznur przeciągnięty między dwiema starymi jabłoniami. A gdy kurtyzowany kasztan o długiej szyi, wyrywając się naprzód, szarpnął lewą ręką doktora obciągniętą w grubą, skórzaną rękawiczkę, ten zawołał poprzez płot do kobiety: — „Jakże tam twoje dziecko, Amy?”

Miałem czas przypatrzyć się jej tępej twarzy — czerwonej, ale jakby nie od naturalnego rumieńca, tylko od tęgiego policzka; zapamiętałem również jej krępą postać i rzadkie, ciemnobrunatne włosy, ściągnięte w ciasny węzeł z tyłu głowy. Wyglądała zupełnie młodo. Głos jej brzmiał cicho i nieśmiało; brak jej było tchu.

— Chłopiec zdrów, dziękuję panu.” Pojechaliśmy dalej kłusem.

— Pan pytał pewnie o jakiegoś małego pacjenta? — rzekłem, a doktor, zacinając z roztargnieniem kasztana, mruknął:

— Jej mąż był dawniej moim pacjentem.

— Robi wrażenie istoty bardzo ograniczonej — zauważyłem od niechcenia.

— Otóż to właśnie — rzekł Kennedy — jest bardzo bierna. Dość spojrzeć na te czerwone ręce, wiszące u końca krótkich ramion, na nieruchawe, wypukłe piwne oczy, aby zdać sobie sprawę z inercji jej ducha — inercji, która powinna była zabezpieczyć ją na zawsze przed wszelkimi niespodziankami wyobraźni. A jednak któż z nas jest bezpieczny? W każdym razie Ąmy, taka, jak ją pan widzi, miała dość wyobraźni, aby się zakochać. Jest córką niejakiego Izaaka Fostera, drobnego farmera, który zjechał na owczarza; początek jego nieszczęść datuje się od chwili, gdy uciekł z kucharką swego ojca, zamożnego hodowcy bydła, wdowca skłonnego do apopleksji; w pasji wykreślił z testamentu imię syna i odgrażał się, że go zabije. Ale ta stara historia, dość skandaliczna, by służyć za temat do greckiej tragedii, wyrosła z podobieństwa ich charakterów. Są inne tragedie, mniej skandaliczne a subtelniejsze i bardziej przejmujące, które powstają wskutek nie dających się pogodzić rozdźwięków i trwogi przed Niezrozumiałym, co wisi nad głowami nas wszystkich — nasi wszystkich…

Zmęczony kasztan przeszedł w stępa, a brzeg tarczy słonecznej, całej czerwonej na niebie bez skazy, zetknął się poufale z gładkim szczytem zoranego pagórka blisko drogi, podobnie jak stykał się w moich oczach niezliczoną ilość razy z odległym morskim horyzontem. Jednostajny brunatność zbronowanego pola żarzyła się różową barwą jak gdyby sproszkowane grudy wypociły w drobniutkich perełkach krwi znój nieprzeliczonych oraczy. Od skraju zagajnika wóz zaprzężony w dwa konie toczył się zwolna wzdłuż grzbietu wzgórza. Wzniesiony na widnokręgu ponad naszymi głowami, rysował się na tle czerwonego słońca triumfalnie wielki, ogromny, jak rydwan olbrzymów, ciągniony przez dwa stąpające zwolna rumaki o fantastycznych rozmiarach. A niezdarna postać człowieka kroczącego ciężko przed lejcowym koniem, odcinała się na tle Nieskończoności niby jakiś olbrzymi dziwotwór. Koniec bicza woźnicy drżał wysoko w błękicie. Kennedy się rozgadał:

— Amy jest najstarszą z licznej rodziny. Kiedy miała piętnaście lat, oddali ją na służbę do New Barns Farm. Leczyłem panią Smith, żonę dzierżawcy, i tam zobaczyłem Amy po raz pierwszy. Pani Smith, wykrygowana osoba o ostrym nosie, kazała jej zawsze kłaść czarną suknię po południu. Nie wiem, z jakiego powodu w ogóle tę dziewczynę zauważyłem. Są twarze, które przyciągają uwagę przez dziwny brak czegoś określonego w wyglądzie; tak samo idąc wśród mgły jesteśmy czasem pociągnięci przez jakiś niewyraźny kształt, który może się okazać czymś równie mało ciekawym i osobliwym jak słup przydrożny. Jedynym znakiem szczególnym, jaki w niej zauważyłem, było lekkie zacinanie się, coś w rodzaju jąkania, które mijało po wymówieniu pierwszego słowa. Gdy się kto ostro do niej zwrócił, gotowa była stracić głowę natychmiast; ale serce miała złote. Nie słyszano nigdy, aby wyrażała się nieprzyjaźnie o jakiejkolwiek ludzkiej istocie, a odnosiła się z tkliwością do wszelkich żyjących stworzeń. Przywiązała się do Smithowej, do Smitha, do ich psów, kotów, kanarków; a co się tyczy szarej papugi Smithowej, szczególne właściwości zamorskiego ptaka wywierały na nią prawdziwy urok. Lecz kiedy papuga napadnięta przez kota skrzeczała o pomoc ludzkim głosem, Amy wypadła na podwórze z zatkanymi uszami i nie zapobiegła zbrodni. Dla Smithowej stanowiło to jeszcze jeden dowód głupoty Amy; z drugiej jednak strony brak wdzięku służącej był wielkim plusem wobec znanej frywolności Smitha. Krótkowzroczne oczy Amy napełniały się łzami litości na widok biednej myszy schwytanej w pułapkę, a raz kilku chłopców widziało dziewczynę, jak klęczała w mokrej trawie, opiekując się ropuchą w opałach. Jeśli to prawda, że — jak powiedział pewien Niemiec — nie ma myśli bez fosforu, jeszcze głębszą prawdą jest, że nie ma dobroci bez pewnej dozy wyobraźni. Amy miała trochę wyobraźni. Miała jej nawet więcej, niż trzeba, aby zrozumieć cierpienie i przejmować się litością. Zakochała się wśród warunków, które nie zostawiają pod tym względem żadnych wątpliwości; albowiem trzeba wyobraźni, aby w ogóle sobie stworzyć pojęcie piękna, a tym bardziej, aby odkryć swój ideał w niezwykłej postaci.

Jak w niej powstała ta możliwość i co sprzyjało jej rozwojowi, jest niezgłębioną tajemnicą. Amy urodziła się w tej wsi i nigdy nie wyruszała z niej dalej niż do Colebrook lub może do Darnford. Służyła przez cztery lata u Smithów. New Barns jest osamotnioną fermą położoną o milę od drogi i Amy dzień w dzień zadowalała się widokiem tych samych pól, dolinek, wyniosłości, tych samych drzew i żywopłotów, a także i twarzy czterech fornali pracujących w fermie, zawsze tych samych — dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nie zdradziła się nigdy z chęcią rozmowy i jak mi się zdawało — nie umiała się uśmiechać. Czasami w piękne niedzielne popołudnie wkładała najlepszą suknię, grube trzewiki, duży popielaty kapelusz ozdobiony czarnym piórem (widziałem ją w tym stroju), chwytała śmiesznie długą i cienką parasolkę i minąwszy dwie kładki wędrowała przez trzy pola oraz dwieście jardów drogi — nigdy dalej. Stała tam chata Fosterów. Amy pomagała matce poić herbatą młodszą dzieciarnię, po czym myła naczynia, całowała dzieci i wracała na fermę. To było wszystko. Cały jej wypoczynek, cała rozmaitość, całe wytchnienie. Zdawała się nigdy niczego więcej nie pragnąć. A potem zakochała się. Zakochała się skrycie, uporczywie — może bezwolnie. Przyszło to powoli, ale kiedy już nią owładnęło, działało jak potężny czar; była to miłość, jak ją rozumieli starożytni — władczy, nieuchronny poryw — opętanie! Tak, ona miała w sobie tę zdolność poddania się czarowi czyjejś twarzy, czyjejś obecności, nieodparcie, jakby była pogańską czcicielką kształtu pod radosnym niebem — i w końcu ocknęła się z tego tajemniczego zapamiętania, z tego czaru, z tych uniesień — wśród trwogi podobnej do niepoczytalnego strachu bydlęcia…

Pod słońcem wiszącym nisko u swego zachodniego kresu przestrzeń łąk, ujętych z obu stron w szkarpy wznoszącego się gruntu, oblokła się we wspaniałość i mrok. Uczucie dojmującego smutku, niby natchnione przez jakąś uroczystą melodię, płynęło z ciszy pól. Ludzie, których spotykaliśmy, przechodzili koło nas wolnym krokiem, bez uśmiechu, ze spuszczonymi oczami, jakby melancholia przemęczonej ziemi obciążyła ich nogi, pochyliła ramiona, wbiła w ziemię oczy.

— Tak — rzekł doktor w odpowiedzi na moją uwagę — można by pomyśleć, że ziemia jest przeklęta, bo ze wszystkich jej dzieci te, które najściślej z nią współżyją, wyglądają nieokrzesanie i mają chód tak ołowiany, jakby ich serca były spętane łańcuchem. Ale tu, na tej samej drodze można było zobaczyć pośród niezdarnych ludzi człowieka zwinnego, giętkiego, o długich członkach, prostego jak sosna, rzekłbyś — rwącego się w górę, jak gdyby serce w jego piersi było lekkie. Może działo się to tylko siłą kontrastu, ale gdy człowiek ten mijał któregoś z tutejszych wieśniaków, stopy jego zdawały się nie dotykać kurzu na drodze. Skakał przez kładki, przemierzał zbocza długim, elastycznym krokiem, który można było rozpoznać na wielką odległość, a oczy miał czarne i świecące. Różnił się tak dalece od ludzi z tych okolic, że jego swobodne ruchy, łagodne, trochę lękliwe oczy, oliwkowa cera i obejście pełne wdzięku — cała jego istota przywodziła mi na myśl jakiś leśny stwór. Przybył stamtąd.

Doktor wskazał batem; ze szczytu zbocza ujrzeliśmy ponad rozchwianymi wierzchołkami drzew w parku ciągnącym się obok drogi gładkie morze daleko pod nami, jak posadzkę olbrzymiego gmachu wykładaną pasami ciemnych zmarszczek i spokojnymi smugami blasku, które zlewały się w taśmę szklistej wody u stóp nieba. Leciutki cień dymu z niewidzialnego parowca rozpływał się w wielkiej przejrzystości widnokręgu jak mgła oddechu na zwierciadle; a bliżej lądu białe żagle nadbrzeżnego statku zdawały się wyplątywać powoli spod gałęzi i wreszcie oddzieliły się od drzew.

— Rozbił się z okrętem w tej zatoce? — rzekłem.

— Tak; był to rozbitek. Biedny emigrant ze środkowej Europy jadący do Ameryki i wyrzucony przez morze na brzeg podczas burzy. Dla niego, który nic o świecie nie wiedział, Anglia była jak kraj jeszcze nie odkryty. Dopiero po pewnym czasie nauczył się jego nazwy; a jak mi się zdaje, mógł się spodziewać, że znajdzie tu dzikie bestie lub dzikich ludzi. Pełznąc w ciemności po morskiej tamie stoczył się na drugą jej stronę i wleciał do stawu, gdzie się znów jakimś cudem nie utopił. Lecz walczył instynktownie o życie jak zwierzę schwytane w sieci i to ślepe szamotanie wyrzuciło go na brzeg. Był widać z twardszej gliny, niż się zdawało, jeśli wyżył mimo ciężkiego potłuczenia, nadludzkich wysiłków i trwogi. Opowiadał mi później tą swoją łamaną angielszczyzną, dziwnie podobną do mowy małego dziecka, że oddawał się już Bogu w opiekę myśląc, że jest na tamtym świecie. I doprawdy — dodawał — skądże miał wiedzieć?

Na czworakach walczył o drogę z deszczem i wichurą i doczołgał się wreszcie między owce zbite w kupę pod żywopłotem chroniącym je od wiatru. Rozbiegły się na wszystkie strony becząc w ciemności, a on powitał z radością ten pierwszy znajomy głos, który posłyszał na brzegu. Musiała być wtedy jakaś druga nad ranem. Oto wszystko, co wiemy o jego wylądowaniu. Nie przybył on bynajmniej sam jeden. Tylko że jego odrażający towarzysze zaczęli wydostawać się na brzeg daleko później, już za dnia…

Doktor zebrał lejce i cmoknął; zjechaliśmy kłusem ze wzgórza. Potem prawie natychmiast skręciliśmy pod ostrym kątem na ulicę High Street; dwukółka zaturkotała po kamieniach i byliśmy w domu.

Późnym wieczorem Kennedy otrząsnął się z chmurnego zamyślenia, w którym był pogrążony, i powrócił do swojej opowieści. Paląc fajkę chodził z końca w koniec po długim pokoju. Stojąca lampa skupiała całe światło na papierach leżących na biurku. Siedząc przy otwartym oknie, widziałem po bezwietrznym, upalnym dniu chłodną wspaniałość mglistego morza leżącego nieruchomo pod księżycem. Żaden szept, żaden plusk, żadne skrzypnięcie żwiru, kroki czy westchnienie nie dochodziły z dołu od ziemi, żaden znak życia, prócz woni pnącego jaśminu; a głos Kennedy’ego, który opowiadał za moimi plecami, przedostawał się przez szeroki otwór okienny i znikał w chłodnej, wspaniałej ciszy.

— Dawne relacje z katastrof okrętowych mówią nam o ogromie ludzkich cierpień. Zdarzało się często, że rozbitkowie ocaleli od utonięcia tylko po to, aby umrzeć z głodu na jakimś wybrzeżu; inni padali ofiarą gwałtownej śmierci lub niewoli, pędząc latami życie niepewne jutra wśród ludzi, dla których obcość ich była źródłem podejrzeń, niechęci lub trwogi. Czytaliśmy o tych rzeczach, budzących wielką litość. Zaiste, ciężko jest człowiekowi, gdy staje się zagubionym, bezsilnym, niezrozumiałym cudzoziemcem o tajemniczym pochodzeniu, rzuconym w jakiś głuchy kąt ziemi. A jednak wśród poszukiwaczy przygód, co ulegali rozbiciu w przeróżnych stronach świata, nie ma chyba ani jednego, któremu przypadałby los tak prosty w swoim tragizmie jak człowiekowi, o którym mówię. Był to najniewinnieszy z miłośników przygód, wyrzucony przez morze w zakątku tej zatoki; widać ją z tego okna.

Ów człowiek nie wiedział, jak się nazywał jego okręt. Z czasem odkryliśmy, że nie wiedział, iż w ogóle okręty mają nazwy — „jak chrześcijanie”, a gdy pewnego dnia ujrzał ze szczytu Talford Hill morze rozpostarte przed , sobą, zapatrzył się w dal, ogarnięty niezmiernym zdumieniem, jakby nigdy w życiu nie widział nic podobnego. I pewnie tak było. O ile mogłem wywnioskować; został zapędzony wraz z wielu innymi na pokład statku dla emigrantów przy ujściu Elby; zbyt był oszołomiony; aby zwrócić uwagę na otoczenie, zbyt przemęczony, aby spostrzec cośkolwiek, zbyt niespokojny, by go coś mogłd obchodzić. Zagnano ich w dół, do międzypokładu i zamknięto tam od samego początku; znaleźli się w niskim drewnianym pomieszczeniu — opowiadał — z belkami na suficie jak w chatach w jego kraju, ale schodziło się tani po drabinie. Izba ta była bardzo wielka, bardzo zimna, wilgotna i ciemna, z komórkami na kształt drewnianych skrzyń, gdzie ludzie musieli spać jedni nad drugimi — a wszystko to kołysało się ciągle na wszystkie strony od samego początku. Wczołgał się do jednej z tych skrzyń, i położył się tam — w odzieniu, w którym opuścił rodzinny dom przed wielu dniami — trzymając koło siebie swoje zawiniątko i kij. Ludzie jęczeli, dzieci płakały, woda kapała, światła gasły, ściany trzeszczały, a wszystko trzęsło się tak, że w swojej małej skrzyni człowiek nie śmiał unieść głowy z posłania. Stracił z oczu jedynego towarzysza (młodzieńca — opowiadał — z tej samej co i on doliny), a przez cały czas słychać było na zewnątrz straszny huk wiatru i ciężkie uderzenia — bum! bum! Napadła go okropna słabość, tak ciężka, że zaniedbywał się w modlitwie. W dodatku nie można było rozpoznać, czy to jest rano, czy wieczór. Zdawało się, że w tej izbie noc trwa bez końca.

A jeszcze przedtem podróżował długi, długi czas po takiej żelaznej drodze. Wyglądał przez okno, które miało dziwnie czystą szybę, a drzewa, domy, pola i długie drogi zdawały się latać i latać w koło niego, aż mu się zakręciło w głowie. Dał mi do zrozumienia, że po drodze widział niezliczone mnóstwo ludzi — całe narody — a wszyscy byli ubrani w suknie, jakie noszą bogaci. Raz kazano mu wyjść z wozu i przespał noc na ławce w ceglanym domu ze swoim zawiniątkiem pod głową; a innym znów razem musiał siedzieć przez wiele godzin na podłodze z płaskich kamieni i drzemał, podniósłszy kolana, trzymając zawiniątko między nogami. Nad nim był dach zrobiony jakby ze szkła, a taki wysoki, że najwyższy z górskich świerków, jakie widział, byłby mógł tam rosnąć swobodnie. Parowe maszyny wjeżdżały z jednej strony, a wyjeżdżały z drugiej. Ludzi roiło się więcej niż w dzień świąteczny naokoło cudownego obrazu na dziedzińcu w klasztorze Karmelitów — tam, w dole na równinie — dokąd przed wyjazdem z domu zawiózł drewnianym wózkiem, swoją matkę, pobożną staruszkę, która pragnęła się pomodlić i uczynić ślub na intencję bezpieczeństwa syna.

Nie umiał wypowiedzieć, jak wielkie i wysokie było owo miejsce, jak pełne hałasu, dymu i mroku, i szczęku żelaza — ktoś mu powiedział, że ta miejscowość nazywa się Berlin. Potem uderzono w dzwon, przyjechała druga parowa maszyna i znów go wieźli i wieźli przez kraj, który aż męczył wzrok, taki był płaski; nigdzie nie spostrzegało się ani śladu pagórka. Przepędził jeszcze jedną noc, zamknięty w budynku podobnym do porządnej obory, z podściółką ze słomy na podłodze, strzegąc swego zawiniątka wśród mnóstwa ludzi — a nikt nie mógł zrozumieć ani jednego słowa z tego, co mówił. Rano poprowadzono ich wszystkich w dół na kamienny brzeg bardzo szerokiej błotnistej rzeki, płynącej nie wśród pagórków, ale wśród domów, które się wydawały olbrzymie. Była tam parowa maszyna chodząca po wodzie, a oni wszyscy stali na niej ciasno stłoczeni; tylko że teraz prócz nich przybyło jeszcze wiele kobiet i dzieci, które bardzo krzyczały. Padał zimny deszcz, wiatr dmuchał w twarze; przemókł do nitki i szczękał zębami. Wzięli się za ręce z młodzieńcem pochodzącym z tej samej co i on doliny.

Myśleli, że wiozą ich wprost do Ameryki, lecz nagle parowa maszyna uderzyła o bok czegoś, co wyglądało jak wielki dom na wodzie. Ściany tego domu były gładkie i czarne, a z wierzchu wznosiły się, jakby wyrastając z dachu, nagie drzewa w kształcie krzyżów, niezmiernie wysokie. Tak to mu się wówczas wydawało, bo nigdy przedtem nie widział okrętu. To był właśnie statek, na którym mieli płynąć przez całą drogę aż do Ameryki. Rozlegały się krzyki, wszystko się naokół chwiało; była tam drabina, która kołysała się w górę i w dół. Wszedł po tej drabinie na czworakach, bojąc się śmiertelnie, żeby nie wpaść do wody pluskającej bardzo głośno. Rozdzielono go z towarzyszem, a gdy zeszedł na dno tego statku, zdawało mu się, że serce w nim nagle zamarło.

Wtedy to także, jak mi opowiadał, stracił na dobre kontakt z jednym z trzech ludzi, którzy poprzedniego lata wędrowali po wszystkich miasteczkach u stóp wzgórz w jego stronach rodzinnych. Przyjeżdżali w targowe dni na chłopskim wózku i otwierali biuro w gospodzie albo jakimś innym żydowskim domu. Było ich trzech, jeden miał długą brodę i wyglądał czcigodnie; wszyscy mieli czerwone sukienne kołnierze na szyi i złote tasiemki na rękawach, jak państwowi urzędnicy. Siedzieli dumnie naokoło długiego stołu, a w sąsiednim pokoju, tak aby pospólstwo nie mogło słyszeć, trzymali chytrą maszynę od telegrafu, za pomocą której mogli rozmawiać z cesarzem Ameryki. Ojcowie trzymali się u drzwi, ale młodzież z gór gromadziła się naokoło stołu, zadając wiele pytań, bo w Ameryce można było dostać pracę jak rok okrągły po trzy dolary dziennie, a do wojska nie brali tam wcale.

