Dean KOONTZ
Inwazja
Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI
Książkę tę poświęcam Timowi i Serenie Powersom oraz Jimowi i Viki Blaylock, ponieważ oni też są robotnikami w tej winnicy i dlatego, iż uważam, że tak dziwna opowieść powinna być zadedykowana dziwnym ludziom.
O, widziałem ja aktorów, nawet rzęsistymi przyjmowanych oklaskami, którzy, a nie chcę być zbyt surowym, ni z ruchu, ni z akcentu niepodobni ani do chrześcijanina, ani do poganina, ani nawet do człowieka.
William Szekspir Hamlet akt III, scena 2, przel. Leon Ulrich
Nadzieja to słup
Wspierający świat.
Nadzieja to marzenie
Budzącego się człowieka.
Pliniusz Starszy
Trzymam stronę niezdecydowanych, afirmujących życie samo w sobie.
Oliver Wendell Holmes, Jr.
Część pierwsza
Oczy Zmierzchu
...cicha, smutna muzyka ludzkości...
William Wordsworth
Ludzkość nie zawsze jest piękna. Niektórzy najgorsi mordercy bywali piękni. Słowo „ludzkość” nie zawsze brzmi pięknie i pieści ucho, bo każdy komiwojażer potrafi nakazać wężowi tańczyć, a niektórzy nie są zbyt ludzcy. Człowiek okazuje swoje człowieczeństwo, gdy jest przy tobie, kiedy go potrzebujesz, kiedy przytula cię do serca, kiedy obdarza dobrym słowem, kiedy nie czujesz przy nim samotności, kiedy potrafi skłonić cię, byś walczył w jego wojnie. Na tym polega człowieczeństwo, jeśli już chcecie wiedzieć. Gdyby na świecie było go choć odrobinę więcej, moglibyśmy wydostać się z bagna, w którym tkwimy... a przynajmniej przestać się w nim pogrążać, co robimy od tak dawna.
Anonimowy wędrowny kaznodzieja
1
Wesołe miasteczko
Tego roku w Dallas zamordowano prezydenta. Położyło to kres naszej niewinności, pewnemu sposobowi myślenia i życia, a niektórzy, pogrążeni w rozpaczy, twierdzili nawet, że umarła także nadzieja. Jednak choć spod opadających jesienią liści ukazuje się szkielet drzewa, wiosna przywraca lasom życie. Umiera ukochana babcia, lecz stratę wynagradza dzieciom to, że wchodzą w świat silne i w ciekawsze życie. Kres tego dnia jest początkiem następnego. W nieskończonym wszechświecie nic się nie kończy, nie ostatecznie, a już z pewnością nie kończy się nadzieja. Z popiołów starych czasów rodzą się nowe, narodziny zaś to nadzieja. Rok po zabójstwie prezydenta narodzili się Beatlesi, nowy kierunek we współczesnej sztuce, na zawsze zmieniający sposób patrzenia na świat, a także zdrowa nieufność do władz. Jeśli jednocześnie w żyzną ziemię wsiano ziarna wojny, to powinniśmy czerpać z tego lekcję, że - jak nadzieja - strach, ból i rozpacz są naszymi nieodłącznymi towarzyszami w marszu przez życie. Odbieramy naukę, która nie pójdzie w las.
Na teren wesołego miasteczka wtargnąłem w szóstym miesiącu siedemnastego roku życia, w najciemniejszych godzinach sierpniowej nocy, ponad trzy miesiące przed zabójstwem w Dallas. Zdarzenia następnego tygodnia miały zmienić mnie tak głęboko, jak zabójstwo Kennedy’ego zmieniło naród, choć gdy wjechałem na ogrodzoną, opustoszałą drogę, nie wyglądała ona na miejsce zdolne zmienić czyjeś przeznaczenie.
Była czwarta rano. Wesołe miasteczko nie funkcjonowało od dobrych czterech godzin. Właściciele zamknęli diabelski młyn, karuzelę z samolocikami, tor samochodzików elektrycznych i inne poważniejsze atrakcje. Zamknięte były stoiska półnagich tancerek, namiociki siłaczy, miejsca, gdzie można było nielegalnie zagrać w pokerka i te, gdzie rzucano lekkimi piłeczkami do butelek. Światła zgasły, muzyka umilkła, po jarmarcznym przepychu nie pozostał ślad. Klienci wrócili do domów, więc ci, którzy zarabiali na klientach, także znikli w przyczepach stojących na łączce na południe od ich miejsca pracy. Krasnale, dziwki i dziewczęta od tańca erotycznego, naganiacze, właściciele atrakcji takich jak rzucanie piłeczką w butelkę i narzucanie na nią gumowego krążka, facet zarabiający na życie sprzedażą waty cukrowej i kobieta mocząca jabłka w karmelu, kobieta z brodą trój oki mężczyzna i wszyscy inni spali lub cierpieli na bezsenność, lub kochali się, zupełnie jakby byli zwykłymi, przeciętnymi obywatelami... którymi na tym świecie rzeczywiście byli.
Księżyc w trzeciej kwadrze, wędrujący przez skraj nieboskłonu, nadal był wystarczająco wysoko, by rzucać na ziemię srebrzysty, śnieżny blask, niezbyt pasujący do gorącej, dusznej, cmentarnej atmosfery sierpniowej nocy w Pensylwanii. Spacerując po terenie miasteczka i chłonąc atmosferę miejsca, ze zdziwieniem zauważyłem, jak blade są moje dłonie w tym niesamowitym świetle; jak u trupa, jak u ducha. To wówczas wyczułem śmierć czającą się w miejscu jarmarcznych rozrywek, karuzeli i namiotów, a także to, że wesołe miasteczko będzie miejscem zbrodni, że w udeptaną ziemię wsiąknie wiele krwi.
Chorągiewki na namiotowych linkach wisiały w ciężkim, nieruchomym powietrzu. Trójkąty, jakże barwne w promieniach słońca lub jaskrawym blasku dziesiątków tysięcy elektrycznych żarówek, teraz, wyżęte z kolorów, przypominały stado nietoperzy wiszących nad wysypanym trocinami przejściem. Minąłem nieruchomą karuzelę, zamarły w galopie tabun, kare ogiery, siwe klacze, palomino, pinto, mustangi, pędzące w miejscu, jakby rzeka czasu opływała ich wyspę i mknęła dalej. Na metalowych, przebijających konie prętach iskrzyły się plamki księżycowego światła niczym kropelki metalicznego lakieru, srebrząc zimny, martwy mosiądz.
Prowadząca do wesołego miasteczka brama była zamknięta, więc przeszedłem przez wysokie ogrodzenie. Czułem się z tego powodu winny, zupełnie jakbym zamierzał coś ukraść. Dziwne, nie byłem przecież złodziejem i z całą pewnością nie zamierzałem nikogo skrzywdzić.
Za to byłem mordercą poszukiwanym przez policję w Oregonie, ale krew przelana tam, po przeciwnej stronie kontynentu, nie budziła we mnie wyrzutów sumienia. Zabiłem wuja Dentona siekierą bo byłem za słaby, żeby udusić go gołymi rękami. Nie czułem żalu ani skruchy. Wuj Denton był jednym z nich.
Policja jednak mnie ścigała i nawet tu, blisko pięć tysięcy kilometrów od miejsca zbrodni, nie czułem się bezpieczny. Od dawna nie używałem prawdziwego imienia i nazwiska, Carl Stanfeuss. Najpierw byłem Danem Jonesem, potem Joem Dannem, Harrym Murphym i wreszcie Slimem MacKenzie’em. Slimem postanowiłem pobyć jakiś czas, spodobał mi się, było to nazwisko, które mógłby nosić kumpel Johna Wayne’a w którymś z wielkich westernów Księcia. Zapuściłem włosy, ale pozostały kasztanowate. Niewiele mogłem zrobić, żeby zmienić wygląd zewnętrzny. Jeśli wystarczająco długo pozostanę na wolności, czas dokona dzieła. Stanę się innym człowiekiem.
W wesołym miasteczku szukałem schronienia, anonimowości, dachu nad głową, trzech posiłków dziennie oraz jakichś pieniędzy; na to wszystko zamierzałem uczciwie zarobić. Pewnie można było nazwać mnie mordercą, ale morderca czy nie, wydawałem się sobie najmniej groźnym desperado, jaki kiedykolwiek pojawił się na zachodzie.
Tej pierwszej nocy rzeczywiście czułem się jak złodziej. Oczekiwałem, że lada chwila rozlegną się krzyki, wybuchnie hałas, ktoś wybiegnie z labiryntu namiotów, stoisk z hamburgerami i kiosków z watą cukrową. Teren z pewnością był strzeżony, ale do tej pory nie zauważyłem ani jednego ochroniarza. Szedłem przed siebie, nasłuchując warkotu samochodowego silnika; ot, taka nocna wycieczka po wesołym miasteczku braci Sombra, drugiej pod względem wielkości objazdowej atrakcji Stanów Zjednoczonych.
Zatrzymałem się wreszcie przy wielkim kole diabelskiego młyna, które ciemność i księżycowy blask zmieniły w coś strasznego, przerażającego. Nie przypominało już maszyny, zwłaszcza zaprojektowanej do bawienia ludzi. Wyglądało raczej jak ogromny szkielet potężnej, prehistorycznej bestii. Dźwigary, podpory i potężne, krzyżujące się belki rozporowe wydawały się zrobione nie z drewna i metalu, lecz tkanki kostnej, wapnia oraz innych minerałów. Przede mną leżały ziemskie resztki gnijącego lewiatana, wielkiego jak smok, wyrzucone przez fale na plażę samotnej wyspy.
Stałem pośrodku wzoru srebra i czerni, w cieniu rzucanym na ziemię przez martwe straszydło. Zajrzałem do jednego z dwumiejscowych koszy. Nie żywiłem żadnych złudzeń; diabelski młyn miał do odegrania istotną rolę w najważniejszych wydarzeniach mego życia. Nie wiedziałem jak, kiedy, gdzie, ale byłem pewien swego. Zdarzy cię tu coś ważnego i strasznego. Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości.
Trafne przeczucia są częścią mojego daru - nie najważniejszą nie najużyteczniejszą nie zdumiewającą nawet nie przerażającą. Mam też inne zdolności, używam ich, choć nie rozumiem. Talenty te ukształtowały moje życie, ale nie rozumiem ich i nie potrafię posługiwać się nimi według własnej woli. Mam Oczy Zmierzchu.
Patrząc na diabelski młyn, nie widziałem nimi szczegółów strasznej czekającej mnie przyszłości. Zalała mnie tylko fala przerażających uczuć, doznań i obrazów. Strach, ból, śmierć... Zachwiałem się, omal nie padłem na kolana. Z trudem chwytałem oddech, serce biło mi w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność, jądra skurczyły się i znikły w podbrzuszu; przez chwilę byłem pewien, że poraził mnie piorun.
I nagle wszystko minęło. Resztki energii psychicznej spłynęły po mnie, pozostała tylko lekka wibracja, którą rozpoznać mógł wyłącznie ktoś taki jak ja. Złowroga wibracja emanująca z diabelskiego młyna, jakby promieniował on śmiercionośnymi cząsteczkami zgromadzonej w nim zabójczej energii, trochę tak, jak w parny dzień czujemy nadchodzącą burzę, nim jasna błyskawica przyniesie pierwszy grzmot.
Znów mogłem oddychać. Serce zwolniło do niemal normalnego rytmu. Duszna, gorąca, sierpniowa noc już wcześniej sprawiła, że nim wszedłem na teren wesołego miasteczka, moją twarz pokryła cieniutka warstwa potu, lecz teraz pot strumieniami ściekał mi po całym ciele. Wytarłem twarz podkoszulkiem.
Trochę z nadzieją, że uda mi się lepiej zrozumieć owo niejasne, ulotne przeczucie niebezpieczeństwa, a trochę z chęci okazania, choćby samemu sobie, że nie straszna mi aura zła, bijąca z wielkiego diabelskiego młyna, postanowiłem spędzić ostatnie godziny nocy tu, pod młynem, w jego fioletowo-czarnym cieniu rozjaśnionym srebrzystym blaskiem księżyca. Zrzuciłem z ramion plecak, rozwinąłem śpiwór; powietrze było tak ciepłe i parne, że użyłem go wyłącznie jako materaca. Położyłem się na wznak. Patrzyłem na górujący nad wszystkim w okolicy szkielet młyna, po czym przeniosłem wzrok na gwiazdy, widoczne i nad jego łukiem, i pomiędzy kratownicą konstrukcji. Choć próbowałem, nie wyczułem tchnienia przyszłości, na własne oczy widziałem jednak zawstydzające bogactwo niebios, ich ogrom.
Czułem się samotny jak nigdy.
Nie minął kwadrans, a poczułem senność. Zasypiałem już, oczy same mi się zamykały, gdy usłyszałem jakiś dźwięk, dobiegający od strony pustej teraz głównej alei miasteczka, z bardzo bliska. Ostry szelest, trzask, jakby ktoś nadepnął na rzucone na ziemię opakowanie batonika. Usiadłem, nadstawiłem uszu. Trzask nie powtórzył się już, ale zastąpił go odgłos ciężkich kroków na ubitej ziemi.
W następnej chwili zza jednego z namiotów, w którym występowały skąpo odziane panienki, pojawiła się postać zaledwie widoczna w mroku, przebiegła przejściem i znikła po drugiej stronie diabelskiego młyna niewiele ponad pięć metrów od miejsca, w którym położyłem się na spoczynek, i znów pojawiła się, oświetlona blaskiem księżyca, tym razem przy wielkim ciągniku Caterpillar. Był to mężczyzna, potężny mężczyzna, chyba że cienie otaczające go niczym obszerny płaszcz sprawiały, że wydawał się większy niż w rzeczywistości. Odszedł, nieświadom mojej obecności. Nie widziałem jego twarzy, ale gdy tylko go dostrzegłem, poderwałem się na równe nogi, drżąc na całym ciele. Porażający upał sierpniowej nocy znikł, jakby go nigdy nie było. Czułem tylko przenikliwy chłód. Niewiele zobaczyłem, to prawda, ale i to wystarczyło. Ostrze strachu przeszyło mnie na wylot. Był jednym z nich.
Wyjąłem z buta nóż. Obróciłem go w dłoni, na ostrzu błysnął blask księżyca. Zawahałem się. Próbowałem sobie wytłumaczyć, że powinienem zwinąć śpiwór, spakować się i wynieść stąd jak najszybciej; poszukać schronienia gdzie indziej.
Och, byłem jednak tak zmęczony ucieczką, tak spragniony własnego miejsca na ziemi! Zmęczyły mnie tysiące kilometrów szos, tysiące małych miasteczek, tysiące spotykanych po drodze obcych ludzi, wiele tysięcy zmian. Przez kilka ostatnich miesięcy smażyłem hamburgery w kilkunastu miejscach, w kilkunastu wynosiłem śmiecie, a wszyscy wokół powtarzali mi, że życie jest o wiele piękniejsze, gdy zwiążesz się z organizacją, E. James Strates, Bracia Vivina, Royal American czy Bracia Sombra. Teraz, gdy dotarłem po ciemku tak daleko, chłonąc bodźce zarówno fizyczne, jak i psychiczne, tym bardziej chciałem tu zostać. Oprócz złowrogiej aury otaczającej diabelski młyn, oprócz przeczucia, że przyjdzie dzień, gdy poleje się tu krew i padnie trup, wesołe miasteczko promieniowało także innymi, lepszymi wrażeniami; czułem, że mógłbym znaleźć tu szczęście. Chciałem zostać w wesołym miasteczku braci Sombra bardziej niż czegokolwiek w życiu.
Potrzebowałem domu.
Potrzebowałem przyjaciół.
Miałem zaledwie siedemnaście lat.
Lecz... jeśli miałem zostać, on musiał zginąć. Nie sądzę, bym mógł mieszkać, pracować, żyć w wesołym miasteczku, wiedząc, że żyje w nim także jeden z nich. Trzymałem nóż przy boku.
Poszedłem za nim. Minąłem ciągnik, obszedłem koło fortuny, ostrożnie przekroczyłem grube kable wysokiego napięcia. Szedłem powoli, starając się nie stąpnąć na jakiś śmieć, nie zdradzić mu swojej obecności, tak jak on zdradził swą obecność mnie. Powoli postępowaliśmy w mrok, ku uśpionemu centrum wesołego miasteczka.
2
Goblin
Zamierzał zrobić komuś krzywdą, jak to zwykle oni. Przemykał się przez archipelag nocy, omijał wyspy księżycowego, światła, wolał trzymać się cieni. Przystawał tylko wówczas, gdy musiał się rozejrzeć, przeskakiwał od jednej plamy cienia do drugiej. Oglądał się za siebie, ale nie zauważył mnie ani nie wyczuł.
Szedłem za nim środkiem głównego przejścia, a nie którąś z równoległych alejek. Mijaliśmy najważniejsze atrakcje: kolejkę górską namiociki z grami i jedzeniem, przeszliśmy między Tip-Topem i młynem. Obserwowałem go zza uśpionych nocą; generatorów benzynowych, ciężarówek i w ogóle wszechobecnego tu sprzętu technicznego. Okazało się, że zmierza do otwartego pawilonu z elektrycznymi samochodzikami. Przystanął przed nim, po raz ostatni rozejrzał się dookoła, wszedł na dwa schodki, otworzył bramkę, przeszedł przez obwieszone światełkami wejście i znikł wśród małych pojazdów rozrzuconych po drewnianym torze, stojących tam, gdzie zostawił je ostatni klient, od barierki do barierki.
Być może powinienem schronić się gdzieś w cieniu, przyjrzeć mu się przez dłuższą chwilę, może nawet zorientowałbym się, czego chce. Wydawało się to rozsądne, oczywiście, w owych czasach wiedziałem o przeciwniku mniej niż dziś i przydałaby mi się każda informacja poszerzająca zakres mej, pożal się Boże, wiedzy. Ale nienawiść do goblinów... inaczej nie potrafiłem ich nazwać... przewyższał tylko strach, który we mnie budziły. Bałem się, że oczekiwanie odbierze mi resztkę odwagi. Cicho, bardzo cicho - nie był to jakiś mój szczególny talent, lecz raczej konsekwencja tego, że miałem siedemnaście lat, byłem zwinny i w znakomitej kondycji - podszedłem do toru i za goblinem wkradłem się do środka.
Dwumiejscowe samochodziki były małe, sięgały mi nieco ponad kolana. Z tyłu każdego z nich wyrastał pręt dotykający rozpostartej u góry metalowej siatki, z której czerpały energię pozwalającą każdemu z nich poruszać się w kierunku, jaki nada mu szalony kierowca, i zderzać ze wszystkimi innymi, prowadzonymi przez podobnych mu szaleńców. Kiedy wesołe miasteczko otwierało swe podwoje i w przejściu kłębił się tłum, tu był zwykle najgęściejszy. Powietrze rozdzierały przeraźliwe wrzaski i okrzyki zwycięstwa, zwiastujące kolejny atak samochodziku na samochodzik, teraz jednak panowała tu nienaturalna cisza, jak na karuzeli z zamarłymi w galopie końmi. Ponieważ za niewielkimi samochodzikami nie sposób było się ukryć, a jeździły po drewnianym torze wznoszącym się nieco ponad ziemię, co sprawiało, że każdemu krokowi towarzyszyło głuche echo, wyraźnie słyszalne w nieruchomym nocnym powietrzu, goblin nie mógł poruszać się bezszelestnie.
Nieprzyjaciel nieświadomie bardzo mi pomagał. Koncentrował się wyłącznie na celu, który przywiódł go tu w księżycową noc; zapewne uspokojony tym, że bez kłopotów dotarł aż tak daleko. Widziałem go; klęknął przy samochodziku stojącym w połowie prostokątnego toru. Oglądał coś bardzo dokładnie, przyświecając sobie latarką.
Podszedłem powoli, jak najciszej. W bursztynowym, odbitym świetle latarki dostrzegłem, że to istotnie potężny egzemplarz. Gruba szyja, potężne bary, potężne mięśnie, wyraźnie widoczne pod materiałem obcisłej kraciastej koszuli.
Oprócz latarki goblin przyniósł ze sobą także płócienną torbę z narzędziami. Rozwinął ją, położył obok siebie na torze. Każde narzędzie miało swoje miejsce w kieszonce; błyskały w świetle latarki słabym odblaskiem żelaza i stali. Pracował szybko, nie czyniąc zbędnego hałasu, ale cichy zgrzyt i pisk metalu trącego o metal wystarczał, by zagłuszyć dźwięk mych kroków.
Miałem zamiar zbliżyć się na jakieś dwa metry i rzucić na niego jednym skokiem, zadać cios nożem w szyję i przeciąć mu tętnicę szyjną, nim zorientuje się, że ma towarzystwo. Hałasował, owszem, a ja poruszałem się cicho jak kot, ale i tak zorientował się, że nie jest sam, kiedy byłem dobre cztery, pięć metrów od niego. Odwrócił się, porzucając to, czym się zajmował. Widziałem jego zdumione, sowie oczy.
Latarka, oparta o gruby gumowy zderzak elektrycznego samochodziku, oświetlała jego twarz, łagodząc rysy od brody do czoła na linii włosów, zamazując je, rzucając niesamowite cienie wydatnych kości policzkowych, sprawiając, że oczy wydawały się wręcz nieprawdopodobnie zapadnięte. Lecz nawet bez tych niesamowitych efektów świetlnych stwór i tak wyglądałby okrutnie ze swym kościstym czołem, brwiami zrośniętymi nad wydatnym nosem, wystającą szczęką i cienkimi ustami, które w wielkiej twarzy wydawały się cieńsze, niż były w rzeczywistości.
Nóż trzymałem przy boku, zasłonięty ciałem, więc goblin ciągle nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Z pewnością siebie, zrodzoną z jakże typowego dla jego gatunku poczucia wyższości nad rodzajem ludzkim - cechę tę zaobserwowałem u wszystkich spotkanych goblinów - uciekł się do blefu.
- Co jest? - spytał ochrypłym głosem. - Co tu robisz? Pracujesz? Nigdy cię nie widziałem. Gadaj, o co ci chodzi?
Serce waliło mi tak, jakby chciało wyrwać się z piersi, czułem mdlący strach. Patrzyłem na niego... i widziałem to, czego nie widzieli inni. Pod powłoką ludzkiego ciała widziałem goblina.
Najtrudniej mi wytłumaczyć właśnie to, ów dar dostrzegania bestii pod jej ludzkim przebraniem. Nie jest bowiem tak, że dysponuję zdolnością psychicznego widzenia, zdejmującą maskę z kryjącego się pod nią przerażającego potwora. I nie jest tak, że potrafię odrzucić iluzję człowieczeństwa, by spojrzeć wprost na złowrogiego iluzjonistę, który jest pewien, że zdołał mnie oszukać. Nie, ja widzę jednocześnie i potwora, i iluzję, za którą się ukrywa, człowieka nałożonego na istotę jak żywcem wyjętą z nocnego koszmaru. Może najlepiej wyjaśnię to przez analogię do sztuki garncarstwa. W galerii w Carmel, w Kalifornii, widziałem kiedyś wazę ze wspaniałą przezroczystą czerwoną polewą, świecącą niby żar w otwartych drzwiczkach potężnego pieca. Tworzyła ona magiczną głębię, fenomenalne złudzenie trójwymiarowości czarownego świata, potężnych królestw innej rzeczywistości... na płaskiej glinianej powierzchni. Kiedy patrzę na goblina, widzę go mniej więcej w ten sposób. Jego ludzka forma jest na swój sposób prawdziwa i rzeczywista, lecz to tylko powłoka, pod którą rozciąga się inne królestwo.
Także tu, w pawilonie elektrycznych samochodzików, pod czarodziejską powłoką człowieka ujrzałem demona.
- No, gadaj! - warknął goblin. Nadal klęczał. Nie nauczył się bać zwykłych ludzi, z doświadczenia wiedział, że nie mogą mu zaszkodzić. Skąd miał wiedzieć, że nie jestem zwykłym człowiekiem? - Pracujesz tu? Zatrudnili cię bracia Sombra? A może zwykły z ciebie głupi gówniarz, wtykający nos w nie swoje sprawy?
Ukryty w ludzkim ciele stwór wydawał się krzyżówką świni i psa. Miał ciemną plamistą skórę w odcieniu i naturze starego mosiądzu. Jego głowa przypominała łeb owczarka niemieckiego, pysk wypełniały spiczaste zęby i zakrzywione kły, ani świńskie, ani psie, raczej gadzie. Nos o drżących, mięsistych nozdrzach wydawał się bardziej świński niż psi. Małe, złośliwe czerwone oczka były ślepiami wściekłego knura, skóra wokół nich, nierówna i żółtawa, ciemniała, miejscami stawała się wręcz zielona niczym skrzydła żuka. Gdy mówił, widziałem w jego ustach długi, częściowo zwinięty jęzor. Goblin miał ludzkie dłonie, z pięcioma palcami, z których każdy wyposażony był w dodatkowy staw, tylko kostki były większe, grubsze. I - co znacznie gorsze - palce kończyły się czarnymi, wygiętymi szponami, spiczastymi i bardzo ostrymi. Jego ciało przypominało psie, jak gdyby jakiś wybryk natury kazał psu przybrać pionową pozycję człowieka. Wydawało się w jakiś sposób wdzięczne, z wyjątkiem zbyt szerokich barów i muskularnych ramion, które wyglądały tak, jakby przez nadmiar kości nie mogły wykonać płynnego ruchu.
Kilka chwil upłynęło w absolutnej ciszy, zaniemówiłem ze strachu i obrzydzenia na myśl o krwawej jatce, w jaką zmienię to miejsce. On wahanie wziął zapewne za zmieszanie spowodowane poczuciem winy, bo znów zaczął na mnie pokrzykiwać i chyba bardzo się zdziwił, kiedy zamiast uciekać lub niezdarnie się usprawiedliwiać, nagle go zaatakowałem.
- Potworze! Demonie! Wiem, kim jesteś - syknąłem przez zęby, wznosząc nóż do ciosu.
Mierzyłem w szyję, w pulsującą tętnicę. I chybiłem. Trafiłem go wysoko w ramię, ostrze przebiło mięśnie i chrząstki, utkwiło pomiędzy kośćmi. Goblin tylko jęknął z bólu, nie wył ani nie krzyczał. Moje słowa go zdumiały.
Jak ja nie lubił, kiedy mu przerywano.
Udało mi się wyrwać nóż z rany, nim upadł między samochodziki. Wykorzystałem okazję i uderzyłem po raz drugi. Gdyby był zwykłym człowiekiem, już by przegrał, przynajmniej na chwilę sparaliżowany strachem, przerażony gwałtownym atakiem. Ale... nie z człowiekiem przecież walczyłem, lecz z goblinem. Przebranie ludzkiego ciała mogło ograniczać jego ruchy, lecz w żaden sposób nie ograniczało czasu reakcji do ludzkiego. Błyskawiczny refleks kazał mu podnieść jedną potężną rękę, a jednocześnie zgarbił się, wciągnął głowę w ramiona, jakby był żółwiem, i osiągnął zamierzony skutek: uniknął drugiego ciosu. Udało mi się zaledwie drasnąć go w bark i czubek głowy. Z pewnością nie wyrządziłem mu krzywdy.
Nie zdążyłem się cofnąć, kiedy mój przeciwnik przeszedł z defensywy do ataku. No i miałem problem. Skoczyłem na niego, przycisnąłem do samochodziku, próbowałem wbić mu kolano w krocze, znaleźć choć odrobinę miejsca, by zadać kolejny cios, ale zdążył zablokować moją nogę. Złapał mnie za podkoszulek. Wiedziałem, że wolną ręką sięgnie do oczu, upadłem więc na wznak, przerzucając go przez siebie zgiętą opartą na jego piersi nogą. Podkoszulek rozdarł się na całej długości, ale byłem wolny, wreszcie wolny. Potoczyłem się między dwa samochodziki.
Na wielkiej genetycznej loterii, dzięki której Bóg zarządza światem, wygrałem nie tylko dary psychiczne, lecz także naturalne zdolności fizyczne. Zawsze byłem bardzo szybki i zręczny. Gdyby nie to, nie przeżyłbym pierwszej walki z goblinem (wujkiem Dentonem), by już nie wspomnieć o tej koszmarnej walce w wesołym miasteczku.
Podczas tej szalonej bójki latarka spadła z gumowego zderzaka jednego z samochodzików, potoczyła się po drewnianej podłodze i zgasła, pozostawiając nas walczących wśród cieni. Widzieliśmy siebie wyłącznie w słabym, srebrzystym blasku malejącego księżyca. Zaledwie poderwałem się na nogi i przykucnąłem, niemal gotów do ataku, on już skakał na mnie długim susem; widziałem tylko mlecznobiały błysk jednego z jego ślepi, jakby pokrytego kataraktą.
Zadałem cios od dołu do góry. Cofnął się błyskawicznie, ostrze minęło czubek jego nosa o kilka milimetrów. Zdołał złapać mnie za przegub ręki, w której trzymałem nóż. Był wyższy i silniejszy. Przytrzymał moją rękę nad głową.
Uderzył mnie w gardło z siłą zdolną zmiażdżyć tchawicę. Nie trafił, zdążyłem odwrócić się, pochylić głowę, oberwałem w kark. Tak czy inaczej był to straszliwy cios. Dławiłem się, niezdolny zaczerpnąć oddechu. Z oczu ciekły mi łzy, przymknąłem je i wyraźnie dostrzegłem ciemność znacznie głębszą niż mrok otaczającej mnie nocy. Znalazłem się w sytuacji wręcz rozpaczliwej. Panika dodała mi jednak sił. Widziałem, jak odchyla ramię, by zadać kolejny cios. Nagle zaniechałem walki. Przycisnąłem się do niego mocno, można powiedzieć, że nawet przytuliłem, osłabiając w ten sposób siłę jego uderzeń. Udało mi się go powstrzymać, odzyskałem jednocześnie oddech... i nadzieję.
Przepychaliśmy się po drewnianym parkiecie, obracaliśmy, zataczaliśmy, lewą ręką nadal blokował moją wzniesioną prawą. Musieliśmy wyglądać jak para zwariowanych aktorów z wodewilu, tańczących francuski taniec apaszów, kiepsko i bez muzyki.
Zbliżyliśmy się do drewnianych sztachet otaczających tor. Bladosrebrzyste światło księżyca było tu nieco jaśniejsze. Z niezwykłą siłą przebiłem wzrokiem ludzką powłokę potwora, może nie dzięki księżycowemu blaskowi, lecz raczej dlatego, że moja moc nagle się zwiększyła. Jego maska pobladła i znikła, pozostawiając po sobie tylko ledwie widoczne linie i płaszczyzny; sprawiała wrażenie wyrzezanej w krysztale. Pod tym przezroczystym kostiumem obrzydliwe rysy i wstrętne ciało psa - świni pojawiły mi się wyraźniejsze, znacznie bardziej rzeczywiste i żywe niż kiedykolwiek, znacznie bardziej rzeczywiste i żywe, niżbym sobie życzył. Z zębatego pyska wystawał długi jęzor, rozdwojony jak u węża, nierówny, pokryty guzami i brodawkami, ciemny i lśniący. Pomiędzy górną wargą a nosem dostrzegłem coś, co na pierwszy rzut oka wziąłem za zaschnięty śluz, a co okazało się teraz skupiskiem łuskowatych znamion, małych cyst i włochatych brodawek. Grube, rozdęte nozdrza stwora drgały. Cętkowana skóra pyska wyglądała niezdrowo, a nawet gorzej, wydawała się gnić.
I oczy...
Co za oczy!
Czerwone, z pokrytymi rysami, jakby pękniętymi źrenicami. Wlepione we mnie, straszne, nieruchome; walczyłem z goblinem, lecz przez chwilę miałem wrażenie, że wpadam w nie jak w bezdenne studnie wypełnione płomieniem. Wyczuwałem nienawiść tak straszną że niemal paliła, ale w ślepiach bestii dostrzegłem coś więcej niż tylko wściekłość i gniew. Było w nich zło starsze od ludzkiej rasy, o wiele starsze, czyste jak gazowy płomień, tak potworne, że zdolne spalić człowieka, tak jak spojrzenie Meduzy zamieniało w kamień najdzielniejszych wojowników. Jednak gorsze nawet od wściekłego zła było widoczne w spojrzeniu potwora szaleństwo tak wielkie, że nie poddawało się ludzkiemu rozumieniu i słowom, chociaż wzbudzało w ludziach strach. Spojrzenie płonących ślepi w jakiś sposób przekazywało mi, że nienawiść do ludzkości nie jest tylko jednym z objawów choroby bestii, lecz samą chorobą jądrem jej szaleństwa, i że wszystkie plany, które snuje w chorym umyśle, wszystkie podejmowane przez nią działania nie mają celu innego niż sprowadzenie cierpienia i śmierci na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko, z którym przyjdzie się jej zetknąć.
Bliskość goblina, te jego straszne oczy, sprawiła, że z obrzydzenia aż mnie zemdliło. Nie puszczałem go jednak, przyciskałem się do niego; gdybym cofnął się o krok, zginąłbym na miejscu. Przycisnąłem do siebie potwora jeszcze mocniej, odbiliśmy się od sztachet, zrobiliśmy kilka kroków w stronę środka toru.
Potwór zaciskał lewą rękę na mojej prawej niczym imadło. Miażdżył kości, jakby chciał sprawić, by pozostał po nich tylko wapniowy pył... a przynajmniej bym puścił nóż. Ból był straszny, ale nie poddałem się, utrzymałem broń. Mimo ogarniającego mnie obrzydzenia ugryzłem goblina w twarz, w policzek, a potem odgryzłem mu ucho.
Nie krzyczał, tylko sapnął. Nie pragnął zwracać na nas uwagi co najmniej tak bardzo jak ja, jeśli nie bardziej, wykazał się także stoickim spokojem, któremu nie miałem szansy dorównać. Zdołał wstrzymać okrzyk, gdy wypluwałem odgryzione ucho, ale nie był aż tak odporny na ból i strach, by nadal walczyć z tym samym zapałem. Osłabł nagle, cofnął się, uderzył plecami w słup podtrzymujący dach nad torem. Wolną ręką przesunął po krwawiącej gębie, macał nią głowę, rozpaczliwie szukając ucha, którego, już przy głowie nie było. Nadal ściskał moją prawą rękę, ale już nie tak mocno jak poprzednio. Zdołałem mu ją wyrwać.
Być może był to dobry moment na zadanie decydującego ciosu, ale dłoń miałem tak zdrętwiałą, że niemal całkowicie straciłem w niej czucie. Atak byłby czystą głupotą mogłem upuścić nóż w decydującym momencie, a to oznaczałoby nieuchronną śmierć.
Udławiłem się obrzydliwą krwią goblina, mało brakowało, a zacząłbym wymiotować. Cofnąłem się szybko o kilka kroków, przełożyłem nóż do lewej ręki, a prawą zacząłem potrząsać, by przyspieszyć obieg krwi. Na przemian to otwierałem, to zaciskałem palce. Poczułem mrowienie, oznakę, że za kilka chwil odzyskam nad nią władzę.
Oczywiście stwór nie miał zamiaru dać mi tych kilku chwil. Zaatakował z furią tak straszną, że gdyby płonęła, rozświetliłaby całe wesołe miasteczko. Musiałem cofnąć się za dwa samochodziki, przeskoczyć przez trzeci. Zaczęliśmy krążyć po pawilonie. Role odwróciły się; kiedy tu wszedłem, mogłem zaatakować znienacka, a teraz on był kotem, bezuchym, lecz niezłomnym, w pełni zdolnym do walki, ja zaś myszą o niesprawnej łapie. I jakkolwiek poruszałem się z szybkością zręcznością i sprytem zrodzonym z dogłębnego poczucia własnej śmiertelności, udawało mu się to, co zawsze udaje się kotu polującemu na mysz: mimo wszystkich moich zabiegów bezlitośnie skracał dystans.
Wszystko to działo się w niesamowitej ciszy. Słychać było tylko stukot kroków na drewnianym parkiecie, suchy zgrzyt butów na drewnie, łomot zderzających się samochodzików, które od czasu do czasu przesuwaliśmy, gdy opieraliśmy się o nie, by utrzymać równowagę w naszym rytualnym tańcu, i ciężki oddech. Nie było gniewnych słów, krzyków, gróźb ani próśb. Nie wołaliśmy o pomoc. I żaden z nas nie chciał uradować przeciwnika, jęcząc z bólu.
Odzyskałem już pełnię władzy w prawej ręce. Przegub ciągle miałem spuchnięty i obolały, ale uznałem, że mogę spróbować czegoś, czego nauczył mnie niejaki Nerves MacPhearson, pracujący w wesołym miasteczku w Michigan, ani trochę tak wspaniałym jak to. Wczesnym latem spędziłem tam kilka tygodni, ukrywając się przed policją z Oregonu. Nerves był moim przewodnikiem, nauczycielem i mentorem; bardzo mi go brakuje. A przede wszystkim wspaniale rzucał nożem.
Przekazał mi wiele, zarówno w dziedzinie teorii, jak i praktyki. Choć w końcu rozstałem się z nim i pojechałem dalej, nie zaniedbałem ćwiczeń. Przez setki godzin doskonaliłem umiejętności, można powiedzieć, że studiowałem broń. Nie byłem jednak wystarczająco dobry, by wybrać rzut nożem jako podstawową formę ataku. Biorąc pod uwagę, że goblin miał nade mną przewagę wzrostu i siły, gdybym chybił lub nawet tylko go zranił, stałbym się całkowicie bezbronny.
Teraz jednak, po krótkiej walce wręcz, wiedziałem już, że nie jestem dla niego równorzędnym przeciwnikiem i że moją jedyną szansą jest dobry, celny rzut. Goblin chyba nie zauważył, że przekładając nóż do prawej ręki, ująłem go za ostrze, a nie rękojeść, i kiedy przebiegłem przez pawilon, ustawiając się tak, by nie było między nami samochodzików, uznał, że wpadłem w panikę i próbuję uciec. Pobiegł za mną, nie zważając już na własne bezpieczeństwo, triumfujący, pewny zwycięstwa. Słyszałem jego ciężkie kroki za plecami, zatrzymałem się w odpowiednim momencie, obróciłem, w mgnieniu oka oceniłem pozycję swoją i przeciwnika, kąt, odległość... i rzuciłem nożem.
Sam Ivanhoe w najważniejszej chwili życia nie wystrzeliłby strzały tak precyzyjnie, jak ja cisnąłem nożem. Obrócił się w powietrzu dokładnie tyle razy, ile powinien, i trafił tam, gdzie powinien. Wbił się w gardło goblina po rękojeść, a ponieważ miał piętnastocentymetrowe ostrze, jego czubek prawdopodobnie przebił szyję mojego przeciwnika na wylot. Goblin zatrzymał się, zachwiał, szczęka mu opadła. W księżycowym świetle nie widziałem go wyraźnie, ale wystarczająco dobrze, by dostrzec zdumienie zarówno w oczach człowieczej maski, jak i płonących ślepiach demona. Pojedynczy, cienki strumień krwi, czarnej w otaczającej nas ciemności, wytrysnął mu z pyska. Zaczął rzęzić.
Próbował zaczerpnąć oddechu. Powietrze uciekło mu z krtani z chrapliwym świstem.
Wyglądał na zdumionego.
Położył łapy na rękojeści noża.
Padł na kolana.
Ale nie umarł.
Z nieprawdopodobnym, niesamowitym wysiłkiem goblin zaczął zrzucać ludzką skorupę. Choć, prawdę mówiąc, trudno było mówić tu o zrzucaniu, nie, to raczej człowiecza forma zaczęła tracić solidność. Twarz człowieka spłynęła z niego i znikła, ciało także się zmieniało. Przekształcenie z jednej formy w drugą wydawało się bolesne, a z pewnością wyczerpujące. Stwór opadł na czworaka, zasłona człowieczeństwa wzmocniła się, po czym znów pojawił się przerażający świński tyj i takie zmiany powtórzyły się kilkakrotnie. Z głową działo się to samo, raz była psia, w następnej chwili człowiecza, potem znowu psia. Wyrosły jej zabójcze zębiska.
Cofnąłem się jeszcze kilka kroków, oparłem o ogrodzenie, gotów przeskoczyć przez nie, gdyby stwór jakimś magicznym sposobem odzyskał siły i wyleczył zadaną nożem śmiertelną ranę mocą straszliwego przekształcenia w swą właściwą formę. Być może w naturalnym ciele goblina mógł uleczyć sam siebie, co było niemożliwe, gdy udawał człowieka. Wydawało się to nieprawdopodobne, wręcz fantastyczne, ale przecież nie bardziej fantastyczne niż sam fakt jego istnienia.
Wreszcie, zakończywszy powrót do swej naturalnej formy, kłapiąc pyskiem o przeraźliwie złowrogich zębach, z resztkami ludzkiego ubrania zwieszającymi się wręcz absurdalnie z nieludzkiego ciała, pazurami palców u nóg przebiwszy skórę butów, goblin pełzł po drewnianym parkiecie w moim kierunku. Przeraźliwie zniekształcone barki, ramiona i biodra, obwieszone naroślami niedopasowanych do ciała, niepotrzebnych kości, pozwalały mu poruszać się wyłącznie ciężko, z niezmiernym wysiłkiem, choć miałem wrażenie, że gdyby nie był ranny i osłabiony, dokazywałby dzięki nim cudów zwinności i siły. Jego ślepia, całkowicie pozbawione ludzkiej osłony, były już nie tylko czerwone, lecz świeciły czerwienią. Nie odbijały światła jak oczy kota, tylko promieniowały krwistym blaskiem, rozświetlającym powietrze i pogrążony w mroku parkiet.
Przez chwilę byłem pewien, że metamorfoza odnowiła siły stwora. Nie miałem też wątpliwości, że właśnie dlatego się zmieniał. W ludzkiej formie otrzymał śmiertelny cios. Umierał. W formie naturalnej mógł odwołać się do zapasów nieznanej nam siły. Zapewne nie zdołałaby go ocalić, lecz przynajmniej umożliwiłaby mu zemstę: doścignięcie i zabicie mnie. W tej chwili byliśmy sami, więc nie zdradzał tajemnicy nikomu. Przeżyłem już coś takiego w podobnych okolicznościach, w małym miasteczku na południe od Milwaukee; tym razem byłem równie przerażony.
Stwór wyglądał, jakby nagle wróciło mu życie. Chwycił rękojeść noża jedną szponiastą łapą wyrwał ostrze z gardła, cisnął broń na ziemię. Ślinił się, pluł krwią a jednocześnie uśmiechał się jak upiór powstały wprost z piekła upiorów. I ruszył w moją stronę na czworakach.
Zamierzałem przejść przez ogrodzenie i już się na nie wspiąłem, kiedy na szerokiej drodze dojazdowej, przebiegającej za pawilonem, usłyszałem warkot silnika samochodowego. Pomyślałem, że to zapewne długo oczekiwany wóz ochrony, wykonujący kolejną rundę wokół wesołego miasteczka. Tymczasem mój przeciwnik, pełznąc i waląc w deski toru krótkim grubym ogonem, zbliżał się do mnie nieuchronnie. Jego płonące ślepia zdradzały jedno: marzył, by mnie zamordować.
Samochód zbliżał się, ale nie zamierzałem rzucić się w ramiona ochroniarzy i błagać ich o pomoc. Wiedziałem, że goblin nie zrobi mi grzeczności, nie pozostanie w naturalnej formie, żeby mogli go dokładnie obejrzeć, nic z tych rzeczy. Znów się zamaskuje i ochrona zobaczy martwego lub umierającego człowieka, ofiarę morderstwa. Kiedy więc dostrzegłem blask reflektorów, ale nim pojawił się samochód, zeskoczyłem z ogrodzenia i przeskoczyłem potwora, który uniósł się lekko i próbował mnie złapać, ale chybił.
Wylądowałem na dwóch nogach, poślizgnąłem się, upadłem na kolana i łokcie, przetoczyłem się i na czworakach pogoniłem prawie na drugą stronę pawilonu. Zerknąłem przez ramię. Rubinowe, świecące ślepia goblina wlepione były wprost we mnie. Strzaskane gardło, pęknięta tchawica i rozerwana tętnica szyjna osłabiły go, był zdolny już tylko ślizgać się na brzuchu, powoli, z wysiłkiem, niczym tropikalna jaszczurka zastygająca w chłodzie. Niewątpliwie cierpiał, ale pokonywał cierpienie nieludzką determinacją. Dzieliło nas jakieś sześć metrów.
Blask reflektorów stawał się coraz silniejszy. Pojawił się zwykły osobowy ford. Jechał powoli, silnik pracował cicho, opony z szelestem przesuwały się po wysypanej trocinami drodze i pokrywających ją śmieciach. Reflektory oświetlały ją ale jeden ze strażników poświecił na pawilon zamontowaną na karoserii obrotową lampą.
Wcisnąłem się w podłogę.
Goblin był niewiele ponad cztery metry ode mnie i ciągle się zbliżał.
Sięgające do pasa ogrodzenie otaczające tor walczących ze sobą bezpardonowo elektrycznych samochodzików skonstruowano bardzo solidnie. Masywne, gęsto rozstawione słupki balustrady były szersze niż przerwy między nimi. Na szczęście, dla mnie, bo chociaż światło reflektora przenikało do wnętrza, strażnik mógł zajrzeć do środka tylko pod warunkiem, ta wysiądzie z samochodu.
Umierający goblin czołgał się ku mnie krótkimi, spazmatycznymi ruchami, pomagając sobie muskularnymi nogami. Wpełzł w plamę księżycowego światła. Widziałem krew lejącą się ze świńskiego nosa, wypływającą z pyska. Trzy i pół metra. Kłapnął potężnymi szczękami, zadrżał, zbliżył się jeszcze trochę. Wyszedł z księżycowego blasku w głęboki cień. Trzy metry.
Cofałem się, pełzając płasko na brzuchu. Marzyłem tylko o tym, by trzymać się jak najdalej od tego ciągle jeszcze żywego gargulca. I niemal natychmiast zamarłem. Ford ochrony zatrzymał się tuż przy pawilonie. Powtarzałem sobie, że to przez wymagania rutynowego patrolu, że muszą zatrzymywać się i tam, że nie zauważyli nic niezwykłego; wręcz modliłem się by tak właśnie było. Tylko że w niemal tropikalnie upalną, parną noc z pewnością jechali z otwartymi oknami, więc teraz usłyszą najpewniej każdy dźwięk, mój lub goblina. To dlatego nie próbowałem czołgać się dalej, rozpłaszczyłem się na podłodze i w duchu przekląłem swoje parszywe szczęście.
Ze zduszonym chrząknięciem i sapnięciem zdychający potwór zdołał zbliżyć się do mnie o kolejnych kilkadziesiąt centymetrów. Zmniejszał dystans, który wypracowałem z takim wysiłkiem. Trzy metry. Wpatrzone we mnie czerwone ślepia bladły, ich kolor nie był już tak czysty i jasny, wydawał się wręcz stłumiony, brudnopomarańczowy, niczym światło dopalających się latarni opuszczonego statku, przeświecające przez sztormową ciemność i mgłę.
Ochroniarze z samochodu oświetlali teraz namiociki pomniejszych atrakcji po drugiej stronie drogi. Powoli obrócili reflektorek, oświetlili róg pawilonu. Jasne światło przedarło się do wnętrza przez przerwy w balustradzie. Najprawdopodobniej, nie mogli dojrzeć nas, ukrytych za słupkami, wśród miniaturowych samochodzików, całkiem prawdopodobne wydawało się jednak, że usłyszą głośny, chrapliwy oddech goblina i odgłos uderzeń jego ogona o rezonujący drewniany tor, donośniejszy niż szum pracującego na wolnych obrotach silnika.
W ostatniej chwili powstrzymałem się, by nie krzyknąć: „Zdechnij wreszcie!”.
Goblin wzmógł wysiłki i przysuwał się do mnie szybciej niż dotychczas. Pokonał kolejne półtora metra. Upadł na brzuch z wyraźnie słyszalnym stuknięciem. Dzielił nas najwyżej metr.
Reflektorek ochrony znieruchomiał. Patrolujący teren faceci musieli coś usłyszeć.
Oślepiający promień światła przebił się przez ogrodzenie. Padł na parkiet dwa i pół, może trzy metry ode mnie. Jego wąski, jaskrawy blask ukazał mi sekrety drewnianych płyt toru: nierównych, porysowanych, zapadniętych, uszkodzonych; ułożyły się w zdumiewający, niemal piękny wzór. Najmniejsza odstająca drzazga wydawała się potężnym drzewem, jakby światło nie tylko oświetlało, ale też i powiększało to, co oświetla.
Usłyszałem cichy syk, to goblin zaczerpnął oddechu. Potem już nic nie usłyszałem, to było jego ostatnie tchnienie. Ku mojej wielkiej uldze ogień w jego bezlitosnych ślepiach przygasł; żarzyły się przez chwilę niczym węgle dopalającego się ogniska... i zgasły.
Promień reflektorka ochrony zatrzymał się niespełna dwa metry od ciała umierającego potwora.
I teraz przeszedł on kolejną niesamowitą wręcz transformację, niczym filmowy wilkołak ugodzony srebrną kulą. Odrzucił swą fantastyczną przerażającą formę, znów stał się zwykłym, mniej więcej normalnym człowiekiem z człowieczymi członkami, ciałem i twarzą. Ostatni przedśmiertny wysiłek poświęcił zachowaniu sekretu swej rasy: ludzie do tej pory nie wiedzieli, że żyje wśród nich obca rasa. Gargulec znikł. Przede mną leżał przeciętny, zwykły człowiek. Człowiek, którego zamordowałem.
Po goblinie nie pozostał nawet najmniejszy ślad.
Ludzkie przebranie nie było już przezroczystą polewą lecz nieprzezroczystym obrazem, niekryjącym żadnych tajemnic.
Ford przejechał kawałek, znów się zatrzymał. Światło reflektorka przesunęło się po kilku słupkach, znalazło kolejną szczelinę, padło na parkiet, oświetlając podeszwę jednego z butów mojej ofiary.
Wstrzymałem oddech.
Wyraźnie widziałem kurz na powierzchni buta, wytartą gumę na krawędziach podeszwy i przylepiony do niej mniej więcej pośrodku kawałek papieru. Oczywiście byłem znacznie bliżej zwłok niż ochroniarz z wozu, który patrzył pewnie wzdłuż promienia światła, ale jeśli widziałem aż tyle i aż tak wyraźnie, to z pewnością on mógł też coś dostrzec, może niedużo, ale wystarczająco wiele, by nabrać podejrzeń.
Minęło kilka sekund.
I jeszcze kilka.
Reflektorek poruszył się, światło prześlizgnęło się przez kolejną szczelinę, tym razem w moją prawą stronę, kilkanaście centymetrów za stopę zwłok.
Poczułem ulgę tak wielką, że aż zadrżałem. Zaczerpnąłem oddechu... i wstrzymałem go, bo światło cofnęło się niemal doi poprzedniej pozycji. Nadal coś się działo.
Byłem bliski paniki. Podpełzłem do zwłok jak najciszej, złapałem je pod pachy i przyciągnąłem do siebie jednymi konwulsyjnym ruchem. Zaledwie kilkanaście centymetrów, niej tak daleko i nie tak gwałtownie, by wywołać hałas.
Reflektorek ochrony znów oświetlił miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się but martwego goblina. Okazałem się jednak wystarczająco szybki. But znajdował się teraz o bezpieczne trzy centymetry od miejsca, gdzie padało światło.
Serce biło mi szybciej niż tyka zegar, dwa uderzenia na sekundę. Przez ostatni kwadrans zdarzyło się zdecydowanie za wiele, nerwy miałem napięta jak struna. Po ośmiu uderzeniach czterech sekundach, światło przesunęło się i ford ochrony ruszy powoli drogą ku dalszym regionom wesołego miasteczka. Byłem bezpieczny.
Nie, nie bezpieczny. Bezpieczniejszy. Musiałem pozbyć się ciała. Musiałem jeszcze przed świtem zmyć krew, rankiem pojawią się klienci i nic już nie będę mógł zrobić. Wstałem, zatoczyłem się lekko, poczułem straszny ból kolan; zeskakując z barierki, a potem przeskakując nad goblinem, nie wykazałem się bynajmniej tak przeze mnie reklamowaną zręcznością po prostu wylądowałem na czworakach. Przy okazji otarłem dłonie, choć akurat te rany nie wydawały się niebezpieczne, tylko bolesne. Ale ten ból... i ból prawego nadgarstka, omal nie zmiażdżonego przez goblina... i bolesna opuchlizna gardła, w które uderzył, nie mogły mnie powstrzymać.
Patrzyłem na spoczywające w ciemności nocy zwłoki mego śmiertelnego wroga, myśląc tylko o tym, jak pozbyć się ich w jak najprostszy sposób. Nagle przypomniałem sobie o plecaku i śpiworze pozostawionych przy diabelskim młynie. Dwie niewielkie paczuszki leżące na pół w bladoperłowym świetle księżyca, na pół w cieniu mogły ujść uwagi patrolu, ale z drugiej strony... Ochrona noc w noc objeżdżała teren i doskonale wiedziała, co powinna widzieć w każdym dowolnym miejscu na swej trasie. Aż za łatwo sobie wyobraziłem, że omijają wzrokiem plecak, omijają śpiwór... i nagle coś im się nie podoba. Wracają do tego, od czego zaczęli, tak jak dosłownie przed chwilą wróciło światło reflektora próbujące namierzyć trupa. Jeśli zobaczą moje rzeczy, jeśli znajdą dowód na to, że jakiś włóczęga tej nocy przeszedł przez ogrodzenie, że spał w przejściu między pawilonami, natychmiast wrócą do samochodzików i sprawdzą co się tam rzeczywiście działo. Poszukają i znajdą krew.
I ciało.
Jezu Chryste!
Muszę zdążyć do diabelskiego młyna przed nimi.
Podbiegłem do ogrodzenia, przeskoczyłem przez nie i puściłem się pędem. Nogami ledwie dotykałem ziemi, ramionami rozgarniałem gęste, upalne, wilgotne powietrze; pędziłem z rozwianym włosem, jakby ścigał mnie demon. Bo ścigał, choć był już martwy.
3
Chodzący trup
Czasami myślę, że całe nasze życie jest subiektywne, że nie ma w nim nic, co dałoby się określić ilościowo, jakościowo lub choćby zdefiniować. Że i fizycy, i cieśle robią z siebie durni, przekonani, iż mogą zważyć i zmierzyć materiał, dobrać odpowiednie do pracy narzędzia, wyliczyć coś, co ma jakieś rzeczywiste znaczenie. Dobra, niech będzie, przyznaję, że kiedy zaczynam w ten sposób filozofować, jestem zazwyczaj w bardzo ponurym nastroju, uniemożliwiającym jakiekolwiek racjonalnej myślenie, i właściwie powinienem uchlać się i położyć spać. Ale... niech choćby niedoskonałym dowodem, że wiem, co mówię, będzie to, co w moim przekonaniu działo się tej nocy, kiedy przez alejkę pełną różnego rodzaju sprzętu, zasłanej kablami, biegłem w stronę diabelskiego młyna, rozpaczliwie starając się wyprzedzić samochód ochrony wynajętej przez braci Sombra.
Nim rozpoczął się ten wyścig, noc była ciemna, nieznacznie tylko rozświetlona bladym księżycowym światłem. Teraz światło to nie było już blade, lecz ostre, i nie perłowe, lecz białe wręcz jaskrawe. Zaledwie kilka minut temu na główną aleję wesołego miasteczka kładły się plamy słabego światła i czarnego cienia, teraz przypominała więzienny spacerniak, bezlitośnie oświetlony tuzinem silnych jarzeniówek, niepozostawiających miejsca na cienie i plamy przyjaznej ciemności. Biegłem w panice, spodziewając się, że ktoś mnie lada chwila zauważy, przeklinałem księżyc najgorszymi słowami. Los był moim wrogiem, bo choć kiedy śledziłem goblina do pawilonu z elektrycznymi samochodzikami, szeroki środek alei zapchany był ciężarówkami i sprzętem tworzącym mnóstwo wygodnych kryjówek, teraz był pusty i tak niegościnny jak wspomniany już więzienny spacerniak. Czułem się zdemaskowany, rozebrany, rzucający się w oczy, wręcz nagi. Pomiędzy ciężarówkami, generatorami, wesołomiasteczkowymi atrakcjami i namiocikami od czasu do czasu widziałem forda ochrony, jadącego powoli w stronę granicy terenu. Byłem pewien, że skoro ja ich widzę, ochroniarze muszą także widzieć mnie, choć swej pozycji nie zdradzałem ani cichym warkotem samochodowego silnika, ani blaskiem reflektorów.
Zdumiewające, ale do diabelskiego młyna dotarłem pierwszy. Ochrona musiała przejechać dłuższą drogą i skręcić w prawo, w krótką, zataczającą łuk promenadę biegnącą za aleją; stały przy niej wszystkie te namiociki z erotycznymi rozrywkami. Za chwilę mieli skręcić w prawo, w drugą długą aleję. Diabelski młyn stał zaledwie dziesięć metrów od tego drugiego zakrętu, więc na pewno mnie zauważą gdy tylko obrócą kierownicę. Przeszedłem przez metalową barierkę otaczającą tę gigantyczną zabawkę, upadłem tak ciężko, że przez dobrą chwilę nie mogłem zaczerpnąć oddechu, i z gracją przydepniętego kraba popełzłem chwycić plecak i śpiwór.
Zebrałem swoje rzeczy w nie więcej niż dwie sekundy. Podszedłem do ogrodzenia, ale z otwartego plecaka wysypały mi się różne rzeczy, no i musiałem po nie wrócić. Widziałem, jak ford ochrony skręca w prostopadłą uliczkę. Skręcał, światła jego reflektorów przesuwały się powoli w moim kierunku. Nie mogłem już uciec na środek alei. Gdybym próbował przejść przez barierkę, dostrzegliby mnie... i wówczas dopiero zaczęłoby się polowanie! Przez chwilę nie byłem w stanie Podjąć żadnej rozsądnej decyzji. Zamarłem; stałem tam niczym największy głupek od narodzin wszechświata, unieruchomiony poczuciem winy.
Instynkt przeważył. Skoczyłem, pobiegłem, a może raczej podpełzłem do budki, w której sprzedawano bilety na diabelski młyn. Znajdowała się bliżej niż ogrodzenie i o wiele bliżej niż wątpliwy azyl za ogrodzeniem, ale, słodki Jezu, jaka była maleńka. Z trudem mieścił się w niej człowiek, metr dwadzieścia w każdą stronę i daszek w stylu chińskiej pagody. Przykucnąłem przy jednej ze ścian, tuląc do siebie plecak i śpiwór, unieruchomiony blaskiem księżyca, pewien, że każdy może zobaczyć jeśli nie mój łokieć, to stopę, kolano albo biodro.
Samochód przejechał obok diabelskiego młyna. Przesuwałem się wokół budki tak, by przez cały czas zasłaniała mnie przed wzrokiem ochroniarzy. Promień światła z ich reflektorka przemykał obok mnie i nade mą... i nagle ford odjechał. Nikt nie wszczął alarmu. Kuliłem się w cieniu budki, patrzyłem, jak samochód oddala się aleją. Jechał powolutku, po drodze zatrzymywał się jeszcze trzykrotnie i za każdym razem reflektorek oświetlał ciemne kąty. Z pięć minut zabrał mu dojazd do końca alei. Obawiałem się, że przy początku głównej promenady skręci w prawo, co oznaczałoby, że wracają na pierwszą aleję i zamierzają objechać teren drugi raz tą samą trasą ale pojechał w lewo, w stronę trybun i milowego toru wyścigów, a także stajni i stodół; tu odbywały się wyścigi konne oraz pokazy zwierząt hodowlanych.
Choć była ciepła sierpniowa noc, szczękałem zębami. Serce biło mi tak mocno i głośno, że zdumiało mnie, iż ochrona go nie usłyszała mimo warkotu samochodowego silnika. Płuca pracowały mi tak ciężko i głośno jak miechy w kuźni. Byłem regularną sekcją rytmiczną nieskażoną melodią. Opadłem na ziemię i siedziałem pod budką czekając, aż przejdą mi dreszcze i będę mógł coś zrobić z ciałem, które pozostało na torze elektrycznych samochodzików. Pozbycie się go wymagało żelaznych nerwów, spokoju i ostrożności myszy na wystawie kotów.
Zdołałem jakoś się opanować. Zwinąłem śpiwór jak najciaśniej i wraz z plecakiem schowałem go w cieniu koszy młyna. Tu mogłem je znaleźć w każdej chwili, a z drogi nie sposób ich było zobaczyć.
Wróciłem na tor samochodzików. Cisza i spokój.
Otworzyłem wejście. Skrzypnęło cicho. Każdy mój krok rozbrzmiewał echem. I nic mnie to nie obchodziło. Przecież do nikogo się nie skradałem.
Promienie księżyca wpadały przez odsłonięte ściany pawilonu.
Świeża farba na balustradzie wydawała się płonąć w ich blasku.
Pod dachem gromadziły się czarne cienie. Cienie i wilgotny upał.
Maleńkie samochodziki tuliły się do siebie jak owce w zagrodzie. Trup znikł.
Przede wszystkim pomyślałem, że po prostu zapomniałem, w którym miejscu zostawiłem ciało. Może nie za tymi, a za tymi dwoma stojącymi nosami do siebie samochodzikami, a może nie w tej, tylko innej plamie czarnego cienia. Potem zacząłem się zastanawiać, czy goblin naprawdę zginął. Kiedy go zostawiałem, niewątpliwie umierał, był śmiertelnie ranny, ale może... może jednak resztką sił popełzł gdzieś w kąt pawilonu i tam dokonał żywota. Rozpocząłem chaotyczne poszukiwania, biegałem tu i tam, zaglądałem za samochodziki, wypatrywałem zwłok w każdej większej i mniejszej plamie czerni. Niczego nie znalazłem, coraz bardziej się denerwowałem.
Stanąłem. Nadsłuchiwałem.
Nic nie usłyszałem.
Nastawiłem się na odbiór fal psychicznych. Nadal nic.
Na szczęście okazało się, że dobrze pamiętam, pod który samochodzik potoczyła się wytrącona mi z ręki latarka. Znalazłem ją niemal natychmiast i trochę się uspokoiłem, bo była przecież czymś w rodzaju dowodu na to, że walka z goblinem jednak mi się nie przyśniła. Upadek jej nie zaszkodził, zaświeciła się po naciśnięciu guzika. Oświetliłem podłogę i natychmiast dojrzałem dowód na to, że niedawne dramatyczne, gwałtowne wydarzenie nie było tylko koszmarem. Krew. Mnóstwo krwi. Gęstniała już, wsiąkła w drewno parkietu. Wydawała się ciemna, w kolorach od szkarłatu do brązu. Miejscami; wyschła, ale była to niewątpliwie krew. Z jej plam i smug mogłem odtworzyć historię naszej walki. Zapamiętałem ją dokładnie.
Znalazłem także okrwawiony nóż. Już miałem wsunąć go do buta, ale rozejrzałem się dookoła, przez chwilę próbowałem przeszyć wzrokiem otaczające mnie ciemności i zdecydowałem się trzymać broń w dłoni.
Widziałem krew. Miałem nóż. Brakowało mi tylko ciała.
Nie, nie tylko. Straciłem także pas z narzędziami.
Jakże chciałem uciec, wynieść się stąd raz na zawsze! Nie myślałem nawet o powrocie do diabelskiego młyna po reszta moich rzeczy. Gdybym mógł zwiać aleją w chmurze trocin, i dobiec do głównej bramy, przeskoczyć ją i pryskać dalej. Boże, biec tak godzina za godziną, aż do świtu. Zgubić się gdzieś tam, w górach Pensylwanii, w pierwotnej dziczy. Znaleźć strumień, spłukać z siebie krew i smród mojego wroga. Przespał się na miękkim mchu, w bezpiecznej gęstwinie paproci, ukryty przed wzrokiem ludzi... i nieludzi.
Przecież miałem zaledwie siedemnaście lat!
Ale fantastyczne i niesamowite przejścia z kilku ostatnich miesięcy uodporniły mnie, sprawiły, że dojrzewałem bardzo szybko. Instynkt samozachowawczy kazał chłopcu zachowywać się jak mężczyzna... i to nie byle jaki mężczyzna, lecz taki, co ma nerwy jak postronki i stalową wolę.
Nie uciekłem więc, lecz wyszedłem przed pawilon, oświetlając ziemię latarką i dokładnie się jej przyglądając. Nie znalazłem śladów krwi, a znalazłbym je z pewnością gdyby goblin zachował tyle sił, by wyczołgać się z pawilonu. Z doświadczenia wiedziałem, że stworzenia te również są śmiertelne, tak jaki śmiertelni jesteśmy my, ludzie. Nie potrafią uleczyć się cudownym sposobem i powstać z grobu. Wujek Denton nie był; bynajmniej niezwyciężony, raz martwy pozostał martwy. Goblin zabity w pawilonie, zasztyletowany bez żadnych wątpliwości, powinien nie żyć, obojętnie, gdzie się teraz poniewierał jego trup-
Pozostawało tylko jedno wytłumaczenie: ktoś znalazł ciało i wyniósł je z pawilonu.
I co? Dlaczego nie zawiadomił policji? Ten hipotetyczny ktoś nie mógł przecież wiedzieć, że należało niegdyś do demonicznego stworzenia godnego pierwszego miejsca w galerii upiorów z piekła rodem. Czy był to mój... sojusznik? Jak ja konspirator? Jakkolwiek go zwać, z jakiego powodu miałby pomagać komuś zupełnie obcemu ukrywać morderstwo?
Zdaje się, że ktoś mnie obserwował.
Znów dostałem dreszczy. Ale jakoś je opanowałem.
W końcu miałem sporo do zrobienia.
Wróciłem do pawilonu. Podszedłem do samochodziku, przy którym pracował goblin, kiedy go zaskoczyłem. Klapa z tyłu była podniesiona. Przez chwilę wpatrywałem się w silnik, wszystkie te elektryczne i mechaniczne cuda, razem z połączeniem prętu zasilanego z rozpostartej nad torem siatki. Nie potrafiłem powiedzieć, co robił i czy zdołał coś zmienić, nim mu przerwałem.
Budka z biletami przy wejściu do pawilonu nie była zamknięta. W kącie maleńkiego pomieszczenia znalazłem szczotkę, śmietniczkę oraz wiadro z kilkoma brudnymi szmatami w środku. Wytarłem nimi krew, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć. Przyniosłem trochę drobno pokruszonej, wysuszonej letnim upałem ziemi. Wysypałem ją na wszystkie czerwone plamy, które udało mi się znaleźć, rozdeptałem butami, a następnie zamiotłem. Plamy oczywiście pozostały, ale wyglądały teraz bardzo podobnie do innych, tych z oleju na przykład czy ze smaru, pokrywających praktycznie cały tor; wydawały się też równie stare. Szczotkę i śmietniczkę odniosłem na miejsce, a szmaty wyrzuciłem do jednego ze stojących przy głównej alei koszy, przykrywając je pustymi opakowaniami po prażonej kukurydzy, sreberkami po lodach i innymi śmieciami. Podobnie zrobiłem z latarką.
Nadal miałem wrażenie, że jestem obserwowany. Przyprawiało mnie to o dreszcze.
Stałem pośrodku alei. Obróciłem się powoli dookoła własnej °si, próbując przebić wzrokiem otaczającą mnie ciemność.
Chorągiewki na masztach i linach konstrukcyjnych nadal wisiały nieruchomo jak śpiące nietoperze, zamknięte stoiska gier zręcznościowych i hazardowych były ciemne jak grób i jak on ciche. Ani śladu życia. Zachodzący księżyc, wiszący tuż nad grzbietami gór, oświetlał niesamowitym blaskiem daleki diabelski młyn, bombowce nurkujące i kolejkę górską; w jakiś sposób przypominały one maszyny bojowe Marsjan w Wojnie światów H. G. Wellsa.
Oprócz mnie był tu ktoś jeszcze, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wyczuwałem czyjąś obecność, ale nie potrafiłem określić, kim lub czym jest obserwująca mnie istota, dlaczego robi to, co robi, i dlaczego się ukrywa.
Obserwowały mnie tajemnicze oczy.
Słuchały tajemnicze uszy.
I nagle centralna arteria wesołego miasteczka znów się zmieniła, i to diametralnie. Nie przypominała już płaskiego) więziennego spacerniaka, pośrodku którego stałem w jaskrawym, blasku lamp jarzeniowych, obnażony beznadziejnie i bezlitośnie lecz nagle stała się nie dość dobrze, wręcz fatalnie oświetlono i ciemniała szybko. Ten mrok niósł zagrożenie tak wielkie, tak głębokie, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Przekląłem zdradziecki zachodzący księżyc. Robiło się coraz ciemniej, ale nie czułem się dzięki temu mniej odsłonięty, a w dodatku doznałem przypływu klaustrofobii. Centralną aleję opanowały czarne, obce formy, zdumiewające i niepokojące niczym przedziwnie ukształtowane nagrobki na cmentarzu obcej rasy, gdzieś na obcej planecie. W tym widoku nie było nic znajomego, każda budowla, każda maszyna, każda rzecz wydawała się tworem innej cywilizacji. Czułem się otoczony, okrążony, osaczony; na moment zamarłem w bezruchu pewien, że dokądkolwiek próbowałbym uciec, wpadnę w śmiercionośne łapy straszliwego wroga.
- Jest tu ktoś? - spytałem. Nie usłyszałem odpowiedzi.
- Gdzie ukryłeś ciało?
Wilgotne powietrze nad mrocznym wesołym miasteczkiem okazało się doskonałą akustyczną gąbką. Wchłonęło mój głos; wokół panowała cisza tak głęboka, jakbym w ogóle się nie odezwał.
- Czego ode mnie chcesz? - spytałem niewidzialnego obserwatora. - Jesteś przyjacielem czy wrogiem?
Zapewne sam nie wiedział, kim jest, ponieważ nie odpowiedział, choć wyczułem, że przyjdzie czas, gdy stanie przede mną i wyjawi swe intencje.
W tej właśnie chwili zyskałem pewność, którą można nazwać jasnowidzeniem: nie zdołam uciec z wesołego miasteczka braci Sombra, choćbym nie wiem jak próbował. Nie przywiódł mnie tu ani kaprys losu, ani rozpacz mordercy uciekającego przed długim ramieniem sprawiedliwości, nie, w tym miejscu zdarzyć się miało coś wyjątkowego, coś bardzo ważnego. Prowadziło mnie przeznaczenie. Jeśli zagram narzuconą mi rolę - tylko i wyłącznie, jeśli ją zagram - przeznaczenie da mi wolność i będę mógł żyć życiem, które sam sobie wybiorę.
4
Sny goblina
Podczas większości wiejskich jarmarków - także i tu - I oprócz pokazów bydła hodowlanego, pląsów skąpo ubranych panienek i innych tego typu atrakcji odbywały się także wyścigi konne. Na ich potrzebę pod trybuny wstawiano szafki dla dżokejów i powożących w gonitwach kłusaków. To miejsce nie stanowiło wyjątku. Drzwi były zamknięte, ale to nie mogło mnie powstrzymać. Niewiele pozostało we mnie z prostaczki z farmy w Oregonie, choć tak bardzo pragnąłbym zachować utraconą niewinność. Wychowałem się na drodze i było tę? wychowanie skuteczne. Miałem w portfelu kawałek cienkiego plastiku, dzięki niemu pokonałem nędzny zameczek w niespełna minutę. Wszedłem do środka, zapaliłem światło i zamknąłem za sobą drzwi.
Po lewej znajdowały się zielone metalowe toalety, po prawej zaś dostrzegłem poobijane umywalki i pożółkłe lustra. Trzecia, ścianę zajmowały prysznice. Przez środek dużej sali biegły dwa rzędy pogiętych, obdrapanych metalowych szafek, przed którymi stały kulawe ławki. Nagie cementowe podłogi. Ściany z betonowych bloków. W stropie nieosłonięte jarzeniówki. I ten słaby, nieprzyjemny odór: potu, uryny, maści przeciwgrzybicznej, grzyba, tłumiony wszechobecnym dezodorantem o zapachu sosny - Niestrawna mieszanka; skrzywiłem się i niemal, nie całkiem, ale właśnie omal, zwymiotowałem. Nie było to „fajne” miejsce, nie spotkałbyś się tu na przykład z Kennedymi albo z Carym Grantem. Z drugiej strony nie dostrzegłem żadnych okien, a to oznaczało, że mogę bezpiecznie zostawić włączone światło. Choć tu także panowała duchota, upał nie dawał się aż tak we znaki.
Po pierwsze wypłukałem usta, by pozbyć się metalicznego smaku krwi, i umyłem zęby. Przy okazji przyjrzałem się swej twarzy w porysowanym, zamglonym lustrze; oczy miałem tak nieprzytomne, tak udręczone, że szybko odwróciłem wzrok.
W podartym, zakrwawionym podkoszulku nie mogłem się nikomu pokazać. Dżinsy także pokryte były zasychającą krwią. Wziąłem prysznic, umyłem głowę, ostatecznie pozbywając się smrodu goblina, włożyłem świeży podkoszulek i czyste dżinsy, które miałem w plecaku. W jednej z umywalek zmyłem krew ze starego ubrania, wyżąłem je i wrzuciłem do stojącego przy drzwiach niemal pełnego kosza na śmieci; nie chciałem, by złapano mnie z zakrwawionymi ciuchami w bagażu. Mój ziemski stan posiadania zredukował się właśnie do dżinsów i koszulki, które miałem na sobie, jednej zapasowej koszulki, trzech par gaci, skarpetek i cienkiej sztruksowej marynarki. Kiedy cię ścigają za morderstwo, nie obciążasz się nadmiernym bagażem. Wystarcza ci ciężar wspomnień, strachu... i samotności.
Uznałem, że najbezpieczniejszym miejscem do spędzenia ostatniej godziny nocy będzie to właśnie pomieszczenie pod trybunami. Rozłożyłem śpiwór na podłodze naprzeciw drzwi. Wreszcie się położyłem, bezpieczny; gdyby ktoś chciał wejść, musiałby mnie przedtem obudzić, dłubiąc w zamku. A gdybym go nie usłyszał, to z pewnością by się o mnie potknął.
Światło zostawiłem włączone.
Nie, nie bałem się ciemności. Po prostu wolałem, żeby trzymała się jak najdalej ode mnie.
Zamknąłem oczy. Myślałem o Oregonie.
Tak, tęskniłem za farmą. Za zielonymi łąkami, gdzie bawiłem się jako dziecko, za cieniem wspaniałych gór Siskiyou, przy których góry wschodu wydawały stare, zadeptane, zmęczone.
Pamięć rozwijała przede mną nieprawdopodobny ciąg obrazów skomplikowane japońskie origami; wzgórza i zbocza, i kolejne piętra wspaniałych świerków sitkajskich, z rozsianymi tu i ówdzie świerkami Breweriana (najpiękniejszymi ze wszystkich drzew iglastych), cyprysami Lawsona, daglezjami zielonymi drzewami wydzielającymi zapach mandarynek, wspaniałością dorównujący tylko intensywnej woni cedru, dereniem niemającym żadnej szczególnej woni, pięknym dzięki jaskrawym liściom, klonami wielkolistnymi, klonami kanadyjskimi, ciemni zielonymi dębami Sadlera... nawet w słabym świetle pamięci obrazy te zapierały dech w piersiach.
Pasierba wujka Dentona, Kerry’ego Hankerfielda, spotkała w tym przepięknym krajobrazie straszna śmierć. Został zamordowany. Lubiłem go, był moim najbliższym przyjacielem. Nawet teraz, wiele miesięcy po jego śmierci, tu, w wesołym miasteczku braci Sombra, nadal mi go brakowało. Bardzo mi go brakowało.
Otworzyłem oczy. Gapiłem się w poplamione zaciekami pokryte kurzem płytki dźwiękochłonne na suficie szatni. Siłą woli zmusiłem się do rezygnacji ze wspomnień dzieciństwa odpędziłem obraz rozszarpanego ciała Kerry’ego. Miałem lepsze wspomnienia z Oregonu...
Na podwórku przed naszym domem stał wielki świerk Breweriana, znany pod nazwą płaczącego świerku. Jego wygięte w elegancki łuk gałęzie pokrywały igły jak pasma drobnej ciemnozielonej koronki. Latem wśród gałęzi igrały promienie słoneczne dokładnie tak, jak na wystawie jubilera, gdzie cenne klejnoty wystawiane są na czarnym aksamicie i na jego tle wyglądają najpiękniej. W mej pamięci gałęzie najczęściej wyglądały niczym pozbawione substancji korale bransolety, naszyjniki, stworzone wyłącznie z czystych słonecznych promieni. Zimą płaczący świerk obrastał w lód, nadający mu szczególny kształt; w pogodny dzień wyglądał jak choinka bożonarodzeniowa. Lecz gdy dzień był chmurny drzewo było niczym żałobnik na grobie, prawdziwe wcielenie rozpaczy i żalu.
W dniu, gdy zabiłem wujka Dentona, drzewo upodobniło się do żałobnika. Ja miałem siekierę, on tylko ręce. Załatwiłem go, ale nie było to tak łatwe, jak by się wydawało.
Kolejne złe wspomnienie. Obróciłem się, przymknąłem oczy. Musiałem zasnąć, a zasnę tylko wówczas, gdy będę myślał o dobrych rzeczach, o mamie, tacie, siostrach... Urodziłem się w białym domu na farmie, domu okrytym cieniem potężnego płaczącego świerku. Byłem długo wyczekiwanym, ukochanym, pierwszym i jedynym synem Cyntii i Kurta Stanfeussów. Moje dwie siostry miały w sobie akurat tyle z twardych facetów, by być dobrymi towarzyszkami zabaw, a także tyle kobiecego wdzięku i uroku, by nauczyć mnie manier, wrażliwości i zdrowego rozsądku, których nie nabyłby samodzielnie chłopak z górskiej wioski leżącej w jednej z dolin gór Siskiyou. Sarah Louise, jasnowłosa, o jasnej karnacji odziedziczonej po ojcu, była ode mnie dwa lata starsza. Od dziecka rysowała i malowała z takim talentem, iż człowiek gotów był przysiąc, że w poprzednim życiu była słynną artystką. Marzyła o tym, by zarabiać na życie pędzlem i paletą. Doskonale rozumiała się ze zwierzętami: bez wysiłku panowała nawet nad najtrudniejszymi końmi, czarowała rozgrymaszone koty, uspokajała rozhisteryzowane kury, po prostu wchodząc do kurnika, najwścieklejszy pies na jej widok robił zawstydzoną minę i podawał łapę.
Jennifer Ruth, ciemna brunetka o migdałowej karnacji odziedziczonej po matce, była trzy lata starsza ode mnie. Uwielbiała literaturę fantastyczną i przygodową, czym niewiele różniła się od Sarah, nie miała jednak żadnych zdolności artystycznych... chyba żeby uznać za formę sztuki to, co potrafiła zrobić z liczbami. Żonglowała nimi z cyrkową zręcznością; jej oddanie matematyce we wszystkich jej formach było źródłem nieustannego zdumienia w rodzinie Stanfeussów. Gdyby każdemu z nas, oprócz niej, dano wybór między podliczeniem długiej kolumny liczb a ujeżdżeniem jeża na oklep, bez wahania wybralibyśmy to drugie. Jenny miała także pamięć fotograficzną. Potrafiła słowo w słowo cytować książki czytane lata wcześniej. Oboje z Sarah zazdrościliśmy jej łatwości, z jaką na kolejnych świadectwach szkolnych gromadziła same szóstki.
Biologiczna magia oraz przypadek jeden na milion musiał} rządzić w naszej rodzinie dziedziczeniem po matce i ojcu; skoro każde z dzieci dźwigało ciężar jakiegoś wyjątkowego talentu. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego rodzice doczekali się niezwykłych dzieci. Na swój sposób oni także zostali obi darowani przez naturę.
Mój ojciec był muzycznym geniuszem. Nie miał jakiegoś szczególnie wysokiego ilorazu inteligencji, lecz los obdarzył go niezwykłym naturalnym talentem muzycznym. Nie było instrumentu, na którym nie zagrałby po kilku dniach od pierwszej próby, tydzień nauki wystarczył mu, by grać najtrudniejsze, najbardziej skomplikowane utwory, których opanowanie innym zajmowało lata. W salonie naszego domu stał fortepian, na którym tata wieczorem grywał z pamięci piosenki zasłyszani rano w radiu, kiedy jechał do miasta swym pick-upem.
Po tym jak zginął, z naszego życia na kilka miesięcy zginęła muzyka, zarówno ta dosłowna, jak i metaforyczna.
W dniu jego śmierci miałem piętnaście lat. Wierzyłem, że była to śmierć przypadkowa. Jak wszyscy inni. Większość z nich nie zmieniła zdania do dziś, ale ja wiem, że zabił go wujek Denton.
Ja z kolei zabiłem wujka, więc czemu nie mogłem spać? Dokonałem zemsty, surowej sprawiedliwości stało się zadość, więc dlaczego nie mogłem znaleźć kilku nędznych godzin spokoju? Dlaczego każda noc była dla mnie ciężkim przeżyj ciem? Zasypiałem tylko wówczas, gdy bezsenność doprowadzała mnie do wyczerpania tak strasznego, że alternatywą dla snu stawało się szaleństwo.
Rzucałem się w śpiworze, przewracałem z boku na bok Myślałem teraz o matce, na swój sposób tak niezwykłej jak ojciec. Miała cudowną rękę do roślin; dla niej rosły i kwitły były posłuszne jak zwierzęta jej córce. Lekki dotyk liścia lut łodygi i mama wiedziała, jak zadbać o roślinkę, jakich trzeba jej nawozów i odżywek i czy potrzebuje specjalnej opieki W ogrodzie warzywnym uprawiała największe, najbardziej smakowite pomidory, najsoczystszą kukurydzę, najsłodszą cebulę. Umiała także leczyć. Nie, nie nakładaniem rąk, nie głoszeniem wiary; nie oszukiwała, nie przyznawała sobie jakichś specjalnych mocy psychicznych. Leczyła ziołami. Znała się na nich wspaniale, sama przygotowywała okłady, maści i wspaniałe ziołowe napary. Nikt z rodziny Stanfeussów nie chorował nigdy na nic poważniejszego niż jednodniowy katar. Nie przeziębialiśmy się, nie wiedzieliśmy co to grypa, zapalenie oskrzeli, zapalenie spojówek, nie przynosiliśmy do domu chorób ze szkoły, szerzących się w każdej normalnej rodzinie. Krewni i sąsiedzi często przychodzili po jej mikstury, lecz chociaż najczęściej chcieli za nie płacić, mama nie przyjmowała ani grosza. Uważała, że byłoby bluźnierstwem czerpanie zysków w ten sposób, czuła radość wynikającą z możliwości dopomożenia bliźniemu.
Ja oczywiście też mam dar, choć jest on bardzo odległy od w pewien sposób racjonalnych zdolności rodziców i rodzeństwa. We mnie geny Cynthii i Kurta Stanfeussów stworzyły coś, co przekracza granice przypadku i graniczy z magią.
Babcia ze strony ojca, doskonale znająca ludową wiedzę, mity i opowieści, twierdziła, że mam Oczy Zmierzchu. Oczy w kolorze, jaki przybiera niebo o świcie i zmroku, bardziej fioletowe niż niebieskie, niezwykle czystej barwy, o szczególnej właściwości odbijania światła, wskutek czego wydawały się świecić w ciemności; oczy z pewnością dziwne oraz, wiem to od innych, niezwykle piękne. Babcia twierdziła, że takie oczy ma jeden człowiek na więcej niż pół miliona. Nie wiem, czy miała rację, ale przyznaję, że nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ja. Kiedy babcia zobaczyła mnie po raz pierwszy, owiniętego kocykiem, w ramionach matki, powiedziała rodzicom, że Oczy Zmierzchu u nowo narodzonego dziecka zwiastują rzadkie talenty psychiczne i że jeśli nie zmienią koloru do jego drugich urodzin (moje nie zmieniły), to według ludowych opowieści wielkie psychiczne moce pozostaną mu na całe życie i mogą się przejawiać na wiele różnych sposobów.
Babcia miała świętą rację.
Przywołałem obraz babci, jej łagodnej, pomarszczonej twarzy i kochających, szarozielonych oczu. Znalazłem w nim spokój, a przynajmniej czasową ulgę. Poczułem bliskość snu jak ranny w polowym szpitalu czuje bliskość pielęgniarki, gdy ucichnie wreszcie bitewna wrzawa.
Śniłem o goblinach. To mi się często zdarza.
W ostatnim z owych wielu snów wujek Denton, przerażonym wzrokiem wpatrując się w siekierę w mej dłoni, krzyczał: „Nie, nie jestem goblinem! Niczym się od ciebie nie różnię, Carl O czym ty mówisz!? Oszalałeś? Gobliny nie istnieją! Boże O mój Boże! Oszalałeś, Carl! Szaleniec! Ratunku!”.
A przecież w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej Wuj nie zaprzeczał moim oskarżeniom, walczyliśmy w milczeniu, na śmierć i życie. Jednak gdy trzy godziny po zaśnięciu przebudziłem się nagle, w uszach brzmiał mi krzyk Dentona powtarzającego: „Szaleniec! O mój Boże! Oszalałeś!”.
Drżałem. Pociłem się. W pierwszej chwili nie wiedziałem gdzie jestem.
A może...? - pomyślałem. A może...? I znów zadrżałem.
Kurczowo łapiąc oddech i jęcząc cicho, podszedłem do najbliższej umywalki. Spryskałem twarz zimną wodą. Obrazy ze snu zamazały się, zbladły, znikły. Podniosłem głowę niepewnie, z wahaniem. Spojrzałem w lustro. Czasami boję się spojrzeć w oczy swojemu odbiciu; boję się tego, że zobaczę w nicn szaleństwo.
Tak jak dziś.
Nie mogłem całkiem wykluczyć tej możliwości, choćby wydawała się nader nieprawdopodobna. Być może gobliny rzeczywiście były tylko tworami mojej umęczonej wyobraźni? Bóg jeden wie, jak bardzo pragnąłem wykluczyć tę przerażającą możliwość, być stuprocentowo przekonany, że mam rację, ale doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że mogłem zwariować, cierpieć na urojenia. Miewałem takie wątpliwości nie raz, nie dwa; odbierały mi wolę walki i poczucie, że w słusznej sprawie toczę bitwę tak skutecznie, jak pijawka wysysa z człowieka życiodajną krew.
W tej chwili patrzyłem we własne, udręczone oczy, o tyle niezwykłe, że ich odbicie nie było płaskie, dwuwymiarowe jak u innych ludzi, lecz głębokie, rzeczywiste i przekonujące. Przyglądałem się sobie tak wytrwale i obiektywnie, jak tylko było mnie na to stać, lecz nie dostrzegłem śladu szaleństwa.
Wmawiałem sobie, że talent rozpoznawania goblinów pod przebraniem był tak stały i pewny jak wszystkie inne psychiczne zdolności. Co do nich nie mogłem mieć wątpliwości, ponieważ wielu ludzi skorzystało na moim jasnowidzeniu i byli z tego powodu bezgranicznie zdumieni. Babcia Stanfeuss nazwała mnie „małym prorokiem”, gdyż często widywałem przyszłość ludzi, a czasami także fragmenty ich przeszłości. Umiałem także dostrzec gobliny i niech mnie diabli, jeśli to, że tylko ja je widzę, jest powodem, bym miał zwątpić w samego siebie.
Pozostawały jednak wątpliwości.
Pewnego dnia - powiedziałem swemu ponuremu odbiciu w pożółkłym lustrze - te wątpliwości nawiedzą cię w złym momencie. Sparaliżują cię podczas walki o życie. Z goblinem. I będzie to dla ciebie wyrok śmierci.
5
Dziwolągi
Trzy godziny snu, kilka minut poświęconych na mycie i jeszcze kilka na zwinięcie śpiwora oraz założenie plecaka. Z szatni wyszedłem o wpół do dziesiątej. Dzień był bezchmurny, upalny, powietrze znacznie suchsze niż nocą. Lekki wiatr sprawił, że czułem się czysty, wypoczęty, można powiedzieć, że przynajmniej na razie wywiał mi z głowy obawy i wątpliwości, tak jak zmiótł śmieci oraz opadłe liście z otwartych alejek i przejść, nie oczyścił okolicy, ale sprawił przynajmniej tyle, że się po nich nie deptało.
Cieszyłem się, że żyję.
Wyszedłem na główną aleję i zdumiałem się jej wyglądem. Kiedy żegnałem się z nią w nocy, wesołe miasteczko było ponure, wręcz groźne, lecz w promieniach słońca wydawało się miejscem spokojnym, bardzo pogodnym. Setki chorągiewek, ciemnych i bezbarwnych w srebrnych promieniach księżyca odzyskało kolory; były szkarłatne jak gwiazda betlejemska żółte jak nagietki, szmaragdowozielone, białe, jaskrawoniebieskie i jaskrawopomarańczowe. Polatywały wesoło, furkotały i od czasu do czasu nawet trzaskały na wietrze. Przeróżne wesołej miasteczkowe atrakcje, kolejki, karuzele i samochodziki lśniły w jasnych promieniach słońca. Nawet z bliska wydawały się piękniejsze i młodsze, więcej nawet, sprawiały wręcz wrażenie wyłożonych srebrem i złotem niczym maszyny elfów z bajki.
O dziewiątej trzydzieści wejście na teren wesołego miasteczka było jeszcze zamknięte dla publiczności. Po alejce kręciło się kilku pracowników. Na drodze dojazdowej dwóch facetów nabijało śmiecie na kije zakończone ostrzem i wrzucało je do przewieszonych przez ramiona toreb. Powitaliśmy się uprzejmym: „Cześć” i „Co słychać?”.
Potężnie zbudowany, wąsaty mężczyzna o ciemnych włosach stał na platformie naganiacza beczki śmiechu, półtora metra nad ziemią. Dłonie oparł na biodrach i gapił się na wielką maskę klauna zajmującą całą frontową ścianę budki. Musiał dostrzec mnie kątem oka, ponieważ obrócił się, przyjrzał mi się przenikliwym spojrzeniem i poprosił o opinię. Miałem ocenić, czy nos klauna wymaga odmalowania.
- Uważam, że nie - powiedziałem stanowczo. - Wygląda, jakby pomalował go pan w zeszłym tygodniu. Ładna ta jaskrawa czerwień.
- Pomalowałem go w zeszłym tygodniu - przyznał ponury mężczyzna. - Przedtem był żółty. Przez całe czternaście lat był żółty, ale w zeszłym tygodniu ożeniłem się, po raz pierwszy w życiu. No i żona, Giselle, uznała, że nos klauna musi być czerwony, a ponieważ cholernie mi na niej zależy, tom go przemalował, widzisz jak, ale teraz niech mnie diabli, zaczynam wierzyć, że popełniłem błąd. Kiedy ten nos był żółty, miał przynajmniej jakiś charakter, rozumiesz? Charakter! A teraz... wygląda jak nos wszystkich klaunów, jakie widziałeś w swoim pieprzonym życiu. A na grzyba mi zwykły klaun?
Facet najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi, bo zeskoczył z platformy, zamruczał coś gniewnie pod nosem i znikł mi z oczu za swoją budą.
Szedłem powoli, aż dotarłem do karuzeli. Mały, chudy facecik grzebał przy generatorze. Miał włosy już nie kasztanowate, a jeszcze nie rude, ale z tych, które wszyscy i tak nazywają rudymi. Poza tym był strasznie piegowaty, wyglądało to wręcz nienaturalnie, jakby sobie te piegi pracowicie malował na Policzkach, nosie i czole. Przedstawiłem mu się jako Slim MacKenzie, on mi się nie przedstawił. Wyczułem w nim tą charakterystyczną, niemal klanową mentalność długoletniego pracownika objazdowych atrakcji, więc opowiedziałem trochę o tych, w których pracowałem na środkowym zachodzie po ucieczce z Ohio i o moim doświadczeniu. Chudy facet grzebał przy generatorze w całkowitym milczeniu, jednak w końcu musiałem go przekonać, że gramy w tej samej drużynie, bo wytarł dłonie w brudną szmatę, powiedział, że ma na imię Rudy, Rudy Morton, ale wszyscy nazywają go Rudzielcem skinął głową i spytał, czy szukam pracy.
Przyznałem, że tak.
- Pracowników przyjmuje Galareta Jordan - poinformował mnie. - To nasza złota rączka, no i prawa ręka Artur Sombry. Znajdziesz go pewnie w miasteczku szefów.
Powiedział mi, gdzie mam go szukać: przy wejściu, tai gdzie zaczyna się główna aleja. Podziękowałem i odszedłem. Czułem, że odprowadza mnie wzrokiem, ale oczywiście ni obejrzałem się.
Przeszedłem prosto alejką zamiast okrążać wesołe miasteczko drogą dojazdową. Następny gość, którego po drodze spotkałem, był wielkim facetem. Zbliżał się do mnie powoli z opuszczoną głową i rękami w kieszeniach, zgarbiony, przy gnębiony i rozpaczliwie niepasujący do tak pięknego dnia Miał dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szeroki bary i potężne ramiona. Najmarniej sto dwadzieścia pięć kilogramów żywej wagi. Nawet zgarbiony sprawiał niesamowite wrażenie. Głowę wcisnął w te swoje bary tak głęboko, że ni widziałem ani kawałka jego twarzy, a on rzecz jasna nie mógł dostrzec mnie. Szedł między stosami sprzętu i stertami śmieci, jakby, się przez nie przebijał, deptał po kablach, zajęty tylko i wyłącznie sobą. Obawiałem się, że go zaskoczę, więc na wszelki wypadek powiedziałem głośno: „Piękny poranek, prawda?”. Zrobił jeszcze dwa kroki, jakby nie od razu zrozumiał, I zwracam się do niego. Dzieliło nas tylko nieco ponad dwa metry, gdy na mnie spojrzał, a ja spojrzałem na niego. I mróz przeszył mnie do szpiku kości.
Goblin! - pomyślałem.
Omal nie sięgnąłem do buta po nóż. O Boże, nie. Tylko nie kolejny goblin!
- Pan coś mówił?
Skutki wstrząsu ustępowały powoli. Nie, mimo wszystko nie był to goblin, w każdym razie nie taki jak inni. Miał twarz jak z koszmaru, ale brakowało jej cech psich i świńskich. Żadnych mięsistych pysków, kłów, drżących wężowych języków. Miałem do czynienia z człowiekiem, z ludzkim dziwolągiem o czaszce tak zdeformowanej, że była dowodem na to, że i Bóg bynajmniej nie unika makabry. Prawdę mówiąc...
Wyobraźcie sobie, że jesteście boskim rzeźbiarzem, pracującym w ciele, kości i krwi, cierpiącym na strasznego kaca i znacznie straszniejsze poczucie humoru. A teraz zacznijcie rzeźbić potężną, brutalną szczękę nie kończącą się płynną linią przed uszami (tak jak u normalnych twarzy), lecz nagle - ohydną nieforemną bryłą kości, przypominającą narośl na szyi w starych filmach pokazujących potwora Frankensteina. Nad zwichrowaną szczęką dodaj teraz swemu dziełu uszy jak wygniecione liście sałaty. I usta, dla których inspiracją mogła być szufla do węgla. W nich wielkie prostokątne zęby, aż za dużo zębów, opierających się o siebie, a w niektórych miejscach zachodzących jeden za drugi; wszystkie tak obrzydliwie żółte, że twój stwór nie śmiałby otworzyć gęby w przyzwoitym towarzystwie. Czy wydaje ci się to wystarczającym sposobem na uspokojenie boskiego gniewu, który z jakichś powodów czujesz? Nie, to jeszcze nie koniec. Wpadłeś w prawdziwy kosmiczny szał, człowieku, toczysz z pyska boską pianę, jesteś zdolny wstrząsnąć wszechświatem od końca do końca, bo pracujesz dalej. Czoło jak napierśnik zbroi, zwisające nad oczodołami, zmieniające je w głębokie jamy. Dalej, w gorączce wściekłości, rzeźbisz w owym czole nad prawym okiem, ale bliżej skroni dziurę, w którą wstawiasz trzecie oko, pozbawione jednak tęczówki i źrenicy, zaledwie owal wypełniony ciemno-pomarańczową tkanką. A kiedy z tym też już skończysz, uzupełnisz rzeźbę cechami dowodzącymi całej głębi swego doszczętnie zepsutego geniuszu: uzupełnisz kaleką odpychającą twarz Prostym nosem o idealnym kształcie, torturując swe stworzenie obrazem tego, jakie mogłoby być, i w jamy oczodołów wstawisz czyste, piwne, ciepłe, inteligentne oczy, oczy normalne, piękne, tak piękne, że jeśli szybko nie odwrócisz wzroku, popłaczesz się z żalu nad nieszczęsną duszą zamkniętą w odpychającej powłoce.
Nadążasz za mną? Gdybyś był Bogiem, pewnie wolałbyś zaprzestać radosnej działalności. Bo co wstępuje od czasu do czasu w tego naszego Boga? Nigdy się nad tym nie zastanawiałeś? Jeśli takie stworzenie powstaje, kiedy Bóg jest nie w humorze albo po prostu na coś się wkurzył, to pomyśl tylko, dej czego był zdolny, kiedy wpadł w prawdziwy gniew, stworzył piekło i wtrącił do niego upadłe anioły.
I oto ów boski żart przemówił do mnie znowu cichym, uprzejmym głosem:
- Przepraszam... czy pan coś do mnie mówił? Przykro mi ale nie usłyszałem. Zamyśliłem się.
- Ja... no... powiedziałem tylko, że mamy dziś piękny poranek.
- Chyba rzeczywiście. Pan jest tu nowy, prawda?
- Owszem. Nazywam się Carl... to znaczy Slim...
- Carl Slim?
- No... to nie tak. Slim MacKenzie.
Musiałem mocno odchylić głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Joel Tuck - powiedział.
Nie potrafiłem przyzwyczaić się do tego głębokiego, lecz jednocześnie cichego, spokojnego głosu. Spodziewałem się raczej chrapliwego, pełnego nienawiści ryku jak brzęk tłuczonego szkła lub rozsadzanych skał.
Tuck wyciągnął rękę. Potrząsnąłem nią. Była jak dłoń każdego człowieka, tyle że większa.
- Jestem właścicielem „Dziesięciu w jednym” - powiedział.
- Aha - odparłem, starając się nie patrzyć w pomarańczową, żywą tkankę jego trzeciego oka. Ale i tak się na nią gapiłem.
„Dziesięć w jednym” było pomniejszą atrakcją wesołych miasteczek. Najczęściej przedstawiano przeróżne dziwolągi co najmniej dziesięcioro, w jednym przedstawieniu pod jednym namiotem.
- Nie tylko właścicielem - dodał Joel. - Także jedną z atrakcji.
- No pewnie - rzekłem bez zastanowienia. On roześmiał się, a Ja zarumieniłem ze wstydu. Nie dał mi czasu na przeprosiny. Potrząsnął potworną głową, położył wielką łapę na jednym ramieniu i upewnił mnie, że nie ma zamiaru się obrażać.
Prawdę mówiąc... - Joel nagle się rozgadał -...to takie odświeżające spotkać kogoś nowego w biznesie i zobaczyć, że to nim wstrząsa. Bo rozumiesz, większość frajerów płacących za „Dziesięć w jednym” pokazuje mnie palcami, krzyczy i gada, zupełnie nie przejmując się, że ich widzę i słyszę. Niewielu jest ludzi wystarczająco mądrych lub wrażliwych, by wyszli z mojego namiotu lepsi, wdzięczni losowi za szczęście, jakie ich spotkało. Banda prymitywnych prostaków... ach, sam wiesz, jacy potrafią być frajerzy. Ale nasi ludzie... na swój sposób bywają jeszcze gorsi.
Skinąłem głową, jakbym wiedział, o czym mówi. Zdołałem jakoś oderwać wzrok od trzeciego oka Joela, ale moją uwagę przykuła z kolei szczęka przypominająca szuflę. Kiedy mówił, podnosiła się i opadała, potężne kości poruszały się pod skórą, trzeszcząc i zgrzytając. Przypomniałem sobie Disneyland. Rok przed śmiercią tata zabrał nas do Kalifornii; Disneyland funkcjonował wówczas od niedawna, ale już mieli tam coś, co nazywali robotami audioanimatronicznymi. Poruszały się jak człowiek, miały ludzkie, odtworzone w najdrobniejszych szczegółach twarze, wydawały się bardzo przekonujące... póki nie spojrzało się na usta, tylko otwierające się i zamykające, niezdolne do wszystkich tych subtelnych poruszeń, tak charakterystycznych dla ust każdego człowieka. Joel Tuck wyglądał jak makabryczna wersja takiego robota, zbudowana przez facetów z Disneylandu dla żartu, tylko po to, by śmiertelnie przerazić starego wujka Walta.
Niech Bóg się nade mną ulituje, ale naprawdę oczekiwałem, że tak groteskowa postać będzie groteskowo mówić i groteskowo myśleć.
Ale Joel powiedział:
- Frajerzy... frajerzy aż do bólu hołubią tradycję tolerancji i wzajemnego braterstwa. Ta ich dyplomacja bywa irytująca, ale ty! Nic z tych rzeczy. Zareagowałeś wręcz idealnie: nie okazałeś chorego zainteresowania ani poczucia wyższości, nie wykonałeś uniku, nie wygłaszałeś pustych deklaracji, nawet nie próbowałeś się nade mną litować. Nie stosowałeś dyplomacji, nie udawałeś obojętności jak większość klientów. Okazałeś wstrząs, to zrozumiałe, nie wstydziłeś się swej instynktownej reakcji. Jesteś dobrze wychowanym chłopcem, ale wychowanie nie zabiło w tobie zrozumiałej ciekawości i jakże odświeżającej szczerości. Slimie MacKenzie, cieszę się, że mogłem cię poznać.
- Nawzajem - bąknąłem. Joel tak uprzejmie ocenił moja motywy i reakcje, że zaczerwieniłem się jeszcze bardziej, alei on udał grzecznie, że tego nie zauważa.
- No, muszę iść - powiedział. - Ruszamy o jedenastej, a tyle jeszcze jest do zrobienia. A poza tym, kiedy zaczyna się ruch, nie wychodzę na aleję z nieosłoniętą twarzą. Byłoby nie w porządku, gdyby musiał ją oglądać ktoś, kto tego nie chce. Poza tym nie pozwolę sukinsynom bawić się za darmo!
- No to do widzenia - pożegnałem go i znów spojrzałem na trzecie oko. Mrugnęło do mnie, zupełnie jakbyśmy zawarli jakieś porozumienie.
Joel zrobił dwa kroki, jego buty - rozmiar najmarniej czternasty - podnosiły obłoczki kurzu z wysuszonej sierpniowym słońcem ziemi. Przystanął, zawahał się, odwrócił i spytał:
- Czego oczekujesz po wesołym miasteczku, Slimie MacKenzie?
- Co? Zaraz... po tym wesołym miasteczku?
- Po życiu jako takim?
- No... żebym miał się gdzie przespać.
Widziałem, jak pod skórą poruszają się potężne, zniekształcone kości szczęki.
- Znajdziesz dach nad głową.
- Trzech przyzwoitych posiłków dziennie.
Nie rozczarujesz się.
- Odrobiny gotówki na własne potrzeby.
- Zyskasz znacznie więcej. Jesteś młody, bystry, sprawny.
Nie protestuj, ja to widzę. Doskonale sobie poradzisz. Co jeszcze jest ci potrzebne?
- Anonimowość. - Westchnąłem.
.- Ach! - Może uśmiechnął się do mnie konspiracyjnie, może tylko skrzywił? Nie sposób było dokładnie określić, co wyraża jego zdeformowana twarz. Usta miał lekko rozwarte, przez co ukazały się zęby jak stare sztachety, brudne i pociemniałe od wiatrów i deszczu. Patrzył na mnie i chyba głęboko zastanawiał się nad tym, co powiedziałem, zupełnie jakby chciał zadać jeszcze kilka pytań, może nawet udzielić rady. Był jednak za dobrym zawodowcem, by przekroczyć pewne granice. Powtórzył więc tylko: „Ach!”.
- Azyl - dodałem, mając niemal nadzieję, że będzie mnie dalej wypytywał. Nagle poczułem szaloną ochotę, by odpowiedzieć na wszystkie jego pytania, by okazał się tym, któremu zdradzę moje tajemnice, opowiem o goblinach, o wujku Dentonie. Zaledwie kilka miesięcy temu zabiłem pierwszego goblina. Potrzebowałem siły charakteru, poczucia celu po to tylko, by przetrwać, i gdy uciekałem, wędrowałem, podróżowałem, jakkolwiek to nazwać, nie spotkałem nikogo hartowanego przez ogień tak gorący jak ten, który hartował mnie. Joel Tuck wydał mi się człowiekiem cierpiącym, udręczonym i znacznie bardziej samotnym niż ja, znoszącym najgorsze przeciwności losu o wiele dłużej ode mnie. Oto pojawił się ktoś, kto mógł zrozumieć, co znaczy życie w świecie niewyobrażalnego koszmaru, bez najkrótszej choćby chwili wytchnienia. Mimo potwornej twarzy i postaci Joel wydawał się promieniować ojcowskimi uczuciami. Pragnąłem wesprzeć się na jego ramieniu, wypłakać mu w klapę wszystkie żale, opowiedzieć o potwornych stworzeniach chodzących po ziemi i niewidzialnych dla nikogo. Ale umiałem się powstrzymać, samokontrola była najcenniejszą z moich zdolności, podejrzliwość pomogła mi przetrwać przez tak długi czas, więc niełatwo było mi zrezygnować z ostrożności. Powtórzyłem więc tylko: „Azyl”.
- Azyl - powtórzył Joel. - Owszem, moim zdaniem znajdziesz tu azyl. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo... ty chyba bardzo potrzebujesz azylu, Slimie MacKenzie. Rozpaczliwie go potrzebujesz.
Jego słowa do tego stopnia nie pasowały do tonu i nastrój naszej rozmowy, że usłyszawszy je, drgnąłem ze zdumienia.
Przez chwilę tylko się sobie przyglądaliśmy. I teraz nil patrzyłem już na pomarańczową tkankę trzeciego oka, lec w dwoje normalnych, pięknych ludzkich oczu. Doznałem nie odpartego wrażenia, że widzę w nich współczucie.
Wyczuwałem, że jest istotą ciepłą i otwartą ale... wydawał się również tajemniczy, czego nie okazywał światu otwarcie. Nabrałem niepokojącego przekonania, że jest kimś innym, na się wydaje, i że w jakiś nieokreślony sposób może być nawet niebezpieczny. Zadrżałem ze strachu, nie wiedziałem jednak, czy powinienem bać się jego, czy też tego, co mu się zdarzy, Ta przedziwna chwila minęła, łącząca nas nić pękła nagle, lecz bez żadnych dramatycznych efektów.
- No to do zobaczenia - powiedział Joel.
- Jasne - odparłem. Usta miałem suche, gardło zaciśnięte nie zdołałem wykrztusić nic więcej.
Joel odwrócił się i odszedł. Przyglądałem mu się, póki ni zniknął mi z oczu. Parę minut temu tak samo przyglądał mi się Rudzielec Morton.
Znów pomyślałem, że mogę przecież wyjechać z tego wesołego miasteczka i poszukać miejsca, gdzie przepowiednie, proroctwa i znaki nie będą aż tak groźne. Tylko że w kieszeni miałem ostatnie grosze, a poza tym zmęczyła mnie ciągła ucieczka, samotność na drodze, chciałem znaleźć dla siebie jakieś miejsce w świecie. Prorocze zdolności rozwinięte miałem co najmniej w takim stopniu, by wiedzieć, że nie da się uciec przeznaczeniu, choćby człowiek nie wiem jak próbował. No a poza tym wesołe miasteczko braci Sombra wydawało się dobrym miejscem dla dziwolągów. Joela Tucka i mnie.
Bo tym właśnie byliśmy. Dziwolągami.
6
Córka Słońca
Szefostwo wesołego miasteczka mieściło się w trzech jaskrawo pomalowanych przyczepach; każda z nich była biała z wymalowanym na ścianach wzorem tęczy. Ustawiono je w kwadrat z otwartym wejściem od frontu, ogrodzonego przenośnymi sztachetami. Pan Timothy „Galareta” Jordan miał biuro w długiej przyczepie po lewej stronie od wejścia; dzielił ją z księgowym i panią, która codziennie wydawała potężne zwoje biletów.
Pół godziny spędziłem w nędznie urządzonym pokoiku z podłogą wyłożoną linoleum. Łysy pan Dooley, księgowy, na moich oczach przerzucał stosy papierów. Podczas pracy pożywiał się rzodkiewkami, ostrymi papryczkami i czarnymi oliwkami; jego aromatyczny oddech przesycał powietrze, choć najwyraźniej nie przeszkadzało to ludziom wchodzącym do jego pokoju; miałem nieodparte wrażenie, że go po prostu nie czują.
Byłem prawie pewien, że lada chwila ktoś wpadnie do środka z krzykiem, że zginął jeden z pracowników albo nawet że znaleziono jego ciało w pobliżu elektrycznych samochodzików, i wszyscy spojrzą na mnie, bo byłem tu kimś obcym, przybyszem, pierwszym podejrzanym, z wyrazu mojej twarzy poznają, ze jestem winny i...
Ale nikt nie poniósł alarmu.
W końcu zostałem zaproszony przed oblicze pana Jordana Kiedy wszedłem do jego gabinetu, ostatniego pomieszczenia w przyczepie, zrozumiałem, skąd wzięło się przezwisko Galareta. Do metra osiemdziesięciu brakowało mu tak z osiem centymetrów, do Joela Tucka prawie dwadzieścia, ale waży mniej więcej tyle co on, ze sto dwadzieścia parę kilo. Twarz miał okrągłą jak rozlany na talerzu budyń, nos jak dekorująca go jasna śliwka, szyi tyle co u pyzy. Siedział za biurkiem, a po blacie jechał mały samochodzik, kabriolet wiozący czterech klaunów, którzy wstawali po kolei i zaraz z godnością siadali.
Nakręcił kolejną zabawkę.
- Tylko na to popatrz - powiedział z zachwytem. - Wczoraj go dostałem. Jest wspaniały, po prostu genialny.
Mówił o metalowym piesku ze zginającymi się łapami. Psiak poruszał się, powoli wykonując fikołki. Jordan przyglądał mil się oczarowany.
Rozejrzałem się dookoła. Pokój wypełniały zabawki. Całą jedną ścianę zajmowały półki na książki, na których nie było jednak książek, lecz kolekcja kolorowych, miniaturowych nakręcanych samochodzików, ciężarówek, lalek; był wśród nich nawet wiatrak, którego skrzydła mogły się prawdopodobnie poruszać. W jednym rogu na wieszaku umieszczono dwie marionetki prawdopodobnie po to, by sznurki się nie splątały, w drugim, na stołku siedziała sztywno lalka brzuchomówcy, udając, że uważnie przysłuchuje się każdemu wypowiedzianemu tu słowu.
Spojrzałem na biurko w ostatniej chwili. Piesek zrobił ostatniego, bardzo powolnego fikołka i resztką siły rozkręcającej sit sprężyny usiadł, unosząc przednie łapy, jakby prosił o nagrodę za swoje wyjątkowe wyczyny.
Galareta Jordan spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko.
- Czy to nie jest absolutnie, absolutnie wspaniałe? Natychmiast go polubiłem.
- Absolutnie - przytaknąłem.
- Chcesz więc połączyć swe losy z losami braci Sombra? - spytał Galareta, rozsiadając się w fotelu za biurkiem. Ja skromnie przysiadłem na krzesełku.
- Tak, proszę pana.
- Nie sądzę, byś był koncesjonariuszem z własnym stoiskiem, chcącym wynająć dobre miejsce przy głównej alei?
- Nie, proszę pana. Mam tylko siedemnaście lat.
- Oj, tylko nie kłuj mnie w oczy swoją młodością. Znałem równie młodych koncesjonariuszy. Był już ktoś taki... ktoś, kto zaczął w wieku piętnastu lat od zgadywania wagi, miał gadane, naprawdę potrafił czarować frajerów. Dziewczyna radziła sobie tak dobrze, że wkrótce stworzyła miniimperium z różnych drobnych atrakcji. Kiedy była mniej więcej w twoim wieku, wykupiła strzelnicę, a strzelnice nie chodzą tanio. Tak gdzieś po trzydzieści pięć tysięcy dolców. Mniej więcej.
- No, to w porównaniu z nią chyba już zmarnowałem życie. Jordan uśmiechnął się. Miał bardzo sympatyczny uśmiech.
- Rozumiem, że chcesz się u nas zatrudnić?
- Tak, proszę pana. Chyba że ktoś potrzebuje jakiejś pomocy...
- Więc zakładam, że jesteś zwykłym, głupawym silnym chłopakiem z tych, co to zgłaszają się na tuziny, pracują za miedziaki, a umieją co najwyżej uruchomić karuzelę lub diabelski młyn, ładować ciężarówki i przenosić sprzęt z miejsca na miejsce? Możesz nam oferować tylko ciężką pracę, mięśnie i pot?
Pochyliłem się na krześle.
- Potrafię prowadzić każde „hokus-pokus”, jakie kiedykolwiek wymyślono, oraz wszystkie gry typu „każdy wygrywa”. Z „ucieka myszka do dziury” radzę sobie równie dobrze jak najlepsi. Mogę robić za naganiacza, do diabła, jestem w tym lepszy od trzech czwartych facetów, z którymi pracowałem w różnych dziurach, choć nie twierdzę, że dorównam najlepszym, których zatrudniają najlepsi, tacy jak wy. Jestem niezłym klaunem do pomiatania, bo nie przeszkadza mi, że ktoś mnie obleje wodą i dlatego, że moje żarty z frajerów nie są złośliwe, tylko śmieszne, a im te śmieszne bardziej się podobają. Wiele się nauczyłem i wiele potrafię.
- No, no, no... - Galareta westchnął. - Wygląda na to, że bogowie uśmiechnęli się dziś do braci Sombra. Niech mnie diabli, jeśli się mylę. Bo to bogowie musieli zesłać nam ciebie złotousta złota rączko. Cudowne, po prostu cudowne.
- Niech się pan ze mnie śmieje, panie Jordan, jeśli ma pa na to ochotę, ale proszę mi coś znaleźć. Przysięgam, że pan nie zawiodę.
Galareta wstał, przeciągnął się. Jego wielki brzuch zatańczy mi przed oczami.
- Dobra, Slim. Powiem o tobie Ryi Raines. Ma koncesji na młot. Może kiedyś przy tym pracowałeś?
- Jasne.
- To w porządku. Jeśli się z nią dogadasz, jeśli cię zaakceptuje, sprawa załatwiona. Jeśli nie, wróć do mnie. Przydzielę cię komuś innemu, ale wciągnę na listę naszych pracowników.
Wyglądało to na koniec rozmowy. Ja też wstałem.
- Ta pani Raines...
- Panna.
- Skoro już pan o niej wspomniał... czy trudno się z nim dogadać albo coś?
- Sam zobaczysz - powiedział mi pan Jordan z uśmiechem. - A jeśli chodzi o miejsce do spania... Nie masz koncesji, więc pewnie nie zajechałeś pod bramę dumnie, z własną przyczepą. Może znajdę ci miejsce w którejś z naszyci przyczep sypialni. Popytam, czy ktoś nie zechciałby przyjąć kolejnego sublokatora. Za pierwszy tydzień możesz zapłacić Gotowie Dooleyowi, księgowemu, którego widziałeś w sąsiednim pokoju.
Skrzywiłem się lekko, zacisnąłem dłonie.
- Noo... mam plecak i własny śpiwór, czekają na mnie pod drzwiami. Wolałbym spać pod gwiazdami. To zdrowsze.
- Tylko że my na to nie pozwalamy. Gdybyśmy pozwolili to wszędzie leżeliby pijaczkowie, kopulujący z czym się da, o(kobiet do zabłąkanych kotów. Wyglądalibyśmy jak najostatniejsze łajzy, a nimi z pewnością nie jesteśmy. Mamy klasę.
- Oczywiście.
Galareta spojrzał na mnie spod oka.
- Nie masz ani grosza?
No...
- Nie masz czym zapłacić za nocleg?
Tylko wzruszyłem ramionami.
- Dostajesz dwa tygodnie darmo. Potem będziesz płacił jak wszyscy.
- O rany! Dziękuję, panie Jordan.
Teraz, kiedy jesteś jednym z nas, możesz mi mówić Galareta.
- Dzięki, Galareta, ale będziecie za mnie płacić tylko przez tydzień. Potem sobie poradzę. A teraz mam pytanie. Czy mam iść stąd prosto do młota? Wiem, gdzie to jest, i wiem, że o jedenastej zaczyna się ruch, otwieracie bramy, pan będzie zajęty, a to już za dziesięć minut.
Nadal patrzył na mnie spod oka. Jego oczka niemal znikły w fałdach tłuszczu, a nos jak śliwka zmarszczył się tak, że zrobiła się z niego niemal suszona śliwka.
- Jadłeś śniadanie? - spytał.
- Nie, proszę pana. Nie byłem głodny.
- Już pora na lunch.
- Ciągle nie jestem głodny.
- Ty ciągle nie, ja zawsze tak. A wczoraj? Zjadłeś kolację?
- Ja?
- Ty.
- Jasne.
Skrzywił się, spojrzał na mnie sceptycznie, pogrzebał w kieszeni. Obszedł biurko, podał mi dwa banknoty dolarowe.
- No nie, panie Jordan...
- Galareta.
- Galareta, nie. Nie przyjmuję.
- Potraktuj to jako pożyczkę. - Wcisnął mi pieniądze do ręki. - Zwrócisz mi tę forsę. To fakt.
- Nie jest aż tak źle. Mam trochę pieniędzy.
- Ile?
Nooo... z dziesięć dolców. Jordan znów uśmiechnął się swym uroczym uśmiechem.
- To mi je pokaż.
- Co?
- Łgarz. Ile masz forsy? Wbiłem wzrok w podłogę.
- Koniec żartów. Chcę usłyszeć prawdę. - W głosi Galarety brzmiało poważne ostrzeżenie.
- Jakieś dwanaście centów, proszę pana.
- Oczywiście, rozumiem. Rockefeller, nikt tylko Rockefeller. Jakże mi głupio! Proponowałem pożyczkę bogaczowi, niech mnie Bóg błogosławi! Tak zamożny siedemnastolatek musi być co najmniej spadkobiercą Vanderbiltów! - Do pierwszych dwóch dolarów dołożył kolejne dwa. - A teraz posłuchaj mnie, mój ty młody, obleśny playboyu. Sam Trizer przy karuzeli ma niezłe żarcie, może nawet u nas najlepsze. Otwiera wcześni bo jada u niego mnóstwo ekipy. Podjesz sobie, a dopiero późnie pójdziesz na spotkanie z Ryą Raines.
Skinąłem głową. Wstydziłem się ubóstwa; Stanfeussowie nigdy nie uzależniali się od obcych, najwyżej od innych Stanfeussów Upokorzony, czując wyrzuty sumienia, byłem jednak wdzięczny Galarecie za jego hojność, wesołą i pozbawioną ostentacji.
Już miałem wyjść, kiedy usłyszałem:
- Zaczekaj chwilę.
Obejrzałem się. Patrzył na mnie zupełnie inaczej niż przednio. Wtedy próbował ocenić mój charakter i zdolność a także to, czy jestem człowiekiem odpowiedzialnym, ten niczym doświadczony gracz na wyścigach, chciał się przekona czy na tego konia warto, czy może nie warto stawiać.
- Wyglądasz mi na silnego młodego człowieka - powiedział. - Fajne bicepsy, szerokie ramiona, poza tym nieźle się poruszasz. Potrafisz zadbać o siebie w trudnych sytuacjach, co?
Nie mogłem mu nie odpowiedzieć.
- Zdarzały mi się, owszem - przyznałem. - I tak, radziłem sobie.
Ciekawe - pomyślałem - co by powiedział, dowiedziawszy się, że udało mi się zabić już cztery gobliny. Cztery stwory o świńskich pyskach, psich kłach i wężowych językach, z morderczymi czerwonymi ślepiami i szponami ostrymi jak rapiery.
Galareta przyglądał mi się w milczeniu przez bardzo dług? chwilę.
- Posłuchaj - powiedział w końcu. - Jeśli uda ci się z Ryą, będziesz dla niej pracował. Chciałbym jednak, żebyś jutro coś dla mnie załatwił. Nie przypuszczam, żeby było to coś groźnego, ale kto wie? Jeśli zdarzy się najgorsze, będziesz musiał komuś przylać. Osobiście jestem jednak przekonany, że wystarczy, żebyś stał w miejscu i wyglądał groźnie.
.- Zrobię co w mojej mocy.
- Nie pytasz nawet, co to za robota?.- Możesz mi to wyjaśnić jutro.
- I nie zamierzasz wykorzystać szansy, żeby mi odmówić?
- Nie.
- Powtarzam, istnieje pewne ryzyko.
Pokazałem mu cztery dolary, które od niego dostałem.
- Kupiłeś sobie ryzykanta - powiedziałem z uśmiechem.
- Tani jesteś.
- Nie sprzedałem ci się za cztery dolce. Kupiłeś mnie dobrocią.
Galareta jakby trochę się zawstydził.
- Wynoś się stąd do diabła, zjedz lunch i zacznij zarabiać na utrzymanie. Nie tolerujemy nierobów!
Od miesięcy nie czułem się tak dobrze jak teraz, gdy wychodziłem z jego pokoiku. Ponownie odwiedziłem Gotówę Dooleya, dowiedziałem się, że rzeczy mogę zostawić u niego, póki nie dostanę miejsca w przyczepie, i poszedłem do Sama Tizera na lunch. Budki takie jak jego nazywamy „przechodnimi”, ponieważ nie oferują miejsc siedzących; bierzesz jedzenie i jesz w marszu. Zamówiłem dwa znakomite chilidogi, frytki i koktajl waniliowy, no i oczywiście poszedłem przed siebie centralną aleją.
Na skalę wioskowych jarmarków to przedsięwzięcie z pewnością wykraczało ponad średnią, choć sporo brakowało mu do prawdziwie wielkomiejskich atrakcji z Milwaukee, St. Paul, Topeki, Pittsburgha i Little Rock, gdzie wpływy z samych biletów wynoszą w dobrym dniu ćwierć miliona dolców. Tak czy inaczej czwartek zapowiadał nadejście weekendu, no i mieliśmy lato, kiedy dzieciaki nie chodzą do szkoły, a ludzie biorą urlopy. Poza tym w wiejskiej części Pensylwanii duży festyn to największa znana atrakcja, ściągająca ludzi mieszkających w promieniu siedemdziesięciu, nawet stu kilometrów. Mimo iż dopiero co otwarto bramę, główną aleją snuł się już tłum, dobry tysiąc frajerów. Małe biznesy, gry i atrakcje otwierano od rana, ich właściciele gorliwie się reklamowali, chodziła też większość karuzeli i kolejek. Powietrze przesycone było zapachem prażonej kukurydzy, ropy i wrzącego oleju. Jaskrawy fantastyczny świat rodził się wśród zgrzytów i trzasków, ale za kilka godzin miał już pracować na pełnych obrotach: hałaśliwe egzotyczne dźwięki, jaskrawe światło, jaskrawe barwy, które z upływem czasu staną się tak głośne, tak jaskrawe, że stworzą własny wszechświat, i nikt już nie uwierzy, że istnieje cokolwiek poza tym wesołym miasteczkiem, tu i teraz.
Minąłem tor elektrycznych samochodzików prawie pewien że zobaczę zgromadzonych wokół niego policjantów i tłum przerażonych gapiów, ale nic z tych rzeczy. Bilety szły ja woda, samochodziki jeździły, jak chcieli ich kierowcy, frajerzy wrzeszczeli, owszem, ale tylko wówczas, gdy jeden gumowy zderzak walił w inny. Nawet jeśli ktoś zauważył plamy i parkiecie, nie zorientował się, że są to plamy krwi.
Nie wiedziałem, gdzie mój tajemniczy pomocnik zabrał ciało. Nie wiedziałem, czy kiedyś ujawni się, bym mógł go poznaj A gdy go poznam, ciekawe czego zażąda za swoje milczenie”
Młot znajdował się w dwóch trzecich wewnętrznej uliczki po zewnętrznej stronie alei, wciśnięty pomiędzy strzelanie do baloników i mały, pasiasty namiocik wróżki. Było to w gruncie rzeczy bardzo proste urządzenie. Składało się ze sztywnej maty o powierzchni nieco ponad metra kwadratowego, zawieszonej na sprężynach mierzących nacisk, pionowego, trzyipółmetrowego dekoracyjnego słupa w kształcie staroświeckiego termometru i umieszczonego na samej górze dzwonka. Faceci pragnący zaimponować dziewczynom płacili pięćdziesiąt centów, dostawali od pracownika ciężki młot, robili wielki zamach i z całej siły walili w matę. Mały drewniany bloczek wędrował w górę po skali termometru, oznaczonej napisami: BABClA, DZIADEK, CHŁOP, PRAWDZIWY CHŁOP, CHŁOP NA SCHWAŁ. „Chłopa na schwał”, uderzającego wystarczająco mocno, by bloczek powędrował na sam koniec skali, nagradzał brzęk dzwoneczka, zachwycone spojrzenie dziewczyny, gotowej natychmiast wyskoczyć z majtek tego samego wieczoru, i tania przytulanka.
Za matą z termometrem stał regał wypełniony pluszowymi misiami wyglądającymi o wiele fajniej niż zwykłe wesołomiasteczkowe nagrody, a przy regale siedziała najpiękniejsza dziewczyna, jaką zdarzyło mi się widzieć. Miała na sobie brązowe sztruksowe spodnie oraz bluzę w brązowo-czerwoną kratę; zauważyłem też, że jest szczupła i całkiem, całkiem zbudowana, ale prawdę mówiąc, prawie nie zwróciłem na to uwagi, przynajmniej wtedy, przy pierwszym spotkaniu, bo zafascynowała mnie jej twarz i włosy. Gęste, miękkie, jedwabiste włosy, kasztanowate w stopniu, który uniemożliwiał nazwanie jej blondynką, jasne tak, że nie można było nazwać ich kasztanowatymi, zaczesane na bok, opadające na jedno oko. Przypominała Veronicę Lake, gwiazdę filmową z dawnych czasów. A jeśli chodzi o twarz... jeśli miała jakąś wadę, to tylko tę, że jej doskonałość sprawiała wrażenie niedostępności i pewnego chłodu. Przezroczyste oczy dziewczyny były wielkie, bardzo niebieskie. Gorące sierpniowe słońce oświetlało ją, sprawiając, że wyglądała jak na scenie, choć w rzeczywistości siedziała na poobijanym drewnianym stołku. Różniła się od frajerów spacerujących aleją, słońce wydawało się ją kochać, tak jak ojciec kocha ulubioną córkę. Podkreślało naturalny blask włosów, doskonale gładką cerę, idealne kości policzkowe i nos będący prawdziwym dziełem sztuki; sugerowało też, na samym progu tajemnicy, nie przekraczając jednak jej granic, głębię i niezwykłe tajemnice jej oczu, zdolnych zaczarować każdego.
Stałem jak ogłupiały. Nie mogłem się ruszyć, patrzyłem na nią osłupiały, podczas gdy ona reklamowała swą atrakcję. Wyłowiła z tłumu frajera, wzięła od niego pięćdziesiąt centów, użaliła się nad nim, bo nie wyszedł nad poziom „prawdziwego chłopa”, i gładko skłoniła go do inwestycji, czyli postawienia dolca na trzy kolejne uderzenia. Łamała wszystkie kardynalne zasady przyciągania klientów: ani razu nie zakpiła z żadnego z nich, nawet najłagodniej, nie podnosiła głosu, a jednak niósł się on ponad muzyczką dobiegającą z namiotu cygańskiej wróżki, głosem konkurującego z nią faceta ze strzelnicy i coraz donośniejszym hałasem dochodzącym z głównej alei. Najbardziej niezwykłe wydało mi się jednak to, że ani na chwilę nit wstała ze stołka. Nie próbowała przyciągnąć ludzi pokazem wybuchowej energii, nie uciekała się do aktorskiej gestykulacji nie tańczyła, nie sprzedawała tanich dowcipów, nie prezentowała swej urody, nie kusiła, nic z tych rzeczy. Owszem, żartowała w dyskretny sposób, ale była przy tym wspaniała… i to wystarczyło. Ojej inteligencji świadczyło to, że wiedziała co wystarcza.
Doświadczenie zapierające oddech w piersiach.
Niepewnie, niezdarnie, co często zdarzało mi się przy ślicznych dziewczynach, podszedłem do niej. Pomyślała chyba, że jestem kolejnym frajerem chcącym zamachnąć się młotem, ale szybko wyprowadziłem ją z błędu:
- Nie, nie o to chodzi. Szukam panny Raines.
- Po co?
- Przysłał mnie Galareta. Pan Jordan.
- Jesteś Slim? Rya Raines.
- Och! - powiedziałem zaskoczony. Rya wydała mi si po prostu dziewczyną, niewiele starszą ode mnie, a nie szczwaną agresywną koncesjonariuszką, z którą spodziewałem si współpracować.
Skrzywiła się lekko, co zmieniło proporcję jej twarzy, ale nie ujęło urody.
- Ile masz lat?
- Siedemnaście.
- Wyglądasz młodziej.
- Prawie osiemnaście! - zaprotestowałem.
- To normalne.
- Co?
- Potem będziesz miał dziewiętnaście, potem dwadzieścia, potem dwadzieścia jeden i nic cię nie powstrzyma - wyjaśnili Rya, nie ukrywając sarkazmu.
Wyczułem, że była typem kobiety lepiej reagującej na bez czelność niż podległość, uśmiechnąłem więc się i powiedziałem:
- Z tobą było chyba inaczej. Zdaje się, że przeskoczyłaś z dwunastu od razu do dziewięćdziesięciu.
Nie odpowiedziała mi uśmiechem, nadal czułem bijący od niej chłód, ale przynajmniej przestała się krzywić. Masz gadane?
- A nie gadam?
- Wiesz, o co mi chodzi.
Zamiast gadać podniosłem młot, uderzyłem nim w matę wystarczająco mocno, żeby odezwał się dzwonek przyciągający uwagę najbliższych frajerów, i rozpocząłem gadkę naganiacza. W kilka minut zarobiłem trzy dolce.
- Nadajesz się - przyznała Rya. Mówiąc do mnie, patrzyła mi wprost w oczy, a jej spojrzenie było gorętsze niż promienie sierpniowego słońca. - Jedno musisz wiedzieć: nic tu nie jest ustawione, co sam przed chwilą udowodniłeś, i nie musisz usprawiedliwiać żadnego oszustwa. Bracia Sombra nie pozwalają na ustawianie numerów i oszukiwanie, ale nawet gdyby pozwalali, to ja bym nie pozwoliła. Niełatwo jest zadzwonić, prawdę mówiąc, to nawet bardzo trudne, ale frajerzy mają uczciwą szansę, a kiedy po nią sięgną, są uczciwie wynagradzani.
- Rozumiem.
Zdjęła fartuch z kieszonkami na monety i plastikowe urządzenie do wydawania reszty. Podała je, mówiąc w sposób prosty i jasny, jakby była jednym z młodszych dyrektorów General Motors:
- Przyślę ci kogoś koło piątej. Będziesz miał wolne do ósmej. Zjedz kolację, zdrzemnij się, jeśli chcesz, i wróć na czas. Pracujesz do ostatniego klienta. Kwity przyniesiesz do mnie dziś w nocy. Moja przyczepa stoi na łące. To Airstream, największy, jaki produkują. Poznasz go po tym, że jako jedyny podczepiony jest do nowiutkiego pic-kupa, jednotonowego czerwonego chevroleta. Jeśli nie zrobisz nic aż tak głupiego jak na przykład zgarnięcie paru centów do własnej kieszeni, dobrze się przy mnie pożywisz. Mam kilka koncesji i ciągle szukam ludzi, którym można powierzyć odpowiedzialną robotę. Płacę codziennie. Jeśli okażesz się wystarczająco dobrym naganiaczem i zwiększysz średni zysk, dostaniesz część nadwyżki. Gra uczciwie, bo lepszych warunków nikt ci nie da. Ale... i tera lepiej mnie posłuchaj, cwaniaczku... spróbujesz jakichś sztuczek i skończysz z jajami zawiązanymi na szyi. Rozumiemy się?
- Oczywiście.
- To bardzo dobrze.
Pamiętałem, co Galareta powiedział mi o dziewczynie, która zaczęła od zgadywania wagi i błyskawicznie, przed siedemnastką, dorobiła się poważnych koncesji.
- Przepraszam, jeśli wolno... - powiedziałem - ale cl masz może strzelnicę?
- Mam strzelnicę, mam odgadywanie wagi, rzucanie w butelki, przechodnie stoisko specjalizujące się w pizzy i siedemdziesiąt procent w „Niezwykłych Zwierzętach”, jednej z dodatkowych atrakcji - wyjaśniła mi Rya krótko. - Aha, jeszcze jedno. Dwanaście lat miałam, dziewięćdziesięciu nie mam zaledwie dwadzieścia jeden. I przeszłam cholernie trudną drogą od niczego do czegoś w cholernie krótkim czasie. Bynajmniej nie dlatego, że byłam naiwna, miękka i głupia. Nie ma we mnie nic z frajera i jeśli do dobrze zapamiętasz, Slim, współpraca będzie nam się dobrze układała.
Nie interesowało jej, czy mam jakieś pytania, po prostu odwróciła się i odeszła. Nie mogłem oderwać wzroku od je zgrabnego tyłeczka, opiętego ciasnymi dżinsami. Poruszał się po prostu przepięknie.
Poczekałem, aż zniknie mi z oczu w gęstniejącym tłumi frajerów. Nagle zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w stanie niezbyt odpowiadającym występom przed publicznością. Odłożyłem maszynkę do drobnych i fartuch, złapałem młot, walnąłem nim w matę siedem razy, raz po raz. Dzwonek odezwał się po szóstym uderzeniu, ale nie przerwałem. Czekałem, żeby odwrócić się do frajerów, nie pokazując im zawstydzającej erekcji.
***
Późnym popołudniem chwaliłem młot z prawdziwą przyjemnością. Strumyk frajerów zmienił się w strumień, potem w rzekę płynącą szerokim nurtem w promieniach ciepłego letniego słońca. Wyciągałem od nich lśniące półdolarówki tak skutecznie jakbym sięgał im do kieszeni.
Nawet kiedy zobaczyłem pierwszego tego dnia goblina, a było to parę minut po drugiej, nie straciłem dobrego humoru, entuzjazmu. Przyzwyczaiłem się, widywałem sześciu, siedmiu blinów dziennie, a nawet więcej, jeśli znajdowałem się akurat w miejscu skupiającym tłumy albo przejeżdżałem przez duże, zatłoczone miasto. Od dawna zdawałem sobie sprawę z tego, że jeden na pięciuset, sześciuset ludzi jest w istocie goblinem, czyli że w samych Stanach jest ich z pół miliona. Gdybym nie pogodził się z tym, że widuję ich na każdym kroku, oszalałbym na długo przed przyjazdem do wesołego miasteczka braci Sombra. Wiedziałem z doświadczenia, że nie potrafią oni rozpoznać moich specjalnych talentów i zagrożenia, jakie stanowię, więc się mną nie interesowali. Nie wiedzą, że przenikam ich maski. Oczywiście czułem wielką ochotę, by na miejscu zabijać każdego z nich, ponieważ są wrogami wszystkich ludzi i nie mają celu innego niż sianie na ziemi bólu i rozpaczy. Niestety, rzadko spotykałem je w sytuacji sam na sam, a tylko to umożliwiało atak. Nie zamierzałem przekonywać się naocznie, jak wygląda więzienie od środka, nie napadałem więc na gobliny przy świadkach niezdolnych dostrzec diabła w ludzkim przebraniu.
Ten, który przemaszerował przede mną krótko po drugiej w swobodny, naturalny sposób, nosił ciało frajera: wielkiego, bardzo jasnowłosego wsiowego chłopaka o szczerej, przystojnej twarzy, mającego na sobie koszulkę, przycięte dżinsy i sandały. Towarzyszyło mu dwóch kolegów mniej więcej w tym samym wieku; żaden z nich nie był goblinem. Wyglądał na najniewinniejszego człowieka na świecie, żartował, popisywał się trochę i najwyraźniej świetnie się bawił. Ale pod łagodnym spojrzeniem ludzkich oczu kryły się czerwone, wściekłe ślepia potwora.
Chłopak nie zatrzymał się przed młotem. Wykonywałem swą pracę, ściągałem klientów; odprowadziłem go wzrokiem, Póki nie znikł w tłumie. Niecałe dziesięć minut później zobaczyłem drugiego goblina. Ten wyglądał jak przysadzisty, siwy mężczyzna dobrze po pięćdziesiątce, ale jego prawdziwy, ohydny kształt był dla mnie aż nazbyt oczywisty.
Oczywiście wiedziałem, że to, co widzę, to nie rzeczywista goblin w jakimś sztucznym przebraniu mającym formę ludzkiego ciała. Nie, ludzkie ciało jest całkiem rzeczywiste. Zapewne odbierałem po prostu albo coś w rodzaju ducha goblina, albo biologiczny potencjał zmian jego kształtu.
Za kwadrans trzecia zobaczyłem dwa kolejne. Na pozór były parą ładnych nastolatek z głębokiej prowincji, zachwyconych wspaniałością wesołego miasteczka. Gdzieś wewnątrz czaiły się monstra o czerwonym ryju i drżących nozdrzach.
Do czwartej naliczyłem czterdzieści goblinów; niektóre zatrzymywały się nawet, by spróbować młota. Dobry humor zaczaj mnie opuszczać. Na terenie miasteczka mogło być siedem} najwyżej osiem tysięcy ludzi; liczba stworów zdecydowanie przekraczała średnią. Coś tu się działo, coś miało zdarzyć sil w wesołym miasteczku braci Sombra, i to jeszcze dziś po południu. To niezwykłe zagęszczenie goblinów mogło miej tylko jeden cel: obserwację bólu i cierpienia ludzi. Jako gatunek nie tylko cieszą się nimi, ale wręcz w rozkwitają w ich atmosferze, jakby było to ich pożywienie, jakby męczeństwo ludzkości utrzymywało ich przy życiu. Widywałem je w dużych grupach wyłącznie w miejscach tragedii: na pogrzebie czterech futbolistów z licealnej drużyny mojego rodzinnego miasteczka przed kilku laty, przy strasznej kraksie na autostradzie w Kolorado, pożarze w Chicago. Teraz im więcej widziałem goblinów tym zimniej robiło mi się w gorących promieniach sierpniowego; słońca.
Nim zrozumiałem, o co naprawdę chodzi, doszedłem do takiego stanu, że byłem niemal gotów użyć schowanego w bucie noża. I nagle doznałem olśnienia. Przybyły tu, by być świadkami nieszczęścia, wypadku na torze elektrycznych samochodzików? oczekiwały, że ktoś zostanie ciężko ranny, a może nawet zginie. No tak, oczywiście! Sukinsyn, którego dorwałem w nocy próbował przygotować ten „wypadek”. Teraz, kiedy wreszcie o tym pomyślałem, wiedziałem nawet jaki! Majstrował przy zasilaniu jednego z samochodzików. Zabijając go, ocaliłem jakiegoś nieszczęsnego klienta od śmierci przez porażenie prądem!
Gobliny przez własną siec otrzymały informację: śmierć, ból, ciężkie rany i panika jutro, w wesołym miasteczku! To dla was wspaniałe przedstawienie! Weźcie ze sobą żony i dzieci! Krew i płonące ciało! Przedstawienie dla całej rodziny! Odpowiedziały na wezwanie, przyszły, ale obiecana uczta z ludzkim cierpieniem podanym jako danie główne nie zaczęła się jeszcze, więc na razie spacerowały po terenie wesołego miasteczka, próbując zrozumieć, co się stało, a może nawet szukając swego towarzysza, którego zabiłem.
Między czwartą a piątą, kiedy pojawił się mój zastępca, zacząłem się nieco pocieszać. Nie widziałem więcej wrogów. Zwolniony z obowiązków pół godziny spędziłem wmieszany w tłum. Szukałem goblinów, ale nie dostrzegłem ani jednego. Być może wyniosły się rozczarowane.
Wróciłem do Sama Trizera na kolację. Zjadłem coś i zaraz poczułem się lepiej. Do przyczep dyrekcji miasteczka szedłem, pogwizdując wesoło. Po drodze, przy karuzeli, spotkałem Galaretę.
- Jak leci? - spytał, przekrzykując hałaśliwą muzyczkę.
- Znakomicie.
Przeszliśmy obok budki z biletami, wyszliśmy z tłumu. Galareta pożerał pączka z czekoladą. Skończył, oblizał wargi i powiedział:
- Jak widzę, Rya nie odgryzła ci ani ucha, ani nawet kilku palców.
- Jest bardzo miła.
Galareta uniósł wysoko brwi. Poczułem się niepewnie, ale zamierzałem bronić swego.
Bo jest. Może trochę szorstka z niej dziewczyna i z pewnością mówi prawdę wprost w oczy, ale pod tą maską kryje się osoba sympatyczna, wartościowa i wrażliwa. Warto poznać ją bliżej.
- Och, oczywiście, masz rację. Świętą rację. Nie zaskoczyło mnie, co powiedziałeś, tylko że tak szybko przejrzałeś tę jej maskę twardej facetki. Większość ludzi z takim zapałem przed nią ucieka, że nie zdąży dostrzec tego, co w niej dobre. Niektórzy nigdy tego nie dostrzegą.
Dodatkowo pocieszyło mnie to, że potwierdził moje niewyraźne odczucia. Chciałem, żeby Rya była miła. Chciałbym żeby pod maską Żelaznej Dziewicy kryła się fajna babka. Chciałem, żeby warto było poznać ją lepiej. I do diabła, co tu ukrywać, po prostu jej pragnąłem, a nie jakiejś cholernej suki;
- Gotowa Dooley znalazł ci miejsce w przyczepie sypialnej - poinformował mnie Galareta. - Powinieneś się jakoś urządzić, nim skończy ci się przerwa.
- Dobra rada - przyznałem.
Ciągle czułem się wspaniale, ale odwracając się, spojrzałem na niego kątem oka i dobre samopoczucie przeszło mi jak ręką odjął. Zamarłem, mając nadzieję i modląc się, że tylko wyobraziłem sobie to, co dostrzegłem, ale nie, to nie była wyobraźnia Co widziałem, pozostało. Pozostała krew. Krew strugą zalewała twarz Galarety Jordana. Nie, nie prawdziwa, chyba mnie rozumiecie. Galareta dojadał pączka i wyglądał kwitnąco. Z pewnością nie czuł bólu. W proroczej wizji widziałem to, co dopiero miało się zdarzyć, gwałt, który miał nastąpić. Nie, „gwałt” to za słabe słowo. Widziałem maskę śmierci, nałożoną na żywą twarz pana Jordana, otwarte, nieruchome, błyszczące odbitym światłem oczy, pucołowate policzki z zaciekami krwi. Galareta płynął z prądem czasu nie ku ranom, nie ku cierpieniu... lecz ku nieuniknionej śmierci.
W tej chwili przyglądał mi się bardzo dziwnie.
- Co jest? - spytał.
- Jak to?
Moja psychiczna moc znikła.
- Coś nie tak, Slim? Nic już nie dostrzegałem.
I nie widziałem sposobu, żeby opowiedzieć mu o tym, co dostrzegłem, tak żeby mi uwierzył. Zresztą nawet gdyby mi uwierzył, nie zmieniłoby to przyszłości.
