Nora Roberts Cykl In Death (09) Aż po grób

J.D. ROBB

AŻ PO GRÓB













Dla bogów jesteśmy niczym muchy dla swawolnych chłopców, zabijają nas dla zabawy

Szekspir



Polityka, w pospolitym rozumieniu tego słowa, jest rzeczą nieczystą

Jonathan Swift


Prolog

Drogi Towarzyszu.

My, Kasandra.

Zaczęło się.

Wszystko, nad czym pracowaliśmy, do czego przygotowywaliśmy się, ćwicząc, czemu poświęciliśmy życie, jest gotowe do akcji. Po jakże długim brzasku nareszcie nadchodzi świt. Osiągniemy postawiony ponad trzydzieści lat temu cel. Spełnimy obietnicę. Pomścimy krew męczennika.

Wiemy, że się o nas troszczysz - Wiemy, że jesteś rozważny. To cechy mądrego przywódcy. Uwierz, że wzięliśmy do serca Twoje rady i ostrzeżenia. Moratorium w tej sprawiedliwej i okrutnej wojnie nie przerwiemy bitwą, która mogłaby się skończyć porażką. Jesteśmy doskonale wyposażeni, nasza sprawa ma wielkie poparcie finansowe, rozważyliśmy wszelkie ewentualności i posunięcia.

Wysyłamy Ci, Drogi Przyjacielu i Towarzyszu, tę transmisję, radośnie przygotowując się do kontynuowania naszej misji. Cieszymy się, przelana już została bowiem pierwsza krew. Okoliczności postawiły na naszej drodze godnego, jak się o tym przekonasz, przeciwnika. Dołączyliśmy do tego przekazu dossier porucznik Eve Dallas z tak zwanej Policji Miasta Nowy Jork, Wydziału Zabójstw, abyś mógł poznać ją lepiej.

Pokonanie takiego przeciwnika sprawi, że nasze zwycięstwo będzie jeszcze słodsze. Ponadto jest ona jednym z symboli zepsutego i represyjnego ustroju, który zamierzamy zniszczyć.

Na to miejsce skierowała nas Twoja mądra rada. Żyjemy wśród Żałosnych pachołków stojącego na glinianych nogach ustroju, nosimy nasze uśmiechnięte maski, ale gardzimy ich miastem i całym systemem ucisku i rozkładu. Dla ich ślepych oczu staliśmy się jednymi z nich.

Gdy poruszamy się po rozpustnych i plugawych ulicach, nikt nie zadaje nam pytań. Jesteśmy niewidzialni, cienie pośród cieni, tacy, jakimi Zgodnie z Twoją nauką i Tego, którego oboje kochaliśmy, powinni być najprzebieglejsi bojownicy.

A gdy zniszczymy jeden po drugim symbole tego spasionego społeczeństwa, demonstrując naszą sile. i nasz jasny projekt nowego królestwa, tamci zadrżą. Zobaczą nas i przypomną sobie o Nim. Pierwszym symbolem pełnego chwaty naszego zwycięstwa będzie Jego pomnik. Na Jego podobieństwo.

Jesteśmy wierni i mamy długą pamięć.

Jutro usłyszysz pierwszy odgłos bitwy.

Opowiadaj o nas wszystkim zwolennikom, wszystkim wiernym.

My, Kasandra.

1

Tej właśnie nocy jakiś żebrak umarł niezauważony pod ławką w Parku Greenpeace. Profesor historii upadł zakrwawiony z podciętym gardłem metr od frontowych drzwi swego mieszkania za dwanaście kredytów, które miał w kieszeni. Jakiejś kobiecie ugrzązł w gardle ostatni okrzyk, gdy padała pod pięściami kochanka.

Ale niezaspokojona śmierć nadal zataczała koło swym kościstym palcem, aż wetknęła go radośnie między oczy niejakiego J. Clarence'a Bransona, pięćdziesięcioletniego wiceprezesa firmy „Narzędzia i Zabaw­ki Bransona”.

Był to człowiek sukcesu, bogaty, nieżonaty, nie byle kto i nie bez przyczyny współwłaściciel wielkiej międzyplanetarnej korporacji. Drugi syn z trzeciej generacji Bransonów, zaopatrujących świat i jego satelity w urządzenia i przyrządy służące rozrywce, żył z gestem.

I tak samo umarł.

Serce J. Clarence'a przeszyła jednym z jego przegubowych wierteł stalowooka kochanka, która, po przyszpileniu go do ściany, zgłosiła wydarzenie policji, po czym usiadła, sącząc spokojnie czerwone wino do chwili, gdy na miejsce przybyli pierwsi funkcjonariusze.

Siedząc wygodnie w fotelu z wysokim oparciem, ustawionym naprzeciwko wirtualnego ognia, nadal sączyła wino, podczas gdy porucznik Eve Dallas badała zwłoki.

- Jest z całą pewnością martwy - rzuciła zimno do Eve. Nazywała się Lisbeth Cooke i zarabiała na życie jako szef reklamy w firmie swego nieżyjącego kochanka. Miała czterdzieści lat, była niewątpliwie pociągająca i uchodziła za świetnego pracownika. Wiertło Branson 8000 jest znakomitym narzędziem, zaprojektowanym po to, by zadowolić zarówno fachowców, jak hobbystów. Jest bardzo mocne i precyzyjne.

- Ho, ho. - Eve przypatrywała się twarzy ofiary. Wypielęgnowanej i interesującej, na której śmierć wyrzeźbiła rys przykrego zdumienia. Przód niebieskiego szlafroka nasiąknięty był krwią, która rozlewała się połyskliwą kałużą po podłodze. - Nie ma wątpliwości, dokonano tego tutaj. Peabody, poinformuj pannę Cooke o przysługujących jej prawach.

Gdy asystentka przystąpiła do działania, Eve nadal dokumentowała czas i przyczynę śmierci. Nawet w przypadku dobrowolnego przyznania się do winy sprawcy morderstwa należało postępować zgodnie z przepisami. Narzędzie będzie wzięte jako dowód rzeczowy, ciało zabrane i poddane sekcji, a miejsce zabezpieczone.

Dając znak ekipie dochodzeniowej, aby przystąpiła do pracy, Eve przeszła kilka kroków po królewskim czerwonym dywanie i siadła naprzeciwko Lisbeth przy interesującym ogniu kominka, który bił obfitym ciepłem oraz światłem. Nic nie mówiła, czekając przez chwilę na reakcję szykownej brunetki w żółtym jedwabnym kostiumie, śmiesznie spryskanym świeżą krwią.

Nie uzyskała jednak niczego więcej oprócz uprzejmie pytającego spojrzenia.

- A więc... czy zechce mi pani o tym opowiedzieć?

- Oszukiwał mnie - stwierdziła apatycznie Lisbeth. - Zabiłam go. Eve przyjrzała się jej stanowczym zielonym oczom, zobaczyła w nich gniew, ale nie dostrzegła ani wstrząsu, ani żalu.

- Czy pokłóciliście się?

- Powiedzieliśmy sobie parę słów. - Lisbeth podniosła kieliszek z winem do swych pełnych, umalowanych warg, mających ten sam intensywny winny kolor. - Większość z nich wyszła ode mnie. J.C. myślał powoli. - Wzruszyła ramionami, wywołując szelest jedwabiu. - Akceptowałam to, a nawet uważałam, że pod wieloma względami jest to miłe. Ale my zawarliśmy układ. Poświęciłam mu trzy lata życia.

Nachyliła się, jej oczy przepełniły się złością, kryjącą się pod pozorami chłodu.

- Trzy lata, czas, w którym mogłabym zainteresować się czymś innym, zawrzeć jakiś inny układ, być w innych związkach. Ale byłam wierna. On nie był.

Wciągnęła powietrze, znów się wyprostowała, niemal się uśmiech­nęła.

- Teraz on nie żyje.

- Tak, to zauważyliśmy. - Eve usłyszała obrzydliwe cmoknięcie oraz zgrzyt, gdy ekipa usiłowała usunąć z ciała i kości długi stalowy brzeszczot. - Panno Cooke, czy przyniosła pani to narzędzie z za­miarem użycia go jako broni?

- Nie, należało do J.C. On czasem zajmował się majsterkowaniem. Chyba właśnie to czynił - zastanawiała się, rzucając przelotne spojrzenie na ciało, które w balecie upiornych ruchów odrywała od ściany ekipa działająca na miejscu zbrodni. - Zobaczyłam je tutaj, na stole, i pomyślałam sobie, och, że się znakomicie nadaje. Prawda? Więc podniosłam je i włączyłam. No i użyłam go.

Nie można było prościej, pomyślała Eve i podniosła się.

- Panno Cooke, ci funkcjonariusze wezmą panią na komendę. Będę musiała zadać pani trochę więcej pytań.

Lisbeth posłusznie dopiła resztkę wina i odstawiła kieliszek.

- Wezmę tylko płaszcz.

Peabody kiwała głową, widząc, jak Lisbeth narzuca drugie, czarne futro z norek na zakrwawiony jedwab i prześlizguje się między dwoma mundurami policjantów z całą ostentacją kobiety zmierzającej na następną, ekscytującą imprezę towarzyską.

- Rety, to przekracza wszelkie wyobrażenia. Przewierca faceta, a potem podaje nam sprawę jak na talerzu.

Eve otuliła się skórzaną kurtką i uważnie, używając rozpuszczalnika, oczyściła ręce z krwi oraz posmarowała je kremem.

- Ekipa, kiedy skończy pracę, niech opieczętuje to miejsce. Nie udowodnimy jej morderstwa pierwszego stopnia. Takie właśnie było, ale założę się, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wniesiona zostanie prośba o uznanie go za zabójstwo bez premedytacji.

- Nieumyślne zabójstwo? - Autentycznie wstrząśnięta, Peabody z otwartymi ustami patrzyła na Eve. Wchodziły właśnie do windy, aby zjechać na dół. - Daj spokój, Dallas. W żadnym wypadku.

- Oto sposób. - Eve spoglądała w ciemne, oddane oczy Peabody, przyglądała się jej prostej, szczerej twarzy, ukrytej pod przyciętymi równo włosami i policyjną czapką. Prawie żałowała, że musi zachwiać jej niezłomną wiarą w system. - Potwierdzenie, że wiertło należało do zamordowanego, będzie wskazaniem, że nie ona przyniosła narzędzie zbrodni. Wyklucza to premedytację. Teraz jest w niej duma i spora doza szaleństwa, ale po kilku godzinach w celi, jeśli jeszcze nie przed osadzeniem w areszcie, odezwie się w niej instynkt samozachowawczy i wezwie prawnika. Jest inteligentna, więc będzie się mądrze broniła.

- Tak, ale mamy tu zamiar. Zły zamiar. Właśnie złożyła zeznanie do akt.

Była to wielka księga praw. O ile Eve wierzyła bardzo w tę księgę, jednocześnie wiedziała, że jej karty często bywają zamazane.

- I wcale nie musi się wypierać tego zabójstwa, wystarczy, aby upiększyła sytuację. Kłócili się. Była zdruzgotana, wyprowadzona z równowagi. Być może groził jej. W chwili gniewu, a może lęku, chwyciła za wiertło.

Eve wyszła z windy, przeszła przez obszerny hali z różowymi, marmurowymi kolumnami i lśniącymi ornamentami z motywem drzew.

- Chwilowe ograniczenie poczytalności - kontynuowała. - Możliwe, że szarpanina w obronie własnej, chociaż to bzdura. Ale Branson miał około metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu przy wadze stu kilogramów, a ona około metra sześćdziesięciu i pięćdziesięciu kilogramów. Mogło tak być. Następnie w szoku natychmiast powiadamia policję. Nie próbuje uciekać albo zaprzeczać temu, co zrobiła. Bierze na siebie odpowiedzialność, czym zyskuje w oczach członków ławy przysięgłych, jeśli w ogóle dojdzie do procesu. Oskarżyciel publiczny wie o tym, więc będzie apelował.

- To przykre.

- Będzie miała czas - powiedziała Eve, gdy wyszły na zewnątrz i przejął je chłód tak dojmujący, jak dojmujące było cierpienie wzgardzonej kochanki, teraz już znajdującej się w areszcie. - Straci pracę, zaciągnie niemały kredyt na adwokata. Zrobi, co tylko będzie mogła.

Peabody rzuciła okiem na pojazd do przewożenia zwłok.

- Ta sprawa powinna pójść gładko.

- Bywa, że często najwięcej kantów mają te na pozór gładkie. - Otwierające drzwi swego samochodu, Eve uśmiechnęła się. - Roz­chmurz się, Peabody. Doprowadzimy sprawę do końca, ona z tego nie wyjdzie. Czasem trzeba się zadowolić tym, co się ma.

- Nie wygląda na to, by go kochała. - Jakby w odpowiedzi na uniesione brwi Eve, Peabody wzruszyła ramionami. - To dało się łatwo poznać. Była tylko wściekła, bo on rżnął inne.

- Ale ostatecznie to ona go przerżnęła. A więc pamiętaj, wierność popłaca.

Natychmiast po włączeniu silnika zapiszczał samochodowy wideofon.

- Tu Dallas.

- Cześć, Dallas. Tu Ratso.

Eve spojrzała na szczurzą twarz i niebieskie, rozbiegane jak szklane kulki oczy, które pojawiły się na ekranie.

- Nigdy bym tego nie odgadła.

Wciągnął ze świstem powietrze, co mogło uchodzić za śmiech.

- Taa, prawda. Taa. Więc słuchaj, Dallas, mam cosik dla ciebie. A może byśmy się spiknęli i ubili interes? W porząsiu?

- Jadę teraz do centrali. Prowadzę sprawę. A moja zmiana skończyła się przed dziesięcioma minutami, więc...

- Mam cosik dla ciebie. Prima wiadomości. Warte czegoś.

- No, zawsze tak mówisz. Nie zabieraj mi czasu, Ratso.

- To jest naprawdę niezłe. - Niebieskie oczy ruszały się na jego chudej twarzy jak paciorki. - Mogę być w Brew w ciągu dziesięciu minut.

- Daję ci pięć, Ratso. Na razie ćwicz zwięzłość wypowiedzi. Przerwała połączenie i ruszyła szybko w kierunku centrum.

