ALEKSANDER ALFRED KONAR
Mój kochany Krzysztofie. Listy, któ- remi od 3-ch miesięcy zarzucasz mnie, choć bronię się od tej słabości—odczytuję kilkakrotnie. Niestety, nie mogę być ci wdzięczną za konieczną dla mnie otuchę do bardzo ciężkiej drogi obowiązków i pracy, na jakie dobrowolnie się skazałam wbrew ptasiemu mleku, jakiem mnie w domu karmiłeś. Listy twoje, jakby kara za zarzuty, czynione ci dawniej — tchną teraz niestety takiem bogactwem sentymentu i uczuć, jakiemi nigdy w domu mnie nie raczyłeś. P osiadasz najwidoczniej więcej telentu pisarskiego, niż krasomówczego.
Nie mówię już o wrażeniu, jakie sprawiają mi wykaligrafowane drogie literki
Hani. Bo to by było już jawne przyznanie się do serca, którego — rzecz od wieków znana — że nie posiadam, jako też przyznanie się do winy mojej dezercji. To byłaby już jawna kapitulacja i abdykacja; nawrócenie się nieopatrznej grzesznicy, powrót kanarka do klatki, tryumf wszystkich moich antagonistów. Choć wiem doskonale, że nietylko antagoniści moi nie solidaryzują z moim uczynkiem opuszczenia najlepszego pod słońcem męża i jedynej córki. Przeciwko mnie stanąłby i najpobłażliwszy sędzia i rodzona matka. Zosia Horska nie opuściłaby dla jakichś mżonek męża i dziecka. Widzisz, a nie chciałeś zaślubić, „perły“. Biedna perła! Nie, nie!—nie biedna. Zazdroszczę jej, że jest perłą bez skazy. Lepiej jest być czystą, niż posiadać królewski naszyjnik z brylantów na szyi. Nie boję się opinji świata, lecz jedynie wyroku Boga.
Widzisz więc kochany Krzysztofie, jakie refleksje nasuwają mi twoje listy i jak strasznie utrudniają mi mój ciężki, choć dobrowolnie narzucony sobie wyrok zwyciężenia wszystkich przeszkód dla zdobycia celu: przemienienia się z lalki w człowieka. Zdobycie poza haremową rolą oda- liski, żony i matki—człowieczeństwa. Praca na chleb własny-—własnym zawodem.
Pozyskanie uznania nie żony szanowanego człowieka, lecz szacunku z powodu własnych zasług talentu i pracy. Bo znasz mnie dobrze i wiesz, mój drogi, że przyjechałam do Paryża nie dla zabaw, nie dla sprawiania paryskich tualet i zawiera- hia interesujących znajomości tabldotowych. Nie wątpiłam, skazując się na tułaczkę — że nie będzie to une partie de plaisir — ów Paryż, którym rozkoszowaliśmy się w przejeździe na Rivierę. Zamieszkiwaliśmy wtedy Hotel Scribe, dépendance Grand- Hótelu, tylko jeszcze bardziej dystyngowany. Przebierałam się wtedy w. ciągu dnia trzy razy, pamiętasz: Rano une petite robe et un petit chapeau do lasku Buiońskiego, do galerji Luwru i Luxenburskiej i do sklepów na Avenue de la paix. Następnie po śniadaniu i po odpoczynku przebierałam się na five’y do Ritza, do pavillon d Armenon- ville, do Prćs-Catelan, lub na pola Elizejskie do Ledoyena. Wreszcie w suknie wieczorowe do obiadu, złożonego z 6-ciu potraw, po którym jeździliśmy do teatrów, a po skończeniu widowiska na bibki z szampanem do kabaretów. Pamiętasz? Wiedziałam, że obecnie to nie będzie już ów Paryż, où le monde s’amuse et où le monde s’ennuie. Tak, tak. Obiit Conradus. Natus
est Gustavus. Wiesz, że nawet z obawy plugawienia twojego nazwiska śród obecnej mojej nędzy—nazywam się teraz tout court: Heleni. Brzmi to, jakby bezimiennie; jak numer więzienny, lub hotelowy. Choć nie tracę nadziei, że przyszła Heleni stanie się jeszcze kiedyś „kimś“. Nie wolno mi
o tern wątpić ani na chwilę. Proponowanej mi przez ciebie tak uprzejmie podwyżki mojej miesięcznej pensji nie przyjmuję kategorycznie z właściwym mi — jak twierdzisz—uporem. Nie, nie. Nie przyjechałam tu dla zabaw i rozkoszy. Nie porzucałam męża i dziecka z kaprysów i z nudów. Nie łudziłam się, że Paryż, oglądany przez pryzmat obcych próżniaków, jest zupełnie różny od Paryża codziennego, w którym walka o dojście do celu jest może trudniejszą, niż gdzieindziej. Przekonałam się, że rzeczywistość różni się bardzo od przewidywań. Nie wpłynęło to oczywiście na moje niezłomne postanowienie. Pomijam niewygody mego niezbyt czystego pokoiku na ulicy de la Seine; wybrałam go z musu, ponieważ najbliższy Pont des arts oddziela Quartier Latin od place du Carusel i od placu Komedji Francuskiej, w której sąsiedztwie uczęszczam na wykłady; a jedynie Avenue de 1’Opera
■oddziela mnie już wtedy od Rue Helder {tuż przy bulwarze włoskim), gdzie zamieszkuje Sbriglia.
Z musu więc godzę się na od wieków zepsuty zegar na moim kominku; na stłuczone przed potopem lustro w mojej bieliźniarce; na ohydnie wytarty dywan i na 5-e piętro bez windy.
Pomijam tabldoty za półtora franka z obiadem, składającym się z pięknie brzmiącego crème à la Marie Antoinette (jest to w gruncie rodzaj wodnistego klei- ku), z kawałka słodkiego rostbifu (zdaje się, że z koniny) aux pommes de terre frites, z sałatą i z kawałkiem sera, •comme dessert.
A jednak nie te marnostki uważam za ciernie mojej dobrowolnej tułaczki. Przeciwnie. To zwyciężenie cierni i przeszkód nęci mnie bardziej od czczego, jałowego życia w przesadnym komforcie mieszczek z tak zwanej inteligencji, małpujących bogate hrabiny i bankierowe.
Lecz Reszkego, do którego, jak wiesz, miałam — dzięki baronowi Leonardowi — listy polecające'od różnych warszawskich hrabin—nie zastałam w Paryżu. Wyjechał na występy do Ameryki i niewiadomo, kiedy wróci. W każdym razie nie wcześ
niej, niż za trzy miesiące. Do Sbriglia niema mowy, abym się dostała, ponieważ wszystkie jego komplety na obecny sezon są już zajęte.
Wyobrażasz sobie moją minę przy tych niespodziankach. Lecz pieczone gołąbki nie wchodzą same do gąbki. Zapisałam się do konserwatorjum. Doskonale. Lecz patent z konserwatorjum otrzymuje się po skończeniu kilkoletnich kursów. Kilkoletnie kursy! Tylko tyle. Wyobrażasz- sobie, mój drogi, jak ta wiadomość na stroiła mnie. O! Bo dawny mój bezkrytyczny kult dla stolicy świata trochę się zmniejszył. Gdyż znałam tylko ten nad- sekwański gród od święta, choć, jak każde inne miasto i każda inna nora na globie— Paryż żyje poza świętem jeszcze pozosta- łemi dniami w tygodniu. I dopiero sześć dni w tygodniu stanowią prawdziwe życie. A nie ten Paryż, w którym trzy razy dziennie się przebierałam. Opiszę ci kiedyś ten codzienny Paryż. Dziś notuję tylko, że do konserwatorjum zapisałam się jedynie dla teorji, kontrapunktu i harmonji. Uzupełniam swoją kulturę muzyczną uczęszczaniem do Sorbony na wykłady historji muzyki i sztuki. Nie opuszczam też tak żwanych tu konferencji i odczytów, szcze*
n
golnie Reynacha. Zbliżyłam się do kilku moich koleżanek i kolegów z konserwator- jum, wogóle niezbyt tu skwapliwych do towarzyskich stosunków z cudzoziemcami. Bo jak wiesz, postanowiłam unikać ziomków, ponieważ życie kolonji na obczyźnie zajmuje wiele czasu i utrudnia osiągnięcie celu, dla którego przecież wyłącznie upuściłam ojczyznę i wszystkich najbliższych mi na zienji.
Paryż 3 Lipca 1887 r.
W jednym z moich listów wspomniałam, że unikam tu ziomków i żyję wyłącznie w towarzystwie kolegów z konserwatorium i z wykładów. Koledzy moi i koleżanki nie są wcale du monde. Wprawdzie pomiędzy temi wszystkiemi pannami" Ivette Duval, Renée Dumeny, Ninon Rivière i Gilette Delafoie — znalazłam kilka kulturalnych niewiast z uczciwych domów? większość jednak nie wzbudza zbytniego zaufania. Z panami Armand Jerard, Silvain Dupuit, Paul Leroux etc. sprawa jeszcze gorsza. Poza kilkoma uczciwymi wykolejeńcami, kilkoma subjektami ze sklepów i jakimiś urzędniczkami minorum gentium — reszta panów Jerard, Dupois, Leroux etc. ma miny fryzjerów, wyranżero*
wanych kabotynów lub jeszcze znacznie gorzej.
Spotykam się z nimi u Boulanta w P a- lais Royal przy tabldocie za półtora franka, nie wątpiąc, żę będę jeszcze jadała kiedyś za własne pieniądze u Paillarda, na która to obiady zapraszam cię wraz z Hanią. Funduję Wam Grand-Hotel i ekwi- paż hotelowy na cały dzień. Pamiętaj! A następnie zabieram was do własnej willi w Nizzy, -zakupionej za moje występy w Coven Garden. Willę tę dostanie odemnie w posagu Hania i ryvierę brylantową. Nie święci garnki lepią; kiep ten żołnierz, który nie myśli o szlifach jene- ralskich. Powinno się mieć siłę, wytrwałość i wiarę w zwycięstwo. Faktycznie poza Myszugą i tutaj całe konserwatorium wyróżnia moje zdolności i moją pracowitość, prorokując przyszłość większą, niż wszystkim paniom Ivette, Renée i Ninon.
Przekonałam się tu jednak ku wielkiemu memu zadowoleniu, że najsamotniejsza kobieta, niechcąca zwracać niczyjej uwagi, nie mająca w głowie myśli podobania się — nie wpada nikomu w oko. I nie napastowana — nie jest narażoną na jakieś zabiegi, przed któremi musiałaby szukać
obrony u jakiegoś opiekującego się nią ojca, brata lub męża. Bo zdaje się, że tomy niewolnice pierwsze rzucamy wam chusteczkę, a nie nam wy paszowie i sułtani.
Lecz przystępuję do spraw najważniejszych. Kłamią ci młodziutcy twórcy dramatów, w których za wyjątkiem suflera, wszyscy występujący na scenie w ich pierwiosnkowych tragedjach giną w 5-ym akcie od setki nieszczęść, jakie losy zesłały im na głowę.
Nie byłam nigdy przesadną optymistką; lecz faktem, że w życiu—niezależnie od burz, piorunów i szarugi — przyświeca też niekiedy skrawek słońca. Niezależnie od trosk i zawodów — spotyka się od czasu do czasu chwile szczęścia, dzięki którym radujemy się, śmiejemy, żyjemy, nie pragnąc wcale rychłej śmierci.
Przyzwyczaiłam się w zupełności do stopy życia proletarjuszki. A ten drugi Paryż, w którym obecnie żyję, a który wydawał mi się w pierwszych tygodniach
0 tyle niższym pod każdym względem od tego, oglądanego ongi, przez pryzmat próżnującej burżujki, cudzoziemki z wysokości loży, automobilu, five*ów u Ritza
1 zakupywanych dernier cris zbytków u Duceta ,i Paquina na Avenue de la
paix — ów dzisiejszy mój Paryż zyskuje dopiero na bliższem poznaniu.
I wyrasta w całym czarze swojej prawie południowej już flory, w przecudnych tradycjach architektury i sztuki, z całym urokiem perspektyw, cudnych łuków, wymarzonych wschodów i zachodów słońca i nie zniwelowanych na jednej płaszczyźnie, lecz cudnie falujących w górę bulwarów, zaułków, alei i przedmieść.
To uczucie dla niego, znacznie głębsze od zachwytów etranżerskich à vol d’oiseau—potęguje się dopiero z czasem, jak małżeńskie uczucia, znacznie głębsze i poważniejsze od najgorętszych przejściowych narzeczeńskich zachwytów i miłostek.
Lecz prawda, że na mój lepszy nastrój wpłynął ten nie przewidywany, przez naiwnie pochmurnych młodziutkich dramaturgów, skrawek słońca, pojawiającego się po skończonej szarudze. Oto panie René, Ivette, Ninon i Gilberte oraz panowie Armand, Silvain etc. zadecydowali jednogłośnie, że moje ideały co do Reszkego i Sbriglia są nietylko niedościgalne, lecz i przestarzałe, «
Obecnie co do uznania i zasług prześciga ich maitre Moussin, który, o ile tył-
ko zgodzi się na udzielanie komuś lekcji— karjera wybrańca jest zapewniona.
— O! Là, là! Oby tylko raczył zgodzić się,—wątpiła panna Ivetta.—Jest bardzo zajęty.
— Oby choć panią przyjął, lub ewentualnie wybrał jakiego ze swoich uczniów na korepetytora, któremuby panią polecił—ustępowała panna René.
— Jest bardzo wybredny co do wyboru uczenic i niezmiernie kosztowny — stwierdziła panna Gilberta.
Zaś panowie Leroux, Dupuis i Jerard dodali z filuternością subjektów sklepowych:
— Bardzo kosztowny! Każe sobie płacić nie tylko pieniędzmi. Honorarjum tem cięższe, że kanalja ma już około lat 50-ciu.
— Od starego wina nie umiera się— zedecydowała panna Ivetta.
— Ani od młodego — roześmieli się idjotycznie.
— Taisez-vous, méchants — uderzyła ich wachlarzem panna Gilberta; a panna Ivetta i René, śmiejąc się do rozpuku — zadecydowały:
— Allons donc! Imbeciles! — Vous ne savez pas donc, que tous les hommes sont des cochons.
Nie uważałabym tych pań za towarzystwo odpowiednie dla mojej córki. Lecz o siebie nie obawiam się. Bo przypomniały mi się słowa, które wymówiłeś w dniu naszych zaręczyn, kiedy rodzina moja zawyrokowała, że masz odwagę, decydując się pojąć mnie za żonę; choć Zosia Horska wyszłaby za ciebie z pocałowaniem w rękę. Czy pamiętasz? Powiedziałeś wtedy z bezbrzeżnem zaufaniem (trochę zmniejszonem w chwilach mego opuszczenia Warszawy):
— „Dla mnie najbardziej zastraszającą w życiu wadą—jest głupota, czyli kobieta głupia“.
Tak. Mnie nie grożą wpływy złego towarzystwa. Nie ulegałam nigdy ani złym,, ani dobrym wpływom. Odpowiadałam zawsze sama za siebie. I nie masz potrzeby obawiać się mojej głupoty. I niech mnie Bóg broni, abym kiedy zwątpiła w swoją odpowiedzialność za czyny swoje.
Niezależnie od tych panienek, tetes des linotes — spotykam codziennie na lekcjach w konserwatorjum moskiewkę, Wierę Łukjanową, ogólnie tu łubianą piękną blondynę o jeszcze piękniejszym sopran nie, któremu wróżą niezawodną przyszłość.
Nie należy ona do towarzyszek „po krzepiających serca“. Typ bardzo ciekawy,
lecz denerwujący właśnie tą swoją nie- siftblonowością; jak moskiewska beznadziejna książka.
w O! Te życiowe jej aforyzmy, wbrew ktt.rym ukształtowała całe swoje życie, jak*3y wbrew własnej woli, kierowana je- dy lie przez deterministyczne fatum, w które y moc—szatani ludzi pchają!
— Życie stworzone jest—filozofowa- . ła po swojemu — dla ludzi przeciętnych,
godzących się na jarzmo łańcucha, złożo- z samych kłamstw i komunałów. Jeicjyną drogą życia są utarte szlaki. Kto nie godzi się na ten szeroki gościniec — ( 'n ginie na manowcach. Lepszy jest najgorszy mąż, niż najlepszy kochanek.
— A pani co z sobą uczyniła)—bąknęłam dotknięta jej wiecznemi observations cmelles.
— Porzuciłam męża i dzieci. A teraz nie n am ani dzieci, ani męża, ani kochanka. Bo ci, którzy mi się od czasu do czasu podobają, nie są warci podawać memu mężowi paltota w przedpokoju. Nie podobał mi się mój dom, a teraz nie mam żadnego
S&jlomu. Poświęciłam się dla sztuki. Chłop M*p obrazu, a obraz ani razu. Wot czto!
ztukal Jak to pięknie brzmi! Plewat’ na ^ stukę! Powiedźcie mi, dlaczego wyśpię-
( lełntone Marzenia — 2
wywanie katarynkowej arji, skreślei obrazka, lub sonetu ma być czemś wj szem od zbudowania kanału lub przyr, dzenia uzdrawiającej mikstury przez ap karza?
— Więc pani nie kocha sztuki? "
— Nienawidzę sztuki — zaczerwie? się szczerze dotknięta. — Sztuka — to f/ muszki, dla których szkoda—życia.
— A czemuż pani rzuciła dla r. ojczyznę, męża i dom własny? *
— Mówiłam pani: Z podszeptu r tanów. Zresztą marzy się zawsze o ter. czego się niema.
— Więc teraz, kiedy pani rozczar wała się do niej, powinnaś do ojczyzr i do męża powrócić.
— Nie mogę. Ambicja nie pozwą) Choć wiemi że to idjotyżm ta ambic1 Ambicja! He, he. Tak, jak gdyby to 2 cie, które tu prowadzę i te wszystl< ustępstwa, na które dla dojścia do ce się godzę—miały coś wspólnego z ambicj Mówiłam pani, że poprostu oddałam sw, je losy djabłom i wiem, dokąd mnie i wszystko doprowadzi. A cofnąć się t\> same djabły mi nie dają. Trzeba być si niejszą od nich. Avis au lecteur. Wy pt
lacy nie jesteście takimi pesymistami, ja
i
my. A wie pani, co to jest pesymizm? To nazywanie prawdy po imieniu. Czytałam Sienkiewicza. Nie podobny do naszego Dostojewskiego. Wierzysz, że potrafisz obronić się od złego... Ha. Zobaczymy. Ił pleurra bien celui, qui pleurra le dernier.
— Z tak pięknym głosem, jak pani posiada — pocieszałam ją zupełnie szczerze— masz mniej powodu do pesymizowa- nia od innych.
— Karjera, którą obrałyśmy sobie,— zadecydowała moskiewka—to Monte Carlo; hazard na wielką wygranę w obłokach, lub przegrana ...w rynsztoku. Bo pośredniej drogi tak, jak w innych zawodach — w sztuce niema. Zapamiętaj to sobie de- biutantko na manowcach. Zenit szczęścia, lub błoto. A cofać się — wiesz pani już
o tem — zapóźno. Dowidzenia.
Lecz w poetycznym moim liście tracę wciąż wątek myśli. I odleciałam o milę od definicji zjawiającego się śród słoty skrawka słońca, który daję siły do znoszenia następnej szarugi. I nonsensem jest myśleć, że szaruga znów kiedyś przyjdzie, kiedy teraz słońce świeci.
Jestem znów w jaknajlepszym nastroju.
Bo byłam wczoraj u maître—Moussin’a.
I o radości nad radościami! Raczy? przyjąć mnie. I o dziwo nad dziwami! Raczył wyznaczyć mi próbną lekcję, od której będzie zależał wyrok, czy przyjmie mnie lub nie—w poczet swoich uczenic. Victoria!
Mam najlepsze przeczucia. Świat jest piękny, a cały Paryż jest kochany, kochany. Paryż — to rozkosz nad rozkoszami, niezależna zupełnie od tego, czy kto stołuje się u Paillarda, czy u Duvala, lub Boulan- ta. I do głowy nie przychodzi mi zazdrościć jadającym na tarasie Pól Elizejskich u Ledoyena, lub w Pre Catelan. Piękny kochany Paryż! Victorja!
Jeszcze wyrośnie ci kiedyś na pociechę.
Kochająca Cię żona już nie huryska — marjonetka, lecz in spe
kobieta-człowiek Primadonna Heleni.
Paryż //// 1888.
Paryż! Cóż za urok w samym dźwięku tych dwóch sylab.' Pomimo odwrotnej <• strony medalu, na jaki skazał mnie mój
wyrok dobrowolnej tułaczki nie można
oprzeć się urokowi tego miasta czarów. Paryż! Nie mogę pozbyć się tego bezmyślnego kultu niewolnicy dla kogoś* kogo się kocha.
W jego despotycznym czarze męczą się tu wszyscy, tęskniący do ojczyzny wygnańcy, którzy jednak rozstać się z nim nie mogą. Zaczynam obawiać się go. Bo nieraz śród moich zachwytów nad nim — płaczę. O. Te nerwy na obczyźnie! O! Ta nostalgja do tego brzydkiego miasta urodzenia, którego w gruncie nie lubi się, a żyć bez niego nie można! Precz zmoro nerwów i słabości!
Porzucam też śród tych babskich ataków moją mansardę na niepozbawionej swoistego uroku Rue de Seine, zatęchłej od sklepików nieświeżych jarzyn, przywiędłych kwiatów i pełnej woni de pommes de terre frites (odorek tak charakterystyczny we wszystkich zaułkach Paryża), i docieram do Quai Voltaire z ustawio- nemi nad samym kamiennym brzegiem Sekwanny witrynami starych cudnych książek.
* Iz jeszcze nieobeschłemi łzami uśmiecham się już do tułających się pomiędzy witrynami typów, znanych mi z romansów. Nie! Tak charakterystycznych typów nie spotyka się nigdzie; a już z pewnością nie w Warszawie, najbardziej obrzydliwie sprowadzonej do wspólnego mianownika szarości małomiejskiej. Bo każdemu war
szawiakowi zależy jedynie na tem, aby posiadać minę człowieka „z towarzystwa“, którego wielki majątek skonfiskowali w powstaniu moskale. O! Jakże jestem od nich daleko.
Bez stempla hierarchicznego, bez nazwiska—flanuję na Qnai Voltaire, wyszukując śród typków Anatola France'a. Odgaduję, że ten w okularach z długiemi włosami, a może ten z siwą brodą (typ używany stale w pracowniach monachijskich malarzy za model do apostołów), lub ów—to napewno on, lub ktoś w jego rodzaju. Bo to wszystko — to mniej lub więcej blizcy krewni specjalnie galijskiego esprit; a praojcem, królem jego i symbolem—to spiżowy na piedestale przed Akadem] ą nieśmiertelnych — Voltaire, dłuta Houdon’a.
Nie mogę rozstać się z wyrazem twarzy tego grzesznego, mądrego starca, który rozumie wszystko, bo sam zna swoje własne winy. Nie przestanie mi nigdy imponować jego szczerość, uznawana pogardliwie za sceptycyzm. A zwątpienie, nie maskowane blagą i wygodną ugodo- wością, uważane jest za amoralność człowieka, dla którego niema nic świętego. Choć jedynie szczerość wypala zarodki
gangreny. Tylko trzeźwość ocala od ślepego fanatyzmu. A obalanie nie jest
o wiele łatwiejszem od budowy.
Mijam pont des arts i plac du Carou- sel z cudnie harmonijnym jasno-różowym łukiem, skopjowanym z rzymskiego łuku Konstantyna. I zasiadam na ławce pod strażą marmurowych postaci śród kwietników, które aż krzyczą swojemi barwami, w jakie potrafi ubierać jedynie bajecznie złote słońce południa.
Niesposób jest być smutnym śród takich akcesorjów natury i sztuki. I choć nie mam zbyt wiele czasu wolnego do lekcji, wchodzę (aby zapić w szynku robaka nostalgji i tęsknoty) do świątyni cudów, Luwru.
Mijam pomnik Gambety i sunę mo- numentalnemi schodami, strzeżonemi przez niewypowiedzianie czarującą ze swemi roz- postartemi do lotu skrzydłami Nikę Samo- tracyjską, dla której można głowę utracić, choć ona sama niestety swoją oddawna utraciła.
Mijam moją ukochaną salę Apollina z pięknym plafonem największego z romantyków Delacroix i wyfruwam jakby z zapożyczonemi od Nike skrzydłami (tak jak ona — z zachwytu prawie już bez gło
wy) do sąsiedniego skarbca, zwanego: salon carré. Witam się uśmiechem z moimi znajomymi, ba, z moimi ukochanymi przyjaciółmi, którym tylokrotnie już w Paryżu zawdzięczałam zenit upojenia duchowego.
Honory gościnnej gospodyni — królowej salonu carré — pełni tu ze swoim ujmującym, jednakim dla wszystkich gości uśmiechem najczarowniejsza z czarownych, Monna Liza, córa Leonarda da Vinci. Pomaga jej w honorach domu podobna do niej, jak siostra rodzona, święta Anna, przechylona nad dzieciątkiem Madonny. Obok brat ich z tegoż samego Ojca Leonarda, Jan Chrzciciel. Ą obok tego dostojnego towarzystwa piorunuje grzeszników Jupiter, zawdzięczający tu swoje życie papie Paulowi Veroneze w sąsiedztwie Tycjanow- skiego Chrystusa, cierniami koronowanego.
Dla zaimponowania snobom muszę zacytować trochę high-life’u, z jakim tu w tym salonie obcuję. Nie bagatela: Ve- lazquezowska infantka Marja Margarita, Tycjanowski Alfons z Ferrary i Franciszek I-y. A jakżel I La belle jardinière Rafaela. Tylko tyle.
Czy jest na świecie salon, który ta- kiem towarzystwem poszczycić się może? I jak wobec niego wyglądają rauty i bale
W zwykłych salonach z zapełniającymi je zwykłymi zjadaczami chleba, raczące się złością, zawiścią i plotkami?
I spieszę, aby naprędce złożyć choć kilka króciutkich wizyt sąsiadom z zupełnie innej parafji, gentlemanom o kilkaset lat starszym: Św. Tomaszowi Benozza Gozzoli i kilku madonnom Fra-Angelica da Fiesole i Boticela. Patrzę na zegarek. Nie, nie. Jeęzcze choć pół godziny tu zabawię.
Muszę choć okiem rzucić i przywitać się z moimi kochankami, etranżerami z mniejszości narodowych: z Erazmem Roterdam- skim Hansa Holbeina, z Karolem I-ym i z jego dziećmi Van Dycka. No i trochę proletar- jatu: Cyganka Franza Halsa i tegoż genjusza portret jakiegoś filozofa, podobno Descarta. I Ter Borgha jakieś żołnierskie umizgi i Gabriela Metsu jakiś targ jarzyn...
Lecz jestem dobrze wychowaną: Nie mogę wynieść się stąd po angielsku, nie podziękowawszy za tę ucztę królewską państwu gospodarzom, Francuzom. Ta grzeczność przyjdzie mi tem łatwiej, że, mówiąc krótko, za nimi przepadam. Składam im tu bardzo częste wizyty, jak również i zamieszkałym w Luxemburgu młodszym nieboszczykom. (Oczywiście nie zapominam też od czasu do czasu o naj
młodszych żywych sławach z Petiit Palais i o kandydatach na nieśmiertelność z dorocznych salonów Grand Palais).
Jestem donną mobile i, zapominając
0 minionych zachwytach, w tej chwili sądzę, że najbliżsi memu sercu są ci starzy francuzi z Luwru. Bo jak można nie kochać pana Hjacynta Rigaud i jego Bossueta lub Ludwika XlV-go z całym ich chłodem
1 pompą epoki du Roi Soleil? Jak nie delektować się naiwną szczerością de-Lar- giljera, który w swoim autoportrecie z rodziną doprowadził sztuczność pompy i pozy do mimowolnie rozbrajającej przedrewolucyjnej śmieszności? A wiek XVIII-y: Vatteaux, Lancret, Fragonard, David, Nattier, Chardin, Vigée-Le Brun i de La Tour?
A początek zeszłego stulecia z rzeźbiarzami: Mercie, Carpeau, Falguere i Fre- miet? O! Nikel O! Moja głowo!
Uciekam z salonu, bo ma.tre Moussin na mnie czeka. I kończę te zwierzenia, aby z memi zachwytami nie stać się nudną, jak egzaltowana pensjonarka. Nudna artystka! Chryste! To gorzej, niż bez głowy; a poczciwy maître Moussin twierdzi, że liczy najbardziej na wielki mój atut: wdzięk interpretacji. Oby się nie mylił. Bo co- bym uczyniła? Gdyby się omylił? E basta.
Czasami, kiedy handra zbytnio już na mnie się pastwi, rujnuję się dla poratowania nerwów, potrzebnych mi do pracy na kilkofrankową ostatnią galerję paryskich teatrów. Teatr to moje królewskie sanatorjum, w którem rany, jak pod chloroformem cudnie obezczulają się. Choć teatry tutejsze, nie mniej konserwatywne, jak wszystko w Paryżu — nie sadzą się ani na innowacje, ani na eksperymenty Mejningeńczyków lub Stanisławskich.
Wystarcza im w zupełności Comeille, Racine, lub Wiktor Hugo na tle prowincjonalnie naiwnej sceny i prawie amatorskich kulis i akcesorji.
Bo paryskim teatrom niepotrzebni są ci wszyscy najnowsi reformatorowie angielscy, rosyjscy i niemieccy na czele ze wszystkimi Baksami, Rejnhartami i Tai- irowymi, którzy poza garstką specjalistów, krytyków — nikogo ani ziębią, ani grzeją. Niepotrzebne są efekty świetlane, pauzy, nastroje, nowinki kubistyczne. Paryskie teatry posiadają większe atuty, któ- remi zwyciężają świat cały. Tym skarbem— to jedynie mała drobnostka: Kilka gienjal- nych jednostek, przyciągających garnące się tłumy' z całej kuli ziemskiej, uciekają- cej od Baksów i Tairowych.
Bo nie sposób nie ulec subtelnej ko- kieterji i iście paryskiej wytworności melancholijnego królewicza-Hamleta pana Mou- net Sully. Nie sposób nie ulec rubasznemu humorowi chorego z urojenia, Cirana lub rostandowskiego Szanteklera starego Co- quelina, jedynego aktora na świecie który dorówna! Żółkowskiemu. Nie sposób nie ulec piorunującemu wrażeniu, jakie wywiera Dama Kameljowa lub Donna Sol z Ernaniego w interpretacji boskiej Sary, lub oprzeć się rozkosznej bez rywalizacji Rćjane w roli Sans Gène, Zazy lub Safony.
Tak. Teatr to sanatorjum. Ludziom szczęśliwym—zabawy są niepotrzebne; tak, jak zdrowym niepotrzebne są lekarstwa. Któżby zażywał morfinę, gdyby go nic nie bolało. Upijam się sztuką tak, jak nieszczęśliwy pijak wódką.
►
Paryż, Rue de Seine.
Już minęło dawno pół roku od czasu, kiedy opuściłam Warszawę. Powinnabym Ci być wdzięczną za delikatność, z jaką zamilczasz o obiecanym Ci terminie mego
powrotu do domu. Powinnabym być również wdzięczną, że twoje listy, w których wymawiałam Ci ongi twoje egoistyczne żale, odbierające mi wytrwałość i siły — są teraz coraz rzadsze i znacznie spokojniejsze. Byłoby to z mej strony szczytem kobiecej niekonsekwencji — gdybym z powodu spełnienia moich żądań — czyniła obecnie wymówki, że listy twoje są teraz zbyt rzadkie i zbyt spokojne, co denerwuje mnie może jeszcze stokroć bardziej.
Bo pomyśl nieco o mojem obecnem życiu: Piszę ten list przy dwóch kopcących świecach, otacząjących zepsuty zegar na wygasłym już kominku.
O! Ten paryski stary komfort kultury, tak dawnej, że nikt sobie nic z niej nie robi! To nie Berlin, podkreślający, jak za posedańskie miljardy stał się kulturalnym i jak ta nowa kultura go jeszcze bawi! W Paryżu wprawdzie najostatniejszy nędzarz musi posiadać dywan, bo tak już od wieków jest przyzwyczajony; lecz ten dywan jest brudny, wytarty i świeci strzępami i dziurami. Jest ogólnie od wieków tu przyjętem, że każdy kominek w 10-rzęd- nym hoteliku musi posiadać zegar; lecz żaden z tych zegarów od wieków godzin nie wskazuje.
Poza koniecznym dywanem i zegarem ■dystyngowany stary Paryża pogardza windami, kaloryferami i zawieszanemi objaśnieniami i zarządzeniami, po której stronie na ulicy się chodzi, a z muzeów wychodzi i t. d. 1 woli swoje stare konne omnibusy od elektrycznych tramwai.
A faktem, że te wystrzępione stare dywany, te przedpotopowe trzykonne z imperjalami omnibusy, potłuczone w mansardowych bieliżniarkach lustra mają stokroć więcej uroku od z igły zdjętego komfortu Berlina, zakupionego jednym tchem za posedańskie miljardy.
A w moim apartamencie, wychodzącym na dachy paryskie, staje mi nieraz w mgłach wspomnień quasi estetyczna dama warszawska, pani dyrektorowa Knof- fowa, wylegująca na perłowym adamaszkowym szezlongu w swoim buduarze, w którym brakowało jej ptasiego mleka! I nieraz ta karykaturalna warszawska filisterka zapytuje tę tułającą się z własnej woli na obczyźnie adeptkę sztuki panią Heleni:
— Droga przyjaciółko, czyś nie popełniła przypadkiem kapitalnego głupstwa? | Nęcąca cię sława, miłość sztuki, pracy, | swobody czy to nie są przypadkiem grusz- l ki na wierzbie, kanarki na dachu?
Ludzka pomyłka byłaby jeszcze większą tragedją, niż dobrowolny powrót ptaka do klatki. Bo ptak przynajmniej tej swojej słabości nie wstydzi się. A człowiek ma ambicję bardzo despotyczną i woli już na swobodzie zginąć, niż przyznać się do pomyłki lub do słabości.
Precz, precz, ty próżniaczko, papugo, marjonetko, bez woli, charakteru! Precz zmoro, przypominająca mi wciąż, że dziecka nie opuszcza się. Precz, burżujko, fili- sterko bez polotu!
Lecz ta baba, zmora, którą pogardzam, nie ma za grosz ambicji i schodzi z mgieł wspomnień coraz częściej do mojej samotnej zimnej mansardy, choć nie przyjmuję jej zbyt gościnnie i bronię się przed jej płytką mało mieszczańską paplaniną i płaską szablonową logiką, jak przed najgroźniejszym szatanem. Precz, precz...
Bo w takiej norze dopiero, w mansardzie przy migających 2-ch świecach żyje się: • Na stoliku mam rozłożoną wielotomową „Bibljotekę de l’enseignement des arts“. Studjuję z niej na twardym stołku histor- ję, teorję i krytykę malarstwa, rzeźby, architektury i muzyki. O ile lepiej, grun? towniej i głębiej, w świetle 2-ch kąpcąćyęh. się świec, niż na szezlongu z perłowego
adamaszku pod jedwabnemi abażurami! I myślą przypatruję się tej zamarłej lalce warszawskiej, którą pogardzam tak, jak pogardzają nią wszystkie zdeklasowane proletarjuszki, które się wykoleiły.