— Ale amerykański cesarz nie każdego chciał wziąć, o nie! Jego samego przyjęto z wielką trudnością, a czcigodny człowiek w mundurze musiał kilka razy wychodzić z izby, aby telegrafować w: jego sprawie. Wreszcie amerykański cesarz zgodził go za trzy dolary dziennie, zważywszy na jego młodość i siły. Lecz wielu zdolnych młodzieńców wycofało się, bojąc się wielkiej odległości; a przy tym tylko tych zabierano, którzy mieli pieniądze. Byli tacy, co posprzedawali swoje chaty i ziemię, bo jazda do Ameryki kosztuje mnóstwo pieniędzy; ale kiedy się już człowiek tam znajdzie, zarabia po trzy dolary dziennie, a spryciarze to potrafią wynaleźć miejsca, gdzie szczere złoto można z ziemi podnosić. Jego rodzinny dom był już przepełniony. Dwóch jego żonatych braci miało dzieci. Obiecał, że będzie im posyłał z Ameryki pieniądze dwa razy na rok. Ojciec sprzedał starą krowę, parę srokatych górskich kucyków własnego chowu, a duża polanka — piękne pastwisko na słonecznym zboczu wąwozu pokrytego sosnami — poszła w ręce żydowskiego szynkarza na zapłatę dla ludzi ze statku, którzy zabierają naród do Ameryki, aby się tam prędko bogacił.

Musiał to być zaiste prawdziwy miłośnik przygód, bo ileż największych przedsięwzięć dążących do podboju ziemi zaczęło się właśnie od takiego przehandlowania ojcowskiej krowy za miraż prawdziwego złota hen, daleko! Powtórzyłem panu mniej więcej własnymi słowami to, czego dowiedziałem się od niego dorywczo w ciągu dwóch lub trzech lat; rzadko kiedy ominąłem sposobność, aby z nim przyjaźnie pogawędzić. Opowiadał mi o tych swoich przygodach, błyskając białymi zębami, i rzucał żywe spojrzenia czarnymi oczyma; z początku mówił jakby jakimś stroskanym dziecinnym szczebiotem, potem, gdy już przyswoił sobie nasz język, wyrażał się bardzo płynnie, ale zawsze tym śpiewnym, miękkim, a zarazem dźwięcznym tonem, który nadawał dziwnie przejmującą siłę najpospolitszym angielskim wyrazom, jakby to były słowa jakiegoś nieziemskiego języka. W końcu wracał zawsze, kiwając wyraziście głową, do tego okropnego uczucia, kiedy serce w nim jakby zamarło, z chwilą gdy się znalazł na owym statku. Potem na jakiś czas stracił pewno—zupełnie świadomość, w każdym zaś razie nie zdawał sobie sprawy z faktów. Musiał być z pewnością okropnie i chory na morską chorobę i okropnie nieszczęśliwy. Ten łagodny i namiętny miłośnik przygód, odcięty od wszystkiego, co było mu bliskie, czuł gorzko, leżąc w emigranckiej koi, swoje zupełne osamotnienie, gdyż naturę miał niezmiernie wrażliwą. Dalej wiemy o nim jeszcze, że krył się na pastwisku dla świń u Hammonda, przy drodze prowadzącej do Norton, sześć mil od morza, jak strzelił. Nie lubił mówić o tych swoich przejściach; miałem wrażenie, że przeżarły mu duszę jakimś ponurym zwątpieniem i zgrozą. Z pogłosek obiegających okolicę jeszcze przez wiele dni po jego przybyciu wiemy, że ktoś nachodził w nocy rybaków w West Colebrook i straszył ich stukając mocno w obite deskami ściany chat i wykrzykując przenikliwym głosem dziwne słowa wśród nocy. Kilku z nich wyszło nawet na dwór, ale rozbitek zapewne uciekł, przejęty strachem przed ich szorstkimi, gniewnymi głosami, nawołującymi się w ciemnościach. Coś w rodzaju szału pomogło mu chyba dostać się na strome wzgórze w Norton. Jego to na pewno znalazł nazajutrz wczesnym rankiem — leżącego (zapewne w omdleniu) na przydrożnej trawie — woźnica z Brenzett i nawet zeskoczył, aby mu się przyjrzeć z bliska, lecz cofnął się potem onieśmielony jego zupełną nieruchomością i czymś dziwacznym w wyglądzie tego włóczęgi, śpiącego tak spokojnie pod ulewą. Nieco później kilkoro dzieci wpadło do szkoły w Norton w takim strachu, że nauczycielka wyszła na dwór i ofuknęła z oburzeniem „okropnie wyglądającego człowieka” stojącego na drodze. Cofnął się o parę kroków zwiesiwszy głowę, a potem nagle uciekł z nadzwyczajną chyżością. Furman od Bradleya rozwożący mleKo na wózku nie taił, że ściągnął batem jakiegoś włochatego Cygana, który wyskoczył na drogę u zakrętu niedaleko Vents i chciał chwycić kuca za uzdę. Furman pomacał go batem jak się patrzy, a trafił akurat w twarz, tak że tamten rozciągnął się w błocie jeszcze prędzej, niż przed tem wyskoczył; ale kuc był bardzo nastraszony i z jakie pół mili nie dało się go osadzić na miejscu. Prawdopodobnie rozbitek próbował zatrzymać wózek rozpaczliwie usiłując uzyskać jakąś pomoc i porozumieć się z kimkolwiek. Także trzech chłopców przyznało się później, że rzucali kamieniami na dziwacznego włóczęgę, który przemoknięty, zabłocony i — jak się zdawało — porządnie pijany wałęsał się po wąskiej, głębokiej dróżce koło wapniami. Wszystko to omawiano w trzech wioskach przez szereg dni; ale mamy również niezawodne świadectwo Finnowej (żony woźnicy służącego u Smitha), która widziała, jak ów włóczęga przełazi przez niski murek otaczający pastwisko dla świń u Hammonda i zatoczył się prosto na nią, Finnową, głośno coś szwargocząc; już sam jego głos mógł człowieka przyprawić o śmierć ze strachu. Finnowa miała przy sobie dziecko w wózku; krzyknęła na włóczęgę, żeby sobie poszedł precz, a gdy mimo to podchodził coraz bliżej, uderzyła go odważnie parasolką po głowie i nie spojrzawszy za siebie ani razu pobiegła z wózkiem jak na skrzydłach aż do najbliższego domu we wsi. Zatrzymawszy się bez tchu, zagadała do starego Lewisa tłukącego młotem kamienie; staruszek zdjął swoje olbrzymie okulary ochronne z czarnego drutu i dźwignął się na trzęsące nogi, aby spojrzeć w stronę, gdzie pokazywała ręką. Oboje ścigali wzrokiem postać człowieka biegnącego przez pole; widzieli, jak upadł, podniósł się i biegł znowu w kierunku New Barns Farm, potykając się i wymachując nad głową długimi ramionami.

Od owej chwili człowiek ten jest już wyraźnie w sieci swego mrocznego i wzruszającego przeznaczenia. Nie ma wątpliwości co do dalszych jego dziejów. Wszystko teraz, jest pewne: okropny przestrach pani Smith; przekonanie Amy Foster, przy którym wytrwała nieugięcie — mimo nerwowego ataku Smithowej — że „ten człowiek nie miał żadnych złych zamiarów”; irytacja Smitha (po jego powrocie z Darnford Market), gdy zastał psa zachrypniętego od szczekania, tylne drzwi domu zamknięte, żonę w histerycznym ataku; a .wszystko to z powodu nieszczęsnego, brudnego włóczęgi, który — jak podejrzewano — zaczaił się wśród stogów. Czyżby tak było naprawdę? Trzeba mu dać porządną nauczkę, żeby kobiet nie straszył.

Smith znany jest ze swej gwałtowności, ale stanął jak wryty na widok nieopisanie utytłanego w błocie stworu, który siedział ze skrzyżowanymi nogami wśród rozrzuconej słomy, kiwając się jak niedźwiedź w klatce. Podniósł się przed Smithem, milcząc; wyglądał od stóp do głów jak jedna masa błota i brudu. Smith sam na sam z tą zjawą między swymi stogami — wśród niepogody i zmierzchu, w którym rozbrzmiewało wściekłe szczekanie psa — poczuł strach jak przed czymś dziwacznym a niepojętym. Ale kiedy stwór rozdzielił czarnymi rękoma długie, poplątane loki zwisające mu na twarz — jak się rozsuwa dwie połowy firanki — i spojrzał na Smitha błyszczącymi, dzikimi oczyma, połyskując białkami, farmer osłupiał wobec dziwaczności tego niemego spotkania. Przyznawał się potem (gdyż historia ta była oczywiście przedmiotem rozmów w okolicy przez całe lata), że się cofnął, i to więcej niż o krok. Nagły wybuch szybkiej gadaniny bez sensu przekonał go od razu, że ma do czynienia ze zbiegłym wariatem. Wrażenie to właściwie nigdy się w zupełności nie zatarło. W gruncie rzeczy Smith do dziś dnia pozostał przy swym wewnętrznym przekonaniu, że ów człowiek miał źle w głowie.

Stwór podchodził coraz bliżej szwargocąc w sposób bardzo niepokojący, a Smith (nie zdając sobie sprawy, że dziwaczna istota nazywa go „wielmożnym panem” i zaklina na imię Boga, aby nie odmówił strawy i schronienia), przemawiał do niego stanowczo, ale łagodnie, wycofując się jednocześnie na podwórze. W końcu schwytał w lot odpowiednią chwilę, rzucił się na wariata i wepchnął go na łeb na szyję do drewutni zasuwając natychmiast rygiel. Zrobiwszy to, obtarł pot z czoła, choć wieczór był zimny. Spełnił swój obowiązek wobec społeczeństwa przymykając wędrownego i prawdopodobnie niebezpiecznego maniaka. Smith nie jest bynajmniej człowiekiem twardym, ale w jego mózgu nie mogło się nic pomieścić poza tym wyobrażeniem o obłędzie. Za mało miał wyobraźni, aby zadać sobie pytanie, czy ten człowiek nie ginie przypadkiem z zimna i głodu.

Tymczasem maniak strasznie hałasował w drewutni. Pani Smith krzyczała na górze, gdzie zamknęła się w swojej sypialni, a Amy Foster szlochała żałośnie u drzwi kuchennych, łamiąc ręce i pomrukując: „Nie trzeba tak robić! Nie trzeba!” Wyobrażam sobie, że ten wieczór dał się Smithowi porządnie we znaki; jedna hałasowała na górze, druga na dole, a na dobitek ten obłąkańczy, niepokojący głos krzyczał uporczywie przez drzwi podsycając jeszcze gniew farmera. Nie podobna mu było powiązać myśli o tym kłopotliwym wariacie z zatonięciem okrętu w Eastbay, o którym rozeszły się pogłoski na targu w Darnford. Sądzę, że człowiek zamknięty w drewutni był tej nocy bardzo bliski szaleństwa. Nim jego podniecenie minęło i nim utracił przytomność, rzucał się gwałtownie w ciemnościach, tarzał się po jakichś brudnych workach i gryzł pięści z wściekłości, głodu, zimna, zdumienia i rozpaczy.

Był to góral z wschodniego łańcucha Karpat, statek zaś — który zatonął poprzedniej nocy w Eastbay — był hamburskim statkiem dla wychodźców — przerażającej pamięci Herzogin Sophie–Dorothea.

W parę miesięcy później pojawiły się w gazetach sprawozdania złodziejskich „Agencyj dla wychodźców”, rozwijających działalność wśród słowiańskiego włościaństwa z dalszych prowincji Austrii. Zamiarem tych łotrów było owładnąć zagrodami biednej, ciemnej ludności i w tym celu sprzymierzali się z miejscowymi lichwiarzami. Wywozili swoje ofiary głównie przez Hamburg. Jeśli zaś chodzi o statek Herzogin Sophie–Dorothea, przypatrywałem mu się z tego oto okna, gdy wjeżdżał do zatoki pod skróconymi żaglami w pewne mroczne, groźne popołudnie. Stanął na kotwicy ściśle według wskazówek mapy, naprzeciw budynku straży nadbrzeżnej w Brenzett. Przypominam sobie, że nim noc zapadła, wyjrzałem znów przez okno, aby popatrzeć na zarysy masztów i takielunku rysujące się ciemno i strzeliście na tle poszarpanych, mrocznych chmur, niby druga, drobniejsza wieżyczka na lewo od wieży kościelnej w Brenzett. Wieczorem podniósł się wiatr. O północy, leżąc w łóżku, słyszałem straszliwe porywy wichury i szum rozpętanej ulewy.

Mniej więcej w tym samym czasie wydało się strażnikom nadbrzeżnym, że widzą światła parowca nad kotwowiskiem. Znikły po chwili, ale okazało się potem, że jakiś inny statek szukał także schronienia w zatoce w tę okropną, ślepą noc i ugodził niemiecki okręt w sam środek kadłuba („dziura — jak mówił mi potem jeden z nurków — że można by przez nią przepłynąć na barce z Tamizy”), a potem opuścił zatokę, nietknięty czy też uszkodzony, kto się kiedy tego dobada; ale uszedł niepostrzeżenie, nieznany i złowrogi, aby zginąć tajemniczo na morzu. Nigdy się o tym statku niczego nie dowiedziano, a przecież taki krzyk i gwałt podniósł się wówczas na całym świecie, że byliby go wyszperali, gdyby istniał gdziekolwiek na powierzchni mórz.

Tajemnicza doskonałość i zatajone milczenie — jak po zręcznie popełnionej zbrodni — cechują tę morderczą katastrofę, która, jak pan sobie może przypomina, miała swego czasu okropną sławę. Najgłośniejsze krzyki na okręcie nie byłyby mogły dosięgnąć wybrzeża z powodu wichru, a na sygnały wzywające o pomoc czasu widać nie starczyło. Była to śmierć, która nie sprawiła żadnego zamieszania. Hamburski statek napełnił się wodą od razu i wywrócił się tonąc, tak że o świcie nawet końce masztów nie wystawały nad poziom zatoki. Zauważono naturalnie zniknięcie okrętu i z początku strażnicy nadbrzeżni przypuszczali, że powlókł się na kotwicy albo zerwał z łańcucha nocą i został zagnany przez wiatr na morze. Potem, kiedy się prąd odwrócił, rozbity statek trochę się widocznie przesunął i uwolnił niektóre z ciał, bo dziecko — małe jasnowłose dzieciątko w czerwonej sukience — przypłynęło na brzeg na wprost wieży Martello. Po południu widać było na jakieś trzy mile wzdłuż brzegu ciemne, bose postacie, które się ukazywały i ginęły w kotłującej się pianie. Mijając drzwi gospody „Pod Okrętem” postępowała długa procesja, w której niesiono na noszach, na rogożach, na drabinach — mężczyzn o nieokrzesanym wyglądzie, kobiety z surowymi twarzami, dzieci, przeważnie jasnowłose — wszystkich sztywnych i ociekających wodą, aby ich ułożyć pokotem pod północną ścianą kościoła w Brenzett.

Według urzędowego sprawozdania ciało dziewczyneczki w czerwonej sukience jest pierwszym obiektem, który dostał się na wybrzeże z tego okrętu. Ale pacjenci moi spośród marynarskiej ludności West Colebrook poinformowali mnie nieoficjalnie, że bardzo wczesnym rankiem dwaj bracia — którzy zeszli nad morze, aby zobaczyć, co się dzieje z ich łódką wyciągniętą na brzeg — znaleźli dobry kawał za Brenzett zwykły kojec okrętowy, zupełnie suchy, leżący wysoko na brzegu z jedenastu utopionymi kaczkami. Rodziny tych ludzi zjadły kaczki, a kojec został porąbany toporem na paliwo. Nie jest wykluczone, że człowiek mógł dopłynąć do brzegu na tym kojcu, jeśli się znalazł na pokładzie w chwili wypadku. To jest możliwe. Przyznaję, że nie wygląda to prawdopodobnie; ale oto był wśród nas ten przybłęda i przez całe dni — gdzie tam, przez całe tygodnie — nawet nie postało nam w głowie, że mamy wśród siebie żyjącą duszę, która ocalała w tej katastrofie. A sam rozbitek, nawet kiedy nauczył się mówić po angielsku, bardzo mało umiał nam opowiedzieć. Pamiętał, że czuł się już lepiej w ostatnich chwilach przed katastrofą (prawdopodobnie gdy okręt zarzucił kotwicę) i że ciemność, wiatr i deszcz tamowały mu oddech. Możliwe, iż owej nocy był jakiś czas na pokładzie. Ale nie zapominajmy o tym, że znajdował się w otoczeniu zupełnie sobie obcym, że cierpiał na morską chorobę i był zamknięty przez cztery dni na dole w międzypokładzie, a przy tym nie miał żadnego pojęcia o statku ani o morzu i dlatego nie mógł zdać sobie sprawy, co się z nim właściwie dzieje. Znał się z deszczem, wiatrem, ciemnością; rozumiał beczenie owiec i pamiętał swój ból, swoje nieszczęście i nędzę, swe żałosne zdumienie, że nikt jego niedoli nie widzi i nie rozumie, swą trwogę, gdy się przekonał, że wszyscy mężczyźni naokoło są źli, a wszystkie kobiety okrutne. Prawda — zbliżał się do nich jako żebrak; ale w jego kraju, nawet jeśli nic żebrakowi nie dadzą, odzywają się do niego łagodnie. W jego stronach nie uczy się dzieci, aby rzucały kamieniami na tych, co błagają o litość. Strategia Smitha pokonała go doszczętnie. Drewutnia miała okropny wygląd więzienia. Co też z nim teraz zrobią?… Nic dziwnego, że Amy Foster ukazała się jego oczom w aureoli świetlanego anioła. Myśli o nieboraku nie dawały spać dziewczynie i rano, zanim Smithowie wstali z łóżka, wymknęła się przez podwórze. Uchyliwszy drzwi drewutni zajrzała do środka i podała przybłędzie pół bochenka białego chleba — „takiego, jak to u nas jedzą bogaci” — zwykł był opowiadać.

Wówczas dźwignął się zwolna spomiędzy wszelakiego śmiecia, zdrętwiały, głodny, trzęsący się, nieszczęśliwy i nieufny. — „Może to zjecie?” — zapytała swym łagodnym, nieśmiałym głosem. Wziął ją prawdopodobnie za jakąś „dziedziczkę”. Pożerał żarłocznie, a łzy padały na kromkę. Nagle puścił chleb, chwycił jej rękę i wycisnął na niej pocałunek. Nie bała się włóczęgi. Mimo jego okropnego wyglądu zauważyła, że jest przystojny. Zamknęła drzwi i wróciła zwolna do kuchni. Znacznie później opowiedziała to wszystko pani Smith, którą dreszcz przejmował na samą myśl, że owo stworzenie mogłoby jej dotknąć. .

Przez ten akt miłosierdzia rozbitek dostał się z powrotem do ludzkiej społeczności i nawiązał stosunki ze swym nowym otoczeniem. Nigdy tego Amy nie zapomniał — nigdy.

Tego samego rana stary Swaffer, najbliższy sąsiad Smitha, przyjechał, aby udzielić mu rady, i skończyło się na tym, że zabrał z sobą przybłędę. Biedak stał potulny, chwiejąc się na nogach, pokryty warstwą na wpół zaschniętego błota, a tamci dwaj rozmawiali przy nim niezrozumiałym dla niego językiem. Pani Smith oświadczyła, że nie zejdzie na dół, póki ten szaleniec się nie wyniesie; Amy Foster śledziła ich z głębi ciemnej kuchni przez otwarte tylne drzwi, a on usiłował wykonać w miarę możności wszystko, co mu nakazywano na migi. Lecz Smith był pełen podejrzeń. — „Proszę pana, niech pan uważa!

Może to tylko podstęp z jego strony” — krzyknął kilkakrotnie ostrzegawczym tonem. Gdy Swaffer zaciął konia, opłakany stwór siedzący pokornie obok niego o mało co nie wyleciał przez tylne oparcie wysokiego, dwukołowej wózka — taki był osłabiony. Swaffer zabrał go wprosi do domu. I wówczas właśnie ja pojawiłem się na scenie Zostałem wezwany przez staruszka w bardzo prosty sposób: kiwnął na mnie palcem zza wrót swego domu, gdy zdarzyło mi się tamtędy przejeżdżać. Zeskoczyłem oczywiście z kabrioletu.