- Slim?
- Nie... nie, wszystko w porządku. Tylko...
- No?
- Tylko chciałem ci podziękować.
- Za często dziękujesz, chłopcze. Nie znoszę śliniących się szczeniaków. - Skrzywił się groźnie. - A teraz wynoś się i niech cię więcej nie widzę.
Zawahałem się. Musiałem jakoś pokryć niepewność i strach.
- Próbujesz naśladować Ryę Raines? - spytałem kpiąco.
Zaskoczyłem go, ale po chwili się uśmiechnął.
- Jasne. I jak mi to wyszło?
- Nie jesteś wystarczająco dobrym mężczyzną.
Odszedłem, słysząc jego serdeczny śmiech. Próbowałem sobie wytłumaczyć, że moje przeczucia nie zawsze się sprawdzają
(chociaż sprawdzały się zawsze) i że nawet jeśli czeka go śmierć, to nie tak zaraz (choć czułem, że będzie to zaraz albo jeszcze wcześniej). I że nawet jeśli śmierć czeka go zaraz, to mogę zrobić coś, by jej zapobiec. Coś.
Cokolwiek.
7
Nocny gość
O północy tłum wyraźnie się przerzedził, część atrakcji zamknięto, ale ja trzymałem młot czynny do wpół do pierwszej, bo pierwszego dnia chciałem koniecznie okazać się CHŁOPEM NA SCHWAŁ, a nie tylko PRAWDZIWYM CHŁOPEM. Zamknąłem interes, kiedy wokół było już kompletnie pusto. Na łąkę za wesołym miasteczkiem, gdzie ulokowali się jego pracownicy, dotarłem parę minut po pierwszej w nocy. Za moimi plecami nagle zgasły światła, zupełnie jakby cały show zorganizowany był wyłącznie na moją cześć.
Przed sobą i nieco w dole, na wielkim polu otoczonym lasem, w równych rzędach stało niemal trzysta przyczep. Większość należała do koncesjonariuszy i ich rodzin, kilkadziesiąt było jednak własnością firmy braci Sombra; wynajmowano je tym pracownikom, którzy jak ja nie mieli gdzie się podziać. Niektórzy nazywali przyczepy „Gibtown na kołach”. Zimą kiedy nie dawano przedstawień, większość tych ludzi jechała na południe, do Gibsonton na Florydzie, nazywanym „Gibtown” przez tych, którzy zbudowali to miejsce. Mieszkali tam wyłącznie ludzie z wesołych miasteczek. Gibtown było ich rajem na ziemi, bezpiecznym azylem, jedynym miejscem na świecie które mogli nazwać domem. Od połowy października do końca listopada zjeżdżali się tam szerokim strumieniem wszyscy pracownicy, wszystkich objazdowych biznesów Ameryki, od największych, takich jak E. James Strates, po najmniejsze i najnędzniejsze. Na słonecznej Florydzie niektórzy mieli piękne zagospodarowane działki, na których stawiali przyczepy albo nawet większe ruchome domy, osadzone na stałych fundamentach. Mieszkali tam spokojnie do początku nowego sezonu. Ci ludzie nawet poza sezonem trzymali się razem, z dala od normalnego świata, który uważali za nudny, nieprzyjazny i ograniczony, rządzący się zbyt wieloma niepotrzebnymi regułami. Na drodze, niezależnie od tego, dokąd jechali i gdzie się zatrzymywali w swym wędrownym życiu, trzymali się sztywno zasad Gibsonton, a na noc, co wieczór, wracali do swojego dobrze znajomego „Gibtown na kołach”.
Ameryka coraz bardziej rozdrabnia się i fragmentaryzuje. Z roku na rok słabnie poczucie wspólnoty w grupach etnicznych, kościoły i instytucje, niegdyś spajające społeczeństwo, dziś uznawane są za bezwartościowe, a nawet szkodliwe, zupełnie jakby moi rodacy pojmowali perwersyjnie cudowną, chaotyczną naturę wszechświata i starali się ją naśladować, nawet gdyby naśladowanie to miało doprowadzić do zagłady społeczeństwa. Pomiędzy ludźmi z amerykańskich objazdowych atrakcji ciągle jeszcze istnieje wspólnota, z roku na rok coraz silniejsza.
Zszedłem na łąkę stromą ścieżką. Było tu bezwietrznie, ciepło i cicho, tylko świerszcze cykały głośno w mroku; pomarańczowe światła w oknach przyczep wyglądały niesamowicie. Migotliwe światełka w wilgotnym powietrzu w niczym nie przypominały elektrycznych, wydawały się raczej lampami naftowymi lub nawet ogniskami prymitywnego obozowiska z zamierzchłej przeszłości. W rzeczywistości było to jednak całkiem nowoczesne obozowisko, a światło przenikało przez firanki i zasłony. „Gibtown na kołach” wyglądało jak obozowisko europejskich Cyganów obozujących gdzieś na uboczu, poza zasięgiem nienawiści dziewiętnastowiecznych wieśniaków. Kiedy szedłem między przyczepami, gasły w nich światła. Zmęczeni ludzie kładli się spać.
Łatwo było odczuć wszechobecną tu atmosferę wzajemnego szacunku. Nigdzie nie hałasowało ani radio, ani telewizja, płaczące dzieci natychmiast otaczano opieką, ludzie nil sprzeczali się głośno, nie szczekały psy, jednym słowem brakowało atrakcji obecnych w tak zwanych szanowanych dzielnicach każdego miasta normalnego świata. Za dnia widać było, że na alejkach i w przejściach między przyczepami nie ma śmieci.
Już wcześniej, podczas przerwy, przeniosłem swoje rzeczy do przyczepy, którą dzieliłem z trzema facetami. Przy okazji znalazłem airstreama Ryi Raines, więc teraz, obciążony mnóstwem drobnych, z grubym plikiem banknotów w osobnej kieszeni pasa, poszedłem bezpośrednio do niej.
Drzwi były otwarte. Zobaczyłem Ryę siedzącą w fotelu przy stłumionym blasku nocnej lampki. Rozmawiała z karłem. Zapukałem do drzwi.
- Wchodź, Slim - usłyszałem.
Wszedłem po trzech metalowych stopniach. Karlica, bo była to kobieta, obejrzała się i przyjrzała mi uważnie. Nie spostil było powiedzieć, w jakim jest wieku, zapewne od dwudziesto do pięćdziesięciu lat. Miała niewiele ponad metr wzrostu, normalny tułów, niedorozwinięte kończyny i wielką głowi Przedstawiono nas sobie. Nazywała się Irma Lorus, prowadziła dla Ryi rzucanie w butelki. Na nogach miała dziecinne tenisówki, ubrana była w czarne spodnie i obszerną brzoskwiniową bluzkę z krótkim rękawem. Jej czarne, gęste, lśniące jak u kruka włosy miały charakterystyczny, granatowy poblask. Były piękne, a ona najwyraźniej wiedziała o tym i czuła z ich powodu wielką dumę, bo starannie uczesała je i ułożyła wokół nieproporcjonalnie wielkiej twarzy.
- Ach, tak! - powiedziała, podając mi drobną rękę. - Dużo o tobie słyszałam, Slimie Mackenzie. Pani Frazelli, która razem z Tonym - to jej mąż - prowadzi bingo, mówi wszystkim, że jesteś za młody, żeby jeździć po kraju samotnie, że rozpaczliwie potrzebujesz domowego obiadu i troskliwej mamy. Harv Seveen, prowadzący jedną z gier zręcznościowych, twierdzi, że albo unikasz poboru do wojska, albo wiejesz przed gliniarzami, bo przyłapali cię na czymś w gruncie rzeczy drobnym; może buchnąłeś komuś wóz, żeby się przejechać? Nie wie, ale tak czy inaczej uważa, że jesteś właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Naganiacze z kolei powiedzieli mi, że wiesz, jak zwabiać klientów, i za parę lat, gdy nabierzesz doświadczenia, możesz znaleźć się wśród najlepszych. A Weyland, właściciel karuzeli, trochę się ciebie boi, bo jego szesnastoletnia córka, Tina, powiedziała, że jesteś bomba i że chyba umrze, jeśli jej nie poderwiesz, a uwierz mi, że warto. Madame Zena, znana także jako pani Pearl Yarnell z Bronksu, nasza cygańska wróżka, twierdzi, że jesteś Bykiem, pięć lat starszym, niż wyglądasz, i że prześladuje cię nieszczęśliwa miłość.
Nie zdziwiło mnie bynajmniej, że miejscowi postanowili przyjrzeć mi się dokładnie tego pierwszego dnia. Przecież była to zamknięta społeczność, dopiero co pojawiłem się wśród tych ludzi, więc należało spodziewać się szczególnego zainteresowania. Tylko trochę zażenowała mnie wzmianka o zakochanej od pierwszego wejrzenia Tinie, rozbawiła „nadprzyrodzona” ocena madame Zeny.
- No cóż, Irmo - powiedziałem - rzeczywiście jestem Bykiem, mam siedemnaście lat, żadna dziewczyna nigdy nawet nie spróbowała złamać mi serca, a jeśli pani Frazelli rzeczywiście jest dobrą kucharką, proszę jej powiedzieć, że co noc będę zasypiał zalany łzami, pogrążony w marzeniach o domowej kuchni.
- Z przyjemnością powitam cię u siebie. - Irma uśmiechnęła się wesoło. - Spotkasz mojego męża, Pauliego. Może odpowiada ci niedziela, o ósmej wieczorem, kiedy już zagospodarujemy się w nowym miejscu? Przygotuję chili z kurczaka i moje słynne ciasto Black Forest na deser.
- Z całą pewnością przyjdę - obiecałem.
Z mojego dotychczasowego doświadczenia wynikało, że ze wszystkich pracowników wesołych miasteczek to karły najszybciej akceptują obcych, otwierają się, ufają, uśmiechają się i szczerze śmieją. Ich najwyraźniej wszechogarniającą przyjaźń oferowaną na pierwszy rzut oka każdemu przypisywałem niedostatkom fizycznym. Zakładałem, że ludzie tak mali i pozornie słabi muszą być przyjacielscy, by nie paść ofiarą pijaków, łobuzów i bandytów. Jednak im bliżej ich poznawałem, tym lepiej zdawałem sobie sprawę z tego, że moja uproszczona analiza ich ekstrawertycznych osobowości jest płytka i niesprawiedliwa. Wszystkie karły cechowała wyjątkowo silna wola, pewność siebie i umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji. Ci ludzie nie boją się życia bardziej niż my wszyscy, duzi i mocni. Ich pogoda charakteru i otwartość wynika z innych przyczyn, z których nie najmniejszą rolę odgrywa współczucie zrodzone z głębokiej wiedzy o tym, czym jest cierpienie. Jednak tej nocy w przyczepie Ryi Raines, ciągle młody i ciągle uczący się życia, nie rozumiałem jeszcze w pełni ich psychiki.
Tej nocy nie rozumiałem także Ryi; uderzyła mnie tylko różnica temperamentu tych dwóch kobiet. Irma była ciepła, serdeczna, Rya chłodna, pełna rezerwy. Irma uśmiechała się pięknie i często, Rya obserwowała mnie tymi swoimi krystalicznie czystymi oczami widzącymi wszystko, lecz niewyrażającymi nic. Jej twarz także nic nie wyrażała.
Siedząca tak w fotelu, boso, z jedną nogą wyprostowaną drugą zgrabnie zgiętą Rya była ucieleśnieniem marzeń młodego mężczyzny o ideale kobiecości. Ubrana była w białe szorty i jasnożółty podkoszulek, nagie nogi, wąskie w kostkach, o długich łydkach, drobnych kolanach i szczupłych udach, miała mocno opalone. Niczego nie pragnąłem bardziej, niż przesunąć po nich dłonią aż na owe wspaniałe uda, ale tylko wsunąłem ręce w kieszenie fartucha z nadzieją że nie zobaczy, jak bardzo drżą. Żółty podkoszulek, zwilgotniały nieco od sierpniowego upału, przywierał kusząco do pełnych piersi dziewczyny. Prze cienką bawełnę widziałem nawet jej sutki.
Rya i Irma rzeczywiście stanowiły doskonały przykład całkowitego przeciwieństwa. Genetyczna doskonałość i genetyczny chaos, skrajne szczeble drabiny jakiejś biologicznej baśni. Rya Raines prezentowała sobą najwyższy ideał fizycznej kobiecej urody, idealny w linii i kształcie, prawdziwe, żywe marzenie każdego mężczyzny, wcieloną - a także dotrzymaną - obietnicę natury. Irma przypominała jednak, że mimo wszelkich nieskąplikowanych mechanizmów i tysiącleci praktyki nieczęsto zdarza się naturze spełnić przykazanie Boże, czyli tworzenie na Jego „obraz i podobieństwo”. Jeśli, jak lubiła powtarzać moja babcia, natura jest dziełem Boga, jego ulubionym mechanizmem, to dla dlaczego nie zstąpi On na ziemię i nie naprawi uszkodzonej maszynerii? No że warto by było i że ma ona duży potencjał, to widać było wyraźnie na przykładzie Ryi.
- Wyglądasz na siedemnaście lat - przyznała karlica - ale niech mnie diabli, jeśli zachowujesz się jak siedemnastolatek.
- No cóż... - Nie wiedziałem, co powinienem powiedzieć, więc nie dokończyłem zdania.
- Jesteś bardzo młodym, ale już mężczyzną. Chyba powiem Bobowi Weylandowi, że za dobrym dla Tiny. Za twardym.
- Ale jest w nim także coś mrocznego - zauważyła Rya.
- Owszem. Właśnie... mrocznego.
Były ciekawe, ale należały też do naszego świata, więc nie miały nic przeciwko powiedzeniu mi, jaki jestem, ale nigdy nie zapytałyby o to bez zachęty z mojej strony.
Irma wyszła. Wyłożyłem kwity i pieniądze na kuchenny stół, by rozliczyć się z Ryą. Powiedziała, że zarobiłem dwadzieścia procent więcej, niż dotychczas przynosił młot, zapłaciła mi za dzień gotówką i dołożyła trzydzieści procent od dwudziesto-procentowej nadwyżki. W mojej opinii zachowała się więcej niż przyzwoicie; udziału w wyższych zyskach spodziewałem się dopiero po paru tygodniach, podczas których miałbym udowodnić swą prawdziwą wartość.
Skończyliśmy rozliczenia. Mogłem już zdjąć fartuch bez wstydu, bo ustąpiła erekcja, którą pod nim ukrywałem. Dziewczyna stała tuż przy mnie, ciągle miałem dobry widok na jej nader niedoskonale osłonięte piękne piersi, nadal zachwycało mnie idealne piękno jej twarzy, ale w reakcji na jej bezkompromisowo chłodne zachowanie i rozmowę wyłącznie o interesach moje podniecenie opadło, pozostał o nim zaledwie cień.
Powiedziałem jej oczywiście o tym, że Galareta Jordan ma a mnie jakąś robotę na jutro i że nie wiem, o której będę mógł zacząć pracę, ale okazało się, że już o tym wiedziała.
- Kiedy skończysz pracę dla Galarety - powiedziała - zwolnisz przy młocie Marca, tego, który dziś zastąpił cię podczas przerwy. On zajmie się wszystkim, kiedy ciebie nie będzie.
Podziękowałem jej za pieniądze i za to, że dała mi okaz udowodnienia, jaki jestem dobry. Nie odpowiedziała, naw nie zareagowała. Sytuacja zrobiła się niezręczna. Poszedłem do wyjścia z przyczepy.
- Slim? - usłyszałem. Zatrzymałem się jak wryty.
- Tak.
Rya stała wyprostowana z rękami na biodrach, leki? skrzywiona, wyzywająca i przez to jeszcze bardziej nit dostępna. Byłem pewien, że za coś na mnie nawrzeszczy ale powiedziała tylko:
- Witaj na pokładzie.
Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jest w tej chwili odpychająca. Może nawet nie wiedziała, ja sprawić lepsze wrażenie?
- Dzięki - odparłem. - Dobrze wiedzieć, że mam pod stopami twarde deski pokładu.
W przypływie jasnowidzenia dostrzegłem w niej uroczą łagodność, czułość i słabość, ukrywane pod zbroją, której noszenia nauczył ją okrutny świat. Powiedziałem Galarecie szczerą prawdę, pod maską zaprawionej w bojach Amazonki rzeczywiście kryła się wrażliwa, delikatna kobieta. Ale kiedy tak stałem w drzwiach, patrząc na nią, chłodną, wyzywającą, stojącą przy zarzuconym pieniędzmi stole, wyczułem w niej coś jeszcze: smutek, którego nie dostrzegłem wcześniej, głęboką, doskonale ukrytą, długotrwałą melancholię. Mimo iż te moje wrażenia były mgliste i nieokreślone, czułem się głęboko poruszony. Bardzo chciałem się cofnąć, wziąć dziewczynę w objęcia... nie, nie, bez żadnych podtekstów, po to tylko, by pocieszyć ją i przejąć na siebie część jej tajemniczego bólu.
Oczywiście ani do niej nie podszedłem, ani też nie objąłem jej i nie przytuliłem. Wiedziałem, że może źle zrozumieć moje intencje. Cholera, pewnie kopnęłaby mnie kolanem w jaja, wyniosła z przyczepy na kopach, zepchnęła ze schodów i wylała z roboty.
- Jeśli nadal będziesz tak dobrze radził sobie przy młocie - powiedziała Rya nieoczekiwanie - to nie zostaniesz tam długo. Znajdę ci coś lepszego.
- Zrobię, co w mojej mocy.
Dziewczyna podeszła do fotela; tego, na którym siedziała, kiedy wszedłem.
- W przyszłym roku kupię koncesję czy dwie. Duże koncesje. Będę potrzebowała zaufanych ludzi, żeby je prowadzili.
Nagle uświadomiłem sobie, że Rya wcale nie chce, żebym odszedł. Nie pociągałem jej, nic z tych rzeczy; nie rzuciłem jej na kolana. Rya Raines nie chciała być sama. Nie teraz. Zazwyczaj tak, lubiła samotność, ale dziś było inaczej. Próbowałaby zatrzymać gościa niezależnie od tego, kim jest. Nie podejmowałem działań, choć wiedziałem ojej samotności, ponieważ czułem, że nie zdaje sobie sprawy z tego, jak jawnie okazuje uczucia. Gdyby dowiedziała się, że ukochana maska niezależności Ryi nagle, choćby chwilowo, stała się przezroczysta, bardzo by ją to zawstydziło. No i oczywiście byłaby wściekła jak nie wiem co.
Więc powiedziałem tylko:
- Mam nadzieję, że nigdy cię nie zawiodę. - Uśmiechnąłem się, skinąłem głową i dodałem: - Do zobaczenia jutro.
Podszedłem do drzwi. Nie zawołała mnie. Byłem wówczas niewiele więcej niż dojrzałym dzieciakiem, w najgłębszej głębi serca nieuleczalnie romantycznym gówniarzem. Oczekiwałem, że odezwie się, że kiedy się odwrócę, dojrzę ją w drzwiach przyczepy, wspaniale, seksownie oświetloną padającym z wnętrza światłem. Że powie, tak cicho, tak miękko, coś niesłychanie uwodzicielskiego i że spędzę z nią noc, że będziemy kochali się pięknie, bez ograniczeń. Ale w prawdziwym życiu nic nie dzieje się tak jak w wyobraźni.
Zszedłem po schodach. Odwróciłem się. Widziałem ją i tak, patrzyła na mnie, ale nie wyszła z przyczepy. Siedziała nieruchomo w fotelu. Był to obraz o tak niesłychanej erotycznej sile, ze przez chwilę nie mogłem się poruszyć; nie drgnąłbym, nawet gdybym wiedział, że atakuje mnie goblin o ślepiach płonący żądzą mordu. Nagie, lekko rozchylone nogi, światło lampka w którym pełne piersi rzucały cień podkreślający ich doskonały kształt, nadające skórze niezwykły połysk... i te delikatne ramiona, delikatna szyja, twarz bez skazy, rudoblond włosy jakież to było wspaniałe, cudowne, niezwykłe! W moich oczach nie wyglądało to tak, jakby światło ujawniało jej postać, pieścił ją swymi promieniami, nie, raczej wydawało mi się, że Rya Raines jest źródłem światła. Miałem wrażenie, że to nie lamp świeci, lecz ona sama promieniuje. Słońce zaszło za horyzont, lecz w niej pozostał jego blask.
Odwróciłem się plecami do otwartych drzwi przyczepy. Serce mi waliło. Postąpiłem nie więcej niż trzy kroki w ciemność, przejściem między przyczepami, lecz nagle zatrzymałem się w szoku, kiedy w ciemności, tuż przede mną, pojawiła się Rya. Ta Rya miała na sobie dżinsy i brudną bluzkę. Jej obraz, przynajmniej na początku, był chwiejny, rozmyty, szary, jak film rzucony na pogniecione czarne płótno, ale w ciągu kilku sekund nabrał substancji, stał się nieodróżnialny od rzeczywistości, choć rzeczywisty wcale nie był. Ta Rya nie była erotycznym ideałem dla mężczyzny: twarz miała upiornie bladą, z kącika prześlicznych ust sączyła się krew. Dopiero po chwili zauważyłem, że jej bluzka nie była po prostu brudna, lej zaplamiona krwią. Szyję, ramiona, piersi i brzuch także zalewała krew. Cichym głosem, drżącym jak skrzydła ćmy szeptała: „Umieram... umieram... nie daj mi umrzeć”.
- Nie - powiedziałem, jeszcze ciszej niż duch, na którego patrzyłem. Jak ostatni idiota zrobiłem kilka kroków przed siebie, chciałem objąć tę przerażającą wizję, poruszałem się z wdziękiem i szybkością, na którą nie potrafiłbym się zdobyć, gdyby o pomoc prosiła prawdziwa kobieta. - Nie pozwolę ci umrzeć.
Niczym postać z sennych marzeń widmowa Rya znikła nagle, jakby jej nie było. Pozostałem sam w mroku nocy.
Niepewnie, chwiejnie, jakby gorące powietrze stawiało rm opór, podszedłem do miejsca, w którym stała jeszcze przed chwilą.
Opadłem na kolana. Zwiesiłem głowę.
Pozostałem w tej pozycji przez kilka długich chwil.
Nie chciałem przyjąć do wiadomości wiedzy, którą niosła ze sobą ta koszmarna wizja. Ale musiałem ją zaakceptować.
Czyżbym po to przebył pięć tysięcy kilometrów, potulnie pozwolił przeznaczeniu wybrać mi nowy dom i znalazł nowych Przyjaciół, by teraz stracić wszystko, co zyskałem i mogłem jeszcze zyskać, w jakiejś niepojętej katastrofie?
Gdybym tylko potrafił przewidzieć zagrożenie, mógłbym ostrzec Ryę, Galaretę Jordana i inne potencjalne ofiary. Gdybym umiał przekonać ich, że dysponuję niezwykłymi psychicznymi mocami, z pewnością podjęliby działania wystarczające, by uniknąć śmierci. Niestety, choć starałem się w pełni otworzyć na sygnały z innego świata, nie mogłem nawet w najmniejszym stopniu zorientować się w naturze zbliżającego się wielkimi krokami nieszczęścia.
Wiedziałem tylko, że ma coś wspólnego z goblinami.
Mieli zginąć ludzie, wielu ludzi. Sama myśl o tym doprowadzała mnie do mdłości.
Nie wiem, ile minut klęczałem na zeschłej trawie, w pyle ścieżki. W końcu wstałem z wysiłkiem. Nikt mnie nie widział, nikt mnie nie słyszał; Rya nie podeszła do drzwi sypialni, pozostała w swym fotelu, nie interesując się światem za oknem. Byłem sam w ciemności, wśród śpiewu świerszczy. Stałem zgięty wpół; nadal mdliło mnie, czułem skurcze żołądka.
Podczas naszej rozmowy zgasło jeszcze kilka świateł. I gasły nadal. Mimo późnej godziny ktoś smażył sobie na kolację jajecznicę z cebulą; w powietrzu niósł się zapach w normalnych warunkach zapewne smakowity i pewnie nawet poczułbym głód, lecz nie dziś; dziś omal nie zwymiotowałem. Spocony i drżący poszedłem do przyczepy, w której miałem spędzić noc.
Wraz z dzisiejszym rankiem przyszła nadzieja i kiedy wyszedłem z szatni pod główną trybuną na rozświetlony słońcem teren wesołego miasteczka, pod każdym względem był to właśnie wesoły, pogodny, obiecujący, wspaniały dzień. Ale Pojawiła się ciemność i teraz, zaledwie po kilku godzinach, znów tu była, zalewała mnie, przenikała i wypełniała.
Byłem już blisko przyczepy, kiedy sobie uświadomiłem, że ktoś mnie obserwuje, choć nie widziałem nikogo. Czyjeś oczy śledziły mnie zza, spod lub z wnętrza jednej z wielu przyczep ktoś patrzył, a ja byłem prawie pewien, że był to ktoś, zsunął ciało goblina z toru dla elektrycznych samochodzików potem zaś śledził mnie, ukryty w ciemnościach głównej ale wesołego miasteczka.
Byłem zbyt oszołomiony, zbyt zrozpaczony, by mnie obeszło. Chciałem już tylko paść na łóżko i zasnąć.
Przyczepa wyposażona była w małą kuchenkę, pokój gościnny, pojedynczą łazienkę i dwie dwuosobowe sypialnie Swoją dzieliłem z niejakim Barneyem Quadlowem, wielkim twardzielem o małym móżdżku, niczego od życia niewymagającym, nawet przez chwilę niezaprzątającym sobie głowy tym, co będzie, kiedy zestarzeje się i zabraknie mu sił, by dźwigać i przerzucać ciężary. Był pewien, że wesołe miasteczko zatroszczyło się o niego do końca życia... i tu się nie mylił. Spotkałem się z nim wcześniej, porozmawialiśmy trochę, niedługo. Nie można powiedzieć, żebym go znał, ale wydał mi się całkiem sympatyczny i kiedy spróbowałem zbadać go moim szóstym zmysłem, stwierdziłem tylko, że jest zapewne jednym z najłagodniejszych ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkać.
Podejrzewałem, że goblin, który zginął z mojej ręki na torze elektrycznych samochodzików, tak jak Barney był facetem od ciężkiej roboty, co tłumaczyło, dlaczego, gdy znikł, nikogo to nie zdziwiło i nie wszczęto natychmiastowych poszukiwań. Ci ludzie nie byli najbardziej odpowiedzialnymi z pracowników, lubili wędrować i nawet wesołe miasteczko nie przemieszczało się z miejsca na miejsce w zadowalającym ich tempie, więc pracowali, zarabiali i kiedy zgromadzili trochę gotówki, czasami znikali.
Barney spał, oddychając głęboko. Zachowywałem się jak najciszej, żeby go nie obudzić. Rozebrałem się do bielizny, zwinąłem ubranie, ułożyłem je na krześle i wyciągnąłem się na łóżku, na czystej pościeli. Okno było otwarte, do pokoju wpadał łagodny wiatr, ale noc była bardzo ciepła.
Nie spodziewałem się zasnąć, lecz czasami rozpacz niewiele różni się od zmęczenia. Jak ono jest ciężarem przytłaczającym umysł i w zdumiewająco krótkim czasie, nieprzekraczającym minuty, ciężar ten wgniótł mnie w otchłań zapomnienia.
Na pół przebudziłem się w cmentarnej ciszy i głębokim mroku nocy. Wydawało mi się, że w drzwiach sypialni widzę tężną, zgarbioną postać. W pozbawionej najmniejszego nawet światełka ciemności sypialnię wypełniały cienie w różnych odcieniach czerni. Nie wiedziałem, na kogo patrzę, i nie chciałem dobudzić się do końca. Powiedziałem sobie, że to pewnie Barney Quadlow idący do toalety, a może z niej wracający. Tylko że ten ktoś stał w miejscu bez ruchu, patrząc, a poza tym słyszałem głęboki, równy oddech Barneya, śpiącego spokojnie na sąsiednim łóżku. Więc może był to któryś z facetów z sąsiedniej sypialni? Nie, ich też wcześniej spotkałem i żaden nie był taki wielki. Oszołomiony i zamroczony snem uznałem, że przyszła po mnie kostucha, że lada chwila zakończy moje życie. Nie poderwałem się jednak w panice, a tylko przymknąłem oczy i uciekłem w sen. Zwykła, prosta śmierć już mnie nie przerażała, w grobowym nastroju, w jakim zasypiałem i jaki przynosił mi sny, wcale nie byłem niechętny odwiedzinom kostuchy... jeśli to rzeczywiście była ona.
Wróciłem do Oregonu. Tylko w ten sposób ośmielałem się dziś odwiedzać dom: w marzeniach.
Po czterech i pół godzinie nieprzerwanego snu, co jak dla mnie było bardzo długo, obudziłem się wypoczęty i całkowicie przytomny. Była szósta piętnaście pięknego piątkowego poranka. Barney spał, podobnie dwóch facetów z sąsiedniej sypialni. Przez okno przenikało do środka światło szare jak pył. Postać w drzwiach znikła... jeśli w ogóle tam była.
Wstałem. Cicho i ostrożnie sięgnąłem do szafki, w której wczoraj schowałem plecak. Wyjąłem z niego czysty podkoszulek, gacie i skarpetki. Lepki od potu, brudny z przyjemnością oczekiwałem prysznica. Ubrania położyłem na jednym bucie, sięgnąłem po drugi, obróciłem krzesło, żeby zdjąć z niego dżinsy, i zobaczyłem leżące na nim dwie kartki papieru. Nie ja Je tam położyłem, to pewne, nie mogłem też przeczytać ich w szarym świetle poranka. Zabrałem je ze sobą razem z dżin, sami i cicho przeszedłem korytarzem do łazienki. Zamknąłem drzwi, zapaliłem światło, odłożyłem buty i dżinsy.
Spojrzałem na jedną karteczkę. Potem na drugą.
A jednak! Groźna postać w drzwiach nie była tylko ww tworem mojej wyobraźni. Pozostawiła mi coś, co rzeczywiście mogło mnie zainteresować.
Były to karty dla miejscowych, chętnych zabawy notabli i VIP-ów. W każdym odwiedzanym mieście rozdawano je setkami.
Pierwsza dawała możliwość nieograniczonego korzystania z elektrycznych samochodzików. Druga - z diabelskiego młyna.
8
Ciemność w południe
Następnym przystankiem na trasie wesołego miasteczka braci Sombra było niewielkie miasteczko Yontsdown, liczące, według tabliczki przyczepionej do znaku drogowego przy wjeździe, dwadzieścia dwa tysiące czterystu pięćdziesięciu mieszkańców. Powstało na złożach węgla, dziś już mocno wyeksploatowanych, żyło dzięki jednej stalowni i regionalnemu węzłowi kolejowemu. Upadało powoli, stopniowo, choć na razie nie zdawało sobie sprawy z nieuchronności swego upadku. W sobotnią noc, gdy skończy się dotychczasowy kontrakt, wesołe miasteczko zostanie rozebrane, spakowane i przetransportowane przeszło sto pięćdziesiąt kilometrów na wydzierżawiony teren w pobliżu Yontsdown. Górnicy, hutnicy oraz pracownicy kolei przyzwyczajeni byli do spędzania wieczorów i weekendów albo przed telewizorem, albo w barze, albo w jednym z trzech katolickich kościołów, w których często odbywały się tańce, zabawy i składkowe przyjęcia parafian. Wesołe miasteczko mieli przyjąć tak radośnie jak farmerzy z naszego poprzedniego miejsca.
W piątek rano pojechałem tam w towarzystwie Galarety Jordana i niejakiego Luke’a Bendingo, który prowadził samochód. Siedziałem obok niego, a Galareta w eleganckich czarnych spodniach, brązowej letniej koszulce i marynarce w jodełkę rozpierał się na tylnym siedzeniu. W niczym nie przypomina} człowieka z wesołego miasteczka, wyglądał raczej na dobrze odżywionego prowincjonalnego arystokratę. Z wnętrza jego luksusowego, klimatyzowanego żółtego cadillaca mogliśmy bez przeszkód podziwiać urodę zielonej krainy farm, pławiącej się w rozkosznych promieniach sierpniowego słońca i wilgotnym powietrzu.
Potem pojawiły się wzgórza.
Jechaliśmy, żeby, jeśli tak można powiedzieć, przetrzeć ścieżkę dla naszej karawany, która miała ruszyć wczesnym rankiem w niedzielę. Karawana owszem, to by się zgadzało, ale nie mieliśmy przecież poruszać się ścieżką. Przecieraliśmy tę, która wiodła wprost do kieszeni wybranych władz i mianowanych urzędników rządzących Yontsdown.
Galareta był dyrektorem wykonawczym przedsięwzięcia braci Sombra, co samo w sobie było zajęciem trudnym i wymagającym. Służył jednak także jako „łata” i te jego obowiązki często okazywały się ważniejsze niż te oficjalne. Każda objazdowa impreza zatrudnia ludzi, których zadaniem jest przekupywanie urzędników publicznych, a „łatami” nazywano ich dlatego, że jechali przed trupą i łatali dziury, które kopać mogli pod nimi gliniarze, radcy miast i hrabstw oraz inne ważne osobistości, czyniąc to za pomocą „podarunków” w postaci gotówki oraz mnóstwa darmowych biletów dla oficjeli, ich rodzin i przyjaciół. Gdyby biznes próbował działać bez „łaty”, bez sporych łapówek, policja rzuciłaby się na niego z nieokiełznanym entuzjazmem* Zamknęłaby gry, nawet te najuczciwsze, nigdzie i nigdy niewyciągające pieniędzy z kieszeni poczciwego klienta. Wściekle wykorzystując swą niekwestionowaną władzę, radośnie odrzucając wszystko, co prawnie uzasadnione i uczciwe, gliniarze zamknęliby każdy program z dziewczynami, przekręciliby zasady Departamentu Zdrowia, nie pozwalając nikomu kupić ani hamburgera, ani hot doga, ani kawałka pizzy, w majestacie prawa zamknęliby jaki niebezpieczne wszystkie kolejki górskie, diabelskie młyny i niewinne karuzele mimo wszelkich możliwych zaświadczeń o ich bezpieczeństwie, przez co wesołe miasteczko nie mogłoby funkcjonować. Galareta miał zapobiec temu nieszczęściu.
Był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ktoś taki jak on musiał mieć wdzięk, poczucie humoru oraz dać się lubić, a u pana Jordana wszystko to byśmy znaleźli. Musiał mieć gadkę, umieć się przypochlebić i zapłacić łapówę tak, by broń Boże nie wydała się łapówą. Miała ona być czymś w rodzaju prezentu od przyjaciela, dzięki czemu lokalni dygnitarze nie tracili szacunku dla samych siebie. Żeby tego dokonać, trzeba znać ich wszystkich, od burmistrza w dół, osobiście, w końcu prowadziło się z nimi interesy rok po roku. „Łata” musiał wiedzieć wszystko o ich bliskich, rodzinach i dzieciach, umieć pytać o szczegóły życia rodzinnego, prawić komplementy żonom, wymieniać dzieciaki po imieniu. Musiał sprawiać wrażenie, że się nimi naprawdę interesuje, że szczerze chce znów je zobaczyć. Nie wolno mu jednak było grać zbyt bliskiego przyjaciela, w końcu reprezentował zaledwie wesołe miasteczko, a tę społeczność powszechnie uważano za podludzi. Zbytnia zażyłość spotykała się z prostym odrzuceniem podszytym pogardą. Czasami okoliczności zmuszały go też do odgrywania twardziela, dyplomatycznie odrzucającego wymagania, których wesołe miasteczko nie zamierzało spełnić. Jego pracę można było porównać do spaceru po linie bez siatki nad areną pełną głodnych niedźwiedzi i lwów.
Jechaliśmy przez prowincję Pensylwanii z zadaniem dokonania skutecznego aktu korupcji, a Galareta bawił Luke’a i mnie żartami, dowcipami, limerykami i niezliczonymi anegdotami, których zapas zgromadził w trakcie spędzonych w drodze lat. Usta nie zamykały mu się ani na chwilę. Żarty go rozluźniały, limeryki recytował z talentem i zapałem. Nie od razu uświadomiłem sobie, że dla niego gry słów, zgrabne rymowanki i celne puenty były po prostu rozrywką, zabawkami łatwo dostępnymi wówczas, gdy wychodził z przyczepy i nie mógł sięgnąć po te ustawione na regałach. Owszem, był znakomitym menedżerem zarządzającym wielomilionowym biznesem i idealnym „łatą”, zdolnym wybrnąć z najtrudniejszych sytuacji, jednak nadal bawił się tym, co pozostało w nim z dziecka. Dla niego świat ciągle był pełen cudów, mimo że Galareta miał za sobą czterdzieści pięć lat trudnych doświadczeń i obrastał go tłuszcz.
Odprężyłem się i spróbowałem cieszyć pięknem krajobrazy i pogody. Do pewnego stopnia to mi się udało, nie potrafiłem jednak zapomnieć o wczorajszej wizji: obrazie zakrwawionej twarzy Galarety i jego zeszklonych, martwych oczu. Udało mi się kiedyś uratować matkę przed ciężkimi obrażeniami, a może nawet śmiercią, bo przekonałem ją o mych szczególnych zdolnościach psychicznych i zdecydowała się zmienić jeden samolot na inny. Teraz, gdybym tylko potrafił przewidzieć naturę niebezpieczeństwa, określić czas i miejsce, być może i on by mi uwierzył i pozwolił uratować sobie życie. Pocieszałem się tłumacząc sobie, że we właściwym czasie pojawią się kolejne szczegółowsze wizje i dzięki nim ochronię moich nowych przyjaciół. Nie do końca w to wierzyłem, ale zyskałem przynajmniej tyle, że nabrałem nadziei i nie wpadłem w otchłań rozpaczy. Dołączyłem nawet do Galarety, opowiedziałem kil znanych mi historyjek z życia wesołych miasteczek i zyskałem jego aplauz, na który z pewnością nie zasłużyłem.
Od początku naszej podróży Lukę, szczupły, żylasty mężczyzna około czterdziestki, o ostrych, jastrzębich rysach, wydawał się zdolny do wypowiedzenia zaledwie jednego słowa naraz; „tak”„jasne”, „nie”, „aha” i „Jezu”. Na tym chyba kończyło się jego słownictwo. Najpierw myślałem, że jest w złym humorze albo z natury nieprzyjazny, ale nie, śmiał się jak ja i zachowywał swobodnie. Był szczery i otwarty. Kiedy wreszcie sam spróbował opowiedzieć jakąś historyjkę, uświadomiłem sobie, że się jąka i że rezerwa jest skutkiem tej przypadłości.
Od czasu do czasu, między anegdotami i limerykami, Galareta rzucał informacje o Lislem Kelsko, szeryfie Yontsdown, z którym przede wszystkim miał prowadzić biznes. Udzielał ich ostrożnie, po kawałku, jakby nie były niczym ważnym, ale z jego słów wyłonił się w końcu bardzo nieprzyjemny obrazek. Według Galarety, Kelsko był sukinsynem i ignorantem. Ale nie głupcem. Był ropuchą, lecz nie brakowało mu dumy. Był patologicznym łgarzem, ale nie dawał nabierać się na łgarstwa jak większość kłamców, ponieważ nie stracił zdolności odróżniania prawdy od fałszu. Po prostu nie miał szacunku dla tego rozróżnienia. Był gwałtownym, sadystycznym, upartym, aroganckim i z całą pewnością najtrudniejszym partnerem spośród wszystkich, z którymi bracia Sombra mieli do czynienia w dziesięciu stanach, gdzie prowadzili swe operacje.
- Spodziewasz się kłopotów? - spytałem.
- Kelsko bierze, ale nie żąda za wiele - wyjaśnił Jordan. - Tyle że czasami lubi nas ostrzec.
- jak to ostrzec? - zdziwiłem się.
- Kilku jego ludzi trochę nami poniewiera.
- Poniewiera? Mówisz o pobiciu? - spytałem trochę niepewnie.
- Trafiłeś w dziesiątkę, chłopcze.
- I często to się zdarza? To znaczy regularnie?
- Kelsko został szefem policji dziewięć lat temu. Przyjeżdżamy do Yontsdown co roku. Obrywaliśmy sześć razy. Nieźle.
Lukę Bendingo oderwał wielką, kościstą łapę od kierownicy i wskazał nią trzycentymetrową bliznę na twarzy, biegnącą od kącika jego prawego oka.
- Jego ludzie ci to zrobili? - upewniłem się.
- Tak - przyznał Luke. - Suk... suk... sukinsyny.
- Pan mówił o ostrzeżeniu. Ostrzeżenie? Co to za gówno?
- Daje nam do zrozumienia, że bierze łapówki, ale nie da sobą poniewierać - wyjaśnił Galareta.
- Więc czemu po prostu tego nie powie?
Skrzywił się, spojrzał na mnie i potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Mój mały, jesteśmy w kraju górników. Chociaż węgla wydobywa się tu dziś tyle co nic, to już na zawsze będzie krajem górników. Bo tu mieszkają górnicy, a oni nigdy się nie zmienią. Nigdy. Za cholerę. Górnictwo to cholernie ciężki i niebezpieczny sposób na życie, tworzący twardych i niebezpiecznych ludzi. Żeby tak dzień w dzień schodzić pod ziemię, trzeba być albo krańcowo zdesperowanym, albo głupim, albo takim kretyńskim macho, co to udowadnia sobie i światu, że Jest groźniejszy od samych kopalni. Nawet ci, którzy nigdy nie zjeżdżali na dół i na oczy nie widzieli korytarza... no, oni też nabierają przekonania, że są więksi niż samo życie, uczą się tego na kolanach ojców górników. Ludzie z tych gór po prostu uwielbiają się bić dla samej radochy rozróby. Gdyby Kelsko jedynie nam nagadał, gdyby dał nam wyłącznie słowne ostrze, żenię, nie miałby z tego żadnej uciechy.
Była to zapewne tylko kwestia wyobraźni, podsuwającej mi obrazy baseballówek, ciężkich gumowych pałek i elastycznych węży, ale w miarę jak wjeżdżaliśmy coraz wyżej w góry, dzień zaczął wydawać się coraz mniej przyjazny, ciepły i piękny, a miłe wspomnienie poranka powoli odchodziło w niepamięć Drzewa wydały mi się szare i brzydkie w porównaniu z sosnami, jodłami i świerkami Oregonu, a zbocza otaczających nas gór, geologicznie znacznie starszych niż góry Siskiyou, sprawiały groźne, mroczne, wręcz przerażające wrażenie, kojarzyły się z upadkiem i złem zrodzonym ze zmęczenia życiem. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że oglądam je przez pryzmat strachu i złego nastroju, ta część świata na swój sposób była przecież równie piękna jak mój ukochany stan. Wiedziałem, że czymś z gruntu irracjonalnym jest przypisywanie ludzkich uczuć pejzażowi, nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że wszechobecne góry osaczają nas, obserwują i że bynajmniej nie życzą nam dobrze.
- Ale jeśli ludzie tego Kelsko nas napadną to przecież nie możemy się bronić - zaprotestowałem. - Mamy lać policję? Mój Boże, na posterunku? Skończymy w areszcie pod zarzutem naruszenia nietykalności cielesnej!
Galareta zachował pozazdroszczenia godną cierpliwość.
- Spokojnie, to się z pewnością nie zdarzy na policji. I nie w pobliżu sądu, gdzie będziemy smarować lokalnych radnych. I nawet nie w granicach miasta. Nie ma mowy. Gwarantuję ci na piśmie. To są zawsze ludzie Kelsko, ale nigdy w mundurach. Wysyła ich po pracy, w cywilnych ciuchach. Czekają przy wyjeździe z miasta, blokują drogę w jakimś cichym i spokojnym miejscu. Trzykrotnie zepchnęli nas do rowu, inaczej byśmy si? przebili.
- I są gotowi na mordobicie? - spytałem.
- Gotowi.
- My też?
- Jasna sprawa. - Galareta skinął głową.
W tym momencie odezwał się Luke.
Raaaz Ga... Ga... Galarecie uddd... udało się zzzłamać faaacetowi rękę.
- Popełniłem błąd - wtrącił Galareta. - Bo, rozumiesz, posunąłem się za daleko. Prosiłem się o kłopoty.
Spojrzałem przez ramię. Siedzący na tylnym siedzeniu tłuścioch objawił mi się w nowym świetle, tym bardziej zasługując na mój szacunek.
Ale - powiedziałem - jeśli wolno nam się bronić, jeśli nie jest to takie zwykłe, normalne policyjne lanie, dlaczego nie zabierze pan ze sobą kilku naprawdę twardych facetów i nie zgniecie tych gnid? Po co ja i Luke?
- Bo im by się to nie spodobało - tłumaczył mi cierpliwie Galareta. - Zrozum, oni chcą nas poturbować, owszem, i oczekują że im oddamy, bo to jest dopiero dowód prawdziwej walki. Chcą udowodnić samym sobie, że są twardymi chłopcami, prawdziwym górnikami, z którymi nie warto zaczynać, takimi jak ich tatusiowie, ale wcale nie pragną, żeby wdeptać ich w glebę. Gdybym przyjechał tu z takim na przykład Barneyem Quadlowem albo Dekiem Feenym z trupy siłaczy Toma Catshanka, wzięliby dupy w troki i w ogóle by nie walczyli.
- Czemu tego nie zrobić? Lubi pan bójki czy co?
- Nie znoszę ich, do cholery! - krzyknął Galareta, a Luke natychmiast mu przytaknął. - Ale musisz zrozumieć, chłopcze, że jeśli oni nie dostaną tego swojego mordobicia, jeśli nie pozwolimy im przekazać ostrzeżenia od Kelsko, zaczną rozrabiać, kiedy ustawimy już miasteczko.
- A jeśli pobijemy się wcześniej, będziemy mieli spokój, tak? - dokończyłem.
- Trafiłeś w dziesiątkę.
- Przecież to tak, jakbyśmy... jakbyśmy lejąc się z nimi, Pocili im daninę.
Można tak powiedzieć.
- Toż to głupota! - rzekłem zdumiony. - Oczywiście.
- Szczeniactwo!
- Jak mówiłem, to kraj górników.
Przez kilka minut jechaliśmy w milczeniu. Ciągle próbowałem odgadnąć, jakie to nieszczęście ma spotkać Galaretę. Może w tym roku rytualne mordobicie wymknie się spod kontroli? Może jeden z ludzi tego Kelsko okaże się utajonym psychopatą, zapomni o rytualnym charakterze bójki, a w dodatku okaże się tak silny, że nie zdołamy go powstrzymać, nim będzie za późno...
Byłem przerażony.
Odetchnąłem głęboko. Próbowałem sięgnąć do strumień owej energii psychicznej, który zawsze mnie obmywał i przepływał przeze mnie. Szukałem potwierdzenia mych najgorszych przeczuć, a także wskazówki, choćby najdrobniejszej i najmniej ważnej, że Galareta Jordan spotka się ze śmiercią właśnie w Yontsdown. Nie wyczułem jednak nic użytecznego i być może powinienem się z tego cieszyć. Jeśli to tam miał nastąpić kryzys, z pewnością już bym coś o tym wiedział. Z pewnością, Westchnąłem i powiedziałem:
- No to chyba jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wystarczająco dużym, żeby nie dać się poważnie uszkodzić, ale nie aż tak dużym, żeby nie mogli zrobić mi krzywdy.
- Krew musi popłynąć. - Galareta westchnął. - Tylko krew ich zadowoli.
- Przecież cię ostrzegałem.
- Wiem, pamiętam.
- I powiedziałem, że powinieneś spytać, na czym będzie polegała robota.
- Jasne.
- Ale dostałeś robotę i byłeś taki szczęśliwy, że skoczyłeś, nim spojrzałeś. Niech to diabli, ale jest jeszcze gorzej! Skoczyłeś, nie wiedząc, przez co skaczesz, spojrzałeś w dół, no i zobaczyłeś, że w jamie czeka tygrys gotów odgryźć ci jaja.
Luke Bendingo roześmiał się wesoło.
- Zdaje się, że dostałem właśnie zasłużoną lekcję - odparłem żałośnie.
- To fakt - przytaknął Galareta. - Tak bardzo zasłużoną, że już mam zamiar zapłacić ci gotówką, i to bardzo hojnie. Niebo zaczęło się chmurzyć. Porośnięte sosnami wzgórza po obu stronach drogi zbliżyły się do niej groźnie. Pomiędzy sosnami stały stare, poskręcane dęby o czarnych pniach i gałęziach obwieszonych wielkimi, gruzłowatymi, jakby rakowatymi naroślami stwardniałego grzyba.
Przejechaliśmy obok wielkiej, opuszczonej kopalni, odległej niespełna sto metrów od drogi, a potem obok zarośniętej bocznicy kolejowej z zardzewiałą maszynerią do bocznego załadunku wagonów, a wszystko to okrywała czarna sadza. Pojawiło się kilka domów, szarych, z obłażącą farbą, gwałtownie domagających się odmalowania. Zardzewiałe szkielety karoserii samochodowych ustawione na betonowych bloczkach pojawiały się tak często, że wyglądały wręcz jak ukochane dekoracje trawników, takie jak popularne w innych rejonach kraju gipsowe poidełka dla ptaków i różowe flamingi.
- W przyszłym roku - powiedziałem - powinieneś wziąć ze sobą Joela Tucka i wmaszerować z nim wprost do gabinetu tego Kelsko.
- Aaa... ttto byłby dooopiero widok! - Luke roześmiał się i z całej siły walnął dłonią w kierownicę.
- Joel powinien stać obok ciebie - kontynuowałem - ale pamiętaj, cicho. Bez słowa. Żadnych gróźb, żadnych wrogich gestów. Niech się uśmiecha, przyjaźnie uśmiecha i niech gapi się na Kelsko tym swoim ślepym pomarańczowym okiem. Założę się, że nikt nie będzie czekał na was tuż za granicą miasta.
- Pewnie, że nie - przytaknął Galareta. - Wszyscy ci twardzi faceci uciekną na posterunek zmienić obsrane gacie.
Pośmieliśmy się trochę i napięcie lekko zelżało, choć dobry humor, którym cieszyliśmy się rano, nie wrócił w pełni, bo po kilku minutach wjechaliśmy w granice miasta.
Yontsdown żyło wprawdzie z nowoczesnego przemysłu - widzieliśmy czarny dym i białą parę unoszące się nad hutą i tętniące życiem bocznice klejowe - ale sprawiało wrażenie piasta średniowiecznego i na takie wyglądało przykryte letnim, błękitnym niebem, zaciągającym się szybko stalowoszarymi chmurami. Uliczki były wąskie, niektóre nadal pokrywał bruk. Mimo otaczających je niezabudowanych wzgórz i mnóstwa dostępnego miejsca domy stały blisko jeden drugiego; wyglądały, jakby się pomiędzy sobą przepychały, a większość z nich niczym śmiertelnym całunem pokryta była brudnoszarym pyłem. Przynajmniej co trzeci wymagał malowania, napraw dachu albo chociaż wymiany przegniłych desek zapadających się ganków. Wszystkie sklepy, sklepiki i budynki użyteczności publicznej wyglądały po prostu ponuro i trudno było doszukać się w nich jakichś oznak prosperity. Czarny żelazny most w stylu typowym dla okresu wielkiego kryzysu i spinał brzegi błotnistej rzeki dzielącej miasto na dwie części; jechaliśmy po nią słuchając monotonnego, żałobnego stuku kół cadillaca na nierównej nawierzchni. Kilka wyższych budynków Yontsdown miało najwyżej osiem pięter. Zbudowano je z cegły i granitu, co nadawało im charakterystyczny średniowieczny wygląd; mnie przynajmniej do złudzenia przypominały miniaturowe zamki. Miały ślepe, wąskie okienka jak strzelnice w murach, wpuszczone wejścia o masywnych, granitowych odrzwiach rażąco niedopasowanych do skromnej wagi drzwi, które musiały dźwigać; wyglądało to tak odpychająco, a nawet groźnie, że w każdej chwili spodziewałem się zobaczyć zaostrzone pręty świadczące o tym, iż skądś tam, z góry, może nieoczekiwanie spaść zagradzająca wejście brona. Tu i tam płaskie dachy dekorowała attyka niczym parapety mur obronny.
Krótko mówiąc, bardzo mi się tu nie podobało.
Przejechaliśmy obok rozpadającego się piętrowego budynku zbudowanego w kształcie litery „U”, którego jedno skrzydło zostało zniszczone przez pożar. Część krytego łupkową dachówką dachu zapadła się, większość szyb okiennych wypadła pod działaniem temperatury, a cegłę, od lat odbarwioną zanieczyszczeniami emitowanymi przez hutę, kopalnie i kolej, pokrywały nad ślepymi oknami czarne, wachlarzowate plamy spalonego antracytu. Przy ruinie pracowano, z okien samochodu widzieliśmy uwijających się robotników budowlanych.
- To ich jedyna szkoła podstawowa - powiedział cicho Galareta. - W kwietniu wybuchł olejowy kocioł centralnego ogrzewania, mimo że dzień był ciepły i ogrzewania nie włączano. Nawet nie wiem, czy wyjaśniono, co się właściwie zdarzyło. Straszny wypadek. Czytałem o nim, to była wiadomość na skalę krajową. Spaliło się siedmioro małych dzieci. Straszne, ale byłoby znacznie gorzej, gdyby nie kilku bohaterskich nauczycieli - Podobno tylko cudem nie było kilkudziesięciu ofiar. Albo nawet stu.
Jeeezzzu! Ppppo...twooo...rae! - Luke Bendingo westchnął - - Mmm...aaałe dźdźdź...dzieeci. - Potrząsnął głową. - Czczcz...asss...ami ttt...en śśśś...wiaaa...t jest straaa...szny.
- Święta prawda - przyznał Galareta.
Odwróciłem się. Spojrzałem na szkołę, którą zdążyliśmy już minąć, przyjrzałem się jej jeszcze raz, dokładniej. Biegły od niej bardzo złe wibracje. Byłem pewien, że ta spalona ruina będzie jeszcze świadkiem wielu tragedii.
Zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle, naprzeciwko kawiarni, przed którą stał automat do sprzedaży gazet. Z tej odległości mogłem przeczytać nagłówek zajmujący całą pierwszą szpaltę: CZTERY ŚMIERTELNE OFIARY ZATRUCIA JADEM KIEŁBASIANYM NA KOŚCIELNYM PIKNIKU.
Pan Jordan też musiał zauważyć gazetę.
- Ta biedna przeklęta wiocha potrzebuje wesołego miasteczka bardziej niż kiedykolwiek - zauważył.
Przejechaliśmy jeszcze dwie przecznice, na parking za ratuszem. Zatrzymaliśmy się między czarno-białymi radiowozami policyjnymi. Wysiedliśmy z samochodu.
Ratusz był siedzibą zarówno władz miejskich, jak i komendy policji. Ten czteropiętrowy budynek z piaskowca i granitu wydał mi się najbardziej średniowieczny spośród wszystkich, które widziałem. Wąskie, głęboko wpuszczone w mur okna osłonięte były metalowymi prętami. Dach otaczała attyka do złudzenia imitująca parapety muru obronnego, z regularnie rozmieszczonymi otworami strzelniczymi i kwadratowymi blankami, przy czym blanki, wyższe fragmenty muru występujące naprzemiennie ze strzelnicami, były wyposażone w stanowiska łucznicze, maculce i udekorowane kwiatonami.
Ale siedziba władz miejskich Yontsdown była nie tylko architektonicznym potworkiem, biły od niej fale świadczą o istnieniu tam jakiegoś złowrogiego życia. Miałem wrażenie że martwa struktura z kamieni, zaprawy i stali jakimś cudem nabrała świadomości, że obserwuje nas idących przez parking że otwarcie prowadzących do środka drzwi będzie aktem tak bezmyślnym jak wejście w zębatą paszczę smoka.
Nie wiedziałem, czy to ponure przeczucie było związane z moimi darami psychicznymi, czy też to wytwór oszalałej wyobraźni, te rzeczy nie zawsze są łatwe do odróżnienia. Całkiem możliwe, że uległem po prostu atakowi paranoi. Nie wykluczone, że widziałem niebezpieczeństwo, ból i śmierć tam, gdzie ich nie było. Przyznaję, że paranoja to dla mnie nic nowego. Każdy ulegałby jej przynajmniej od czasu do czasu, gdyby widział to, co mnie zdarza się widzieć, nieludzkie potwory ukryte bezpiecznie wśród ludzi...
- Slim? Coś nie tak? - spytał zdziwiony Galareta.
- Nie... nie, nic.
- Wydajesz mi się z lekka siny.
- Nic mi nie jest.
- Tu nam nie dadzą wycisku.
- Akurat tego się nie boję.
- Przecież ci mówiłem... W mieście nigdy nie mamy kłopotów.
- Wiem. Nie boję się bójek, a ty możesz się nie raj o mnie. Nigdy w życiu nie unikałem walki i nie mam zamiaru zacząć teraz.
Galareta zmarszczył brwi.
- Wcale cię o to nie podejrzewałem.
- No to chodźmy na spotkanie z tym Kelsko - przerwałem rozmowę.
Do budynku weszliśmy tylnym wejściem; jeśli zamierzasz przekupywać urzędników, nie idziesz do recepcji i nie tłumaczysz, jaki to interes masz do załatwienia. Galareta szedł pierwszy, Lukę tuż za nim, ja zamykałem procesje. W drzwiach odwróciłem się na chwilę. Spojrzałem na naszego cadillaca, najjaskrawszy obiekt w tym szarym, beznadziejnym krajobrazie. Prawdę mówiąc, jak na mój gust był zdecydowanie zbyt jaskrawy. Pomyślałem o pięknych, kolorowych motylach, które cudownymi barwami swych skrzydeł przyciągały drapieżne ptaki i ginęły przez swoją urodę. Poczciwy caddy wydał mi się nagle symbolem naszej naiwności, głupoty i słabości.
Tylne drzwi otwierały się na korytarz służbowy. Po prawej znajdowały się prowadzące na górę schody. Jordan ruszył nimi pierwszy, my deptaliśmy mu po piętach. Było dwie po dwunastej, Z szefem miejscowej policji, Lislem Kelsko, umówieni byliśmy w porze lunchu, ale nie na lunch, bo reprezentowaliśmy wędrowny biznes, a większość normalnych ludzi nie łamie się chlebem z takimi jak my, zwłaszcza ci normalni ludzie, którym wypycha się kieszenie.
Areszt i komenda znajdowały się na parterze tego skrzydła, ale biuro Kelsko mieściło się gdzie indziej. Przeszliśmy sześcioma biegami betonowych schodów i przez przeciwpożarowe drzwi wprost na korytarz trzeciego piętra. Do tej pory nie spotkaliśmy nikogo. Korytarz wyłożony był zielonymi płytkami linoleum, wypolerowanymi na wysoki połysk, powietrze nieprzyjemnie pachniało jakimś środkiem dezynfekcyjnym. Minęliśmy troje drzwi i wreszcie dotarliśmy do prywatnego sanktuarium szefa policji. Na górnej połowie gościnnie otwartych drzwi, szybie z matowego szkła, wypisane było prostymi, czarnymi literami zarówno jego nazwisko, jak i funkcja. Weszliśmy do środka.
Spociły mi się dłonie.
Serce biło mi jak oszalałe.
Nie wiedziałem dlaczego.
Galareta mógł sobie gadać, co chce, ja spodziewałem się pułapki. Ale nie to mnie przerażało. Nie w tej chwili.
Coś... coś umykało mojemu pojmowaniu.
W poczekalni panował mrok. Nie paliło się ani jedno światło, małe okienko koło dystrybutora z wodą do picia było zakratowane, niebo niemal całkowicie przykryła straż przednia armady ciemnych chmur, a w dodatku żaluzje opuszczono do połowy. W półmroku widać było wyłącznie metalowe szafki na akta, stół z kuchenką elektryczną i ekspresem do kawy, pusty wieszak, ogromną ścienną mapę hrabstwa oraz trzy stojące przy ścianie drewniane krzesła. Oraz, rzecz jasna, biurko sekretarki, ciemne, potężne, czysto wysprzątane. Sekretarki za nim nie było. Lisie Kelsko wysłał ją pewnie na wczesny lunch. Z pewnością nie marzył, by go podsłuchała, chociażby przypadkiem.
Drzwi do gabinetu samego Kelsko stały otworem. W środku paliło się światło, więc też należało spodziewać się życia Galareta ruszył w tamtym kierunku bez wahania, a my za nim, Serce coraz bardziej ciążyło mi w piersi. Usta miałem tak suche, jakbym żywił się wyłącznie kurzem.
Galareta zapukał do uchylonych drzwi gabinetu. Przez szczelinę dobiegł nas głos, lekki baryton, w którym brzmiało poczucie władzy i wyższości nad całym światem, choć powiedział tylko trzy słowa: „Wejdźcie. Wejdźcie, proszę”.
Weszliśmy; Jordan pierwszy, Luke tuż za nim. Usłyszałem, jak Galareta mówi: „Dzień dobry, dzień dobry, szefie Kelsko, Jak to miło znów pana zobaczyć”. Przekroczyłem próg i przede wszystkim moją uwagę zwróciła surowa prostota pokoju: szare ściany, białe żaluzje, najprostsze meble, na ścianach żadnych fotografii ani obrazków, bardziej wyglądało to na więzienie niż gabinet szefa policji. Potem spojrzałem na Kelsko, który siedział za wielkim metalowym biurkiem i patrzył na nas z nieukrywaną pogardą... i omal nie udławiłem się własnym oddechem. Człowiek o nazwisku Kelsko nie istniał, jego tożsamość była fałszywa; pod ludzką formą, ludzką dekoracją, krył się najwścieklejszy, najgroźniej wyglądający goblin, jakiego zdarzyło mi się widzieć.
***
Być może od początku powinienem podejrzewać, że miasteczkiem takim jak Yontsdown rządzą gobliny, ale sama myśl o tym, że ludzie mogą żyć pod złowrogą władzą tych stworów, sprawiła, że zaniknąłem się na tę możliwość.
Nigdy nie dowiem się, jakim cudem ukryłem wstrząs i obrzydzenie, które odczułem, gdy poznałem przerażający sekret Kelsko. Stałem obok Luke’a, ogłupiały, sztywny, zaciskając pięści, sparaliżowany strachem, ale też, dzięki strachowi, czujny, napiętymi mięśniami, oczekując najgorszego. Odniosłem wrażenie, że reaguję jak kot, który wygina grzbiet i kładzie uszy; Kelsko po prostu musiał dostrzec moje obrzydzenie, domyślić się jego powodu. Ale nic nie dostrzegł i niczego się nie domyślił - Nawet nie spojrzał na mnie i na Luke’a. Interesował go tylko Jordan.
Szef policji z Yontsdown miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat niespełna metr osiemdziesiąt wzrostu i ze dwadzieścia kilo nadwagi. Nosił mundur khaki, broni jednak nie dostrzegłem. Stalowosiwe włosy przycinał na jeża. Jego twarz była kwadratowa, ponura i surowa, gęste brwi stykały się nad głęboko osadzonymi oczami. Wąskie, okrutne usta wyglądały jak namalowana na niej kreska.
Ukrywający się pod tą postacią goblin także nie zachwycał urodą. Nigdy nie spotkałem potwora tego gatunku, który nie byłby ohydny, choć niektóre są mniej ohydne od innych. Niektóre nie mają ślepi płonących z aż taką nienawiścią, aż tak złowrogo ostrych kłów. Niektóre nie wyglądają aż tak drapieżnie jak ich straszni bracia. Mnie te drobne różnice w wyglądzie goblinów wydawały się znaczące; dowodziły, że one rzeczywiście istnieją, że nie są tylko fantomami zrodzonymi w chorym umyśle, bo gdybym je sobie tylko wyobrażał, gdyby były owocami pierwotnych lęków szaleńca, wszystkie wyglądałyby tak samo, prawda? Demon kryjący się od maską Kelsko patrzył na świat ślepiami nie tyle płonącymi wściekłością, ile będącymi płynną esencją wściekłości, bardziej przenikliwymi niż te, w które zdarzyło mi się spojrzeć kiedykolwiek. Spękana zgniłozielona skóra wokół oczu wydawała się zgrubiała, stwardniała od blizn. Obrzydliwe mięcho drżącego świńskiego ryja wydawało się aż nazbyt ohydne, bo zwisały z niego kiście luźnej skóry, blade, jasne, owiewające (i lśniące wilgocią) przy każdym oddechu, świadczące być może o starości. I rzeczywiście, psychiczne impulsy dobiegające do mnie od tej postaci wydawały się dowodzić istnienia nieprawdopodobnie starego zła, tak starego, że same piramidy wydawały się przy nim młode. Było to jak trujący gulasz z morderczych emocji i jeszcze bardziej morderczych intencji, wrzący w kotle przez wieki, póki nie wyparowała z niego każda niewinna i dobra myśl.
Galareta entuzjastycznie i z niezwykłym wyczuciem od grywał rolę uroczego „łaty”, a Lisie Kelsko równie przekonująco udawał beznadziejnie upartego, tępawego, zaprawionego w bojach, niemoralnego, autorytarnego glinę z górniczego miasteczka. Galareta był świetny w swojej roli, ale stwór udając glinę zasługiwał na Oscara. Momentami był do tego stopni genialny, że maska człowieczeństwa stawała się nieprzejrzysta nawet ja traciłem z oczu jego prawdziwy obraz, który stawa się amorficznym cieniem, i musiałem przywoływać go z dużym wysiłkiem.
Z mojego punktu widzenia nasza sytuacja stała się jeszcze gorsza, gdy dosłownie minutę po nas do gabinetu wszedł mundurowy policjant, zamknął drzwi i stanął za nami. On też był goblinem. Jako człowiek miał około trzydziestki, był wysoki, szczupły, gęste włosy czesał do tyłu, co pasowało do jego przystojnej, ciemnej twarzy o włoskim charakterze. Jak goblin był przerażający, ale widocznie mniej przerażający niż jego szef.
Podskoczyłem, kiedy drzwi zamknęły się z trzaskiem. Kelsko siedzący na krześle, z którego nie pofatygował się wstać na nasze powitanie i z którego dotychczas obdarzał nas tylko przeszywającym spojrzeniem i suchymi, nieuprzejmymi odpowiedziami na przymilne gaworzenie Galarety, zerknął na mnie z zainteresowaniem. Musiałem wyglądać dziwnie, bo Lukę też na mnie popatrzył, zresztą też dziwnie, a potem puścił oczko, dając w ten sposób do zrozumienia, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kiedy młodszy gliniarz przeszedł w kąt gabinetu, gdzie mogłem go widzieć, i stanął nieruchomo ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, ja też się odprężyłem. Trochę. Nie za bardzo.
Jeszcze nigdy nie znalazłem się w zamkniętej przestrzeni z dwoma goblinami w tym samym czasie, zwłaszcza z goblinami udającymi gliniarzy, z których jeden miał broń palną.
Marzyłem o tym, żeby się na nich rzucić, żeby przyłożyć któremuś w ten wstrętny ryj, ale też chciałem uciec, a także wyciągnąć nóż z buta i wbić go w gardło Kelsko, chciało mi się krzyczeć, ale i rzygać. Marzyłem o tym, żeby wyrwać rewolwer młodemu gliniarzowi i rozwalić mu łeb, a przy okazji wsadzić parę kul w pierś tego cholernego Kelsko. Niestety, mogłem jedynie stać obok Luke’a, udawać, że się nie boję, że wzrok mam jasny, a twarz nieruchomą, i sprawiać wrażenie opanowanego i pewnego siebie.
Spotkanie trwało niespełna dziesięć minut i nie było ani w połowie tak straszne, jak sądziłem po relacjach Galarety. Kelsko kpił z nas, owszem, upokarzał nas, rzucał wyzwania, ale rzeczywistość nie umywała się nawet do barwnych opowieści pana Jordana. Kelsko był lodowaty, arogancki, nie ukrywał, że nas nienawidzi, to wszystko prawda. W każdej chwili mógł uciec się do gwałtu i wcale tego nie ukrywał. Był jak linia wysokiego napięcia; gdybyśmy przecięli izolację, obrażając go na przykład, odszczekując się albo dając mu w najdelikatniejszy choćby sposób do zrozumienia, że uważamy się za lepszych od niego, nastąpiłoby wyładowanie, którego nie zapomnielibyśmy po kres naszych dni. Zachowywaliśmy się jednak spokojnie, wręcz służalczo, robiliśmy wszystko, by go zadowolić, więc się powstrzymywał. Galareta położył na biurku kopertę wraz z grubym zwitkiem zaproszeń, cały czas żartując i wypytując Kelsko o rodzinę. Spotkanie trwało zadziwiająco krótko, załatwiliśmy, co mieliśmy do załatwienia, i pozwolono nam łaskawie się oddalić.
Wyszliśmy na korytarz, schodami wspięliśmy się z trzeciego piętra na czwarte, puste, bo nadeszła w końcu pora lunchu. Skręcaliśmy z jednego ponurego korytarza w drugi i następny, aż wreszcie dotarliśmy do skrzydła, w którym swój gabinet miał burmistrz. Szliśmy, stukając obcasami po ciemnym linoleum podłogi. Z każdym krokiem Galareta wydawał się coraz bardziej przestraszony. W pewnym momencie, czując, jak kamień spada mi z serca po uwolnieniu się od obecności goblinów, i pamiętając, czego dowiedziałem się od niego w samochodzie, powiedziałem:
- Zdaje się, że nie było tak źle.
- Dobrze ci się zdaje. I to mnie właśnie niepokoi. - Jordan westchnął.
- Mmm...nie ttt...eż - przytaknął Luke.
- O co wam chodzi? - zdziwiłem się.
- Za łatwo nam poszło - wyjaśnił Galareta. - Znam Kelsko od czasu, kiedy został szefem policji, i niech mnie diabli, jeśli był kiedyś taki spolegliwy. Coś jest zdecydowanie nie tak.
- Ale co?
- Sam chciałbym wiedzieć.
- Ccc..ooo...ś się dzieee...je.
- Coś - przytaknął Galareta.
***
Gabinet burmistrza różnił się od skromnego biura szefa policji. Eleganckie mahoniowe biurko oraz inne wysokiej jakości meble, utrzymane w stylu angielskiego klubu dla dżentelmenów, obite skórą w kolorze leśnej zieleni, stały na miękkiej, złotej wykładzinie. Ściany udekorowane były nagrodami obywatelskimi i fotografiami Jego Dostojności zaangażowanego w przeróżne dzieła miłosierdzia.
Albert Spectorsky, z wyboru obywateli właściciel owego gabinetu, okazał się wysokim, rumianym mężczyzną w konserwatywnym granatowym garniturze, z białą koszulą i niebieskim krawatem do kompletu. Widać było, że umie korzystać z życia. Lubił jeść, czego dowodem była okrągła twarz ozdobiona niezliczonym mnóstwem podbródków, lubił dobrą whiskey, o czym świadczyły pęknięte naczyńka krwionośne, nadające policzkom ów rumieniec i czerwieniące bulwiasty nos. Wokół niego unosiła się gęsta, nieokreślona, lecz wszechobecna, atmosfera seksualnej rozwiązłości, perwersji, rozpusty. Mimo to ludzie gotowi byli wybierać go na kolejne kadencje ze względu na jego szczery, serdeczny śmiech, ujmujące maniery, a także zdolność koncentrowania się na słowach rozmówcy z pozornie autentycznym zainteresowaniem i serdecznością, dzięki czemu rozmówca, przynajmniej we własnym przekonaniu, odnosił wrażenie, że jest najważniejszą osobą na świecie. Opowiadał dowcipy, poklepywał po plecach i w ogóle był z niego swój chłop Ale nie człowiek. Tak naprawdę burmistrz był goblinem.
Burmistrz Spectorsky nie poszedł za przykładem Lisiego Kelsko. Nie zignorował mnie i Luke’a. Wręcz przeciwnie, wyciągnął rękę.
Potrząsnąłem nią.
Dotknąłem go i jakimś cudem udało mi się opanować. Nie było to łatwe, bo dotknięcie go okazało się o wiele gorsze niż dotknięcie czterech goblinów, które zabiłem w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Gdy zetknęły się nasze dłonie, poczułem się tak, jak zapewne poczułby się ktoś, kto stanął twarzą w twarz z szatanem i został zmuszony do uściśnięcia mu łapy. Niczym fala żółci przez nasze połączone ręce wypłynęło z niego najczystsze zło, zaraziło mnie, doprowadziło do mdłości; strzeliła z niego błyskawica dzikiej nienawiści i szalonej wściekłości. Jej cios przeszył moje ciało, oszalałe serce zabiło w rytmie co najmniej stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę.
- Miło mi was widzieć - rzekł burmistrz, uśmiechając się szeroko. - Miło mi was widzieć - powtórzył. - Rok w rok z wielką niecierpliwością oczekujemy przybycia waszego wesołego miasteczka.
Następnie odegrał swą rolę, pod każdym względem równie doskonale jak Kelsko swoją. Jak on idealnie naśladował człowieka, mimo że był szczególnie obrzydliwym przedstawicielem swego obrzydliwego gatunku: krzywozębym, pokrzywionym, pokrytym brodawkami i bliznami, pryszczatym, o pysku poznaczonym zmarszczkami nieprzeliczonych przeżytych lat. Błyszczące szkarłatne ślepia wyglądały tak, jakby zaczerpnęły barwę z oceanów przelanej ludzkiej krwi, z niezmierzonej głębi cierpienia, które tylko ten osobnik przysporzył naszej nieszczęsnej rasie.
Po spotkaniu z burmistrzem humory Galarety i Luke’a nieco się poprawiły. Twierdzili, że Spectorsky zachowywał się jak zawsze. Ja jednak czułem się znacznie gorzej. Bo Galareta miał stuprocentową rację. Coś się szykowało.
Oblałem się zimnym potem, moje kości zmieniły się w lód.
Coś się szykowało.
Coś strasznego.
Niech nam Bóg dopomoże.
***
Sądy hrabstwa Yontsdown mieściły się w budynku stojącym po drugiej stronie ulicy, naprzeciw ratusza. W skrzydłach przyległych do sali sądowej miało swoje gabinety wielu lokalnych urzędników. Kilkoma pokojami biurowymi dysponował tu także Mary Vanaletto, przewodnicząca rady hrabstwa.
Ona też była goblinem.
Galareta traktował ją inaczej niż Kelsko i Spectorsky’ego ale nie dlatego, że wyczuł w niej goblina czy też w ogóle istotę wyższą... a może niższą... od człowieka, tylko dlatego, że mi do czynienia z kobietą, i to całkiem atrakcyjną. Wyglądała na jakieś czterdzieści lat, była szczupłą brunetką o wielkich oczach i zmysłowych ustach. Jordan uruchomił swój nadzwyczajny wdzięk, a ona reagowała dokładnie tak, jak powinna: rumieni się, chichotała, wdzięczyła, łykała komplementy do tego stopni że Galareta zaczął poważnie traktować to swoje przedstawieni Szczerze myślał, że wywiera na niej piorunujące wrażenie, a ja widziałem, że ona gra... i to znacznie lepiej od niego. Ukryty w sprytnym ludzkim przebraniu goblin, młodszy i mniej ohydny od poprzednich, niczego nie pożądał tak jak śmierci Galarety i w ogóle nas wszystkich. Z tego, co wiedziałem, marzyły o tym wszystkie gobliny: o rozkoszy rzezi istot ludzkie powolnej i wyrafinowanej. Nie szykowały rozkosznie długie krwawej łaźni, nie wpadały w morderczą wściekłość, nie, ni z tych rzeczy. Dzieliły grupy na jednostki i mordowały jednostki, zachłystując się rozkoszą, strumykiem krwi, strachem cierpieniem. Mary Vanaletto odczuwała te same sadystyczne potrzeby i kiedy patrzyłem, jak Galareta ściska jej rękę, klep ją po ramieniu, jak jest taki rozkoszny i przymilny, całą siłą woli zmuszałem się, by nie chwycić go za ramię, nie szarpnąć i nie krzyknąć: „Uciekaj, do jasnej cholery!”.
W dodatku pani przewodnicząca nie była zwykłym goblinem, lecz czymś więcej, i gdy zdałem sobie z tego sprawę, przeszył mnie dreszcz. Coś takiego widziałem po raz pierwszy. Czegoś takiego nie wyobrażałem sobie nawet w najgorszych koszmarach. Przez przezroczystą dla mnie ludzką powłokę patrzyłem nie na jednego goblina, lecz na cztery: dorosłego, wyglądającego tak jak okazy, które spotykałem do tej pory, i trzy małe, z zamkniętymi oczami, o niewykształconych do końca postaciach. Kryły się wewnątrz stwora udającego Mary Vanaletto, a dokładnie w jego brzuchu, skulone, nieruchome, w pozycji do złudzenia przypominającej ludzką pozycję płodu. Ta przerażająca, obrzydliwa, wstrętna istota była ciężarna!
Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że gobliny się rozmnażają. Istniały i przede wszystkim z tym musiałem sobie poradzić. Sam pomysł, że ich nienarodzone jeszcze pokolenia będą paść ludzkie stado i żywić się nim, był dla mnie niewyobrażalny. Wolałem założyć, że wychodzą z piekła lub zstępują na ziemię z jakiegoś innego świata, że na ziemi jest ich zawsze mniej więcej tyle samo, że żywe zastępują martwe. Innymi słowy miałem ich za poczętych tajemniczo i niepokalanie (choć z pewnością złowieszczo). Jakże się myliłem!
Galareta doskonale bawił się w towarzystwie Mary Vanaletto, Luke, rozparty na wygodnym krześle tuż obok mnie, z radosnym uśmiechem przyjmował padające gęsto dowcipy, a ja robiłem wszystko, by wygnać z wyobraźni obraz psiopyskiego potwora wbijającego ohydny, zdeformowany członek w zimną, zmutowaną pochwę czerwonookiej suki o świńskim ryju, oboje dyszący, śliniący się, chrząkający, oboje z wywieszonymi, najeżonymi brodawkami jęzorami; dwa ciała drgające w obleśnych konwulsjach. Odepchnąłem ten obraz sprzed oczu wyobraźni, lecz wówczas pojawił się jeszcze gorszy: gobliniątka do złudzenia przypominające larwy, gładkie, lśniące, wilgotne, płonce krwistym blaskiem ślepka, małe, lecz już ostre pazury, spiczaste zęby, czekające, by stać się kłami, trzy gobliniątka wijące się, ślizgające, walczące o najlepsze miejsce w brzuchu mamusi.
Nie!
Jezu, proszę, nie, jeśli nie przestanę o tym myśleć, wyrwę nóż z buta, poderżnę gardło pani przewodniczącej rady hrabstwa na oczach pana Jordana i Luke’a, a wówczas nie wyjedziemy z tego miasta żywi.
***
Wytrzymałem.
Nie wiem jak, ale wytrzymałem.
Jakimś cudem udało mi się opuścić gabinet pani przewodniczącej, zachowując zdrowe zmysły, nie sięgając po nóż.
Wychodząc z gmachu, musieliśmy przejść przez wielkie foyer, odbijające echem nasze kroki: marmurowa podłóg sklepiony sufit, wielodzielne okna. Niewiele myśląc, podszedłem do potężnych, dębowych drzwi prowadzących do sali sądowej, uchyliłem je odrobinę, zajrzałem do środka. Sprawa trwała, doszła do etapu przemówień końcowych, więc sędzia nie ogłosił przerwy na lunch. Był goblinem. Podobnie jak prokurator i trzech sędziów przysięgłych. Stenograf sądowy i dwóch strażników - nie.
- Co ty wyprawiasz, Slim? - spytał Galareta.
To, co zobaczyłem, tylko pogłębiło wstrząs. Powoli zamknąłem drzwi.
- Nie, nic - odparłem cicho. - Po prostu byłem cieką Przystanęliśmy na rogu. Nim przeszliśmy na drugą stronę ulicy, dokładnie przyjrzałem się pieszym i kierowcom sam chodów, czekającym na zielone światło. Z mniej więcej czterdziestu osób na nędznej ulicy nędznego miasteczka dwie nie były ludźmi. Średnia, którą wyliczyłem sobie na podstaw moich doświadczeń, przekroczona została dwudziestokrotni Opłaciliśmy już wszystkich, których mieliśmy opłacić, poszliśmy więc na parking, omijając po drodze ratusz. Jakieś pięć metrów od naszego żółtego cadillaca zatrzymałem się nagle.
- Chwileczkę - powiedziałem. - Muszę coś sprawdź Odwróciłem się i poszedłem w kierunku, z którego przy szliśmy.
- Dokąd idziesz? - krzyknął Galareta.
- Zaczekajcie - odkrzyknąłem. Pobiegłem truchcikiem. Serce biło mi mocno, płuca rozszerzały się i kurczyły z elastycznością żeliwa. Obiegłem ratusz, dopadłem drzwi, przebąkując po dwa stopnie, jednym szarpnięciem otworzyłem szklone drzwi i wpadłem do holu znacznie mniej imponującego niż sądowy. Na parterze mieściły się różne agencje rządowe, w tym policja, która swą siedzibę miała w korytarzu po lewej. Przeszedłem przez kilkoro drzwi z matowego szkła z framugami z drewna orzecha włoskiego, aż wreszcie trafiłem do poczekalni przegrodzonej drewnianą balustradą.
Dyżurny, sierżant, miał biurko na platformie wyniesionej pół metra nad poziom podłogi.
Był goblinem.
Trzymając w ręku długopis, podniósł wzrok znad góry papierów, które przeglądał, spojrzał na mnie i powiedział: - W czym mogę pomóc?
Za balustradą na wielkiej, otwartej przestrzeni stało kilkanaście biurek, mnóstwo wysokich szafek na akta i trochę innego typowego wyposażenia biurowego. W kącie pobrzękiwał dalekopis. Z ośmiu obecnych tu urzędników trzech było goblinami. Z czterech mężczyzn pracujących osobno, będących zapewne wywiadowcami w cywilu, goblinami było dwóch. W tej chwili na posterunku znajdowało się trzech mundurowych i wszyscy byli goblinami.
W Yontsdown te stwory nie zadowalały się życiem wśród ludzi i mordowaniem niektórych z nich ot tak sobie, dla przyjemności. Tu wojna między naszymi gatunkami była doskonale zorganizowana, w każdym razie przez gobliny. Tutaj fałszywi ludzie, zamaskowane potwory, tworzyli prawo i wprowadzali je w życie. Niech Bóg zmiłuje się nad tymi, którzy naruszyli je choćby odrobinę.
Chciałeś czegoś, młody człowieku? - spytał dyżurny. Ja... szukam miejskiego Departamentu Zdrowia.
- Po drugiej stronie korytarza - prychnął policjant. Nie należał do najcierpliwszych.
- Ach, oczywiście. - Udałem bardzo zażenowanego pomyłką. - Zdaje się, że trafiłem na policję?
- Z pewnością nie do szkoły baletowej.
Wyszedłem, czując na plecach palące spojrzenie szkarłatnych ślepi. Wróciłem do samochodu. Galareta i Luke czekali na mnie, okropnie zaciekawieni, ale beznadziejnie nieświadomi sytuacji.
- Co jest grane? - spytał Galareta.
- Nic. Chciałem tylko obejrzeć frontowe wejście.
- Niby po co?
- Mam fioła na punkcie architektury.
- Doprawdy?
- Od kiedy?
- Od dziecka.
- Ciągle jesteś dzieckiem.
- A ty nie. Ty masz fioła na punkcie zabawek. A zabawi to coś znacznie dziwaczniejszego niż architektura.
Jordan przyglądał mi się przez długą chwilę. Nagle uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- Chyba masz rację. Ale zabawki to znacznie więksi frajda.
Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, powiedziałem:
- No, nie wiem. Architektura bywa fascynująca, a w tym mieście jest mnóstwo zabytków w stylu gotyckim i średniowiecznym.
- Średniowiecznych? - spytał Galareta. Luke przekręt kluczyk w stacyjce. - Średniowiecze to od Ciemnych Wieków
- Nooo... tak.
- W takim razie masz rację, chłopcze. Nasze Yontsdown jest jak z Ciemnych Wieków. Nie inaczej.
***
Wyjeżdżając z miasta, znów minęliśmy szkołę, w której w kwietniu spłonęło siedmioro dzieci. Kiedy przejeżdżaliśmy tam po raz pierwszy, doznałem wizji przyszłości, wizji zbliżającej się tragedii. Teraz, gdy tak patrzyłem na wybite okna, DJ pokryte sadzą ściany, a samochód zbliżał się do szkoły niezbyt szybko, lecz nieuchronnie, zalała mnie żywa fala wypływając z tych pociemniałych od ognia murów. Szóstym zmysłem odebrałem ją jak prawdziwą falę tsunami, wielką, potężną masę wody, z którą trzeba się liczyć, kotłujący się wszechświat możliwości i prawdopodobieństw, i niewypowiedzianych tragedii - Temu miasteczku towarzyszyło tak niezwykłe napięcie, tak niezwykłe ludzkie cierpienie, że nie sposób było mówić o otaczającej je morderczej aurze, nie, ono unosiło się na falach śmiertelnej energii, a fale te miały moc pędzącego pociągu, niczym grzywacze rozbijające się na plażach Hawajów w hollywoodzkich filmach, lecz w odróżnieniu od nich były czarne, śmiercionośne, różne od wszystkiego, z czym miałem do czynienia. Przeraziły mnie. Przed morderczym uderzeniem pojawiła się unoszona ich potęgą drobna piana energii psychicznej, opadła na mój wyczulony umysł i „usłyszałem” głosy dzieci, krzyczących w strachu i bólu... ogień huczący, syczący, trzaskający niczym w oszalałym, sadystycznym śmiechu... dzwon bijący na alarm... straszliwy huk walącej się ściany... krzyki... dalekie wycie syren... „Widziałem” sceny tak przerażające, że nie sposób opisać je słowami: apokaliptyczna pożoga... nauczycielka o włosach płonących żywym ogniem... dzieci zataczające się na oślep w kłębach dymu... dzieci szukające iluzorycznego schronienia pod ławkami, podczas gdy na ich głowy spadają płonące płyty sufitu... Coś z tego, co widziałem i słyszałem, było oczywiście wspomnieniem nieszczęścia, które już się stało, kwietniowego stosu ofiarnego, ale inne odwoływały się do pożaru, którego jeszcze nie było; słyszałem i widziałem coś, co jeszcze sienie zdarzyło. Tak czy inaczej, płonęła szkoła, i to nie dlatego, że zdarzył się wypadek, zawiódł człowiek czy nastąpiła awaria. Nie. W obu wypadkach było to dzieło goblinów. Czułem już także ból dzieci, płomienie palące ciało, doświadczałem ich strachu.
I naraz runęła na mnie wielka fala, psychiczna fala czarnej energii, rosnąca, coraz ciemniejsza, coraz straszniejsza, zdolna zmiażdżyć mnie w jednej chwili, wysysająca z mego ciała resztki ciepła. Zamknąłem oczy. Zbliżaliśmy się do ruin szkoły; me chciałem na nie patrzeć, rozpaczliwie próbowałem zbudować umysłowy odpowiednik ołowianej kurtyny wokół mojego szóstego zmysłu, powstrzymać wizję, nie oglądać materii potwornego tsunami. Marzyłem tylko o tym, by zapomnieć o szkole, więc przypomniałem sobie mamę i siostry, Oregon, Siskiyous... i cudownie rzeźbioną twarz Ryi Raines, i jej podświetlone słonecznymi promieniami włosy. To wspomnienie i fantazje o Ryi skutecznie uzbroiły mnie przed atakiem psychicznego tsunami tuż przedtem, nim fala załamała się i zwali}a na mnie, aż wreszcie przepłynęła i nie złamała mnie ani nie porwała ze sobą.
Odczekałem może pół minuty. Przestałem odczuwać cokolwiek nadnaturalnego, więc otworzyłem oczy. Zdążyliśmy już minąć szkołę, dojeżdżaliśmy do mostu, żelaznego, ale wyglądającego tak, jakby zbudowano go ze skamieniałych kości, Galareta znów rozsiadł się na tylnym siedzeniu, Lukę prowadził bardzo ostrożnie, bo pewnie bał się, że najdrobniejsze naruszenie przepisów drogowych Yontsdown ściągnie na nas któregoś z ludzi Kelsko, wściekłego jak cholera. Obaj byli zbyt zajęci, by dostrzec, że na dłuższą chwilę zaniemówiłem, niczym beznadziejny, nieleczony epileptyk. Cieszyłem się, że nie muszę niczego tłumaczyć, bo nie wierzyłem, bym mógł przemówić, nie zdradzając zmieszania.
Ogarnęła mnie wielka litość dla nieszczęsnych mieszkańców tego zapomnianego przez Boga, przeklętego miasteczka. Jeden pożar szkoły już tu się przydarzył, drugi, jeszcze straszniejszy, zbliżał się wielkimi krokami. Nie wątpiłem, kogo zastałbym w dowolnie wybranej remizie strażackiej: gobliny. Przypomniałem sobie nagłówek gazety informujący o zatruciu jadem kiełbasianym na kościelnym pikniku i wiedziałem, z kim spotkałbym się na plebanii: z demonicznym potworem w koloratce, obdarowującym wiernych błogosławieństwem oraz słowami pociechy, tak jak z uśmiechem częstował ich śmiercionośną trucizną w sałatce ziemniaczanej, a może zapiekance z fasolą… i uśmiechającym się obleśnie, pewnym, że uśmiech ten nie przeniknie przez idealne przebranie. Co za tłum goblinów musiał zgromadzić się przed podstawówką tego strasznego dnia, chętnych obejrzeć tragedię od pierwszej chwili, czekających na wycie syreny, pozornie wstrząśniętych ogromem zdarzenia, w rzeczywistości żywiących się cierpieniem ludzi, tak dla nich smakowitym jak dla nas big mac z McDonalda: każdy krzyk jak kęs soczystego mięsa, każde ukłucie bólu jak chrupka frytka. Co za tłum goblinów w przebraniu władz miasta musiał zgromadzić się w kostnicy, obserwując ojców przychodzących, by zidentyfikować straszne, zwęglone zwłoki ukochanych dzieci. Jako godni i smutni sąsiedzi i przyjaciele gobliny odwiedzały pogrążone w żałobie rodziny w ich domach, oferowały współczucie i wsparcie, lecz w rzeczywistości pochłaniały smakowity budyń cierpień i żalu, zupełnie jak teraz, po wielu miesiącach, osaczały rodziny tych, których zamordowano podczas kościelnego pikniku. Niezależnie od szacunku i podziwu - lub ich braku - na które mogli lub nie zasłużyć zmarli, w Yontsdown na każdym pogrzebie gromadziły się tłumy. Trafiliśmy do jamy pełnej nie węży, lecz goblinów, gotowych podpełznąć skrycie do każdego rzuconego przed nie żarcia: zgrozy i męki. A jeśli sam los nie dostarczy im wystarczającej ilości pożywienia, wychodzą na polowanie, a potem rozpalają pod kuchnią: palą szkołę, organizują dużą kraksę na autostradzie, a jeśli w pobliżu nie ma autostrady, zawsze można przecież załatwić jakąś katastrofę, w hucie, na bocznicy kolejowej...
Najstraszniejsze, co zdołałem zaobserwować w Yontsdown, nie było bynajmniej to, że zgromadziło się tu niespotykanie dużo goblinów, lecz to, że po raz pierwszy uświadomiłem sobie, iż mają one zdolność organizowania się w grupie i mogą przejmować kontrolę nad ludzkimi instytucjami. Do dzisiejszego dnia traktowałem te stwory trochę tak jak polujące drapieżniki, umiejące ukryć się wśród ludzi, wybierające swe ofiary przypadkowo i polujące odruchowo, pod wpływem chwili. Ale... w Yontsdown udało się im uchwycić cugle władzy i z niezwykłą sprawnością przekształciły miasteczko oraz otaczające je hrabstwo we własny, prywatny rezerwat myśliwski. Gobliny mnożyły się tu, w górach Pensylwanii, na górniczej prowincji, o której świat zapomniał na dobre.
Mnożyły się.
Jezu.
Ciekawe - pomyślałem - ile takich wampirzych gniazd istnieje w innych ciemnych zakątkach świata. Bo gobliny były wampirami... na swój sposób. Wyczuwałem, że pożywienie czerpią nie tyle z samej krwi, ile z promieniującej aury bólu i cierpienia oraz strachu, otaczającej ludzi znajdujących się w sytuacji rozpaczliwej, w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Rozróżnienie to nie miało zresztą większego znaczenia. Bydlę prowadzone na rzeź nie interesuje się przecież tym, która część jego ciała będzie najchętniej widziana na świątecznym stole.
Wyjechaliśmy z miasta. Nie rozmawialiśmy, a przynajmniej nie tak wesoło jak przy przyjeździe. Galareta i Luke obawiali się zasadzki ludzi Kelsko, ja siedziałem oniemiały, wspominając to, co widziałem, zastanawiając się nad ponurą przyszłością uczniów szkoły podstawowej w Yontsdown.
Minęliśmy granicę miasta.
Minęliśmy zagajnik czarnych, pokręconych dębów, z których gałęzi zwisały niesamowite narośle. Nikt nas nie zatrzymał. Nikt nie próbował zepchnąć nas z drogi.
- Już wkrótce - powiedział cicho Galareta. Byliśmy przeszło dwa kilometry od miasta. Minęliśmy osiedle domków, krzyczących wręcz o malowanie i pokrycie dachów. Na trawnikach od frontów stały oparte na betonowych blokach rdzewiejące szkielety samochodów. Nadal nic.
Luke i Galareta denerwowali się coraz bardziej.
- Za łatwo nam poszło. Jeszcze kilkaset metrów... Przejechaliśmy kilkaset metrów.
- Chce, żebyśmy poczuli się bezpiecznie - orzekł Galareta, mając na myśli Kelsko. - A kiedy się już poczujemy, walnie w nas jak czołg. Z zaskoczenia, o to mu chodzi. Zaraz zmiotą nas z powierzchni ziemi. Ci cholerni górnicy muszą się zabawić.
Trzy i pół kilometra.
- To do nich niepodobne. Nie zrezygnują z rozrywki. Jeszcze kilka chwil...
Prawie pięć kilometrów.
Galareta doszedł do wniosku, że kłopoty z pewnością czekają nas przy opuszczonej kopalni, tam gdzie rozdzielały się tory zrujnowanej bocznicy kolejowej, a resztki budynków wbijały w niskie, szare niebo niczym ukruszone zęby z drewna i stali.
Lecz te pomniki dawnej przemysłowej prosperity znikły, tak jak się pojawiły, a nas dalej nie spotykała żadna przykrość.
Pięć i pół kilometra.
Siedem.
W odległości piętnastu kilometrów od miasteczka Galareta westchnął i odprężył się wreszcie.
- Tym razem nas puszczą - powiedział.
- Ale... dlaaa...czego? - spytał podejrzliwie Luke.
- Dobrze wiesz, że nie jest to zachowanie bez precedensu. Były juz takie lata, kiedy nie podejmowali walki. I nic nigdy nie tłumaczyli. Teraz... no, nie wiem, może to z powodu wypadku w szkole i tej wczorajszej tragedii na pikniku? Może Kelsko naoglądał się już tylu okropieństw, że na ten rok mu wystarczy i nie chce nas wystraszyć? Od początku wydawało mi się, że to biedne przeklęte Yontsdown potrzebuje wesołego miasteczka bardziej niż kiedykolwiek.
Jechaliśmy spokojnie przez góry i lasy Pensylwanii. Zamierzaliśmy zatrzymać się gdzieś na późny lunch, mieliśmy trochę czasu i zdążylibyśmy wrócić do domu przed zmierzchem. Galareta oraz Luke robili się coraz weselsi, mnie jednak daleko było do wesołości. Ja widziałem, dlaczego Kelsko oszczędził nam zwyczajowej bójki. Dlatego że na przyszły tydzień, kiedy już rozbijemy obóz na tym samym co zawsze miejscu, planował coś znacznie gorszego. Diabelski młyn. Nie wiedziałem, kiedy się to stanie, nie wiedziałem, co miał na myśli, nie miałem jednak wątpliwości, że gobliny dokonają zamachu i że wizja krwi na ziemi naszego miasteczka już wkrótce rozkwitnie z pączków w ciemny kwiat rzeczywistości.
9
Kontrasty
Zjedliśmy lunch. Wyjechaliśmy na szosę. Od domu dzieliło nas półtorej godziny jazdy. Nie potrafiłem opędzić się od koszmarnych wspomnień z Yontsdown, nie umiałem cieszyć się urokiem kolejnych opowiadanych przez Galaretę anegdotek, chociaż niektóre z nich były całkiem, całkiem. Udałem więc że drzemię, skuliłem się na siedzeniu, złożyłem głowę na ramię.
I przez cały czas gorączkowo myślałem.
Czym są gobliny? Skąd się wzięły?
Czy każdy z nich po prostu pociąga za sznurki, czy jest to pasożyt atakujący ludzkie ciało, a następnie przejmujący kontrolę nad ludzkim umysłem, operujący i ciałem, i umysłem, jakby były jego własne? A może ich ciała są tylko imitacją ludzkich, wyhodowanymi z tkanki kostiumami, w które ubierają się tak łatwo jak my w skrojony na miarę garnitur?
Przez dobrych parę łat próbowałem znaleźć odpowiedź na te pytania... i wiele innych. Problem polegał na tym, że za wiele było wszystkich tych cholernych odpowiedzi, każda mogła być prawdziwa, ale żadna nie poddawała się naukowej weryfikacji. I żadna mi nie odpowiadała.
Obejrzałem w życiu więcej niż kilka filmów o latających talerzach, nie odczuwałem więc niedostatku fantastycznych pomysłów, pożywki dla wyobraźni. Po tym, jak rozpoznałem pierwszego goblina, zacząłem rozczytywać się w fantastyce naukowej z nadzieją, że może niektórzy pisarze wyobrazili już sobie podobne okoliczności i znaleźli wyjaśnienie mogące posłużyć mi równie dobrze jak bohaterom ich powieści. Z tych często niezwykle barwnych historyjek poznałem wiele wartych rozważenia teorii. Gobliny mogły być obcymi z jakiegoś dalekiego świata, których statek kosmiczny rozbił się na Ziemi przypadkowo lub wylądował w celu podbicia naszej rasy, a może chodziło o sprawdzenie, czy dojrzeliśmy już do współpracy w galaktycznym rządzie. Może chciały tylko ukraść ziemskie zapasy uranu do użytku w silnikach nadprzestrzennych, a może tylko zapakować nas w plastikowe tubki, by mieć zapas pożywienia na długie, nudne podróże po spiralnych ramionach galaktyki. Rozważałem wszystkie te - i wiele innych - możliwości. Nie odrzucałem żadnej, choćby wydawała się nie wiem jak szalona czy głupia, ale też wątpiłem w ich przydatność w sytuacji, w jakiej się znalazłem. Książki fantastycznonaukowe oferowały teorie nie do końca wiarygodne. Trudno było mi na przykład uwierzyć, że rasa zdolna żeglować w kosmosie przez lata świetlne, przebyła tę niewyobrażalną odległość tylko po to, by rozbić swój pojazd podczas lądowania; ich maszyny musiały być niezawodne, a komputery nigdy nie popełniały pomyłek. Poza tym, gdyby tak zaawansowana rasa chciała nas podbić, wojna skończyłaby się w jedno popołudnie. Książki czytało się fajnie, owszem, no i oferowały rozrywkę na kilka godzin czy dni, ale nie były dla mnie tratwą na wzburzone wody zwątpienia, nie pozwalały zrozumieć goblinów, a już z całą pewnością nie mówiły, co mam z nimi zrobić i jak mogę je zabić.
Narzucała się także inna oczywista myśl: że to demony z piekła rodem, które od samego szatana otrzymały zdolność zatruwania ludzkich umysłów, tak że kiedy na nie patrzyliśmy, widzieliśmy tylko innych ludzi. Wierzyłem w Boga, a przynajmniej wmawiałem w siebie tę wiarę, i mój stosunek do Niego był czasami aż tak wrogi, iż bez trudu potrafiłem sobie wyobrazić, że pozwolił na istnienie miejsca tak obrzydliwego jak piekło. Moi rodzice byli luteranami. Jeśli nie działo się nic wyjątkowego, co niedziela zabierali mnie, Sarah i Jenny na nabożeństwo. Czasami przychodziło mi do głowy, by wstać z ławki i rzucić pastorowi wyzwanie, spytać go: „Jeśli Bóg jest dobry, dlaczego pozwala ludziom umierać? Dlaczego zesłał raka na tę miłą panią Hurley, mieszkającą przy naszej ulicy? Dlaczego dopuścił, by syn Thompsonów zginął gdzieś tam, w Korei?”. Jakkolwiek religia miała na mnie pewien wpływ, nie upośledziła zdolności racjonalnego myślenia i nigdy nie udało mi się pogodzić sprzeczności istniejących między Bogiem nieskończenie miłosiernym i okrucieństwem stworzonego przez Niego dla nas Wszechświata. To dlatego piekło, wieczne potępienie i istnienie demonów wydawały mi się więcej niż możliwe, były wręcz koniecznym elementem konstrukcji wszechświata zbudowanego przez boskiego architekta, najwyraźniej tak perwersyjnego jak ten, który narysował plany naszego.
Wierzyłem w piekło i demony, lecz nie potrafiłem uwierzyć, by fenomen goblinów dał się wyjaśnić dzięki obrazom zaczerpniętym z tej mitologii. Gdyby powstały z piekła, byłoby w nich coś... coś wielkiego, coś wręcz kosmicznego, jakieś wrażenie działania boskich mocy, wrażenie, że to, co się dzieje i jak, ma swój ostateczny cel, ale tego nie czułem, tylko bijący od nich żałosny psychiczny biały szum. Co więcej, oficerowie Lucyfera dysponowaliby nieograniczoną mocą gobliny zaś pod niektórymi względami były słabsze ode mnie, nie miały moich nadnaturalnych darów, nie potrafiły ich nawet rozpoznać. Co to za demony, z którymi tak łatwo się rozprawić? Ani topór, ani nóż, ani rewolwer nie zabiją przecież zausznika szatana!
Gdyby wyglądały bardziej jak psy, a mniej jak świnie, byłbym niemal gotów uznać je za wilkołaki, mimo że działają cały czas, a nie tylko podczas pełni Księżyca. Tak jak baśniowe wilkołaki gobliny mają jak się zdaje, zdolność zmiany kształtów, utrzymują ludzki z podziwu godną zręcznością jednak gdy zajdzie potrzeba, bez problemu wracają do właściwych ich rasie, o czym przekonałem się na torze elektrycznych samochodzików. Gdyby żywiły się ludzką krwią w dosłownym sensie tego słowa, legendę wampira uznałbym za całkowicie zadowalającą, zmieniłbym nazwisko na Van Helsing i już dawno, radośnie zacząłbym sadzić wirtualny las wirtualnych drzew na wirtualne kołki. Niestety, wyjaśnienie to nie wydawało mi się wystarczająco przekonujące, choć nie wątpiłem, że ludzie o moich zdolnościach psychicznych istnieli przed wiekami, widzieli gobliny i stąd wzięły się pierwsze legendy o ludziach zmieniających się w istoty podobne do nietoperzy czy wilków. Prawdę mówiąc Wlad Palownik, historyczny władca Transylwanii, którego krwawe okrucieństwo wraz z finezyjnie organizowanymi masowymi egzekucjami posłużyły za wzór literackiej postaci Draculi, niemal na pewno był goblinem. Niewątpliwie rozkoszował się ludzkim cierpieniem, co było cechą charakterystyczną wszystkich goblinów, które miałem nieszczęście obserwować.
Tego popołudnia więc, rozparty na wygodnym siedzeniu żółtego cadillaca, po raz nie wiadomo który zadawałem sobie te same pytania i rozpaczliwie wytężałem umysł, starając się znaleźć wyjaśnienie tego, co się wokół mnie działo, by coś zrozumieć, ale niczego nie znalazłem i niczego nie zrozumiałem.
Oszczędziłbym sobie tych wszystkich kłopotów, gdybym mógł zajrzeć w przyszłość odległą zaledwie o kilka dni, bo byłem już bardzo blisko odkrycia prawdy o goblinach. Nie uświadamiałem sobie, jakie czeka mnie objawienie, ale prawdy miałem się dowiedzieć w przedostatnim dniu naszych występów w Yontsdown. A kiedy wreszcie poznałem pochodzenie i motywację znienawidzonych goblinów, ich istnienie nagle nabrało sensu, strasznego, złowrogiego sensu. Nadchodził czas, gdy równie gorączkowo jak Adam u bram raju miałem życzyć sobie, by nigdy nie zdobyć tej wiedzy. Teraz jednak, w samochodzie, udawałem, że śpię. Zamknąłem oczy i z lekko rozchylonymi ustami chwiałem się w rytm podskoków samochodu. Niczego nie pragnąłem bardziej niż wiedzieć, zrozumieć, uzyskać jakieś wyjaśnienie.
***
O wpół do szóstej tego piątkowego popołudnia wróciliśmy wreszcie do naszego wesołego miasteczka. Słońce świeciło, ale włączono także wszystkie światła. Alejkami przewalały się tłumy frajerów. Natychmiast poszedłem do młota, zwolniłem Marca, który mnie zastępował, i przystąpiłem do przyjemnej pracy uwalniania klientów od ciążących im drobniejszych i grubszych pieniędzy.
Przez cały długi wieczór nie pojawił się przede mną ani jeden goblin, ale wcale mnie to nie pocieszyło. W następnym tygodniu, w Yontsdown, pojawi się ich niewątpliwie aż za wielu. Będą się roić wszędzie, a zwłaszcza przy diabelskim młynie, z twarzami rozpromienionymi ohydną radością sadystycznego oczekiwania.
Marco wrócił o ósmej. Miałem godzinną przerwę na kolację. Nie byłem specjalnie głodny, więc zamiast do któregoś z kiosków z żarciem poszedłem aleją i po kilku minutach stanąłem przed Shockville, przedstawieniem Joela Tucka.
Przez cały fronton namiotu ciągnął się krzykliwy, jaskrawy transparent z napisami: LUDZKIE DZIWOLĄGI Z CAŁEGO ŚWIATA. Barwne, dosadne opisy reklamujące Czwororękiego Jacka (Indianina z dodatkową parą ramion), Liii Wytatuowaną Damę, trzystuczterdziestokilogramową Glorię Neames (najgrubszą kobietę świata) oraz inne prawdziwe i fałszywe dziwadła był niewątpliwie dziełem Davida C. Wyatta zwanego „Pyskatym”, ostatniego wielkiego artysty pracującego dla objazdowych biznesów; jego transparenty dekorowały namioty każdego, kto mógł sobie na nie pozwolić. Sądząc po tym, co obiecywał, Joel Tuck mógł sobie pozwolić na dzieła Wyatta. Co więcej, tylko Wyatt umiał oddać sprawiedliwość zgromadzonym tu przedziwnym talentom.
Zapadał zmierzch, a z jego nadejściem przed Shockville zgromadził się tłum, wsłuchany w gadaninę naganiacza, ale przede wszystkim wpatrzony w upiornie realistyczne portrety prawdziwego artysty. Owszem, niektórzy wahali się, wspominali nawet coś o tym, że to niegodne wykorzystywać tak biedne, nieszczęśliwe kaleki, ale większość facetów wyraźnie chciała wejść do namiotu. Babki odgrywały na ogół te wrażliwe, czekały, żeby je trochę podrażnić, skłonić do podjęcia wyzwania, niemniej prawie wszyscy stali w kolejce po bilety i chemie przesuwali się do wejścia.
Mnie też coś do niego przyciągało.
Nie, nie chorobliwa ciekawość tak charakterystyczna dla frajerów.
Miałem wrażenie... uczucie... ze cos tajemniczego, mrocznego, ukrytego w namiocie chce mnie do niego przywabić i że muszę wiedzieć, czym jest, jeśli mam przeżyć najbliższy tydzień uczynić z wesołego miasteczka braci Sombra swój dom.
Niczym żądny krwi nietoperz przeczucie zbliżającego się nieszczęścia wyssało z mego ciała całe jego ciepło i radość.
Mogłem wejść do środka za darmo, ale kupiłem bilet za dwa dolce, co w owych czasach było sumą całkiem znaczną.
Wewnątrz namiot podzielony był na cztery długie pomieszczenia. Krętą drogę wyznaczały słupki z rozpiętym na nich sznurem. Każde pomieszczenie podzielono z kolei na trzy sale, a w każdej z sal na umieszczonym na podwyższeniu krześle siedział dziwoląg. Dla frajerów dziesięć w jednym Joela Tucka było prawdziwą okazją: dwie dodatkowe, darmowe atrakcje, dwa dodatkowe powody, by zwątpić w miłosierdzie Boże. Za plecami każdego okazu stała tablica ze zdjęciami i medycznym objaśnieniem deformacji, czyniącej z niego eksponat wart swego miejsca w Shockville.
W namiocie klienci zachowywali się i wręcz zdumiewająco inaczej niż przed wejściem. Tam dawali wyraz moralnemu oburzeniu wobec wystawy ludzkich dziwadeł, a przynajmniej lekkiemu obrzydzeniu, choć ciekawość wyraźnie brała górę nad innymi uczuciami. W środku o cywilizowanych odruchach nie było już mowy, zapewne dlatego, że skrupuły i litość były tylko cienką powłoką maskującą naturalne dla ludzi zachowania dzikusów. Teraz śmiali się, pokrzykiwali i pokazywali palcami nieszczęśników, za których obejrzenie zapłacili, zupełnie jakby byli oni nie tylko groteskowo zniekształceni, lecz także głusi lub może głupkowaci w stopniu niepozwalającym rozpoznać wyrządzanej im krzywdy. Niektórzy frajerzy pozwalali sobie na niesmaczne dowcipy; nawet najlepsi z nich mieli tylko tyle Przyzwoitości, by zachować ciszę, nie aż tyle jednak, by zwrócić innym uwagę na niestosowność ich zachowania. Dla mnie te „eksponaty” zasługiwały na szacunek, z jakim niektórzy podchodzą do prezentowanych w muzeach dzieł starych mistrzów ponieważ ci nieszczęśnicy pomagają nam zastanowić się nad sensem życia nie gorzej niż obrazy Rembrandta, Matisse’a ca, van Gogha. Jak wielka sztuka chwytają za serce, wywołuj, pierwotny lęk, uczą nas pokornej akceptacji naszego ludzkiego życia, a także uosabiają wściekłość, którą często budzi w nas myśl o chłodnej obojętności niedoskonałego świata. Ale frajerzy najwyraźniej tego nie rozumieli, a nawet jeśli, to nie okazywali zrozumienia, choć może byłem dla nich zbyt surowy. Tak czy inaczej spędzone w Shockville niespełna dwie minuty przekonały mnie, że prawdziwymi dziwolągami są tu ci, którzy płacą za tę makabryczną rozrywkę.
W każdym razie dostali to, za co zapłacili. W pierwszym pomieszczeniu siedział Czwororęki Jack, nagi do pasa. Rzeczywiście, miał dodatkową parę rąk, słabych, krótkich, ale funkcjonalnych, wyrastających kilka centymetrów poniżej normalnych, zdrowych i nieco z tyłu, bardziej na plecach. Były wyraźnie zdeformowane, nie w pełni wykształcone, trzymał w nich jednak gazetę, w normalnych zaś colę i orzeszki. Drugi boks zajmowała Lila Wytatuowana Dama, kobieta, która sama z siebie zrobiła dziwowisko. W następnych siedzieli kolejno: Flippo Foka, Pan Sześć (mający po sześć palców u rąk i nóg). Człowiek-Aligator, Roberta Kobieta z Gumy, albinos nazywany po prostu Duchem oraz inni, wystawieni na widok publiczny po to, by: „Uczyć i zadziwiać tych, którzy mają otwarty umysł i ze zdrowej ciekawości pragną poznać tajemnice życia”; ta przynajmniej twierdził naganiacz sprzed namiotu.
Przechodziłem powoli między stanowiskami, cicho, nie odzywając się ani słowem. Przy każdym przystawałem na chwilę, by sprawdzić, czy to stąd dobiegła mnie psychiczna emanacja, którą czułem przed namiotem.
Nadal ją odbierałem.
Wszedłem głębiej.
Kolejne stanowisko należało do ulubionej przez tłumy odwiedzające Shockville panny Glorii Neames, trzystuczterdziestokilogramowej kobiety, reklamowanej jako najgrubsza na ziemi. Nie miałem powodu podważać tych twierdzeń, ani tego o tuszy ani tego, że jest kobietą, gdyż mimo jej przerażających, gargantuicznych rozmiarów wyczuwałem w niej uroczą skromność i wrażliwość. Siedziała na specjalnie dla niej zbudowanym, masywnym krześle; zapewne podnosiła się z niego z największym wysiłkiem, a chodzić mogła wyłącznie z czyjąś pomocą. Nawet oddychanie sprawiało jej kłopoty, sądząc po tym, jak tym hałasowała. Była wielka jak góra, okryta długą, luźną, różową suknią, niezdolną jednak ukryć potężnego brzucha wznoszącego się od kolan po wał piersi tak gigantycznych, że nie mogły juz pełnić żadnej sensownej funkcji anatomicznej. Jej nagie ramiona wyglądały nierealnie, niczym pół heroiczna, pół komiczna rzeźba z cętkowanego sadła. Kolejne podbródki opadały tak nisko, że niemal opierały się na piersiach. Okrągła niczym Księżyc w pełni twarz zdumiewała, łagodna i spokojna jak oblicze Buddy, lecz także nieoczekiwanie piękna; mimo iż rozdęta do ostatecznych granic, widać w niej było jak na fotografii nałożonej na inną fotografię obraz smukłej, przepięknej Glorii Neames, która mogłaby zaistnieć, lecz nie zaistniała.
Większość frajerów lubiła Glorię, bo dzięki niej mogli drażnić dziewczyny i żony. „Jeśli tak mi się spasiesz, skarbie, szukaj sobie roboty wśród wybryków natury, bo z domu wyniosę cię na kopach”. Pozornie był to żart, ale zawarte w nim błaganie wydawało się aż nazbyt rzeczywiste. A żony i przyjaciółki, zwłaszcza te, do których adresowano to ostrzeżenie, a już przede wszystkim te ze skłonnością do nadwagi, też uwielbiały Glorię, ponieważ w porównaniu z nią były smukłe, wiotkie i eleganckie. Niech to diabli, w porównaniu z Glorią Galareta wyglądał jak jedno z tych głodujących azjatyckich dzieci w reklamie CARE. No i wszystkim podobało się, że Gloria z nimi rozmawia, w odróżnieniu od większości dziwolągów. Odpowiadała na pytania, zręcznie unikając impertynencji i spraw osobistych, intymnych, nie zawstydzając ani siebie, ani dupków, którzy te pytania zadawali.
Przystanąłem obok niej i doznałem wrażenia, że odegra wielką rolę w moim życiu, ale nie wątpiłem też, że to nie ona mnie tu wezwała. Nadal czułem działanie groźnego, nieodpartego magnetyzmu. Poszedłem dalej, kierując się do jego źródła, w głąb namiotu.
Ostatnie, dwunaste pomieszczenie zajmował Joel Tuck. Ten o uszach jak liście kapusty, ustach jak łopata żółtych krzywych zębiskach, czole potwora Frankensteina i trzecia oku, gigant, biznesmen i filozof odmieńców. Joel czytał książkę, nie zwracając uwagi na otoczenie, także na mnie, ale siedział tak, by widać było wszystkie straszne szczegóły jego twarzy.
Tu zostałem wezwany, ściągnięty. Najpierw pomyślałem, że ta przyciągająca mnie siła wypływała z samego Joela Tucka i może do pewnego stopnia rzeczywiście tak było, ale z pewnością niecała, część jej promieniowała z ziemi, z ubitego w klepisko podłoża namiotu. Między rozpiętym na słupkach sznurem, za który widzowie nie mieli wstępu, a podium, na którym stało krzesło Joela, znajdowała się otwarta przestrzeń szerokości prawie dwóch metrów. Moje oczy raz po raz zwracały się na ten przysypany trocinami spłachetek ziemi i kiedy tak nań patrzyłem, poczułem, jak wznosi się nad nim martwa, groźna, straszna fala ciepła nie mająca nic wspólnego z dusznym sierpniowym wieczorem przykrywającym wesołe miasteczko i sprawiającym, że ubranie kleiło się do ciała. Tylko ja ją czułem. Nie miała zapachu, ale była niczym śmierdząca para unosząca się nad kupą gnoju na farmie. Kazała mi myśleć o śmierci, o cieple rodzącym się z rozkładu, z gnicia, unoszącym się nad zwłokami. Nie umiałem określić, co to znaczy, przez chwilę tylko zastanawiałem się, czy miejsce to stanie się anonimową mogiłą, być może nawet moją. I rzeczywiście, rozważając tę, najłagodniej mówiąc, nieprzyjemną możliwość, nabierałem pewności, że stoję nad grobem, który otworzy się w niedalekiej przyszłości, że znajdę w nim zakrwawione ciało, ukryte w najciemniejszych godzinach nocy, i że...
- Och, czyż to nie Carl Slim? - Joel wreszcie mnie zauważył. - A nie, chwileczkę, przepraszam. Slim, tak? Slim MacKenzie, jeśli się nie mylę?
Podkpiwał sobie ze mnie. Uśmiechnąłem się... i przestałem odczuwać dziwne promieniowanie było słabsze, coraz słabsze, aż wreszcie znikło. Rzeka frajerów wyschła, przynajmniej na razie. Byliśmy sami.
- Jak interesy? - spytałem.
- Dobrze. Jak niemal zawsze - odpowiedział Joel łagodnym, melodyjnym tonem prezentera stacji radiowej specjalizującej się w muzyce klasycznej. - A co słychać u ciebie, Slim? Czy wesołe miasteczko dało ci to, czego szukałeś?
- Miejsce do spania, trzy przyzwoite posiłki dziennie, pieniądze większe niż zwykłe kieszonkowe... wychodzi na to, że świetnie mi się powodzi.
- Anonimowość? - spytał Joel.
- Można powiedzieć, że ją także udało mi się znaleźć.
- Azyl?
- To też. Przynajmniej na razie.
Podobnie jak podczas naszego poprzedniego spotkania i teraz wyczułem w tym przedziwnym człowieku uczucia ojcowskie, zdolność i chęć niesienia pomocy, obdarzenia przyjaźnią, nawet udzielenia rad. Z drugiej strony miałem jednak także nieodparte wrażenie, że ten człowiek może być niebezpieczny. Promieniowała z niego jakaś nieokreślona groźba; nie potrafiłem pojąć, jak godzi te dwie sprzeczne cechy swej natury w kontaktach ze mną. Mógłby być mentorem i opiekunem albo groźnym wrogiem, lecz przecież niejednym i drugim naraz! A jednak tkwiły w nim obie te wzajemnie sprzeczne możliwości, więc nie otworzyłem się przed nim, choć w innych okolicznościach pewnie bym to uczynił.
- Co sądzisz o dziewczynie? - spytał mnie nagle Joel z wysokości swej platformy.
- Której dziewczynie?
- Jest jeszcze jakaś?
- Chodzi... chodzi ci o Ryę Raines?
- Lubisz ją?
- Jasne. Jest w porządku.”- To wszystko?
- A co jeszcze?
Kiedy zapytasz któregoś z naszych ludzi, mam na myśli mężczyzn, co sądzi o pannie Raines, to prawie każdy będzie ci przez pół godziny wyśpiewywał peany na cześć jej urody i figury, przez następne pół godziny jojczył nad jej charakterem, a potem znów zacznie piać z zachwytu, ale żaden z nich dosłownie żaden, nie powie: „Jest w porządku” i na tym poprzestanie.
- Mogę też powiedzieć, że jest miła.
- Zadurzyłeś się w niej - stwierdził Joel. Powoli poruszaj wielką szczęką, żółte zębiska kłapały, gdy wymawiał co twardsze spółgłoski.
- Co? Nie... skądże...!
- Chrzanisz, młodzieńcze. Tylko wzruszyłem ramionami.
Pomarańczowe oko Joela wpatrywało się we mnie nieruchomo, ślepe, lecz przenikliwe, normalnymi przewrócił w udawanym zniecierpliwieniu.
- Daj spokój, Slim, przecież widać, że wpadłeś. Że się zadurzyłeś, albo jeszcze gorzej? Może zakochałeś?
- No, jakby to powiedzieć... - niepewnie przestąpiłem z nogi na nogę -...jest starsza ode mnie.
- Och, te parę lat...
- Mimo wszystko starsza.
- Jeśli weźmiemy pod uwagę inteligencję, spryt i doświadczenie, jesteście rówieśnikami, a może nawet masz nad nią parę lat przewagi. Daj spokój z tą gadką, Slimie MacKenzie. Przyznaj się, że wpadłeś.
- No... jest bardzo ładna.
- Coś oprócz tego?
- Coś oprócz tego? - powtórzył Joel.
- Pytasz mnie, czy jej uroda jest wyłącznie zewnętrzna?
- A jest?
Zdumiewająco łatwo wciągnął mnie w rozmowę. Udało mu się mnie zaskoczyć.
- Jak by to powiedzieć... ona lubi myśleć, że jest taka cholernie twarda, ale w głębi serca... w duszy... jest równie śliczna jak jej twarz.
- Z tym się zgadzam. - Joel skinął głową. Z głębi namiotu zbliżała się do nas grupa rozbawionych frajerów. Pochylił się, mówił teraz szybciej, chciał wykorzystać te ostatnie chwile, kiedy byliśmy sam na sam. - Ale wiesz, jest w niej także smutek.
Pamiętałem, że poprzedniego wieczoru, a właściwie już w nocy, zostawiłem ją w nie najlepszym humorze. Samotność i rozpacz uczepiły się jej, ciągnęły ją w jakąś mroczną, prywatną przepaść.
- Tak, owszem, zdążyłem się juz zorientować. Nie wiem, skąd się wziął ten smutek i co znaczy, ale wiem, że istnieje.
- Warto o tym pomyśleć - powiedział Joel i zawahał się.
- Co?
Spojrzał na mnie tak przenikliwie, że przez chwilę byłem skłonny uwierzyć, że dzięki jakimś swoim siłom psychicznym czyta mi w myślach. Nagle westchnął i powiedział jeszcze:
- Jest taka piękna, taka zdumiewająco piękna. Dla świata.
I pod cielesną urodą może kryć się piękno duszy, co do tego także się zgodziliśmy... czy możliwe jest jednak, że pod tym „pod” kryje się kolejne, które potrafiłbyś dostrzec?
Potrząsnąłem głową.
- Jeśli o to chodzi... nie, nie sądzę, by była osobą przewrotną.
- Przecież wszyscy jesteśmy przewrotni, mój młody przyjacielu. Wszyscy oszukujemy. Niektórzy z nas oszukują cały świat, każdego spotkanego po drodze człowieka, każdą istotę. Niektórzy wybranych ludzi: żonę i kochankę, matkę i ojca. A niektórzy tylko samych siebie. Ale nikt z nas nie jest uczciwy wobec wszystkich, we wszystkich sprawach i przez cały czas. Niech to diabli, przecież potrzeba oszukiwania to jedno z wielu przekleństw, które spadło na naszą nieszczęsną rasę.
- Joel, co ty chcesz mi o niej powiedzieć?
- Ależ nic takiego - odparł Tuck i nagle się odprężył. Usiadł wygodnie. - Nic takiego.
- To dlaczego jesteś taki tajemniczy?
- Jaki?
- Tajemniczy.
- Przecież nawet nie wiem, jak to się robi - odparł spokojnie, a jego zniekształcona twarz miała wyraz tak tajemniczy, jakiego nie widziałem jeszcze nigdy u nikogo.
Przy dwunastym stanowisku pojawili się frajerzy, dwie pary tak pod dwudziestkę. Dziewczyny miały utapirowane i polakierowane włosy, faceci spodnie w kratkę i upiornie kolorowe koszule, ot czwórka wsiowych elegantów. Jedna z dziewczyn tłusta i różowiutka jak świnka, pisnęła cienko na widok Tucka, druga też pisnęła cienko, bo jej przyjaciółka pisnęła. Chłopcy objęli i przytulili przyjaciółki, jakby istniało jakiekolwiek niebezpieczeństwo, że Joel zerwie się nagle i rzuci na nie po to, by je zgwałcić, pożreć albo jedno i drugie naraz.
Podczas gdy goście komentowali po swojemu, co widzą, Joel Tuck jak gdyby nigdy nic wrócił do lektury. Nie odpowiadał na zadawane mu pytania, skrył się za tarczą godności tak potężną, że niemal namacalną. Jej istnienie odczuli nawet frajerzy, którym szybko skończył się zapas dowcipów. Zapadła pełna szacunku cisza.
Pojawili się kolejni klienci. Ja pozostałem na miejscu. Przyglądałem się Joelowi, wciągając w płuca zapach nagrzanego słońcem płótna i trocin. Znów spojrzałem na prostokąt ziemi pomiędzy sznurami a podium. Po raz kolejny odebrałem emanację śmierci i rozkładu, lecz choć z całych sił próbowałem, nie udało mi się zrozumieć, cóż takiego oznaczają te niezwykłe wibracje. Z jednym wyjątkiem: nadal miałem niepokojące wrażenie, że tę ziemię będą sypać na mój grób.
Wiedziałem, że tu wrócę. Gdy tylko nasze miasteczko opuści ostami klient. Kiedy znikną wszyscy frajerzy. Gdy nikogo nie będzie w namiocie. Wślizgnę się do namiotu, by znów obejrzeć to złowróżbne miejsce, pozornie zwykły kawałek ziemi, położyć na nim dłonie, być może odczytać jakieś dokładniejsze informacje o zagrożeniu z promieniującej stąd psychicznej energii. Musiałem jednak uzbroić się, bo groziło mi niebezpieczeństwo, a nie mogłem tego zrobić bez zrozumienia, co to za zagrożenie.
Kiedy wyszedłem z namiotu Tucka na aleję, ciemniejące niebo miało ten sam kolor co moje oczy.
***
Ponieważ była to nasza przedostatnia noc, a w dodatku piątkowa, frajerzy bawili się dłużej niż zwykle. Atrakcje zostały zamknięte znacznie później niż w inne dni. Dopiero wpół do drugiej zamknąłem młot, więżąc w środku niewygrane pluszowe misie, i obładowany monetami brzęczącymi przy każdym kroku zszedłem do przyczepy Ryi.
Na niebie wisiały cienkie, przezroczyste chmury podświetlone światłem księżyca, malującego ich koronkowe brzegi srebrzystym światłem. Filigrany na czarnym, nocnym niebie. Rya już wcześniej zebrała pieniądze od innych swoich pracowników. Czekała na mnie. Wyglądała prawie dokładnie tak jak wczorajszej nocy: jasnozielone szorty, biały podkoszulek. Żadnej biżuterii, bo biżuterii nie potrzebowała; wyglądała pięknie, promiennie, a tego nie załatwi nawet tysiąc diamentowych naszyjników.
Była w dość ponurym nastroju. Odzywała się tylko wtedy, kiedy musiała odpowiadać na pytania, a i to wyłącznie półsłówkami. Odebrała pieniądze, schowała je do szafki, wypłaciła mi należność za pół dnia.
Schowałem pieniądze do kieszeni dżinsów. Przyglądałem się, jak krąży po przyczepie, krząta się przy codziennych obowiązkach. Nie tylko dlatego, że była śliczna, lecz przede wszystkim dlatego, że nie zapomniałem wizji z wczorajszego wieczoru, gdy pojawiła mi się jako migotliwa zjawa, zakrwawiona, krwawiąca z kącika ust, błagająca cichym głosem, bym nie pozwolił jej umrzeć. Miałem nadzieję, że teraz, kiedy znów stanąłem twarzą w twarz z prawdziwą Ryą, mój dar jasnowidzenia objawi się z nową siłą, że pojawią się nowe, czystsze obrazy przyszłości, że będę mógł ostrzec ją przed jasno zdefiniowanym zagrożeniem. Nic z tego. Nasza bliskość przyniosła mi tylko wrażenia takie, jak przy poprzednim spotkaniu - poczucie, że pogrążona jest w głębokim smutku... i seksualne podniecenie.
Oddałem pieniądze, więc nie miałem pretekstu, by dłużej siedzieć w jej przyczepie. Wstałem, pożegnałem się, miałem zamiar wyjść.
Jutro będzie ciężki dzień - powiedziała, nim zdążyłem zrobić pierwszy krok w stronę drzwi. Zatrzymałem się zdziwiony. Zerknąłem na nią przez ramię. - Soboty zawsze są ciężkie - zauważyłem.
- W nocy będziemy zwijać interes i przenosić się na nowe miejsce.
A w niedzielę mieliśmy rozstawić się w Yontsdown, o tym jednak wolałem nie myśleć.
- W sobotę jest zawsze tyle roboty, że w piątek wieczorem nie potrafię zasnąć - przyznała dziewczyna.
Podejrzewałem, że jak ja ma problemy z zaśnięciem nie tylko w piątkowe noce, a jeśli już zaśnie, nie znajduje we śnie odpoczynku.
- Wiem, o czym mówisz - rzekłem, czując się niezręcznie
- Spacery mi pomagają. Czasami w piątkowe noce spaceruję po naszym miasteczku, krążę w kółko, próbuję skanalizować jakoś nadmiar energii, czekam, kiedy spokój... mnie ogarnie. Czuję się najlepiej, gdy zamkniemy bramy, kiedy klienci odejdą i zgasną światła. A już najfajniej jest, gdy zatrzymujemy się na wsi, wśród otwartych pól. Wychodzę na nie, idę nawet do lasu, jeśli znajdę jakąś drogę lub choćby ścieżkę... i jeśli świeci księżyc.
Pomijając rzeczową, suchą instrukcję na temat prowadzenia biznesu z młotem, była to najdłuższa przemowa, jaką do mnie wygłosiła. W tej chwili nawiązaliśmy najbliższy do tej pory kontakt, choć mówiła równym, spokojnym głosem, jakim dyskusje się o interesach. Prawdę mówiąc, wydawała się znacznie obojętniej sza, ponieważ brakowało w niej podniecenia tak charakterystycznego dla przedsiębiorcy mającego okazję zarobić dodatkowego dolca. Była bierna, pozbawiona emocji, mówiła tak, jakby niczym się nie interesowała od momentu zamknięcia wesołego miasteczka do chwili, gdy zostaje otwarte następnego dnia rano. Jej płaski, bezdźwięczny, zmęczony ton wydawał się tak tandetnie zwykły i normalny, i gdyby nie mój szósty zmysł, ta specjalna zdolność spojrzenia w ludzką duszę, nie byłbym świadom tego, że wyciąga do mnie rękę, że potrzebuje zwykłego, normalnego kontaktu z człowiekiem. Wiedziałem, że stara się zachować spokój, okazać przyjaźń, ale nie bardzo wiedziała, jak to zrobić.
- Mamy księżycową noc - powiedziałem niepewnie.
- Owszem.
- I pola w pobliżu.
- Owszem.
- I lasy.
Spojrzała na swe nagie stopy.
- Właśnie myślałam o przechadzce - powiedziała cicho. Nie patrząc mi w oczy, podeszła do fotela, przed którym zostawiła tenisówki. Włożyła je i poszliśmy na spacer.
Chodziliśmy po tymczasowych ścieżkach miasteczka przyczep a potem wyszliśmy na łąkę, depcząc dziką trawę czarną w mroku, srebrzystą w blasku księżycowych promieni. Sięgała kolan i z pewnością drapała Ryę po nagich nogach, ale dziewczyna się nie skarżyła. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, najpierw dlatego, że czuliśmy się niezręcznie i nie wiedzieliśmy, jak nawiązać rozmowę, a potem dlatego, że rozmowa wydała się nam nagle nieważna.
Na granicy łąki skręciliśmy na północny zachód i ruszyliśmy wzdłuż linii drzew. W plecy powiał nam przyjazny wiatr. Potężny wał mrocznego nocą lasu wyrastał z ziemi z imponującą godnością muru obronnego średniowiecznego zamku. Nie tworzyły go zębate blanki sosen, klonów i brzóz, lecz raczej czarne głazy, zdolne dać odpór najgorszemu wrogowi. Wreszcie, jakieś osiemset metrów od naszego obozu, znaleźliśmy wąską, gruntową drogę, wiodącą wprost w ciemność i ukryte w tej ciemności tajemnice.
Bez słowa, nawet na siebie nie patrząc, ruszyliśmy. Przeszliśmy jeszcze dobre dwieście metrów, nim Rya przerwała milczenie.
- Śnisz? - spytała.
- Czasami - odparłem.
- O czym?
- O goblinach - przyznałem zgodnie z prawdą, choć miałem zamiar kłaniać, gdyby poprosiła mnie o wyjaśnienia. Ale ona tylko rzuciła krótko:
- Koszmary.
- Tak.
- Twoje sny są najczęściej koszmarami?
- Tak.
Chociaż górom Pensylwanii brakowało owego poczucia ogromu i wielkiej starości, czyniącego Siskiyous tak wspaniałymi tu też panowała dostojna cisza, taka, jaką spotkać można tylko w prawdziwej dziczy. Ciszy głębszej i dostojniejszej niż ta, z którą stykamy się w starych katedrach. Uszanowaliśmy ją, mówiliśmy cicho, niemal szeptem, choć przecież nikt nie mógł nas tu podsłuchać.
- Moje też - powiedziała Rya. - Koszmary. Tylko nie „najczęściej”, ale zawsze.
- Gobliny? - spytałem.
- Nie.
Umilkła. O nic nie pytałem. Wiedziałem, że powie więcej, tylko jeśli zechce i wtedy gdy zechce.
Szliśmy dalej. Droga zwężała się, ciemny las wydawał się na nas napierać. W ciemnościach naga ziemia fosforyzowała bladą szarością jakby przejechał nią rydwan Boga z kołami płonącymi bożym ogniem, pozostawiającymi po sobie ślad żaru.
- Cmentarze - powiedziała nagle Rya.
- W snach?
Dziewczyna mówiła cicho, głosem jak delikatny lekki wietrzyk.
- Tak. Cmentarze. Różne, nie zawsze ten sam. Czasami jest to pole rozciągające się aż po horyzont, nagrobek przy nagrobku, wszystkie identyczne. A czasami... - jej głos stal się jeszcze cichszy -...pokryte śniegiem wzgórze, porośnięte bezlistnymi drzewami o mnóstwie czarnych, kłujących gałęzi. Nagrobki schodzą po zboczu rzędami, ale każdy jest inny, są wśród nich marmurowe obeliski i niskie granitowe płyty, stare, pochylone wiatrem wielu lat rzeźby, które widziały za wiele zim... a ja schodzę na dół, na sam dół wzgórza i cmentarza, idę na drogę prowadzącą gdzieś... skądś wiem, że tam musi być droga... ale nie mogę jej znaleźć. - Rya mówiła nie tylko cicho, lecz również tak smutno, tak posępnie, że poczułem przebiegający mi po plecach zimny dreszcz, jakby jej głos był lodowym ostrzem przesuwającym się wzdłuż kręgosłupa. - Najpierw powoli idę między nagrobkami, nie chcę się poślizgnąć, przewrócić w śnieg, ale kiedy już schodzę nisko i nadal nie widzę drogi, biegnę... biegnę coraz szybciej, szybciej... zaczynam się przewracać, upadam, podnoszę się, znowu upadam, pędzę z trudem omijam kolejne groby, ciągle w dół, w dół... - Przerwała. Odetchnęła krótko, płytko jak w gorączce i dokończyła cichutkim szeptem: - Wiesz, co w końcu znajduję?
Domyślałem się i był to zapewne trafny domysł. Nie odpowiedziałem jednak od razu. Odezwałem się dopiero, gdy zeszliśmy na grzbiet małego pagórka. I szliśmy dalej.
- Znajdujesz grób, na którym wypisane jest nazwisko. Twoje nazwisko.
Zadrżała.
- Jeden z tych grobów jest mój, tak, czuję to w każdym śnie.
Ale nie mogę go znaleźć. I żałuję... prawie żałuję... bo gdybym go znalazła, to wówczas... wówczas przestałabym o tym śnić.
Bo wówczas już byś się nie obudziła - pomyślałem. Umarłabyś naprawdę. To właśnie mówią ci sny: umrzesz w rzeczywistości, jeśli nie obudzisz się przed swoją śmiercią we śnie. Śmierć we śnie... i nigdy nie obudzisz się w życiu.
- A kiedy już zbiegnę na sam dół... - ciągnęła dziewczyna-...orientuję się, że droga... droga, której szukam... że tej drogi nie ma. Ludzi chowano pod asfaltem, nagrobki stały na asfalcie, jakby trupów było tyle, że na cmentarzu zabrakło miejsca i trzeba było grzebać je w każdym dostępnym miejscu. Dziesiątki płyt, po cztery w rzędzie, rząd za rzędem, cała droga zastawiona. Chyba rozumiesz, że... no... że droga nie prowadzi już do wyjścia. Nigdzie się nią nie wydostaniesz. To już tylko część cmentarza. Dalej, za drogą, też nic, tylko groby, groby... jak okiem sięgnąć groby. A najgorsze... wiesz, co jest najgorsze? Wiem... choć nie mam pojęcia, skąd ta wiedza... w każdym razie wiem, że ci ludzie umarli... umarli...
- Tak?
- Umarli przeze mnie - powiedziała Rya żałośnie. - Ja ich wszystkich pozabijałam!
Mówisz tak, jakbyś rzeczywiście czuła się winna - Powiedziałem zdziwiony.
- Bo czuję.
- To tylko sen.
- Kiedy się budzę... kiedy się budzę, on trwa. Jest zbyt rzeczywisty, by był tylko snem. Ma więcej znaczenia, więcej treści. Może to zły znak? Omen?
- Przecież nie jesteś morderczynią.
- Nie. Nie jestem.
- Więc co to ma znaczyć?
- Nie mam pojęcia - przyznała dziewczyna.
- Sny nic nie znaczą. To bzdura, przesąd - powiedziałem z naciskiem.
- Nie!
- Więc powiedz mi, jaki sens mają twoje sny? Co znaczą?
- Nie potrafię tego wyjaśnić.
Nie przebrzmiały jeszcze jej słowa, kiedy doznałem niepokojącego wrażenia, że doskonale zna znaczenie dręczących ją koszmarów i że kłamie tak, jak ja bym kłamał, gdyby zbyt natrętnie dopytywała się o szczegóły moich koszmarów o goblinach.
Przeszliśmy przez grzbiet niewysokiego, łagodnego wzgórza, zeszliśmy z niego po drugiej stronie, droga skręcała tu łagodnie na długości jakichś czterystu metrów, przeszliśmy wśród wielkich dębów, prawie całkiem zasłaniających księżycowe światło, razem było to około półtora kilometra. Doszliśmy wreszcie do kresu dróżki: brzegu małego, otoczonego puszczą jeziorka.
Na brzeg zeszliśmy po opadającej łagodnie łączce porośniętej wysoką gęstą trawą. Samo jeziorko wyglądało jak ogromny zbiornik ropy naftowej, a nie wyglądałoby w ogóle, gdyby księżyc i lodowato biały blask rozrzuconych po niebie gwiazd nie oświetlały kilku małych wirów i rozchodzących się koliście drobnych fal. Trawa na łące, podobnie jak na obrzeżach naszego miasteczka przyczep, wydawała się czarna ze srebrzystym poblaskiem na krawędzi każdego delikatnie wykrojonego źdźbła.
Rya usiadła. Ja też, blisko niej. W tej chwili wolała chyba milczeć. Uszanowałem to.
Siedzieliśmy pod kopułą letniego nieba. Słuchaliśmy cykania świerszczy i cichego plusku ryb, wyskakujących, by złapać krążącego nad wodą owada. Znów nie odczuwaliśmy konieczności rozmowy. Wystarczyło mi, że jest przy mnie, tak blisko, że mogłem dotknąć jej ramienia.
Nagle dotarło do mnie, jak daleko jestem od miejsc, które odwiedziłem tak niedawno, zaledwie wczoraj po południu. Najpierw Yontsdown z jego dymiącymi kominami, niby średniowiecznymi budynkami i wszechobecnym wrażeniem nadchodzącej zagłady, potem miasteczko z jego tanimi rozrywkami i tłumem frajerów. Mogłem teraz spędzić choćby chwilę w miejscu w którym o istnieniu ludzi świadczyła tylko droga za naszymi plecami, a o niej łatwo nam było zapomnieć. Odczułem wielką ulgę. Bywają chwile wspaniałe, gdy cieszymy się towarzystwem innych, ale i przy takich okazjach zdarzało się, że obecność ludzi męczyła mnie niemal w tym samym stopniu, w jakim brzydziły mnie i przyprawiały o mdłości gobliny. I czasami, jak dziś, gdy widziałem naszych klientów traktujących okrutnie ludzi takich jak Joel Tuck i gwiazdy jego przedstawienia, wydawało mi się, że zasługujemy na gobliny, że jesteśmy rasą tragicznie naznaczoną niezdolną w odpowiedni sposób docenić cudu naszego własnego istnienia, i że gobliny ściągają na nas nasze własne, godne pogardy działania, które jakże często sami podejmujemy przeciw sobie. Przecież wielu spośród wyznawanych przez nas bogów istniało po to, by wydawać wyroki, rzucać wyzwania, wymagać przerażającego okrucieństwa i tym okrucieństwem posługiwać się chętnie i bez wahania. Kto ośmieli się twierdzić, że nie zesłali na nas plagi goblinów jako sprawiedliwej kary za grzechy? Jednak teraz, tu, w tym spokojnym, cichym nocnym lesie przepłynęła przeze mnie oczyszczająca energia sprawiająca, że poczułem się lepiej mimo przygnębiającej rozmowy o koszmarach i cmentarzach, którą zabawialiśmy się podczas spaceru.
Nie od razu zdałem sobie sprawę z tego, że Rya płacze. Płakała bezgłośnie, szloch nie wstrząsał jej ciałem. Uświadomiłem sobie, co się dzieje, dopiero wówczas, gdy dotarła do mnie psychiczna emanacja niezwykłego smutku, znów bijącego z głębi jej duszy. Zerknąłem na nią, nie odwracając głowy. Po Jej gładkim policzku spływała łza, kolejna kropla srebra w blasku księżyca.
- Co się stało? - spytałem.
Potrząsnęła głową.
- Nie chcesz rozmawiać?
Zaprzeczyła tym samym gestem.
Byłem w pełni świadom, że potrzebuje pocieszenia i że zwróciła się o nie do mnie, nie wiedziałem jednak, jak mogę dodać jej otuchy. Odwróciłem wzrok, spojrzałem na czarną nieruchomą powierzchnię jeziora. Rya, niech ją diabli, wymykała się mej logice. Różniła się od wszystkich poznanych przeze mnie do tej pory ludzi. Objawiała zaskakującą głębię, kryła jakieś mroczne sekrety, i wyglądało na to, że nie ośmielę się potraktować jej tak bezpośrednio i otwarcie, jak zwykłem traktować napotykanych ludzi. Byłem niczym astronauta nawiązujący pierwszy kontakt z obcymi z innego świata, oszołomiony głębią dzielącej nas przepaści, obawiający się nawiązać komunikację tylko dlatego, że pierwsza próba może być nieudana i myląca. Więc w ogóle nie ośmieliłem się działać, nie śmiałem zaryzykować kontaktu. Powtarzałem sobie, że byłem głupcem, marząc o przezwyciężeniu dzielącego nas chłodu, że tylko idiota mógł wyobrażać sobie, że bliższa znajomość z tą dziewczyną jest w ogóle możliwa, że wpadłem z głową i nogami w jezioro zbyt ciemne i dziwne, bym sobie z nim poradził, że nigdy jej nie zrozumiem i...
...i wtedy mnie pocałowała.
