Marshall Paula Odnaleziona markiza

Paula Marshall

ODNALEZIONA MARKIZA

Tłumaczyła Anna Kruczkowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jesień 1812 roku

- No nie - odezwał się Marcus, lord Angmering, w typowy dla niego, prostodusznie żartobliwy sposób - przecież małżeństwo to absurd! Nie rozumiem, dla­czego wszyscy tak się do niego palą. Utrzymanka jest znacznie wygodniejszym rozwiązaniem. Taka kobieta nie ma prawa wtrącać się do twego życia i spotykasz się z nią tylko wtedy, kiedy masz na to ochotę.

- Jak zatem chcesz rozwiązać problem ciągłości ro­du? W naszej sferze dziedziczenie to bardzo istotna kwestia; chodzi przecież o majątek i tytuł - cedząc sło­wa, zapytał jego nowy przyjaciel, Jack. Był podobno dalekim krewnym rozgałęzionej rodziny Percevalów, - To jest przecież możliwe tylko w ramach uświęconego związku, czyli małżeństwa.

- Dobry Boże - odparł Marcus, który nadal trwał w żartobliwym nastroju. - w mojej sytuacji nie ma z tym żadnego problemu. Nie muszę się żenić; mam przecież dwóch dorastających przyrodnich braci. Niech inni mężczyźni dają się zakuwać w kajdany, ja wolę zo­stać kawalerem.

Marcus nie dodał, że nieudane małżeństwa - a znał ich wiele - skutecznie go zniechęcały do ożenku. W je­go przypadku było to zupełnie zrozumiałe. Dziś tylko dlatego pozwolił sobie na taką szczerość w tej kwestii, że wypił o parę kieliszków za dużo i miał lekko zaćmio­ny umysł.

Rzadko sobie na to pozwalał, a nigdy się nie upijał. Jednak dzień dzisiejszy był wyjątkowy; jeden z jego bliskich znajomych, Nick Cameron, ożenił się właśnie ze znaną z urody i inteligencji panną Ateną Filmer i ob­lewał tę uroczystość w gronie przyjaciół.

- Odnoszę wrażenie, jakby zapanowała jakaś epide­mia. Co chwila ktoś staje na ślubnym kobiercu. Nigdy przedtem tego nie było - mówił dalej Marcus, pociągając kolejny łyk porto, chociaż w zasadzie nie przepadał za tym trunkiem. - Moja siostra również wychodzi za mąż; ślub został zaplanowany na Boże Narodzenie. W domu z tego powodu panuje taki zamęt, jakby, nie przymierza­jąc, chodziło o koronowaną głowę. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszyscy tak się tym ekscytują. Widocznie jest to bardzo zaraźliwe. Co do mnie, na pewno nie poddam się tej modzie i nie porzucę wolnego stanu.

- Możemy się założyć? - zapytał przeciągle Jack.

- Dlaczego nie? Pieniądze będą jak darowane, bo wiem, że wygram.

- Doskonale. Kelner! - zawołał Jack gromkim gło­sem. - Przynieś mi papier i pióro. Szybko, zanim mój przyjaciel się rozmyśli.

- W żadnym razie - zapewnił go Marcus. Spojrzał na niego z pogardą znad swego wydatnego nosa. Tylko taki idiota jak Jack może sądzić, że on, Marcus Cleeve, jest chorągiewką, która zmienia kierunek za każdym ra­zem, kiedy wiatr powieje inaczej. Jeżeli tak uważa, to znaczy, że zupełnie go nie zna.

Jego prześladowca wciąż na niego spoglądał i uśmie­chał się domyślnie, tak jak gdyby tylko on jeden z ca­łego towarzystwa znał przyszłość Marcusa. Po chwili zadyszany kelner przyniósł żądane przedmioty.

- A teraz - oznajmił Jack, uśmiechając się promien­nie - pozostaje tylko pytanie, o jaką sumę się zakłada­my? Pięćset gwinei? Utrzymujesz, że nie ożenisz się przed upływem roku? Ja jestem innego zdania. Jeżeli przegrasz, zapłacisz mi sumę wymienioną w umowie.

Marcus nie był na tyle pijany, żeby nie brać pod uwagę takiej ewentualności. Jeśli przegra, pięćset gwinei pójdzie w błoto, choć teraz przysiągł sobie pozostać do końca życia kawalerem. Kto wie, co się może zdarzyć? Nie sprzeciwi się przecież ojcu, jeżeli ten uzależni prze­kazanie mu rodowego majątku i tytułu od poślubienia jakiejś posażnej panny. Prawdę mówiąc, ojciec wielo­krotnie czynił uwagi na ten temat w rozmowie ze swo­im najstarszym synem.

- Czas najwyższy, abyś się wreszcie ustatkował, Marcusie. Małżeństwo wpływa stabilizująco na męż­czyznę.

- Myślę, że i bez tego jestem wystarczająco statecz­ny - zazwyczaj ripostował wtedy Marcus i ucinał roz­mowę. Nie chciał sprzeczać się z ojcem.

W tej chwili, mimo że mocno podchmielony, odpo­wiedział Jackowi z powagą:

- Pieniądze to nie wszystko.

Nazajutrz rano miał pomyśleć posępnie, że wyłącz­nie pijaństwu zawdzięcza, że tak lekkomyślnie zaryzy­kował całkiem spore pieniądze. Szkoda, że nie zwalił się pod stół nieprzytomny, zanim zaczął wychwalać za­lety kawalerskiego stanu.

- Nie przepadam za hazardem - dodał jeszcze na za­kończenie.

- Czas najwyższy, abyś zaczął - odparł Jack. Był namiętnym graczem i chciał zarazić swą pasją Marcusa. - Nie próbuj udawać biedaka, Angmering. Wszyscy wiemy, że twój ojciec zrobił wielki majątek podczas po­bytu w Indiach.

- To prawda, ale ja nie jestem moim ojcem. Niech będzie dwieście pięćdziesiąt i przy tej sumie zo­stańmy.

Nie mógł już wycofać się z zakładu, to nie byłoby godne dżentelmena, nie mówiąc już o utytułowanym potomku wysokiego rodu.

- Trzysta - zaproponował z nadzieją w głosie Jack. Nie wiadomo dlaczego, ale przyszło mu do głowy, że taki gorący zwolennik kawalerskiego stanu jak jego przyjaciel może faktycznie być zagrożony utratą tej tak cennej dla niego wolności.

- Dwieście pięćdziesiąt i ani grosza więcej - oświadczył stanowczym tonem Marcus. - W przeciw­nym razie nici z zakładu.

- Dobrze, niech ci będzie. Jack nagryzmolił warunki umowy, podpisał się i podsunął papier Marcusowi, aby zrobił to samo. Następnie przekazał dokument swym podpitym towarzy­szom, którzy niepewną ręką złożyli na nim podpisy w charakterze świadków.

- A więc załatwione. A teraz, panowie, proponuję zmienić lokai. Kto jest za tym, aby odwiedzić „Węglo­wą Jamę”?

- Ja rezygnuję - oświadczył Marcus, który miał już dość na dzisiaj towarzystwa Jacka. - Nie byłbym w sta­nie się tam dowlec - dodał, kładąc głowę na zaśmieco­nym stole i zamykając oczy. Zasnął albo, jak podejrze­wali koledzy, udawał, że się zdrzemnął.

Marcus nie symulował, żeby pozbyć się męczącej kompanii. Po godzinie kelner, który ich uprzednio ob­sługiwał, z trudem zdołał go dobudzić. Pomógł mu dojść do drzwi i wezwał powóz, żeby go odwiózł do domu. Słowo „dom” w wypadku Marcusa nie było mo­że adekwatne do rzeczywistości. Budynek przy Berke­ley Square był londyńską siedzibą jego ojca i miejscem, które Marcus rzadko odwiedzał, ponieważ nigdy nie był pewien, jak zostanie przyjęty.

Kiedy znalazł się w łóżku, zasnął kamiennym snem i spał przez wiele godzin. Obudził go lokaj, przypomi­nając, że po południu obiecał swej siostrze Sophii, iż zabierze ją na przejażdżkę do Hyde Parku. Byli tam umówieni z jej narzeczonym księciem Sharnbrook, któ­ry chciał ich przedstawić jednej ze swych nobliwych ciotek.

Lokaj przyniósł mu do łóżka śniadanie oraz tacę ze szklanką i karafką. Marcus wypił porto, krzywiąc się niemiłosiernie, ale trunek i jedzenie uspokoiły nieco jego podrażniony żołądek. Jest nadzieja, że jeszcze po­żyje!

Na przyszłość muszę uważać z piciem, przyrzekł so­bie solennie. Weźmy tylko przykład Sywella, popatrz­my, dokąd go ono zaprowadziło. Od dawna leży w gro­bie i na dodatek, jak okropnie zszedł z tego świata!

Poczuwszy się lepiej, postanowił wstać z łóżka i przywitać nowy dzień. Nie przypuszczał, aby ojciec był jeszcze w domu, a Sophia z pewnością wkrótce za­cznie się szykować na spotkanie z narzeczonym. Świet­nie byłoby mieć dom dla siebie, poczytać „Morning Post”, zadzwonić po kawę, poprzeciągać się, poziewać, a nawet trochę podrzemać. Zasługiwał na małe wakacje i odrobinę spokoju po ciężkich trudach zarządzania pół­nocnymi włościami ojca. Szczęśliwie doprowadził je wreszcie do kwitnącego stanu. Zanim do tego doszło, pod rządami ostatniego dzierżawcy przedstawiały obraz zupełnej ruiny.

Los jednak zrządził inaczej. Schodząc na dół, przy wejściu na klatkę schodową zobaczył młodą kobietę. Marcus nigdy przedtem nie widział równie uroczego stworzenia. Stała, jakby specjalnie na niego czekała. Miała lekko kręcone włosy, których złoty odcień przy­pominał kruszec wydobywany we francuskiej kolonii zwanej Gwineą i tak jak on przebłyskiwał tonami deli­katnej czerwieni. W jej powabnej twarzyczce szczegól­ną uwagę zwracał mały zuchowaty nosek i usta tak słodkie i kruszące, że Marcus od razu poczuł ochotę, aby je ucałować.

Figurę miała również powabną - zręczną i zgrabną, co sprawiało, że wyglądała jak mała Wenus. Marcus uwielbiał ten typ urody u kobiety. Ubrana była tak, jak lubił, z gustowną prostotą, cechującą prawdziwą ele­gancję. Miała na sobie jasnozielony wyjściowy kostium z wykończeniami w delikatnym cytrynowym kolorze, który doskonale pasował do barwy jej oczu i płomienis­tych włosów.

Urocze stworzenie było w towarzystwie służącej, która stała za nią z wielkimi pudłami w rękach. Lokaj w nie­znanej Marcusowi liberii co chwila wnosił do holu dalsze podobne pudła. Wydawali się czekać i żadne z nich nie spostrzegło schodzącego ze schodów mężczyzny.

Może to gość? Nie słyszał jednak, aby lokaj anonso­wał czyjeś przybycie.

Marcus, zaintrygowany i rycerski jak zwykle, zwró­cił się do damy z pytaniem:

- Gzy mogę pani w czymś pomóc, madame?

Jego mała Wenus odwróciła się zaskoczona i obrzu­ciła go uważnym spojrzeniem. Stał przed nią postawny, krzepki i muskularny mężczyzna. Spoglądał na nią z wysoka. Oceniła, że mierzył nie mniej niż sześć stóp.

- Z kim mam przyjemność, sir?

Głos również pasował do jej ujmującej powierzchow­ności. Był dźwięczny i melodyjny. Mówiła z akcentem, który wskazywał, że może być z pochodzenia Francuzką. Jej twarzyczka wydała mu się znajoma. Odniósł wrażenie, jakby już gdzieś ją widział, a zarazem gotów był przysiąc, że nigdy jej przedtem nie spotkał. Z pewnością by zapa­miętał takie prześliczne stworzenie.

Skłonił się nisko.

- Jestem Marcus Angmering, do usług. Najstarszy syn hrabiego Yardleya, jak przypuszczalnie pani wiado­mo. A ja, z kim mam przyjemność, madame? Czyżby lokaj nie zaanonsował pani? To nieładnie pozwalać, że­by pani czekała w holu.

- Bardzo to uprzejmie z pana strony - odparła pół­głosem dama - ale proszę się nie kłopotać. Lokaj właś­nie poszedł powiadomić lady Sophię i jej matkę o moim przybyciu. Jestem madame Felice, modiste*1. Mam za­szczyt projektować ślubną suknię lady Sophii i jej mał­żeńską wyprawę.

Ta odpowiedź wyjaśniała wszystko - pudła, lokaja oraz francuski akcent; większość znanych krawcowych w Londynie była Francuzkami. Na Marcusie już od dawna żadna kobieta nie zrobiła takiego wrażenia od pierwszego rzutu oka. Jeśli kreacje madame dorówny­wały pięknością projektantce, to Sophia rzeczywiście może nazywać się szczęściarą. Będzie ubrana przez naj­większą mistrzynię krawieckiego fachu w stolicy.

Co teraz powiedzieć? Nie mógł pozwolić, aby odda­liła się i zniknęła z jego życia, a on nie podjął żadnej próby, żeby podtrzymać ich znajomość. Pod tym ostat­nim pojęciem Marcus rozumiał, rzecz jasna, dalsze, mniej oficjalne spotkania, a w bardziej odległej per­spektywie możliwość zrobienia z niej swojej kochanki. A mówiąc bardziej konkretnie, liczył, że po prostu uda mu się zaciągnąć ją do łóżka.

Marcus znał francuskie powiedzenie coups de foudre. Odnosiło się do sytuacji, w której kobieta robi na mężczyźnie takie wrażenie, że ten zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Przedtem Marcus na samą myśl o takiej sytuacji zaśmiewał się do łez. Zawsze chełpił się swym beznamiętnym stosunkiem do życia i miłości. A teraz, proszę, sam znalazł się w takim nie­wygodnym położeniu.

Zaledwie kilka minut temu schodził po schodach, we­soły, pewny siebie i wolny jak ptak, ale nim znalazł się na dole, para zielonych oczu i śliczna twarzyczka sprawiły, że zupełnie stracił pewność siebie i tylko z trudem klecił banalne zdania. Musiał być ze sobą szczery: wprost onie­miał z wrażenia. Jedynym wyjaśnieniem jego dziwnego zachowania był ascetyczny tryb życia, jaki od dłuższego już czasu prowadził w Northumberland. Mieszkanie na odludziu nie sprzyjało uciechom. Całkowicie poświęcił się pracy, która wysysała z niego wszystkie siły i tamowała chęć do miłosnych igraszek.

Już miał zrobić kolejną banalną uwagę, która prawdo­podobnie utwierdziłaby tylko madame w przekonaniu, że jest skończonym bałwanem, kiedy nadszedł Cardew, ka­merdyner. Za nim pojawili się dwaj lokaje; ci ostatni mieli nosić niezliczone pudła z galanterią madame. Było tego tyle, że ich zawartością można by obdzielić nie jedną, ale pięć panien młodych, pomyślał Marcus.

- Tędy, madame Felice - polecił kamerdyner, pro­wadząc całą grupę po schodach na górę. Przechodząc obok Marcusa, który sam ustąpił im z drogi i zszedł do holu, powiedział uniżenie:

- Za pozwoleniem, milordzie.

Marcus skinął mu głową z roztargnieniem. Madame, mijając go, skłoniła się lekko. Spoglądał na nią tęsknym wzrokiem, dopóki nie zniknęła za zakrętem schodów. Po­myślał później, że musiał wyglądać jak kompletny cym­bał, którego nagły przypływ żądzy zupełnie ogłupił.

Madame Felice, która w rzeczywistości wcale się tak nie nazywała, nie odwróciła głowy i nie spojrzała na męż­czyznę, który przyglądał się jej z taką ciekawością. Była przyzwyczajona do tego, że wszędzie, gdziekolwiek się pojawiała, budziła zainteresowanie płci odmiennej. Doty­czyło to mężczyzn w różnym wieku i z rozmaitych śro­dowisk. Ich natrętne, a często zuchwałe spojrzenia nie ro­biły już na niej wrażenia. Wiedziała, że dżentelmen scho­dzący po schodach to Marcus Cleeve, lord Angmering, najstarszy syn hrabiego Yardleya. Widziała go ostatnio na przejażdżce w Hyde Parku, którą odbywał tylko w towa­rzystwie chłopca stajennego.

Rozpoznała go od razu, mimo że wiele wody upły­nęło od czasu, kiedy, będąc małą dziewczynką, spotkała go spacerującego w pobliżu opactwa Steepwood. Z je­go zachowania wynikało, że jej nie poznał. Nie było to dla niej zaskoczeniem. Wiedziała, że bardzo się od tego dnia zmieniła. Poza tym fakt, że mówiła z francuskim akcentem, chociaż udawanym, musiał ostatecznie roz­proszyć wątpliwości, jeżeli je miał.

Zważywszy, że większość mężczyzn z tak zwanych wyższych sfer uważała modiste za dobrą zwierzynę, za coś pośredniego między aktorką a kobietą lekkich oby­czajów, nie było zaskakujące, że i ją traktowali podob­nie. W rezultacie ona również zachowywała się jak tro­pione zwierzę - broniąc się przed napastnikami na wszelkie możliwe sposoby.

Och, dobrze znała ten wyraz malujący się w oczach Marcusa Angmeringa. Widziała go już tyle razy! To spojrzenie mówiło, że bardzo mu się podoba i że przy­puszcza, iż to uznanie jej pochlebia. Pomyślała, że może krzywdzi go takim posądzeniem, ale była prawie pew­na, że się nie myli. Życie dało jej niejedną nauczkę, a ta była jedną z tych, o których nigdy nie powinna zapo­minać, jeżeli nadal chce bezpiecznie egzystować.

W tej chwili musi jednak przestać o nim myśleć i skoncentrować się na zadaniu, które przywiodło ją tu­taj. Mimo to nie bardzo mogła się przemóc. Wciąż się zastanawiała, co by pomyślał Marcus Angmering, gdy­by znał jej historię, prawdziwe nazwisko oraz wiedział, jakie więzy - chociaż dalekie - łączą ich ze sobą. Jak on by wtedy na nią spojrzał?

Co powiedziałby, gdyby wiedział, że madame Felice nazywała się kiedyś Louise Hanslope i była żoną nie­żyjącego już i ogólnie znienawidzonego markiza Sywella? Uciekła od niego do Londynu, gdzie, udając francuską modiste, założyła pracownię krawiecką i stała się w krótkim czasie najbardziej wziętą projektantką mody i krawcową szyjącą na zamówienia miejscowej arystokracji.

A przechodząc bardziej do sedna, co by powiedział, gdyby odkrył, że nie jest nawet Louise Hanslope? To ostatnie też nie było jej prawdziwym nazwiskiem. Była mianowicie córką od dawna nieżyjącego kuzyna ojca Marcusa - nigdy nie pamiętała którego - bliższego czy dalszego i w związku z tym powinno się ją tytułować lady Louise Cleeve. Jak dotąd nie miała jednak środ­ków, okazji ani chęci, by dowieść ludziom prawdy o swoim pochodzeniu.

Gdyby wszystko działo się zgodnie z prawem, ona również mogłaby oczekiwać, że wyjdzie za mąż za czło­wieka z wyższych sfer. Wówczas to jej by szyto ślubną wyprawę, a nie odwrotnie. Ona musi je szyć teraz dla in­nych wysoko urodzonych kobiet. Nie mogła stłumić zło­śliwego chichom, kiedy wyobraziła sobie minę, jaką by zrobił Marcus, gdyby zwróciła się do niego „kuzynie”.

Przestań, nakazała sobie w duchu stanowczo. Rze­czywistość jest taka, jaka jest, a ponieważ nie ma na nią rady, musisz pilnować pracy, z której żyjesz, czyli teraz przygotować małżeńską wyprawę dla kuzynki Sophii. Kreacje madame Felice, ulubionej krawcowej londyń­skiej socjety, powinny, jak zwykle, być eleganckie i olś­niewające.

- Śliczna, prześliczna - zachwycała się Marissa, la­dy Yardley, obchodząc dookoła Swą córkę.

Sophia stała przed długim lustrem i mierzyła wy­tworną ślubną suknię kremowego koloru. Louise przy­wiozła ją w ogromnym pudle, jednym z tych, które Marcus widział w holu. Sophia z podziwem przygląda­ła się swemu odbiciu.

- Ta toaleta jest dokładnie taka, jak sobie wymarzy­łyśmy: ja i córka - powiedziała z uznaniem lady Yardley. - Jest niezwykle wytworna, właśnie przez swoją prostotę, i nie przeładowana ozdóbkami. Na figurze wygląda nawet lepiej niż na szkicach, które widziały­śmy u pani w pracowni. Jeżeli reszta wyprawy jest rów­nie udana, to będziemy sobie gratulować decyzji, że to właśnie panią zatrudniłyśmy. Czyż nie tak, córeczko?

- Tak, mamo, ale nie jestem zaskoczona, że suknia jest taka piękna. Widziałam ślubną wyprawę obecnej żony Ni­cka Camerona, która również była dziełem madame. Po prostu rwała oczy, taka była wspaniała. Cieszę się jednak, że moje suknie nie są podobne do strojów Ateny. Na szczęście madame Felice wzięła pod uwagę moje fizyczne warunki, a nie najnowsze trendy w modzie, co w tym szczególnym przypadku tylko wyszło sukni na dobre. Ja w strojach Ateny na pewno nie wyglądałabym korzystnie, a ona natomiast nie czułaby się dobrze w moich. Mamy odmienny typ urody i różną karnację.

- To prawda - potwierdziła jej matka. - Madame, należą się pani gratulacje. Nie mogę doczekać się chwi­li, kiedy zobaczę minę księcia Sharnbrook, kiedy ujrzy córkę w tej kreacji w kościele.

- Jest pani dla mnie bardzo uprzejma - skinęła głową Louise, z wdziękiem przyjmując komplementy. - Na szczęście, natura szczodrze obdarzyła zarówno pani cór­kę, jak i pannę Atenę; obydwie są piękne i mają doskonałe figury. Szyć dla nich to czysta przyjemność. Problemy po­wstają wtedy, kiedy przychodzi mi projektować stroje dla osób, które los pozbawił podobnych atutów.

Stały w sypialni Sophii, zarzuconej już gotowymi sukniami i sztukami materiałów, z których miały być uszyte dalsze kreacje. Panie zamówiły również u ma­dame bieliznę dla Sophii - nocną i dzienną. W tym celu Louise przywiozła ze sobą próbki materiałów i kilka gotowych wzorów, a także parę sztuk cięższej odzieży, na zimniejsze dni, jak płaszcz i żakiet w husarskim sty­lu, które, jak uważała, również będą Sophii potrzebne.

Gdy lady Yardley zjawiła się w jej pracowni z proś­bą, aby uszyła dla jej córki ślubną wyprawę, Felice lub Louise, jak zawsze nazywała siebie w myślach, począt­kowo zdecydowana była odmówić. Próbowała zasłonić się nawałem pracy i krótkim terminem. Myśl, że prze­kroczy progi budynku, który mogła nazwać przecież śmiało swoim domem, i że spotka tam krewnych, nie mających pojęcia o jej prawdziwej tożsamości, była dla niej bardzo denerwująca.

Ale potem spoglądając spoza pleców lady Yardley w długie lustro, w którym i jej postać się również odbi­jała, powiedziała sobie w duchu: nie będę szukać wykrętów. Przyjmę to zamówienie. Zawsze stawiałam czo­ło przeciwnościom losu. Nigdy od niczego nie ucieka­łam, wyjąwszy tego łotra Sywella. I od tego zadania też nie będę uciekać.

Poza tym, kto wie, co się może zdarzyć?

Teraz, kiedy już znalazła się w domu Yardleyów, od­czuła nawet pewien rodzaj złośliwej satysfakcji z tego powodu. Oto wtargnęła do gniazda Cleeve'ów niczym kukułka, a jego właściciele nie mieli pojęcia, kim jest pierzaste stworzenie, które się w nim pojawiło. Oczywiście, nie jestem żadną kukułką, poprawiła się w du­chu Louise, tylko takim samym ptakiem jak oni!

Rzecz jasna, żadnej z tych myśli, które krążyły jej po głowie, nie wyraziła. Uklękła przed Sophią, aby zazna­czyć szpilkami długość sukni - chciała ukazać jej ładne kostki - a także tu i ówdzie coś zmienić lub dodać. Su­gerowała też delikatnie obu paniom, jaki rodzaj biżute­rii najlepiej pasuje do ślubnej sukni. Louise była zdania, że panna młoda nie powinna obwieszać się nadmiernie klejnotami.

- Ma pani zupełną rację - zgodziła się lady Yardley. - Bardzo mi się podobała ślubna wyprawa uszyta przez panią dla córki Tenisonów. Powiedziano mi, że sprze­ciwiła się pani matce panny młodej, która koniecznie chciała obwiesić córkę błyskotkami, niczym bożonaro­dzeniową choinkę. Moim zdaniem, największym atu­tem panny młodej jest jej niewinność i czystość i właś­nie te elementy należy w sukni ślubnej uwypuklić, czy to przez niepokalaną biel tkaniny, prostotę i szlachet­ność kroju, czy też dyskretną biżuterię. Boże uchowaj, żadnych bransolet, wisiorów lub broszek. Będzie czas nosić je później, kiedy świeżość pierwszej młodości przeminie.

- To prawda - przytaknęła Louise, z gracją podno­sząc się z klęczek i przy okazji odsłaniając własną zgrabną kostkę - szczegół, który Marcusa z pewnością wprawiłby w zachwyt, gdyby mógł być przy tym obec­ny. - Bardzo to pani dobrze ujęła, milady, jeżeli mogę się tak wyrazić.

Uważaj, zwróciła sobie w duchu uwagę, nie przesadzaj z uniżonością. Godne zachowanie znacznie bar­dziej popłaca.

Nawyk prowadzenia rozmowy w myślach wziął się u Louise jeszcze z czasów dzieciństwa i przetrwał aż do tej chwili. Poza Ateną Filmer, obecnie Ateną Came­ron, nie miała przyjaciółek, musiała więc sobie stwo­rzyć ich namiastkę. Ożywiła w wyobraźni postać wy­imaginowanej przyjaciółki z lat dziewczęcych, z którą często wiodła spory, ale która, wiedziała, zawsze będzie przy niej.

Na koniec, po tym, kiedy już wszystkie szczegóły związane ze strojami panny młodej zostały omówione i ostatecznie zatwierdzone, Louise zdjęła miarę z lady Yardley. Matka panny młodej z okazji ślubu córki rów­nież musiała mieć nową kreację. Suknia winna być ele­gancka i wytworna, ale też na tyle stonowana, aby nie przyćmiewać strojów weselnych gości. Louise już po raz kolejny stwierdziła, że szyć dla lady Sophii i jej ma­my było prawdziwą przyjemnością. Były nie tylko uprzejmymi klientkami, ale także odznaczały się po­dobnym jak ona gustem.

Lady Yardley w młodości nie była może wybitną pięknością, ale jej rysy, charakter i wrodzona dystynk­cja sprawiały, że łata - była w średnim wieku - nie tyl­ko nie nadwerężyły jej urody, ale nawet jakby dodały uroku. W każdym razie wyglądała obecnie znacznie ko­rzystniej niż niejedna kobieta, którą uważano za ładną, kiedy była młodą dziewczyną. Louise zastanawiała się czasami, jaka była pierwsza żona lorda Yardleya. Jedna z plotek, które doszły do jej uszu, głosiła, że małżeństwo nie należało do udanych, w przeciwieństwie do obecnego, które ogół określał jako bardzo szczęśliwe.

Rzecz jasna, nie były to jednak tematy, które mogła poruszyć w rozmowie ze swymi klientkami, ale zważy­wszy na fakt, że, bądź co bądź, była to jej rodzina, na­wet jeżeli ten interesujący szczegół nigdy nie miał uj­rzeć światła dziennego, jej zainteresowanie tymi spra­wami było rzeczą całkowicie naturalną. Zastanawiała się, czy uda jej się zobaczyć Marcusa przed wyjściem. Nie był przystojny w powszechnym rozumieniu tego słowa - w przeciwieństwie do swego ojca - ale emano­wały z niego ukryta siła i moc, które w szczególny spo­sób przemawiały do wyobraźni Louise.

A tak w ogóle, to czy uroda ma jakieś znaczenie? Sywell w młodości był bardzo przystojnym mężczyzną, ale w późniejszych latach tak się zmienił na niekorzyść, że nikt by tego nie zdołał odgadnąć.

Louise nie dociekała, dlaczego chciała raz jeszcze zobaczyć Marcusa - zwłaszcza że od czasu małżeństwa z Sywellem starała się unikać mężczyzn. Ten jedyny mężczyzna w jej życiu był takim potworem, że nic dziwnego, iż przysięgła sobie nigdy więcej nie mieć z nimi do czynienia.

W świetle tego wszystkiego wrażenie, jakie sprawił na niej Marcus Angmering, wydawało się jej tym dziw­niejsze.

Marcus odkrył, że ojciec został w domu tego ranka. Zazwyczaj wychodził o tej porze do klubu lub - rza­dziej - do parlamentu.

Wszedł do biblioteki w poszukiwaniu „Morning Post” i zobaczył, że hrabia już tam jest. Marcus odniósł wraże­nie, że ojciec ostatnio jakby podupadł na zdrowiu. Siły wyraźnie przestały mu dopisywać. Miał też dziwnie bladą, prawie przezroczystą cerę, która sprawiała, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Niemniej, kiedy zobaczył wchodzącego syna, wyraźnie się ożywił.

Napięte stosunki z najstarszym synem były dla hra­biego źródłem wielkiego zmartwienia. Panowała mię­dzy nimi jakaś sztuczność i zakłopotanie, mające zwią­zek przypuszczalnie z nieudanym małżeństwem z mat­ką Marcusa. Lorda Yardleya pocieszała myśl, że Marcus i Marissa byli ze sobą w dobrej komitywie. Marcus sza­nował macochę, ponieważ uczyniła jego ojca szczęśli­wym i zarządzała domem sprawną i sprawiedliwą ręką. Lady Yardley lubiła i ceniła Marcusa przede wszystkim za prawość charakteru i uczciwość, z jaką podchodził do życia i ludzi.

- Witaj, Angmering, zamierzałem właśnie z tobą porozmawiać - zaczął ojciec. - Jest kilka spraw, które pragnę z tobą przedyskutować. Nie chodzi o interesy - przejrzałem dokumenty i sprawozdania, jakie przy­wiozłeś z północy, wraz z twoim raportem o zmianach, które poczyniłeś w systemie zarządzania tamtejszymi posiadłościami. Jestem niezwykła zadowolony z rezul­tatów twojej pracy. Już dawno powinienem pozbyć się Sansoma - z latami stawał się coraz mniej efektywny i coraz gorzej gospodarował. Brak mi słów uznania dla zmian, jakie tam wprowadziłeś, i sposobu, w jaki usprawniłeś administrowanie moim majątkiem. Chcę pomówić o bardziej osobistych sprawach. Mam błogą nadzieję, że weźmiesz sobie moje słowa do serca. Aż za dobrze wiem, jak bardzo cenisz sobie wolność i jak niechętny jest twój stosunek do małżeństwa. Muszę jed­nak prosić cię znowu, abyś rozważył ewentualność po­ślubienia odpowiedniej osoby - nie tylko po to, aby za­pewnić ciągłość rodu i przejąć po mnie majątek rodzin­ny, ale przede wszystkim dlatego, iż pragnę, abyś zna­lazł w nim tyle szczęścia co ja z moją drogą Marissą. Nie chcę, żeby ta sprawa nas poróżniła, ale czuję się w obowiązku wyrazić swoje zdanie na ten temat.

Marcus wiedział, że ojcu niełatwo przyszła ta prośba. Świadczył o tym sposób, w jaki się wysławiał - mówił powoli i z rozwagą dobierał słowa. Było to bardzo do niego niepodobne; zazwyczaj był dość szorstki i mówił bez ogródek, co myśli o danej sprawie.

Czuł się w obowiązku szczerze przedstawić ojcu włas­ne racje. Ostatnimi czasy, zwłaszcza od kiedy ujawnił swoje organizacyjne i gospodarskie talenty w północnych włościach ojca, istniejący między nimi dystans się zmniej­szył. W rezultacie odpowiedź Marcusa była dyplomatycz­nym kompromisem.

- Wiesz, ojcze, że nie jestem wielkim zwolennikiem instytucji małżeństwa i wolałbym trwać w kawalerskim stanie, jak długo się da. Nie podjąłem tej decyzji lekko­myślnie. Oprócz mnie masz jeszcze dwóch synów, któ­rzy, na dodatek, dobrze się zapowiadają. Wszystko wskazuje na to, że wyrosną na godnych następców swe­go szlachetnego rodzica i zapewnią ciągłość rodu.

Hrabia przerwał mu niecierpliwie.

- Może i tak będzie, Marcusie, ale los bywa kapryś­ny i nie można liczyć, że zawsze będzie nam sprzyjał. W ostatnich latach widziałem wiele podobnych przy­kładów. Rodziny, w których było po kilku synów, w wielu przypadkach potraciły ich w wyniku nieszczę­śliwych zdarzeń lub choroby. Majątek i tytuł przeszedł w inne, nieznane ręce - dostał się ludziom, którzy nie mieli żadnych danych, aby godnie pełnić rolę przedsta­wiciela rodu, i w konsekwencji nie cenili tego, co tak łatwo im się dostało. Nie chciałbym pozbawić możli­wości dziedziczenia majątku i tytułu ani Edmunda, ani Edwarda, ani też któregokolwiek z ich synów, ale to właśnie od ciebie chciałbym doczekać się przyszłego dziedzica. Pragnę tego tym bardziej, że wyrosłeś na wy­jątkowo odpowiedzialnego i rozsądnego człowieka. Moim gorącym życzeniem jest, abyś się ożenił, i to w niedługim czasie. Wiem, że nie mogę cię zmusić - ale, proszę, rozważ ponownie tę prośbę. Jesteś mądrym człowiekiem, a ja nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko gorąco apelować do twego rozumu i serca.

Marcus skłonił głowę.

- Dobrze, sir, zrobię tak, jak sobie życzysz. Pomyślę o małżeństwie. Dotychczas jednak nie spotkałem niko­go, z kim chciałbym dzielić resztę życia. Jakkolwiek wygląda prawda o twoim małżeństwie z moją matką, to obecny twój związek z Marissą jest z pewnością nie­zwykle udany. Gdybym spotkał kogoś chociaż w poło­wie tak wartościowego... - Urwał i wzruszył ramiona­mi. Następnie rozłożył ręce i mówił dalej: - Na razie nikogo takiego nie poznałem. Jeżeli jednak to nastąpi, bez wahania pójdę w twoje ślady. W tej chwili nie mogę ci obiecać nic więcej.

Pojednawcze stanowisko syna wyraźnie ucieszyło lorda. Miał nadzieję, że Marcus mówił szczerze, a nie tylko starał się go uspokoić.

- Doskonale - odrzekł. - Chciałbym, żebyś pozo­stał w Londynie jeszcze przez jakiś czas. Potem wszys­cy razem pojedziemy do Northampton, aby świętować małżeństwo Sophii. Książę Shambrook bardzo na to na­legał. Przyrzekłem uczynić zadość jego życzeniu. Pro­szę tylko Boga, aby paskudna historia związana z mor­derstwem Sywella nie rzuciła cienia na to radosne wy­darzenie. Przyjaciel z Ministerstwa Spraw Wewnętrz­nych poinformował mnie ostatnio, że nic nowego w tej sprawie nie wykryto. Nadal nie wiadomo, kto popełnił zbrodnię. Kłopot polega na tym, że wiele osób życzyło mu śmierci, ale brakuje dowodów, kto spośród podej­rzanych jest zabójcą.

Marcus zmarszczył brwi. Wiedział, że krążą plotki, iż jego ojciec jest zamieszany w tę zbrodnię, ale nie wierzył, aby to było prawdą. Spodziewał się, że morderca zostanie wkrótce odnaleziony i że płotki wreszcie ucichną. Istnie­nie Sywella, niczym ciemna chmura, wisiało nad rodem Cleeve'ów, a jego intrygująca okrutna śmierć jedynie tę chmurę powiększyła zamiast ją rozpędzić.

- Przyszły mi do głowy dwa pytania - odezwał się. - Pierwsze dotyczy młodej markizy, żony Sywella. Co się z nią mogło stać? Drugie to: dlaczego śledztwo w sprawie zabójstwa toczy się tak ospale? Biorąc pod uwagę niegodziwy charakter Sywella, jego podłość i krzywdy, które wyrządził tylu ludziom, nie wyłączając ciebie, sir. trudno się oprzeć refleksji, dlaczego nie po­traktować jego zamordowania jako swego rodzaju zadośćuczynienia za zło, które ten łajdak wyrządził spo­łeczeństwu i swoim licznym ofiarom. Sywell był chwa­stem, który, tak czy inaczej, należało wyrwać.

- No cóż - odpowiedział ojciec - w tych smutnych czasach, kiedy przeciwnicy ustalonego porządku docho­dzą do głosu i wzniecają wokół niepokoje, gdy duch re­wolucji francuskiej ciągłe nas straszy, rządzący są zdania, że zamordowanie arystokraty, nawet jeśli był to taki nie­godziwiec jak Sywell, nie powinno ujść bezkarnie. Co się tyczy jego zaginionej żony, wydaje się, że organa śledcze podejrzewają, że to sam Sywell jej się pozbył i że dalsze poszukiwania markizy, jako ewentualnej morderczyni, są tylko stratą czasu. Poza tym, jak wskazują ślady, zabójca był mężczyzną, a nie kobietą.

Marcus wzruszył ramionami.

- W obydwu twoich przypuszczeniach tkwi ziarno prawdy. Zaś co do jego żony, to rzecz jasna, dopóki nie znajdą ciała, wszystkie hipotezy są dopuszczalne.

- To prawda. Odkąd jednak opactwo i pozostałe grunta wróciły do mnie po tym, jak Solomon Burneck wyznał, że mój kuzyn nie tylko został podstępem wy­zuty z majątku, ale na dodatek zamordowany przez Sywella, sprawa jej losu bardzo leży mi na sercu. Jeśli ży­je, to musi być w wielkiej nędzy. Chętnie bym coś dla niej zrobił. Wiem, że Sywell obchodził się z nią okrut­nie. Musiała przejść koszmar. Nikt, kto znał niegodziwy charakter tego człowieka, nie będzie tym zaskoczony.

Po jakimś czasie Marcus miał przypomnieć sobie rozmowę z ojcem na temat zaginionej żony Sywella i na myśl o niej uśmiechnąć się niewesoło. Temat mar­kiza został wyczerpany, więc skorzystał z okazji, aby przedyskutować z Ojcem niektóre dalsze zmiany, jakie zamierzał poczynić w północnych posiadłościach, a na­stępnie zostawił ojca i skierował się na dół, do holu, aby sprawdzić, czy jego blond Wenus jest jeszcze, czy już wyszła. Jeżeli nie wyszła, to postara się znaleźć sposób, aby zamienić z nią kilka słów.

Z bieganiny po schodach wywnioskował, że madame Felice wprawdzie wciąż jeszcze przebywała w domu, ale że już szykuje się do wyjścia. Pudła i kartony z ga­lanterią i kapeluszami oraz barwne sztuki materiałów wynoszono z holu do jej powozu. Ona sama trzymała się na uboczu, kierując operacją równie sprawnie jak Wellington swymi wojskami na polu bitwy.

Wspaniałe! Musi teraz wymyślić jakiś sensowny pre­tekst, aby zatrzymać ją tutaj przez kilka minut, starając się równocześnie, żeby jego wysiłki wypadły możliwie naturalnie. Na szczęście los mu sprzyjał. Dwaj lokaje wynieśli właśnie ostatnie bagaże madame Felice; ona sama została jeszcze w holu ze swą małą podręczną to­rebką. W pewnym momencie drzwi otworzyły się sze­roko i dwaj przyrodni bracia Marcusa hałaśliwie wdarli się do środka, mocując się ze sobą. Idący za nimi gu­werner bezskutecznie próbował ich mitygować.

Zajęci zabawą, nie zauważyli madame Felice. W fer­worze walki jeden z nich zawadził ją ramieniem i po­pchnął na ścianę. Widząc to, Marcus jednym susem przeskoczył ostanie dwa stopnie i rzucił się do nich. Po­chwycił jednego chłopca za ucho, drugiego za nadgar­stek, zanim nauczyciel zdążył ich rozdzielić i skarcić.

- Dość tego! - odezwał się ostro Marcus. - Rozka­zuję wam na kolanach przeprosić madame.

- Puść nas, Marku Antoniuszu! - wykrzyknął jeden z chłopców. - My się przecież tylko bawimy. Nie wie­dzieliśmy, że ktoś tu jest.

- Teraz już wiecie. Ani słowa więcej. Klękajcie i jazda, przepraszać panią!

- Bardzo przepraszamy i tak dalej - powiedział aro­gancko drugi z chłopców, ale posłusznie ukląkł. Obe­rwało mu się za to zuchwalstwo od Marcusa, który szturchnął go boleśnie.

Louise odstąpiła od ściany. Cios był lekki i niezbyt go odczuła, a cała scena z Marcusem w roli anioła zem­sty dość ją ubawiła. Miała już do czynienia z chłopcami w tym wieku i dlatego podchodziła do ich wybryków z tolerancją. Mistrzyni w pracowni krawieckiej francu­skiej emigrantki, u której Louise uczyła się fachu, miała trzech takich urwisów. Louise często przyłączała się do ich zabaw, ale kiedy ze swawolnej dziewczynki stała się młodą damą, zrozumiała, że chłopięce wybryki czasami źle się kończą.

- Ci dwaj chłopcy przed panią - wskazał Marcus na klęczących i proszących o przebaczenie urwisów - to dwaj Nedowie, Edward i Edmund... Jak saksońscy kró­lowie, na cześć których zostali nazwani, nigdy nie przy­swoili sobie dobrych manier.

- Mama twierdzi, że jesteśmy już za starzy, abyś nas tak nazywał - zauważył starszy z bliźniaków, Edward, który pierwszy przyszedł na świat. Drugi urodził się dwie minuty po nim.

- To prawda - przyznał Marcus, naśladując ulubio­ny zwrot swego ojca. - A ja z kolei też już jestem za stary, byście nazywali mnie Markiem Antoniuszem.

- Jesteś naszym bratem, ale tak nas musztrujesz, jak­byś co najmniej był naszym wujem - nadal buntował się Edward.

- Daj spokój, Nedzie Pierwszy - uspokajał go Ed­mund, który miał bardziej pokojowe usposobienie. - On zawsze nas broni. Wiesz o tym dobrze.

Zwrócił się do guwernera, który od chwili kiedy Mar­cus wziął sprawę w swoje ręce, nie odezwał się słowem.

- Hol nie jest miejscem do zabawy, prawda, panie Wright?

- Masz rację, Nedzie Drugi, przepraszam, Edmundzie.

- Już dobrze, nic się przecież takiego nie stało. Prze­prosiliście mnie i wyraziliście skruchę, mam nadzieję, ze szczerą, więc dajmy już temu pokój - powiedziała Louise, szybko kładąc kres całej sprawie. Z przyjemno­ścią odnotowała widoczną zażyłość, jaka panowała między Marcusem a jego przyrodnimi braćmi. - A teraz pozwolą - państwo, że się oddalę. Na mnie już czas.

- Pod jednym warunkiem - odezwał się Marcus z galanterią podając jej ramię. - Pozwoli pani, że od­prowadzę ją do powozu.

Czyż mogła odmówić takiej kuszącej propozycji? Wypadało podziękować, nie mogła być przecież nie­grzeczna.

- Dziękuję, milordzie.

- Świetnie. Tędy, proszę. - Prowadził ją ostrożnie do miejsca, gdzie czekał na nią powóz, już załadowany po dach pudłami, kartonami i innymi przedmiotami.

Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Louise wysunęła spod jego ramienia swą małą dłoń. Jednak Marcus ujął ją łagodnie i zapytał uprzejmie:

- Mam nadzieję, że przymiarka ślubnej wyprawy mojej siostry wypadła dobrze.

Dlaczego nagle zabrakło jej tchu? Dlaczego poczuła się taka onieśmielona i zakłopotana? Przecież potrafiła osadzić w miejscu nawet gwałtownego Sywella. Co sprawiło, że ten potężny, ale trzeba przyznać, bardzo grzeczny mężczyzna sprawił na niej tak wielkie wraże­nie?

Chciała wyrwać rękę z jego dłoni, ale rozsądek na­kazywał nie działać pod wpływem impulsu. Nie mogła poznać własnego głosu, tak chłodno zabrzmiał, kiedy odrzekła:

- Bardziej niż dobrze, milordzie. Zarówno pańska siostra, jak i jej matka wydają się bardzo zadowolone z mojej pracy. Na szczęście nasze gusty są zbieżne.

- Cieszę się - odpowiedział Marcus. Nie był w sta­nie wymyślić żadnego rozsądnego powodu, który po­zwoliłby kontynuować rozmowę, nie sprawiając wraże­nia, że chce na niej wymusić zgodę, żeby się z nim spot­kała. A o to przecież mu chodziło.

- O ile mi wiadomo, pani pracownia mieści się przy Bond Street.

Spoglądał na nią z nieukrywanym zachwytem. Nie mogła udawać, że tego nie zauważa. Pomyślała, że dobrze się składa, iż konie zaczynają już bić kopytami o ziemię z niecierpliwości.

- Czas już na mnie - powtórzyła znowu. - Czekają mnie jeszcze inne spotkania.

- Umówiła się pani z mężem? - nie mógł powstrzy­mać się od pytania Marcus.

Nareszcie mogła odpowiedzieć zgodnie z prawdą.

- Nie, nie jestem mężatką, jestem wdową - odpar­ła. Być może to powstrzyma go od czynienia jej awan­sów. Nie ulegało wątpliwości, że miał na to wielką ochotę.

- Ale pani wdowieństwo, rozumiem, nie jest świeżej daty? - zauważył.

Zirytowała go banalność tej rozmowy. Pomyślał, że jej poziom jest absolutnie karygodny.

Reakcja Louise była podobna. Co się z nami dzieje, pomyślała spłoszona.

- Rzeczywiście, owdowiałam już jakiś czas temu - odrzekła. I to miała być właściwa odpowiedź?

Marcus puścił jej rękę, ucałowawszy ją przedtem z galanterią.

- Pozwoli pani, że pomogę wsiąść do powozu. Kiedy uwolnił jej rękę, doznała wrażenia, jak gdyby nagle kogoś przy niej zabrakło. To uczucie wydało jej się dość dziwne, ponieważ od dawna przywykła do te­go, że jest niezależna i zdana na samą siebie. Wrażenie znikło, kiedy pomagał jej wsiąść do powozu, i powró­ciło, gdy od niej odstąpił.

Wiedziała, choć nie odważyła się spojrzeć za siebie, że obserwował ją, dopóki powóz nie zniknął za zakrę­tem. Coś mówiło jej, że niedługo zobaczy go znowu.

Pozostawało tylko pytanie, czy ona może pozwolić sobie na znajomość z tym mężczyzną - niezależnie od tego, jak bardzo by tego chciała. Anonimowość była jej bronią od dnia, w którym opuściła opactwo Steepwood, aby poszukać schronienia przed swoim prześladowcą i przed każdym, kto mógł pamiętać małą biedną Louise Hanslope.

Marcus spoglądał za oddalającym się powozem. Od natłoku myśli wirowało mu w głowie. Podobnie jak Louise, nie był w stanie uwierzyć, że osoba, którą wi­dział po raz pierwszy, i to tak krótko, sprawiła na nim tak silne wrażenie. Koniecznie musi ją znowu zobaczyć. Za wszelką cenę.

Ale w jaki sposób?

ROZDZIAŁ DRUGI

- Gronow, stary druhu, czy wiesz, kim jest ta piękna mała modiste, która nazywa się madame Felice?

Marcus podejrzewał, że nie ma rzeczy ani osoby, o której kapitan Gronow nie miałby jakichś danych, i nie bardzo się mylił. Szczęśliwie spotkał go w Hyde Parku, dokąd wybrał się tego samego popołudnia co on. Skorzystał z okazji, podjechał do niego i zapytał, czy ma jakieś informacje na temat madame.

- Chodzi ci o tę modną krawcową, u której ubierają się panie z towarzystwa? O tę, która ma pracownię przy Bond Street? Niewiele mogę o niej powiedzieć. Moja wiedza oparta jest tylko na plotkach i domysłach, które mogą, ale nie muszą, być prawdziwe. Czy to cię saty­sfakcjonuje?

- Oczywiście. Lepsze to, niż nie wiedzieć nic.

Gronow zastanawiał się przez chwilę. Nie musiał py­tać Marcusa, dlaczego interesuje się madame. Nietrud­no się było domyślić.

- Pojawiła się w stolicy jakiś czas temu, ale nikt nie wie, skąd się wzięła. Musiała mieć pieniądze, ponieważ kupiła sklep przy Bond Street, który gruntownie prze­robiła. Podejrzewają, że ma bogatego protektora, albo tu, albo w Paryżu, ponieważ ogólnie uchodzi za Francuzkę. Podkreślam: uchodzi, ponieważ także i w tej kwestii nie ma całkowitej pewności. Ale nikt nie wie, kim jest ten bogaty opiekun; Wszystkich nurtuje to py­tanie. Nikt nigdy nie widział jej w męskim towarzys­twie. Czasami przed wieczorem jeździ tutaj konno, ale zawsze sama. Żaden z mężczyzn też się do niej nie przyznaje. Tajemnicza sprawa, nie uważasz? Nasze pa­nie twierdzą, że ona zachowuje się jak prawdziwa dama. Ma doskonałe maniery, nie wywyższa się ani nie pod­kreśla swej pozycji w świecie mody. Nie ma zwyczaju narzucać swego zdania, tylko delikatnie sugeruje popra­wki, zwłaszcza takim prowincjonalnym gęsiom jak te­ściowa Adriana Kinlocha - której gust, jak mówią, jest wprost skandaliczny.

- Jednym słowem wzór doskonałości - zauważył sucho Marcus. To, co usłyszał od Gronowa, nie było zachęcające. Dowiedział się, że albo jego piękność jest wyjątkowo cnotliwa, albo stoi za nią jakiś bogaty nie­znany protektor. Musiał jednak przyznać, że dyskretna powściągliwość, jaką odznaczała się madame, dobrze o niej świadczyła.

- Czy to prawda, że ona mieszka nad pracownią?

- Tego też nikt nie wie na pewno. Doszło do moich uszu, że ten osioł Sandiman zachował się kiedyś pro­stacko w jej pracowni - usiłował ją napastować czy coś w tym rodzaju. Jak plotka głosi, uderzyła go w twarz tak mocno, że aż krew puściła mu się z nosa. Tak go ukarała za zuchwalstwo. Dowodzi to, że albo jest cnot­liwa, albo tylko stwarza takie pozory.

Marcusa zaciekawiła ta historia.

- Ona wydaje się taka drobna i delikatna. Skąd, na Bo­ga, wzięła siłę, aby rozkwasić nos takiemu drabowi?

- Podobno posłużyła się pogrzebaczem. Biedny głu­piec wcale się tego nie spodziewał. Najpierw podpro­wadziła go trochę, a następnie, kiedy już się zupełnie zapamiętał, ugodziła go tym żelastwem w twarz z taką siłą, na jaką tylko rozsierdzona kobieta może się zdo­być. Na twoim miejscu byłbym ostrożny, Angmering. Uważaj, jeżeli masz zamiar zawrzeć bliższą znajomość z tą damą. Nie chciałbym, żebyś poniósł szwank na urodzie.

- Dziękuję za ostrzeżenie, Gronow. Zawsze dobrze wiedzieć, co może cię czekać, nie uważasz?

- W miłości i na wojnie wszystkie środki są dozwo­lone.

- Czy masz jakieś wyobrażenie, kto za nią może stać? Jeżeli rzeczywiście ktoś za nią stoi. Czy pieniądze, jakie wydała na uruchomienie pracowni, stanowiły za­płatę za określone usługi z jej strony, czy też były ro­dzajem odprawy, jak sądzisz?

- Nie mam najmniejszego pojęcia, stary, najmniej­szego. Jeżeli czegoś się dowiem, to bądź pewien, że nie będę trzymał tej informacji tylko dla siebie.

Ta madame Felice to rzeczywiście jakaś tajemnicza postać, uznał Marcus. W dodatku bardzo zdecydowana. Musi mieć zapalczywe usposobienie. Wskazują na to jej włosy i kształt podbródka; ten ostatni szczególnie się Marcusowi podobał.

Wrócił do tego miejsca w Hyde Parku, gdzie jego siostra rozmawiała z księciem Shamobrook - ten facet to był dopiero okaz. Musi przemówić Sophii do rozu­mu, aby wreszcie utarła nosa ukochanemu.

W tej chwili zależało mu tylko na jednym - aby uda­ło mu się przekonać madame - jeżeli rzeczywiście jest wolna - że on, Marcus, jest równie dobrym kandydatem na bliskiego przyjaciela i protektora jak inni, i że ona bez obawy może zawrzeć z nim bliższą znajomość, a nawet zamieszkać w jednym domu. W takim wolnym związku mogą być oboje szczęśliwi jak Sophia w mał­żeństwie z księciem Sharnbrook, zawartym z zachowa­niem wszelkich zasad. Przy tym pozostawaliby wolni. Małżeństwo stwarza masę niepotrzebnych komplikacji i problemów. Teraz pozostawało mu tylko znaleźć spo­sób, jak zachęcić uroczą madame do bliższej z nim zna­jomości. Dobrze jednak wiedział, że nie będzie to łatwe zadanie.

W innych warunkach mógł skorzystać z tysiąca oka­zji na pogłębienie przyjaźni z kobietą, która go pocią­gała. Gdyby należała do towarzystwa, mógłby spotykać ją w parku, na balach urządzanych przez licznych przy­jaciół oraz składać grzecznościowe popołudniowe wi­zyty w jej domu; tak jak to było w zwyczaju. Nawet gdyby pochodziła z półświatka też znalazłoby się wyj­ście. W Londynie było wiele miejsc i lokali, w których zbierały się kobiety z tego intrygującego środowiska.

Jednak madame Felice różniła się od innych kobiet. Nie należała do żadnej z tych dwóch społecznych grup. Miała swoją własną pracownię krawiecką i z pewnością kółko przyjaciół - ale Marcus, lord Angmering, należący do wyższych sfer, niewiele mógł mieć z nimi wspólnego, choć, prawdę mówiąc, nie bardzo też lgnął do ludzi ze swojego własnego arystokratycznego środowiska.

Czasami, myśląc o tym, Marcus uprzytamniał sobie, że właściwie, z wyjątkiem krótkich pobytów w Londy­nie, prowadzi bardzo samotne życie, i to z dala od socjety. Musi zatem wymyślić koniecznie jakiś sposób, aby zawrzeć bliższą znajomość z madame. Przyjaźń z tą śli­cznotką na pewno doda pikanterii jego egzystencji, któ­ra, jak szczerze przyznawał, stała się ostatnio trochę nudna.

Tak więc po południu wybrał się na przechadzkę po Bond Street. Szedł wolnym krokiem z niewinną miną, chociaż Bóg raczy wiedzieć, dlaczego postanowił uda­wać świętoszka. Nosił się przecież z zamiarem uwie­dzenia kobiety, która, z tego co wiedział, prowadziła się cnotliwie. Jednak w świecie, w którym obracał się Mar­cus, młode krawcowe, w rodzaju madame, rzadko by­wały niewinne. Wprawdzie jego przyjaciel Gronow nie chciał wydawać o niej sądu, co bardzo mu się chwaliło, ale nie było żadnym dowodem.

Pogrążony w myślach dotarł w końcu do pracowni madame. W małej witrynie, mieszczącej się w głębo­kim wykuszowym oknie, królował tylko wielki kape­lusz położony na malowniczych zwojach kremowego szala. Czyżby miała to być aluzja do charakteru mada­me? Marcus miał nadzieję, że tak nie jest.

Teraz powinien wejść do środka, ale co ma powie­dzieć, jaki wymyślić pretekst? Nie może przecież za­mówić u niej nowej, modnej sukni. A może by ją tak poprosić, aby uszyła mu koszulę? Ciekawe, czy potrafi szyć męską bieliznę? W razie potrzeby zawsze może przecież posłużyć się argumentem, że jego obecny kra­wiec nie jest na tyle pomysłowy, aby zaproponować cie­kawy krój koszuli dla mężczyzny, który chce dobrze wyglądać na weselu swojej siostry.

Tak właśnie zrobi.

Nie był to może najbardziej przekonujący pretekst, ale żaden inny pomysł nie przyszedł mu do głowy.

Marcus pchnął drzwi i wszedł do środka.

Louise miała ciężki dzień. Kierowniczka pracowni dostała gorączki i nie przyszła do pracy, a jej najlepsza krojczym wpadła w złość, kiedy zwróciła się do niej, aby wykonała coś, na co ta ostatnia nie miała ochoty. W końcu Louise zmuszona była sama zrobić projekt, żeby jej udowodnić, że pomysł jest nie tylko możliwy do wykonania, ale również interesujący. Kobieta uspo­koiła się w końcu, ale świadomość, że nie miała racji, sprawiła, że już przez resztę dnia siedziała w swym kącie milcząca i nastroszona.

A teraz, na dodatek, pomocnica, która urzędowała w sklepie za ladą, przybiegła do niej podekscytowana.

- Madame, przyszedł pan, który chce uszyć sobie tutaj koszulę. Odpowiedziałam, że pani jest damską krawcową, ale on nie przyjmuje tego do wiadomości i chce rozmawiać tylko z panią.

- Doprawdy? Czy ten mężczyzna powiedział, jak się nazywa?

- On na pewno ma jakieś nazwisko, ale mi go nie podał.

Louise westchnęła ciężko. Jakie jeszcze niespodzian­ki czekają ją dzisiaj? Czyż nie dość już miała proble­mów?

- Dobrze, Charlotte. Zostań tutaj, a ja pójdę i pozbę­dę się tego pana.

Jakiś mężczyzna chce, abym uszyła mu koszulę? Czy słyszał ktoś o czymś podobnym?! Ciekawe, kim może być ten człowiek?

Energicznym krokiem weszła do sklepu i oniemiała z wrażenia. To był Marcus. To on okazał się tajemni­czym klientem.

Podobnie jak za pierwszym razem i dziś również sam jego widok wystarczył, aby zbić ją z tropu.

- Ach, więc to pan - odezwała się niedorzecznie. Po czym, chcąc zyskać trochę na czasie, dodała: - Powin­nam się była domyślić.

Uśmiechnął się do niej. Wyglądał dzisiaj imponująco, o wiele lepiej niż wtedy kiedy go ujrzała po raz pierwszy. Pomyślała, że trudno nazwać go przystojnym; nie był nim w każdym razie w potocznym rozumieniu tego słowa; miał na to zbyt wydatne rysy. Odpowiedź Marcusa nie zdziwiła Louise. Była dokładnie w jego stylu.

- Doprawdy? Czyż jestem aż taki ekscentryczny? - zapytał z uśmiechem.

- Prośba o uszycie koszuli na to wskazuje. Przecież ma pan z pewnością na swoje usługi krawca.

- Nie myli się pani, rzeczywiście tak jest. Pragnę po­znać panią bliżej, a to był jedyny wybieg, jaki przyszedł mi do głowy. Nie potrafiłem znaleźć innego pretekstu. Mało prawdopodobne, bym mógł panią spotkać w modnych salonach, a nie wiedziałem, gdzie pani mieszka - domyślałem się, że nad pracownią, na górze. A teraz, wracając do mojej prośby, czy zgodzi się pani zaprojektować dla mnie - podobno takiego określenia używają obecnie modne damy - koszulę, w której mógłbym wystąpić na ślubie mojej siostry? Chciałbym zrobić na towarzystwie jak najlepsze wrażenie.

Louise zaczęła się śmiać. Tej niepoważnej propozy­cji towarzyszyła taka rozbrajająca mina - żartobliwa i zuchwała równocześnie - że nie potrafiła zachować powagi. Trudno jej teraz będzie wyprosić go, ot tak so­bie, za drzwi. Odmówi mu oczywiście, ale postara się to zrobić w możliwie najgrzeczniejszy sposób.