- Pamiętam go z akt - zauważyła Peabody. - To jeden z twoich informatorów.

- Tak, właśnie siedział dziewięćdziesiąt dni za drobne szwindle. Udało się odrzucić oskarżenie o nieprzyzwoite obnażanie się. Ratso lubi spuszczać spodnie, gdy jest wstawiony. Jest nieszkodliwy - dodała Eye. - Na ogół zarzuca mnie bzdetami, ale od czasu do czasu przychodzi z solidnymi informacjami. Brew jest po drodze, a ta Cooke może jeszcze trochę poczekać. Znajdź numer seryjny narzędzia zbrodni. Sprawdź, czy należało do ofiary. Potem odszukaj najbliższych krewnych. Powiadomię ich natychmiast, gdy Cooke znajdzie się w areszcie.

Noc była czysta i zimna, ostry wiatr wciskał się do miejskich wąwozów, ścigając przechodniów aż do ich mieszkań. Uliczni kramarze trwali przy swych wózkach, drżąc w dymie i smrodzie smażonych na grillu sojowych hot dogów, z nadzieją doczekania się paru głodnych dusz, dość odważnych, by stawić czoło kąsającemu mrozem lutemu.

Zima roku 2059 była sroga i spadły zarobki.

Eve i Peabody opuściły okolicę eleganckiej Upper East Side z czystymi, niepopękanymi chodnikami oraz umundurowanymi odźwiernymi, i jechały na południowy zachód, gdzie ulice były wąskie, hałaśliwe, a okoliczni mieszkańcy poruszali się szybko, z oczami wbitymi w ziemię i dłońmi zaciśniętymi na portfelach.

Odrzucone na krawężniki resztki ostatniej śnieżycy były brudne od sadzy. Mało widoczne zamarznięte kałuże nadal czyhały na nieuważ­nych przechodniów. Nad głowami migotał billboard z niebieskim, południowym morzem, okolonym białym jak cukier piaskiem. Barasz­kująca wśród fal piersiasta blondyna miała na sobie niemal wyłącznie opaleniznę i zapraszała cały Nowy Jork, aby przybywał na wyspę i się bawił.

Eve pomyślała o paru dniach na wyspie Roarke'a. Słońce, piasek i seks, popuściła wodze wyobraźni, przeciskając się przez rozgorącz­kowany wieczorny tłum. Jej mąż z radością dostarczyłby jej tych trzech rzeczy, a ona była prawie gotowa mu to zasugerować. Za tydzień lub dwa, zadecydowała. Kiedy upora się z robotą papierkową, wypełni zaległe wezwania sądowe i znajdzie kilka brakujących ogniw.

Poza tym uznała, że musi poczuć się trochę pewniej, by mogła pozostawić pracę.

Niedawno przecież utraciła odznakę i niemal zagubiła się na swej drodze, więc odczuwała wyrzuty sumienia. Gdy wszystko dopiero co wróciło do normy, nie mogła palić się do odłożenia obowiązków i oddania się przyjemnościom.

Zanim znalazła miejsce do parkowania na rampie drugiego poziomu ulicy w pobliżu Brew, Peabody dysponowała już informacjami, o które ją prosiła.

- Zgodnie z seryjnym numerem, narzędzie zbrodni należało do ofiary.

- Zaraz weźmiemy się do sprawy morderstwa - powiedziała Eve, schodząc w dół na pierwszy poziom. - Prokurator nie będzie tracił czasu, zajmując się udowadnianiem premedytacji.

- Ale ty myślisz, że poszła tam, aby go zabić.

- O, tak. - Eve przecięła chodnik, idąc w kierunku przytłumionych świateł reklamy ruchomego kufla z piwem ze spływającą mętną pianą.

Brew serwował tanie drinki i stęchłe orzeszki do piwa. Jego klientelę tworzyli drobni przestępcy, urzędnicy najniższego szczebla z niedrogi­mi towarzyszkami, jak również nieliczne dziewczyny, zajmujące się naciąganiem facetów, aczkolwiek tutaj naciągać nie miały kogo.

Powietrze było zatęchłe i przegrzane, rozmowy rozproszone i sek­retne. Nieliczne spojrzenia, jakie dało się dostrzec w mętnym świetle, zatrzymały się na Eve i natychmiast uciekły.

Gdyby nawet nie było przy niej umundurowanej Peabody, szeptano by, że to glina. Rozpoznano by ją po tym, jak stała: czujne, wysokie, smukłe ciało, bystre brązowe oczy, skoncentrowane i beznamiętne, rejestrujące twarze i istotne szczegóły.

Tylko niewtajemniczeni widzieliby w niej jedynie kobietę z krótkimi, trochę nierówno przyciętymi kasztanowatymi włosami, o szczupłej twarzy z ostrymi rysami i z płytkim dołeczkiem na brodzie. Bywalcy Brew, w większości tu obecni, potrafili wyczuć glinę na odległość.

Wypatrzyła Ratsa, którego wydłużona, szczurza twarz była prawie zupełnie ukryta w kuflu z piwem. Idąc w jego kierunku, słyszała hałas kilku odsuwających się niepewnie krzesełek i zobaczyła trochę pleców, które zgarbiły się lękliwie.

Każdy ma coś na sumieniu, pomyślała i szczerząc zęby, posłała Ratsowi ostry uśmiech.

- Ta speluna nie zmienia się, Ratso, i ty także nie. Zrewanżował się jej swym świszczącym śmiechem, niemniej nerwowo błądził wzrokiem po porządnym, jak spod igły, mundurze Peabody.

- Nie trza było brać obstawy, Dallas. O Jezu, myślałem, żeśmy kumple.

- Moi kumple kąpią się regularnie. - Skinęła głową, domagając się krzesła dla Peabody, potem siadła. - Ona jest moja - powiedziała zwyczajnie.

- Taa, słyszałem, żeś wziena szczeniaka do tresury. - Spróbował się uśmiechnąć, demonstrując pogardę dla higieny jamy ustnej, ale Peabody przyjęła to chłodnym spojrzeniem. - Ona jest w porządku, no nie, jest w porządku, bo jest twoja. Ja też twój, no nie, Dallas? Prawda?

- No, nie mam tu wielkiego szczęścia. - Kelnerka zmierzała do nich, ale wystarczyło jedno spojrzenie Eve, by zmieniła kierunek, zostawiając ich w spokoju. - Co masz dla mnie, Ratso?

- Mam dobry towar i mogę dostać więcej. - Wykrzywił swą nieszczęsną twarz w grymasie, który, jak domyślała się Eve, uważał za oznakę przebiegłości. - Gdybym miał ciut gotówki.

- Nie płacę z góry. Z tej racji, że mogłabym nie zobaczyć twej okropnej mordy przez następnych sześć miesięcy.

Znów wydał swój charakterystyczny świst, siorbnął piwo i posłał jej pełne nadziei spojrzenie maleńkich, załzawionych oczek.

- Prowadzę z tobą uczciwy interes, Dallas.

- Więc zacznij go prowadzić.

- Dobra, dobra. - Wygiął swoje małe, chude ciało nad tym, co pozostało w kuflu. Na czubku jego głowy ukazało się idealnie równe kółko łysiny, nagiej jak pupa niemowlęcia. Było ono prawie roz­czulające, a z pewnością atrakcyjniejsze od zwisających wokół niego tłustych kosmyków szarych włosów. - Znasz Fixera?

- Jasne. - Odchyliła się trochę, nie tyle, by się rozluźnić, co uniknąć falowania nieświeżego oddechu swego informatora. - Jeszcze na chodzie? Chryste, musi mieć ze sto pięćdziesiąt lat.

- No, nie jest taki stary. Dziewięćdziesiątka, może ze dwa lata więcej, i całkiem żwawy. - Ratso z zapałem pokiwał głową, tak że jego tłuste kosmyki zaczęły podskakiwać. - Dbał zawsze o siebie. Jadł zdrowo, uprawiał regularnie seks zjedna dziewczyną z Avenue B. No wiesz, mówił, że seks trzyma ciało i umysł zestrojone.

- Opowiedz mi o tym - mruknęła Peabody, zarabiając łagodną naganę w spojrzeniu Eve.

- Mówisz o nim w czasie przeszłym. Ratso zamrugał.

- Hę?

- Czy coś się stało Fixerowi?

- Taa, ale czekaj. Nie tak do przodu. - Zanurzył chude palce w płytkiej miseczce smutno wyglądających orzeszków. Gryzł je resztką zębów, patrząc w sufit i starając się uporządkować rozbiegane myśli. - Jakiś miesiąc temu musiałem... Miałem ekran ścienny, trzeba było przy nim trochę popracować...

Brwi Eve uniosły się pod grzywką.

- Aby przestał być gorącym towarem - powiedziała łagodnie. Znów wciągnął powietrze i zasiorbał.

- Widzisz, on niby upadł, a ja wzionem go do Fixera, aby cosik z tym zrobić. Facet, myślę, jest geniusz, nie? Ze wszystkim potrafi zrobić, żeby pracowało jak cholernie, fabrycznie nowe.

- I jest tak zdolny, że potrafi zmienić numery seryjne.

- Taa, no dobra. - Uśmiech Ratsa był niemal słodki. - Zaczelim gadać, a Fixer, on wie, że ja zawsze szukam okazyjnej roboty. Mówi, jak dostał fuchę. Wielka. Prawdziwa bomba. Kazali mu robić zapalniki czasowe i zdalne sterowanie, i małe pluskwy, i inne gówno. Zrobił tyż trochę detonatorów.

- Powiedział ci, że składał urządzenia wybuchowe?

- No, niby byliśmy kumplami, więc tak, mówił mi. Powiedział, że oni słyszeli, że robił takie rzeczy, kiedy był w wojsku. A oni płacili ciężką forsę.

- Kto płacił?

- Nie wiem. On też, niech ci się nie wydaje, że wiedział. Mówił o dwóch facetach, przychodzili do niego i dawali listę towaru i trochę kredytów. On to gówno budował, wiesz? Wtedy dzwonił pod numer, co mu dali, zostawiał wiadomość. Niby, że produkty są gotowe, a te dwa facety przychodzili znów, brali towar i dawali resztę pieniędzy.

- A on, co myślał, że po co to chcieli?

Ratso uniósł kościste ramiona, potem spojrzał żałośnie na pusty kufel. Znając zwyczaj, Eve uniosła palec i obróciła go w kierunku kufla Ratsa. Rozjaśnił się natychmiast.

- Dzięki, Dallas. Dzięki. Suszy mnie, wiesz? Suszy mnie, kiedy mówię.

- Więc do rzeczy, Ratso, dopóki masz jeszcze trochę śliny w ustach. Gdy podeszła kelnerka, aby nalać do jego kufla płynu o barwie moczu, rozpromienił się.

- Dobrze, dobrze. Więc on mówił, że sobie myśli, że ci faceci wyglądają, jakby chcieli rozwalić bank albo sklep jubilerski, albo co. Pracował nad jakimś obwodem omijającym dla nich i wykapował, że zapalniki czasowe i zdalnie sterowane mają dać wybuch tym ładunkom, które dla nich sporządził. Powiedział, że może będą chcieli mieć jakiegoś kurdupla, co będzie umiał znaleźć drogę pod ulicą. No i że może wtrąci jakie słówko za mną.

- Od czego są przyjaciele.

- Taa, no właśnie. Potem, jakie dwa tygodnie później, mam od niego telefon. Jest, widzisz, naprawdę nerwowy. Mówi, że interes nie jest taki, jak myślał. Że to cholerne gówno. Prawdziwe gówno. Nie widzi w tym żadnego sensu. Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby stary Fixer tak gadał. Miał prawdziwego pietra. Powiedział coś, że się boi, aby to nie było drugie Arlington, i że musi się ukryć na chwilę. I czy może zamelinować się u mnie, aż wykapuje, co robić dalej. To ja powiedziałem jasne, no jasne, wpadnij tu. Ale on już nie wpadł.

- Może ukrył się gdzie indziej?

- Taa, ukrył się. Pod wodą, wyłowili go z rzeki dwa dni temu. Po stronie Jersey.

- O, bardzo mi przykro.

- Taa. - Ratso w zadumie wpatrywał się w piwo. - Był w porządku, wiesz? Słyszałem, że ktoś odcion mu język. - Podniósł małe oczka i patrzył ponuro na Eve. - Co to za człowiek, żeby zrobić takie świństwo?

- To niedobra sprawa, Ratso. Źli ludzie. To nie moja działka - dodała. - Mogę rzucić okiem na teczkę z aktami, ale niewiele mogę zrobić.

- Wykończyli go, bo wykapował, co chcą zrobić? Prawda?

- Tak, można powiedzieć, że to pasuje.

- No to musisz wykapować, co chcą zmalować, prawda? Wykapujesz, Dallas, zatrzymasz ich i dasz im po nosie za to, co zrobili Fixerowi. Jesteś gliną od morderstw, a oni go zamordowali.

- To nie takie proste. Ta sprawa nie należy do mnie - powtórzyła. - Jeśli go wyłowili w New Jersey, to nawet nie jest rejon tego cholernego miasta. Mało prawdopodobne, aby gliny, które nad tym pracują, uprzejmie zgodziły się na wścibianie nosa w ich śledztwo.

- Jak myślisz, ilu gliniarzy będzie się troszczyć o kogoś takiego jak Fixer?

Stłumiła westchnienie.

- Jest mnóstwo gliniarzy, którzy będą. Mnóstwo takich, Ratso, co wyprują żyły, aby doprowadzić do końca sprawę, którą się zajmują.

- Ty będziesz pracowała ciężej.

Powiedział to prosto, z niemal dziecięcą wiarą w oczach. Sumienie Eve dało znać o sobie niespokojem.

- A ja znajdę dla ciebie kupę materiału. Jeśli Fixer mówił coś do mnie, możebne, że mówił też komu innemu. On nie bał się tak łatwo, wiesz. Przeszedł przez wojny miejskie. Ale tamtego wieczoru, kiedy do mnie dzwonił, miał cholernego pietra. Nie załatwiliby go w taki sposób, jakby chcieli obrobić bank.

- Może i nie. - Ale wiedziała, że byli tacy, co wypatroszyliby turystę za zegarek i parę powietrznych butów. - Zajrzę do tego. Nie mogę obiecać niczego więcej. Znajdź, co się da, co można by dodać do tej sprawy, i bądź ze mną w kontakcie.