Radziłeś mi w twoich pierwszych listach, które mnie tak denerwowały, (Późniejsze znacznie krótsze listy denerwują mnie stokroć bardziej) abym zmieniła mój obecny apartament na nieco wygodniejszy. Nie czynię tego z kilku powodów: 1) Wstydziłabym się sama przed sobą zaznawać tu jakichkolwiek wygód i rozkoszy. Bo wszystkie męki uważam, jako ekspjację za grzech porzucenia Hani, na której wspomnienie łzy mi płyną. Łzy bardzo ciężkie... Wierzcie mi... Bardzo ciężkie... Bardzo ciężkie... Nie, nie. Dość tego... Precz słabości. E basta. 2) Mogłabym coprawda nawet za dotychczasowe pieniądze znaleźć pokój obszerniejszy w Quartier Latin, na ulicy Des saints pères, lub w okolicach Odeonu. Lecz z mojej ulicy de la Seine wystarcza mi przejść przez Pont d’art, przez Plac du Carousel, minąć Théâtre français i Avenue de l'opéra» aby znaleść się na Bulwarze Włoskim, skąd mam trzy kroki do maître’a Moussina, zamieszkującego Rue Helder.
Prawda, że przejść tych kilkanaście kroków z Avenue przez szerokość Włoskiego Bulwaru—to nie zbyt łatwe zadanie; choć stojący w pośrodku policeman, jak Mojżesz przy przejściu przez Morze Czerwone — uśmierza swoją batutą szalejące fale i w sekundowych odpływach przeprowadza garstki tłumu, oczekującego grzecznie swojej kolei.
O! Ten specjalny paryski tętent automobilów, prywatnych pojazdów i czerwo- nokołych jednokonnych ślicznych powo- zików dorożkarskich! I te przedpotopowe, ciężko ciągnione przez trzy perszerony żółte omnibusy, tak charakterystyczne ze swemi imperjalami, uginającemi się pod specjalnie paryskiemi typami, które zaciekawiają cały świat. Bo zna je na pamięć każdy europejczyk, amerykanin i azjata z obiegających całą kulę ziemską ilustracji francuskich jednobarwnych i kolorowych. 1 marzy, aby je ujrzeć kiedyś w oryginale na tych właśnie bulwarach.
O! Te „Wielkie bulwary“ Magdaleny, Kapucynów, Włoski, Mont-Martre, Poisso- nière, Bonne nouvelle i St. Martin, ciągnące się od kościoła Magdaleny aż het do Placu Bastylji, z ustawionemi podwójnemi ławkami, na których sąsiadują plecami na
Spetnioae Marzenia — 3
wspólnej krawędzi spektatorowie jezdni ulicy ze spektatorami nabitych tłumem tro- tuarów.
O! Te bulwary, wiecznie pełne zaciekawionych etranżerów, ciągnących z całego globu ziemskiego do tej Mekki narodów. Niezbyt schludnie zamiecione, pełne spadłych liści, skórek pomarańczy, serpentyn z jakiejś minionej ludowej uroczystości, z poniewierającemi się setkami porozrzucanych okrawków cygar, papierosów i piętrzących się kupami świstków reklamowych!
O! Te bulwary, złocące się poczwórnym szeregiem jeszcze cienistych jesiennych kasztanów! I te stoliki kawiarniane, ustawione prawie tuż przy sobie szeregiem przez całą niekończącą się długość bulwarów. 1 ta publiczność specjalnie paryska, lub na modłę jej ufasonowana, zapijająca przez szklane rurki absynt z wodą mrożoną.
O! Ta publiczność paryska bez żdżbła meskinerji i małomieszczańskiej manjery. Bo Paryż, to jak stary hrabia, który już od tylu lat jest dobrze wychowany, że już sprzykrzyło mu się życzyć zdrowia komuś, kto kichnie, uderzać się kieliszkiem, lub wchodząc do wagonu, kłaniać się na powitanie i przy pożegnaniu.
Nikt tu nie mówi: Mahlzeit. Na zdrowie, całuję rączki, padam do nóg i t. d. A znać na wszystkich starą kulturę, tern trudniejszą dla nowicjuszów do naśladowania, że nie wiadomo, na czem ona właściwie polega, choć co raz bardziej jest się tu pod jej urokiem.
O! Ta publiczność bulwarów, zmieniająca się kalejdoskopowo wraz z ich odległością, płynąca od Opery ku Placowi Respubliki. I te odgłosy fjoraj z płaskiemi koszykami cudnych południowych kwiatów, i zgiełk chłopców, wykrzykujących nazwy sprzedawanych dzienników i smakołyków: gorących w piecykach kasztanów i sorbetów w czerwonych blaszanych beczułkach z kranikami. I ten gwar wypływających z zaułków kamelotów, kształtnych, z hebanowemi włosami i oczami nie mniej ciemnemi od ich duszy apaszów. Przepitemi, ochrypłemi głosami, z nerwowym południowym temperamentem i gestami kuszą przechodniów i siedzących przy stolikach do zakupu pornograficznych, niecenzuralnych kart i wsuwają do rąk reklamy jakichś niezbyt pewnych nocnych spelunek.
I ten barwny sztafaż kosmopolisu: Charakterystyczni ze swoją dezynwolturą
amerykanie, kraciaści, poważni anglicy i krzykliwi, gestykulujący włosi; przebrani za modnych du dernier cri europejczyków murzyni, w rogowych okularach minjatu- rowi, pilni, uważni, dyskretni i zagadkowi japończycy, wywarkoczowani konserwatywni chińczycy, turcy w czerwonych fezach, arabi w turbanach i w białych burnusach! Któż by ich tam zliczył! W głowie szumi, oczy aż bolą. Można oszaleć...
Lecz im dalej od opery — tem widoczniej charakter bulwarów się zmienia. Coraz mniej cylindrów, coraz mniej wieczorowych fraków. Coraz mniej fezów, turbanów, a coraz więcej Paryża i jego zaułków.
I coraz więcej czapek i robociarzy. Przy coraz podrzędniejszych stolikach kawiarnianych— coraz mniej mrożonej wody ze szklanemi rurkami, a coraz więcej absyntu. Coraz mniej dam; moc coraz mniej dyskretnie malowanych dziewczyn, w bluzkach coraz mniej świeżych, już bez kapeluszy.
I coraz więcej charakteru. Obok okrzyków paryskiego blagiera tłoczą się łatwo zapalni tu ludzie: To nowy wymysł gie- niuszu i gustu drobnej ręki paryskiego uwriera: Jakiś nowy figiel, nowa dowcipna
zabawka, rozśmieszająca wszystkich i zakupywana. Jakiś dowcip polityczny, partyjny. Dernier cri!
Na trotuarach coraz luźniej, coraz swobodniej, coraz weselej.
Rozbrzemiewają wyśpiewywane umu- zykalnionemi od natury dźwięcznemi głosami tony od niedawna modnej dowcipnej politycznej lub erotycznej piosenki. Jakichś dwu akrobatów z pod ciemnej gwiazdy zrzuca z siebie paltoty i w biednych cerowanych cyrkowych trykotach wykonywuje na rozpostartym na trotuarze wytartym dywaniku zwinne koziołki. I w antraktach żarcikują z wesołym od natury paryskim tłumem gamenów, klownując ekiwokami paryskiego argotu; a gameni, dumni z tych pogawędek „z artystami“, mają miny klub- manów, którym udało się poznać zakulisowe garderoby.
O! Te bulwary „exterieurs“, z szeregami stojących dorożek w cieniu platanów, z końmi o łbach zanurzonych w workach, z których żują owies z zadowolonym spokojem, podczas kiedy czerwoni dorożkarze wychylają szklanki wina na stolikach ustawionych na ulicy...
Gubię się w szczegółach; chciałabym notować plamami wszystko, aby obraz
ożył cały w słońcu z wyjątkiem mojej osoby w cieniu, lub zatartej...
O! Paryskie bulwary! Cóż to za nieoceniony haszysz na nostalgię obcych przybyszów do tej jedynej Mekki na świe- cie, która jest w stanie obezczulić twoją tęsknotę do brzydkiej jamy, w której się urodziłeś. A teraz żyć bez niej nie możesz. Bez tej brzydkiej twojej jamy...
Nie możesz żyć ani z nią, ani bez niej. Bo jest, jak brzydka swarliwa kobieta, do której wracasz, bo pomimo wszystkie jej wady — kochasz ją. Cierpisz i złorzeczysz, a żyć bez niej nie możesz. Fatum tragedji namiętności.
Czar Paryża polega nie na cudach grobu Napoleona, Luwru, Placu Zgody, Luxemburga i katedry Norte-Dame; polega na czemś, co unosi się niewypodziane w powietrzu. Na odwiecznej kulturze, na specjalnem kolorze kwiatów; na specjalnym szumie drzew i nurtów Sekwany i specjalnym dźwięku śmiechów dziecięcych i cichych westchnień starców. To one usypiają moją tęsknotę za brzydką i złą Warszawą i koją balsamem bóle obez- czulonych moich ran.
Kiedyż cię zobaczę, szara Wisło i ciebie najbrzydsza z ulic wszystkich śród
mieść stołecznych w Europie: N owy Świecie, z ohydną parterową lepianką naprzeciwko Ś-to Krzyskiej ulicy! O ! Placu Trzech Krzyży, graniczący z pięknemi alejami, który powinien przypominać graniczący z polami elizejskiemi przepiękny Place de la concorde! A z cuchnącem wiecznie małomiastecz- kowem targowiskiem jest podobny do rynku w Kaczym Dole! O! Placu Teatralny z pięcioma drewnianemi budkami, ustawionemi w pośrodku zamiast wodotrysków i pomników: Z budkami tramwajowemi, wentyla-' cyjnemi i podobnemiż „dla pań i panów*, proszącemi się, aby je ukryto pod ziemią- choć one jaskrawą czerwienią swoich cegiełek i strojn ością wieżyczek zdają się rywali zować z ratuszem. O! obdrapany parkanie obok pałacu Kronenbergów! O, wstrętny drapaczu nieba obok estetycznego pałacu Szlenk, na placu Zielonym I Kocham was!
Na zakończenie mała drobna refleksja: Oto na bulwarach ani jeden donżuan nie raczył zwrócić na mnie uwagi. Czyżbym już tak szybko zdążyła zestarzeć się i zbrzydnąć ? Czyżbym z tą starą śpiewaczką operetkową miała utyskiwać: „Och! Niema mężczyzn już“. Pocieszam się, że zarówno tu w Paryżu, jak i wszędzie na świecie mężczyźni napastują jedynie kobiety, pra
gnące być napastowanemi. Sądzę, że niezbyt trudno poznać po mnie, że inne zupełnie myśli bez zastrzeżeń posiadły całe moje jestestwo. Zegnaj. Pędzę do Maître Moussina.
Paryż, 7 stycznia /888 r.
Piszesz mi, że dziwi Cię, czemu, pomimo kilkakrotnych w tym względzie za- pytywań, nie wspominam ci o swoim nauczycielu śpiewu; dodajesz przytem nie bez pewnej złośliwości, że „w tem jednak musi coś tkwić“. Widocznie to twoje zapytanie musiałam prześlepić lub poprostu zdawało'mi się, że ci już o nim pisałam. Wszyscy tu uważają (zdaje mi się, że ci już o tem wspominałam) za wielkie szczęście i zaszczyt z jego strony — przyjęcie kogoś w poczet jego uczenic. Otóż, jak ci wiadomo, szczęście to mnie spotkało. Pan Moussin zajmuje się mną bardzo gorliwie za śmiesznie małe honorarjum. Oczywiście zazdroszczące mi tego sukcesu panny René, Ivette, Ninon i Gilberte — nie kochają mnie już i obmawiają. Tout comme chez nous.
Chociaż karmazynowy na gębie, barczysty, quasi elegancki ex baryton pan Moussin nie powinien chyba wzbudzać zawiści ze swoją 50-ką na karku, z siwieją
cą na jeża czupryną i hebanowo uczer- nionemi wąsiskami.
Przyjmuję usłużność i uprzejmość pana Moussina zupełnie tak, jak ongi w Lucernie pana Janka Lerchego, który (należy mu to przyznać) był i młodszy i powabniejszy, a o którego nie byłeś przecież wcale zazdrosnym, przekonawszy się na wydanem dla niego pamiętnem śniadaniu, że przy moich estetycznych wymaganiach podobnego rodzaju indywidua pod żadnym pozorem podobać mi się nie mogą.
Otóż mogę przysiądz ci na szczęście i życie Hani, że to wulgarne francuzisko podoba mi się jeszcze znacznie mniej, niż podobał mi się ongi pan Janek. I gdybyś zaprosił kiedyś pana Moussina na śniadanie w Warszawie (do której, mam nadzieję, że nigdy nie przyjedzie), przekonałbyś się naocznie, jak ongi co do pana Janka, czy podobny dymisjonowany kabotyn mógł mi kiedykolwiek wpaść w oko.
A jednak muszę mu przyznać, że zajmuje się mną bardzo gorliwie. Więc z musu staram mu się podobać. A najwięcej pozyskał mnie zapewnieniem, iż po roku studjów otrzymam dzięki jego szwagrowi, który jest dyrektorem teatru w Marsylji,
występ w tamtejszej operze. Niestety, dopiero po upływie roku.
I zaraz wytłomaczę ci powód tej strasznej dla mnie zwłoki: Jak wiesz, wobec własnego dyletantyzmu — posiadałam zawsze wiarę w autorytet zawodowców i—zgodnie z tem—uchylałam zawsze głowy przed wskazówkami Hersego, przeświadczona, że jego rady są kompetent- niejsze od moich analfabetycznych pomysłów laika. Ustępowałam — jak wyroczniom—nauczycielkom Hani, imponującym mi swemi patentami i doświadczeniem.
Jak również nie narzucałam swego „widzi mi się“ wypraktykowanym praczkom, kucharkom i innym wykwalifikowanym specjalistom, przechodzącym męki Tantala z obskurantyzmem pewnej swego autorytetu analfabetycznej klijenteli.
Więc i teraz z całem zaufaniem dałam się przekonać „paryskiej sławie“, że mój dotychczasowy kierunek wokalny był jaknajmylniej prowadzony przez Myszugę. Błąd jego polegał na jaknajniefortunniej- szym pomyśle lekkomyślnego pchania rejestru mego głosu ku górze wbrew najlepszemu brzmieniu od natury w tonacji nizkiej.
Nie może więc być mowy o wręcz zabójczo szkodliwych dla mnie soprano
wych dawnych partjach Butterfłey, Małgorzaty i Violetty, które odrzuciłam jur od acta. I studjuję teraz z największym wysiłkiem wręcz na nowo od początku jedynie egzercycje i solfegja. Pracuję nad głosem całemi godzinami tak gorliwie, źe żaden sąsiad w innem mieszkaniu by się nie zgodził na tę „piłę“. Dlatego toleruję od biedy moją mansardę na rue de la Seine, niegraniczącą bezpośrednio z żadnym burżujskim apartamentem.
Znasz moj4 zaciętość: Poświęcam się też pracy całem swojem jestestwem, z całym kultem dla mego powołania; poświęciłam mu przecież—niebagatela—całe swoje życie.
Postawiłam na jedną kartę wszystko. Pieczone gołąbki same nie wpadają. Muszę posiąść wszystkie tajniki obranego zawodu tak, jak je posiadają nie dyletanci, lecz zawodowcy, specjaliści. Bo dla mnie człowiekiem jest jedynie zawodowiec, choćby wyrabiający wzorowo szpilki, lub wykałaczki.
Zwyciężyć muszę, bo wierzę w siebie, w swoją siłę i w swoją moc. W swoją wytrwałość, zaciętość i w swoją wiarę w życie.
W Marsylji wystąpię też już nie, jako sopran liryczny w partjach Małgorzaty,
Violetty i Butterfly, lecz jako mezzoso- pranistka w roli Amneridy, Brunhildy, Dalili, Favority. Huk roboty czeka mnie jeszcze. Lecz zwyciężyć muszę. Kanarek, powracający dobrowolnie do klatki, przekonany, że do życia na swobodzie jest już niezdolny! Czyż można sobie wyobrazić większą tragedję, niż taka abdykacja!
Ale, ale. Znana rzecz, że przypisujemy zwykle innym winy, do których sami się poczuwamy! Czy wobec twoich posądzeń mnie o flirt z Moussinem, pomimo, że wyspowiadałam się przed tobą z moich grzechów i skreśliłam bez miłosnych zaślepień portret mego ogromnie średnio sympatycznego „ideału“ — nie powinnam — -dobrodzieju — urządzić ci sceny zazdrości
o Zosię Horską? Z właściwą sobie ambicją wstrzymuję się od podobnej sceny. Choć wiesz, że za tę poczciwą (??) Zosię Horską, druchnę i przyjaciółkę z pensji pani Kra- kówowej — nie dałabym sobie ręki odciąć.
Zawsze uważałam tę jej premedyto- waną poczciwość i chęć przypodobania «ię wszystkim bez wyjątku — za narzędzie zawodowe sieroty, która musi sama myśleć o sobie, aby pod płotem nie zginąć. Ja nie byłam nigdy ani tak układną, ani ugodową. Buntowałam się przeciwko te
raźniejszości. Przyszłość mnie nie przerażała.
I nie żałuję czasów wylegiwania na perłowych adamaszkowych kozetkach, choć pojmuję, że jedynym atutem dobrobytu jest możność nieschylania i nieudawania potulnej z musu dla karjery. Czuję też obecnie mniej pogardy dla schylania karku, staw- szy się z konieczności mniej wyniosłą wobec tych wszystkich, którzy mogą mnie strącić z drabiny, po której wdrapuję się do celu.
O! Te ustępstwa przed ludźmi, którzy są nam w życiu potrzebni, a których ani się lubi, ani się szanuje. I ta musowa ustępliwość, maskowanie bólu ran, zadanych naszej dumie... I ta obłuda przymilania się władcom, których nienawidzimy. Cóż to za straszne życiowe serwituty! Łatwo jest nie zabłocić się, kiedy nie wychodzi się śród słoty ze swego perłowego buduaru. E basta.
Otóż wspomniałeś mi kiedyś, że spotkałeś na ulicy Zosię Horską, która z wło- ściwą sobie poczciwością (naturalnie!) wypytywała cię o wszystko i prosiła o pozwolenie odwiedzenia Hani. Domyślam się, ile było serca w tem dopytywaniu się o dziecko, osierocone przez wyrodną matkę, która nie wahała się porzucić jedynej córki. Wyobrażam sobie, jak Zo
sia z właściwą sobie poczciwością usprawiedliwiała—o ile się dało—ten czyn występny swojej bądź co bądź przyjaciółki.
Następnie piszesz mi, że byłeś zmuszony wydalić z domu mademoiselle z powodu jej płochości, skonstatowanej przez kogoś, (!!) spotykającego ją na ulicy w towarzystwie jakiegoś młodziana.
Wspominasz o różnych innych zmianach w domu. I o najgłówniejszej, że zgodnie z moim stałym kultem dla kierunku pedagogicznego, prowadzonego przez wykwalifikowanych specjalistów — umieściłeś Hanię z porady „kogoś z ludzi życzliwych i kompetentnych“ na pensji pani Smolikowskiej.
Niestety, nie ma prawa stawiać swego veto w prowadzeniu dziecka kobieta, która z tego pola chwały każdej matki de~ -zerterowała. Lecz mam wrażenie, że tym „kimś“, który wykurzył mademoiselle z domu, który przeprowadził różne inne domowe reformy, o których jakby mimochodem wspominasz, że tym kimś kompetentnym, który poradził ci umieścić Hanię na pensji pani Smolikowskiej, jest moja przyjaciółka, tą poczciwa Zosia Horska. (Nie trudno domyśleć się, że to ona jest obecnie nauczycielką na pensji pani Smolikowskiej).
Piszesz mi, że „sprowadzają ci“ (kto?) na niedziele i w święta z pensji Hanię, źe na tych świątecznych śniadaniach i obiadach bywa zawsze bardzo lubo i wesoło, że byłeś z Hanią w teatrze na Halce (ośmielę się uczynić ci jedyną uwagę: Nie prowadź Hani do teatru, aby broń Boże sztuki nie pokochała).
Otóż wzrusza mnie poczciwość tej czystej „perły“, nie mszczącej się na człowieku, który ongi zdradził ją dla mnie. Bo woli mścić się na rywalce. O! Perły mają także swój rozumek. Sprowadza ci co niedzielę do domu Hanię, która się do niej przywiązała. Nie wspominasz mi, choć łatwo się domyśleć, że na Halce prócz Ciebie towarzyszyła Hani i ta, z którą w domu na niedzielnych obiadach bywa tak lubo i wesoło. Bo ten wzór wszystkich cnót lituje się nad słomianym wdowcem, dość przystojnym i ze stanowiskiem.
Powiesz mi, że to jest najkompletniejsza scena zazdrości, stokroć większa, niż twoje badanie mnie co do mego stosunku do pana Moussina. Mogę cię upewnić, że godzin które spędzam z panem Moussinem, nie uważam za bardzo lube i wesołe; że nie zachwycam się jego poczciwością i nie odczuwam żadnej wdzięcz
ności za oddawane mi przez niego usługi.
Położysz prawdopodobnie na karb mojej nostalgji za krajem i za domem to moje rozgoryczenie i zdenerwowanie, z któ- rem współczuwać nie można, ponieważ tak łatwo rzucić mi w twarz: „Tu as voulu Georges Dandin“. A jednak zdaje mi się, że te quasi nieuzasadnione sceny, któremi kobiety wybuchają — zawsze bywają opar- te na intuicji, nie zawodzącej nigdy.
Dziwi mnie tylko jedno: Ta poczciwa Zosia (Przypomina mi się odwieczna francuska komedja, w której wszyscy, jak jeden mąż, twierdzą: „Comment peut-on ne pas aimer Berthe?) hołdowała dotychczas moralności. A ty jesteś przecież dotychczas tylko słomianym wdowcem. Czyżby ta poczciwa Zosia kwitowała nawet ze stuły?
Dość o niej. Faktycznie staję się his- teryczką. A tak siliłam się wiecznie na to., aby nie wychodzić z formy. Nie pisz mi» że się w swoich jasnowidzeniach pomyliłam, bo ci nie uwierzę. I nie gódź się ze mną na to, iż intuicja nie zawodzi. Jestem szalona... a jednak do Warszawy teraz mimo wszystko nie wrócę. Może właśnie dlatego, żem szalona; a może, że zapóźno... Tylko Hani nie mówcie, żem
jej nie kochała i że umarłam... Powiedzcie jej...
Czerwiec, ¡888 r.
Nie mogłam ostatniego listu dokończyć. Niejeden już list otrzymałeś odemnie bez zakończenia; bo obawiam się, aby te zakończenia nie stawały się kropkami nad i. Więc je urywam, lub wogóle nie wysyłam. Przy ostatnim niedokończonym liście uciekłam na ulicę — spragniona morfiny Paryża, który tylekrotnie już potrafił upijać mnie do zapomnienia.
Umęczona najboleśniejszą handrą — postanowiłam użyć dozy najsilniejszej, takiej, jaka stanowczo już nie zawodzi; i wybrałam Plac Zgody, Pola Elizejskie, Avenue du bois.
O! Ten najcudowniejszy na świecie Plac Zgody! Znasz wprawdzie jego smak, lecz kosztowałeś go tylko; a jadać go trzeba łyżkami; choć splamił się krwią tysięcy zgilotynowanych na czele z kabo- tyńskim Robespierrem, z naiwnym królem i z czarno przemelo dramatyzowaną jego małżonką, austrjaczką, piękną córą Marji Teresy, nieszczęsną Marją Antoinettą.
Obalono też zdaje się wtedy ustawiony w pośrodku placu bardzo piękny
Spełnione Marzenia 4
pomnik „króla słońca“. Choć nie wyobrażam sobie, aby mógł on świecić jaśniej od majestatycznego obecnego obeliska—staruszka, liczącego już kilka tysięcy wiosen, zahie- roglifowanego ramzesowskiemi panegiryka- mi. Podarował go wspaniałomyślnie vice król Egiptu Ludwikowi Filipowi; ta dedykacja jest zdaje się największem dziełem poczciwego królika prawie że z konopji Filipa. Staruszka, starego rezydenta Placu Zgody chłodzą fale wód, wypływających z cudnych kamiennych Nereid i Trytonów i strzeże osiem pradierowskich olbrzymich kobiecych postaci ; allegoryzują one główne miasta Francji, pomiędzy niemi i Strasburg od 1870 roku w czarnej krepie narodowej żałoby, z powodu niewoli niemieckiej.
Lecz najpiękniejszą ozdobą tego meta- placu-—to perspektywa cudnych dzielnic, zakańczających z czterech stron ten cud nad cudami. To z jednego profilu, jaśniejący zdała swoją monumentalną fasadą kościół św. Magdaleny. To — nie mniej harmonijnie rozkładająca się vis à vis Izba Deputowanych. A tam znów falują ku górze barwną wstęgą Pola Elizejskie i Place de 1’Etoile, żyjący (jak wszystkie place paryskie) swemi perspektywami spływających do niego kilkunastu najwspanialszych ulic :
Avenue Hoche, Du Wagram, de la Grande Armée, Wiktor Hugo, Kleber, d’Jena... Przepych, zakończony nie byle czem, bo łukiem Zwycięstwa. Ten kolos z płaskorzeźbami Rude’a, Lemaire’a, Cortota i t. d., którego monumentalność zapożyczył Napoleon dla swego cesarstwa z Rzymu (bo pogoda i wdzięk Greków mu nie wystarczały)— stanowi ramę, przez którą prześwieca obraz Pól Elizejskich.
O! Te Pola Elizejskie z tarasami, pomnikami, wodotryskami. Równie piękne w nastroju ciszy porannej z martwemi pu- stemi ławkami, ze świergotem ptactwa i dzieciaków, harcujących śród zieleni drzew i trawników, jak w święta i w dni uroczyste z przelewającemi się oceanami tłumów, którym udało się zdobyć wszystkie ławki i tysiące wynajętych krzesełek, ustawionych jedno przy drugiem.
I ten most cesarza Aleksandra III, błyszczący, jakby wschodnim przepychem złota swoich posągów i krawędzi., I te stale przypatrujące się sobie miłośnie dwa cacka, najmłodsze dzieci Paryża: Grand palais i Petit palais. Jeden z wielu articles de Paris, jeden z wielu dowodów paryskiego wdzięku, gustu, smaku, poczucia barw, linji i harmonji.
O! Ta Avenue du bois i lasek bu» loński z jego pagórkami, jeziorkami, kaskadami i alejami, pełnemi słomianych foteli, . z których z Matin’em w ręku przypatrujesz się jeźdźcom, sunącym ku wąz- ldm drożynom ze swemi partnerkami amazonkami z monde u.
A oto sunie uroczyście weselny orszak, szereg poślednich wynajętych karet. To obowiązkowy poślubny spacer umirto- wanych małomieszczańskich oblubieńców i zaproszonych gości. Z karetowych okien wyglądają poczciwe miny odświętnie ustrojonych ciotek, teściowych, chichoczącej młodzieży i uroczystych ojców i wujów, stęsknionych do czekających ich dopiero po spacerze obfitych libacji, które nęcą ich bardziej od innej rozkoszy, cierpliwiej wyczekiwanej przez uroczyście zawstydzonych nowożeńców.
Lecz lasek buloński — to już trochę ekskursja. Nie zawsze wystarcza mi czasu na taką eskapadę. Moją parafją jest ogród luksenburski, tuż koło Odeonu. Bywam tam stale we wtorki na moich ulubionych koncertach wojskowych, które nic nie kosztują. Odbywają się przed pałacem lu- ksenburskim — który, choć przypomina nieco pałac Pittich we Florencji, lecz jest
nawskroś francuski ze swoim wdziękiem, niezależnym od całej powagi przeżyć, ja- kiemi wydają się przepełnione wszystkie stare gmachy, imponujące swemi zarówno złemi jak i dobremi tradycjami, dumne z tego, że mają swoją historję.
Bo nie chwaląc się tem, ani wstydząc, pałac ten więził w swoich murach malarza napoleońskiego Davida i — nie bagatela — samą panią Józefinę Beauharnais. Podczas rewolucji rezydował tu Danton, Desmou- lin i t. d.
Lecz nie chcę myśleć o wszystkiem, co znikome. Chcę delektować się jedynie tem, co wieczne. A wiecznem jest tylko natura i sztuka.
Nigdzie nie czuję się bardziej we Francji, niż w Luksenburgu; w tym w najczystszym stylu francuskim ogrodzie lu- ksenburskim ze strzyżonemi szpalerami, z powierzchnią nie doprowadzoną do wspólnego mianownika, lecz piętrzącą się tarasami i kwietnikami o barwach, które aż rażą swoją siłą czerwieni, fjoletów, szafirów i złota—oko człowieka, zrodzonego pod chmurnem niebem północy.
O! Te srebrzące się w brylantach południowego słońca śród wyhodowanej podzwrotnikowej flory marmury niezliczo
nych posągów w ilości, w jakiej wiele państw w swoich wszystkich wziętych razem murach nie posiada.
I tych dwadzieścia uroczych Francuzek, począwszy od staruszki z V-go stulecia Św. Genowefy, skończywszy na strojnej damie wieku XVIlï-go pani de Montpensier! I ta cudna grupa dzieci z XVIlI-go stulecia! 1 w cieniu drzew pomnik wytwornego poety Leconte de Lisie’a, przy płodnej duchowo Georges- Sandowej i Szopena, który w swojej ojczyźnie dotąd nie doczekał się go; bo my łatwiej wydajemy pieniądze na sute wesela i na bardzo kosztowne pogrzeby sławnych ludzi, niż na ich pomniki. W podobnie suto stypowy sposób uczciliśmy już poza Szopenem i Matejkę, i Prusa, i Moniuszkę, i Sienkiewicza. Chociaż te pieniądze starczyłyby na spiżowe posągi.
A posągi Eugenjusza Delacroix, Sainte- Beuve’a, Teodora de Banville’a, Henri »■ Murger a! Uf! Kto by ich tam wszystkich zliczył.
A wodotrysk Medyceuszów, a fontanna Ledy i pyszne kopje Borghezowskie- go szermierza, Palata i Wersalskiej Djany! Bo całe narody, jak oddzielni kulturalni ludzie—wiedzą, na co pieniądze wydawać.
Lecz najbardziej francuskim, z tego nawskroś francuskiego ogrodu, znanego, nam na pamięć z tysiącznych reprodukcji, począwszy od starych sztychów do ostatnich akwafort plenerzystów, futurzystów
i kubistów, jest sztafaż ogrodu luksenbur- skiego: Te umizgi żołnierzy z jarzącą w słońcu czerwienią swoich charakterystycznych kepi i szkarłatem rubinowych pantalonów do rozkochanych wywstążko- wanych „nounoux“, kołyszących w wózkach dziecięcych wykoronkowane, jak lalki niemowlęta. I inne niezliczone, (brane stąd przez wszystkich malarzy całego globu ziemskiego) motywy sztafażu na tle ogrodu luksenburskiego. Wiecznie ta sama, pomimo zmiany kroju sukien, szykowna gryzetka, czy szwaczka. Wiecznie te same typy starych francuzów z Quai Voltaire, śród których odgaduję Anatola France’a lub znanego mi z pysznego por-
* tretu Bonnat’a — pana Leona Coignet, lub Blache’owskiego Paul Adama.
Spieszę, aby rzucić swoją kartę wizytową oranżerji pałacowej od ulicy Vaugi- rard i aby rzucić kilka pocałunków moim kochankom, zanim śmierć przeniesie ich z galerji luksenburskiej do bardziej zaszczytnej siedziby w Luwrze.
Witam was, moi kochankowie, jakich nie posiadają królowe! Witam was najwięksi z największych panowie: Claude- Maunet, Césanne, Pissaro, Renoir, Rafaelli, Sisley i wy najsławniejsi ze sławnych etranżerów: Whistler, Sargent. Mesdag, Se- gantini, Lieberman i Zuloaga.
Kocham was. Was nie zadawalniają- cych się ogarkiem własnego podwóreczka, lecz świecących pochodniami, oświęcają- cemi świat cały!
Kocham was, Was nieśmiertelnych!
I uciekam do swojej mrówczej pracy, jako do kolców życia, bez których niema róż na świecie. A różami i kwiatami jest jedynie sztuka. 2lal mi ludzi, którzy zapachu tego kwiatu nie czują.
Lipiec 1889 t.
Zarzucałeś mi kiedyś, że w obszernych listach piszę bardzo mało o sobie. W szkołach uczą nas czytać jedynie litery pisane i drukowane. A dopiero życie uczy nas czytania pomiędzy wierszami i rozumienia słów niewypowiedzianych. A dobre wychowanie polega na tem, aby nie dawać do poznania, że się te niewypowiedziane słowa odgadło. Trzeba posiadać takt nie tylko w odpowiedziach, ale
w zapytaniach. Cienkoskórzy, ambitni wrażliwi, t. zw. taktowni nieraz zagryzają do krwi języki, trzymane za zębami, aby nie nadeptać niczyjej pięty Achillesa; bo sami pamiętają, jaki to im ból sprawiało.
Zresztą przy jakiej takiej intuicji pytania są zbyteczne. I tak wie się wszystko, czego nam się nié mówi; bo potrafimy czytać pomiędzy wierszami, przekonani, że mowa jest dana jedynie do ukrywania myśli i do obłudy.
Proszę Cię więc, abyś mi wybaczył i położył jedynie na karb mego wyjątkowego rozdrażnienia te kilkakrotnie niezręcznie tamowane słowa z tych, których się nie mówi.
Oczywiście przy twoich zajęciach nie masz czasu pisywać do mnie zbyt często
i nie posiadasz pensjonarskiego daru opisywania codziennych potocznych wydarzeń i zmian w swojem życiu,
Hania chowa się bezemnie dobrze, to rzecz najważniejsza. Luka, która po mnie w domu została z czasem wypełniła się. Nowy modus vivendi już zorganizowany. Ten cały styl w domu organizuje wam mężczyznom zwykle podług własnej modły kobieta, bez której wy obyć się nie potraficie. A czy nazywa się ona Julją,
czy Petronelą,.. Chodzi wam jedynie, aby nie była nieznośnie krzykliwą babą
i abyście mieli spokój. To wszystko takie proste.
A powód mego rozdrażnienia także zrozumiały; Położyłam wszystko na jedną kartę; więc drżę teraz z obawy, aby nie przegrać. Bankructwo całego życia, spowodowane hazardem i pomyłką — to zmora, która coraz częściej w bezsennych nocach mnie prześladuje.
Spotkałam na Polach Elizejskich, które już teraz wydają mi się nie o wiele piękniejszemi od Alei Ujazdowskich—pan- nę Gilbertę Delafoie w przepięknych piórach na kapeluszu i z ogromnemi butonami w uszach.
Przyznała się, że zerwała już zupełnie z marzeniami du sale théâtre i że znalazła „un charment petit ami, gentil comme tout“. Oświadczyła mi swoje uczucia przyjaźni i żalu zerwania ze mną stosunków z powodu „cette canaille de Moussin“. Bo nie było mi czego zazdrościć. Bo ten występ w Marsylji przez protekcję brata, dyrektora opery, to bluff, którym „cette vieille vipère“ niejedną już uczenicę oblagowywał.
Gdybyż chociaż jego metoda naucza
nia była zbawiennąl Ale i jego sława pedagogiczna jest bluffem. Bardzo wielu ucze- nicom pozrywał głosy.
— Radzę pani zerwać z nim. A najbardziej życzę, abyś była tak szczęśliwą, jak ja się czuję obecnie. Miłość jest ładniejszą od sztuki. A teatr wogóle nie jest dla uczciwych kobiet — zakończyła z zabawną sentencjonalnością i, wsiadając do swego automobilu, zapraszała mnie do siebie, wręczając wraz z adresęm swój bilet wizytowy, na którym „de“ stał już oddzielony od nazwiska Lafo?e.