- Pan chyba raczy żartować, milordzie. Sądzę, że mogłabym zadośćuczynić pańskiemu życzeniu, ale czy rzeczywiście ta cała komedia - niepoważna rozmowa ze mną i moją ekspedientką - ma tylko na celu pozna­nie mnie bliżej? Jeżeli tak, to do czego pan zmierza? Nie chce mi się wierzyć, żeby pańskie intencje wobec mnie były uczciwe. Pochodzimy z zupełnie różnych środowisk. Pan stoi znacznie wyżej ode mnie na spo­łecznej drabinie.

To było otwarte postawienie sprawy, nie ma co. Zresztą nie powinien spodziewać się innego stanowiska od osoby, którą los obdarzył takim kolorem włosów i takim uro­czym, choć świadczącym o uporze podbródkiem. Posta­nowił być z nią tak samo szczery jak ona z nim.

- Nie może pani wiedzieć, madame, jak wielkie wrażenie wywarła pani na mnie swą urodą i osobowo­ścią. Wprost nie mogę o pani zapomnieć od chwili, kiedy panią ujrzałem. Może zresztą się pani tego domyśla; trudno mi bowiem uwierzyć, żeby już przedtem nikt nie zakochał się w pani od pierwszego wejrzenia.

Louise pomyślała ze smutkiem, że on nie wie o jed­nej rzeczy - tego mianowicie, że ona, wyjąwszy jej bru­talnego nieżyjącego męża, nie ma żadnego erotycznego doświadczenia. Nie zna metod postępowania mężczyzn, Ich gierek ani podstępów. Od kiedy opuściła opactwo Steepwood, prawie nie rozmawiała z przedstawicielami płci odmiennej. Dlatego też nie bardzo zdawała sobie sprawę, czy to, co czuje za każdym razem, kiedy go wi­dzi, jest normalne. Nie wiedziała, czy ta szalona radość, która przepełniała całą jej istotę, jest naturalną reakcją.

Po ucieczce ze swego więzienia, od męża, który oka­zał się brutalem i cynikiem pozbawionym jakiejkolwiek moralności, przyrzekła sobie nigdy więcej nie zadawać się z mężczyznami. I oto jak dotrzymała danego sobie słowa. Stoi i przekomarza się z jednym z przedstawi­cieli tego podłego gatunku, czując przy tym, jak dreszcz podniecenia przebiega jej po krzyżu. Przerażała ją także myśl, że jeżeli go ośmieli, to może okazać się na ostatku wcale nie lepszy od Sywella - a może nawet gorszy.

Czy mogła mu wierzyć?

Może, kiedy spoglądał na nią, jakby...

Jakby co? Nie chciała o tym myśleć.

- Proszę mnie posłuchać, milordzie - odezwała się ze smutkiem w głosie. Żartobliwy ton, jakim rozmawia­ła z nim do tej pory, zniknął bez śladu, - Wie pan rów­nie dobrze jak ja, że pańskie intencje nie są uczciwe. Dzieli nas wielka przepaść.

Marcus skinął głową ze zrozumieniem. Nie zamie­rzał temu zaprzeczać. Mógł ją tylko zapewnić, że będzie dla niej dobry i że nigdy jej nie zawiedzie. Nie postąpi z nią tak jak niektórzy znajomi mężczyźni z jego sfery ze swymi kochankami, niezależnie od tego, czy wywo­dzą się z towarzystwa, czy demi - monde*2, tego niezwykłe intrygującego półświatka, usytuowanego w cieniu warstw wyższych, szanowanej klasy średniej i uczciwej biedoty.

- W kategoriach społeczeństwa, w którym żyjemy - rany boskie, ależ to pompatycznie zabrzmiało - może ma pani słuszność, ale w kategoriach ogólnoludzkich ja jestem mężczyzną, a pani kobietą, która mi się bardzo podoba, i nic nie powinno nas dzielić. Innymi słowy, jesteśmy Adamem i Ewą, a nie lordem Adamem i pan­ną Ewą.

Marcus nie mógł uwierzyć, że to są jego własne sło­wa; zazwyczaj nigdy się tak nie wyrażał. Postanowił jednak grać z nią w otwarte karty. Nie chciał, by ktoś kiedyś mu zarzucił, że próbował ją oszukać, zdobyć podstępem. Postępował tak, jak dyktowała mu jego na­tura - szczera, otwarta i prostolinijna, która brzydziła się wszelkim fałszem. Wyjąwszy, pomyślał smętnie, wi­zyty w jej pracowni pod pretekstem chęci zamówienia koszuli. Jeżeli takie postępowanie nie było oszukaństwem, to jak je w takim razie można nazwać?

Louise musiała myśleć podobnie, ponieważ ściągnę­ła zabawnie usta i rzekła:

- Zgodzi się pan jednak ze mną, milordzie, że świat przebył długą drogę od czasów, kiedy Adam i Ewa chodzili po ziemi - a jedna rzecz jest pewna, jeżeli chodzi o Adama; nasz praojciec nie potrzebował zamawiać so­bie koszuli, kiedy przebywał w raju.

- Istotnie - stwierdził Marcus z ukłonem. Udało mu się chwycić ją za rękę i na dodatek wycisnąć pocałunek na wewnętrznej stronie dłoni. - Mam wrażenie, że do­jrzę pani rozumie, co chcę powiedzieć. Pragnąłbym mianowicie widywać panią częściej, madame Felice, jak najczęściej. Zostaje tylko kwestia, w jaki sposób mógłbym swoje marzenia urzeczywistnić, skoro nie ob­racamy się w tych samych kręgach. - Mówiąc te słowa, uśmiechnął się znacząco.

- Go się mnie tyczy, milordzie - odparła Louise - to mój problem jest całkiem innego rodzaju. Ja nie obra­cam się w ogóle w żadnych kręgach. Prowadzę ciche, odludne życie i chcę, żeby takie zostało.

- Ale niech pani pomyśli, ile szczęścia by to dało nam obojgu - nalegał Marcus, nie wypuszczając jej ręki ze swojej dłoni - gdyby zechciała pani chociaż trochę odstąpić od swoich surowych zasad, nawet odrobinę. Zapewniam panią, a wszyscy wiedzą, że nie rzucam słów na wiatr. Byłbym dla pani troskliwym opiekunem i nigdy bym jej nie zawiódł ani nie skrzywdził.

- Z wyjątkiem jednej rzeczy, dla mnie absolutnie pod­stawowej - podkreśliła zdecydowanym tonem Louise. - Jedno jest bowiem pewne: w naszym przypadku nie może być mowy o małżeństwie. Żaden taki czy inny układ mię­dzy nami nie przewiduje podobnej ewentualności. Nie na­leżę do sfery, z której lord Angmering, następca hrabiego Yardleya, wybiera sobie kandydatkę na żonę.

- Rzecz w tym - odparł Marcus, znowu całując jej dłoń; z radością stwierdził, że nie próbuje wyrwać ręki z jego uścisku - że lord Angmering, następca hrabiego Yardleya, nie zamierza w ogóle się żenić. Nie szuka kandydatki na żonę ani w wyższych, ani w niższych sferach społeczeństwa, a na swoje bettes amies*3 wybiera kobiety na poziomie.

Dlaczego w dalszym ciągu przekomarzała się z męż­czyzną, który nie ukrywał, że ma wobec niej niemoralne zamiary? Czy dlatego, że lubiła walkę na słowa? A mo­że dlatego, że mimo wszystko ten mężczyzna jej się podobał, i to do tego stopnia, że sam jego widok przy­prawiał o szybsze bicie serca? Nie może jednak dać się zwieść uwodzicielskim słówkom i popełnić głupstwa, na które ją namawia. Musi się dobrze zastanowić, zanim mu odpowie.

- Ach - odrzekła z lekkim westchnieniem - musi pan jednak przyznać, milordzie, że pańskie bettes amies nie są zbyt cnotliwe; w przeciwnym wypadku nie go­dziłyby się na status kochanki. Żadna przyzwoita kobie­ta nie zaakceptowałaby takiego układu. Nie należę do wyższych sfer, ale nie zamierzam zrezygnować ze swo­jej cnoty, nawet jeżeli będzie to oznaczało, że nigdy nie wyjdę za mąż.

- Cóż warta jest cnota - odpowiedział Marcus, uśmiechając się czarująco - jeżeli nie pozwala nam za­znać szczęścia.

- Zostanie pańską kochanką nie przyniosłoby mi szczęścia, milordzie, i byłabym wdzięczna, gdyby ze­chciał pan puścić moją rękę. Nie dałam panu pozwole­nia na jej trzymanie.

- Oczywiście, zastosuję się do pani życzenia, ale przedtem proszę mi pozwolić jeszcze raz ucałować tę śliczną łapkę.

- Jest pan bardzo zuchwały, sir.

- Zawsze taki jestem, kiedy mam do czynienia z piękną kobietą - odpowiedział, całując jej dłoń, a na­stępnie wypuszczając ją z wolna. - Nie chciałbym pani rozgniewać, odmawiając takiej umiarkowanej prośbie.

- Będę bardzo zobowiązana, jeśli zastosuje się pan teraz do mojej drugiej umiarkowanej prośby i opuści ten lokai.

- Nie zamawiając przedtem koszuli? - zapytał z ko­micznie żałosną miną.

Louise nie wytrzymała. Zaczęła się serdecznie śmiać. Uspokoiwszy się trochę, rzekła stanowczo:

- Lordzie Angmering, doprawdy zachowuje się pan niemożliwie. Proszę, niech się pan stąd jak najszybciej zabiera, razem ze swoją niestosowną propozycją, i to bezzwłocznie. Go mam jeszcze powiedzieć, żeby panu wybić z głowy ten pomysł? Nawet mi przez myśl nie przyjdzie wziąć go pod uwagę, chociaż pan, jak przy­puszczam, uważa, iż powinnam czuć się nim zaszczy­cona.

- A więc, jak rozumiem, nie zgadza się pani?

- Nie, nie i jeszcze raz nie. Czyżby spodziewał się pan innej odpowiedzi, milordzie?

- Spodziewałem się... Czego się spodziewałem? - zapytał Marcus bardziej siebie niż Louise. Pomyślał, że świat należy do odważnych, a on, Marcus Angmering, nigdy nie był nieśmiały.

Pochylił się, aby zajrzeć w jej piękne oczy i długo się w nie wpatrywał.

- Muszę pani coś wyznać - szepnął poufale. - Mam bardzo dziwny zwyczaj. Nie uznaję słowa „nie”. Myślę nawet, że stanowi ono dla mnie większe wyzwanie niż słowo „tak”.

Louise zdusiła w sobie ponowną chęć do śmiechu. Miała nadzieję, że jej uparte naleganie sprawi, że Mar­cus opuści pracownię i da jej wreszcie spokój. Nie chciała zaostrzać rozmowy ani pozować na cnotkę; nie dobierał się do niej siłą, w przeciwieństwie do Sandimana i innych mężczyzn, o których słyszała, że nie zwykli liczyć się z kobietą. On ujmował ją tylko deli­katnie za rękę, głaskał ją i całował, to wszystko.

- Czy ja dobrze słyszę, milordzie? Pan lubi wyzwa­nia? Jeżeli tak, to proszę przyjąć do wiadomości, że nie mam zamiaru wdawać się z panem w dyskusję na temat tego, czy mam zostać, czy nie pańską najnowszą ko­chanką. Nawet gdyby mi się pan oświadczył, moja odpowiedź i tak brzmiałaby „nie” zważywszy na to, że prawie się nie znamy.

Powiedziawszy te słowa, wyciągnęła mały kieszonko­wy zegarek i spojrzała na niego, po czym oświadczyła:

- Jak obliczyłam, obydwa nasze spotkania, razem wziąwszy, nie trwały dłużej niż pół godziny. To całkiem niezły wynik, biorąc pod uwagę fakt, że w ciągu tego krótkiego czasu sporo się wydarzyło; złożył mi pan niemoralną propozycję, którą ja dwukrotnie odrzuciłam. Poza tym muszę zwrócić panu uwagę, że jestem bardzo zajęta i mam jeszcze dużo pilnych prac, które czekają aa ukończenie. Po raz drugi zwracam się zatem do pana z prośbą, aby pan opuścił moją pracownię. Jest pan szlachcicem, więc nie wątpię, że zachowa się pan jak dżentelmen i bezzwłocznie zastosuje się do mego ży­czenia. Marcus skłonił głowę.

- Doskonale, madame. Wydaje mi się, że pani i ja z powodzeniem moglibyśmy napisać farsę dla teatru Drury Lane, i to nie gorszą niż Sheridan. Gdybyśmy oboje nie byli tak zajęci, zaproponowałbym pani współ­pracę. Sam ten fakt każe mi odejść, bo jak mówi znane przysłowie: „Ten, kto walczy i ucieka, dożyje następnej walki”.

Skłonił się przed nią nisko i szedł już ku drzwiom, kiedy Louise rzuciła jeszcze za nim od niechcenia:

- Czyżbym się przesłyszała, milordzie? Wspomniał pan o walce. Czy my naprawdę ze sobą walczymy?

Odwrócił się w jej stronę, ale nim wyszedł, potrząs­nął głową i powiedział:

- Proszę do mnie mówić, Angmering, jeśli łaska, milordzie. Widzę, że nie jest pani jeszcze gotowa nazywać mnie Marcusem. Wkrótce tu wrócę.

Louise zajęła jedno z krzeseł przeznaczonych dla klientek i podniosła rękę do zarumienionego policzka.

Nie, nie jestem gotowa ani na to, ani na niego, ani w ogóle na nikogo, powiedziała sobie w duchu. Sądzi­łam, że małżeństwo z Sywellem podziała na mnie odstraszająco, kontynuowała rozmowę z samą sobą, za­szczepi mnie przeciwko mężczyznom, ale okazuje się, że nic z tego. A najbardziej zaskakuje mnie to, że on w najmniejszym stopniu nie przypomina bohatera, o ja­kim marzyłam w dzieciństwie - kiedy byłam małą biedną Louise Hanslope - bohatera, który miał mnie wybawić z nędzy i poniżenia. Trudno powiedzieć o nim, że jest przystojny, ale ma za to jakiś nieuchwytny urok, któremu nie sposób się oprzeć. Nie jest także na szczęście typem dandysa ani lalusia. Jest po prostu pra­wdziwym mocnym mężczyzną, bardzo, na dodatek, pewnym siebie.

Nie zdobędzie mnie jednak, jeżeli ja sama tego nie zechcę, a ja nie wiem doprawdy, jakie są moje rzeczy­wiste uczucia dla niego - lub jakie mogą być.

Louise wiedziała jednak, że okłamuje samą siebie. Ciągnęło ją do niego, i to tak silnie, że nawet teraz, kie­dy już odszedł, dreszcz wciąż jeszcze wstrząsał jej cia­łem. To przecież musiało coś znaczyć.

Z pewnością tak było, ale Louise nie chciała o tym myśleć ani wiedzieć.

Marcus również nie zdawał sobie sprawy z własnych uczuć. Nie był na tyle zarozumiały, by sądzić, że ma­dame Felice ulegnie mu natychmiast, ale uważał, że nie będzie miał z jej zdobyciem większych trudności.

Teraz już tak nie myślał. Jego pewność siebie uległa zachwianiu. Gdyby sądzić po wyglądzie, ta kobieta była krucha i słaba. Krucha! Może tak wyglądała, ale w rze­czywistości była wytrzymała jak Napoleon lub któryś z jego marszałków. Wysłać ją do Hiszpanii, a Welling­ton błyskawicznie wygra tam wojnę.

Musiał jednak przyznać, że łatwe zwycięstwo to żad­na przyjemność. Zabiegi, aby zaciągnąć ją do łóżka, mogą potrwać długo, ale jest nadzieja, że ta popołudnio­wa wizyta w pracowni stanie się zaczynem większej za­żyłości, a nagroda, jaka go czeka na końcu drogi, jest doprawdy warta wszelkich zachodów.

Łupy dla zwycięzcy - a teraz pora wracać do rutyny jednostajnego życia. Czekają go odwiedziny u starej ciotki, siostry jego matki, która przybyła do Londynu z krótką wizytą. Otrzymał od niej list, w którym napisała, że bardzo pragnie się z nim zobaczyć.

Ciekawiło go, co miała mu takiego ważnego do po­siedzenia. Spotkał ją raz w życiu przed wielu łaty, kie­ry był dorastającym chłopcem, ale pamiętał, że w prze­ciwieństwie do jego matki nie odznaczała się urodą. Słyszał, - że wyszła za mąż za bogatego ziemianina z hrabstwa Norfolk i że miała kilkoro dzieci. Marcus jednakże nigdy nie spotkał żadnego z tych kuzynów.

Stwierdził, że ciotka rzeczywiście nie musiała być pięknością w młodości, ale że, podobnie jak jego ma­cocha, miała interesującą, pełną wyrazu twarz. Szczerze cieszyła się na jego widok.

- Ależ jesteś podobny do ojca! - wykrzyknęła po powitalnych formalnościach. Zasiedli oboje na jednej kanapie. Marcus dał się namówić na kieliszek madery migdałowe herbatniki.

- Wiesz, twój ojciec zawsze mi się podobał i było - przykro, kiedy z nas dwóch wybrał Danielle. Potem byłam zadowolona, że tak się stało. Gdybym została je­go żoną, nie spotkałabym mego drogiego Roberta, świeć Panie nad jego duszą, który okazał się najwspa­nialszym mężem na świecie.

Robert Hallowes zmarł kilka lat temu i owdowiała ciot­ka Marcusa mieszkała teraz w rodzinnej posiadłości Hallowesów, Dower House niedaleko King's Lynn. Opowie­dziawszy Marcusowi pokrótce o życiu, jakie tam wiodła, zapytała go z kolei o jego pobyt w Northumberland.

- Przypuszczam, że słyszałeś o tym strasznym czło­wieku Sywellu, a może nawet miałeś z nim do czynie­nia? Takich ludzi jak on należy unikać. Od pierwszej chwili, kiedy pojawił się w towarzystwie, wzbudził ogólną niechęć. Miał fatalną opinię w naszych kręgach. Twój ojciec z czasem też powziął ku niemu głęboką od­razę. Krążyły nawet plotki, że obaj byli zainteresowani tą samą młodą kobietą i stąd ta niechęć. Ale to było, zanim twój ojciec poznał nas obie - Danielle i mnie. Stało się to z okazji naszego towarzyskiego debiutu; po raz pierwszy wystąpiłyśmy wtedy w salonach. Ja na szczęście nie należałam do grona młodych zamożnych piękności, na które Sywell zawsze polował.

Zaśmiała się wesoło przy ostatnich słowach. Marcus nie mógł uwierzyć, że ta miła starsza pani jest siostrą jego matki. Była tak do niej niepodobna! Upiła madery z kieliszka, po czym już znacznie poważniejszym to­nem powiedziała:

- Myślę, że czas najwyższy wyjawić ci, dlaczego chciałam się z tobą zobaczyć. Zawsze byłam zdania, że powinieneś znać prawdę o małżeństwie twoich rodziców. Kiedy dowiedziałam się od przyjaciół, że stosunki między tobą a twoim ojcem nie układają się dobrze, przypuszczalnie, ich zdaniem, w wyniku małżeńskich niesnasek twoich rodziców, tym bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to moim obowiązkiem. Dla­tego cię wezwałam.

Przerwała. Na jej twarzy w tej chwili malowała się taka powaga, że sprawiała wrażenie zupełnie innej osoby.

- Musisz zrozumieć, Marcusie, że Danielle była bar­dzo piękną dziewczyną i nasi rodzice mieli nadzieję, że doskonale wyjdzie za mąż. Namawiali ją usilnie na mał­żeństwo z twoim ojcem, o którym wiedziano, że we­dług wszelkiego prawdopodobieństwa odziedziczy for­tunę Yardleyów i który był bardzo obiecującym mło­dym człowiekiem. Cały kłopot polegał na tym, że Da­nielle była już zakochana. Obiektem jej uczuć był przy­szły dziedzic niewielkiego majątku w naszym sąsiedz­twie, za którego uparcie chciała wyjść za mąż. Jednakże któregoś dnia zmieniła zdanie; przypuszczalnie pers­pektywa zostania lady Yardley wydała jej się na tyle ku­sząca, że postanowiła porzucić młodzieńczą miłość. Przykro mi tak mówić o własnej siostrze, ale zawsze była osobą płochą i niestałą. Ciągle zmieniała zdanie i uważała za punkt honoru zawracać w głowach wszystkim nowo poznanym młodym mężczyznom. Ro­dzice chcieli jak najprędzej wydać ją za mąż, ponieważ myśleli, że się ustatkuje. Niestety, niewiele to pomogło. Gdy poślubiła twego ojca, stała się nawet jeszcze bar­dziej nieodpowiedzialna niż przedtem. Tęskniła za swo­im dawnym ukochanym i próbowała złagodzić ból rozstania w inny sposób. Zachowywała się, mówiąc deli­katnie, bardzo niekonwencjonalnie i tylko obawa przed towarzyskim ostracyzmem powstrzymywała ją od zbyt radykalnych wybryków. Była taka, jak obecnie jest w naszej sferze lady Caroline Lamb; lekceważyła regu­ły i zasady. Najgorsze jednak ze wszystkiego było to, że jej zachowanie wzbudziło w twoim ojcu wątpliwość, czy rzeczywiście jesteś jego synem. Dopiero gdy pod­rosłeś i twoje podobieństwo do niego stało się już dla wszystkich oczywiste, uwierzył, iż naprawdę jesteś jego potomkiem.

Marcus drgnął, słysząc te słowa. Dopiero teraz zro­zumiał, dlaczego ojciec odnosił się do niego tak po­wściągliwie i chłodno. Kiedy się odezwał, nie poznał swego głosu, tak był zmieniony ze wzruszenia.

- Czy on miał jakieś podstawy sądzić, że matka mó­wiła prawdę?

Ciotka roześmiała się smutno.

- Może jakieś i były, ale, niestety, Danielle, kiedy się pokłócili, a zdarzało się to często, lubiła mu dokuczać, da­jąc do zrozumienia, że nie jesteś jego synem. Przykro mi to mówić, ale główną winę za rozdźwięk w ich małżeń­stwie ponosi Danielle, a nie twój ojciec. Prawdę mówiąc, on wykazał aż nadto wyrozumiałości dla jej wybryków. Niestety, jej zachowanie wywarło negatywny wpływ na wasze wzajemne stosunki, które stały się chłodne i pełne wzajemnej niechęci. Danielle czuła się nieszczęśliwa w tym małżeństwie, unieszczęśliwiła swego męża, i na dodatek wszystkiego, zniszczyła uczucie, jakim powinny być nacechowane relacje między ojcem a synem. Pomyślałam, że sprawiedliwość wymaga, abyś poznał pra­wdę. Uważałam, że jest to moim obowiązkiem wobec twego ojca i ciebie. O ile mi wiadomo, jego drugie mał­żeństwo jest bardzo udane. Wiem również, iż lubisz swoją macochę i że ona lubi ciebie, a moja biedna sio­stra ma wiele rzeczy na sumieniu, za które będzie mu­siała odpowiedzieć przed Bogiem. Zerwała wszelkie stosunki z naszymi rodzicami i ze mną - ku naszemu wielkiemu żalowi.

Marcus westchnął. Pomyślał z goryczą o dotkliwym dla niego dystansie, jaki przez wiele lat oddzielał go od ojca. Ostatnio stosunki między nimi poprawiły się, a te­raz powstała nadzieja - jeżeli można wierzyć słowom ciotki - a przypuszczał, że można, że uda się zaleczyć ranę powstałą w wyniku nieporozumienia.

Starsza pani dostrzegła jego rozterkę i niepokój.

- Mam nadzieję, że nie popełniłam błędu, mówiąc ci o tym, ale sądziłam, że będzie dla ciebie lepiej, jeżeli poznasz prawdę - odezwała się z troską.

Marcus nachylił się i spontanicznie pocałował ją w policzek.

- Nie popełniłaś żadnego błędu, przeciwnie, postą­piłaś słusznie. Żałuję tylko, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Wyobrażam sobie, że nie przyszło ci łatwo powiedzieć tyle złego o siostrze, którą kiedyś z pewno­ścią musiałaś bardzo kochać.

- Jesteś taki sam jak twój ojciec - stwierdziła ciotka. - Odważny, śmiały i zdecydowany. Twój ojciec nigdy do nikogo nie wyraził się źle o Danielle. W milczeniu znosił jej niegodne zachowanie, jak przystało na prawdziwego mężczyznę. Marissa wynagrodziła mu dawne cierpienia - i nie wątpię, że ty również jesteś dla niego wielką podporą. Ale pomówmy teraz o przyjemniej­szych rzeczach. Mam nadzieję, że odwiedzicie mnie kiedyś wszyscy. Bardzo chciałabym poznać twoją przy­rodnią siostrę i obu braci.

- A więc poznasz ich - obiecał Marcus z żywością. - Musisz przyjechać również na ślub Sophii. Bądź co bądź, jesteś moją ciotką, a ja na dodatek mam teraz wo­bec ciebie dług wdzięczności za to, że powiedziałaś mi prawdę o przeszłości rodziców.

Wracając do domu, Marcus przez całą drogę roz­myślał o tym, co usłyszał od ciotki. Myśli skakały mu po głowie niczym zwierzęta dokazujące w ciasnej klat­ce. Jako dziecko uważał, że to on jest winien temu, że ojciec tak mało okazuje mu uczucia. Widocznie coś mu­siało być z nim nie w porządku, uznał, skoro rodzic tak się zachowywał. Później stosunek hrabiego uległ zmia­nie na lepsze, a historia, którą opowiedziała mu ciotka, wyjaśniła resztę. Powinien postarać się zapomnieć o swoich urazach i wynagrodzić im obu lata wzajem­nych pretensji i nieporozumień, które jak ciężki głaz legły między nimi.

Czyżby miała go już więcej nie. ujrzeć? Louise nie wierzyła w to. Wyczuła w Marcusie Angmeringu upartą zawziętość, która jej się bardzo podobała, ale też i tro­chę przerażała. Miał rację, kiedy twierdził, że mało jest miejsc, w których mogliby się spotkać, ale nie wątpiła, że prędzej czy później, znajdzie sposób, żeby się z nią znowu zobaczyć.

Miała mały domek w dzielnicy Chelsea, do którego przenosiła się na weekend. W ciągu tygodnia mieszkała nad pracownią. Trzymała swoje pomocnice krótko : wymagała od nich wiele, ale tylko przez pięć dni w tygodniu. Na owe czasy była to prawdziwa rewolucja w systemie zatrudnienia, ale Louise stwierdziła, że jej dziewczęta przez pięć dni pracują lepiej i wydajniej niż robotnicy, od których pracodawcy wymagali więcej go­dzin i w o wiele gorszych warunkach. Aż za dobrze pa­miętała swoją własną trudną młodość, aby chcieć wy­zyskiwać innych, i z rozbawieniem odkryła, że liberal­ne traktowanie pracowników nie tylko nie umniejsza jej dochodów, ale odwrotnie, znacznie ich przysparza.

Dwa dni po odwiedzinach Marcusa spostrzegła, że ktoś ją śledzi. A może tak się jej tylko wydawało? Pożycie z Sywellem wyrobiło w niej szósty zmysł. Dwu­krotnie zauważyła tego samego obcego człowieka na rogu, niedaleko jej pracowni, kiedy wyszła przed wie­czorem na przechadzkę, by zaczerpnąć świeżego po­wietrza. I na pewno nie było przypadkiem, że ten sam człowiek pojawił się na chodniku przed jej domkiem w Chelsea. Ten domek był jej azylem, gdzie mogła się chronić przed światem, i nikt, nawet jej główna kraw­cowa, nie znał jego adresu. Wszyscy myśleli, że ona mieszka na stałe nad pracownią.

Czyżby Marcus Angmering ośmielił się kazać ją śle­dzić? Mogła się tego po nim spodziewać. Co ona miała w sobie takiego, że przyciągała głównie mężczyzn, w których drzemał tyran i despota i których celem było tylko podporządkować ją sobie całkowicie? Czyż nie dość się nacierpiała w małżeństwie z tym okrutnikiem Sywellem? Czy koniecznie los po raz drugi musi ją do­świadczać, stawiając na drodze mężczyznę, który upa­trzył ją sobie i za nic nie chce zrezygnować?

A może ona tylko dlatego węszy wrogów na każdym kroku, że życie nauczyło ją bać się wszystkich i wszyst­kiego? Chciałaby tak myśleć, ale nie miała takiej pew­ności.

Louise nie myliła się. Prosto od niej Marcus pojechał do domu byłego policjanta, którego adres podał mu jego przyjaciel, Nick Cameron. W swoim czasie zatrudnił go, aby zebrał informacje o Atenie Filmer, kobiecie, w której Nick się zakochał.

- To proste zadanie - oświadczył mężczyźnie o przebiegłych oczach i chytrym wyrazie twarzy. De­tektyw od razu odgadł, że jego klient jest człowiekiem stanowczym i zdecydowanym, który wie, czego chce, i potrafi realizować swe pragnienia.

- Chciałbym, żeby się pan dowiedział, czy owa da­ma mieszka nad pracownią, czy też ma jakieś inne lo­kum. Chcę także wiedzieć, z kim się przyjaźni i w jakim towarzystwie się obraca, jeżeli w ogóle ma jakichś zna­jomych - dodał, pamiętając, że Louise powiedziała, że nie ma żadnych przyjaciół i z nikim się nie widuje.

Jackson, rzecz jasna, nie zapytał, do czego milordowi potrzebne są te informacje. Skinął głową i zapewnił Marcusa o swojej dyskrecji.

- Może pan być pewien, milordzie, że dowiem się wszystkiego, co pana interesuje, i to w taki sposób, że owa dama nawet nie domyśli się, iż zbieram o niej wia­domości.

- Doskonałe - odrzekł Marcus. Lord Yardley zobaczył Jacksona, gdy ten opuszczał jego dom po złożeniu meldunku Marcusowi.

- Własnym oczom nie wierzę, synu. Były policjant u ciebie? Czyżbyś go zatrudniał? - spytał, unosząc zna­cząco brwi. - To ludzie o często podejrzanej przeszłoś­ci, chociaż wydaje się, że ten akurat jest przyzwoitym człowiekiem.

Nie powiedział Marcusowi, że Jackson odwiedził co ostatnio na polecenie Ministerstwa Spraw Wew­nętrznych w związku z zamordowaniem Sywella, ani też nie zadał synowi pytania, w jakim celu go zaanga­żował.

Marcus odparł spokojnie.

- Mój przyjaciel Cameron polecił mi tego człowie­ka. Zapewnił, że jest uczciwym detektywem. Potrzebuję jego pomocy w pewnej dyskretnej sprawie. Chcę to za­ćmie, póki jestem jeszcze w Londynie.

Hrabia nie zapytał, co to za dyskretna sprawa, i zmie­rzał do odejścia. Marcus zatrzymał ojca.

- Sir, chciałbym cię poinformować o czymś ważnym, a właśnie nadarza się okazja. Byłbym ci wdzięczny, gdy­byś zechciał poświęcić mi trochę czasu, to wszystko.

Ojciec odwrócił się w jego stronę i odpowiedział z powagą:

- Jestem do twojej dyspozycji, Angmering. Ogromnie żałuję, że „kiedyś nie miałem dla ciebie czasu. Obie­cuję cię wysłuchać z największą uwagą.

Marcus zdumiał się oświadczeniem ojca, ale starał się tego nie okazać. Wydawało mu się, że jego rodzic do­myśla się, o czym będą mówili. Weszli do gabinetu. Hrabia nie usiadł jak zwykle za biurkiem, ale przeszedł przez pokój i zajął miejsce na krześle obok okna. Wska­zał synowi miejsce naprzeciwko siebie.

Teraz, kiedy nadszedł właściwy moment, Marcus po­czuł pustkę w głowie. Nie wiedział, od czego zacząć. Gdyby do takiej rozmowy doszło kilka lat temu, kiedy był młodszy i bardziej porywczy, przypuszczalnie zalałby ojca lawiną słów, opowiedział o tym, co usły­szał od ciotki, i wyrzucał krzywdy, jakich od niego do­znał - wypominał, że ojciec mścił się na nim za swe nieudane małżeństwo i wybryki matki. Obecnie, mą­drzejszy o to, co usłyszał od ciotki, Marcus czuł jedynie litość dla człowieka, który był taką samą ofiarą jak on.

- Sir - zaczął Marcus - spotkałem się z ciotką, sio­strą mojej matki. To ona poprosiła mnie o spotkanie. Opowiedziała mi prawdziwą historię waszego małżeń­stwa i wyjaśniła dlaczego, kiedy byłem dzieckiem, tra­ktowałeś mnie tak nieprzyjaźnie.

Był to najłagodniejszy sposób na wyrażenie chłodu i obojętności, z jaką jego ojciec odnosił się do niego, odkąd tylko sięgał pamięcią. Ponieważ lord milczał, Marcus brnął dalej. Zdziwiła go własna oględność w formułowaniu słów; nigdy by siebie nie posądzał o takie dyplomatyczne zdolności.

- Wyjaśniła mi także, dlaczego, kiedy dorosłem, twój stosunek do mnie zmienił się na lepsze. Teraz, gdy patrzę na twój portret z czasów, kiedy byłeś w moim wieku, a potem przyglądam się sobie, widzę, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. To przekonuje mnie, a najwyraźniej przekonało również ciebie, że rzeczywi­ście jestem twoim synem.

Na twarzy lorda Yardleya pojawił się wyraz bólu. Mi­mo to Marcus poczuł się w obowiązku kontynuować:

- Ciotka wyjaśniła mi również, że to nie ty ponosisz winę za nieudane małżeństwo z moją matką; wręcz przeciwnie, byłeś dla niej, jak mówiła, ponad miarę wy­rozumiały i cierpliwie znosiłeś jej wybryki aż do chwili, kiedy porzuciła nas obu.

Zamilkł. Ojciec nadal się nie odzywał. Przemówił dopiero po dłuższej chwili.

- Trudno mi jest o tym mówić. Od dawna już wy­rzucam sobie, że tak surowo traktowałem niewinne dziecko. Gdybym nawet, jak twierdziła twoja matka, nie był twoim ojcem, w żadnym razie nie powinienem dopuścić do tego, by mój gniew skupiał się na tobie. To niedopuszczalne - byłeś przecież wtedy tylko małą bez­bronną istotą. Wina za chłód i napięcie między nami le­ży wyłącznie po mojej stronie. Widzę teraz, jak nie­mądrze postąpiłem, pozwalając, żeby kłamstwo przez tyle lat ciążyło nad moim i twoim życiem. Proszę cię : wybaczenie. Chcę, abyś uwierzył, że od tej pory bę­dziemy przyjaciółmi. Nie można wymazać przeszłości ani jej zmienić, ale możemy nie dopuścić do tego, by położyła się cieniem na naszym przyszłym życiu. Po­cieszam się myślą, że moje zachowanie nie pozostawiło większych śladów na twojej psychice - wyrosłeś na dzielnego, mądrego człowieka, którego każdy ojciec może mi pozazdrościć. Jeszcze raz proszę cię o wyba­czenie - jeżeli jesteś w stanie to uczynić.

Marcus pochylił się i odpowiedział tak, jak miał to w zwyczaju - prosto i szczerze:

- Nie ma czego wybaczać, sir. Mówmy raczej o zro­zumieniu. Po tym, co usłyszałem od ciotki, poczułem dla ciebie wielkie współczucie, które po części złago­dziło mój ból.

Hrabia wstał i wyciągnął do syna rękę ze słowami:

- Potraktujmy to jako epitafium dla umarłej prze­szłości, Angmering. Zapomnijmy o niej i podajmy so­bie ręce na zgodę. Wypada, abyśmy się pogodzili przed ślubem twojej siostry i wystąpili na nim jak prawdziwie kochający się ojciec i syn.

Marcus podniósł się również. Stali teraz naprzeciwko siebie twarzą w twarz - surowy ojciec i jego syn, po­dobni do siebie jak dwie krople wody - rysami twarzy, głosem i sposobem bycia.

- Masz rację, sir, nigdy więcej nie wracajmy do tej sprawy.

Ojciec przytaknął ruchem głowy. Przez moment obaj trwali w milczeniu. Ciszę w pokoju zakłócał jedynie staroświecki zegar, którego miarowe tykanie było naj­lepszym komentarzem do upływającego czasu.

Marcus nie musiał długo czekać na wyniki detek­tywistycznych poszukiwań byłego policjanta Jacksona. Detektyw uprzedził go przecież, że w porównaniu z innymi wyzwaniami zadanie, jakie zlecił mu Marcus, by­ło dziecinną igraszką.

W następny poniedziałek po południu Jackson zjawił się w domu przy Berkeley Square.

- Przypuszczam, że dowiedziałem się wszystkiego, co pana interesuje, milordzie. Wspomniana dama mieszka nad swoją pracownią przy Bond Street przez pięć dni - . tygodniu. W piątek o szóstej wieczorem wynajmuje powóz i jedzie do małego domku w Chelsea, położonego niedaleko rzeki, w którym spędza cały weekend. W nie­dzielę idzie do kościoła, tak jak to robią wszyscy porządni obywatele, ale z nikim nie rozmawia. Po nabożeństwie żegna się z duchownym przez podanie ręki. Wczes­nym rankiem w poniedziałek wraca do swej pracowni.

W domku w Chelsea zatrudnia dwie służące: gosposię dziewczynę do wszystkiego. Nie wydaje się, aby utrzy­mywała bliższe stosunki z sąsiadami, a przez cały czas, kiedy ją obserwowałem, ani razu nikt nie zapukał do jej drzwi z wyjątkiem chłopca, który roznosi mleko. Przerwał, by zebrać myśli, po czym kontynuował:

- Moim zdaniem to bardzo bystra osóbka. Podejrzewam, że dość szybko zorientowała się, że jest śledzona. musiała mnie zauważyć już pierwszego dnia. Przyznaję, że nie zachowywałem odpowiedniej ostrożności i nie za­nadto się przed nią kryłem. Od tej por}', za każdym razem, kiedy wychodzi z domu, rozgląda się bacznie dookoła. Zabrałem o niej dyskretnie garść informacji, które, jak przypuszczam, zainteresują pana. Wydaje się, że nie od­wiedza jej żaden mężczyzna ani na Bond Street, ani w jej domku w Chelsea. Panuje opinia, że zachowuje się jak dama - powściągliwie i z wielką godnością.

- Świetnie - odrzekł Marcus. - To wszystko, co chcia­łem wiedzieć. Czy mam zapłacić panu od razu?

- Jeżeli to panu nie robi różnicy, milordzie, to owszem, tak.

Marcus wręczył mu umówioną kwotę. Było mu tro­chę głupio, że kazał śledzić madame Felice, ale to uczu­cie nie było na tyle dojmujące, by stłumić rozczarowa­nie, jakie ogarnęło go na myśl, że będzie musiał czekać aż do soboty, aby jej złożyć wizytę.

W sobotę rano wynajął powóz i kazał się zawieść do Chelsea. Modiste albo świetnie zarabiała, albo była ma­jętną osobą, ponieważ jej mały domek był istnym cac­kiem. Świeżo odremontowany i odmalowany, prezen­tował się bez zarzutu. Marcus pomyślał, że poza świeżą farbą wygląd tego domku bardzo przypomina jego pięk­ną właścicielkę. Pogwizdując z cicha, zapłacił woźnicy i zapukał do eleganckich frontowych drzwi...

Louise właśnie skończyła jeść późne śniadanie i ra­czyła się filiżanką wybornej kawy - zawsze robiła z a - kupy u Jacksona na Piccadilly - kiedy usłyszała puka­nie do drzwi. Podniosła głowę znad filiżanki, zastana­wiając się, kto może do niej przychodzić o tak nieod­powiedniej porze.

Nie musiała długo czekać. Nadeszła służąca i oznaj­miła:

- Jakiś dżentelmen pragnie się widzieć z panią, madame.

- Dżentelmen, Jessie? Czy się przedstawił?

- Nie, madame. Powiedział, że pani na pewno wie, kim on jest. Powiedział, że potrzebuje koszuli - ale ja­koś trudno mi w to uwierzyć. On ma na sobie bardzo ładną koszulę.

- Coś podobnego! - Louise szybko podniosła się z krzesła, po części rozbawiona, a po części rozgniewa­ła. - Powiedz mu, aby sobie natychmiast poszedł.

- Tak jest, madame. Jessie zniknęła, ale po kilku minutach pojawiła się znowu.

- Och, madame, on mówi, że nie odejdzie. Mówi, ze koniecznie musi zobaczyć się z panią i że gotów jest czekać na zewnątrz dopóty, dopóki pani nie zdecyduje się go przyjąć. Dał mi nawet pół suwerena za to, aby to rani powiedzieć, o, proszę spojrzeć!

Louise, która już siedziała, znowu zerwała się na nocą. A więc ucieka się już do takich metod jak przekup­stwo? Co jeszcze ten człowiek wymyśli? Louise nie miała najmniejszej wątpliwości, że to lord Angmering rył tym intruzem, który czekał pod drzwiami. Widocznie udało mu się w jakiś sposób wyśledzić, gdzie ona mieszka.

- Czy mam oddać te pieniądze, madame? - zapytała niespokojnie służąca.

- Naturalnie, że nie. Powinien stracić więcej niż pół suwerena. Jego zachowanie na to zasługuje. Powiedz mu to. - Werwa opuściła ją nagle. Niech diabli porwą tego mężczyznę! Jakie jeszcze słowa ma mu przekazać, aby odstąpił od swego zamiaru? - Powiedz mu, że jeśli nie odejdzie, zawołam posterunkowego, aby usunął go siłą - oświadczyła w końcu.

- Nie sądzę, aby go to odstraszyło, madame - za­uważyła służąca. Wciąż była niespokojna.

- Też jestem tego zdania, ale, niemniej, powtórz mu to.

Po odejściu dziewczyny Louise znowu podniosła fi­liżankę z kawą do ust; była wstrząśnięta i podekscyto­wana.

Służąca powróciła po chwili, ale już nie sama. W ślad za nią postępował ten pyszałek Marcus Angmering. Widocznie bardzo chciał ją zobaczyć, skoro nic go nie zniechęciło - żadne groźby ani perswazje.

- Nie chciałem narażać pani na kłopot wzywania policji i pozbywania się mnie siłą - zażartował, kiedy służąca wyszła z pokoju i zostali sami. - Postanowiłem pomówić z panią osobiście. Pragnę, byśmy jak najszybciej rozwiązali nasze trudności. Proszę tylko nie gnie­wać się na służącą za to, że mnie wpuściła do środka. Próbowała zagrodzić mi drogę, ale nie dała rady. Jestem przecież od niej wyższy i silniejszy.

Louise spoglądała na niego oniemiała. Ręka, w któ­rej trzymała filiżankę z kawą, zawisła w powietrzu. W końcu, o zgrozo, zamiast rozkazać mu, aby natych­miast opuścił jej dom, wykrztusiła jedynie z wysiłkiem:

- Jakie trudności, sir? O co panu chodzi?

- Mam na myśli odrzucenie przez panią mej uprzej­mej propozycji, abym został jej protektorem.

Odstawiła filiżankę na spodeczek.

- Pańska bezczelność, sir, nie ma granic. Wdziera się pan siłą do mego domu, terroryzuje służącą...

Marcus nie pozwolił jej skończyć.

- Przesada - mruknął, wykrzywiając zabawnie war­gi. - Wcisnąłem jej tylko do ręki pół suwerena. Czy to można nazwać terrorem?

- No, nie! - wykrzyknęła z irytacją Louise. - Pan naprawdę nie jest dżentelmenem, sir. Przekręca pan każ­de moje słowo. Pan doskonale wie, o co mi chodzi - nie ma żadnych trudności w sprawie pańskiej propozycji zostania moim protektorem. Ta sprawa nie istnieje, przecież kategorycznie odrzuciłam pańską ofertę, o ile mnie pamięć nie myli.

- Moim skromnym zdaniem bardzo się pani z tą od­mową pośpieszyła - sprzeciwił się Marcus. - Nawet nie starała się pani udawać, że ją rozważy. W interesach nie postępuje się tak pochopnie. Trzeba się dobrze zastano­wić, nim się odrzuci czyjąś ofertę.

- Nigdy nie udaję, sir - oświadczyła Louise. Pomyś­lała, że to kłamstwo przeszło jej przez gardło z dziwną łatwością. Przecież udawała przez całe życie; nawet jej nazwisko było nieprawdziwe. - Odpowiedziałam już panu. Proszę pozwolić, by Jessie odprowadziła pana do drzwi.

- Nie zaproponuje mi pani nawet filiżanki kawy - odezwał się ze smutkiem. - To nieładnie tak traktować go­ścia, madame. Myślałem, że jest pani bardziej uprzejma.

- Pan nie jest gościem - odpaliła Louise. - Przy­szedł pan tutaj nieproszony, wdarł się pan siłą do mego mieszkania...

- To prawda - przyznał z tym samym smutkiem w głosie. - Proszę mi jednak powiedzieć, czy w inny sposób mógłbym się z panią spotkać? Śmiem twierdzić, że nie.

Jego uśmiech był taki figlarny, a oczy spoglądały na nią z taką przekorą, że Louise poczuła, jak złość powoli zaczynają opuszczać. Nigdy przedtem nie doświadczy­ła takiego uczucia. Po raz wtóry stwierdziła, że nie jest przystojny; ujmował jednak manierami i jakimś nie­uchwytnym wdziękiem, który sprawiał, że trudno było mu się oprzeć. Musiało tak być, w przeciwnym razie je­go obecność nie robiłaby na niej takiego wrażenia. Oblizała wargi i zobaczyła, że na ten widok zmienił się na twarzy. Zastanawiała się, co mogło nim tak wstrząsnąć.

Louise nie miała żadnej praktyki w sztuce miłości. Jej erotyczne doświadczenia sprowadzały się do aktów niezaspokojonej żądzy byłego męża. Nie miała wyob­rażenia, co może pociągać lub podniecać mężczyznę. Marcus, który przez cały czas obserwował ją uważnie, doszedł ze zdziwieniem do wniosku, że naprawdę musi być niewinna i że obawa, która maluje się na jej twarzy, wcale nie jest udawana.

Ogarnęły go nagłe wstyd i zażenowanie. Droczył się z nią podobnie jak ze swoją siostrą Sophią i Dwoma Nedami. Tamto przekomarzanie się było tylko zwykłą zabawą, podczas gdy sposób, w jaki prowadził rozmo­wę z madame, mógł w istocie wydać się złośliwy. Jego zakłopotanie zwiększył jeszcze widok jej drgających warg i drżących rąk.

- Przepraszam - odezwał się ze skruchą. - Nie po­winienem tak postępować. Nie zamierzałem pani prze­straszyć. Rzeczywiście, muszę odejść. - Odwrócił się, by skierować się do drzwi, którymi poprzednio wyszła służąca.

Znowu zostanie sama. Jakkolwiek przestraszona, Louise zrozumiała nagle, że wcale nie chce, aby od­szedł. Oprócz obawy, którą jego obecność w niej wzbu­dzała, a która nie uszła uwagi Marcusa, na dnie jej du­szy drzemał jeszcze inny lęk.

Była taka samotna. Przez całe życie była samotna. Na ciemnym niebie jej osamotnienia świeciły tylko zwie jasne gwiazdy - jej opiekun, a później Atena Filmer. Straciła obydwoje. Jeżeli Marcus opuści jej dom, do kogo się dzisiaj odezwie? Do gosposi, do służącej, a potem być może do sprzedawców i ekspedientek; tyl­ko i jedynie do nich.

- Nie - zaprotestowała, z trudem wypowiadając słowa przez ściśnięte gardło - Proszę nie odchodzić. Stoi pan tutaj nade mną jak wieża. Proszę, niech pan usiądzie.

Marcusa zaskoczyła ta nagła zmiana. Ciekawe, co mogło ją spowodować? - zadał sobie w duchu pytanie. Uśmiechnęła się nawet, wprawdzie blado i nieznacznie, ale niemniej był to uśmiech. Czyżby udało mu się do­konać pierwszego wyłomu w obronnych murach jej cnoty?

Odpowiedział z taką swobodą, na jaką tylko potrafił się zdobyć:

- Nie jestem aż taki wysoki, aby można mnie było określić mianem wieży, ale pani, z kolei, jest taka kru­cha i drobna, że rozumiem, iż w jej odczuciu mogę się wydawać jeśli nie wieżą, to przynajmniej wieżyczką strzelniczą. - Po tych słowach wyciągnął krzesło i usiadł naprzeciwko gospodyni przy stole.

Ta ostatnia uwaga wywołała na jej twarzy oczekiwa­ny, ale nieco smętny uśmiech. Ośmielony nim Marcus zwrócił się do niej przymilnie jak chłopczyk, który do­maga się łakoci.

- Czy pani posunie się w swej uprzejmości tak da­lece, aby poczęstować mnie filiżanką tej aromatycznej kawy? Już sam zapach wskazuje, że jej smak musi być wyborny. Tak mi było pilno zobaczyć się z panią, że nie zdążyłem zjeść śniadania.

Był doprawdy niemożliwy! Jak, na miłość boską, udało mu się zmiękczyć ją do tego stopnia, że nie tylko nie wyrzuciła go z domu, ale także pozwoliła usiąść ra­zem ze sobą przy stole, a na dodatek, uśmiechać się przyjaźnie, tak jakby tu, w tej jadalni, było jego właści­we miejsce, jakby dopiero co obudzili się ze snu i siedli razem do śniadania, niczym owa para ze znanej ludowej ballady - Darby i Joan.

Co gorsza, zaczęła jej się podobać ta niecna gra, w któ­rą usiłował ją wciągnąć. Wstała, otworzyła drzwiczki kre­densu, który stał za nią i w którym znajdował się komplet pięknej porcelany, wyjęła filiżankę i spodeczek i nalała mu kawy. Podsunęła także dzbanuszek ze śmietanką i cukierniczkę.

- Wielkie dzięki - powiedział, unosząc filiżankę do ust. Pił wolno, ze znawstwem, rozkoszując się smakiem napoju. Podniósł na Louise wzrok znad filiżanki, ale kiedy się odezwał, w jego głosie nie było już cienia przekory.

- Proszę uwierzyć moim słowom. Uciekam się do takich środków tylko dlatego, że nie mam innego wyj­ścia. Pragnę się z panią widywać, ponieważ mi na pani zależy. Chcę zdobyć pani względy, a dobrze pani wie, ze nie będzie to łatwe zadanie - wyjaśnił z powagą.

- Starać się o moje względy? - żachnęła się znowu Louise. - Umizgiwać się do mnie po to, żeby mnie na­kłonić do zostania pańską kochanką? W normalnym ję­zyku to się nazywa uwiedzenie. Czy nie szanuje pan cnoty?

Marcus odłożył na spodeczek pustą filiżankę.

- Możemy podyskutować na temat, z czego składa się cnota. To może okazać się bardzo dla nas przydatne.

- Nie, nie możemy. Obydwoje doskonale wiemy, co to takiego. Pańskie zachowanie, sir, jest po prostu ob­rzydliwe.

- W przeciwieństwie do pani kawy - wtrącił, nie zmieniając wyrazu twarzy.

- O, tak, jest pan niemożliwy. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że traktuje mnie pan w dalszym ciągu jak cenną zwierzynę. Zadaję sobie tylko pytanie, dlaczego nie wyrzuciłam pana za drzwi.

- Chce pani wiedzieć? - odparł, wbijając w nią przenikliwy wzrok. - Już to wyjaśniam: dlatego, że się sobie nawzajem podobamy. Czyż nie mam racji? Proszę mi wierzyć, że gdyby została pani moją bette amie, trak­towałbym panią tak, jak gdyby była pani moją żoną - nie, co mówię, z o wiele większą miłością i dbałością, niż większość moich znajomych traktuje swoje żony. Zapewniam, że nie dlatego nie proponuję pani małżeństwa, że stoję wyżej w hierarchii społecznej, ale dlate­go, iż nie mam w ogóle zamiaru się żenić. Z wyjątkiem jednego, wszystkie znane mi małżeństwa są nieudane. Nie mam więc podstaw sądzić, że moje będzie inne. Błagam, niech się pani zgodzi na moją propozycję. Obiecuję być wiernym i zrobię wszystko, co w mej mo­cy, aby uczynić panią szczęśliwą.

W tym, co mówił, było sporo prawdy. Czymże bowiem innym był jej związek z Sywellem jak nie upiorną parodią prawdziwego małżeństwa? Co więcej, wiedziała dobrze, że pod demonstrowaną na zewnątrz zgodą w wielu mał­żeństwach kryje się pustka i brak miłości. Ale, i to było wielkie ale, Louise uważała, że pomimo swej skompliko­wanej biografii, która wymogła na niej popełnienie róż­nych czynów - musiała się przecież w jakiś sposób rato­wać - ocaliła podstawowe dla siebie wartości: cnotę i ho­nor i zamierzała przy nich pozostać.

- Wierzę panu - odparła wolno. - Uważam, że jest pan rzetelnym człowiekiem, który dotrzymuje słowa, lecz to nie wystarczy.

- Co mam zrobić, aby nakłonić panią do zmiany zdania?

- Nic. Przechylił się przez stół i ujął ją za rękę.

- Nie zrezygnuję z pani. Muszę znowu zobaczyć się z panią. W dalszym ciągu będę się starał przekonać pa­nią do swojej propozycji.

Potrząsnęła głową przecząco.

- Nie? Nawet jeżeli zostanę tylko przyjacielem? - zapytał Marcus i dodał bezwiednie: - Felice, jestem człowiekiem samotnym i tak było od dzieciństwa. Je­żeli przyrzeknę pani, że nie będę cię dręczył ani śle­dził...

- Ani kazał innym mnie śledzić - wtrąciła. Marcus schylił głowę zażenowany.

- Tak, proszę o wybaczenie, ale byłem w desperacji. Jeżeli obiecam, że będę zachowywał się przyzwoicie, to czy możemy się spotkać od czasu do czasu? Choćby tyl­ko po to, aby porozmawiać i pobyć trochę w swoim to­warzystwie?

- . Skąd mogę wiedzieć, że pan nie będzie... - Urwa­ła i po chwili namysłu zapytała: - Ale w jaki sposób bę­dziemy się spotykać? Prywatnie czy publicznie?

- Nie w towarzystwie, to pewne, ale czasami zabio­rę panią na spacer lub pojedziemy gdzieś za miasto, gdzie nikt nas nie zna.

- A zatem w sekrecie - zauważyła Louise, myśląc z goryczą, że przecież całe jej dotychczasowe życie by­ło jednym wielkim sekretem.

- Niekoniecznie - odpowiedział. - Proponuję zasto­sować nieszkodliwe kłamstewko, za pani zgodą oczy­wiście. Będę udawać pani kuzyna, który zaginął przed lary, ale teraz się odnalazł i odszukał panią.

- Nieznana kuzynka lorda Angmeringa? - rzekła pytającym tonem Louise. Zagadkowy uśmiech prze­mknął jej po twarzy.

- W żadnym wypadku lorda Angmeringa. Kuzynka pana Marksa. Będę panem Marksem, przeciętnym londyńczykiem, z którym zostaje pani w dyskretnie przyjacielskich stosunkach. Pan Marks nie jest człowiekiem bogatym i ubiera się stosownie do swej pozycji.

Louise odniosła wrażenie, że milord bawi się tą całą sytuacją. Przywodził jej na myśl małego chłopca, który otrzymał nową zabawkę. Obawa, którą w niej wzbu­dził, nieco zmalała.

- Nie powinnam pana słuchać - odezwała się - ale... - Urwała i zawahała się.

- Niemniej słucha mnie pani - odparł z żywością. - Niech pani myśli, jaką przyjemnością będą dla nas te spotkania; mówię tu oczywiście o rozmowach.

- Oczywiście - odparła szyderczo Louise. - Tak długo, jak będzie pan o tym pamiętał, milordzie, nie bę­dzie powodu do sprzeczki między nami.

- Panie Marksie - poprawił ją. - Proszę nie zapomi­nać, że od tej chwili jestem panem Marksem. Pani bę­dzie łatwiej stwarzać pozory w tej naszej grze, ponie­waż zachowa pani swoje nazwisko.

- Tak długo, jak zachowam swoją cześć - zauważy­ła z uśmiechem.

- Obiecuję, że pan Marks będzie lepiej wychowany od lorda Angmeringa. A teraz proszę wyrazić zgodę, aby pan Marks zabrał madame Felice na krótką prze­jażdżkę dziś po południu - nie w powoziku milorda, ale w powozie Hackneya, który zajedzie przed pani dom o drugiej. Proszę zapewnić swą służącą, że kiedy znowu tutaj przyjadę, zachowam się jak na prawdziwego dżen­telmena przystało. A tymczasem prosiłbym o jeszcze jedną filiżankę kawy.

- Niestety, kawa już wystygła, ale po południu, kie­dy wrócimy z przejażdżki, zaproszę pana na herbatę.

Marcus wstał i skłonił się nisko.

- Lord Angmering zostawia teraz madame Felice, aby za kilka godzin zjawić się ponownie, już jako pan Marks.

Ja chyba oszalałam, uznała w popłochu Louise. Drżała trochę z niewiadomego powodu, zła, że w ogóle dała mu punkt zaczepienia, stworzyła szansę, aby mógł znowu zawracać jej głowę swą idiotyczną propozy­cją. Dlaczego, do licha, ustąpiłam? - zadawała sobie pytanie. :

Nie była szczera wobec siebie, wiedziała o tym. Uległa, ponieważ po raz pierwszy w życiu pozwoliła, aby emocje wzięły górę nad rozsądkiem. Uczyniła to w pełni świadoma zaskakującej ironii wydarzenia. Mar­cus Angmering będzie udawał jej kuzyna, a tymczasem faktycznie jest jej kuzynem, wprawdzie dalekim, nie­mniej prawdziwym.

Louise rozważała tę zabawną myśl, wchodząc do kuchni, w której gosposia ze służącą rajcowały zawzię­cie. Nie ulegało wątpliwości, że rozmawiały o dziwnym gościu. Nie miała potrzeby ani obowiązku tłumaczyć służbie, kim był mężczyzna, który ją odwiedził, ale po­myślała, że zręczniej będzie podać im krótkie wyjaś­nienie, jeżeli Marcus rzeczywiście ma ją częściej od­wiedzać.

- Okazuje się - rzekła, kiedy już zarządziła, co ma być na obiad - że dżentelmen, który dziś złożył mi wi­zytę, jest moim dalekim zaginionym krewnym. - To przecież nie jest kłamstwo, tylko prawda, uspokajała swe sumienie. - Nazywa się pan Marks. Bardzo długo mnie szukał, ale w końcu znalazł mój adres. Z pewno­ścią nieraz tu jeszcze zajrzy.

Jeżeli nawet obie, wpatrujące się w nią kobiety uwa­żały to za wierutne kłamstwo, niczym, nawet najmniej­szym mrugnięciem oka, nie dały tego po sobie poznać.

- Ach, więc to dlatego wręczył mi pół suwerena! - wykrzyknęła służąca.

- Chyba tak - zgodziła się Louise, zadowolona, że udało jej się wybrnąć z kolejnej niezręcznej sytuacji. Miała tylko nadzieję, że nie będzie musiała znowu kła­mać... Jej dotychczasowe życie składało się z wciąż no­wych trudnych sytuacji, a dzisiejsza była tylko naj­nowszą. Wierzyła głęboko, że szczęśliwa gwiazda, któ­ra do tej pory tak opiekuńczo nad nią świeciła, w dal­szym ciągu będzie jej sprzyjać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Marcus Angmering pomyślał, że szczęście mu sprzy­ja. Nieoczekiwana zgoda madame Felice na jego drugą wizytę po południu była co najmniej obiecująca. Czuł w niej jednak jakiś opór, który kazał mu powątpiewać w szybki sukces. Wstępne napomknienia na ten temat Louise skwitowała pogardliwym prychnięciem, choć nie ulegało wątpliwości, że Marcus jej się podobał.

Po sympatycznej przejażdżce we dwoje, podczas której zachowywał się nienagannie, wrócił na Berkeley Square. W domu odkrył, że ojciec miał niespodzie­wanego gościa. Był to detektyw Jackson, którego spot­kał w drzwiach przy wyjściu.

- Czy to mnie pan szukał? - zapytał zaskoczony Marcus.

- Nie - odrzekł Jackson. - Byłem z wizytą u pań­skiego ojca. Chciałem wyjaśnić niektóre szczegóły związane z zamordowaniem markiza Sywella. Skoro już pana spotkałem, byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan poświęcić mi parę minut. Chciałbym zadać panu kilka pytań.

Marcus uniósł brwi ze zdziwienia.