- Taa, dobrze. W porządku. - Wykrzywił usta w uśmiechu. - Dojdziesz, kto tak załatwił Fixera. Inne gliny, one nie wiedzą o tym gównie, w które wpadł, nie? Więc to jest dobry materiał, jaki ja ci daję.

- Tak, całkiem dobry, Ratso. - Wstała, wydobyła z kieszeni czek i położyła na stole.

- Chcesz, abym znalazła teczkę tego topielca? - spytała Peabody, gdy wyszły na zewnątrz.

- Tak. Jutro, i to dość wcześnie. - Gdy wspięły się do samochodu, Eve włożyła ręce do kieszeni. - Zajmij się też Arlington. Zobacz, jakie budynki, ulice, ludzie, przedsiębiorstwa, i tak dalej, mają tę nazwę. Jeśli coś znajdziemy, będziemy mogły to przekazać oficerowi prowadzącemu śledztwo.

- Ten Fixer, czy dla kogoś pracował?

- Nie. - Eve wcisnęła się za kółko. - Nie znosił glin. - Zmarszczyła na chwilę brwi i zabębniła palcami. - Ratso ma mózg wielkości ziarnka soi, ale co do Fixera, trafił w sedno. Fixer nie bał się i był chciwy. Zakład miał otwarty przez siedem dni w tygodniu, pracował w nim sam. Krążyły plotki, że pod kontuarem trzyma swój stary wojskowy miotacz ognia i nóż myśliwski. Zwykł się chełpić, że może pofiletować człowieka tak szybko i łatwo jak pstrąga.

- Wygląda na niezłego dowcipnisia.

- Był twardy i zgorzkniały, więc prędzej nasikałby policjantowi w oczy, niż w nie spojrzał. Jeśli chciał się wycofać z tego interesu, to musiał być na krawędzi przepaści. Nic innego nie zepchnęłoby tego starucha z drogi.

- Chyba coś słyszę? - Pochylając głowę, Peabody przyłożyła do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę. - Aha, to pewnie odgłos twojego wsysania się w sprawę.

Eve odbiła od ulicy trochę silniej, niż to było konieczne.

- Zamknij się, Peabody.

Straciła kolację, co było tylko z lekka irytujące. Ale fakt, że miała rację co do zachowania prokuratora i jego zgody na prośbę Lis Cooke, doprowadzał ją do wściekłości. Ostatecznie zarzut o morderstwo drugiego stopnia, myślała Eve, wchodząc do domu, mógłby poleżeć odrobinę dłużej.

Teraz, po niewielu godzinach od chwili, gdy Eve zaaresztowała ją pod zarzutem zabójstwa J. Clarence'a Bransona, Lisbeth wyszła za kaucją i bardzo możliwe, że teraz siedziała wygodnie we własnym apartamen­cie z kieliszkiem czerwonego wina i uśmiechem zadowolenia na twarzy.

Summerset, lokaj Roarke'a, wśliznął się do foyer, aby powitać ją zbolałym spojrzeniem i dezaprobującym prychnięciem.

- Znów jest pani bardzo późno.

- Tak? A ty znów jesteś antypatyczny. - Rzuciła kurtkę na balustradę schodów. - Różnica między nami jest taka, że ja jutro mogę być punktualna.

Zauważył, że nie była blada i nie wyglądała na znużoną, co było dwoma wczesnymi objawami przepracowania. Wolałby znosić potępieńcze męki, niż przyznać, nawet przed samym sobą, że sprawiło mu to przyjemność.

- Roarke - powiedział zimnym tonem, gdy przefrunęła obok niego i zaczęła wchodzić na schody - jest w sali magnetowidowej. - Summerset lekko uniósł brwi. - Drugi poziom, czwarte drzwi po prawej.

- Wiem, gdzie to jest - mruknęła niezgodnie z prawdą. Ale znalazłaby to miejsce, chociaż dom był ogromny, z labiryntem pokoi, z mnóstwem skarbów i niespodzianek.

Ten człowiek niczego sobie nie odmawia, pomyślała. A dlaczego miałby to robić? Odmawiano mu wszystkiego w dzieciństwie, a on zarobił, w ten czy inny sposób, na wszelkie wygody, które teraz miał do dyspozycji.

Jednak w rzeczywistości jeszcze po roku nie przywykła do tego domu, do ogromnej kamiennej budowli z jej występami, wieżami i ziemią, obfitującą w rzadkie rośliny. Nie przywykła do bogactwa i sądziła, że nigdy nie przywyknie. Był to ten rodzaj finansowej potęgi, która mogła władać zarówno hektarami polerowanego drewna, iskrzącego szkła, artystycznymi przedmiotami z innych krajów i stuleci, jak dostarczać prostych przyjemności obcowania z miękkimi tkaninami, aksamitnymi poduszkami.

W rzeczywistości poślubiła Roarke'a niezależnie od jego pieniędzy, niezależnie od sposobu, w jaki zarobił znaczną ich część. Miała wrażenie, że zadurzyła się w nim w tym samym stopniu dla jego ciemnych, jak jasnych stron.

Weszła do sali z długimi, luksusowymi sofami, ogromnymi ekranami i skomplikowanym pulpitem sterowniczym. Był tam uroczy staro­świecki barek, połyskujący wiśniowym drewnem, stołki obite skórą i wykończone miedzią. Rzeźbiona komoda z toczonymi drzwiami mieściła, przypominała to sobie słabo, mnóstwo dyskietek ze starymi nagraniami, które jej mąż tak bardzo lubił.

Lśniącą podłogę pokrywały chodniki o bogatych wzorach. Płonący ogień - a nie komputerowo generowane złudzenie - wypełniał palenisko z czarnego marmuru i ogrzewał śpiącego przed nim, tłustego, zwiniętego w kłębek kota. Zapach trzaskających, palących się szczap mieszał się z upojnym, narkotycznym zapachem świeżych kwiatów, strzelających z miedzianego wazonu, prawie tak wysokiego jak Eve, i z wonią świec jarzących się złoto nad lśniącym obramowaniem kominka.

Na ekranie widoczne było w czarno - białym kolorze eleganckie przyjęcie. Ale całą jej uwagę przyciągał, i władał nią niepodzielnie, mężczyzna wyciągnięty wygodnie na pluszowej sofie z kieliszkiem wina w ręce.

Jakkolwiek romantyczne i zmysłowe mogły być stare filmy na taśmie wideo z ich nastrojowymi cieniami i tajemniczą atmosferą, mężczyzna, który je oglądał, o wiele je przewyższał. A w dodatku istniał w trzech realnych wymiarach.

Też był ubrany na czarno i biało, kołnierz miękkiej białej koszuli miał niedbale odpięty. Długie, zasłonięte ciemnymi spodniami nogi kończyły się białymi, gołymi stopami. Zastanowiło ją, że nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego jest to dla niej tak wyjątkowo seksowne.

Ale to jego twarz przykuwała zawsze jej uwagę, ta wspaniała twarz anioła skaczącego do piekła ze światłem grzechu w żywych niebieskich oczach, z uśmiechem wykrzywiającym usta pełne poezji. Ta twarz obramowana była gładkimi, opadającymi prawie do ramion czarnymi włosami stanowiącymi pokusę dla kobiecych palców i dłoni.

Teraz jego twarz uderzyła ją tak, jak uderzała często wtedy, gdy ujrzała ją po raz pierwszy: na ekranie komputera w swoim biurze, w czasie śledztwa w sprawie morderstwa. Był na skromnej liście podejrzanych.

Rok temu, uprzytomniła sobie. Minął tylko rok od chwili, gdy ich losy się skrzyżowały. I odmieniły nieodwracalnie.

Teraz, chociaż nie wydobyła z siebie najcichszego dźwięku, chociaż nie 'podeszła bliżej, on odwrócił głowę. Ich oczy się spotkały. Uśmiechnął się. Serce w jej piersi wykonało długie, powolne wahnięcie, co nieodmiennie zdumiewało ją i żenowało.

- Halo, pani porucznik. - Wyciągnął rękę na przywitanie. Podeszła do niego przez cały pokój, ich palce połączyły się.

- Hej! Co oglądasz?

- „Ciemne zwycięstwo”. Bette Davis. Ślepnie i na koniec umiera.

- No tak, to wciąga.

- Ona robi to tak odważnie. - Pociągnął ją lekko za rękę, aby Położyła się przy nim na sofie.

Gdy się ułożyła, a jej ciało łatwo i naturalnie przylgnęło do niego, uśmiechnął się. Wiele potrzeba było czasu i wzajemnego zaufania, zanim udało mu się namówić ją do odpoczynku w taki sposób, zanim zaakceptowała jego i to, co chciał jej dawać.

Moja policjantka, myślał, bawiąc się jej włosami. Jej mroczne zaułki i przerażająca odwaga. Moja żona z jej opanowaniem i potrzebami.

Przesunął się lekko, zadowolony, że umieściła głowę na jego ramieniu.

Gdy już posunęła się tak daleko, Eve pomyślała, że byłoby całkiem nieźle, gdyby zdjęła buty i pociągnęła łyk z jego kieliszka z winem.

- Dlaczego oglądasz ten stary film, przecież znasz finał?

- Tylko być, oto co się liczy. Czy jadłaś kolację? Zaprzeczyła i oddała mu wino.

- Zaraz coś sobie wezmę. Zmitrężyłam tyle czasu przez sprawę, która wydarzyła się tuż przed końcem zmiany. Kobieta przyszpiliła do ściany pewnego mężczyznę jego własnym wiertłem przegubowym.

Roarke z trudem przełknął wino.

- Dosłownie czy w przenośni?

Zachichotała lekko, z przyjemnością smakując wino, które sobie podawali.

- Dosłownie. Bransonem 8000.

- Uff!

- Na mur.

- Skąd wiesz, że to była kobieta?

- Bo gdy przygwoździła go do ściany, zgłosiła to i czekała na nas. Byli kochankami, on robił skoki w bok, więc ona przewierciła jego zdradliwe serce długim na sześćdziesiąt centymetrów stalowym wiertłem.

- Dobrze, to go nauczy. - W tonie jego głosu wyczuła Irlandię, więc podniosła głowę, aby mu się przyjrzeć.

- Zaatakowała serce. Ja, ja bym mu przewierciła jaja. Samo sedno, nie sądzisz?

- Kochana Eve, jesteś kobietą bardzo prostolinijną. - Pochylił głowę, aby ustami dotknąć jej warg, jedno muśnięcie, potem dwa.

Usta jej zapłonęły, ręce uniosły się, by pochwycić jego gęste, czarne włosy i przyciągnąć go jeszcze bliżej. Wziąć go jeszcze głębiej. Zanim zdołał się przesunąć, aby odstawić wino, ona skoczyła i siadając na nim okrakiem, strąciła kieliszek na podłogę.

Uniósł brwi i gdy zręcznymi palcami zaczął rozpinać jej bluzkę, oczy mu zajaśniały.

- Powiedziałbym, że teraz też wiemy, jaki będzie finał.

- Tak. - Szczerząc zęby, schyliła się, by ugryźć go w pośladek.

- Tylko być, niebawem się przekonamy, jak to będzie tym razem.

2

Zakończywszy rozmowę z biurem prokuratora, Eve zachmurzyła się nad swym biurkowym wideofonem. Prokurator przychylił się do prośby o drugi stopień dla Lisbeth Cooke.

Zabójstwo drugiego stopnia, myślała z obrzydzeniem, dla kobiety, która na trzeźwo, z zimną krwią przerwała życie kogoś, kto nie potrafił zapanować nad swoim fiutem.

W najlepszym razie odsiedzi rok w zakładzie o najlżejszym rygorze, gdzie będzie malowała paznokcie i poprawiała swój pieprzony tenisowy serwis.

Bardzo prawdopodobne, że za jakąś okrągłą sumkę podpisze kontrakt na dysk i wideo opisujące jej historie, następnie zrezygnuje z pracy i przeprowadzi się na Martynikę.

Eve pamiętała, że powiedziała Peabody, aby cieszyła się tym, co można zyskać, ale sama nie spodziewała się, że będzie to tak niewiele.

Była pewna, że każe prokuratorowi, a powie to temu pozbawionemu kręgosłupa kurduplowi w krótkich, zwięzłych słowach, aby poinfor­mował najbliższego krewnego, że sprawiedliwość jest zbyt przeciążona, aby się przejmować tą sprawą, i żeby wyjaśnił, skąd ten cholerny pośpiech, bez czekania na jej raport.

Zaciskając zęby w przewidywaniu jego kaprysów, zabębniła pięścią w komputer i zażądała protokołu z sekcji Bransona.

Okazało się, że był zdrowym, pięćdziesięciojednoletnim mężczyzną. Nie miał najmniejszych uszkodzeń ciała, prócz przykrej dziury zrobionej przez obracające się ostrze wiertła.

Ani śladu narkotyków czy alkoholu, zanotowała. Nic, co bywało na niedawną aktywność seksualną. Zawartość żołądka o zwykłym posiłku, złożonym z pasty marchwiowej z groszkiem w lekkim kremowym sosie, z białego kruchego chleba i herbaty ziołowej, wszystko spożyte niecałą godzinę przed śmiercią.

Bardzo pospolity posiłek jak na tak wyrafinowanego podrywacza.

Ale kto powiedział, zadała sobie pytanie, że był podrywaczem, prócz kobiety, która go zabiła? W tym cholernym pośpiechu, aby zamknąć sprawę, nie dali jej nawet czasu na zweryfikowanie motywu zabójstwa drugiego stopnia.

Wyobraziła sobie, że gdy to się dostanie do mediów, a niewątpliwie dostanie się, wielu zawiedzionych partnerów seksualnych zacznie zerkać na składzik z narzędziami.

Kochanek cię zdenerwował, pomyślała. Dobrze, zobaczymy, jak mu będzie smakował Branson 8000 - ulubione narzędzie fachowców i poważnych hobbystów. Och, tak, myślała, Lisbeth Cooke mogłaby zorganizować krzykliwą kampanię reklamową właśnie pod tym kątem. Sprzedaż skoczyłaby niebotycznie.

