Konar Aleksander SPEŁNIONE MARZENIA

ALEKSANDER ALFRED KONAR

SPEŁNIONE MARZENIA

Mój kochany Krzysztofie. Listy, któ- remi od 3-ch miesięcy zarzucasz mnie, choć bronię się od tej słabości—odczytu­ję kilkakrotnie. Niestety, nie mogę być ci wdzięczną za konieczną dla mnie otuchę do bardzo ciężkiej drogi obowiązków i pra­cy, na jakie dobrowolnie się skazałam wbrew ptasiemu mleku, jakiem mnie w do­mu karmiłeś. Listy twoje, jakby kara za zarzuty, czynione ci dawniej — tchną teraz niestety takiem bogactwem sentymentu i uczuć, jakiemi nigdy w domu mnie nie raczyłeś. P osiadasz najwidoczniej więcej telentu pisarskiego, niż krasomówczego.

Nie mówię już o wrażeniu, jakie spra­wiają mi wykaligrafowane drogie literki

Hani. Bo to by było już jawne przyznanie się do serca, którego — rzecz od wieków znana — że nie posiadam, jako też przy­znanie się do winy mojej dezercji. To by­łaby już jawna kapitulacja i abdykacja; nawrócenie się nieopatrznej grzesznicy, powrót kanarka do klatki, tryumf wszyst­kich moich antagonistów. Choć wiem do­skonale, że nietylko antagoniści moi nie solidaryzują z moim uczynkiem opuszczenia najlepszego pod słońcem męża i jedynej cór­ki. Przeciwko mnie stanąłby i najpobłażliw­szy sędzia i rodzona matka. Zosia Horska nie opuściłaby dla jakichś mżonek męża i dziecka. Widzisz, a nie chciałeś zaślubić, „perły“. Biedna perła! Nie, nie!—nie biedna. Zazdroszczę jej, że jest perłą bez skazy. Le­piej jest być czystą, niż posiadać królewski naszyjnik z brylantów na szyi. Nie boję się opinji świata, lecz jedynie wyroku Boga.

Widzisz więc kochany Krzysztofie, jakie refleksje nasuwają mi twoje listy i jak strasznie utrudniają mi mój ciężki, choć dobrowolnie narzucony sobie wyrok zwyciężenia wszystkich przeszkód dla zdo­bycia celu: przemienienia się z lalki w czło­wieka. Zdobycie poza haremową rolą oda- liski, żony i matki—człowieczeństwa. Pra­ca na chleb własny-—własnym zawodem.

Pozyskanie uznania nie żony szanowane­go człowieka, lecz szacunku z powodu własnych zasług talentu i pracy. Bo znasz mnie dobrze i wiesz, mój drogi, że przy­jechałam do Paryża nie dla zabaw, nie dla sprawiania paryskich tualet i zawiera- hia interesujących znajomości tabldotowych. Nie wątpiłam, skazując się na tułaczkę — że nie będzie to une partie de plaisir — ów Paryż, którym rozkoszowaliśmy się w przejeździe na Rivierę. Zamieszkiwaliśmy wtedy Hotel Scribe, dépendance Grand- Hótelu, tylko jeszcze bardziej dystyngowa­ny. Przebierałam się wtedy w. ciągu dnia trzy razy, pamiętasz: Rano une petite robe et un petit chapeau do lasku Buiońskiego, do galerji Luwru i Luxenburskiej i do sklepów na Avenue de la paix. Następnie po śniadaniu i po odpoczynku przebierałam się na five’y do Ritza, do pavillon d Armenon- ville, do Prćs-Catelan, lub na pola Elizej­skie do Ledoyena. Wreszcie w suknie wieczorowe do obiadu, złożonego z 6-ciu potraw, po którym jeździliśmy do teatrów, a po skończeniu widowiska na bibki z szam­panem do kabaretów. Pamiętasz? Wiedzia­łam, że obecnie to nie będzie już ów Paryż, où le monde s’amuse et où le monde s’ennuie. Tak, tak. Obiit Conradus. Natus

est Gustavus. Wiesz, że nawet z obawy plugawienia twojego nazwiska śród obec­nej mojej nędzy—nazywam się teraz tout court: Heleni. Brzmi to, jakby bezimiennie; jak numer więzienny, lub hotelowy. Choć nie tracę nadziei, że przyszła Heleni stanie się jeszcze kiedyś „kimś“. Nie wolno mi

o tern wątpić ani na chwilę. Proponowa­nej mi przez ciebie tak uprzejmie pod­wyżki mojej miesięcznej pensji nie przyj­muję kategorycznie z właściwym mi — jak twierdzisz—uporem. Nie, nie. Nie przyje­chałam tu dla zabaw i rozkoszy. Nie po­rzucałam męża i dziecka z kaprysów i z nu­dów. Nie łudziłam się, że Paryż, oglądany przez pryzmat obcych próżniaków, jest zupełnie różny od Paryża codziennego, w którym walka o dojście do celu jest może trudniejszą, niż gdzieindziej. Przeko­nałam się, że rzeczywistość różni się bar­dzo od przewidywań. Nie wpłynęło to oczywiście na moje niezłomne postano­wienie. Pomijam niewygody mego niezbyt czystego pokoiku na ulicy de la Seine; wybrałam go z musu, ponieważ najbliższy Pont des arts oddziela Quartier Latin od place du Carusel i od placu Komedji Fran­cuskiej, w której sąsiedztwie uczęszczam na wykłady; a jedynie Avenue de 1’Opera

oddziela mnie już wtedy od Rue Helder {tuż przy bulwarze włoskim), gdzie za­mieszkuje Sbriglia.

Z musu więc godzę się na od wie­ków zepsuty zegar na moim kominku; na stłuczone przed potopem lustro w mojej bieliźniarce; na ohydnie wytarty dywan i na 5-e piętro bez windy.

Pomijam tabldoty za półtora franka z obiadem, składającym się z pięknie brzmiącego crème à la Marie Antoinette (jest to w gruncie rodzaj wodnistego klei- ku), z kawałka słodkiego rostbifu (zdaje się, że z koniny) aux pommes de ter­re frites, z sałatą i z kawałkiem sera, •comme dessert.

A jednak nie te marnostki uważam za ciernie mojej dobrowolnej tułaczki. Przeciwnie. To zwyciężenie cierni i prze­szkód nęci mnie bardziej od czczego, jało­wego życia w przesadnym komforcie mie­szczek z tak zwanej inteligencji, małpu­jących bogate hrabiny i bankierowe.

Lecz Reszkego, do którego, jak wiesz, miałam — dzięki baronowi Leonardowi — listy polecające'od różnych warszawskich hrabin—nie zastałam w Paryżu. Wyjechał na występy do Ameryki i niewiadomo, kiedy wróci. W każdym razie nie wcześ­

niej, niż za trzy miesiące. Do Sbriglia nie­ma mowy, abym się dostała, ponieważ wszystkie jego komplety na obecny sezon są już zajęte.

Wyobrażasz sobie moją minę przy tych niespodziankach. Lecz pieczone go­łąbki nie wchodzą same do gąbki. Zapi­sałam się do konserwatorjum. Doskonale. Lecz patent z konserwatorjum otrzymuje się po skończeniu kilkoletnich kursów. Kilkoletnie kursy! Tylko tyle. Wyobrażasz- sobie, mój drogi, jak ta wiadomość na stroiła mnie. O! Bo dawny mój bezkry­tyczny kult dla stolicy świata trochę się zmniejszył. Gdyż znałam tylko ten nad- sekwański gród od święta, choć, jak każde inne miasto i każda inna nora na globie— Paryż żyje poza świętem jeszcze pozosta- łemi dniami w tygodniu. I dopiero sześć dni w tygodniu stanowią prawdziwe życie. A nie ten Paryż, w którym trzy razy dziennie się przebierałam. Opiszę ci kie­dyś ten codzienny Paryż. Dziś notuję tyl­ko, że do konserwatorjum zapisałam się jedynie dla teorji, kontrapunktu i harmonji. Uzupełniam swoją kulturę muzyczną uczę­szczaniem do Sorbony na wykłady historji muzyki i sztuki. Nie opuszczam też tak żwanych tu konferencji i odczytów, szcze*

n

golnie Reynacha. Zbliżyłam się do kilku moich koleżanek i kolegów z konserwator- jum, wogóle niezbyt tu skwapliwych do towarzyskich stosunków z cudzoziemcami. Bo jak wiesz, postanowiłam unikać ziom­ków, ponieważ życie kolonji na obczyźnie zajmuje wiele czasu i utrudnia osiągnięcie celu, dla którego przecież wyłącznie upu­ściłam ojczyznę i wszystkich najbliższych mi na zienji.

Paryż 3 Lipca 1887 r.

W jednym z moich listów wspomnia­łam, że unikam tu ziomków i żyję wyłącz­nie w towarzystwie kolegów z konser­watorium i z wykładów. Koledzy moi i koleżanki nie są wcale du monde. Wpraw­dzie pomiędzy temi wszystkiemi pannami" Ivette Duval, Renée Dumeny, Ninon Riviè­re i Gilette Delafoie znalazłam kilka kul­turalnych niewiast z uczciwych domów? większość jednak nie wzbudza zbytniego zaufania. Z panami Armand Jerard, Silvain Dupuit, Paul Leroux etc. sprawa jeszcze gorsza. Poza kilkoma uczciwymi wykole­jeńcami, kilkoma subjektami ze sklepów i jakimiś urzędniczkami minorum gen­tium — reszta panów Jerard, Dupois, Le­roux etc. ma miny fryzjerów, wyranżero*

wanych kabotynów lub jeszcze znacznie gorzej.

Spotykam się z nimi u Boulanta w P a- lais Royal przy tabldocie za półtora fran­ka, nie wątpiąc, żę będę jeszcze jadała kiedyś za własne pieniądze u Paillarda, na która to obiady zapraszam cię wraz z Ha­nią. Funduję Wam Grand-Hotel i ekwi- paż hotelowy na cały dzień. Pamiętaj! A następnie zabieram was do własnej willi w Nizzy, -zakupionej za moje wystę­py w Coven Garden. Willę tę dostanie odemnie w posagu Hania i ryvierę bry­lantową. Nie święci garnki lepią; kiep ten żołnierz, który nie myśli o szlifach jene- ralskich. Powinno się mieć siłę, wytrwa­łość i wiarę w zwycięstwo. Faktycznie poza Myszugą i tutaj całe konserwator­ium wyróżnia moje zdolności i moją pracowitość, prorokując przyszłość więk­szą, niż wszystkim paniom Ivette, Renée i Ninon.

Przekonałam się tu jednak ku wiel­kiemu memu zadowoleniu, że najsamotniej­sza kobieta, niechcąca zwracać niczyjej uwagi, nie mająca w głowie myśli podo­bania się — nie wpada nikomu w oko. I nie napastowana — nie jest narażoną na jakieś zabiegi, przed któremi musiałaby szukać

obrony u jakiegoś opiekującego się nią ojca, brata lub męża. Bo zdaje się, że to­my niewolnice pierwsze rzucamy wam chu­steczkę, a nie nam wy paszowie i sułtani.

Lecz przystępuję do spraw najważniej­szych. Kłamią ci młodziutcy twórcy dra­matów, w których za wyjątkiem suflera, wszyscy występujący na scenie w ich pier­wiosnkowych tragedjach giną w 5-ym akcie od setki nieszczęść, jakie losy zesłały im na głowę.

Nie byłam nigdy przesadną optymi­stką; lecz faktem, że w życiu—niezależnie od burz, piorunów i szarugi — przyświeca też niekiedy skrawek słońca. Niezależnie od trosk i zawodów — spotyka się od czasu do czasu chwile szczęścia, dzięki którym radujemy się, śmiejemy, żyjemy, nie pragnąc wcale rychłej śmierci.

Przyzwyczaiłam się w zupełności do stopy życia proletarjuszki. A ten drugi Paryż, w którym obecnie żyję, a który wydawał mi się w pierwszych tygodniach

0 tyle niższym pod każdym względem od tego, oglądanego ongi, przez pryzmat próżnującej burżujki, cudzoziemki z wyso­kości loży, automobilu, five*ów u Ritza

1 zakupywanych dernier cris zbytków u Duceta ,i Paquina na Avenue de la

paix — ów dzisiejszy mój Paryż zyskuje dopiero na bliższem poznaniu.

I wyrasta w całym czarze swojej pra­wie południowej już flory, w przecudnych tradycjach architektury i sztuki, z całym urokiem perspektyw, cudnych łuków, wy­marzonych wschodów i zachodów słońca i nie zniwelowanych na jednej płaszczyźnie, lecz cudnie falujących w górę bulwarów, zaułków, alei i przedmieść.

To uczucie dla niego, znacznie głębsze od zachwytów etranżerskich à vol d’oi­seau—potęguje się dopiero z czasem, jak małżeńskie uczucia, znacznie głębsze i po­ważniejsze od najgorętszych przejściowych narzeczeńskich zachwytów i miłostek.

Lecz prawda, że na mój lepszy na­strój wpłynął ten nie przewidywany, przez naiwnie pochmurnych młodziutkich drama­turgów, skrawek słońca, pojawiającego się po skończonej szarudze. Oto panie René, Ivette, Ninon i Gilberte oraz panowie Ar­mand, Silvain etc. zadecydowali jedno­głośnie, że moje ideały co do Reszkego i Sbriglia są nietylko niedościgalne, lecz i przestarzałe, «

Obecnie co do uznania i zasług prze­ściga ich maitre Moussin, który, o ile tył-

ko zgodzi się na udzielanie komuś lekcji— karjera wybrańca jest zapewniona.

O! Là, là! Oby tylko raczył zgo­dzić się,—wątpiła panna Ivetta.—Jest bar­dzo zajęty.

Oby choć panią przyjął, lub ewen­tualnie wybrał jakiego ze swoich uczniów na korepetytora, któremuby panią pole­cił—ustępowała panna René.

Jest bardzo wybredny co do wy­boru uczenic i niezmiernie kosztowny — stwierdziła panna Gilberta.

Zaś panowie Leroux, Dupuis i Jerard dodali z filuternością subjektów sklepowych:

Bardzo kosztowny! Każe sobie płacić nie tylko pieniędzmi. Honorarjum tem cięższe, że kanalja ma już około lat 50-ciu.

Od starego wina nie umiera się— zedecydowała panna Ivetta.

Ani od młodego — roześmieli się idjotycznie.

Taisez-vous, méchants — uderzyła ich wachlarzem panna Gilberta; a panna Ivetta i René, śmiejąc się do rozpuku — zadecydowały:

Allons donc! Imbeciles! Vous ne savez pas donc, que tous les hommes sont des cochons.

Nie uważałabym tych pań za towarzy­stwo odpowiednie dla mojej córki. Lecz o sie­bie nie obawiam się. Bo przypomniały mi się słowa, które wymówiłeś w dniu naszych zaręczyn, kiedy rodzina moja zawyroko­wała, że masz odwagę, decydując się pojąć mnie za żonę; choć Zosia Horska wyszłaby za ciebie z pocałowaniem w rękę. Czy pa­miętasz? Powiedziałeś wtedy z bezbrzeżnem zaufaniem (trochę zmniejszonem w chwi­lach mego opuszczenia Warszawy):

„Dla mnie najbardziej zastraszającą w życiu wadą—jest głupota, czyli kobieta głupia“.

Tak. Mnie nie grożą wpływy złe­go towarzystwa. Nie ulegałam nigdy ani złym,, ani dobrym wpływom. Odpowiada­łam zawsze sama za siebie. I nie masz potrzeby obawiać się mojej głupoty. I niech mnie Bóg broni, abym kiedy zwątpiła w swoją odpowiedzialność za czyny swoje.

Niezależnie od tych panienek, tetes des linotes — spotykam codziennie na lek­cjach w konserwatorjum moskiewkę, Wie­rę Łukjanową, ogólnie tu łubianą piękną blondynę o jeszcze piękniejszym sopran nie, któremu wróżą niezawodną przyszłość.

Nie należy ona do towarzyszek „po krzepiających serca“. Typ bardzo ciekawy,

lecz denerwujący właśnie tą swoją nie- siftblonowością; jak moskiewska bezna­dziejna książka.

w O! Te życiowe jej aforyzmy, wbrew ktt.rym ukształtowała całe swoje życie, jak*3y wbrew własnej woli, kierowana je- dy lie przez deterministyczne fatum, w któ­re y moc—szatani ludzi pchają!

Życie stworzone jest—filozofowa- . ła po swojemu — dla ludzi przeciętnych,

godzących się na jarzmo łańcucha, złożo- z samych kłamstw i komunałów. Jeicjyną drogą życia są utarte szlaki. Kto nie godzi się na ten szeroki gościniec — ( 'n ginie na manowcach. Lepszy jest naj­gorszy mąż, niż najlepszy kochanek.

A pani co z sobą uczyniła)—bąk­nęłam dotknięta jej wiecznemi observations cmelles.

Porzuciłam męża i dzieci. A teraz nie n am ani dzieci, ani męża, ani kochanka. Bo ci, którzy mi się od czasu do czasu podoba­ją, nie są warci podawać memu mężowi paltota w przedpokoju. Nie podobał mi się mój dom, a teraz nie mam żadnego

S&jlomu. Poświęciłam się dla sztuki. Chłop M*p obrazu, a obraz ani razu. Wot czto!

ztukal Jak to pięknie brzmi! Plewat’ na ^ stukę! Powiedźcie mi, dlaczego wyśpię-

( lełntone Marzenia — 2

wywanie katarynkowej arji, skreślei obrazka, lub sonetu ma być czemś wj szem od zbudowania kanału lub przyr, dzenia uzdrawiającej mikstury przez ap karza?

Więc pani nie kocha sztuki? "

Nienawidzę sztuki — zaczerwie? się szczerze dotknięta. — Sztuka — to f/ muszki, dla których szkoda—życia.

A czemuż pani rzuciła dla r. ojczyznę, męża i dom własny? *

Mówiłam pani: Z podszeptu r tanów. Zresztą marzy się zawsze o ter. czego się niema.

Więc teraz, kiedy pani rozczar wała się do niej, powinnaś do ojczyzr i do męża powrócić.

Nie mogę. Ambicja nie pozwą) Choć wiemi że to idjotyżm ta ambic1 Ambicja! He, he. Tak, jak gdyby to 2 cie, które tu prowadzę i te wszystl< ustępstwa, na które dla dojścia do ce się godzę—miały coś wspólnego z ambicj Mówiłam pani, że poprostu oddałam sw, je losy djabłom i wiem, dokąd mnie i wszystko doprowadzi. A cofnąć się t\> same djabły mi nie dają. Trzeba być si niejszą od nich. Avis au lecteur. Wy pt

lacy nie jesteście takimi pesymistami, ja

i

my. A wie pani, co to jest pesymizm? To nazywanie prawdy po imieniu. Czy­tałam Sienkiewicza. Nie podobny do na­szego Dostojewskiego. Wierzysz, że po­trafisz obronić się od złego... Ha. Zoba­czymy. Ił pleurra bien celui, qui pleurra le dernier.

Z tak pięknym głosem, jak pani posiada — pocieszałam ją zupełnie szcze­rze— masz mniej powodu do pesymizowa- nia od innych.

Karjera, którą obrałyśmy sobie,— zadecydowała moskiewka—to Monte Car­lo; hazard na wielką wygranę w obłokach, lub przegrana ...w rynsztoku. Bo pośredniej drogi tak, jak w innych zawodach — w sztuce niema. Zapamiętaj to sobie de- biutantko na manowcach. Zenit szczęścia, lub błoto. A cofać się — wiesz pani już

o tem — zapóźno. Dowidzenia.

Lecz w poetycznym moim liście tracę wciąż wątek myśli. I odleciałam o milę od definicji zjawiającego się śród słoty skraw­ka słońca, który daję siły do znoszenia następnej szarugi. I nonsensem jest my­śleć, że szaruga znów kiedyś przyjdzie, kiedy teraz słońce świeci.

Jestem znów w jaknajlepszym nastroju.

Bo byłam wczoraj u maîtreMoussin’a.

I o radości nad radościami! Raczy? przyjąć mnie. I o dziwo nad dziwami! Ra­czył wyznaczyć mi próbną lekcję, od któ­rej będzie zależał wyrok, czy przyjmie mnie lub nie—w poczet swoich uczenic. Victoria!

Mam najlepsze przeczucia. Świat jest piękny, a cały Paryż jest kochany, kocha­ny. Paryż — to rozkosz nad rozkoszami, niezależna zupełnie od tego, czy kto stołuje się u Paillarda, czy u Duvala, lub Boulan- ta. I do głowy nie przychodzi mi za­zdrościć jadającym na tarasie Pól Elizej­skich u Ledoyena, lub w Pre Catelan. Piękny kochany Paryż! Victorja!

Jeszcze wyrośnie ci kiedyś na pociechę.

Kochająca Cię żona już nie huryska — marjonetka, lecz in spe

kobieta-człowiek Primadonna Heleni.

Paryż //// 1888.

Paryż! Cóż za urok w samym dźwię­ku tych dwóch sylab.' Pomimo odwrotnej <• strony medalu, na jaki skazał mnie mój

wyrok dobrowolnej tułaczki nie można

oprzeć się urokowi tego miasta czarów. Paryż! Nie mogę pozbyć się tego bez­myślnego kultu niewolnicy dla kogoś* ko­go się kocha.

W jego despotycznym czarze męczą się tu wszyscy, tęskniący do ojczyzny wy­gnańcy, którzy jednak rozstać się z nim nie mogą. Zaczynam obawiać się go. Bo nieraz śród moich zachwytów nad nim — płaczę. O. Te nerwy na obczyźnie! O! Ta nostalgja do tego brzydkiego miasta uro­dzenia, którego w gruncie nie lubi się, a żyć bez niego nie można! Precz zmoro nerwów i słabości!

Porzucam też śród tych babskich ataków moją mansardę na niepozbawionej swoistego uroku Rue de Seine, zatęchłej od sklepików nieświeżych jarzyn, przy­więdłych kwiatów i pełnej woni de pom­mes de terre frites (odorek tak charakte­rystyczny we wszystkich zaułkach Paryża), i docieram do Quai Voltaire z ustawio- nemi nad samym kamiennym brzegiem Sekwanny witrynami starych cudnych książek.

* Iz jeszcze nieobeschłemi łzami uśmie­cham się już do tułających się pomiędzy witrynami typów, znanych mi z romansów. Nie! Tak charakterystycznych typów nie spotyka się nigdzie; a już z pewnością nie w Warszawie, najbardziej obrzydliwie sprowadzonej do wspólnego mianownika szarości małomiejskiej. Bo każdemu war­

szawiakowi zależy jedynie na tem, aby posiadać minę człowieka „z towarzystwa“, którego wielki majątek skonfiskowali w po­wstaniu moskale. O! Jakże jestem od nich daleko.

Bez stempla hierarchicznego, bez na­zwiska—flanuję na Qnai Voltaire, wyszu­kując śród typków Anatola France'a. Od­gaduję, że ten w okularach z długiemi włosami, a może ten z siwą brodą (typ używany stale w pracowniach monachij­skich malarzy za model do apostołów), lub ów—to napewno on, lub ktoś w jego rodzaju. Bo to wszystko — to mniej lub więcej blizcy krewni specjalnie galijskiego esprit; a praojcem, królem jego i symbo­lem—to spiżowy na piedestale przed Aka­dem] ą nieśmiertelnych — Voltaire, dłuta Houdon’a.

Nie mogę rozstać się z wyrazem twarzy tego grzesznego, mądrego starca, który rozumie wszystko, bo sam zna swo­je własne winy. Nie przestanie mi nigdy imponować jego szczerość, uznawana po­gardliwie za sceptycyzm. A zwątpienie, nie maskowane blagą i wygodną ugodo- wością, uważane jest za amoralność czło­wieka, dla którego niema nic świętego. Choć jedynie szczerość wypala zarodki

gangreny. Tylko trzeźwość ocala od śle­pego fanatyzmu. A obalanie nie jest

o wiele łatwiejszem od budowy.

Mijam pont des arts i plac du Carou- sel z cudnie harmonijnym jasno-różowym łukiem, skopjowanym z rzymskiego łuku Konstantyna. I zasiadam na ławce pod strażą marmurowych postaci śród kwietni­ków, które aż krzyczą swojemi barwami, w jakie potrafi ubierać jedynie bajecznie złote słońce południa.

Niesposób jest być smutnym śród ta­kich akcesorjów natury i sztuki. I choć nie mam zbyt wiele czasu wolnego do lekcji, wchodzę (aby zapić w szynku ro­baka nostalgji i tęsknoty) do świątyni cu­dów, Luwru.

Mijam pomnik Gambety i sunę mo- numentalnemi schodami, strzeżonemi przez niewypowiedzianie czarującą ze swemi roz- postartemi do lotu skrzydłami Nikę Samo- tracyjską, dla której można głowę utracić, choć ona sama niestety swoją oddawna utraciła.

Mijam moją ukochaną salę Apollina z pięknym plafonem największego z ro­mantyków Delacroix i wyfruwam jakby z zapożyczonemi od Nike skrzydłami (tak jak ona — z zachwytu prawie już bez gło­

wy) do sąsiedniego skarbca, zwanego: sa­lon carré. Witam się uśmiechem z moimi znajomymi, ba, z moimi ukochanymi przy­jaciółmi, którym tylokrotnie już w Paryżu zawdzięczałam zenit upojenia duchowego.

Honory gościnnej gospodyni — królo­wej salonu carré — pełni tu ze swoim uj­mującym, jednakim dla wszystkich gości uśmiechem najczarowniejsza z czarownych, Monna Liza, córa Leonarda da Vinci. Po­maga jej w honorach domu podobna do niej, jak siostra rodzona, święta Anna, przechy­lona nad dzieciątkiem Madonny. Obok brat ich z tegoż samego Ojca Leonarda, Jan Chrzciciel. Ą obok tego dostojnego towarzystwa piorunuje grzeszników Jupiter, zawdzięczający tu swoje życie papie Pau­lowi Veroneze w sąsiedztwie Tycjanow- skiego Chrystusa, cierniami koronowanego.

Dla zaimponowania snobom muszę zacytować trochę high-life’u, z jakim tu w tym salonie obcuję. Nie bagatela: Ve- lazquezowska infantka Marja Margarita, Tycjanowski Alfons z Ferrary i Franci­szek I-y. A jakżel I La belle jardinière Rafaela. Tylko tyle.

Czy jest na świecie salon, który ta- kiem towarzystwem poszczycić się może? I jak wobec niego wyglądają rauty i bale

W zwykłych salonach z zapełniającymi je zwykłymi zjadaczami chleba, raczące się złością, zawiścią i plotkami?

I spieszę, aby naprędce złożyć choć kilka króciutkich wizyt sąsiadom z zupeł­nie innej parafji, gentlemanom o kilkaset lat starszym: Św. Tomaszowi Benozza Gozzoli i kilku madonnom Fra-Angelica da Fiesole i Boticela. Patrzę na zegarek. Nie, nie. Jeęzcze choć pół godziny tu zabawię.

Muszę choć okiem rzucić i przywitać się z moimi kochankami, etranżerami z mniej­szości narodowych: z Erazmem Roterdam- skim Hansa Holbeina, z Karolem I-ym i z je­go dziećmi Van Dycka. No i trochę proletar- jatu: Cyganka Franza Halsa i tegoż genjusza portret jakiegoś filozofa, podobno Descarta. I Ter Borgha jakieś żołnierskie umizgi i Gabriela Metsu jakiś targ jarzyn...

Lecz jestem dobrze wychowaną: Nie mogę wynieść się stąd po angielsku, nie podziękowawszy za tę ucztę królewską państwu gospodarzom, Francuzom. Ta grzeczność przyjdzie mi tem łatwiej, że, mówiąc krótko, za nimi przepadam. Skła­dam im tu bardzo częste wizyty, jak rów­nież i zamieszkałym w Luxemburgu młod­szym nieboszczykom. (Oczywiście nie za­pominam też od czasu do czasu o naj­

młodszych żywych sławach z Petiit Palais i o kandydatach na nieśmiertelność z do­rocznych salonów Grand Palais).

Jestem donną mobile i, zapominając

0 minionych zachwytach, w tej chwili są­dzę, że najbliżsi memu sercu są ci starzy francuzi z Luwru. Bo jak można nie ko­chać pana Hjacynta Rigaud i jego Bossueta lub Ludwika XlV-go z całym ich chłodem

1 pompą epoki du Roi Soleil? Jak nie de­lektować się naiwną szczerością de-Lar- giljera, który w swoim autoportrecie z ro­dziną doprowadził sztuczność pompy i po­zy do mimowolnie rozbrajającej przedre­wolucyjnej śmieszności? A wiek XVIII-y: Vatteaux, Lancret, Fragonard, David, Nat­tier, Chardin, Vigée-Le Brun i de La Tour?

A początek zeszłego stulecia z rzeź­biarzami: Mercie, Carpeau, Falguere i Fre- miet? O! Nikel O! Moja głowo!

Uciekam z salonu, bo ma.tre Moussin na mnie czeka. I kończę te zwierzenia, aby z memi zachwytami nie stać się nudną, jak egzaltowana pensjonarka. Nudna arty­stka! Chryste! To gorzej, niż bez głowy; a poczciwy maître Moussin twierdzi, że liczy najbardziej na wielki mój atut: wdzięk interpretacji. Oby się nie mylił. Bo co- bym uczyniła? Gdyby się omylił? E basta.

Czasami, kiedy handra zbytnio już na mnie się pastwi, rujnuję się dla po­ratowania nerwów, potrzebnych mi do pracy na kilkofrankową ostatnią galerję paryskich teatrów. Teatr to moje królew­skie sanatorjum, w którem rany, jak pod chloroformem cudnie obezczulają się. Choć teatry tutejsze, nie mniej konserwatywne, jak wszystko w Paryżu — nie sadzą się ani na innowacje, ani na eksperymenty Mejningeńczyków lub Stanisławskich.

Wystarcza im w zupełności Comeille, Racine, lub Wiktor Hugo na tle prowincjo­nalnie naiwnej sceny i prawie amatorskich kulis i akcesorji.

Bo paryskim teatrom niepotrzebni są ci wszyscy najnowsi reformatorowie angielscy, rosyjscy i niemieccy na czele ze wszystkimi Baksami, Rejnhartami i Tai- irowymi, którzy poza garstką specjali­stów, krytyków — nikogo ani ziębią, ani grzeją. Niepotrzebne są efekty świetlane, pauzy, nastroje, nowinki kubistyczne. Pa­ryskie teatry posiadają większe atuty, któ- remi zwyciężają świat cały. Tym skarbem— to jedynie mała drobnostka: Kilka gienjal- nych jednostek, przyciągających garnące się tłumy' z całej kuli ziemskiej, uciekają- cej od Baksów i Tairowych.

Bo nie sposób nie ulec subtelnej ko- kieterji i iście paryskiej wytworności me­lancholijnego królewicza-Hamleta pana Mou- net Sully. Nie sposób nie ulec rubasznemu humorowi chorego z urojenia, Cirana lub rostandowskiego Szanteklera starego Co- quelina, jedynego aktora na świecie który dorówna! Żółkowskiemu. Nie sposób nie ulec piorunującemu wrażeniu, jakie wy­wiera Dama Kameljowa lub Donna Sol z Ernaniego w interpretacji boskiej Sary, lub oprzeć się rozkosznej bez rywalizacji Rćjane w roli Sans Gène, Zazy lub Safony.

Tak. Teatr to sanatorjum. Ludziom szczęśliwym—zabawy są niepotrzebne; tak, jak zdrowym niepotrzebne są lekarstwa. Któżby zażywał morfinę, gdyby go nic nie bolało. Upijam się sztuką tak, jak nie­szczęśliwy pijak wódką.

II.

Paryż, Rue de Seine.

20 Marca 1888 r.

Już minęło dawno pół roku od czasu, kiedy opuściłam Warszawę. Powinnabym Ci być wdzięczną za delikatność, z jaką zamilczasz o obiecanym Ci terminie mego

powrotu do domu. Powinnabym być rów­nież wdzięczną, że twoje listy, w których wymawiałam Ci ongi twoje egoistyczne żale, odbierające mi wytrwałość i siły — są teraz coraz rzadsze i znacznie spokoj­niejsze. Byłoby to z mej strony szczytem kobiecej niekonsekwencji — gdybym z po­wodu spełnienia moich żądań — czyniła obecnie wymówki, że listy twoje są teraz zbyt rzadkie i zbyt spokojne, co denerwuje mnie może jeszcze stokroć bardziej.

Bo pomyśl nieco o mojem obecnem życiu: Piszę ten list przy dwóch kopcących świecach, otacząjących zepsuty zegar na wygasłym już kominku.

O! Ten paryski stary komfort kultury, tak dawnej, że nikt sobie nic z niej nie robi! To nie Berlin, podkreślający, jak za posedańskie miljardy stał się kulturalnym i jak ta nowa kultura go jeszcze bawi! W Paryżu wprawdzie najostatniejszy nę­dzarz musi posiadać dywan, bo tak już od wieków jest przyzwyczajony; lecz ten dywan jest brudny, wytarty i świeci strzę­pami i dziurami. Jest ogólnie od wieków tu przyjętem, że każdy kominek w 10-rzęd- nym hoteliku musi posiadać zegar; lecz żaden z tych zegarów od wieków godzin nie wskazuje.

Poza koniecznym dywanem i zegarem ■dystyngowany stary Paryża pogardza win­dami, kaloryferami i zawieszanemi objaś­nieniami i zarządzeniami, po której stronie na ulicy się chodzi, a z muzeów wychodzi i t. d. 1 woli swoje stare konne omnibusy od elektrycznych tramwai.

A faktem, że te wystrzępione stare dywany, te przedpotopowe trzykonne z imperjalami omnibusy, potłuczone w man­sardowych bieliżniarkach lustra mają sto­kroć więcej uroku od z igły zdjętego kom­fortu Berlina, zakupionego jednym tchem za posedańskie miljardy.

A w moim apartamencie, wychodzą­cym na dachy paryskie, staje mi nieraz w mgłach wspomnień quasi estetyczna dama warszawska, pani dyrektorowa Knof- fowa, wylegująca na perłowym adamaszko­wym szezlongu w swoim buduarze, w któ­rym brakowało jej ptasiego mleka! I nie­raz ta karykaturalna warszawska filisterka zapytuje tę tułającą się z własnej woli na obczyźnie adeptkę sztuki panią Heleni:

Droga przyjaciółko, czyś nie po­pełniła przypadkiem kapitalnego głupstwa? | Nęcąca cię sława, miłość sztuki, pracy, | swobody czy to nie są przypadkiem grusz- l ki na wierzbie, kanarki na dachu?

Ludzka pomyłka byłaby jeszcze więk­szą tragedją, niż dobrowolny powrót pta­ka do klatki. Bo ptak przynajmniej tej swojej słabości nie wstydzi się. A czło­wiek ma ambicję bardzo despotyczną i woli już na swobodzie zginąć, niż przy­znać się do pomyłki lub do słabości.

Precz, precz, ty próżniaczko, papugo, marjonetko, bez woli, charakteru! Precz zmoro, przypominająca mi wciąż, że dziec­ka nie opuszcza się. Precz, burżujko, fili- sterko bez polotu!

Lecz ta baba, zmora, którą pogar­dzam, nie ma za grosz ambicji i schodzi z mgieł wspomnień coraz częściej do mo­jej samotnej zimnej mansardy, choć nie przyjmuję jej zbyt gościnnie i bronię się przed jej płytką mało mieszczańską paplani­ną i płaską szablonową logiką, jak przed najgroźniejszym szatanem. Precz, precz...

Bo w takiej norze dopiero, w mansar­dzie przy migających 2-ch świecach żyje się: • Na stoliku mam rozłożoną wielotomo­wą „Bibljotekę de l’enseignement des arts“. Studjuję z niej na twardym stołku histor- ję, teorję i krytykę malarstwa, rzeźby, architektury i muzyki. O ile lepiej, grun? towniej i głębiej, w świetle 2-ch kąpcąćyęh. się świec, niż na szezlongu z perłowego

adamaszku pod jedwabnemi abażurami! I myślą przypatruję się tej zamarłej lalce warszawskiej, którą pogardzam tak, jak pogardzają nią wszystkie zdeklasowane proletarjuszki, które się wykoleiły.