— Coś panu pokażę” — mruknął prowadząc mnie do szopy stojącej w pobliżu zabudowań farmy.

Tam to zobaczyłem rozbitka po raz pierwszy w długiej, niskiej izbie, która stanowiła część budynku przypominającego wozownię. Całe ściany były bielone wapnem, a w jednej z nich, w końcu izby widniał mały, czworokątny otwór o brudnej, pękniętej szybce. Włóczęga leżał; na wznak na posłaniu ze słomy pod paru końskimi derkami; miało się wrażenie, że zużył resztę sił na oczyszczenie się z błota. Nie mógł prawie wcale mówić; derki miał podciągnięte pod brodę, a szybki jego oddech i połyskliwe, niespokojne czarne oczy przypominały mi dzikiego ptaka schwytanego w sidła. Podczas gdy go badałem, stary Swaffer stał u drzwi milcząc i przesuwał palce po wygolonej wierzchniej wardze. Wydawszy kilka poleceń przyrzekłem, że przyślę butelkę z lekarstwem i naturalnie zadałem kilka pytań.

— Smith złapał go między stogami w New Barns — rzekł stary po swojemu, rozważnie i obojętnie, jak gdyby tamten był naprawdę czymś w rodzaju dzikiego zwierzęcia. — I w taki sposób dostał się do mnie. Dziwny okaz, prawda? Niech mi pan powie, doktorze — pan zwiedził przecież cały świat — czy pan nie myśli, że to coś w rodzaju Hindusa wpadło nam w ręce?”

Bardzo byłem tym wszystkim zdziwiony. Długie, czarne włosy przybłędy rozrzucone po słomianym posłaniu odbijały od oliwkowej bladości jego twarzy. Przyszło mi na myśl, że mógłby być Baskiem. Nie wynikało stąd koniecznie, abym umiał po hiszpańsku, ale mimo to wypróbowałem na nim kilka znanych mi słów hiszpańskich i usiłowałem także porozumieć się z nim po francusku. Dźwięki, które pochwyciłem nachyliwszy ucho do jego ust, były dla mnie zupełną zagadką. Tegoż popołudnia młode panie z probostwa (jedna z nich czytała Goethego ze słownikiem, a druga latami zmagała się z Dantem) przyszedłszy w odwiedziny do panny Swaffer usiłowały porozumieć się z włóczęgą po włosku i po niemiecku, stojąc na progu izby. Cofnęły się, nieco przestraszone potokiem namiętnych słów, którymi je powitał, odwróciwszy się na swej pryczy. Przyznawały, że jego mowa była przyjemna dla ucha, miękka, dźwięczna, ale — może w połączeniu z wyglądem chorego — brzmiała zastraszająco; takie te dźwięki były jakieś porywcze, takie niepodobne do wszystkiego, co się kiedykolwiek słyszało. Chłopaki ze wsi właziły na ławkę, aby zajrzeć przez mały, kwadratowy otwór do środka wozowni. Każdy był ciekaw, co też Swaffer pocznie z przybłędą.

A Swaffer trzymał go po prostu u siebie.

Ludzie byliby uznali starego za dziwaka, gdyby go tak nie szanowano. Mówią o nim, że siaduje aż do dziesiątej godziny w nocy czytając książki, i mówią także, iż bez wahania gotów jest napisać czek na dwieście funtów. A on sam mógłby panu powiedzieć, że ród Swafferów siedzi tu już od trzystu lat na własnej ziemi, między Colebrook a Darnford. Stary ma z osiemdziesiąt pięć lat, ale nie wygląda ani trochę starzej niż wtedy, gdy przyjechałem tu po raz pierwszy. To znakomity hodowca owiec, a poza tym prowadzi jeszcze rozległy handel bydłem. Jeździ na wszystkie jarmarki w promieniu kilku mil bez względu na pogodę; powozi schylony nisko nad lejcami, rzadkie jego, siwe włosy wiją się po kołnierzu ciepłego płaszcza, a zielony pled okrywa nogi. Spokój podeszłego wieku użycza powagi jego obejściu. Nie nosi zarostu; wargi jego są cienkie i wrażliwe; coś surowego i zakonnego w układzie rysów nadaje pewną podniosłość charakterowi jego twarzy. Wiadomo, że jeździł nieraz w deszcz całe mile, aby zobaczyć nowy gatunek róży w czyimś ogrodzie lub olbrzymią głowę kapusty wyhodowaną przez wieśniaka. Pasjami lubi słuchać o rzeczach, które nazywa „cudzoziemskimi”, i lubi je oglądać. Może właśnie ta „cudzoziemskość” przybłędy wywarła wpływ na starego Swaffera. A może był to po prostu niewytłumaczony kaprys. Wiem tylko, że po upływie trzech tygodni spostrzegłem człowieka uznanego przez Smitha za wariata, jak kopał u Swaffera w ogrodzie warzywnym. Odkryto, że umie posługiwać się szpadlem. Kopał boso.

Czarne włosy spływały mu na ramiona. Przypuszczam, że to Swaffer dał mu starą perkalową koszulę w pasy; ale przybłęda wciąż miał jeszcze na sobie rodzime spodnie z brunatnego sukna (w których burza wyrzuciła go na brzeg), obciskające nogi na kształt trykotów; przepasany był szerokim skórzanym pasem nabijanym małymi krążkami z mosiądzu; a we wsi nie odważył się pokazać dotąd ani razu. Ziemia, na którą patrzył, wydawała mu się utrzymana starannie, niby grunty naokoło domu dziedzica; rozmiar koni pociągowych wprawiał go w zdumienie; trakty były jak spacerowe drogi, a wygląd mieszkańców, szczególnie w niedzielę, świadczył o dostatku. Przybłęda zastanawiał się, czemu ci ludzie mają tak twarde serca i takie zuchwałe dzieci. Dostawał swoją strawę u drzwi od tyłu, niósł ją oburącz do szopy i siedząc samotnie na pryczy robił znak krzyża, po czym zabierał się do jedzenia. Przed pójściem na spoczynek klęczał obok tej samej pryczy wśród wczesnego mroku krótkich dni, odmawiając głośno Ojcze nasz. Za każdym razem, gdy spotykał starego Swaffera, kłaniał mu się ze czcią w pas, a potem stawał wyprostowany; staruszek zaś trzymał palce na górnej wardze, patrząc na niego badawczo w milczeniu. Kłaniał się nisko także i pannie Swaffer, która oszczędnie prowadziła ojcu gospodarstwo; była to czterdziestopięcioletnia kobieta o szerokich plecach, grubych kościach i siwych, spokojnych oczach; kieszeń od sukni miała zawsze pełną kluczy. Należała do kościoła anglikańskiego — jak twierdzono — (ojciec jej był natomiast kuratorem kaplicy baptystów); u pasa nosiła mały stalowy krzyżyk. Nie zdejmowała nigdy surowej czarnej sukni przez pamięć na jednego z niezliczonych Bradleyów z sąsiedztwa, za którego miała wyjść za mąż przed jakimiś dwudziestu pięciu laty, był to młody farmer, który skręcił sobie kark na polowaniu w wigilię ślubu. Panna Swaffer miała obojętną twarz ludzi głuchych, mówiła bardzo rzadko, a wargi jej, cienkie jak u ojca, zdumiewały czasami tajemniczą ironią wyrazu.

Takim to ludziom przybłęda winien był posłuszeństwo. Przytłaczająca samotność zdawała się na niego padać z ołowianego nieba podczas tej zimy bez słońca. Wszystkie twarze były smutne. Nie mógł mówić do nikogo i nie miał nadziei, iż kiedykolwiek kogo zrozumie. Zdawało mu się, że to są twarze ludzi z tamtego świata — ludzi umarłych — jak mi nieraz mówił całe lata później. Słowo daję, dziwię się, że nie zwariował. Nie wiedział, gdzie jest. Gdzieś bardzo daleko od swoich gór — gdzieś nad wodą. Był bardzo ciekaw, czy to nie Ameryka?

Gdyby nie stalowy krzyżyk u pasa panny Swaffer — wyznał mi kiedyś — nie byłby wiedział, czy w ogóle znajduje się w kraju chrześcijańskim. Rzucał na ów krzyżyk ukradkowe spojrzenia i to go pocieszało. Wszystko tu było inne niż w jego ojczyźnie. Ziemia i woda były inne; nie spotykało się wizerunków Zbawiciela nad drogami. Nawet trawa była inna, a także i drzewa; wszystkie drzewa prócz trzech starych norweskich sosen rosnących na kawałku łąki przed domem Swaffera, które przypominały mu ojczyznę. Wyśledzono go raz o zmierzchu, jak oparł czoło o pień jednej z nich szlochając i mówiąc coś do siebie. Utrzymywał później, że te świerki były mu jak bracia. Wszystko poza tym wydawało mu się obce. Niechże pani sobie wyobrazi życie tego rodzaju — mroczne, dławione przez wydarzenia powszedniego dnia jak przez senne zmory. W nocy, gdy nie mógł spać, myślał wciąż o dziewczynie, która dała mu pierwszy kawałek chleba zjedzony; przez niego w tym obcym kraju. Nie była dla niego ani zła, ani okrutna i nie bała go się. Pamiętał jej twarz, jedyną zrozumiałą wśród wszystkich tych twarzy równie zamkniętych, równie tajemniczych i równie niemych jak twarze umarłych, którzy posiadają wiedzę dla żywych niedosięgłą. Ciekaw jestem, czy to pamięć o jej współczuciu wstrzymywała go od poderżnięcia sobie gardła? Ale dość tego! Jestem prawdopodobnie starym romantykiem i zapominam o wrodzonej miłości do życia, którą może zwyciężyć jedynie siła wyjątkowej rozpaczy.

Powierzoną sobie robotę wykonywał z inteligencją, która zadziwiała starego Swaffera. Z czasem okazało się, że umiał pomagać przy orce, doić krowy, karmić byki w cielętniku, że można się nim było wyręczać przy owcach. Zaczął też szybko chwytać pojedyncze słowa; i nagle, pewnego pięknego wiosennego poranku uratował od przedwczesnej śmierci wnuczkę starego Swaffera.

Młodsza córka Swaffera jest za Willcoxem, adwokatem i urzędnikiem magistratu w Colebrook. Regularnie dwa razy na rok Willcoxowie przyjeżdżają na kilka dni, aby pobyć ze starym. Jedyne ich dziecko, dziewczyneczka nie mająca jeszcze wówczas trzech lat, wybiegła sama z domu w białym fartuszku i przebrnąwszy przez trawę ogrodu schodzącego tarasami zleciała z niskiego murku, głową naprzód, do stawu, w którym pławiono zwykle konie na podwórzu.

Rozbitek był razem z woźnicą przy pługu i orał pole blisko domu. W chwili gdy zawracał, aby zacząć świeżą bruzdę, zobaczył przez szparę w bramie coś, co dla każdego innego człowieka byłoby tylko mignięciem czegoś białego. Ale on miał otwarte, żywe, dalekosiężne oczy, które zdawały się cofać i tracić zdumiewającą siłę tylko wobec ogromu morza. Chodził boso i wyglądał tak egzotycznie, jak tego tylko serce Swaffera mogło pragnąć. Zostawiwszy konie na zakręcie ku niezmiernemu niezadowoleniu woźnicy, puścił się długimi susami przez zorane pole; ukazał się nagle przed matką, wetknął jej dziecko w ramiona i odszedł wielkim krokiem.

Staw nie był bardzo głęboki, ale gdyby nasz rozbitek nie miał tak dobrego wzroku, dziecko byłoby marnie zginęło — udławiwszy się lepkim błotem zaścielającym dno na głębokość stopy mniej więcej. Stary Swaffer wyszedł powoli w pole, czekał, aż pług się z nim zrówna, popatrzył długo na przybłędę i nie mówiąc ani słowa wrócił do domu. Ale od tego czasu strawę dla rozbitka stawiano w kuchni na stole; z początku panna Swaffer przychodziła, cała w czerni, i stawała u progu z niezbadaną twarzą patrząc, jak przybłęda robi wielki znak krzyża, nim się weźmie do jedzenia. Zdaje mi się także, że od tego dnia Swaffer zaczął mu płacić stałą pensję.

Nie mogę opowiadać krok za krokiem dziejów naszego bohatera. Obciął sobie włosy; widywano go we wsi i na drodze krzątającego się przy robocie jak wszyscy ludzie. Dzieci przestały za nim wołać. Z czasem zdał sobie sprawę z różnic społecznych, ale przez długi czas dziwiło go nagie ubóstwo kościołów wśród takiego bogactwa. Nie mój także zrozumieć, dlaczego kościoły w powszedni dzień zamknięte. Nie ma tam przecież nic do ukradzenia. Czyj chodzi o to, żeby ludzie za często się nie modlili? W tych czasach probostwo bardzo się interesowało rozbitkiem i zdaje mi się, że młode panie z plebanii starały się przygotować grunt dla jego nawrócenia. Nie mogły go jednaki odzwyczaić od żegnania się znakiem krzyża, choć doprowadziły do tego, że zdjął z szyi tasiemkę z paru miedzianymi medalikami wielkości sześciopensowej monety, malutkim metalowym krzyżykiem i czymś w rodzaju czworokątnego szkaplerza. Powiesił to wszystko na ścianie obok łóżka i co wieczór słyszano, jak odmawiał Ojcze nasz niezrozumiałymi słowami, powolnym, żarliwym tonem, jak czynił to jego ojciec staruszek, klęcząc na czele, wszystkich członków rodziny, i dorosłych, i dzieci, każdego wieczoru w życiu. Choć przybłęda nosił teraz przy robocie welwetowe spodnie, a w niedzielę ciemnopopielate tandetne ubranie, nieznajomi spotykający go na drodze odwracali się i patrzyli w ślad za nim. Jego cudzoziemskość miała szczególne, nie dające się zatrzeć piętno. W końcu ludzie oswoili się z jego widokiem. Z nim jednak nie oswoili się nigdy. Szybki jego, lotny krok, smagła cera, kapelusz zsunięty na lewe ucho, zwyczaj noszenia podczas ciepłych wieczorów kurtki zarzuconej na jedno ramię na kształt huzarskiego dolmanu; sposób, w jaki skakał przez kładki, nie dla popisywania się zręcznością, ale po prostu, aby posuwać się naprzód — wszystkie te dziwactwa ściągały na niego pogardę i były kamieniem obrazy dla mieszkańców wsi. Oni nie leżeliby w trawie w obiadowej porze, wyciągnięci na wznak i zapatrzeni w niebo. Nie wałęsaliby się również po polach wykrzykując żałośliwe melodie. Ileż razy zza grzbietu jakiegoś pochyłego pagórka słyszałem jego wysoki głos, lekki i bijący w górę jak u skowronka, ale o rzewnym, ludzkim brzmieniu. Głos ten rozlegał się nad naszymi polami, które słyszą tylko śpiew ptaków. I nawet na mnie robiło to wrażenie. Ach! Człowiek ten niepodobny do nikogo serce miał niewinne, pełne dobrej woli, której nie potrzebował nikt, i jakby go przeniesiono na inną planetę — był oddzielony niezmierną przestrzenią od swej przeszłości i zupełną niewiedzą od tego, co go mogło spotkać. Jego szybki, żarliwy sposób mówienia po prostu raził każdego. — „Takie porywcze licho” — mówiono o nim. Pewnego wieczoru w oberży „Pod Czwórką Koni” przybłęda, napiwszy się trochę whisky, wyprowadził wszystkich z równowagi śpiewając którąś z piosnek miłosnych swego kraju. Wsiedli na niego i to mu sprawiło przykrość; ale cóż, kiedy Preble, kulawy kołodziej, i tłusty kowal Vincent, a także i inne znakomitości — wszyscy pragnęli popijać wieczorne piwo w spokoju. Innym znów razem usiłował pokazać im, jak się tańczy. Kurz wznosił się kłębami z posypanej piaskiem podłogi, a on wyskakiwał prosto w górę wśród drewnianych stołów, uderzał piętą o piętę, kucał przed starym Preblem, wyrzucając nogę przed siebie, wydawał dzikie i radosne okrzyki, zrywał się znów i wirował na jednej nodze strzelając palcami nad głową — tak że jakiś obcy woźnica, który popijał sobie coś w oberży, zaczął kląć i wyniósł się do baru trzymając w ręku swój półkwaterek. Ale gdy przybłęda wskoczył nagle na stół i tańczył w dalszym ciągu wśród szklanek, oberżysta się temu sprzeciwił. Nie potrzebował żadnych „cyrkowych sztuk” w swojej gospodzie. Przeszkodzono w tańcu przybłędzie. Cudzoziemiec pana Swaffera był już po paru kieliszkach i usiłował protestować; został wyrzucony przemocą; podbito mu oko.

Zdaje mi się, że odczuwał wrogość swego otoczenia. Ale był twardy zarówno na ciele, jak i na duchu. Tylko wspomnienie morza przejmowało go strachem — tą nieokreśloną grozą, która zostawia po sobie zły sen. Rodzinny jego dom był daleko, do Ameryki już mu się jechać nie chciało. Tłumaczyłem mu często, że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzieby można znaleźć złoto leżące na ziemi i wziąć je sobie bez trudu, po prostu schyliwszy się po nie. Więc jakżeby mógł wracać do domu z pustymi rękoma, pytał, kiedy tam sprzedali krowę, dwa kuce i kawał ziemi, żeby zapłacić za jego podróż? Oczy jego napełniały się łzami; odwracał wzrok od olbrzymiego, iskrzącego się morza i rzucał się twarzą w trawę. Ale czasem przekrzywiał zawadiacko kapelusz na głowie ze zwycięską miną i lekceważył sobie moją mądrość. Znalazł swą grudkę szczerego złota. Było to serce Amy Foster. — „Serce złote i czułe na ludzką biedę” — mawiał tonem niewzruszonego przekonania.

Nazywał się Janko. Wyjaśnił nam, że to znaczy mały „John”, a ponieważ powtarzał bardzo często, że jest mieszkańcem gór, używając przy tym słowa brzmiącego w jego języku „góral”, więc też dostał to słowo za przydomek. Jedyny to po nim ślad, który następne wieki mogą odnaleźć w spisie małżeństw parafii. Stoi tam — Janko Góral — wypisane ręką proboszcza. Koślawy krzyżyk zrobiony przez rozbitka, krzyżyk, którego nakreślenie wydało mu się z pewnością najbardziej uroczystą chwilą w całej ceremonii, oto wszystko, co pozostało, aby uwiecznić pamięć jego imienia.

Konkury Janka trwały przez jakiś czas, począwszy od chwili gdy zdobył niepewny punkt oparcia w naszym społeczeństwie. Zaczęło się od tego, że kupił w Darnford dla Amy Foster zieloną jedwabną wstążkę. Taki był zwyczaj w jego ojczyźnie. Kupowało się wstążkę w żydowskim kramie w dzień świąteczny. Nie sądzę, aby dziewczyna wiedziała, co ma z tym począć, ale Janko zdawał się myśleć, że jego uczciwe intencje nie mogą być źle zrozumiane.

Dopiero gdy ujawnił swój zamiar ożenienia się, zrozumiałem w całej pełni, jak dalece był — czy mam użyć tego wyrazu? — odrażający dla całej okolicy z powodu tysiąca rzeczy błahych i nieuchwytnych. Pogłoska o jego małżeństwie wywołała poruszenie wśród wszystkich starych bab we wsi. Smith natknąwszy się na niego w pobliżu farmy obiecał, że łeb mu rozwali, jeśli go tam znowu spotka. Ale Janko podkręcił czarnego wąsika tak wojowniczo, a jego wielkie, czarne oczy zmierzyły Smitha tak groźnym spojrzeniem, że się skończyło na niczym. Smith powiedział jednak dziewczynie, że chyba straciła rozum, żeby się wiązać z człowiekiem, który ma z pewnością źle w głowie. Mimo to, gdy o zmierzchu rozległ się głos Janka gwiżdżącego za sadem strofki dziwacznej, żałosnej melodii, Amy rzucała cokolwiek jej się zdarzyło mieć w ręku, odchodziła od pani Smith nie wysłuchawszy jej do końca i biegła na jego wezwanie. Smithowa wymyślała jej od bezwstydnych dziewek. Amy nic nie odpowiadała. W ogóle nie mówiła nic do nikogo i szła dalej swoją drogą, jak gdyby była głucha. Zdaje mi się, że tylko ona i ja na całą okolicę umieliśmy ocenić istotną piękność Janka. Był bardzo ładny, miał obejście pełne niezmiernego wdzięku i coś dzikiego w wyglądzie, jakby był leśnym stworzeniem. Matka Amy zawodziła nad nią złowieszczo, gdy dziewczyna miała wychodne i przyszła do rodziców. Ojciec był opryskliwy, ale udawał, że nie wie o niczym; i tylko Finnowa powiedziała jej raz wyraźnie: — „Ten człowiek, moja droga, zrobi ci jeszcze kiedy co złego”. — Tak to szło coraz dalej. Widywano ich na drogach; Amy kroczyła ciężko w swym najpiękniejszym stroju — popielata suknia, czarne pióro, grube trzewiki, białe bawełniane rękawiczki rzucające się w oczy już o sto jardów — a on z kurtką zarzuconą malowniczo na ramię stąpał u jej boku pełen galanterii i rzucał czułe spojrzenia na dziewczynę o złotym sercu. Ciekaw jestem, czy zdawał sobie sprawę, jak była pospolita. Może nie umiał się połapać w typie tak różnym od tych, które zwykł był widywać, a może pociągnęła go boską cechą swego miłosierdzia.