Przycisnęła swe miękkie wargi do moich warg, rozchyliła je, a ja oddałem jej pocałunek z namiętnością której nie doświadczyłem nigdy przedtem. Jej język drażnił mój, mój język drażnił jej język, aż przestałem je odróżniać. Wplątałem obie dłonie w jej przepiękne włosy, rudoblond w pełnym świetle dnia, teraz srebrzyste. Przesiałem je przez palce. Tak mogłoby się czuć światło księżyca, utkane w chłodną jedwabistą przędzę. Dotknąłem jej twarzy, tak gładkiej, tak aksamitnej, że aż przyprawiła mnie o dreszcze. Przesunąłem ręce niżej, na szyję Ryi, trzymałem ją w ramionach, całowaliśmy się coraz mocniej, namiętniej i głębiej, aż wreszcie sięgnąłem do jej piersi.
Rya oparła się o mnie, pocałowała mnie, ale cały czas drżała. Czułem, że nie było to drżenie erotycznego oczekiwania, ale świadectwo niepewności, niezręczności, wstydu oraz obawy odrzucenia nie tak bardzo różnego od tego, co sam odczuwałem. Ale nagle przeszył ją mocniejszy dreszcz. Odsunęła się, szepnęła „Och, do diabła”.
„Co? - spytałem, chwytając oddech.
- Dlaczego nie...
- Co?
- ...dwoje ludzi...
- Ale co?
Po twarzy dziewczyny łzy spływały rzeką. Jej głos drżał.
- ...dwoje ludzi, razem...
- Przecież jesteśmy tu, razem.
- Gdyby przedrzeć się przez tę barierę...
- Nie ma bariery. Przynajmniej teraz.
Wyczuwałem w niej smutek, samotność tak głęboką że nic nie mogło jej wypełnić, szarość, poczucie oddalenia; bałem się, że te uczucia zawładną nią w najgorszym możliwym momencie, narzucone przez tę obcość, której się, według jej własnych słów, obawiała.
- Ale ona jest... ona zawsze jest... trudno nawiązać kontakt... prawdziwy kontakt...
- Przecież to łatwe - zaprotestowałem.
- Nie.
- Jesteśmy już w pół drogi.
- ...ta jama, otchłań...
- Och, zamknij się!
Nigdy nie wypowiedziałem tych dwóch słów tak ciepło i z takim uczuciem. Przytuliłem dziewczynę i mocno ją pocałowałem.
Całowaliśmy się i pieściliśmy coraz bardziej gorączkowo, lecz także cierpliwie, tak byśmy mogli rozkoszować się tym pierwszym zbliżeniem. Choć siedzieliśmy tu, na trawie, nie dłużej niż pięć, może dziesięć minut, miałem wrażenie, że niezauważalnie dla mnie minął cały dzień.
Rya odsunęła się. Zacząłem protestować, ale uciszyła mnie tak stanowczo, że nie miałem wyboru, musiałem zamilknąć. Wstała. Zadziwiająco zręcznie, bez walki z guzikami czy zamkami błyskawicznymi, tak łatwo chłodzącą podniecenie zrzuciła z siebie ubranie. Była naga.
Nawet nocą, w tym mrocznym lesie, Rya Raines pozostała córką słońca, bo czymże jest światło księżyca, jeśli nie odbitym światłem słonecznym, a teraz każdy promień, każda cząsteczka tego pożyczonego blasku wydawała się skupiać na niej. Księżycowy blask czynił jej skórę lśniącą jakby półprzejrzystą, podkreślał niesłychanie zmysłowe linie ciała, to, co było najpiękniejsze w jego krzywiznach i wypukłościach. Była ucieleśnieniem doskonałego piękna, pokrytym miękkim, przezroczystym płaszczem przenikających się księżycowych promieni i mroku. Srebrzyste kule twardych pośladków, rozdzielonych pasmem doskonałej czerni, świetlista poświata na zgrabnym, muskularnym udzie, wydobywająca z ciemności część krótkich, sztywnych włosów łonowych, twardy wklęsły brzuch, niżej oświetlony perłowym blaskiem, wyżej, pod piersiami, czarny jak czarna była ta noc. I same piersi, pełne, kształtne, twarde, spiczaste, delikatnie obrysowane księżycową poświatą nabrzmiałe sutki w połowie jasne, w połowie mroczne. Z gładkich, idealnych w kształcie ramion mleczne światło, śnieżne światło, platynowe światło biło tak, jakby nie tyle na nie padało, ile się z nich wydobywało, podkreślając przy tym doskonałą pod każdym względem linię szyi i małego, przezroczystego jak cienka muszla ucha.
Jakby spływała z nieba, z niedosiężnej wysokości, powoli, z nieporównanym wdziękiem, Rya spoczęła na gęstej, miękkiej trawie.
Rozebrałem się. Kochałem ją dłońmi, wargami, językiem i nim w nią wszedłem, szczytowała dwukrotnie. Nie jestem wspaniałym kochankiem, pod tym względem nie pretenduję do doskonałości, moje seksualne doświadczenia ograniczały się do dwóch kobiet z innych wesołych miasteczek, ale szósty zmysł pozwalał mi rozpoznać, co powinienem zrobić, co sprawi partnerce największą przyjemność.
Wreszcie, w chwili gdy najbardziej tego pragnęła, rozsunąłem jej uda i wszedłem pomiędzy nie. Z początku jak zwykle był to nic nieznaczący akt natury fizycznej, gdy jednak już się w niej znalazłem skończyła się jego zwyczajność, jego przeciętność, a zaczęła prawdziwa mistyka; nie byliśmy tylko kochankami, lecz straciliśmy jedno ciało. Razem, instynktownie, nie myśląc i nie rozważając, zmierzaliśmy do identycznego, tajemniczego, tak strasznie upragnionego zaspokojenia ciała i duszy. Reagowała na moje potrzeby tak instynktownie, jak ja reagowałem na jej potrzeby, zupełnie tak, jakby moje psychiczne zdolności łączyły nas, zamiast dzielić. Tuliła się do mnie, poruszała w rytmie doskonale zgodnym z moim rytmem, szeptała mi w ucho właściwe słowa, w każdy możliwy sposób uzupełniała rozkoszny, choć niezwykle skomplikowany rytm naszej miłości, każdy jej ruch doskonale uzupełniał mój, wciągała mnie w siebie, i ja coraz głębiej wchodziłem w nią a ona mi się poddawała, odpoczywaliśmy, gdy chcieliśmy odpocząć, po czym zaczynaliśmy od nowa, by wreszcie osiągnąć ostateczną niezwykłą wspaniałą harmonię. Świat znikł, usunął się w cień, jakby go nigdy nie było. Byliśmy jednym, jedynym i wszystkim.
W tej wspaniałej, niemal świętej chwili wytrysk wydawał się czymś niewłaściwym, nieodpowiednim, może nawet obraźliwym. Nie był naturalnym zakończeniem stosunku, apoteozą miłości, lecz prostackim aktem zwykłej biologii. Aktem nieuniknionym. Nie tylko nieuniknionym, ale mogącym nastąpić w każdej chwili. Byłem w Ryi kilka, może nawet pięć długich minut i niespodziewanie, nie bez wstydu, zdałem sobie sprawę z tego, co musi nastąpić lada chwila. Próbowałem się cofnąć, ale Rya mnie w siebie wciągnęła, oplotła smukłymi nogami, przytuliła silnymi ramionami. Zacisnęła się na mnie; wyszeptałem ostrzeżenie, coś o ciąży, o niebezpieczeństwie, ale ona wyszeptała:
- Wszystko w porządku, Slim, wszystko w porządku. I tak nie mogę mieć dzieci, żadnych dzieci, wszystko dobrze, napełnij mnie, skarbie, proszę, zostań, zostań do końca...
Przy ostatnich słowach zadrżała w kolejnym orgazmie, wygięła się w łuk, przylgnęła do mnie jeszcze mocniej, poczułem jej piersi na swoich piersiach, czułem przeszywający ją dreszcz i doznałem ulgi, a ona przyjęła mnie z rozkoszą.
Długo trwało, nim odzyskaliśmy świadomość istniejącego wokół nas świata, a jeszcze dłużej, nim się rozłączyliśmy. Gdy to nastąpiło, legliśmy w trawie na wznak, trzymając się za ręce i wpatrując w nocne niebo. Milczeliśmy, gdyż powiedzieliśmy sobie wszystko, co mieliśmy do powiedzenia, nie uciekając się do słów.
Po pięciu rozkosznych, przepełnionych uczuciem minutach Rya spytała:
- Kim jesteś, Slimie McKenzie?
- Po prostu sobą.
- Kimś niezwykłym.
- Żartujesz chyba? Niezwykłym? Straciłem panowanie nad sobą. Wybuchłem jak fajerwerki. Rany! Następnym razem obiecuję ci więcej samokontroli. Nie jestem wielkim kochankiem, Casanovą, ale zazwyczaj dłużej wytrzymuję i...
- Daj spokój - przerwała mi Rya. - Nie kończ tego w ten sposób, udając, że to nie była najbardziej naturalna, najbardziej podniecająca... no, w ogóle najlepsza rzecz, jaka przydarzyła ci się w życiu. Bo była. Ja wiem.
- Ale przecież...
- Cieszyliśmy się sobą wystarczająco długo. Wystarczająco. Daj spokój.
Dałem spokój.
Wiatr zwiał chmury cienkie i przezroczyste jak koronka. Niebo było krystalicznie czyste, księżyc wyglądał jak doskonała szklana kula Lalique’a.
Ten niezwykły dzień pełen był kontrastów, najgorszej obrzydliwości i strachu z jednej strony, z drugiej - piękna i niemal bolesnej w swej intensywności rozkoszy. Z jednej strony kpiące, pewne siebie gobliny z Yontsdown, z drugiej - Rya Raines. Ponure, szare, nieszczęsne miasto i wspaniały pejzaż z księżycem i gwiazdami w tle, a ja leżałem, patrząc na nie, w pełni zaspokojony. Ogień i śmierć w szkole podstawowej i przepiękne ciało pieszczone srebrzystym światłem, opadające na miękka trawę w obietnicy rozkoszy. Bez Ryi ten mój dzień byłby surowy i ponury, pełen niewyobrażalnej, nieznośnej rozpaczy. Ale ona tu, na brzegu tego czarnego jeziora, przynajmniej w tej chwili wydawała się symbolem wszystkiego, co dobre w planie Wielkiego Architekta, co udało mu się wprowadzić w Wielki Plan Stwórcy dla stworzonego przezeń Wszechświata i gdybym teraz na mojej drodze spotkał Boga, chwyciłbym połę Jego płaszcza, skopałbym Go po łydkach, robiłbym, co tylko można, by zwrócić na siebie Jego uwagę, wręcz bym Mu się narzucał, robiłbym wszystko, póki nie zgodziłby się przebudować tej ogromnej części swego stworzenia, którą spaprał za pierwszym razem, i nie użył Ryi Raines jako przykładu nieskończonych możliwości, którymi dysponowałby pod warunkiem, że przyłożyłby się do stworzenia całym swym umysłem i niewątpliwym talentem.
Joel Tuck się mylił. Nie zadurzyłem się w tej dziewczynie. Ja się w niej zakochałem.
Niech mi Bóg dopomoże, ale rzeczywiście się w niej zakochałem. I choć wówczas jeszcze tego nie wiedziałem, długimi krokami zbliżał się czas, gdy przez tę właśnie miłość miałem potrzebować pomocy Boga, by po prostu i zwyczajnie przeżyć.
Minęła chwila. Rya puściła moją dłoń. Usiadła, podciągnęła kolana, objęła je ramionami. Patrzyła na ciemne jezioro; ryba rzuciła się z pluskiem i znów zapadła cisza. Usiadłem obok niej; nadal nie czuliśmy potrzeby rozmowy, tak jak nie czuły jej igrające pod powierzchnią wody ryby.
Kolejny cichy plusk.
Powiew wiatru poruszył trzciny na brzegu jeziora.
Zaśpiewał świerszcz.
Żałośnie zakumkały samotne żaby.
Nagle uświadomiłem sobie, że Rya znowu płacze.
- Co się stało? - spytałem.
Nie odpowiedziała.
- Powiedz - poprosiłem.
- Nie rób tego.
- Czego?
- Nie mów.
Umilkłem.
Ona także milczała.
Umilkły żaby.
- Woda wygląda zachęcająco - przemówiła wreszcie Rya.
- Wygląda, jakby była mokra, to wszystko.
- Atrakcyjnie.
- Po powierzchni pewnie pływają glony, a pod powierzą nią jest mułu po szyję.
- Czasami... czasami u nas w Gibtown, kiedy odpoczywamy na Florydzie, robię sobie długie spacery po plaży. I czasami myślę, że byłoby wspaniale wypłynąć w morze, daleko, ją najdalej. Płynąć i nigdy nie wrócić.
Głos dziewczyny świadczył o duchowym i emocjonalnym znużeniu, o przygnębiającej melancholii. Nie mogłem obronić się przed myślą że ma to coś wspólnego z jej bezpłodnością Ale niemożność urodzenia dziecka nie wyjaśniała przecież tak strasznej melancholii. Przecież obok mnie siedziała w tej chwili dziewczyna o sercu przeżartym trującym smutkiem, jakby skorodował je czysty kwas; jego źródła nie sposób było nawet sobie wyobrazić.
Nie miałem pojęcia, jak można tak szybko spaść ze szczytów ekstazy na najgłębsze dno rozpaczy. Zaledwie kilka minut temu powiedziała mi, że nasza miłość była „naj, naj”, a teraz niemal chętnie pozbyła się wszelkich nadziei. Jej rozpaczliwa rezygnacja, bierność, ta mroczna, ponura prywatna pustka śmiertelnie mnie wystraszyły.
- Powiedz, czy nie byłoby wspaniale popłynąć najdalej, jak możesz, a potem, gdy wyczerpałeś wszystkie siły, płynąć dalej, aż twoje ręce i nogi stałyby się niczym z ołowiu - powiedziała Rya.
- Nie! - przerwałem jej gwałtownie. Chwyciłem twarz dziewczyny w obie dłonie, zmusiłem ją, by spojrzała na mnie. - Nie widzę w tym nic wspaniałego. Nic a nic. O czym tym w ogóle mówisz? Co się z tobą dzieje? Dlaczego tak się zachowujesz?
Odpowiedzi nie odczytałem ani z jej warg, ani z oczu, w oczach Ryi była tylko pustka, której nie potrafiłem przenikną nawet moim szóstym zmysłem, samotność opierająca się wszelkim próbom przebicia się przez ten mur obojętności. Gdy tylko to sobie uświadomiłem, żołądek skręcił mi się w ciasną kulę, serce ścisnął strach, a do oczu napłynęły łzy.
Nie miałem pojęcia, co zrobić. W rozpaczy pociągnąłem fi na trawę, pieściłem, chciałem znów się z nią kochać. Najpierw opierała się ale po chwili zareagowała, odpowiedziała na moje starania, znów staliśmy się jednym i tym razem, mimo gadki o samobójstwie, mimo iż nie chciała zdradzić mi tajemnicy swej rozpaczy, było nam lepiej, byliśmy bardziej razem niż poprzednio. Jeśli namiętność była jedyną liną ratunkową jaką mogłem jej rzucić, jeśli tylko dzięki niej mogłem wyciągnąć ją z pułapki duchowych ruchomych piasków wciągających ją w swą głębię, to pociechę czerpałem z faktu, że była to lina o nieskończonej długości.
Zmęczeni miłością leżeliśmy na trawie nadzy, tuląc się do siebie, lecz nasze milczenie nie zmieniło się w cmentarną ciszę jak poprzednio. Odpoczęliśmy, wstaliśmy i leśną drogą ruszyliśmy z powrotem do naszego miasteczka przyczep.
Zachwycałem się początkiem naszej wspólnej drogi, przepełniała mnie nadzieja na przyszłość, taka, jakiej nie znałem od chwili, gdy zobaczyłem pierwszego goblina. Miałem ochotę krzyczeć, spojrzeć w niebo, śmiać się do księżyca, ale nic takiego nie zrobiłem, bo każdy krok prowadzący nas z powrotem do domu, każdy krok, którym żegnaliśmy się z dzikim lasem, wywoływał u mnie strach, może nawet przerażenie spowodowane przekonaniem, że Rya w każdej chwili może spaść z wyżyn szczęścia w otchłań rozpaczy i że w którymś momencie nie da już rady wznieść się do światła. Bałem się także doskonale zapamiętanej wizji jej zakrwawionej twarzy i tego, co mogła zapowiadać owa wizja. Targały mną sprzeczne uczucia tworzące roztwór, który trudno było utrzymać poniżej temperatury wrzenia także dlatego, że byłem przecież niespełna siedemnastoletnim chłopcem z dala od domu, odciętym od rodziny, tak bardzo potrzebującym ciepła, poczucia, że świat ma sens, i choćby chwili spokoju. Na szczęście Rya zachowywała pogodę ducha przez cały czas, aż do powrotu przed drzwi swej wielkiej przyczepy, oszczędzając mi grozy świadectwa, jak po raz kolejny zstępuje w krainę melancholii. Mogłem nawet mieć nadzieję, choć kruchą, że zdołam ją przekonać, by na zawsze przestała rozważać możliwość samobójczej kąpieli w obojętnych na ludzki los falach morza obmywającego brzegi Florydy.
A skoro o wizjach mowa... cóż, będę musiał znaleźć sposób, by pomóc jej w uniknięciu czyhających na nią niebezpieczeństw. Przeszłości zmienić nie można, ale przyszłość, owszem.
Przed przyczepą pocałowaliśmy się namiętnie.
- Nadal czuję cię we mnie - powiedziała Rya. - Czuję w sobie twoje nasienie, tak gorące, że aż pali. Zabiorę je ze sobą do łóżka, skulę się przy jego ogniu; przez całą noc będę wpatrywała się w jego wyobrażony płomień. On odstraszy złe sny. Dziś nie będę biegła przez cmentarz. Nie dziś, Slim. Nie, nie dziś.
Weszła do przyczepy i zamknęła za sobą drzwi.
***
Gobliny, przez które za dnia czułem paranoiczne napięcie i które wypełniały koszmarami noce, sprawiły, że przyzwyczaiłem się do bezsenności. Przez lata zadowalałem się paroma godzinami snu, potrafiłem nawet obejść się bez niego całkowicie. Ciało zdołało przyzwyczaić się do tego, że mój splątany cykl dobowy nigdy nie będzie taki jak u innych ludzi. Tej nocy znów leżałem z szeroko otwartymi oczami, choć była już czwarta nad ranem. Tym razem, na szczęście, przyczyną mego niestrudzonego czuwania była raczej niepowstrzymana radość niż paniczny strach.
Poszedłem do wesołego miasteczka.
Główną aleją przeszedłem pogrążony w myślach, a myśleć potrafiłem tylko o Ryi. Rya zajmowała mnie całego, zawróciła mi w głowie, nie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że jest w niej miejsce na coś innego. A jednak przyszedł czas, gdy zdałem sobie sprawę, że zatrzymałem się, zaciskam w pięści opuszczone wzdłuż ciała dłonie, że przeszywają mnie dreszcze, że stoję naprzeciw Shockville Joela Tucka i że nie zjawiłem się tu przypadkiem. Patrzyłem na wiszące przed namiotem transparenty Snapa Wyatta. Jego portrety dziwolągów wydały mi się nagle niepokojące, znacznie bardziej niepokojące niż poprzednio, w pełnym świetle promiennego słońca. Coraz bledsze promienie zachodzącego księżyca zaledwie je podświetlały, a ludzka wyobraźnia ma tę moc, że tworzy potwory tak okropne, iż nawet Bóg nie potrafi jej dorównać. Całą świadomość kontrowałem na Ryi, ale podświadomość przywiodła mnie tu, kazała mi zbadać tajemnicę kawałka ziemi w dwunastej salce, tej, z której odebrałem mentalny sygnał oznaczający śmierć i nic tylko śmierć.
Być może była to moja śmierć.
Nie chciałem wejść do środka.
Chciałem wejść do środka.
Pragnąłem odejść jak najdalej stąd.
Patrzyłem na porządnie zapięte klapy namiotu i już nie myślałem o tym, żeby stąd odejść, lecz by stąd uciec.
Ale... gdzieś tam, w środku, spoczywał klucz do mojej przyszłości. Musiałem wiedzieć, jaki to psychiczny magnes przyciągnął mnie tu wczoraj po południu. Musiałem zwiększyć swoje szanse przeżycia, sprawdzić, co za śmiercionośna energia promieniuje z fragmentu klepiska przed platformą Joela Tucka i skąd wzięło się wrażenie, że ten kawałek udeptanej ziemi może stać się moim grobem.
Raz po raz powtarzałem sobie, że nie mam się czego bać, że w namiocie nie spotka mnie żadne nieszczęście. Dziwolągi nie siedziały tu przecież całą dobę, w tej chwili spały smacznie w swoich przyczepach. Zresztą nawet gdybym spotkał je w środku, z pewnością nie zrobiłyby mi krzywdy. A sam namiot niczym mi nie groził, nie wydawał się zły czy niebezpieczny; po prostu wielki kawał płótna rozpiętego na masztach; jeśli czymś straszył, to wyłącznie aurą bezmyślności, wręcz głupoty dziesiątków tysięcy frajerów, którzy się przez niego przewijali.
A mimo to bałem się.
I tak, bojąc się, podszedłem do zamkniętej, zabezpieczonej linką klapy, zasłaniającej wejście do namiotu. Otworzyłem ją drżącymi palcami. Drżąc, wszedłem do środka.
10
Grób
W środku panował wszechogarniający wilgotny upał.
W powietrzu unosił się zapach starego brezentu. I trocin.
Zatrzymałem się tuż przy wejściu do Shockviłle. Stałem nieruchomo czujny, cały zmieniony w słuch. W wielkim, podzielonym na osobne przedziały namiocie panowała grobowa cisza, ale wydawał się dziwnie rezonować. Był niczym ogromna muszla; słyszałem szmer płynącej w moich żyłach krwi jak głęboki szept oceanu.
Mimo ciszy, mimo późnej godziny, włosy stanęły mi dęba, gdyż odniosłem wrażenie, że nie jestem sam.
Mrużąc oczy, spojrzałem przed siebie, próbując przebić wzrokiem nieprzeniknioną ciemność. Pochyliłem się, wyjąłem nóż z buta. Zacisnąłem dłoń na rękojeści, ale nie dodało mi to odwagi. W końcu po co komu nóż, jeśli nie sposób nawet dostrzec przeciwnika i nie wiadomo, z której strony nastąpi atak?
Shockville znajdowało się na granicy wesołego miasteczka, blisko linii energetycznej zasilającej okolicę, nie zostało więc podłączone do naszych generatorów i nie musiałem uruchamiać diesla, żeby włączyć światło. Macałem w ciemności najpierw po lewej, potem po prawej stronie, szukając albo włącznika światła zamocowanego na maszcie, albo zwisającego z sufitu łańcuszka.
Mój dar mówił, że niebezpieczeństwo się zbliża, przeciwnik mógł zaatakować za kilka sekund... za sekundę... każdej chwili.
Gdzie, do cholery, jest ten kontakt?
Domacałem się wreszcie grubego, drewnianego masztu, wokół którego owinięty był spleciony kabel elektryczny. Usłyszałem chrapliwy, szybki oddech. Zamarłem.
Zmieniłem się w słuch. Nic.
I nagle uświadomiłem sobie, że słyszę własny oddech. Na chwilę unieruchomiło mnie żenujące uczucie śmieszności. Zamarłem. Stałem nieruchomy, ogłupiały jak kołek, pełen wstydu i pretensji do rzeczywistości; uczucie to zna każdy, kto jako dziecko spędził kilka bezsennych nocnych godzin w łóżku pewny, że lada chwila zaatakuje go ukryty pod nim potwór, tylko po to by, zdobywszy się na akt nadludzkiej odwagi, stwierdzić, że pod łóżkiem nie ma potwora, w ogóle nic nie ma oprócz, być może, pary starych adidasów.
Mimo to przeczucie niebezpieczeństwa nie chciało mnie opuścić. Wręcz przeciwnie. Niebezpieczeństwo dosłownie tężało w gęstym, rozgrzanym powietrzu.
Przesunąłem po kablu na oślep drżącymi palcami. Znalazłem kontakt, włączyłem światło. Zabłysły nagie żarówki nad wytyczonym liną na słupkach przejściem i w pojedynczych boksach.
Z nożem w ręku minąłem pusty boks Czwororękiego Jacka, w którym ten nieszczęśnik wystawiał swe kalectwo na widok publiczny; płócienny transparent z barwnym opisem jego przypadku i kolorowymi rysunkami nadal wisiał na miejscu. Przeszedłem przez pierwszą salę, przez drugą przez trzecią i wreszcie dotarłem do czwartej, do ostatniego boksu, zwyczajowo zajmowanego przez Joela Tucka; tu zagrożenie śmiercią było wręcz duszące, przesycało powietrze niczym błyskawice gotowe mnie zabić, jedna po drugiej.
Podszedłem bliżej granicy wyznaczanej przez sznur. Kawałek pokrytej trocinami ziemi przed platformą był, przynajmniej dla mnie, tak groźny jak radioaktywny pluton, choć nie emanował śmiercionośnego promieniowania gamma. Nie, odbierałem radiację niezliczonych rentgenów obrazów śmierci: zapachów, dźwięków, doznań wszystkich zmysłów łącznie z dotykiem a wszystkie pozostawały poza zasięgiem zwykłych ludzi. I ja nic bym nie czuł i niczego nie rozumiał, gdyby nie mój szósty zmysł, jasnowidzenie. A wyczuwałem: otwarte groby, w których ciemność gromadziła się jak zastygająca krew, stosy kości wybielonych, wygładzonych przez czas, czaszki z pustymi oczodołami zasnutymi gęstą pajęczą siecią, zapach wilgotnej świeżo obróconej ziemi, głuchy, niski zgrzyt kamiennej płyty, ciężkim wysiłkiem mięśni nasuwanej na sarkofag, ciała na kamiennych płytach w salach cuchnących formaliną słodki zapach ciętych róż i goździków, więdnących i zaczynających się rozkładać, wilgoć podziemnych grobów, głuchy trzask zamykanego wieka drewnianej trumny, zimne dłonie dotykające mojej twarzy martwymi palcami...
- Jezu - powiedziałem cicho, drżącym głosem.
Krótkie obrazy z przyszłości, będące raczej symbolicznymi wyobrażeniami śmierci niż rzeczywistych scen mających pojawić się w mym przyszłym życiu, narzucały mi się znacznie silniej i przedstawiały się znacznie gorzej niż wczoraj po południu.
Przetarłem twarz dłonią.
Starłem z niej zimny pot.
Próbując jakoś opanować potop zalewających mnie psychicznych doznań, nie dopuścić, by mnie zatopił, a jednocześnie starając się jakoś je uporządkować, powoli przeszedłem przez linę. Byłem już w boksie Joela. Cały czas bałem się, że w szalonej burzy przeczuć i jasnowidzenia mogę w końcu stracić przytomność. Nie wydawało się to szczególnie prawdopodobne, ale coś takiego już mi się zdarzało, gdy przeszywał mnie szczególnie silny prąd proroczej energii, i za każdym razem budziłem się po kilku godzinach ze strasznym bólem głowy Wolałbym nie stracić przytomności w miejscu tak przepełnionym obietnicą gwałtu, ponieważ gdyby tak się stało, zginąłbym tam, gdzie bym upadł. W to nie wątpiłem ani przez chwilę.
Klęknąłem na udeptanej ziemi, tuż przed platformą.
Odejdź, uciekaj, wynoś się - ostrzegł mnie wewnętrzny głos.
Ściskałem nóż w prawej dłoni tak mocno, że straciłem w niej czucie a kostki palców pobladły, aż stały się białe jak śnieg. Lewą ręką począłem odgarniać trociny z klepiska. Okazało się, że ziemię w tym miejscu wprawdzie uklepano, ale nie została mocno ubita i nie miałem problemu z rozgrzebywaniem jej nawet jedną ręką. Przez pierwsze kilka centymetrów wybierałem spore grudki, potem było już łatwiej, odwrotnie, niż to bywa w normalnych warunkach. Zaledwie kilka dni temu ktoś wykopał tu dziurę.
Nie. Nie dziurę. Nie zwykłą dziurę.
Ktoś wykopał tu grób.
Ale... czyj grób? Czyje złożono tam ciało?
Tak naprawdę wcale nie chciałem się tego dowiedzieć.
Tyle tylko, że musiałem.
Nadal rozgrzebywałem ziemię.
Wyobrażenia śmierci stawały się coraz wyraźniejsze.
Coraz wyraźniejsze stawało się także wrażenie, że sam, własnoręcznie rozkopuję grób, który mógł być moim grobem. Choć znów nie wydawało się to możliwe, skoro był on już zajęty. Przypuszczalnie nie potrafiłem prawidłowo zinterpretować psychicznych sygnałów, wydawało się to nawet prawdopodobne, bo nie zawsze umiałem właściwie zinterpretować wibracje, do których dostrojony był mój szósty zmysł.
Odłożyłem nóż; przeszkadzał mi, a teraz mogłem kopać w ziemi oburącz. Zaledwie kilka minut zabrało mi wykopanie dziury mniej więcej metr długiej, pół metra szerokiej i jakieś piętnaście, dwadzieścia centymetrów głębokiej. Owszem, zdawałem sobie sprawę, że powinienem poszukać łopaty, ale ziemia była luźna, poza tym nie wiedziałem, gdzie mógłbym ją znaleźć, a w ogóle to i tak nie umiałbym przerwać. Czułem przymus kopania bez najkrótszej choćby przerwy, czułem też równie szaloną jak makabryczną ale nieodpartą pewność, że w grobie znajdę własne zwłoki, że odgarnę ziemię ze swej twarzy, że spojrzą na mnie moje martwe oczy. Nagle zalała mnie fala Przerażenia, spiętrzona przez owe przerażające, odbierane szóstym zmysłem obrazy, pod ich wpływem gwałtownie, rozpaczliwie wręcz rozkopywałem miękką ziemię, a słony, zimny pot ciekł mi strumieniem po czole, nosie i brodzie. Stękałem jak chore zwierzę, dyszałem ciężko, czułem się tak, jakby moje płuca lada chwila miały zapłonąć żywym ogniem. Wkopywałem się coraz głębiej, dławiąc się z obrzydzenia psychicznym odorem rozkładu, czułem go tak, jakby był rzeczywisty... głębiej w namiocie nie uniósł się tak naprawdę żaden zapach, istniał tylko w mym umyśle... głębiej... trup był przecież zbyt świeży procesy pośmiertne mogły się co najwyżej zacząć. Głębiej.
Ręce miałem brudne, ziemia wbijała mi się pod paznokcie jej kawałki wplątywały się we włosy, lepiły do twarzy, a ja pracowałem coraz szybciej i coraz bardziej gorączkowo. Miałem przy tym niezwykłe wrażenie, jakbym wzniósł się i z pewnej odległości obserwował zwierzę, jakim się stałem. Zastanawiałem się, bezosobowo i spokojnie, czy przypadkiem nie oszalałem; przecież myślałem o tym już wcześniej, przedwczoraj, w szatni, obserwując w lustrze poważną twarz o rysach zdradzających wielkie cierpienie.
Ręka.
Blada.
Lekko sina.
Pojawiła się przed moimi oczami w pozycji wiecznego odpoczynku, jakby troskliwie złożona na ziemi niczym na kocu w kostnicy. Pod paznokciami, między palcami i w zmarszczkach skóry widać było zaschniętą krew.
Psychiczne obrazy śmierci zbladły; miałem przecież bezpośredni kontakt z jej rzeczywistą ofiarą pierwotnym źródłem alarmującego promieniowania, które oddziaływało na mnie tak silnie.
Wykopałem dół głęboki blisko na pół metra. Teraz zachowywałem większą ostrożność i wkrótce znalazłem drugą dłoń częściowo przykrywającą pierwszą. Następnie odszukałem nadgarstki... część ramion... było już jasne, że zwłoki ułożono w sposób tradycyjny, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Na przemian dusząc się i hiperwentylując, zacząłem rozgrzebywać ziemię wokół górnej części ciała.
Nos.
Szerokie czoło.
Od stóp do głów przeszyło mnie błyskawiczne glissando, nie dźwięków jednak, lecz lodowatych wibracji. Nie musiałem przebywać całej twarzy, ten fragment wystarczył, bym z całą pewnością mógł powiedzieć, że w grobie leży człowiek - nie, goblin! - którego pierwszej nocy zabiłem na torze elektrycznych samochodzików. Oczy miał zamknięte, pod nimi niebieskozielone sińce sprawiające niesamowite wrażenie; wyglądały zupełnie tak, jakby ktoś o przewrotnym poczuciu humoru nałożył w to miejsce delikatny makijaż, nim pogrzebał trupa. Górna warga zawinięta była w kącikach w śmiertelnym uśmiechu; pysk goblina wypełniała ziemia.
Kątem oka uchwyciłem ruch w głębi namiotu. Gwałtownie wciągnąłem powietrze, obejrzałem się błyskawicznie, ale w przejściu wyznaczonym linami nie dostrzegłem nikogo. Byłem jednak przekonany, że coś widziałem i w jednej, krótkiej jak błyskawica rozświetlająca ciemność chwili, nim zdążyłem wstać od grobu, znów dostrzegłem to coś: cienie, chude jak cienie derwiszy, poderwały się z okrytej trocinami ziemi, podskoczyły do przeciwległej ściany i znów opadły na ziemię. Jednocześnie usłyszałem przeszywający, choć niski jęk, jakby jakiś diabelski pomiot rodem wprost z koszmaru pojawił się właśnie w czwartej sali Shockville. Pełzł ku mnie, powoli i wytrwale; nie widziałem go jeszcze z ostatniego boksu, ale dzieliło go ode mnie zaledwie kilka kroków...
Joel Tuck?
Wydawało się oczywiste, że to właśnie on zabrał trupa goblina z toru elektrycznych samochodzików i tu go własnoręcznie pogrzebał. Dlaczego to zrobił? Żeby mi pomóc? Żeby mnie zmylić? Przerazić? Nie miałem pojęcia i żadnych danych umożliwiających odpowiedź na to pytanie. Mógł być Przyjacielem, ale mógł być też wrogiem.
Nie odrywając wzroku od korytarza przy boksie, oczekując kłopotów, które mogły pojawić się lada chwila, po omacku szukałem noża, który ciągle powinienem mieć gdzieś pod ręką.
Cień znów skoczył i znów towarzyszył temu cichy jęk, lecz nagle się zorientowałem, że była to tylko pogrzebowa pieśń wiatru; dopiero teraz zauważyłem, że zaczęło wiać. Przerażające, skaczące błyskawicznie z kąta w kąt cienie także były jego dziełem. Każdy mocniejszy podmuch docierający do wnętrza Shockville poruszał wiszącymi u góry nagimi żarówkami stwarzając w namiocie pozory groźnego życia.
Poczułem ulgę. Przestałem szukać noża. Całą swą uwagę znów zwróciłem na trupa. I zobaczyłem, że oczy ma otwarte.
Cofnąłem się gwałtownie, odruchowo, ale niemal od razy dostrzegłem, że są martwe i pokryte przezroczystą mleczną błoną, odbijającą padające z góry światło, wyglądającą niemal jak szron. Ciało pozostało obwisłe, pysk nadal skrzywiony był w grymasie śmierci, wypełniony ziemią aż po zęby. Na szyj pozostał znak po śmiertelnym cięciu, choć rana nie wydała mi się tak poważna jak poprzednio. I goblin z całą pewnością nie oddychał. Nie żył, bo nie mógł żyć. Najwyraźniej dziwne drgnięcie powiek było tylko jedną z tych pośmiertnych reakcji mięśni, straszących młodych adeptów medycyny i początkujących pracowników zakładów pogrzebowych. Oczywiście, wszystko jasne. Ale... z drugiej strony... czy reakcji mięśniowych i aktywności nerwowej można spodziewać się po dwudniowym trupie? Czy tak niezwykłe odruchy nie występują zaledwie kilka godzin po śmierci? Dobrze, niech będzie, powieki były zamknięte, bo w tej pozycji zasypano je ziemią narzuconą na trupa, usunąłem ją, no i się otworzyły. To zupełnie naturalne.
Martwi nie wracają do życia.
Tylko szaleńcy szczerze przyznają że widzieli chodzące trupy. Nie oszalałem. Nie. Nie oszalałem.
Ośmieliłem się spojrzeć na martwego goblina. Uspokajałem się powoli, oddychałem już prawie normalnie. Serce także przestało bić tak szaleńczo.
Tak. To już lepiej. Zdecydowanie lepiej.
I znów wróciło pytanie: dlaczego Joel Tuck pochował zwłoki w moim imieniu? Dlaczego nie ujawnił się, nie odebrał podziękowań? Dlaczego zgodził się być zamieszanym w morderstwo? Narzucało się oczywiste wyjaśnienie: Joel wiedział, że nie zabiłem człowieka. Czy to możliwe, że - dzięki trzeciemu oku - on też widział gobliny i sprzyjał mi, mimo iż popełniłem zbrodnię?
Cokolwiek myśleć, nie był to najlepszy czas na głębokie intelektualne analizy. Ochrona mogła pojawić się lada chwila i z pewnością zaciekawiłoby ją palące się w Shockville światło, jakkolwiek zaliczałem się już do grona pracowników wesołego miasteczka, nie byłem „intruzem” jak przed dwoma dniami, lecz „swoim”, z pewnością spytano by mnie, co robię w namiocie który nie jest moją własnością w miejscu, gdzie nawet nie pracuję. Gdyby znaleźli grób lub, co gorsza, ciało, mój status pracownika nie ochroniłby przed zatrzymaniem, procesem i wyrokiem dożywocia.
Obiema dłońmi spychałem ziemię do grobu, który wcześniej, z rozpaczliwym wysiłkiem, częściowo otworzyłem. Parę wilgotnych grudek spadło na dłonie trupa... z których jedna się poruszyła, odrzucając kilka bryłek z taką siłą, że uderzyły mnie w twarz. Druga zaczęła poruszać się spazmatycznie niczym okaleczony krab, ślepe oczy, pokryte kataraktą mrugnęły. Cofnąłem się, usiadłem, odczołgałem do tyłu, trup zaś uniósł głowę i zaczął wygrzebywać się z miejsca spoczynku, który nie okazał się jednak wiecznym.
Nie, to nie była wizja, lecz rzeczywistość.
Straszna rzeczywistość.
Otworzyłem usta do krzyku. Nie wydobył się z nich nawet najcichszy dźwięk.
Potrząsnąłem głową raz, drugi i trzeci, zaprzeczając temu nieprawdopodobnemu widokowi. Wydawało mi się, że martwy wstał z grobu, ponieważ dosłownie przed chwilą wyobraziłem go sobie wstającego z grobu i ta szalona myśl okazała się tak nieprawdopodobnie intensywna, że przekształciła koszmar w rzeczywistość, zupełnie jakby moja wyobraźnia była geniuszem, który przez omyłkę wziął najgorsze lęki za najgorętsze życzenia, no i oczywiście je spełnił. A jeśli tak rzeczywiście było, mogę Przecież na powrót zamknąć geniusza w lampie, przestać sobie życzyć ożywienia goblińskiego trupa i w ten sposób się uratować.
Mogłem potrząsać głową do woli, mogłem do woli zaprzeczać naocznemu świadectwu, a trup ani myślał położyć się w grobie i zasnąć snem wiecznym. Bladymi jak larwy palcami czepiał się krawędzi grobu, usiadł z wysiłkiem, spojrzał wprost na mnie; z jego koszuli osypywała się ziemia, brudne, rozczochrane, sztywne włosy sterczały na wszystkie strony.
Cofałem się rozpaczliwie, jak najszybciej, przebierając rękami i nogami, aż wreszcie oparłem się plecami o płócienną ściankę odgradzającą ten boks od sąsiedniego. Bardzo pragnąłem wstać, przeskoczyć przez linkę na korytarz i zwiać z namiotu, ale do biegu tak byłem zdolny jak do krzyku.
Trup uśmiechnął się, z jego ust wypadły grudki ziemi. Jej część, wilgotna od śliny, utkwiła mu pomiędzy kłami. Wyszczerzone białe zęby antycznych czaszek, rozdziawione pyski jadowitych węży z ociekającymi trucizną zębami jadowymi, przeraźliwy uśmiech Lugosiego w filmach o Draculi, wszystkie one bladły przy obrazie tych strasznych bladych warg i uczernionych kłów.
Jakimś cudem udało mi się przyklęknąć.
Trup oblizał się ohydnym jęzorem, plując wygarniętą z ust ziemią jęknął cicho, raczej rozpaczliwie niż groźnie; wydał z siebie nieokreślony dźwięk, jakby wypuszczał gaz, coś pomiędzy chrząknięciem a bulgotem. Odetchnąłem szybko, gwałtownie, wstałem powoli i sennie, jakby wypełnił mnie ohydny gaz wydobywający się z ciała. Wytarłem pot spływający w kąciki oczu i wywołujący dokuczliwe szczypanie. Przykucnąłem ze zgarbionymi ramionami i nisko pochyloną głową jak wielka małpa. Nie miałem pojęcia, co robić, choć wiedziałem jedno: nie mogę uciekać. Muszę zostać na miejscu. Muszę walczyć. Muszę znaleźć jakiś sposób, by zabić potwora po raz drugi. Tym razem skutecznie, bo, na Boga, ryzykuję, że goblin wydostanie się z namiotu, znajdzie inne gobliny, powie im, czego i jak dokonałem, i wkrótce wszyscy przedstawiciele tego gatunku będą wiedzieli, że przenikam wzrokiem ich przebranie, zorganizują się, zaczną mnie szukać, znajdą i załatwią Jestem przecież dla nich zagrożeniem większym niż którykolwiek żyjący człowiek.
Pod cienką błoną katarakty, pod samymi ludzkimi oczami, dostrzegłem teraz słaby czerwony płomyk, krwawe światełko ich, nieludzkich oczu. Zaledwie mżące. Słaby poblask ciemnej, głębokiej piekielnej jamy. Nie jasny ogień jak poprzednio, tylko ledwie żarzący się węgielek, a właściwie dwa węgielki w obu zasnutych mgłą oczach. Goblina w powstającym trupie nie widziałem, ani świńskiego pyska, ani psich kłów, objawił się tylko w żarze ślepi. Zapewne dlatego, że za daleko odszedł ścieżką śmierci, by znów wypełnić ludzkie ciało samym sobą. Ale nawet to niewiele, czego udało mu się dokonać, i tak wydawało się niemożliwe. Przecież rozdarłem mu gardło, niech będzie przeklęty! Jego serce przestało bić! Dwa dni temu tam, na torze elektrycznych samochodzików, przestał żyć i oddychać. Niech go cholera weźmie, ale nie oddychał od dwóch dni! Przez dwa dni leżał przysypany ziemią! Nawet teraz nie wciągał powietrza w płuca, a przynajmniej ja tego nie dostrzegłem. Poza tym stracił tyle krwi. Została mu resztka z pewnością za mała, by podtrzymać krążenie.
Tymczasem goblin z wysiłkiem wydobywający się z grobu uśmiechnął się jeszcze szerzej. Część jego ciała pozostawała jednak pogrzebana pod przeszło pół metrem ziemi, co mu nie ułatwiało wyrwania się na wolność. Mimo to z szatańską wytrwałością i piekielną detenninacją rozgrzebywał ziemię, wytężał wszystkie siły... i ciągle wykonywał te urywane, nieskoordynowane ruchy zepsutej maszyny.
Pozostawiłem go martwego na torze, ale najwidoczniej zachowała się w nim iskra życia. Jego gatunek najwyraźniej umiał opierać się śmierci tam, gdzie ludzie nie mieli wyboru innego, niż się jej poddać. Wchodził w stan... nie wiem, jak to nazwać... może spowolnionego życia, w każdym razie czegoś w tym rodzaju. Skulił się w pozycji płodu wokół tej jednej, ostatniej tlącej się w nim iskierki, strzegł jej zazdrośnie, robił co w jego mocy, by nie wygasła. I co dalej? Czy bliski śmierci goblin Potrafi podtrzymać w sobie ognik życia, wzniecić płomień, rozdmuchać go w ognisko, wyleczyć uszkodzone ciało, ożywić się, wrócić zza grobu? Czy gdybym go nie ekshumował, jego rozdarte gardło i tak by się wyleczyło, czy jakaś magia napełniłaby mu żyły krwią? Czy za parę tygodni, już po naszym wyjeździe, gdy pamięć o wesołym miasteczku zacznie się zacierać, stwór powtórzyłby na swój obrzydliwy sposób historie zmartwychwstałego Łazarza, otworzył własny grób od środka Czułem, że stoję na krawędzi psychicznej otchłani. Nawet jeśli jeszcze nie oszalałem, to nigdy nie byłem bliższy szaleństwa niż teraz.
Prychając z wysiłku i frustracji, wykonując nieskoordynowane ruchy, pozornie niezbyt silny, nieoddychający, lecz upiornie energiczny i ruchliwy trup dłońmi zgarniał ziemię, w której ciągle tkwiła dolna część jego ciała. Spychał ją powolnymi ruchami, z tępą pracowitością maszyny. I cały czas wpatrywał się w moją twarz nieruchomymi, opalizującymi ślepiami tkwiącymi pod niskim, brudnym od ziemi czołem. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie sprawiał wrażenia silnego, nic z tych rzeczy, ale na moich oczach robił się coraz silniejszy, odgarniał ziemię coraz energiczniej, czerwony błysk ślepi stawał się coraz jaskrawszy. A ja siedziałem przed nim w kucki, sparaliżowany strachem.
Nóż!
Nóż leżał tuż obok grobu. Poruszane wiatrem żarówki huśtały się na kablach, rzucając plamy jaskrawego światła na stalowe ostrze, nadając mu czarodziejski, wręcz magiczny wygląd, jakby nie był to zwykły nóż, lecz Excalibur. Prawdę mówiąc, dla mnie w tej mrocznej, groźnej chwili był tak cenny jak każdy magiczny miecz wyciągnięty z kamiennej pochwy. Ale dosięgnąć go mogłem tylko wówczas, gdy znajdę się w zasięgu rąk tego... tego na pół martwego czegoś.
Z głębi rozdartego gardła trupa wyrwał się przenikliwy, bulgoczący, przerywany dźwięk, będący zapewne śmiechem. Śmiechem nieuleczalnie szalonego, śmiechem potępieńca.
Już prawie uwolnił jedną nogę.
Nagle odzyskałem siły. Skoczyłem w kierunku noża.
Niestety, stwór przewidział mój ruch. Niezdarnie machną ludzką ręką, trafił w nóż, uderzył go tak mocno, że prześlizgnął się on po trocinach i znikł w mroku pod platformą, na której stało puste krzesło Joela Tucka.
Walki wręcz w ogóle nie brałem pod uwagę. Doskonale wiedziałem, że nie mam w niej szans, ani bijąc, ani dusząc, nie dałbym rady definitywnie wykończyć chodzącego trupa, równie dobrze mógłbym walczyć z lotnymi piaskami. Stwór, mimo iż zdawał się niezdarny i słaby, z pewnością miał niesamowitą odporność. Wystarczającą, by mnie przetrzymać, opierać się, dopóki nie opadnę z sił, a potem wykończyć powolnymi, lecz bardzo mocnymi ciosami.
Nóż był moją jedyną szansą.
Przebiegłem więc obok płytkiego grobu i trup złapał mnie za nogę zimną dłonią. Z tej dłoni lodowaty chłód przeniknął przez dżinsy do ciała, ale szarpnąłem się, trafiłem goblina piętą w bok głowy i jakoś się uwolniłem. Opadłem na kolana w najdalszym od grobu kącie trzyipółmetrowej platformy, sceny Joela Tucka. To gdzieś tu wpadł pod nią nóż. Położyłem się na brzuchu. Szczelina między ziemią a deskami miała piętnaście centymetrów wysokości, mnóstwo miejsca, żeby wsunąć rękę. Wsunąłem więc, ale domacałem się tylko trocin, kamyków i zardzewiałego zgiętego gwoździa. Słyszałem nieartykułowany bełkot żywego trupa, szelest odrzucanej ziemi, odgłos paznokci drapiących krawędzie grobu, chrząknięcia, syki i ciche jęki. Nie traciłem czasu na oglądanie się za siebie. Próbowałem sięgnąć dalej, aż krawędź deski boleśnie wbiła mi się w ramię. Zyskałem może piętnaście centymetrów. Robiłem co w mojej mocy, by odszukać nóż, jeśli nie wyczuć, to przynajmniej „zobaczyć” go palcami, ale mimo wysiłków znalazłem tylko kawałek drewna i celofanowe opakowanie paczki papierosów lub może batonika. Nie byłem w stanie sięgnąć wystarczająco głęboko, nie umiałem też pogodzić się z przeraźliwie bolesną myślą że w którymś momencie niemal dotknąłem ostrza lub rękojeści, że wystarczy tylko sięgnąć kilka centymetrów głębiej, dwa, trzy, nie więcej niż pięć! Nie, nic z tego, ani śladu noża. Przesunąłem dłoń w lewo, łapałem powietrze, ziemię, kępki suchej trawy, słysząc dobiegające z tyłu bulgotanie, a także szelest przesuwanych po trocinach stóp, łomot ciężkich kroków. Jęczałem, słyszałem własne jęki, ale nie mogłem przestać... jeszcze tylko kilka Centymetrów!... i nagle poczułem ukłucie w palec, w kciuk, to było ostrze, no, wreszcie, złapałem je między zraniony i palec wskazujący, wyciągnąłem, zdążyłem nawet chwycić za rękojeść, ale nie zdążyłem się ani przetoczyć, ani nawet obrócić na plecy, bo trup pochylił się, złapał mnie za koszulę przy szyi i siedzenie spodni, i z siłą większą niż mogłem się spodziewać, podniósł mnie, obrócił, rzucił na ziemię. Wylądowałem w rozkopanym grobie twarzą w dół. Nosem trafiłem w dżdżownicę, zakrztusiłem się połkniętą garścią ziemi. Krztusiłem się, część udało mi się wypluć, resztę musiałem połknąć.
Jakoś obróciłem się na wznak. Uszkodzony na ciele i umyśle goblin chwiał się nad krawędzią grobu jak popsuty robot. Patrzył na mnie ślepiami zimnymi jak lód i płonącymi jak ogień. Po moim ciele przesuwał się cień jego cielska, drżący i niepewny, wywołany chwiejącymi się na kablach żarówkami.
Byliśmy tak blisko siebie, że nie mogłem ryzykować rzutu nożem. Ale nagle udało mi się wyczuć intencje ożywionego trupa. Chwyciłem rękojeść oburącz, przycisnąłem ją do piersi, zablokowałem ramiona, łokcie i nadgarstki. Niemal w tej samej chwili potwór rozłożył ręce i rzucił się na mnie z tępym uśmiechem. Sam nadział się na ostrze, nie udało mi się utrzymać jego ciężaru. Padł na mnie bezwładnie, wyciskając mi powietrze z płuc.
Nóż pogrążył się aż po rękojeść w martwym sercu goblina, ale to go bynajmniej nie uspokoiło. Czułem ciężar jego brody na ramieniu, tłusty policzek przytulił do mojego policzka. Bełkotał mi coś do ucha, coś niepokojąco przypominającego bezsensowne słowa wypowiadane podczas stosunku, w największym natężeniu uczuć. Jego ramiona i nogi drgały spazmatycznie, ręce wykonywały jakieś nieskoordynowane ruchy.
To obrzydliwe doświadczenie wzmocnione nieopanowanym strachem dodało mi nadludzkich sił. Pchałem go, biłem pięściami, kopałem, wiłem się, próbowałem obrócić, drapałem paznokciami. Udało mi się jakoś wydobyć spod ciała; teraz ja leżałem na nim, z jednym kolanem opartym o jego genitalia drugim o krawędź grobu. Plułem urywanymi przekleństwami, jakimiś nieartykułowanymi obelgami, równie nonsensownym jak bełkot dobiegający z martwych, lecz ciągle poruszających się ust goblina.
Wyrwałem nóź z rany, uderzyłem raz, drugi, trzeci i nawet na tym nie poprzestałem. Mierzyłem w serce, gardło i żołądek, robiłem, co mogłem, co potrafiłem, na co wystarczało mi sił. Mojemu przeciwnikowi brakowało już energii, a także zręczności, potężnych ciosów jego wielkich jak bochen chleba pięści udawało mi się unikać bez większych trudności, choć kilka trafiło w barki i ramiona, odbierając mi siłę. Mimo to nóż okazał się skuteczny, znalazł i wyciął raka, ożywiającego nienaturalnym życiem martwą tkankę, odkrawał go cząstka po cząstce, aż wreszcie kopiące ziemię nogi znieruchomiały, tłukące mnie wcześniej ręce już tylko wznosiły się i opadały bezsilnie, trup przygryzł własny język. I wreszcie nawet ręce opadły wzdłuż ciała i znieruchomiały, usta rozwarły się w bezmyślnym grymasie, a słaby czerwony płomień goblińskiej inteligencji zgasł. Udało mi się. Zabiłem wroga. Nie po raz pierwszy.
Nie, nie wystarczało go zabić. Musiałem zyskać pewność, że raz zabity pozostanie martwy. Na własne oczy widziałem, że śmiertelna rana krtani goblina zdążyła zaleczyć się w krótkim czasie pomiędzy walką na torze elektrycznych samochodzików a dzisiejszą nocą. Aż do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, że gobliny, niczym wampiry z europejskich legend, potrafią same przywrócić się do życia, jeśli nie zabije się ich z właściwą starannością i uporem. Na własnej skórze poznałem tę gorzką prawdę i nie miałem zamiaru ryzykować. Wykorzystałem napięcie walki, ten niezwykły przypływ adrenaliny, który jakoś wciąż trwał, poprzedzając nieuniknioną wysysającą siły depresję, osłabienie i mdłości, i uciąłem stworowi łeb. Nie Przyszło mi to łatwo, ale nóż miał ostrze z hartowanej stali, no i nadal dysponowałem siłą zrodzoną ze strachu i dzikiej wściekłości. Na szczęście obyło się bez krwi, gdyż trupa wykrwawiłem dni temu.
Gorący letni wiatr przewiewał namiot z charakterystycznym szumem i jękiem. Szarpał brezentem, napinając go na śledziach i odciągach, płótno trzaskało w jego powiewach, powiewało niczym skrzydła wielkiego ptaka, próbującego rozpaczliwie wzlecieć w niebo, choć przykutego do ziemskiej grzędy.
Wielkie, czarne ćmy krążyły wokół kołyszących się żarówek wzbogacając swymi cieniami przedziwny taniec światła i mroku. Nagłe zmiany blasku i ciemności - widziane oczami oślepionymi paniką i gryzącym potem - doprowadzały do szaleństwa, kręciło mi się w głowie, czułem się przez nie gorzej niż przedtem.
Wreszcie zakończyłem swe dzieło. Przez chwilę rozważałem umieszczenie głowy między nogami goblina i zasypanie grobu ale wydało mi się to niebezpieczne, fragmenty ciała nie powinny spoczywać tak blisko siebie. Z łatwością wyobraziłem sobie powtórnie pogrzebane zwłoki, poruszające się powoli pod ziemią dłonie sięgające po uciętą głowę, kładące ją na miejsce, ciało zrasta się, rana szyi goi, kręgosłup scala, czerwony płomień błyska w niesamowitych ślepiach...
Odłożyłem uciętą głowę, resztę ciała zasypałem ziemią. Udeptałem starannie ziemię, po czym przysypałem ją świeżymi trocinami. Głowę złapałem za włosy. Czułem się jak prymitywny dzikus i wcale mi się to nie podobało. Niemal pobiegłem do wyjścia z Shockville, gasząc po drodze światła.
Klapa, którą przy wejściu rozwiązałem, łopotała na silnym wietrze. Rozejrzałem się dookoła; w słabym świetle zachodzącego słońca nie dostrzegłem ani śladu ruchu, oprócz chmur pyłu wznoszonych przez upiorny wicher. Wyszedłem, odłożyłem uciętą głowę, porządnie zawiązałem klapę przy wejściu. Chwyciłem głowę i cicho poszedłem aleją na tyły miasteczka. Minąłem dwa skromnie przykryte namioty z girlaskami, wbiegłem między ciężarówki wyglądające jak stado drzemiących słoni, minąłem rozstawione generatory, wielkie, puste drewniane skrzynie. Dalej zaczynało się puste pole i las, ogarniający nas z trzech stron. Z każdym krokiem coraz bardziej bałem się, że ludzka głowa goblina, którą ciągle trzymałem za włosy, wróci do życia, że w martwych oczach znów pojawi się czerwony błysk, że rozchylą się wargi, zgrzytną zęby, więc trzymałem ją w wyciągniętej ręce, by nie obijała mi się o nogi, i nie miała szans zatopić kłów w moim ciele.
W goblinie nie pozostał nawet cień życia. Zgrzytanie zębów i wściekły, choć nieartykułowany bełkot były wyłącznie wytworami mej rozgorączkowanej wyobraźni, a wyobraźnia nie tyle wymknęła się spod kontroli, ile wręcz mnie poniosła, wpadła w popłoch, galopowała stadem strasznych obrazów przez koszmarny pejzaż nieskończonych, przerażających możliwości. Kiedy wreszcie przedarłem się przez rosnące wśród wysokich drzew krzaki, znalazłem niewielką polankę przy strumyku i odłożyłem głowę na bardzo przydatny duży głaz, nawet słabe, upiornie blade promienie księżyca wystarczyły, by dostrzec dzięki nim, że wszystkie moje podejrzenia były nieuzasadnione, że bałem się czegoś pozbawionego życia, obojętnie czy naturalnego, czy nadnaturalnego.
Przy strumieniu ziemia miała konsystencję gęstego błota, łatwo było kopać w niej nawet gołymi rękami. Drzewa, odziane w gałęzie, przypominające wiedźmy w łachmanach i upiory w płaszczach, strzegły granic polany, gdy ja kopałem grób dla głowy, grzebałem ją, udeptywałem ziemię, a w końcu zamaskowałem ślady mych wysiłków, rozrzucając dookoła suche liście i sosnowe igły.
Teraz, by powtórzyć cud Łazarza, bezgłowy trup musiałby najpierw wstać z grobu, potem przepełznąć lub przeleźć na ślepo przez las, znaleźć polankę i wyciągnąć własną głowę z drugiego grobu. Wydarzenia ostatniej godziny wzbudziły we mnie wprawdzie wielki podziw dla talentów i możliwości goblinów, byłem jednak przekonany, że żaden z nich nie zdołałby przezwyciężyć takich przeszkód i zmartwychwstać. Potwór był martwy i miał pozostać martwy.
Ucieczka z Shockville do lasu, kopanie grobu, grzebanie głowy... tego wszystkiego dokonałem w stanie najwyższej paniki. Teraz stanąłem nieruchomo, odetchnąłem głęboko, spróbowałem się uspokoić. Nie było to łatwe.
Pomyślałem o dawnych czasach, o moim rodzinnym Oregonie i o wujku, którego zabiłem. Czy i jego poranione, poszarpane ciało uzdrowiło się w ciemnościach, w zamkniętej trumnie, czy zdołał wydostać się na światło dzienne kilka tygodni po tym, gdy rozpocząłem ucieczkę przed siłami prawa i porządku? Czy odwiedził dom na farmie, w którym nadal mieszkała mama z siostrami? Czy dokonał zemsty na Stanfeussach? Czy moja rodzina padła ofiarą goblina? Ta myśl po prostu była nie do zniesienia. Nie zdołałbym unieść ciężaru tak strasznej winy. Denton nie wrócił do życia. Kiedy zaatakowałem go tego strasznego, krwawego dnia, walczył tak wściekle, że wzbudził we mnie gniew przekraczający granice nieopanowanej furii. Siekierą zadawałem mu straszliwe rany, kolejne ciosy padały nawet wówczas, gdy uświadomiłem sobie, że nie żyje. Praktycznie poćwiartowałem wuja, zmiażdżyłem mu kości, jego ciało nie mogło się zrosnąć. Poza tym, nawet gdyby udało mu się zmartwychwstać, z pewnością nie wróciłby w pobliże domu Stanfeussów ani w ogóle w doliny Siskiyou, bo tam był znany i wieść o cudzie jego powrotu zza grobu byłaby szokiem, rozniosłaby się daleko i szeroko, skupiłaby na nim powszechną uwagę. Byłem pewien, że jego ciało nadal rozkłada się w trumnie, lecz gdyby... gdyby nie spoczywał w grobie, niewątpliwie znajdowałby się daleko od Oregonu, żył pod przybranym nazwiskiem, torturując niewinnych... lecz nie moją rodzinę.
Odwróciłem się, opuściłem polankę, znów przedarłem się przez krzaki i wróciłem na polankę, gdzie nocne powietrze przesycał zapach nawłoci. Dopiero w połowie drogi do wesołego miasteczka zorientowałem się, że ciągle czuję w ustach smak ziemi; dostała się tam, kiedy wpadłem do grobu goblina. Smak był wstrętny, a w dodatku przypomniał mi wszystkie straszne rzeczy, które zdarzyły się w ciągu ostatniej godziny; wspomnienie o nich do tej pory blokowałem, nie dopuszczałem do świadomości, bo inaczej nie zdołałbym zrobić tego, co musiałem. Teraz nagle dopadły mnie mdłości. Upadłem na dłonie i kolana, pochyliłem głowę i zwymiotowałem na trawę i nawłoć.
Kiedy mdłości minęły, poczołgałem się kilka kroków. Upadłem na wznak, zapatrzyłem się w mrugające na mnie z nieba gwiazdy; zbierałem siły, by się podnieść.
Za dziesięć piąta. Pomarańczowe słońce miało wstać za niespełna godzinę.
Na tę myśl przypomniałem sobie ślepe pomarańczowe oko Joela Tucka. Joel Tuck... czy to on wyniósł ciało z toru samo chodzików i pogrzebał? Oznaczałoby to, że wie, kim są gobliny, a co więcej, stara się mi pomóc. Mogłem też założyć z niemal całkowitą pewnością że to on wszedł do mojej przyczepy poprzedniej nocy i włożył mi do kieszeni dżinsów dwie wejściówki: na tor samochodzików i na diabelski młyn. Próbował dać do zrozumienia, że wie, co zdarzyło się na torze, i że jak ja doskonale zdaje sobie sprawę, iż coś musi się zdarzyć przy diabelskim młynie. Widział gobliny, do pewnego stopnia wyczuwał złowrogą energię skupioną wokół diabelskiego młyna, choć jego psychiczne zdolności nie były zapewne tak rozwinięte jak moje.
Po raz pierwszy spotkałem kogoś, kto miał prawdziwe zdolności psychiczne, z całą pewnością na mojej drodze nigdy nie stanął człowiek, który widział gobliny takie, jakie były naprawdę, potrafił dostrzec ich rzeczywisty kształt. Łzy wezbrały mi w oczach, bo przecież miałem wreszcie kogoś, kto jest mi bratem, kto mnie rozumie i wie, co czuję; kogoś takiego potrzebowałem wręcz rozpaczliwie. Nie byłem sam.
Tylko... dlaczego Joel zdecydował się działać w sposób aż tak tajemniczy? Dlaczego nie oznajmił mi po prostu, że obaj znamy tak pilnie strzeżony sekret? Odpowiedź na te pytania wydawała się prosta: nie chciał, bym wiedział, kim jest. Dlaczego? Bo nie był moim przyjacielem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że w wojnie ludzi z goblinami mógł się uważać za neutralnego, w końcu ludzie traktowali go okrutniej niż gobliny, choć pewnie uważał tak dlatego, że z ludźmi stykał się codziennie, a z goblinami zaledwie od czasu do czasu. Wyrzutek, odtrącony, wręcz pogardzany przez społeczeństwo, pozbawiony godności z wyjątkiem tej, którą dawało mu sanktuarium wesołego miasteczka. Joel z pewnością miał prawo uznać, że w jego interesie nie leży wplątanie się w walkę pomiędzy frajerami i potworami. Jeśli tak rzecz się miała, pomógł mi pozbyć się trupa i wskazał na niebezpieczeństwo czyhające przy diabelskim młynie tylko z jednego powodu: dotyczyło to bezpośrednio nas, pracowników, jedynych ludzi, wobec których czuł się zobowiązany do lojalności w toczącej się wojnie. Nie ujawnił się przede mną, wiedząc, że ja walczę z wszystkimi demonami, że moja wendeta przekracza granice wesołego miasteczka. Nie miał ochoty włączać się w szerszy konflikt, zamierzał walczy tylko wówczas, gdy wojna zapuka do jego drzwi.
Pomógł mi, owszem, ale nie mogłem liczyć na to, że zawsze będzie mi pomagał.
Co oznaczało tylko tyle, że byłem sam i pozostałem sam.
Księżyc zaszedł. Noc zrobiła się bardzo ciemna.
Byłem kompletnie wyczerpany. Powoli podniosłem się ze swego łoża z trawy i nawłoci. Poszedłem do szatni pod trybuną Umyłem ręce, przez dobry kwadrans czyściłem z ziemi paznokcie, wziąłem prysznic. Potem wróciłem do przyczepy.
Mój współlokator, Barney Quadlow, głośno chrapał.
Rozebrałem się. Padłem na łóżko. Nic już nie czułem, fizycznie i psychicznie.
Odpoczynek, rozkosz, ulga, której doznałem w ramionach Ryi Raines - i którą jej dałem - były już tylko mglistym wspomnieniem. Choć od tej radosnej chwili minęły zaledwie dwie godziny, horror, który przeżyłem później, pamiętałem znacznie dokładniej, był jak świeża warstwa farby zakrywająca poprzednią, choćby najpiękniejszą i najżywszą. Rya odcisnęła się w mych wspomnieniach najżywiej przez swój smutek graniczący z niewytłumaczalną beznadziejną rozpaczą. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że taka Rya stanie się przyczyną kolejnego kryzysu, oczekującego mnie w najbliższej przyszłości.
Dźwigałem wielki ciężar.
Za wielki.
Przecież miałem zaledwie siedemnaście lat. Płakałem cicho z tęsknoty za Oregonem, za siostrami i matczyną miłością tak przerażająco odległą. Marzyłem o chwili spokojnego snu. Rozpaczliwie potrzebowałem jakiegoś odpoczynku. Za niespełna dwa dni znajdziemy się Yontsdown.
11
Straszna noc
Tego sobotniego ranka obudziłem się o wpół do dziewiątej po niewiele więcej niż dwóch godzinach snu. Gnębił mnie koszmar różny od wszystkich, których doświadczyłem do tej pory.
We śnie patrzyłem na cmentarz, rozciągający się jak okiem sięgnąć na łagodnych zboczach falistych wzgórz. Cmentarz karykaturalnie wręcz zatłoczony granitowymi oraz marmurowymi tablicami wszelkich kształtów i rozmiarów, popękanymi, pokrzywionymi... i tak rząd za rzędem, za rzędem, za rzędem, nikt nie zdołałby ich policzyć. Rya także tu była, uciekała przede mną przedzierała się przez śnieg, to znikała, to pojawiała się wśród nagich czarnych gałęzi drzew. Ścigałem ją, lecz dziwne było to, ze czułem do niej zarówno miłość, jak i nienawiść. Nie wiedziałem nawet, co zrobię, kiedy ją wreszcie dogonię. Pragnąłem uściskać ją wycałować, znów się z nią kochać i jednocześnie dusić ją, aż twarz jej sczernieje, a piękne niebieskie oczy wyjdą z orbit, pokryją się mgłą śmierci. Przeraziła mnie ta straszna furia, przecież wzbudził ją we mnie ktoś, kogo kochałem; zatrzymywałem się nawet kilkakrotnie, ale Wówczas i ona się zatrzymywała, czekała na mnie niżej, wśród nagrobków, zupełnie jakby chciała, żebym ją dogonił. Próbowałem ostrzec ją jakoś, że to nie są miłosne igraszki, że dzieje się ze mną coś złego, że jeśli ją złapię, mogę stracić kontrolę nad sobą ale nie potrafiłem zmusić warg i języka do wypowiedzenia choćby jednego artykułowanego słowa. W każdym razie gdy tylko przystawałem, Rya machała do mnie, zachęcała do pościgu, no i znowu za nią biegłem. Nagle uświadomiłem sobie co się stało, co jest we mnie złego. Goblin! To goblin wtargnął we mnie, posiadł mnie, demon przejął nade mną kontrolę zniszczył umysł i duszę, pozostawił tylko skorupę, tylko ciało będące teraz jego ciałem, a Rya nie zdawała sobie z tego sprawy. Rya nadal widziała Slima, ukochanego Slima MacKenziego, nie miała pojęcia o tym, w jak strasznym znalazła się niebezpieczeństwie, nie pojmowała, że Slim odszedł, że nigdy nie powróci, że jego ludzkie ciało służy nieludzkiemu potworowi, że jeśli potwór ten ją dopadnie, wyciśnie z niej życie. A ja zbliżałem się do nieszczęsnej dziewczyny; obejrzała się, roześmiała, była taka piękna... taka piękna i skazana na śmierć... dzieliły nas już tylko trzy metry... dwa i pół... dwa... półtora... chwyciłem ją obróciłem...
...obudziłem się. Nadal czułem, jak palcami niczym stal miażdżę jej delikatne gardło.
Usiadłem w łóżku, słuchając szalonego bicia serca, urywanego oddechu. Ze wszystkich sił starałem się zapomnieć o koszmarze. Potrząsnąłem głową, zmrużyłem oczy oślepione blaskiem poranka; powtarzałem sobie, że sen mara, nawet tak przekonujący, tak żywy, że to przecież nie przeczucie tego, co ma się zdarzyć.
Tylko nie przeczucie.
Błagam.
***
Miasteczko otwierane było o jedenastej, co zostawiało nu parę godzin na kontemplowanie krwi, która przyschła także do moich rąk; tylko w Bogu pokładałem nadzieję, że znajdę sobie coś lepszego do roboty.
Nasz obóz przylegał do stolicy hrabstwa, miasteczka liczącego siedem czy osiem tysięcy mieszkańców. Poszedłem tam, zjadłem śniadanie w kawiarni, po czym wpadłem do sąsiedniego sklepu, gdzie kupiłem dwie pary dżinsów i kilka podkoszulków, po drodze nie dostrzegłem ani jednego goblina, a dzień był tak piękny w ten typowo sierpniowy sposób, że powoli zacząłem się pocieszać, powtarzać sobie, że jeszcze wszystko może być w porządku między mną i Ryą nawet w Yontsdown, bylebym tylko nie stracił panowania nad sobą, no i oczywiście nadziei.
O wpół do jedenastej wróciłem do wesołego miasteczka, przebrałem się w przyczepie w nowe ubranie i za kwadrans jedenasta stawiłem się na miejscu, gotów do pracy. Przygotowałem młot, usiadłem na stołku, czekałem na pierwszych frajerów, kiedy pojawiła się Rya.
Złota dziewczyna. Nagie opalone nogi. Żółte szorty. Cztery odcienie żółci na koszulce w poziome paski. W miejscu publicznym nosiła biustonosz, w końcu był to rok 1963 i widok dziewczyny bez biustonosza wstrząsnąłby frajerami, choć w naszym obozie nie uważano tego za gorszące. Włosy, ściągnięte z tyłu głowy, przytrzymywała żółta chustka. Wydawała się promienieć własnym światłem.
Wstałem. Chciałem położyć jej dłonie na ramionach, pocałować w policzek, ale Rya odepchnęła mnie lekko, choć stanowczo.
- Nie chcę nieporozumień - powiedziała wprost.
- Jakich?
- Mówię o tym, co zdarzyło się w nocy.
- Nazywasz to nieporozumieniem?
- Być może nie rozumiesz moich intencji.
- A jakie są twoje intencje? Rya zmarszczyła brwi.
- Chodzi o to, że cię lubię...
- Miło słyszeć!
...i że potrafimy sprawić sobie przyjemność... Więc jednak zauważyłaś! -- -..ale nie wyobrażaj sobie, że jestem twoją dziewczyną albo coś.
- Osobiście nie wątpię, że jesteś dziewczyną.
- W wesołym miasteczku ciągle pracujesz dla mnie.
- Aha!
- A ja jestem twoim szefem.
- Aha! - powtórzyłem i pomyślałem: Jezu Chryste!
- Nie chcę... - Rya zawahała się - ...nie chcę, żebyśmy publicznie okazywali sobie jakąś... wyjątkową zażyłość.
- Boże broń! Ale prywatnie możemy ją sobie od czasu do czasu okazać, prawda?
Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej słowa i ton głosu są w najwyższym stopniu obraźliwe, nie rozumiała, ze mnie poniża, nie była więc też pewna, co oznacza ta moja impertynencja. Niemniej zaryzykowała uśmiech.
- Jasne. Prywatnie... prywatnie spodziewam się, że będziesz okazywał mi wyjątkową zażyłość jak... jak poprzednio.
- Wygląda na to, że mam dwie roboty w cenie jednej. Zatrudniłaś mnie, bo jestem niezłym naganiaczem czy też może ci się spodobałem?
Dziewczyna przestała się uśmiechać.
- Bo jesteś dobry, oczywiście.
- Bo wiesz, szefowo, jakoś nie pasuje mi myśl o tym, że wykorzystujesz nieszczęsnego najemnika w potrzebie.
- Mówię poważnie, Slim.
- Zauważyłem.
- Więc dlaczego stroisz sobie z tego żarty?
- Bo to społecznie akceptowalna alternatywa.
- Tak? Ale dla czego?
- Kpin, krzyków i obelg.
- Jesteś na mnie wściekły.
- A ty jesteś równie piękna jak bystra, szefowo.
- Nie musisz się na mnie wściekać.
- Wszystko przez ten mój temperament.
- Przecież chcę tylko rozsądnie wyjaśnić naturę naszych wzajemnych stosunków.
- Jesteś bardzo rozsądna. Podziwiam.
- Slim, słuchaj, przecież ja tylko próbuję ci wytłumaczyć, że cokolwiek robimy prywatnie, to jedna sprawa, a tu, w miejscu pracy...
- Boże święty, nawet do głowy mi nie przyszło, żebyśmy w miejscu pracy robili to co prywatnie. Przy ludziach?
- Trudno się z tobą porozumieć.
- Ja podziwiam twój dyplomatyczny talent.
- Zrozum, że są tacy faceci, co jak prześpią się z szefową to raz myślą że nie muszą już przykładać się do pracy i w ogóle. A ja jestem tego rodzaju facetem?
- Mam nadzieję, że nie.
- Rozumiem, że ufasz mi bezgranicznie?
- Nie chcę, żebyś się na mnie wściekał - powiedziała Rya niepewnie.
Przecież się nie wściekam - zełgałem. Wiedziałem, że Rya nie bardzo radzi sobie w bezpośrednich kontaktach z ludźmi. Moje zdolności psychiczne pozwalały mi wyczuwać przede wszystkim smutek, samotność, niepewność i wywoływaną przez nie wyzywającą, szaleńczą brawurę, główne cechy jej charakteru, więc chociaż byłem wściekły, także bardzo jej współczułem.
- Wściekasz się - powtórzyła dziewczyna. - Przecież widzę.
- Nie ma o czym mówić. - Westchnąłem. - No, najwyższy czas brać się do roboty. - Gestem wskazałem na wejście. - A oto pierwsi frajerzy.
- Zrozumieliśmy się.
- No przecież!
- Na pewno?
- Oczywiście.
- No to do zobaczenia.
Odprowadziłem wzrokiem odchodzącą Ryę. Kochałem ją i nienawidziłem jej... ale przede wszystkim kochałem tę niezwykle wrażliwą delikatną Amazonkę. Mogłem się na nią wściekać, ale to przecież nie miało sensu. Była jak siła żywiołu, a kto sprzeciwia się wichrom, zimowym mrozom, letnim upałom? Gniew nie miał na nią... i na mnie... najmniejszego wpływu. Nie mógł mieć.
***
O pierwszej po południu Marco zwolnił mnie na pół godziny, a o trzeciej na przerwę do szóstej. I za pierwszym, i za drugim razem miałem szczerą ochotę odwiedzić Shockville, pogadać z tajemniczym Joelem Tuckiem, ale za każdym razem rezygnowałem, uznając, że nadmierny pośpiech może okazać się niebezpieczny.
Sobota była najpracowitszym dniem w miasteczku, przyszło dwa, a może nawet trzy razy więcej ludzi niż w ciągu tygodnia a z Joelem nie mogłem przecież rozmawiać przy frajerach. Poza tym obawiałem się - a właściwie byłem pewien - że jeśli przycisnę go zbyt pospiesznie i zbyt mocno, to po prostu się przede mną zamknie jak ślimak w skorupie. Zawsze mógł przecież twierdzić, że o goblinie nic nie wiedział, że nie miał zielonego pojęcia o jakichś tajemniczych nocnych pogrzebach, i co by mi wówczas pozostało? Wierzyłem, że w tym wybryku natury mam potencjalnego sojusznika (również przyjaciela i choć mogło to wydawać się dziwne, także zastępczego ojca), obawiałem się więc, że po przedwczesnej konfrontacji nieuchronnie się ode mnie odsunie. Instynktownie wyczułem, że więcej zyskam, dając mu czas, by się do mnie przyzwyczaił, lepiej mnie poznał, potrafił ocenić. Zapewne nigdy przedtem nie poznał kogoś takiego jak ja, kogoś, kto potrafi rozpoznać goblina, dla mnie zresztą on też był pierwszą znajomą osobą o tym talencie, toteż prędzej czy później naturalna ciekawość powinna przezwyciężyć charakterystyczną dla niego powściągliwość. Na razie powinienem więc zachować cierpliwość.
Zjadłem coś, poszedłem do przyczepy, padłem na łóżko i przespałem dwie godziny. Tym razem nie doświadczyłem koszmarów. Byłem zbyt zmęczony, by śnić.
Wróciłem do pracy przed ósmą. Ostatnie pięć godzin pracy okazało się równie łatwe jak zyskowne. Deszcz kolorowych świateł spadał na wesołe miasteczko, na największe z naszych atrakcji, a do taktu wtórowały mu wybuchy wesołego śmiechu. Rozdokazywani, rozbawieni, roześmiani, zadowoleni z siebie frajerzy płynęli rzeką przed naszym młotem, zostawiając po sobie ślad w postaci monet i banknotów, a ja wyławiałem Je i zachowywałem dla Ryi Raines. Wreszcie, o pierwszej rano, zabawa się skończyła.
Dla nas, pracowników wesołego miasteczka, ostatnia noc stępów, „zielona noc”, jest jak zmiana skóry u węża. Witamy ją z radością ponieważ w gruncie rzeczy wszyscy mamy naturę Cyganów. Wesołe miasteczko zostawia za sobą znane miejsce jak wylinkę. Jest podobne do węża, który rodzi się na nowo w nowej łusce, tylko dla nas nową łuską jest nowe miejsce nowe kieszenie pełne nowych pieniędzy.
Dzisiejszy zarobek zaniósł Ryi Marco, ja od razu zabrałem się do demontażu młota. Pracowaliśmy wszyscy: koncesjonariusze, licytatorzy, treserzy zwierząt, właściciele budek z przekąskami, kaskaderzy, bicykliści, naganiacze, karły, kaleki, striptizerki, kucharze, tragarze; wszyscy oprócz dzieci (które o tej godzinie spały) i tych, którzy opiekowali się dziećmi. W świetle potężnych, zasilanych z generatorów reflektorów rozbieraliśmy i pakowaliśmy nasze cenne atrakcje, te lepsze i te gorsze, namioty i pawilony. Mieliśmy nawet niewielką kolejkę górską rzadkość w wędrownych wesołych miasteczkach, zbudowaną na rusztowaniu wyłącznie z metalowych, skręcanych elementów; jej rozbiórce towarzyszył nieustanny ostry brzęk, początkowo irytujący, wydał mi się później czymś w rodzaju atonalnej, nie całkiem nieprzyjemnej muzyki, by w końcu wtopić się we wszechobecny hałas do tego stopnia, że przestałem go słyszeć. Maska klauna pękła i trafiła na ziemię w czterech częściach; ostatnią był wielki żółty nos, wiszący przez chwilę w blasku świateł na tle czarnego nieba, gigantyczna trąba kpiąca otwarcie z kota z Cheshire, znikająca niczym jej kuzyn, który tak lubił pokpiwać z Alicji. Stwór o rozmiarach dinozaura - i z jego apetytem - zdążył już urwać kęs diabelskiego młyna. W Shockville zdjęto trzymetrowej wysokości transparenty z portretami ludzkich dziwolągów. Wiatr szarpał mmi, gdy zsuwały się z masztów z cichym zgrzytem linek, nadawał iluzję trójwymiarowego życia dwuwymiarowym wyobrażeniom. Uśmiechały się, krzywiły, może nawet wyśmiewały pracujących przy nich ludzi, a potem, gdy transparenty zwijano, składały pocałunek własnymi ustami na własnych czołach. Ich ślepe oczy patrzyły już tylko na ich nosy; dwuwymiarowość transparentów szybko zastąpiła efemeryczną iluzję życia.
Znikł kolejny fragment diabelskiego młyna. Skończyłem z młotem i zacząłem pomagać w rozbiórce kolejnych należących do Ryi atrakcji. Następnie wędrowałem po terenie miasteczka pomagając tym, którym moja pomoc była potrzebna. Odkręcaliśmy drewniane płyty ścian kiosków, zwijaliśmy namioty w paki przypominające wielkie spadochrony, składaliśmy na stosy belki, podpory i łączniki, opowiadaliśmy sobie dowcipy ścieraliśmy skórę z palców, napinaliśmy mięśnie, kaleczyliśmy palce, wbijaliśmy gwoździe w pokrywy skrzyń, ładowaliśmy je na ciężarówki. Zdjęliśmy drewnianą podłogę toru dla elektrycznych samochodzików. Prychaliśmy, kaszleliśmy, pociliśmy się i śmieliśmy, piliśmy wodę, colę i zimne piwo, schodziliśmy z drogi dwóm słoniom, ładującym na platformy co większe ciężary, śpiewaliśmy piosenki (także Buddy Holly’ego, martwego od czterech i pół roku, zmiażdżonego wraz z kadłubem samolotu Beechcraft Bonanza na zamarzniętym polu farmy gdzieś między Clear Lake w Iowa i Fargo w Dakocie Północnej). Odkręcaliśmy śruby, wyciągaliśmy gwoździe, rozwiązywaliśmy linki, zwijaliśmy kilometry kabli elektrycznych i kiedy po raz kolejny zerknąłem na diabelski młyn, już go nie zobaczyłem, został pożarty w całości, nie pozostała po nim nawet najmniejsza kostka.
Rudy Morton, główny mechanik braci Sombra, którego spotkałem w miasteczku pierwszego ranka, dowodził grupą pracowników, a nim z kolei dowodził Gordon Alwein, nasz łysy, brodaty szef transportu. To Gordy był osobiście odpowiedzialny za ostateczny załadunek wesołego miasteczka, a że podróżowało na czterdziestu sześciu przyczepach i w dziewięćdziesięciu wielkich ciężarówkach, pracę miał z tych trudniejszych.
I wreszcie miasteczko znikło, jak znika nawet największe ognisko, gdy wypalą się gałęzie i wyżarzą węgle. Zmęczony, ale szczęśliwy, rozkoszując się poczuciem wspólnoty, wróciłem do miasta przyczep na łące. Niektórzy już wyjechali do Yontsdown, ale większość zamierzała przenieść się jutro rano.
Nie poszedłem do swojej przyczepy, tylko do airstreama Ryi. Już na mnie czekała.
- Miałam nadzieję, że przyjdziesz - powiedziała.
- Wiedziałaś, że przyjdę - poprawiłem ją.
- Chciałam powiedzieć...
- Nie musisz nic mówić.
- …powiedzieć przepraszam i...
- Uważaj. Jestem brudny.
- Chcesz wziąć prysznic?
Chciałem i wziąłem.
A kiedy wyszedłem z łazienki porządnie wytarty, czekało już na mnie zimne piwo.
Poszliśmy do łóżka. Byłem zmordowany i pewien, że natychmiast zasnę, ale nie zasnąłem. Kochaliśmy się rozkosznie powoli, wzdychaliśmy, szeptaliśmy do siebie w ciemności, pieściliśmy się czule, nasze ciała poruszały się niespiesznie, a jej oddech był jak słodkie powietrze lata, przesycone zapachem koniczyny. Czas mijał, ześlizgiwaliśmy się w jakieś ciemne, ale niegroźne przecież miejsce, spływając w dół, łączyliśmy się ze sobą tak doskonale, że już nie wiedzieliśmy, które z nas jest którym, czułem, że wkrótce staniemy się pełną doskonałą jasnością że będziemy jednością o świadomości różnej od naszych dwóch świadomości. Tego właśnie pożądałem, tego zawsze szukałem: sposobu, by pozbyć się koszmarnych wspomnień, odpowiedzialności i strasznej tęsknoty za Oregonem. Wierzyłem, że czekają mnie ulga i błogosławione zaspokojenie, jeśli tylko rytm mojego ciała dostosuję do bicia jej serca, i tak, ledwie o tym pomyślałem, osiągnąłem tę cudowną zbieżność, z rozkoszą przelałem w nią bicie swego serca. Zadrżałem, westchnąłem, przestałem istnieć.
Śniłem o cmentarzu. O zgryzionych zębem czasu płytach z piaskowca. Ukruszonych marmurowych pomnikach. O granitowych obeliskach, prostokątnych, kwadratowych i kulistych, na których siedziały kosy z groźnie zakrzywionymi dziobami. Rya uciekała, ja ją goniłem. Miałem zamiar ją zabić. Nie chciałem tego, ale z nieznanego mi, niezrozumiałego powodu straciłem możliwość wyboru i mogłem tylko przewrócić dziewczynę, wydrzeć jej życie. Pozostawiała na śniegu ślady stóp, które natychmiast wypełniały się krwią. Nie była ranna, nie bawiła, więc pewnie widziałem tylko omen, znak zbliżającej się rzezi, dowód, że role zostały rozdzielone: zwierzyna i myśliwy, kat i ofiara. Byłem już blisko, tuż przed sobą widziałem powiewające włosy Ryi, chwyciłem je, szarpnąłem, dziewczę poślizgnęła się, upadliśmy pomiędzy grobami, leżałem na niej szczerząc zęby jak zwierzę, jak potwór, przegryzłem jej gardło, krew z tętnicy trysnęła mi do ust, ciepła, szkarłatna, cudowna…
Obudziłem się.
Usiadłem.
Poczułem smak krwi.
Potrząsnąłem głową zamrugałem. Byłem już całkiem przytomny.
I nadal czułem smak krwi. Jezu przenajświętszy!
Nie, to musiała być wyłącznie wyobraźnia. Obudziłem się, ale nadal odczuwałem skutki snu. Nadal czułem krew.
Po omacku znalazłem nocną lampę. Zapaliłem ją. Przyczepę zalało zimne, oskarżycielskie światło.
Cienie ukryły się w kątach maleńkiego pokoiku.
Podniosłem rękę do ust. Otarłem wargi drżącymi palcami. Przyjrzałem się nim. Zobaczyłem krew.
Obok mnie, odwrócona plecami, Rya leżała skulona pod cienkim prześcieradłem, jak ciało, które troskliwy policjant przykrył na miejscu zbrodni. Widziałem tylko jej złociste włosy rozrzucone na poduszce. Nie poruszyła się. Jeśli w ogóle oddychała, to tak płytko, że nie sposób było tego zauważyć, Przełknąłem.
I nadal czułem smak krwi. Miedziany. Jakbym ssał starą monetę.
Nie. Z pewnością nie przegryzłem jej gardła we śnie. Boże, nie, to przecież niemożliwe. Nie jestem szaleńcem. Nie jestem maniakalnym mordercą. Nie potrafię zabić kogoś, kogo kocham.
Mimo tych rozpaczliwych zaprzeczeń dziki, potężny strach jak drapieżny ptak o wielkich skrzydłach wzleciał w mej duszy, opanował ją i nie znalazłem w sobie odwagi, by odchyl prześcieradło i spojrzeć na Ryę. Padłem na poduszkę i ukryłem twarz w dłoniach.
W ciągu kilku ostatnich godzin otrzymałem pierwszy niezbity wód na to, że gobliny są istotami rzeczywistymi, a nie koszmarnymi wytworami mojej wyobraźni. W głębi serca od zawsze wiedziałem, że istnieją w rzeczywistym świecie, że nie morduje niewinnych ludzi w napadach szaleństwa każącego mi wierzyć, że za zasłoną ich ciał ukrywają się jakieś tajemnicze stwory - A jednak... to, w co wierzyłem ze wszystkich sił, nigdy nie miało mocy odpędzenia demonów; zawsze wątpiłem, zawsze obawiałem się szaleństwa. Teraz wiedziałem, że Joel Tuck też widzi demony. Sam walczyłem z trupem, ożywionym przez zaledwie iskrę siły życiowej goblina; jeśli za życia był to zwykły człowiek, niewinna ofiara mojej manii, nie mógłby robić tego, co zrobił. Te fakty stanowiły wystarczającą obronę przed oskarżeniem o szaleństwo, które tak często stawiałem sam sobie.
A mimo to siedziałem nieruchomo z twarzą w dłoniach, twarzą ukrytą za maską skrzyżowanych palców; nie ośmieliłem się dotknąć Ryi, straszliwie bałem się tego, co mogłem zrobić.
Dławiłem się smakiem krwi w ustach. Zadrżałem, odetchnąłem głęboko... i znowu wyczułem zapach krwi.
Przez ostatnie kilka lat często miewałem ponure, mroczne dni, gdy pozbywałem się wszelkich wątpliwości, w zamian za nie zyskując pewność, że świat jest niczym więcej niż kostnicą stworzoną by wirować w kosmicznej przestrzeni tylko po to, by odegrać na tej scenie Grand Guignol... i to był właśnie taki dzień. W chwilach rozpaczy zawsze wydawało mi się, że ludzkość stworzono wyłącznie na zarżnięcie, że albo nawzajem się pozabijamy, albo padniemy ofiarą goblinów, albo los udzieli nam swej łaski w postaci raka, trzęsień ziemi, fal pływowych, guzów mózgu, tych wszystkich objawów łaski, które miłosierny Bóg był łaskaw wpisać w fabułę naszego życia. Czasami wydawało mi się, że to krew ocenia je i definiuje. Ale zawsze wychodziłem z depresji, tłumacząc sobie, że moja krucjata Przeciw goblinom ocali czyjeś życie, że pewnego dnia znajdę sposób, by przekonać zwykłych mężczyzn i zwykłe kobiety o tym, iż żyją wśród nas zamaskowane potwory. Według wymarzonego, optymistycznego scenariusza, dowiedziawszy się o tym, ludzie przestaliby walczyć między sobą i zwrócili całą swą uwagę na prawdziwą wojnę. Ale jeśli w napadzie delirium zaatakowałem Ryę, jeśli rzeczywiście odebrałem jej życie, jeśli potrafię zabić kogoś, kogo kocham, to znaczy, że oszalałem, a więc nie mam nadziei na przyszłość, a nadzieja ludzkości jest wręcz rozpaczliwie mała...
...Rya jęknęła cicho przez sen.
A ja aż westchnąłem ze zdumienia.
Rya zaczęła rzucać się w rytmie własnego koszmaru, kręciła głową, przez chwilę szarpała prześcieradło. Wreszcie mogłem zobaczyć jej twarz i gardło, mogłem mu się nawet przyjrzeć, bo zapadła w spokojniejszy, choć ciągle jeszcze niespokojny sen. Twarz miała tak słodką jak moje wspomnienie o niej, bez śladu cięcia, zębów, palców, choć zmarszczone czoło i grymas ust świadczył, że we śnie odczuwa strach. Ale... nie dostrzegłem krwi. Ani na szyi, ani gdziekolwiek.
Osłabłem z ulgi, dziękowałem Bogu na wszelkie dostępne mi sposoby. Pogardzałem jego dziełem, ale w tej jednej chwili udało mi się o tym zapomnieć.
Nagi, zdezorientowany i bardzo przestraszony cicho wstałem z łóżka, poszedłem do łazienki, zamknąłem za sobą drzwi, włączyłem światło. Najpierw spojrzałem na dłoń, którą wcześniej tarłem usta; na palcach zobaczyłem krew. Potem spojrzałem w lustro. Ślady krwi miałem także na brodzie, wargach i zębach.
Umyłem ręce, doprowadziłem się do porządku, w szafce znalazłem nawet płyn do płukania ust, mogłem więc pozbyć się ohydnego miedzianego smaku. Pomyślałem, że przez sen mogłem przygryźć język, ale płyn nie powodował szczypania. I oglądając się w lustrze, nie znalazłem rozcięcia, które napełniłoby mi usta krwią.
Spojrzałem w swe Oczy Zmierzchu.
- Co to znaczy? - spytałem sam siebie. Moje odbicie nie odpowiedziało.
- O co chodzi, do jasnej cholery!?
Mój nieistniejący przyjaciel albo nic nie wiedział, albo nic nie chciał powiedzieć. Zacisnął usta, obrzucił mnie nieruchomym spojrzeniem.
Wróciłem do sypialni.
Rya nie uciekła przed własnym koszmarem. Leżała, na pół obnażona, wśród skręconej pościeli. Poruszała nogami, jakby biegła, powtarzała „Proszę, proszę...” i „Och!”. Przez moment szarpała pościel, rzuciła głową z boku na bok, po czym uspokoją się trochę, leżała prawie nieruchomo, opierała się przerażającym obrazom, szepcząc jakieś słowa bez związku i cicho krzycząc.
Położyłem się do łóżka.
Lekarze specjalizujący się w zakłóceniach snu twierdzą że nasze sny trwają zdumiewająco krótko. Niezależnie od tego, jak długie wydają się nam nasze koszmary, trwają według nich zaledwie dwadzieścia sekund do minuty. Ale Rya Raines nie wiedziała chyba, co na ten temat sądzą prawdziwi eksperci, ponieważ co najmniej przez połowę nocy udowadniała, że się mylą - We śnie walczyła z kolejnymi zjawiskowymi wrogami, przeżywała bitwy i pościgi. Przyglądałem się jej przez dobre pół godziny w bursztynowym blasku nocnej lampki. Potem wyłączyłem światło i kolejne pół godziny siedziałem w ciemności, słuchając dziewczyny, powoli uświadamiając sobie, że sen był dla niej odpoczynkiem tak niedoskonałym jak dla mnie. Wreszcie wyciągnąłem się wygodnie; przez materac czułem każde drgnienie, każdy skurcz strachu, który przekazywała mi z królestwa sennych marzeń.
Być może odwiedziła właśnie jeden ze swych cmentarzy.
Być może był to cmentarz na wzgórzach.
Być może ktoś ją ścigał wśród nagrobków.
Być może byłem to ja.
12
Wspomnienie października
Szeroko otwarte ciężarówki, zdjęte pokrywy skrzyń - nasze wesołe miasteczko wracało do życia pod Yontsdown niczym cudowny mechanizm szwajcarskich zegarów, których niewidoczne tryby i sprężyny z niezwykłą precyzją poruszającą naturalnej wielkości figurkami. Już o siódmej wieczorem w niedzielę mogło się wydawać, że „zielonej nocy” w ogóle nie było, że cały sezon spędziliśmy w jednym miejscu, jakby to miasta i miasteczka przyjeżdżały do nas, nie my do nich. My, pracownicy wędrownych biznesów, lubimy powtarzać, że kochamy podróże, że nie przeżyjemy bez cotygodniowej zmiany miejsca pobytu, lubimy powtarzać, a nawet się tym chlubimy, że urzeka nas filozofia trampów, włóczęgów, Cyganów, lubimy, a nawet uwielbiamy opowieści o zaletach i wadach życia poza granicami konwencjonalnego społeczeństwa, ale gdziekolwiek idziemy, niesiemy naszą wioskę ze sobą. Nasze ciężarówki, przyczepy, samochody, bagaże i kieszenie wypełnione są rzeczami dobrze znanymi, a zamiłowanie do tradycji jest znacznie większe niż nawet w małych, zamkniętych społecznościach kansaskich wioch zagubionych od zawsze i na zawsze wśród przerażająco wielkich pól. Czekamy na zielone noce, przyjmujemy je z radością bo są dowodem naszej wolności, różnią nas od frajerów, drętwiaków, których zostawiamy za sobą niczym skazańców w więzieniu Wystarczy jednak dzień w drodze, byśmy poczuli się niepewnie, zaczęli irytować, bo choć romantyczna podróż jest oczywiście wyrazem cygańskiego ducha, sama droga to jednak dzieło i własność normalnego społeczeństwa; nawet włóczędzy mogą wędrować tylko tam, gdzie im się pozwala. Zdajemy sobie sprawę, choćby i podświadomie, że nasza swoboda przenoszenia się z miejsca na miejsce jest w gruncie rzeczy słabością witamy więc każde nowe miejsce z większą radością niż „zielone noce”. W nowym miejscu budowaliśmy znacznie szybciej, niż rozbieraliśmy nasze miasteczko w poprzednim, a żaden wieczór nie jest w połowie tak słodki jak ten pierwszy na nowym miejscu, kiedy równocześnie zaspokajamy nasze umiłowanie włóczęgi - przynajmniej na sześć dni - i odbudowujemy poczucie wspólnoty. A gdy już wzniesiemy namioty, gdy zbijemy drewniane elementy konstrukcji, gdy ustawimy mury z drewna, plastiku, mosiądzu i światła chroniące fantastyczny zamek naszej wyobraźni przed wszelkimi możliwymi atakami rzeczywistości, doznajemy spokoju głębszego niż kiedykolwiek.
Niedzielny wieczór spędziliśmy w przyczepie Irmy i Pauliego Lorusów, zaproszeni na domową kolację. Wszyscy byliśmy w humorze tak doskonałym, że udało mi się niemal zapomnieć o tym, dokąd przyjechaliśmy: nie do jakiegoś zwykłego, normalnego miasteczka, jakich wiele na naszej trasie, lecz do prawdziwego królestwa goblinów, gniazda, w którym rodziły się potwory. Pauli, mężczyzna niski, lecz nie karzeł jak jego żona, był doskonałym parodystą. Bawił nas prześmiesznymi naśladownictwami wielkich gwiazd oraz polityków, najzabawniejszy w jego wykonaniu był niewątpliwie dialog pomiędzy Johnem Kennedym i Nikitą Chruszczowem. Ze zdumieniem obserwowałem jego czarną twarz tak ruchliwą Jakby była z gumy, zdolną w stopniu wręcz niesamowitym upodobnić się do twarzy każdego słynnego człowieka, niezależnie od jego rasy. Paulie był także niezłym magikiem. Pracował dla Toma Catshanka. Jak na człowieka jego wzrostu, metr pięćdziesiąt pięć, miał dość duże dłonie o długich cienkich palcach. W rozmowie stosował zdumiewające bogactwo gestów, niemal równie ekspresyjnych jak słowa. Od razu go polubiłem.
Nawet Rya odmarzła, nie całkiem wprawdzie, ale przynajmniej na tyle, by brać udział w swobodnej rozmowa i nawet żartować. Choć otaczała ją aura chłodu nadal utrzymywała tak charakterystyczny dla niej dystans, to jednak można było to zrozumieć, w końcu znajdowała się w domu pracowników miasteczka. W każdym razie z pewnością nje psuła nam wieczoru.
Piliśmy kawę i jedliśmy ciasto czekoladowe w małej wnęce przy kuchni, gdy Irma powiedziała nagle:
- Biedna Gloria Neames.
- Co? Co się stało? - zaniepokoiła się Rya. Irma spojrzała na mnie.
- Znasz ją, Slim? - spytała.
- To ta... duża? - powiedziałem niepewnie.
- Gruba - poprawił mnie Pauli, rysując dłońmi w powietrzu kształt kuli. - Gloria nie obraża się, kiedy mówią o niej „gruba”. Nie cieszy się z tego, biduła, i wcale się to jej nie podoba, ale złudzeń nie żywi. Nie ma się za Monroe, Hepburn ani nikogo w tym rodzaju.
- Nie może nic na to poradzić, więc czemu ma udawać? - dodała Irma i znów spojrzała na mnie. - Zaburzenia hormonalne.
- Naprawdę?
- Och, oczywiście. Nie ty jeden jesteś przekonany, że żre jak świnia, a wszystko zwala na hormony, ale to nie tak. Peg Seeton z nią mieszka, wiesz? Można powiedzieć, że się nią opiekuje. Gotuje, wzywa kilku silnych facetów, żeby ją przenieśli, kiedy chce gdzieś pójść. No i twierdzi, że bidula nie je więcej niż ty i ja, a już z pewnością nie tyle, żeby ważyć trzysta czterdzieści kilogramów. Gdyby podjadała na boku, Peg z pewnością by o tym wiedziała, bo jest przy wszystkich zakupach i w ogóle Gloria się bez niej nie rusza.
- Nie chodzi sama? - zainteresowałem się.
- Chodzi, jasne - powiedział Paulie - ale to wcale nie jest dla niej łatwe, a poza tym śmiertelnie boi się, że upadnie. Każdy by się bał gdyby ważył choćby tylko dwieście pięćdziesiąt czy trzysta kilo. Gdyby upadła, nie podniosłaby się sama.
- Prawdę mówiąc - dodała Irma - to prawie w ogóle nie może się podnieść. No, z krzesła wstanie, ale gdyby upadła na podłogę, albo na wznak na ziemię, to już mowy nie ma. Kiedy ostatnim razem to się zdarzyło, kilka razy wzywaliśmy chłopców Zbiegła się ich kupa i nic nie poradzili.
- Trzysta czterdzieści kilo to całkiem sporo. - Paulie opuścił dłonie gwałtownie, jakby opadły, niezdolne udźwignąć wielkiego ciężaru. - Za dużo ma ciała, żeby coś sobie złamać, ale to okropne upokorzenie, nawet jeśli nieszczęście zdarzy się wśród nas, jej ludzi.
- Straszne. - Irma ze smutkiem potrząsnęła głową.
- Pamiętam - wtrąciła Rya - że w końcu trzeba było sprowadzić na miejsce ciężarówkę z wyciągarką. Mimo to niełatwo było postawić ją... i utrzymać na nogach.
- Może brzmi to śmiesznie, ale wcale nie było zabawnie - poinformowała mnie Irma.
- Przecież widzisz, że się nie śmieję - zaprotestowałem, przerażony cierpieniem, jakie musiała znosić ta kobieta. Jeszcze przed chwilą nie miałem o tym zielonego pojęcia. Do listy bożych żartów z ludzkości, którą zawsze miałem w pamięci - rak, trzęsienia ziemi, fale pływowe, guzy mózgu, pioruny - dodałem nową pozycję: zaburzenia hormonalne.
- Ale... to przecież nic nowego - zauważyła Rya. - No, chyba że dla Slima. Więc czemu właściwie powiedziałaś „biedna Gloria” i w - ogóle zaczęłaś ten temat?
- Bo się bardzo zdenerwowała.
- Dostała mandat za przekroczenie prędkości - dodał Paulie.
- Przecież to nie tragedia - zdziwiła się Rya.
- Toteż nie mandat nią wstrząsnął. - Paulie wzruszył ramionami.
Irma zdecydowała się wyjaśnić sytuację.
- Chodzi o to, jak potraktowali ją gliniarze - powiedziała, patrząc na mnie. - Bo wiesz, Gloria jeździ cadillakiem zrobionym specjalnie dla niej. Wzmocniono stalowy szkielet, usunięto tylne siedzenie, a przednie fotele przesunięto. Gazem i hamulcem można w nim operować ręcznie. Drzwi były wystarczająco szerokie, żeby mogła swobodnie wsiadać i wysiadać. Zamówiła też najlepsze radio dostępne na rynku, miała małą lodówkę pod deską rozdzielczą do chłodzenia napojów, kuchenkę gazową, turystyczną toaletę... wyobraźcie sobie, w samochodzie! Kochała go.
- I musiała sporo za niego zapłacić - zauważyłem. Paulie skinął głową.
- Jasne, ale Gloria nie należy do najuboższych. Powinieneś zdać sobie sprawę z tego, że w dobrym tygodniu i dobrym miejscu, jak ten jarmark w stanie Nowy Jork w końcu zeszłego miesiąca, sprzedajemy siedemset, może nawet osiemset tysięcy biletów. W sześć dni! A dodatkowo, za wstęp do Shockville, zapłaci może ze sto pięćdziesiąt tysięcy frajerów.
- Dwa dolce od głowy - powiedziałem zdumiony.
- Trzysta tysięcy za tydzień - przytaknęła Rya, dolewając sobie kawy z dzbanka. - Joel Tuck dzieli forsę na połowę, to znaczy połowa dla niego, połowa dla pracowników, tyle że on opłaca ze swej części koszty koncesji braciom Sombra, a to bynajmniej nie jest drobiazg. W każdym razie jego jedenastu ludzi dostaje sto pięćdziesiąt tysięcy na czysto.
- Co oznacza przeszło trzynaście tysięcy dla Glorii w jednym tygodniu. - Ruchliwe dłonie Pauliego wykonały gest liczenia pieniędzy. - Wystarczy na zamówienie dwóch specjalnych cadillaców. Oczywiście nie każdy tydzień jest taki dobry, bywa, że zarabia się tylko dwa tysiące, ale średnia Glorii wynosi pewnie z pięć tysięcy tygodniowo, od połowy kwietnia do połowy października.
- W każdym razie nie chodzi o to, ile ją ten cadillac kosztował, tylko ile daje jej wolności - kontynuowała Irma. - Bo rozumiesz, tylko w tym samochodzie może przenosić się z miejsca na miejsce, a przecież jest pełnoprawnym członkiem naszej społeczności, dla której tak ważna jest wolność i mobilność.
- Jasne, jasne - zirytowała się Rya - ale w tej chwili to nie wolność i swoboda podróżowania są naprawdę ważne, tylko historia jej mandatu... jeśli kiedykolwiek uda się ją usłyszeć.
- No więc Gloria jechała cadillakiem, a Peg prowadziła ich pick-upa z przyczepą. Zastępca szefa policji złapał ją na przekroczeniu prędkości dosłownie metry za granicą hrabstwa. A ona, wiesz, prowadzi od dwudziestu dwóch lat i nigdy nie miała wypadku ani nie dostała mandatu.
Paulie wykonał ręką szeroki, ekspresyjny gest.
- Jest dobrym, bardzo ostrożnym kierowcą - rzekł z naciskiem - Wie, że dla niej każdy wypadek to prawdziwe nieszczęście. Sanitariusze za nic w świecie nie wyciągnęliby jej z samochodu. Więc jeździ ostrożnie i raczej powoli.
- No więc kiedy ten gliniarz ją zatrzymał - mówiła dalej Irma - uznała, że to albo pomyłka, albo jakaś pułapka, sposób na dojenie zamożnych turystów. Pewnie pułapka, ale nie robiła sprawy, tylko powiedziała, że owszem, zapłaci. Ale to facetowi nie wystarczyło. Zaczął zachowywać się agresywnie, obrażał ją, chciał, żeby wysiadła z samochodu, ale ona odmówiła, bo bała się, że upadnie. W końcu kazał jej jechać na komisariat w Yontsdown. Pojechał za nią. Na parkingu kazał jej wysiąść, wejść do środka, no i tam przeżyła prawdziwe piekło. Groził, że ją aresztuje za odmowę wykonania polecenia policjanta na służbie i inne tego rodzaju gówno.
Paulie kończył ciasto. Machnął widelczykiem.
- Kazali biednej Glorii łazić tam i z powrotem, z jednego kąta ratusza w drugi, nie pozwolili jej przysiąść ani na chwilę, więc w końcu opierała się o ściany, biurka, stoły, poręcze i w ogóle o co się tylko dało. Jest całkiem pewna, że oni chcieli, by upadła, bo wiedzieli, jak straszne będzie dla niej to, że nie potrafi sama wstać. Wszyscy się z niej śmiali. Nie pozwolili jej pójść do łazienki, twierdzili, że sedes nie wytrzyma jej ciężaru. Pewnie nie trzeba ci tego mówić, Slim, ale jej serce nie jest w najlepszym stanie. Biedna Gloria twierdzi, że biło tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Popłakała się, nim pozwolili jej zadzwonić, a uwierz mi, że ona się nad sobą nie rozczula i nie często płacze.
Głos znów zabrała Irma.
- No więc zadzwoniła do biura. Zaraz posłano po Galarem Pojechał do miasta, wyciągnął ją ale przesiedziała tam u nil całe trzy godziny!
- Zawsze myślałem, że Galareta jak nikt umie załatwia takie sprawy - zdziwiła się Rya. - Jak mógł dopuścić do czegoś takiego!
Opowiedziałem pokrótce o naszej wycieczce do Yontsdown nie zdradzając rzecz jasna wszystkich szczegółów.
- Galareta odwalił kawał świetnej roboty - zakończyłem. - Każdy dostał, co mu się należało. Ta Mary Vanaletto baba z rady hrabstwa, odebrała działkę dla wszystkich przedstawicieli miejscowych władz. Dostała gotówkę i darmowe bilety dla radnych, szefa policji i jego ludzi.
- Może rąbnęła całość, a innym powiedziała, że w tym roku nie chcemy płacić? I tak wpędziła nas w kłopoty z policją?
- Nie sądzę... naprawdę nie przypuszczam. Chyba... z jakiegoś powodu szykują się do walki.
- Dlaczego? - zdziwiła się Rya.
- No, nie wiem - odparłem wymijająco. - To tylko wrażenie, ale trzeba było być tam w piątek...
Irma tylko skinęła głową za to znowu odezwał się Paulie.
- Galareta już kazał powiedzieć wszystkim, że mamy zachowywać się grzecznie jak najgrzeczniejsze w świecie dzieci. Jego zdaniem miejscowi szukają byle pretekstu, żeby nam narobić kłopotów, dokopać, zamknąć przedstawienie, zmusić, żebyśmy wycisnęli z siebie trochę kasy.
Ja jednak wiedziałem, że lokalni wielcy nie chcieli pieniędzy, lecz krwi i cierpienia. Ale Irmie, Pauliemu i Ryi nie mogłem przecież opowiedzieć o goblinach. Nawet w tej społeczności, najtolerancyjniejszej w świecie, uznano by tę opowieść nie za ekscentryczną lecz wręcz szaloną. Ekscentryków w naszym świecie nawet się szanuje, ale psychopatycznych morderców już nie, przynajmniej pod tym względem jesteśmy podobni do zwykłych ludzi. Komentarz na temat możliwego starcia z władcami Yontsdown ograniczyłem więc do minimum, a mroczne myśli pozostawiłem dla siebie.
Niemniej wiedziałem, że udręka, na którą skazano Glorię Barnes, była zaledwie pierwszym wystrzałem w rozpoczyna-: się wojnie. Czekały nas rzeczy gorsze od zatrzymania przez złośliwego gliniarza. Znacznie gorsze, niż moi nowi Przyjaciele umieli sobie wyobrazić. Od tego momentu nie jogiem już uwolnić się od myśli o goblinach i koniec wieczoru nie był tak wesoły jak początek. Uśmiechałem się, owszem, nawet śmiałem, uczestniczyłem w rozmowie, ale człowiek zamknięty w gnieździe żmij nie jest najlepszym towarzyszem zabawy.
***
Wyszliśmy z przyczepy Lorusów krótko po jedenastej wieczorem.
- Śpiący? - spytała Rya.
- Nie.
- Ja też nie.
- Masz ochotę na spacer?
- Nie. Mam ochotę na coś zupełnie innego.
- A tak! - ucieszyłem się. - Ja też.
Roześmiała się cicho.
- Nie na to.
- Och!
- Nie teraz.
- To nieco bardziej obiecujące. Poprowadziła mnie do wesołego miasteczka. Wcześniej, jeszcze za dnia, niebo zasłaniały szare żaluzje chmur i nic się nie zmieniło. Księżyc i gwiazdy nie mogły przebić się przez tę barierę. Znaleźliśmy się w krainie zbudowanej wyłącznie z czerni: kolumn i poziomych płyt cienia, wysokich dachów z cienia, kurtyn cienia rozpiętych na prętach cienia przysłaniających szczeliny cienia; noc roztaczała tu całe swe bogactwo, była z mahoniu i węgla, sadzy i tarniny, z aniliny, Ze spalonej siarki, z asfaltu, z piór kruka, z sierści gronostaja; czarne wrota w czarniejszych jeszcze murach.
Spacerowaliśmy aleją, aż Rya zatrzymała się przy diabelskim młynie. Rozpoznałem go, choć widoczny był tylko jako wzór połączonych ze sobą czarnych geometrycznych form widocznych na tle zaledwie nieco mniej czarnego nieba.
Czułem złe psychiczne promieniowanie bijące ku mnie z diabelskiego młyna. Podobnie jak wówczas, w środę, w zupełnie innym miejscu, nie odebrałem szczegółowych obrazów, scenariusza zbliżającej się tragedii. Jednakże - i to też zgadzało się z wcześniejszą wizją - byłem doskonale świadomy tego, że w niewinnej maszynie kryje się przekleństwo, tak jak w akumulatorze kryje się zgromadzona, czekająca na wyzwolenie energia elektryczna.
Ku mojemu zdumieniu Rya otworzyła bramkę w ogrodzeniu z żelaznych prętów i weszła do środka. Obejrzała się przez ramię.
- Chodź! - powiedziała.
- Gdzie?
- Na górę.
- Tu?
- Jasne.
- Jak?
- Przecież mówią o nas, że jesteśmy bezpośrednimi potomkami małp.
- Tylko nie ja!
- My wszyscy.
- Ja jestem... jestem potomkiem świstaka.
- Spodoba ci się.
- To zbyt niebezpieczne.
- Wręcz przeciwnie, zbyt łatwe. - I Rya zaczęła wspinać się po rusztowaniu.
Przyglądałem się jej, dużemu dziecku, które niczym w sali gimnastycznej wspina się na drabinki... i wcale nie byłem szczęśliwy. Przypomniałem sobie straszną wizję: ciało Ryi zalane krwią. Byłem całkiem pewny, że nie nadszedł jeszcze czas jej śmierci; ta noc była spokojna, choć niewystarczająco spokojna, by zwolnić bicie mojego oszalałego serca.
- Wracaj! - krzyknąłem. - Nie rób tego!
Pięć metrów nad ziemią Rya zatrzymała się. Widziałem, że na mnie patrzy, choć twarz miała zasłoniętą.
- Chodź! - krzyknęła.
- Przecież to szaleństwo.
- Spodoba ci się.
- Ale…
- Slim, proszę.
- Jezu!
- Nie zawiedź mnie - krzyknęła, odwróciła się i podjęła wspinaczkę.
Nie odebrałem żadnego nadprzyrodzonego przekazu świadczącego, że diabelski młyn może dziś być dla nas niebezpieczny. Zagrażał nam, to zagrożenie nadal czaiło się gdzieś, w przyszłości. Na razie była to tylko martwa konstrukcja z drewna, stali i tysięcy niezapalonych lampek.
Choć niechętnie, to jednak rozpocząłem wspinaczkę. Na szczęście, o czym się szybko przekonałem, elementy konstrukcji, rozporki i szczeble, oferowały aż nadmiar uchwytów dla rąk i podpór dla stóp. Młyn był zablokowany, nieruchomy na wietrze, ale wskutek wibracji przenoszonych przez szkielet konstrukcyjny, pokonywany przez nas metr po metrze, kołysały się niektóre podwójne gondole, zawieszone na wałkach, z siedzeniami mocowanymi na solidne stalowe wkręty. Mimo łgarstwa o pochodzeniu od świstaków szybko udowodniłem Ryi, że bliżej mi raczej do małpy.
Na szczęście nie wspięliśmy się do najwyższej gondoli, przystanęliśmy przy trzeciej od góry. Nim do niej dotarłem, Rya już wygodnie rozparła się na siedzeniu. Podniosła podpórkę zabezpieczającą przed wypadnięciem, by łatwiej mi było wejść. Uśmiechnęła się do mnie w ciemności, widząc, że spociłem się podczas wspinaczki i cały drżę. Wślizgnąłem się na metalową ławeczkę; warto się było wysilić, by zobaczyć jeden z jej rzadkich uśmiechów.
Ławeczka zakołysała się. Przez jedną straszną chwilę byłem niemal całkowicie pewien, że gondola wychyli się do przodu i spadnie w zamarznięty wodospad metalu i drewna, odbije się od kolejnych gondoli, by wreszcie roztrzaskać się na ziemi.
Jedną ręką chwyciłem się ozdobionej poręczy gondoli, drugą °Parcia i jakoś przeczekałem. Z pewnością siebie dla mnie przynajmniej graniczącą z lekkomyślnością Rya trzymała się tylko jedną ręką i mimo że w tamtej chwili gondola kołysała się najgorzej, wychyliła się, chwyciła zabezpieczenie i nasunęła je, aż zamknęło się z trzaskiem.
- No i po wszystkim - powiedziała. - Zrobiło się miło, prawda? - Przytuliła się do mnie. - A nie mówiłam, że to przyjemne doświadczenie? Nie ma nic fajniejszego niż jazda na nieruchomym diabelskim młynie w całkowitej ciemności i ciszy.
- Często to robisz?
- Tak.
- Sama?
- Tak.
Przez kilka długich chwil nie rozmawialiśmy, po prostu siedzieliśmy przytuleni na kołyszącej się, poskrzypującej cicho ławeczce, przyglądając się z naszego tronu otaczającemu nas czarnemu światu. W końcu zaczęliśmy rozmawiać, ale nie poruszyliśmy żadnego tematu, który omawialiśmy do tej pory. Mówiliśmy o książkach, poezji, filmach, naszych ulubionych kwiatach, muzyce... i to pozwoliło mi się zorientować, jak suche i ponure były wszystkie nasze poprzednie rozmowy. Było zupełnie tak, jakby Rya pozostawiła za sobą jakieś obciążenie, by łatwiej wspiąć się na młyn, i teraz czuła się wolna, swobodna, manifestując tę swobodę pogodą ducha, świetnym humorem i dziewczęcym chichotem. W tej jakże rzadkiej chwili naszej znajomości nie wyczuwałem w niej ani odrobiny smutku.
Po pewnym czasie jednak go wyczułem, choć nie udało mi się wychwycić chwili, gdy znów zalała ją żywa fala melancholii. Przeskakując z tematu na temat, przez chwilę rozmawialiśmy o Buddym Hollym, którego piosenki śpiewaliśmy, składając wesołe miasteczko; w serii prześmiesznych duetów a cappella, przeraźliwie fałszując, odśpiewaliśmy ulubione fragmenty jego piosenek. Przy okazji z pewnością wspomnieliśmy jego przedwczesną śmierć i być może był to pierwszy krok, pierwszy szczebel drabiny prowadzącej w otchłań smutku, będącą jej naturalnym środowiskiem, zwłaszcza że chwilę wcześniej wspomnieliśmy też Jamesa Deana, nieżyjącego od siedmiu lat, zabitego w kraksie gdzieś na opustoszałej kalifornijskiej szosie. Sprowokowało to Ryę do długiej dyskusji o tym, jaka to niesprawiedliwość umrzeć młodo, wygłosiła na ten temat długą namiętną przemowę, rozpatrywała każdy punkt widzenia, każdy możliwy niuans, i to chyba wtedy powrócił do niej ten jakże charakterystyczny smutek. Próbowałem zmienić temat, ale nie bardzo mi się to udało, bo Rya okazała nie tylko zainteresowanie, ale wręcz zafascynowanie tym makabrycznym tematem.
Wreszcie, całkiem poważnie i bez śladu wcześniejszej wesołości, odsunęła się ode mnie.
- Co czułeś w październiku? - spytała. - Jak to odebrałeś?
Nie od razu zorientowałem się, o co jej chodzi.
- Kuba - wyjaśniła. - Październik. Blokada, rakiety, kryzys. Mówią że byliśmy na krawędzi wojny atomowej. Zagłady. Co wtedy czułeś?
Ów październik stanowił punkt zwrotny dla mnie i chyba nie tylko, podejrzewam, że dla wszystkich wystarczająco dojrzałych, by zrozumieć, czym w istocie był kryzys kubański. Jeśli o mnie chodzi, to wtedy uświadomiłem sobie w pełni, że ludzkość potrafi sama siebie wymazać z powierzchni ziemi. I uświadomiłem sobie, że gobliny, które już wówczas obserwowałem od kilku lat, muszą być zachwycone technologicznym rozwojem i rosnącą komplikacją naszego świata, bo dzięki nim dostają coraz to nowe narzędzia do torturowania ludzkości. Co się stanie, jeśli osiągną wreszcie pozycję dającą im dostęp do magicznego guzika u nas albo w Rosji? Z pewnością zdają sobie sprawę, że w takim wypadku ich gatunek zostanie zmieciony z powierzchni ziemi, tak jak nasz. Apokalipsa pozbawiłaby ich przyjemności powolnego torturowania ludzi, co dawało im chyba najwięcej radości. Zapewne dlatego me skorzystały jeszcze z okazji, jaką niewątpliwie były dla nich wyrzutnie rakietowe. Ale z drugiej strony w tych ostatnich dniach i godzinach jakaż czekała je uczta cierpienia! Fala uderzeniowa, równająca z ziemią miasta, bijące w niebo płożenie, opad radioaktywny... jeśli gobliny nienawidziły nas tak gorąco, tak szaleńczo, jak mi się wydawało, to do tego właśnie dążyły i niech diabli wezmą ich przetrwanie. To właśnie kryzys kubański przekonał mnie, że prędzej czy później będę musiał podjąć jakieś działanie przeciw goblinom niezależnie od tego, jak żałosna mogłaby wydawać się ta wojna jednego przeciw wszystkim.
Kryzys. Punkt zwrotny. W sierpniu 1962 roku Związek Radziecki zaczął w tajemnicy instalować na Kubie baterie rakiet z głowicami jądrowymi z intencją uzyskania zdolności pierwszego, niespodziewanego ataku nuklearnego na Stany Zjednoczone. Dwudziestego drugiego października, zażądawszy usunięcia rakiet i zakończenia prowokacji i spotkawszy się ze zdecydowaną odmową, po uzyskaniu nowych informacji o wzmożeniu tempa budowy wyrzutni, prezydent Kennedy ogłosił blokadę Kuby, grożąc zatopieniem każdego statku, który próbowałby ją sforsować. W sobotę, dwudziestego siódmego października, jeden z naszych samolotów szpiegowskich U-2 został zestrzelony przez radziecką rakietę ziemia-powietrze. Inwazję na Kubę, o czym dowiedzieliśmy się później, wyznaczono na poniedziałek, dwudziestego dziewiątego października. Trzecia wojna światowa wydawała się odległa zaledwie o kilka godzin. A jednak Sowieci się cofnęli. Podczas owego tygodnia blokady przeciętny amerykański dzieciak w wieku szkolnym co najmniej kilka razy przeszedł ćwiczenia przeciwlotnicze, w większych miastach w takich ćwiczeniach uczestniczyli wszyscy mieszkańcy, krzywa sprzedaży gotowych schronów przeciwlotniczych sięgnęła nieba, w już istniejących wymieniano zapasy żywności i wody. Ogłoszono alarm we wszystkich rodzajach wojsk, uaktywniono Gwardię Narodową oddając ją do dyspozycji prezydenta. Kościoły organizowały dodatkowe nabożeństwa i informowały o lawinowym wzroście liczby wiernych. Nawet jeśli gobliny nie rozważały wcześniej możliwości zrujnowania całej naszej cywilizacji, to kryzys kubański niewątpliwie nasunął im ten pomysł, ponieważ wówczas z pewnością nie zabrakło im pokarmu bogatego w strach wzbudzony zaledwie możliwością zagłady.
- Jak się wtedy czułeś? - powtórzyła pytanie Rya. Z wierzhołka nieruchomego diabelskiego młyna, zawieszeni nad nie oświetlonym jeszcze wesołym miasteczkiem, patrzeliśmy na czarną, lecz ciągle istniejącą ziemię.
Dopiero po kilku dniach doceniłem znaczenie tej rozmowy, razie wydawało się, że na ten ponury temat trafiliśmy zez czysty przypadek. Nawet ja, mimo swych zdolności psychicznych, nie wyczułem, jak bardzo interesuje ją ten temat… i dlaczego.
Jak się wtedy czułeś?
- Byłem przerażony - odparłem zgodnie z prawdą.
- Gdzie spędziłeś ten tydzień?
- W Oregonie. Chodziłem do liceum.
- Wierzyłeś, że może zdarzyć się najgorsze?
- Nie wiem.
- Wierzyłeś, że możesz umrzeć?
- U nas nie mieli w co celować.
- Ale opad sięgnąłby niemal wszędzie, prawda?
- Chyba tak.
- A więc... wierzyłeś, że możesz umrzeć?
- Może? W każdym razie o tym myślałem.
- I co czułeś? - dopytywała się Rya.
- Nic dobrego.
- To wszystko?
- Bałem się o mamę i siostry, i o to, co z nimi będzie. Ojciec nie żył od dłuższego czasu, ja byłem mężczyzną w domu, więc wydawało mi się, że powinienem je jakoś obronić, zapewnić im przetrwanie, rozumiesz chyba, o co mi chodzi? Tylko że w żaden sposób nie mogłem tego zrobić. Byłem taki bezradny... wręcz chory z bezradności.
Rya sprawiała wrażenie rozczarowanej, zupełnie jakby spodziewała się innej odpowiedzi, może bardziej dramatycznej, może groźniejszej.
- A gdzie ty wtedy byłaś? - spytałem.
- W Gibtown. W pobliżu jest jakaś baza wojskowa. Cel Pierwszej kategorii.
- A więc oczekiwałaś śmierci?
- Tak.
- I co czułaś?
Nie doczekałem się odpowiedzi.
- No i? Co czułaś, myśląc o końcu świata?
- Ciekawość.
Była to odpowiedź niepokojąca i z całą pewnością niewystarczająca, jednak nim mogłem poprosić ją o jakieś wyjaśnienia, dostrzegłem rozbłysk światła na zachodzie.
- Lepiej zejdźmy - powiedziałem.
- Jeszcze nie.
- Nadchodzi burza.
- Mamy mnóstwo czasu. - Rozhuśtała gondolę, jakby to była bujana ławka na ganku. Skrzypnęły zawiasy. Tonem, od którego zrobiło mi się zimno, mówiła dalej: - Kiedy okazało się, że wojny jednak nie będzie, poszłam do biblioteki i przeczytałam wszystkie dostępne książki o broni jądrowej. Chciałam wiedzieć, co by się zdarzyło, gdyby wojna jednak wybuchła. Całą ostatnią zimę w Gibtown spędziłam, gromadząc wiedzę, Ani przez chwilę nie miałam tego dość. To fascynujące, Slim.
I znów błysnęło gdzieś tam, na krańcu świata. Twarz Ryi pojawiła się w mroku, by natychmiast zniknąć, zupełnie jakby iskra zapłonęła na moment w jej duszy i zaraz zgasła niczym włókno przepalonej żarówki. Znad postrzępionej linii gór dobiegi nas grzmot, jakby niebo opadło i otarło się o górskie szczyty. Głuche echo tego zderzenia przetoczyło się ponad chmurami.
- Lepiej zejdźmy - powiedziałem.
Zignorowała mnie. Mówiła głosem cichym, lecz czystym, pełnym zdumienia i zachwytu, a każde wypowiedziane przez nią słowo było tak cudownie miękkie jak szelest stóp na grubym dywanie sali domu pogrzebowego.
- Zagłada atomowa byłaby na swój sposób niezwykle piękna, wiesz? Straszliwie piękna. Oczyściłaby obrzydliwe, brudne miasta, niwecząc je w eleganckiej, rozkwitającej chmurze w kształcie grzyba, a przecież prawdziwe grzyby uprawia się na nawozie, z którego czerpią swą siłę. I jeszcze wyobraź sobie to niebo! Szkarłatne, pomarańczowe, przykryte mgłą w tym charakterystycznym odcieniu jadowitej zieleni. Żółć siarki. I ten ruch, te wirujące, kipiące chmury o barwach, jakich nigdy nie widzieliśmy na niebie, otoczone niesamowitym blaskiem.
Jak zbuntowany anioł wyrzucony z raju rozbłysła kolejna błyskawica, stoczyła się, blednąc, po niebieskich schodach wreszcie zgasła w zetknięciu z ziemią. Burza zbliżała się szybko, grzmot niemal mnie ogłuszył. Powietrze pachniało ozonem.
Tu jest niebezpiecznie - rzekłem i sięgnąłem po zatrzask blokujący poręcz. Rya dotknęła mej ręki. Miała jeszcze coś do powiedzenia.
Przez wiele miesięcy po wojnie mielibyśmy niewyobrażalne, cudowne zachody słońca dzięki zanieczyszczeniom i popiołowi unoszącemu się w górnych warstwach atmosfery. A kiedy wreszcie zacząłby osiadać, też byłoby w tym piękno, takie jak w śnieżnej zamieci, choć mielibyśmy do czynienia z najdłuższą zamiecią w historii ludzkości, trwającą całe miesiące, a śnieg pokryłby nawet lasy tropikalne, na które nigdy nie padał. Śnieg i lód...
Powietrze było duszne, wilgotne. Potężne działa w niebie strzelały kolejnymi salwami. Położyłem dłoń na dłoni dziewczyny, chciałem odbezpieczyć barierkę, ale mi nie pozwoliła.
- I w końcu - kontynuowała - po kilku latach radioaktywność zmniejszyłaby się, przestałaby być groźna dla życia. Niebo znów stałoby się błękitne i czyste, a gruba warstwa popiołu stworzyłaby doskonałe, żyzne podłoże dla trawy tak zielonej i gęstej, jakiej nigdy nie oglądało ludzkie oko. I to słodkie, oczyszczone po latach powietrze! Władzę nad ziemią przejęłyby owady, to także wydaje mi się dziwnie piękne.
W odległości zaledwie kilometra niebo przecięła błyskawica, na jedną krótką chwilę raniąc czarną skórę nocy.
- Co się z tobą dzieje? - spytałem. Serce biło mi szybciej, jakby prąd elektryczny rodem z nieba dał impuls uruchamiający szybkoobrotowy silnik strachu.
Twoim zdaniem świat owadów nie może być piękny? T; Na litość boską Ryo, to siedzenie jest metalowe! Większość konstrukcji młyna jest metalowa.
Jaskrawe barwy motyli, lśniące, zielone skrzydła żuków... - To koło jest najwyższym cholernym punktem w okolicy, a my siedzimy prawie na jego szczycie!
-...biedronki, czerwone w czarne kropki...
- Słuchaj, jeśli uderzy w nas piorun, usmażymy się żywcem.
- Nic nam nie będzie.
- Powinniśmy zejść.
- Jeszcze nie. Jeszcze nie - szepnęła Rya. Nie pozwolą mi otworzyć barierki. - Ziemia rządzona przez owady i może jeszcze kilka gatunków małych zwierząt... jakaż byłaby czysta i piękna. Bez ludzi, którzy ją brukają...
Przerwał jej gwałtowny, jaskrawy błysk. Niemal wprost nad naszymi głowami czarną kopułę niebios rozdarła błyskawica zygzakowata linia jak pęknięcie na ceramicznej wazie. Grzmot był tak głośny, że od wibracji zadrżała konstrukcja młyna. Huknęło jeszcze raz, czułem, jak drżą mi kości, jak obijają się o siebie mimo bezpiecznej otoczki ciała, niczym dwie ulubione kostki zawodowego gracza, umieszczone bezpiecznie w filcowym woreczku.
- Niech cię cholera, Rya! Już!
- Już - zgodziła się dziewczyna i w tym momencie spadły pierwsze wielkie krople ciepłego deszczu. W stroboskopowym świetle kolejnych błyskawic jej uśmiech wydawał się wyrazem dziecięcej radości, lecz nagle zmienił się w makabryczny grymas. Odpięła zatrzask, którego do tej pory broniła, uniosła barierkę. - No to w drogę. Zobaczymy, kto wygra, my czy burza.
Wsiadłem do gondoli drugi, musiałem więc wyjść pierwszy i pierwszy zaryzykować. Wstałem, zrobiłem krok, chwyciłem jedną z belek będących częścią koła młyna, owinąłem nogi wokół najbliższej potężnej szprychy i ześlizgnąłem się mniej więcej półtora metra. Pod stopami poczułem podporę, jedną z kilku usztywniających szprychy. Przez chwilę zamarłem na tej groźnej wysokości, od której kręciło mi się w głowie, kurczowo chwytając się podpory. Gigantyczne krople deszczu migały mi przed oczami, niektóre padały na twarz z siłą lecących z wysoka kamyków, niektóre uderzały w metal i drewno konstrukcji z wyraźnie słyszalnym pluskiem. Nim zawrót głowy minął, nade mną pojawiła się Rya; musiała czekać, aż zejdę niżej i zrobię jej miejsce. Znów błysnęło, dobitnie uświadamiając mi, Jak blisko jesteśmy śmierci przez porażenie prądem. Ześlizgnąłem się na kolejną belkę. Dysząc ciężko, dotarłem po niej do następnej szprychy. Bardzo szybko okazało się, że schodzenie jest znacznie trudniejsze niż wchodzenie, bo tym razem musieliśmy posuwać się tyłem. Deszcz padał coraz gęściej, wiatr był coraz mocniejszy, mokra stal nie dawała uchwytu stopom. Poślizgnąłem się kilka razy, rozpaczliwie chwytałem napięte kable, dźwigary, rozporki i w ogóle wszystko, co miałem pod ręką niezależnie od tego, czy wytrzymają one mój ciężar, czy też nie. Zerwałem sobie paznokieć, fatalnie otarłem dłoń. Bywały chwile, kiedy diabelski młyn wydawał mi się wielką pajęczą siecią którą lada chwila może przypełznąć spleciony z błyskawic drapieżny pająk. I bywało, że był on dla umie wielkim kołem ruletki: deszcz, silny wiatr, rozświetlające niebo błyskawice oraz ciągły zawrót głowy stwarzały iluzję ruchu, wirowania. Spojrzałem na Ryę, doznając nieodpartego wrażenia, że jesteśmy dwoma kościanymi kulkami toczącymi się w przeciwnych kierunkach, ku różnemu przeznaczeniu. Mokre od deszczu włosy opadły mi na oczy, przemoczone dżinsy stały się ciężkie jak zbroja i ściągały mnie w dół. Trzy metry nad ziemią poślizgnąłem się, straciłem oparcie i spadłem, rozpościerając ramiona jak nieudane skrzydła. Wydałem z siebie ptasi krzyk strachu, byłem pewien, że spadnę na coś, łamiąc kości, że się na coś nadzieję, ale spadłem bezpiecznie w błoto i tylko na chwilę odebrało mi oddech.
Przewróciłem się na wznak, spojrzałem w górę. Rya została na górze; bił w nią deszcz, wiatr szarpał mokrymi włosami niczym ustrojoną wstążkami chorągiewką. Od ziemi dzieliły ją jeszcze trzy piętra, kiedy poślizgnęła się i zawisła na szczupłych ramionach, kurczowo zaciskając dłonie, szukając stopami poziomej belki rozporowej. Poderwałem się, poślizgnąłem w błocie, odzyskałem równowagę. Stałem z zadartą głową przecierając mokrą twarz, wstrzymując oddech.
Było szaleństwem pozwolić jej się tam wspiąć.
A jednak tu miała zginąć.
To przed tym ostrzegały mnie wizje. Powinienem jej o nich Powiedzieć. Powinienem ją powstrzymać.
Mimo iż znalazła się w tak niebezpiecznej sytuacji, mimo iż jej ramiona musiały płonąć żywym ogniem, mimo iż ciężar ciała wyrywał je ze stawów, Rya śmiała się, a przynajmniej mi się wydawało. Nie, pomyślałem, to z pewnością wiatr, wiatr świszczący wśród elementów konstrukcji młyna. Przecież to mógł być tylko wiatr.
Błyskawice biły w ziemię jedna po drugiej, wesołe miasteczko jarzyło się niesamowitym blaskiem; nagle diabelski młyn rozbłysnął falą jaskrawego światła i przez chwilę miałem wrażenie, że któraś trafiła go bezpośrednio, że miliony woltów spaliły ciało Ryi aż do kości. Na szczęście w znacznie słabszym blasku kilku kolejnych dostrzegłem, że Rya nie tylko nie została zwęglona, lecz nawet zdołała odzyskać równowagę. I powoli schodziła z młyna.
Choć było to niewątpliwie głupie, ale przyłożyłem dłonie do ust i krzyknąłem: „Pospiesz się!”.
Z belki na szprychę, ze szprychy na belkę i tak krok po kroku Rya powoli zbliżała się do ziemi. Moje oszalałe serce nie zwolniło jednak biegu, nawet gdy znalazła się wystarczająco nisko, by znikło niebezpieczeństwo śmiertelnego upadku. Przecież schodziła po metalowej konstrukcji i w każdej chwili mogła otrzymać od burzy gorący pocałunek śmierci.
Wreszcie znalazła się zaledwie dwa, dwa i pół metra nad ziemią. Odwróciła się, spojrzała w dół; najwyraźniej miała zamiar skoczyć. W tej chwili niebo z ziemią zszyła jaskrawa nić, świetlista igła wbiła się w ziemię zaledwie pięćdziesiąt metrów od nas. Huknął ogłuszający grzmot; mogło się wydawać, że to on oderwał ją od młyna. Wylądowała lekko na ugiętych nogach, ale poślizgnęła się w błocie i musiałem ją podtrzymać, żeby się nie przewróciła. Objęła mnie mocno, ja przytuliłem ją jeszcze mocniej. Oboje drżeliśmy, niezdolni poruszyć się ani nawet wypowiedzieć słowa. Ledwie oddychaliśmy.
Kolejny ogłuszający wybuch. Ogień spłynął z nieba i tym razem liznął diabelski młyn. Zapłonęły belki, szprychy, elementy konstrukcyjne, jakby inkrustowano je najdroższymi klej; notami jarzącymi się od wewnątrz odbitym blaskiem płomieni. Mordercza energia wsiąkła w ziemię, bo przecież każdy metalowy element podstawy oraz stalowe liny zakotwione w ziemi służyły jako piorunochrony.
Deszcz zmienił się nagle w ulewę, w potop. Bił w ziemię ze słyszalnym łomotem, ze stokiem odbijał się od namiotowych płacht, wygrywał skomplikowaną melodię na różnej grubości metalowych powierzchniach.
Przebiegliśmy przez wesołe miasteczko, rozpryskując błoto na wszystkie strony, oddychając powietrzem pachnącym ozonem, mokrymi trocinami i wcale nieodrażającym zapachem słoni. Wkrótce byliśmy już na łące, po chwili w miasteczku przyczep. Tropił nas potwór raz na pajęczych, raz na krabich nogach elektrycznego światła, wydawało się, że cały czas depcze nam po piętach. Bezpiecznie poczuliśmy się dopiero w airstreamie Ryi, za zamkniętymi drzwiami.
- To było cholerne szaleństwo - powiedziałem.
- Cicho - usłyszałem w odpowiedzi.
- Dlaczego nie chciałaś zejść, jeśli widziałaś, że nadchodzi burza?
- Cicho.
- Myślałaś, że to zabawa?
Z jednej z kuchennych szafek Rya wyjęła butelkę brandy i dwa kieliszki. Mokra, uśmiechnięta, poprowadziła mnie do sypialni.
- Zabawa? - powtórzyłem, idąc za nią. - Na litość boską...!
W sypialni nalała brandy do obu kieliszków i jeden wręczyła mnie. Podniosłem go do ust; ręce ciągle mi drżały, zęby zadzwoniły o szkło. W ustach poczułem łagodny smak alkoholu. Przełknąłem, rozgrzał mi gardło i omal nie spalił żołądka.
Dziewczyna zrzuciła mokre tenisówki i skarpety, ściągnęła Podkoszulek. Po jej nagich ramionach i piersiach spływały krople wody.
- Omal nie zginęłaś!
Zrzuciła szorty i majteczki. Wypiła łyk brandy, podeszła do mnie.
- Na rany Chrystusa, czyżbyś miała nadzieję, że umrzesz?
- Cicho - usłyszałem znowu.
Nie mogłem opanować dreszczy, za to Rya wydawała się zupełnie spokojna. Jeśli podczas schodzenia bała się, to strach najwyraźniej opuścił ją, gdy tylko dotknęła stopami ziemi
- Co się z tobą dzieje? - spytałem. Milczała. Zaczęła mnie rozbierać.
- To nie jest właściwa chwila - zaprotestowałem. To najwłaściwsza chwila - powiedziała Rya.
- Nie jestem w nastroju...
- Nastrój jest wspaniały.
- Nie potrafię...
- Potrafisz.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- No widzisz?
***
Leżeliśmy zaspokojeni w wilgotnej pościeli, nasze nagie ciała oświetlało bursztynowe światło nocnej lampki. Nie rozmawialiśmy. Stuk kropel o plastikowy dach i szmer wody spływającej po ściankach przyczepy był wręcz cudownie uspokajający. Nie zapomniałem jednak diabelskiego młyna i przerażającego zejścia w szalejącej burzy. To ja przerwałem milczenie.
- Byłem prawie pewien, że chcesz, by błyskawica uderzyła w diabelski młyn, kiedy z niego schodziłaś.
Nie doczekałem się odpowiedzi.
Kostkami palców przesunąłem po delikatnej linii jej szczęki, palcami pieściłem smukłą szyję i sterczące piersi.
- Jesteś piękna, mądra, zamożna. Odniosłaś sukces. Dlaczego tak ryzykujesz?
Rya milczała.
- Masz po co żyć. Cisza.
Nasz kodeks chronił prywatność, więc nie potrafiłem przezwyciężyć się i spytać ją wprost o to, dlaczego życzy sobie śmierci. Nie zabraniał jednak komentowania tych wydarzeń i faktów, które wręcz rzucały się w oczy, a ona z pewnością nie ukrywała przede mną swych samobójczych instynktów.
- Dlaczego? - spytałem. - Czy naprawdę myślisz, że w śmierci jest coś... atrakcyjnego? - Jej milczenie bynajmniej mnie nie zniechęciło. - Chyba cię kocham. - Ale i na te słowa nie zareagowała. - Nie chcę, żeby coś ci się stało. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało!
Rya obróciła się na bok, zarzuciła mi ramiona na szyję, przytuliła się do mnie z całej siły.
- Obejmij mnie.
W tych okolicznościach nie mogłem oczekiwać lepszej odpowiedzi.
***
W poniedziałek rano nadal lało. Niebo było szare, pokryte ruchliwymi chmurami i tak niskie, że pozornie mógłbym go dotknąć, korzystając z pomocy zwykłej drabiny. Według prognozy pogoda miała poprawić się nie wcześniej niż we wtorek. O dziewiątej rano odwołano otwarcie wesołego miasteczka dla mieszkańców Yontsdown, przesuwając je o dwadzieścia cztery godziny. O dziewiątej trzydzieści działały już wszystkie kółka karciane, stowarzyszenia robienia na drutach i grupy wzajemnego użalania się nad sobą. Za piętnaście dziesiąta podliczono straty spowodowane złośliwą aurą. Plotki rozdęły je do nieprawdopodobnych rozmiarów, wynikało z nich, że każdy pracownik i każdy koncesjonariusz byłby już milionerem, gdyby nie zdradziecka pogoda, która nas wszystkich doprowadziła do bankructwa.
Tuż przed dziesiątą Galaretę Jordana znaleziono martwego przy karuzeli.
