ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA NAWIEDZONEGO ZWIERCIADŁA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: DOROTA KRAŚNIEWSKA
Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka
Jeśli mieliście już przyjemność poznać Trzech Detektywów, możecie opuścić niniejszy wstęp i przejść od razu do rozdziału pierwszego, w którym rozpoczyna się nasza przygoda. A jeśli to Wasze pierwsze z nimi spotkanie, pozwólcie, że przedstawię Wam całą trójkę.
Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews, trzej młodzi i zdolni detektywi, mieszkają w Rocky Beach, małej miejscowości leżącej w pobliżu Hollywoodu w Kalifornii. Jupiter Jones — nieco otyły i bardzo inteligentny — jest Pierwszym Detektywem i przywódcą zespołu. Jego umysł pracuje z szybkością błyskawicy, choć czasem Jupe bywa zbyt pompatyczny. Pete Crenshaw — Drugi Detektyw — jest silny i wysportowany, ale bardzo ostrożny. Ryzykowne przedsięwzięcia Jupitera nie budzą w nim entuzjazmu. Bob Andrews jest spokojnym, systematycznym chłopcem. Z wielką starannością gromadzi dokumentację, mogącą się przydać detektywom przy rozwiązywaniu kolejnych zagadek.
Kwatera Główna młodych detektywów znajduje się w starej przyczepie kempingowej stojącej na terenie składu złomu należącego do wuja i ciotki Jupitera.
Nasza trójka nie zawsze działa w Rocky Beach. Tym razem chłopcy będą mieli do czynienia ze zjawą nawiedzającą pewną starą posiadłość w Hollywoodzie. Powszechnie wiadomo, że w owej posiadłości straszy. Trzej Detektywi podejmą się wyjaśnienia tajemnicy pewnego człowieka, który zniknął w starym zwierciadle i nigdy nie powrócił.
A może wrócił?
Tylko w jeden sposób możecie się o tym przekonać. Otwórzcie pierwszy rozdział i sprawdźcie.
Alfred Hitchcock
Rozdział 1
Łapać złodzieja!
— Wujowi Tytusowi trafiła się wyjątkowa okazja — stwierdził Jupiter Jones, opierając się o zderzak pikapa należącego do składu złomu Jonesów. — W jedno krótkie popołudnie zdobył cztery okna z witrażami, jeden marmurowy kominek, zabytkową wannę i siedmioro mahoniowych drzwi.
— To popołudnie wcale nie było takie krótkie — jęknął Pete Crenshaw, przysiadając na krawężniku. — Zwłaszcza kiedy trzeba było ładować to wszystko na samochód. Sama wanna ważyła chyba z tonę!
Bob Andrews zachichotał.
— Rzeczywiście ciężko było, ale widok pana Jonesa zdobywającego te sprzęty wynagrodził nam wysiłek.
Jupe otarł ręką czoło. Razem z Bobem, Pete'em i wujem Tytusem wyruszyli z Rocky Beach zaraz po obiedzie. Pewien stary dom na jednym ze wzgórz nad Hollywoodem miał być zburzony i wuj Tytus chciał uratować z niego, co tylko się dało. Teraz dochodziła czwarta i sierpniowe słońce mocno przypiekało wzgórza nad miastem. W dole, ulice zdawały się falować w upale.
— Jupe — odezwał się Pete — co twój wuj tam robi tyle czasu?
— Niewątpliwie sprawdza, czy nie przeoczył jakichś skarbów — odparł Jupiter Jones.
Pozostali skinęli głowami ze zrozumieniem. Skład złomu Jonesów, należący do wuja i ciotki Jupitera, słynął na całym Zachodnim Wybrzeżu z różnorodności towaru. Wuj Tytus regularnie przemierzał Los Angeles wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zabytkowych drzwi, nietypowych lamp, bram, płotów, sprzętu domowego i starych mebli. Czasami kupował rzeczy, na które potem trudno było znaleźć nabywcę. Ciotka Matylda trochę się o to złościła, ale mimo tego zawsze kazała Hansowi i Konradowi — dwóm braciom Bawarczykom zatrudnionym do pomocy — robić na dziedzińcu miejsce dla kolejnego nabytku męża. W gruncie rzeczy, nawet najdziwaczniejsze meble znajdowały w końcu nabywcę. A wuj Tytus triumfował w takich chwilach.
Jupiter uśmiechnął się na widok wuja, który w końcu ukazał się w drzwiach ogromnego, pseudowiktoriańskiego pałacu zbudowanego na szczycie Crestview Drive. Pan Jones rozmawiał chwilę z szefem ekipy rozbiórkowej. Miała ona wkrótce przystąpić do burzenia pałacu, aby zwolnić miejsce pod nowe osiedle mieszkaniowe. Wreszcie podali sobie ręce i wuj Tytus ruszył w stronę samochodu.
— W porządku, chłopcy — powiedział. — Nie ma tam nic więcej wartościowego. Szkoda, że się już takich domów nie buduje. Musiał się kiedyś wspaniale prezentować. Teraz zostały w nim tylko termity i grzyb — westchnął. Przygładził sumiaste, czarne wąsy i wspiął się do kabiny ciężarówki.
— Jedziemy! — krzyknął.
Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Chłopcy w jednej chwili znaleźli się w bagażowej części pikapa i przycupnęli wciśnięci pomiędzy mahoniowe drzwi i witrażowe okna. Samochód zaczął powoli zjeżdżać ze wzgórza w kierunku Hollywoodu. Jupe zauważył, że okolica jest bardzo zadbana. Wzdłuż ulicy stały wielkie, stare domy — jedne w stylu letnich angielskich rezydencji, inne niczym francuskie zamki, a jeszcze inne przypominały hiszpańskie posiadłości kolonialne, zdobione sztukaterią i pokryte grubą, czerwoną dachówką.
— Popatrz! — Bob klepnął Jupitera po ramieniu i wskazał palcem ogromne hiszpańskie domisko po prawej stronie drogi. Na jego dziedzińcu stał samochód, ale nie jakiś zwykły wóz. Był to czarny rolls-royce ze złoceniami.
— Nasz rolls! — wykrzyknął Jupiter. — Worthington musi być gdzieś w pobliżu.
Jakiś czas temu Jupiter wygrał konkurs organizowany przez wypożyczalnię samochodów. W nagrodę pozwolono mu przez trzydzieści dni korzystać z zabytkowego rollsa prowadzonego przez Worthingtona — angielskiego szofera o nienagannych manierach. Wielokrotnie woził on Trzech Detektywów podczas rozwiązywania przez nich kolejnych tajemnic, odkrywania zaginionych skarbów i udaremniania czyichś nikczemnych zamiarów. Kiedy wykorzystali już trzydzieści jazd, jeden z klientów odwdzięczył się za pomoc, załatwiając im w wypożyczalni możliwość dalszego korzystania z rolls-royce'a.
Wuj Tytus zwolnił nieco, by podjechać do lśniącego rollsa. W tym samym momencie drzwi wielkiego domu otworzyły się z impetem. Wypadł z nich niski, chudy człowieczek w ciemnym garniturze i co sił w cienkich nogach pognał przed siebie.
— Stój! Zatrzymaj się, łajdaku!
Worthington rzucił się w pościg za chudzielcem.
Wuj Tytus gwałtownie zahamował, a Pete wyskoczył z samochodu, by odciąć zbiegowi drogę ucieczki.
— Łapać złodzieja! — krzyczał Worthington.
Pete dopadł człowieczka, próbując przytrzymać go wpół. Lecz zbieg, choć drobny, okazał się silny i zwinny. Trafił Pete'a pięścią pod prawe oko. Chłopiec oszołomiony bólem upadł na ziemię. Słyszał jednak wyraźnie tupot biegnącego, a potem trzaśniecie drzwi samochodowych.
— O, do licha! — zawołał Worthington.
Pete otworzył oczy i potrząsnął głową, próbując dojść do siebie. Worthington pochylił się nad nim.
— Czy wszystko w porządku, panie Pete? — zapytał.
— Chyba tak. Trochę mnie zatkało.
Nadbiegli Bob i Jupe.
— Facet nawiał — powiedział Bob. — Miał zaparkowany przy drodze samochód.
Worthington wyprostował się, prezentując swój okazały wzrost. Jego owalna twarz, zazwyczaj pogodna, była teraz czerwona z gniewu i z wysiłku.
— Jak mogłem dopuścić, by mnie ten łotr prześcignął? — rzekł zasępiony. Po chwili twarz trochę mu się rozpogodziła. — No, ale przynajmniej porządnie go nastraszyliśmy!
Rozdział 2
Dom luster
— Worthington, czy on uciekł? Wezwałam już policję.
Jupiter zamrugał oczami. Pete, wciąż oszołomiony, przetarł twarz niepewnym ruchem, a Bob wytrzeszczył oczy na kobietę, która pojawiła się w drzwiach posiadłości.
— Obawiam się, że tak, proszę pani — odparł Worthington.
Kobieta zaczęła schodzić w ich kierunku. Jupe nagle uświadomił sobie, że przygląda jej się z otwartymi ustami. Szybko je zamknął. Niełatwo wprawić w osłupienie Jupitera Jonesa, ale każdy na jego miejscu zareagowałby podobnie na widok damy ubranej w suto marszczoną, długą do ziemi brokatową krynolinę. Kiedy podeszła bliżej, Jupiter zobaczył, że jasne włosy upięte w wysoki kok są peruką przysypaną pudrem.
— Pani Darnley, chciałbym pani przedstawić moich przyjaciół, Trzech Detektywów — odezwał się Worthington.
Kobieta wydawała się nieco zaskoczona. Po chwili uśmiechnęła się.
— Ach, tak. To wy jesteście tymi trzema młodymi detektywami. Worthington wiele mi o was mówił. — Spojrzała na Jupe'a. — Jupiter Jones, prawda?
— Zgadza się — odparł Jupe.
Następnie Worthington przedstawił Boba i Pete'a.
— Pan Pete próbował odciąć drogę temu złoczyńcy — wyjaśnił.
— Ale nie jesteś ranny, prawda? — zapytała kobieta.
— Nie, nie jestem — odrzekł Pete, powoli podnosząc się z ziemi.
— Dzięki Bogu. Słyszałam, że włamywacze bywają niebezpieczni.
W tym momencie wuj Tytus wysiadł z pikapa.
— Pani Darnley, to jest Tytus Jones — przedstawił go Worthington.
Kobieta uśmiechnęła się promiennie.
— Ach, jakże mi miło pana poznać! Tyle słyszałam o pańskim składzie złomu. Wybierałam się nawet z wizytą, żeby zobaczyć, czy nie ma pan może jakichś interesujących luster.
— Luster?
— Tak. Kolekcjonuję je. Proszę wejść i obejrzeć moje zbiory.
Kobieta odwróciła się zamaszyście i ruszyła do domu szeleszcząc suknią.
— Czy ona ubiera się tak na co dzień? — zapytał Pete.
— To nadzwyczaj interesująca dama — odparł Worthington. — Często ją wożę, ponieważ nie zależy jej na posiadaniu własnego samochodu. Przekonacie się, że jej dom jest fascynujący.
I rzeczywiście dom okazał się taki. Chłopcy i wuj Tytus weszli za Worthingtonem do dużego, ciemnego holu. Panował tu dziwny chłód. Z lewej strony zobaczyli imponujące schody prowadzące na piętro. Za nimi wąski korytarz ciągnął się przez cały niemal dom. Po prawej stronie zwróciły ich uwagę ozdobne, dwuskrzydłowe drzwi. Nie mogli dojrzeć, co jest za nimi, ponieważ w pokoju panowały ciemności. Gości wprowadzono do przestronnego salonu. Na jego ścianach igrały jakieś cienie. Całe wnętrze zdawało się pulsować życiem. Ciężkie kotary nie przepuszczały światła dziennego i chłopcy dopiero po chwili zorientowali się, iż cienie, poruszające się po ścianach, to ich własne odbicia w dziesiątkach, a być może setkach, luster. Widzieli odbicia własnych odbić. Miało się wrażenie, iż w pokoju są nie trzej detektywi, lecz trzydziestu lub trzystu.
— Piękne, prawda? — W lustrach pojawiła się postać pani Darnley.
— Trochę kręci mi się w głowie — powiedział Pete.
— Usiądź więc — poradziła pani Darnley i sama przysiadła na stołeczku obok kominka. — Niemal wszystkie moje zwierciadła są bardzo stare i każde z nich ma swoją historię. Zbieram je przez całe życie. Zaczęłam jako mała dziewczynka. Czy pamiętacie bajkę o Alicji, która przeszła na drugą stronę lustra i znalazła się w zaczarowanym świecie, w którym wszystko odwrócone było do góry nogami? Kiedy byłam dzieckiem, wierzyłam, że i mnie to się przydarzy, jeśli tylko znajdę właściwe lustro.
Do pokoju wszedł chłopiec wzrostu Pete'a i w jego mniej więcej wieku. Miał marchewkowe włosy i piegowaty nos. Za nim wsunęła się dziewczynka tego samego wzrostu, ale o włosach ciemniejszych. Uśmiechnęła się na widok Worthingtona, który stał sztywno przy jednym z okien. Następnie przesunęła spojrzenie na wuja Tytusa, a potem na chłopców.
— To moje wnuczęta, Jean i Jeff Parkinson — przedstawiła ich pani Darnley. — Dzieci, a oto pan Tytus Jones, właściciel tego sławnego składu staroci, oraz jego siostrzeniec, Jupiter i ich przyjaciele, Bob i Pete.
— Trzej Detektywi! — wykrzyknął Jeff.
— Co za zbieg okoliczności! — zauważyła dziewczynka. — Akurat, kiedy mieliśmy włamanie. Nic, co prawda, nie zaginęło.
— Nic nie zaginęło? — zdziwiła się pani Darnley.
— Tak mi się wydaje — odparła Jean. Usłyszeli coraz bliższy dźwięk syreny.
— To pewnie policja — stwierdziła pani Darnley. — Jean, otwórz im drzwi. A ty, Worthingtonie, usiądź, proszę. Chyba nie jest ci wygodnie tak stać jak słup.
— Dziękuję pani — odrzekł Worthington i znalazł sobie jakieś krzesło. Jean wprowadziła dwóch młodych policjantów. Jeden z nich, na widok pani Darnley całej w brokatach, upuścił czapkę. Dama udała, że tego nie dostrzega, i opowiedziała im pokrótce, co się wydarzyło.
— Byłam na górze. John Chan, który zarządza moim domem, właśnie podawał mi herbatę. Nie słyszeliśmy nic podejrzanego. Włamywacz niewątpliwie sądził, że w domu nie ma nikogo. Worthington i moje wnuki wrócili z zakupów w Farmers Market i zaskoczyli go. Był właśnie w bibliotece i, jak nam się wydaje, niczego nie ukradł. Być może nie zdążył.
Następnie Worthington i chłopcy opisali mężczyznę, który wybiegł z domu — niski, bardzo chudy, o ciemnych, kręconych włosach, w średnim wieku, lecz bardzo silny i szybki. Jupiter opisał samochód, którym uciekł.
— Takich samochodów są tysiące — skrzywił się policjant. — Może udało ci się zapamiętać numer rejestracyjny?
— Niestety, nie. Cały samochód był zabłocony i tablica też.
Policjant westchnął i zanotował coś.
— Wiemy, jak dostał się do środka — odezwała się Jean Parkinson. — Wyłamał zamek w drzwiach kuchennych.
Policjant pokiwał głową.
— Zawsze to samo, kiepskie zamki w kuchennych drzwiach.
— Moje drzwi kuchenne mają... to znaczy, miały bardzo dobry zamek. Dbam o takie rzeczy — zapewniła pani Darnley. — Jak pan może zauważył, we wszystkich oknach są żelazne kraty. Do domu można się dostać tylko głównym wejściem lub drzwiami kuchennymi poprzez garaż. Obie pary drzwi mają podwójne zamki-skarbce. Ten człowiek wyważył je łomem. Jeff, zaprowadź panów do kuchni i pokaż, jak to wygląda!
Policjanci wyszli razem z Jeffem i po chwili wrócili, niosąc łom porzucony przez włamywacza.
— Zajmą się nim nasi specjaliści od daktyloskopii.
— Ale ten człowiek miał rękawiczki — zauważył Pete.
— Jesteś pewien?
— Jestem. Odczułem to na własnej skórze.
Policjanci odjechali, obiecując pani Darnley, że jak tylko trafią na ślad przestępcy, natychmiast ją zawiadomią. Worthington też się pożegnał, by odwieźć rolls-royce'a do wypożyczalni.
— Pewnie już nie usłyszymy więcej o tej sprawie — powiedziała pani Darnley. — No cóż, właściwie nic takiego się nie stało. Może chcecie państwo obejrzeć dom? Kiedyś należał do magika Drakestara. To on go zbudował.
— Dom Drakestara? — zainteresował się Jupiter, który dość dobrze znał środowisko teatralne. — A więc to jest dom Drakestara! Czytałem o nim.
Pani Darnley skinęła głową.
— Drakestar umarł tutaj i podobno od tamtej pory w domu straszy. Ja niczego dziwnego jak dotąd nie widziałam ani nie słyszałam. Ale jeśli lubicie stare, interesujące przedmioty, chodźcie ze mną.
Otworzyła dwuskrzydłowe drzwi w końcu salonu. Wuj Tytus, Trzej Detektywi, Jean i Jeff Parkinson przeszli za nią do jadalni. Tutaj kotary były rozsunięte i popołudniowe słońce oświetlało ściany pokryte grubym, czerwonym adamaszkiem. Nad kredensem wisiało zwierciadło w ramie z pozłacanych wolut. Wyglądało na bardzo stare i jego srebrna, powłoka miejscami poodpryskiwała.
— To jeden z moich najcenniejszych skarbów — powiedziała pani Darnley. — Pochodzi z Sankt Petersburga, z pałacu carów. Być może przeglądała się w nim sama Katarzyna Wielka. Właśnie to mnie fascynuje w lustrach. Odbijały tyle ludzkich twarzy... Niełatwo się oprzeć wrażeniu, iż jakaś cząstka każdej z tych osób w nich pozostała.
Za jadalnią znajdowało się pomieszczenie na zastawę stołową, a za nim kuchnia, gdzie chłopcy poznali Johna Chana, zarządzającego domem pani Darnley. Był szczupły. Miał około dwudziestu pięciu lat. I choć nie ulegało wątpliwości, iż jego przodkowie pochodzili z Dalekiego Wschodu, mówił z silnym bostońskim akcentem. Zawiadomił panią Darnley, że wezwał już stolarza i ślusarza, i do wieczora drzwi kuchenne będą naprawione.
— Doskonale — ucieszyła się. Wskazała ręką boczne drzwi. — To pokój Johna. Nie pozwolił mi powiesić w nim ani jednego lustra.
— Zbyt często musiałbym na siebie patrzeć — wyjaśnił zarządca z uśmiechem.
— Przejdźmy dalej, pokażę wam inne moje skarby. — Otworzyła jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w wąskim korytarzu, który widzieli zaraz po wejściu do domu.
— W czasach Drakestara cała część frontowa tworzyła wielką salę balową. Postawiłam w niej ścianki działowe i w ten sposób powstały... no cóż, można by je chyba nazwać pokojami wystawowymi.
Stłoczyli się wszyscy w narożnym pomieszczeniu o ścianach koloru palonej gliny. Stało w nim wąskie łóżko, skórzany kufer, krzesło i stół zbity z ręcznie ciosanych desek. Nad stołem wisiało lustro w klonowej ramie.
— To lustro sprowadzono do Kalifornii w czasach gorączki złota — objaśniła pani Darnley. — Zamówił je w Nowej Anglii pewien Amerykanin, który chciał poślubić córkę hiszpańskiego dona. Otrzymała je od niego w podarunku.
— A chociaż wyszła za niego? — zapytał Bob.
— Tak, i to był początek tragedii. Amerykanin okazał się hazardzistą i przegrał cały ich majątek. Ten pokój jest rekonstrukcją pokoju, w którym mieszkała. Pod koniec życia nie miała już niczego... kompletnie niczego.
W kolejnym pomieszczeniu znajdował się pokoik panieński. Pani Darnley nazywała go wiktoriańskim.
— Zrekonstruowałam salonik, w którym Królowa Wiktoria, zanim jeszcze została królową, zwykła siadywać ze swoją matką. Meble odtworzono na moje zamówienie, ale lustro nad kominkiem jest autentyczne. Należało do Królowej Wiktorii lub jej matki. Lubię wyobrażać sobie przeglądającą się w nim Wiktorię, taką młodziutką i niewinną, mającą lata sławy i wielkości dopiero przed sobą. Przychodzę tu czasem posiedzieć sobie. Wkładam wtedy specjalną suknię. Nie, oczywiście nie udaję młodej Wiktorii. Jestem na to za stara. Niekiedy wyobrażam sobie, że jestem jej matką.
Następnie obejrzeli pokój Lincolna. Panował w nim mrok i nieład.
— To replika pokoju, w którym mieszkała Mary Todd Lincoln już jako stara, zmęczona i samotna kobieta, długo po śmierci prezydenta Lincolna. Właśnie do niej należało to zwierciadło.
Wuj Tytus, stojący obok Jupitera, poruszył się niespokojnie.
— Smutne miejsce — powiedział.
— Bardzo smutne — zgodziła się pani Darnley. — Ale przecież wielu ludzi zyskiwało sławę właśnie z powodu jakiegoś smutnego wydarzenia.
Zamknęła drzwi do pokoiku i nagle ożywiła się.
— Na górze jest pokój Marii Antoniny. Jest tam małe ręczne zwierciadło należące do królowej i jeszcze kilka drobiazgów. Suknia, którą mam na sobie, została uszyta na wzór sukni z jej portretu.
— Rozumiem — wyszeptał Jupiter. — Czy ten pokój też jest smutny?
— W pewnym sensie tak. To ładny pokój. Lubię w nim przebywać. Staram się nie myśleć o tym, jak umierała... biedna, głupiutka królowa. Pokażę go wam. Jest dokładną kopią jednego z jej pokoi w Wersalu. Ale najpierw musicie zobaczyć mój najnowszy nabytek.
— To będzie prawdziwy horror — mruknęła Jean Parkinson.
— Założę się, że wyda wam się okropny — dodał Jeff.
— Rzeczywiście jest brzydki, ale to moja prawdziwa duma — odrzekła dama i szeleszcząc suknią poprowadziła ich korytarzem aż do głównego holu. Wuj Tytus i chłopcy weszli za nią przez podwójne drzwi do ciemnego pokoju, który zauważyli na samym początku wizyty. Kiedy tylko pani Darnley odsłoniła kotary, zorientowali się, że są w bibliotece. Trzy ściany zastawione były książkami niemal po sufit. Czwartą, tę od frontu, pokrywała ciemna boazeria. Między dwoma wysokimi oknami wisiało ogromne lustro sięgające od podłogi aż do sufitu.
— O rany! — krzyknął Pete.
W samym lustrze nie było niczego niezwykłego. Odbijało postaci chłopców i wuja Tytusa wyraźnie i bez zniekształceń. Uwagę zwracała natomiast jego groteskowa metalowa rama, powyginana w dziwnie odrażające kształty. Tworzyły ją jakby splątane korzenie drzew, spomiędzy których wyglądały maleńkie twarze. Twarze niepodobne do ludzkich. Niektórym z czoła wyrastały rogi, inne miały wąskie szparki zamiast oczu. Jeszcze inne wykrzywiał złośliwy grymas. Na samym szczycie lustra królowała karłowata, przygarbiona postać ze spiczastymi uszami. Trzymała w objęciach węża.
— Co... — zaczął Bob wskazując ramę — co t-t-to za stworki?
— W Hiszpanii nazywa się je trasgos — odparła pani Darnley. — My mówimy o nich gobliny. To zwierciadło należało kiedyś do czarodzieja Chiava, który żył w Madrycie przed dwustu niemal laty. Podobno ukazywały się w nim duchy i gobliny przepowiadające przyszłość. — Mieszkały, rzekomo, w korzeniach drzew na odludnych mokradłach — wtrącił Jeff. — I przyjaźniły się z wężami i robakami.
— Ohyda! — skrzywiła się Jean Parkinson.
— Jestem dumna z posiadania tego zwierciadła powtórzyła pani Darnely. — Każde z moich luster ma swoją historię i niektóre widziały rzeczy piękne oraz wielkie tragedie. Lecz zwierciadło Chiava, jeśli wierzy się w takie rzeczy, jest podobno prawdziwym zaczarowanym zwierciadłem.
Jupiter Jones pomyślał, że wyglądała teraz tak, jakby rzeczywiście wierzyła, iż zwierciadło jest zaczarowane.
W holu rozległ się dzwonek.
— To pewnie senor Santora — powiedziała Jean, uśmiechając się do Trzech Detektywów. — Senor Santora przyjechał z Hiszpanii. Jest kolekcjonerem, jak babcia, całkiem zwariowanym na punkcie luster. Chce odkupić to zwierciadło oprawione w ramę z okropnymi stworkami. Przychodzi codziennie o tej samej mniej więcej porze.
Znów rozległ się dzwonek.
Pani Darnley odwróciła wzrok od lustra i popatrzyła w kierunku drzwi wejściowych.
— Codziennie — westchnęła. — Od tygodnia przychodzi tu każdego dnia, a dziś...
Zawiesiła głos, nie kończąc myśli.
— A dziś — odezwał się cicho Jupiter — w tym właśnie pokoju zaskoczono włamywacza.
— Nikt nie byłby w stanie udźwignąć tego lustra — nie zgodził się z nim Jeff. — Rama jest stalowa i waży chyba z tonę. Aż trzech ludzi wieszało je na ścianie.
Pani Darnley uniosła z lekka głowę i jej twarz przybrała surowy wyraz.
— Panie Jones — zwróciła się do wuja Tytusa — będę wdzięczna, jeśli pan i chłopcy zostaniecie, żeby zobaczyć senora Santorę. Worthington bardzo ceni Trzech Detektywów. Chciałabym poznać ich opinię o tym człowieku.
Dzwonek znów zadźwięczał.
Pani Darnley, nie czekając na odpowiedź wuja Tytusa, poleciła Jean:
— Otwórz senorowi Santorze.