Tymczasem Janko był w wielkim kłopocie. W jego kraju prosi się jakiegoś starszego mężczyznę na dziewosłęba. Nie wiedział, jak się do tego zabrać. Aliści pewnego dnia wśród stada owiec na polu (Janko był teraz u Swaffera młodszym owczarzem przy Fosterze), zdjął kapelusz przed ojcem Amy i poprosił pokornie o jej rękę. — „Widzi mi się, że dość jest na to głupia, żeby wyjść za mąż za ciebie” — było całą odpowiedzią Fostera. — „A potem — opowiadał Janko — wsadził kapelusz na głowę, spojrzał na mnie ponuro, jakby mnie chciał zarżnąć, gwizdnął na psa i poszedł sobie, zostawiając mi wszystko .na karku.” Naturalnie, że Fosterom nie poszła w smak utrata pensji zarabianej przez dziewczynę; Amy oddawała matce wszystkie swoje pieniądze. Ale poza tym tkwił w Fosterze bardzo istotny wstręt do tego małżeństwa. Przyznawał, że przybłęda doskonale umie sobie radzić z owcami, ale mimo to uważał, iż nie jest odpowiedni na męża dla żadnej dziewczyny. Po pierwsze chadza wzdłuż żywopłotów mrucząc coś pod nosem jak skończony wariat, a po drugie ci cudzoziemcy obchodzą się nieraz bardzo dziwnie z kobietami. A nuż będzie chciał ją gdzieś wywieźć — albo też sam ucieknie. To nie jest bezpieczne. I Foster kładł w głowę swojej córce, że od tego człowieka może ją spotkać krzywda. Nic się na to nie odzywała. Opowiadano sobie po wsi, że tak wygląda, jakby jej Janko czegoś zadał. Wszyscy rozprawiali na ten temat z wielkim przejęciem, a tych dwoje nadal „chodziło razem” na oczach opozycji. Nagle wydarzyło się coś niespodzianego.

Nie wiem, czy stary Swaffer zdawał sobie sprawę, do jakiego stopnia jego cudzoziemski sługa odnosił się do niego jak do ojca. W każdym razie stosunek ich był w pewien interesujący sposób feudalny. Toteż gdy Janko poprosił formalnie o rozmowę — „i żeby panienka także przy tym była” — (nazywał surową, głuchą pannę Swaffer po prostu panienką) — okazało się, że chce uzyskać pozwolenie na ożenek. Swaffer wysłuchał go z niewzruszoną miną, odprawił skinieniem głowy, po czym krzyknął to, co usłyszał, w lepsze ucho panny Swaffer. Nie była tym zaskoczona i rzekła tylko ponuro głuchym, bezbarwnym głosem: — „Żadna inna dziewczyna z pewnością by go nie chciała”.

W kilka dni potem okazało się, że Swaffer darował Jankowi chatę (tę samą, którą pan widział dziś rano) i coś około morgi gruntu — przekazał mu to na bezwzględną własność. Cała zasługa tej hojności spada na pannę Swaffer. Willcox sporządził odpowiedni akt i pamiętam, jak mi mówił, że przygotowywał go z wielką przyjemnością. Dokument tak się zaczynał: „W uznaniu zasługi ocalenia życia mojej ukochanej wnuczce, Bercie Willcox”.

Naturalnie, że po tym fakcie żadna siła ludzka nie mogła zapobiec ich małżeństwu.

Amy była wciąż ślepo zakochana. Widywali ją ludzie, jak wychodziła wieczorami, aby się spotkać z przybłędą. Wpatrywała się bez mrugnięcia urzeczonymi oczami w stronę, skąd miał nadejść swobodnym krokiem, kołysząc się w biodrach i nucąc jakąś piosenkę miłosną swego kraju.

Kiedy im się urodził chłopiec, Janko podchmielił sobie w gospodzie „Pod Czwórką Koni”, spróbował znowu śpiewać i tańczyć i został znów wyrzucony. Ludzie użalali się nad losem kobiety zaślubionej temu ,”diablikowi z pudełka”. A jemu było wszystko jedno. Istniał już teraz na świecie człowiek (powiedział mi to z przechwałką), które: mógł śpiewać i do którego mógł mówić w swoim ojczystym języku — a z czasem po trosze uczyć go tańca.

Nie wiem doprawdy — ale zaczęło mi się wyda że chód Janka staje się mniej sprężysty, ciało ociężałe, a oczy mniej przenikliwe. Może to było przywidzenie; raz myślę, że już wówczas sieć losu zaczęła się wokoło niego zacieśniać.

Pewnego dnia spotkałem go na ścieżce wijącej się po wzgórzu Talford. Powiedział mi, że „kobiety są dziwne”. Słyszałem już przedtem o nieporozumieniach między nimi. Ludzie opowiadali, że Amy Foster zaczyna rozumieć, za jakiego człowieka poszła. Patrzył na morze obojętnymi, niewidzącymi oczami. Żona wyrwała mu raz dziecko z rąk, gdy siedział na progu nucąc pieśń, którą matki śpiewają: dzieciom w jego górach. Zdawała się myśleć, że on wyrządzą dziecku jakąś krzywdę. Kobiety są dziwne. I niej chciała, żeby się Janko modlił głośno wieczorem. Dlaczego? Spodziewał się, że z czasem chłopiec będzie powtarzały za nim głośno pacierze, tak jak i on je odmawiał za starym; ojcem — jako dziecko — w swym kraju. Stało mi się jasne, że Janko z tęsknotą czekał, aż syn jego podrośnie, by mieć z kim rozmawiać w tym języku, który dla naszych uszu brzmiał tak niepokojąco, tak namiętnie i tak: dziwacznie. Dlaczego żonie ta myśl się nie podobała, nie1 umiał mi powiedzieć. Ale utrzymywał, że to minie. I przechyliwszy znacząco głowę, uderzył się z lekka w piersi dając do zrozumienia, że Amy ma dobre serce: ani twarde, ani okrutne, zdolne do współczucia, miłosierne dla biednych!

Odszedłem w zamyśleniu; zastanawiałem się nad tym, czy jego odrębność i jego obcość, które z początku tak pociągały tę tępą naturę, teraz nie przejmują jej odrazą. To mnie zaciekawiało…

Kennedy podszedł do okna i patrzył na chłodną wspaniałość morza — olbrzymiego we mgle — które jak gdyby ogarniało całą ziemię ze wszystkimi sercami zatraconymi wśród uniesień miłości i trwogi.

— Otóż fizjologicznie — rzekł odwracając się nagle — było to możliwe. To było możliwe.

Jakiś czas milczał. Potem ciągnął znów dalej:

— Tak czy owak, gdy zobaczyłem go następnym razem, był chory — jakaś płucna historia. Organizm miał silny, ale myślę, że nie zaaklimatyzował się tak dobrze, jak przypuszczałem. Zima była ciężka, poza tym ci górale miewają od czasu do czasu ataki nostalgii; a takie stany depresji czynią człowieka podatnym na choroby. Leżał wpół ubrany na dole, na tapczanie.

Stół nakryty ciemną ceratą zajmował cały środek małego pokoju. Stała tam kołyska pleciona z wikliny, kocioł buchający parą na blasze, a na kracie przed kominkiem suszyło się trochę dziecinnej bielizny. W pokoju było ciepło, ale jak pan pewnie zauważył, drzwi wychodzą prosto na ogród.

Miał silną gorączkę i wciąż coś mruczał pod nosem. Amy siedziała na krześle i poprzez stół wpatrywała się w niego brunatnymi, mętnymi oczami.

— Dlaczego on nie leży na górze?” — zapytałem. Drgnęła i odrzekła jąkając się nieśmiało:

— Ach, proszę pana doktora, ja bym nie mogła wysiedzieć z nim tam na piętrze.”

Dałem jej parę wskazówek i powtórzyłem wychodząc, że powinien leżeć w łóżku na górze. Załamała ręce.

— Nie mogę. Nie mogę. On w kółko coś mówi — a ja nie wiem co.”

Mając w pamięci wszystko, co kładziono jej w głowę o tym człowieku, przyjrzałem jej się uważnie. Patrzyłem w jej krótkowzroczne oczy, w te nieme oczy, które raz w życiu dostrzegły kształt powabny, lecz teraz wytrzeszczone na mnie zdawały się nic już nie widzieć. Spostrzegłem, że Amy się niepokoi.

— Co mu jest? — spytała z pewnego rodzaju bezmyślnym przestrachem. — Nie wygląda na bardzo chorego. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak wyglądał…”

— Czy myślisz — zapytałem z oburzeniem — że on udaje?”

— Nie mogę się od tego powstrzymać, proszę pana doktora — odpowiedziała tępo. Nagle splotła dłonie i spojrzała w prawo i w lewo. — A tu jeszcze i dziecko. Tak się boję. Chciał właśnie przed chwilą, żebym mu dała dziecko. Nie mogę zrozumieć, co on do dziecka mówi.”

— Czy nie można by poprosić kogoś z sąsiadów, żeby przyszedł na noc?” — zapytałem.

— Proszę pana doktora, zdaje mi się, że nikt by przyjść nie zechciał” — mruknęła, poddając się nagle bezmyślnej rezygnacji.

Powtórzyłem z naciskiem, że chory potrzebuje najtroskliwszej opieki, po czym musiałem odejść. Tej zimy ludzie chorowali często.

— Ach, żeby on już tylko nie mówił” — wykrzyknęła po cichu, w chwili gdy odchodziłem.

Nie wiem, jak się to stało, że tego nie przewidziałem — ale nie przewidziałem. Jednak odwróciwszy się na dwukółce zobaczyłem, że Amy wciąż jeszcze stoi nieruchomo przy drzwiach, jak gdyby się zastanawiała, czy nie uciec po błotnistej drodze.

Pod wieczór gorączka Janka się podniosła.

Przewracał się na posłaniu, jęczał i od czasu do czasu mruczał jakieś skargi. A ona siedziała oddzielona stołem od łóżka, śledząc każdy jego ruch i każde słowo; przerażenie, bezsensowne przerażenie przed tym człowiekiem, którego nie mogła zrozumieć, zaczynało ją ogarniać. Nie było już w niej teraz nic więcej prócz macierzyńskiego instynktu i tej niepoczytalnej trwogi.

Odzyskując nagle przytomność Janko spieczonymi ustami poprosił o wodę do picia. Amy nie poruszyła się wcale. Nie rozumiała go, a on prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że mówi w swoim języku. Rozpalony gorączką, czekał i patrzył na nią, dziwiąc się jej nieruchomości i milczeniu — wreszcie krzyknął niecierpliwie: — „Wody! Daj mi wody!”

Zerwała się z krzesła, chwyciła dziecko i stanęła bez ruchu. Mówił do niej, a jego namiętne wyrzuty powiększały tylko jej strach przed tym dziwnym człowiekiem. Zdaje się, że długi czas do niej mówił błagając, dziwiąc się, zaklinając, rozkazując — tak sobie to wyobrażam. Opowiadała mi, że znosiła to tak długo, jak tylko mogła. Wreszcie ogarnęła go wściekłość.

Usiadł na łóżku i krzyknął groźnie jakieś słowo — jedno jedyne. Potem — opowiadała — podniósł się, jakby wcale nie był chory. I gdy w gorączce, w przestrachu, zdumiony i pełen oburzenia usiłował zbliżyć się do niej obchodząc stół dokoła, otworzyła po prostu drzwi i wybiegła na dwór z dzieckiem na ręku. Słyszała, jak krzyknął za nią dwa razy straszliwym głosem — i uciekła… Ach! Gdyby pan widział zza tępego, zmąconego spojrzenia tych oczu widmo trwogi, które owej nocy ścigało Amy przez trzy i pół kilometra aż do drzwi chaty Fostera! Ja nazajutrz to widmo widziałem.

I właśnie ja znalazłem Janka leżącego twarzą do ziemi — w kałuży — tuż za furtką z wikliny.

Wezwano mnie tej nocy do wsi w jakimś nagłym wypadku; wracając do domu o świcie przejeżdżałem koło ich chaty. Drzwi stały otworem. Mój furman pomógł mi wnieść Janka do izby. Położyliśmy go na posłaniu. Lampka kopciła, ogień pod blachą wygasał. Smutny żółty papier na ścianach zionął chłodem burzliwej nocy.

— Amy” — krzyknąłem głośno, a głos mój zdawał się gubić w pustce tego małego domku, jak gdybym wołali na puszczy.

Janko otworzył oczy.

— Uciekła! — rzekł wyraźnie. — Prosiłem ją tylko o wodę — o trochę wody…”

Był powalany błotem. Nakryłem go i stałem przy nim czekając w milczeniu; od czasu do czasu dochodziło mnie jakieś słowo wyszeptane przez niego z trudnością. Nie mówił już swoim językiem. Gorączka go opuściła zabierając z sobą żar życia. Z dyszącą piersią i połyskliwymi; oczyma przypominał mi znowu dzikie stworzenie w sieci, ptaka schwytanego w sidła. Amy go opuściła. Opuściła go — chorego — bezsilnego — spragnionego. Włócznia łowcy utkwiła w samej duszy Janka.

— Dlaczego?” — krzyknął głosem przejmującym i oburzonym, głosem człowieka wołającego do swojego Stwórcy. Odpowiedział mu plusk deszczu i poryw wichury.

Kiedy się odwróciłem, aby zamknąć drzwi, wymówił słowo: „Miłosierny!” i skonał.

Stwierdziłem ostatecznie, że bezpośrednią przyczyną jego śmierci był atak sercowy. Serce musiało rzeczywiście mu nie dopisywać, bo inaczej byłby mógł przetrzymać doświadczenia owej burzliwej nocy. Zamknąłem mu oczy i odjechałem. Niedaleko od chaty spostrzegłem Fostera idącego żwawo wśród żywopłotów ociekających kroplami deszczu; jego owczarski pies biegł za nim.

— Czy wiecie, gdzie jest wasza córka?” — spytałem.

— Jakżebym nie wiedział — wykrzyknął. — Idę właśnie powiedzieć mu parę słów do słuchu. Żeby też biedną kobietę tak nastraszyć!”

— Już jej więcej straszyć nie będzie — rzekłem. — Nie żyje.”

Foster stuknął kijem w błoto.

— A tu jest jeszcze i dziecko.”

Po chwili głębokiego zastanowienia dodał:

— Może to i lepiej.”

Oto dosłownie, co powiedział. A ona wcale już teraz o Janku nie mówi. Ani słowa. Nigdy. Czyżby jego wizerunek tak zupełnie opuścił jej duszę, jak giętka, posuwista jego postać i rozśpiewany głos opuściły nasze pola? Nie ma go już przed jej oczami; nie ma kto pobudzać jej wyobraźni do namiętnej miłości lub strachu; a wspomnienie o nim znikło, rzekłbyś, z jej tępego mózgu jak cień, który przesunął się po białym ekranie. Amy mieszka w tej samej chacie; panna Swaffer dostarcza jej pracy. Wszyscy nazywają wdowę po Janku „Amy Foster”, a dziecko „chłopcem Amy Foster”. Matka nazywa go Johnny — co znaczy Janko.

Nie podobna powiedzieć, czy jej to imię coś przypomina. Czy Amy myśli kiedy o przeszłości? Widziałem ją schyloną nad kołyską małego z namiętną czułością macierzyńską. Malec leżał na wznak; bardzo był cichy i bał się mnie trochę; jego wielkie, czarne oczy i spłoszony wygląd przypominały ptaka schwytanego w sidła. A gdy tak na niego patrzyłem, wydało mi się, że widzę znowu tamtego — ojca — którego morze wyrzuciło tajemniczo, aby zginął wśród najstraszniejszej niedoli — wśród samotności i rozpaczy.



Wspólnik


Niech licho weźmie takie głupie gadanie. Przewoźnicy tu, w Westport, od lat opowiadają to kłamstwo letnikom. Takim, co to każą się wozić łódką za szylinga od głowy — i zadają głupie pytania — trzeba coś opowiadać dla zabicia czasu. Czy zna pan coś głupszego niż kazać się wozić łódką wzdłuż plaży?… To tak, jakby kto pił mdłą lemoniadą nie czując pragnienia. Nie wiem, po co to robią! Nie dostają nawet morskiej choroby.

Zapomniana szklanka piwa stała koło jego łokcia; działo się to w małej, przyzwoitej palarni małego, przyzwoitego hotelu, a zamiłowanie do zawierania przypadkowych znajomości tłumaczy fakt, że siedziałem z nim późnym wieczorem. Wielkie jego policzki, płaskie i poorane zmarszczkami, były wygolone; kosmyk gęstych, równo przyciętych białych włosów zwisał mu z brody; chwiejąc się podkreślał jeszcze głęboki ton jego głosu; a ogólną pogardę dla ludzkości z jej czynami i zasadami moralnymi wyrażał sposób noszenia dużego, miękkiego kapelusza z czarnego filcu, o szerokim rondzie, którego nigdy nie zdejmował z głowy.

Wyglądał na starego awanturnika, który osiadł na emeryturze po wielu nieczystych sprawkach w najbardziej zapadłych zakątkach świata, miałem jednak wiele powodów przypuszczać, że nigdy nie opuścił Anglii. Z czyjejś przypadkowej uwagi wywnioskowałem, że w młodości musiał mieć do czynienia z żeglugą — z okrętami w dokach. Indywidualnością był wybitną. I to właśnie zwróciło moją uwagę z początku. Ale nie łatwo było go zaklasyfikować i przed upływem tygodnia zrezygnowałem z tego, określiwszy go jako «imponującego starego łotra».

Pewnego deszczowego popołudnia zgnębiony nieskończoną nudą wszedłem do palarni. Siedział tam w absolutnym bezruchu, zdumiewającym i naprawdę podobnym do bezruchu fakira. Zacząłem się zastanawiać, jakich mógł mieć znajomych taki człowiek, jakie jest jego milieu, jego prywatne stosunki, jego poglądy, jego moralność, jego przyjaciele, nawet jego żona — kiedy ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zaczął ze mną rozmowę głębokim, mrukliwym głosem.

Muszę powiedzieć, iż odkąd dowiedział się od kogoś, że piszę powieści, uznał moje istnienie, wyrażając to co rano jakimś nieokreślonym pomrukiem.

Był w najwyższym stopniu małomówny. Jego fragmentaryczne zdania robiły wrażenie nieuprzejmości. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że chodziło mu o to, w jaki sposób powstają opowiadania — opowiadania dla czasopism.

Co można powiedzieć takiemu człowiekowi? Ale byłem śmiertelnie znudzony; pogoda w dalszym ciągu była niemożliwa; postanowiłem więc być miły.

— Więc pan sam sobie wymyśla te historie. Skąd one panu przychodzą do głowy? — mamrotał.

Wyjaśniłem, że zwykle coś dostarcza tematu do opowiadania.

— Jakiego tematu?

— No, na przykład — powiedziałem — parę dni temu kazałem się zawieźć łódką do skał. Mój przewoźnik opowiedział mi o rozbiciu statku na tych skałach prawie dwadzieścia lat temu. Tego można by użyć jako tematu do opisowego opowiadania pod jakimś takim tytułem, jak na przykład: «W kanale la Manche».

Wtedy właśnie wybuchnął gniewem na przewoźników i letników, którzy słuchają ich opowiadań. Nie poruszając ani jednego mięśnia twarzy wyrzucił gdzieś z głębi piersi potężne — Bzdura — i ciągnął dalej swoim zachrypniętym, urywanym mamrotem.

— Gapią się na te głupie skały — kiwają głupimi głowami (przypuszczam, że letnicy). Co oni myślą, że człowiek jest — nadmuchaną torbą papierową, czy co? Pęka sobie, paf, kiedy go uderzyć. … Cholernie głupia historia… Dobry temat!… Kłamstwo — to temat!