13
Jaszczurka na szybie
Nim dotarłem do wesołego miasteczka, wokół karuzeli zgromadziła się już dobra setka naszych pracowników, których większości nie miałem jeszcze przyjemności poznać. Jedni mieli na sobie żółte płaszcze przeciwdeszczowe i pasujące do nich kolorystycznie bezkształtne kapelusze, inni czarne kurtki z grubego plastiku. Widziałem głowy przykryte płachtami tworzywa, robocze buty i sandały, kalosze, półbuty i bose stopy. Niektórzy narzucili byle co na piżamy, połowa miała parasole we wszystkich możliwych kolorach, co niestety w żaden sposób nie ożywiło tej smutnej sceny. Byli i tacy, którzy w ogóle zlekceważyli burzę, wypadli z przyczep na wieść o tym strasznym wypadku, nie zwracając uwagi na pogodę. Ci ludzie cierpieli podwójnie: z powodu pogody i tragicznej wiadomości, byli przemoczeni do suchej nitki, ubłoceni jak nieboskie stworzenia, i w ogóle wyglądali jak uchodźcy uciekający z ogarniętego wojną kraju, zgromadzeni na granicy, przez którą nie wolno im przejść.
Przybyłem na miejsce w dżinsach, podkoszulku i butach, które jeszcze nie zdążyły wyschnąć. Tłum zaimponował mi, a jednocześnie wstrząsnął mną dlatego że zachowywał całkowite milczenie. Nikt nic nie mówił, nie padło ani jedno słowo. Ludzie mieli twarze zalane deszczem i łzami, ich żal widać było po tym, jak zbledli i jak zapadły się im oczy, a ci, którzy płakali, płakali bezgłośnie. Zachowując tę absolutną ciszę dawaliśmy do zrozumienia, że kochaliśmy Galaretę i że jego śmierć jest dla nas czymś wręcz niewyobrażalnym. Że nie pojmujemy, jak świat bez niego może w ogóle istnieć. Później, kiedy szok minie, rozpoczną się głośne żale i lamenty, histeria, krzyki, modlitwy, a także, być może, gniewne pytania stawiane Bogu, teraz jednak smutek tworzył doskonałą próżnię, przez którą nie przedzierały się fale dźwiękowe.
Niemal wszyscy tu znali Galaretę znacznie lepiej ode mnie, nie mogłem jednak ukryć się dyskretnie gdzieś na obrzeżach tłumu. Powoli przesuwałem się do przodu, szepcząc: „Przepraszam, przepraszam”, i wreszcie dotarłem do wyniesionej nieco nad ziemię platformy karuzeli. Deszcz zacinał pod pasiasty, czerwono-biały płócienny dach, ściekał strużkami z mosiężnych słupków, chłodził grzbiety drewnianych koników. Prześlizgnąłem się pod wzniesionymi kopytami i malowanymi zębami wyszczerzonymi w końskiej wersji radosnego uśmiechu, obok podobnych do siebie malowanych boków, z siodłami i strzemionami nie do usunięcia, przedzierałem się przez tabun zamarły w niekończącym się galopie, aż wreszcie znalazłem się w miejscu, gdzie Galareta dotarł do gwałtownego kresu żywota wśród tańczących kuców.
Leżał na wznak, na parkiecie karuzeli, pomiędzy karym ogierem a siwą klaczą. Miał oczy szeroko otwarte ze zdumienia, jakby dziwiło go, skąd się wziął wśród tego galopującego stada i jakby to ono go stratowało. Usta też miał otwarte, wargi pęknięte i wybity co najmniej jeden ząb. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że szyję i brodę przykrywa mu kowbojska chusta, ale była to płachta krwi.
Galareta miał na sobie rozpięty płaszcz, białą koszulę i zielonoszare spodnie. Prawa nogawka podwinęła się aż do kolana, ukazując tłustą łydkę. But z prawej stopy pozostał w strzemieniu drewnianego siodła karego ogiera.
Przy ciele dostrzegłem trzy osoby. Lukę Bendingo, który w Piątek wiózł nas do Yontsdown i z powrotem, stał przy zadzie siwej klaczy. Twarz miał niemal równie bladą jak jej malowana skóra. Spojrzał na mnie i zamrugał, usta wykrzywiał mu niekontrolowany tik; dowody wielkiego żalu i niekontrolowanego gniewu tylko na chwilę stłumionego przez szok. Obok, za ciałem, klęczał mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziałem. Po sześćdziesiątce, raczej elegancki, był i miał porządnie przycięty wąsik. Trzymał głowę Galarety, jakby był uzdrowicielem leczącym dotykiem rąk. Jego ramionami wstrząsał niemy szloch, wyciskający z oczu łzy. Joel Tuck zatrzymał się o konia dalej, opierał się plecami o srokacza a potężną dłoń zacisnął na mosiężnym pręcie. Wyrazu jego twarzy mutanta, wyglądającej jak krzyżówka portretu Picassa i sennego koszmaru Mary Shelley, nie sposób było nie rozpoznać. Nie umiał zachować pozorów obojętności. Śmierć Galarety doprowadziła go do krańcowej rozpaczy.
Słyszałem wycie syren, coraz głośniejsze, ogłuszając i wreszcie cichnące z jękiem. Chwilę później w alei pojawiły się dwa policyjne radiowozy, świecąc czerwonymi i niebieskim światełkami, które przeszywały szare, ciężkie powietrze przesycone mgłą i deszczem. Podjechały do karuzeli. Trzasnęły drzwi. Przyjrzałem się uważnie wysiadającym z nich policjantom. Trzech z czterech gliniarzy było goblinami.
Poczułem na sobie wzrok Joela. Spojrzałem na niego; zaskoczyło mnie, że i w wyrazie twarzy, i w otaczającej go psychicznej aurze odczytałem nieoczekiwaną podejrzliwość. Spodziewałem się, że umundurowane gobliny zainteresują go co najmniej tak jak mnie i rzeczywiście, przyjrzał się im podejrzliwie, ale to na mnie skupił uwagę, bynajmniej nie przyjazną To jego spojrzenie, a także pojawienie się goblinów i gwałtowna, wyrywająca się spod kontroli, zbijająca z nóg, straszna emanacja psychiczna bijąca ze zwłok stały się dla mnie nie do zniesienia. Nie miałem wyboru, musiałem odejść.
Przez jakiś czas spacerowałem na granicy wesołego miasteczka, tak daleko od karuzeli, jak to tylko możliwe, nie zwracając uwagi na deszcz, czasami będący tylko gęstą mżawki czasami zaś lejącym się z nieba strumieniem. Nie pogrążałem się jednak w wodzie, lecz w poczuciu winy. Joel widział, jak na torze elektrycznych samochodzików zabijałem człowieka. Założył że popełniłem to morderstwo, ponieważ jak on potrafiłem rozpoznać potwory mimo ich ludzkiego przebrania. Ale... biedny Timothy Jordan też został zamordowany, a w nim z całą pewnością nie było nic z goblina. Musiał zacząć się zastanawiać, czy dobrze mnie odczytał. Najwidoczniej nie był już przekonany, czy rzeczywiście w pierwszej ofierze rozpoznałem jej prawdziwą naturę, czy nie jestem przypadkiem zwykłym, prostym mordercą czy nie zabiłem niewinnego człowieka dla samej przyjemności zabijania. Ale ja wiedziałem, że Galareta nie jest moją ofiarą i podejrzenia Tucka nie ciążyły mi na sumieniu. Czułem się winny dlatego, że wiedziałem, kto jest zagrożony, widziałem twarz pana Jordana zalaną krwią... i nie ostrzegłem go przed niebezpieczeństwem.
Przecież powinienem dokładnie przewidzieć moment tego kryzysu, ze wszystkimi szczegółami określić, kiedy, gdzie i jak Galareta spotka się ze śmiercią i zapobiec temu, co właśnie się stało. Nic nie znaczyło to, że moje psychiczne zdolności są ograniczone, że jasnowidzenie, mgliste obrazy i wrażenia są najczęściej niejednoznaczne i mylące, że kontroluję je w bardzo ograniczonym zakresie, a najczęściej wcale. Do diabła z tym, nie uwierzyłby mi nawet, gdybym próbował go ostrzec o bezkształtnym, nienazwanym i nieokreślonym zagrożeniu, z pewnością by mi nie uwierzył. Niech szlag trafi to, że nie mogę, nigdy nie mogłem i nigdy nie będę mógł zbawić całego cholernego świata, wszystkich żyjących na nim nieszczęsnych ludzi. Niech to szlag, ale przecież powinienem zapobiec tragedii! Powinienem ocalić Galaretę. Powinienem.
***
Kółka karciane, kółka robienia na drutach i inne nieformalne stowarzyszenia naszego „Gibtown na kołach” zmieniły się spotkania żałobników. Pomagaliśmy sobie nawzajem żartować fakt śmierci Galarety. Niektórzy ciągle płakali, i modlili się, większość jednak opowiadała sobie historyjki o Galarecie; wspomnienia były najlepszym sposobem utrzymania go przy życiu. Ludzie siedzieli w kółko w największych pokojach przyczep; kiedy ktoś kończył jedną anegdotę o tłustym, zakochanym w zabawkach złotoustym gadule, jego sąsiad opowiadał następną i tak dalej, i tak dalej. Od czasu do czasu słychać było nawet wybuch śmiechu, jako że Jordan był wyjątkowo zabawnym człowiekiem. Nastrój strasznego żalu zmienia się powoli w zwykły, gorzki, ale w jakiś sposób także pogodny smutek, znacznie łatwiejszy do zniesienia. Przychodzące uczestnikom całkiem naturalnie sformalizowanie tych spotkań, towarzyszący im niemal nieświadomie przyjmowany rytuał upodabniały je do żydowskiej tradycji żałobnej sziwa. Gdyby przed wejściem do którejś z przyczep kazano mi wyciągnąć ręce do obmycia wodą gdyby dano mi czarną jarmułkę do przykrycia głowy, gdybym w środku znalazł ludzi siedzących na żałobnych stołkach, a nie na sofach i fotelach, to wcale nie byłbym zaskoczony.
Kilka godzin spędziłem, spacerując w deszczu. Od czasu do czasu wchodziłem do którejś z przyczep, uczestniczyłem w jakiejś ceremonii i wszędzie dowiadywałem się czegoś nowego. Eleganckim starszym panem, szlochającym przy zwłokach, okazał się Arturo Sombra, jedyny żyjący z braci Sombra, właściciel wesołego miasteczka. Galaretę uważał za swego przybranego syna; dla nikogo nie było sekretem, że to on miał odziedziczyć biznes po śmierci starszego pana. Gliniarze nie zamierzali ułatwiać życia Sombrze; wyszli z założenia, że doszło do morderstwa i że mordercą jest któryś z pracowników. Ku całkowitemu zaskoczeniu nas wszystkich posunęli się do sugestii, że Galaretę zamordowano właśnie z powodu jego wysokiej pozycji, ułatwiającej korupcję, no i oczywiście dlatego, że w pełni korzystał z okazji. Wysuwali nawet podejrzenia wobec samego pana Sombry, choć nie mieli po temu żadnych powodów, raczej wręcz przeciwnie, bo przecież nic o tym nie świadczyło. Przypiekali staruszka, przypiekali Gotówę Dooleya i w ogóle każdego, kto mógłby coś wiedzieć o lewych interesach Galarety. Zachowywali się przy tym po chamsku, okrutnie, wykorzystując wszelkie brudne sztuczki, jakie zna policja, choć ani razu nie przekroczyli granicy prawa. W naszym miasteczku zawrzał z oburzenia.
Wcale się temu nie dziwiłem. Byłem pewien, że gliny nie żadnego powodu, by w ogóle rozważać możliwość morderstwa. Ale trzech z nich było goblinami. Gobliny widziały wielki smutek setek żałobników zgromadzonych wokół karuzeli; cierpienie nie tylko dawało im rozkosz, lecz także budziło apetyt na więcej bólu i żałości. Nie powstrzymają się przed spotęgowaniem cierpienia przy każdej nadarzającej się okazji. Sami te okazje stworzą. Wycisną każdą kroplę udręki z Artura Sombry i z każdego z nas.
***
Nieco później rozeszła się wieść, że przyjechał koroner hrabstwa, zbadał ciało in situ, zadał kilka pytań panu Sombrze, po czym wykluczył możliwość morderstwa. Powszechne westchnienie ulgi powitało werdykt: „Śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku”. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli, że Galareta nie sypiał najlepiej. W bezsenne noce lubił chodzić na karuzelę. Włączał ją (choć bez muzyki) i długo na niej jeździł. Uwielbiał karuzelę. Karuzela była dla niego najwspanialszą nakręcaną zabawką ale taką której w żaden sposób nie da się trzymać na półce w gabinecie. Najczęściej, ze względu na swe rozmiary, siadał na jednej z pięknie rzeźbionych i jaskrawo malowanych ławek z poręczami rzeźbionymi w syreny i koniki morskie, lecz od czasu do czasu wspinał się na któregoś z koników. Być może zmartwiony utratą wpływów z powodu pogody, a może obawiając się kłopotów, w które mógł wpędzić nas szef policji Kelsko, nie mógł zasnąć i postanowił ukoić nerwy. Dosiadł czarnego ogiera, gdy karuzela się kręciła, usiadł w drewnianym siodle, jedną ręką trzymając się mosiężnego słupka, letni wiatr rozwiewał mu włosy, konik galopował w ciemności, słychać było tylko łoskot grzmotów i szum padającego deszczu. Galareta Pewnie uśmiechał się niewinnie jak dziecko, może pogwizdywał pod nosem, bezpiecznie umoszczony na centryfudze marzeń, z każdym jej obrotem odrzucający lata, odrzucający lata i kłopoty, przyciągający marzenia, no i wreszcie poczuł się lepiej, postanowił wrócić do łóżka, tylko że kiedy zsiadał z ogiera, prawy but ugrzązł w strzemieniu i choć udało mu się wyrwać z niego stopę, upadł. Do parkietu nie miał daleko, ale mimo to padając, rozciął wargę, wybił sobie dwa zęby i skręcił kark.
Tak oficjalnie określono przebieg zdarzeń.
Śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku.
Wypadek.
Głupia, śmieszna, bezsensowna śmierć, nic więcej, tylko tragiczny wypadek. Gówno prawda.
Nie wiedziałem, jak dokładnie zginął Galareta Jordan, ale byłem pewny, że goblin zamordował go z zimną krwią. Wcześniej, kiedy znalazłem się przy zwłokach, z kalejdoskopu wrażeń i obrazów wyłowiłem trzy wyraźne: po pierwsze - Galareta nie zginął na karuzeli, tylko w cieniu diabelskiego młyna, po drugie - goblin uderzył go co najmniej trzykrotnie i skręcił mu kark, po czym przeniósł ciało na karuzelę z pomocą innych goblinów. Wypadek został dokładnie wyreżyserowany.
Pewne rzeczy można było założyć praktycznie bez ryzyka popełnienia błędu. Galareta rzeczywiście nie mógł zasnąć, więc wybrał się na spacer po wesołym miasteczku i mimo mroku, mimo burzy dostrzegł coś, czego nie powinien był dostrzec. Co? Najprawdopodobniej ludzi, obcych, a nie pracowników, dłubiących coś przy diabelskim młynie. Zapewne krzyknął na nich nieświadom tego, że nie są zwykłymi ludźmi. Zamiast uciec, zaatakowały go.
Jak powiedziałem, przy tłustym ciele Galarety, ciele, z którego uciekło już życie, odebrałem trzy wyraźne obrazy. Z tym trzecim najtrudniej było mi się pogodzić, ponieważ był to najbardziej osobisty kontakt, jaki kiedykolwiek nawiązałem z panem Jordanem; zajrzałem w jego umysł i to, przynajmniej dla mnie, uczyniło jego stratę jeszcze bardziej gorzką i straszniejszą. Dzięki jasnowidzeniu odebrałem jego ostatnią myśl Pozostała w nim mimo śmierci, czekała, aż odczyta ją ktoś taki jak ja, odrobina psychicznej energii jak kawałek materiału na ogrodzeniu z drutu kolczastego, granicy pomiędzy tu i wiecznością. Galareta umierał, myśląc o trzech małych, pokrytych futerkiem mechanicznych niedźwiadkach: Mamie, Papie i Małym, które dostał od matki na siódme urodziny. Jakże on kochał te zabawki! Były dla niego czymś wyjątkowym, idealnym prezentem ofiarowanym w idealnym czasie, ponieważ miał urodziny zaledwie dwa miesiące po tym, jak na jego oczach, w Baltimore, jego ojca przejechał autobus, który wymknął się spod kontroli kierowcy. Trzy nakręcane misie stały się jakże potrzebnym naczyniem wyobraźni, instrumentem, dzięki któremu mógł zapomnieć o świecie, nagle zbyt zimnym, zbyt okrutnym, zbyt przypadkowym, by dało się go znieść. Umierając, Galareta zastanawiał się, czy to nie on jest Małym Misiem i czy tam, dokąd teraz zmierza, spotka Mamę i Papę. Bał się także, że może trafić w jakieś ciemne, puste miejsce, że zostanie sam.
Nie kontroluję moich psychicznych zdolności. Nie mogę zamknąć Oczu Zmierzchu na postrzegane przez nie obrazy. Gdybym mógł, to, o drogi Boże, natychmiast zamknąłbym je na przeraźliwie przygnębiający strach i straszną samotność, którą odczuwał Galareta, spadając w otchłań. Prześladowały mnie tego dnia, gdy spacerowałem w deszczu po wesołym miasteczku, gdy odwiedzałem przyczepy, w których rozmawiano o naszym uroczym gadule i odprawiano po nim żałobę, kiedy stanąłem przed diabelskim młynem, przeklinając demony. Prześladowały mnie przez lata. Prześladują mnie po dziś dzień; kiedy nie mogę zasnąć, powraca do mnie wspomnienie ostatnich myśli Galarety, tak jasne i czyste, jakby to były moje myśli. Teraz potrafię już sobie z tym poradzić; po tym, co widziałem i przez co przeszedłem, potrafię poradzić sobie ze wszystkim. Ale wtedy, w miasteczku przyczep pod Yontsdown... miałem zaledwie siedemnaście lat.
***
W poniedziałek o trzeciej po południu dotarła do nas wiadomość, że ciało Galarety przewieziono do kostnicy w Yontsdown, gdzie zostanie poddane kremacji. Urnę z jego prochami miano przekazać Arturowi Sombrze jutro, a najpóźniej w środę wieczorem, po zamknięciu wesołego miasteczka, odbędzie się pogrzeb. Nabożeństwo zostanie odprawione przy karuzeli, bo zmarły tak bardzo ją ukochał i dlatego że najwyraźniej tu dotarł do kresu ziemskiego żywota.
***
Tego wieczoru zjedliśmy z Ryą kolację w jej przyczepie ja zrobiłem sałatki ze świeżych warzyw, ona znakomite omlety, z serem, ale niewiele zjedliśmy. Jakoś nie mieliśmy apetytu.
Wieczór spędziliśmy w łóżku, ale nie kochaliśmy się. Siedzieliśmy oparci o poduszki, trzymaliśmy się za ręce, piliśmy trochę, całowaliśmy się i rozmawialiśmy. Rya zapłakała kilkakrotnie, wspominając Galaretę; zaskoczyły mnie jej łzy. Nigdy nie wątpiłem, że zna uczucie żalu, ale do tej pory widziałem ją opłakującą tylko ten swój tajemniczy ciężar czy też może cierpienie i nawet wówczas niechętnie roniła łzy, jakby jakaś potężna siła zmuszała ją do tego wbrew jej woli. Poza tym zawsze - oczywiście poza chwilami namiętnego uczucia - kryła się za jakże dla niej charakterystycznym obrazem dziewczyny chłodnej, twardej, małomównej, demonstrującej wszem wobec, że świat nie może jej skrzywdzić, choćby chciał. Wyczuwałem, że z innymi członkami społeczności wesołego miasteczka łączyły ją więzy głębsze i silniejsze, niż chciała przyznać nawet przed sobą. Smutek, jaki odczuwała po śmierci Jordana, dowodził, że moje przeczucia były słuszne.
Ja wypłakałem się wcześniej i teraz oczy miałem suche. Nadal żałowałem Galarety, ale przede wszystkim miałem ochotę go pomścić. I wiedziałem, że to mi się uda. Wiedziałem, że prędzej czy później zabiję kilka goblinów, ot tak, żeby wyrównać rachunki. Jeśli szczęście dopisze, może wpadnie mi w łapy ten stwór, który skręcił kark Galarecie.
Poza tym znów bardziej troszczyłem się o żywych niż zmarłego. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że moja wizja śmierci Ryi może zrealizować się równie błyskawicznie i nieoczekiwanie jak wizja śmierci Galarety Jordana. Z tym nie mogłem się oczywiście pogodzić. Nie mogę... nie wolno mi... nie ośmiel się dopuścić, by dziewczynie stała się jakakolwiek krzywda. W jakiś okrężny, niebezpośredni sposób, jakże nietypowy dla kochanków, nawiązywała się między nami szczególna więź; nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem i nie wyobrażałem sobie bym mógł doświadczyć w przyszłości z kimś innym. Jeśli Rya Raines umrze, umrze także część mnie, część duszy wypali się i już nigdy nie odrodzi.
Musiałem zastosować środki zapobiegawcze. Postanowiłem, że w te noce, których nie spędzę w jej przyczepie, będę czuwał obok niej w ukryciu. W końcu na bezsenność mogę cierpieć wszędzie. Co więcej, zamierzałem częściej wykorzystywać mój szósty zmysł oraz znacznie energiczniej i konsekwentniej szukać dodatkowych informacji o nieokreślonym na razie, czyhającym na nią w przyszłości zagrożeniu. Jeśli przewidzę w miarę dokładnie chwilę nadejścia kryzysu i odkryję źródło niebezpieczeństwa, uda mi sieją osłonić. Nie mogę zawieść Ryi, tak jak zawiodłem Galaretę.
Zapewne dziewczyna podświadomie zdawała sobie sprawę, że potrzebuje ochrony, zapewne wyczuwała, że będę na miejscu, gdy zajdzie potrzeba, w każdym razie tego wieczoru zdecydowała się zdradzić mi część swoich sekretów. Miałem nieodparte wrażenie, że mówiła mi rzeczy, których nigdy przedtem nie powiedziała nikomu z naszego wesołego miasteczka. Piła znacznie więcej niż zwykle i choć nie można było nazwać ją pijaną w żadnym sensie tego słowa, to podejrzewam, że próbowała stworzyć sobie za pomocą alkoholu alibi, na wypadek gdyby rano obudziła się pełna wyrzutów sumienia i żalu, że powiedziała za dużo o swej przeszłości.
- Rodzice nie pracowali w wesołym miasteczku - powiedziała tonem niepozostawiającym wątpliwości, że pragnie, bym zachęcił ją do wyznań.
- Gdzie się urodziłaś? - spytałem.
- W Wirginii Zachodniej. Moi rodzice mieszkali wśród wzgórz Wirginii Zachodniej. Mieszkaliśmy w szałasie w dolinie między dwoma pagórkami, pewnie z kilometr od najbliższego szałasu w dolinie między sąsiednimi wzgórzami. Wiesz, jacy są ludzie ze wzgórz?
- Szczerze mówiąc, nie - przyznałem.
- Biedni - wyjaśniła z gorzką kpiną.
- Bieda to nie coś, czego człowiek powinien się wstydzić.
- Biedni, niewykształceni, niechcący się kształcić, ignoranci. Skryci, zamknięci w sobie, podejrzliwi. Niechętni wszystkiemu co nowe, uparci, niewidzący dalej własnego nosa. A niektórzy... właściwie wielu... zawiera związki w obrębie rodziny. Zbyt bliskiej rodziny. Tam u nas kuzyni często żenią się z kuzynami. A bywa gorzej. Znacznie gorzej.
Stopniowo, już nie szukając tak często zachęty, Rya opowiedziała mi o swej matce.
Maralee Sween była czwartym z siedmiorga dzieci pary ciotecznego rodzeństwa, których związku nie usankcjonował ani żaden z kościołów, ani państwo; prawdę mówiąc, był to zwykły konkubinat. Wszyscy Sweenowie olśniewali urodą ale jedno dziecko z ich siódemki było niedorozwinięte, a piątką z pozostałych sześciu można było uznać w najlepszym razie za lekko upośledzone umysłowo. Należała do nich Maralee, niewątpliwie najładniejsza ze wszystkich, przepiękna blondynka o promiennych zielonych oczach i doskonałej figurze; wszyscy chłopcy ze wzgórz krążyli wokół niej jak zaczarowani od czasu, gdy skończyła trzynaście lat. Na długo przedtem, nim jej wdzięki dojrzały, dziewczynka miała spore seksualne - bo z pewnością nie można powiedzieć uczuciowe - doświadczenie. W wieku, w którym większość dziewcząt zaczyna umawiać się na randki i nadal nie do końca wie, co to znaczy „pójść na całość”, Maralee przestała liczyć chłopców, którym udało się ją posiąść na trawie, na pokrytych opadłymi liśćmi leśnych polankach, na sianie w rozpadających się stodołach, na przegniłych materacach rzuconych niedbale na krawędzi wysypiska śmieci, które miejscowi urządzili sobie na dziko w Harmonds Hollow, na zbutwiałych siedzeniach przeróżnych samochodów stojących na złomowiskach, które z niewiadomego powodu tak uwielbia wiocha. Czasami oddawała się z własnej woli, czasami nie, przeważnie jednak było jej to najzwyczajniej w świecie obojętne. Tam, wśród tamtych ludzi, utrata cnoty w tak młodym wieku nie była niczym nadzwyczajnym, wszyscy dziwili się tylko, jak do czternastego roku życia udało się jej uniknąć ciąży.
W tej części Appalachów, wśród tych wieśniaków, prawo i moralność cywilizowanego społeczeństwa nie obowiązywały, po prostu je ignorowano. W odróżnieniu od nas, ludzi z wędrownych biznesów, wiocha nie wypracowała sobie zastępujących je reguł i zasad. W Ameryce istnieje długa tradycja opowieści o „szlachetnych dzikusach”; nasza kultura akceptuje, a przynajmniej udaje, że akceptuje, przekonanie, iż życie blisko natury, z dala od źródła zła, czyli cywilizacji, jest zdrowsze i w jakiś sposób mądrzejsze od tego, które prowadzimy my, zwykli ludzie. W rzeczywistości najczęściej jest odwrotnie. Oddalając się od cywilizacji, szybko oswobadzamy się z pomniejszych pułapek współczesnego społeczeństwa: luksusowych samochodów, eleganckich ciuchów, premier teatralnych, koncertów w filharmonii, i tu przynajmniej można argumentować za prostszym, zwyklejszym życiem. Lecz jeśli cywilizację porzucimy na wystarczająco długo, pozbywamy się także wielu zahamowań. Zahamowania, wszczepione nam przez religię i społeczeństwo, na ogół wcale nie są głupie, bezsensowne czy filisterskie, jak każe dziś nam głosić moda. W rzeczywistości są to najczęściej cechy pożądane, dobrze służące przetrwaniu gatunku. Na dłuższą metę przyczyniają się do powstania wykształconej, sytej i prosperującej populacji. Dzicz jest dzika i promuje dzikość, dzicz chowa dzikusów.
W wieku czternasto lat Maralee zaszła w ciążę. Była analfabetką nigdy się nie uczyła i nie miała uczyć, nie miała też żadnych widoków na przyszłość. Brakowało jej wyobraźni, więc się o siebie nie martwiła, była faktycznie upośledzona, toteż nie martwił jej fakt, że przez długie lata będzie powoli staczać się w straszną otchłań. Z bydlęcą cierpliwością czekała, aż pojawi się ktoś, kto zajmie się nią i jej nienarodzonym dzieckiem. Dzieckiem tym była Rya i rzeczywiście, nim się urodziła, jej mama znalazła opiekuna, gotowego uczynić z Maralee Sween uczciwą kobietę, być może udowadniając w ten sposób, że Bóg czuwa nad ciężarnymi nastolatkami z zapadłej Prowincji, tak jak podobno czuwa nad pijakami. Tym rycerskim dżentelmenem zabiegającym o jej rękę był Abner Kady, lat trzydzieści osiem, a więc o dwadzieścia cztery lata starszy od niej, metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, sto dziesięć kilo wagi, obwód szyi niemal równy obwodowi głowy. Abnera bali się wszyscy w hrabstwie, w którym nie brakowało niebezpiecznych wsioków.
Kady zarabiał na coś w rodzaju życia pędzeniem bimbru, hodowaniem psów do walk, drobnymi kradzieżami i od czasu do czasu zaborem mienia pokaźnej wartości. Raz, czasami dwa razy w roku wraz z kumplami porywał na autostradzie między, stanowej ciężarówki, najchętniej te przewożące alkohol, papierosy lub coś, co można szybko spieniężyć. Łup sprzedawali znajomemu paserowi z Clarksburga. Gdyby bardziej się starali, z pewnością zdobyliby całkiem przyzwoity majątek (lub skończyli w więzieniu), ale ambicji mieli tyle co skrupułów. Abner zajmował się zresztą nie tylko bimbrem, bójkami i kradzieżami, od czasu do czasu bywał też gwałcicielem. Brał kobiety siłą, kiedy akurat miał ochotę na przyprawienie swego życia seksualnego odrobiną niebezpieczeństwa. Udawało mu się omijać więzienie szerokim łukiem, bo nie znalazł się nikt na tyle odważny, by zeznawać przeciw niemu.
Dla małej Maralee był zdobyczą nie do pogardzenia. Miał czteropokojowy dom, niewiele lepszy od szałasu, ale skanalizowany. Nikomu z jego rodziny nie miało zabraknąć whiskey, jedzenia i ubrań. Jeśli nie potrafił ukraść tego, co było mu potrzebne, dziś, kradł to jutro. W jego świecie oznaczało to dobrego ojca rodziny.
Abner był dla swej żony dobry, w każdym razie nie gorszy niż dla kogokolwiek innego. Nie kochał jej oczywiście. Nie umiał kochać. Podporządkował ją sobie bezlitośnie, ale nigdy jej nie uderzył, przede wszystkim dlatego, że był dumny z jej urody, z nieustannie podniecającego go piękna ciała dziewczyny, a nie miałby czym się chwalić i podniecać, gdyby jego własność została w jakiś sposób uszkodzona.
- Poza tym... - głos Ryi opadł do upiornego szeptu - …nie chciał uszkodzić swej małej fabryczki radochy. Tak ją nazywał: „małą fabryczką radochy”.
Wyczułem, że Abnerowi nie całkiem chodziło o to, że uprawianie seksu z małżonką sprawia mu wyjątkową przyjemność.
Była w tym jakaś mroczna tajemnica, o której Rya nie potrafiła mówić z własnej woli, bez zachęty, mimo iż bez wątpienia chciała wreszcie zrzucić z siebie ten ciężar. Nalałem jej kolejnego drinka, wziąłem za rękę i łagodnymi słowy pomogłem przebyć owo pole minowe pamięci.
I znów w jej oczach zabłysły łzy, ale tym razem nie opłakiwała Galarety, lecz siebie. Wymagała od siebie znacznie więcej niż od kogokolwiek innego, nie pozwalała sobie na zwykłe ludzkie słabości, choćby takie jak użalanie się nad sobą więc mrugnęła kilka razy i powstrzymała je, mimo że mogłyby przecież oczyścić ją ze stresu, z ciągłego wewnętrznego niepokoju... gdyby tylko pozwoliła im płynąć. Powoli, głosem załamującym się niemal po każdym słowie, powiedziała:
- Chodziło mu... jemu chodziło o to, że była małą... małą fabryczką... dzieckiem... że z dziećmi dopiero jest dobrze. A już zwłaszcza... z małymi dziewczynkami.
Już wcześniej zorientowałem się, że nie chodzi jej o Jasia i Małgosię i ich wędrówkę po lesie strasznej czarownicy, lecz o wyprawę w miejsce znacznie bardziej przerażające, w straszną otchłań wspomnień z wiecznie zagrożonego dzieciństwa; wcale nie byłem pewien, czy chcę jej w tej podróży towarzyszyć. Kochałem tę dziewczynę. Wiedziałem, że śmierć Galarety Jordana nie tylko zasmuciła ją, lecz także przeraziła, że przypomniała Ryi o jej własnej śmiertelności, że wzbudziła w niej potrzebę bliskiego, intymnego kontaktu z innym, bliskim człowiekiem, niemożliwego, póki nie przełamie bariery między sobą a resztą świata. Potrzebowała mnie, potrzebowała kogoś, kto by jej wysłuchał, pomógł jej przełamać się, kogoś zdolnego zrozumieć, kto zostanie przy niej. Tego właśnie chciałem... ale obawiałem się też, że jej sekrety żyją nadal nienasycone, że objawią się tylko wówczas, kiedy oddam im w zamian część swej duszy.
- Boże... nie... - powiedziałem.
- Z małymi dziewczynkami - powtórzyła. Nie patrzyła na mnie, nie widziała otaczającego ją świata, zamkniętego pokoju przyczepy, skupiła się na spirali przeszłości, nienawistnej strasznej. - Moich przyrodnich braci ignorował zupełnie.
Oni też byli użyteczni. Ale wolał dziewczynki. Nim skończyłam jedenaście lat, mama urodziła mu czwórkę dzieci, dwie córki i dwóch synów. Od kiedy pamiętam... ile mogłam mieć lat? Trzy?... on...
- Dotykał cię. - Głos mi drżał.
- Używał mnie.
Spokojnie, beznamiętnie, jakby już nie żyła, Rya opowie, działa mi o długich latach strachu, gwałtu i najobrzydliwszego molestowania. Była to straszna, paraliżująca opowieść.
- Z dzieciństwa pamiętam tylko to. Że jestem z nim, że spełniam wszystkie jego życzenia. Że go dotykam, że jestem z nimi w łóżku, razem... a oni to robią. Przecież powinnam uważać, że to normalne, prawda? Skąd miałabym wiedzieć, że nie? Skąd miałabym wiedzieć, że tak nie jest w każdej rodzinie? Ale wiedziałam. Wiedziałam, że to złe, że to chore... i nienawidziłam. Nienawidziłam!
Przytuliłem ją mocno. Kołysałem w ramionach. I nadal nie płakała nad sobą.
- Nienawidziłam Abnera. Boże... Jezu... ty nawet nie masz pojęcia, jak go nienawidziłam. Każdym oddechem, w każdej chwili, nieustannie, bez przerwy. Nie potrafisz sobie wyobrazić, co znaczy taka nienawiść.
Pomyślałem o tym, co czuję do goblinów. Musiałem zastanowić się nad tym, czy nawet moja nienawiść może równać się z tą zrodzoną i pieczołowicie hodowaną w piekle cztero-pokojowej rudery w Appalachach. Mocno podejrzewałem, że Rya ma rację: nie potrafiłbym wyobrazić sobie nienawiści tak czystej jak ta, o której mówiła, bo przecież była wówczas małym dzieckiem, niezdolnym do obrony, a żyła z nią przez lata, o wiele dłużej niż ja; miała mnóstwo czasu, by pielęgnować ją i patrzyć, jak rośnie.
- Ale potem... kiedy już się stamtąd wydostałam... później, znacznie później... zaczęłam także nienawidzić matki. I to bardziej niż jego. Bo była moją matką. Dlaczego nie byłam dla niej święta? Jak mogła... pozwolić... żeby wykorzystał mnie w ten sposób?
Na to pytanie nie znałem odpowiedzi.
O to nie można już oskarżyć Boga. Zresztą w większości wypadków nie potrzebujemy ani Boga, ani goblinów. Doskonale mierny ranić się i niszczyć bez wsparcia bóstw lub demonów, dziękujemy, poradzimy sobie sami.
Była taka piękna, wiesz? I nie w jakiś wyzywający sposób. Wyglądała... słodko. Myślałam, że jest aniołem, bo anioły powinny wyglądać tak jak ona. Biło od niej to wewnętrzne światło. W końcu zrozumiałam jednak, jaka jest zła. Och, oczywiście, miała bardzo niski iloraz inteligencji. Była tępa, głupia, głupia w ten jakże typowy dla wiochy sposób. Jej rodzicami było cioteczne rodzeństwo, ojciec i matka też pewnie urodzili się ze związku bliskich krewnych; to prawdziwy cud, że ja nie urodziłam się upośledzona psychicznie albo z trzema rękami, w sam raz kandydatka do Shockville Joela. Ale to nieszczęście mnie nie spotkało. I nie urodziłam Abnerowi dzieci, które mógłby... molestować. A w ogóle to, co mi... co mi robił, sprawiło, że nigdy nie będę miała dzieci. Nieważne. Udało mi się wydostać z tej pułapki, kiedy miałam jedenaście lat.
- Jedenaście? Jakim cudem?
- Zabiłam Abnera.
- To świetnie - powiedziałem cicho.
- Gdy spał.
- Jeszcze lepiej.
- Przebiłam mu gardło nożem rzeźnickim.
Przez dobre dziesięć minut tuliłem ją i kołysałem w milczeniu. Nawet nie sięgnęliśmy po drinki. Po prostu byliśmy razem. To ja odezwałem się pierwszy.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem.
- Niepotrzebnie.
- Czuję się taki bezradny.
- Nie możesz zmienić przeszłości.
Nie, pomyślałem, ale czasami mogę zmienić przyszłość. Przewidzieć niebezpieczeństwo i dzięki temu go uniknąć. W Bogu nadzieja, że znajdę się na miejscu, gdy będziesz mnie potrzebowała. Rya jeszcze nigdy nie spotkała na swej drodze kogoś takiego.
- Ja nigdy... - zaczęła i zaraz przerwała.
- Nigdy nikomu o tym nie mówiłaś?
- Tak.
- Twój sekret jest bezpieczny.
- Wiem. Ale... dlaczego wybrałam właśnie ciebie?
- Byłem na właściwym miejscu we właściwym czasie.
- Nie. To coś więcej.
- Co?
- Nie wiem - przyznała Rya. Wysunęła się z moich ramion, spojrzała mi wprost w oczy. - Jest w tobie coś niezwykłego. Jesteś... inny.
- Nie ja. - Poczułem się nieco niewyraźnie.
- Masz takie piękne, takie niezwykłe oczy. Sprawiają, że czuję się... bezpiecznie. Jest w tobie jakiś... spokój. Nie, właściwie nie spokój, bo ty też nie jesteś w zgodzie z samym sobą. Ale siła, tak. Emanujesz siłą. I masz tyle zrozumienia dla innych. Tylko... nie chodzi mi przecież o siłę, współczucie, zrozumienie... nie wyłącznie. Jesteś... niezwykły. Nie potrafię tego lepiej określić.
- Zawstydzasz mnie - powiedziałem.
- Ile masz lat, Slimie MacKenzie?
- Przecież ci powiedziałem. Siedemnaście.
- Nie.
- Nie?
- Jesteś starszy.
- Mam siedemnaście lat.
- Powiedz mi prawdę.
- Dobrze, niech ci będzie. Siedemnaście i pół.
- Nie możemy zbliżać się do prawdy sześciomiesięcznymi krokami. Przegadamy całą noc. Powiedz mi o prosto, ile masz lat. Zresztą... sama wiem. Sądząc po twojej sile, spokoju... i oczach, powiedziałabym, że masz co najmniej setkę. Sto lat doświadczeń.
- Sto jeden we wrześniu - poprawiłem ją z uśmiechem.
- Zdradź mi swój sekret.
- Niczego nie ukrywam.
- Daj spokój. Mów.
- Jestem urodzonym włóczęgą. Stopy mnie swędzą. Ale chciałbym być kimś więcej, bo zawsze pragnąłem, żeby świat był lepszy, szlachetniejszy i bardziej interesujący, niż jest. Co nie zmienia faktu, że pozostaję sobą.
- Slimem MacKenzie.
- No właśnie - skłamałem, nie wiedząc, dlaczego nie chcę się przed nią otworzyć, tak jak ona otworzyła się przede mną - Owszem, czułem się zażenowany, do tego przyznałem się szczerze, ale przecież nie tym, co mi powiedziała. Rumieniłem się na myśl o tym, że oszukałem ją tak szybko i bez wahania. - Slim Mackenzie. Żadnych poważnych, mrocznych sekretów. Szczerze mówiąc, po prosto nudny facet. Ale ty przecież nie skończyłaś. Co się stało po tym, jak go zabiłaś?
Rya milczała. Nie chciała wracać do tych strasznych chwil. Nagle, nieoczekiwanie, powiedziała:
- Miałam zaledwie jedenaście lat, więc nie trafiłam do więzienia. Raczej odwrotnie, kiedy władze dowiedziały się, przez co musiałam przejść, uznały, że to ja jestem ofiarą.
- Bo tak właśnie było.
- Zabrali matce wszystkie dzieci. Rozdzielili nas. Już nigdy żadnego z nich nie spotkałam. Ja trafiłam do stanowego domu dziecka.
Nagle wyczułem kolejny sekret. Z pewnością jaką daje tylko jasnowidzenie, wiedziałem, że w domu dziecka zdarzyło się jej coś równie strasznego jak w domu.
- I? - pytałem.
Rya przestała się we mnie wpatrywać. Odwróciła wzrok, sięgnęła na nocną szafkę, po drinka.
- Uciekłam, kiedy miałam czternaście lat. Wyglądałam poważniej. Dojrzałam wcześnie jak matka. Dołączyłam do wesołego miasteczka, nie miałam z tym większych problemów. Zmieniłam nazwisko na Raines, bo... no cóż, zawsze lubiłam deszcz, no wiesz, patrzyć na spadające z nieba krople, słuchać szumu... mniejsza z tym. W każdym razie tak już zostało.
- Budujesz imperium.
- Tak. Chcę poczuć, że jestem coś warta.
- Jesteś coś warta - upewniłem ją.
- Nie chodziło mi tylko o pieniądze.
- Mnie też nie chodziło tylko o pieniądze.
- Chociaż one też mają znaczenie. Bo wiesz, od kiedy stałam się samodzielna, robiłam wszystko, żeby nie zostać śmieciem. Już nigdy nie upaść. Mam zamiar zbudować swoje małe imperium, tak, i pozostać kimś.
Łatwo było zrozumieć, jak to się stało, że dziecko tak strasznie doświadczone przez los dorasta z przekonaniem, że nie jest nic warte, i wręcz obsesyjnie próbuje odnieść sukces. Nie dziwiłem się temu i nie oskarżałem Ryi za tę jej maskę szorstkiej kobiety interesu. Gdyby nie przekształciła swej wściekłości w obsesyjne dążenie do tego celu, pod jej ciśnieniem prędzej czy później rozpadłaby się na kawałki.
Podziwiałem jej siłę.
Nadal nie potrafiła zapłakać nad sobą.
I ukrywała prawdę o sierocińcu. Udawała, że spędziła tam kilka spokojnych lat.
Nie naciskałem na nią jednak, nie prosiłem, żeby opowiedziała mi całą swoją historię. Po pierwsze, wiedziałem, że prędzej czy później sama mi wszystko opowie. Tych drzwi, raz otwartych, nie da się już zamknąć. Po drugie, jak na jeden dzień usłyszałem wystarczająco wiele. Ciężar tej wiedzy sprawiał, że czułem się słaby, niemal chory.
Wypiliśmy nasze drinki.
Rozmawialiśmy o innych sprawach.
Znów się napiliśmy.
Wyłączyliśmy światła. Leżeliśmy z otwartymi oczami.
A potem wreszcie zasnęliśmy. I śniliśmy. Cmentarz...
W środku nocy Rya mnie obudziła. Kochaliśmy się. Było wspaniale jak zawsze, a kiedy skończyliśmy, nie zdołałem się powstrzymać i spytałem, jakim cudem, po tym co przeszła, znajduje w seksie tak wielką przyjemność.
- Pewnie niektóre kobiety na moim miejscu stałyby się oziębłe - odparła - a inne zaczęłyby się puszczać. Nie wiem, dlaczego mnie to nie spotkało. Tylko... gdybym stała się taka albo taka, toby oznaczało, że Abner Kady wygrał. Że mnie złamał, rozumiesz? Nigdy! Ja się nie złamię, co najwyżej ugnę. Przetrwam. Wytrzymam wszystko. Będę najbogatszą koncesjonariuszką tego miasteczka, a pewnego dnia zostanę jego właścicielką. Przysięgam na Boga! Sam zobaczysz. Ale nie wolno ci nikomu o tym mówić! Zrobię wszystko, będę pracowała tak ciężko jak trzeba, ryzykowała, jeśli okaże się to konieczne, ale w końcu wykupię to miasteczko. Będę kimś! Przestanie się liczyć, skąd pochodzę, co się działo, kiedy byłam małym dzieckiem! I że nigdy nie znałam ojca, że matka mnie nie kochała, bo zostawię to za sobą zapomnę, wszystko zniknie, tak jak znikł mój akcent. Sam zobaczysz! Na własne oczy! Możesz mi wierzyć!
Na początku tej historii napisałem, że w życiu nadzieja zawsze jest przy nas. To jedyna rzecz, której nie może odebrać nam okrutna natura, Bóg lub inny człowiek. Zdrowie, bogactwo, rodziców, ukochanych braci i siostry, dzieci, przyjaciół, przeszłość, przyszłość - to wszystko można nam ukraść tak łatwo jak portfel w tłoku. Tylko nasz największy skarb, nadzieja, zawsze przy nas pozostaje. Jest jak mały, lecz dzielny, niezmordowanie pracujący silniczek, napędzający nas, gdy rozum każe się poddać. Nadzieja jest najbardziej żałosnym i jednocześnie najszlachetniejszym atrybutem człowieka, to, że jej się kurczowo trzymamy, jest naszą najbardziej absurdalną i najbardziej godną podziwu cechą. Jak długo mamy nadzieję, zdolni jesteśmy kochać, troszczyć się o innych, żyć uczciwie.
Rya zasnęła po chwili.
Ja nie mogłem.
Galareta nie żył. Mój ojciec nie żył. Już wkrótce Rya może nie żyć... chyba że zdołam odkryć prawdziwą naturę niebezpieczeństwa i jakoś ją przed nim obronić.
Wstałem i w ciemności, nie zapalając światła, podszedłem do okna. Odciągnąłem firankę w chwili, gdy kilka błyskawic, nie tak już jaskrawych i głośnych jak te, które wcześniej rozdzierały niebo, lecz mimo to imponujących, zasłoniło mi widok, zmieniając szkło w skrzące się lustro. Moje blade odbicie migotało jak czasami na starych filmach, wtedy kiedy reżyser chce zaznaczyć upływ czasu. Z każdym błyskiem, każdym ściemnieniem, czułem, jak opadają ze mnie lata, jak tracę przeszłość... a może przyszłość, sam nie wiedziałem.
Przez moment rozświetlony ogniem błyskawic, patrząc w swoje upiorne odbicie, doznałem przypływu solipsystycznego strachu zrodzonego ze smutku i zmęczenia. Czułem, że tylko ja istnieję, że obejmuję sobą całe stworzenie, że wszystko inne i wszyscy inni są wyłącznie tworem mojej wyobraźni. Lecz nagle niebo zbladło, pociemniało, szyba znów była przezroczysta i aż drgnąłem, bo coś na niej zobaczyłem. Zobaczyłem coś co przerwało przypływ wyobraźni: małą jaszczurkę, trzymającą się zalanego deszczem szkła przyssawkami łapek. Widziałem jej brzuszek, długi ogon wyglądający jak znak zapytania. Była tam, kiedy widziałem wyłącznie swoje odbicie, dopiero teraz ją dostrzegłem i uświadomiła mi, że tak naprawdę nie widzimy tego, na co patrzymy, że zazwyczaj zadowala nas powierzchnia wydarzeń, zapewne dlatego, że to, co ukrywa się głębiej, może okazać się przerażające w swej złożoności. Za oknem, oprócz jaszczurki, był też padający deszcz, kurtyna srebrzystych korali, tłukących ze stukiem o mokrą ziemię dalsza, nie tak już jaskrawa błyskawica rozświetlała ścianę kropel, w deszczu kryła się sąsiednia przyczepa i następne, za nimi nasze wesołe miasteczko, potem Yontsdown, a za Yontsdown... wieczność.
Rya powiedziała coś cicho przez sen.
Po ciemku podszedłem do łóżka.
Rya była tylko cieniem pod cienkim prześcieradłem. I
Długo się jej przyglądałem.
Przypomniałem sobie, o co spytał mnie Joel Tuck, kiedy w piątek, w Shockville, rozmawialiśmy o niej. „Jest taka piękni taka zdumiewająco piękna. Dla świata. I pod cielesną urodą może kryć się piękno duszy, co do tego także się zgodziliśmy… czy możliwe jest jednak, że pod tym »pod« kryje się kolejne, które potrafiłbyś dostrzec?”.
Aż do dziś, gdy wreszcie mi zaufała, gdy opowiedziała mi o koszmarze swego dzieciństwa, widziałem tę dziewczynę tak jak swoje odbicie w szkle, w świetle błyskawic. Teraz sięgnąłem głębiej, zaczynałem nawet wierzyć, że poznałem wreszcie prawdziwą całkowitą kobietę, że wiem o niej wszystko, lecz przecież tak naprawdę ta Rya, którą już poznałem, była tylko nieco bardziej określonym cieniem rzeczywistości. Udało mi się sięgnąć pod powierzchnię, ku kolejnej warstwie. Dostrzegam jaszczurkę na oknie, głębiej były jednak kolejne warstwy. Nie, nie ocalę tej dziewczyny, jeśli nie zejdę głębiej po spirali sekretów, wydającej się sięgać nieskończoności.
Rya znów powiedziała coś cicho.
Zaczęła rzucać się w pościeli.
- Groby - szepnęła. - Tyle... grobów... Jęknęła.
- Slim... - usłyszałem. - Slim... nie...
Poruszała nogami, jakby usiłowała biec.
- Nie... nie... nie... Jej sen... mój sen...
Jakim cudem śnimy to samo? Dlaczego? Co to znaczy?
Zamknąłem oczy. Widziałem cmentarz, przeżywałem razem z nią jej koszmar w tej samej chwili, w której ona go przeżywała. W napięciu czekałem, czy obudzi się ze stłumionym krzykiem. Chciałem wiedzieć, czy w jej śnie dogoniłem ją rozdarłem jej gardło, tak zdarzyło się w moim koszmarze, ponieważ jeśli tak było, jeśli zgadzał się ten szczegół, to miałem do czynienia z czymś więcej niż przypadkiem. Musiało to coś znaczyć; jeśli nasze sny kończyły się tym samym, jeśli w obu zatapiałem zęby w jej ciele, czułem smak świeżej krwi, najlepsze, co mogłem zrobić, to wyjechać teraz, natychmiast, zniknąć z jej tycia i nie pojawić się w nim już nigdy.
Ale Rya nie krzyknęła. Wręcz przeciwnie, uspokoiła się, przestała się rzucać, oddychała cicho, spokojnie.
A na dworze wiatr i deszcz wyśpiewywały pieśń żałobną za zmarłych i tych, którzy żyli z nadzieją w cmentarnym świecie.
14
Najjaśniej zawsze jest przed zmrokiem
We wtorek rano na niebie nie pojawiło się słońce, burzy nie towarzyszyły błyskawice, a deszczowi wiatr. Deszcz spadał wprost na ziemię, jakby się zmęczył, gęsty, ciężki, mierzony w kilogramach, setkach kilogramów, tonach, deptał trawę, zalewał z westchnieniem dachy przyczep, ściekał po płótnie namiotów, odpoczywał na ziemi zmieniony w spokojne kałuże, kapał z diabelskiego młyna i bombowca nurkującego.
Wesołego miasteczka nie otwarto. Rozpoczęcie jarmarku w hrabstwie Yontsdown przesunięto o kolejne dwadzieścia cztery godziny.
Rya nie żałowała nocnych zwierzeń, a przynajmniej nie aż tak, jak się obawiałem. Przy śniadaniu uśmiechała się częściej i chętniej niż kiedykolwiek od czasu, gdy poznałem ją w zeszłym tygodniu, okazywała mi też czułość drobnymi gestami i słowami; gdyby ktoś oprócz mnie był świadkiem takiego zachowania, reputacja dziewczyny jako twardej, rzeczowej suki ległaby w gruzach.
Dopiero później, kiedy odwiedziliśmy kilka przyczep ciekawi, jak inni radzą sobie z nadmiarem wolnego czasu, pojawiła się dawna Rya, chłodna i obojętna. Ale... gdyby w towarzystwie ludzi znających ją od dawna zachowywała się tak jak prywatnie, przy mnie, wątpię, by ktokolwiek to zauważył. Nad naszym „Gibtown na kołach” wisiała chmura, ponura i dusząca, zasłona utkana po części z monotonii deszczu, po części z obawy o utracone wskutek złej pogody dochody, ale przede wszystkim ze świadomości, że Galareta Jordan zginął zaledwie wczoraj, jego duch był wciąż wśród nas.
Odwiedziliśmy Lorusów, Frazellich i Cutshanków. Potem postanowiliśmy, że ten dzień spędzimy razem, we dwójkę. Wracając do przyczepy, podjęliśmy też znacznie ważniejszą decyzję. Rya zatrzymała się nagle, chwytając rękę, w której trzymałem parasolkę, zimnymi od deszczu palcami.
- Slim! - powiedziała. Jej oczy błyszczały w sposób, jakiego jeszcze nie widziałem.
- Co? - spytałem zaciekawiony.
- Chodźmy do twojej przyczepy, no tej, w której przydzielono ci łóżko. Spakujemy twoje rzeczy i przeniesiesz się do mnie.
- Mówisz serio? - zdumiałem się. W Bogu nadzieja, pomyślałem, że rzeczywiście mówi serio.
- Nie mów mi, że nie chcesz.
- W porządku. Nie powiem. Rya zmarszczyła brwi.
- Hej, zrozum, nie mówię tego jako twój szef.
- Tak mi się właśnie wydawało.
- Mówię to jako twoja dziewczyna.
- Ja tylko chcę mieć pewność, że przemyślałaś tę decyzję.
- Przemyślałam.
- Dla mnie wygląda na to, że zdecydowałaś się pod wpływem chwili.
- Chciałam, żebyś miał takie wrażenie, ty głupi. Nie chcę, żebyś uważał mnie za kobietę wyrachowaną.
- Chcę tylko mieć pewność, że to nie lekkomyślność z twojej strony.
- Rya Raines nigdy nie uczyniła niczego lekkomyślnie.
- Tak. To prawda - przyznałem.
Takie to było łatwe. Piętnaście minut później już mieszkaliśmy razem.
Popołudnie spędziliśmy, piekąc ciasteczka w maleńkiej kuchni jej airstreama, cztery tuziny z masłem kakaowym i sześć tuzinów czekoladowych. Był to jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Zapachy, od których ciekła ślinka, ceremonialne lizanie łyżeczki po każdej przygotowanej porcji, żarty i żarciki, wspólna praca... to wszystko przypominało mi podobne popołudnia spędzane w kuchni domu Stanfeussów w Oregonie, matkę siostry. Dziś czułem się jednak znacznie lepiej. Wspólne pieczenie w rodzinnym domu było dla mnie doświadczeniem miłym, ale nigdy nie docenionym; byłem wówczas zbyt młody, by zdawać sobie sprawę z tego, że przeżywam właśnie złote lata, zbyt młody, by wiedzieć, że wszystko musi się kiedyś skończyć. Ponieważ dawno już prysły dziecinne złudzenia, przekonanie, że wszystko będzie zawsze tak dobrze, jak jest, że jesteśmy nieśmiertelni, i ponieważ dawno doszedłem do wniosku, że nigdy już nie zaznam prostych przyjemności domowego życia, te kilka godzin spędzonych z Ryą stało się dla mnie tak niezwykle ważne, że aż czułem w sercu słodki ból.
Razem przygotowaliśmy także obiad, a po obiedzie słuchaliśmy radia: WBZ z Bostonu, KDKA z Pittsburgha, Dicka Biondiego robiącego z siebie durnia gdzieś tam w Chicago. Leciały piosenki z epoki: He’s So Fine Chiffons, Surfin USA Beach Boysów, Rhythm of theRain Cascades, Up on the Roof Drifters, Blowin’ in the Wind i Sugar (The Magie Dragon) Petera, Paula and Mary, Limbo Rock, Sugar Shack, Rock Around the Clock, My Boyfrienda Back, utwory Lesliego Gore’a, Four Season, Bobby’ego Darina, Chantays, Raya Charlesa, Little Eva, Dion, Chubby Checkera, Shirellaes, Roya Orbisona, Sama Cooke’a, Bobby’ego Lewisa oraz Elvisa, zawsze Elvisa... jeśli sądzicie, że nie był to dobry rok dla muzyki, to w tym roku w ogóle nie żyliście.
Tej nocy, pierwszej we wspólnym domu, nie kochaliśmy się, ale nie mogło nam być lepiej, nawet gdybyśmy się kochali. Nie potrafię wyobrazić sobie wspanialszego wieczoru. Nigdy nie byliśmy sobie bliżsi, nawet gdy łączyły się nasze ciała. Chociaż Rya nie wtajemniczyła mnie w kolejne swoje sekrety, chociaż ja nadal udawałem zwykłego, prostego włóczęgę zachwyconego tym, że znalazł dom i kogoś, kogo może kochać, czuliśmy się swobodnie w swoim towarzystwie, zapewne dlatego, że sekrety chowaliśmy w myślach, nie w sercu.
O jedenastej wieczorem deszcz przestał padać. Nagle zamiast ciągłego szumu usłyszeliśmy stukot, potem rzadkie kapanie ciężkich kropel, takie jak wówczas, gdy przed dwoma dniami wszystko się zaczynało, a potem była już tylko cisza i ciemna, przesycona parą noc. Stałem przy oknie sypialni, wyglądałem w ciemność i czułem, że burza nie tylko oczyściła świat, lecz także i mnie, ale w rzeczywistości oczyściła mnie Rya; to dzięki niej pozbyłem się skorupy samotności.
***
Pomiędzy alabastrowymi płytami położonego na zboczu wzgórza miasteczka śmierci chwyciłem ją i obróciłem ku sobie. W jej oczach dostrzegłem paniczny strach, mnie przepełniał ból i żal, ale widziałem nagą szyję i pochyliłem się ku niej, już poczułem pod zębami miękką tkankę...
Wyrwałem się ze snu, nim poczułem w ustach smak krwi. Siedziałem na łóżku, kryjąc twarz w dłoniach, zupełnie jakbym wierzył, że dziewczyna może się obudzić i jakimś cudem, nawet w tej ciemności, odczyta z wyrazu mej twarzy, jak zamierzałem ją skrzywdzić... we śnie.
Nagle, ku swemu wielkiemu zdumieniu, wyczułem, że ktoś stoi taż obok łóżka. Z westchnieniem, które było prawie krzykiem, nadal pogrążony w dusznej atmosferze przerażenia wywołanego różnymi elementami snu, obronnym gestem wyciągnąłem przed siebie ręce, opadłem na poduszkę.
- Slim?
Rya! Patrzyła na mnie z góry, choć w tym oceanie ciemności nie byłem lepiej widoczny dla niej niż ona dla mnie. Przyglądała mi się, śpiącemu, powtarzającemu jej cmentarny sen, tak jak ja obserwowałem ją poprzedniej nocy.
- To ty - rzekłem ochryple. Wstrzymywałem oddech tak długo, że rozbolały mnie płuca. Serce szalało mi w piersi.
- Co się stało? - spytała dziewczyna.
- To tylko sen.
- Ale jaki?
- Zły.
- Te twoje gobliny?
- Nie.
- A więc... mój cmentarz?
Nie odpowiedziałem. Rya przysiadła na krawędzi łóżka
- Cmentarz? - powtórzyła pytanie.
- Tak - przyznałem. - Skąd wiesz?
- Mówiłeś przez sen.
Spojrzałem na fosforyzujące wskazówki zegarka. Wpół do czwartej.
- Byłam w twoim śnie? - spytała dziewczyna.
- Tak.
Westchnęła. Nie potrafiłem zinterpretować tego westchnienia
- Biegłem i...
- Nie! - przerwała mi. - Nic nie mów. To nie ma znaczenia. Nie chcę słyszeć nic więcej. Przecież to nie ma znaczenia, uwierz mi, najmniejszego znaczenia.
Wydawało się jednak jasne, że wie, iż ma to znaczenie. Rozumiała nasz wspólny koszmar znacznie lepiej ode mnie, a tajemnica identycznych koszmarów nie stanowiła dla niej tajemnicy. Całkiem możliwe wydawało się także i to, że mój otoczony chmurą snu umysł, rozdarty strzępami koszmaru, nie umiał zinterpretować stanu jej umysłu i widział tajemnice tam, gdzie ich nie było. Może po prostu nie chciała rozmawiać o sytuacji, której się bała, a nie dlatego, że odczytała jej straszne znaczenie.
Próbowałem coś powiedzieć, ale uciszyła mnie i padła mi w ramiona. Nigdy nie była gorętsza, delikatniejsza, bardziej jedwabista i zręczniejsza w doprowadzaniu mnie do szaleństwa, ale w jej miłości wyczułem coś, czego w niej przedtem nie było, spokojną rozpacz, jakby kochając się ze mną szukała nie tylko bliskości i rozkoszy, lecz także zapomnienia, sanktuarium chroniącego przed mroczną wiedzą, której nie mogła już znieść.
***
W środowy ranek wiatr rozwiał chmury. Na błękitnym niebie pojawiły się wrony, drozdy, kruki i czyżyki. Ziemia nadal parowała, jakby jakaś wielka, rozgrzana do czerwoności maszyna pracowała na największych obrotach tuż pod skórą naszej planety. Pokryta trocinami ziemia schła w gorących promieniach sierpniowego słońca. Pracowaliśmy wszyscy, naprawiając uszkodzenia spowodowane burzą czyszcząc chrom i mosiądz, napinając obluzowane linki namiotów i rozmawiając o „złotej pogodzie”, którą niewątpliwie mieliśmy.
Na godzinę przed otwarciem miasteczka odszukałem Joela Tucka przy namiocie Shockville. Miał na sobie ciężkie buty, robocze spodnie wsunięte w cholewy i koszulę w czerwoną kratę z rękawami podwiniętymi na potężnych przedramionach. Wbijał potężne kołki namiotowe głębiej w rozmiękłą ziemię. Używał młota, nie topora, ale i tak do złudzenia przypominał zmutowanego Paula Bunyona.
- Muszę z tobą pogadać - powiedziałem bez wstępów.
- Słyszałem, że się przeprowadziłeś - rzekł Joel, odkładając na bok wielki młot.
- Wieści rozchodzą się tak szybko? - spytałem, mrugając ze zdumienia.
- O czym chcesz ze mną rozmawiać? - W jego głosie nie było jawnej wrogości, tylko chłód, którego przedtem nie odczułem.
- O torze elektrycznych samochodzików.
- I co?
- Wiem, że wiedziałeś, co się tam zdarzyło.
- Nie nadążam za tobą.
- Wtedy łatwo za mną nadążyłeś.
Skrzywiona twarz bez wyrazu wyglądała jak ceramiczna maska, strzaskana i zlepiona przez pijaka na ciężkim kacu. Milczał. Mówiłem dalej:
- Pogrzebałeś go w swoim namiocie.
- Kogo?
- Goblina.
- Goblina?
- Ja używam tego słowa, ty pewnie innego. Według słownika gobliny to „fantastyczne stworzenia, demony z niektórych mitologii, groteskowe, nienawidzące ludzi”. Mnie to wystarczy. Jeśli tobie nie, to już twój problem. Ale wiesz, że je widzę.
- Doprawdy? Gobliny?
- Chcę ci powiedzieć trzy rzeczy. Po pierwsze, nienawidzę ich i będę je zabijał przy każdej okazji... oczywiście wówczas, gdy niczym mi to nie zagrozi. Po drugie, to gobliny zamordowały Galaretę Jordana, bo wpadł na nie, kiedy majstrowały przy diabelskim młynie. Po trzecie, gobliny nie zrezygnują. Wrócą dokończyć robotę przy młynie i jeśli ich nie powstrzymamy, w ciągu kilku najbliższych dni stanie się tu coś strasznego.
- Doprawdy?
- Przecież wiesz. Zostawiłeś mi w przyczepie bilety na diabelski młyn.
- Ja?
- Na litość boską przecież mnie nie musisz się obawiać - nie wytrzymałem. - Obaj mamy moc. Powinniśmy być sojusznikami.
Joel podniósł brew; trzecie, pomarańczowe oko musiał zmrużyć, bo na jego twarzy brakowało miejsca na taki akurat wyraz zdumienia.
- Ze wszystkich przepowiadaczy przyszłości - ciągnąłem - ze wszystkich wróżbitów czytających z ręki, a sporo ich spotkałem w różnych wesołych miasteczkach, ty jesteś jedynym, w którym rzeczywiście wyczułem zdolności paranormalne.
- Ja?
- I ty jeden spośród wszystkich ludzi, jakich do tej pory spotkałem, rzeczywiście widzisz gobliny.
- Ja?
- Bez wątpienia.
- Doprawdy?
- Cholera, potrafisz doprowadzić człowieka do furii.
- Ja?
- Dobrze to sobie przemyślałem. Wiem, że widziałeś, co się zdarzyło na torze, i załatwiłeś sprawę trupa...
- Trupa?
-...a potem próbowałeś zwrócić moją uwagę na diabelski młyn, na wypadek gdybym sam nie wyczuł nadciągającego stamtąd niebezpieczeństwa. Kiedy znaleźli martwego Galaretę, nabrałeś wątpliwości. Zacząłeś zastanawiać się, czy nie jestem psychopatą, bo Galareta z całą pewnością nie był goblinem. Ale o nic mnie nie oskarżyłeś, postanowiłeś patrzyć i czekać. Dlatego do ciebie przyszedłem. Żeby oczyścić atmosferę między nami. Żeby wszystko stało się jasne. Żebyśmy mogli wyciągnąć tę sprawę na światło dzienne. Przecież musisz wiedzieć, że ja je potrafię rozpoznać i że ich nienawidzę. Tylko wówczas możemy współpracować, spróbować jakoś je powstrzymać. Cokolwiek chcą zrobić tam, przy diabelskim młynie, nie możemy do tego dopuścić. Poszedłem tam dziś rano, spróbowałem wyczuć jego emanacje i powiem ci, że moim zdaniem nic nie zdarzy się dzisiaj. Ale jutro... albo w piątek...
Joel tylko się na mnie gapił.
Niech cię diabli wezmą! - nie wytrzymałem. - Dlaczego musisz być taki cholernie tajemniczy!
- Wcale nie jestem tajemniczy.
- Jesteś.
- Skądże znowu. Ja tylko zgłupiałem.
- Co?
- Zgłupiałem. Mój drogi Carlu Slimie, to najdziwniejsza rozmowa, jaką zdarzyło mi się prowadzić. Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co mi powiedziałeś.
Wyczuwałem kotłujące się w nim emocje i być może rzeczywiście było wśród nich zdumienie, ale po prostu nie mogłem uwierzyć, że nie zrozumiał nic z tego, co mu powiedziałem. Tylko więc na niego patrzyłem, a on patrzył na mnie.
- Doprowadzasz mnie do szału - powiedziałem.
- Aha, już rozumiem.
- Co zrozumiałeś?
- Że to żart.
- Jezu Chryste!
- Bardzo wymyślny żart.
- Jeśli nie chciałeś, żebym się zorientował, że nie byłem sam, dlaczego pomogłeś mi pozbyć się ciała?
- No... chyba trochę dlatego, że takie mam hobby.
- Co? O czym ty mówisz?
- Pozbywanie się ciał - wyjaśnił spokojnie Joel. - To hobby. Niektórzy ludzie kolekcjonują znaczki pocztowe, inni składają modele samolotów, a ja, kiedy znajdę jakieś ciało, natychmiast się go pozbywam.
Potrząsnąłem głową zdumiony i przerażony.
- A trochę i dlatego, że jestem prawdziwym pedantem. Nie znoszę widoku śmieci, a nie ma śmieci gorszych niż rozkładające się ciała. Zwłaszcza ciała goblinów. Dlatego jeśli jakieś znajdę, natychmiast je sprzątam...
- Ja nie żartuję! - krzyknąłem, tracąc cierpliwość.
Joel Tuck zamrugał wszystkimi trzema oczami.
- No cóż, Carlu Slimie, albo to jest żart, albo jesteś bardzo niezrównoważonym młodym człowiekiem. Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że cię lubię. Za bardzo, by uwierzyć, że oszalałeś, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolę mieć cię za dowcipnisia.
Odwróciłem się bez słowa i odszedłem. Joel Tuck znikł za rogiem namiotu, ja wyszedłem na alejkę.
W co on pogrywa, do cholery!
***
Burza wyciągnęła wilgoć z powietrza, ciężki sierpniowy upał nie powrócił wraz z błękitnym niebem. Powietrze było suche i ciepłe, przesycone czystym, ostrym zapachem otaczających nas gór; gdy otworzyliśmy miasteczko w samo południe, zjawiło się tylu frajerów, że czegoś takiego spodziewaliśmy się dopiero w weekend.
Wesołe miasteczko, owo fantastyczne krosno, plotło egzotyczne widoki, zapachy i dźwięki w olśniewający materiał czarujący frajerów, który dla nas stanowił komfortowe okrycie. Z radością i podnieceniem narzuciliśmy je na siebie po dwóch dniach deszczu i śmierci jednego z nas. Na wątki dźwięku składała się muzyczka z fisharmonii, The Stripper Davida Rose’a dobiegające z głośników jednego z namiotów z panienkami, ryk silnika motocyklowego przy „drewnianej ścianie śmierci”, świst, ryk i gwizd kolejek, syk sprężonego powietrza obracającego metalowymi koszami Tip Topa, ryk pracujących pełną mocą diesli, nawoływania naganiacza „dziesięciu w jednym”, śmiech kobiet i mężczyzn, krzyki i chichoty dzieci, święte słowa innych naganiaczy: „Chcecie wiedzieć, co teraz zrobię?”. Włókna zapachu, kordonki woni przeplecione przez czółenko, okręcone na czółenku: smażony tłuszcz, gorący popcorn, orzeszki ziemne na gorąco, ropa do diesli, trociny, wata cukrowa, topiony karmel gotujący się w garach przy stoiskach z jabłkami w karmelu. Dźwięki i zapachy tworzyły surowe płótno wesołego miasteczka, widoki były barwnikami nadającymi mu prawdziwą świetność: niemalowana, polerowana stal jajowatych kapsuł bombowca nurkującego, na których promienie słońca wydawały się topić i spływać srebrnymi potokami rtęci, wirujące czerwone kosze Tip Topa, skrzące się cekiny, lśniące korale i błyskotki kostiumów tańczących dziewczyn, rozdających z prymitywnych platform obietnice uroków, ujawniane dopiero w namiotach, czerwone, błękitne, pomarańczowe, żółte, białe i zielone flagi powiewające na wietrze jak skrzydła setek przywiązanych do linek papug, gigantyczna, roześmiana gęba klauna z nosem nadal żółtym, obracające się, poruszające mosiężne słupki karuzeli. Ta magiczna, wesołomiasteczkowa szata, skrojona i zdobiona z fantazją mieniła się wszystkimi barwami tęczy, miała wiele tajemnych kieszeni, a kiedy ją wkładałeś, to zupełnie jakbyś się odziewał w poczucie nieśmiertelności. Troski codziennego życia znikały, jakby ich nigdy nie było.
W odróżnieniu od frajerów i większości z nas mnie nie udało się uciec od trosk dnia codziennego mimo wspaniałości otaczającego nas świata. Czekałem, aż w wesołym miasteczku pojawią się pierwsze gobliny, ale popołudnie zdążyło już zmienić się w wieczór, wieczór powoli przechodził w noc, a żaden z demonów się nie pojawił. Nie sprawiło mi to ani ulgi, ani przyjemności. Yontsdown było ich gniazdem, tu się mnożyły, powinno się od nich aż roić. Wiedziałem, dlaczego trzymają się z dala °d nas. Czekały, aż zacznie się prawdziwa zabawa. Na dziś nie Przewidziały dla nas żadnej tragedii, nie wyreżyserowały żadnego przedstawienia krwi i śmierci. Czekały na kolejny dzień albo jeszcze następny. Wówczas pojawią się ich dziesiątki, jeśli nie setki, a wszystkie starannie dobiorą sobie miejsce przed główną atrakcją. Jeśli wszystko im się uda, młyn dozna zapewne „usterki mechanicznej” i albo zapadnie się, albo przewróci.
W dniu tego nieszczęśliwego wypadku gobliny z pewnością zechcą spędzić dzień na dobrej zabawie.
***
W nocy, po zamknięciu miasteczka, wygaszono oświetlające je lampy z wyjątkiem tych przy karuzeli. Zgromadziliśmy się tam, by pożegnać Galaretę Jordana. Stanęliśmy wielkim kołem; na tych z nas, którzy znaleźli się w pierwszych rzędach, padało pomarańczowe i czerwone światło, w tych okolicznościach nieodparcie kojarzące się z blaskiem świec i promieni słonecznych, przesianych przez witraże katedry. Dalsze rzędy żałobników stały w cieniu jej wielkiej niebieskiej nawy. Niektórzy z nas wspięli się na konstrukcje, inni na dachy ciężarówek zaparkowanych wzdłuż centrum miasteczka. Panowała taka cisza jak w poniedziałkowy ranek, tuż po znalezieniu ciała.
Urna z prochami Galarety stała na jednej z ławek, strzeżona przez dwie rzeźbione syreny; przednią i tylną straż mar stanowiły dumne konie. Arturo Sombra włączył silnik i karuzela zaczęła się obracać. Ale bez muzyki.
Kręciła się w ciszy. Gotówa Dooley przeczytał fragmenty Dudziarza u wrót świtu, rozdziału z O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a, o co w swej ostatniej woli prosił Galareta.
Silnik karuzeli ucichł.
Konie zwolniły i znieruchomiały.
Wyłączyliśmy światła.
Wróciliśmy do naszych domów. Galareta Jordan też znalazł swój dom.
***
Rya zasnęła natychmiast, ja nie mogłem. Leżałem z otwartymi oczami, myśląc o Joelu Tucku, martwiąc się o diabelski młyn, zastanawiając się nad tym, co też gobliny mogą planować w tej właśnie chwili.
Noc ciągnęła się w nieskończoność, a ja przeklinałem swoje Oczy Zmierzchu. Zdarzają mi się chwile, gdy żałuję, że urodziłem się z psychicznym darem, zwłaszcza z darem rozpoznawała goblinów. Bywa, że człowiekowi nic nie wydaje się słodsze niż błogosławiona ignorancja, dzięki której większość z nas współżyje z potworami. Może i lepiej nie wiedzieć, że bestie są wśród nas. Lepsze to, niż widzieć... i czuć się bezsilnym, przerażonym, zdominowanym przez bezwzględną większość.
Ignorancja z pewnością byłaby świetnym lekarstwem na bezsenność.
Tylko że gdybym nie miał zdolności widzenia goblinów, już dawno byłbym martwy, padłbym ofiarą sadystycznych gierek mojego wujka Dentona.
Wujek Denton.
Nadszedł czas porozmawiania o zdradzie, o kryjącym się w sercu mej rodziny goblinie w masce człowieka, tak doskonałej, że nawet ostrze siekiery nie zdołało oddzielić go od fałszerstwa, ujawnić jego prawdziwej osobowości.
Siostra mojego ojca, ciocia Paula, poślubiła Charlie Fostera i miała z nim syna, Kerry’ego; urodził się w tym samym miesiącu i roku co ja. Lecz Charlie zmarł na raka; można powiedzieć, że w ciele hodował własnego goblina, który w końcu pożarł go od wewnątrz. Spoczął w grobie, gdy obaj z Kerrym mieliśmy po trzy lata. Ciotka pozostawała samotna przez dziesięć lat, poświęcając się wyłącznie wychowaniu syna. Nagle i niespodziewanie w jej życiu pojawił się Denton Harkenfield. To on sprawił, iż uznała, że wcale nie pragnie dożyć swoich dni jako wdowa.
Denton był obcy w dolinie, nawet nie pochodził z Oregonu; jak sam twierdził, przyjechał tu z Oklahomy. Zaakceptowano g° jednak z łatwością zdumiewającą w społeczności, która trzecie pokolenie Oregończyków nazywała „tymi nowymi” i w większości potrafiła wywieść swój rodowód od pierwszych osadników na północnym zachodzie. Mógł się podobać, zachowywał się dyskretnie, uprzejmie i skromnie. Miał niezłe Poczucie humoru, okazał się też urodzonym gawędziarzem, dysponującym nieograniczonym repertuarem zabawnych anegdotek i ciekawych opowieści. Nie próbował imponować wyrafinowanym gustem, doskonale pasował do otoczenia. Wyglądało na to, że pieniędzy mu nie brakuje, ale nie szastał forsą i nie zachowywał się tak, jakby dawała mu ona jakąś przewagę nad innymi. Krótko mówiąc, wszyscy go od razu polubili.
Wszyscy oprócz mnie.
Jako dziecko nie widziałem goblinów jasno i wyraźnie, choć zdawałem sobie sprawę, że różnią się od ludzi. Od czasu do czasu - choć na wiejskich terenach Oregonu nieczęsto - widywałem istoty dziwnie niewyraźne, mające wewnątrz jakiś kształt niczym z wirującego, czarnego dymu. Wyczuwałem, że powinienem trzymać się od nich z daleka, choć nie rozumiałem dlaczego. Jednak gdy zacząłem dojrzewać, gdy zmieniła się równowaga hormonalna i metabolizm mojego organizmu, zacząłem lepiej dostrzegać gobliny, najpierw jako niewyraźne, ale rozpoznawalne demony, potem już widziałem każdy ich złowrogi szczegół.
Denton Harkenfield przyjechał z Oklahomy - czy też z piekła - w momencie, kiedy dopiero zaczynałem orientować się, że niewyraźne, jakby utkane z dymu upiory we wnętrzu niektórych ludzi to nie jakieś nowe, tajemnicze formy energii psychicznej, lecz żyjące istoty, demony, obce stwory poruszające ludzkie ciała jak marionetki. W ciągu kilku miesięcy, które Denton poświęcił zalotom, mój talent rozwijał się nieustannie; zaledwie tydzień przed ślubem wpadłem w panikę na myśl, że ciotka może poślubić takiego potwora. Niestety, w tej sprawie nic nie mogłem zrobić.
Wszyscy oprócz mnie uważali ciotkę za szczęściarę; miała przecież wyjść za mąż za człowieka ogólnie lubianego i podziwianego. Nawet Kerry, mój ulubiony kuzyn, a także najlepszy przyjaciel, nie chciał słyszeć ani słowa krytyki pod adresem swego przyszłego ojca, który go całkowicie zawojował, mm podbił serce ciotki, i nawet obiecał adoptować.
Rodzice wiedzieli, że mam dar jasnowidzenia; moje przeczucia i przenikliwość brane były w rodzinie poważnie. Raz kiedy mama musiała polecieć do Indiany na pogrzeb siostry, wyczułem złowrogie emanacje z jej biletu lotniczego i nabrałem pewności, że dojdzie do katastrofy. Narobiłem takiego zamieszania że odwołała rezerwację w ostatniej chwili i w końcu leciała innym samolotem. Katastrofy lotniczej nie było, ale w pierwszej maszynie doszło do pożaru na pokładzie, wielu pasażerów uległo zatruciu, a trzech się udusiło, nim pilot zdołał wylądować. Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością czy gdybym mamy nie ostrzegł, byłaby czwartą ofiarą ale kiedy dotknąłem jej biletu, poczułem nie papier, lecz chłodny, twardy mosiądz rączki trumny.
A jednak nigdy nie wspomniałem nikomu o tym, że widzę niewyraźne, skulone kształty we wnętrzu niektórych ludzi. Nie wiedziałem przecież, co widzę i dlaczego. Poza tym od samego początku wyczuwałem, że gdyby choć jeden z owych ludzi kryjących w sobie ciemność dowiedział się, że jestem świadom jego odrębności, znalazłbym się w strasznym niebezpieczeństwie. Musiałem utrzymać to w tajemnicy.
W tygodniu przed ślubem cioci Pauli dostrzegłem wreszcie ze wszystkimi strasznymi szczegółami świńsko-psiego ukrytego w ciele Dentona Harkenfielda. Nie mogłem jednak zacząć nagle opowiadać o potworach udających ludzi, bo nikt by mi nie uwierzył. Rozumiecie, mimo iż w zasadzie wierzono w moje wizje i ich trafność, nie wszyscy uważali je za błogosławieństwo. Moce, którymi dysponowałem, choć rzadko o nich mówiono i choć rzadko je wykorzystywałem, czyniły ze mnie kogoś „dziwnego”. W naszej dolinie nie brakowało ludzi wierzących, że każdy o paranormalnych talentach proroczych musi mieć lekkiego fioła. Sąsiedzi i przyjaciele często ostrzegali rodziców i radzili im, żeby obserwowali mnie uważnie, szukali oznak urojeń, a kto wie czy nawet nie autyzmu. Chociaż moi rodzice mieli mało cierpliwości dla tego typu gadania, wiem, iż martwili się czasami, że mój dar w ostatecznym rozrachunku może okazać się przekleństwem. Przekonanie o związku między zdolnościami psychicznymi a zdrowiem umysłowym jest tak nienaruszalną częścią folkloru, że nawet moja babcia, uważająca Oczy Zmierzchu za powód do radości i niewątpliwe błogosławieństwo, obawiała się czasami, że mogę stracić kontrolę nad swym darem, że obróci się on przeciw mnie i sprowadzi na mnie nieszczęście. Miałem więc powody, by obawiać się, że jeśli zacznę nagle opowiadać o goblinach ukrytych w ludzkich ciałach, potwierdzę tylko obawy tych, którzy żywili głęboka przekonanie, że prędzej czy później zamieszkam w domu bez klamek.
Bywało, że sam wątpiłem w swoją poczytalność. Znałem miejscowe opowieści, słyszałem niektóre z ostrzeżeń kierowanych do rodziców, no i kiedy zacząłem wyraźnie rozróżniać gobliny, zacząłem się też zastanawiać, czy przypadkiem nie zawodzą mnie zdrowe zmysły.
I jeszcze jedna sprawa. Choć bałem się goblina w Dentonie Harkenfieldzie, choć wyczuwałem wielką, motywującą go nienawiść, nie miałem żadnych dowodów na to, że zamierza skrzywdzić ciocię Paulę, Kerry’ego lub w ogóle kogokolwiek. Denton zachowywał się bez zarzutu.
Najważniejsze jednak wydawało mi się to, że gdybym wszczął alarm - i gdyby mi nie uwierzono - osiągnąłbym tylko jedno: powiadomił wuja Dentona, że stanowię poważne zagrożenie dla jego gatunku. Jeśli nie cierpiałem na halucynacje, jeśli rzeczywiście był on śmiertelnie groźnym potworem, to absolutnie nie chciałbym zwrócić na siebie jego uwagi, znaleźć się z nim sam na sam, zupełnie bezbronny; stanowiłbym idealną ofiarę.
Ceremonia ślubna odbyła się, Denton adoptował Kerry’ego, przez kilka miesięcy Paula i Kerry byli szczęśliwi jak nigdy. Goblin tkwił na miejscu, a ja zacząłem się zastanawiać, czy to rzeczywiście stwór złowrogi, czy też może tylko... inny niż my.
Rodzina Harkenfieldów prosperowała, ale jej sąsiadów z doliny Siskiyou dotknęło mnóstwo nieszczęść i tragedii. Minęło sporo czasu, nim się zorientowałem, że sprawcą tego nieprawdopodobnego pecha jest mój nowy wujaszek. Whitbornom, mieszkającym niespełna kilometr od nas, a półtora od Harkenfieldów, po wybuchu olejowego pieca centralnego ogrzewania spalił się dom, z ich sześciorga dzieci trójka zginęła w pożarze. Kilka miesięcy później czterech z pięciu członków rodźmy Jenerette, mieszkającej przy Goshawk Lane, zatruło się śmiertelnie tlenkiem węgla, który w środku nocy wypełnił dom w skutek zatkania przewodu wentylacyjnego pieca. Rebecca Norfron, trzynastoletnia córka Milesa i Hannah Norfronów, znikła podczas spaceru ze swym małym pieskiem, Hoppym; znaleziono ją w tydzień później w stolicy hrabstwa, odległej o przeszło trzydzieści kilometrów, w opuszczonym domu. Przed śmiercią była torturowana. Długo. Hoppy’ego nigdy nie znaleziono.
I do nas nieszczęścia zbliżały się wielkimi krokami. Babcia spadła ze schodów do piwnicy swego domu, skręciła kark i leżała martwa niemal cały dzień. Nie poszedłem tam po jej śmierci, przez co z opóźnieniem uświadomiłem sobie, że sprawcą wszystkich nieszczęść jest właśnie Denton. Gdybym stanął na szczycie schodów, z których spadła babcia, gdybym zszedł na dół i klęknął w miejscu, w którym leżało jej ciało, wyczułbym wkład, jaki wniósł wuj Denton w wysłaniu jej do lepszego świata, może nawet dałbym radę go powstrzymać, nim przyczynił wszystkim więcej cierpienia. Ale na pogrzebie babci Stanefeuss, mimo iż odbył się po trzech dniach, gdy w ciele pozostało już bardzo niewiele psychicznej energii, odebrałem tak potężny ładunek wizji niesprecyzowanego gwałtu, że straciłem przytomność i odwieziono mnie do domu. Uznano, że to z powodu żalu, ale nie. Zemdlałem, bo dowiedziałem się, że babcia została zamordowana i że zmarła, czując paniczny strach. Nie wiedziałem jednak, kto ją zabił, nie dysponowałem też żadnymi dowodami na to, że w ogóle można mówić o morderstwie. Poza tym miałem czternaście lat, a czternastolatków nikt nie słucha i już zdążyłem wyrobić sobie reputację „dziwnego”. Więc trzymałem gębę na kłódkę.
Wiedziałem, że wujek Denton jest kimś więcej - lub kimś mniej - niż człowiekiem, ale to nie znaczy, że od razu zacząłem podejrzewać go o morderstwo. Nadal nie do końca wiedziałem, co o nim myśleć, bo przecież ciocia i Kerry tak bardzo go kochali. Dla mnie też zawsze był miły, śmiał się, żartował, sprawiał wrażenie szczerze zainteresowanego moimi szkolnymi osiągnięciami, wynikami w nauce i sukcesami w reprezentacji zapaśniczej. Od niego i ciotki dostawałem wspaniałe prezenty pod choinkę, a na urodziny Denton dał mi kilka powieści
Roberta Heinleina i A. E. van Vogta jako dodatek do szeleszczącej pięciodolarówki. Nigdy nie widziałem, by zrobił cokolwiek złego, wręcz przeciwnie. Wyczuwałem, że wręcz gotuje się z nienawiści, lecz musiałem spytać samego siebie, czy nie wyobraziłem sobie owego gniewu i wściekłości. Gdyby normalny człowiek popełniał masowe morderstwa, psychiczne ślady jego zła pozostałyby w nim i wokół niego, wyczułbym je prędzej czy później, jednak gobliny promieniują wyłącznie nienawiścią a ponieważ w aurze wuja nie wyczuwałem winy nie podejrzewałem, że jest mordercą mojej babci.
Zauważyłem jednak, że po każdym kolejnym zgonie Denton spędzał w zakładzie pogrzebowym więcej czasu niż którykolwiek z przyjaciół zmarłego lub członków jego rodziny. Był zawsze pomocny, zawsze współczujący, na jego ramieniu zawsze można było wygodnie się wypłakać, załatwiał wszystkie sprawy w imieniu zrozpaczonych żałobników, wspierał ich w każdy możliwy sposób, często odwiedzał rodziny już po pogrzebie ich bliskich, dopytując się, jak sobie radzą i czy może im w jakiś sposób pomóc. Powszechnie chwalono go za zrozumienie uczuć innych ludzi, humanitarność i wielkie serce, ale on w swej skromności odrzucał wszelkie komplementy. Zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć, a już najgorsze było to, że przecież widziałem ukrytego w jego ciele goblina, oczywiście uśmiechającego się najobrzydliwiej właśnie podczas najsmutniejszych okazji, który chyba nawet żywił się bólem żałobników. Kto był prawdziwym wujkiem Dentonem: ta kpiąca bestia czy dobry sąsiad i bliski przyjaciel?
Długo szukałem odpowiedzi na to pytanie, kiedy osiem miesięcy później mój ojciec zginął przygnieciony przez własny traktor John Deere. Używał go do oczyszczania z wielkich kamieni ośmiohektarowego pola, które przygotowywał pod uprawę. Nie widać go było z naszego domu i stodoły, zasłaniał je pas lasu schodzący ze zbocza Siskiyous. Ciało ojca znalazły siostry; poszły go szukać, kiedy nie wrócił do domu na kolacja ja dowiedziałem się o jego tragicznej śmierci kilka godzin później, gdy wróciłem ze szkoły po zawodach zapaśniczych („Och, Carl! - jęknęła Jenny, tuląc się do mnie z całej siły - jego twarz, jego biedna twarz, taka czarna, taka martwa...”). Ciocię Paula i wujka Dentona zastaliśmy u nas w domu; wuj był niczym skała, o którą mogły oprzeć się moja mama i siostry. Mnie też próbował pocieszyć, wydawał się stuprocentowo szczery w swym bólu i żalu, ale przecież widziałem ukrytego w nim goblina, wpatrzonego we mnie płonącymi czerwonymi ślepiami. Choć po trosze wierzyłem, że stwór ten jest dziełem mojej wyobraźni, a kto wie, może nawet dowodem pogłębiającego się szaleństwa, wyślizgnąłem się jednak z objęć wuja potem próbowałem się trzymać od niego jak najdalej.
Początkowo szef policji hrabstwa żywił pewne wątpliwości co do śmierci taty, ponieważ na ciele znaleziono rany nieodpowiadające tym, które mogło spowodować przewrócenie traktora. Nikt nie miał jednak żadnego powodu, żeby zabijać ojca, innych dowodów zaprzeczających teorii wypadku nie było, więc w końcu doszedł do wniosku, że tata nie zginął w wypadku natychmiast, próbował wydostać się spod traktora i dodatkowe rany powstały właśnie wtedy. Na pogrzebie taty zemdlałem jak w zeszłym roku i z tego samego powodu: pochłonęła mnie fala energii psychicznej, wciągnął bezkształtny wir przemocy. Wiedziałem, że babcię i ojca zamordowano, ale ciągle nie potrafiłem powiedzieć, kto to zrobił i dlaczego.
Dwa miesiące później zebrałem się wreszcie na odwagę i poszedłem na pole, gdzie zginął tata. Odnalazłem miejsce, w którym doszło do wypadku, przyciągały mnie do niego ponadzmysłowe siły. Kiedy uklęknąłem na skrawku ziemi, w który wsiąkła jego krew, doznałem straszliwie silnej wizji; zobaczyłem wujka Dentona uderzającego ojca w głowę metalowym prętem, najeżdżającego na bezwładne ciało ciężkim traktorem. Ojciec odzyskał przytomność; żył jeszcze pięć minut, a Denton Harkenfield stał i przyglądał mu się z satysfakcją. Przerażenie wywołało u mnie kolejną utratę przytomności. Ocknąłem się po kilku minutach z silnym bólem głowy i dłońmi z całej siły wbitymi w wilgotną ziemię.
Następne kilka miesięcy spędziłem, wykonując pracę tajnego agenta. Dom babci sprzedano po jej śmierci, ale wróciłem do niego pod nieobecność nowych właścicieli; do środka wszedłem przez jedno z okien w piwnicy, o którym wiedziałem, że się nie zamyka. Przystanąłem u stóp schodów, wszedłem na górę. W obu miejscach odebrałem słabe, ale wyraźne sygnały psychiczne nie pozostawiające wątpliwości, że to Denton ją zepchnął, a potem jeszcze skręcił jej kark, bo sam upadek nie załatwił sprawy. Zacząłem zastanawiać się nad zdumiewająco długim pasmem nieszczęść przydarzających się mieszkańcom doliny w ciągu ostatnich lat. Odwiedziłem ruinę spalonego domu Whitbornów, w którym zginęła trójka ich dzieci, wykorzystałem nieobecność nowych właścicieli domu Jenerette’ów położyłem dłonie na piecu, który wypluł z siebie czad, i w obu wypadkach odebrałem silny psychiczny obraz udziału Dentona Harkenfielda w tych nieszczęściach, wkrótce potem, którejś soboty, mama pojechała do stolicy hrabstwa; zabrałem się z nią i wykorzystałem okazję do odwiedzenia opuszczonego domu, gdzie znaleziono okaleczone ciało torturowanej i zamordowanej Rebeki Norton. Tu też pozostał ślad obecności Dentona, nie do ukrycia dla mego psychicznego postrzegania.
Nadal jednak nie dysponowałem żadnym dowodem. Dziś moja historyjka o goblinach byłaby równie wiarygodna jak wtedy, kiedy przed przeszło dwoma laty poznałem prawdę o Dentonie Harkenfieldzie. Gdybym oskarżył go publicznie, lecz nie doprowadził do aresztowania, z pewnością stałbym się kolejną ofiarą „wypadku”, których tak wiele zdarzyło się w naszej dolinie. Musiałem zdobyć jakiś dowód i spodziewałem się, że go zdobędę dzięki darowi jasnowidzenia, i to pozwoli mi przewidzieć kolejne przestępstwo. Jeśli dowiem się, gdzie zamierza uderzyć, będę mógł mu przeszkodzić, zrobić coś heroicznego - myślałem - i wówczas potencjalna ofiara złoży obciążające wuja zeznania, co wystarczy, by wsadzić go do więzienia. Przeraźliwie bałem się takiej konfrontacji, bałem się, że coś spieprzę, że zginę wraz z osobą którą zamierzałem ocalić, ale lepszego sposobu nie umiałem wymyślić.
Zacząłem kręcić się wokół wujka Dentona, choć jego podwójna tożsamość była dla mnie równie przerażająca jak odpychająca. Liczyłem na to, że łatwiej mi będzie odczytać jego intencje z bliska niż z daleka. Jednak - ku memu wielkiemu zdumieniu - minął rok i nie stało się nic złego, a przynajmniej nic z rzeczy, których oczekiwałem, i choć przy kilku okazjach wyczułem gotujący się w nim gniew, w wizjach nie pojawił mi się ani jeden obraz rzezi. Za każdym razem gdy jego wściekłość i gniew wydawały się osiągać temperaturę wrzenia, za każdym razem gdy wydawało się, że musi uderzyć tylko po to, by zmniejszyć ciśnienie, wyjeżdżał gdzieś albo w interesach, albo na wakacje z ciocią. I zawsze wracał spokojniejszy; nadal wyczuwałem w nim żądzę mordu, ale, przynajmniej czasowo, kontrolowaną. Podejrzewałem, że zaspokaja swe potrzeby podczas tych wypraw, że zabija i wywołuje cierpienie tam, dokąd pojechał, przecież nie mógł przesadzić w rozsiewaniu zniszczeń, zwłaszcza blisko domu. Niestety, nie doznawałem proroczych wizji tego, co wówczas robił, zapewne dlatego, że póki nie dotarł na miejsce, nie rozejrzał się w sytuacji, nie wybrał sobie ofiary, sam nie wiedział, kiedy i w kogo uderzy.
Nasza dolina cieszyła się rokiem spokoju, nim wyczułem, że Denton gotów jest znów tu zaatakować. Co gorsza, byłem pewien, że tym razem jego celem stanie się mój kuzyn, Kerry, jego adoptowany syn, któremu dał własne nazwisko. Jeśli ukryty w nim goblin żywił się ludzkim cierpieniem, co zaczynałem wówczas podejrzewać, to po śmierci Kerry’ego miała go czekać uczta obfita jak nigdy. Ciocia Paula już straciła męża, syna kochała do szaleństwa, gdyby straciła Kerry’ego, nie miałaby po co żyć... a goblin byłby z nią nie tylko w zakładzie pogrzebowym, ale i w domu. Piłby jej ból i rozpacz dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.
Nienawiść goblina stawała się coraz bardziej gorzka. Szóstym zmysłem wyczuwałem narastającą groźbę gwałtu. Omal nie oszalałem z niepokoju, ponieważ nie potrafiłem przewidzieć ani miejsca, ani sposobu, ani czasu popełnienia przyszłego zabójstwa.
Pewnego kwietniowego wieczoru, w przeddzień tego, co się zdarzyło, obudziłem się z koszmaru, w którym Kerry umierał w lasach Siskiyous pod smukłymi świerkami i sosnami. W moim śnie chodził w kółko, zagubiony, umierał z głodu, pragnienia wychłodzenia organizmu. Biegłem za nim z kocem i termosem gorącej czekolady, ale z jakiegoś powodu nie widział mnie nie słyszał. Choć był słaby, nie mogłem go dogonić.
Obudziłem się nie tyle przerażony, ile niespokojny i wyprowadzony z równowagi.
Nawet szósty zmysł nie pomógł mi w wydobyciu dodatkowych szczegółów od któregokolwiek z nich, ale rano poszedłem do Harkenfieldów uprzedzić Kerry’ego o niebezpieczeństwie. Nie miałem pojęcia, jak sprowadzić rozmowę na właściwy temat, jak go przekonać, ale wiedziałem, że ostrzeżenie musi do niego dotrzeć natychmiast. Po drodze rozważałem i odrzucałem mnóstwo możliwości, ale kiedy już dotarłem na miejsce, okazało się, że nikogo nie ma w domu. Czekałem przez kilka godzin i wreszcie wróciłem do siebie. Pomyślałem że zawsze mogę odbyć ten spacer jeszcze raz, później, tak w porze kolacji.
Nigdy więcej nie zobaczyłem Kerry’ego... żywego.
Późnym popołudniem dotarła do nas wieść o tym, że Denton i Paula niepokoją się o Kerry’ego. Podobno rankiem tego dnia, po tym jak ciocia pojechała do miasta pozałatwiać różne sprawy, Kerry powiedział ojcu, że idzie w góry, do lasów za ich domem, że chce, choć skończył się sezon, zabawić się w polowanie na małą zwierzynę. Miał obiecać, że wróci do domu najpóźniej o drugiej, tak przynajmniej twierdził wuj. Nie pojawił się do piątej. Spodziewałem się najgorszego, bo Kerry nigdy, ale to nigdy nie polował poza sezonem. Nie wierzyłem ani w to, ani że poszedł do lasu sam. To Denton go tam zwabił pod byle jakim pretekstem, a potem... potem się go pozbył.
Grupy poszukiwawcze przeczesywały niższe partie wzgórz przez całą noc, bez rezultatu. O świcie ruszyły z psami tropiącymi... i ze mną. Nigdy jeszcze nie używałem jasnowidzenia w takich poszukiwaniach. Nie umiem kontrolować swych mocy, nie wierzyłem, bym zdołał wyczuć coś, co mogłoby mieć wpływ na poszukiwania Kerry’ego, nikomu nawet nie powiedziałem że mam zamiar użyć mych specjalnych zdolności. Ku mojemu zdumieniu zaledwie po dwóch godzinach, gdy szedłem przed psami, odebrałem serię obrazów. To ja znalazłem ciało w głębokiej, wąskiej szczelinie u stóp stromego, skalistego zbocza.
Ciało Kerry’ego było strasznie pokiereszowane, aż trudno uwierzyć, że mógł doznać takich obrażeń, osuwając się po zboczu wąwozu. W innych okolicznościach koroner znalazłby zapewne aż za wiele dowodów świadczących, że padł ofiarą zbrodni, ale stan, w jakim je znaleźliśmy, utrudniał, a w zasadzie wręcz uniemożliwiał przeprowadzenie skomplikowanych badań patologicznych, zwłaszcza przez zwykłego prowincjonalnego lekarza. Jedna noc wystarczyła, by do zwłok dobrały się zwierzęta - szopy, być może nawet lisy. Wyjadły mu oczy, część wnętrzności, poraniły twarz, znikły także opuszki kilku palców.
Kilka dni później odwiedziłem wuja Dentona z siekierą w ręku. Pamiętam, że walczył zawzięcie, pamiętam, że ciągle prześladowały mnie jakże bolesne wątpliwości. Mimo to bez wahania użyłem siekiery. Instynkt podpowiadał mi, że jeśli okażę słabość, przeciwnik rozprawi się ze mną bez wahania i z radością. W pamięci utkwiło mi przede wszystkim to, co czułem, zadając mu kolejne ciosy.
Czułem, że wymierzam sprawiedliwość.
Nie wiem, jak udało mi się dotrzeć od Harkenfieldów do domu. W jednej chwili stałem nad trupem Dentona, w następnej, w cieniu wielkiego świerku na naszej farmie, czyściłem szmatą zakrwawione ostrze. Wyszedłem z transu, upuściłem siekierę, rozejrzałem się dookoła. Wkrótce wróci czas uprawy ziemi. Wkrótce wzgórza się zazielenia, jakże piękne w swej wiosennej szacie. Już teraz wydały mi się bardziej majestatyczne niż kiedykolwiek. Widziałem błękitne niebo, przeszyte złotem słońca, tylko na zachodzie gromadziły się złowrogie, ciemne burzowe chmury. Stojąc tak w świetle, wpatrzony w zbliżającą się nieuchronnie ciemność, nawet bez uciekania się do daru jasnowidzenia zrozumiałem, że na ten cudowny widok patrzę prawdopodobnie po raz ostatni w życiu. Nadchodząca burza była zapowiedzią czekającej mnie beznadziejnej przyszłości. Sam taką wybrałem, odwiedzając wuja z dobrze naostrzoną bronią, przygotowany do walki na śmierć i życie.
Teraz, cztery miesiące później, oddalony o tysiące kilometrów od mego dawnego domu, leżałem obok Ryi Raines w zaciszu jej sypialni, słuchałem równego oddechu dziewczyny i musiałem, po prostu musiałem dotrzeć do końca wspomnień, choćby po to, by się od nich uwolnić. Drżałem, moją skórę pokryła cienka warstewka potu. Ostatnie chwile, spędzone w domu, w Oregonie: pospieszne pakowanie plecaka, pytania przerażonej matki. Nie powiedziałem jej, w co się wpakowałem. Siostry patrzyły na mnie wzrokiem, w którym była miłość zmieszana ze strachem. Jakże pragnęły mnie objąć, pocieszyć, lecz nie śmiały, widząc krew na moich rękach i ubraniu. Wiedziałem że nie ma sensu opowiadać im o goblinach; nawet gdyby mi uwierzyły, nie mogły przecież nic zrobić. Po co miałem dzielić się z nimi ciężarem mojej krucjaty przeciw demonom? Już wówczas wierzyłem, że musi dojść właśnie do krucjaty. Odszedłem sam, wiele godzin przed znalezieniem ciała Dentona Harkenfielda. Nieco później wysłałem mamie i siostrom list w którym w oględnych słowach wspomniałem coś o jego udziale w śmierci ojca i Kerry’ego.
Ostatni tkwiący mi w pamięci obraz był w jakiś sposób najgorszy: mama, Jenny i Sarah stoją na frontowym ganku, odprowadzają mnie wzrokiem, płaczą nie wiedzą co się dzieje, boją się o mnie, boją się mnie, zostają same w świecie groźnym i beznadziejnym. Koniec opowieści.
Dzięki Bogu. Wyczerpany, lecz jednocześnie przedziwnie oczyszczony nawałem wspomnień, obróciłem się na bok. Patrząc na Ryę, zapadłem w głęboki sen, pierwszy od bardzo wielu dni, i nic mi się nie śniło.
***
Obudziłem się i zjadłem śniadanie z poczuciem winy wywołanym przez tajemnice, które ukrywałem przed Ryą. Szukałem też jakiegoś sposobu, by skutecznie przekazać jej informację o nieznanym jeszcze, ale niewątpliwym niebezpieczeństwie czyhającym na nią w najbliższej przyszłości. Nie znalazłem innego sposobu - opowiedziałem jej o Oczach Zmierzchu. Ani słowem nie wspomniałem o zdolności widzenia goblinów, cały nacisk położyłem na inne moje talenty, zwłaszcza na jasnowidzenie i zdolność przewidywania nadciągającego niebezpieczeństwa. Opowiedziałem jej o lotniczym bilecie matki, który wydał mi się nie z papieru, lecz z mosiądzu, takiego, z jakiego robi się rączki trumien, przypomniałem inne, może nie tak spektakularne przykłady trafnych przeczuć. To wystarało na początek; gdybym przyprawił to danie opowieściami o goblinach ukrytych w ludzkich ciałach, stałoby się niestrawne.
Ku memu zaskoczeniu i głębokiej wdzięczności Rya zaakceptowała te rewelacje bez oporu, którego się spodziewałem, początkowo co chwila sięgała po kubek, nerwowo piła kawę, jakby gorący, gorzki napój był dla niej punktem odniesienia pałającym sprawdzić, czy śni, czy też ciągle żyje na jawie, potem słuchała mnie jak zaczarowana. Nie miałem żadnej wątpliwości, że mi wierzy.
- Wiedziałam, że jest w tobie coś niezwykłego - powiedziała, kiedy skończyłem. - Mówiłam ci to poprzedniej nocy, prawda? To nie była tylko taka rzewna gadka zakochanej kobiety. To znaczy, rozumiesz, ja rzeczywiście wyczułam coś... wyjątkowego, niezwykłego. Miałam rację!
Rya miała mnóstwo pytań. Odpowiadałem na nie najlepiej jak potrafiłem, cały czas unikając najmniejszej nawet wzmianki o goblinach i seryjnych morderstwach Dentona Harkenfielda w Oregonie; nie chciałem stracić wiarygodności. Wyczuwałem, że słuchając mnie, odczuwa zarówno zdumienie, jak i coś w rodzaju mrocznego lęku, choć to drugie odczucie było znacznie słabsze. Zdumienie wyrażała jawnie, niepokój próbowała ukryć i czyniła to tak skutecznie, że mimo zaufania do swych zdolności nie byłem pewien, czy go sobie po prostu nie wyobrażam.
Sięgnąłem przez stół, ująłem jej dłonie.
- Mam ważny powód, żeby powiedzieć o tym właśnie teraz - wyznałem.
- Jaki?
- Najpierw muszę się czegoś dowiedzieć. Czy rzeczywiście chcesz...
- Czego chcę?
- Żyć - powiedziałem cicho. - W zeszłym tygodniu opowiadałaś mi o Florydzie, o oceanie. O tym, że wypływasz daleko, daleko, aż ramiona stają się ciężkie jak ołów...
- To była tylko rozmowa. - Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.
- Cztery dni temu, kiedy wspięliśmy się na diabelski młyn, zachowywałaś się tak, jakbyś prosiła błyskawicę, by cię ugodziła.
Rya odwróciła wzrok. Patrzyła na żółte ślady po jajku i okruszki grzanki na talerzu. Milczała.
Z miłością, która w moim głosie musiała brzmieć tak wyraźnie jak w głosie Luke’a Bendingo, powiedziałem:
- Ryo, mam wrażenie, że jesteś... inna...
- Tak? - odparła, nadal na mnie nie patrząc.
- Od czasu kiedy opowiedziałaś mi o Abnerze Kadym i swojej matce, zacząłem rozumieć, dlaczego czasami otacza cię ciemność. Ale to zrozumienie nie zmniejsza obaw.
- Nie masz się czego bać - szepnęła.
- Powiedz to, patrząc mi w oczy.
Trochę to trwało, ale w końcu podniosła wzrok znad talerza.
- To prawda, przechodzę okresy depresji - przyznała. - Czasami wydaje mi się, że to strasznie trudne tak żyć dzień po dniu. Ale nigdy się nie poddaję. Wiesz, z całą pewnością nigdy nie popełniłabym samobójstwa. O to nie musisz się martwić. Zawsze jakoś wyciągam się z tego bagna i prę przed siebie, a wiesz dlaczego? Bo mam dwa cholernie dobre powody, żeby żyć. Po pierwsze, Abner Kady nie może wygrać, nie ze mną, racja? Do tego nigdy nie dopuszczę. Muszę się trzymać, muszę zbudować moje małe królestwo, muszę stać się kimś, ponieważ każdy następny dzień, każdy drobny triumf jest zwycięstwem nad nim. Rozumiesz?
- Oczywiście. A drugi powód?
Miałem nadzieję, że taka właśnie będzie odpowiedz.
- Od kiedy cię poznałam, mam drugi powód, żeby żyć.
Ucałowałem jej dłonie. Rya wydawała się spokojna, choć bliska łez, wyczuwałem w niej jednak burzę uczuć, która według mnie pozbawiona była sensu...
- W porządku - powiedziałem - oboje mamy coś, dla czego warto żyć. Gdybyśmy mieli się teraz... utracić… nie wyobrażam sobie nic gorszego. Więc... nie chcę cię straszyć... ale miałem coś w rodzaju przeczucia i boję się...
- Boisz się o mnie?
- Tak.
Jej piękna twarz posmutniała.
- Czy to było bardzo groźne przeczucie?
- Nie, skąd - skłamałem. - Chodzi tylko o to, że wyczuwam - niewyraźnie wyczuwam, że możesz mieć jakieś kłopoty, więc uważaj na siebie, kiedy nie ma mnie w pobliżu. Nie wychylaj się, nie ryzykuj...
- Co to znaczy? Jakie ryzyko masz na myśli?
- Właściwie nie wiem. Nie wchodź gdzieś wysoko, a już z pewnością nie na diabelski młyn, póki ci nie powiem, że kryzys się skończył. Nie prowadź zbyt szybko. Bądź ostrożna. Uważaj na siebie. To pewnie nic ważnego, nerwy, nic więcej, niepokoję się, bo bardzo mi na tobie zależy. Ale... nic ci się nie stanie, jeśli przez parę dni będziesz na siebie uważać, bardziej niż kiedykolwiek, przynajmniej do chwili, kiedy będę już dokładniej wiedział, jakie grozi ci niebezpieczeństwo, albo zorientuję się, że minęło. Zgoda?
- Zgoda.
Nie powiedziałem o strasznych wizjach, w których pojawiła się cała pokryta krwią. Nie chciałem jej przerazić. Nic bym w ten sposób nie osiągnął, wręcz przeciwnie, zapewne zwiększyłbym nawet zagrożenie, ponieważ wyczerpana ciągłym strachem, zamiast reagować instynktownie w chwili prawdziwego kryzysu, mogłaby popełnić błąd. Chciałem, żeby była ostrożna, a nie bez przerwy przerażona, i kiedy wyszliśmy wreszcie do wesołego miasteczka, kiedy pożegnaliśmy się krótkim pocałunkiem, wyczułem, że mniej więcej udało mi się osiągnąć założony cel.
Sierpniowe słońce zalewało wesołe miasteczko złotym światłem, po pogodnym, błękitnym niebie żeglowały ptaki. Przygotowując młot, czułem się coraz lepiej, wręcz doskonale. Miałem wrażenie, że gdybym zamarzył, mógłbym wzlecieć w niebo. Rya zdradziła mi wstydliwe i straszne tajemnice swego dzieciństwa w Appalachach, ja zdradziłem jej sekret Oczu Zmierzchu; przez wyznanie tych największych sekretów związaliśmy się ze sobą jeszcze mocniej; żadne z nas nie było już samotne. Czułem, że dziewczyna zdradzi mi wreszcie swój drugi sekret, opowie o swym życiu w domu dziecka, a kiedy to się stanie, być może wypróbuję jej zaufanie do mnie, wspominając o goblinach. Byłem niemal pewien, że jeśli spędzimy ze sobą więcej czasu, pewnego dnia uwierzy we wszystkie moje opowieści, mimo iż nie dysponowała zdolnością rozpoznawania tych stworów. Z całą pewnością czekało mnie jeszcze sporo problemów: tajemnica Joela Tucka, gobliński scenariusz dotyczący diabelskiego młyna, może - a może nie - tożsamy z niebezpieczeństwem wiszącym nad Ryą sąsiedztwo Yontsdown, w którym władzę sprawowały praktycznie wyłącznie gobliny, zdolne wyrządzić nam niewyobrażalne krzywdy. Mimo tego wszystkiego po raz pierwszy zyskałem pewność, że w ostatecznym rozrachunku to ja zwyciężę, że uda mi się zapobiec wielkiemu nieszczęściu i temu mniejszemu też. Że ocalę Ryę i że moje życie zaczyna wreszcie zmieniać się na lepsze.
Najjaśniej jest zawsze przed zmrokiem.
15
Śmierć
Przez całe popołudnie i wieczór czwartek był niczym motek jaskrawej przędzy, rozwijającej się bez najmniejszego splątania: przyjemnie ciepły, a nie nieznośnie upalny, wilgotność niska, łagodny wiatr przynoszący miły chłód, ale ani przez chwilę na tyle silny, byśmy mieli jakieś kłopoty z namiotami, tysiące frajerów chętnie żegnających się z ciężko zarobionymi pieniędzmi, no i żadnych goblinów.
Wszystko zmieniło się z nadejściem nocy.
Najpierw zacząłem dostrzegać spacerujące alejką gobliny. Nie było ich wiele, może kilka, ale ich widok, skrytych w ludzkich ciałach, podziałał na mnie gorzej niż zwykle. Ich pyski drżały obrzydliwie, ślepia żarzyły się goręcej; biła z nich nienawiść o wiele bardziej namiętna i głębsza niż zwykle. Wyczułem, że przekroczyły punkt wrzenia, że gotowe są rozpocząć proces niszczenia, który choć trochę je uspokoi.
Zaraz potem moją uwagę zwrócił diabelski młyn, przechodzący zmiany widoczne wyłącznie dla moich oczu. I tak ogromne urządzenie stało się jeszcze ogromniejsze, wydawało się rosnąć niczym jakaś potężna żywa istota, która do tej pory parowała, by nie zdradzić swego prawdziwego rozmiaru. W mojej wizji rosło i puchło, aż stało się nie tylko dominującym obiektem wesołego miasteczka (którym było tak czy inaczej), lecz mechanizmem wielkości góry, konstrukcją zdolną przy zawaleniu zmiażdżyć całe wesołe miasteczko. O dziesiątej setki oświetlających koło lampek zaczęły blednąc, jakby spadło napięcie prądu; gasły jedna po drugiej i po godzinie nie świeciła już ani jedna. Jednocześnie widziałem, że przecież świecą nadal, widziałem to nawet wtedy, gdy spojrzałem na nie kątem oka, kiedy jednak patrzyłem na wprost, była tylko złowrogo wielka, złowróżbno czarna konstrukcja obracająca się dostojnie na tle czarnego nieba, jakby był to jeden z młynów niebios, ten nieustannie mielący ziarno cierpienia i okrutnego pecha.
Wiedziałem, co oznacza ta wizja. Nieszczęście nie zdarzy się dziś, ale jego fundamenty położone zostaną już wkrótce wczesnym porankiem, w martwych godzinach po zamknięciu wesołego miasteczka. Te kilka goblinów, które już widziałem, to żołnierze oddziału specjalnego. Miały pozostać tu po zamknięciu; przewidywałem to, wyczuwałem, wiedziałem. Gdy tylko położymy się spać, wypełzną każdy z innej kryjówki, spotkają się i zepsują młyn. Zrobią to, co zamierzały zrobić zeszłej niedzieli, kiedy przeszkodził im Galareta. Jutro śmierć spotka niewinnych, przypadkowych ludzi, szukających niewinnej rozrywki-przejażdżki na diabelskim młynie.
O północy ten gigantyczny mechanizm widziany moimi Oczami Zmierzchu nie tylko pozbawiony był świateł, lecz wydawał się wręcz wielkim bezgłośnym silnikiem produkującym i rozrzucającym wokół siebie własną czerń, najgłębszą z wszystkich czerni. Przeżywałem coś, co niemal niczym nie różniło się od mrocznego, niespokojnego snu, który nawiedził mnie pierwszej nocy w miasteczku braci Sombra... przed tygodniem, w innym mieście. Teraz jednak wrażenia były głębsze i znacznie bardziej niepokojące.
Miasteczko zaczęło pustoszeć około pierwszej w nocy. Tym razem, przeciwnie niż miałem w zwyczaju, zamknąłem interes jako jeden z pierwszych. Zbierałem dzienny utarg, kiedy zobaczyłem idącego aleją Marca. Zawołałem go i poprosiłem, by odniósł pieniądze Ryi wraz z liścikiem ode mnie. Napisałem że wrócę później, bo mam pewną ważną sprawę do załatwienia.
Sznury, rzędy i tablice świateł gasły po kolei, zasznurowywano wejścia namiotów, pracownicy wracali do miasteczka przyczep pojedynczo i grupami, ja zaś, tak swobodnie i nonszalancko jak to tylko możliwe, poszedłem w stronę centrum miasteczka. Rozejrzałem się dookoła, wykorzystałem pierwszą chwilę, gdy nikt na mnie nie patrzył, przykucnąłem i ukryłem się w gęstym cieniu za ciężarówką. Leżałem przez dobre dziesięć minut w miejscu, do którego od dwóch dni nie sięgały promienie słońca; wkrótce przeniknęła mnie wilgoć ziemi, tylko pogłębiając chłód, który czułem już wcześniej, gdy po raz pierwszy dostrzegłem zmiany w diabelskim młynie.
Zgasły ostatnie światła.
Wyłączono ostatnie generatory; po odcięciu paliwa prychnęły kilkakrotnie i umilkły.
Umilkły także ostatnie ludzkie głosy.
Odczekałem jeszcze minutę czy dwie, po czym wyślizgnąłem się spod ciężarówki, wstałem, posłuchałem, odetchnąłem i znowu zacząłem nasłuchiwać.
Po kakofonii dźwięków, tak charakterystycznej dla działającego na pełnych obrotach wesołego miasteczka, panująca w nim teraz cisza wydawała się wręcz nadnaturalna. Nic nie słyszałem. Ani stuku. Ani szmeru. Ani zgrzytu.
Ruszyłem przed siebie ostrożnie drogą, która wiodła wśród cieni głębszych niż tylko mrok nocy. Podpełzłem do kolejki górskiej, zatrzymałem się przy prowadzącej do wejścia rampie i znów cały zmieniłem się w słuch.
I znów niczego nie usłyszałem.
Ostrożnie przeszedłem przez łańcuch do początku rampy. Wspiąłem się na nią na ugiętych nogach, wcale nie marzyłem o tym, by ktoś dostrzegł moją sylwetkę. Rampa zrobiona była z solidnych bali, ja miałem na nogach adidasy, szedłem więc bez najmniejszego szmeru. Problemy z zachowaniem ciszy zaczęły się dopiero wówczas, gdy znalazłem się na platformie, ponieważ tu dzień po dniu, godzina po godzinie, wibracje stalowych kółek kolejki przez szyny przenosiły się na drewno, rozluźniając je i niszcząc równie skutecznie jak termity, i sprawiając, że podłoże w każdej chwili mogło przesunąć się lub zaskrzypieć. Platforma kolejki górskiej wznosiła się tu leku w stronę przeciwną do jej biegu; wspinałem się po niej jak najbliżej zewnętrznego ogrodzenia, gdzie deski najlepiej do siebie przylegały, a więc nie powinny zdradziecko zaskrzypieć. Niemniej kilkakrotnie trzasnęły, niegłośno, ale w panującej wokół niezwykłej ciszy trzaski te i tak zabrzmiały jak wystrzał. Przekonywałem sam siebie, że nawet jeśli usłyszy mnie jakiś goblin, pomyśli, że to naturalne, że drewno kurczy się z obniżaniem temperatury, ale ilekroć rozległ się choćby najsłabszy dźwięk, krzywiłem się i zatrzymywałem.
W ciągu zaledwie kilku minut minąłem wszystkie wagoniki kolejki górskiej, przypominającej wielkiego ślimaka pogrążonego w głębokim śnie, i znalazłem się na szczycie platformy mniej więcej trzy metry nad ziemią. Przykucnąłem za barierką i przyjrzałem się uważnie pogrążonemu w ciemności miasteczku. Wybrałem to miejsce, ponieważ mogłem stąd dostrzec podstawę diabelskiego młyna oraz więcej terenu wesołego miasteczka niż z ziemi, a poza tym byłem tu praktycznie niewidoczny.
Przez ostatni tydzień noc pożarła ładny kawałek księżyca, nie pomagał mi już tak jak wówczas, gdy ścigałem goblina na torze elektrycznych samochodzików. Z drugiej strony głębokie cienie, w których można się było ukryć, dawały mi poczucie bezpieczeństwa, takie samo jak korzystającym z nich goblinom. Zyskiwałem tyle samo, co traciłem.
I jeszcze jedno. Niewątpliwą przewagę dawała mi pewność, że one gdzieś tu są, podczas gdy one prawie na pewno nie miały pojęcia, że wiem o nich, że je śledzę i tropię.
Minęło męczące czterdzieści minut, nim usłyszałem pierwszego intruza wychodzącego ze swej kryjówki. Miałem szczęście, bo dźwięki - zgrzyt metalu o metal i cichy pisk nienaoliwionych zawiasów - rozległy się niemal dokładnie przede mną, zza kolejki górskiej, ze środka wesołego miasteczka, gdzie parkowały ciężarówki, wznosiły się ciemne w tej chwili lampy jarzeniowe, stały generatory i inne elementy wyposażenia technicznego, otoczonego z obu stron przez kolejkę i karuzelę. Niemal natychmiast po usłyszeniu pisku zawiasów dostrzegłem ruch. Drgnęła plama czerni, to otworzyło się jedno skrzydło drzwi wielkiej ciężarówki, widoczne na tle otaczającego ją głębszego mroku. Jakieś sześć metrów ode mnie pojawiła się sylwetka; z naczepy ładunkowej wyszedł ostrożnie człowiek. Człowiek dla każdego innego człowieka, dla mnie goblin; dostałem gęsiej skórki. W tak słabym świetle nie potrafiłem dokładnie rozpoznać ukrytego w nim demona, ale płonące szkarłatem ślepia dostrzegłem bez problemu.
Stwór stał przez chwilę, przebijając oczami ciemność nocy, po czym upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje i że jest bezpieczny, odwrócił się ku wnętrzu ciężarówki. Wahałem się przez chwilę. Nie wiedziałem, czy nie przywoła swych towarzyszy, ciągle ukrytych w głębi naczepy, ale nie, on tylko zamknął drzwi.
Wstałem, przerzuciłem nogi przez barierkę; siedziałem na niej przez chwilę, doskonale widoczny dla stojącego niżej potwora, gdyby tylko zechciał się odwrócić. Ale się nie odwrócił i chociaż zamknął drzwi ładowni i zaryglował je bardzo ostrożnie, narobił wystarczająco dużo hałasu, by zamaskować ciche tupnięcie, z jakim wylądowałem na ziemi.
Nie oglądając się na gęsty cień, w którym się kryłem, potwór ruszył powoli w stronę diabelskiego młyna, stojącego niespełna dwieście metrów ode mnie.
Wyciągnąłem nóż z buta i poszedłem za nim.
Poruszał się z wyjątkową ostrożnością.
Ja również.
Szedł prawie bezdźwięcznie.
Ja szedłem całkowicie bezdźwięcznie.
Dogoniłem go przy burcie kolejnej ciężarówki. Bestia zdała sobie sprawę z mojej obecności dopiero wtedy, kiedy skoczyłem na nią, chwyciłem ramieniem za szyję, poderwałem jej głowę i poderżnąłem gardło. Trysnęła krew; natychmiast puściłem ciało, cofnąłem się o krok. Bestia upadła na ziemię miękko, cicho, jak marionetka, której przecięto sznurki. Rzucała się jeszcze przez chwilę, uniosła ręce do rozdartego gardła, z którego krew płynęła rzeką, czarna w tym mroku jak zużyty olej. Nie wydała przy tym najmniejszego dźwięku, ponieważ nie mogła zaczerpnąć oddechu przez rozciętą tchawicę i wprawić w wibracje zmiażdżonej krtani. W każdym razie żyła jeszcze niespełna pół minuty, aż wreszcie ustały słabe drgania, a wlepione we mnie płonące ślepia zgasły.
Przede mną leżał z poderżniętym gardłem mężczyzna w średnim wieku, z gęstymi bokobrodami i wydatnym brzuszkiem.
Wepchnąłem ciało pod ciężarówkę; wcale nie pragnąłem, by potknął się o nie któryś z towarzyszy goblina. Wrócę tu jeszcze odetnę mu głowę i w dwóch oddalonych od siebie miejscach wykopię dwa groby dla jego doczesnych szczątków. Teraz jednak miałem na głowie większe zmartwienia.
Udało mi się trochę poprawić szanse. Pięciu na jednego to mniej niż sześciu na jednego. Mimo to sprawy nie wyglądały najlepiej.
Próbowałem oszukać sam siebie, wytłumaczyć sobie, że nie wszystkie widziane przeze mnie gobliny pozostały w miasteczku po jego zamknięciu, ale nic mi to nie dało. Wiedziałem przecież, że wszystkie są gdzieś tu, niedaleko; byłem tego pewien i w tej sprawie mogłem mieć do siebie zaufanie.
Serce biło mi mocno, szybko, krew błyskawicznie krążyła w tętnicach i żyłach. Zacząłem myśleć dziwnie jasno; nie byłem oszołomiony ani nadmiernie pobudzony, nic z tych rzeczy, raczej pełniej odbierałem wszystkie niuanse nocy. Czułem to, co czuje lis tropiący ofiarę, a jednocześnie strzegący się wrogów, którzy mogliby zapolować na niego.
Pod niepożartą jeszcze połówką księżyca pełzłem powoli, trzymając w ręku ociekający krwią nóż. Ostrze lśniło, jakby zrobione było z magicznie spojonego gęstego płynu.
Ćmy jak płatki śniegu tańczyły wokół chromowanych słupków, przelatywały przed płaszczyznami polerowanego metalu. Szukały miejsc odbijających słaby blask promieni księżycowych.
Przesuwałem się od zasłony do zasłony, słuchałem, obserwowałem.
Poruszałem się szybko, na ugiętych nogach.
Powoli prześlizgiwałem się wokół narożników konstrukcji.
Skradałem się.
Pełzałem.
Ślizgałem.
Wślizgiwałem.
Pod brodą zabrzęczał komar o długich, wiotkich nogach, energicznie machający delikatnymi skrzydełkami. Omal go nie uderzyłem, w ostatniej chwili uświadomiłem sobie, że charakterystyczne klaśnięcie może zwrócić na mnie uwagę. Przykryłem go więc tylko dłonią i w chwili gdy mnie ukąsił, zgniotłem go między grzbietem dłoni i szyją.
Nagle wydało mi się, że słyszę coś przy beczce śmiechu, choć najprawdopodobniej przyciągał mnie tam mój szósty zmysł. Wielka gęba klauna wydawała się mrugać do mnie z ciemności, lecz bez śladu humoru. Tak może mrugać do ciebie śmierć, kiedy przyjdzie odebrać dług; lekkie poruszenie powieki wywołane przez robaki wijące się w pustym oczodole.
Goblin wsiadł do wagonika beczki śmiechu tuż przed zamknięciem beczki i sprytnie wyskoczył w środku. Teraz wychodził przez wielkie, rozwarte usta klauna, by zdążyć na spotkanie z przyjaciółmi przy diabelskim młynie. Ubrany był na Elvisa, uczesany w kaczy kuper, szedł tym charakterystycznym, tanecznym krokiem i miał może dwadzieścia pięć lat. Obserwowałem go zza budki z biletami, a kiedy mnie minął, uderzyłem.
Tym razem okazałem się wolniejszy i słabszy niż przed chwilą, za wolny i za słaby. Potwór zdołał unieść rękę i zablokować cios nożem wymierzony wprost w jego szyję. Ostra jak brzytwa stal rozcięła mu ramię i grzbiet dłoni, aż po pierwsze kostki wskazującego i środkowego palca. Wydał z siebie cienki pisk, ledwie słyszalny, ale natychmiast umilkł. Musiał zdać sobie sprawę z tego, że hałas zwabi tu nie tylko jego przyjaciół, lecz także zaniepokojonych pracowników.
Cofnął się, nie zwracając uwagi na tryskającą z rany krew, po czym spróbował zaatakować. Szedł chwiejnie, niepewnie, w jego błyszczących ślepiach czaił się mord.
Nim zdołał odzyskać równowagę, kopnąłem go w krocze.
Uwięziony w ludzkiej formie goblin jest zakładnikiem wszystkich słabości ludzkiego ciała, więc złożył się wpół, czując ból miażdżonych jąder. Drugi kopniak wymierzyłem wyżej, a jednocześnie opuścił głowę, jakby chciał mi zrobić przysługę, i dostał wprost w podbródek. Opadł na wznak na pokrytą trocinami ziemię, a ja padłem na niego, wbijając mu nóż w gardło. Obróciłem ostrze w ranie. Na barkach i ramionach poczułem kilka coraz słabszych ciosów. Umierając, goblin próbował mnie zepchnąć, ale nóż spełnił swoje zadanie i życie uszło z potwora jak powietrze z przekłutego balonu.
Dysząc ciężko, a jednocześnie pamiętając, że muszę zachowywać się jak najciszej, oderwałem się od martwego goblina... i dostałem cios w kark, tuż poniżej potylicy. Ból rozszedł się po całym ciele jak rozkwitający kwiat o wielu płatkach. Upadłem, potoczyłem się po ziemi, podniosłem głowę i dostrzegłem kolejnego goblina skradającego się ku mnie z drewnianą pałką w garści.
Oszołomiony ciosem nie od razu zorientowałem się, że zgubiłem nóż. Widziałem go, leżał ze trzy metry ode mnie, ostrze lśniło w blasku księżyca. Nie miałem najmniejszej szansy dosięgnąć go na czas.
Z czarnym ryjem, ściągniętym pod ludzką maską, trzeci przeciwnik skoczył na mnie. Kawał drewna trzymał jak siekierę. Mierzył mi w twarz; zadawał ciosy kijem, tak jak ja uderzałem Dentona Harkenfielda. Skrzyżowałem ramiona nad głową, chroniąc ją przed potężnymi uderzeniami, z których każde mogło mi rozłupać czaszkę. Trzy razy oberwałem po ramionach, a za każdym ciosem ból promieniował iskrami, zupełnie jakby krzesał je kowalski młot na kowadle. Nagle goblin zmienił taktykę i wymierzył w nieosłonięte żebra. Podciągnąłem kolana pod brodę, próbowałem się odtoczyć, ale on szedł za mną ze wściekłą radością bijąc mnie po nogach, pośladkach, plecach, żebrach i rękach. Na szczęście nie połamał mi kości, bo cały czas oddalałem się od niego, łagodząc siłę uderzeń, ale słabłem z każdą chwilą; takiego lania długo bym nie zniósł, już odbierało mi siłę i chęć do walki. Byłem już prawie pewien, że lada chwila zginę. W rozpaczy przestałem się bronić, próbowałem złapać pałkę, ale demon górował nade mną i ze wściekłym błyskiem ślepi z łatwością mi ją wyrwał; jedyne, co zyskałem, to kilkanaście wbitych w dłonie drzazg. Uderzał z góry z siłą berserka lub ogarniętego szałem bitewnym samuraja. Po raz kolejny uniósł drąg, który mnie wydawał się wielki jak walące się drzewo, wiedziałem, że tym razem albo pozbawi mnie przytomności, albo życia...
…i nagle broń wypadła mu z ręki, upadła na trociny, przekoziołkowała raz i drugi. Z krótkim, cichym charkotem bólu szoku upadł, jakby powaliła go magiczna siła. Musiałem odpełznąć na bok, żeby nie zgruchotał mnie swoim ciężarem. Spojrzałem w górę i już wiedziałem, co za cud wyrwał mnie ze szponów bezwzględnej śmierci.
Nad goblinem stał Joel Tuck. W ręku trzymał ten sam ciężki młot, którym w środę rano, przed naszą rozmową wbijał w ziemię kołki namiotu Shockville. Uderzył jeszcze raz; czaszka goblina pękła z głuchym trzaskiem i obrzydliwym, mokrym mlaśnięciem rozpryskującego się mózgu.
Cała walka toczyła się w absolutnej ciszy, jeśli nie liczyć tępego odgłosu pałki uderzającej w ciało... w moje ciało. Z pewnością nie niósł się on dalej niż na jakieś dziesięć metrów.
Cholernie obolały i pewnie przez to wolno myślący tępo przyglądałem się Joelowi, który odciągnął za nogi trupa goblina i ukrył go w kącie między platformą naganiacza beczki śmiechu i budką z biletami. Chwycił drugie zwłoki, Elvisa; ukrył je w tym samym miejscu. Mnie tymczasem udało się prawie całkowicie oprzytomnieć. Podniosłem się na kolana, zacząłem masować obolałe ramiona i żebra.
Przyglądając się Tuckowi, niedbale rzucającemu drugiego trupa na pierwszego popuściłem wodzy mrocznej, rozszalałej wyobraźni. Jej oczami zobaczyłem Joela siedzącego w wygodnym bujanym fotelu przy wielkim kamiennym kominku, czytającego dobrą książkę i popijającego brandy. Od czasu do czasu wstawał, by zdjąć zwłoki z pokaźnego stosu i wrzucić je na palenisko, pełne na pół spalonych ciał. Gdyby nie to, że zamiast kłód drewna widziałem trupy, była to zaskakująco pogodna, domowa scenka, Joel pogwizdywał nawet radośnie, podsycając ogień i szturchając ciała pogrzebaczem, żeby się lepiej paliły.
Czułem, że jeszcze chwila i zacznę się śmiać, a wiedziałem, że tego akurat nie wolno mi zrobić; gdybym raz zaczął, nie mógłbym przestać. Uświadomiłem sobie, że znajduję się na krawędzi histerii; to mną wstrząsnęło i jednocześnie poczułem przerażenie. Potrząsnąłem głową, odpędzając od siebie ten przedziwny obraz.
Nim zebrałem się w sobie i spróbowałem wstać, Joel Tuck skończył swe makabryczne zajęcie i mógł mi pomóc. W niesamowitym świetle niepełnego księżyca jego zdeformowana twarz, nie wyglądała potworniej niż zwykle. Nie, była raczej łagodniejsza, miększa, mniej groźna, przypominała dziecięcy rysunek bardziej zabawny niż groźny. Przez chwilę opierałem się o niego, co przypomniało mi, jaki jest cholernie wielki, a kiedy przemówiłem, byłem już wystarczająco przytomny, by szeptać.
- Nic mi nie jest.
Nie rozmawialiśmy o okolicznościach, w jakich się pojawił... w najlepszym możliwym momencie, ani o tym, że tak chętnie popełnił morderstwo, mimo iż twierdził, że nigdy w życiu nie widział goblina. To spokojnie omówimy w przyszłości.
Jeśli przeżyjemy.
Nieco chwiejnie, kulejąc, zrobiłem parę kroków. Podniosłem nóż. Kiedy się pochylałem, zakręciło mi się w głowie, ale jakimś cudem nie upadłem. Wróciłem do Joela tym sztywnym, równym, jakże uważnym krokiem pijaka, skupiającego całą swą uwagę na próbie udowodnienia gliniarzowi, że jest trzeźwy jak świnia. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Złapał mnie za ramię, pomógł mi zejść z dobrze widocznej alei. Schronienie znaleźliśmy wśród sprzętu w środku miasteczka. Skryliśmy się w cieniu wielkiej ciężarówki.
- Złamania? - spytał szeptem.
- Nie... chyba nie.
- Groźne rany?
- Nie - zaprzeczyłem, wydłubując z dłoni co większe drzazgi. Rzeczywiście, udało mi się uniknąć nieszczęścia, ale rano miałem obudzić się cholernie obolały. Jeśli uda mi przespać. Jeśli dożyję ranka. - Jest więcej goblinów.
Zamilkliśmy.
Słuchaliśmy.
Gdzieś z oddali dobiegł nas gwizd lokomotywy, bardzo blisko nas igrały ćmy. Słyszeliśmy łopot ich skrzydełek.
Słyszeliśmy też oddechy. Nasze oddechy, po długiej chwili Joel spytał:
- Jak myślisz, ile ich jest?
- Chyba sześć.
- Zabiłem dwa.
- Razem z tym, któremu rozłupałeś czaszkę na moich oczach?
- Nie. Ten był trzeci.
Jak ja wiedział, że gobliny mają zamiar uszkodzić dziś diabelski młyn. Jak ja, postanowił im przeszkodzić. Miałem ochotę go przytulić.
- Zabiłem dwóch - szepnąłem.
- Ty?
- Ja.
- Czyli został tylko jeden?
- Tak mi się wydaje.
- I jego też chcesz załatwić?
- Nie.
- Co?
- Nie chcę. Muszę.
- No tak.
- Diabelski młyn - syknąłem.
Przemykaliśmy się wśród gęsto rozstawionego sprzętu, aż znaleźliśmy się w pobliżu wielkiego koła. Mimo swego ogromu Joel Tuck poruszał się bezgłośnie, z wdziękiem atlety. Zatrzymaliśmy się w smudze cienia przy niewielkiej przyczepie generatora. Wyjrzałem zza niej. Pod diabelskim młynem stał szósty goblin ukryty w postaci muskularnego, mniej więcej trzydziestopięcioletniego mężczyzny o kręconych jasnych włokach. Stał na otwartym terenie, słabe światło malejącego księżyca pokrywało go jak srebrzysty puder, ujawniając tyle z jego postaci, ile ujawnić mógłby puder pokrywający sylwetkę medialnego człowieka. Mimo dziesięciometrowej odległości dobrze widziałem ukrytego w nim goblina.
- Denerwuje się - szepnął Joel. - Nie wie, gdzie są inni. Musimy go załatwić, i to szybko, nim się naprawdę przestraszy i ucieknie.
Podeszliśmy jeszcze z półtora metra do potwora, do granicy ostatniego skrawka cienia, w którym można się było ukryć. Żeby dosięgnąć demona, musielibyśmy wpierw ujawnić się, potem przebiec ponad cztery metry, przeskoczyć niski płotek, pokonać dobrze ponad pięć metrów odkrytego terenu, gęsto zasłanego zwojami przeróżnych kabli.
Wydawało się, że nim przeskoczymy ogrodzenie, nasz przeciwnik zwieje. Pogoni, jakby sama śmierć go ścigała, wprost do Yontsdown, ostrzeże innych: „W tym wesołym miasteczku są tacy, co nas widzą mimo przebrania!”. A wówczas szeryf Lisie Kelsko z pewnością znajdzie sposób, żeby na nas napaść. On i jego ludzie (ludzie?) niewątpliwie przybędą uzbrojeni w plik nakazów przeszukania i rewolwery. Zaczną wtykać nosy nie tylko do namiotów z dziewczynkami i grami losowymi, lecz także do naszych przyczep. Nie spoczną póki w gromadzie zwykłych ludzi nie zidentyfikują zabójców goblinów i nie wyeliminują ich... w ten czy inny sposób.
Nieco inaczej wyglądałoby to, gdybyśmy zlikwidowali szóstego goblina. Wówczas Kelsko mógłby podejrzewać, że znikły, bo ktoś z wesołego miasteczka jakoś ich dopadł, ale nie miałby żadnych dowodów. Mógłby także nie wpaść na to, że sabotażyści zaginęli, bo ktoś przejrzał ich ludzkie przebranie. Jeśli ten szósty goblin nie wróci do domu z precyzyjnie sformułowanym ostrzeżeniem i opisem mnie i Joela, ciągle istnieje jakaś szansa.
Dłonie miałem spocone, prawą energicznie otarłem o dżinsy. Chwyciłem nóż za ostrze. Ramiona drżały mi po ostatniej walce, ale byłem przekonany, że nadal zdołam trafić w to, w co celuje. Powiedziałem mojemu towarzyszowi, co zamierzam zrobić, i kiedy goblin odwrócił się, by po przeciwnej stronie wesołego miasteczka poszukać wzrokiem swych demonicznych kolegów, wstałem i zrobiłem kilka szybkich kroków w stronę płotka, ale wtedy głowa potwora zaczęła odwracać się w moją stronę, zamarłem więc... i rzuciłem nożem tak mocno i szybko, jak tylko mogłem mimo osłabienia.
Okazało się, że zrobiłem to o sekundę za wcześnie, bo nóż poleciał odrobinę za nisko. Nim stwór odwrócił się twarzą do mnie nóż ugodził go wysoko w ramię, a nie w miękkie gardło.
Goblin cofnął się chwiejnie, wpadł na budkę z biletami. Pobiegłem w jego kierunku, ale potknąłem się o któryś z kabli i padłem jak długi.
Joel dopadł bestii, gdy zdążyła już wyrwać nóż z rany. Ciągle chwiała się, choć nadal utrzymywała na nogach. Z charkotem i wężowym sykiem, z całą pewnością nieludzkim, zaatakowała, ale jej przeciwnik był niezwykle zręczny jak na swe gigantyczne rozmiary - Tuck wytrącił nóż z łapy demona, rzucił się na niego i przycisnął go do ziemi. A potem udusił swymi wielkimi łapskami.
Podniosłem nóż, otarłem go o nogawkę dżinsów i wsunąłem za cholewę buta.
***
Gdyby nawet udało mi się usunąć wszystkie sześć trupów bez pomocy Joela, to z pewnością nie starczyłoby mi siły, by je pochować. Ten wielki facet bez problemu niósł dwa ciała naraz, ja z dużym trudem jedno. Sam musiałbym zrobić sześć kursów między wesołym miasteczkiem a lasem, nam obu wystarczyły tylko dwa.
Co więcej, dzięki Joelowi nie musiałem kopać grobów. Zanieśliśmy ciała na miejsce odległe zaledwie o pięć metrów od granicy lasu. Tam, na małej polance otoczonej wielkimi drzewami stojącymi nieruchomo niczym odziani w czerń kapłani pogańskiej religii, czekało już na trupy naturalne zapadlisko wśród wapiennych głazów. Przykląkłem przy nim, poświeciłem w głąb latarką Tucka. Nie dostrzegłem dna.
- Skąd wiedziałeś, że to tu jest? - spytałem.
- Sprawdzam okolice każdego nowego miejsca, w którym obozujemy. Zawsze. Kto wie, co się przy okazji odkryje? Jeśli coś przydatnego, to człowiekowi od razu robi się lżej na duszy.
- Ty też poszedłeś na wojnę - rzekłem bez wahania.
- Nie. W każdym razie chyba nie tak, jak ty. Zabijam te stwory tylko wówczas, gdy nie mam innego wyboru: kiedy chcą mordować naszych albo klientów na terenie wesołego miasteczka, żeby zwalić winę na nas. Nic nie poradzę na to, że narażają normalnych ludzi na ból i cierpienie. Nie jest mi to obojętne, ale jestem sam i wiele nie mogę zrobić, tylko to, więc bronię swoich.
Drzewa wokół nas zaszumiały swymi płaszczami. Z głęboki jamy uniósł się grobowy odór.
- Wrzucałeś tu jakieś inne gobliny?
- Tylko dwa. W Yontsdown do tej pory raczej zostawiały nas w spokoju. Były zbyt zajęte planowaniem pożarów w szkole i truciem ludzi na kościelnych piknikach.
- Więc wiesz, że to jest ich gniazdo? Że tam się mnożą?
- Wiem.
- Kiedy pochowałeś te dwa? - Znów zajrzałem w głąb pozornie bezdennej jamy.
- Dwa lata temu. Pojawiły się w przedostatnią noc naszego pobytu w Yontsdown. Zamierzały podpalić park maszynowy i puścić z dymem nas wszystkich. Przeszkodziłem im. Musiały się cholernie zdziwić.
Zgarbiony nad jamą, rozczochrany, ze zdeformowaną twarzą jeszcze bardziej niesamowitą w bladym, rozproszonym świetle skierowanej w dół latarki, ten przedziwny dziwoląg przyciągnął nad jamę pierwsze ciało, jakby był Grendelem gromadzącym pożywienie na ciężką zimę.
- Nie - zaprotestowałem. - Najpierw... najpierw musimy obciąć im głowy. Potem wrzucimy tu ciała, ale głowy trzeba pochować osobno. Tak na wszelki wypadek.
- Co? Na wypadek czego?
Opowiedziałem mu o moich doświadczeniach z goblinem, którego pochował w zeszłym tygodniu w swym Shockville.
- Nigdy nie obcinałem im głów.
- No to możliwe, że paru z nich wróciło do życia.