- W czasie, kiedy popełniono morderstwo, przeby­wałem w Northumberland. Wobec powyższego nie sądzę, abym mógł panu być w czymś pomocny. Moje ze­znania nic nie wniosą, ponieważ nie mam panu nic do powiedzenia.

- Niemniej - nalegał Jackson - jest możliwość, że wie pan o czymś, co pańskim zdaniem nie zasługuje na uwagę, a dla mnie może mieć bardzo duże znaczenie.

- Jeżeli tak, to jestem do pańskiej dyspozycji. Uwa­żam jednak, że nic to nie da; marnuje pan tylko czas.

- Pomimo to zaryzykuję - odparł wesoło Jackson, wchodząc za Marcusem do salonu. - Przejdziemy za­tem od razu do rzeczy. O ile mi wiadomo, odwiedzał pan czasami Jafrrey House w okresie, gdy w Steepwood mieszkał zamordowany markiz. Czy spotkał go pan kiedykolwiek lub, co ważniejsze, czy widział pan jego żonę?

Marcus potrząsnął głową przecząco.

- Ojciec zalecił mi, abym, jeżeli to możliwe, starał się go unikać. To prawda, widziałem Sywella kilka razy pod­czas mojej bytności w Jaffrey House, ale tylko z daleka. Nic nie wiem o jego życiu w Steepwood, z wyjątkiem plotek, których pan z pewnością zdążył wysłuchać.

Jackson pokiwał głową w zamyśleniu.

- Tak też myślałem. A czy widział pan kiedykol­wiek jego żonę, młodą markizę? Czy ma pan wyobra­żenie, jak ona wygląda? Problem polega na tym, co wy­daje się dość dziwne, że wszystkie przesłuchiwane prze­ze mnie osoby twierdziły zgodnie, że niewiele pamię­tają. Byłoby dobrze, gdyby pan sobie coś przypomniał - coś, o czym pan słyszał lub widział. Bardzo by mi to ułatwiło sytuację.

Marcus znowu potrząsnął głową. Nie mógł przyznać się Jacksonowi, że nie znosił jego wizyt u ojca. Wpraw­dzie nie zdarzało się to często, ale Marcus zawsze w ta­kich wypadkach starał się go unikać - nie wiadomo dla­czego, lecz sprawiało mu to przykrość. Miał nadzieję, że to już koniec przesłuchania, jednak Jackson miał je­szcze jedno pytanie.

- Z tego, czego dowiedziałem się poufnie od pewnej osoby, młoda żona markiza bardzo się swojego czasu przyjaźniła z panną Ateną Filmer, obecną żoną jednego z pańskich znajomych. Panna Filmer określiła nam jej powierzchowność, ale jej opis niewiele dał. Może pa­sować do każdej kobiety. Wydaje się, że panna Filmer nie miała wiele przyjaciółek, i ciekawi mnie, czy wi­dział ją pan kiedyś z markizą. Może wtedy, gdy były jeszcze dziewczynkami, a może w późniejszym czasie?

- Nie przypominam sobie dokładnie - odpowiedział Marcus, szukając w pamięci jakiegoś szczegółu, które­go Jackson mógłby się uczepić. Przyszły mu na myśl dawne spacery po lesie Steepwood. Jakiś zamazany ob­raz kołatał się mu w głowie. Rzeczywiście, kiedy miał lat czternaście, przyjechał na jakiś czas do Jaffrey House i pewnego razu na spacerze natknął się na mło­dziutką dziewczynę, która mogła być Ateną Filmer. To­warzyszyła jej inna, mniejsza dziewczynka. Ta ostatnia, bawiąc się i skacząc nad sadzawką, potknęła się, upadła i rozcięła sobie kolano.

Marcus pamiętał, że zatrzymał się i własną chustecz­ką oczyści i przewiązał skaleczenie. Dziewczynka od­biegła, kuśtykając... Na tym wspomnienie się urwało.

Coś go w tej dziewczynce uderzyło, jakiś szczegół, któ­ry koniecznie powinien sobie przypomnieć, ponieważ był ważny. W pamięci utkwił mu tylko jej wdzięczny głosik. Postanowił powiedzieć o tym Jacksonowi.

- Piękne, bujne złociste włosy - rzekł wolno. - To było dawno temu, jeszcze zanim wstąpiłem na uniwer­sytet. W lesie Steepwood spotkałem Atenę Filmer. To­warzyszyła jej mniejsza dziewczynka, która miała pięk­ne złociste włosy i uderzające oczy. Przypuszczam, iż mogło to być dziecko, które potem zostało markizą. Panna Filmer powiedziała kiedyś, że przez jakiś czas w młodości przyjaźniła się z przyszłą żoną Sywella. Nie przypominam sobie jednak, bym potem spotkał osobę, która mogła nią być, ponieważ w owym czasie rzadko odwiedzałem Steepwood.

Co było takiego szczególnego w oczach tej dziew­czynki? I co go jeszcze na przelotną chwilę zaintrygo­wało? Nadal nie był w stanie sobie przypomnieć.

Jackson skinął głową.

- To by się zgadzało - zauważył. - To samo powie­działo mi kilka innych osób, którym wydawało się, że ją widziały, ale jest wiele młodych kobiet o podobnych cechach urody. To żaden wyróżnik. Mówi pan o pannie Filmer. To prawda, nie miała wielu przyjaciółek, ale jedną z nich jest na pewno owa słynna krawcowa z Bond Street, która ubiera panie z towarzystwa.

- Madame Felice! - wykrzyknął Marcus. - Ona jest przyjaciółką Ateny! W jaki sposób ją poznała?

- Otóż to - odparł Jackson. - Widzi pan, panna Filmer, obecna pani Cameron, twierdzi, że nie ma pojęcia, gdzie markiza może przebywać w tej chwili, ale ja nie bardzo wierzę jej słowom. To przebiegła kobieta.

- To prawda - przyznał Marcus z uśmiechem. - Co jednak wcale nie świadczy o tym, że panna Filmer wie, w którym miejscu żona Sywella ukryła się po ucieczce ze Steepwood. - Ta sprawa zaintrygowała Marcusa i ciekaw był, co Jackson może mu na ten temat powiedzieć.

Detektyw jednak zmienił taktykę w sposób niepokojący. Była to jego ulubiona metoda.

- Przypuszczam, że jest panu wiadome, jak bardzo pański ojciec nie znosił Sywella.

- Wszyscy, którzy znali Sywella, nie cierpieli go serdecznie - odrzekł sucho Marcus.

- Każdy powtarza to samo. Jednak im więcej dowia­duję się o Sywellu, tym oczywistsze stają się dla mnie związki rodziny Yardleyów z markizem. Zacznijmy od początku. Do tej pory wiedzieliśmy, że Edmund Cleeve, zrozpaczony po śmierci jedynego syna, pojechał do Londynu i tu spotkał Sywella. Zasiedli do kart i w cią­gu jednego wieczoru hrabia Yardley przegrał cały ma­jątek, po czym się zastrzelił. Okazało się jednak, że zgi­ną! w pojedynku zaaranżowanym przez Sywella. Ze­znanie Solomona Burnecka potwierdziło, że pojedynek rył ukartowany, czyli, innymi słowy, popełnione zosta­ło morderstwo. Sywell zamordował pańskiego krewne­go i w konsekwencji wszedł w posiadanie opactwa Steepwood - on, a nie pański ojciec. Wydawało się, że Yardleyowie już na zawsze stracili rodzinną posiadłość.

Ach, więc to tak. Jackson wyraźnie sugeruje, że jego ojciec miał uzasadniony powód, aby zamordować Sywella. A ponieważ zeznania Burnecka obciążające Sywella zostały złożone już po śmierci markiza, podejrzenie o morderstwo przede wszystkim musi paść na jego oj­ca. Zarzucą mu, że chciał tą drogą odzyskać opactwo.

- Pańskie rozumowanie jest całkowicie błędne - oświadczył zimno Marcus. - Opactwo jest niewiele warte. To ruina. Trzeba wielkich nakładów pieniężnych, aby zaczęło przynosić dochód. Mój ojciec rzeczywiście wszedł ponownie w posiadanie tego majątku po ujaw­nieniu przez Burnecka faktu, że Sywell zdobył go w sposób oszukańczy i na dodatek zamordował mego kuzyna. Jednak długo nie będzie miał z niego korzyści. Trzeba być głupcem, aby zabijać kogoś dla takiej ruiny.

- To prawda, a pański ojciec z pewnością nim nie jest - przyznał Jackson. - Całkowicie się z panem zga­dzam. Szkoda, że musimy fatygować i przepytywać ty­lu zacnych ludzi, aby odnaleźć osobę, która zabiła ta­kiego nędznika jak Sywell, ale, rozumie pan, sprawied­liwości musi stać się zadość. Nie możemy pozwolić, aby zbrodniarze, którzy mordują markizów, uniknęli kary.

- W pełni popieram pańską pierwszą tezę - odpo­wiedział Marcus z uśmiechem - ale mam zastrzeżenia co do drogiej. Skoro wymiar sprawiedliwości nie był w stanie rozprawić się z Sywellem, powinniśmy być wdzięczni człowiekowi, który go wreszcie usunął z te­go świata. Przecież ten łotr był wrzodem na ciele spo­łeczeństwa, nie mówiąc już o tym, że kompromitował naszą sferę, nie sądzi pan?

Jackson skinął głową twierdząco.

- Można tak powiedzieć. Dziękuję, że poświęcił mi pan czas, milordzie. Rozmowa z panem dużo mi dała. - Zawrócił w stronę drzwi.

- To nic wielkiego - rzucił za nim Marcus wesołym tonem. Był rad, że detektyw wreszcie sobie idzie. Za wcześnie się jednak ucieszył. Jackson doszedł do drzwi, otworzył je, ale na progu przystanął i odwracając się w stronę Marcusa, powiedział:

- A przy okazji, jeżeli przypomni pan sobie więcej szczegółów na temat wyglądu przyjaciółki panny Filmer - która może być żoną Sywella - proszę mnie o tym łaskawie powiadomić. Pan wie, gdzie mnie szu­kać. Bardzo bym chciał ją przesłuchać.

Marcus patrzył w bezruchu na zamknięte drzwi. Co to wszystko ma znaczyć? A madame Felice, jak to się stało, że jej imię padło w trakcie tej rozmowy? Co ją łączy z tajemnicą opactwa Steepwood - poza tym, że ryła przyjaciółką Ateny Filmer? Rzecz dziwna, dete­ktyw Jackson nie uznał za stosowne poinformować mnie o tym fakcie, gdy angażowałem go do zbierania informacji na temat madame, pomyślał.

Ten szczwany lis widocznie odgadł, że wiedziałem coś więcej o małej przyjaciółce Ateny, niż zapamięta­łem, snuł domysły Marcus, ale żeby mnie kto zabił, nie mogę sobie przypomnieć, co takiego szczególnego ude­rzyło mnie w niej przed laty.

Marcus się nie zdziwił, kiedy usłyszał, że Jackson złożył wizytę madame Felice w poniedziałek rano. Okazało się, że zaszedł tego dnia do jej pracowni i oznajmił dziewczynie za ladą, że pragnie widzieć się z właścicielką. Louise poinformowała Marcusa o tej wizycie, gdy odwiedził ją w jej domku w Chelsea wczesnym rankiem następnej soboty.

Poleciła służącej wprowadzić go do środka, ale kiedy przekroczył próg uroczego saloniku, przywitała go zim­nym jak lód spojrzeniem.

- No, no, panie Marksie - odezwała się chłodno. - Znowu pan nasłał na mnie tego człowieka. Jeżeli to pra­wda, należą mi się od pana kolejne przeprosiny.

- Jakiego człowieka? - zapytał obłudnie Marcus. Dobrze wiedział, kogo Louise ma na myśli.

- Jacksona. Niech pan nie udaje, że nie wie, o kim mó­wię. Widziałam, jak obserwował mój dom przed tym, za­nim pan złożył mi wizytę w Chelsea. Rozpoznałam go na­tychmiast. Przyszedł mnie indagować na temat przyjaźni z Ateną Filmer. Oświadczył, że jest byłym policjantem z Bow Street, ale nadal pracuje dla rządu. Pytał mnie, czy jako przyjaciółka Ateny wiem coś. o jej innych koleżan­kach, a zwłaszcza o zaginionej markizie. Wspomniał mi­mochodem, ale jestem pewna, że zrobił to celowo, że roz­mawiał z panem. Czy to pan podsunął mu pomysł, aby mnie przesłuchiwać? Jeżeli to prawda, proszę uprzejmie, żeby natychmiast opuścił pan mój dom.

- Daję pani najświętsze słowo honoru, że to nie ja - zapewnił ją Marcus, wznosząc do góry rękę uroczy­stym gestem. - To prawda, że zatrudniłem go, aby do­wiedział się dla mnie, gdzie pani mieszka, ale z prze­słuchaniem nie mam naprawdę nic wspólnego. Chciał wiedzieć, czy spotkałem kiedyś markizę, gdy była jeszcze dzieckiem, czy też później, po wyjściu za mąż za Sywella, ale odparłem, że nie przypominam sobie nic takiego.

- Nie wiem, czy mogę panu wierzyć - zauważyła z powątpiewaniem Felice. Była wyraźnie zdenerwowa­na. - Jeżeli to nie pan go nasłał, to co go w takim razie do mnie sprowadziło?

- On prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa Sywella i przepytuje każdego, kto miał cokolwiek do czy­nienia z opactwem Steepwood i markizem. Dał mi do zrozumienia, że, między innymi, podejrzewa również mego ojca. Twierdzi, że ojciec miał powody, aby po­zbyć się Sywella. Nie jest pani zatem jedyną, która znaj­duje się na jego liście podejrzanych osób.

To prawda, pomyślała Louise, ale to ja jestem właś­nie zaginioną markizą. Przeszedł ją dreszcz, gdy uświa­domiła sobie ten fakt.

- Czy mogę panu wierzyć?

Marcus ukląkł przy jej krześle i łagodnie wziął jej rę­ce w swoje dłonie.

- Felice, niech mi pani zaufa. Nie ma pani pojęcia, jak okropnie się czułem, kiedy mnie przesłuchiwał. Miałem wrażenie, że zupełnie nie różnię się od tych wszystkich rzezimieszków, którzy trafiają na ławę oskarżonych w Old Bailey. Za nic nie chciałbym, żeby pani również przeżywała podobne upokorzenie. On przypomina mi jednego z tych psów, którzy pędzą za ociekającym niedźwiedziem, a kiedy go dopadną, chwytają za gardło i już nie wypuszczają. Przyrzekam solennie, że gdybym kiedykolwiek stanął przed podobnym dylematem, najpierw bym panią zapytał o zgo­dę na takie przesłuchanie! Czy ta obietnica wystarczy? Bardzo chciała mu wierzyć. Był taki szczery i pro­stolinijny, a ponadto uprzejmy i dobrze wychowany. W każdych okolicznościach zachowywał się elegancko - czy to wtedy w sklepię, kiedy usiłował ją namówić, aby uszyła mu koszulę, czy później, gdy, nieproszony, pojawił się w jej domku w Chelsea. Dobrze wiedziała, że w porównaniu z innymi mężczyznami z jego sfery, którzy próbowali uwodzić młode kobiety z niższych warstw, Marcus zachowywał się bez zarzutu. Nawet je­żeli jej dotknął, robił to w sposób bardzo czuły i deli­katny - ale jak dotąd na palcach jednej ręki mogła po­liczyć takie próby.

- Wynika z tego, że on przyszedł do mnie z własnej inicjatywy. Nikt mu nie kazał?

- Tak jest. Ja go na pewno do pani nie przysłałem. Je­żeli zjawi się ponownie, proszę być ostrożną; pod jowialną powierzchownością kryje się bardzo sprytny jegomość.

- Takie też odniosłam wrażenie. Na szczęście nie­wiele miałam mu ciekawego do opowiedzenia. - Zno­wu skłamała! Po raz kolejny! Komu jak komu, ale właś­nie Jacksonowi najmniej miała ochotę ujawniać swą prawdziwą tożsamość.

Marcus uśmiechnął się.

- Musiał być bardzo rozczarowany, jak przypusz­czam. On jest urodzonym detektywem do spraw krymi­nalnych, takim, co to ściga złodziei i morderców. De­nerwuje go, że nie może wykryć zabójcy Sywella, cho­ciaż dobrze wie, że łotr zasłużył sobie na podobny koniec. Jackson ma ciężki orzech do zgryzienia. Jest bar­dzo wielu ludzi, którzy mogli zamordować Sywella, włącznie z jego własną żoną.

- Pomówmy o czymś innym. Czy mam dzwonić po kawę?

- Przebaczyła mi pani zatem? Jakże się cieszę!

- Tak, jeżeli panu na tym zależy. Nie sądzę jednak, żeby było coś do wybaczania.

- Skoro tak, mam pomysł. Dzień jest piękny, cho­ciaż dość zimny, proponuję więc spacer nad rzekę. Po­patrzymy sobie na jej bystre wody.

Marcus w towarzystwie Louise czuł się niezmiernie szczęśliwy, chociaż jednocześnie cierpiał przy niej ka­tusze pożądania. Panował jednak nad sobą, pamiętając, że dał jej słowo, iż nie będzie się narzucał z czułościa­mi. Im dłużej przebywał z Felice, jak ją teraz zaczął w myśli nazywać, tym bardziej jej pragnął. I nie tylko czysto fizyczna żądza wchodziła tu w grę. Owszem, jej zgrabna figura i śliczna twarz ogromnie go pociągały; ale rozmowa z nią również sprawiała mu przyjemność. Rozmawiał z nią tak jak nigdy przedtem z żadną ko­bietą.

Przy całej swej subtelnej i delikatnej urodzie Louise była osóbką tak samo konkretną i rozsądną jak on i nie wahała się ostro z nim sprzeczać, jeżeli miała odmienne zdanie. Tak samo jak on lubiła proste, niewyrafinowane przyjemności.

Przy drodze obok rzeki stał sprzedawca z wózkiem pieczonych kasztanów. Marcus, widząc tęskny wzrok swej towarzyszki, wskazał na przysmak wytwornym ruchem swej, jak to Louise zawsze określała w duchu, lor­dowskiej ręki i zapytał:

- Ma pani na nie ochotę?

- Owszem, jeżeli pan także ją ma - odparła. - Jego lordowskiej mości nie wypada chyba jeść kasztanów na ulicy, prawda? To ciężkie wykroczenie przeciwko ety­kiecie.

- Zapomniała pani, że jestem dzisiaj tylko panem Marksem - odpowiedział. - Pan Marks jest przecięt­nym obywatelem i może sobie na to pozwolić. Nie jest żadnym arystokratą. Nie towarzyszą mu lokaje i nie musi podkreślać, że jest kimś ważnym, która to sytua­cja, nawiasem mówiąc, bardzo mu odpowiada. Nie lu­bię występować w roli dostojnika, moja droga Felice, ale jestem na nią skazany. Dziś natomiast jestem tylko jednym z ludzi w tłumie.

Louise nie odpowiedziała od razu. Zastanawiała się przez chwilę, zanim rzekła:

- Odnoszę wrażenie, że mówi pan szczerze, panie Marksie. Czy kiedy przebywa pan na wsi, we włościach swego ojca, na północy, też się pań tak skromnie za­chowuje? - Pamiętała, że powiedział jej niedawno, że rzadko bywa w Londynie, ponieważ woli życie na pro­wincji.

- Tyle, na ile mogę, ale szlachectwo zobowiązuje, jak to się mówi i choćbym nie wiem jak tego nie lubił, muszę zachowywać się zgodnie ze swoim społecznym statusem. To mój obowiązek, sama rozumiesz.

- Sywell nigdy w ten sposób nie myślał - wyrwało się Louise.

- Tak przypuszczam, ale on nie może być wzorem dla nikogo ani jako człowiek, ani jako szlachcic..

Doszli do Embankment i usiedli na jednej z ławek. Mieli z niej piękny widok na rzekę. Patrzyli na wodę i raczyli się kasztanami z papierowej torebki, w którą zapakował je sprzedawca, grzejąc sobie przy okazji zmarznięte dłonie.

- Chelsea to bardzo interesująca dzielnica - zauwa­żył w pewnej chwili Marcus. - Znajduje się tu wiele ciekawych miejsc i obiektów, żeby wspomnieć tylko Królewski Szpital dla Weteranów Wojennych. O ile mi wiadomo, jego piękne ogrody są ogólnie dostępne. Jed­nakże o tej porze roku niewiele jest tam do zobaczenia - poza samym budynkiem, oczywiście. Mam wyrzuty sumienia, jeśli chodzi o to miejsce. Przebywają w nim ludzie, którzy poświęcili młodość i zdrowie dla ojczyz­ny, podczas gdy ja nie zrobiłem dla niej nic.

Powiedział to z takim uczuciem i żalem w głosie, że Louise bezwiednie położyła dłoń, obciągniętą wytwor­ną skórzaną rękawiczką, na jego ręce. Już po raz drugi w tym dniu działa pod wpływem impulsu, pomyślała zaskoczona.

- Chciałby pan służyć w wojsku? - zapytała.

- Bardzo, ale mój ojciec na to nie zezwolił. I chociaż w tym czasie byliśmy ze sobą na pieńku, niemniej uwa­żałem, że należy uszanować jego wolę. Jest przecież głową rodziny i powinienem być mu posłuszny. Przez jakiś czas miałem nawet nadzieję, że udobrucham go swoją uległością, ale... - Marcus nie dokończył, wzru­szając ramionami.

Opowiedział jej o rzeczach, o których nigdy przed­tem z nikim nie rozmawiał. Chociaż znali się niedługo, to kiedy tak razem siedzieli na ławce nad rzeką, wydawało mu się, że są oboje jak owa para z ludowej ballady - Darby i Joan. Z pewnością byli sobie bardziej bliscy niż niejedno wieloletnie małżeństwo.

- Przepraszam, że o to pytam, ale czy nadal jest pan z ojcem na wojennej stopie?

- Nie, ostatnio pogodziliśmy się nawet i muszę przyznać, że zarówno jemu, jak i mnie kamień spadł z serca. Zawsze go szanowałem, ale nie darzyłem mi­łością. Rzecz dziwna, kocham za to bardzo moją maco­chę oraz przyrodnie rodzeństwo - dwóch jej synów i córkę, dla której szyje pani teraz ślubną wyprawę.

Roześmiał się krótko i dodał:

- Bardzo się ucieszyłem, kiedy dowiedziałem się, że przybędzie mi dwóch braci bliźniaków. Miała pani oka­zję poznać Dwóch Nedów. To ja ich tak nazwałem.

Louise pomyślała, że Marcus widocznie musi mieć do niej duże zaufanie, skoro jej tak szczerze i otwarcie opowiada o swym skomplikowanym rodzinnym życiu. Czuła się trochę zakłopotana, ponieważ ona sama wciąż miała uczucie, że nie ufa mu do końca.

- Podoba mi się to - odezwała się, patrząc na niego z uśmiechem.

Jej twarz miała taki słodki i ujmujący wyraz, że serce zabiło mu żywiej w piersi.

- Czy oni lubią swoje przydomki?

- O, tak! Widzi pani, oni uwielbiają przekomarzać się ze mną. Mówią, że jestem stary i zacofany, a ja odwdzięczam się im w podobny sposób - nazywam ich postrzelonymi dzieciuchami - ale nasze sprzeczki nie mają poważnego charakteru.

- Szczęśliwy z pana człowiek! - wykrzyknęła im­pulsywnie. - Ma pan taką kochającą rodzinę. Mnie za­wsze tego brakowało.

Wypowiedziała te słowa z tak przejmującym smut­kiem, że Marcusa ogarnęła ochota, aby wziąć ją w ra­miona, utulić i pocałować, a także oświadczyć: ja zastą­pię ci rodzinę. Pomny jednak obietnicy, że będą tylko przyjaciółmi, przycisnął jedynie lekko jej dłoń, którą ona bezwiednie złożyła na jego ręce.

Robiło się coraz zimniej. Marcus podał ramię Louise i powoli udali się w stronę jej domu. Zaprosiła go po spa­cerze na herbatę, co prawie weszło już w zwyczaj. Idąc, rozmawiali z ożywieniem. Byli tak zajęci sobą, że żadne z nich nie dostrzegło, że śledzi ich para ciekawskich oczu. Mężczyzna był najwyraźniej zdziwiony tym, co zobaczył, ale nie zdecydował się iść za nimi.

Niemniej, przyrzekł sobie, kiedy następnym razem spotka się z Angmeringiem, nie omieszka zapytać go o jego najnowszą zdobycz: o małą modiste, która do tej pory z powodzeniem trzymała na odległość wszystkich zalotników. Lekceważyła nawet ich czołobitne ukłony. Sandiman nie był jedynym nieszczęśnikiem, który zo­stał tak boleśnie odprawiony. Ciekawe, jaki urok rzucił na nią Angmering, że spoglądała na niego z taką ufno­ścią w oczach.

Podczas ich krótkiego spaceru Marcus, zgodnie z przyrzeczeniem, zachowywał się nienagannie, chociaż Bóg jeden wie, ile go ta powściągliwość kosztowa­ła. U niej w domu na herbacie też nie pozwolił sobie na żadne poufałości. Pił aromatyczny napój z wytwornej filiżanki i opowiadał o sławnym klaunie Grimaldim, którego występy oglądał w teatrze Sadler's Wells. Madame Felice również widziała to przedstawienie.

Była jeszcze za mała, mówiła mu, aby zabrano ją na spektakl z udziałem sławnego mistrza Betty'ego. Ten niezwykłe utalentowany młodzieniec przez krótki czas zabawiał Londyn kilkanaście lat temu, zanim moda na wcielanie młodych chłopców w role szekspirowskich bohaterów nie przeminęła ostatecznie.

- A więc - zauważył Marcus - mamy jeszcze jedno wspólne zamiłowanie: teatr. Gdyby nie to, że nie może­my się razem pokazywać publicznie, byłbym szczęśli­wy, gdybym mógł zabrać panią któregoś wieczoru do teatru. Co za szkoda, że nie żyjemy w środku ubiegłego wieku; mogłabyś nosić maskę i nikt by cię nie rozpo­znał, ale w obecnych czasach... - Urwał i skrzywił się z niesmakiem.

Louise również pomyślała, że to wielka szkoda, ale nie powiedziała tego głośno. Uważała, że dla własnego dobra powinna trzymać Marcusa na dystans. Zaczynała uświadamiać sobie, że im dłużej przebywa w jego to­warzystwie, tym bardziej go lubi. Obojgu nie przyszło na głowy użyć słowa „miłość” na określenie tego, co się między nimi zrodziło, ponieważ mogłoby ich ono zapędzić w nieznane i groźne rejony.

- Czy mogę panią odwiedzić w przyszłym tygo­dniu? - zapytał Marcus, żegnając się z Louise. Ujął jej rękę i pocałował. Ta niewinna pieszczota sprawiła, że obojgu krew zaczęła, szybciej krążyć w żyłach. Nim się rozstali, każde z nich zadało jeszcze sobie w duszy py­tanie, jaka to siła popychała ich ku sobie z taką mocą.

Louise przeżywała to szczególnie. Nie była tak do­świadczona w sprawach miłości jak Marcus. Nigdy nie zapałała namiętnością do żadnego mężczyzny, a brutal­ność jej zmarłego męża sprawiła, że sama myśl o fizycz­nym zbliżeniu budziła w niej strach i odrazę. Nie wyob­rażała sobie, że obecność któregoś z nich może wprawić jej zmysły w stan takiego podniecenia. Znała tylko uczu­cie wstrętu - o, tak, tego uczucia doświadczyła aż nadto!

Przy Marcusie sprawa przedstawiała się zupełnie ina­czej. Dzień wydawał się jaśniejszy, kiedy spędzali go wspólnie. Każdy jego dotyk, nawet najlżejszy, wzniecał w niej podniecenie, którego źródło było dla niej całko­witą tajemnicą.

Żadna powieść, jaką czytała, nie mówiła o takich spra­wach. Wszystko w tych książkach było bardzo przyzwoi­te. Kobiety i mężczyźni przekomarzali się i flirtowali ze sobą, ale te rozkoszne dreszcze, które w tej chwili drob­nymi fałami przebiegały jej ciało, nigdy nie zostały opi­sane na stronach tych powieści. Po raz pierwszy zrozu­miała, dlaczego kobiety dają się uwieść mężczyznom; nie tylko ci je zdradzają, ale ich własne ciała również.

Kiedy więc Marcus zapytał, czy pozwoli mu odwie­dzić się za tydzień, w sobotę, wprawdzie odpowiedziała uprzejmie „Tak, oczywiście”, niemniej gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, nakazała sobie stanowczo być bardziej wobec niego powściągliwą. Zrozumiała, że największym zdrajcą w obozie jej cnoty jest przede wszystkim ona sama.

Marcus miał uczucie, jakby nagłe znalazł się na roz­drożu. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Na wsi, we włościach swego ojca, zawsze było coś do roboty, musiał rozwiązywać problemy, podejmować decyzje; miał przyjaciół, z którymi należało się zobaczyć czy wybrać się z nimi na konną przejażdżkę.

Tutaj, w Londynie, dni mijały na ciągłym próżnowa­niu. Jałowość takiego życia doprowadzała go do rozpa­czy. Rozumiał teraz, dlaczego wielu jego znajomych pi­ło, grało lub uganiało się za spódniczkami. Oni po pro­stu nie mieli nic innego do roboty. Ile czasu można sie­dzieć i czytać książkę, choćby nawet najciekawszą? Gdyby przyszło żyć mu tutaj na stałe, powiedział sobie, koniecznie musiałby znaleźć jakieś interesujące zajęcie. Może by zbudował naukowe laboratorium, zaczął eks­perymentować z bicyklami bądź pogłębiał rolniczą wiedzę, ucząc się nowoczesnego gospodarowania ziemią.

Mógłby również zostać dyplomatą jak lord Granville Leveson Gower, aczkolwiek byłoby to trochę niepo­ważne, zważywszy, jak słabym dyplomatą był w życiu. Mógłby także zająć się polityką jako członek parlamen­tu. Wszystko byłoby lepsze od ciągłego próżnowania. Na razie wyglądało jednak na to, że wkrótce wróci na północ, do posiadłości ojca, gdzie był nie tylko szczę­śliwy, ale i użyteczny, nie było więc sensu zajmować się czymś nowym.

W środę rano postanowił udać się do sali sportowej pana Jacksona przy Bond Street 13. Miejsce miało rów­nież tę zaletę, że znajdowało się niedaleko pracowni ma­dame Felice; istniała szansa, że jeżeli szczęście mu do­pisze, ujrzy ją chociaż przelotnie. Nie mógł doczekać się soboty, żeby znowu się z nią zobaczyć - ale ponie­waż dał słowo honoru, że nie będzie się jej naprzykrzał, postanowił poświęcić się chwilowo innym zajęciom - najlepiej sportowym.

Sala Jacksona była już pełna, kiedy się w niej poja­wił. Wśród obecnych tam mężczyzn - niektórzy prze­brani już byli do walki z pięściarzami - byli książę Sharnbrook, przyszły mąż jego siostry, oraz Jack Per­ceval. Jack właśnie wycierał się ręcznikiem. Kiedy uj­rzał Marcusa, pomachał mu ręką na powitanie i wy­krzyknął w jego kierunku kilka niezrozumiałych słów.

Marcus wzruszył ramionami i usiadł z zamiarem po­czekania na właściciela, który był chwilowo zajęty. Uważał Jacksona, w pewnej mierze, za swego przyja­ciela. Jackson szanował Marcusa za jego uczciwość i prostolinijność oraz za dobry lewy sierpowy. Marcus nie był z tych, którzy tylko pozują na bokserów - przy­chodził do jego ośrodka za każdym razem, kiedy poja­wiał się w Londynie.

Jack Perceval skorzystał z okazji, by dokuczyć Mar­cusowi. Zaczepił go wesoło, kiedy rozmawiał on z księ­ciem Sharnbrook.

- Chytry z ciebie lisek, Angmering, nie ma co mó­wić! Jak ci się udało doprowadzić do tego, że ta zaro­zumiała ślicznotka je ci z ręki, podczas gdy reszta wychodzi ze skóry, żeby choć raczyła na nas spojrzeć, nie mówiąc już o czymś poważniejszym. Natomiast ty spacerujesz sobie z nią w najlepsze po King's Road i Em­bankment.

Gdyby wzrok Marcusa był w stanie zabijać, Jack z pewnością byłby już trapem.

- Nie wiem, o czym mówisz, stary. Słowo „stary” zabrzmiało jak obelga, ale Marcus chciał, żeby to tak właśnie wypadło. Co za pech, że tego największego plotkarza londyńskiej socjety musiał spotkać wtedy, gdy spacerował po Chelsea z madame Felice. Ale, co u licha, Jack Perceval robił w tej dziel­nicy?

Jack przyłożył palec do nosa.

- Przeklęte płotki, Angmering. Albo naprawdę byłeś w towarzystwie tej ślicznotki, madame Felice w Chel­sea w ubiegły weekend, albo oboje macie sobowtórów - zauważył drwiąco i roześmiał się rubasznie.

Marcus czuł na sobie domyślne spojrzenie księcia Sharnbrook. Był wściekły; jego stosunki z madame miały dotychczas wyłącznie przyjacielski charakter, po­czuł się więc dotknięty uwagą Jacka. Rozsadzała go tak­że chęć zemsty. Ręka go świerzbiła, żeby wymierzyć mocny cios w wątły podbródek Percevala, i tym sposo­bem nauczyć go, by szanował dobre imię uczciwej ko­biety. Marcus do tej pory uważał Jacka za znajomego i był przekonany, że będzie on na tyle taktowny, że za­trzyma dla siebie wiadomość o tym, co zobaczył. Przy­szło mu jednak do głowy, że powinien do pewnego sto­pnia zrozumieć Jacka; pokusa, by rozpowiedzieć o takiej sensacji znajomym, była dla takiego plotkarza jak on stanowczo za silna.

Dobrze, sprawi zatem, że Jack będzie milczał, ponie­waż myśl o wesołości, jaką wiadomość o jego rzeko­mym romansie z madame Felice wywoła w towarzy­stwie, była dla niego nie do zniesienia.

Kierowany odruchem wstał, pochylił się do przodu i złapał za końce ręcznika, który Jack zarzucił sobie na szyję. Zacisnął je lekko, mówiąc jednocześnie przez zęby:

- De mam ci zapłacić, Perceval, abyś przestał rozsie­wać podłe plotki o kobiecie, która swym zachowaniem nie dała ci najmniejszych podstaw do powątpiewania w jej przyzwoitość - i również moją - jeżeli już o to chodzi? Czego byś chciał, Perceval? - spytał, zaciska­jąc mocniej ręcznik wokół jego szyi. Wydawało się, że zamierza go udusić.

Marcus, rzecz jasna, nie miał najmniejszego pojęcia, z jaką miną wypowiadał te słowa. Jego oczy były jak dwie płytki stali, a twarz miała zły i zacięty wyraz. Jack zbladł jak płótno i śliniąc się, wybełkotał:

- Przestań, Angmering, nie miałem nic złego na my­śli, wiesz przecież. To była tylko żartobliwa, nic nieznacząca paplanina. Wszyscy przecież lubimy takie tematy. Dobrze o tym wiesz.

- Nie, nie wiem, Perceval, i będę ci wdzięczny, je­żeli na przyszłość nie będziesz szargał w mojej obecno­ści dobrego imienia żadnej kobiety. Przyrzeknij, że nig­dy już tego więcej nie zrobisz, bo w przeciwnym wy­padku ukręcę ci łeb.

Sharnbrook położył rękę na ramieniu Marcusa.

- Uspokój się. Przestań grozić biednemu Jackowi, ponieważ jest to narwaniec. Wiemy o tym wszyscy, pra­wda, Jack?

- Tak, ale czy on o tym wie?

- Teraz wie na pewno - uśmiechnął się Shambrook. - Powiedz, że przyrzekasz być na przyszłość grzecz­nym chłopcem, a Angmering puści cię wolno. - Mó­wiąc to, zacisnął mocniej dłoń na ramieniu Marcusa.

Marcus z ociąganiem uwolnił mruczącego przepro­szenia Jacka i opuścił ręce. W tym momencie na sali pojawił się pan Jackson.

- Panowie, uprzejmie proszę, tylko bez awantur - spokojnie przywołał ich do porządku. - Wałki toczy­my na ringu. A co do pana, panie Perceval, powinien pan już znać panującą w tym miejscu zasadę: nie plot­kujemy na temat płci pięknej. Proszę to sobie zapa­miętać.

- Nic złego nie miałem na myśli - wymamrotał Jack z opuszczoną głową.

- Jeżeli tak rzeczywiście było, sir, to trzeba było ra­czej trzymać język za zębami, nie sądzi pan?

Po tych słowach Jackson opuścił salę wraz z księ­ciem Shambrook. Zawiązując rękawice wokół jego nadgarstków, zauważył półgłosem:

- Nigdy nie przypuszczałem, że lord Angmering jest taki krewki. Zawsze go miałem za człowieka spokojne­go i opanowanego.

- Jeżeli chodzi o kobiety - odparł Shambrook, przyjmując pozę do walki - wszyscy łatwo się zapala­my. Moim zdaniem Angmering obrał zły kierunek, i to po raz pierwszy, śmiem twierdzić. A teraz zabierajmy się do roboty.

Nieświadoma, że stała się obiektem złośliwej plotki wytwornego towarzystwa, Louise pilnie pracowała nad wykończeniem wyprawy Sophii Cleeve. Własnoręcznie skroiła jej suknię ślubną i właśnie zajęta była fastrygowaniem spódnicy i stanika, kiedy dziewczyna ze sklepu przyszła jej oznajmić, że detektyw z Bow Street pojawił się znowu i prosi madame o chwilę rozmowy.

- Co, jeszcze raz! - wykrzyknęła Louise, omal nie wbijając sobie szpilki w dłoń zamiast w poduszeczkę. Wiadomość, że Jackson znowu ją odwiedza, wyprowadzi­ła ją z równowagi. Po pierwszej rozmowie z detektywem była przekonana, że nigdy więcej go nie zobaczy, i cierpła teraz na myśl o kolejnej serii podchwytliwych pytań.

Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że nie może mu odmówić; mogłoby mu się to wydać podejrzane.

- Przekaż mu, że będę u siebie w biurze, na zaple­czu. Zaraz tam przyjdę.

Nie chciała rozmawiać z nim w obecności swoich pra­cownic - ich wścibskie spojrzenia śledziłyby każde drgnienie widoczne na jej twarzy. Kiedy Jackson stawił się w wyznaczonym miejscu, odezwała się z przekąsem:

- Nie wątpię, że powód, który pana dzisiaj do mnie sprowadza, jest rzeczywiście ważny, panie Jackson. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że źle to wpłynie na mo­ją opinię wśród klientek, jeżeli dowiedzą się, że znany londyński detektyw zajmujący się sprawami kryminal­nymi wciąż mnie przesłuchuje.

- Przykro mi, madame, że tak często panią nachodzę - odparł z miną, która całkowicie temu zaprzeczała - ale usiłuję połączyć niektóre luźne, na pozór niezwiązane ze sobą, wątki, to wszystko. Chodzi mi o łata, które spędziła pani w Steepwood. Ustaliliśmy już, że nigdy nie spotkała pani markizy w okresie, kiedy owa dama mieszkała tam ze swoim mężem, prawda? O ile pamię­tam, wyznała pani również, że przyjaźniła się swego czasu z panną Filmer, obecną panią Cameron, kiedy obie byłyście młodziutkimi dziewczętami. Proszę mnie poprawić, jeżeli w którymś miejscu mijam się z prawdą.

- Nie mija się pan z prawdą - odparła lodowatym tonem Louise.. - Czy przyszedł pan tylko po to, aby mi zadać to pytanie? Jeżeli tak, to mógł pan sobie oszczę­dzić tej wizyty.

Jackson wyciągnął z kieszeni wymięty kawałek pa­pieru, rzucił na niego okiem i rzekł półgłosem:

- Tak, o to mi właśnie chodzi. Poprzednim razem nie zapytałem pani, czy spotkała pani markizę w okre­sie, kiedy była ona małą dziewczynką. Musiała mniej więcej mieć tyle lat co pani wówczas, a nazywała się Louise Hanslope. Pani była w tamtym czasie przyja­ciółką obecnej pani Cameron. Przypuszczam, że mogła istnieć taka możliwość. Jeżeli coś takiego miało miej­sce, byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani opisać mi jej wygląd. Widzi pani, to dziwne, ale bardzo niewielu ludzi miało okazję ją zobaczyć, a jeżeli już coś pamię­tają, to raczej mało znaczące szczegóły.

- Pyta mnie pan, czy pamiętam dziewczynkę, którą, być może, widziałam przed wielu łaty, w nadziei, że to naprowadzi pana na trop dorosłej kobiety? Uważam, że to pytanie jest jeszcze dziwniejsze niż ludzie, którzy nie zdołali dobrze zapamiętać osoby, którą rzadko i tylko w przelocie, ale jednak widywali. Nie, nie przypomi­nam sobie, abym ją kiedykolwiek spotkała, nie potrafię więc opisać jej wyglądu.

Zaczęła się obawiać, że Jackson coś zwęszy. Najwyraźniej podejrzewał, że istnieje związek między małą Louise Hanslope, zaginioną markizą i madame Felice. Następne pytanie detektywa dowiodło, że jej niepokój nie był bezpodstawny.

- Jest inne możliwe powiązanie, madame. Widzi pa­ni, dowiedziałem się ostatnio, prawie zupełnie przypad­kowo, że Louise Hanslope wyjechała z tej okolicy, bę­dąc praktycznie jeszcze dzieckiem, żeby uczyć się kra­wieckiego fachu. Pani również pracuje w tym zawo­dzie. Może się kiedyś pani na nią natknęła?

Miała rację, ten człowiek był kimś więcej niż szpic­lem - był psem gończym, psem, który zagrażał jej bez­pieczeństwu i spokojowi, egzystencji, którą sobie z ta­kim mozołem zbudowała.

- Gzy wolno mi zapytać, u kogo ta dziewczynka uczyła się krawiectwa, panie Jackson?

Znowu zerknął na swój wymięty karteluszek.

- O ile mi wiadomo, w Northampton.

- Northampton! - Louise wybuchnęła histerycznym śmiechem. Nie była w stanie się opanować. Wietrzyła nadciągające niebezpieczeństwo i to sprawiało, że za­czynała tracić kontrolę nad swoim zachowaniem. - Nie, nigdy nie spotkałam tej pani - ja praktykowałam gdzie indziej. Obawiam się, że niewiele panu pomogę. Jackson wetknął papier do kieszeni.

- Wielka szkoda. Nie fatygowałbym pani, gdyby nie to, że natykam się na mur, jeżeli chodzi o osobę marki­zy. Proszę wybaczyć, że niepokoiłem panią po raz dru­gi, ale moim obowiązkiem jest zbadać każdy ślad, który może mnie do niej zaprowadzić.

- Oczywiście, rozumiem. Czy na tym będzie już ko­niec?

Jackson nie odpowiedział od razu. Skierował się do drzwi, ale zanim ujął za klamkę, odwrócił się i obcesowym tonem oświadczył:

- Nie jestem pewien. Mam nadzieję, że nie będę mu­siał znowu pani niepokoić, ale jeszcze jedna rzecz mnie intryguje.

- Cóż takiego, panie Jackson? - wykrztusiła z tru­dem. Nie chciała znać odpowiedzi, ponieważ przypusz­czała, że nie będzie ona po jej myśli. Nieoczekiwanie nabrała pewności, że ten człowiek coś podejrzewa i pró­buje zastawić na nią pułapkę.

- Jedna z nauczycielek w szkole pani Guarding zapa­miętała, że Louise doskonale, jak na taką małą dziewczyn­kę, mówiła po francusku. W szkole była bardzo dobra z tego języka. Dlatego też pomyślałem, że pani może - przerwał, jak gdyby szukając odpowiedniego słowa na wyrażenie swojej myśli, po czym wykrzyknął trium­falnie - że może pani ją znać. Jest pani przecież Francuzką, nieprawdaż? Skoro jednak pani twierdzi, że jej nie znała, to wobec tego nie mamy o czym mówić, prawda?

Nadal ociągał się z odejściem. Louise odezwała się oschłym tonem:

- Czy to już wszystko na dzisiaj, panie Jackson? Jak pan wie, jestem osobą bardzo zajętą. Muszę wykończyć kilka ślubnych kreacji, i to w terminie. Nie mogę sobie pozwolić na luksus plotkowania o wydarzeniach z przeszłości.

Jackson posłał jej uśmiech. Louise pomyślała, że przy­pomina jej wilka przypatrującego się swej zdobyczy.

- Myślę, że na dzisiaj to wszystko, madame. Do wi­dzenia pani, proszę nie odprowadzać mnie do drzwi. Sam trafię do wyjścia.

Louise po jego odejściu padła na krzesło i ukryła w dłoniach rozognioną twarz. On wie albo podejrzewa, że jestem markizą, pomyślała w panice, ale na razie nie ma na to dowodów.

A co będzie, kiedy i jeżeli mu się to uda? Co wtedy ona pocznie?

Nie ma znaczenia, że mogę udowodnić, iż to nie ja zabiłam tego łotra, swego męża. Skandal, który takie zdemaskowanie nieuchronnie za sobą pociągnie, znisz­czy mnie oraz cały mój dorobek, pomyślała z rozpaczą.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Droga madame - powiedział Cardew, kamerdyner Yardleyów - milady i lady Sophia kazały panią przepro­sić i powiedzieć, że nie są jeszcze gotowe do przymiarki. Miały nieoczekiwanego gościa dziś rano i właśnie w tej chwili spożywają spóźniony lunch. Proszą, aby pani łas­kawie zgodziła się zaczekać na nie w galerii. Służba poda tam pani kawę i biskwity. Pani lokaj oraz służąca proszone są do kuchni, gdzie otrzymają poczęstunek.

Mina kamerdynera mówiła wyraźnie, jakie jest jego zdanie o ludziach, którzy składają wizyty o takiej nie­fortunnej porze. Sztywno wyprostowany, zaprowadził Louise do galerii. Ta szumna nazwa odnosiła się do dłu­giego korytarza obwieszonego rodzinnymi portretami i starymi obrazami przedstawiającymi głównie pejzaże. Oczywiście, był tam także niski stolik, na którym stała taca z kawą i herbatnikami.

Louise usiadła, wypiła kawę, którą czuwający w pobli­żu lokaj nalał jej do wytwornej filiżanki, i schrupała kilka ciasteczek. Następnie, aby skrócić sobie czekanie, posta­nowiła obejrzeć obrazy. Pobieżnie rzuciła okiem na więcej niż banalne pejzaże, a następnie zaczęła oglądać portrety zmarłych członków rodziny Cleeve'ów. Niektóre liczyły ponad dwieście łat. Interesowały ją - wszak byli to tak­że jej krewni - i ciekawa była, jak wyglądali, a także czy ona jest choć trochę do nich podobna.

Doszła właśnie do części poświęconej niewiastom Cleeve'ów, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich Marcus. Louise była tak pochłonięta oglądaniem podo­bizn jej nieznanych przodków, że nie usłyszała, jak wchodził...

Marcus spędził ranek na rozmowie z ojcem. Tema­tem była jego przyszłość. Był to pierwszy rezultat ich świeżo zawartej zgody. Nigdy przedtem ojciec z synem nie gawędzili ze sobą tak swobodnie i przyjacielsko.

- Moim życzeniem jest w dalszym ciągu mieszkać w Jaffrey House - oświadczył lord Yardley. - To jest mój prawdziwy dom. Opactwo nigdy nim nie było. Nie­mniej jestem absolutnie zdecydowany przywrócić opactwu dawną świetność, a to oznacza wielki wysiłek na rzecz odbudowy i odrestaurowania. Sywell ograbił je do reszty z tych nielicznych mebli, jakie jeszcze zo­stały, i wnętrze rezydencji przypomina bardziej psią bu­dę niż stare rodzinne gniazdo. Mój obecny sekretarz i zarazem bibliotekarz twierdzi, że tysiące łat temu po­ganie, którzy założyli Święty Gaj i położyli kamień ru­niczny, rzucili klątwę na Steepwood. Tych wszystkich, którzy po nich nastali, a nie czcili kamienia, tylko wie­rzyli w fałszywych bogów, po wsze czasy miały nawie­dzać nieszczęścia i różnego rodzaju kataklizmy. Burz­liwa historia Steepwood, dowodzi mój sekretarz, wyda­je się świadczyć o prawdziwości tej tezy.

Thomas Cleeve zamyślił się chwilę, po czym konty­nuował opowieść.

- Opactwo, które tam zostało założone, rzeczywi­ście upadło i zamieniło się w ruinę, a wszystkich jego właścicieli kolejno spotykał tragiczny los, nie wyłącza­jąc Sywella, który, jak wiemy, marnie skończył. Podzie­lam zatem zdanie mego sekretarza, że taka niepra­wdopodobna rzecz jak klątwa rzeczywiście mogła zo­stać rzucona. Niezależnie od wszystkiego, trzeba my­śleć o przyszłości. Mając to na uwadze, chcę cię prosić, abyś rozważył starannie propozycję, którą zamierzam ci złożyć, a która dotyczy objęcia przez ciebie opactwa na własność. - Lord Yardley znów przerwał, poprawił się w fotelu, po czym podjął wywód. - Jeden z tamtej­szych obywateli ziemskich, którzy kupili znaczną część gruntów opactwa od Sywella, popadł w długi i zapro­ponował mi, abym je odkupił. Zgodziłem się. Trzeba będzie jednak włożyć wiele pracy i wysiłku, aby dopro­wadzić majątek do takiego stanu, żeby znowu zaczął przynosić zyski. Ponieważ dowiodłeś swoich gospodar­skich i organizacyjnych zdolności, zarządzając mymi północnymi posiadłościami, chcę ci zaproponować, abyś podjął się podobnego zadania w Steepwood. Do­brze byłoby również, gdybyś zaczął jednocześnie re­staurować opactwo z uwagi na to, że w przyszłości, kie­dy ja odejdę już z tego świata, stanie się ono twoją stałą siedzibą. Jaffrey House przypadnie wdowie, ale do cie­bie oczywiście będzie należała ostateczna decyzja w tym względzie. Do mnie już nie. Nie musisz mi od razu dawać odpowiedzi, ale chciałbym, żebyś nie zastanawiał się nad nią zbyt długo. Ten ambitny projekt bę­dzie miał również tę dobrą stronę, że na dłuższy czas zapewni pracę miejscowej ludności. Odbudowane opac­two też będzie wymagało stałego licznego personelu. To wielki obiekt i trzeba będzie ciągłej troski, by go utrzymać w dobrym stanie. Marcus spojrzał na ojca.

- Jesteś pewien, że dobrze przemyślałeś tę decyzję, ojcze? Tak długo czekałeś na to, żeby odzyskać opac­two, byłoby więc rzeczą naturalną, abyś sam zajął się restaurowaniem rezydencji.

Lord Yardley potrząsnął głową.

- Jestem na to za stary, Angmering. Chcę tylko zabez­pieczyć przyszłość i spokojny byt rodzinie, dając tobie w tej sprawie carte blanche. Jesteś odpowiedzialnym człowiekiem, nigdy się na tobie nie zawiodłem. Potraktuj to jako zadośćuczynienie za moje zaniedbania w stosunku do ciebie w przeszłości. Żywię nadzieję, że wkrótce oże­nisz się osiądziesz wraz z żoną w Steepwood. Oby to się stało jak najszybciej. Uważałem za swój obowiązek uprzedzić cię o klątwie ciążącej na opactwie, zanim po­dejmiesz decyzję.

Pierwszym odruchem Marcusa było odrzucić propo­zycję, ale po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że przecież jego działalność w Northhumberland i tak dobiegła już końca. Teraz wystarczy tam zatrudnić do­brego administratora, który dopatrzy, aby rekultywowa­ne grunty przynosiły obfity plon, a reszta i tak będzie toczyła się wyznaczonym przez niego torem. Przyszło mu również na myśl, że przecież ostatnio często zadawał sobie pytanie, jakiemu zajęciu ma się oddać w przy­szłości. Teraz już wie, jakie ma przed sobą zadanie. Oj­ciec daje mu jedyną w życiu okazję, aby odrobić wie­kowe zaniedbania - przodkowie Yardleyów niewiele dbali o ziemię.

Co do klątwy, to nie przywiązywał do niej wagi. Był dzieckiem Oświecenia i odrzucał takie średniowieczne przesądy. Nie było obawy, aby ten czynnik nawet w najmniejszym stopniu zaważył na jego decyzji.

Ojciec znowu wspomniał o tym, że pragnie, aby syn się ożenił, i po raz pierwszy Marcus nie odrzucił tej myśli natychmiast. Żona faktycznie bardzo by mu się w realizacji tego zadania przydała, zwłaszcza kiedy przyjdzie czas na urządzanie wnętrz i meblowanie opactwa. W przeciwnym wypadku będzie całkowicie zdany na stolarzy, antykwariuszy i tapicerów. Wyobra­ził sobie nagle Felice, jak biega po pokojach z próbkami materiałów, jak dobiera dywany i lustra... Jego maco­cha twierdziła, że Felice ma bezbłędny gust.

Uświadomił sobie, że ojciec oczekuje od niego od­powiedzi. Otrzyma ją, i na dodatek taką, która, jak miał nadzieję, całkowicie go usatysfakcjonuje.

- Muszę przyznać, że nieźle mnie zaskoczyłeś, oj­cze. To trudny orzech do zgryzienia - odezwał się w końcu. - Miesiąc temu moja odpowiedź z pewnością brzmiałaby „nie”. W tej chwili mogę cię zapewnić, że jestem skłonny spełnić twoje życzenia, ale chciałbym, żebyś zostawił mi trochę czasu do namysłu. Znasz mnie, ojcze. Muszę starannie rozważyć twoją propozycję; jest zbyt ważna, by ją przyjąć tak od razu, bez głębszego zastanowienia.

- Zgadzam się z tobą, Angmering - odrzekł hrabia.

- Proszę jednak, byś nie zwlekał zbyt długo z ostatecz­ną odpowiedzią. Jestem starszym człowiekiem i ważna jest dla mnie świadomość, że zanim zejdę z tego świata, przekażę ster rodzinnej nawy w ręce dobrego i odpo­wiedzialnego sternika.

Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas o innych, mniej ważnych sprawach, po czym ojciec pojechał do siedzi­by rządu w Whitehall Marcus natomiast skierował kro­ki na dół do głównego przedsionka. Tam spotkał Cardew. Marcus zawsze odnosił wrażenie, że służba więcej wie o pracodawcach, niż im się wydaje, a Cardew tylko potwierdził to przypuszczenie.

- Słóweczko, milordzie - zatrzymał go kamerdyner.

- Milady i lady Sophia bardzo późno jadły dziś lunch i w związku z tym prosiły modiste, która przyjechała z przymiarką, aby poczekała na nie przez ten czas w ga­lerii. Poleciłem podać jej tam kawę i biskwity.

Przerwał znacząco, jakby oczekiwał od młodego pa­na jakiejś odpowiedzi.

Marcus, którego myśli zajęte były niedawną rozmo­wą z ojcem, odparł cokolwiek niecierpliwie:

- Tak, Cardew, tak. Słucham, o co konkretnie chodzi?

- Drobiazg, milordzie, sądziłem po prostu, że wia­domość, iż madame Felice jest tu, w domu, zainteresuje pana.

- Naprawdę tak myślałeś? - Oczywiście, służący miał rację, ale, do licha, skąd on wiedział, że lord Angmering jest zadurzony w modiste! Czyżby to już było znane całemu światu? Jakim sposobem?

Marcus postanowił nie zastanawiać się dłużej nad tym zagadnieniem. Odpowiedział kamerdynerowi:

- Dziękuję ci za informację, Cardew. Powiedz mi, jak sądzisz, czy madame zechciałaby uszyć mi koszulę?

Udało mu się - wytrawny sługa stracił rezon, ale na krótko. Cardew uśmiechnął się.

- Och, milordzie, przypuszczam, że sam pan może ją o to zapytać - oświadczył i odszedł, stąpając cicho jak kot.

No cóż, dlaczego nie zastosować się do jego sugestii i zobaczyć się z madame? Wszyscy w domu już wiedzą o tej wizycie, nikogo więc nie zdziwi, że rozmawia z gościem. Będzie to dla niego wspaniała sposobność, aby pobyć z Louise trochę sam na sam - zachowując się z odpowiednim szacunkiem, oczywiście.

Wbiegł lekkim krokiem na schody i skręcił na pierw­szym podeście w stronę drzwi prowadzących do galerii. Otworzył je jednym pchnięciem i ujrzał Felice. Stała pośrodku i spoglądała na portret jego prababki Adelaide Cleeve.

Nie słyszała, jak wszedł. Marcus zatrzymał się na progu, aby przyjrzeć się jej w momencie, gdy sądziła, że nikt jej nie obserwuje. Stała z głową odchyloną do tyłu i spoglądała na portret z uwagą, która cechowała wszystkie jej poczynania. Kinkiet na ścianie oświetlał jej postać, tworząc nad jej głową rodzaj aureoli.

W tym momencie Marcus zrozumiał nagle, że już wi­dział ten mocny mały podbródek, i teraz uświadomił so­bie, kiedy i gdzie to było. Taki podbródek miało dziecko, któremu kiedyś bandażował skaleczone kolano w lesie Steepwood. Pamiętał, że dziewczynka zadarła wtedy do góry bródkę i oświadczyła mężnie: „Nie je­stem tchórzem, chłopcze, chociaż jestem dziewczyn­ką”. Tę właśnie dziewczynkę widział w towarzystwie Ateny Filmer, a Jackson właśnie o nią rozpytywał ostatnio tak uporczywie.

Ledwie zdążył ochłonąć po tym pierwszym zadzi­wiającym odkryciu, kiedy dokonał drugiego, równie fascynującego. Z niewymownym zdziwieniem stwier­dził, że kipiąca energią młoda kobieta stojąca pośrod­ku galerii i jego dawno zmarła prababka, której na­malowana twarz widniała na portrecie wiszącym na ścianie, są do siebie łudząco podobne, jakby były bliź­niaczkami.

Nie miał już teraz wątpliwości, że madame Felice nie jest żadną Francuzką, tylko dorosłą Louise Hanslope - ową Louise Hanslope, która wyszła później za mąż za Sywella i została markizą. Ciekawe, co na to powie Jackson? I jak on, Marcus Cleeve, lord Angmering, pierworodny syn i następca hrabiego Yardleya, ma się teraz zachować wobec damy, która miała twarz i karna­cję rodziny Cleeve'ów? Dlaczego, na miłość boską, do­tąd tego nie zauważył?

Stał nieruchomo w miejscu aż do chwili, gdy Louise poruszyła się i wreszcie go spostrzegła. Marcus po­myślał, że muszą mieć podobne miny, ponieważ jej twarz również wyrażała zaskoczenie i niedowierzanie.

Spoglądali na siebie w milczeniu. Marcus poruszył się pierwszy. Kiedy się odezwał, własny głos zabrzmiał mu w uszach dziwnie głucho i obco.

- Widziałem cię już kiedyś, prawda? Przed wielu laty. Wcale nie zamierzał odezwać się w ten sposób. Był świadomy, że to pytanie zabrzmiało jak oskarżenie, ale nie potrafił powstrzymać się od tej uwagi. Był do głębi wstrząśnięty swym odkryciem.

Louise nie zrozumiała, co Marcus miał na myśli. Do czego odnosiły się jego słowa? Skonsternowana, zapy­tała niepewnie:

- Dlaczego? Dlaczego tak myślisz? Gdzie i kiedy mnie widziałeś, milordzie? - Wzrok, jakim na nią spo­glądał, wywołał zimny dreszcz. Usiłowała grać, pokry­wać niepokój żartobliwym tonem, jakim zwykle z nim rozmawiała, powiedzieć coś w rodzaju. „Mój drogi panie Marksie, cokolwiek pan sobie myśli”, ale słowa uwięzły jej w gardle.

Marcus był tak zaskoczony, że nie wiedział, którą za­gadkę ma najpierw wyjaśniać, do której się przede wszystkim odnieść - czy do odkrycia, że madame Felice jest prawie na pewno Louise Hanslope, oraz tego wszystkiego, co się z nim łączy, czy też do drugiej za­gadki, jaką było niezwykłe podobieństwo madame Felice do jego prababki.

- Chcesz powiedzieć, że nie przypominasz sobie, że mnie już dawniej spotkałaś - odezwał się w końcu, świa­domy, jak kulawo i niedorzecznie wypadła ta uwaga.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła Louise. - Skąd to przypuszczenie, że się już kiedyś widzieliśmy?

