Swój najważniejszy w życiu bój wygrałem. Mogłem chodzić po Warszawie z podniesioną głową. Gdybyśmy spadli z ligi, chyba nie mógłbym spojrzeć kolegom w oczy. Ten mecz z Motorem, mecz o przetrwanie, może nawet o przyszłość Legii, zawsze stawiałem na pierwszym miejscu wśród piłkarskich osiągnięć - żadne mistrzostwo Polski, żaden medal olimpijski. Wszystko to nie umywało się do satysfakcji, jaką sprawiły mi bramki w Lublinie. Uratowałem Legię. Uratowałem mój klub.

W tym samym roku toczyłem prywatną bitwę. To przecież był sezon poprzedzający olimpiadę w Barcelonie. A mnie na igrzyskach nie mogło zabraknąć! Pamiętam pierwsze spotkanie z trenerem Wójcikiem. Na zgrupowanie kadry w Spale przywiózł mnie kierownik drużyny. Zajeżdżamy, a Wójcik się opala na ławeczce przed ośrodkiem.

- Dzień dobry, Kowal jestem - powiedziałem z uśmiechem.

- Misiu, ty tu jesteś zwykły Wojtek, żadna tam gwiazdeczka, tylko jeden z wielu - wypalił na dzień dobry. Takie klasyczne "zdołowanie na powitanie" w stylu Wójcika. - A co ty tu masz? - zdziwił się, patrząc na moją rękę. Miałem - teraz już nie mam, usunąłem - na palcach wytatuowane "EWA".

- Imię mojej dziewczyny - odpowiedziałem spokojnie. Pokój dostałem z Markiem Bajorem. Nie znałem nikogo, bo z Legii byłem jedynym powołanym, a wcześniej, niewiele wcześniej, grałem w Polonezie. Wiadomo, że na Poloneza nikt nie zaglądał, bo działacze nie mieli w pewnych kręgach układów - przez to nie zagrałem w żadnej juniorskiej reprezentacji Polski. Na kadrze olimpijskiej - tydzień wyjęty z życia. Wójcik musiał gówniarstwo za mordy trzymać, dyscyplina była, na sam koniec zgrupowania zagraliśmy z Turcją, ja rozegrałem tylko trzy minuty. Od początku wiedziałem, że to nie będzie występ życia, ale spodziewałem się, że jednak spędzę na placu trochę więcej czasu.

Poźniej był ten mecz z Irlandią, o którym wcześniej pisałem. Na treningach wyglądałem nieźle, wygrałem rywalizację z Grześkiem Mielcarskim. Jednak trener Wójcik przekonał się do mnie po meczu, choć i na boisku byłem najlepszy. Doszło do dyskusji, raczej żartobliwej. Trener wbił mi szpilę, taką perfidną, żebym tylko schylił głowę i wyszedł na dupę wołową. A ja mu wyjechałem z kontrą! Zapanowała konsternacja, bo w takich momentach nikt się nigdy nie odzywał. - Oho, warszawiak, ma charakter! - pomyślał zapewne Wójcik. Później w Dublinie wszyscy poszliśmy do pubu na piwo. Załatwił to Jurek Brzęczek, porozmawiał z kim trzeba. Oficjalnie w takich wypadkach można wypić jedno piwo. Ale jak ktoś ma spust, to i cztery przyjmie.

Problem w tym, że wciąż nie byliśmy pewni awansu na olimpiadę. Przed nami były jeszcze mecze barażowe z Danią. Chcecie wiedzieć, jak to jest w reprezentacji Polski - wszystko jedno czy pierwszej, czy też olimpijskiej - po meczach? Pije się, na przykład, piwo, zawsze, niezależnie czy się wygrało, przegrało, czy zremisowało. Jedyna różnica jest taka, że gdy się wygrywa, to się pije oficjalnie, w hotelowym pubie. A jak się przegrywa, to browary kupuje ktoś na stacji CPN, a pije się w pokoju, by nikt nie widział. Jednak pije się zawsze. I tak właśnie było po meczu z Danią. Piliśmy na górze, w pokoju. Zrobili z nas ogórków. Takich ogórków, że nawet nie było chętnego, żeby iść po piwo. Trzeba było wysłać jakąś przypadkową osobę. Nikt nie chciał się dodatkowo narażać. Ale o meczu z Danią - następnym razem.