Joel puścił ciało. Przez chwilę stał w milczeniu, moja informacja najwyraźniej wytrąciła go z równowagi. Biorąc pod uwagę jego rozmiar i mrożące krew w żyłach przeraźliwe rysy twarzy, łatwo było każdemu uwierzyć, że potrafi straszyć, sam zaś nie zna strachu. Nawet w tak słabym świetle dostrzegłem jednak niepokój na jego twarzy i w normalnych oczach, a kiedy się odezwał, zabrzmiał też w jego w głosie.
- Twierdzisz, że gdzieś tam może być parę tych stworów wiedzących, że znam ich sekret? Może szukają mnie... może szukają mnie od długiego czasu i są coraz bliżej?
- Niewykluczone. Podejrzewam, że większość, raz zabita, już na zawsze pozostaje martwa. Najwyżej u paru zostaje iskra życia wystarczająco silna, żeby odbudowały ciała i w końcu zmartwychwstały.
- Nawet te „parę” to o wiele za dużo.
Trzymałem latarkę poziomo, równolegle do ziemi, tak że snop światła sięgał pni drzew po przeciwnej stronie polany. Joel Tuck patrzył przez cienką powłokę blasku w głąb jamy, jakby oczekiwał, że wynurzą się z niej goblińskie łapy, jakby sądził, że jego ofiary, dawno przywrócone do życia, czekały w miejscu, gdzie je porzucił, szukały okazji do wyrównania rachunków.
- Nie sądzę - powiedział - by te dwa, które tu wrzuciłem, mogły powrócić. Nie obciąłem im głów, to prawda, ale poważnie je poharatałem. Nawet jeśli jakaś iskra życia tliła się w nich, kiedy je tu przywlokłem, to taki upadek musiał je załatwić. Zresztą gdyby wróciły, ostrzegłyby wszystkich w Yontsdown i ta nasza grupka od diabelskiego młyna byłaby znacznie ostrożniejsza.
Choć zapadlisko niewątpliwie było głębokie, choć Joel miał zapewne rację, twierdząc, że żaden goblin nie mógłby wydostać się o własnych siłach z tego ciemnego, zimnego grobu, to jednak obcięliśmy głowy wszystkim sześciu trupom. Ciała zrzuciliśmy na dół, głowy pogrzebaliśmy we wspólnym grobie w głębi lasu.
***
Wracaliśmy leśną ścieżką do wesołego miasteczka, przeciskając się wśród krzaków i gęsto rosnących chwastów. Byłem zmordowany, miałem uczucie, że lada chwila rozpadnę się na kawałki. Joel Tuck też sprawiał wrażenie zmęczonego; brakowało nam energii, nie myśleliśmy wystarczająco jasno, by wypytywać się nawzajem, choć tak wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Ale jedno musiałem wiedzieć: dlaczego podczas naszej środowej rozmowy, kiedy znalazłem go wbijającego kołki od namiotu w rozmokłą ziemię, grał głupka, choć przedtem pochował zabitego przeze mnie goblina.
Parafrazując pytanie o Ryę, to, które zadał mi blisko tydzień temu, odpowiedział mi tak:
- No więc, Carlu Slimie, wtedy wcale nie byłem pewien czy widziałem maskę pod twoją maską. Wiedziałem, że jest w tobie zabójca goblinów, ale nie wiedziałem, czy to najgłębiej ukryta z twych tajemnic. Wydałeś mi się przyjacielem, zresztą, na Boga, każdy zabójca goblinów musi być prawdziwym mężczyzną. Ale jestem człowiekiem ostrożnym. Jako mały chłopak nie byłem ostrożny, musiałem się tego nauczyć i nauczyłem, o tak! Jako mały chłopak rozpaczliwie chciałem być zwyczajnie kochany, ale z tą ohydną gębą... no, w każdym razie tak bardzo potrzebowałem uczucia, choćby akceptacji, że kochałem każdego, kto miał dla mnie cieplejsze słowo. No i ci, których kochałem, zdradzali mnie jeden po drugim. Słyszałem, jak niektórzy śmieją się ze mnie za plecami, w innych wyczuwałem w końcu obrzydliwą litość. Zaufani przyjaciele i opiekunowie zdobywali moje zaufanie, by go natychmiast nadużyć; próbowali zamknąć mnie na zawsze w szpitalu wariatów dla mojego własnego dobra! Kiedy miałem jedenaście lat, wiedziałem już, że ludzie mają tyle warstw co cebula i jeśli chcesz się z kimś zaprzyjaźnić, to lepiej sprawdź, czy każda z nich jest tak czysta i dobra jak ta wierzchnia. Rozumiesz?
- Rozumiem, rozumiem, tylko niby jaki sekret miałem jeszcze ukrywać?
- Licho wie. Każdy. Jakikolwiek. Na wszelki wypadek bardzo na ciebie uważałem i dziś, kiedy ten sukinsyn przymierzył się do rozwalenia ci łba tą swoją lagą tak naprawę nie wiedziałem jeszcze, co o tobie myśleć.
- Wielki Boże!
- Ale szybko uświadomiłem sobie, że jeśli nic nie zrobię, mogę stracić potencjalnego przyjaciela i sojusznika. Na tym świecie trudno o przyjaciół i sojuszników takich jak ty.
Szliśmy łąką między lasem a miasteczkiem. Księżyc znikł, noc zarzuciła nam na ramiona czarny płaszcz. Byliśmy już prawie przyjaciółmi, dwoma zmęczonymi przyjaciółmi; potykaliśmy się, powłóczyliśmy nogami, słuchaliśmy szelestu trawy ocierającej się o nasze nogi. Ze wszystkich stron otaczały nas robaczki świętojańskie, zajęte czymś bardzo istotnym, świetlistą misją o której nie mieliśmy żadnego pojęcia. Świerszcze uciszyliśmy na moment, podobnie żaby, ale i tak ich kojące dźwięki usłyszeliśmy ponownie za plecami.
Zatrzymaliśmy się za namiotem „Tajemnicy Nilu” Sabriny, atrakcji z dziewczętami, sprzedawanej w kostiumie egipskim, Joel położył mi dłoń na ramieniu.
- Jeszcze możemy mieć kłopoty, kiedy w Yontsdown zorientują się, że ta szóstka nie wróciła. Może lepiej, żebyś przespał się w mojej przyczepie. Żonie to nie przeszkodzi, mamy wolną sypialnię.
Dopiero wówczas dowiedziałem się, że jest żonaty. Zawsze byłem dumny z tego, że dzielę z innymi członkami naszej społeczności tolerancyjny stosunek do ludzi innych, upośledzonych, dziwadeł, więc z przykrością stwierdziłem, że zaskoczyła mnie informacja o tym, że jakaś kobieta miała ochotę poślubić Joela Tucka.
- Co ty na to? - spytał Joel.
- Wątpię, żeby dziś czekały nas jakieś dodatkowe kłopoty. Poza tym, jeśli mam jakieś miejsce na ziemi, to tylko przy Ryi.
Tuck milczał przez chwilę.
- A więc miałem rację... - powiedział wreszcie.
- Niby jaką?
- Zadurzyłeś się w niej.
- Więcej niż zadurzyłem.
- Kochasz ją?
- Tak.
- Jesteś pewien?
- Tak.
- Jesteś pewien, że znasz granicę między miłością a zadurzeniem?
- A co to, cholera, za pytanie?! - nie wytrzymałem, choć szczerze mówiąc, mniej mnie zdenerwował, niż zaniepokoił, ponieważ znów wyczułem u niego tę dziwną rezerwę, brak zaufania do mojej osoby.
- Przepraszam - usłyszałem. - Nie jesteś zwykłym siedemnastolatkiem. Nie jesteś chłopcem. Żaden chłopiec nie nauczył się, nie widział i nie robił tego, czego ty się nauczyłeś co widziałeś i co robiłeś. Moim zdaniem wiesz, co to miłość. Jesteś mężczyzną.
- W tej chwili jestem starym człowiekiem - westchnąłem.
- Ona cię kocha?
- Tak.
Zapadła cisza... i trwała bardzo długo. Joel cały czas trzymał ciężką łapę na moim ramieniu. Powstrzymywał mnie, jakby potrzebował czasu, by znaleźć właściwe słowa dla przekazania mi czegoś tak ważnego, że miał kłopoty z wyrażeniem myśli, mimo iż doskonale znał wszystkie subtelności języka.
- Co się stało? O co ci chodzi?
- Twierdzisz, że cię kocha. Nie dlatego, że ci to powiedziała. Użyłeś tych swoich specjalnych zdolności, nie mylę się?
- Owszem - przyznałem. Nie miałem zielonego pojęcia, dlaczego moja znajomość z Ryą aż tak bardzo go interesuje. Zadawał pytania i w ogóle zachowywał się, jakby był wścibski, miałem jednak wrażenie, że jest w tym coś znacznie poważniejszego, a poza tym uratował mi życie, więc nie powinienem pozwalać sobie na objawy irytacji. - Jasnowidzenie, czytanie w myślach czy jak to nazwać, mówi mi, że Rya mnie kocha. Czy to ci wystarczy? Bo gdybym nawet nie miał szóstego zmysłu i tak wiedziałbym, co ona do mnie czuje.
- Jeśli jesteś pewien...
- Przecież przed chwilą powiedziałem, że jestem pewien!
Joel westchnął.
- Dobra, jeszcze raz cię przepraszam. Zrozum proszę, że zawsze byłem świadom... różnicy. Tego, że Rya jest inna. Uważałem, że pod tym, co ukrywa... wcale nie jest dobra.
- Ma swoje ponure tajemnice - przyznałem. - Ale nie chodzi o to, co sama zrobiła, tylko o to, co inni zrobili jej.
- Opowiedziała ci o wszystkim?
- Tak.
Tuck potrząsnął kudłatą głową. Szczęka jak łopata poruszała się powoli, z wysiłkiem.
- Świetnie. Bardzo mnie pocieszyłeś. Zawsze wyczuwałem dobrą wartościową część Ryi, ale były też te inne rzeczy, tajemnicze, budzące podejrzenia...
- Powtórzę raz jeszcze: jej tajemnica polega na tym, że była ofiarą, nie sprawcą.
Poklepał mnie po ramieniu. Poszliśmy dalej. Minęliśmy namiot panienek, Zwierzęce Osobliwości, kolejne atrakcje, wyszliśmy na główną aleję i nią dotarliśmy do naszego miasteczka przyczep. Im bardziej się do niego zbliżaliśmy, tym szybciej szedłem, rozmowa o Ryi przypomniała mi, że to ona jest w niebezpieczeństwie. Ostrzegłem ją poprosiłem, by na siebie uważała, i choć wierzyłem, że potrafi się o siebie zatroszczyć, gdy będzie świadoma zagrożenia, i nie da się zaskoczyć, choć w tej chwili nie wyczuwałem żadnego niebezpieczeństwa, wąż lęku zwinął się w mym sercu; czułem, że muszę jak najszybciej sprawdzić, co się u niej dzieje.
Pożegnałem się z Joelem. Umówiliśmy się na jutro na rozmowę o sekretach naszych psychicznych zdolności i oczywiście o goblinach.
Wracałem do przyczepy Ryi. Myślałem o dokonanej tej nocy rzezi, miałem nadzieję, że krew na mojej skórze i ubraniu przesadnie nie rzuca się w oczy, próbowałem zmyślić jakąś w miarę wiarygodną historyjkę wyjaśniającą plamy na podkoszulku i dżinsach, na wypadek gdyby dziewczyna nie spała. Jeśli dopisze mi szczęście, będzie spać i śnić, a ja zdążę wykąpać się i pozbyć ubrania.
Czułem się prawie tak, jakbym sam był kostuchą wracającą do domu po dniu ciężkiej pracy.
Nie przypuszczałem, że jeszcze przed świtem kostucha zostanie jeszcze raz zmuszona użyć swej kosy.
16
Całkowite zaćmienie serca
Rya siedziała na fotelu w gościnnym pokoju przyczepy, ubrana w te same ciemne spodnie i szmaragdowozieloną bluzkę w których widziałem ją, kiedy żegnaliśmy się w miasteczku. W dłoni trzymała szklaneczkę whisky. Spojrzałem w jej twarz i obmyślone po drodze kłamstwa utkwiły mi w gardle. Stało się coś strasznego, widziałem to w jej oczach, drżących wargach, ciemnych obwódkach wokół pięknych oczu i twarzy tak bladej, że postarzała ją o wiele lat.
- Co się stało? - spytałem.
Gestem pokazała mi fotel naprzeciw swojego, a kiedy wskazałem na plamy na dżinsach - nie wydawały się takie znów najgorsze teraz, kiedy przyjrzałem się im w lepszym świetle - powiedziała, że to nie ma znaczenia, i znów machnęła ręką, tym razem znacznie gwałtowniej. Usiadłem. Dopiero teraz dostrzegłem, że na rękach mam ziemię i krew i że na twarzy też mam czerwone smugi. Ryi jednak nie zaskoczył mój widok, nawet się nie zdziwiła, nie obchodziło jej, co robiłem przez ostatnie trzy godziny. Co tylko świadczyło, że ma mi do powiedzenia coś bardzo, ale to bardzo ważnego.
Przysiadłem na krawędzi fotela. Rya pociągnęła długi łyk ze szklaneczki. Słyszałem, jak szkło uderza o zęby.
Zadrżała.
Kiedy miałam jedenaście lat - powiedziała nagle - zabiłam Abnera Kady’ego i wtedy zabrali mnie od matki. O tym już ci opowiadałam. Trafiłam do państwowego sierocińca.
- O tym też już wiesz - Ale nie możesz wiedzieć, że... że tam zobaczyłam je po raz pierwszy.
Gapiłem się na nią nic nie rozumiejąc.
- Je - powtórzyła. - To one rządziły sierocińcem. Decydowały o wszystkim. Dyrektor, zastępca dyrektora, siostra przełożona, lekarz, który wprawdzie nie mieszkał na miejscu, ale był na dwudziestoczterogodzinnym dyżurze telefonicznym, psycholog, większość nauczycieli i niemal wszyscy wychowawcy to były one, a spośród wszystkich dzieciaków tylko ja potrafiłam je rozpoznać.
Zakręciło mi się w głowie. Spróbowałem wstać. I znów Rya gestem nakazała mi zostać na miejscu.
- Jest jeszcze coś - powiedziała.
- Ty też je widzisz? To nieprawdopodobne.
- Wcale nie takie nieprawdopodobne. Wesołe miasteczko to najlepsze na świecie miejsce dla wyrzutków społeczeństwa, a kto jest wyrzutkiem gorszym niż ci... ci, którzy widzą innych?
- Gobliny. Nazywam ich goblinami.
- Wiem. Nie wydaje ci się logiczne, że tacy jak my nieuchronnie, częściej niż inni, gromadzą się w wesołych miasteczkach... albo w szpitalach dla obłąkanych?
- Joel Tuck - powiedziałem.
- On też je widzi? - spytała zdumiona dziewczyna.
- Tak. Co więcej, podejrzewam, że wie, że ty je widzisz.
- Nic mi o tym nie powiedział.
- Mnie powiedział, że wyczuwa w tobie ciemność, a jest człowiekiem wyjątkowo ostrożnym.
Rya dopiła whisky. Przez długą chwilę wpatrywała się w kostkę lodu na dnie szklanki, tak smutna, jakiej jej do dziś nie widziałem. Znów wstałem i znów mnie powstrzymała.
- Nie. Usiądź. Nie podchodź do mnie, Slim. Nie próbuj mnie pocieszyć. Nie chcę, żebyś mnie przytulał. A przynajmniej nie w tej chwili. Pozwól mi dokończyć.
- Tak, oczywiście. Mów dalej.
- Wiesz, u nas, w Wirginii, nigdy nie widziałam tylu goblinów. Tam prawie w ogóle nie widywało się obcych, zwłaszcza że w zasadzie nie oddalaliśmy się od domu a nie miały interesu, żeby przychodzić do nas. Prawdopodobieństwo spotkania któregoś z tych stworów było bliskie zera. Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy w sierocińcu, strasznie się przeraziłam. Jednocześnie wyczułam, że jeśli zorientują się, że je widzę, zostanę... wyeliminowana. Dlatego tylko zadawałam ostrożne pytania, wsłuchiwałam się w plotki, no i okazało się że nie dostrzega ich żadne inne dziecko. Nikt oprócz mnie nie wiedział, że wychowują nas potwory.
Rya podniosła szklaneczkę, przypomniała sobie, że przed chwilą dopiła whisky, postawiła ją na kolanach i ścisnęła oburącz. Tylko tak potrafiła ukryć drżenie dłoni.
- Potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest być bezradnym dzieckiem na łasce i niełasce tych... goblinów? Och, oczywiście, fizycznie nie gnębiły nas aż tak bardzo, śledztwa w sprawie śmierci lub znęcania się nad dziećmi zwróciłyby na nich uwagę władz, „utrzymanie dyscypliny” pozwalało na stosowanie wymyślnych kar, także cielesnych. Okazały się jednak prawdziwymi mistrzami tortur psychicznych. Utrzymywały nas w ciągłym strachu i rozpaczy. Jakby żywiły się energią rodzącą się z cierpienia.
Poczułem, jak krew powoli ścina mi się w żyłach. Miałem ochotę ją przytulić, pogłaskać po głowie, zapewnić, że nigdy już nie poczuje na swym ciele dotyku ohydnych łap, ale wiedziałem, że nie skończyła opowieści i wcale nie życzy sobie, żeby jej przeszkadzać.
Mówiła niemal szeptem.
- Tego też pewnie nie możesz sobie wyobrazić, ale jednak groził nam los gorszy niż zamknięcie w sierocińcu. Adopcja. Bo widzisz, prawie natychmiast się zorientowałam, że w parach zgłaszających się po dziecko co najmniej jedno z rodziców a przeważnie dwoje, było potworem. Żadnego dziecka nigdy nie dano dwójce normalnych rodziców. Rozumiesz już, o czym mówię? Potrafisz to sobie wyobrazić? Wiesz, co działo się z dziećmi, które zostały adoptowane? W rodzinie, poza zasięgiem czujnego oka władzy kontrolującego to, co dzieje się w domach dziecka, wokół „świętego” domowego ogniska, łatwiej jest utrzymać w sekrecie przerażające tajemnice. Adoptowane dzieciaki torturowano, zmieniano je w zabawki służące radości potworów, którym powierzono opiekę nad nimi. Sierociniec był piekłem, rodzina goblinów czymś znacznie gorszym od piekła.
Już nie tylko krew, ale i kości powoli zmieniały mi się w lód. Zamarzał nawet szpik.
- Unikałam adopcji, udając głupią - ciągnęła Rya. - Tak głupia o tak nikłym ilorazie inteligencji, że torturowanie mnie sprawiałoby tyle przyjemności co torturowanie tępego zwierzęcia. Bo one pragną reakcji. Dopiero to je porusza. Nie chodzi tylko o fizyczną reakcję na zadany ból. To rzecz drugorzędna. Im chodzi o strach, o cierpienie, te uczucia muszą być możliwie skomplikowane, a trudno je wzbudzić w głupim zwierzęciu. No więc uniknęłam adopcji, a kiedy byłam już wystarczająco dorosła i twarda, że mogłam poradzić sobie sama, uciekłam do wesołego miasteczka.
- Miałaś czternaście lat? - spytałem.
- Tak.
- Wystarczająco dorosła i twarda - powtórzyłem z ironią.
- Spędziłam jedenaście lat z Abnerem Kadym i trzy w towarzystwie goblinów. Twardszych ode mnie ze świecą szukać.
Wiedziałem już, że odporność, wytrwałość, siła i odwaga tej dziewczyny były wręcz niesamowite, lecz ta opowieść sprawiła, że wydały mi się one niemal nadnaturalne. Znalazłem sobie dziewczynę doprawdy niezwykłą o sile przeżycia tak wielkiej, że budziła podszyty podziwem szacunek.
Siedziałem na fotelu bezwładny, sparaliżowany przez potworności, o których właśnie się dowiedziałem. Wargi miałem suche, w ustach czułem niesmak, żołądek podszedł mi do gardła. W sercu czułem wielką pustkę.
- Kim one są do jasnej cholery!? - nie wytrzymałem. - Skąd pochodzą? Dlaczego prześladują ludzi?
- Ja wiem - powiedziała cicho Rya.
Nie od razu pojąłem znaczenie tych dwóch prostych słów, a kiedy zorientowałem się, że ma na myśli dokładnie to, co powiedziała, że zna odpowiedź na moje trzy pytania, aż poderwałem się z fotela, zdumiony i podniecony.
- Skąd wiesz? Jak się dowiedziałaś?
Dziewczyna patrzyła w milczeniu na swoje ręce.
- Ryo?
- My je stworzyliśmy. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
- Jak to możliwe?
- Chodzi... chodzi o to, że człowiek mieszka na Ziemi znacznie dłużej, niż przyjmuje dzisiejsza nauka. Wiele tysięcy lat przed naszą, przed czasem historii pisanej, istniała inna cywilizacja. Bardziej zaawansowana od naszej.
- Mówisz o zaginionej cywilizacji? O to ci chodzi? Rya skinęła głową:
- Zaginionej. Zniszczonej. Wojna i zagrożenie wojną było wtedy tak samo poważnym problemem jak teraz. Wcześniejsza cywilizacja znała broń jądrową. Doszło do pata, mniej więcej takiego, do jakiego i my się zbliżamy. Tylko że wtedy nie zawarto niepewnego zawieszenia broni, pokoju z konieczności. Tego nasi praprzodkowie nie wymyślili. Zamiast zaprzestać walki, zaczęli szukać innych sposobów jej prowadzenia.
Zastanawiałem się, skąd może to wiedzieć, lecz ani przez chwilę nie wątpiłem w jej słowa. Szósty zmysł, być może poparty jakimiś strzępkami pamięci gatunkowej, przechowywanej w głębokiej podświadomości, pozwalał mi wyczuć, że w tym, co dla wielu byłoby tylko bredniami szaleńca lub bajka, kryje się groźna rzeczywistość. Nie ośmieliłem się przerwać jej, zapytać, jak się tego dowiedziała. Po pierwsze, miałem wrażenie, że nie jest jeszcze gotowa, by mi to powiedzieć. Po drugie, byłem jak zaczarowany, jakby jakaś siła kazała mi w milczeniu słuchać fascynującej opowieści, ona zaś najwyraźniej zdecydowała się ją dokończyć. Żadne dziecko nie słuchało opowiadanej przed snem przez mamę bajki z takim napięciem, żaden podsądny z większą obawą nie wsłuchiwał się w słowa sędziego wygłaszającego wyrok niż ja w słowa Ryi.
- W którymś momencie ich naukowcy odkryli sposób... manipulowania strukturą genetyczną roślin i zwierząt. Nie tylko manipulowania, także jej zmieniania, dzielenia genów, przekształcania ich tak, by usunąć jakąś cechę organizmu albo dodać nową.
- Toż to fantastyka naukowa!
- Dla nas tak. Dla nich była to rzeczywistość. Przełom w genetyce okazał się dla ludzi dobrodziejstwem: lepsze zbiory, nieprzerwane dostawy żywności, no i oczywiście lekarstwa na wiele chorób. Ale w przełomie kryło się też potencjalne zło.
- I szybko je wykorzystano - powiedziałem cynicznie. Bez szóstego zmysłu byłem pewien, że natura ludzka przez te kilkadziesiąt tysięcy lat wcale nie zmieniła się na gorsze.
- Pierwsze gobliny - mówiła dalej dziewczyna - stworzono w celach wyłącznie wojskowych. Miał to być doskonały żołnierz armii niewolników.
Przypomniałem sobie, jak dziś wyglądają gobliny, i spytałem:
- Jakie zwierzę zmienili w tego... tego potwora?
- Nie wiem. Moim zdaniem nic nie zmieniali, tylko stworzyli nową rasę na Ziemi, sztuczną rasę o inteligencji równej naszej. Moim zdaniem goblin to stworzenie o dwóch genetycznych wzorach każdego szczegółu jego fizycznej postaci. Jeden z nich jest ludzki, drugi nieludzki, poza tym jest jeszcze najważniejsze: gen uruchamiający zdolność metamorfozy, umożliwiający świadomy wybór wyglądu w zależności od potrzeb. Każdy z tych stworów może być, przynajmniej zewnętrznie, albo człowiekiem, albo goblinem.
- Ale nawet gdy wygląda jak człowiek, nie jest człowiekiem? - raczej stwierdziłem, niż spytałem. W tym momencie Przypomniał mi się Abner Kady. Bywa, że nawet „prawdziwi” ludzie nie są ludźmi.
Rya skinęła głową.
- Nie jest człowiekiem. Choćby przeszedł najbardziej rygorystyczne badania tkanki, goblin pozostanie goblinem. Taka jest jego natura, niezależna od wyglądu, który może dowolnie zmieniać. Przecież jego nieludzki punkt widzenia, jego sposób myślenia i rozumowania są dla nas obce. Nigdy nie ogarniemy ich naszym umysłem. Stworzono go, by mógł przeniknąć do wrogiego kraju, zagubić się jak zwykły człowiek wśród tłumu łudzi... by w decydującym momencie wrócić do swej prawdziwej, przerażającej formy. Załóżmy na przykład, że pięć tysięcy goblinów zinfiltrowało terytorium nieprzyjaciela. Mogą przeprowadzać nieregularne, groźne ataki terrorystyczne, niszczyć handel i tkankę społeczną, stworzyć atmosferę paranoi…
To potrafiłem sobie wyobrazić. Sąsiad podejrzewa sąsiada nikt nie ufa nikomu oprócz członków najbliższej rodziny. Społeczeństwo, jakie znamy, nie mogłoby istnieć w atmosferze ciągłej niepewności. Po jakimś czasie każdy kraj zostałby w ten sposób podbity i wzięty w niewolę.
- Te same pięć tysięcy można też zaprogramować do uderzenia o określonej godzinie. Nagły morderczy atak, dwieście tysięcy ofiar w ciągu zaledwie jednej nocy.
Kły i pazury, przerażająca powierzchowność; gobliny, maszyny do zabijania, zaprojektowano nie tylko po to, by pozbawiały życia, lecz także by demoralizowały. Sama myśl o ich fenomenalnej skuteczności odebrała mi głos. Mięśnie napięły się bez udziału mej woli aż do skurczu, nie mogłem ich rozluźnić. Gardło miałem zaciśnięte, na sercu czułem wielki ciężar.
Potężna dłoń strachu zacisnęła się na moim żołądku.
I nie tylko historia goblinów wywołała ów strach.
Było coś jeszcze.
Dostrzegłem coś, co miało zdarzyć się w przyszłości, choć nie wiedziałem co.
Coś się zbliżało.
Coś strasznego.
Z całą mocą czułem, że kiedy wreszcie poznam wszystkie szczegóły pochodzenia goblinów, doświadczę takiego strachu, jakiego do tej pory nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić.
Zgarbiona w fotelu Rya wpatrywała się w podłogę i nawet nie podnosząc głowy, mówiła dalej:
- Tych wojowników... gobliny... specjalnie zaprojektowano tak, by nie wiedziały, co to jest żal, poczucie winy, wstyd, miłość, litość i w ogóle większość ludzkich uczuć, choć jako mężczyźni czy kobiety potrafią je dobrze naśladować. Bez wahania dokonują najokrutniejszych gwałtów. Prawdę mówiąc… jeśli dobrze zrozumiałam gromadzone od lat informacje... jeśli prawidłowo interpretuję to, co widziałam... wpisano im w geny radość zabijania. Niech to diabli, ale wyposażono jedynie w trzy ograniczone pod względem intensywności uczucia - strach (zdaniem genetyków i psychogenetyków niezbędny jako element strategii przetrwania), nienawiść i żądzę krwi. Skazana na tak ograniczone doświadczenie bestia próbuje oczywiście jak najlepiej wykorzystać to, czym obdarzył ją jej stwórca.
Najgorszy człowiek, najkrwawszy morderca tamtej cywilizacji i naszej, żaden zbrodniarz w historii, tej zapomnianej i tej zapisanej, nie demonstrował obsesyjnego, nałogowego, psychopatycznego zachowania choćby w jednej setnej podobnego do tego, które jest naturalne u tych żołnierzy z probówki. Żaden fanatyk religijny pewien, że to Bóg dał do ręki narzędzie mordu, nie zabijał z takim zapałem jak one.
Zakrwawione, ubłocone dłonie zaciskałem w pięści tak mocno, że paznokcie boleśnie wbiły się w ciało. Mimo to nie potrafiłem ich rozluźnić. Czułem się jak pokutujący grzesznik, oczyszczający swą duszę w próbie bólu. Ale... z jakich to grzechów chciałem się koniecznie oczyścić? Za czyje grzechy szukałem odkupienia?
- Jezu Chryste - szepnąłem - przecież stworzenie tego... wojownika... to było czyste szaleństwo. Przecież nie sposób go kontrolować!
- Jego twórcy najwyraźniej wierzyli, że znają sposób. Z tego, co wiem, każdemu wyprodukowanemu w laboratorium goblinowi wszczepiano do mózgu mechanizm kontrolny, wywołujący po aktywacji czasowo porażający ból i uczucie strachu. Dzięki niemu żołnierz niestosujący się do rozkazów mógł zostać ukarany niezależnie od tego, w jakim zakątku ziemi akurat się znajdował.
- I coś poszło nie tak.
- Zawsze coś idzie nie tak.
- Skąd wiesz to wszystko? - spytałem po raz drugi.
- Potrzebuję czasu. Kiedyś ci opowiem.
- Nie zapomnę tej obietnicy.
Rya mówiła głosem cichym, bez wyrazu. Stawał się on coraz bardziej mechaniczny, w miarę jak opowiadała o innych założonych goblinom zabezpieczeniach, uniemożliwiających bunt i niechciany rozlew krwi. Bestie były oczywiście sterylne, nie mogły się mnożyć, produkowano je wyłącznie w laboratoriach. Każda z nich przechodziła forsowny trening, kierunkujący jej wrodzoną nienawiść i żądzę zabijania przeciw ściśle zdefiniowanemu przeciwnikowi, nie było więc obawy, by któraś zwróciła się przeciw swym panom i władcom.
- Więc... co poszło nie tak? - ponowiłem pytanie.
- Muszę się jeszcze napić - oświadczyła dziewczyna Wstała, wzięła szklaneczkę i poszła do kuchni.
- Mnie też nalej! - krzyknąłem za nią. Mięśnie mnie bolały, dłonie gdzieniegdzie szczypały, gdzieniegdzie paliły żywym ogniem; nie miałem czasu, żeby powyciągać z nich drzazgi. Whisky mogła spełnić funkcję anestetyku, nie zdoła jednak znieczulić mnie do tego stopnia, bym zapomniał o zbliżającym się niebezpieczeństwie. To przeczucie stawało się coraz silniejsze; wiedziałem z całą pewnością, że nie uodporni mnie na nie alkohol, niezależnie od ilości.
Spojrzałem na drzwi wejściowe do przyczepy. Nie zamknąłem ich za sobą. Nikt nie zamyka drzwi ani w Gibtown na Florydzie, ani w „Gibtown na kołach”. My nigdy się nie okradamy. No, w każdym razie bardzo rzadko. Wstałem, wymacałem na klamce blokadę i zamknąłem drzwi na zatrzask. Powinienem poczuć się lepiej, ale nic z tego.
Rya wyszła z kuchni. Dostałem od niej sporą szklaneczkę, whisky z lodem. Powstrzymałem ochotę dotknięcia jej, przytulenia; czułem, że w tej chwili nie pragnie bliskości. Że najpierw chce mi wszystko powiedzieć.
Usiadłem i jednym haustem wypiłem połowę mojej whisky. Słuchałem opowieści Ryi; kolejna porcja nie miała wpływu na ton jej głosu, równie martwy jak poprzednio. Wyczułem, że ten jej stan umysłu wywołała nie tylko straszna historia, której nie zdążyła dokończyć, lecz także niepokój wewnętrzny. Być może dokuczało jej coś jeszcze, ale ja nie wiedziałem co.
Dowiedziałem się od niej, że sekret kreacji goblinów niedługo pozostał sekretem - wiedza przełamie wszystkie tamy - i kilka kolejnych krajów rozpoczęło produkcję sztucznych żołnierzy, wprawdzie pod pewnymi względami podobnych do prototypów, lecz wyposażonych w liczne dodatkowe opcje, znacznie bardziej wyrafinowanych i doskonalszych. Hodowano je w probówkach tysiącami; ta wojna okazała się niemal tak straszna jak wojna atomowa.
- Pamiętaj - mówiła Rya - że gobliny miały być alternatywą dla tego rodzaju niszczącego starcia. Miały zdominować świat za cenę znacznie mniejszych zniszczeń.
- Też mi alternatywa - prychnąłem.
- No... gdyby państwo, które pierwsze opanowało technologię produkcji, zdołało utrzymać wszystko w tajemnicy, w ciągu kilku lat podbiłoby cały świat, nie uciekając się do broni atomowej. Tylko że wrogowie też hodowali gobliny, wkrótce miał je każdy. Na przemoc odpowiedziano przemocą i wszystkie strony wreszcie się zorientowały, że wzajemna destrukcja jest tak pewna, jak po zrzuceniu bomb atomowych. Osiągnięto porozumienie. Armie potworów miały zostać odwołane z pola walki i zniszczone.
- I ktoś się wyłamał - powiedziałem.
- Nie. Nie sądzę. Oczywiście mogę się mylić, być może czegoś nie zrozumiałam, ale moim zdaniem część goblińskich wojsk po prostu odmówiła wykonania rozkazu.
- Jezu!
- Powodów pewnie nigdy nie poznamy, w każdym razie ja ich nie pojmuję, niektóre gobliny przeszły fundamentalne zmiany już poza laboratorium.
Od dzieciństwa interesowałem się biologią nie przeszło mi to z wiekiem, toteż mniej więcej wiedziałem, o co chodzi.
- Może ich łańcuch sztucznych chromosomów i zmienionych genów okazał się zbyt delikatny - powiedziałem.
Rya wzruszyła ramionami.
- Może tak, może nie, w każdym razie w efekcie mutacji rozwinęło się w goblinach ego, poczucie niezależności...
- Co jest cholernie niebezpieczne, zwłaszcza jeśli mówimy o biologicznie przystosowanych psychopatycznych mordercach - dokończyłem. I zadrżałem.
- Zaprzestano prób przywołania ich do porządku: aktywowano wywołujące ból emitery w mózgach. Niektóre gobliny zareagowały, inne znaleziono wijące się w cierpieniu na ziemi, co wystarczyło do ich rozpoznania nawet w ludzkiej formie. Niemało jednak posunęło się w swej ewolucji o kolejny krok, albo nauczyły się tolerować ból, albo nawet cieszyć się nim, wręcz żyć dzięki niemu.
Doskonale potrafiłem wyobrazić sobie, co nastąpiło dalej.
- Idealnie zamaskowane jako ludzie, dysponujące inteligencją dorównującą naszej, motywowane wyłącznie nienawiścią, strachem i żądzą krwi, gobliny są dosłownie nie do wykrycia... chyba żeby poddać wszystkich obywateli Ziemi badaniom mózgu, które pozwoliłyby pewnie wykryć nadajnik. Ale takiego badania można przecież uniknąć na milion różnych sposobów. Można fałszować zaświadczenia wydawane po teście, można ukryć się gdzieś, z dala od cywilizacji, napadać na miejscowości i osiedla celem uzupełnienia zapasów... oraz wówczas, gdy żądza mordu staje się nie do zniesienia. Domyślam się, że większość goblinów uniknęła wykrycia. Mam rację? Dobrze mówię?
- Nie wiem. Ale sądzę, że tak właśnie było, w każdym razie podobnie. Gorzej. W którymś momencie, już po rozpoczęciu programu badań, władze ku swemu zdumieniu odkryły, że niektóre zbuntowane gobliny przeszły kolejną mutację o kapitalnym znaczeniu...
- Przestały być sterylne.
Rya spojrzała na mnie, mrugając oczami ze zdumienia.
- Jak się domyśliłeś?
Powiedziałem jej o ciężarnej goblince z Yontsdown.
- Jeśli dobrze zrozumiałam - mówiła dalej - większość pozostała sterylna, niemniej całkiem sporo zaczęło się mnożyć. Legenda głosi...
- Jaka legenda? - Coraz trudniej przychodziło mi powstrzymywać ciekawość. - Skąd ty to wszystko wiesz, dziewczyno! Plotki, legendy...
Zignorowała moje pytania. Nadal nie zamierzała ujawnić źródeł informacji.
- Zgodnie z legendą - ciągnęła spokojnie - podczas skanowania mózgu pewnej kobiety odkryto, że jest ona goblinem. Zmuszono ją by przybrała naturalny kształt, a potem postrzelono, umierając, wydała na świat miot małych potworków. Po śmierci przybrała postać człowieka, zgodnie z wszczepionym genetycznie programem, przewidującym możliwość autopsji i badań patologicznych po gwałtownej śmierci. Gobliniątka także zabito... i one w trakcie umierania przemieniły się w ludzkie dzieci.
- I wówczas człowiek dowiedział się, że przegrał wojnę z goblinami.
Skinęła głową.
Ludzie przegrali wojnę, ponieważ goblińskie dzieci, poczęte i rodzące się naturalnie, nie w laboratorium, nie miały wszczepów w mózgu, mechanizmów, które można odkryć przy skanowaniu. Nie istniał żaden sposób na przeniknięcie ich maski. Od tej chwili w pradawnej przeszłości ludzkość dzieliła Ziemię z gatunkiem dorównującym jej intelektualnie, niemającym celu innego niż zniszczenie człowieka i wszystkich stworzonych przez niego dzieł.
Rya dopiła whisky. Ja bardzo potrzebowałem drugiego drinka, ale też bałem się go, bo w moim obecnym stanie po drugim nieuchronnie nastąpiłby trzeci, potem czwarty i skończyłbym noc pijany w trupa. Na to akurat nie mogłem sobie pozwolić, straszne przeczucie zbliżającego się nieszczęścia nie opuściło mnie ani na chwilę, było silne jak nigdy przedtem, wydawało się psychicznym odpowiednikiem ciemnych chmur burzowych wypełzających zza horyzontu w pogodny letni ranek.
Zerknąłem na drzwi.
Nadal były zamknięte.
Spojrzałem na okna.
Okna były otwarte.
Zabezpieczały je jednak żaluzje, które goblin mógł sforsować tylko przy użyciu niebagatelnej siły.
- Tak więc - Rya nadal mówiła cicho i bardzo spokojnie - nie byliśmy szczęśliwi, żyjąc na ziemi takiej, jaką dał nam Bóg. Wygląda na to, że już w tych dawnych czasach słyszeliśmy o piekle i wydało się nam interesujące. Do tego stopnia, że sami wymyśliliśmy demona, by urządził nam je za progiem.
Jeśli Bóg istnieje, teraz potrafiłem go zrozumieć lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Wiedziałem już, dlaczego zsyła nam ból i cierpienie. Patrząc z obrzydzeniem na to, jak używamy darowanego przezeń świata i życia, ma On święte prawo wiedzieć: „W porządku, wy niewdzięczni, w porządku. Chcecie wszystko niszczyć? Chcecie krzywdzić się nawzajem? Tak wam się to podoba, że tworzycie własne diabły i napuszczacie je na samych siebie? Chcecie? No to macie! Stójcie i patrzcie, co Pan dla was przygotował. Widzicie tę chmurę, moi mali? Patrzcie! Spadają z niej dary dla was: rak mózgu, porażenie dziecięce, stwardnienie rozsiane! Niech się staną trzęsienia ziemi i fale tsunami! Niech nadchodzą choroby gruczołów. Podobają się wam? Hmm...”.
- To gobliny zniszczyły tę wcześniejszą cywilizację - powiedziałem. - Jakimś cudem udało im się wymazać ją z powierzchni ziemi.
Rya skinęła głową.
- Trochę to oczywiście trwało. Kilkadziesiąt lat. Ale... według legendy rzecz jasna... w końcu niektóre z goblinów wspięły się na szczyty władzy. Zyskały tak eksponowaną pozycję polityczną że mogły rozpocząć wojnę jądrową.
Co też - przynajmniej zgodnie z tajemniczymi i nieokreślonymi legendami, na które dziewczyna się powoływała - zrobiły. Nie przeszkadzało im nawet, że większość przedstawicieli ich gatunku zginie razem z większością ludzi; jedynym powodem ich istnienia było przecież gnębienie i niszczenie nas i nawet jeśli cel ten miały osiągnąć po trupach, nie mogły nic na to poradzić; nie były panami swego przeznaczenia.
Rakiety wystartowały, miasta znikły w kłębach dymu. Użyto wszelkiej możliwej broni, wszystkich środków przenoszenia, żaden bombowiec nie pozostał na lotnisku, żaden statek w porcie. Wybuchły tysiące niewyobrażalnie potężnych głowic. Coś strasznego stało się z powierzchnią Ziemi, być może zmienił się magnetyzm, a z nim bieguny, w każdym razie z jakiegoś powodu płyty kontynentalne zaczęły się przesuwać, wywołując straszliwe trzęsienia ziemi. Morze zalało tysiące kilometrów nadbrzeżnych nizin, fale pływowe przelały się przez kontynenty, sięgając podnóży największych łańcuchów górskich, wulkany wybuchały dosłownie wszędzie. Zagłada, nadejście kolejnej epoki lodowcowej i upływ tysięcy lat wymazały ślady cywilizacji, oświecającej niegdyś kontynenty jak nasze wesołe miasteczko oświetla ziemię, na której stoi. Przetrwało więcej goblinów niż ludzi, były to w końcu stworzenia twarde, stworzone do walki. Ocalali ludzie wrócili do jaskiń, szybko zdegenerowali się do poziomu dzikusów; zapominali o przeszłości, w miarę jak oddzielały ich od niej kolejne okrutne lata. Gobliny nie zapominają, nigdy nie zapomną, to my zapomnieliśmy o goblinach. I o wszystkim innym. W ciągu wieków po zagładzie nasze spotkania z nimi stały się źródłem legend... i mnóstwa tanich horrorów, pełnych groźnych, umiejących zmieniać kształt potworów.
- I teraz, kiedy udało się nam wybrnąć jakoś z tego bagna - rzekła Rya z rozpaczą w głosie - kiedy odbudowaliśmy cywilizację, kiedy znów zgromadziliśmy środki zdolne zniszczyć ziemię...
-...mamy pod bokiem gobliny, które, jeśli tylko damy im szansę, pewnego dnia nacisną za nas guzik - dokończyłem za nią.
- Moim zdaniem tak. To prawda, nie są już wojownikami takimi jak za poprzedniej cywilizacji, można pokonać je w walce wręcz, można oszukać. Zmieniły się, ewolucja zrobiła kolejny krok, minęło w końcu mnóstwo czasu, no i jeszcze ten radioaktywny opad. Promieniowanie wysterylizowało wiele spośród nich, odebrało im możliwość płodzenia potomstwa, którą zyskały pierwsze mutanty; tylko dlatego nie opanowały ziemi i ciągle jest ich mniej niż nas. Nastąpiło też... jak by to powiedzieć... pewne osłabienie ich morderczych instynktów. Wygląda na to, że wiele goblinów nienawidzi już myśli o nuklearnej zagładzie, przynajmniej tej na światową skalę. Rozumiesz, one długo żyją niektóre mają po tysiąc pięćset lat, więc nie są aż o tyle pokoleń oddalone od zdarzeń z przeszłości. Opowieści o końcu świata, które słyszały z ust przodków, nadal są dla nich żywe. Lecz choć większość zadowala układ, jaki w tej chwili istnieje między rasami, wystarcza im, że mogą nas tropić i zabijać, jakbyśmy byli zaledwie zwierzętami w ich prywatnym parku myśliwskim, jest jednak kilka takich, które chętnie powitałyby kolejny nuklearny holocaust wraz z jego ofiarami, bólem i cierpieniem. Te ciągle wierzą że ich przeznaczeniem nadal jest wymazanie nas z powierzchni ziemi. Na zawsze. Za dziesięć lat, może dwadzieścia, może czterdzieści to któryś z nich doczeka się swojej szansy, nie sądzisz?
Zagłada świata, jaki znamy, czyha na nas, być może za pierwszym rogiem... była to myśl równie wstrząsająca jak przygnębiająca, mnie jednak nadal interesowała najbliższa przyszłość, w której cieniach też czaiła się śmierć. Zrodzona z jasnowidzenia świadomość bezpośredniego zagrożenia czułem nieustannie w postaci narastającego pod czaszką ciśnienia, choć ciągle nie wiedziałem skąd, kiedy i w jakiej formie nadejdzie.
Bałem się tak, że aż czułem mdłości.
Drżałem z chłodu. Pociłem się.
Rya poszła do kuchni po kolejną whisky.
Wstałem. Podszedłem do okna. Wyjrzałem, ale nic nie zobaczyłem. Wróciłem na fotel, przysiadłem na jego brzeżku. Miałem ochotę krzyczeć.
Coś nadciągało.
Dziewczyna wróciła z drinkiem. Skuliła się w fotelu. Ciągle była pełna rezerwy i bardzo, bardzo poważna.
- Skąd to wszystko wiesz? - spytałem. - Jakim cudem? Musisz mi to powiedzieć. Czytasz im w myślach, czy co?
- Czytam.
- Co?
- No, trochę.
- Ja nie odbieram nic tylko wściekłość i nienawiść.
- A ja potrafię... zajrzeć im w umysł. Tylko odrobinę, nie do końca. Kiedy próbuję, widzę obrazy... wizje. Większość to chyba ich pamięć... pamięć genetyczna... coś głęboko ukryte prze świadomością. Prawdę mówiąc, jest jednak w tym coś więcej
- Więcej? Czego więcej? I co z tymi legendami, o których wspominałaś?
Na pytania oczywiście nie otrzymałem odpowiedzi. Rya odparła tylko bardzo spokojnie:
- Wiem, czym się zajmowałeś, nim wróciłeś do przyczepy.
- Co? O czym ty mówisz? Skąd wiesz?
- Po prostu wiem.
- Ale…
- To na nic, Slim.
- Jak to?
- Ich nie można pokonać.
- Pokonałem wuja Dentona. Zginął i nie mógł już ściągać nieszczęść na moją rodzinę. Tylko dziś Joel i ja załatwiliśmy sześć. Gdyby nam się nie udało, diabelski młyn zawaliłby się, zabijając nie wiadomo ilu nieszczęsnych frajerów.
- Czy ma to jakieś znaczenie? - W głosie dziewczyny pojawiła się nowa nuta, jakaś mroczna szczerość i groźny entuzjazm. - Po prostu inne gobliny zabiją innych ludzi. Nie ocalisz świata. Ryzykujesz życie, szczęście, zdrowe zmysły wreszcie, a w najlepszym razie może trochę opóźnisz nieuniknione. Nie wygrasz wojny. W ostatecznym rozrachunku demony nas pobiją nie ma na to rady. Takie jest nasze przeznaczenie, taki los zaplanowaliśmy dla siebie przed wieloma tysiącami lat.
Nie potrafiłem pojąć, jaki sens ma ta przemowa.
- A mamy jakiś wybór? - zaprotestowałem. - Jeśli nie będziemy walczyć, jeśli nie spróbujemy się bronić, jaki sens będzie miało nasze życie? Nas, ciebie i mnie, mogą załatwić w każdej chwili, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota.
Rya odstawiła szklaneczkę, wyprostowała się w fotelu.
- Jest inny sposób.
- O czym ty mówisz!?
Spojrzała na mnie swymi pięknymi, rozjarzonymi oczami.
- Slim, większość ludzi nie jest nic warta.
Drgnąłem zdumiony.
- Większość ludzi to łgarze, oszuści, rozpustnicy, złodzieje, bigoci i co tam jeszcze. Wykorzystują i maltretują się nawzajem radością równą tej, jaką czerpią z ludzkiego cierpienia gobliny. Nie warto ich ratować.
- Nie, nie, nie! - zaprotestowałem gwałtownie. „większość”. Mnóstwo jest na świecie ludzi nic niewartych prawda, ale inni...
- Z mojego doświadczenia wynika, że nie ma ludzi lepszych od goblinów.
- Na litość boską, dziewczyno, czy ty masz typowe doświadczenia? Abnerowie Kady tego świata wraz z Marale Sweenami to w naszym świecie niewielka mniejszość! Wiem, rozumiem, masz prawo myśleć inaczej, ale nigdy nie spotkałaś mojego ojca, mamy, sióstr, babci. Na świecie naprawdę więcej jest prostej ludzkiej przyzwoitości niż okrucieństwa. Jeszcze tydzień temu pewnie bym tego nie powiedział, może nawet wczoraj by mi te słowa przez usta nie przeszły, ale teraz, kiedy słyszę, jak mówisz takie rzeczy, próbujesz dowieść, że jakakolwiek obrona jest bez sensu, to już nie mam żadnych wątpliwości że w ludziach więcej jest dobrego niż złego. Bo... bo rozumiesz… po prostu tak musi być!
- Słuchaj, co do ciebie mówię! - Oczy dziewczyny wciąż były we mnie utkwione, błękitne, błagalnie błękitne, żałośnie błękitne, gwałtownie i niemal boleśnie błękitne. - Wiesz, na co możemy mieć nadzieję? Na odrobinę szczęścia w małym gronie wybranych przyjaciół, ludzi bliskich, pewnych, kochanych... i niech szlag trafi resztę świata! Proszę cię, Slim. Błagam! Pomyśl o tym! Zastanów się! Jakie to zdumiewające, że się spotkaliśmy. Cud, prawda? Nigdy, ale to nigdy nie myślałam, że doznam czegoś takiego jak to wszystko, czego doznałam dzięki tobie. Tak doskonale do siebie pasujemy, jesteśmy prawie identyczni, kiedy śnimy, nakładają się nawet nasze fale mózgowe, dzielimy się sobą psychicznie, kiedy się kochamy i kiedy śpimy, to dlatego nasz seks jest taki wspaniały, to dlatego nawet śnimy o tym samym! Los przeznaczył nas sobie, a najważniejsze, najważniejsze w świecie jest to, że będziemy ze sobą do końca życia!
- Tak. Ja też to czuję.
- Więc musisz zrezygnować z tej twojej krucjaty. Nie próbuj więcej ocalić świata. Nie podejmuj idiotycznego ryzyka. Niech gobliny robią co muszą, my przeżyjmy nasze życie w spokoju.
- Przecież o to właśnie chodzi! Nie możemy żyć w spokoju. Ignorowanie potworów nie zapewni nam bezpieczeństwa. Prędzej czy później pojawią się, zaczną wokół nas węszyć, gotowe żywić się naszym bólem, pić cierpienie...
- Czekaj, Slim. Czekaj i słuchaj. - Rya była podniecona, promieniowała niespokojną energią. Poderwała się z krzesła, podeszła do okna, odetchnęła głęboko płynącym do przyczepy świeżym letnim powietrzem. Potem obróciła się i spojrzała na mnie - Zgodziłeś się - mówiła dalej - że to, co jest między nami, musi być ponad wszystkim, najważniejsze i trzeba to utrzymać za wszelką cenę. Co powiesz, jeśli pokażę ci, jak można... jak można koegzystować z goblinami. Jak można nie prowadzić przeciw nim krucjaty, a równocześnie nie obawiać się że zaatakują... że zaatakują ciebie lub mnie.
- Jak?
Zawahała się.
- Ryo?
- To jedyny sposób, Slim.
- Co?
- To jedyny rozsądny sposób poradzenia sobie z demonami.
- Chryste! Raczysz mi wreszcie powiedzieć?
Rya zmarszczyła brwi, spojrzała w bok, otworzyła usta, zamknęła, nagle krzyknęła: „O, cholera!” i cisnęła w ścianę szklanką z resztką whisky. Kostki lodu poleciały na wszystkie strony. Niektóre rozbijały się o meble, niektóre odbijały od wykładziny na podłodze, szklanka roztrzaskała się na ścianie. Poderwałem się na równe nogi zaskoczony i zamarłem jak głupi. Dziewczyna niecierpliwym gestem poleciła mi usiąść.
Usiadłem.
Odetchnęła głęboko.
- Chcę, żebyś mnie wysłuchał - powiedziała. - Po prostu słuchał, nie przerywał, nie przeszkadzał, tylko spróbował zrozumieć. Odkryłam sposób, dzięki któremu mogę żyć obok nich, tak że dają mi święty spokój. Rozumiesz, już w sierocińcu wiedziałam, a potem się jeszcze dodatkowo upewniłam, że z nimi nie sposób wygrać. Przeważają nad nami pod każdym względem. Uciekłam, ale gobliny były wszędzie, nie tylko w domu dziecka. Nie uwolnisz się od nich, choćbyś nie wiem jak próbował. Podjęłam więc ryzyko, skalkulowane ryzyko, to ja do nich przyszłam i powiedziałam, że je widzę...
- Co zrobiłaś?
- Nie przerywaj! - Głos dziewczyny zabrzmiał wyjątkowo ostro. - Dla mnie to trudne, rozumiesz? Bardzo trudne. Niczego nie pragnę bardziej, niż mieć to już za sobą, więc zamknij się i daj mi mówić. Powiedziałam jednemu z goblinów o moich zdolnościach psychicznych; nawiasem mówiąc, one też są wynikiem mutacji, skutkiem wojny jądrowej, bo, tak przynajmniej twierdzą gobliny, w tej poprzedniej cywilizacji nie było osobników obdarzonych jasnowidzeniem, telekinezą i tak dalej. Dziś jest ich bardzo niewielu, ale wówczas po prostu nie istniały. Moim zdaniem... w jakiś cholernie dziwny sposób... no bo to przecież one wywołały wojnę jądrową, radioaktywny opad i w ogóle... w każdym razie można chyba powiedzieć, że stworzyły ludzi z darami takimi jak twój czy mój. Nieważne. Powiedziałam, że potrafię przeniknąć pod ich ludzką maskę, dostrzec... trudno to powiedzieć... dostrzec potencjalnego goblina...
- Rozmawiałaś z nimi i one opowiedziały ci swoje legendy? Stąd tyle o nich wiesz?
- To nie do końca tak. Niewiele mi powiedziały. Ale wystarczyło, że dowiedziałam się czegokolwiek, wizje właściwie załatwiają resztę. To jest trochę tak, jakby tylko uchyliły drzwi, ale wtedy mogę już otworzyć je na całą szerokość. Widzę nawet to, co chcą przede mną ukryć. Ale to nieważne i w ogóle byłabym wdzięczna, gdybyś mi nie przeszkadzał. Ważne jest tylko to, że powiedziałam im wprost: „Nie obchodzicie mnie, nie interesuje mnie, co robicie i kogo krzywdzicie, tak długo, jak długo nie będę to ja”. I doszliśmy do... do porozumienia.
Zdumiony bardziej, niż potrafiłbym to wyrazić słowami, usiadłem ciężko i mimo próśb Ryi znów jej przerwałem.
- Porozumienie, co? Tak po prostu. Tylko dlaczego ktoś miałby szukać porozumienia z tobą? Prościej byłoby cię zabić. Mogłaś im mówić, co chcesz, może nawet uwierzyły, że nie zdradzisz ich sekretów, ale tak czy inaczej jesteś dla nich zagrożeniem! Nic nie rozumiem. To „porozumienie” nic im nie dawało!
Rya wpadała z nastroju w nastrój. W tej chwili znów wzięły górę mrok i cicha rozpacz. Zgarbiła się, a kiedy przemówiła, to ledwie słyszalnie.
- Dawało. Mogły na nim zyskać. Miałam im coś do zaoferowania. Bo widzisz, mam jeszcze jedną zdolność psychiczną której ty nie masz... albo może masz, ale w mniejszym stopniu niż ja. Chodzi o to, że potrafię wyczuć percepcję pozazmysłową w innych ludziach, zwłaszcza tych, którzy widzą gobliny. Rozpoznaję ich moc, choćby nie wiem jak próbowali ją ukryć. Niekoniecznie od razu, od pierwszego spotkania, czasami zabiera to trochę czasu. To jest czasem proces powolny, ale tak czy inaczej potrafię odkryć dary psychiczne w innych mniej więcej w ten sam sposób, w jaki widzę gobliny mimo osłaniającej je maski. Do dziś myślałam, że to talent... no wiesz... stuprocentowo skuteczny, ale twierdzisz, że Joel Tuck widzi gobliny, a ja go nigdy o to nie podejrzewałam. Mimo to ciągle wierzę, że prawie zawsze udaje mi się dostrzec tego rodzaju rzeczy. Od samego początku wiedziałam, że jest w tobie coś niezwykłego, choć okazałeś się bardziej niezwykły, i to na różne sposoby. - Zniżyła głos do szeptu. - Chcę tylko, żebyś był blisko. Nigdy nie sądziłam, że znajdę kogoś, kogo bym potrzebowała... kochała. Ale pojawiłeś się, przyszedłeś, jesteś blisko i tak powinno zostać... tylko że to się uda wyłącznie pod warunkiem, że dostosujesz się do goblinów w taki sam sposób, w jaki ja się do nich dostosowałam.
Zmieniłem się w kamień. Nieruchomy niczym skała siedziałem w fotelu, słuchając łomotania własnego granitowego serca, dźwięku twardego, zimnego, ciężkiego, ale też żałosnego i płytkiego, jakby drewniany młotek uderzał w blok marmuru. Cała moja miłość, potrzeba, by mieć ją jak najbliżej, tęsknota za nią pozostały w skamieniałym sercu niedosiężne jednak, tak jak piękna rzeźba istnieje potencjalnie w każdym kamieniu niedosiężna dla nikogo oprócz artysty biegle posługującego się dłutem. Nie chciałem wierzyć w to, co powiedziała, wolałbym nie wiedzieć, co jeszcze ma mi do powiedzenia, musiałem jednak słuchać... i dowiedzieć się najgorszego.
W oczach Ryi pojawiły się łzy.
- Kiedy spotkam kogoś, kto widzi gobliny, to... no... informuję o tym fakcie. Przekazuję wiadomość któremuś z goblinów. Bo, rozumiesz, one nie pragną otwartej wojny, takiej jak ostatnim razem. Wolą żyć pod maską. Nie chcą żebyśmy się przeciw nim zorganizowali, choć to i tak byłoby beznadziejne. No więc wskazuję tym stworom ludzi, którzy mogliby je zabić lub przynajmniej zacząć o nich opowiadać. A one... one ich po prostu eliminują. W zamian gwarantują mi bezpieczeństwo. Nietykalność. Gwarancję, że zostawią mnie w spokoju. Tylko o tym zawsze marzyłam, Slim. O świętym spokoju. Jeśli zawrzesz z nimi podobny układ, tobie też dadzą żyć i będziemy, razem... spokojnie... szczęśliwi...
- Szczęśliwi? - Nie tyle wypowiedziałem to słowo, ile je wyplułem. - Szczęśliwi? Sądzisz, że moglibyśmy być szczęśliwi, wiedząc, że... że żyjemy, bo zdradziliśmy innych?
- Niektórych gobliny i tak by dopadły.
Z wielkim wysiłkiem podniosłem zimne, kamienne dłonie do twarzy. Ukryłem ją za zasłoną palców, jakbym w ten sposób mógł ochronić się przed tym, co mi wyjawiła Rya. Ale ochrona była tylko dziecięcym marzeniem. Przed ohydną prawdą nic nie chroniło.
- Moglibyśmy żyć - kontynuowała dziewczyna, płacząc otwarcie. Wyczuła moje przerażenie, wiedziała, że nigdy nie zgodzę się na zawarcie tego strasznego układu, który wynegocjowała dla siebie. - Żyć razem... jak przez ten tydzień, tylko lepiej… o wiele lepiej... my dwoje przeciw całemu światu i bezpieczni, całkowicie bezpieczni. Zresztą w zamian za przekazywane im informacje gobliny gwarantują mi nie tylko bezpieczeństwo. Także sukces. Taka jestem dla nich ważna. Mówiłam już dlaczego większość ludzi, którzy widzą gobliny, ląduje albo w szpitalach dla umysłowo chorych, albo w objazdowych atrakcjach takich jak nasza. Mnie łatwo jest spotkać jednego i drugiego jasnowidza… takiego jak ty. Pomagam im, a oni pomagają mnie. Naprzykład zaplanowały wypadek na torze elektrycznych samochodzików…
- To ja ich powstrzymałem - rzekłem chłodno.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Naprawdę? Ty? Powinnam się domyślić. W każdym razie pomysł był taki, że gdyby coś się zdarzyło, to ranni klienci zapewne zaskarżyliby Hala Dorseya, właściciela samochodzików, wpędziliby go w kłopoty finansowe, za procesy i adwokatów trzeba przecież płacić. No i miałabym szanse na wykupienie tanio jego koncesji. Cholera, Slim, przynajmniej mnie wysłuchaj! Przecież wiem, co myślisz. Że mówię o tym tak... chłodno.
Rzeczywiście, choć cały czas płakała, choć nigdy nie widziałem nikogo żałośniejszego niż ona w tej chwili, mówiła spokojnie, zimno, z goryczą.
- Powiem ci, Slim, że powinieneś dowiedzieć się tego i owego o Halu Dorseyu. To sukinsyn, prawdziwy sukinsyn, skurwiel, którego nikt nie lubi, wykorzystuje ludzi, krzywdzi ich, więc niech mnie diabli, jeśli żal by mi było go załatwić.
Nie chciałem na nią spojrzeć, ale to zrobiłem. Chociaż nie chciałem z nią rozmawiać, powiedziałem:
- Jaka jest różnica między torturami, które wymyślają gobliny, a torturami, które im podsuwasz?
- Powiedziałam ci, że Hal Dorsey jest...
- Widzisz różnicę między zachowaniem ludzi pokroju Abnera Kady’ego a sobą która zdradza własną rasę? - Podniosłem głos.
Rya szlochała niepowstrzymanie.
- Ja tylko chciałam być... bezpieczna. Ten jeden jedyny raz w życiu...
Kochałem Ryę i nienawidziłem jej zarazem, pogardzałem nią, i strasznie było mi jej żal. Pragnąłem dzielić z nią życie równie mocno jak przedtem, wiedziałem jednak, że nie sprzedam dla niej swego dziedzictwa i sumienia. Oczywiście doskonale pamiętałem, co mówiła mi o swej niedorozwiniętej matce i jej mężu, wiedziałem, jak koszmarne miała dzieciństwo, uznawałem, że ma prawo myśleć o ludzkości to, co o niej myślała, rozumiałem, że nie uznaje swego długu wobec społeczeństwa, no i wiedziałem, że uważa, iż ma coś w rodzaju prawa do kolaboracji z goblinami. Mogłem uznać to prawo, mogłem nawet wybaczyć, ale w żaden sposób nie mogłem przyznać, że było słuszne. W tej strasznej chwili darzyłem ją tak wyjątkowo skomplikowanymi uczuciami, do tego stopnia pogubiłem się we własnych, zagmatwanych emocjach, że nawiedziła mnie nawet myśl o samobójstwie - żywa, słodka, skłaniająca do płaczu; ona musiała radzić sobie z nią codziennie przez całe życie. Rozumiałem teraz, dlaczego w sobotę na diabelskim młynie, z takim entuzjazmem i tak poetycko opisywała wojnę jądrową. Dźwigała na barkach brzemię mrocznej wiedzy; totalna anihilacja Abnerów Kadych, goblinów, całości wstrętnej ludzkiej cywilizacji przynajmniej czasami musiała wydawać się jej alternatywą cudownie wręcz czystą i wyzwalającą.
- Podpisałaś pakt z diabłem - powiedziałem.
- Jeśli gobliny to diabły, my jesteśmy bogami, bo je stworzyliśmy.
- To sofistyka. A my nie bawimy się w żadną cholerną dyskusję.....
Rya nie odpowiedziała. Zwinęła się w kłębek i tylko szlochała rozpaczliwie.
W tej chwili pragnąłem jedynie zerwać się na równe nogi, otworzyć drzwi, wyskoczyć na zewnątrz i uciekać, uciekać, uciekać... jak najdalej. Ale dusza też musiała zmienić mi się w kamień, zapewne z sympatii do spetryfikowanego ciała; w każdym razie nie miałem dość sił, by pokonać ten podwójny ciężar i choćby wstać z fotela.
Przez dobrą minutę siedzieliśmy oboje, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu to ja przerwałem milczenie:
- No i co teraz, do jasnej cholery?
- Więc nie masz zamiaru zawrzeć... układu?
Na to pytanie nawet nie pofatygowałem się odpowiedzieć
- A więc... straciłam cię - szepnęła dziewczyna. Ja też płakałem. Ona straciła mnie, ja straciłam ją.
- Za takich jak ja... tych, którzy byli, i tych, którzy będą. Powinienem w tej chwili skręcić ci kark. Ale, niech mi Bóg dopomoże, nie potrafię. Nie mogę. Nie dam rady. Więc… po
Prostu spakuję się i odejdę. Znajdę inne wesołe miasteczko. Zacznę od początku. Zapomnimy.
- Nie. Na to jest już za późno.
Otarłem oczy grzbietem dłoni.
- Jak to, „za późno”? - spytałem.
- Zabijałeś tu. Za dużo było trupów. Zamieszkałeś ze mną. To wszystko zwróciło uwagę.
Nie, nie poczułem, jakby ktoś stąpał po moim grobie, miałem wrażenie, że na nim tańczy, podskakuje. Przez chwilę byłem pewien, że mamy nie sierpień, lecz luty.
- Miałeś tylko jedną szansę: przyjęcie mojej propozycji. Zawarcie z nimi takiego porozumienia jak moje.
- A więc masz zamiar mnie wydać?
- Nie chciałam mówić im o tobie... zwłaszcza gdy lepiej cię poznałam.
- Nie musisz.
- Ciągle nie rozumiesz. - Dziewczyna zadrżała. - W dniu naszego spotkania, nim zorientowałam się, kim możesz dla mnie być, jednemu z goblinów wspomniałam... a właściwie tylko zasugerowałam, że jestem na tropie kolejnego jasnowidza. Czeka na raport.
- Kto? Który z nich?
- Ten, który rządzi... w Yontsdown.
- Chodzi ci o to, że rządzi goblinami?
- Jest wyjątkowo bystry, nawet jak na nie. Dostrzegł, że między nami rodzi się coś specjalnego, sam wyczuł, że jesteś człowiekiem niezwykłym, tym, którego miałam na myśli. Zażądał potwierdzenia. Nie chciałam, próbowałam kłamać. Na to też okazał się za mądry. Nie dał się oszukać. Naciskał: „Powiedz o nim. Powiedz albo między nami wszystko się zmieni. Stracisz nietykalność”. Slim, czy ty naprawdę nie rozumiesz? Nie miałam wyboru!
Wyczułem za sobą ruch. Odwróciłem głowę.
W wąskim korytarzyku, prowadzącym z pokoiku gościnnego na tył przyczepy, stał szef policji Kelsko.
17
Koszmar spełniony
Kelsko zaciskał dłoń na rewolwerze Smith & Wesson, czterdziestcepiątce. Nie mierzył jednak we mnie, pewien, że połączenie zaskoczenia z bijącym od niego policyjnym autorytetem nie zmusi go do pociągnięcia za spust. Rewolwer trzymał w opuszczonej wzdłuż ciała ręce, z lufą skierowaną w podłogę, wymierzyć i strzelić zdążyłby jednak bez najmniejszego problemu.
Zza kwadratowej, kanciastej, z gruba ciosanej twarzy wyglądał ku mnie kpiąco wykrzywiony ryj goblina. Pod krzaczastymi brwiami człowieka kryły się płonące ślepia demona otoczone zgrubiałą spękaną skórą. Za wąskimi ludzkimi ustami widziałem ryj goblina z jego złowrogo ostrymi zębiskami i krzywymi kłami. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tego potwora, wielkie wrażenie wywarło na mnie to, że wyglądał znacznie groźniej i gwałtowniej niż wielu jego współplemieńców... i o wiele ohydniej. Spękane, pomarszczone ciało, obwisłe płaty skóry, spierzchnięte wargi, pęcherze, wrzody i pajęczyna blizn wyraźnie mówiły o wieku tej niewyobrażalnie starej istoty. Rya twierdziła, że niektóre gobliny mają po tysiąc pięćset i więcej lat; nietrudno było uwierzyć, że to coś, co nazywało samo siebie Lislem Kelsko, jest aż tak stare. Przeżyło trzydzieści, może nawet czterdzieści ludzkich pokoleń, zmieniało kolejne tożsamości, przez stulecia zabijało tysiącami, bezpośrednio lub pośrednio torturowało dziesiątki tysięcy... tyle lat, tyle ofiar, aż wreszcie stanęło tu dziś, by zabić mnie.
- Slimie MacKenzie - powiedział goblin, utrzymując ludzką formę tylko po to, by ze mnie zakpić. - Aresztuję cię pod zarzutem współudziału w serii niedawnych zabójstw...
Nie miałem najmniejszego zamiaru dać się zamknąć w radiowozie i wywieźć gdzieś, do jakiejś prywatnej katowni goblinów. Natychmiastowa śmierć, tu i teraz, wydawała się znacznie bardziej atrakcyjna niż poddanie, więc nim stwór zdążył skończyć przemowę, sięgnąłem do buta. Siedziałem tyłem do goblina obróciłem się, by go zobaczyć, nie mógł więc widzieć ani mojej ręki, ani buta. Z jakiegoś powodu - teraz już wiedziałem z jakiego - o mojej tajnej broni nigdy nie poinformowałem Ryi. Aż do końca nie zdawała sobie sprawy z tego, co robię, może nawet nie zauważyła, że wyrywam nóż z pochwy i rzucam nim w szeryfa.
Odbyło się to tak błyskawicznie, że Kelsko nie zdążył unieść rewolweru i wystrzelić, choć w przedśmiertnym odruchu zdołał ściągnąć spust; kula uderzyła w podłogę. Padł na wznak z przebitym na wylot gardłem. Rozlegający się w maleńkim pokoiku huk strzału brzmiał jak okrzyk Boga.
Rya krzyknęła; nie było to ostrzeżenie pod moim adresem, lecz raczej wyraz szoku. Za późno, padając na podłogę, Kelsko już nie żył.
Huk strzału nie przebrzmiał jeszcze, ciało szeryfa ciągle opadało na podłogę przyczepy, a ja już byłem przy nim, już obracałem nóż w ranie, kończąc w ten sposób dzieło śmierci. Wyrwałem ostrze z ciała, wstałem i rozejrzałem się w sam czas, by zobaczyć, jak Rya otwiera drzwi, przez które wpada do środka jeden z zastępców szeryfa z Yontsdown. Był to ten sam glina, który stał w kącie biura Kelsko, kiedy Galareta, Luke i ja pojawiliśmy się tam, żeby dać łapówkę. Jak szeryf, on też był goblinem. Właśnie przekraczał próg, stał w drzwiach, widziałem, jak patrzy na trupa Kelsko, widziałem, jak wypręża się nagle, wietrząc śmiertelne niebezpieczeństwo, ale dał mi wystarczająco wiele czasu, bym zdążył odwrócić nóż. I jego trafiłem, rozciąłem mu jabłko Adama na połowę. Zastępca też zdążył wystrzelić, ale on też nie trafił; kula strzaskała lampę po lewej ode mnie. Goblin upadł z przyczepy na wznak, wprost w ciemną noc.
Na twarzy Ryi widziałem nagi, niczym niemaskowany strach. Spodziewała się, że to ona będzie moją następną ofiarą.
Wyskoczyła z przyczepy. Uciekała, jakby miała skrzydła u nóg.
Przez chwilę stałem jak sparaliżowany, dysząc ciężko, przytłoczony tym, co się stało. Nie chodziło o zabójstwo, zabijałem już, i to nie raz, nie dwa. Nogi uginały się pode mną nie dlatego, że omal nie zginąłem, przecież niejeden raz otarłem się o śmierć. Trwałem w bezruchu, ponieważ dopiero teraz dotarło do mnie z całą siłą jak bardzo zmieniła się sytuacja między mną i Ryą zrozumiałem, co straciłem i czego zapewne nigdy nie odzyskam; miłość wydała mi się nagle krzyżem, do którego mnie przybiła.
Odzyskałem zdolność ruchu.
Wyskoczyłem za drzwi.
Zbiegłem po schodkach.
Ominąłem martwego zastępcę szefa policji.
Dostrzegłem kilku naszych, których przywabiły strzały. Był wśród nich Joel Tuck.
Jakieś trzydzieści metrów przede mną Rya biegła uliczką między dwoma rzędami przyczep, kierując się w stronę łąki. Przebiegała z plam cienia w plamy światła bijącego z okien i ten efekt stroboskopowy sprawiał, że wydawała się nierzeczywista; duch biegnący przez pejzaż krainy duchów.
Nie chciałem jej gonić.
Jeśli ją dogonię, mogę ją zabić.
Nie chciałem jej zabić.
Powinienem stąd odejść. Wynieść się w diabły. Nawet się nie obejrzeć. Zapomnieć. Pobiegłem za nią.
I, jak w koszmarze, biegliśmy, choć nigdzie nie mieliśmy dobiec. Otaczały nas niekończące się rzędy przyczep, pędziliśmy przed siebie dziesięć, dwadzieścia minut, a przecież wiedziałem że miasteczko przyczep nie jest aż tak wielkie, histeria zakłócała postrzeganie czasu, zapewne w mniej niż minutę oboje wypadliśmy na łąkę. Wysoka trawa smagała mnie po łydkach, żaby skakały spod nóg, kilka robaczków świętojańskich odbiło mi się od twarzy. Biegłem najszybciej, jak umiałem, potem jeszcze szybciej, stawiałem najdłuższe możliwe kroki, choć cały byłem obolały po laniu, jakie dostałem wcześniej. Ryi sił dodawał przeraźliwy strach, ale odległość między nami stale się zmniejszała i gdy dobiegaliśmy do granicy lasu, dzieliło nas niewiele ponad dziesięć metrów.
Nie obejrzała się.
Wiedziała, że ją gonię.
Mimo iż zbliżał się świt, noc ciągle była ciemna, a las jeszcze od niej ciemniejszy. Mimo iż pod markizą igieł i gałęzi gęsto porośniętych liśćmi oboje byliśmy ślepi, żadne z nas nie zwolniło kroku. W tym napięciu mięśni, szaleństwie nerwów więcej wymagaliśmy od naszych psychicznych zdolności... i chyba rzeczywiście otrzymywaliśmy od nich więcej niż kiedykolwiek, gdyż instynktownie znajdowaliśmy najłatwiejszą drogę przez las, skręcając z jednej wydeptanej przez dzikie zwierzęta ścieżki w inną przebijając się przez zarośla tam, gdzie rosły najrzadziej, przeskakując z wapiennej płyty na powalony pień. Przekraczaliśmy leśne strumyki, a potem kolejną ścieżkę... byliśmy zupełnie jak nocne stworzenia zrodzone dla takiej gonitwy. Doganiałem Ryę, powoli, lecz nieuchronnie, ciągle jeszcze byłem jednak dobre kilka metrów za nią kiedy las się skończył, stanęliśmy na grzbiecie długiego wzgórza, spojrzałem w dół...
...i zobaczyłem cmentarz.
Zatrzymałem się gwałtownie przy wysokim pomniku, spojrzałem w dół przerażony. Cmentarz był rzeczywiście wielki, choć nie nieskończenie wielki, jak mi to w swoich snach przekazała Rya. Setki, dosłownie setki pomników, nagrobków i płyt wszelkiego rodzaju i kształtu, granitowych i marmurowych, wyrastało ze zbocza tarasowatego wzgórza. Większość z nich można było lepiej lub gorzej obejrzeć, ponieważ u stóp wzgórza ciągnęła się droga oświetlona lampami rtęciowymi, rzucającymi blask także na niższą część cmentarza i tworzącymi jaskrawe tło, na które nagrobki wyższych partii rzucały swoje czarne cienie. We śnie był też śnieg, którego dziś, oczywiście brakowało, na grobach kładła się jednak delikatną bielą z odcieniem błękitu poświata świecących niżej lamp, wskutek czego wyglądały jak oszronione. Pomniki wydawały się odziani w płaszcze z lodu, wiatr wiał wystarczająco silnie, by strącać z drzew nasiona w białych puszystych otoczkach, ułatwiających wędrówkę z wiatrem; wirowały one w powietrzu i opadały na ziemię niczym śnieżynki, do złudzenia przypominające to, co w koszmarze zdawało się nam głęboką zimą.
Rya nie zatrzymała się. Zbiegała krętą ścieżką wśród grobów dystans między nami znów zaczął się powiększać.
Zastanowiłem się przelotnie, czy wiedziała o istnieniu tego cmentarza, czy też jego widok był dla niej takim samym zaskoczeniem jak dla mnie. Przyjeżdżała przecież pod Yontsdown od wielu lat, niewykluczone więc, że odbyła niejeden spacer na łąkę, zapewne także do lasu, może nawet na szczyt wzgórza. Lecz... jeśli wiedziała o cmentarzu, dlaczego uciekała akurat w tę stronę? Dlaczego nie zmieniła kierunku, nie podjęła nawet tak drobnego wysiłku, by oszukać przeznaczenie, które tak dobrze znaliśmy z naszych snów?
Znałem odpowiedź na te pytania: ona nie chciała umrzeć, a jednak chciała.
Bała się, że ją złapię.
Chciała, żebym ją złapał.
Nie wiedziałem, co może się zdarzyć, jeśli wpadnie mi w ręce, wiedziałem za to, że nie mogę po prostu zawrócić, tak jak nie mogę zostać tu i czekać, aż skamienieję i stanę się kolejnym nagrobkiem. Nie miałem wyboru.
Tymczasem Rya, która nie obejrzała się na mnie ani na łące, ani w lesie, teraz odwróciła się, by sprawdzić, czy nadal ją gonię. Pobiegła kawałek, obróciła się ponownie i znowu pobiegła, ale już wolniej. Na najniższym fragmencie zbocza usłyszałem coś: wysoki, przeszywający krzyk, przerażające wycie przepełnione smutkiem i cierpieniem... i w tym momencie złapałem ją, chwyciłem za ramiona, obróciłem ku sobie.
Szlochała, a kiedy na nią spojrzałem, dostrzegłem w jej oczach paniczny strach prześladowanego zwierzęcia. Przez krótką chwilę wpatrywała się we mnie z napięciem, po czym przytuliła się do mnie, jakby nogi się pod nią ugięły. Miałem wrażenie, że znalazła w mojej twarzy ten wyraz, który chciała w niej znaleźć, ale nie, przeciwnie, coś, co w niej zobaczyła, przeraziło ją jeszcze bardziej. Tuliła się do mnie nie jak kochanka szukająca współczucia, lecz raczej jak zdesperowany wróg, unieruchamiający przeciwnika dla pewności, że cios będzie celny i skuteczny. Nawet nie poczułem bólu, tylko rozchodzące się po ciele ciepło, kiedy spojrzałem w dół i dostrzegłem rękojeść noża, którym mnie ugodziła, w pierwszej chwili byłem pewien, że to jednak nie rzeczywistość, że przeżywam po prostu kolejny koszmar.
Mój własny nóż! Wyrwała go z przebitego gardła zastępcy szefa policji. Unieruchomiłem jej dłoń, nie mogła wbić ostrza głębiej ani go obrócić, ani wyrwać i uderzyć jeszcze raz. Za pierwszym razem trafiła mnie może z siedem centymetrów na lewo od pępka; miałem szczęście, bo gdyby trafiła w sam środek, przebiłaby żołądek oraz okrężnicę, a to oznaczałoby wyrok śmierci. Ale, słodki Jezu, za dobrze też nie było. Ciągle nie czułem bólu, ale ciepło zaczęło się zmieniać w przeraźliwy żar. Rya ciągle próbowała wyrwać nóż z rany, ja walczyłem o to, by pozostał na miejscu, możliwie bez ruchu. Zaćmiony umysł podsunął mi tylko jedno rozwiązanie. Jak we śnie pochyliłem się, dotknąłem wargami jej gardła i...
...i nie mogłem tego uczynić.
Nie mogłem poranić jej zębami jak jakaś dzika bestia, nie potrafiłbym rozszarpać tętnicy szyjnej, nie zniósłbym nawet myśli o tym, że na ustach poczułbym smak jej krwi. Nie była goblinem, lecz człowiekiem. Należeliśmy do tego samego gatunku: biednego, chorego, żałosnego i strasznie wykorzystywanego. Wiedziała, co to cierpienie, potrafiła nawet je przezwyciężyć, a jeśli popełniała błędy, nawet straszne błędy, to miała po temu swoje powody. Mogłem się z nimi nie zgadzać, lecz przynajmniej potrafiłem je zrozumieć, a w parze ze zrobieniem idzie wybaczenie, a gdzie jest wybaczenie, tam zawsze pozostaje nadzieja.
Jednym z dowodów prawdziwego człowieczeństwa jest niezdolność zabijania przedstawicieli własnego gatunku z zimną krwią. Tak musi być, bo jeśli nie byłoby to dowodem, musielibyśmy uznać, że prawdziwego człowieczeństwa nie ma, że wszyscy z natury jesteśmy goblinami.
Podniosłem głowę.
Uwolniłem jej rękę, tę, którą trzymała nóż.
Rya wyciągnęła go z rany.
Stałem z opuszczonymi rękami. Bezbronny.
Zamierzyła się do ciosu.
Zamknąłem oczy.
Minęła sekunda... druga... trzecia...
Otworzyłem oczy.
Rya upuściła nóż.
Miałem swój dowód.
18
Pierwszy epilog
Udało się nam wydostać z Yontsdown, ale tylko dlatego, że cała społeczność podjęła wyjątkowe ryzyko, by chronić Ryę i mnie. Bardzo wielu z naszych nie miało pojęcia, dlaczego dwóch gliniarzy zabito na progu przyczepy Ryi, ale nie musieli tego wiedzieć i szczerze mówiąc, nawet nie chcieli. Joel Tuck wymyślił jakąś historyjkę, która zadowoliła wszystkich choć nikt nie uwierzył w nią ani na sekundę. Przyjaciele otoczyli nas wzruszającą wręcz opieką cudownie nieświadomi, że idą na wojnę z przeciwnikiem znacznie groźniejszym niż świat frajerów i policja Yontsdown.
Joe załadował ciała Kelsko i jego zastępcy do policyjnego radiowozu, odjechał w bezpieczne, spokojne miejsce, obciął głowy obydwu i pogrzebał je. Następnie radiowozem (z dwoma bezgłowymi trupami) wrócił do Yontsdown i o świcie zaparował wóz w alejce za magazynem. Luke Bendingo przywiózł go z powrotem do miasteczka; nie miał pojęcia, jak zbezczeszczono zwłoki goblinów - policjantów.
Gobliny z miasteczka miały wszelkie prawo uwierzyć, że Kelsko z kumplem padli ofiarami mordercy chorego psychicznie, nim w ogóle zdążyli odjechać do wesołego miasteczka.
Zresztą gdyby nawet chciały nas podejrzewać, nie miały żadnego dowodu.
Ja ukryłem się w przyczepie Glorii Neames, grubaski, która okazała się najsympatyczniejszą osobą jaką kiedykolwiek spotkałem. Ona także dysponowała pewnymi zdolnościami psychicznymi. Potrafiła lewitować małe przedmioty, jeśli się na tym skupiła, za pomocą różdżki potrafiła też czasem odnaleźć zgubione rzeczy. Nie widziała goblinów, ale wiedziała że potrafią je dostrzec Joel, Rya i także ja; dzięki swoim talentom, o których z kolei wiedział Joel, dzięki temu, że pod pewnymi względami była do nas tak podobna, łatwo przyszło jej uwierzyć w nasze opowieści o demonach, znacznie łatwiej niż większości innych. Powiedziała nam: „Bóg czasami rzuca kość tym, których wcześniej okaleczył. Moim zdaniem wśród nas, dziwolągów, statystycznie więcej jest osób z talentami psychicznymi niż w całości populacji. I jestem pewna, że powinniśmy trzymać się razem. Ale tak między nami, skarbie, oddałabym wszystkie talenty psychiczne za to, żeby być smukłą i piękną”.
Nasz lekarz, nawrócony alkoholik doktor Winston Pennington, odwiedzał mnie dwa, trzy razy dziennie i zmieniał opatrunki. Na szczęście nóż nie przebił żadnych ważnych narządów i naczyń krwionośnych, ale dostałem wymiotów grożących odwodnieniem organizmu i gorączki, przez którą traciłem przytomność. Z sześciu dni, tych po konfrontacji na cmentarzu z Ryą nie pamiętałem prawie nic.
Rya.
Rya musiała zniknąć. Wiele spośród demonów wiedziało, że współpracuje z ich rasą; te mogły jej szukać, nadal dopytywać się o ludzi widzących przez przybrane przez nie maski. A dziewczyna nie miała ochoty kontynuować współpracy. Była prawie całkowicie pewna, że o mnie wiedział tylko Kelsko i jego zastępca, a skoro obaj nie żyli, zapewne nie groziło mi poważne niebezpieczeństwo. Jej, owszem. Ona nie miała wyboru, zeszła do podziemia. Arturo Sombra zgłosił jej zaginięcie policji w Yontsdown, która, rzecz jasna, nie natrafiła na żaden ślad. Przez kolejnych kilka tygodni firma prowadziła jej koncesje
W imieniu właścicielki, aż wreszcie zastosowała klauzulę przejęcia, wyceniła jej własność i sprzedała ją mnie. Potrzebne pieniądze pożyczył mi Joel Tuck. Po zamknięciu sezonu odprowadziłem samochód i przyczepę dziewczyny do Gibsonton na Florydzie. Dzięki kilku zręcznym kruczkom wykupiłem tam jej działkę i większą stałą przyczepę. Mieszkałem w niej samotnie od połowy października do przedświątecznego tygodnia w grudniu, kiedy to dołączyła do mnie uderzająco piękna dziewczyna o oczach tak niebieskich jak oczy Ryi Raines, ciele tak doskonałym jak jej ciało, ale z nieco innymi rysami twarzy i włosami czarnymi jak skrzydło kruka. Powiedziała, że nazywa się Cara MacKenzie, że jest moją zapomnianą kuzynką z Detroit i że mamy sobie sporo do powiedzenia.
Prawdę mówiąc, mimo iż bardzo starałem się być wyrozumiały, wybaczający i w ogóle prawdziwie ludzki, nadal nie do końca godziłem się - nie mówiąc już o pochwalaniu - z tym, co robiła. Aż do Bożego Narodzenia czuliśmy się w swym towarzystwie dość niezręcznie. Po Bożym Narodzeniu usta nam się nie zamykały. Długo przyzwyczajaliśmy się do siebie, na powrót nawiązywaliśmy więzi, do łóżka poszliśmy dopiero piętnastego stycznia. Na początku wcale nie było tak dobrze jak przedtem, ale już na początku lutego wspólnie uznaliśmy, że Cara MacKenzie wcale nie jest moją kuzynką z Detroit, tylko żoną. Tej zimy Gibsonton na Florydzie było świadkiem jednego z największych ślubów w swej historii.
Być może Rya jako brunetka nie była aż tak oszałamiająco piękna jak jako blondynka, być może kilka zabiegów kosmetycznych odebrało część urody jej twarzy, ale i tak pozostała najcudowniejszą kobietą na świecie, co więcej, stopniowo pozbywała się tej emocjonalnie upojonej Ryi, która kryła się pod jej maską jak inny rodzaj goblina.
A świat kręcił się dalej, jak to świat.
Tego roku w Dallas zamordowano naszego prezydenta. Położyło to kres niewinności, pewnemu sposobowi myślenia i życia, a niektórzy, pogrążeni w rozpaczy, twierdzili nawet, że to także śmierć nadziei. Jednak choć spod opadających jesienią liści ukazuje się szkielet drzewa, wiosna przywraca lasom życie. Także tego roku Beatlesi wydali swą pierwszą amerykańską płytę, The End of the World Skeetera Davisa trafiła na pierwsze miejsce listy przebojów, Ronettes nagrali Be My Baby.
Tej zimy wraz z Ryą wróciliśmy do Yontsdown w Pensylwanii. W marcu przenieśliśmy wojnę na teren przeciwnika.
Ale to już inna historia.
Ona też została zapisana.
Część druga
Mroczna błyskawica
Niezliczone ścieżki nocy
Wiatr wiejący od zmierzchu.
Księga policzonych smutków
Coś porusza się w środku nocy
To niedobrze, tak nie powinno być.
Księga policzonych smutków
Szept świtu, oto noc
Zrzuca łuskę.
Księga policzonych smutków
19
Pierwszy rok nowej wojny
John Kennedy zginął i spoczął w grobie, ale echa jego śmierci cichły długo, bardzo długo. Przez większość tej szarej, przygnębiającej zimy świat wydawał się kręcić nie do muzyki sfer, lecz pieśni żałobnej, a niebo wisiało niżej niż kiedykolwiek przedtem. Nawet na Florydzie, słynnej z bezchmurnego nieba, czuło się szarość, choć nikt jej nie widział; nawet szczęśliwi w nowym małżeństwie nie potrafiliśmy odsunąć od siebie ponurego świata i wspomnień o koszmarze, który dane nam było przeżyć.
Dwudziestego dziewiątego grudnia 1963 roku amerykańska stacja radiowa po raz pierwszy nadała I Want to Hold Your Band Beatlesów. Pierwszego lutego 1964 roku piosenka ta dotarła na pierwsze miejsce ogólnokrajowej listy przebojów. Potrzebowaliśmy takiej muzyki. Ta pierwsza i kolejne piosenki Wielkiej Czwórki przypomniały nam, co to znaczy radość. Angole byli nie tylko piosenkarzami, lecz symbolami życia, nadziei, zmiany, przetrwania. Tylko w jednym roku za I Want to Hold Your Hand poszły She Loves You, Can‘t Buy Me Love, please Please Me, I Saw Her Standing There, I Feel Fine i przeszło dwadzieścia innych. Taka fala dobrej, optymistycznej muzyki już się nie powtórzyła.
Chcieliśmy, nawet musieliśmy poczuć się lepiej nie tylko po to, by zapomnieć o listopadowym zamachu w Dallas, lecz także dla odwrócenia uwagi od złowróżbnych znaków śmierci i zagłady, których przybywało z dnia na dzień. Tego roku podjęto rezolucję w sprawie Zatoki Tonkińskiej, zmieniając konflikt w Wietnamie w prawdziwą wojnę, choć wówczas nikt nie mógł wiedzieć, jak bardzo będzie ona prawdziwa. Być może to właśnie w tym roku naród pojął też w całej pełni, że grozi mu atomowa zagłada, co znalazło wyraz nawet w dziełach sztuki, zwłaszcza w dziełach takich jak Doktor Strangelove czy Siedem dni w maju. Wyczuwaliśmy, że stoimy na krawędzi straszliwej, głębokiej jamy. Piosenki Beatlesów pocieszały przywracały właściwy punkt widzenia, dokładnie tak jak gwizdanie przy przechodzeniu obok muru cmentarza odpędza nieprzyjemne myśli o gnijących zwłokach.
Szesnastego marca, w niedzielne popołudnie, leżeliśmy na jaskrawozielonym ręczniku na nadmorskiej plaży, rozmawiając cicho, słuchając szumu fal i tranzystorowego radia, z którego co najmniej w dwóch trzecich leciały piosenki Beatlesów lub ich naśladowców. Wczoraj, w niedzielę, kłębiły się tu tłumy, dziś plażę mieliśmy praktycznie dla siebie. Padające na leniwe morskie fale promienie jaskrawego słońca wywoływały iluzję milionów złotych monet tańczących na wodzie, jakby nagle wypłynął na nią skarb wypłukany z ładowni zatopionego hiszpańskiego galeonu. Biały piasek bielał w nieznośnym, niemal tropikalnym upale, my z dnia na dzień, ba, z godziny na godzinę coraz mocniej się opalaliśmy: ja na kakaowo, Rya na odcień głębszy, z domieszką złota. Jej skóra miała piękny miodowy odcień o tak wielkiej erotycznej sile, że nie mogłem się powstrzymać i od czasu do czasu wyciągałem rękę, by dotknąć jej choćby czubkami palców. Mimo że teraz ciemnowłosa, nie blondynka, Rya pozostała złotą dziewczyną córką słońca, taką, jaka pojawiła się przede mną kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją w wesołym miasteczku braci Sombra.
Nasze dni przesycała teraz ledwie uchwytna melancholia niczym dalekie dźwięki ledwie słyszalnej, lecz smutnej muzyki. Nie oznacza to oczywiście, że przez cały czas byliśmy smutni (raczej wręcz przeciwnie) lub że widzieliśmy tyle strasznych rzeczy i tyle się o nich nauczyliśmy, że nie potrafiliśmy już odczuwać szczęścia. Często, a właściwie najczęściej, byliśmy szczęśliwi. Skromne dawki melancholii potrafią dziwnie pokrzepiać, bywają groźnie słodkie, są przyprawą dzięki której szczęście lepiej smakuje, a zwłaszcza przyjemności ciała. Tego kojącego poniedziałkowego popołudnia kąpaliśmy się w słońcu i naszym łagodnie melancholijnym nastroju, wiedząc, że kiedy wrócimy do przyczepy, będziemy się kochać i że nasza miłość będzie niemal nieznośnie głęboka.
O każdej pełnej godzinie wiadomości radiowe powtarzały informację o Kitty Genovese, zamordowanej przed dwoma dniami w Nowym Jorku. Trzydzieści osiem osób, jej sąsiadów z Kew Gardens, słyszało, jak rozpaczliwie woła o pomoc, widziało przez okna, jak napastnik kilkakrotnie uderza ją nożem, odchodzi, wraca, by znów uderzyć, i wreszcie zabija ją na progu jej własnego domu. Nikt z tych ludzi nie przyszedł jej na pomoc. Nikt z tej trzydziestkiósemki nie wezwał policji, która dowiedziała się o zabójstwie pół godziny po śmierci ofiary. Dwa dni później historia ta ciągle zajmowała pierwsze miejsce w mediach, a my, obywatele tego kraju, nadal nie potrafiliśmy zrozumieć, co owo koszmarne wydarzenie z Kew Gardens mówi o odczłowieczeniu, bezduszności i izolacji współczesnego człowieka w wielkomiejskim środowisku. „To nie była nasza sprawa” - te słowa powtórzyło wiernie trzydzieści osiem osób, jakby przynależność do tego samego gatunku, grupy społecznej i wspólnota wieku nie zakreślała granicy „naszej sprawy”, włączając w nią miłosierdzie i współczucie. Oczywiście wiedzieliśmy, Rya i ja, że nie wszyscy spośród sąsiadów Kitty byli ludźmi, że gobliny z rozkoszą wchłaniały w siebie cierpienia umierającej kobiety... oraz uczuciową burzę i poczucie winy tchórzliwych gapiów.
Wiadomości dobiegły końca. Rya wyłączyła radio.
- Niecałe zło tego świata pochodzi od goblinów - powiedziała spokojnie.
- Niecałe - przyznałem.
- Jesteśmy dobrzy w tworzeniu własnych potworności.
- Bardzo dobrzy.
Dziewczyna milczała przez chwilę, słuchając krzyku mew i cichego szumu fal łamiących się na piasku.
- Rok za rokiem - powiedziała cicho - szerząc śmierć, cierpienie, przez swoje okrucieństwo gobliny wytrwale spychają dobroć i uczciwość do narożnika. Żyjemy w świecie, który z każdą mijającą chwilą staje się coraz chłodniejszy i groźniejszy. Może przede wszystkim przez te bestie, ale z pewnością nie tylko. W naszym świecie większość wzorów zachowań dla młodych ludzi to wzory złe, a to gwarantuje, że każde kolejne pokolenie będzie mniej współczujące niż poprzednie. Każde nowe pokolenie będzie cechowała większa tolerancja na kłamstwa, morderstwa, okrucieństwo. Zaledwie dwadzieścia lat minęło od masowych morderstw Hitlera, a ludzi już nic to nie obchodzi, nawet o nich nie pamiętają. Stalin ma na sumieniu co najmniej trzykrotnie więcej ofiar niż Hitler, ale nikt jakoś o tym nie mówi. Chiny? Zedong zabijał miliony ludzi, kolejne miliony ginęły w jego obozach pracy i co? Słyszałeś, żeby ktoś krzyczał z oburzenia? I to się nie zmieni, chyba...
- Chyba że co?
- Chyba że zrobimy coś z goblinami.
- My?
- Tak.
- Ty i ja?
- Przynajmniej na początku, tak. Ty i ja.
Leżałem na wznak z zamkniętymi oczami. Nim Rya przemówiła, czułem się tak, jakby słońce przenikało mnie i wsiąkało w ziemię, jakbym był zupełnie przezroczysty. W tej wyobrażonej przezroczystości znajdowałem wyzwolenie, ulgę, zwolnienie od odpowiedzialności i ponurych implikacji wynikających z ostatnich wiadomości. Słowa dziewczyny sprawiły, że poczułem, jak słoneczne promienie przybijają mnie do ziemi. Nie mogłem się poruszyć, wpadłem w pułapkę.
- Przecież nic nie możemy uczynić - rzekłem niepewnie. - A przynajmniej nic ważnego, takiego, żeby zrobiło jakąś różnicę. Zawsze możemy próbować izolować i zabijać spotkane po drodze gobliny, ale są ich pewnie dziesiątki milionów. Zabicie kilkudziesięciu czy nawet kilkuset niczego nie zmieni.
- Możemy zrobić więcej, niż tylko zabijać te stwory, które przypadkiem wejdą nam w drogę. Są inne możliwości.
Nie spytałem jakie.
Jakieś dwieście metrów na północ od nas stado mew skupiło się na plaży w poszukiwaniu pożywienia - małych śniętych rybek i kawałków hot dogów pozostawionych przez niedzielnych turystów. Słyszałem ich stłumiony odległością skrzek, jeszcze przed chwilą wydawał mi się piskliwy, zachłanny, teraz brzmiał przeraźliwie smutno, beznadziejnie, żałobnie.
- Możemy zaatakować - powiedziała Rya.
Nie chciałem, żeby mówiła dalej, próbowałem przekazać jej prośbę o milczenie drogą psychiczną ale jej wola była znacznie silniejsza od mojej, więc nic nie wskórałem.
- Zebrały się w Yontsdown - ciągnęła. - Urządziły tam sobie coś w rodzaju gniazda, ohydnego, obrzydliwego gniazda. Gdzieś przecież muszą być inne. Wypowiedziały nam wojnę, ale wszystkie bitwy toczą na własnych warunkach. Możemy to zmienić, Slim. Możemy walczyć na ich terenie!
Otworzyłem oczy. Rya siedziała; pochylała się nade mną i patrzyła na mnie z góry. Wyglądała nieprawdopodobnie pięknie i zmysłowo, lecz pod maską promiennej kobiecości kryła się żelazna determinacja. Patrzyłem na wcielenie starożytnej bogini wojny.
Łagodny trzask łamiących się fal do złudzenia przypominał daleki huk dział, echo odległej bitwy. Ciepły wiatr szumiał smutno w skórzastych liściach palm.
- Moglibyśmy zaatakować na ich terenie - powtórzyła dziewczyna.
Pomyślałem o matce i siostrach. Utraciłem je, ponieważ nie potrafiłem uchylić się przed ciosem, uniknąć wojny. Utraciłem Je, ponieważ przeniosłem wojnę na teren wujka Dentona, zamiast pozwolić mu walczyć, z kim i jak chciał. Wyciągnąłem rękę, dotknąłem gładkiego czoła Ryi, jej skroni, policzka, ust.
Pocałowała moją dłoń.
Cały czas patrzyła mi w oczy.
- Daliśmy sobie nawzajem wiele radości i powód do życia, to więcej, niż mogliśmy się kiedykolwiek spodziewać - po wiedziała cicho. - I życie nas kusi. Możemy schować głowy w pancerz jak żółwie, ignorować resztę świata. To wielka pokusa cieszyć się tym, co mamy, i do diabła z resztą świata. Pewnie nawet moglibyśmy być szczęśliwi... przynajmniej przez jakiś czas. Prędzej czy później zawstydziłoby nas własne tchórzostwo i egoizm i poczulibyśmy się winni. Wiem, o czym mówię, Slim. Pamiętaj, że do niedawna tak właśnie żyłam; interesowało mnie tylko własne bezpieczeństwo i przetrwanie. I każdego kolejnego ponurego dnia w długim szeregu ponurych dni poczucie win pożerało mnie żywcem. Ty nigdy tego nie przeżyłeś, miałeś poczucie odpowiedzialności, nie pozbędziesz się go, choćbyś nie wiem co myślał. Zrozum, że teraz ja nabrałam poczucia odpowiedzialności. Mnie też ono już nigdy nie opuści. Nie jesteśmy jak ci ludzie z Nowego Jorku, obserwujący morderstwo Kitty Genovese i nawet niepróbujący jej pomóc. Nie jesteśmy jak oni, Slim, a jeśli spróbujemy się do nich upodobnić, to w końcu zaczniemy się nienawidzić, będziemy oskarżać się nawzajem o tchórzostwo zgorzkniejemy, kiedyś wreszcie przestaniemy się kochać, w każdym razie tak, jak kochamy się w tej chwili. Wszystko, co wspólnie osiągnęliśmy i co mamy nadzieję osiągnąć, zależy od tego, czy coś zrobimy, czy użyjemy naszych wyjątkowych talentów przeciw goblinom, czy zachowamy się odpowiedzialnie.
Dotknąłem dłonią jej kolana. Takie ciepłe, pomyślałem, takie ciepłe...
- A jeśli umrzemy? - spytałem.
- To przynajmniej nie na próżno.
- A jeśli umrze tylko jedno z nas?
- To drugie go pomści.
- Pociecha po czasie - zauważyłem.
- Nie umrzemy.
- Chciałbym być tego tak pewien jak ty.
- Możesz być pewien.
- Jakim cudem?
- Uwierz.
- I to wystarczy?
- Tak. Po prostu wierz w zwycięstwo dobra nad złem.
- To jak wiara w Blaszany Dzwoneczek.
- Nie! - zaprotestowała Rya. - Blaszany Dzwoneczek jest stworzeniem z krainy fantazji, istniała wyłącznie dzięki wierze w to, że istnieje. Natomiast my mówimy o tym co dobre, o miłosierdziu, o sprawiedliwości, a to nie fantazja. One istnieją niezależnie od tego, czy w nie wierzymy, czy nie. A jeśli w nie wierzysz, jeśli swą wiarę przekujesz w działanie, jeśli coś zrobisz, przyczynisz się do klęski tego co złe. Tylko trzeba coś zrobić.
- Gadane to ty masz - podsumowałem.
Nie odpowiedziała.
- Mogłabyś sprzedawać lodówki Eskimosom.
Patrzyła na mnie bez słowa.
- Futra na Hawajach.
Czekała.
- Nocne lampki niewidomym.
Nie miała zamiaru się uśmiechnąć, nawet do mnie.
- Nawet używane samochody.
Jej oczy były głębsze niż ocean.
Wróciliśmy do przyczepy. Kochaliśmy się. W słabym bursztynowym świetle lampki nocnej jej opalone ciało wydawało się stworzone z miodu i aksamitu ciemnego jak cynamon z wyjątkiem tych dwóch cudownych miejsc, które chronił przed słońcem skąpy kostium kąpielowy; tam była bledsza, słodsza i taka miękka. Wszedłem w nią głęboko i kiedy doznałem wyzwolenia, było tak, jakby pasma nasienia połączyły nas, zszyły nasze ciała... a także dusze.
Skończyliśmy. Przewróciłem się na wznak.
- Kiedy wyjeżdżamy do Yontsdown? - spytałem.
- Jutro.
- Niech będzie.
Zapadał zmierzch. Z zachodu, znad zatoki, wiał gorący wiatr chłostający palmy, trzaskający bambusami, szumiący w gałęziach sosen. Metalowy sufit i ściany przyczepy trzeszczały. Rya wyłączyła lampkę; leżeliśmy przytuleni w gęstniejącym mroku, słuchając śpiewu wiatru, zapewne zadowoleni z tego, że decydując się na wyjazd, udowodniliśmy swą odwagę, być może dumni z siebie, lecz także przerażeni.
Tak, bez wątpienia przerażeni.
20
Na północ
Joel Tuck był przeciw. Sprzeciwiał się naszemu szlachetnemu przedsięwzięciu. „Bezsensowny idealizm”. Sprzeciwiał się wyjazdowi do Yontsdown. „To głupota, nie odwaga”. Sprzeciwiał się eskalacji wojny z goblinami. „Brak szans na zwycięstwo”.
Tego wieczoru zjedliśmy kolację z Joelem Tuckiem i jego żoną Laurą w ich podwójnej przyczepie, stojącej na jednej z największych działek w Gibtown. Przepięknie zagospodarowanej; bananowce, kilka odmian barwnych niecierpków, paprocie, bugenwille, nawet jaśminy; w połączeniu z wypielęgnowanymi rabatami kwiatów i krzewów ozdobnych kazały spodziewać się, że dom Tucków będzie zagracony i urządzony w sposób co najmniej ostentacyjny, zapewne w jakimś pseudo-europejskim stylu. Nic z tych rzeczy, wnętrze uderzało prostotą wystroju: nowoczesne, niemal surowe meble o prostych liniach, dwa abstrakcyjne obrazy, kilka egzemplarzy artystycznego szkła; nie było tu żadnych pamiątkowych drobiazgów, żadnych przypadkowych przedmiotów. Przeważały barwy ziemi: beż, złamana żółcią biel i brąz z dominującymi akcentami zielem wpadającej w błękit.
Mocno podejrzewałem, że tak prosty, minimalistyczny wręcz wystrój wnętrza był zamierzony: miał nie podkreślać uderzającej deformacji rysów gospodarza. Jego gigantyczne rozmiary i koszmarna twarz z pewnością zmieniłyby dom pełen pięknych, rzeźbionych, polerowanych europejskich mebli, obojętne francuskich, włoskich czy angielskich, z eleganckiej rezydencji w nawiedzony przez upiory gotycki zamek znany z setek horrorów. Przez kontrast współczesny wystrój wnętrza domu przedziwny sposób łagodził groźne wrażenie kalectwa, bijące ze zmutowanej głowy i groźnej postaci Joela, czynił z niego coś w rodzaju ruchomej, ultramodernistycznej rzeźby, doskonale pasującej do czystego, współczesnego wnętrza.
Dom Tucków nie był jednak zimny i odpychający. Cała dłuższa ściana dużego pokoju dziennego zabudowana była regałami z jasnego drewna, na których stały książki w twardych oprawach, czyniące wnętrze znacznie bardziej przytulnym. Jednak za przyjazną, prawdziwie komfortową atmosferę odpowiedzialni byli przede wszystkim Joel i jego żona Laura. Oboje mieli prawdziwy dar do nawiązywania przyjaźni.
W sierpniu, tej krwawej nocy, kiedy na terenie naszego wesołego miasteczka, pod Yontsdown, zamordowaliśmy, odgłowiliśmy i pogrzebaliśmy sześć goblinów, ze zdumieniem przyjąłem wiadomość, że Joel Tuck jest żonaty. Póki się nie spotkaliśmy, byłem bardziej niż ciekaw, jaka kobieta mogła poślubić kogoś jego pokroju. Wyobrażałem sobie różne rzeczy, ale nigdy kogoś takiego jak Laura.
Po pierwsze, była bardzo ładna, szczupła i pełna wdzięku. Jej uroda nie odbierała tchu jak piękno Ryi, na jej widok mężczyźni nie tracili głowy, niemniej wyglądała świetnie: kasztanowate włosy, czyste szare oczy, szczera, otwarta twarz o doskonałych proporcjach, uroczy uśmiech. Promieniowała pewnością siebie kobiety czterdziestoletniej, wyglądała na lat trzydzieści, więc prawdopodobnie miała trzydzieści parę. Po drugie, w niczym nie przypominała zranionego ptaka. Nie była wstydliwa ani przesadnie skromna, nie miała żadnych cech, które mogłyby utrudnić jej związki z mężczyznami pod względem fizycznym znacznie atrakcyjniejszymi i o znacznie wyższym statusie społecznym niż Joel. Nie roztaczała także atmosfery oziębłości; nic w niej nie sugerowało, że poślubiła Joela, oczekując, że będzie jej za to wdzięczny i zrezygnuje ze stosunków małżeńskich, a przynajmniej nie będzie się ich domagał tak często jak zwykły mężczyzna. Wręcz przeciwnie, wydawała się ogromnie uczuciowa z natury. Najwyraźniej uwielbiała kłaść dłoń na ramieniu, przytulać się, całować w policzek. Istniały wszystkie powody, by sądzić, że takie zachowanie w towarzystwie przyjaciół jest tylko bladym cieniem pasji jaką wnosiła do małżeńskiego łoża.
Pewnego wieczoru, tuż przed Bożym Narodzeniem, Rya z Laurą wybrały się na zakupy, a my siedzieliśmy u nich w domu, popijaliśmy piwo, zajadaliśmy serowe chipsy i graliśmy w wojnę dwoma taliami kart. Joel wypił wystarczająco wiele pabsta blue ribbon, by popaść w sentymentalny nastrój tak gęsty i słodki, że gdyby miał cukrzycę, z pewnością zapadłby w śpiączkę. W takim nastroju potrafił mówić wyłącznie o swojej ukochanej Laurze. Przynajmniej według niego była łagodna, miła, kochająca, wielkoduszna, a w dodatku błyskotliwa i dowcipna, w ogóle potrafiłaby zaczarować dawno wygasłą świece, i zmusić ją by zapłonęła bez użycia zapałki. Być może nie jest święta - mówił dalej Joel - ale jeśli ktoś spotkał kogoś choćby w części tak świętego jak ona, spacerującego po naszej ziemi w dzisiejszych czasach, to niech mi do diabła powie gdzie, kiedy i kogo. Z naciskiem tłumaczył mi, że kluczem do zrozumienia Laury, a także zrozumienia, dlaczego wybrała właśnie jego, jest uświadomienie sobie, że ta kobieta - jedna z bardzo nielicznych - nigdy nie da się uwieść pozorom... urodzie, reputacji... czy pierwszemu wrażeniu. Że potrafi zajrzeć ludziom w głąb duszy. Nie miało to nic wspólnego ze zdolnościami psychicznymi, takimi jak mój i Joela talent dostrzegania goblinów pod ich maskami, była to tylko zwyczajna staroświecka intuicja. W Joelu Laura potrafiła dostrzec kogoś, kto szanował ją i kochał wręcz bezgranicznie. Kogoś, kto minio swej potwornej twarzy był łagodniejszy i zdolniejszy do głębokich związków uczuciowych niż większość mężczyzn.
W każdym razie kiedy tego poniedziałkowego ranka, szesnastego marca, wyjawiliśmy wraz z Ryą intencję wypowiedzenia wojny goblinom, Laura i Joel zareagowali tak, jak się tego spodziewaliśmy. Ona zmarszczyła brwi, jej szare oczy pociemniały ze strachu; tuliła nas mocniej niż zwykle, jakby każdy kontakt fizyczny był kolejną nicią sieci uczucia wiążącej nas z Gibtown i uniemożliwiającej podjęcie naszej niebezpiecznej misji. Joel najpierw chodził nerwowo z kąta w kąt ze zdeformowaną głową wciągniętą w ramiona i zgarbionymi potężnymi ramionami, potem przysiadł na kanapie, nerwowo kręcił młynka palcami i znów poderwał się na równe nogi, i zaczął chodzić w kółko, a przez cały czas kłócił się z nami, ze wszystkich sił starał się udowodnić, że nasz plan nie ma żadnego sensu. Na nas jednak ani uczucia Laury, ani logika jej męża nie miały najmniejszego wpływu. Byliśmy młodzi i pewni siebie, a zwłaszcza słuszności naszych przekonań.
W połowie kolacji, kiedy w rozmowie pojawiły się wreszcie inne tematy, mogło się wydawać, że Tuckowie, choć niechętnie, pogodzili się z tym, że nasza krucjata jest nieuchronna. Ale Joel nagle rzucił nóż i widelec, aż zadzwoniły o talerz, potrząsnął siwiejącą głową i wrócił do najważniejszego tematu.
- To jakiś cholerny pakt samobójczy, nic więcej! Wybieracie się do Yontsdown, zamierzacie wymazać z mapy siedlisko goblinów, czyli zaplanowaliście wspólne samobójstwo. - Jego potężna szczęka poruszała się mechanicznie jak łopata koparki, mełła setki niewypowiedzianych słów, ale wypluła tylko jedno: - Samobójstwo.
- Teraz, kiedy wreszcie się zeszliście - powiedziała Laura, sięgając przez stół i delikatnie dotykając dłoni Ryi - macie wszystkie powody, by żyć.
- Nie chcemy wejść do miasteczka i głośno oznajmić, co zamierzamy - upewniła ją Rya. - Nie planujemy strzelaniny w OK Corral. Zachowamy wszelką ostrożność. Przede wszystkim musimy dowiedzieć się wszystkiego o przeciwnikach... i o tym, dlaczego tylu z nich zgromadziło się w jednym miejscu.
- Będziemy doskonale uzbrojeni - dodałem.
- Pamiętajcie, że mamy nad nimi wielką przewagę - ciągnęła Rya. - Widzimy ich, ale oni o tym nie wiedzą. Będziemy walczyć z zaskoczenia, jak partyzanci.
- Przecież was rozpoznają - zdziwił się Joel.
- To nie tak. - Dziewczyna potrząsnęła głową. Jej czarne włosy poruszyły się, błysnęły granatowym blaskiem. - Znają dawną mnie, blondynkę o nieco innej twarzy. Mają wszelkie prawo sądzić, że ta kobieta nie żyje. Pod tym względem niewiele się mylą.
Joel patrzył na nas wzrokiem świadczącym o głębokie frustracji. Jego trzecie oko w szerokim, płaskim czole świeciło słabym, mętnym, różowym blaskiem, jakby obserwowało tajemniczą wizję apokaliptycznych rozmiarów. Powieka zamknęła się. Przymknął także normalne oczy. Westchnął głęboko, z rozczarowania i smutku.
- Dlaczego? Do wszystkich diabłów, możecie mi powiedzieć, dlaczego strzeliła wam do łba ta głupota? Co was do tego skłoniło?
- Lata w sierocińcu - powiedziała Rya po prostu. - Chcę zemsty.
- Śmierć mojego krewnego, Kerry’ego.
- I Galarety Jordana - dodała dziewczyna.
- I mojego ojca - nie zostawałem w tyle. - Jeden z nich zamordował mi ojca. I babcię. I ciocię Paulę.
- Za dzieci, ofiary pożaru szkoły w Yontsdown.
- Za tych wszystkich, którzy zginą jeśli czegoś nie zrobimy - zakończyłem.
- Chcę zadośćuczynić wszystkim tym latom, kiedy pracowałam dla nich.
- Jeśli tego nie zrobimy - powiedziałem gwałtownie - będziemy się czuli dokładnie tak jak ludzie, którzy stali w oknach i przyglądali się jak morderca masakruje Kitty Genovese.
Na chwilę wszyscy pogrążyliśmy się w myślach. Nocne powietrze wpadało do wnętrza przez osłonięte siatką okna, z cichym sykiem, jakby powietrza wypuszczanego przez zaciśnięte zęby. Za oknami wiał znacznie silniejszy wiatr, stwor niezwykłych rozmiarów tropiący ofiarę przez ciemną noc.
Milczenie przerwał Joel.
- Jezu... was dwoje przeciw im wszystkim...
- To lepiej, że jest nas tylko dwoje - zauważyłem - Nikt nie będzie się przejmował dwójką zwykłych, przeciętnych przyjezdnych. Będziemy mogli pogrzebać tu i tam, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. To nam pozwoli stwierdzić, dlaczego tyle goblinów zgromadziło się akurat w tym miejscu. A potem? Cóż, jeśli uznamy, że da się je wszystkie załatwić, zrobimy to no cichu.
Piwne oczy Tucka, ukryte pod nawisem granitowego, zniekształconego czoła, otworzyły się powoli. Były wyjątkowo maziste; odczytałem z nich zrozumienie, obawę, żal i być może nawet litość.
Laura ścisnęła w dłoni dłoń Ryi, drugą ręką sięgnęła przez stół, położyła mi ją na ramieniu.
- Jeśli wrócicie tam i wpadniecie w kłopoty, z którymi nie będziecie mogli sobie poradzić, pomożemy.
- Jasne - dodał Joel głosem, w którym brzmiała nutka obrzydzenia do samego siebie, moim zdaniem z lekka fałszywa. - Obawiam się, że jesteśmy wystarczająco sentymentalni albo po prostu głupi, żeby rzeczywiście przyjechać.
- I zabierzemy ze sobą naszych ludzi - dodała Laura. Joel Tuck potrząsnął głową.
- Tego wcale nie jestem pewny - zaprotestował. - Wprawdzie nasi ludzie nie za dobrze funkcjonują w zewnętrznym świecie, ale to jeszcze nie oznacza, że są głusi na głos rozsądku. Nasze szanse niezbyt się im spodobają.
- Przecież to nie ma żadnego znaczenia - wtrąciła Rya. - Nie dopuścimy, żeby sprawy wymknęły się nam z rąk.
- Będziemy tak ostrożni jak dwie myszki w domu setki kotów - dodałem.
- Nic nam się nie stanie - dorzuciła Rya.
- Nie musicie się o nas martwić - dodałem.
Mam wrażenie, że byłem szczery, mówiłem wówczas to, w co wierzyłem. Mojej nieuzasadnionej pewności siebie nie da się nawet usprawiedliwić pijaństwem, bo byłem wówczas zupełnie trzeźwy.
***
Obudziłem się z samego rana, a właściwie tego wtorkowego dnia obudził mnie grzmot przetaczający się daleko nad zatoką.
Leżałem przez kilka chwil na pół śpiący, słuchając regularnego oddechu Ryi i pomruku gniewnych niebios.
Stopniowo mętny nurt snu rozrzedzał się i znikał; przypomniałem sobie, że tuż przed przebudzeniem śniłem straszny sen i że grzmot z rzeczywistości odgrywał w nim jakąś rolę. Ponieważ wszystkie moje poprzednie sny okazały się prorocze, próbowałem przypomnieć sobie i ten, ale pamięć odmawiała mi posłuszeństwa, pozostały w niej tylko niewyraźne obrazy wijące się jak pasma dymu, kręcące i odpływające tak, jak odpływa prawdziwy dym, gdy w kominku jest dobry ciąg rozpraszający się z szybkością wprost proporcjonalną do wysiłków, jakie czyniłem, by przetworzyć je w coś, co można by widzieć i interpretować. Koncentrowałem się, próbowałem, lecz potrafiłem przypomnieć sobie tylko dziwne, nieznane zamknięte pomieszczenie, wąski, choć długi, tajemniczy korytarz czy może tunel, w którym atramentowa czerń wydawała się wyciekać ze ścian, a jedyne plamy światła, słabego, musztardowożółtego, rozrzucone były rzadko wśród groźnych plam cieni. Nie umiałem odtworzyć w pamięci, co to za miejsce i jakie zdarzyły się tam koszmary, lecz nawet mgliste, pozbawione formy wspomnienia sprawiły, że krew zastygła mi w żyłach, a serce waliło z bezmyślnego strachu.
Usłyszałem kolejny grzmot, dobiegający jak poprzednio znad zatoki, ale znacznie bliższy.
Spadły pierwsze grube krople deszczu.
Koszmar osuwał się coraz głębiej w niepamięć, blaknął i wreszcie znikł.
Rytmiczny stuk kropel wkrótce mnie uśpił.
Leżąca obok mnie Rya wyszeptała coś we śnie.
Zanurzony w gęstej nocy Florydy, lecz oddalony o zaledwie dwa i pół dnia drogi od Yonstdown, pogrążony w letnim upale, lecz już oczekujący chłodnych dni na północy, wzywającej mnie z wielką siłą szukałem snu i znalazłem go jak dziecko znajduje pierś matki, choć zamiast mleka znów piłem ciemny eliksir sennych marzeń.
Rano obudziłem się drżący, niemal z krzykiem. Jak poprzednio nie udało mi się zapamiętać natury przedziwnego koszmaru; zaniepokoiło mnie to, owszem, ale jeszcze nie przeraziło.
***
Gibtown jest schronieniem na zimę dla ludzi ze wszystkich objazdowych biznesów operujących we wschodniej połowie kraju, nie tylko dla nas, od braci Sombra. Ponieważ w przeważającej większości jesteśmy wyrzutkami, niepotrafiącymi sobie znaleźć miejsca w normalnym społeczeństwie, w niejednej firmie (braci Sombra to nie dotyczyło) nie zadaje się pytań o przeszłość ani przyjmowanym pracownikom, ani nowym koncesjonariuszom, przez co wśród uczciwych dziwaków i dziwadeł znajdzie się zawsze paru twardnieli skłóconych z prawem. Ktoś, kto wie, jak poruszać się po miasteczku i jest zaufanym członkiem społeczności, może więc dostać na miejscu niemal wszystko, czego potrzebuje.
Ja potrzebowałem pary przyzwoitych rewolwerów dużego kalibru, dwóch pistoletów z tłumikami, obrzyna, karabinu automatycznego, co najmniej pięćdziesięciu kilogramów plastycznego materiału wybuchowego, detonatorów z wbudowanym mechanizmem zegarowym, z tuzina fiolek silnych barbituranów, paczki jednorazowych strzykawek i kilku innych rzeczy niedostępnych na półkach najbliższego K-Marktu i Safewaya. W ów wtorkowy ranek po zadaniu dyskretnie kilku pytań zaledwie w pól godziny trafiłem do Norlanda „Śliskiego Eddy’ego” Beckwurta, faceta mającego koncesję na aukcje wszystkiego, związanego ze sporą firmą koncentrującą swą działalność głównie na środkowym zachodzie.
Śliski Eddy wcale nie sprawiał wrażenia śliskiego, wręcz przeciwnie, wydawał się wysuszony. Miał cienkie włosy koloru Piasku, mimo florydzkiego słońca był tak bezbarwny jak pył na antycznym grobowcu. Skórę miał spieczoną pooraną cienkimi zmarszczkami, usta tak suche, że wyglądały nie jak skóra, lecz jak łuska, oczy dziwne, bladobursztynowe, niczym pożółkły na słońcu papier. Ubierał się w sztywne spodnie khaki i równie sztywną koszulę, trzaskające cicho, kiedy się poruszał. Jego cichy, z lekka zdyszany głos kazał mi myśleć o upalnym pustynnym wietrze wiejącym przez zaschłe krzaki. Nałogowy palacz, trzymający paczki cameli zawsze w zasięgu ręki, sam wydawał się uwędzony w dymie jak przyzwoita szynka.
W ciemnym dziennym pokoju jego przyczepy śmierdziało zastarzałym dymem papierosowym. Kanapa i fotele pokryte były skajem udającym wysokiej jakości skórę. Po obu stronach kanapy stały stoliki barowe ze stali i szkła, pasujące do większego stołu, ustawionego przed nią zawalonego egzemplarzami „National Enquirer” i magazynami poświęconymi broni palnej Paliła się tylko jedna z trzech lamp. Powietrze było chłodne i suche. Okna zakrywały ciężkie zasłony. Gdyby nie zapach tytoniu, byłbym skłonny uwierzyć, że trafiłem do podziemnego skarbca, w którym temperatura, wilgotność i natężenie światła kontrolowane są tak, by zapewnić warunki idealne do przechowywania delikatnych dzieł sztuki i kruchych dokumentów.
Deszcz ustał przed świtem, ale kiedy poszedłem do Eddy’ego, znów zaczął padać. A właściwie mżyć z dziwnym, stłumionym szumem, jakby tę przyczepę pokrywała tkanina tak gruba jak ta, która chroniła okna.
Eddy skulił się na plastikowym krześle. Spokojnie, nie przerywając mi ani słowem, wysłuchał mej długiej i dość dziwnej listy zakupów. Od czasu do czasu głęboko zaciągał się papierosem, trzymanym pomiędzy dwoma smukłymi palcami wąskiej dłoni, pokrytymi niezmywalnymi żółtymi plamami nikotyny. Kiedy skończyłem recytację, nie spytał mnie o nic, nawet jego bladożółte oczy pozostały bez wyrazu. Wymienił cenę. Dałem mu połowę jako zaliczkę i usłyszałem: „Wróć o trzeciej”.
- Dzisiaj?
- Tak.
- Dasz radę zdobyć to wszystko w kilka godzin?
- Tak.
- Przede wszystkim liczy się jakość.
- Oczywiście.
- Materiały wybuchowe muszą być stabilne. Nie chce niczego kłopotliwego w obsłudze.
- Nie handluję śmieciem.
- Barbiturany...
Eddy wypuścił w powietrze wielką chmurę dymu.
- Słuchaj - powiedział - im dłużej o tym gadamy, tym trudniej będzie mi zgromadzić wszystko na trzecią, skinąłem głową, wstałem, podszedłem do drzwi. Zatrzymałem się na progu.
- Nie jesteś ciekaw? - spytałem.
- Niby czego?
- Po co mi to wszystko.
- Nie.
- Ale z pewnością musisz się zastanawiać...
- Nie.
- Na twoim miejscu zainteresowałbym się klientem zamawiającym taki towar. Na twoim miejscu wolałbym wiedzieć, w co się wplątał.
- I dlatego nie jesteś na moim miejscu.
***
Deszcz ustał. Kałuże szybko wsiąkły w ziemię, krople wody przestały kapać z liści, trawa wyprostowała się dumnie, porzucając pełną pokory postawę, do której przyjęcia zmusiła ją lejąca się z nieba woda. Niebo zostało jednak zachmurzone, wisiało nisko nad płaskim wybrzeżem Florydy. Płynące na wschód ciemne chmury sprawiały wrażenie chorych, krostowatych. Ciężkie powietrze nie pachniało czystością, jak to się najczęściej dzieje po obfitych opadach; wręcz przeciwnie, było duszno i czuło się dziwny stęchły odór, jakby wiatr przywiał znad zatoki jakieś dziwne zanieczyszczenia.
Spakowaliśmy z Ryą trzy walizki. Załadowaliśmy je do naszego beżowego kombi, które po bokach miało metalowe wstawki pomalowane tak, by wyglądały jak drewno. Już wówczas Detroit nie produkowało samochodów zdobionych prawdziwym drewnem, co było zapewne jednym z pierwszych sygnałów ostrzegawczych: oto w przeszłość odchodzi wiek Jakości i rzemiosła, wkrótce zepchnie go w niepamięć wiek pospiechu, tandety i zręcznej imitacji.
Uroczyście - i częstokroć ze łzami - pożegnaliśmy się z Tuckami, Glorią Neames, Rudym Mortonem, Bobem Weylandem, madame Zeną, Irmą i Paulem Lorusami i całą resztą przyjaciół i znajomych; jednym mówiliśmy, że wyjeżdżamy na krótko, dla przyjemności, innym prawdę. Wszyscy bez wyjątku życzyli nam dobrze, dodawali odwagi, ale w oczach tych, którzy znali prawdę, widzieliśmy, wątpliwości, żal, niepokój, strach, nawet przerażenie. Oni nie wierzyli, że wrócimy nie wierzyli nawet, że pożyjemy w Yontsdown wystarczająco długo, by dowiedzieć się czegoś istotnego o gnieżdżących się tam goblinach, już nie mówiąc o tym, byśmy mieli im jakoś zaszkodzić.
Wszyscy myśleli to samo, choć nikt głośno nie wypowiedział tej myśli: „Nigdy was już nie zobaczymy”.
***
O trzeciej po południu podjechaliśmy, pod przyczepę Śliskiego Eddiego, ustawioną na uboczu, w kącie naszego miasteczka. Eddie już na nas czekał. Miał wszystko, co zamówiłem - broń, materiały wybuchowe, barbiturany, zapalniki - zapakowane w kilka wiązanych od góry, spłowiałych brezentowych worków. Załadowaliśmy je do wozu, zupełnie jakbyśmy wybierali się do pralni.
Rya zgodziła się usiąść za kierownicą na czas pierwszej części podróży na północ. Moim zadaniem miało być wyszukiwanie coraz to nowych dobrych stacji nadających rock and rolla, w miarę jak spod kół uciekać będą kolejne kilometry. Na razie staliśmy jednak na podjeździe przed przyczepą Eddiego, który nagle pochylił się i zbliżył swą wysuszoną jak papirus twarz do otwartego okna po mojej stronie. Poczułem jego śmierdzący tytoniowym dymem oddech towarzyszący wypowiedzianym słowom:
- Jeśli tam, dokąd jedziecie, narozrabiacie i komuś przyjdzie do głowy spytać, skąd macie to, czego nie powinniście mieć, spodziewam się po was honorowego zachowania. Na swoich się nie kapuje.
- Oczywiście - powiedziała Rya ostro. Najwyraźniej nie przepadała za Śliskim Eddym. - Dlaczego nas obrażasz poruszając ten temat? Czy wyglądamy na parę kapusiów? Może sądzisz że będziemy wrzucać własnych ludzi do ogniska tylko po to żeby nam było cieplej? Jesteśmy lojalni.
- Oczywiście. Tak właśnie myślałem.
- No to wszystko w porządku. - Ale Rya wcale się nie uspokoiła.
Eddy nadal przyglądał się nam przez okno, najwyraźniej nie był jeszcze usatysfakcjonowany. Zupełnie jakby wiedział, że dziewczyna kiedyś już wystąpiła przeciw ludziom. A jej reakcja na podejrzenia zapewne mniej mówiła o antypatii do Śliskiego, więcej zaś o poczuciu winy, z którego nie do końca się oczyściła.
- Jeśli wam się uda, gdziekolwiek jedziecie i cokolwiek sobie zaplanowaliście - mówił dalej Eddy - i jeśli pewnego dnia będziecie chcieli, żebym znów zrobił dla was zakupy, wystarczy, że dacie znać. Jeśli się nie uda, nie chcę was więcej widzieć.
- Jeśli nam się nie uda - rzekła Rya ostro - nigdy więcej nas nie zobaczysz.
Eddy spojrzał na nią zamrugał, potem popatrzył na mnie, nie przestając mrugać; mógłbym przysiąc, że słyszałem, jak jego powieki poruszają się z cichym zgrzytem zardzewiałej maszynerii, której części ranią się nawzajem. Westchnął. Niemal spodziewałem się, że spomiędzy jego wężowych warg wypłynie kłąb pyłu, ale zaleciała mnie tylko kolejna fala śmierdzącego tytoniem oddechu. W końcu powiedział:
- No tak. Tak to sobie wyobrażałem. Podejrzewałem, że was już nigdy nie zobaczę.
Rya wyjechała tyłem z podjazdu, Śliski Eddy Beckwurt odprowadził nas wzrokiem.
- Kogo ci przypomina? - spytała.
- Szczura - powiedziałem.
- Nie.
- Nie? - zdziwiłem się.
- Przypomina śmierć.
Obróciłem się i spojrzałem na Eddiego. Nagle, może dlatego że tak naprawdę nie chciał rozgniewać Ryi i pragnął pożegnać się nieco bardziej przyjacielsko, uśmiechnął się i pomachał nam. Było to chyba najgorsze, co mógł zrobić, ponieważ jego chuda twarz ascety, sucha jak kość, blada jak cmentarne robaki, nie nadawała się do uśmiechu. W tym trupim grymasie nie dostrzegłem ani przyjaźni, ani ciepła, tylko obleśny głód kostuchy.
Ten makabryczny obraz był naszym ostatnim wspomnienie z Gibtown. Jechaliśmy przez Florydę na północ i wschód w smutnym, wręcz ponurym nastroju. Nie poprawiła go nam nawet muzyka Beach Boysów, Beatlesów, Dixie Cup czy Fou Seasons. Wiszące nad nami, gęsto pokryte chmurami niebo przypominało dach ze starych i nowych płytek łupkowych ciężki, grożący w każdej chwili zawaleniem się na ziemię i nasze głowy. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy przez strefy gwałtownego deszczu. Miejscami błyszczące, srebrzyste pasma deszczu cięły szare powietrze, ale nie rozjaśniały go, tylko tworzyły na asfalcie srebrne lustra kałuż, przez co chodniki wydawały się jeszcze czarniejsze, woda płynęła strumieniem wzdłuż nasypów, wirowała i pieniła się przy studzienkach kanalizacyjnych. Tam gdzie deszcz nie padał, unosiła się delikatna sina mgiełka, osiadająca na cyprysach i sosnach, sprawiająca, że bagnista Floryda upodabniała się do brytyjskich wrzosowisk. Po zmierzchu pojawiła się prawdziwa mgła, w niektórych miejscach bardzo gęsta. Niewiele rozmawialiśmy ze sobą podczas tej pierwszej części podróży, jakbyśmy obawiali się, że to, co powiemy, tylko jeszcze bardziej nas przygnębi. Dobrą ilustrację naszego nastroju stanowiło to, że pierwszy wielki przebój Supremes, When the Love Light Starts Shining Through His Eyes, który pojawił się na liście przebojów sześć tygodni wcześniej, powszechnie uważany za piosenkę „żywą”, dla nas nie był hymnem radości, lecz lamentem. Kolejne przeboje wywierały na nas ten sam efekt.
Obiad zjedliśmy w nędznej przydrożnej knajpie. Siedzieliśmy przy stoliku koło mokrego okna o szybach ozdobionych rozgniecionymi owadami. W menu figurowały wyłącznie dania smażone, wysmażane albo wysmażone na bułce. Jeden z siedzących na stołku przy barze kierowców ciężarówek był goblinem. Wręcz biło od niego potężne psychiczne promieniowanie; dzięki moim Oczom Zmierzchu dostrzegłem, że wielokrotnie używał swego potężnego jak czołg maca do spychania nieostrożnych kierowców z bocznych, na ogół pustych dróg. Albo po prostu ich rozjeżdżał, albo spychał do kanałów, gdzie topili się uwięzieni w samochodach, lub na bagna, gdzie wciągał ich śmierdzący, lepki muł. Wyczułem także, że nadal będzie mordował niewinnych, być może zacznie jeszcze tego wieczoru, choć nie wyglądało na to, by niebezpieczeństwo groziło bezpośrednio mnie i Ryi. Bardzo chciałem wyciągnąć nóż z buta, stanąć za jego plecami, poderżnąć mu gardło, pamiętałem jednak, że mamy do spełnienia ważną misję, więc jakoś się powstrzymałem.
Gdzieś w Georgii zatrzymaliśmy się wreszcie na noc w podupadłym moteliku przy autostradzie. Nie dlatego, żeby się nam spodobał, po prostu zmęczenie dopadło nas z dala od cywilizacji, tam gdzie nie sposób znaleźć czegoś lepszego. Materac na łóżku okazał się cienki i nierówny, stare sprężyny nie dawały mu prawie żadnego oparcia. Gdy tylko wyłączyliśmy światło, usłyszeliśmy szmer łażących po spękanym linoleum podłogi wyjątkowo wielkich karaluchów. Byliśmy zbyt zmęczeni i przypuszczalnie zbyt przerażeni tym, co czeka nas w przyszłości, by się nimi przejmować. Po jednym słodkim pocałunku zasnęliśmy w ciągu kilku minut.
I znów śniłem o długim, mrocznym tunelu oświetlonym słabym pomarańczowym światłem rzadko rozstawionych lamp. Strop wisiał tuż nad moją głową ściany były zdumiewająco chropowate, nie potrafiłem określić, z jakiego zbudowano je materiału. I znów zbudziłem się, drżąc z przerażenia, dławiąc się krzykiem, który utknął mi w gardle. Choć próbowałem ze wszystkich sił, nie potrafiłem przypomnieć sobie, o co chodziło, co się działo w koszmarze. Nic nie usprawiedliwiało szalonego, rozsadzającego pierś bicia serca.
Na świecącej tarczy zegarka odczytałem godzinę: dziesięć po trzeciej nad ranem. Spałem zaledwie dwie i pół godziny, lecz wiedziałem, że tej nocy już nie odpocznę.
Leżąca obok mnie z zamkniętymi oczami Rya przewracała się, jęczała i drżała. Pomyślałem, że być może biegnie w tej chwili tym samym ciemnym korytarzem, który tak wielką rolę odegrał w moim koszmarze. Wspomniałem inny sen, który dzieliliśmy w lecie: cmentarz na wzgórzu, gęsty od nagrobków jak las od drzew. Był on zaiste złowróżbną przepowiednią. Jeśli teraz znów przeżywaliśmy wspólny koszmar, można było bez ryzyka założyć, że on też jest zapowiedzią nieszczęścia.
Zamierzałem zapytać ją rano, co spowodowało tak gwałtowną reakcję, jęki i drżenie. Jeśli szczęście dopisze, okaże się, że będzie to powód znacznie bardziej prozaiczny niż u mnie: zbyt tłuste jedzenie w przydrożnej restauracji.
Tymczasem leżałem na wznak w ciemności, słuchając własnego spokojnego oddechu, cichych, nieartykułowanych słów wypowiadanych przez śpiącą niespokojnie Ryę i hałasu czynionego przez zapracowane karaluchy.
***
W środowy ranek osiemnastego marca po kilku kilometrach na rozjeździe dróg, znaleźliśmy Stuckey’s. Przy całkiem przyzwoitym śniadaniu: jajka, boczek, kasza, gofry, kawa, spytałem Ryę, co się jej śniło tej nocy.
- Tej nocy? - powtórzyła pytanie, maczając kawałek grzanki w żółtku jajka. - Przecież spałam jak kamień! Nic mi się nie śniło.
- Ależ oczywiście, że śniło.
- Naprawdę?
- Przez cały czas.
- Nie pamiętam.
- Jęczałaś. Przewracałaś się w pościeli. Zresztą nie tylko tej ostatniej nocy. Poprzedniej też.
Spojrzała na mnie, zapominając o jedzeniu.
- Aha, rozumiem! Chodzi ci o to, że obudziłeś się ze swojego koszmaru i zobaczyłeś, że ja śnię swój, tak?
- No właśnie.
- Zastanawiasz się...
- Owszem. Zastanawiam się, czy znowu śnimy wspólny sen. - Opowiedziałem jej o tunelu, o słabych, mrugających lampach. - Obudziłem się z wrażeniem, że coś mnie ścigało.
- Co?
- Po prostu coś... nie wiem.
- No cóż... może i mnie śniło się coś takiego, ale nie pamiętam. - Rya nadgryzła wreszcie kawałek umoczonej w żółtku grzanki. - No dobrze, powiedzmy, że oboje mamy koszmary, ale to nie musi przecież nic znaczyć. Boże święty, przecież mamy wystarczająco wiele powodów, żeby kiepsko sypiać - Napięcie. Zdenerwowanie. Biorąc pod uwagę, dokąd jedziemy, byłoby dziwne, gdybyśmy nie mieli koszmarów. Moim zdaniem to nic nie oznacza.
Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę i jechaliśmy długo, bardzo długo - Nie zatrzymaliśmy się nawet na lunch, kupiliśmy tylko krakersy i batoniki czekoladowe na stacji Mobile, gdzie zatankowaliśmy. Powoli pozostawialiśmy za sobą tropikalny upał, miej więcej w połowie drogi przez Karolinę Południową niebo wypogodziło się i zabłysło błękitem.
Dziwne (a może wcale nie) było to, że przynajmniej dla mnie jasny pogodny dzień niczym nie różnił się od ponurego i burzowego, kiedy to opuszczaliśmy Gibtown. Ciemność czekała ukryta w lasach, rosnących w pewnej odległości po obu stronach drogi, wydawała się żywa i czujna, jakby cierpliwie czekała na okazję, by skoczyć, ogarnąć nas i pożywić się naszymi kośćmi. Nawet w jaskrawych promieniach słońca widziałem skradające się cienie i nadchodzącą nieuniknioną noc.
Można powiedzieć, że nastrój mi nie dopisywał.
W środę późną nocą zatrzymaliśmy się w Marylandzie, w hotelu znacznie lepszym niż poprzedni: przyzwoite łóżko, wykładzina na podłodze, ani śladu karaluchów.
Byliśmy bardziej zmęczeni niż wczoraj, ale nie zasnęliśmy od razu. Najpierw, ku naszemu zdziwieniu, kochaliśmy się. Co znacznie dziwniejsze, byliśmy nienasyceni. Zaczęło się powoli, zmysłowo, od długich pchnięć, miękkich ruchów, łagodnych pieszczot, niemal jak w artystycznym filmie o miłości, gdzie kochanków kręci się w zwolnionym tempie. Było to przeżycie słodkie i niepozbawione specyficznego wstydu, zupełnie jakbyśmy kochali się po raz pierwszy. Ale potem przyszła niezwykła pasja, przypływ energii, niezrozumiały i trudny do wyjaśnienia, biorąc pod uwagę, jak długo jechaliśmy. Cudowne ciało Ryi nigdy nie wyglądało piękniej, bardziej elegancko, nigdy nie wydawało mi się tak pełne obietnic, ciepłe, zręczne, a przede wszystkim jedwabiste. Nigdy tak go nie kochałem. Rytm jej przyspieszonego oddechu, ciche okrzyki rozkoszy, jęki i westchnienia, delikatność, z jaką jej dłonie dotykały mego ciała, siła, z jaką je przyciągały, wszystkie te dowody rosnącego podniecenia doprowadzały mnie do ekstazy. Dosłownie drżałem z rozkoszy, a każde drgnięcie jak prąd elektryczny przepływało ze mnie ku niej. Wspinała się na niedosiężne wyżyny rozkoszy a ja, w jednym szalonym wybuchu oddałem jej wszystko, co miałem, także, jak mi się wydawało, krew i szpik kostny. Mimo to pozostałem w niej twardy i doczekałem się takiego erotycznego i emocjonalnego spełnienia, jakie jeszcze nigdy nie było moim udziałem.
Tak jak poprzednio - choć nigdy z taką mocą i takim uczuciem - kochaliśmy się żarliwie, by zapomnieć o zakapturzonej kostusze z kosą, by zaprzeczyć jej istnieniu, by w ogóle o niej nie myśleć, Próbowaliśmy zakpić z prawdziwego, realnego niebezpieczeństwa, zapomnieć o bardzo rzeczywistym strachu, który już w nas się zagnieździł. W seksie szukaliśmy pocieszenia, spokoju - choćby na jakiś czas - i siły takiej, jaką zyskuje się tylko wówczas, gdy coś się z kimś dzieli. Może nawet oczekiwaliśmy, że zmęczenie miłością pomoże nam nie śnić?
Ale śniliśmy.
Znów znalazłem się w mrocznym tunelu, biegłem w panice, uciekając przed czymś, czego nawet nie widziałem. W echu tupotu moich szybkich kroków, odbijającym się od kamiennych ścian, brzmiała panika.
Rya także śniła i obudziła się z krzykiem o świcie, kiedy ja nie spałem już od kilku godzin. Przytuliłem ją. Znów drżała, ale tym razem nie z rozkoszy. Pamiętała też fragmenty koszmaru: słabe, migające lampy, plamy czerni głębokiej jak sadza, tunel...
W tym tunelu miało zdarzyć się coś strasznego. Kiedy, gdzie, co i jak... tego nie umiałem przewidzieć.
W czwartek ja usiadłem za kierownicą, a Rya zajęła się radiem - Jechaliśmy na północ, do Pensylwanii. Niebo znów zasnuły stalowoszare chmury, po brzegach spalone na węgiel, jak nadwerężone podczas ciężkiego oblężenia wrota do niebieskiego arsenału.
Zjechaliśmy z autostrady na węższe, lokalne drogi.
Od kalendarzowej wiosny dzieliło nas zaledwie kilka dni, ale w górach północnego wschodu natura nie ma względów dla kalendarza. Królowała to zima w całej krasie, wzdłuż drogi ciągnęły się coraz wyższe kopy śniegu. Szosa wiła się po zboczu; jadąc nią cofnąłem się w pamięci do tego dnia, kiedy z Galaretą Jordanem i Lukiem Bendingo przyjechaliśmy do Yontsdown rozdać darmowe bilety... i łapówki... z nadzieją, że choć trochę wygładzi to drogę dla naszego wesołego miasteczka.