Trzeba sobie wyobrazić tego posągowego łotra, z głową otoczoną aureolą czarnego ronda kapelusza, mówiącego to wszystko w taki sposób, jak czasami warczą stare psy, z głową uniesioną do góry i oczyma wpatrzonymi przed siebie.

— Rzeczywiście! — zawołałem. — No, ale nawet jeśli to nie jest prawda, to jest to temat, który pozwala mi widzieć te skały, ten wiatr, o którym mówią, wzburzone morze i tak dalej, i tak dalej w stosunku do ludzkości. Walka z siłami natury i wpływ jej wyniku na przynajmniej jeden, powiedzmy, szczytowy…

Przerwał mi zaczepnie:

— Czy prawda przyda się panu na co?

— Nie mogę powiedzieć na pewno — odpowiedziałem ostrożnie. — Mówią, że prawda jest dziwniejsza od fantazji.

— A któż to tak mówi? — zapytał.

— Och! Nikt w szczególności.

Odwróciłem się do okna, ponieważ widok tego pogardliwego człowieka z nieruchomą ręką na stole był przygnębiający. Przypuszczam, że moje bezceremonialne zachowanie pobudziło go do stosunkowo długiego przemówienia.

— Czy pan kiedy widział takie głupie skały? Jak rodzynki w kawałku zimnego puddingu.

Patrzyłem na nie — na akr lub więcej czarnych punkcików rozsianych po stalowo szarych odcieniach spokojnego morza, powleczonych jednolitą pajęczyną szarej mg z bezkształtną, jaśniejszą plamą w jednym miejscu, gdzie zamglona białość stromej skały prześwitywała jak rozproszony, tajemniczy blask. Był to subtelny i cudowny dok, przejmujący i smutny, czarnoszara symfonia — obraz Whistlera. Lecz następne słowa wypowiedzianej przez głos poza mną zmusiły mnie do odwrócenia się. Podobny do warczenia, zwięźle i energicznie wyraził pogardę dla wszystkich pojęć związanych z rozszalałym morzeni i ciągnął dalej:

— Mnie — patrząc na tamte skały — żadne takie głupstwa — raczej przypomina się pewne biuro — do którego kiedyś zachodziłem — biuro w Londynie — na jednej z tych małych uliczek za stacją na Cannon Street…

Mówił bardzo ostrożnie, nie urywanie, ale fragmentarycznie, od czasu do czasu klął.

— To ma dosyć odległy związek ze skałami — zauważyłem zbliżając się do niego.

— Związek? Do diabła z pańskimi związkami. To był wypadek.

— Jednak każdy wypadek — powiedziałem — ma związek z tym, co go poprzedza i co po nim następuje, który, gdyby ujawnić…

Nie poruszając się zdawał się słuchać uważnie.

— Tak! Ujawnić. To może mógłby pan zrobić. Mógłby pan? Nie ma nic o życiu na morzu w tym, co ma związek z tym wypadkiem. Ale to może pan dodać z głowy — jeśli pan chce.

— Tak. Mógłbym, jeśliby to było potrzebne — powiedziałem. — Czasem opłaca się dodać dużo rzeczy z głowy, a czasem nie. To znaczy opowiadanie nie jest tego warte. Wszystko od tego zależy.

Bawiła mnie taka rozmowa z nim. Zauważył głośno, że przypuszczał, iż pisarze gonią za pieniędzmi, jak inni ludzie, którzy muszą zarabiać na życie własnym sprytem, i że to niesłychane, jak daleko posuwają się ludzie, którzy gonią za pieniędzmi. … Niektórzy.

Potem zaatakował życie na morzu. Nazwał je głupim życiem. Żadnych możliwości, żadnych przeżyć, żadnego urozmaicenia, nic. Przyznawał, że czasem wydawało wspaniałych ludzi, ale zupełnie bezradnych w życiu. Dzieci. Tak samo kapitan Harry Dunbar. Dobry marynarz. Znany jako doskonały komendant statku. Duży mężczyzna; krótkie siwiejące bokobrody, piękna twarz, donośny głos. Porządny człowiek, ale tyle się znał na ludzkich sprawach co małe dziecko.

— Pan mówi o kapitanie Sagamore — powiedziałem pewnie.

Powiedziawszy cicho, pogardliwie — Oczywiście — utkwił spojrzenie w ścianie, jakby przytrzymywał wzrokiem wizję tego biura w city, «za stacją na Cannon Street»; jednocześnie mamrotał niepełny jego opis, od czasu do czasu podrzucając gwałtownie brodę do góry, jak gdyby był rozgniewany.

Było to, według jego słów, skromne przedsiębiorstwo, nie podejrzane w żadnej mierze, ale mieszczące się na uboczu, w małej uliczce, dziś całkowicie przebudowanej.

— Siódmy dom od Cheshire Cat baru pod mostem kolejowym. Jadałem tam lunch, kiedy interesy wzywały mnie do city. Cloete przychodził tam zwykle zjeść kotlet i pożartować z kelnerką. Nie potrzebował nawet dużo mówić, tylko błysnął w czyjąś stronę okularami i skrzywił swoje grube usta, a już się człowiek śmiał, zanim jeszcze zaczął jedną ze swoich historyjek. Zabawny człowiek, ten Cloete, C–1–o–e–t–e — Cloete.

— Czy to był — Holender? — zapytałem nie wiedząc zupełnie, co to wszystko ma wspólnego z przewoźnikami i letnikami z Westport i podrażnieniem tego dziwacznego człowieka, uważającego ich za kłamców i durniów.

— Diabeł wie — chrząknął utkwiwszy oczy w ścianie, jakby nie chciał stracić żadnego ruchu obrazu kinematograficznego. — W każdym razie mówił tylko po angielsku. Pierwszy raz go widziałem — wysiada w porcie ze statku ze Stanów Zjednoczonych — pasażer. Pyta mnie o mały hotel w pobliżu. Chciał mieć spokój i rozejrzeć się przez parę dni. Zaprowadziłem go do hotelu — mojego przyjaciela. …Następny raz — w City — „Hallo! Pan jest bardzo uprzejmy — napijmy się.” — Mówi dużo o sobie. Długie lata był w Stanach. Różne interesy w całym kraju. Także z jakimiś ludźmi od specyfików farmaceutycznych. Podróżuje. Pisze ogłoszenia i tak dalej. Opowiada mi śmieszne historie. Wysoki, niezgrabny, sterczące czarne włosy, jak szczotka, długa twarz, długie nogi, długie ręce, błyski w okularach, żartobliwy sposób mówienia — cichym głosem. …Czy pan go widzi?

Kiwnąłem głową, ale on nie patrzył na mnie.

— Nigdy w życiu tak się nie uśmiałem. Ten człowiek mógł rozśmieszyć opowiadając, jak obdzierał ze skóry rodzonego ojca. A zdolny był do tego. Człowiek, który handlował specyfikami, zdolny jest do wszystkiego — od gry w orła i reszkę do morderstwa z premedytacją. Trzeba sobie zdawać sprawę z tej przykrej prawdy. Zdolni do wszystkiego myślą, że wszystko im się uda i że ze wszystkiego się wykręcą — wszyscy są dla nich głupi. Głowa do interesów, ten Cloete. Przyjechał z kilkuset funtami. Szuka jakiejś pracy — czegoś niewielkiego. „Pomimo wszystko nie ma to jak stary kraj” mówi. …Tak się rozstajemy — wypiłem trochę za dużo. Po jakimś czasie, może z sześć miesięcy, czy coś koło tego, znów natknąłem się na niego w biurze pana George’a Dunbar. Tak, w tym biurze. Nieczęsto się zdarzało, żebym… Jednakże na statku w dokach był pewien ładunek pana George’a, o który chciałem go zapytać. A tu wchodzi Cloete z dalszego pokoju z jakimiś papierami w ręku. Wspólnik. Rozumie pan?

— Ach! — powiedziałem. — Te paręset funtów.

— I ten jego język — warknął. — Niech pan nie zapomina o jego języku. Parę jego historyjek musiało George’owi Dunbar trochę otworzyć oczy na to, co to są interesy.

— Odpowiedni człowiek — poddałem.

— Hm! Pan to musi po swojemu — naturalnie. Dobrze. Wspólnik. George Dunbar wkłada cylinder, mówi mi, żebym zaczekał chwilę. …George zawsze wyglądał, jakby zarabiał kilka tysięcy rocznie — znakomitość z city. …”Chodź, stary!” I on, i kapitan Harry wychodzą razem — jakaś sprawa u adwokata na sąsiedniej ulicy. Kapitan Harry, ile razy był w Anglii, zjawiał się regularnie w biurze brata około dwunastej. Siedział grzecznie w kącie, czytając gazetę i paląc fajkę. Więc wychodzą. „…Wzorowi bracia — mówi Cloete — dwie nierozdzielne papużki — ja zajmuję się działem konserw owocowych w tej milutkiej firmie.” …Tak do mnie mówi. A potem, po jakimś czasie: „Co to za stary grat ten Sagamorel Najlepszy statek na morzu — co? Przypuszczam, że dla pana wszystkie statki są dobre. Pan z nich żyje. Wie pan co? Ja bym z równym przekonaniem ulokował pieniądze w starej pończosze. Bah, z większym!”

Odetchnął i zauważyłem, jak jego ręka leżąca swobodnie na stole zamykała się powoli w pięść. U tego nieruchomego człowieka to było przerażające, złowróżbne, jak słynne kiwnięcie głową Komandora*.

— Więc już wtedy — niech pan zauważy, już wtedy — warknął.

— Ale chwileczkę — przerwałem. — Słyszałem, że Sagamore należał do firmy Mundy i Rogers.

Parsknął pogardliwie. — Przeklęci przewoźnicy — nic nie wiedzą. Pływał pod banderą tej firmy. To zupełnie co innego. Uprzejmość. To było tak: kiedy stary Dunbar umarł, kapitan Harry już dowodził statkiem tej firmy. George rzucił bank, w którym był urzędnikiem, i założył własne przedsiębiorstwo za swoją część spadku po starym. Był sprytny. Założył hurtownię; potem zaczął handlować paroma rzeczami na raz: miazgą drzewną, konserwami owocowymi i tak dalej. A kapitan Harry oddawał mu swoją część, żeby nią obracał. „…Ja mam to, co mi potrzeba, na statku”, mówi. …Ale wkrótce Mundy i Rogers zaczęli wyprzedawać cudzoziemcom wszystkie swoje statki — przechodzili szybko na parowce. Kapitan Harry bardzo się martwi — straci dowództwo, rozstanie się ze statkiem, do którego się przywiązał :— bardzo przykre. Właśnie wtedy tak się złożyło, braciom wpadło trochę pieniędzy — jakaś stara baba umarła, czy coś takiego. Zupełnie okrągła sumka. Wtedy młody George mówi: „Mamy obaj dosyć pieniędzy, żeby kupić Sagamore.” „…Ale tobie będzie potrzeba więcej pieniędzy na twoją firmę”, woła kapitan Harry — a tamten śmieje się z niego: „Moja firma dobrze idzie. Mogę wyjść i zarobić garść suwerenów* w tym czasie, kiedy ty, stary, próbujesz zapalić fajkę.” …Mundy i Rogers bardzo przychylni: „Naturalnie, kapitanie. I jeśli pan sobie życzy, będziemy go i nadal traktować, jakby był naszą własnością.” …Przy takich stosunkach kupno tego statku było dobrą lokatą pieniędzy. Dobrą! Tak, wtedy.

Lekki obrót głowy w moją stronę w tym momencie znaczył u niego tyle, co objaw silnego wzruszenia u każdego innego człowieka.

— Niech pan pamięta, że to było na długo, zanim Cloete w ogóle się pojawił — mruknął ostrzegawczo.

— Tak. Będę pamiętał — powiedziałem. — Zwykle mówimy: minęło kilka lat. To prędko idzie.

Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu niewidzącymi oczyma, jakby pogrążony w myślach o tych latach, nad którymi się tak łatwo przechodzi do porządku; były to również i jego własne lata, te lata przed, i te lata po (tych nie tak wiele) pojawieniu się Cloete’a na horyzoncie.

Kiedy znów zaczął mówić, poznałem, że zamierzał mi wykazać w swój niejasny i obrazowy sposób wpływ, jaki na George’a Dunbar wywarło długie obcowanie z beztroskimi zasadami moralnymi Cloete’a, jego pozbawionym skrupułów a urzekającym humorem (zabawny człowiek) i awanturniczym, niespokojnym usposobieniem. Pragnął, żebym ten obraz starannie opracował, a ja zapewniłem go, że to całkowicie leży w granicach moich możliwości. Chciał również, żebym zrozumiał, że firma George’a miała swoje dobre i złe chwile (drugi brat tymczasem żeglował spokojnie tam i z powrotem), że czasami był pod wozem, co go bardzo martwiło, bo ożenił się z młodą kobietą o kosztownych gustach. Ogólnie biorąc, miał z tym sporo kłopotów i wtedy właśnie Cloete spotkał gdzieś w mieście człowieka prowadzącego z pewnym powodzeniem wyrób jakiegoś specyfiku farmaceutycznego (jego dawna branża), ale to, gdyby mieć kapitał, kapitał idący w tysiące funtów, które można wydawać bez ograniczeń na reklamę, dałoby się rozwinąć w ogromne przedsiębiorstwo — opłacające się daleko lepiej niż kopalnia złota. Możliwości, jakie dawał taki interes, na którym się doskonale znał, podnieciły Cloete’a. Zrozumiałem, że wspólnik George’a palił się do tej jedynej w swoim rodzaju okazji.

— Więc chodzi co dzień do pokoju George’a około jedenastej i powtarza swoją śpiewkę, aż George zgrzyta zębami z wściekłości. „Zamknij się. Po co to mówić? Nie ma pieniędzy. Ledwo starczy, żeby prowadzić dalej interesy, a co dopiero pakować tysiące w reklamę. „Nigdy się nie odważy zaproponować bratu, żeby sprzedał statek. Nie może o tym myśleć. Zamartwiłby się na śmierć. To by był koniec świata. A już na pewno nie dla takiego interesu! „…Czy myślisz, że to by było oszustwo?” pyta Cloete, usta mu drgają. …George przyznaje się: Nie — byłby ckliwym osłem, gdyby tak myślał po tylu latach prowadzenia interesów.

Cloete przygląda mu się uważnie — nigdy nie przyszło mu na myśl sprzedać statku. Sądzi, że za ten stary grat nie dostaliby teraz nawet połowy sumy asekuracyjnej. Wtedy George wybuchnął. Co wobec tego znaczy to głupie wyśmiewanie się przez ostatnie trzy tygodnie z posiadania statku? W każdym razie ma tego dosyć.

Gniewa się, że mu z tego powodu ślinka idzie, widzi pan. Cloete nie traci spokoju. „…Ja też nie jestem ckliwym osłem”, mówi bardzo powoli. „To nie chodzi o sprzedanie waszego starego Sagamore. Ten przeklęty grat trzeba porąbać tomahawkiem” (zdaje się, że nazwa Sagamore oznacza indiańskiego wodza, czy coś takiego. Figura na dziobie przedstawiała półnagiego dzikiego człowieka z piórem nad jednym uchem i toporem za pasem). „Porąbać”, mówi.

Co to znaczy?” pyta George. „…Rozbicie — to by można urządzić zupełnie bezpiecznie — ciągnie Cloete — twój brat oddałby wtedy swoją część odszkodowania. Nie potrzeba mówić mu dokładnie na co. On myśli, że ty jesteś najsprytniejszym businessmanem na świecie. Zrobi przy tym majątek.” …George z wściekłości chwyta obu rękami za biurko. „…Ty myślisz, że mój brat jest człowiekiem, który rozbiłby swój statek naumyślnie. Nie śmiałbym nawet pomyśleć o czymś podobnym w jego obecności — to najuczciwszy człowiek na świecie.” „…Nie krzycz tak głośno; mogą cię usłyszeć w drugim pokoju”, powiada Cloete; i mówi, że jego brat to zamarynowany wzór wszelkich cnót, ale trzeba go tylko namówić, żeby został na lądzie na czas jednej podróży — na urlopie — odpocznie — dlaczego nie? „…Mam nawet na oku kogoś nadającego się do takiej roboty” — szepcze.

George prawie się dusi. „…Więc ty myślisz, że ja jestem taki — myślisz, że j a jestem zdolny… Za kogo ty mnie masz?”… O mało nie stracił głowy, a tymczasem Cloete jest ciągle spokojny, tylko mu usta zbielały. „…Uważam cię za człowieka, który w niedługim czasie będzie w diabelnie ciężkiej sytuacji finansowej.” … Podchodzi do drzwi i wyprawia urzędników — było ich tylko dwóch — na przerwę obiadową. Wraca. „…Czego się oburzasz? Czy ja chcę, żebyś okradł wdowę czy sierotę? Ależ człowieku! Lloyd to towarzystwo, nie człowiek, który by umarł z głodu. Ze czterdziestu ich albo i więcej ponosi gwarancję za ten twój głupi statek. Nikt nie będzie z tego powodu głodować ani marznąć. Oni biorą pod uwagę każde ryzyko. Wszystko, mówię ci.” … Tak do niego mówił. Hm! George tak wytrącony z równowagi, że nie może mówić — tylko bełkocze i macha rękami; to tak nagle przyszło, widzi pan. A tamten grzejąc plecy przed kominkiem, mówi dalej. Handel miazgą drzewną — o krok od bankructwa. Handel konserwami owocowymi prawie wykończony. „…Boisz się, powiada, ale prawo jest tylko po to, żeby odstraszać durniów.” …I przedstawia, jak bezpiecznie dałoby się rozbić ten statek. Stawki płacone przez tyle, tyle lat. Nie byłoby nawet cienia podejrzenia. I do licha! Każdy statek musi się kiedyś skończyć…

Ja się nie boję. Jestem oburzony”, mówi George Dunbar.

Cloete wewnątrz kipi ze złości. Raz w życiu trafia się taka szansa — jego szansa! I mówi dobrotliwie: „Twoja żona będzie dużo bardziej oburzona, kiedy poprosisz ją, żeby się wyniosła z tego waszego ładnego domku i wprowadziła do dwóch pokoi od podwórza — może jeszcze z dziećmi…”

George nie miał dzieci. Żonaty od kilku lat, bardzo chciał mieć jedno lub dwoje. To go jeszcze bardziej rozdrażniło. Mówi, że chce, żeby jego dzieci miały uczciwego ojca i tak dalej. Cloete uśmiecha się: „Pośpiesz się, zanim przyjdą na świat, a będą miały bogatego ojca i nikt na tym nie ucierpi. Na tym polega całe piękno tej sprawy.”

George prawie płacze. Przypuszczam, że czasem płakał. To ciągnęło się tygodniami. Nie mógł zerwać z Cloetem. Nie mógł spłacić jego paruset funtów; a poza tym przyzwyczaił się do jego obecności. Słaby człowiek, ten George. Przy tym Cloete wspaniałomyślny. „…Nie myśl o mojej sumce, mówi. Przepadnie, oczywiście, kiedy będziemy musieli zwinąć interes. Ale mniejsza o to”, mówi. … A poza tym była jeszcze młoda żona George’a. Kiedy Cloete jest zaproszony do nich na obiad, ubiera się we frak, to się kobietce podobało. … Pan Cloete, wspólnik mojego męża; taki inteligentny człowiek, taki światowiec, taki zabawny!… Kiedy jest u nich na obiedzie i są sami — ona: „Och proszę pana, tak bym chciała, żeby George coś zrobił, aby polepszyć nasze widoki na przyszłość. Nasza pozycja jest naprawdę taka skromna. …A Cloete się uśmiecha, ale nie dziwi się, bo sam nabił jej pustą głowę tymi wszystkimi pomysłami. „…Pani mężowi brak przedsiębiorczości, śmiałości. Pani sama może go najlepiej zachęcić…” To był bezmyślny, rozrzutny głuptas. Kazała George’owi wynająć dom w Norwood. Dorównać stopą życiową wielu ludziom bogatszym od nich. Widziałem ją raz; jedwabna suknia, ładne buciki, pióra i perfumy, różowa twarz. Więcej mi to wyglądało na promenadę w Alhambrze niż na porządny dom. Ale niektóre kobiety mają diabelną władzę nad mężczyzną.

— Tak, niektóre mają — zgodziłem się — nawet jeśli to jest mąż.

— Moja żona — zwrócił się do mnie niespodziewanie uroczystym, dziwnie głuchym głosem — mogła mnie owinąć sobie dookoła małego palca. Odkryłem to dopiero, kiedy jej już nie było. Tak, ale ona była rozsądną kobietą, a ta nadawała się do włóczenia się po ulicach, tylko tyle mogę o niej powiedzieć. …Musi ją pan wymyślić z głowy. Zna pan takie kobiety.