Ludzkie związki stanowią dla społeczeństwa najbardziej zaskakującą i brutalną formę rozrywki. Z dogrywki piłkarskiej większość potrafi zrobić rodzaj towarzyskich porachunków. A jednak samotne dusze wciąż tych związków szukają, wciąż do nich lgną, trapią się nimi i walczą o nie oraz opłakują ich utratę.

Nic dziwnego, że świat jest pełen czubków.

Zauważyła błysk obrączki ślubnej i drgnęła. To co innego, zapewniła siebie. Przecież ona niczego nie szukała. Samo ją to znalazło i powaliło jak sprawny chwyt poniżej kolan. A jeśli Roarke zadecy­dowałby kiedyś, że chce odejść, prawdopodobnie pozwoliłaby mu na to.

Ciągłe odrzucanie ciała.

Całkowicie zdegustowana, odwróciła się do komputera i zaczęła wystukiwać raport śledczy, którym urząd prokuratorski najwyraźniej nie zamierzał się przejmować.

Uniosła wzrok, gdy w drzwi wsadził głowę detektyw Jan McNab. Długie, złote włosy miał dzisiaj zawiązane w kucyk, a ucho było przyozdobione tylko jednym opalizującym kółkiem. Najwyraźniej po to, aby zrównoważyć ten konserwatywny styl, założył gruby sweter w krzyczące zielenie i błękity, który zwisał mu do bioder, wtłoczonych w czarne, rurowate spodnie. Całości obrazu dopełniały lśniące niebieskie buty.

Uśmiechał się do niej śmiałymi oczami, osadzonymi w ładnej twarzy.

- Hej, Dallas, skończyłem sprawdzanie kontaktów i osobistego notatnika twojej ofiary. Materiały z jego biura dopiero nadeszły, ale wydaje mi się, że chciałabyś zobaczyć, co znalazłem do tej pory.

- Więc dlaczego nie mam twojego raportu w komputerze na moim biurku? - spytała sucho.

- Pomyślałem, że przyniosę go osobiście.

Uśmiechając się przyjaźnie, rzucił dyskietkę na biurko, sam siadając na jego rogu.

- McNab, to Peabody zbiera dla mnie informacje.

- Tak. - Wzruszył ramionami. - Więc jest na swym stanowisku?

- Nie interesujesz jej, przyjacielu. Przyjmij ode mnie to stwierdzenie. Odwrócił głowę i zaczął krytycznie przyglądać się własnym paznokciom.

- Kto powiedział, że ja się nią interesuję? Ona nadal chodzi z Monroe, prawda?

- Nie rozmawiamy o tym.

Ich oczy spotkały się na chwilę, podzielając niejasną dezaprobatę, której żadne z nich nie chciało okazać, dla zainteresowania Peabody gładkim i może nawet atrakcyjnym, dyplomowanym kolegą.

- Pytam ze zwykłej ciekawości.

- Więc zapytaj ją o to sam. I złóż mi meldunek - dodała cicho.

- Zrobię to. - Znów się uśmiechnął. - To da jej okazję do warknięcia na mnie. Ma wspaniałe zęby.

Wstał, zrobił rundę po ciasnym gabinecie Eve. Oboje byliby zaskoczeni, gdyby się dowiedzieli, że w tej chwili ich myśli na temat związków międzyludzkich biegną po równoległych torach.

Gorąca randka McNaba z konsultantką lotów pozaplanetarnych wystygła i zupełnie się zepsuła ostatniego wieczoru. Teraz myślał, że dziewczyna go znudziła, co wydawałoby się wprost niemożliwe, gdy się patrzyło na jej niewątpliwie wspaniałe piersi, przykryte czymś srebrnym i przejrzystym.

Nie mógł wzbudzić w sobie prawdziwego zapału, bo jego myśli stale zbaczały i zatrzymywały się przy pewnej zadziornej policjantce w wyprasowanym mundurze.

Co ona, u diabła, pod tym nosi, zastanawiał się teraz, tak samo jak zastanawiał się nieopatrznie poprzedniej nocy. Te rozważania spo­wodowały, że wcześnie zakończył wieczór, tak tym irytując konsultantkę lotów, że gdy oprzytomniał, nie miał już żadnej szansy na następne podejście do jej pięknych piersi.

Stwierdził, że spędza zbyt wiele wieczorów samotnie w domu, wpatrując się w ekran. To mu coś przypomniało.

- Ostatniej nocy złapałem teledysk z Mavis. Wstrząsająca.

- Tak, całkiem niezła. - Eve pomyślała o swej przyjaciółce, odbywającej teraz swe pierwsze tournee i promującej własny krążek pod patronatem rozrywkowej gałęzi firmy Roarke'a. Teraz Mavis dawała z siebie wszystko, śpiewając w Atlancie. Mavis Freestone, pomyślała z czułością Eve, przebyła daleką drogę od wypluwania płuc dla ćpunów i pijaków w spelunkach w rodzaju “Niebieskiej Wiewiórki”.

- Teledysk zaczyna iść w górę. Roarke sądzi, że w przyszłym tygodniu znajdzie się w pierwszej dwudziestce.

McNab zadźwięczał żetonami kredytowymi w kieszeni.

- Znaliśmy się kiedyś.

Udaje, pomyślała Eve, ale pozwoliła mu na to.

- Myślę, że Roarke planuje przyjęcie lub coś podobnego, aby uczcić jej powrót.

- Tak? Super. - Nagle ożywił się, słysząc nieomylny dźwięk policyjnych butów stukających o wytarte linoleum. Gdy Peabody przekroczyła próg, McNab miał ręce w kieszeni, a na twarzy wyraz zupełnego braku zainteresowania.

- Przyszła informacja z posterunku... - przerwała, nachmurzywszy się. - Czego chcesz, McNab?

- Wielokrotnego orgazmu, jaki wy, dziewczęta, możecie mieć na zawołanie.

Peabody opanowała rodzący się śmiech.

- Pani porucznik nie ma czasu dla twoich żałosnych żartów.

- W rzeczy samej ten jeden dosyć się porucznik spodobał - powiedziała Eve, przewracając oczami, gdy Peabody rzuciła na nią wściekłe spojrzenie.

- Zaczynaj, McNab, koniec zabawy.

- Pomyślałem - wrócił do swej relacji - że zainteresuje cię fakt, iż przeglądając kontakty i magazyny pamięci, nie znajduje się niczego, co by wychodziło od denata lub do niego przychodziło, co byłoby transmisją do jakiejś innej kobiety, nie do zabójczyni, albo też transmisją nie do osób z jego personelu. Nie ma zapisanych w elek­tronicznym notesie innych spotkań - mówił gładko, uśmiechając się radośnie do Peabody - niż te, w które była zaangażowana Lisbeth a którą często nazywa Lissy, moje kochanie.

- Żadnych zapisów dotyczących innych kobiet? - Eve zacisnęła - A jakiś facet?

- Nic, żadnych szczegółów tego rodzaju i żadnych podejrzeń o biseksualizm.

- Ciekawe. Przejrzyj zapisy biurowe, McNab. Zastanawiam się, igły Lissy, moje kochanie, skłamała, podając motyw, a jeśli tak, to dlaczego go zabiła.

- Pracuję nad tym. - Wychodząc, zatrzymał się na wystarczająco długą chwilę, aby wysłać w kierunku Peabody długi, przesadny całus.

- Bałwan.

- Może cię irytuje, Peabody...

- Tu nie ma żadnego może.

- Ale był dość bystry, by spostrzec, że jego meldunek może zmienić kierunek śledztwa w tej sprawie.

Na myśl, że McNab wpycha nos w jej sprawę, Peabody najeżyła się:

- Ale sprawa Cooke jest zamknięta. Winny przyznał się, został oskarżony i uwięziony.

- Dostała zabójstwo drugiego stopnia. Jeśli nie była to zbrodnia popełniona w afekcie, może dojdziemy do czegoś więcej. Warto byłoby się dowiedzieć, czy Branson miał kogoś na boku, czy też ona wymyśliła to, aby ukryć inny motyw. Wpadniemy do jego biura później, aby popytać. Tymczasem... - Zginając palce, wyciągnęła rękę po dyskietkę, którą trzymała Peabody.

- Raport detektywa Sally'ego - zaczęła Peabody, wręczając Eve dyskietkę. - Nie było problemów ze współpracą. Zasadniczo dlatego, że niczego nie zdobył. Ciało znajdowało się w rzece co najmniej przez trzydzieści sześć godzin, zanim je znaleziono. Nie znalazł świadków. Ofiara nie miała pieniędzy ani weksli, ale miała kartę identyfikacyjną i karty kredytowe. Również zegarek - Cartier, stary, ale dobry - więc Sally wykluczył zwykły napad, zwłaszcza że badanie sekcyjne ujawniło brak języka.

- To jest trop - mruknęła Eve i włożyła dyskietkę do swego komputera.

Protokół sekcyjny stwierdza, że język został odcięty przed śmiercią, W pomocą zębatego ostrza. Jednak skaleczenie i posiniaczenie z tyłu i' jak również brak śladów obrony wskazują, że ofiara została prawdopodobnie ogłuszona tuż przed zabiegiem okaleczającym, a następnie wrzucona do rzeki. Przedtem związano jej ręce i stopy. Przyczyną zgonu było utonięcie.

Eve zabębniła palcami.

- Czy jest jakiś powód, dla którego powinnam zająć się tym raportem? - spytała, uzyskując w odpowiedzi uśmiech Peabody.

- Detektyw Sally był rozmowny. Nie wydaje mi się, by chciał walczyć o ten przypadek. Ponieważ ofiara była mieszkańcem Nowego Jorku, powiedział, że można rzucić monetą o to, czy był zabity tutaj, czy po drugiej stronie rzeki.

- Nie biorę tego przypadku, przyglądam mu się po prostu. Sprawdziłaś Arlington?

- Wszystko jest na drugiej stronie dyskietki.

- Świetnie. Przejrzę to, a następnie udamy się do biura Bransona. Eve zmrużyła oczy, bo w drzwiach, wahając się, stanął wysoki, kościsty mężczyzna w znoszonych dżinsach i staromodnej wełnianej koszuli z kapturem. Oceniła go na nieco ponad dwadzieścia lat. W szarych, marzycielskich oczach miał wyraz tak jawnej niewinności, że niemal widziała, jak uliczni złodzieje ustawiają się w kolejce, aby mu oczyścić kieszenie.

Miał szczupłą twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi, która przywiodła jej na myśl męczenników lub uczonych, a jego zebrane w gładki ogon kasztanowe włosy poprzetykane były wyblakłymi od słońca pasemkami.

Uśmiechał się wolno, nieśmiało.

- Szuka pan kogoś? - zaczęła Eve. Słysząc to pytanie, Peabody odwróciła się, otworzyła usta i wydała z siebie coś, co można było nazwać jedynie piskiem.

- Hej, Dee. - Głos miał chropawy, jakby rzadko go używał.

- Zeke! Ojej, Zeke! - Zrobiła wielki skok i wylądowała w długich, zapraszająco wyciągniętych ramionach.

Widok Peabody w nieskazitelnie wyprasowanym mundurze, w re­gulaminowych, fikających w powietrzu butach, chichoczącej, bo tylko tak można było określić te dźwięki, obsypującej radosnymi pocałun­kami długą twarz trzymającego ją mężczyzny, widok ten spowodował, że Eve powoli zaczęła się podnosić.

- Co tu robisz? - dopytywała się Peabody. - Kiedy przyjechałeś? Och, jak dobrze cię zobaczyć. Jak długo możesz zostać?

- Dee - powiedział tylko i uniósł ją trochę wyżej, aby przycisnąć usta do jej policzka.

- Przepraszam. - Dobrze wiedząc, jak szybko potrafią w wydziale mleć językami, Eve zrobiła krok do przodu. - Inspektorze Peabody, radzę, aby ta mała uroczystość powitalna odbyła się po godzinach pracy.

- Och, przepraszam. Postaw mnie, Zeke. - Jednak nadal zaborczo otaczała go ramieniem, nawet wtedy, gdy jej stopy dotknęły już podłogi. - Pani porucznik, to jest Zeke.

- Tyle już zdążyłam pojąć.

- Mój brat.

- Ach tak? - Eve rzuciła jeszcze raz okiem, szukając rodzinnego podobieństwa. Nie znalazła żadnego - ani typ budowy, ani karnacja, ani kształty. - Miło mi pana poznać.

- Nie chciałem przeszkadzać. - Zeke zaczerwienił się lekko i wyciągnął swą wielką dłoń. - Dee opowiadała o pani wiele dobrego, pani porucznik.

- Miło mi słyszeć. - Dłoń Eve zniknęła w dłoni o konsystencji granitu, ale delikatnej jak jedwab. - Więc który jest pan z kolei?

- Zeke to niemowlę. - Peabody powiedziała to z takim zachwytem, że Eve zmuszona była się uśmiechnąć.

- Ładne niemowlę. Ile pan ma wzrostu, metr osiemdziesiąt dziewięć?

- I jeszcze centymetr - odpowiedział z nieśmiałym uśmiechem.

- Ma to po ojcu. Obaj są wysocy i szczupli. - Peabody mocno uścisnęła brata. - Zeke jest stolarzem artystą. Robi cudowne meble i szafki.

- Daj spokój, Dee. - Jego lekko zaróżowiona twarz pokryła się rumieńcem. - Jestem zwykłym cieślą. Umiem się posługiwać narzę­dziami, to wszystko.

- Spotkaliśmy się z tym w ostatnim czasie - mruknęła Eve.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że wybierasz się do Nowego Jorku? - zapytała z wyrzutem Peabody.

- Chciałem cię zaskoczyć. No i jeszcze jakieś dwa dni temu nie wiedziałem na pewno, czy przyjadę.

Pogłaskał ją po włosach w sposób, który znów kazał Eve pomyśleć o związkach międzyludzkich. W niektórych nie chodziło bynajmniej o seks, władzę czy dominację. Chodziło po prostu o miłość.

- Dostałem zlecenie na zrobienie szafek od ludzi, którzy zobaczyli prace w Arizonie.

- Świetnie. Ile ci to czasu zajmie?

- Nie wiem, będę wiedział, gdy je zrobię.