Było jednak coś w wyrazie twarzy Marcusa, co ją poważnie zaniepokoiło. Nie przerażało jej odkrycie, że jest podobna do Adelaide Cleeve - bała się tylko, jak na to zareaguje Marcus. Jego oświadczenie, że spotkali się już dawniej, zastanowiło ją i bardzo chciała wie­dzieć, skąd się brała ta jego pewność. Lękała się, że wię­zy przyjaźni i zrozumienia, jakie się między nimi na­wiązały, mogą na tym ucierpieć - jeżeli już nie zostały zerwane.

- Naprawdę nie przypomina pani sobie? Na dobrą sprawę, pomyślał, mogło tak rzeczywiście być. Bądź co bądź, była wtedy prawie dzieckiem. Dziewczynki nie zmieniają się z łatami do tego stopnia co chłopcy. Rysy dorosłej kobiety zachowują w dużej mierze dziecinne cechy, podczas gdy chłopiec między trzynastym a czternastym rokiem życia przeobraża się w zupełnie innego człowieka i nie sposób domyślić się, jak wyglądał, zanim wkroczył w okres dojrzewania.

- To było w Steepwood - wyjaśnił. - Wyszedłem się przejść do lasu któregoś popołudnia i spotkałem ma­łą dziewczynkę. To była pani. Nie jestem pewien, ile mogłaś mieć wtedy lat, ale byłaś jeszcze dzieckiem. To­warzyszyła pani Atena Filmer. W pewnym momencie potknęłaś się i upadłaś, kalecząc sobie kolano. Przewią­załem ci skaleczenie swoją chusteczką. Pamiętam, że prosiłem, abyś nie płakała, na co ty wtedy, przypomi­nam sobie, odpowiedziałaś hardo, że nie będziesz pła­kać, bo nie jesteś tchórzem.

Zauważył, że w miarę jak mówił, jej twarz zmieniała wyraz. Louise nie pamiętała dokładnie tego wydarzenia, ale ono musiało tkwić gdzieś w zakamarkach jej świadomości, czekając, aż jakieś wydarzenie czy przypadkowe zrządzenie losu wyciągnie je na powierzchnię.

- To pan był tym chłopcem? Pamiętam jak przez mgłę, że coś takiego rzeczywiście miało miejsce. Jed­nak w najmniejszym stopniu nie przypominasz chłop­ca, który wtedy chusteczką opatrzył mi skaleczenie. Nigdy bym pana nie rozpoznała i nawet teraz trudno mi uwierzyć, że pan nim był. Gdyby nie to, że opisał pan ten wypadek z takimi szczegółami, za nic na świecie bym pana nie skojarzyła z tamtym wydarzeniem. Dla­czego tak na mnie patrzysz, milordzie?

- Panie Marksie - poprawił ją machinalnie Marcus. - Jestem panem Marksem.

- Owszem, ale nie w tym miejscu - odparła - i nie w tej chwili. Wydaje mi się, że jeszcze coś pana gnębi, czy mam rację?

- Wiele rzeczy mnie gnębi - odrzekł. - To, że nie jest pani Francuzką, za jaką się podaje że, jeżeli się nie mylę, jest pani naprawdę Louise Hanslope i wdową po Sywellu oraz to, że nie powiedziała mi pani o tym - ani, jak rozu­miem, również Jacksonowi. Dlaczego? Po co ta cała taje­mnica? Z tego, co słyszałem, i z tego, na ile zdołałem pa­nią poznać, jest niemożliwe, aby pani zamordowała Sywella. Oskarżanie pani o tę zbrodnię byłoby rzeczą absur­dalną...

Przerwał, aby zaczerpnąć tchu.

- No cóż, milordzie - odezwała się Louise, świadoma, że słodko - gorzka znajomość z panem Marksem umiera na jej oczach. - Cieszę się, że nie wierzysz, iż popełniłam tę zbrodnię, a ja z kolei mogę dać słowo, że jej nie dokonałam. Ale powtarzam, czuję, że jeszcze coś innego pana gnębi, i bardzo chciałabym wiedzieć, co to takiego?

- Wie pani dobrze - odparł, wskazując na portret, przed którym stali teraz oboje. - O to chodzi. Jeśli rzeczy­wiście jesteś Louise Hanslope, to nie do wiary, jak bardzo przypomina pani Adelaide Cleeve, moją prababkę. Jes­teście podobne do siebie jak dwie krople wody. Ile taje­mnic ukrywasz, madame Felice, i dlaczego to robisz?

- Och - odparła ze smutkiem Louise. Gorycz przepeł­niała jej serce, że w taki oto sposób Marcus dowie się o jej skrzętnie skrywanej tajemnicy. Jednocześnie czuła, jak rośnie jej gniew na niego za to, że on, który w przyszłości będzie hrabią i wielkim panem, nie zdaje sobie sprawy, jak trudna jest egzystencja niższych warstw społeczeń­stwa, pośród które przed laty rzucił ją okrutny los.

- Cóż ja, biedna, pocznę, jeżeli moja prawdziwa toż­samość zostanie odkryta? Zewsząd, w takim wypadku, grozi mi zguba. Muszę bronić się na wszelkie możliwe sposoby. Jeżeli Jackson odkryje, że jestem Louise Hanslope, zaginioną markizą, i ujawni ten fakt przed świa­tem, mogę na zawsze pożegnać się ze spokojnym ży­ciem i pracownią, którą z takim trudem założyłam i rozwijałam. W jaki sposób zarobię na życie? Będę miała tylko jedno wyjście, aby nie umrzeć z głodu: przyjąć pańską niemoralną propozycję. Kiedy w końcu sprzykrzę się panu i porzuci mnie pan dla innej, młod­szej, zostanie mi już tylko owe przysłowiowe miejsce pod latarnią, dokąd trafiają młode, porzucone przez mężczyzn lub życiowo niezaradne kobiety.

- Nie - zaoponował Marcus, usiłując wziąć ją w ramiona. - Zaufaj mi choć trochę, madame. Opowiedz mi historię Louise Hanslope i wyjaśnij - jeżeli wiesz - dla­czego jesteś podobna do mojej rodziny, do Cleeve'ów.

Czy mogła mu zaufać? Czy musi mu ufać? Nie ma chyba wyboru. Czy jest jakieś inne rozwiązanie? Co ma zrobić, żeby wyjść obronną ręką z tej skomplikowanej sytuacji?

Louise popatrzyła uważnie na Marcusa. Coś z tego, co powiedziała, musiało sprawić na nim wrażenie, po­nieważ miał już zupełnie inną minę. Spoglądał na nią już nie oskarżycielsko, a ze współczuciem. Pomyślała, że jest to na pewno lepsze niż gniew.

- Powinnam przedtem opowiedzieć o tym, milordzie. Nie będę przepraszała za to, co zrobiłam, ale wyjaśnię, dlaczego zachowywałam tajemnicę przed światem. Bałam się tego świata, zawsze był dla mnie okrutny i wrogi. Po tym, jeżeli pan uzna za stosowne, możesz mnie osądzić, potępić i odtrącić od siebie, jeżeli to, co zrobiłam, zraziło pana do mnie. Nie możemy jednak rozmawiać o tym w tym miejscu - nie teraz. Lady Yardley i lady Sophia zjawią się lada moment, a ja nie chcę sprawić im zawodu. Muszę skończyć pracę, której się podjęłam. Świat nie mo­że przestać funkcjonować dlatego, że lord Angmering żą­da natychmiastowej odpowiedzi na swoje pytania. Jutro mam wolny dzień - od dawna go planowałam. Pan Marks, jeśli chce, może mnie odwiedzić w moim domu w Chelsea. Lord Angmering, jednakże, niech raczej zo­stanie tutaj, przy Berkeley Square.

Jakaż z niej piękna, wspaniała, dzielna istota, nawet jeżeli trochę przebiegła, pomyślał Marcus z uznaniem.

Postąpi zgodnie z jej życzeniem, ponieważ jest to ko­bieta, za którą tęskni, której pożąda i którą pragnie wi­dywać. W żadnym wypadku nie może, nie powinien i nie chce jej teraz utracić.

Tej nocy Louise nie była w stanie zasnąć. Zdołała ja­koś przetrwać żmudną przymiarkę z hrabiną i jej córką, nie pokazując niczym po sobie zdenerwowania, które nie opuszczało jej od chwili, gdy Marcus w galerii przed portretem swej prababki Adelaide odkrył jej prawdziwą tożsamość.

Wiedziała, że Marcus jest bystrym człowiekiem, nie przypuszczała jednak, że do tego stopnia. Dowiódł swej bystrości, kiedy rozpoznał ją po takim długim czasie i natychmiast wyciągnął z tego faktu jedyny słuszny wniosek - a mianowicie, że to ona jest markizą Sywell. Zrozumiał, że to nieprawdopodobne - tak samo pewnie myśli Jackson - aby Atena Filmer miała dwie takie sa­me małe przyjaciółki i że wobec tego ta przyjaciółka musi być zaginioną żoną Sywella.

Jedyną rzeczą, której na razie zbytnio nie dociekał, było jej uderzające podobieństwo do rodziny Cleeve'ów. Jeżeli opowie mu prawdę o Louise Hanslope i jak to się stało, że poślubiła Sywella, a potem od niego uciekła, musi także wyjawić największą z jej wszyst­kich tajemnic - kim właściwie jest i z jakiej wywodzi się rodziny.

I to był jej największy problem. To gryzło ją najbar­dziej i nie pozwoliło zmrużyć oka tej nocy. W czasie długich bezsennych godzin zadawała sobie pytanie, czy on w tę prawdę uwierzy? Może, na przykład, pomyśleć, że Louise fantazjuje, twierdząc, że między nią a rodziną Cleeve'ów istnieją więzy krwi. Jednak niezależnie od wszystkiego dobrze zdawała sobie sprawę, jaka trudna będzie ta rozmowa i ile ją będzie kosztować nerwów. Musi ją jednak odbyć. Nie może dłużej oszukiwać Mar­cusa, jeżeli pragnie zachować jego szacunek, nie mó­wiąc już o miłości.

Mogła z niego pokpiwać, nazywając panem Mark­sem, mogła z pogardą odrzucić jego propozycję, by zo­stała jego kochanką, przekonywać go wyniośle, że nic dla niej nie znaczy, ale nie mogła zatajać przed sobą prawdy - tego, że jest w nim zakochana.

Wrażliwy chłopak, który przewiązał jej kolano swoją chusteczką, wyrósł na silnego, ujmującego mężczyznę. Mógł przed przyjaciółmi udawać zblazowanego, ale je­go twarz mówiła co innego; przebijała z niej dobroć i uczciwość. Nie miała pojęcia, do jakiego stopnia trud­ne dzieciństwo przyczyniło się do tego, że wyrósł na tak szlachetnego człowieka, ale poznała tego mężczyznę, i to z najlepszej strony.

Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że choć kocha go bardzo, nigdy nie zdobędzie się na to, aby zostać jego utrzymanką. Zamierzała być tak samo uczciwa w stosun­ku do własnej osoby, jak on był wobec siebie. Czas po­każe, co z tego wszystkiego wyniknie. Najbardziej ze wszystkiego bała się, czy prawda o niej, o jej przeszłości, o tym, kim była, może stanąć na drodze do ich szczęścia.

- Zaufaj mi - zwrócił się do niej ostatnio z prośbą. Po raz pierwszy w życiu ktoś odezwał się do niej w ten sposób.

Nic dziwnego, że kiedy nastał ranek, z napięciem ocze­kiwała jego wizyty. Myślała, że będzie się trzymał etykiety i nie przyjdzie przed południem, ale, jak powinna się była tego spodziewać, Marcus nie zwracał uwagi na takie rze­czy. Pan Marks i Marcus, lord Angmering, kierowali się w życiu swoim własnym kodeksem.

Był na tyle dobrze wychowany, że odczekał, aż ona zje śniadanie, ale w momencie, kiedy francuski zegar na kominku wydzwonił jedenastą, zapukał do jej drzwi. Przyszedł przebrany za pana Marksa, w prostym nierzucającym się w oczy ubraniu. Wyglądał jak prawdzi­wy kancelista. Louise pomyślała z podziwem, że ka­merdyner dobrze doradził, co ma na siebie włożyć.

Nie mogła wiedzieć, że kamerdyner Marcusa miał ze swoim panem istny krzyż pański. Musiał ubierać go przecież na różne okazje, a było ich wiele i różnorodne. Był czas, kiedy szykował mu galowy strój z białej sa­tyny na wykwintne bankiety, a. czasami stroił jak dan­dysa. Najczęściej jednak pomagał mu przy wkładaniu prostych wygodnych ubrań na pola i do lasu, kiedy Marcus zarządzał włościami ojca.

Louise poczuła lekki niepokój, gdy służąca wprowa­dziła go do salonu, ale odetchnęła z ulgą, widząc, że za­chowanie Marcusa w niczym się nie zmieniło. Odnosił się do niej jak dawniej.

Ukłonił jej się jak zawsze - głęboko i z szacunkiem: Przyjął kieliszek madery, tak jakby to była banalna grzecznościowa wizyta, a nie szczególnie denerwujące spotkanie, w czasie którego, spodziewał się, Louise opowie mu całą prawdę o sobie. Nie domyślał się, jak szczegółowe i zaskakujące będzie jej wyznanie, ale jed­no wiedział na pewno - nic nie zmieni jego stosunku do Louise. Będzie odnosił się do niej z taką samą miło­ścią i uwagą jak przedtem, przed tą feralną chwilą, kie­dy zobaczył ją, jak stała przed portretem jego prababki w galerii.

Usiedli naprzeciwko siebie, rozmawiając o banal­nych rzeczach: o pogodzie i o tym, że przymiarka su­kien Sophii i jej matki, wczoraj po południu, bardzo się udała. Louise zauważyła, że Marcus wygląda na zmę­czonego; twarz miał zszarzałą i posępną. Widocznie i on również źle spał tej nocy. Nic jednak na ten temat nie powiedziała.

Na koniec temat rozmowy wyczerpał się. Louise od­stawiła kieliszek z winem, którego prawie nie tknęła, i odezwała się niepewnie:

- Milordzie...

- Panie Marksie - poprawił. - Tutaj, u pani w do­mu, jestem panem Marksem.

- A zatem dobrze, panie Marksie. Obiecałam, że opowiem całą prawdę o życiu Louise Hanslope, którą poznałeś jako madame Felice. Nie muszę ci mówić, jak trudno mi przychodzi ujawniać moją skomplikowaną przeszłość, niemniej uważam za swój obowiązek wy­znać ci wszystko uczciwie, jak na spowiedzi, niczego nie ukrywając. Przede wszystkim chcę poinformować, że ani Louise Hanslope nie jest moim prawdziwym imieniem i nazwiskiem, ani madame Felice Morisot. Pragnę też pana uprzedzić, że gdy ujawnię panu swoje rzeczywiste nazwisko i uznasz za stosowne opuścić mój dom i wymazać mnie ze swej pamięci, zrozumiem to, nie będę miała o to żalu. Jest to ryzykowny krok, ale zdecydowana jestem go zrobić.

Przerwała, nie wiedząc, co mówić dalej.

Marcus odpowiedział jej łagodnie:

- Ja także muszę podjąć to ryzyko. Nie wydaje mi się, żeby miało być ono zbyt duże.

- Mówisz tak w tej chwili, ponieważ nie znasz całej prawdy, milordzie. Obawiam się, że twoja reakcja bę­dzie zupełnie inna, kiedy poznasz szczegóły.

- Niewykluczone, że tak będzie - odparł z powagą Marcus. - Najpierw jednak, proszę opowiedzieć mi swoją historię. Sam będę wiedział, jak ją osądzić.

- A więc dobrze, zanim jednak zacznę, musi pan wiedzieć, że część z tego, co opowiem, została mi prze­kazana przez inną osobę. Jest to więc relacja z drugiej ręki. John Hanslope nie był moim ojcem. Był najpierw rządcą majątku hrabiego Yardleya, który stracił opac­two Steepwood, a następnie markiza Sywella. W rezul­tacie znał dobrze całą hrabiowską rodzinę, a zwłaszcza lorda Ruperta Cleeve'a, który był, oczywiście, pańskim dalekim krewnym. Lord Rupert powinien właściwie być nazywany lordem Angmering, ale z jakiejś niewia­domej przyczyny wolał nie używać tego tytułu. Lord Rupert, ku wielkiemu niezadowoleniu swego ojca, związał się i podobno poślubił francuską damę, Marie de Ferrers, która była katoliczką. Hrabia był tym tak rozgniewany, że wyparł się syna i zabronił mu przekra­czać progu swego domu. Dawał nawet do zrozumienia, ponieważ wybranka syna była innego niż on wyznania, że ich małżeństwo jest nieważne. Lord Rupert powie­dział jednak rządcy, kiedy zostawiał u niego swą żonę i dziecko, małą dziewczynkę, aby poszukać dla nich do­mu, że wzięli ślub i są prawowitym małżeństwem. To trudna część mojej historii, ponieważ tą małą dziew­czynką był nie kto inny tylko ja - Louise Cleeve. Oczy­wiście nie mogę nic z tego pamiętać, w owym czasie byłam bowiem niemowlęciem.

Marcus wydał z siebie cichy okrzyk. Louise zamilkła spłoszona. W jej szeroko otwartych oczach malowały się niepokój i zakłopotanie. Ruchem ręki polecił jej mó­wić dalej.

- John opowiadał mi później, że mój ojciec po ja­kimś czasie powrócił i zabrał nas ze sobą. Potem dowie­dział się jednak, że ojciec zostawił moją matkę w Cheltenham, a sam udał się do Francji, aby odzyskać należ­ną jej część majątku. To wszystko oczywiście działo się już po wybuchu rewolucji francuskiej. Stosunek do tego wydarzenia był również kością niezgody między lor­dem Rupertem a jego ojcem. Byli w tej kwestii całko­wicie odmiennego zdania. Mój ojciec początkowo sym­patyzował z rewolucjonistami. Później jednak, gdy za­częła się era Wielkiego Terroru, zmienił zdanie. Nieste­ty, został we Francji złapany i tam umarł, ale w jaki sposób i w jakich okolicznościach - tego nikt nie wie. Tak więc lord Rupert, mój ojciec, z Francji nie wrócił. John nigdy się nie dowiedział, czy zdołał on spotkać się z rodziną mojej matki ani nawet tego, czy tej rodzinie udało się przeżyć rewolucję, czy też stała się jej ofiarą jak tylu innych francuskich arystokratów.

- Z pani opowieści wynika - wtrącił się Marcus - że jeśli mówisz prawdę, to według prawa jesteś panną Louise Cleeve.

Skinęła głową i mówiła dalej:

- John nie słyszał więcej o lordzie Rupercie ani o je­go żonie, chociaż nie szczędził wysiłków, aby ich od­szukać, aż do momentu, w którym otrzymał list od mo­jej matki. Powiadamiała go o śmierci męża we Francji oraz o tym, że ona sama mieszka w wielkiej biedzie w Cheltenham i że jest umierająca. Błagała go, aby za­opiekował się jej dzieckiem, to znaczy mną. Nie zwró­ciła się o pomoc do hrabiego, ponieważ nie chciała, aby zajął się jej wychowywaną w katolickiej religii córecz­ką. Nie wiedziała, że on już nie żyje i że to pański oj­ciec, daleki kuzyn, odziedziczył hrabiowski tytuł. John natychmiast udał się do Cheltenham. Zdążył w samą porę, ponieważ moja matka wkrótce po jego przyjeździe wydała ostatnie tchnienie.

Głos jej się załamał. Przełknęła łzy, po czym wróciła do swojej opowieści:

- Pamiętam moment jej śmierci oraz przyjazd Jo­hna, ale tylko urywkowo. Naturalnie w ogóle nie pa­miętam ojca. Matka przed śmiercią błagała Johna, żeby mnie zaadoptował, a także by dołożył wszelkich starań, żebym w przyszłości zajęła należne mi miejsce w świe­cie. Zgodził się i zabrał mnie do Steepwood. Niestety, mój opiekun, jakim stał się John Hanslope, nie mógł znaleźć żadnego dowodu ani dokumentu, który by po­twierdzał, że moi rodzice byli rzeczywiście legalnym małżeństwem. Sądził, że pobrali się we Francji, chociaż z tego, co lord Rupert mu kiedyś powiedział, zrozumiał, że podobno wzięli ślub w Anglii.

W tej sytuacji Hanslope'owie zaczęli wychowywać mnie jak własną córkę. Nie tylko nie mieli żadnych do­kumentów, które by potwierdzały, że pochodzę z legal­nego małżeńskiego związku, ale trudno by im było udo­wodnić, że w ogóle jestem krewniaczką Cleeve'ów, choćby nawet nieprawą. Pani Hanslope, która swego czasu była guwernantką we francuskiej rodzinie i bar­dzo dobrze mówiła po francusku, od wczesnego dzie­ciństwa uczyła mnie tego języka. Zapewniła mi też do­skonałe wykształcenie. Nie miałam w owym czasie po­jęcia, że jestem Louise Cleeve. Przypuszczałam, że moi rodzice dlatego oddali mnie Johnowi i jego żonie na wychowanie, że moja rodzina była biedna i nie mogła zapewnić mi utrzymania. Minęło wiele łat, zanim John - mój ojciec, jak go wtedy nazywałam - wyjawił całą prawdę.

Marcus słuchał tej niewiarygodnej opowieści, nie od­zywając się słowem. Louise spojrzała na niego i rzekła:

- To brzmi jak opowieść grozy, nie uważa pan? Cał­kiem jak z opowieści pani Radcliffe. Rozumiem teraz, dlaczego mój opiekun nie chciał dochodzić, czy urodzi­łam się w legalnym związku. Nie miał żadnego dokumentu na potwierdzenie faktu, że jestem spokrewniona z Cleeve'ami, i bał się, że ewentualny proces narazi mnie tylko na przykrości i upokorzenia.

- Jeżeli ta opowieść jest prawdziwa - rzekł Marcus - a jak widzę, wierzy pani w to niezbicie, nadal nie mo­gę zrozumieć, dlaczego Hanslope'owie nie skontaktowali się z moim ojcem i nie powiadomili go o twoim istnieniu wtedy, gdy wrócił z Indii.

- Po powrocie pańskiego ojca do kraju było już na to za późno. Pani Hanslope umarła, markiz Sywell na stałe zamieszkał w opactwie, ja natomiast znalazłam się w Northampton. Zawsze lubiłam szyć, więc John wy­słał mnie do tej miejscowości na praktykę do fran­cuskiej szwaczki, emigrantki, która obszywała całą okoliczną szlachtę i arystokrację. Uważała, że mam wielkie zdolności do szycia, i chciała mnie polecić innej francuskiej krawcowej w Londynie. Zanim przenio­słam się do stolicy, wróciłam jeszcze do opactwa, aby pożegnać się z moim opiekunem, który był umierający.

Roześmiała się krótko, niewesoło.

- Wydaje się, że było mi sądzone tracić kolejno każ­dego, kogo pokochałam. Tuż przed śmiercią mego opie­kuna spotkałam markiza Sywella. Nie był jeszcze wtedy taką ruiną, jaką stał się później, i nadal miał w sobie pe­wien wdzięk, którym, jak przypuszczam, odznaczał się w młodości. Zapałał do mnie gwałtowną namiętnością i nieoczekiwanie zaproponował mi małżeństwo. Z po­czątku odmówiłam, ale kiedy poinformowałam o tym swego opiekuna, ten zaczął nalegać, bym się zgodziła. To właśnie wtedy John Hanslope powiedział mi po raz pierwszy, że jestem dzieckiem lorda Ruperta, ale że nie istnieje żaden dokument, który by potwierdzał, że rze­czywiście należę do rodu Cleeve'ów, ani też, że jestem dzieckiem zrodzonym z prawowitego związku. Wyjaś­nił mi, że poślubiając Sywella, mogę odzyskać należne mi miejsce w towarzystwie, i że jeżeli będę miała dziecko, Cleeve'owie wrócą znowu do opactwa, które utra­cili. Proszę nie zapominać, że byłam w owym czasie bardzo młoda i niewinna i że umierała ostatnia osoba na ziemi, którą mogłam nazwać rodziną. Wkrótce mia­łam zostać zupełnie sama na świecie. Nigdy nie dowie­działam się, dlaczego Sywell nie wziął mnie po prostu siłą i nie zrobił ze mnie swej kochanki. Był to człowiek bardzo kapryśny i zmienny i być może myśl, że będzie miał za żonę córkę rządcy, wydała mu się w jakiś sposób zabawna. On lubił postępować niekonwencjonalnie. W owym czasie, naturalnie, żadna szanująca się szla­checka rodzina nie zgodziłaby się, aby do ich grona wszedł przez małżeństwo ktoś tak powszechnie zniena­widzony i otaczany pogardą jak Sywell. Tak więc wzię­liśmy ślub, ale jak później się okazało, nie mogłam pod­jąć gorszej decyzji. Nie będę pana nudzić historią mego pożycia z markizem. Wystarczy, że powiem, iż był to jeden wielki koszmar. Na szczęście dla mnie byłam od dnia naszego ślubu jego żoną tylko formalnie, co jednak nie powstrzymało go od dręczenia mnie na tysiące in­nych sposobów. Tylko odnowionej przyjaźni z Ateną Filmer zawdzięczam, że nie popadłam w szaleństwo. Wreszcie któregoś dnia postanowiłam uciec i spróbo­wać szczęścia w Londynie. Chodziła mi po głowie myśl, aby założyć własną pracownię krawiecką, jak swego czasu radziła mi moja stara mistrzyni, francuska krawcowa z Northampton. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego Sywell się w ogóle ze mną ożenił. Nie czułam żadnych wyrzutów sumienia, że ograbiłam go zarówno z pieniędzy, jak i klejnotów, zanim uciekłam. Uważałam, że mi się one słusznie należą za cierpienia, jakich od niego doznałam - traktował mnie tak podle i nielu­dzko, że trudno to opisać słowami. Spożytkowałam je na założenie pracowni, którą znasz. Taka, lordzie Angmering, jest moja historia. Teraz od milorda zależy, czy uznać mnie za oszustkę lub szarlatankę, czy też za rzeczywistego członka rodu Cleeve'ów, niezależnie od tego, czy pochodzę z prawego, czy nieprawego łoża. Do ciebie, milordzie, należy osąd w tej sprawie; ja nie dys­ponuję żadnym dokumentem, który by potwierdził, że moja opowieść jest prawdziwa - poza tym, że byłam żoną markiza Sywella i że jestem przybranym dziec­kiem Johna Hanslope'a.

W małym przytulnym saloniku zapadła cisza. Mar­cus słuchał fascynującej opowieści Louise najpierw z zainteresowaniem, które przeplatało się z niedowie­rzaniem, a na koniec ze zgrozą, kiedy, z trudem wstrzy­mując łzy, beznamiętnym głosem opisywała tragiczne dzieje swego małżeństwa z Sywellem.

- Jedno w tym wszystkim nie ulega dla mnie wąt­pliwości - odezwał się wreszcie. - Ma pani rysy typowe dla niewiast rodu Cleeve'ów starszego pokolenia, których, jeżeli mówisz prawdę, a myślę, że tak, jesteś ostatnią przedstawicielką. Gdy panią zobaczyłem, jak stałaś przed portretem łady Adelaide Cleeve, uświadomiłem sobie, że musi pani mieć coś wspólnego z naszą rodziną.

Louise roześmiała się powściągliwie.

- Z prawego bądź nieprawego łoża - kto to teraz może wiedzieć? Nie istnieją żadne dowody, a tyle lat już upłynęło.

- To nie ma znaczenia - odpowiedział Marcus. - Mię­dzy nami nic się nie zmieniło. Zaimponowała mi pani szczerość. Wiele osób na pani miejscu starałoby się, nie przebierając w środkach, dowodzić swego prawowitego pochodzenia, pani natomiast przedstawiła kilka faktów z historii swego życia z taką szczerością i obiektywiz­mem, że każdy sąd ze zrozumieniem przyjąłby twoje wyznanie. Na dodatek, jak z tego wszystkiego wynika, jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Mogę sobie tylko ży­czyć, by pani była dla mnie kimś więcej niż daleką krewną.

Serce Louise zabiło przyspieszonym rytmem. A więc jest nadzieja, że go nie straci - jak się początkowo oba­wiała.

- Rzecz w tym - mówił dalej - że chociaż rozumiem pani dotychczasowe pragnienie, aby pozostać anonimową w związku ze sprawą Sywella, myślę, że opiekun, pomi­mo troski, jaką panią otaczał, zaniedbał kilka spraw. Nie starał się ustalić prawdziwości twego pochodzenia, a ra­czej zbyt szybko tego zaniechał. Oddał pani też niedźwiedzią przysługę, nalegając, byś wyszła za Sywella.

- Z perspektywy czasu to wszystko rzeczywiście może tak wyglądać - przyznała Louise. - Teraz, kiedy już zna pan moją historię, jak zamierza pan postąpić?

- No cóż, z całą pewnością nie rozgłoszę tej wiedzy po całym Londynie, o tym możesz być przekonana - zapewnił. - Nie wierzę w to, że przyczyniłaś się pani do śmierci Sywella. Jestem pewny, że może pani łatwo udowodnić, że przebywa w Londynie, gdy doszło do zabójstwa. To, co usłyszałem, nie zmieniło mego zdania o pani. Wręcz przeciwnie, jestem pełen podziwu dla twojej dzielności, Louise. Mam nadzieję, że mogę cię tak nazywać. Madame Felice stała się nagle fikcją, po­stacią z bajki, za którą Louise ukrywa swą prawdziwą tożsamość.

A więc rozumiał ją. Nie nazwał jej Louise Cleeve, cór­ką człowieka, który był faktycznie wicehrabią, ale ona nigdy o sobie jako o takiej nie myślała. Lady Louise Cleeve była postacią z fikcji, kimś wymyślonym, jak po­wiedziała wcześniej, a nie konkretną kobietą, która szyła modne stroje.

Oczy napełniły się jej łzami.

- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, milordzie, że pan tak powiedział. Kamień spadł mi z serca, że nie potra­ktował mnie pan jak oszustki czy kłamczyni - wyznała, - Nigdy bym nie wyjawiła moich sekretów, gdyby nie to, że zauważył pan, iż jestem podobna z rysów do da­my z portretu w rezydencji przy Berkeley Square.

Marcus wstał i podszedł do miejsca, gdzie siedziała. Przyklęknął na jedno kolano i dotknął ręki Louise w odruchu współczucia. Wyraz cierpienia malujący się na jej twarzy sprawił, że serce napełniło mu się bólem.

- Moja droga - odezwał się, podnosząc jej rękę do ust i całując ją z uczuciem. Chętnie by ją zaczął pocie­szać w inny sposób, ale tylko drań narzucałby się ze swoją miłością wtedy, gdy była tak zbolała i przygnę­biona. - Moja droga, od tylu już lat toczysz samotne zmagania z życiem, walcząc o przetrwanie. Twoja nie­zwykła dzielność, imponujący hart ducha, energia : przedsiębiorczość budzą mój najgłębszy podziw. Jesteś doprawdy niezwykłą kobietą, która zasługuje na prawdziwe uwielbienie. A teraz chcę cię prosić, abyś pozwoliła mi przyjść sobie z pomocą. Chciałbym zwró­cić się do detektywa Jacksona, byłego policjanta, aby zbadał twoją przeszłość i spróbował odnaleźć doku­menty dowodzące, że twoi rodzice byli prawowitym małżeństwem i że przyszłaś na świat w legalnym związ­ku. Zobowiążę go, aby przeprowadził to dochodzenie w możliwie najbardziej dyskretny sposób, i mam na­dzieję, że będzie skrupulatnie przestrzegał tajemnicy.

- Nie, nie życzę sobie tego. Nie chcę, by ktokolwiek poza tobą, milordzie, znał moją tajemnicę. Mój sekret ma pozostać tylko i wyłącznie moim sekretem.

- Rozważ to dobrze. Uczciwość wymaga od mego ojca i ode mnie, abyśmy spróbowali dowiedzieć się, czy rzeczywiście jesteś lub nie Louise Cleeve, córką lorda Ruperta Cleeve'a. To nie będzie miało znaczenia dla te­go, kto posiada Steepwood na własność, ponieważ za­równo posiadłość, jak i tytuł są zawarowane wyłącznie dla męskich potomków tej rodziny, ale pozwoli ci zająć należne miejsce w świecie, a poza tym otrzymasz także przysługujący ci posag.

- Nie chcę żadnego posagu - odrzekła stanowczo. - Jestem Louise Hanslope, która jest także madame Felice, i nimi pragnę pozostać. Nawet gdyby ta sprawa z Sywellem nie wisiała nade mną i tak powiedziałabym to samo. Nie chcę, aby cały świat plotkował o mojej przeszłości.

- Zrób to dla mnie - odezwał się miękko. - Doznałaś tyle złego - chociaż nie z mojej winy ani przeze mnie, przyznaję, ale niemniej bardzo dużo złego.

Uniósł się trochę i wziął ją w ramiona. Louise zrobi­ło się ciepło na sercu. Było jej tak przyjemnie, że jęk­nęła cicho z rozkoszy i bez sprzeciwu poddała się żar­liwym pocałunkom, którymi obsypywał jej policzki i twarz. Jednakże, w pewnym momencie, oprzytomnia­ła i odsunęła go od siebie.

- Nie, panie Marksie, nie wolno ci tak postępować. Tego nie było w naszej umowie. Jesteśmy przyjaciółmi, a nie kochankami.

- Ale teraz, kiedy wiem, że jesteś moją daleką krewną, bardziej niż kiedykolwiek pragnę być twoim przyjacielem i kochankiem. Zgódź się, bym porozmawiał z Jacksonem. Niech dowie się całej prawdy o tobie, tak aby ta sprawa została wreszcie raz na zawsze wyjaśniona.

Louise potrząsnęła głową.

- Pan Marks zastosuje się do mojej prośby, lord Angmering zrobi, jak będzie uważał za stosowne. Nie mogę mu tego zakazać, chociaż bardzo bym chciała.

- Łamiesz mi serce - wyszeptał, ale nie próbował już więcej brać jej w ramiona. Sprawiała wrażenie ta­kiej bezradnej i opuszczonej, że serce krajało mu się z żalu. Miał tylko jedno pragnienie - pocieszyć ją, utu­lić i podnieść na duchu, i o tym jej powiedział.

- Obydwoje wiemy, jak ta sprawa może się zakończyć - odparła na to ze smutkiem. - W rodzinie Cleeve'ów na przestrzeni stuleci aż nadto było nierozwagi, głupoty i lek­komyślności, żeby jeszcze naszym pochopnym działa­niem dokładać się do tego niechlubnego dziedzictwa. Mój ojciec i dziadek byli tego najlepszym przykładem. To przez ich lekkomyślność i brak serca spotkał mnie taki los. Nie pogarszajmy już i tak skomplikowanej sytuacji.

Marcus musiał przyznać jej rację.

Pochylił głowę. Nie potrafił zaakceptować jej sprze­ciwu, ponieważ sądził, że Louise za jakiś czas zmieni zdanie. Liczył, że kiedy minie wstrząs wywołany ko­niecznością ujawnienia przed nim tak długo strzeżone­go sekretu pochodzenia, na nowo przemyśli jego pro­pozycję i w końcu przyzna mu rację.

Nie powiedział zatem nic, tylko przysiadł dyskretnie u jej stóp w nadziei, że jego bliskość pomoże się jej uspokoić. I tak było rzeczywiście. Z radością stwier­dził, że po kilku minutach jej pierś przestała unosić się spazmatycznie, a oddech się wyrównał.

Louise nie poznawała siebie. Pragnęła rzucić się w ob­jęcia Marcusa i zapomnieć o wszystkim, czym kiedykol­wiek dotąd żyła. W tych ramionach, wiedziała, mogłaby wreszcie odnaleźć spokój i ukojenie. Ale ten stan, obawia­ła się, byłby tylko chwilowy. Kiedy początkowo radość z miłosnego oddania się ukochanemu przeminie, powróci do punktu wyjścia, nie rozwiązawszy żadnego ze swych problemów i na dodatek utraciwszy cześć.

Uważała, że nie przeżyje męki przesłuchania przez Jacksona. Sama myśl o tym była dla niej koszmarem. Życie wcześnie nauczyło ją, że nie należy ufać nikomu, a już z całą pewnością nie ludziom w rodzaju tego dra­pieżnego łowcy przestępców. Nie chciała go dotknąć swym brakiem zaufania, ale uznała, że lepsze to niż wy­stawienie swej osoby na okrutne plotki, jakie odkrycie jej prawdziwej tożsamości - jakakolwiek by ona była - nieuchronnie wywoła w wyższych sferach.

Na tyle dobrze poznała Marcusa, by wiedzieć, że zaan­gażuje Jacksona, jeżeli będzie uważał za konieczne. Był człowiekiem, który w razie potrzeby nie będzie szczędził wysiłków ani fatygi, aby przyjść z pomocą przyjaciołom, rodzime bądź ukochanej kobiecie. Nie chciała go prosić ani wpływać na niego czy też stosować żadnej z tych wypróbowanych sztuczek, którymi, jak wiedziała, inne kobiety z upodobaniem się posługują.

Zapytała go na koniec trochę sennie:

- Panie Marksie, czy masz jeszcze jakieś inne obo­wiązki w dniu dzisiejszym?

Podniósł wzrok na jej śliczną twarzyczkę i jak za­wsze w takich razach zachwycił się jej uroczym hardym podbródkiem. Ten szczegół jej urody mówił nie tylko o sile charakteru, ale także o związkach z minionymi pokoleniami rodu Cleeve'ów.

- Nie mam żadnego, który byłby dla mnie ważniej­szy niż troska o kobietę, którą kocham. Wszystko inne może poczekać - z wyjątkiem...

Nie dokończył, a Louise z odcieniem żalu stwierdziła:

- Z wyjątkiem tego że zamierzasz porozmawiać z Jacksonem możliwie jak najszybciej. Wolałabym, że­byś tego nie robił, naprawdę.

- To w twoim interesie - odparł uczciwie. Louise wzruszyła ramionami.

- Trudno mi uwierzyć, żeby po tylu łatach udało mu się odkryć coś, czego mój opiekun nie był w stanie od­szukać.

- Twój opiekun nie był najbardziej doświadczonym detektywem do spraw kryminalnych w Anglii, a Jack­son jest. On zwróci uwagę na każdy najmniejszy szcze­gół, który wielu ludziom może wydać się zupełnie bez znaczenia.

Nie potrafiła znaleźć na to argumentu, zmieniła więc temat i zapytała:

- Zechciałbyś zostać i zjeść ze mną lunch, panie Marksie?

- Z przyjemnością, moja kochana Louise. Zjedli razem lunch, po czym Marcus opuścił jej dom z mocnym postanowieniem, że naradzi się z Jacksonem najszybciej, jak to możliwe. Siedząc przy stole naprze­ciwko Louise, jedząc i pijąc w jej towarzystwie, musiał przyzywać na pomoc całą siłę woli, aby zachować spo­kój, tylko jedna bowiem chęć przepełniała jego istotę - pragnienie, aby wziąć ją wreszcie w ramiona, tulić do siebie, całować...

Marcus nie wiedział, że Louise tylko dlatego zabraniała mu się dotykać, że każde jego dotknięcie demobilizowało wewnętrznie. Nawet pełen uszanowania pocałunek, który ceremonialnie przy każdym pożegnaniu składał na jej dłoni, robił na niej ogromne wrażenie. Jeżeli kiedykolwiek uważała siebie za kobietę zimną i bez temperamentu, na którą żaden mężczyzna nie działano spotkanie Marcusa, lorda Angmering, nakazywało jej całkowicie to przekona­nie odrzucić.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Louise nie myliła się. Marcus rzeczywiście zamierzał spotkać się z Jacksonem po to, żeby polecić detektywo­wi odnalezienie dowodów potwierdzających, że ona jest rzeczywiście Louise Cleeve. Postanowił udać się do niego natychmiast, ale okazało się to zbędne. Natknął się na Jacksona, wchodząc do rezydencji przy Berkeley Square. Detektyw właśnie opuszczał dom jego ojca.

- Czy to mnie pan szukał? - zapytał Marcus.

- Nie, milordzie. Znowu wynikła potrzeba przesłu­chania pańskiego ojca. Niestety, nie zastałem pana hra­biego.

- Znowu? - zdziwił się Marcus. - Myślałem, że za­kończył już pan sprawę z moim ojcem.

- W moim zawodzie sprawa jest zamknięta, gdy przestępstwo zostaje wykryte. W tym przypadku tak się jeszcze nie stało. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych naciska, abym jak najszybciej wykrył mordercę markiza Sywella, nie mogę więc zasypiać gruszek w popiele. Sekretarz pańskiego ojca umówił mnie z nim na spot­kanie. A teraz, czym mogę panu służyć, milordzie? Jeśli się nie mylę, ma pan wielką ochotę ze mną porozma­wiać.

Marcus parsknął śmiechem.

- Czyżbym był przezroczysty, a może dysponuje pan kryształową kulą, Jackson?

- Zachowanie się człowieka dużo o nim mówi, je­żeli tylko ktoś potrafi je dobrze odczytać - wyjaśnił de­tektyw. - Tu nie potrzeba żadnych czarów, milordzie.

- No cóż, nie zaprzeczam, że pragnę z panem poroz­mawiać w pilnej sprawie. Zanim wyjaśnię, o co mi cho­dzi, chcę pana prosić, aby to, co pan usłyszy, zachował w możliwie największej tajemnicy. Rzecz jest bardzo delikatnej natury i dyskrecja jest w tym przypadku nie­zbędna. W przeciwnym razie nasza rozmowa nie będzie miała miejsca.

- Chce pan, żebym kupował kota w worku, milor­dzie? Niestety, przykro mi, ale nie mogę dać panu ta­kiego przyrzeczenia. W moim fachu jest to niemożliwe.

- Załóżmy, że połowa tego, co powiem, może ewen­tualnie pomóc panu wyjaśnić jeden z wątków pańskie­go śledztwa w sprawie morderstwa w Steepwood, zaś druga połowa nie ma z tym nic wspólnego - w każdym razie nie przedstawia żadnej wartości dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. I co w takim razie? Niech pan przyjmie do wiadomości, że jestem uczciwym człowie­kiem, i traktuje mnie jako takiego, a zapewniam, że oszczędzi pan sobie wiele zachodu.

Jackson spoglądał na niego przez jakiś czas bez sło­wa, po czym wzruszył ramionami i powiedział:

- Dobrze. Zgadzam się, milordzie. Mam nadzieję, że nie próbuje mnie pan oszukać, bo uprzedzam, że je­żeli nosi się pan z takim zamiarem, może się to źle dla pana skończyć.

- Ależ nic podobnego, to nie w moim stylu - zapewnił go Marcus. - A teraz zapraszam do gabinetu. Mam panu do opowiedzenia kilka interesujących historyjek.

Jackson skinął głową na znak zgody.

- Z przyjemnością, milordzie, ale proszę się stresz­czać. Jak pan wie, jestem człowiekiem bardzo zajętym.

Marcus, starając się o maksymalną zwięzłość, zrela­cjonował mu treść swej ostatniej rozmowy z madame Felice. Opowiedział o jej wyznaniu, o tym, że to ona właśnie jest zaginioną markizą, ale że nie ma nic wspól­nego z zamordowaniem swego męża. Może dowieść niewinności na podstawie dziennika kasowego pracow­ni, z którego wyraźnie wynika, że w krytycznym okre­sie przebywała w Londynie.

Jackson wyłowił z kieszeni wymiętoszony karteluszek i potakując, gdy ten skończył, odezwał się:

- Zgadza się, milordzie, potwierdził pan tylko to, co już od dawna podejrzewałem, a mianowicie, że ma­dame Felice jest w rzeczywistości wdową po Sywellu i przyjaciółką tej ładnej lisiczki, panny Ateny Filmer. Obie te panie wspaniale się uzupełniają. Już jakiś czas temu doszedłem do przekonania, że madame nie ma nic wspólnego z zabójstwem swego męża, i co więcej, nie wynajęła nikogo, kto by to za nią zrobił.

Marcus zdziwiony spojrzał na detektywa.

- Skoro pan o tym wiedział, to dlaczego wciąż ją ran nachodził i dręczył pytaniami?

- Na litość boską, milordzie, jest pan bystrym czło­wiekiem. Powinien pan wiedzieć, że w mojej pracy nie wystarczy samo podejrzenie. Ja muszę mieć dowody w ręku. Dopóki ich nie mam, najpierw długo i drobiaz­gowo analizuję każdy szczegół, a potem dopiero sięgam po inne ślady, co wcale zresztą nie oznacza, że okażą się one na coś przydatne; moja teza może bowiem oka­zać się błędna. Mam nadzieję, że pan mnie rozumie. Tak jest, możemy skreślić damę z mojej listy, niemniej jed­nak chciałbym usłyszeć tę historię bezpośrednio z jej ust, a nie z drugiej ręki, od pana. Ale do rzeczy, milor­dzie, co takiego jeszcze pana dręczy?

- To również dotyczy madame - odrzekł Marcus, sta­rając się możliwie klarownie przedstawić zagadkę pocho­dzenia Louise. Na zakończenie powiedział: - Chciałbym pana prosić, jeżeli oczy wiście jest pan w stanie tego się podjąć, o odszukanie dokumentów, które by mogły po­twierdzić - lub nie - prawdziwość tezy.

Jackson gwizdnął przeciągle.

- To bardzo interesująca sprawa, milordzie, napra­wdę niesłychanie interesująca; A więc opiekun - mówi pan - a raczej jak ona mówi - nie mógł znaleźć żad­nych dokumentów dotyczących jej urodzenia. To, co panu powiedziała, może wyjaśnić - jeżeli to jest prawda - fenomen tego dziwacznego małżeństwa. Dla mnie ono zawsze było diabelnie zagadkowe i często się nad nim zastanawiałem.

Przerwał i spojrzał uważnie na Marcusa.

- Niech pan tylko rozważy to, milordzie, jest pan człowiekiem światowym. Przecież to nie było normalne małżeństwo; raczej jakiś cudaczny układ, a nie rzeczy­wisty związek.

Prawdę mówiąc, Marcus nigdy nie rozmyślał o mał­żeństwie Sywella z domniemaną córką rządcy jego ma­jątku. Gdyby się zastanawiał, może by doszedł do wnio­sku, że był to chwilowy kaprys ze strony człowieka, któ­rego ocena rzeczywistości była już mocno zaburzona. Miał właśnie zamiar podzielić się tą refleksją z Jackso­nem, kiedy jeszcze jedna myśl przyszła mu do głowy.

Powiedział mu o niej, z namysłem dobierając słowa.

- Sywell był rozwiązłym łajdakiem i kiedy się żenił, cierpiał już na impotencję. Powstaje zatem pytanie, dla­czego w ogóle brał sobie żonę. Mógł być łajdakiem, ale nie był głupi. Zawsze dbał tylko o własne sprawy. Resz­ta - ludzie, ich problemy - w ogóle go nie obchodziła. Mógł to być objaw rozmiękczenia mózgu, ale czy pan nie uważa, że za tym kryje się jeszcze coś więcej?

- Owszem, milordzie. Powiedział mi pan przed chwilą, że istnieje prawdopodobieństwo, że madame pochodzi z rodu Cleeve'ów. Ta część rodziny była dla Sywella zawsze solą w oku i robił wszystko, aby ją zni­szczyć. Niech się pan przez chwilę zastanowi, milor­dzie. Hanslope mógł zdradzić tajemnicę jej urodzenia bez żadnej złej woli albo samemu Sywellowi, albo tej kreaturze, jego bękartowi, Burneckowi. Ten ostatni, jak twierdzi, był w Steepwood jego uszami i oczami i wszystko, co się tam działo, bacznie obserwował, a potem donosił o tym Sywellowi. Jeżeli zatem przyj­miemy taki tok rozumowania, a dziewczyna rzeczywi­ście pochodzi z rodu Cleeve'ów, to małżeństwo z nią mogło być Sywellowi bardzo na rękę. Oto jeszcze jeden członek tej znienawidzonej rodziny był w jego szponach. A gdyby na dodatek wiedział lub wszedł w posia­danie dowodu potwierdzającego jej prawdziwe pocho­dzenie, jego radość z pewnością nie miałaby granic. Proszę sobie tylko wyobrazić, z jaką rozkoszą by ją drę­czył i maltretował, wiedząc, że tylko on zna sekret jej pochodzenia. O, tak, to małżeństwo zawsze wydawało mi się zagadką. Pochlebiam sobie, że zdołałem nieco rozświetlić mroki otaczające tę sprawę.

- To śmiała teza - odezwał się z zamyśleniem Mar­cus - ale z tego, co wiemy o Sywellu, doskonale do niego pasuje.

- - Skoro pasuje, to proszę pomyśleć, że dowody mogą jeszcze istnieć. Trzeba je tylko odszukać. Dobrze, milor­dzie, podejmę się tego zadania. I tak nosiłem się z zamia­rem złożenia jeszcze jednej wizyty Burneckowi. Nie bę­dzie przesadą, jeżeli powiem, że ten człowiek stanowi pra­wie taką samą obelgę przeciwko ludzkości jak jego nie­żyjący pan - takie przynajmniej jest moje zdanie. Zdoby­cie dokumentów dotyczących madame nie rozwiąże auto­matycznie tajemnicy morderstwa Sywella, ale wierzę, że jestem coraz bliższy wyjaśnienia i tego również.

- Zachowa pan, mam nadzieję, do swej wyłącznej wiadomości to, że madame jest wdową po Sywellu?

- Ależ naturalnie, madame w tej sprawie nie jest już dłużej podejrzana i nie ma potrzeby jej niepokoić.

- To prawda - odrzekł z przejęciem Marcus. - Mia­ła takie ciężkie życie, czas najwyższy, aby zaznała tro­chę szczęścia i wytchnienia od ciągłych trosk i zmar­twień. Kiedy madame opowie już panu swoją historię i ona pana usatysfakcjonuje, prosiłbym gorąco, żeby ją pan zapewnił, jeśli można, że dotrzyma pan sekretu, nie rozgłosi go wokół i że nie będzie już pan jej więcej na­chodził.

- Dobrze, milordzie. Proszę już mnie zostawić te sprawy. Nie zawiodę pana.

- Dziękuję - odparł Marcus, potrząsając serdecznie jego ręką. Jednocześnie pomyślał, że Louise z pewno­ścią nie będzie zachwycona, kiedy usłyszy, że opowie­dział o wszystkim Jacksonowi - nawet jeżeli detektyw w wyniku tego skreślił ją z listy osób podejrzanych o zabójstwo Sywella. Może wybaczy mu, jeżeli się do­wie, że Jackson zgodził się odszukać dokumenty, które mogą wydobyć ją z cienia i ukażą światu.

Jedyny problem polegał na tym, że jeśli ona jest z ro­du Cleeve'ów, to wówczas jego stałe ponawiane propo­zycje, aby została jego kochanką, mogą zabrzmieć bar­dzo niestosownie, a nawet ją obrazić i w rezultacie nie będzie już mógł kontynuować swych zalotów. W tej sy­tuacji - Marcus uśmiechnął się lekko na samą myśl o tym - dlaczego nie miałby się z nią ożenić? Przecież już przedtem, zanim dowiedziałem się, że ona pochodzi z Cleeve'ów, powiedział sobie, nosiłem się z pomy­słem, że się jej oświadczam.

Przegram zakład z Jackiem i wyjdę na chełpliwego durnia, ale co to ma w gruncie rzeczy za znaczenie, roz­myślał Marcus. W takim przypadku połączę dwie gałę­zie rodziny, a dla siebie będę miał w nagrodę słodki cu­kiereczek. Niewiele jest kobiet na świecie, które mimo trudnego dzieciństwa tak dobrze poradziły sobie w ży­ciu. Louise nie tylko zdołała zachować cnotę i honor, ale, co także nie jest bez znaczenia, zarobiła niezłą for­tunkę, i to wyłącznie dzięki własnej pracy, rozumowi i zdolnościom.

Tak jest, z chwilą gdy ta cała sprawa będzie już szczę­śliwie za nami, oświadczę się jej i wreszcie, zgodnie z ży­czeniem ojca, ustatkuję się, przyrzekł sobie Marcus.

Ta perspektywa tak go pochłonęła, że idąc po scho­dach na górę, nie zauważył Dwóch Nedów; bracia mi­nęli go i jak zwykle pozdrowili serdecznie. Marcus jed­nak nie odpowiedział na powitanie i przeszedł obok nich bez słowa.

- Co takiego? Znowu rozmawiać z Jacksonem! - wykrzyknęła Louise. - Ale po co? Przecież on już wie wszystko na mój temat.

- To należy do jego obowiązków - wyjaśnił Mar­cus. - To, co mu opowiedziałem, było tylko relacją z te­go, co usłyszałem od ciebie. On chce poznać tę historię bezpośrednio od ciebie. Dopiero wtedy potraktuje ją poważnie.

- Jesteś pewien, że nie rozgłosi jej po całym mieście? Nie powie nikomu, kim jest naprawdę madame Felice?

- Dał mi słowo honoru, ale, kochanie, zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że jeśli Jackson znajdzie dowody na to, że jesteś moją prawowitą kuzynką, córką kuzyna Ruperta, to świat musi się o tym dowiedzieć. W prze­ciwnym wypadku nie odzyskasz swego prawdziwego nazwiska, a przecież chyba zależy ci na tym.

Louise wstrząsnęła się.

- Czyż to się nigdy nie skończy? Mam uczucie, że przechodzę przez własne życie, spoglądając przez ramię do tyłu na to, co się już wydarzyło. Mam dość przeszło­ści, ja potrzebuję teraźniejszości i przyszłości. Nadal nie wiem, jak naprawdę się nazywam.

Udawali się na targ jesienny do Chelsea. Nie było to miejsce, w którym mogliby spotkać znajomych. Mar­cus nosił strój kancelisty, a Louise wyglądała jak jej własna służąca, kiedy miała wychodne. W niczym nie przypominała eleganckiej modiste, madame Felice. Włożyła prostą suknię z jasnoniebieskiego wytłaczane­go materiału, solidne czarne buciki oraz czepek z jasnej słomki, przywiązany niebieską wstążką. Na ramiona za­rzuciła jedynie lekki szal; było babie lato i słońce nad Londynem i okolicami przygrzewało jeszcze mocno.

- Nic mnie nie obchodzi, jakie jest twoje prawdziwe nazwisko - oświadczył Marcus. - Dla mnie jesteś moją drogą Louise i to mi całkowicie wystarcza.

- Ale mnie obchodzi - odparła z rozdrażnieniem. - Nie potrzebujesz martwić się takimi sprawami. Jesteś Marcusem Angmering, spadkobiercą lorda, hrabiego Yardleya, możesz więc traktować takie sprawy z lekce­ważeniem. Ja natomiast nie mam najmniejszego poję­cia, czy jestem dzieckiem pochodzącym z legalnego związku, czy nie i naprawdę wiele bym dała za to, by wiedzieć, z jakiego rodu się wywodzę. Z dwojga złego wolałabym nawet świadomość, że jestem nieślubnym potomkiem Cleeve'ów niż to ciągłe zastanawianie się, czy jestem rybą, ssakiem, ptakiem, czy też smacznym wędzonym śledziem.

Marcus wybuchnął śmiechem.

- To są wszystko moje ulubione potrawy, kochanie, więc tym się nie martw. A teraz uśmiechnij się, złotko. Dzisiaj mamy przed sobą tylko jeden cel - weselić się całą duszą i nie myśleć o tym, co przyniesie następny dzień. Wyobrażam sobie, że niewiele miałaś dotąd okazji do za­bawy, i moim zamiarem jest zapewnić ci w przyszłości ra­dosne i ciekawe życie.

Twarz Louise rozjaśniła się na te słowa.

- Przepraszam, że jestem taka gderliwa - rzekła ze skruchą. - Tak długo, jak Jackson dotrzyma obietnicy i będzie dyskretny, będę twierdzić, że słusznie zrobiłeś, zlecając mu wyjaśnienie zagadki mego pochodzenia. Niewdzięcznica ze mnie, prawda?

- To zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności - odparł wesoło Marcus. - A oto jesteśmy już na miejscu. Co powiesz na to, abym zafundował ci wizytę u jednej z tych wróżek? Ona lub on - są także i wróżbici - mo­gą rozwiązać w okamgnieniu wszystkie twoje proble­my. Co wolisz: kryształową kulę, czytanie z dłoni czy tarota? Jestem pewien, że one dysponują tymi wszystki­mi narzędziami.

- No cóż - odparła sucho Louise - wróżba może okazać się równie użyteczna jak to, co Jackson po tylu latach ewentualnie odszuka. Zgadzam się na to tak dłu­go, jak zgodzisz się grać. Szukajmy „damy”. W świetle naszej sytuacji to określenie jest bardzo stosowne, nie uważasz, panie Marksie?

- Doskonałe - odparł Marcus - ale nie oczekuj, że karta będzie mi szła - szczęście już mi dopisało - znala­złem miłość swego życia, a znane ci jest chyba przysłowie, że kto ma szczęście w kartach, ten nie ma go w mi­łości i odwrotnie.

Louise roześmiała się wesoło, Marcus nigdy przed­tem nie słyszał, aby jego ukochana śmiała się tak ser­decznie. Ten śmiech był balsamem dla jego duszy. Na dodatek, idąc za przykładem innych dziewcząt na jar­marku, spacerujących w towarzystwie swoich kawale­rów, wsunęła mu rękę pod ramię.

Myśl, że Marcus jest jej kawalerem, rozbawiła Louise. Postanowiła mu o tym powiedzieć.

- Hm - odrzekł z namysłem. - Słowo „kawaler” za­wsze kojarzyło mi się ze wsią, z młodym wieśniakiem żującym nieodłączne źdźbło słomy, a nie z kancelistą przechadzającym się z wolna pod ręką z damą swego serca po jarmarku. Wydaje mi się, że o nich mówi się raczej gryzipiórki.

Louise znowu wybuchnęła śmiechem. Marcus ucie­szył się. Zaczynał wierzyć, że wszystko wreszcie dobrze się ułoży, skoro jego ukochana odzyskała humor i zapomniała o swoich zgryzotach. Okazało się, że Louise nigdy przedtem nie była na jarmarku, a Marcus, jako pan Marks, również nigdy w nim nie uczestniczył. Podobała mu się rola, jaką obecnie grał - rola przecięt­nego obywatela, nic nieznaczącej osoby, która spędza solny czas w tłumie innych również nic nieznaczących osób. Był jednak na tyle uczciwy, by przyznać przed sobą, że gdyby mu przyszło przejść przez życie w cha­rakterze zwykłego pana Marksa, to nie byłby zachwy­cony. Ta refleksja jeszcze bardziej zwiększyła jego uz­nanie dla Louise. Nie mógł wyjść z podziwu, że tak dzielnie poradziła sobie - z nikomu nieznanej ubogiej dziewczyny została ważną postacią w świecie londyń­skiej mody.

Louise była szczęśliwa, że nikt im się nie przygląda ani ich nie zauważa. Zapomniała, kim jest, zapomniała o swoich kłopotach, cieszyła się życiem i chwilą. W to­warzystwie Marcusa było jej tak dobrze! Szła przy nim, a on czule przyciskał do boku jej ramię. Koniecznie chciał jej kupić jabłko w karmelu na patyku, a ona zgo­dziła się tylko pod warunkiem, że on kupi sobie porcję ostryg w następnym straganie, do którego podeszli. Ra­czyli się tymi przysmakami na miejscu, na ulicy.

- Też sobie kupię jabłko w karmelu. Raźniej ci bę­dzie jeść swoje - oznajmił wspaniałomyślnie i natych­miast wprowadził zapowiedź w czyn. Marcus, lord Angmering, arystokrata o nienagannych manierach, gryzł karmelowe jabłko i szedł wolnym krokiem między nie­kończącym się rzędem bud i straganów. Było w nich wszystko, o czym tylko dusza mogła zamarzyć, od sy­reny w beczce z wodą poczynając, a na przeróżnych pamiątkach i gościńcach kończąc, takich jak bajecznie kolorowe wstążki i kokardy, tanie porcelanowe popier­sia króla i księcia regenta oraz figurki nimf i pasterzy. Nawet gdyby długo myślał, nie wymyśliłby nic lepsze­go, aby zdobyć serce swojej wybranki.