Słowa panny Gilberty de Lafoie nie były dla mnie wielką niespodzianką. Moje zaślepienie co do pana Moussina, jako pedagoga—nie trwało długo; choć—niestety, byłoby korzystniej, aby było trwało jeszcze krócej.
Doszło już od miesiąca moich uszu, że jego brat już oddawna nie jest dyrektorem opery w Marsylji, że wogóle engagement artystów nigdy od niego nie zależało
i że ten jego braciszek sam bez engagement tuła się obecnie w biedzie po prowincji.
Lecz najbezlitośniej tarmosiła mnie zmora o jego zabójczej metodzie wydobywania głosu. Faktem, że śpiew obecnie
męczy mnie, podczas kiedy dawniej najwyższe tony Małgorzaty, Trawiatty i Butterfly brałam bez wysiłku.
Więc Myszuga miał słuszność, że mam sopran, a nie mezzo sopran, z którym muszę tak ciężko się borykać, wysilając się na studjowane obecnie partje Mignony, Dalili i Amneridy.
To przeświadczenie o jego mylnym - kierunku przeraziło mnie i wstrząsnęło do szpiku kości. Pojmujesz, chodziło tu nie
o bagatelę; chodziło o życie. Mogłam znosić wszystkie katusze; lecz muszę dbać
o jedno, co mi w życiu pozostało: o mój głos, na którym wyłącznie postawiłam całą przyszłość. I kiedy poza panną Gilbertą de Lafoie doszły do mnie skądinąd identyczne poglądy na metodę mojego maestra — oczywiście zerwałam z panem Moussin em, który nie był wcale „un charmant petit ami, gentil comme tout“, lecz który śród mojej Golgoty miał mi być pomocnym do zdobycia celu.
o Nie dla rozkoszy chodziłam do niego—to pewne. Choć ty, mimo swego angielskiego chłodu i jeszcze większego, niż w mowie lakonizmu w twoich listach — wspomniałeś ostatnio o tym szubrawcu kilkakrotnie w tonie zagadkowo drwiącym.
Lecz wobec zarzucanego mi przez ciebie ironicznego jakoby mego odzywania się
o tej najpoczciwszej Zosi Horskiej, która jak rodzona matka (porównanie dla mnie niestety bardzo bolesne) zajmuje się Hanią — nie śmiem czynić ci żadnych uwag w tym względzie.
Przychodzi mi jednak refleksja, czy przypadkiem nie doszła do ciebie via poczciwych warszawiaków lub tej najpoczciwszej Zosi jaka wiadomość o mojej rozpuście w Paryżu? Tak mi to jakoś wygląda. Lecz dość scen małżeńskich. Uważałam je zawsze za shocking.
Życie nauczyło mnie jednej niezbitej prawdy: że daleko lepszą aferą jest tak zwane dobre serce i cnota, niż takie wieczne bunty i złość, jak moja. Jestem przekonana, że ta poczciwa Zosia Horska zrobi w końcu większą w życiu karjerę, niż ja. Avis do wszystkich Zoś Horskich. Choć te mądrale same wiedzą o tem najlepiej, że na tym dobrym interesie ubiegania się wiecznie o pierwszą nagrodę cnoty wyjdą lepiej, niż ja na moich awanturach, na pogardzie dla szablonów, opinji głupców i t. d. I ja wprawdzie otrzymywałam na pensji nagrody, lecz się o nie nie ubiegałam. Bo nienawidziłam nagro-
dzistek, przekonana, że te chodzące cnoty są znacznie sprytniejsze, niż my, kanalje. E basta.
Całą myśl skierowałam na ratowanie mego głosu, póki jeszcze nie zapóźno. 1 postanowiłam Paryż opuścić. Nie obawiaj się. Nie wybieram się do Warszawy. Wybacz mi ten frazes. Czuję się bardzo rozdrażnioną. Bo z całych sił odpycham myśl przedwczesnego ogłaszania masy upadłości i zlicytowania przez wierzycieli wszystkiego, co się posiadało. Precz... zwątpienie...
Oto widzisz istotny powód mego rozdrażnienia, śród którego zapomniałam o fakcie, że ludzie zdrowi, posiadający trochę ambicji, nie powinni nigdy zwierzać się z własnych myśli, ani badać niedyskretnie spraw, o których się nie mówi.
Ale pomyśl, jestem tu samotna, jak kołek. Ambicja ma także swoje granice. Mamże wywnętrzać się przed panem Mous- sinem, listownie przed Zosią Horską, lub wysyłać jeremiady do Wróblej Woli? W nieszczęściu automatycznie zwracamy się do najbliższych. To nie komplement.
A propos Wróblej Woli. Wspominasz mi, że brat mój chce wypłacić ci całkowity mój posag, umieszczony na hipotece Wróblej Woli. Otóż uważam, że jest to
suma zbyt mała, aby warto było przesyłać mi z niej odsetki. Wolę, abyś tę sumę przysłał mi w całości. Umieszczę ją tu w Credit Lyonais i zaczerpnę w razie potrzeby. Nie tracę nadziei, że w przyszłości spłacę te uszczerbki, ponieważ nie marnotrawię tu ani szeląga; a wydaję wszystko na naukę, która musi przecież wydać kiedyś jakie plony.
Racz mnie objaśnić, w jakiej formie mam ci przesłać odpowiednią plenipotencję. Ponieważ, .jak już wspominałam, jestem zdecydowaną Paryż opuścić; więc pieniądze na tę nową podróż są mi potrzebne. Nie pytam ciebie o radę, bo bym jej nie usłuchała. Zresztą w twoich ostatnich, coraz rzadszych coraz dyplomatyczniejszych i lakoniczniejszych listach — nie udzielasz mi już rad.
Nie wiem, czy sprawia mi to radość czy udrękę. Uczucia ludzkie są tak skomplikowane, że trudno nawet przed samym sobą zdawać sprawę z własnych odczuwań. Lecz trzeba w coś wierzyć, prawda? Otóż wierzę teraz w jedyną metodę wydobywania głosu, w jedyną szkołę wokalną: w odwieczne bel canto włoskie. Na wszelkie inne eksperymenty jestem już za stara.
1 tak straciłam tu nadaremnie wielką
moc czasu. Teraz trzeba będzie wszystko zaczynać na nowo. Włochy pozostaną wiecznie jedyną Mekką dla wszystkich uczących się śpiewu. Trudno. Muszę wytrwać i przeszkody zwyciężyć. Nie chcę abdykować i przyznawać do błędów i do bankructwa. Świat należy do silnych. Same- memu trzeba piec gołąbki. Rany sobie obmyję i popędzę dalej. Zresztą cofać się zapóźno.
Następny list mój otrzymasz już z Florencji. Włochy, to moja ostatnia deska zbawienia. Nie sądzę, abym tym nowym etapem mego życia — zbytnio cię zmartwiła. W ostatnich czasach nie zaciekawiał już ciebie termin mego powrotu do Warszawy. Tempora mutantur. Czy ja w ogóle przyjadę jeszcze kiedy do Warszawy?
Florencja! Królowa Arna, Apenin, Me~ dyceuszów, Księstwa Toskanji; Florencja— kolebka Danta i Boccacia, Giotta, Donatella, Luki — Robbia, Fra Angelica i Ghi- bertiego! Tylko tyle. O! La bella!
— Jestem we Florencji — w czarze tych dźwięków chciała pani Hela zatracić samą siebie.
Lecz pociąg stanął przed peronem. Należało od kontemplacji zniżyć się do spraw ziemskich. Deszcz lał, jak z cebra. A „Facchini, facchini“, którego niecierpliwie przywoływała łamaną włoszczyzną — nie bardzo kwapił się do usług tej etran- żerce, podróżującej 3-cią klasą pociągiem najtańszym.
Usadowił ją wreszcie wraz z jej kufrem w jakiejś trzęsącej rozklekotanej jedno- konce, ciągnionej przez apatyczną szkapę, filozoficznie pogodzoną ze swemi sterczą- cemi gnatami, ze ślepotą, z dychawicą i z policyjnym zakazem pojawiania się przed dworcem na luksusowe pociągi.
Przez mokre szyby landa z ustawionym od deszczu skórzanym deklem — przypatrywała się pani Hela 2-piętrowym bez charakteru domom przesławnej ulicy Tomabuoni, która po Paryżu wydawała się jej podobną ze swemi drugorzędnemi wystawami sklepów do jakiejś ulicy Bielańskiej, Długiej lub Elektoralnej. Taka sama wązkość trotuarów i ulicy, takie same sklepy kolonjalne, bławatne, apteki i cukiernie; tacy sami przechodnie, kobiety z parasolami i młodzież, sunąca do szkół z książkami.
Tylko jedyna refleksja sprawiała jej
Spełnione Marzenia 5
pewną ulgę: Może na ulicy Tornabuoni łatwiej, niż na Bielańskiej i na Długiej, zatopić siedzącą w dorożce panią inżynie- rową Knoffową, która już umarła.
To już nie wykolejona separatka warszawska, początkująca adeptka sztuki, poczynająca już wątpić w tę ostatnią deskę ratunku, która ma ocalić ją od bezdni, ciągnącej ją coraz niżej; to już nie kochanka Janka, Moussina...
To już — nikt; etranżerka, pani X. Y. Z. Moussin... brr... — wstrząsnęła się z obrzydzenia. Dlatego też wybrała Florencję, a nie Medjolan, Mekkę całej polonji, udającej się tam na śpiewacze studja. We Florencji wiedziała, że nie znajdzie ani jednego ziomka. A nie chciała wtajemniczać nikogo w walki z losem i w pierwsze najcięższe zmagania się. Pragnęła dopiero z marką zagraniczną zajaśnieć przed swoimi. A czując, że skrzydła jej trochę opadły, pocieszała się:
— Przedewszystkiem wyleczę się z ran, a dopiero później wezmę się do pracy. Trochę później; wnet po zagojeniu się tych najkrwawszych, grożących gangreną.
Zamieszkała w 4-rzędnym hoteliku. Odżywiała się jaknajskromniej, aby fundu- siku nie wyczerpać. I przeświadczona, że poza Florencją, widzianą z dorożki w prze-
jeździe z dworca — istnieje jeszcze ta inna Florencja—poczęła leczyć się jej ukrytemi cudami, takiemi, jakiemi żadna inna kraina na świecie poszczycić się nie może.
Była już kiedyś we Florencji. Lecz teraz nie był to już dawny sposób podróżowania pani dyrektorowej Knoffowej. Nie był to już dawny sposób zwiedzania osobliwości. Nie było już objaśniającego ją hotelowego cicerone’a, ani powozu, czekającego na wytworną etranżerkę przed wrotami galeiji i kościołów.
Ongi w przejeździe z Nizzy, lub z innej modnej południowej plaży spieszno jej było śród ważniejszych sprawunków coś nie coś zobaczyć dla paradowania tą tandetą powierzchownych wrażeń w swoich salonach stolicy.
Dziś w nicowanej sukni i w niezbyt świeżych trzewikach raczy się temi smakołykami nie łyżeczką deserową, lecz jak pijak zatapia się aż do zapomnienia.
Florencja nie jest upstrzoną w teatralne szaty féerie weneckiej, wyprowadzającej z równowagi nawet najgrubszych widzów galerjowych, oklaskujących czerwonemi łapami efekty, o jakich im się nie śniło.
— A więc „to to jest Piazza Signoria! — wykrzyknęła w pierwszej chwili rozczaro
wana, jak owa z Fliegende Blätter zblazowana bankierowa, ze złotym face ä main, decydująca wyniośle wydętemi wargami na widok pierwszy raz widzianego z modnej plaży Atlantyku:
— Pi! Atlantyk! Wyobrażałam sobie, że jest większy.
1 pani Hela wyobrażała sobie Piazza Signoria wspanialej w tern rozczarowaniu, które odczuła już na samym wstępie w dorożce, wiozącej ją z dworca florenckiego do hotelu.
I dziś poranek był chłodnawy, przeciętny; niebo ołowiane. Dokoła roztaczało się przeciętne życie przeciętnych stad ludzkich, różniących się nieco rysunkiem karku i maścią, od identycznych na całym globie stad urzędników, uczniaków i kobiet „za sprawunkami“, w jednakowiuteń- kich sukniach kroju obowiązującego w Warszawie, jak i w Londynie i w Kiernozi. Tłum przeciętnych ludzi jednakowiuteń- ko rodzących się i umierających, kochających i zdradzających, weselących się i rozpaczających na całej planecie. Dokoła przeciętne średnie domy, jak w przeciętnych prowincjonalnych miastach. Składy apteczne z reklamowaną pastą do batów, proszkiem do zębów, z trucizną na szczury,
%e szczotkami, gąbkami, mydłami i eliksirami. A obok wystawy okien, nie o wiele lepsze, niż w Lublinie. Wszędzie też same czekoladki w świecących papierkach, jak na całym świecie, średnie wystawy z no- rymberszczyzną, z męską konfekcją, z ohyd- nemi krawatami; małe sklepiki z drugorzęd- nemi damski emi kapeluszami, wielkie szyldy dentystów, akuszerek i kantor weksli i zamiany monety pana Jiosepa Paduy, brzmiącego dla Włochów identycznie tak, jak dla nas brzmi nazwisko pana Częstochowera.
Lecz przez chmurę wyjrzał skrawek włoskiego nieba. Zaświeciło słońce; i naraz podniosła się kurtyna. I pani Hela, porzucając stada ludzkie, zbliżała się do orlich gniazd gienjuszów: Do Palazzo Vechhio, do Logii Lanci, do wodotrysku Amanati i do pomnika Cosima. Nie, nie. To już nie Lublin. To już miasto nieśmiertelnych. Zachwyt jej poczyna rosnąć, jak na drożdżach; aż wreszcie oszałamia jakby wypitą jednym haustem całą butelką szampana.
Bo nie chciała należeć do tych galer- jowych widzów, gotowych ozięble identyfikować przeciętne, niezbyt charakterystyczne i niezbyt schludne ulice florenckie z niezbyt świetnemi hotelami, cukierniami i sklepami — z każdem innem przeciętnem
prowincjonalnem miastem lub ze stolicami tuzinkowych mniejszych państewek Europy.
Pojęła, że jedynie dla smakosza
0 cienkich strunach duszy, jakby za uderzeniem różdżki czarodziejskiej, ta cala szarzyzna spada ze szkatułki z preciozami; a skarbiec otwiera się wraz z zamknięciem się trzeźwych źrenic płytkiego sceptyka.
1 otwierają się oczy duszy, widzącej sedno, rdzeń i poezję istoty rzeczy, niedostępnych dla powierzchownego obserwatora lub prowincjonalnego fotografa.
Przed oczami zdumionemi subtelnego artysty, wytrawnego smakosza, smutnego poety, wrażliwego serca — rozświetlają się już nie szkarłaty królewskie, lecz wrota raju. Tak nazwał Michał Anioł Ghibertiego drzwi kampanilli Santa Maria del fiore.
I pani Hela, opuszczając swój nędzny pokoik bez pieca, jedynie z kominkiem i z posadzką kamienną na uliczce Borgo- nissanti w pobliżu Lungarna — chodziła codziennie, mijając plac Manina—na Piaz- za del Signoria.
Piazza del Signoria! Cóż za cudal Bogowie! Bez źdźbła wschodniego złota i mozaik weneckiego S-go Marka. Ze starcem przeszło 700-letnim Palazzo Vecchio, zrodzonym z dłuta Arnolfa del Gambio*
a strzeżonym przez nieco karykaturalnych olbrzymów chorego widocznie na megalo- manję Bandinella, któremu zdaje się monumentalność Michała Anioła spać nie dawała. A w środku placu wyrósł cud nad cudami: wodotrysk z Neptunem i tritonami Ammanatiego. Tuż przy nim konna statua Giovanniego da Bolo gna.
Pani Hela przypatruje się z zaciekawieniem jeźdźcowi z bronzu: To największy z potentatów renesansu, Cosima I-y, Protoplasta Medyceuszów, którego następcę, Lorenza Magnifico, uwiecznił Michał Anioł w grobowcu kaplicy Medycejskiej z cudnym sentymentem, jako zadumanego:
11 pensiero.
Rzuciwszy jaśnie panu Cosimie I-emu pokłon na pożegnanie, pani Hela ze zbożnością kościelną wchodzi do zamkowej sieni Michelloza. Coś w rodzaju podwórza bibljoteki Padewskiej, skopiowanej w pałacu krakowskiej bibljoteki Jagielońskiej.
W środku przedsionka słynny wodotrysk z cudnym bachorem, bawiącym się rybą—V eroccia.
— To Hania, wzięta żywcem, mała Hania z czasów, kiedy jeszcze noszono ją na ręku, — naraz rozpłakana — rzuciła prawie głośno pani Hela, do niemożliwości
przeczulona w swojem koczowniczem osamotnieniu.
Wreszcie, wstydząc się swego wybuchu, otarła ukradkiem nos i oczy i wybiegła spragniona naraz jedynie powietrza.
W złocie południowego słońca, pod lazurem nieprawdopodobnie niebieskiego nieba dojrzała w rogu przecudną w pro“ porcjach, koronkową, bałwochwalczą bez bogów świątynkę z tysiąca i jednej nocy; bez ścian, bez okien i bez kominów; oku- lumnowany taras z piedestałami ustawionych posągów. To logia dei Lanzi, jeden z cudnych kaprysów tegoż renesansowego patrycjusza Kosmosa. Dumny pater patriae zdobył się na pomysł tej nadkró- lewskiej halli tuż przy swoim pałacu, aby nie dusić się latem w murach salonów i nie bratać się z pospólstwem śród upału na ulicy.
Nic sobie nie robiąc z tego otwartego dla wszystkich skarbca (uważanego przez tłum niestety „tylko“ za perły w braku sytnego grochu na pustyni) — czarne, podobne do żydówek, wyschłe straganiarki sprzedają na marmurowych stopniach w niezbyt czystych, prawie nalewkowskich koszach stosy pomarańcz po pięć cente- simów za sztukę.
Obok nich bezczynnie wylegują w słońcu ich mężowie o miedzianych twarzach, obdarci lazaroni i ich półnagie murillow- skie bachory.
Pani Hela, mijąjąc ich z trudem, wchodzi po kilku schodkach do świątyńki i z najwyższą rozkoszą uśmiecha się, jak spotkanym w salonie dobrym starym znajomym. Była dość kulturalną, aby znać z widzenia z fotografji zebrane tu towarzystwo z niefigurujących w Niesieckim najlepszych rodzin na świecie: Wszystko— dzieci genjuszów. Jak można ich nie pamiętać, choćby z reprodukcji estetycznych podręczników?
W mig ich wszystkich poznała—oczarowana tem, że może z nimi obcowae osobiście.
Bo to przecież nie byle kto ten słynny na świat cały z bronzu Perseusz z głową Meduzy, syn papy Benvenuta Cellinie- go, który uwiecznił też swemi statuetkami i bareliefami postument swego arcydzieła. To—nie byle kto ta tuż obok grupa znajomych „Porwanie Sabinek“ z marmuru, dłuta Giovanniego da Bologna. Znalazł się też Holofernes z Judytą — nie bagatela — Donatella. Dostrzegła wnet antycznego Ajaksa z Patroklem i jakieś postacie bia
łych dam, przybyłych tu wprost z forum Trajana z Rzymu. W tym salonie różnica lat, ba, nawet stuleci nie kompromituje. Można się do swego wieku przyznać.
A te wylegujące w tej śmietance brudasy z pomarańczami, które zamieniłyby te wszystkie perły za trochę grochu z kukurydzy — nie wiedzą o tem, że karm dobrze strawionych tego rodzaju pereł nie jest mniej korzystnym dla duszy od grochu dla żołądka.
Te brudasy nie wiedzą, że gdyby zdołali poskromić w sobie lenistwo — to dzięki starej kulturze i smakowi, wytreno- wanemu na tem obcowaniu od dziecka za pan brat z genjuszami — gust ich oczu, gibkość ruchów i lotność umysłu zdobyłaby się na stokroć większe arcydzieła, niż te, któremi zapełniają świat grube łapy szwabów lub dzikie instynkty moskali. Bo każdy analfabeta odczuje specjalny wdzięk najtańszej włoskiej mozajki, zarówno jak gust każdej szpilki do włosów wyrobu uwriera z Paryża.
I pani Hela, jak smutny pijak, nienasycony oszałamiającą jego bóle wódką — zanurzając się coraz głębiej w rozkoszach, w których z nałogu zasmakowała — sunie niezmordowana, przechodząc sąsiadującą
z pałacem Signoria długą halą, ku pałacowi degli Uffici.
Przez całą długość hali pani Hela kłania się całym szeregom swoich znajomych z marmuru. Z wieku i z urzędu ~ oczywiście — trzyma tu prym pater patriae w towarzystwie Magnifica Lorenza. A obok nie byle kto — Lionardo da Vinci, Michał Anioł, Dante Alighieri i Boccacio, Machiavel, Arretino i dziesiątki innych. Istne rendez- vous śmietanki nieśmiertelnych wszystkich epok, zebranych na raucie w jednym salonie.
Nareszcie pani Hela dotarła do skarbca Medyceuszów w ich saf’ie, czyli w Trybunie degli Uffici.
Jako dobrze wychowana osoba, przywitała się przedewszystkiem z czyniącym tu honory domu gospodarzem Rafaelem: z jego cudną madonną del Cardinello,. z bawiącemi się u jej kolan 2-ma prze- cudnemi bambinami: Chrystusem i maleńkim Sw. Janem. Pokłoniła się z szacunkiem znanej jej z fotografji Tycjanow- skiej Wenerze, nie pozującej ani na nastrój, ani na symbol, ani na syntezę kobiety, lecz na pewną jedną żywą kobietę. Bo jej papo Tycjan zgodnie z renesansowem żądaniem sztuki—uważał, że to w zupełności
wystarcza umieć namalować żywego, zdrowego pogodnego człowieka, szczycącego się jedynie tem, że żyje i że ma muskuły i łydki, jak się patrzy.
Pożegnała się grzecznie z towarzystwem, rzucając mu za rozkosz obcowania wdzięczne pocałunki.
Teraz swój face à main skierowała na tę zbyt już silną świętą rodzinę, którą twórca gigant Buonarotti już zbyt hojnie obdzielił swoją manją zdrowia, przechodzącą u jego uczniów (jak naprzykład u Bandinnelego) już omal w karykaturalną manierę wielkości. Bo to są już popisy atletyki, znajomości muskulatury, anatomji i siły, chwalenie się swoją joie de vivre przy zupełnym analfabetyzmie uduchowienia i wyrazu.
Rzuciła jeszcze kilka spojrzeń Boti- cellemu, Filipowi Lippi, Ghirlandajowi, Andrei del Sarto i Sodomie. Nie miała już sił. Nie spłodził jej przecież Michał Anioł, ani Bandinelli.
Pokłoniła się na odchodnem z grzeczności zebranym tu cudzoziemcom: gienjal- nyra szwabom: Dürerowi i Holbeinowi, kilku uczniom Van Dycka, Memlingowi i Rogierowi van der Weyden. I żonie Ru- bensa i autoportretowi Rembrandta i ho-
lendrom; jaśnie panom Metsu, Steenowi i Mierisowi.
Nie! Takie opychanie się smakołykami jest poprostu łakomstwem. Należało wreszcie wstać od tej zbyt obfitej uczty» Czuła się żarłocznie opchaną, aż do niestrawności. 1 ledwie wlecząc nogami ze zmęczenia, opuściła mury świątyni — pałacu — spragniona oddechu, powietrza nieba włoskiego i słońca.
Lecz „La Bella“ nie posiada ku zdziwieniu cudzoziemców w śródmieściu ani skwerów, ani publicznych ogrodów, jakie- mi miasta północne wiecznie się tak szczycą. Tak cukiernicy, zapraszający do siebie gości, nie częstują ich nigdy słodyczami, do których sami wskutek obfitości smak zatracili.
I pani Hela, ociężała po uczcie sunie przez ponte Vecchio przez całą długość Lungama, skręcając przez Piazza Manin w uliczkę Borgonissanti do swojej nory; i ledwie żywa rzuciła się na posłanie z zadowoleniem pijaczki, której udało się na jakiś czas zalać robaka.
Jednak wnet nazajutrz powróciła do swego nałogu pijaństwa, które sztucznemi rozkoszami nadziemskiej poezji obezczula bóle nizin życia.
W galerji PitticK przekonała się (wbrew swemu przypuszczeniu, że wychyliła już czarę rozkoszy, do dna i że nie strawi już więcej jej opita dusza), iż się pomyliła. Bo uwiodły ją do niepamięci nowe cuda tak, jak donżuana upaja wiecznie coraz nowa kobieta, co do której zdaje mu się, że ta ostatnia dopiero posiada nieznany mu dotąd jakiś szczególny, jej tylko właściwy urok.
Nie oparła się więc ani cudom Giorgione’a, którego słynny „Koncert“ jest koncertem barw, rysunku i harmonji. Nie oparła się urokowi Tycjana, którego La belła Elleonora d’Urbino wydała się jej napiękniejszą kobietą na świecie.
1 pani Hela nie broni się już przed urokiem genjalnego Rafaela, przeświadczona, że największemi jego arcydziełami są właściwie jego portrety papieży, Juljusza 11 i Leona X-go. A nie madonny, stanze i loggie watykańskie. I wnet cofa swoje zdanie co do wyłącznej wartości jego portretów, uderzona rafaelowskiemi cudami nad cudami: Madonną della Sedia, Madonną del Granduca i Madonną della Velata.
— Nie, nie. To niema żadnego sensu zawieszać tyle arcydzieł w jednym pokoju —
zakonkludowała prawie głośno zwyczajem samotników, rozprawiających z samymi sobą.— To poprostu ogłupia. Cztery naraz najcudniejsze madonny rafaelowskie na świecie — to rozpusta bogaczy. Mogliby cośkolwiek podarować Warszawie. A ich goście i tak z pewnością nie żaliliby się na skromność uczty.
Nie patrzała już ani na Tintoreta, ani na Veroneza — zła na samą siebie, że nie- ma już sił do podziwiania Andrea del Sarto, Fra Angelica i dla uchylenia głowy przed Va!azquezowskim Filipem IV-ym.
Zatrzasnęła drzwi pałacu za sobą i, utykając z powodu przemęczenia, rzuciła się na marmur ławki sąsiedniego dość rozległego giardino Boboli. Jedyny w mieście (poza florenckim laskiem bulońskim: Cas- cinami i poza zbyt odległym Viale dei Colli, Fiesole i San Miniato) typowo włoski ogród bez szumu lip i topoli — pnie się ku górze swemi lilipuciemi tarasikami, na których nasadzono więcej posągów, waz wod otrysków, niż drzew, zastąpionych zwyczajem włoskim jedynie kwiatami kwitnących azalji, kamelji i rodendronów i szpalerami strzyżonych buków i bukszpanów.
Skąpane w fioletowych haftowanych
złotem słońca oparach południowej atmosfery— majaczyły się przed jej zmrużone- mi oczami wierzchołki wież, znanych jej już i ukochanych: Palazzo Vecchio z sąsiadującym na Piazza della Signoria Neptunem i tritonami Amanatiego i z konną statuą z bronzu Giovaniego da Bologna. Dalej lśniące od złota mozaik i marmurów Santa Maria del fiore, arcydzieło Bru- nelleschiego, z koronkową kampanilą Giota. A w pobliżu Loggia del Lanci, z lokatorami Benvenutem Cellinim i z sublokatorami Donatellem, da Bologna e tutti quanti.
Fioletowe opary, haftowane złotem, wciąż gęstniały. Oczy pani Heli się kleiły, opuściła głowę na piersi, zasnęła.
Lecz kiedy nazajutrz z uporem pijaka powróciła znów do swojego zapijania robaka i poczęła znów zwiedzać kościoły, ciekawa Michała Anioła (któremu znać anioły musiały pomagać w stwarzaniu boskich postaci Poranku, Nocy i 11 Pensiero), kiedy weszła do kościoła San Lorenza, S. Annunziaty i S. Novella, do kościołów tak cudnych, jakich żadne miasto na święcie, nawet Rzym, nie posiada — czuła się złamaną.
Miała wrażenie, że jest żywym trupem; że przyszła do kościoła na żałobne
nabożeństwo za samą siebie. Nie widziała etranżerów, tułających się po kamiennych posadzkach z Baedeckerami. Uderzyła głową o ławkę kościelną, w której się modliła. Oczy jej zakryły się bielmem. Bo kościół — to nie salon, ani galerja. W kościele króluje ktoś więcej, niż genjusze. Tu był Bóg, który odwrócił się od błagającej Go na klęczkach o zmiłowanie. Domyśliła się — to nie jej Bóg, ten z polskich wiejskich kościołków. To Bóg krezusów, bezlitosnych patrycjuszów Renesansu. To Bóg potężny, lecz bez pardonu dla dobrowolnych tułaczy, którzy na życiowych swoich posterunkach nie wytrwali.
Była pewną, że tytaniczny ten Bóg Medyceuszów i Sforzów, bezlitosny i mściwy, godzić w nią będzie jednym gromem za drugim. Uklękła na marmurowej posadzce; wyjęła chustkę z kieszeni... Gorzkie łzy polały się ze zmęczonych jej oczu. Wstrzymywane cichutkie łkania wstrząsały jej plecami. Powstała wreszcie z kolan. Skwitowała już z podziwu arcydzieł, umieszczonych w kaplicach... I opuściła świątynię o dziesięć lat starsza, dojrzalsza, głębsza i smutniejsza.
Odtąd nie chodziła już do tutejszych kościołów. Za wysokie dla niej były progi.
Spelaione Marzenia 6
Zbyt drogo ją te wizyty kosztowały. A należało oszczędzać siły do dalszej walki. Łzy mogłyby zetrzeć resztki jej urody i młodości. I co stałoby się z jej przyszłą kaijerą sceniczną?
— Należy być silnym — mówiła sobie coraz częściej, czując się coraz bardziej słabą.
— Ostatecznie spełniły się przecież moje stałe odwieczne marzenia wyjazdu z Warszawy.
— Marzenia spełnione! — westchnęła bardzo ciężko. — Wyglądają one nieco inaczej w rzeczywistości, niż w rojeniach.
IV.
Pani Hela ocknęła się wreszcie z tego transu dyletanta-estety, rozkoszującego się sztuką bezpośredniej od urzędowych katedrowych moli. Poczęły zatruwać jej noce wyrzuty sumienia leniwego uczniaka, który zapuścił się w pracy. Nie przyjechała tu przecież dla zwiedzania galeiji. Należało bez zwłoki zdecydować się na wybór nauczyciela. Posiadała przecież kilka adresów, udzielonych jej w Warszawie przez Quira, specjalistę w sprawach śpiewaczych.
Tak, lecz czuła, że zdobywa się już teraz na decyzję nie tak łatwo, jak ongi.
Pewnego dnia sunęła w zamyśleniu swoją uliczką Borgonissanti ku Piazza Manin i ku rozkładającemu się cudnemu bulwarowi nad Arno, w wahaniu, czy wybrać nauczyciela teoretyka, czy też poprostu jaką rutynowaną starą śpiewaczkę.
Na skręcie Lungarna ujrzała naraz na ulicy Tornabuoni tuż przy Piazza Signoria z niezapomnianą loggią Lanci i z pałacem Ducale — jakąś znajomą kobiecą postać w niezbyt świeżej sukni i w nieświeżym kapeluszu.
— Czyżby? Tak, najpewniej — to ona. Postarzała i zmieniona. Lecz nie mylę się: To Łukjanowa. 1 ona rzuciła kon- serwatorjum paryskie. Biedaczka zmieniła się na dezawantaż.
— Biedna warszawianeczka! — poznała ją wnet Łukjanowa — posunęła się bardzo w latka!—litowała się jednocześnie nad panią Helą moskiewka.
Uściskały się serdecznie — połączone na obczyźnie odgadywaną nicią wspólnej ni edoli.
Łukjanowa zaciągnęła panią Helę na filiżankę czekolady do cukierni Giacosy.
— Co robię? Zdobyłam stałe engagement w teatrze Cherubiniego.
— Pi! Stałe engagement w teatrze Cherubiniego! Szęśliwa! — westchnęła zazdrośnie pani Hela.
— Niema czego zazdrościć. Mój opiekun i protektor, intendent kancelarji teatru, nie jest ani zbyt młody, ani zbyt bogaty.
— Niema róży bez kolców.
— Ale bywają kolce bez róż — wy- buchnęła naraz nagromadzoną w niej widocznie oddawna potrzebą zwierzeń, źle maskując udanym objektywizmem swoje rozgoryczenie:
— Pamięta pani, jak zarzucano mi niedawno na popisach w Paryżu brak techniki, rutyny i obycia się z publicznością przy świetnych warunkach, rokujących wielkie nadzieje? A czy pani wie, jakiego zdania była obecna krytyka po moim pierwszym występie w Manon Lescaut? Że nie mają nic do zarzucenia mojej inteligencji, umuzykalnieniu i mojej metodzie śpiewu, zupełnie poprawnej. Lecz niestety tym zaletom nie odpowiada jakoby ma- terjał głosowy, ani warunki zewnętrzne, Występuję też obecnie coraz rzadziej, w partjach coraz mniej odpowiedzialnych. Jeżeli nie wyrzucają mnie na bruk, to
zawdzięczam swoją karjerę (!!) jedynie protekcji pana Viscontiego, któremu ustępują nie ze względu na jego znawstwo, bo jest zupełnym analfabetą artystycznym; lecz dlatego, że jest powagą urzędniczą, i bez niego kancelarja i zarząd finansowy teatru obyćby się nie mógł.
— Wspominałam już — szyderczo cią- ciągnęła dalej — że Visconti jest moim opiekunem i protektorem. Mówiąc bez blagi, jestem urzędową jego metresą. Mieszkamy razem. Proszę nas odwiedzić. Jestem pewną, że mój „przyjaciel“ uczyni dla pani wszystko, co się tylko da. Jest do mnie bardzo przywiązany. Mieszkamy niedaleko stąd na Borgo S. S. Apostoli, niedaleko mostu Trinita 37.
— Pani go kocha?
— Tak, jak się kocha ostatnią deskę zbawienia. Męża mego, profesora wydziału medycznego, uważałam za filistra, oskarżając go stale, że jest za mało artystą ; choć znał znakomicie literaturę i sztukę europejską; choć interesował się malarstwem i urządzał w domu kwartety. Mój mąż zarabiał praktyką bardzo dużo. Prowadziliśmy w Moskwie dom na wielką stopę. Trzymaliśmy konie własne, kucharza i mieliśmy abonowaną lożę na operę
i na symfoniczne koncerty. Pan Visconti nie potrafi odróżnić klucza violinowego od klucza od strychu. U nas w domu bada się teraz tylko, kto robi więcej kasę: Mozart, czy Wagner? Genialność ich nikogo nie obchodzi. Bo u nas w domu (a ściślej w domu pana Viscontiego) nie mówi się nigdy o sztuce. Bywamy bardzo rzadko w teatrach (choć one nas nic nie kosztują) i to jedynie, aby móc z jadem ukrywanej zawiści dowodzić, o ile gdzieindziej zarządy i administracja są gorzej prowadzone, niż u nas.
Rozgadana, przełknąwszy ślinę, wyładowywała z siebie dalej bez wytchnienia nagromadzone w niej myśli:
— Goście, którzy u nas bywają, traktują scenę, jak giełdę i jako nieprzyjemne musowe dla nich źródło dochodów; a sceny w gruncie nienawidzą. Mają ku temu ważne powody: niektórzy potracili na niej majątki, niektórzy głosy; wielu dzięki krytyce i zakulisowej walce zmarnowało życie.