Okolica wyglądała dziś równie groźnie jak wówczas, w lecie. Może to irracjonalne, ale mimo to miałem nieodparte wrażenie, że tu same góry są złe, jakby ziemia, kamień i las mogły zyskać świadomość, a z nią złowrogie zamiary i intencje. Stare, zniszczone przez czas, wystające tu i tam spod śniegu i błota formacje skalne przypominały zgniłe zęby lewiatana zanurzonego w ziemi zamiast w oceanie. Skaliste zbocza niższych wzgórz kojarzyły mi się z zębatymi płytami na grzbietach gigantycznych jaszczurów. Słabe, szare światło słoneczne przebijające zza chmur nie tworzyło widocznych cieni, przykrywało jednak wszystko na ziemi trupim poblaskiem jak popiół, aż zaczęło się nam wydawać, że znaleźliśmy się w jakimś alternatywnym świecie pozbawionym wszystkich barw z wyjątkiem czerni, bieli i szarości. Wielkie zimozielone drzewa wyglądały jak kolce na rękawicy mitycznego złego rycerza. Pozbawione liści klony i brzozy w ogóle nie przypominały drzew, już raczej skamieniałe szkielety jakiejś antycznej, przedludzkiej rasy. Niezwykle liczne, nagie dęby były pokręcone, do niepoznania odmienione przez gęste narośle grzyba.
- Ciągle możemy zawrócić - powiedziała cicho Rya.
- Chcesz tego? - spytałem.
- Nie - odparła z westchnieniem.
- Ale myślisz, że możemy...?
- Nie.
Nawet śnieg nie zdobił tych złowrogich gór. Wyraźnie różnił się od spotykanego w bardziej przyjaznych zakątkach świata. Nie kojarzył się z Bożym Narodzeniem, z nartami, sankami, lepieniem bałwanów i bitwami na śnieżki. Zamarzał na pniach i gałęziach drzew, ale tylko podkreślał w ten sposób ich czarny upiorny szkielet. Bardziej niż o czymkolwiek innym kazał mi myśleć o wyłożonych białymi kafelkami kostnicach, pełnych zimnych zwłok przeznaczonych do sekcji mających znaleźć przyczynę i wytłumaczyć znaczenie śmierci.
Mijaliśmy miejsca znane nam z ostatniego lata: opuszczony wjazd do kopalni, na pół zniszczoną bocznicę do załadunku węgla, rdzewiejące graty ustawione na betonowych bloczkach Tu i tam śnieg przykrywał otaczający nas teren, ale w żaden sposób nie poprawiał ciążącej nad nim ponurej atmosfery rozpaczy i rozkładu.
Trzypasmowa szosa z tłucznia pokryta była warstwą węgla, piasku i, miejscami, soli; świadectw, że miasto niedawno walczyło ze skutkami śnieżycy. Na chodnikach nie pozostał ani ślad lodu i śniegu. Prowadziło się bardzo przyzwoicie. Minęliśmy tablicę z nazwą miasteczka.
- Lepiej zwolnij, Slim - poradziła mi Rya.
Spojrzałem na prędkościomierz i ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdziłem, że przekroczyłem prędkość dopuszczalną o dobre dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Zupełnie tak, jakbym nieświadomie zamierzał przebić się przez Yontsdown i uciec z niego po drugiej stronie.
Zdjąłem nogę z gazu przed zakrętem i od razu zobaczyłem radiowóz, zaparkowany przy krawężniku tak sprytnie, że można go było dostrzec dosłownie w ostatniej chwili. Okno od strony kierowcy było lekko uchylone, w sam raz na tyle, żeby zawiesie na nim radar.
Minąłem gliniarzy, nadal jadąc odrobinę za szybko, ale wystarczająco powoli, by stwierdzić bez wątpienia, że za kierownicą siedzi goblin.
21
Zima w piekle
Zakląłem głośno. Przekroczyłem obowiązkowe ograniczenie zaledwie o kilka kilometrów na godzinę, ale byłem pewien, że nawet tak drobne wykroczenie wystarczy, by w tym rządzonym przez demony mieście ściągnąć na naszą głowę wściekłość władz. Ze strachem zerknąłem w lusterko wsteczne. Na dachu czarno-białego samochodu rzeczywiście błysnęło czerwone migające światełko, krwawy blask rozlał się po białym jak wnętrze kostnicy krajobrazie, byłem pewien, że właśnie zaczyna się pościg; w najlepszym razie byłby to kiepski początek naszej tajnej misji.
- Niech to diabli! - Rya obróciła się, spojrzała przez tylną szybę.
Jednak nim radiowóz zdążył skręcić na drogę, zza zakrętu wyjechał kolejny samochód, mocno zabłocony żółty buick, jadący znacznie szybciej niż nasze kombi. Policjanta goblina zainteresował bardziej niż my, bo i wykroczenie było poważniejsze. Odjechaliśmy bez przeszkód, na szczęście zastąpiła nas inna ofiara.
Nagły powiew wiatru wzniósł w powietrze miliardy śnieżnych płatków, utkał z nich srebrnoszarą kurtynę, zdmuchnął ją na drogę za nami, ukrywając przed naszym wzrokiem zarówno nieszczęsnego kierowcę buicka, jak i goblina.
- Ledwie nam się udało - powiedziałem.
Rya milczała. Przed nami, nieco w dole leżało Yontsdown. Spojrzała przed siebie, przygryzła wargę, uważnie obserwowała miasteczko, do którego się zbliżaliśmy.
Wtedy, w lecie, Yontsdown wydało mi się ponure, mroczne średniowieczne. Teraz, spoczywające w objęciach ostrej zimy, było nawet bardziej odpychające niż owego sierpniowego dnia, kiedy zobaczyłem je po raz pierwszy. Daleko przed nami wznosiły się w powietrze ohydne chmury dymu i pary wyrzucane przez kominy stalowni, brudniejsze i bardziej zanieczyszczone, podobne raczej do tego, co wydostaje się z krateru wybuchającego wulkanu. Kilkaset metrów wyżej szary opar rozpraszał się, szarpany przez zimowy wiatr, ale siarkowa mgła rozciągała się nad wszystkimi okolicznymi szczytami, Ciemne chmury i kwaśne, żółte obłoki siarki sprawiały, że niebo wyglądało jak chore.
Pod chorym niebem rozciągało się pobite, okaleczone, śmiertelnie ranne miasto zamieszkane nie tyle przez umierającą społeczność, ile raczej przez społeczność umierających; było jak jeden wielki cmentarz. Rzędy szeregowych domków - wiele z nich fatalnie zaniedbanych, wszystkie pokryte cienką warstwą szarego pyłu - oraz większe budynki z cegły i kamienia kazały mi latem myśleć o średniowieczu. Dziś też wyglądały staro, ale pokryte ciemnym od sadzy śniegiem, z wiszącymi z dachów brudnymi soplami i szybami zasnutymi kryształkami lodu przypominały mi raczej rzędy sfatygowanych nagrobków na cmentarzu dla gigantów. Z tej odległości wagony na bocznicy kolejowej można było wziąć za gigantyczne trumny.
Obmywały mnie fale emanacji psychicznych. Niemal każdy prąd w tym Styksie był mroczny, zimny i przerażający.
Przejechaliśmy przez most nad zamarzniętą rzeką nad wielkimi blokami ostrego lodu, widocznymi zarówno w przerwach pomiędzy płytami przejazdu, jak i przez grube, żelazne poręcze. Tym razem opony nie grały, raczej wydawały z siebie ostry, przenikliwy gwizd.
Zaraz po przejechaniu mostu skręciłem na pobocze i zahamowałem ostro samochód przy krawężniku.
- Co robisz? - spytała Rya, przyglądając się obskurnemu barowi serwującemu dania z grilla, przed którym się zatrzymałem - Był to budynek z cementowych bloków, pomalowany na obrzydliwy żółtozielony kolor. Spłowiała czerwona farba obłaziła z frontowych drzwi i choć okna były wolne od zasłony mrozu, pokrywała je gruba warstwa tłustego brudu. - Chcesz tu wejść?
- Nie, nie - zaprotestowałem. - Tylko... usiądź za kierownicą dobrze? Cały czas... cały czas czuję wokół siebie emanacje, a gdziekolwiek spojrzę, widzę dziwne i straszne cienie... nierzeczywiste... to cienie przyszłej śmierci i zniszczenia... wiesz, nie sądzę, żebym mógł teraz rozmawiać.
- Poprzednio miasto nie miało na ciebie aż takiego wpływu.
- Miało, miało, kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, z Lukiem i Galaretą. Ale nie było aż tak źle. Bardzo szybko odzyskałem kontrolę nad sobą. Teraz też się przystosuję, tylko że potrzebuję trochę czasu. Teraz czuję się cholernie poobijany.
Rya przesunęła się na miejsce kierowcy, ja na drżących nogach obszedłem wóz i usiadłem obok niej. Powietrze było przeraźliwie zimne. Śmierdziało ropą pyłem węglowym, spalinami, mięsem smażącym się na barowym grillu i - na to mógłbym przysiąc - siarką. Zatrzasnąłem drzwiczki. Ruszyliśmy, płynnie włączając się do ruchu.
- Dokąd? - spytała.
- Przejedź przez miasto, aż na peryferie.
- A potem?
- Znajdź spokojny motel.
Nie potrafiłem wyjaśnić, dlaczego i tak straszny wpływ, jaki wywierało na mnie miasto, tak dramatycznie się pogorszył, choć oczywiście miałem kilka pomysłów. Być może, z jakiegoś nieznanego mi powodu, moje psychiczne zdolności wyostrzyły się, a może miejski ładunek żalu i strachu stał się niewyobrażalnie cięższy niż poprzednio. Przypuszczalnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo boję się powrotu do Yontsdown. W takim razie moje nerwy były wystarczająco napięte, a przez to także wyjątkowo wyostrzone na odbiór mrocznej energii i pozbawionych formy, lecz ohydnych obrazów promieniujących z budynków, samochodów, ludzi i pomniejszych, otaczających mnie ze wszystkich stron przedmiotów. Istniała jeszcze jedna możliwość: Oczy Zmierzchu pozwoliły mi zobaczyć, że Rya lub ja, lub my oboje zginiemy tu z łap goblinów, jednakże nie byłem emocjonalnie zdolny do odebrania tej wizji, zrozumienia jej i zaakceptowania. Potrafiłem to sobie wyobrazić nie umiałem jednak na tyle skupić swych zdolności, by zobaczyć szczegóły tego naszego bezsensownego, choć przerażającego przeznaczenia.
Zbliżaliśmy się do ceglanego piętrowego budynku: szkoły w której siedmioro dzieci zginęło od wybuchu kotła centralnego ogrzewania i w pożarze. Spalone skrzydło zdążono już odbudować, łupkowy dach naprawiono, szkoła już funkcjonowała, przez okna widać było siedzące w klasach dzieci.
Dokładnie tak jak wówczas, w lecie, nawał proroczych obrazów runął na mnie od ścian budynku z niesamowitą, miażdżącą siłą, siłą jasnowidzenia, lecz przez to nie mniej zabójczą tak dla mnie rzeczywistą jak mordercze tsunami. Tu, jak nigdy i nigdzie przedtem, jak w żadnym miejscu, które dane mi było poznać, ludzkie cierpienie, udrękę i strach mierzyłem tak, jak mierzy się głębię oceanu: dziesiątkami, setkami, nawet tysiącami sążni. Morderczą falę poprzedzała zimna mgiełka; bezładne, prorocze obrazy odbijające się od fałd mego mózgu. Widziałem ściany i sufity tryskające ogniem, wybuchające, rozrzucające tysiące śmiercionośnych okruchów szkła okna, jęzory płomieni wpływające do klas na falach rozgrzanego powietrza, przerażone dzieci, na których płonęły ubranka, krzyczącą nauczycielkę z palącymi się włosami, zwęglone, czarne zwłoki innej nauczycielki, skulone w kącie, obłażące ze skóry pod ciśnieniem skwierczącej tkanki, zupełnie jak boczek na rozgrzanej blasze...
Kiedy poprzednio widziałem szkołę, odebrałem obrazy zarówno pożaru, który już był, jak i tego, który miał dopiero nadejść. Tym razem widziałem tylko ten przyszły, na razie jeszcze nierozniecony; działo się tak zapewne dlatego, że przyszłe nieszczęście było mi znacznie bliższe w czasie niż przeszłe. Spadające na mnie deszczem ponadzmysłowe do znania były wręcz wstrząsające, znacznie żywsze i okropniejsze niż wszystko, czego dane mi było doświadczyć, a każde jak kropla kwasu siarkowego raczej niż wody, boleśnie wyżerającego sobie drogę w głąb mózgu i duszy: dzieci umierające w mękach, ciała palące się, syczące, czerniejące jak przypalony łój czaszki wyzierające spod tkanki, która niegdyś tak pięknie okrywała, oczodoły opróżnione przez głodny ogień.
- Co się stało? - spytała Rya. W jej głosie brzmiał strach.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że drżę na całym ciele i oddycham ciężko, jakbym lada chwila miał się udusić.
- Slim?
Zdjęła nogę z gazu, samochód zaczął zwalniać.
- Jedź dalej - powiedziałem i nagle krzyknąłem. Ból konających dzieci stał się do pewnego stopnia także moim bólem.
- Cierpisz.
- To wizje.
- Co widzisz?
- Na litość boską... jedź!
- Ale...
- Miń... szkołę!
By wypowiedzieć te słowa, musiałem wynurzyć się z jadowitej mgły psychicznych emanacji, co było tak trudne jak wydostanie się z gęstej chmury trujących odpadów. Udało mi się i znalazłem się nagle w mrocznym władztwie niechcianych, koszmarnych obrazów, przedstawiających niewypowiedzianie tragiczną krwawą historię szkoły podstawowej w Yontsdown, oblegających mnie w swych wszystkich obrzydliwych, przesiąkniętych krwią szczegółach.
Zamknąłem oczy, ponieważ gdy patrzyłem na szkołę, w jakiś niezrozumiały sposób prosiłem się o uwolnienie obrazów przyszłego zniszczenia, uwięzionych w jej ścianach, tajemnych wizji naładowanych potężną energią przekraczającą punkt kinetycznej transformacji. Ale sam akt niepatrzenia tylko w niewielkiej części zmniejszył liczbę wizji i nie mógł ich osłabić. Górująca nad wszystkimi poprzednimi fala psychicznego promieniowania, podpłynęła do mnie... i załamała się nad moją głową. Leżałem na plaży, oczekującej uderzenia tsunami; miało przyjść i cofnąć się, pozostawiając linię brzegową zmienioną nie do poznania. Straszliwie bałem się, że moje koszmarne wizje wywołają załamanie nerwowe, być może nawet szaleństwo, postanowiłem więc bronić się tak jak w lecie: zacisnąłem dłonie w pięści, przygryzłem wargi, wciągnąłem głowę w ramiona i wielkim wysiłkiem woli odwróciłem oczy duszy od scen okrutnej śmierci, skupiając ich spojrzenie na najwspanialszych wspomnieniach związanych z Ryą: miłości, którą odczytywałem w każdym spojrzeniu jej czystych, szczerych oczu, perfekcyjnych liniach twarzy, doskonałości ciała, naszej wzajemnej miłości, radosnej słodyczy, kiedy tylko ściskałem jej dłoń, objawiającej się nawet wtedy, gdy wieczorami siedzieliśmy przed telewizorem...
Fala zbliżała się, zbliżała, zbliżała...
Myślałem tylko o Ryi...
Fala załamała się...
Jezu!
...z siłą żywiołu.
Krzyknąłem.
- Slim! - zawołał jakiś daleki głos.
Nie mogłem ruszyć się z siedzenia. Fala porwała mnie, wlokła, biła, miażdżyła...
- Slim!
Rya... Rya... jedyna szansa ocalenia.
Tkwiłem w środku pożaru wraz z płonącymi dziećmi, sam na sam z wizją wyżartych ogniem twarzy, kurczących się, czerniejących członków, tysięcy przerażonych oczu, w których tańczyły i wiły się głodne płomienie, duszącego, oślepiającego dymu wydostającego się przez szpary podłogi. Czułem zapach palących się włosów, smażonego ciała, próbowałem wydostać się spod lecących z góry nadpalonych podpór, resztek konstrukcji... Słyszałem żałosne krzyki i wycie tak wielu donośnych głosów, że wspólnie tworzyły wielką muzykę, symfonię mrożącą do szpiku kości mimo wszechobecnego ognia, w którego jądrze ciągle tkwiłem. Te nieszczęsne stworzenia przebiegały obok mnie, oszalali ze strachu nauczyciele, nic nierozumięjące przerażone dzieci, szukające drogi ucieczki i trafiające na wyjścia nieuchronnie zamknięte i zablokowane, a teraz, o święty Boże, jedno po drugim wybuchające wokół mnie płomieniami. Podbiegłem do najbliższego, przewróciłem je, próbowałem dusić płomień własnym ciałem, ale byłem tu jak duch, ogień się mnie nie imał, nie mogłem zmienić biegu wydarzeń, moje ręce przeniknęły ciało chłopca, przeniknęły też ciało dziewczynki, ku której zwróciłem się zaraz potem, krzyk nieszczęsnych stawał się coraz głośniejszy, więc ja też zacząłem krzyczeć, z bezradnej wściekłości, płakałem i przeklinałem, i wreszcie upadłem, oddaliłem się od tego piekła, spadłem w bezdenny mrok i ciszę, otulające mnie niczym marmurowy całun.
***
Wznosiłem się.
Wznosiłem się powoli.
Wznosiłem się ku światłu.
Szaremu. Przyćmionemu.
Tajemnicze kształty.
I nagle świat wokół mnie się oczyścił.
Siedziałem w samochodzie skulony, mokry od potu, czując chłód na całym ciele.
Nasze kombi stało zaparkowane przy krawężniku. Rya pochylała się nade mną, przykładając mi do czoła chłodną dłoń. W jej błyszczących oczach odczytywałem uczucia ruchliwe i zmienne jak ławica małych rybek: strach, ciekawość, sympatia, współczucie, miłość.
Wyprostowałem się, a ona cofnęła. Byłem słaby i zdezorientowany.
Staliśmy na parkingu supermarketu Acme. Rzędy samochodów, brudnych tym charakterystycznym zimowym brudem, rozdzielały niskie zaspy równie brudnego śniegu, odgarniętego Przez pługi podczas ostatniej zamieci. Kilkoro klientów szło z trudem chodnikiem, inni zaś biegli, ich włosy, chusty i poły Płaszczy powiewały na wietrze silniejszym niż ten, który wiał, nim straciłem przytomność. Niektórzy pchali przed sobą chwiejne wózki, służące im nie tylko do transportu zakupów, ale też jako podpora, kiedy ślizgali się na oblodzonych chodnikach.
- Powiedz mi - poprosiła Rya.
Usta miałem suche, ciągle czułem w nich gorzki smak nadciągającego nieszczęścia. Język lepił mi się do podniebienia, wydawał się też dziwnie obrzmiały. Mimo to, niewyraźnie, zniekształcając niektóre słowa, tonem bezbarwnym od ciężaru zmęczenia, opowiedziałem jej o spodziewanym akcie zagłady, której ofiarą miały paść dzieci, przerażająco wiele dzieci, ze szkoły podstawowej z Yontsdown.
Rya już była blada, bardzo się o mnie martwiła, ale w miarę jak słuchała mych słów, bladła coraz bardziej. Kiedy skończyłem, jej twarz była bielsza od brudnego śniegu okrywającego miasteczko, a wokół jej oczu pojawiły się sine obwódki. Bił od niej strach; przypomniałem sobie, że sama doświadczyła przecież okrucieństwa goblinów w sierocińcu i tam broniła swego zagrożonego życia.
- Co możemy zrobić? - spytała.
- Nie wiem.
- Czy jesteśmy w stanie jakoś zapobiec...
- Nie przypuszczam. Śmiertelna energia bijąca ku mnie z tego budynku... ona jest tak potężna, że wręcz wszechogarniająca. Pożar wydaje się nie do uniknięcia. Nie zdołamy go powstrzymać.
- Ale możemy spróbować - powiedziała gwałtownie. Skinąłem głową bez entuzjazmu.
- Musimy!
- Tak, oczywiście. Ale... ale najpierw znajdźmy motel. Jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się ukryć, zamknąć drzwi, choć na chwilę odciąć się od widoku tego nienawistnego miasta.
Rya znalazła odpowiednie miejsce jakieś trzy kilometry od supermarketu, na rogu niezbyt ruchliwego skrzyżowania. The Traveler’s Rest Motel. Zaparkowała tuż przy recepcji.
Motel był parterowy, zbudowany w kształcie litery „U”, ze skrzydłami wokół parkingu. Miał ze dwadzieścia pokoi. Późnym popołudniem było już tak ciemno, że właściciel zdecydował się włączyć wielki, pomarańczowo-zielony neon. W słowie MOTEL nie paliły się ostatnie trzy litery, a w komiksowej, ziewającej twarzy brakowało nosa. Traveler’s Rest sprawiał wrażenie bardziej obskurnego niż obowiązujący w Yontsdown standard obskurności, ale my nie szukaliśmy przecież luksusowego apartamentu, potrzebowaliśmy przede wszystkim anonimowości, a nie działającego ogrzewania i idealnej czystości, więc przynajmniej pozornie, znaleźliśmy właściwe miejsce.
Wyczerpany ciężkim doświadczeniem, jakim okazała się dla mnie sama bliskość szkoły, spragniony i słaby jak nigdy, osuszony żarem przyszłego pożaru miałem spore problemy z wyjściem z samochodu. Wiatr wydał mi się zimniejszy, niż był w rzeczywistości, wręcz mroźny, tak bardzo kontrastował ze wspomnieniem ognia nadal płonącego gdzieś we mnie, parzącego serce i duszę. Oparłem się o drzwi, wciągałem w płuca głębokie hausty wilgotnego marcowego powietrza, powinno mi to pomóc w odzyskaniu panowania nad sobą ale wcale nie pomogło. Zatrzasnąłem drzwiczki i omal nie upadłem. Odetchnąłem ciężko, zachwiałem się, jakimś cudem odzyskałem równowagę, oparłem się o samochód. Kręciło mi się w głowie, oczy zasnuła dziwna szara mgła.
Rya przyszła mi z pomocą.
- Czy to znowu wizje?
- Nie... nie. Tylko echa tych, o których już ci opowiedziałem.
- Echa? Ejże, jeszcze nie widziałam, żebyś tak wyglądał.
- Bo nigdy się tak nie czułem.
- Naprawdę było aż tak źle?
- Aż tak. Czuję się pusty... zmiażdżony... jakby jakaś część mnie pozostała tam, w płonącej szkole.
Objęła mnie, tak że mogłem się na niej wesprzeć, drugą rękę wsunęła mi pod ramię. Była w niej jak zwykle wielka siła. Ja czułem się głupio, jakbym odgrywał jakąś melodramatyczną rolę, choć i wyczerpanie, i uginające się nogi były najzupełniej rzeczywiste.
Wiedziałem, że będę musiał trzymać się z dala od szkoły, inaczej zniszczy mnie psychicznie i emocjonalnie, kawałek po kawałku. Będę musiał poruszać się po mieście tak, by ani razu nie spojrzeć na kamienne mury. W tym wypadku, jak nigdy poprzednio, moje jasnowidzenie okazało się mocniejsze niż zdolność znoszenia psychicznego bólu, który w przyszłości miał się zmienić w ból fizyczny innych. Jeśli wejście do budynku okaże się konieczne do zapobieżenia tragedii, o której już wiedziałem, Rya będzie musiała dokonać tego sama.
Ale takie rozwiązanie wydawało mi się nie do pojęcia.
Szliśmy przez parking do recepcji, a z każdym krokiem moje nogi odzyskiwały właściwą im sprawność.
Neon motelu wisiał na metalowych uchwytach pomiędzy dwoma słupami. Skrzypiał przeraźliwie na lodowatym wietrze. W krótkiej chwili ciszy na pustej ulicy słyszałem szelest bezlistnych gałęzi ocierających się o ścianę budynku i stuk, kiedy uderzały jedna o drugą.
Znajdowaliśmy się zaledwie kilka kroków od wejścia do recepcji, już prawie mogłem iść o własnych siłach, kiedy za plecami usłyszałem dobiegający z ulicy głęboki ryk niczym rannego smoka. Zza rogu wyjeżdżała właśnie potężna ciężarówka Peterbilt w kolorze błota z naczepą załadowaną węglem. Spojrzeliśmy na nią jednocześnie. Rya nie dostrzegła niczego niezwykłego, ale mnie w jednej chwili sparaliżował widok nazwy firmy i jej logo wymalowanych na drzwiach: na czarnym tle białe koło z czarną błyskawicą pośrodku i słowa LIGHTNING COAL COMPANY.
Oczy Zmierzchu pomogły mi odebrać nader niepokojące emanacje. Nie były tak dokładne i tak druzgocące jak ponure, prorocze obrazy śmierci bijące w moją stronę z murów szkoły, lecz chociaż brakowało im dokładności i nie wywoływały tak zabójczego efektu, przemawiały do mnie własnym groźnym językiem. Zmroziły mnie do tego stopnia, że poczułem się tak, jakby moja krew zmieniła się w maleńkie, ostre niczym igły sople, przylegające do ścianek tętnic i żył. Psychiczny, profetyczny lodowaty chłód, o niebo gorszy od przenikliwego marcowego wiatru wiał od logo i nazwy tej kompanii węglowej.
Wyczułem, że jest ono kluczem do odczytania tajemnicy gniazda goblinów z Yontsdown.
- Slim? - zaniepokoiła się Rya.
- Chwileczkę...
- Co się stało?
- Nie wiem.
- Cały drżysz.
- Coś... coś się stało...
Gapiłem się na ciężarówkę. Nagle rozbłysła mi w oczach migotliwym światłem i zrobiła się półprzezroczysta, a potem prawie całkiem przezroczysta. Przez nią, za nią, dostrzegłem przedziwną ogromną pustkę, próżnię bez światła. Ciężarówkę widziałem nadal, ale jednocześnie patrzyłem przez nią w nieskończoną pustkę, głębszą niż noc, czarniejszą niż międzygwiezdna próżnia.
Powoli zamarzałem.
Od ognia w szkole po arktyczny mróz bijący z ciężarówki... Yontsdown powitało mnie psychicznym odpowiednikiem orkiestry dętej, grającej dziką, dekadencką, przygnębiającą muzykę.
Chociaż nie miałem pojęcia, dlaczego Lightning Coal Company miało na mnie tak ogromny wpływ, ogarnął mnie strach tak potężny i czysty, że nie mogłem się poruszyć, ledwie oddychałem; tak paraliżuje człowieka duża, lecz nie śmiertelna dawka kurary.
W kabinie ciężarówki siedziały dwa gobliny. Jeden z nich nawet mnie zauważył i odprowadził spojrzeniem, jakby uznał, że jest coś szczególnego w napięciu, z jakim mu się przyglądam. Mijając nas, odwrócił się i wlepił we mnie nienawistne spojrzenie czerwonych ślepi. Ciężarówka przejechała przez skrzyżowanie na zmieniających się światłach, po czym zwolniła i zjechała na pobocze.
Otrząsnąłem się z paraliżującego strachu.
- Szybko - powiedziałem. - Wynośmy się stąd, ale już!
- Dlaczego?
- Dlatego. - Pokazałem jej palcem ciężarówkę, stojącą przy krawężniku półtorej przecznicy od nas. - Tylko nie biegnij. Nie mogą zorientować się, że nas wystraszyli. Teraz!
Rya o nic już nie pytała. Wróciliśmy do samochodu. Usiadła Przy kierownicy, ja obok niej. Tymczasem ciężarówka niezdarnie próbowała zawrócić, choć w tym miejscu było to niedozwolone. Zablokowała ruch w obu kierunkach.
Choć strasznie się bałem, robiłem wszystko, by nie okazać przerażenia.
- Widzą nas, więc nie jedź za szybko - szepnąłem. - Nie możemy dopuścić, by pomyśleli, że przed nimi uciekamy.
Przejechaliśmy wzdłuż motelu do wyjazdu z parkingu. Wyjechaliśmy na ulicę. Kiedy skręcaliśmy za róg, dostrzegłem, że ciężarówce udało się zawrócić. Chwilę później znikła mi z oczu. Jednocześnie osłabło to niezwykłe uczucie paraliżującego zimna, którego doznałem na jej widok. Przestał mnie też gnębić obraz nieskończonej próżni.
Nadal nie wiedziałem jednak, co to wszystko miało znaczyć Czym była owa głęboka, pozbawiona formy czerń, którą dostrzegłem, z obrzydzeniem patrząc na zwykłą ciężarówką z węglem?
Na litość boską w co się bawiły gobliny w Lightning Coal Company?
- W porządku - powiedziałem drżącym głosem. - Pokręć się teraz po okolicznych uliczkach, nie wolno nam dopuścić, żeby znów nas zobaczyły. Są spore szanse, że nie przyjrzały się dokładniej samochodowi i z całą pewnością nie zapisały numerów rejestracyjnych.
Rya zrobiła to, o co ją prosiłem. Prowadziła skomplikowanym zygzakiem przez północne peryferie miasteczka, bardzo często spoglądając w lusterko wsteczne.
- Slim, nie myślisz chyba... naprawdę sądzisz, że cię przejrzały? I wiedzą że potrafisz rozpoznać je w ludzkim przebraniu?
- Nie. Chyba chodzi tylko o to, że... no, że przyglądałem się im zbyt natarczywie... i że byłem taki rozkojarzony. Nabrały podejrzeń, postanowiły bliżej mi się przyjrzeć. Gobliny są podejrzliwe z natury. Podejrzliwe i paranoiczne.
Mogłem tylko mieć nadzieję, że mówię prawdę. Nigdy nie spotkałem przedstawiciela tego gatunku, który potrafiłby rozpoznać mój dar, lecz jeśli takie istniały, byliśmy w poważnych kłopotach, ponieważ w ten sposób traciliśmy całą przewagę nad naszymi przeciwnikami.
- Co widziałeś tym razem? - spytała Rya.
Opowiedziałem jej o próżni, o obrazie ogromnej, czarnej otchłani, który odebrałem, gdy spojrzałem na ciężarówkę.
- Co to znaczy, Slim?
Zmordowany i przestraszony nie odpowiadałem jej przez dłuższą chwilę. Poświęciłem ten czas na zebranie myśli, ale niewiele mi to pomogło. Westchnąłem ciężko.
- Nie wiem - przyznałem. - Emanacje, które odebrałem z ciężarówki... owszem, nie powaliły mnie na ziemię, ale na swój sposób były znacznie straszliwsze niż zapowiedź pożaru w tej nieszczęsnej szkole. Tylko nie jestem pewien, co oznaczały - Nie wiem, co właściwie widziałem, chociaż jedno wiem: to dzięki Lightning Coal Company dowiemy się, dlaczego tyle goblinów zebrało się akurat w tym cholernym miasteczku. Przynajmniej tak mi się wydaje.
- Tam się wszystko skupia?
Skinąłem głową.
- Tak.
Z oczywistych przyczyn śledztwo w sprawie kompanii węglowej mogłem rozpocząć dopiero jutro. Czułem się słabo, fatalnie, tak przeraźliwie, jak przeraźliwie wyglądał zasnuwający niebo opar, i mniej więcej tak solidnie jak poszarpane pasma mgły, dorabiające brody złowrogim twarzom wojowników i potworów, które ktoś z wyobraźnią mógł łatwo rozpoznać w chmurach burzowych. Przede wszystkim musiałem odpocząć, odzyskać siły, nauczyć się blokować przynajmniej część niewyraźnych, niedokończonych proroczych obrazów, bijących we mnie jak błyskające, syczące fajerwerki z budynków i ulic miasteczka oraz z jego mieszkańców.
Dwadzieścia minut później mroczny dzień ustąpił miejsca ciemnej nocy. Można było się spodziewać, że noc przykryje maskującym płaszczem wszystko, co złe w tym równie nędznym jak niepokojącym miasteczku, dodając mu choć odrobiny godności, ale tak się niestety nie stało. W Yontsdown noc nie była wizażystą poprawiającym urodę brzydkich, choć przecież gdzie indziej często wykonywała taką właśnie pracę. Raczej odwrotnie, podkreślała brud, niechlujstwo, nędzę i duszną atmosferę uliczek i zaułków, zwracała uwagę na jego ponurą, pseudośredniowieczną architekturę.
Byliśmy pewni, że zgubiliśmy gobliny w ciężarówce, podjechaliśmy więc do innego motelu, The Van Winkle Motor Inn, ani w połowie tak uroczego jak jego nazwa. Był ze cztery razy większy od Traveler’s Rest, piętrowy. Niektóre pokoje wychodziły na podjazd i parking, inne na promenadę: żelazne słupki pomalowane na czarno, lecz strasznie zardzewiałe, aluminiowe markizy, otaczające budynek ze wszystkich czterech stron.
W recepcji powiedzieliśmy, że jesteśmy wyczerpani po długiej podróży, i poprosiliśmy o jak najcichsze pokoje z tyłu budynku, położone możliwie daleko od ulicy. Dostaliśmy je bez problemu, mieliśmy więc nie tylko spokój, lecz także miejsce parkingowe niewidoczne z ulicy, dzięki czemu gobliny z kompanii węglowej nie mogły nas wytropić.
Nasz pokój przypominał pudełko pomalowane od środka na beżowo. Stały w nim tanie, mocne meble, na ścianie wisiały dwa obrazki przedstawiające klipry płynące przez wzburzone morze z mocno wydętymi na pełnym wietrze żaglami. Szafę i stoliki pokrywały ślady gaszonych papierosów, lustro w łazience pokryły liszaje starości, prysznic nie był tak gorący jak powinien, ale nie przejmowaliśmy się tym specjalnie, bo i tak zamierzaliśmy zatrzymać się tu tylko na jedną noc. Rankiem planowaliśmy wynająć niewielki dom, dający nam więcej prywatności i lepsze możliwości opracowywania taktyki przeciwko goblinom.
Prysznic ożywił mnie do tego stopnia, że postanowiłem wyjść na miasto, tylko w towarzystwie Ryi i tylko do najbliższego baru, w którym zjedliśmy przyzwoitą, choć bynajmniej nie wystawną kolację. Wśród klientów naliczyliśmy aż dziewięcioro goblinów. Całą swą uwagę skupiałem na Ryi; widok ich świńskich pysków, płonących ślepi i ruchliwych wężowych jęzorów z cała pewnością pozbawiłby mnie apetytu.
Nie patrzyłem na nie, ale czułem ich zło, tak jak człowiek czuje zimno otaczające bloki suchego lodu. Znosiłem lodowate ciosy nieludzkiej wściekłości i gniewu i jednocześnie uczyłem się filtrować szum psychicznego promieniowania, będący niebaczną częścią Yontsdown. Kiedy wychodziliśmy z baru po kolacji, czułem się najlepiej od chwili, gdy wjechaliśmy do tego miasteczka przeklętych.
Wróciliśmy do motelu. Przede wszystkim przenieśliśmy worki z bronią do naszego pokoju, baliśmy się, że w nocy ktoś może je ukraść z bagażnika samochodu.
Potem długo leżeliśmy w łóżku w ciemności, tuląc się do siebie. Nie rozmawialiśmy i nie kochaliśmy się, po prostu mocno się do siebie przytulaliśmy. Bliskość była antidotum na strach, lekarstwem na rozpacz.
Rya wreszcie zasnęła.
Ja wsłuchiwałem się w odgłosy nocy.
Tu, w tym miasteczku, wycie wiatru brzmiało inaczej niż wszędzie - drapieżnie. Od czasu do czasu słyszałem stłumiony ryk silników ciężarówek wiozących ciężkie ładunki i wówczas zastanawiałem się, czy to Lightning Coal Company wozi węgiel z sąsiednich kopalni o każdej porze dnia i nocy, a jeśli tak, to dlaczego. Wydawało mi się także, że w Yontsdown częściej niż w innych znanych mi miastach i miasteczkach nocną ciszę przerywa wycie syren policyjnych radiowozów i karetek pogotowia.
W końcu ja też zasnąłem. I śniłem. Znów znalazłem się w przerażającym tunelu. Słabe pomarańczowe światło lamp. Gęste plamy cienia pomiędzy lampami. Niski, nierówny strop. Dziwne zapachy. Echa szybkich kroków. Krzyk, dziki wrzask, jakieś dziwne wycie. Nagły, rozdzierający dźwięk syreny alarmowej. Brak oddechu, serce wali jak młot, jestem pewien, absolutnie pewien, że ktoś mnie ściga...
Obudziłem się, czując, jak krzyk więźnie mi w wypełnionym flegmą gardle, i jednocześnie obudziła się Rya, walcząc o oddech, kurczowymi ruchami rozrzucając pościel, jakby uwalniała się z rąk oprawców.
- Slim!
- Jestem przy tobie.
- O Boże!
- To tylko sen.
Znowu się objęliśmy.
- Tunel - powiedziała Rya.
- U mnie też - odparłem.
- Już wiem, czym jest.
- Ja też.
- Kopalnia.
- Tak.
- Lightning Coal Company.
- Tak.
- Byliśmy tam.
- Głęboko pod ziemią - dodałem.
- A one wiedziały, że tam jesteśmy.
- Polowały na nas. Rya zadrżała.
- A my nie znaleźliśmy wyjścia.
Zamilkliśmy oboje.
Gdzieś daleko wył pies. Podmuchy wiatru przynosiły nam dziwny dźwięk, mogący być rozpaczliwym płaczem kobiety.
- Jestem przerażona - oświadczyła Rya po bardzo długiej chwili.
- Wiem - wyszeptałem, tuląc ją jeszcze mocniej. - Wiem, kochanie. Wiem.
22
Studiowanie dzieł szatana
Następnego dnia, w piątek, wynajęliśmy dom na Apple Line, prawie za granicą miasteczka, niemal na wsi, u podnóża ponurych, starych gór na wschodzie, niedaleko największych kopalni. Stał przeszło pięćdziesiąt metrów od drogi, przy końcu wyżwirowanego podjazdu, skutego lodem i zasypanego śniegiem. Pośrednik, który wynajmował dom, poradził, żebyśmy założyli łańcuchy na koła, sam używał łańcuchów. Drzewa, w większości sosny i świerki, ale nie brakowało też nagich w zimie klonów, brzóz i czeremch, zstępowały ze stromych zboczy, by zgromadzić się rzędami wokół wysypanego białym żwirem podjazdu. Tego ponurego, szarego dnia słońce nie przenikało granicy lasu; niepokojąco gęsty mrok rozpoczynał się przy pierwszej linii drzew i wypełniał ich dalsze szeregi, jakby sama zgęszczona noc znalazła tam schronienie przed świtem. Umeblowany dom miał trzy niewielkie sypialnie, jedną łazienkę, pokój dzienny oraz jadalnię i kuchnię, wszystko to zamknięte w piętrowej konstrukcji z desek, przykrytej asfaltową dachówką stojącej nad mroczną, wilgotną, niską piwnicą w której znajdował się piec olejowy.
Swego czasu w tej piwnicy dokonywano niebywałych okrucieństw. Szósty zmysł pozwolił mi odczytać psychiczny osad tortur, bólu, morderstw, szaleństwa, niewyobrażalnej dziczy już w momencie, kiedy agent, Jim Garwood, otworzył klapę, za którą znajdowały się prowadzące w dół schody. Zło wzniosło się po nich, pulsujące, ciemne, jak krew płynąca z rany. Nie zamierzałem schodzić w to ohydne miejsce.
Niestety Jim Garwood, cichy, poważny mężczyzna w średnia wieku o ziemistej cerze, nalegał na to, żebyśmy bliżej przyjrzeli się piecowi i odebrali instrukcję jego obsługi. Nie znalazłem pretekstu pozwalającego odmówić jego prośbie bez wzbudzania podejrzeń. Niechętnie wstąpiłem wraz z Ryą w owo piekło ludzkiego cierpienia, trzymając się mocno rozchwianej poręczy, rozpaczliwie próbując nie dławić się smrodem krwi, wymiocin i palonego ciała, który tylko ja mogłem poczuć, kłębiącym się odorem z innych czasów. Po piwnicy chodziłem szczególnie ostrożnie, nie chciałem zataczać się przez straszliwe wydarzenia, które mogły tu nastąpić nawet wczoraj.
Wskazując nam szafki i regały, zajmujące całą dłuższą ścianę piwnicy, nieświadom woni śmierci, tak dla mnie wyraźnej, ani nawet panujących tu nieprzyjemnych zapachów pleśni, grzyba i zgnilizny, Garwood powiedział:
- Macie tu mnóstwo miejsca na zapasy.
- Widzę - przytaknęła Rya.
Ja zaś dostrzegłem przerażoną zakrwawioną kobietę, przykutą do pieca węglowego, stojącego wówczas na tym samym wylanym z betonu fundamencie, na którym stał teraz nowoczesny piec olejowy. Całe ciało poznaczone miała ranami i siniakami, jedno oko podbite, zamknięte. Wiedziałem już, że nazywała się Dora Penfield i strasznie się bała, że mąż jej szwagierki, Klaus Orkenwold, chce ją porąbać na kawałki, które wrzuci potem do pieca na oczach przyglądających się temu w przerażeniu jej dzieci. I rzeczywiście tak właśnie skończyła, choć wielkim wysiłkiem woli udało mi się zablokować obraz jej śmierci.
- Thompson Oil Company w zimie dostarcza opał co trzy tygodnie - wyjaśnił Garwood. - Jesienią rzadziej.
- Ile kosztuje napełnienie zbiornika? - spytała Rya, Perfekcyjnie grając gospodarną młodą małżonkę.
A ja widziałem dwoje okrutnie pobitych, zamęczonych dzieci, sześcioletniego chłopca i siedmioletnią dziewczynkę, i choć bezsilne ofiary od dawna nie żyły, ich jęki, krzyki bólu i słabe, bezradne wołania o pomoc docierały do mnie echem przez kręte korytarze czasu - ostre drzazgi bolesnych dźwięków. Omal się nie rozpłakałem.
Widziałem także szczególnie groźnie wyglądającego goblina, samego Klausa Orkenwolda, ze skórzanymi pasami, elektrycznym pastuchem i innymi narzędziami tortur w ręku. Chodził tam i z powrotem po swej domowej jaskini tortur, raz w ludzkiej masce, raz w naturalnej formie, od której widoku przerażone ofiary traciły zmysły, z potwornymi rysami podkreślonymi pomarańczowym ogniem bijącym z otwartego paleniska.
Jakimś cudem udawało mi się uśmiechać, kiwać głową i udawać, że słucham Jima Garwooda. Co więcej, udało mi się nawet zadać ze dwa sensowne pytania. Wydostałem się z piwnicy, nie zdradzając, w jak rozpaczliwym stanie się znajduję. Nidy nie dowiem się, jakim cudem tak przekonująco udawałem spokój, choć prześladowały mnie te mroczne, okrutne obrazy.
Kiedy wyszliśmy, zatrzaskując za sobą wejście do piwnicy, przestałem widzieć mordercze wydarzenia, które tam się rozegrały. Kilkoma głębokimi oddechami oczyściłem płuca ze smrodu krwi i wymiocin, pamiątki po dziejących się tam okrucieństwach. Ponieważ dom stał w miejscu wręcz idealnym dla naszych planów, był wystarczająco anonimowy i wystarczająco wygodny, uznałem, że warto go wynająć, a ja po prostu nigdy nie będę schodził do piwnicy.
Podaliśmy Garwoodowi fałszywe personalia: Bob i Helen Barnwellowie z Filadelfii. Musieliśmy jakoś wyjaśnić, że nie pracujemy w miasteczku. Przygotowaliśmy historyjkę o tym, że jesteśmy absolwentami geologii z licencjatem i magisterium, po którym udzielono nam sześciomiesięcznego stypendium na badania terenowe do naszych doktoratów, dotyczących niektórych anomalii w układzie warstw skalnych w Appalachach. W ten sposób mogliśmy łatwo wytłumaczyć wyprawy w góry, rekonesanse przeprowadzane w kopalniach oraz warsztatach Lightning Coal Company.
Miałem blisko osiemnaście lat, doświadczenie mężczyzny dwukrotnie starszego ode mnie, lecz oczywiście nie byłem wystarczająco dorosły, by zdobyć magisterium i pisać doktorat. Wyglądałem jednak znacznie doroślej, niż powinienem, powód z pewnością znacie wszyscy.
Rya, starsza ode mnie, sprawiała wrażenie wystarczająco dorosłej, by być kimś, za kogo się podawała. Operacja plastyczna oraz zmiana koloru włosów z blond na kruczoczarne dodały jej niezwykłej urodzie i powalającemu seksapilowi wyrafinowania, dzięki któremu sprawiała wrażenie dojrzalszej. Co więcej, trudy życia, w którym nie brakło tragedii, otoczyły ją aurą kobiety znającej świat, o bogatym doświadczeniu jakiego nabywa się tylko z wiekiem.
Jim Garwood nie okazał cienia podejrzliwości.
We wtorek, jeszcze w Gibtown, Śliski Eddy zaopatrzył nas w fałszywe prawa jazdy i inne dokumenty konieczne, byśmy zaistnieli jako Barnwellowie. Nie było wśród nich żadnego potwierdzającego nasz związek z Uniwersytetem Tempie w Filadelfii. Uznaliśmy, że pośrednikowi handlu nieruchomościami nie będzie się chciało sprawdzać nas zbyt dokładnie, jeśli w ogóle pofatyguje się nas sprawdzić. W końcu tylko wynajmowaliśmy dom na Apple Lane, i to zaledwie na sześć miesięcy. Poza tym płaciliśmy całą należność z góry, łącznie ze sporym zastawem za zniszczenia, co więcej, płaciliśmy gotówką. Czyniło nas to atrakcyjnymi i względnie bezpiecznymi najemcami.
W naszych czasach, kiedy dzięki komputerom w ciągu kilku godzin można dostać raport o zdolności kredytowej każdego, a na dodatek inne informacje, począwszy od miejsca zatrudnienia do rodzaju ulubionego papieru toaletowego, sprawdzenie podanych przez nas „faktów” odbyłoby się niejako automatycznie. Ale wówczas, w 1964 roku, rewolucja mikroprocesorów to była pieśń przyszłości, przemysł informatyczny raczkował, a ludziom ciągle ufano i wierzono na słowo.
Garwood, dzięki Bogu, nic nie wiedział o geologii i nie potrafił zadać nam istotnych pytań.
Wróciliśmy do jego biura. Podpisaliśmy papiery, zapłaciliśmy i wzięliśmy klucze.
Zdobyliśmy bazę dla naszych operacji.
Przenieśliśmy nasze rzeczy na Apple Lane. Choć jeszcze niedawno dom wydawał mi się odpowiedni, kiedy wróciliśmy do niego jako legalni lokatorzy, poczułem się niepewnie. Miałem wrażenie, że jest w jakiś sposób świadomy naszej obecności, że w klatce jego ścian mieszka złowroga inteligencja, że okna są wszechobecnymi ślepiami bestii, że chętnie nas wita, ale w tym powitaniu nie ma ani odrobiny dobrej woli, tylko wszechpotężny głód.
Pojechaliśmy do miasta czegoś się dowiedzieć.
***
Biblioteka hrabstwa mieściła się w okazałym gotyckim gmachu przylegającym do budynku sądów. Granitowe ściany pociemniały, pokrywały je plamy oraz ślady działania zanieczyszczeń z sąsiednich stalowni, kopalni i pyłu nawiewanego znad bocznic kolejowych. Krenelażowy dach, wąskie, zakratowane okna, głęboko wpuszczone wejście oraz ciężkie drewniane drzwi sprawiały takie wrażenie, jakby budynek powstał po to, by chronić coś materialnie znacznie cenniejszego niż książki.
W środku biblioteki stały proste, solidne dębowe stoły i krzesła, na których mogli zasiąść czytelnicy, jakkolwiek z pewnością nie czuli się w nich komfortowo. Za rzędami stołów stały regały, trzyipółmetrowe, dębowe, otaczające salę z trzech stron, oświetlone pomarańczowymi żarówkami przykrytymi stożkowatymi, niebieskimi metalowymi abażurami. Przejścia między nimi były wąskie i kręte, tworzyły prawdziwy labirynt. Z jakiegoś powodu całość skojarzyła mi się z egipskimi grobowcami ukrytymi pod kamiennymi kopcami piramid, odkrytymi w dwudziestym wieku przez badaczy uzbrojonych w światło elektryczne rozpraszające ciemności, które niegdyś ośmielały się naruszyć wyłącznie lampki oliwne i świece łojowe. Wraz z Ryą wędrowaliśmy przez owe korytarze o ścianach z ksiąg, chłonąc zapach żółknącego papieru i butwiejących okładek. Miałem nieodparte wrażenie, że żyje tu dickensowski Londyn, Arabia Burtona i tysiące innych światów tysięcy pisarzy, gotowych wniknąć w nas nawet bez lektury, że światy te, jak zaradnie rozsiewane przez grzyby, z każdym oddechem wnikają w organizm, ożywiając umysł i wyobraźnię. Niczego nie pragnąłem bardziej, niż zdjąć jakąś książkę z półki i pogrążyć się w lekturze, ponieważ nawet koszmarne światy Lovecrafta, Poego czy Brama Stokera były niewinnie urocze w porównaniu z praw° dziwym światem, w którym musieliśmy żyć.
Przyszliśmy tu jednak w ściśle określonym celu: zamierzaliśmy dokładnie przestudiować roczniki „Yontsdown Register” którego egzemplarze znajdowały się z tyłu wielkiej czytelni, za regałami. Najnowsze numery umieszczono w wielkich szufladach według daty wydania, starsze udostępniono na mikrofilmach. Spędziliśmy kilka godzin, zaznajamiając się z wydarzeniami ostatnich siedmiu miesięcy...
...i wiele się dowiedzieliśmy.
Bezgłowe ciała szeryfa Lisiego Kelsko i jego zastępcy znaleziono w radiowozie, podrzuconym tego obfitującego w wydarzenia lata pod ratusz przez Luke’a Bendingo i Joela Tucka. Spodziewałem się, że policja przypisze to morderstwo jakiemuś włóczędze, i tak się rzeczywiście stało. Lecz ku mojemu zdumieniu i przerażeniu dowiedziałem się, że aresztowano podejrzanego: młodego mężczyznę bez stałego miejsca zamieszkania, Waltera Dembrowa. Według informacji z gazety popełnił on samobójstwo w celi dwa dni po przyznaniu się do zarzutu podwójnego morderstwa. Powiesił się na sznurze z podartego na paski podkoszulka.
Pająki poczucia winy wspięły się po mym kręgosłupie, dotarły do serca i zaczęły je pożerać. Przez chwilę żadne z nas nie mogło wykrztusić słowa. Rya pierwsza odzyskała głos.
- O Boże - szepnęła, choć obok nas nie było nikogo i nikt nie mógł nas usłyszeć.
Zemdliło mnie. Dobrze, że siedziałem, bo nagle osłabłem i gdybym stał, pewnie bym się przewrócił.
- Nie powiesił się sam - powiedziałem.
- Nie. Oszczędzili mu kłopotu i zrobili to za niego.
- Bóg wie, jak go przedtem torturowano. Rya przygryzła wargi. Milczała.
Słyszeliśmy ciche rozmowy, kroki w przesyconym zapachem kurzu i pleśni labiryncie regałów.
Zadrżałem.
- Przecież... można powiedzieć, że to ja zabiłem tego Dembrowa. Zginął przeze mnie.
- Nie!
- Tak. Śmierć Kelsko i jego zastępcy dała goblinom pretekst do...
- Był włóczęgą Slim - przerwała mi Rya. Mówiła ostro, ale też uścisnęła moją dłoń. - Jak sądzisz, ilu włóczęgów pojawia się w tym miasteczku... i uchodzi z życiem? Te stworzenia żywią się naszym bólem i cierpieniem. Cały czas szukają ofiar. A najlepsze ofiary to włóczędzy: bezrobotni, bitnicy szukający oświecenia czy czego tam szukają bitnicy, młodzi ruszający w drogę, by poznać swój charakter. Łapie się kogoś takiego na drodze, bije, torturuje, wreszcie morduje, gdzieś po cichutku grzebie ciało, i spokój. Nikt nigdy nie dowie się, co się stało, nikt nawet nie będzie się dopytywał! Z punktu widzenia goblinów to znacznie bezpieczniejsze niż mordowanie miejscowych, a równie satysfakcjonujące, śmiem więc wątpić, czy kiedykolwiek zrezygnowały z szansy, jeśli tylko im się nadarzyła. Nawet gdybyś nie zabił tych dwóch gliniarzy, ten Dembrow i tak znikłby w Yontsdown, i tak spotkałby go tu podobny, jeśli nie identyczny, koniec. Cała różnica, że zrobiono z niego kozła ofiarnego. Miejscowa policja po prostu znalazła dobry sposób, by zamknąć sprawę, której bez kozła ofiarnego by nie zamknęła. Ty za nic nie odpowiadasz.
- Jeśli nie ja, to kto?
- Gobliny - odpowiedziała po prostu Rya. - Demony. Na Boga, zapłacimy im za Dembrowa, tak jak za wszystko inne!
Jej słowa i przekonanie, z jakim zostały wypowiedziane, sprawiły, że poczułem się troszkę (choć niewiele) lepiej.
Książki są suche - co przypomniał mi szelest kartek odwracanych przez kogoś niewidzialnego, ukrytego za załamaniem korytarza. Jakby pod ich wpływem ja też poczułem się wyschły, odwodniony. Myślałem o Walterze Dembrowie, umierającym za moje grzechy, i skręcałem się z bólu. Odchrząknąłem. Z wyschłego gardła wydobył się suchy dźwięk.
Czytaliśmy dalej. Lisiego Kelsko zastąpił nowy szef policji, którego nazwisko okazało się szokująco znajome: Orkenwold, Klaus Orkenwold. Niewątpliwie ten Klaus Orkenwold, który wpadł kiedyś w odwiedziny do wynajętego przez nas domu, mieszkała wówczas jego szwagierka. Tak dla zabawy torturował ją, poćwiartował, wrzucił kawałki ciała do pieca, po czym w ten sam sposób potraktował jej dwoje dzieci. Dzięki szóstemu zmysłowi widziałem te morderstwa, kiedy Jim Garwood zmusił mnie do zejścia do wilgotnej, śmierdzącej pleśnią piwnicy. Później, już w samochodzie, opowiedziałem Ryi całą tę historię. Teraz popatrzyliśmy na siebie z zaskoczeniem i strachem. Nie wiedzieliśmy czy ten zbieg okoliczności ma jakieś głębsze znaczenie.
Jak już wspomniałem, zdarza mi się cierpieć na depresję podczas której jestem pewien, że świat to bezsensowne miejsce przypadkowych akcji i kontrakcji, że życie nie ma sensu, że wszystko jest pustką, popiołami i bezsensownym okrucieństwem. W takim nastroju jestem intelektualnym bliźniakiem ponurego Koheleta.
Czasami mi się to zdarza, ale nie teraz.
Przy innych okazjach, gdy staję się bardziej uduchowiony - choć nastrój mam wtedy niekoniecznie lepszy - widzę dziwne, cudowne i intrygujące wzory naszego życia, których nie potrafię zrozumieć, porywające dlatego, że zdradzają istnienie doskonale uporządkowanego wszechświata, w którym nic nie dzieje się przypadkiem. Dzięki Oczom Zmierzchu potrafię także rozpoznać siłę przewodnią, intelekt wyższego poziomu wiedzący, że do czegoś możemy się przydać, może nawet do czegoś ważnego. Wyczuwam wzór, choć jego prawdziwa natura i znaczenie pozostają dla mnie tajemnicą.
I to zdarzyło się teraz.
Nie, nie wróciliśmy do Yontsdown wyłącznie z własnego wyboru. Zostaliśmy wyznaczeni do walki z Orkenwoldem... lub z systemem, który reprezentuje.
W napisanym na kolanie artykule o Orkenwoldzie dziennikarz „Yontsdown Register” rozpisywał się o wspaniałym policjancie, który z wielką odwagą stawił czoło osobistym dramatom. Poślubił wdowę z trójką dzieci, Maggie Walsh z domu Penfield, i po dwóch latach małżeństwa, powszechnie uważanego za szczęśliwe, stracił żonę i adoptowane dzieci w pożarze, który pewnej nocy strawił jego dom, podczas gdy on sam miał wtedy służbę. Pożar ten był tak gwałtowny, że po ofiarach pozostały wyłącznie kości.
Ani Rya, ani ja nie wyraziliśmy głośno naszego wspólnego zdania: pożar nie był bynajmniej przypadkowy, a gdyby ciał nie zniszczył ogień, uczciwy koroner z łatwością odnalazłby na nich ślady ran niezwiązanych z pożarem.
Miesiąc po tej tragedii zdarzyła się następna. Partner Orkenwolda i jego szwagier, Tim Penfield, zginął na służbie. Został zastrzelony przez złodzieja, który włamał się do hurtowni i który - co za szczęśliwy zbieg okoliczności! - chwilę później został pomszczony przez bohaterskiego Klausa.
Ani Rya, ani ja nawet słowem nie wspomnieliśmy o tym, co oczywiste: szwagier Klausa nie był goblinem, z jakiegoś powodu zaczął podejrzewać Orkenwolda o zabicie Maggie i jej dzieci, więc Orkenwold przy okazji po prostu go zastrzelił.
„Register” zacytował słowa obecnego szefa policji, wypowiedziane zaraz po tym „wypadku”: „Naprawdę nie jestem pewien, czy nadal mogę być policjantem. Był nie tylko moim szwagrem, lecz partnerem, przyjacielem, najlepszym, jakiego kiedykolwiek miałem. Żałuję tylko, że to on zginął, a nie ja”. Było to wspaniałe przedstawienie, jeśli weźmie się pod uwagę, że Orkenwold załatwił zarówno partnera, jak i kilka niewinnych osób, na które sprytnie zwalił winę. Szybko powrócił do wykonywania obowiązków, co odebrano jako jeszcze jedną oznakę jego odwagi i poczucia obowiązku.
Skulona przed czytnikiem mikrofilmów Rya objęła się ramionami. Zadrżała. Nie musiałem pytać, dlaczego nagle zrobiło się jej zimno. Potarłem swoje zmarznięte dłonie.
Wiatr o sile lwa ryczał i skrzeczał w wysokich, wąskich, matowych oknach biblioteki. Nawet jego dźwięk nie mógł nas zmrozić bardziej.
Miałem wrażenie, że czytam nie małomiasteczkową gazetę, lecz zagłębiam się w jakąś Księgę przeklętych, w której kolejne działania demonów opisał dokładnie i szczegółowo kronikarz z piekła rodem.
Przez szesnaście miesięcy Klaus Orkenwold wspomagał finansowo swą szwagierkę, Dorę Penfield, i dwójkę jej dzieci. Potem zdarzyła się kolejna tragedia; cała trójka znikła bez śladu.
Oczywiście wiedziałem, co się z nimi stało. Widziałem, słyszałem i czułem, jak strasznie cierpieli w piwnicy drewnianego domu na Apple Lane.
Orkenwold poślubił siostrę Tima Penfielda, zamordował na torturach ją i jej dzieci, zabił Tima i zgładził wszystkich pozostałych członków rodziny Penfieldów.
Gobliny są myśliwymi.
My jesteśmy ich ofiarami.
Tropią nas bezlitośnie w świecie, który dla nich jest niczym innym jak wielkim rezerwatem myśliwskim.
Nie musiałem czytać dalej... ale mimo wszystko czytałem zupełnie jakbym przez łgarstwa „Yontsdown Register” stawał się milczącym świadkiem cierpień i śmierci Penfieldów i jakbym w sposób, którego ani nie potrafiłbym wyjaśnić, ani nawet nie rozumiałem, przyjmował na siebie święty obowiązek pomszczenia ich.
Zniknięcie Dory i jej dzieci stało się przedmiotem dwumiesięcznego śledztwa, które doprowadziło do (fałszywego, oczywiście) oskarżenia niejakiego Winstona Yarbridge’a, kawalera, sztygara jednej z kopalni, mieszkającego samotnie na Apple Lane, kilkaset metrów za domem Dory. Yarbridge głośno bronił się przed oskarżeniami, a reputacja spokojnego, głęboko religijnego, regularnie uczęszczającego do kościoła człowieka wydawała się świadczyć na jego korzyść. W końcu skazano jednak tego nieszczęśnika na podstawie mnóstwa nieodpartych dowodów świadczących o tym, że w ataku seksualnej psychopatii wdarł się do domu Penfieldów, zgwałcił kobietę oraz oboje dzieci, z zimną krwią porąbał ciała, po czym pozbył się ich wrzucając do pieca, w którym za paliwo służył nasączony ropą węgiel. W jego domu znaleziono zakrwawioną bieliznę trójki ofiar, ukryte w przewodzie odprowadzającym parę, zabudowanym szafką. Jak niemal wszyscy maniakalni mordercy gromadził pamiątki po ofiarach; odcięte palce ofiar umieszczał w słoikach, zalewał alkoholem i zaopatrywał w etykietki z imionami. Znaleziono u niego również narzędzie zbrodni, a także stos pism pornograficznych przeznaczonych dla entuzjastów seksu z elementami przemocy oraz masochistów. Yarbridge twierdził, że dowody te podrzucono mu do domu, i tak oczywiście było. Kiedy na piecu w piwnicy domu ofiar znaleziono jego dwa odciski palców, twierdził, że policja kłamie, że zdjęła je gdzie indziej, i tak oczywiście było. Z kolei policja twierdziła, że dysponuje dowodami więcej niż wystarczającymi, by w owych czasach częstszego niż dziś zasądzania kary głównej posadzić oskarżonego na krześle elektrycznym, i tak oczywiście było.
Orkenwold osobiście poprowadził słynną sprawę Yarbridge’a do szczęśliwego końca, po czym, przynajmniej według „Yontsdown Register”, zrobił olśniewającą karierę w siłach prawa i porządku dzięki nieprawdopodobnej liczbie aresztowań prowadzących do skazania. Panowało powszechne przekonanie, że w pełni sobie zasłużył na awans na najwyższe stanowisko w wydziale. Swą klasę potwierdził błyskawicznym ujęciem Waltera Dembrowa, zabójcy swego poprzednika.
Zabiłem szefa policji Kelsko... ale mieszkańcom Yontsdown nie przyniosłem ulgi w ich długim cierpieniu. Wręcz przeciwnie, koszmarna polityczna machina władzy goblinów kręciła się w najlepsze. Na miejsce upadłego kata pojawił się następny, niewykluczone, że jeszcze groźniejszy.
Rya odwróciła się od czytnika, zapatrzyła w jedno z wysokich okien biblioteki. Przez matowe szkło przedostawało się wyłącznie blade światło, zupełnie jak księżyca, już lepiej jej twarz oświetlał blask czytnika. W końcu powiedziała:
- Można by pomyśleć, że przy jakiejś okazji ktoś, kiedyś powinien zacząć podejrzewać Orkenwolda o aranżowanie przynajmniej niektórych z tego praktycznie nieskończonego łańcucha tragedii. W końcu wszystko kręciło się wokół niego.
- Może... - odpowiedziałem z namysłem. - W normalnym miasteczku prędzej czy później zainteresowałby się tym inny gliniarz albo dziennikarz. Wziął go pod lupę. Ale tutaj rządzi jego rasa. Gobliny są nie tylko policjantami, oni są policją! Kontrolują sąd, radę miejską, urząd burmistrza i najpewniej także tę gazetę. Podlega im każda instytucja, której dałoby się użyć do odkrycia i rozpowszechnienia prawdy. Więc nikt jej nie zna.
Powróciliśmy do mikrofilmów i papierowych wydań gazety. Kontynuowaliśmy lekturę. Oprócz innych pożytecznych rzeczy, dowiedzieliśmy się także, że brat Klausa, Jensen Orkenwold jest właścicielem jednej trzeciej Lightning Coal Company. Jego partnerami, a także udziałowcami w jednej trzeciej byli Anson Corday, wydawca i redaktor naczelny jedynej miejskiej gazety, oraz Albert Spectorsky, rumiany burmistrz, którego miałem przyjemność poznać latem, kiedy z Galaretą przyjechaliśmy tu dopilnować, by wszystkie chętne dłonie zostały odpowiednio posmarowane. Sieć goblińskiej władzy w Yontsdown jawiła się nam coraz wyraźniej. Jak podejrzewałem, snuto ją wokół Lightning Coal Company.
***
Zdobyliśmy wreszcie wszystkie informacje, które można zdobyć w bibliotece, i postanowiliśmy zaryzykować. Przenieśliśmy się do sąsiedniego budynku, do sądów, gdzie w piwnicy mieścił się wydział ksiąg wieczystych. Pełno tu było goblinów, choć urzędnicy nie mający żadnej prawdziwej władzy, byli ludźmi. Wertowaliśmy wypisy bardziej, by zaspokoić ciekawość, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Potwierdziły się nasze podejrzenia: dom na Apple Lane, w którym zginęli Penfieldowie i w którym mieliśmy zamieszkać, należał do Klausa Orkenwolda, nowego szefa policji Yontsdown. Odziedziczył go po Dorze... po zamordowaniu jej i dzieci.
Nasz gospodarz, właściciel domu, w którym planowaliśmy powstanie przeciw goblinom, sam był jednym z najważniejszych goblinów!
Objawił się w tym fragment tajemniczego wzoru, zupełnie jakby przeznaczenie rzeczywiście istniało i jakby naszym przeznaczeniem było związać się głęboko, na śmierć i życie, z Yontsdown i jego goblińską elitą.
***
Wczesną kolację zjedliśmy w miasteczku, zrobiliśmy niewielkie zakupy i niedługo po zmierzchu wróciliśmy na Apple Lane. Prowadziła Rya.
Przy kolacji rozmawialiśmy przede wszystkim o tym, czy nie warto byłoby znaleźć nowe lokum, którego właścicielem nie byłby goblin. Uznaliśmy jednak, że ściągniemy na siebie uwagę, raczej porzucając dom, za który zapłaciliśmy z góry, niż pozostając w nim. Mieszkanie w tak niezwykle naznaczonym miejscu będzie pewnie wymagało od nas wzmożonej ostrożności i uwagi, ale uznaliśmy, że będziemy bezpieczni, a przynajmniej tak bezpieczni, jak to możliwe w tym miasteczku.
Oczywiście nadal pamiętałem niepokój, który ogarnął mnie podczas ostatniej wizyty w domu, ale swój niepokój przypisywałem starganym nerwom i wyczerpaniu po naprawdę ciężkich przejściach. To miejsce rzeczywiście mnie niepokoiło, nie przewidywałem jednak, byśmy przez sam fakt jego wynajęcia narażali się na szczególne ryzyko.
Jechaliśmy East Duncannon Road, przeszło trzy kilometry od zjazdu na Apple Lane. Przejechaliśmy skrzyżowanie na zielonym świetle. Po prawej stał radiowóz, czekający na zmianę świateł. Neonowe latarnie rzucały słabe fioletowe światło na jego brudną przednią szybę, wystarczająco silne, bym dostrzegł przez nią siedzącego za kierownicą gliniarza. Goblina. Nienawistny pysk demona przezierał przez ludzkie przebranie.
Dzięki swym specjalnym zdolnościom dostrzegłem coś jeszcze i przez chwilę nie byłem zdolny zaczerpnąć oddechu. Przejechaliśmy dobre pół przecznicy, nim odzyskałem głos.
- Zatrzymaj się! - powiedziałem.
- Co?
- Już! Podjedź do krawężnika. Zatrzymaj samochód. Zgaś światła.
Na szczęście Rya zastosowała się do mojego polecenia.
- Co się dzieje?
Moje serce miało skrzydła. Rozwinęło je i trzepotało nimi rozpaczliwie.
- Gliniarz na skrzyżowaniu - powiedziałem.
- Widziałam go. To goblin.
Obróciłem lusterko wsteczne. Światła na skrzyżowaniu Jeszcze się nie zmieniły. Radiowóz posłusznie czekał na wolną drogę.
- Musimy go powstrzymać.
- Gliniarza? - zdziwiła się Rya.
- Tak.
- Powstrzymać, tak? Przed czym?
- Przed morderstwem. Zamierza kogoś zabić.
- Oni wszyscy zamierzają kogoś zabić. To ich główne zajęcie.
- Nie o to chodzi. Zabije kogoś zaraz... teraz...
- Jesteś pewien?
- Już. Nie będziemy długo czekać.
- Kogo?
- Nie wiem. I on chyba też jeszcze nie wie. Ale za godzinę może nawet mniej, trafi mu się okazja, z której skorzysta.
Światło z naszej strony zmieniło się na żółte, potem na czerwone. Radiowóz na skrzyżowaniu mógł ruszyć i ruszył. Skręcił w naszym kierunku.
- Jedź za nim - powiedziałem do siedzącej za kierownicą Ryi. - Tylko, na litość boską nie za blisko. Nie może się zorientować, że go śledzimy.
- Slim, pamiętaj, że mamy tu ważniejsze sprawy niż ocalenie jednego życia. Nie możemy ryzykować wszystkiego, żeby...
- Musimy. Jeśli pozwolimy mu odjechać, wiedząc, że ma zamiar zabić niewinną osobę...
Radiowóz nas minął. Jechał Duncannon na wschód. Rya nie pojechała za nim.
- Słuchaj, zapobieżenie jednemu morderstwu jest jak zatykanie dziury w tamie kawałkiem przeżutej gumy. Lepiej zrobimy, kryjąc się, rozpoznając sytuację, szukając sposobów uderzenia w serce całej goblińskiej sieci...
- Kitty Genovese - powiedziałem cicho. Rya spojrzała na mnie zaskoczona.
- Pamiętaj o Kitty Genovese - powtórzyłem.
Zadrżała. Westchnęła. Wrzuciła bieg. Ruszyliśmy w ślad za radiowozem.
23
Rzeźnia
Gliniarz jechał powoli wśród nędznych domów: dziurawe chodniki, zapadnięte schody, połamane barierki na gankach, przegniłe deski ścian. Gdyby miały głos, domy te by jęczały, gorzko wzdychały, sapały, kaszlały i słabo skarżyły się na dolegliwości wieku starczego.
Śledziliśmy go możliwie jak najdyskretniej.
Wcześniej, zaraz po podpisaniu umowy najmu, na stacji benzynowej Gulf kupiliśmy łańcuchy. Od razu założyliśmy je na opony. Przy niewielkich prędkościach brzęczały i podzwaniały, przy większych przeraźliwie cienko wyły. Od czasu do czasu trafialiśmy na łachy śniegu, które kruszyliśmy ze słyszalnym trzaskiem.
Radiowóz minął powoli kilka zamkniętych na cztery spusty drobnych zakładów, na przykład wymiany tłumików, a potem sklep z oponami, porzuconą stację obsługi samochodów i antykwariat sprzedający książki z drugiej ręki. Silnym reflektorem punktowym oświetlał ciemne budynki, najprawdopodobniej w poszukiwaniu złodziei, ale udawało mu się tylko wypłoszyć Płaskie cienie, tańczące szaleńczo, wirujące, podskakujące i znikające w świetle. Trzymaliśmy się co najmniej przecznicę za nim; kiedy skręcał, zwalnialiśmy, żeby zniknął nam z oczu, i pojawialiśmy się po jakimś czasie; nie miał prawa przypuszczać, że jedzie za nim cały czas ten sam samochód.
W pewnej chwili, blisko skrzyżowania East Duncannon Road, i Apple Lane, gliniarz trafił na samochód zaparkowany na nasypie, tuż przy zaspie zgarniętego z ulicy śniegu. Był to zepsuty pontiac, brudny jak po długiej jeździe; z tylnego zderzaka zwisały krótkie, grube sople lodu. Tablice świadczyły o tym, że zarejestrowany był w Nowym Jorku, co umocniło moje przekonanie, że jego kierowca będzie ofiarą goblina w mundurze policjanta. Przecież ktoś w długiej podróży, tylko przejeżdżający przez miasto, jest idealnym kandydatem na ofiarę. Nikt nie dowiedzie, że zginął tu, a nie gdziekolwiek indziej.
Radiowóz zjechał na nasyp i zatrzymał się przy zepsutym pontiacu.
- Miń ich - powiedziałem do Ryi.
Przy samochodzie stała ładna rudowłosa kobieta około trzydziestki w butach do kolan, dżinsach i płaszczu w szkocką kratę do pół uda; widzieliśmy chmurę pary wznoszącą się przy każdym oddechu. Podniosła maskę, przyglądała się silnikowi; sprawiała wrażenie nieco zagubionej. Chociaż zdjęła rękawiczkę, najwyraźniej nie bardzo wiedziała, co powinna teraz zrobić. Wsunęła dłoń pod maskę i natychmiast ją cofnęła. Potrzebowała pomocy. Z nadzieją spojrzała na nasz samochód...
...a ja przez ułamek sekundy w miejscu jej twarzy widziałem czaszkę z pustymi, czarnymi, niezgłębionymi oczodołami.
Mrugnąłem.
Widziane Oczami Zmierzchu usta i nozdrza kobiety roiły się od robaków.
Znów zamrugałem.
Wizja przeminęła. My też minęliśmy pontiaca.
Ta kobieta zginie jeszcze dzisiaj... chyba że uda nam się temu zapobiec.
Na rogu następnej przecznicy mieściła się restauracja i bar, ostatnie oświetlone miejsce na Duncannon Road; dalej pięła się ona w górę i znikała wśród czarnych jak atrament, gęsto zalesionych wzgórz, z trzech stron otaczających Yontsdown.
Wjechaliśmy na parking, skryliśmy się za dużym samochodem kempingowym, Rya zgasiła światła. Patrząc na zachód, pod gałęziami wielkiej jodły, stojącej w samym rogu restauracyjnego parkingu, widzieliśmy z samochodu skrzyżowanie Duncannon i Apple Lane, odległe o jedną przecznicę. Goblin stał przy pontiacu, obok kobiety w kraciastym płaszczu; prawdziwy rycerz spieszący z pomocą damie w potrzebie.
- Broń zostawiliśmy w domu - zauważyła Rya.
- Nie sądziliśmy, że wojna już się zaczęła. Od dziś żadne z nas nie wychodzi z domu bez broni.
- Jasne, ale teraz jesteśmy bezbronni.
- Mam nóż - powiedziałem, poklepując się po cholewie buta.
- To niewiele.
- Wystarczy.
- Może?
Ruda kobieta właśnie wsiadła do radiowozu. Zaproszenie niewątpliwie przyjęła z ulgą zadowolona, że pomaga jej rycerski, uśmiechnięty policjant.
Przejechało kilka samochodów, światła ich reflektorów odbijały się od śniegu, lodu i kryształków soli na chodniku. Zaledwie kilka, Duncannon znajdowała się niemal na granicy miasteczka. Nie była specjalnie ruchliwa o tej porze, kiedy nikt nie jeździł do i z leżących na wzgórzach kopalni. Radiowóz zjechał z nasypu i ruszył w naszą stronę. Był na drodze sam.
- Przygotuj się. Będziemy go śledzić - powiedziałem do Ryi. Wrzuciła bieg, ale nie włączyła świateł.
Skuliliśmy się na siedzeniach, zaledwie wysuwając głowy nad deskę rozdzielczą. Przyglądaliśmy się goblinowi niczym para ostrożnych krabów z Florydy, wystawiających z piasku wyłącznie oczy.
Radiowóz przejechał z klekotem łańcuchów. Widzieliśmy goblina za kierownicą, lecz kobiety - nie. Wiedzieliśmy, że usiadła z przodu, na siedzeniu pasażera. Ale znikła.
- Gdzie ona się podziała? - spytała Rya.
- Zaraz potem, jak wsiadła do samochodu, Duncannon przejechało kilka samochodów - odpowiedziałem. - Nikt ich nie obserwował. Założę się, że sukinsyn wykorzystał sytuację. Pewnie założył jej kajdanki i zmusił, żeby położyła się na siedzeniu. Może nawet pozbawił ją przytomności?
- A może ona już nie żyje?
- Nie - zaprzeczyłem stanowczo. - Dobra, ruszamy. Jedź za nim. Aha, nie zabiłby jej tak po prostu, nie teraz, kiedy może bez ryzyka zabrać ją gdzieś i zamordować powoli. Na tym właśnie najbardziej im zależy: jeśli mogą tak to załatwić, wolą długą śmierć ofiary od szybkiej, bez cierpienia.
Nim wyjechaliśmy z parkingu przed restaurację, radiowóz już znikał. Widzieliśmy tylko czerwone tylne światła, wznoszące się coraz wyżej i wyżej. Przez chwilę zawisły nieruchomo, jakby wzniosły się w niebo. Znikły, gdy samochód przejechał przez grzbiet wzgórza. Za nami nikt nie jechał. Rya dodała gazu, łańcuchy szybciej zaklekotały po utwardzanej nawierzchni. Jechała z największą możliwą prędkością po Duncannon, która zwęziła się do zwykłej wiejskiej dwupasmówki.
Pędziliśmy pod górę pomiędzy dwoma rzędami świerków i sosen. Wyglądały upiornie, wręcz strasznie w mnisich habitach najeżonych igłami gałęzi, wydawały się wręcz wyciągać ku nam ręce.
Wkrótce zbliżyliśmy się do radiowozu na niespełna pół kilometra, ale nie baliśmy się, że gliniarz goblin może nas spostrzec. Tu, wśród wzgórz, droga wiła się serpentynami, więc śledzony samochód pojawiał się przed nami zaledwie na kilka sekund, co oznaczało, że dla przeciwnika jesteśmy tylko dalekim, przerywanym błyskiem świateł i nie stanowimy żadnego zagrożenia. Mniej więcej co dwa kilometry mijaliśmy po kilka odchodzących w bok dróg: przede wszystkim gruntowych, rzadko utwardzanych, a jeszcze rzadziej asfaltowych. Nikły w ciemnym lesie, wśród oszronionych drzew. Najprawdopodobniej prowadziły do domów, o czym świadczyły stojące przy rozjazdach skrzynki pocztowe. Po jakichś sześciu, siedmiu kilometrach wjechaliśmy na grzbiet stromego wzgórza i zobaczyliśmy policyjny samochód pod nami, hamujący i niemal zatrzymujący się przed skrętem w prawo, w jedną z tych wąskich poprzecznych dróżek. Nie zwalniając, udając, że nic nas to nie obchodzi, pojechaliśmy dalej, po drodze odczytując nazwisko wypisane na szarej skrzynce pocztowej: „Havendahl”. Spojrzałem w prawo, w głąb ciemnego tunelu wśród drzew, w sam czas, by dostrzec czerwone światełka znikające w mroku tak doskonałym, tak głębokim, że na chwilę odebrał mi poczucie odległości i relacji przestrzennych (nie mówiąc już o poczuciu równowagi); zakręciło mi się w głowie, miałem wrażenie, że wiszę w powietrzu, a radiowóz porusza się nie po powierzchni ziemi, lecz spada, jakby zmierzał do samego jądra planety.
Zaparkowaliśmy na poboczu, jakieś dwieście metrów od rozjazdu. Drogę oczyszczono tu ze śniegu, tworząc obszerne zakole umożliwiające bezproblemowe zawrócenie samochodem.
Wysiedliśmy z samochodu. Od razu stwierdziliśmy, że było teraz znacznie chłodniej niż wówczas, gdy wychodziliśmy z supermarketu. Ze zboczy Appalachów wiał wilgotny i tak przenikliwy wiatr, jakby narodził się znacznie dalej, na mroźnej północy, w kanadyjskiej tundrze czy lodowcach Arktyki; czułem ostry zapach ozonu, dowodzący polarnego pochodzenia wiatru. Oboje ubrani byliśmy w zamszowe kurtki podbite sztucznym futrem, mieliśmy rękawiczki i ocieplane buty. A jednak marzliśmy.
Rya otworzyła bagażnik. Podniosła osłonę koła zapasowego i z wnęki wyjęła narzędzie w kształcie pogrzebacza, z jednej strony przypominające łom, z drugiej urządzenie do wyrywania gwoździ. Potrząsnęła nim, badając jego ciężar, a kiedy dostrzegła, że się na nią gapię, powiedziała:
- Ty masz nóż, prawda? A ja mam to.
Poszliśmy dróżką w ślad za radiowozem. Szliśmy tunelem o ścianach i stropie z drzew, czarnym i przerażającym prawie tak, jak dom strachów w najlepszych wesołych miasteczkach. Miałem nadzieję, że oczy szybko przyzwyczają się nawet do tak głębokiej ciemności. Poruszaliśmy się ostrożnie świadomi, jak łatwo w tych warunkach zorganizować zasadzkę, ja pierwszy, Rya tuż za mną. Okruchy zamarzniętej ziemi i lodu trzeszczały pod butami.
W gałęziach drzew wył wiatr. Niższe kołysały się z szumem, ocierały o siebie, trzeszczały. Martwe drewno próbowało udawać, że żyje.
Nie słyszałem silnika radiowozu. Zapewne dojechał na miejsce i zatrzymał się.
Przeszliśmy jakieś trzysta metrów. Nagle przyspieszyłem kroku, potem zacząłem biec. Nie dlatego, że widziałem lepiej, chociaż rzeczywiście widziałem, ale przede wszystkim z tego powodu, że nagle się przestraszyłem. Ruda dziewczyna nie miała żyć długo. Rya nie pytała o nic, tylko przyspieszyć kroku. Biegła obok mnie.
Podjazd miał dobre osiemset metrów długości. Wybiegliśmy zza zasłony drzew na przysypaną śniegiem polanę, na której było nieco jaśniej. Pięćdziesiąt metrów dalej stał piętrowy dom, biały dom o konstrukcji szkieletowej. W prawie wszystkich oknach parteru paliło się światło. Wydawało się, przynajmniej nocą, że posiadłość jest dobrze utrzymana. Nad frontowym gankiem świeciła się lampka, w jej blasku dostrzegliśmy ozdobną, niemal rokokową balustradę wspartą na rzeźbionych babskach. Okna wyposażone były w schludne, ciemne okiennice. Z ceglanego komina unosił się dym, zwiewany na zachód przez porywisty wiatr.
Przed domem stał policyjny radiowóz.
Nigdzie nie było ani śladu gliniarza i rudowłosej kobiety.
Zatrzymaliśmy się zdyszani na granicy polanki, tam gdzie czarna kurtyna lasu dawała nam dobrą osłonę. Z domu, przez okno, nie sposób nas było zobaczyć.
Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów na prawo od domu znajdowała się duża stodoła ze stromym dachem, z którego krawędzi zwisały płaty białego, błyszczącego śniegu. Wydawała się wyjątkowo nie na miejscu, ziemia była tu zbyt stroma i skalista, by można ją było uprawiać z zyskiem. Ale nawet w słabym blasku padającym z okien mogłem odczytać napis nad wielkimi, podwójnymi wrotami: CYDR KELLY’EGO. A na stromym zboczu za domem rosły drzewa ustawione w schludne rzędy jak żołnierze na defiladzie, maszerujący noga w nogę, ledwie widoczne na pokrytej śniegiem ziemi. Sad.
Przykucnąłem, wyjąłem z buta nóż.
- Może powinnaś tu zostać - powiedziałem do Ryi.
- Odczep się.
Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Jej odwaga, w którą nigdy nie wątpiłem, i gotowość, by zostać przy moim boku nawet w najtrudniejszych chwilach, dodały mi otuchy.
Szybko i skrycie przemykaliśmy się brzegiem oczyszczonego podjazdu, skuleni, kryjąc się za zaspami starego, brudnego śniegu. W ciągu kilku sekund dotarliśmy pod dom. Po trawniku musieliśmy już iść wolniej. Leżący na nim śnieg zamarzł z wierzchu, każdy krok odzywał się ostrym trzaskiem, ale gdy stawialiśmy kroki równo i powoli, hałas malał do szmeru, który z pewnością nie był słyszalny wewnątrz domu. Mroźny wiatr, wyjący, płaczący i szumiący w załamaniach dachu, był w tej chwili raczej naszym sprzymierzeńcem niż wrogiem.
Powoli skradaliśmy się wzdłuż ściany.
Pierwsze okno. Ciężkie zasłony rozsunięto, przez przezroczyste firanki zajrzałem do pokoju dziennego. Zobaczyłem kominek ze starej cegły, na półce nad kominem zegar, meble z epoki kolonialnej, wypolerowaną podłogę z sosnowych desek, na podłodze dywaniki, na ścianach pokrytych jasną, pasiastą tapetą reprodukcje dzieł Babci Moses.
Następne okno także należało do pokoju dziennego.
Nie dostrzegłem nikogo.
Nie słyszałem nikogo. Tylko śpiewający wieloma głosami wiatr.
Trzecie okno - jadalnia. Pusta.
Kolejny krok po zamarzniętym śniegu.
Z głębi domu dobiegł nas kobiecy krzyk, stuk, trzask.
Kątem oka dostrzegłem, że Rya podnosi łom, który wyjęła z bagażnika samochodu.
Przez czwarte i ostatnie okno po tej stronie domu spojrzałem na dziwnie nagi pokój o rozmiarach cztery na cztery metry: zaledwie jeden mebel, żadnych dekoracji i obrazów, beżowe ściany i sufit pokryte rdzawoczerwonymi plamami, na podłodze szare poplamione linoleum w jeszcze gorszym stanie niż ściany. Zupełnie nie pasowało do domu o pokojach, dziennym i jadalnym, tak wypieszczonych jak te, które oglądałem przed chwilą. To okno, po bokach okryte szronem, przysłonięte było dokładniej niż poprzednie, do środka mogłem zajrzeć tylko przez wąską szczelinę. Przycisnąłem twarz do zimnej szyby. Przez szparę między brokatowymi zasłonami miałem widok na jakieś siedemdziesiąt procent powierzchni dziwnego pokoju... i rudowłosą dziewczynę. Z daleka od swojego zepsutego samochodu siedziała teraz na prostym, sosnowym krześle z rękami wykręconymi do tyłu i skrępowanymi kajdankami, przewleczonymi przez oparcie z pionowych listew. Była wystarczająco blisko bym mógł dostrzec cienką siateczkę żyłek na jej bladej skórze… i gęsią skórkę. Oczy, wbite w jeden punkt, w coś znajdującego się poza moim polem widzenia, miała szeroko rozwarte, przerażone.
Kolejny łoskot. Ściany domu zadrżały, jakby coś uderzyło w nie z potężną siłą od środka.
Przeraźliwe wycie... i tym razem nie był to wiatr. Rozpoznałem go od razu. To wył wściekły goblin.
Rya także rozpoznała ten dźwięk. Syknęła cicho z obrzydzeniem.
Nadal patrzyłem przez okno w głąb pokoju i wreszcie zobaczyłem tam demona, wybiegającego z niewidocznego dla mnie kąta. Przeszedł już metamorfozę, zrzucił ludzkie przebranie, ale wiedziałem, że jest to śledzony przez nas policjant. Biegł na czworakach z tym typowym dla goblinów wdziękiem, do którego ich potężne ramiona, barki i biodra, zbudowane z na pozór zdeformowanych kości, wydawały się niezdolne. Złowrogi psi łeb trzymał nisko przy ziemi. Wyszczerzył gadzie, ostre jak igła zęby. Obscenicznie, ohydnie wysuwał spomiędzy pokrytych łuską warg rozdwojony, cętkowany jęzor. Świńskimi oczkami, nienawistnymi, płonącymi czerwonym ogniem, wpatrywał się w jeden punkt: bezradną kobietę, która lada chwila mogła popaść w obłęd.
Nagle goblin zmienił kierunek i nadal na czworakach popędźił ku ścianie, jakby miał zamiar uderzyć w nią z całej siły. Ku memu zdumieniu nie uderzył jednak, lecz wbiegł na nią szybki jak karaluch przebiegł całą długość pokoju tuż pod sufitem, potem pół długości następnej i znów spełzł na linoleum, zatrzymał się przed związaną kobietą powstał na tylne łapy.
Zima wyciągnęła całe ciepło z mojej krwi.
Wiedziałem, że gobliny są szybsze i zręczniejsze niż większość ludzi, przynajmniej tych, którzy nie mają moich paranormalnych zdolności, ale nigdy nie oglądałem tak imponującego przedstawienia. Zapewne dlatego, że rzadko widywałem potwory w ich gniazdach, gdzie mogły wspinać się po ścianach ile im się podoba. Przy tych okazjach, kiedy je zabijałem, robiłem to szybko, nie dając im szansy na kaskaderskie ucieczki po ścianach i sufitach.
Sądziłem, że wiem o nich wszystko, a tymczasem znowu mnie zaskoczyły. Zaniepokoiło mnie to i przygnębiło; po prostu musiałem zastanowić się, jakie jeszcze ukryte talenty mają gobliny. Kolejna taka niespodzianka, zaskakująca mnie w złym momencie i równie dobrze mogę pożegnać się z życiem.
Była to doprawdy przerażająca myśl.
Ale... obawiałem się nie tylko tego, że gobliny jak jaszczurki bez problemu łażą po ścianach i sufitach, bałem się także o przykutą do krzesła kobietę. Schodząc ze ściany i prostując się przed nią potwór ujawnił kolejną swą cechę, o której nie miałem pojęcia: obrzydliwy fallus, długi na jakieś trzydzieści centymetrów, sterczący z pokrytego łuskami, zwisającego sączka, w którym ukryty był w stanie nieaktywnym. Jego członek był wygięty niczym szabla, gruby i przerażająco groźnie ząbkowany.
Ten stwór zamierzał zgwałcić kobietę, nim rozszarpie ją na sztuki pazurami i kłami. Co więcej, postanowił dokonać gwałtu w swej naturalnej, monstrualnej postaci, ponieważ w niej budził strach znacznie bardziej smakowity, podkreślający cudowną bezradność ofiary. Na ciążę nie mógł mieć nadziei, obce nasieje nigdy nie przyjęłoby się w ciele ludzkiej kobiety.
Po wszystkim brutalnie ją zamorduje. Serce mi zamarło, gdy zrozumiałem, dlaczego w tym pokoju nie było mebli, dlaczego tak dalece różnił się od reszty domu, skąd wzięły się rdzawe plamy na ścianach i podłodze. Patrzyłem na rzeźnię, miejsce kaźni. Przyprowadzano tu wcześniej inne kobiety, torturowano je, przerażano, poniżano i wreszcie okrutnie mordowano, tylko dla zabawy.
I nie tylko kobiety. Także mężczyzn. Dzieci.
Nagle odebrałem obrzydliwe wręcz obrazy wcześniejszych kaźni, emanowały je pokryte krwią ściany, wydawały się odbijać w szybie, za którą stałem, tak że obserwowałem je, jakbym patrzył na wyświetlany na ekranie film.
Z wielkim wysiłkiem odpędziłem od siebie te obrazy, odepchnąłem je tam, skąd przyszły, na ściany rzeźni. Nie mogłem sobie pozwolić na szok. Prześladowany przez nawał wizji byłbym zbyt słaby, by pomóc przerażonej, bezradnej kobiecie.
Odwróciłem się od okna, przesunąłem niepostrzeżenie do rogu budynku pewny, że Rya pójdzie za mną. Zdjąłem rękawiczki, schowałem je do kieszeni kurtki. Nożem można walczyć tylko, gdy dłoń jest naga.
Obeszliśmy dom i wiatr uderzył w nas ze zdwojoną siłą. Spadał z gór z siłą lawiny, zimny i przenikliwy. Ręce zamarzły mi dosłownie w sekundę. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej dostać się do domu albo za chwilę nie będę mógł celnie rzucić nożem.
Schody tylnego ganku były zamarznięte. Lód usztywnił ich konstrukcję. Kiedy wchodziliśmy po nich, trzeszczały przy każdym kroku.
Z balustrady zwisały sople.
Deski ganku także trzeszczały pod nogami.
Tylne wejście znajdowało się po lewej stronie domu. Powoli otworzyłem drzwi z aluminium i szkła. Wyposażone w sprężyny zawiasy zgrzytnęły.
Wewnętrzne drzwi prowadzące do domu były otwarte, podobnie jak zewnętrzne. Gobliny z zasady nie używały zamków. Genetycznie niemal całkiem pozbawione uczucia strachu wiedziały, że nie muszą się nas bać. Myśliwy nie boi się zająca.
Wraz z Ryą weszliśmy do całkiem zwyczajnej kuchni, jakby żywcem wyjętej z magazynu „Good Housekeeping”. Było tu ciepło, pachniało czekoladą, pieczonymi jabłkami i cynamonem
Ta typowa kuchnia z jakiegoś powodu sprawiła, że zacząłem się bać jeszcze bardziej.
Na kuchennym blacie po prawej stronie od wejścia, na metalowym stelażu stało domowe ciasto, za nim taca pełna ciasteczek. Ileż to razy widziałem gobliny - w ludzkich zebraniach - jedzące w restauracjach? Wiedziałem, że muszą się żywić, nie przypuszczałem jednak, by zajmowały się tak przyziemnymi domowymi zajęciami jak pieczenie ciasta czy ciasteczek. W końcu były przecież psychicznymi wampirami, żywiącymi się naszym fizycznym, umysłowym i emocjonalnym bólem; biorąc pod uwagę, jak bogatą miały dietę z ludzkiego cierpienia i jak regularnie mogły się nim nasycać, inne pożywienie wydawało się niepotrzebne. Nigdy, ale to nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogą zasiadać do posiłku w przytulnych jadalniach swych domów, odpoczywają przy nim po trudach codziennego dnia: morderstwach, torturach, sekretnym terroryzmie. Na tę myśl poczułem, jak wywraca mi się żołądek.
Z pustego pokoju, przylegającego do kuchni, dobiegł mnie huk, łomot i odgłosy drapania. Nieszczęsna kobieta nie mogła już krzyczeć. Słyszałem, jak modli się napiętym, drżącym głosem.
Rozpiąłem kurtkę, wyciągnąłem ręce z rękawów i rzuciłem ją na ziemię. Była gruba, krępowałaby mi ruchy, bardzo przeszkadzała w rzucaniu nożem.
W kuchni dostrzegłem przejście prowadzące na długi korytarz biegnący przez cały dom, a w nim troje drzwi; czwarte wychodziły na ganek. Jedne otwierały się prawdopodobnie na schody do piwnicy, drugie na spiżarnię, trzecie zaś na pokój, w którym widziałem demona i skutą kajdankami kobietę. Tylko które były które? Nie chciałem hałasować, otwierać drzwi na chybił trafił. Musiałem być pewien, że trafię do właściwego pomieszczenia za pierwszym razem. Przeszliśmy więc cicho przez kuchnię i weszliśmy do korytarza.
Pierwsze drzwi po lewej, na pół otwarte, prowadziły do rzeźni.
Obawiałem się, że kiedy wejdę do środka zbadać teren, kobieta mnie dostrzeże, a jej reakcja zaalarmuje goblina, wskoczyłem więc do środka, nie wiedząc, gdzie jest mój przeciwnik. Odepchnięte drzwi z hukiem uderzyły o ścianę.
Stojący nad skrępowaną kobietą goblin wyprostował się i obrócił w moim kierunku, wydając przeraźliwy syk świadczący o zaskoczeniu. Doleciał mnie jego cuchnący oddech.
Ze zdumiewającą wręcz szybkością jego wzniesiony fallus opadł i schował się do pokrytego łuskami sączka, a sączek znikł w ochronnej osłonie wewnątrz ciała.
Chwyciłem nóż za ostrze, uniosłem rękę nad głowę.
Nadal sycząc ohydnie, bestia rzuciła się na mnie.
W tej samej chwili cisnąłem nożem.
Ostrze przeszyło gardło goblina, gdy wykonywał skok. Utkwiło głęboko, choć rzut nie był tak celny, jak bym chciał. Lśniące, drżące świńskie nozdrza potwora zadrżały, z jego gardła wydarł się ryk szoku i wściekłości, z pyska trysnął strumień krwi.
Nie udało mi się go powstrzymać. Uderzył we mnie całym ciężarem swego cielska. Z wielką siłą.
Zatoczyłem się, grzmotnąłem w ścianę. Plecami przylgnąłem do plam zaschniętej krwi Bóg jeden wie ilu ofiar. Na sekundę, nim z całym wysiłkiem woli zablokowałem umysł, odbierałem ich śmiertelny ból i przerażenie, które wsiąkły w ściany dookoła mnie.
Moją twarz od jego pyska dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Oddychałem straszliwym smrodem wydobywającym się z pyska stwora, smrodem krwi, zgnilizny, rozkładającego się ludzkiego mięsa, tak potwornym, jakby sycił go strach uwięzionej kobiety.
Czarny, lśniący tłuszczem, demoniczny jęzor zbliżał się do mnie powoli, niczym szykujący się do ataku wąż.
Otoczyły mnie sękate ramiona goblina, zupełnie jakby zamierzał zmiażdżyć mnie o swą pierś lub, w chwili najmocniejszego uścisku, rozerwać mnie ostrymi szponami.
Walące z całej siły serce rozbiło zamek drzwi prowadzących do magazynu adrenaliny. Popłynąłem na fali chemicznej powodzi; czułem się dzięki niej jak jakiś bóg... choć przyznaję, ze bóg mocno przestraszony.
Goblinowi udało się przycisnąć mi ramiona do piersi. Splotłem i zacisnąłem dłonie, po czym gwałtownie wypchnąłem łokcie, rozrywając w ten sposób jego uścisk. Poczułem na ciele szpony, usłyszałem stuk, to kostkami palców uderzył w ścianę, gdy poderwał rękę pod wpływem uderzenia.
Wrzasnął z wściekłości. Był to przedziwny głos, tym bardziej że fale dźwiękowe biegnące z krtani do ust wibrowały na ostrzu noża tkwiącego w gardle bestii, nadając mu metaliczny pobrzęk. Wraz z krzykiem w twarz uderzyła mnie fala krwi. Kilka jej kropli wpadło mi do ust.
Do tej pory sił dodawał mi tylko strach i wściekła furia, teraz doszło także obrzydzenie. Oderwałem się od ściany, napierając na bestię całym ciałem. Zatoczyliśmy się i upadliśmy, ja znalazłem się na górze. Natychmiast chwyciłem rękojeść noża, wyrwałem ostrze z rany i zadałem kolejny cios. I następny. I następny. Nie potrafiłem się powstrzymać, mimo iż jadowita czerwień w ślepiach mojego wroga bladła, aż wreszcie ledwie się jarzyły. Jego pięty biły o linoleum podłogi z cichym stukiem, poruszał słabo ramionami, długie szpony bezradnie ryły podłogę. Wreszcie ostrzem jak brzytwa przesunąłem po jego gardle, przecinając mięśnie, żyły i tętnicę.
Załatwiłem sprawę. Zarżnąłem goblina.
Przykląkłem. Dyszałem i dławiłem się, kaszlałem i plułem, za wszelką cenę próbując pozbyć się z ust jego krwi. Wreszcie wyprostowałem się powoli, stając nad bestią okrakiem.
Patrzyłem, jak zmienia kształt niczym rtęć. Resztę siły życiowej poświęcał na przybranie ludzkiej formy zgodnie z tym, jak genetycznie zaprogramowano tę rasę w dawnych, zapomnianych czasach jej stworzenia. Kości trzeszczały, zmieniały kształt, tu niemal znikały, tam rozrastały się w gorączkowej przemianie, ścięgna pękały, by zaraz zrosnąć się w nową inną sieć, stawy przekształcały się z chrzęstem, tkanki miękkie z ohydnym wilgotnym bulgotem w szaleńczym tempie przystosowywały się do nowego ciała.
Skuta kobieta, Rya i ja wpatrywaliśmy się w tę wilkołaczą przemianę z tak napiętą uwagą z taką fascynacją że z obecności drugiego goblina zdaliśmy sobie sprawę dopiero wówczas, gdy wpadł do pokoju. Udało mu się zaskoczyć nas tak, jak my zaskoczyliśmy pierwszą ofiarę.
Być może w tej akurat chwili znacznie słabsze od moich, zdolności psychiczne Ryi funkcjonowały lepiej, bo ja tylko zdążyłem obrócić głowę, a ona już zdążyła unieść łom, który, na szczęście zabrała ze sobą. Zamachnęła się nim z taką furią i wymierzyła tak dobrze, że miała problemy z utrzymaniem go po potężnym ciosie, od którego zdrętwiały jej ręce. Omal nie upuściła broni. Atakująca bestia cofnęła się, wyjąc z bólu. Z pewnością była ranna, ale nie aż tak, by upaść.
Goblin skrzeczał i pluł na nas, jakby jego ślina była dla ludzi trująca. Otrząsnął się. Nim Rya zdążyła odzyskać władzę w ręce, runął na nią z przerażającą szybkością. Złapał ją wielkimi dłońmi. Dziesięcioma szponami jak kosy. Rozdarł jej grubą zimową kurtkę. Dzięki, niech będą Bogu za grube zimowe kurtki.
Opamiętałem się, nim zdołał uwolnić łapę i zadać jej cios w twarz. Dwa szybkie kroki, długi skok. Skoczyłem na grzbiet goblina. Znalazł się pomiędzy Ryą i mną. Uderzyłem nożem. Mocno. Jakbym uderzał młotem. Pomiędzy kościste, zdeformowane barki. Ostrze zagłębiło się w ciało aż o rękojeść. Ugrzęzło w chrząstkach. Nie mogłem go wyszarpnąć.
Nagle stwór otrząsnął się z iście nieludzką siłą. Spiął się jak koń na rodeo. Zdołał mnie zrzucić. Upadłem na podłogę, poczułem ostry ból kręgosłupa. Uderzyłem głową w ścianę. Świat rozmył mi się przed oczami.
I znów wyostrzył.
Przez chwilę byłem jednak zbyt oszołomiony, by wstać.
Widziałem nóż sterczący z karku bestii.
Goblin odrzucił od siebie również Ryę, a teraz ją zaatakował. Na szczęście nie tylko odzyskała siły, lecz także myślała szybko. Zamiast cofnąć się przed napastnikiem zrobiła krok w jego stronę i znów użyła łomu, tym razem jednak nie jako pałki. Zadała cios ostrą stroną. Uderzyła nim niczym włócznią wykorzystując masę przeciwnika, wbiła mu metalowy pręt nisko, w brzuch. Tym razem zareagował nie wyciem, lecz chrapliwym westchnieniem pełnym szoku i bólu.
Bestia chwyciła wystającą część łomu obiema łapami, których palce miały po cztery stawy, Rya natychmiast go puściła. Goblin cofnął się, zatoczył, wyrżnął w ścianę. Rozpaczliwie próbował wyciągnąć żelazo z rany. Tymczasem mnie udało się wstać, zaatakowałem bez wahania.
Oburącz chwyciłem wystające z trzewi goblina żelazo. Mój prastary przeciwnik wykrwawiał się, wyglądał już nawet na swój wiek. Posłał mi mordercze spojrzenie zasnuwających się mgłą ślepi, próbował rozorać mi ręce szponami. Wyrwałem łom i cofnąłem się, nim zdołał zrobić mi krzywdę. Biłem nim go metodycznie, potężnymi ciosami, aż opadł na kolana, nie przestałem nawet wtedy, kiedy rozciągnął się na podłodze. Skruszyłem jego czaszkę. Zmiażdżyłem łopatki i ramiona, biodra i kolana. Strugi potu zmyły mi krew z twarzy i rąk. Przestałem dopiero wtedy, gdy zabrakło mi siły do kolejnego uderzenia.
Dyszałem tak ciężko, że mój oddech odbijał się echem od ścian rzeźni.
Rya próbowała wytrzeć mi dłonie papierowymi chusteczkami.
Pierwsza bestia, już martwa, odzyskała swą ludzką formę, naga i mocno sponiewierana. Rzeczywiście, była policjantem, którego widzieliśmy wcześniej. Przemianę dokończyła, kiedy walczyliśmy z drugą która leżała u naszych stóp także w ludzkiej postaci: kobiety mniej więcej w tym samym wieku co gliniarz. Być może była jego żoną lub partnerką.
Czy gobliny rzeczywiście rozumują w kategoriach małżeństwa lub związku partnerskiego? Jak traktują się nocami, kopulując na swój zimny, gadzi sposób? Czy na tym świecie łączą się w pary? Czy dlatego, że jest to ich świadomy wybór, jak u większości ludzi? A może pary to dla nich tylko praktyczny sposób wtopienia się w społeczeństwo, kolejna maska upodabniająca ich do przeciętnych kobiet i mężczyzn?
Rya zakrztusiła się. Wyglądało na to, że zacznie wymiotować, ale zdołała się jakoś opanować. Z obrzydzeniem odrzuciła od siebie zakrwawione chusteczki.
Stanąłem na ciele drugiego potwora. Wyrwałem mu nóż z kościstego karku. Nie przyszło mi to łatwo, musiałem użyć obu rąk.
Wytarłem ostrze o nogawką dżinsów.
Naga, przykuta do krzesła kobieta trzęsła się jak osika. Patrzyła na nas, nic nie rozumiejąc, przerażona do szaleństwa. Bała się nie tylko martwych potworów. My też byliśmy dla niej zagrożeniem. Potrafiłem to zrozumieć.
- Jesteśmy przyjaciółmi - wykrztusiłem. - Nie należymy do nich.
Nie mogła wydusić z siebie ani słowa.
- Zajmij... zajmij się nią - poprosiłem Ryę. Poszedłem w kierunku drzwi.
- A ty dokąd? - spytała Rya.
- Sprawdzić, czy nie ma ich więcej.
- Nie ma. Gdyby były, już byśmy o tym wiedzieli.
- Ale sprawdzić trzeba.
Wyszedłem. Miałem nadzieję, że Rya zrozumiała, o co mi chodzi; chciałem, by uspokoiła i ubrała rudowłosą kobietę pod moją nieobecność. Powinna choć trochę oprzytomnieć, odzyskać choćby odrobinę siły, godności i szacunku dla samej siebie, nim wrócę, by wszystko jej wyjaśnić.
Jadalnia. Wiatr na zmianę to wyje żałobnie, to konspiracyjnie szepcze.
W pokoju dziennym niezmordowanie cykał zegar.
Na piętrze znajdowały się trzy sypialnie i łazienka. W każdym z pomieszczeń słyszałem artretyczne trzaski więźby dachowej; to wiatr szarpał szczytami dachu, atakował go niezmordowanie, szarpał okapami.
Nie spotkałem żadnego goblina.
W zimnej łazience zdjąłem zakrwawione ubranie i szybko opłukałem się w umywalce. Nie spojrzałem w lustro, nie ośmieliłem się. Zabijanie goblinów uważałem za w pełni usprawiedliwione, ani przez chwilę nie wątpiłem, że nie popełniam grzechu, nie unikałem swego odbicia ze strachu, że w moich oczach czai się poczucie winy. Nie, chodziło tylko o to, że z każdym martwym demonem każdy następny wydawał się trudniejszy do zabicia, wymagał ode mnie więcej gwałtu, więcej okrucieństwa. Ilekroć zabiłem, w moich oczach pojawiał się coraz groźniejszy, coraz bardziej bezlitosny błysk, który mnie mocno niepokoił.
Gliniarz był mniej więcej moich rozmiarów. W głównej sypialni na piętrze przebrałem się w jego dżinsy i jedną z koszul, pasowały doskonale.
Wróciłem na parter. Rya i ruda kobieta czekały już na mnie w pokoju dziennym. Siedziały w wygodnych fotelach, ale nie wyglądało na to, żeby dobrze się w nich czuły. Ulokowały się przy oknie. Obserwowały podjazd gotowe ostrzec mnie, gdyby pojawił się na nim jakiś samochód. Przez okno widać było odrywane wiatrem chmury śniegowe, widmowe, niczym świecące własnym światłem upiorne kształty znikające w mroku, jakby ktoś wysłał je tam w jakimś tajemniczym celu.
Kobieta była już ubrana. Spotkanie z goblinem na szczęście nie odebrało jej rozumu, choć siedziała skulona, z głową w ramionach, nerwowo wykręcając palce.
Przyciągnąłem sobie krzesło z leżącą na siedzeniu haftowaną poduszką. Usiadłem obok Ryi, wziąłem ją za rękę. Drżała.
- Co jej powiedziałaś? - spytałem.
- No... trochę o goblinach... czym są skąd się wzięły... Ale ona nie wie, kim jesteśmy i jakim cudem widzimy te stwory, a ona nie. Ten temat zostawiłam tobie.
Ruda kobieta nazywała się Cathy Osborn. Miała trzydzieści jeden lat, była profesorem nadzwyczajnym anglistyki w Barnard, w Nowym Jorku. Wychowała się tu, w Pensylwanii, w małym miasteczku sto pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Yontsdown. Jej ojciec miał niegroźny atak serca, ale trafił do szpitala, więc Cathy wzięła wolne, by czuwać przy jego łóżku. Okazało się, że staruszek odzyskuje zdrowie, więc postanowiła wrócić do Nowego Jorku, do pracy. Biorąc pod uwagę, jak trudno prowadzić zimą w górach, jechała szybko i bez problemu aż do wschodniej granicy Yontsdown.
Jako specjalistka i nauczycielka literatury Cathy uważała się za osobę niepozbawioną wyobraźni, otwartą na niecodzienne doświadczenia. Przeczytała nieco książek fantastycznych i horrorów: Draculę, Frankensteina, coś Algernona Blackwooda, kilka opowiadań Lovecrafta, jedno Sturgeona, o pluszowym niedźwiadku wysysającym krew. Przynajmniej według własnego mniemania była przygotowana na wiele. Jednak chociaż lubiła fantastykę, a nawet przed chwilą na własne oczy widziała fantastyczne stworzenie, musiała dzielnie ze sobą walczyć by uwierzyć w to, czego dowiedziała się o genetycznie zaprogramowanych żołnierzach z czasów, o których historia dawno zapomniała.
- Wiem, że nie oszalałam - powiedziała - ale ciągle się zastanawiam, czy rzeczywiście nie oszalałam. Wiem, że wdziałam, jak te ohydne stwory porzucają ludzką maskę, a potem znowu ją przybierają ale muszę pytać samą siebie, czy to nie była tylko moja wyobraźnia lub halucynacja. Wiem, że nie, ale wątpię. I jeszcze ta prastara cywilizacja... zniszczona w wielkiej wojnie, tak? To dla mnie za wiele. Wiem, że bełkoczę bez sensu, ale... zrozumcie... to zupełnie tak, jakby mi wypaliło mózg albo coś...
Nie zamierzałem nikomu ułatwiać życia. Opowiedziałem jej o Oczach Zmierzchu, o pomniejszych talentach psychicznych Ryi i trochę o naszej cichej (do tej pory cichej) prywatnej wojnie.
Zielone oczy Cathy zasnuły się mgłą nie dlatego, że przestała mnie słuchać, ani dlatego, że nie mogła przyswoić nadmiaru informacji. Wręcz przeciwnie, w tej chwili jej nieskomplikowany, racjonalny światopogląd został przewrócony do góry nogami i przenicowany tak błyskawicznie i z taką siłą że opór umysłu niechcącego przyjmować tego co „niemożliwe” został przezwyciężony i w jednej chwili znikł. Szok spowodował, że otwarła się na to co nowe. Zamglone oczy świadczyły tylko o tym, jak gwałtownie jej uczony umysł próbuje zaakceptować nowe elementy w drastycznie zmienionym obrazie rzeczywistości.
Kiedy skończyłem, popatrzyła na mnie, nadal niezbyt przytomnie. Potrząsnęła głową.
- Ale... - powiedziała niepewnie.
- Ale co? - spytałem.
- Jak mam wrócić do nauczania literatury? Teraz, kiedy wiem o tych różnych... rzeczach... jak mam wrócić do normalnego życia?
Spojrzałem na Ryę. Może ona zna odpowiedź na to pytanie?
Znała.
- Prawdopodobnie nie będzie to możliwe - rzekła spokojnie.
Cathy przyjrzała się jej dziwnie. Próbowała coś powiedzieć, ale przerwał jej dziwny dźwięk. Spokój starannie zaaranżowanego w stylu kolonialnym wnętrza zakłócił przeraźliwy trzask, po trosze niemowlęce kwilenie, po trosze świńskie chrząkanie, po trosze brzęczenie owadów. Nie kojarzył się z goblinami, byłem jednak pewien, że nie mógł wydać go ani człowiek, ani żadne znane mi zwierzę.
Wiedziałem, że nie ma związku z zabitymi przed chwilą potworami; te miały pozostać martwe, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Gdyby zostawić je z głowami na karkach, w końcu pewnie odnalazłyby drogę do świata żywych... po wielu dniach, tygodniach, może nawet miesiącach.
Rya błyskawicznie zerwała się z fotela. Macała ręką, szukając czegoś, czego obok nie było, prawdopodobnie żelaznego łomu.
Ja też wstałem, ściskając nóż w ręku.
Ten dziwny, zawodzący głos, jakby złożony z wielu głosów, miał niesamowitą zdolność zmieniania krwi w żyłach w lód. Spersonifikowane zło, w postaci szatana lub jakiegoś pomniejszego diabła, zapewne odzywałoby się właśnie tak, bez słów, lecz mimo to manifestując nieograniczone zło, dając świadectwo wszystkiemu, co niegodziwe i groźne. Głos dochodził z jakiegoś pokoju, nie wiedziałem jednak, czy z piętra, czy z parteru.
Cathy Osborn poruszyła się ostatnia, jakby w pozycji siedzącej mogła obronić się przed kolejnym koszmarem.
- Ja już... już słyszałam ten głos - powiedziała. - Kiedy siedziałam tam, w kajdankach, a one dopiero zaczynały mnie torturować. Potem tyle się zdarzyło, że... po prostu zapomniałam.
Rya spojrzała w dół, na podłogę. Ja też. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że ten piskliwy dźwięk, bardzo przypominający sprzężenie w głośnikach, choć o wiele bardziej niesamowity, dobiega z piwnicy.
24
Klatka i ołtarz
Gliniarz, martwy, leżący w kałuży krwi w swej własnej rzeźni, miał służbowy rewolwer Smith & Wesson.357 Magnum. Najpierw mu, go zabrałem, potem poszedłem do kuchni i otworzyłem drzwi do piwnicy.
Przedziwne, to wznoszące się, to opadające, piskliwe wycie biło ku nam z mroku, przekazując na swój prymitywny sposób najprostsze uczucia: strach, gniew, głód. Był to dźwięk tak fundamentalnie zły, że wydawał się wręcz namacalny. Był jak upiorne, wilgotne dłonie, prześlizgujące się po mojej twarzy i ciele, zimne, lepkie, obrzydliwe.
Piwnica nie była zupełnie ciemna. Skądś, z jakiegoś kąta, sączyło się bursztynowe światło, być może płonących świec.
Cathy i Rya nalegały, by mi towarzyszyć. Rya dlatego, że nigdy nie pozwoliłaby mi samotnie stawić czoła nieznanemu niebezpieczeństwu, Cathy dlatego, że bała się zostać sama.
Na ścianie tuż za drzwiami znalazłem kontakt. Przycisnąłem go. Na dole rozbłysło światło, również bursztynowe, ale silniejsze niż świece.
Wycie umilkło.
Pamiętając psychiczne doznania, mimo upływu czasu sączące się jak dym ze ścian domu, który wynajęliśmy na Apple Lane, wyczuliłem swój szósty zmysł najlepiej, jak potrafiłem, szukając podobnych wrażeń także tutaj. I rzeczywiście, odebrałem - Ponadzmysłowe obrazy oraz uczucia, ale nie takie, jakich się spodziewałem, niepodobne do niczego, co zdarzyło mi się wyczuć wcześniej. Nie potrafiłem znaleźć w nich krzty sensu: ledwie widzialne, niesamowite, nie do końca ukształtowane formy, których nie umiałem zidentyfikować, czerń, biel, odcienie szarości, raz zmieniające się gwałtownie, w chaotycznym rytmie, potem falujące z jakąś chorą, wężową powolnością rozbłyski kolorowego światła w chorych odcieniach, pozbawionego źródła, zmieniającego się bez powodu i bez widocznego sensu.
W pełni świadomy byłem jeszcze czegoś: niezwykle silnych emocji poważnie chorego umysłu, bijących ze źródła jak ścieki z pękniętej rury kanalizacyjnej. To nie były ludzkie emocje, żaden człowiek, choćby nie wiem jak chory i zły, nie mógł odczuwać czegoś tak mrocznego, tak nienormalnego. Lecz nie była to także aura goblina, raczej emocjonalny odpowiednik zaropiałego, toczonego gangreną ciała. Miałem wrażenie, że brodzę w kloace chaotycznego wewnętrznego świata maniakalnego mordercy. Owo szaleństwo i tkwiąca u jego źródła żądza krwi były tak obrzydliwe, że musiałem się wycofać, zamknąć swój szósty zmysł, odizolować go tak szczelnie, jak to tylko możliwe, w obronie przed owym trującym promieniowaniem.
Musiałem zachwiać się, zatoczyć, bo stojąca za mną Rya położyła mi dłoń na ramieniu i szepnęła:
- Wszystko w porządku?
- Tak - odparłem.
Do piwnicy prowadził jeden bieg stromych schodów. Większość pomieszczenia znajdowała się po lewej stronie, widziałem tylko kawałek betonowej podłogi.
Zszedłem na dół bardzo ostrożnie.
Rya i Cathy podążały za mną. Nasze buty stukały cicho o deski.
Jeszcze słaby, ale obrzydliwy zapach stawał się coraz wyraźniejszy. Uryna, fekalia, zastarzały pot. Piwnica była duża... i pozbawiona wszystkiego, czego można oczekiwać po piwnicy amerykańskiego domu: narzędzi, drewna na kolejną ciesielską robotę pana domu, puszek werniksu, farby czy bejcy, przetworów z owoców i warzyw. Zamiast tego wszystkiego część przestrzeni użyto na ołtarz, część zaś na dużą prymitywną lecz mocną klatkę, okratowaną żelaznymi prętami rozstawionymi co dwanaście centymetrów, sięgającą od podłogi aż po strop.
Zamknięci w niej obrzydliwi więźniowie, choć w tej chwili milczący i tylko gapiący się na nas, bez żadnej wątpliwości wydawali te głosy, które nas tu przywiodły, do tego strasznego miejsca. Była ich trójka. Żadne z nich nie miało więcej niż metr dwadzieścia wzrostu. Młode gobliny. Jeszcze niedorosłe. Nie było wątpliwości, że są to przedstawiciele rasy demonów, ale bardzo się od nich różniły. Nagie, poznaczone pręgami padającego przez kraty bursztynowego światła patrzyły na nas... i przez cały czas, nieprzerwanie, ich twarze i ciała przechodziły powolne zmiany. Początkowo tylko wyczuwałem, że są inne, nie mając pojęcia, na czym polega zasadnicza różnicą między nimi a dorosłymi goblinami, ale niemal natychmiast zdałem sobie sprawę, że nie potrafią opanować zdolności metamorfozy. Tkwiły w pułapce ciągłych zmian, pół ludzkie i pół goblinie, ich ciała i kości zmieniały się raz za razem, bezustannie, w sposób najwyraźniej zupełnie przypadkowy. Nie potrafiły przybrać jednej, określonej formy, czy to ludzkiej, czy goblińskiej. Jeden z nich miał ludzkie stopy na końcu nieludzkich nóg i dłonie, które w części należały do potwora, w części do ludzkiego dziecka. Na moich oczach kilka ludzkich palców jednego ze stworów zmieniło się w nieludzkie, o czterech kostkach, a kilka, nieludzkich, przybrało kształt charakterystyczny dla człowieka. Jeden z pozostałych dwóch stworów patrzył na nas groźnym, nieruchomym spojrzeniem całkowicie ludzkich oczu tkwiących w monstrualnym pysku. Patrzyłem na nie z obrzydzeniem i widziałem, jak to niesamowite oblicze zmienia się w jeszcze obrzydliwszą mieszankę rysów ludzkich i goblińskich.
- Co to? - spytała Rya drżącym głosem.
- Dzieci - odparłem. - Kalekie dzieci.
Podszedłem do klatki, choć nie na tyle blisko, by któryś z tych stworów zdołał mnie sięgnąć przez pręty klatki.
Pozostały milczące, spięte. Wpatrywały się w nas nieruchomym spojrzeniem.
- To genetyczne dziwolągi - mówiłem dalej. - Wszystkie gobliny mają gen metamorfozy, umożliwiający im zmianę w człowieka i z powrotem w dowolnie wybranej chwili. Ale te przeklęte stworzenia, cały miot... moim zdaniem urodziły się z uszkodzonym genem przemiany. Nie potrafią kontrolować swej formy. Ich tkanki podlegają ciągłej przemianie. Rodzice zamknęli je w klatce, tak jak my w dawnych wiekach ukrywaliśmy niedorozwinięte dzieci w piwnicach albo na strychach.
Jedna z zamkniętych w klatce... istot... bezkształtna, bezforemna, zasyczała na mnie jadowicie. Dwie pozostałe dołączyły do niej radośnie podobnie niskim, groźnym sykiem.
- Boże drogi - westchnęła Cathy Osborn.
- To nie tylko fizyczna deformacja - kontynuowałem. - One oszalały, według naszych kryteriów... i ich. Są szalone i bardzo niebezpieczne.
- Widzisz to... dzięki swym zdolnościom? - spytała Rya. Skinąłem głową.
Samo wspomnienie szaleństwa spowodowało, że otworzyłem się na promieniowanie ich obłąkanych umysłów, to samo, które poczułem wcześniej, po otworzeniu drzwi do piwnicy. Wyczuwałem w nich odruchy i pożądania zbyt dziwne, bym mógł je w pełni rozumieć; wyczuwałem tylko, że są perwersyjne, krwawe, obrzydliwe. Pożądanie, niepojęte ludzkim umysłem potrzeby, ohydne, przerażające żądze... I znów, najlepiej jak potrafiłem, odciąłem szósty zmysł w taki sposób, w jaki odciąć można dopływ powietrza do pieca czy kominka. Potężny płomień psychicznie chorych emanacji zmniejszył się stopniowo w ogieniek, który i tak z trudem znosiłem.
Gobliniątka cichły.
Z ostrym, wyraźnym trzaskiem ich ludzkie oczy rozszerzyły się, zapłonęły czerwienią stały się ślepiami goblinów. Świński tyj powoli zaczął wyłaniać się z ludzkiej twarzy ze zgrzytem deformowanych kości. Ten proces zatrzymał się nagle i znów patrzyłem w dziecięcą twarz.
Jeden ze stworów wydał z głębi swego gardła wstrętne, mokre charknięcie. Uznałem je za wybuch śmiechu, wściekłego i strasznego, ale jednak śmiechu.
Zza ludzkich warg wyjrzały ostre kły.
I psia szczęka, potężna, groźna, dzika.
Doskonały w kształcie ludzki kciuk zmienił się nagle w nieludzki, spiczasty sztylet.
Bezustanne przemiany wilkołaków. Cel tych zmian nie miał być nigdy osiągnięty, więc same stały się swym celem i znaczeniem.
Genetyczne szaleństwo.
Jedno z koszmarnych trojaczków wyciągnęło groteskowo pokręcone ramię przez żelazne pręty klatki. Próbowało sięgnąć tak daleko, jak to tylko możliwe. Rozwarło dłoń, koszmarne gniazdo palców, ludzkich i goblińskich. Gładziły duszne, śmierdzące powietrze; było w tym coś z pieszczoty, ale przede wszystkim wyglądało to tak, jakby bestia próbowała ukształtować próżnię. Długie, szybkie jak pająki palce zginały się, prostowały, wiły w gestach, w których nie sposób było doszukać się znaczenia.
Pozostałe dwa demony poczęły skakać w klatce, to w lewo, to w prawo. Wspinały się pod sufit, opadały na brudną podłogę niczym rozwścieczone małpy szalejące dla samej przyjemności szaleństwa, choć bez śladu tej beztroskiej radości, którą na ogół widzi się w wyczynach małp. Nie były w stanie dorosnąć, nie dysponowały więc zręcznością charakterystyczną dla dojrzałych przedstawicieli gatunku, których zabiliśmy w rzeźni kondygnację wyżej.
- Przerażające - powiedziała Rya. - Myślisz, że to się często zdarza, takie kalekie mioty? Czy są dla goblinów jakimś problemem?
- Nie mam pojęcia - odparłem zgodnie z prawdą
- Chodzi mi o to, że ich struktura genetyczna może zmieniać się na niekorzyść z pokolenia na pokolenie. Być może w każdej generacji pojawia się coraz więcej mutantów... takie jak te. Przecież nie zaprojektowano ich, żeby mnożyły się naturalnie. Jeśli to, co wiemy o ich pochodzeniu, jest prawdą płodność wykształciła się u nich jako rozciągnięta w czasie mutacja. A jeśli zaczęły tracić zdolność do naturalnej reprodukcji? Na skutek mutacji takiej jak ta, dzięki której kiedyś ją zyskały. Czy to możliwe? A może to, co tu widzimy, jest tylko kalectwem? Odmiennością?
- Nie mam pojęcia - powtórzyłem. - Być może masz rację - Z pewnością miło byłoby pomyśleć, że to wymierający gatunek i że za jakiś czas, może nawet kilka stuleci, pozostanie ich zaledwie garstka.
- Kilka stuleci ani mnie... ani was nie urządza - wtrąciła żałośnie Cathy Osborn.
- I w tym problem - przytaknąłem. - Jeśli mają wymrzeć, zajmie im to kilka stuleci. I nie sądzę, by chętnie i tak po prostu odeszły w przeszłość. Mają czas. Z pewnością znajdą sposób, by odejść do grobu wraz z całą ludzkością.
Nagle najśmielszy z potworów wciągnął ramię do klatki. Wraz ze swym rodzeństwem zaczął wyć tak, jak słyszeliśmy to wcześniej. Ich przeraźliwy skrzek odbił się echem od cementowych ścian, dwunutowa muzyka rodem z koszmaru, monotonna pieśń szaleńczych żądz, żywcem wyjęta z korytarzy najgorszego szpitala wariatów. Ta pieśń w połączeniu z odorem odchodów i uryny sprawiła, że atmosfera w piwnicy stała się wręcz nie do zniesienia. Ale ja nie zamierzałem opuścić jej przed zbadaniem jeszcze innej interesującej mnie rzeczy - ołtarza.
Nie wiedziałem, bo i skąd, czy jest to rzeczywiście ołtarz, choć na pierwszy rzut oka na to właśnie wyglądał. W kącie piwnicy najdalszym od schodów i od klatki z kalekimi stworami stał prosty, mocny i solidny stół, przykryty niebieskim aksamitem. Dwie niezwykłe lampy, zabarwione na miedziano kule wypełnione olejem, w którym pływały knoty, oświetlały stojący między nimi i najwyraźniej czczony tu symbol - ikonę umieszczoną na kamiennym podwyższeniu z polerowanego kamienia, mającym niespełna osiem centymetrów wysokości o powierzchnię jednej dziesiątej metra kwadratowego. Sam symbol wykonany był z ceramiki; był to prostokąt o wymiarach dwadzieścia centymetrów na piętnaście, na dziesięć centymetrów wysoki. Przypominał cegłę, glazurowaną na głęboką czerń, co nadawało mu wrażenie głębokości (i fascynującej tajemniczości). Pośrodku tego czarnego sześcianu umieszczony był biały ceramiczny krąg o średnicy dziesięciu centymetrów przecięty stylizowaną białą błyskawicą.
Identyczny z logo Lightning Coal Company, które widzieliśmy na ciężarówce. Ale jego pojawienie się na ołtarzu wśród lampek wotywnych, uczynienie z niego świętego przedmiotu świadczyło, że ma znaczenie o wiele większe i głębsze niż zwykły korporacyjny znak firmowy.
Białe niebo, czarna błyskawica.
Cóż mogły symbolizować?
Białe niebo, czarna błyskawica.
Skrzek zmutowanych goblinów nie ucichł bynajmniej, wręcz przeciwnie, był równie głośny jak przedtem, ja jednak całą uwagę skupiłem na ołtarzu i na tym, co się na nim znajdowało, i ten jeden raz ich przenikliwe wrzaski zupełnie mnie nie obchodziły.
Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, jakim cudem gobliny, stworzone przecież przez człowieka, nie przez Boga, nienawidzącego swego stworzyciela i w dodatku niedarzące go szacunkiem, wykształciły religię. Jeśli rzeczywiście stałem przed ołtarzem, to do kogo lub czego się przed nim modliły? Jakich dziwnych bogów wyznawały?
Rya wyciągnęła rękę. Chciała dotknąć ceramicznego prostokąta.
- Nie! - powiedziałem stanowczo.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Nie wiem dlaczego. Po prostu nie dotykaj. Białe niebo, czarna błyskawica.
Może się to wydać dziwne, ale w tej ich potrzebie bogów, ołtarzy i symboli reprezentujących doświadczenia duchowe było coś żałosnego, a nawet wzruszającego. Przecież samo powstanie religii implikuje istnienie wątpliwości i pokory, umiejętność rozróżnienia dobra i zła, tęsknotę za wartościami, godną podziwu potrzebę znalezienia sensu i celu życia. Po raz pierwszy spotkałem się z czymś, co przynajmniej sugerowało istnienie jakiegoś wspólnego elementu pomiędzy ludźmi i goblinami; jedni i drudzy mieli potrzeby i uczucia.
Niech to wszyscy diabli! Przecież wiedziałem z bolesnego doświadczenia, że demony nie odczuwają wątpliwości, nie znają pokory - Rozróżniały, co dobre, a co złe, według najprostszych kryteriów: dobre było to, co służyło im i krzywdziło nas, złe to, co krzywdziło ich i sprzyjało nam. Posługiwały się systemem wartości rekina. Celem i sensem ich życia było całkowite niszczenie nas, do czego nie trzeba skomplikowanej doktryny teologicznej albo boskiego usprawiedliwienia. Białe niebo, czarna błyskawica.
Wpatrywałem się w ten symbol i powoli nabierałem przekonania, że religia goblinów - jeśli w ogóle można nazwać to religią - nie powoduje, że stają się w moich oczach sympatyczniejsze czy choćby mniej obce niż dotychczas. A to dlatego, iż wyczułem, że w tej ich religii jest coś potwornego, coś niewypowiedzianie złego, coś, przy czym satanizm, z jego ofiarami z ludzi i ćwiartowaniem dzieci, wydawał się tak dobrotliwy jak rzymski katolicyzm.
Oczami Zmierzchu widziałem czarną ceramiczną błyskawicę migającą na białym tle, świadom bijącej z niej śmiercionośnej energii. Gobliny mogły modlić się, do czego chciały, ale z całą pewnością czciły zniszczenie, ból i śmierć.
Pamiętałem potężną mroczną zimną otchłań, która ukazała mi się, gdy po raz pierwszy spojrzałem na logo firmy. Teraz też zajrzałem w jej głąb, poprzez symbol z ołtarza w piwnicy. Nieskończona ciemność. Nieskończone milczenie. Niezmierzona pustka. Absolutne zimno. Nicość. Czym była ta próżnia? Co symbolizowała?
Płomyki w lampkach oliwnych zadrżały.
Zamknięte w klatkach szalone obrzydlistwa wyskrzekiwały nic nieznaczącą pieśń furii.
Wiszący w powietrzu smród stawał się coraz gęstszy.
Ceramiczny symbol, będący dla mnie najpierw czymś interesującym, potem zdumiewającym, a wreszcie zastanawiającym, stał się teraz źródłem czystego strachu. Gapiłem się na nie jak zaczarowany, wyczuwając, że tu kryje się sekret tłumnej obecności goblinów w Yontsdown. Wyczuwałem też, że przeznaczenie ludzkości jest zakładnikiem filozofii, sił i knowań, które symbol ten reprezentował.
- Wynośmy się stąd - szepnęła Cathy Osborn.
- No właśnie - przytaknęła jej Rya. - Dobrze, Slim? Chodźmy już.
Białe niebo.
Czarna błyskawica.
***
Rya i Cathy poszły do stodoły po wiadra i gumową rurę przedmioty nietrudne do znalezienia w wytwórni cydru nawet teraz, gdy sezon produkcyjny dawno się już skończył. Potem miały odciągnąć dwa wiadra benzyny z policyjnego radiowozu i zanieść je do domu.
Cathy Osborn drżała. Wyglądało na to, że lada chwila może się pochorować, ale zacisnęła zęby (mięśnie jej szczęk napięły się, z takim wysiłkiem powstrzymywała mdłości) i robiła wszystko, co jej poleciłem. Po osobie, która całe życie spędziła z dala od rzeczywistości, w bezpiecznym świecie wyższej uczelni, nie spodziewałem się takiej siły i takiej zdolności przystosowania do straszliwej sytuacji.
Dla mnie tymczasem rozpoczął się kolejny Grand Guignol.
Starając się nie patrzeć ani na krwawe trupy, ani na niesamowity cień, jaki na nie rzucałem, skulony niczym Quasimodo przy mojej obrzydliwej pracy, wyciągnąłem oba gobliny, jednego po drugim, z rzeźni na piętrze, powlokłem je przez kuchnię, ciągle pachnącą świeżym ciastem, i zrzuciłem je po schodach do piwnicy. Zszedłem na dół, przeciągnąłem je na środek podłogi.
Zamknięte w klatce upiorne trojaczki umilkły. Sześcioro szalonych oczu, niektóre ludzkie, niektóre płonące demonicznym szkarłatnym blaskiem, przyglądało mi się z wielkim zainteresowaniem. Nie okazały żalu na widok swych martwych rodziców, zapewne nie były zdolne do okazywania gniewu, a także nie rozumiały, co znaczy dla nich ta śmierć. Nie wydawały się rozgniewane, jeszcze się nie bały, były tylko ciekawe, ciekawością małp.
Za chwilę miałem się zająć i nimi.
Ale nie teraz. Na to musiałem się przygotować. Musiałem tłumić szósty zmysł tak bardzo, jak to tylko możliwe, zebrać siły konieczne do dokonania czegoś niezbyt przyjemnego - beZlitosnej egzekucji.
Pochyliłem się, otworzyłem jedną z kulistych lamp palących się na ołtarzu, zgasiłem płomień. Zdjąłem ją, podszedłem do martwych goblinów i wylałem olej na ciała.
Sprawił, że ich blada skóra zabłysła, włosy pociemniały od wilgoci, krople zawisły na rzęsach.
Do mdlącego odoru odchodów i uryny dołączył ostrzejszy zapach łatwopalnego płynu.
Stwory obserwowały mnie w milczeniu. Niemalże zapomniały oddychać.
Nie mogłem dłużej zwlekać. Miałem za pasem magnum gliniarza. Teraz je wyciągnąłem.
Kiedy podchodziłem do klatki, gobliniątka, jak na komendę podniosły wzrok. Zamiast przyglądać się leżącym na podłodze ciałom, patrzyły teraz na wielki rewolwer. Tak jak poprzednio na nieruchome ciała rodziców - z uwagą ale na pewno bez strachu.
Pierwszemu przestrzeliłem głowę.
Dwa pozostałe przy życiu dziwolągi gwałtownie odsunęły się od krat. Rzucały się to w jedną to w drugą stronę, skakały od sufitu do podłogi, na darmo szukały schronienia, darły się donośniej i z większym zapałem niż dotąd. Może i były niedorozwinięte, a nawet gorzej niż niedorozwinięte, już raczej oszalałe, żyjące w mrocznym, chaotycznym świecie, gdzie przyczyna i skutek nie miały żadnego znaczenia, ale sprytu wystarczało im, by zrozumieć, co to śmierć.
Wykończyłem je czterema strzałami. Poszło łatwo. Za łatwo. Zabijanie goblinów zawsze sprawiało mi przyjemność, ale ta rzeź nie. Zabijałem żałosne stworzenia, bez wątpienia zabójcze, ale tępe, niestanowiące dla mnie żadnego zagrożenia. Poza tym zabijanie istot zamkniętych w klatce... cóż, pasowało to raczej do goblinów, ludzie nie powinni tak postępować.
W domu pojawiły się Rya i Cathy, po czubek nosa owinięte w kurtki, szaliki, w ciepłych butach. Obie niosły galwanizowane wiadra, w dwóch trzecich wypełnione benzyną. Schodziły do piwnicy z przesadną ostrożnością, próbując się nią nie za chlapać. Spojrzały na trzy małe trupy w klatce, szybko odwróciły wzrok.
Nagle naszło mnie natrętne, niedające się odpędzić wrażenie że za długo już siedzimy w tym domu, że każda minuta drastycznie zwiększa zagrożenie wykrycia naszej obecności przez inne gobliny.
- Kończmy z tym - szepnęła Rya. To, że szeptała, choć nie było takiej konieczności, stanowiło dla mnie wyraźną wskazówkę. Ona także zaczęła się niepokoić.
Wziąłem wiadro od Cathy. Rozlałem benzynę po piwnicy, przede wszystkim na ciała.
Dziewczyny wycofały się na górę, zabierając ze sobą drugą lampkę z ołtarza, tę, która ciągle się paliła. Ja rozlałem zawartość drugiego wiadra. Oddychając ciężko - i wciągając w płuca niemal wyłącznie opary benzyny - ja też uciekłem na parter. Spotkaliśmy się w kuchni.
Rya wyciągnęła do mnie lampkę.
- Oblałem sobie ręce benzyną - powiedziałem, odkręcając wodę w zlewie i podstawiając pod nią dłonie.
Po niespełna minucie, oddaliwszy od siebie niebezpieczeństwo zmienienia się w ludzką pochodnię, choć w pełni świadom, że stoimy na bombie, wziąłem lampkę i stanąłem nad wejściem do piwnicy. Smród benzyny omal mnie nie udusił, przestraszyłem się, że powietrze jest nią nasycone w wystarczającym stopniu, by opary wybuchły w zetknięciu z otwartym ogniem. Nie wahałem się dłużej, zrzuciłem płonącą lampkę na dół.
Szkło w odcieniu miedzi roztrzaskało się na cemencie. Rozlany olej buchnął płomieniem fioletowym jak pióra pawia, zapalił benzynę. Ogień nie tyle zapłonął, ile wybuchł z wściekłym rykiem, uniosła się tak groźna fala gorąca, że przez chwilę czułem wręcz, jak płoną mi włosy na głowie. Zatoczyłem się, obróciłem i uciekłem do kuchni.
Rya i Cathy już wycofały się na tylny ganek. Natychmiast do nich dołączyłem. Obiegliśmy dom, minęliśmy radiowóz zaparkowany przy frontowym ganku, pobiegliśmy kilkusetmetrowym podjazdem.
Nim dobiegliśmy do granicy otaczającego posiadłość lasu, dostrzegliśmy odblask pożaru na zalegającym ziemię śniegu. Obejrzeliśmy się za siebie. Żywioł wyrwał się spod kontroli, przepalił podłogi, szalał już na parterze. Okna lśniły pomarańczowym blaskiem, niczym otwory halloweenowej maski z dyni. Pod wpływem żaru szyby eksplodowały z ostrym trzaskiem, który w panującej wokół ciszy musiał nieść się bardzo daleko.
Wiatr miał roznieść płomienie na piętro, potem na każdy zakamarek dachu. Panujący wewnątrz żar powinien spalić ciała na popiół i niedopalone kości. Jeśli będziemy mieli choć odrobinę szczęścia, władze, składające się wyłącznie z goblinów, przypiszą pożar nieszczęśliwemu wypadkowi. Zrezygnują z poważnego śledztwa, które musiałoby prowadzić do odkrycia uszkodzonych pociskami kości i innych dowodów interwencji z zewnątrz. A nawet gdyby pojawiły się jakieś wątpliwości, nawet gdyby potwierdziły się podejrzenia zabójstwa, mógłby minąć dzień czy dwa, nim rozpoczęto by pościg za mordercami i podpalaczami.
W pobliżu domu śnieg miał kolor krwi. Dalej żółtopomarańczowe światła wraz z ogromnymi cieniami wirowały, krążyły, tańczyły i skręcały się wokół siebie na tle jaskrawej bieli śniegu.
Pierwsza bitwa nowej wojny. Wygraliśmy ją.
Pobiegliśmy dalej, tunelem z wiszących nam nad głowami gałęzi drzew. Ogień z płonącego domu nie sięgał tak daleko, lecz choć ciemność zacisnęła się wokół nas ciasną pętlą, prawie nie zwolniliśmy. Wcześniej szliśmy tędy w przeciwnym kierunku, więc wiedzieliśmy, że po drodze nie czekają nas żadne poważniejsze przeszkody. Pędziliśmy na ślepo, to prawda, ale czerpaliśmy pociechę z przekonania, że nie połamiemy nóg w rowach i że nie wpadniemy na ogrodzenie broniące obcym wstępu na teren posiadłości.
Dobiegliśmy do drogi, skręciliśmy na północ i wkrótce byliśmy już przy naszym samochodzie. Rya usiadła za kierownicą, Cathy zajęła miejsce obok niej, ja zająłem miejsce na tylnym siedzeniu. Na kolanach trzymałem policyjny rewolwer. Niemal oczekiwałem, że lada chwila pojawią się gobliny. Jeśli tak, byłem gotów na ich przyjęcie.
Przejechaliśmy wiele kilometrów, a mnie ciągle brzmiał w uszach żałosny skrzek kalekich goblińskich dzieci.
***
Podrzuciliśmy Cathy na stację benzynową, poprosiliśmy o pomoc mechanika i razem podjechaliśmy do jej samochodu. Okazało się, że problem jest prosty: wyładował się akumulator. Na szczęście mechanik miał w swoim dodge’u nowy, nadający się do zamiany. Założył go na miejscu, przy świetle przenośnej lampy podłączonej do gniazda zapalniczki jego pick-upa.
Pontiac zapalił od razu. Zapłaciliśmy mechanikowi, który odjechał zadowolony. Cathy spojrzała na Ryę, na mnie i wreszcie opuściła wzrok na zamarzniętą ziemię pod naszymi stopami. Wiatr niósł białą chmurę dymu z rury wydechowej ku masce samochodu.
- I co teraz, do diabła? - spytała drżącym głosem.
- Zdaje się, że jechałaś do Nowego Jorku - powiedziałem. Roześmiała się, ale w tym jej śmiechu nie było cienia wesołości.
- Równie dobrze mogłabym lecieć na Księżyc.
Minął nas pick-up i lśniący cadillac. Obaj kierowcy przyglądali się nam uważnie.
- Lepiej wsiądźmy do samochodu - zaproponowała Rya. Drżała. - W samochodzie jest cieplej.
W samochodzie będziemy także mniej rzucać się w oczy.
Cathy usiadła na miejscu kierowcy i obróciła się, tak że z tylnego siedzenia widziałem jej profil. Rya zajęła miejsce obok niej.
- Nie wiem, co robić - powiedziała Cathy. - Przecież nie mogę żyć jak dotąd.
- Musisz. - Głos Ryi był łagodny, lecz stanowczy. - Właśnie na tym to polega. Wszyscy żyjemy tak, jakby nigdy nic się nie stało. Nie możesz sama siebie mianować zbawcą świata. Nie będziesz biegać z megafonem, głosząc wszem i wobec, że wśród nas są demony doskonale udające ludzi. Wszyscy będą cię mieli za szaloną... wszyscy oprócz goblinów.
- A one poradzą sobie z tobą szybko i bezproblemowo - dodałem.
Cathy skinęła głową.
- Wiem, wiem - przytaknęła, milczała przez chwilę, po czym dodała niemal błagalnie: - Ale... jak mogę wrócić teraz do Nowego Jorku, na uczelnię, spotykać się z ludźmi, nie wiedząc, czy to ludzie, czy gobliny? Jak mogę w ogóle komuś zaufać? Poznam mężczyznę, zakocham się i co? Mam za niego wyjść, nie wiedząc, kim jest? Może on chce się ze mną ożenić po to, by mnie później torturować, zrobić sobie ze mnie zabawkę? Ty z pewnością doskonale to rozumiesz, Slim, bo pozornie przyzwoity człowiek poślubił twoją ciotkę i ściągnął nieszczęście na całą rodzinę. Skąd mogę wiedzieć, czy przyjaciele są prawdziwymi przyjaciółmi, z którymi mogę rozmawiać szczerze, otwarcie? Rozumiesz? Rozumiecie? Dla mnie to znacznie gorsze niż dla was, bo ja nie widzę różnicy między nimi i nami. Nie widzę goblinów, więc będę musiała zakładać, że wszyscy są goblinami, to dla mnie jedyna bezpieczna droga. Wy je rozpoznajecie, potraficie rozróżnić, nie jesteście sami. Ja będę sama, zawsze sama, całkowicie sama teraz i na zawsze, bo zaufanie komuś, komukolwiek, może oznaczać mój koniec. Zawsze sama... powiedzcie mi, co to za życie?