Potem obdarzyli się nawzajem prezentami. Louise kupiła Marcusowi kokardę, aby ozdobił nią swój kape­lusz, a on ofiarował jej pęk niebieskich wstążek. Wrę­czając prezent, zaśpiewał jej wprost do ucha pod melo­dię starej ludowej ballady: „Przewiąż nimi swe piękne jasne włosy”. Specjalnie wybrał taki kolor; błękit świet­nie pasował do złocistych, przetykanych czerwonawy­mi nitkami włosów Louise. Marcus śpiewający na ulicy zaskoczył ją, nawet jeżeli piosenka przeznaczona była wyłącznie dla jej uszu. Ciekawe, z czym on teraz wy­stąpi, zastanawiała się Louise. Podobnie jak Marcus, nigdy nie bawiła się tak dobrze i nigdy nie było jej tak lekko i radośnie na duszy.

Rzeczywiście, na co teraz przyjdzie kolej? Tym ra­zem była to kobieta przepowiadająca przyszłość. Wróż­ka oferowała szeroki wachlarz usług, począwszy od kryształowej kuli do kart tarota. „Płacisz, a wybór na­leży do ciebie” - głosił napis namalowany koślawymi literami na namiocie.

- Ja zapłacę - zaproponował Marcus, ale Louise od­mówiła stanowczo. Przez chwilę mocowali się przy­jaźnie na progu ku uciesze małej dziewczynki, która po­bierała opłatę za wstęp.

Wewnątrz było ciemno, a w powietrzu unosił się za­pach palących się w mroku świec. Wróżka była starszawą już Cyganką. Przypominała Louise do złudzenia wiedźmę, którą zapamiętała z obrazu wiszącego w ro­dzinnej galerii Cleeve'ów przy Berkeley Square.

Cyganka spojrzała na nich i odezwała się głębokim głosem.

- Jest was dwoje, ale zapłaciliście tylko za jeden bilet. Domyślam się, że to dama chce poznać swoją przyszłość.

- Tak jest - odpowiedziała Louise, spoglądając na kryształową kulę leżącą na stole między nią a Cyganką, Obok kuli znajdowało się jeszcze kilka talii kart tarota, miska z czystą wodą oraz coś, co przypominało czaro­dziejską różdżkę.

- Co pani wybiera, milady? Z czego mam wróżyć? Louise nieświadomie przybrała wyniosły ton ma­dame Felice. Rozbawiło to Marcusa.

- Dlaczego zwracasz się do mnie „milady”? Kobieta pochyliła się do przodu, mówiąc:

- No przecież jest pani milady, czyż nie? Czy pani uważa, że zdoła mnie oszukać, przebierając się za słu­żącą?

Louise, zbita z tropu, spojrzała na Cygankę, po czym, zapomniawszy o dobrych manierach, wskazała kciukiem na Marcusa i zapytała wyzywająco:

- A on? Co myślisz o nim? Kobieta nawet nie odwróciła głowy, aby spojrzeć na towarzysza Louise. Roześmiała się i stwierdziła miękko:

- On jest jeszcze większym oszustem niż pani. Po­stanowiliście, jak widać, spłatać wróżce psikusa. Występujecie w przebraniu, aby mnie oszukać, a potem, gdy wrócicie do domu, będziecie wyśmiewać się ze mnie, że dałam się nabrać na wasz skromny ubiór. Takie sztuczki to nie ze mną. Ja się nie dam zwieść. Musieli­byście wymyślić coś bardziej oryginalnego niż przebie­ranie się za biedaków.

Marcus, który dotychczas słuchał Cyganki z zagad­kowym wyrazem twarzy - choć gdyby go zapytano, nie byłby w stanie odpowiedzieć, dlaczego ma taką minę - wtrącił się do rozmowy.

- Ma pani rację, madame, a zarazem myli się pani. Proszę zgadnąć, kim jestem. Proszę rozwiązać zagadkę.

Po raz pierwszy Cyganka uważnie spojrzała na Mar­cusa.

- Och, mój świetny panie, ty, który nigdy w życiu nie splamiłeś się pracą, uważasz, że zwiedziesz mnie rym pytaniem?

Zakryła oczy rękami, po czym opuściła je i powie­działa:

- Nie mylę się, mówiąc, że jesteś wielkim panem. Dlaczego zatem udaje pan zwykłego człowieka i wystę­puje w tym skromnym przebraniu, które nie pasuje do pańskiej pozycji? Podejrzewam, że to raczej świat chce pan oszukać tym strojem, nie mnie. Wszedł pan do me­go namiotu dla kaprysu, a nie po to, aby zasięgnąć rady wróżki, prawda?

- Brawo - odpowiedział Marcus. - A teraz na mnie kolej. Postaram się dowieść, w jaki sposób nas pani zdemaskowała. Jestem wprawdzie ubrany jak biedny urzędnik, ale poza ubraniem nic we mnie nie wskazuje na to, że nim w istocie jestem. Mankiety koszuli nie są ani wystrzępione, ani nie noszą śladów atramentu. Kra­wat jest wprawdzie tandetny, ale czysty i nowy, a nie sprany do ostatniej nitki, Moje dłonie nie świadczą o tym, bym przez długie godziny ślęczał przy kancela­ryjnym biurku z piórem w dłoni. Paznokcie są czyste, a na wskazującym palcu nie ma odcisków. Czy mam mówić dalej? Mogę dodać, że domyślam się, skąd pani wie, że jestem szlachcicem, a moja towarzyszka nie jest służącą. Och, zapomniałem się... Wszystko to, o czym nam pani powiedziała przed chwilą, bierze się stąd, że jest pani uważną obserwatorką życia i żaden szczegół nie uchodzi pani uwagi. Moim zdaniem nie ma w tym żadnej magii.

Cyganka uczyniła coś dziwnego. Odchyliła głowę i zaczęła się śmiać.

- Jest pan wyjątkowym człowiekiem, milordzie. Wszystkim się zdaje, że pańska szczerość i otwartość bierze się z braku bystrości, a także sprytu. Proszę, niech mi pan powie, skąd zaczerpnęłam tę wiedzę o pa­nu. Przecież nigdy dotąd pana nie spotkałam, a teraz tylko raz rzuciłam na pana okiem.

Marcus potrząsnął głową.

- Nie, nie zgadzam się. Nie tylko pani na mnie spoj­rzała, ale również słyszała, w jaki sposób się wyrażam. A teraz proszę powróżyć mojej towarzyszce ze szklanej kuli - tak się to chyba określa - i powiedzieć, co ją cze­ka w przyszłości nie tylko na podstawie oceny naszej powierzchowności i zachowania czy naszej mowy. Wynagrodzę panią sowicie, ale przedtem musi się pani tro­chę potrudzić i odgadnąć przyszłość tej oto damy za po­mocą wszystkich dostępnych pani środków.

- Podoba mi się pan, milordzie, bo nie mam wątpli­wości, że jest pan nim. Żałuję, że nie spotkałam pana wcześniej, kiedy byłam tak młoda i piękna jak towarzy­sząca panu w tej chwili dama. Moglibyśmy nieźle się zabawić. Czy pańska towarzyszka zdaje sobie spra­wę, ile ją czeka szczęścia, kiedy znajdzie się z panem w łóżku?

Louise zaczerwieniła się aż po nasadę włosów. Przybierając ponownie wyniosły ton madame Felice - nie było już sensu udawać dłużej, że jest własną służącą - odezwała się z godnością:

- Przyszłam tutaj po to, aby dowiedzieć się, jak wy­gląda moja przyszłość. Proszę mi ją przepowiedzieć. Tylko to mnie interesuje.

- Pasujecie do siebie obydwoje - rzekła kobieta. - Proszę, niech mi pani poda swą rękę, moja droga. Od tego zacznijmy.

Louise położyła na stole dłoń wewnętrzną stroną do góry. Kobieta wpatrywała się w nią pilnie przez dłuższy czas, po czym rzekła:

- Tak, jest pani damą, ale zarazem jeszcze nią nie jest. Nie mogę powiedzieć, jak wygląda pani przy­szłość, ponieważ przedstawia się ona dość zagadkowo, nie tak jednak zagadkowo jak pani przeszłość. Pani ręka mówi mi o niej - są w niej świetne momenty - jeżeli jednak chce pani dowiedzieć się czegoś więcej o swojej przyszłości, muszę zajrzeć do kryształowej kuli. Czy naprawdę pragnie pani poznać przyszłe koleje swego życia? Wielu ludzi nie życzy sobie tego.

- Tak - odparła szybko Louise, bojąc się, że może zmienić zamiar. - Mam już dość rozmyślania o swojej przeszłości. Chciałabym, jeżeli to możliwe, dowiedzieć się, co los ma dla mnie w zanadrzu.

- Wobec tego proszę trzymać rękę w mojej dłoni i nie cofać jej, ponieważ ma pani dar, który tylko nie­wielu jest dany. To moc, która nie pozwala innym targnąć do pani duszy, jeżeli jest to wbrew pani ży­czeniu. Dlatego pani ręka musi być blisko mojej. Proszę otworzyć przede mną serce, a być może uda mi się pani pomóc.

Louise skinęła głową twierdząco, starając się, na ile to tylko możliwe, zastosować do rady siedzącej naprze­ciwko kobiety. Cyganka wymruczała kilka słów, po czym zajrzała badawczo w głąb kuli.

Nagle odtrąciła rękę Louise od siebie i chrapliwym głosem wykrzyknęła:

- Nie, waga pani przeszłości jest tak wielka, że za­mazuje obraz przyszłości. Ta przeszłość koniecznie do­maga się, aby ją odkryć. Krew, pani, wokół ciebie ze­wsząd jest krew, ale to nie twoja krew i nie ty ją prze­lałaś. Wszyscy, których kochałaś, odeszli. Twój ojciec, którego nie znałaś, zginął gwałtowną śmiercią niedługo po twoim urodzeniu. Miałaś męża, który nie był mężem - nie widzę go - wiem tylko, że i jego otacza krew.

Wykrzyknęła ponownie i dodała:

- Muszę odpocząć chwilę, ponieważ próba odgad­nięcia pani przyszłości bardzo mnie zmęczyła. Wydaje się, że pani życie dobrze się ułoży i będzie długie i szczęśliwe, ale obraz jest mglisty.

Marcus ściągnął usta. Próbował pohamować ironicz­ny uśmiech, który cisnął mu się na wargi, kiedy przy­glądał się, jak sądził, dobrze odegranej scenie pantomi­my, ale w momencie, gdy Cyganka wspomniała o mężu Louise, który, jak powiedziała, nie był jej mężem, i o krwi, która otaczała jego i ją, drwiący grymas znikł z jego twarzy. Zobaczył, że jego ukochana zbladła jak płótno. Siłą opanował odruch, aby odciągnąć ją od ko­biety, którą początkowo uznał za oszustkę. Obecnie wszakże nie miał już takiej pewności. Zastanawiał się teraz, kim ona właściwie jest.

Poza tym Louise nie zrobiła żadnego ruchu, który by wskazywał, że chce wstać bądź wyjść, a to przecież jej dotyczyła wróżba, nie jego. Decyzja należała do Louise. Cyganka znów się poruszyła. Zaczęła mamrotać słowa w języku, którego ani Marcus, ani Louise nie znali.

- Przerwałam klątwę, która nad tobą ciążyła - ode­zwała się, przechodząc na swój łamany angielski. - By­ła rzucona na ciebie dawno temu - i na niego również - dodała, wskazując na Marcusa. - Ona ciąży nad wa­mi, ponieważ dziedzictwo przekazane wam przez przodków było kiedyś sprofanowane i skradzione jego założycielom. Nowi właściciele wstawili tam fałszy­wych bogów i kazali ich czcić. Znowu muszę spojrzeć w kryształową kulę; chcę zobaczyć, czy po przełamaniu klątwy łatwiej mi będzie odczytać pani los.

Znowu wzięła dłoń Louise i wyrecytowała szereg słów w tym samym nieznanym języku, a następnie za­puściła przenikliwe spojrzenie w głąb kuli.

- Tak! - wykrzyknęła. - Widzę coś, chociaż jest to bardzo niejasne. Niestety, obraz w dalszym ciągu jest zamazany i odległy, tak że nic szczególnego nie mogę powiedzieć. Wiem tylko, że spełni się marzenie pani serca. Znajdzie pani również to, czego szukała przez ca­łe życie, chociaż nie widzę dokładnie, co to może być. Łączy się to z nazwiskiem i wielkim domem - dziw­nym domem. W nim znajdzie pani swoje przeznacze­nie. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Ma pani niesły­chanie silną wolę i musiałabym zebrać wszystkie siły, aby ją pokonać, i zobaczyć chociaż to, co szklana kula pokazuje.

Cyganka puściła rękę Louise i odchyliła się na opar­cie wymyślnie rzeźbionego krzesła. Oddychała ciężko, z wysiłkiem i chciwie łapała powietrze jak po długim i wyczerpującym biegu.

- Jestem taka zmęczona. Przełamać klątwę, która ciążyła nad waszym życiem, to doprawdy niełatwe za­danie. Zwątpiłam już, czy dam radę to zrobić.

- A ta klątwa, madame? - zapytał Marcus. Był zain­trygowany, chociaż nadał uważał, iż stara kobieta zmy­śla i kręci. Podejrzewał, że sprytnie łączy niektóre wąt­ki, tak aby stworzyły wiarygodną opowieść, chociaż niektóre epizody z przeszłości Louise odgadła prawid­łowo. - Do czego odnosi się ta klątwa?

- Mogę powiedzieć o tym, milordzie, jedynie to, co następuje: istnieje gaj zwany niegdyś Świętym Gajem, który wieki temu został sprofanowany. Za karę jego za­łożyciele rzucili klątwę na sprawców barbarzyńskiego czynu oraz na ich potomków. Miały ich za to spotykać różnego rodzaju klęski i nieszczęścia. Tych, którzy mie­szkali z dała od tego miejsca, klątwa nie obejmowała. Nie mogę powiedzieć nic więcej ponad to, że zdjęłam klątwę z pana i pańskiej damy. Klątwa przestała już nad wami ciążyć i będziecie teraz mogli żyć długo i szczę­śliwie.

Słuchając przepowiedni wróżki, Marcus i Louise myśleli jednocześnie o Steepwood i zrujnowanym ży­ciu ludzi, którzy weszli kiedyś w posiadanie opactwa. Na jego terenie rósł Święty Gaj. Marcus uświadomił sobie, że jego ojciec zaznał szczęścia i spokoju dopiero wtedy, kiedy opuścił Anglię i wyjechał do Indii.

Już miał zamiar zapytać Cygankę, czy ona jest w sta­nie uchylić całkowicie rzuconą przed wiekami klątwę, ale jako nieodrodne dziecko Oświecenia natychmiast odrzucił tę absurdalną myśl.

Louise poruszyła się niespokojnie. Słowa Cyganki wstrząsnęły nią do głębi.

- Powiedziała pani, że będę szczęśliwa i że znajdę to, o czym zawsze marzyłam. Czy mogę pani wierzyć? - zapytała lekko ochrypłym głosem. To, co zobaczyła i usłyszała, zrobiło na niej wielkie wrażenie.

Stara kobieta uśmiechnęła się ze znużeniem.

- Powiedziałam pani tyle, ile zdołałam zobaczyć w szklanej kuli. Mam nadzieję, że pani i jej ukochany zaznacie w przyszłości szczęścia, za którym tęsknicie I na które zasłużyliście. Czas pokaże, czy miałam rację, ale wierzę, że kryształowa kula ujawniła mi prawdę. - Spojrzała badawczo na Marcusa i dodała: - Pan nie ufa mi, sir, ponieważ pański rozum nie pozwala panu „wie­rzyć we wróżby ani w żadne nadprzyrodzone rzeczy. ran wierzy tylko w to, co zobaczy na własne oczy, cze­go pan dotknie lub usłyszy. Tylko to pana przekonuje. Wszystko, czego nie można objąć rozumem, dla pana nie istnieje.

Marcus wstał i się ukłonił. Zgodził się z tym, co przed chwilą powiedziała Cyganka.

Bez drwiny w głosie zacytował słowa szekspiro­wskiego Hamleta:

Chciałbyś wszystko pojąć? O Horacy, Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, Niż się ich śniło waszym filozofom”.

- Właśnie tak, młody człowieku. A teraz, odejdźcie już, proszę. Zmęczyliście mnie. Nie jestem już dzisiaj w stanie wróżyć więcej z kryształowej kuli. Wnieśliście ze sobą do tego namiotu moc potężną i złą i ta moc ode­szła, ale ja, żeby się jej pozbyć, musiałam dokonać ogromnego wysiłku. To mnie naprawdę kosztowało wiele zdrowia.

Wyszli z namiotu na zewnątrz, mrużąc oczy w po­marańczowych promieniach jesiennego słońca. Było wczesne październikowe popołudnie. Louise odezwała się pierwsza. Jej głos drżał lekko.

- Jak sądzisz, panie Marksie? Mamy w to wszystko wierzyć?

Marcus obrócił się i objął ją ramieniem. Po raz pier­wszy, od kiedy ją poznał, wyglądała blado i mizernie. Uścisnął ją, aby dodać jej otuchy, nie zważając na prze­chodzących łudzi. Młody urzędnik ma przecież prawo obejmować i ściskać swą ukochaną na ulicy, czyż nie? Tu, w tym miejscu, Marcus Cleeve nie musiał stosować się do żadnych ograniczeń.

- Nie wiem - odrzekł. - Początkowo myślałem, że ona jest oszustką, ale potem... Później trudno mi było wytłumaczyć sobie to wszystko. Cała ta rozmowa o krwi, a następnie o Świętym Gaju i o klątwie, o któ­rej wszyscy wiemy...

- Właśnie tak - przyznała Louise, powtarzając jak echo słowa, które skierowała do nich Cyganka na po­żegnanie. - Skąd ona mogła o tym wiedzieć? A także o opactwie - nazwała je dziwnym budynkiem. Miała ra­cję, przecież jest to połączenie świątyni i domu. Musisz przyznać, że to było dość przerażające. Podzielałam twoje zdanie, kiedy jej wytknąłeś, że łatwo mogła odgadnąć, iż nie należymy do warstwy niższej, ponieważ nasz ogólny wygląd temu przeczy. Zgadzam się, że oczom uważnego obserwatora nie ujdzie żaden szczegół, a kto jak kto, ale wróżka na pewno potrafi właściwie ocenić łudzi. Musi być dobrym psychologiem. Ale skąd wiedziała o wszy­stkich innych rzeczach, o całej reszcie?

- Louise - odparł z powagą Marcus - postaraj się nie myśleć za dużo o tym, co powiedziała ci wróżka. A jeżeli już musisz, to pomyśl o tym, co powiedziała na końcu.

- O szczęściu, które nas czeka w przyszłości?

- Tak. Wcześniej, dziś po południu, wspominałaś już o przyszłości. Postaraj się uwierzyć, że ona mówiła pra­wdę. Ale, ale, coś mi się wydaje, że rumieńce zaczynają już powracać na twoje policzki, moja droga panno Louise. Staraj się je zachować, a ja obiecuję, że znowu zjem ostry­gi, jeżeli ty zjesz węgorza w galarecie. Gzy nie uważasz, że jest to wielkie ustępstwo z mojej strony?

- Drogi panie Marksie - rzekła Louise, która po wstrząsie wywołanym wizytą u wróżki zapomniała o danym sobie przyrzeczeniu, że będzie trzymać Mar­cusa na dystans, a nie go zachęcać - drogi panie Mark­sie, to bardzo uprzejmie z twojej strony. Tak, zgadzam się zjeść węgorza w galarecie, chociaż nigdy przedtem go nie próbowałam. Mam tylko nadzieję, że przejdzie mi przez gardło i że się po nim nie rozchoruję.

Żadne się nie rozchorowało. Zajadając się pyszno­ściami z papierowych torebek, Marcus i dama jego ser­ca zapomnieli o wszystkich nękających ich troskach i kłopotach. Zapomnieli o przeszłości i przyszłości i całą duszą cieszyli się tym małym darem losu, jakim był jesienny jarmark w Chelsea.

- Przeklęte hrabstwo Northampton, cholerne Steepwood - gderał głośno Jackson. - Znowu szykuje się na deszcz.

Przyjechał bez zwlekania z Londynu, który jego zda­niem był jedynym cywilizowanym miejscem w króle­stwie, i zmierzał do domku w Steep Ride, w którym obecnie mieszkał Solomon Burneck.

Jackson z góry się cieszył na to spotkanie. Nic nie mogło sprawić mu większej przyjemności niż ponowne pognębienie tego gburowatego drania. Ono uczyni tę nudną sprawę rzeczywiście wartą zachodu, pomyślał z satysfakcją.

Domek znajdował się na końcu błotnistej ścieżki pro­wadzącej od równie błotnistej bocznej drogi. Jackson obserwował domek do momentu, kiedy zobaczył, że właścicielka najwyraźniej gdzieś się wybiera. Nie chciał mieć świadka tego, co zamierzał zrobić. Drzwi otworzył mu sam Burneck. Na widok Jacksona skrzywił siei zro­bił wrogą minę.

- Co, pan tu znowu? Marcus Angmering też ostatnio, w podobnych okolicznościach, uczynił taką uwagę, ale mówił całkiem in­nym tonem.

- Tak jest - odpowiedział Jackson - wracam jak ów przysłowiowy zły szeląg, prawda? Proszę mnie wpuścić do środka, przemoknę do cna na tym deszczu.

- Wpuścić pana - powtórzył Burneck. - Nie ma pan prawa...

- A właśnie, że mam - odpowiedział Jackson - i na dodatek cholernie skuteczne. - Przyłożył rękę do piersi Burnecka i popchnął go w głąb niewielkiego saloniku.

- Tam, do licha - bełkotał Burneck. - Nie zaprasza­łem pana do środka, a dom Anglika to prywatna twierdza.

- Małe sprostowanie - odparował Jackson. - Po pierwsze, to nie jest pański dom. Pan jest tu tylko loka­torem. Po drugie, to nie jest zamek, mogę więc robić, co mi się podoba. Czy gospodyni jest w domu?

- Tak - skłamał Burneck.

- Jak widzę, zaczynamy od mówienia nieprawdy - uśmiechnął się krzywo Jackson. - Nie dalej niż pięć mi­nut temu widziałem, jak wychodziła po zakupy z ko­szykiem.

- Wróci lada moment - nie poddawał się Burneck.

- Jeżeli wróci, w co bardzo wątpię, powiem jej, że jesteś przestępcą i że zabieram cię do okręgowego wię­zienia. Prowadź mnie zatem na górę, chcę sobie trochę z tobą porozmawiać.

- Po co? Przecież pan wie, że ja nie mam nic wspól­nego z zamordowaniem mego ojczulka. Dlaczego miał­bym go zabić? Straciłem mieszkanie i pozycję społeczną.

Jackson roześmiał się głośno.

- Pozycję społeczną! Dobre sobie. Miejsce, w któ­rym wszyscy tobą pomiatali i poniewierali. - Zatrzas­nął za sobą drzwi i powiedział: - A teraz, padalcu, wy­znaj wszystko, co wiesz o markizie albo pannie Louise Hanslope, bo tak się poprzednio nazywała. Szalenie mnie osoba tej damy ciekawi. Zachodzę w głowę, dla­czego Sywell postanowił się z nią ożenić, chociaż jako mężczyzna do niczego już wtedy się nie nadawał.

- To był jego wybór, nie mój - odparł Burneck. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego pan się nią interesuje.

- Ciekawi mnie, po co Sywell w ogóle się z nią ożenił. Była przysposobioną córką jego rządcy, o ile wiem. Może byś mi wyjaśnił, kim była, zanim Hanslope ją adoptował.

- Skąd, u diabła, mam to wiedzieć? Nie mam naj­mniejszego pojęcia.

Jackson złapał go za kołnierz.

- Jakoś nie potrafię w to uwierzyć. Powiedz mi pra­wdę, draniu. Powiedz o dziewczynce, którą Hanslope przywiózł do domu z niewiadomego miejsca, i wyjaś­nij, dlaczego twój pan, który zawsze tylko swój interes miał na względzie, ożenił się z nią. Czym się kierował, podejmując taką dziwną decyzję? Sywell niczego nie robił bezinteresownie. Musiał upatrywać w tym jakąś korzyść dla siebie, daję za to głowę.

Burneck wzruszył ramionami.

- Nie wiem...

Jackson tym razem złapał go za gardło. Oblicze Burnecka zrobiło się purpurowosine. Detektyw ział mu w twarz kwaśnym odorem przetrawionego piwa.

- Milczeć, ty kłamliwy nędzniku, bo w przeciwnym razie oskarżę cię o zamordowanie Sywella, oto co zrobię.

- Nie zrobi pan tego. Wie przecież, że tego nie uczy­niłem - zaskrzeczał z rozpaczą Burneck.

- Zrobię to, jak amen w pacierzu. Moi przełożeni chcą, żebym jak najszybciej zamknął tę sprawę, i nie obchodzi ich, jakich użyję metod, by dowiedzieć się prawdy. Mogę zakończyć sprawę jutro, wskazując, że jesteś mordercą. Nic nie stoi na przeszkodzie, abyś ty nim został. Możesz się z tego wywinąć, jeżeli mi opo­wiesz o Sywellu i dziewczynie. W przeciwnym razie,..

Burneck zaczął coś mruczeć. Wzrok miał błędny.

- Dobrze, powiem, tylko proszę mnie puścić. Jeżeli da mi pan słowo, że zostawi mnie w spokoju, wyjawię wszystko. Bądź co bądź, nic nie stracę, jeżeli to zrobię. Nikt już nie żyje, z wyjątkiem dziewczyny.

- Masz rację. A teraz mów. Pamiętaj, że chcę pra­wdy, całej prawdy i tylko prawdy, inaczej wylądujesz na ławie oskarżonych w Old Bailey.

- To było tak. John Hanslope przyszedł do mego oj­czulka i oświadczył, że jego siostra jest umierająca i że musi jechać do Cheltenham, aby dopilnować sprawy pogrzebu i zaopiekować się jej małą córeczką. Milord zgodził się na jego wyjazd, acz dość niechętnie. Kiedy John odszedł, żeby przyszykować się do podróży, zwró­ciłem milordowi uwagę, że o ile wiem, Hanslope nie ma siostry. Po co zatem udaje, że ją ma, i fatyguje się aż do Cheltenham, aby jej pomóc, jak mówił? Milord ubóstwiał wszelkie zagadki i lubił wiedzieć wszystko o ludziach, którzy u niego pracowali. Wiedza to potęga, powtarzał. Roześmiał się głośno i polecił mi co nastę­puje: „Jedź za Johnem i dowiedz się, co się za tym kry­je. Może to nic wielkiego, może chodzi o jakąś jego dawną miłość i jej bękarta, ale dobrze byłoby o tym wiedzieć. Pamiętaj, aby nie zorientował się, że go śledzisz”.

- Ach, więc to tak - zauważył z namysłem Jackson zaintrygowany opowieścią. Sprawa coraz bardziej za­częła go wciągać. Jednocześnie śmieszył go sposób, w jaki bękart Sywella mówił o swoim ojcu - raz był dla niego milordem, a raz ojczulkiem.

- Wie pan, on się nudził. Pojechałem zatem w ślad za Johnem do Cheltenham i, faktycznie, okazało się, że to, co mówił, było prawdą. Rzeczywiście były tam umierająca kobieta i mała dziewczynka. Wynająłem po­kój w miejscowej gospodzie i dyskretnie zacząłem o nie rozpytywać okolicznych mieszkańców. Zaintere­sował mnie fakt, że umierająca kobieta była Francuzką. Co John Hanslope miał wspólnego z Francuzką? Nosiła śmiesznie brzmiące nazwisko. Obserwowałem więc dom i pewnego poranka zobaczyłem, że John wyszedł z dzieckiem i udał się do sąsiada, u którego, jak się później dowiedziałem, stołował się razem z dziewczyn­ką. Po jakimś czasie znowu wyruszył do wsi. Skorzy­stałem z tej okazji, wślizgnąłem się do domu od tyłu i przeszukałem mieszkanie. Na górze w łóżku znala­złem Francuzkę - nie żyła już, ale nie całkiem jeszcze ostygła. Domyślałem się, że John poszedł szukać kogoś, kto by ubrał ciało do trumny.

Burneck przerwał i uśmiechnął się do Jacksona porozumiewawczo. Na początku bronił się zawzięcie przed składaniem zeznania, a teraz wyraźnie cieszył się, że może zdradzić swą tak długo skrywaną tajemnicę. Jack­son często spotykał się z podobnym zjawiskiem w swo­jej detektywistycznej karierze.

- O mało nie padłem trupem z wrażenia, kiedy to zo­baczyłem. Rzecz bowiem w tym, że ja tę kobietę znałem. Widziałem ją wiele lat temu, kiedy lord Rupert Cleeve w tajemnicy odwiedził Johna Hanslope'a. W jaki sposób ona znalazła się w Cheltenham wraz z dzieckiem? Krąży­ły plotki, że lord Rupert ożenił się z Francuzką - niektórzy twierdzili, że on tylko tak mówił, ale nie miał z nią ślubu. Niezależnie od tego jak wyglądała prawda, Francuzka le­żała przede mną martwa, a John Hanslope opiekował się jej dzieckiem. Przyszło mi na myśl, że w domu mogą znajdować się jakieś dokumenty - akt ślubu, jeżeli się po­brali - metryka urodzenia dziewczynki, a może jeszcze inne, i że ojczulek będzie zadowolony, jeżeli je dla niego ukradnę. John nie będzie mógł wtedy oddać dziecka lor­dowi Yardleyowi. Poza tym fakt, że w rodzinie Cleeve'ów pojawił się bękart, na pewno niesłychanie ucieszy ojczul­ka. On ogromnie lubił tego typu skandale. Był wówczas w swoim żywiole.

- Tobie też ten pomysł się podobał, o ile się nie my­lę, prawda, Burneck?

- Można tak powiedzieć. Tak więc przeszukałem jej rzeczy. Nie było ich wiele i rzeczywiście znalazłem do­kumenty. Był tam akt małżeństwa, metryka urodzenia dziecka oraz pamiętnik tej kobiety. Zabrałem te papiery i szybko opuściłem dom. Nie pomyliłem się co do reakcji milorda. Zanosił się od śmiechu, kiedy zobaczył dokumenty, i już ich nie wypuścił z rąk. John nigdy się nie dowiedział, że go śledziłem i że byłem w Chelten­ham. Ojczulek często o tym mówił, kiedy się upił, i za­wsze wówczas śmiał się do rozpuku. Dziewczynka wy­rosła na prawdziwą piękność i milord postanowił się z nią ożenić. Był to dla niego kolejny powód do śmie­chu. Traktował to jako dobry żart i cieszył się jak dziec­ko, że tak wszystkich oszukał. To była cała jego radość, ponieważ jako mężczyzna do niczego się już wtedy nie nadawał, biedaczysko. Był zupełnym wrakiem.

Z całą pewnością nie biedaczysko. Kto by tam żało­wał Sywella, pomyślał posępnie Jackson.

- Dlaczego przerwałeś? Co się stało z papierami, kiedy Sywell został zamordowany i znalazł się tam, gdzie było jego właściwe miejsce, czyli w piekle?

Burneck przytknął palec do nosa.

- Wiedziałem, w którym miejscu trzyma ważne papie­ry. Ci, którzy przeszukiwali opactwo, chcąc dowiedzieć się, kto mógł zamordować Sywella, nigdy nie wpadli na ślad jego skrytek. Nawet gdyby je odkryli i tak by niczego w nich nie znaleźli, ponieważ ja już tam byłem przed nimi i skrzętnie je opróżniłem. - Roześmiał się gromko, zado­wolony, że okazał się takim spryciarzem.

- A więc są teraz u ciebie - zauważył Jackson. - Najpierw ukradłeś je dla Sywella, a potem dla siebie. Co zamierzasz z nimi zrobić?

- Wiedza jest potęgą; pewnego dnia mogą okazać się przydatne - odparł Burneck i mrugnął do Jacksona porozumiewawczo.

- Tobie się na pewno na nic nie przydadzą - zauważył Jackson, znowu uśmiechając się krzywo. - Jeżeli mi ich nie oddasz, zawlokę cię do najbliższego posterunku i oskarżę o kradzież. Domyślam się, że papiery nie były jedyną rzeczą, którą zwędziłeś Sywellowi, nie mylę się chyba?

- Och, wiedziałem, że mnie pan oszuka - zawołał Burneck. - Nigdy nie należy ufać policjantom; ani przez chwilę nie powinienem o tym zapominać.

- Spokojnie - mitygował go Jackson. - Daj mi te dokumenty oraz dziennik, a wszystko inne możesz so­bie zatrzymać. Z tego co tu widzę i tak niewiele jest warte.

- To jedyne pamiątki, jakie pozostały mi po moim biednym ojczulku - lamentował Burneck. - Może so­bie pan wziąć te papiery. Zaraz je dam.

- To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony - stwierdził Jackson - zważywszy, że zabrałbym je nawet bez twojej uprzejmej zgody. Chciałbym obejrzeć także inne twoje łupy na wypadek, gdyby trafiło się coś, co pomogłoby mi rozwiązać zagadkę śmierci biednego drogiego ojczulka. Jestem pewien, że też chciałbyś się dowiedzieć, z czyich rąk zginął.

Burneck poddał się. Wskazał na zniszczony kufer w rogu pokoju i wręczył Jacksonowi klucz.

- Na samym dnie - wyjaśnił - między kartkami Biblii, którą podarował mi kiedyś ojczulek.

- Sywell podarował ci Biblię! Coś podobnego! - wykrzyknął Jackson, wyrzucając z przepastnego kufra na podłogę brudną odzież oraz dwa srebrne zaśniedziałe świeczniki, by dostać się do księgi. W końcu ją odna­lazł. Rzeczywiście były w niej dokumenty oraz dzien­nik, który zaświadczał o prawdziwym pochodzeniu Louise, ale Pismo Święte zainteresowało go również. Była to stara Biblia z okresu panowania króla Jakuba, oprawiona w podartą i zniszczoną skórę i opatrzona na­pisem: „Własność Philipa Cleeve'a, rok 1642”.

- Część łupu Sywella - zauważył filozoficznie Jackson, wkładając z powrotem dokumenty między kartki zniszczonego tomu. - Myślę, że lord Yardley ucieszy się z odzyskania tej historycznej księgi.

- Nie! - zaskrzeczał Burneck. - To wszystko, co mi zostało po moim biednym ojczulku!

- Który skradł to prawowitemu właścicielowi. Po­cieszaj się szczęśliwymi wspomnieniami o swoim dro­gim zmarłym ojczulku - poradził mu złośliwie Jackson. - Ciesz się, że nie zabiorę cię do Newgate za kradzież pozostałej zawartości kufra, co zrobiłbym bez wątpie­nia, gdyby nie to, że nie jest warta funta kłaków.

Roześmiał się do siebie, schodząc na dół odprowa­dzany żałośliwym zawodzeniem Burnecka. Lord Angmering ucieszy się z dokumentów, które zdobył, a to go tylko obchodziło.

A teraz w drogę do domu. Kochany, stary Londyn może nie pachnie najprzyjemniej, ale jest o niebo lep­szy od tych sennych grajdołów porozrzucanych z rzad­ka po okolicznych hrabstwach.

- Marcusie - odezwała się lady Yardley tego same­go ranka. - Byłabym ci wdzięczna, gdybyś poświęcił mi kilka minut. Chciałabym z tobą porozmawiać na osob­ności.

- Zawsze jestem do twej dyspozycji, moja droga Marisso - odpowiedział z galanterią. Uznał, że sprawia wrażenie zmartwionej, i sądził, że domyśla się przyczy­ny jej zgryzoty.

Miał rację. Kiedy już znaleźli się w jej małym przy­tulnym saloniku, gdzie było wiadomo, że nikt nie prze­szkodzi im w rozmowie, od razu przystąpiła do rzeczy. Marissa miała wiele zalet i była prawie tak szczera i prostolinijna jak Marcus i jego ojciec. Były to warto­ści, które oboje cenili bardziej niż atrakcyjną powierz­chowność, która często szła w parze z pustką w głowie.

- Chodzi o twego ojca, Marcusie. Nie czuje się dobrze. Nie mówię o dolegliwościach związanych z jego wie­kiem, na które nie ma rady. Dostrzegłam pewne inne ob­jawy, które mnie niepokoją. Wydaje mi się, że ma jakieś duże zmartwienie, które spędza mu sen z powiek i odbiera apetyt. Czy domyślasz się, co może trapić twego ojca? Po­staram się wyrazić to jaśniej: czy ostatnio zauważyłeś ja­kąś zmianę w jego zachowaniu? Zresztą nie wiem, może przesadzam?

- Droga Marisso - odparł. - Nie sądzę, byś przesa­dzała. Ja również zaczynam się niepokoić jego stanem. Stwierdzenie, że on nie wydaje się sobą, jest za słabym określeniem. On w ogóle nie jest sobą. To prawda, my dwaj doszliśmy wreszcie do porozumienia, które kiedyś wydawało się zupełnie niemożliwe do osiągnięcia, ale nawet i to nie wpłynęło na polepszenie jego nastro­ju. Mnie pogodzenie się z nim bardzo uszczęśliwiło, ale na nim, wydaje się, nie pozostawiło specjalnego wraże­nia.

Marissa skinęła głową w zamyśleniu.

- To prawda, opowiadał mi o tym. Zgadzam się z to­bą. Zapytałam, czy go coś dręczy, a on - co jest całko­wicie nie w jego stylu - zaprzeczył temu dość opryskli­wie. Pomyślałam, że może jest coś, co pragnie zacho­wać przede mną w tajemnicy, ponieważ jestem kobietą, albo dlatego, że nie chce mnie martwić. Tak więc po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że jesteś jedy­ną osobą, która może mi pomóc. Chcę cię prosić... - Urwała.

- Chcesz, abym z nim pomówił? - zapytał domyśl­nie Marcus.

- Och, gdybyś tylko mógł - ucieszyła się Marrisa. - Byłabym ci ogromnie wdzięczna. On jest z natury bardzo pedantyczny i starannie przestrzega form współ­życia. Dlatego bardzo mnie dziwi, że ukrywa przede mną jakąś tajemnicę. Zawsze mieliśmy zwyczaj zwie­rzać się sobie z kłopotów i takie zagadkowe postępowa­nie zupełnie do niego nie pasuje. Wiem, że wizyty by­łego policjanta, który od czasu do czasu przychodzi do naszego domu, źle na niego wpływają, ale zupełnie nie rozumiem, co to ma do rzeczy.

- Nie martw się detektywem Jacksonem - uspokoił ją Marcus. - On przychodzi raczej do mnie niż do ojca. Powierzyłem mu załatwienie pewnej bardzo delikatnej sprawy. Przyszło mi na myśl, że może ojciec martwi się tym, że nie wyrażam zapału do wstąpienia w związek małżeński, jak myślisz, Marisso?

Macocha potrząsnęła przecząco głową.

- Nieraz mówiliśmy o tym, i to od dłuższego czasu. Skoro jesteśmy już przy tym temacie, to chcę ci powie­dzieć, że całkowicie go popieram w tej sprawie. Byłbyś wspaniałym mężem i ojcem.

- Ale to oznaczałoby odsunięcie od dziedziczenia Dwóch Nedów - zauważył Markus.

- To nieważne. Posag, który wniosłam, wychodząc za mąż za twego ojca, zapewni im dobry start w życiu, a kie­dy spoglądam na historię hrabiów Yardleyów, ogarniają mnie wątpliwości, czy chciałabym, żeby któryś z moich synów odziedziczył ten tytuł. Ale wracajmy do tematu. Ty, Marcusie, jesteś zupełnie innym typem człowieka. Jesteś silny, znacznie mocniejszy od swego ojca i wiem, że w ra­zie potrzeby zaopiekujesz się moimi urwisami. Ty w ogóle opiekujesz się wszystkimi, czyż nie? Otaczasz nawet opie­ką tę śliczną modiste, madame Felice, z którą spotykasz się w sekrecie.

Marcus jęknął przeciągle.

- Skąd, do diabła, przepraszam za wyrażenie, do­wiedziałaś się o tym, moja droga?

- Ten głupi plotkarz Jack Perceval rozpowiada wo­kół, że widział was razem, ją i ciebie, na spacerze pod rękę w Chelsea. Gdyby nie to, że ona jest krawcową, sama zachęcałabym cię, żebyś się nią ożenił. Jestem przekonana, że byłaby z niej wspaniała lady Yardley, ale branie za żonę kobiety spoza sfery to nie jest dobry pomysł.

Marcus potrząsnął głową.

- Naprawdę nie przypuszczam, aby troska o to, czy ja się ożenię, czy nie, gryzła ojca do tego stopnia, że wpadł w chorobę. Jakby nie było, ma jeszcze dwóch sy­nów oprócz mnie, nie istnieje zatem problem zachowa­nia ciągłości rodu, nawet jeżeli nie zachwyca cię myśl, że w przyszłości któryś z nich może zostać lordem Yardleyem. Obiecuję ci, że postaram się wydobyć z oj­ca, co go dręczy, ale znasz go, wiesz, jaki jest uparty. Jeśli postanowił, że będzie milczał, słowa z niego nie wydobędziesz i z niczym się nie zdradzi.

- Jesteś jeszcze bardziej uparty od niego, więc liczę na ciebie. Nie zawiedziesz mnie, prawda?

Marcusowi nie pozostawało nic innego, jak tylko ją zapewnić, choć był to kolejny powód do zmartwienia, że zrobi wszystko co w jego mocy, aby jej pomóc. Co się zaś tyczyło zarzutu, że madame Felice nie należała do jego sfery; to miał nadzieję, że po powrocie Jacksona ze Steepwood dostanie to, na co czekał. Wówczas po­myśli o małżeństwie. Jak mówi stare przysłowie: „Le­piej ożenić się, niż spłonąć”.

No cóż, to prawda, on płonął z całą pewnością - płonął z pożądania i wizja małżeństwa zaczęła przedstawiać mu się w coraz bardziej kuszących barwach. A to, czy jego przyszła żona będzie pochodzić z jego, czy też innej, niż­szej sfery, nie miało już dla niego żadnego znaczenia.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Louise nie mogła doczekać się soboty, żeby wreszcie znowu spotkać się z Marcusem. Po raz kolejny przybyła do domu przy Berkeley Square - tym razem miała przy­mierzać suknię hrabinie - ale jego nie było. Sophia wspomniała, że brat pojechał odwiedzić szkolnego przyjaciela w hrabstwie Surrey, ale miał jej podobno powiedzieć, że najpóźniej w piątek będzie z powrotem.

Podczas tej wizyty jedna rzecz szczególnie uderzyła Louise. Kiedy pokazywała Sophii swój nowy pomysł na małą koronę z jedwabnych kwiatów na głowę do ślubnej sukni, spostrzegła, że lady Yardley przypatruje się jej z dziwnie zagadkową miną.

Co to wszystko może znaczyć? - zastanawiała się Louise. Marcus nie powiedział jej, że Jack Perceval wi­dział ich, jak spacerowali razem po Chelsea, ponieważ nie chciał psuć jej nastroju. Wiedział, że zmartwi się na myśl o płotkach, które w wyniku tego odkrycia nie­uchronnie obiegną towarzystwo. Niemniej, baczne spojrzenie damy niepokoiło trochę Louise. W końcu ostro powiedziała sobie: dość. Nie może przecież na każdym kroku węszyć niebezpieczeństwa, wszędzie wi­dzieć tylko zagrożenia. To, że przetrzymała trudne dzieciństwo, że wybrnęła zwycięsko ze skomplikowanych życiowych sytuacji, zawdzięczała głównie swej nie­zwykłej intuicji, która ją na czas ostrzegała i mówiła prawdę o otaczających Louise ludziach. Często były to sprawy, które starannie ukrywali przed światem.

Intuicja zawiodła ją tylko raz w życiu - kiedy zgo­dziła się zostać żoną Sywella. Myśl o markizie przy­wiodła jej na pamięć zmarłego opiekuna, a to, z kolei, przypomniało jej Jacksona oraz intrygujące pytanie, czy udało mu się znaleźć dokumenty dotyczące jej pocho­dzenia. Ciekawa była, czy jego poszukiwania zakoń­czyły się sukcesem, czy wpadł na trop dowodów po­twierdzających to, że wywodzi się z Cleeve'ów.

Wszystko to na koniec sprowadziło jej myśli do Marcusa, który Jacksona wynajął, do mężczyzny, którego pokochała całym sercem. Och, gdyby tylko mogli się spotykać częściej na prawach równych sobie ludzi. De­nerwowało ją odgrywanie komedii, w której on był księciem, a ona biedną dziewczyną, chociaż, trzeba przyznać, że Marcus robił wszystko, aby zatrzeć różnicę między nimi, postanawiając nazwać się panem Mar­ksem.

Drogi pan Marks! W drodze do Bond Street ciągle o nim myślała. W pracowni czekała już na nią lady Leominster wraz ze swoją świtą; sfora zwietrzyła krew i szykowała się do skoku. Dama chciała zamówić nowe stroje i była niepocieszona, że madame się spóź­niała.

- Słyszałam, że była pani u Yardleyów - odezwała się dyszkantem. - Jak widać, książę Sharnbrook podjął w końcu tę mężną decyzję. Sophia to takie mile słodkie dziecko. Mam nadzieję, że zrobi pani wszystko, aby pięknie wyglądała, madame. Nikt nie przypuszczał, że Sharnbrook da się zakuć w małżeńskie kajdany. Jako kawaler do wzięcia jest już stracony, więc teraz kolej na Angmeringa. On powinien być następny.

- Och, milady - uśmiechnęła się głupawo poczwara strzegąca jej torebki - czy możliwe, żeby pani o tym nie słyszała? Lord Angmering założył się z Jackiem Percevalem, że na pewno przez następny rok zostanie jeszcze kawalerem. Dodał również... - zaczerwieniła się lekko i urwała.

Lady Leominster, która znana była z tego, że nie przebierała w słowach, poleciła jej z naciskiem:

- Wypluj wreszcie z siebie te słowa, moja droga. Je­stem pewna, że madame nie weźmie ci za złe tej otwar­tości. Jakby nie było, jest Francuzką, a wszyscy wiemy, jacy są Francuzi.

- On powiedział, że woli niezobowiązujący układ, jeżeli rozumie pani, co mam na myśli. Twierdził, że da­my, które godzą się na wolny związek, są mniej wyma­gające od żon - lub coś w tym sensie.

- Typowe dla mężczyzny - odparła milady, spoglą­dając na Louise. Jej spojrzenia nie można było określić inaczej niż znaczące. - Chodzą wieści, że znalazł sobie raka damę. Ciekawe, kto to może być?

Nie zamierzała być złośliwa. Powiedziała to tylko, zęby rozbawić siebie i swoje otoczenie. Louise czuła, ze jej policzki pokrywają się krwistym rumieńcem. Sko­rzystała z okazji i uklękła, aby upiąć suknię, którą jej krojczym zdążyła już włożyć na damę przed jej powro­tem od Yardleyów.

- Nie mam pojęcia, milady. Wiem tyle samo co pani.

Odpowiedź nie dotknęła ważnej klientki, wręcz od­wrotnie, nawet ją ubawiła. Wczoraj wieczorem Jack Perceval powiedział jej w wielkim zaufaniu, że ma po­wody, aby sądzić, że lord Angmering zadurzył się w madame Felice. Należało podziwiać czelność, z jaką Francuzka wyparła się tej prawdy.

Lady Leominster pochyliła się i słodziutkim głosem zasyczała do ucha Louise:

- Jestem pewna, że wie pani znacznie lepiej ode mnie, moja droga, ale życzę pani szczęścia. Angmering jest wspaniałym młodym dżentelmenem, aczkolwiek trochę ekscentrycznym. Uchodzi za milczka.

Louise podniosła się z kolan i rozprostowała plecy.

- Nie wydaje mi się, aby ten kolor był dla pani sto­sowny, milady - zauważyła sucho. - Jest za bardzo krzykliwy. Uważam, że w innym kolorze byłoby pani znacznie bardziej do twarzy. Delikatna czerwień w od­cieniu fioletu byłaby odpowiedniejsza dla pani cery niż taki zdecydowany szkarłat jak ten.

Damie z towarzystwa z pewnością nie wypada mru­gać okiem, ale lady Leominster to właśnie zrobiła - mrugnęła do Louise porozumiewawczo.

- W takich wypadkach zawsze zdaję się na pani zda­nie, madame. Ma pani świetny gust, a pani kreacje od­znaczają się wyjątkowym smakiem. Zamierzam zawsze się u pani ubierać. Przez tę kiepską krawcową, u której dotychczas sobie szyłam, wyglądałam jak Cyganka na jarmarku.

Słowa „Cyganka na jarmarku” przypomniały Louise o Marcusie, lordzie Angmering, który robił paskudne zakłady z takimi ludźmi jak Jack Perceval. Nigdy wię­cej nie nazwie go panem Marksem. Pan Marks nie bę­dzie więcej uwodził biednych dziewcząt i niszczył ich życia, aby wygrać haniebny zakład. Natomiast lorda jak widać, stać na wszystko. Niech no tylko zjawi się w jej domu w sobotę! Pomyśleć tylko, jakim językiem ta pewna siebie i rzekomo dobrze wychowana dama roz­mawiała z nią przed chwilą; zmyje mu za to głowę, to pewne!

Nadeszła sobota. W Marcusie wszystko dygotało wewnątrz z niecierpliwości. Wrócił do domu przy Ber­keley Square w piątek wczesnym popołudniem, a wie­czorem zjawił się Jackson z sensacyjnymi wiadomo­ściami. Marcus wysłuchał go, żałując tylko, że musi czekać aż do rana, aby poinformować Louise, że jest naprawdę Louise Cleeve i że on ma w ręku dokumenty potwierdzające ten fakt.

Zdziwiło go jednak, kiedy po przybyciu do jej dom­ku w Chelsea służąca wprowadziła go do pustego salo­nu. Oznajmiła, że madame jest zajęta i że zejdzie do niego wtedy, gdy skończy to, co ma do zrobienia.

Nigdy w życiu nie rozsadzała go taka niecierpliwość. Minęło pół godziny, wlekące się jak wieczność, a uko­chana wciąż się nie zjawiała. Marcus w końcu wstał i zaczął niespokojnie krążyć po saloniku, ale ograniczona przestrzeń nie dawała możliwości wyładowania się w ruchu.

Wreszcie drzwi otworzyły się i Louise weszła do po­koju. Zamiast uradować się jak zwykle jego widokiem, okazać szczęście i radość, zmierzyła go ostrym spojrze­niem i odezwała się zimno:

- Cóż to za pilna sprawa przywiodła pana tutaj o tak wczesnej porze, milordzie?

- Panie Marksie - poprawił ją z uśmiechem. Wyda­wało mu się, że Louise żartuje, bawi się z nim w jakąś zagadkową grę. W każdym razie zachowywała się zu­pełnie inaczej niż zwykle.

- Pan Marks? - zdziwiła się Louise. - Jaki pan Marks? - W jej głosie brzmiała ironia. - Kim jest ten człowiek? Nie znam go i myślę, że pan go również nie zna, milordzie.

Marcus nie mógł się już dłużej oszukiwać. Musiało stać się coś, co sprawiło, że harde stworzenie, jakim by­ła, kiedy ją spotkał po raz pierwszy, znowu pokazało różki. Cały ten swobodny ton i żartobliwy nastrój, który cechował ostatnio ich spotkania i działał na nich tak ożywczo, zniknął bez śladu. Podszedł do niej i chciał ją wziąć za rękę, ale ona cofnęła się i uniosła ramię, aby go odtrącić.

- . Co to ma znaczyć? - zapytał zaskoczony. - Co ta­kiego złego zrobiłem? Co sprawiło, że tak wrogo trak­tujesz swego drogiego pana Marksa? Myślałem, że je­steśmy przyjaciółmi, a nawet więcej niż przyjaciółmi.

- Jak pan może o to pytać? - odparła ze srogą miną. - Pan, który, jak plotka głosi, nie tylko założył się, że nigdy się nie ożeni, ale również oświadczył publicznie, że swobodny związek z chętną do takich rzeczy kobietą znacznie bardziej mu odpowiada. Prawie natychmiast po tym dowiedziałam się, że cały Londyn - mam oczy­wiście na myśli wykwintne towarzystwo - już wie, że pan się ze mną w sekrecie spotyka. Ta wstrętna megiera i plotkara, lady Leominster, dała mi wyraźnie do zrozu­mienia, że słyszała o naszych schadzkach, i na dodatek była na tyle bezczelna, że wytknęła mi to w oczy.

Marcus westchnął. To, czego się obawiał od chwili, kiedy Marissa wspomniała, że nie jest dla niej tajemni­cą, że spotyka się z Louise, ziściło się, niestety! Gorzko żałował, że niezależnie od wszystkiego, w momencie, w którym się o tym dowiedział, nie poszedł z tym do Louise od razu, na Bond Street i nie poinformował, że ich sekret nie jest już sekretem. Postąpił jak struś, który chowa głowę w piasek, myśląc, że w ten sposób się uchroni - łudził się, że jeśli ukryje przed nią ten fakt, to ona nigdy się o nim nie dowie. Miał podstawy tak przypuszczać; Louise nie należała do towarzystwa i by­ło mało prawdopodobne, aby tego rodzaju płotki docie­rały do jej uszu.

Dobrze wiedział, jakimi plotkarami były niektóre z tych wytwornych dam, a już najgorszą z nich była z pewnością lady Leominster. To ona wiodła prym. Ce­lowo powiedziała Louise, o czym mówi się w towarzy­stwie, aby ich ze sobą skłócić. I trzeba przyznać, że w pełni osiągnęła swój cel. Gdyby teraz o tym wiedzia­ła, pomyślał, niewątpliwie zacierałaby ręce z radości.

- Moja droga - odparł łagodnie. - Nigdy cię nie okłamałem, wiesz o tym dobrze. Powiedziałem ci, że chcę, abyś została moją kochanką i że do ciebie należy wybór. Zapewniam cię, że to nie ode mnie ci plotkarze się o tym dowiedzieli. To ten głupek Jack Perceval rozgłosił wokół, że się spotykamy. Widział nas kiedyś razem na spacerze w Chelsea. Co więcej, od kiedy mi zapowiedziałaś, że nie masz zamiaru wchodzić ze mną w żaden nieformalny układ, zacząłem traktować cię z takim samym szacunkiem jak swoją siostrę - nie, co mówię, z o wiele większym na­wet, ponieważ siostrze stale dokuczam i nie szczędzę róż­nych złośliwości, czego w stosunku do ciebie nigdy nie robię. Droga Louise, przebacz swemu kawalerowi jego niezawinione grzechy, zwłaszcza że przynosi ci naprawdę pomyślne wieści.

Louise spojrzała na niego uważnie. Nie wiedziała, czy ma mu wierzyć, czy nie. Wiele mogła powiedzieć o tym, jak szlachta i arystokracja odnoszą się do osób wywodzących się z niższego stanu. Wiedziała, jak to wykwintne i dobrze ułożone towarzystwo potrafi ludzi ranić i jak bardzo bywa bezwzględne. Nieraz pocieszała młode niedoświadczone szwaczki, które zdradził kocha­nek pochodzący z wyższych sfer. Ci mężczyźni będą mówić wszystko, co kobieta pragnie usłyszeć, byle tyl­ko osiągnąć swój cel. Kiedy już zdobędą, to, porzucają bezlitośnie - odarłszy uprzednio z cnoty i godności, nie mówiąc już o tym, że często zostawiają jej pamiątkę w postaci nieślubnego dziecka i zrujnowanej opinii.

Przyrzekła sobie nie być taką naiwną i dopóki nie poznała Marcusa, nigdy nie uległa pokusie, aby romansować z mężczyzną stojącym od niej wyżej w społecz­nej hierarchii.

- Czy mogę ci wierzyć? - zapytała nieco łagodniej­szym tonem. Nie miała już takiej srogiej miny. - Czy dlatego okazujesz mi tyle uczucia i traktujesz tak szar­mancko, że masz nadzieję, iż pewnego dnia twoje me­tody przyniosą pożądany skutek, że złapię się w końcu na lep twojej galanterii i dam się uwieść? Czy możesz temu zaprzeczyć?

Marcusowi niełatwo przyszło odpowiedzieć na to pytanie, Z bolącym sercem wyznał:

- Prosiłaś mnie, żebym był z tobą uczciwy, a więc będę. Na początku tak rzeczywiście było; po tym, kiedy po raz pierwszy odrzuciłaś moją propozycję, przez jakiś czas istotnie nosiłem się z takim zamiarem, ale im bliżej cię poznawałem, tym lepiej zaczynałem zdawać sobie sprawę, że nie mogę dopuścić się takiego haniebnego czynu. Co więcej, gdy ci już opowiem o odkryciach Jacksona, zamierzam zapytać cię o coś, co, mam na­dzieję, rozproszy twe wątpliwości dotyczące moich rze­czywistych zamiarów wobec ciebie w przyszłości.

Louise znalazła się w niezręcznej sytuacji. Bardzo chciała dowiedzieć się, jaki jest rezultat poszukiwań Jacksona, i nie mogła z pogardą potraktować człowie­ka, który jej te wieści przynosił. Co innego, gdyby Mar­cus zjawił się u niej z pustymi rękami, o, wtedy z pew­nością szybko by go odprawiła. Jakkolwiek jednak by­ło, to on opowiedział Jacksonowi jej historię, i to on za­płacił mu za trudy jego skomplikowanej misji. Nawet jeżeli początkowo była przeciwna temu przedsięwzięciu, to teraz, gdy dobiegło już końca, zależało jej nie­zmiernie na poznaniu prawdy - wszystko jedno jakiej - dobrej czy złej, ale sądząc po minie Marcusa, wiado­mości były raczej pomyślne.

- Dobrze - zgodziła się. - Niech tak będzie. Wierzę, choć nie w pełni. Proszę, usiądź - wskazała krzesło, na którym zawsze siadywał - i opowiedz mi, czego Jack­son się dowiedział.

Niecierpliwość, która rozsadzała Marcusa, kiedy czekał na Louise w saloniku, wróciła obecnie ze zdwo­joną siłą.

- Och, moje kochanie - odrzekł. - Misja Jacksona powiodła się nadspodziewanie dobrze. Odnalazł doku­menty, które potwierdzają, że madame Felice jest Loui­se Cleeve, wnuczką poprzedniego hrabiego Yardleya. Co więcej, materiał dowodowy jest tak pełny i niepod­ważalny, że nikt nie ośmieli się kwestionować jego au­tentyczności. Jeśli pozwolisz, pokażemy go prawnikom naszej rodziny po tym, kiedy już sama go przejrzysz, abyśmy mogli oficjalnie ogłosić, że pochodzisz z rodzi­ny Cleeve'ów. Wtedy zajmiesz należne ci miejsce w na­szej sferze.

Po raz pierwszy w życiu Louise miała uczucie, że za chwilę zemdleje.

- Dowody? Niepodważalne dowody - odezwała się prawie szeptem - po tylu latach? Gdzie on znalazł te dokumenty? Mój opiekun nie mógł ich odszukać. Gdzie to było?

Marcus opowiedział jej o przebiegu wizyty Jacksona w Steep Ride i zakończył uwagą, że Sywell i Burneck od początku znali prawdę o jej pochodzeniu.

W tym momencie Louise, która zaczynała już trochę dochodzić do siebie po wstrząsie, jakim była dla niej ta oszałamiająca wiadomość, wykrzyknęła głośno:

- Ach, więc to dlatego on ożenił się ze mną! Cóż to był za nędznik z tego człowieka.

- Tak jest - przyznał Marcus, po raz kolejny podzi­wiając bystrość umysłu ukochanej. - Tak powiedział Burneck. Najwidoczniej traktowali to jako dobry kawał - on i jego ojczulek Sywell.

Louise podniosła się i zaczęła nerwowo spacerować po pokoju, podobnie jak to wcześniej robił Marcus.

- Kawał! Ładny mi kawał! Moje życie to był dla nich kawał. Moje cierpienie, ciężka praca, samotność, brak pewności co do mego pochodzenia, niewiedza, kim są moi krewni, lęk, że jestem nieślubnym dziec­kiem, to wszystko nic ich nie obchodziło. Dla nich li­czyła się tylko okazja do śmiechu. Cieszyli się jedynie, że udało im się wpaść na taki świetny pomysł.

Przypomniała sobie długie męczące godziny spędzo­ne nad igłą, kiedy uczyła się krawieckiego fachu w Northampton, i chociaż nie żałowała tego trudnego czasu ani nie uważała go za stracony, bolała ją świado­mość, że na tyle lat podstępem pozbawiono ją uczest­niczenia w życiu świata, do którego pochodzenie w peł­ni ją upoważniało.