Rozdział 3
Klątwa Chiava
Jean wprowadziła do biblioteki mężczyznę o mocnej budowie, bardzo ciemnych włosach i szeroko rozstawionych, czarnych oczach. Miał na sobie jasny garnitur z bardzo dobrego materiału o jedwabistym połysku. Jego gładka twarz, nie naznaczona czasem ani troską, była lekko zaczerwieniona, jakby od gniewu.
— Senora Darnley, jeśli można... — zaczął. Na widok wuja Tytusa i chłopców przerwał i zachmurzył się, zaciskając przy tym wargi. — Miałem nadzieję, że zastanę panią... że będzie pani... — znów przerwał, jakby szukając odpowiednich angielskich wyrazów dla wyrażenia myśli. — Miałem nadzieję, że zastanę panią bez gości — powiedział w końcu.
— Bardzo proszę, niech państwo usiądą — rzekła pani Darnley, zajmując jedno z miejsc. — Właśnie opowiadałam przyjaciołom o dumie mojej kolekcji — zwierciadle goblinów — zwróciła się chłodnym tonem do seńora Santory.
— Zwierciadło wielkiego Chiava — westchnął Santora, siadając przy stoliku z lampą. Położył na nim paczkę owiniętą w biały papier. — Cudowne zwierciadło!
— Rzeczywiście cudowne — przytaknęła pani Darnley. — Senor Santora, sama musiałam czasem dołożyć wielkich starań, aby zdobyć niektóre z tych luster, lecz pański upór staje się doprawdy śmieszny.
— Pragnienie posiadania zwierciadła Chiava wcale nie jest czymś śmiesznym. Pani Darnley... senora... proszę o rozmowę na osobności.
— Nie widzę takiej potrzeby. Nie mamy o czym rozmawiać.
— Ależ mamy — rzekł podniesionym tonem, pochylając się do przodu.
Nikt z obecnych nie poruszył się.
— Rozumiem. A więc musimy mieć publiczność. Jak pani sobie życzy, senora. Złożyłem pani bardzo korzystną ofertę. Dziś przychodzę z jeszcze korzystniejszą. Dam pani dziesięć tysięcy dolarów za zwierciadło Chiava i dołożę do tego pewien eksponat z mojej własnej kolekcji. – Wręczył pani Darnley białą paczkę. — To małe ręczne lusterko znalezione w ruinach Pompei.
Pani Darnley wybuchnęła śmiechem.
— Mam więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek zdołam wydać, a przedmioty z Pompei nie są aż tak rzadkie. A zwierciadło goblinów jest tylko jedno.
— Tylko jedno — zgodził się Santora. — Jedno na całym świecie. I muszę je mieć, seńora!
— Nie.
— To niezwykle ważne. Nawet sobie pani nie zdaje sprawy, jak ważne! — krzyknął Santora.
— Oczywiście, że ważne, skoro dotyczy lustra jedynego na świecie. Tylko że dla mnie jest tak samo ważne, jak dla pana. Czemu pańska kolekcja miałaby być lepsza od mojej?
— Senora, muszę panią ostrzec! — podniósł głos. Jupiter zauważył, że zacisnął pięści, a pani Darnley wyprostowała się na krześle.
— Przed czym? — zapytała, patrząc mężczyźnie prosto w twarz. — Senor Santora, czy pan wie, że jakiś człowiek włamał się dziś do mojego domu. Przyłapano go w tym właśnie pokoju.
Rumieniec zniknął z twarzy Santory. Stała się ona wręcz kredowobiała. Spojrzał na lustro.
— W tym pokoju? Ależ... ależ nie, skąd miałbym o tym wiedzieć?
— Miejmy nadzieję, że tak właśnie jest.
Santora spuścił wzrok na podłogę, a potem na swoje ręce.
— Przyłapano go? Tutaj? — Santora podniósł głowę i na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. — Rzeczywiście, czytałem w waszych gazetach, że macie złodziei, którzy okradają domy w dzień, korzystając z tych godzin, kiedy mieszkańcy wychodzą. Mam nadzieję, senora, że policja potraktuje surowo tego osobnika.
— Niestety, udało mu się zbiec — odparła pani Darnley.
— Ach, tak — zmarszczył brwi, jakby rozważał jakiś trudny problem.
— Senora, nie mogę niczego powiedzieć o tym włamywaczu, lecz oboje dobrze wiemy, iż człowiek tak nikłej postury nie uniósłby zwierciadła Chiava. W tym lustrze czai się pewne niebezpieczeństwo.
— Czyżby?
— Nie byłem z panią całkiem szczery — wyznał Santora. — Tak naprawdę nie jestem kolekcjonerem. To lusterko z Pompei... kupiłem je wczoraj w Beverly Hilis.
— Mam nadzieję, że nie dał pan za nie fortuny — odparła pani Darnley nie bez sympatii.
— Jeśli to lusterko nie skłoni pani do rozstania z lustrem Chiava, może zrobi to pani ze względu na mnie. Widzi pani, nie tylko zwierciadło Chiava jest unikatem światowym, ja jestem nim także.
Pani Darnley była wyraźnie rozbawiona.
— Nie jest pan aż takim unikatem, seńor Santora.
— Mogę pani opowiedzieć historię tego lustra.
— Ależ ja znam jego historię.
— Tak się tylko pani wydaje — powiedział Santora już bez gniewu. Głos miał teraz łagodny, niemal błagalny. — Chiavo był wielkim czarnoksiężnikiem. Lustro zaczarował przy pomocy wielu zaklęć. Miał dzięki niemu dostęp do świata stworzeń i duchów mieszkających pod ziemią. Od nich dowiadywał się o wydarzeniach, które miały dopiero nastąpić. Aż pewnego dnia Chiavo zniknął.
— Wiem o tym — wtrąciła pani Darnley. — I zostawił zwierciadło pewnej rodzinie z Madrytu. Ludzie ci nazywali się Estancia.
Santora skinął głową.
— To prawda. Lecz to nie wszystko. Chiavo miał wrogów. Ludzi, którzy bali się go i twierdzili, że ich skrzywdził. Nie chciał więc, by ktokolwiek wiedział, iż rodzina Estancia, to jego własna rodzina — jego żona i syn. Ten syn też miał syna, a ten z kolei — córkę, która wyszła za mąż. W ten sposób nazwisko Estancia zaginęło. Lustro pozostało jednak w rodzinie, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Aż kiedyś, ponad czterdzieści lat temu, jeszcze przed moim urodzeniem, lustro wielkiego Chiava zostało skradzione, gdzieś w Madrycie. Złodziej zapłacił za to stokrotnie. Mój ojciec wytropił go i...
— Pański ojciec? — krzyknęła pani Darnley. — Czy chce pan powiedzieć, że jest pan potomkiem Chiava? Mężczyzna skinął głową.
— I to jedynym. Mój ojciec już nie żyje. Pozostałem tylko ja i dlatego muszę odzyskać to lustro. Należy do mnie i chcę je przekazać mojemu synowi.
Pani Darnley milczała zamyślona. W końcu zapytała:
— Jeśli pański ojciec wytropił złodzieja tyle lat temu, dlaczego nie odzyskał lustra?
— Ponieważ złodziej już wtedy nie żył, a lustro zabrała jakaś inna kanalia. Widzi pani, lustro jest bezpieczne tylko w rękach naszej rodziny.
Tylko my znamy jego sekret i tylko my wiemy, co zrobić, by lustro przepowiadało przyszłość.
— Przydatne urządzenie — stwierdziła pani Darnley.
— Rzeczywiście. Lecz dla ludzi nie pochodzących z rodu Chiava może być niebezpieczne. Człowieka, który ukradł je mojemu ojcu, znaleziono w domu martwego. Jedynym obrażeniem był ślad na czole, jakby po oparzeniu — ale on nie żył. A lustro zniknęło. Mój ojciec wznowił poszukiwania. Kiedyś usłyszał, że lustro trafiło do Barcelony. Odnalazł nowego posiadacza. Niestety, przybył za późno. Mężczyzna właśnie się powiesił. Właściciel domu, w którym ów człowiek mieszkał, zabrał lustro i sprzedał komuś, kto z kolei...
— Też się powiesił? — dokończyła za niego pani Darnley.
— Zginął w katastrofie kolejowej, zanim mój ojciec zdołał do niego dotrzeć. Jego syn oddał lustro przyjacielowi, który właśnie jechał do Madrytu. Powiedział też, że tuż przed śmiercią ojciec ujrzał w zwierciadle postać mężczyzny o długich, siwych włosach i dziwnych, zielonych oczach. Nie zdziwiło to mojego ojca. Tak bowiem wyglądał Chiavo. Członkowie naszego rodu wiedzą, co się stało z Chiavem. Przeszedł na drugą stronę lustra, do podziemnej krainy duchów. Jest tam do dziś. Czasem tylko zbliża się do lustra i wygląda na zewnątrz, żeby dać jakąś przestrogę.
Pani Darnley podniosła rękę do gardła.
— Przeszedł... na drugą stronę lustra?
— Jak Alicja — szepnęła cichutko Jean.
— Ja... ja nie wierzę w takie rzeczy — powiedziała pani Darnley.
— To teraz tak pani twierdzi. Dalszą historię już pani zna. Człowiek, który jechał do Madrytu, sprzedał lustro studentowi o imieniu Diego Manolos. Niedługo potem Manolos opuścił Hiszpanię i wrócił tam, gdzie się urodził. Zna pani to miejsce, senora Darnley, małą wyspę należącą do państewka o nazwie Ruffino. Ożenił się z pani przyjaciółką. Czy mogę wiedzieć, co mówiła o lustrze?
— Nie lubiła go. Uważała, że jest brzydkie, w czym oczywiście miała rację. Oddałaby mi je już lata temu, lecz jej mąż nie chciał się z nim rozstać. Nie wspominała jednak, by kiedykolwiek coś w nim zobaczyła. Manolos miał je u siebie przez trzydzieści z górą lat, lecz moja przyjaciółka nigdy nie dojrzała w nim żadnego ducha.
Santora pochylił się w stronę pani Darnley i głosem tak cichym, że Jupe ledwie go słyszał, powiedział:
— Lustro jest przeklęte. Chiavo rzucił klątwę na wszystkich jego właścicieli, jeśli nie wywodzą się z tego rodu.
— Ale Diega Manolosa ta klątwa nie dosięgła. Wiodło mu się świetnie. Był doradcą prezydenta państwa Ruffino.
— Może dosięgła jego żony — powiedział Santora, wpatrując się ciemnymi oczami w panią Darnley. — Senora Darnley, proszę mi opowiedzieć o swojej przyjaciółce. Czy była szczęśliwa?
Pani Darnley spuściła wzrok i odwróciła głowę.
— Cóż... nie. Myślę, że za życia męża Isabella Manolos nie była szczęśliwą kobietą. Zawsze źle ją traktował. Ale teraz on już nie żyje i...
— I co robi wdowa po nim? Pozbywa się lustra. Wysyła je do pani.
— Wiedziała, że chciałam mieć je w kolekcji — pani Darnley otrząsnęła się, jakby ze złego snu, i wstała. — Senor Santora, opowiedział mi pan całkiem niewiarygodną historię. Nikt nie może tak po prostu zniknąć w lustrze. Jeśli jest pan rzeczywiście potomkiem Chiava, muszą być na to jakieś dokumenty — świadectwa urodzin, ślubów. Jeśli lustro należy do pańskiej rodziny, oddam je. Ale najpierw musi pan to udowodnić.
Santora też wstał i podniósł ze stołu białą paczkę.
— Odnalezienie tego zwierciadła zabrało wiele lat. Mój ojciec podążył jego tropem z Madrytu do Barcelony i z powrotem do Madrytu. Ja udałem się do Ruffino, ale do wdowy po Manolosie dotarłem za późno. Teraz jestem tutaj. Zdobycie dokumentów, o które pani prosi, zabierze trochę czasu, ale mam go dużo. Poślę po nie do Hiszpanii.
— Poczekam — odparła pani Darnley.
— Tylko proszę uważać, senora. Lustro może być niebezpieczne. — Santora wyszedł z biblioteki i chłopcy usłyszeli odgłos otwieranych, a potem zamykanych drzwi wejściowych.
— Ale historia! — wykrzyknął Pete. Wydawał się nieco przestraszony.
— Zręcznie skonstruowana opowieść sensacyjna — podsumował Jupiter.
— Z pewnością to wszystko wymyślił — dodała pani Darnley takim tonem, jakby usiłowała przekonać samą siebie. — Nie może być potomkiem Chiava, a poza tym... poza tym nie można przecież zniknąć w lustrze. Jeśli rzeczywiście pochodzi z rodu Chiava, czemu nie powiedział tego od razu, kiedy tu przyjechał ponad tydzień temu?
— Może dopiero dziś przyszło mu to do głowy — rzucił Jupiter.
Rozdział 4
Jupiter wyczuwa tajemnicę
Żegnając się z panią Darnley, Jupiter Jones wręczył jej wizytówkę Trzech Detektywów.
— Na odwrocie znajdzie pani nasz numer telefonu. W razie potrzeby, chętnie służymy pani pomocą.
Zamyślona wzięła wizytówkę i złożyła ją na pół.
— Nie można przecież zniknąć w lustrze — powtórzyła z naciskiem.
— Ja też tak sądzę — odparł Jupiter. — Ale myślę, że warto zobaczyć, jakie dokumenty przedstawi senor Santora na poparcie swojej historyjki.
Pani Darnley skinęła głową. Wyszli pozostawiając ją wraz z wnukami w holu jej wielkiego, ponurego domu. Kiedy tak stała w swym staromodnym stroju, wydała im się bardzo zmęczona i mizerna. W niczym nie przypominała energicznej damy oprowadzającej ich z dumą po swoich lustrzanych komnatach i udającej Marię Antoninę.
— Ciarki mnie przechodzą na myśl o tym domu! — krzyknął Pete, kiedy jechali z powrotem do składu złomu.
Jupiter nie odpowiedział. Obejmując rękami kolana, siedział z zamkniętymi oczami, oparty o ściankę pikapa.
— Co się stało, Jupe? — zapytał Bob.
— Sam nie wiem. Coś mi się nie zgadza w tym, co powiedział Santora.
— Nic tu się nie zgadza! — stwierdził Pete. — Nikt mi nie wmówi, że można zaczarować lustro tak, żeby przejść na jego drugą stronę i zostać tam na zawsze! A do tego wracać od czasu do czasu, żeby postraszyć trochę ludzi!
— Nie to miałem na myśli — odparł Jupiter. — Wydaje mi się, że możemy uznać opowieść Santory za bajkę, którą zmyślił, żeby wystraszyć panią Darnley i wydobyć od niej lustro.
— Ja wiem jedno — wtrącił Bob. — Coś się nie zgadza w tej jego opowieści o trzydziestoletnich poszukiwaniach zwierciadła. Człowiek, który jest doradcą prezydenta, raczej nie ukrywa się gdzieś w podziemiach. Lustro przez cały ten czas znajdowało się u Diega Manolosa, a musiał być on przecież postacią publiczną.
— Agencje światowe nie piszą zbyt wiele o Ruffino — powiedział Jupiter. — Co o nim wiecie?
Odpowiedziało mu milczenie.
— Nieznane państewko, o którym nie słychać w świecie. Odszukanie lustra akurat w nim mogło tyle trwać. Nie, nie to mnie niepokoi. Zastanawia mnie opis włamywacza podany przez Santorę. Pamiętacie, co powiedział: “oboje dobrze wiemy, iż człowiek tak nikłej postury nie uniósłby zwierciadła Chiava”. Przecież nie widział włamywacza ani nikt z nas mu go nie opisywał. A mimo tego, określił go — i słusznie — człowiekiem nikłej postury.
Bob jęknął.
— Ta twoja pamięć absolutna! Może tak się tylko wyraził. Każdy człowiek wydałby się mały przy tym monstrualnym lustrze! Sądzisz, że miał coś wspólnego z włamaniem?
— Jego zdumienie na wiadomość o włamaniu wydało mi się szczere. Chyba też trochę się zdenerwował. Od razu założył, że złodziej interesował się zwierciadłem, choć pani Darnley wcale tego nie powiedziała. Zauważcie też, iż dopiero wtedy przyznał się do pokrewieństwa z Chiavem. Jakby zdecydował, że trzeba użyć wszelkich argumentów, by skłonić panią Darnley do oddania lustra. Nie, nie sądzę, aby Santora wiedział o włamaniu, zanim tu przyszedł, ale chyba się domyśla, kim jest włamywacz. Tak czy owak, jestem pewien, że jeszcze usłyszymy o tym zwierciadle.
— Nie będę miał nic przeciwko temu, jeśli już o nim nie usłyszymy — powiedział Pete.
Jupiter Jones uśmiechnął się. Jego przyjaciele znali ten uśmiech aż nadto dobrze. Wyczuł tajemnicę i zapragnął się z nią zmierzyć.
— Musimy się przygotować do tej sprawy — oznajmił. — Sprowadzenie dokumentów z Hiszpanii zajmie Santorze co najmniej tydzień. Do tego czasu wszystko będzie gotowe.
— Co będzie gotowe? — zapytał Pete.
— Informacje — odparł Jupiter radośnie. — Musimy zdobyć więcej informacji o państwie Ruffino i o Chiavie. Ze słów pani Darnley wynika, że był on sławnym czarodziejem. Ja nigdy o nim nie słyszałem. Bierzmy się do zbierania wiadomości, a kiedy nadejdzie właściwa pora, zaczniemy działać.
Jak się okazało, Jupe dobrze ocenił czas, jaki mieli do dyspozycji.
Niemal dokładnie tydzień po wizycie Trzech Detektywów u pani Darnley, Jeff Parkinson jechał autobusem do Rocky Beach. Dopiero późnym popołudniem rudzielec odnalazł skład złomu Jonesów. Jupe pracował w swoim warsztacie pod gołym niebem. Robił jakieś drobne naprawy w starej maszynie drukarskiej, którą wcześniej poskładał z części. Na widok Jeffa wyprostował się i wytarł ręce w kawałek ścierki.
— Czy senor Santora odezwał się do was? — zapytał.
Jeff pokręcił przecząco głową i usiadł na krześle obrotowym Jupitera.
— Ani słowem — odparł.
Podszedł do nich Pete. Miał mokre włosy i równie mokrą koszulę.
— Cześć! — krzyknął widząc Jeffa. — Zaniosło cię daleko od domu.
— Jak tam surfing? — zapytał Jupiter Pete'a.
— Aż za dobrze. — Pete przysunął sobie drewnianą skrzynkę i siadł na niej. — Fale były naprawdę wysokie. Trzy razy mnie zmyło i stwierdziłem, że nie będę nadstawiał karku.
Jeff roześmiał się.
— Worthington powiedział kiedyś, że nie lubisz ryzyka. “Pan Pete woli unikać nadmiernego niepokoju”, tak to ujął.
Teraz Pete wybuchnął śmiechem.
— Niepokój nie jest właściwym określeniem stanu, w jakim znajduje się człowiek w towarzystwie Jupitera Jonesa. Jupe zawsze wymyśla rzeczy do głębi przerażające.
— Czasami warto podjąć ryzyko, by rozwiązać tajemnicę — wtrącił Jupe.
I rzeczywiście. W odległym kącie składu złomu stała stara, uszkodzona przyczepa kempingowa. Wuj Tytus i ciotka Matylda zupełnie o niej zapomnieli. Z czasem, zgromadzone wokół niej przedmioty całkiem ją zasłoniły przed oczami ciekawskich. W poobijanej przyczepie znajdowała się Kwatera Główna Trzech Detektywów. Mieli w niej swoje biuro z telefonem, szafki z dokumentacją, małe, lecz w pełni wyposażone laboratorium i ciemnię fotograficzną. Kiedy Jupiter, Pete i Bob zakładali firmę detektywistyczną, niepotrzebne im były szafki na dokumentację. Teraz mieli ich kilka. Stały w przyczepie wypełnione po brzegi notatkami skrupulatnie sporządzanymi przez Boba podczas wszystkich dochodzeń. Takich archiwów mogliby im pozazdrościć detektywi kilkakrotnie od nich starsi. Wykazywały one, że ryzyko podejmowali detektywi często, a nawet bardzo często. Jupe nie należał do osób, które wahają się przed podjęciem ryzykownych zadań.
— Mam przeczucie — zwrócił się do Jeffa — że przyszedłeś powiedzieć nam coś ważnego.
— Sam nie wiem. Słyszeliście opowieść Santory o starym czarodzieju, który przeszedł na drugą stronę lustra do krainy goblinów?
— Tak, fantastyczna historia — odparł Jupe. — Ale czemu o tym mówisz? Podobno Santora nie odezwał się do was. Przypuszczam też, iż nie przedstawił twojej babci żadnych dokumentów potwierdzających jego rodowód.
— Nie. Jeśli je ma, odzyska zwierciadło. Babcia chce być w porządku, ale nie da się nabrać na jego niestworzone historie. Zdaje się, że w zeszłym tygodniu poznaliście u nas Johna.
— Johna Chana? Zarządzającego domem twojej babki? Czemu o niego pytasz?
— To bardzo spokojny człowiek — ciągnął Jeff. — Pracuje u babci już kilka lat i nigdy nie widziałem go zdenerwowanego. Gotuje i pilnuje swoich obowiązków, a w wolnych chwilach ćwiczy grę na gitarze. Studiował na Harvardzie, ale go nie ukończył. Jego ojciec chciał, żeby został adwokatem, on jednak woli grać na gitarze klasycznej.
— No i co? — zapytał Pete.
— No i John, który nigdy się nie denerwuje, zaczął od niedawna słyszeć jakieś głosy i... i ja być może też zacząłem je słyszeć.
Jupe i Pete czekali w napięciu na dalszy ciąg.
— Zeszłej nocy słyszałem jakby czyjś śmiech. Wstałem z łóżka i zszedłem na dół. Drzwi wejściowe były zamknięte tak, jak wtedy, gdy kładliśmy się spać. Zapaliłem światło w salonie, ale tu też wszystko wyglądało normalnie. Miałem już wracać do łóżka, gdy nagle kątem oka coś dostrzegłem, tak jakby ktoś wszedł do biblioteki lub coś się w niej poruszyło. Zajrzałem tam, zapaliłem światło, lecz w bibliotece nie było nikogo. Ale za to, kiedy cofnąłem się do holu, zobaczyłem Johna w szlafroku i z nożem kuchennym w ręce. Po-po... pomyślałem, że coś z nim nie tak. Miał taki dziwny wyraz twarzy i ten nóż... Przestraszyłem się!
— I co dalej? — spytał niecierpliwie Jupe.
— Powiedziałem coś głupiego. Chyba “hej”? A on na to “Och, to tylko ty!” Staliśmy tak, patrząc na siebie, i wtedy obaj usłyszeliśmy ten dźwięk, coś jakby śmiech. Dochodził z biblioteki, gdzie wisi to lustro. John znalazł się tam w jednej chwili, lecz znów nie było w niej nikogo. Nikogo ani niczego. Cztery ściany, mnóstwo książek i lustro.
Pete potarł brodę.
— Chcesz powiedzieć, że to zwierciadło rzeczywiście jest nawiedzone?
— Nie wiem. Ale nie wierzę, żeby w domu straszyło, jak twierdzą niektórzy. Domiszcze jest może trochę ponure, lecz nigdy nikomu z nas nic się nie stało. Ani babci, ani Johnowi, Jean czy mnie. A przyjeżdżamy tu z Chicago co lato w odwiedziny do babci.
— To interesujący dom — powiedział Jupiter. — Przeczytałem o nim kilka artykułów. Magik Drakestar postawił go już po odejściu ze sceny. Interesował go spirytyzm i często zapraszał przyjaciół na seanse spirytystyczne. Umarł dwanaście lat temu. A ludzie, którzy kupili po nim dom, twierdzili, że jego duch powracał tu już kilkakrotnie.
— Podobno w nocy słyszeli jakieś podejrzane hałasy — wtrącił Jeff — ale babcia mieszka tu już dziesięć lat i jak dotąd niczego podejrzanego nie słyszała. Twierdzi, że tamtym ludziom musiało się tylko wydawać. Teraz my obaj z Johnem też słyszymy dziwne odgłosy. John nie wierzy w duchy, stał się jednak nerwowy. Przyznał się, że na wszelki wypadek sypia z nożem pod poduszką i kazał mi przysiąc, że nie pisnę słowa babci. John nie chce jej denerwować. Ale wydaje mi się, że ona też coś słyszała.
— Mówiła ci o tym? — spytał Pete.
— Nie, ale po rozmowie z Johnem, położyłem się spać i obudził mnie odgłos zamykanych drzwi w pokoju babci. Wyjrzałem na korytarz. Babcia stała przy schodach i spoglądała w dół. Zapytałem, czy coś się stało, a ona aż podskoczyła. Powiedziała tylko, że poczuła silny przeciąg, i kazała mi wracać do łóżka. A musicie wiedzieć, że babcia nie należy do osób narzekających na przeciągi. Myślę, że coś usłyszała.
— Czy się czegoś obawia? — zapytał Jupiter Jones.
— Nie wiem. Nie rozmawiała z nami o tym. Wiem tylko, że ja coś słyszałem. I myślę, że ona też. Te odgłosy pojawiły się pierwszy raz, więc to nie mógł być duch Drakestara. One muszą mieć coś wspólnego z tym zwierciadłem. Wy trzej jesteście detektywami. Czy moglibyście dowiedzieć się czegoś więcej o tym lustrze? Babcia wie tylko tyle, ile powiedziała jej przyjaciółka.
— Wdowa po Manolosie — dokończył Jupiter.
Jeff skinął potakująco głową.
— Kiedy babcia była mała, w szkole z internatem, do której chodziła, poznała dziewczynkę pochodzącą z Ruffino. To mały wyspiarski kraj leżący u wybrzeży Ameryki Południowej. Niektóre tamtejsze rodziny wysyłają swoje dzieci do szkół w Stanach Zjednoczonych. Po skończeniu szkoły, ta dziewczynka wróciła do Ruffino, a gdy dorosła, poślubiła Manolosa. Babcia utrzymywała z nią kontakt i nawet parę razy ją odwiedziła. Babcia nie lubiła Manolosa. Uważała, iż był stuknięty i podle postępował z jej przyjaciółką. A jednak zrobił karierę i został doradcą prezydenta. Kiedy miesiąc temu umarł, senora Manolos od razu wysłała zwierciadło do mojej babci. Wiemy, że Manolos kupił zwierciadło w Hiszpanii i że Chiavo rozmawiał podobno przy jego pomocy z tymi okropnymi małymi goblinami. I tak naprawdę to już wszystko, co wiemy.