- Dobrze, a więc zamieszkasz u mnie. Dam ci klucz i powiem, jak się tam dostać. Pojedziesz metrem. - Zagryzła wargi. - Nie wałęsaj się, Zeke. Tu nie jest jak w domu. Masz pieniądze i kartę identyfikacyjną w tylnej kieszeni, a więc...

- Peabody - Eve, aby zwrócić na siebie uwagę, uniosła palec. - Weź zwolnienie z reszty dnia na załatwienie spraw osobistych, zainstalujesz brata.

- Nie chciałbym sprawiać kłopotu - zaczął Zeke.

- Będziesz źródłem jeszcze większego kłopotu, gdy ona będzie się przez cały czas martwić, czy przypadkiem, zanim dostałeś się do jej mieszkania, nie zostałeś ze sześć razy napadnięty. - Eve złagodziła swoje słowa uśmiechem, chociaż uznała, że facet ma na twarzy wyraźnie wypisane F jak frajer. - Tak czy owak, nie ma tu teraz wiele do roboty.

- Ale sprawa Cooke.

- Myślę, że poradzę sobie sama - powiedziała łagodnie Eve. - Jeśli coś wyskoczy, ściągnę cię. Idź pokazać Zeke'owi cuda Nowego Jorku.

- Miło było poznać panią, pani porucznik.

- Mnie również. - Patrzyła, jak odchodzą: Zeke pochylający się lekko w stronę płonącej siostrzanym afektem Peabody.

Rodziny wciąż zbijały ją z tropu. Ale przyjemnie było zobaczyć, że czasami to grało.

Wszyscy kochali J. C. - Chris Tipple, asystent dyrektora w firmie Bransonów, był mężczyzną około trzydziestoletnim z włosami niemal tego samego koloru co obrzmiałe obwódki jego oczu. Szlochał bez zażenowania, a łzy spływały ciurkiem po pucołowatej, miłej twarzy. - Wszyscy.

Co mogło być problemem, pomyślała Eve, znów czekając, aż Chris wytrze policzki zmiętą chusteczką.

- Przykro mi z powodu odniesionej przez pana straty.

- Wprost nie sposób uwierzyć, że już nigdy nie wejdzie tymi drzwiami. - Wstrzymując oddech, wpatrzył się w zamknięte drzwi wielkiego, jasnego biura. - Nigdy. Wszyscy są wstrząśnięci. Kiedy B.D. ogłosił to dzisiaj rano, nikt nie potrafił wydobyć głosu.

Przycisnął chusteczkę do ust, jak gdyby znów zawiódł go głos.

B. Donald Branson, brat i wspólnik ofiary, czekał, aż Chris skończy.

- Chcesz trochę wody, Chris? Środek uspokajający?

- Wziąłem coś na uspokojenie. Nie wydaje się, aby pomogło. Byliśmy z sobą bardzo blisko. - Wycierając zapłakane oczy, Chris nie zauważył błysku zainteresowania w spojrzeniu Eve.

- Był pan z nim związany osobiście?

- O, tak. Przez prawie osiem lat. Był znacznie więcej niż praco­dawcą. Był... był dla mnie jak ojciec. Przepraszam.

Wyraźnie przejęty, ukrył twarz w dłoniach.

- Przepraszam, J.C. wolałby, abym się tak nie rozklejał. To nie pomaga. Ale nie mogę. Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas potrafił sobie z tym poradzić. Zawieszamy naszą działalność na tydzień. Całą działalność. Biur, fabryk, wszystkiego. Uroczystości pogrzebowe... - Mówił wolno, zmagając się z sobą. - Uroczystości pogrzebowe zaplanowane są na jutro.

- Szybko.

- J.C. na pewno nie chciałby tego przeciągać. Jak mogła to zrobić? - Ściskał wilgotną szmatkę w ręce, spoglądając na Eve niewidzącym wzrokiem. - Jak mogła to zrobić, pani porucznik? J.C. uwielbiał ją.

- Zna pan Lisbeth Cooke?

- Oczywiście.

Wstał i zaczął chodzić, co Eve przyjęła z wdzięcznością. Trudno było patrzeć na cierpienie dorosłego człowieka, siedzącego na różowym krześle o kształcie słonia. Sama siedziała na purpurowym kangurze.

Jedno spojrzenie na gabinet zmarłego J. Clarence'a Bransona dowodziło z całą oczywistością, że wprost nieumiarkowanie lubił się zajmować własnymi zabawkami. Półki na jednej ze ścian były nimi załadowane, począwszy od zwykłej, zdalnie sterowanej stacji kos­micznej po serię wielozadaniowych miniandroidów.

Eve robiła wszystko, aby nie patrzyć na ich martwe oczy i zmi­niaturyzowane kształty. Zbyt łatwo było wyobrazić sobie, jak nagle ożywają i... ach, Bóg wie co.

- Opowiedz mi o niej, Chris.

- Lisbeth. - Westchnął głęboko, następnie machinalnie skorygował odcień zasłony w szerokim oknie za biurkiem. - Jest piękną kobietą. Sama pani mogła się o tym przekonać. Elegancka, zdolna, ambitna, wymagająca, ale J.C. nie miał nic przeciwko temu. Powiedział mi kiedyś, że jeśliby nie miał wymagającej kobiety, skończyłby, celując do golfowego dołka i przegrywając życie.

- Dużo czasu spędzali razem?

- Dwa wieczory w tygodniu, czasem trzy. Środy i soboty zawsze: kolacja oraz teatr lub koncert. Każda impreza towarzyska, która wymagała jego lub jej obecności, oraz obiad w poniedziałek od dwunastej trzydzieści do drugiej. Trzy tygodnie wakacji w sierpniu, tam, gdzie chciała pojechać Lisbeth, i pięć weekendowych wyjazdów w ciągu roku.

- Wygląda, że było to poddane wielkiej dyscyplinie.

- Domagała się tego Lisbeth. Chciała, aby zasady były wyar­tykułowane, a zobowiązania obu stron jasno określone i należycie uporządkowane. Rozumiała, jak sądzę, że umysł J.C. miał skłonność do błądzenia, a ona, gdy byli razem, oczekiwała jego pełnej koncen­tracji.

- Czy jakaś inna jego cząstka też miała skłonności do błądzenia?

- Słucham?

- Czy J.C. nie zaangażował się poza tym?

- Zaangażował... uczuciowo? Absolutnie nie.

- A seksualnie?

Okrągła twarz Chrisa stężała, obrzmiałe oczy stały się zimne.

- Jeśli pani insynuuje, że J. Clarence Branson zdradzał kobietę, w stosunku do której miał zobowiązania, to nie ma nic bardziej fałszywego. Był jej oddany. I był jej wierny.

- Jest pan tego pewien? Bez żadnych wątpliwości?

- To ja organizowałem mu wszystko, spotkania zawodowe i oso­biste.

- Nie mógł mieć jakichś zupełnie własnych, na boku?

- Takie przypuszczenie jest obraźliwe - wykrztusił Chris. - Czło­wiek nie żyje, a pani siedzi tu i oskarża go, że jest kłamcą i oszustem.

- O nic go nie oskarżam - sprostowała spokojnie Eve. - A pytam. Pytać to mój obowiązek, Chris. Jak również ocenić go tak sprawied­liwie, jak tylko potrafię.

- Nie podoba mi się sposób, w jaki pani to robi. - Znów się odwrócił. - J.C. był dobrym, uczciwym człowiekiem. Znałem go, jego zwyczaje i nastroje. Nie wplątałby się w żadną podejrzaną sprawę, a z pewnością nie mógłby tego zrobić bez mojej wiedzy.

- W porządku. Więc opowiedz mi o Lisbeth Cooke. Co mogłaby zyskać, zabijając go?

- Nie wiem. Traktował ją jak księżniczkę, dawał wszystko, czego tylko sobie zażyczyła. Zabiła złotą kurę.

- Co zabiła?

- Jak w bajce. - Niemal się uśmiechnął. - Kurę, która znosi złote jajka. Był szczęśliwy, gdy mógł jej dać to, czego chciała i jeszcze więcej. Ale teraz nie żyje. Nie będzie złotych jajek.

O ile, pomyślała Eve, opuszczając biuro, nie chciała mieć wszystkich złotych jajek naraz.

Po przestudiowaniu ruchomej mapy w hallu wiedziała już, że biuro B. Donalda Bransona znajdowało się na tym samym piętrze, po przeciwnej stronie niż biuro brata. Ruszyła tam w nadziei, że go zastanie. Wiele stanowisk było pustych, większość szklanych drzwi było pozamykanych, a za nimi czaiły się wyludnione, ciemne pomieszczenia.

Wyglądało, że cały budynek jest w żałobie.

Umieszczone w równomiernych odstępach hologramowe ekrany pokazywały nowe lub ulubione produkty firmy “Narzędzia i Zabawki Bransona”. Przystanęła przy jednym z nich, patrząc z równą dozą zdumienia i grozy, jak umundurowany android akcji zwraca zaginione dziecko tonącej we łzach matce.

Policjant patrzył z ekranu, twarz miał rozsądną i budzącą zaufanie, a mundur wyprasowany tak dokładnie jak mundur Peabody.

- Naszym zadaniem jest służyć i chronić.

Następnie obraz cofnął się i powoli obrócił, aby pokazać widzom produkt i dodatki, podczas gdy głos z komputera opisywał całość wyrobu i wyceniał detale. Jako dodatek do kompletu oferowano ulicznego androida - złodzieja z powietrznymi łyżwami.

Kiwając głową, Eve odwróciła się. Zastanawiała się, czy firma wytwarzała androidy ulicznice albo nielegalnych dealerów. Potem oczywiście potrzebny będzie android ofiara.

O Jezu!

Drzwi z czystego szkła otworzyły się, gdy Eve się do nich zbliżyła. Blada kobieta o znużonym spojrzeniu obsługiwała gładką konsolę w kształcie litery U, odpowiadając na telefony przez nadajnik połączony z hełmofonem.

Dziękuję bardzo. Został pan nagrany, a pańskie kondolencje zostaną przekazane rodzinie. Uroczystości pogrzebowe wyznaczono na jutro, na godzinę drugą w Quiet Passages, Central Park South. Tak, to ogromny wstrząs. Wielka strata. Dziękuję za telefon”.

Odsunęła od ust mikrofon i posłała Eve poważny uśmiech.

- Przykro mi, ale pan Branson nie przyjmuje. Biura będą zamknięte aż do wtorku przyszłego tygodnia.

Eve wyjęła swą odznakę.

- Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa jego brata. Czy pan Branson jest obecny?

- Ach, pani porucznik. - Kobieta na chwilę dotknęła palcami oczu, po czym wstała. - Chwileczkę.

Wyśliznęła się wdzięcznie spoza konsoli, szybko zastukała do wysokich białych drzwi i zniknęła za nimi. Eve słyszała ciche buczenie kondolencji napływających do wielokanałowego urządzenia nadawczo - odbiorczego. Następnie drzwi znów się otworzyły.

- Proszę wejść, pani porucznik. Pan Branson przyjmie panią. Czym mogę służyć?

- Dziękuję, niczego mi nie potrzeba.

Weszła do środka. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się jej w oczy, była uderzająca różnica między tym biurem a biurem J.C. Odznaczało się ono chłodnymi barwami, miękkimi liniami i cechami bogatego wyrafinowa­nia. Żadnych idiotycznych krzeseł w kształcie zwierząt lub szczerzących zęby androidowych lalek. Tutaj stonowane zielenie i różne odcienie niebieskiego zaprojektowane były tak, aby uspokajać. Duża płaszczyzna biurka, niezaśmiecona gadżetami, przygotowana była do pracy.

B. Donald Branson stał za biurkiem. Nie był tak potężny jak brat, w zgrabnie skrojonym garniturze wyglądał nawet szczupłe. Matowo - złote włosy nad wysokim czołem były gładko zaczesane do tyłu. Krzaczaste, gęste brwi nad bladozielonymi, zmęczonymi oczami były o ton ciemniejsze.

- Pani porucznik Dallas, to miło, że pofatygowała się pani osobiście. - Jego głos był cichy i spokojny, jak cały pokój. - Miałem zamiar skontaktować się z panią, by podziękować za uprzejme poinformowanie mnie ostatniej nocy o śmierci brata.

- Przepraszam, że niepokoję pana w takim czasie, panie Branson.

- Ach nie, bardzo proszę. Niech pani siądzie. Wszyscy usiłujemy sobie z tym jakoś poradzić.

- Zauważyłam, że pański brat był bardzo lubiany.

- Kochany - poprawił, gdy usiedli. - Nie można było nie kochać J.C. Dlatego tak trudno wyobrazić sobie, że odszedł, i to w taki sposób. Lisbeth była niczym członek rodziny. Mój Boże. - Przez chwilę, próbując się opanować, patrzył na bok. - Przepraszam - zdołał wreszcie powiedzieć. - Co mogę dla pani zrobić?

- Panie Branson, chciałabym uporać się z tym tak szybko, jak to możliwe. Panna Cooke twierdzi, że odkryła romans pana brata z inną kobietą.

- Co?! To absurd! - Branson odrzucił tę możliwość pełnym złości machnięciem ręki. - J.C. był absolutnie oddany Lisbeth. Nie spojrzał na inną kobietę.

- Jeśli to prawda, dlaczego miałaby go zabijać? Czy często się kłócili?

- J.C. nie potrafiłby się sprzeczać nawet przez pięć minut - powiedział Branson znużonym głosem. - Po prostu nie mieściło się to w jego charakterze. Przemoc była mu obca i z pewnością nie uganiał się za kobietami.

- Nie sądzi pan, że mógł zainteresować się kimś innym?

- Gdyby tak było, w co trudno uwierzyć, powiedziałby o tym Lisbeth. Byłby w stosunku do niej uczciwy i zakończył ten związek przed wejściem w inny. J.C. postępował uczciwie niczym dziecko.

- Jeśli to przyjmę za pewnik, będę musiała szukać innych motywów. Pan i brat byliście prezesami. Kto dziedziczy jego udział?

- Ja. - Splótł dłonie na biurku. - Firmę założyli nasi dziadkowie. J.C. i ja byliśmy u steru ponad trzydzieści lat. W naszym kontrakcie zaznaczone jest, że ten, który pozostanie przy życiu, albo jego potomkowie, odziedziczy udziały partnera.

- Czy mógł przekazać część udziałów Lisbeth Cooke?