— U nas w domu gra się jedynie w bridża i w pokiera. Wszystkie Małgorzaty, Izoldy z Tristanami i z Otellami zasiadają do karcianego stolika i niepomni, co się dokoła nich dzieje — grają najza- pamiętalej, o ile tylko nie mają tego wie
czoru pańszczyzny odtwarzania hohaterów i bohaterek w niewygodnych kostjumach, z mozolnem szminkowaniem się i poceniem w dusznych garderobach zakulisowych, do których palą się jedynie niezmordowani dyletanci tak, jak wieczna pisanina nęci tylko grafomanów. Nawet ja sama, choć chorowałam dawniej na widok stolika do kart i choć mąż nie ośmieliłby się nawet (z obawy posądzenia
o filisterstwo) zaproponować mi partję najskromniejszego winta—zasiadam dziś w krainie, w której cytryna dojrzewa, śród gwiazd znanych w całej Europie do obskórnego bridża i pokiera. Marzeniem pana Viscontiego jest, abym wogóle porzuciła scenę i drugorzędne moje role, które jak ochłap — rzucają mi czasem z łaski, a które wymawiają mi wciąż zawistne koleżanki. Intrygują one w prasie, iż zawdzięczam swoje stanowisko w teatrze jedynie protekcji Viscontiego. A że te naganki w dziennikach wciąż 8ię powtarzają—Visconti zaczyna obawiać się, że i jego karjerze może to w końcu zaszkodzić.
— Skończy się na tem, że będę zmuszoną spełnić to jego marzenie, choć brak mojej małej pensyjki będzie stanowił lukę w naszym budżecie; bo, pomimo dość
znacznej pensji Viscontiego — wydaje się na dom sporo; zajmujemy dość duży lokal. Przytem kształcenie jego dwojga dzieci, utrzymanie jego rodziców staruszków, zamieszkujących rodzinną Padwę. No i mnie nie bardzo uśmiecha się myśl ostatecznego kwitowania ze stanowiska artystki (jakiej tam artystki!) i zadawalniania się wyłącznie stanowiskiem metresy Viscontiego. A Visconti pociesza się, że wreszcie będzie miał spokój i że stratę w budżecie powetuje na oszczędnościach gospodarskich. Lubi dobrze jeść i przepada za przyrządzonym przezemnie pierogiem, okroszką i blinami. Nie sądziłam, he, he, że we Włoszech zabłysnę jedynie moim talentem kulinarnym. Pozatem muszę opiekować się jego dwoma synami, którzy przygotowują się do szkół, a ja udzielam im lekcji francuskiego i niemieckiego.
— Pan Visconti jest wdowcem?
— Nie wspomniałam pani jeszcze, że Visconti jest żonaty, a matka tych 2-ch chłopaków opuściła ich dla karjery śpiewaczej i zmarnowała się gdzieś w Ameryce. Tak, jak ja porzuciłam dwie własne córeczki po to, aby...—-nie dokończyła zdania, dusząc się wstrzymywanemi łzami, które zaszkliły jej oczy.
— Nie potrafi pani pokrzepiać dusz — z tragiczną wymówką zatrzęsła wargami pani Hela. — To wszystko, co pani mówi, — jest poprostu straszne. Żyć się odechciewa. Była pani zawsze pesymistką. Właściwość, którą rosjanie tak wybitnie różnią się od nas.
— Tak. Wy jesteście od nas taktow- Tiiejsi. Bo my jesteśmy szczersi. Wszystko, co powiedziałam, jest najczystszą prawdą. Prawdę należy nazywać po imieniu.
— Szeroko by o tym ostatnim aforyzmie mówić! Ale nazywając prawdę po imieniu, zapytam panią, czemu pani nie wraca do męża i do córek? Przez dumę, prawda? Nie chce pani upokorzyć się przed nim i uderzyć w piersi, żeś zbłądziła?
— O! Uklękłabym z rozkoszą u jego stóp, aby odzyskać córki i to wszystko, co utraciłam.
— Czemuż więc nie wraca pani do Moskwy?
— Rodzice mego męża i cała Moskwa dowiedziała się już o roli, jaką gram w do- wu Viscontiego. Moi teściowie, którzy nigdy mnie nie lubili, a w których domu wychowują się obecnie moje obie córeczki — uważaliby za hańbę dla swoich wnuczek, aby grzeszna wykolejona kokota matkowała
dorastającym już panienkom. I mój mąż, który kochał mnie i był mężem idealnym — wykreślił mnie teraz z listy żyjących na zawsze. Z listy żyjących! Na zawsze! Teraz chodzi już jedynie tylko o to, aby Visconti nie wyrzucił mnie kiedyś z domu. Wierzę, że to się nie stanie.
— Wierzy pani? —- mściła się za te okrutne wyznania pani Hela. — Cóż za optymizm!
— A widzi pani. Bo ja nie wierzę tylko w wieczność raju. Ale czyściec i piekło może trwać bardzo długo. A jeżeli nawet i tym razem się mylę—to mała szkoda. Plewat’ — jak mówią w mojej ex-ojczyźnie—spojrzała na zegarek.—Hos- podi pomiłuj! Spóźnię się z przygotowaniem kolacji. Visconti będzie wściekły. Pamiętaj pani, mieszkamy na Borgo S. S. Apostoli 37, w pobliżu ponte Trinita. Nie cofam swojej obietnicy. Uczynię dla pani wszystko, co będzie w mojej mocy. Nieznośnie krzykliwy Visconti jest w gruncie bardzo usłużny. Posiada tak zwane dobre serce. Nieznośne dobre serce. Możemy ci być bardziej użyteczni, niż ktokolwiek inny. Chyba, że posiada pani większe stosunki. To, że karjera osobiście mnie nie udała się, nie jest dowodem, aby ktoś inny nie
miał tałentu lub szczęścia podobania się publiczności i prasie.
— Dziękuję. Skorzystam z pani dobroci.
— Doskonale. Uciekam. Do widzenia.
Pani Hela—niezależnie od dobroci Wiery Łukjanowej—uważała to spotkanie za jedną z najniestrawniejszych chwil swego życia.
Nazywanie rzeczy po imieniu—cóż za ohyda! Jak można bez chloroformu wycinać gangrenę, nawet, gdyby taka operacja była konieczną. Przecież nawet ocalenie nie jest warte takich cierpień. Są bóle moralne stokroć straszniejsze od najcięższej choroby. Bóle, od których nie umiera się, lecz — stokroć gorzej — warjuje się. Nie chciała być wyleczoną. Wolała swoją chorobę, niż męki takiej kuracji.
Przez całą następną noc, długą, jak wieczność, czarną, jak smoła, przewracając się na swojem niewygodnem, wązkiem, trzęsącem się łóżku — nie zmrużyła oka. Jej cienka, wklęsła i miękka poduszka była mokra od łez, spływających bez końca, jakby za naciśnięciem dwóch zgłosek: Hania.
— Hania, Hania, Hania—wypływały jej z oczu nowe potoki w takiej obfitości, jakich w całem życiu nie wylała. — Jak ja mogłam to uczynić? Jak mogłam? Jak mo
głam? Wróbla Wola nie myliła się — (znowu poprawiła sobie pod głowę miękką gorącą poduszkę)—przypisując mi wszystkie możliwe wady. Nie myliła się, nie myliła, wróżąc, że będę najgorszą żoną i matką, bo nie mam serca. Ich proroctwa się spełniły. Jestem podła, podła, podła, podła. I co skorzystałam z tego przewar- tościowywania zasad i skrupułów etycznych? Te chodzące cnoty są znacznie sprytniejsze, niż my kanalje — wrócił jej do głowy paradoks, którego użyła w liście do męża.
Bo ona, Signor Heleni jest kanalją. Oddała się przecież temu wstrętnemu Mous- sin’owi jedynie dla karjery. Piękna karjera! A w Lucernie Jankowi! Czyż to nie był idjo- tyzm z jej strony? Została ladacznicą jedynie dlatego, że opinja osądziła ją zgóry, jeszcze zanim ona zawiniła. Więc uczyniła to nawet nie na złość opinji, lecz przeciwnie, aby przekonać tę opinję, że opinja się nie myliła. W jakim celu? Logika od siedmiu boleści. Czemuż im wszystkim na złość nie starała się raczej przekonać ich wszystkich, że się mylą? Ot poprostu bezmyślny bunt zranionej duszy, wyprowadzonej z równowagi prowokacją. Czy nie najlepiej byłoby wracać do domu i kajać się
u stóp męża, ojca jej dziecka? Ekspjacja z pozbyciem się fałszywej ambicji i z przyznaniem do win.
— Ależ ja nie mogę wracać do domu, do jego domu z tej bardzo prostej przyczyny, że on mnie już nie chce. Powód ważniejszy, niż niechęć teściowej Wie* ry Łukjanowej, bo to on mnie nie chce.
— To ta poczciwa Zosia Horska zajęła moje miejsce nie tylko w jego życiu, lecz i w sercu mojej córki. Miejsce wyrodnej upadłej matki, które to miejsce pozostawiła obcej. Pozbawiłam ją kiedyś narzeczonego. A teraz ona odebrała mi męża i dziecko.
Nowe potoki łez. Faktem, że otrzymywała teraz listy z Warszawy coraz rzadsze, coraz bardziej zimne, zupełnie już pańszczyźniane, obce. Była pewną, że uczciwa Zosia Horska dąży do tego, aby zaślubić jej męża i że do tego wkońcu dojdzie.
Pani Hela nie wątpiła, że doszły już do Warszawy plotki o jej stosunku z Mous- sin’em i o innych jej stosunkach, których nie było.
Ona sama czuła się tak nie sobą, tak zupełnie inną, tak zbiedzoną swoją tułaczką i zawodami, tak poniżoną i zdeklaso
waną, iż zdawało się jej, że nie potrafiłaby już teraz zdobyć się na wielkie miny warszawskiej mieszczki, robiącej honory domu w swoim białym salonie, w którym podaje na tacy herbatę lokaj w białych rękawiczkach—ona obecnie gotująca sobie obiady na maszynce spirytusowej, czyszcząca sama obuwie i piorąca sobie bluzki w swojej norze na 6-em piętrze w mansardzie bez windy.
Lecz to nie to; jeszcze nie to. Tu nie chodzi ani o Zosię Horską, co do której może się myli, ani o męża, którego zdołałaby może nawrócić. Nie chodzi
0 to, że zmieniona i zbiedzona nie potrafiłaby już wydawać rozkazów lokajowi w białych rękawiczkach. Bo to są wszystko— faramuszki.
Chodzi o coś ważniejszego: O zbru- kanie własnej duszy; a na to rady już niema. Bo pierwszym etapem jej upadku była Lucerna. Ten amant z Kiernozi! Wszystko jedno, że galicyjskie hrabiny z tem solidaryzowały; lecz to było to, co ją wygnało z domu. To ukrywane kłamstwo
1 pogarda dla samej siebie z powodu zdrady i oszustwa. To to, przed czem uciekła ta dumna nagrodzistka wystawiana przez przełożone za wzór dla innych. To to, co
ją dusiło i czego wyjawić nie zdołała. I tak, jak Lucerna wpłynęła na jej dezercję z bezwstydnie splugawionego domowego ogniska, w którem żyć już nie mogła — tak teraz Moussin wpłynął, że do domu już nie wróci. Wszystko jedno, że nie wierzy już w świetną swoją przyszłość, że może tu zmarnieje. Lecz nie chce taić, kłamać i oszukiwać—nie godna już posłannictwa dumnej czystej królowej matki i żony.
Do Warszawy nie wróci już nigdy. Bo życie to wieczna podróż dalej, wciąż dalej bez powrotnego biletu jazdy do miejsca, z którego się wyjechało.
— Wszystkie mosty do dawnej oazy za sobą spaliłam. Z pustyni obczyzny już nie wrócę. Zdechnę tutaj, kalecząc w agonji obcy język, którym niezrozumiale dla otoczenia będę bełkotała o ostatnią kroplę wody — pewna, że za trumną tułaczki nie pójdzie na cmentarz ani jedna żywa dusza. Voilà.
Zmęczona dopiero nad ranem, jęcząc w chorobliwym śnie z przykremi koszmarami, zasnęła. Nazajutrz z samego rana przypomniała się jej Wiera Łukjanowa, jej zaprosiny i gotowość do usług. Należałoby trochę ceremonjować się i skorzystać z tych zaprosin po pewnym czasie.
Lecz nie miała już zdrowia do cere- monji i tegoż dnia odwiedziła państwa Viscontich.
Viscontiowie zamieszkiwali ciemny, zapuszczony, brudno tapetowany dość obszerny lokal w jakimś starym obdrapanym palazzo (we Florencji wszystkie stare rudery zowią się pałacami) na Borgo S. S. Apostoli, pomiędzy ponte Trinita a placem Signoria.
Drzwi otworzyła jej czarna rozczochrana kuchta Rosina, podobna do starej brudnej żydówki. W amarantowej zatłusz- czonej trykotowej bluzce, z olbrzymiemi ze złoconej blachy kolczykami w kształcie kół czy też półksiężyców — objaśniała panią Helę bardzo szczegółowo, że państwo są jeszcze przy stole, że pan jest bardzo zajęty, nie lubi, kiedy mu się przerywa i t. d.
Lecz w trakcie jej paplaniny, już zbyt południowo prowincjonalnej i zupełnie dla pani Heli niezrozumiałej — weszła do przedpokoju Wiera Łukjanowa. I bardzo serdecznie, bez ceremonji pierwszej wizyty, gościa do stołu jadalni zaprosiła.
W pokoju dość obszernym było duszno. Przez otwarte okna z zapuszczonemi zielonemi żaluzjami unosił się w rozgrza-
nem powietrzu w wyziewach gnijących jarzyn i cuchnących ryb, smażonych na starej oliwie, zgiełk południa: z bajecznie wązkiej ulicy dochodziły krzyki (ioraj „Ecco Signorino“ i śpiewki uliczne: Funiculi — funicula, Santa Lucia i Barcarola di Sorrento. Całe Włochy unosiły sią w powietrzu z żarem słońca, spoconych ciemnych ciał, czarnych jak smoła oczu i włosów o czerni prawie aż szafirowej.
W tej brudnej dusznej jadalni, pełnej moskitów i wyziewów sąsiedniej kuchni, jeszcze znacznie wyraźniej, niż na ulicy — odczuwało się węchem te przyprawy jakiegoś włoskiego smakołyku w postaci duszonych na oleju pomidorów, w połączeniu z czosnkiem, parmezanem z domieszką minestry, gnochi, ravioli, którem całe towarzystwo, zasiadające stół o niezbyt czystym, grubym, wymiętoszonym obrusie — delektowało się, wciągając umiejętnie w usta niepokrajany sążnisty makaron a la Milanese.
Bez żakietu, bez kamizelki, z szelkami na niezbyt czystej koszuli, średnich lat signor Visconti, czarny, brudny, uszwar- cowany włoch, przypominał pani Heli trochę Maitre Moussiu’a (Od pewnego czasu pani Hela uważała za ideał mężczyzny
Spełnione Marzenia 7
jedynie niebieskookiego blondyna typa słowiańskiego). Nie usprawiedliwiał się bardzo ze swego negliżu i dość uprzejmie zapraszał gościa do stołu senza rigore, zapoznając panią Helę z przepoconemi, jak on, również w negliżach dwoma synami wyrostkami i z jakąś siwą staruszką, wchłaniającą również gorliwie kopiasty talerz włoskich smakołyków.
— Sedete vicino a me. Mangiate. Be- vete — zapraszał.
— Grazie. E prezioso queste vino -— dziękowała pani Hela.
— E vino vecchio sono piu di cinque anni che in cantina.
Nasycony już widocznie po uszy, kurząc przez słomkę długie włoskie cygaro, które miętosił w swoich brudnych od sosu potraw, cienkich ciemnych włoskich palcach, stworzonych bardziej do gitary, niż do rzetelnej pracy—począł wraz ze swoją morganatyczną rozpytywać panią Helę z poczciwem zainteresowaniem o jej losy i zamiary.
Zwierzyła się ze swojej ostatniej fazy rozpaczliwej apatji i zniechęcenia, które wpłynęło, iż niczego jeszcze we Florencji nie przedsięwzięła.
Zgromili ją za to lenistwo; szczegół-
nie Wiera Łukjanowa, podziwiająca zawsze jej pracowitość, zaciętość i wytrwałość paryską, podczas kiedy tutaj warszawianeczka nie zdobyła się nawet na wynalezienie sobie odpowiedniego nauczyciela.
— Niema złego, coby na dobre nie wyszło — począł optymizować z południową blagą Visconti — znajdujesz pani, nie szukając daleko, tuż pod nogami skarb, •o jakim się nie śniło. Gotowa przyszłość, gotowa karjera.
■— Bo ta oto signora, którą pani tu widzisz — wskazał na opychającą się makaronem siwowłosą wyschłą staruszkę — czy pani wie, kto to jest? To najsławniejsza gwiazda dziewiętnastego stulecia. To słynna Marjani, przed którą królowie ca- i ej Europy klękali. To celebrissima signo- rina Marjani, odtwórczyni wszystkich przesławnych kreacji maestra Belliniego, Do- nizettiego i Rossiniego na wszystkich stołecznych scenach Europy i Ameryki.
— Pani zna Warszawę?—zainteresowała się nią pani Hela.
Staruszce zmatowane oczy aż zabłysnęły : Warszawa! To jej najcudowniejsze wspomnienia młodości. Spędziła., tam cztery sezony w imprezie maestra włoskiej
opery Ciaffejego. Śpiewała razem z Artót, Cepedą, tenorem Padillą, z Masinim, z koloraturową Repetto. Czasem śpiewali z nimi i polacy.
— Czy żyje jeszcze — jak oni się nazywali—Fileborn, Dowiakowska, Kozieradzki, Prohaska?—'Miałam tam w swoim repertuarze Normę, Żydówkę, Alicję w Robercie Djable, Afrykankę, Trubadura i Puritanów.
Warszawa! Cóż to za cudowne miasto! Pamięta doskonale salon poetki Deotymy i otwarty dom właścicieli składu fortepianów p. p. Gr. A ta sława polska, tragicz- ka Modrzejewska czy występuje jeszcze na scenie? Podobno wyjechała do Ameryki. A właścicielka Wilanowa, hrabina Augustowa Potocka, a konsulowa angielska, pani Mansfeldowa? Cóż to za urocza kobieta! A pani rzeżbiarzowa Godebska? A redaktor Leo, jaki był dowcipny! Nie zna ich pani? Prawda. Zapewne nikt już z nich nie żyje.
— Dajcież mi przyjść do słowa! — uderzył w stół zaperzony Visconti i zwrócił się do pani Heli.—Mówiłem o skarbie, który znalazłaś pani, nie szukając. Niechaj tyl- ta bardzo kapryśna w wyborze uczenic Signora Mariani zgodzi się zaopiekować pani głosem, przyszłość pani murowana.
—- Dla warszawianki, dzięki moim wspomnieniom — stara gwiazda otarła sobie chusteczką ze wzruszenia oczy—uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy. Jutro przed wszystkiemi lekcjami o godzinie 1 O-ej rano oczekuję panią u siebie w domu.
— Sono grato alla di lei gentilezza. Grazie alla bonta sua — dziękowała pani Hela, jak dziecko rozpromieniona
Nazajutrz po długim egzaminie pani Mariani zadecydowała, że Moussin jest kajdaniarzem; że jeszcze pół roku podobnych studjów, a głos byłby już nie do naprawy. Bo Myszuga miał słuszność, pchając jej głos na górę i usiłując wyrównać jej rejestr do repertuaru lirycznego, a nie mezzosopranowego.
Pani Heli ta nowa djagnoza trafiła bardzo do przekonania wobec męki, jaką przechodziła, studjując nie swoim głosem partje Fawority, Mignony, Carmeny i wobec łatwości, z jaką dawniej śpiewała arje Trawiaty i Małgorzaty.
Zresztą do coraz gorliwszej i do coraz bardziej owocodajnej pracy nastrajała ją obrzucająca uczenicę nieustannemi komplementami ukochana stara Mariani, której nie można było z powodu wyjątkowo niz-
kich honorarjów posądzać o interesowność- Tembardziej uszczęśliwiały panią Helę te komplementy, iż stara gwiazda według relacji Łukjanowej uchodziła za bardzo wymagającą dla swoich uczennic i byle czem nie zadawalniała się. Tym razem faktycznie poza wdzięcznością dla młodzieńczych wspomnień ukochanej Warszawy — stara zainteresowała się ogromnie inteligencją, pracowitością, smakiem i gustem swojej nowej uczennicy, z którą pracowała bardzo chętnie i bardzo gorliwie.
Pani Hela czuła się w siódmem niebie. Odnalazła w sobie nowe zapasy do walki, nowe horyzonty, nowe nadzieje. I wdzięczna za to ukojenie, jakiego nie zaznała dotąd na obczyźnie — przywiązała się do staruszki z uczuciem, na jakie tylko ludzie bardzo nieszczęśliwi zdobyć się potrafią.
Obrzucała swoją mentorkę wciąż prezentami, jakie w swoich kufrach z zapasów dawnego dostatku jej pozostawały. Szczęśliwa, kiedy jakąś starą koronką, dżetami, wachlarzem lub woreczkiem mogła sprawić staruszce przyjemność. Dumna, że do takich uczuć była zdolną wbrew dawnej opinji, posądzającej ją wiecznie
o oschłość.
Nie, nie. Pomylili się co do niej — była tego pewną. Bo nie tylko sam widok dobrej staruszki roztkliwiał obecnie panią Helę. Lecz i służąca z mansardy Marietta za nią przepadała. Etranżerka oddawała Mariecie wszystko, co mogła: buciki, rękawiczki, pończochy.
Bo pani Heli sprawiało teraz jaknaj- większą radość posiadać jaknajmniej i roztaczać dokoła zadowolenie. Łasił się do niej stale wciąż częstowany przez nią resztkami śniadania psiak Marietty; właził jej na kolana łasy na ostatki jej mleka kociak uśmiechającego się do niej z wielkiem uznaniem starego portjera. Rajcowała wniebogłosy za każdem jej zbliżeniem się do klatki jej ulubieńca, purpurowo-zielona papuga gospodyni, Fili, fetowana przez panią Helę stale cukrem i słodyczami.
I pani Hela, kładąc się do snu w nowym etapie życia, klękała przed łóżkiem swojej mansardy ze złożonemi zbożnie rękami, z oczami utkwionemi w czarne szyby okna, przez które wkradało się czarne niebo, wybrylantowane gwiazdami,
i z drżących jej ust wypływała improwizowana nieuczona modlitwa:
— Dzięki Ci Boże za wszystko. Nie żalę się na swoje męki, udręczenia, katu
sze i bóle. Dzięki Ci za wszystko. Czuję się szczęśliwą—płakała.
U Viścontich bywała bardzo często. Coś ją do nich gnało. Nietylko dlatego, że był to jedyny znany jej dom na ob- czyznie; nietylko dla tego, że uważała dom na Borgo S. S. Apostoli za jedyną oazę, z której może wypłynąć dla niej jakieś źródło nadziei. Lecz poza wszyst- kiem przywiązała się serdecznie do Łuk ja- nowej—wdzięczna jej za jedyny promyk słońca, jaki jej we Florencji zaświecił.
A głównie żal jej • było Łukjanowej; żal jej było tej chodzącej ruiny życia, abdykacji ze wszystkich marzeń, bankructwa wszystkich ideałów. 1 pani Hela, która pamiętała ją z czasów paryskich—nie poznawała pod tym popiołem—-dawnego wulkanu, wybuchającego dumą, energją, buntem, siłą i życiem.
Pani Hela słyszała, iż podobno mąż Łukjanowej, najzacniejszy^ człowiek pod słońcem zarówno jak i dzieci, bardzo do niej przywiązane, uginały się ongi pod jej absolutyzmem bez apelacji, któremu ulegała nawet jej bardzo groźna teściowa. Jeszcze w Paryżu tliły w niej resztki hartu, podkreślanego indywidualizmu, wiary w siebie i w przyszłość.
Teraz do szczętu zagasły wulkan tak ulegle trzymał się swojej ostatniej deski, ostatniej stawki wegetacji, że pani Heli, kiedy patrzała na nią—płakać się chciało.
Bo Visconti, bardzo nietaktowny, źle Avychowany był iście po włosku, bez racji, nieoczekiwanie wybuchowym brutalem.
I pani Hela doskonale pojmowała — jak strasznie musiał razić tę noszoną na rękach rozkochanego męża, wychowaną w estetycznym północnym komforcie ten krzykliwy kabotyn ze swemi czernionemi wąsami i z rządkiem włosem na łysinie, po której tanie czemidło spływało. Jak ciężko jej było godzić się z tą egzotyczną południową krzykliwością domu, z jego niechlujstwem i brudem. A że jabłka niedaleko padają od jabłoni — podobni, jak dwie krople wody z rysów i charakteru — byli do niego dwaj synalkowie, wiecznie, jak on — krzykliwi, szwargoczą- cy, gestykulujący, niesforni, istne czarne djablęta. Nie mogło być mowy o przemienieniu ich na zadumanych zrównoważonych blondynów- Macocha musiała dać za wygraną. Tembardziej, że nie była ślubną żoną Viscontiego. A nie chciała, porzucając ostatnią deskę zbawienia — zatonąć w obcym jej żywiołowo oceanie życia.
Musiała więc nawet z jego rozkazu porzucić scenę po ostatniej nagance prasy na protegowanie „obcych metres z krzywdą uczciwych sił krajowych“. Visconti musiał ulec przemocy. Bał się o swoje, stanowisko. A dzienniki coraz bardziej na biednej wprost się pastwiły.
I biedna Łukjanowa, jeszcze przystojna, utalentowana, inteligentna i miła—skwitowała ze wszystkiego. Od kilku miesięcy była już jedynie metresą bardzo średnio zamożnego, średnio sympatycznego dziada, który nawet z powodu braku wiadomości
0 zbiegłej pierwszej żonie—zaślubić Łukja- nowej nie mógł, i nikt nie broniłby mu wyrzucić etranżerkę na bruk ze swego domu.
Ot i cała zagraniczna karjera starszej zaledwie o kilka lat koleżanki.
Lecz pani Hela zatonęła teraz w pracy. Mariani wciąż ją komplementowała. Nawet za oczami, ufna w jej zdolność
1 pracę, stawiała jaknajlepsze horoskopy jej przyszłości. Chociaż plotkarze donoszą jedynie wiadomości nieprzyjemne — zdarzali się poczciwcy, donoszący pani Heli dla pokrzepienia duszy — tę dobrą opinję doświadczonej nauczycielki.
Oczy pani Heli rzucały w takich razach błyski niewysłowionego szczęścia.
Zaczerwieniona po białka oczu, jak pensjonarka — czuła się, jakby ją ktoś na sto koni wsadził lub różdżką czarodziejską dotknął — jakby wniebowzięta. I z tytaniczną siłą odrzucała podszepty furji zatrutych fal i pocisków, które mózg jej świdrowały:
— Pi! Jeszcze niewiadomo. A nawet gdyby... Twoja mistrzyni Signora Mariani, gwiazda wszechświatowa, na starość w wy- szarzanej sukienczynie biega zziajana za marnemi lekcjami — szczęśliwa, jeżeli Visconti z łaski zaprosi ją na. obiad. Widziałaś, jak staruszka zapycha się na tych obiadach makaronem, najwidoczniej nie zawsze syta.
Precz, precz, furje...
V.
Teatr Cherubiniego tego sezonu „ro- ^ bił bokami“. Dyrekcji aż ręce ze zniechęcenia opadały. Żadne wysiłki, ani pomysły nie działały. Publika jakby zaprzysięgła nie przychodzić do teatru. Jedyną pociechą, że wszystkie teatry świeciły pustkami, jakiś pomór na widzów. Chodziło teraz jedynie o to, aby jakoś do końca sezonu
dociągnąć; bo pozostawało już zaledwie kilka tygodni do zamknięcia budy na letnią kanikułę.
Po długiem wahaniu przyjęto od biedy ofertę na kilkanaście występów tenora Broggi-Muttiniego. Nie łudzono się wcale, że będzie „robił kasę“. Bo Broggi-Muttini już od 20-tu lat cieszył się na obu półkulach jedynie marką śpiewaka o succes d*estime, któremu krytyka nic nie mogła narzucić. Lecz impresariowie angażowali go bardzo niechętnie, bo choć wstydu teatrowi nie przyczyniał, lecz nigdzie „ kasy nie robił“.
Poza dźwięcznym i jeszcze dość świeżym głosem — był zupełnie bez zarzutu
i pod względem emisji, techniki i akcji dramatycznej. Czasami nawet, kiedy należało — zdobywał się na szeroki gest.
I warunkom zewnętrznym nie było można nic zarzucić. Lecz przy tych wszystkich dodatnich stronach swego niezaprzeczonego talentu — posiadał niestety jedną wadę: był nudny. Razem ze swojemi cisami, fermatami i stawaniem na głowie dla zdobycia oklasków, któremi rozbrzmiewała jedynie płatna klaka. Bo — trudno — był nudny ze swoim konwenansem sztuki, z szablonem urody, z banalnością w każdym calu.
Teatr Cherubiniego zaangażował go do roli Fausta i Don Jozuego w Carmenie, ponieważ o nowych operach u schyłku sezonu i mowy być nie mogło. Nawet na wznowienie nie zgodziłyby się ani przemęczone już chóry, ani orkiestra, ani reżyserja.
Lecz Broggi-Muttini, ujrzawszy aspi- rantkę na Carmenę, podobno niezłą śpiewaczkę, lecz monstrualnie brzydką otyłą starą babę — skaprysił — przekonany, ie to ona przyczynić się może do „klapy“, którą oczywiście — jemu przypiszą.
Ale i rutynowana, znana Florenczy- kom od wielu lat Małgorzata nie wzbudzała w nim także zaufania. Awanturował się po swojemu, lecz kontraktu nie zrywał. Sprawa pozostawała w zawieszeniu.
Wierze Łukjanowej wobec utyskiwań Broggi-Muttinięgo, że nie ma z kim śpiewać — wpadł pomysł do głowy:
— Wie pan: świetna myśl: mam dla pana Małgorzatę.
— Któż to taki? — wtrącił Broggi- Muttini, mniej pesymistycznie dziś usposobiony z powodu wchłanianego z zapałem doskonałego obiadowego pieroga z rybą, sporządzonego przez Łukjanową podług moskiewskiej modły.
— Kto? Signora, a raczej pani (wy*
mówiła wyraz „pani“ po polsku, dla powiększenia uroku egzotyczności) Heleni.
— Oszalałaś? — oburzył się Visconti. — Teatr Cherubiniego nie jest teatrem dla debjutantek, które dotąd deski scenicznej nie widziały.
— Przepraszam. Signora Heleni jest najzupełniej przygotowaną do występu. 1, niezależnie od tremy debjutu — ujęła się za swoją uczennicą opychająca się pierogiem stara Mariani — ręczę za nią. Jest tak niezwykle muzykalną i inteligentną.
— Jak się nazywa? — zaciekawił się Broggi-Muttini.
— Wybrała sobie jako nom de guerre ■włoski pseudonim: Heleni.
— A czy ładna? — zaczął interesować się nią Broggi-Muttini.
— Ładna, młoda i bardzo dystyngowana, z najlepszego towarzystwa warszawskiego — agitowała gorąco Łukjano- wa. —Jestem przekonana, że nawet de- bjutantka może bardziej zainteresować publiczność, niż te nasze obie wiedźmy. Tamta — to może ryzyko; lecz one to już pewność, że jednej osoby do kasy nie przyciągną. A może jeszcze wielu, zamierzających usłyszeć Broggi-Muttiniego, od kasy odstraszą. Zresztą — zapraszała
go — przyjdź pan jutro do nas na kolację. Zaproszę dla pana signorę Heleni. Zobaczy ją pan i usłyszy.
— A ile by ona prób żądała? — upominał się Visconti.
— Jedna próba orkiestrowa jej wystarczy — zadecydowała stara Mariani. — Biorę ją na swoją odpowiedzialność. Umie całą partję Małgorzaty, jak pacierz.
— Doskonale. Zobaczymy — zapalił się do tej sensacji (rokującej większe szanse od utartego szablonu) Broggi- Muttini.
— Jeżeli pan weźmie ją na swoje ryzyko — ustępował Visconti — teatr Che- rubiniego może się zgodzić. Rzecz prosta, że pani Heleni będzie musiała skwitować z feu i z kontraktu.
— Naturalnie — zgodziły się musowo jej protektorki.
Uprzedzona już o tych wszystkich zabiegach pani Hela, zaproszona przez poczciwą Łukjanową na to specjalnie urządzone w tym celu przyjęcie — zjawiła się w swojej wydobytej z dna walizy ostatniej z lepszych czasów wieczorowej her- zowskiej sukni. Włożywszy ją na siebie, uczuła się naraz wybierającą się na bal dawną panią dyrektorową Knoffową ze
swoich warszawskich apartamentów z lokajem w rękawiczkach i t. d,
Uważała też za właściwe przywdziać odpowiedni do stroju swój dawny uśmiech wytwornej damy i humor i dowcip, mający ongi takie powodzenie w stolicy»
I zdusiła w sobie na cztery spusty onieśmielenie wiecznie zakłopotanej niezamożnej etranżerki, pożeranej w głębi przez pomyłkę życia, przez wyrzuty sumienia
i przez tęsknotę za ojczyzną, którą tak niebacznie porzuciła.
— To ostatnia stawka — zadecydowała, poprawiając sobie włosy w lustrze przedpokoju.
W zebranem towarzystwie powitał przy wejściu do salonu jej usprawiedliwienia z powodu spóźnienia się—sympatyczny szmerek. Ów pierwszy szmerek publiczności, który nieraz decyduje o powodzeniu zachęconej aktorki.
— O! Niedobrzy! — kokietowała salon signora Heleni. — Ledwie usta otworzyłam, a już wyśmiewacie mój nieszczęsny akcent cudzoziemki — żaliła się z właściwym sobie dawnym wdziękiem.
— To nie wyśmiewanie; to podziw — rzucił z włoskim ogniem Broggi-Muttini, odrazu ujęty szykiem warszawianki w nie
zrównanej hersowskiej tualccie, którą potrafiła nosić z dezynwolturą kobiety, przyzwyczajonej do wieczorowych sukien, przywdziewanych prawie każdego wieczoru.
Faktycznie wyglądała dziś prześlicznie w tern oświetleniu lampy z czerwonym abażurem ze swoją stylowo utrefioną główką, z harmonijnemi proporcjami, z regularną drobną twarzyczką o cerze nieco pudrem wyrównanej, z ustami odrobinkę ukarminowanemi, z wdziękiem w mowie, w ruchach, w każdem spojrzeniu.
Do kolacji posadzono ją przy Broggi- Muttinim, którego, jak Caesar, przyszedłszy, ujrzała i pokonała.
No, co prawda, o to troszeczkę (!) się starała. A pozatem pomógł jej w tem na- głem zwycięstwie nietylko południowy temperament partnera, ulegającego już wielokrotnie czarowi swoich koleżanek, lecz i jej egzotyzm, czyli różność parafji, ta inna glina, ten czynnik najsilniej płciowo zaciekawiający. Lecz w równej mierze, jak jej egzotyzm—działał na niego, jak na każdego plebejusza, jej urok dobrego ułożenia, nie „wycierającej kulisy kabotynki, lecz manjery damy z towarzystwa“. Poza tem wszystkiem pani Hela uwzięła się, aby go oczarować. Hazardowała się wszystkiemi
Spełnione Matzcoia g
swojemi atutami, wszystkiemi kartami, aby à tout prix wygrać.