Radziłeś mi w twoich pierwszych li­stach, które mnie tak denerwowały, (Póź­niejsze znacznie krótsze listy denerwują mnie stokroć bardziej) abym zmieniła mój obe­cny apartament na nieco wygodniejszy. Nie czynię tego z kilku powodów: 1) Wsty­dziłabym się sama przed sobą zaznawać tu jakichkolwiek wygód i rozkoszy. Bo wszystkie męki uważam, jako ekspjację za grzech porzucenia Hani, na której wspom­nienie łzy mi płyną. Łzy bardzo ciężkie... Wierzcie mi... Bardzo ciężkie... Bardzo ciężkie... Nie, nie. Dość tego... Precz sła­bości. E basta. 2) Mogłabym coprawda na­wet za dotychczasowe pieniądze znaleźć pokój obszerniejszy w Quartier Latin, na ulicy Des saints pères, lub w okolicach Odeonu. Lecz z mojej ulicy de la Seine wystarcza mi przejść przez Pont d’art, przez Plac du Carousel, minąć Théâtre français i Avenue de l'opéra» aby znaleść się na Bulwarze Włoskim, skąd mam trzy kroki do maître’a Moussina, zamieszkują­cego Rue Helder.

Prawda, że przejść tych kilkanaście kroków z Avenue przez szerokość Włoskie­go Bulwaru—to nie zbyt łatwe zadanie; choć stojący w pośrodku policeman, jak Mojżesz przy przejściu przez Morze Czer­wone — uśmierza swoją batutą szalejące fale i w sekundowych odpływach przepro­wadza garstki tłumu, oczekującego grze­cznie swojej kolei.

O! Ten specjalny paryski tętent auto­mobilów, prywatnych pojazdów i czerwo- nokołych jednokonnych ślicznych powo- zików dorożkarskich! I te przedpotopowe, ciężko ciągnione przez trzy perszerony żółte omnibusy, tak charakterystyczne ze swemi imperjalami, uginającemi się pod specjalnie paryskiemi typami, które zacie­kawiają cały świat. Bo zna je na pamięć każdy europejczyk, amerykanin i azjata z obiegających całą kulę ziemską ilustracji francuskich jednobarwnych i kolorowych. 1 marzy, aby je ujrzeć kiedyś w oryginale na tych właśnie bulwarach.

O! Te „Wielkie bulwary“ Magdaleny, Kapucynów, Włoski, Mont-Martre, Poisso- nière, Bonne nouvelle i St. Martin, ciągną­ce się od kościoła Magdaleny aż het do Placu Bastylji, z ustawionemi podwójnemi ławkami, na których sąsiadują plecami na

Spetnioae Marzenia — 3

wspólnej krawędzi spektatorowie jezdni ulicy ze spektatorami nabitych tłumem tro- tuarów.

O! Te bulwary, wiecznie pełne zacie­kawionych etranżerów, ciągnących z całe­go globu ziemskiego do tej Mekki naro­dów. Niezbyt schludnie zamiecione, pełne spadłych liści, skórek pomarańczy, serpen­tyn z jakiejś minionej ludowej uroczysto­ści, z poniewierającemi się setkami poroz­rzucanych okrawków cygar, papierosów i piętrzących się kupami świstków rekla­mowych!

O! Te bulwary, złocące się poczwór­nym szeregiem jeszcze cienistych jesien­nych kasztanów! I te stoliki kawiarniane, ustawione prawie tuż przy sobie szeregiem przez całą niekończącą się długość bulwa­rów. 1 ta publiczność specjalnie paryska, lub na modłę jej ufasonowana, zapijająca przez szklane rurki absynt z wodą mrożoną.

O! Ta publiczność paryska bez żdżbła meskinerji i małomieszczańskiej manjery. Bo Paryż, to jak stary hrabia, który już od tylu lat jest dobrze wychowany, że już sprzykrzyło mu się życzyć zdrowia komuś, kto kichnie, uderzać się kieliszkiem, lub wchodząc do wagonu, kłaniać się na powitanie i przy pożegnaniu.

Nikt tu nie mówi: Mahlzeit. Na zdro­wie, całuję rączki, padam do nóg i t. d. A znać na wszystkich starą kulturę, tern trudniejszą dla nowicjuszów do naślado­wania, że nie wiadomo, na czem ona właściwie polega, choć co raz bardziej jest się tu pod jej urokiem.

O! Ta publiczność bulwarów, zmie­niająca się kalejdoskopowo wraz z ich od­ległością, płynąca od Opery ku Placowi Respubliki. I te odgłosy fjoraj z płaskiemi koszykami cudnych południowych kwia­tów, i zgiełk chłopców, wykrzykujących nazwy sprzedawanych dzienników i sma­kołyków: gorących w piecykach kaszta­nów i sorbetów w czerwonych blaszanych beczułkach z kranikami. I ten gwar wy­pływających z zaułków kamelotów, kształt­nych, z hebanowemi włosami i oczami nie mniej ciemnemi od ich duszy apaszów. Przepitemi, ochrypłemi głosami, z nerwo­wym południowym temperamentem i ges­tami kuszą przechodniów i siedzących przy stolikach do zakupu pornograficznych, niecenzuralnych kart i wsuwają do rąk re­klamy jakichś niezbyt pewnych nocnych spelunek.

I ten barwny sztafaż kosmopolisu: Charakterystyczni ze swoją dezynwolturą

amerykanie, kraciaści, poważni anglicy i krzykliwi, gestykulujący włosi; przebrani za modnych du dernier cri europejczyków murzyni, w rogowych okularach minjatu- rowi, pilni, uważni, dyskretni i zagadkowi japończycy, wywarkoczowani konserwa­tywni chińczycy, turcy w czerwonych fe­zach, arabi w turbanach i w białych burnusach! Któż by ich tam zliczył! W gło­wie szumi, oczy aż bolą. Można oszaleć...

Lecz im dalej od opery — tem wido­czniej charakter bulwarów się zmienia. Coraz mniej cylindrów, coraz mniej wie­czorowych fraków. Coraz mniej fezów, turbanów, a coraz więcej Paryża i jego zaułków.

I coraz więcej czapek i robociarzy. Przy coraz podrzędniejszych stolikach ka­wiarnianych— coraz mniej mrożonej wo­dy ze szklanemi rurkami, a coraz więcej absyntu. Coraz mniej dam; moc coraz mniej dyskretnie malowanych dziewczyn, w bluzkach coraz mniej świeżych, już bez kapeluszy.

I coraz więcej charakteru. Obok okrzy­ków paryskiego blagiera tłoczą się łatwo zapalni tu ludzie: To nowy wymysł gie- niuszu i gustu drobnej ręki paryskiego uwriera: Jakiś nowy figiel, nowa dowcipna

zabawka, rozśmieszająca wszystkich i za­kupywana. Jakiś dowcip polityczny, par­tyjny. Dernier cri!

Na trotuarach coraz luźniej, coraz swo­bodniej, coraz weselej.

Rozbrzemiewają wyśpiewywane umu- zykalnionemi od natury dźwięcznemi gło­sami tony od niedawna modnej dowcipnej politycznej lub erotycznej piosenki. Jakichś dwu akrobatów z pod ciemnej gwiazdy zrzuca z siebie paltoty i w biednych cero­wanych cyrkowych trykotach wykonywuje na rozpostartym na trotuarze wytartym dywaniku zwinne koziołki. I w antraktach żarcikują z wesołym od natury paryskim tłumem gamenów, klownując ekiwokami paryskiego argotu; a gameni, dumni z tych pogawędek „z artystami“, mają miny klub- manów, którym udało się poznać zakuli­sowe garderoby.

O! Te bulwary „exterieurs“, z szere­gami stojących dorożek w cieniu platanów, z końmi o łbach zanurzonych w workach, z których żują owies z zadowolonym spo­kojem, podczas kiedy czerwoni dorożkarze wychylają szklanki wina na stolikach usta­wionych na ulicy...

Gubię się w szczegółach; chciałabym notować plamami wszystko, aby obraz

ożył cały w słońcu z wyjątkiem mojej osoby w cieniu, lub zatartej...

O! Paryskie bulwary! Cóż to za nie­oceniony haszysz na nostalgię obcych przybyszów do tej jedynej Mekki na świe- cie, która jest w stanie obezczulić twoją tęsknotę do brzydkiej jamy, w której się urodziłeś. A teraz żyć bez niej nie mo­żesz. Bez tej brzydkiej twojej jamy...

Nie możesz żyć ani z nią, ani bez niej. Bo jest, jak brzydka swarliwa kobieta, do której wracasz, bo pomimo wszystkie jej wady — kochasz ją. Cierpisz i złorzeczysz, a żyć bez niej nie możesz. Fatum tragedji namiętności.

Czar Paryża polega nie na cudach grobu Napoleona, Luwru, Placu Zgody, Luxemburga i katedry Norte-Dame; polega na czemś, co unosi się niewypodziane w powietrzu. Na odwiecznej kulturze, na specjalnem kolorze kwiatów; na specjalnym szumie drzew i nurtów Sekwany i specjal­nym dźwięku śmiechów dziecięcych i ci­chych westchnień starców. To one usy­piają moją tęsknotę za brzydką i złą Warszawą i koją balsamem bóle obez- czulonych moich ran.

Kiedyż cię zobaczę, szara Wisło i cie­bie najbrzydsza z ulic wszystkich śród­

mieść stołecznych w Europie: N owy Świecie, z ohydną parterową lepianką naprzeciwko Ś-to Krzyskiej ulicy! O ! Placu Trzech Krzy­ży, graniczący z pięknemi alejami, który po­winien przypominać graniczący z polami elizejskiemi przepiękny Place de la concor­de! A z cuchnącem wiecznie małomiastecz- kowem targowiskiem jest podobny do rynku w Kaczym Dole! O! Placu Teatralny z pię­cioma drewnianemi budkami, ustawionemi w pośrodku zamiast wodotrysków i pomni­ków: Z budkami tramwajowemi, wentyla-' cyjnemi i podobnemiż „dla pań i panów*, proszącemi się, aby je ukryto pod ziemią- choć one jaskrawą czerwienią swoich cegie­łek i strojn ością wieżyczek zdają się rywali zować z ratuszem. O! obdrapany parkanie obok pałacu Kronenbergów! O, wstrętny dra­paczu nieba obok estetycznego pałacu Szlenk, na placu Zielonym I Kocham was!

Na zakończenie mała drobna refleksja: Oto na bulwarach ani jeden donżuan nie raczył zwrócić na mnie uwagi. Czyżbym już tak szybko zdążyła zestarzeć się i zbrzy­dnąć ? Czyżbym z tą starą śpiewaczką operetkową miała utyskiwać: „Och! Niema mężczyzn już“. Pocieszam się, że zarówno tu w Paryżu, jak i wszędzie na świecie mężczyźni napastują jedynie kobiety, pra­

gnące być napastowanemi. Sądzę, że niezbyt trudno poznać po mnie, że inne zupełnie myśli bez zastrzeżeń posiadły całe moje jeste­stwo. Zegnaj. Pędzę do Maître Moussina.

Paryż, 7 stycznia /888 r.

Piszesz mi, że dziwi Cię, czemu, po­mimo kilkakrotnych w tym względzie za- pytywań, nie wspominam ci o swoim nau­czycielu śpiewu; dodajesz przytem nie bez pewnej złośliwości, że „w tem jednak mu­si coś tkwić“. Widocznie to twoje zapyta­nie musiałam prześlepić lub poprostu zda­wało'mi się, że ci już o nim pisałam. Wszyscy tu uważają (zdaje mi się, że ci już o tem wspominałam) za wielkie szczę­ście i zaszczyt z jego strony — przyjęcie kogoś w poczet jego uczenic. Otóż, jak ci wiadomo, szczęście to mnie spotkało. Pan Moussin zajmuje się mną bardzo gor­liwie za śmiesznie małe honorarjum. Oczy­wiście zazdroszczące mi tego sukcesu pan­ny René, Ivette, Ninon i Gilberte nie kochają mnie już i obmawiają. Tout com­me chez nous.

Chociaż karmazynowy na gębie, bar­czysty, quasi elegancki ex baryton pan Moussin nie powinien chyba wzbudzać za­wiści ze swoją 50-ką na karku, z siwieją­

cą na jeża czupryną i hebanowo uczer- nionemi wąsiskami.

Przyjmuję usłużność i uprzejmość pana Moussina zupełnie tak, jak ongi w Lucernie pana Janka Lerchego, który (należy mu to przyznać) był i młodszy i powabniejszy, a o którego nie byłeś przecież wcale zazdrosnym, przekonawszy się na wydanem dla niego pamiętnem śniadaniu, że przy moich estetycznych wymaganiach podobnego rodzaju indywi­dua pod żadnym pozorem podobać mi się nie mogą.

Otóż mogę przysiądz ci na szczęście i życie Hani, że to wulgarne francuzisko podoba mi się jeszcze znacznie mniej, niż podobał mi się ongi pan Janek. I gdybyś zaprosił kiedyś pana Moussina na śniada­nie w Warszawie (do której, mam nadzieję, że nigdy nie przyjedzie), przekonałbyś się naocznie, jak ongi co do pana Janka, czy podobny dymisjonowany kabotyn mógł mi kiedykolwiek wpaść w oko.

A jednak muszę mu przyznać, że zaj­muje się mną bardzo gorliwie. Więc z mu­su staram mu się podobać. A najwięcej pozyskał mnie zapewnieniem, iż po roku studjów otrzymam dzięki jego szwagrowi, który jest dyrektorem teatru w Marsylji,

występ w tamtejszej operze. Niestety, do­piero po upływie roku.

I zaraz wytłomaczę ci powód tej strasznej dla mnie zwłoki: Jak wiesz, wo­bec własnego dyletantyzmu — posiadałam zawsze wiarę w autorytet zawodowców i—zgodnie z tem—uchylałam zawsze gło­wy przed wskazówkami Hersego, prze­świadczona, że jego rady są kompetent- niejsze od moich analfabetycznych pomy­słów laika. Ustępowałam — jak wyrocz­niom—nauczycielkom Hani, imponującym mi swemi patentami i doświadczeniem.

Jak również nie narzucałam swego „widzi mi się“ wypraktykowanym pracz­kom, kucharkom i innym wykwalifikowa­nym specjalistom, przechodzącym męki Tantala z obskurantyzmem pewnej swego autorytetu analfabetycznej klijenteli.

Więc i teraz z całem zaufaniem da­łam się przekonać „paryskiej sławie“, że mój dotychczasowy kierunek wokalny był jaknajmylniej prowadzony przez Myszugę. Błąd jego polegał na jaknajniefortunniej- szym pomyśle lekkomyślnego pchania rejestru mego głosu ku górze wbrew najlep­szemu brzmieniu od natury w tonacji nizkiej.

Nie może więc być mowy o wręcz zabójczo szkodliwych dla mnie soprano­

wych dawnych partjach Butterfłey, Mał­gorzaty i Violetty, które odrzuciłam jur od acta. I studjuję teraz z największym wysiłkiem wręcz na nowo od początku jedynie egzercycje i solfegja. Pracuję nad głosem całemi godzinami tak gorliwie, źe żaden sąsiad w innem mieszkaniu by się nie zgodził na tę „piłę“. Dlatego tole­ruję od biedy moją mansardę na rue de la Seine, niegraniczącą bezpośrednio z żad­nym burżujskim apartamentem.

Znasz moj4 zaciętość: Poświęcam się też pracy całem swojem jestestwem, z całym kultem dla mego powołania; poświęciłam mu przecież—niebagatela—całe swoje życie.

Postawiłam na jedną kartę wszystko. Pieczone gołąbki same nie wpadają. Mu­szę posiąść wszystkie tajniki obranego za­wodu tak, jak je posiadają nie dyletanci, lecz zawodowcy, specjaliści. Bo dla mnie człowiekiem jest jedynie zawodowiec, choćby wyrabiający wzorowo szpilki, lub wykałaczki.

Zwyciężyć muszę, bo wierzę w siebie, w swoją siłę i w swoją moc. W swoją wytrwałość, zaciętość i w swoją wiarę w życie.

W Marsylji wystąpię też już nie, jako sopran liryczny w partjach Małgorzaty,

Violetty i Butterfly, lecz jako mezzoso- pranistka w roli Amneridy, Brunhildy, Dalili, Favority. Huk roboty czeka mnie jeszcze. Lecz zwyciężyć muszę. Kanarek, powracający dobrowolnie do klatki, prze­konany, że do życia na swobodzie jest już niezdolny! Czyż można sobie wyobra­zić większą tragedję, niż taka abdykacja!

Ale, ale. Znana rzecz, że przypisuje­my zwykle innym winy, do których sami się poczuwamy! Czy wobec twoich posą­dzeń mnie o flirt z Moussinem, pomimo, że wyspowiadałam się przed tobą z moich grzechów i skreśliłam bez miłosnych za­ślepień portret mego ogromnie średnio sym­patycznego „ideału“ — nie powinnam — -dobrodzieju — urządzić ci sceny zazdrości

o Zosię Horską? Z właściwą sobie ambic­ją wstrzymuję się od podobnej sceny. Choć wiesz, że za tę poczciwą (??) Zosię Horską, druchnę i przyjaciółkę z pensji pani Kra- kówowej — nie dałabym sobie ręki odciąć.

Zawsze uważałam tę jej premedyto- waną poczciwość i chęć przypodobania «ię wszystkim bez wyjątku — za narzędzie zawodowe sieroty, która musi sama myś­leć o sobie, aby pod płotem nie zginąć. Ja nie byłam nigdy ani tak układną, ani ugodową. Buntowałam się przeciwko te­

raźniejszości. Przyszłość mnie nie prze­rażała.

I nie żałuję czasów wylegiwania na perłowych adamaszkowych kozetkach, choć pojmuję, że jedynym atutem dobrobytu jest możność nieschylania i nieudawania potulnej z musu dla karjery. Czuję też obec­nie mniej pogardy dla schylania karku, staw- szy się z konieczności mniej wyniosłą wobec tych wszystkich, którzy mogą mnie strącić z drabiny, po której wdrapuję się do celu.

O! Te ustępstwa przed ludźmi, którzy są nam w życiu potrzebni, a których ani się lu­bi, ani się szanuje. I ta musowa ustępliwość, maskowanie bólu ran, zadanych naszej du­mie... I ta obłuda przymilania się władcom, których nienawidzimy. Cóż to za straszne ży­ciowe serwituty! Łatwo jest nie zabłocić się, kiedy nie wychodzi się śród słoty ze swego perłowego buduaru. E basta.

Otóż wspomniałeś mi kiedyś, że spot­kałeś na ulicy Zosię Horską, która z wło- ściwą sobie poczciwością (naturalnie!) wy­pytywała cię o wszystko i prosiła o po­zwolenie odwiedzenia Hani. Domyślam się, ile było serca w tem dopytywaniu się o dziecko, osierocone przez wyrod­ną matkę, która nie wahała się porzucić jedynej córki. Wyobrażam sobie, jak Zo­

sia z właściwą sobie poczciwością uspra­wiedliwiała—o ile się dało—ten czyn wy­stępny swojej bądź co bądź przyjaciółki.

Następnie piszesz mi, że byłeś zmu­szony wydalić z domu mademoiselle z po­wodu jej płochości, skonstatowanej przez kogoś, (!!) spotykającego ją na ulicy w to­warzystwie jakiegoś młodziana.

Wspominasz o różnych innych zmia­nach w domu. I o najgłówniejszej, że zgod­nie z moim stałym kultem dla kierunku peda­gogicznego, prowadzonego przez wykwalifi­kowanych specjalistów — umieściłeś Hanię z porady „kogoś z ludzi życzliwych i kom­petentnych“ na pensji pani Smolikowskiej.

Niestety, nie ma prawa stawiać swego veto w prowadzeniu dziecka kobieta, któ­ra z tego pola chwały każdej matki de~ -zerterowała. Lecz mam wrażenie, że tym „kimś“, który wykurzył mademoiselle z do­mu, który przeprowadził różne inne do­mowe reformy, o których jakby mimo­chodem wspominasz, że tym kimś kom­petentnym, który poradził ci umieścić Ha­nię na pensji pani Smolikowskiej, jest mo­ja przyjaciółka, tą poczciwa Zosia Horska. (Nie trudno domyśleć się, że to ona jest obecnie nauczycielką na pensji pani Smo­likowskiej).

Piszesz mi, że „sprowadzają ci“ (kto?) na niedziele i w święta z pensji Hanię, źe na tych świątecznych śniadaniach i obiadach bywa zawsze bardzo lubo i wesoło, że byłeś z Hanią w teatrze na Halce (ośmielę się uczynić ci jedyną uwagę: Nie prowadź Hani do teatru, aby broń Boże sztuki nie pokochała).

Otóż wzrusza mnie poczciwość tej czystej „perły“, nie mszczącej się na czło­wieku, który ongi zdradził ją dla mnie. Bo woli mścić się na rywalce. O! Perły mają także swój rozumek. Sprowadza ci co niedzielę do domu Hanię, która się do niej przywiązała. Nie wspominasz mi, choć łatwo się domyśleć, że na Halce prócz Ciebie towarzyszyła Hani i ta, z którą w domu na niedzielnych obiadach bywa tak lubo i wesoło. Bo ten wzór wszystkich cnót lituje się nad słomianym wdowcem, dość przystojnym i ze stanowiskiem.

Powiesz mi, że to jest najkomplet­niejsza scena zazdrości, stokroć większa, niż twoje badanie mnie co do mego sto­sunku do pana Moussina. Mogę cię upew­nić, że godzin które spędzam z panem Moussinem, nie uważam za bardzo lube i wesołe; że nie zachwycam się jego pocz­ciwością i nie odczuwam żadnej wdzięcz­

ności za oddawane mi przez niego usługi.

Położysz prawdopodobnie na karb mojej nostalgji za krajem i za domem to moje rozgoryczenie i zdenerwowanie, z któ- rem współczuwać nie można, ponieważ tak łatwo rzucić mi w twarz: „Tu as voulu Georges Dandin“. A jednak zdaje mi się, że te quasi nieuzasadnione sceny, któremi kobiety wybuchają — zawsze bywają opar- te na intuicji, nie zawodzącej nigdy.

Dziwi mnie tylko jedno: Ta poczciwa Zosia (Przypomina mi się odwieczna fran­cuska komedja, w której wszyscy, jak je­den mąż, twierdzą: „Comment peut-on ne pas aimer Berthe?) hołdowała dotychczas moralności. A ty jesteś przecież dotych­czas tylko słomianym wdowcem. Czyżby ta poczciwa Zosia kwitowała nawet ze stuły?

Dość o niej. Faktycznie staję się his- teryczką. A tak siliłam się wiecznie na to., aby nie wychodzić z formy. Nie pisz mi» że się w swoich jasnowidzeniach pomy­liłam, bo ci nie uwierzę. I nie gódź się ze mną na to, iż intuicja nie zawodzi. Jestem szalona... a jednak do Warszawy teraz mimo wszystko nie wrócę. Może właśnie dlatego, żem szalona; a może, że zapóźno... Tylko Hani nie mówcie, żem

jej nie kochała i że umarłam... Powiedz­cie jej...

Czerwiec, ¡888 r.

Nie mogłam ostatniego listu dokoń­czyć. Niejeden już list otrzymałeś odemnie bez zakończenia; bo obawiam się, aby te zakończenia nie stawały się kropkami nad i. Więc je urywam, lub wogóle nie wysyłam. Przy ostatnim niedokończonym liście ucie­kłam na ulicę — spragniona morfiny Paryża, który tylekrotnie już potrafił upijać mnie do zapomnienia.

Umęczona najboleśniejszą handrą — postanowiłam użyć dozy najsilniejszej, ta­kiej, jaka stanowczo już nie zawodzi; i wy­brałam Plac Zgody, Pola Elizejskie, Avenue du bois.

O! Ten najcudowniejszy na świecie Plac Zgody! Znasz wprawdzie jego smak, lecz kosztowałeś go tylko; a jadać go trzeba łyżkami; choć splamił się krwią tysięcy zgilotynowanych na czele z kabo- tyńskim Robespierrem, z naiwnym królem i z czarno przemelo dramatyzowaną jego małżonką, austrjaczką, piękną córą Marji Teresy, nieszczęsną Marją Antoinettą.

Obalono też zdaje się wtedy usta­wiony w pośrodku placu bardzo piękny

Spełnione Marzenia 4

pomnik „króla słońca“. Choć nie wyobrażam sobie, aby mógł on świecić jaśniej od ma­jestatycznego obecnego obeliska—staruszka, liczącego już kilka tysięcy wiosen, zahie- roglifowanego ramzesowskiemi panegiryka- mi. Podarował go wspaniałomyślnie vice król Egiptu Ludwikowi Filipowi; ta dedy­kacja jest zdaje się największem dziełem poczciwego królika prawie że z konopji Filipa. Staruszka, starego rezydenta Placu Zgody chłodzą fale wód, wypływających z cudnych kamiennych Nereid i Trytonów i strzeże osiem pradierowskich olbrzymich kobiecych postaci ; allegoryzują one główne miasta Francji, pomiędzy niemi i Strasburg od 1870 roku w czarnej krepie narodo­wej żałoby, z powodu niewoli niemieckiej.

Lecz najpiękniejszą ozdobą tego meta- placu-—to perspektywa cudnych dzielnic, zakańczających z czterech stron ten cud nad cudami. To z jednego profilu, jaśnie­jący zdała swoją monumentalną fasadą kościół św. Magdaleny. To — nie mniej harmonijnie rozkładająca się vis à vis Izba Deputowanych. A tam znów falują ku górze barwną wstęgą Pola Elizejskie i Pla­ce de 1’Etoile, żyjący (jak wszystkie place pa­ryskie) swemi perspektywami spływających do niego kilkunastu najwspanialszych ulic :

Avenue Hoche, Du Wagram, de la Grande Armée, Wiktor Hugo, Kleber, d’Jena... Prze­pych, zakończony nie byle czem, bo łukiem Zwycięstwa. Ten kolos z płaskorzeźbami Rude’a, Lemaire’a, Cortota i t. d., które­go monumentalność zapożyczył Napoleon dla swego cesarstwa z Rzymu (bo pogo­da i wdzięk Greków mu nie wystarczały)— stanowi ramę, przez którą prześwieca obraz Pól Elizejskich.

O! Te Pola Elizejskie z tarasami, pomnikami, wodotryskami. Równie piękne w nastroju ciszy porannej z martwemi pu- stemi ławkami, ze świergotem ptactwa i dzieciaków, harcujących śród zieleni drzew i trawników, jak w święta i w dni uroczyste z przelewającemi się oceanami tłumów, którym udało się zdobyć wszyst­kie ławki i tysiące wynajętych krzesełek, ustawionych jedno przy drugiem.

I ten most cesarza Aleksandra III, błyszczący, jakby wschodnim przepychem złota swoich posągów i krawędzi., I te stale przypatrujące się sobie miłośnie dwa cacka, najmłodsze dzieci Paryża: Grand palais i Petit palais. Jeden z wielu articles de Paris, jeden z wielu dowodów parys­kiego wdzięku, gustu, smaku, poczucia barw, linji i harmonji.

O! Ta Avenue du bois i lasek bu» loński z jego pagórkami, jeziorkami, kas­kadami i alejami, pełnemi słomianych fo­teli, . z których z Matin’em w ręku przy­patrujesz się jeźdźcom, sunącym ku wąz- ldm drożynom ze swemi partnerkami ama­zonkami z monde u.

A oto sunie uroczyście weselny or­szak, szereg poślednich wynajętych karet. To obowiązkowy poślubny spacer umirto- wanych małomieszczańskich oblubieńców i zaproszonych gości. Z karetowych okien wyglądają poczciwe miny odświętnie ustro­jonych ciotek, teściowych, chichoczącej młodzieży i uroczystych ojców i wujów, stęsknionych do czekających ich dopiero po spacerze obfitych libacji, które nęcą ich bardziej od innej rozkoszy, cierpliwiej wyczekiwanej przez uroczyście zawstydzo­nych nowożeńców.

Lecz lasek buloński — to już trochę ekskursja. Nie zawsze wystarcza mi czasu na taką eskapadę. Moją parafją jest ogród luksenburski, tuż koło Odeonu. Bywam tam stale we wtorki na moich ulubionych koncertach wojskowych, które nic nie ko­sztują. Odbywają się przed pałacem lu- ksenburskim — który, choć przypomina nieco pałac Pittich we Florencji, lecz jest

nawskroś francuski ze swoim wdziękiem, niezależnym od całej powagi przeżyć, ja- kiemi wydają się przepełnione wszystkie stare gmachy, imponujące swemi zarówno złemi jak i dobremi tradycjami, dumne z tego, że mają swoją historję.

Bo nie chwaląc się tem, ani wstydząc, pałac ten więził w swoich murach malarza napoleońskiego Davida i — nie bagatela — samą panią Józefinę Beauharnais. Podczas rewolucji rezydował tu Danton, Desmou- lin i t. d.

Lecz nie chcę myśleć o wszystkiem, co znikome. Chcę delektować się jedynie tem, co wieczne. A wiecznem jest tylko natura i sztuka.

Nigdzie nie czuję się bardziej we Francji, niż w Luksenburgu; w tym w naj­czystszym stylu francuskim ogrodzie lu- ksenburskim ze strzyżonemi szpalerami, z powierzchnią nie doprowadzoną do wspólnego mianownika, lecz piętrzącą się tarasami i kwietnikami o barwach, które aż rażą swoją siłą czerwieni, fjoletów, szafirów i złota—oko człowieka, zrodzone­go pod chmurnem niebem północy.

O! Te srebrzące się w brylantach południowego słońca śród wyhodowanej podzwrotnikowej flory marmury niezliczo­

nych posągów w ilości, w jakiej wiele państw w swoich wszystkich wziętych ra­zem murach nie posiada.

I tych dwadzieścia uroczych Francu­zek, począwszy od staruszki z V-go stu­lecia Św. Genowefy, skończywszy na strojnej damie wieku XVIlï-go pani de Montpensier! I ta cudna grupa dzieci z XVIlI-go stulecia! 1 w cieniu drzew pomnik wytwornego poety Leconte de Lisie’a, przy płodnej duchowo Georges- Sandowej i Szopena, który w swojej oj­czyźnie dotąd nie doczekał się go; bo my łatwiej wydajemy pieniądze na sute we­sela i na bardzo kosztowne pogrzeby sławnych ludzi, niż na ich pomniki. W podobnie suto stypowy sposób uczci­liśmy już poza Szopenem i Matejkę, i Pru­sa, i Moniuszkę, i Sienkiewicza. Chociaż te pieniądze starczyłyby na spiżowe posągi.

A posągi Eugenjusza Delacroix, Sainte- Beuve’a, Teodora de Banville’a, Henri »■ Murger a! Uf! Kto by ich tam wszystkich zliczył.

A wodotrysk Medyceuszów, a fon­tanna Ledy i pyszne kopje Borghezowskie- go szermierza, Palata i Wersalskiej Djany! Bo całe narody, jak oddzielni kulturalni ludzie—wiedzą, na co pieniądze wydawać.

Lecz najbardziej francuskim, z tego nawskroś francuskiego ogrodu, znanego, nam na pamięć z tysiącznych reprodukcji, począwszy od starych sztychów do ostat­nich akwafort plenerzystów, futurzystów

i kubistów, jest sztafaż ogrodu luksenbur- skiego: Te umizgi żołnierzy z jarzącą w słońcu czerwienią swoich charaktery­stycznych kepi i szkarłatem rubinowych pantalonów do rozkochanych wywstążko- wanych „nounoux“, kołyszących w wóz­kach dziecięcych wykoronkowane, jak lalki niemowlęta. I inne niezliczone, (brane stąd przez wszystkich malarzy całego globu ziemskiego) motywy sztafażu na tle ogrodu luksenburskiego. Wiecznie ta sama, pomimo zmiany kroju sukien, szy­kowna gryzetka, czy szwaczka. Wiecznie te same typy starych francuzów z Quai Voltaire, śród których odgaduję Anatola France’a lub znanego mi z pysznego por-

* tretu Bonnat’a — pana Leona Coignet, lub Blache’owskiego Paul Adama.

Spieszę, aby rzucić swoją kartę wizy­tową oranżerji pałacowej od ulicy Vaugi- rard i aby rzucić kilka pocałunków moim kochankom, zanim śmierć przeniesie ich z galerji luksenburskiej do bardziej zaszczyt­nej siedziby w Luwrze.

Witam was, moi kochankowie, jakich nie posiadają królowe! Witam was naj­więksi z największych panowie: Claude- Maunet, Césanne, Pissaro, Renoir, Rafaelli, Sisley i wy najsławniejsi ze sławnych etranżerów: Whistler, Sargent. Mesdag, Se- gantini, Lieberman i Zuloaga.

Kocham was. Was nie zadawalniają- cych się ogarkiem własnego podwóreczka, lecz świecących pochodniami, oświęcają- cemi świat cały!

Kocham was, Was nieśmiertelnych!

I uciekam do swojej mrówczej pracy, jako do kolców życia, bez których niema róż na świecie. A różami i kwiatami jest je­dynie sztuka. 2lal mi ludzi, którzy zapa­chu tego kwiatu nie czują.

Lipiec 1889 t.

Zarzucałeś mi kiedyś, że w obszer­nych listach piszę bardzo mało o sobie. W szkołach uczą nas czytać jedynie litery pisane i drukowane. A dopiero życie uczy nas czytania pomiędzy wierszami i rozu­mienia słów niewypowiedzianych. A dobre wychowanie polega na tem, aby nie da­wać do poznania, że się te niewypowie­dziane słowa odgadło. Trzeba posiadać takt nie tylko w odpowiedziach, ale

w zapytaniach. Cienkoskórzy, ambitni wrażliwi, t. zw. taktowni nieraz zagryzają do krwi języki, trzymane za zębami, aby nie nadeptać niczyjej pięty Achillesa; bo sami pamiętają, jaki to im ból sprawiało.

Zresztą przy jakiej takiej intuicji py­tania są zbyteczne. I tak wie się wszystko, czego nam się nié mówi; bo potrafimy czytać pomiędzy wierszami, przekonani, że mowa jest dana jedynie do ukrywania myśli i do obłudy.

Proszę Cię więc, abyś mi wyba­czył i położył jedynie na karb mego wy­jątkowego rozdrażnienia te kilkakrotnie niezręcznie tamowane słowa z tych, któ­rych się nie mówi.

Oczywiście przy twoich zajęciach nie masz czasu pisywać do mnie zbyt często

i nie posiadasz pensjonarskiego daru opi­sywania codziennych potocznych wyda­rzeń i zmian w swojem życiu,

Hania chowa się bezemnie dobrze, to rzecz najważniejsza. Luka, która po mnie w domu została z czasem wypełniła się. Nowy modus vivendi już zorganizowany. Ten cały styl w domu organizuje wam mężczyznom zwykle podług własnej modły kobieta, bez której wy obyć się nie po­traficie. A czy nazywa się ona Julją,

czy Petronelą,.. Chodzi wam jedynie, aby nie była nieznośnie krzykliwą babą

i abyście mieli spokój. To wszystko takie proste.

A powód mego rozdrażnienia także zrozumiały; Położyłam wszystko na jedną kartę; więc drżę teraz z obawy, aby nie przegrać. Bankructwo całego życia, spowo­dowane hazardem i pomyłką — to zmora, która coraz częściej w bezsennych nocach mnie prześladuje.

Spotkałam na Polach Elizejskich, któ­re już teraz wydają mi się nie o wiele piękniejszemi od Alei Ujazdowskich—pan- nę Gilbertę Delafoie w przepięknych pió­rach na kapeluszu i z ogromnemi butona­mi w uszach.

Przyznała się, że zerwała już zupeł­nie z marzeniami du sale théâtre i że znalazła „un charment petit ami, gentil comme tout“. Oświadczyła mi swoje uczucia przyjaźni i żalu zerwania ze mną stosunków z powodu „cette canaille de Moussin“. Bo nie było mi czego zazdrościć. Bo ten występ w Marsylji przez protekcję brata, dyrektora opery, to bluff, którym „cette vieille vipère“ niejedną już uczenicę oblagowywał.

Gdybyż chociaż jego metoda naucza­

nia była zbawiennąl Ale i jego sława pe­dagogiczna jest bluffem. Bardzo wielu ucze- nicom pozrywał głosy.

Radzę pani zerwać z nim. A naj­bardziej życzę, abyś była tak szczęśliwą, jak ja się czuję obecnie. Miłość jest ład­niejszą od sztuki. A teatr wogóle nie jest dla uczciwych kobiet — zakończyła z za­bawną sentencjonalnością i, wsiadając do swego automobilu, zapraszała mnie do siebie, wręczając wraz z adresęm swój bilet wizytowy, na którym „de“ stał już oddzielony od nazwiska Lafo?e.