- Nie, nic z majątku firmy. Jest na to kontrakt.

- Więc coś z funduszy osobistych lub akcji?

- Oczywiście, mógł swobodnie dać część lub całość osobistego majątku każdemu, komu by zechciał.

- Czy w grę wchodzą poważne sumy?

- Tak. Myślę, że tak. - Pokiwał głową. - Czy sądzi pani, że zabiła go dla pieniędzy? Nie mogę w to uwierzyć. Zawsze był dla niej bardzo hojny, a Lisbeth jest... była dobrze płatnym pracownikiem firmy. Tu nie może chodzić o pieniądze.

- Jest to jakiś pogląd - powiedziała tylko Eve. - Chciałabym poznać nazwisko jego prawnika i byłabym wdzięczna, gdyby pan wszystko przygotował tak, bym mogła poznać warunki testamentu.

- Tak, oczywiście. - Uderzywszy palcem w blat biurka, otworzył środkową szufladę. - Mam tu służbową wizytówkę Suzanny. Skon­taktuję się z nią natychmiast - dodał, wstając, aby podać kartę Eve, która również powstała. - Proszę jej powiedzieć, aby dostarczyła pani każdą potrzebną informację.

- Jestem wdzięczna za współpracę.

Eve po wyjściu spojrzała na zegarek. Uznała, że z prawnikiem będzie mogła się spotkać po południu. A teraz, skoro jest trochę czasu, dlaczego by nie zrobić wycieczki do sklepu Fixera?

3

Peabody odstawiła dwie torby z wiktuałami, które kupiła po drodze do domu, i wyjęła klucz. Obładowana była świeżymi owocami i jarzynami, mieszanką sojową, tofu, suchą fasolą i ciemnym ryżem, którego nie lubiła od dziecka.

- Dee. - Zeke postawił worek, w który, wyjeżdżając do Nowego Jorku, zapakował ubrania na zmianę, i do niesionej przez siebie torby siostry dołożył następne. - Nie powinnaś kupować tego wszystkiego.

- Jeszcze pamiętam, co jesz. - Wyszczerzyła do niego zęby, odwracając się przez ramię, ale nie dodała, że większość zawartości jej spiżarni stanowiły produkty, których żaden z poważnych wyznaw­ców Free Age nie uznałby za jadalne. Przekąski nasycone tłuszczem i chemikaliami, substytuty czerwonego mięsa, alkohol.

- To, ile tutaj kosztują świeże owoce, jest rozbojem i nie wydaje mi się, aby jabłka, które kupiłaś, były zerwane z drzewa później niż dziesięć dni temu. - Prócz tego Zeke poważnie wątpił, czy urosły w sposób naturalny.

- No cóż, brakuje nam sadów na Manhattanie.

- Ale... powinnaś mi pozwolić, żebym za to zapłacił.

- To moje miasto, a ty jesteś pierwszy z rodziny, który mnie odwiedził. - Pchnęła drzwi i odwróciła się, aby wziąć torby.

- Tu w pobliżu muszą być jakieś spółdzielnie Free Age.

- Nie chodzę do spółdzielni ani nie prowadzę ostatnio handlu na wymianę. Nie mam czasu. Mam niezłą pensję, Zeke. Nie kręć nosem. - Zdmuchnęła z oczu włosy. - Wchodź. To niewielkie pomieszczenie będzie teraz naszym domem.

Wszedł za nią, przyjrzał się części mieszkalnej z zapadniętymi sofami, porozrzucanymi stolikami, kolorowymi plakatami. Stora na oknie opadła i jego siostra podeszła, aby to naprawić.

Nie miała zbyt pięknego widoku z okna, ale cieszyły ją krzątanina i pośpiech na ulicy. Kiedy rozbłysło światło, zauważyła, że w jej mieszkaniu panuje prawie taki sam rozgardiasz, jak w dole za oknami.

Przypomniała sobie nagle, że pozostawiła w komputerze dyskietkę z charakterystyką umysłowości seryjnego, sadystycznego zabójcy. Będzie musiała ją wyjąć i gdzieś upchnąć.

- Gdybym wiedziała, że przyjedziesz, zrobiłabym trochę porządku.

- Po co? W domu nigdy nie robiłaś porządków w swoim pokoju. Wyszczerzył do niej zęby i wszedł do maleńkiej kuchenki, aby położyć tam torbę z żywnością. W istocie ulżyło mu, gdy zobaczył, że jej mieszkanie jest tak bardzo podobne do niej. Solidne, bezpreten­sjonalne, praktyczne.

Zauważył, że kran lekko cieknie, a na blacie kuchennym powstał pęcherz od przypalenia. Pomyślał, że może to naprawić, chociaż dziwiło go, że nie zrobiła tego sama.

- Ja to zrobię. - Zrzuciła płaszcz oraz czapkę i szybko weszła za nim. - Zanieść swoje rzeczy do sypialni. Ja będę spała na sofie.

- Nie, nie będziesz. - Zaczął zaglądać do szafek. Jeśli zdziwiła go zawartość spiżarni, a szczególnie jaskrawożółta torba “smacznych potraw ziemniaczanych”, nie okazał tego. - Biorę sofę.

- Jest wysuwana i dość szeroka. - Pomyślała, że chyba będzie miała odpowiednią do niej czystą pościel. - Ale ma spore nierówności.

- Mogę spać gdziekolwiek.

- Wiem. Pamiętam nasze biwaki. Dajcie Zeke'owi koc i skałę, a już go nie ma. - Śmiejąc się, otoczyła go ramionami, przycisnęła policzek do jego szyi. - O Boże, tęskniłam za tobą. Naprawdę za tobą tęskniłam.

- My wszyscy, mama, tata i cała reszta, mieliśmy nadzieję, że przyjedziesz na Boże Narodzenie.

- Nie mogłam. - Odskoczyła, gdy się odwrócił. - Sprawy się skomplikowały. - Nie chciała mówić o tym, co się działo, czego dokonała. - Ale wkrótce znajdę czas. Przyrzekam.

- Wyglądasz inaczej, Dee. - Dotknął jej policzka swą wielką dłonią. - Urzędowo. Pewnie. Wyglądasz na szczęśliwą.

- Jestem szczęśliwa. Kocham swoją pracę. - Uniosła dłoń, położyła ją na jego ręce i uścisnęła. - Nie wiem, jak ci mam tłumaczyć, abyś zrozumiał.

- Nie musisz. Sam to widzę. - Wyciągnął paczkę złożoną z sześciu puszek soku i otworzył małą lodówkę. Zrozumienie nie zawsze jest dobrym wyjściem. Wiedział o tym. Ważna jest akceptacja. - Trochę mi nieswojo, że odciągnąłem cię od pracy.

- Niepotrzebnie. Nie wykorzystywałam godzin na sprawy osobiste od... - Układając pudełka i torebki na półkach, pokręciła głową. - Do diabła, któż to może spamiętać? Dallas nie puściłaby mnie, gdybyśmy byli zawaleni robotą.

- Spodobała mi się. Jest silna i otaczają ją ciemne plamy. Ale nie jest bezwzględna.

- Masz rację. - Przekrzywiając głowę, Peabody odwróciła się znów do niego. - A co ci mama mówiła o odczytywaniu aury bez przyzwolenia?

Zarumienił się lekko i wyszczerzył zęby.

- Odpowiada za ciebie. Nie przypatrywałem się zbyt dokładnie, ale chciałem wiedzieć, kto troszczy się o moją wspaniałą siostrę.

- Twoja wspaniała siostra troszczy się całkiem nieźle sama o siebie. Dlaczego się nie rozpakowujesz?

- To zajmie mi najwyżej dwie minuty.

- Dwa razy dłużej niż wielki obchód, na który cię zabieram. - Wzięła go za rękę i poprowadziła przez część mieszkalną do sypialni. - Tak to wygląda. - Łóżko, stół, lampa, pojedyncze okno. Łóżko było zasłane, z nawyku i treningu. Na nocnym stoliku leżała książka. Nie potrafiła zrozumieć, jak można, układając się do snu, brać pilota i dyskietkę. Jednak teraz miała do czynienia z przerażającą tajemnicą morderstwa, więc zerkała niespokojnie, gdy Zeke kartkował książkę.

- Moja praca, moje hobby?

- Żebyś wiedział.

- Zawsze lubiłaś takie rzeczy. - Odłożył książkę na miejsce. - Sprowadza się to do walki dobra ze złem, prawda Dee? A dobro musi w końcu zwyciężyć.

- Właśnie dlatego mi to odpowiada.

- Tak, ale przede wszystkim, skąd to zło?

Mogłaby westchnąć na myśl o wszystkim, co widziała, robiła, ale patrzyła mu dalej w oczy.

- Nikt nie ma na to odpowiedzi, ale trzeba wiedzieć, że ono istnieje i trzeba sobie z tym radzić. I to właśnie robię, Zeke.

Kiwnął głową, przyjrzał się jej bacznie. Wiedział, że jej praca jest teraz inna niż rutynowe zajęcia, które wykonywała zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku i po założeniu munduru. Wtedy były to wypadki drogowe, utarczki przy rozpraszaniu gapiów i pisanina. Teraz miała do czynienia z zabójstwami. Każdego dnia stykała się ze śmiercią i ocierała się o tych, którzy ją powodowali.

Tak, ona wygląda teraz inaczej, uznał Zeke. W jej ciemnych, poważnych oczach kryło się to, co widziała, robiła i czuła.

- Jesteś w tym dobra?

- Całkiem niezła. - Teraz na jej twarzy zagościł oszczędny uśmiech. - Zamierzam być lepsza.

- Uczysz się od niej. Od Dallas.

- Tak. - Peabody siadła na brzegu łóżka i podniosła na niego oczy. - Zanim wzięła mnie na swoją asystentkę, uczyłam się właśnie od niej. Czytałam akta spraw, wkuwałam technikę. Nie spodziewałam się, że będę mogła z nią pracować. Może to szczęście, a może los. Nauczyłyśmy się nawzajem szanować.

- Tak. - Usiadł obok niej.

- Daje mi szansę odkrywania, co mogę robić, kim mogę zostać. - Peabody nabrała dużo powietrza i wypuściła je powoli. - Zeke, wychowano nas tak, byśmy umieli odnaleźć swoją drogę, byśmy nią kroczyli, wykonując jak najlepiej to, do czego jesteśmy zdolni. I ja to właśnie robię.

- Wydaje ci się, że tego nie pochwalam, że nie rozumiem?

- Niepokoi mnie - opuściła rękę na przymocowany u pasa, regulaminowy ogłuszacz - co ty, zwłaszcza ty, czujesz.

- Nie powinno cię to niepokoić. Nie muszę rozumieć, co robisz, aby wiedzieć, że jest ci to potrzebne.

- Zawsze byłeś najbardziej beztroski z nas wszystkich.

- No. - Trącił ją ramieniem w ramię. - Tak się dzieje, gdy przychodzisz na świat ostatni i widzisz, jak inni się męczą. Mogę wziąć prysznic?

- Jasne. - Poklepała go po ręce i podniosła się. - Upłynie trochę czasu, zanim woda się zagrzeje.

- Nie ma pośpiechu.

Gdy wziął swą torbę i poszedł z nią do łazienki, pognała do telełącza w kuchni, połączyła się z Charlesem Monroe i zostawiła mu wiadomość w komputerze, że odwołuje wieczorne spotkanie.

Jakkolwiek mądry, wyrozumiały i dorosły wydawał się braciszek, nie spodziewała się, by zrozumiał ten luźny, a ostatnio bardzo poszarpany związek z jej dyplomowanym kolegą.

Zdziwiłaby się, gdyby się dowiedziała, jak wiele jej mały braciszek potrafi zrozumieć. Stojąc pod prysznicem, czując, jak gorąca woda oddala lekką sztywność pozostałą po podróży, myślał o związku, który nie był i nie powinien być związkiem. Myślał o kobiecie. Wymawiał sobie, że nie ma prawa o niej myśleć. Była kobietą zamężną oraz jego pracodawczynią.

Nie miał prawa tęsknić do niej ani nie powinien odczuwać tego falującego gorąca, gdy wyobrażał sobie, że już niedługo ją zobaczy.

Jednak nie potrafił nie wyobrażać sobie jej twarzy. Jej niezwykłego piękna. Smutne oczy, łagodny głos, spokojna godność. Mówił sobie, że jest to głupia, a nawet dziecinna fascynacja. Straszliwie niewłaściwa. Jednak nie miał innego wyjścia, jak tylko ją wielbić, a w głębi duszy, tam, gdzie uczciwość jest rzeczą najcenniejszą, przyznawał, że to ona była głównym powodem, dla którego przyjął zamówienie i ruszył w podróż na wschód.

Chciał ją znów zobaczyć, niezależnie od tego, jak bardzo to pragnienie go zawstydzało.

Jednak nie był dzieckiem, które wierzy, że dostanie wszystko, na co ma ochotę.

Dobrze by było zobaczyć ją tutaj, w jej własnym domu, z własnym mężem. Spodobała mu się myśl, że to odurzenie spowodowane było tylko okolicznościami i miejscem ich spotkania. Była sama, najwyraź­niej samotna, i wyglądała tak delikatnie, chłodno i złoto w upale głębokiej pustyni.

Tutaj będzie inaczej, bo ona będzie inna. On również. Wykona pracę, o którą go poprosiła, i nic więcej. Będzie spędzał czas z siostrą, za którą tęsknił tak bardzo, że go nieraz bolało serce. No i w końcu pozna to miasto oraz pracę, która ją oderwała od rodziny.

Mógł powiedzieć już teraz, że miasto go zafascynowało.

Wycierając się, próbował spoglądać przez maleńkie, zaparowane okienko. Nawet ten zamazany, ograniczony widok powodował, że krew krążyła żywiej.

Tyle tego, myślał. Nie owa otwarta przestrzeń pustyni, gór i pól, do których przyzwyczajał się od chwili, gdy rodzina zmieniła miejsce zamieszkania w Arizonie, ale mnóstwo wszystkich rzeczy naraz, stłoczonych w jednym miejscu.

Było tu tyle do zobaczenia. Tyle do zrobienia. Włożywszy świeżą koszulę i dżinsy, zaczął kombinować, szukać pomysłów, planować. Gdy powrócił do części mieszkalnej, był przygotowany. Zauważył, że siostra zawzięcie zajmuje się porządkami, i zaśmiał się.