— Nas też zaciekawiła ta sprawa — powiedział Jupiter. — Być może już wkrótce będziemy mogli powiedzieć ci coś więcej o Chiavie i o zwierciadle. Spędziliśmy z Bobem kilka dni, próbując znaleźć jakieś materiały o tym człowieku. W bibliotece w Rocky Beach nie było niczego, podobnie w bibliotece uniwersyteckiej i wielkiej bibliotece publicznej w Los Angeles. Dziś rano Bob pojechał na pobliski Uniwersytet Ruxton. Wykłada tam pewien antropolog, doktor Barrister, którego pasją jest kolekcjonowanie różnych historii o zjawiskach nadprzyrodzonych. Już raz bardzo nam pomógł przy rozwiązaniu tajemnicy śpiewającego węża. Być może słyszał o Chiavie. Kiedy Bob wróci...
— Już jestem — rozległo się i w warsztacie nieoczekiwanie pojawił się Bob. Oparł rower o ścianę. — I widzę, że w samą porę. Cześć, Jeff.
— Znalazłeś coś? — spytał Jupiter.
— Zgadłeś. Uniwersytet Ruxton to wspaniałe miejsce. Tak się składa, że nasz antropolog napisał kilka rozpraw o zwierciadle Chiava. Legenda mówi, że Chiavo był prawdziwie potężnym czarownikiem i że zwierciadło jest zaczarowane. Mówi też, że Chiavo nigdy nie umarł. Podobno przeszedł na drugą stronę lustra do krainy podziemnych duchów, właśnie tak, jak to opisał senor Santora.
W warsztacie zapadła cisza. Czterej chłopcy siedzieli, rozmyślając nad legendą o starym czarowniku, według której żył on teraz w obcym, nieludzkim świecie. Nagle pociemniało wokół. Pete wzdrygnął się i spojrzał w górę.
— Chyba będzie burza — powiedział, nie wiedzieć czemu, zniżając głos do szeptu.
Żarówka wisząca nad starą drukarką zamigotała.
— Aha! — mruknął Jupiter Jones. Odsunął kratę opartą o warsztat stolarski i zniknął w wielkiej, karbowanej rurze znajdującej się za kratą.
— Co się dzieje...? — zdumiał się Jeff Parkinson.
Żarówka przestała migotać. Bob wskazując na nią, wyjaśnił:
— To sygnał, że w Kwaterze Głównej dzwoni telefon. Jupe poszedł Tunelem Drugim i odebrał go. — Czy twoja babcia wie, gdzie jesteś?
— Moja siostra wie.
— Więc to pewnie ona dzwoni. Chodźmy.
Jeff Parkinson uklęknął i na czworakach ruszył tunelem za Bobem i Pete'em. Cały tunel usłany był kawałkami starych dywanów. Kończył się klapą, przez którą wchodziło się wprost do Kwatery Głównej Trzech Detektywów. Jupiter stał przy stole i rozmawiał przez telefon.
— Kiedy to się stało? — zapytał.
Jeff wszedł do środka i rozejrzał się wokół. Biuro urządzone w starej przyczepie kempingowej było ciasne, lecz panował tu porządek. Oprócz stołu, krzeseł i szafek na dokumenty, spostrzegł mikroskop i jakieś elektroniczne urządzenia sporządzone przez Jupitera dla usprawnienia pracy detektywów.
— Myślę, że postąpiłaś właściwie — powiedział Jupiter do słuchawki. — Zrobimy, co w naszej mocy. Zamknijcie drzwi na klucz i czekajcie na nas.
Odłożył słuchawkę.
— Co się dzieje? — spytał Bob. Jupe zwrócił się do Jeffa:
— To była twoja siostra. Piętnaście minut temu wróciły z waszą babcią z zakupów i weszły na górę. W pewnej chwili usłyszały śmiech dochodzący z biblioteki. Zaczęły powoli schodzić i kiedy znalazły się w połowie schodów, zajrzały do biblioteki i zobaczyły w zwierciadle postać mężczyzny. Był bardzo blady i miał długie, białe włosy i jasnozielone oczy.
— Chiavo! — krzyknął Jeff.
— Pani Darnley chce zbadać tę sprawę i wybrała do tego Trzech Detektywów! Worthington podjedzie po nas za pół godziny!
Rozdział 5
Kolejne ostrzeżenie
Worthington zjawił się nawet wcześniej. Zabrał chłopców i pojechał do domu pani Darnley z maksymalną szybkością, na jaką pozwalały przepisy.
— Muszę zwrócić samochód do wypożyczalni — powiedział, gdy znaleźli się na miejscu. — Potem pojadę wprost do domu. Jeśli będę wam potrzebny, dzwońcie do mnie.
Trzej Detektywi obiecali, że zrobią to, i poszli za Jeffem do drzwi wejściowych. Jean otworzyła je, zanim jeszcze zdążyli nacisnąć dzwonek. W holu natknęli się na panią Darnley. Z ponurą miną siedziała na stołeczku i patrzyła w stronę biblioteki. Była bardzo blada i nawet się nie poruszyła, kiedy Jean zamykała na klucz drzwi wejściowe.
— Nie potrafię się zdobyć, żeby tam wejść, ale pilnuję przez cały czas, aby nikt stamtąd nie wyszedł — powiedziała.
— Czy naprawdę nie spuszczała pani oka z tych drzwi od chwili, gdy coś się ukazało w zwierciadle? — zapytał Jupe.
— Ani na moment — odparła pani Darnley. Kiedy poprawiała sobie włosy, chłopcy zauważyli, że ręka jej drżała.
— Zadzwoniłam do was i posadziłam babcię na stołeczku. Następnie sprawdziłam okna i drzwi — rzekła Jean.
— A gdzie jest John? — spytał Pete.
— Ma dziś wolne — wyjaśnił Jeff.
— A więc dom był pusty, kiedy wyszła pani po zakupy, pani Darnley? — odezwał się Jupe.
— Pusty i dobrze zamknięty — podwójne zasuwy na drzwiach i kraty w każdym oknie. Nie było na nich żadnych śladów świadczących o włamaniu. Nikt nie mógł tu wejść. Nikt. Jestem pewna, że zostawiłyśmy drzwi zamknięte. John wyszedł razem z nami. Dopilnowałam, żeby dobrze pozamykał wszystkie zamki. A Jean jeszcze je po nim sprawdziła.
— Czy jest możliwe, żeby John wrócił po coś i wychodząc ponownie, nie zamknął porządnie drzwi?
— Nie. Kilku studentów z kursu gry na gitarze daje dziś koncert w Ebell Club, a John ma być solistą. W drodze do Westwood podrzuciliśmy Johna do Ebell.
Jupiter wszedł do biblioteki. Pani Darnley wahała się chwilę, potem jednak wstała i poszła za nim. W pokoju było niemal całkiem ciemno. Na zewnątrz poszarzało, a ciężkie kotary na oknach nie przepuszczały światła. Jupe dostrzegł w lustrze zarys swojej postaci. Zapalił lampkę i rozejrzał się dokoła. Bob i Pete weszli do pokoju, a Jean stanęła niepewnie w progu. Biblioteka wyglądała tak, jak tydzień temu. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu.
— Jean, gdzie stałaś w chwili, kiedy w lustrze ukazał się duch? — zapytał Jupe. — Potrafisz określić dokładnie to miejsce?
— Oczywiście. — Jean odwróciła się i podeszła do schodów. Na ósmym schodku od góry zatrzymała się i zmarszczyła brwi.
— Tutaj! — zawołała. — Ja stałam tutaj, a babcia dwa schodki wyżej.
— Dobrze, zostań tam. — Jupe cofnął się w najodleglejszy kąt biblioteki. Przez cały czas nie spuszczał oczu z lustra. Kiedy odnalazł miejsce, z którego widać było postać Jean odbitą w zwierciadle, krzyknął:
— Czy mnie widzisz?
— Widzę cię w lustrze — odkrzyknęła dziewczynka.
— W ten właśnie sposób można to zrobić — zwrócił się Jupe do pani Darnley. — Gdyby ktoś stanął w tym miejscu, to pani, schodząc ze schodów, dostrzegłaby w lustrze jego odbicie, biorąc je za lustrzaną zjawę. Przy zaciągniętych kotarach jest tu dość ciemno. Czy widziała pani wyraźnie tę postać?
Pani Darnley zamknęła oczy, jakby nie chciała już wracać do tej sprawy.
— Bardzo wyraźnie. On... jakby to ująć... biło od niego jakieś światło.
— Tajemne przejście! — wykrzyknął Bob. — Musi tu być jeszcze inne wyjście!
— Chyba że... chyba że mamy do czynienia z duchem — szepnął Pete i zadrżał.
Chłopcy zabrali się do szukania. Pete i Jeff zwinęli dywany i obejrzeli całą podłogę, badając przy pomocy kuchennego noża wszystkie podejrzane szczeliny. Bob i Jupe pozdejmowali z półek książki i opukali ściany.
— Wyglądają solidnie — stwierdził Bob. — Wyraźnie widać, gdzie wbito ćwieki.
Jupe spochmurniał. Wskazał na ścianę naprzeciw lustra.
— Co przylega do tego pokoju? — zapytał.
— Nic — odparła pani Damley. — To ściana zewnętrzna. Przylega do wzgórza. Właściwie część tej ściany znajduje się pod powierzchnią ziemi. Dlatego nie ma w niej okien, podobnie jak w północnej ścianie salonu.
— Hmm! — mruknął zasępiony Jupe, skubiąc wargę. Znów postukał w ścianę. — Jakoś mnie to nie przekonuje.
Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Wszyscy aż podskoczyli.
— Ja otworzę — rzekła Jean.
Pani Damley i chłopcy słuchali, jak mocowała się z zamkami, aż wreszcie powiedziała do kogoś:
— Och, to pan.
W tej samej niemal chwili do biblioteki wszedł senor Santora. Jean, wyraźnie zła, deptała mu po piętach.
— Nie zapraszałam pana do środka! — krzyknęła.
Senor Santora skrzywił się na widok chłopców. Spojrzał na zwinięte dywany i poukładane na podłodze książki.
— Ach! — wyrwało mu się. Jupe dosłyszał w jego głosie pewną satysfakcję.
— Czy ma pan dla nas jakąś wiadomość? — spytała pani Damley.
— Przyszedłem sprawdzić, czy z moim zwierciadłem wszystko w porządku. Nadal czekam na dokumenty z Hiszpanii. Ale coś tu się wydarzyło. Zdaje się, że coś panią przestraszyło.
— Nic się nie wydarzyło — odparła pani Damley spokojnym głosem.
— Pani coś widziała — nalegał. — Myślę, że widziała pani Chiava. Senora, niech pani już nie zwleka z oddaniem mi lustra, bo inaczej może być za późno. Ukazanie się Chiava oznacza ostrzeżenie. Proszę mi zwrócić zwierciadło.
— Proszę udowodnić, że jest pan jego prawowitym właścicielem, a wtedy je zwrócę.
— Jak pani sobie życzy. — Wyjął mały notatnik i napisał w nim coś srebrnym długopisem. Wyrwał karteczkę i wręczył ją pani Damley. — Na wypadek gdyby jednak zmieniła pani zdanie, proszę do mnie zadzwonić. Oto mój numer w hotelu “Beverly Sunset”.
Ukłonił się i wyszedł. Jean zamknęła za nim drzwi.
— Wiedział! — odezwała się pani Damley. — Wiedział, że zobaczyłyśmy to coś w lustrze. Jakim cudem mógł się o tym dowiedzieć?
— Może wiedział, a może tylko zgadywał, proszę pani — stwierdził Jupiter. — Po przyjściu tutaj na pewno zorientował się, że coś się wydarzyło. Inaczej po cóż mielibyśmy doprowadzać pokój do takiego stanu?
Pani Damley spojrzała na karteczkę od Santory.
— Senor Santora zapłaci niezły rachunek z powodu tego lustra. “Beverly Sunset” nie należy do tanich hoteli. Moja przyjaciółka Emily Stonehurst zazwyczaj w nim się zatrzymywała.
— Chyba wiem, gdzie on jest — odezwał się Jupe. — Na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Zgadza się? Trochę na zachód od Sunset Strip?
— Owszem. Róg Sunset i Rosewood.
— Bob i Pete, Worthington powiedział, że gdybyśmy go potrzebowali, będzie w domu. Zadzwońcie do niego i zapytajcie, czy nie podwiózłby was do hotelu. Będziecie obserwować senora Santorę. Hotel ma na pewno dwa wyjścia — główne i tylne. Dlatego musicie jechać tam obaj.
— Świetnie! Z przyjemnością stąd wyjdę! — odparł Pete pośpiesznie.
— A ja zadzwonię do mamy i powiem, że raczej nie zdążę dziś na kolację — powiedział Bob. — A co ty będziesz robił, Jupe, kiedy my będziemy obserwowali Santorę?
Pucołowaty Pierwszy Detektyw, wodząc palcem po dziwnych kształtach zwierciadła goblinów, odparł:
— Razem z Jeffem poukładamy książki na półkach, a potem będziemy czekali. Zobaczymy, czy ukaże się coś w zwierciadle, podczas gdy wy będziecie pilnowali Santory.
Rozdział 6
Pete w kłopotach
Pete, Bob i Worthington zatrzymali się tylko na chwilę przy Beverly Hilis, żeby przegryźć jakiegoś hamburgera w budce. Kiedy dotarli do hotelu “Beverly Sunset”, zaczynało zmierzchać, a nad górami, od północy, piętrzyły się ciemne, burzowe chmury. Ładny, czteropiętrowy budynek z cegły zajmował cały odcinek pomiędzy dwiema przecznicami Bulwaru Zachodzącego Słońca.
— Musi tu być drogo — stwierdził Pete.
Worthington zaparkował swojego forda w uliczce naprzeciw hotelu.
— Tak, to rzeczywiście ładne miejsce. Woziłem kilka osób, które tu mieszkały. To nie jest zwykły hotel turystyczny. Gości spoza miasta jest w nim niewiele. Dużo ludzi mieszka tu na stałe. Unikają w ten sposób kłopotów związanych z posiadaniem własnego domu.
— Możemy więc chyba uznać, że senor Santora do biedaków raczej nie należy — stwierdził Bob.
— Patrzcie, to on! — zawołał Pete.
Cała trójka przyglądała się w napięciu, jak dżentelmen z Hiszpanii wychodzi z hotelu. Przez chwilę stał na chodniku, spoglądając na nadciągające chmury i nasłuchując dalekich grzmotów. Potem odwrócił się i z rękami w kieszeniach ruszył przed siebie.
Worthington zmarszczył brwi.
— Czyżbym musiał złamać przepisy i zawracać na Bulwarze Zachodzącego Słońca? — mruknął sam do siebie.
Senor Santora zatrzymał się przed kwiaciarnią i chwilę podziwiał wystawę. Przeszedł dalsze kilkadziesiąt kroków, znów stanął przed wystawą sklepu z materiałami malarskimi, po czym wszedł do środka.
— Wydaje mi się, że on się nigdzie nie wybiera — powiedział Pete. — Chodzi sobie dla zabicia czasu.
— Hej! Spójrzcie! — krzyknął nagle Bob. — Tam, na rogu!
Szczupły mężczyzna w ciemnym, znoszonym garniturze skręcił zza rogu na Bulwar i szybko zmierzał w stronę hotelu.
— Przecież to włamywacz! — zawołał Pete.
— W rzeczy samej, panie Pete. — Worthington poruszył się, jakby chciał wysiąść z samochodu.
— Proszę zostać, Worthington — powstrzymał go Pete. — Być może nadarza się okazja, by wreszcie wyjaśnić parę spraw.
— Ależ to kryminalista! Włamał się do domu pani Darnley.
— Wiem, wiem. A pani Darnley podejrzewa, że zrobił to z polecenia Santory. Zauważcie, że człowiek ten pojawia się w jego hotelu tuż po tym, jak coś ukazało się w lustrze.
Pete zmarszczył brwi i chwilę nad czymś rozmyślał. Potem westchnął i otworzył drzwi, żeby wyjść z samochodu.
— Co zamierzasz zrobić? — zapytał go Bob.
— Iść za nim. A co innego mogę zrobić? Jeśli Santora jest w zmowie z tym człowiekiem, musimy o tym wiedzieć.
— Jeżeli wybrali sobie na miejsce spotkania ten sklep, to lepiej bądź ostrożny. Obaj widzieli cię z bliska. Na pewno cię rozpoznają.
— A ten włamywacz może być niebezpieczny — ostrzegł Worthington.
Pete zachmurzył się.
— Tak, wiem. Nie bójcie się o mnie. Będę uważał.
Ruszył szybkim krokiem w kierunku skrzyżowania, nie spuszczając oczu z ciemno ubranej postaci. Odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że mężczyzna nie poszedł w stronę sklepu, lecz skręcił do hotelu.
Pete poczekał na zielone światło i przeszedł przez Bulwar. Z wysoko uniesioną głową i ustami złożonymi jak do gwizdania zbliżał się do hotelu. Ot, młody człowiek, któremu pstro w głowie. I w ten sposób wszedł do hotelu za włamywaczem.
Główny hol w “Beverly Sunset” wyłożono puszystym dywanem. Było tu spokojnie i zacisznie. Świeże kwiaty na niskich, okrągłych stolikach, głębokie, przytulne fotele i kanapy, a na nich kilka starszych osób. Jedne coś czytały, inne gawędziły cicho, a jeszcze inne po prostu siedziały.
Pete od razu zauważył obiekt swojego pościgu. Włamywacz w ciemnym garniturze stał w odległym krańcu holu i rozmawiał z recepcjonistą.
Pete zastanawiał się, co w tej sytuacji zrobiłby Jupiter Jones i doszedł do wniosku, że próbowałby podsłuchać rozmowę w recepcji. Pete postąpił podobnie. Przeszedł bezszelestnie po grubym dywanie i zatrzymał się w pobliżu włamywacza. Uklęknął i zaczął rozplątywać sznurowadło.
— Przykro mi — powiedział recepcjonista — lecz senora Santory nie ma w tej chwili.
— Więc zostawię dla niego wiadomość. Ma pan jakąś kartkę?
— Oczywiście, sir.
Pete podniósł się i zobaczył, jak włamywacz pisał coś, pochylony nad ladą. Chłopiec spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Porównał czas ze swoim zegarkiem i siadł na kanapie tyłem do recepcji.
— Proszę. Niech pan dopilnuje, aby senor Santora to otrzymał.
— Oczywiście.
Pete obejrzał się ukradkiem za siebie. Chudzielec ciągle stał odwrócony do niego tyłem. Pete zauważył, jak recepcjonista wkłada złożoną kartkę do przegródki z numerem 426, a potem, unosząc brwi, odwraca się do chudego gościa, jakby pytając, czy może jeszcze coś dla niego zrobić.
— To sprawa wielkiej wagi — podkreślił mężczyzna.
— Będę pamiętał, sir — obiecał recepcjonista.
Zadzwonił telefon stojący na biurku za ladą.
— Przepraszam pana — mruknął recepcjonista i odwrócił się, by wziąć słuchawkę.
Chudy mężczyzna przesunął się ukradkiem w stronę wind. Chwilę później Pete usłyszał odgłos zamykanych drzwi i szum ruszającej windy. Gość senora Santory wcale nie zamierzał powierzyć recepcjoniście wiadomości! Pete doszedł do wniosku, że zostawienie kartki było jedynie pretekstem, aby zdobyć numer pokoju Santory.
Chłopiec wahał się chwilę, po czym wstał i wolno przeszedł obok recepcji w stronę wind. W rogu, za masywnymi, ognioodpornymi drzwiami znajdowały się schody przeciwpożarowe. Pete przystanął i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Następnie ruszył w górę po dwa stopnie naraz. Na czwartym piętrze uchylił lekko drzwi i wyjrzał na korytarz.
Na podłodze leżał taki sam, jak w holu, luksusowy dywan. Pod ścianami na niskich stoliczkach stały wazony pełne świeżych kwiatów. Zobaczył też drzwi. Drzwi, drzwi i jeszcze raz drzwi. I ani śladu chudego włamywacza.
Pete ruszył korytarzem. Zatrzymał się przy numerze 426. Nie wiedział, co robić. Czy włamywacz jest w pokoju Santory? Czy zamierza go obrabować? A może tylko czeka, żeby z nim pomówić? Czy wzywać kogoś na pomoc?
Rozejrzał się po korytarzu. Nie dostrzegł w pobliżu żadnego telefonu. Był tylko puszysty dywan, stoliki z kwiatami i szeregi obojętnych, zamkniętych drzwi. A może powinien zbiec na dół i zaalarmować portiera?
Znów wyobraził sobie, że jest Jupiterem Jonesem. Czy Jupe pobiegłby do recepcji? Pete uznał, że jednak nie. Jupe zostałby na straży i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Tak trzeba zrobić, w ten sposób będzie można dalej śledzić włamywacza, gdyby ten zdecydował się opuścić pokój przed przyjściem Santory. A jeśli Santora wróci wcześniej? To może być ciekawie.
Nie mógł jednak czekać w korytarzu. Gdyby któryś z gości otworzył drzwi i wyszedł na korytarz, pewnie by się zainteresował Pete'em. Należało się schować.
Niemal naprzeciw drzwi Santory znajdował się pokój nie oznaczony żadnym numerem. Pete przekręcił gałkę. Drzwi ustąpiły. Poczuł zapach pasty i wilgoci. Znalazł pomieszczenie na szczotki i środki czystości.
— Nieźle mi idzie — mruknął do siebie. Wszedł uważnie, by nie przewrócić szczotek opartych o ściany i nie nastąpić na odkurzacz. Przymknął drzwi, zostawiając jedynie maleńką szparkę. Oparł się wygodnie o szafę z mydłami, płynami do czyszczenia i zaczął obserwować korytarz. Uśmiechnął się. Drzwi Santory widział jak na dłoni. Gdyby ktoś je otworzył, Pete mógłby swobodnie dojrzeć, co się dzieje w środku.
Znieruchomiał, czekając na dalsze wydarzenia. Z oddali doszedł go odgłos nadciągającej burzy.
W końcu korytarza rozległ się szum windy. Stanęła. Pete usłyszał, jak pneumatyczne drzwi otwierają się i zamykają. W korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Ktoś zbliżał się do kryjówki Pete'a, mamrocząc coś po hiszpańsku. Wtem zobaczył senora Santorę, który minął schowek na szczotki i zatrzymał się przed pokojem 426. Włożył klucz do zamka.
Pete uchylił drzwi jeszcze odrobinę, żeby nie uronić niczego, co się zaraz stanie.
Santora przekręcił klucz dwa razy i pchnął drzwi. Wszedł do środka. Pete wyśliznął się ze schowka i właśnie miał przyłożyć ucho do drzwi Santory, gdy nagle cały zesztywniał. Usłyszał głuchy odgłos uderzenia, a potem drugi, głośniejszy, jaki wydaje upadające ciało!
Drzwi otworzyły się gwałtownie i przez ułamek sekundy Pete znalazł się oko w oko z ubranym na ciemno włamywaczem.
— To ty! — warknął opryszek i rzucił się na Pete'a. Ten zdążył się uchylić i mężczyzna wylądował na ścianie po drugiej stronie korytarza. Pete'owi zdawało się, że napastnik aż odbił się od ściany. Zaraz potem popędził w stronę schodów przeciwpożarowych. Pete zauważył, iż trzymał w ręce jakieś białe zawiniątko.
Pete skoczył na przeciwnika, aby złapać go za nogi. Udało się. Włamywacz runął jak długi, a białe zawiniątko potoczyło się po dywanie. Mężczyzna zaczął szarpać się i kopać, aż w końcu jego ciężka pięść wylądowała na głowie Pete'a.
Chłopiec stracił na chwilę przytomność. Jego przeciwnik podniósł się i pobiegł w stronę schodów. Stalowe drzwi zamknęły się za nim z hukiem.
Pete pozbierał się jakoś i wreszcie wstał. Cały drżał. Oparł się o ścianę. Jeszcze przez chwilę był zamroczony i niewyraźnie widział. Ale kiedy to minęło, od razu dojrzał białe zawiniątko upuszczone przez opryszka. Leżało na dywanie pod ścianą. Nie namyślając się, podniósł je i odruchowo włożył do kieszeni.
Cofnął się do pokoju 426. Drzwi były otwarte. Senor Santora leżał nieruchomo na podłodze. Zza ucha ciekła mu krew i spływając na kark, plamiła kołnierzyk.
— O Boże! — jęknął Pete i podbiegł do Santory. Ukląkł przy nim, sprawdził puls i odetchnął z ulgą, kiedy go wyczuł. Być może Santora był ciężko ranny, ale żył.
Pete odnalazł na stole telefon przykryty papierami wyrzuconymi z eleganckiej, skórzanej walizeczki. Podniósł słuchawkę.
— Czym mogę służyć? — rozległ się miły głos hotelowej telefonistki.
— Zraniono senora Santorę — powiedział szybko Pete. — Proszę natychmiast wezwać policję i doktora!
Odłożył słuchawkę, zanim telefonistka zdążyła odpowiedzieć. Przeszedł nad ciałem Santory i popędził w stronę schodów. Zbiegając, słyszał windę jadącą z dołu.
W głównym holu z trudem zmusił się, by iść spokojnym krokiem. Nie zauważył żadnego zamieszania. Jedynie recepcja była pusta.
Wyszedł na ulicę. Było już całkiem ciemno i padał deszcz. Nad wzgórzami przetoczył się grzmot, a po nim błyskawica rozdarta ciemności. Pete biegł skulony, osłaniając się przed deszczem. Poczekał na zielone światło, przebiegł na drugą stronę i wskoczył do samochodu, w którym czekali na niego Worthington z Bobem.
— Co się stało? — zapytał Bob. — Widzieliśmy, jak Santora wchodził do hotelu. Czy spotkał się z włamywaczem?
Pete nie od razu odpowiedział. Spoglądał na swoje ręce. Drżały.
— Co się stało? — powtórzył Bob.
— Czy... czy widzieliście, jak wybiegał ten bandyta? — zapytał Pete drżącym głosem.
— Nie. Więc nie było go u Santory?
Pete pokręcił głową.
— Za-za-zadzwoniłem do recepcji. Ten niski facet... musiał chyba wybiec tylnymi drzwiami.