Dopiero teraz, kiedy przemówiła tak przekonująco, zorientowałem się, w jak ciężkiej jest sytuacji, do tej pory zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Co gorsza, nie widziałem wyjścia z pułapki, w którą tak nieszczęśliwie wpadła.
Rya patrzyła na mnie pytająco.
Wzruszyłem ramionami. Nie na odczepne, byłem naprawdę mocno sfrustrowany i nieszczęśliwy.
Cathy Osborne westchnęła i zadrżała, rozdarta między rozpaczą i strachem, dwoma uczuciami, które trudno jest znieść jednocześnie, ponieważ strach zakłada istnienie nadziei, a rozpacz mu przeczy.
Po długiej chwili milczenia powiedziała:
- Szczerze mówiąc, mogę spokojnie wziąć megafon i zacząć krzyczeć o goblinach, bo tak czy inaczej trafię do szpitala wariatów. No, bo... jak żyć dzień za dniem, cały czas myśląc kto z otaczających nas ludzi jest człowiekiem, a kto jednym z nich, zawsze być czujna, zawsze podejrzliwa... po pewnym czasie to już będzie nie do zniesienia. I to wkrótce. Rozsypię się tym szybciej, że jestem ekstrawertyczką. Potrzebuję kontaktu z ludźmi. Parę dni, może tygodni i będę oszalałą paranoiczką, nadającą się już tylko do szpitala wariatów. Zamkną mnie i wyrzucą klucz. Nie sądzicie, że wśród pracowników tego rodzaju miejsc, pełnym pozbawionych wolności i nadziei ludzi musi być całkiem sporo goblinów?
- Oczywiście - przytaknęła Rya, niewątpliwie myśląc o latach spędzonych w sierocińcu. - Niewątpliwie.
- Nie mogę wrócić. Nie dam rady żyć tak jak do tej pory.
- Nie musisz,- powiedziałem.
Cathy spojrzała na mnie, bardziej z niedowierzaniem niż z nadzieją.
- Znam bezpieczne miejsce...
- No oczywiście! - przerwała mi Rya.
- Bracia Sombra.
- Wesołe miasteczko - wyjaśniła Rya.
- Mam się przenieść do wesołego miasteczka?
W głosie Cathy brzmiało niedowierzanie... i niesmak. Nie obraziłem się, a Rya także ją rozumiała. Tamten świat bardzo chętnie kultywuje iluzję, że jest jedynym normalnym, ci więc, którzy do niego nie należą wszyscy, co do jednego, automatycznie stają się włóczęgami, wyrzutkami niepasującymi do społeczeństwa, zapewne nawet złodziejami. Podobnie jak Cyganów, traktowano nas jak istoty niższego rzędu. Nie zdobywa się dwóch, może nawet trzech dyplomów renomowanych uczelni oraz głębokiej wiedzy o literaturze i sztuce po to, by porzucić karierę i dołączyć do nas.
Nie zamierzałem ukrywać przed Cathy tego, co ją czeka, jeśli podejmie taką decyzję. Nie owijałem w bawełnę, powinna znać fakty, nim podejmie decyzję.
- Będziesz musiała rzucić wszystko, co kochasz. Nauczanie, życie akademickie, karierę, którą budowałaś z takim wysiłkiem. Będziesz zmuszona żyć w świecie tak dla ciebie obcym jak starożytne Chiny. Będziesz zachowywać się jak obcy z normalnego świata, mówić jak frajerka, więc większość z nas potraktuje cię nieufnie. Obdarzą cię zaufaniem najwcześniej po roku. Przyjaciele i rodzina nigdy, ale to nigdy cię nie zrozumieją. Staniesz się czarną owcą, przedmiotem litości, kpin i niekończących się spekulacji. Zapewne złamiesz rodzicom serce.
- To prawda - przyznała Rya. - Ale... jeśli przyłączysz się do nas, będziesz miała całkowitą pewność, że wśród sąsiadów i przyjaciół nie ma ani jednego goblina. Wielu z nas nazwano wyrzutkami właśnie dlatego, że widzimy te stwory i szukamy przed nimi ucieczki. Kiedy jakiś się wśród nas pojawi, a nie jest frajerem wyrzucającym forsę, załatwiamy się z nim szybko, choć bez rozgłosu. Przynajmniej będziesz bezpieczna.
- Na tyle, na ile ktokolwiek jest bezpieczny w tym świecie - powiedziałem.
- Możesz nawet zarabiać na życie. Na razie u mnie i Slima, a potem...
- W końcu odłożysz tyle pieniędzy, że wykupisz jakąś koncesję, może nawet kilka.
- Jasne. Zarobisz więcej, niż wykładając na uniwersytecie, to ci mogę zagwarantować. A po jakimś czasie... cóż, po jakimś czasie zapomnisz o świecie, z którego do nas przybyłaś. Będzie dla ciebie tylko wspomnieniem, snem, i to złym snem. - Rya położyła dłoń na ramieniu Cathy. Pocieszała ją jak kobieta kobietę. - Mogę ci obiecać, że gdy naprawdę staniesz się częścią naszego świata, ten drugi, w którym do tej pory żyłaś, wyda ci się strasznie ponury. Będziesz się dziwić, jak do tej pory wytrzymywałaś i jakim cudem uważałaś go za lepszy od naszego świata.
- O Boże! - Cathy przygryzła dolną wargę.
Nie mogliśmy zwrócić jej dawnego życia, jednak dawaliśmy coś w zamian: czas. Czas na przemyślenia. Czas na dostosowanie się do rzeczywistości.
Minęło nas kilka samochodów. Niewiele, bo było już późno Noc była ciemna i zimna. Ludzie siedzieli w domach, przy kominkach, albo leżeli w łóżkach.
Z rury wydechowej samochodu wydobywała się biała para krystalizująca się w chłodnym powietrzu. Patrzyłem przez okno i przez chwilę widziałem tylko tę mgłę, srebrzystą wirującą w której ciągle dostrzegałem tworzące się i rozpływające twarze. Wpatrywały się we mnie głodnym wzrokiem. W tej chwili Joel i Laura Tuckowie i wszyscy inni przyjaciele z Gibtown wydawali mi się tak dalecy, jakby nie mieszkali na Florydzie, lecz po ciemnej stronie Księżyca.
- Boję się i nie wiem, co robić - przyznała Cathy. - Kompletnie się pogubiłam. Naprawdę nie wiem, co robić.
Biorąc pod uwagę to, co dzisiaj przeszła, nie popadając przy tym w histerię, co zapewne zdarzyłoby się większości ludzi, i to, jak szybko oprzytomniała po ciężkim szoku, gdy z Ryą zajęliśmy się goblinami, uznałem, że jest kimś, kogo warto mieć po swojej stronie, nawet w wesołym miasteczku. Nie była zwykłym uniwersyteckim wykładowcą, dysponowała nadzwyczajną siłą, niespotykaną odwagą, a nam zawsze przydadzą się ludzie o silnych umysłach i sercach... zwłaszcza gdybyśmy mieli kontynuować i rozszerzyć naszą wojnę z goblinami. Wyczuwałem, że Rya jest tego samego zdania, że bardzo pragnie, by Cathy Osborn do nas dołączyła.
„Naprawdę nie wiem, co robić”.
***
W wynajętym przez nas domu umeblowane były dwie z trzech sypialni. Cathy zajęła jedną z nich. Nie potrafiła zdecydować, czy wracać do Nowego Jorku, czy zostać z nami. Potrzebowała czasu na podjęcie decyzji, choć decyzja mogła być tylko jedna.
- Rano będę wiedziała, co robić - obiecała.
Jej pokój znajdował się przy końcu korytarza na piętrze. Nalegała, żebyśmy zostawili otwarte drzwi, byśmy słyszeli, gdyby któreś z nas zawołało o pomoc.
Upewniłem ją że gobliny nie wiedzą gdzie jesteśmy.
- Nie mają powodu, by przyjść tu dzisiaj - powiedziała Rya uspokajająco.
Nie powiedzieliśmy jej, że dom to własność Klausa Orkenwolda, szefa policji Yontsdown, goblina torturującego ludzi, mającego na sumieniu co najmniej trzy ofiary.
Niezależnie od tego, co jej powiedzieliśmy i czego woleliśmy nie mówić, Cathy nadal bała się i denerwowała. Chciała spać przy włączonym świetle; załatwiłem to, owijając abażur lampy jedną z jej ciemnych bluzek.
Wychodząc z jej sypialni, czułem się fatalnie, jakbym zawiódł, pozostawił dziecko na pastwę potwora spod łóżka, straszydła z szafy.
***
Rya wreszcie zasnęła.
Ja nie mogłem spać. Przynajmniej na razie.
Czarna błyskawica.
Myślałem o czarnej błyskawicy. Nadal nie wiedziałem, co mogła oznaczać.
Od czasu do czasu, niczym smród ciał gnijących pod domem, dobiegała mnie słaba fala psychicznego promieniowania dobiegająca z piwnicy, w której Orkenwold zabił kobietę i dwoje dzieci.
Znów poczułem pewność, że choć nieświadomie, to jednak celowo doprowadziłem nas do tego miejsca. To mój talent jasnowidza sprowadził nas do tego domu spośród wielu, które mogliśmy wynająć. Chciałem - a może raczej tak zdecydowało przeznaczenie - załatwić Klausa Orkenwolda, tak jak przedtem załatwiłem Kelsko.
W bezustannym wyciu wiatru słyszałem przeraźliwe wrzaski gobliniątek, tych, które zastrzeliłem, a potem spaliłem. Byłem nawet skłonny uwierzyć, że wypełzły poranione kulami, nadpalone, z dymiących ruin tamtego domu i czołgają się teraz przez ciemną noc, podrywają padają, ale prą przed siebie, wołając mnie, tropiąc moją kryjówkę, nieuchronnie się do mnie zbliżając, jak myśliwskie psy z piekła rodem tropiące przeklęte, gnijące dusze swych ofiar.
Dom jęczał i trzeszczał w naturalnej odpowiedzi na chłód i porywisty wiatr, ale ja słyszałem w tych dźwiękach wybuchające pod podłogą płomienie pożerające parter, ogień zapalony być może przez stworzenia, które spaliłem w ich żelaznej klatce. Za każdym razem gdy piec z wymuszonym obiegiem powietrza odzywał się stłumionym stęknięciem, drżałem z zaskoczenia i strachu.
Leżąca obok mnie Rya jęknęła. Śniła. Ten sen. Gibtown, Joel i Laura, wszyscy moi przyjaciele wydawali mi się teraz bardzo dalecy... i bardzo za nimi tęskniłem. Myślałem o nich, wyobrażałem sobie ich twarze, jedną po drugiej, zatrzymując obraz każdej przed oczami, nim przywoływałem następną. To oni, choć tylko wyobrażeni, dodawali mi odwagi.
Nagle uświadomiłem sobie, że tęsknię za nimi i czerpię z nich odwagę dokładnie tak, jak niegdyś tęskniłem za matką i czerpałem odwagę z jej miłości i miłości moich sióstr, choć mieszkały tak daleko, po drugiej stronie kontynentu. Prawdopodobnie oznaczało to, że tamten świat, świat rodziny Stanfeussów znikł, na zawsze znalazł się poza moim zasięgiem. Podświadomie przyjąłem do wiadomości ten straszny fakt, ale aż do tej chwili nie zaakceptowałem go świadomie. Wesołe miasteczko stało się moją rodziną była to wspaniała rodzina, najlepsza z rodzin, czułem jednak bezbrzeżny smutek na myśl, że najprawdopodobniej już nigdy nie wrócę do domu, że matka i siostry, umiłowane przeze mnie w młodości, choć żyją są dla mnie jak martwe.
25
Przed burzą
W sobotę na niebie wisiały chmury znacznie groźniejsze i ciemniejsze niż w piątek. Zupełnie tak, jakby odcień szarości przeważał, niebo zniżyło się nad ziemią zbyt ciężkie, by utrzymać bezpieczną wysokość.
Szumiący, jęczący, wyjący nocą wiatr stracił oddech. Zapadła cisza, niezapowiadająca jednak niczego dobrego. Pokryty śniegiem, spokojny krajobraz promieniował dziwnym napięciem, jakby otaczający nas świat czekał, co też wydarzy się za chwilę. Drzewa iglaste, widoczne na tle ciemnoszarego nieba, sprawiały wrażenie strażników oczekujących w każdej chwili nadejścia wrogiej armii. Drzewa liściaste, pozbawione liści, wydawały się przewidywać niebezpieczeństwo. Wznosiły w niebo nagie ramiona gałęzi, ostrzegając tych, którzy rozumieli ich ostrzeżenie.
Po śniadaniu Cathy Osborn spakowała się i zaniosła bagaże do samochodu. Wracała do Nowego Jorku. Na nie więcej niż trzy dni. Musiała uporządkować swoje sprawy: zwolnić wynajmowane mieszkanie, wymówić pracę na uniwersytecie (z powodów zdrowotnych, kiepskie usprawiedliwienie, ale lepsze niż żadne), spakować książki i inne cenne rzeczy osobiste, Pożegnać się z najbliższymi przyjaciółmi. Pożegnania te nie zapowiadały się łatwo, ponieważ lubiła tych ludzi, naprawdę ją obchodzili, a oni pomyślą, że postradała zmysły. Spodziewaj się życzliwych, niemniej przygnębiających prób przemówienia jej do rozumu. Poza tym nie mogła być pewna, iż ma do czynienia ze zwykłymi mężczyznami i kobietami, za których zawsze ich uważała.
Rya i ja staliśmy przy jej samochodzie, marznąc na nieruchomym, choć przenikliwie zimnym powietrzu. Życzyliśmy jej dobrze, a jednocześnie próbowaliśmy nie okazywać, jak bardzo się o nią boimy. Przytuliliśmy ją mocno na pożegnanie i nagle zaczęliśmy tulić się do siebie we trójkę. Nie byliśmy już obcymi ludźmi, łączyły nas groźne, krwawe wydarzenia z poprzedniej nocy oraz znajomość strasznej prawdy.
Bo dla tych z nas, którzy odkryli ich istnienie, gobliny są nie tylko zagrożeniem, lecz także katalizatorem wspólnoty. Jak na ironię, gobliny tworzą poczucie braterstwa między wiedzącymi o nich ludźmi, stawiają przed nimi wspólny cel, obciążają wspólną odpowiedzialnością, dają poczucie wspólnego przeznaczenia, które bez nich mogłyby nie powstać. Jeśli kiedykolwiek uda się nam zetrzeć gobliny z powierzchni ziemi, to dlatego, że zjednoczyło nas samo ich istnienie.
- W niedzielę rano zadzwonię do Gibtown, do Joela Tucka - powiedziałem. - Będzie cię oczekiwał. Oboje z Laurą przygotują dla ciebie miejsce.
- Joel kocha książki - dodała Rya. - Cały wolny czas poświęca lekturze. Być może łączy was więcej, niż sądzisz. A Laura jest naprawdę słodka. Przekonasz się.
Kiedy tak rozmawialiśmy, nasze słowa brzmiały twardo i dziwnie bezdźwięcznie w nieruchomym, lodowatym porannym powietrzu. Każdemu z nich towarzyszyła wydobywająca się z ust chmurka zamarzniętego oddechu, jakby wyrzeźbiona z kawałka suchego lodu; można było pomyśleć, że jego znaczenie definiowane jest także przez kształt obłoku.
Strach Cathy był niemal tak widoczny jak jej oddech. Bała się nie tylko goblinów, ale nowego życia, które czekało ją też za zakrętem drogi. I utraty starego, spokojnego i komfortowego.
- Do zobaczenia wkrótce - powiedziała drżącym głosem.
- Na Florydzie. - Rya uśmiechnęła się. - W pełnym słońcu.
W końcu Cathy Osborn wsiadła do samochodu i odjechała. Odprowadziliśmy ją wzrokiem, aż zjechała z podjazdu na Apple Lane i znikła za zakrętem drogi.
W taki oto sposób profesorowie literatury stają się pracownikami objazdowych biznesów, a ich wiara w dobry wszechświat ustępuje świadomości, że rzeczywistość jest znacznie groźniejsza.
***
Nazywał się Horton Bluett i sam siebie nazywał „starym piernikiem”. Był potężnie zbudowanym, kościstym mężczyzną, tak kościstym, że dawało się to rozpoznać nawet pod grubą pikowaną kurtką drwala, a tak ubranego spotkaliśmy go po raz pierwszy. Był silny i zdecydowanie dziarski, jego zaawansowany wiek dawał się rozpoznać tylko po lekko zgarbionych ramionach, jakby przygniatał go ciężar lat. Jego szeroka twarz była czerwona i pomarszczona nie wskutek wieku, lecz życia na otwartym powietrzu, któremu zawdzięczał głębokie bruzdy i delikatną siatkę zmarszczek wokół oczu. Miał wielki, czerwony nos, kwadratową szczękę i szerokie usta, łatwo układające się w uśmiechu. Patrzył na świat czarnymi, czujnymi oczami, w których nie było śladu podejrzliwości, oczami czystymi jak u dziecka. Na głowie miał czerwoną czapkę myśliwską z opuszczonymi nausznikami, zawiązanymi pod brodą. Kosmyki stalowosiwych włosów wymykały się spod niej i w kilku miejscach opadały mu na czoło.
Zobaczyliśmy go, gdy jechaliśmy Apple Lane. Poprzedniej nocy silny wiatr nawiał na podjazd jego domu kilka centymetrów śnieżnego puchu, któremu wydał wojnę za pomocą wielkiej szufli, kompletnie lekceważąc najnowsze statystyki dotyczące ataku serca. Jego dom znajdował się znacznie bliżej drogi niż nasz, więc i podjazd był krótszy, niemniej cel, który Horton Postawił przed sobą był niewątpliwie imponujący.
Wiedzy o Lightning Coal Company zamierzaliśmy szukać nie tylko w bibliotece, w prasie i innych oficjalnych źródłach.
Zamierzaliśmy także rozmawiać z mieszkańcami Yontsdown, wychodząc z założenia, że zwykli ludzie podadzą nam fakty ciekawsze niż niewątpliwie kontrolowane przez gobliny media. Dla dziennikarza plotki są przeważnie przekleństwem, ale bywa, że zawierają one więcej prawdy niż tak zwane informację oficjalne. Wjechaliśmy więc na jego podjazd, zatrzymaliśmy samochód, wysiedliśmy i przedstawiliśmy mu się jako nowi sąsiedzi, którzy właśnie wynajęli dom Orkenwolda.
Horton zachowywał się serdecznie, ale nie był szczególnie wylewny, raczej ostrożny, a nawet podejrzliwy, co nie jest rzadkością wśród mieszkańców małych miasteczek, napotykających na drodze obcych. Chcąc przełamać lody, zdałem się na instynkt i zrobiłem to, co zrobiłby Oregończyk, widząc, że jego sąsiad zmaga się z trudnym zadaniem: zaoferowałem pomoc. Podziękował mi uprzejmie, ale nalegałem.
- Bez żartów - powiedziałem. - Jak kto nie ma siły pomóc sąsiadowi z szuflą, to skąd ma ją wziąć, żeby wzlecieć do nieba w dniu Sądu Ostatecznego?
Hortonowi Bluettowi musiało się to spodobać, bo przyznał nawet, że ma drugą szuflę. Przyniosłem ją z garażu. Wzięliśmy się do roboty. Pracowaliśmy ramię w ramię powoli i wytrwale, a Rya szła obok i czasami zastępowała na chwilę jego, a czasami mnie.
Rozmawialiśmy o pogodzie i o zimowych ubraniach. Zdaniem Hortona staroświeckie kurtki obszywane barankiem były o sto procent lepsze niż te nowe, puchowe, z ery kosmicznej, co to pojawiły się na rynku w ostatniej dekadzie, takie, jaką w tej chwili miał na sobie. Jeśli ktoś sądzi, że na dyskusji o wyższości baranka nad tworzywem sztucznym można spędzić co najwyżej dziesięć nudnych minut, ten nigdy nie pojął, na czym polega urok wiejskiego życia i zwykłych, przyziemnych rozmów na przyziemne tematy.
Niemal od razu zauważyłem, że Bluett często pociągał dużym nosem i wycierał go grzbietem rękawiczki. Choć nie smarknął ani razu, uznałem, że ma katar i że ostre powietrze zaszkodziło mu na zatoki. W pewnym momencie przestał. Dopiero później dowiedziałem się, z jakich tajemniczych powodów mimo kataru odgarniał śnieg.
We troje szybko uprzątnęliśmy podjazd. Oznajmiliśmy, że skoro robota skończona, to ruszymy w swoją drogę, ale gospodarz zaprosił nas do domu, na kawę i domowe ciasto orzechowe. Odmówiliśmy, ale tym razem on bardzo nalegał.
Jego parterowy dom był mniejszy od tego, który wynajęliśmy w sąsiedztwie, ale w znacznie lepszym stanie. Wydawał się wręcz obsesyjnie dobrze utrzymany. Gdziekolwiek spojrzałeś, miałeś wrażenie, że świeżą farbę, werniks lub wosk położono tu zaledwie godzinę temu. Dom był też doskonale dostosowany do zimowych warunków, miał dopasowane okiennice zabezpieczające przed śnieżycami, podwójne drzwi i wielkie zapasy drewna do kamiennego kominka w pokoju dziennym, a także węglowy piec centralnego ogrzewania.
Dowiedzieliśmy się, że Horton jest wdowcem od niemal trzydziestu lat i że sztukę samodzielnego gospodarowania opanował do perfekcji. Najbardziej dumny był z tego, jak dobrze umie gotować. Zarówno jego mocna kawa, jak i doskonałe wypieki, w tym momencie chrupiące połówki orzechów w gęstym cieście z polewą z półsłodkiej czekolady, wskazywały na mistrzostwo świata w prostej, solidnej, wiejskiej sztuce kulinarnej.
Pracował na kolei, dziewięć lat temu przeszedł na emeryturę i choć do zawsze tęsknił za Ettą, żoną zmarłą w 1934 roku, jej brak zaczął mu dokuczać podwójnie po tym, jak w 1955 roku przestał pracować, gdyż wówczas większość czasu zaczął spędzać w domu, który oboje wybudowali na długo przed wojną. Miał siedemdziesiąt cztery lata, ale mógł uchodzić za dobrze zakonserwowanego pięćdziesięcioczterolatka. O tym, że jest starszym emerytem, świadczyły spracowane, sękate, twarde i nieco artretycznie wykrzywione dłonie... oraz otaczająca go, trudna do opisania atmosfera samotności jakże charakterystyczna dla mężczyzn, których życie towarzyskie związane było wyłącznie z pracą.
Zjadłem połowę wielkiego kawałka ciasta i powiedziałem tak, jakbym chciał tylko zacząć towarzyską rozmowę.
- Dziwne, że w tych waszych górkach ciągle wydobywa się tyle węgla.
- A jakże, szanowny panie - odpowiedział Horton. Kopią głęboko, coraz głębiej. Pewnie dlatego, że żyje tu mnóstwo biednych ludzi, których nie stać na to, żeby się przestawić na ogrzewanie olejowe.
- No, nie wiem... - drążyłem jakże interesujący mnie temat -...byłem właściwie pewien, że złoża w okolicy są już praktycznie wyczerpane. Poza tym dziś mnóstwo węgla wydobywa się na równinach, metodą odkrywkową. Zwłaszcza na zachodzie. Nie trzeba wiercić tuneli. Jest łatwiej.
- Tutaj ciągle wiercą.
- Muszą mieć bardzo sprawny zarząd - wtrąciła Rya. - I sprawnie zmniejszać koszty wydobycia. Mówię tak, bo widzieliśmy, jak wyglądają te ich ciężarówki.
- Lightning Company - uściśliłem. - Peterbilty. Cholernie fajne. Nowiuteńkie jak spod igły.
- Ano, tak. U nas tylko ta firma jeszcze kopie. Nieźle im idzie, może i dlatego, że nie mają żadnej konkurencji.
Rozmowa o kompanii węglowej wydawała się denerwować naszego gospodarza. A może tylko tak mi się wydawało? Jego zdenerwowanie mogło przecież być tylko projekcją mojego.
Miałem zamiar kontynuować tę rozmowę, ale Horton przywołał swojego drzemiącego w kącie psiaka, oryginalnie nazwanego Warkot, i poczęstował go kawałkiem ciasta. Rozpoczęła się dyskusja o zaletach i wadach mieszańców w porównaniu z psami czystej rasy. Warkot był oczywiście kundlem, średniej wielkości, czarnym z brązowymi plamami na bokach oraz również brązowymi obwódkami wokół oczu; jego pochodzenie wydawało się równie bogate, jak nieodgadnione. Swe miano zawdzięczał temu, że był psem grzecznym, doskonałe wychowanym, nie szczekał, a kiedy czuł gniew - lub chciał ostrzec swego pana - tylko cicho, choć groźnie warczał, natomiast zadowolony radośnie machał ogonem.
Pies przyglądał się mnie i Ryi długo, uważnie, z bliskiej odległości, po czym łaskawie uznał, że mu nie przeszkadzamy. W zasadzie było to typowe psie zachowanie. Niezwykłe było za to zachowanie Hortona Bluetta, obserwującego go spod oka tak, jak obserwował spod oka nas. Najwyraźniej wielką wagę przykładał do jego opinii, jakby nie można nam było w pełni zaufać i naprawdę powitać w progach domu bez zgody kundla o śmiesznej mordce klauna.
Warkot dojadł swoją porcję ciasta, oblizał się, podszedł po porcję pieszczot najpierw do Ryi, potem do mnie. Wydawał się rozumieć, że to o nim rozmawialiśmy i że w powszechnej opinii był psem znacznie wspanialszym od wszystkich tych wymyślnych rasowców z papierami Amerykańskiego Towarzystwa Kynologicznego.
Pojawiła się okazja na powrót do tematu Lightning Coal Company. Zauważyłem, że nazwa i znak firmowy wydają mi się dość dziwne.
- Dziwne? - Horton zmarszczył brwi. - Nie wydaje mi się. Węgiel i błyskawica są przecież formami energii. Rozumiesz? Węgiel jest czarny, to taka czarna błyskawica. Ma sens, nie?
Nie myślałem o tym w ten sposób i rzeczywiście, miało to sens. Byłem jednak przekonany, że symbol czarnej błyskawicy na białym tle ma głębsze znaczenie, bo przecież widziałem go na ołtarzu. Gobliny wielbiły go, był dla nich czymś szalenie ważnym, mistycznym, potężnym, choć oczywiście nie mogłem oczekiwać, że Horton wie, iż jest to coś więcej niż zwykły znak firmowy.
I znów wyczułem, że ta rozmowa jest dla niego denerwująca. Szybko zmienił temat, jakby nie chciał odpowiadać na pytania, które uważał za w jakiś sposób istotne. Kiedy podnosił do ust kubek, widać było, jak drżą mu ręce; rozlał trochę kawy. Być może był to chwilowy i niegroźny objaw jego wieku, nic nieznaczący. Być może.
Pół godziny później pożegnaliśmy i jego, i Warkota. Odjechaliśmy odprowadzani uważnym spojrzeniem ich obu, stojących na frontowym ganku domu.
- Sympatyczny facet - powiedziała Rya.
- Tak - przytaknąłem.
- I dobry człowiek.
- Tak.
- Ale...
- Tak?
- Coś ukrywa.
- Co? - spytałem.
- Nie mam pojęcia. Jasne, pozornie to sympatyczny, wygadany, szczery, gościnny wsiowy dziadunio, ale i tak coś ukrywa. Wiesz co? Moim zdaniem on się boi tej Lightning Coal Company.
***
Duchy.
Byliśmy jak duchy nawiedzające wzgórza wokół Yontsdown. Usiłowaliśmy zachowywać się cicho jak duchy. I zapewne wyglądaliśmy jak duchy w białych narciarskich spodniach, białych narciarskich kurtkach z kapturami, białych rękawiczkach. Brnęliśmy w sięgającym do kolan śniegu, jakbyśmy odbywali żmudną pielgrzymkę z krainy zmarłych do krainy żywych, niczym upiory wspinaliśmy się wąskim wąwozem, korytem zamarzniętego o tej porze roku strumienia, jak najciszej przedzieraliśmy się przez mroźny cienisty las. Marzyliśmy o bezcielesności, ale mimo naszych marzeń zostawialiśmy ślady na śniegu, z charakterystycznym szelestem ocieraliśmy się o gałęzie, hałasowaliśmy, wysyłając echo w nieskończone korytarze drzew.
Samochód zostawiliśmy przy bocznej dróżce, po czym zrobiliśmy sobie blisko pięciokilometrowy spacerek, by okrężną drogą dotrzeć do ogrodzenia wyznaczającego teren Lightning Coal Company. Tego popołudnia wykonywaliśmy tylko rekonesans, zamierzaliśmy obejrzeć główne budynki administracyjne, sprawdzić, ile samochodów przyjeżdża do kopalni i z niej wyjeżdża, no i oczywiście znaleźć dziurę w ogrodzeniu, przez którą jutro moglibyśmy dostać się do środka.
Ogrodzenie biegło grzbietem wzgórza Old Broadtop; kiedy przy nim stanęliśmy, zwątpiłem, czy znajdziemy w nim dziurę, a nawet czy w ogóle uda się nam przedrzeć na teren kopalni. Wysokie na dwa i pół metra, zrobione było z grubej siatki rozpiętej na stojących co trzy metry, solidnie zabetonowanych żelaznych słupkach. Przejścia górą broniły zwoje drutu kolczastego; czegoś tak groźnego w życiu nie widziałem. Na kolcach osiadł wprawdzie lód, ale i tak każdy próbujący przejść przez siatkę nadziałby się na kilkanaście z nich, a próbując się uwolnić, pozostawiłby na górze kawałki ciała. Sięgające nad ogrodzenie gałęzie drzew odpiłowano, tak więc ta droga odpadła w przedbiegach. O tej porze roku nie sposób było przekopać się dołem przez zamarzniętą na kamień ziemię, ale podejrzewałem, że nawet w lecie podkop nic by nie dał, że w ziemię wkopano jakiś rodzaj bariery sięgającej co najmniej na głębokość metra.
- Tu nie chodzi o zwykłą ochronę nieruchomości - szepnęła Rya. - Zbudowali cholerny mur obronny!
- Pewnie - odpowiedziałem cicho. - I to wokół setek hektarów ziemi należącej do firmy. Ciągnie się kilometrami. Do diabła... to musiało kosztować fortunę!
- Nie buduje się czegoś takiego, żeby na teren nie wszedł zabłąkany turysta.
- Nie. Tam coś jest. Coś, czego będą bronić za wszelką cenę.
Podeszliśmy do ogrodzenia od strony lasów, ale za nim rozciągała się duża polana. Na pokrywającym zbocze śniegu widzieliśmy wiele śladów biegnących równolegle do ogrodzenia. Wskazałem je Ryi i powiedziałem jeszcze ciszej:
- Wygląda na to, że chodzą tu regularne patrole. Strażnicy są niewątpliwie uzbrojeni. Musimy być ostrożni, mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
Otuliliśmy się w nasze stroje duchów. Poszliśmy na wschód, zbadać inne zakątki lasu. Szliśmy, ale przez cały czas mieliśmy ogrodzenie w zasięgu wzroku, kryliśmy się jednak wśród drzew, żeby nie dostrzegli nas strażnicy, nim my dostrzeżemy ich. Szliśmy na południową część Old Broadtop, ponieważ stamtąd mieliśmy szansę przyjrzeć się leżącej poniżej siedzibie kompanii. Drogę opracowaliśmy na podstawie szczegółowej mapy hrabstwa, kupionej w sklepie sportowym, którego klientami tyli głównie turyści, przyjeżdżający tu na piesze wyprawy i wycieczki.
Kiedy wcześniej, jadąc samochodem, mijaliśmy ukryty z jakiegoś tajemniczego powodu wjazd na teren kopalni, nie dostrzegliśmy biur. Zasłaniały je wzgórze i drzewa, poza tym i odległość była spora. Z drogi widzieliśmy tylko bramę i budką strażniczą, przed którą zatrzymywały się wszystkie samochody chcące wjechać do środka. Te szczególnie surowe zabezpieczenia wydawały się śmiesznie rygorystyczne dla kopalni węgla Sporo dałbym, żeby się dowiedzieć, jak tłumaczą to kompletne odcięcie się od świata.
Przy bramie stały dwa samochody. W obu siedziały gobliny. Strażnik także był goblinem.
Teraz szliśmy na południe wzdłuż szczytu wzgórza. Tu las był znacznie gęstszy, trudniejszy do przebycia. Na tej wysokości typowe drzewa liściaste, przede wszystkim klony i dęby, ustępowały miejsca iglastym. Im dalej szliśmy, tym więcej widzieliśmy świerków oraz sosen różnych odmian. Rosły jedna obok drugiej, jakby ten las powoli wracał do naturalnego stanu pierwotnej puszczy. Gałęzie splatały się ze sobą rosły tak nisko, że w wielu miejscach musieliśmy pochylać się aż do ziemi, a w paru nawet pełzać na łokciach i kolanach niczym pod kolejnymi opuszczonymi niemal do samej ziemi żywymi, zielonymi, kolczastymi bronami broniącymi wjazdu do średniowiecznego zamku. Ostrożnie deptaliśmy po martwych, połamanych gałęziach, z których sterczały w górę ostre kawałki, bo w razie upadku można się było na nie nadziać. W wielu miejscach prawie nie było poszycia, gdyż do ziemi nie docierały promienie słońca. Tam jednak, gdzie docierały, składało się głównie z jeżyn oraz dzikiej róży o kolcach ostrych jak brzytwa i groźnych jak wymierzone w serce sztylety.
Grzbiet Old Broadtop bardzo się zwęził. Musieliśmy zbliżyć się do ogrodzenia. Przykucnęliśmy przy nim. Przez siatkę widzieliśmy dolinę szeroką na jakieś czterysta metrów i długą co wiedzieliśmy z mapy, na przeszło dwa kilometry. Nie było w niej drzew iglastych porastających górne partie zboczy, tylko nagie, potężne drzewa liściaste wyciągające nagie gałęzie ku niebu, nieprzeliczone gałęzie przypominające tysiące gigantycznych skamieniałych pająków, leżących na grzbietach, ze sztywnymi odnóżami wyciągniętymi na wszystkie strony. Od szosy… - i bramy przy szosie, odległej stąd o niespełna kilometr... dwupasmowa wewnętrzna droga prowadziła przez las do wielkiej, wyrąbanej w lesie polany, na której stały budynki administracyjne Lightning Coal Company, a także garaże i warsztaty, droga wychodziła z przeciwnej strony polany i znów ginęła w lesie. O półtora kilometra stąd, przy północnym skraju doliny, znajdowała się właściwa kopalnia.
Dziewiętnastowieczne parterowe oraz piętrowe budynki zbudowano z kamienia przyczernionego przez czas, pył węglowy zwiewany z przejeżdżających ciężarówek i zanieczyszczenia emitowane przez samochody i maszyny. W tej chwili na pierwszy rzut oka wydawały się zrobione z węgla. Ich okna były wąskie, w części zakratowane; światło lamp fluorescencyjnych przepuszczone przez brudne szkło nie stwarzało wrażenia ciepła. Łupkowe dachy oraz przesadnie ciężkie nadproża drzwi i łuki nadokienne, dekorujące nawet szerokie wrota do garaży, sprawiały, że konstrukcje te wyglądały jak przysadziste żuki spoglądające na świat krzywo i podejrzliwie.
Tuliliśmy się do siebie, nasze oddechy mieszały się w jedną chmurę. Przyglądaliśmy się pracownikom kompanii z rosnącym niepokojem. Mężczyźni i kobiety kręcili się wśród garaży i warsztatów, z których dobiegał nas nieustanny brzęk, trzask i huk pracujących maszyn. Wszyscy poruszali się raźno, pozornie pełni energii, doskonale wiedzieli, co robić, jakby poświęcali swej firmie sto dziesięć procent wysiłku w zamian za pensję. Nikt się nie ociągał, nie rozmawiał, nie opóźniał pracy, nikt nawet nie zatrzymał się na papierosa w rześkim, chłodnym powietrzu. Również mężczyźni w garniturach i pod krawatami, pracownicy zarządu i urzędnicy, wszędzie indziej poruszający się wolniej i z większą godnością tutaj chodzili między samochodami a budynkami administracji szybko, bez wahania, jakby nie mogli się doczekać, kiedy przystąpią do wykonywania ważnych obowiązków.
I wszyscy byli goblinami. Nawet z tej odległości nie mogłem Wątpić: miałem przed oczami wyłącznie przedstawicieli rasy demonów.
Rya także rozpoznała ich prawdziwą naturę.
- Jeśli Yontsdown jest ich gniazdem - powiedziała cichuteńko - to tu mamy gniazdo w gnieździe.
- Cholerny rój - odparłem równie cicho. - Wszyscy tu pracują jak pszczółki.
Od czasu do czasu pojawiała się - czemu towarzyszył warkot silnika - jadąca z północy, od strony kopalni ciężarówka wyładowana węglem, przejeżdżała przez nagi las i polanę i znów wjeżdżała do lasu, kierując się w stronę bramy. Puste wozy zmierzały w przeciwnym kierunku, do załadunku.
Wszyscy kierowcy byli goblinami.
- Co oni tu robią? - spytała Rya.
- Coś ważnego - odpowiedziałem.
- Ale co?
- Coś cholernie źle wróżącego nam i naszemu gatunkowi. I nie sądzę, by ich aktywność koncentrowała się tu, w tych budynkach.
- A gdzie? W kopalni?
- Owszem.
Ponure, szare światło przefiltrowanego przez ciężkie chmury dnia gasło w szybkim tempie. Nadchodził zmierzch.
Wiatr, nieobecny przez cały dzień, wyraźnie wypoczęty po feriach zimowych, wybrał sobie tę chwilę, by powrócić z pełną mocą. Gwizdał w okach siatki, szumiał w gałęziach świerków i sosen.
- Musimy wrócić tu jutro - oznajmiłem. - Wczesnym rankiem. Pójdziemy dalej na północ. Znajdziemy miejsce, z którego będziemy mogli przyjrzeć się kopalni.
- Wiesz, co zrobimy potem? - spytała Rya posępnie.
- Tak.
- Niewiele zobaczymy, więc będziemy musieli zejść na dół.
- Prawdopodobnie.
- Pod ziemię.
- Tak przypuszczam.
- W głąb korytarzy.
- No...
- Jak we śnie?
Na to pytanie nie miałem odpowiedzi.
- I jak we śnie - mówiła dalej Rya - dowiedzą się, gdzie jesteśmy. Ruszą w pościg.
Nim noc zyskała szansę zaskoczenia nas na wzgórzu, zaczęliśmy schodzić do drogi, gdzie zaparkowaliśmy samochód, ciemność wydawała się unosić z ziemi, z poszycia lasu, kapać niczym żywica z grubych gałęzi świerków i sosen, sączyć się z niskich, gęstych krzaków. Kiedy zeszliśmy wreszcie na otwarte łąki niższych zboczy, świecący odbity światłem śnieg wydawał się jaśniejszy niż niebo. Trafiliśmy na nasze wcześniejsze ślady, rany na alabastrowej skórze wzgórz.
Wsiadaliśmy do samochodu, gdy zaczął sypać śnieg. Na razie zaledwie kilka płatków tu i tam, spadających spiralą z mrocznych niebios niczym popiół sypiący się z przepalonych belek sufitu, pozostałości po dawno wygaszonym pożarze. Ciężkie niebo i paraliżująco mroźne powietrze bez wątpienia zwiastowały nadejście śnieżycy.
***
Podczas naszego powrotu na Apple Lane śnieg padał nieprzerwanie. Wielkie płatki niósł wiatr, silny, ale jeszcze nie pracujący pełną mocą. Układały się one w poprzek jezdni w białe płachty; niemal uwierzyłem, że czarna nawierzchnia to gruba tafla szkła, że śnieg to jej przezroczyste firanki, że jedziemy poprzez wielkie okno, zdzierając firanki i stopniowo krusząc oponami szkło, jakby nie było grube. Zapewne było to okno rozdzielające dwa różne światy. Jeśli je skruszymy, prawdopodobnie znajdziemy się na drodze do gehenny.
Wjechaliśmy do garażu, do domu weszliśmy kuchennym wejściem. W środku było ciemno i cicho. Przechodząc z pokoju do pokoju, włączaliśmy światła. Poszliśmy na piętro przebrać się i odświeżyć. Potem zamierzaliśmy zjeść wczesną kolację.
Ale w głównej sypialni siedział na fotelu, który przesunął w najgłębszy cień, niespodziewany gość, Horton Bluett. Czekał na nas cierpliwie.
Wraz z Warkotem. Dostrzegłem jego błyszczące ślepia na ułamek sekundy przed włączeniem światła. Nie zdążyłem potrzymać dłoni.
Rya westchnęła zaskoczona.
Oboje uzbrojeni byliśmy w pistolety z tłumikami, ukryte pod białymi kurtkami, ja miałem też schowany w cholewie buta mój wierny nóż, ale każda próba użycia jakiejkolwiek broni oznaczałaby dla nas niechybną śmierć.
Horton uzbroił się w śrutówkę, którą kupiłem od Śliskiego Eddiego w Gibtown zaledwie przez paroma dniami. Mierzył prosto w nas; na ten dystans załatwiłby mnie i Ryę jednym strzałem, dwoma z pewnością. Znalazł też większość naszych zakupów, tak troskliwie ukrytych, co dowodziło, że popołudnie poświęcił na dokładne przeszukanie domu, podczas gdy my przedzieraliśmy się przez lasy na Old Broadtop. Na podłodze wokół jego fotela leżały rzeczy, które kupiłem od Eddiego, a przynajmniej większość z nich: karabin automatyczny, pudełka amunicji, osiemdziesiąt kilogramów plastiku, opakowane w natłuszczony papier detonatory, fiolki barbituranu, strzykawki.
Horton Bluett wyglądał w tej chwili na znacznie starszego, niż kiedy po raz pierwszy go spotkaliśmy, prawie na swoje lata.
- Kim jesteście, do jasnej cholery? - spytał.
26
Całe życie w ukryciu
Horton Bluett nie uginał się pod ciężarem siedemdziesięciu czterech lat, nie bał się też nadciągającej śmierci, wyglądał wręcz wspaniale, kiedy tak siedział rozparty w fotelu z wiernym psem u stóp. Był twardy, odporny, potrafił poradzić sobie z każdym przeciwnikiem, nie skarżąc się na przeciwności losu. Kłody, które życie rzucało mu pod nogi, przekraczał bez trudu, brał to co dobre, odrzucał to co złe, z jednego i drugiego potrafił czerpać siłę. Jego głos nie drżał, nie drżały też ręce, w których trzymał strzelbę, nie drżał nawet palec spoczywający na osłonie spustu. Wpatrywał się w nas nieruchomym wzrokiem. Wolałbym mieć do czynienia z dowolnym mężczyzną, nawet pięćdziesiąt lat młodszym od niego.
- Kim jesteście? - powtórzył. - Kim, do cholery, jesteście, ludzie? Bo z pewnością nie parą studentów geologii zbierających materiały do doktoratu. Nie próbujcie mi tu sprzedawać kozich bobków. Chcę wiedzieć, kim jesteście naprawdę i co tu robicie. Siadajcie na krawędzi łóżka, oboje, ale już! Twarzą do mnie. Dłonie połóżcie na kolanach, splecione, o tak. W porządku. Nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów, rozumiecie? A teraz powiecie mi wszystko, co macie do powiedzenia.
Chociaż żywił w stosunku do nas bardzo poważne podejrzenia, tak poważne, że zdecydował się na podjęcie niezwykłych kroków, włamując się do nas i przeszukując dom, i chociaż w domu znalazł cały arsenał, nadal nas lubił. Był bardzo ostrożny, niewątpliwie ciekawy kierujących nami motywów, ale nie wykluczał jeszcze utrzymania z nami przyjaznych stosunków... mimo że tyle już zdołał się dowiedzieć. Udało mi się to wyczuć i w istniejących okolicznościach zaskoczył mnie spokojny, nawet dobroduszny stan jego umysłu. Moje wrażenia potwierdziło w części zachowanie Warkota, który siedział obok swego pana i przyglądał się nam uważnie, ale bez wrogości, no i bez warczenia. Horton zastrzeliłby nas, oczywiście, gdyby poczuł się zagrożony, ale zrobiłby to bez przyjemności.
Wraz z Ryą opowiedzieliśmy mu dosłownie wszystko: o sobie, o powodzie naszego przyjazdu do Yontsdown. Kiedy mówiliśmy o goblinach, genetycznie zmodyfikowanych do walki z naszą rasą umiejących przybierać ludzką postać, Horton Bluett zamrugał ze zdumienia i szepnął: „Na Boga!”. Ale najczęściej powtarzał „Niech mnie wrony zadziobią”. Zadał też kilka wnikliwych pytań dotyczących co bardziej niezwykłych fragmentów naszej historii, ale ani razu nie wyraził wątpliwości co do naszej prawdomówności i nie zasugerował, że postradaliśmy zmysły.
Biorąc pod uwagę to, o czym mu mówiliśmy, jego kamienny spokój mógł wyprowadzić z równowagi. Mieszkańcy prowincji często chlubią się umiejętnością zachowania spokoju i dystansu do wydarzeń; cechami obcymi „miastowym”. Ale Horton typowo wiejski stoicyzm doprowadził do doskonałości.
Godzinę później, gdy powiedzieliśmy już wszystko, westchnął i odłożył strzelbę na podłogę koło fotela. Naśladując swego pana, Warkot sapnął i położył się wygodnie.
Rozluźniliśmy się także ja i Rya. Rya denerwowała się bardziej ode mnie, zapewne dlatego, że nie potrafiła rozpoznać otaczającej Hortona aury życzliwości i dobrej woli. Ostrożnie dawkowanej, niechętnie wyrażanej, niemniej życzliwości.
- Od razu wiedziałem, że jesteście inni - powiedział. - Od kiedy zjawiliście się na moim podjeździe i zaczęliście mi pomagać przy usuwaniu śniegu.
- Skąd? - spytała Rya.
- Ja ich wyczuwam - odparł Horton.
Natychmiast zorientowałem się, że nie mówi w przenośni i że rzeczywiście pachnieliśmy inaczej. Przypomniałem sobie, jak pociągał nosem, zupełnie jakby miał katar, choć nie smarknął ani razu.
- Nie widzę ich tak zwyczajnie, normalnie, jak wy - tłumaczył - ale już jak byłem dzieciakiem, niektórzy ludzie źle mi pachnieli. Nie potrafię tego dobrze wyjaśnić. To trochę jak zapach czegoś starego, bardzo, bardzo starego... jak kurz zbierający się przez wieki w podziemnym grobowcu... ale nie całkiem. Jak stęchlizna, ale też nie do końca. - Horton zmarszczył brwi. Szukał właściwych słów, które pomogłyby nam zrozumieć. - Jest w nim coś z goryczy, ale nie jak stary, i kwaśny pot albo inny naturalny ludzki zapach. Trochę przypomina ocet. Nie do końca. Amoniak? To też nie to. No, w każdym razie niektóre z nich pachną słabo, ledwie się je czuje, drażnią nos, inne zaś po prostu śmierdzą nie do zniesienia. Od zawsze, i od kiedy byłem mały, ten zapach mówił mi coś takiego: „Trzymaj się z dala od tego gościa, Horton. On jest zły, cholernie zły, trzymaj się od niego z daleka, strzeż się, strzeż się, strzeż...”.
- Nieprawdopodobne - powiedziała Rya.
- Ale prawdziwe - zaprotestował Horton.
- Nie wątpię - przyznała.
Wiedziałem już, dlaczego Horton Bluett nie wziął nas za szaleńców i dlaczego tak łatwo zaakceptował naszą historię. Nos mówił mu to, co nam oczy, z tymi naszymi niezwykłymi zdolnościami byliśmy do siebie bardzo podobni.
- Wygląda na to, że dysponuje pan zapachowym odpowiednikiem naszych zdolności psychicznych - zauważyłem.
Warkot prychnął cicho, jakby się ze mną zgadzał, i leniwie położył łeb na przednich łapach.
- Ja tam nie wiem, jak wy to nazywacie, za to wiem, że mam tego nosa od dzieciństwa. Bardzo szybko dowiedziałem się, że mogę na nim polegać, kiedy mówi mi, że mam do czynienia z kawałem skurwiela. Bo niezależnie od tego, jak sympatycznie wyglądali, jak fajnie się zachowywali, to większość ludzi z ich otoczenia: żon, mężów, sąsiadów, dzieci przyjaciół miała cięższe życie, niż można by się spodziewać. Chodzi mi o to, że ci śmierdzący... niech ich cholera, ściągają nieszczęście. Nie na siebie, pewnie, tylko na innych. Członkowie ich rodziny i kumple umierają przedwcześnie, raczej w nieprzyjemny sposób. Ale oczywiście ich nie można wskazać palcem, powiedzieć: „To wasza wina”.
Rya uznała, że możemy się już swobodnie poruszać. Zdjęła kurtkę.
- Ale powiedziałeś - zauważyła - że w nas wyczułeś coś dziwnego. Z tego wynika, że potrafisz wyczuwać nie tylko gobliny.
Horton potrząsnął siwą głową
- Nie potrafiłem... póki nie spotkałem was. Od razu podłapałem wasz dziwny zapach, coś, czego nigdy nie poznałem, prawie tak dziwny, jak kiedy jestem blisko któregoś z tych, co to ich nazywacie goblinami, ale inny. Też trudny do opisania. Jakiś taki ostry, czysty ozon. Wiecie, o czym mówię, jak po wielkiej burzy, po uderzeniu pioruna, taki świeży, całkiem przyjemny. Rześki. Taki rześki zapach sprawiający, że czuje się w powietrzu elektryczność przenikającą całe ciało, dodającą energii, oczyszczającą ciało ze zmęczenia i innych śmieci.
Ja też zdjąłem kurtkę.
- I teraz też to czujesz? - spytałem. - To samo co za pierwszym razem?
- Jasne. - Stary powoli potarł wielki czerwony nochal kciukiem i palcem wskazującym. - Szczerze wam powiem, że poczułem go, kiedy tylko otworzyliście drzwi na dole i weszliście do domu. - Uśmiechnął się nagle, dumny ze swych szczególnych zdolności. - I zaraz pomyślałem: Horton, staruszku, te dzieciaki różnią się od reszty ludzi, ale nie są gorsze. Nos nigdy nie kłamie.
Leżący koło jego fotela Warkot mruknął w jakże charakterystyczny psi sposób, głęboko z gardła, i uderzył ogonem w wykładzinę. Pojąłem, że niezwykłe porozumienie między tym człowiekiem a jego psem opiera się zapewne na tym, że u obu dominującym z pięciu zmysłów był węch. Dziwne. Zaledwie sformowałem tę myśl, dostrzegłem, jak Horton sięga do głowy psa, a on podstawia kudłaty łeb do pieszczoty dokładnie w tej samej chwili, gdy poruszyła się dłoń pana. Zupełnie jakby Warkot potrzebował pieszczoty, a Horton chciał go pogłaskać i obaj przekazali sobie swoje zamiary za pośrednictwem zapachu, obaj jednocześnie nań reagując. Istniał między nimi związek polegający na skomplikowanej telepatii, tylko że nie chodziło o przekazywanie myśli, ale wytwarzanie i rozpoznawanie skomplikowanych zapachów.
- Wasz zapach - mówił dalej stary do Ryi i mnie - nie jest oznaką zła, taką jak smród tych waszych... goblinów. Ale zaniepokoił mnie, bo był inny od wszystkiego, co czułem wcześniej. A potem zaczęliście węszyć, wypytywaliście mnie, choć staraliście się, żeby to wyglądało na zwykłą rozmowę, obchodziła was Lightning Coal Company, a to już piekielnie mnie wystraszyło.
- Dlaczego? - spytała Rya.
- Ponieważ gdzieś tak od połowy lat pięćdziesiątych, kiedy wykupiono od dawnych właścicieli i zmieniono nazwę firmy, jej wszyscy nowi pracownicy, przynajmniej ci, których spotkałem, nawet jacyś cholerni ciecie, śmierdzą pod niebiosa. Od siedmiu, może ośmiu lat wiem, że to złe miejsce, i zastanawiam się, jakie przeklęte rzeczy się tam dzieją.
- My też się nad tym zastanawiamy - westchnęła Rya.
- I zamierzamy to sprawdzić - powiedziałem stanowczo.
- Niech wam będzie. W każdym razie bałem się, że możecie mi w czymś zaszkodzić, że chcecie spłatać mi jakiegoś parszywego figla, więc włamałem się do was i trochę się tu pokręciłem... ale to była oczywiście samoobrona.
***
Zeszliśmy na dół i zabraliśmy się do przygotowywania kolacji z naszych skromnych zapasów: jajka, parówki, frytki, tosty z pełnoziarnistego chleba. Rya martwiła się, czym nakarmić Warkota, siedzącego w rogu kuchni i oblizującego się raz za razem, gdy dobiegały smakowite zapachy.
- Postaw czwarty talerz - powiedział Horton z uśmiechem. - Zje to co my. Mówi się, że psom nie wolno dawać ludzkiego jedzenia, że to niezdrowe, ale my od zawsze jemy razem i jakoś mu to jeszcze nie zaszkodziło. Tylko na niego popatrzcie: gdyby chciał, mógłby wygrać z rysiem. Dajcie mu jajka, parówki i frytki, ale bez tostów. Są dla niego za suche. Za to lubi babki z jeżynami, jabłkami, a już szczególnie z borówkami, jeśli nie są przesuszone i nie mają za dużo owoców.
- Och, przepraszam. - Rya była wyraźnie rozbawiona. - Niestety nie dysponujemy babeczkami.
- To będzie musiał sobie bez nich poradzić. Kiedy wrócimy, dam mu jakieś ciasteczko czy coś.
Talerz Warkota postawiliśmy przy tylnym wyjściu, po czym usiedliśmy do stołu.
Śnieg ciągle padał z czarnego nieba, ślizgał się po szybach wielkimi miękkimi płatkami, osiadającymi na ziemi i gromadzącymi się na niej zaledwie kilkumilimetrową warstwą na godzinę. Za to wiatr wiał mocno, doskonale udając wycie wilków, łoskot pędzących pociągów i huk armat.
Przy kolacji poznaliśmy więcej szczegółów z życia Hortona Bluetta. Dzięki swemu szczególnemu talentowi do wywąchiwania goblinów - nazwijmy go „oflaktopatią” - żył w miarą bezpiecznie. Unikał demonów, gdy tylko to było możliwe, a gdy nie było możliwe, traktował je z największą ostrożnością Jego żona, Etta, zmarła w 1934 roku, nie z ręki potworów, lecz na raka. Miała wówczas czterdzieści lat, on czterdzieści cztery, ale nie doczekali się dzieci. To on ponosił za to winę, bo był bezpłodny. Jego małżeństwo było tak wspaniałe, układało im się z żoną tak dobrze, że nigdy nie znalazł kobiety, która by jej dorównywała ani dla której porzuciłby zawsze obecny w pamięci obraz Etty. Kolejne trzy dekady przeżył w towarzystwie trzech psów, z których Warkot był ostatni.
Patrząc na kundla, pracowicie wylizującego miskę, Horton powiedział:
- Z jednej strony mam nadzieję, że moje stare kości spoczną w grobie, nim jemu coś się stanie, bo nie wiem, czy potrafiłbym go pogrzebać. Trudno mi było z poprzednimi, Łazikiem i Śpiochem, ale to nic w porównaniu z Warkotem, bo to najlepszy pies, jakiego kiedykolwiek miałem. - Warkot podniósł łeb z nad miski i przekrzywił łeb, zupełnie jakby wiedział, że właśnie powiedziano mu komplement. - Z drugiej strony nie powinienem umrzeć przed nim. Byłoby świństwem zostawić go samego na świecie. Zasłużył na to, żeby dożyć w spokoju swych dni.
Z uczuciem wpatrywał się w swojego psa, a ja i Rya wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Wiedziałem, że myśli o tym, o czym i ja myślałem: Horton Bluett był nie tylko sympatyczny, lecz także twardy i wyjątkowo niezależny. Przez całe długie życie wiedział, że świat pełen jest stworzeń marzących tylko o tym, by zrobić krzywdę innym, wiedział też, że na świecie istnieje Zło przez duże „Z”, odziane w konkretną ludzką formę, ale ani nie popadł w paranoję, ani nie zgorzkniał w samotności. Okrutna sztuczka natury odebrała mu ukochaną żonę, mimo to nie przestał normalnie żyć. Przez trzydzieści lat był samotny - jeśli nie liczyć towarzystwa psów - w jego zachowaniu nie dostrzegało się jednak śladu dziwactw, tak charakterystycznych dla ludzi mających za towarzystwo wyłącznie ukochane zwierzę.
Był doskonałym przykładem siły, determinacji i granitowej odporności, charakterystycznej dla gatunku ludzkiego. Mimo tysięcy lat cierpień z rąk goblinów nasz gatunek nadal wydawał na świat tak wspaniałych i godnych podziwu ludzi jak Horton Bluett. Był on doskonałym przykładem potwierdzającym cnoty ludzkości.
- Tak więc - powiedział, odwracając swą uwagę od Warkota i patrząc na nas - co teraz zamierzacie zrobić?
Z odpowiedzią pospieszyła Rya.
- Jutro wracamy na wzgórza. Pójdziemy wzdłuż ogrodzenia do miejsca, z którego widać wejście do kopalni. Sprawdzimy, co tam się właściwie dzieje.
- Przykro mi to mówić, ale takie miejsce nie istnieje - Powiedział Horton, ścierając z talerza resztkę żółtka ostatnim kawałkiem tostu. - W każdym razie nie przy ogrodzeniu. I może nie jest to przypadek? Może zależy im, żeby nikt nie zobaczył wejścia do kopalni? W każdym razie nikt z zewnątrz
- Wygląda mi na to, że próbowałeś - zauważyłem.
- Bo próbowałem.
- Kiedy to było?
- Och, jakiś rok, półtora po tym, kiedy nowi właściciele ci, których nazywacie goblinami - przejęli firmę, zmienili jej nazwę i postawili to cholerne ogrodzenie. Już wtedy zauważyłem, że mnóstwo dobrych ludzi, którzy przepracowali tam całe życie, trafia na zieloną trawkę lub przedwcześnie przechodzi na emeryturę. Całkiem przyzwoitą akurat taką żeby związki nie podniosły krzyku. A na ich miejsce, nawet to najgorsze, po ciecia i ochroniarzy, brano tylko tych śmierdzących. To mnie zdziwiło, nie ukrywam, bo sugerowało, że oni się łatwo rozpoznają że wiedzą co ich różni od ludzi takich jak ja i że przynajmniej czasami skupiają się w grupy i w grupach planują swoje złośliwości. Ja tu żyję, więc oczywiście chciałem wiedzieć, co jest grane. Pomaszerowałem w góry, no i przeszedłem wzdłuż całego tego cholernego ogrodzenia. Od razu powiem wam, że nic nie zobaczyłem. Wolałem nie ryzykować przełażenia do środka i szperania w ich śmieciach. Mówiłem wam już, że zawsze chciałem być ostrożny, trzymać się od nich jak najdalej. Wolałem w żaden sposób się z nimi nie wiązać, dlatego nie ciągnęło mnie za ich ogrodzenie.
Zdumiona Rya podniosła wzrok znad talerza. Odłożyła widelec.
- I co zrobiłeś? Przestało cię to wszystko obchodzić?
- Ano tak.
- Takie to było proste?
- Proste nie było. - Horton potrząsnął głową. - Ale wszyscy wiemy, co jest pierwszym krokiem do piekła.
- Tak wielka tajemnica... z pewnością nie było ci łatwo - zauważyłem.
- Było, bo się bałem. Byłem przerażony. Po prostu.
- Nie jesteś z tych, których łatwo przestraszyć - zauważyłem.
- Nie przesadzaj, młody człowieku. Nie jestem jakimś tam twardym góralem, co to niczego się nie boi. Powiedziałem ci prawdę: całe życie się ich strzegłem, całe życie się ich bałem, podwinąłem ogon pod siebie i robiłem, co mogłem, żeby mnie nie zauważyli. Można powiedzieć, że od tej pory żyłem w ukryciu. Prawie całe życie. Starałem się być niewidzialny, więc nie spodziewajcie się, że nagle wciągnę czerwone portki i zacznę wymachiwać rękami, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jestem ostrożny. Tylko dzięki temu dożyłem wieku starego pryka, mam własne zęby i nawet jakoś tam myślę.
Warkot już dawno wylizał miskę. Zwinął się w kłębek przy boku pana, szykując się do drzemki. Nagle wstał i potruchtał do okna. Położył przednie łapy na parapecie, przycisnął czarny nos do zimnego szkła i wpatrzył się w przestrzeń. Być może rozważał tylko zalety i wady wyjścia na mroźną noc, żeby się wysiusiać? A może coś przyciągnęło jego uwagę?
Nie wyczuwałem bezpośredniego niebezpieczeństwa, uznałem jednak, że dobrze zrobię, zachowując ostrożność i uważając na dźwięki inne od tych, które niósł nam wiatr. Byłem gotów na wszystko.
Rya odsunęła talerz, sięgnęła po butelkę pabsta blue ribbon, napiła się i powiedziała:
- Horton, jak ci cholerni nowi właściciele tłumaczyli ogrodzenie i te wszystkie środki bezpieczeństwa?
Stary ścisnął butelkę piwa artretycznymi dłońmi.
- No... nim jeszcze poprzedni właściciele musieli się wysprzedać, na terenie kopalni zdarzyły się trzy śmiertelne wypadki w ciągu jednego roku. To przecież setki hektarów, a wcześniej wyeksploatowano przede wszystkich płytsze złoża. Co rodzi pewne problemy. Na przykład tąpnięcia, gdy ziemia osiada powoli, a czasami wcale nie tak powoli, zasypując stare korytarze. Są też stare szyby. Stawiasz nogę na pozornie pewnym gruncie, wpadasz w taką dziurę i tyle cię widzieli. Ziemia otwiera ci się pod stopami, połyka cię i tyle. Jak pstrąg muchę.
Warkot odszedł od okna, wrócił na miejsce i zwinął się w kłębek przy fotelu pana. Wiatr nadal śpiewał swą pieśń, pogwizdywał, tańczył na dachu. W tym akurat nie było nic groźnego. Ale ja wciąż zachowywałem czujność. Spodziewałem się niepokojących dźwięków.
Horton przesunął swe potężne, kościste cielsko w fotelu przyjmując wygodniejszą pozycję.
- No, był taki facet, Frank Tyner - mówił dalej. - Poszedł polować na jelenie na terenie kopalni. Miał pecha. Wpadł do starego, zapomnianego szybu. Później okazało się, że złamał obie nogi. Wołał o ratunek, musiał wrzeszczeć do utraty przytomności. Nikt go nie słyszał. Znaleźli go w końcu, dwa czy trzy dni po śmierci. Parę miesięcy wcześniej dwóch chłopaków, czternastoletnich, wlazło tam z ciekawości, jak to chłopcy w tym wieku. No i wpadli w identyczną pułapkę. Do tunelu. Jeden złamał rękę, drugi kostkę. Próbowali wydostać się o własnych siłach, zostały ślady, ale im się nie udało. Nie mieli szansy. Ekipa poszukiwawcza znalazła zwłoki. Żona tego myśliwego i rodzice chłopców zaskarżyli kopalnię. Nie było wątpliwości, że wygrają i to sporo, więc właściciele zdecydowali się na ugodę poza sądem. Żeby zgromadzić pieniądze na odszkodowanie, trzeba było sprzedać firmę.
- No i sprzedali ją Jensenowi Orkenwoldowi, Ansonowi Cordayowi, właścicielowi waszej gazety, i burmistrzowi Spectorsky’emu - powiedziała Rya.
- Wtedy nie był jeszcze burmistrzem, ale tak, to on - przyznał Horton. - Owszem, kupili kopalnię we trzech i wszyscy trzej śmierdzą jak wy to mówicie, goblinami.
- A pierwsi właściciele nie - zauważyłem.
- Dobrze gadasz. Ci faceci to byli normalni ludzie, ani lepsi, ani gorsi od innych. Nie cuchnęli. Ale o czym innym mówimy. To właśnie wypadki spowodowały, że firma zdecydowała się na ogrodzenie; nowi właściciele powiedzieli, że nie zamierzają ryzykować procesów. Niektórzy twierdzą wprawdzie, że mocno przesadzili, ale dla większości to była tylko bardzo pożądana oznaka społecznej wrażliwości.
Rya spojrzała na mnie; w jej oczach widziałem gniew... i żal.
- Myśliwy... dwaj chłopcy... to nie był wypadek.
- Mnie też się tak wydaje - przyznałem.
- Morderstwo - mówiła dalej Rya. - Część spisku mającego doprowadzić firmę do bankructwa, zmusić jej właścicieli do sprzedaży. Goblinom kopalnia była potrzebna do... do, do tego, co tam robią.
- Mnie też się tak wydaje - powtórzyłem.
Horton Bluett spojrzał na Ryę, zamrugał kilka razy, zerknął na mnie, mrugnął i wreszcie, nadal mrugając, opuścił wzrok na Warkota. Zadrżał, jakby to mruganie spowodowało niekontrolowany odruch mięśni.
- Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Te dzieciaki... ten nieszczęsny facet... cholera, przecież to był Frank Tyner! Znałem go! Do głowy by mi nie przyszło, że został zamordowany. Nawet po tym, kiedy doszło już do tego porozumienia stron, kiedy poczułem, że nowi właściciele kopalni paskudnie śmierdzą. Ale teraz, kiedy was wysłuchałem, przyznaję, że to ma sens. Dlaczego nie zorientowałem się wcześniej? Czy w jesieni życia rozum odmawia mi posłuszeństwa?
Rya natychmiast pospieszyła mu z pomocą.
- Nie. Nie przejmuj się, z twoją głową wszystko w porządku. Nic nie dostrzegłeś, bo okoliczności zrobiły z ciebie człowieka w największym stopniu podejrzliwego, ale także moralnego, więc gdybyś podejrzewał, że doszło do morderstwa, musiałbyś coś z tym zrobić. Jestem pewna, że podejrzewałeś prawdę, ale ukryłeś ją głęboko w podświadomości. Nigdy nie pozwoliłeś jej przesączyć się do świadomości, bo wówczas musiałbyś działać. Działanie w niczym nie pomogłoby zmarłym, a ciebie skazałoby na śmierć.
- A może nic nie podejrzewałeś - dodałem - bo przecież nie potrafisz widzieć zła tych stworzeń tak, jak my je widzimy. Rozpoznajesz je, ich obcość jest dla ciebie oczywista, ale mniej... dobitna... niż dla nas. Bez naszych umiejętności nie umiałbyś ocenić, jak dobrze są zorganizowani, zdeterminowani, bezlitośni.
- Nawet jeśli macie rację - zaprotestował Horton - chyba powinienem zacząć coś podejrzewać. I cholernie mnie martwi, ze nie zacząłem.
Wyjąłem z lodówki kilka butelek piwa, zerwałem kapsie postawiłem je na stole. Mimo że płatki śniegu nadal padały na okno, mimo że porywisty wiatr wciąż grał swą szaloną melodię wszyscy z radością przyjęliśmy zimnego pabsta.
Przez dłuższy czas nie kontynuowaliśmy rozmowy. Po prostu pogrążyliśmy się w myślach.
Warkot kichnął, otrząsnął się, zabrzęczały metaliczne ćwieki na jego obroży. I znów przymknął ślepia. Moim zdaniem zasnął, ale jedno oko nadal kontrolowało to, co się wokół niego dzieje.
Milczenie przerwał Horton Bluett.
- Postanowiliście przyjrzeć się bliżej kopalni, tak?
- Tak - przytaknęliśmy jednocześnie ja i Rya.
- I nikt wam tego nie wybije z głowy?
- Nikt - powiedziałem stanowczo i Rya również mi przytaknęła.
- Jesteście za młodzi, żeby zrozumieć, co to ostrożność. - Horton westchnął.
Zgodziliśmy się z nim. Byliśmy młodzi i lekkomyślni.
- No tak - mruknął stary. - Chyba wiem, jak wam choć trochę pomóc. Lepiej, żebym się na coś przydał, bo inaczej złapią was na swoim terenie i będą mieli niezłą zabawę.
- Pomóc? - zdziwiłem się. - Jak możesz nam pomóc?
Horton odetchnął głęboko, a w jego czystych, ciemnych oczach zabłysła determinacja.
- Nie musicie starać się szukać miejsca, z którego da się zobaczyć wejście do kopalni albo ich sprzęt. O tym możecie od razu zapomnieć. Pewnie i tak niczego ważnego byście nie zobaczyli. To, co mają do ukrycia, a że coś mają to pewne, jest gdzieś w głębi korytarzy kopalni, pod ziemią.
- Też tak uważam - przerwałem mu - ale... Horton uciszył mnie, podnosząc rękę.
- Mogę wam pokazać, jak się tam dostać, jak przejść przez te ich wszystkie zabezpieczenia, wprost do bijącego serca ciągle eksploatowanych korytarzy Lightning. Będziecie mogli z bliska, na własne oczy zobaczyć, co oni tam tak naprawdę robią. Nie radzę wam, tak jak nikomu nie radziłbym włożenia ręki pod piłę mechaniczną ale jak chcecie. Moim zdaniem macie za wiele ikry, żeby wam to wyszło na dobre. Za bardzo się przejmujecie tą waszą szlachetną sprawą, zbyt pochopnie zdecydowaliście, że nie dacie rady żyć ze świadomością że się wycofaliście. Cholernie wam zależy, żeby zewrzeć obwody, u normalnych ludzi sterujące instynktem samozachowawczym.
Próbowaliśmy mu odpowiedzieć, ale Horton znów uciszył nas gestem swej starczej, stwardniałej dłoni.
- Chcę, żebyście mnie dobrze zrozumieli. Ja was za to podziwiam. Mniej więcej tak, jak podziwia się jakiegoś cholernego idiotę, który przepływa Niagarę w beczce. Niagara z całą pewnością na tym nie ucierpi, śmiałek może ponieść poważne konsekwencje swego czynu, ale robi to, bo widzi przed sobą wyzwanie. W końcu to nas różni od zwierząt: chęć podejmowania wyzwań, walki z losem, nawet jeśli los musi wygrać, a nawet jeśli jakimś cudem my wygramy, to nic nam to nie da. To zupełnie jak potrząsanie pięściami w stronę nieba, grożenie Bogu, że jeśli nie zmieni czegoś w swym stworzeniu, nie poprawi nam losu, to... Może to głupie, bezsensowne, ale w pewien sposób także satysfakcjonujące.
Piliśmy drugie piwo, ale Horton nie chciał nam powiedzieć, jak dostać się na teren Lightning Coal Company. Twierdził, że gadanie byłoby zwykłą stratą czasu, bo i tak rano musi nas zaprowadzić na miejsce. Ograniczył się do zapowiedzi, że musimy wstać o świcie, bo wtedy po nas przyjdzie.
- Słuchaj - rzekłem - nie chcemy cię w to wplątywać. Pływać z nami to jedno, tonąć to coś zupełnie innego.
- Mówisz, jakbyście byli pewni, że utoniecie.
- Niech ci będzie. Utoniesz z nami, jeśli my utoniemy. Nie zamierzam brać odpowiedzialności za to, że wciągnie cię wir.
- Nie martw się, Slim. Ile razy muszę cię upewniać? Dla Mnie ostrożność to jak druga skóra.
Horton opuścił nas za dwadzieścia dziesiąta. Choć proponowaliśmy mu to kilka razy, nie zgodził się, żebyśmy odwieźli go do domu. Wcześniej przyszedł do nas pieszo, żeby nie musieć chować samochodu. Teraz też zamierzał zrobić sobie spacerek. I upierał się, że o niczym innym nie marzy.
- Przecież to coś więcej niż spacerek - zaprotestowałem. - Nie mieszkasz aż tak blisko, jest ciemno, zimno...
- Warkot chętnie się przebiegnie - usłyszałem w odpowiedzi. - Nie chcę go zawieść.
Rzeczywiście, pies najwyraźniej nie mógł się doczekać kiedy wyruszy w chłodną noc. Podbiegł do drzwi, gdy tylko Horton wstał z fotela, merdał ogonem i powarkiwał radośnie. Być może to nie rześka noc i długi spacer tak go pociągały, może znudziło go siedzenie u nas przez cały wieczór, może chciał wreszcie mieć swojego pana jak zwykle wyłącznie dla siebie.
Odprowadziliśmy go do drzwi. Drżeliśmy z chłodu, przewiewani wiatrem, podczas gdy Horton wkładał rękawiczki, patrząc na leniwie spadające na ziemię płatki śniegu.
- Niebo jest jak kocioł gotowy wybuchnąć lada chwila - zauważył. - Aż czuje się to ciśnienie. Kiedy puści, będziemy mieli prawdziwą zamieć. Jasna sprawa. Późną ostatnią tej zimy, ale za to z pewnością wyjątkową.
- Kiedy? - spytałem.
Zawahał się, jakby odpowiedź konsultował ze swoimi wiekowymi stawami, które o pogodzie wiedziały wszystko.
- Już wkrótce... ale nie tak szybko. Śnieg będzie padał przez całą noc, z przerwami, zgromadzi się go może centymetr, może dwa. A potem... prawdziwa zamieć. Jutro, jakoś tak przed południem.
Podziękował nam za kolację i za piwo, jakbyśmy przyjęli go zwyczajnie, po sąsiedzku. Obaj z Warkotem zeszli z ganku na podjazd i w ciągu kilku sekund znikli nam z oczu. Wróciliśmy do domu i zamknęliśmy za sobą drzwi.
- Niezwykły człowiek, co? - spytała Rya.
- Owszem - przyznałem.
Później, kiedy już położyliśmy się spać i zgasiliśmy światło, Rya powiedziała:
- Widzisz, on się sprawdza. Nasz sen. Koszmar.
- Widzę.
- A jutro idziemy do kopani?
- Chcesz zrezygnować? - spytałem. - Przecież zawsze możemy wrócić do Gibtown.
- A ty byś tego chciał?
Zawahałem się.
- Nie - odparłem.
- Ja też - przyznała Rya.
- Jesteś pewna?
- Tak. Przytul mnie.
Zrobiłem to, a ona przytuliła mnie.
Nas oboje tuliło do serca przeznaczenie. I był to bardzo mocny uścisk.
27
Wrota piekieł
Rano nadal padał śnieg, raz gęstszy, raz słabszy. Wyglądało na to, że na razie zamieć nie ma siły przedrzeć się przez zasłoną wiszących nisko tiar niebie chmur.
Świt też nadchodził opornie. Słaby blask bladego światła pojawił się nad nieregularnymi blankami gór, tworzących obronny mur od wschodniej strony. Powoli, opornie, odwijane z krosna dołączały do niego kolejne promienie, niewiele jaśniejsze od czerni, z której je tkano. Nawet gdy już Horton Bluett podjechał po nas swym dodge’em z napędem na cztery koła, tkanina nowego dnia ciągle była tak delikatna, jakby mógł ją podrzeć najlżejszy podmuch wiatru, pozostawiając świat w wiecznej ciemności.
Horton nie przywiózł ze sobą Warkota. Brakowało mi psiaka. Jemu chyba też. Bez niego wydawał się... niepełny.
We trójkę wygodnie zmieściliśmy się w kabinie pick-upa. Rya siedziała pośrodku, między staruszkiem i mną. Pod nogami znalazło się nawet miejsce na nasze dwa plecaki wypakowane tym, co uznaliśmy za niezbędne, w tym czterdziestoma z osiemdziesięciu kilogramów plastiku. Z bronią też nie było żadnych kłopotów.
Wcale nie byłem taki pewny, czy uda się nam wejść do kopalni, choć Horton zapewnił nas, że to możliwe. Nawet gdybyśmy dostali się jednak do środka, to koniecznie musielibyśmy znaleźć jakieś wyjście, ukryte, sekretne, umożliwiające wycofanie się bez hałasu, analizę odkryć i zaplanowanie kolejnego kroku. Nie wyglądało na to, żebyśmy akurat dziś mieli użyć materiałów wybuchowych. Mimo to, mając w pamięci wcześniejsze spotkania z goblinami, wolałem się przygotować na najgorsze.
Mocne światła dodge’a przewiercały na wylot upartą ciemność. Przejechaliśmy jedną boczną drogą skręciliśmy w drugą wjechaliśmy w wąską górską dolinę, której świt nie miał szansy dotknąć nawet najmniejszym ze swych jasnych palców.
Z nieba opadały płatki śniegu wielkości półdolarówki. Z rzadka. Niektóre padały na chodnik, skromne skarby, drobne rzucone na stół.
- Mężczyzna, chłopiec, dziecko - powiedział siedzący za kierownicą Horton. - Przeżyłem tu całe życie. Urodziłem się w maleńkim domu rodziców właśnie wśród tych wzgórz. Poród odbierała akuszerka. Było to w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym roku, co dla was musi być strasznie dawno, tak mniej więcej w czasach dinozaurów. W każdym razie... tu też dorastałem, poznałem tę ziemię: wzgórza, pola, lasy, granie, jary i wąwozy. Znam ją równie dobrze jak odbicie własnej twarzy w lustrze. W tych naszych górkach węgiel wydobywa się od lat trzydziestych dziewiętnastego wieku. Jest tu mnóstwo starych szybów; niektóre zasypano, ale inne nie. Podziemne korytarze z różnych czasów krzyżują się i łączą, tworzą coś w rodzaju labiryntu. Jako chłopak byłem zapalonym grotołazem. Kochałem jaskinie i stare kopalnie. Nie bałem się nic a nic. Może właziłem pod ziemię bez cienia strachu dlatego, że już wówczas wyczuwałem smród tych złych... to znaczy goblinów... wiedziałem, że muszę zachowywać się ostrożnie i tak będzie do końca życia, co praktycznie zmusiło mnie do zaspokajania chłopięcej żądzy przygód w samotności, bo przecież mogłem liczyć wyłącznie na siebie. Teraz oczywiście wiem, że to cholerna głupota schodzić pod ziemię samemu. Przecież zawsze coś może pójść nie tak. To sport tylko dla kumpli... chyba nawet bardziej niż inne sporty. Ale nigdy nie twierdziłem, że jestem geniuszem, a jako dziecko nie miałem za grosz zdrowego rozsądku, więc wracałem na dół, kiedy tylko mogłem, stałem się prawdziwym szczurem podziemi. I dlatego mogę się wam przydać. Znam drogę w góry. Prowadzi przez porzuconą kopalnię, wybudowaną w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Ma połączenie z korytarzami z początku naszego wieku, a one z kolei dochodzą do niektórych nowszych, wykopanych już przez Lightning. Zrozumcie tylko, że to cholernie niebezpieczne. Włazić tam to lekkomyślność. Nie polecałbym tego ludziom przy zdrowych zmysłach, ale o was nie da się tego powiedzieć. Macie fioła. Na punkcie zemsty, sprawiedliwości... i tego, że musicie coś zrobić.
Skręciliśmy z lokalnej szosy na drogę gruntową, odśnieżaną, choć tu i ówdzie pojawiły się nowe zaspy. Z niej zjechaliśmy na inną znacznie gorzej utrzymaną lecz przejezdną a potem ruszyliśmy wznoszącym się stromo pod górę polem, po którym nie dałoby się przejechać nawet samochodem z napędem na cztery koła, gdyby nie wiatr, który przewiał śnieg aż pod granicę drzew.
Zatrzymaliśmy się na samym szczycie, jak najbliżej granicy lasu.
- Stąd idziemy pieszo - oznajmił Horton.
Wziąłem cięższy z plecaków, choć ten, który został dla Ryi, także nie był lekki. Oboje uzbrojeni byliśmy w nabite rewolwery, które trzymaliśmy w kaburach podramiennych pod kurtkami, i pistolety z tłumikami, schowane w głębokich, otwartych kieszeniach ocieplanych, nieprzemakalnych spodni narciarskich. Ja miałem też strzelbę, a Rya karabin automatyczny.
Z pewnością można nas było uznać za dobrze uzbrojonych, a jednak czułem się jak Dawid, który z nędzną procą w ręku wkracza w cień Goliata.
Noc ustępowała powoli, niechętnie, świt zebrał się wreszcie na odwagę i wyjrzał na świat. Cienie ciągle były wielkie i głębokie, gęste, wiszące tuż nad ziemią chmury prawie nie przepuszczały światła, ale mimo to nie miałem wątpliwości: niedziela wreszcie nadeszła.
Nagle przypomniałem sobie, że nie zadzwoniłem do Joela Tucka, a miałem przecież uprzedzić go o przyjeździe Cathy Osborn, niegdyś profesor uniwersytetu, literaturoznawczyni, która u niego miała przecież szukać schronienia i przyjaźni. Zdenerwowało mnie to, ale zaraz machnąłem ręką; w końcu Cathy zjawi się w Gibtown najwcześniej we wtorek, może nawet w środę, zdążę go więc zawiadomić... pod warunkiem że uda nam się przeżyć dzisiejszą wycieczkę.
Horton Bluett miał ze sobą płócienną torbę zawiązywaną na sznurek. Zdjął ją z platformy pick-upa, po czym ruszył przed siebie, ciągnąc ją przez kopny śnieg. W środku coś brzęczało cicho. Zatrzymał się między pierwszymi drzewami, narzucił ją na ramię i ze środka wyciągnął kawałek jaskrawoczerwonej wstążki. Ostrym nożem odciął kawałek, obwiązał nim pień najbliższego drzewa mniej więcej na wysokości oczu.
- Łatwiej wam będzie znaleźć drogę powrotną-wyjaśnił.
Poprowadził nas krętą leśną ścieżką niezarośniętaj tu przeszkadzały nam tylko niżej rosnące gałęzie, których było niewiele, więc szliśmy szybko. Co trzydzieści do czterdziestu metrów Horton wiązał wstążki na pniach. Obróciłem się i spostrzegłem, że kiedy stało się przy następnej, zawsze widziało się poprzednią.
Prowadzącą w dół ścieżyną doszliśmy do gruntowej drogi przecinającej nisko położony fragment lasu i szliśmy nią przez dłuższy czas. Dopiero po czterdziestu minutach znaleźliśmy się w szerokiej dolinie. Droga prowadziła do wielkiej, bezdrzewnej przestrzeni, do której została niegdyś przebita.
Dolina była kiedyś eksploatowana. Część jej potężnej ściany w ogóle znikła, część pokrywały głębokie wyżłobienia. Jej serce przebiła ogromna kopalnia odkrywkowa.
Wejście było widoczne, choć częściowo zamaskowane kamieniami, bo kiedyś zeszła tędy lawina. Musiało to być bardzo dawno temu, bo w szczeliny dostała się ziemia, na której zdążyły wyrosnąć spore drzewa, zapuściwszy korzenie między głazy.
Horton poprowadził nas wśród nich, karłowatych, przedziwne pokręconych. Obeszliśmy stertę skalnego rumoszu i znaleźliśmy się w poziomym korytarzu. Tu nasz przewodnik zatrzymał się, wyciągnął z torby trzy mocne latarki. Rozdzielił je pomiędzy nas. Następnie swoją oświetlił podłogę, ściany i strop korytarza.
Strop wisiał najwyżej trzydzieści centymetrów nad moją głową. Nagle odczułem irytującą pewność, że otaczająca mnie nierówna skała, pracowicie wyrzeźbiona kilofami, dłutami kamieniarskimi, prochem i hektolitrami wylanego w zeszłym stuleciu potu, powoli się wokół mnie zamyka. Widziałem na niej pasma węgla i czegoś, co mogło być jakimś mlecznobiałym kwarcem. Masywne, smołowane drewniane stemple, ustawione w równych odstępach, podpierały belki podtrzymujące strop; do złudzenia przypominały żebra gigantycznego wieloryba. Choć potężne, były w fatalnym stanie, zapadające się, popękane, miejscami pokruszone i obrośnięte grzybem, a w dodatku zapewne na pół przegniłe. Niektórych zastrzałów brakowało. Miałem nieodparte wrażenie, że jeśli się o któryś oprę, może runąć, a wtedy strop zawali mi się na głowę.
- Pewnie była to pierwsza kopalnia w hrabstwie - powiedział Horton. - - Prawie całą robotę odwalano tu ręcznie, a wózki z węglem ciągnęły muły. Żelazne szyny wywieziono do jakiegoś innego korytarza, kiedy tu się skończył węgiel, ale gdzieniegdzie zostały jeszcze resztki podkładów.
Rya też przyglądała się z niepokojem gnijącym stemplom.
- Czy to jest bezpieczne? - spytała.
- A co jest bezpieczne? - odparł stary. Zmrużył oczy, przyjrzał się drewnu i pocącym się, wilgotnym skałom. - Mam dla was jedną pocieszającą wiadomość: gorzej już chyba nie będzie. Będziecie szli od najstarszej części kopalni do nowszych. Na waszym miejscu zachowałbym jednak ostrożność i broń Boże nie dotykał podpór. Nawet w bezpieczniejszych korytarzach - dziesięcio-, dwudziestoletnich... no, powiedzmy sobie szczerze, że kopalnia to pustka w głębi ziemi. Mówią że natura nie znosi pustki.
W torbie miał dwa kaski. Dał je nam wraz z radą żebyśmy nie zdejmowali ich ani na chwilę.
- A ty? - spytałem, zdejmując kaptur i posłusznie wkładając kask.
- Nie zdążyłem zdobyć trzeciego. A że idę z wami tylko kawałek drogi, jakoś sobie poradzę. No to ruszamy.
Poszliśmy za nim w głąb ziemi.
Pierwsze kilka metrów korytarza usłane były liśćmi, nawianymi tu w suche, wietrzne jesienne dni. Przyklejone do ścian nasiąkały wodą opadały pod własnym ciężarem, tworząc przy ścianach spore stosy kompostu. Bliżej wejścia, w zasięgu zimowego mrozu, zamarzły podobnie jak grzyb na stemplach, więc w niczym nie przeszkadzały. Dalej, gdzie temperatura wzrosła dobrze ponad zero stopni Celsjusza, zapach zgnilizny był miejscami doskonale wyczuwalny.
Skręciliśmy w kolejny korytarz, znacznie szerszy, niewątpliwie dlatego, że wybrano z niego więcej węgla. Horton znów się zatrzymał i z przepastnej torby wyciągnął pojemnik farby w aerozolu. Potrząsnął nim energicznie, trzask obijającej się o jego ścianki metalowej kulki poniósł się głośnym echem. Wymalował na ścianie białą strzałkę, wskazującą kierunek, z którego przyszliśmy, choć tylko jeden zakręt dzielił nas od wyjścia i doprawdy trudno było przypuszczać, żebyśmy się tu zgubili.
Niewątpliwie był ostrożnym facetem.
Zaimponował nam, staraliśmy się go naśladować. Przeszliśmy korytarzem sto metrów (dwie strzałki), skręciliśmy w krótszy, ale znacznie szerszy (czwarta strzałka), przeszliśmy kolejne pięćdziesiąt metrów i dotarliśmy do pionowego szybu (piąta strzałka), prowadzącego głębiej do wnętrza góry. Jego wlot był zaledwie ciemniejszą plamą na tle czerni tunelu, praktycznie rzecz biorąc, niewidzialną. Gdyby Horton nie zatrzymał się i nie poświecił pod nogi, zapewne zrobiłbym o jeden krok za dużo, zleciał na dół i skręcił kark.
Stary uniósł latarkę. Poświecił wzdłuż korytarza. Kończył się on sporą jamą najwyraźniej wyciosaną przez człowieka.
- Tu się skończyła żyła węgla - wyjaśnił. - Podejrzewali chyba, że mogła zbiec w dół i tam da się ją eksploatować z zyskiem. W każdym razie wykopali szyb, na jakieś dwanaście Metrów. Za nim znów jest poziomy korytarz. Zejdziemy razem, a Potem będziecie już musieli sami sobie radzić.
Ostrzegł nas jeszcze, że szczeble żelaznej drabiny wpuszczonej w ścianę szybu są stare i wymagają wielkiej ostrożności przy schodzeniu, po czym wyłączył latarkę i znikł nam z oczu. Rya przewiesiła karabin przez ramię i ruszyła za nim. Ja schodziłem ostatni.
Idąc w dół, czując drżenie stareńkiej, zardzewiałej drabiny, której zmuszony byłem powierzyć swój ciężar, szóstym zmysłem zacząłem odbierać obrazy sprzed wielu, bardzo wielu lat. W pierwszej połowie zeszłego wieku zginęło tu dwóch, może trzech górników i nie była to bynajmniej łagodna śmierć. Były to jednak zwykłe wypadki, nic strasznego ani tajemniczego. Nic spowodowanego działaniem goblinów.
Cztery piętra poniżej poziomu pierwszego chodnika znajdowało się wejście do kolejnego. Horton i Rya już tam na mnie czekali. W świetle leżących na skale latarek wyglądali niesamowicie.
Tu, niżej, smołowane stemple były chyba równie stare jak przy wejściu, ale przetrwały w nieco lepszym stanie. Nie za dobrze. Ten widok nie dodawał otuchy, ale przynajmniej ściany nie były tu tak wilgotne, a drewno nie porosło grzybem.
Nagle uświadomiłem sobie, jak wielka i głęboka cisza panuje w trzewiach ziemi. Ciążyła nam. Nawet na twarzy i skórze dłoni czułem jej chłodny, nieprzerwany nacisk. Było tu cicho jak w kościele, jak na cmentarzu, jak w grobie.
Horton przerwał tę grobową ciszę. Pokazał zawartość swej torby, którą teraz nam wręczył. W dodatku do czerwonej wstążki, której już nie potrzebowaliśmy, znalazłem w niej dwa pojemniki białej farby w sprayu, czwartą latarkę, ciasno owinięte w folię zapasowe baterie, kilka świec i dwa pudełka wodoodpornych zapałek.
- Jeśli chcecie kiedyś wrócić z tej piekielnej jamy - powiedział - używajcie farby tak, jak wam pokazałem. - Namalował kolejną strzałkę, tym razem skierowaną w górę, w stronę pionowego szybu, którym się tu dostaliśmy.
Podał pojemnik Ryi.
- Dobrze, to będzie moje zadanie - zgodziła się.
- Jeśli myślicie - mówił dalej - że świece macie na wypadek gdyby wysiadły latarki, grubo się mylicie. Macie wystarczająco wiele zapasowych baterii, żeby się nie martwić. Chodzi o coś zupełnie innego. Gdybyście się zgubili albo, co nie daj Boże, korytarz by się za wami zawalił, odcinając drogę, zapalcie świecę i patrzcie uważnie, w którą stronę odchyla się płomień oraz leci dym. Jeśli będzie przeciąg, łatwo to zauważycie, a przeciąg oznacza, że gdzieś jest jakieś wyjście na powierzchnię, może nawet wystarczająco szerokie, byście się przez nie wydostali. Rozumiecie?
- Rozumiemy - przytaknąłem.
Dostaliśmy także jedzenie: dwa termosy soku pomarańczowego, kanapki, kilka batoników czekoladowych.
- Macie przed sobą cały dzień łażenia pod ziemią - zauważył - nawet gdybyście chcieli tylko dojść do kopalni Lightning Company, rzucić na nią okiem i wrócić najprostszą drogą a podejrzewam, że na tym się nie skończy. Więc gdyby nawet wszystko poszło dobrze, wrócicie najwcześniej jutro. Coś musicie jeść.
- Jesteś słodki - powiedziała Rya... i to całkiem szczerze. - Spakowałeś to wszystko wczoraj w nocy. Założę się, że nie zostało ci wiele czasu na sen.
- Kiedy dożyjesz siedemdziesięciu czterech lat, dowiesz się, że w tym wieku nie sypia się długo. To taka straszna strata czasu, a niewiele go przecież człowiekowi zostało. - Starego wyraźnie zawstydziło uczucie, które pobrzmiewało w słowach Ryi - - Co tam, wylezę stąd, dojdę do samochodu i będę w domu w niespełna godzinę. Przedrzemię się, jeśli akurat przyjdzie mi na to ochota.
- Wyjaśniłeś nam, po co są świece: na wypadek gdybyśmy się zgubili - zauważyłem. - Przecież bez twojej pomocy zgubimy się w minutę!
- Nie z tym. - Z kieszeni kurtki Horton wyjął mapę. - Zrobiłem ją z pamięci, ale jak na razie pamięć mi dopisuje i nie sądzę, żebyście znaleźli w niej jakieś błędy.
Przykucnęliśmy wokół rozpostartej na podłożu tunelu mapie, oświetlając ją latarką. Sporządzona ręcznie przypominała jeden z tych publikowanych w dodatkach rozrywkowych niedzielnych gazet labiryntów. Co gorsza, nie zmieściła się na jednej stronie kartki i Horton musiał jej część przenieść na drugą stronę Wyglądało to potwornie skomplikowanie.
- Co najmniej do połowy drogi - tłumaczył nam stary możecie ze sobą rozmawiać bez obaw, że pracujące pod ziemią gobliny, jeśli tam w ogóle są was usłyszą. Ale... zwróćcie uwagę na ten czerwony znak. Moim zdaniem od tego miejsca powinniście porozumiewać się ze sobą wyłącznie szeptem i tylko wtedy, gdy będzie to konieczne. W korytarzach dźwięk niesie się zdumiewająco daleko.
Przyglądałem się wyrysowanemu przez niego labiryntowi nie ukrywając wątpliwości. Westchnąłem.
- Jedno jest pewne: będziemy potrzebowali obu pojemników farby.
Rya też miała coś do powiedzenia:
- Horton, ty naprawdę jesteś pewien, że nie pomyliłeś się w szczegółach?
- Owszem.
- No, bo... jakby to powiedzieć... jasne, w dzieciństwie mnóstwo czasu spędzałeś, badając te wszystkie kopalnie, ale przecież to było bardzo dawno temu. Sześćdziesiąt lat? Coś koło tego?
Stary odchrząknął. Znów sprawiał wrażenie zawstydzonego.
- Żeby nie skłamać... dobrze, powiem wam. Wcale nie sześćdziesiąt. - Nie podniósł wzroku znad mapy. - Kiedy moja Etta zmarła na raka, porobiło się ze mną coś takiego, że byłem kompletnie zagubiony, nie wiedziałem, co się dzieje, co robić, jak żyć... no i to powodowało takie dziwne napięcie. Napięcie, które cały czas rosło. Byłem strasznie samotny, nie wiedziałem, co robić z życiem. Kręciłem się w kółko, kompletnie zagubiony, i wreszcie powiedziałem sobie: „Horton, na Boga, jeśli wkrótce nie znajdziesz sobie czegoś, co ci wypełni czas, skończysz w pokoju bez klamek”. Wówczas przypomniałem sobie, ile radości sprawiały mi w dzieciństwie wycieczki pod ziemię. Wróciłem do nich. Dawno temu, w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym. Łaziłem i po kopalniach, i P° naturalnych jaskiniach. Weekend w weekend. Prawie półtora roku. Potem, zaledwie dziewięć lat temu, kiedy osiągnąłem obowiązkowy wiek emerytalny, znalazłem się w bardzo podobnej sytuacji, więc wróciłem do starych obyczajów. Głupota, zwłaszcza w moim wieku, zgoda, ale znów bawiłem się w ten sposób przez osiemnaście miesięcy, nim uznałem, że ta kuracja nie jest mi już potrzebna. Mniejsza z tym, chciałem tylko powiedzieć, że ta mapa opiera się na wspomnieniach sprzed siedmiu lat.
Rya położyła mu dłoń na ramieniu.
Stary wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na nią.
Uśmiechnęli się do siebie. Horton delikatnie ścisnął rękę Ryi.
Nawet dla tych z nas, którym szczęście pozwala uniknąć goblinów, życie nie zawsze usłane jest różami. Ale niezliczone mnóstwo metod, które stosujemy, by jakoś pokonać przeszkody i iść dalej niezależnie od tego, jakie kłody los rzuca nam pod nogi, są świadectwem jakże dla nas charakterystycznej niezwyciężonej woli przetrwania.
- Fajnie się nam gada - Horton uśmiechnął się - ale jeśli zaraz nie ruszycie na podbój Lightning, to wrócicie z tej kopalni w charakterze starych pierników. Takich jak ja.
Miał rację, lecz wcale nie marzyłem o tym, żeby nas opuszczał. W końcu istniały spore szanse, że już nigdy się nie zobaczymy. Znaliśmy się krótko, niespełna dzień, to za krótko, by mówić o przyjaźni, ale bez wątpienia moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Życie - zdaje się, że kiedyś już o tym wspomniałem - jest jak długa podróż pociągiem i podczas niej nasi przyjaciele i bliscy wysiadają na stacjach, o których istnieniu nie mieliśmy nawet pojęcia. Właśnie stanęliśmy na kolejnej.
Horton Bluett zostawił nam torbę z całą zawartością zabrał tylko jedną latarkę. Wspiął się po starej drabinie, po której tak niedawno schodziliśmy, i tak jak przy zejściu stare szczeble dźwięczały i zgrzytały niebezpiecznie. Słyszeliśmy, jak stęknął, podciągając się do korytarza. Wstał i spojrzał w dół. Wyglądało na to, że ma nam wiele do powiedzenia, ale ograniczył się do stów: „Idźcie z Bogiem”.
Staliśmy z uniesionymi głowami u stóp mrocznego szybu.
Światło latarki Hortona bladło powoli, w miarę jak się od nas oddalał.
Potem zapanowała ciemność.
Kroki cichły. Cichły, by wreszcie umilknąć.
W przytłaczającej ciszy zebraliśmy latarki, baterie, świece jedzenie i całą resztę. Starannie wszystko zapakowaliśmy do płóciennej torby.
Założyliśmy plecaki. Przerzuciliśmy długą broń przez ramię. Wzięliśmy torbę Hortona. Włączyliśmy latarki. Spojrzeliśmy na mapę i ruszyliśmy przed siebie.
Zstępowaliśmy w głąb ziemi.
Nie wyczuwałem żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa, a jednak kiedy zbliżaliśmy się do pierwszego zakrętu, serce biło mi jak oszalałe. Nie zamierzałem wracać, to oczywiste, ale czułem się tak, jakbyśmy przekroczyli wrota piekieł.
28
W czeluści
Schodziliśmy w dół.
Gdzieś tam, wysoko, bardzo wysoko, posępne niebo wisiało nad szerokim światem, ptaki żeglowały na wietrze szumiącym wśród drzew, śnieg pokrywał ziemię coraz to nowymi płatkami, ale ten ruch i barwy istniały tam, w górze, nad niezliczonymi metrami litej skały. Z każdym krokiem wszystko wydawało się coraz mniej rzeczywiste, coraz bardziej fantastyczne; prawdziwe królestwo wyobraźni. Rzeczywiste wydawały się wyłącznie głazy, cała góra głazów, a także wszechobecny pył, kurz, kałuże stęchłej, stojącej wody, spróchniałe stemple, przerdzewiałe żelazne zastrzały, węgiel... i ciemność.
Idąc, podnosiliśmy chmury pyłu węglowego, delikatnego jak talk. Pod ścianami leżały mniejsze i większe grudy węgla, małe wysepki węgla tworzyły archipelagi otoczone brudnymi oceanami, w ścianach ostre krawędzie niemal wyeksploatowanych żył węgla błyskały w białym świetle latarek niczym czarne klejnoty.
Niektóre podziemne przejścia były niemal tak szerokie jak drogi, inne węższe niż korytarze w zwykłym domu, szliśmy bowiem zarówno przez chodniki, z których wydobywano węgiel, jak i łączniki i tunele eksploracyjne. Strop to wznosił się na dwu-, a nawet trzykrotną wysokość człowieka, to opadał tak nisko, że musieliśmy się garbić, w niektórych miejscach ściany tuneli wyrzeźbione były tak precyzyjnie, jakby wylano je z betonu, w innych pokrywały je głębokie rysy i dziury. Kilkakrotnie natknęliśmy się na częściowe zawały, zapadnięte ściany lub fragmenty stropów, co zmusiło nas do przeciskania się przez wąskie przesmyki, a nawet pełzania.
Od razu po wejściu do kopalni poczułem łagodną klaustrofobię; im dalej pogrążałem się w labiryncie, tym stawała się dokuczliwsza. Na szczęście potrafiłem skutecznie bronić się przed strachem, myśląc o świecie unoszących się pod wysokim niebem ptaków, poruszanych wiatrem gałęzi drzew i przypominając sobie raz za razem, że jest ze mną Rya, że siłę mogę czerpać z samej jej bliskości.
W trzewiach ziemi widzieliśmy rzeczy co najmniej dziwne, nawet nim dotarliśmy do terenu opanowanego przez gobliny, czyli naszego głównego celu. Trzykrotnie trafiliśmy na góry porzuconego sprzętu. Chaotyczne, przypadkowe, były jednak w jakiś sposób dziełami sztuki, stworzonymi z metalowych narzędzi i jakichś tajemniczych bardzo specjalistycznych urządzeń służących do pracy pod ziemią, tak dla nas tajemniczych jak wyposażenie pracowni średniowiecznego alchemika. Spojone ze sobą rdzą tworzyły kanciaste dzieła bynajmniej nie losowo, jakby góra była artystą pracującym w resztkach, w odpadkach pozostawionych przez tych, którzy wdarli się w jej głąb, by niszczyć. Konstruowała swe dzieła z pozostawionych przez nich śmieci z intencją wykpienia ich efemeryczności, podkreślenia, że w porównaniu z nimi jest wieczna. Jedna z rzeźb do złudzenia przypominała dużą demonicznie wyglądającą postać wzrostu mniej więcej połowy wysokości człowieka, stwora przystrojonego ostrogami i ostrymi jak brzytwa kolcami i równie ostrym grzbietem. Najzupełniej irracjonalnie, ale z niepokojącą pewnością oczekiwałem, że potwór lada chwila poruszy się z trzaskiem i brzękiem metalowych kości i otworzy oko, zamknięte w tej chwili spękaną klapką staroświeckiej lampy naftowej, używanej przez górników z zeszłego stulecia, a następnie rozdziawi żelazny pysk, z którego pogięte śruby będą sterczeć niczym zgniłe zęby. Widzieliśmy także pleśń i grzyby w całym bogactwie ich kolorów: żółte, jasnozielone, krwawoczerwone, brązowe, czarne, choć większość miała odcień brudnoszary i brudnobiały. Niektóre wyschły i przy dotknięciu rozsiewały pył lub może zarodniki. Inne nadal były wilgotne. Najokropniejsze błyszczały obrzydliwie; wyglądały niczym coś, co chirurg biorący udział w ekspedycji na odległą planetę znalazł w zwłokach jej nieludzkiego mieszkańca. Niektóre ściany pokrywała substancja krystalizująca w skale; raz nawet w milionach tych czarnych kryształków dostrzegliśmy poruszające się, zniekształcone nasze twarze.
Znaleźliśmy lśniąco biały szkielet, najprawdopodobniej dużego psa, spoczywał w grobowej ciszy pogrążony w otchłani, w połowie drogi do piekła. Czaszka z szeroko rozwartym pyskiem leżała w kałuży czarnej wody. Kiedy skierowaliśmy na nią światło latarki, odbiło się od jej lustra i wróciło do nas poprzez puste oczodoły. Skąd na tej głębokości wziął się pies, czego szukał, co go skłoniło do tej wyprawy? Były to dla nas tajemnice, które miały pozostać nierozwiązane, ale te kości wyglądały w tym miejscu tak absurdalnie nieodpowiednio, że nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, iż są one dla nas wróżbą wskazują przyszłość. Woleliśmy jednak nie zagłębiać się w znaczenie owej przepowiedni.
W południe, niemal sześć godzin po zejściu w korytarze z Hortonem Bluettem, zatrzymaliśmy się na lunch. Podzieliliśmy się jedną kanapką z przygotowanych przez niego zapasów, wypiliśmy po odrobinie soku z termosu. Podczas posiłku prawie nie rozmawialiśmy, ponieważ byliśmy już blisko terenów Lightning Coal Company i nasze głosy mogły dotrzeć do pracujących tam goblinów, choć my ich nie słyszeliśmy.
Po lunchu przeszliśmy ładny kawałek drogi. Dwadzieścia minut po pierwszej skręciliśmy za róg chodnika, którym szliśmy, i zobaczyliśmy przed sobą światło. Musztardowożółte. Przyćmione. Złowrogie. Jak światło w naszym wspólnym śnie.
Sunęliśmy powoli wąskim, mrocznym, rozpadającym się Powoli tunelem, prowadzącym do kolejnego, oświetlonego. Poruszaliśmy się z wręcz przesadną ostrożnością a jednak każdy krok wydawał się odbijać echem o sile gromu, każdy oddech brzmiał jak odgłos gigantycznych miechów.
Na skrzyżowaniu korytarzy stanąłem, wtulając się w ścianę.
Słuchałem.
Czekałem.
Jeśli labirynt ten zamieszkiwał jakiś Minotaur, to musiał poruszać się po nim w butach na gumowej podeszwie, bo cisza była równie głęboka jak czeluść, w której się znajdowaliśmy.
Pochyliłem się. Zajrzałem do tunelu krzyżującego się z naszym, zerknąłem w lewo i w prawo. Ani śladu goblinów.
Wyszliśmy z ukrycia w ciemnożółte światło, w którym nasze twarze i oczy wyglądały szyderczo, jak zrobione z wosku.
Po prawej stronie korytarz ciągnął się przez niewiele ponad pięć metrów, zwężał i kończył ślepą kamienną ścianą. Po prawej miał blisko sześć metrów szerokości i prawie pięćdziesiąt metrów długości. Rozszerzał się także aż do blisko dwudziestu metrów. W najszerszym miejscu krzyżował się z kolejnym korytarzem. Z kabla umocowanego do stropu zwisały lampy elektryczne, rozmieszczone mniej więcej co dziesięć metrów. Niezbyt silne żarówki w stożkowatych kloszach rzucały na ziemię ostre kręgi światła, pomiędzy którymi rozpościerały się cienie szerokości trzech, czterech metrów.
Zupełnie jak w naszym śnie.
Jedyna różnica między rzeczywistością a koszmarem polegała na tym, że lampy nie migotały i że nikt nas nie gonił. Przynajmniej na razie.
W tym miejscu kończyła się mapa Hortona Bluetta. Byliśmy zdani na własne siły.
Spojrzałem na Ryę. Nagle pożałowałem, że jest tu ze mną że ją tu ściągnąłem. Ale co się stało, to się nie odstanie.
Wskazałem koniec korytarza.
Skinęła głową.
Wyjęliśmy wyposażone w tłumiki pistolety z kieszeni spodni narciarskich. Odbezpieczyliśmy je. Wprowadziliśmy naboje do komór, cichy trzask metalu uderzającego o dobrze naoliwiony metal odbił się echem od czarnych od węgla ścian.
Jak najciszej ruszyliśmy w kierunku szerszej części chodnika, przechodziliśmy ze światła w cień, ze światła w cień...
Na skrzyżowaniu poziomych chodników znów wtuliłem się w ścianę. Bardzo powoli zrobiłem kilka kroków przed siebie i rozejrzałem się ostrożnie, oceniając sytuację. Ten korytarz miał także blisko dwadzieścia metrów szerokości, ale jego długość oceniałem na jakieś sześćdziesiąt metrów, z czego trzy czwarte ciągnęło się po naszej prawej. Stemple były niewątpliwie stare, ale znacznie nowsze niż w tej części kopalni, którą już zdążyliśmy pokonać. Biorąc pod uwagę stosunek szerokości do długości, można go było uznać raczej za wielką salę niż zwykły kopalniany korytarz. Oświetlały ją dwa rzędy zwisających ze stropu lamp w metalowych kloszach. Rzucane przez nie światło tworzyło szachownicę.
Byłem pewien, że nikogo tu nie ma. Już miałem zrobić krok przed siebie, kiedy usłyszałem zgrzyt, trzask i jeszcze jeden zgrzyt. Dokładniej przyjrzałem się wzorowi światła i cienia.
Po prawej, kilkanaście metrów ode mnie, z plam cienia wyłonił się goblin. Był nagi w każdym sensie tego słowa, nie miał na sobie ani ubrania, ani ludzkiego przebrania. Niósł dwa urządzenia, których przeznaczenia nie znałem. Podnosił do ślepi to jedno, to drugie, oglądał strop, podłoże i ściany, jakby dokonywał jakichś pomiarów. Może interesował go skład chemiczny ścian?
Obróciłem się, spojrzałem na Ryę, stojącą za mną przytuloną do ściany węższego korytarza. Podniosłem palec do ust. Widziałem, jak rozszerzają się jej niebieskie oczy o białkach przyżółconych, podobnie jak skóra. Przedziwne światło korytarza oświetlało również biały strój narciarski, odbijało się od kasku, czyniąc z niej złotą boginię, cudownie piękną z okrytą głową i oczami jak drogocenne szafiry.
Kciukiem, palcem wskazującym i serdecznym kilkakrotnie powtórzyłem gest oznaczający robienie zastrzyku.
Rya zrozumiała. Skinęła głową rozpięła kurtkę bardzo powoli, by nie zakłócić ciszy zgrzytem zamka błyskawicznego, sięgnęła do wewnętrznej kieszeni, w której miała owinięte Plastikową folią strzykawki i fiolkę z barbituranem, konkretnie - z pentotalem sodu.
Zaryzykowałem kolejne spojrzenie w głąb korytarza. Goblin zajęły swoim tajemniczym instrumentem, odwrócony był do mnie plecami. Lekko pochylony przyglądał się przez swoje urządzenia podłodze pod stopami. Albo coś cicho do siebie mówił, albo nucił jakąś szczególną melodyjkę; tak czy inaczej robił wystarczająco wiele hałasu, by nie usłyszeć, jak podchodzę.
Wyślizgnąłem się z węższego korytarza, pozostawiając w nim Ryę. Podchodziłem mojego przeciwnika, starając się poruszać równie cicho, jak szybko. Gdyby goblin mnie usłyszał, z pewnością krzyknąłby, zwracając na mnie uwagę innych bestii. Nie marzyłem o tym, by biec labiryntem podziemnych korytarzy, nie mając żadnej przewagi nad ścigającą nas hordą goblinów, w dodatku niczego nie zyskawszy na ryzykownym wtargnięciu do wnętrza góry.
Przemykałem przez plamy światła i cienia, światła i cienia.
Goblin nadal coś nucił.
Jeszcze dwadzieścia pięć metrów.
Dwadzieścia.
Serce biło mi tak mocno, że przynajmniej w moich uszach brzmiało to jak huk młota pneumatycznego, którego niewątpliwie używano tu przy wydobywaniu węgla.
Jeszcze osiemnaście metrów.
Cień, światło, cień...
Miałem w ręku odbezpieczony pistolet, lecz nie zamierzałem strzelać do przeciwnika, jeśli nie zmuszą mnie okoliczności. Zamierzałem zaatakować błyskawicznie, z zaskoczenia, chwycić go za szyję, unieruchomić na dziesięć, dwadzieścia sekund, póki nie nadbiegnie Rya z zastrzykiem uspokajającym. Potem będziemy mogli go przesłuchać, stosując barbituran w miarę potrzeby; pentotal zdobył sobie przecież sławę jako tak zwane serum prawdy. Pod jego wpływem bardzo trudno jest kłamać.
Piętnaście metrów.
Nie wiedziałem, czy lek działa na gobliny tak samo jak na ludzi. Ale powinien, bo pomijając zdolność do dokonywania przemian, ich metabolizm wydawał się identyczny z ludzkim.
Dwanaście metrów.
Nie sądzę, by to stworzenie mnie usłyszało, wyczuło lub wykryło jakimkolwiek zmysłem. A jednak przerwało swój dziwny bełkot, obróciło się, opuściło dziwny instrument, w który się do tej pory wpatrywało, i podniosło obrzydliwy łeb. Natychmiast mnie dostrzegło, bo w tej chwili przechodziłem akurat przez plamę światła.
Na mój widok szkarłatne ślepia zabłysły żywszym światłem.
Od bestii dzieliło mnie niespełna dziesięć metrów. Nie mogłem pokonać tego dystansu jednym skokiem i uciszyć, żeby nie podniosła alarmu. Wykorzystałem jedyną szansę: wystrzeliłem dwukrotnie, raz za razem. Strzały z pistoletu z tłumikiem zabrzmiały jak prychnięcia rozgniewanego kota. Goblin padł na wznak w plamę cienia, martwy; pierwszy strzał trafił go w gardło, drugi pomiędzy oczy.
Wyrzucone mosiężne łuski spadły z brzękiem na kamienie. Były dowodem naszej obecności, więc najpierw odnalazłem pierwszą następnie drugą a potem przetoczyłem się i ukryłem w cieniu.
Nim dobiegłem do goblina, Rya już klęczała przy trupie. Próbowała sprawdzić mu puls, ale pulsu nie było. Zmienno-kształtne stworzenie niemal dokonało już przekształcenia w ludzką formę. Nikły ostatnie ślady goblina, na jego miejscu pojawił się dwudziestoparoletni mężczyzna.
Zginął nagłą śmiercią serce przestało tłoczyć krew kilka sekund po strzale, więc z ciała wylało się zaledwie trochę krwi. Pospiesznie wytarłem ją chusteczką.
Rya chwyciła goblina za nogi, ja pod pachy. Przenieśliśmy go pod ścianę wielkiej podziemnej sali. Przeszło pięć metrów dzieliło ten kąt od najbliższej plamy światła. Ukryliśmy trupa w mroku wraz z niezwykłym narzędziem, którego używał, i zakrwawioną chusteczkę.
Czy demony zauważą jego nieobecność? A jeśli tak, to jak szybko? A gdy zorientują się, że znikł, co zrobią? Przeszukają kopalnię? Jak dokładnie? I kiedy? Czy już?
Zatrzymaliśmy się na granicy światła i cienia. Staliśmy blisko siebie i rozmawialiśmy szeptem. Zrozumieć tę rozmowę mógł tylko ktoś, kto umiał czytać z ruchu warg.
- Teraz? - spytała Rya.
- Zegar zaczął tykać.
- No tak. Nawet go słyszę.
- Jeśli dostrzegą jego nieobecność...
- Pewnie nie w ciągu godziny czy dwóch.
- Pewnie nie - przytaknąłem.
- Może nawet dłużej?
- Jeśli go znajdą...
- To też zabierze im trochę czasu.
- No to idziemy dalej.
- Przynajmniej trochę dalej. Cofnęliśmy się po własnych śladach, minęliśmy miejsce, gdzie zginął goblin, zbadaliśmy przeciwległy kraniec szerokiego korytarza. Otwierał się on na wielką podziemną komnatą, okrągłą jamę trzydziestometrowej średnicy, o kopulastym sklepieniu, mającą w najwyższym miejscu co najmniej dziesięć metrów. Oświetlały ją lampy zwisające u sufitu na metalowej konstrukcji, rzucające wokół chłodny blask. Na powierzchni większej niż boisko futbolowe gobliny zgromadziły zdumiewająco różnorodny sprzęt: maszyny o stalowych szczękach większe od buldożerów, z całą pewnością zaprojektowane do przeżuwania skały i wypluwania kamyków, świdry gigantycznych i nieco mniejszych rozmiarów, szeregi elektrycznych pasów transmisyjnych, umieszczonych jeden nad drugim, przeznaczonych do przenoszenia tego, co wypluwały maszyny kruszące skałę, dziesiątki podnośników widłowych, kilka transporterów. Inną część hali zajmowały góry materiałów pomocniczych: stosy drewna, troskliwie ułożone w piramidę krótkie stalowe belki, setki wiązek prętów zbrojeniowych, być może tysiące worków cementu, kopy piasku i żwiru, szpule kabli elektrycznych wielkości samochodu, nieco mniejsze, ale też imponujące szpule miedzianych, izolowanych kabli elektrycznych, najmarniej kilometr aluminiowych rur wentylacyjnych i wiele, wiele więcej.
Wyposażenie i zapasy poukładano porządnie, w rzędach, zachowując między nimi wygodne przejścia. Obeszliśmy Je, nie wszystkie oczywiście; przeszliśmy po okręgu o promieniu może dwudziestu metrów, co dało nam możliwość obejrzenia trzech korytarzy i stwierdzenia, że nikogo tu nie ma. Nie dostrzegliśmy ani jednego goblina, nie słyszeliśmy niczego oprócz cichych dźwięków świadczących o tym, że my tu jesteśmy.
Sprzęt lśnił nowością pachniał świeżym olejem. Z pewnością był niedawno czyszczony i serwisowany, po czym przetransportowano go do kopalni, gdzie miał w najbliższej przyszłości zostać wykorzystany. Niewątpliwie goblin, którego właśnie zastrzeliłem, dokonywał jakichś obliczeń poprzedzających prawdziwą pracę wydobywczą.
Położyłem dłoń na ramieniu Ryi, przyciągnąłem ją do siebie i powiedziałem: - Chwileczkę. Cofnijmy się tam, skąd przyszliśmy. Powróciliśmy do wylotu szerokiego tunelu, tego, w którym zabiłem goblina. Zrzuciłem niewygodny plecak, otworzyłem klapę i ze środka wyjąłem dwa kilogramy plastiku oraz parę detonatorów. Odpakowałem materiał wybuchowy, jedną kostkę ugniotłem i umieściłem w niszy nad głową, metr, może półtora metra od wejścia do wielkiej skalnej komnaty. Ponieważ materiał wybuchowy znajdował się wysoko, w dodatku w cieniu, prawdopodobnie nie zostanie zauważony podczas poszukiwań zabitego stwora. Drugi kilogram znalazł się na przeciwległej ścianie. Dwie eksplozje gwarantowały zawał wystarczający, by okruchy ściany i sufitu całkowicie zamknęły korytarz.
Detonatory uruchamiane były elektrycznie. Wyposażono je w baterie i godzinny zegar. Wcisnąłem po jednym w każdy ładunek, ale nie uruchomiłem zegara. Miałem zamiar zrobić to tylko i wyłącznie w sytuacji, gdybyśmy uciekali tędy gonieni przez naszych przeciwników.
Wróciliśmy do skazanej na zagładę komnaty. Przeszliśmy przez nią cicho, po drodze przyglądając się dokładnie zgromadzonym w niej maszynom i materiałom, próbowaliśmy odgadnąć, co gobliny miały zamiar tu zrobić. Nie dowiedzieliśmy się niczego szczególnego. Na przeciwległej ścianie wielkiego pomieszczenia znajdowały się trzy windy; dwie klatki, poruszające się do góry, służyły do transportu niewielkich grup goblinów pionowym szybem, trzecia, stalowa platforma zawieszona na czterech linach grubszych niż mój nadgarstek, miała najwyraźniej udźwig wystarczający, by podnosić i opuszczać nawet największe z widzianych przez nas maszyn.
Zatrzymałem się i zamyśliłem na chwilę. Następnie, z pomocą Ryi, przeniosłem osiem belek i ułożyłem je na krzyż, tworząc z nich coś w rodzaju stołka, na który można było wejść jak po drabinie.
Kolejne dwa kilo plastiku z plecaka Ryi podzieliłem na trzy części. Z prowizorycznego stołka łatwo było mi dosięgnąć niedbale obrobionego kamienia nad wejściami do wind. Tutaj mrok nie był już tak głęboki, ale materiał wybuchowy wystarczająco przypominał barwą skałę, by go raczej nie znaleziono, nie dotyczyło to już jednak detonatorów. Uznałem, że na tej głębokości po kopalni nie kręci się zbyt wiele goblinów, przynajmniej nie w tej chwili, a te, które mają tu akurat jakiś interes, nie zajmą się przecież oglądaniem skały nad szybami wind.
Prawdę mówiąc, ja też miałem kłopoty z zauważeniem plastiku.
Następnie z Ryą odnieśliśmy belki. Ułożyliśmy je porządnie na poprzednim miejscu.
- Co teraz? - spytała. Choć wiedziała, że na tym poziomie kopalni jesteśmy sami, nadal szeptała. Nie sposób było powiedzieć, jak dobrze głos niesie się pionowymi szybami. - Jedziemy do góry, tak? O to ci chodzi?
Przytaknąłem.
- Nie usłyszą silnika windy?
- Zapewne usłyszą... i pomyślą że wjeżdża ten, którego zdążyliśmy już załatwić.
- A jeśli trafimy na nich zaraz po zatrzymaniu windy?
- Schowaj pistolet. W pogotowiu będziemy trzymać karabin i strzelbę. Dzięki nim bez problemu załatwimy wszystkich sukinsynów stojących przed windami. Jeśli nas zaskoczą uciekamy w dół i tą drogą którą przyszliśmy, po drodze nastawiając detonatory. Ale jeśli na górze nie spotkamy nikogo, pójdziemy dalej. Obejrzymy wszystko, co zdołamy.
- Masz już jakiś plan?
- Nic szczególnego - odparłem i w moim głosie słychać było strach. - Jedno jest pewne jak cholera, one nie tylko wydobywają tu węgiel. W tym ich magazynie jest mnóstwo różnych rzeczy, które do tego nie służą.
- Wygląda na to, że budują fortecę - powiedziała Rya.
Nie sposób było zaprzeczyć.
- Na to wygląda.
Dotarliśmy do czeluści, najgłębszych otchłani piekła. Teraz mieliśmy się z niej wydostać, a przynajmniej przejść na wyższe poziomy. Żywiliśmy rozpaczliwą nadzieję, że po drodze nie spotkamy ani Lucyfera, ani jego demonicznych sług.
29
Dzień zagłady
Silnik windy pracował z donośnym szumem. Zgrzytając i trzeszcząc niepokojąco, jedna z klatek poruszyła się wreszcie. Jakkolwiek trudno było ocenić odległość, wyliczyłem, że na kolejnym poziomie tej... kopalni... zatrzymała się po dwudziestu, dwudziestu pięciu metrach.
Właściwie nie widziałem już powodu, by tę wielką podziemną instalację określać słowem „kopalnia”. Owszem, Lightning Coal Company wydobywała znaczne ilości węgla, ale z innej części gór, nie stąd. Tu zajmowała się czymś zupełnie innym. Nazwa i prace górnicze stanowiły kamuflaż.
Po wyjściu z windy znaleźliśmy się w pustym, długim na blisko dwieście metrów korytarzu o ścianach z gładko obrobionego kamienia. Korytarz miał około sześciu metrów szerokości i trzy wysokości. W półkolisty strop wpuszczono lampy fluorescencyjne. Wentylatory, umieszczone wysoko na półkolistych ścianach, tłoczyły ciepłe, suche powietrze, podczas gdy mniejsze, znajdujące się przy podłodze, łagodnie zasysały chłodniejsze. Po obu stronach korytarza, rozmieszczone w regularnych piętnastometrowych odstępach, znajdowały się drzwi z polerowanej stali, przy których wisiały duże, jaskrawoczerwone gaśnice. Miejsce to było świadectwem organizacyjnej sprawności oraz jakichś tajemniczych, groźnych zamiarów. Kamienna podłoga drżała lekko, lecz wyczuwalnie, jakby od pracy potężnych maszyn w ukrytych pod nią gargantuicznych komnatach.
Na ścianie naprzeciw wind dostrzegliśmy znany nam już, tajemniczy symbol: czarny ceramiczny prostokąt o rozmiarach jakieś metr dwadzieścia na dziewięćdziesiąt centymetrów, a wewnątrz niego biały, również ceramiczny krąg przebity kanciastą czarną błyskawicą.
Nagle, podobnie jak to zdarzyło się przy firmowej ciężarówce, na której symbol ten zobaczyłem po raz pierwszy, wyczułem poza nim wielką zimną przerażającą pustkę. Gigantyczne, wieczne nic, którego głębi i potęgi nie umiem przedstawić słowami. Przyciągało mnie, jak magnes przyciąga opiłki żelaza. Bałem się wręcz, że wpadnę w tę ohydną próżnię, że wessie mnie ona niczym potężny wir; z wysiłkiem odwróciłem oczy od symbolu i z wielkim trudem od niego odszedłem.
Zamiast przejść przez korytarz i zbadać kolejny poziomy chodnik, w którym przypuszczalnie nie znaleźlibyśmy nic ciekawego, podszedłem do pierwszych stalowych drzwi po lewej. Były gładkie, nie zobaczyłem ani zamka, ani klamki. Wcisnąłem biały przycisk na framudze; drzwi rozsunęły się z cichym sykiem sprężonego powietrza.
Przeszliśmy przez nie szybko, z bronią gotową do strzału, zobaczyliśmy jednak tylko ciemną pustą salę. Namacałem przycisk na wewnętrznej framudze, rzędy fluorescencyjnych lamp zabłysły posłusznie. Znaleźliśmy się w wielkiej hali magazynowej, wypełnionej aż pod strop skrzyniami porządnie poustawianymi w rzędy. Na każdej skrzyni znajdował się spis zawartości umieszczony tam przez wytwórcę, wystarczyło więc tylko przejść między kilkoma rzędami, by zorientować się, że znajdują się tutaj części zamienne do wszystkiego, począwszy od tokarek i maszyn stosowanych w kopalniach, po podnośniki widłowe i nawet radia tranzystorowe.
Wyłączyliśmy światła, zamknęliśmy drzwi i przystąpiliśmy do systematycznego zwiedzania kolejnych sal.
Okazało się, że wszystkie wypełnione są przeróżnymi częściami zapasowymi i drobiazgami koniecznymi w każdej firmie przemysłowej. Widzieliśmy stosy mocnych kartonów z wkładami do lamp fluorescencyjnych, setki skrzyń wypełnionych tysiącem małych pudełek zawierających miliony śrub oraz gwoździ wszelkich możliwych rozmiarów i typów, młoty wszystkich rodzajów. Były tu klucze, zwykłe i nasadowe, śrubokręty, szczypce, wiertarki elektryczne, piły i w ogóle wszystko, czego dusza zapragnie. W innym magazynie wielkości katedralnej nawy, wyłożonym odstraszającym mole cedrem, na którego widok zaparło nam dech w piersiach, przechowywano wielkie bele tkanin: jedwab, bawełnę, wełnę, len; gigantyczne regały sięgały z pięć metrów nad moją głowę. Kolejny wypełniony był sprzętem i zapasami medycznymi: aparatami rentgenowskimi opakowanymi w sztywny plastik, równie porządnie zabezpieczonymi urządzeniami do EKG i EEG, pudłami strzykawek, bandaży, antyseptyków, antybiotyków, środków przeciwbólowych - do wyboru, do koloru. W kolejnym korytarzu, równie porządnym jak ten, znajdowały się następne sale magazynowe, w tym magazyn żywności z beczkami ziarna: żyta, pszenicy, ryżu, owsa, zgodnie z opisami liofilizowanych i pakowanych próżniowo w atmosferze azotu, co gwarantowało ich świeżość co najmniej przez trzydzieści lat. Były tu także setki... nie, tysiące... baryłek podobnie pakowanej mąki, cukru, jajek w proszku, mleka w proszku oraz tabletek witamin i minerałów, a także mniejszych pojemników przypraw: cynamonu, gałki muszkatołowej, oregano, liści laurowych i nie tylko.
Zawartość gigantycznych magazynów przywoływała na myśl grób faraona. Najwspanialszy i najbogatszy na świecie, zawierający wszystko, co władcy i jego wiernym sługom mogło umilić przyszłe życie. Gdybyśmy przeszukali inne sale, z pewnością znaleźlibyśmy gdzieś zwłoki psów i świętych kotów, zabitych humanitarnie i owiniętych w nasączone taniną bandaże, gotowych towarzyszyć w niebiosach swemu panu i władcy. Gdzie indziej spoczywały zapewne podobnie zakonserwowane zwłoki kilku kochanek, bo czym byłoby przyszłe życie bez seksualnych przyjemności? No i oczywiście gdzieś musiała się znajdować komnata przysługująca samemu faraonowi, zmumifikowanemu i spoczywającemu na szczerozłotym katafalku.
Znaleźliśmy za to magazyn po strop wypełniony bronią: pistoletami, rewolwerami, karabinami, strzelbami, pistoletami maszynowymi. Nie było tu amunicji, miliony jej sztuk spoczywały gdzie indziej. Bez wątpienia gdybyśmy kontynuowali poszukiwania wystarczająco długo, znaleźlibyśmy w końcu sale wypełnione znacznie groźniejszymi narzędziami śmierci i zniszczenia.
W ostatniej komnacie drugiego tunelu, tuż przed miejscem, gdzie łączył się z kolejnym na tym poziomie, trafiliśmy na bibliotekę, liczącą co najmniej pięćdziesiąt tysięcy woluminów; i tu także nikogo nie spotkaliśmy. Przechodząc wzdłuż wypełnionych książkami regałów, wspomniałem bibliotekę w Yontsdown; dla mnie były to dwie wysepki normalności na oceanie niekończących się dziwów. Panowała tu identyczna atmosfera dostojnego, jakkolwiek kruchego spokoju, a w powietrzu unosił się miły zapach papieru i kleju introligatorskiego.
Dwie biblioteki różniły się jednak między sobą zawartością księgozbioru. W tej nie było śladu literatury pięknej, ani śladu Dickensa, Dostojewskiego, Stevensona czy Poego. Nie potrafiłem też znaleźć historii: Gibbona, Herodota i Plutarcha skazano na zapomnienie. Znikły gdzieś biografie sławnych kobiet i mężczyzn, poezja, komedie, opisy podróży, teologia, filozofia. Półki uginały się za to pod ciężarem suchych podręczników algebry, geometrii, trygonometrii, fizyki, geologii, biologii, fizjologii, astronomii, genetyki, chemii, biochemii, elektroniki, rolnictwa, hodowli, uprawy ziemi, inżynierii, metalurgii, podstaw architektury...
Dzięki takiej bibliotece - i zapewne pomocy dobrego instruktora - można się było nauczyć prowadzenia dochodowej farmy, naprawy samochodów, a może nawet ich budowy (oraz budowy odrzutowca czy telewizora), konstrukcji mostu, elektrowni wodnej, pieca hutniczego, odlewni, a nawet stalowni produkującej wyroby najwyższej jakości. Można było wybudować wytwórnię tranzystorów...
Ten księgozbiór zgromadzono z jedną myślą: miał on nauczyć tego co konieczne do podtrzymania funkcjonowania naszej cywilizacji materialnej, bez żadnych względów dla jej dziedzictwa duchowego, będącego wszak jej fundamentem. Nikt nie dowie się z niego, co to miłość, wiara, odwaga, nadzieja, braterstwo, prawda, sens życia...
W połowie zwiedzania Rya szepnęła:
- Bardzo gruntowna kolekcja.
- Gruntowna - zgodziłem się, ale tak naprawdę na końcu języka miałem słowo „przerażająca”.
Biorąc pod uwagę wszystkie te odkrycia, nietrudno było nam zrozumieć, czemu służyło to miejsce, choć ciągle obawialiśmy się powiedzieć to głośno. Niektóre prymitywne plemiona nazywają szatana imieniem, ale nie wypowiadają tego imienia z obawy, że przywołają zło. Zachowywaliśmy się identycznie. Milczeliśmy z obawy, że rozmowa o przyświecającym goblinom celu zmieni ich przerażające intencje w nieunikniony, straszny los.
Z drugiego tunelu bardzo ostrożnie przeszliśmy w trzeci. Zawartość kolejnych sal potwierdziła nasze najgorsze podejrzenia. Były równie wielkie, jeśli nie większe niż poprzednie, oświetlone specjalnymi lampami imitującymi światło słoneczne konieczne do fotosyntezy, a wypełniały je nasiona owoców i warzyw. Wielkie stalowe kadzie zawierały płynny nawóz, z kolei dokładnie opisane blaszane beczki - wszystkie chemikalia i minerały niezbędne do prowadzenia upraw hydroponicznych. Rzędy dużych, pustych tac czekały, aż wypełni je woda, substancje odżywcze i sadzonki; każda z nich miała stać się w przyszłości hydroponicznym odpowiednikiem żyznego pola. Biorąc pod uwagę nieprzebrane zapasy liofilizowanej, pakowanej próżniowo żywności i przygotowania do prowadzenia chemicznych upraw na taką skalę (a zapewne widzieliśmy tylko część zapasów), byłem pewien, iż gobliny są w pełni przygotowane do wyżywienia tysięcy przedstawicieli swojej rasy przez dziesiątki lat... na wypadek wojny ostatecznej, Armagedonu, który zmusiłby je do szukania ucieczki tu, pod ziemią.
Przechodziliśmy z sali do sali, z tunelu do tunelu, często natykając się na święty symbol: białe niebo, czarna błyskawica. Musiałem odwracać od niego oczy, ponieważ za każdym razem coraz silniej odbierałem moim szóstym zmysłem obraz zimnej, cichej, wiecznej nocy, którą oznaczał. Miałem ogromną ochotę podłożyć pod każdy ładunek wybuchowy, rozbić je wszystkie; w proch i pył wraz z tym, co reprezentowały, ale nie chciałem marnować w ten sposób cennego plastiku.
Od czasu do czasu trafialiśmy na rury wybiegające z dziur w skale, ciągnące się przez jakiś odcinek którejś z sal lub korytarza, by znów zniknąć w ścianie. Czasami była tylko jedna, czasami aż sześć równoległych, o różnych przekrojach. Wszystkie pomalowano na biało, lecz zaopatrzono w łatwe do odczytania symbole, z pewnością dla ekip konserwatorskich. Oznaczały wodę, kable elektryczne, przewody komunikacyjne, parę, gaz. Każda taka rura była osobnym słabym punktem fortecy. Kilkakrotnie podnosiłem Ryę, a ona szybko mocowała za nimi ładunki plastiku oraz detonatory. Ich też nie ustawialiśmy na określony czas, mieliśmy to zrobić dopiero w drodze powrotnej.
Skręciliśmy w czwarty korytarz na tym poziomie. Przeszliśmy zaledwie kilka metrów, kiedy jedne z drzwi otwarły się z charakterystycznym sykiem sprężonego powietrza. Zaledwie półtora, dwa metry od nas pojawił się goblin. Ledwie zdążył spojrzeć na nas zdziwionymi, świńskimi ślepiami, ledwie zadrgały jego mięsiste nozdrza, gdy zrobiłem krok do przodu i lufą zdjętej z pleców strzelby z całej siły zdzieliłem go w skroń. Upadł ciężko. Nim zdążył wylądować na kamiennym podłożu, obróciłem broń i kolbą zadałem mu cios w czoło. Wydawał mi się wystarczająco silny, by strzaskać czoło bestii, lecz bynajmniej go nie strzaskał. Miałem zamiar uderzyć jeszcze raz, zmienić znienawidzony łeb w krwawą miazgę, lecz Rya mnie przed tym powstrzymała. Błyszczące oczy stwora zbladły i zeszkliły się, uciekły w głąb czaszki. Rozległ się charakterystyczny chrzęst i ohydny, wilgotny dźwięk rozciąganej tkanki.
Rozpoczęła się przemiana w człowieka. A to oznaczało, że goblin nie żyje lub stracił przytomność.
Następnie Rya wysunęła się naprzód i wcisnęła przycisk zamykający drzwi. Stalowe wrota zamknęły się z szumem. Zostaliśmy na korytarzu we troje.
Jeśli w tamtym magazynie znajdowały się inne gobliny, to nie dostrzegły, jaki los spotkał ich towarzysza. Nikt nie ruszył mu na pomoc, nie słyszałem żadnych sygnałów alarmowych.
- Szybko - popędziła mnie dziewczyna.
Wiedziałem, co ma na myśli. Być może nadarzyła się nam niepowtarzalna okazja, coś, na co mieliśmy nadzieję, coś, co może się nie powtórzyć.
Zarzuciłem broń na ramię, chwyciłem bezwładne ciało za nogi w kostkach i pociągnąłem je w głąb korytarza, którym przyszliśmy. Rya otworzyła magazyn z urządzeniami do hydroponiki. Tam się chwilowo ukryliśmy.
- Żyje - szepnąłem. U bezwładnego goblina wyczułem puls.
Jego jedynym strojem było przebranie tęgawego mężczyzny w średnim wieku, z bulwiastym nosem, blisko siebie osadzonymi oczami i cienkim wąsikiem. Ja oczywiście widziałem pod tą maską prawdziwą naturę stwora. Był nagi. Widać taka moda panowała tu, w Hadesie.
Jego rzęsy poruszyły się. Ciało drgnęło.
Rya miała już w ręku gotową do użycia strzykawkę napełnioną pentotalem sodu oraz kawałek gumowej rurki, jakiej w szpitalu używają pielęgniarki, zresztą w identycznym celu. Przewiązała nią ramię leżącego goblina, tuż nad jego łokciem pojawiła się wyraźnie widoczna żyła.
W przyćmionym, żółtawym świetle imitujących słoneczny blask lamp, wiszących nad pustymi tacami do uprawy hydroponicznej, dostrzegliśmy, że nasz przeciwnik próbuje otworzyć oczy. Nadal nie błyszczały żarem, ich spojrzenie wciąż było mętne, ale z pewnością odzyskiwał przytomność. I to błyskawicznie.
- Szybko - powiedziałem.
Rya strąciła na ziemię kilka kropli barbituranu, upewniając się, że w strzykawce nie ma powietrza; nie da się przesłuchać kogoś, kto umiera na zator kilka sekund po zastrzyku. Po czym wbiła igłę i wcisnęła tłoczek.
Ciało goblina nagle zesztywniało, stawy jakby zacięły się w pozycji wyprostowanej, mięśnie napięły. Wargi odsłoniły w grymasie zaciśnięte zęby. Patrzyłem na to z rozczarowaniem; moje wątpliwości co do skuteczności pentotalu sodu podanego przedstawicielowi nieludzkiej rasy właśnie się potwierdzały.
Nie miałem jednak wyboru. Pochyliłem się, spojrzałem w oczy stwora, które wydawały się patrzyć przeze mnie na wylot, i zacząłem zadawać pytania.
- Słyszysz mnie?
Syk, który wydobył się spomiędzy jego zębów, mógł być potwierdzeniem.
- Jak się nazywasz?
Goblin nawet nie mrugnął. Charczał i zgrzytał zaciśniętymi zębami.
- Jak się nazywasz? - powtórzyłem. Potok dźwięków bez znaczenia.
- Jak się nazywasz?
To samo. Ale... dopiero teraz sobie uświadomiłem, że jego bełkot za każdym razem brzmiał podobnie, że nie wydawał chaotycznych dźwięków, lecz odpowiadał długim, wielosylabowym słowem. Wyczułem, że tak właśnie brzmi jego imię, nie to z naszego świata, lecz z sekretnego świata jego potwornych współbraci.
- Jak się nazywasz jako człowiek?
- Tom Tarkenson.
- Gdzie mieszkasz?
- Ósma Aleja.
- W Yontsdown?
- Tak.
Pentotal nie oszołomił go tak skutecznie, jak zrobiłby to z człowiekiem, ale jednak wprowadził go w stan czegoś w rodzaju hipnozy, o czym świadczyła sztywność ciała, a zapewne zmusił także do udzielania prawdziwych odpowiedzi, i to skuteczniej niż człowieka. Jego oczy przysłoniła mgła, a człowiek po takiej dawce tylko by zasnął i przez sen mówił niewyraźnie, bełkotliwie, a może w ogóle nie odpowiadał na pytania.
- Gdzie pracujesz, Tomie Tarkensonie?
- W Lightning Coal Company.
- Na jakim stanowisku?
- Jestem inżynierem górnikiem.
- Ale tak naprawdę nie na tym polega twoja praca?
- Nie.
- Więc co robisz w rzeczywistości?
Chwila wahania i odpowiedź:
- Planuję.
- Co planujesz?
- Waszą śmierć. Na jedną chwilę goblin skupił wzrok, popatrzył przytomnie, po czym jego ślepia znów przybrały ten nieprzytomny, charakterystyczny dla transu wyraz. Zadrżałem.
- Po co wybudowaliście to miejsce? - zadałem kolejne pytanie.
Nie doczekałem się odpowiedzi.
- Po co wybudowaliście to miejsce?!
Goblin znów wydał ciąg dźwięków, dłuższy tym razem, lecz tak samo jak poprzedni pozbawiony dla mnie jakiegokolwiek znaczenia, aczkolwiek stopień skomplikowania wypowiedzi wydawał się świadczyć, że ma znaczenie.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że te stwory mogą mieć własny język, że używają go, gdy w pobliżu nie ma ludzi, którzy mogliby ich podsłuchać. Trudno jednak było nazwać to odkrycie zdumiewającym. W świecie poprzedniej, zaginionej w historii ery, tej sprzed apokaliptycznej wojny, ludzie z pewnością używali jakiegoś swojego języka, ale wraz ze wszystkimi zdobyczami cywilizacji zaginął on w czasach, gdy niedobitki powróciły do prymitywnego świata barbarzyństwa. Goblinów ocalało znacznie więcej i ich starożytny język się zachował.
Biorąc pod uwagę, jak bardzo pragnęły nas zgładzić, na ironię zakrawał fakt, iż przechowały coś pochodzącego od ludzi, oczywiście oprócz siebie.
- Po co wybudowaliście to miejsce?
-...schronienie...
- Schronienie? Przed czym?
-...czarną...
- Mów wyraźnie!
- Przed czarną błyskawicą.
Nim zdążyłem zadać kolejne, oczywiste pytanie, pięty stwora uderzyły nagle o kamienną podłogę, on sam zaś drgnął, zamrugał i syknął. Wyciągnął rękę, próbując mnie złapać. Jego stawy nie były już tak sztywne jak poprzednio, ale nadal nie odzyskał nad nimi pełnej kontroli i jego ramię opadło na podłogę. Palce drżały spastycznie, jakby przepływał przez nie prąd elektryczny. Działanie leku kończyło się szybciej, niż się spodziewaliśmy.
Podczas gdy ja przesłuchiwałem goblina, Rya przygotowała drugi zastrzyk. Mogła zrobić go natychmiast. Ludzki organizm szybko wydala barbiturany, człowiekowi trzeba podawać go cały czas w niewielkich dawkach. Mimo różnic między naszymi ciałami u goblinów sytuacja wydawała się podobna. Druga dawka zadziałała niemal natychmiast, ciało bestii zesztywniało, oczy zaszły mgłą.
- Mówisz, że to schronienie?
- Tak.
- Schronienie przed czarną błyskawicą?
- Tak.
- Czym jest czarna błyskawica?
Bestia wydała z siebie niesamowity, wysoki dźwięk i zadrżała. Coś w tym krzyku wydawało się świadczyć o wielkiej przyjemności, o radości, jakby samo wspomnienie czarnej błyskawicy przeszyło jeńca dreszczem rozkoszy.
Ja także zadrżałem, lecz z przerażenia.
- Czym jest czarna błyskawica? - powtórzyłem. Patrząc przeze mnie na wylot, przed ślepiami mając tylko obraz niewyobrażalnego zniszczenia, goblin powiedział głosem przesyconym nienawiścią ale też cichym od podziwu, wręcz zachwytu.
- Białe niebo zostanie rozjaśnione dziesiątkiem tysięcy potężnych wybuchów; jeden błysk oślepiającego światła, jeden błysk sięgający poza granice horyzontu. Czarna błyskawica to mroczna energia śmierci, nuklearnej śmierci, spadająca z niebios, by zniszczyć rodzaj ludzki.
Spojrzałem na Ryę, a ona na mnie.
