Nec plus ultra 21

Rozdział 21.


Xavier znów zaprasza mnie i Pomonę do Trzech Mioteł – oznajmiła Poppy podczas śniadania. - Posiedzisz z Remusem? I przestań się uśmiechać!

Sama też ledwie powstrzymywała się od śmiechu. Pełen temperamentu profesor Xavier Demasado, którego Poppy lubiła nazywać z francuska, nijak nie mógł zdecydować, którą z młodziutkich koleżanek woli. Na początku roku wybrał Sinistrę i był niezwykle zasmucony, gdy dowiedział się, iż jest zamężna. Teraz pragnąc mieć pewność, bardzo uważnie obserwował dwie pozostałe kandydatki do tytułu damy jego serca. I absolutnie nie zauważał, że one obie się z niego śmieją. Jednak jako dodatek do latynoskiej pychy posiadał latynoską galanterię, niezły wygląd i umiejętność eleganckiego szastania pieniędzmi, co czyniło jego towarzystwo całkiem znośne dla dwóch wolnych i frywolnych wiedźm. Tak więc wszyscy troje co jakiś czas wybierali się do Hogsmeade: pokokietować, poflirtować i pobawić się.

Oczywiście, idź. - Jane skinęła głową. - Tylko napisz mi, kiedy i w jakiej dawce podawać mu eliksir wzmacniający.

Po kilku zażartych bitwach w ministerstwie, Poppy w końcu uzyskała zgodę na przenoszenie Remusa do skrzydła szpitalnego zaraz po zachodzie księżyca, a także na wysyłanie raportów o jego stanie przy pomocy specjalnej poczty, a nie przywożenie ich osobiście. Teraz chłopiec już dobę znajdował się w ciepłym i bezpiecznym pomieszczeniu, a świeże siniaki i zadrapania właściwie były już zagojone. Nawet Snape odwiedził go wczoraj wieczorem i przyniósł pełne kieszenie noworocznych słodyczy, które Dumbledore rozdawał w tym samym czasie, gdy Remus w samotności rzucał się na ściany Wrzeszczącej Chaty. Chłopcy trochę pogadali, aż w końcu Poppy wyprosiła Snape'a z sali, gdyż jej pacjentowi potrzebny był sen.

Rekonwalescencja Remusa przebiegała zgodnie z oczekiwaniami i pielęgniarka uważała, że już w poniedziałek będzie mógł wrócić do swego dormitorium i razem z wszystkimi brać udział w zajęciach. Ferie się skończyły i dziś wieczorem uczniowie powinni byli wrócić do zamku. Na tę myśl Jane lekko się skrzywiła. Razem ze Ślizgonami do lochów wróci nieustanne poczucie zagrożenia, tylko tym razem będzie jeszcze silniejsze... I dlatego miała ochotę krzyczeć i tupać nogami z bezsilnej złości. Jak coś takiego może się odbywać wprost przed nosem całej szkoły? I samego Dumbledore'a? I nikt niczego nie zauważa?

No, ty zauważasz. I co z tego?” Na to nie znalazła kontrargumentu.

Ostatnie kilka godzin, które pozostały zanim Hogwart znów zapełni się uczniami, Jane planowała spędzić w ciszy i spokoju. Narzuciła na siebie puchową kurtkę, kupioną podczas listopadowej wizyty w Londynie i skierowała się na brzeg jeziora. Zakup tej kurtki był jedynym owocem tamtej wyprawy, gdyż obiecany jej egzamin na uzyskanie licencji na aportację i tak się nie odbył. Nagle okazało się, że wysłane jeszcze z początkiem września pisemne poświadczenie od dyrektora to za mało. Młodziutka pracownica departamentu magicznego transportu, prawie z płaczem wyjaśniała, że w trybie eksternistycznym mogą zdawać na licencję tylko ludzie posiadający dyplom skończenia szkoły, a uczniowie Hogwartu powinni najpierw zakończyć ministerialny kurs i podejść do egzaminu zgodnie z listą tegorocznych szóstoklasistów, a w niej żadna panna Knightley wymieniona nie była. Tylko po tym jak Dumbledore, który tym razem towarzyszył Jane, osobiście obszedł kilka gabinetów i prawie pół godziny rozmawiał z dyrektorem departamentu, pozwolono jej wpisać się do ogromnej i zakurzonej księgi, która gderając udzielała dziewczynie instrukcji, aż w końcu wyznaczono jej datę egzaminu – niestety dopiero za trzy miesiące.