Marcus, gdyby to zdarzyło się wcześniej, zanim Louise dowiedziała się o jego zakładzie z Jackiem Percevalem, oraz o tym, że w londyńskim towarzystwie wiedzą o ich potajemnych spotkaniach, wziąłby ją teraz w ramiona i usiłował pocieszyć. Jednakże, w obecnej chwili, wydało mu się to niezbyt właściwym krokiem. Pomyślał, że Louise może opacznie go zrozumieć; zacznie podejrzewać, że nie porzucił swoich planów i nadal nosi się z zamiarem zaciągnięcia jej do łóżka.

Musi być cierpliwy. Przecież jeszcze przed podróżą Jacksona do Steepwood podjął decyzję, że się z nią oże­ni. Rozważał ją podczas bezsennej nocy i ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, że właśnie tak powinien postąpić. Już wkrótce jej to oznajmi, a potem już nigdy, miał nadzieję, nie da Louise powodu do powątpiewania w szczerość jego intencji.

Zamiast się oświadczyć, zaproponował jedynie:

- Może zadzwonię na służącą i każę jej przynieść her­batę lub nawet coś mocniejszego? - Niepokoił go wygląd Louise, była blada i nienaturalnie podniecona. Był zdania, że przydałby się jej jakiś wzmacniający środek.

Louise potrząsnęła głową przecząco i mocnym gło­sem oświadczyła:

- Nie, nie wolno mi poddawać się nastrojom. Tylko głupcy, którzy nigdy nie musieli stawić czoła przeciw­nościom życia, pozwalają sobie na humory. Usiłuję uwierzyć, że to, o czym usłyszałam, jest prawdą. To sprawia, że widzę swoje minione życie w zupełnie in­nym świecie. Mój opiekun, kiedy leżał na łożu śmierci, wyznał, że byłam córką Ruperta Cleeve'a, co dało mi nazwisko, ale, niestety, nie miał żadnych dokumentów, które by ten fakt potwierdzały. Ty, milordzie, je dla mnie odszukałeś i jestem ci za to niezmiernie wdzięczna. Pragnę przeprosić cię za niemiłe zachowanie i nie­grzeczne słowa, którymi cię dzisiaj przywitałam.

- To całkiem zrozumiałe, że poczułaś się urażona po tym, co słyszałaś na mój temat od lady Leominster - za­uważył Marcus, podchodząc bliżej, do kominka, przy którym Louise stała, opierając się o gzyms. - Dałem ci podstawy do takich przypuszczeń swoim zachowaniem zaraz po naszym poznaniu. Jeżeli czujesz się na siłach znieść kolejny wstrząs, to chciałbym cię o coś zapytać. To pytanie jest dla mnie bardzo istotne.

Czy czuła się na siłach znieść jeszcze jedną ważną wiadomość? Zdecydowanie nie, ale główną zasadą, ja­ką Louise kierowała się w życiu, było nigdy nie przy­znawać się do słabości ani nie uginać się pod ciężarem losu. Nie widziała powodu, aby teraz postąpić inaczej. A poza tym, co on jej jeszcze może powiedzieć takiego, co by mogło nią wstrząsnąć lub zadziwić? W póź­niejszym czasie Louise niejednokrotnie dziwiła się swo­jej naiwności, która podsunęła jej to pytanie.

Odwróciła się do Marcusa i skinęła twierdząco gło­wą. Nie wiedziała, że bladość spowodowana szokiem, jakim była dla niej wiadomość o pochodzeniu, zaczyna powoli znikać z jej twarzy. Lekki rumieniec pojawił się znowu na jej policzkach, a niebieskie oczy rozbłysły jak gwiazdy. Mężczyźnie, który ją kochał, wydała się w tej chwili tak olśniewająco piękna, że wprost onie­miał z wrażenia. Zbliżył się, wziął ją za rękę i odezwał się ochrypłym głosem:

- Kochanie, proszę, zechciej usiąść, zanim cię o coś zapytam.

Uczucie oszołomienia jeszcze Louise nie opuściło. Nie czuła w sobie na razie dość energii, aby Marcusowi się przeciwstawić, więc tylko posłusznie spełniła pole­cenie. Marcus stanął przed nią, wysoki i wyprostowany. W jego oczach, kiedy spoglądał na ukochaną, malowała się ogromna czułość.

- Moja droga Louise - zaczął uroczystym tonem. - Zamierzam zrobić coś, czego dotąd nigdy nie robiłem, i mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał robić. Nie jestem w stanie wyrazić podziwu, jaki wzbudziłaś we mnie od początku, a który bliższa znajomość z tobą w ostatnich tygodniach tylko ugruntowała. Muszę po­wiedzieć, że powściągliwość, z jaką mnie na początku traktowałaś, i stanowczość, z jaką odrzuciłaś moje umizgi, sprawiły, że ten podziw dla ciebie nie tylko nie osłabł, ale, odwrotnie, jeszcze bardziej się spotęgował. To jeszcze nie wszystko - do podziwu doszła miłość. Tak, to prawda, zakochałem się w tobie, moja droga Louise, i ogrom tego uczucia zaskoczył mnie samego. Nigdy dotąd żadna kobieta nie zdobyła mego serca i nigdy nie przypuszczałem, że to się kiedykolwiek zda­rzy. Ale fakt jest faktem i dlatego błagam cię, najdroż­sza, spełnij moją prośbę i uczyń mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi - zgódź się zostać moją żoną.

Marcus, zanim wystąpił z tą propozycją, nie zastana­wiał się, jak Louise ją przyjmie i w jaki sposób na nią za­reaguje. Gdyby tak było, oczekiwałby raczej gwałtowne­go wybuchu radości, wyobrażałby sobie, że uniesiona szczęściem, z wdzięcznością rzuci się w jego ramiona.

Przynosił jej przecież wspaniałe prezenty: nie tylko jej prawdziwe nazwisko i dowód, że jest pochodzącym z prawego łoża dzieckiem, ale także uczucie mężczyz­ny, który pokochał kobietę pierwszą w swoim życiu prawdziwą miłością. Jednak reakcja Louise była jak najdalsza od jego oczekiwań. Skoczyła na równe nogi i wykrzyknęła:

- O, co to, to nie! Już widzę, w czym rzecz. Kiedy byłam madame Felice, jedyne, co miałeś mi do zaofe­rowania, to rola kochanki, ale oczywiście Louise Cleeve, potomkini słynnego hrabiowskiego rodu to już zupełnie inna sprawa. Ona jest godna zaszczytu, aby zo­stać żoną. Gdyby pan Marks oświadczył się madame Felice, nie wiedząc, czy ona jest panną Louise Cleeve, czy też wdową po markizie Sywellu, wówczas moje sta­nowisko przedstawiałoby się zupełnie inaczej. Bez na­mysłu odpowiedziałabym, że owszem, tak, zgadzam się zostać jego żoną. Nie wahałabym się ani przez moment. Ale tak jak sprawa wygląda w tej chwili, moja odpowiedź to zdecydowane „nie”.

W Marcusa jakby piorun strzelił, kiedy usłyszał te słowa. W rezultacie zrobił coś, co było całkowicie sprzeczne z jego naturą. Padł przed Louise na kolana, aby prosić ją i błagać. Wziął jej rękę w swoją, ale ona wyrwała mu ją ze złością.

- Nie! - wykrzyknął Marcus. - Krzywdzisz mnie tym posądzeniem. Postanowiłem zaproponować ci mał­żeństwo już wcześniej, zanim jeszcze Jackson wyruszył do Steepwood, aby poszukać dowodów na to, czy jesteś dzieckiem z prawego łoża. Czekałem tylko na wyniki jego misji. Chciałem oznajmić ci o tych dwóch rzeczach jednocześnie: poinformować o wynikach poszu­kiwań Jacksona, a zaraz potem prosić o rękę.

- Tak mówisz teraz - odparła Louise, czując, że łzy napływają jej do oczu. Wszystkie ważniejsze zdarzenia w jej życiu zawsze w końcu obracały się w ruinę i na­wet teraz oświadczyny Marcusa wydały się jej nieszcze­re. Nigdy przedtem nawet słówkiem nie wspomniał o małżeństwie i dopiero gdy dowiedział się, że ona rze­czywiście jest Louise Cleeve, postanowił się jej oświad­czyć.

Marcus wpadł nagle w rozpacz.

- Zastanów się tylko - prosił błagalnym tonem. - Spodobaliśmy się sobie od pierwszego wejrzenia i od tej pory zawsze nas do siebie ciągnęło. Gdyby było ina­czej, nigdy byś nie pozwoliła, abym został twoim przy­jacielem - odtrąciłabyś mnie natychmiast. Ja wiem jed­no: poruszyłaś moje serce, gdy tylko cię zobaczyłem. Już wtedy musiałem się w tobie zakochać. Powiedz tak, kochanie, powiedz tylko, że się zgadzasz.

- Ale ona odwróciła głowę i stwierdziła żałośnie:

- Byłam taka samotna. Rozświetliłeś moją samot­ność, to wszystko.

- Nie. - Wstał, próbując znowu ująć ją za rękę, ale Louise wciąż mu na to nie pozwalała.

Sprawa była beznadziejna - przynajmniej na razie. Przypomniało mu się stare przysłowie: „Ten, kto walczy ucieka, dożyje następnej walki”. Zostawi ją teraz w spokoju, nie będzie jej dłużej dręczył. Był jednak zdecydowany powrócić. Kochał ją i za nic na świecie nie chciał jej stracić. Bardziej niż kiedykolwiek pragnął, aby została jego żoną nie tylko dlatego, że była najdroż­szą mu istotą na świecie, ale że nie wyobrażał sobie również, by ktoś inny został matką jego dzieci.

Nawet opanowanie, jakie wykazywała, słuchając je­go oświadczyn, by je następnie odrzucie, zaimponowało mu - sprawiło, że tym mocniej ją pokochał. Jej silna wola, upór i zdecydowanie, aby pozostać wierną wy­znawanym przez siebie wartościom, robiły wrażenie na mężczyźnie, który nade wszystko cenił takie zalety. Może kiedy pożegna się z nią, a ona tutaj zostanie sama i będzie miała czas rozważyć wszystko, co jej powie­dział, może wtedy przestanie się tak nierozsądnie upie­rać przy swoim zdaniu i zmieni decyzję.

Bądź co bądź, przeżyła ostatnio wiele i musi mieć czas, aby dojść do siebie. Gdy się już całkowicie uspo­koi, będzie w stanie obiektywnie ocenić jego propozy­cję. Może wtedy wreszcie zrozumie, że składając ją, kierował się wyłącznie uczuciem - że to miłość go in­spirowała, a nie wyrachowanie.

Jeżeli łudził się, to trudno - ale teraz nie wolno mu już dłużej na nią nalegać.

Podjąwszy tę decyzję, odezwał się możliwie najspo­kojniejszym tonem:

- Zostawiam cię teraz samą, abyś przemyślała raz je­szcze to, co ci dzisiaj powiedziałem, i mam nadzieję, że w rezultacie dojdziesz jednak do wniosku, że powinnaś przyjąć moją propozycję.

Louise w milczeniu skinęła głową, a następnie rzekła:

- Mam jedną prośbę, lordzie Angmering. Proszę, przynieś mi świadectwo ślubu rodziców oraz inne dokumenty dotyczącego mego urodzenia. Proszę nie po­kazywać ich żadnym prawnikom, tylko najpierw dać mi je do przejrzenia. Ja zadecyduję, w którym momencie przekazać sprawę urzędnikom. Znam już swą nową po­zycję w życiu i do mnie będzie należeć decyzja w tej sprawie. Mogę chcieć lub nie, być nadal zwykłą ma­dame Felice, ale nigdy nie użyję tytułu markizy Sywell, mimo że byłam żoną tego człowieka. Ufam, że pozwo­lisz mi samej o tym zadecydować, po - jak mówisz - odpowiednim zastanowieniu się. Chcę również prosić, aby nikomu nie wspominać o tym, co Jackson odkrył, dopóki ja nie wyrażę na to zgody.

- Naturalnie - odpowiedział z prostotą. - Decyzja będzie należeć do ciebie. Dopilnuję, abyś otrzymała te dokumenty. Pamiętaj tylko o jednym - zyskałaś teraz dużą nową rodzinę, która, jestem o tym przekonany, bę­dzie chciała ci zrekompensować wszystkie te trudne i długie lata, jakie zmuszona byłaś spędzić z dala od nas, w samotności i upokorzeniu. Ta rodzina czeka na ciebie z otwartymi ramionami i sercem przepełnionym miłością i przyjaźnią.

Nie wspomniał, że zamierza osobiście wręczyć jej te papiery; bał się, że go posądzi o szantaż, o to, że pró­buje w ten sposób wymusić na niej zgodę na małżeń­stwo, już teraz, w tej chwili, podczas kiedy ona wcale nie jest do tego skłonna.

Kiedy wyszedł, zamykając starannie za sobą drzwi, Louise wstała i podeszła do okna, aby zobaczyć, jak pan Marks się oddala. Od kiedy stali się przyjaciółmi, trudno jej było myśleć o nim jako o lordzie. Mężczyzna, który ubierał się jak urzędnik, jadł ostrygi na ulicy z papiero­wej torebki i rozmawiał z nią tak szczerze i bezpośred­nio, nie przypominał w niczym tych nielicznych wynio­słych arystokratów, których miała okazję spotkać w ży­ciu.

Nie wiedziała, że również robotnicy w północnych włościach hrabiego Yardleya podobnie myśleli o czło­wieku, który chodził między nimi w prostym roboczym ubraniu, uczył się podkuwać konie i chętnie pracował w kuźni i który zażądał, by pokazać, jak równo wypro­wadzać bruzdy podczas orki.

Niektórzy mieli mu za złe takie zachowanie - uważali, że jest poniżej jego godności zniżać się do zwykłych ludzi i uczyć się od nich pracy na roli; bardziej mu przystawało, ich zdaniem, siedzieć bezczynnie w swym wielkim domu i czekać na dochody z majątku. Inni, przeciwnie, szano­wali go za to, że chociaż częściowo starał się dzielić trudy ich surowej egzystencji. Resztę, tak jak Louise, wprawiał w pewne zakłopotanie.

Ale dlaczego ona, Louise, miała czuć się zakłopota­na, tego nie wiedziała. Marcus był człowiekiem szcze­rym i prostolinijnym. Od początku postawił sprawę jas­no - powiedział, że mu się podoba, i że chce, aby zo­stała jego kochanką. Nie szeptał czułych słówek, nie ba­wił się w zalecanki, nie udawał, że z nią romansuje. Wszystko to były środki prowadzące do jednego celu, a zakończenie było zawsze takie samo - uwiedzenie, zdrada i porzucenie. Marcus nie bawił się w fałszywą grę i to była jego wielka zaleta. Za to, między innymi, ceniła go i szanowała.

Louise przyznawała też, że żaden mężczyzna w ży­ciu nie traktował jej tak uprzejmie i z taką galanterią jak on. Przypomniał jej się Sywell i brutalność, z jaką ten człowiek się do niej odnosił. W rezultacie, zmuszona była od niego uciec i ukryć się w Londynie - w mie­ście, którego nie znosił i unikał. Spotykała również in­nych mężczyzn; przychodziła do ich wspaniałych do­mów mierzyć suknie ich żonom, córkom i siostrom. Mężczyzn na tyle bezczelnych, że ośmielali się zacze­piać ją i nagabywać, a także szeptać do ucha o swych najbardziej nikczemnych żądzach.

Był nawet jeden, który zwabił ją do pustego pokoju pod pretekstem, że jego siostra, dla której szyła ślubną suknię, prosi, aby przyszła do saloniku. Tylko przypadkowi i własnej inteligencji zawdzięczała, że jej nie zgwałcił, ale wciąż, mimo że od tego wydarzenia minęło już sporo cza­su, trzęsła się ze zgrozy na to wspomnienie.

Nie, Marcus był zupełnie inny, a słowa, które powie­dział na odchodnym - że zyska rodzinę - potrąciły naj­bardziej czułą strunę w jej duszy; jeszcze przez długi czas po jego odejściu czuła jej wibrowanie.

Zawsze była sama. Te kilka osób, które znała i ko­chała w dzieciństwie, odchodziły jedna po drugiej - pa­ni Hanslope, która była dla niej jak matka i którą nazy­wała matką, a potem John, jej opiekun. Następnie, kie­dy opuściła Steepwood, aby uczyć się krawieckiego fa­chu w Northampton, straciła swą drogą przyjaciółkę, Atenę Filmer.

Tutaj, w Londynie, nie zawarła żadnej przyjaźni i poznanie oraz miłość Marcusa dały jej nową podnietę do życia - były jak owa przysłowiowa manna zesłana przez Boga na pustynię głodującym Żydom. Tylko wro­dzona prawość powstrzymała ją od decyzji, by zostać jego kochanką, ale cała jej istota - jej umysł, ciało wy­rywały się do niego, nakazując poddanie, choćby tylko dlatego, żeby wypełnił treścią jej pusty świat.

Louise ostro zabroniła sobie skarżyć się na los i roz­czulać nad sobą. Czekało ją dużo pracy, wiele proble­mów do rozwiązania i ważnych decyzji do podjęcia. Nieoczekiwanie otworzyły się przed nią interesujące perspektywy - przed nią, która do tej pory nie widziała dla siebie żadnych widoków. Kiedy spróbowała ogar­nąć myślą swą nową sytuację, poczuła kompletny chaos w głowie.

Poza tym, zaczynała już trochę żałować, że pozwoliła Marcusowi odejść...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Marcus wrócił na Berkeley Square zdenerwowany i bez humoru. Był jednak zdecydowany nie poddawać się przygnębieniu. Przeklinał własną głupotę i brak wyobraźni, które nie pozwoliły mu przewidzieć reakcji Louise na jego spóźnioną matrymonialną propozycję. Mimo to był przekonany, że jej zdrowy rozsądek zwy­cięży i podsunie właściwą odpowiedź, kiedy minie wstrząs wywołany rewelacjami dotyczącymi pochodze­nia Louise. Nieoczekiwana odmowa nie zniechęciła go - wręcz odwrotnie - wzmogła tylko jego determinację, aby zaprowadzić Louise do ołtarza. Wiedział jednak, że ma przed sobą kilka niełatwych dni, ale przeżył już nie­gdyś podobne, postanowił więc czekać ze spokojem.

W holu spotkał ojca. Zobaczywszy go, Marcus po­myślał, że Marissa miała rację, niepokojąc się o męża. Hrabia postarzał się w sposób widoczny i wyglądał na chorego. Marcus odruchowo zapytał:

- Czy mogę cię prosić o rozmowę, sir? Jeżeli oczywi­ście nie masz nic przeciwko temu - dodał szybko, widząc, że ojciec próbuje go wyminąć. Dotknęło go to niemile; sądził, że od czasu ich ostatniej szczerej rozmowy rozu­mieli się znacznie lepiej i stali się sobie bliżsi.

- Naturalnie, Angmering, naturalnie. Przejdźmy do gabinetu. Przy okazji chcę ci powiedzieć, że zatrzymał mnie dzisiaj urzędnik z Ministerstwa Spraw Wewnętrz­nych, informując, że śledztwo w sprawie zamordowa­nia markiza Sywella zostało ostatecznie umorzone. Urząd ma pilniejsze sprawy na głowie; chodzi o stan bezpieczeństwa naszego kraju, które jest zagrożone. Luddyści buntują się i niszczą maszyny fabryczne zwła­szcza w hrabstwach centralnych. Ci, którym powierzo­no śledztwo w sprawie Sywella, są potrzebni do innych, ważniejszych zadań. Wydaje się, że ta zbrodnia pozo­stanie już na zawsze tajemnicą, może dopiero czas albo jakiś niezwykły przypadek ją rozwiąże.

Tak więc zadanie Jacksona dobiegło końca. Detek­tyw powróci niewątpliwie w rejony niepokojów wywo­łanych przez luddystów, ale tym razem jego robota bę­dzie już zupełnie innego rodzaju.

- Przynajmniej nie będzie ci już więcej zawracał głowy, sir - zauważył, kiedy ojciec wskazał mu krzesło po przeciwnej stronie biurka.

Usiadł i zawahał się przez moment. Nie bardzo wie­dział, jak rozpocząć rozmowę na temat obaw Marissy i swoich, dotyczących ojca. Milczenie Marcusa przecią­gało się do tego stopnia, że lord w końcu pierwszy się odezwał:

- O co chodzi, Angmering?

- Marissa i ja odnosimy wrażenie, że coś cię dręczy. Ta zgryzota jest na tyle poważna, iż odbija się na twoim wyglądzie: Ona lęka się jednak, że tu chodzi o coś wię­cej niż twoje gorsze samopoczucie, i ja podzielam jej obawy. Jeżeli uważasz, że zasługuję na zaufanie, to błagam cię, powiedz mi o tym. Na pewno będzie ci lżej, jeśli zwierzysz mi się ze swoich kłopotów. Jak głosi sta­re powiedzenie, zmartwienie, które dzielisz z drugą osobą, staje się połową zmartwienia. Jeżeli ukrywasz przed nami jakąś złą wiadomość, to jestem przekonany, że taka spowiedź przyniesie ci ulgę.

- Wiem - odparł ojciec, nie patrząc Marcusowi w oczy. - Nie mogę mówić o tym z Marissą, chociaż wciąż na mnie nalega, abym przyznał się, co mnie drę­czy. Zastanawiam się, czy rzeczywiście możesz mnie wysłuchać.

- O tym sam musisz zadecydować, sir. Uwierz mi, moją jedyną intencją jest ci służyć tak, jak przystało dobremu synowi, a obawiam się, że ostatnimi łaty nie byłem synem, któremu mógłbyś zwierzyć się ze swoich trosk. Jednak teraz, kiedy wreszcie stosunki między na­mi są już właściwe, może zdobędziesz się na wyjawie­nie swojej tajemnicy.

- To prawda, Angmering, to prawda. Muszę przyznać, że w najśmielszych marzeniach nie oczekiwałem, że wy­rośniesz na takiego wspaniałego, wartościowego człowie­ka; nie przypuszczałem, że okażesz się podporą mojej sta­rości. Ale właśnie dlatego, że jesteś taki, a nie inny, czuję, że mogę ci zaufać i wyjawić, co mi leży na sercu. Kiedy ci już o wszystkim opowiem, będę wdzięczny, jeśli wyra­zisz na koniec swoje zdanie i ewentualnie poradzisz, jak powinienem postąpić. To jest bardzo długa historia i nie­zbyt budująca. Miała początek wiele lat temu i lękam się, że gdy skończę swoją opowieść, może zechcesz wyrzec się człowieka, który ci ją opowiedział.

Marcus miał w pamięci jedną historię, której korze­nie sięgały przeszłości, a teraz zapowiadało się, że usły­szy następną. Pomógł już Louise, a teraz, chociaż się to wydawało dziwne, jego rodzie również oczekiwał od niego pomocy i rady.

- Dopóki nie opowiesz mi wszystkiego, ojcze - odezwał się, porzucając bezosobowe „sir”, ponieważ zauważył, że ojciec po tym wstępie wygląda jeszcze bardziej mizernie niż na początku rozmowy - dopóty nie będę ci w stanie nic doradzić.

- Zanim przystąpię do opowiadania - zaczął hrabia drżącym głosem - chcę cię prosić, abyś moje wyznanie zachował w całkowitej tajemnicy. Nie wolno ci nikomu o tym powiedzieć, absolutnie nikomu, choćbyś nawet doszedł do wniosku, że twoim obowiązkiem jest tak właśnie postąpić. Bez pewności, że tego nie zrobisz, bez twej uroczystej obietnicy i słowa honoru, niczego nie wyjawię.

Marcus już miał na języku odpowiedź: „Oczywiście, sir. Powinieneś już wiedzieć, że ja zawsze dotrzymuję słowa”, kiedy przypomniał sobie, że wcześniej podobną obietnicę złożył Louise - i że prawie natychmiast zła­mał przyrzeczenie.

W wyniku tego wiarołomstwa - mimo że popełnił je, kierując się najlepszymi intencjami i wyłącznie dla jej do­bra - stracił zaufanie Louise. Przypuszczał, że przestała niezachwianie wierzyć w jego prawdomówność, i niewy­kluczone, że dlatego odrzuciła jego oświadczyny.

Postanowił, że tym razem, jak również w przyszło­ści, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mu za to zapłacić, dotrzyma słowa. Zauważył, że ojciec spostrzegł jego wahanie i zmienił się na twarzy. Nie domyślając się przy­czyny synowskiego milczenia, zwiesił głowę i ukrył ją w dłoniach, jak gdyby dłużej nie mógł już znieść ciężaru swojej tajemnicy.

Marcus w końcu przemówił. Mocnym, jasnym gło­sem, w którym dźwięczała •szczerość, zapewnił:

- Możesz polegać na moim słowie, ojcze. Nie ujaw­nię ani słowa z tego, co mi opowiesz, cokolwiek by to było. Mogę złożyć przed tobą przysięgę, że będę mil­czał, jeżeli to może cię uspokoić.

Lord Yardley znowu uniósł głowę.

- Nie, nie ma potrzeby, Angmering, twoje zapew­nienie mi wystarczy. Ostatnio bardzo podupadłem na zdrowiu, ale ufam Bogu, że da mi jeszcze dość siły, abym w Boże Narodzenie powiódł Sophię do ołtarza i oddał ją w ręce przyszłego małżonka. Kiedy odejdę z tego świata, mój sekret zejdzie razem ze mną do gro­bu, gdzie zapadnie w mroki niepamięci. Nie wolno mi już dłużej zwlekać. Ta historia sięga drugiej połowy mi­nionego stulecia. Byłem młody - młodszy, niż ty jesteś teraz, Angmering. Wchodziłem w życie jako zwykły Thomas Cleeve, który, wydawać się mogło, nie ma żad­nych szans na hrabiowski tytuł; nasza rodzina już daw­no temu rozgałęziła się w liczne boczne linie i ja nie by­łem pierwszy w kolejce. Spotkałem wtedy piękną i bar­dzo pobożną młodą kobietę, która nazywała się Sophia Goode i w której bez pamięci się zakochałem.

Uśmiechnął się z wysiłkiem, widząc, że Marcus po­ruszył się nagle na krześle, najwyraźniej zaskoczony.

- Domyślasz się teraz zapewne, dlaczego twoja przyrodnia siostra nosi takie imię. Tak, masz rację. To ja je dla niej wybrałem. Ale wracajmy do tematu. Byli­śmy w sobie tak zakochani, że postanowiliśmy się po­brać, ponieważ nie wyobrażaliśmy sobie dalszego życia bez siebie. Zarówno jej, jak i moi rodzice przyjęli naszą decyzję z najwyższym zadowoleniem. Cieszyło ich, że się tak kochamy, bo, jak sam wiesz, w naszej sferze małżeństwa z miłości raczej rzadko się zdarzają. Mieli­śmy już rozpocząć przygotowania do ślubu, kiedy pew­nego dnia dostałem od niej list, który zniszczył cały świat, w jakim dotychczas żyłem. Moja ukochana napi­sała, że zmieniła zamiar, że nie wyjdzie za mnie za mąż i przechodzi na katolicyzm. Odrzuca pokusy ziemskiej miłości i pragnie zostać oblubienicą Chrystusa - w tym celu zamierza wstąpić do klasztoru. Możesz sobie wy­obrazić, jakim ciosem był dla mnie ten list. Natychmiast do niej pojechałem, aby wyperswadować jej ten zamiar i nakłonić do zmiany decyzji, ale Sophii już nie zasta­łem; okazało się, że przybyłem za późno. Kiedy uświa­domiłem sobie, że ona jest już dla mnie stracona, że odeszła na zawsze i nigdy więcej jej nie zobaczę, po­czułem, że tracę zmysły. Buntowałem się, złorzeczyłem Bogu i losowi za to, że tak bezlitośnie się ze mną ob­szedł i że odebrał mi to, co miałem w życiu najdroższe­go. Wszystko, co dookoła siebie widziałem, wydało mi się nagle wrogie i nienawistne, ponieważ jej nie było przy mnie i nie mogłem tego oglądać wraz z nią ani ra­zem z nią uczestniczyć w życiu świata.

Po dziesięciu latach poślubiłem twoją matkę - uczyniłem to zarówno dlatego, że czułem się samotny, jak i z każdego innego powodu. Zostałem srogo ukarany za ten lekkomyślny czyn - moje małżeństwo okazało się katastrofą. W końcu twoja matka porzuciła mnie dla in­nego. W niedługi czas potem umarła. Nie dowiedziałem się nigdy, w jakich to było okolicznościach; zresztą, nie próbowałem tego dociekać. Byłem szczęśliwy, że zno­wu jestem wolnym człowiekiem. Miałem też syna, ale go zaniedbywałem i odtrącałem od siebie, ponieważ przypominał mi swoją matkę, przez którą tyle wycier­piałem. Następnie spotkałem Marissę, która stała się gwiazdą przewodnią mojego życia - a do pewnego sto­pnia również i twoją, jak mniemam. Byłem szczęśliwy, szczęśliwszy nawet, niż na to zasługiwałem. Minęło wiele lat i zaczynałem już zapominać o swojej dawnej miłości, ciesząc się codziennymi radościami.

Hrabia zamyślił się i dopiero po dłuższej chwili pod­jął opowieść.

- Niestety, na początku tego roku otrzymałem pacz­kę, w której znajdowało się kilka osobistych drobiaz­gów oraz list. Był zaadresowany do mnie i pochodził od kogoś, kto nazywał się siostrą Mary Margaret. Zain­trygowało mnie to, ale kiedy przeczytałem list, wszyst­ko się wyjaśniło. Okazało się, że napisała go moja daw­na utracona miłość. Po jej śmierci, która nastąpiła wkrótce po tym, zgodnie z jej ostatnią wolą, przeorysza zakonnego zgromadzenia przesłała paczuszkę z listem do mnie. Zasmuciła mnie wieść o śmierci mej pierwszej miłości, ale jeszcze większym wstrząsem było to, co na­pisała. Wyjaśniła, dlaczego tak nagle ze mną zerwała.

Okazało się, że została uwiedziona, a właściwie zgwał­cona przez mego przyjaciela z czasów młodości, lorda George'a Ormistona, znanego później jako markiz Sywell. Padła ofiarą swej niewinności i braku doświadcze­nia z mężczyznami. Sywell w owym czasie był bardzo atrakcyjnym i przystojnym młodym człowiekiem i rzadko która kobieta potrafiła mu się oprzeć. Moja Sophia była do tego stopnia niewinna, że po tym wszystkim sądziła, że nie ma dla niej innego wyjścia, jak tylko go poślubić. Dlatego postanowiła zerwać na­sze zaręczyny, ale, tak czy inaczej, po związaniu się z Sywellem nie chciała już do mnie wrócić. Bardzo się na nim zawiodła. Sywell lekceważył ją i traktował całą sprawę jak świetny kawał. Drwił z niej i z jej oczeki­wań, że się z nią ożeni. Nie miał najmniejszego zamiaru tego zrobić. Została oszukana i zdradzona. Zdradziła siebie, zdradziła mnie i zdradziła także zasady religijne, do których przywiązywała wielką wagę, a wszystko to z miłości do nędznika, który pozbawił ją dziewictwa i uczynił z niej obiekt bezlitosnych żartów. Uważała, że zhańbiła się do tego stopnia, że nie ma prawa wiązać się ze mną małżeńskim węzłem. W rezultacie, odarta, jak pisała, całkowicie z czci i honoru, postanowiła wy­rzec się ziemskiego świata i zamknąć w klasztornych murach.

Możesz sobie wyobrazić, co działo się w mej duszy, kiedy przeczytałem ten list. Przeszłość, która, myśla­łem, już dawno została pogrzebana, powstała naraz z grobu, ożywiając ponure duchy mej minionej młodo­ści i ponownie przywodząc na myśl tragiczną sercową porażkę. Dowiedziawszy się o nikczemności Sywella, zapragnąłem zemścić się na potworze, który doprowa­dził moją ukochaną do takiej desperacji, że musiała zamknąć się w klasztornych murach i wyrzec ziemskie­go życia. Ból przenikał moje serce, kiedy przypomnia­łem sobie, jak bardzo za nią tęskniłem i jaki byłem nie­szczęśliwy, gdy odeszła. Pałałem żądzą zemsty - chcia­łem natychmiast biec do Sywella, obrzucić go obelga­mi, zrobić coś, już nawet nie wiem co. Zapomniałem o swym udanym małżeństwie z Marissą, zajęty wyłącz­nie rozpamiętywaniem cierpienia, które Sywell zadał mojej dawnej ukochanej.

Bezzwłocznie wybrałem się do opactwa Steepwood, aby rzucić mu w twarz oskarżenie, zwymyślać od ostat­nich i kazać zapłacić za całe zło, jakie wyrządził jej i mnie. Możesz sobie wyobrazić z jakim rezultatem. Zniszczony i zdegenerowany, był karykaturą tego ongiś świetnego młodzieńca. Zaczął się ze mnie wyśmiewać i nazywać niedołęgą, który nie potrafił utrzymać przy so­bie ukochanej kobiety. Chełpił się, że rzuciła mnie naj­pierw dla niego, a potem dla Boga. Śmiejąc się drwiąco, oświadczył: ,,Dziwka sama tego chciała i nie jest moją wi­ną, że dostała religijnego fioła po tym, jak poszła ze mną do łóżka. Moim zdaniem to, że nie związałeś się z tą głu­pią krową, wyszło ci tylko na dobre. Przyszłość to poka­zała. W gruncie rzeczy oddałem ci przysługę, za którą ra­czej należy mi się podziękowanie”.

Przypuszczalnie zabiłbym go tam już wtedy, gdyby nie ten jego bękart, Burneck, który zawsze przy nim wa­rował, stał obok i pilnował. Postanowiłem, że wykończę go w taki sposób, aby na nikogo nie padło podej­rzenie, nawet na tę kreaturę, Burnecka. Stłumiłem nie­nawiść, która wprost mnie dusiła, podziękowałem Sywellowi za „przysługę”, jaką mi oddał - co Burnecka rozśmieszyło do łez - i nawet zaproponowałem temu ostatniemu, dla pozoru oczywiście, że zrobimy wspól­nie jakiś mały interes. Pod tym pretekstem - właśnie in­teresu - zaprosiłem Burnecka do Jaffrey House tego wieczoru, w którym postanowiłem zabić Sywella. Noc była ciemna, bezksiężycowa i było mało prawdopodob­ne, że ktoś mnie zauważy. Wymyśliłem jakiś powód i zatrzymałem Burnecka w domu u siebie na noc. Spał w pomieszczeniach dla służby, co stwarzało mu niepod­ważalne alibi. Na nieszczęście nie wziąłem pod uwagę ewentualności, że podejrzenie o morderstwo może paść również na zaginioną żonę Sywella, podopieczną Hanslope'a. Później jednak Jackson zdjął mi ciężar z serca, zapewniając, że ona w żadnym wypadku nie może być oskarżona o tę zbrodnię, ponieważ w owym czasie przebywała w Londynie, w którym, po ucieczce od Sywella, zamieszkała na stałe, a nie miała dostatecznych środków, aby wynająć płatnego mordercę, który by za nią tego okrutnika sprzątnął. Przebrałem się w strój leś­nika, na wypadek gdyby ktoś jednak mnie zobaczył w ciemnościach. Wziąłem też ze sobą pistolet. Przez ca­łą drogę do opactwa myślałem o tym, jak go będę zabi­jał. Nie odczuwałem najmniejszych wyrzutów sumienia z tego powodu. Powiedziałem sobie, że zasłużył w peł­ni na taki haniebny koniec przez swoje liczne zbrodni­cze czyny. Nadal o tym myślałem, kiedy przekraczałem progi opactwa i szedłem po schodach na górę jednym z tych dobrze mi znanych tajemniczych przejść. Gdyby nawet jakiś niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że ktoś znalazłby się w pobliżu, i tak nie mógłby mnie zo­baczyć.

Zastałem Sywella w sypialni. Wydawał mi się jeszcze bardzie odrażający niż wtedy, kiedy go widziałem ostat­nim razem z racji awantury, jaką mu urządziłem po otrzy­maniu pośmiertnego listu od mojej pierwszej miłości. Nie pamiętałem już, jak wyglądaliśmy obaj w latach naszej młodości. O nim mówiono, że przypominał Adonisa, owego pięknego młodzieńca z greckich mitów. Teraz przede mną w łóżku leżał jedynie żałosny ludzki wrak. Widocznie próbował się ogolić, ponieważ na podręcznym stoliku obok łóżka leżała brzytwa i ręcznik.

Spojrzał na mnie i wybełkotał: „Co ty, u diabła, ro­bisz w mej sypialni o takiej późnej porze, Yardley?” „Przyszedłem, żeby cię posłać do piekła” - odrzekłem. „Kuła, którą ci zaraz wsadzę w głowę, będzie moim prezentem dla ciebie od Sophii”. Podniosłem pistolet do góry i wycelowałem w ten łachman. To coś nie było już człowiekiem. Wytoczył się z łóżka. Stanął naprzeciwko mnie i powiedział: „Nie stać cię na to. Nie zdobędziesz się na tyle odwagi, Tozzy, aby zabić z zimną krwią sta­rego przyjaciela”.

Umyślnie użył przezwiska, jakim obdarzono mnie w szkole, i nie wiem, nigdy nie będę wiedział, czy to, że mnie tak nazwał, czy coś jeszcze innego sprawiło, że nie wypaliłem do niego od razu. Doznałem jakiegoś olś­nienia, jakaś błyskawiczna myśl przebiegła mi przez głowę, przed oczami stanęło mi moje szczęśliwe życie z Marissą. Wiedziałem już jedno - nie potrafię go zabić, nawet jeżeli w pełni na to zasłużył. Uprzytomniłem so­bie, co będzie, jeśli dowiodą mi morderstwa, i jaki to wtedy będzie cios dla Marissy, dla mojej córki Sophii, mającej poślubić w Boże Narodzenie księcia Shambrook. Zostanę aresztowany i jeszcze przed tym wiel­kim świętem zawisnę na szubienicy.

Pomyślałem sobie, że on nie jest tego wart, że on już przebywa w piekle, które sam sobie stworzył. Pluga­wym życiem zniszczył męską urodę i zmarnował zdol­ności, podczas gdy ja, jedna z jego ofiar, stworzyłem zasobny szczęśliwy dom, doczekałem się dzieci i żyję otoczony kochającą rodziną.

Trzeba byłoby wielu słów, aby wyrazić moje uczu­cia, ale dla myśli czasu było aż nadto. Opuściłem rękę z pistoletem i jak głupiec położyłem go na stoliku, mó­wiąc: „Umieraj naturalną śmiercią, Sywell. Nie chcę skracać twego nędznego żywota”.

Och, i tym razem go nie doceniłem. Ryknął groźnie i podskoczył ku mnie, zanim zdążyłem pochwycić pi­stolet. Złapał brzytwę i rzucił się z nią na mnie, zamie­rzając poderżnąć mi gardło. Chciał mnie zabić. Jednak nie docenił swej ostatniej ofiary. Aczkolwiek już stary i słaby, byłem i tak silniejszy od tej ruiny, jaką on sobą przedstawiał. Złapałem go za nadgarstek i wykręciłem z garści brzytwę. On plunął mi w twarz i odezwał się drwiąco: „Mówiłem już, że zabraknie ci odwagi, aby mnie zabić, Tozzy, pamiętasz?”.

Nie wiem, co mnie ogarnęło po tych słowach. Opanowała mnie furia podobna chyba do szału, jaki był udziałem naszych skandynawskich przodków, wikin­gów, gdy ruszali do walki z nieprzyjacielem. W jednej chwili przeistoczyłem się w szaleńca. Ciąłem go i dźgałem dopóty, dopóki starczyło mi sił, a on nie zna­lazł się na podłodze nieżywy. Odstąpiłem od niego, chwiejąc się na nogach, wyczerpany do ostateczności. Odrzuciłem brzytwę i podniosłem pistolet, który upadł na podłogę. Byłem cały zakrwawiony; należało czym prędzej uciekać z tego domu.

Nie bardzo pamiętam, co było dalej, ponieważ przez cały czas znajdowałem się w szoku, ale, rzecz dziwna, w dalszym ciągu nie odczuwałem żadnych wyrzutów sumienia. Przecież gdybym ja go nie zabił, to on by mnie zabił. Zanim wyszedłem z sypialni Sywella, pod­niosłem jego płaszcz, niedbale rzucony na podłogę i wziąłem ze sobą.

Kiedy doszedłem do stawu, w którym obaj kąpali­śmy się jako chłopcy, rozebrałem się, zdjąłem z siebie wierzchnią odzież, przesiąkniętą jego krwią i zagrzeba­łem ją w ziemi. Nie mam pojęcia, w którym miejscu. Nie byłem wtedy w stanie przejmować się takimi spra­wami. Następnie umyłem się, włożyłem na siebie płaszcz Sywella, żeby jako tako wyglądać i udałem się do domu. Po drodze nie spotkałem nikogo i bez prze­szkód dotarłem do swej sypialni. Zadbałem o to, aby mój lokaj i służba byli świadkami, że położyłem się spać o zwykłej porze.

Kiedy, w jakiś czas potem, zaczął się szum wokół tej zbrodni, moi ludzie z czystym sumieniem zaświadczyli, że feralnego dnia pomogli mi jak zwykłe wieczorem po­łożyć się do łóżka i że nazajutrz rano zastali mnie w sy­pialni. Jackson maglował mnie podczas przesłuchania na wszystkie strony, ale nic nie zdołał ze mnie wydo­być. Nie zdradziłem się niczym - nawet powieka mi nie drgnęła. Martwiłem się tylko, że jakiś niewinny czło­wiek może zostać posądzony o morderstwo, które w rzeczywistości nie było przecież morderstwem, tylko działaniem w obronie własnej - i że wtedy będę musiał przyznać się do winy. Nie mogę przecież pozwolić, aby jakiś Bogu ducha winny człowiek zawisnął zamiast mnie na szubienicy.

Dzisiaj, jak ci już wspomniałem, poinformowano mnie, że śledztwo utknęło w martwym punkcie. Organy śledcze nie wpadły jak dotąd na żaden trop sprawcy tej zbrodni. Jeżeli nie pojawią się nowe fakty, to zagadka śmierci Sywella nigdy nie zostanie rozwiązana. Wszy­scy podejrzani, włącznie ze mną, mają niepodważalne alibi, tak więc sprawa, jak do tej pory, nie posunęła się ani o krok do przodu.

Tak długo już żyję ze świadomością tego czynu, że życie przestało przedstawiać dla mnie jakąkolwiek war­tość. Do tego dochodzi choroba, która, zdaniem lekarzy, w ciągu roku zabierze mnie z tego świata. Mówię ci to na wypadek, gdyby jakaś niewinna osoba została oskar­żona o to morderstwo po mojej śmierci. Wtedy i tylko wtedy weźmiesz pismo, które ci zaraz wręczę, a które zawiera moje zeznanie i przedstawisz je właściwym or­ganom. Nie chcę, aby ktokolwiek cierpiał za moje winy.

Twarz hrabiego była szara jak popiół. Na biurku stała szklanka z wodą. Podniósł ją do ust drżącą ręką i spoj­rzał na syna.

- Oczywiście, że uczynię to, o co mnie prosisz, oj­cze - odpowiedział Marcus z bezbrzeżnym współczu­ciem w głosie. - Znając moralność Sywella i twoją, wierzę głęboko, że działałeś wyłącznie w obronie włas­nej, ale ze względu na brak świadków trudno byłoby ci to udowodnić przed sądem. Zwłaszcza że, jak sam na początku stwierdziłeś, przyszedłeś do niego po to, by go zabić. Jeśli o mnie chodzi, całkowicie rozumiem uczucia, które tobą wtedy miotały i które zmusiły cię do tego czynu.

- Dziękuję ci, Angmering - odrzekł lord Yardley. - Mam wrażenie, że pośmiertny list Sophii wprawił mnie w chwilowy obłęd. Dopiero kiedy uprzytomniłem so­bie, co zrobiłem Sywellowi, powróciłem do przytomno­ści i zacząłem rozumować normalnie. Jestem również przekonany, że, poza wszystkim, moja dawna miłość nie życzyłaby sobie, abym mścił się za nią na Sywellu. Nic nie tłumaczy mojego postępku ani kłamstw, jakie głosiłem. Ja, który zawsze chlubiłem się prawdomów­nością, muszę obecnie żyć ze świadomością, że jestem kłamcą i oszustem...

Marcus podniósł się, okrążył biurko i zwrócił się do hrabiego:

- Przestań, ojcze, przestań. Co się stało, to się nie odstanie. Niezależnie od Sywella, który ma to, na co zasłużył, w zasadzie ty jesteś jedyną ofiarą. Nikt nie zo­stał skrzywdzony niesłusznym posądzeniem o morder­stwo. Wszyscy, których to podejrzenie obejmowało, dowiedli, na szczęście, swojej niewinności. Teraz, kiedy się już przede mną wyspowiadałeś i zrzuciłeś ciężar z serca, postaraj się odzyskać spokój. Zapewniam cię, że nie powiem nic i nie zrobię niczego oprócz tych dwóch rzeczy, o które mnie prosiłeś. Po pierwsze, będę milczał jak grób, a po drugie, w razie konieczności przekażę twoje zeznania władzom. A teraz idź do sy­pialni i spróbuj odpocząć.

- Nie zasłużyłem na takiego syna jak ty, Angmering - odpowiedział z prostotą stary hrabia. - Nie zasługuję też na Marissę. W latach swojej młodości nie byłem wcale lepszy od Sywella. Byłem takim samym rozpust­nikiem jak on. Czy Sophia byłaby w stanie, gdyby zo­stała moją żoną, zmienić mnie pod tym względem? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem. Zmieniłem się na lepsze dopiero po jej odejściu. O Boże, wszyscy jeste­śmy przekonani, że przeszłość to jest coś, co skończyło się raz na zawsze i nigdy nie wróci. Boże zmiłuj się na­de mną, w moim przypadku ta przeszłość wróciła i zni­szczyła mnie po raz wtóry.

Co mam powiedzieć, jakich słów użyć, aby ulżyć męce ojca, myślał z rozpaczą Marcus. Niestety, nic nie mógł na to poradzić. Jedyne, co zrobił, to pomógł mu dźwignąć się z miejsca i odezwał się uspokajająco:

- Pozwól, że zaprowadzę cię teraz na górę, ojcze. Połóż się do łóżka i postaraj się zasnąć. We śnie znaj­dziesz zapomnienie od dręczących cię koszmarów. Sen przyniesie ci spokój. Żywy czy umarły, Sywell nie jest wart, abyś zadręczał się wyrzutami sumienia. Pomyśl, to jego własna podłość i niegodziwość spowodowały, że w taki, a nie inny sposób zakończył życie. To on sam jest winien swej haniebnej śmierci.

Ojciec zgodził się zrobić tak, jak Marcus sobie ży­czył. Wspierany mocnym ramieniem Thomas Cleeve, lord Yardley, szedł wraz z synem, którego docenił do­piero na starość, po schodach, na górę, do sypialni. Tam wreszcie, w jej zaciszu, zasnął głębokim snem. Spowiedź przed synem oczyściła go i zesłała na niego upragniony spokój, który, jak mu się zdawało, na za­wsze już go opuścił.

Marcus odprowadził ojca do sypialni, a następnie, wstrząśnięty, długo rozmyślał nad tym, co od niego usłyszał. Nachodziły go też myśli o Louise. W rezulta­cie od nadmiaru wrażeń nie mógł długo zasnąć tej nocy.

Kiedy w końcu, wyczerpany przeżyciami minionego dnia, zdrzemnął się, dręczyły go koszmary zrodzone pod wpływem ojcowskiej opowieści. W tym śnie uka­zał mu się powstały z grobu Sywell, który go straszył, a także Louise, smutna i pobladła jak wtedy, kiedy opo­wiadała mu historię swego tragicznego życia.

Pod koniec sen okazał się jednak całkiem przyjemny. Ciemność, która go otaczała, rozproszyła się, a on prze­chadzał się po lesie w Steepwood razem z Louise. Od­wrócił głowę, aby na nią spojrzeć, i fala czułości zalała mu serce. Jej zaróżowiona twarz promieniała szczę­ściem, a oczy błyszczały wesołością i uczuciem. Trzy­mała w ręku bukiet i powiedziała do niego „Chciała­bym tam pójść...”

Już miał jej odpowiedzieć, ale sen się urwał, a on ocknął się w bladym świetle wczesnego jesiennego po­ranka. Ciężar, który przygniatał mu duszę od chwili, kiedy dowiedział się o tajemnicy ojca, zelżał i Marcus poczuł się na siłach, aby wziąć się za bary z nadchodzą­cym dniem i wszystkimi innymi dniami w przyszłości.

Louise miała już dość znaczących spojrzeń, jakimi obrzucały ją ostatnio niektóre z jej wytwornych klien­tek. W ich wzroku czytała wyraźnie, że wiedzą o plot­kach krążących w towarzystwie na temat jej bliskich stosunków z Marcusem; Oczywiście, nie wyrażały swej ciekawości otwarcie, ale było jasne, że ten fakt bardzo je intryguje. Louise wiedziała, że jej osoba będzie w centrum zainteresowania londyńskiej socjety dopóty, dopóki inny skandal nie przyciągnie uwagi tych, któ­rych egzystencja była tak jałowa i pusta, że tylko tego rodzaju namiastki nadawały jej kolorów życia.

Skończyła właśnie przymierzanie ślubnej kreacji in­nej młodej kobiecie, której ślub również miał się odbyć w Boże Narodzenie. Odpoczywała w swym małym ga­binecie - od rana była tak zajęta, że nie zdążyła nawet przysiąść, żeby chwilę odetchnąć, kiedy przybiegła za­dyszana ekspedientka, oznajmiając z żywością:

- Madame Felice, ten dżentelmen, który chciał za­mówić u pani koszulę, znowu się pojawił. Powiedział do mnie tak „Powiedz madame Felice, że pan Marks musi się z nią koniecznie zobaczyć w bardzo ważnej sprawie...”

Marcus przyszedł do niej na Bond Street, nie bacząc na to, że ktoś go może zobaczyć! Czego on chce? Co to może być takiego pilnego? Kiedy widzieli się ostat­nio w jej domku w Chelsea, obiecał, że prześle jej do­kumenty, które Jackson wydostał od Burnecka, a które potwierdzały, że jest dzieckiem pochodzącym z legal­nego małżeńskiego związku. Czyżby zatem jego obec­na wizyta miała znaczyć, że zmienił zamiar i nie odda jej papierów?

Louise zastanawiała się, czy to widok Marcusa wpra­wił jej pomocnicę w takie podniecenie, czy też było to jej normalne zachowanie, tylko skrzętnie do tej pory ukrywane. Ekspedientka zwróciła się ponownie do swej patronki:

- Co mam powiedzieć temu panu, mam?

- Madame Felice, nie mam - skarciła ją Louise. - Powiedz, że go oczekuję.

Co mu powie, kiedy go zobaczy? Długo analizowała swoją sytuację i zastanawiała się, jak ma postąpić. Wyjść za Marcusa czy też nie wyjść? Ogłosić, że jest Louise Cleeve, daleką kuzynką hrabiego Yardleya czy nie? Starać się o unieważnienie małżeństwa z Sywellem czy nie? Tę ostatnią ewentualność rozważała po odejściu Marcusa szczególnie długo. Nie chciała uży­wać tytułu markizy Sywell. W razie czego pójdzie do akuszerki, a ta zaświadczy, że jest dziewicą.

Kiedyś myślała, że jeśli nadejdzie taki moment, że dowie się prawdy o swoim pochodzeniu, to wszystkie dalsze decyzje przyjdą już jej z łatwością. Nic bardziej mylnego...

Wejście Marcusa położyło kres jej zadumie. Był ubrany jak pan Marks i miał ze sobą teczkę - zawierała przypuszczalnie dokumenty. Na jego widok serce zabi­ło jej szybciej w piersi. Dlaczego tak jest, zastanawiała się, że zawsze, kiedy go przez czas dłuższy nie ogląda, wydaje się jej tak nieodparcie pociągający. Zrozumiała, że po prostu za nim tęskniła.

Poczuła się zakłopotana i dziwnie podekscytowana. Jej oddech stał się szybszy i urywany. Nakazała ciału zachować spokój, ale ono nie chciało posłuchać wez­wania. Najgorsze ze wszystkiego - a może najlepsze - było to, że nie musiał nawet jej dotykać, aby poczuła, że jej właściwe miejsce jest w jego ramionach - miej­sce, w którym nigdy jeszcze nie gościła.

- Proszę siadać, panie Marksie - zwróciła się do nie­go, jakby rzeczywiście był kancelaryjnym urzędnikiem. - Spodziewam się, że przynosisz mi dokumenty za­świadczające o moim prawdziwym pochodzeniu.

Moje ty kochanie! - czule odpowiedział jej w my­ślach Marcus. Wystarczy, że tylko cię zobaczę, a na­tychmiast rodzi się we mnie pragnienie, aby jak naj­szybciej powieść cię do ołtarza i uczynić swoją żoną. Nie chcę, nie mogę czekać już dłużej, to ponad moje siły. Coś mi się wydaje, że Louise dobrze o tym wie i specjalnie się ze mną droczy. To dobry znak.

- W rzeczy samej - odpowiedział, służalczo skłania­jąc przed nią głowę. Louise rozbawił ten uniżony gest. Och, cóż to była dla niego za radość widzieć uśmiech na jej twarzy. - Postanowiłem, że najlepiej będzie, jeżeli osobiście przekażę ci te dokumenty. Będę przynajmniej' miał pewność, że nie zapodzieją się gdzieś po drodze.

- To bardzo przezornie z twojej strony - odparła łaskawie, wyciągając po nie rękę, kiedy już z wielką ostrożnością wydobył je z teczki. - Zwłaszcza że jak zrozumiałam, kiedy widzieliśmy się ostatnio u mnie w domu w Chelsea, miałeś je przesłać przez umyślne­go.

Marcus uśmiechnął się i tak manewrował papierami, aby jego ręka dotknęła jej dłoni. To wystarczyło, by po­czuł silne pożądanie. Zachował się jak owa żaba ze sławnego eksperymentu signorą Galvaniego w momen­cie, kiedy podłączył ją do prądu. Wszystkie jego zmysły zareagowały jak na zawołanie.

Sądząc po wyrazie twarzy Louise, jej odczucia musiały być podobne. Oddychała teraz nawet szybciej niż przed chwilą jej pomocnica ze sklepu. Chciała już odłożyć papiery, kiedy Marcus odezwał się ostrze­gawczo:

- Radziłbym ci najpierw sprawdzić dokumenty we­dług spisu, który specjalnie w tym celu sporządziłem. Mam również do przekazania pamiętnik twojej matki. - Wyjął go z teczki i oddał Louise, ponownie szukając sposobności, aby dotknąć jej dłoni.

Tym razem Louise drgnęła. Uśmiechnął się szeroko, podczas gdy ona otworzyła dzienniczek i zaczęła prze­rzucać jego kartki. Niewymowna radość odmalowała się na jej twarzy, większa nawet niż w chwili, kiedy wręczał jej pierwszą partię dokumentów, tych, które po­twierdzały jej prawdziwą tożsamość - akt ślubu jej ro­dziców oraz jej własną metrykę urodzenia.

Louise poczuła, jak łzy napływają jej do oczu i toczą niczym groch po policzkach.

- O, nie - rzekła, ocierając je ręką. Na ten widok Marcus podał jej przez biurko dużą lnianą chustkę.

- Przepraszam - odezwała się ze skruchą - ale bar­dzo się wzruszyłam, choć jednocześnie jestem taka szczęśliwa. Obdarowałeś mnie niezwykle hojnie - nikt nie oddał mi większej przysługi w życiu. Dokumenty, które otrzymałam z twojej ręki, to nie tylko moje dzie­ciństwo i wczesna młodość, ale i moja przyszłość. Ro­zumiesz chyba, dlaczego tak się z nich cieszę - to prze­cież jedyna pamiątka po mojej matce i dlatego moja radość pomieszana jest ze łzami. Jej smak jest słodki i gorzki jednocześnie.

Trzeba oddać sprawiedliwość Marcusowi, że rozumiał stan jej ducha i potrafił się w niego wczuć - wiedział, co chciała wyrazić. W gruncie rzeczy był subtelnym i wraż­liwym człowiekiem, ale mało kto znał tę drugą stronę jego natury. Martwiło go, że Louise jest taka rozstrojona, ale jednocześnie cieszył się, że tak się teraz do niego przy­chylnie odnosi. Nie było już w niej śladu owej rezerwy, a nawet niechęci, jaka cechowała jej zachowanie podczas ich ostatniego spotkania w Chelsea.

I rzeczywiście tak było. Wydawać się mogło, że przykra scena w jej domu, odmowa przyjęcia oświad­czyn nigdy sienie wydarzyły. Zgodny stan ich umysłów i nowe porozumienie znalazły potwierdzenie - Louise otarła ostatnią łzę z oka i w tym samym momencie co Marcus powiedziała:

- Myślałam, że... Spojrzeli na siebie i oboje wybuchnęli śmiechem.

Następnie również jednocześnie wyrzekli:

- Najpierw ty...

Marcus przechylił głowę na bok i przybrał minę, któ­ra Louise zawsze kojarzyła się z twarzą pana Marksa - wyrażała zarazem pokorę i przymilne zainteresowa­nie.

- Muszę przyznać, że po naszym ostatnim widzeniu, podczas którego tak się poróżniliśmy, byłem przekona­ny, że już nigdy nie zamienimy ze sobą słowa. Nasze obecne spotkanie jednak cechuje taka zgodność, że... - Urwał.

Louise wtrąciła bystro:

- ...że prawie ze sobą nie rozmawiamy - zbyt nas pochłania mówienie tego samego.

- Masz rację - przyznał Marcus. - Jak sądzisz, dla­czego tak jest?

- Dlatego - zaczęła Louise, z namysłem dobierając słowa - że długo zastanawiałam się nad naszą sytuacją i doszłam do wniosku, że ostatnio bardzo brzydko się wobec ciebie zachowałam, zwłaszcza że byłeś zwiastu­nem pomyślnych wieści. Zadałeś sobie wiele trudu, aby odnaleźć to, o czym przez całe życie chciałam się do­wiedzieć, a ja, zamiast podziękować, obraziłam cię. Taką nagrodę otrzymałeś ode mnie za swe wysiłki. Po tym, co zaszło, dziwię się, że jeszcze chcesz ze mną rozma­wiać. Przyrzekłam sobie, że kiedy, a raczej jeżeli, po­nownie się spotkamy, postaram się być dla ciebie uprzejmiejsza. Bardzo mi zależy, abyś zapomniał o przykrości, jaką swym bezmyślnym zachowaniem wyrządziłam.

- O, nie - zaoponował Marcus. - Nie obwiniaj się, proszę. Przeżyłaś wielki wstrząs. Zrozumiałem to do­piero wtedy, kiedy w spokoju przemyślałem całą sytu­ację. Uświadomiłem sobie, jakim nietaktem z mojej strony było proponowanie ci w takim momencie mał­żeństwa. Widzisz, kochanie moje, odkąd wszedłem w rolę kancelaryjnego urzędnika, zacząłem również rozmawiać w podobny sposób jak on. Urażona duma sprawiła, że zachowałem się niewłaściwie i dodatkowo pogorszyłem tym całą sprawę. Ale ja zawsze reagowa­łem spontanicznie i w związku z tym często zachowuję się jak ten przysłowiowy słoń w składzie porcelany.

- Drogi Marcusie - odezwała się z wielkim przeję­ciem Louise i uśmiechnęła do niego przez łzy. Przestały już wprawdzie płynąć, ale wciąż przesłaniały jej oczy świetlistą zasłoną. - Powinieneś używać liczby mno­giej. Obydwoje ponosimy winę i wspólnie narobiliśmy tego zamieszania. Nie zgadzam się, abyś brał ją tylko na siebie.

- Proszę bardzo, możemy się nią podzielić! - wy­krzyknął Marcus. - Ostatnio odbyłem długą rozmowę z ojcem, która dała mi wiele do myślenia. Uświadomi­łem sobie, że życie jest bardzo krótkie i że szybko mu­simy chwytać szczęście, jeżeli nam się nadarzy. Druga taka okazja może się nam już nigdy nie trafić. Po tej rozmowie postanowiłem jak najszybciej ciebie odwie­dzić i naprawić nasze stosunki. Coś mi się jednak wy­daje, że obydwoje mieliśmy podobne zamiary. Z tego, co powiedziałaś, wywnioskowałem, że stan naszych umysłów jest zbliżony i że czujemy jednakowo.