Po najsromotniejszym dla niej upadku ze starym Moussin*em, po lucernejskiej miłostce z wziętym jedynie z nudów Jankiem — nie miała już skrupułów. Godziła się już oddawna na wydany na nią przedwcześnie wyrok, że niema serca i że jest ladacznicą, choć zarzucano jej przedwcześnie to ostatnie, co się dopiero w przyszłości stać miało.
Nonsensem więc było, aby teraz już po wyroku mieć skrupuły; teraz, kiedy chodziło już nawet nie o laury, o których niegdyś śniła, lecz poprostu o najskromniejszy byt powszedni. Broggi-Muttini, czy kto inny! Chodzi przecież jedynie
o engagement i o rolę. A wszystko inne— to tylko detale.
Tę niemą ugodę wyczytali oboje w oczach, rozognionych włoskim szampanem Asti, specjalnie na ten cel podanym wśród obojętnych rozmów de omnibus rebus. Rozprawiano, jak zwykle w kołach artystycznych, najmniej o sztuce, rozpalając się włoskim ogniem do polityki, do spraw społecznych, przewartościowuj ąc bły- skotliwemi paradoksami wszystkie utarte komunały.
— Nienawidzę naszych nacjonalistów—gromił lewicowiec Visconti — ziejących bezkrytyczną nienawiścią do nacjonalistów państw ościennych z temiż samemi co i nasi nacjonaliści, wadami. Choć bardziej jeszcze nienawidzę nacjonalistów z powodu ich nienawiści do większości własnych ziomków, nienależących do ich partji politycznych. Bo w tym trenningu nienawiści prawie do wszystkich—w braku innych sentymentów — czują oni jedynie kult do chimery, do dymu, unoszącego się ponad domami swojej ojczyzny, dla t. zw. ducha ojczyzny i dla przereklamowanych nieboszczyków.
— Ja kocham — wyrwał się najszczerzej Broggi-Muttini—najbardziej kraj, w którym, jako artysta—miałem największe powodzenie.
— Ojczyznę kocha się najbardziej wtedy — także pro domo sua westchnęła •Łukjanowa — kiedy na wieki się ją porzuciło.
— Naturalnie — cynizowała żartobliwie w doskonałym dziś nastroju pani Hela.—Kraj rodzinny, oglądany zdaleka, lśni nieprawdopodobnym urokiem, jak scena dla widzów z galerji.
— Scena, którą my — zaśmieli się
wszyscy — tak dobrze ż poza brudów kulis znamy.
Broggi - Muttini, ogromny antysemita (zdaje się, że pochodził z żydów), począł gromić żydowsko-niemiecką prasę (która go w Wiedniu zmasakrowała) a pozatem wszystkich niemców wogóle:
— Nie pojmuję, jak można nienawi- dzieć narodu—ujęła sję Mariani (którą prasa niemiecka ongi pod niebiosy wysławiała) — który wydał — nie bagatela—tylko Bethovena, Mozarta, Haydna, Bacha, Glu- cka, Schumana, Schuberta, Wagnera i Ryszarda Straussa; podczas kiedy my możemy chlubić się wyłącznie Bellinim, Doni- zettim a w najlepszym razie Verdim lub Puccinim. Lub Francuzi ze swoim Gounodem, Delibem, Saint Saensem, Massenetem lub Bizetem, który w dodatku był żydem!
— Genjuszów nie bierze się w rachubę. Należą nie do narodów, lecz do ludzkości. Nienawidzę niemców — upierał się przy swojem Broggi-Muttini—zarówno jak i lgnących do nich żydów, zbliżonych do szwaba wspólnemi zaletami: pracowitością* umiejętnością panowania nad namiętnościami, sprytem i nieznośnym dla otoczenia brakiem fantazji, polotu i wdzięku.
— O! Ten ich brak wdzięku towa-
arzyskiego! To wskutek tego cały świat jednakowo jednych, jak i drugich nienawidzi — stwierdziła moskiewka.
— A może nienawidzimy ich — ujęła się stara Mariani—nie z powodu ich wad, lecz z zawiści o wspomniane przez pana ich zalety wytrwałości, zdolności i ładu życiowego. W niesprawiedliwem uprzedzeniu nienawidzimy w nich nawet właściwości, któremi sami u siebie szczycimy się. Niemieckie apoteozowanie dzikiego żołnierstwa — nazywamy u siebie bohaterstwem nadrycerzy. Niemiecką nacjonalistyczną pychę: Deutschland über Alles—nazywamy u siebie posłannictwem dziejowem.
— Ale musi Pani zgodzić się z panem Broggim-Muttinim, że pomimo tych wszystkich zalet, zarówno niemcy, jak i żydzi są tak niesmaczni, że towarzysko trawić ich bardzo trudno — łagodziła dysputę pani Hela.
— Zgadzam się — ustępowała stara Mariani—lecz zobaczycie, że oni — dzięki swojej systematyczności -— zwalczą te swoje braki. Stworzą jakieś metody i podręczniki wdzięku z rysunkami przyjemnego wyrazu twarzy i uśmiechów podczas rozmowy. I nauczą się tych wszystkich paragrafów na pamięć. Zobaczycie.
— No, zgoda na ich Bethovena i Hol- bejna. Ale za wystudjowany wdzięk — dziękuję. A w dodatku jeszcze wdzięk żydowski!
Wszyscy się roześmieli. Pora była już późna. Broggi-Muttini godził się odprowadzić panią Helę do domu. Bo stara Mariani mieszkała w blizkiem sąsiedztwie Borgo S. S. Apostoli.
Broggi-Muttini śród drogi tegoż wieczora błyskawicznie wyraził etranżerce swoje „pragnienia" bez maski debiutanta, z rutyną wytrawnego donżuana, na które pani Hela odpowiedziała bez pensjonarskiej skromności wyraźnie, że na tranzakcję w zasadzie się zgadza. Za jedyny warunek stawia swemu rycerzowi nie zdobycie szarfy w turnieju, nie krokodyla, lecz... engagement do roli Małgorzaty w teatrze Cherubiniego.
— Benissimo sempre a suoi comandi— zgodził się, całując jej rączkę na pożegnanie przy otwartej już bramie jej domu i przytrzymywał tę rączkę znacząco w swoim uścisku, podkreślając, że ten uścisk ma oznaczać rzucenie chusteczki padyszacha.
— Buona sera — rzuciła mu uśmiech upewniający.
— A rivederci,
— Przedewszystkiem engagement do
teatru Cherubiniego. A potem... Zobaczymy, signor Luigi.
Drożyła się króciej, niż ongi z Knoffem, kiedy oświadczył się o jej rękę. Pojmowała doskonale, że, gdyby nie Lucerna i nie Janek, nie oddałaby się w Paryżu Moussinowi, Bo tylko pierwszy kochanek jest etapem w życiu kobiety. Przy trzecim, czy dziesiątym śmieszne byłyby skrupuły w jej obecnej sytuacji.
Nie dramatyzowała już sama przed sobą tej swojej nowej ofiary, choć Broggi- Muttini niezależnie od tego, iż był i młodszy i przystojniejszy od Moussina—nie podobał się jej wcale. Bardzo rychło przekonała się, jak słusznem było to jej uprzedzenie. Bo okazało się, jaki Muttini za kulisami na próbach był głupio kłótliwy, głupio uparty i głupio nieznośny; a w miłości, pomimo swojej urody i względnej młodości— był nudny, banalny i bez źdźbła wdzięku, jakiego bardzo często nawet i skończeni głupcy nie są pozbawieni.
Odbyta po kilku dniach próba sceniczna śród garstki słuchaczy w ciemnej» zimnej widowni — nadspodziewanie się udała. Nie tylko zadowalała coraz bardziej rozkochanego w swojej partnerce tenora; lecz wszyscy bez wyjątku zgodzili się, że
debiutantka jest stworzoną na scenę i że ma wszelkie szanse powodzenia.
Niezależnie od tego Broggi-Muttini musiał setki trudności zwyciężać, aby doprowadzić do skutku ten pierwszy występ Signory Heleni. Bojkotowały go i rywalizujące z Muttinim miejscowe tenory; intrygowały i stare miejscowe gwiazdy, obawiające się debiutu nowej młodej siły. Połączona, jak jeden mąż opozycja z zawodową his ter ją obiegała redakcje, aby broniły ideały narodowe wobec inwazji cudzoziemek. Starzy dygnitarze bombardowali kancelarję teatru, ujmując się za krzywdą swoich kochanek z lat młodzieńczych.
Zapalony do tej walki i po swojemu rozkochany temperamentowy Broggi-Muttini—^ wbrew swojemu karjerowiczowstwu, gasnącej marce śpiewaczej i nieświetnym warunkom materjalnym —- stawał na głowie, aż postawił na swojem. Bo niezależnie od uczucia dla pani Heli — szczycił się tą swoją spóźnioną bonne-fortune’ą u egzot tycznej koleżanki ,,z towarzystwa“. I bardzo niedyskretnie po kabotyńsku tym stosunkiem się reklamował i afiszował, na co i ona z musu się godziła. Wprawdzie kilkakrotnie odkładano tego Fausta z pierwszym występem signory Heleni;
Raz z powodu choroby (?) Siebla, drugi raz z powodu choroby (?) Walentego, Lecz- wreszcie na dziesięć dni przed zamknięciem sezonu (choć Bróggi-Muttini miał przyobiecanych pierwotnie dwadzieścia występów) Faust pojawił się wreszcie na afiszu teatralnym.
— Uf Bogowie!
Kiedy pani Hela przejęta i rozentuzjazmowana kłaniała się w przepełnionej sali pod gradem oklasków opłacanej przez Broggi-Muttiniego klaki i rzucała sali—zwyczajem włoskim—wdzięczne pocałunki —r skonstatowała w duszy, że wzrokiem szuka śród widowni jedynie znajomych twarzy z Warszawy. Może jaki korespondent z dzienników... Może choć jeden przejezdny Polak. Chociażby jedna twarz znana z widzenia. Byle kto, aby stamtąd. Jedynie na tych jej zależało. Bo o całą zagraniczną sławę dbała tylko o tyle, o ile wieści stąd mogą dojść do Warszawy.
Pozatem wszystkie komplementy, któ* remi obrzucano ją w antraktach za kulisami, nie mogły jej osłodzić tych kwasów, jakiemi raczyły ją jej rywalki, nie tające swojej pogardy dla tej obcej debiutantki, która potrafiła uwiesić się kamieniem u szyi „tego idjoty Broggi-Muttiniego“i ■ .
Tak, tak. Ta rozkosz dopłynięcia do dzisiejszego tryumfu, to osiągnięcie wymarzonego celu — zbyt wiele ją kosztowało. Te rzucane ze sceny tłumowi wdzięczne pocałunki i uśmiechy, o wiele mniej szczere, niż się wydawały, to był krwawy plon Golgoty jej wędrówki na obczyźnie. Wiedziała zawsze, że życie nic darmo nie daje; lecz chodzi o to, aby ponad wartość nie przepłacać.
Zmożona walką, emocją, tremą i przeszkodami — zasnęła wreszcie po wszyst- kiem na swojem twardem posłaniu 4-o rzędnego pensjonatu.
Nazajutrz pokrzepiona snem w zdumieniu wyczytywała dzienniki, przyniesione jej do łóżka przez specjalnie wysłaną służącą.
Była przekonaną, że jej występ wczorajszy był tryumfem, choć doszło do jej uszu syczenie rywalek za kulisami, że przepełnionej sali — było „kartkową watą, darmochą“, a oklaski zapłaconą przez Broggi-Muttiniego klaką.
Lecz niezależnie od tego nie wątpiła, że się podobała. Mówili jej to doświadczeni koledzy, a śród najgorętszej klaki nie odzywały się przecież częste we Włoszech protestujące sykania.
A poranna teatralna notatka Tribuny brzmiała złowrogo;
„Niezależnie od tremy pierwszego* występu (podobno I-go występu na deskach scenicznych wogóle) wczorajszej gounodowskiej heroinie (ukrywającej się zwykłą modą cudzoziemską pod włoskim pseudonimem) nie można wiele zarzucić:, ani jej technice śpiewaczej, ani umuzykalnieniu, popartemu dużą inteligencją i kulturą, niepozbawioną swoistego wdzięku interpretacji. Lecz niestety niezależnie od dużego widocznie nakładu długoletnief pracy, ani szczególny materjał głosowy, ani obecne jej warunki zewnętrzne—nie stoją dostatecznie na wysokości wyżej wymienionych zalet, mogących rokować większe wyniki, na które zabrakłoby już może czasu“, Drżącemi rękami zdusiła w garści Tribunę i, rzuciwszy świstek na ziemię, poczęła wchłaniać sprawozdanie Corriere del sera, który głosił:
„Publiczność jest wprawdzie przyzwyczajoną do scenicznych Małgorzat, które przeszły od dawna wiosnę lat goetowskiej bohaterki. Lecz quod licet Jovi... Czyli co- wolno śpiewaczkom o ustalonej oddawna sławie, nie wolno spóźnionym już nieco- debiutantkom“.
W II Matino wyczytała:
„Stale poświęcająca się dla wszystkich nasza ojczyzna w swojej bezbrzeżnej gościnności, tolerancji i naiwności mogłaby wreszcie zrozumieć, że pierwszeństwo we wszystkiem należy się rodakom i rodaczkom. Swoi dla swoich. A od przelotnych meteorów wymagać się winno światła już tak fenomenalnego, na jakie nas samych nie stać bez pomocy obcych wzorów. A nasze cieplarnie powinny służyć do hodowania przedewszystkiem własnych ablegrów. Czy wczorajsza dość poprawna Małgorzata jest takim fenomenem, na jaki nas samych nie stać?
— A więc tak drogo opłacony wczorajszy mój quasi tryumf był jedynie un succès d’estime, a nie zapowiedzią lepszej przyszłości? Czyżby to była z ich strony .jedynie podła prywata, czy też z mojej
strony idjotyczna pomyłka? Moja idjotycz- nie tragiczna życiowa pomyłka? — wstrząs? nęła się pani Hela od panicznego strachu.
— Nie, nie. Pierwsze koty za płoty — pocieszała się z uporem wszystkich nieudanych debiutantów.
Postanowiła nadal używać do charakteryzacji więcej karminu do ust i szminki do policzków; więcej blanszu i różu i bar
dziej wydłużać ołówkiem oczy. Zmieniła też kuafiurę Małgorzaty, bo w dwucK spuszczonych warkoczach było jej nie do twarzy. Zalecano jej też czerwienić uszy i nozdrza, podciemniać bardziej oCzy i czernić mocniej brwi i rzęsy.
Bo teatr Cherubiniego zadecydował, pomimo nieprzychylnej prasy — nie zdejmować z afisza wznowionego Fausta aż do końca sezonu, t. j. na cały tydzień; ponieważ niewarto wyszukiwać inną starzyznę, któraby również kasy już teraz nie robiła, tembardziej z takim „pechowcem“ jak Broggi-Muttini, A dopiero na przyszły sezon rojono o radykalnych zmianach dyrekcji, repertuaru i personelu.
Pani Hela śpiewała więc już teraz codziennie po biurowemu tę swoją ongi wymarzoną partję w pustej sali (bo i „dar- mocha“ chodzić już nie chciała) z bardzo rzadkiemi oklaskami (bo klaki nie warto już było opłacać), za które dziękowała sztucznym teatralnym uśmiechem.
Nie szukała już oczami ziomków, nie spragniona, aby byli świadkami jej zawodu. Lecz pomimo swej apatji i najbardziej gorzkiego bólu spełnionych marzeń—udała się, nie zwlekając, do fotografa, który w kilku pozach wykonał jej zdjęcia
w różnych wypożyczonych teatralnych fcostjumach oper, które obecnie u Marjani studjowała.
W braku dobrych krytyk pani Hela ■dołączyła reklamową opłaconą przez Broggi- Muttiniego reporterską wzmniankę „o wyprzedanej sali teatru Cherubiniego na Fauście, w którym cieszy się nadzwyczajnym sukcesem europejskiej sławy tenor Broggi- Muttini wraz z piękną warszawianką panią Heleni. Słynny tenor wraz ze swoją partnerką został zaproszony po skończo- mych występach we Florencji do rodzinnego Neapolu, skąd udaje się wraz z panią Heleni na gościnne występy do Ameryki“.
I wysłała napiękniejszą swoją fotogra- fję wraz z powyższą wzmianką do swego warszawskiego przyjaciela Quira z prośbą (w imię dawnej przyjaźni) sympatycznego ■pomieszczenia tej fotografji w jakiejś stołecznej ilustracji z odpowiednim „sensa- cyjnym huczkiem“.
Niebawem otrzymała warszawski tygodnik z odbitą wybornie swoją podobizną wraz z „sensacyjnym hukiem“, grzmiącym ,,o zagranicznych tryumfach naszej rodaczki“.
Faktycznie Broggi-Muttiniemu zapro
ponowano kilka występów w drugorzędnym teatrze Fenice w Neapolu, którego sezon miał trwać o kilka tygodni dłużej, niż we Florencji. Muttini obiecywał wprawdzie swoją protekcję pani Heli, lecz ona nie bardzo w nią wierzyła. Czuła, że niepowodzenie jego we Florencji bardzo nielogicznie wiązało się z ogólnem rozczarowaniem do swojej partnerki, za którą tak niedawno kopje kruszył.
Wprawdzie pani Hela i przedtem nie wątpiła, że miłość jego nie będzie wieczną; lecz nie sądziła, aby pożar ten miał zagasnąć odrazu, jeszcze zanim jakie takie przywiązanie się zjawiło.
Ten szał jego był więc najpospolitszą efemerydą. Przez grzeczność zlekka proponował jej występy w Neapolu. Lecz nie mając już nic do stracenia, bo Florencja była dla niej już skończoną — zgodziła się na tę propozycję — przekonana, że teraz Muttini nie będzie już stawał na głowie dla obalenia jej przeszkód, a walczyć będzie jedynie wyłącznie dla siebie.
Bo niepowodzenie Fausta ich rozdzieliło. Ten ich wzajemny żal do siebie był silniejszy ponad logikę. Już sama jej obecność nad wyraz mu ciążyła. I ta jej inna parafja, obcy akcent mowy, kultura to
war zysk a, to wszystko co było w miodowych czasach jej największym atutem—* teraz drażniło go i męczyło. Stał się przekorny, opryskliwy i towarzystwa jej unikał.
-— Jak na piękną kobietę jest pani stanowczo za mądra — zarzucał jej stale podrażniony.
— Gdzież są w całem mojem życiu dowody tej mojej mądrości?
— Dowody mądrości? — cynizował własnem niepowodzeniem rozżalony—Znana rzecz, że w życiu najmędrsi są... głupcy.
— Ha! W takim razie jestem oczywiście mądra bez rywalizacji. Popełniłam w życiu tyle głupstw...
Pani Hela opuszczała Florencję z tą samą goryczą i z tym krwawym żalem» co Paryż,
O! Ta Florencja! Wyciągała przecież do tych miast ramiona w swojej pogoni za szczęściem, pełna nadziei i otuchy! A wyjeżdżała pokrwawiona kolcami, złamana, z żalem do nich wszystkich i z pogardą dla samej siebie.
•O! Ty! Królowo Arna, Apenin, Me- dyceuszów, kolebko Danta i Boccacia, Giotta i Ghilbertiego! O! La bella. Brr... Pluję na ciebie. I na Lorenza Pensiero
Buonarottiego z kaplicy Medycejskiej i na loggję Lanciego i na Donatella i na Rafaela, na Robbję i na wszystkich, wszystkich. Pluję.
Wzdrygała się aż cala od przejmującego zimna w turkocącej z podniesionym deklem dorożce, wiozącej ją z tułaczym kufrem na koźle przez ulicę Borgonissanti ku dworcowi kolei. Ostry wiatr z deszczem siekł ją po twarzy. Tępy turkot rozklekotanych kół i tętent kopyt końskich o lepki bruk ulicy sprawiały jej' nerwowy ból skroni.
1 pani Hela martwym okiem wodziła po nic nie mówiących jej domach drugorzędnych ulic; po owych, jak krople wody podobnych do siebie kamienicach, tak charakterystycznych z powodu swego zupełnego braku charakteru, zapełniających wszystkie drugorzędne ulice całego globu ziemskiego.
O! Te koszarowe domy, sprowadzające do wspólnego mianownika mrówcze życie wszystkich ludzi na całym świecie, maskujące wszystkie ukrywane bóle jednostek, wszystkie niewypowiedziane tra- gedje indywiduów, wegetujących w kajdanach ogólnego szablonu!
Pani Hela ucieka z tych murów, nie
Spełnione Marzenia ę
pożegnawszy się nawet z Viscontimi, czującymi do niej żal, że z powodu jej niepowodzenia Visconti naraził się opinji dyrekcji, publiczości i prasy. Jak ranny pies, szukający nowego legowiska—ucieka z żalem zawodu do wszystkich i do samej siebie.
I, minąwszy bez zaciekawienia Rzym, tę Mekkę kulturalnych ludzi całego świata, w którym nie zatrzymała się, jak nie zatrzymują się w Radomsku i w Piotrkowie podróżni, jadący do Zawiercia lub do Dąbrowy — obojętna i apatyczna opuściła swój wagon dopiero na dworcu w Neapolu.
Bardzo rychło—niestety sprawdziły się jej przewidywania co do obiecywanej protekcji Broggi-Muttiniego. Niezależnie od termometru jego uczuć, znacznie obniżonych — miał on w Neapolu zbyt wiele osobistych kłopotów, aby pomyśleć o kar- jerze scenicznej swojej koleżanki. I jedynie dzięki przypadkowi otrzymała signora Heleni jeden występ w Fauście w niepierwszor rzędnym neapolitańskim teatrze Fenice.
Bo pierwsza rola Broggi-Muttiniego w ośpiewanej do syta Carmenie zupełnie się nie udała. Śpiewał ją dwukrotnie w zupełnie pustej sali, której nie dało się zapełnić nawet „darmochą, watą za kart
kami“, także nie ciekawą już tej małej nawet dla nich sensacji. Broggi-Muttini czynił odpowiedzialną za to fiasco swoją partnerkę, już od 20 lat śpiewającą w teatrze Fenice Carmenę, oddawna już bojkotowaną przez publiczność. Faktycznie dzienniki z włoskim temperamentem dzięki jakimś zakulisowym konjunkturom w stałej kam- panji przeciwko obecnej dyrekcji (tout com- me chez nous) skonstatowały, jak jeden mąż „zmęczenie i zmatowanie pięknego niegdyś tenorowego głosu Broggi-Muttinie- go przy niezmiennej od zarania jego kar- jery banalności i chłodnej manjerze jego interpretacji“.
Zrzucono Carmenę z repertuaru, zamieniając ją Faustem, w którym Małgorzatę kreowała w braku urlopowanych już innych diw, śpiewaczka jeszcze o dziesięć lat starsza od Carmeny. Garstka publiczności na sali w odpowiedzi na najętą klakę sykała. Rozżalony do białości tenor z właściwym sobie brakiem taktu jawnie za kulisami rzucił swojej partnerce zarzut, że to wyłącznie z jej winy ta cała „klapa“, bo ona już oddawna powinna się była podać do emerytury.
Staruszka dostała ataku spazmów, niezbyt gorliwie przez obecnego za kuli-
sami lekarza ratowanych, ponieważ ataki spazmów należały od pewnego czasu do jej stałego repertuaru.
Postanowiono przyśpieszyć zamknięcie sezonu i na ostatnie przedstawienie wybrano z musu znowu tegoż Fausta w nadziei, że może sensacja „nieodwołalnie na ogólne (!) życzenie ostatniego występu“ — przyciągnie choć garstkę publiczności.
Lecz stara Gretchen zemściła się na brutalnym Fauście i-., zachorowała w sam dzień przedstawienia. 1 Broggi-Muttini uratował sytuację, rekomendując divę Heleni, która tę partję śpiewała dziesięciokrotnie we Florencji.
W widowni teatru Fenice zebrało się kilkadziesiąt osób. Byli to przeważnie starzy artyści, wycofani z obiegu dawni zwolennicy Broggi-Muttiniego, potrafiący ocenić jego zasługi śpiewacze wbrew krytyce najmłodszych, pogardzających doświadczeniem i niedosięgłą dla nich sztuką bel canta i hołdujących wyłącznie zaletom i wadom swoich rówieśników.
Cała ta garstka emerytów oponentów» nie solidaryzujących się nigdy z wyrokiem prasy, która nieraz ongi sadła za skórę im zalała—uparła się, aby na przekór swoim Wrogom i prześladowcom — przyjmować -
„ofiarę krytyki* demonstracyjnemi owacjami.
Lecz Broggi-Muttini, rozżalony do szpiku kości na tę czyhającą na jego przyszły byt urzędową nagankę rodzinnego miasta— nie potrafił zdobyć się na bonne mine à mauvais jeu. I choć śpiewał faktycznie lepiej, niż kiedykolwiek, uparł się, aby nie dziękować za burzę oklasków i okrzyków „darmochy“.
Nie pomogły prośby jego partnerki i kochanki. I pani Hela, drżąc z obawy, aby nie usłyszeć sykania ze strony rozżalonej garstki publiczności, która nie o jej zjawienie na proscenium dopominała się— musiała sama jedna zmuszać drżące ze strachu usta do uśmiechów i do rzucanych pocałunków, choć do uszu jej dolatywał huk jednego nazwiska: Broggi-Muttini, Broggi-Muttini!
Nakazano wreszcie gasić żyrandole, i heca skończyła się.
Nazajutrz urzędowa krytyka, (ani jeden z nich nie był na przedstawieniu) jak jeden mąż zadecydowała (nie wymieniając ani jednem słówkiem żadnego z wykonawców), iż ostatnie przedstawienie Fausta było godne całego sezonu i że wogóle bez radykalnych zmian zarządu i persone-
— nie warto wspominać o tej „prowincjonalnej budzie“.
Nazajutrz Broggi-Muttini, riie żegnając się z nikim, nawet z panią Heleni, której taka kurtuazja ze strony każdego gentlemana należałaby się — wyjechał z rodzinnego miasta na tułaczkę do Ameryki,
o której kłamał, że go na gościnne występy zaprosiła.
Pani Hela nie miała ani sekundy wątpliwości, że widziała go po raz ostatni w swojem życiu.
La comedia e finita.
VI.
Pani Hela już od tygodnia bawiła w Neapolu, o którym z taką rozkoszą wspominają podróżni, że należy go ujrzeć, a pótem dopiero umrzeć. Bella Napoli!
Lecz świat zewnętrzny ogląda się jedynie przez pryzmat naszych nastrojów, zależnych od stanu zdrowia, ciała i duszy. A pani Heli już nie służyła ani Francja, ani Włochy.
I pani Hela po wyjeździe Muttiniego wolna już od występów i innych zajęć — flanowała po gorących ulicznych płytach,
ułożonych z lawy Wezuwjusza śród tak charakterystycznego tłumu neapolitańskich lazzaronów, przekupniów, rybaków, którzy z! taką szybkością śpiewają, kurzą wirginię, giestykulują, kłócą się i całują, jakby śpieszyli przepełnić krótkość życia wyładowaniem zbyt bogatych zasobów wszystkich swoich gustów i namiętności.
A pani Heli, jak kwiatom północy ta miękka płodna południowa gleba, zbyt obficie słońcem ogrzana — wydawała się coraz bardziej obcą, a przeflancowanie jej samej—zabójczem.
W tym nastroju wmawianej w siebie sztucznej rezygnacji, będącej raczej letargiem, niż śmiercią — rozrywała pani Hela drżącemi rękami kopertę listu, otrzymanego od męża z Warszawy.
List ten powinien być dla niej gromem; a obił się o jej obezczuloną duszę, jakby drobnym kamykiem.
Bo list ten intuicyjnie przeczuwała już oddawna, choć nie zdążyła jeszcze powiedzieć sobie, że taki właśnie list otrzyma. Dopiero ujrzawszy wchodzącego do jej po- kojczyny listonosza, rzuciła sobie w myśli:
— Oto jest; to, co oczekiwałam.
A wyczytawszy go, zakonkludowała bez odrobiny zdziwienia:
— Dusza moja już o tem wiedziała; choć usta nie potrafiły na pamięć wyre cytować dosłownie szczegółów.
W liście tym mąż poprostu prosił ją
o upoważnienie do starań rozwodowych, nie zbyt trudnych do przeprowadzenia z powodu jego wyznania augsbursko-ewan- gielickiego. Nie krył się z zamiarem zaślubienia panny Zofji Horskiej, która jest idealnie dobrą dla Hani, przepadającej za swoją opiekunką, a której dwuznaczne stanowisko w jego domu mogłoby narazić w końcu opinję. Skutek bardzo szkodliwy dla przyszłości Hani, o której jedynie szczęściu są obowiązani rodzice myśleć ifofiary ponosić. Usprawiedliwiał się, iż zwlekał z wysłaniem tego kategorycznego listu. Zdecydował się na tę niemiłą korespondencję ostatecznie dopiero po przeczytaniu w dziennikach warszawskich
o tryumfach signoriny Helleni we Florencji;
0 jej engagement amerykańskiem, w których to projektach nie mogłoby przecież mieścić się wychowanie jej córki, tak tułacze i egzotyczne.
Choć niezależnie od przyszłości Hani
1 przeszłość już ich dwoje na wieki rozłączyła: Owa jej pogarda dla filisterskiej moralności, dozwalająca na połączenie
jawne jej osoby z nazwiskiem jakiegoś kolegi, kabotyna Broggi-Muttiniego.
Pani Hela z zabobonem, zapożyczonym od Włochów, uważała wszystkie gromy, które w nią uderzały za karę tak słuszną, że już bez żadnego buntu uchylała przed niemi głowy. Nie godziła się jedynie na propozycję (w nagrodę za rychłe przesłanie upoważnień rozwodowych) rocznych alimentów, których miesięczna przesyłka demaskowałaby całe jej przyszłe curiculum vitae, może niezawsze słoneczne i różowe. Chciała zaginąć, jak kamień w wodzie.
Już od dość dawna zrzekła się mężowskiej miesięcznej renty, żyjąc wyłącznie
2 własnego kapitaliku, przesłanego jej przez męża, który zakupił na rzecz Hani żoniną sumę, zahipotekowaną na Wróblej Woli. Wynosiła około 50000 fr.
-— Sumę tę — rozumowała wtedy — po wyczerpaniu całkowitem — zastąpią mi sceniczne honorarja, Jestem już przecież patentowaną zawodową... (Och! Niestety wie już, co znaczy zawód!) —- śpiewaczką. Mam już za sobą kilka niezłych urzędowych krytyk i kilka wystudjowanych pod najlepszym kierunkiem operowych partji, Nie roszczę już pretensji do sławy Bellin-
cioni lub Kochańskiej; lecz przecież i drur gorzędne śpiewaczki jakoś żyją.
Nie chodzi jej ani o pewną jakąś scenę, ani o szczególne miasto. Wszystko jej jedno: Europa, Ameryka, czy Austrałja. Nie chodzi jej specjalnie; scena czy estrada, czy buda jarmarczna; pierwsze role czy ostatnie. Jedynie aby z głodu nie zdechnąć. Czyż to możliwe, aby na nią jedną nie było miejsca na świecie ? Za taką pracę i za tak małe żądania, przy za- wodowem wykształceniu, które z taką Wytrwałością zdobyła?
Teraz są ferje; lecz z nadchodzącą jesienią zacznie starać się o występy. Coś musi dać się zrobić. Najtrudniejsze są początki ; a przecież pierwsze kroki sama jedna bez pomocy zwalczyła. Jakoś tam będzie.
I bez zwlekania przesłała mężowi żądane upoważnienie do starań rozwodowych, zrzekając się przytem wszelkich proponowanych alimentów.
Nie chciało jej się obliczać skrupulatnie tej wciąż zmniejszającej się sumy, umieszczonej w Banco Nationale, aby nie martwić się tem, że się kiedyś wyczerpie. Tak, czy owak postanowiła nie opuszczać Neapolu; bo bezcelowa włóczęga po innych miastach w mart
wym sezonie nie miałaby pozytywnego celu. Na willegiaturę jej nie stać. A w lejcie z powodu upału Neapol w braku cudzoziemców jest tańszy, niż Capri, Nervi lub Sorrento.
W poszukiwaniu tańszego pensjonatu skręciła z pięknej dzielnicy swego hoteliku na Riviera di Chiaia przy Willa Nationale w pobliżu morza, oliwków, agaw, pinji,, palm i rododendronów. I skierowała kroki ku uboższej parafji Santa Lucia.
O! Ta Santa Lucia pełna drażniącego powonienie swędu smażonych ryb, denerwująca uszy brzękiem dzwonków w uprzęży karlich mułów, z ogłuszającym wrzaskiem przekupniów świeżych fig, brzoskwiń i arbuzów,, zachwalanych, jako że „za trzy centymy można niemi najeść się, napić i twarz sobie obmyć".
Co tra calle vive, magne e lave a fąccia!
Cały ten gwar, w którym chciała się zagubić—brzmiał pomimo swego fortissima, tak obco, martwo i niezrozumiale, jak głośny akompanjament lewą ręką do me- lodji, której niema; bo struny wiolinu popękane...
Pomyślała z bolesnym sarkazmem, jak niesprawiedliwie osądza ją Warszawa, przekonana, że dni jej przechodzą w roz~
koszach rozpusty z kochankami, kąpiącymi ją w szampanie i w brylantach narówni z innemi kokotami! Choć ona samotna, jak na bezludnej wyspie — karmi się jedynie gorzkiemi resztkami groszy, otrzy- manemi z hipoteki rodzinnej Wróblej Woli, w daremnem poszukiwaniu pracy dla -chleba.
Wynalazła wreszcie czwartorzędny pensjonacik na Via Pasquale w pobliżu Riviera di Chiaia u śmiesznie podżyłej ex-artystki, ex-piękności, ex-hrabiny Oliva di Pavani, która skokietowała ją obietnicą protekcji do swego brata, członka orkiestry Teatro Municipale, żyjącego jakoby w wiek kiej przyjaźni z kapelmistrzem.
Pensjonat hrabiny był teraz prawie pusty. Jakiś przeciętny komiwojażer holenderski, jakieś tabldotowe dwie stare amerykanki, jakiś niemiecki w złotych okularach profesor z Heidelberga i kilku ■coraz mniej licznych kalejdoskopowo zmieniających się przeciętnych turystów — zasiadało do stołu, nakrytego brudnym podartym obrusem w małej jadalce, cuchnącej starą oliwą i niezbyt świeżemi produktami. Do stołu zapraszał bardzo uroczyście obdartus, czyszczący obuwie, zarazem kamerdyner Umberto, któremu
w obsłudze tabldotu pomagała doletnia brzydka córka „padrone“, Bianka; choć rej wodziła rozkoszna kontesa, z wielką dystynkcją zapraszająca po bardzo nieobfi- tym obiedzie do deseru:
— Mangino delle frutta scelgano a loro, piacimento. Ecco del* pesche, bru- ciate e paste di varie sorti.
Hrabina miała manję dystynkcji. Bo tak, jak w Polsce prawie wszyscy szczycą się herbowemi sygnetami, a omal nie chałupy zowią się po wsiach dworami—tak we Włoszech śród nędzy małomieszczań- skiej spotyka się na każdym kroku podupadłe quasi o wielkiej przeszłości hrabiny, a prawie wszystkie obszarpane domy zowią się tu palazżami.