W tym momencie Jane nie była już zadowolona z nacisków dyrektora – ślady kłamstwa, które pozostawiała w przeszłości, stawały się coraz wyraźniejsze. O wiele lepiej byłoby złożyć podanie o przeprowadzenie egzaminu po zakończeniu szkoły, to przyciągnęłoby mniej uwagi. Jednak sam Dumbledore był absolutnie spokojny. Co więcej, jak gdyby za mało zamieszania narobił przy Komisji Aportacji, zaprowadził dziewczynę do Działu Świstoklików, gdzie uzyskał zgodę na stworzenie świstokliku na teren Hogwartu. Na jej zdziwione pytanie „A to w ogóle możliwe?”, potwierdził, że aktualny dyrektor może przestroić ochronę zamku tak, żeby można było do niego trafić przy pomocy świstokliku, jednak portal będzie jednostronny. „To na wypadek skrajnej potrzeby – dodał. - Możesz nagle potrzebować szybko się gdzieś ukryć...”

– „Ja? - Zdumienie Jane nie miało granic. - Planuje pan zrobić świstoklik dla mnie?!”

– „Oczywiście. Po ukończeniu Hogwartu może ci być ciężko. Ważne, żebyś mogła się ze mną szybko skontaktować. Świstoklik wydaje mi się być o wiele pewniejszym sposobem niż sieć Fiuu...”

Wówczas zapytała go wprost, czemu jej tak ufa.

– „Panno Knightley – odpowiedział Dumbledore – oczywiście, nie mogę czytać myśli, za to wyraźnie widzę zamiary. W twoich nie ma nic, co mogłoby zaszkodzić zamkowi lub jego mieszkańcom. Więc proszę sobie wybrać jakiś przedmiot, który chce pani zaczarować i miejsce w Hogwarcie, do którego powinien przenosić ten świstoklik. Będzie pani mogła zarejestrować go w lutym, gdy przyjdzie pani zdawać egzamin z aportacji.”

Powoli brnąc wzdłuż tafli jeziora, Jane wciąż i wciąż zadawała sobie pytanie, co stało się z umiejętnością dyrektora „wyraźnego widzenia zamiarów”. Czyżby nie zauważał zagrożenia, promieniującego od starszoklasistów ze Slytherinu, którzy już zaczęli służyć Voldemortowi? Czy też jego rzeczywiście jeszcze nie ma? Przecież magiczny świat czekało jeszcze kilka spokojnych lat, w czasie których Śmierciożercy stopniowo uzyskiwali potęgę, lecz na razie nie przechodzili do aktywnych działań. Możliwe, że teraz ich zamiary nie wyszły poza zwykłą antymugolską propagandę. Do tego, ataku na Hogwart Voldemort nie planował aż do pojawienia się w nim Harry'ego. W tym przypadku Dumbledore rzeczywiście nie miał powodów do niepokoju o powierzoną mu szkołę. Wiszące w powietrzu lochów przeczucie katastrofy było jej osobistym odczuciem i jej własnym problemem.

***


Kiedy Jane wróciła do skrzydła szpitalnego, Poppy już się stroiła.

Przyszedł tu twój Snape – powiedziała, uważnie przeglądając się w lustrze. – Siedział do obiadu, potem go wyprosiłam. A ty coś zjadłaś? - Jane pokręciła głową. – Bieda z tobą. – Poppy ciężko westchnęła. - I tak jesteś chuda jak szkielet...

Pielęgniarka wezwała Kaczanka i kazała mu natychmiast zmusić Jane do jedzenia. To było nieuczciwe: Poppy doskonale wiedziała, że przyjaciółka za nic nie pozwoli, żeby nieszczęsny skrzat musiał się ukarać za niewypełnienie rozkazu. Z urazą patrząc na pielęgniarkę, dziewczyna niechętnie usiadła przy pospiesznie nakrytym przez skrzata stole.