- Sprawiasz, że czuję się jak proszony gość.

- No cóż... - Usunęła wszystkie, jakie tylko znalazła, dyskietki i materiały o morderstwach i okaleczeniach. Powinno być dobrze. Podniosła na niego oczy i zamrugała.

O rety, to wszystko, o czym zdołała pomyśleć. Dlaczego tego nie zauważyła już przy pierwszym porywie radości ze spotkania? Jej młodszy braciszek wyrósł na mężczyznę. I patrzenie na niego było prawdziwą ucztą dla oczu.

- Świetnie wyglądasz - wypełniłeś się i w ogóle.

- To tylko czysta koszula.

- Jasne. Chcesz soku, herbaty?

- Ach. Tak naprawdę to chcę wyjść. Mam tu przewodnik. Studio­wałem go w czasie podróży. Czy wiesz, ile muzeów jest na samym Manhattanie?

- Nie, ale założę się, że ty wiesz. - Palce nóg Peabody, zamknięte w regulaminowych butach, zginały się i rozluźniały. Uważała, że jej nogi są przygotowane do marszu. - Pozwól, że się przebiorę i zrobimy przegląd tych muzeów.

Godzinę później była niemalże szczęśliwa, mając takie udogod­nienia, jak pneumatyczne podeszwy, grubą, miękką wełnę luźnych spodni i podszewkę zimowego płaszcza. Zeke!a ciągnęło nie tylko do muzeów. Ciągnęło go do wszystkiego.

Wziął turystyczne kasety do podręcznego wideo, którym, jak powiedział, chciał zaimponować w podróży. Wyrwano by mu go dziesiątki razy, gdyby nie pilnowała wzrokiem ulicznych złodziejasz­ków. Niezależnie od tego, jak często pouczała go, by uważał, aby starał się rozpoznawać charakterystyczne zachowania i ruchy, on się tylko uśmiechał i kiwał potakująco głową.

Wjechali na dach Empire State Building, stali w mroźnym, przenikliwym wietrze, dopóki uszy jej nie zmarzły. Jego bladozielone oczy błyszczały podziwem. Jeździli metrem, włóczyli się po sklepach na Piątej, patrzyli w górę na turystyczne małe sterówce, polecieli powietrznym autobusem, pogryzali zatęchłe precelki, które uparł się kupić przy ruchomych schodach.

Tylko głęboka i długotrwała miłość mogła skłonić ją do ślizgania się na lodowisku w Centrum Rockefellera, gdy po trzech godzinach chodzenia mięśnie jej łydek aż piszczały z bólu.

On uświadamiał jej jednak, co to znaczy być oszołomionym miastem i dostrzegać wszystko, co ma ono do zaoferowania. Patrząc na jego nieustanne zachwyty, zdała sobie sprawę, że sama o tym zapomniała.

I chociaż zmuszona była raz błysnąć odznaką ukrytą w kieszeni płaszcza w świdrujące oczy opryszka, szykującego się do obrobienia turysty, nie zepsuło to im wcale dnia.

W końcu, gdy wreszcie udało się jej wymóc na nim, by się zatrzymali oraz napili czegoś gorącego i coś przekąsili, uznała, że jest absolutnie konieczne zaznajomienie go z pewnymi istotnymi nakazami i zakazami. Gdy nie będzie pracował, długo będzie przebywał sam, myślała. Wprawdzie miał już dwadzieścia trzy lata, ale wobec innych osób wykazywał naiwność pięciolatka.

- Zeke. - Ogrzewała ręce nad miską zupy soczewkowej i próbowała nie myśleć o sojowym burgerze, który wypatrzyła ukradkiem w menu. - Powinniśmy porozmawiać o tym, co będziesz robił, gdy ja będę w pracy.

- Będę robił szafki.

- Tak, ale czas mojej pracy jest... - Wykonała nieokreślony ruch ręką. - Nigdy nie wiadomo. Bardzo wiele godzin będziesz spędzać sam, więc...

- Nie musisz się o mnie martwić. - Uśmiechnął się do niej i uniósł łyżkę z zupą. - Bywałem już poza farmą.

- Ale dotychczas nie byłeś tutaj.

Rzucił jej pełne irytacji spojrzenie, takie, jakim bracia obdarzają natrętne starsze siostry.

- Noszę pieniądze w przedniej kieszeni. Nie rozmawiam z ludźmi, którzy kręcą się z walizkami pełnymi zegarków oraz elektronicznych notesów, i nie daję się wciągać do gry w karty, takiej jak na Piątej Alei, chociaż wyglądało to na niezłą zabawę.

- To jest kant. Nie można wygrać.

- Jednak wyglądało to na dobrą zabawę. - Nie miał zamiaru rozwodzić się nad tym dłużej, przynajmniej nie w momencie, gdy między jej brwiami utworzyła się głęboka bruzda. - Nie będę prowadził rozmów w metrze.

- W każdym razie nie z cwaniakiem szukającym okazji do obrobienia. - Peabody przewróciła oczami. - O Jezu, Zeke, facet aż się ślinił. W każdym razie - machnęła ręką - nie oczekuję, żebyś w czasie wolnym zamknął się na klucz w mieszkaniu. Po prostu chcę, abyś był ostrożny. To wspaniałe miasto, ale każdego dnia połyka ludzi. Nie chciałabym, żebyś był jedną z ofiar.

- Będę ostrożny.

- I będziesz się trzymał stref turystycznych oraz nosił podręczny wideofon?

- Tak, mamusiu. - Znów wyszczerzył zęby i wyglądał tak młodo, że Peabody zająknęła się. - A więc, czy jesteś gotowa na wycieczkę “Lot nad Manhattanem”?

- Oczywiście. - Zamiast grymasu udało j ej się wydobyć uśmiech. - Natychmiast, gdy stąd wyjdziemy. - Skupiła się na jedzeniu zupy. - Kiedy chcesz zacząć pracę?

- Jutro. Ustaliliśmy wszystko jeszcze przed moim przyjazdem. Zatwierdzili plany, szacunki. Opłacili moją podróż i wydatki.

- Powiedziałeś, że zobaczyli twoje prace, gdy byli na wakacjach w Arizonie?

- Ona zobaczyła. - Na samą myśl o tym serce zaczęło mu bić szybciej. - Kupiła jedną z rzeźb, którą zrobiłem dla Spółdzielni Artystów “Camelback”. Następnie Silvie - nie sądzę, abyś kiedyś spotkała Silvie, ona robi artystyczne prace w szkle - prowadząc tego dnia salon spółdzielni, wspomniała, że zaprojektowałem i wykonałem szafki, barki i inne rzeczy. Wtedy pani Branson powiedziała, że poszukują z mężem stolarza i...

- Co? - Peabody potrząsnęła głową.

- Szukali stolarza i...

- Nie, jakie to nazwisko? - Chwyciła jego rękę i ścisnęła. - Czy powiedziałeś Branson?

- Tak. Wynajęli mnie państwo Bransonowie. Pan i pani B. Donald Branson. On jest właścicielem firmy “Narzędzia i Zabawki Bransona”. To dobre narzędzia.

- Ach. - Peabody odłożyła łyżkę. - Ach, niech to diabli, Zeke.

Sklep Fixera był brzydkim akcentem w okolicy, która sama nie odznaczała się schludnością. Mieszczący się w zupełnie nieciekawym bloku, stojącym przy Dziewiątej Ulicy, od frontu odrapany, zabez­pieczony kratami, naszpikowany domofonami i judaszami, zapraszał klientów z wdziękiem karalucha.

Okna, przepuszczające światło tylko w jedną stronę, prezentowały przechodniom okopcone pole czerni. Na drzwiach ze wzmocnionej stali, naszpikowanych złożoną sekwencją zamków, pieczęć policyjna wyglądała jak żart.

Ludzie, którzy kręcili się w tej okolicy, wiedzieli, jak zajmować się tylko własnymi sprawami, którymi na ogół nie warto się było chwalić. Jeden rzut oka na Eve skłaniał ich do zajęcia się czymś innym i w innym miejscu.

Eve elektronicznym kluczem otworzyła policyjne zabezpieczenie, z ulgą przyjmując fakt, że ekipa dochodzeniowa nie wykorzystała zamków Fixera. Nie musiała więc tracić czasu na ich rozkodowanie. To nasunęło jej myśl o Roarke'u, ściślej pytanie, ile potrzebowałby czasu, aby się przez nie przedostać.

Stwierdziwszy, że jakąś cząstką siebie ucieszyłaby się, widząc go przy tej robocie, zachmurzyła się, po czym weszła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Śmierdziało - niezupełnie zgnilizną, ale czymś podobnym. Pot, tłuszcz, zatęchła kawa, stary mocz.

- Światło, pełne - wydała polecenie i zmrużyła oczy w odpowiedzi na nagłą jasność.

Sklep wewnątrz nie wyglądał o wiele weselej niż na zewnątrz. Nie było ani jednego krzesła zapraszającego klienta, aby usiadł i odpoczął. Podłoga w kolorze odpychającej zieleni, przypominającej wymiociny niemowlęcia, miała na sobie brud i szramy dziesiątków lat stałego użytkowania. Jej buty przyklejały się i odrywały, cmokając, co wskazywało, że praca z mokrą szmatą i szczotką nie należała do głównych zajęć zmarłego.

Szare metalowe półki zajmowały jedną ścianę aż po sufit i zapchane były w sposób niedający się logicznie wytłumaczyć.

Miniekrany, ochroniarskie kamery, łącza, fotokomórki, notesy elektroniczne, urządzenia służące do łączności i rozrywki, wszystkie na różnych etapach naprawy lub konstrukcji, tłoczyły się obok siebie.

Z drugiej strony pomieszczenia, ciasno ułożone, znajdowały się inne urządzenia, zapewne gotowe, ponieważ odręczne napisy nad nimi ostrzegały, że muszą być odebrane w ciągu trzydziestu dni albo głosiły, że klient nie odebrał towaru.

W pomieszczeniu mającym nie więcej niż cztery i pół metra szerokości naliczyła jeszcze pięć wywieszek “Nie udzielono kredytu”.

O poczuciu humoru Fixera - z braku lepszego na to określenia - świadczyła wisząca nad kasą ludzka czaszka. Napis pod zapadniętą żuchwą głosił: “Ostatni złodziej sklepowy”.

- Tak, istna beczka śmiechu - mruknęła Eve, poirytowana. Nagle zdała sobie sprawę, że w atmosferze tego miejsca dostaje gęsiej skórki. Z tyłu było jedyne, w dodatku zakratowane, okno. Drzwi wejściowe były naszpikowane zamkami. Spojrzała do góry, przypatrując się ekranowi monitora dozorującego. Wciąż pracował, ukazując pełny widok ulicy. Na krystalicznie czystym ekranie innego monitora, który pokazywał wnętrze sklepu, mogła przyjrzeć się własnemu wizerunkowi.

Stwierdziła, że nikt nie mógł się tu dostać, jeśli Fixer sobie tego nie życzył.

Postanowiła poprosić Sally'ego z wydziału bezpieczeństwa w New Jersey o kopie dyskietek z obu monitorów, zewnętrznego i wewnętrznego.

Podeszła do lady i zauważyła, że stojący tam komputer był brzydko wyglądającym składakiem. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pomyślała w tym momencie, pracował z większą szybkością, wydaj­nością i wiarygodnością niż ten, który miała w swoim biurze w centrali.

- Włącz się - poleciła komputerowi.

Gdy nie otrzymała odpowiedzi, zmarszczyła czoło i spróbowała uruchomić go ręcznie. Ekran zamigotał.

Ostrzeżenie: System chroniony przez wyłącznik zabezpieczający. Wprowadź hasło lub wzorzec głosu w ciągu trzydziestu sekund od tej informacji lub wyłącz.

Eve wyłączyła. Ciekawe, czy Feeney, najważniejszy z psów gończych wydziału elektronicznego, będzie miał czas i chęci, aby się z tym pobawić.

Poza tym na ladzie nie było nic prócz tłustych, wyraźnych teraz śladów palców świadczących o pracy ekipy dochodzeniowej i paru porozrzucanych części, których nie umiała zidentyfikować.

Rozkodowała drzwi prowadzące na zaplecze i weszła do warsztatu Fixera.

Facet powinien zatrudnić krasnoludki, pomyślała. Miejsce było potworną gmatwaniną części z dziesiątków porozrzucanych urządzeń elektronicznych. Narzędzia wisiały na kołkach albo leżały tam, gdzie je rzucono. Były tam minilasery, delikatne szczypczyki i śrubokręty z końcówkami niewiele grubszymi od włosa.

Gdyby go tutaj zaatakowano, to po czym, u diabła, można by to było poznać, zastanawiała się, stukając butem w obudowę jakiegoś monitora. Jednak nie sądziła, aby tak się właśnie stało. Z Fixerem miała do czynienia tylko parę razy i nie widziała go ze dwa lata, ale pamiętała, że jego otoczenie, podobnie jak jego samego, cechował nieustanny nieporządek.

- I nie dostaliby się do tej jaskini, gdyby on tego nie chciał - mruknęła do siebie. Ten człowiek był najwyraźniej paranoikiem, pomyślała, odkrywając nad głową następne monitory. Każdy cal we wnętrzu i otoczenie sklepu na odległość paru metrów monitorowane były dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu.

Nie, nie mogli go stąd wyciągnąć, stwierdziła. Jeśli, jak mówił Ratso, wpadł w panikę, był jeszcze ostrożniejszy. Nie czuł się jednak na tyle bezpieczny, aby się po prostu zabarykadować i jakoś to przeczekać. Więc wezwał przyjaciela.

Przeszła do maleńkiego pokoiku z tyłu, przyjrzała się uważnie bałaganowi w części mieszkalnej. Łóżko z pożółkłą bielizną po­ścielową, stół z doraźnie oprzyrządowanym centrum łączności, góra niewypranej odzieży i wąska łazienka, w której z trudem mieściły się ciasna kabina natryskowa i toaleta.

W małej kuchence, w której ledwie można się było obrócić, mieścił się załadowany do pełna autokucharz oraz zapchana po brzegi mała lodówka. Suche pożywienie i konserwy w puszkach ułożone były przy ścianie, sięgając Eve do pasa.