— Niech pan to mnie zostawi — powiedziałem.

— Hm! — chrząknął z powątpiewaniem, a potem wrócił do swojego pogardliwego tonu. — Mniej więcej w miesiąc potem Sagamore wraca do Anglii. Wszystko bardzo wesoło z początku. „…Jak się masz, George! Jak się masz, Harry!…” Ale wkrótce kapitan Harry widzi, że jego zdolny brat nie wygląda bardzo dobrze. A George zaczyna wyglądać coraz gorzej. Nie może zapomnieć pomysłu Cloete’a. Utkwił mu w głowie. …Nic się nie stało — czuje się dobrze. …Kapitan Harry w dalszym ciągu się niepokoi. „Interesy dobrze idą, co?” „Zupełnie dobrze. Mnóstwo interesów. Dobre interesy.” …Kapitan Harry oczywiście z łatwością uwierzył w to. Zaczyna po swojemu wesoło żartować z brata, że tarza się w złocie. George poci się i koszula przykleja mu się do grzbietu, bierze go prawdziwa złość na kapitana. „…Co za dureń, myśli sobie. Tarzam się w złocie, rzeczywiście!” I wtedy nagle przychodzi mu myśl: Dlaczego by nie? …Bo pomysł Cloete’a utkwił mu w głowie.

Ale następnego dnia jego opór słabnie i George mówi do Cloete’a: „…Może najlepiej byłoby sprzedać. Czy nie mógłbyś porozmawiać z moim bratem?” A Cloete tłumaczy mu znów od początku, po raz dwudziesty, dlaczego ze sprzedaży w żadnym wypadku nic nie przyjdzie. Nie! Sagamore musi być porąbany tomahawkiem — jak się wyrażał, może żeby oszczędzić uczucia George’a. Ale za każdym razem George’a dreszcz przechodzi na te słowa. „…Mam pod ręką odpowiedniego człowieka do tej roboty, który to zrobi za pięćset funtów i będzie bardzo zadowolony z takiej okazji”, mówi Cloete. … George nie chce słuchać takiego gadania — ale jednocześnie myśli: Bujda! Nie ma takiego człowieka na świecie. Ale gdyby się taki człowiek znalazł, to byłoby — może — dosyć bezpiecznie.

A Cloete wciąż żartuje na ten temat. O czym by nie mówił, zawsze się wydawało, że w tym się kryje jakiś doskonały kawał. „…Teraz, George, mówi, wiem, że jesteś moralnym obywatelem. Moralność to głównie tchórzostwo, a myślę, że ty jesteś najtchórzliwszym człowiekiem, jakiego spotkałem w moich podróżach. Przecież boisz się mówić o tym ze swoim bratem. Boisz się otworzyć usta, kiedy są widoki na majątek dla nas wszystkich.” … George wybucha: nie, nie boi się; pomówi; wali pięścią w biurko. A Cloete klepie go po plecach. „…Wkrótce będziemy bogaci”, mówi.

Ale kiedy George pierwszy raz próbuje o tym mówić z kapitanem, dusza ucieka mu w pięty. Kapitan Harry śmieje się tylko z jego pomysłu zostania na lądzie. Nie potrzebuje żadnego urlopu. Ale Jane zamierza pozostać w Anglii na czas tej podróży. Pojeździ trochę i odwiedzi rodzinę. Jane to była żona kapitana; miła pani z okrągłą twarzą. George daje za wygraną tym razem; ale Cloete nie pozostawia go w spokoju. Więc znów próbuje; a kapitan marszczy brwi. Marszczy brwi, bo jest zaniepokojony. Nie rozumie, o co chodzi. Nie wyobraża sobie, żeby mógł żyć z daleka od swojego Sagamore…

— Ach! — zawołałem — Teraz rozumiem.

— Nic pan nie rozumie — warknął miażdżąc mnie swym ciemnym, pogardliwym spojrzeniem.

— Przepraszam — szepnąłem.

— Hm! No, dobrze. Kapitan Harry robi srogą minę, a George kurczy się w środku. …Przejrzał mnie, myśli. …To było naturalnie niemożliwe; ale George już wtedy bał się własnego cienia. Wykręca się też przed Cloetem. Daje swojemu wspólnikowi do zrozumienia, że jego brat jest na pół zdecydowany pobyć trochę na lądzie, i tak dalej, Cloete czeka gryząc palce; taki niespokojny. Cloete naprawdę znalazł człowieka do tej roboty. Może pan nie wierzyć, ale znalazł— go w tym samym pensjonacie, w którym mieszkał — gdzieś w okolicy Tottenham Court Road. Zauważył na dole człowieka — lokatora i nie—lokatora — trzymającego się przeważnie ciemnej części korytarza; coś w rodzaju «gospodarza», mętny typ. Czarne oczy. Blada twarz. Gospodyni — mówiła o sobie, że jest wdową — ciągle opowiadała o panu Staffordzie; pan Stafford to, pan Stafford tamto. …W każdym razie Cloete pewnego wieczora zabiera go z sobą do baru. Cloete przeważnie spędzał wieczory w barach. Ale ten Cloete to nie był pijak; dla towarzystwa; lubił rozmawiać tam z różnymi ludźmi; po prostu takie przyzwyczajenie; amerykańska moda.

Więc Cloete zabiera z sobą do baru tego człowieka parę razy. Chociaż nie był bardzo dobrym kompanem. Mało mówi. Siedzi cicho i pije, co mu dają, oczy zawsze na pół przymknięte, odzywa się nieśmiało. „…Miałem nieszczęścia”, mówi. W rzeczywistości wyrzucili go z jakiegoś dużego towarzystwa okrętowego za złe sprawowanie; nic, co by miało wpływ na jego patent, rozumie pan; i na dno bez oporu. Dobrze mu z tym było, przypuszczam Wszystko lepsze od pracy. Był na utrzymaniu wdowy —i właścicielki pensjonatu.

— To nie do wiary — odważyłem się przerwać. — Człowiek z patentem kapitana, mówi pan?

— Tak; znałem takich, co byli konduktorami omnibusów — warknął pogardliwie. — Tak, trzyma się taki za uchwyt na tylnej platformie i Wrzeszczy: „Dwa pensy za cały kurs”. Przez pijaństwo. Ale ten Stafford był innego rodzaju. Piekło jest pełne takich Staffordów; Cloete żartował sobie z niego, a wtedy w jego półprzymkniętych oczach pojawiał się zły błysk. Ale Cloete był zwykle dobry dla niego. Cloete byłby dobry dla parszywego psa. W każdym razie stawiał mu wódkę i od czasu do czasu dawał mu pół korony — bo wdowa skąpiła panu Staffordowi pieniędzy na drobne wydatki. Prawie co dzień były między nimi awantury w suterenie…

Fakt, że ten człowiek był marynarzem, podsunął Cloete’owi pomysł pozbycia się Sagamore. Obserwuje go przez jakiś czas, dochodzi do wniosku, że ma w sobie diabła, który się da skusić, i pewnego wieczora mówi mu… „Myślę, że nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby wypłynąć znów na morze na jakiś czas?” …Tamten nie podnosi nawet oczu; mówi, że to nie warto za tę marną pensję, jaką się dostaje. „…No, ale co pan powie na pensję kapitana przez jakiś czas i paręset funtów dodatkowo, jeśliby pan był zmuszony powrócić bez statku? Wypadki się zdarzają”, mówi Cloete. „…Och! z pewnością”, mówi ten Stafford; i dalej popija, jakby go ta sprawa wcale nie interesowała.

Cloete trochę nalega, ale tamten, bezczelny i obojętny, zauważył: „Widzi pan, taka rzecz nic nie daje na przyszłość, prawda?” „…Och! nie, mówi Cloete. Z pewnością nie. To wcale nie ma nic dawać na przyszłość — jeśli chodzi o pana. To jest taka transakcja «raz na zawsze». No, na ile pan szacuje swoją przyszłość?”, pyta Cloete. …Tamten jeszcze bardziej obojętny niż kiedykolwiek — prawie śpi. Przypuszczam, że drań był naprawdę za leniwy, żeby się zainteresować. Drobne oszustwa w kartach, naciąganie kobiet pochlebstwem lub groźbą, żeby go utrzymywały — to było bardziej w jego stylu. Cloete strasznie klnie na niego szeptem. To wszystko dzieje się w barze «Pod Podkową», na Tottenham Court Road. Wreszcie przy drugiej szklance gorącej szkockiej whisky za sześć pensów zgodzili się na pięćset funtów jako cenę za porąbanie tomahawkiem Sagamore. I Cloete czeka, co George może zrobić.

Mija parę tygodni. Tamten włóczy się po domu, jakby nic nie zaszło, a Cloete zaczyna wątpić, czy rzeczywiście zamierza wziąć się do tej roboty. Ale pewnego dnia zatrzymuje Cloete’a przy drzwiach i pyta ze spuszczonymi oczyma: „Co z tą pracą, którą mi pan chciał dać?” …Widzi pan, wypłatał tej kobiecie jakiegoś jeszcze brudniejszego figla niż zwykle i spodziewał się później strasznych awantur; a z pewnością wypędzenia. Cloete bardzo zadowolony. George tak kręcił, że naprawdę uważał sprawę za załatwioną. I mówi: „Tak. Czas, żebym pana przedstawił memu przyjacielowi. Niech pan bierze kapelusz i pójdziemy…” Wchodzą obaj do biura, a George siedzący przy swoim biurku poderwał się w nagłym przerażeniu — i patrzy. Widzi dosyć wysokiego człowieka o twarzy nikczemnej i przystojnej, o ciężkich powiekach i na wpół przymkniętych oczach, w krótkim jasnym płaszczu, wytartym meloniku, bardzo ostrożnego w ruchach. I myśli sobie: Więc tak wygląda taki człowiek! Nie, to jest niemożliwe. …Cloete przedstawia ich sobie, a Stafford odwraca się, żeby spojrzeć na krzesło, na którym ma usiąść. „…Bardzo odpowiedni człowiek”, ciągnie Cloete… Tamten nic nie mówi, siedzi zupełnie cicho. A George nie może mówić, w gardle mu zaschło. Potem z wysiłkiem: „Hm! Hm! Ach, tak — niestety — przykro mi rozczarować — mój brat — postanowił inaczej — jedzie sam.”

Tamten wstaje, nie podnosząc oczu jak skromna panienka, i wychodzi spokojnie z biura, bez słowa. Cloete łapie się za brodę i gryzie wszystkie palce naraz. George’owi serce przestaje bić i mówi do Cloete’a. „…To nie może być. Przecież to niemożliwe. Jakby tylko statek zatonął, Harry by się domyślił. Ty wiesz, że on gotów pójść do biura asekuracyjnego ze swymi podejrzeniami. Serce by mu przeze mnie pękło. Jak mógłbym mu to zrobić? Jest nas tylko dwóch na świecie…”

Cloete wyrzuca z siebie ohydne przekleństwo, zrywa się, ucieka do swojego pokoju i George słyszy, jak się tam rozbija. Po jakimś czasie George podchodzi do drzwi i mówi drżącym głosem: „Żądasz ode mnie niemożliwości.” … Cloete gotów jest wyskoczyć na niego jak tygrys i rozszarpać go, ale uchyla drzwi i mówi cicho: „Jeśli mowa o sercach, to pozwól sobie powiedzieć, że twoje jest nie większe niż serce myszy.” …Ale George’owi jest już wszystko jedno — ciężar spadł mu z serca, w każdym razie i właśnie wtedy wchodzi kapitan Harry. „…Jak się masz, George. Spóźniłem się trochę. Może byśmy poszli na kotlety do baru Cheshire?” „…Masz rację, stary…” I obaj wychodzą razem na lunch. Cloete nic nie je tego dnia.

George odżył na jakiś czas; ale nagle ten Stafford zaczyna wałęsać się po ulicy w pobliżu biura. Kiedy George widzi go pierwszy raz, myśli, że się pomylił. Ale nie; kiedy wychodzi następnym razem, znów ten sam człowiek czai się po drugiej stronie ulicy. George’a to niepokoi; musi jednak wychodzić dla załatwienia interesów i kiedy Stafford przechodzi przez ulicę, wymija go. Wyminął go raz, drugi, trzeci; ale w końcu tamten nagabuje go w samej bramie domu. „…Czego pan chce?” pyta, próbując wyglądać groźnie.

Zdaje się, że musiało dojść do awantur w suterenie tego pensjonatu i wdowa (będąc nieprzytomnie zazdrosna), wsiadła na niego do tego stopnia, że zaczęła mówić o policji. A tego pan Stafford nie mógł znieść; więc umknął jak przestraszony jeleń, no i można powiedzieć, że został wyrzucony na bruk. Cloete wyglądał tak wściekle, kiedy przechodził tam i z powrotem, że nie miał odwagi go zaczepić, ale George wydawał mu się łagodniejszy. Ucieszyłby się z pół funta, z czegokolwiek. „…Miałem nieszczęścia”, mówi cicho, w swój skromny sposób, co George’a przeraża więcej, niż by go przeraziła awantura. „…Niech pan weźmie pod uwagę, jak ciężki był mój zawód”, mówi…

Zamiast powiedzieć mu, żeby poszedł do diabła, George traci głowę. Woła: „…Nie znam pana. Czego pan chce?” i ucieka na górę do Cloete’a. „…Patrz, co z tego wynikło, mówi zdyszany; jesteśmy teraz na łasce tego wstrętnego człowieka…” Cloete próbuje wytłumaczyć mu, że Stafford nie może nic zrobić; ale George uważa, że jakiś skandal w każdym razie może wyniknąć. Mówi, że nie może żyć prześladowany taką okropnością. Cloete śmiałby się z tego, gdyby nie był zbyt znużony tym wszystkim. Potem przychodzi mu pewna myśl do głowy i zmienia ton. …No, może być! Przede wszystkim zejdą na dół i odprawią go. „…Wraca… Poszedł sobie. Ale może masz rację. Ten człowiek jest w ciężkim położeniu, a to doprowadza ludzi do czynów desperackich. Najlepiej byłoby wyprawić go z kraju na jakiś czas. Widzisz, ten biedak rzeczywiście potrzebuje pracy. Nie będę żądał wiele od ciebie tym razem: tylko żebyś trzymał język za zębami, a ja spróbuję namówić twego brata, żeby go przyjął jako pierwszego oficera.” Na to George położył głowę i ramiona na biurku, aż Cloete’owi robi się go żal. Ale w ogóle Cloete jest w lepszym nastroju bo podniósł na duchu tego Stafforda. Tego samego dnia po; południu kupuje mu granatowe ubranie i mówi mu, że będzie musiał teraz wziąć się do roboty i pracować na życie. Zaciągnąć się jako oficer na Sagamore. Drań nie bardzo miał na to ochotę, ale nie mając co jeść ani gdzie spać i przestraszony tym, co mówiła wdowa o jakimś prześladowaniu, nie miał, prawdę mówiąc, innego wyboru. Cloete zajmuje się nim parę dni. „…Nasza umowa stoi, mówi. Statek płynie do Port Elizabeth; wcale nie bezpieczne kotwowisko. Gdyby przypadkiem kotwica puściła podczas północno–wschodniego wiatru i statek rozbił się na brzegu, jak to się wielu statkom zdarza, no, to ma pan pięćset funtów w kieszeni — i szybki powrót do domu zapewniony. Potrafi pan to zrobić, prawda?”

Nasz pan Stafford słucha tego wszystkiego ze spuszczonymi oczyma. „…Jestem doświadczonym marynarzem, mówi ze swoją chytrą, skromną miną. Pierwszy oficer statku ma niewątpliwie wiele okazji do zmajstrowania czegoś przy łańcuchach i kotwicach…” Na to Cloete wali go w plecy: „Nadajesz się, mój szlachetny marynarzu. Idź i zwyciężaj…”

George ani się obejrzał, kiedy mu brat mówi, że miał okazję wyświadczyć przysługę jego wspólnikowi. Bardzo jest z tego zadowolony. Strasznie lubi tego wspólnika. Przyjął jego znajomego jako oficera. Zdaje się, że miał jakieś kłopoty, rok był na lądzie pielęgnując umierającą żonę. Nie wiedzie mu się… George gorąco oświadcza, że nic nie wie o tym człowieku. Raz go widział. Wygląd ma nie bardzo pociągający… A kapitan Harry mówi poczciwie jak to on zwykle: „Tak, ale trzeba biedakowi pomóc…”

Więc pan Stafford zgłosił się w doku. I zdaje się, że udało mu się coś zmajstrować przy jednym z łańcuchów — z myślą o Port Elizabeth. Robotnicy pracujący przy olinowaniu wyciągnęli wszystkie łańcuchy na pokład, żeby oczyścić komorę łańcuchową. Nowy oficer obserwuje ich, jak schodzą na ląd — pora obiadowa — i wysyła dozorcę ze statku po butelkę piwa. Wtedy zabiera się do uszkodzenia szakla czterdziestopięciosążniowego łańcucha kotwicznego. Uderza parę razy młotkiem, tylko żeby go obluzować; naturalnie ten łańcuch już nie był pewny. Robotnicy wracają — wie pan, jacy oni są: byle dzień zeszedł, a Pan Bóg zesłał niedzielę. Łańcuch idzie do komory, a majster nie spojrzał nawet na szakle. Co go to obchodzi? On nie płynie na statku. I w dwa dni później statek wychodzi w morze…

W tym miejscu byłem na tyle nieostrożny, że szepnąłem ponownie — Rozumiem — co go znów rozgniewało i ściągnęło na mnie nieuprzejme słowa — Nic pan nie rozumie — jak poprzednim razem. W tej przerwie jednak przypomniał sobie o szklance piwa, stojącej koło jego łokcia. Wypił połowę, wytarł wąsy i zauważył ponuro:

— Niech pan nie myśli, że w tym będzie mowa o życiu na morzu, bo nie będzie. Jeśli pan chce dodać trochę o tym z głowy, to właśnie teraz. Przypuszczam, że pan wie, co to jest dziesięć dni złej pogody w kanale La Manche? Ja nie wiem. W każdym razie mija całe dziesięć dni. Pewnego poniedziałku Cloete przychodzi do biura trochę spóźniony — słyszy kobiecy głos w pokoju George’a i zagląda tam. Na biurku, na podłodze gazety, żona kapitana Harry’ego siedzi z czerwonymi oczyma, a na krześle obok niej torba podróżna. „…Popatrz”, mówi George bardzo podniecony, pokazując mu gazetę. Cloete’owi serce zabiło mocniej. Ha! Rozbicie statku w zatoce Westport. Sagamore został wyrzucony na rafy wczesnym rankiem w niedzielę, więc dziennikarze mieli czas zrobić z tego sensację. Całe szpalty o tym. Łódź ratunkowa chodziła dwukrotnie. Kapitan i załoga pozostają na statku. Wezwano na pomoc holowniki. Jeśli pogoda się poprawi, jest nadzieja uratowania tego ogólnie znanego doskonałego statku. …Wie pan, jak oni zwykle piszą… Pani kapitanowa w drodze na stację na Cannon Street. Ma jeszcze godzinę do pociągu.

Cloete bierze George’a na bok i szepcze: „Nadzieja uratowania! Do diabła! Nie można do tego dopuścić; słyszysz?” Ale George patrzy na niego oszołomiony, a pani kapitanowa w dalszym ciągu szlocha cicho: „…Powinnam była jechać z nim. Ale jadę do niego.” „…Jedziemy wszyscy razem”, woła nagle Cloete. Wybiega, ze sklepu naprzeciwko posyła kapitanowej filiżankę gorącego bulionu, kupuje koc dla niej, myśli o wszystkim; a w pociągu otula ją pledem i rozmawia przez całą drogę z ożywieniem niby dla podtrzymania jej na duchu; ale naprawdę to dlatego, że nie mógł usiedzieć spokojnie z wielkiej radości. Oto stało się nagle to, czego pragnął, i nie trzeba płacić. Stało się. Naprawdę stało się. W głowie mu się kręci od czasu do czasu, kiedy o tym myśli. Co za ogromne szczęście! Strach go prawie ogarnia na myśl o nim. Chciałby krzyczeć i śpiewać. Tymczasem George Dunbar siedzi w rogu i wygląda tak strasznie nieszczęśliwy, że w końcu biedna kapitanowa próbuje go pocieszyć, przez co jednocześnie sama się pociesza, rozmawiając o tym, jaki jej Harry jest roztropny; nie będzie ryzykował niepotrzebnie życia swojej załogi ani własnego — i tak dalej.