- To prawda - przyznała Louise - ale muszę powiedzieć, że jeszcze nie zdecydowałam się do końca, co zrobić z tymi... - wskazała ręką na dokumenty. - Jest jeszcze inna sprawa, którą się martwię. Chodzi o to, że nie chcę nosić tytułu markizy Sywell, i w związku z tym zamierzam unieważnić swoje małżeństwo - jeże­li jest to możliwe teraz, kiedy on już nie żyje. Byłam głupia, że zgodziłam się zostać jego żoną. Mój opiekun był umierający i na łożu śmierci błagał mnie, abym przyjęła oświadczyny Sywella. John Hanslope był dla mnie taki dobry, że nie chciałam go martwić, sprzeci­wiając się jego ostatniej woli. Nie wiedziałam wtedy, jakim potworem był Sywell. Nie chcę mieć nic wspól­nego z tym nazwiskiem. Pragnę się pozbyć wszystkie­go, co mnie łączy z jego osobą, raz na zawsze.

- No cóż - powiedział Marcus - radziłbym ci udać się w tej sprawie do dobrego prawnika, a nie takiego dyletanta jak ja, i zapytać go o prawne implikacje twe­go nowego statusu oraz o to, czy jest możliwe starać się o unieważnienie małżeństwa z Sywellem. Co do mnie, to przyznaję, że nie mam ochoty poślubić markizy Sywell, nawet jeżeli Louise Cleeve zgodzi się przyjąć mo­je oświadczyny. Ale widzę po twojej minie, że nie pod­jęłaś jeszcze decyzji w tej sprawie.

- Nie - odparła niecierpliwe Louise. Podniosła się z krzesła i podeszła do małego stolika, na którym stał dzbanek z wodą i dwie jednakowe szklanki. Nie czuła pragnienia, ale chciała uspokoić się trochę, a także zyskać na czasie, zanim da odpowiedź Marcusowi. Nie chciała go, broń Boże, urazić, to była jej główna troska.

- Strasznie chce mi się pić. Nalać ci również? - za­pytała.

- Tak - odparł Marcus. Domyślił się, że jest to unik ze strony ukochanej - że Louise gra na zwłokę. Wi­docznie zamierza mu powiedzieć coś, co nie będzie mu w smak. - Mówienie wysusza gardło, a ja nie zwykłem tyle mówić. Chłopi i rzemieślnicy, z którymi mam do czynienia w północnych włościach mego ojca, są na ogół ludźmi małomównymi. Rozmawiają głównie monosylabami.

- My zaś robimy wręcz przeciwnie - stwierdziła Louise, wręczając mu szklankę z wodą. - Chciałabym uprzedzić, że to, co teraz powiem, nie jest moim osta­tecznym słowem. Prawda wygląda w ten sposób, że je­stem rozdarta wewnętrznie. Mam dobrze prosperującą pracownię, tutaj, przy Bond Street, i wychodząc za mąż, musiałabym z niej zrezygnować. Żona najstarsze­go syna i następcy lorda Yardleya nie może być kraw­cową, która przychodzi do domu jego przyjaciół nie w charakterze gościa, ale z racji wykonywania swego zawodu - aby przymierzać suknie ich żonom, matkom i córkom. Pozycja szwaczki w świecie niewiele się róż­ni od statusu służącej. Tak, niestety, przedstawia się rze­czywistość i trzeba się z nią liczyć, podejmując tak ważną decyzję jak zawarcie związku małżeńskiego. Jednak - przerwała, aby napić się wody, której dotych­czas nie tknęła - mam świadomość innej, ważnej dla mnie prawdy: zrozumiałam, że kocham przyszłego hra­biego Yardleya i chciałabym być jego żoną. Mam na­dzieję, że rozumiesz mój dylemat.

Nie usiadła z powrotem, ale stanęła przed nim, od­stawiwszy uprzednio szklankę na biurko. Zanim zdąży­ła się zorientować, Marcus porwał ją w ramiona.

- Kochasz mnie! Tylko to mnie interesuje i tylko to muszę wiedzieć. Och, moje najdroższe kochanie, tyle czasu marzyłem, aby usłyszeć te słowa z twoich ust. Wyznałem ci miłość, ale nie wiedziałem, czy ty odwza­jemnisz moje uczucie. Do diabła ze słowami, one nie są moją najmocniejszą stroną. Tonie jest dziedzina, w któ­rej celuję, ale na tym znam się na pewno - a to wy­starczy za wszystkie słowa. - Prawą ręką podtrzymy­wał jej głowę, a lewą otaczał szczupłe ramiona, tak aby móc bez przeszkód pieścić jej twarz delikatnymi poca­łunkami.

Początkowo jego pieszczoty były dość powściągli­we. Wiedział przecież, że jest dziewicą, i to dziewicą, z którą ten łotr Sywell przypuszczalnie źle się obcho­dził. Z początku opierała się trochę, ale stopniowo za­częła odwzajemniać jego pocałunki i pieszczoty - oddawać pocałunek za pocałunek, czułość za czułość, aż w pewnym momencie do tego stopnia zatracili się w na­miętności, że zapomnieli o bożym świecie. Ślepi i głusi na otaczającą ich rzeczywistość, pogrążeni w miłosnym uniesieniu, podążali ścieżką wiodącą nieuchronnie do miłosnego spełnienia.

Louise nigdy przedtem nie doświadczyła podobnych wrażeń. Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, co znaczy siła prawdziwej namiętności. Pojęła, że nie tylko mężczyźni jej ulegają, ale że i kobiety również mogą ją odczuwać. Odkryła odwieczną prawdę, że miłość nie zważa na okoliczności ani różnice majątkowe czy spo­łeczne, tylko domaga się spełnienia i ciągłej obecności ukochanej osoby. Siła jej własnej reakcji była taka wiel­ka i zaborcza, że zaskoczyła ją samą.

Przez jakiś czas trwali nieruchomo, spleceni ramio­nami, głusi na wszystko, co się poza nimi dzieje. Mar­cus pierwszy, bardziej z nich dwojga doświadczony, przerwał ten hipnotyczny stan. Oderwał się, chwytając oddech i mówiąc niewyraźnie:

- Nie, nie tutaj, nie teraz, ktoś tu może wejść w każ­dej chwili i zobaczyć nas. Nie mogę cię kompromito­wać, przecież nie przyjęłaś jeszcze moich oświadczyn. Ale przyjmiesz je, prawda, że przyjmiesz? Powiedz, proszę, że tak.

Louise nie odpowiedziała od razu. Nadal stała bez ruchu. Włosy miała w nieładzie, oczy rozszerzone i za­snute mgiełką, wargi nabrzmiałe, a policzki zaróżowio­ne od miłosnego żaru. Dopiero po dłuższym czasie po­wiedziała:

- Nie mogę tego zrobić, póki nie podejmę decyzji w dwu najważniejszych sprawach: czy chcę stać się Louise Cleeve, czy też zostać madame Felice. Co mam zrobić, Marcusie? Nie jestem wobec ciebie w porządku - zauważyła ze smutkiem. - Wiem, że tak jest.

- Jesteś nie w porządku wobec nas dwojga - wy­szeptał, nadal trzymając się od niej na pewną odległość. Nie odważył się po raz drugi wziąć jej w ramiona. Wie­dział, że skoro tylko jej dotknie, znowu ogarnie go nie­pohamowana namiętność. - Nie zwlekaj tylko z tą de­cyzją zbyt długo, bardzo cię o to proszę.

- Do soboty - przyrzekła. - Przyjdź do mnie w so­botę tym razem już jako lord Angmering. Mam dość udawania, stwarzania pozorów i mydlenia ludziom oczu. Nie zdając sobie z tego sprawy, żyłam w kłam­stwie przez całe moje życie i nie chcę już dłużej kłamać ani świadomie, ani nieświadomie.

Marcus kiwnął głową na znak, że się z nią zgadza, chociaż cztery dni, które dzieliły go od tej daty, wydały mu się długie jak wieczność.

Dopiero kiedy wyszedł, obrzuciwszy ją jeszcze na ostatek tęsknym spojrzeniem, Louise zdała sobie spra­wę, że w momencie, w którym zaprosiła go do siebie jako lorda, nieświadomie podjęła decyzję.

Teraz zostawało tylko poinformować o niej Marcusa.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wracając do domu, Marcus, który przywykł już my­śleć o domu przy Berkeley Square jako o swej siedzi­bie, spotkał niespodziewanie detektywa Jacksona. Jeże­li nawet niecodzienny strój milorda zdziwił byłego po­licjanta, to niczym nie dał tego po sobie poznać - nawet powieka mu nie drgnęła. Marcus natomiast był zbyt za­przątnięty rozpamiętywaniem swego ostatniego spotka­nia z Louise, aby zawracać sobie głowę taką błahostką jak ubranie, które miał na sobie.

- Przepraszam, milordzie, ale chciałbym, jeżeli to możliwe, zamienić z panem kilka słów, tu, w tym miej­scu, na ulicy.

- Oczywiście - odparł Marcus. - Jak pan widzi, je­stem nawet ubrany stosownie do takiej okazji. Nikt z przechodniów nie zwróci na nas uwagi.

- Tak jest, milordzie. A może powinienem zwracać się do pana panie Marksie?

Marcus nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Po­klepał byłego policjanta po ramieniu i rzekł:

- Nic się przed tobą nie ukryje, człowieku! Czyżbyś śledził mężczyznę, który po to cię wynajął, abyś miał na oku bliską mu osobę? Jeżeli tak, to z czystym sumie­niem mogę cię polecić innym zainteresowanym. Twoja przezorność, pracowitość, a także tupet, są godne pożałowania. Nie wiem, która z tych cech u ciebie przeważa.

- Zgadza się - odpowiedział Jackson, uśmiechając się od ucha do ucha. - Im więcej policjant ma danych, tym lepiej wywiązuje się ze zleconego mu zadania. Po­lecono mi śledzić madame Felice - to pan mnie o to prosił - ale przy tej okazji miałem również sposobność obserwować i pana, kiedy przychodził do niej z wizytą. Jej służąca bardzo mi pomogła. Powiedziała mi, kiedy zabrałem ją na jarmark, że jest pan kuzynem madame - co rzeczywiście jest prawdą - oraz że jest pan kance­laryjnym urzędnikiem, co już, niestety, nianie jest. Te­raz nie muszę już chodzić ani za madame, ani za panem. Przypuszczam, że hrabia Yardley poinformował pana, że ministerstwo postanowiło umorzyć śledztwo w spra­wie morderstwa markiza Sywell.

- Tak. rzeczywiście, wspominał mi o tym. W związ­ku z tym zastanawiam się, o czym chce pan ze mną roz­mawiać. „

- Chodzi o następującą sprawę, milordzie. Przy­puśćmy, że jest ktoś, kto domyśla się, kim jest sprawca tej nikczemnej zbrodni - jeżeli zamordowanie takiego łotra jak Sywell można nazwać nikczemnością - ale nie może tego dowieść w sądzie, ponieważ brakuje mu do­wodów. Wszyscy podejrzani mają bardzo mocne alibi, nie wyłączając pańskiego ojca. Dzięki temu hrabia Yardley urwał się z haczyka, czyli spadł z listy osób po­sadzonych o ten czyn. Muszę wyznać, że to właśnie pański ojciec był moim głównym podejrzanym; miał powody, aby pozbyć się Sywella, żeby wspomnieć tylko o utraceniu opactwa, starej rezydencji pańskiej rodziny, jak również o kilku innych ważnych sprawach. Jednak udowodnienie mu tego nie jest rzeczą łatwą. Poza tym moi przełożeni nie lubią, kiedy oskarżam o morderstwo przedstawicieli zacnych rodów, nie mając przeciwko nim żadnych dowodów.

Przerwał i spojrzał znacząco na Marcusa.

- Jest pan prawym i inteligentnym człowiekiem, mi­lordzie, w przeciwieństwie do wielu innych przedstawicieli pańskiej sfery, z którymi miałem do czynienia. Nie brzydzi się pan fizyczną pracą - podkuwał pan konie i chodził za pługiem, orząc ziemię, prawda? Gdyby nie to, że przebywał pan na północy, kiedy dokonano tej zbrodni, pan także byłby jednym z moich podejrza­nych, ale nikt nie może wykazać się mocniejszym alibi niż pan.

- Nie wiedziałem, że jakiekolwiek alibi było mi po­trzebne ani też, że miałem takowe - odrzekł Marcus, spo­glądając na Jacksona z równie znaczącym uśmiechem.

- Jaki ojciec, taki syn, zawsze to powtarzam. Weźmy, na przykład, pańskiego ojca, hrabiego Yardleya. Pojechał do Indii i zrobił tam majątek, zgadza się, prawda? Zdobył go własną pracą, a niewielu ludzi z wyższych sfer może pochlubić się takim osiągnię­ciem. On jest człowiekiem czynu, potrafi dbać o swoje interesy i wszystko sam sobie zawdzięcza. To człowiek ze wszech miar zasługujący na szacunek, w przeciwień­stwie do tego pasożyta Sywella. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trudno mi jest nie zadać sobie pytania: co to jest sprawiedliwość? Prawo nie jest w stanie jej zapewnić, to nie ulega żadnej wątpliwości - przynajmniej nie zawsze. Jestem przekonany, że rozumie pan, co mam na myśli. W związku z tym oświadczyłem swoim przełożonym, że bardzo mi przykro, ale jak dotąd nie wpadłem na trop sprawcy zamordowania Sywella i nic nie wskazuje na to, że go znajdę. Rzecz jasna, nie do­dałem, że z tego co słyszałem o tym draniu, Sywellu, ten, kto go sprzątnął, nie tylko nie powinien być skaza­ny, ale przeciwnie, należałoby go za to nagrodzić me­dalem. Wyrywając taki chwast, jakim był markiz, oddał tylko przysługę społeczeństwu. Stwierdzam jednak z przykrością, że ten ktoś nie dokończył zadania - po­winien również zabić tego obleśnego diabła, Burnecka. Jego alibi interesowało mnie szczególnie, zwłaszcza kiedy dowiedziałem się, kto mu je zapewnił. Powie­działem już dostatecznie dużo, nie sądzi pan, milordzie? Wszystko jest już jasne.

- Gdybym wiedział, co mi pan usiłuje przekazać, panie Jackson, może bym się nawet z panem zgodził.

- Ależ, milordzie, pan dobrze wie, o czym mówię, prawda? Możecie teraz obaj spać spokojnie - oczywi­ście każdy z innego powodu. Życzę panom wszystkiego najlepszego - chociaż, sądząc po wyglądzie pańskiego ojca, nie wydaje się, aby zbyt długo przebywał na tym świecie. Miejmy nadzieję, że boskie prawo lub spra­wiedliwość, nazwijmy to, jak chcemy, jest lepsze od na­szego, ziemskiego. Zgadza się pan?

Odchodząc, skłonił się raz jeszcze nisko przed Mar­cusem i zamiatając ziemię swym wytłuszczonym kape­luszem, dodał:

- Życzę panu dobrego dnia, milordzie.

Jackson przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie wkrót­ce zniknął między tłumem przechodniów.

On wie, pomyślał oszołomiony Marcus, a mimo to, cytując jego własne słowa, pozwolił ojcu „urwać się z haczyka”. W jaki sposób, u diabła, Jackson się o tym dowiedział?

Było to pytanie, na które Marcus nigdy nie zdołał sobie odpowiedzieć. Wiedział tylko, że Jackson, z sobie tylko znanych powodów, oszczędził jego ojcu hańby i stryczka.

W Cleeve House Marcusa czekało jeszcze jedno nie­oczekiwane spotkanie. W holu, przed główną klatką schodową, natknął się na ojca i macochę. Marcus po­czuł się nieswojo; nie mogli go zobaczyć w mniej od­powiedniej chwili. Miał na sobie ubiór kancelisty, a właśnie zamierzał iść do siebie, aby się przebrać. Co za pech, że akurat teraz musieli go zobaczyć.

Ojciec i macocha spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

- Co, u diabła, ma znaczyć to przebranie, Angmering? Za wcześnie na maskaradę. Jeszcze nie wieczór - stwierdził zaskoczony hrabia. Mówił tonem o wiele łagodniejszym, niż gdyby to było jeszcze kilka tygodni temu.

Marcus, stojąc przed nimi, gwałtownie szukał w myś­lach wytłumaczenia. W końcu odpowiedział:

- Pomagałem rano przyjacielowi przy koniu i właś­nie idę do siebie na górę, aby się przebrać.

- Naprawdę, Angmering, naprawdę? - zapytał z nie­dowierzaniem lord Yardley. - Trochę mi się to wydaje dziwne. Do takiej brudnej roboty powinieneś ubrać się całkiem inaczej. Strój kancelisty wcale się do tego celu nie nadaje. W pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, myślałem, że to jeden z urzędników z kancelarii pana Herriotta, który przyszedł mnie męczyć w związku z moją ostatnią wolą. To mi przypomina, że chciałbym jeszcze dzisiaj z tobą porozmawiać o kilku średnio ważnych sprawach. Te najistotniejsze, które ciebie do­tyczą, omówiliśmy wcześniej. Zostałeś już poinformo­wany o wszystkim co trzeba.

- Oczywiście, ojcze - odpowiedział z uśmiechem Marcus. Z trudem tłumił rozbawienie, w jakie wprawiła go żartobliwa uwaga ojca na temat jego dziwacznego przebrania. - Przyrzekam być lepiej ubrany, kiedy przyjdę na rozmowę do twego gabinetu. Myślę, że strój myśliwski byłby całkiem na miejscu, jak sądzisz? A może jednak zostać przy stroju kancelisty? Do pracy nad papierami to stosowniejszy ubiór. Lepsze to, niż wystroić się jak dandys.

Marissa, która także uśmiechała się, słuchając tej żar­tobliwej wymiany zdań, wtrąciła się do rozmowy:

- Mój drogi Marcusie. Ubierasz się bardzo elegancko, ale daleko ci do wyglądu prawdziwego dandysa. Masz za dużo rozsądku, żeby się stroić na co dzień jak paw.

- Droga Marisso - odparł Marcus z udawanym smut­kiem. - Widzę teraz, jak bardzo was oboje zawiodłem.

- Nie o to chodzi - odrzekła macocha i zbliżyła ;się do pasierba, aby poprawić mu pospolity lniany krawat. - Wolę twój niewymuszony, bezpośredni sposób bycia niż sztuczne komplementy i wymuskany wygląd, który cechuje londyńskich dandysów. Jednak bardzo chciała­bym wiedzieć, dlaczego przebrałeś się za urzędnika pra­wniczej kancelarii? Znając ciebie, wiem, że starannie rozważasz każdy swój krok i niczego nie robisz bez­myślnie. Musiałeś mieć ważne powody, aby się tak ubrać. Oczekuję od ciebie wyjaśnienia w tej kwestii. Mam nadzieję, że będzie wiarygodne.

- Oczywiście, droga Marisso. - Marcus pocałował macochę w policzek. - Kiedy ci wszystko wyjaśnię, nie wątpię, że przebaczysz mi tę maskaradę.

Po tych słowach skierował się schodami na górę, aby włożyć ubranie stosowniejsze dla przyszłego hrabiego Yardleya. Niestety, było znacznie mniej wygodne niż skromny ubiór kancelisty. Kiedy jednak wszedł do ga­binetu ojca, aby przedyskutować z nim projekt testa­mentu, który dostarczył im rzeczywisty urzędnik kan­celarii ich stałego prawnika, hrabia spojrzał na syna z uznaniem i zauważył:

- Chciałbym żebyś zawsze tak wyglądał jak teraz, Angmering.

Marcus zrewanżował się żartobliwym uśmiechem i odrzekł:

- To samo powiedział mi przed chwilą mój lokaj, sir. Możesz liczyć na to, że postaram się na przyszłość brać twoje rady pod uwagę.

Zuchwałe słowa syna rozbawiły nawet jego zawsze tak poważnego i statecznego ojca.

- To dobrze - odparł lord Yardley - ale teraz zabieraj­my się do pracy. Wspomniałem ci już jakiś czas temu, że lwia część spadku przypadnie tobie, Marissie oraz Nedom. Gnębi mnie pewien problem natury moralnej. Do­tyczy on zaginionej córki naszego kuzyna, Ruperta. Nie mam wobec niej żadnych prawnych zobowiązań. Wszystko, co odziedziczyłem, dostałem z racji mego hrabiowskiego tytułu. Mój majątek jest wolny od obcią­żeń na rzecz jego dziecka. Czuję jednak, że jest ponie­kąd moją powinnością wziąć ją pod uwagę w moim te­stamencie, po uwzględnieniu, oczywiście, wszystkich innych zapisów i świadczeń.

Marcus był w kłopocie. Chciał wyznać ojcu, że cór­ka lorda Ruperta odnalazła się i że, co więcej, on ma zamiar się z nią ożenić. Jednak dał słowo Louise, że nie wspomni nic na temat dokumentów, potwierdzających, że ona w rzeczywistości pochodzi z rodu Cleeve'ów i że jest córką lorda Ruperta. Chciała sama zadecydo­wać, w którym momencie ogłosić swoje prawa do ich rodowego nazwiska. Ostatnio niewiele brakowało, a doszłoby między nimi do zerwania właśnie dlatego, że nie dotrzymał danego jej słowa. Nie miał najmniej­szej ochoty narażać się znowu na jej gniew - a w kon­sekwencji, być może, nawet na jej utratę.

Siedział przez chwilę w milczeniu, zanim oświad­czył:

- Mam dla ciebie ogromny szacunek, sir, za to, że nie zapomniałeś o tej naszej zaginionej kuzynce, tym bardziej że jej ojcu okoliczności nie pozwoliły zadbać o córkę. Proponuję, byś przeznaczył na ten cel pewną sumę i utworzył z niej fundusz powierniczy, który, na wypadek gdyby się kiedyś odnalazła, zapewniłby jej go­dziwe utrzymanie. Ta suma mniej więcej powinna odpowiadać wielkością spadkowi, który by zostawił jej oj­ciec, gdyby wrócił do Anglii.

- To świetny pomysł - przyznał lord Yardley. - My­ślałem, żeby tak właśnie postąpić. Postaram się to od razu załatwić, nie będę z tym zwlekał. A teraz przejdźmy do innych, mniej ważnych spraw. Musimy je omówić, zanim Marissa nie wezwie nas na popołudniową herbatę. Ten dziwaczny zwyczaj niedawno wszedł w modę i Marissa bardzo go przestrzega.

Marcus skinął głową twierdząco i razem z ojcem za­brał się pilnie do pracy do czasu, kiedy Cardew otwo­rzył drzwi i donośnym głosem oznajmił:

- Wasze lordowskie moście, herbata podana. Czeka w niebieskim saloniku.

Louise, podobnie jak Marcus, nie mogła doczekać się nadejścia soboty. Jej również czas dłużył się niemiło­siernie. Przez wszystkie te dni jedna myśl towarzyszyła jej obsesyjnie. Wspominała uwagę Marcusa, że wraz z uzyskaniem nowej tożsamości, zyskuje kochającą ro­dzinę, której przedtem nigdy nie miała, a o której przez całe życie marzyła.

Czasami ta myśl ją przerażała. Znała już lady Yardley i lady Sophię i obie sprawiły na niej przyjemne wrażenie - były miłe i sympatyczne, a także traktowały ją z wielką uprzejmością, w przeciwieństwie do innych dam. Ale co sobie pomyślą i jak się zachowają, kiedy nagle takie to­warzyskie zero jak ona, zwykła skromna modiste, wkro­czy w ich życie, roszcząc sobie prawo do noszenia ich na­zwiska i twierdząc, że jest ich kuzynką? I co powie na to arystokracja i londyńska socjeta? Jakie oni zajmą sta­nowisko w tej sprawie? Czy ją zaakceptują?

Jej pojawienie się w wytwornym towarzystwie jako osoby równej urodzeniem wszystkim jego przedstawi­cielom wywoła, rzecz jasna, niesłychane podniecenie. Niektórzy mogą nawet nie chcieć uwierzyć, że ona jest Louise Cleeve, mimo iż nie tylko dokumenty, które po­siada, ale również jej wygląd nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości. Trzeba się nawet liczyć z ewentualnością, że towarzyska pozycja Marcusa mo­że zostać zachwiana, jeżeli ją poślubi.

Na szczęście poczucie humoru Louise i jej zdrowy rozsądek wzięły w końcu górę. Jednej rzeczy była pew­na - Marcus nic sobie nie będzie robił z tego, co inni o nim pomyślą, i czy jego reputacja ucierpi z powodu zawarcia małżeństwa, czy nie. Nie ma zatem potrzeby nadmiernie przejmować się tą sprawą.

Przestała się też w końcu kłopotać innym ważnym dla niej problemem, co mianowicie zrobić ze swoją fir­mą oraz osobą madame Felice? Doszła do wniosku, że głupotą byłoby likwidować tak doskonale prosperującą pracownię tylko dlatego, że wychodzi za mąż za arysto­kratę. Postanowiła nie pozbywać się jej, tylko znaleźć kogoś, kto będzie nią zarządzał w jej imieniu. Miała już nawet upatrzoną osobę na swoje miejsce - była to jej główna krawcowa, kobieta w średnim wieku, doświad­czona i odznaczająca się świetnym gustem. Jeżeli lord Yardley był w stanie kierować z Anglii swoimi rozle­głymi interesami w Indiach, to ona, jako lady Angmering, równie dobrze może prowadzić firmę w Londynie.

Będąc na miejscu, zawsze może służyć swej następczy­ni radą i pomocą, jeżeli zajdzie taka konieczność.

Tak więc ostatnia przeszkoda utrudniająca jej przy­jęcie propozycji Marcusa, aby została jego żoną, została wreszcie usunięta. Powie mu w sobotę, że przyjmuje je­go oświadczyny, chociaż jeszcze do niedawna taka myśl wydała jej się zupełnie absurdalna.

Wówczas jednak nie zdawała sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia zakocha się w Marcusie. Teraz już nie mogła sobie wyobrazić bez niego dalszego życia. Świat, w którym ona i Marcus musieliby żyć rozdziele­ni, z dala od siebie, wydał jej się szary i niewart istnie­nia. Odrażający duch Sywella, jej zmarłego męża, zo­stał zepchnięty do otchłani, z której już nigdy się nie wydobędzie, a ona może podziękować Bogu, że była je­go żoną tylko z imienia.

W sobotę rano ubrała się w swoją najelegantszą wyj­ściową kreację z bladozielonej jedwabnej materii, która doskonale współgrała z jej porcelanową cerą i złocisty­mi włosami. Suknia miała klasyczny krój i była na tyle krótka, że odsłaniała szczupłe kostki obute w gustowne czarne pantofelki, ozdobione srebrnymi klamerkami. Kapelusik w formie czepka był na tyle mały, że nie za­słaniał włosów ani twarzy, a wstążki do wiązania pod brodą były tego samego koloru co reszta stroju.

Czepek i torebka leżały obok niej na sofie, kiedy go­sposia prowadząca jej dom - służąca wyszła po spra­wunki - weszła do jej pokoju i oznajmiła:

- Dżentelmen, który przedstawił się jako lord Angmering, stoi przed drzwiami i pragnie się z panią widzieć, ale, madame, chcę panią uprzedzić, że to jest ten sam pan, który był już tutaj kilka razy. Wtedy nazywał się pan Marks. - Urwała, widać jednak było, że rozsadzają chęć, aby mówić dalej. Louise zachęciła ją łagodnym głosem: - Tak, słyszę, o co chodzi? Widzę, że coś cię niepokoi.

- Och, madame - odrzekła zdenerwowana kobieta. - Prowadzi pani firmę i jest pani bystrą osobą, ale wciąż jeszcze jest pani młodą kobietą i o ile znam się na lu­dziach, niezbyt doświadczoną, na dodatek. Proszę nie uważać mnie za bezczelną i źle wychowaną dlatego, że wtrącam się w pani sprawy - dobrze znam swoje miej­sce - ale pozwolę sobie powiedzieć, że panowie z wyż­szych sfer często robią takie sztuczki, aby zdobyć ko­bietę, która się im podoba. Kłamią i oszukują, ile wle­zie, byle tylko dopiąć upragnionego celu. Jako pan Marks ów dżentelmen wydawał się całkiem sympatycz­nym młodym człowiekiem, ale jako lord Angmering - o, to już całkiem inna para kaloszy, przepraszam za wyrażenie. Według mnie to podejrzana sprawa.

Louise podniosła się z miejsca i wzięła ją za rękę.

- Nie martw się, moja droga - uspokoiła ją. - To bardzo ładnie z twojej strony, że starasz się mnie prze­strzec, ale ja od samego początku,, od chwili kiedy go poznałam, wiedziałam, kim jest. Wiedziałam, że jego prawdziwe nazwisko brzmi lord Angmering, On przy­chodził tutaj jako pan Marks, ponieważ uważał, że będę się wtedy czuła mniej skrępowana. Jednak jego obecne odwiedziny mają zupełnie inny charakter i są dla mnie wielkim zaszczytem. A teraz, proszę, idź i wprowadź go bezzwłocznie do salonu. On już czekał tyle czasu przed drzwiami, że może myśleć, iż stało się coś złego.

- Pani się nie gniewa za moją śmiałość... - zaczęła niespokojnie gosposia.

- Absolutnie nie. Idź i zrób, jak kazałam. Jeżeli Louise myślała, że ubrała się zbyt elegancko na przyjęcie Marcusa, to bardzo się pomyliła. Kiedy go zobaczyła, o mało nie wykrzyknęła głośno z wrażenia; jego strój przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Po raz pierwszy Louise zobaczyła go tak wystrojonego. Wy­glądał jak z igły. Jego lokaj przeszedł samego siebie, zrobił wszystko, co mógł, aby jego pan chociaż raz wy­glądał jak prawdziwy dżentelmen. Powiedział to zresztą Marcusowi bez ogródek. Ten roześmiał się i zauważył:

- Czyżbyś chciał dać mi przez to do zrozumienia, że nie jestem prawdziwym dżentelmenem?

Lokaj odpowiedział z powagą:

- Dobrze pan wie, milordzie, co mam na myśli. Był­bym bardzo rad, gdyby pan zawsze ubierał się z taką dbałością jak dzisiaj. Ubrania dobrze na panu wyglądają - pan potrafi je nosić, że tak powiem.

- Nie myśl sobie, że codziennie mnie będziesz tak stroił jak jakąś lalę - ostrzegł Marcus. - Mowy nie ma. Ja cenię przede wszystkim wygodę. Głowę dam, że nie będę w stanie usiąść w tych bryczesach.

- Pan raczy żartować, milordzie - rzekł zaniepoko­jony lokaj. - Kiedy powiedziałem krawcowi, że pan nie życzy sobie zbyt obcisłych spodni, ten o mało nie zemdlał z przerażenia. Nie wyobrażał sobie, że spodnie mogą być luźne. Tak długo wierciłem mu dziurę w brzuchu, aż w końcu ustąpił. Ale ani on, ani ja nie byłem z tego zadowolony.

- Bardzo bym chciał, żebyś kiedyś pochodził w tych przeklętych bryczesach - odrzekł Marcus. Kiedy jed­nak przed wyjściem z domu przejrzał się w długim lustrze, przyznał rację wiernemu słudze. Lokaj ponow­nie stwierdził, że jego pan wygląda imponująco i śmia­ło może konkurować ze wszystkimi dandysami, którzy brylowali w londyńskich salonach. Tego rodzaju rywa­lizacja nie pociągała jednak Marcusa. Pomyślał, że są to żałosne ambicje.

Jednakże wszystkie niewygody stroju wynagrodziła mu uwaga Louise:

- Nic dziwnego, że moja gosposia była taka zdener­wowana, kiedy cię zobaczyła. Przed chwilą przez całe pięć minut starała się mnie przekonać bardzo żarliwie, że powinnam wystrzegać się takich wytwornych dżen­telmenów jak ty. Ona wyznaje zasadę ze starej ludowej piosenki: „Czy na lądzie, czy na morzu mężczyźni za­wsze i wszędzie są tacy sami - kłamią i zdradzają”.

- Ach, to dlatego kazano mi czekać przed drzwiami tak długo - zauważył Marcus. - Zacząłem się już nie­pokoić, że zmieniłaś zdanie i nie chcesz mnie więcej widzieć.

- Ależ skąd, przecież dałam ci słowo, a ja zawsze go dotrzymuję. - Spojrzała na niego z oczekiwaniem w oczach. - Zapewniłam ją, że twoje intencje są czyste. Mam nadzieję, że mnie nie oszukujesz.

- W żadnym razie - zapewnił Marcus, kłaniając się przed nią nisko. - Nie chcę oświadczać ci się u ciebie w domu. Mam do tego powody. Przyjechałem kariolką, z całym fasonem i chciałbym zawieźć cię w jakieś ro­mantyczne miejsce - o ile mi wiadomo takiego zwrotu używają modne damy - i tam, w niecodziennym oto­czeniu i podniosłym nastroju, prosić o twoją rękę. Mo­że wtedy uda mi się zmiękczyć twoje oschłe serce.

Mówił tak specjalnie, ponieważ całe zachowanie Louise, wyraz jej twarzy, oczu oraz wspaniała suknia kazały mu się domyślać, że oświadczyny zostaną przy­jęte. Miał w Bogu nadzieję, że jego przewidywania okażą się słuszne i że nie na próżno ubierał się w ten diablo niewygodny strój.

Nie chciał wydać się zbyt pewnym siebie, żeby nie zapeszyć jej odpowiedzi. A od pomyślnej odpowiedzi zależało przecież jego szczęście oraz przyszłość.

- Jeszcze nigdy w życiu nie jechałam kariolką - stwierdziła Louise. Promieniała z radości, a jej oczy błyszczały jak gwiazdy.

- Domyślałem się tego, kochanie, i uznałem, że przejażdżka w paradnym pojeździe, z całym fasonem po mieście, ma wiele dobrych stron: tobie pozwoli obej­rzeć z góry Tamizę, a mnie da sposobność nakłonienia cię do mego grzesznego pragnienia - jak by powiedzia­ła twoja gosposia - chociaż jak ci wiadomo, moje in­tencje w stosunku do ciebie są uczciwe.

Podał jej ramię z uśmiechem, kłaniając się przy tym nisko. Jednego był pewny - gdyby Louise zamierzała odrzucić jego oświadczyny, nie zgodziłaby się pojechać na spacer kariolką.

Pojazd czekał przed domem. Lokaj ubrany w liberię w złote i czarne paski - wyglądał w tym uniformie jak duża osa - trzymał w ręku lejce dwóch pięknych kasz­tanów. Konie, jak oznajmił Marcusowi, były bardzo zniecierpliwione.

- Już myślałem, że pan nigdy nie wyjdzie z tego do­mu - odezwał się z pretensją, ale zaraz się zreflektował i dodał: - Milordzie.

Kariolka była istnym cackiem. Podobnie jak liberia lokaja, była utrzymana w czarno złotych barwach.

- Czy to twoja własność? - zapytała z ciekawością Louise, kiedy zajęła miejsce. Była zaskoczona wspania­łym pojazdem - nie posądzała Marcusa o takie luksu­sowe upodobania.

- Niestety, nie - westchnął. - . Kariolka należy do przyjaciela, narzeczonego mojej siostry, księcia Sharnbrook. Musiałem go długo prosić, zanim zgodził się mi ją pożyczyć. Dałem mu najświętsze słowo honoru, że mu ją zwrócę w nieuszkodzonym stanie, w przeciwnym razie groził, że wyzwie mnie o świcie na pojedynek. Zwracam się więc do ciebie z prośbą, abyś podczas przejażdżki zachowywała się przyzwoicie i z godno­ścią. Żadnych niekontrolowanych ruchów lub gwałtow­nych gestów, które mogą spłoszyć konie. Nawet tak zwane eleganckie psoty są niedopuszczalne.

Louise coraz bardziej zaczynał podobać się sposób, w jaki Marcus się z nią przekomarzał. Nikt przedtem te­go nie robił - nie mówiąc o flirtowaniu. Przyjemności, jakimi większość młodych i ładnych kobiet cieszyła się w życiu, ją, niestety, ominęły. Kiedy o tym pomyślała, zrobiło jej się trochę smutno na duszy.

- Obiecuję zachowywać się poprawnie - odrzekła z powagą - tak długo, jak ty będziesz zachowywał się podobnie.

- A teraz co do zasadniczej kwestii - powiedział Marcus, szykując się do wzięcia trudnego zakrętu przy wjeździe na King's Road; ulica jak zwykłe w sobotę o tej porze była bardzo zatłoczona. - Przyjechałem kariolką dlatego, że doszedłem do wniosku, iż będzie le­piej, jeśli ci się oświadczę w miejscu publicznym. Ba­łem się, że gdybym to zrobił w czterech ścianach twego saloniku, a ty byś moje oświadczyny przyjęła, mógłbym stracić kontrolę nad sobą ze szczęścia, że zgodziłaś mi się oddać swoją śliczną rączkę. Ty bowiem, kochanie moje, jesteś ucieleśnioną pokusą.

- Naprawdę? - zapytała wzruszona Louise. - Na­prawdę, Marcusie?

- Tak, naprawdę, i jeżeli jeszcze raz tak na mnie spojrzysz, będę musiał kazać lokajowi, aby przywołał mnie w razie czego do porządku, bo nie ręczę za siebie. Lokaje to straszliwi tyrani, nie mam racji, Jarvis? - za­pytał służącego przez ramię.

- Skoro pan tak twierdzi, milordzie.

- Tak jest, właśnie tak twierdzę. Pędzili teraz drogą w kierunku Pimlico i Belgravii, które biegły równolegle do rzeki. Louise zaczęła się nie­pokoić, że ktoś może ich zobaczyć i rozpoznać. Podzieliła się tą obawą z Marcusem.

- Nie martw się - odrzekł. - Zatrzymamy się wkrót­ce i skręcimy w Embankment - pamiętasz Embank­ment? - gdzie wysiądziemy, a Jarvis zostanie, żeby przypilnować pojazdu i koni. Specjalnie zrobiłem takie duże koło, ponieważ chciałem, abyś nacieszyła się jazdą w tym pięknym pojeździe, zanim „wystrzelę z tym py­taniem” - . o ile mi wiadomo w niższych sferach tak się określa oświadczyny - czyli, jednym słowem, zapytam: czy za mnie wyjdziesz? - Roześmiał się. - Cóż może być bardziej romantycznego niż oświadczyny nad brze­gami Tamizy, w środku babiego lata, jak Jankesi nazy­wają taką ciepłą jesienną pogodę.

Marcus jest w uderzająco dobrym humorze, pomyślała Louise, widocznie musi być przekonany, że zgodzę się wyjść za niego za mąż. Rzeczywiście, mam taki zamiar, ale skąd on o tym wie? Ale cóż ze mnie za roztrzepana osoba; przecież to jasne, on dobrze mnie zna i domyśla się, że nie ubrałabym się z taką starannością, gdybym chciała odrzucić jego propozycję. Ale oto i Embankment, Muszę się dobrze zastanowić, zanim mu odpowiem.

- To nasza ławka, pamiętasz? Na niej zawsze siada­liśmy - przypomniał jej Marcus, kiedy opuścili pojazd. Wręczył lejce Jarvisowi i nakazał mu przejechać się tro­chę kariolką. - Jestem pewien, że pamiętasz, jak to wte­dy było. Ja byłem panem Marksem, ale ty ciągłe byłaś madame Felice, kobietą, o której nikt nic nie wiedział. Nie wiadomo, skąd przybyła i jakie jest jej pochodze­nie. Teraz sytuacja się zmieniła. Ja jestem lordem Angmering, a ty Louise Cleeve. Jak się czujesz w tej no­wej roli, kochanie moje?

- Trochę dziwnie, muszę przyznać - odrzekła. - Jak dotąd niewiele się zmieniło w moim życiu. Nie jestem Louise Cleeve ani nią nie będę, dopóki moja nowa tożsamość nie zostanie oficjalnie potwierdzona przez pra­wników. Udałam się do jednego z nich kilka dni temu. Nazywa się Herriott. Słyszałam, jak lady Leominster wspominała jego nazwisko. Pokazałam mu swoje do­kumenty i powiedziałam, że panowie Jackson i Burneck zaświadczą w razie potrzeby, że to ja byłam dziec­kiem wymienionym w tych papierach i że to mną, po śmierci mojej matki, zaopiekował się przed laty John Hanslope. Mam nadzieję, że pan Burneck o tym za­świadczy - dodała trochę niespokojnie. - Obawiam się, że minie jeszcze sporo czasu, zanim będziesz mógł przedstawić mnie swojej rodzinie i ogłosić, że to ja je­stem zaginioną córką Ruperta Cleeve'a.

- O, tak - powiedział Marcus z domyślnym uśmie­chem. - Możemy kazać znowu Jacksonowi poddusić Burnecka, jeżeli ośmieli się odmówić. Co do Herriotta, jest to bardzo znany londyński prawnik. Jest bardzo uparty i prawie nie ma sprawy, której by nie wygrał - tak mi powiedziano. Dobrze wybrałaś.

- Cieszę się, ale dowiedziałam się od niego, że nie istnieje możliwość unieważnienia mego małżeństwa z Sywellem. On nie żyje, a prawo głosi, że nie można wytoczyć sprawy umarłemu. Mogę jedynie, poradził mi pan Herriott, wyrzec się tytułu i nazwać się Louise Cleeve, kiedy dochodzenie prawdy już się zakończy. Na razie siedzisz jeszcze obok Louise Hanslope. Poza tym, wyjąwszy moją firmę, przestanę występować jako ma­dame Felice.

- Nie obchodzi mnie, jakiego nazwiska używasz, kiedy siedzę przy tobie - oświadczył dobitnie Marcus.

- W tej chwili bowiem zwracam się do ciebie z pyta­niem, czy za mnie wyjdziesz? Jeżeli odpowiesz twier­dząco, będziesz nazywać się Louise Cleeve, lady Angmering. Błagam cię, nie odrzucaj moich oświadczyn; usycham z miłości i nie wyobrażam sobie dalszego ży­cia bez ciebie. Nie mogę w tym miejscu paść na kolana, wyobrażasz sobie, jakby to wyglądało? Dobry Boże, za­czynam żałować, że postanowiłem być taki szlachetny. Lepiej byłoby, gdybyśmy nie ruszali się z domu. Oświadczyłbym się w twoim saloniku w Chelsea, a po­tem, gdybyś powiedziała tak, całowałbym cię i tulił do woli.

- Właśnie mam zamiar to uczynić - odezwała się z udawaną powagą Louise. - Dlatego wydaje mi się, że dobrze się stało, iż wybrałeś właśnie to miejsce. Nie przypuszczam, abyśmy poprzestali tylko na pocałun­kach i przytulaniu, a ja nie zamierzam kłamać przed oł­tarzem, jeżeli rozumiesz, o co mi chodzi. Co się zaś ty­czy twojej skargi, że usychasz z miłości, to muszę stwierdzić, że nie pamiętam, byś kiedykolwiek wyglą­dał lepiej.

- Żenię się z purytanka, i to na dodatek prawdomówną - poskarżył się Marcus. - Niemniej, chociaż znajdujemy się w miejscu publicznym i tak zamierzam cię pocałować.

- Bezzwłocznie zrealizował zapowiedź właśnie w mo­mencie, gdy Jarvis podprowadzał kariolkę.

- Dobra robota, milordzie - zauważył z uznaniem, kiedy Marcus pomagał Louise wsiąść do pojazdu. - Wi­dzę, że pan i pańska dama nie marnowaliście czasu, je­żeli mogę się tak wyrazić.

- Nie, nie możesz - odpowiedział Marcus, ale w je­go głosie brzmiało rozbawienie. - Czy książę Sharnbrook zezwala ci na taką poufałość?

Jarvis zachichotał.

- Och, jego wysokość to wyjątkowy człowiek, on zna się na rzeczy, a my obaj też znamy się od dawna, ale wiele by mówić na ten temat. - Przyłożył palec do nosa. - Jedziemy do domu, czy tak?

- Jedziemy do domu mojej pani - wyjaśnił Marcus.

- Będziemy świętować zaręczyny wyborną herbatą. Po­tem możesz zwrócić kariolkę swemu panu, a ja zamó­wię powóz Hackneya, aby mnie odwiózł z powrotem na Berkeley Square.

- Myślałem, że boisz się zostać ze mną sam na sam - zażartowała Louise, kiedy pojazd z Jarvisem zniknął im z oczu.

- To było przedtem, a teraz jest już po. Postaram się zachować grzecznie, ale nie mogę tego zagwarantować w stu procentach. Krzycz „dość”, jeżeli przekroczę mia­rę, a ja daję słowo, że cię posłucham.

- To znaczy, że odpowiedzialność znowu spadnie na mnie - westchnęła Louise. - Co z nas będzie za mał­żeństwo, jeżeli od początku tak zaczynamy ?

- Jak na razie nie jesteśmy jeszcze po ślubie - za­uważył Marcus, kiedy weszli do holu.

- To prawda. Pozwól teraz, że każę podać lunch. Przy­najmniej podczas jedzenia postaraj się być grzeczny.

- Czy mam przez to rozumieć - zauważył Marcus, spoglądając na nią figlarnie - że jak skończymy jeść, wszystko nam będzie wolno? Będę o tym pamiętać.

Ale szelma z tego Marcusa, jakiż on ma cięty język! Louise nigdy przedtem tak się nie bawiła. Miała trudne życie, w którym niewiele było okazji do śmiechu. Mar­cus jednak w szybkim tempie rekompensował jej tamte niewesołe lata. Nigdy nie myślała, że miłość może nieść ze sobą tyle szczęścia.

Nawet wtedy, kiedy jedli lunch podany przez gosposię, rozradowaną, że jej pani wychodzi za mąż i nie pada ofia­rą pozbawionego skrupułów młodego arystokraty, Marcus nie ustawał w żarcikach i dobrodusznej ironii.

A potem? No cóż, potem całował ją i pieścił delikat­nie, ucząc podstaw sztuki miłosnej i szlachetnie - choć nie przychodziło mu to łatwo - powstrzymując się od ostatecznego kroku. Wynagrodził mu tę powściągli­wość widok jej zaróżowionej od szczęścia twarzy, a kiedy już rozbudził w niej uśpione zmysły - jej chętna współpraca we wstępnej grze miłosnej. Louise szybko się uczyła i odwzajemniała jego pieszczoty z pełnym inwencji żarem.

Marcus w końcu rozluźnił uścisk i odsunął ją lekko od siebie, mówiąc chrapliwym szeptem:

- Nie wyrywałaś się i nie mówiłaś „dość”, ale ja, niestety, muszę to powiedzieć za nas oboje. Chcę cię za­prowadzić do ołtarza jako dziewicę, nawet jeżeli na nią nie zasłużyłem swym dotychczasowym niemoralnym życiem. Postępowałem w tych sprawach tak jak więk­szość wysoko urodzonych młodych ludzi - lekkomyśl­nie i hulaszczo. Nie będę drwił z kościelnych przyka­zań, pozbawiając cię przed ślubem dziewictwa, i mam wrażenie, że ty również byś tego nie chciała.

Louise spojrzała na niego zamglonym wzrokiem.

- Nigdy nie przypuszczałam, że tak łatwo można się zapomnieć. W jednej chwili można znaleźć się na gra­nicy takiego miłosnego upojenia, że wszelkie obowią­zujące nas zasady przestają działać. Zawsze dziwiłam się dziewczętom, które dały się uwieść, ale teraz całko­wicie je rozumiem. Gdybyś ty sam nie wytyczył grani­cy, której nie wolno nam przekroczyć, i postanowił ko­chać się ze mną do całkowitego spełnienia, nie byłabym w stanie ci się przeciwstawić. Uczucia, które mną za­władnęły, są zbyt rozkoszne i potężne, aby można je by­ło łatwo opanować. Czy ty też tak odczuwasz?

- Naturalnie - odparł Marcus, przeklinając w duchu własne słabe ciało, które na zakaz miłosnego spełnienia zareagowało dotkliwym bólem. - Dlatego właśnie prze­rwałem nasze pieszczoty. Teraz, niestety, musimy nad sobą panować i wynagradzać sobie ten brak marzenia­mi o wspólnej przyszłości. O ile wiem, zgodziłaś się oficjalnie oświadczyć przed moją rodziną, że pocho­dzisz z rodu Cleeve'ów wtedy, gdy prawnicy osta­tecznie wszystko załatwią. Kiedy to się już stanie, oz­najmimy memu ojcu i innym członkom rodziny, że je­steśmy zaręczeni. Moja siostra Sophia, jak wiesz, wy­chodzi za mąż w Boże Narodzenie. Wolałbym wcześ­niejszy ślub, ale myślę, że mój ojciec i Marissa będą bardzo szczęśliwi, kiedy obie uroczystości odbędą się w tym samym czasie, jeżeli naturalnie twoje wspom­nienia ze Steepwood nie są zbyt bolesne, byś się na to zgodziła.

Louise potrząsnęła głową.

- Nie wszystkie moje wspomnienia z tamtego okre­su są przykre. Pamiętam również wiele przyjemnych momentów spędzonych z Ateną i chciałabym, żeby ona i jej mąż byli również na naszym ślubie. To będzie dla mnie niezwykłe przeżycie - szyć dla siebie ślubną suk­nię - a nie dla innej młodej kobiety.

- A więc wszystko ustalone - orzekł Marcus. - Teraz, wybacz, ale muszę się z tobą pożegnać. W przeciwnym wypadku znowu ulegnę pokusie. Kiedy już twoja nowa tożsamość zostanie pod względem prawnym ustalona, bę­dziemy mogli spotykać się bez przeszkód w miejscach publicznych jako ludzie równi sobie urodzeniem. Nie mo­gę wprost doczekać się tego dnia.

- Ani ja - odparła Louise. Po wyjściu Marcusa usiadła i zaczęła marzyć o tym, gdy ona i Marcus będą już zawsze razem i kiedy będzie miała własną rodzinę i stałe miejsce w świecie, a także nazwisko, które nie jest fałszywym nazwiskiem.

Ojciec Marcusa chciał jak najszybciej opuścić Lon­dyn, by wrócić na wieś, ale jego lekarz wyperswadował mu ten pomysł. Nalegał, żeby pozostał jeszcze przez ja­kiś czas w Londynie, ponieważ na wsi, jak twierdził, trudno będzie w jego chorobie zapewnić mu odpowied­nią opiekę medyczną.

- Proszę wstrzymać się z tą decyzją do momentu, kiedy wydamy ostateczną diagnozę co do pańskiego stanu. Musimy być w stu procentach przekonani, że nic więcej nie jesteśmy w stanie dla pana uczynić, milor­dzie - mówił lekarz. - Możliwe, iż moja diagnoza jest błędna, a jeśli tak, to zastosujemy wówczas inny rodzaj terapii. Ale jej również w wiejskich warunkach nie można przeprowadzić.

- Jeżeli mam niedługo umrzeć, wolałbym, żeby to się stało w Jaffrey House - utyskiwał hrabia. - Nie przepadam za Londynem, to nie jest moje ulubione miejsce, chociaż to stolica naszego kraju. To miasto brudne i smrodliwe i mnie, człowiekowi wsi, trudno jest się do niego przyzwyczaić.

- Ja jednak będę nalegał na pozostanie w Londynie - upierał się lekarz. - Wydanie ostatecznej diagnozy nie po­trwa długo, zapewniam pana.

Marissa poparła lekarza. Również Marcus, kiedy go zapytano o zdanie, wypowiedział się w podobnym du­chu. W charakterystyczny dla siebie, otwarty sposób zauważył:

- Czy po to kupuje się psa, aby samemu szczekać? Nie sądzisz, że mam rację, ojcze?

- Zauważyłem, że ostatnio jesteś w świetnym humo­rze - stwierdził zgryźliwie lord, ale zastosował się do rady syna.

Kilka tygodni po tym, kiedy Marcus oświadczył się Louise i został przez nią przyjęty, stary hrabia drzemał w fotelu w swoim gabinecie. Obudziło go wejście syna. Zauważył, że Marcus, jak zawsze ostatnimi czasy, wy­gląda na szczęśliwego. Radość i optymizm biły z jego twarzy. Lord Yardley miał nadzieję, że nie jest to skutek zażywania opium. Znał wielu głupców, którzy namięt­nie oddawali się temu nałogowi. Największym głu­pcem, oczywiście, był on sam, ponieważ również je zażywał. Lekarz zapisał mu ten narkotyk, aby uśmierzyć bóle, które przejściowo zaczynały go już nękać.

- Sir - odezwał się Marcus - chciałbym pomówić z tobą o kilku ważnych sprawach. Myślę, że to, co ci powiem, bardzo cię zaskoczy, ale niewątpliwie zdejmie również kamień z serca.

- Co takiego? - zapytał hrabia, z wolna budząc się z drzemki. - Czy to ma jakiś związek z tym, że nieza­długo przejmujesz ode mnie opactwo?

- Poniekąd - odparł z namysłem Marcus. Chciał sprawić ojcu radość, uszczęśliwić go pomyślną nowiną, ponieważ widział, że stan zdrowia hrabiego Yardleya pogarsza się z dnia na dzień. Jego rodzic dosłownie nikł w oczach. Stawał się coraz słabszy, mizerniejszy, bled­szy. Chwilami przypominał widmo. Zjadała go choro­ba. - Mam dla ciebie dwie informacje, ojcze. Po pier­wsze, żenię się, a po drugie, mam wiadomość dotyczącą damy, która, mam nadzieję, zostanie moją małżonką.

- Żenisz się! - wykrzyknął hrabia. - Nareszcie! A więc w końcu poszedłeś po rozum do głowy. Jeżeli nie jest to tylko żart, umrę szczęśliwy, wiedząc, że zo­stawiam ziemskie sprawy w odpowiedzialnych rękach i że ciągłość rodu jest zapewniona.

- Czas pokaże, jak to z tym będzie - zauważył filo­zoficznie Marcus i uśmiechnął się. - Jakby nie było. jest jeszcze Dwóch Nedów w zapasie, na wszelki wy­padek. Zapewniam cię jednak, że nie żartuję i naprawdę zamierzam się ożenić i że, na dodatek, pani mego serca zgodziła się, aby nasz ślub odbył się w Boże Narodze­nie, w tym samym czasie co ślub księcia Shambrook i Sophii - jeżeli oni, oczywiście, nie mają nic przeciw­ko temu.

- Ale czy rodzina twojej wybranki nie sprzeciwi się temu pomysłowi? Jest w zwyczaju, że pannę wydaje się za mąż z jej rodzinnego domu.

- Właśnie o tej sprawie pragnę z tobą pomówić, oj­cze. Myślę, że w jakiś swoisty sposób moja przyszła żo­na będzie wydawana mężowi z rodzinnego domu. Wi­dzisz, ojcze, moja narzeczona jest nikim innym jak tyl­ko zaginioną córką naszego kuzyna, lorda Ruperta Cleeve'a. To Jackson dokonał tego odkrycia, ale na mo­je polecenie. Działaliśmy w tej sprawie wspólnie. Oka­zuje się na dodatek, że ona była żoną zmarłego markiza Sywella, która od niego uciekła i po której zaginął wszelki ślad. Jest wdową po nim i nosi tytuł markizy. Uchodziła za córkę Johna Hanslope'a, rządcy Sywella, i zawsze była znana pod nazwiskiem Louise Hanslope. Udowodniła ponad wszelką wątpliwość swą prawdziwą tożsamość oraz to, że jest dzieckiem pochodzącym z le­galnego związku. Prawnicy stwierdzili, że dokumenty, jakie im przedstawiła, są autentyczne i dowodzą, że mówiła prawdę. Ginekologiczne badanie przez akuszer­kę wykazało, że jest dziewicą. Musiałem długo ją na­mawiać, aby ujawniła światu, jakie jest jej prawdziwe pochodzenie, ponieważ zamierzała w dalszym ciągu pozostać osobą nieznaną i anonimową. Nie chciała też wywoływać zamieszania w rodzinie swymi roszczenia­mi. Ale, na szczęście, zarówno wobec siebie, jak i na­szej rodziny, ujawniła swą prawdziwą tożsamość. Zgo­dziła się, abym pomówił z tobą na ten temat. Muszę cię także poinformować, że Marissa i Sophia znają już mo­ją przyszłą żonę.

Marcus przerwał. Zbliżał się krytyczny punkt rozmo­wy. Ojciec był kompletnie zbity z tropu. Kiedy Marcus oznajmił, że jego macocha i siostra znają już jego wy­brankę, na twarzy hrabiego pojawił się wyraz niepokoju i konsternacji.

Po chwili milczenia lord Yardley zapytał:

- Chcesz powiedzieć, że nie znam tej pani, a one ją znają, ale jak to się mogło stać?

- Stało się tak dlatego - odpowiedział odważnie Mar­cus - że moja narzeczona znana jest w towarzystwie jako madame Felice, modiste. To ona właśnie szyje suknię ślubną dla Sophii oraz jej całą wyprawę.

- Czy to znaczy, że żenisz się z... z... krawcową? Na miłość boską, w jaki sposób ją poznałeś?

- To, sir, jest długa historia i nie da się jej opowiedzieć w kilku słowach - odrzekł Marcus. - Jest to kobieta, którą kocham i z którą zamierzam się ożenić. Wierzę, że kiedy ją poznasz, pokochasz ją również. Chcę ją tutaj przypro­wadzić najszybciej, jak tylko się da, i przedstawić ją na­szej rodzinie, która jest także jej rodziną, jako naszą ku­zynkę i moją przyszłą żonę.

- No, no, Angmering - pokiwał głową stary hrabia. - Rozumiem, że wiesz, co robisz, nieraz już dowiodłeś swego rozsądku. Mam nadzieję, że twoja wybranka po­rzuci zawód krawcowej po tym, jak wyjdzie za ciebie. Mówisz, że ona jest wdową po Sywellu. To zaiste za­skakujące odkrycie, musisz przyznać.

Marcus pomyślał, że takiej właśnie reakcji spodziewał się po ojcu. Hrabia zawsze w taki sam sposób reagował na wiadomości, które jego zdaniem były zadziwiające.

- Powiedz raczej, ofiara Sywella - sprostował. - Ofiara w każdym tego słowa znaczeniu. Postaram się chociaż częściowo opisać ci jej los u boku tego potwo­ra. - Opowiedział ojcu szczegółowo, czego Jackson do­wiedział się od Burnecka.

Kiedy skończył, ojciec odezwał się posępnie:

- To, co od ciebie usłyszałem, jeszcze bardziej utwier­dza mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem, uwalniając społeczeństwo od tego nędznika. Jedyne, co mnie gryzie, to obawa przed hańbą, jaka by spadła na moją rodzinę, gdyby się wydało, że to ja popełniłem tę zbrodnię. Biedne dziecko, pomyśleć, jakie ona miała ciężkie życie - naj­pierw jako uczennica u krawcowej, a potem jako ofiara Sywella. Przecież gdybym wiedział ojej istnieniu, przy­jąłbym ją do swojego domu z radością, otoczył troskliwą opieką i traktował jak członka najbliższej rodziny.

Gdyby ojciec zechciał powtórzyć to na rodzinnym spotkaniu z jej udziałem, pomyślał Marcus, wracając do swego pokoju, to wszystko będzie dobrze. Moja naj­droższa nie będzie żałować decyzji, że ujawniła swój związek z rodziną Cleeve'ów.

- Jak wyglądam? - zapytała Louise swoją główną krawcową. Przymierzała przed lustrem bladoniebieską wyjściową suknię o prostym, ale modnym kroju, w któ­rej wyglądała bardzo dziewczęco i niewinnie. Marcus miał przyjechać po nią lada moment, aby zawieźć ją do domu przy Berkeley Square na spotkanie z rodziną.

- Bądź spokojna - przekonywał ją gorąco - nie ma najmniejszej obawy co do tego, jak zostaniesz przyjęta. Wszyscy przywitają cię z największą radością.

Powiedział już o niej Marissie i Sophii. Obie panie przyjęły wiadomość z wielką radością. Tak jak przypu­szczał, miały o Louise jak najlepsze zdanie i wyrażały się o niej w samych superlatywach. Dobrze, dobrze, myślała Louise, jemu łatwo tak mówić, on nie jest w tej rodzinie obcy i na dodatek, co najgorsze, nie jest wdo­wą po Sywellu. Nie ma znaczenia, że ja wyparłam się wszelkich związków z tym potworem, zrzekając się ofi­cjalnie prawa do tytułu markizy. To w niczym nie zmie­nia postaci rzeczy.