— Panie Pete, co się stało? — zapytał Worthington. Na Bulwarze rozległ się jęk syreny i kluczący między samochodami wóz policyjny zatrzymał się z piskiem opon przed głównym wejściem do hotelu.
— Ten włamywacz. O-o-on próbował zabić Santorę. W każdym razie rozbił mu głowę. Nie mogłem tam zostać. Nie mogłem. Miałbym poważne kłopoty, gdyby znaleziono mnie w tym pokoju. Santora... wszędzie było tyle krwi!
Rozdział 7
Duch w zwierciadle
Kiedy Bob i Pete odjechali z Worthingtonem z domu pani Darnley, Jupiter Jones zrobił obchód całej posiadłości, aby sprawdzić, czy wszystkie drzwi zostały zamknięte i zaryglowane, a wszystkie kraty na oknach zabezpieczone. Przeszedł przez wszystkie pokoje, ciemne i ponure, starając się nie zwracać uwagi na narastające poczucie, że wokół niego coś się dzieje. Zdawało mu się, że stary dom zaczyna pulsować jakąś własną, złowieszczą formą życia. Przekonywał sam siebie, że to jedynie efekt zgromadzenia we wnętrzu tylu luster, które odbijały jego postać, gdziekolwiek się ruszył.
W bibliotece zatrzymał się dłużej i zaczął nasłuchiwać. Z kuchni w drugim końcu domu dochodziły odgłosy rozmowy Jean i pani Darnley. Brzęczały rozkładane na stole talerze, stuknęły drzwi od lodówki, szumiał wentylator nad kuchnią — zwykłe odgłosy codziennej krzątaniny — miłe i kojące. A jednak w tym domu brzmiały obco.
Gdzieś na północy zagrzmiało, a w zwierciadle goblinów pojawił się nowy cień. To Jeff Parkinson wszedł do biblioteki.
— Dziś wcześnie się ściemni — powiedział.
— Tak, chyba że burza się rozejdzie.
Twarz Jeffa była nieco spięta. Mówił, jakby na siłę szukał jakiegoś lekkiego tematu do rozmowy.
— Myślałem, że latem w Kalifornii nie pada.
— Rzeczywiście, przeważnie tak właśnie jest — odparł Jupiter.
— Babcia przygotowała już kolację. Zjemy w kuchni. Nie ma w niej żadnych luster. Wydaje mi się, że chwilowo babcia ma ich dosyć.
Jupe skinął głową ze zrozumieniem i długim korytarzem ruszył za Jeffem. Po drodze minęli pokoje urządzone przez panią Darnley tak, by stanowiły właściwą oprawę dla jej drogocennych luster. Wreszcie trafili do jasnej, przestronnej kuchni. John Chan miał wrócić dopiero rano i pani Darnley kazała zabarykadować kredensem drzwi prowadzące do garażu.
Była dzisiaj z Jean na zakupach w jasnym, letnim kostiumie. Teraz miała na sobie spodnie i bluzkę, które mimo całkiem prostego fasonu wyglądały na niezwykle drogie. Srebrno-złote włosy upięła na karku w mały koczek.
— Tu przynajmniej nie grożą nam żadne zjawy — powiedziała, kładąc na stole półmisek z jajecznicą. — Dobrze, że John nie pozwolił mi powiesić w kuchni żadnego lustra.
— Widziała pani zjawę tylko w jednym lustrze — w zwierciadle Chiava — przypomniał jej Jupiter.
Pani Darnley siadła do stołu. Wyglądała teraz na starą, zmęczoną i jakby zrezygnowaną.
— Czasem wydaje mi się, że wszystkie moje lustra są nawiedzone. Kiedy tak sobie tutaj siedzę, a was nie ma ze mną, moje dzieci, czuję się tak, jakbym sama była duchem.
Jupiter Jones poruszył się niespokojnie. Czyżby jego klientka pozwoliła, by świat luster pochłonął ją tak dalece, że świat realny zaczął wymykać jej się z rąk?
— Pani Darnley, ale w tych innych lustrach nie widziała pani duchów? — zapytał pospiesznie.
Spojrzała na niego i wyraz zadumy zniknął z jej twarzy. Uśmiechnęła się pogodnie.
— Nie, Jupiterze. Nie widziałam. Być może zbyt często widzę w tym domu własne odbicie i pewnie zbyt wiele rozmyślam o tych, którzy przeglądali się w lustrach przede mną, a potem skończyli tak tragicznie. Nie mam jednak halucynacji. Nigdy przedtem nie widziałam ducha w moich lustrach.
— To dobrze — uspokoił się Jupiter. — Pozostaje więc tylko jedno lustro — zwierciadło Chiava. Albo to zwierciadło jest rzeczywiście nawiedzone, albo w tym domu jest wejście, o którym pani nie wie, albo ktoś się tu dobrze ukrywa. Jedno z tych rozwiązań musi być prawdziwe.
Pani Darnley skinęła głową.
— Zgadzam się z tobą.
— Zdaje się, że niepokojące odgłosy, które słyszeli mieszkańcy tego domu, rozlegały się przeważnie w nocy. Czy tak? — zapytał Jupiter.
— Tak. Kiedy duch ukazał mi się po raz pierwszy... Jupiter zesztywniał.
— Czyżby widziała go pani już wcześniej?
— Widziałam go zeszłej nocy — przyznała się pani Darnley. — Było późno. A nawet bardzo późno. Najpierw usłyszałam, jak Jeff i John kręcą się po domu, a kiedy wrócili do łóżek, nie mogłam już zasnąć. Po jakimś czasie usłyszałam kroki w korytarzu. Wstałam. To nie mógł być Jeff, bo zawsze słyszę, jak otwiera drzwi, choćby robił to najciszej. To również nie mógł być John. Znam jego kroki. Włożyłam szlafrok i wyszłam na korytarz. Oczywiście było ciemno, lecz nie na tyle, bym niczego nie widziała. Nie zauważyłam w holu nikogo. Słychać było jedynie ten okropny dźwięk, jakby chichot. Zdawał się dochodzić z biblioteki. Zaczęłam schodzić ze schodów i, no cóż, zobaczyłam to samo, co Jean dziś po południu — twarz. Okropną twarz w lustrze.
— Po południu, przy zasłoniętych oknach, w bibliotece było bardzo ciemno. W nocy musiało być jeszcze ciemniej.
— Całkowicie — odparła pani Darnley. — A mimo to, widziałam tę twarz.
— Babciu, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? — zapytał Jeff z wyrzutem. — Przecież byłem tak blisko. Czemu ze mną nie porozmawiałaś?
— Ponieważ nie wierzę w duchy. I nie przyznałabym się, gdyby nie to, że Jean zobaczyła to samo dziś po południu.
— No, dobrze. Oto, co proponuję. Wszyscy pójdą teraz na górę — zarządził Jupe. — Czy jest tam telewizor? — Pani Darnley skinęła głową. — Świetnie. Możemy więc wszyscy oglądać telewizję.
— Wszyscy? — spytała Jean.
— Niezupełnie — odparł Jupiter. — Pogasimy wszystkie światła w holu i ja usiądę na schodach tam, skąd pani i Jean widziałyście ducha. Być może, kiedy w domu zapanuje cisza, duch Chiava powróci tu. I może uda się dojść, w jaki sposób powstaje w lustrze ten obraz.
Pomysł spodobał się wszystkim. Po kolacji, Jean, Jeff i pani Darnley weszli na górę, robiąc przy tym jak najwięcej hałasu. Pani Darnley zapytała głośno, jakie programy telewizyjne Jupiter lubi najbardziej. Kiedy gasiła światła w holu, Jupe przycupnął na schodach naprzeciwko otwartych szeroko drzwi do biblioteki.
Przez jakieś pół godziny słychać było jedynie odgłosy nadchodzącej burzy i stłumiony śmiech z odbiornika telewizyjnego. Od czasu do czasu błyskało się i grzmiało to bliżej, to znów dalej i znowu bliżej. Jupe czekał w napięciu, nie pozwalając sobie ani na chwilę rozluźnienia.
Aż nagle dosłyszał w dole jakiś szmer. Tak nikły, iż Jupe nie był do końca pewien, czy aby się nie przesłyszał. Był to jakby cichy jęk lub pisk. Czyżby drewno reagowało na spadek temperatury, czy też coś się poruszyło?
Naraz coś głucho stuknęło!
Jupe wzdrygnął się. Nie mógł się pomylić. Brzmiało to tak, jakby ktoś upuścił ciężki przedmiot lub mocno tupnął.
Jupe nadal niczego nie widział oprócz zarysu bibliotecznych drzwi tworzących ciemny prostokąt na nieco jaśniejszej ścianie holu. Za nimi było całkiem ciemno.
Rozległ się śmiech. Jupe cały zadrżał, choć zazwyczaj niełatwo go było przestraszyć. To, co usłyszał, przypominało ohydny, złośliwy chichot, jakby wydany przez jakąś duszę potępioną.
Bibliotekę zalało zielonkawe światło. Nagle — tak niespodziewanie, że Jupiter aż zamrugał — uświadomił sobie, że spogląda w to okropne lustro. Patrzył wprost na ducha!
Zesztywniał z przerażenia! To coś w lustrze zniknęło, a chłopiec mocno przetarł oczy. Ledwie mógł uwierzyć w to, co się stało. Zjawa miała siwe, splątane włosy wiszące po obu stronach twarzy, jak mokre wodorosty. Twarz była bielsza od kredy, bielsza niż śmierć. A do tego jarzyła się jakimś dziwnym pozaziemskim światłem. I te oczy — ogromne, zielone, szyderczo uśmiechnięte!
Ktoś otworzył drzwi od pokoju telewizyjnego.
Jupe ponownie usłyszał przejmujący chichot. Znów zobaczył zielonkawą poświatę i ohydną twarz w zwierciadle.
Zerwał się na równe nogi i co sił zbiegł na dół. Zjawa zniknęła. Dokoła znów zrobiło się ciemno. Szyderczy śmiech stawał się coraz cichszy, aż całkiem zanikł.
Jupe wpadł do biblioteki i jak szalony zaczął szukać kontaktu. Znalazł lampę i włączył ją.
W bibliotece nie było nikogo oprócz Jupe'a, który wpatrywał się w swoją własną kredowobiałą twarz odbitą w zwierciadle goblinów.
Rozdział 8
Siedziba ducha
Nagle w lustrze obok twarzy Jupitera pojawiła się głowa Jeffa Parkinsona.
— Widziałeś to? — zapytał Jeff.
Jupe skinął głową.
Jean i pani Darnley weszły tuż za Jeffem. Pani Darnley wystarczyło jedno spojrzenie na pobladłą twarz Jupitera.
— Okropny widok, prawda? — zapytała uśmiechając się i wzdychając jednocześnie.
Jupe odetchnął głęboko i całą siłą woli starał się powstrzymać drżenie rąk. Udało mu się odpowiedzieć dość spokojnym głosem:
— Rzeczywiście okropny. Wcale się nie dziwię, że nie chciała pani o tym mówić.
Jupe dokładnie obejrzał puste ściany i lustro.
— Ale co się z tym stało? — zapytał.
— Miejmy nadzieję, że poszło tam, skąd przyszło — odparła Jean drżącym głosem. — Może... może opowieść senora Santory jest prawdziwa. Może Chiavo faktycznie pojawia się w lustrze.
— Ależ... ależ to absolutnie niemożliwe — powiedziała pani Darnley. — Przecież ludzie nie mogą przebywać w głębi luster. To tylko lustro. Zwykłe lustro. Z wyjątkiem ramy, oczywiście, która jest ohydą.
— Owszem — zgodził się z nią Jupe. Podszedł do zwierciadła i dotknął ramy. — Ohyda, lecz ohyda całkiem zwyczajna. Po prostu rama z litej stali. Nie ma w niej żadnych przewodów, niczego, co by pomogło płatać takie sztuczki. W szkle też nie ma niczego niezwykłego, prócz tego, że jest antyczne. Ukazało nam odbicie jakiegoś okropnego starca. W tym pokoju musiał ktoś być! Musiał! Przecież widziałem odbicie na własne oczy!
Burza, zbierająca się od tak dawna, wreszcie uderzyła z impetem. Wydawało się, że nawet natura protestuje w ten sposób przeciwko lustrzanej zjawie. Spadły pierwsze, ogromne krople deszczu, a po nich lunęły z nieba prawdziwe potoki wody. Błyskawica rozdarła ciemności i gdzieś w pobliżu uderzył piorun. Stary dom zatrząsł się w posadach. Światło zamigotało i całkiem zgasło.
— Dobry Boże! — jęknęła pani Darnley. — Piorun musiał trafić w transformator!
Jupiter Jones stał w bibliotece pogrążonej w ciemności i uważnie rozglądał się dookoła. Nagle zauważył słabą, zielonkawą poświatę dobywającą się z odległego kąta pokoju.
Podszedł do tajemniczego źródła światła i wyciągnął rękę w kierunku jasnej smugi. Poczuł pod dłonią brzeg regału i jeszcze coś. Coś lepkiego.
A kiedy ją cofnął, okazało się, że opuszki palców lekko świecą w ciemności.
— Musimy znaleźć jakąś latarkę albo chociaż zapałki.
Jean i Jeff wyszli poszukać czegoś i słychać było, jak próbują odnaleźć drogę w ciemnościach. Nagle łagodny blask świecy rozjaśnił hol, a potem bibliotekę.
— Baterie w latarce są wyładowane — powiedział Jeff, stawiając jedną świeczkę na stoliku. Drugą wręczył Jupiterowi. — To nam musi wystarczyć.
Jupe obejrzał swoją dłoń. Stwierdził, że zielonkawa poświata zniknęła, a końce palców pokrywa jakaś szara substancja.
— Co to jest? — zapytał Jeff.
Jupe dmuchnął na dłoń, a potem odwrócił się do Jean i pani Darnley oznajmiając:
— Mamy do czynienia z duchem, który używa pudru! I to nie zwyczajnego, lecz takiego, który fosforyzuje w ciemnościach. Będziemy potrzebowali więcej świec.
Jean przyniosła świece i zapaliła je. Jupe dokładnie obejrzał półkę, na której zostały resztki szarej substancji. Wytarł chusteczką dłoń, zdjął z półki wszystkie książki i oświetlił ścianę za regałem. Następnie kilka razy postukał w nią, nasłuchując.
— Wygląda bardzo solidnie. Ale musi tu gdzieś być tajemne przejście. Zauważcie, że za tą ścianą nie ma już niczego. Można tędy wyjść na zewnątrz. Być może nasz duch przedostawał się do środka w ten właśnie sposób, pomimo wszystkich zamków i krat. Tu musi być jakieś przejście!
— Tylna ściana domu styka się ze zboczem wzgórza — wtrąciła pani Darnley. — Po drugiej stronie jest ziemia.
— Być może jest tam tunel — odparł Jupiter. — Wcale nie musi być duży.
— Albo jeszcze jeden pokój — dodała Jean drżącym głosem. — A może to... to coś stoi tam teraz i podsłuchuje nas.
Jeff wyszedł raptem z biblioteki. Jupe słyszał, jak biegnie do kuchni. Rozległo się trzaskanie szufladami i drzwiczkami szafek. Jeff wrócił z ciężkim, drewnianym młotkiem.
— Nie wiem, do czego używał go John, ale wiem, co ja z nim zrobię, jeśli to coś wyjdzie zza ściany — oświadczył Jeff.
— Może go już tu wcale nie ma — powiedział Jupiter. — Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Trzeba znaleźć i otworzyć tajemne przejście. Jestem pewien, że gdzieś tu musi być.
Pani Darnley usiadła.
— Jupiterze, tylko bądź ostrożny.
— Zawsze jestem ostrożny, proszę pani.
Jupiter zabrał się do pracy z właściwą sobie precyzją. Jean i Jeff pomagali mu zdejmować książki z półek. Wszyscy pukali, stukali, nasłuchiwali. Wydawało się, że wszystko nadaremnie. Na ścianie za regałem nie było żadnych zarysowań ani pęknięć, jedynie gładka, jednolita powierzchnia. Kontakty okazały się zwykłymi kontaktami z odpowiednią liczbą drucików, o czym Jupiter przekonał się po odkręceniu od ściany zewnętrznych oprawek.
Nic nie odkształcało się ani nie uginało pod naciskiem.
— Musi tu być jakaś dźwignia lub zatrzask — upierał się Jupiter. — Pozostaje pytanie — gdzie?
— Może daje się otworzyć tylko z zewnątrz — poddał myśl Jeff.
— Nie. Pamiętajcie, że dom ten wybudował magik Drakestar. To przejście też musiało zostać wykonane na jego polecenie. Drakestar był jednym z najsławniejszych magików, a szczególnie zasłynął z triku polegającego na znikaniu. Nawet po odejściu ze sceny, zapraszał do siebie gości i wykonywał przed nimi tę sztuczkę. Dzisiaj duch Chiava zniknął z tego pokoju. Z pewnością właśnie tutaj Drakestar podejmował gości. A to oznacza, że tajemne drzwi muszą się otwierać z tej strony.
Jupe popatrzył na regały.
— Och! — wykrzyknął nagle.
— Co? — spytała Jean.
— Ponieważ wszystko, co sprawdziliśmy dotąd, spaliło na panewce, to zadziałać musi to, czego jeszcze nie sprawdziliśmy. Te regały wyglądają wyjątkowo masywnie. Czy były już tutaj, kiedy pani kupiła dom?
— Tak, są zamontowane na stałe.
— A pani wypełniła je książkami. Jak widać, nic się nie działo, gdy ciężar przykładany był od góry. Zobaczmy teraz, co się stanie, kiedy zrobimy o tak...
Jupiter podłożył rękę pod półkę, na której znalazł szare plamy, i nacisnął.
Lekki przeciąg poruszył płomieniami świec, a cała ściana z regałami bezszelestnie przekręciła się.
Wszyscy w pokoju znieruchomieli. W osłupieniu wpatrywali się w otwór. Jednak żadna straszna zjawa nikogo nie zaatakowała. Ich oczom ukazało się pomieszczenie szerokie na ponad pół metra. Przeciwległa ściana wyłożona była betonowymi płytami i stanowiła właściwą ścianę zewnętrzną domu.
Jupe zajrzał do ciasnej kryjówki, a Jeff niemal siedział mu na plecach. Pełno tu było pajęczyn i kurzu. Wtem dojrzał schody. Prowadziły w dół, w atramentowe ciemności.
— Świeca. Dajcie mi świecę — poprosił.
Jeff podał mu ją. Jupe badał przez chwilę ścianę, która się poruszyła.
— Nic dziwnego, że wydawała się taka gruba i solidna. Zrobiono ją z grubego drewna i gipsu, jak każdą porządną ścianę. Różni się tym, iż umocowana jest na stalowej ramie. Cóż za majstersztyk!
Jeff popatrzył na schody ginące w ciemnym lochu.
— Zejdziesz tam? — zapytał szeptem.
— Z całą pewnością nie zejdziesz! — zawołała pani Darnley.
— Przykro mi, ale sądzę, że powinienem to zbadać — odrzekł Jupiter. — Mam awersję do rozwiązywania tajemnic tylko połowicznie.
— A więc idę z tobą! — oznajmił Jeff.
— Jeff, nie!! — krzyknęła przeraźliwie pani Darnley.
— Ależ proszę pani, ducha już na pewno tam nie ma — powiedział Jupe i zaczął powoli schodzić. Jeff ścisnął mocniej młotek i ruszył za nim.
Ukryte schody były bardzo strome. Migocący płomień świecy oświetlał pokryte kurzem i pleśnią mury. Jupe poczuł ostry zapach stęchlizny i wilgoci.
W pewnym miejscu loch ostro zakręcał i po trzech jeszcze schodkach chłopcy znaleźli się w maleńkiej piwnicy z cementową podłogą i ścianami wyłożonymi betonowymi płytami. Jupe wysoko uniósł świeczkę. Jeff stanął obok.
— Nikogo tu nie ma! — wyszeptał ledwo dosłyszalnie.
— Ktoś tu jednak był — odszepnął Jupiter. — Widzisz te ślady na podłodze?
Jupiter pokazał Jeffowi dwa bardzo stare kufry stojące pod ścianą. Przyłożył palec do ust, nakazując milczenie. Oddał Jeffowi świeczkę i uklęknął, żeby przyjrzeć się lepiej pierwszemu kufrowi. Przy zamku zwisała otwarta, zardzewiała kłódka. Jupiter podważył wieko. Otworzyło się z piskiem zawiasów. Jeff przybliżył świeczkę i chłopcy zobaczyli używany śpiwór, jakieś stare butelki i słoiki oraz kanapkę opakowaną w przezroczystą folię.
Jupiter spojrzał na Jeffa. Ten odpowiedział mu pytającym i trochę przestraszonym spojrzeniem. Jupe uniósł brwi i wskazał głową drugi kufer, stojący pod przeciwległą ścianą. Jeff zrozumiał. Duch mieszkał tu przez jakiś czas i być może nadal tu jest. Kufer był wystarczająco duży. Jupe zaczął iść w jego stronę, starając się stąpać jak najciszej. Jeff uniósł wyżej świecę i mocniej ścisnął młotek, kiedy Jupe wyciągnął rękę, żeby otworzyć wieko kufra.
Lecz zanim Jupe zdążył go dotknąć, wieko odskoczyło samo, uderzając o ścianę. Rozległ się dziki wrzask i ktoś wyskoczył ze środka. Jupe zobaczył przed sobą zielone, fosforyzujące oczy. Na ułamek sekundy, w ciemnej piwniczce chłopcy stanęli twarzą w twarz z upiorną zjawą czarnoksiężnika Chiava.
Upiór rzucił się do przodu, popychając Jupitera na Jeffa. Chłopcy upadli, a upuszczona na ziemię świeczka zgasła. Duch fosforyzował nad nimi w ciemnościach. Jeff z trudem oddychał. Młotek wypadł mu z ręki. Duch wbiegł na schody. W ostatniej chwili Jupiter zdążył chwycić brzeg jego długiego płaszcza i rozległ się trzask rozdartego materiału.
Szybkie kroki zadudniły na schodach. Jupe odwrócił się na plecy. Poczuł w dłoni coś miękkiego. Był to kawałek materiału. Poderwał się na nogi i ruszył w stronę schodów. Pokonywał właśnie najniższe stopnie, gdy w górze rozległ się krzyk Jean Parkinson.
Potem uderzył piorun. Nawet z dna lochu Jupe zdołał dojrzeć odblask błyskawicy. W jej świetle zobaczył wyraźnie uciekającą zjawę — wysoką, chudą z rozwianym dziko włosem. Zbliżała się właśnie do tajemnych drzwi. Znowu rozległ się krzyk Jean. Jupe wbiegł na górę najszybciej jak tylko mógł. Akurat w porę, by zobaczyć, jak duch wyważa zamki, otwiera gwałtownie drzwi i wybiega w deszcz. W świetle błyskawicy zdołali jeszcze dojrzeć chudą postać z rozwianym siwym włosem. Uderzył piorun i duch zniknął w oddali.
— Dobry Boże! — krzyknęła pani Darnley.
Jupiter ciężko dyszał, lecz twarz rozjaśniał mu uśmiech.
— Nadzwyczaj interesujący duch — stwierdził. — Zdobyłem kawałek jego płaszcza!
Rozdział 9
Tajemniczy list
Bob, Pete i Worthington zjawili się w domu pani Darnley dopiero po ósmej. Jupe z Jeffem przetrząsali stare kufry w ukrytej piwnicy. Jean pilnowała drzwi wejściowych, a pani Darnley nadaremnie próbowała dodzwonić się na policję.
— Prawie nam się udało złapać ducha Chiava — powitała ich Jean.
— Mieszkał w naszej piwnicy. Chodźcie i zobaczcie sami.
Poprowadziła ich do biblioteki. Tajemne przejście stało otworem. Jean zawołała Jupitera i Jeffa. Wyszli umorusani i zakurzeni, ale Jupe miał zadowoloną minę.
— Wiedziałem, że to nie mógł być żaden duch — oświadczył na widok kolegów. — Ktoś urządził sobie kryjówkę w piwnicy pod tym pokojem! Jak się tam dostał? Nie wiem. Żywił się fasolą z puszki, starymi kanapkami i wodą z butelki. Ohyda! Znaleźliśmy też śpiwór, lusterko, latarkę i fosforyzujący puder, którym się posypywał, żeby świecić w ciemnościach.
Do biblioteki weszła pani Darnley wyraźnie poirytowana.
— Nie mogę się połączyć z policją. Burza musiała uszkodzić linię telefoniczną.
— Przecież nic tu nie pomogą, babciu — uspokajała ją Jean. — Duch, kimkolwiek był, już uciekł. Wiemy przynajmniej, że nie był to senor Santora ani ten chudy włamywacz. Duch, który wybiegł głównymi drzwiami, był od nich o wiele wyższy.
— Kiedy... jak to duch wybiegł głównymi drzwiami? — zdziwił się Pete. — Nie próbowaliście go zatrzymać?
— Wybiegł jakieś dwadzieścia minut temu — odparł Jeff. — Próbowaliśmy z Jupe'em schwytać go. Widzisz, mam tu nawet młotek, który trzymałem w pogotowiu, tylko że... tylko że on wyskoczył tak niespodziewanie z tego kufra, jak jakiś wrzeszczący upiór. No i ja... ja wpadłem w panikę.
— Wyglądał jak prawdziwy duch — stwierdziła Jean. — Czułam, że w tych podziemiach siedzi coś okropnego. Byłam na to przygotowana, a mimo tego zaczęłam krzyczeć. Jedynie Jupe zachował zimną krew. Chwycił upiora za płaszcz i urwał kawałek. Jutro spróbuje dowiedzieć się, skąd pochodzi ten materiał.
— To bardzo niezwykły materiał — dodał Jupe, wyjmując z kieszeni skrawek tkaniny. — Gruba, czarna wełna ze srebrną nitką. Może się okazać najcenniejszą wskazówką w odnalezieniu naszego tajemniczego ducha. A wy z czym wracacie?
— Santora jest w szpitalu — odparł Pete — a ten mały człowieczek, którego podejrzewaliśmy o działanie w zmowie z Santora, nie jest jego wspólnikiem. — Pete opowiedział w największym skrócie, co wydarzyło się w hotelu “Beverly Sunset”.