Słowa panny Gilberty de Lafoie nie były dla mnie wielką niespodzianką. Moje zaślepienie co do pana Moussina, jako pe­dagoga—nie trwało długo; choć—niestety, byłoby korzystniej, aby było trwało jeszcze krócej.

Doszło już od miesiąca moich uszu, że jego brat już oddawna nie jest dyrekto­rem opery w Marsylji, że wogóle engage­ment artystów nigdy od niego nie zależało

i że ten jego braciszek sam bez en­gagement tuła się obecnie w biedzie po prowincji.

Lecz najbezlitośniej tarmosiła mnie zmora o jego zabójczej metodzie wydoby­wania głosu. Faktem, że śpiew obecnie

męczy mnie, podczas kiedy dawniej naj­wyższe tony Małgorzaty, Trawiatty i But­terfly brałam bez wysiłku.

Więc Myszuga miał słuszność, że mam sopran, a nie mezzo sopran, z którym muszę tak ciężko się borykać, wysilając się na studjowane obecnie partje Mignony, Dalili i Amneridy.

To przeświadczenie o jego mylnym - kierunku przeraziło mnie i wstrząsnęło do szpiku kości. Pojmujesz, chodziło tu nie

o bagatelę; chodziło o życie. Mogłam zno­sić wszystkie katusze; lecz muszę dbać

o jedno, co mi w życiu pozostało: o mój głos, na którym wyłącznie postawiłam ca­łą przyszłość. I kiedy poza panną Gilbertą de Lafoie doszły do mnie skądinąd iden­tyczne poglądy na metodę mojego mae­stra — oczywiście zerwałam z panem Moussin em, który nie był wcale „un char­mant petit ami, gentil comme tout“, lecz który śród mojej Golgoty miał mi być pomocnym do zdobycia celu.

o Nie dla rozkoszy chodziłam do nie­go—to pewne. Choć ty, mimo swego an­gielskiego chłodu i jeszcze większego, niż w mowie lakonizmu w twoich listach — wspomniałeś ostatnio o tym szubrawcu kilkakrotnie w tonie zagadkowo drwiącym.

Lecz wobec zarzucanego mi przez ciebie ironicznego jakoby mego odzywania się

o tej najpoczciwszej Zosi Horskiej, która jak rodzona matka (porównanie dla mnie niestety bardzo bolesne) zajmuje się Ha­nią — nie śmiem czynić ci żadnych uwag w tym względzie.

Przychodzi mi jednak refleksja, czy przypadkiem nie doszła do ciebie via poczciwych warszawiaków lub tej najpocz­ciwszej Zosi jaka wiadomość o mojej rozpuście w Paryżu? Tak mi to jakoś wy­gląda. Lecz dość scen małżeńskich. Uwa­żałam je zawsze za shocking.

Życie nauczyło mnie jednej niezbitej prawdy: że daleko lepszą aferą jest tak zwane dobre serce i cnota, niż takie wiecz­ne bunty i złość, jak moja. Jestem prze­konana, że ta poczciwa Zosia Horska zro­bi w końcu większą w życiu karjerę, niż ja. Avis do wszystkich Zoś Horskich. Choć te mądrale same wiedzą o tem naj­lepiej, że na tym dobrym interesie ubie­gania się wiecznie o pierwszą nagrodę cnoty wyjdą lepiej, niż ja na moich awan­turach, na pogardzie dla szablonów, opinji głupców i t. d. I ja wprawdzie otrzymy­wałam na pensji nagrody, lecz się o nie nie ubiegałam. Bo nienawidziłam nagro-

dzistek, przekonana, że te chodzące cnoty są znacznie sprytniejsze, niż my, kanalje. E basta.

Całą myśl skierowałam na ratowanie mego głosu, póki jeszcze nie zapóźno. 1 postanowiłam Paryż opuścić. Nie oba­wiaj się. Nie wybieram się do Warszawy. Wybacz mi ten frazes. Czuję się bardzo rozdrażnioną. Bo z całych sił odpycham myśl przedwczesnego ogłaszania masy upad­łości i zlicytowania przez wierzycieli wszyst­kiego, co się posiadało. Precz... zwątpienie...

Oto widzisz istotny powód mego roz­drażnienia, śród którego zapomniałam o fak­cie, że ludzie zdrowi, posiadający trochę ambicji, nie powinni nigdy zwierzać się z własnych myśli, ani badać niedyskretnie spraw, o których się nie mówi.

Ale pomyśl, jestem tu samotna, jak kołek. Ambicja ma także swoje granice. Mamże wywnętrzać się przed panem Mous- sinem, listownie przed Zosią Horską, lub wysyłać jeremiady do Wróblej Woli? W nieszczęściu automatycznie zwracamy się do najbliższych. To nie komplement.

A propos Wróblej Woli. Wspominasz mi, że brat mój chce wypłacić ci całko­wity mój posag, umieszczony na hipotece Wróblej Woli. Otóż uważam, że jest to

suma zbyt mała, aby warto było przesy­łać mi z niej odsetki. Wolę, abyś tę sumę przysłał mi w całości. Umieszczę ją tu w Credit Lyonais i zaczerpnę w razie po­trzeby. Nie tracę nadziei, że w przyszłości spłacę te uszczerbki, ponieważ nie marno­trawię tu ani szeląga; a wydaję wszystko na naukę, która musi przecież wydać kie­dyś jakie plony.

Racz mnie objaśnić, w jakiej formie mam ci przesłać odpowiednią plenipotencję. Ponieważ, .jak już wspominałam, jestem zdecydowaną Paryż opuścić; więc pienią­dze na tę nową podróż są mi potrzebne. Nie pytam ciebie o radę, bo bym jej nie usłuchała. Zresztą w twoich ostatnich, coraz rzadszych coraz dyplomatyczniejszych i lakoniczniejszych listach — nie udzielasz mi już rad.

Nie wiem, czy sprawia mi to radość czy udrękę. Uczucia ludzkie są tak skom­plikowane, że trudno nawet przed samym sobą zdawać sprawę z własnych odczu­wań. Lecz trzeba w coś wierzyć, prawda? Otóż wierzę teraz w jedyną metodę wydo­bywania głosu, w jedyną szkołę wokalną: w odwieczne bel canto włoskie. Na wszel­kie inne eksperymenty jestem już za stara.

1 tak straciłam tu nadaremnie wielką

moc czasu. Teraz trzeba będzie wszystko zaczynać na nowo. Włochy pozostaną wiecznie jedyną Mekką dla wszystkich uczących się śpiewu. Trudno. Muszę wy­trwać i przeszkody zwyciężyć. Nie chcę abdykować i przyznawać do błędów i do bankructwa. Świat należy do silnych. Same- memu trzeba piec gołąbki. Rany sobie obmy­ję i popędzę dalej. Zresztą cofać się zapóźno.

Następny list mój otrzymasz już z Flo­rencji. Włochy, to moja ostatnia deska zba­wienia. Nie sądzę, abym tym nowym eta­pem mego życia — zbytnio cię zmartwiła. W ostatnich czasach nie zaciekawiał już ciebie termin mego powrotu do Warszawy. Tempora mutantur. Czy ja w ogóle przy­jadę jeszcze kiedy do Warszawy?

III.

Florencja! Królowa Arna, Apenin, Me~ dyceuszów, Księstwa Toskanji; Florencja— kolebka Danta i Boccacia, Giotta, Dona­tella, Luki — Robbia, Fra Angelica i Ghi- bertiego! Tylko tyle. O! La bella!

Jestem we Florencji — w czarze tych dźwięków chciała pani Hela zatracić samą siebie.

Lecz pociąg stanął przed peronem. Należało od kontemplacji zniżyć się do spraw ziemskich. Deszcz lał, jak z cebra. A „Facchini, facchini“, którego niecierpli­wie przywoływała łamaną włoszczyzną — nie bardzo kwapił się do usług tej etran- żerce, podróżującej 3-cią klasą pociągiem najtańszym.

Usadowił ją wreszcie wraz z jej ku­frem w jakiejś trzęsącej rozklekotanej jedno- konce, ciągnionej przez apatyczną szkapę, filozoficznie pogodzoną ze swemi sterczą- cemi gnatami, ze ślepotą, z dychawicą i z policyjnym zakazem pojawiania się przed dworcem na luksusowe pociągi.

Przez mokre szyby landa z ustawio­nym od deszczu skórzanym deklem — przypatrywała się pani Hela 2-piętrowym bez charakteru domom przesławnej ulicy Tomabuoni, która po Paryżu wydawała się jej podobną ze swemi drugorzędnemi wystawami sklepów do jakiejś ulicy Bie­lańskiej, Długiej lub Elektoralnej. Taka sama wązkość trotuarów i ulicy, takie sa­me sklepy kolonjalne, bławatne, apteki i cukiernie; tacy sami przechodnie, kobiety z parasolami i młodzież, sunąca do szkół z książkami.

Tylko jedyna refleksja sprawiała jej

Spełnione Marzenia 5

pewną ulgę: Może na ulicy Tornabuoni łatwiej, niż na Bielańskiej i na Długiej, zatopić siedzącą w dorożce panią inżynie- rową Knoffową, która już umarła.

To już nie wykolejona separatka war­szawska, początkująca adeptka sztuki, po­czynająca już wątpić w tę ostatnią deskę ratunku, która ma ocalić ją od bezdni, ciągnącej ją coraz niżej; to już nie kochan­ka Janka, Moussina...

To już — nikt; etranżerka, pani X. Y. Z. Moussin... brr... — wstrząsnęła się z obrzy­dzenia. Dlatego też wybrała Florencję, a nie Medjolan, Mekkę całej polonji, udającej się tam na śpiewacze studja. We Florencji wie­działa, że nie znajdzie ani jednego ziomka. A nie chciała wtajemniczać nikogo w walki z losem i w pierwsze najcięższe zmagania się. Pragnęła dopiero z marką zagraniczną zajaśnieć przed swoimi. A czując, że skrzy­dła jej trochę opadły, pocieszała się:

Przedewszystkiem wyleczę się z ran, a dopiero później wezmę się do pracy. Trochę później; wnet po zagojeniu się tych najkrwawszych, grożących gangreną.

Zamieszkała w 4-rzędnym hoteliku. Odżywiała się jaknajskromniej, aby fundu- siku nie wyczerpać. I przeświadczona, że poza Florencją, widzianą z dorożki w prze-

jeździe z dworca — istnieje jeszcze ta inna Florencja—poczęła leczyć się jej ukrytemi cudami, takiemi, jakiemi żadna inna kraina na świecie poszczycić się nie może.

Była już kiedyś we Florencji. Lecz teraz nie był to już dawny sposób podró­żowania pani dyrektorowej Knoffowej. Nie był to już dawny sposób zwiedzania osobliwości. Nie było już objaśniającego ją hotelowego cicerone’a, ani powozu, cze­kającego na wytworną etranżerkę przed wrotami galeiji i kościołów.

Ongi w przejeździe z Nizzy, lub z innej modnej południowej plaży spieszno jej było śród ważniejszych sprawunków coś nie coś zobaczyć dla paradowania tą tandetą powierzchownych wrażeń w swoich salonach stolicy.

Dziś w nicowanej sukni i w niezbyt świeżych trzewikach raczy się temi sma­kołykami nie łyżeczką deserową, lecz jak pijak zatapia się aż do zapomnienia.

Florencja nie jest upstrzoną w teatralne szaty féerie weneckiej, wyprowadzającej z równowagi nawet najgrubszych widzów galerjowych, oklaskujących czerwonemi ła­pami efekty, o jakich im się nie śniło.

A więc „to to jest Piazza Signoria! — wykrzyknęła w pierwszej chwili rozczaro­

wana, jak owa z Fliegende Blätter zblazo­wana bankierowa, ze złotym face ä main, decydująca wyniośle wydętemi wargami na widok pierwszy raz widzianego z modnej plaży Atlantyku:

Pi! Atlantyk! Wyobrażałam sobie, że jest większy.

1 pani Hela wyobrażała sobie Piazza Signoria wspanialej w tern rozczarowaniu, które odczuła już na samym wstępie w do­rożce, wiozącej ją z dworca florenckiego do hotelu.

I dziś poranek był chłodnawy, prze­ciętny; niebo ołowiane. Dokoła roztaczało się przeciętne życie przeciętnych stad ludz­kich, różniących się nieco rysunkiem kar­ku i maścią, od identycznych na całym globie stad urzędników, uczniaków i ko­biet „za sprawunkami“, w jednakowiuteń- kich sukniach kroju obowiązującego w War­szawie, jak i w Londynie i w Kiernozi. Tłum przeciętnych ludzi jednakowiuteń- ko rodzących się i umierających, kocha­jących i zdradzających, weselących się i rozpaczających na całej planecie. Dokoła przeciętne średnie domy, jak w przecięt­nych prowincjonalnych miastach. Składy apteczne z reklamowaną pastą do batów, proszkiem do zębów, z trucizną na szczury,

%e szczotkami, gąbkami, mydłami i eliksi­rami. A obok wystawy okien, nie o wiele lepsze, niż w Lublinie. Wszędzie też same czekoladki w świecących papierkach, jak na całym świecie, średnie wystawy z no- rymberszczyzną, z męską konfekcją, z ohyd- nemi krawatami; małe sklepiki z drugorzęd- nemi damski emi kapeluszami, wielkie szyldy dentystów, akuszerek i kantor weksli i za­miany monety pana Jiosepa Paduy, brzmią­cego dla Włochów identycznie tak, jak dla nas brzmi nazwisko pana Częstochowera.

Lecz przez chmurę wyjrzał skrawek włoskiego nieba. Zaświeciło słońce; i naraz podniosła się kurtyna. I pani Hela, porzu­cając stada ludzkie, zbliżała się do orlich gniazd gienjuszów: Do Palazzo Vechhio, do Logii Lanci, do wodotrysku Amanati i do pomnika Cosima. Nie, nie. To już nie Lublin. To już miasto nieśmiertelnych. Zachwyt jej poczyna rosnąć, jak na droż­dżach; aż wreszcie oszałamia jakby wypitą jednym haustem całą butelką szampana.

Bo nie chciała należeć do tych galer- jowych widzów, gotowych ozięble identy­fikować przeciętne, niezbyt charakterystycz­ne i niezbyt schludne ulice florenckie z niezbyt świetnemi hotelami, cukierniami i sklepami — z każdem innem przeciętnem

prowincjonalnem miastem lub ze stolicami tuzinkowych mniejszych państewek Europy.

Pojęła, że jedynie dla smakosza

0 cienkich strunach duszy, jakby za ude­rzeniem różdżki czarodziejskiej, ta cala szarzyzna spada ze szkatułki z preciozami; a skarbiec otwiera się wraz z zamknięciem się trzeźwych źrenic płytkiego sceptyka.

1 otwierają się oczy duszy, widzącej sedno, rdzeń i poezję istoty rzeczy, niedostępnych dla powierzchownego obserwatora lub prowincjonalnego fotografa.

Przed oczami zdumionemi subtelnego artysty, wytrawnego smakosza, smutnego poety, wrażliwego serca — rozświetlają się już nie szkarłaty królewskie, lecz wrota raju. Tak nazwał Michał Anioł Ghibertiego drzwi kampanilli Santa Maria del fiore.

I pani Hela, opuszczając swój nędzny pokoik bez pieca, jedynie z kominkiem i z posadzką kamienną na uliczce Borgo- nissanti w pobliżu Lungarna — chodziła codziennie, mijając plac Manina—na Piaz- za del Signoria.

Piazza del Signoria! Cóż za cudal Bogowie! Bez źdźbła wschodniego złota i mozaik weneckiego S-go Marka. Ze star­cem przeszło 700-letnim Palazzo Vecchio, zrodzonym z dłuta Arnolfa del Gambio*

a strzeżonym przez nieco karykaturalnych olbrzymów chorego widocznie na megalo- manję Bandinella, któremu zdaje się mo­numentalność Michała Anioła spać nie da­wała. A w środku placu wyrósł cud nad cudami: wodotrysk z Neptunem i tritonami Ammanatiego. Tuż przy nim konna statua Giovanniego da Bolo gna.

Pani Hela przypatruje się z zacieka­wieniem jeźdźcowi z bronzu: To największy z potentatów renesansu, Cosima I-y, Pro­toplasta Medyceuszów, którego następcę, Lorenza Magnifico, uwiecznił Michał Anioł w grobowcu kaplicy Medycejskiej z cud­nym sentymentem, jako zadumanego:

11 pensiero.

Rzuciwszy jaśnie panu Cosimie I-emu pokłon na pożegnanie, pani Hela ze zbożnością kościelną wchodzi do zamko­wej sieni Michelloza. Coś w rodzaju po­dwórza bibljoteki Padewskiej, skopiowanej w pałacu krakowskiej bibljoteki Jagielońskiej.

W środku przedsionka słynny wodo­trysk z cudnym bachorem, bawiącym się rybą—V eroccia.

To Hania, wzięta żywcem, mała Hania z czasów, kiedy jeszcze noszono ją na ręku, — naraz rozpłakana — rzuciła prawie głośno pani Hela, do niemożliwości

przeczulona w swojem koczowniczem osa­motnieniu.

Wreszcie, wstydząc się swego wybu­chu, otarła ukradkiem nos i oczy i wybie­gła spragniona naraz jedynie powietrza.

W złocie południowego słońca, pod lazurem nieprawdopodobnie niebieskiego nieba dojrzała w rogu przecudną w pro“ porcjach, koronkową, bałwochwalczą bez bogów świątynkę z tysiąca i jednej nocy; bez ścian, bez okien i bez kominów; oku- lumnowany taras z piedestałami ustawio­nych posągów. To logia dei Lanzi, jeden z cudnych kaprysów tegoż renesansowego patrycjusza Kosmosa. Dumny pater pa­triae zdobył się na pomysł tej nadkró- lewskiej halli tuż przy swoim pałacu, aby nie dusić się latem w murach salonów i nie bratać się z pospólstwem śród upału na ulicy.

Nic sobie nie robiąc z tego otwartego dla wszystkich skarbca (uważanego przez tłum niestety „tylko“ za perły w braku sytnego grochu na pustyni) — czarne, po­dobne do żydówek, wyschłe straganiarki sprzedają na marmurowych stopniach w nie­zbyt czystych, prawie nalewkowskich ko­szach stosy pomarańcz po pięć cente- simów za sztukę.

Obok nich bezczynnie wylegują w słoń­cu ich mężowie o miedzianych twarzach, obdarci lazaroni i ich półnagie murillow- skie bachory.

Pani Hela, mijąjąc ich z trudem, wcho­dzi po kilku schodkach do świątyńki i z najwyższą rozkoszą uśmiecha się, jak spotkanym w salonie dobrym starym zna­jomym. Była dość kulturalną, aby znać z widzenia z fotografji zebrane tu towa­rzystwo z niefigurujących w Niesieckim najlepszych rodzin na świecie: Wszystko— dzieci genjuszów. Jak można ich nie pa­miętać, choćby z reprodukcji estetycznych podręczników?

W mig ich wszystkich poznała—ocza­rowana tem, że może z nimi obcowae osobiście.

Bo to przecież nie byle kto ten słyn­ny na świat cały z bronzu Perseusz z gło­wą Meduzy, syn papy Benvenuta Cellinie- go, który uwiecznił też swemi statuetkami i bareliefami postument swego arcydzieła. To—nie byle kto ta tuż obok grupa zna­jomych „Porwanie Sabinek“ z marmuru, dłuta Giovanniego da Bologna. Znalazł się też Holofernes z Judytą — nie bagatela — Donatella. Dostrzegła wnet antycznego Ajaksa z Patroklem i jakieś postacie bia­

łych dam, przybyłych tu wprost z forum Trajana z Rzymu. W tym salonie różnica lat, ba, nawet stuleci nie kompromituje. Można się do swego wieku przyznać.

A te wylegujące w tej śmietance bru­dasy z pomarańczami, które zamieniłyby te wszystkie perły za trochę grochu z ku­kurydzy — nie wiedzą o tem, że karm dobrze strawionych tego rodzaju pereł nie jest mniej korzystnym dla duszy od gro­chu dla żołądka.

Te brudasy nie wiedzą, że gdyby zdołali poskromić w sobie lenistwo — to dzięki starej kulturze i smakowi, wytreno- wanemu na tem obcowaniu od dziecka za pan brat z genjuszami — gust ich oczu, gibkość ruchów i lotność umysłu zdobyła­by się na stokroć większe arcydzieła, niż te, któremi zapełniają świat grube łapy szwabów lub dzikie instynkty moskali. Bo każdy analfabeta odczuje specjalny wdzięk najtańszej włoskiej mozajki, za­równo jak gust każdej szpilki do włosów wyrobu uwriera z Paryża.

I pani Hela, jak smutny pijak, niena­sycony oszałamiającą jego bóle wódką — zanurzając się coraz głębiej w rozkoszach, w których z nałogu zasmakowała — sunie niezmordowana, przechodząc sąsiadującą

z pałacem Signoria długą halą, ku pałaco­wi degli Uffici.

Przez całą długość hali pani Hela kła­nia się całym szeregom swoich znajomych z marmuru. Z wieku i z urzędu ~ oczy­wiście — trzyma tu prym pater patriae w towarzystwie Magnifica Lorenza. A obok nie byle kto — Lionardo da Vinci, Michał Anioł, Dante Alighieri i Boccacio, Machiavel, Arretino i dziesiątki innych. Istne rendez- vous śmietanki nieśmiertelnych wszystkich epok, zebranych na raucie w jednym salonie.

Nareszcie pani Hela dotarła do skarb­ca Medyceuszów w ich saf’ie, czyli w Try­bunie degli Uffici.

Jako dobrze wychowana osoba, przy­witała się przedewszystkiem z czyniącym tu honory domu gospodarzem Rafaelem: z jego cudną madonną del Cardinello,. z bawiącemi się u jej kolan 2-ma prze- cudnemi bambinami: Chrystusem i ma­leńkim Sw. Janem. Pokłoniła się z sza­cunkiem znanej jej z fotografji Tycjanow- skiej Wenerze, nie pozującej ani na nastrój, ani na symbol, ani na syntezę kobiety, lecz na pewną jedną żywą kobietę. Bo jej papo Tycjan zgodnie z renesansowem żą­daniem sztuki—uważał, że to w zupełności

wystarcza umieć namalować żywego, zdro­wego pogodnego człowieka, szczycącego się jedynie tem, że żyje i że ma muskuły i łydki, jak się patrzy.

Pożegnała się grzecznie z towarzyst­wem, rzucając mu za rozkosz obcowania wdzięczne pocałunki.

Teraz swój face à main skierowała na tę zbyt już silną świętą rodzinę, którą twórca gigant Buonarotti już zbyt hojnie obdzielił swoją manją zdrowia, przecho­dzącą u jego uczniów (jak naprzykład u Bandinnelego) już omal w karykaturalną manierę wielkości. Bo to są już popisy atletyki, znajomości muskulatury, anatomji i siły, chwalenie się swoją joie de vivre przy zupełnym analfabetyzmie uduchowie­nia i wyrazu.

Rzuciła jeszcze kilka spojrzeń Boti- cellemu, Filipowi Lippi, Ghirlandajowi, Andrei del Sarto i Sodomie. Nie miała już sił. Nie spłodził jej przecież Michał Anioł, ani Bandinelli.

Pokłoniła się na odchodnem z grzecz­ności zebranym tu cudzoziemcom: gienjal- nyra szwabom: Dürerowi i Holbeinowi, kilku uczniom Van Dycka, Memlingowi i Rogierowi van der Weyden. I żonie Ru- bensa i autoportretowi Rembrandta i ho-

lendrom; jaśnie panom Metsu, Steenowi i Mierisowi.

Nie! Takie opychanie się smakołyka­mi jest poprostu łakomstwem. Należało wreszcie wstać od tej zbyt obfitej uczty» Czuła się żarłocznie opchaną, aż do nie­strawności. 1 ledwie wlecząc nogami ze zmęczenia, opuściła mury świątyni — pa­łacu — spragniona oddechu, powietrza nieba włoskiego i słońca.

Lecz „La Bella“ nie posiada ku zdzi­wieniu cudzoziemców w śródmieściu ani skwerów, ani publicznych ogrodów, jakie- mi miasta północne wiecznie się tak szczycą. Tak cukiernicy, zapraszający do siebie gości, nie częstują ich nigdy słody­czami, do których sami wskutek obfitości smak zatracili.

I pani Hela, ociężała po uczcie sunie przez ponte Vecchio przez całą długość Lungama, skręcając przez Piazza Manin w uliczkę Borgonissanti do swojej nory; i ledwie żywa rzuciła się na posłanie z zadowoleniem pijaczki, której udało się na jakiś czas zalać robaka.

Jednak wnet nazajutrz powróciła do swego nałogu pijaństwa, które sztucznemi rozkoszami nadziemskiej poezji obezczula bóle nizin życia.

W galerji PitticK przekonała się (wbrew swemu przypuszczeniu, że wychyliła już czarę rozkoszy, do dna i że nie strawi już więcej jej opita dusza), iż się pomyliła. Bo uwiodły ją do niepamięci nowe cuda tak, jak donżuana upaja wiecznie coraz no­wa kobieta, co do której zdaje mu się, że ta ostatnia dopiero posiada nieznany mu dotąd jakiś szczególny, jej tylko wła­ściwy urok.

Nie oparła się więc ani cudom Gior­gione’a, którego słynny „Koncert“ jest koncertem barw, rysunku i harmonji. Nie oparła się urokowi Tycjana, którego La belła Elleonora d’Urbino wydała się jej napiękniejszą kobietą na świecie.

1 pani Hela nie broni się już przed urokiem genjalnego Rafaela, przeświadczo­na, że największemi jego arcydziełami są właściwie jego portrety papieży, Juljusza 11 i Leona X-go. A nie madonny, stanze i loggie watykańskie. I wnet cofa swoje zdanie co do wyłącznej wartości jego por­tretów, uderzona rafaelowskiemi cudami nad cudami: Madonną della Sedia, Ma­donną del Granduca i Madonną della Velata.

Nie, nie. To niema żadnego sensu zawieszać tyle arcydzieł w jednym pokoju —

zakonkludowała prawie głośno zwyczajem samotników, rozprawiających z samymi so­bą.— To poprostu ogłupia. Cztery naraz najcudniejsze madonny rafaelowskie na świecie — to rozpusta bogaczy. Mogliby cośkolwiek podarować Warszawie. A ich goście i tak z pewnością nie żaliliby się na skromność uczty.

Nie patrzała już ani na Tintoreta, ani na Veroneza — zła na samą siebie, że nie- ma już sił do podziwiania Andrea del Sarto, Fra Angelica i dla uchylenia głowy przed Va!azquezowskim Filipem IV-ym.

Zatrzasnęła drzwi pałacu za sobą i, uty­kając z powodu przemęczenia, rzuciła się na marmur ławki sąsiedniego dość roz­ległego giardino Boboli. Jedyny w mieście (poza florenckim laskiem bulońskim: Cas- cinami i poza zbyt odległym Viale dei Colli, Fiesole i San Miniato) typowo włoski ogród bez szumu lip i topoli — pnie się ku górze swemi lilipuciemi tarasikami, na których nasadzono więcej posągów, waz wod otrysków, niż drzew, zastąpionych zwyczajem włoskim jedynie kwiatami kwi­tnących azalji, kamelji i rodendronów i szpalerami strzyżonych buków i bukszpa­nów.

Skąpane w fioletowych haftowanych

złotem słońca oparach południowej atmo­sfery— majaczyły się przed jej zmrużone- mi oczami wierzchołki wież, znanych jej już i ukochanych: Palazzo Vecchio z są­siadującym na Piazza della Signoria Nep­tunem i tritonami Amanatiego i z konną statuą z bronzu Giovaniego da Bologna. Dalej lśniące od złota mozaik i marmurów Santa Maria del fiore, arcydzieło Bru- nelleschiego, z koronkową kampanilą Giota. A w pobliżu Loggia del Lanci, z lokatora­mi Benvenutem Cellinim i z sublokatorami Donatellem, da Bologna e tutti quanti.

Fioletowe opary, haftowane złotem, wciąż gęstniały. Oczy pani Heli się kleiły, opuściła głowę na piersi, zasnęła.

Lecz kiedy nazajutrz z uporem pijaka powróciła znów do swojego zapijania ro­baka i poczęła znów zwiedzać kościoły, ciekawa Michała Anioła (któremu znać anioły musiały pomagać w stwarzaniu bo­skich postaci Poranku, Nocy i 11 Pensiero), kiedy weszła do kościoła San Lorenza, S. Annunziaty i S. Novella, do kościołów tak cudnych, jakich żadne miasto na święcie, nawet Rzym, nie posiada — czuła się zła­maną.

Miała wrażenie, że jest żywym tru­pem; że przyszła do kościoła na żałobne

nabożeństwo za samą siebie. Nie widziała etranżerów, tułających się po kamiennych posadzkach z Baedeckerami. Uderzyła gło­wą o ławkę kościelną, w której się modliła. Oczy jej zakryły się bielmem. Bo kościół — to nie salon, ani galerja. W kościele kró­luje ktoś więcej, niż genjusze. Tu był Bóg, który odwrócił się od błagającej Go na klęczkach o zmiłowanie. Domyśliła się — to nie jej Bóg, ten z polskich wiejskich kościołków. To Bóg krezusów, bezlitosnych patrycjuszów Renesansu. To Bóg potężny, lecz bez pardonu dla dobrowolnych tuła­czy, którzy na życiowych swoich poste­runkach nie wytrwali.

Była pewną, że tytaniczny ten Bóg Medyceuszów i Sforzów, bezlitosny i mści­wy, godzić w nią będzie jednym gromem za drugim. Uklękła na marmurowej posadz­ce; wyjęła chustkę z kieszeni... Gorzkie łzy polały się ze zmęczonych jej oczu. Wstrzymywane cichutkie łkania wstrząsały jej plecami. Powstała wreszcie z kolan. Skwitowała już z podziwu arcydzieł, umie­szczonych w kaplicach... I opuściła świą­tynię o dziesięć lat starsza, dojrzalsza, głębsza i smutniejsza.

Odtąd nie chodziła już do tutejszych kościołów. Za wysokie dla niej były progi.

Spelaione Marzenia 6

Zbyt drogo ją te wizyty kosztowały. A na­leżało oszczędzać siły do dalszej walki. Łzy mogłyby zetrzeć resztki jej urody i młodości. I co stałoby się z jej przyszłą kaijerą sceniczną?

Należy być silnym — mówiła sobie coraz częściej, czując się coraz bardziej słabą.

Ostatecznie spełniły się przecież moje stałe odwieczne marzenia wyjazdu z Warszawy.

Marzenia spełnione! — westchnęła bardzo ciężko. — Wyglądają one nieco ina­czej w rzeczywistości, niż w rojeniach.

IV.

Pani Hela ocknęła się wreszcie z tego transu dyletanta-estety, rozkoszującego się sztuką bezpośredniej od urzędowych kate­drowych moli. Poczęły zatruwać jej noce wyrzuty sumienia leniwego uczniaka, któ­ry zapuścił się w pracy. Nie przyjechała tu przecież dla zwiedzania galeiji. Należało bez zwłoki zdecydować się na wybór na­uczyciela. Posiadała przecież kilka adre­sów, udzielonych jej w Warszawie przez Quira, specjalistę w sprawach śpiewaczych.

Tak, lecz czuła, że zdobywa się już teraz na decyzję nie tak łatwo, jak ongi.

Pewnego dnia sunęła w zamyśleniu swoją uliczką Borgonissanti ku Piazza Manin i ku rozkładającemu się cudnemu bulwarowi nad Arno, w wahaniu, czy wybrać nauczyciela teoretyka, czy też poprostu jaką rutynowaną starą śpie­waczkę.

Na skręcie Lungarna ujrzała naraz na ulicy Tornabuoni tuż przy Piazza Signoria z niezapomnianą loggią Lanci i z pałacem Ducale — jakąś znajomą kobiecą postać w niezbyt świeżej sukni i w nieświeżym kapeluszu.

Czyżby? Tak, najpewniej — to ona. Postarzała i zmieniona. Lecz nie my­lę się: To Łukjanowa. 1 ona rzuciła kon- serwatorjum paryskie. Biedaczka zmieniła się na dezawantaż.

Biedna warszawianeczka! — poz­nała ją wnet Łukjanowa — posunęła się bardzo w latka!—litowała się jednocześnie nad panią Helą moskiewka.

Uściskały się serdecznie — połączone na obczyźnie odgadywaną nicią wspólnej ni edoli.

Łukjanowa zaciągnęła panią Helę na filiżankę czekolady do cukierni Giacosy.

Co robię? Zdobyłam stałe enga­gement w teatrze Cherubiniego.

Pi! Stałe engagement w teatrze Cherubiniego! Szęśliwa! — westchnęła za­zdrośnie pani Hela.

Niema czego zazdrościć. Mój opie­kun i protektor, intendent kancelarji teatru, nie jest ani zbyt młody, ani zbyt bogaty.

Niema róży bez kolców.

Ale bywają kolce bez róż — wy- buchnęła naraz nagromadzoną w niej wi­docznie oddawna potrzebą zwierzeń, źle maskując udanym objektywizmem swoje rozgoryczenie:

Pamięta pani, jak zarzucano mi niedawno na popisach w Paryżu brak tech­niki, rutyny i obycia się z publicznością przy świetnych warunkach, rokujących wielkie nadzieje? A czy pani wie, jakiego zdania była obecna krytyka po moim pierwszym występie w Manon Lescaut? Że nie mają nic do zarzucenia mojej inte­ligencji, umuzykalnieniu i mojej metodzie śpiewu, zupełnie poprawnej. Lecz nieste­ty tym zaletom nie odpowiada jakoby ma- terjał głosowy, ani warunki zewnętrzne, Występuję też obecnie coraz rzadziej, w partjach coraz mniej odpowiedzialnych. Jeżeli nie wyrzucają mnie na bruk, to

zawdzięczam swoją karjerę (!!) jedynie pro­tekcji pana Viscontiego, któremu ustę­pują nie ze względu na jego znawstwo, bo jest zupełnym analfabetą artystycznym; lecz dlatego, że jest powagą urzędniczą, i bez niego kancelarja i zarząd finansowy teatru obyćby się nie mógł.

Wspominałam już — szyderczo cią- ciągnęła dalej — że Visconti jest moim opiekunem i protektorem. Mówiąc bez blagi, jestem urzędową jego metresą. Mie­szkamy razem. Proszę nas odwiedzić. Jestem pewną, że mój „przyjaciel“ uczyni dla pani wszystko, co się tylko da. Jest do mnie bardzo przywiązany. Mieszkamy niedaleko stąd na Borgo S. S. Apostoli, niedaleko mostu Trinita 37.

Pani go kocha?

Tak, jak się kocha ostatnią deskę zbawienia. Męża mego, profesora wydzia­łu medycznego, uważałam za filistra, oskarżając go stale, że jest za mało arty­stą ; choć znał znakomicie literaturę i sztu­kę europejską; choć interesował się ma­larstwem i urządzał w domu kwartety. Mój mąż zarabiał praktyką bardzo dużo. Prowadziliśmy w Moskwie dom na wielką stopę. Trzymaliśmy konie własne, kucha­rza i mieliśmy abonowaną lożę na operę

i na symfoniczne koncerty. Pan Visconti nie potrafi odróżnić klucza violinowego od klucza od strychu. U nas w domu bada się teraz tylko, kto robi więcej kasę: Mo­zart, czy Wagner? Genialność ich nikogo nie obchodzi. Bo u nas w domu (a ściślej w domu pana Viscontiego) nie mówi się nigdy o sztuce. Bywamy bardzo rzadko w teatrach (choć one nas nic nie kosztują) i to jedynie, aby móc z jadem ukrywanej zawiści dowodzić, o ile gdzieindziej zarzą­dy i administracja są gorzej prowadzone, niż u nas.

Rozgadana, przełknąwszy ślinę, wyła­dowywała z siebie dalej bez wytchnienia nagromadzone w niej myśli:

Goście, którzy u nas bywają, traktu­ją scenę, jak giełdę i jako nieprzyjemne mu­sowe dla nich źródło dochodów; a sceny w gruncie nienawidzą. Mają ku temu ważne powody: niektórzy potracili na niej majątki, niektórzy głosy; wielu dzięki kry­tyce i zakulisowej walce zmarnowało życie.