Jak Remus?

Prawie w porządku. Wydaje mi się, że znalazłyśmy właściwe proporcje leczniczego snu i czuwania. Następnym razem można nawet ciut zwiększyć dawkę „płynnego snu”.

Zwiększysz dawkę, spowolnisz regenerację. – Jane nie mogła się z nią zgodzić. – Tym razem obeszło się zadrapaniami. A pamiętasz, co było w październiku?

Wówczas spędzał we Wrzeszczącej Chacie dodatkową dobę. – Poppy ze złością uderzyła pięścią. – Później zaczęłyśmy leczenie.

Zapomniałaś o złamaniu.

Pęknięcie, a nie złamanie. Pęknięcie. Nawet nie musiał pić Szkiele-Wzro.

A teraz wyobraź sobie, ile by się goiło to twoje pęknięcie, gdybyśmy pogrążyły go w leczniczym śnie.

Tak czy siak, system nerwowy jest ważniejszy niż zadrapania – powtórzyła uparcie Poppy. – Tym razem rano będzie już na nogach i to jest najważniejsze.

Ale też ważne jest, żeby nie był zmuszony co miesiąc wyjaśniać kolegom z dormitorium, skąd te świeże zadrapania i siniaki – zaprotestowała Jane. - Dlatego najrozsądniejszy według mnie jest schemat Klifthammera: najpierw gojenie ran, a dopiero później głęboki sen. A twoje próby wymieniania... O, chyba jesteś spóźniona!

Och, dokładnie! – Poppy klasnęła i zaczęła miotać się po gabinecie w poszukiwaniu rękawiczek. – Zalecenia na wieczór zostawiłam w szafce z eliksirami. Odczytasz moje pismo?

Nie pierwszy raz, choć straszliwie bazgrzesz – burknęła Jane, zmuszona błagalnym spojrzeniem Kaczanka do zjedzenia jeszcze jednego kawałka pieroga. – Jakby się coś działo, wyślę ci sowę.

Dobrze, mam nadzieję, że nie będziesz się tu nudzić! – Poppy stanęła w drzwiach i posłała jej całusa.

A ty idź i baw się dobrze – odpowiedziała Jane i jak tylko za przyjaciółką zamknęły się drzwi, odstawiła talerz. – Wystarczy, Kaczanku, najadłam się.

Wstała zza stołu i udała się do sali, w której leżał Remus. Oczywiście, znów czytał.

Mógłbyś czytać przy świetle dziennym. – Jane westchnęła, podkręcając jasność zaczarowanej lampki. – Wzrok sobie popsujesz.

Ty tak poważnie? – prychnął chłopiec, odkładając książkę na bok. – Jestem przekonany, że problemy ze wzrokiem mi nie grożą, jeszcze ani razu nie słyszałem, żeby wilkowi były potrzebne okulary...

Jak gdyby na potwierdzenie jego ostatnich słów, źrenice chłopca błysnęły zielenią i Jane machinalnie cofnęła się o krok. „Mam zwidy czy to po prostu szczątkowe oznaki po transformacji?”

Głupi żart, Remusie. – Zmusiła się do podejścia, mając nadzieję, że głos nie zdradza jej irracjonalnej paniki. Przecież tak naprawdę nie było się czego obawiać, lecz przeklęty sen o Bijącej Wierzbie śnił się jej tak często i przepełniał ją takim strachem, że i na jawie nie czuła się zbyt komfortowo, zostając sam na sam z Lupinem. Zwłaszcza po kolejnej pełni.

Proszę o wybaczenie – odpowiedział chłopiec i ona od razu zrozumiała, że on naprawdę przeprasza. „Przepraszam, że jestem potworem. Przepraszam, że jestem niebezpieczny. Przepraszam, że boisz się zetknąć ze mną wzrokiem”. – Nie będę więcej czytać wieczorem. Po prostu strasznie mi się nudziło.

Jane usiadła na krawędzi jego łóżka.

Nie jesteś wilkiem, Remusie – powiedziała cicho, zmuszając się do spojrzenia mu w oczy, w których teraz nie było niczego nieludzkiego. – Kiedyś na pewno wynajdą specyfik, który pozwoli ci spokojnie żyć wśród ludzi.