— Po uderzeniu Santory w głowę, włamywacz zbiegł po schodach i prawdopodobnie ulotnił się tylnymi drzwiami. Worthington z Bobem pilnowali głównego wejścia i nie widzieli go. Czekaliśmy aż do chwili, gdy podjechał ambulans i zabrał Santorę do szpitala.
— Nie mogę sobie darować mojego gapiostwa — jęknął Bob. — Powinienem pilnować drzwi od zaplecza, a Worthington głównego wejścia. Wtedy moglibyśmy za nim pojechać lub przynajmniej spisać jego numer rejestracyjny.
— To było nadzwyczaj nierozważne z naszej strony — przyznał Worthington. — Ale zarówno pan Robert, jak i ja, założyliśmy, że ów człowiek przyszedł do “Beverly Sunset”, aby spotkać się z senorem Santora. Uznaliśmy, iż dalsze obserwowanie nie ma sensu, zwłaszcza kiedy zobaczyliśmy, że senor Santora wrócił do hotelu.
— Nie tylko ty wpadłeś na jakiś trop, Jupe — powiedział Pete i wyjął z kieszeni zmiętą kartkę. — Włamywacz upuścił to na korytarzu. Ale nie potrafię odczytać, co tu napisano, bo to nie po angielsku. Lecz skoro facet tę kartkę ukradł, musi być na niej coś ważnego. Jest tu wymienione pani nazwisko, pani Darnley.
— Czyżby? — pani Darnley aż usiadła.
Nagle rozbłysło światło.
— Dzięki Bogu — odetchnęła pani Darnley. — Jean, pogaś świece, zanim puścimy to miejsce z dymem, i zobaczmy, co też jest na kartce, którą przyniósł Pete. — Popatrzyła na list, a potem na obecnych. — Czy ktoś zna hiszpański lub portugalski?
— Ja znam trochę hiszpański, pani Darnley — zgłosił się Jupiter. Wziął kartkę i zaczął ją czytać z uwagą, marszcząc czoło i przygryzając dolną wargę, co zawsze czynił w chwilach największej koncentracji.
— Ma datę sprzed pięciu dni — odezwał się w końcu — a zaczyna się od słów “Mój drogi Rafaelu”.
— Zdaje się, iż senor Santora ma na imię Rafael — powiedziała pani Darnley. — Tak się przedstawi kiedy przyszedł tu po raz pierwszy. Co dalej?
— W podpisie są tylko inicjały A.F.G. Nie umiem przetłumaczyć dokładnie, lecz brzmi to mniej więcej tak:
Mój drogi Rafaelu,
Nie uważam, byś popełnił błąd, opowiadając senorze Darnley o zwierciadle Chiava. Zdobycie dokumentów zajmie nam jednak trochę czasu. Byłoby dobrze, gdybyś ją nakłonił do sprzedaży lustra, nie czekając na papiery. A im szybciej to zrobisz, tym lepiej. Bardzo się obawiam Juana Gomeza. To człowiek z gruntu zły i może być niebezpieczny. Boję się o Ciebie, o senorę Darnley i o republikę Ruffino. Gomez nie może poznać tajemnicy zwierciadła. Gdyby do tego doszło, nieszczęściom nie byłoby końca. Dowiedziałem się, że Juan Gomez ma krewnych w Los Angeles. Mieszkają w Silverlake. Może tam trafisz na jego ślad. A jak go znajdziesz, to postaraj się bacznie go obserwować. I zrób, co możesz, by odzyskać lustro. Ono nie może wpaść w jego ręce.
I uważaj na siebie. Ja się już starzeję. Zaszedłem w życiu wysoko, ale brakuje mi Twego wsparcia. Dobrze mi robi, kiedy mogę spojrzeć na Ruffino Twoimi oczami, młodszymi i bystrzejszymi od moich.
A.F.G.
Jupiter Jones skończył tłumaczenie listu.
— Jakie to smutne — powiedziała pani Darnley w zadumie. — To brzmi jak list od samotnego, starego człowieka.
— Człowieka, który zaszedł wysoko — dodał Jupiter. — Człowieka, który się obawia o Santorę, o panią i o republikę Ruffino. Czy nie domyśla się pani, kto jest autorem tego listu? Czy pani przyjaciółka, senora Manolos, zna osobę o inicjałach A.F.G.? Jej mąż zajmował przecież wysokie stanowisko w Ruffino.
Pani Darnley pokręciła przecząco głową.
— Korespondujemy z Isabellą Manolos od lat, od czasów szkolnych, ale nasze listy zawsze dotyczyły błahostek. Nie mogłam znieść tego okropnego osobnika, którego poślubiła, i obawiam się, że wiedziała o tym.
— Kiedy kogoś nie lubisz, babciu — odezwała się Jean — wszyscy dookoła o tym wiedzą.
— Tak. No cóż, zdarza mi się czasem powiedzieć coś, czego nie powinnam mówić. Nie lubiłam Diega Manolosa. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak Isabellą mogła wyjść za takiego człowieka. A kiedy zaczął się piąć po stopniach kariery rządowej, moja niechęć do niego jeszcze wzrosła. Zawsze miał na twarzy ten okropny uśmieszek, jakby uważał, że jest najmądrzejszy na świecie. Tak więc niewiele wiem o rządzie Ruffino i roli, jaką w nim odgrywał mąż Isabelli. Nie wiem też, kto napisał ten list.
— Czy jest tu gdzieś almanach z informacjami o świecie? — zapytał Bob. — Powinniśmy tam coś znaleźć.
Jean aż podskoczyła.
— Kupiłam taki almanach w zeszłym roku, kiedy namiętnie rozwiązywałam krzyżówki.
Odnalezienie almanachu wśród porozkładanych na podłodze książek zajęło im trochę czasu. Bob szybko przejrzał indeks, a następnie odszukał republikę Ruffino. Informacja o małym wyspiarskim kraju była dość skąpa. Zajmowała jedynie pół strony.
— To kraj demokratyczny — oznajmił Bob, czytając pobieżnie notkę. — Rząd jest bardzo zbliżony do amerykańskiego, tylko o wiele, wiele mniej liczny. Ciało ustawodawcze to senat plus izba reprezentantów składająca się z siedemdziesięciu ośmiu osób. Jest też rada doradcza prezydenta...
— Streszczaj się — ponaglił go Pete. — Widzę po twojej twarzy, że znalazłeś coś ciekawego.
Bob uśmiechnął się.
— Nie ma tu żadnych nazwisk senatorów ani posłów, ale almanach podaje nazwisko prezydenta.
— Zaczekaj! — krzyknął Pete. — Podam ci inicjały.
— Prezydent republiki Ruffino nazywa się Alfredo Felipe Garcia — powiedział Bob.
Na chwilę zapadła cisza. Wtem Jupiter wstał i zaczął przemierzać pokój wielkimi krokami, przygryzając dolną wargę.
— Prezydent republiki — mruknął. — Ten list zawiera wiele cennych informacji, mimo że człowiek, który go napisał, starał się być bardzo ostrożny. Wiemy teraz, że trzeba się wystrzegać osobnika o imieniu i nazwisku Juan Gomez. Możemy chyba przyjąć, że ów Juan Gomez to właśnie nasz włamywacz oraz że on i Santora są przeciwnikami. Każdy z nich chce zdobyć zwierciadło. Dziś Santora został zraniony przez włamywacza. Gomez chyba rzeczywiście jest niebezpieczny. Z listu wynika także, iż Santora usiłuje odzyskać lustro nie dla siebie, lecz dla jakiejś wysoko postawionej osobistości z Ruffino. Chodzi tu o coś ważnego, coś co łączy się ze zwierciadłem goblinów. Chyba nie ulega dla nas wątpliwości, że Santora wymyślił historię swego pokrewieństwa z Chiavem i że dokumenty z Hiszpanii — jeśli przedstawi je kiedykolwiek — będą na pewno podrobione. Osobiście wątpię, by Santora był Hiszpanem. Myślę, że jest obywatelem Ruffino.
Pani Darnley pokręciła głową.
— Biedna Isabella Manolos! Jeśli autorem listu jest rzeczywiście prezydent Ruffino, to może ona mieć kłopoty. Sądzę, że trzeba to sprawdzić, zanim cała sprawa nabierze rozgłosu.
— Co przez to rozumiesz, babciu? — spytała Jean.
— To, że powinniśmy zadzwonić na policję i opowiedzieć o wszystkim, co się dotąd stało. Z drugiej jednak strony, być może będzie to najgorsze rozwiązanie — pani Darnley spojrzała pytająco na Jupitera, potem na Boba i Pete'a. — Wynajęłam was do zbadania sprawy mojego zwierciadła. Zrobiłam to, ponieważ Worthington bardzo dobrze o was mówił, a także ponieważ młodzi ludzie są czasem mądrzejsi od starych. Nie mają za sobą lat różnych doświadczeń życiowych, więc podchodzą do wielu spraw bez uprzedzeń. Wierzą, że wszystko jest możliwe.
— Nie da się tego ukryć — wtrącił Worthington.
— Rozumiem panią — powiedział Jupiter. — Wiemy już, że nawiedzone zwierciadło wcale nie jest nawiedzone. Jednak łączy się z nim jakaś tajemnica. Musimy się dowiedzieć, co to za tajemnica.
Pete jęknął.
— Robi się późno. A poza tym jestem wykończony, ale... no, już dobrze. Możemy spróbować. Coś musi się w nim kryć.
Jeff poszedł do kuchni po drabinkę i narzędzia. Postękując z wysiłku, czterej chłopcy i Worthington zdjęli ogromne lustro ze ściany. Jupiter odkręcił drewnianą stronę lustra od metalowej ramy, lecz pod spodem niczego nie było. Obejrzał ramę centymetr po centymetrze. I znowu nic. Nie było na niej niczego oprócz potworków z podziemnego świata oraz wstrętnego goblina na szczycie, igrającego z wężem. Nie było żadnych wgłębień, w których można by coś umieścić. Tylko ogromna, szkaradna rama, stare lustro i drewniany spód, w paru miejscach naprawiany. Na kilku niewyraźnych naklejkach widniały nazwiska rzemieślników z Madrytu i Ruffino, którzy zajmowali się naprawą lustra.
Jupiter kucnął nad rozmontowanym zwierciadłem i zastanawiał się, co też mogło w nim zainteresować prezydenta republiki?
Rozdział 10
Płaszcz magika
Następnego dnia, wczesnym rankiem Bob Andrews pojechał ze swoim ojcem do Los Angeles. Zamierzał przejrzeć stare numery “Los Angeles Times” w poszukiwaniu wzmianek o republice Ruffino i o magiku Drakestarze oraz jego domu na Wzgórzach Hollywoodzkich.
Jupe i Pete zabrali się do Hollywoodu z Konradem, który miał dostarczyć stary stół jadalny klientowi składu złomu Jonesów.
— Santora wciąż jest w szpitalu — powiedział Jupe, kiedy znaleźli się na autostradzie. — Zeszłej nocy obdzwoniłem wszystkie szpitale w Beverly Hilis, aż w końcu go znalazłem. Jest w Centrum Medycznym Beverly Crest. Nie udzielali żadnych informacji, a on sam nie przyjmował telefonów. Ale kiedy zadzwoniłem ponownie dziś rano, chcieli mnie połączyć z jego pokojem, więc nie jest aż tak ciężko ranny.
— To dobrze — stwierdził Pete. — Nie jestem pewien, czy on jest dobrym, czy też złym facetem, ale nie mam takich wątpliwości co do tego drugiego gościa. Wiem, że jest skończonym łotrem.
— Juan Gomez — odezwał się Jupe. — Niebezpieczny człowiek o nazwisku Juan Gomez. Przejrzałem dziś książkę telefoniczną i znalazłem kilku Gomezów w okolicy Silverlake. Ale wcale nie mamy pewności, czy kuzyn Gomeza nosi to samo nazwisko, o ile w ogóle Gomez zatrzymał się u niego. Nie wiemy też, czy ma on telefon. Ale nie martwmy się tym dzisiaj.
— A co wobec tego będziemy dziś robić? — spytał Pete. Jupe wyjął z kieszeni notatnik.
— Pokazałem ciotce Matyldzie ten kawałek materiału, który urwałem z płaszcza upiora. Przyznała, że to dość niezwykły materiał. Przejdziemy się po wypożyczalniach kostiumów w Hollywoodzie. Nasz duch musiał skądś zdobyć swój strój. Logicznie rozumując, takim miejscem powinna być jakaś wypożyczalnia kostiumów.
Pete zachmurzył się na widok notesu Jupitera.
— Widzę, że masz już nawet listę. Ciekawe, ile jest takich wypożyczalni?
— Całkiem sporo.
— Och, moje biedne nogi! — jęknął Pete.
— Praca dobrego detektywa wymaga wytrwałości — odparł surowo Jupe.
Samochód zjechał z autostrady i po kilku minutach Konrad zatrzymał się na rogu Bulwaru Zachodzącego Słońca i Vine Street. Chłopcy wysiedli.
— Czy mam po was przyjechać? — zapytał Konrad.
— Nie, wrócimy autobusem — odrzekł Jupiter. — Pewnie spędzimy tu cały dzień.
— Twoja ciotka będzie zła — ostrzegł Konrad. — Nie lubi, kiedy wychodzisz z domu w sobotę.
— Ale zazwyczaj potem mi wybacza.
Konrad odjechał, a chłopcy rozpoczęli poszukiwania. Pierwsza wypożyczalnia na liście Jupitera mieściła się niedaleko Vine i Fountain. Detektywi weszli do budynku przypominającego wielki skład. Przy wejściu znajdowała się część biurowa, w której jakiś łysiejący mężczyzna przeglądał żurnal mody. Dalej, chłopcy zobaczyli rzędy wiszących kostiumów najróżniejszych rozmiarów, kolorów i fasonów.
Łysiejący mężczyzna podniósł głowę i mruknął:
— Taaa?
Jupiter pokazał mu skrawek materiału.
— Moja ciotka próbuje dobrać taki sam materiał. Wypożyczyła kostium na zabawę i rozdarła go. Przed oddaniem musi go zreperować. Nie udało jej się trafić na taki materiał w zwykłych sklepach. Może u pana coś się znajdzie? Umiałby pan to naprawić?
Mężczyzna wziął materiał i potarł go w palcach.
— Hmm, wełna. W Dalton Mills produkowali coś podobnego, ale my nie używaliśmy tego do szycia kostiumów. Przepraszam.
Chłopcy wymamrotali podziękowania i wyszli.
— Nie mam ochoty na dalsze szukanie — oświadczył Pete.
— Dopiero zaczęliśmy — powiedział Jupiter. — Wypożyczalnie kostiumów nigdy niczego nie wyrzucają. Naprawiają, czyszczą i trzymają te rzeczy u siebie w nieskończoność. Nie ma dla nich znaczenia, że materiał jest stary.
Właściciel drugiej wypożyczalni nigdy nie widział takiego materiału. Podobnie było w trzeciej, czwartej i piątej. Dochodziła jedenasta, kiedy Pete i Jupe stanęli przed budynkiem na Bulwarze Santa Monica, w którym mieściła się Lancet Costume Company. Wewnątrz, jak zwykle, znaleźli część biurową. Jakiś osiłek palący cygaro opierał się o ladę.
Jupiter pokazał mu materiał i powtórzył historyjkę o podartym kostiumie. Mężczyzna wyjął z ust cygaro i burknął:
— Powiedz Baldiniemu, żeby sam naprawiał swoje łachy!
— Baldiniemu? — powtórzył Jupiter.
— Nie udawaj głupiego, chłopcze — warknął mężczyzna i sięgnął po szmatkę. — Drugiej takiej nie ma — powiedział już łagodniejszym głosem. — W Dalton Mills robiono podobną wełnę ze srebrną nicią, ale nie tak dobrą. Tę utkano specjalnie dla magika Drakestara.
Jupe poczuł silniejsze bicie serca.
— Nie wiem, co mi odbiło, żeby pożyczać temu Baldiniemu płaszcz Drakestara. A teraz zabierajcie się z powrotem do tej rudery na Virginia Avenue i przekażcie Baldiniemu, że ma odnieść płaszcz. Zreperuję go, ale Baldini słono za to zapłaci. Już was tu nie ma!
— Ale materiał mojej ciotki... — zaczął Jupiter.
— Dziecko, to nie jest materiał twojej ciotki, o ile w ogóle masz jakąś ciotkę. Powiedz Baldiniemu, żeby zwrócił płaszcz, bo jak nie, to sam będę u niego za pięć minut i porachuję mu kości!
Wychodząc, Jupiter i Pete z całych sił starali się zachować powagę. Na zewnątrz wybuchnęli śmiechem.
— Kapitalne! Jakiś Baldini wypożycza płaszcz Drakestara, a potem nawiedza lustro wiszące w dawnym domu magika! W najśmielszych marzeniach nie sądziłem, że pójdzie nam aż tak gładko! Nasz duch okazał się prawdziwym artystą!
— I mieszka w jakiejś ruderze na Virginia Avenue — dodał Pete. — To musi być gdzieś niedaleko, skoro tamten człowiek zamierzał dotrzeć tam w pięć minut i porachować Baldiniemu kości.
— To co? Idziemy?
Podekscytowani ruszyli w kierunku Virginia Avenue i bez trudu odnaleźli dom Baldiniego wyróżniający się na tle nowych bloków mieszkaniowych. Choć był zniszczony i stary, dookoła niego panował nienaganny porządek. Trawniki były równo przycięte, a przy ganku na rabatkach kwitły kwiaty. Przed wejściem wisiała informacja o wolnym pokoju.
— I co teraz? — spytał Pete. — Wchodzimy i pytamy o Baldiniego, żeby się przekonać, czy jest duchem, czy nie?
— Mógłby mnie wtedy rozpoznać. To chyba nie najlepszy pomysł. Udajmy, że przeprowadzamy ankietę na... na zajęcia z socjologii. Zapytamy właścicielkę, ile osób wynajmuje tu pokoje i czym się zajmują.
— No, dobrze, ale ty będziesz z nią rozmawiał. Jesteś lepszy ode mnie w te klocki.
— Rzeczywiście — przyznał Jupiter. Wyjął notatnik, pomaszerował do drzwi i nacisnął dzwonek.
Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem i wyjrzała zza nich siwa kobieta.
— Tak? — spytała.
— Przepraszamy panią za to najście. Przeprowadzamy badania dla szkoły — powiedział Jupiter.
— Ale przecież są wakacje — odparła i przyjrzała im się podejrzliwie. — Szkoły są zamknięte.
Jupiter zrobił smutną minę.
— Niestety, nie dla nas. Nie zdaliśmy końcowych egzaminów w czerwcu i powiedziano nam, że możemy sobie poprawić ocenę, jeśli starannie przeprowadzimy to badanie.
— Bardzo nam na tym zależy, proszę pani — włączył się Pete.
— No, dobrze. Wyglądacie na porządnych chłopców. Więc czego chcecie się dowiedzieć?
— Przede wszystkim, ile osób mieszka w tym domu?
— Sześć. Pięciu lokatorów i ja.
Jupiter zapisał coś w notatniku.
— Czy pani lokatorzy mieszkają tu na stałe, czy też często się zmieniają?
— Och, na stałe! — odparta kobieta z dumą. — Staram się, aby moim gościom było wygodnie. Na przykład pan Henley mieszka tu już od pięciu lat.
— Ale przy drzwiach wisi ogłoszenie o wolnym pokoju — Jupiter wskazał tabliczkę.
— Tak. Wczoraj wieczorem wyprowadził się nagle pan Baldini. To dziwne. Ale ludzie teatru często są dziwni, prawda?
— Czy mieszkał tu długo?
— Cztery lata. Aż trudno mi pojąć, że mógł tak zniknąć bez uprzedzenia. Nie zostawił nawet nowego adresu dla listonosza.
— Rzeczywiście, dziwne — przyznał Jupiter. — Ale z drugiej strony, jak pani słusznie zauważyła, ludzie teatru są czasem dziwni. Czy on był aktorem?
— Magikiem. To znaczy, dawniej nim był. Teraz magicy rzadko kiedy mają pracę. Zajął się sprzedażą gazet. Ma kiosk na rogu Santa Monica i Fountain Avenue.
— Rozumiem — powiedział Jupiter, zamykając notatnik. — Bardzo pani dziękujemy. Przeprowadzimy jeszcze cztery takie rozmowy i badania skończone. Bardzo nam pani pomogła.
— Ależ to przecież nic takiego — odparła kobieta i zniknęła za drzwiami.
Chłopcy pobiegli do Santa Monica Street, gdzie złapali autobus.
— Musimy nabrać co do tego pewności — powiedział Jupiter — ale mam przeczucie, że w kiosku na Fountain Street nie znajdziemy Baldiniego.
Przeczucie nie myliło Jupitera. Kiosk na rogu Santa Monica i Fountain Street był zamknięty na trzy spusty. Paczki gazet powiązane sznurkami leżały obok na chodniku.
— Nawet nie zawiadomił dystrybutorów. Nasz duch, Baldini, rozpłynął się — westchnął Jupiter.
Rozdział 11
Katastrofa!
Właśnie minęło południe, kiedy Jupiter Jones i Pete Crenshaw wysiedli z autobusu w Rocky Beach.
— Nie wracajmy jeszcze — zaproponował Jupe. — Jak tylko ciotka Matylda nas zobaczy, to zaraz znajdzie dla nas jakąś robotę. Zadzwońmy do Boba. Sprawdzimy, co udało mu się znaleźć w “Timesie”.
— Czerwona Furtka Korsarza? — spytał Pete.
— Czerwona Furtka Korsarza — odpowiedział Jupiter.
Przemknęli się na tyły składu złomu. Kilku artystów z Rocky Beach ozdobiło w tym miejscu płot wspaniałym obrazem przedstawiającym wielki pożar San Francisco w 1906 roku. W dolnej części obrazu namalowano psa siedzącego i wpatrującego się w płomienie. W miejscu, gdzie powinno być jego oko, ktoś zrobił dziurę. Jupiter włożył w nią rękę i nacisnął klamkę po drugiej stronie płotu. Potem popchnął sztachety. Trzy z nich ustąpiły. To właśnie była Czerwona Furtka Korsarza. Jupe i Pete weszli przez otwór w płocie i wąską ścieżką ukrytą wśród zwałów złomu udali się do Kwatery Głównej.
Nie trzeba było telefonować do Boba Andrewsa. Szczupły okularnik był już w Kwaterze. Na biurku leżały porozkładane jakieś czasopisma i książki, a Bob pochłonięty był robieniem notatek.
Podniósł głowę na widok przyjaciół, którzy weszli do przyczepy Wejściem Czwartym, czyli włazem zamaskowanym od zewnątrz kilkoma grubymi deskami.
— Wcześnie wracacie — powitał ich. — Co udało wam się ustalić?
Jupiter usiadł na krześle po przeciwnej stronie biurka, a Pete przyniósł sobie jakiś stołek z drugiego końca przyczepy, w którym chłopcy urządzili laboratorium.
— Ustaliliśmy, że duch ze zwierciadła to niemal z całą pewnością wodewilowy magik o nazwisku Baldini, który niestety zniknął.
— Mogę się założyć, że Santora wynajął Baldiniego, by przestraszył panią Darnley i skłonił ją w ten sposób do sprzedania zwierciadła — dodał Pete.
— Możecie się mylić — powiedział cicho Bob.
— Czyżbyś znalazł coś o Baldinim? — zapytał Jupe. Bob skinął głową.
— Zanotowałem to tylko dlatego, że wspomniano w tekście o Ruffino. — Bob przekartkował swoje notatki. — Przejrzałem mikrofilmy “Timesa”, szukając jakiejś wzmianki o Ruffino i o Drakestarze. Uznałem, że nasz duch musiał dobrze znać dom Drakestara, bo inaczej nie wiedziałby o tajnym przejściu. Drakestar często wydawał przyjęcia i zapraszał na nie dziennikarzy. Gazety więc sporo o nim pisały. Jedno z przyjęć wydał na cześć pewnego magika, który właśnie przyjechał do Stanów z małej wyspiarskiej republiki Ruffino.
— Ciekawe — mruknął Jupiter.
— I to jak — zgodził się z nim Bob. — Drakestar oficjalnie przeszedł na emeryturę, lecz czasem dawał przedstawienia dla wybranych znajomych i dla młodych magików, którym starał się pomagać. Baldini był jednym z nich. Zdaje się, że Baldini nie zrobił nigdy kariery, ale to już nie z winy Drakestara.
— A więc Baldini przyjechał tu z Ruffino — powiedział Jupiter. — Nawiedzone zwierciadło pochodzi z Ruffino i ktoś wysoko postawiony chce, aby tam wróciło. Wysyła więc po nie Santorę. Mamy tu jeszcze niebezpiecznego włamywacza, który prawdopodobnie nazywa się Juan Gomez. Czy jest możliwe, aby Baldini też chciał zdobyć zwierciadło?
— Myślę, że wynajął go Santora — upierał się Pete. — Myślę też, że Santora pochodzi z Ruffino. Znał Baldiniego już wcześniej i postanowił go wynająć.
— Być może Baldini próbuje zastraszyć panią Darnley, żeby sprzedała lustro — zastanawiał się głośno Jupe. — Może też działać w zmowie z Gomezem.
— Jeśli ten Gomez tak bardzo pragnie zdobyć zwierciadło — odezwał się Bob — i jeśli spiskuje z Baldinim, to czemu dotąd nie zabrali lustra, kiedy nikogo nie było w domu? Na przykład w tym tygodniu dom był pusty dwa razy.
— Nie mogli. Lustro jest za ciężkie — odparł Pete. — Przecież zdejmowaliśmy je ze ściany we trzech i jeszcze pomagał nam Jeff Parkinson z Worthingtonem. Jeden czy dwóch ludzi nie dałoby rady tak po prostu z nim wyjść. A skoro Baldini pochodzi z Ruffino, to jest prawdopodobne, że nadal ma tam przyjaciół. Jakieś plotki o zwierciadle mogły dojść do jego uszu. Mógł się nawet dowiedzieć, że senora Manolos wysłała je do pani Darnley.
— A więc porzuca karierę sprzedawcy gazet, wypożycza płaszcz Drakestara i udaje ducha, który nawiedza zwierciadło — dodał Jupe. — Lubię skomplikowane zagadki, ale ta dotyczy chyba zbyt wielu osób. Wystarczy już Baldini, przynajmniej na dziś. A czego dowiedziałeś się o Ruffino?