Na stacji w Westport od razu usłyszeli, że łódź ratunkowa jeszcze raz została wysłana do statku i przywiozła drugiego oficera, który był ranny, i paru marynarzy. Kapitan i reszta załogi, razem około piętnastu ludzi, są jeszcze na statku. Lada chwila oczekują holowników.

Odwożą kapitanowa do zajazdu, mieszczącego się prawie naprzeciwko skał; ona biegnie prosto na górę wyjrzeć przez okno i wydaje głośny okrzyk na widok wraku. Nie spocznie, dopóki nie dostanie się tam, do swojego Harry’ego. Cloete uspokaja ją, jak może. „…Dobrze, niech się pani postara coś zjeść i pojedziemy dowiedzieć się czegoś.”

Wywołuje George’a z pokoju: „Słuchaj, ona nie może jechać na statek, ale ja pojadę. Dopilnuję, żeby on nie został na statku za długo. Chodźmy poszukać sternika łodzi ratunkowej.” … George idzie za nim, od czasu do czasu wstrząsa nim dreszcz. Fale zalewają stare molo, wiatr niewielki, nad zatoką dzikie, ponure niebo. Na całym horyzoncie tylko jeden holownik, daleko, trzymający kurs w morze, fale go rzucają, pojawia się i niknie z oczu co minuta, regularnie, jak w zegarku.

Znajdują sternika, który im mówi: Tak! Znów wyrusza. Nie, tym na statku nie grozi niebezpieczeństwo — jeszcze nie. Ale jest bardzo mała nadzieja uratowania statku. Jednak jeśli wiatr nie podniesie się znów i fala opadnie, będzie można próbować coś zrobić. Po krótkiej rozmowie zgadza się zabrać Cloete’a na statek; pod pozorem, że ma dla kapitana pilne zlecenie od właścicieli statku.

Ile razy Cloete spojrzy na niebo, otucha w niego wstępuje, tak groźnie wygląda. George Dunbar chodzi za nim, blady i milczący. Cloete prowadzi go do baru, żeby się czegoś napił, i po jakimś czasie nastrój zaczyna mu się poprawiać. „…No, to już lepiej, mówi Cloete, niech mnie licho weźmie, jeśli nie czułem się, jakbym chodził z nieboszczykiem. Człowieku, powinieneś czapkę podrzucać do góry. Ja jestem w takim nastroju, że mógłbym krzyczeć z radości na środku ulicy. Twojemu bratu nic nie grozi, statek jest stracony, a my jesteśmy bogaci.”

Czy jesteś pewny, że statek jest stracony? pyta George. To byłby straszny cios, gdyby po tych mękach duchowych, które przeżyłem od chwili, kiedy mi pierwszy raz o tym powiedziałeś, mieli go uratować — i — i — te wszystkie pokusy miałyby się zacząć na nowo. Bo my nie przyczyniliśmy się do tego, prawda?”

Naturalnie, że nie, mówi Cloete. Czy twój brat nie dowodził sam? To jest opatrznościowe.” „…Och!” krzyczy George zgorszony. „…No, to mów, że to diabeł sprawił, powiada wesoło Cloete. Mnie tam wszystko jedno! Ty się do tego przyczyniłeś tyle, co nienarodzone dziecko, ty głuptasie jeden…” Cloete w tej chwili niemal kochał George’a Dunbar. Tak, tak było. Nie chcę przez to powiedzieć, że go szanował. Po prostu lubił swojego wspólnika.

Wracają do hotelu prawie podskakując z radości i zastają żonę kapitana w otwartym oknie, wpatrzoną w statek, jakby chciała przefrunąć zatokę. „…No, proszę pani, woła Cloete, pani nie może pojechać do nich, ale ja jadę. Ma pani jakieś polecenia? Niech się pani nie wstydzi. Powtórzę wiernie każde słowo. A jeśliby pani chciała dać mi dla niego całusa, niech mnie licho porwie, jeśli go też nie oddam.”

Rozśmiesza kapitanową swoją gadaniną. „…Och, kochany panie, pan jest taki spokojny, rozważny. Niech pan wpłynie na niego, żeby się zachowywał rozsądnie. On jest trochę uparty, wie pan, i tak przywiązany do tego statku. Niech pan mu powie, że ja tu jestem — patrzę na niego.” „…Może pani na mnie liczyć. Tylko niech pani będzie grzeczna i zamknie to okno. Bo inaczej na pewno się pani zaziębi i kapitan nie będzie zadowolony, jeśli wróci z rozbitego statku i zastanie panią tak kaszlącą i kichającą, że nie będzie mu pani mogła powiedzieć, jak się pani cieszy. A teraz niech mi pani znajdzie kawałek tasiemki, żebym mógł mocno przywiązać okulary do uszu, i już jadę…”

Jak Cloete dostaje się na statek — nie wiem. Przemoczony, zdenerwowany, podniecony i bez tchu dostaje się jakoś. Statek leży na boku. Zbryzgany pianą, ale nie bardzo się rusza; tyle tylko, żeby trochę podrażnić nerwy. Znajduje ich wszystkich stłoczonych na przednim kasztelu w lśniących żółtkach*, z twarzami ciężko chorych ludzi. Kapitan Harry nie wierzy własnym oczom. „Co! Pan Cloete! Na miłość boską, co pan tu robi?” „…Pańska żona jest tam na lądzie, patrzy”, dyszy Cloete; i po chwili rozmowy kapitan Harry dochodzi do wniosku, że taki przyjazd dowodzi niebywałej odwagi i dobroci ze strony wspólnika brata. Człowiek cieszy się, że ma z kim pogadać. „…Żle jest z nami, panie Cloete”, mówi. A Cloete cieszy się z tego. Kapitan Harry uważa, że zrobił wszystko, co było można, ale łańcuch się zerwał, kiedy próbował zakotwiczyć statek. To bardzo ciężko stracić statek. No, będzie musiał to znieść. Wzdycha głęboko od czasu do czasu. Cloete żałuje prawie, że się przeprawił, bo od przebywania na tym wraku cały czas dusi go w piersiach. Dla ochrony przed wiatrem przycupnęli pod lewoburtową szalupą, w pewnym oddaleniu od załogi. Łódź ratunkowa odpłynęła po wysadzeniu Cloete’a, ale z następnym przypływem miała wrócić po załogę, jeśliby nie można było próbować spuścić statku na wodę. Zmierzch zapadał; zimowy dzień; czarne niebo; wiatr się podnosi. Kapitan Harry jest bardzo melancholijny. Niech się dzieje wola Boża. Jeśli statek musi zostać na skałach — no, to musi. Człowiek powinien odważnie znosić to, co Bóg na niego zsyła. … Nagle głos mu się łamie i kapitan ściska ramię Cloete’a: „Wydaje mi się, że nie będę mógł opuścić tego statku”, szepcze. Cloete ogląda się na marynarzy, stłoczonych jak stado owiec i myśli sobie: Ci nie zostaną… Nagle statek podnosi się nieco i ciężko osiada. Rozpoczyna się przypływ. Wszyscy zaczynają wypatrywać łodzi ratunkowej. Kilku marynarzy rozpoznało ją w oddali, a także dwa holowniki. Ale burza znów się wzmogła i wszyscy wiedzą, że żaden holownik nie odważy się zbliżyć do statku.

To koniec”, mówi kapitan Harry bardzo cicho… Cloete myśli, że nigdy w życiu nie było mu tak zimno. ,,..—.I mam takie uczucie, jakbym teraz już nie chciał dalej żyć”, mamrocze kapitan Harry… „Żona pana jest na brzegu, patrzy na pana”, mówi Cloete. „…Tak. Tak. To musi być straszne dla niej patrzeć na nasz biedny, stary statek, leżący na boku, wykończony. Przecież to nasz dom.”

Cloete myśli, że jeśli Sagamore jest skończony, to już go nic nie obchodzi i tylko pragnie być poza nim. Najlżejszy ruch statku zapiera mu oddech, jak cios w piersi. A niebezpieczeństwo go podnieca. Kapitan odciąga go na bok. „…Łódź ratunkowa nie może podpłynąć do nas wcześniej niż za godzinę. Słuchaj pan, panie Cloete, skoro pan tu jest i jest pan taki odważny — niech pan zrobi coś dla mnie…” Mówi mu potem, że na dole, w jego kabinie na rufie w pewnej szufladzie jest paczka ważnych papierów i około sześćdziesiąt złotych funtów w płóciennym woreczku. Prosi Cloete’a, żeby poszedł i wydostał te rzeczy. Nie był na dole od chwili rozbicia statku i wydaje mu się, że gdyby oderwał od niego oczy, statek rozleciałby się w kawałki. A poza tym ludzie — teraz już wystraszone stado — gdyby zostawił ich samych, ogarnięci paniką po jakimś mocniejszym uderzeniu spróbowaliby spuścić na wodę którąś z szalup, a wtedy część musi się utopić. „…Gdzieś na półkach w mojej kabinie są ze dwa czy trzy pudełka zapałek, jeśli panu potrzebne światło, mówi kapitan Harry. Tylko niech pan wytrze ręce, zanim pan zacznie ich szukać…”

Cloete’owi wcale się to nie podoba, ale nie chce pokazać po sobie, że się boi — więc idzie. Masa wody na śródokręciu, więc brnie, chlapiąc; w dodatku ściemniło się. Nagle koło fok–masztu ktoś łapie go za ramię. Stafford. Wcale o Staffordzie nie myślał. Kapitan Harry mówił coś, że nie bardzo był zadowolony ze swego oficera, ale to niewiele. Cloete nie poznaje go z początku w tym żółtku. Widzi bladą twarz i wielkie oczy wpatrujące się w niego. „…Czy pan jest zadowolony, panie Cloete…?”

Cloete’owi chce się śmiać z jego płaczliwego głosu i usuwa go z drogi. Ale tamten wdrapuje się na rufę i idzie za nim do kabiny tego rozbitego okrętu. I stoją tam we dwóch, ledwo się widzą. „…Czy pan chce, abym uwierzył, że pan się do tego w jakiś sposób przyczynił?…” pyta Cloete.

Obaj drżą odchodząc prawie od zmysłów z podniecenia, że znajdują się na tym statku. Statek uderza o skały i przechyla się na bok, a oni obaj chwieją się na nogach, robi im się niedobrze. Cloete znowu wybucha śmiechem z tej nędznej istoty, udającej, że przyczyniła się do czegoś tak straszliwego. „…To pan myśli, że może mnie pan teraz tak traktować?” wrzeszczy nagle Stafford…

Fala uderza w rufę, cały statek drży i stęka, ryk fal dokoła nich i ponad głową ogłusza Cloete’a, który słyszy, że tamten wrzeszczy jak wariat. „…Acha, nie wierzysz mi! Idź i obejrzyj lewoburtowy łańcuch. Zerwany? Co? Idź i zobacz, czy zerwany. Poszukaj uszkodzonego ogniwa. Nie znajdziesz. Żadne ogniwo nie jest uszkodzone. To znaczy tysiąc funtów dla mnie. Ani pensa mniej. Tysiąc na drugi dzień po wylądowaniu — natychmiast. Nie będę czekał, aż statek się rozleci, panie Cloete. Pójdę do towarzystwa asekuracyjnego, choćbym miał boso iść do Londynu. Lewoburtowy łańcuch! Powiem im — obejrzyjcie lewoburtowy łańcuch. Spreparowałem go — dla właścicieli — podmówiony przez jednego podłego łotra nazwiskiem Cloete.”

Cloete niezupełnie rozumie, co to znaczy. Wie tylko, że ten człowiek zamierza im szkodzić. Przewiduje kłopoty. „…Myślisz, że mnie nastraszysz, ty nędzny, podły tchórzu?” pyta… A Stafford patrzy mu w twarz i mówi bezczelnie — obaj trzymają się stołu: „Nie, do diabła, ty jesteś tylko marnym przybłędą, ale mogę nastraszyć tamtego, tego faceta w czarnym surducie…”

To znaczy George’a Dunbar. Na myśl o tym Cloete’owi kręci się w głowie. Nie wyobraża sobie, żeby Stafford mógł naprawdę zaszkodzić, ale wie, jaki jest George; zdradzi całą sprawę; zepsuje cały ten interes, na którym mu tak zależy. Nic nie mówi; słyszy, jak tamten ze strachu, wysiłku i podniecenia sapie jak pies — a potem warczy… „Tysiąc funtów na stół w dwadzieścia cztery godziny po wylądowaniu; pojutrze. To moje ostatnie słowo, panie Cloete.” „…Tysiąc funtów pojutrze, powtarza Cloete. Dobrze. A teraz masz to, ty podły łajdaku…” I zdzielił go z całej siły z samej furii. Stafford zatacza się wzdłuż grodzi. Widząc to Cloete zbliża się i zadaje mu drugi cios gdzieś w okolicę szczęki. Tamten chwiejąc się cofa się przez otwarte drzwi prosto do kabiny kapitana. Cloete postępuje za nim, słyszy, jak Stafford pada ciężko i toczy się na stronę zawietrzną, potem zatrzaskuje drzwi i przekręca klucz. „…Masz! mówi do siebie, teraz nie zrobisz nam kłopotu.”

— Do pioruna! — szepnąłem.

Stary człowiek porzucił swą imponującą nieruchomość i zwracając głowę z zawadiacko włożonym kapeluszem spojrzał na mnie swoimi czarnymi oczyma, starymi i matowymi.

— Zostawił go tam — powiedział z naciskiem, powracając do kontemplowania ściany. — Cloete nie zamierzał pozwolić nikomu, a co dopiero takiemu stworzeniu jak Stafford, stanąć na przeszkodzie jego wielkiemu pomysłowi wzbogacenia George’a i siebie, a również kapitana Harry’ego, jeśli o to chodzi. Nie myślał o konsekwencjach. Tym ludziom od specyfików jest wszystko jedno, co mówią albo robią. Wydaje im się, że świat musi połknąć każde kłamstwo, które będą mieli ochotę opowiedzieć. …Przez chwilę stoi i słucha. Strach go bierze, gdy słyszy dobijanie się do drzwi w kabinie kapitana. Wydaje mu się też, że słyszy swoje nazwisko poprzez straszny łoskot, Medy stary Sagamore podnosi się i opada na fali. Hałas i straszny wstrząs zmusiły go do szybkiego wyjścia z kabiny. Na rufie uspokoił się. Ale strach go trochę oblatuje na widok czarnej, dzikiej nocy. Może sam niedługo utonie. Zagląda do mesy. Poprzez ryk wiatru i łoskot uderzających fal słyszy, jak Stafford wali w drzwi i klnie. Słucha chwilę i mówi do siebie: „Nie. Nie można mu teraz ufać…”

Kiedy wraca na przedni kasztel — odpowiada kapitanowi, który pyta, czy przyniósł te rzeczy, że bardzo mu przykro, ale nie. Drzwi są zepsute. Nie mógł ich otworzyć. „I prawdę rzekłszy, mówi, nie miałem ochoty dłużej zostać w tej kabinie. Taki tam hałas, jakby statek rozpadał się na kawałki…” Kapitan Harry myśli: Zdenerwowany; drzwi nie mogą być zepsute. Ale mówi: „Dziękuję, nic nie szkodzi, nic nie szkodzi.” Wszyscy marynarze oczekują teraz łodzi ratunkowej. Każdy myśli o sobie. Cloete zastanawia się, czy zauważą, że go nie ma? Rzecz w tym, że pan Stafford tak się marnie spisywał na morzu, że od chwili rozbicia statku nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikogo nie obchodziło, gdzie był i co robił. W dodatku ciemno choć oko wykol — nie ma mowy o liczeniu ludzi. Widać światło zbliżającego się holownika ciągnącego za sobą łódź ratunkową i kapitan Harry pyta: „Czy jesteśmy wszyscy?” …Ktoś odpowiada: „Wszyscy, panie kapitanie.” „…W takim razie przygotować się do opuszczenia statku, mówi kapitan Harry; a dwóch ludzi niech najpierw pomoże zejść temu panu.” „…Tak, tak, panie kapitanie.” …Cloete chciał prosić kapitana, żeby mu pozwolił zostać do końca, ale łódź ratunkowa zahacza bosak o fok–maszt, dwóch ludzi łapie go, czekają odpowiedniej chwili i spuszczają go do łodzi, zdrowego i całego.

Cloete jest prawie zupełnie wyczerpany; widzi pan, nieprzyzwyczajony do takich rzeczy. Siedzi na ławce z zamkniętymi oczyma. Nie chce patrzeć na spienioną wodę, burzącą się dookoła. Załoga zeskakuje do łodzi jeden po drugim. Potem słyszy głos kapitana Harry’ego wołający poprzez szum wiatru do sternika, żeby zaczekał chwilę, i jakieś inne słowa, których nie może dosłyszeć, i sternika wołającego w odpowiedzi: „Niech się pan spieszy, panie kapitanie…” „O co chodzi?” pyta Cloete bliski omdlenia. „…Coś tam z okrętowymi papierami, mówi sternik bardzo niespokojny. Teraz nie pora na trzymanie się blisko statku bez potrzeby, rozumie pan.” Odpływają trochę dalej i czekają. Wielkie fale przelewają się ponad łodzią. Cloete prawie odchodzi od zmysłów. Nie myśli o niczym. Jest odrętwiały, aż rozlega się krzyk: Jest!… Widzą jakąś postać czekającą wśród want fokmasztu — podciągają łódź przy pomocy liny i bosaka i z łatwością wciągają go do niej. Słychać krzyki — wszystko miesza się z łoskotem morza. Cloete’owi wydaje się, że słyszy głos Stafforda tuż koło swojego ucha. Wiatr przycicha na chwilę i głos Stafforda zdaje się mówić bardzo szybko do sternika; mówi mu, że naturalnie, że był przy kapitanie, był przy nim cały czas, aż do momentu, kiedy stary powiedział w ostatniej chwili, że musi iść wziąć papiery okrętowe z rufy; uparł się, że sam pójdzie; kazał jemu, Staffordowi, wsiąść do łodzi ratunkowej… Miał zamiar czekać na swego kapitana, ale fale się właśnie uspokoiły i pomyślał, że skorzysta z tej chwili.