Pewnego razu o mało nie zaatakowałem mamy – wyszeptał chłopiec z rozpaczą w głosie.

Po tym wyznaniu oboje na długo zamilkli. Szary zmrok za oknem zgęstniał, a potem niebo nagle znów pojaśniało – to księżyc wyjrzał zza wierzchołków Zakazanego Lasu. Remus mimowolnie podciągnął wyżej kołdrę, jak gdyby chciał się nią obronić. Jane machnęła różdżką, zaciągając ciężkie zasłony.

Nie masz się czego bać – powiedziała, głaszcząc chłopca po głowie. – Teraz zjedz, a później przyniosę twoje eliksiry.

Wezwała Kaczanka, poprosiła go o kolację i w czasie gdy Remus niechętnie dłubał w talerzu, poszła do gabinetu Poppy. A gdy wróciła, przez na wpół zamknięte drzwi sali usłyszała głosy.

...i wyobrażasz sobie – jadą sami!

I tak na łódkach było ciekawiej. A co ty robiłeś przez całe ferie?

No i co się tu dzieje? – zainteresowała się Jane, stawiając tacę z eliksirami na stoliku przy wejściu.

Trzech intruzów skuliło się mimowolnie.

Profesor McGonagall właśnie nas poinformowała, że Remus się przeziębił – odpowiedział za wszystkich James. – I zdecydowaliśmy się go odwiedzić.

Dobrze, możecie z nim posiedzieć do kolacji – zgodziła się Jane. Ostatnio zbyt często przepędzała Pottera i Blacka, więc prawdopodobnie mieli wrażenie, że jest kimś w rodzaju pani Pince, tylko bardziej wszędobylska.

Wzięła się za odmierzanie odpowiedniej ilości kropel, a chłopcy kontynuowali rozmowę. Syriusz i James usiedli na łóżku po obu stronach Remusa, a Peter przysunął sobie krzesło i rozsiadł się na nim. „Poppy byłaby zadowolona – pomyślała dziewczyna, ukradkiem obserwując, jak ożywił się Lupin, ucieszony i zawstydzony uwagą kolegów z klasy. – My nie możemy dać chłopcu tego, czego naprawdę potrzebuje. Tego odczucia, że naprawdę jest komuś bliski... Wszystko, co do tej pory widział – dławiące współczucie na pół z naukowym zainteresowaniem, a do tego – paniczny strach. Nawet Poppy przyznała się, że wchodzi do Wrzeszczącej Chaty z różdżką w pogotowiu. Dla nas to tylko rozsądny środek ostrożności, a dla niego – kolejny dowód na to, że jest obcy, niebezpieczny, mroczny... I tylko te dzieci i ich nieszablonowe myślenie, zrobią dla niego to, czego nie mogliśmy my, dorośli. Znajdą sposób, by zaakceptować go bezwarunkowo, nie zabezpieczając się, absolutnie mu ufając. Oni staną się jego stadem".

Jane ocknęła się z głębokiej zadumy, gdy dzieciaki głośno zaczęły chichotać z tego, jak Syriusz udawał jakiegoś swojego krewnego i ruszyła w stronę Remusa, by podać mu wieczorną porcję eliksirów, lecz w tym właśnie momencie otwarły się drzwi i do sali wpadł Snape.

Zobacz, co znalazłem! – wykrzyknął z entuzjazmem, stając w progu i machając jakąś starą księgą, lecz natychmiast zamilkł.

Czego tu zapomniałeś, Smarkerusie? – zapytał z wyższością w głosie James, mierząc swego wroga pogardliwym spojrzeniem. –- Przyszedłeś skrócić swój długaśny nos?

Zwykle na takie powitanie Snape odpowiadał sarkastycznym komentarzem, po czym natychmiast w ruch szły różdżki, lecz w tej chwili zupełnie nie był gotów na takie spotkanie. Stał więc z nieprzeniknionym wyrazem bladej twarzy i patrzył na zdenerwowanego Remusa, który w milczeniu odwrócił wzrok. Jeszcze jedno mgnienie oka i Snape, odwracając się na pięcie, opuścił salę.