U nas w domu gra się jedynie w bridża i w pokiera. Wszystkie Małgo­rzaty, Izoldy z Tristanami i z Otellami zasiadają do karcianego stolika i niepomni, co się dokoła nich dzieje — grają najza- pamiętalej, o ile tylko nie mają tego wie­

czoru pańszczyzny odtwarzania hohaterów i bohaterek w niewygodnych kostjumach, z mozolnem szminkowaniem się i poce­niem w dusznych garderobach zakuliso­wych, do których palą się jedynie nie­zmordowani dyletanci tak, jak wieczna pisanina nęci tylko grafomanów. Nawet ja sama, choć chorowałam dawniej na widok stolika do kart i choć mąż nie ośmieliłby się nawet (z obawy posądzenia

o filisterstwo) zaproponować mi partję naj­skromniejszego winta—zasiadam dziś w kra­inie, w której cytryna dojrzewa, śród gwiazd znanych w całej Europie do obskórnego bridża i pokiera. Marzeniem pana Vis­contiego jest, abym wogóle porzuciła sce­nę i drugorzędne moje role, które jak ochłap — rzucają mi czasem z łaski, a które wymawiają mi wciąż zawistne koleżanki. Intrygują one w prasie, iż zawdzięczam swoje stanowisko w teatrze jedynie pro­tekcji Viscontiego. A że te naganki w dzien­nikach wciąż 8ię powtarzają—Visconti za­czyna obawiać się, że i jego karjerze mo­że to w końcu zaszkodzić.

Skończy się na tem, że będę zmu­szoną spełnić to jego marzenie, choć brak mojej małej pensyjki będzie stanowił lukę w naszym budżecie; bo, pomimo dość

znacznej pensji Viscontiego — wydaje się na dom sporo; zajmujemy dość duży lokal. Przytem kształcenie jego dwojga dzieci, utrzymanie jego rodziców staruszków, za­mieszkujących rodzinną Padwę. No i mnie nie bardzo uśmiecha się myśl ostatecznego kwitowania ze stanowiska artystki (jakiej tam artystki!) i zadawalniania się wyłącznie stanowiskiem metresy Viscontiego. A Vis­conti pociesza się, że wreszcie będzie miał spokój i że stratę w budżecie powe­tuje na oszczędnościach gospodarskich. Lubi dobrze jeść i przepada za przyrzą­dzonym przezemnie pierogiem, okroszką i blinami. Nie sądziłam, he, he, że we Włoszech zabłysnę jedynie moim talentem kulinarnym. Pozatem muszę opiekować się jego dwoma synami, którzy przygoto­wują się do szkół, a ja udzielam im lekcji francuskiego i niemieckiego.

Pan Visconti jest wdowcem?

Nie wspomniałam pani jeszcze, że Visconti jest żonaty, a matka tych 2-ch chłopaków opuściła ich dla karjery śpiewa­czej i zmarnowała się gdzieś w Ameryce. Tak, jak ja porzuciłam dwie własne có­reczki po to, aby...—-nie dokończyła zda­nia, dusząc się wstrzymywanemi łzami, które zaszkliły jej oczy.

Nie potrafi pani pokrzepiać dusz — z tragiczną wymówką zatrzęsła wargami pani Hela. — To wszystko, co pani mó­wi, — jest poprostu straszne. Żyć się odechciewa. Była pani zawsze pesymistką. Właściwość, którą rosjanie tak wybitnie różnią się od nas.

Tak. Wy jesteście od nas taktow- Tiiejsi. Bo my jesteśmy szczersi. Wszystko, co powiedziałam, jest najczystszą prawdą. Prawdę należy nazywać po imieniu.

Szeroko by o tym ostatnim aforyz­mie mówić! Ale nazywając prawdę po imieniu, zapytam panią, czemu pani nie wraca do męża i do córek? Przez dumę, prawda? Nie chce pani upokorzyć się przed nim i uderzyć w piersi, żeś zbłądziła?

O! Uklękłabym z rozkoszą u jego stóp, aby odzyskać córki i to wszystko, co utraciłam.

Czemuż więc nie wraca pani do Moskwy?

Rodzice mego męża i cała Moskwa dowiedziała się już o roli, jaką gram w do- wu Viscontiego. Moi teściowie, którzy nigdy mnie nie lubili, a w których domu wy­chowują się obecnie moje obie córeczki — uważaliby za hańbę dla swoich wnuczek, aby grzeszna wykolejona kokota matkowała

dorastającym już panienkom. I mój mąż, który kochał mnie i był mężem idealnym — wykreślił mnie teraz z listy żyjących na zawsze. Z listy żyjących! Na zawsze! Teraz chodzi już jedynie tylko o to, aby Visconti nie wyrzucił mnie kiedyś z domu. Wierzę, że to się nie stanie.

Wierzy pani? —- mściła się za te okrutne wyznania pani Hela. — Cóż za optymizm!

A widzi pani. Bo ja nie wierzę tylko w wieczność raju. Ale czyściec i piekło może trwać bardzo długo. A je­żeli nawet i tym razem się mylę—to mała szkoda. Plewat’ — jak mówią w mojej ex-ojczyźnie—spojrzała na zegarek.—Hos- podi pomiłuj! Spóźnię się z przygotowa­niem kolacji. Visconti będzie wściekły. Pamiętaj pani, mieszkamy na Borgo S. S. Apostoli 37, w pobliżu ponte Trinita. Nie cofam swojej obietnicy. Uczynię dla pani wszystko, co będzie w mojej mocy. Nie­znośnie krzykliwy Visconti jest w gruncie bardzo usłużny. Posiada tak zwane dobre serce. Nieznośne dobre serce. Możemy ci być bardziej użyteczni, niż ktokolwiek inny. Chyba, że posiada pani większe stosunki. To, że karjera osobiście mnie nie udała się, nie jest dowodem, aby ktoś inny nie

miał tałentu lub szczęścia podobania się publiczności i prasie.

Dziękuję. Skorzystam z pani do­broci.

Doskonale. Uciekam. Do widzenia.

Pani Hela—niezależnie od dobroci Wie­ry Łukjanowej—uważała to spotkanie za jed­ną z najniestrawniejszych chwil swego życia.

Nazywanie rzeczy po imieniu—cóż za ohyda! Jak można bez chloroformu wyci­nać gangrenę, nawet, gdyby taka operacja była konieczną. Przecież nawet ocalenie nie jest warte takich cierpień. Są bóle mo­ralne stokroć straszniejsze od najcięższej choroby. Bóle, od których nie umiera się, lecz — stokroć gorzej — warjuje się. Nie chciała być wyleczoną. Wolała swoją cho­robę, niż męki takiej kuracji.

Przez całą następną noc, długą, jak wieczność, czarną, jak smoła, przewracając się na swojem niewygodnem, wązkiem, trzęsącem się łóżku — nie zmrużyła oka. Jej cienka, wklęsła i miękka poduszka była mokra od łez, spływających bez końca, jak­by za naciśnięciem dwóch zgłosek: Hania.

Hania, Hania, Hania—wypływały jej z oczu nowe potoki w takiej obfitości, jakich w całem życiu nie wylała. — Jak ja mogłam to uczynić? Jak mogłam? Jak mo­

głam? Wróbla Wola nie myliła się — (zno­wu poprawiła sobie pod głowę miękką gorącą poduszkę)—przypisując mi wszyst­kie możliwe wady. Nie myliła się, nie my­liła, wróżąc, że będę najgorszą żoną i matką, bo nie mam serca. Ich proroctwa się spełniły. Jestem podła, podła, podła, podła. I co skorzystałam z tego przewar- tościowywania zasad i skrupułów etycz­nych? Te chodzące cnoty są znacznie sprytniejsze, niż my kanalje — wrócił jej do głowy paradoks, którego użyła w liście do męża.

Bo ona, Signor Heleni jest kanalją. Oddała się przecież temu wstrętnemu Mous- sin’owi jedynie dla karjery. Piękna karjera! A w Lucernie Jankowi! Czyż to nie był idjo- tyzm z jej strony? Została ladacznicą jedy­nie dlatego, że opinja osądziła ją zgóry, jeszcze zanim ona zawiniła. Więc uczyniła to nawet nie na złość opinji, lecz przeciwnie, aby przekonać tę opinję, że opinja się nie myliła. W jakim celu? Logika od siedmiu boleści. Czemuż im wszystkim na złość nie starała się raczej przekonać ich wszyst­kich, że się mylą? Ot poprostu bezmyślny bunt zranionej duszy, wyprowadzonej z równowagi prowokacją. Czy nie najle­piej byłoby wracać do domu i kajać się

u stóp męża, ojca jej dziecka? Ekspjacja z pozbyciem się fałszywej ambicji i z przy­znaniem do win.

Ależ ja nie mogę wracać do do­mu, do jego domu z tej bardzo prostej przyczyny, że on mnie już nie chce. Po­wód ważniejszy, niż niechęć teściowej Wie* ry Łukjanowej, bo to on mnie nie chce.

To ta poczciwa Zosia Horska za­jęła moje miejsce nie tylko w jego życiu, lecz i w sercu mojej córki. Miejsce wy­rodnej upadłej matki, które to miejsce po­zostawiła obcej. Pozbawiłam ją kiedyś narzeczonego. A teraz ona odebrała mi męża i dziecko.

Nowe potoki łez. Faktem, że otrzy­mywała teraz listy z Warszawy coraz rzadsze, coraz bardziej zimne, zupełnie już pańszczyźniane, obce. Była pewną, że ucz­ciwa Zosia Horska dąży do tego, aby za­ślubić jej męża i że do tego wkońcu dojdzie.

Pani Hela nie wątpiła, że doszły już do Warszawy plotki o jej stosunku z Mous- sin’em i o innych jej stosunkach, których nie było.

Ona sama czuła się tak nie sobą, tak zupełnie inną, tak zbiedzoną swoją tułacz­ką i zawodami, tak poniżoną i zdeklaso­

waną, iż zdawało się jej, że nie potrafiła­by już teraz zdobyć się na wielkie miny war­szawskiej mieszczki, robiącej honory do­mu w swoim białym salonie, w którym podaje na tacy herbatę lokaj w białych rękawiczkach—ona obecnie gotująca sobie obiady na maszynce spirytusowej, czyszczą­ca sama obuwie i piorąca sobie bluzki w swojej norze na 6-em piętrze w man­sardzie bez windy.

Lecz to nie to; jeszcze nie to. Tu nie chodzi ani o Zosię Horską, co do której może się myli, ani o męża, któ­rego zdołałaby może nawrócić. Nie chodzi

0 to, że zmieniona i zbiedzona nie potra­fiłaby już wydawać rozkazów lokajowi w białych rękawiczkach. Bo to są wszyst­ko— faramuszki.

Chodzi o coś ważniejszego: O zbru- kanie własnej duszy; a na to rady już nie­ma. Bo pierwszym etapem jej upadku by­ła Lucerna. Ten amant z Kiernozi! Wszyst­ko jedno, że galicyjskie hrabiny z tem solidaryzowały; lecz to było to, co ją wygnało z domu. To ukrywane kłamstwo

1 pogarda dla samej siebie z powodu zdra­dy i oszustwa. To to, przed czem uciekła ta dumna nagrodzistka wystawiana przez przełożone za wzór dla innych. To to, co

ją dusiło i czego wyjawić nie zdołała. I tak, jak Lucerna wpłynęła na jej dezercję z bezwstydnie splugawionego domowego ogniska, w którem żyć już nie mogła — tak teraz Moussin wpłynął, że do domu już nie wróci. Wszystko jedno, że nie wie­rzy już w świetną swoją przyszłość, że może tu zmarnieje. Lecz nie chce taić, kłamać i oszukiwać—nie godna już posłan­nictwa dumnej czystej królowej matki i żony.

Do Warszawy nie wróci już nigdy. Bo życie to wieczna podróż dalej, wciąż dalej bez powrotnego biletu jazdy do miejsca, z którego się wyjechało.

Wszystkie mosty do dawnej oazy za sobą spaliłam. Z pustyni obczyzny już nie wrócę. Zdechnę tutaj, kalecząc w agonji obcy język, którym niezrozumiale dla oto­czenia będę bełkotała o ostatnią kroplę wody — pewna, że za trumną tułaczki nie pójdzie na cmentarz ani jedna żywa dusza. Voilà.

Zmęczona dopiero nad ranem, jęcząc w chorobliwym śnie z przykremi koszma­rami, zasnęła. Nazajutrz z samego rana przypomniała się jej Wiera Łukjanowa, jej zaprosiny i gotowość do usług. Nale­żałoby trochę ceremonjować się i skorzy­stać z tych zaprosin po pewnym czasie.

Lecz nie miała już zdrowia do cere- monji i tegoż dnia odwiedziła państwa Viscontich.

Viscontiowie zamieszkiwali ciemny, zapuszczony, brudno tapetowany dość ob­szerny lokal w jakimś starym obdrapanym palazzo (we Florencji wszystkie stare rude­ry zowią się pałacami) na Borgo S. S. Apo­stoli, pomiędzy ponte Trinita a placem Signoria.

Drzwi otworzyła jej czarna rozczoch­rana kuchta Rosina, podobna do starej brudnej żydówki. W amarantowej zatłusz- czonej trykotowej bluzce, z olbrzymiemi ze złoconej blachy kolczykami w kształcie kół czy też półksiężyców — objaśniała panią Helę bardzo szczegółowo, że pań­stwo są jeszcze przy stole, że pan jest bardzo zajęty, nie lubi, kiedy mu się prze­rywa i t. d.

Lecz w trakcie jej paplaniny, już zbyt południowo prowincjonalnej i zupeł­nie dla pani Heli niezrozumiałej — weszła do przedpokoju Wiera Łukjanowa. I bardzo serdecznie, bez ceremonji pierwszej wizyty, gościa do stołu jadalni zaprosiła.

W pokoju dość obszernym było dusz­no. Przez otwarte okna z zapuszczonemi zielonemi żaluzjami unosił się w rozgrza-

nem powietrzu w wyziewach gnijących jarzyn i cuchnących ryb, smażonych na starej oliwie, zgiełk południa: z bajecznie wązkiej ulicy dochodziły krzyki (ioraj „Ecco Signorino“ i śpiewki uliczne: Fu­niculi — funicula, Santa Lucia i Barcarola di Sorrento. Całe Włochy unosiły sią w po­wietrzu z żarem słońca, spoconych ciem­nych ciał, czarnych jak smoła oczu i wło­sów o czerni prawie aż szafirowej.

W tej brudnej dusznej jadalni, pełnej moskitów i wyziewów sąsiedniej kuchni, jeszcze znacznie wyraźniej, niż na ulicy — odczuwało się węchem te przyprawy ja­kiegoś włoskiego smakołyku w postaci duszonych na oleju pomidorów, w połą­czeniu z czosnkiem, parmezanem z do­mieszką minestry, gnochi, ravioli, którem całe towarzystwo, zasiadające stół o niez­byt czystym, grubym, wymiętoszonym obrusie — delektowało się, wciągając umie­jętnie w usta niepokrajany sążnisty ma­karon a la Milanese.

Bez żakietu, bez kamizelki, z szelka­mi na niezbyt czystej koszuli, średnich lat signor Visconti, czarny, brudny, uszwar- cowany włoch, przypominał pani Heli trochę Maitre Moussiu’a (Od pewnego cza­su pani Hela uważała za ideał mężczyzny

Spełnione Marzenia 7

jedynie niebieskookiego blondyna typa słowiańskiego). Nie usprawiedliwiał się bar­dzo ze swego negliżu i dość uprzejmie za­praszał gościa do stołu senza rigore, za­poznając panią Helę z przepoconemi, jak on, również w negliżach dwoma synami wyrostkami i z jakąś siwą staruszką, wchłaniającą również gorliwie kopiasty ta­lerz włoskich smakołyków.

Sedete vicino a me. Mangiate. Be- vete — zapraszał.

Grazie. E prezioso queste vino -— dziękowała pani Hela.

E vino vecchio sono piu di cinque anni che in cantina.

Nasycony już widocznie po uszy, ku­rząc przez słomkę długie włoskie cygaro, które miętosił w swoich brudnych od so­su potraw, cienkich ciemnych włoskich pal­cach, stworzonych bardziej do gitary, niż do rzetelnej pracy—począł wraz ze swoją morganatyczną rozpytywać panią Helę z poczciwem zainteresowaniem o jej losy i zamiary.

Zwierzyła się ze swojej ostatniej fa­zy rozpaczliwej apatji i zniechęcenia, któ­re wpłynęło, iż niczego jeszcze we Flo­rencji nie przedsięwzięła.

Zgromili ją za to lenistwo; szczegół-

nie Wiera Łukjanowa, podziwiająca zawsze jej pracowitość, zaciętość i wytrwałość pa­ryską, podczas kiedy tutaj warszawianeczka nie zdobyła się nawet na wynalezienie sobie odpowiedniego nauczyciela.

Niema złego, coby na dobre nie wyszło — począł optymizować z południo­wą blagą Visconti — znajdujesz pani, nie szukając daleko, tuż pod nogami skarb, •o jakim się nie śniło. Gotowa przyszłość, gotowa karjera.

?

■— Bo ta oto signora, którą pani tu widzisz — wskazał na opychającą się ma­karonem siwowłosą wyschłą staruszkę — czy pani wie, kto to jest? To najsławniej­sza gwiazda dziewiętnastego stulecia. To słynna Marjani, przed którą królowie ca- i ej Europy klękali. To celebrissima signo- rina Marjani, odtwórczyni wszystkich prze­sławnych kreacji maestra Belliniego, Do- nizettiego i Rossiniego na wszystkich sto­łecznych scenach Europy i Ameryki.

Pani zna Warszawę?—zaintereso­wała się nią pani Hela.

Staruszce zmatowane oczy aż zabły­snęły : Warszawa! To jej najcudowniejsze wspomnienia młodości. Spędziła., tam czte­ry sezony w imprezie maestra włoskiej

opery Ciaffejego. Śpiewała razem z Artót, Cepedą, tenorem Padillą, z Masinim, z ko­loraturową Repetto. Czasem śpiewali z ni­mi i polacy.

Czy żyje jeszcze — jak oni się nazy­wali—Fileborn, Dowiakowska, Kozieradzki, Prohaska?—'Miałam tam w swoim repertua­rze Normę, Żydówkę, Alicję w Robercie Djable, Afrykankę, Trubadura i Puritanów.

Warszawa! Cóż to za cudowne miasto! Pamięta doskonale salon poetki Deotymy i otwarty dom właścicieli składu fortepia­nów p. p. Gr. A ta sława polska, tragicz- ka Modrzejewska czy występuje jeszcze na scenie? Podobno wyjechała do Ameryki. A właścicielka Wilanowa, hrabina Augu­stowa Potocka, a konsulowa angielska, pani Mansfeldowa? Cóż to za urocza ko­bieta! A pani rzeżbiarzowa Godebska? A redaktor Leo, jaki był dowcipny! Nie zna ich pani? Prawda. Zapewne nikt już z nich nie żyje.

Dajcież mi przyjść do słowa! — uderzył w stół zaperzony Visconti i zwró­cił się do pani Heli.—Mówiłem o skarbie, który znalazłaś pani, nie szukając. Niechaj tyl- ta bardzo kapryśna w wyborze uczenic Signora Mariani zgodzi się zaopiekować pani głosem, przyszłość pani murowana.

- Dla warszawianki, dzięki moim wspomnieniom — stara gwiazda otarła so­bie chusteczką ze wzruszenia oczy—uczy­nię wszystko, co będzie w mojej mocy. Jutro przed wszystkiemi lekcjami o godzi­nie 1 O-ej rano oczekuję panią u siebie w domu.

Sono grato alla di lei gentilezza. Grazie alla bonta sua — dziękowała pani Hela, jak dziecko rozpromieniona

Nazajutrz po długim egzaminie pani Mariani zadecydowała, że Moussin jest kajdaniarzem; że jeszcze pół roku podob­nych studjów, a głos byłby już nie do na­prawy. Bo Myszuga miał słuszność, pcha­jąc jej głos na górę i usiłując wyrównać jej rejestr do repertuaru lirycznego, a nie mezzosopranowego.

Pani Heli ta nowa djagnoza trafiła bardzo do przekonania wobec męki, jaką przechodziła, studjując nie swoim głosem partje Fawority, Mignony, Carmeny i wo­bec łatwości, z jaką dawniej śpiewała arje Trawiaty i Małgorzaty.

Zresztą do coraz gorliwszej i do coraz bardziej owocodajnej pracy nastrajała ją obrzucająca uczenicę nieustannemi komple­mentami ukochana stara Mariani, której nie można było z powodu wyjątkowo niz-

kich honorarjów posądzać o interesowność- Tembardziej uszczęśliwiały panią Helę te komplementy, iż stara gwiazda według re­lacji Łukjanowej uchodziła za bardzo wy­magającą dla swoich uczennic i byle czem nie zadawalniała się. Tym razem faktycznie poza wdzięcznością dla młodzieńczych wspomnień ukochanej Warszawy — stara zainteresowała się ogromnie inteligencją, pracowitością, smakiem i gustem swojej nowej uczennicy, z którą pracowała bardzo chętnie i bardzo gorliwie.

Pani Hela czuła się w siódmem nie­bie. Odnalazła w sobie nowe zapasy do walki, nowe horyzonty, nowe nadzieje. I wdzięczna za to ukojenie, jakiego nie zaznała dotąd na obczyźnie — przywiązała się do staruszki z uczuciem, na jakie tyl­ko ludzie bardzo nieszczęśliwi zdobyć się potrafią.

Obrzucała swoją mentorkę wciąż pre­zentami, jakie w swoich kufrach z zapa­sów dawnego dostatku jej pozostawały. Szczęśliwa, kiedy jakąś starą koronką, dże­tami, wachlarzem lub woreczkiem mogła sprawić staruszce przyjemność. Dumna, że do takich uczuć była zdolną wbrew dawnej opinji, posądzającej ją wiecznie

o oschłość.

Nie, nie. Pomylili się co do niej — była tego pewną. Bo nie tylko sam widok dobrej staruszki roztkliwiał obecnie panią Helę. Lecz i służąca z mansardy Marietta za nią przepadała. Etranżerka oddawała Mariecie wszystko, co mogła: buciki, rę­kawiczki, pończochy.

Bo pani Heli sprawiało teraz jaknaj- większą radość posiadać jaknajmniej i roz­taczać dokoła zadowolenie. Łasił się do niej stale wciąż częstowany przez nią reszt­kami śniadania psiak Marietty; właził jej na kolana łasy na ostatki jej mleka kociak uśmiechającego się do niej z wielkiem uznaniem starego portjera. Rajcowała wnie­bogłosy za każdem jej zbliżeniem się do klatki jej ulubieńca, purpurowo-zielona pa­puga gospodyni, Fili, fetowana przez panią Helę stale cukrem i słodyczami.

I pani Hela, kładąc się do snu w no­wym etapie życia, klękała przed łóżkiem swojej mansardy ze złożonemi zbożnie rękami, z oczami utkwionemi w czarne szyby okna, przez które wkradało się czar­ne niebo, wybrylantowane gwiazdami,

i z drżących jej ust wypływała improwi­zowana nieuczona modlitwa:

Dzięki Ci Boże za wszystko. Nie żalę się na swoje męki, udręczenia, katu­

sze i bóle. Dzięki Ci za wszystko. Czuję się szczęśliwą—płakała.

U Viścontich bywała bardzo często. Coś ją do nich gnało. Nietylko dlatego, że był to jedyny znany jej dom na ob- czyznie; nietylko dla tego, że uważała dom na Borgo S. S. Apostoli za jedyną oazę, z której może wypłynąć dla niej jakieś źródło nadziei. Lecz poza wszyst- kiem przywiązała się serdecznie do Łuk ja- nowej—wdzięczna jej za jedyny promyk słońca, jaki jej we Florencji zaświecił.

A głównie żal jej • było Łukjanowej; żal jej było tej chodzącej ruiny życia, abdy­kacji ze wszystkich marzeń, bankructwa wszystkich ideałów. 1 pani Hela, która pamiętała ją z czasów paryskich—nie po­znawała pod tym popiołem—-dawnego wul­kanu, wybuchającego dumą, energją, bun­tem, siłą i życiem.

Pani Hela słyszała, iż podobno mąż Łukjanowej, najzacniejszy^ człowiek pod słońcem zarówno jak i dzieci, bardzo do niej przywiązane, uginały się ongi pod jej absolutyzmem bez apelacji, któremu ulegała nawet jej bardzo groźna teściowa. Jeszcze w Paryżu tliły w niej resztki hartu, podkreślanego indywidualizmu, wia­ry w siebie i w przyszłość.

Teraz do szczętu zagasły wulkan tak ulegle trzymał się swojej ostatniej deski, ostatniej stawki wegetacji, że pani Heli, kiedy patrzała na nią—płakać się chciało.

Bo Visconti, bardzo nietaktowny, źle Avychowany był iście po włosku, bez racji, nieoczekiwanie wybuchowym brutalem.

I pani Hela doskonale pojmowała — jak strasznie musiał razić tę noszoną na rękach rozkochanego męża, wychowaną w estetycznym północnym komforcie ten krzykliwy kabotyn ze swemi czernionemi wąsami i z rządkiem włosem na łysinie, po której tanie czemidło spływało. Jak ciężko jej było godzić się z tą egzotyczną południową krzykliwością domu, z jego niechlujstwem i brudem. A że jabłka niedaleko padają od jabłoni — podobni, jak dwie krople wody z rysów i charak­teru — byli do niego dwaj synalkowie, wiecznie, jak on — krzykliwi, szwargoczą- cy, gestykulujący, niesforni, istne czarne djablęta. Nie mogło być mowy o przemie­nieniu ich na zadumanych zrównoważonych blondynów- Macocha musiała dać za wy­graną. Tembardziej, że nie była ślubną żoną Viscontiego. A nie chciała, porzuca­jąc ostatnią deskę zbawienia — zatonąć w obcym jej żywiołowo oceanie życia.

Musiała więc nawet z jego rozkazu porzu­cić scenę po ostatniej nagance prasy na protegowanie „obcych metres z krzywdą uczciwych sił krajowych“. Visconti musiał ulec przemocy. Bał się o swoje, stanowis­ko. A dzienniki coraz bardziej na biednej wprost się pastwiły.

I biedna Łukjanowa, jeszcze przystoj­na, utalentowana, inteligentna i miła—skwi­towała ze wszystkiego. Od kilku miesięcy była już jedynie metresą bardzo średnio za­możnego, średnio sympatycznego dziada, który nawet z powodu braku wiadomości

0 zbiegłej pierwszej żonie—zaślubić Łukja- nowej nie mógł, i nikt nie broniłby mu wy­rzucić etranżerkę na bruk ze swego domu.

Ot i cała zagraniczna karjera starszej zaledwie o kilka lat koleżanki.

Lecz pani Hela zatonęła teraz w pra­cy. Mariani wciąż ją komplementowała. Nawet za oczami, ufna w jej zdolność

1 pracę, stawiała jaknajlepsze horoskopy jej przyszłości. Chociaż plotkarze donoszą jedynie wiadomości nieprzyjemne — zda­rzali się poczciwcy, donoszący pani Heli dla pokrzepienia duszy — tę dobrą opinję doświadczonej nauczycielki.

Oczy pani Heli rzucały w takich ra­zach błyski niewysłowionego szczęścia.

Zaczerwieniona po białka oczu, jak pen­sjonarka — czuła się, jakby ją ktoś na sto koni wsadził lub różdżką czarodziejską dotknął — jakby wniebowzięta. I z tyta­niczną siłą odrzucała podszepty furji zatru­tych fal i pocisków, które mózg jej świ­drowały:

Pi! Jeszcze niewiadomo. A nawet gdyby... Twoja mistrzyni Signora Mariani, gwiazda wszechświatowa, na starość w wy- szarzanej sukienczynie biega zziajana za marnemi lekcjami — szczęśliwa, jeżeli Vis­conti z łaski zaprosi ją na. obiad. Widzia­łaś, jak staruszka zapycha się na tych obiadach makaronem, najwidoczniej nie zawsze syta.

Precz, precz, furje...

V.

Teatr Cherubiniego tego sezonu „ro- ^ bił bokami“. Dyrekcji aż ręce ze zniechę­cenia opadały. Żadne wysiłki, ani pomysły nie działały. Publika jakby zaprzysięgła nie przychodzić do teatru. Jedyną pociechą, że wszystkie teatry świeciły pustkami, jakiś pomór na widzów. Chodziło teraz jedynie o to, aby jakoś do końca sezonu

dociągnąć; bo pozostawało już zaledwie kilka tygodni do zamknięcia budy na letnią kanikułę.

Po długiem wahaniu przyjęto od bie­dy ofertę na kilkanaście występów tenora Broggi-Muttiniego. Nie łudzono się wcale, że będzie „robił kasę“. Bo Broggi-Muttini już od 20-tu lat cieszył się na obu pół­kulach jedynie marką śpiewaka o succes d*estime, któremu krytyka nic nie mogła narzucić. Lecz impresariowie angażowali go bardzo niechętnie, bo choć wstydu teatrowi nie przyczyniał, lecz nigdzie „ kasy nie robił“.

Poza dźwięcznym i jeszcze dość świe­żym głosem — był zupełnie bez zarzutu

i pod względem emisji, techniki i akcji dramatycznej. Czasami nawet, kiedy na­leżało — zdobywał się na szeroki gest.

I warunkom zewnętrznym nie było można nic zarzucić. Lecz przy tych wszystkich dodatnich stronach swego niezaprzeczonego talentu — posiadał niestety jedną wadę: był nudny. Razem ze swojemi cisami, fer­matami i stawaniem na głowie dla zdoby­cia oklasków, któremi rozbrzmiewała je­dynie płatna klaka. Bo — trudno — był nudny ze swoim konwenansem sztuki, z szablonem urody, z banalnością w każ­dym calu.

Teatr Cherubiniego zaangażował go do roli Fausta i Don Jozuego w Carmenie, ponieważ o nowych operach u schyłku sezonu i mowy być nie mogło. Nawet na wznowienie nie zgodziłyby się ani przemę­czone już chóry, ani orkiestra, ani reżyserja.

Lecz Broggi-Muttini, ujrzawszy aspi- rantkę na Carmenę, podobno niezłą śpie­waczkę, lecz monstrualnie brzydką otyłą starą babę — skaprysił — przekonany, ie to ona przyczynić się może do „klapy“, którą oczywiście — jemu przypiszą.

Ale i rutynowana, znana Florenczy- kom od wielu lat Małgorzata nie wzbu­dzała w nim także zaufania. Awanturował się po swojemu, lecz kontraktu nie zry­wał. Sprawa pozostawała w zawieszeniu.

Wierze Łukjanowej wobec utyskiwań Broggi-Muttinięgo, że nie ma z kim śpie­wać — wpadł pomysł do głowy:

Wie pan: świetna myśl: mam dla pana Małgorzatę.

Któż to taki? — wtrącił Broggi- Muttini, mniej pesymistycznie dziś uspo­sobiony z powodu wchłanianego z zapa­łem doskonałego obiadowego pieroga z rybą, sporządzonego przez Łukjanową podług moskiewskiej modły.

Kto? Signora, a raczej pani (wy*

mówiła wyraz „pani“ po polsku, dla po­większenia uroku egzotyczności) Heleni.

Oszalałaś? — oburzył się Viscon­ti. — Teatr Cherubiniego nie jest teatrem dla debjutantek, które dotąd deski scenicz­nej nie widziały.

Przepraszam. Signora Heleni jest najzupełniej przygotowaną do występu. 1, niezależnie od tremy debjutu — ujęła się za swoją uczennicą opychająca się pie­rogiem stara Mariani — ręczę za nią. Jest tak niezwykle muzykalną i inteligentną.

Jak się nazywa? — zaciekawił się Broggi-Muttini.

Wybrała sobie jako nom de guerre ■włoski pseudonim: Heleni.

A czy ładna? — zaczął interesować się nią Broggi-Muttini.

Ładna, młoda i bardzo dystyngo­wana, z najlepszego towarzystwa war­szawskiego — agitowała gorąco Łukjano- wa. —Jestem przekonana, że nawet de- bjutantka może bardziej zainteresować publiczność, niż te nasze obie wiedźmy. Tamta — to może ryzyko; lecz one to już pewność, że jednej osoby do kasy nie przyciągną. A może jeszcze wielu, zamierzających usłyszeć Broggi-Muttiniego, od kasy odstraszą. Zresztą — zapraszała

go — przyjdź pan jutro do nas na kolację. Zaproszę dla pana signorę Heleni. Zoba­czy ją pan i usłyszy.

A ile by ona prób żądała? — upominał się Visconti.

Jedna próba orkiestrowa jej wy­starczy — zadecydowała stara Mariani. — Biorę ją na swoją odpowiedzialność. Umie całą partję Małgorzaty, jak pacierz.

Doskonale. Zobaczymy — zapa­lił się do tej sensacji (rokującej większe szanse od utartego szablonu) Broggi- Muttini.

Jeżeli pan weźmie ją na swoje ryzyko — ustępował Visconti — teatr Che- rubiniego może się zgodzić. Rzecz prosta, że pani Heleni będzie musiała skwitować z feu i z kontraktu.

Naturalnie — zgodziły się musowo jej protektorki.

Uprzedzona już o tych wszystkich zabiegach pani Hela, zaproszona przez poczciwą Łukjanową na to specjalnie urzą­dzone w tym celu przyjęcie — zjawiła się w swojej wydobytej z dna walizy ostat­niej z lepszych czasów wieczorowej her- zowskiej sukni. Włożywszy ją na siebie, uczuła się naraz wybierającą się na bal dawną panią dyrektorową Knoffową ze

swoich warszawskich apartamentów z lo­kajem w rękawiczkach i t. d,

Uważała też za właściwe przywdziać odpowiedni do stroju swój dawny uśmiech wytwornej damy i humor i dowcip, ma­jący ongi takie powodzenie w stolicy»

I zdusiła w sobie na cztery spusty onie­śmielenie wiecznie zakłopotanej niezamoż­nej etranżerki, pożeranej w głębi przez pomyłkę życia, przez wyrzuty sumienia

i przez tęsknotę za ojczyzną, którą tak niebacznie porzuciła.

To ostatnia stawka — zadecydo­wała, poprawiając sobie włosy w lustrze przedpokoju.

W zebranem towarzystwie powitał przy wejściu do salonu jej usprawiedliwie­nia z powodu spóźnienia się—sympatycz­ny szmerek. Ów pierwszy szmerek publi­czności, który nieraz decyduje o powo­dzeniu zachęconej aktorki.

O! Niedobrzy! — kokietowała sa­lon signora Heleni. — Ledwie usta otwo­rzyłam, a już wyśmiewacie mój nieszczę­sny akcent cudzoziemki — żaliła się z wła­ściwym sobie dawnym wdziękiem.

To nie wyśmiewanie; to podziw — rzucił z włoskim ogniem Broggi-Muttini, odrazu ujęty szykiem warszawianki w nie­

zrównanej hersowskiej tualccie, którą po­trafiła nosić z dezynwolturą kobiety, przy­zwyczajonej do wieczorowych sukien, przy­wdziewanych prawie każdego wieczoru.

Faktycznie wyglądała dziś prześlicznie w tern oświetleniu lampy z czerwonym abażurem ze swoją stylowo utrefioną głów­ką, z harmonijnemi proporcjami, z regular­ną drobną twarzyczką o cerze nieco pu­drem wyrównanej, z ustami odrobinkę ukarminowanemi, z wdziękiem w mowie, w ruchach, w każdem spojrzeniu.

Do kolacji posadzono ją przy Broggi- Muttinim, którego, jak Caesar, przyszedłszy, ujrzała i pokonała.

No, co prawda, o to troszeczkę (!) się starała. A pozatem pomógł jej w tem na- głem zwycięstwie nietylko południowy temperament partnera, ulegającego już wielokrotnie czarowi swoich koleżanek, lecz i jej egzotyzm, czyli różność parafji, ta inna glina, ten czynnik najsilniej płcio­wo zaciekawiający. Lecz w równej mierze, jak jej egzotyzm—działał na niego, jak na każdego plebejusza, jej urok dobrego uło­żenia, nie „wycierającej kulisy kabotynki, lecz manjery damy z towarzystwa“. Poza tem wszystkiem pani Hela uwzięła się, aby go oczarować. Hazardowała się wszystkiemi

Spełnione Matzcoia g

swojemi atutami, wszystkiemi kartami, aby à tout prix wygrać.

Po najsromotniejszym dla niej upadku ze starym Moussin*em, po lucernejskiej miłostce z wziętym jedynie z nudów Jan­kiem — nie miała już skrupułów. Godziła się już oddawna na wydany na nią przed­wcześnie wyrok, że niema serca i że jest ladacznicą, choć zarzucano jej przedwcześ­nie to ostatnie, co się dopiero w przy­szłości stać miało.