Nadal czuła się nieswojo, chociaż krawcowa zapew­niała ją żarliwie, że wygląda comme il faut*4 i że bez wstydu w tej sukni może pokazać się nawet na królew­skim dworze. Drżała z przejęcia, kiedy u boku Marcusa wkraczała do wspaniałego salonu londyńskiej rezyden­cji hrabiego - Cleeve House. Poprzedzał ich Cardew. W salonie czekał już na nich lord Yardley wraz z całą rodziną. Tym razem obaj Nedowie zachowywali się bar­dzo grzecznie - siedzieli cicho jak trasie, jeden obok drugiego, stłoczeni na małej kanapce. Ich mężniejące ciała ledwo się już na niej mieściły.

Chłopcy razem z hrabią powstali z miejsca i skłonili się głęboko, kiedy Cardew głębokim basem oznajmił:

- Milordzie, wicehrabia Angmering i panna Louise Cleeve.

Louise zaczerwieniła się i spojrzała spłoszona na Marissę i Sophię. Panie podniosły się również z miejsc i powitały ją uprzejmie lekkim ukłonem. Następnie Marissa podeszła do Louise, objęła ją serdecznie i pocało­wawszy w policzek, powiedziała:

- Och, moja kochana, gdybyśmy wiedzieli o twoim istnieniu, inna byłaby twoja dola. Zaopiekowalibyśmy się tobą i oszczędzili ciężkich przejść. Ale teraz, gdy zo­staniesz już żoną Marcusa, będziemy starać się robić co w naszej mocy, aby zrekompensować ci trudne lata i przyczynić się, na ile to możliwe, do waszego wspól­nego szczęścia.

Nic nie mogło bardziej uradować Louise i uspokoić niż słowa Marissy. Podziałały na nią jak kojący balsam. Marcus uśmiechnął się ukradkiem do macochy; mógł się spodziewać, że zrobi mu taką przyjemną niespo­dziankę. Sophia również uśmiechała się wdzięcznie do Louise, mówiąc:

- Mam nadzieję, że to nie przeszkodzi ci dokończyć mojej ślubnej wyprawy.

- Oczywiście, że nie - odparła z żywością Louise - tym bardziej że twoja wyprawa jest już na ukończeniu. Dzięki temu zostanie mi trochę czasu na zajęcie się moją własną garderobą. Sama sobie uszyję suknię ślubną. To będzie mój łabędzi śpiew, rozumiesz. W przyszłości pracownią będzie kierować jej główna krawcowa, która obecnie jest moją prawą ręką. Ona będzie wszystkim zarządzać, a ja będę sprawowała nad zakładem tylko ogólny nadzór, no i w razie potrzeby dostarczała kapi­tału do jego dalszego rozwoju.

- Świetny pomysł, moja droga - stwierdziła Marissa, uśmiechając się z aprobatą. - Marcusie, muszę ci po­gratulować wyboru kandydatki na żonę. Twoja wybran­ka jest osobą obdarzoną wielkim rozsądkiem. Majątek Yardleyów pod rządami takiej niezrównanej i sensow­nej pary jak wy oboje z pewnością powiększy się znacz­nie i ugruntuje materialną pozycję naszej rodziny.

Hrabia, który do tej pory obserwował biernie, jak je­go żona i córka przyjmują Louise na łono rodziny, wy­stąpił do przodu i oświadczył:

- Zamierzałem powitać cię w naszej rodzinie bar­dziej formalnie, moja droga, ale, jak zwykle, kobiety mnie uprzedziły. Zapewniam cię, że nie mniej od nich się cieszę, że wreszcie zajęłaś należne ci miejsce w na­szym świecie. Bardzo długo na to czekałaś i ja przyłą­czam się do ogólnej radości z tego powodu, że je odzy­skałaś.

Hrabia spędził dwa ostatnie przedpołudnia ze swoimi i Louise prawnikami, badając dokumenty oraz wysłu­chując relacji Jacksona z jego spotkania i rozmowy z Burneckiem. Ale dopiero kiedy ujrzał Louise, uwie­rzył naprawdę, że dziewczyna jest tym, za kogo się po­daje. Jej widok rozproszył ostatecznie wszystkie wątpli­wości; wiedział, że Louise mówi prawdę.

- Jesteś wykapaną kopią jednej z moich kuzynek z ro­dziny Cleeve'ów - oświadczył. - Nazywała się Sara. Przypominasz mi ją do złudzenia. Gdybym zobaczył cię przedtem, kiedy przychodziłaś do Sophii mierzyć jej suk­nie, pomyślałbym, że to jej duch. Sara zmarła w bardzo młodym wieku, przy urodzeniu dziecka, sama właściwie będąc jeszcze dzieckiem. Taką właśnie dziewczęcą i niewinną zachowałem w mej pamięci.

Hrabia nie dodał, że podkochiwał się w swej kuzyn­ce w okresie, kiedy był niewiele starszy od swoich dwóch synów, ale ojciec Sary, który był zamiłowanym hodowcą bydła i bezustannie krzyżował i ulepszał rasy domowych zwierząt, był przeciwny związkom między kuzynami. Zabronił im spotykać się ze sobą do czasu, kiedy Sara wyszła za mąż za majętnego szlachcica z sąsiedztwa.

Louise spoglądała na niego szeroko otwartymi ocza­mi, a potem, wzruszona do głębi, rozpłakała się ser­decznie. Marissa objęła ją ramieniem i próbowała uspo­koić, przemawiając do niej łagodnym głosem:

. - Dziecinko, nie denerwuj się i nie rozklejaj niepo­trzebnie. Zapewniam cię, że wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że zostajesz żoną Marcusa i że wróciłaś na­reszcie, po tylu latach, na łono swojej rodziny.

- Ja nie płaczę dlatego, że jest mi smutno lub że jestem rozstrojona nerwowo - odparła Louise, łkając. - Ja płaczę ze szczęścia. Od nikogo, możesz mi wie­rzyć, nie usłyszałam tyłu miłych słów w tak krótkim czasie. Nikt nigdy nie powitał mnie tak ciepło jak wy. W gruncie rzeczy, oprócz mojej drogiej przyja­ciółki, Ateny Filmer, nikt w życiu w ogóle mnie nie wi­tał. Pewnie myślisz, że jestem płaksa, ale, wierz mi, w przeszłości rzadko pozwalałam sobie na płacz - musiałam być twarda, żeby przetrwać. Mam nadzieję, że w przyszłości w ogóle nie będę miała okazji do płaczu.

Odwróciła się do Marcusa i powiedziała:

- Domyślam się, że uważacie mnie za niewdzięcz­nicę; płaczę, zamiast dziękować za waszą dobroć i uprzejmość.

- Nie - odpowiedział, myśląc jednocześnie, że nig­dy nie wyglądała tak pięknie jak w tej chwili - niebie­skie oczy błyszczały niczym gwiazdy za przejrzystą za­słoną łez, a drżące spazmatycznie różane usta były takie miękkie, łagodne i kuszące. - To całkowicie zrozumia­ła reakcja. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że niewiele zaznałaś dobroci i życzliwości, kiedy byłaś jeszcze Louise Hanslope, a potem madame Felice. Nie wspom­nę już o Sywellu, ten nikczemnik nie zasługuje na żadną wzmiankę.

Louise uśmiechnęła się przez łzy, słysząc te żarliwe słowa. To było takie typowe dla Marcusa!

- Poza tym - rzekła jeszcze - muszę się starać, aby nie przynieść wam wstydu.

- Herbata! - wykrzyknęła Marissa. - To dobrze zro­bi nam wszystkim. Dla Louise będzie to również oka­zja, żeby lepiej się z nami zapoznać. Nie mieliśmy na­wet jeszcze sposobności, żeby przedstawić jej moich Nedów, którzy dzisiaj, muszę przyznać, bardzo mi zaimponowali. Odkąd weszłaś do salonu, zachowują się jak dżentelmeni - jak na prawdziwych Yardleyów przy­stało. Trochę mnie to nawet niepokoi. Podejrzewam, że znowu obmyślają jakiś kawał.

- Ależ skąd! - zaprotestował wesoło Ned Pierwszy. - Zachowujemy się tak grzecznie, ponieważ nasz guwerner dostał dziś popołudniu wolne, abyśmy mogli wraz z wami powitać naszą kuzynkę Louise. Wydaje się, że nie ma­my zbyt wielu krewnych i z tym większą radością wi­tamy ją w naszym gronie, zwłaszcza że jest taka ładna. Gratuluję dobrego gustu Markowi Antoniuszowi. Po­dziwiam także przedsiębiorczość, jaką wykazał, w po­szukiwaniach zaginionej krewnej naszej rodziny.

- Och, dziękuję za te słowa - odrzekła z wdzięcz­nością Louise, od razu zdobywając serca obydwóch chłopców. - Widzę, że ten szczególny Ned ma duże za­datki na dyplomatę. Czy ten drugi, milczący, który sie­dzi obok, też ma zdolności w tym kierunku?

- Raczej nie - odpowiedział Ned Drugi. - To spec­jalność mego starszego brata. Ja mam zamiar zostać żoł­nierzem, ale Marcus twierdzi, że odkąd pobiliśmy Fran­cję, wojna przez dłuższy czas nam nie grozi. Ale to wca­le nie zmienia moich zamiarów. Być żołnierzem w wa­runkach pokojowych to bardzo przyjemne zajęcie. Od­pada obawa, że się zostanie zabitym, a zostaje frajda z noszenia wojskowego munduru. To wszystko zachęca mnie do tego zawodu, a nie odstręcza. Później, kuzynko Louise, chciałbym pokazać ci moją kolekcję ołowia­nych żołnierzyków - jeżeli Marcus, oczywiście, zechce cię puścić.

- Z przyjemnością - odpowiedziała szczerze, usz­częśliwiona, że jest już traktowana jak członek rodziny. Nie znała wielu chłopców w wieku Nedów, ale nie mia­ła wątpliwości, że wyrosną na pożeraczy damskich serc, niezależnie od tego, kim zostaną w przyszłości. Już te­raz byli wspaniałymi okazami dorastających samców.

Słuchała z pewnym rozbawieniem ich matki, która karciła ich z udawaną powagą, ale Louise tak mało mia­ła wesołości i pogody w swoim surowym, ciężkim ży­ciu, że z przyjemnością przysłuchiwała się ich beztro­skim żartom.

Popołudniowa herbatka minęła w wesołym nastroju. Po wstaniu od stołu hrabia poprosił ją i Marcusa do sie­bie na rozmowę. Chciał pomówię o ich przyszłości.

- Powiedziałaś - zaczął - że planujesz przekazać prowadzenie pracowni w inne ręce i że po ślubie zamie­rzacie osiąść na stałe w opactwie Steepwood, naturalnie kiedy już je odrestaurujecie i urządzicie według włas­nego gustu, tak abyście się dobrze w nim czuli. Rozma­wiałem z żoną i oboje zgodziliśmy się co do tego, że będzie nam bardzo miło, jeżeli na okres dzielący was od dnia waszego ślubu w Boże Narodzenie zamieszkasz w hrabstwie Northampton; jeżeli oczywiście ta koncep­cja ci odpowiada. Potem, ponieważ Marcus przejmuje ode mnie rolę administratora naszych rodzinnych wło­ści - ja z powodu wieku i choroby wycofuję się z czyn­nego życia - proponuję, żebyście zamieszkali w jego dotychczasowym domu aż do ukończenia prac nad modernizacją opactwa. Po mojej śmierci Jaffrey House będzie doskonałą siedzibą dla owdowiałej lady Yardley i Nedów. Takie rozwiązanie wymaga oczywiście twojej akceptacji, Louise.

Co mogła na to odrzec? Nie mogła odmówić, nawet gdyby chciała. Marcus uśmiechnął się do niej uszczę­śliwiony, a hrabia był taki uprzejmy i wielkoduszny.

- Nie wiem wprost, jak mam dziękować za tyle do­broci i serca - odpowiedziała z wdzięcznością. - Oczywiście, zrobię tak, jak pan proponuje, sir - po tym, kie­dy już załatwię swoje londyńskie sprawy.

- Świetnie - odrzekł lord Yardley. - Marissa już za­jęła się planowaniem waszego ślubu i wesela. Jesteśmy oboje z żoną zdania, że powinnaś wyjść za mąż z domu Cleeve'ów, jak przystało pannie pochodzącej z naszej rodziny. Będzie to dla nas dodatkowa przyjemność.

A więc wszystko zostało ustalone. Później Marcus zabrał Louise do ogrodu na tyłach domu. Nareszcie byli sami i przez kilka chwil, nie niepokojeni przez nikogo, cieszyli się tylko swoim towarzystwem.

- Kłopot w tym - wyjawił Marcus, kiedy już wy­mienili kilka pośpiesznych uścisków i pocałunków, z dala od okien, zza których obserwowały ich ciekaw­skie oczy - że będzie mi piekielnie trudno pohamować chęć uwiedzenia ciebie jeszcze przed Bożym Narodze­niem. Z każdym dniem stajesz się piękniejsza i bardziej ponętna. Twój wygląd dowodzi najlepiej, jak szczęście może zmienić człowieka - takie przynajmniej jest moje zdanie. Jednak nie mogę się przyznać, co ono wyprawia ze mną, nie mówiąc już o mojej sile woli.

- A więc nie martwi cię, że przegrasz zakład z Jackiem Percevalem? - zapytała Louise, która miała również pew­ne trudności z dotrzymaniem postanowienia o zachowa­niu do dnia ślubu dziewiczego wianka.

- W najmniejszym stopniu - odpowiedział Marcus. - Wolę go przegrać i zyskać ciebie, niż wygrać i stracić moją ukochaną. A teraz bądź tak uprzejma i postój spo­kojnie przez kilka minut, albowiem mam ogromną ochotę Cię pocałować.

- Czy nie sądzisz jednak, że powinniśmy już wrócić do reszty towarzystwa? Twoi rodzice z pewnością będą się zastanawiać, dlaczego, chociaż jesienne powietrze jest takie chłodne, pozostajemy tak długo w ogrodzie.

- Nie, nie będą - odparł Marcus ze znaczącym uśmiechem. - Oni dobrze wiedzą, co robimy - ale masz rację. Wprawdzie moje pożądanie rośnie z minuty na minutę i z trudem powstrzymuję się, żeby ciebie nie zniewolić, mimo że, jak się domyślam, też nie byłabyś od tego, to jednak ogród na tyłach Cleeve House nie jest do tego najlepszym miejscem - nie jest ani odpo­wiednio romantyczny, ani wygodny.

Obydwoje z ociąganiem odstąpili od siebie - prag­nęli tylko jednego: żeby Boże Narodzenie, a z nim ich ślub, nadeszło jak najszybciej. Będą wówczas mogli cieszyć się sobą i swoim szczęściem do woli. Na razie musieli jedynie zadowalać się świadomością, że Louise, po trudnym i zawiłym etapie w swoim życiu, dopłynęła wreszcie do spokojnego portu i miała przy sobie czło­wieka, którego kochała i który także ją kochał.

EPILOG

Wigilia 1812 roku

- Proszę pani... a raczej, milady. W tej sukni wy­gląda pani jak królewna z bajki, słowo daję.

Louise uśmiechnęła się do służącej, która z dziew­czyny do wszystkiego w jej domu w Chelsea prze­dzierzgnęła się w przyboczną pokojówkę. Louise wyje­chała z Londynu w połowie listopada i zamieszkała w Jaffrey House, gdzie miała przebywać do dnia swego ślubu z Marcusem. Jednocześnie miały się też odbyć za­ślubiny przyrodniej siostry Marcusa, Sophii, z jej przy­stojnym narzeczonym, księciem Sharnbrook. Zdecydo­wali się z Marcusem na opuszczenie Londynu, gdy wieść o jej prawdziwym pochodzeniu rozeszła się nie tylko w eleganckim towarzystwie, ale nawet w praso­wym organie Stronnictwa Radykałów.

Niespodziewane pojawienie się Louise w charakterze krewnej Cleeve'ów wprawiło w osłupienie londyńskie to­warzystwo i dało początek niekończącym się plotkom na jej temat, a zwłaszcza na temat jej przeszłości. Dla rodziny Yardleyów nie mogło być nic gorszego niż ceremonia w kościele wypełnionym żądnymi sensacji gapiami. Aby uniknąć takiej sytuacji, postanowiono, że ślub odbędzie się w prywatnej kaplicy przy Jafrrey House w obecno­ści tylko najbliższych krewnych państwa młodych. Dla przyjaciół i członków dalszej rodziny przewidziano przyjęcie weselne w sali balowej. Służba hrabiego oraz zaprzyjaźnieni wieśniacy z okolicy mieli się bawić w części kuchennej wielkiego domu po zakończeniu przyjęcia i rozpoczęciu tańców.

Marissa i Marcus martwili się jedynie, czy hrabia, którego stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień, bę­dzie czuł się na siłach, aby uczestniczyć w takiej wy­czerpującej imprezie.

Jednakże, gdy Marissa ostrożnie poruszyła ten waż­ny temat, mąż zaprotestował głośno.

- Bzdura - powiedział z oburzeniem. - Byłbym ostat­nim niedołęgą, gdybym nie potrafił znaleźć w sobie tyle mocy, aby wziąć udział w ślubie moich dzieci, zwłaszcza że przez dziesięć lat błagałem Marcusa, żeby się ożenił.

I na tym dyskusja się skończyła.

Nie chcąc zatrudniać obcej osoby jako pokojówki, Louise zabrała Mary Smith ze sobą do Jafrrey House. Mary okazała się bardzo pojętną dziewczyną i gdy po­kojówka Marissy zapoznała ją z nowymi obowiązkami, od razu pozbyła się nieśmiałości i szybko weszła w no­wą rolę. Okazało się również, że wpadła w oko jednemu z lokajów i wszystko wskazywało na to, że w niedale­kiej przyszłości odbędzie się jeszcze jeden ślub.

- To najpiękniejsza suknia, jaką milady kiedykol­wiek zaprojektowała - mówiła dalej zachwycona dziewczyna, dodając taktownie: - Poza suknią dla lady Sophii, oczywiście.

Zdaniem Louise obie kreacje były równie udane. Z odrobiną nieśmiałości - nadal nie mogła uwierzyć, że czasy tułaczki na zawsze się dla niej skończyły i że dziś zostanie żoną Marcusa - odparła:

- Mam nadzieję, że lordowi Angmering też się spo­doba.

- Och, jestem tego pewna. Chcę pani powiedzieć, milady, że lady Yardley bardzo ostro się dziś rano z nim sprzeczała. On uparł się, żeby koniecznie zobaczyć pa­nią w tej sukni przed ślubem, ale hrabina nie pozwoliła na to. Powiedziała, że oglądanie panny młodej w ślub­nej sukni przed ceremonią przynosi pecha, a pani, mó­wiła, dosyć już miała kłopotów w swoim życiu. Lord Angmering był bardzo niezadowolony, ale lady Yardley powiedziała, że państwo macie całe wspólne życie przed sobą, więc te kilka godzin rozłąki nie robi różnicy i że serce mu z tego powodu nie pęknie.

Cały Marcus, pomyślała z czułością Louise. Jedną z cech, które najbardziej w nim kochała, była jego szcze­rość i prostolinijność, jakże odmienna od chytrej prze­biegłości jej pierwszego męża. Nie powinna jednak my­śleć o tym łotrze w tak szczęśliwym dla siebie dniu. Mimo woli jednak stanęła jej w pamięci przytłaczająca atmosfe­ra jej pierwszego ślubu i obmierzła postać Burnecka szczerzącego zęby zza pleców Sywella.

A jednak Burneck miał być gościem na ich weselu. Został zaproszony na zabawę w pomieszczeniach dla służby. Tak postanowił Marcus. Burneck, jego zdaniem, zachował się w końcu całkiem przyzwoicie, wyznając wszystko prawnikom - nawet więcej, niż wydusił z niego Jackson - dzięki czemu jej prawo do nazywania się Louise Cleeve zostało bezsprzecznie udowodnione. Nie była zachwycona faktem, że bękart Sywella będzie uczestniczył w jej wielkim dniu, ale doceniała szlachet­ny gest Marcusa. Dobroć była drugą cechą, którą u nie­go ceniła. Nie zgłosiła więc sprzeciwu.

Jaffrey House pękał w szwach. Wielu gości spoza granic hrabstwa zatrzymało się w lepszych zajazdach lub w pobliskich majątkach, których właściciele zostali zaproszeni na podwójne wesele do Yardleyów. Atena i Nick Cameron wraz z matką Ateny, która niedawno wyszła za mąż za księcia Ingleshama - swoją pierwszą i jedyną miłość - zamieszkali na ten czas w dawnym domku Filmersów. Książę w rekordowym tempie odno­wił i zmodernizował budynek, tak aby mógł czasami posłużyć im jako azyl, gdy już będą mieli dość towa­rzyskiego życia Londynu z jego wiecznymi płotkami i zwariowanym tempem.

- Któż by uwierzył, że tak szybko nas dogonicie? Przecież dopiero co braliśmy ślub, a wy już wstępujecie w nasze ślady - szepnęła Atena do Louise, gdy Ingleshamowie z Cameronami wstąpili do Jaffrey House w przededniu uroczystości.

- Pamiętasz, jak często spacerowałyśmy po lesie, rozmawiając o naszych życiowych planach, o tym, co nas czeka w przyszłości. Podczas naszego ostatniego spotkania, zanim uciekłaś od Sywella, powiedziałaś mi: „Ja nie mam przyszłości - ani przeszłości”. - A teraz spójrz na siebie. Louise Cleeve tak długo pozbawiona swego dziedzictwa odzyskuje je, wychodzi na koniec z cienia, w którym tyle lat pozostawała, i na dodatek poślubia najwspanialszego mężczyznę, jakiego można sobie wymarzyć, nie licząc mego Nicka, oczywiście. Takich pogmatwanych losów nie znajdziesz w żadnej teatralnej sztuce, nie sądzisz? A jeśli chodzi o moją ma­mę to stów mi brak - co, jak wiesz, rzadko mi się zdarza - z radości, że wyszła ponownie za mąż. - Tu spojrzała na księżnę, która z zażenowanym uśmiechem opowia­dała Marissie o swym nowym małżeńskim szczęściu. - Moja mama zasłużyła sobie na wszystko co najlepsze w życiu: jest taka dobra i łagodna. Cierpłam na myśl, że zagrzebie się do końca życia na zapadłej wsi. Jej ży­cie jest najlepszym dowodem na to, że człowiek nigdy nie wie, co przyniesie następny dzień.

- To i lepiej - odparła cicho Louise - ponieważ na­stępny dzień nie zawsze niesie ze sobą pomyślność.

- Ale twoje jutro na pewno będzie szczęśliwe, je­stem o tym głęboko przekonana - odparła Atena z wła­ściwą sobie szczerością. Ona jest prawie tak prostolinij­na jak Marcus, pomyślała Louise.

- Podwójny ślub to rzadka uroczystość i nie ma pra­wa się nie udać. Inglesham twierdzi, że wszyscy w Lon­dynie są wściekli na was, że pozbawiliście ich możli­wości obejrzenia takiego wspaniałego spektaklu. On sam pochwala jednak waszą decyzję. Uważa, że postą­piliście bardzo rozsądnie. Nick też się z nim zgadza, oczywiście. A czy zaprosiliście Kinlochów?

- Naturalnie - odparła Louise - ale oni nie mogą przybyć. Emma jest w odmiennym stanie i trochę choruje. Jej ojciec i matka pojechali do niej do Szkocji, by spędzić razem z nimi święta, tak więc nie będą obecni.

- I dzięki Bogu! - wykrzyknęła Atena. - Biedna Em­ma, mieć jeszcze matkę na głowie w takiej chwili to istny koszmar. Ale Nick mówi, że odkąd Emma wyszła za Kinlocha, stosunek pani T. do córki bardzo się zmienił na ko­rzyść. Miejmy nadzieję, że już tak zostanie.

- Cóż to takiego mówi Nick, że warte jest cytowa­nia? - zapytał mąż Ateny, podchodząc do dwóch przy­jaciółek siedzących obok siebie na kanapie.

- Ach, Nick, jesteś wreszcie. Opowiadałam właśnie Louise, że pani Tenison przestała dręczyć Emmę z chwilą, kiedy ta poślubiła arystokratę.

- Święta prawda - potwierdził Nick. Następnie roz­mowa, jak zapamiętała Louise, zboczyła na inne tematy. Cała trójka przez dłuższy czas rozmawiała z ożywie­niem.

- Powinniśmy dzisiaj sobie pogadać, bo jutro nie bę­dzie na to czasu - będziesz musiała zajmować się tą ciż­bą, którą sproszono na wasz ślub i wesele.

Louise spoglądała teraz na zegar i myślała o tym, że niebawem przestanie być jakąś tam Louise Hanslope, czy madame Felice, modiste, lecz będzie Louise Cleeve, która wychodzi za swego księcia z bajki. Alę cóż to za śmieszne określenie dla kogoś tak sensownego i konkretnego jak Marcus Cleeve! A jednak, mimo wszystko, w jakiś spo­sób pasowało ono do niego; przecież to on ją uratował, nie dopuścił, aby uciekła, zanim wybiła północ, a teraz na dodatek, miał ją poślubić, przy czym wszystko to razem wzięte odbyło się bez udziału dobrych wróżek. Chociaż.,.

Louise nie miała przecież ani brzydkich niedobrych sióstr, ani złej macochy.

Była tylko Marissa, macocha Marcusa, ale ta w niczym nie przypominała wstrętnej kobiety z bajki o Kopciuszku. Marissa była dla niej jak prawdziwa matka i zastępowała jej teraz tą, którą Louise pamiętała jedynie jak przez mgłę. W tej chwili, jakby przywołana jej myślami, Marissa we­szła do pokoju, aby pomóc Mary w nadaniu ostatecznego szlifu toalecie panny młodej.

- Wyglądasz zachwycająco! - wykrzyknęła, wrę­czając jej bukiet złożony z białych zimowych róż, bia­łych chryzantem, gałązek jaśminu oraz zielonych pę­dów paproci ujętych szeroką kremową wstążką związa­ną w wielką fantazyjną kokardę. - A oto i twój bukiet ślubny, Louise. Ogrodnicy ścięli te kwiaty dziś rano w oranżerii, a ja z pokojówką ułożyłyśmy z nich dla ciebie i Sophii bukiety.

Pod wpływem odruchu Louise pocałowała ją w po­liczek.

- Jesteś dla mnie taka dobra - szepnęła z przeję­ciem. Łzy wzruszenia cisnęły się jej do oczu. - Nie wie­działam, że może istnieć na świecie taka dobroć.

Marissa uśmiechnęła się.

- To nie czas na smutki - odparła. - Marcus i Sharnbrook są już w drodze do kaplicy, a ty musisz być gotowa za kilka minut. Pamiętaj robić wszystko dokładnie tak, jak podczas wczorajszej próby: po ceremonii ślubnej ty i So­phia ze swymi świeżo poślubionymi mężami, idąc po obu bokach hrabiego, wchodzicie do salonu, poprzedzeni przez Cardew, który was zaanonsuje.

- Wiem, że straszny głuptas ze mnie - powiedziała Louise - ale nie mogę zrozumieć, dlaczego wczoraj, podczas próby, wszystko wydawało mi się takie łatwe, a dziś cała się trzęsę ze zdenerwowania.

- Nerwy w dniu wesela to rzecz normalna - zauwa­żyła z uśmiechem Marissa. - Ja nie należę do osób łat­wo poddających się nastrojom, a mimo to, kiedy brałam ślub z ojcem Marcusa, kolana uginały się pode mną. Nogi miałam jak z waty, tak że ledwie doszłam do ołtarza. Biorąc pod uwagę tamto doświadczenie, jak i obecny stan zdrowia lorda Yardleya, doszłam do wnio­sku, że cicha ceremonia w rodzinnej kaplicy będzie naj­lepszym rozwiązaniem dla nas wszystkich. W przyja­znej atmosferze i otoczeniu życzliwych ludzi prędko się uspokoisz i odzyskasz równowagę. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Jej córce Sophii, w każdym razie, to rozwiązanie musiało bardzo odpowiadać - była w wyśmienitym na­stroju. Ale dla Louise wszystko było tak oszałamiające, że zarówno ceremonia ślubna, jak i przyjęcie wydawały się jej nierealne, jak jakiś piękny sen.

Czy to naprawdę ona zbliżała się do Marcusa, Sharnbrooka i oczekującego ich duchownego? A może był to ktoś inny? Zapamiętała, że Marcus wydał jej się przy­stojniejszy niż kiedykolwiek, że pastor uśmiechnął się do niej, i że, pomimo zdenerwowania, zdołała wszystko powiedzieć prawidłowo. Jeśli nawet jej głos brzmiał dziwnie w jej własnych uszach, to jednak zebranym w kaplicy osobom wydał się najzupełniej normalny.

Na koniec Marcus pocałował ją, szepcząc:

- Witaj, lady Angmering, od tej chwili tak się bę­dziesz tytułować. - Następnie obie świeżo poślubione pary, wraz z hrabią, hrabiną i resztą rodziny udały się do sali balowej, gdzie oczekiwało ich pozostałe towa­rzystwo. Sala była pięknie udekorowana gałązkami blu­szczu i ostrokrzewu - roślin, nawiązujących zarówno do tradycji świąt Bożego Narodzenia, jak i uroczystości weselnych w domu Cleeve'ów.

Długi stół uginający się pod ciężarem jadła i napojów zajmował jeden koniec sali. Zwracając się do Sharnbrooka, Marcus żartobliwie zauważył, że taka aranżacja przywodzi mu na myśl wnętrze ekskluzywnej londyńskiej jaskini gry. Wzdłuż ścian rozstawiono liczne małe stoliki i krzesła, aby goście mieli na czym wygodnie spocząć.

Wchodzących do sali nowożeńców powitały grom­kie oklaski. Po zakończeniu okolicznościowych prze­mówień goście wdali się w ożywione rozmowy między sobą. Dla wielu z nich była to okazja do zobaczenia dawno niewidzianych przyjaciół i znajomych. Potwo­rzyły się grupki i po przywitaniu się z nowożeńcami rozpoczęła się gorączkowa wymiana nowinek i opinii.

- Miałam nadzieję, że zobaczę tu Beatrice i Har­ry'ego Ravensdenów! - wykrzyknęła Lavender Bra­bant. - Wiem że byli zaproszeni, ale Beatrice, podobnie jak żona Lewisa, Caroline, jest przy nadziei i dłuższa podróż jest dla niej nie wskazana.

- Ach - zauważyła Atena - więc oni też nadążają za ogólną modą, bo nie tylko ona jest w odmiennym sta­nie. Dochodzę do wniosku, że coś musi być w atmosfe­rze hrabstwa Northampton, co sprzyja rozrodczości, bowiem w tym okręgu jest ogromne zatrzęsienie dzieci. Jack i Olivia Denning również nie mogli przyjechać z tego samego powodu. Odnoszę wrażenie, że są tu pa­nie, które mają to szczęście, że ich stan jeszcze zezwala na wypuszczanie się w dalszą drogę.

- A ty, Ateno? - zapytała Lavender ze złośliwym błyskiem w oku. - Czy ty też się do nich zaliczasz?

Atena uśmiechnęła się tajemniczo.

- Jedyne, co mogę ci odrzec w tym momencie, moja droga, to: być może. Jednak nie tracę nadziei. A jak z tobą? Słyszałam, że podobno wydałaś książkę pod ty­tułem „Flora” - bardzo odpowiednia nazwa. Przyjmij moje najszczersze gratulacje. Będę się przechwalała znajomością z tobą, kiedy pojadę w północne rejony kraju. Nie wszystkim jest dana przyjaźń z pisarką.

Lavender gładko przełknęła komplement i wyraźnie się udobruchała.

- Jesteś bardzo miła - odezwała się już łagodniej - ale to tylko skromne dziełko. Daleko mu do powieści Waltera Scotta.

- Ale za to o wiele bardziej wartościowe - odparła Atena. - Tylko nie mów tego Nickowi. Jako rdzenny Szkot jest przekonany, że nikt nie dorówna pisarzowi ro­dem ze Szkocji. Nawet nie muszę cię pytać, czy jesteś szczęśliwa - dodała jeszcze. - Obydwoje z Barneyem wyglądacie jak ktoś, kto zgubił grosz, a znalazł gwineę. Mam nadzieję, że zdążę zamienić z nim kilka słów, zanim wyjedziemy. Widzę, że przysiadł się do niego Dungarran. Daję głowę, że ucinają sobie wesołą pogawędkę na temat Newtona i matematyki!

Atena jednak była w błędzie. Jak Lavender później odkryła, Barney wypytywał Dungarrana o jego małżeń­stwo.

- Mam wrażenie - powiedział wprost - że jesteście jak Romeo i Julia ze Steepwood. Jak się wam żyje w małżeńskim stanie? Czy przez cały dzień rozmawia­cie o matematyce, czy też tylko w niedzielę, jeśli kaza­nie pastora było nudne.

- Bez przesady, nie mówimy o tym ciągle - odparł Dungarran z kamienną twarzą. Następnie, ku rozbawie­niu otaczających go znajomych, dodał: - Muszę przy­znać, że obecnie, po zakończeniu prac nad dodawa­niem, zabraliśmy się za mnożenie.

Barney w pierwszej chwili nie poznał się na żarcie, ale kiedy go zrozumiał, zauważył:

- Czy chcesz nam przez to oznajmić, że Hester spo­dziewa się dziecka? Winszuję serdecznie i tak dalej.

- Dziękuję - odparł Dungarran z ukłonem - ale mam wrażenie, że tobie też należą się gratulacje. Jesteś prawdziwym szczęściarzem. Nie każdemu zdarza się odziedziczyć taki wielki majątek jak tobie, ale moim zdaniem zasłużyłeś na to bardziej niż ktokolwiek inny. A w ogóle to przyglądam się tu obecnym i odnoszę wrażenie, że większość naszych przyjaciół i krewnych jest bardzo zadowolona z życia.

- Masz rację - przyznał Barney. - To może wydać się dziwne, ale ogólne powodzenie zaczęło się tutaj do­piero po odejściu Sywella - ale lepiej nie mówmy na ten temat.

- Rzeczywiście, lepiej nie mówić - zgodził się Dungarran, - Słyszałem, że Ministerstwo Spraw Wewnętrz­nych umorzyło śledztwo w sprawie morderstwa Sywella i zaprzestało poszukiwania sprawcy tego czynu ze względu na dramatyczny brak kadry oraz natłok innych ważniejszych spraw o kryminalnym charakterze. Bądźmy szczerzy - Sywell to mała strata.

- To prawda - zgodził się Barney. - Czuję wielką ulgę na myśl, że ta cała historia już się skończyła. Do­póki ten groźny cień wisiał nad nami, nikt z tych, którzy mieli cokolwiek do czynienia z tym łajdakiem, nie mógł czuć się spokojny, a już na pewno nie mógłby ba­wić się beztrosko na dzisiejszym weselu.

Nie byli jedynymi spośród obecnych, którzy wspo­minali sprawę zamordowania Sywella, ale nikt nie był na tyle nietaktowny, aby mówić o tym przy Louise bądź przy kimś z rodziny Yardleyów.

Louise natomiast rozglądała się wokół ciekawie. U boku Marcusa, otoczona rojem rozbawionych przy­jaciół i znajomych, czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Wkraczała w nowe życie, spychając to dawne, minione, pełne trosk i kłopotów w czarną otchłań niepamięci.

Marissa szepnęła jej na ucho:

- Wyglądasz w tej chwili jeszcze piękniej niż rano. Podczas zaślubin zachowywałaś się bez zarzutu: teraz widzisz, jak niepotrzebnie się denerwowałaś, głuptasku.

A więc jednak nie skompromitowałam się, pomyśla­ła z radością Louise. Mogła zatem oddać się beztrosko zabawie. Właśnie zbliżał się do niej Hugo Perceval z żo­ną Deborą, roześmianą i promieniejącą szczęściem. Louise właśnie zaczynała czuć się podobnie. Uświadomiła sobie, że wypada im pogratulować, kiedy sama przyjmie już od nich życzenia.

Niestety! Zbliżając się do Louise, Debora nieopatrz­nie obejrzała się za dawno niewidzianą przyjaciółką, którą właśnie spostrzegła, skutkiem czego zderzyła się z lokajem, który niósł tacę z kieliszkami wypełnionymi szampanem. Kaskada pienistego płynu i szkła chlusnęła na dywan, ale jakimś cudem sporo kieliszków ocalało, a większość stojących w pobliżu osób szczęśliwie unik­nęła ochlapania wonnym trunkiem.

Debora spojrzała na Hugona z przerażeniem w oczach, ale jej mąż tylko uśmiechnął się szeroko.

- Sprawy idą ku lepszemu, moja miła. Zwykle to ja bywam ofiarą twojej nieuwagi, ale tym razem, na szczę­ście, wyszedłem z tego zdarzenia obronną ręką.

- Ach, Hugo, wiesz, że ja nigdy tego nie robię na­umyślnie. - Debora westchnęła żałośnie. - To straszne. Przecież już od dłuższego czasu nie miałam żadnego wypadku.

- Faktycznie, od czasu, kiedy wjechałaś powozem prosto do jeziorka, zaraz po naszym ślubie, nic ci się przykrego nie przydarzyło - zgodził się, spoglądając na nią z uśmiechem.

- Jak możesz mówić takie rzeczy - oburzyła się. - Przecież to wcale nie była moja wina, wiesz przecież. - Zamilkła, po czym, z charakterystyczną dla niej nagłą zmianą tonu dodała ponuro: - Sprawiam same kłopoty. Nie rozumiem, jak ty jeszcze ze mną wytrzymujesz.

Hugo roześmiał się, ujął jej rękę i uniósł do swoich ust.

- Deboro, jesteś moim szczęściem. Uwielbiam cię, kochanie moje. Nie zamieniłbym ciebie na inną kobietę, nawet gdyby była najpiękniejsza.

Podprowadził ją do ośmiokątnej wnęki, gdzie sie­dzieli książę Inglesham z małżonką oraz Atena Came­ron ze swym mężem, Nickiem. Z tego miejsca, z dala od gwaru licznie zgromadzonych gości, świetnie wi­działo się całą salę. Jednocześnie raczono się doskona­łym jadłem i napitkiem, pod którymi uginał się weselny stół Yardleyów.

- Posiedź tutaj przez chwilę, Deboro kochanie - po­lecił Hugo. - Porozmawiaj z Ateną, a ja pójdę przy­nieść nam coś do picia i jedzenia. Przy niej na pewno się pośmiejesz.

- Takimi stwierdzeniami - zauważyła z udaną suro­wością Atena - skazujesz mnie na tak bezdennie nudną konwersację, że wszyscy wokół zaczną ziewać na po­tęgę. Ale idź i przynieść Deborze coś dobrego. Będzie­my, jeść, pić i weselić się. - Podsunęła krzesło onie­śmielonej Deborze.

- Ach, pani nie potrafi wyobrazić sobie jak... - za­częła Debora, ale Atena przerwała jej ze śmiechem:

- A właśnie, że potrafię. Kiedy byłam przedstawia­na księciu regentowi, nadepnęłam sobie na suknię i sto­pa uwięzła mi w przydługich fałdach. Wyobraź sobie moją konsternację oraz miny tych wszystkich sługusów, gdy znalazłam się na podłodze, w pozycji, jaką by na­leżało przybrać, gdyby się chciało ucałować książęce stopy. Nie mogło być chyba większej kompromitacji niż moja wtedy.

- Pani specjalnie to wymyśliła, bo chce mnie pani uspokoić, prawda? - spytała podejrzliwie Debora.

- Ależ skąd. Tak właśnie było, nieprawdaż, Nick?

- Tak, rzeczywiście - potwierdził jej mąż. - Jedyną osobą niezażenowaną był książę regent, który stwierdził „Piękna kobieta u mych stóp - to widok godny ksią­żąt”, i podając dłoń, pomógł jej wstać. Co więcej, Atena zdobyła sobie ogólny poklask, kiedy, powstawszy, nie krygowała się niepotrzebnie - jakby to inna czyniła - tylko złożyła przed księciem głęboki ukłon.

Kiedy Hugo powrócił, przynosząc, jak się wyraził, „dosyć strawy, by nakarmić pułk wojska”, znalazł żonę już w znacznie lepszym nastroju. Rozprawiała z oży­wieniem bez cienia dawnej nieśmiałości i skrępowania.

Zarówno Nick, jak i księżna wiedzieli oczywiście, że dobroduszna Atena zmyśliła tę całą historię z księciem re­gentem, aby ośmielić biedną Deborę i przywrócić jej do­bry humor. Pojętny mąż pośpieszył jej w sukurs i misty­fikacja się udała. A co do Louise, ta wprawdzie straciła okazję do rozmowy z Deborą i Hugonem, lecz towarzy­stwo Dungarrana i Hester wynagrodziło jej to. Hrabia za­prosił tych ostatnich do osobnego stołu, przy którym sie­dział z najbliższą rodziną.

Gdy zajęli miejsca, Dungarran nachylając się w stro­nę Marcusa, zauważył wesoło:

- To była dla mnie największa niespodzianka w ży­ciu - zaproszenie na twój ślub, Angmering. Jakiś facet, zwany Jack Perceval, który podaje się za mego dalekie­go krewnego, choć nie wiem, ile w tym prawdy, twier­dził, że założył się z tobą, iż nie ożenisz się przed końcem roku. A tymczasem jesteś żonaty i to wcale nie na żarty. Czy rzeczywiście taki fakt miał miejsce, czy też to jakaś głupia płotka?

Marcus spojrzał ze skruchą na Louise.

- Tak, to prawda i chcąc nie chcąc, zapłaciłem Percevalowi wygraną. Nie była to wielka suma, ale nawet gdyby była, to z chwilą, kiedy ujrzałem Louise, zrozu­miałem, że Jack Perceval ma już forsę w kieszeni. Ale co znaczą pieniądze wobec zdobycia tak niezrównanej kobiety?

- Masz rację. Muszę cię poinformować, że obojętne jak czarująca i inteligentna jest twoja żona, i tak nie po­bije mojej Hester, gdyby obie zechciały stanąć do walki o taki tytuł.

- Nie mówiąc już o mojej Sophii - rzucił Sharnbrook, ignorując zasady savoir vivre'u i całując żonę w policzek. - Gdyby ona postanowiła stanąć do tych zawodów, jej kandydatura byłaby nie do pokonania.

- Oto głosy trzech szczęśliwych żonkosiów - za­uważył rozbawiony lord Yardley. - Ale co do ciebie, Marcusie, to muszę wyznać, że niemile mnie zaskoczy­łeś. Nie podejrzewałem cię o hazard, ale okazuje się, że byłem w błędzie.

- Ach, ojcze - odparł Marcus z uśmiechem - to by­ło tylko raz i w wyjątkowej sytuacji. Byłem tej nocy trochę wstawiony i smutny, a to, jak przyznasz, nie jest typowy dla mnie stan.

- To prawda - przyznał ojciec. Siedzący opodal Ned Drugi wtrącił:

- A mnie się wydawało, że ty nigdy nie zaglądasz do kieliszka, Marcusie. Czy nie uważasz, Nedzie Pier­wszy, że nie jest to budujący przykład dla nas obu? Po tym, czego się teraz dowiedziałem, nie zamierzam już nigdy wysłuchiwać kazań Marcusa na temat naszego złego zachowania.

- Dość tego, chłopcy - skarciła ich matka. - Nie ży­czę sobie takich impertynencji wobec waszego starsze­go brata w dniu jego wesela.

Słysząc to, wykrzyknął:

- Czy to oznacza, że we wszystkie inne dni możemy pozwolić sobie na impertynencję, mamo?

- Widzę, że mamy przed sobą przyszłego adwokata, logicznego i przebiegłego - zauważył Dungarran ze śmie­chem. - A może nawet sędziego Sądu Najwyższego?

Ned Pierwszy potrząsnął energicznie głową.

- W żadnym wypadku, sir. Mówił mi Marcus, że jest pan wybitnym matematykiem, a moim zamiarem jest poświęcić się właśnie tej gałęzi nauki. Ale najpierw mu­szę ukończyć stosowny wydział na uniwersytecie w Oksfordzie. Może zechciałby pan udzielić mi jakiejś mądrej rady w tej materii, potem, gdy skończy się obiad?

- Z przyjemnością - zgodził się Dungarran, wzno­sząc kieliszek w kierunku Neda Pierwszego. - A jeżeli ja nie podołam zadaniu, to Hester przyjdzie z pomocą. Z nas dwojga ja jestem większym pedantem, ona, nato­miast, jest bardziej twórcza - to prawdziwy Pascal w spódnicy.

. Hester usłyszała słowa męża i skarciła go żartobli­wie.

- Ależ, mój drogi, co ty wygadujesz! Robisz ze mnie jakąś straszną mądralę. Ale wszystko jedno, chętnie po­mogę Nedowi w matematycznych problemach.

Reszta zgromadzonego wokół stołu towarzystwa przyłączyła się do tej ożywionej beztroskiej konwersa­cji. Louise, oszołomiona samym faktem, że stała się mę­żatką, poczuła się nagle znużona nadmiarem głośnej pa­planiny. Nigdy przedtem nie uczestniczyła w tak weso­łym i licznym zgromadzeniu rodzinnym. Szeptem zwróciła się do Marcusa z pytaniem:

- Czy oni zawsze tak rozprawiają?

- Przeważnie - odparł - ale dzisiaj są bardziej we­seli niż zawsze. Cieszą się, widząc, jak bardzo ja i So­phia jesteśmy szczęśliwi.

- Rzeczywiście - zgodziła się Louise. Z trudem uz­mysławiała sobie, że w końcu dotarła do miejsca, które zawsze wydawało jej się rajem na ziemi. O, nie, nie była na tyle naiwna, aby wierzyć, że ma już wszystkie kło­poty za sobą, że wszystko, co złe, skończyło się z dniem dzisiejszym i że od tej pory jej życie będzie usłane ró­żami. Ale dla kogoś, kto tak jak ona był zawsze igno­rowany, wyzyskiwany i pomijany, wszystkie ewentual­ne trudności w jej nowym życiu będą niczym w porów­naniu z tym, czego doświadczyła.

Zaczęto wznosić toasty. Louise zrozumiała, że jeśli nie chce upić się do nieprzytomności, musi ograniczyć się tylko do kropli wina przy każdej z takich okazji. Na sali wrzawa przybierała na sile, co też stanowiło dla niej nowość.

Jak zauważył Marcus, nie tyle była zmęczona, co oszołomiona tym wszystkim, co się wokół niej działo. Kie­dy na zakończenie obiadu podano deser, szepnął do niej:

- Jak skończymy jeść, musimy wstać, obejść salę i pożegnać się z każdym gościem osobiście. Następnie służba uprzątnie stoły i na salę wejdą muzykanci. My oboje i Sharnbrook z Sophią poprowadzimy pierwszy taniec. Potem opuścimy przyjęcie, a zabawa będzie trwała jeszcze długo po naszym odjeździe.

Louise ucieszyła się w skrytości duszy na tę wiado­mość. Była szczęśliwa i bawiła się doskonale, ale prag­nęła jak najszybciej znaleźć się sama z Marcusem. Wie­działa, że Sophia również marzy o chwili, kiedy zostaną z Shambrookiem tylko we dwoje. Ci ostatni nie opusz­czali Jaffrey House. Dostali w nim do dyspozycji apar­tament, podczas gdy ona z Marcusem mieli zamieszkać na razie w wygodnym domu byłego doradcy majątko­wego hrabiego Yardleya. Dom był położony w pobliżu opactwa. Miał im służyć do czasu ukończenia restaura­cji opactwa, które zmodernizowane i wyposażone w nowe umeblowanie, stanie się wreszcie siedzibą god­ną przedstawiciela starego i zasłużonego rodu i dziedzi­ca cenionego nazwiska.

Obchodzenie sali i żegnanie się z gośćmi sprawiało Louise wielką przyjemność. Wszyscy uśmiechali się, wszyscy zdali się równie szczęśliwi jak oni. Atena ode­zwała się do niej półgłosem:

- Życzę ci, żebyś była równie szczęśliwa z Marcu­sem jak ja ze swoim Nickiem. Lubię twego Marcusa. Robi wrażenie przyzwoitego człowieka, który, mam nadzieję, spełni wszelkie twoje oczekiwania. Należy ci się to od życia - przeżyłaś tyle trudnych chwil.

- Och, tak, Marcus jest rzeczywiście wspaniały - przyznała Louise z zapałem. - Ja również się cieszę z twego szczęścia.

Ostatnimi osobami, z którymi pożegnali się na sali, byli hrabia i Marissa. Jeśli nawet lord Yardley wydawał się jeszcze słabowitszy i mizerniejszy niż zwykle, to je­go zadowolenie ze szczęśliwego ożenku syna tak wyraźnie rzucało się w oczy, że jak na razie ich obawy o jego zdrowie rozwiały się. Marissa, oczywiście, ży­czyła im wszelkiej pomyślności, a Dwaj Nedowie byli jak zwykle czarująco nieznośni.

Następnie nowożeńcy zaszli do pomieszczeń kuchen­nych, gdzie przy stole zastawionym suto wszelkim jadłem i napitkiem bawiła się służba. Wzruszony majordomus przewodził we wznoszeniu toastów na ich cześć.

Gdy znaleźli się wreszcie w holu, przy szeroko otwartych drzwiach, czekając, aż powóz zajedzie przed główne wejście, Louise, kurczowo trzymając w ręku swój ślubny bukiet, zdumiała się, że na zewnątrz, po­mimo że był to już koniec grudnia, jest nadal tak widno.

- Nic dziwnego - odrzekł Marcus - przecież jest dopiero wpół do trzeciej, dzień, chociaż zimny, jest sto­sunkowo pogodny. Prawdę mówiąc, cieszę się, że zo­stajemy wreszcie tylko we dwoje. Twarz mi już zupeł­nie zesztywniała od tego ciągłego uśmiechania się do wszystkich i prowadzenia zdawkowej rozmowy. To nie dla mnie.

- Ani dla mnie - przytaknęła Louise. - Ale to może nieładnie, że myślę z ulgą o opuszczeniu towarzystwa. Wszyscy byli tacy serdeczni i tak szczerze cieszyli się z naszego ślubu.

- Zwłaszcza mój ojciec - zauważył Marcus. - On sądził, że zostanę starym kawalerem przemieniającym się z upływem czasu w jednego z tych zgorzkniałych starców przesiadujących w londyńskich klubach i uty­skujących, że wszystko schodzi na psy. Bardzo się tego obawiał.

Powóz wreszcie zajechał na żwirem wysypany pod­jazd, lecz zanim się w nim usadowili, Louise zwróciła się jeszcze do Marcusa „z pytaniem:

- Mam nadzieję, że nie zapomniałeś poinformować stangreta, dokąd najpierw jedziemy.

- Naturalnie, że nie - odparł Marcus. - On wie, gdzie ma nas przede wszystkim zawieźć. Upewniłem się co do tego. Ale widzę, że nie rzuciłaś swego bukietu między niezamężne panny.

- To prawda. Sophia tak zrobiła - rzuciła kwiaty za siebie, przed naszym wyjściem. Pochwyciła je siostra Dungarrana.

Marcus zaśmiał się i ucałował ją, zanim ruszyli w dro­gę, mówiąc:

- Podejrzewam, że jest to jeszcze jedna matematyczka w tej rodzinie, ponieważ Ned Pierwszy tak był nią oczarowany, że nie odstępował jej na krok. Ale, ale, jak przybędziemy na miejsce, czy nie będzie ci za zimno w tym, co masz na sobie? Może włożysz teraz pelery­nę? Czy mam ci pomóc?

- Tak, proszę - odparła Louise i odchyliła się do tyłu na oparcie siedzenia. W milczeniu przypatrywała się Marcusowi: nadal trudno jej było uwierzyć, że są już małżeństwem.

- O jedno tylko cię proszę - powiedział, pochylając się, aby ująć jej dłoń i zajrzeć głęboko w oczy. - Posta­raj się, aby nasza wyprawa nie przeciągnęła się zanadto. Jestem w okropnym stanie od momentu, gdy pastor ogłosił, że połączył już nas małżeńskim węzłem. Jeżeli nie znajdziemy się w niedługim czasie w sypialni, oba­wiam się, że będę musiał wezwać lekarza, żeby udzielił mi pomocy, zanim zajedziemy do domu.

- Mam nadzieję, że zdołam znaleźć lekarstwo na wszystkie twoje dolegliwości, kiedy już znajdziemy się na miejscu - powiedziała filuternie.

- „Spełnienie nadziei, odłożone, rani serce” - wyre­cytował posępnym głosem Marcus.

- Przeciwnie - zaprotestowała Louise - stare przysło­wie mówi: „Pragnienie wzmaga się wraz ze zwłoką”.

Roześmieli się oboje, po czym Marcus wtrącił:

- Na szczęście większość przysłów i starych porze­kadeł przeczy sobie nawzajem: skutek tego jest taki, że uczestniczymy w zawodach, w których żadne z nas nie jest w stanie zwyciężyć.

- A biorąc pod uwagę fakt, że właśnie się pobrali­śmy, to wspaniała prognoza - podsumowała dyskusję Louise.

Wciąż śmiali się, gdy powóz zatrzymał się na skraju lasu, w którym rósł niegdyś Święty Gaj. Louise zdjęte swe śliczne białe pantofelki i przebrała się w parę solid­niejszych bucików, które zabrała ze sobą. Natomiast ślubne obuwie Marcusa, było na tyle mocne, że mógł w nim z powodzeniem odbyć dłuższą wędrówkę po le­sie. Zbliżał się zmrok. Na dworze powoli zaczynało ro­bić się szarawo, tym bardziej że słońce kryło się za chmurami. Przed nimi rozciągała się ciemna wstęga lasu.

- Muszę stwierdzić, że szczęście w dniu ślubu nam dopisało - zauważyła Louise, kiedy z pomocą lokaja wysiedli z powozu. - Pogoda była piękna, chociaż teraz zaczyna się już robić mniej przyjemnie.

- Nasz pierwszy spacer jako pary małżonków - stwierdził Marcus. - Weź mnie pod rękę, lady Angmering.

- Z przyjemnością, lordzie Angmering - odparła i poszli powoli ścieżką, która wiodła w głąb lasu. Chwi­lami, kiedy korony drzew zwierały się nad nimi, pogrą­żali się w mroku, by następnie znów wyłonić się na jaś­niejszą przestrzeń. Szli w milczeniu, dziwnie jakoś przejęci i wzruszeni, jakby w tej ich przechadzce było coś mistycznego, co skłaniało do świętej ciszy. Wreszcie dotarli do małej polanki, na której rósł dawniej Święty Gaj, z królującym pośrodku kamieniem runicznym.

- Tam - powiedziała Louise, tak jak to uczyniła w pamiętnym śnie Marcusa. - Chcę tam pójść - i wska­zała na kamień.

Naprzeciw głazu stała żeliwna ławka umieszczona tu przed laty przez któregoś z dawno zmarłych hrabiów Yardleyów. Marcus rozpostarł pled i wtedy dopiero na niej usiedli.

Po chwili milczenia spytał:

- A teraz, lady Angmering, powiedz, co ci kazało odwiedzić dzisiaj to miejsce i czemu wzięłaś ze sobą swój ślubny bukiet?

- Widzisz... Atena i ja często odwiedzałyśmy polanę, gdzie dawniej rósł Święty Gaj, i usiłowałyśmy wyobrazić sobie, jak wyglądali ludzie, którzy wycięli runiczne litery na tym kamieniu i nazwali go świętym. Obie znałyśmy związaną z nim legendę, głoszącą, że pogańskie ludy, któ­re go wzniosły, rzuciły klątwę na tych wszystkich, którzy po nich nastąpią, a nie będą czcić świętego kamienia. We­dle tej klątwy jego nowych właścicieli czekają różnego rodzaju nieszczęścia i katastrofy. Czy jest ktoś, kto zaprze­czy prawdziwości tej legendy? Wystarczy wspomnieć o rozwiązaniu klasztorów, o opactwie, które popadło w ruinę, a potem o nieszczęśliwych żywotach Cleeve'ów, hrabiów Yardleyów, którzy przejęli Steepwood w posia­danie, by je następnie utracić na rzecz Sywella. Przypo­mnij sobie także, jaki straszliwy spotkał go koniec. A teraz my dziedziczymy jedno i drugie: ziemię i klątwę.

Cyganka, która nam wróżyła, wtedy na jesiennym jarmarku w Chelsea, zapewniła nas, że przełamała cią­żącą na nas klątwę; może zatem nic nam nie grozi. Chciałabym jednak, na wszelki wypadek, zdjąć ją z tych wszystkich, którzy nastąpią po nas. Myśl, że nasi potomkowie staną się spadkobiercami nieszczęść i rui­ny, przejmuje mnie grozą. Dlatego pragnę raz na zawsze położyć kres temu przekleństwu. Dlatego prosiłam cię, abyś mnie tu przywiózł i dlatego zabrałam ze sobą swój ślubny bukiet. Chcę go złożyć w ofierze przed kamie­niem runicznym i oświadczyć duchom jego założycieli, zaklętym w tym kamieniu, że czcimy mężczyzn, którzy go postawili, oraz ich wierne towarzyszki życia. W ten sposób wzywamy ich i błagamy, aby zlitowali się nad nami i zdjęli klątwę z naszej rodziny, aby wszystkim Cleeve'om i tym, którzy po nich nastaną, było dane żyć i umierać jak zwyczajnym ludziom nieobciążonym klą­twą. Czy sądzisz, że jest to głupie, Marcusie? - zapytała na końcu.

- Nie, kochanie, to nie jest głupie. Poza tym nie za­szkodzi próbować pozbyć się tej klątwy z pomocą za­klęć i egzorcyzmów w rodzaju złożenia ofiary ze ślub­nego bukietu i odmówienia modlitwy.

Louise wstała z ławki. Uklękła, nie bacząc, że pobru­dzi swą piękną suknię, i umieściła bukiet u stóp kamie­nia pokrytego runicznym pismem.

- Przyjmij w darze mój ślubny bukiet - zaczęła jas­nym dźwięcznym głosem. - Oświadczam, że czcimy tych, którzy stworzyli ten kamień, i pokornie błagam, jako że i my również czcimy duchy zaklęte w tym ka­mieniu - o zdjęcie klątwy nie tylko z nas, ale i z na­szych dzieci. Błagam, abyś zesłał nam znak, że przyjąłeś mój dar, że zdjąłeś z nich odwieczną klątwę, tak aby nigdy żadne nieszczęścia i katastrofy nie spadły na na­sze dzieci ani na dzieci ich dzieci.

Złożyła ręce jak do modlitwy i tak w tej kornej po­zie, w milczeniu, trwała przez kilka minut. Następnie wstała z klęczek.

W tym momencie wiszące nad ziemią chmury rozstą­piły się i wyjrzało blade słońce. Złocisty promień spłynął na ziemię, zalewając kamień i bukiet złożony u jego stóp przejrzystym światłem.

- To znak - szepnęła Louise. - Prawdziwy znak. Odwróciła się do Marcusa i wyciągnęła ku niemu obie ręce. On pochwycił je, a następnie zamknął Louise w ramionach i ucałował różane usta. Jego pocałunek tym razem nie był objawem namiętności - tę okazać miał niebawem w ich sypialni - lecz wyrazem najgłęb­szego szacunku i poważania.

- Znak czy nie znak - powiedział - uczyniłaś wielką rzecz i należą ci się słowa uznania. A teraz, łady Angmering, chodźmy wreszcie do domu, aby, jak nakazuje tra­dycja, uświęcić nasz związek cielesnym zjednoczeniem.

- Tak - odparła posłusznie. Ruszyli z powrotem ścieżką ku oczekującemu ich powozowi i ku szczęśli­wej nieobciążonej już klątwą przyszłości, która czekała ich dzieci oraz dzieci ich dzieci.

1* modiste - modystka

2* demi - monde - półświatek

3* bettes amies - (j, franc), przyjaciółki, kochanki, (przyp. tłum.).

4* comme il faut - jak należy


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
115 Marshall Paula Tajemnice Opactwa Steepwood 16 Odnaleziona markiza
Marshall Paula Tajemnice Opactwa Steepwood 16 Odnaleziona markiza
Maskarada mimo woli Marshall Paula
Marshall Paula Odważna księżna
Marshall Paula Ich czworo
Marshall Paula Odwazna ksiezna(1)
Marshalloy H13 FIRECHROME
Marshalloy 420 ESR RUETOM
krepostnaja markiza

więcej podobnych podstron