Jane bardzo chciała pobiec za nim. Albo wyrzucić precz pozostałych gości. Albo chociaż powiedzieć Lupinowi, co w tym momencie myśli o nim i jego wyborze. Lecz zamiast tego gestem wskazała mu tacę z eliksirami, upewniła się, że wszystko wypił i udała się do laboratorium. To tutaj zawsze chowała się przed smutkami i ciężkimi myślami. I zawsze bezskutecznie.

***


Na kolację też nie przyszła.

Nie natykając się na Knightley w lochach, Lucjusz właściwie nawet się ucieszył. Nie czuł się gotowy do rozmowy. Jeśli dziewczyna oczekiwała, że będzie się tłumaczył z tego, że ona najwyraźniej nie rozumie żartów... Nawet jeśli ten konkretny żart był nieudany. Lucjusz w ogóle bardzo głupio się wtedy zachowywał. Nie było powodu do takiej paniki. Po prostu trudno było zachowywać się rozsądnie, kiedy straszliwie palił znak, a głowa była otumaniona alkoholem. Lecz nic strasznego się tak naprawdę nie stało. Ojciec się niczego nie domyślił. Lord przebaczył jego nieoczekiwaną ucieczkę z kolacji i nijak nie pokazywał, że stracił zainteresowanie „swoim młodym przyjacielem” ani też, że planuje nadużywać władzy, którą nad nim zyskał. Ból ręki całkiem przeszedł i pojawił się tylko raz – kiedy Lord pokazywał, w jaki sposób aportować się na wezwanie. Generalnie wszystko wróciło na swoje miejsca. Prawie wszystko. Zostawała tylko jedna chmura na horyzoncie: wigilijna noc, prawie pół litra Ognistej Whisky i kilka jadowitych słów, pełnych wściekłej pogardy.

Lucjusz miał nadzieję, że w ciągu ostatniego tygodnia Knightley się nieco uspokoiła. I wcale nie był pewien, czy powinien zaczynać z nią rozmowę jako pierwszy. Być może ta głupia noc zostałaby po prostu zapomniana. Ale to, że dziewczyna nie pojawiła się w Wielkiej Sali było złym znakiem. Za bardzo przypominało mu to sytuację, gdy na początku roku Knightley wyprowadziła się z lochów. Ostrożne przepytanie Severusa nic nie dało - oczywiście, gdyby Lucjusz zapytał go wprost, miałoby to więcej sensu, ale nie miał zamiaru zdradzać przed chłopcem swego zainteresowania Knightley i robić to w dodatku na oczach Cissi. A Severus, zwykle małomówny, dziś był wyjątkowo mroczny i odpowiadał prawie monosylabami. Normalne ferie, nic ciekawego, wszystko jak zwykle... Nie czekając do końca kolacji, Lucjusz wstał od stołu. W końcu jako prefekt miał obowiązek sprowadzić Knightley do dormitorium, która ze swym niezwykłym statusem pomocnicy pielęgniarki zaczęła sobie na zbyt wiele pozwalać.

W skrzydle szpitalnym było cicho. Gabinet panny Duval był zamknięty, więc Lucjusz skierował się do laboratorium. Zatrzymał się w korytarzu, planując przemyśleć czekającą go rozmowę, lecz w tym momencie zrozumiał, że jeśli nie wejdzie natychmiast, to nie zdecyduje się nigdy – i otworzył drzwi.

Nawet nie wstała ze swego wysokiego stołka, tylko odwróciła głowę. I nic nie powiedziała. A Lucjusz stał w drzwiach i też milczał. I nie czuł ani wstydu, ani winy, ani rozdrażnienia, ani chęci wytłumaczenia się, które przygnały go tutaj. Jak gdyby zaszedł do niej w odwiedziny, jak jakiś Prewett. Jak gdyby wystarczyło im przywitać się wzrokiem i niepotrzebne były żadne słowa, a można było po prostu pobyć obok. Jakby byli przyjaciółmi. I uświadomienie sobie całej iluzoryczności tego uczucia było nadspodziewanie bolesne. Aby zagłuszyć nieproszone uczucie straty, Lucjusz na jednym oddechu wypowiedział cały przygotowany tekst – jak pierwszoklasista przepraszający za nieoddane na czas zadanie:

Wybacz, Knightley, byłem wtedy rozdrażniony i nietrzeźwy. To się więcej nie powtórzy.