Nonsensem więc było, aby teraz już po wyroku mieć skrupuły; teraz, kie­dy chodziło już nawet nie o laury, o któ­rych niegdyś śniła, lecz poprostu o naj­skromniejszy byt powszedni. Broggi-Muttini, czy kto inny! Chodzi przecież jedynie

o engagement i o rolę. A wszystko inne— to tylko detale.

Tę niemą ugodę wyczytali oboje w oczach, rozognionych włoskim szampa­nem Asti, specjalnie na ten cel podanym wśród obojętnych rozmów de omnibus rebus. Rozprawiano, jak zwykle w kołach artystycznych, najmniej o sztuce, rozpa­lając się włoskim ogniem do polityki, do spraw społecznych, przewartościowuj ąc bły- skotliwemi paradoksami wszystkie utarte komunały.

Nienawidzę naszych nacjonali­stów—gromił lewicowiec Visconti — zieją­cych bezkrytyczną nienawiścią do nacjona­listów państw ościennych z temiż samemi co i nasi nacjonaliści, wadami. Choć bardziej jeszcze nienawidzę nacjonalistów z powo­du ich nienawiści do większości własnych ziomków, nienależących do ich partji po­litycznych. Bo w tym trenningu nienawiści prawie do wszystkich—w braku innych sentymentów — czują oni jedynie kult do chimery, do dymu, unoszącego się ponad domami swojej ojczyzny, dla t. zw. ducha ojczyzny i dla przereklamowanych niebosz­czyków.

Ja kocham — wyrwał się najszcze­rzej Broggi-Muttini—najbardziej kraj, w któ­rym, jako artysta—miałem największe po­wodzenie.

Ojczyznę kocha się najbardziej wtedy — także pro domo sua westchnęła •Łukjanowa — kiedy na wieki się ją po­rzuciło.

Naturalnie — cynizowała żartobli­wie w doskonałym dziś nastroju pani He­la.—Kraj rodzinny, oglądany zdaleka, lśni nieprawdopodobnym urokiem, jak scena dla widzów z galerji.

Scena, którą my — zaśmieli się

wszyscy — tak dobrze ż poza brudów ku­lis znamy.

Broggi - Muttini, ogromny antysemita (zdaje się, że pochodził z żydów), począł gromić żydowsko-niemiecką prasę (która go w Wiedniu zmasakrowała) a pozatem wszystkich niemców wogóle:

Nie pojmuję, jak można nienawi- dzieć narodu—ujęła sję Mariani (którą pra­sa niemiecka ongi pod niebiosy wysławia­ła) — który wydał — nie bagatela—tylko Bethovena, Mozarta, Haydna, Bacha, Glu- cka, Schumana, Schuberta, Wagnera i Ry­szarda Straussa; podczas kiedy my może­my chlubić się wyłącznie Bellinim, Doni- zettim a w najlepszym razie Verdim lub Puccinim. Lub Francuzi ze swoim Gouno­dem, Delibem, Saint Saensem, Massenetem lub Bizetem, który w dodatku był żydem!

Genjuszów nie bierze się w rachu­bę. Należą nie do narodów, lecz do ludz­kości. Nienawidzę niemców — upierał się przy swojem Broggi-Muttini—zarówno jak i lgnących do nich żydów, zbliżonych do szwaba wspólnemi zaletami: pracowitością* umiejętnością panowania nad namiętnoś­ciami, sprytem i nieznośnym dla otoczenia brakiem fantazji, polotu i wdzięku.

O! Ten ich brak wdzięku towa-

arzyskiego! To wskutek tego cały świat jednakowo jednych, jak i drugich niena­widzi — stwierdziła moskiewka.

A może nienawidzimy ich — ujęła się stara Mariani—nie z powodu ich wad, lecz z zawiści o wspomniane przez pana ich zalety wytrwałości, zdolności i ładu życiowego. W niesprawiedliwem uprzedze­niu nienawidzimy w nich nawet właści­wości, któremi sami u siebie szczycimy się. Niemieckie apoteozowanie dzikiego żołnierstwa — nazywamy u siebie bohater­stwem nadrycerzy. Niemiecką nacjonalisty­czną pychę: Deutschland über Alles—nazy­wamy u siebie posłannictwem dziejowem.

Ale musi Pani zgodzić się z pa­nem Broggim-Muttinim, że pomimo tych wszystkich zalet, zarówno niemcy, jak i żydzi są tak niesmaczni, że towarzysko trawić ich bardzo trudno — łagodziła dy­sputę pani Hela.

Zgadzam się — ustępowała stara Mariani—lecz zobaczycie, że oni — dzięki swojej systematyczności -— zwalczą te swoje braki. Stworzą jakieś metody i po­dręczniki wdzięku z rysunkami przyjemne­go wyrazu twarzy i uśmiechów podczas rozmowy. I nauczą się tych wszystkich paragrafów na pamięć. Zobaczycie.

No, zgoda na ich Bethovena i Hol- bejna. Ale za wystudjowany wdzięk — dziękuję. A w dodatku jeszcze wdzięk żydowski!

Wszyscy się roześmieli. Pora była już późna. Broggi-Muttini godził się odprowa­dzić panią Helę do domu. Bo stara Mariani mieszkała w blizkiem sąsiedztwie Borgo S. S. Apostoli.

Broggi-Muttini śród drogi tegoż wieczo­ra błyskawicznie wyraził etranżerce swoje „pragnienia" bez maski debiutanta, z rutyną wytrawnego donżuana, na które pani Hela odpowiedziała bez pensjonarskiej skromno­ści wyraźnie, że na tranzakcję w zasadzie się zgadza. Za jedyny warunek stawia swe­mu rycerzowi nie zdobycie szarfy w turnie­ju, nie krokodyla, lecz... engagement do roli Małgorzaty w teatrze Cherubiniego.

Benissimo sempre a suoi comandi— zgodził się, całując jej rączkę na pożegna­nie przy otwartej już bramie jej domu i przytrzymywał tę rączkę znacząco w swo­im uścisku, podkreślając, że ten uścisk ma oznaczać rzucenie chusteczki padyszacha.

Buona sera — rzuciła mu uśmiech upewniający.

A rivederci,

Przedewszystkiem engagement do

teatru Cherubiniego. A potem... Zobaczy­my, signor Luigi.

Drożyła się króciej, niż ongi z Knoffem, kiedy oświadczył się o jej rękę. Pojmo­wała doskonale, że, gdyby nie Lucerna i nie Janek, nie oddałaby się w Paryżu Moussinowi, Bo tylko pierwszy kochanek jest etapem w życiu kobiety. Przy trzecim, czy dziesiątym śmieszne byłyby skrupuły w jej obecnej sytuacji.

Nie dramatyzowała już sama przed sobą tej swojej nowej ofiary, choć Broggi- Muttini niezależnie od tego, iż był i młod­szy i przystojniejszy od Moussina—nie po­dobał się jej wcale. Bardzo rychło przeko­nała się, jak słusznem było to jej uprzedzenie. Bo okazało się, jaki Muttini za kulisami na próbach był głupio kłótliwy, głupio uparty i głupio nieznośny; a w miłości, pomimo swojej urody i względnej mło­dości— był nudny, banalny i bez źdźbła wdzięku, jakiego bardzo często nawet i skończeni głupcy nie są pozbawieni.

Odbyta po kilku dniach próba sce­niczna śród garstki słuchaczy w ciemnej» zimnej widowni — nadspodziewanie się udała. Nie tylko zadowalała coraz bardziej rozkochanego w swojej partnerce tenora; lecz wszyscy bez wyjątku zgodzili się, że

debiutantka jest stworzoną na scenę i że ma wszelkie szanse powodzenia.

Niezależnie od tego Broggi-Muttini musiał setki trudności zwyciężać, aby do­prowadzić do skutku ten pierwszy występ Signory Heleni. Bojkotowały go i rywali­zujące z Muttinim miejscowe tenory; intry­gowały i stare miejscowe gwiazdy, oba­wiające się debiutu nowej młodej siły. Po­łączona, jak jeden mąż opozycja z zawodową his ter ją obiegała redakcje, aby broniły ideały narodowe wobec inwazji cudzo­ziemek. Starzy dygnitarze bombardowali kancelarję teatru, ujmując się za krzywdą swoich kochanek z lat młodzieńczych.

Zapalony do tej walki i po swojemu roz­kochany temperamentowy Broggi-Muttini—^ wbrew swojemu karjerowiczowstwu, gasną­cej marce śpiewaczej i nieświetnym wa­runkom materjalnym —- stawał na głowie, aż postawił na swojem. Bo niezależnie od uczucia dla pani Heli — szczycił się tą swoją spóźnioną bonne-fortune’ą u egzot tycznej koleżanki ,,z towarzystwa“. I bar­dzo niedyskretnie po kabotyńsku tym stosunkiem się reklamował i afiszował, na co i ona z musu się godziła. Wpraw­dzie kilkakrotnie odkładano tego Fausta z pierwszym występem signory Heleni;

Raz z powodu choroby (?) Siebla, drugi raz z powodu choroby (?) Walentego, Lecz- wreszcie na dziesięć dni przed zam­knięciem sezonu (choć Bróggi-Muttini miał przyobiecanych pierwotnie dwadzieścia wy­stępów) Faust pojawił się wreszcie na afiszu teatralnym.

Uf Bogowie!

Kiedy pani Hela przejęta i rozentuz­jazmowana kłaniała się w przepełnionej sali pod gradem oklasków opłacanej przez Broggi-Muttiniego klaki i rzucała sali—zwy­czajem włoskim—wdzięczne pocałunki —r skonstatowała w duszy, że wzrokiem szu­ka śród widowni jedynie znajomych twa­rzy z Warszawy. Może jaki korespondent z dzienników... Może choć jeden przejezd­ny Polak. Chociażby jedna twarz znana z widzenia. Byle kto, aby stamtąd. Jedynie na tych jej zależało. Bo o całą zagranicz­ną sławę dbała tylko o tyle, o ile wieści stąd mogą dojść do Warszawy.

Pozatem wszystkie komplementy, któ* remi obrzucano ją w antraktach za ku­lisami, nie mogły jej osłodzić tych kwasów, jakiemi raczyły ją jej rywalki, nie tające swojej pogardy dla tej obcej debiutantki, która potrafiła uwiesić się kamieniem u szyi „tego idjoty Broggi-Muttiniego“i ■ .

Tak, tak. Ta rozkosz dopłynięcia do dzisiejszego tryumfu, to osiągnięcie wyma­rzonego celu — zbyt wiele ją kosztowało. Te rzucane ze sceny tłumowi wdzięczne pocałunki i uśmiechy, o wiele mniej szczere, niż się wydawały, to był krwawy plon Golgoty jej wędrówki na obczyźnie. Wie­działa zawsze, że życie nic darmo nie daje; lecz chodzi o to, aby ponad wartość nie przepłacać.

Zmożona walką, emocją, tremą i prze­szkodami — zasnęła wreszcie po wszyst- kiem na swojem twardem posłaniu 4-o rzędnego pensjonatu.

Nazajutrz pokrzepiona snem w zdu­mieniu wyczytywała dzienniki, przyniesione jej do łóżka przez specjalnie wysłaną służącą.

Była przekonaną, że jej występ wczo­rajszy był tryumfem, choć doszło do jej uszu syczenie rywalek za kulisami, że przepełnionej sali — było „kartkową wa­tą, darmochą“, a oklaski zapłaconą przez Broggi-Muttiniego klaką.

Lecz niezależnie od tego nie wątpiła, że się podobała. Mówili jej to doświadczeni koledzy, a śród najgorętszej klaki nie odzywały się przecież częste we Włoszech protestujące sykania.

A poranna teatralna notatka Tribuny brzmiała złowrogo;

Niezależnie od tremy pierwszego* występu (podobno I-go występu na des­kach scenicznych wogóle) wczorajszej gounodowskiej heroinie (ukrywającej się zwykłą modą cudzoziemską pod włoskim pseudonimem) nie można wiele zarzucić:, ani jej technice śpiewaczej, ani umuzy­kalnieniu, popartemu dużą inteligencją i kulturą, niepozbawioną swoistego wdzię­ku interpretacji. Lecz niestety niezależnie od dużego widocznie nakładu długoletnief pracy, ani szczególny materjał głosowy, ani obecne jej warunki zewnętrzne—nie stoją dostatecznie na wysokości wyżej wymienio­nych zalet, mogących rokować większe wy­niki, na które zabrakłoby już może czasu“, Drżącemi rękami zdusiła w garści Tribunę i, rzuciwszy świstek na ziemię, poczęła wchłaniać sprawozdanie Corriere del sera, który głosił:

Publiczność jest wprawdzie przyzwy­czajoną do scenicznych Małgorzat, które przeszły od dawna wiosnę lat goetowskiej bohaterki. Lecz quod licet Jovi... Czyli co- wolno śpiewaczkom o ustalonej oddawna sławie, nie wolno spóźnionym już nieco- debiutantkom“.

W II Matino wyczytała:

Stale poświęcająca się dla wszystkich nasza ojczyzna w swojej bezbrzeżnej goś­cinności, tolerancji i naiwności mogłaby wreszcie zrozumieć, że pierwszeństwo we wszystkiem należy się rodakom i rodacz­kom. Swoi dla swoich. A od przelotnych meteorów wymagać się winno światła już tak fenomenalnego, na jakie nas samych nie stać bez pomocy obcych wzorów. A nasze cieplarnie powinny służyć do hodowania przedewszystkiem własnych ablegrów. Czy wczorajsza dość poprawna Małgorzata jest takim fenomenem, na jaki nas samych nie stać?

A więc tak drogo opłacony wczo­rajszy mój quasi tryumf był jedynie un succès d’estime, a nie zapowiedzią lepszej przyszłości? Czyżby to była z ich strony .jedynie podła prywata, czy też z mojej

strony idjotyczna pomyłka? Moja idjotycz- nie tragiczna życiowa pomyłka? — wstrząs? nęła się pani Hela od panicznego strachu.

Nie, nie. Pierwsze koty za płoty — pocieszała się z uporem wszystkich nieu­danych debiutantów.

Postanowiła nadal używać do charak­teryzacji więcej karminu do ust i szminki do policzków; więcej blanszu i różu i bar­

dziej wydłużać ołówkiem oczy. Zmieniła też kuafiurę Małgorzaty, bo w dwucK spuszczonych warkoczach było jej nie do twarzy. Zalecano jej też czerwienić uszy i nozdrza, podciemniać bardziej oCzy i czernić mocniej brwi i rzęsy.

Bo teatr Cherubiniego zadecydował, pomimo nieprzychylnej prasy — nie zdej­mować z afisza wznowionego Fausta aż do końca sezonu, t. j. na cały tydzień; ponieważ niewarto wyszukiwać inną sta­rzyznę, któraby również kasy już teraz nie robiła, tembardziej z takim „pechow­cem“ jak Broggi-Muttini, A dopiero na przyszły sezon rojono o radykalnych zmia­nach dyrekcji, repertuaru i personelu.

Pani Hela śpiewała więc już teraz codziennie po biurowemu tę swoją ongi wymarzoną partję w pustej sali (bo i „dar- mocha“ chodzić już nie chciała) z bardzo rzadkiemi oklaskami (bo klaki nie warto już było opłacać), za które dziękowała sztucznym teatralnym uśmiechem.

Nie szukała już oczami ziomków, nie spragniona, aby byli świadkami jej zawo­du. Lecz pomimo swej apatji i najbardziej gorzkiego bólu spełnionych marzeń—udała się, nie zwlekając, do fotografa, który w kilku pozach wykonał jej zdjęcia

w różnych wypożyczonych teatralnych fcostjumach oper, które obecnie u Marjani studjowała.

W braku dobrych krytyk pani Hela ■dołączyła reklamową opłaconą przez Broggi- Muttiniego reporterską wzmniankę „o wy­przedanej sali teatru Cherubiniego na Fa­uście, w którym cieszy się nadzwyczajnym sukcesem europejskiej sławy tenor Broggi- Muttini wraz z piękną warszawianką panią Heleni. Słynny tenor wraz ze swoją partnerką został zaproszony po skończo- mych występach we Florencji do rodzin­nego Neapolu, skąd udaje się wraz z pa­nią Heleni na gościnne występy do Ameryki“.

I wysłała napiękniejszą swoją fotogra- fję wraz z powyższą wzmianką do swego warszawskiego przyjaciela Quira z prośbą (w imię dawnej przyjaźni) sympatycznego ■pomieszczenia tej fotografji w jakiejś sto­łecznej ilustracji z odpowiednim „sensa- cyjnym huczkiem“.

Niebawem otrzymała warszawski ty­godnik z odbitą wybornie swoją podobizną wraz z „sensacyjnym hukiem“, grzmiącym ,,o zagranicznych tryumfach naszej ro­daczki“.

Faktycznie Broggi-Muttiniemu zapro­

ponowano kilka występów w drugo­rzędnym teatrze Fenice w Neapolu, które­go sezon miał trwać o kilka tygodni dłu­żej, niż we Florencji. Muttini obiecywał wprawdzie swoją protekcję pani Heli, lecz ona nie bardzo w nią wierzyła. Czuła, że niepowodzenie jego we Florencji bardzo nielogicznie wiązało się z ogólnem rozcza­rowaniem do swojej partnerki, za którą tak niedawno kopje kruszył.

Wprawdzie pani Hela i przedtem nie wątpiła, że miłość jego nie będzie wieczną; lecz nie sądziła, aby pożar ten miał za­gasnąć odrazu, jeszcze zanim jakie takie przywiązanie się zjawiło.

Ten szał jego był więc najpospolitszą efemerydą. Przez grzeczność zlekka pro­ponował jej występy w Neapolu. Lecz nie mając już nic do stracenia, bo Florencja była dla niej już skończoną — zgodziła się na tę propozycję — przekonana, że teraz Muttini nie będzie już stawał na głowie dla obalenia jej przeszkód, a walczyć bę­dzie jedynie wyłącznie dla siebie.

Bo niepowodzenie Fausta ich rozdzie­liło. Ten ich wzajemny żal do siebie był silniejszy ponad logikę. Już sama jej obe­cność nad wyraz mu ciążyła. I ta jej inna parafja, obcy akcent mowy, kultura to­

war zysk a, to wszystko co było w miodo­wych czasach jej największym atutem—* teraz drażniło go i męczyło. Stał się prze­korny, opryskliwy i towarzystwa jej unikał.

-— Jak na piękną kobietę jest pani stanowczo za mądra — zarzucał jej stale podrażniony.

Gdzież są w całem mojem życiu dowody tej mojej mądrości?

Dowody mądrości? — cynizował własnem niepowodzeniem rozżalony—Zna­na rzecz, że w życiu najmędrsi są... głupcy.

Ha! W takim razie jestem oczy­wiście mądra bez rywalizacji. Popełniłam w życiu tyle głupstw...

Pani Hela opuszczała Florencję z tą samą goryczą i z tym krwawym żalem» co Paryż,

O! Ta Florencja! Wyciągała przecież do tych miast ramiona w swojej pogoni za szczęściem, pełna nadziei i otuchy! A wyjeżdżała pokrwawiona kolcami, zła­mana, z żalem do nich wszystkich i z po­gardą dla samej siebie.

O! Ty! Królowo Arna, Apenin, Me- dyceuszów, kolebko Danta i Boccacia, Giotta i Ghilbertiego! O! La bella. Brr... Pluję na ciebie. I na Lorenza Pensiero

Buonarottiego z kaplicy Medycejskiej i na loggję Lanciego i na Donatella i na Ra­faela, na Robbję i na wszystkich, wszyst­kich. Pluję.

Wzdrygała się aż cala od przejmującego zimna w turkocącej z podniesionym de­klem dorożce, wiozącej ją z tułaczym ku­frem na koźle przez ulicę Borgonissanti ku dworcowi kolei. Ostry wiatr z deszczem siekł ją po twarzy. Tępy turkot rozkleko­tanych kół i tętent kopyt końskich o lep­ki bruk ulicy sprawiały jej' nerwowy ból skroni.

1 pani Hela martwym okiem wodziła po nic nie mówiących jej domach drugo­rzędnych ulic; po owych, jak krople wo­dy podobnych do siebie kamienicach, tak charakterystycznych z powodu swego zu­pełnego braku charakteru, zapełniają­cych wszystkie drugorzędne ulice całego globu ziemskiego.

O! Te koszarowe domy, sprowadza­jące do wspólnego mianownika mrówcze życie wszystkich ludzi na całym świecie, maskujące wszystkie ukrywane bóle jed­nostek, wszystkie niewypowiedziane tra- gedje indywiduów, wegetujących w kaj­danach ogólnego szablonu!

Pani Hela ucieka z tych murów, nie

Spełnione Marzenia ę

pożegnawszy się nawet z Viscontimi, czu­jącymi do niej żal, że z powodu jej nie­powodzenia Visconti naraził się opinji dyrekcji, publiczości i prasy. Jak ranny pies, szukający nowego legowiska—ucieka z żalem zawodu do wszystkich i do sa­mej siebie.

I, minąwszy bez zaciekawienia Rzym, tę Mekkę kulturalnych ludzi całego świata, w którym nie zatrzymała się, jak nie za­trzymują się w Radomsku i w Piotrkowie podróżni, jadący do Zawiercia lub do Dąbrowy — obojętna i apatyczna opuściła swój wagon dopiero na dworcu w Neapolu.

Bardzo rychło—niestety sprawdziły się jej przewidywania co do obiecywanej protekcji Broggi-Muttiniego. Niezależnie od termometru jego uczuć, znacznie obniżo­nych — miał on w Neapolu zbyt wiele osobistych kłopotów, aby pomyśleć o kar- jerze scenicznej swojej koleżanki. I jedynie dzięki przypadkowi otrzymała signora He­leni jeden występ w Fauście w niepierwszor rzędnym neapolitańskim teatrze Fenice.

Bo pierwsza rola Broggi-Muttiniego w ośpiewanej do syta Carmenie zupełnie się nie udała. Śpiewał ją dwukrotnie w zupełnie pustej sali, której nie dało się zapełnić nawet „darmochą, watą za kart­

kami“, także nie ciekawą już tej małej na­wet dla nich sensacji. Broggi-Muttini czy­nił odpowiedzialną za to fiasco swoją part­nerkę, już od 20 lat śpiewającą w teatrze Fenice Carmenę, oddawna już bojkotowa­ną przez publiczność. Faktycznie dzienniki z włoskim temperamentem dzięki jakimś zakulisowym konjunkturom w stałej kam- panji przeciwko obecnej dyrekcji (tout com- me chez nous) skonstatowały, jak jeden mąż „zmęczenie i zmatowanie pięknego niegdyś tenorowego głosu Broggi-Muttinie- go przy niezmiennej od zarania jego kar- jery banalności i chłodnej manjerze jego interpretacji“.

Zrzucono Carmenę z repertuaru, za­mieniając ją Faustem, w którym Małgorza­tę kreowała w braku urlopowanych już innych diw, śpiewaczka jeszcze o dziesięć lat starsza od Carmeny. Garstka publicz­ności na sali w odpowiedzi na najętą kla­kę sykała. Rozżalony do białości tenor z właściwym sobie brakiem taktu jawnie za kulisami rzucił swojej partnerce zarzut, że to wyłącznie z jej winy ta cała „klapa“, bo ona już oddawna powinna się była po­dać do emerytury.

Staruszka dostała ataku spazmów, niezbyt gorliwie przez obecnego za kuli-

sami lekarza ratowanych, ponieważ ataki spazmów należały od pewnego czasu do jej stałego repertuaru.

Postanowiono przyśpieszyć zamknięcie sezonu i na ostatnie przedstawienie wy­brano z musu znowu tegoż Fausta w na­dziei, że może sensacja „nieodwołalnie na ogólne (!) życzenie ostatniego występu“ — przyciągnie choć garstkę publiczności.

Lecz stara Gretchen zemściła się na brutalnym Fauście i-., zachorowała w sam dzień przedstawienia. 1 Broggi-Muttini ura­tował sytuację, rekomendując divę Heleni, która tę partję śpiewała dziesięciokrotnie we Florencji.

W widowni teatru Fenice zebrało się kilkadziesiąt osób. Byli to przeważnie sta­rzy artyści, wycofani z obiegu dawni zwolennicy Broggi-Muttiniego, potrafiący ocenić jego zasługi śpiewacze wbrew kry­tyce najmłodszych, pogardzających do­świadczeniem i niedosięgłą dla nich sztu­ką bel canta i hołdujących wyłącznie za­letom i wadom swoich rówieśników.

Cała ta garstka emerytów oponentów» nie solidaryzujących się nigdy z wyrokiem prasy, która nieraz ongi sadła za skórę im zalała—uparła się, aby na przekór swo­im Wrogom i prześladowcom — przyjmować -

ofiarę krytyki* demonstracyjnemi owa­cjami.

Lecz Broggi-Muttini, rozżalony do szpi­ku kości na tę czyhającą na jego przyszły byt urzędową nagankę rodzinnego miasta— nie potrafił zdobyć się na bonne mine à mauvais jeu. I choć śpiewał faktycznie lepiej, niż kiedykolwiek, uparł się, aby nie dziękować za burzę oklasków i okrzy­ków „darmochy“.

Nie pomogły prośby jego partnerki i kochanki. I pani Hela, drżąc z obawy, aby nie usłyszeć sykania ze strony rozża­lonej garstki publiczności, która nie o jej zjawienie na proscenium dopominała się— musiała sama jedna zmuszać drżące ze strachu usta do uśmiechów i do rzucanych pocałunków, choć do uszu jej dolatywał huk jednego nazwiska: Broggi-Muttini, Brog­gi-Muttini!

Nakazano wreszcie gasić żyrandole, i heca skończyła się.

Nazajutrz urzędowa krytyka, (ani je­den z nich nie był na przedstawieniu) jak jeden mąż zadecydowała (nie wymieniając ani jednem słówkiem żadnego z wykonaw­ców), iż ostatnie przedstawienie Fausta było godne całego sezonu i że wogóle bez radykalnych zmian zarządu i persone-

nie warto wspominać o tej „prowin­cjonalnej budzie“.

Nazajutrz Broggi-Muttini, riie żegnając się z nikim, nawet z panią Heleni, której taka kurtuazja ze strony każdego gentle­mana należałaby się — wyjechał z rodzin­nego miasta na tułaczkę do Ameryki,

o której kłamał, że go na gościnne wy­stępy zaprosiła.

Pani Hela nie miała ani sekundy wątpliwości, że widziała go po raz ostatni w swojem życiu.

La comedia e finita.

VI.

Pani Hela już od tygodnia bawiła w Neapolu, o którym z taką rozkoszą wspominają podróżni, że należy go ujrzeć, a pótem dopiero umrzeć. Bella Napoli!

Lecz świat zewnętrzny ogląda się je­dynie przez pryzmat naszych nastrojów, zależnych od stanu zdrowia, ciała i duszy. A pani Heli już nie służyła ani Francja, ani Włochy.

I pani Hela po wyjeździe Muttiniego wolna już od występów i innych zajęć — flanowała po gorących ulicznych płytach,

ułożonych z lawy Wezuwjusza śród tak charakterystycznego tłumu neapolitańskich lazzaronów, przekupniów, rybaków, którzy z! taką szybkością śpiewają, kurzą wirginię, giestykulują, kłócą się i całują, jakby śpie­szyli przepełnić krótkość życia wyładowa­niem zbyt bogatych zasobów wszystkich swoich gustów i namiętności.

A pani Heli, jak kwiatom północy ta miękka płodna południowa gleba, zbyt obficie słońcem ogrzana — wydawała się coraz bardziej obcą, a przeflancowanie jej samej—zabójczem.

W tym nastroju wmawianej w siebie sztucznej rezygnacji, będącej raczej letar­giem, niż śmiercią — rozrywała pani Hela drżącemi rękami kopertę listu, otrzymanego od męża z Warszawy.

List ten powinien być dla niej gro­mem; a obił się o jej obezczuloną duszę, jakby drobnym kamykiem.

Bo list ten intuicyjnie przeczuwała już oddawna, choć nie zdążyła jeszcze powie­dzieć sobie, że taki właśnie list otrzyma. Dopiero ujrzawszy wchodzącego do jej po- kojczyny listonosza, rzuciła sobie w myśli:

Oto jest; to, co oczekiwałam.

A wyczytawszy go, zakonkludowała bez odrobiny zdziwienia:

Dusza moja już o tem wiedziała; choć usta nie potrafiły na pamięć wyre cytować dosłownie szczegółów.

W liście tym mąż poprostu prosił ją

o upoważnienie do starań rozwodowych, nie zbyt trudnych do przeprowadzenia z powodu jego wyznania augsbursko-ewan- gielickiego. Nie krył się z zamiarem za­ślubienia panny Zofji Horskiej, która jest idealnie dobrą dla Hani, przepadającej za swoją opiekunką, a której dwuznaczne stanowisko w jego domu mogłoby narazić w końcu opinję. Skutek bardzo szkodliwy dla przyszłości Hani, o której jedynie szczęściu są obowiązani rodzice myśleć ifofiary ponosić. Usprawiedliwiał się, iż zwlekał z wysłaniem tego kategorycznego listu. Zdecydował się na tę niemiłą ko­respondencję ostatecznie dopiero po prze­czytaniu w dziennikach warszawskich

o tryumfach signoriny Helleni we Florencji;

0 jej engagement amerykańskiem, w któ­rych to projektach nie mogłoby przecież mieścić się wychowanie jej córki, tak tu­łacze i egzotyczne.

Choć niezależnie od przyszłości Hani

1 przeszłość już ich dwoje na wieki roz­łączyła: Owa jej pogarda dla filisterskiej moralności, dozwalająca na połączenie

jawne jej osoby z nazwiskiem jakiegoś ko­legi, kabotyna Broggi-Muttiniego.

Pani Hela z zabobonem, zapożyczo­nym od Włochów, uważała wszystkie gro­my, które w nią uderzały za karę tak słuszną, że już bez żadnego buntu uchylała przed niemi głowy. Nie godziła się jedy­nie na propozycję (w nagrodę za ry­chłe przesłanie upoważnień rozwodowych) rocznych alimentów, których miesięczna przesyłka demaskowałaby całe jej przy­szłe curiculum vitae, może niezawsze słonecz­ne i różowe. Chciała zaginąć, jak kamień w wodzie.

Już od dość dawna zrzekła się mę­żowskiej miesięcznej renty, żyjąc wyłącznie

2 własnego kapitaliku, przesłanego jej przez męża, który zakupił na rzecz Hani żoniną sumę, zahipotekowaną na Wróblej Woli. Wynosiła około 50000 fr.

-— Sumę tę — rozumowała wtedy — po wyczerpaniu całkowitem — zastąpią mi sceniczne honorarja, Jestem już przecież patentowaną zawodową... (Och! Niestety wie już, co znaczy zawód!) —- śpiewaczką. Mam już za sobą kilka niezłych urzędo­wych krytyk i kilka wystudjowanych pod najlepszym kierunkiem operowych partji, Nie roszczę już pretensji do sławy Bellin-

cioni lub Kochańskiej; lecz przecież i drur gorzędne śpiewaczki jakoś żyją.

Nie chodzi jej ani o pewną jakąś sce­nę, ani o szczególne miasto. Wszystko jej jedno: Europa, Ameryka, czy Austrałja. Nie chodzi jej specjalnie; scena czy estra­da, czy buda jarmarczna; pierwsze role czy ostatnie. Jedynie aby z głodu nie zdechnąć. Czyż to możliwe, aby na nią jedną nie było miejsca na świecie ? Za ta­ką pracę i za tak małe żądania, przy za- wodowem wykształceniu, które z taką Wytrwałością zdobyła?

Teraz są ferje; lecz z nadchodzącą jesienią zacznie starać się o występy. Coś musi dać się zrobić. Najtrudniejsze są po­czątki ; a przecież pierwsze kroki sama jedna bez pomocy zwalczyła. Jakoś tam będzie.

I bez zwlekania przesłała mężowi żądane upoważnienie do starań rozwodo­wych, zrzekając się przytem wszelkich proponowanych alimentów.

Nie chciało jej się obliczać skrupulatnie tej wciąż zmniejszającej się sumy, umieszczo­nej w Banco Nationale, aby nie martwić się tem, że się kiedyś wyczerpie. Tak, czy owak postanowiła nie opuszczać Neapolu; bo bez­celowa włóczęga po innych miastach w mart­

wym sezonie nie miałaby pozytywnego celu. Na willegiaturę jej nie stać. A w lej­cie z powodu upału Neapol w braku cu­dzoziemców jest tańszy, niż Capri, Nervi lub Sorrento.

W poszukiwaniu tańszego pensjonatu skręciła z pięknej dzielnicy swego hoteliku na Riviera di Chiaia przy Willa Nationale w pobliżu morza, oliwków, agaw, pinji,, palm i rododendronów. I skierowała kroki ku uboższej parafji Santa Lucia.

O! Ta Santa Lucia pełna drażniącego po­wonienie swędu smażonych ryb, denerwują­ca uszy brzękiem dzwonków w uprzęży kar­lich mułów, z ogłuszającym wrzaskiem prze­kupniów świeżych fig, brzoskwiń i arbuzów,, zachwalanych, jako że „za trzy centymy można niemi najeść się, napić i twarz so­bie obmyć".

Co tra calle vive, magne e lave a fąccia!

Cały ten gwar, w którym chciała się zagubić—brzmiał pomimo swego fortissima, tak obco, martwo i niezrozumiale, jak głośny akompanjament lewą ręką do me- lodji, której niema; bo struny wiolinu po­pękane...

Pomyślała z bolesnym sarkazmem, jak niesprawiedliwie osądza ją Warszawa, przekonana, że dni jej przechodzą w roz~

koszach rozpusty z kochankami, kąpiącymi ją w szampanie i w brylantach narówni z innemi kokotami! Choć ona samotna, jak na bezludnej wyspie — karmi się je­dynie gorzkiemi resztkami groszy, otrzy- manemi z hipoteki rodzinnej Wróblej Woli, w daremnem poszukiwaniu pracy dla -chleba.

Wynalazła wreszcie czwartorzędny pensjonacik na Via Pasquale w pobliżu Riviera di Chiaia u śmiesznie podżyłej ex-artystki, ex-piękności, ex-hrabiny Oliva di Pavani, która skokietowała ją obietnicą protekcji do swego brata, członka orkiestry Teatro Municipale, żyjącego jakoby w wiek kiej przyjaźni z kapelmistrzem.

Pensjonat hrabiny był teraz prawie pusty. Jakiś przeciętny komiwojażer ho­lenderski, jakieś tabldotowe dwie stare amerykanki, jakiś niemiecki w złotych okularach profesor z Heidelberga i kilku ■coraz mniej licznych kalejdoskopowo zmie­niających się przeciętnych turystów — za­siadało do stołu, nakrytego brudnym podartym obrusem w małej jadalce, cuch­nącej starą oliwą i niezbyt świeżemi pro­duktami. Do stołu zapraszał bardzo uro­czyście obdartus, czyszczący obuwie, zarazem kamerdyner Umberto, któremu

w obsłudze tabldotu pomagała doletnia brzydka córka „padrone“, Bianka; choć rej wodziła rozkoszna kontesa, z wielką dystynkcją zapraszająca po bardzo nieobfi- tym obiedzie do deseru:

Mangino delle frutta scelgano a loro, piacimento. Ecco del* pesche, bru- ciate e paste di varie sorti.

Hrabina miała manję dystynkcji. Bo tak, jak w Polsce prawie wszyscy szczycą się herbowemi sygnetami, a omal nie cha­łupy zowią się po wsiach dworami—tak we Włoszech śród nędzy małomieszczań- skiej spotyka się na każdym kroku pod­upadłe quasi o wielkiej przeszłości hrabiny, a prawie wszystkie obszarpane domy zo­wią się tu palazżami.

Lecz goście kwitowali z tego deseru,, składającego się z zielonych mdłych nad­gniłych fig, z cierpkich jabłek i ogniotrwa­łych wiecznie tych samych biszkoptów. I po twardem, jak podeszwa pieczystem całe towarzystwo cichaczem ulatniało się: Ajent holenderski do swojej bieganiny po sklepach z amsterdamskiemi zachwalanemi próbami towarów; profesor z Heidelberga wyjeżdżał codzienie do Pompei, a amery­kanki rozpoczynały przerwaną jedzeniem tułaczkę po kościołach i muzeach, ozna-

czonych w ich baedeckerach dwiema gwiazdkami Bella Napoli.