Lecz goście kwitowali z tego deseru,, składającego się z zielonych mdłych nadgniłych fig, z cierpkich jabłek i ogniotrwałych wiecznie tych samych biszkoptów. I po twardem, jak podeszwa pieczystem całe towarzystwo cichaczem ulatniało się: Ajent holenderski do swojej bieganiny po sklepach z amsterdamskiemi zachwalanemi próbami towarów; profesor z Heidelberga wyjeżdżał codzienie do Pompei, a amerykanki rozpoczynały przerwaną jedzeniem tułaczkę po kościołach i muzeach, ozna-
•czonych w ich baedeckerach dwiema gwiazdkami Bella Napoli.
Z kuchni dolatywały swary kontesy, która ze zwykłym sobie temperamentem i zdolnościami błyskawicznego krasomów- stwa darła koty z Umbertem, z kucharką i z zahukaną przez matką poczciwą brzydką Bianką,
Pani Hela w swojej apatji do zwiedzania i oględzin dwugwiazdkowych osobliwości — siadywała w braku fotelika w swojej norze — we wspólnym pensjonatowym saloniku z książką, której czytać nie mogła.
Zjawiała się kontesa, blagująca, że poza bratem w orkiestrze, posiada kuzyna, zaprzyjaźnionego z tancerką w teatrze San Cario, mającą ogromne stosunki. Pani Hela przerzucała ułożone na stole przed kanapą zatłuszczczone stare zbiory widoków Neapolu i innych miast włoskich z powy- dzieranemi kartkami. Wertowała przedpotopowe ilustrowane miesięczniki, poplamione gwiazdkowe wydawnictwa i albumy z fotografjami przyjaciół i krewnych kontesy Oliva di Pavani.
Padrone i Bianka, uważające sobie za obowiązek zabawiać regularnie opłacającego rachunki pensjonarza, w którego
życiu odgadywały źle ukrywany dramat kobiety „z dobrego towarzystwa“—opowiadały jej setki szczegółów biograficznych każdej przerzucanej fotografji.
I pani Hela znała już na pamięć curi- culum vitae wszystkich kuzynów, szwagrów i bratowych, która to noblesa — podług opowiadań kontesy—zerwała z nią wszelkie stosunki od czasu, kiedy ta ośmieliła się splugawić deskami scenicznemi historyczne nazwisko hrabiów Oliva di Pava- nich. Choć najobficiej były komentowane oczywiście dzieje syna kontesy, młodego nieobecnego w Neapolu jedynaka Maria.
Pani Hela domyślała się ■pomimo naj- najbardziej różowego oświetlenia i najdyskretniejszych pomijań tego, czego obcym
o własnych dzieciach nie mówi się, iż młody Oliva di Pavani nie był młodzieńcem udanym i że — nietylko nie pomagał ciężko zarobkującej matce i siostrze, lecz—
o ile się dało — eksploatował je. Nie wątpiła, że to był ladaco in summo grado ten z powołania jakoby rzeźbiarz, lecz wobec nie prosperującej obecnie we Włoszech jego specjalności—przemieniony w aktora. Próbował też karjery śpiewaczej, choć podług określenia matki — był raczej pieśniarzem estradowym, zbyt finezyjnym, do zdoby
wania oklasków w pospolitych operzy- skach.
Przerzucił się więc ostatnio na dramat, choć z powodu intryg zakulisowych, nie dawano mu właściwych ról. Dlatego też studjuje obecnie w Medjolanie sztukę kinematograficzną, w czem prorokują mu wielką przyszłość i góry dolarów w Ameryce.
— Povero Mario! — ubolewała kon- tesa.— Zakochała się w nim tu w Neapolu pewna young lady angielska, która po utracie całego majątku w Liverpoolu zamieszkała tu u nas w pensjonacie. Mario oczywiście nie obiecywał jej żeniaczki. Bo nie może zaślubiać przecież każdej dziewczyny, która w nim się zakocha; tembar- dziej, kiedy karjera jego dotychczas jeszcze nie wyklarowana. Odrzucił nawet propozycje pewnej właścicielki hotelu w Palermo, która jest nawet skuzynowana z nami i która za nim wprost szalała. Pokarjerze amerykańskiej Mario będzie mógł kandydować o świetniejszą partję, niż hoteliera. Z jego nazwiskiem i z jego urodą...
—- A cóż się stało z angielką ? — nawiązywała zgubioną nić opowiadań pani Hela.
— Cóż? Egzaltowana angielka otruła się. Taki skandal w moim domu! Dio mio!
— Nie żyje?
— Była zawsze bardzo delikatną. Povero Mario I Po tej awanturze musiał wyjechać z Neapolu. Uciekam. Bo ta be- stja Umberto nie umył jeszcze talerzy z obiadu.
Pani Hela nie odrywała oczu z fo- tografji Maria. Z nudów wpatrywała się już nieraz w podobiznę tego młodego południowca, która tak zrosła się z jej wyobraźnią, że umiała go całego na pamięć od stóp do głowy.
Najbardziej bezstronny sędzia musiałby przyznać Mariowi, że jest to chłopiec wyjątkowej urody. Pani Hela starała się bez zaślepienia jego matki badać zosobna rysy twarzy tego typowego neapolitańczy- ka, fotografowanego w roli, tak odpowiedniej dla jego typu: Turrida w Cavalerji Rusticanie, w aksamitnej kurtce i w nicianej czapce z chwastem, z pod której wysuwały się czarne, jak smoła kędziory, i podłużne o niebieskawych białkach duże, czarne oczy. Bajeczne oczy o równych, gęstych zrastających się brwiach i o aż przesadnie długich rzęsach, rzucających cienie na policzki i wydłużających jeszcze egipską
Spełnione marzenia ]Q
oprawą tych jego przecudnych w migdał podrysowanych źrenic. Podobnych Turridów spotyka się w Neapolu na każdym kroku setkami i w wojsku i na scenie pomiędzy chórzystami i w sklepach pomiędzy kupczykami i na wybrzeżu pomiędzy lazzaro- nami i marynarzami.
Lecz na wyjątkową Maria urodę jakby specjalnie wysilił się żar słońca całych Włoch. Tak klasycznie narysowany profil mógł mieć jedynie rzymianin; tak czarne- mi oczami mógł patrzeć na świat jedynie toskańczyk i tak białemi zębami mógł się śmiać jedynie neapolitański lazzarone.
Pani Hela domyślała się z fotografji tych wszystkich barw bajecznie kolorowych: Tej krzyczącej bieli zębów, aż w szafir wpadającej czerni włosów, karminu ust i prawie indyjskiej barwy twarzy. Znała kwiaty południa, które w słońcu aż krzyczą dziesięciokrotną potęgą swoich kolorów, nieznaną anemicznym kwiatom mgieł północy.
— Biedna biała miseczka angielska!— odsunęła wreszcie jego liczne fotografje i poczęła wertować zatłuszczone widoczki znanych jej na pamięć cudów florenckich: Piazza del Signoria z loggią Lanci, z pa- lazzo vecchio, z Neptunem i z tritonami
Amanattiego; Santa Maria del fiore z kam- panillą Giotta, z wrotami do raju Ghiber- tiego. 1 pałace Pitti i Uffici...
Wreszcie odrzuciła podarty album. Powstała z siedzenia i, zmierzając ku wyjściu, zakonkludowała:
— Biedna miseczka nie była wcale tak bardzo biedną. Kochała. A potem... umarła.
Po pewnym czasie kontesa bez żadnych wstępów zapowiedziała jej przyjazd Maria. Pani Hela nieoczekiwanie spiekła raka, jak pensjonarka.
— Studja w jego szkole kinematograficznej zamknięto na czas ferji. Zamiast marnować pieniądze i zbijać bąki w Me- djolanie bardzo słusznie zamierza przesiedzieć ten czas u nas. Cóż może zastąpić miłość kochającej matki? — lubowała się we włoskiej egzaltacji i frazeologji stara kabotynka.
— I kiedyż pan Mario zamierza przyjechać do Neapolu? — zapytała pani Hela z błyskiem myśli, czy nie wartoby zmienić pensjonatu. — Co? Ucieczka? — wnet swoją naiwność w myślach zmonitowała.
— Jakto zamierza? Jutro wieczorem będzie już pod skrzydłem matki.
Wbrew zapowiedzi na jutro — tegoż
wieczoru ujrzała pani Hela tak dobrze znanego jej z fotografji Maria.
Przy kolacji stara kontesa posadziła go koło „cudzoziemki“. Pani Hela broniła się z całych sił od pensjonarskich zaczerwienień i małomieszczańskiego opuszczania oczu, co uważałaby w swoim wieku za śmieszne.
Przypatrywała mu się śmiało, zadowolona, że pomimo wszystko, był dla jej wyobraźni, chorej wskutek osamotnienia na obczyźnie niebezpieczniejszym, jako ideał z mgieł i z obłoków, niż jako człowiek żywy. Choć przy najbardziej krytycznej analizie najtrzeźwiej zadecydowała, że trudno spotkać w życiu ładniejszego chłopca.
Jaknajtrafniej odgadła z fotografji ten jego krzyk barw bajecznie kolorowych, właściwych jedynie kwiatom, zrodzonym w żarze południowego słońca. Czerń aż w szafir wpadających kędzierzawych włosów, karmin ust, blask białości zębów i złotawą oliwność indjanina. Brwi, zrastające się na czole i długie rzęsy, rzucające cienie na policzki.
Lecz najbardziej uradowała ją jedna jej obserwacja: że choć Mario zdążył już w tym czasie zapuścić sobie podług gustu Józefa. P oniatowskiego torreadorowskie
baczki i, choć małe, lecz szerokie i mięsiste, z dobrze utrzymanemi paznogciami czarne ręce miał włosem obrośnięte — był w naturze mniej mężczyzną, niż na foto- grafjach.
I pani Hela mniej dziwi się tej młodziutkiej egzaltowanej angielskiej miseczce, niż doświadczonej, zapewne bogatej hoteljerze z Palermo. Bo ten siedzący przy niej ładny chłopiec, najwidoczniej dobry koleżka, studenciak bez źdźbła maniery patetycznej (a częściej krzykliwej) matki-kontesy i bez melancholji zahukanej niemrawej siostry Bianki — wydawał się jej znacznie mniej niebezpiecznym w rzeczywistości, niż w chorobliwych ukrytych myślach, o których nie mówi się nikomu nawet samemu sobie.
I Pani Hela, uważając się za wyleczoną ze swoich koszmarów, wybrała ze swojego repertuaru towarzyskiego najbardziej nadający się podług niej ton traktowania swego sąsiada, (zesłanego jej może przez litościwe losy specjalnie dla rozrywki wśród niewesołych rozmyślań nad własnem wykolejeniem), ton lekceważącej fstarszej kuzynki. Ton najodpowiedniejszy dla tego typu sympatycznego dzieciaka, wietrznika, tak zwanego dobrego chłopca, nieodpo
wiedzialnego ani za swoje złe, ani za dobre uczynki i nadającego się bardziej do figlów i birbantek, niż do uczuć serjo w większym stylu. Zauważyła, że Mario pozwala, aby jawnie nie wierzono mu w jego blagi i aby nie traktowano go na serjo, ponieważ i on sam siebie nie inaczej traktuje.
Wszystkie atuty jego młodzieńczego wdzięku wyjaskrawiały się jeszcze silniej w atmosferze przekomarzań z kóntesą i kontesiną, które nie potrafiły ukryć, że w gruncie rzeczy za tym pięknym sympatycznym nicponiem przepadają.
J— Widzę z tego wszystkiego—domyślała się jaknajsłuszniej matka—że po swojemu nie przystąpiłeś wcale do egzaminów w tej szkole kinematograficznej.
— Pan jest—zdaje się—wogóle przeciwnikiem egzaminów—roześmiała się po raz pierwszy od bardzo dawna pani Hela, zadowolona, że Mario nie jest typem mężczyzny niebezpiecznego.
— Tak. Uwielbiam jedynie wino, pieśń i miłość. A jednak gdyby nawet z tych umiłowanych przedmiotów kazano mi przystąpić do egzaminu, ściąłbym się odrazu. Bo ja nie umiem słuchać rozkazów—popisywał się specjalnie dla pani Heli swoim
dowcipem, jak ptaszki w umizgach śpiewem uwodzą samiczki.—Precz z profesjonalnością! Niech żyje dyletantyzm!—blagował po łobuzersku.
— Idjota jesteś — zgromiła go stara.— I wałkoń.
— Słyszy pani, jak się tu traktuje ukochanych jedynaków w gnieździe ro- dzinnem w pierwszym dniu przyjazdu.
— Bo widzi pani—poprawiła się stara— ten nie idjota, tylko mędrzec czytywał w szkołach najcięższe książki z wyjątkiem jedynie tych, które były potrzebne do promocji; a w konserwator]um śpiewał wszystkie pieśni z wyjątkiem zadanych przez maestra. To samo było w pracowniach rzeźbiarskich.
— Bo przy jego zdolnościach—zadecydowała w swojem miłosnem zaślepieniu siostra—on mógłby być wszędzie pierwszym, gdyby nie to bezbrzeżne jego lenistwo.
— My wszyscy włosi nie potrafimy pracować.
-— Głupi jesteś. A czy matka twoja i siostra nie pracują?
-— Moja ukochana mateczka i najnikczemniejsza z sióstr zapracowują się jak najnieudolniej w świecie. Od świtu do
zmroku zrywają sobie najniepotrzebniej nogi i gardła i zamęczają przy tem Rozinę, Luiciego i Umberta. Choć angielka, iran- cuska i niemka uczyniłaby bez żadnego krzyku w ciągu godziny to, na co wy 24 godzin na dobę zużywacie. A nie powiecie przecież, że wasz pensjonat jest lepiej prowadzony, niż pensjonaty angielskie, francuskie i szwajcarskie. Bo wszystko, co włosi robią—to tandeta, samouctwo, intuicja i opieka boska.
— Przepraszam — ujęła się pani Hela — A włoska sztuka, malarstwo, na którem kształciła się cała Europa, z której zjeżdżali się od wieków na naukę do Włoch najgienjalniejsi francuzi, anglicy, hiszpanie, niderlandczycy i flamandzi? A włoskie metody śpiewu bel canta? Przewyższają one wszystkie inne na świecie. Przyjechałam tu po nie aż hen z Polski. A mozajki, szkła, złoto, tkaniny i jedwabie? Czyż w ostatnich czasach i włoski przemysł i handel nie konkuruje z francuskim, angielskim i niemieckim?
— To wszystko jedynie łaska Boga — rozblagował się ze swoją południową gies- tykulacją, błyszcząc jeszcze silniej bielą swych zębów, czerwienią ust i czernią prawie aż szafirową swoich potarganych
kędziorów. — Bo to — słońce zapłodniło w nas zdolność odczuwania barw intensywniej, niż u innych. To nasz klimat wlewa w nasze gardła balsam, uszlachetniający nasze struny głosowe, które rozbrzmiewają dźwiękami, jak żadne inne głosy na świecie. Nam tak, jak ptakom nie trzeba ustawiać głosów, ani doprowadzać ich studjami szkolnemi do równej emisji. Bo my od natury mamy słuch, poczucie barw; śpiewamy, rzeźbimy, układamy mozajki. A dochodzimy do najwyższych rezultatów w każdej dziedzinie nie pracą.
— A czem ?
— Lenistwem.
— Oszalał! Lazaronując przez całe życie, zdycha się z głodu. Z pięknego włoskiego nieba manna nie spada.
— Nie pracą lecz lenistwem zdobywamy rezultaty — upierał się Mario — Lazaronując i flanując całemi dniami, wpatrzeni w lazur nieba i w barwy marmurów i kwiatów, skąpanych w słońcu, wsłuchani w szum fal morskich i w śpiewy ptactwa i próżniaków — wyrabiamy sobie ucho, oczy i nos, poczucie barw, kształtu i powonienie, którem potrafimy śród tak zwanego włoskiego próżniactwa
zwęszyć, gdzie trawa rośnie. I ja mam pewne plany w głowie, w której zapłodnione włoskiem niebem i słońcem wylęgną się...
— O! Twoje plany i twoja głowa! Wylęgnie się w niej w słońcu jaka nowa kaczka.
— Chciałabyś być babką kaczki? A czy to twój syn nie jest zdolny do spłodzenia lepszych wnucząt?
— Mario, jak się nie wstydzisz bredzić, jak dzieciak przed panią?
— Czego się wstydzić? — obrzuci panią Helę swojem czarującem spojrzeniem, w którem zamigotały iskry wcale nie dziecięcych błysków. — Pani Heleni nie pogniewa się na mnie, ponieważ wiem, że lubi ludzi naturalnych i szczerych. Prawda?
Pani Hela zgromiła się w głębi za raka, którego znowuż spiekła, a który wychodził poza przyjętą przez nią rolę pobłażliwej mateczki dla niesfornego chłopaka.
— Gniewa się pani?—nalegał, upierając się, jak dzieciak, wydymając swoje wargi koralowe, z marsem swoich łączących się na czole równych łukowych brwi nad egipskiemi wydłużającemi się oczami,
zacienionemi przesadnie długą rzęsą -— Gniewa się pani?
— Nie. Czemuż miałabym gniewać się? — zmięszała się tem, że nie zdobyła się na lepszą odpowiedź — niezadowolona ze swego tonu podlotka, niezdolnego do- wystrzegania się, aby nie zdradzić swych, myśli przed światem sędziów śledczych i prokuratorów, tak niewyrozumiałych dla wszystkich win... za wyjątkiem własnych..
VII.
Dobry wesoły bursz, sztubaczek z bacz- kami, przesiadujący teraz całemi dniami w pokoju pani Heli i towarzyszący jej do Villa Nationale i na ulicy, kiedy udawała się za drobnemi sprawunkami — znikał stopniowo, przyjmując coraz bardziej postać pięknego mężczyzny, za którym szalała bogata właścicielka hotelu w Palermo,, a biedna angielska miseczka otruła się.
— Nie boję się ani szału, ani trucizny. Niech przyjdą! Raz kozie śmierć!— zadecydowała pani Hela przekonana, że list polecający do kapelmistrza opery w San Carlo, to gruszki na wierzbie; że wciąż odkładany jej występ w Teatro Municipa-
le—to obiecanka cacanka. A jeżeli nawet taki jeden występ zdobędzie—to taki succès d’estime nie da jej ani nadziei kar jery, ani kęsa chleba.
Nie miała już nic do stracenia. Obecnie zjawił się w jej życiu Marjo. Nie miała złudzeń, że to będzie jedynie zwykła czasowa miłostka. Nie żałowała kroku, na który się ostatecznie zdecydowała—spragniona haszyszu na ból życia wykolejonej bezdomnej tułaczki.
Nie długo się broniła — cała pod czarem jego dźwięcznej śpiewnej mowy, oczadzających wonnych pocałunków i pieszczot jego małej, lecz szerokiej mięsistej, wiecznie pałającej męskiej dłoni, która od pierwszej chwili zdała u niej na piątkę egzamin. Bo wzrokiem, specjalnie wysub- telnionym na fizjonomję rąk pani Hela wszystko zauważyła: i niezależne od jego młodości — owłosienie i umiejętne wrzące przytulne przetrzymywanie uścisku dłoni i paznogcie pielęgnowane tak starannie, że znać po nim było nie debiutanta, lecz rutynowanego zawodowca w miłości. Uległa woni jego rozgrzanego aż do połysku śniadego czoła, czy też zapachowi pomady jego aż w szafir wpadających hebanowych pukli. Pachniały one odurzająco—
zapachem fiksatuaru z cytryny jakby z domieszką wanilji, od której aż oczy przymykała, bo tchu jej w piersiach nie star-' czało.
I uległa tym pokusom nie, jak ongi poniżona i pohańbiona dumna królewna, wstydząca się swojej niepoczytalnej porażki przed tryumfującym samcem, zwycięscą. O! Bo była wtedy zupełnie inną. Pamięta doskonale ów cały niesmak i upokorzenie w tej niewolniczej roli uległego sekundowania w miłosnym duecie dwuch ciał, tonących w elektrycznym potopie szału seksualnego...
Pamięta cały swój protest przeciw krzywdzie ze strony natury, policzkującej dumę kobiety tym despotycznym nakazem rozkoszowania się w tych poniżających ją falach elektrycznego potopu, śród upojnych westchnień, rzężeń i wolapiukowych szeptów szaleńczych. Cóż za ohyda! Choć nie, nie.. Tak było ongi. Dziś zdeklasowana, chybiona, staczająca się na dno, samotna etranżerka bez stempla hierarchji i bez nazwiska, jak nałogowa pijaczka nie dba. już o nic innego, jak o wychylenie kielicha rozkoszy i hańby aż do zapomnienia...
Cóż z tego, że wie, iż kochanek od. chwili, kiedy, jak to się mówi—oddała mu
•się — uważa ją za swoją własność, za swoją zabawkę, za narzędzie rozkoszy i swywoli...
Wielka rzecz, że wie, iż jego zapewnienia miłosne były zwykłą męską blagą, bo chodziło mu właściwie tylko o to;
0 jej wstyd i poniżenie. Cóż ją to obchodzi, że teraz tryumfuje, iż udało mu się między innemi i ją tak, jak inne zbruta- lizować, zwyciężyć.
Bo głupie kobietki lubią to i oprzeć mu się nie mogą, bo widzą, że on zado- wolnić je potrafi. Ach! Te głupie kobiety!
— Ha! Niechaj sobie tak myśli — machnęła ręką. — Niechaj mną pogardza, ■niechaj się stoczę jeszcze niżej, jeszcze niżej aż do zapamiętania się na śmierć.
I jakby lubując się w tym swoim 'upadku, miałaby ochotę krzyczeć z sa- dycznem pragnieniem;
— Męcz, brutalizuj mnie aż do bólu. Jeszcze, jeszcze! Swywol, tryumfuj, drwij
1 krzywdź i poniżaj, jak ostatnią ladacznicę! Przecież nią jestem. Abym tylko nie przestała ci smakować. Abyś tylko nie nasycił się smakiem moich ust, moich piersi, szyi, bioder, zapachem moich włosów. Aby tylko nie zbrzydło ci uległe
moje ciało, nie znudził mój bezwstyd i upadek!
— A reszta — naśladując Łukjanową po moskiewsku zakończyła w bezmiarze rozpaczy— Plewat!
Lecz nie sprzykrzyły mu się dotąd jej rozpacznie wrzące pocałunki, jej sa- dyczne pragnienia rozkoszy aż do bólu; całe jej ciało, garnące się do niego ze stokroć większą uległością, niż u buntujących się hardo młodych dziewczyn.
I nie syci rozkoszy w sam na sam — tułali słaniając się całemi wieczorami po via di Toledo. I przylepieni ramionami — garnęli się do siebie całą długością swoich postaci, począwszy od przechylonych ku sobie głów, aż do łaknących wciąż wzajemnego zbliżenia bioder, łydek i kolan, wzajemnego dotyku, przenikającego ich elektrycznym wstrząsem poprzez pajęczyny ich ubrań i bielizny.
I Mario brzęczał jej wciąż nad uchem swoją śpiewną mową swoje włoskie blagi z nierozstrzygniętą u wszystkich blagierów zagadką, czy oni sami w danej chwili wierzą we własne kłamstwa, czy też udają. Zdaje się, że specjalnie włoscy kabotyni, dzięki swoim południowym temperamentom i wybujałej fantazji -— przej
mują się do niepoczytelności tern oszukiwaniem nietylko innych, lecz i samych siebie.
I zdająca sobie ongi ze wszystkiego sprawę pani Hela — dziś pod żarem nie-* tylko kochanka, lecz i całej dokoła południowej natury—otumaniała się tą jego egzaltacją, jeśli nie całkowicie, to przynajmniej tą uległą mu fizyczną połową swojej jaźni, bo w zakamarkach jej duszy syczała nieraz sceptyczna reflekcja bankruta:
— Nie. Nie chcę mu nie wierzyć. Tylko w kłamstwie może tkwić coś niecoś podobnego do szczęścia.
I Mario bez końca upajał ją swoje- mi projektami przyszłości:
— Nie jestem wcale takim lekkodu- chem, jakim się wydaję i za jakiego uważa mnie Bianka i mama.
I udzielał jej niesprawdzonych nigdy szczegółów swego życia: oto jeden z jego kawiarnianych przyjaciół (zająknął się na sekundę, komponując nazwisko, które strzeliło mu do głowy), znakomity śpiewak Repetto-Dżjowani zapewnił go, że Mario był jak najniesłuszniej uważany za tenora. A teraz dopiero—o! cudzie madonny—począł bosko, niebiańsko śpiewać podług: wskazówek swego przyjaciela partje bary
tonowe. Za pół roku będzie gotów do występu na scenie. Pewne, jak Bóg na niebie.
— Przecież i tobie, povera mia, usiłowali w Paryżu głos zepsuć. Prawda? A dopiero Marjani wyszkoliła cię na śpiewaczkę celebrissime. Słyszałem cię przecież we Florencji—zagalopował się w zapale.
— Nie, nie, Mario, tego nie mów—zaprotestowała przeciw tej zupełnie nowej bladze.— Przecież mieszkałeś wtedy w Medjola- nie, a nie we Florencji.
— No, tak — zgodził się z musu.—Ale czytałem dzienniki, wysławiające cię pod niebiosy.
— Pod niebiosy ? — niedowierzająco zdziwiła się.
— Tak — poprawił się ze zręcznością rutynowanego blagiera — bo doszły do ciebie jedynie dzienniki przedajne i bojkotujące teatr Fenice. Ale nie czytałaś wszystkich bezpartyjnych, które ja czytałem— począł wyliczać dziesiątki tytułów pism,
o których istnieniu nie słyszała, a z których wiele wogóle nie istniało.
I pani Hela, chcąca być ogłupioną — połową swojej jaźni mu uwierzyła, wsłuchana w jego upojne hymny miłosne.
— Lecz nie przyjmę nigdy żadnego engagement bez ciebie, bo ja bym bez
Spełnione Marzenia. ] ]
ciebie żyć nie mógł. Jesteśmy połączeni ze sobą na wieki, prawda, ty słońce z krainy bez słońca? Ty wulkanie z krainy wiecznego śniegu, gołębiu z krainy wilków
i niedźwiedzi. A zadebiutuję, wiesz, w jakiej roli? W Fauście, jako twój brat Walenty. Niemasz pojęcia, jak mi leży w głosie. Sprawimy fororę. Bo wiem, bo czytałem, jaką świetną jesteś Małgorzatą.
Uwierzyła mu, choć wiedziała, że nie słyszał jej śpiewu, ani ona jego. Bo w pensjonacie hrabiny niestety nie było fortepianu, który podług zwierzeń wzdychającej padrone był zastawiony. A kiedy pani Hela poczęła ją badać, w jakim lombardzie, hrabina rozmowę skręciła, bo zdaje się, że i tym razem, jak zawsze co do nieistniejącego nigdy fortepjanu—z prawdą się minęła.
Pozatem wszystkiem pani Hela nie zawiodła się na Mariu. Był dla niej dobry, czuły, delikatny. Włosi potrafją obchodzić się z kobietami. Lecz poza miękką delikatnością w antraktach miłosnych— zdumiewał w chwilach przepotężnej rozkoszy swoją północną Santuzzę oszałamiającym bogactwem i fur ją, jakiej dotąd nigdy nie zaznała i nie domyślała się. To był ów żar tropikalny południowca, owa blaga egzaltowanych słów, nieprzy
tomnych lubieżnych i s wy wolnych giestów, wrzących ukropem pocałunków; egzaltacja zapożyczona od krzyku barw włoskiego słońca, od prepotencji włoskich kwiatów, od słodyczy włoskich owoców i omdlewających fal zatoki Neapolitańskiej.
Głusi na to, że ściany mają uszy, że ludzie patrzą, nie zważając, co się dokoła nich działo, przylepieni do siebie w uści- sku jakby z wrzącej lawy Wezuwjusza, nienasyceni nocnemi orgjami, rozkochani, wiecznie razem — tułali się, jak nieprzytomni, opętani.
Chodzili na spacery niezbyt odległe, bo nie stać ich było ani na jazdę koleją do Castelmare lub do Sorento; ani na statek płynący na Capri, ani na kilko- godzinny ekwipaż do Posilippa, ani na konsomacje wycieczkowe.
Zresztę syci już byli widoku palm, pinji i oliwków, kwitnących krzaków ka- melji i rododendronów. Syci już byli widoku morza i wiecznie dymiącego komina krateru.
Wystarczało im dłoń w dłoni i ramię do ramienia flanować wieczorami, pnąc się do Riviera di Chiaia, minąwszy piazza San Carlo ku głównej arterji miasta Via di Toledo.
— O! Ty, moje półdjable weneckie!— przezywała go tak w myślach, nie zrażona jego wioską dezynwolturą całowania jej na ulicy. Nie znała tu przecież żywego ducha. Całowali się zresztą tu wszyscy.
Dokoła niej wrzała ta najbardziej charakterystyczna ulica Neapolu, niepodobna do ulic żadnego miasta w Europie ze swoim krzykiem t. zw. giornalistów, wykrzykujących tytuły dzienników, z moz- zorami, p oszukującymi z latarnią w ręku okrawków niedopalonych cygar; z dzwonkami małych osiołków i mułów, zaprzężonych do wózków z owocami i kwiatami; z kuchenkami i stołami, umieszczonemi przed domami na ulicy, przy których starsze kobiety zajmują się bez żadnej żenady praniem, szyciem i gotowaniem, nie- przeszkadzającem im gwarzyć jednocześnie z sąsiedniemi kumoszkami i przekomarzać się; podczas kiedy młodsze, chichocząc
i żarcikując, rozczesują sobie na ulicy włosy, pudrują się, usta karminują, całowane i szczypane bez żenady przez swoich mężów i kochanków. Dokoła nich harcują małe czarne chłopaki prawie nagie z twarzyczkami i z całemi ciałkami z bronzu a la Carpaccio.
Śród tłumów, zapełniających doszczęt
nie ulice słychać blagi znachorów, zachwalających cudotwórcze leki; szarlatanów, sprzedających przepisy szczęścia w miłości
i losy loteryjne z pewną wygraną. Rozlegają się śmiechy marynarzy, włóczących się przyjacielskiemi czwórkami dłoń w dłoni, jak holenderskie dziewczęta. A ponad te różnorodne tłumy wybija się huczący ka- botyński patos mówców politycznych, otoczonych grupami zwolenników i stra- szącyh pięściami swoich antagonistów. Wszystko przy akompanjamencie tenorowych serenad Viva Napoli, przy brzęku gitar i dudnieniu mandolin.
A w poprzecznych jeszcze bardziej charakterystycznych uliczkach Via Calce, Via Purita i t. d. w wązkich, jak wąwozy, z wygankowanemi domami w zielonych żaluzjach, z przytwierdzoną do murów wypraną bielizną i suszącemi się w słońcu dyniami i figami — wachlujące się damy nieprzerwanie konwersują z przyjaciółmi z sąsiednich balkonów.
Przed domami siwowłose wyschłe signory w wyrudziałych koronkach na głowie i w pozłacanych kolcach w uszach doją kozy, a nieraz i krowy, nieprzesta- jąc przy tej czynności prowadzić salonowe bardzo głośne rozmowy, z odwiedzającemu
je signorami, podobnemiż czarownicami, po których znać, sądząc z rasowych pro- iilów i z resztek błyszczu najwidoczniej pięknych ongi oczu, że owe czarownice były kiedyś pięknemi czarodziejkami.
Pani Hela, przylepiona do ramienia Maria przyjmowała już obecnie udział w tem roztaczającem się dokoła niej życiu. Gwar ten nie był już dla niej tak, jak ongi czczym martwym akompanjamentem do melodji, której w niej nie było, czyli do pustki. Gwar ten harmonijnie łączył się już teraz z pieśnią, która i jej z rozkoszy aż pierś rozsadzała. I akord ten joie de vivre łączył ją z całą symfonją życia dokoła, z szeptami innych zakochanych par, z czułemi zapewnieniami i obietnicami.
Czasami zmęczeni tym zgiełkiem kochankowie dążyli do Villa Nationale. Lecz nienasyceni swoich objęć i potrzeby pocałunków — usuwali się wnet od via Ca- razziolo — nie ciekawi poczwórnego sznura skromnych vettur i pysznych pojazdów z końmi, udekorowanemi w pióra, ze stangretami i lokajami w czerwonych frakach
i w białych perukach, którym dymiący We- zuwjusz z poza palm i cyprysów przypatrywał się cały ustrojony słońcem w barwy fijołkowe, pomarańczowe i różowe.
Lecz i Villa Nationale wrzała gwarem tłumu. I, choć z nieznaną publiką liczyć się nie należało, kochankowie wyszukiwali mniej ludnych ustroni. I zasiadali przy wodotrysku pod pomnikiem pianisty Thal- berga lub przy świątyńce Tassa, nie słysząc dźwięków orkiestry, dochodzących z kawiarni, głusi na szmer fontann, ba, nawet na dochodzący tu huk fal oceanu.
Miłosny ich stosunek trwał już dość długo.
Pani Hela zdawała sobie z tego sprawę, że uczuciem silniejszem nawet od pierwszej miłości — jest miłość... ostatnia. Bo to przecież ostatnia stawka bankruta.
Padrone i jej córka kontesina Bianka najwidoczniej temu związkowi sprzyjały. W kraju słońca, gdzie cytryna dojrzewa, raj miłości nie uchodzi ani za grzech, ani za przestępstwo.
Pani Hela swoją wielkoświatową układ- nością wzbudziła zaufanie matki i siostry, które widziały, że ta dystyngowana cudzoziemka, choć żyje dostatnio, nie utrzymuje się ani ze sceny, ani z rozpusty. Musi więc podług logiki Padrone* y i kon- tesiny — być zamożną i żyć z funduszów z domu.
A opustoszały pensjonat wegetował
w obecnym martwym sezonie coraz gorzej. Goście jeden za drugim się rozjeżdżali, a nowych ani śladu. Nie było sposobu wiązać końca z końcem. A o opłacaniu znacznego komornego, światła elektrycznego i coraz uciążliwszych nowych podatków i mowy być nie mogło.
Poczęto nie ukrywać kłopotów domii przed panią Helą, której padrone przyznała, iż uważają ją za prawie, jakby należącą do rodziny.
Rzecz prosta, że pani Hela nietylko opłacała im pensjonat jaknajregularniej, lecz, widząc ich kłopoty, sama zaofiarowała się zapłacić im należność zgóry za kilka miesięcy. A kiedy komornik z powodu nieopłacenia podatków chciał sekwestrować im meble — pożyczyła kontesie dwa tysiące lirów, które miały już starczyć i na opłatę zaległego komornego.
Lecz wkrótce okazało się, że pieniądze te nie starczyły na komorne, i gospodarz wyznaczył dzień licytacji mebli, już opieczętowanych. Cóż dziwnego, że pani Hela musiała ratować rodzinę Maria.
Padrone wraz z Bianką z kabotyniz- mem ex aktorki włoskiej — uklękły u jej kolan, patetyzując:
— jesteś naszym wybawcą. Ocaliłaś
nam honor i życie. Wiem o wszystkiem Kochacie się z Mariem. Błogosławieństwo matki i siostry nigdy nie zawodzi. Nie marzyłam z Bianką o lepszej synowej —■ poczęła badać ją o jej stosunki rodzinne.
Panią Helę, z natury dość skrytą, raziła ta ich szczerość i dotykanie się łapami spraw nie nadających się do zwierzeń. Wywnętrzała się więc ogólnikami. Lecz przyznała się do 10-letniej córeczki Hani
i do trudności rozwodowych, ciągnących się nieraz przez lata całe.
Wkońcu zdobyła się na definicję bez osłonek i bez złudzeń:
— Poza tem wszystkiem, nie przystałabym nigdy uwieszać się u szyi Maria, zanim zdobędę stanowisko. Zresztą i on by musiał przedtem pozyskać jakąś zdecydowaną, choćby najskromniejszą pozycję. Zanim to wszystko się ułoży, będę już starą kobietą, a on będzie jeszcze takim samym dzieciakiem, jak obecnie. Tak, tak, niestety. Jeszcze dużo fal w zatoce Neapo- litańskiej upłynie, zanim byście mogły nazwać mnie synową i siostrą. Może w tych falach przedtem i ja sama zginę — rozpłakała się.