— Znalazłem cztery artykuły prasowe i jedną cienką książeczkę — odparł Bob. — Ruffino jest małym, ładnym krajem położonym na wyspie. Ludzie uprawiają tam trzcinę cukrową i banany. Klimat jest łagodny i życie płynie tam spokojnie. Ruffino było kolonią hiszpańską do roku 1872, kiedy to wybuchła rewolucja.
— Krew lała się strumieniami, jak przypuszczam — powiedział Pete.
— Nie. Obie strony zachowały się w sposób cywilizowany — wyjaśnił Bob. — Grupa wpływowych kupców i polityków zebrała się i oznajmiła hiszpańskiemu gubernatorowi, że jest niemile widziany, i odesłano go do domu, do Madrytu. Hiszpanie nie wystąpili przeciw temu zbrojnie, a w Ruffino powstał rząd bardzo zbliżony do naszego. Obecny prezydent, Alfredo Felipe Garcia, kończy właśnie drugą kadencję. W “Timesie” sprzed trzech tygodni wyczytałem na jednej z ostatnich stron, że tej zimy będzie startował do kolejnych wyborów. Jego przeciwnikiem ma być poprzedni prezydent Simon de Pelar. Dwanaście lat temu Garcia pokonał de Pelara.
— Kadencja prezydencka wynosi więc sześć lat — zauważył Jupiter.
— Tak, i nie ma żadnych ograniczeń co do liczby kadencji przypadających na jednego prezydenta. Nie można wierzyć we wszystko, co podają książki, lecz w historii Ruffino wyczytałem, iż de Pelar cieszył się złą sławą. Obsadzał w rządzie swoich kolesiów i podnosił podatki. Tolerował branie łapówek przez policję. A Garcia oskarżył go o fałszowanie dokumentów dla korzyści majątkowych. To była dość brudna kampania. De Pelar, z kolei, oskarżył Garcię o to, że w młodości był pospolitym złodziejem. Przysięgał, że ma dowody, ale ich nie przedstawił. Garcia zwyciężył. I jeśli wierzyć temu, co podaje książka, całe szczęście, że tak się stało. Gdyby przegrał, to mogłaby wybuchnąć kolejna rewolucja, ale tym razem nie obeszłoby się pewnie bez rozlewu krwi.
Bob odwrócił książkę tak, by przyjaciele mogli w nią spojrzeć.
— A tu jest zdjęcie Garcii z jego doradcami — objaśnił. Jupe wziął książkę i dokładnie obejrzał fotografię.
— Garcia wygląda na uczciwego człowieka, choć wygląd może czasem mylić — stwierdził i przeczytał podpis pod fotografią. Szybko odnalazł na niej Diega Manolosa, zmarłego męża przyjaciółki pani Darnley. Manolos był wysoki, bardzo ciemny i trochę zezowaty. — Ciotka Matylda powiedziałaby, że oczy miał osadzone zbyt blisko siebie.
— Garcia? — spytał Bob zdziwiony.
— Nie. Patrzyłem na Diega Manolosa.
Nagle rozległ się głośny dzwonek telefonu. Trzej Detektywi aż podskoczyli z wrażenia. Bob podniósł słuchawkę.
— Tak?
Po chwili spytał:
— Kiedy? — Znów chwilę słuchał i wreszcie powiedział:
— Zaraz tam będziemy.
— Co się stało? — zapytał Jupiter, kiedy Bob skończył rozmawiać.
— To Jean Parkinson. Jeff wyszedł rano do sklepu w Hollywoodzie i nie wrócił. Za to pod drzwi wsunięto kartkę. Jeff został porwany! Jean prosi, żebyśmy natychmiast przyjechali. Nie mogła się dodzwonić do Worthingtona, więc mamy wziąć taksówkę!
Rozdział 12
Gdzie jest Jeff?
Taksówka dowiozła Trzech Detektywów pod dom pani Darnley koło trzeciej. Weszli do salonu. Pani Darnley przemierzała go długim krokiem w tę i z powrotem. Jean siedziała skulona na krześle, podskubując nerwowo kosmyk włosów. Lustra odbijały po wielekroć postać jej babki spacerującej jednostajnie po pokoju.
— Czy zawiadomiła już pani policję? — zapytał Jupiter.
— Nie, i nie zamierzam jej zawiadamiać. Porywacz ostrzegł, żebym tego nie robiła.
— Porwanie to bardzo poważne przestępstwo — zauważył Jupiter. — I policja w takich wypadkach zawsze postępuje ostrożnie, aby nie narażać ofiary.
— Nie będą mieli okazji narażenia Jeffa na cokolwiek! — krzyknęła pani Darnley, wręczając kopertę Jupe'owi. Wyjął z niej pojedynczą kartkę i zaczął czytać na głos:
Mam pani wnuka, pani Darnley. Proszę w to nie wątpić i nie wzywać policji. Sam dziś do pani zadzwoni i powie, co musi pani zrobić, żeby go uwolnić. Mam nadzieję, że go pani posłucha, bo potrafię być okrutny, jeśli trzeba.
Jupe przekładał kartkę w dłoniach.
— Tani papier. Można taki dostać w byle jakim sklepie. Drukowane pismo. Porywacz używał długopisu. Wydaje mi się, że tego listu nie pisał Amerykanin. I domyślam się nawet, jakiego okupu zażąda.
— To chyba wszyscy wiemy — zwierciadła goblinów — dodała Jean.
— Mogą je sobie zabrać! — krzyknęła pani Darnley. — Żałuję, iż w ogóle wzięłam to okropieństwo do domu! Jeśli ta bestia Santora zrobi coś...
— Senor Santora jest w szpitalu — wtrącił Bob. — To znaczy... był w szpitalu jeszcze dziś rano.
Jupiter Jones aż podskoczył.
— Rzeczywiście był w szpitalu, ale przecież mógł zostać zwolniony. Lepiej to od razu sprawdzić.
W sekundę Jupe znalazł się przy telefonie i wykręcił numer do Centrum Medycznego Beverly Crest. Rozmawiał chwilę z rejestratorką, po czym podziękował i odłożył słuchawkę.
— Santorę wypisano ze szpitala. O której Jeff wyszedł z domu?
— O jedenastej, może o jedenastej trzydzieści — odparła Jean.
— Więc porywaczem może być Santora, mimo iż wyszedł ze szpitala dość późno, bo około dziesiątej trzydzieści.
Jupe wykręcił jeszcze jeden numer, tym razem do hotelu “Beverly Sunset” i poprosił o połączenie z pokojem Santory. Ten odebrał telefon, a Jupe szybko odłożył słuchawkę.
— A więc Santora jest w hotelu — powiedział Bob. — Czy chcesz, żebym tam pojechał i miał go na oku? Ktoś mógł zapamiętać Pete'a wczoraj.
Pani Darnley otworzyła szufladkę w stoliku do kawy, wyjęła z niej kilka banknotów i wręczyła Bobowi ze słowami:
— Wezwij taksówkę i zadzwoń do nas z hotelu.
— Dobrze. I proszę się nie martwić, Santora mnie nie zobaczy.
Bob wyszedł, a w pokoju zapadła ponura cisza. Jupiter rozmyślał o czymś, marszcząc brwi. Pete chodził od lustra do lustra, przeglądając się w każdym, jakby nigdy wcześniej nie widział własnej twarzy.
Kwadrans przed czwartą zadzwonił telefon. Jean i Jupiter wbili wzrok w aparat. Pani Darnley podeszła do biurka, na którym stał, i podniosła słuchawkę.
— Czego pan chce? — zapytała ostro, a po chwili, już łagodniej, odpowiedziała: — Ach, tak. Dziękuję.
— Czy to Bob? — spytał Jupiter.
— Tak. Powiedział, że Santora je właśnie późny lunch w kafeterii. A on sam siedzi w holu i zamierza tam pozostać tak długo, jak będzie trzeba.
— To chwilowo załatwia sprawę Santory — stwierdził Jupiter.
— Chciałbym wiedzieć, gdzie jest teraz nasz włamywacz — odezwał się Pete. — I Baldini.
— Baldini? A kto to taki? — zapytała Jean.
— Magik z Ruffino a zarazem nasz duch — odparł Jupiter.
— O, Boże! — krzyknęła pani Darnley. — Następny bandyta z tego okropnego kraju! Wolałabym nigdy o nim nie słyszeć. Żałuję, że kiedykolwiek poznałam Isabellę Manolos.
Telefon znów zadzwonił.
— To pewnie on! — powiedziała pani Darnley drżącym głosem.
Rozległ się kolejny dzwonek.
— Niech pani odbierze — poprosił Jupiter. — Ja będę słuchał z drugiego aparatu w kuchni.
Pobiegł pędem do kuchni, gdzie John Chan pracowicie czyścił srebra. Bardzo ostrożnie podniósł słuchawkę.
— Wszystko w porządku, babciu — usłyszał głos Jeffa. — Mam ci tylko powiedzieć, co musisz zrobić, a potem odłożę słuchawkę, dobrze?
— Dobrze. Mów, a ja zrobię, co będzie trzeba.
— W San Pedro jest magazyn. Przy Ocean Boulevard stoi tablica z napisem “The Peckham Storage Company”. Magazyn jest zupełnie pusty.
— Opuszczony magazyn przy Ocean Boulevard, San Pedro — powtórzyła pani Darnley. — Już zapisuję.
— Dostarczycie tam zwierciadło Chiava — mówił dalej Jeff. — Wynajmij jakąś firmę przewozową lub ciężarówkę. Niech przewiozą lustro i zostawią je w magazynie. Muszą je oprzeć o filar w tylnej jego części, a potem odjechać. I babciu...
— Co, Jeff?
— Lustro musi się tam znaleźć jeszcze dziś przed siódmą.
— I znajdzie się, nie martw się o to — odparła pani Darnley.
— Wtedy znów do ciebie zadzwonię. On powiedział, że będę mógł do ciebie zatelefonować, ale nie wcześniej, niż kiedy zobaczy lustro. Coś kliknęło w telefonie i rozległ się głuchy sygnał.
Rozdział 13
Melodia z pozytywki
— Skąd ja wezmę ciężarówkę o tej porze? — jęknęła pani Darnley. — Już po czwartej! A co będzie, jak mi się nie uda jej zdobyć?
— Zadzwonię do wuja — powiedział Jupiter. — Przyjedzie z Hansem i Konradem. Proszę się nie martwić, zrobi to z przyjemnością. Lustro znajdzie się w San Pedro przed siódmą.
— Och, dziękuję ci, Jupiterze. — Pani Darnley usiadła na sofie. — Czy mógłbyś zadzwonić do wuja od razu? Zdjęcie tego lustra ze ściany zajmie trochę czasu, a nie możemy sobie pozwolić na spóźnienie.
Jupe podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i zawahał się, po czym delikatnie odłożył ją z powrotem na widełki.
— Jupiterze, nie mamy czasu! — krzyknęła pani Darnley. — Pośpiesz się i dzwoń do wuja.
— Chwileczkę. Podczas rozmowy z Jeffem było jeszcze coś słychać. Coś w tle. Jakby muzykę? Zauważyła pani?
— Muzykę? — zdumiała się pani Darnley. — Ja... słyszałam tylko Jeffa. A gdybym nawet słyszała muzykę, to co? Przecież to bez znaczenia. Jupiterze, proszę cię, dzwoń do wuja.
— Pozytywka — ciągnął Jupiter zamyślony. — Grała jakąś melodię. Nie od razu ją usłyszałem. Raz była głośniejsza, to znów cichła. To była piosenka “Mary miała owieczkę”.
— Lodziarz — odezwał się nagle Pete. Przerwał chodzenie od lustra do lustra i stanął przy kominku. — Firma “Meadow Fresh” sprzedaje lody z samochodów i sprzedawcy nadają zawsze przez głośnik jakąś melodię. Ostatnio grali właśnie “Mary miała owieczkę”.
Jupe siadł przy biurku.
— To może naprowadzić nas na miejsce, gdzie trzymają Jeffa. Chyba możemy przyjąć, że nie dzwonił z San Pedro, a przynajmniej nie z tego opuszczonego magazynu. Porywacz raczej nie ryzykowałby przetrzymywania go tam. Jeff dzwonił prawie punktualnie o czwartej. W tym czasie przejeżdżał tamtędy samochód z lodami firmy “Meadow Fresh”. Słyszałem jeszcze coś. — Jupe zamknął oczy, próbując przypomnieć sobie każdy szczegół rozmowy z Jeffem. — Jakiś inny rodzaj dzwonienia... zaraz potem, jak przejechał samochód z lodami. Tylko o wiele głośniejszy — jakby włączył się alarm w samochodzie lub w mieszkaniu. A potem rozległo się jakieś dudnienie.
— Twoja pamięć, Jupiterze, jest doprawdy zadziwiająca — powiedziała z podziwem pani Darnley. — Ja słyszałam tylko głos Jeffa.
— Pamięć absolutna — dodał Pete. — Jupiter z niej słynie. Nigdy niczego nie zapomina.
— Samochód z lodami, dzwonki, potem dudnienie. Przejazd kolejowy! — wykrzyknął Jupiter. — To odgłosy z przejazdu kolejowego! Najpierw sygnał ostrzegawczy, następnie światła i dzwonek ostrzegający kierowców o nadjeżdżającym pociągu, i w końcu łoskot kół. W pobliżu miejsca, gdzie przetrzymują Jeffa, najpierw koło czwartej przejechał wóz z lodami, a parę sekund później pociąg.
— W Los Angeles są pewnie dziesiątki wozów z lodami — zauważyła Jean.
— Ale nie ma dziesiątków przejazdów kolejowych. A sprzedawcy lodów mają stały rozkład kursów. Do Rocky Beach lodziarz przyjeżdża zawsze koło trzeciej po południu i zatrzymuje się nie dłużej niż dwadzieścia minut. Gdybyśmy skontaktowali się z ludźmi z “Meadow Fresh”...
— A jeśli to nie był pociąg? — wtrąciła pani Darnley. — Być może gdzieś w pobliżu Jeffa włączył się sygnał alarmowy, często tak się dzieje, a potem przejechał obok jakiś ciężki samochód.
— Nie — odparł Jupiter. — Przejazd samochodu trwa parę sekund. A tamten stukot słychać było dość długo. To musiał być pociąg. Przy odrobinie szczęścia, dotrzemy do Jeffa, zanim porywacz dostanie lustro.
— Jak chcesz, ale zabraniam ci wystawiać na niebezpieczeństwo życie mojego wnuka. Zadzwoń, proszę, do wuja po samochód.
— Oczywiście — Jupiter podniósł słuchawkę i wykręcił numer składu złomu. Odebrała ciotka Matylda.
— Jupiterze Jones, gdzie ty się podziewasz? Nie ma cię cały dzień, a Konrad mówił...
— Przepraszam, ciociu — przerwał jej szybko Jupe. — Nie mogę teraz rozmawiać. Opowiem ci wszystko później. Czy jest wuj Tytus?
Ciotka Matylda nie odpowiedziała. Jupe wyobraził sobie jej minę zirytowaną i urażoną, ale jednocześnie usłyszał, jak woła do telefonu wuja Tytusa.
— Jestem u pani Darnley, wujku. Ma poważne kłopoty i potrzebuje pomocy. Czy mógłbyś tu przyjechać ciężarówką i przywieźć ze sobą Hansa i Konrada? To wielkie lustro z biblioteki pani Darnley trzeba przewieźć do San Pedro jeszcze dziś przed siódmą. A jest bardzo ciężkie. Potrzebna nam będzie wasza pomoc.
— Jupiterze, czy właśnie prowadzisz kolejną ze swoich spraw?
— Tak, i nie mam teraz czasu...
— W porządku — powiedział szybko wuj Tytus. — Zaraz przyjeżdżamy.
Jupe uśmiechnął się, podziękował wujowi i odwiesił słuchawkę.
— Zapewniam panią, że dostarczymy lustro o czasie — zwrócił się do pani Darnley.
Pete znalazł na półce książkę z numerami telefonów w Los Angeles.
— Główne biuro “Meadow Fresh” znajduje się na Macy Street, niedaleko Dworca “Union”. W tej okolicy biegnie więcej szyn kolejowych niż w jakimkolwiek innym miejscu stąd do Chicago. Czyżby tam właśnie trzymali Jeffa?
Jupe pokręcił przecząco głową.
— To mało prawdopodobne. W lecie, lodziarze z “Meadow Fresh” trzymają swoje samochody na ulicach do późnych godzin wieczornych. Wątpię, aby któryś z nich znalazł się przy głównym biurze o czwartej po południu. Stoją pewnie w pobliżu miejsc, gdzie bawią się dzieci. Ale w biurze musi być jakiś kierownik, który zna trasy poszczególnych samochodów.
— Lepiej jedź tam osobiście — poradziła pani Darnley. — Nikt nie udziela takich informacji przez telefon. Weź to, proszę — i podała Jupiterowi parę banknotów z szufladki. — Dowiedz się, ile się da, od tych lodziarzy, a ja zaczekam tu na twojego wuja i dopilnuję pakowania lustra. Ale, proszę, bądź ostrożny. Nie zależy mi na lustrze goblinów. Chcę tylko, żeby Jeff wrócił cały i zdrowy.
— Będę uważał, proszę pani — obiecał Jupe.
— Pojadę z Jupe'em na wypadek, gdyby trzeba było się rozdzielić — powiedział Pete.
Pani Darnley skinęła głową.
— Ja też jadę — oświadczyła Jean Parkinson.
— Ty nigdzie nie pojedziesz. Nie będę narażała obojga moich wnucząt. Nie opuścisz tego domu aż do powrotu Jeffa!
Rozdział 14
Na ratunek!
Przedsiębiorstwo “Meadow Fresh” mieściło się w długim, niskim budynku. Otaczał go spalony słońcem makadam. Taksówka minęła parking dla samochodów z lodami i platformę, gdzie podjeżdżały, by załadować towar. W zasięgu wzroku nie było ani jednego samochodu.
— Nie wiem, czego wy tu, dzieciaki, szukacie — powiedział taksówkarz. — Tu nie kupicie żadnych lodów. Musicie znaleźć któryś z tych samochodów.
— Chcemy złożyć większe zamówienie, wydajemy przyjęcie — wyjaśnił Jupiter.
Taksówkarz zatrzymał się obok platformy. Jupiter wyjął pieniądze otrzymane od pani Darnley i wręczył mu banknot dziesięciodolarowy.
— Proszę na nas zaczekać.
Jupe i Bob wspięli się na platformę do ładowania towaru, otworzyli jedne z podwójnych drzwi i weszli do biura. Siedział tu jedynie jakiś starszy człowiek w okularach o mocnych szkłach. Rozmawiał przez telefon i notował coś na wielkiej poliniowanej planszy.
— OK, Flannery. Masz trochę spóźnienia, ale nic się nie stało. Nie przejeżdżaj w okolicach stadionu aż do ósmej. Dziś jest późny mecz i nie ma co ładować się w te korki.
Odłożył słuchawkę, zdjął grube okulary i spojrzał na detektywów.
— Tak, słucham? — zapytał.
Jupiter Jones wskazał na powiększoną mapę Los Angeles wiszącą na ścianie za mężczyzną. Mapa była czarno-biała, a z okolicy Macy Street rozchodziły się w różnych kierunkach różnokolorowe linie: czerwone, niebieskie, zielone, pomarańczowe, żółte, fioletowe i brązowe. Dochodziły do najdalszych krańców miasta.
— Domyślam się, że te linie oznaczają trasy waszych samochodów z lodami — powiedział Jupiter.
— I masz rację — odparł mężczyzna. — A o co chodzi?
— Wasi kierowcy dzwonią tu do pana z różnych punktów miasta?
— A pewnie, że tak. Chcemy wiedzieć, co się dzieje z naszymi chłopcami. Jeśli się nie odzywają, dzwonimy na policję. Było już kilka napadów. Ale co to ciebie obchodzi?
— Bardzo nam zależy na odnalezieniu kierowcy, który przejeżdżał dziś koło czwartej przez przejazd kolejowy w chwili, kiedy włączył się sygnał ostrzegawczy.
Telefon na biurku mężczyzny zadzwonił.
— Proszę — powiedział Jupiter łagodnie, acz stanowczo. — Niech pan nie odbiera. Nic się nie stanie, jak trochę podzwoni. Dla nas to bardzo ważna sprawa.
Mężczyzna podniósł słuchawkę.
— Meadow Fresh. OK, Guilberti, poczekaj chwilę, dobrze? Mam tu dwa problemy średniej ważności.
Odłożył słuchawkę na biurko.
— No, dobra, streszczajcie się. O co chodzi? Czy ktoś z naszych ludzi źle wam wydał resztę?
— Nie mam czasu na wyjaśnienia — odparł Jupiter. — Proszę nam tylko powiedzieć, który z pańskich ludzi przejeżdżał przez przejazd kolejowy około czwartej...
— Od tego może zależeć życie ludzkie — wtrącił nagle Pete.
Mężczyzna przyjrzał im się uważniej, ale widząc powagę na ich twarzach, przesunął palcem po leżącym przed nim wykazie wszystkich kursów.
— Alberts przejeżdża przez tory do Santa Fe przy LaBrea Street — powiedział. — Ale jest tam zazwyczaj przed trzecią. To nie mógł być on. Nie. Lećmy dalej. Hmm, ta-a-k. To chyba musiał być Charlie Swanson. Jego trasa przecina przejazd przy Hamilton Street. — Mężczyzna podniósł się i pokazał chłopcom jakiś punkt na wielkiej mapie. Znajdował się w Dolinie San Fernando. — Dzwonił do mnie ze stacji benzynowej jakieś dziesięć po czwartej, więc przez Hamilton musiał przejeżdżać koło czwartej. Czy chcecie się z nim skontaktować?
— Niekoniecznie — odparł Jupiter. — Dziękujemy panu bardzo.
Chłopcy wybiegli z biura, zeskoczyli z platformy i z rozmachem otworzyli drzwi taksówki.
— Szybko! — krzyknął Jupiter do kierowcy, podając mu nazwę miejsca. — To nagły wypadek!
— Proszę bardzo — odparł taksówkarz wzruszając ramionami. Robił, co mógł, żeby jak najszybciej przebić się przez zatłoczone centrum i wydostać na autostradę prowadzącą z Hollywoodu do Doliny San Fernando.
Na szczęście dla detektywów, ruch uliczny był w miarę szybki i po trzydziestu minutach taksówka znalazła się na Hamilton Street.
— A teraz proszę zwolnić — poprosił Jupe i razem z Pete'em uważnie obserwowali obie strony ulicy. Początkowo stały przy niej domki jednorodzinne, za nimi ciągnęły się puste parcele. Gdzieniegdzie ustawiono ogłoszenia o ziemi na sprzedaż. Zobaczyli, że zbliżają się do przejazdu kolejowego. Sygnał ostrzegający o nadjeżdżającym pociągu włączał się automatycznie. Teraz był wyłączony. Kierowca zwolnił przed torami i popatrzył uważnie w prawo i w lewo. Jupe zauważył samotny, stary bungalow niedaleko torów. Kiedyś należał pewnie do plantacji owoców cytrusowych. Kilka ocalałych drzewek cytrynowych, zaniedbanych i suchych, rosło na jego tyłach. Domek był zniszczony. Z okien sterczały uszkodzone framugi, a z ganku wyrwano kilka desek.
— No i co dalej? — spytał taksówkarz.
— Proszę jechać — odpowiedział Jupiter.
Minęli kolejne puste parcele i ogłoszenia o sprzedaży gruntów. Wreszcie wjechali znów w okolicę małych domków i starannie przystrzyżonych trawników. Na chodnikach, w popołudniowym słońcu bawiły się dzieci.
— Proszę skręcić w prawo w najbliższą przecznicę — poprosił Jupiter.
Taksówkarz skręcił i zaparkował przy krawężniku obok domu, przed którym jakiś mężczyzna podlewał trawnik.
— A teraz dokąd? — zapytał kierowca.
— Muszę się zastanowić — odparł Jupiter. — To na pewno tamten stary dom przy szynach. Inne są za daleko, żeby było w nich słychać sygnał ostrzegawczy. A ja słyszałem go bardzo wyraźnie, kiedy Jeff telefonował.
— Tak — zgodził się z nim Pete. — To jedyne miejsce w okolicy. I jaka świetna kryjówka! Można krzyczeć do woli, a i tak nikt nie usłyszy.
Taksówkarz odchrząknął.
— Czy zrobiliśmy taki szmat drogi po to, żeby popatrzeć na jakąś starą ruderę?
— Jak możemy się do niej dostać? — spytał Jupe.
— Ale po co? — zdziwił się kierowca. — Przecież z daleka widać, że nikt tam nie mieszka, ale jeśli chcecie...
— A jednak ktoś w nim jest — powiedział Jupe. — I musimy się tam zbliżyć niepostrzeżenie. Chyba nawet wiem, jak.
Zauważył nadjeżdżający samochód z pieczywem. Kierowca zatrzymał się jakieś kilkanaście metrów od nich i zagrał na klaksonie skoczną melodię. Z jednego z domków wyszła młoda kobieta. Na jej widok mężczyzna wyskoczył z samochodu z koszykiem pieczywa. Kobieta wybrała kilka bułeczek i zapłaciła kierowcy.
— Tak! — krzyknął Jupe. — Udamy dostawców!
— Świetnie! — zawołał Pete. Wyskoczył z taksówki i machając rękami, pognał w stronę samochodu z pieczywem.
— Wyraźnie wam odbiło, dzieciaki — mruknął taksówkarz, kiedy Jupiter wyskoczył za Pete'em. — Mam na was czekać? Licznik wybił już piętnaście dolarów i...
Jupe podał mu następny banknot dziesięciodolarowy.
— Reszty nie trzeba. A jeśli zobaczy pan, że wsiadamy do tego samochodu z pieczywem, proszę nie czekać. Nie będziemy już pana potrzebowali.
— W porządku — rzekł taksówkarz.
Jupe podszedł do człowieka z piekarni. Był to szczupły, opalony chłopak koło dwudziestki.
— Nie wolno mi brać pasażerów — ostrzegł od razu.
— Nie zależy nam na podwiezieniu — uspokoił go Pete. — Chcemy dostarczyć trochę pieczywa do jednego domu niedaleko stąd.
Taksówka zatrzymała się obok i kierowca wychylił się z okna.
— Wszystko OK? — zapytał.