Z kuchni dolatywały swary kontesy, która ze zwykłym sobie temperamentem i zdolnościami błyskawicznego krasomów- stwa darła koty z Umbertem, z kucharką i z zahukaną przez matką poczciwą brzyd­ką Bianką,

Pani Hela w swojej apatji do zwie­dzania i oględzin dwugwiazdkowych oso­bliwości — siadywała w braku fotelika w swojej norze — we wspólnym pensjona­towym saloniku z książką, której czytać nie mogła.

Zjawiała się kontesa, blagująca, że poza bratem w orkiestrze, posiada kuzyna, zaprzyjaźnionego z tancerką w teatrze San Cario, mającą ogromne stosunki. Pani He­la przerzucała ułożone na stole przed ka­napą zatłuszczczone stare zbiory widoków Neapolu i innych miast włoskich z powy- dzieranemi kartkami. Wertowała przedpo­topowe ilustrowane miesięczniki, popla­mione gwiazdkowe wydawnictwa i albumy z fotografjami przyjaciół i krewnych kon­tesy Oliva di Pavani.

Padrone i Bianka, uważające sobie za obowiązek zabawiać regularnie opłaca­jącego rachunki pensjonarza, w którego

życiu odgadywały źle ukrywany dramat kobiety „z dobrego towarzystwa“—opo­wiadały jej setki szczegółów biograficznych każdej przerzucanej fotografji.

I pani Hela znała już na pamięć curi- culum vitae wszystkich kuzynów, szwagrów i bratowych, która to noblesa — podług opowiadań kontesy—zerwała z nią wszel­kie stosunki od czasu, kiedy ta ośmieliła się splugawić deskami scenicznemi histo­ryczne nazwisko hrabiów Oliva di Pava- nich. Choć najobficiej były komentowane oczywiście dzieje syna kontesy, młodego nieobecnego w Neapolu jedynaka Maria.

Pani Hela domyślała się ■pomimo naj- najbardziej różowego oświetlenia i najdy­skretniejszych pomijań tego, czego obcym

o własnych dzieciach nie mówi się, iż mło­dy Oliva di Pavani nie był młodzieńcem udanym i że — nietylko nie pomagał ciężko zarobkującej matce i siostrze, lecz—

o ile się dało — eksploatował je. Nie wąt­piła, że to był ladaco in summo grado ten z powołania jakoby rzeźbiarz, lecz wobec nie prosperującej obecnie we Włoszech jego specjalności—przemieniony w aktora. Pró­bował też karjery śpiewaczej, choć podług określenia matki — był raczej pieśniarzem estradowym, zbyt finezyjnym, do zdoby­

wania oklasków w pospolitych operzy- skach.

Przerzucił się więc ostatnio na dra­mat, choć z powodu intryg zakulisowych, nie dawano mu właściwych ról. Dlatego też studjuje obecnie w Medjolanie sztukę kinematograficzną, w czem prorokują mu wielką przyszłość i góry dolarów w Ameryce.

Povero Mario! — ubolewała kon- tesa.— Zakochała się w nim tu w Neapo­lu pewna young lady angielska, która po utracie całego majątku w Liverpoolu za­mieszkała tu u nas w pensjonacie. Mario oczywiście nie obiecywał jej żeniaczki. Bo nie może zaślubiać przecież każdej dziew­czyny, która w nim się zakocha; tembar- dziej, kiedy karjera jego dotychczas jeszcze nie wyklarowana. Odrzucił nawet propo­zycje pewnej właścicielki hotelu w Paler­mo, która jest nawet skuzynowana z nami i która za nim wprost szalała. Pokarjerze amerykańskiej Mario będzie mógł kandy­dować o świetniejszą partję, niż hoteliera. Z jego nazwiskiem i z jego urodą...

- A cóż się stało z angielką ? — na­wiązywała zgubioną nić opowiadań pani Hela.

Cóż? Egzaltowana angielka otruła się. Taki skandal w moim domu! Dio mio!

Nie żyje?

Była zawsze bardzo delikatną. Povero Mario I Po tej awanturze musiał wyjechać z Neapolu. Uciekam. Bo ta be- stja Umberto nie umył jeszcze talerzy z obiadu.

Pani Hela nie odrywała oczu z fo- tografji Maria. Z nudów wpatrywała się już nieraz w podobiznę tego młodego po­łudniowca, która tak zrosła się z jej wy­obraźnią, że umiała go całego na pamięć od stóp do głowy.

Najbardziej bezstronny sędzia musiał­by przyznać Mariowi, że jest to chłopiec wyjątkowej urody. Pani Hela starała się bez zaślepienia jego matki badać zosobna rysy twarzy tego typowego neapolitańczy- ka, fotografowanego w roli, tak odpowie­dniej dla jego typu: Turrida w Cavalerji Rusticanie, w aksamitnej kurtce i w nicianej czapce z chwastem, z pod której wysu­wały się czarne, jak smoła kędziory, i podłużne o niebieskawych białkach duże, czarne oczy. Bajeczne oczy o równych, gęstych zrastających się brwiach i o aż prze­sadnie długich rzęsach, rzucających cienie na policzki i wydłużających jeszcze egipską

Spełnione marzenia ]Q

oprawą tych jego przecudnych w migdał podrysowanych źrenic. Podobnych Turridów spotyka się w Neapolu na każdym kroku setkami i w wojsku i na scenie pomiędzy chórzystami i w sklepach pomiędzy kup­czykami i na wybrzeżu pomiędzy lazzaro- nami i marynarzami.

Lecz na wyjątkową Maria urodę jak­by specjalnie wysilił się żar słońca całych Włoch. Tak klasycznie narysowany profil mógł mieć jedynie rzymianin; tak czarne- mi oczami mógł patrzeć na świat jedynie toskańczyk i tak białemi zębami mógł się śmiać jedynie neapolitański lazzarone.

Pani Hela domyślała się z fotografji tych wszystkich barw bajecznie koloro­wych: Tej krzyczącej bieli zębów, aż w szafir wpadającej czerni włosów, kar­minu ust i prawie indyjskiej barwy twarzy. Znała kwiaty południa, które w słońcu aż krzyczą dziesięciokrotną potęgą swoich kolorów, nieznaną anemicznym kwiatom mgieł północy.

Biedna biała miseczka angielska!— odsunęła wreszcie jego liczne fotografje i poczęła wertować zatłuszczone widoczki znanych jej na pamięć cudów florenckich: Piazza del Signoria z loggią Lanci, z pa- lazzo vecchio, z Neptunem i z tritonami

Amanattiego; Santa Maria del fiore z kam- panillą Giotta, z wrotami do raju Ghiber- tiego. 1 pałace Pitti i Uffici...

Wreszcie odrzuciła podarty album. Powstała z siedzenia i, zmierzając ku wyjściu, zakonkludowała:

Biedna miseczka nie była wcale tak bardzo biedną. Kochała. A potem... umarła.

Po pewnym czasie kontesa bez żad­nych wstępów zapowiedziała jej przyjazd Maria. Pani Hela nieoczekiwanie spiekła raka, jak pensjonarka.

Studja w jego szkole kinemato­graficznej zamknięto na czas ferji. Zamiast marnować pieniądze i zbijać bąki w Me- djolanie bardzo słusznie zamierza przesie­dzieć ten czas u nas. Cóż może zastąpić miłość kochającej matki? — lubowała się we włoskiej egzaltacji i frazeologji stara kabotynka.

I kiedyż pan Mario zamierza przy­jechać do Neapolu? — zapytała pani Hela z błyskiem myśli, czy nie wartoby zmienić pensjonatu. — Co? Ucieczka? — wnet swoją naiwność w myślach zmonitowała.

Jakto zamierza? Jutro wieczorem będzie już pod skrzydłem matki.

Wbrew zapowiedzi na jutro — tegoż

wieczoru ujrzała pani Hela tak dobrze znanego jej z fotografji Maria.

Przy kolacji stara kontesa posadziła go koło „cudzoziemki“. Pani Hela broniła się z całych sił od pensjonarskich zaczer­wienień i małomieszczańskiego opuszczania oczu, co uważałaby w swoim wieku za śmieszne.

Przypatrywała mu się śmiało, zado­wolona, że pomimo wszystko, był dla jej wyobraźni, chorej wskutek osamotnienia na obczyźnie niebezpieczniejszym, jako ideał z mgieł i z obłoków, niż jako człowiek żywy. Choć przy najbardziej krytycznej analizie najtrzeźwiej zadecydowała, że trud­no spotkać w życiu ładniejszego chłopca.

Jaknajtrafniej odgadła z fotografji ten jego krzyk barw bajecznie kolorowych, właściwych jedynie kwiatom, zrodzonym w żarze południowego słońca. Czerń aż w szafir wpadających kędzierzawych wło­sów, karmin ust, blask białości zębów i złotawą oliwność indjanina. Brwi, zrasta­jące się na czole i długie rzęsy, rzucające cienie na policzki.

Lecz najbardziej uradowała ją jedna jej obserwacja: że choć Mario zdążył już w tym czasie zapuścić sobie podług gustu Józefa. P oniatowskiego torreadorowskie

baczki i, choć małe, lecz szerokie i mię­siste, z dobrze utrzymanemi paznogciami czarne ręce miał włosem obrośnięte — był w naturze mniej mężczyzną, niż na foto- grafjach.

I pani Hela mniej dziwi się tej młodziutkiej egzaltowanej angielskiej mi­seczce, niż doświadczonej, zapewne boga­tej hoteljerze z Palermo. Bo ten siedzący przy niej ładny chłopiec, najwidoczniej dobry koleżka, studenciak bez źdźbła ma­niery patetycznej (a częściej krzykliwej) matki-kontesy i bez melancholji zahukanej niemrawej siostry Bianki — wydawał się jej znacznie mniej niebezpiecznym w rze­czywistości, niż w chorobliwych ukrytych myślach, o których nie mówi się nikomu nawet samemu sobie.

I Pani Hela, uważając się za wyle­czoną ze swoich koszmarów, wybrała ze swojego repertuaru towarzyskiego najbar­dziej nadający się podług niej ton trakto­wania swego sąsiada, (zesłanego jej może przez litościwe losy specjalnie dla rozrywki wśród niewesołych rozmyślań nad własnem wykolejeniem), ton lekceważącej fstarszej kuzynki. Ton najodpowiedniejszy dla tego typu sympatycznego dzieciaka, wietrznika, tak zwanego dobrego chłopca, nieodpo­

wiedzialnego ani za swoje złe, ani za dobre uczynki i nadającego się bardziej do figlów i birbantek, niż do uczuć serjo w większym stylu. Zauważyła, że Mario pozwala, aby jawnie nie wierzono mu w jego blagi i aby nie traktowano go na serjo, ponieważ i on sam siebie nie ina­czej traktuje.

Wszystkie atuty jego młodzieńczego wdzięku wyjaskrawiały się jeszcze silniej w atmosferze przekomarzań z kóntesą i kontesiną, które nie potrafiły ukryć, że w gruncie rzeczy za tym pięknym sympa­tycznym nicponiem przepadają.

J— Widzę z tego wszystkiego—domy­ślała się jaknajsłuszniej matka—że po swo­jemu nie przystąpiłeś wcale do egzaminów w tej szkole kinematograficznej.

Pan jest—zdaje się—wogóle prze­ciwnikiem egzaminów—roześmiała się po raz pierwszy od bardzo dawna pani Hela, zadowolona, że Mario nie jest typem męż­czyzny niebezpiecznego.

Tak. Uwielbiam jedynie wino, pieśń i miłość. A jednak gdyby nawet z tych umi­łowanych przedmiotów kazano mi przy­stąpić do egzaminu, ściąłbym się odrazu. Bo ja nie umiem słuchać rozkazów—popi­sywał się specjalnie dla pani Heli swoim

dowcipem, jak ptaszki w umizgach śpie­wem uwodzą samiczki.—Precz z profesjonal­nością! Niech żyje dyletantyzm!—blagował po łobuzersku.

Idjota jesteś — zgromiła go stara.— I wałkoń.

Słyszy pani, jak się tu traktuje ukochanych jedynaków w gnieździe ro- dzinnem w pierwszym dniu przyjazdu.

Bo widzi pani—poprawiła się sta­ra— ten nie idjota, tylko mędrzec czyty­wał w szkołach najcięższe książki z wy­jątkiem jedynie tych, które były potrzebne do promocji; a w konserwator]um śpiewał wszystkie pieśni z wyjątkiem zadanych przez maestra. To samo było w praco­wniach rzeźbiarskich.

Bo przy jego zdolnościach—zade­cydowała w swojem miłosnem zaślepieniu siostra—on mógłby być wszędzie pierw­szym, gdyby nie to bezbrzeżne jego le­nistwo.

My wszyscy włosi nie potrafimy pracować.

-— Głupi jesteś. A czy matka twoja i siostra nie pracują?

-— Moja ukochana mateczka i naj­nikczemniejsza z sióstr zapracowują się jak najnieudolniej w świecie. Od świtu do

zmroku zrywają sobie najniepotrzebniej nogi i gardła i zamęczają przy tem Rozinę, Luiciego i Umberta. Choć angielka, iran- cuska i niemka uczyniłaby bez żadnego krzyku w ciągu godziny to, na co wy 24 godzin na dobę zużywacie. A nie po­wiecie przecież, że wasz pensjonat jest lepiej prowadzony, niż pensjonaty angiel­skie, francuskie i szwajcarskie. Bo wszyst­ko, co włosi robią—to tandeta, samouctwo, intuicja i opieka boska.

Przepraszam — ujęła się pani Hela — A włoska sztuka, malarstwo, na którem kształciła się cała Europa, z której zjeżdżali się od wieków na naukę do Włoch najgienjalniejsi francuzi, anglicy, hiszpanie, niderlandczycy i flamandzi? A włoskie metody śpiewu bel canta? Prze­wyższają one wszystkie inne na świecie. Przyjechałam tu po nie aż hen z Polski. A mozajki, szkła, złoto, tkaniny i jedwabie? Czyż w ostatnich czasach i włoski prze­mysł i handel nie konkuruje z francuskim, angielskim i niemieckim?

To wszystko jedynie łaska Boga — rozblagował się ze swoją południową gies- tykulacją, błyszcząc jeszcze silniej bielą swych zębów, czerwienią ust i czernią prawie aż szafirową swoich potarganych

kędziorów. — Bo to — słońce zapłodniło w nas zdolność odczuwania barw inten­sywniej, niż u innych. To nasz klimat wlewa w nasze gardła balsam, uszlachet­niający nasze struny głosowe, które roz­brzmiewają dźwiękami, jak żadne inne głosy na świecie. Nam tak, jak ptakom nie trzeba ustawiać głosów, ani doprowa­dzać ich studjami szkolnemi do równej emisji. Bo my od natury mamy słuch, poczucie barw; śpiewamy, rzeźbimy, ukła­damy mozajki. A dochodzimy do najwyż­szych rezultatów w każdej dziedzinie nie pracą.

A czem ?

Lenistwem.

Oszalał! Lazaronując przez całe życie, zdycha się z głodu. Z pięknego włoskiego nieba manna nie spada.

Nie pracą lecz lenistwem zdoby­wamy rezultaty — upierał się Mario — Lazaronując i flanując całemi dniami, wpatrzeni w lazur nieba i w barwy mar­murów i kwiatów, skąpanych w słońcu, wsłuchani w szum fal morskich i w śpie­wy ptactwa i próżniaków — wyrabiamy sobie ucho, oczy i nos, poczucie barw, kształtu i powonienie, którem potrafimy śród tak zwanego włoskiego próżniactwa

zwęszyć, gdzie trawa rośnie. I ja mam pewne plany w głowie, w której zapłod­nione włoskiem niebem i słońcem wylę­gną się...

O! Twoje plany i twoja głowa! Wylęgnie się w niej w słońcu jaka nowa kaczka.

Chciałabyś być babką kaczki? A czy to twój syn nie jest zdolny do spłodzenia lepszych wnucząt?

Mario, jak się nie wstydzisz bre­dzić, jak dzieciak przed panią?

Czego się wstydzić? — obrzuci panią Helę swojem czarującem spojrzeniem, w którem zamigotały iskry wcale nie dzie­cięcych błysków. — Pani Heleni nie po­gniewa się na mnie, ponieważ wiem, że lubi ludzi naturalnych i szczerych. Prawda?

Pani Hela zgromiła się w głębi za raka, którego znowuż spiekła, a który wychodził poza przyjętą przez nią rolę pobłażliwej mateczki dla niesfornego chło­paka.

Gniewa się pani?—nalegał, upiera­jąc się, jak dzieciak, wydymając swoje wargi koralowe, z marsem swoich łączą­cych się na czole równych łukowych brwi nad egipskiemi wydłużającemi się oczami,

zacienionemi przesadnie długą rzęsą -— Gniewa się pani?

Nie. Czemuż miałabym gniewać się? — zmięszała się tem, że nie zdobyła się na lepszą odpowiedź — niezadowolona ze swego tonu podlotka, niezdolnego do- wystrzegania się, aby nie zdradzić swych, myśli przed światem sędziów śledczych i prokuratorów, tak niewyrozumiałych dla wszystkich win... za wyjątkiem własnych..

VII.

Dobry wesoły bursz, sztubaczek z bacz- kami, przesiadujący teraz całemi dniami w pokoju pani Heli i towarzyszący jej do Villa Nationale i na ulicy, kiedy udawała się za drobnemi sprawunkami — znikał stopniowo, przyjmując coraz bardziej po­stać pięknego mężczyzny, za którym sza­lała bogata właścicielka hotelu w Palermo,, a biedna angielska miseczka otruła się.

Nie boję się ani szału, ani tru­cizny. Niech przyjdą! Raz kozie śmierć!— zadecydowała pani Hela przekonana, że list polecający do kapelmistrza opery w San Carlo, to gruszki na wierzbie; że wciąż odkładany jej występ w Teatro Municipa-

le—to obiecanka cacanka. A jeżeli nawet taki jeden występ zdobędzie—to taki suc­cès d’estime nie da jej ani nadziei kar jery, ani kęsa chleba.

Nie miała już nic do stracenia. Obec­nie zjawił się w jej życiu Marjo. Nie mia­ła złudzeń, że to będzie jedynie zwykła czasowa miłostka. Nie żałowała kroku, na który się ostatecznie zdecydowała—spra­gniona haszyszu na ból życia wykolejonej bezdomnej tułaczki.

Nie długo się broniła — cała pod cza­rem jego dźwięcznej śpiewnej mowy, oczadzających wonnych pocałunków i piesz­czot jego małej, lecz szerokiej mięsistej, wiecznie pałającej męskiej dłoni, która od pierwszej chwili zdała u niej na piątkę egzamin. Bo wzrokiem, specjalnie wysub- telnionym na fizjonomję rąk pani Hela wszystko zauważyła: i niezależne od jego młodości — owłosienie i umiejętne wrzące przytulne przetrzymywanie uścisku dłoni i paznogcie pielęgnowane tak starannie, że znać po nim było nie debiutanta, lecz rutynowanego zawodowca w miłości. Uległa woni jego rozgrzanego aż do połysku śniadego czoła, czy też zapachowi po­mady jego aż w szafir wpadających heba­nowych pukli. Pachniały one odurzająco—

zapachem fiksatuaru z cytryny jakby z do­mieszką wanilji, od której aż oczy przy­mykała, bo tchu jej w piersiach nie star-' czało.

I uległa tym pokusom nie, jak ongi poniżona i pohańbiona dumna królewna, wstydząca się swojej niepoczytalnej porażki przed tryumfującym samcem, zwycięscą. O! Bo była wtedy zupełnie inną. Pamięta doskonale ów cały niesmak i upokorzenie w tej niewolniczej roli uległego sekundo­wania w miłosnym duecie dwuch ciał, tonących w elektrycznym potopie szału seksualnego...

Pamięta cały swój protest przeciw krzywdzie ze strony natury, policzkującej dumę kobiety tym despotycznym nakazem rozkoszowania się w tych poniżających ją falach elektrycznego potopu, śród upojnych westchnień, rzężeń i wolapiukowych szeptów szaleńczych. Cóż za ohyda! Choć nie, nie.. Tak było ongi. Dziś zdeklasowana, chy­biona, staczająca się na dno, samotna etranżerka bez stempla hierarchji i bez nazwiska, jak nałogowa pijaczka nie dba. już o nic innego, jak o wychylenie kieli­cha rozkoszy i hańby aż do zapomnienia...

Cóż z tego, że wie, iż kochanek od. chwili, kiedy, jak to się mówi—oddała mu

się — uważa ją za swoją własność, za swoją zabawkę, za narzędzie rozkoszy i swywoli...

Wielka rzecz, że wie, iż jego zape­wnienia miłosne były zwykłą męską blagą, bo chodziło mu właściwie tylko o to;

0 jej wstyd i poniżenie. Cóż ją to obcho­dzi, że teraz tryumfuje, iż udało mu się między innemi i ją tak, jak inne zbruta- lizować, zwyciężyć.

Bo głupie kobietki lubią to i oprzeć mu się nie mogą, bo widzą, że on zado- wolnić je potrafi. Ach! Te głupie kobiety!

Ha! Niechaj sobie tak myśli — machnęła ręką. — Niechaj mną pogardza, ■niechaj się stoczę jeszcze niżej, jeszcze ni­żej aż do zapamiętania się na śmierć.

I jakby lubując się w tym swoim 'upadku, miałaby ochotę krzyczeć z sa- dycznem pragnieniem;

Męcz, brutalizuj mnie aż do bólu. Jeszcze, jeszcze! Swywol, tryumfuj, drwij

1 krzywdź i poniżaj, jak ostatnią ladaczni­cę! Przecież nią jestem. Abym tylko nie przestała ci smakować. Abyś tylko nie nasycił się smakiem moich ust, moich piersi, szyi, bioder, zapachem moich wło­sów. Aby tylko nie zbrzydło ci uległe

moje ciało, nie znudził mój bezwstyd i upadek!

A reszta — naśladując Łukjanową po moskiewsku zakończyła w bezmiarze rozpaczy— Plewat!

Lecz nie sprzykrzyły mu się dotąd jej rozpacznie wrzące pocałunki, jej sa- dyczne pragnienia rozkoszy aż do bólu; całe jej ciało, garnące się do niego ze stokroć większą uległością, niż u buntują­cych się hardo młodych dziewczyn.

I nie syci rozkoszy w sam na sam — tułali słaniając się całemi wieczorami po via di Toledo. I przylepieni ramionami — garnęli się do siebie całą długością swoich postaci, począwszy od przechylonych ku sobie głów, aż do łaknących wciąż wza­jemnego zbliżenia bioder, łydek i kolan, wzajemnego dotyku, przenikającego ich elektrycznym wstrząsem poprzez pajęczyny ich ubrań i bielizny.

I Mario brzęczał jej wciąż nad uchem swoją śpiewną mową swoje włoskie blagi z nierozstrzygniętą u wszystkich blagierów zagadką, czy oni sami w danej chwili wie­rzą we własne kłamstwa, czy też udają. Zdaje się, że specjalnie włoscy kabotyni, dzięki swoim południowym tem­peramentom i wybujałej fantazji -— przej­

mują się do niepoczytelności tern oszuki­waniem nietylko innych, lecz i samych siebie.

I zdająca sobie ongi ze wszystkiego sprawę pani Hela — dziś pod żarem nie-* tylko kochanka, lecz i całej dokoła po­łudniowej natury—otumaniała się tą jego egzaltacją, jeśli nie całkowicie, to przy­najmniej tą uległą mu fizyczną połową swo­jej jaźni, bo w zakamarkach jej duszy sycza­ła nieraz sceptyczna reflekcja bankruta:

Nie. Nie chcę mu nie wierzyć. Tylko w kłamstwie może tkwić coś niecoś po­dobnego do szczęścia.

I Mario bez końca upajał ją swoje- mi projektami przyszłości:

Nie jestem wcale takim lekkodu- chem, jakim się wydaję i za jakiego uważa mnie Bianka i mama.

I udzielał jej niesprawdzonych nigdy szczegółów swego życia: oto jeden z jego kawiarnianych przyjaciół (zająknął się na sekundę, komponując nazwisko, które strze­liło mu do głowy), znakomity śpiewak Repetto-Dżjowani zapewnił go, że Mario był jak najniesłuszniej uważany za tenora. A teraz dopiero—o! cudzie madonny—po­czął bosko, niebiańsko śpiewać podług: wskazówek swego przyjaciela partje bary­

tonowe. Za pół roku będzie gotów do wy­stępu na scenie. Pewne, jak Bóg na niebie.

Przecież i tobie, povera mia, usiło­wali w Paryżu głos zepsuć. Prawda? A do­piero Marjani wyszkoliła cię na śpiewaczkę celebrissime. Słyszałem cię przecież we Florencji—zagalopował się w zapale.

Nie, nie, Mario, tego nie mów—za­protestowała przeciw tej zupełnie nowej bla­dze.— Przecież mieszkałeś wtedy w Medjola- nie, a nie we Florencji.

No, tak — zgodził się z musu.—Ale czytałem dzienniki, wysławiające cię pod niebiosy.

Pod niebiosy ? — niedowierzająco zdziwiła się.

Tak — poprawił się ze zręcznością rutynowanego blagiera — bo doszły do cie­bie jedynie dzienniki przedajne i bojkotu­jące teatr Fenice. Ale nie czytałaś wszyst­kich bezpartyjnych, które ja czytałem— począł wyliczać dziesiątki tytułów pism,

o których istnieniu nie słyszała, a z któ­rych wiele wogóle nie istniało.

I pani Hela, chcąca być ogłupioną — połową swojej jaźni mu uwierzyła, wsłu­chana w jego upojne hymny miłosne.

Lecz nie przyjmę nigdy żadnego engagement bez ciebie, bo ja bym bez

Spełnione Marzenia. ] ]

ciebie żyć nie mógł. Jesteśmy połączeni ze sobą na wieki, prawda, ty słońce z kra­iny bez słońca? Ty wulkanie z krainy wiecznego śniegu, gołębiu z krainy wilków

i niedźwiedzi. A zadebiutuję, wiesz, w ja­kiej roli? W Fauście, jako twój brat Walenty. Niemasz pojęcia, jak mi leży w głosie. Sprawimy fororę. Bo wiem, bo czytałem, jaką świetną jesteś Małgorzatą.

Uwierzyła mu, choć wiedziała, że nie słyszał jej śpiewu, ani ona jego. Bo w pensjonacie hrabiny niestety nie było fortepianu, który podług zwierzeń wzdy­chającej padrone był zastawiony. A kiedy pani Hela poczęła ją badać, w jakim lombardzie, hrabina rozmowę skręciła, bo zdaje się, że i tym razem, jak zawsze co do nieistniejącego nigdy fortepjanu—z praw­dą się minęła.

Pozatem wszystkiem pani Hela nie zawiodła się na Mariu. Był dla niej do­bry, czuły, delikatny. Włosi potrafją ob­chodzić się z kobietami. Lecz poza mięk­ką delikatnością w antraktach miłosnych— zdumiewał w chwilach przepotężnej roz­koszy swoją północną Santuzzę oszała­miającym bogactwem i fur ją, jakiej dotąd nigdy nie zaznała i nie domyślała się. To był ów żar tropikalny południowca, owa blaga egzaltowanych słów, nieprzy­

tomnych lubieżnych i s wy wolnych giestów, wrzących ukropem pocałunków; egzaltacja zapożyczona od krzyku barw włoskiego słoń­ca, od prepotencji włoskich kwiatów, od sło­dyczy włoskich owoców i omdlewających fal zatoki Neapolitańskiej.

Głusi na to, że ściany mają uszy, że ludzie patrzą, nie zważając, co się dokoła nich działo, przylepieni do siebie w uści- sku jakby z wrzącej lawy Wezuwjusza, niena­syceni nocnemi orgjami, rozkochani, wie­cznie razem — tułali się, jak nieprzytomni, opętani.

Chodzili na spacery niezbyt odle­głe, bo nie stać ich było ani na jazdę koleją do Castelmare lub do Sorento; ani na statek płynący na Capri, ani na kilko- godzinny ekwipaż do Posilippa, ani na konsomacje wycieczkowe.

Zresztę syci już byli widoku palm, pinji i oliwków, kwitnących krzaków ka- melji i rododendronów. Syci już byli wi­doku morza i wiecznie dymiącego komi­na krateru.

Wystarczało im dłoń w dłoni i ramię do ramienia flanować wieczorami, pnąc się do Riviera di Chiaia, minąwszy piazza San Carlo ku głównej arterji miasta Via di Toledo.

O! Ty, moje półdjable weneckie!— przezywała go tak w myślach, nie zrażo­na jego wioską dezynwolturą całowania jej na ulicy. Nie znała tu przecież żywe­go ducha. Całowali się zresztą tu wszyscy.

Dokoła niej wrzała ta najbardziej charakterystyczna ulica Neapolu, niepo­dobna do ulic żadnego miasta w Europie ze swoim krzykiem t. zw. giornalistów, wykrzykujących tytuły dzienników, z moz- zorami, p oszukującymi z latarnią w ręku okrawków niedopalonych cygar; z dzwon­kami małych osiołków i mułów, zaprzężo­nych do wózków z owocami i kwiatami; z kuchenkami i stołami, umieszczonemi przed domami na ulicy, przy których starsze kobiety zajmują się bez żadnej że­nady praniem, szyciem i gotowaniem, nie- przeszkadzającem im gwarzyć jednocześnie z sąsiedniemi kumoszkami i przekomarzać się; podczas kiedy młodsze, chichocząc

i żarcikując, rozczesują sobie na ulicy włosy, pudrują się, usta karminują, cało­wane i szczypane bez żenady przez swoich mężów i kochanków. Dokoła nich harcują małe czarne chłopaki prawie nagie z twa­rzyczkami i z całemi ciałkami z bronzu a la Carpaccio.

Śród tłumów, zapełniających doszczęt­

nie ulice słychać blagi znachorów, zachwa­lających cudotwórcze leki; szarlatanów, sprzedających przepisy szczęścia w miłości

i losy loteryjne z pewną wygraną. Rozle­gają się śmiechy marynarzy, włóczących się przyjacielskiemi czwórkami dłoń w dłoni, jak holenderskie dziewczęta. A ponad te różnorodne tłumy wybija się huczący ka- botyński patos mówców politycznych, otoczonych grupami zwolenników i stra- szącyh pięściami swoich antagonistów. Wszystko przy akompanjamencie tenoro­wych serenad Viva Napoli, przy brzęku gitar i dudnieniu mandolin.

A w poprzecznych jeszcze bardziej charakterystycznych uliczkach Via Calce, Via Purita i t. d. w wązkich, jak wą­wozy, z wygankowanemi domami w zie­lonych żaluzjach, z przytwierdzoną do mu­rów wypraną bielizną i suszącemi się w słońcu dyniami i figami — wachlujące się damy nieprzerwanie konwersują z przy­jaciółmi z sąsiednich balkonów.

Przed domami siwowłose wyschłe signory w wyrudziałych koronkach na gło­wie i w pozłacanych kolcach w uszach doją kozy, a nieraz i krowy, nieprzesta- jąc przy tej czynności prowadzić salonowe bardzo głośne rozmowy, z odwiedzającemu

je signorami, podobnemiż czarownicami, po których znać, sądząc z rasowych pro- iilów i z resztek błyszczu najwidoczniej pięknych ongi oczu, że owe czarownice były kiedyś pięknemi czarodziejkami.

Pani Hela, przylepiona do ramienia Maria przyjmowała już obecnie udział w tem roztaczającem się dokoła niej życiu. Gwar ten nie był już dla niej tak, jak ongi czczym martwym akompanjamentem do melodji, której w niej nie było, czyli do pustki. Gwar ten harmonijnie łączył się już teraz z pieśnią, która i jej z rozkoszy aż pierś rozsadzała. I akord ten joie de vivre łączył ją z całą symfonją życia do­koła, z szeptami innych zakochanych par, z czułemi zapewnieniami i obietnicami.

Czasami zmęczeni tym zgiełkiem ko­chankowie dążyli do Villa Nationale. Lecz nienasyceni swoich objęć i potrzeby po­całunków — usuwali się wnet od via Ca- razziolo — nie ciekawi poczwórnego sznu­ra skromnych vettur i pysznych pojazdów z końmi, udekorowanemi w pióra, ze stan­gretami i lokajami w czerwonych frakach

i w białych perukach, którym dymiący We- zuwjusz z poza palm i cyprysów przypa­trywał się cały ustrojony słońcem w barwy fijołkowe, pomarańczowe i różowe.

Lecz i Villa Nationale wrzała gwarem tłumu. I, choć z nieznaną publiką liczyć się nie należało, kochankowie wyszukiwali mniej ludnych ustroni. I zasiadali przy wodotrysku pod pomnikiem pianisty Thal- berga lub przy świątyńce Tassa, nie sły­sząc dźwięków orkiestry, dochodzących z kawiarni, głusi na szmer fontann, ba, nawet na dochodzący tu huk fal oceanu.

Miłosny ich stosunek trwał już dość długo.

Pani Hela zdawała sobie z tego spra­wę, że uczuciem silniejszem nawet od pierwszej miłości — jest miłość... ostatnia. Bo to przecież ostatnia stawka bankruta.

Padrone i jej córka kontesina Bianka najwidoczniej temu związkowi sprzyjały. W kraju słońca, gdzie cytryna dojrzewa, raj miłości nie uchodzi ani za grzech, ani za przestępstwo.

Pani Hela swoją wielkoświatową układ- nością wzbudziła zaufanie matki i siostry, które widziały, że ta dystyngowana cu­dzoziemka, choć żyje dostatnio, nie utrzy­muje się ani ze sceny, ani z rozpusty. Musi więc podług logiki Padrone* y i kon- tesiny — być zamożną i żyć z funduszów z domu.

A opustoszały pensjonat wegetował

w obecnym martwym sezonie coraz gorzej. Goście jeden za drugim się rozjeżdżali, a nowych ani śladu. Nie było sposobu wiązać końca z końcem. A o opłacaniu znacznego komornego, światła elektryczne­go i coraz uciążliwszych nowych podat­ków i mowy być nie mogło.

Poczęto nie ukrywać kłopotów domii przed panią Helą, której padrone przyznała, iż uważają ją za prawie, jakby należącą do rodziny.

Rzecz prosta, że pani Hela nietylko opłacała im pensjonat jaknajregularniej, lecz, widząc ich kłopoty, sama zaofiarowała się zapłacić im należność zgóry za kilka mie­sięcy. A kiedy komornik z powodu nieo­płacenia podatków chciał sekwestrować im meble — pożyczyła kontesie dwa ty­siące lirów, które miały już starczyć i na opłatę zaległego komornego.

Lecz wkrótce okazało się, że pienią­dze te nie starczyły na komorne, i gospo­darz wyznaczył dzień licytacji mebli, już opieczętowanych. Cóż dziwnego, że pani Hela musiała ratować rodzinę Maria.

Padrone wraz z Bianką z kabotyniz- mem ex aktorki włoskiej — uklękły u jej kolan, patetyzując:

jesteś naszym wybawcą. Ocaliłaś

nam honor i życie. Wiem o wszystkiem Kochacie się z Mariem. Błogosławieństwo matki i siostry nigdy nie zawodzi. Nie marzyłam z Bianką o lepszej synowej —■ poczęła badać ją o jej stosunki rodzinne.

Panią Helę, z natury dość skrytą, ra­ziła ta ich szczerość i dotykanie się łapa­mi spraw nie nadających się do zwierzeń. Wywnętrzała się więc ogólnikami. Lecz przyznała się do 10-letniej córeczki Hani

i do trudności rozwodowych, ciągnących się nieraz przez lata całe.

Wkońcu zdobyła się na definicję bez osłonek i bez złudzeń:

Poza tem wszystkiem, nie przy­stałabym nigdy uwieszać się u szyi Maria, zanim zdobędę stanowisko. Zresztą i on by musiał przedtem pozyskać jakąś zde­cydowaną, choćby najskromniejszą pozycję. Zanim to wszystko się ułoży, będę już starą kobietą, a on będzie jeszcze takim samym dzieciakiem, jak obecnie. Tak, tak, niestety. Jeszcze dużo fal w zatoce Neapo- litańskiej upłynie, zanim byście mogły naz­wać mnie synową i siostrą. Może w tych falach przedtem i ja sama zginę — roz­płakała się.

Padrone z niezaspokojoną ciekawością co do stanu majątku pani Heli prosiła ją, ~

aby w żadnym razie nie wspominała nic Mariowi o ocaleniu ich sytuacji tą pożyczką* bo gniewałby się bardzo, iż korzystały z jej pomocy.