Padrone z niezaspokojoną ciekawością co do stanu majątku pani Heli prosiła ją, ~
aby w żadnym razie nie wspominała nic Mariowi o ocaleniu ich sytuacji tą pożyczką* bo gniewałby się bardzo, iż korzystały z jej pomocy.
— On jest tak honorowy! Cóż dziwnego? Wszyscy hrabiowie 01iva-Pavani mają to we krwi. Kiedy jednemu z naszych przodków Cavour ofiarowywał marszałkowską buławę... — poczęła blagować jakieś rodzinne legendy, przerwane na szczęście przez bardzo głośne utarczki Urn berta z Rosiną.
Mario faktycznie oburzył się raz z powodu uczynionej mu przez panią Helę propozycji pożyczki. Z trudem zgodził się jedynie na przyjęcie ofiarowanego mu w dniu imienin wielkiego pudła ulubionych długich wirginji ze słomkami. No, i w dniu pierwszej rocznicy ich miłości drożył się bardzo z przyjęciem bransoletkowego zegarka, któremu przedtem wielokrotnie śród wspólnych spacerów przypatrywał się z dziecięcym zachwytem w wystawie okna sklepowgo.
Z wielkim żalem dostrzegła po niedługim czasie pani Hela, iż ów zegarek bran- soletkowy znikł już z jego ukochanej przez nią włochatej czarnej małej ręki lubieżnej. Mario tłumaczył się, iż zegarek spadł
mu na ziemię i że go musiał oddać do naprawy zegarmistrzowi.
Lecz pani Hela już więcej tego zegarka nie widziała. Nie badała go w tej kwestji, aby nie zmuszać go do wybiegów i do kłamstwa. Nie było celu dowiadywać się o rzeczy, co do których nie miała wątpliwości. Wiedziała, że Mario trochę z upodobania i z lekkomyślności, a trochę i z musu oddaje się nałogowi gry w kwa- terno: Hazard loteryjki, ulubionej przez neapolitańczyków, rujnujący zarówno gentlemanów z apńrtamentów pierwszego piętra, jak i graczy z mansard i z suteryn.
Pobłażliwi policmani z polecenia władz udają głuchych i ślepych wobec pisku i gwaru kucharek, woźniców, rybaków, przekupniów i innych zjadaczy makaronu, którzy tłoczą się u nędznych stolików* rozstawionych w niezagadkowych sklepikach prawie na ulicy. Lecz Mariowi poza tym hazardem niepozostawało już nic do łatania jego budżetu wypalanych dziesiątkami wirginji i wypijanej wody mrożonej z absyntem... Bo zaniechał już jedynego w ostatnich czasach zajęcia malowania pocztówek, których kupna wszystkie sklepy mu odmawiały. Posiadano już wszędzie na składzie zapasy tych pocztówek, na
które amatorów nie znajdowano. Mario nosił już stale ubranie nicowane; a lakierki jego i pończochy pozostawiały też wiele do życzenia. Żył więc nadzieją wygrania w loteryjkę. Lecz jego garderoba ■zniecierpliwiła się ostatecznie tem wyczekiwaniem zmiany fortuny.
I pani Heli udało się skłonić utyskującą na los biednego chłopca matkę do przyjęcia większej pożyczki, specjalnej na wyekwipowanie Maria.
— Tak nizko upaść, kiedy się pochp- dzi z rodu rycerskiego Oliva di Pavani!— zapłakała kontesa.—Dio mio!
Pani Hela potrafiła ją jednak uspokoić, żądając od niej wzamian jedynie dyskrecji. Pieniądze te miały być wręczone Mariowi, jako dochód ze sprzedaży kolczyków kontesy, jakoby ongi prawdziwie szmaragdowych, jakoby teraz sprzedanych i zastąpionych obecnie fałszywemi.
— Naturalnie—zgodziła się z godnością hrabina Oliva di Pavani. — Bo czyż pani sądzi, że Mario przyjąłby inaczej pieniądze od pani?
Dla wszelkiej pewności zdecydowano nie dawać mu do ręki tej całej kwoty, a zapłacić zgóry rachunki fumiserom ubrania, bielizny i obuwia.
m
Po upływie kilku dni uszczęśliwiona do łez etranżerka ujrzała swego bożka, jaśniejącego w nowych szatach wszystkiemi skarbami swojej urody, młodości i wdzięku. Lecz wzruszyła ją szczególniej złocąca się na jego tak znanej jej niezapomnianej ręce zegarkowa bransoletka, którą pani Hela uważała za wiążącą ich ślubem obrączkę. A była przeświadczona ongi, pomimo jego zapewnień, że przegrał ten pamiątkowy zegarek w kwaterno, lub sprzedał; choć niesprze- dana bransoletka, wprawdzie nie u zegarmistrza, lecz spoczywała jedynie w lombardzie.
Pani Hela, pomimo nieopuszczającego jej od pewnego czasu chorobliwego pesymizmu, nie trapiła się z dawną rozwagą», że obecne ich życie bez podstaw musi się zawalić. Nie analizowała, co się z czasem stanie z oddzielna z nim i z nią, a pospołu z nimi obojgiem.
Nawet i sam Mario przestał już bla- gować — zadowolony, o ile udało mu się wyciągnąć lira od matki, której stale zwracała pani Hela pieniądze, pożyczane kochankowi.
Pewnego dnia Mario wszedł do pokoju pani Heli z miną niezwykle tajemniczą i uroczystą.
— Co się stało?—zaniepokojona wyczytała wnet z jego pięknego młodzieńczego czoła jakąś nowinę.
—- Co się stało?—tryumfował—Stało się coś bardzo obiecującego, coś, co może skierować nasze całe życie na zupełnie nowe tory. Coś, co przemieni naszą wegetację na raj, o jakim marzyliśmy oboje.
— Raj na ziemi? — dziwiła się pani Hela.
— Posłuchają carissima.
Opowiedział jej z najdrobniejszemi
szczegółami. A ona, choć wiedziała, że był, jak każdy Włoch, potrosze kabotynem, że się egzaltował aż do przesady i że jego południowa wyobraźnia doprowadza go aż do blagi — chciała mu wierzyć; musiała mu wierzyć, bo już nic innego poza wiarą choćby w kłamstwo — jej nie pozostawało.
Oto Mario spotkał dziś w swojej kawiarni L?el Pace przy swoim codziennym absyncie z mrożoną wodą signora Nolpie- go, tenora (naturalnie celebrissime), sławnego pozatem ex reżysera Wielkiej (!) opery... w Bolonji.
Otóż Nolpi organizuje teraz sezonową tournee operową po najbardziej uczęszczanych miejscowościach kuracyjnych: w Por-
tici, w Sorento, w Nervi i t. d. Ma już zamówioną salę w kasynach, podpisał zobowiązanie na wyznaczone terminy, ma zakontraktowaną orkiestrę z kapelmistrzem, z suflerem i z chórem — razem przeszło dwadzieścia osób. Zona Nolpiego, bardzo zabiegliwa i dzielna niewiasta, zajmuje się kancelarją i sprzedażą biletów. Ułożony repertuar obejmuje Violettę, Fausta, Rycerskość wieśniaczą i Pajaców.
— Cały twój repertuar, angelo mio. Brak mu jeszcze tylko niektórych solistów. Bo sam Nolpi poza reżyserją i administracją—będzie śpiewał partje tenorowe. Jego brat jest basem (celebrissime). Ma już zaangażowaną drugą liryczną, podobno bel- lissime; młodziutka, poczynająca karjerę szwedka, czy też angielka, miss Sarah Jackson... A mnie Nolpi zaproponował partje barytonowe. Słyszał mnie kilkakrotnie w Medjolanie. Waha się tylko co do wyboru primadonny, których oferty napływają do niego setkami.
—- ?
Wspomniałem mu o tobie. Słyszał cię we Florencji w Fauście. Nie wahał się ani chwili. Nie obiecuje złotych gór, lecz ofiarowuje 25% czystego dochodu z każdego przedstawienia.
Pani Hela, czerwona jak piwonja. rzu
ciła się kochankowi w objęcia. Łzy po- płynęły jej z oczu. I tuląc się do niego, niezdolna do wyrażenia swego szczęścia, powtarzała w upojeniu:
— Mario, mój Mario.
— Pomyśl—gładził ją po głowie, jak dziecko—śpiewać codziennie najlepsze par- tje bez żadnej rywalizacji, bez żadnych intryg, bez przeszkód, bez irytacji zakulisowych.
—»W takich warunkach — kusił dalej upojoną — jakiej nabywa się techniki! I przed jaką publicznością! Bo do takich miejscowości zjeżdżają pierwsze figury z całego świata. I wszyscy uczęszczają do teatru w kasynie, bo innych rozrywek tam niema. Nic łatwiejszego, jak uzyskać stamtąd bez żadnych zabiegów engagement do najpierwszych oper Europy lub Ameryki. Nolpi ulokował już w tem przedsięwzięciu znaczne kapitały własne, żony i brata. Pomyśl, przebudował własnym kosztem salę w Sorrento, od którego rozpoczyna kampanję. Wynajął instrumenty i kostjumy, Powydawał zaliczki chórom i orkiestrze. Mógłby już rozpocząć sezon. Lecz zbrakło mu chwilowo gotówki, bez której nie może z trupą wyruszyć z Neapolu, mimo, że ta piękna szwedka, o której ci wspomnia-
lem, pożyczyła mu już połowę potrzebnych mu pieniędzy, 25.000 lirów. Jak tylko zdobędzie drugą połowę potrzebnej kwoty — w przyszłym tygodniu rozpoczynamy w Sorrento nasz sezon. Tylko teraz bardzo trudno o kredyt w Neapolu, bo wszyscy bogaci ludzie bawią już na willegjaturze. A biedny Nolpi rujnuje się na gaże bezczynnego personelu. To straszne widzieć zawieszone nad przepaścią złote runo—kabotynizował po swojemu, wierząc we własne blagi — które za jednem wyciągnięciem ręki nam by się dostało! I ręka naraz drętwieje, a złote runo wpada w przepaść!
— Ja nie posiadam 25.000 lirów. Cały pozostały mi majątek wynosi 15.000 franków. Weź je, mój Mario — wyjęła z szuflady przekaz na Banco Nationale.— Oddałam ci wszystko.
— Cara mia. Bellisima. Ange!o mio. Regina! — ukląkł u jej stóp i całował jej nogi — Ty jesteś mojem złotem runem.
J— Pamiętaj, nie opuszczaj tego runa w przepaść.
— Przysięgam ci na wieczną moją miłość do mojej matki, do mojej ojczyzny i do ciebie, mojej kochanki i mojej żony— przysięgam ci wierność do grobu. Amen,
Spełnione Marzeni» 12
W ciągu tygodnia wyjechali do Sor- renta.
Kraj wiecznego słońca, kraj, gdzie cytryna dojrzewa. Okolone szafirami morza wille w zwojach glicynji — śpiewają barwami pnączu małych różyczek i bezlistnych liliowych magnolji duety z naj- cudniejszem na świecie wzgórzem Capo- dimonte; duety te potęgują się w całe symfonje tonów i krzyku barw, aż oczy zmrużać trzeba.
Lecz nie symfonję tonów i barw miała teraz w głowie pani Hela. Bo całą tę orkiestrę zagłuszał w jej uszach rozgard- jasz prób przed premjerą. A wszystko szło, jak z kamienia. I dopiero, po zwalczeniu ciężkich przeszkód z inscenizacją, z zespołami, z kiepskim cieniutkim chórem, i z nieprzygotowaną, jeszcze cieńszą orkiestrą — pierwsze przedstawienie trupy Nolpiego doszło wreszcie do skutku.
I pani Hela, rzucając ze sceny okiem po prawie pełnej widowni kasyna—-miała wrażenie, że wszystko odbywa się z boską pomocą nadspodziewanie pomyślnie.
Choć na próbach, idących jak po grudzie, Faust i Mefisto w porównaniu z florenckim—wydawali się pani Heli, pomimo możliwych skróceń w partji, śpiewa..
kami o zrujnowanych głosach; bez śladu wspominanej ustawicznie świetnej przeszłości. A szwedka, jako Siebel, a nawet Mario w roli Walentego, niezależnie od jej zaślepienia, razili ją dyletantyzmem.
W trakcie akcji nie zauważyła jednak, że oklaski pochodzą jedynie od najętej klaki. A dopiero nazajutrz krytyka małego miejscowego świstka, Corriere di Sorrento, otwarła jej oczy: krytyka miażdżąca wczorajszą premjerę, stwierdzająca najsromot- miejsze fiasko.
Wątrobiany krytyk zbył ich całą pracę kilkoma słowami, że cały ich ensemble— to jarmarczna buda z wykolejeńcami scenicznymi, za wyjątkiem primadonny. Bo odtwarzająca Małgorzatę signorina Heleni, pomimo głosu niezbyt świeżego o brzmieniu dość pośledniem, okazała dobrą szkołę, wieloletnią rutynę, wytrwałe umuzykalnienie i należy jej to przyznąć — aspiracje dość poważne.
— Rutyna wieloletnia i wytrwałość! A o moim wdzięku interpretacji niema już mowy — zmiażdżyła w dygocących rękach prowincjonalny świstek, zawsze i wszędzie trudniejszy do zdobycia od wielkich dzienników stołecznych.
Okazało się przy obliczaniu kasy, że
tylko połowa audytorjum była za opłaco~ nemi biletami. Na następnych przedstawieniach frekwencja publiczności płatnej wciąż się zmniejszała. Zmieniono program. Zamiast odrzuconego Fausta — pojawiła się na afiszu Traviata, dawana śród coraz mniejszej garstki słuchaczy z coraz gorszego rodzaju „dar- mochą“, złożoną ostatnio z garsonów, picolów, bo z wolnych biletów wejścia urzędnicy miejscy i kolejowi korzystać już nie chcieli. A w świstku z powodu jakichś intryg o przedstawieniu tem już nie wspominano.
Miał powrócić na afisz już bez nadziei sukcesu Faust, aby jedynie dobiedo- wać do postanowionej liczby przedstawień w ciągu przyszłego tygodnia.
Lecz chóru i orkiestry, nie chcącej; dłużej pracować na kredyt—był zmuszony maestro Nolpi pozbyć się już; a przedstawienia operowe odbywały się jedynie przy udziale solistów z akompanj amen tem fortepianu. Rolę starej Marty powierzono żonie pana Nolpi, bo już zbyt nudziły ją obowiązki kasjerki wiecznie pustej kasy biletów wejścia, po które bardzo rzadko- ktoś się zjawił.
Piękna szwedka za przyjemność figu-
Towania w maleńkiej rólce Siebla dołożyła «do tych przedstawień jeszcze kilkanaście tysięcy lirów; a pani Hela poświęciła swój pierścionek zaręczynowy z brylantem i ostat- :nią parę kolczyków z rubinami.
Na ostatniem pożegnalnem przedstawieniu „Fausta“ zebrało się trochę więcej ■osób (przeważnie miejscowej publiki z oko-? lic z Castelmare, z Portici i t. d.), wyróżniających z całego otoczenia jedynie signo- rę Heleni. Wręczono nadto jej jednej bukiet kwiatów od zarządu kasyna.
Po skończonem przedstawieniu zmęczona pani Hela marudziła w garderobie -dłużej, niż zwykle z obmywaniem twarzy ze szminki i z pakowaniem do kuferka porozstawianych na gotowalni drobiazgów.
Należało spieszyć, bo zanosiło się na burzę, a nie miała parasola. Lecz nie szło jej dziś jakoś z tualetą, dość uciążliwą bez pokojówki. Grzebieniem wydzierała sobie rzadkie włosy, osłabione utlenianiem i tapi- rowaniem, zupełnie niepodobne do dawnych :gęstemi falami spadających jej splotów.
Ciężkie kłopoty obijały się o jej głowę: jutro kończą się występy w Sorrento. A dokoła niej panuje jakaś tajemnicza złowroga cisza, Nolpi ani jednem słowem nie
wywnętrzył się przed nią co do dalszych planów swojej imprezy.
Lecz nietylko on, ale i gadatliwy zwykle jego brat milczał jakoś znacząco. I żona jego i miss Jackson kneblowali sobie usta, kiedy się tylko zjawiła. 1 pani Hela miała wrażenie, że nawet Mario wraz z nimi projektuje coś poza jej plecami.
Iskry błyskawic coraz częściej prze- szywały czarne bez jednej gwiazdki niebo. Od czasu do czasu dudniły grzmoty, podobne do turkotu zajeżdżającego wozu.
Śród parnoty skwarnej garderoby z zamkniętemi z obawy burzy oknami — było duszno, jak w suszarni. Mimo to wstrząsały nią dreszcze; ręce jej drżały.
— Muszę mieć gorączkę; bo to tylko moja nadwrażliwość — usiłowała pocieszyć się — przeczuwa coś, o co muchy się nie gonią. Burza może przejść. Trzeba mi było zażyć trochę bromu.
Aby się uspokoić, przeczytała ostatnią wzmiankę w dzienniku sorrenckim, powtarzającym na pożegnanie, że jedyną poważniejszą siłą całego zespołu okazała się signorina Heleni, godna nieco lepszego ensemblei. Przycisnęła do twarzy zimny bukiet. Złe związane kwiaty rozsypały się na jej kolana. Grzebień wypadł jej z ręki.
A więc spełniły się jej marzenia: Posiadła wszystko, czego tak pragnęła: Swobodę, pochwalne krytyki zagraniczne, oklaski i kwiaty. Pozatem egzotyczny kochanek, hrabia piękny, jak pazik renesansowy lub jak antyczny bożek. Spełnione marzenia! Ha, ha!
Zakryła twarz rękami, dusząc z całych sił jęki, które pierś jej rozsadzały. Więc to tak wyglądają marzenia, kiedy się spełniają To taką jest swoboda, sława, oklaski, kwiaty i miłość!
Przypomniała się jej quasi niewola w Warszawie w filisterskiej klatce z mężem, wziętym od biedy, z dzieckiem, które w pogoni za szczęściem tak niebacznie porzuciła, z nudnymi, nieciekawymi, przeciętnymi filistrami.
A teraz spełniły się jej marzenia: Kwiaty, oklaski, sława i miłość! Spełnione marzenia! Ha, ha!
Z tem przebieraniem się szło jej dziś, jak z kamienia; i, zanim zdążyła ostatecznie przejść do garderoby oczekującego ją zwykle po spektaklu Maria — nie zastała go już. Bo znudziło go widocznie bezczynne tułanie się za kulisami po ukończonej już w trzecim akcie jego niewielkiej partji, i lubił nieobmyty ze szminki para
dować swemi uróżowanemi na scenę policzkami i podczemionemi oczami na placyku przed teatrem, nad morzem, lub w kawiarni.
Lecz pani Hela uważała, że dziś specjalnie powinno mu było przyjść do głowy przyniesienie jej parasola. Za kulisami gaszono już światła. Z neseserem w ręku i z kwiatami sunęła pani Hela przez ciemną salę widowni, spiesząc ku swojej norze w nędznym hoteliku Piccola Sirena.
Dokoła niej huczało morze i przeciągłe grzmoty, zapowiadające wielką burzę. I krótkowzroczna pani Hela, nie widząc nic dokoła śród otaczającej ją ciemnej nocy, bała się bardziej morza, które jakby groziło jej swemi przyciągającemi ją falami, niż błyskawic i piorunów.
Wreszcie naraz lunął przewidywany deszcz, nie jak z cebra, lecz jakby z przewalonych obok siebie dziesiątków ceber, z których ciekły strumienie wód, przenikających ją do nitki.
Dokoła niej na calutkiej plaży ani jednego domostwa, ani jednego parkanu, ani jednego drzewka. Jeno ona sama jedna, samiuteńka, a poza nią żywego ducha; jeno furja natury przeciwko niej i strach
przed nieznanem... Niesposób dotrzeć do- Piccoli Sireny. Czuła się pokonaną i bezsilną.
Przemokła, zrozpaczona odwróciła głowę, jak wystraszony zwierz, szukający na wszystkie strony schronienia: Z ciemnego kasyna błyszczało śród czarnych już okien światełko jedynego w całym budynku weneckiego okna. Poznała je. To okno z garderoby szwedki, Sary Jackson.
Nie wahała się ani chwili: Wróci z powrotem do teatru, od którego oddziela ją najwyżej dziesięć minut drogi, podczas kiedy do Piccoli Sireny nie dotrze i w ciągu pół godziny. Ociekająca strumieniami deszczu, zadyszana dotarła wreszcie do ciemnego korytarza teatru i, zapukawszy leciutko do garderoby szwedki, nie czekając przyzwolenia, otworzyła z impetem drzwi pokoju:
W oświetleniu ampli, zawieszonej u niskiego, jak w kajucie okrętowej, sufitu, w powodzi kwiatów, któremi piękna młodziutka szwedka szczyciła się, że jest codziennie obrzucana przez swoich wielbicieli Pani Hela zastała w jaknajgrubszych negliżach Miss Jackson w miłosnych objęciach, z kim? Z półdjabiem weneckiem, z Mariem...
W refleksach różowej ampli dojrzała na otomanie dwa smagłe nagie
ciała, zmagające się ze sobą w walce nieskończonych jeszcze samczych dążeń do wyimaginowanego zenitu rozkoszy... Piorunującym rzutem oka ogarnęła całą perło- wość białej nagości kobiecej w konwulsyj- nych objęciach znanych jej tak dobrze brunatnych owłosionych szponów „półdja- bła weneckiego“...
Poczuła wydzielający się z tej upojnej łaźni ten znany jej tak dokładnie odurzający dech rozognionego ciała, zapach kędzierzawych, aż w szafir wpadających kruczych włosów, podobny do woni cytryn z domieszką wanilji... A o uszy jej odbiło się nieprzytomne rzężenie i wolapiukowe dźwięki westchnień, bólu i zachwytów tej rozkosznej miłosnej męki...
Przerażona, jak przed strasznem widmem, pani Hela cofnęła się i, z pragnieniem, aby to piekielne widmo się zapadło— drzwi za sobą zatrzasnęła.
W korytarzu zupełnie bezsilna rzuciła się na pozostawioną tu sceniczną ławeczkę, na której wstrętny, śmieszny Nolpi- Faust pod opieką Mefista czulił się niedawno do niej, jako do Małgorzaty.
Przymknęła oczy. Neseser i bukiet kwiatów wysunął się z jej rąk... Nie zda
wała sobie sprawy ani z miejsca, w jakiem- się znajduje, ani z czasu, z niczego...
Jakiś chaos... Czuła tylko, że dzwoni, zębami z powodu zimna wskutek przemokłego do nitki ubrania, pozostając w tym bezwiednym stanie nieświadomości aż do świtu bez zdawania sobie sprawy, czy ta jej męka na rekwizytowej ławeczce w korytarzu kulis była omdleniem, maligną, chorobliwym snem, czy tylko silną gorączką? A tamto było wizją?
Jeszcze nad ranem na plaży o rajsko- złocistym wschodzie słońca pędziła zupeł-1 nie nieprzytomna z przywiędłym już bukietem, z gorączkowo suchym językiem, jak pies ranny, łaknący jedynie dostania się do swojej nory. Choć cudny lazur nie-- ba, szafir morza i poranny wiaterek, poruszający zlekka palmy przed kasynem,, zarówno, jak i pieszczotliwe fale neapo- litańskiej zatoki — orzeźwiały ją nieco; lecz tylko o tyle, że mogła, jak owo zranione.- zwierzę, biec machinalnie w stonę swego stałego legowiska. Dusza zaś jej, samopoczucie, myśli i mózg pozostawały dalej, pod obuchem do niepoczytalności obez- przytomnione.
Dopiero w swojej celi, w ciasnem,
trzęsącem łóżku hotelika Piccola Sirena—- przyszła do siebie.
—■ O ! Mario, mój Mario! — załamała ręce. — Dzieciaku ty mój! Obyś nigdy, kiedy zestarzejesz się i zbrzydniesz — nie odczuł tego zawodu, jaki ja przeżywam. Obyś nigdy nie czuł się tak sam jeder* na świecie. Bo amputacja serca — to najboleśniejsza operacja, nawet gdyby niestety nieraz była konieczną i gdyby można obyć się bez serca. Tyś temu nie winien, że uwiesiła ci się u szyi taka, jak ja kobieta; za stara, aby ją kochać i niegodna szacunku, bo sama sobą pogardza. Miss Sarah Jackson jest młoda i piękna. Zresztą ta, •czy inna. Tu nie chodzi ani o jej osobę, ani o jej nazwisko. Bo jej imię: młodość z niewymierającej rodziny jedna po drugiej. Młodość, zwyciężająca starość. To takie proste. Należało się wreszcie ocknąć i nazwać prawdę po imieniu. Teraz, kiedy nie mam już kolczyków rubinowych, ani pierścionka z brylantem — trzeba będzie nad swojem życiem zastanowić się poważnie. Szał miłosny zakrywał mi prawdę. Bo przecież nie mam zamiaru, jak uwiedziona szwaczka, truć się zapałkami, bo despor •tyczna natura temu się sprzeciwia.
1 z właściwą sobie logiką zakonkludowała :
— Stara baba,’ której zachciało się młodego chłopca! Brr...
— Stara baba musi kwitować z miłości. Jak stara śpiewaczka po utracie. wdzięku—z karjery, jeśli jej za młodu zrobić nie zdążyła. To takie proste, a zawsze się o tem zapomina. Trudno. Miłość, młodość, marzenia o sławie i o szczęściu — skończyły się — chaos myśli uderzył o jej głowę; myśli te jakby zdemaskowały się:
— Niema na to już żadnej rady; nie pomoże ani walka, ani dobijanie się siłą, ani wybuchy, ani protesty. Wszystko się skończyło, Mam już lat czterdzieści. Nie wyglądam jeszcze na moje lata, bo dzięki odpowiedniemu treningowi — nie roztyłam się. Lecz dzięki tej dobrej figurze—zbrzydłam, jak wszystkie niemłode ładne kobiety,, nie chcące być pięknemi staruszkami, a upierające się, aby zeszczuplawszy, wyglądać młodo; choć wyglądają wtedy młodo, lecz brzydko. Ani jeden z chwalących mnie tu krytyków nie wspomniał o największym, przypisywanym mi ongi atucie:
O moim wdzięku. Jakżeż się łudzą te: wszystkie aktorki, przekonane, że szminka zakrywa lata! Pomyliłam się, sądząc, że
-o latach kobiety wiedzą tylko przyjaciółki, znające na pamięć ich datę urodzenia, -a że zagranicą w każdem obcem mieście będę uchodziła za młodą. He, he. Cóż ża idjotyzm I Stało się to, co się stać musiało. Nie zdążyłam dopłynąć do celii. Spóźniłam się na pociąg, wiozący mię do krainy szczęścia. Przeszkód było zbyt wie- 4e. Kiedy dobiegałam, było już po trzecim dzwonku. Maszynista zagwizdał ; pociąg pędem ruszył. Zostałam na stacji sama. Teraz należy myśleć jedynie o tern, aby z głodu nie zdechnąć. Voilà.
— A jednak jak ja się tu zmieniłam!— -dziwiła się. — A przecież to jest już bankructwo całego mego życia, fiasco z całej mojej karjery, zdrada ostatniego już w życiu kochanka. A ja nie mogę już zdobyć się ani na łzy, ani na wybuchy. To dziwne. Czara do dna wychylona i na miazgę rozbita. A ja jestem spokojna. Bo ten spokój — to jest właśnie starość.
— Trudno. Tu as voulu Georges Dan- •din. — Załamała dłonie i, kiwając głową, wodziła martwym wzrokiem po zakurzonych ścianach hotelowego spelunku.
I ani spostrzegła, jak drzwi się otwarły i nie meldowany wszedł do jej pokoju Mario.
Wydawał się zmięszanym, jak sztubak, którego pochwycono na jakiemś przewinieniu: na opuszczaniu godzin lekcji, lub na ukrywanem paleniu papierosa.
Wyczytawszy z jej miny, iż nie zamierza wcale urządzać mu scen, z kabo- tyńskim ruchem rzucił się do jej kolan.
— Wierzaj mi — ta istota nie jest godną twojej zazdrości. Jesteś jedyną kobietą, którą czciłem i kochałem.
— Kochałeś? — Skrzywiła usta do uśmiechu. — A więc to już przeszło?
— Sarah Jackson—udał, że nie słyszy jej zapytania — jest dziewczyną, którą całuje się bez miłości, tak, jak wypija się kieliszek absyntu lub wypala wirginję.
Chciała mu odpowiedzieć:
— 1 ty byłeś dla mnie absyntem, płatną dziewczyną. — Lecz słowa przez gardło jej nie przechodziły. ,
Mario, zważywszy, że dość już było tych blag, począł zwierzać się jej ze swoich projektów już bez żadnych obsłonek:
— Rozmawiałem w tej chwili z Nol- pim, który stracił w naszej nieszczęsnej imprezie nie tylko cały własny majątek, lecz żony i brata. Teraz po uregulowaniu wszystkich rachunków nie ma za co stąd wyjechać, choć pisze mi mama, że, odstą
piwszy dość korzystnie swój pensjonat w Neapolu — gotowa częściowo ratować Nolpiego.
Pani Hela z coraz większem zainteresowaniem poczęła wsłuchiwać się w słowa Maria, ^ zaciekawieniem łowiąc kwintesencję myśli pomiędzy słowami,
— Mama poznajomiła się już z dyrektorem kasyna w Palermo.
— W Palermo!—zaczęła domyślać się czegoś pani Hela.
— Tak. Bo mama przeniosła się z Bianką na stałe na Sycylję, gdzie posiadamy krewnych.
— Wiem. Skuzynowaną z wami bogatą właścicielkę hotelu w Palermo, po- sażną wdowę.
— Nolpi przesłał mamie — ciągnął nieprzerwanie, udając, że jej uwagi nie słyszał — piśmienne upoważnienie do zawarcia kontraktu z dyrekcją tamtejszego kasyna. Bo mama jest z nim w stałej korespondencji.
— Przecież Nolpi jest związany kontraktem z kasynami w Portici i w Nervi— zauważyła szyderczo pani Hela.
— Nolpi jest skończonym blagierem— oburzył się z nierozważną szczerością Mario.—Nie zawierał z nikim kontraktów, bo
nie posiadał jednego centyma. Wszystko kłamał. Dopiero mama, która jest bardzo mądra...
— O! Mama jest bardzo mądra.
— Przewidziała wszystko. Godzi się wprawdzie na pierwsze wydatki wypożyczyć Nolpiemu dość znaczną sumę, ale jedynie za poręczeniem Sary Jackson, która ma przyobiecaną tę sumę od jednego ze swoich wielbicieli. I tobie nie radziłbym już powierzać resztek swego kapitału Nolpiemu. Sarah Jackson jest także bardzo sprytna. Nolpiego zobowiązała piśmiennie obsadzać się we wszystkich spektaklach. Bo przekonaliśmy się tutaj w Sorrento, że ani ona, ani ja, ani nikt z nas, z wyjątkiem ciebie (stworzonej do Gounoda, Verdiego, a nawet właściwie do Wagnera i do Mozarta) nie nadajemy się do poważnego repertuaru, którego zresztą publiczność unika i o czem mama nas uprzedzała.
— Doskonale—godziła się zgóry pani Hela, odgadując już, co się święci. — A więc?
— Więc postanowiliśmy, że w Palermo będzie się wystawiało jedynie jaknaj-
<ęweselsze jednoaktówki ze śpiewem i z tańcami i naturalnie bez chóru i bez orkiestry; jedynie przy akompaniamencie fortepianu.
Spełnione Marzeni» ] 3
— I bez śpiewaczek serjo — wykrzywiła szyderczo usta do uśmiechu.
— Jak najmniej kostjumów — ciągnął, nie słysząc jej uwag — jaknajmniej zbytkownych strojów, wystaw, rekwizytów i bez trykotów. Sarze Jackson w to mi graj. Bo jest zupełnie bez przesądów; a przytem — należy jej to przyznać — jest bardzo ładnie zbudowaną. 1 choć nie ma głosu i detonuje straszliwie, lecz tańczy doskonale. Z Palerma wracamy na Capri. Sarah posiada i tam jakiegoś protektora, który będzie nas popierał.
Wezwano go do telefonu.
— Przepraszam — pocałował ją na pożegnanie w rękę. — Jeszcze się zobaczymy, prawda?—opuszczał pośpiesznie pokój.
— Naturalnie — rzuciła drzwiom już zamkniętym.
Bez sekundy wahania zwróciła się po jego wyjściu do właściciela swojego hoteliku, czy też oberży, posiadacza vettury, którą signor Silvani odwoził sam swoich gości na stację kolejową, i zarządziła:
—- Venite a levarci domattina alie" sei. Non mi fate aspettare. Partenza.
— Molto volentieri, signora — Be- nissimo.
Gorączkowo spakowawszy tegoż dnia swój kufer, nie żegnając się z nikim — wyjechała pani Hela nazajutrz o świcie z powrotem do Neapolu. Bella Napoli!
VIII.
Wnet po przyjeżdzie, nie zwlekając, poczęła uzbrojona w swoje krytyki i foto- grafje zwracać się do dyrekcji teatralnych; przedewszystkiem do teatru Fenice, a potem do wszystkich innych bez wyjątku. W niektórych wręcz jej odmawiano; w innych jakby przez grzeczność przyobiecywano, zwlekano. W teatrze Constanzi doszło nawet do wyznaczenia jej dnia próby, kilkakrotnie zresztą odkładanej. Zdawało się jej, że próba okazała się udatną, bo: kapelmistrz ją pochwalił i występ zatwierdził; lecz występu tego, pomimo wszystko— nie otrzymała.
Poczęła zwracać się piśmiennie do wszystkich impresarjów i ajencji z całego kraju. Pisywała listy do Florencji, do Rzymu i Medjolanu, załączając w swoich ofertach krytyki i fotograf je, przedstawiając warunki najskromniejsze i gotowość wyjazdu wszędzie: do Ameryki, do Australji,
gdziekolwiek. Lecz ani na jedną z tych propozycji odpowiedzi nie otrzymała. Pojęła, że załączane krytyki i jej fotografje okazały się za mało nęcącerni.
Pieniądze, uzyskane z resztek niezbyt już cennych pamiątkowych matczynych broszek, granatów, topazów i bursztynów— stopniały, jak lód na wiosnę, co do centima.
Zamieszkiwała już od kilku lat, dzielących ją od ostatnich w jej karjerze scenicznych występów w Sorrento—mały pokoik z balkonikiem na 4-em piętrze pod dachem w jednej z żebraczych starych ruder na Santa Lucia. Pokoik z cudnym widokiem na Wezuwjusz, zaciągający się dymem tytanicznego cygara; dym puszczany ku bezska- zym szafirom nieba przy akompaniamencie morskich fal, w które wpatrują się od stuleci pinje i wytworne, jak senne huryski, palmy różnych tonów, począwszy od seledynu aż do kaktusowych ciemni.
Na tym balkoniku spędzała pani Hela dni całe, a nieraz i noce; bo w pokojczy- nie dusiła się od żaru. Nie przypatrywała się cudom Wezuwjusza i zatoki, o które mówią, że warto ją raz ujrzeć, choćby kosztem życia. Lecz zwyczajem swoich sąsiadek suszyła na tym balkonie rozwieszone na słońcu figi, praną własnemi rę
kami cerowaną bieliznę i odgrzewała na naftowej maszynce zakupywane na ulicy smażone na oliwie frutti di mare: krewetki, kraby, moole, ślimaki i inne smakołyki, mniej podobne do ryb, niż do owadów. Utrzymywała się z udzielania lekcji francuskiego przychodnim uczniom i uczenicom.