— Nie, nie OK — odparł chłopak z piekarni. — To moja pierwsza praca i nie chcę mieć kłopotów.
— Wiem o tym — powiedział Jupe. — Nie będziesz miał żadnych kłopotów. Słowo. Jak ci na imię?
— Henry. Henry Andersen.
— Proszę posłuchać, panie Andersen...
— Mów mi Henry. To ty posłuchaj. Jeśli mnie wyrzucą, to znów zasilę kolejkę bezrobotnych w biurze zatrudnienia.
Jupiter skinął głową.
— Reprezentujemy panią Darnley — powiedział. Wyjął portfel i wręczył chłopakowi wizytówkę Trzech Detektywów. — Mamy powody, aby sądzić, że w tym domu porywacze przetrzymują wnuka tej pani.
— Pani Darnley? — powtórzył Henry Andersen. — Widziałem jej zdjęcie w gazetach. Ale... Trzej Detektywi? Nigdy nie słyszałem o Trzech Detektywach.
— Jestem Jupiter Jones. A to jest Pete Crenshaw. Nasz partner, Bob Andrews, pilnuje właśnie podejrzanego w Beverly Hilis.
— Jak w serialu telewizyjnym, co? — zauważył taksówkarz.
— Jesteśmy detektywami — zapewnił piekarza Jupiter. — Udało nam się rozwiązać tajemnice, z którymi nie mogła sobie poradzić policja. O tej sprawie nie zawiadomiono policji. Pani Darnley obawia się, że porywacze mogą zrobić krzywdę jej wnukowi.
Henry Andersen obejrzał wizytówkę z obu stron, jakby spodziewał się na jej odwrocie znaleźć jakieś rozwiązanie. Spojrzał na Jupe'a, potem na Pete'a.
— Musimy się spieszyć — ponaglił go Pete. Przyszła mu do głowy straszna myśl. — Chyba nic się nie stało Jeffowi, ale nie możemy być tego pewni. W każdym razie jeszcze o czwartej dzwonił do swojej babki w sprawie okupu:
— Policja... — wtrącił Henry Anderson bezradnie.
— Nie możemy tego zrobić — powiedział Jupiter. — Pani Darnley nam zabroniła. Musimy sami uratować Jeffa.
— OK — uległ w końcu Henry Andersen. — OK, OK, OK! Muszę mieć chyba nie po kolei w głowie, tak jak wy, ale jeśli mówicie prawdę, a ja wam nie pomogę...
— Powodzenia! — krzyknął taksówkarz i odjechał.
— Co mam zrobić? — spytał Andersen.
— Pożyczyć mi czapkę i marynarkę — odparł Jupe. — I zawieźć nas do tego starego domku koło szyn kolejowych. Zatrzymasz się przed nim, a ja podejdę i zadzwonię do drzwi.
— Ja nie dzwonię. Naciskam klakson i ludzie sami wychodzą do mnie.
— Jeśli porywaczem jest ten, o kim myślimy, to nie zna on twoich zwyczajów — zapewnił go Jupiter.
Chwilę później samochód z pieczywem jechał Hamilton Street, minął puste parcele i ogłoszenia. Jupe wkładał czapkę i marynarkę Henry'ego Andersona. Pete kucnął na podłodze, opierając się o tace pełne bułeczek, chlebów i ciastek.
— Uważaj na siebie — odezwał się do Jupitera.
— Nie ma obawy. Jeśli wejdę i długo mnie nie będzie, to...
— ...to będzie oznaczało, że mam niewiele do stracenia, i pójdę za tobą.
— Ja też — wtrącił Henry Andersen. Zatrzymał samochód przed zniszczonym domem. — To tu?
— Tak. — Jupiter wyskoczył na ziemię. Marynarka nie dopinała się na nim, ponieważ był trochę za tęgi. Wziął kosz z pieczywem i pogwizdując ruszył popękaną betonową ścieżką do drzwi rozpadającego się domku. Ostrożnie wszedł na ganek, badając najpierw dokładnie każdy schodek. Nie znalazł dzwonka, więc głośno zapukał.
Czekał. W środku panowała cisza. Zapukał ponownie.
— Piekarnia Van Alstyna! — krzyknął. — Jest tam kto?
Odpowiedziała mu głucha cisza. Jupe zajrzał przez okno. Dojrzał puste ściany, kurz, plamy i zacieki od deszczu. Ale było też coś, co spowodowało, że serce zabito mu mocniej. Na zakurzonej podłodze widać było wyraźne ślady, jakby przez pokój ciągnięto coś na tyły domu. A w jednym rogu stał aparat telefoniczny — nowy, błyszczący telefon!
Jupe postawił koszyk na ganku i spróbował przekręcić gałkę w drzwiach. Ani drgnęła. Ale okno obok drzwi było lekko uchylone. Wsunął palce pod ramę okienną i pociągnął. Otworzyło się, głośno skrzypiąc. W domu nadal panowała cisza. Jupe przełożył nogę przez parapet i wszedł do środka. Za dużym pokojem ze zniszczoną tapetą była kuchnia. Jupe dojrzał podarte linoleum i obdrapany zlew. Podszedł szybko do drzwi kuchennych i stanął jak wryty.
Jeff Parkinson leżał na podłodze, mocno związany. Usta zakneblowano mu chustką. Oczy miał szeroko otwarte i przestraszone. Na widok Jupitera zmrużył je, jakby w uśmiechu.
Rozdział 15
Wyścig z czasem
Jeff siedział na środku kuchni i obiema rękami rozcierał kostki u nóg.
— Stopy całkiem mi zdrętwiały — poskarżył się. Uśmiechnął się do Jupitera, a także do Pete'a i Henry'ego Andersona, którzy właśnie nadbiegli, zawołani przez Jupe'a.
— Tak się cieszę, że was widzę, chłopaki. Wcale nie byłem pewien, czy ten kurdupel zamierza wrócić tu i wypuścić mnie, jak już dostanie lustro. Kiedy zadzwoniłem do babci, wciągnął mnie do kuchni, bo bał się, że jak ktoś zauważy samochód przed domem, to może zajrzeć przez okno i zobaczyć mnie.
— Kurdupel? — powtórzył Jupiter. — To eliminuje senora Santorę, a także ducha z lustra. Żaden z nich nie jest mały. Pozostaje tylko włamywacz.
— Tak, to on. Nazywa się Juan Gomez. Nie raczył mi powiedzieć, po co mu to zwierciadło.
— Lepiej zadzwoń do pani Darnley — poradził mu Pete.
Jeff skinął głową, podniósł się i przeszedł chwiejnym krokiem do białego telefonu w dużym pokoju. Siadł przy nim i wykręcił numer do babki. Trzej pozostali usłyszeli pojedynczy sygnał, a potem Jeff powiedział:
— Halo, babciu. To ja, Jeff. Wszystko w porządku. Ze słuchawki popłynęły jakieś niezrozumiałe dźwięki.
— Naprawdę wszystko w porządku — zapewniał Jeff. — Jupe z Pete'em mnie znaleźli.
Jeff rozmawiał jeszcze chwilę, a następnie wręczył słuchawkę Jupiterowi.
— Babcia prosi do telefonu Boba — wyjaśnił.
— Boba? Myślałem, że Bob jest w Beverly Hilis i pilnuje Santory! — Jupiter wziął słuchawkę od Jeffa. — Bob? Co się stało? Gdzie jest Santora?
— Wszystko zawaliłem! — wyznał Bob przygaszonym głosem. — Uciekł mi. Około czwartej zszedł na dół i wyszedł na zewnątrz. Ruszyłem za nim. Miał samochód zaparkowany w małej uliczce za hotelem. Wsiadł do niego i odjechał. A w polu widzenia nie było ani jednej taksówki. Zadzwoniłem do pani Darnley i Jean powiedziała, że wyjechaliście na poszukiwanie Jeffa, więc wróciłem.
— A co z lustrem? — zapytał Jupiter.
— Parę minut temu twój wuj wyjechał do San Pedro razem z Hansem i Konradem. Załadowali zwierciadło na ciężarówkę i wiozą je w umówione miejsce. Ale gdzie wy w ogóle jesteście? Czy z Jeffem jest rzeczywiście wszystko dobrze? Pani Darnley chce...
Bob przerwał w połowie zdania i Jupe usłyszał głos pani Darnley.
— Kto porwał mojego wnuka?
— Ten mały włamywacz, którego znaleziono w pani bibliotece — odparł Jupe.
— Juan Gomez?
— Zgadza się. Jeff powiedział mi, że jest on teraz w drodze do San Pedro.
— Nie zapamiętałem numeru rejestracyjnego jego samochodu — jęknął Jeff. — A żeby to... Za bardzo się bałem. On miał pistolet.
— Nie przejmuj się — pocieszył go Jupiter, a do pani Darnley powiedział: — Skoro Jeffowi nie grozi już niebezpieczeństwo, może pani zawiadomić o wszystkim policję i kazać otoczyć magazyn w San Pedro. Wuj Tytus, Hans i Konrad dostarczą lustro na miejsce, a kiedy Gomez pojawi się, żeby je zabrać, zostanie aresztowany. Porywacz dostanie za swoje... ale — Jupe zawahał się — ale wtedy, być może, nigdy nie poznamy rozwiązania tej łamigłówki. Nie dowiemy się, co go łączy z Santorą lub z Baldinim — magikiem, który udawał ducha Chiava.
— Zamierzam dowiedzieć się wszystkiego — orzekła pani Darnley.
— Świetnie! A więc nie ma czasu do stracenia. Pojadę z Pete'em prosto do tego magazynu. Proszę powiedzieć Bobowi, żeby spotkał się z nami w San Pedro. Niech stanie przy wylocie autostrady tak, aby mógł nas zobaczyć. Pojedziemy taksówką i zatrzymamy się na skrzyżowaniu i...
— Nie pojedziecie taksówką! — poprawił go Henry Andersen.
— Słucham?
— Powiedziałem, że nie pojedziecie taksówką. Pojedziecie samochodem z pieczywem! Zaryzykowałem, ufając wam. A wy mnie nie zawiedliście, więc teraz chcę być z wami aż do wyjaśnienia całej sprawy.
— Samochód z piekarni! — krzyknął Pete. — Fantastyczne! Kto by podejrzewał, że piekarz może być detektywem!
— Przyjedziemy samochodem dostawczym z piekarni Van Alstyn — powiedział Jupiter. — Zabierzemy Boba i będziemy obserwowali, jak porywacz wchodzi do magazynu. Zobaczymy też jego wspólnika, jeśli go ma. Lustro jest za ciężkie dla jednego człowieka. Ktoś musi mu pomagać!
Jeff wziął słuchawkę.
— Babciu, jadę z Jupe'em i z Pete'em — i odwiesił ją, zanim pani Darnley zdążyła zaprotestować.
— W drogę! — krzyknął Pete. — Już prawie szósta!
— Ocean Avenue? — upewnił się Henry Anderson. — Mówiliście o San Pedro. Czy tam właśnie jedziemy?
— Tak — potwierdził Pete. — I musimy tam być przed siódmą. Myślisz, że zdążymy?
Anderson uśmiechnął się.
— Najwyżej zrobimy marmoladę z kilku ciastek, ale zdążymy — obiecał.
Detektywi, Jeff i Anderson szybko wsiedli do samochodu. Pete i Jeff usiedli z tyłu na podłodze i oparli się, dla zachowania równowagi, o tace z ciastkami i chlebem. Jupiter siadł na podłodze z przodu, obok jedynego w całym samochodzie fotela, na którym siedział kierowca. Henry Anderson zatrzasnął drzwi i włączył silnik, jakby szykował się do startu w wyścigach, i ruszyli. W dziesięć minut byli już na autostradzie Hollywoodzkiej i Henry od razu rozwinął maksymalną prędkość.
— Nie można szybciej? — krzyknął Pete z tyłu. — Już pięć po szóstej!
— Jeśli przekroczę dozwoloną szybkość albo zmienię pas, może nas zgarnąć policja drogowa — odkrzyknął Anderson.
— Nie przejmuj się. Poradzimy sobie.
O szóstej dwadzieścia pięć samochód skręcił na Harbor Freeway w kierunku San Pedro. Anderson musiał zwolnić.
— Co się stało? — zapytał Pete.
— To tylko duży ruch. Jest w porządku. Wszystko gra. Całe szczęście, że dziś sobota, bo inaczej utknęlibyśmy tu na amen.
Pete pocił się i sapał z tyłu samochodu. Henry Anderson zapewniał ich co chwila, że wszystko jest w porządku, ale Jupe zauważył, że kierowca zaczął się trochę niepokoić.
Tłok na drodze zmalał i znów mogli rozwinąć szybkość. Pędzili tuż przy pasie zieleni oddzielającym dwa kierunki autostrady. Kiedy zbliżyli się do wybrzeża, zaszło słońce.
— Przed nami mgła — zapowiedział Anderson. — Cały port tonie we mgle.
— Poradzimy sobie — zapewnił go Jupe. — Już wcześniej zdarzało się nam pracować we mgle.
— Prawie dojeżdżamy. — Anderson zwolnił i zjechał na Ocean Avenue. Po dojechaniu do pierwszej przecznicy zatrzymał samochód.
— Czy mam zatrąbić?
— Nie. Bob jechał z Hollywoodu, więc powinien tu być sporo przed nami. Na pewno gdzieś tu jest. Dajmy mu trochę czasu. Znajdzie nas.
— Już za dziesięć siódma! — wrzasnął Pete.
— Co oznacza, że mamy jeszcze całe dziesięć minut — odparł spokojnie Jupiter.
Szczupła postać wyskoczyła z drzwi budynku po drugiej stronie ulicy.
— Czy to wasz przyjaciel?
Jupe podniósł się, żeby lepiej widzieć.
— Tak, to Bob — potwierdził i pomachał ręką. Bob odmachnął i pędem przebiegł przez jezdnię. Po chwili był już w samochodzie.
— Strasznie żałuję, że zgubiłem Santorę — powiedział i uśmiechnął się do Jeffa. — Aleś wszystkich nastraszył.
— Ja sam jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałem!
— Porozmawiamy o tym później — powiedział ostro Jupiter Jones. — Jedziemy dalej wzdłuż Ocean Avenue — zwrócił się do Andersona. — Jedź wolno, jakbyś czekał, że ktoś wyjdzie kupić od ciebie chleb.
Anderson wykonał polecenie.
— Jeden z naszych samochodów rozwozi pieczywo w okolicy San Pedro, zazwyczaj w godzinach rannych. Sprzedaje dużo towaru pracownikom doków i punktów rozładunkowych. Czego my tu szukamy?
— Opuszczonego magazynu, który należał kiedyś do firmy “Peckham Storage Company”. Pewnie zobaczymy jakąś tabliczkę z nazwą firmy. Kiedy znajdziemy magazyn, czy możesz udawać, że zaciął się silnik i nie chce zapalić?
— Nie ma sprawy.
Krążyli bulwarem niemal całkiem wyludnionym. Magazyny i biura spedycyjne po obu stronach ulicy były pozamykane. Minął ich samochód jadący w kierunku zachodnim w stronę autostrady, a chodnikiem wlókł się jakiś człowiek w kombinezonie roboczym, z marynarką pod pachą. Zbliżając się do Ocean Boulevard, zauważyli, że mgła unosi się nieco, ukazując puste mola, a za nimi widok na port.
— Jesteśmy — powiedział cicho Anderson.
Jupe i Bob uklękli, żeby wyjrzeć przez szybę. Po prawej stronie stał kwadratowy budynek z cegły, mocno podniszczony przez upływ czasu. Napis na ścianie frontowej był niewyraźny, lecz wciąż jeszcze do odczytania. Przed tym właśnie budynkiem stała większa ciężarówka wuja Tytusa.
— Wuj Tytus, Hans i Konrad jeszcze tu są — poinformował Jupe przyjaciół siedzących z tyłu.
— A to znaczy, że zdążyliśmy przed porywaczem — powiedział Pete z wyraźną ulgą w głosie.
— Jedź jeszcze i zatrzymaj się dopiero parę domów za nimi — poprosił Jupe Andersona. Chłopak od pieczywa przejechał wolno koło magazynu i zatrzymał się kawałek dalej. Wyłączył silnik.
Jupe i Bob przeszli na czworakach na tył samochodu i wyjrzeli przez okienko. Zobaczyli, jak wuj Tytus wychodzi z magazynu i wspina się do szoferki swojej ciężarówki. Hans i Konrad poszli w jego ślady.
— W porządku — mruknął Jupe. — Instrukcje z listu zostały wykonane. Teraz pozostaje nam tylko czekać.
Henry Andersen zaczął szykować się do wyjścia z samochodu.
— A ty dokąd? — spytał Pete.
— Będę majstrował przy silniku. Co robi kierowca, kiedy staje mu samochód? Majstruje przy silniku. Zwrócilibyśmy na siebie uwagę, gdybym tego nie zrobił.
Jupiter zachichotał.
— Masz zadatki na detektywa pierwszej klasy!
Rozdział 16
Walka o nawiedzone zwierciadło
Henry Anderson zaczął stukać i pukać w silnik samochodu. Wykręcił świece, przetarł je i wkręcił na miejsce. Obejrzał prądnicę i akumulator.
W środku Trzej Detektywi i Jeff Parkinson, niewidzialni dla otoczenia, śledzili na klęczkach rozwój wydarzeń. Pete, który pilnował tylnego okienka, odezwał się:
— Coś mi się tu nie podoba. Mgła gęstnieje, zaczyna się ściemniać. Ten bandyta może już być w środku. A jeśli tak, to nie zauważymy, gdy będzie wychodził.
— Nie wydaje mi się, żeby tam był — powiedział Jupiter. — Byłoby głupotą czekać w środku na wniesienie lustra. Gdyby pani Darnley wezwała policję, znalazłby się w pułapce. Myślę, że on gdzieś tu krąży i sprawdza, czy aby policja już na niego nie czeka. Nasz przyjaciel Henry może wzbudzić jego podejrzenie.
Jupe postukał lekko w szybę. Henry Andersen podszedł do niego.
— Może lepiej nie baw się już tym silnikiem. Postaraj się znaleźć jakiś telefon, żeby zadzwonić po pomoc drogową. Czy nie tak byś postąpił, gdybyś naprawdę tu utknął?
Anderson skinął głową.
— Dobra. Idź poszukać telefonu. I tak nam będzie potrzebny, jeśli porywacz się pojawi. A potem wracaj. Możesz wzbudzić podejrzenie naszego przestępcy.
— Nie chciałbym tego zrobić — odparł Anderson i ruszył w górę ulicy. Minęło pięć minut i nagle...
— Spójrzcie! — krzyknął Pete.
Jupe doskoczył do tylnego okienka. Pete pokazał mu ubranego na ciemno człowieka, który skradał się za płotem otaczającym skład drewna. Przystanął, patrząc podejrzliwie na samochód z pieczywem.
— To o n, prawda? — spytał Jupe Jeffa Parkinsona.
— Tak sądzę — odrzekł Jeff. — Przez tę mgłę nie jestem do końca pewien.
— Zaraz się przekonamy.
Mężczyzna zaczął iść chodnikiem w stronę samochodu z pieczywem.
— Nie wyglądajcie teraz! Idzie w naszą stronę! — wyszeptał Pete.
— To Gomez! — dodał Jeff. — Co robimy?
— Na podłogę! Szybko! — ponaglił Jupiter.
W tym momencie rozległ się pogodny głos Henry'ego Andersona.
— Dobry wieczór.
— Późno dziś kończysz — powiedział porywacz.
— Próbowałem trochę dorobić. Ale to był głupi pomysł. Nie wiedziałem, że w soboty w San Pedro jest tak pusto. A do tego jeszcze zepsuł mi się samochód. Dostanie mi się od szefa. Nie ma pan może ochoty na jakąś bułeczkę lub bochenek chleba?
— Bochenek chleba? Owszem, czemu nie. Pokaż mi, co tam masz. Chłopcy przycupnęli w najciemniejszym kącie, żeby ich nie było widać.
Henry Andersen wszedł do szoferki i sięgnął po koszyk.
Bob chwycił koszyk i rzucił go Henry'emu. Ten odwracając się, niemal uderzył porywacza w głowę tym koszykiem.
— Mam tu chleb pszenny, żytni, pełnoziarnisty, pumpernikiel, chleb z francuskiego ciasta i...
Mężczyzna skrzywił się.
— Chyba jednak nie mam ochoty na chleb.
— To może ciasteczko?
— Nie, dziękuję. Przepraszam za kłopot.
— Żaden kłopot. I tak muszę czekać na pomoc drogową.
— Więc życzę ci miłego wieczoru.
— Dzięki.
Mężczyzna odwrócił się i zaczął iść w kierunku magazynu.
Trzej Detektywi odetchnęli swobodniej.
— Niewiele brakowało... — powiedział Bob. — Zjawiłeś się w samą porę, Henry.
— Dwie przecznice dalej jest budka telefoniczna — zameldował Henry.
Detektywi obserwowali, jak porywacz przechodzi przez ulicę, zbliża się do drzwi magazynu, szybko ogląda za siebie i wchodzi do środka.
— Idziemy za nim? — spytał Jeff.
— Poczekajmy jeszcze chwilę — wstrzymał go Jupe.
Na ulicy pojawiła się inna postać. Wysoki mężczyzna wyszedł zza ogrodzenia składu z drewnem. Nie rozglądał się. Poszedł prosto do drzwi i wszedł do magazynu.
— To był chyba Santora — powiedział Pete.
— Właśnie tego się spodziewałem! — krzyknął Jupiter. — Teraz wejdziemy tam za nim i zobaczymy, co się stanie. Henry, daj nam dziesięć minut, a potem dzwoń na policję. Będą nam potrzebni, niezależnie od rozwoju wydarzeń.
— Załatwione.
Detektywi i Jeff Parkinson wyskoczyli z samochodu i szybko podbiegli do magazynu. Przy drzwiach zatrzymali się.
— Nic nie słychać — szepnął Bob. — Jedynie plusk wody. To miejsce zbudowano chyba na wodach Zatoki.
Nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się bezszelestnie i chłopcy zobaczyli ściany i kolejne drzwi. Nad nimi było małe okratowane okienko, które wpuszczało do środka zamglone, wieczorne światło. Znaleźli się w niewielkim, pustym pomieszczeniu o dwóch parach drzwi, przeszklonych w górnej części. Wspięli się na palce i zajrzeli do środka przez brudne szyby. Zobaczyli ogromną halę ze świetlikami w dachu. W jej kątach kładły się cienie. W odległym końcu hali stał Juan Gomez i patrzył na zwierciadło goblinów. Wuj Tytus ze swoimi pomocnikami oparł lustro o jeden z filarów podtrzymujących wysoki dach.
Pomiędzy porywaczem i chłopcami stał Santora. Tajemniczy człowiek, który utrzymywał, iż jest potomkiem Chiava, był zupełnie nieruchomy. Jupe zrobił małą szparę w drzwiach i chłopcy zamarli. Starając się niemal nie oddychać, patrzyli i słuchali, co nastąpi.
Porywacz głaskał palcami ramę lustra. Powoli obszedł je dookoła. I wreszcie wyjął z kieszeni śrubokręt.
— Czego tu szukasz, świniopasie? — odezwał się nagle Santora.
Porywacz drgnął, upuścił śrubokręt i spojrzał na Santorę.
— Nie ruszaj się — ostrzegł Santora. — Mam broń i nie zawaham się jej użyć.
Santora ruszył przed siebie i chłopcy zobaczyli, że rzeczywiście pistolet wycelował w głowę porywacza.
— Gomez, czy już na zawsze zamierzasz nosić tę hańbę? Manolos nie żyje. Wdowa po nim wiedzie spokojny żywot. Ona o niczym nie wie.
— Bo jest głupia.
— To ty jesteś głupi, Gomez. To ty naprowadziłeś nas na lustro. W nim kryje się cały sekret, prawda? Przez te wszystkie lata. To w nim tkwi potęga Manolosa — w zwierciadle Chiava. Zostanie ono unicestwione!
— Należy do mnie. Obiecał mi je za te wszystkie lata harowania dla niego. Ale kiedy umarł, ta głupia kobieta wysłała je z kraju. Nie było mnie przy tym, ponieważ...
— Ponieważ siedziałeś w więzieniu — dokończył Santora. — Biedny Juan Gomez. Twój pan umierał, a ty siedziałeś w więzieniu, ponieważ próbowałeś ukraść portfel angielskiemu turyście. Biedny Gomez. Przegrałeś. Zawsze przegrywałeś. Lustro zostanie zniszczone dla dobra republiki.
— Nie! — krzyknął Gomez. — Ono jest moje! Obiecano mi je.
— Manolos cię okłamał. Jak mogłeś sądzić, że z tobą będzie uczciwy, skoro okłamywał wszystkich? Myślałeś, że jesteś inny? Ale teraz nadszedł kres. Zniszczę to lustro!
— Nie zrobisz tego! — krzyknął Gomez. — Jesteś za słaby. Znam cię. Nie uda ci się mnie zastraszyć! Na nic się nie zdadzą twoje gładkie maniery! Nie boję się ciebie! Nie zaryzykujesz rozlewu krwi!
Gomez rzucił się nagle na człowieka z pistoletem.
Rozległ się wystrzał. Kula odbiła się rykoszetem od stalowej belki i utkwiła gdzieś w drewnianym suficie. Santora krzyknął i próbował zrzucić z siebie małego Gomeza, jak myśliwy próbuje strząsnąć z siebie atakujące zwierzę. Wypuścił pistolet, który potoczył się po podłodze.
Obaj odwrócili się, próbując go dosięgnąć. Gomez wydał wściekły okrzyk, widząc, jak pistolet wpada do kanału. Rozległ się plusk i było po pistolecie.
Santora wyprostował się.
— Może masz rację. Może bym cię nie zastrzelił. Ale i tak nie wyjdziesz stąd z lustrem. — Mówiąc to, podniósł z ziemi kawałek drewna i stanął przed zwierciadłem. — Zrobię to, po co tu przyjechałem. Zniszczę je.
Jupiter wszedł do magazynu.
— Zanim pan to zrobi — powiedział cicho — chciałbym zadać panu kilka pytań.
Juan Gomez wytrzeszczył oczy na widok chłopców. Spojrzenie opryszka zatrzymało się na Jeffie, jeszcze do niedawna jego zakładniku. Wydał dziki okrzyk i ruszył na detektywów.