On jest tak honorowy! Cóż dziw­nego? Wszyscy hrabiowie 01iva-Pavani mają to we krwi. Kiedy jednemu z naszych przodków Cavour ofiarowywał marszał­kowską buławę... — poczęła blagować ja­kieś rodzinne legendy, przerwane na szczęś­cie przez bardzo głośne utarczki Urn berta z Rosiną.

Mario faktycznie oburzył się raz z po­wodu uczynionej mu przez panią Helę propozycji pożyczki. Z trudem zgodził się jedynie na przyjęcie ofiarowanego mu w dniu imienin wielkiego pudła ulubionych długich wirginji ze słomkami. No, i w dniu pierwszej rocznicy ich miłości drożył się bardzo z przyjęciem bransoletkowego ze­garka, któremu przedtem wielokrotnie śród wspólnych spacerów przypatrywał się z dziecięcym zachwytem w wystawie okna sklepowgo.

Z wielkim żalem dostrzegła po niedłu­gim czasie pani Hela, iż ów zegarek bran- soletkowy znikł już z jego ukochanej przez nią włochatej czarnej małej ręki lubieżnej. Mario tłumaczył się, iż zegarek spadł

mu na ziemię i że go musiał oddać do naprawy zegarmistrzowi.

Lecz pani Hela już więcej tego ze­garka nie widziała. Nie badała go w tej kwestji, aby nie zmuszać go do wybiegów i do kłamstwa. Nie było celu dowiadywać się o rzeczy, co do których nie miała wątpli­wości. Wiedziała, że Mario trochę z upo­dobania i z lekkomyślności, a trochę i z musu oddaje się nałogowi gry w kwa- terno: Hazard loteryjki, ulubionej przez neapolitańczyków, rujnujący zarówno gen­tlemanów z apńrtamentów pierwszego piętra, jak i graczy z mansard i z suteryn.

Pobłażliwi policmani z polecenia władz udają głuchych i ślepych wobec pisku i gwaru kucharek, woźniców, rybaków, przekupniów i innych zjadaczy makaronu, którzy tłoczą się u nędznych stolików* rozstawionych w niezagadkowych sklepi­kach prawie na ulicy. Lecz Mariowi poza tym hazardem niepozostawało już nic do łatania jego budżetu wypalanych dziesiąt­kami wirginji i wypijanej wody mrożonej z absyntem... Bo zaniechał już jedynego w ostatnich czasach zajęcia malowania pocztówek, których kupna wszystkie skle­py mu odmawiały. Posiadano już wszędzie na składzie zapasy tych pocztówek, na

które amatorów nie znajdowano. Mario nosił już stale ubranie nicowane; a lakier­ki jego i pończochy pozostawiały też wiele do życzenia. Żył więc nadzieją wy­grania w loteryjkę. Lecz jego garderoba ■zniecierpliwiła się ostatecznie tem wyczeki­waniem zmiany fortuny.

I pani Heli udało się skłonić utysku­jącą na los biednego chłopca matkę do przyjęcia większej pożyczki, specjalnej na wyekwipowanie Maria.

Tak nizko upaść, kiedy się pochp- dzi z rodu rycerskiego Oliva di Pavani!— zapłakała kontesa.—Dio mio!

Pani Hela potrafiła ją jednak uspo­koić, żądając od niej wzamian jedynie dy­skrecji. Pieniądze te miały być wręczone Mariowi, jako dochód ze sprzedaży kol­czyków kontesy, jakoby ongi prawdziwie szmaragdowych, jakoby teraz sprzedanych i zastąpionych obecnie fałszywemi.

Naturalnie—zgodziła się z godno­ścią hrabina Oliva di Pavani. — Bo czyż pani sądzi, że Mario przyjąłby inaczej pieniądze od pani?

Dla wszelkiej pewności zdecydowano nie dawać mu do ręki tej całej kwoty, a zapłacić zgóry rachunki fumiserom ubra­nia, bielizny i obuwia.

m

Po upływie kilku dni uszczęśliwiona do łez etranżerka ujrzała swego bożka, ja­śniejącego w nowych szatach wszystkiemi skarbami swojej urody, młodości i wdzię­ku. Lecz wzruszyła ją szczególniej złocąca się na jego tak znanej jej niezapomnianej ręce zegarkowa bransoletka, którą pani Hela uważała za wiążącą ich ślubem obrączkę. A była przeświadczona ongi, pomimo jego zapewnień, że przegrał ten pamiątkowy zega­rek w kwaterno, lub sprzedał; choć niesprze- dana bransoletka, wprawdzie nie u zegar­mistrza, lecz spoczywała jedynie w lom­bardzie.

Pani Hela, pomimo nieopuszczającego jej od pewnego czasu chorobliwego pesy­mizmu, nie trapiła się z dawną rozwagą», że obecne ich życie bez podstaw musi się zawalić. Nie analizowała, co się z cza­sem stanie z oddzielna z nim i z nią, a pospołu z nimi obojgiem.

Nawet i sam Mario przestał już bla- gować — zadowolony, o ile udało mu się wyciągnąć lira od matki, której stale zwra­cała pani Hela pieniądze, pożyczane ko­chankowi.

Pewnego dnia Mario wszedł do po­koju pani Heli z miną niezwykle tajemni­czą i uroczystą.

Co się stało?—zaniepokojona wy­czytała wnet z jego pięknego młodzieńcze­go czoła jakąś nowinę.

- Co się stało?—tryumfował—Stało się coś bardzo obiecującego, coś, co może skierować nasze całe życie na zupełnie nowe tory. Coś, co przemieni naszą we­getację na raj, o jakim marzyliśmy oboje.

Raj na ziemi? — dziwiła się pani Hela.

Posłuchają carissima.

Opowiedział jej z najdrobniejszemi

szczegółami. A ona, choć wiedziała, że był, jak każdy Włoch, potrosze kaboty­nem, że się egzaltował aż do przesady i że jego południowa wyobraźnia dopro­wadza go aż do blagi — chciała mu wie­rzyć; musiała mu wierzyć, bo już nic innego poza wiarą choćby w kłamstwo — jej nie pozostawało.

Oto Mario spotkał dziś w swojej ka­wiarni L?el Pace przy swoim codziennym absyncie z mrożoną wodą signora Nolpie- go, tenora (naturalnie celebrissime), sław­nego pozatem ex reżysera Wielkiej (!) opery... w Bolonji.

Otóż Nolpi organizuje teraz sezonową tournee operową po najbardziej uczęszcza­nych miejscowościach kuracyjnych: w Por-

tici, w Sorento, w Nervi i t. d. Ma już zamówioną salę w kasynach, podpisał zo­bowiązanie na wyznaczone terminy, ma zakontraktowaną orkiestrę z kapelmistrzem, z suflerem i z chórem — razem przeszło dwadzieścia osób. Zona Nolpiego, bardzo zabiegliwa i dzielna niewiasta, zajmuje się kancelarją i sprzedażą biletów. Ułożony repertuar obejmuje Violettę, Fausta, Ry­cerskość wieśniaczą i Pajaców.

Cały twój repertuar, angelo mio. Brak mu jeszcze tylko niektórych solistów. Bo sam Nolpi poza reżyserją i administra­cją—będzie śpiewał partje tenorowe. Jego brat jest basem (celebrissime). Ma już za­angażowaną drugą liryczną, podobno bel- lissime; młodziutka, poczynająca karjerę szwedka, czy też angielka, miss Sarah Jackson... A mnie Nolpi zaproponował partje barytonowe. Słyszał mnie kilkakrot­nie w Medjolanie. Waha się tylko co do wyboru primadonny, których oferty napły­wają do niego setkami.

- ?

Wspomniałem mu o tobie. Słyszał cię we Florencji w Fauście. Nie wahał się ani chwili. Nie obiecuje złotych gór, lecz ofiarowuje 25% czystego dochodu z każdego przedstawienia.

Pani Hela, czerwona jak piwonja. rzu­

ciła się kochankowi w objęcia. Łzy po- płynęły jej z oczu. I tuląc się do niego, niezdolna do wyrażenia swego szczęścia, powtarzała w upojeniu:

Mario, mój Mario.

Pomyśl—gładził ją po głowie, jak dziecko—śpiewać codziennie najlepsze par- tje bez żadnej rywalizacji, bez żadnych intryg, bez przeszkód, bez irytacji zaku­lisowych.

»W takich warunkach — kusił dalej upojoną — jakiej nabywa się techniki! I przed jaką publicznością! Bo do takich miejscowości zjeżdżają pierwsze figury z całego świata. I wszyscy uczęszczają do teatru w kasynie, bo innych rozrywek tam niema. Nic łatwiejszego, jak uzyskać stam­tąd bez żadnych zabiegów engagement do najpierwszych oper Europy lub Ameryki. Nolpi ulokował już w tem przedsięwzięciu znaczne kapitały własne, żony i brata. Pomyśl, przebudował własnym kosztem salę w Sorrento, od którego rozpoczyna kampanję. Wynajął instrumenty i kostjumy, Powydawał zaliczki chórom i orkiestrze. Mógłby już rozpocząć sezon. Lecz zbrakło mu chwilowo gotówki, bez której nie mo­że z trupą wyruszyć z Neapolu, mimo, że ta piękna szwedka, o której ci wspomnia-

lem, pożyczyła mu już połowę potrzeb­nych mu pieniędzy, 25.000 lirów. Jak tyl­ko zdobędzie drugą połowę potrzebnej kwoty — w przyszłym tygodniu rozpo­czynamy w Sorrento nasz sezon. Tylko teraz bardzo trudno o kredyt w Neapolu, bo wszyscy bogaci ludzie bawią już na willegjaturze. A biedny Nolpi rujnuje się na gaże bezczynnego personelu. To straszne widzieć zawieszone nad przepaścią złote runo—kabotynizował po swojemu, wierząc we własne blagi — które za jednem wy­ciągnięciem ręki nam by się dostało! I rę­ka naraz drętwieje, a złote runo wpada w przepaść!

Ja nie posiadam 25.000 lirów. Ca­ły pozostały mi majątek wynosi 15.000 franków. Weź je, mój Mario — wyjęła z szuflady przekaz na Banco Nationale.— Oddałam ci wszystko.

Cara mia. Bellisima. Ange!o mio. Regina! — ukląkł u jej stóp i całował jej nogi — Ty jesteś mojem złotem runem.

J— Pamiętaj, nie opuszczaj tego runa w przepaść.

Przysięgam ci na wieczną moją miłość do mojej matki, do mojej ojczyzny i do ciebie, mojej kochanki i mojej żony— przysięgam ci wierność do grobu. Amen,

Spełnione Marzeni» 12

W ciągu tygodnia wyjechali do Sor- renta.

Kraj wiecznego słońca, kraj, gdzie cytryna dojrzewa. Okolone szafirami mo­rza wille w zwojach glicynji — śpiewają barwami pnączu małych różyczek i bez­listnych liliowych magnolji duety z naj- cudniejszem na świecie wzgórzem Capo- dimonte; duety te potęgują się w całe symfonje tonów i krzyku barw, aż oczy zmrużać trzeba.

Lecz nie symfonję tonów i barw mia­ła teraz w głowie pani Hela. Bo całą tę orkiestrę zagłuszał w jej uszach rozgard- jasz prób przed premjerą. A wszystko szło, jak z kamienia. I dopiero, po zwal­czeniu ciężkich przeszkód z inscenizacją, z zespołami, z kiepskim cieniutkim chórem, i z nieprzygotowaną, jeszcze cieńszą or­kiestrą — pierwsze przedstawienie trupy Nolpiego doszło wreszcie do skutku.

I pani Hela, rzucając ze sceny okiem po prawie pełnej widowni kasyna—-miała wrażenie, że wszystko odbywa się z boską pomocą nadspodziewanie pomyślnie.

Choć na próbach, idących jak po grudzie, Faust i Mefisto w porównaniu z florenckim—wydawali się pani Heli, po­mimo możliwych skróceń w partji, śpiewa..

kami o zrujnowanych głosach; bez śladu wspominanej ustawicznie świetnej przeszło­ści. A szwedka, jako Siebel, a nawet Mario w roli Walentego, niezależnie od jej za­ślepienia, razili ją dyletantyzmem.

W trakcie akcji nie zauważyła jednak, że oklaski pochodzą jedynie od najętej klaki. A dopiero nazajutrz krytyka małego miejscowego świstka, Corriere di Sorrento, otwarła jej oczy: krytyka miażdżąca wczo­rajszą premjerę, stwierdzająca najsromot- miejsze fiasko.

Wątrobiany krytyk zbył ich całą pra­cę kilkoma słowami, że cały ich ensemble— to jarmarczna buda z wykolejeńcami sce­nicznymi, za wyjątkiem primadonny. Bo odtwarzająca Małgorzatę signorina Heleni, pomimo głosu niezbyt świeżego o brzmie­niu dość pośledniem, okazała dobrą szkołę, wieloletnią rutynę, wytrwałe umuzykalnie­nie i należy jej to przyznąć — aspiracje dość poważne.

Rutyna wieloletnia i wytrwałość! A o moim wdzięku interpretacji niema już mowy — zmiażdżyła w dygocących rękach prowincjonalny świstek, zawsze i wszędzie trudniejszy do zdobycia od wielkich dzien­ników stołecznych.

Okazało się przy obliczaniu kasy, że

tylko połowa audytorjum była za opłaco~ nemi biletami. Na następnych przed­stawieniach frekwencja publiczności pła­tnej wciąż się zmniejszała. Zmieniono program. Zamiast odrzuconego Fausta — pojawiła się na afiszu Traviata, da­wana śród coraz mniejszej garstki słu­chaczy z coraz gorszego rodzaju „dar- mochą“, złożoną ostatnio z garsonów, picolów, bo z wolnych biletów wejścia urzędnicy miejscy i kolejowi korzystać już nie chcieli. A w świstku z powodu jakichś intryg o przedstawieniu tem już nie wspo­minano.

Miał powrócić na afisz już bez na­dziei sukcesu Faust, aby jedynie dobiedo- wać do postanowionej liczby przedstawień w ciągu przyszłego tygodnia.

Lecz chóru i orkiestry, nie chcącej; dłużej pracować na kredyt—był zmuszony maestro Nolpi pozbyć się już; a przedsta­wienia operowe odbywały się jedynie przy udziale solistów z akompanj amen tem for­tepianu. Rolę starej Marty powierzono żo­nie pana Nolpi, bo już zbyt nudziły ją obowiązki kasjerki wiecznie pustej kasy biletów wejścia, po które bardzo rzadko- ktoś się zjawił.

Piękna szwedka za przyjemność figu-

Towania w maleńkiej rólce Siebla dołożyła «do tych przedstawień jeszcze kilkanaście tysięcy lirów; a pani Hela poświęciła swój pierścionek zaręczynowy z brylantem i ostat- :nią parę kolczyków z rubinami.

Na ostatniem pożegnalnem przedsta­wieniu „Fausta“ zebrało się trochę więcej ■osób (przeważnie miejscowej publiki z oko-? lic z Castelmare, z Portici i t. d.), wyróż­niających z całego otoczenia jedynie signo- rę Heleni. Wręczono nadto jej jednej bu­kiet kwiatów od zarządu kasyna.

Po skończonem przedstawieniu zmę­czona pani Hela marudziła w garderobie -dłużej, niż zwykle z obmywaniem twa­rzy ze szminki i z pakowaniem do kuferka porozstawianych na gotowalni dro­biazgów.

Należało spieszyć, bo zanosiło się na burzę, a nie miała parasola. Lecz nie szło jej dziś jakoś z tualetą, dość uciążliwą bez pokojówki. Grzebieniem wydzierała sobie rzadkie włosy, osłabione utlenianiem i tapi- rowaniem, zupełnie niepodobne do dawnych :gęstemi falami spadających jej splotów.

Ciężkie kłopoty obijały się o jej gło­wę: jutro kończą się występy w Sorrento. A dokoła niej panuje jakaś tajemnicza zło­wroga cisza, Nolpi ani jednem słowem nie

wywnętrzył się przed nią co do dalszych planów swojej imprezy.

Lecz nietylko on, ale i gadatliwy zwy­kle jego brat milczał jakoś znacząco. I żo­na jego i miss Jackson kneblowali sobie usta, kiedy się tylko zjawiła. 1 pani Hela miała wrażenie, że nawet Mario wraz z ni­mi projektuje coś poza jej plecami.

Iskry błyskawic coraz częściej prze- szywały czarne bez jednej gwiazdki niebo. Od czasu do czasu dudniły grzmoty, po­dobne do turkotu zajeżdżającego wozu.

Śród parnoty skwarnej garderoby z zamkniętemi z obawy burzy oknami — było duszno, jak w suszarni. Mimo to wstrząsały nią dreszcze; ręce jej drżały.

Muszę mieć gorączkę; bo to tylko moja nadwrażliwość — usiłowała pocieszyć się — przeczuwa coś, o co muchy się nie gonią. Burza może przejść. Trzeba mi było zażyć trochę bromu.

Aby się uspokoić, przeczytała ostatnią wzmiankę w dzienniku sorrenckim, powta­rzającym na pożegnanie, że jedyną poważ­niejszą siłą całego zespołu okazała się signorina Heleni, godna nieco lepszego ensemblei. Przycisnęła do twarzy zimny bukiet. Złe związane kwiaty rozsypały się na jej kolana. Grzebień wypadł jej z ręki.

A więc spełniły się jej marzenia: Po­siadła wszystko, czego tak pragnęła: Swo­bodę, pochwalne krytyki zagraniczne, okla­ski i kwiaty. Pozatem egzotyczny kocha­nek, hrabia piękny, jak pazik renesansowy lub jak antyczny bożek. Spełnione marze­nia! Ha, ha!

Zakryła twarz rękami, dusząc z całych sił jęki, które pierś jej rozsadzały. Więc to tak wyglądają marzenia, kiedy się spełnia­ją To taką jest swoboda, sława, oklaski, kwiaty i miłość!

Przypomniała się jej quasi niewola w Warszawie w filisterskiej klatce z mę­żem, wziętym od biedy, z dzieckiem, któ­re w pogoni za szczęściem tak niebacznie porzuciła, z nudnymi, nieciekawymi, prze­ciętnymi filistrami.

A teraz spełniły się jej marzenia: Kwiaty, oklaski, sława i miłość! Spełnio­ne marzenia! Ha, ha!

Z tem przebieraniem się szło jej dziś, jak z kamienia; i, zanim zdążyła ostatecz­nie przejść do garderoby oczekującego ją zwykle po spektaklu Maria — nie zastała go już. Bo znudziło go widocznie bez­czynne tułanie się za kulisami po ukoń­czonej już w trzecim akcie jego niewielkiej partji, i lubił nieobmyty ze szminki para­

dować swemi uróżowanemi na scenę po­liczkami i podczemionemi oczami na placyku przed teatrem, nad morzem, lub w kawiarni.

Lecz pani Hela uważała, że dziś specjalnie powinno mu było przyjść do głowy przyniesienie jej parasola. Za kuli­sami gaszono już światła. Z neseserem w ręku i z kwiatami sunęła pani Hela przez ciemną salę widowni, spiesząc ku swojej norze w nędznym hoteliku Piccola Sirena.

Dokoła niej huczało morze i przecią­głe grzmoty, zapowiadające wielką burzę. I krótkowzroczna pani Hela, nie widząc nic dokoła śród otaczającej ją ciemnej no­cy, bała się bardziej morza, które jakby groziło jej swemi przyciągającemi ją fala­mi, niż błyskawic i piorunów.

Wreszcie naraz lunął przewidywany deszcz, nie jak z cebra, lecz jakby z prze­walonych obok siebie dziesiątków ceber, z których ciekły strumienie wód, przeni­kających ją do nitki.

Dokoła niej na calutkiej plaży ani jednego domostwa, ani jednego parkanu, ani jednego drzewka. Jeno ona sama jed­na, samiuteńka, a poza nią żywego ducha; jeno furja natury przeciwko niej i strach

przed nieznanem... Niesposób dotrzeć do- Piccoli Sireny. Czuła się pokonaną i bezsilną.

Przemokła, zrozpaczona odwróciła gło­wę, jak wystraszony zwierz, szukający na wszystkie strony schronienia: Z ciemne­go kasyna błyszczało śród czarnych już okien światełko jedynego w całym budyn­ku weneckiego okna. Poznała je. To okno z garderoby szwedki, Sary Jackson.

Nie wahała się ani chwili: Wróci z po­wrotem do teatru, od którego oddziela ją najwyżej dziesięć minut drogi, podczas kiedy do Piccoli Sireny nie dotrze i w cią­gu pół godziny. Ociekająca strumieniami deszczu, zadyszana dotarła wreszcie do ciemnego korytarza teatru i, zapukawszy leciutko do garderoby szwedki, nie czeka­jąc przyzwolenia, otworzyła z impetem drzwi pokoju:

W oświetleniu ampli, zawieszonej u ni­skiego, jak w kajucie okrętowej, sufitu, w powodzi kwiatów, któremi piękna mło­dziutka szwedka szczyciła się, że jest co­dziennie obrzucana przez swoich wielbicieli Pani Hela zastała w jaknajgrubszych negli­żach Miss Jackson w miłosnych objęciach, z kim? Z półdjabiem weneckiem, z Mariem...

W refleksach różowej ampli dojrza­ła na otomanie dwa smagłe nagie

ciała, zmagające się ze sobą w walce nie­skończonych jeszcze samczych dążeń do wyimaginowanego zenitu rozkoszy... Pio­runującym rzutem oka ogarnęła całą perło- wość białej nagości kobiecej w konwulsyj- nych objęciach znanych jej tak dobrze brunatnych owłosionych szponów „półdja- bła weneckiego“...

Poczuła wydzielający się z tej upojnej łaźni ten znany jej tak dokładnie odurza­jący dech rozognionego ciała, zapach kę­dzierzawych, aż w szafir wpadających kru­czych włosów, podobny do woni cytryn z domieszką wanilji... A o uszy jej odbiło się nieprzytomne rzężenie i wolapiukowe dźwięki westchnień, bólu i zachwytów tej rozkosznej miłosnej męki...

Przerażona, jak przed strasznem wi­dmem, pani Hela cofnęła się i, z pragnie­niem, aby to piekielne widmo się zapadło— drzwi za sobą zatrzasnęła.

W korytarzu zupełnie bezsilna rzuciła się na pozostawioną tu sceniczną ławeczkę, na której wstrętny, śmieszny Nolpi- Faust pod opieką Mefista czulił się niedawno do niej, jako do Małgorzaty.

Przymknęła oczy. Neseser i bukiet kwiatów wysunął się z jej rąk... Nie zda­

wała sobie sprawy ani z miejsca, w jakiem- się znajduje, ani z czasu, z niczego...

Jakiś chaos... Czuła tylko, że dzwoni, zębami z powodu zimna wskutek prze­mokłego do nitki ubrania, pozostając w tym bezwiednym stanie nieświadomości aż do świtu bez zdawania sobie sprawy, czy ta jej męka na rekwizytowej ławeczce w korytarzu kulis była omdleniem, ma­ligną, chorobliwym snem, czy tylko silną gorączką? A tamto było wizją?

Jeszcze nad ranem na plaży o rajsko- złocistym wschodzie słońca pędziła zupeł-1 nie nieprzytomna z przywiędłym już bu­kietem, z gorączkowo suchym językiem, jak pies ranny, łaknący jedynie dostania się do swojej nory. Choć cudny lazur nie-- ba, szafir morza i poranny wiaterek, po­ruszający zlekka palmy przed kasynem,, zarówno, jak i pieszczotliwe fale neapo- litańskiej zatoki — orzeźwiały ją nieco; lecz tylko o tyle, że mogła, jak owo zranione.- zwierzę, biec machinalnie w stonę swego stałego legowiska. Dusza zaś jej, samopo­czucie, myśli i mózg pozostawały dalej, pod obuchem do niepoczytalności obez- przytomnione.

Dopiero w swojej celi, w ciasnem,

trzęsącem łóżku hotelika Piccola Sirena—- przyszła do siebie.

—■ O ! Mario, mój Mario! — załamała ręce. — Dzieciaku ty mój! Obyś nigdy, kiedy zestarzejesz się i zbrzydniesz — nie odczuł tego zawodu, jaki ja przeżywam. Obyś nigdy nie czuł się tak sam jeder* na świecie. Bo amputacja serca — to naj­boleśniejsza operacja, nawet gdyby niestety nieraz była konieczną i gdyby można obyć się bez serca. Tyś temu nie winien, że uwiesiła ci się u szyi taka, jak ja kobieta; za stara, aby ją kochać i niegodna szacun­ku, bo sama sobą pogardza. Miss Sarah Jackson jest młoda i piękna. Zresztą ta, •czy inna. Tu nie chodzi ani o jej osobę, ani o jej nazwisko. Bo jej imię: młodość z niewymierającej rodziny jedna po dru­giej. Młodość, zwyciężająca starość. To takie proste. Należało się wreszcie ocknąć i nazwać prawdę po imieniu. Teraz, kiedy nie mam już kolczyków rubinowych, ani pierścionka z brylantem — trzeba będzie nad swojem życiem zastanowić się poważnie. Szał miłosny zakrywał mi prawdę. Bo przecież nie mam zamiaru, jak uwiedziona szwaczka, truć się zapałkami, bo despor •tyczna natura temu się sprzeciwia.

1 z właściwą sobie logiką zakonklu­dowała :

Stara baba,’ której zachciało się młodego chłopca! Brr...

Stara baba musi kwitować z mi­łości. Jak stara śpiewaczka po utracie. wdzięku—z karjery, jeśli jej za młodu zro­bić nie zdążyła. To takie proste, a zawsze się o tem zapomina. Trudno. Miłość, mło­dość, marzenia o sławie i o szczęściu — skończyły się — chaos myśli uderzył o jej głowę; myśli te jakby zdemaskowały się:

Niema na to już żadnej rady; nie pomoże ani walka, ani dobijanie się siłą, ani wybuchy, ani protesty. Wszystko się skończyło, Mam już lat czterdzieści. Nie wyglądam jeszcze na moje lata, bo dzięki odpowiedniemu treningowi — nie roztyłam się. Lecz dzięki tej dobrej figurze—zbrzyd­łam, jak wszystkie niemłode ładne kobiety,, nie chcące być pięknemi staruszkami, a upierające się, aby zeszczuplawszy, wy­glądać młodo; choć wyglądają wtedy mło­do, lecz brzydko. Ani jeden z chwalących mnie tu krytyków nie wspomniał o naj­większym, przypisywanym mi ongi atucie:

O moim wdzięku. Jakżeż się łudzą te: wszystkie aktorki, przekonane, że szminka zakrywa lata! Pomyliłam się, sądząc, że

-o latach kobiety wiedzą tylko przyjaciółki, znające na pamięć ich datę urodzenia, -a że zagranicą w każdem obcem mieście będę uchodziła za młodą. He, he. Cóż ża idjotyzm I Stało się to, co się stać mu­siało. Nie zdążyłam dopłynąć do celii. Spóźniłam się na pociąg, wiozący mię do krainy szczęścia. Przeszkód było zbyt wie- 4e. Kiedy dobiegałam, było już po trzecim dzwonku. Maszynista zagwizdał ; pociąg pędem ruszył. Zostałam na stacji sama. Teraz należy myśleć jedynie o tern, aby z głodu nie zdechnąć. Voilà.

A jednak jak ja się tu zmieniłam!— -dziwiła się. — A przecież to jest już ban­kructwo całego mego życia, fiasco z całej mojej karjery, zdrada ostatniego już w ży­ciu kochanka. A ja nie mogę już zdobyć się ani na łzy, ani na wybuchy. To dzi­wne. Czara do dna wychylona i na miazgę rozbita. A ja jestem spokojna. Bo ten spo­kój — to jest właśnie starość.

Trudno. Tu as voulu Georges Dan- •din. — Załamała dłonie i, kiwając głową, wodziła martwym wzrokiem po zakurzo­nych ścianach hotelowego spelunku.

I ani spostrzegła, jak drzwi się otwarły i nie meldowany wszedł do jej pokoju Mario.

Wydawał się zmięszanym, jak sztubak, którego pochwycono na jakiemś przewi­nieniu: na opuszczaniu godzin lekcji, lub na ukrywanem paleniu papierosa.

Wyczytawszy z jej miny, iż nie za­mierza wcale urządzać mu scen, z kabo- tyńskim ruchem rzucił się do jej kolan.

Wierzaj mi — ta istota nie jest godną twojej zazdrości. Jesteś jedyną ko­bietą, którą czciłem i kochałem.

Kochałeś? — Skrzywiła usta do uśmiechu. — A więc to już przeszło?

Sarah Jackson—udał, że nie słyszy jej zapytania — jest dziewczyną, którą ca­łuje się bez miłości, tak, jak wypija się kieliszek absyntu lub wypala wirginję.

Chciała mu odpowiedzieć:

1 ty byłeś dla mnie absyntem, płatną dziewczyną. — Lecz słowa przez gardło jej nie przechodziły. ,

Mario, zważywszy, że dość już było tych blag, począł zwierzać się jej ze swoich projektów już bez żadnych obsłonek:

Rozmawiałem w tej chwili z Nol- pim, który stracił w naszej nieszczęsnej imprezie nie tylko cały własny majątek, lecz żony i brata. Teraz po uregulowaniu wszystkich rachunków nie ma za co stąd wyjechać, choć pisze mi mama, że, odstą­

piwszy dość korzystnie swój pensjonat w Neapolu — gotowa częściowo ratować Nolpiego.

Pani Hela z coraz większem zaintere­sowaniem poczęła wsłuchiwać się w słowa Maria, ^ zaciekawieniem łowiąc kwinte­sencję myśli pomiędzy słowami,

Mama poznajomiła się już z dy­rektorem kasyna w Palermo.

W Palermo!—zaczęła domyślać się czegoś pani Hela.

Tak. Bo mama przeniosła się z Bianką na stałe na Sycylję, gdzie posia­damy krewnych.

Wiem. Skuzynowaną z wami bo­gatą właścicielkę hotelu w Palermo, po- sażną wdowę.

Nolpi przesłał mamie — ciągnął nieprzerwanie, udając, że jej uwagi nie słyszał — piśmienne upoważnienie do za­warcia kontraktu z dyrekcją tamtejszego kasyna. Bo mama jest z nim w stałej ko­respondencji.

Przecież Nolpi jest związany kon­traktem z kasynami w Portici i w Nervi— zauważyła szyderczo pani Hela.

Nolpi jest skończonym blagierem— oburzył się z nierozważną szczerością Ma­rio.—Nie zawierał z nikim kontraktów, bo

nie posiadał jednego centyma. Wszystko kłamał. Dopiero mama, która jest bardzo mądra...

O! Mama jest bardzo mądra.

Przewidziała wszystko. Godzi się wprawdzie na pierwsze wydatki wypoży­czyć Nolpiemu dość znaczną sumę, ale jedynie za poręczeniem Sary Jackson, któ­ra ma przyobiecaną tę sumę od jednego ze swoich wielbicieli. I tobie nie radziłbym już powierzać resztek swego kapitału Nol­piemu. Sarah Jackson jest także bardzo sprytna. Nolpiego zobowiązała piśmiennie obsadzać się we wszystkich spektaklach. Bo przekonaliśmy się tutaj w Sorrento, że ani ona, ani ja, ani nikt z nas, z wyjątkiem ciebie (stworzonej do Gounoda, Verdiego, a nawet właściwie do Wagnera i do Mo­zarta) nie nadajemy się do poważnego re­pertuaru, którego zresztą publiczność unika i o czem mama nas uprzedzała.

Doskonale—godziła się zgóry pani Hela, odgadując już, co się święci. — A więc?

Więc postanowiliśmy, że w Paler­mo będzie się wystawiało jedynie jaknaj-

<ęweselsze jednoaktówki ze śpiewem i z tań­cami i naturalnie bez chóru i bez orkiestry; jedynie przy akompaniamencie fortepianu.

Spełnione Marzeni» ] 3

I bez śpiewaczek serjo — wykrzy­wiła szyderczo usta do uśmiechu.

Jak najmniej kostjumów — ciągnął, nie słysząc jej uwag — jaknajmniej zbyt­kownych strojów, wystaw, rekwizytów i bez trykotów. Sarze Jackson w to mi graj. Bo jest zupełnie bez przesądów; a przytem — należy jej to przyznać — jest bardzo ładnie zbudowaną. 1 choć nie ma głosu i detonuje straszliwie, lecz tańczy doskonale. Z Palerma wracamy na Capri. Sarah posiada i tam jakiegoś protektora, który będzie nas popierał.

Wezwano go do telefonu.

Przepraszam — pocałował ją na pożegnanie w rękę. — Jeszcze się zo­baczymy, prawda?—opuszczał pośpiesznie pokój.

Naturalnie — rzuciła drzwiom już zamkniętym.

Bez sekundy wahania zwróciła się po jego wyjściu do właściciela swojego hote­liku, czy też oberży, posiadacza vettury, którą signor Silvani odwoził sam swoich gości na stację kolejową, i zarządziła:

- Venite a levarci domattina alie" sei. Non mi fate aspettare. Partenza.

Molto volentieri, signora — Be- nissimo.

Gorączkowo spakowawszy tegoż dnia swój kufer, nie żegnając się z nikim — wyjechała pani Hela nazajutrz o świcie z powrotem do Neapolu. Bella Napoli!

VIII.

Wnet po przyjeżdzie, nie zwlekając, poczęła uzbrojona w swoje krytyki i foto- grafje zwracać się do dyrekcji teatralnych; przedewszystkiem do teatru Fenice, a po­tem do wszystkich innych bez wyjątku. W niektórych wręcz jej odmawiano; w in­nych jakby przez grzeczność przyobiecy­wano, zwlekano. W teatrze Constanzi do­szło nawet do wyznaczenia jej dnia próby, kilkakrotnie zresztą odkładanej. Zdawało się jej, że próba okazała się udatną, bo: kapelmistrz ją pochwalił i występ zatwier­dził; lecz występu tego, pomimo wszystko— nie otrzymała.

Poczęła zwracać się piśmiennie do wszystkich impresarjów i ajencji z całego kraju. Pisywała listy do Florencji, do Rzymu i Medjolanu, załączając w swoich ofertach krytyki i fotograf je, przedstawiając warunki najskromniejsze i gotowość wy­jazdu wszędzie: do Ameryki, do Australji,

gdziekolwiek. Lecz ani na jedną z tych propozycji odpowiedzi nie otrzymała. Po­jęła, że załączane krytyki i jej fotografje okazały się za mało nęcącerni.

Pieniądze, uzyskane z resztek niezbyt już cennych pamiątkowych matczynych broszek, granatów, topazów i bursztynów— stopniały, jak lód na wiosnę, co do centima.

Zamieszkiwała już od kilku lat, dzie­lących ją od ostatnich w jej karjerze sce­nicznych występów w Sorrento—mały po­koik z balkonikiem na 4-em piętrze pod da­chem w jednej z żebraczych starych ruder na Santa Lucia. Pokoik z cudnym widokiem na Wezuwjusz, zaciągający się dymem tyta­nicznego cygara; dym puszczany ku bezska- zym szafirom nieba przy akompaniamencie morskich fal, w które wpatrują się od stu­leci pinje i wytworne, jak senne huryski, palmy różnych tonów, począwszy od sele­dynu aż do kaktusowych ciemni.

Na tym balkoniku spędzała pani Hela dni całe, a nieraz i noce; bo w pokojczy- nie dusiła się od żaru. Nie przypatrywała się cudom Wezuwjusza i zatoki, o które mówią, że warto ją raz ujrzeć, choćby kosztem życia. Lecz zwyczajem swoich sąsiadek suszyła na tym balkonie rozwie­szone na słońcu figi, praną własnemi rę­

kami cerowaną bieliznę i odgrzewała na naftowej maszynce zakupywane na ulicy smażone na oliwie frutti di mare: krewetki, kraby, moole, ślimaki i inne smakołyki, mniej podobne do ryb, niż do owadów. Utrzymywała się z udzielania lekcji fran­cuskiego przychodnim uczniom i uczenicom.

Nie odrazu zaabdykowała i, choć nie z dawną pewnością siebie, nie dała tak łatwo za wygraną. Broniła się do ostatka. Lecz w końcu od wielu już lat przestała tułać się po kancelarjach teatral­nych, bo tylko małe dzieci nie wiedzą, że prośba bez protekcji jest stratą czasu. Choć w ostatnich czasach skomlała już bez am­bicji o trzeciorzędne partje, rada w końcu dostać się do chóru.