Cloete otwiera oczy. Tak. Stafford siedzi przy nim w tej zatłoczonej łodzi ratunkowej. Sternik pochyla się nad Cloetem i woła: „Słyszał pan, co powiedział oficer?…” Cloete ma takie uczucie, jakby jego twarz, wargi i cała reszta była z gipsu. Zmusza się do odpowiedzi: „Tak, słyszałem.” Sternik czeka chwilę, a potem mówi: „Nie podoba mi się to…” I zwraca się do oficera mówiąc mu, że szkoda, że nie spróbował pobiec wzdłuż pokładu i ponaglić kapitana, kiedy się uspokoiło. Stafford odpowiada natychmiast, że myślał o tym, tylko w ciemności bał się rozminąć z nim na pokładzie. „Ponieważ, mówi, kapitan mógł od razu wsiąść do łodzi ratunkowej sądząc, że już tu jestem, i może odholowalibyście beze mnie.” „…To prawda, mówi sternik.” Mija minuta czy dwie. „To na nic”, mruczy sternik. Nagle Stafford zaczyna mówić jakimś głuchym głosem: „Byłem przy tym, jak mówił panu Cloete’owi, że nie wie, czy będzie miał odwagę opuścić swój statek. No, nie mówił tak?” … I Cloete w ciemności czuje, jak ktoś ściska go za ramię. „…Czy nie mówił tak? Staliśmy razem, bezpośrednio zanim pan wsiadł do łodzi, prawda, panie Cloete?…”

W tej chwili sternik woła: „Idę na statek zobaczyć…” Cloete wyrywa ramię: „Idę z panem…”

Kiedy dostali się na pokład, sternik mówi Cloete’owi, żeby szedł ku rufie wzdłuż jednej burty, a on pójdzie wzdłuż drugiej, aby nie minąć się z kapitanem. „…I niech pan też maca rękami, mówi; mógł upaść i leży gdzieś nieprzytomny na pokładzie…” Kiedy Cloete wreszcie dochodzi do nadbudówki na rufie, sternik już tam jest, zagląda w dół i węszy. „Czuję zapach dymu tam, na dole, mówi. I krzyczy: Jest pan tam, panie kapitanie?” „…Tu nie ma co krzyczeć”, mówi Cloete czując, jakby mu serce zamierało… Schodzą na dół. Ciemno, choć oko wykol; statek jest tak mocno przechylony, że sternik idąc po omacku do kabiny kapitana pośliznął się i spada na dół. Cloete słyszy, że krzyknął, jakby się uderzył, i pyta, co się stało. A sternik odpowiada cicho, że upadł na kapitana, który leży tu nieprzytomny. Cloete bez słowa zaczyna szukać po omacku na półkach pudełka zapałek, znajduje je i zapala jedną. Widzi sternika w pasie ratunkowym klęczącego nad kapitanem Harrym. „…Krew”, mówi sternik podnosząc głowę, i zapałka gaśnie…

Czekaj pan, mówi Cloete; porobię fidybusy z papieru…” Wymacał przedtem grzbiety książek na półkach. I stoi zapalając jeden fidybus od drugiego, a sternik tymczasem odwraca biednego kapitana. „Nie żyje, mówi. Postrzał w serce. Tu jest rewolwer.” …Podaje go Cloete’owi, który ogląda go przed włożeniem do kieszeni i widzi na kolbie tabliczkę z napisem: H. Dunbar. „…Jego własny”, mruczy. „…A czyj miał być? mówi ostro sternik. Patrz pan, zdjął swoje długie żółtko w kabinie, zanim tu wszedł. Ale co to jest, ta kupa spalonego papieru? Dlaczego chciał spalić papiery okrętowe?…”

Cloete widzi, że wszystkie szufladki są otwarte, i prosi sternika, żeby je dobrze przeszukał. „Nic nie ma, mówi tamten. Zupełnie puste. Wygląda na to, że wyciągnął wszystko, co mu wpadło w ręce, i podpalił cały stos. Zwariował — ot co — zwariował. A teraz nie żyje. Będzie pan musiał zawiadomić o tym żonę…”

Czuję się, jakbym sam miał zwariować”, mówi Cloete nagle, a sternik błaga go na miłość boską, żeby się wziął w garść, i wyciąga go z kabiny. Musieli zostawić ciało, a i tak ledwo zdążyli, zanim nadszedł wściekły szkwał. Cloete’a wciągają do łodzi ratunkowej, a sternik zwala się do niej. „Odbijaj bosakiem, krzyczy; kapitan zastrzelił się…”

Cloete był jak nieżywy — nic go nie obchodziło. Pozwolił temu Staffordowi dwa razy uszczypnąć się w ramię nie dając znaku życia. Prawie całe Westport wyległo na stare molo zobaczyć marynarzy wysiadających z łodzi ratunkowej i z początku słychać było zmieszany, radosny gwar, gdy łódź przybiła do brzegu; ale kiedy sternik coś krzyknął, głosy zamierają i robi się bardzo cicho. Cloete, jak tylko poczuł stały ląd pod nogami, wraca do siebie. Sternik podaje mu rękę: „Biedna kobieta, biedna kobieta, wolałbym, żeby pan to zrobił niż ja…”

Gdzie starszy oficer? pyta Cloete. On ostatni rozmawiał z kapitanem.” …Ktoś pobiegł wzdłuż molo — załogę prowadzono właśnie do Mission Hali, gdzie przygotowano dla nich ogień na kominku i posłania — ktoś pobiegł wzdłuż molo i dogonił Stafforda. „Hej! Agent właściciela statku wzywa pana.” …Cloete bierze go pod rękę i odchodzi z nim w lewo, tam gdzie jest port rybacki. „…Przypuszczam, że dobrze pana zrozumiałem. Chce pan, żebym się panem trochę zaopiekował”, mówi. Tamten opiera się o niego bezwładnie, ale roześmiał się nieprzyjemnie: „Radziłbym panu, mamrocze, ale niech pan pamięta, panie Cloete, bez kawałów; jesteśmy na lądzie teraz.”

Posterunek policji jest o pięćdziesiąt jardów stąd”, mówi Cloete. Wchodzi do małego baru, popycha Stafforda przez korytarz. Właściciel wybiega z baru. „…To jest oficer z tego statku, który się rozbił na skałach, objaśnia Cloete; chciałbym, żeby pan się nim dziś trochę zaopiekował.” „…Co mu jest?” pyta właściciel. Stafford opiera się o ścianę korytarza, wygląda jak upiór. Cloete mówi, że nic — wyczerpany, naturalnie. „…Ja pokryję wydatki; jestem agentem właściciela statku. Wrócę tu za godzinę lub dwie, żeby zobaczyć, co się z nim dzieje.”„

I Cloete wraca do hotelu. Wiadomość dotarła tam już i pierwszą osobą, jaką widzi, jest George czekający na niego przed drzwiami, blady jak prześcieradło. Cloete tylko kiwnął mu głową i wchodzą do środka. Kapitanowa stoi na szczycie schodów; kiedy widzi, że tylko ci dwaj wchodzą, wyrzuca ręce w górę i wpada do swego pokoju. Nikt jej nie miał odwagi powiedzieć, ale wystarczyło, że nie ujrzała męża. Cloete słyszy okropny krzyk. „…Idź do niej”, mówi do George’a.

Kiedy zostaje sam w hotelowym salonie, Cloete wypija kieliszek wódki i układa plan działania. Po chwili wchodzi George. „…Gospodyni jest z nią” mówi. I zaczyna chodzić po pokoju tam i z powrotem, gestykulując i mówiąc bez związku, z tak twardym wyrazem twarzy, z jakim Cloete nigdy go jeszcze nie widział. „Co się stało, to się stało. Nie żyje — jedyny brat. No, nie żyje — skończyły się jego kłopoty. Ale my żyjemy, mówi do Cloete’a. I przypuszczam, mówi patrząc na niego suchymi, płonącymi oczyma, że nie zapomnisz zatelegrafować rano do twojego znajomego, że na pewno przystępujemy do interesu…”

Myśli o tym jegomościu od specyfików. „…Śmierć śmiercią, a interes jest interesem, ciągnie George; i patrz — moje ręce są czyste”, mówi pokazując je Cloete’owi. Cloete myśli: Zwariował. Łapie go za ramiona i zaczyna nim potrząsać: „Do diabła — gdybyś był rozsądny i wiedział co powiedzieć twojemu bratu, gdybyś miał odwagę w ogóle powiedzieć mu, ty moralny człowieku, żyłby teraz”, krzyczy.

Na to George wlepia w niego oczy, potem wybucha głośnym płaczem. Rzuca się na kanapę, chowa twarz w poduszkę i beczy jak dziecko… To już lepiej, myśli Cloete, i zostawia go mówiąc gospodarzowi, że musi wyjść, bo dzisiaj wieczorem ma do załatwienia jakąś drobną sprawę. Żona gospodarza łapie go na schodach: „Och, proszę pana, ta biedna pani dostanie pomieszania zmysłów”, mówi z płaczem…

Cloete pozbywa się jej i myśli sobie: O nie! Nie dostanie pomieszania zmysłów. Uspokoi się. Jeśli kto zwariuje przez tę sprawę, to ja. To nie nieszczęście doprowadza ludzi do obłędu, ale troski.

Tu Cloete się pomylił. Co kapitanową najbardziej bolało, to to, że jej mąż odebrał sobie życie wtedy, gdy ona jak gdyby patrzyła na to. I tak się dręczyła rozmyślaniem o tym, że w niespełna rok musieli ją oddać do zakładu. Była bardzo, bardzo spokojna; po prostu łagodna melancholia. Żyła dosyć długo.

No więc Cloete chlapiąc brnie przez deszcz i wiatr. Nikogo na ulicach — całe podniecenie minęło. Właściciel baru wybiega na jego spotkanie na korytarz i mówi: „Nie tędy. Nie jest w swoim pokoju. Nie mogliśmy go nijak namówić, żeby poszedł do łóżka. Jest w tamtym małym saloniku. Rozpaliliśmy dla niego ogień na kominku.” „…I daliście mu się też czegoś napić, mówi Cloete; wcale nie powiedziałem, że zapłacę za wódkę. Ile kieliszków?” „…Dwa”, mówi tamten. „Dobrze. Tyle mogę zrobić dla rozbitka.” …Cloete uśmiecha się w swój dziwny sposób: „Co? Powiedzcie. Zapłacił za nie.” …Właściciel tylko mruga. „Zapłacił złotem, co? Gadaj pan!” …No to co z tego! krzyczy tamten. Zresztą o co panu chodzi? Dostał resztę ze swojego suwerena jak się należy.”

Właśnie”, mówi Cloete. Wchodzi do saloniku i widzi tam naszego Stafforda; z rozczochranymi włosami, w koszuli i kalesonach gospodarza, w rannych pantoflach na gołych nogach siedzi przy kominku. Kiedy zobaczył Cloete, spuścił oczy.

Pan nie chciał, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkali”, mówi Stafford skromnie… Ten człowiek, kiedy sobie trochę wypił — nie był pijakiem — przybierał taki chytry, skromny ton. „…Ale od chwili, kiedy kapitan popełnił samobójstwo, mówi, siedzę tu rozważając to wszystko. Różne rzeczy się zdarzają. Spisek, żeby stracić statek — usiłowanie morderstwa — i to samobójstwo. Bo jeśli to nie było samobójstwo, panie Cloete, to w takim razie wiem o ofierze najokrutniejszej próby morderstwa przeprowadzonej z zimną krwią; o kimś, kto tysiąc razy przeżył śmierć. A to czyni ten tysiąc funtów, o których kiedyś mówiliśmy, zupełnie nieznaczną sumą. Niech pan pomyśli, jak bardzo wygodne jest to samobójstwo…

Podnosi oczy na Cloete’a, który uśmiecha się do niego i podchodzi zupełnie blisko do stołu.

Pan zabił Harry’ego Dunbar”, szepcze… Stafford patrzy na niego złowrogo i pokazuje zęby: „Naturalnie, że ja go zabiłem! Siedziałem w tej kabinie półtorej godziny, jak szczur w pułapce… Zamknięty i zostawiony, żebym zatonął na tym wraku. Niech mnie sądzą. Naturalnie, że ja go zabiłem! Myślałem, że to ty, ty podły zabójco, wracasz, żeby ze mną skończyć. Otwiera raptem drzwi i wali się prosto na mnie; miałem rewolwer w ręku i zastrzeliłem go. Byłem szalony. Ludzie wariowali z mniejszych powodów.”

Cloete patrzy na niego bez mrugnięcia. „Aha! To jest twoja wersja, co?… I mówiąc to potrząsa trochę stołem w pasji… Teraz posłuchaj mojej. Co to za spisek? Kto tego dowiedzie? Rabowałeś w jego kabinie; zaskoczył cię niespodziewanie z rękami w szufladzie; a ty go zastrzeliłeś jego własnym rewolwerem. Zabiłeś dla kradzieży — dla kradzieży. Jego brat i urzędnicy w biurze wiedzą, że wziął ze sobą na morze sześćdziesiąt funtów. Sześćdziesiąt funtów w złocie w płóciennym woreczku. Powiedział mi, gdzie były. Sternik łodzi ratunkowej może przysiąc, że wszystkie szuflady były puste. A ty jesteś taki głupi, że w niecałe pół godziny po wylądowaniu zmieniasz suwerena, żeby zapłacić za wódkę. Słuchaj, jeśli nie pójdziesz pojutrze do adwokata George’a Dunbar, żeby złożyć odpowiednie zeznanie o rozbiciu statku, to podam cię na policję. Pojutrze…

I co pan myśli, że się wtedy stało? Ten Stafford zaczyna rwać sobie włosy. Właśnie. Szarpie je obiema rękami nie mówiąc słowa. Cloete pchnął stół, tak że tamten o mało nie zleciał z krzesła i nie wpadł do kominka; tak, musiał złapać się za kratę przed kominkiem, żeby się uratować…

Wiesz, jaki ja jestem, mówi z wściekłością Cloete. Doszedłem do tego, że nie dbam, co się ze mną stanie. Zastrzeliłbym cię teraz za nic.”

Na to ten łotr chowa się pod stół. Wtedy Cloete wychodzi i kiedy znalazł się na ulicy — wie pan, małe domki rybackie, wszędzie ciemno; i deszcz leje jak z cebra — tamten otwiera okno saloniku i mówi płaczliwym głosem:

Ty podły amerykański diable — jeszcze ci za to zapłacę.”

Cloete mija go śmiejąc się gorzko i myśli, że ten człowiek w pewien sposób już mu zapłacił, gdyby tylko mógł wiedzieć jak.

Mój imponujący łotr wypił resztę swego piwa, a jego czarne zapadnięte oczy patrzyły na mnie sponad brzegu kufla.

— Nie bardzo rozumiem — powiedziałem. — W jaki sposób?

Rozprostował się nieco i wyjaśnił bez większej pogardy, że po śmierci kapitana Harry’ego połowa odszkodowania przypadła jego żonie, a jej opiekunowie naturalnie kupili za nie państwowe papiery wartościowe. To wystarczyło, żeby jej zapewnić dostatnie życie. Połowa George’a Dunbar, jak Cloete obawiał się od początku, nie okazała się wystarczająca na puszczenie specyfiku na dobre w ruch; inni ludzie z pieniędzmi weszli do spółki i ci dwaj musieli wystąpić z tego interesu, obdarci prawie ze wszystkiego. — Ciekaw jestem — zapytałem — co było głównym motorem tej tragicznej sprawy, to jest, jaki to był specyfik. Czy pan wie?

Wymienił go; gwizdnąłem z szacunkiem. Ni mniej, ni więcej, tylko Parkers Lively Lumbago Pills*. Olbrzymie przedsiębiorstwo! Znacie je; cały świat je zna. Przynajmniej co drugi człowiek na kuli ziemskiej wypróbował je.

— No! — zawołałem. — Ominął ich olbrzymi majątek.

— Tak — wymamrotał — za cenę strzału z rewolweru.

Powiedział mi także, że Cloete w końcu wrócił do Stanów, jako pasażer na statku towarowym z Albert Dock. W przeddzień wyjazdu spotkał go wieczorem wałęsającego się po bulwarze i zabrał go do domu na grog. — Dziwny człowiek, ten Cloete. Przesiedzieliśmy całą noc pijąc grog, aż do chwili, kiedy musiał wsiąść na statek.

Wtedy to Cloete, nie rozgoryczony, ale znużony, opowiedział mu tę historię, z tą całkowicie nieświadomą szczerością człowieka handlującego specyfikami, któremu obce są wszelkie zasady moralne. Cloete zakończył uwagą, że „ma już dosyć starego kraju”. George Dunbar też się w końcu pokłócił z nim. Cloete był wyraźnie nieco rozczarowany.

A co do Stafforda, to ten umarł jako zawodowy włóczęga w jakimś szpitalu w East–End, a ostatniego dnia przed śmiercią zażądał „pastora”, bo sumienie nie dawało mu spokoju z powodu zabójstwa niewinnego człowieka. — Chciał, żeby mu ktoś powiedział, że to w porządku — warknął mój stary łotr pogardliwie. — Powiedział pastorowi, że ja znam tego Cloete’a, który go chciał zamordować, więc pastor (pracował wśród robotników w dokach) rozmawiał kiedyś ze mną o tym. Ten tchórz zorientowawszy się, że wpadł w potrzask, wył o litość… Obiecywał, że się poprawi i tak dalej… Potem zaczął szaleć… wrzeszczał i rzucał się w koło, tłukł głową o grodź, może się pan domyślić tego wszystkiego — co?… aż się wyczerpał. Zrezygnował. Rzucił się na ziemię, zamknął oczy i chciał się modlić. Tak mówi. Próbował przypomnieć sobie jakąś modlitwę o szybką śmierć — taki był przerażony. Myślał, że gdyby miał nóż lub coś takiego, poderżnąłby sobie gardło i skończył z tym. Potem myśli: Nie! Byłby próbował odłupać drzewo naokoło zamku… Nie miał noża w kieszeni… Płakał i błagał Boga, żeby mu zesłał jakieś narzędzie, kiedy nagle pomyślał: Siekiera! Na większości statków jest zapasowa siekiera, na wszelki wypadek przechowywana w jakiejś szafie w kabinie kapitana… Zrywa się na równe nogi… Ciemno, choć oko wykol. Otwiera szuflady, żeby znaleźć zapałki, i kiedy szuka ich po omacku, pierwsza rzecz, na jaką natrafia — rewolwer kapitana Harry’ego. I to jeszcze nabity. Uspokaja się zupełnie. Może roztrzaskać zamek w kawałki. Rozumie pan? Ocalony! Opatrzność Boża! Są także pudełka zapałek. Myśli: mogę się rozejrzeć dookoła.

Zapala zapałkę i widzi płócienny woreczek wsunięty w głąb szuflady. Od razu wiedział, co to jest. Szybko pakuje go do kieszeni. Aha! mówi sobie: to wymaga więcej światła. Więc zrzuca dużo papieru na podłogę, podpala go i zaczyna pośpiesznie szperać w poszukiwaniu dalszych wartościowych przedmiotów. Słyszane rzeczy! Powiedział temu pastorowi z East–End, że diabeł go skusił. Najpierw zmiłowanie Boże — potem robota diabła. Kręcenie dokoła…

Każdy podły krętacz może takie rzeczy opowiadać. Był tak zajęty przeszukiwaniem szuflad, że usłyszał dopiero okrzyk: „Wielkie nieba.” Patrzy w górę i widzi drzwi otwarte (Cloete zostawił klucz w zamku) i kapitana Harry’ego wysoko ponad nim, wyglądającego bardzo groźnie w świetle palących się papierów. Oczy wychodziły mi z głowy. „Kradniesz, grzmi kapitan. Marynarz! Oficer Nie! Taki nędznik jak ty nie zasługuje na nic innego jal tylko, żeby go tu zostawić, żeby utonął.”

Ten Stafford — na łożu śmierci — opowiedział pastorowi, że kiedy usłyszał te słowa, znów oszalał. Wyrwał rękę z rewolwerem z szuflady i strzelił nie celując. Kapitan Harry wpadł do środka z trzaskiem, jak kamień, prosto na płonące papiery, gasząc ogień. Zupełnie ciemno Żadnego dźwięku. Nadsłuchiwał przez chwilę, a potem upuścił rewolwer i wdrapał się na pokład, jak wariat.

Stary uderzył w stół swą ciężką pięścią.

— Niedobrze mi się robi, kiedy słyszę, jak ci głupi przewoźnicy opowiadają, że kapitan popełnił samobójstwo. Bah! Kapitan Harry był człowiekiem, który mógł stanąć przed swoim Stwórcą w każdej chwili, tam w niebie i tu na ziemi też. Nie był z tych, co to wymykają się—chyłkiem z życia. Nie on! To był z gruntu dobry człowiek.. On dał mi pierwszą pracę dokera w trzy dni po moim ślubie.

Ponieważ oczyszczenie kapitana Harry’ego z zarzutu, samobójstwa zdawało się być jego jedynym celem, nie podziękowałem mu zbyt wylewnie za ten materiał. Zresztą, nie był wart wielkich podziękowań.

Bo nawet myśl o tym, że takie rzeczy mogą się dziać w naszym czcigodnym kanale La Manche, na oczach, że tak powiem, wytwornych pasażerów udających się na kontynent, do Szwajcarii i Monte Carlo, jest zbyt przerażająca. Opowiadanie to, żeby mogło być dobrze przyjęte, powinno być przeniesione gdzieś na morza południowe. Ale byłoby zbyt wiele kłopotu z przyprawieniem tego tak, żeby było strawne dla czytelników czasopism. Więc oto jest surowe, że tak powiem — tak jak mnie zostało opowiedziane — niestety jednak pozbawione uderzającego efektu osoby opowiadającego, najbardziej imponującego starego łotra, jaki kiedykolwiek poświęcił się mało romantycznemu zawodowi dokera w porcie londyńskim.


Październik 1910.

* Aluzja do sztuki Tirso de Molina: „Uwodziciel z Sewilli, czyli kamienny gość”. Don Juan zaprasza posąg Komandora, który w odpowiedzi kiwa głową. (Przyp. tłum.)

* Suweren — (sovereign) złota moneta angielska wartości 20 szylingów (1 funt); począwszy od roku 1917 miejsce suwerenów zajęły banknoty. (Przyp. tłum.)

* żółtko — ceratowa kurta. (Przyp. tłum.)

* Ożywcze pigułki Parkera przeciw lumbago. (Przyp. tłum.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Conrad Joseph Opowieść
Conrad Joseph Opowieść
Conrad Joseph Sześć opowieści
Conrad Joseph Sześć opowieści
Conrad Joseph Siostry
conrad joseph ze wspomnien (scan dal 947)
Conrad Joseph Freja z siedmiu wysp
Conrad Joseph Zlota strzala (rtf)
Conrad Joseph Oczekiwanie
Conrad Joseph Falk Wspomnie
Conrad Joseph Lord Jim
Conrad, Joseph El agente secreto
Conrad Joseph Laguna 2
Conrad Joseph Jutro
Conrad Joseph Szaleństwo Alm
Conrad Joseph Jutro
Conrad Joseph Laguna
Conrad Joseph Anarchista
Conrad Joseph Tajfun

więcej podobnych podstron