Nie odrazu zaabdykowała i, choć nie z dawną pewnością siebie, nie dała tak łatwo za wygraną. Broniła się do ostatka. Lecz w końcu od wielu już lat przestała tułać się po kancelarjach teatralnych, bo tylko małe dzieci nie wiedzą, że prośba bez protekcji jest stratą czasu. Choć w ostatnich czasach skomlała już bez ambicji o trzeciorzędne partje, rada w końcu dostać się do chóru.
Wytłomaczono jej ostatecznie, że trzeciorzędne partje otrzymują z łaski wy- ranżerowane śpiewaczki, mające za sobą zasługi przeszłości, a schodzące na starość coraz niżej, jak konie powozowe do wozu piaskarza. Chórów zaś z powodu złych czasów nie powiększa się obecnie, lecz się je redukuje. Zresztą Włochy są dla włochów, a nie dla etranżerów. Proste, jak bułka za dwa grosze.
Bywała już w ostatnich czasach często głodna i nosiła stale podarte trzewiki,
Wychyliła czarę goryczy do ostatka i poczuła się ostatecznie w walce pokonaną. Dopóty dzban wodę nosi... Przestała farbować sobie włosy. Aż stanęła rzeczywistości oczy w oczy:
— A teraz co czynić? Może Warszawa, lub Wróbla Wola z powrotem od początku? A może skomleć u męża o alimenty? He, he.
— Nie, nie. Za nic. — zacięła się z dawnym uporem. — Raczej śmierć. Nie ujrzę już z nich nikogo. Nie zobaczę już Hani, ani Warszawy. Nie usłyszę nigdy dźwięków mowy polskiej. Zdechnę w Neapolu.
Przedwcześnie osiwiała, ze zgiętym od sklerozy mleczem pacierzowym, z rozedmą płuc, oparta na kijku — biegała teraz za lekcjami, Najuboższa jej klijentela płaciła jej marnie, ponieważ bogatsi stwierdzili, że polka w dodatku z niemieckiem nazwiskiem nie może posiadać rdzennie paryskiego akcentu. Zresztą spuchnięte jej nogi nie nadawały się już do bieganiny po burżujskich domach w wyżej położonej nad morzem dzielnicy.
Na ganeczek jej schodził więc jedynie proletarjat: panny sklepowe, którym łatwiej było dostać dobre miejsce, o ile
znały obce języki; garsoni z pierwszorzędnych restauracji, hotelowi szwajcarzy i piccolowie.
I wszyscy ci proletarjaccy jej uczniowie i uczenice polubili tę samotną staruszkę, cudzoziemkę, która swoją łamaną włoszczyzną za bezcen z takiem zaparciem się i tak cierpliwie wtajemniczała ich w zawiłości obcego, a tak potrzebnego im języka francuskiego. Chociaż z wypłatą kilku lirów honorarjum — nieraz się spóźniali, a często wtajemniczona w ich biedę z zaległości kwitowała. Lecz głównie polubili ją za to, iż odczuli jej rozkosz roztaczania dokoła siebie zadowolenia. Widzieli, jak z poczciwym uśmiechem częstowała ostatkiem swego banana lub pomarańczy przepadającą za nią ubogą dzieciarnię z całej dzielnicy. Jak bez ceremonji właził jej na kolana łasy na resztki jej mleka chudy 1 kociak zgłodniały i każdy psiak bezdomny z ulicy, z którym dzieliła się ostatnim kęsem swego obiadu.
Widywali, jak rozdawała starym kalekom, nędzarzom swoje biedne miedziane centesimy. Choć i jej samej z jej żebraczych honorarjów za lekcje bardzo trudno było wyżyć. I chodziła w wiecznie tej samej nicowanej i cerówanej sukni, w nie-
zbyt czystej bluzce, a zimową porą w wy- rudziałym letnim paltociku i od wieków niemodnym kapeluszu. Siwe włosy zacze- sywała bez lusterka i opierała stale swoje spuchnięte nogi na kiju.
Dla oszczędności nie jadała śniadań. Tylko na obiad żywiła się zakupywanym w sklepiku gotowanym makaronem i sprze- dawanemi na ulicy smażonemi na oliwie frutti di mare. Wyglądała na staruszkę, choć niedawno skończyła lat 51, to jest epokę, w której syte burżujki jaśnieją jeszcze narówni z młodemi na balach; a renomowane teatralne gwiazdy na scenach zbierają jeszcze złoto i kwiaty... jesienne.
Była niedziela. I pani Hela, wolna od lekcji, minąwszy Rivierę di Chiaia, weszła do miejskiego parku Villa nazionale wrotami od strony Largo di Vittoria.
Nieciekawa ruchu tramwajów, biegnących tuż przy ogrodzeniu ulicy Riviera di Chiaia, ani pędu carocell, zaprzężonych w lilipucie odzwonkowane osiołki, syta „monde’u“, paradującego w pojazdach (sunących szeroką jezdną drogą poza nizkim wałem pomiędzy ogrodem a morzem)— rzuciła się na ustronną ławkę, kołysana dobrotliwie dochodzącym tu mo
notonnym szmerem pluskających fal zatoki Neapolitańskiej.
Nie zwracając najmniejszej uwagi na spowszedniałą jej oddawna prawie podzwrotnikową wegetację, w cieniu monstrualnie dużych palm, śród kwitnących rajskich kamelji, oleandrów i rododendronów— wyjęła z torebki rozwijaną z papieru swoją zwykłą wieczerzę: kilka plasterków salami, długą niezbyt białą bułkę i dla ukojenia pragnienia kilka świeżych fig i kawałek arbuza.
Ogród był prawie pusty, ponieważ wytworniejsza publiczność zasiadła przy stolikach kawiarni, a biedacy, nęceni dźwiękami restauracyjnej orkiestry — tłoczyli się za drucianą siatką w pobliżu akwarjum.
I pani. Hela, rozkoszując się swoją ucztą, spostrzegła siedzącego na tejże ławce dość przystojnego trzydziestokilko- letniego mężczyznę, który nieoczekiwanie zwrócił się do niej z zapytaniem, czy nie zna języka francuskiego.
— Jestem nauczycielką języka francuskiego.
— To doskonale, bo ja nie umiem ani jednego wyrazu włoskiego. Bawię tu w Neapolu dopiero od wczoraj. A chciał
bym dowiedzieć się od pani, gdzie tu jest ulica di Toledo.
Pani Hela objaśniła go. A on, łatwy widocznie do zawierania nowych znajomości, przyznał się, że jest polakiem z Warszawy.
— Polakiem, z Warszawy?—pobladła naraz z chęcią ucieczki, z postanowieniem zamknięcia ust i duszy na kłódkę, aby tylko nie dotarła do Ojczyzny wiadomość, że popełniła idjotyzm swemi mylnemi pojęciami i że jej życie okazało się jedną wielką pomyłką; że w swoim hazardzie partję życia przegrała i że na obczyźnie została na starość samotną nędzarką.
— Niech się pani nie obawia przybysza z miasta, po którem, według waszych pojęć, wilki po ulicach spacerują, a mieszkańcy nie wychodzą z domu bez latarek i rewolwerów, — rozgadał się, lubując się najwidoczniej w swojej niezbyt świetnej francusczyźnie, nie chcąc tracić okazji wprawiania się w konwersację ze ze starą specjalistką nauczycielką.
Bawi tu w Neapolu z żoną. Przyjechali tu wprost z Rzymu. Przedtem byli w Wiedniu, w Wenecji i we Florencji. Stąd za kilka dni wyruszą na Sycylję do Palermo. Jest to ich ślubna podróż, od-
dawna przyobiecana im przez teścia. Bo są już od kilku lat po ślubie. Lecz się jakoś z tą podróżą nie składało. Wciąż ją odkładali, aż przyszła ciąża, a potem znów narodziny ich jedynaczki Heli, z którą żona rozstać się nie chciała. Choć może być zupełnie o nią spokojną, pozostawiając dziecko na opiece babuni, która swoją jedyną wnuczkę uwielbia.
—- Pańskiej córce na imię Hela?
— Dlaczego panią to dziwi?
— Dlatego... bo i ja... miałam przyjaciółkę z pensji Helę.
— Pani kończyła pensję w Paryżu?
— Tak.
— Pani przyjaciółka była polką?
— Nie pamiętam.
— Czekam tu na żonę, z którą umówiliśmy się tu na tej ławce. Bo moja żona w każdem mieście składa pierwszą wizytę na poczcie. Znajduje tam od swojej ukochanej mamusi a mojej przezacnej teściowej wiadomości o Heli, wysłane poste-restante w braku dokładniejszych naszych adresów, wciąż zmienianych śród naszej peregrynacji z miasta do miasta. A oto moja żona zbliża się tu. Ma krótki wzrok i nie widzi mnie.
— Haniu! — zawołał po polsku — je
stem tu. Czekam. Siadaj tu na chwilę. Odpoczniesz.
Warszawa... Hania, Hela... Czy to nie maligna? Ocierała sobie oczy i rękami dotykała skroni... Chciała uciekać, lecz jakiś stufuntowy kamień przywiązał ją do ławki. Wytężyła całą siłą osłabiony wzrok, żarłoczne uszy i wszystkie zmysły: Ta zasiadła tuż obok niej strojna, w modnym popielatym kostjumie, w pięknych brylantowych kolczykach, przemiła, trochę otyła, ładna 25-letnia kobieta—wydała się naraz pani Heli podobną do niej samej przed ćwierćwiekiem, kiedy nie była jeszcze nę- dzarką - staruszką.
— Ale o ileż pogodniejsza, jaśniejsza, prostsza i taka jakaś kochana, kochana, kochana—-przełknęła z trudem ślinę w gardle, nie spuszczając z przybyłej oczu.
Czuła, jak serce bije jej w starczej piersi, jak młotem... Jakieś chore przeczucia z tysiąca i jednej nocy... Bała się napływu krwi do głowy... Jakieś idjotyczne rojenia...
Młodzi małżonkowie, przekonani, że nikt dokoła nie rozumie na obczyźnie języka polskiego, gwarzyli podniesionym głosem zupełnie szczerze i swobodnie, jak
gdyby byli sami. Znać było, że są znakomicie do siebie dobrani i że się kochają.
— Krysztof nie był tak sympatycznym, rozmownym i wesołym, jak ten — bąknęło w myślach pani Heli, lecz wnet zakonkludowała z westchnieniem:
— Prawdopodobnie dlatego, że czuł się przezemnie mniej kochanym.
— Czekam na ciebie tu oddawna; gdzieś się zawieruszyła? — przekomarzali się siedzący na ławce małżonkowie.
— Zawieruszyła! Także mi wyrażenie! Spoufaliłeś się tu do niemożliwości. Pisałam na poczcie list do tatusia i do mamusi.
— Do mamusi?—zdziwiła się niemile na pół przytomna pani Hela.
— Zaadresowałam nawet list i przylepiłam już marki pocztowe. Tylko nie mogłam znaleźć skrzynki do listów.
— O! Naturalnie! Na poczcie bardzo trudno znaleźć skrzynkę pocztową.
— Głupi jesteś — roześmieli się oboje.
Poczęli rozpowiadać sobie bardzo
szeroko o ukochanym tatusiu i o cudach 3-letniej Heli, o której nowe szczegóły wy- czytywali teraz w liście, przyniesionym w tej wchwili z pocżty przez samą panią Hanię.
— To ona, Hania!—przeczuła sercem matka.—Albo oszalałam.
A młodzi gwarzyli wciąż dalej, jak u siebie w domu. Aż wreszcie wpadła im obojgu taż sama myśl do głowy: Dość już mają tej czterotygodniowej tułaczki po Włoszech. Pozostaną jeszcze dwa dni w Neapolu i zaniechają dalszej zamierzonej wycieczki na Sycylję do Palermo. Dość się już natułali. Tęskno im do domu: do tatusia, do mamusi i do — zakrztusiła się..i do Heli.
— Haniu, co to, beki? A mówiłem.
— Mówiłeś. Wiem. Nie wiedziałam. Nie mogę żyć bez niej. Ona jest taka miła, taka rozkoszna.
— Odziedziczyła to po mnie.
■— Osioł! — roześmiała się przez łzy, ocierając sobie chusteczką nos i oczy.
— Faktycznie. To jest zadziwiające dziecko, czy pamiętasź? Patrz, ta stara kobieta obok nas przymknęła oczy; zdaje się, że zasnęła.
—- To ona, Hania... Albo oszalałam...
'— Zdaje się, że zasnęła. A coś zaczął mówić o Heli, że jest zadziwiająca?
— Pamiętasz, jak po zastanowieniu zapytała się o naszej podróży: „Tatusiu, to tam we Włoszech muszą . mieć dużo
włoszczyzny do rosołu“. I pomyśleć, że ten bąk ma dopiero trzy i pół roku.
— Przedewszystkiem nie żaden bąk. A pozatem to skandal, aby rodzony ojciec nie znał wieku swego rodzonego dziecka.
— Rodzący ojciec.
— Rodzący ojciec! Także mi! Rodząca matka wie, że Helutka ma trzy lata i trzy miesiące, a teraz już trzy lata i cztery miesiące. Przez ten miesiąc musiała już urosnąć. Bo ostatnia jej sukienka... — zno- wuż się zakrztusiła.
— Co? Znowuż beki? No, już mam dość do rosołu tej włoszczyzny. Jutro wieczorem wyruszamy z powrotem do Warszawy. Za trzy dni będziesz miała swoją Helę.
— O! Mój najdroższy, mój najlepszy, mój najpiękniejszy. Ucałuję cię za to w domu.
— Co? Dopiero w domu, w Warszawie?
— Nie; tutaj; lecz w hotelu, bo przecież nie tu w ogrodzie. Jak na człowieka ■tak mało inteligentnego ten twój pomysł kwitowania z Sycylji jest wprost genjalny.'
— Jestem mało inteligentny?
— Nie. Franeczek jest najmędrszy, pajpiękniejszy ze wszystkich. : Franeczek
mój skarb, mój, mój — nie zważając na nieodpowiedniość miejsca, rzuciła się mężowi na szyję.
— Jak dobrze się stało, żeśmy wczoraj biletów na statek nie zamówili. Chodźmy po bilety do teatru, bo niewiadomo, co tu wieczorem robić. Już wiem, gdzie jest ulica di Toledo. Ta stara kobieta mi powiedziała. To francuzka, żyjąca tu z lekcji.
— Tak dziwnie nam się przypatrywała. Francuzka samotna na obczyźnie. I utrzymywać się z lekcji do końca życia! Biedactwo! A dopomódz jej kilkoma lirami jakoś nie wypada.
— Naturalnie. No, chodźmy już, Haniu.
Powstając z ławki, pani Hania w roz'
trzepaniu upuściła swój świeżo napisany na poczcie list, nie wrzucony jeszcze do skrzynki pocztowej.
Pani Hela drżącemi rękami podniosła list z ziemi i w jakichś anormalnych przeczuciach przylepiła go do chorych oczu: Na kopercie wyczytała adres: Monsieur Christophe Knoff à Varsovie. Rue Wło- mierska Nr. 16c.
— A więc nie omyliłam się.
— Vouę avez laissé votre lettre — podniosła przesadnie głos, goniąc ich zu-, pełnie nieprzytomna. [
— Meręi, madame—podbiegł do niej pan Franeczek, odebrał z podziękowaniem list, a żona z wdzięcznym uśmiechem głową starą kiwnęła, i skręcili ku wyjściu w boczną aleję.
Chciała biedź za nimi, lecz wnet się powstrzymała.
— Nie, nie, przenigdy — wykrztusiła po sekundzie wahania, wpatrując się pija- nemi oczami w odchodzących, póki z oczu jej nie zniknęli.
— Nie zobaczę jej już nigdy w życiu, nigdy. Bo Hani matką jest ta, która ją wychowała, ta cnotliwa Zosia Horska, a nie ja, stara żebraczka, ex sława i ex kokota, która dla swoich scenicznych tryumfów—swoją córkę Zosi Horskiej podarowała.
— Chyba nikt na świecie nie może cierpieć bardziej odemnie — oddychała ciężko i nierówno, z biciem serca starego zepsutego zegara.— Bóg ciężko mnie skarał—mówiła do samej siebie prawie głośno, przyzwyczajona w samotni na obczyźnie do rozmawiania z samą sobą, nie dbając zupełnie o szydercze uśmiechy oglądających się za nią przechodniów, uważających ją za warjatkę. — Bóg ciężko mnie ukarał, bo Bóg jest sprawiedliwy,
Spełnione Morzenia \Ą
a ja byłam zła, zła, zła. I Bóg mnie za to skarał—rozpłakała się na cały głos.
Jakiś litościwy przechodzień wpakował jej do ręki centesima. Nie miała siły zwracać mu go.
— Grazie — wyszeptała, wycierając sobie nos. Lecz monologować nie przestała:
— Nie byłam gorszą od innych. Bo i dzik z kniei dopiero śród ludzi przemienia się z czasem w pospolitą domową świnię — wzdrygnęła się z ustami, wykrzy- wionemi od pieniącej się śliny, której już nie ocierała.—Niema zbrodniarza, którego część winy nie spada na otoczenie.
— Tęsknię do Polski, lecz nie do polaków. O! Dali mi się we znaki! Wolę już od nich francuzów i włochów. Być może dlatego, że obcych nie zdążyłam poznać tak dobrze, jak swoich, z którymi żyje się od urodzenia, a obcych jedynie wizytuje się. I ta Wróbla Wola, prorokująca, że nie będę dobrą żoną! Najłatwiej jest być złym prorokiem, bo złe proroctwa najłatwiej się sprawdzają. 1 ci znajomi, przypisujący mi kochanków jeszcze wtedy, kiedy ich nie miałam; i ci przyjaciele, przyznający mi jeszcze mniej talentu, niż najostrzejsza krytyka zagraniczna. To oni do
prowadzili mnie do tych wszystkich moich buntów—to oni, moi wszyscy przyjaciele, krewni i znajomi; ci wszyscy, którzy mnie wiecznie prowokowali. Jak ów chłopiec, który na złość matce wyszedł na dwór bez czapki i odmroził sobie uszy — im wszystkim na złość zdecydowałam się na kochanka; a potem na tę tułaczkę na obczyźnie, aby mogli do woli pyskować. Nienawidzę ich, bo to oni zgangrenowali mi duszę w atmosferze obłudy, zawiści, nieżyczliwości i uprzedzeń, w których żyje się od kolebki do mogiły. Nienawidzę ich tembardziej, jeżeli w ich ostrych sądach było nawet nieco słuszności. Jeżeli nawet nie byłam idealną żoną i nie posiadałam nadzwyczajnego talentu śpiewaczego. Lecz czemuż przeceniali jedynie moje wady, a nie doceniali zalet, które przecież także posiadałam? — upierała się naiwnie, jak dzieci, spragnione pieszczot matki i pedagogicznej opieki jakichś idealnie wyrozumiałych nauczycieli. I powtarzała w kółko leidmotywy (przez d) całego swego życia.
Jakiś niepokój ogarnął całe jej jestestwo. Stan, jakiego dotąd nigdy nie zaznała. Dreszcze nią wstrząsały. I zimne krople potu z czoła jej spływały. Lecz najgorzej
było z tchem. I wpąłąk zgięta, trzymając się z całych sił swojej laski, upierała się, aby tylko módz dotrzeć do swojego legowiska. Kapelusz na bok jej się przekrzywił. Oczy wyłupiała, jak by do swoich widziadeł i wciąż monologowała, wygrzebując w mózgu skróty wszystkich swoich przeżyć ku uciesze przechodniów, decydujących:
— Pijana albo warjatka.
— Hania, Hania, moja, córka! Jak mogłam ją porzucić? Ją i jej ojca, który był dla mnie taki dobry, taki wyrozumiały i hojny i cierpliwy. Jedyny przyjaciel na świecie... Jak mogłam w pogoni za ułudą...
Zdawało się jej, że krótka droga, prowadząca od Villa Nationale do Santa Lucia, nigdy się nie skończy. Poczęła bredzić:
— Moja córka taka piękna, taka miła. Moja wnuczka... Moja wnuczka... Beczka Danaid wiecznie napełniana aż do ostatniego tchnienia... Dzbanek pełen goryczy... Jak żyd wieczny tułacz...
Dokoła niej, prawie u jej stóp roztacza się błękitna Zatoka Neapolitańska, tlejący wiecznie Wezuwjusz, śród niezmiennie zielonych palm, tui i srebrnych oliwków. Aż krzyczą gamą najwyższej tonacji kolo
rów przebarwne rododendrony, azalje, agawy, krzaki kamelji, cmentarne cyprysy i kwitnące kaktusy. Zobaczyć Neapol i umrzeć! He, he! Cóż za karykatura spełnionych marzeń! Wiele ją obchodzą cuda Neapolu. Dobrze jej tu było. He, he. Jakgdyby szczęście ludzkie zależało od przepychu pejzażu. O ileż by lepiej mogło jej być w Kocku lub w Kiernozi. A ja za Neapol oddałam Zosi Horskiej Hanię. I żyję jeszcze. — Ze śpichrza jej mózgu wydobywały się w kółko wciąż te same śpiewki:
— Jakaż ja byłam głupia, żyjąc wyłącznie dla opinji ludzi, których nie szanowałam, usiłując wiecznie wzbudzać ich zazdrość, to znów buntując się przeciwko ich opinji im na przekór. Wiecznie oni, dla nich, wbrew im, przez nich.
— Zbankrutowałam, bo nie wiedziałam... Bo nie uczył mnie nikt. Ani matka, ani krewni, ani przyjaciele. Na pensji uczyli mnie tylko historji, geografji, mine- ralogji, algebry i języków. Nikt nie uczył mnie kochać i przebaczać. Uczyli mnie tylko zewnętrznej tandety uczuć i pojęć. A cóż mi z tej tandety, która nie wstrzymała mnie od grzechu z wyrokiem bez apelacji: Kary w samym sobie.
Przyspieszyła kroku. Lecz wnet przekonała się, że spiesząc, tembardziej nie dobrnie do celu. Musiała przystanąć pod murem jakiegoś domu. A po kilku chwilach dalszej drogi, co kilka kroków odpoczywała, wsparta o swój kij, przy każdej bramie.
— Hania, Hania! Jak wyrosła, jaka piękna, jaka uśmiechnięta, jaka kochana! To ona dała mi dziesięć centimów. Nie, to ktoś inny. Nie pamiętam... Hania nie opuści swojej Heli; nie porzuci Warszawy. Jest szczęśliwa. Dzięki Ci, Boże. To Zosia Horska przyczyniła się do jej szczęścia, nie ja — pochwyciła się za piersi, w których serce, jak ptak, trzepotało. Znowu przystanęła przy murze.
— Nie mogę... Duszę się. Nie zajdę nigdy do domu. Do domu! He, he! Mój dom! — przełknęła ślinę, lecz bredzić nie ustawała:
— Zapewne powiedzieli jej, że umarłam. Jakże mogliby wspominać jej o takiej nadzwyczajnej bohaterce, która po ocknięciu się z tandety lilipuciej wegetacji — wyfrunęła, rozpoczynając nowy etap życia, życia z wyższem i jaśniejszem światłem sztuki i sławy! Ha, ha. Te wyższe, jaśniejsze światła—to kopcące światełka za
kulisowych kinkietów. Zamienił stryjek — otarła ręką deszcz potu, który spływał jej po twarzy—na siekierkę kijek. Mój ki' jek... He, he.
— Jakże oni mogli wspominać Hani
0 matce, która w swojej monomanji sławy nie wahała oddać się starczemu Mous- sinowi i kabotynowi Broggi - Muttiniemu
1 szalała za hrabią Oliva di Pavani. Wybacz mi, Haniu. Czy nie należałoby kontrolować tego szczytnego hasła wytrwałości, siły i uświęcania wszystkich środków dla czynu? Czy nie lepsza jest od tego ideału przesadnej siły staropolska „grobla wedle stawu“, nazywająca przesadne żołnierskie marzenia o szlifach generalskich-— motyką na słońce?
Sława! Zaledwie jej skosztowała, najadła się jej do syta. To tak pięknie brzmi: Sława. A w gruncie, co to jest sława? To taka sama chęć błyszczenia, jak próżność posiadania pięknej bawialni, w której zasiadłby do bridża ordynat pospołu z Sienkiewiczem i z Batistinifn. Sława! Czyż nie sprzedałaby djabłu duszę za to, aby przez pośrednictwo przyjaźni Quira módz przesłać do warszawskich gazet pochwalną wzmiankę i fotografję z florenckich dzienników ?
— Czy to nie był dalszy ciąg tej mojej mieszczańskiej próżności paradowania przed światem, który w gruncie gwiżdże zarówno na twoją piękną bawialnię, jak i na twoją sławę i jeno ci trochę zazdrości. I dla własnej osłody pociesza się, że ani twoja bawialnia, ani twoja sława nie jest ani zasłużona, ani wiele warta.
— Oto, co jest sława. A nie jak dywagują frezeologowie, że to najczystszy skarb, poza którym nic nie istnieje. ,
— I dla takiej tandety poświęciłam ognisko domowe, męża i dziecko.
Dobrnęła wreszcie do schodów swego mieszkania. Pięła się po nich z trudem górala, docierającego do wierzchołka karkołomnej, nadprzepastnej góry. Jeszcze kilka kroków... Uff... Nareszcie... Otworzyła ostatnim wysiłkiem drzwi swojego legowiska, którego zamknąć nie była już w stanie. 1 rzuciła się na idealizowane śród swojej półgodzinnej golgoty posłanie, które nie przyniosło jej jednak oczekiwanej ulgi. Przeciwnie. Serce waliło jej, jak fabryczny młot. poruszany siłą parową stu koni. Głowa, rozpalona do , temperatury djabelskiej kuźni, pałała. A' jednocześnie skąpana w mroźnych dreszczach przechodziła męki Tantala w walce z oddechem,
którego pochwycić nie mogła, płoszona rzężeniem, które z piersi jej się wydobywało.
— I po co tej uroczej dziecinie dali moje nieszczęsne, splugawione, przeklęte imię Hela?
— Hela, Hela! We Włoszech rośnie włoszczyzna... Córka Hani! Ma już trzy i pół roku. Nie, dopiero trzy lata i cztery miesiące. Aby tylko nie zaziębiła się w tym białym paltociku. Jak mademoiselle mogła... Nie nie. Hania—to była moja córka, a Hela to już wnuczka. Tak mi się to wszystko w głowie jakoś mięsza...
Domyślając się nadchodzącej agonji, wystraszona poczęła bić laską o podłogę, chcąc w ten sposób przywołać na pomoc mieszkającą o piętro niżej sąsiadkę, haf- ciarkę tkanych złotemi nićmi kościelnych ornatów.
Lecz sąsiadka nie dosłyszała jej rozpaczliwych wezwań. A może wyszła na wybrzeże po zakup wieczerzy.
Tylko jakieś trzy małe czarnuszki, jakby żywcem zdjęte z obrazów Murilla, zdaje się, cór ki sklepowej z sąsiedniej mleczami, zwaoione śród harców na schodach czkawką chorej — wsunęły się przez drzwi otwarte do pokoju.
— Co to za dzieci? Czego tu chcecie?—wybełkotała po polsku nieprzytomnie chora, nie poznając dzieciarni, którą nieraz raczyła resztkami bananów i pomarańczy.
Dzieci roześmiały się z powodu niezrozumiałej mowy znanej im staruszki.
— Wody, wody—błagała w ojczystej mowie z rozpaczą, że z zamierających myśli wyleciał jej wyraz, oznaczający po włosku wodę. — Wody! Pić! Nie rozumiecie? Kropli wody!—skamlała, pokazując na usta, przekonana, że łyk wody przyniósłby jej cudowną ulgę.
Dziewczynki z najstarszą czteroletnią na czele znowuż roześmiały się. 1 rozbawione tą niezwykłą awanturą, wzięły się za ręce i poczęły tańczyć koło jej posłania, świergocąc, jak ptactwo. 1 rade ze swego szczebiotu—powtarzały chórem dziwaczny dla nich wyraz: „wodi“, „wodi“-— zanosząc się przytem od śmiechu.
Pani Hela czuła, że rzężenie jej piersi słabnie i że bicie serca ustaje. Stawało się jej jakby nieco lepiej. Tylko głowa bardzo jej ciążyła i siły ostatnie słabły.
Widziała dokoła siebie jakn aj wyraźniej trzepocące anioły z czarnemi oczam* i z czarnemi lokami, jak te bambina i putti
z weneckich obrazów Belliniego lub z hiszpańskiego Murilla..
A aniołki te, ukląkłszy przed jej posłaniem, złożyły zbożnie rączęta i śpiewają jakieś pieśni... A teraz zdobią dobrą, staruszkę zdjętemi z własnych szyjek precjozami: Jedna położyła na posłaniu umierającej swój poczerniały srebrny medalik z madonną i krzyżyk, druga — koraliki z szyi, a trzecia najmłodszy aniołek zaofiarował w braku innych precjozów największy skarb swój: zamorusaną pokiereszowaną swoją starą lalkę...
1 pani Hela słyszy pieśni, szczebiot i śmiech aniołów...
— Co to wszystko jest? Co to za dzieci? Co one tu robią? Nie rozumiem ich.
— To są anioły.
— Anioły? — Uderzają o jej zamierający mózg ostatnie już myśli.—Więc i aniołowie nie rozumieją nas i przemawiają do nas w języku niezrozumiałym?
Lecz poczęła wreszcie przyzwyczajać się do ich mowy. Nareszcie w końcu zrozumiała treść ich słów:
— Pomyliłaś się. Bo szczęście — to nie nurzanie się w bezwzględnej swobodzie i sławie. Pomyliłaś się. Bo kochałaś, męża, dom i Warszawę, bez której żyć
nie mogłaś. Pomyliłaś się, bo nie miałaś talentu. Pomyliłaś się, pragnąc wiecznie, aby cię kochano. Bo nie w tem jest szczęście.
— A w czem jest szczęście?
— Szczęście polega nie na tem, aby być kochanym, lecz aby kochać.
— Macie słuszność. To takie proste. Nie wiedziałam. Porzuciłam dziecko dla chimery osobistego szczęścia, nie zdolna do poświęcenia własnego życia dla Hani. Biada mi. Nie kochałam jej, bo jedynym dowodem miłości są ofiary. Byłam nie wiele warta i jako polka i jako artystka.
I jako córka i jako matka. I jako żona i jako kochanka. Biada mi, biada, biada...
Aniołowie balsamem swoich skrzydeł poczęli koić jej męki, które najwidoczniej ustawały. A oni wciąż dalej kołysali ją pieśnią pociechy, jak dziecko:
— Nie uczyniłaś nikomu krzywdy, jeno samej sobie, niebogo. Bo i małżonek twój po tobie rychło się pocieszył i córka twoja. Tylko ty jedna—samoofiara.— Cierpiałaś. Przyznawanie się do win zmniejsza je. Kara leży w nas samych.
— Nie wiedziałam. Nie przyszło mi do głowy nigdy—myśleć.
— W lilipucim kołowrocie życia niema, czasu myśleć.
— Buntowałam się wiecznie przeciwko zarzutowi, że nie mam serca, choć w gruncie z nim się godziłam.
— Zarzut był niesłuszny właśnie dlatego, że z nim się godziłaś. Bo nikt nie rodzi się złym; dopiero złość innych zaraża. Nikt nie rodzi się bez serca. Lecz niestety nikt nie myśłi o kulturze dobroci» a jeno o kulturze mózgu, talentów i zdolności. Aż dopiero wielkie cierpienia nas nawskroś przemieniają i uszlachetniają.
Katarynkowe leidmotywy powtarzały jej wciąż to samo w kółko:
— Tak. Uczono mnie tylko historji, geografji, mineralogji, algebry...
— Cierpiałaś. Uczą nas nienawidzić wroga, lecz nie uczą kochać przyjaciół. Uczą kochać Polskę, lecz nie uczą kochać polaków. Wskutek tego mylnego trenningu potrafimy miłować jeno nieboszczyków: Józefa Poniatowskiego, Moniuszkę, Matejkę,. Krasińskiego, lecz nigdy zwykłych śmiertelników Jana, Piotra, Pawła lub Michała, którym potrafimy jedynie zazdrościć w ich szczęściu, lecz nie umiemy współczuwać im w niedoli. Cierpiałaś,
— Z przyczyny własnych win, spo
wodowanych własną głupotą, ślepotą, pomyłkami i brakiem serca.
— Nie. Cierpi się tylko sercem. Bo kochałaś polaków i męża i dziecko i Wróblą Wolę i całą Warszawę. I wolałabyś tułać się po panieńskich kanapach u krewnych, niż spoczywać na edredonach we własnej willi pod Neapolem.
— O! Bella Napoli! Czemżeż on w porównaniu z Grodziskiem i z Mokotowem! Nie zobaczę już ich więcej. Nie jestem już -ani polką, ani francuzką, ani włoszką.
— Nie wiesz, co jeszcze zobaczysz
i co cię jeszcze czeka. Tylko rzeczy nadziemskie są prawdziwie wielkie.
Złożyła dziękczynnie dłonie:
— Potraficie usprawiedliwiać i przebaczać. Dziękuję. Ocaliliście mnie. Jest mi coraz lepiej. Co za szczęście oddychać dobrem, wyrozumiałem powietrzem. Do- 'broć — cóż to za wielka siła! Szczęśliwi ■aniołowie, że posiadają dobroć i wyrozumiałość. Ach! Módz tak wiecznie istnieć ponad złością własną i innych! Czyż ludzie na ziemi mogą marzyć o tem, aby módz być dobrymi, ale to tak zupełnie dobrymi, jak wy. I żyć tak śród dobrych w wiecznej kontemplacji dobroci — cóż za ^szczęście!
— Trzeba do takiego szczęścia dążyć — zatrzepotały odpływające ku niebu anioły. — Bo to ważniejsze, niż te waśze gonitwy aeroplanów, aut, pośpiech waszych wind i telefonów. Ważniejsze, niż wasza śmieszna kultura, niż zapełniające wam życie wszystkie wasze ideały. Bo życie jest takie proste. To wyście je skomplikowali.
— Tak, tak. Takie proste. Być dobrym i żyć śród dobroci innych w wiecznej kontemplacji dobroci. Nie odchodźcie odemnie. Przecież mówiliście, że dobroć powinna być wyrozumiałą nawet względem najwinniejszych. Wracacie. Dziękuję. Lecz czemuż pośród was niema Hani w tym białym paltociku, kiedy mademoiselle niepotrzebnie na dworcu warszawskim... Haniu, Haniu. Widzę ją... Cóż to za rozkosz — unicestwienie... Dziękuję. Widzę wszystko dopiero teraz, kiedy oczy moje zamykają się na jakiś długi bardzo sen ukojenia; to — to dopiero jest życie, prawda? Dziękuję za te uśmiechy porozumienia. Lecz pros-zę was: Niechaj one nie mylą się w życiu, ani Hela ani Hania. Niechaj krokami ich kierują nie szatani, lecz Bóg. Hania jaka piękna... Prowadzi za rękę swoją córkę Helę. Bo to już nie
ja... To ta maleńka... A ja? Mnie już niema. O! Anielska dobroci! Tak mi jakoś lubo... Proszę was, strzeżcie jej. Bo ja nie mogę... jakieś zupełnie nieznane uczucia... Zupełnie inne... Widzę... Rozumiem... Nar reszcie... Precz—życie!
KONIEC.
..Mijaczów, 20 sierpnia 1925 r.