Wytłomaczono jej ostatecznie, że trzeciorzędne partje otrzymują z łaski wy- ranżerowane śpiewaczki, mające za sobą zasługi przeszłości, a schodzące na starość coraz niżej, jak konie powozowe do wozu piaskarza. Chórów zaś z powodu złych czasów nie powiększa się obecnie, lecz się je redukuje. Zresztą Włochy są dla włochów, a nie dla etranżerów. Proste, jak bułka za dwa grosze.

Bywała już w ostatnich czasach czę­sto głodna i nosiła stale podarte trzewiki,

Wychyliła czarę goryczy do ostatka i po­czuła się ostatecznie w walce pokonaną. Dopóty dzban wodę nosi... Przestała far­bować sobie włosy. Aż stanęła rzeczy­wistości oczy w oczy:

A teraz co czynić? Może Warsza­wa, lub Wróbla Wola z powrotem od po­czątku? A może skomleć u męża o ali­menty? He, he.

Nie, nie. Za nic. — zacięła się z dawnym uporem. — Raczej śmierć. Nie ujrzę już z nich nikogo. Nie zobaczę już Hani, ani Warszawy. Nie usłyszę nigdy dźwięków mowy polskiej. Zdechnę w Nea­polu.

Przedwcześnie osiwiała, ze zgiętym od sklerozy mleczem pacierzowym, z ro­zedmą płuc, oparta na kijku — biegała te­raz za lekcjami, Najuboższa jej klijentela płaciła jej marnie, ponieważ bogatsi stwier­dzili, że polka w dodatku z niemieckiem nazwiskiem nie może posiadać rdzennie paryskiego akcentu. Zresztą spuchnięte jej nogi nie nadawały się już do bieganiny po burżujskich domach w wyżej położo­nej nad morzem dzielnicy.

Na ganeczek jej schodził więc jedy­nie proletarjat: panny sklepowe, którym łatwiej było dostać dobre miejsce, o ile

znały obce języki; garsoni z pierwszorzęd­nych restauracji, hotelowi szwajcarzy i pic­colowie.

I wszyscy ci proletarjaccy jej ucznio­wie i uczenice polubili tę samotną sta­ruszkę, cudzoziemkę, która swoją łamaną włoszczyzną za bezcen z takiem zaparciem się i tak cierpliwie wtajemniczała ich w za­wiłości obcego, a tak potrzebnego im ję­zyka francuskiego. Chociaż z wypłatą kilku lirów honorarjum — nieraz się spóźniali, a często wtajemniczona w ich biedę z za­ległości kwitowała. Lecz głównie polubili ją za to, iż odczuli jej rozkosz roztaczania dokoła siebie zadowolenia. Widzieli, jak z poczciwym uśmiechem częstowała ostat­kiem swego banana lub pomarańczy prze­padającą za nią ubogą dzieciarnię z całej dzielnicy. Jak bez ceremonji właził jej na kolana łasy na resztki jej mleka chudy 1 kociak zgłodniały i każdy psiak bezdomny z ulicy, z którym dzieliła się ostatnim kę­sem swego obiadu.

Widywali, jak rozdawała starym ka­lekom, nędzarzom swoje biedne miedziane centesimy. Choć i jej samej z jej żebra­czych honorarjów za lekcje bardzo trudno było wyżyć. I chodziła w wiecznie tej sa­mej nicowanej i cerówanej sukni, w nie-

zbyt czystej bluzce, a zimową porą w wy- rudziałym letnim paltociku i od wieków niemodnym kapeluszu. Siwe włosy zacze- sywała bez lusterka i opierała stale swoje spuchnięte nogi na kiju.

Dla oszczędności nie jadała śniadań. Tylko na obiad żywiła się zakupywanym w sklepiku gotowanym makaronem i sprze- dawanemi na ulicy smażonemi na oliwie frutti di mare. Wyglądała na staruszkę, choć niedawno skończyła lat 51, to jest epokę, w której syte burżujki jaśnieją jeszcze narówni z młodemi na balach; a renomowane teatralne gwiazdy na sce­nach zbierają jeszcze złoto i kwiaty... je­sienne.

Była niedziela. I pani Hela, wolna od lekcji, minąwszy Rivierę di Chiaia, weszła do miejskiego parku Villa nazionale wro­tami od strony Largo di Vittoria.

Nieciekawa ruchu tramwajów, biegną­cych tuż przy ogrodzeniu ulicy Riviera di Chiaia, ani pędu carocell, zaprzężonych w lilipucie odzwonkowane osiołki, syta „monde’u“, paradującego w pojazdach (sunących szeroką jezdną drogą poza nizkim wałem pomiędzy ogrodem a mo­rzem)— rzuciła się na ustronną ławkę, ko­łysana dobrotliwie dochodzącym tu mo­

notonnym szmerem pluskających fal zatoki Neapolitańskiej.

Nie zwracając najmniejszej uwagi na spowszedniałą jej oddawna prawie pod­zwrotnikową wegetację, w cieniu monstru­alnie dużych palm, śród kwitnących raj­skich kamelji, oleandrów i rododendro­nów— wyjęła z torebki rozwijaną z papie­ru swoją zwykłą wieczerzę: kilka plaster­ków salami, długą niezbyt białą bułkę i dla ukojenia pragnienia kilka świeżych fig i kawałek arbuza.

Ogród był prawie pusty, ponieważ wytworniejsza publiczność zasiadła przy stolikach kawiarni, a biedacy, nęceni dźwię­kami restauracyjnej orkiestry — tłoczyli się za drucianą siatką w pobliżu akwarjum.

I pani. Hela, rozkoszując się swoją ucztą, spostrzegła siedzącego na tejże ławce dość przystojnego trzydziestokilko- letniego mężczyznę, który nieoczekiwanie zwrócił się do niej z zapytaniem, czy nie zna języka francuskiego.

Jestem nauczycielką języka fran­cuskiego.

To doskonale, bo ja nie umiem ani jednego wyrazu włoskiego. Bawię tu w Neapolu dopiero od wczoraj. A chciał­

bym dowiedzieć się od pani, gdzie tu jest ulica di Toledo.

Pani Hela objaśniła go. A on, łatwy widocznie do zawierania nowych znajo­mości, przyznał się, że jest polakiem z Warszawy.

Polakiem, z Warszawy?—pobladła naraz z chęcią ucieczki, z postanowieniem zamknięcia ust i duszy na kłódkę, aby tylko nie dotarła do Ojczyzny wiadomość, że popełniła idjotyzm swemi mylnemi po­jęciami i że jej życie okazało się jedną wielką pomyłką; że w swoim hazardzie partję życia przegrała i że na obczyźnie została na starość samotną nędzarką.

Niech się pani nie obawia przy­bysza z miasta, po którem, według wa­szych pojęć, wilki po ulicach spacerują, a mieszkańcy nie wychodzą z domu bez latarek i rewolwerów, — rozgadał się, lu­bując się najwidoczniej w swojej niezbyt świetnej francusczyźnie, nie chcąc tracić okazji wprawiania się w konwersację ze ze starą specjalistką nauczycielką.

Bawi tu w Neapolu z żoną. Przyje­chali tu wprost z Rzymu. Przedtem byli w Wiedniu, w Wenecji i we Florencji. Stąd za kilka dni wyruszą na Sycylję do Palermo. Jest to ich ślubna podróż, od-

dawna przyobiecana im przez teścia. Bo są już od kilku lat po ślubie. Lecz się ja­koś z tą podróżą nie składało. Wciąż ją odkładali, aż przyszła ciąża, a potem znów narodziny ich jedynaczki Heli, z którą żona rozstać się nie chciała. Choć może być zupełnie o nią spokojną, pozostawiając dziecko na opiece babuni, która swoją je­dyną wnuczkę uwielbia.

- Pańskiej córce na imię Hela?

Dlaczego panią to dziwi?

Dlatego... bo i ja... miałam przy­jaciółkę z pensji Helę.

Pani kończyła pensję w Paryżu?

Tak.

Pani przyjaciółka była polką?

Nie pamiętam.

Czekam tu na żonę, z którą umó­wiliśmy się tu na tej ławce. Bo moja żo­na w każdem mieście składa pierwszą wi­zytę na poczcie. Znajduje tam od swojej ukochanej mamusi a mojej przezacnej teściowej wiadomości o Heli, wysłane po­ste-restante w braku dokładniejszych na­szych adresów, wciąż zmienianych śród naszej peregrynacji z miasta do miasta. A oto moja żona zbliża się tu. Ma krótki wzrok i nie widzi mnie.

Haniu! — zawołał po polsku — je­

stem tu. Czekam. Siadaj tu na chwilę. Odpoczniesz.

Warszawa... Hania, Hela... Czy to nie maligna? Ocierała sobie oczy i rękami do­tykała skroni... Chciała uciekać, lecz jakiś stufuntowy kamień przywiązał ją do ławki. Wytężyła całą siłą osłabiony wzrok, żar­łoczne uszy i wszystkie zmysły: Ta zasia­dła tuż obok niej strojna, w modnym po­pielatym kostjumie, w pięknych brylanto­wych kolczykach, przemiła, trochę otyła, ładna 25-letnia kobieta—wydała się naraz pani Heli podobną do niej samej przed ćwierćwiekiem, kiedy nie była jeszcze nę- dzarką - staruszką.

Ale o ileż pogodniejsza, jaśniejsza, prostsza i taka jakaś kochana, kochana, kochana—-przełknęła z trudem ślinę w gar­dle, nie spuszczając z przybyłej oczu.

Czuła, jak serce bije jej w starczej piersi, jak młotem... Jakieś chore przeczu­cia z tysiąca i jednej nocy... Bała się na­pływu krwi do głowy... Jakieś idjotyczne rojenia...

Młodzi małżonkowie, przekonani, że nikt dokoła nie rozumie na obczyźnie ję­zyka polskiego, gwarzyli podniesionym gło­sem zupełnie szczerze i swobodnie, jak

gdyby byli sami. Znać było, że są znako­micie do siebie dobrani i że się kochają.

Krysztof nie był tak sympatycz­nym, rozmownym i wesołym, jak ten — bąknęło w myślach pani Heli, lecz wnet zakonkludowała z westchnieniem:

Prawdopodobnie dlatego, że czuł się przezemnie mniej kochanym.

Czekam na ciebie tu oddawna; gdzieś się zawieruszyła? — przekomarzali się siedzący na ławce małżonkowie.

Zawieruszyła! Także mi wyrażenie! Spoufaliłeś się tu do niemożliwości. Pisa­łam na poczcie list do tatusia i do ma­musi.

Do mamusi?—zdziwiła się niemile na pół przytomna pani Hela.

Zaadresowałam nawet list i przy­lepiłam już marki pocztowe. Tylko nie mogłam znaleźć skrzynki do listów.

O! Naturalnie! Na poczcie bardzo trudno znaleźć skrzynkę pocztową.

Głupi jesteś — roześmieli się oboje.

Poczęli rozpowiadać sobie bardzo

szeroko o ukochanym tatusiu i o cudach 3-letniej Heli, o której nowe szczegóły wy- czytywali teraz w liście, przyniesionym w tej wchwili z pocżty przez samą panią Hanię.

To ona, Hania!—przeczuła sercem matka.—Albo oszalałam.

A młodzi gwarzyli wciąż dalej, jak u siebie w domu. Aż wreszcie wpadła im obojgu taż sama myśl do głowy: Dość już mają tej czterotygodniowej tułaczki po Włoszech. Pozostaną jeszcze dwa dni w Neapolu i zaniechają dalszej zamierzo­nej wycieczki na Sycylję do Palermo. Dość się już natułali. Tęskno im do domu: do tatusia, do mamusi i do — zakrztusiła się..i do Heli.

Haniu, co to, beki? A mówiłem.

Mówiłeś. Wiem. Nie wiedziałam. Nie mogę żyć bez niej. Ona jest taka mi­ła, taka rozkoszna.

Odziedziczyła to po mnie.

■— Osioł! — roześmiała się przez łzy, ocierając sobie chusteczką nos i oczy.

Faktycznie. To jest zadziwiające dziecko, czy pamiętasź? Patrz, ta stara ko­bieta obok nas przymknęła oczy; zdaje się, że zasnęła.

- To ona, Hania... Albo oszalałam...

'— Zdaje się, że zasnęła. A coś zaczął mówić o Heli, że jest zadziwiająca?

Pamiętasz, jak po zastanowieniu zapytała się o naszej podróży: „Tatusiu, to tam we Włoszech muszą . mieć dużo

włoszczyzny do rosołu“. I pomyśleć, że ten bąk ma dopiero trzy i pół roku.

Przedewszystkiem nie żaden bąk. A pozatem to skandal, aby rodzony ojciec nie znał wieku swego rodzonego dziecka.

Rodzący ojciec.

Rodzący ojciec! Także mi! Rodzą­ca matka wie, że Helutka ma trzy lata i trzy miesiące, a teraz już trzy lata i czte­ry miesiące. Przez ten miesiąc musiała już urosnąć. Bo ostatnia jej sukienka... — zno- wuż się zakrztusiła.

Co? Znowuż beki? No, już mam dość do rosołu tej włoszczyzny. Jutro wie­czorem wyruszamy z powrotem do War­szawy. Za trzy dni będziesz miała swoją Helę.

O! Mój najdroższy, mój najlepszy, mój najpiękniejszy. Ucałuję cię za to w domu.

Co? Dopiero w domu, w War­szawie?

Nie; tutaj; lecz w hotelu, bo prze­cież nie tu w ogrodzie. Jak na człowieka ■tak mało inteligentnego ten twój pomysł kwitowania z Sycylji jest wprost genjalny.'

Jestem mało inteligentny?

Nie. Franeczek jest najmędrszy, pajpiękniejszy ze wszystkich. : Franeczek

mój skarb, mój, mój — nie zważając na nieodpowiedniość miejsca, rzuciła się mę­żowi na szyję.

Jak dobrze się stało, żeśmy wczoraj biletów na statek nie zamówili. Chodźmy po bilety do teatru, bo niewiadomo, co tu wieczorem robić. Już wiem, gdzie jest ulica di Toledo. Ta stara kobieta mi po­wiedziała. To francuzka, żyjąca tu z lekcji.

Tak dziwnie nam się przypatry­wała. Francuzka samotna na obczyźnie. I utrzymywać się z lekcji do końca życia! Biedactwo! A dopomódz jej kilkoma lirami jakoś nie wypada.

Naturalnie. No, chodźmy już, Haniu.

Powstając z ławki, pani Hania w roz'

trzepaniu upuściła swój świeżo napisany na poczcie list, nie wrzucony jeszcze do skrzynki pocztowej.

Pani Hela drżącemi rękami podniosła list z ziemi i w jakichś anormalnych prze­czuciach przylepiła go do chorych oczu: Na kopercie wyczytała adres: Monsieur Christophe Knoff à Varsovie. Rue Wło- mierska Nr. 16c.

A więc nie omyliłam się.

Vouę avez laissé votre lettre — podniosła przesadnie głos, goniąc ich zu-, pełnie nieprzytomna. [

Meręi, madame—podbiegł do niej pan Franeczek, odebrał z podziękowaniem list, a żona z wdzięcznym uśmiechem gło­wą starą kiwnęła, i skręcili ku wyjściu w boczną aleję.

Chciała biedź za nimi, lecz wnet się powstrzymała.

Nie, nie, przenigdy — wykrztusiła po sekundzie wahania, wpatrując się pija- nemi oczami w odchodzących, póki z oczu jej nie zniknęli.

Nie zobaczę jej już nigdy w życiu, nigdy. Bo Hani matką jest ta, która ją wychowała, ta cnotliwa Zosia Horska, a nie ja, stara żebraczka, ex sława i ex kokota, która dla swoich scenicznych tryumfów—swoją córkę Zosi Horskiej po­darowała.

Chyba nikt na świecie nie może cierpieć bardziej odemnie — oddychała ciężko i nierówno, z biciem serca starego zepsutego zegara.— Bóg ciężko mnie ska­rał—mówiła do samej siebie prawie głoś­no, przyzwyczajona w samotni na obczyź­nie do rozmawiania z samą sobą, nie dbając zupełnie o szydercze uśmiechy oglądających się za nią przechodniów, uważających ją za warjatkę. — Bóg ciężko mnie ukarał, bo Bóg jest sprawiedliwy,

Spełnione Morzenia \Ą

a ja byłam zła, zła, zła. I Bóg mnie za to skarał—rozpłakała się na cały głos.

Jakiś litościwy przechodzień wpako­wał jej do ręki centesima. Nie miała siły zwracać mu go.

Grazie — wyszeptała, wycierając sobie nos. Lecz monologować nie prze­stała:

Nie byłam gorszą od innych. Bo i dzik z kniei dopiero śród ludzi przemie­nia się z czasem w pospolitą domową świnię — wzdrygnęła się z ustami, wykrzy- wionemi od pieniącej się śliny, której już nie ocierała.—Niema zbrodniarza, którego część winy nie spada na otoczenie.

Tęsknię do Polski, lecz nie do polaków. O! Dali mi się we znaki! Wolę już od nich francuzów i włochów. Być może dlatego, że obcych nie zdążyłam poznać tak dobrze, jak swoich, z którymi żyje się od urodzenia, a obcych jedynie wizytuje się. I ta Wróbla Wola, prorokują­ca, że nie będę dobrą żoną! Najłatwiej jest być złym prorokiem, bo złe proroctwa naj­łatwiej się sprawdzają. 1 ci znajomi, przy­pisujący mi kochanków jeszcze wtedy, kiedy ich nie miałam; i ci przyjaciele, przy­znający mi jeszcze mniej talentu, niż naj­ostrzejsza krytyka zagraniczna. To oni do­

prowadzili mnie do tych wszystkich moich buntów—to oni, moi wszyscy przyjaciele, krewni i znajomi; ci wszyscy, którzy mnie wiecznie prowokowali. Jak ów chłopiec, który na złość matce wyszedł na dwór bez czapki i odmroził sobie uszy — im wszystkim na złość zdecydowałam się na kochanka; a potem na tę tułaczkę na obczyźnie, aby mogli do woli pyskować. Nienawidzę ich, bo to oni zgangrenowali mi duszę w atmosferze obłudy, zawiści, nieżyczliwości i uprzedzeń, w których żyje się od kolebki do mogiły. Nienawidzę ich tembardziej, jeżeli w ich ostrych sądach było nawet nieco słuszności. Jeżeli nawet nie byłam idealną żoną i nie posiadałam nadzwyczajnego talentu śpiewaczego. Lecz czemuż przeceniali jedynie moje wady, a nie doceniali zalet, które przecież także posiadałam? — upierała się naiwnie, jak dzieci, spragnione pieszczot matki i pe­dagogicznej opieki jakichś idealnie wyrozu­miałych nauczycieli. I powtarzała w kół­ko leidmotywy (przez d) całego swego życia.

Jakiś niepokój ogarnął całe jej jeste­stwo. Stan, jakiego dotąd nigdy nie zaznała. Dreszcze nią wstrząsały. I zimne krople potu z czoła jej spływały. Lecz najgorzej

było z tchem. I wpąłąk zgięta, trzymając się z całych sił swojej laski, upierała się, aby tylko módz dotrzeć do swojego lego­wiska. Kapelusz na bok jej się przekrzy­wił. Oczy wyłupiała, jak by do swoich widziadeł i wciąż monologowała, wygrze­bując w mózgu skróty wszystkich swoich przeżyć ku uciesze przechodniów, decy­dujących:

Pijana albo warjatka.

Hania, Hania, moja, córka! Jak mogłam ją porzucić? Ją i jej ojca, który był dla mnie taki dobry, taki wyrozumiały i hojny i cierpliwy. Jedyny przyjaciel na świecie... Jak mogłam w pogoni za ułudą...

Zdawało się jej, że krótka droga, prowadząca od Villa Nationale do Santa Lucia, nigdy się nie skończy. Poczęła bredzić:

Moja córka taka piękna, taka miła. Moja wnuczka... Moja wnuczka... Beczka Danaid wiecznie napełniana aż do ostatnie­go tchnienia... Dzbanek pełen goryczy... Jak żyd wieczny tułacz...

Dokoła niej, prawie u jej stóp rozta­cza się błękitna Zatoka Neapolitańska, tlejący wiecznie Wezuwjusz, śród niezmien­nie zielonych palm, tui i srebrnych oliwków. Aż krzyczą gamą najwyższej tonacji kolo­

rów przebarwne rododendrony, azalje, aga­wy, krzaki kamelji, cmentarne cyprysy i kwitnące kaktusy. Zobaczyć Neapol i umrzeć! He, he! Cóż za karykatura spełnionych marzeń! Wiele ją obchodzą cuda Neapolu. Dobrze jej tu było. He, he. Jakgdyby szczęście ludzkie zależało od przepychu pejzażu. O ileż by lepiej mo­gło jej być w Kocku lub w Kiernozi. A ja za Neapol oddałam Zosi Horskiej Hanię. I żyję jeszcze. — Ze śpichrza jej mózgu wydobywały się w kółko wciąż te same śpiewki:

Jakaż ja byłam głupia, żyjąc wy­łącznie dla opinji ludzi, których nie sza­nowałam, usiłując wiecznie wzbudzać ich zazdrość, to znów buntując się przeciwko ich opinji im na przekór. Wiecznie oni, dla nich, wbrew im, przez nich.

Zbankrutowałam, bo nie wiedzia­łam... Bo nie uczył mnie nikt. Ani matka, ani krewni, ani przyjaciele. Na pensji uczyli mnie tylko historji, geografji, mine- ralogji, algebry i języków. Nikt nie uczył mnie kochać i przebaczać. Uczyli mnie tylko zewnętrznej tandety uczuć i pojęć. A cóż mi z tej tandety, która nie wstrzy­mała mnie od grzechu z wyrokiem bez apelacji: Kary w samym sobie.

Przyspieszyła kroku. Lecz wnet prze­konała się, że spiesząc, tembardziej nie dobrnie do celu. Musiała przystanąć pod murem jakiegoś domu. A po kilku chwilach dalszej drogi, co kilka kroków odpoczy­wała, wsparta o swój kij, przy każdej bramie.

Hania, Hania! Jak wyrosła, jaka piękna, jaka uśmiechnięta, jaka kochana! To ona dała mi dziesięć centimów. Nie, to ktoś inny. Nie pamiętam... Hania nie opuści swojej Heli; nie porzuci Warszawy. Jest szczęśliwa. Dzięki Ci, Boże. To Zosia Horska przyczyniła się do jej szczęścia, nie ja — pochwyciła się za piersi, w których serce, jak ptak, trzepotało. Znowu przy­stanęła przy murze.

Nie mogę... Duszę się. Nie zajdę nigdy do domu. Do domu! He, he! Mój dom! — przełknęła ślinę, lecz bredzić nie ustawała:

Zapewne powiedzieli jej, że umar­łam. Jakże mogliby wspominać jej o takiej nadzwyczajnej bohaterce, która po ocknię­ciu się z tandety lilipuciej wegetacji — wy­frunęła, rozpoczynając nowy etap życia, życia z wyższem i jaśniejszem światłem sztuki i sławy! Ha, ha. Te wyższe, ja­śniejsze światła—to kopcące światełka za­

kulisowych kinkietów. Zamienił stryjek — otarła ręką deszcz potu, który spływał jej po twarzy—na siekierkę kijek. Mój ki' jek... He, he.

Jakże oni mogli wspominać Hani

0 matce, która w swojej monomanji sławy nie wahała oddać się starczemu Mous- sinowi i kabotynowi Broggi - Muttiniemu

1 szalała za hrabią Oliva di Pavani. Wy­bacz mi, Haniu. Czy nie należałoby kon­trolować tego szczytnego hasła wytrwa­łości, siły i uświęcania wszystkich środków dla czynu? Czy nie lepsza jest od tego ideału przesadnej siły staropolska „grobla wedle stawu“, nazywająca przesadne żoł­nierskie marzenia o szlifach generalskich-— motyką na słońce?

Sława! Zaledwie jej skosztowała, na­jadła się jej do syta. To tak pięknie brzmi: Sława. A w gruncie, co to jest sława? To taka sama chęć błyszczenia, jak próż­ność posiadania pięknej bawialni, w któ­rej zasiadłby do bridża ordynat pospołu z Sienkiewiczem i z Batistinifn. Sława! Czyż nie sprzedałaby djabłu duszę za to, aby przez pośrednictwo przyjaźni Quira módz przesłać do warszawskich gazet po­chwalną wzmiankę i fotografję z florenckich dzienników ?

Czy to nie był dalszy ciąg tej mojej mieszczańskiej próżności paradowa­nia przed światem, który w gruncie gwiżdże zarówno na twoją piękną bawialnię, jak i na twoją sławę i jeno ci trochę zazdrości. I dla własnej osłody pociesza się, że ani twoja bawialnia, ani twoja sława nie jest ani zasłużona, ani wiele warta.

Oto, co jest sława. A nie jak dy­wagują frezeologowie, że to najczystszy skarb, poza którym nic nie istnieje. ,

I dla takiej tandety poświęciłam ognisko domowe, męża i dziecko.

Dobrnęła wreszcie do schodów swe­go mieszkania. Pięła się po nich z trudem górala, docierającego do wierzchołka kar­kołomnej, nadprzepastnej góry. Jeszcze kilka kroków... Uff... Nareszcie... Otworzyła ostatnim wysiłkiem drzwi swojego lego­wiska, którego zamknąć nie była już w stanie. 1 rzuciła się na idealizowane śród swojej półgodzinnej golgoty posłanie, które nie przyniosło jej jednak oczekiwa­nej ulgi. Przeciwnie. Serce waliło jej, jak fabryczny młot. poruszany siłą parową stu koni. Głowa, rozpalona do , temperatury djabelskiej kuźni, pałała. A' jednocześnie skąpana w mroźnych dreszczach przecho­dziła męki Tantala w walce z oddechem,

którego pochwycić nie mogła, płoszona rzężeniem, które z piersi jej się wydo­bywało.

I po co tej uroczej dziecinie dali moje nieszczęsne, splugawione, przeklęte imię Hela?

Hela, Hela! We Włoszech rośnie włoszczyzna... Córka Hani! Ma już trzy i pół roku. Nie, dopiero trzy lata i cztery miesiące. Aby tylko nie zaziębiła się w tym białym paltociku. Jak mademoiselle mogła... Nie nie. Hania—to była moja córka, a He­la to już wnuczka. Tak mi się to wszyst­ko w głowie jakoś mięsza...

Domyślając się nadchodzącej agonji, wystraszona poczęła bić laską o podłogę, chcąc w ten sposób przywołać na pomoc mieszkającą o piętro niżej sąsiadkę, haf- ciarkę tkanych złotemi nićmi kościelnych ornatów.

Lecz sąsiadka nie dosłyszała jej roz­paczliwych wezwań. A może wyszła na wy­brzeże po zakup wieczerzy.

Tylko jakieś trzy małe czarnuszki, jakby żywcem zdjęte z obrazów Murilla, zdaje się, cór ki sklepowej z sąsiedniej mleczami, zwaoione śród harców na scho­dach czkawką chorej — wsunęły się przez drzwi otwarte do pokoju.

Co to za dzieci? Czego tu chce­cie?—wybełkotała po polsku nieprzytomnie chora, nie poznając dzieciarni, którą nieraz raczyła resztkami bananów i pomarańczy.

Dzieci roześmiały się z powodu nie­zrozumiałej mowy znanej im staruszki.

Wody, wody—błagała w ojczystej mowie z rozpaczą, że z zamierających my­śli wyleciał jej wyraz, oznaczający po wło­sku wodę. — Wody! Pić! Nie rozumiecie? Kropli wody!—skamlała, pokazując na usta, przekonana, że łyk wody przyniósłby jej cudowną ulgę.

Dziewczynki z najstarszą czteroletnią na czele znowuż roześmiały się. 1 rozba­wione tą niezwykłą awanturą, wzięły się za ręce i poczęły tańczyć koło jej posła­nia, świergocąc, jak ptactwo. 1 rade ze swego szczebiotu—powtarzały chórem dzi­waczny dla nich wyraz: „wodi“, „wodi“-— zanosząc się przytem od śmiechu.

Pani Hela czuła, że rzężenie jej piersi słabnie i że bicie serca ustaje. Stawało się jej jakby nieco lepiej. Tylko głowa bardzo jej ciążyła i siły ostatnie słabły.

Widziała dokoła siebie jakn aj wyraź­niej trzepocące anioły z czarnemi oczam* i z czarnemi lokami, jak te bambina i putti

z weneckich obrazów Belliniego lub z hisz­pańskiego Murilla..

A aniołki te, ukląkłszy przed jej po­słaniem, złożyły zbożnie rączęta i śpiewa­ją jakieś pieśni... A teraz zdobią dobrą, staruszkę zdjętemi z własnych szyjek pre­cjozami: Jedna położyła na posłaniu umie­rającej swój poczerniały srebrny medalik z madonną i krzyżyk, druga — koraliki z szyi, a trzecia najmłodszy aniołek zao­fiarował w braku innych precjozów naj­większy skarb swój: zamorusaną pokiere­szowaną swoją starą lalkę...

1 pani Hela słyszy pieśni, szczebiot i śmiech aniołów...

Co to wszystko jest? Co to za dzieci? Co one tu robią? Nie rozumiem ich.

To są anioły.

Anioły? — Uderzają o jej zamiera­jący mózg ostatnie już myśli.—Więc i anio­łowie nie rozumieją nas i przemawiają do nas w języku niezrozumiałym?

Lecz poczęła wreszcie przyzwyczajać się do ich mowy. Nareszcie w końcu zro­zumiała treść ich słów:

Pomyliłaś się. Bo szczęście — to nie nurzanie się w bezwzględnej swobo­dzie i sławie. Pomyliłaś się. Bo kochałaś, męża, dom i Warszawę, bez której żyć

nie mogłaś. Pomyliłaś się, bo nie miałaś talentu. Pomyliłaś się, pragnąc wiecznie, aby cię kochano. Bo nie w tem jest szczęście.

A w czem jest szczęście?

Szczęście polega nie na tem, aby być kochanym, lecz aby kochać.

Macie słuszność. To takie proste. Nie wiedziałam. Porzuciłam dziecko dla chimery osobistego szczęścia, nie zdolna do poświęcenia własnego życia dla Hani. Biada mi. Nie kochałam jej, bo jedynym dowodem miłości są ofiary. Byłam nie wiele warta i jako polka i jako artystka.

I jako córka i jako matka. I jako żona i jako kochanka. Biada mi, biada, biada...

Aniołowie balsamem swoich skrzydeł poczęli koić jej męki, które najwidoczniej ustawały. A oni wciąż dalej kołysali ją pieśnią pociechy, jak dziecko:

Nie uczyniłaś nikomu krzywdy, jeno samej sobie, niebogo. Bo i małżonek twój po tobie rychło się pocieszył i cór­ka twoja. Tylko ty jedna—samoofiara.— Cierpiałaś. Przyznawanie się do win zmniejsza je. Kara leży w nas samych.

Nie wiedziałam. Nie przyszło mi do głowy nigdy—myśleć.

W lilipucim kołowrocie życia niema, czasu myśleć.

Buntowałam się wiecznie przeciw­ko zarzutowi, że nie mam serca, choć w gruncie z nim się godziłam.

Zarzut był niesłuszny właśnie dla­tego, że z nim się godziłaś. Bo nikt nie rodzi się złym; dopiero złość innych zaraża. Nikt nie rodzi się bez serca. Lecz niestety nikt nie myśłi o kulturze dobroci» a jeno o kulturze mózgu, talentów i zdol­ności. Aż dopiero wielkie cierpienia nas nawskroś przemieniają i uszlachetniają.

Katarynkowe leidmotywy powtarzały jej wciąż to samo w kółko:

Tak. Uczono mnie tylko historji, geografji, mineralogji, algebry...

Cierpiałaś. Uczą nas nienawidzić wroga, lecz nie uczą kochać przyjaciół. Uczą kochać Polskę, lecz nie uczą kochać polaków. Wskutek tego mylnego trenningu potrafimy miłować jeno nieboszczyków: Józefa Poniatowskiego, Moniuszkę, Matejkę,. Krasińskiego, lecz nigdy zwykłych śmiertel­ników Jana, Piotra, Pawła lub Michała, którym potrafimy jedynie zazdrościć w ich szczęściu, lecz nie umiemy współczuwać im w niedoli. Cierpiałaś,

Z przyczyny własnych win, spo­

wodowanych własną głupotą, ślepotą, po­myłkami i brakiem serca.

Nie. Cierpi się tylko sercem. Bo kochałaś polaków i męża i dziecko i Wró­blą Wolę i całą Warszawę. I wolałabyś tułać się po panieńskich kanapach u krew­nych, niż spoczywać na edredonach we własnej willi pod Neapolem.

O! Bella Napoli! Czemżeż on w po­równaniu z Grodziskiem i z Mokotowem! Nie zobaczę już ich więcej. Nie jestem już -ani polką, ani francuzką, ani włoszką.

Nie wiesz, co jeszcze zobaczysz

i co cię jeszcze czeka. Tylko rzeczy nad­ziemskie są prawdziwie wielkie.

Złożyła dziękczynnie dłonie:

Potraficie usprawiedliwiać i prze­baczać. Dziękuję. Ocaliliście mnie. Jest mi coraz lepiej. Co za szczęście oddychać dobrem, wyrozumiałem powietrzem. Do- 'broć — cóż to za wielka siła! Szczęśliwi ■aniołowie, że posiadają dobroć i wyrozu­miałość. Ach! Módz tak wiecznie istnieć ponad złością własną i innych! Czyż lu­dzie na ziemi mogą marzyć o tem, aby módz być dobrymi, ale to tak zupełnie dobrymi, jak wy. I żyć tak śród dobrych w wiecznej kontemplacji dobroci — cóż za ^szczęście!

Trzeba do takiego szczęścia dą­żyć — zatrzepotały odpływające ku niebu anioły. — Bo to ważniejsze, niż te waśze gonitwy aeroplanów, aut, pośpiech wa­szych wind i telefonów. Ważniejsze, niż wasza śmieszna kultura, niż zapełniające wam życie wszystkie wasze ideały. Bo życie jest takie proste. To wyście je skom­plikowali.

Tak, tak. Takie proste. Być do­brym i żyć śród dobroci innych w wiecznej kontemplacji dobroci. Nie odchodźcie odemnie. Przecież mówiliście, że dobroć powinna być wyrozumiałą nawet wzglę­dem najwinniejszych. Wracacie. Dziękuję. Lecz czemuż pośród was niema Hani w tym białym paltociku, kiedy mademo­iselle niepotrzebnie na dworcu warszaw­skim... Haniu, Haniu. Widzę ją... Cóż to za rozkosz — unicestwienie... Dziękuję. Widzę wszystko dopiero teraz, kiedy oczy moje zamykają się na jakiś długi bardzo sen ukojenia; to — to dopiero jest życie, prawda? Dziękuję za te uśmiechy poro­zumienia. Lecz pros-zę was: Niechaj one nie mylą się w życiu, ani Hela ani Hania. Niechaj krokami ich kierują nie szatani, lecz Bóg. Hania jaka piękna... Prowadzi za rękę swoją córkę Helę. Bo to już nie

* .1

224 ' ^

ja... To ta maleńka... A ja? Mnie już nie­ma. O! Anielska dobroci! Tak mi jakoś lubo... Proszę was, strzeżcie jej. Bo ja nie mogę... jakieś zupełnie nieznane uczucia... Zupełnie inne... Widzę... Rozumiem... Nar reszcie... Precz—życie!

KONIEC.

..Mijaczów, 20 sierpnia 1925 r.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Aleksander Łamek Szkoła sukcesu Sekrety osiągania sukcesów i spełniania marzeń
Aleksander Lamek Sekrety Osiagania Sukcesow i Spelniania Marzen
POLSKA Kraina Spełnianych Marzeń
Niech się spełnią marzenia me, Teksty piosenek, TEKSTY
Spełnienia marzeń pod puchową poduchą
5 5 Spełnione marzenia
Salier Patty Dom spelnionych marzen
Karnet DL Spełnienia marzeń J874327
SAMODOSKONALENIE, SPEŁNIONE MARZENIA
May McGoldrick Spełnione Marzenia (tomy)
POLSKA Kraina Spełnianych Marzeń
Niech się spełnią marzenia me, Teksty piosenek, TEKSTY
Konar Aleksander OPTYMISTKA
Palmer Diana Spełnione marzenia
Konar Aleksander W POGONI ZA SZCZĘŚCIEM
34 Roberts Nora Spełnić marzenia 01 Pieśń gór
Nora Roberts Spełnić marzenia Pieśń gór
Spełnione marzenia
McGoldrick May Spełnione marzenia

więcej podobnych podstron