— Uwaga! — krzyknął Pete. Odsunął Jupitera i trafił napastnika w pierś. Gomez upadł na podłogę, jęcząc, a Pete siadł na nim okrakiem. — To zaczyna mi wchodzić w krew — dodał.
— Pomogę ci — zaproponował Jeff i też siadł na Gomezie.
Jupiter zwrócił się do zdumionego Santory:
— Co prawda, nie jesteśmy dorośli, ale teraz jest nas dwóch na jednego i nikt nie opuści tego miejsca, aż nie wyjaśnimy kilku spraw.
Rozdział 17
Zwierciadło wyjawia swoją tajemnicę
Juan Gomez zaprzestał walki i zaczął mamrotać coś pod nosem. Brzmiało to jak jakieś przekleństwa.
— Niech pan nie niszczy lustra, senor Santora — poprosił Jeff. — Czy należy do pana, czy nie, proszę go nie niszczyć. Moja babcia dostanie ataku serca!
— Proszę też pamiętać — dodał Jupiter — że gdy pan je rozbije, Juan Gomez pozna jego sekret. Bo wciąż go nie zna, prawda?
— Tak, wiem o tym, ale ja też muszę zdobyć ten sekret.
— Proszę spojrzeć na to z innej strony. Gomez nie wie, w której części lustra kryje się sekret. Pan też tego nie wie. A co do pańskiej historii o pokrewieństwie z Chiavem, to możemy ją chyba włożyć między bajki.
— Nie mam nic do powiedzenia — odparł Santora.
— Nie musi pan mówić. Wiemy, na przykład, że działa pan na zlecenie prezydenta republiki Ruffino. Nie jest pan potomkiem Chiava, ale może pochodzi pan z innej sławnej rodziny? Czy jest pan synem prezydenta Garcii?
Santora aż przysiadł na jakiejś paczce.
— A więc to ty! To ty włamałeś się do mojego pokoju i przeszukałeś moje papiery!
— To nie był Jupe — włączył się Pete. — To był Gomez. To on uderzył pana w głowę. Byłem wtedy na korytarzu i widziałem, jak Gomez uciekał.
Włamywacz znów zaklął pod nosem.
— Patrzcie go! — burknął szyderczo. — Wystrojony goguś! I on śmie decydować o tym, co dobre dla naszej republiki! To siostrzeniec Garcii, tego uczciwego, niepokalanego Garcii, który uważa, że zbawi nasz kraj! Złodziej! Wuj jest złodziejem i siostrzeniec też!
Jupe odchrząknął.
— Kiedy Garcia został wybrany na prezydenta dwanaście lat temu, jego przeciwnik oskarżał go o nieuczciwość. Twierdził, iż posiada dowód na to, że Garcia zaczynał jako kryminalista. Ale ów przeciwnik nie był w stanie przedstawić takiego dowodu i Garcia zwyciężył. Dowód! Garcia znów wystartuje do wyborów w tym roku, prawda? Przypuśćmy, że ktoś przedstawi taki dowód? I co wtedy?
— Będzie to tragiczne w skutkach dla Ruffino — odparł Santora.
— Zaraz przyjedzie tu policja, senor Santora — powiedział Jupiter. — Dzwoniliśmy po nich. Będą chcieli wiedzieć, dlaczego to lustro jest aż tak ważne, że posunięto się do porwania wnuka pani Darnley. Ja już chyba znam odpowiedź.
Santora zerwał się na równe nogi.
— Wiesz? Przecież to niemożliwe!
— W grę wchodzi szantaż, prawda, senor Santora? Isabella Manolos była niewinna. Nie znała prawdy o tym, w jaki sposób jej mąż doszedł do tak wysokiej pozycji w rządzie Ruffino. Ale my możemy się domyślać, w jaki sposób. On posiadał dowód na to, że oskarżenia w stosunku do prezydenta Garcii były prawdziwe, i szantażował nim prezydenta.
Santora usiadł zrezygnowany.
— Wasza policja nie może się o tym dowiedzieć! Zanim mój wuj objął urząd, lud Ruffino żył w strasznej biedzie. Mogło dojść do rewolucji. Pod jego rządami zapanował spokój i dobrobyt. Będę trwał przy Garcii. Nie ma powrotu do dawnych, złych czasów. Mój wuj nie ma na swoim sumieniu nawet kropli przelanej krwi. Otoczył się ludźmi mądrymi, uczciwymi... z wyjątkiem tego łajdaka Manolosa.
— Szantażysta? — drążył dalej Jupe.
Santora pokiwał głową ze smutkiem.
— No dobrze, wyjawię już wszystko. I mam nadzieję, że ty z kolei powiesz mi, gdzie leży sekret lustra.
Santora spojrzał na Gomeza.
— Ta kreatura na podłodze była służącym Diega Manolosa. Sami zresztą wiecie, kto to jest — zwykły kieszonkowiec i włamywacz. A teraz okazał się też porywaczem. Nawet mnie to nie dziwi. Jest niebezpieczny. Nie wie, co to litość i serce. Przez dziesięć lat służył u Manolosa. Możecie więc sobie wyobrazić, jakim człowiekiem był Manolos. Senora Manolos, przyjaciółka pani Darnley, to wspaniała kobieta. Ale trudno czasem zrozumieć, co kieruje pewnymi kobietami przy doborze męża. Ona wiele wycierpiała przez tę decyzję.
— Głupia baba! — warknął Gomez.
— Milczeć! — krzyknął Santora. — Mój wuj w młodości postępował dość nierozważnie. To się zdarza. Wysłano go do Hiszpanii, na uniwersytet. Tam też poznał Diega Manolosa. Manolos miał wtedy zwierciadło czarownika Chiava. Zapłacił za nie uczciwie, ale był to chyba ostatni uczciwy uczynek w jego życiu. Chiavo rzeczywiście miał syna, ten z kolei też miał syna i tak dalej. Ostatnia była córka. Nigdy nie wyszła za mąż, a kiedy Manolos ją odnalazł, była już starą kobietą. Mieszkała w wielkiej biedzie w małym miasteczku Castile. Miała zwierciadło goblinów, ale nie miała pieniędzy. A potrzebowała ich bardzo.
Manolos sam był ubogi, ale za to młody i do tego dość pomysłowy. Pożyczył pieniądze na kupno lustra i wysłał je statkiem do Madrytu. Wszędzie o nim rozpowiadał, w kawiarniach, na wykładach. Rozgłaszał wszystkim, że jest właścicielem zwierciadła Chiava. Wiadomość rozeszła się szybko, wywołując pewne poruszenie. Czyżby lustro rzeczywiście przepowiadało przyszłość? Manolos udawał, że posiada ono tajemną moc.
Na skutki nie trzeba było długo czekać. Najpierw przyszli do niego jacyś studenci z uniwersytetu i powiedział im, co stanie się w najbliższym czasie. Nie była to precyzyjna przepowiednia, lecz niemądrzy studenci bardzo chcieli w nią wierzyć. Czasami jego wizje się spełniały, czasami zdarzało się coś zbliżonego do przepowiedni. W każdym razie rozeszła się wieść, że Manolos rzeczywiście widzi przyszłość w lustrze Chiava. Pojawili się też ludzie z bogatszych sfer. Im też spełniła się część przepowiedni.
Po pewnym czasie podła natura Manolosa dała o sobie znać. Poradził pewnemu człowiekowi cierpiącemu na podagrę, żeby wybrał się w podróż. Mężczyzna wyjechał, a w tym czasie obrabowano jego dom. Pewnej kobiecie powiedział, że powinna zanieść swoje pieniądze do kościoła, aby je tam kapłan poświęcił. Zabrała wszystkie co do grosza i poszła do swojej parafii, tyle że po drodze jakiś kieszonkowiec dokładnie ją ograbił. Były jeszcze inne sprawy, ale nie czas i miejsce, by o nich opowiadać. I tak dużo rozumiecie, jak na swój wiek.
— Ale historia! — wykrzyknął Pete. — I policja hiszpańska niczego nie podejrzewała?
— Zaczęła coś podejrzewać dopiero po jakimś czasie. Zanim to jednak nastąpiło, Manolos zwrócił szczególną uwagę na mojego wuja. Już jako młody człowiek mój wuj wiele rozmyślał o przeprowadzeniu reform w Ruffino. Mówił o tym przy różnych okazjach, a Manolos tylko słuchał. Uznał, że mój wuj zostanie kiedyś ważnym człowiekiem, i chciał zawczasu wkraść się w jego łaski. Garcia był bardzo bogaty i już wtedy Manolos planował swój szantaż. Zamierzał użyć do tego zwierciadła Chiava, by przy jego pomocy... jak to się mówi w filmach gangsterskich?
— Chciał usadzić pana wuja? — podrzucił Bob.
— Si. Tak. Właśnie o to mi chodzi. A więc Manolos zdobył względy pewnej młodej dziewczyny, służącej w jakimś bogatym i wpływowym domu. Przy pomocy zwierciadła udało mu się ją przekonać, że jest oszukiwana przez pracodawców. Wmówił jej, że pada ofiarą wyzysku i słusznie należy jej się rekompensata. Następnie podszepnął dziewczynie, że zna człowieka, który dużo zapłaci za klejnoty jej pani. Obiecał, że jeśli włoży je do pudełka i owinie czerwonym papierem, to on już zajmie się resztą. Miała tylko spotkać się z owym człowiekiem, oddać mu pudełko i wziąć w zamian kopertę z pieniędzmi. Tak też zrobiła. Ukradła biżuterię i spotkała się z człowiekiem Manolosa. Wręczył jej kopertę, a ona dała mu pudełko w czerwonym papierze. Tym człowiekiem był mój wuj!
— Złodziej! — prychnął Gomez.
— Mój wuj o niczym nie miał pojęcia! — krzyknął Santora. — Sądził, że robi Manolosowi przysługę. Myślał, że doręcza list, a dziewczyna daje mu upominek dla Manolosa. Spotkali się na ulicy, koło fontanny. Manolos ukrył się w pobliżu z aparatem. Zrobił im zdjęcie w momencie, kiedy mój wuj podawał dziewczynie kopertę!
— I zdjęcia, oczywiście, trafiły na policję — dodał Jupiter.
— Oczywiście. Dziewczyna otworzyła kopertę i znalazła w niej jedynie papier. Przestraszyła się. Kiedy właścicielka biżuterii zorientowała się, że została okradziona, wezwała policję, a dziewczyna z płaczem przyznała się do wszystkiego. Mój wuj był już w tym czasie w drodze do Ruffino. Nic o tym wszystkim nie wiedział. Ale do czasu. Manolosowi udało się uciec z Madrytu w samą porę razem z lustrem i fotografiami. I, oczywiście, z pieniędzmi. Dopiero wtedy pojawiły się w prasie artykuły o jego lustrze i matactwach, jakich przy jego pomocy dokonywał.
— Więc pojawił się w Ruffino i zaczął szantażować pana wuja — dokończył za niego Pete.
— Przyjechał do Ruffino, ale początkowo niczego nie robił — odparł Santora. — Miał pieniądze. Postanowił czekać na właściwy moment. Ożenił się z tą biedaczką, Isabellą, tylko dlatego, że była jedyną córką bardzo bogatego człowieka. Wciąż czekał. I kiedy dwanaście lat temu ogłoszono wolne wybory, a nasz kraj stał u progu rewolucji, postanowił uderzyć. Przysłał mojemu wujowi odbitki zdjęć i kopie artykułów prasowych z hiszpańskich gazet. Wuj popełnił przestępstwo i oto dowód. Nieważne, że robił to nieświadomie. Nieważne, iż zdarzyło się to tak dawno. Jest dowód, który zniszczy karierę mojego wuja. Garcia nigdy nie zwycięży w wyborach.
Wuj uległ żądaniom tego łajdaka. Najpierw dawał mu pieniądze, ale wkrótce to nie wystarczyło. Dopuścił go do władzy. I tak Manolos miał swój piękny dom i trochę szacunku obywateli... ale tylko trochę. W każdą rocznicę wyborów mój wuj otrzymywał odbitkę owej fotografii i kopie starych artykułów. W końcu Manolos umarł i obaj z wujem sądziliśmy, że koszmar wreszcie się skończył.
Poszedłem odwiedzić senorę Manolos. Biedaczka tonęła we łzach. Chciałem ją poprosić, żeby pozwoliła mi przeszukać mieszkanie. Właśnie zastanawiałem się, jak mam to delikatnie ująć — ponieważ senora to prawdziwa dama — kiedy sama zaczęła się uskarżać na Juana Gomeza. Powiedziała, że przesłała lustro do przyjaciółki w Los Angeles. Gomez, kiedy się o tym dowiedział, wybuchnął strasznym gniewem. Zaczął na nią krzyczeć. Nazwał ją głupią. Bała się nawet, że ją uderzy.
Wtedy zrozumiałem. Negatywy zdjęć musiały zostać ukryte w lustrze. Gomez był jedyną osobą, której ta kreatura-Manolos mógł powierzyć swój sekret! A kiedy Gomez przyleciał do Los Angeles, byłem już tego całkiem pewien!
— Więc śledził go pan i próbował odkupić lustro od pani Darnley — odezwał się Jupiter. — A kiedy się nie udało, wymyślił pan tę historyjkę o pokrewieństwie z Chiavem. A kiedy i to nie podziałało, wynajął pan Baldiniego, żeby udawał ducha. Zwłaszcza iż wuj słał panu ponaglające listy.
Santora zwiesił głowę.
— Bardzo tego żałuję — westchnął. — Nie zamierzałem straszyć kobiet i dzieci, ale nie widziałem innego wyjścia.
Na chwilę zapanowała cisza. Na zewnątrz rozległ się tupot nóg. Drzwi się otworzyły.
— A oto i policja — powiedział Pete.
Uspokojony, zaczął się podnosić z leżącego Gomeza.
— Co jej powiemy? — zapytał Santora, blady jak ściana. — Będą chcieli sprawdzić, co jest w lustrze!
— Ha! — wrzasnął dziko Gomez. Wyśliznął się Pete'owi i Jeffowi, zerwał na równe nogi i chwycił kawałek drewna upuszczony przez Santorę. Rzucił się w stronę lustra. — Zdobędę mój dowód! A wtedy nikt się nie odważy...
Wtem spojrzał w zwierciadło goblinów i zamarł w pół gestu, z podniesioną ręką, na widok odbicia własnej twarzy wykrzywionej wściekłością i strachem. Upuścił drewno, wrzasnął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki. Potknął się o własne nogi i zniknął za drzwiami. Rozległ się głośny plusk i w tej samej chwili w magazynie pociemniało od mundurów policyjnych. Z wody za drzwiami magazynu zaczęły dochodzić przeraźliwe krzyki.
— Negatyw! — rozległ się groźny szept Santory. — Gdzie jest negatyw?
Jupe stanął za lustrem i zdarł paznokciem naklejkę. Wyjął spod niej coś i razem z naklejką oddał Santorze.
— Mikrofilm — szepnął. — Oczywiście, tylko tam mógł zostać ukryty. Mikrofilm pod którąś z nalepek. Najnowszą.
Senor Santora wyszeptał słowa podziękowania i wsunął film razem z nalepką do kieszeni.
— Gdzie jest Jeff Parkinson? — zapytał jeden z policjantów. — Który z was to Jeff Parkinson?
— To ja.
Dwóch policjantów z liną pochyliło się nad wodą. Po chwili wciągnęli mokrego Gomeza do środka. Porywacz upadł na podłogę, zawodząc. Policjant popatrzył na zmoczonego mężczyznę i zwrócił się do Jeffa:
— Czy to on cię porwał?
— Tak. Nazywa się Juan Gomez.
— A ten? — spytał sierżant wskazując na Santorę.
— To jest senor Santora — odpowiedział Jupe. — Nasz przyjaciel. Pomagał nam.
— Co jest z tym facetem? — zawołał jeden z policjantów pilnujących Gomeza.
— To coś! — mamrotał Gomez. — W lustrze, widziałem to! To... to...
— Co to za historia z tym lustrem? — spytał sierżant, spoglądając z ciekawością na zwierciadło goblinów.
— Kiedyś należało do sławnego czarownika — wyjaśnił Jupiter Jones. — Podobno jest nawiedzone. Wygląda na to, że porywacz bardzo się go boi. Może zobaczył w nim jakiegoś ducha?
Policjant parsknął śmiechem.
— Wyobraźnia płata czasem ludziom dziwne figle — dodał Jupiter. — Zwłaszcza o zmroku.
— Chyba tak — rzekł policjant.
Chłopcy i senor Santora spojrzeli w lustro. Odbijały się w nim puste ściany magazynu i wiszące pajęczyny. Wyglądało jak zwykłe lustro, najzwyklejsze na świecie, tyle że oprawione w niezwykle brzydką ramę.
Mimo tego, chłopcy poczuli lekki dreszcz. A kiedy sierżant policji poprosił wszystkich o opuszczenie magazynu, nie wahali się ani chwili. Wyszli pośpiesznie.
Rozdział 18
Zaproszenie dla pana Hitchcocka
Dwa tygodnie później Trzej Detektywi odwiedzili pana Hitchcocka, znanego reżysera filmowego. Był ich opiekunem i to on podsuwał im większość zagadek do rozwiązania. Kiedy wszyscy usiedli wygodnie wokół stołu w pokoju gościnnym, Jupiter wręczył reżyserowi kopertę.
— Co to jest? — spytał pan Hitchcock. Otworzył kopertę i wyjął z niej drogi papier listowy kremowego koloru. Przeczytał kilka linijek tekstu i popatrzył na chłopców. — Pnę się coraz wyżej. Pani Darnley przysyła mi zaproszenie na kolację, na której będę miał zaszczyt poznać senora Rafaela Santorę. Słyszałem o pani Darnley. Musi mieć ważny powód, by przysyłać was do mnie z zaproszeniem.
Bob uśmiechnął się i podał panu Hitchcockowi aktówkę.
— Te informacje można chyba uznać za ściśle tajne, ale powiedzieliśmy senorowi Santorze, że z przyjemnością zapozna się pan z tak ciekawą sprawą. Oczywiście zachowa pan te informacje tylko dla siebie.
— Teraz rzeczywiście rozbudziliście moją ciekawość — powiedział pan Hitchcock i otworzył teczkę.
Chłopcy czekali w ciszy, aż gospodarz przeczyta notatki Boba o tajemnicy nawiedzonego zwierciadła. Wreszcie reżyser odłożył ostatnią stronę raportu i spojrzał na Jupitera.
— Czy to informacja o fotografii podsunęła ci myśl o mikrofilmie i o miejscu jego ukrycia?
— Tak — odparł Jupe. — Kiedy senor Santora opowiedział o używaniu fotografii do szantażowania jego wuja, zrozumiałem, że gdzieś musiał zostać ukryty negatyw. Ponieważ rozłożyliśmy już lustro na części i niczego nie znaleźliśmy, jedyne miejsce ukrycia mikrofilmu, jakie przychodziło mi do głowy, to były właśnie owe nalepki, przyklejane przez rzemieślników po naprawie lustra. Manolos przechowywał swoje “dowody” — fotografie i stare artykuły — na mikrofilmach, ponieważ tylko one mogły się zmieścić pod nalepką. Co roku usuwał po prostu nalepkę, robił kolejne odbitki — dowiedzieliśmy się, że miał w domu ciemnię — i wysyłał je prezydentowi Garcii, po czym chował mikrofilmy pod nową nalepką.
— To dziwne, że zaufał takiemu bandycie, jak Gomez. Dlaczego wyjawił mu, że sekret kryje się w lustrze?
— Nigdy nie będziemy mieć pewności co do tego — odparł Jupiter. — Gomez nie chce mówić. Może wraz z upływem lat sam się domyślił, że lustro jest źródłem siły Manolosa. Gomez pewnie co roku mu pomagał przy zdejmowaniu lustra ze ściany. Ale jestem pewien, że Manolos nie wprowadził go w całą sprawę.
— Dziwi mnie także, po co zadawał sobie tyle kłopotu z maleńkimi mikrofilmami, kiedy przecież mógł je umieścić gdziekolwiek — powiedział reżyser.
— Trzeba przyznać, że Manolosowi nie brakowało wyobraźni — stwierdził Jupiter. — Najpierw przy pomocy lustra nakłonił biedną służącą z Madrytu do popełnienia przestępstwa. Potem wykorzystał jej postępek do pogrążenia Garcii, by wreszcie ukryć dowody winy w tym samym lustrze. Zadziwiający zbieg wypadków.
— Jest w nim jakaś pokrętna logika — dodał pan Hitchcock. — A co na to policja?
— Uważają Gomeza za wariata — odparł Pete. — I proszę mi wierzyć, nie zamierzamy wyprowadzać ich z błędu.
Pan Hitchcock skinął głową.
— Idę o zakład, że już się postarają, by odizolować Gomeza od świata na dłuższy czas. A w jaki sposób Gomez dowiedział się, w którym hotelu zamieszkał Santora? I jak to się stało, że Santora pojawił się w magazynie w San Pedro w tym samym czasie co Gomez?
— Senor Santora i Gomez śledzili się nawzajem — odpowiedział Jupe. — Każdy obawiał się, że przeciwnik pierwszy zdobędzie lustro. Przypuszczamy, iż Gomez dowiedział się o przyjeździe Santory, ponieważ obserwował dom pani Darnley. I pewnie po wyjściu Santory poszedł za nim aż do hotelu. Wiedział, że Santora pokrzyżuje mu szyki, więc zdecydował się na atak.
Santora, z kolei, znalazł Gomeza, robiąc to, czego my nie mieliśmy czasu zrobić. Wynajął samochód i krążył po Silverlake tak długo, aż dowiedział się, gdzie mieszka kuzyn Gomeza. Śledząc Gomeza, trafił na ślad zniszczonego domku na farmie w Dolinie San Fernando. Nie wiedział tylko, w jakim celu Gomez się nim interesował. W dniu zwolnienia ze szpitala trafił za Gomezem do tego domku. Nie miał pojęcia, że znajduje się w nim również Jeff. Zauważył samochód Gomeza przed domem i pojechał potem za nim aż do San Pedro.
— Senor Santora miał szczęście — powiedział pan Hitchcock. — Gomez mógł go zabić. A jak do tej łamigłówki pasuje magik Baldini? Jestem pewien, że słyszałem o nim już wcześniej.
Jupiter zachichotał.
— Santora był kiedyś na występie Baldiniego w Ruffino. Baldini, oprócz innych sztuczek, potrafił się uwalniać z różnych więzów. Raz Santora widział, jak podczas występu nałożono mu kajdanki, związano łańcuchami, na które dodatkowo nałożono kłódki. W trzy sekundy Baldini pootwierał wszystkie zamki i uwolnił się. Santora był pewien, że taki sztukmistrz bez trudu dostanie się do domu nawet tak dobrze strzeżonego, jak dom pani Darnley.
Santora odnalazł Baldiniego w bardzo prosty sposób. Dzwonił do agentów organizujących występy w nocnych klubach, aż wreszcie trafił na agenta Baldiniego. Początkowo myślał o tym, by Baldini przeszedł się parę razy po domu jako duch ze zwierciadła. Okazało się jednak, że magik znał Drakestara i wiedział o ukrytej pod biblioteką piwnicy. Postanowili, że Baldini ukryje się w niej na kilka dni. Santora dobrze mu za to zapłacił i wyjaśnił, że chce tylko zrobić kawał pani Darnley.
Biedny Baldini! Kiedy odkryliśmy ukryte przejście i zeszliśmy na dół, to pewnie pomyślał, że takie kawały wcale nie są dowcipne. Po ucieczce z domu pani Darnley doszedł do wniosku, że wplątał się w zbyt poważną sprawę i postanowił zniknąć na jakiś czas. Nie miał już ochoty na ponowne spotkanie z Santora lub z nami.
Pani Darnley wybaczyła mu jednak. Dała ogłoszenie do “Variety” i “Reportera Hollywoodu”, aby go zawiadomić, że wszystko jest w porządku. On też został zaproszony na dzisiejszą kolację. Włoży na siebie strój Drakestara i wykona jego słynną sztuczkę ze znikaniem — w tajemnym przejściu, oczywiście.
— To musi być rzeczywiście niezwykłe przejście — powiedział pan Hitchcock.
— Sam się pan przekona, jeśli przyjmie pan zaproszenie — zachęcał go Pete.
— Taki widok jest chyba wart cierpień związanych z oficjalną kolacją — mruknął reżyser. — A tak przy okazji, co się stało z Henrym Andersenem, waszym pomysłowym kolegą z piekarni? Mam nadzieję, że nie miał kłopotów w firmie?
— Nie. Wszyscy policjanci, którzy przyjechali do magazynu w San Pedro, tak zgłodnieli, że wykupili cały towar i szef Henry'ego był bardzo zadowolony na widok pustego samochodu — powiedział Pete z uśmiechem. — Henry zdecydował, że praca w piekarni jest za spokojna. Chce zostać prywatnym detektywem! Pani Darnley obiecała mu pomóc.
— Świetnie — rzekł reżyser. — Obiecuję, że nikt się nie dowie o szczegółach naszej rozmowy. A jeśli zdecydujecie się na opublikowanie tej historii, to mam nadzieję, że dla dobra republiki Ruffino, zmienicie wszystkie nazwiska.
— Oczywiście — odparł Jupiter.
— Jeśli zdecyduję się wziąć udział w tej kolacji, czy będę mógł obejrzeć nawiedzone zwierciadło? — zapytał pan Hitchcock.
Jupe skinął głową.
— Ale nie wisi już w bibliotece. Senora Manolos przyjeżdża w odwiedziny, a ona nienawidzi tego lustra. Pani Darnley kazała więc je schować w ukrytej piwnicy. Myślę, że pani Darnley też już go nie lubi. Przez nie niemal straciła Jeffa. A poza tym... — Jupiter zawahał się.
— Ale chyba się go nie boi? — spytał reżyser.
— Nie. Raczej nie. Tylko że Gomez twierdził, że coś w nim zobaczył i... no cóż, nie wyszło mu to na dobre, prawda? Siedzi teraz w więzieniu i zostanie tam jeszcze jakiś czas.
— A według ciebie, Jupe, co skłoniło panią Darnley do schowania zwierciadła? — zapytał pan Hitchcock.
Jupe uśmiechnął się.
— Myślę, że zrobiła to, ponieważ jest ono takie strasznie brzydkie. Gdybym ja był jego właścicielem, też bym je trzymał w piwnicy.