Prawdą okazało się to, co podejrzewaliśmy... i o czym nie śmieliśmy mówić. Lightning Coal Company istotnie przygotowywała twierdzę, w której gobliny mogły się schronić, by przetrwać kolejną niszczącą wojnę, taką jak ta, którą rozpętały w zapomnianych, prehistorycznych czasach.
- Kiedy ma się zacząć ta wojna? - spytałem jeńca.
- Dziesięć lat... może?
- Dziesięć lat od dziś?
-...może...
- Może? Masz na myśli rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty trzeci?
-...albo dwadzieścia...
- Dwadzieścia?
-...albo trzydzieści...
- Kiedy, niech cię piekło pochłonie? Kiedy!?
Ukryte pod osłoną ludzkich oczu ślepia goblina rozbłysły nagle. W ich płomieniu czaiła się szalona wściekłość i jeszcze bardziej szalona tęsknota.
- Czas... Potrzeba czasu. Konstrukcja broni... rakiety... bardziej skomplikowane... celniejsze. Potrzebujemy siły tak niszczycielskiej, by nikt z ludzi nie został przy życiu. Ludzkie nasienie musi spłonąć doszczętnie. Ogień musi wypalić... oczyścić ziemię... z was wszystkich, z wszystkiego, co stworzyliście, z waszych obcych ciał.
Stwór zaśmiał się bełkotliwie, z głębi gardła, zachłysnął się czystą, mroczną rozkoszą. Nieuchronny Armagedon radował go do tego stopnia, że na chwilę udało mu się przezwyciężyć paraliżujące ciało działanie narkotyku. Wił się niemal zmysłowo, drżał, wyginał grzbiet, aż tylko pięty i głowa dotykały podłoża, mówił coś do siebie w swym starożytnym języku.
A ja dostałem tak silnego ataku dreszczy, że każde włókno ciała wydawało się trząść we własnym rytmie. Ząb nie zachodził mi na ząb.
Oddanie, z jakim goblin traktował swą religię i wizję dnia zagłady, przybierało coraz groźniejsze formy, pentotal nie pozwolił mu jednak w pełni poddać się ekstazie, którą tak bardzo pragnął wyrazić. Nagle, jakby pękła w nim stawiana emocjom tama, wydał z siebie drżące, chrapliwe westchnienie i nie zapanował nad pęcherzem. Mogło się zdawać, że strumień śmierdzącej uryny wypłukał z jego organizmu gorączkę zniszczenia... a także przynajmniej część wstrzykniętego przez nas narkotyku.
Rya przygotowała trzecią dawkę. Na podłodze obok niej leżały dwie puste fiolki, dwie jednorazowe strzykawki i strzępy opakowań foliowych.
Przycisnąłem goblina do podłogi. Dziewczyna wbiła igłę w to samo miejsce, w które wbijała ją poprzednio.
- Nie wszystko naraz - ostrzegłem ją, nim przycisnęła tłoczek.
- Dlaczego?
- Nie chcę, żeby przedawkował i zdechł. Muszę zadać mu jeszcze parę pytań.
- Dobrze. Zrobię to powoli.
Jeniec otrzymał na początek jedną czwartą dawki. Znów zesztywniał. Igła pozostała wbita w żyłę, kolejne porcje narkotyku mieliśmy mu wstrzykiwać, gdy tylko zacznie zdradzać objawy wyjścia z transu.
- Dawno temu - powiedziałem - w czasach, o których ludzie zapomnieli, w czasach, gdy stworzyli wasz gatunek, była inna wojna...
- Wojna... - powtórzył stwór z oddaniem. - Ta wojna.
- Czy wówczas zbudowaliście dla siebie takie schrony jak ten?
- Nie. Ginęliśmy... z ludźmi. Byliśmy ich dziełem. Zasłużyliśmy na śmierć.
- Więc dlaczego budujecie je dziś?
- Nie udało się... klęska... klęska... klęska...
Skinąłem na Ryę. Odpowiedziała mi skinieniem głowy, wcisnęła tłoczek strzykawki.
- Klęska... Nie wygubiliśmy ludzkiej rasy... A potem, po wojnie... za mało nas zostało, by wybić ocalałych. Ale dziś... och!... tym razem, kiedy skończy się wojna, kiedy wygasną płomienie, kiedy z nieba opadną zimne popioły, kiedy skończą się burze i kwaśne deszcze, i czarne śnieżyce, kiedy promieniowanie opadnie do znośnego poziomu...
- Tak?
- Wtedy - mówił dalej goblin szeptem religijnego fanatyka powtarzającego cudowne proroctwo - z naszych schronisk wyjdą grupy myśliwych. Będą wychodzić na powierzchnię przynajmniej od czasu do czasu. Wytropią każdego pozostałego przy życiu mężczyznę, każdą kobietę, każde dziecko. Eksterminują was wszystkich. Będą zabijać, zabijać, zabijać, póki nie skończy im się żywność i woda lub póki ich nie zabije promieniowanie resztkowe. Tym razem zwyciężymy! Będzie nas wystarczająco wielu, by nasyłać na was myśliwych nawet przez sto, dwieście lat! A kiedy ziemia będzie już doskonale naga i jałowa, kiedy od bieguna do bieguna rządzić będzie cisza absolutna, kiedy zniknie najmniejsza nadzieja odrodzenia człowieka, zniszczymy ostatnie jego stworzenie: nas samych. Pozostanie tylko mrok, najczarniejszy mrok, chłód i cisza. Nadejdzie czas wiecznej władzy czystej, doskonałej pustki.
Nie mogłem już udawać, że nie rozumiem, co oznaczała bezdenna próżnia, którą widziałem, kiedy patrzyłem na symbol czarnej błyskawicy. Dobrze zrozumiałem jej straszne znaczenie. Prawidłowo domyśliłem się, że symbolizuje brutalny koniec ludzkości, śmierć świata, zagładę bez nadziei.
- Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz? - spytałem jeńca. - Przecież właśnie powiedziałeś, że ostatecznym celem twojej rasy jest samozagłada!
- Tak. Ale po waszej zagładzie.
- Przecież to bez sensu!
- Takie jest nasze przeznaczenie.
- Nienawiść aż tak absurdalna nie ma żadnego celu. Jest szaleństwem, chaosem!
- To wasze szaleństwo. - Goblin uśmiechnął się nieoczekiwanie. - Wy nas w nie wyposażyliście. To wasz chaos. Wy go w nas wbudowaliście. Przyznaj, że nie kłamię.
Rya wcisnęła tłoczek strzykawki.
Goblin nagle przestał się uśmiechać... i jako człowiek, i jako nieczłowiek.
- Wy... ludzie... - powiedział - to wy jesteście niekwestionowanymi mistrzami nienawiści, koneserami destrukcji, panami chaosu. A my to zaledwie wasze dzieło. Nie dysponujemy potencjałem, którego nasi twórcy nie mogli przewidzieć. Co gorsza... nie dysponujemy potencjałem, którego nasi twórcy by nie aprobowali!
Zachowałem się zupełnie tak, jakbym w tych najgłębszych czeluściach piekła stanął twarzą w twarz z demonem trzymającym w szponiastych łapach losy ludzkości, skłonnym jednak zmienić zdanie, jeśli poda mu się ważkie argumenty. Postanowiłem bronić zalet swej rasy.
- Nie wszyscy jesteśmy, jak to ująłeś, mistrzami nienawiści.
- Wszyscy - odparł z naciskiem demon.
- Niektórzy z nas są dobrzy.
- Nie ma takich.
- Większość z nas to dobrzy ludzie.
- Udają - odparł demon z tą niezachwianą pewnością siebie, która, jak czytamy w Biblii, jest cechą Złego, a także instrumentem, którego używa, by zasiać wątpliwości w umysłach śmiertelników.
- Niektórzy z nas kochają - mówiłem dalej.
- Nie ma miłości.
- Mylisz się. Miłość istnieje.
- To tylko iluzja.
- Niektórzy z nas kochają - powtórzyłem.
- Kłamiesz.
- Troszczą się o innych.
- Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa.
- Wiemy, co to odwaga. Umiemy poświęcać się dla innych. Kochamy pokój, nienawidzimy wojny. Leczymy chorych. Opłakujemy zmarłych. Nie jesteśmy potworami, do cholery! Wychowujemy dzieci, robimy, co w naszej mocy, żeby żyły w lepszym świecie.
- Jesteście odrażającym gatunkiem.
- Nie! My...
- Kłamiesz - syknął stwór. Już sam ten dźwięk zdradzał, że pod ludzką maską kryje się nieludzki potwór. - Łżesz i oszukujesz samego siebie.
Do rozmowy wtrąciła się Rya.
- Slim, błagam, to przecież nie ma najmniejszego sensu. Nie przekonasz go. To, co o nas wiedzą to nie są ich opinie. Wiedzę o człowieku w te istoty wprogramowano! Wprowadzono w ich geny. Nie zmienisz tego. Nikt tego nie zmieni.
Miała rację.
Skinąłem głową z westchnieniem.
- Kochamy - powtórzyłem z uporem, choć wiedziałem że kłótnie nie mają żadnego sensu.
Goblin doczekał się kolejnej dawki barbituranu. Znów zacząłem zadawać mu pytania. Dowiedziałem się, że schron w którym się znajdujemy, ma pięć poziomów i że każdy następny jest o połowę większy od poprzedniego, wskutek czego w głębi góry tworzą coś na kształt schodów. Ukończono i wypełniono sześćdziesiąt cztery pomieszczenia magazynowe; liczba zdumiewająca, ale całkiem prawdopodobna. Gobliny umiały pracować, była to w istocie cywilizacja roju, której nie rzucała kłód pod nogi indywidualność jednostek, tak wspaniała, jakkolwiek momentami nieznośna cecha rasy ludzkiej. Jedno zadanie, jedna metoda, jeden cel, będący zawsze celem ostatecznym. Gobliny się nie spierały. Nie było wśród nich heretyków. Nie wiedziały, co to frakcje. Nie debatowały. Maszerowały przed siebie uparcie, jednym krokiem. Nie wątpiły, iż wypełni się ich sen o na wieki milczącej, jałowej, mrocznej ziemi. Nasz jeniec twierdził, że dodadzą do twierdzy jeszcze co najmniej sto pomieszczeń, nim nadejdzie czas odpalenia rakiet, i że przed głównym uderzeniem skryją się tu tysiące goblinów z Pensylwanii oraz kilku innych wschodnich stanów.
- A mamy więcej gniazd takich jak Yontsdown - mówił nam demon z wyraźnym zadowoleniem. - I wszędzie tam też budujemy w tajemnicy schrony.
Przeraził mnie. Przycisnąłem go, chciałem dowiedzieć się, gdzie są te schrony, ale nie wiedział.
Plan goblinów zakładał, że wykończą schrony na wszystkich kontynentach w tym samym czasie, gdy broń jądrowa i środki jej przenoszenia osiągną taką równowagę, jaką miały w dawnych wiekach, podczas poprzedniej wojny. Dopiero wówczas wcisną guzik uruchamiający mechanizm zagłady.
Słuchając opowieści o tym szaleństwie, czułem, jak oblewam się cały zimnym, kwaśnym potem. Rozpiąłem kurtkę z nadzieją na powiew chłodnego powietrza na skórze, poczułem bijący ode mnie odór strachu i rozpaczy.
Przypomniałem sobie młode, zdeformowane gobliny zamknięte w klatce, w piwnicy domu Havendahlów. Spytałem o częstość urodzin goblinich niemowląt z wadami genetycznymi. Okazało się, że moje podejrzenia były prawdziwe. Stwory te zaprojektowano genetycznie jako sterylne, przypadkowa mutacja sprawiła, że zyskały zdolność rozmnażania, ale czynniki mutagenne nie przestały działać i w ciągu ostatnich lat niekorzystne mutacje najwyraźniej nabrały siły. W rezultacie tego procesu coraz więcej dzieci rodziło się w takim stanie, jak ci nieszczęśnicy z klatki; ten sam kaprys losu, który dał potworom możliwość naturalnego rozmnażania się, teraz im ten dar odbierał. Już od dziesięcioleci światowa populacja goblinów zmniejszała się nieuchronnie. Liczba zdrowych noworodków była zbyt mała, by zastąpić starców umierających po przeżyciu nieprawdopodobnie długiego goblińskiego życia, ofiary wypadków i zabójstw popełnianych przez ludzi podobnych do mnie. Między innymi z powodu zagrożenia wygaśnięciem całego swego gatunku potwory zdecydowały się rozpocząć kolejną wojnę przed końcem wieku. Uznały to za datę graniczną; później mogło ich po prosta zabraknąć do patrolowania całej zniszczonej jądrowym holokaustem ziemi, do mordowania niedobitków ludzkości koczujących wśród ruin.
Rya trzymała w dłoni kolejną ampułkę pentotalu. Spojrzała na mnie pytająco. Potrząsnąłem głową. Dowiedzieliśmy się już wszystkiego. Prawdę mówiąc, jeniec powiedział nam więcej, niż chcieliśmy wiedzieć.
Odłożyła ampułkę. Jej ręce drżały.
Rozpacz otuliła mnie jak żałobny całun.
Bladość Ryi dowodziła, że czujemy to samo.
- Kochamy - powiedziałem demonowi, który znów zaczął drżeć i poruszać się słabo po kamiennej podłodze. - Kochamy, niech cię piekło pochłonie. Kochamy.
Wyciągnąłem nóż, poderżnąłem mu gardło. Popłynęła krew. Bardzo dużo krwi. Patrzyłem na nią bez przyjemności. Z ponurą satysfakcją owszem, ale na pewno bez przyjemności.
Ponieważ goblin przez cały czas miał formę człowieka, nie doszło do metamorfozy. Jego ludzkie oczy zeszkliły się, jakby pokrył je lód śmierci, ukryte pod zasłoną posłusznego ciała goblińskie ślepia przygasły i wreszcie oślepły.
Kiedy wstawałem znad ciała, rozległo się wycie syreny alarmowej, odbijające się od kamiennych ścian.
Zupełnie jak w koszmarze.
- Slim!
- O cholera! - jęknąłem, czując, jak serce zamiera mi w piersi.
Czyżby znaleźli goblina spoczywającego na najniższym poziomie ich schronu, w niedoskonałym grobie z cienia? A może szukali tego, któremu gardło poderżnąłem dosłownie przed chwilą? Zauważyli, że gdzieś zniknął? Nabrali podejrzeń?
Popędziliśmy do drzwi, ale gdy ich dopadliśmy, usłyszeliśmy goblińskie okrzyki w tym ich starożytnym języku i tupot stóp w korytarzu, tuż za nimi.
Wiedzieliśmy już, że w schronie znajdują się sześćdziesiąt cztery gotowe pomieszczenia magazynowe rozmieszczone na pięciu poziomach. Nasi wrogowie nie mogli wiedzieć, jak głęboko dotarliśmy i gdzie byliśmy, więc niekoniecznie musieli zacząć poszukiwania od tej właśnie komnaty. Mieliśmy parę minut, czasu na wykonanie manewru wymijającego. Te parę minut powinno wystarczyć, jeśli się postaramy.
Syrena wyła nieprzerwanie, jej dźwięk uderzał nas oboje z fizyczną siłą niczym fala przypływu.
Obiegliśmy salę w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy się ukryć; nie bardzo wiedzieliśmy, czego szukamy, i nic nie znaleźliśmy. Niemal w ostatniej chwili zauważyłem siatkę zamykającą wlot jednego z przewodów wentylacyjnych, umieszczony na poziomie podłogi. Miał wymiary metr na metr, a zamykająca go siatka nie została przyśrubowana, jak się obawiałem, lecz tylko domknięta na zwykły zacisk. Kiedy go odchyliłem, otworzyła się na zewnątrz, na zawiasach. Czułem przepływ zasysanego z korytarza powietrza, słyszałem bezdźwięczny szept oraz jeszcze cichsze dudnienie.
Przyłożyłem wargi do ucha Ryi. Tylko tak mogliśmy się porozumieć mimo wycia syreny.
- Zdejmij plecak i pchaj go przed sobą - powiedziałem. - Strzelbę też. Póki wyje ta cholera, o hałas możesz się nie martwić, dopiero kiedy ją wyłączą, zaczniemy pilnować, żeby nas nikt nie usłyszał.
- Tu jest ciemno. Mogę używać latarki?
- Owszem. Ale jeśli zobaczysz światło przy wlocie przed sobą musisz ją natychmiast wyłączyć. Nie ryzykujmy, nie możemy dopuścić, żeby nas dostrzegli z korytarza przez jeden z tych wlotów, które będziemy mijać.
Rya wpełzła do przewodu przede mną. Wiła się na brzuchu, popychając przed sobą plecak i strzelbę. Wypełniała ponad połowę przekroju przewodu, więc za nią docierało bardzo niewiele światła latarki. Powoli znikła mi z oczu w mroku.
Wrzuciłem do środka swój plecak, popchnąłem go lufą karabinu i sam wcisnąłem się za nim. Musiałem sięgnąć za siebie na ograniczonej przestrzeni, co okazało się bardzo nieprzyjemne, nawet bolesne, ale w końcu zatrzasnąłem siatkę wlotu powietrza wystarczająco mocno, by zacisk opadł na miejsce.
Wycie syreny alarmowej wciskało się do systemu wentylacyjnego przez każdy wlot i wylot powietrza, a od blachy odbijało się dźwiękiem donośniejszym i bardziej przeraźliwym niż od betonowej ściany sali, z której udało się nam uciec.
Klaustrofobia, którą odczułem już wówczas, gdy wraz z Hortonem Bluettem wchodziliśmy do korytarzy dziewiętnastowiecznej kopalni, powróciła teraz ze zdwojoną siłą. Byłem przekonany, że lada chwila tu utknę i zacznę się powoli dusić. Uderzające z wielką siłą serce niemal dosłownie wbijało mi klatkę piersiową w metal. Czułem, jak w głębi mego gardła rodzi się krzyk... ale udało mi się go zdławić. Ze wszystkich sił pragnąłem cofnąć się, lecz parłem przed siebie. Nie mogłem zrobić nic innego, jak przeć przed siebie. Za moimi plecami czaiła się śmierć. Przed nami zapewne też, ale prawdopodobieństwo uniknięcia jej było odrobinę większe. Tylko odrobinę, jednak czułem się w obowiązku szukać swojej szansy, nawet jeśli była iluzoryczna.
Dla nas piekło było inne niż dla zamieszkujących je demonów. My otchłań oglądaliśmy ze szczurzej perspektywy, spomiędzy ścian.
30
Daleko od wesołego miasteczka
Nieprzerwane wycie syren przypomniało mi reklamę Ściany Śmierci, motocyklowego cyrku w wesołym miasteczku braci Sombra; tam przywoływano publiczność niemal identycznym dźwiękiem. Mroczny labirynt systemu wentylacyjnego upodabniał go do skomplikowanej beczki śmiechu. Szczerze mówiąc, tajemnicza cywilizacja goblinów, w której wszystko różniło się od normalnego świata, była na swój sposób mroczną, groźną odmianą zamkniętej społeczności pracowników objazdowych atrakcji. Sunąc wraz z Ryą przez przewody wentylacyjne, czułem się trochę tak, jak mógłby się czuć jeden z naszych młodych gości, frajerów, który ot tak, dla draki, wszedł na nasz teren już po zamknięciu miasteczka, bo postanowił sprawdzić, jaki jest odważny, w ten sposób, że wślizgnie się do pustego, ciemnego namiotu dziwadeł z tą podniecającą pewnością, że jeśli zacznie wrzeszczeć, nikt z jego społeczności z pewnością go nie usłyszy.
Rya dotarła do pionowego przewodu, do którego można było wejść przez otwór w naszym. Poświeciła do góry latarką. Strasznie się zdziwiłem, gdy zaczęła się nim wspinać, ciągnąc za sobą plecak, ale kiedy sam podszedłem bliżej, zorientowałem się, że w jednej ścianie umieszczono stalowe szczeble, zapewne ułatwiające konserwację systemu i w razie potrzeby jego naprawy. Były to ledwie uchwyty na czubki palców u rąk i nóg, jednak dzięki nim wspinaczka odbywała się bez większego wysiłku. W końcu nawet gobliny, choć zdolne do poruszania się po ścianach i sufitach, miałyby problemy ze wspinaczką po pionowych, gładkich, metalowych płaszczyznach i potrzebowały w tym jakiejś pomocy.
Dopiero teraz dotarło do mnie, jak doskonałym pomysłem jest opuszczenie poziomu, na którym pozostawiliśmy drugiego martwego goblina, ponieważ gdy tylko trup zostanie odnaleziony, poszukiwania z całą pewnością skoncentrują się na tym terenie.
Jakieś piętnaście metrów wyżej trafiliśmy na kolejny poziomy przewód, ciągnący się na kolejnej kondygnacji. Rya poprowadziła nas serią łączących się przewodów na tym poziomie.
Syrena wreszcie ucichła.
W uszach mi dzwoniło jeszcze długo, nim wreszcie zapanowała cisza.
Przy każdym wlocie powietrza Rya zatrzymywała się i zaglądała do pomieszczeń. Kiedy przychodziła moja kolej, ja też spoglądałem przez metalowe kraty. Niektóre z sal i korytarzy były ciemne, ciche, opuszczone, ale w większości roiło się od uzbrojonych, polujących na nas goblinów. Najczęściej widziałem niewiele więcej niż ich stopy i nogi, bo wloty umieszczone były bardzo nisko, niemniej po ich piskliwych, donośnych głosach i pospiesznych, choć ostrożnych ruchach nietrudno było się domyślić, że nas szukają.
Od momentu, kiedy wsiedliśmy do windy na niewykończonym poziomie i wysiedliśmy na piątym, i zaczęliśmy rozglądać się po schronie, czuliśmy wibrację korytarza, podłóg oraz ścian sal, przez które przechodziliśmy. Brzmiało to trochę tak, jakby gdzieś daleko jakaś potężna maszyna kruszyła skały na żwir. Łatwo było założyć, że to pracuje ciężki sprzęt do wydobywania węgla gdzieś daleko, skąd rzeczywiście wydobywano węgiel. Kiedy ucichła syrena i w uszach przestało mi dzwonić od jej wściekłego wycia, uświadomiłem sobie, że huk, słyszalny wcześniej, słyszymy teraz także tu, w systemie wentylacyjnym. I rzeczywiście, kiedy wydostaliśmy się na czwarty poziom, ten charakterystyczny dźwięk stał się jeszcze głośniejszy, z dalekiego pomruku przerodził się w głuchy ryk. Wibracje także stały się znacznie silniejsze, przez metalowe ściany przenosiły się wprost na moje kości.
Przy końcu przewodu na czwartym poziomie dotarliśmy do wlotu, za którym Rya znalazła coś interesującego. Zręczniejsza ode mnie zdołała się odwrócić mimo ciasnoty, nie hałasując i nie budząc podejrzeń. Wreszcie mogliśmy spojrzeć sobie w oczy.
Nie musiałem wyglądać na zewnątrz, by uświadomić sobie, że ów rytmiczny huk dobiega z dołu, gdyż zarówno wibracje, jak i dźwięk nagle przybrały na sile. Kiedy jednak wyjrzałem przez gęstą kratę, zobaczyłem żelbetowe podstawy fundamentów pod ciężkie maszyny, choć ciągle nie potrafiłem określić, co to za maszyny.
Mogłem także podziwiać w zbliżeniu szponiaste stopy wielu goblinów. I widziałem je zdecydowanie zbyt blisko. Część stworów znajdowała się wystarczająco daleko, bym na własne oczy widział nie tylko to, jak dobrze są uzbrojone, lecz także to, że szukają czegoś pomiędzy gigantycznymi maszynami.
Cokolwiek pracowało tak hałaśliwie, z tak wyczuwalnymi wibracjami, nie były to urządzenia do wydobywania węgla, choć to właśnie podejrzewaliśmy. Nie wyczuwaliśmy tu węgla ani śladu jego pyłu. Co więcej, nie słyszeliśmy charakterystycznego dźwięku wierteł czy kruszarek. Głęboki ryk tych maszyn brzmiał bardzo podobnie tak z daleka, jak z bliska. Choć z bliska był znacznie głośniejszy.
Nie wiedziałem, dlaczego Rya zatrzymała się właśnie tu. Była jednak osobą inteligentną i bardzo sprytną nie miałem więc wątpliwości, że powodowało nią coś więcej niż zwykła ciekawość. Niewątpliwie wpadła na jakiś pomysł, a może nawet miała plan? Byłem gotów iść za nią ponieważ jej pomysł - czy też plan - był z pewnością lepszy niż mój. Musiał być. Ja nie miałem żadnego.
W ciągu kilku minut ekipa poszukiwawcza sprawdziła każde oczywiste miejsce w obserwowanym przez nas pomieszczeniu. Gobliny opuściły je, ich nienawistne głosy ucichły.
Nie przyszło im do głowy zajrzeć do przewodów wentylacyjnych. Ale wkrótce z pewnością naprawią to przeoczenie.
Pomyślałem, że być może już zaczęły sprawdzać instalację. Może część zasysająca powietrze już się od nich roi? Może w tej chwili pełzną od przewodu do przewodu... są tuż za nami...
Ta sama myśl musiała przyjść do głowy Ryi, gdyż doszła ona do wniosku, że pora opuścić system wentylacyjny. Nacisnęła ramieniem na siatkę, otworzyła ją z cichym trzaskiem i jeszcze cichszym zgrzytem zawiasów.
Było to posunięcie dość ryzykowne. Jeśli choć jeden członek ekipy poszukiwawczej pozostał z tyłu, jeśli choć jeden goblin wykonywał tu jakąś pracę, mógł być wystarczająco blisko, by usłyszeć, jak wypełzamy z dziury w ścianie.
Mieliśmy szczęście. Nikt nie zauważył, jak wychodzimy, wyciągamy broń, plecaki i płócienną torbę i zamykamy za sobą kratę wlotową.
Nie zamierzałem dyskutować o mądrości posunięcia Ryi i prawdę mówiąc, nie miałem nawet możliwości. Musiałbym podnieść głos, przekrzyczeć hałas pracujących maszyn. Działaliśmy więc, nie konsultując się ze sobą. Mimo braku wzajemnej komunikacji poruszaliśmy się w doskonałej harmonii. Oboje pobiegliśmy skryć się za jedną z maszyn.
Niewiele czasu potrzebowałem, by zorientować się, z czym właściwie mamy do czynienia. Znajdowaliśmy się w siłowni, gdzie produkowano całą potrzebną do działania systemu energię. Charakterystyczne dudnienie wydawały dziesiątki potężnych turbin, wprawianych w ruch przepływem wody lub pary.
Ta potężna sala imponowała swym ogromem, miała co najmniej sto pięćdziesiąt na sześćdziesiąt metrów. Strop znajdował się na wysokości piątego, może nawet siódmego piętra. Pośrodku, wtopione w betonowe, pomalowane na szaro fundamenty, jeden obok drugiego stały generatory, Pięć generatorów wielkości piętrowych budynków. Wokół fundamentów ustawiono urządzenia pomocnicze, w większości równie ogromne.
Przez cały czas kryjąc się w cieniu, przeszliśmy przez tę Salę, przeskakując od jednej maszyny do drugiej, od skrzyń wypełnionych częściami zamiennymi do rzędów wózków elektrycznych, którymi najwyraźniej posługiwali się przydzieleni tu pracownicy.
Wysoko na ścianach, tuż nad naszymi głowami, biegły stalowe chodniki używane do prac remontowych i inspekcji. Także nad naszymi głowami wisiała na wpuszczonych w strop szynach ogromna, pomalowana na czerwono suwnica. Mogła przemieszczać się wzdłuż całej sali. Z pewnością obsługiwała każdy z generatorów w razie poważniejszej awarii. W tej chwili nie pracowała.
Przeskakując od kryjówki do kryjówki, oboje z Ryą obserwowaliśmy zarówno teren na wysokości naszych oczu, jak i rusztowania. Pomiędzy maszynami dostrzegliśmy najpierw jednego, potem dwa gobliny. Za każdym razem dzieliło nas od nich kilkadziesiąt metrów, za każdym razem stwory wykonywały pilnie swą pracę, pilnowały prawidłowego działania elektrowni, nie zwracając uwagi na ludzi przemykających jak szczury od cienia do cienia. Na wysokości nie było na szczęście nikogo, z góry znacznie łatwiej byłoby nas spostrzec niż z poziomu podłogi, gdzie maszyny, urządzenia i zmagazynowane tu części zamienne zasłaniały widok.
Mniej więcej pośrodku sali, w biegnącym przez całą jej długość, w pobliżu generatorów, kanale zabezpieczonym barierkami, głębokim na dziesięć metrów i na dziesięć metrów szerokim, znajdowała się rura średnicy mniej więcej siedmiu metrów. Była tak wielka, że mogły nią przejeżdżać ciężarówki; prawdę mówiąc wydobywający się z niej hałas sugerował, że jadą nią teraz konwoje osiemnastokołowych peterbiltów i maców.
Tylko przez chwilę przyglądałem się jej ze zdziwieniem; niemal od razu uświadomiłem sobie, że energia potrzebna do zasilenia całego goblińskiego schronu produkowana była przez podziemną rzekę, którą puszczono tą rurą i zmuszono do obracania szeregu potężnych turbin. Słyszeliśmy, jak miliony litrów wody w szaleńczym tempie pędzą w głąb góry. Przyjrzałem się generatorom z niekłamanym szacunkiem. Dawały moc wystarczającą dla miasta sto razy większego niż to, które konstruowały gobliny.
Kanał przecinały mosty, jeden z nich znajdował się zaledwie o dziesięć metrów od nas. Uznałem jednak, że na nim bylibyśmy zdecydowanie za dobrze widoczni, toteż nie warto podejmować takiego ryzyka. Rya najwyraźniej się ze mną zgodziła, ponieważ odwróciliśmy się niemal jednocześnie i ostrożnie oddaliliśmy ku środkowi elektrowni. Zwracaliśmy uwagę przede wszystkim na gobliny, lecz także na to wszystko, co mogło się nam przydać.
I wreszcie znaleźliśmy całkiem przyzwoitą kryjówkę.
Z tak zwanego schronienia mogliśmy wyrwać się tylko w jeden sposób: mianowicie ukryć się na tak długo, aż przeciwnicy uznają że im się wymknęliśmy. Gdy przestaną nas szukać teraz, całą uwagę zwrócą na szeroki świat nad naszymi głowami oraz skoncentrują się na środkach obronnych uniemożliwiających komukolwiek wtargnięcie do ich królestwa w taki sposób, w jaki my to zrobiliśmy.
Co do kryjówki: betonowa posadzka sali nachylała się niemal niezauważalnie ku blisko metrowej średnicy studzienkom, przebiegającym w dużych odstępach przez całą długość sali. Prawdopodobnie od czasu do czasu czyszczono ją przez polewanie wodą z węży, która następnie spływała do przewodów kanalizacyjnych. Pokrywę jednego z takich przewodów, lśniącą stalową kratę, znaleźliśmy wpuszczoną w ziemię pomiędzy maszynami. W pobliżu nie było żadnego źródła światła, panowała tu tak potrzebna nam ciemność. Włączyłem latarkę i obejrzałem sobie przestrzeń pod kratą. Jej pręty rzucały cienie, przemieszczające się gwałtownie, ilekroć poruszyłem ręką zadanie miałem więc utrudnione, dostrzegłem jednak, że rura biegnie w głąb niespełna dwa metry, po czym rozgałęzia się w poziomie na dwie, obie o przekroju niewiele mniejszym od głównej.
To mogło się nam przydać.
Nie potrafiłem opędzić się od myśli, że nasz czas może się lada chwila skończyć. Grupa poszukiwawcza wyszła z elektrowni całkiem niedawno, nie mieliśmy jednak żadnej gwarancji, że nie powróci lada chwila, by dokonać dokładniejszego przeszukania, zwłaszcza jeśli niechcący pozostawiliśmy w przewodach wentylacyjnych ślady świadczące o tym, gdzie z nich wyszliśmy. A nawet jeśli nie powróci, to któryś z pracowników elektrowni może wpaść na nas lada chwila, choćby przypadkiem... i cała nasza ostrożność okaże się diabła warta.
Razem zdjęliśmy ciężką pokrywę i cicho odłożyliśmy ją na bok; towarzyszący temu cichy zgrzyt metalu przesuwającego się po betonie musiał zginąć w ryku rzeki i hałasie pracujących maszyn. Nad otworem pozostała część pokrywy, wystarczająco wiele, by dało się ją poruszyć z dołu.
Do pionowej rury opuściliśmy najpierw nasze plecaki, torbę i broń. Potem do otworu wskoczyła Rya i szybko przesunęła nogami nasz dobytek: plecaki do obu poziomych rur, karabin i strzelbę do jednej z nich, wreszcie sama wślizgnęła się do prawego odgałęzienia, ciągnąc za sobą płócienną torbę.
Wskoczyłem do zwolnionej dziury, wyciągnąłem ręce, chwyciłem za krawędź pokrywy i spróbowałem przesunąć ją bez szmeru na właściwe miejsce. Nie udało mi się. W ostatniej chwili ciężki metal wyślizgnął się z mych dłoni i opadł z głośnym brzękiem, który z pewnością słychać było w całej elektrowni. Mogłem tylko mieć nadzieję, iż gobliny pomyślą że hałas ten spowodował któryś z nich.
Wcisnąłem się tyłem w rurę po lewej; okazało się, że wcale nie jest ona pozioma, lecz nachyla się lekko, by wymusić przepływ wody. W tej chwili było tu sucho. Chyba ostatnio nikt nie mył podłogi elektrowni.
Patrzyliśmy na siebie z Ryą oddaleni o blisko dwa metry od średnicy pionowego spływu, tu ciemność była jednak tak głęboka, że się nie widzieliśmy. Ale wystarczała nam świadomość że ciągle jesteśmy blisko siebie.
Przez kilka minut nic się nie działo. Jeśli ktoś usłyszał brzęk pokrywy, to z pewnością się nim nie zainteresował.
Hałas pracujących nam nad głowami generatorów i podziemnej rzeki płynącej gdzieś za Ryą przenosił się przez podłogę, w której osadzone były rury, aż do nich samych, czynią jakąkolwiek rozmowę niemożliwą. Żeby usłyszeć się nawzajem musielibyśmy krzyczeć, a na takie ryzyko nie mogliśmy sobie pozwolić.
Nagle poczułem, że muszę koniecznie wyciągnąć rękę do Ryi. Oczywiście zrobiłem to, a ona jednocześnie wyciągnęła rękę do mnie. Podała mi kanapkę w papierze śniadaniowym i termos z sokiem. Nie wydawała się zaskoczona tym, że nasze dłonie spotkały się mimo panujących tu egipskich ciemności. Praktycznie ślepi, głusi i niemi, niemniej komunikowaliśmy się dzięki niewidzialnym więzom miłości; było to niemal jak jasnowidzenie, z którego czerpaliśmy tyle otuchy i odwagi, ile się dało.
Świecące wskazówki zegarka poinformowały mnie, że jest kilka minut po piątej. Miłe niedzielne popołudnie. Mrok i wyczekiwanie.
Wróciłem pamięcią do Oregonu, lecz rozmyślania o utracie rodziny tylko mnie przygnębiały, dlatego zacząłem myśleć o Ryi. O tym, jak szczerze potrafiła śmiać się w lepszych czasach. O tym, jak ją kochałem, jak jej pragnąłem i potrzebowałem. Lecz wkrótce doprowadziło mnie to do wzwodu, nader niewygodnego w pozycji, w jakiej się znajdowałem.
Przywołałem więc przed oczy obraz wesołego miasteczka i przyjaciół, których tam zdobyłem. Biznes braci Sombra był moim schronieniem, moim domem, a jego pracownicy moją rodziną. Ale dziś, niech to diabli wezmą byłem bardzo daleko od domu, nadzieje na powrót wydawały się iluzoryczne, a to przygnębiało mnie jeszcze bardziej niż wspomnienia dalekiego Oregonu.
Nie miałem o czym myśleć, więc zasnąłem.
***
Przez ostatnich kilka nocy nie sypiałem długo, a odkrycia dzisiejszego dnia należały do tych raczej wyczerpujących, nic więc dziwnego, że przespałem dziewięć godzin bez przerwy. O drugiej nad ranem przebudziłem się gwałtownie. Przejście ze snu do jawy było niemal natychmiastowe.
Przez ułamek sekundy wierzyłem, że rozbudził mnie właśnie sen, koszmar, lecz niemal natychmiast uświadomiłem sobie, że przez kratę przykrywającą pionową rurę odpływową dochodzą ożywione głosy goblinów, wielu goblinów mówiących coś w tym swoim prastarym języku.
Doszedłem do siebie i w ciemności wyciągnąłem rękę. Rya już czekała na ten gest. Mocno ściskając swe dłonie, słuchaliśmy w napięciu.
Głosy zaczęły się oddalać.
Z monstrualnej wielkości elektrowni dobiegały odgłosy, których wcześniej nie słyszałem: głuchy łomot i brzęk metalu uderzającego o metal.
Przy niewielkiej pomocy daru jasnowidzenia wyczułem, że toczą się tam intensywne poszukiwania. Gobliny miały dziewięć godzin, by przeszukać swój schron kąt po kącie, każdą salę, korytarz i przejście. Znalazły trupa swojego towarzysza, tego, którego przesłuchiwaliśmy. Przy ciele zostały zużyte strzykawki i fiolki po barbituranie. Być może odnaleziono nawet ślady naszej wędrówki przez system wentylacyjny; wędrówki, która kończyła się właśnie w elektrowni. Ponieważ nigdzie nas nie odnaleziono, kolejny cykl poszukiwań rozpoczęto właśnie tutaj.
Minęło czterdzieści minut. Nadal słyszeliśmy głosy goblinów.
Kilkakrotnie przestawaliśmy trzymać się za ręce, ale po chwili znów to robiliśmy.
W pewnym momencie, bardzo zaniepokojony, dosłyszałem kroki zbliżające się do wylotu rury odprowadzającej. I znów zebrało się przy niej kilka goblinów.
Przez kratę wpadł promień silnego światła z latarki.
Natychmiast puściłem dłoń Ryi. Niczym żółwie, w ciszy, cofnęliśmy się w głąb naszych skorup: metalowych rur.
Przed moimi oczami pojawiły się plamy światła i cienia, tańczące w miejscu, gdzie pionowa rura rozgałęziała się na dwie poziome; te, w których się ukrywaliśmy. Z góry niewiele dało się zobaczyć, krata rzucała na dno odpływu niespokojne cienie.
Światło latarki zgasło.
Dopiero teraz zorientowałem się, że wstrzymuję oddech. Powoli, cicho, wypuściłem powietrze z płuc, równie ostrożnie zaczerpnąłem świeżego.
Nadal słyszałem głosy.
Chwilę później rozległ się trzask i łomot, a potem przeciągły zgrzyt. Gobliny uniosły pokrywę i przesunęły ją.
Znów zapaliła się latarka, pozornie tak silna jak reflektor punktowy na scenie.
Wprost przede mną zaledwie kilka centymetrów od wylotu poziomej rury, w której leżałem, blask goblińskiej latarki oświetlał dno pionowej rury odpływowej z niemal nadnaturalną dokładnością. Jego promień wydawał się wręcz gorący; gdyby pozostały tu resztki wilgoci, krople wody, nie zdziwiłbym się, gdyby zaczęły parować z sykiem. Każda rysa, każda plama na metalu była doskonale widoczna.
Przyglądałem się temu światłu bez tchu, oczekując, że w każdej chwili może paść na coś, co któreś z nas upuściło, kiedy w ciemnościach wyciągaliśmy do siebie ręce. Może okruch chleba z kanapki, którą mi podała? Pojedynczy biały okruszek leżący na metalu w szare plamy oznaczałby naszą zgubę.
Poza zasięgiem poruszającego się powoli promienia, naprzeciw mnie, dostrzegłem twarz Ryi, obramowaną światłem goblińskiej latarki. Ona też na mnie zerknęła, lecz jak ja nie potrafiła odwrócić wzroku od potężnego promienia na dłużej niż sekundę. Jak ja bała się, że może on coś ujawnić w każdej chwili.
Nagle błyszcząca włócznia znieruchomiała.
Wytężyłem wzrok, bardzo chciałem dowiedzieć się, co też wstrzymało łapę goblina. Nie dostrzegłem nic, co mogłoby wzbudzić jego uwagę lub wywołać podejrzenia.
Promień trwał nieruchomo.
Nad naszą głową gobliny zaczęły coś mówić, głośniej i szybciej niż poprzednio.
Jakże żałowałem, że nie potrafię zrozumieć ich języka.
Nie rozumiałem go, ale mogłem się domyślić, o czym rozmawiają. Zamierzały zejść na dół, sprawdzić, czy ktoś nie kryje się w którejś z poziomych rur. A jednak stało się coś złego, coś, co skłoniło je do podjęcia tego niewielkiego wysiłku, coś, co zwróciło ich uwagę.
Glissando szarpnęło mymi nerwami jak strunami harfy, a każda nuta była zimniejsza niż poprzednia. Oczami wyobraźni już widziałem samego siebie cofającego się tyłem, pracowicie i z wysiłkiem, w głąb rury, zbyt ciasnej, bym mógł w niej Walczyć, podczas gdy jeden z goblinów mnie ściga. Demony były nieprawdopodobnie szybkie; ile czasu zajęłoby mu wyciągnięcie szponiastej łapy, oderwanie mi twarzy od czaszki, wyłupienie oczu albo rozerwanie gardła, podczas gdy ja kurczowo do ostatniej chwili, będę naciskać spust karabinu? W końcu zabiłbym go, o tym byłem przekonany, lecz sam zginąłbym straszną śmiercią wraz z ostatnim strzałem.
Gdyby już mnie dostrzegł, myśl o śmierci z pewnością nie powstrzymałaby goblina przed wejściem do rury. Na własne oczy widziałem, że tworzą społeczność roju czy też mrowiska. Dla dobra takiej społeczności każdy jej członek bez wahania popełni samobójstwo, tak jak zrobi to każda mrówka. Gdybym nawet zastrzelił któregoś z nich, albo pięciu, albo dziesięciu, atakowałyby kolejne, spychałyby mnie coraz głębiej w system kanalizacyjny, aż wreszcie karabin by mi się zaciął albo przeładowałbym mniej sprawnie i ostatni żyjący goblin zabiłby mnie bez wahania.
Promień światła poruszył się wreszcie, zatoczył powolne koło po dnie pionowej rury. I jeszcze jedno. Znów zamarłem.
W blasku latarki widziałem kołujące powoli kłębki kurzu. Chodźcie, sukinsyny, pomyślałem. No, chodźcie, chodźcie, i niech to się wreszcie skończy! Światło zgasło.
Czułem, jak napinają mi się wszystkie mięśnie. Zaatakują w ciemności? Dlaczego?
Jednak nie. Ku memu zdumieniu gobliny zasunęły pokrywę.
A więc nie miały zamiaru ścigać nas tu, na dole. Odchodziły pewne, że nas nie znajdą.
Trudno było mi w to uwierzyć. W tej chwili nie mogłem oddychać ze zdumienia, tak jak przedtem nie mogłem oddychać ze strachu.
Przesunąłem się trochę w ciemnościach, wyciągnąłem rękę do Ryi. Nasze dłonie znów spotkały się pośrodku rury, gdzie tak niedawno świeciło jeszcze potężne światło. Jej dłoń była zimna jak lód, ale powoli ocieplała się pod moim dotykiem.
Byłem szczęśliwy jak dziecko. Spokój zachowywałem z największą trudnością miałem ochotę krzyczeć, śmiać się, śpiewać. Po raz pierwszy od chwili opuszczenia Gibtown otaczająca mnie mgła rozpaczy lekko się przerzedziła, przedarły się przez nią słabe promyki nadziei.
Gobliny przeszukały swój schron dwukrotnie... a jednak nas nie znalazły. Już nas prawdopodobnie nie znajdą bo są zapewne przekonane, że uciekliśmy, więc uwagę skierują prawdopodobnie gdzie indziej. Poczekamy jeszcze parę godzin, niech nabiorą przekonania, że jednak uciekliśmy, a potem wyślizgniemy się stąd, uzbrajając po drodze ładunki wybuchowe. Zrobimy to, co zaplanowaliśmy.
Wyjedziemy z Yontsdown, dokonawszy wszystkiego, czego mieliśmy zamiar dokonać. Dowiedzieliśmy się, dlaczego gniazdo goblinów powstało właśnie tutaj. I coś w tej sprawie zrobiliśmy. Może nie tyle, ile trzeba by zrobić, ale zawsze coś.
Wiedziałem, że uciekniemy stąd cali i zdrowi.
Wiedziałem. Wiedziałem. Po prostu wiedziałem!
Czasami dar jasnowidzenia mnie zawodzi. Czasami w cieniu czyha niebezpieczeństwo, czasami w mroku czai się groza, a ja ich nie widzę, choćbym nie wiem jak się starał.
31
Śmierć tych, których kochamy
Gobliny zasunęły pokrywę rury odpływowej i wyniosły się z elektrowni w poniedziałkową noc o godzinie drugiej dziewięć. Uznałem, że oboje z Ryą powinniśmy odczekać jeszcze co najmniej cztery godziny, co oznaczało, że z podziemnych korytarzy wydostaniemy się dwadzieścia cztery godziny po tym, gdy zeszliśmy w nie z Hortonem Bluettem.
Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, czy śnieżyca rzeczywiście nadeszła i czy świat na górze jest czysty i biały. A także nad tym, czy Horton Bluett i jego Warkot śpią sobie teraz w małym, porządnym, zadbanym domku na Apple Lane, a jeśli nie śpią to czy któryś z nich zastanawia się nad losem moim i Ryi.
Czułem się lepiej niż kiedykolwiek od bardzo, bardzo dawna, miałem wielkie nadzieje i zapewne to sprawiło, że nawiedzająca mnie często bezsenność ustąpiła. Mimo dziewięciu godzin nieprzerwanego snu, którym zdążyłem się już nacieszyć, od czasu do czasu zapadałem w drzemkę, a czasem nawet zasypiałem głębiej, jakbym odsypiał teraz setki nieprzespanych wcześniej nocy.
Nic mi się nie śniło. Potraktowałem to jako dowód, że nasz los zmienia się na lepsze. Do życia byłem nastawiony w sposób dla mnie bardzo nietypowy: optymistycznie.
Tak manifestowały się moje złudzenia.
Dopadło mnie wezwanie natury. Odczołgałem się daleko w głąb rury, za jej zakręt, i tam zrobiłem, co musiałem. Zapach uryny niósł się dalej w głąb systemu; delikatny przeciąg biegł od włazu w kierunku, w którym spływała szukająca ujścia woda. A jednak nadal go czułem, choć wcale mi to nie przeszkadzało. Ogarnął mnie nastrój tak wspaniały, że popsuć go mógłby tylko kataklizm na skalę galaktyki.
Tak więc drzemałem komfortowo, bez snów, od czasu do czasu wyciągałem rękę, dotykałem dłoni Ryi i w ten sposób zszedł mi czas do siódmej trzydzieści poniedziałkowego ranka. Oprzytomniałem półtorej godziny później, niż zamierzałem. Przez kolejne pół godziny leżałem, nadsłuchując odgłosów dobiegających z elektrowni. Chciałem się upewnić, że nadal nikt nas nie szuka.
Nie usłyszałem nic alarmującego.
O ósmej znów wyciągnąłem rękę do Ryi. Uścisnąłem ją mocno, po czym wypełzłem z poziomej rury do podstawy niespełna dwumetrowej, pionowej. Zatrzymałem się na krótko, by w ciemności wyjąć pistolet z tłumikiem i odbezpieczyć go.
Wydawało mi się, że Rya szepnęła „ostrożnie, Slim”, ale ryk podziemnej rzeki i hałasy pracującej elektrowni uniemożliwiały stwierdzenie z całą pewnością że w ogóle coś powiedziała. Być może odebrałem tylko myśl, która zrodziła się w jej głowie. „Ostrożnie, Slim”. Tyle już razem przeżyliśmy, zbliżaliśmy się do siebie z każdym niebezpieczeństwem, z każdą przygodą; pomysł, że umiemy czytać nawzajem w swoich myślach, instynktownie raczej niż dzięki telepatii, wcale by mnie nie zaskoczył.
Wstałem. Przyłożyłem głowę do metalowej kraty, wyjrzałem przez jej niewielkie oka. Całe moje pole widzenia ograniczone było do bardzo niewielkiego kręgu. Gdyby przyczajone gobliny otoczyły wyjście w odległości trzydziestu, czterdziestu centymetrów od jego krawędzi, już bym ich nie zauważył. Wyczułem jednak, że ta droga jest wolna. Wierzyłem w swoje przeczucia. Włożyłem pistolet do obszernej kieszeni stroju narciarskiego. Oburącz odsunąłem pokrywę, robiąc przy tym mniej hałasu niż wówczas, kiedy ją przed piętnastoma godzinami zasuwałem.
Podciągnąłem się i po chwili znalazłem się na podłodze elektrowni. Natychmiast odtoczyłem się na bok, ukryłem w cieniu pomiędzy dwiema wielkimi maszynami.
Nie dostrzegłem żadnego goblina.
Rya podała mi nasze rzeczy. Później pomogłem jej wyjść z kryjówki.
Przytuliliśmy się do siebie, ale tylko na chwilę. Założyliśmy plecaki, wzięliśmy broń. Włożyliśmy kaski. Ponieważ wyglądało na to, że oprócz świec, zapałek i jednego termosu soku nic z zawartości torby Hortona już się nam nie przyda, przełożyliśmy potrzebne rzeczy do plecaków, a torbę wrzuciłem do rury odpływowej przed zasunięciem kraty.
Nadal mieliśmy materiał wybuchowy, pozostało go nam trzydzieści dwa kilo. Trudno było znaleźć lepsze miejsce do użycia go niż to serce goblińskiej twierdzy. Skradając się od cienia do cienia - ciągle jeszcze byliśmy szczurami - przeszliśmy połowę długości gigantycznej sali, szczęśliwie unikając wzroku kilku pracujących w niej goblinów. Po drodze szybko zakładaliśmy ładunki. Były z nas bardzo nieprzyjemne szczury, takie, co to potrafią wygryźć dziury w burtach, a potem pierwsze uciec z tonącego statku. Tylko że żadnemu szczurowi niszczycielska praca nie przysparzała tyle radości co nam. Znaleźliśmy wejście inspekcyjne w żelaznej podporze jednego z piętrowych generatorów i tam też zostawiliśmy dar od wdzięcznej śmierci. Część ładunków podłożyliśmy pod wózki elektryczne obsługi, inne rozmieściliśmy w maszynach i urządzeniach.
Tym razem aktywowaliśmy ładunki, uruchamiając zapalniki przed wciśnięciem w miękki plastik. Pierwsze nastawiliśmy na godzinę, kolejne na pięćdziesiąt dziewięć minut, następne dwa na pięćdziesiąt osiem minut, jeszcze jeden na pięćdziesiąt sześć, ponieważ trudniej było znaleźć na niego miejsce. Staraliśmy się, by pierwszy wybuch nastąpił jednocześnie z pozostałymi, a przynajmniej by kolejnych nie dzieliły zbyt wielkie różnice czasu.
W ciągu dwudziestu pięciu minut rozmieściliśmy dwadzieścia osiem kilogramowych ładunków, tylko czekających na sygnał zegara. Pozostały nam zaledwie cztery kilogramy plastiku.
Cicho i szybko wślizgnęliśmy się do przewodu wentylacyjnego, tego, z którego wyszliśmy wczoraj wieczorem, i zamknęliśmy go za sobą. Włączyliśmy latarki i ruszyliśmy drogą którą przyszliśmy. Mieliśmy trzydzieści pięć minut na dotarcie na piąty poziom, odnalezienie czterech pozostawionych tam wcześniej ładunków, aktywowanie ich poprzez wsunięcie w materiał wybuchowy i uruchomienie zapalników, przejechanie windą na poziom, z którego zaczęliśmy przeszukiwanie goblińskiej twierdzy, przygotowanie do odpalenia materiału wybuchowego, który i tam umieściliśmy, i wreszcie wycofanie się po strzałkach namalowanych przezornie na ścianach starych korytarzy w bezpieczne miejsce, to znaczy miejsce na tyle oddalone od „kopalni”, byśmy zdołali uniknąć najgroźniejszych zawałów, wywołanych reakcją łańcuchową eksplozji w goblińskim schronie. Musieliśmy poruszać się ostrożnie, cicho i szybko. Mogło zabraknąć nam czasu, ale ciągle byłem dobrej myśli.
Przez system wentylacyjny przeszliśmy łatwiej i znacznie sprawniej niż poprzednio, bo znaliśmy go już i wiedzieliśmy, dokąd zmierzamy. W sześć minut dotarliśmy do pionowego odcinka, tego wyposażonego w klamry, zeszliśmy piętnaście metrów, na piąty poziom. Cztery minuty później byliśmy już przy pokrywie przewodu wychodzącego na salę z wyposażeniem do upraw hydroponicznych. To tu przesłuchaliśmy - i zabiliśmy - goblina, jako człowieka znanego pod nazwiskiem Tarkenson.
Sala była ciemna i pusta.
Ciało Tarkensona usunięto.
Trzymając przed sobą zapaloną latarkę, czułem się strasznie niepewnie, jakbym sam z siebie czynił cel. Spodziewałem się, że lada chwila spomiędzy zbiorników wyłoni się goblin i krzyknie „Stój!”. Na szczęście nic takiego się nie stało.
Pobiegliśmy do drzwi.
Dwadzieścia pięć minut do pierwszych wybuchów.
Sprawdzało się moje przypuszczenie: godziny spędzone w rurach odprowadzających wodę, pod elektrownią przekonały gobliny, że jakimś cudem wyślizgnęliśmy się z pułapki. Najwyraźniej już nas nie szukały, a przynajmniej nie pod ziemią (musiały odchodzić od zmysłów, z pewnością zastanawiały się teraz, kim jesteśmy, po co przyszliśmy, komu opowiedzieliśmy o tym, co zobaczyliśmy, i czego się dowiedzieliśmy). W każdym razie korytarze piątego poziomu były w tej chwili tak ciche i puste jak wówczas, gdy wczoraj wchodziliśmy do kompleksu; w końcu ten poziom był niczym więcej niż jednym wielkim magazynem, już wypełnionym i w zasadzie nie wymagał jakiejś poważniejszej obsługi.
Szliśmy szybko kolejnymi długimi korytarzami, oboje trzymaliśmy broń długą w pogotowiu. Zatrzymywaliśmy się tylko po to, by wsuwać nastawione detonatory w cztery kilogramy ładunków wybuchowych, które wcześniej umieściliśmy wśród wiązek i w doprowadzających wodę i gaz, czasami krzyżujących się w korytarzach, czasami biegnących równolegle. Ilekroć się zatrzymywaliśmy, musieliśmy odkładać broń; podnosiłem Ryę, ona zaś wkładała detonator na miejsce. Czułem się wówczas boleśnie bezradny, oczekiwałem, że strażnicy dopadną nas w takiej właśnie chwili.
Do tego jednak nie doszło.
Gobliny wiedziały, że na ich teren wtargnęli obcy, ale najwyraźniej nie spodziewały się sabotażu. Poszukiwania rozmieszczonych przez nas materiałów wybuchowych byłyby zapewne niesłychanie trudne, lecz mogły okazać się skuteczne. Zaniechanie tego środka ostrożności zdawało się wskazywać, że mimo wszystko czują się bezpieczne, nie spodziewają się ataku. Od tysięcy lat miały wszelkie powody do zadowolenia, nic nie mąciło ich przekonania, że są od nas pod każdym względem lepsze. Ten stosunek do ludzkości wrósł w ich kulturę, byliśmy dla nich wyłącznie zwierzyną łowną żałosnymi durniami lub jeszcze gorzej. Pewność, że jesteśmy łatwą zdobyczą... no cóż, dawało nam to nad nimi pewną niewielką przewagę.
Dotarliśmy do wind, mając w zapasie dziewiętnaście minut. Tysiąc sto czterdzieści sekund.
Moje serce biło w rytmie dwóch uderzeń na sekundę.
Choć do tej pory wszystko szło gładko, obawiałem się, że nie zjedziemy windą do niedokończonych korytarzy kolejnego poziomu bez zwracania na siebie uwagi. Szczęście musiało nas kiedyś opuścić. Ponieważ jednak znajdujące się niżej stare kopalnie nie zostały jeszcze przerobione na kolejną część goblińskiej twierdzy, nie doprowadzono do nich wentylacji. Innej drogi nie było.
Weszliśmy do windy. Z obawą przełożyłem dźwignię w położenie „naprzód”. Ruszyła ze zgrzytem, trzaskiem i brzęczeniem. Jeśli poniżej znajdował się jakiś goblin, musiał nas nie słyszeć.
Jednak szczęście nadal nam sprzyjało. W wielkiej, sklepionej sali - magazynie elementów budowlanych potrzebnych na kolejnym etapie prac - w której zatrzymywała się klatka windy, nikt na nas nie czekał.
Znów odłożyłem karabin i podsadziłem Ryę. Z szybkością której pozazdrościć mógłby jej niejeden specjalista od wyburzeń, uzbroiła trzy ładunki, umieszczone przeze mnie we wnęce nad trzema szybami.
Siedemnaście minut. Tysiąc dwadzieścia sekund. Dwa tysiące czterdzieści uderzeń serca.
Przeszliśmy przez salę, zatrzymując się cztery razy. Cztery kilo plastiku w ładunkach po kilogramie rozmieściliśmy wśród maszyn.
Czternaście minut. Osiemset czterdzieści sekund.
Znaleźliśmy się w tunelu oświetlonym dwoma rzędami umieszczonych u sufitu lamp w stożkowatych oprawkach, rzucających na kamienną posadzkę krzyżujący się wzór światła i cienia; to tu zastrzeliłem goblina. I tu też zostawiłem kilogramowe ładunki, po obu stronach tunelu, tuż obok wejścia do magazynu. Pewni siebie jak nigdy przedtem nastawiliśmy ich zapalniki.
Kolejny tunel był ostatnim oświetlonym. Przebiegliśmy go i skręciliśmy w prawo, w pierwszy korytarz kopalni, widniejący na mapce Hortona Bluetta (pierwszy, jeśli liczyć od tyłu, czyli tak, jak teraz liczyliśmy).
Nasze latarki nie świeciły już tak jasno jak poprzednio, to przygasały, to rozbłyskiwały na nowo. Nie oszczędzaliśmy baterii, ale tym się nie przejmowaliśmy, wystarczą jeszcze na długo. A poza tym w kieszeniach mieliśmy zapasowe. Podobnie jak świece. Na wszelki wypadek.
Zrzuciłem plecak z ramion, Rya także. Mogliśmy pozwolić sobie na to, żeby je zostawić. W tej chwili liczyła się przede wszystkim szybkość.
Zarzuciłem karabin na ramię. Rya nadal miała strzelbę. Pistolety włożyliśmy do kieszeni spodni. Nieśliśmy tylko latarki, mapę Hortona i termos z sokiem. Parliśmy przed siebie z nadzieją, że kiedy rozpęta się piekło, będziemy w bezpiecznej odległości od Lightning Coal Company.
Dziewięć i pół minuty.
Czułem się tak, jakby udało nam się włamać do zamku wampirów, zejść do podziemi, w których nieumarli śpią w wypełnionych ziemią trumnach, i kilku z nich wbić osinowe kołki w serce. A teraz musieliśmy uciekać, ponieważ zbliżał się zmierzch - zmierzch dający życie żądnym krwi tłumom. Prawdę mówiąc, gobliny żywiące się ludzkim bólem były z wampirami spokrewnione tak blisko, że... wolałem o tym nie myśleć.
Z precyzyjnie zaprojektowanego, idealnie skonstruowanego i nienagannie utrzymywanego królestwa goblinów przenieśliśmy się w chaotyczną dziedzinę natury i człowieka; w stare kopalnie będące naszym dziełem, które natura z determinacją próbowała, kawałek po kawałku, fragment po fragmencie, przerobić na swoją modłę. Poruszaliśmy się tropem strzałek przez nas samych namalowanych, przemierzaliśmy zatęchłe korytarze. Czołgaliśmy się tam, gdzie drogę zagradzały wcześniejsze zawały, które pozostawiły zaledwie odrobinę miejsca. Wspinaliśmy się pochyłymi sztolniami, przerdzewiałe metalowe uchwyty i klamry rozsypywały się pod naszym ciężarem.
Na jednej ze ścian rozrósł się obrzydliwy grzyb z tych, które nie znoszą światła. Pękł, kiedy się o niego otarliśmy, rozsiewając wokół odór zgniłych jaj. Umazał nasze kombinezony gęstym śluzem.
Trzy minuty.
Latarki świeciły coraz słabiej. Kolejny zatęchły korytarz, skręt w prawo, zgodnie ze strzałką; znów wpadliśmy w kałużę brudnej, śmierdzącej wody.
Dwie minuty. Jakieś trzysta czterdzieści uderzeń serca, według ostatniego kursu wymiany.
Do twierdzy goblinów szliśmy siedem godzin, większość podróży powrotnej mieliśmy więc odbyć już po ostatniej z przygotowanych przez nas eksplozji, lecz każdy dodatkowy metr pomiędzy nami a schronieniem goblinów zwiększał - taką przynajmniej miałem nadzieję - nasze szanse ucieczki ze strefy możliwych zawałów. Nie mieliśmy narzędzi odpowiednich do tego, żeby się spod ziemi wygrzebać.
Stale słabnące światło latarek, poruszające się w rytm naszego biegu, rzucało na ściany i strop korytarza szaleńcze cienie tańczących derwiszów: gromada duchów, stado upiorów, wataha oszalałych widm ścigała nas, otaczała po bokach, czasami wyprzedzała, a bywało, że zostawała z tyłu i podgryzała nam kostki.
Półtorej minuty. Może?
Groźne postaci w czarnych szatach, wyższe nawet od mężczyzn, wydawały się wynurzać przed nami wprost z podłogi, choć żadna nawet nie próbowała nam zagrozić. Przez niektóre przebiegaliśmy, nie zwalniając, jakby stworzone były z dymu, inne znikały, kiedy się do nich zbliżaliśmy, jeszcze inne kurczyły się i znikały pod stropem, jakby zmieniały się w nietoperze.
Minuta, nie więcej.
Zwykła grobowa cisza rozbrzmiewała teraz mnóstwem dźwięków: naszymi rytmicznymi krokami, ciężkim oddechem Ryi, moim urywanym oddechem, głośniejszym nawet niż jej; wszystkie one odbijały się od stropu i ścian. Prawdziwa kakofonia.
Wyliczyłem, że mamy jeszcze może minutę, ale pierwszy wybuch udowodnił, że jednak się pomyliłem. Głuchy huk, bardziej wyczuwalny niż słyszalny, dobiegł z dala, nie miałem jednak żadnych wątpliwości, czym jest w istocie.
Dobiegliśmy do kolejnej pionowej sztolni. Rya wsunęła latarkę za pasek, tak by świeciła do góry, i natychmiast rozpoczęła wspinaczkę. Oczywiście poszedłem za jej przykładem.
Usłyszałem kolejny głuchy wybuch i zaraz potem trzeci. W sztolni jeden ze skorodowanych żelaznych uchwytów pękł mi pod ręką. Spadłem trzy, może trzy i pół metra.
- Slim!
- Nic mi nie jest - odparłem przez zaciśnięte zęby, choć wylądowałem na siedzeniu, naruszając kość ogonową i kręgosłup. Ból był straszny, choć na szczęście chwilowy, pozostało po nim tylko lekkie ćmienie. Miałem szczęście, że nie podwinęła mi się noga, z pewnością bym ją złamał.
Ponowną wspinaczkę odbyłem z szybkością i pewnością siebie małpy, co nie było łatwe ze względu na obolały krzyż. Nie chciałem, by Rya się o mnie martwiła. Nie chciałem, by martwiła się o cokolwiek oprócz wyciągnięcia nas jakoś z tych cholernych tuneli!
Podziemną twierdzą z której wymknęliśmy się tak niedawno, wstrząsnęły kolejne eksplozje: czwarta, piąta, szósta. Szósta była najpotężniejsza ze wszystkich dotychczasowych. Ściany korytarza zatrzęsły się, podłoga dwukrotnie podskoczyła, omal nas nie przewracając. W powietrzu zawirował pył, a na nas spadł obfity deszcz okruchów ziemi i odłamków skalnych.
Moja latarka zgasła. Nie chciałem zatrzymywać się i zmieniać baterii, jeszcze nie. Wymieniłem się tylko z Ryą. Prowadziłem, oświetlając drogę, jej słabnącą latarką... i nagle rozległy się kolejne eksplozje, sześć, może osiem. Wstrząsnęły labiryntem.
Usłyszałem trzask. Podniosłem głowę: to pękała stara belka pod sufitem, oparta na dwóch równie starych słupach. Upadła na ziemię, zaledwie zdążyłem pod nią przebiec. Krzyknąłem ze strachu, oczekiwałem najgorszego, ale Rya szczęśliwie znalazła się po tej samej stronie przegrody co ja, nic się jej nie stało. Utwierdziłem się w przekonaniu, że szczęście nam sprzyja; teraz już wiedziałem, że wydostaniemy się stąd bez żadnych większych problemów, cali i zdrowi. Choć niegdyś głęboko wierzyłem, że nie wolno chwalić dnia przed zachodem słońca, w tej chwili nie pamiętałem o tej starej prawdzie. Już niedługo miałem gorzko tego pożałować.
Na pękniętą belkę zwaliły się tony skały. Wiedziałem, że dalsze podpory również pękną muszą że to nieuniknione, ściany korytarzy wyginały się niczym ziemia mokra po deszczu; biegliśmy ile sił w nogach, obok siebie, bo korytarz był tu szerszy. Charakterystyczne dźwięki towarzyszące zawałowi dobiegały zza naszych pleców coraz donośniej; wyglądało na to, że lada chwila runie cały korytarz.
Pozostałe ładunki plastiku detonowały jeden po drugim, brzmiało to jak armatnia kanonada. Słyszeliśmy coraz mniej, za to czuliśmy coraz więcej. Wybuchała cała cholerna góra, same jej fundamenty przeszywały bolesne, ciągłe kurcze, to nie mógł być wynik wyłącznie naszej roboty. Oczywiście, cała góra była jak plaster miodu, w znacznej części pusta w środku, poryta korytarzami i salami wyrzeźbionymi w skale przez setkę lat górniczej aktywności człowieka, a więc mocno osłabiona. Mogło być i tak, że plastik wywołał w goblińskiej twierdzy kolejne eksplozje, na przykład zbiorników paliwa lub gazu. Tak czy inaczej wyglądało na to, że Armagedon rozpoczął się przed czasem, a moja pewność siebie kruszyła się jak skała z każdym kolejnym wstrząsem przeszywającym wnętrze góry.
Kaszleliśmy nieprzerwanie, powietrze wypełniał duszący pył. Częściowo opadał ze stropu, ale przede wszystkim napływał gęstymi chmurami z falami powietrza, towarzyszącymi kolejnym zawałom. Jeśli w ciągu kilku minut nie wydostaniemy się poza krąg niszczącego oddziaływania walącego się podziemnego miasta - myślałem - jeśli nie znajdziemy się w nienaruszonych korytarzach, gdzie powietrze jest czyste, to udusimy się tu. Przewidywałem dla nas wiele rodzajów śmierci, ale nie taką.
I jeszcze jedno: słabe, żółknące światło latarki nie mogło przeniknąć przez pył, odbijało się tylko od jego cząsteczek. Już kilkakrotnie zdarzyło mi się zgubić i omal w pełnym pędzie nie uderzyłem w ścianę.
Eksplozje skończyły się, ale wywołany nimi proces trwał. Góra szukała sposobu na rozładowanie narastających napięć, odzyskanie równowagi, wypełnienie sztucznych ubytków w swym wnętrzu. Potężne skały dookoła nas zaczęły pękać z odgłosem niesamowitym: nie był to bynajmniej głuchy basowy hurgot, jak można by się spodziewać, lecz raczej kakofoniczna symfonia najbardziej niespodziewanych dźwięków: pękających balonów, rozłupywanych orzechów, rozbijanych talerzy, łamanych kości, gruchotanych czaszek, kręgli rozbitych uderzeniem kuli, gniecionego celofanu. Stu potężnych kowali waliło setką młotów w setkę kowadeł, a od czasu do czasu rozlegał się przedziwnie czysty, słodki ton kończący się niemal muzycznym pasażem, jakby ktoś uderzył i rozbił wielki kryształ.
Padały na nas najpierw odpryski skały, potem skalny grad, odbijający się od głów i ramion. Rya krzyczała głośno. Chwyciłem ją za rękę, pociągnąłem w tę zamieć kamieni.
Z sufitu zaczęły spadać także większe skalne odłamki, niektóre tak duże jak piłka baseballowa. Wszędzie wokół nas z trzaskiem uderzały w podłogę korytarza. Jeden z nich, wielkości pięści, uderzył mnie w ramię, omal nie wytrącając mi latarki. Rya też mocno oberwała, musiało ją to zaboleć. Choć obolali, oboje parliśmy przed siebie. Nie mieliśmy wyboru. Błogosławiłem Hortona Bluetta za to, że dał nam kaski, choć i one na nic by się nie przydały, gdyby strop zawalił się nam na głowy. Góra implodowała. Krakatau na odwrót; na szczęście - na razie - waliła się nam za plecami.
Drżenie ustało nagle, co było zjawiskiem tak radosnym, że początkowo trudno było mi w to uwierzyć. Po kilku krokach nabrałem jednak pewności, że najgorsze mamy już za sobą. Wydostaliśmy się nawet z chmury pyłu; chrząkaliśmy i kaszleliśmy, by oczyścić płuca.
Łzy ciekły mi strumieniem z podrażnionych oczu; zwolniłem na chwilę, żeby je przetrzeć. Światło latarki żółkło i migało teraz niemal bez przerwy, niemniej zobaczyłem przed sobą jedną z naszych białych strzałek. Biegliśmy obok siebie trasą którą tu przyszliśmy, skręciliśmy za róg...
A za rogiem, przylepiony do ściany, już czekał na nas goblin. Skoczył na Ryę i przewrócił ją skrzecząc triumfalnie; widziałem, jak machnął łapą uzbrojoną w morderczo niebezpieczne szpony.
Upuściłem latarkę; światło zamrugało, ale świeciło dalej. Skoczyłem na napastnika, instynktownie wyciągając nóż, nie pistolet. Zadałem mu cios w krzyż, mocny i głęboki, przeciągnąłem nożem w ranie. Usłyszałem wrzask bólu i wściekłości.
Potwór nie pozostał mi dłużny. Uderzył mnie; poczułem, jak jego szpony rozdzierają grubą ocieplaną nogawkę spodni narciarskich, a chwilę później przeszył mnie przenikliwy ból. Cios dosięgnął ciała.
Chwyciłem goblina za szyję, poderwałem brodę do góry i poderżnąłem potworowi gardło. Wykonałem wszystkie konieczne ruchy automatycznie, płynnie; nie zabrało mi to nawet dwóch sekund.
Z rany trysnęła krew, goblin zaczął przekształcać się w człowieka... a ja w tym momencie wyczułem raczej, niż usłyszałem jego towarzysza, schodzącego ze ściany czy może z sufitu gdzieś za mną. Stoczyłem się z ciała pierwszego przeciwnika, ściskając nóż w garści; ten drugi, który właśnie atakował, wylądował nie na mnie, lecz na swym umierającym towarzyszu.
Pistolet wypadł mi z kieszeni, wylądował pomiędzy mną a napastnikiem, za daleko, żebym mógł po niego sięgnąć.
Potwór poderwał się na równe nogi. Patrzył na mnie płonącymi ślepiami, szczerzył kły, wyciągał groźne łapy, był prawdziwym obrazem prehistorycznej furii. Widziałem, jak naprężają się jego potężne mięśnie zadu. Rzuciłem nożem w momencie, gdy na mnie skakał. Nóż obrócił się w powietrzu dwukrotnie, ostrze pogrążyło się w krtani stwora. Plując krwią wyparskując ją przez świńskie nozdrza, goblin padł w skoku, przewracając mnie. Siła upadku wcisnęła nóż w jego gardło aż po rękojeść, zdołał jednak jeszcze wbić mi szpony tuż nad biodrami. Niezbyt głęboko, ale i tak mi zadał dotkliwe rany.
Zepchnąłem go z siebie, tłumiąc okrzyk bólu, gdy szpony orały moje ciało.
Latarka już prawie nie świeciła; w jej bladym, jakby księżycowym świetle zdołałem jednak dostrzec trzeciego goblina, pędzącego ku mnie na czworakach, kulącego się, by stanowić jak najmniejszy cel. Znajdował się dalej niż dwa poprzednie, zapewne przy końcu korytarza. Dzięki temu wystarczyło mi czasu, by - mimo szybkości stwora - skoczyć, złapać pistolet i wystrzelić dwukrotnie. Pierwsza kula chybiła, druga trafiła w obrzydliwy świński pysk, miażdżąc jedno ze świecących ślepi. Goblin skręcił w biegu, uderzył w ścianę i przewrócił się, wstrząsany konwulsjami agonii.
W tym momencie latarka poddała się i zgasła. Wydawało mi się, że w ostatniej chwili dostrzegłem czwartego goblina, pełznącego jak karaluch po ścianie tunelu, absolutna ciemność zapadła jednak, nim miałem szansę upewnić się, co widzę.
Ból niczym kwas przeżerał mi rany na nogach i bokach. Nie mogłem poruszać się sprawnie, ale i nie ośmieliłem się pozostać tu, gdzie byłem w chwili, gdy gasła latarka. Jeśli czwarty goblin rzeczywiście istniał, z pewnością jak najciszej przesuwał się do miejsca, w którym zobaczył mnie, nim zapadły ciemności.
Przepełzłem przez jednego trupa, przez drugiego, dotarłem do Ryi.
Leżała twarzą do ziemi. Nieruchomo.
Nie widziałem i nie słyszałem, by poruszyła się lub wydała jakiś dźwięk od chwili, gdy pierwszy goblin skoczył na nią ze ściany. Bardzo chciałem obrócić ją delikatnie, poszukać pulsu, wyszeptać jej imię, doczekać się jakiejś reakcji.
Ale nie ośmieliłem się spróbować. Najpierw musiałem załatwić jakoś czwartego potwora.
Przykucnąłem obok Ryi, zapewniając jej tym jakąś, choćby iluzoryczną osłonę. Zwrócony twarzą do wnętrza tunelu nasłuchiwałem z przekrzywioną głową.
Góra uciszyła się, chyba zdążyła już zaleczyć swe najgroźniejsze rany, przynajmniej częściowo. Jeśli jakieś fragmenty tuneli jeszcze się waliły, to były to co najwyżej małe zawały, tak odległe, że ich nie słyszeliśmy.
Ciemność była znacznie głębsza od tej, którą widzi się za zamkniętymi oczami, gładka, jednolita, nieubłagana.
Rozpocząłem niechciany dialog z samym sobą pesymista przeciwko optymiście.
Umarła?
Nie waż się nawet tak myśleć! Słyszysz jej oddech?
Chryste, jeśli jest nieprzytomna, to oddycha płytko, i tyle. Nic jej nie jest, straciła przytomność, oddycha cicho i dlatego nic nie słyszysz. Rozumiesz? Rozumiesz, niech cię diabli?
Umarła?
Skoncentruj się na przeciwniku, durniu.
Jeśli czwarty goblin rzeczywiście istniał, mógł zaatakować z każdej strony. Zdolność chodzenia po ścianach dawała mu wielką przewagę. Mógł nawet spaść z sufitu wprost na mnie, atakując głowę i plecy.
Umarła?
Zamknij się!
Bo jeśli umarła, śmierć czwartego goblina nie ma żadnego znaczenia, prawda? Nie ma żadnego znaczenia, czy się stąd wydostaniesz, czy nie.
Oboje się stąd wydostaniemy.
Jeśli masz wrócić do domu sam, to równie dobrze możesz w ogóle nie wracać, prawda? Jej grób równie dobrze może być twoim grobem.
Milcz! Słuchaj... słuchaj...
Cisza.
Otaczała nas ciemność doskonała, tak gęsta i ciężka, że wydawała się niemal materialna. Miałem nieodparte wrażenie, że mógłbym ścisnąć ją jak mokrą ścierkę, wyżąć z niej powietrze, aż skądś pojawiłoby się w nim światło.
Nasłuchiwałem cichego skrobania, może trzasku pazurów na kamieniu, zastanawiając się, co też gobliny robiły w korytarzu, w którym je spotkaliśmy. Być może szły za naszymi strzałkami, by sprawdzić, jak dostaliśmy się do ich schronienia? Aż do tej pory nie przyszło mi do głowy, iż pozostawione przez nas znaki były równie dobrą wskazówką dla nas, jak dla nich. No tak, oczywiście, swoją twierdzę przeszukały dokładnie, i to zapewne nie jeden raz, a kiedy doszły do wniosku, że im umknęliśmy, musiały zainteresować się tym, jak tego dokonaliśmy. Być może ci zwiadowcy prześledzili naszą drogę aż do powierzchni i kiedy ich spotkaliśmy, wracali z informacjami? A może gobliny zrobiły zaledwie kilka kroków naszym szlakiem, nim na nie wpadliśmy w panicznej ucieczce? Zostaliśmy zaskoczeni, to prawda, ale można było odnieść wrażenie, że wyprzedziły nas zaledwie o kilka sekund. Bo gdyby miały więcej czasu, zabiłyby nas bez problemu... albo wzięły w niewolę.
Nie żyje?
Żyje.
Nic nie słyszę.
Straciła przytomność.
Leży nieruchomo.
Zamknij się!
Tak! Zgrzytnięcie... stuk...
Obróciłem głowę w jedną stronę, w drugą...
Nic.
Wyobraźnia?
Spróbowałem przypomnieć sobie, ile naboi pozostało w magazynku pistoletu. Pełny zawierał ich dziesięć. Dwa strzały do goblina spotkanego w niedzielę, w korytarzu z dwoma rzędami lamp. Dwa teraz. Jeszcze sześć. Wystarczy. Aż za dużo. Może nie zabiję ostatniego przeciwnika - jeśli w ogóle był tu jakiś ostatni przeciwnik - zaledwie sześcioma pociskami z pistoletu, ale więcej i tak nie mam.
Cichy szelest jakby łuski węża.
Nie było sensu wytężać wzroku. Ale i tak wytężałem.
Ciemność była tak głęboka i czarna jak wnętrze buta Boga.
Cisza.
A jednak... tak! Kolejny trzask.
I ten dziwny odór, kwaśny smród gobliniego oddechu.
Stuk.
Skąd?
Trzask.
Znad głowy!
Przewróciłem się na wznak, na Ryę. Trzykrotnie strzeliłem w strop jaskini. Usłyszałem świst jednej rykoszetującej kuli i nieludzki skrzek, zabrakło mi czasu, by strzelić jeszcze raz, choć mogłem aż trzy, bo na podłogę korytarza tuż obok mnie spadł ciężko ranny goblin. Wyczuł, gdzie dokładnie jestem, wyciągnął dziwnie połączone stawami, ale potwornie silne ramiona, jednym z nich chwycił mnie za kark, przyciągnął i zatopił kły w moim barku. Zapewne miał nadzieję, że trafi na tętnicę szyjną że zginę szybko i bez kłopotu, ale zdezorientowały go ciemność i ból. Szarpnął, wyrwał kły wraz z kawałkami ciała, chciał uderzyć po raz drugi, lecz mnie pozostało wystarczająco wiele siły i przytomności umysłu, by przyłożyć lufę pistoletu do jego szyi, właściwie krtani, i trzykrotnie ściągnąć spust.
Mózg goblina wyleciał przez wierzch jego czaszki.
Mroczny tunel zaczął wirować.
Lada chwila mogłem stracić przytomność.
Nie, nic z tych rzeczy, powiedziałem sobie. A jeśli w okolicy jest piąty goblin? Jeśli teraz zemdleję, mogę już nigdy nie oprzytomnieć.
Przecież muszę się zająć Ryą, myślałem. Jest ranna. Potrzebuje mnie.
Potrząsnąłem głową. Przygryzłem język.
Oddychałem głęboko, czyszcząc płuca, dotleniając organizm. Z całej siły zacisnąłem powieki w nadziei, że gdy nie będę się wpatrywał w tunel, przestanie się obracać.
- Nie zemdleję - powiedziałem głośno.
I zemdlałem.
***
Chociaż nie spojrzałem na zegarek w chwili, gdy traciłem przytomność, i musiałem polegać wyłącznie na instynkcie, zaryzykuję twierdzenie, że oprzytomniałem szybko. W moim przekonaniu po minucie, może dwóch.
Otworzyłem oczy i przez moment leżałem nieruchomo, cały zmieniony w słuch, spodziewając się usłyszeć lada chwila suchy szmer i trzaski charakterystyczne dla zbliżającego się goblina. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że nawet minuta utraty świadomości wystarczyłaby któremuś z demonów na odesłanie mnie do krainy śmierci. Stąd wniosek, że zabiliśmy wszystkie.
Popełzłem po kamiennej podłodze tunelu. Omijałem martwe stwory, macałem w poszukiwaniu latarki. Nie domacałem się niczego oprócz kałuż ciągle niezaschniętej krwi.
Brak zasilania w piekle to cholernie nieprzyjemna rzecz, pomyślałem niczym szaleniec. Niemal roześmiałem się na tę myśl, ale byłby to piskliwy, może nawet przerażający śmiech szaleńca, więc go w sobie zdławiłem.
Dopiero teraz przypomniałem sobie o świeczkach i zapałkach, które miałem w kieszeni kurtki. Wyjąłem je. Dłonie mi drżały.
Drżący ognik płonącej świeczki rozproszył nieco ciemność, choć niewystarczająco, bym mógł obejrzeć Ryę tak dokładnie, jak chciałem. Dopomógł mi jednak w odnalezieniu latarek. Baterie wymieniłem w obu.
Zgasiłem świeczkę, schowałem ją do kieszeni kurtki, podszedłem do Ryi i ukląkłem przy niej. Obie latarki położyłem na podłodze, tak że ich promienie krzyżowały się nad jej bezwładnym ciałem.
- Rya?
Dziewczyna nie odpowiedziała.
- Rya, proszę.
Nieruchomo... leżała tak nieruchomo...
Słowo „kredowobiała” wymyślono chyba specjalnie dla niej.
Twarz miała zimną. Zbyt zimną.
Zobaczyłem zaledwie ciemniejący siniak pokrywający prawą część jej czoła i skroń, sięgający aż do kości policzkowej. W kąciku ust lśniło palemko krwi.
Rozpłakałem się. Odchyliłem powiekę Ryi, ale nie miałem pojęcia, co do cholery powinienem zobaczyć, dałem więc sobie spokój i dla odmiany przyłożyłem dłoń do jej ust i nosa. Ręka drżała mi tak strasznie, że nic nie wyczułem. Wreszcie zrobiłem to, czego najbardziej się obawiałem: uniosłem rękę dziewczyny, delikatnie przyłożyłem dwa palce do nadgarstka. Szukałem pulsu, ale go nie znalazłem, święty Boże, nie znalazłem jej pulsu, nie znalazłem...
Nagle uświadomiłem sobie, że choć pulsu nie wyczuwam, to go widzę, widzę słabe drganie żyłek na skroni, zaledwie widoczne, a kiedy delikatnie odwróciłem jej głowę, dostrzegłem, że pulsuje także żyła na szyi. A więc Rya żyła! Może była ledwie żywa, ale żyła!
Obejrzałem ją dokładniej, z rosnącą nadzieją. Szukałem obrażeń, ran. Spodnie narciarskie miała przecięte, szpony goblina zraniły ją w lewe biodro, choć niezbyt poważnie. Bałem się sprawdzić, skąd krew w kąciku ust, obawiałem się krwotoku wewnętrznego, być może całą jamę ustną miała wypełnioną krwią ale okazało się, że nie, że to tylko niewinne rozcięcie wargi. Prawdę mówiąc, jeśli nie liczyć potężnego siniaka i podrapanej twarzy, nie stało się jej nic złego.
- Rya?
Brak odpowiedzi.
Wiedziałem, że muszę ją wynieść z kopalni, że musimy wydostać się na powierzchnię ziemi, nim rozpocznie się kolejna seria wstrząsów, nim odszuka nas następna grupa goblinów... lub nim dziewczyna umrze z braku pomocy lekarskiej.
Wyłączyłem jedną z latarek; schowałem ją w głębokiej kieszeni na udzie - tej, w której wcześniej trzymałem pistolet. Broń nie była mi potrzebna; gdybym teraz spotkał się z goblinami, z pewnością załatwiłyby mnie, nim uporałbym się ze wszystkimi, niezależnie od tego, jak dobrze byłbym uzbrojony.
Rya nie mogła iść, więc ją niosłem. Jeden z goblinów pozostawił mi na prawej łydce trzy głębokie rany, inny pięć krwawiących dziur w bokach, trzy po lewej, dwie po prawej. Pobito mnie i sponiewierano, mniej lub bardziej bolało mnie całe ciało, ale jakimś cudem niosłem Ryę.
Nie zawsze jest tak, że nabieramy sił w starciu z przeciwnościami losu. Bywa, że one nas niszczą. Nie zawsze bywa tak, że w chwilach kryzysu łapiemy drugi oddech, że ożywia nas zastrzyk adrenaliny, dający nam nadludzką siłę i opanowanie.
Zdarza się to jednak tak często, że niejednokrotnie słyszy się o podobnych wypadkach.
W podziemnych korytarzach kopalni w Yontsdown coś podobnego spotkało właśnie mnie. Nie, nie był to gwałtowny przypływ adrenaliny, który umożliwia mężowi podniesienie wraku samochodu przygniatającego żonę, jakby ważył nie więcej niż taczka. Ani taki, dzięki któremu matka z łatwością wywala z zawiasów zamknięte drzwi i nie zwracając uwagi na panujący żar, ratuje z pożaru dziecko. To, co mnie spotkało, można porównać raczej z kroplówką adrenaliny, zdumiewająco długą i skuteczną dodającą mi tylko tyle sił, bym mógł iść przed siebie.
Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, można chyba powiedzieć, że kiedy w ludzkim sercu nie pozostanie już nic, kiedy zrozumie się już podstawowe, najprostsze motywacje kierujące tym, co robisz, perspektywa własnej śmierci przestaje przerażać. Nie jej boisz się śmiertelnie. Naprawdę, nie o to chodzi. Wystarczy się nad tym zastanowić. Bo tym, czego najbardziej się boimy, co napełnia nas paniczną trwogą jest śmierć tych, których kochamy. Ewentualność własnej śmierci można znieść, choć nikogo ona nie cieszy, bo po śmierci nie ma bólu i cierpienia. Lecz jeśli stracisz kogoś, kogo kochasz, cierpienie trwa dopóty, dopóki nie zstąpisz do grobu. Matki, ojcowie, żony i mężowie, synowie i córki, przyjaciele... tracimy ich przez całe życie, a cierpienie, spowodowane ich utratą i naszą samotnością jest znacznie trwalsze i głębsze niż krótka chwila bólu i strachu przed nieznanym, które nieodłącznie towarzyszą naszej śmierci.
Strach przed utratą Ryi prowadził mnie przez korytarze, rodząc determinację silniejszą niż ta, którą potrafiłbym w sobie wzbudzić, gdyby chodziło wyłącznie o moje przetrwanie. Przez wiele godzin nie czułem bólu całego ciała i naciągniętych mięśni, nie byłem światłom rosnącego wyczerpania. Moje ciało było jak doskonale funkcjonująca maszyna. Pracowało niezmordowanie, czasami z cichym szumem dobrze dopasowanych, dobrze naoliwionych części, czasami zgrzytając i zacinając się, ale nigdy nie skarżyło się, nie odmawiało współpracy, jakby nic nie czuło. Niosłem Ryę w ramionach jak małe dziecko, wydawało mi się, że waży mniej niż dziecięca lalka. Kiedy dotarliśmy do sztolni, nie marnowałem czasu na zastanawianie się, jak przenieść ją na następny poziom labiryntu. Po prostu zdjąłem nasze kurtki narciarskie i podarłem odporny materiał wzdłuż mocnych szwów, darłem go nawet tam, gdzie nie było szwów, aż wreszcie otrzymałem pasy mocnej, pikowanej tkaniny. Powiązałem je ze sobą tworząc coś w rodzaju uprzęży, którą mogłem zawiązać jej pod pachami i między nogami, pozostało mi blisko pięć metrów wolnej podwójnej liny. Wspinając się sztolnią, po prostu ciągnąłem dziewczynę za sobą. Wchodziłem, wkładając stopy w kolejne uchwyty, plecami oparty o przeciwległą ścianę. Pętla obejmowała moją pierś, w rękach trzymałem oba kawałki liny. Pilnowałem, by Rya nie uderzyła głową o ściany lub o którąś ze stalowych zardzewiałych podpór. Poruszałem się powoli... powoli... bardzo powoli. Był to prawdziwy pokaz siły, zmysłu równowagi i koordynacji, który potem wydawał mi się wręcz nieprawdopodobny, ale wówczas posuwałem się bez chwili zastanowienia.
W głąb kopalni szliśmy siedem godzin, ale wówczas oboje byliśmy sprawni. Powrót miał nam zająć dzień, może nawet dwa dni.
Nie mieliśmy jedzenia, ale to mnie nie martwiło. Dzień czy dwa można spokojnie przeżyć bez jedzenia.
Do głowy mi nie przyszło spytać samego siebie, jak bez jedzenia zdołam funkcjonować z tą samą wydajnością energetyczną. Ta beztroska nie wynikała bynajmniej z przekonania, że naładowane adrenaliną ciało z pewnością mnie nie zawiedzie. Nie, o takich rzeczach najzwyczajniej w świecie nie myślałem. Naprzód pchały mnie strach i miłość, nie zostawiając czasu i miejsca sprawom praktycznym. Sprawami praktycznymi zajmowała się maszyna ciała działająca automatycznie, jak zaprogramowana, do działania niepotrzebująca myśli.
Po pewnym czasie pojawił się jednak problem, któremu musiałem poświęcić uwagę: woda. Ludzkie ciało nie radzi sobie z brakiem wody. Woda jest olejem ludzkiej maszynerii, bez wody maszyneria ta psuje się niemal natychmiast. Rya upuściła termos z sokiem pomarańczowym w momencie, gdy goblin skoczył na nią ze ściany kopalni. Później potrząsnąłem naczyniem, by sprawdzić, czy się nie zepsuło; trzask rozbitego szkła mówił wszystko, nie trzeba było nawet zaglądać do środka. Tak więc do picia została mi wyłącznie woda z kałuż formujących się w niektórych tunelach. Najczęściej pokrywała je warstwa nieczystości, najprawdopodobniej smakowała węglem lub pleśnią (albo czymś jeszcze gorszym), ale ja nie czułem jej smaku, tak jak nie odczuwałem bólu. Od czasu do czasu kładłem na ziemi bezwładną Ryę, kucałem, zgarniałem z jakiegoś zbiorniczka wierzchnią warstwę szlamu i piłem ze złożonych dłoni. Czasami podtrzymywałem głowę dziewczyny, próbowałem ją napoić; nie poruszała się, ale przełykała instynktownie, a mnie radował widok jej poruszającego się przełyku.
Cud to zdarzenie mierzone chwilami, przelotny obraz Boga w naszej szarej, ziemskiej codzienności, krew płynąca z ramion, serca i nóg figury Chrystusa, kilka łez na policzku obrazu Matki Boskiej, groźne niebo Fatimy. Mój cud siły trwał wprawdzie godzinami, ale nie mógł trwać wiecznie. Pamiętam, jak padałem na kolana, wstawałem, szedłem dalej i znów upadałem, i znów wstawałem, by upaść, raz omal nie upuściłem Ryi, uznałem, że dla jej dobra, nie swojego, powinienem jednak odpocząć, krótko, jedną chwileczkę, zebrać choć odrobinę sił...
Zasnąłem.
***
Obudziłem się z gorączką.
Rya leżała cicho i nieruchomo jak przedtem.
Fala jej oddechu nadal napływała i odpływała. Serce wciąż biło, choć wydawało mi się, że słabiej niż poprzednio.
Zasypiając, zostawiłem włączoną latarkę. Teraz ledwie świeciła.
Przekląłem się za swą głupotę. Wyjąłem zapasową latarkę z kieszeni spodni, włączyłem ją a starą schowałem na jej miejsce.
Mój zegarek pokazywał siódmą; uznałem, że jest to siódma wieczorem w poniedziałek, choć równie dobrze mogła być siódma rano we wtorek. Nie potrafiłem ocenić, jak długo przedzierałem się przez kopalnię z Ryą w ramionach lub jak długo spałem.
Znalazłem dla nas odrobinę wody.
Podniosłem bezwładną dziewczynę. Po przerwie na sen zmusiłem cud, by dalej trwał. Niestety przepływał już przeze mnie tylko ułamek poprzedniej mocy, aż zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Bóg mnie nie opuścił, nie pozostawił pod opieką któregoś ze swych pomniejszych aniołów, o muskułach znacznie mniejszych niż u jego pana. Nie mogłem już tak skutecznie blokować bólu i zmęczenia. Przez spory kawałek drogi szedłem z regularnością i obojętnością robota, ale od czasu do czasu moje ciało rozdzierał tak straszny ból, że zacząłem jęczeć cicho, przenikliwie, a kilka razy zdarzyło mi się nawet krzyknąć. Umęczone mięśnie i kości także dawały mi się we znaki; całą siłą woli zmuszałem się do tego, by zapomnieć o ich istnieniu. Rya też nie wydawała mi się już lekka jak lalka; momentami skłonny byłem nawet przysiąc, że waży tonę.
Minęliśmy kości psa. Oglądałem się za nim kilkakrotnie, ponieważ w gorączce wyobraziłem sobie, że lada chwila szkielet ożyje i zacznie nas ścigać.
To traciłem, to odzyskiwałem przytomność, byłem jak ćma oddalająca się od płomienia i nieuchronnie do niego powracająca. Coraz częściej zdarzało mi się, że mój stan i sytuacja, w jakiej się znajdowałem, przerażały mnie do nieprzytomności. Kilkakrotnie odzyskiwałem zmysły tylko po to, by stwierdzić, że klęczę nad ciałem Ryi, szlochając niepowstrzymanie. Za każdym razem byłem pewien, że umarła, ale za każdym razem wyczuwałem puls, nitkowaty, to prawda, słaby, ale będący dowodem życia. Plując i krztusząc się, dochodziłem do siebie, klęcząc nad kałużą wody; traciłem przytomność, próbując się napić. Bywało, że budziłem się, idąc z Ryą w ramionach, tylko po to, by odkryć, że udało mi się przegapić którąś ze strzałek. Szedłem nawet kilkaset metrów nie tym korytarzem, zawracałem, mozolnie szukałem właściwej drogi w labiryncie.
Byłem rozpalony. Płonąłem. Płonąłem suchym, palącym ogniem; czułem się tak, jak tam, w Gibtown, wyglądał Śliski Eddie. Byłem niczym starożytny papirus lub piaski Egiptu, jasne i suchutkie.
Przez jakiś czas regularnie spoglądałem na zegarek, ale w końcu przestałem się nim przejmować. Do niczego się nie nadawał, nie przynosił mi żadnej pociechy. Nie miałem pojęcia, jakiej części doby dotyczą jego wskazania, nie wiedziałem, czy mówi mi o poranku czy o wieczorze, o nocy czy wczesnym popołudniu. Nawet o dniu nie wiedziałem nic, choć zakładałem, że mamy poniedziałkowy wieczór lub wtorkowy ranek.
Minąłem zardzewiały stos dawno zapomnianego sprzętu górniczego, który przypadkiem ułożył się w kształt topornej, nieludzkiej postaci z rogami na głowie, kolcami na piersi i najeżonym ostrzami grzbietem. Byłem prawie całkowicie pewny, że jego skorodowany łeb obrócił się, śledząc moje ruchy, że jego żelazny pysk rozchylił się jeszcze trochę, że poruszyła się jedna łapa. Znacznie później, w którymś kolejnym korytarzu, usłyszałem, jak mnie tropi, trzeszcząc, zgrzytając i brzęcząc; poruszał się boleśnie, lecz cierpliwie, niezdolny dotrzymać mi kroku, lecz przekonany, że uda mu się dopaść mnie dzięki czystej wytrwałości. Zapewne miał rację, bo mnie, szczerze mówiąc, zaczynało brakować sił i szedłem coraz wolniej.
Nie zawsze byłem pewien, kiedy czuwam, a kiedy śnię. Czasami dźwigając Ryę, wnosząc ją sztolniami, przeciskając się z nią trudnymi wąskimi przejściami, sądziłem, że śnię koszmar i że kiedy się z niego obudzę, wszystko wróci do normalnego stanu. Lecz przecież nie śniłem koszmaru, żyłem w rzeczywistości będącej koszmarem.
Płomień świadomości to wznosił się, świecąc jasno, to opadał i gasł w mroku; był niczym ćma, miotająca się między blaskiem a cieniem. Stawałem się coraz słabszy, myślałem coraz wolniej, no i miałem coraz większą gorączkę. Nieraz, przytomniejąc, stwierdzałem ku swemu zdziwieniu, że siedzę, opierając się o skalną ścianę korytarza, trzymając Ryę w ramionach, oblany potem. Pot kleił mi włosy do czaszki, oczy szczypały mnie od jego słonych strumieni ściekających z czoła i skroni. Krople potu padały jak deszcz z czoła, nosa, uszu, brody, szczęki. Tak rozpalony nie byłem nawet na najgorętszej plaży Florydy, ten żar bił jednak ze mnie, z ukrytego w moim ciele pieca, ze słońca uwięzionego w pułapce żeber.
Gdy znów odzyskałem zmysły, nadal było mi gorąco, piekielnie gorąco, a jednak drżałem na całym ciele, piekłem się i marzłem jednocześnie. Pociłem się strasznie; wypływający, pot bliski był temperatury wrzenia, lecz na skórze zamarzał niemal natychmiast.
Próbowałem nie zwracać uwagi na tragiczną sytuację, w jakiej się znajdowałem, robiłem wszystko, by myśleć tylko o Ryi i o tym, jak odzyskać straconą cudowną siłę i wytrzymałość. Teraz, kiedy ją oglądałem, nie widziałem już delikatnego drżenia naczyń krwionośnych na skroniach i gardle, kładąc palce na nadgarstkach, nie czułem pulsu. Wydawało mi się także, że jej ciało jest zimniejsze niż poprzednio. Raz podniosłem jej powiekę i dziwna pustka, którą zobaczyłem, obudziła we mnie grozę.
- Och, nie... - powiedziałem głośno, gorączkowo macając przegub jej ręki. - Kochanie, nie, błagam... - Ale moje błagania nie zdały się na nic, tętno, jeśli było, pozostawało niewyczuwalne. - Do jasnej cholery, nie!
Przytuliłem Ryę do piersi, mocno, tak mocno, żeby śmierć nie wyrwała jej z mojego uścisku. Kołysałem ją niczym dziecko, mówiłem do niej jak do dziecka, obiecywałem, że wszystko będzie dobrze, świetnie, wspaniale, że znów będziemy leżeć obok siebie na plaży i kochać się, i śmiać, i żyć razem długo i szczęśliwie.
Myślałem o subtelnym paranormalnym darze mojej matki, darze dobierania i mieszania ziół, z których przyrządzała lecznicze napoje i maści. Ludzie próbowali ją naśladować, ale w ich rękach nie miały żadnych wartości leczniczych. Moc leczenia miała mama, a nie zmielone liście, kora, jagody, korzenie czy kwiaty. Każdy z nas Stanfeussów dysponował jakimś specjalnym darem. Dziwne chromosomy wniknęły tu i ówdzie w nasz genetyczny łańcuch. Mama mogła leczyć, więc dlaczego nie ja? Dlaczego Bóg przeklął mnie Oczami Zmierzchu, skoro równie łatwo mógł pobłogosławić darem uzdrawiania przez dotknięcie? Dlaczego moim przeznaczeniem było prorocze widzenie wyłącznie goblinów, nieszczęść, śmierci i zniszczenia? Jeśli mama mogła leczyć, to dlaczego ja nie mogę? A ponieważ dysponowałem talentem bez wątpienia najsilniejszym, przynajmniej w rodzinie, powinienem móc leczyć ludzi lepiej niż mama.
Tak więc tuliłem Ryę, kołysałem ją w ramionach jak kołysze się dziecko i próbowałem uleczyć ją siłą woli. Zmuszałem śmierć, by się od niej oddaliła. Spierałem się z tym mrocznym upiorem. Próbowałem go ułagodzić, próbowałem dotrzeć do niego za pomocą rozsądnych, logicznych argumentów, błagałem nawet, lecz błagania szybko przerodziły się w gwałtowną gorzką kłótnię. Próbowałem nawet gróźb, jakby śmierci można było czymś zagrozić. Oszalałem. Tak, oszalałem. Oszalałem z gorączki, owszem, lecz także żalu. Dotykiem, samym wyciągnięciem rąk, próbowałem przelać w ciało Ryi własne życie, tak jak przelewa się wodę z dzbanka do szklanki. Wyobrażałem ją sobie żywą uśmiechniętą po czym zaciskałem zęby, aż pod skórą drgały mięśnie szczęk, wstrzymywałem oddech, całą dostępną mi siłą woli próbując sprawić, by obraz ten stał się rzeczywistością.
Włożyłem w to tyle wysiłku, że znów zemdlałem.
Potem było już tylko gorzej, gorączka, rozpacz i wyczerpanie wspólnymi siłami wciągały mnie coraz głębiej w królestwo niespójności, chaosu, którym władałem niepodzielnie. Czasami próbowałem leczyć Ryę, czasami nuciłem jej piosenki, głównie przeboje Buddy Holly’ego, z tekstami zmienionymi nie do poznania przez delirium, czasami recytowałem dialogi ze starych filmów o Cieniu, tych z Williamem Powellem i Myrną Loy, które oboje bardzo lubiliśmy, czasami wreszcie wplatałem w nie fragmenty tego, o czym kiedyś rozmawialiśmy w momentach czułości, gdy się kochaliśmy. Na zmianę to groziłem Bogu z wściekłością to Go błogosławiłem, w jednej chwili oskarżałem go o skrajny sadyzm, w następnym, zalewając się łzami, przypominałem Mu, że słynie ze swego miłosierdzia. Szalałem z gniewu, płakałem, błagałem, modliłem się, przeklinałem, pociłem się, drżałem, ale przede wszystkim płakałem. Pamiętam, że łzy uznałem za środek, który wyleczy Ryę skuteczniej niż dotyk.
Byłem szalony.
Biorąc pod uwagę, ile płakałem i jak obficie się pociłem, nie byłoby nic dziwnego w tym, że lada chwila wyschnę na wiór, obrócę się w pył i ulecę przy najmniejszym ruchu powietrza. W tej chwili taki koniec wydawał mi się niezwykle atrakcyjny. Obrócić się w pył, ulecieć stąd, zniknąć, jakby mnie nigdy nie było.
Zabrakło mi sił. Nie byłem już w stanie wstać i iść dalej, chociaż wiele podróżowałem w nawiedzających mnie snach, ilekroć zapadłem w drzemkę. Byłem w Oregonie, siedziałem w kuchni Stanfeussów, zajadałem domową szarlotkę mamy, ona czule się do mnie uśmiechała, a siostry jedna przez drugą radowały się, że wróciłem, i zapewniały, że będę bardzo, ale to bardzo szczęśliwy, kiedy już niedługo dołączę do ojca w krainie wiecznej szczęśliwości. Byłem w wesołym miasteczku, słońce świeciło na bezchmurnym, błękitnym niebie, szedłem do młota przedstawić się pani Ryi Raines i poprosić ją o pracę, ale okazało się, że właścicielką młota jest ktoś inny, kobieta, której wcześniej nie spotkałem; powiedziała, że nigdy nie słyszała o Ryi Raines, że Rya Raines nigdy nie istniała, że to pomyłka, więc w panicznym strachu biegałem po miasteczku, od atrakcji do atrakcji, szukałem Ryi, ale nikt nic o niej nie wiedział, nic, nic, nic... Byłem w Gibtown, siedziałem w kuchni, pijąc piwo z Joelem i Laurą Tuckami, wokół nas tłoczyło się mnóstwo pracowników wesołego miasteczka, był wśród nich nawet Galareta Jordan, jak żywy, rzuciłem się na niego, gorąco go uściskałem, a on powiedział, że nie powinienem aż tak się dziwić, śmierć przecież nie jest końcem, i żebym lepiej spojrzał, kto siedzi tam, przy zlewie, spojrzałem posłusznie, no i proszę, zobaczyłem ojca i kuzyna Kerry’ego popijających cydr i uśmiechających się szeroko, obaj powiedzieli: „Cześć, Carl. Dobrze wyglądasz, mały”, a Joel Tuck powiedział:
- Dobry Boże, jakim cudem doszedłeś aż tu! Popatrzcie tylko na tę ranę barku!
Pochylił się nade mną Horton Bluett. W ręku trzymał latarkę.
- Wygląda na ugryzienie - zauważył.
- Boki też ma zakrwawione - zaniepokoił się Joel.
- I ta nogawka. Można by ją wyżąć - dodał Horton. Bardzo dziwne, ale zmieniła się sceneria snu. Z Gibtown przenieśliśmy się do korytarza kopalni. Siedziałem tam, tuląc do siebie Ryę. Znikli też jego bohaterowie, wszyscy oprócz Hortona i Joela.
I Luke’a Bendingo, który nagle pojawił się między tymi dwoma.
- Ttt...rzymaj się, Sss...lim. Zzz...araz będziemy www... domu. Ttt...ylko się trzymaj.
Próbowali odebrać mi Ryę, ale na to nie mogłem im pozwolić, nawet we śnie. Opierałem się z całych sił, niestety brakowało mi ich, więc mój opór nie trwał długo. Musiałem ją oddać, a kiedy to się stało, poczułem, że nie mam już celu w życiu, i bezwładnie opadłem na podłogę, szlochając.
- Wszystko będzie dobrze, Slim - zapewnił mnie Horton. - Już my o to zadbamy. Leż i pozwól nam robić, co konieczne.
- Pieprzcie się - powiedziałem. Joel Tuck roześmiał się wesoło.
- Tak trzymaj, chłopcze. Oto prawdziwy duch przetrwania! Oprócz tego niewiele pamiętam. Jakieś oderwane zdarzenia.
Fragmenty zdarzeń. Niesiono mnie korytarzami, latarka świeciła przed siebie i na boki, aż w delirium uznałem ją za potężny reflektor odkrawający plasterki ciemnego nocnego nieba. Ostatnia pionowa sztolnia. Ostatnie dwa korytarze. Joel podnosi mi powiekę, widzę, jak na mnie patrzy. Jest zaniepokojony.
Nieoczekiwanie znalazłem się na świeżym powietrzu. Gęste, szare chmury, chyba zawsze wiszące nad Yontsdown, wisiały nad nim nadal, kłębiaste i ciemne. Na ziemi leżała gruba warstwa świeżego śniegu, pewnie przeszło półmetrowa. Przypomniałem sobie o śnieżycy, na którą zanosiło się w sobotę, kiedy Horton przywiózł nas do kopalni, i dopiero teraz zacząłem powoli sobie uświadamiać, że chyba jednak nie śnię. Śnieżyca przyszła i przeszła, okrywając góry białym płaszczem.
Sanie. Mieli parę wielkich sań, takich z płozami szerokimi jak narty i siedzeniem z oparciem. A także koce, mnóstwo koców. Do jednych wsadzili mnie, przypięli pasami, okryli cieplutką wełną. Ciało Ryi usadowili na drugich.
Joel przykucnął obok mnie.
- Nie wydaje mi się - powiedział - żebyś był całkiem przytomny, Carlu Slimie, ale mam nadzieję, że dotrze do ciebie coś z tego, co mówię. Przyjechaliśmy tu okrężną drogą, na przełaj, bo gobliny ciasno obstawiły wszystkie dróżki i ścieżki. Pilnują ich od czasu, kiedy rozwaliliście Lightning Coal w drobny mak. Mamy przed sobą długą i ciężką drogę, a musimy zachowywać się najciszej jak to możliwe. Rozumiesz?
- Tam, w piekle, widziałem psie kości. - Zdumiałem się, słysząc, że wypowiadam te słowa. - Moim zdaniem Lucyfer wprowadza hydroponiczną uprawę pomidorów. Pewnie dlatego, że jak podpiecze kilka dusz, będzie mógł zrobić z nich kanapkę z zieleninką.
- Delirium - zawyrokował Horton Bluett.
Joel przyłożył mi dłoń do twarzy, jakby w ten sposób chciał skłonić mnie do skupienia uwagi choćby na chwilę.
- Słuchaj mnie uważnie, młody przyjacielu - rozpoczął bardzo poważnie. - Jeśli zaczniesz wyć, tak jak wyłeś tam, w tej kopalni, jeśli będziesz bełkotał lub chociażby głośno płakał, zakneblujemy cię. A tego bym nie chciał, bo i tak od czasu do czasu masz problemy z oddychaniem. Tylko że nie wolno nam zwrócić na siebie uwagi. Nie możemy ryzykować. Słyszałeś, co powiedziałem?
- Znowu zabawimy się w szczury - odparłem. - Jak w siłowni: cicho, szybko, kanałami.
Joelowi musiało się to wydać nonsensownym bełkotem, ale ja nie znalazłem lepszego sposobu, by zapewnić go, że rzeczywiście zrozumiałem.
Fragmenty. Oderwane zdarzenia. Pamiętam, że Joel ciągnął mnie, a Lukę Bendingo Ryę. Od czasu do czasu, na krótkich odcinkach, to jednego, to drugiego zastępował niezmordowany Horton Bluett, mimo zaawansowanego wieku ciągle silny jak byk. Leśne ścieżki, wydeptane przez dzikie zwierzęta. Nad głową baldachim: zielone igły, niektóre w lodowych pochwach. Zamarznięty strumień służący jako wygodna szosa. Otwarte pole, my pozostajemy w cieniu na granicy lasu. Odpoczynek, wlewany do ust gorący rosół wprost z termosu. Ciemniejące niebo. Wiatr. Noc.
To w nocy zorientowałem się, że będę żył. Że wracam do domu. Ale dom bez Ryi to nie dom. Co za sens żyć, jeśli miałem żyć bez niej?
32
Drugi epilog
Sny.
Sny o śmierci i samotności.
Sny o smutku i o stracie.
Prawie cały czas spałem, a kiedy sen mi przerywano, niemal zawsze robił to doktorek Pennington, nawrócony alkoholik, ukochany lekarz firmy braci Sombra, który raz już mnie wyleczył, wówczas gdy kryłem się w przyczepie Glorii Neames po zabiciu Kelsko i jego zastępcy. Doktor troskliwie zmieniał przykładane mi do głowy torby z lodem, robił zastrzyki, sprawdzał puls i zachęcał mnie, bym pił jak najwięcej, najpierw wodę, a potem, kiedy już trochę wydobrzałem, sok.
Byłem w jakimś dziwnym miejscu: małym pokoiku o ścianach z nieheblowanych desek - dwie nie dochodziły nawet do sufitu - klepisku zamiast podłogi i drzwiach pozbawionych górnej połowy, zupełnie jakby cieśle zamierzali stworzyć drzwi stajenne, ale ich nie dokończyli. Było tu stare żelazne łóżko, lampa na jedną żarówkę stojąca na skrzynce od jabłek i krzesło, na którym siadał lekarz lub ktokolwiek, kto przyszedł mnie odwiedzić. W kącie stał przenośny piecyk elektryczny, włączony, bo widziałem żarzące się włókienka.
- Wysusza powietrze - orzekł doktorek Pennington. - Niedobrze. Bardzo niedobrze. Niestety, na razie nie mamy nic lepszego. Nie chcemy, żebyś leżał u Hortona. Nikt z nas nie powinien nawet zbliżyć się do jego domu. Zbyt wielu gości zdziwiłoby sąsiadów, zaczęłoby się gadanie. Dlatego tu się przyczailiśmy. Nawet okna są zamalowane, więc nikt nie zobaczy palącego się w środku światła. Po tym, co zdarzyło się w Lightning Coal, gobliny wychodzą ze skóry. Szukają nowych twarzy, obcych, ludzi nieznanych w miasteczku. Nie wolno zwracać na siebie uwagi. Obawiam się, że musisz znieść wysuszone powietrze, choć w twoim stanie nie jest dla ciebie najlepsze.
Delirium wreszcie minęło.
Mogłem racjonalnie myśleć i pewnie nawet rozmawiać, ale nie rozmawiałem, bo brakowało mi sił, by wypowiedzieć choćby jedno słowo. Kiedy nabrałem sił, nie rozmawiałem, bo ogarnęła mnie głęboka depresja. Ciekawość pojawiła się ostatnia.
- Gdzie jestem? - spytałem ochrypłym szeptem.
- Za domem Hortona - wyjaśnił mi lekarz. - Prawie na granicy jego działki. Stare stajnie. Żona staruszka... rozumiesz, ona kochała konie. Mieli kilka, dawno temu, przed jej śmiercią. Tu są trzy boksy plus duża siodlarnia. Leżysz w jednym z boksów.
- Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że jakimś cudem wróciłem na Florydę. Przyjechałeś taki kawał drogi specjalnie dla mnie?
- Joel uznał, że może być potrzebny lekarz, i to taki, co nie kłapie dziobem, krótko mówiąc, ktoś z wesołego miasteczka, czyli ja.
- Ilu was tu jest?
- Joel, Lukę i ja. To wszyscy.
Zacząłem go zapewniać, że jestem głęboko wdzięczny za ich wysiłki, za podjęte ryzyko, ale tak naprawdę wolałbym zostać z Ryą w kopalni, umrzeć tam, dołączyć do niej, lecz w głowie znów mi się zakręciło i oczywiście zasnąłem.
Być może po to, by śnić.
Z całą pewnością śniłem.
***
Kiedy znów się obudziłem, za ścianami stajni upiornie wył wiatr.
Na jedynym krześle siedział Joel Tuck i pilnie mi się przyglądał. Potężny, z tą swoją zniekształconą twarzą trzecim okiem i szczęką jak szufla wyglądał na ducha, na wcielenie jakiejś wielkiej mocy, personifikację żywiołu, coś, o czym wiatr wył nieprzerwanie.
- Jak się czujesz? - spytał.
- Kiepsko.
- Myśleć możesz?
- Aż za dobrze.
- No to powiem ci, jak wyglądają sprawy. W skrócie. W kopalni firmy Lightning Coal Company doszło do nieszczęśliwego wypadku. Strasznego. Zginęło pięciuset pracowników, może nawet więcej. Na miejscu są inspektorzy górnictwa i specjaliści od zabezpieczeń, stanowi i federalni. Ekipy ratunkowe pracują bez przerwy, ale sprawy wyglądają kiepsko. - Joel uśmiechnął się od ucha do ucha. - Oczywiście ci inspektorzy, tak samo jak wszyscy oficjele i ratownicy, to gobliny, to załatwiono bezbłędnie. To, czym rzeczywiście zajmowano się w kopalni, pozostanie tajemnicą. Spodziewam się, że kiedy odzyskasz siły i chęć do rozmowy, zechcesz mi powiedzieć, o co właściwie chodziło. Skinąłem głową
- Świetnie. W Gibtown lubimy słuchać długich, ciekawych opowieści. Piwo lepiej przy nich smakuje.
Dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy. W poniedziałek, zaraz po tym, jak w kopalni rozległy się pierwsze wybuchy, Horton Bluett podjechał do wynajętego domu na Apple Lane i usunął z niego wszystkie nasze rzeczy, łącznie z plastikiem, którego nie mogliśmy zabrać ze sobą. Uznał, że zawsze coś może pójść nie tak i że pewnie nie od razu wydostaniemy się z podziemi. Gliniarze - gobliny zaczną szukać sabotażystów, zwracając uwagę przede wszystkim na gości i przybyszów, w tym najemców domu szefa policji Klausa Orkenwolda. Horton uznał, że lepiej i bezpieczniej będzie wyczyścić dom, usunąć z niego wszelkie ślady naszej obecności, nim władze w ogóle się nim zainteresują. Uznał, że jeśli Orkenwold zgubi trop wynajmujących dom młodych studentów geologii, spróbuje skontaktować się z nimi przez uniwersytet, z którym byli jakoby związani. Wówczas dowie się, że historia, którą opowiedzieli wynajmującemu dom agentowi, jest fałszywa, uzna, że to oni byli sabotażystami i, co najważniejsze, że wynieśli się z hrabstwa Yontsdown w nieznanym kierunku.
- A wówczas - mówił dalej Joel - tutejsze władze przestaną się wami interesować, a przynajmniej ich aktywność znacznie osłabnie. Na tyle, byśmy mogli spróbować wyślizgnąć się im i wrócić do Gibtown.
- Skąd... - Głos mi się załamał. Odchrząknąłem. - Jak się dowiedziałeś...?
- Chcesz spytać, jak się dowiedziałem, że potrzebujecie mojej pomocy?
Skinąłem głową.
- Cathy Osborn. Profesor uniwersytetu. Zadzwoniła z Nowego Jorku w poniedziałek, wcześnie rano. Powiedziała, że zamierza przyjechać do Gibtown we wtorek późnym wieczorem. Problem w tym, że nigdy o niej nie słyszałem. Podobno miałeś zadzwonić w niedzielę i wszystko mi wyjaśnić. Nie zadzwoniłeś. Stąd wiedziałem, że coś poszło nie tak.
Razem z Ryą i Hortonem wyjechaliśmy w niedzielę tak wcześnie, że rzeczywiście zapomniałem zawiadomić Joela o Cathy.
- Powiedziałem tej dziewczynie - kontynuował Tuck - żeby przyjeżdżała tak czy inaczej i że Laura się nią zajmie, a potem poszedłem do doktorka i Luke’a z informacją że możecie potrzebować pomocy nas, ludzi z wesołego miasteczka. Nie wyglądało na to, żebyśmy mieli za dużo czasu, więc zwróciliśmy się do Artura Sombry. Pewnie o tym nie wiedziałeś, ale on ma licencję pilota i własny samolot. Podrzucił nas do Altoony. Tam wypożyczyliśmy vana. Pojechaliśmy do Yontsdown, Luke i doktorek z przodu, ja z tyłu, z powodu mojej twarzy, która, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, zwraca uwagę. Pan Sombra strasznie chciał przyjechać tu z nami, ale on też zwraca uwagę całym sobą a my woleliśmy raczej wtopić się w otoczenie. Siedzi w Martinsburgu, obok Altoony, i czeka. Samolot też. Kiedy będziemy gotowi, zabierze nas do domu.
Joel powiedział mi też, że Cathy Osborne wyjaśniła mu, który dom wynajęliśmy. Przyjechali do Yontsdown w poniedziałek wieczorem i natychmiast się tam udali. W środku było pusto i czysto, Horton dokonał dzieła. Rano usłyszeli wybuchy w kopalni, a wiedząc od Cathy, że tam właśnie zamierzamy szukać centrum aktywności goblinów, Joel uznał, że to pewnie nasza sprawka. Nie miał jednak zielonego pojęcia o polowaniu na przybyszów, o tym, że są obserwowani, tropieni, często przesłuchiwani, i o tym, że on sam, Luke i doktorek mieli cholerne szczęście, przejeżdżając przez miasteczko w drodze na Apple Lane bez zwrócenia na siebie uwagi niemal w całości goblińskiej policji.
- No i tak. - Joel uśmiechnął się. - W naszej niewinności uznaliśmy, że najlepszym sposobem namierzenia ciebie i Ryi będą odwiedziny u waszych sąsiadów, mieszkańców Apple Lane. Takie towarzyskie rozmówki. Zakładaliśmy, że skontaktowaliście się z nimi, zbierając informacje. W ten sposób trafiliśmy do Hortona Bluetta. Oczywiście najpierw rozmawiali z nim doktor i Luke. Po jakimś czasie doktorek wyszedł. Powiedział mi, że „ten facet” chyba coś wie i może powie, jeśli będzie pewny, że jesteśmy waszymi przyjaciółmi, a jedynym sposobem na przekonanie go, że rzeczywiście jesteśmy, jest udowodnienie mu, że pracujemy w wesołym miasteczku. Potrafisz sobie wyobrazić coś bardziej przekonującego niż ta moja nieszczęsna gęba? Gdzie ja bym mógł pracować, jeśli nie w objazdowym biznesie? A ten Horton, słuchaj, to twardy staruszek. Wiesz, co powiedział, kiedy mi się przyjrzał? Patrzył długo, uważnie i wiesz, co powiedział?
Potrząsnąłem głową.
Joel wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Popatrzył na mnie, pokręcił głową. „No, wygląda mi na to, że masz cholerne kłopoty z kupieniem kapelusza”. I jeszcze spytał, czy nie napiłbym się kawy.
Roześmiał się wesoło. Ja nie zareagowałem. Nic nigdy nie miało mnie już rozśmieszyć.
Tuck wyczuł, że coś mnie gnębi.
- Zmęczyłeś się? - spytał ostrożnie.
- Nie.
- Może odpoczniesz, a ja wrócę później? Jakoś tak nagle poczułem, że nie chcę być sam.
W piecyku coś trzasnęło. Ciemne włókna rozjarzyły się, pomarańczowe, potem czerwone. Włączył się wiatraczek.
- Zostań - powtórzyłem.
Joel położył mi dłoń na ramieniu.
- Dobrze. Ale... leż spokojnie i słuchaj. Na czym to skończyliśmy? Aha! Horton zaakceptował nas, opowiedział, co się działo od czasu, kiedy przyjechaliście, aż do wyprawy w góry. Chcieliśmy zacząć poszukiwania tego samego dnia, ale w niedzielę była zamieć, na poniedziałkową noc zapowiadała się następna i Horton uznał, że jeśli w tych warunkach wybierzemy się w góry, wydamy na siebie wyrok śmierci. Nalegał, żebyśmy poczekali, aż się przejaśni. Uznał, że prawdopodobnie nie wróciliście oboje, ty i Rya, właśnie ze względu na śnieg. „Pewnie wydostali się już z podziemi, są gdzieś w górach i czekają aż przestanie padać. Wrócą, za wcześnie się martwić”. Brzmiało to całkiem przekonująco. Tego samego wieczoru przygotowaliśmy stajnie na wasze przyjęcie, zamalowaliśmy okna, schowaliśmy vana, nawiasem mówiąc, stoi tam, gdzie go zostawiliśmy, tuż za wejściem do stajni. No i czekaliśmy.
(Oczywiście w tym samym czasie od wielu godzin niosłem, a właściwie dźwigałem Ryę przez labirynt korytarzy i właśnie sięgałem granic wszczepionego mi przez adrenalinę cudu wytrzymałości).
Druga wielka śnieżyca uderzyła w poniedziałek, późnym wieczorem, dodając kolejne czterdzieści centymetrów do trzydziestu, które nagromadziły się w niedzielę. Późnym wtorkowym popołudniem front przesunął się na wschód. Pick-up Hortona i van, który wypożyczył Joel, miały napęd na cztery koła. Obaj uznali, że pora zacząć poszukiwania. Horton pojechał na rekonesans. Wrócił szybko, przynosząc złe wieści. Wszystkie górskie drogi w promieniu wielu kilometrów od siedziby Lightning Coal Company patrolowane były przez „tych śmierdzących” w jeepach i pick-upach.
- Nie wiedziałem, co robić - przyznał Joel. - Przez ładne kilka godzin obgadywaliśmy naszą niewesołą sytuację, a potem, gdzieś we wtorek, około pierwszej po południu zdecydowaliśmy, że najprościej będzie dotrzeć na miejsce - i uciec - przez las, na piechotę. To Horton wpadł na pomysł z saniami, na wypadek gdyby coś wam się jednak stało. A że się stało, to już wiemy. Zorganizowanie wszystkiego zabrało nam trochę czasu, więc ruszyliśmy dopiero we wtorek o północy. Musieliśmy objeżdżać drogi i domy, nadrabialiśmy dosłownie dziesiątki kilometrów. Do tej waszej walącej się kopalni dotarliśmy po dwudziestu czterech godzinach. Pierwszym przykazaniem Hortona jest ostrożność. Nalegał, żebyśmy się ukryli, obserwowali kopalnię do świtu, upewnili się, że wokół nie ma goblinów.
Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem.
- Zaraz, chwileczkę! Czy chcecie... chcecie mi powiedzieć... że znaleźliście mnie w czwartek rano?
- No... tak.
Chyba nigdy nie byłem tak zdumiony. Według wszystkich moich obliczeń odsiecz pojawiła się najpóźniej we wtorek, budząc mnie z gorączkowego snu. Tymczasem wyglądało na to, że niosłem Ryę z tunelu do tunelu, ze sztolni do sztolni, że przerażony próbowałem wyczuć jej puls przez pełne trzy dni, że dopiero po trzech dniach przybyła ekipa ratunkowa! Jak długo martwa spoczywała w mych ramionach? Co najmniej dobę.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak długo pogrążony byłem w otchłani szaleństwa. Ogarnęło mnie niewypowiedziane zmęczenie, bezdenna rozpacz.
- Jaki... jaki dziś mamy dzień?
Mój głos był cichszy od szeptu, tak cichy jak westchnienie.
- Przewieźliśmy was w piątek toż przed świtem. Dziś jest niedziela. Spędziłeś tu trzy dni i praktycznie przez cały ten czas byłeś nieprzytomny, całe trzy dni, ale twój stan na szczęście się poprawia. Słaby jesteś, nie całkiem przytomny, ale jakoś sobie poradzisz. Na Boga, Carlu Slimie, popełniłem błąd, twierdząc, że nie powinniście tu przyjeżdżać. Gadałeś przez sen, więc coś tam wiem o tym, co znalazłeś w górach. Trzeba było temu położyć kres, prawda? To coś oznaczałoby śmierć nas wszystkich. I ty z tym sobie poradziłeś. Dobra robota. Możesz być z siebie dumny. Doskonale się spisałeś.
Taki byłem pewien, że zużyłem wszystkie łzy przypisane człowiekowi na jedno życie, a tymczasem znów płakałem.
- Jak możesz... jak śmiesz tak mówić?! Miałeś rację, miałeś... świętą rację. Nie powinniśmy przyjeżdżać do Yontsdown.
Joel spojrzał na mnie zaskoczony, wręcz zdumiony.
- Byłem głupcem - powiedziałem gorzko - głupcem... który chciał wziąć na swoje barki ciężar całego świata. Zabijałem gobliny, to prawda, zniszczyłem ich twierdzę... ale nic... nic nie jest warte życia Ryi.
- Jak to „życia”?
- Gdybym tylko... mógł... mógł przywrócić życie Ryi, oddałbym za nie cały świat...
Na strasznej twarzy Joela zagościło zdumienie.
- Mój drogi chłopcze, przecież ona żyje! Jakimś cudem ranny, wyczerpany, w delirium, niosłeś ją przez jakieś dziewięćdziesiąt procent drogi przez podziemia, a także dawałeś jej wystarczającą ilość wody. Kiedy was znaleźliśmy, Rya żyła, choć dopiero wczoraj odzyskała przytomność. Jest w nie najlepszym stanie, leczenie potrwa z miesiąc, ale nie umarła i nie umrze. Leży tam, w stajni, w trzecim boksie. Dzieli was tylko jeden stajenny boks.
***
Byłem pewien, że dojdę do niej bez problemu. Długość małej stajni, cóż to takiego! Przecież udało mi się wyjść z piekła! Chciałem wstać z łóżka, odpychałem dłonie próbującego mnie powstrzymać Joela Tucka. Udało mi się nawet usiąść, ale kiedy próbowałem wstać z łóżka, upadłem na bok. Joel musiał mnie nieść tak, jak ja niosłem Ryę.
Był z nią doktor Pennington. Natychmiast poderwał się z krzesła, ustępując miejsca mnie.
Rya była w złym stanie, znacznie gorszym niż ja. Siniak na jej czole, skroni i policzku pociemniał i przez to wyglądał znacznie obrzydliwiej niż w kopalni. Prawe oko miała podbite i mocno przekrwione i - podobnie jak lewe - głęboko zapadnięte. Tam, gdzie nie występowały odbarwienia, jej skóra była biała jak mleko, woskowa, czoło pokrywała cienka warstwa potu. Ale żyła, poznała mnie i uśmiechnęła się słabo.
Uśmiechnęła się!
A ja znów się rozpłakałem. I sięgnąłem po jej dłoń. Byłem tak słaby, że gdyby Joel mnie nie przytrzymał, spadłbym z krzesła.
Jej skóra była ciepła, miękka, cudowna. Rya uścisnęła mi rękę, zaledwie wyczuwalnie.
Oboje wróciliśmy z piekła, to prawda. Ale ona wracała z miejsca jeszcze bardziej odległego.
***
Tej nocy, leżąc w łóżku w moim stajennym boksie, gdy obudziło mnie wycie wiatru, zacząłem zastanawiać się, czy Rya rzeczywiście nie umarła. Wcale nie byłem tego taki pewien. Nie czułem jej pulsu. Nie wyczuwałem oddechu. Wówczas, w kopalni, myślałem o zdolnościach mamy, o jej umiejętności przygotowywania lekarstw z ziół i wściekałem się na Boga za mój dar, Oczy Zmierzchu, dla Ryi nieprzydatny w godzinie próby. Wzywałem Go, by wyjaśnił, dlaczego nie mogę leczyć równie dobrze lub lepiej niż matka. Przerażony myślą o życiu bez Ryi tuliłem do piersi jej ciało, próbowałem wyleczyć ją myślą, przelewałem w nią swoją życiową energię, jak przelewa się wodę z dzbanka do szklanki. Zwariowałem, oszalałem z rozpaczy, przywołałem wszystkie swoje siły psychiczne, próbowałem dokonać dzieła wręcz magicznego, na zawsze przypisanego Bogu: tchnięcia iskry życia. Udało mi się to czy nie? Czy Bóg wysłuchał mnie, czy odpowiedział? Tego zapewne nigdy się nie dowiem. W głębi serca wierzyłem jednak, że to ja przywróciłem ją do życia. Bo miałem po swojej stronie nie tylko magię, o nie. Najważniejsza była miłość. Morze miłości, ocean miłości. Być może magia i miłość mogą dokonać tego, wobec czego sama magia jest bezradna.
***
We wtorek wieczorem, przeszło dziewięć dni po tym, jak zeszliśmy do kopalni, przyszedł czas powrotu do domu.
Nadal dokuczały mi rany zadane przez kły i pazury goblinów, nadal nie odzyskałem pełni sił - ba, nawet ich połowy! - ale starczyło mi ich na chodzenie o lasce, a głos miałem już wystarczająco mocny, by móc swobodnie godzinami rozmawiać z Ryą.
Od czasu do czasu doznawała zawrotów głowy, gubiła się w rzeczywistości. Poza tym odzyskiwała siły szybciej niż ja. Chodziła, kiedy ja z trudem łapałem równowagę, w zasadzie wróciła jej cała dawna energia.
- Plaża - powiedziała. - Chciałabym położyć się na gorącej plaży. Niech słońce wypiecze ze mnie tę straszną zimę. Mewy polatujące nad falami, szukające pożywienia...
Horton Bluett i Warkot przyszli do stajni powiedzieć nam „do widzenia”. Zaproponowaliśmy mu, żeby wyjechał, dołączył do naszego wesołego miasteczka, tak jak zdążyła to już zrobić Cathy Osborn, ale odmówił. Oznajmił nam, że jest starym piernikiem przyzwyczajonym do życia, jakie prowadził; może i czasami czuję się samotny, powiedział, ale przynajmniej jestem przyzwyczajony do mojej samotności. Nie przestał martwić się, co stanie się z Warkotem, jeśli przyjdzie mu umrzeć przed kundlem, miał więc zamiar przepisać testament, tak żebyśmy Rya i ja odziedziczyli psa wraz z tym, co warta jest jego nieruchomość.
- Gotówka zawsze wam się przyda - powiedział. - Ten cholerny futrzak da radę przejeść wasz dom i wszystko, co macie.
- Warkota weźmiemy - powiedziała Rya - ale nie chcemy twoich pieniędzy, Horton.
- Nie bierzcie ich, niech wam będzie - powiedział stary - ale jeśli nie weźmiecie, to wpadną w łapy rządu. A moim zdaniem rządy wszędzie są takie same, to znaczy opanowane przez gobliny.
- Forsę też wezmą - wtrącił Joel Tuck - ale moim zdaniem cała ta dyskusja pozbawiona jest sensu. Przeżyjesz jeszcze kilka takich Warkotów. Że nie wspomnę o nas.
Horton życzył nam szczęścia w naszej sekretnej walce z goblinami. Ja przysięgałem, że mam dość.
- Zrobiłem, co mogłem - powiedziałem. - Więcej nie dam rady. To wszystko mnie przerasta. Może nawet przerasta każdego. Pragnę tylko spokoju, naszego wesołego miasteczka i Ryi.
Horton mocno uścisnął mi dłoń. Pocałował Ryę. Pożegnanie nie było łatwe. Tak to już bywa z pożegnaniami.
***
Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, zobaczyłem ciężarówkę ze znienawidzonym logo Lightning Coal Company. Białe niebo. Czarna błyskawica.
Spojrzałem na nie i dzięki darowi jasnowidzenia zobaczyłem to, co przedtem: cichą ciemną, zimną pustkę świata po kataklizmie atomowym.
Tylko że tym razem próżnia ta nie była całkiem cicha, całkiem mroczna, całkiem ciemna; widać w niej było dalekie iskierki świateł. Nawet zimna nie była już tak jak przedtem. Najwyraźniej nasze dzieło, zniszczenie twierdzy goblinów, w jakiś sposób zmieniło przyszłość, oddaliło dzień zagłady. Nie, nie na zawsze. Nie zapobiegliśmy nieszczęściu, lecz tylko je opóźniliśmy, zaledwie przesunęliśmy w czasie.
Nadzieja nie jest głupotą lecz snem budzącego się człowieka.
Dziesięć przecznic dalej znajdowała się szkoła, ta, w której śmierć miała spotkać dziesiątki dzieci, spalonych w wywołanym przez gobliny gigantycznym pożarze. Wychyliłem się z tylnego siedzenia wynajętego vana, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Z budynku nie dopływały już do mnie niszczące fale energii śmierci.
Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Odbierałem tylko obraz ognia z pierwszego pożaru, tego, który już się zdarzył. Zmieniając przyszłość Lightning Coal Company, zmieniliśmy też przyszłość Yontsdown. Dzieci ciągle mogły zginąć w jakimś innym przygotowanym przez gobliny wypadku, ale przynajmniej nie miały spłonąć w klasach.
***
W Altoonie oddaliśmy wypożyczonego vana, a kombi Ryi sprzedaliśmy handlarzowi używanych samochodów. Do samolotu Artura Sombry wsiedliśmy na najbliższym lotnisku, w Martinsburgu. Wracaliśmy do domu, na Florydę. Była środa.
Oglądany z góry świat był piękny i spokojny.
Prawie nie mówiliśmy o goblinach. Moment nie wydawał się właściwy do poruszania tak przygnębiającego tematu. Omawialiśmy za to perspektywy na przyszły sezon. Mieliśmy zacząć w Orlando, i to już za trzy tygodnie.
Pan Sombra poinformował nas, że nie odnowił umowy z hrabstwem Yontsdown i że nasze miejsce zajmie inna atrakcja. Tego lata i we wszystkich następnych.
- Rozsądne posunięcie - powiedział Joel Tuck. Roześmieliśmy się.
***
Był czwartek. Siedzieliśmy na plaży, obserwując mewy pożywiające się pracowicie na granicy fali.
- Mówiłeś poważnie? - spytała nagle Rya.
- Co?
- To, co powiedziałeś Hortonowi. Że nie masz zamiaru dalej walczyć?
- Poważnie. Nie będę znów ryzykował, że cię stracę. Od dzisiaj obowiązuje przykazanie: nie wychylać się. Naszym światem jesteśmy my, ty i ja. I nasi przyjaciele z Gibtown. To może być dobry świat. Niewielki, ale dobry.
Niebo było czyste i bardzo błękitne. Świeciło na nim gorące słońce. Wiał odświeżający wiatr od zatoki.
Rya milczała chwilę, a potem powiedziała:
- A co z Kitty Genovese, tą kobietą z Nowego Jorku, której nikt nie pomógł?
Odpowiedziałem jej bez wahania i bez emocji:
- Kitty Genovese nie żyje.
Nie spodobało mi się brzmienie tych słów i to, że sugerowały rezygnację. Ale nie wycofałem ich.
Daleko, na morzu, na północ płynął tankowiec.
Za naszymi plecami szumiały palmy.
Obok nas przebiegli dwaj chłopcy w kąpielówkach. Śmieli się głośno.
Rya nie podjęła tematu, ale później powtórzyłem raz jeszcze: „Kitty Genovese nie żyje”.
***
Tej nocy leżałem obok niej w naszym łóżku. Nie spałem. Myślałem o kilku rzeczach, które moim zdaniem nie miały odrobiny sensu.
Po pierwsze: te goblińskie dzieci w piwnicy domu Havendahlów.
Dlaczego gobliny utrzymywały przy życiu genetycznie zmienione dzieci? Biorąc pod uwagę charakter ich społeczności roju i skłonność do skrajnie gwałtownych rozwiązań, wydawałoby się naturalne, gdyby niezdolne do normalnego życia potomstwo po prostu zabijały zaraz po urodzeniu. Zaprojektowano je przecież tak, żeby nie znały uczuć innych niż nienawiść i tyle strachu, ile go potrzeba dla podtrzymania instynktu samozachowawczego. Do jasnej i niespodziewanej cholery, twórcy tych potworów, my, ludzie, nie wszczepili im umiejętności odczuwania miłości, współczucia czy rodzicielskiej odpowiedzialności. Nie potrafiłem więc wytłumaczyć sobie tego, że zmutowane potomstwo utrzymywały jednak przy życiu, choć w strasznych warunkach.
Po drugie: dlaczego w swej twierdzy gobliny zainstalowały tak potężną elektrownię? Dlaczego produkowały setki razy więcej energii, niż było im rzeczywiście potrzebne?
Goblin, którego przesłuchaliśmy za pomocą pentotalu sodu, zapewne nie powiedział nam całej prawdy o „schronie” i nie wtajemniczył nas w prawdziwe długoterminowe plany swego gatunku. Z pewnością demony zbierały wszystko, dosłownie wszystko, co mogło posłużyć przetrwaniu po wojnie jądrowej, ale może wcale nie zamierzały tylko przeszukać ruin, wymordować ludzi i popełnić zbiorowego samobójstwa. Może ośmieliły się marzyć o tym, że kiedy się nas pozbędą staną się jedynymi panami ziemi, zastępując w tej roli swych stwórców. A może ich zamiary były zbyt dziwne, bym się ich domyślił? Tak niepojęte, jak niepojęty był dla nas proces myślowy goblinów?
Przez całą noc przewracałem się z boku na bok. Nie mogłem zasnąć.
***
Dwa dni później, znów grzejąc się na plaży, usłyszeliśmy zwykły zestaw złych wiadomości, wciśniętych między rock and rolla. Nowy komunistyczny rząd Zanzibaru twierdził, że wcale nie zabił przeszło tysiąca więźniów politycznych, skądże znowu. Wypuścił ich, powiedział, że mogą robić, co chcą. No i jakoś tak się złożyło, że cały tysiąc zagubił się w drodze do domu. Kryzys w Wietnamie przybierał na sile, niektórzy mówili, już nawet półgębkiem, że trzeba tam wysłać amerykańskich żołnierzy, by ustabilizowali sytuację. Gdzieś w Iowa jakiś mężczyzna zastrzelił żonę, trójkę dzieci i dwóch sąsiadów; policja szukała go na całym środkowym zachodzie. W Nowym Jorku padła kolejna ofiara wojny gangów. W Filadelfii (a może Baltimore) dwanaście osób zginęło w pożarze bloku mieszkalnego.
Wreszcie skończyły się wiadomości. Mogliśmy już słuchać Beatlesów, Supremes, Beach Boysów, Mary Wells, Roya Orbisona, Dixie Cups, J. Franka Wilsona, Inez Fox, Elvisa, Jan i Dean, Ronettes, Shirelles, Jerry’ego Lee Lewisa, Hanka Ballarda... tych prawdziwych, najprawdziwszych, magicznych. Tak się jednak dziwnie złożyło, że nie poddawałem się muzyce jak zazwyczaj. Bo pod nią ciągle słyszałem głos prezentera recytujący długą litanię morderstw, nieszczęść i wojen; coś na kształt tej wersji Cichej nocy, którą kilka lat później nagrali Simon i Garfunkel.
Niebo było błękitne jak rzadko kiedy, słońce świeciło jasno jak nigdy, od zatoki wiała najsłodsza w świecie bryza. Mnie jednak rozkosze tego dnia nie sprawiały najmniejszej radości.
Głos tego cholernego prezentera ciągle odbijał się echem w mojej głowie. Nie mogłem znaleźć przycisku, który by go wyłączył.
Tej nocy kolację zjedliśmy w doskonałej, maleńkiej włoskiej restauracji. Rya uznała jedzenie za wyborne. Wypiliśmy za wiele dobrego wina.
Potem kochaliśmy się. Osiągnęliśmy orgazm. Powinno nas to usatysfakcjonować.
Rankiem niebo znów było błękitne, słońce ciepłe, wiatr rzeźwiący... i znów z jakiegoś powodu wydawało mi się to płaskie, bez smaku, kształtu, zapachu. Pozbawione substancji.
Lunch jedliśmy na plaży. Taki piknik. To wtedy powiedziałem:
- Tak, nie żyje. Ale nie wolno o niej zapomnieć.
Rya odegrała wcielenie niewinności. Spojrzała na mnie znad paczki chipsów.
- Kto?
- Wiesz kto.
- Kitty Genovese.
- Cholera - zakląłem bez przekonania - ja naprawdę chciałem wciągnąć różki, skryć się wraz z tobą w wesołym miasteczku, spokojnie przeżyć życie.
- To niemożliwe, prawda? Potrząsnąłem głową. Westchnąłem.
- Jesteśmy śmieszną rasą, wiesz? Na oko trudno nas cenić i podziwiać. Nie spełniamy nawet połowy wymagań, które postawił nam dobry Bóg. Umoczył dłonie w glinie i z gliny nas wyrzeźbił. Mamy jednak dwie wielkie zalety. Pierwszą jest oczywiście zdolność kochania. Miłość. Z miłością związane są współczucie i empatia. Ta druga cecha, niech ją szlag trafi, jest dla nas po równi błogosławieństwem i przekleństwem. Możemy ją nazwać sumieniem.
Rya uśmiechnęła się, pochyliła nad naszym lunchem i mocno mnie pocałowała.
- Kocham cię, Slim.
- Ja też cię kocham.
Słońce znów grzało nas swoimi promieniami.
***
Tego roku niezrównany Louis Armstrong nagrał Hello, Dolly. Przebojem roku stała się piosenka Beatlesów I Want to Hold Your Hand. Barbara Streisand wystąpiła na Broadwayu w Funny Girl. Thomas Berger opublikował Małego wielkiego człowieka. Audrey Hepburn i Rex Harrison wystąpili w filmowej wersji My Fair Lady. Martin Luther King Jr i ruch praw obywatelskich trafili na pierwsze strony gazet. Bar w San Francisco zatrudnił pierwszą tancerkę topless. Tego roku aresztowano dusiciela z Bostonu, Kelogg wprowadził na rynek ciasteczka Pop-Tart, Ford Motor Company sprzedało pierwszego mustanga. W tym roku Kardynałowie z St. Louis wygrali w finale Ligi Światowej z nowojorskimi Jankesami, a pułkownik Sanders sprzedał swą sieć barów.
Nie był to jednak rok, w którym skończyła się nasza sekretna wojna z goblinami.