Jednak nie wytrzymał i opuścił oczy, natychmiast odczuwając złość na samego siebie. Dlaczego nie może patrzeć jej w oczy, jeśli naprawdę nie czuje się winny? I dlaczego na policzki rozlewa się zdradziecki żar? Dziewczyna podeszła do niego i stanęła całkiem blisko. Lucjusz gotów był się założyć, że patrzy na niego z kpiną. Był o tym absolutnie przekonany dopóki nie zebrał się na odwagę, żeby odpowiedzieć na jej spojrzenie. Nie, kpiny tam nie było. Był stary, już dobrze znany koktajl pogardy i złości, a jeszcze do tego uraza. Taka gorzka, że Lucjusz nawet na chwilę się zadumał, czy aby na pewno pamięta wszystko, co nawyczyniał tamtej nocy. Nawet dla niedotykalskiej Knightley przesadne byłoby się tak obrażać za to, że próbował ją pocałować wbrew jej woli.

Ten wybryk, Malfoy – w jej głosie zadźwięczała stal – nie był niczym specjalnym, możesz nie przepraszać. Ale więcej się do mnie nie zbliżaj. Jesteś jak potwór, od którego wolę się trzymać z daleka.

O czym ty mówisz?! – Malfoy poczuł złość. Przeprosił ją za błahostkę, a ona zareagowała zupełnie nie tak jak się spodziewał.

A o tym.

Lucjusz jeszcze niczego nie zdążył pojąć, gdy zadarła rękaw jego szaty i szarpnęła mankiet koszuli tak gwałtownie, że odpadł guzik i dźwięcznie uderzył w jeden z pustych kociołków stojących pod ścianą, a oni oboje wpatrzyli się w jego lewą rękę, na której widniał Mroczny Znak.

O tym – powiedziała cicho Knightley i osłabiła uchwyt na jego nadgarstku.

Nie chciałem – odpowiedział Lucjusz równie cicho, jakby sam nie rozumiejąc, co mówi.

Nie planował niczego jej wyjaśniać czy się tłumaczyć. Lecz teraz wydało mu się, że lepiej by było, gdyby krzyczała i klęła za chamskie zachowanie w Wigilię. Byłoby to lepsze niż powracające uczucie błędu nie do naprawienia i rozterka, której echo widział teraz w jej oczach – nie, to już nie gniew i nie pogarda, a prawdziwa dezorientacja na granicy paniki. Próbował wymyślić słowa, żeby przepędzić ciężkie milczenie, lecz w głowie wirowało mu jedno i to samo: „Nie chciałem, nie chciałem, nie-chcia-łem...”

Knightley doszła do siebie jako pierwsza, jej twarz skamieniała. Wypuściła jego rękę, odepchnęła go od siebie jak jadowitego węża i cofnęła się o krok.

Odejdź. – Jej zachrypnięty głos zabrzmiał głucho.

Lucjusz pospiesznie wyszedł, chcąc skryć się przed jej oskarżycielskim wzrokiem. To nie pomogło. Wydawało mu się, że drzwi to zbyt słaba przegroda między nim a Knightley, więc wciąż przyspieszał kroku, aż nagle dotarło do niego, że praktycznie biegnie korytarzem. I dopiero wtedy przypomniał sobie, że przyszedł po to, żeby zaprowadzić ją do lochów.


c.d. w miarę rychło n.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nec plus ultra do 21
Nec plus ultra 16
Nec plus ultra 18
Nec plus ultra 2 z 48 [T]
Nec plus ultra 15
Nec plus ultra 9
Nec plus ultra 11 i 12
Nec plus ultra do 14
Nec plus ultra 5
Nec plus ultra 22
Nec plus ultra 13 i 14
Nec plus ultra 17
Nec plus ultra 8
Nec plus ultra 7
Nec plus ultra 6
Nec plus ultra do 10
Nec plus ultra 3
Nec plus ultra 10
Nec plus ultra 4

więcej podobnych podstron