- O Jezu, mógłby tu przeczekać atak kosmitów. Po co miałby wychodzić, aby w efekcie znaleźć się pod wodą?

Kiwając głową, włożyła kciuki do kieszeni i powoli kręciła nimi w kółko.

Bez okien, bez drzwi na zewnątrz, zanotowała. Mieszkał w choler­nym pudełku. Przyjrzała się monitorowi stojącemu naprzeciw łóżka, zauważyła ruch uliczny na Dziewiątej. Nie, poprawiła się. To było jego okno.

Zamknęła oczy i próbowała wyobrazić go sobie tutaj, przywołując wizerunek, który zapamiętała. Chudy, siwiejący, stary. Obleśny.

Jest wystraszony, więc porusza się szybko, myślała. Bierze tylko to, co trzeba. Jest byłym wojskowym. Wie, jak błyskawicznie się ewakuować. Trochę odzieży, trochę pieniędzy. Jak na człowieka, który zamierza się ukrywać, niewystarczająca suma pieniędzy. Nie dosyć.

Chciwość, myślała. To była jeszcze jedna cecha tego faceta. Był chciwy, gromadził pieniądze, liczył drogo, a klienci płacili, bo miał czarodziejskie ręce.

Wziąłby gotówkę, kredyty, książeczki bankowe i karty płatnicze.

A gdzie torba? Na pewno zapakował torbę. Może być także w rzece, pomyślała, wkładając kciuki do kieszeni na piersiach. Albo wziął ją ten, kto go zabił.

Miał pieniądze, pomyślała głośno. I z całą pewnością nie wydawał ich na urządzenie domu, higienę osobistą i kondycję fizyczną.

Postanowiła sprawdzić jego finanse.

Pakuje torbę. Idzie się ukryć, pomyślała znów. Co do niej wkłada?

Wziął podręczny wideofon i elektroniczny notes, potrzebne mu były hasła i kontakty. No i broń.

Wyszła z pokoiku, zajrzała pod ladę. Znalazła pusty stojak z dźwignią szybkiego uwalniania. Kucnęła i przyglądając mu się uważnie, zmrużyła oczy. Czy stary świrus rzeczywiście miał niedozwolony miotacz? Czy było to łożysko dla broni? Musi przejrzeć raport ludzi z ekipy dochodzeniowej i sprawdzić, czy skonfiskowali jakąś broń.

Ze świstem wypuściła z płuc powietrze i podniosła stojak, aby mu się przyjrzeć. Nie miała pojęcia, jak wygląda miotacz wojskowy z czasów wojen miejskich.

Westchnąwszy, wepchała stojak do torby na dowody przestępstwa. Wiedziała, gdzie znajdzie taki miotacz.

4

Pragnąc osobiście porozmawiać z Feeneyem, Eve wróciła do centrali. Do elektronicznego podjechała ruchomymi schodami, licząc na to, że po drodze zdąży złapać maszynę z pożywnymi balonikami.

W wydziale przestępstw elektronicznych było niczym w ulu. Policjanci pracowali przy komputerach, rozbierali je, na powrót składali. Inni, siedząc w boksach, odgrywali i kopiowali dyskietki ze skonfiskowanych telełączy i elektronicznych notesów. Przerywane sygnały, brzęczenia i piski urządzeń elektronicznych tak bardzo wypełniały powietrze, że zaczęła się zastanawiać, jak może tu ktokolwiek złapać uciekające myśli.

Mimo hałasu, drzwi do gabinetu kapitana Ryana Feeneya były otwarte. Siedział przy biurku z rękawami koszuli zawiniętymi po łokcie, jego włosy koloru rdzy sterczały, oczy za soczewkami mikrookularów wydawały się ogromne. Stojąc w drzwiach, Eve zobaczyła, jak wyciągnął maleńką, przezroczystą płytkę półprzewod­nikową z wnętrza postawionego na sztorc komputera.

- Mam cię, ty mały huncwocie. - I z precyzją chirurga wsunął płytkę do torby z dowodami rzeczowymi.

- Co to jest?

- Hę? - Jego wyżle oczy poruszyły się za okularami, potem przesunął okulary na czoło i spojrzał na nią. - Cześć, Dallas. To maleństwo? W zasadzie to jest kasa. - Klepnął torbę i uśmiechnął się. - Kasjerka bankowa z talentem do elektroniki zainstalowała to w swej maszynie. Co dwadzieścia transferów jakiś depozyt przeskakiwał na jej konto, które sobie założyła w Sztokholmie. Całkiem sprytnie.

- Sprytny to jesteś ty.

- Cholerna prawda. Co tu robisz? - Mówiąc, nadal pracował, metodycznie zbierając dowody. - Szukasz towarzystwa prawdziwych glin?

- Może zatęskniłam za twą piękną twarzą. - Gdy parsknął, umieściła biodro na rogu biurka i wyszczerzyła zęby. - A może zastanawiam się, czy masz chwile wolnego czasu.

- Po co?

- Pamiętasz Fixera?

- No, pewnie. Brzydkie maniery, czarodziejskie ręce. Ten skur­wysyn jest prawie tak dobry jak ja. Może wziąć maszynę taką jak ten tutaj XK - 600, rozebrać ją, zapluskwić i podzielić na sześć innych, zanim zdąży ostygnąć. Jest piekielnie zdolny.

- Teraz jest piekielnie martwy.

- Fixer? - W jego oczach pojawił się wyraz prawdziwego żalu. - Co się stało?

- Wziął kąpiel, ostatnią w życiu. - Szybko poinformowała go o wszystkim, zaczynając od spotkania z Ratsem, kończąc na oględzi­nach sklepu.

- Musiało to być coś naprawdę wielkiego, naprawdę śmierdzącego, żeby wystraszyć takiego wygę jak Fixer - zastanawiał się Feeney. - Mówisz, że nie wyciągnęli go z mieszkania?

- Powiedziałabym, że to ocierało się o niemożliwość. Miał pełny podgląd przez kamery. Wewnątrz i zewnątrz. Mnóstwo zamków. Jedno wyjście - wzmocnione - i jedno okno, z luminexu, jedno­stronnie przezroczyste, okratowane. Ach, sprawdziłam też jego zapasy. Miał dość zakonserwowanego pożywienia i butelkowanej wody, aby osobie przywykłej do racjonowania starczyło na dobry miesiąc.

- Wygląda, jakby się przygotował na odparcie ataku.

- Tak. Więc dlaczego uciekał?

- No, właśnie. Główny dochodzeniowy z Jersey wniósł coś w tej kwestii?

- Nie, nie znalazł niczego. Ja też nie mam wiele więcej - przyznała. - Całą historię znam od mojego informatora, a on łatwo dostaje pietra. Ale Fixer był w coś wmieszany, no i go wywabili. Nie weszli do jego mieszkania, więc nie dobrali się do jego urządzeń. Sklepowy komputer jest zablokowany. Miałam nadzieję, że może będziesz chciał się tym pobawić i spróbujesz się do niego dostać.

Feeney podrapał się za uchem, wziął odruchowo garstkę ocukrzonych orzeszków z miseczki na biurku.

- Tak, mogę to zrobić. Domyślam się, że jeśli zamierzał się ukrywać, wziął z sobą kody. Ale był przebiegły. Mógł zostawić kopie. A więc zobaczę.

- Bardzo sobie cenię twoją pomoc. - Wyprostowała się. - Na razie bawię się tym na własny rachunek. Nie mam polecenia od komendanta.

- Zobaczymy, co mi się uda znaleźć, i wtedy pójdziemy do niego.

- A więc dobrze. - Nim ruszyła do drzwi, porwała parę orzeszków. - Więc, ile wzięła? Ta kasjerka z banku?

- Trzy miliony i jeszcze trochę. Gdyby nastawiła się tylko na trzy i je wycofała, mogłaby z tym uciec.

- Zawsze im za mało - powiedziała Eve.

W drodze do swego gabinetu żuła orzeszki. Izba zatrzymań wrzała od głosów, przekleństw, skomleń podejrzanych i składających zeznania ofiar, od stałego trylu telełączy, jak również wrzasków i szarpaniny dwóch kobiet, które rzuciły się na siebie z zębami i paznokciami, roszcząc sobie prawo do zmarłego, którego podobno obie kochały.

Po wizycie w elektronicznym Eve odczuwała tę atmosferę jako dziwnie uspokajającą.

Po koleżeńsku włączyła się do akcji i zakładając nelsona, odciągnęła jedną z wrzeszczących kobiet, podczas gdy detektyw na służbie zmagał się z drugą.

- Dzięki, Dallas - uśmiechnął się do niej Baxter.

- Spodobało ci się to, prawda? - zapytała z odrobiną szyderstwa.

- O, nic fajniejszego jak babska walka. - Przykuł swą podopieczną do krzesła, zanim zdążyła go walnąć. - Gdybyś poczekała jeszcze minutę, zaczęłyby zdzierać z siebie ubrania.

- Jesteś chory, Baxter. - Eve nachyliła się do ucha kobiety. - Słyszysz? - wyszeptała, wzmacniając nieco uchwyt. Kobieta wiła się jak ryba. - Rzuć się znów na nią, a faceci z brygady posikają się z rozkoszy. Czy tego chcesz?

- Nie. - Połykała słowa i pociągała nosem. - Chcę tylko, aby wrócił mój Barry! - zawodziła.

Ten poryw uczucia pobudził drugą z kobiet i pokój wypełnił się szlochami. Widząc, że Baxter skrzywił się, Eve uśmiechnęła się i pchnęła kobietę w jego kierunku.

- Proszę, kolego.

- Wielkie dzięki, Dallas.

Zadowolona z udziału w tym małym dramacie, Eve weszła do gabinetu i zatrzasnęła drzwi. Siadła i we względnym spokoju skontaktowała się z Suzanną Day, adwokatem zmarłego J. Clarence'a Bransona.

Przełączona najpierw z recepcji do asystentki, Eve zobaczyła wreszcie wpływającą na ekran twarz Suzanny. Wyglądała na kobietę czterdziestoletnią, inteligentną. Jej czarne włosy były krótko podcięte i ułożone gładko, okalając atrakcyjną twarz. Cerę miała ciemną, o głębokim onyksowym odcieniu, oczy czarne jak węgle. Usta bez uśmiechu pomalowane były na purpurowo, co współgrało z maleńkim paciorkiem, przebijającym powłóczysty koniuszek lewej brwi.

- Porucznik Dallas. B.D. powiedział mi, że skontaktuje się pani ze mną.

- Dziękuję za gotowość rozmowy, panno Day. Jak pani wiadomo, prowadzę śledztwo w sprawie śmierci J. Clarence'a Bransona.

- Tak. - Zacisnęła wargi. - Jest mi również wiadomo, przez kontakt z biurem prokuratora, że Lisbeth Cooke została oskarżona o zabójstwo drugiego stopnia.

- Nie podoba się pani ta decyzja.

- J.C. był moim dobrym przyjacielem. Nie, nie podoba mi się to, że kobieta, która go zabiła, przesiedzi w ekskluzywnej klatce niewiele dłużej, niż będzie trwało zamieszanie wokół tej sprawy.

Prokuratorzy zawierają układy, pomyślała gorzko Eve, a glinom się dostaje.

- Nie do mnie należy kwalifikacja, ale zbieranie wszelkich możliwych informacji. Testament pana Bransona może rzucić na to nowe światło.

- Testament będzie odczytany dzisiaj wieczorem w domu B. Donalda Bransona.

- Czy pani ma już informację o spadkobiercach?

- Tak, mam. - Suzanna zamilkła, sprawiała wrażenie, że zmaga się z sobą. - I nie mogę zdradzić żadnych szczegółów dotyczących zapisu przed oficjalnym odczytaniem, zgodnie z poleceniem mojego klienta, wyrażonym po sporządzeniu dokumentu. Mam związane ręce, pani porucznik.

- Pani klient nie spodziewał się tego, że zostanie zamordowany.

- Niezależnie od tego. Proszę uwierzyć, pani porucznik, że porządnie się nachodziłam, nalegając, aby odczytanie woli odbyło się dzisiaj wieczorem.

Eve zastanawiała się przez chwilę.

- O której wieczorem?

- O siódmej.

- Czy są jakieś powody natury prawnej niepozwalające na moją obecność?

Suzanną uniosła swą ozdobioną brew.

- Nie, o ile tylko pan i pani Branson nie będą mieli zastrzeżeń. Porozmawiam z nimi o tym i dam pani znać.

- Dobrze. Wychodzę z biura, ale odbiorę wiadomość. I jeszcze jedno. Czy znała pani Lisbeth Cooke?

- Bardzo dobrze. Często spotykałam się z nią i z J.C. towarzysko.

- Jaka jest pani opinia na jej temat?

- Ambitna, zdecydowana, zaborcza. I wybuchowa. Eve skinęła głową.

- Nie lubiła jej pani.

- Wprost przeciwnie. Bardzo ją lubiłam. Podziwiam kobietę, która wie, czego chce, zdobywa to i utrzymuje. Ona go uszczęśliwiła - dodała i zacisnęła usta, podczas gdy łzy napłynęły jej do oczu. - Wrócę do pani - powiedziała i przerwała połączenie.

- Wszyscy kochali J.C. - mruknęła Eve i kiwając głową, zaczęła zbierać swoje rzeczy. Jej wideofon zapiszczał, nim zdążyła dojść do drzwi. Wyszła na zewnątrz.

- Dallas.

- Peabody. Myślałam, że oprowadzałaś brata po mieście.

- I miałaś rację. - Peabody na ekranie przewróciła oczami. - Byłam już na szczycie Empire State Building, dwa razy przeleciałam gliderem wokół Srebrnego Pałacu, gapiłam się na łyżwiarzy w Centrum Rockefellera. - Nigdy, nawet na mękach piekielnych nie przyznałaby się, że sama włożyła łyżwy. - I otarłam stopy, przemierzając wielkie przestrzenie w dwóch muzeach. On umiera z pragnienia, aby odbyć z wycieczką lot nad Manhattanem. Wyruszamy za piętnaście minut.

- Mnóstwo uciech - skomentowała Eve, idąc w kierunku windy, którą miała zjechać do swojego auta.

- Zeke nigdy tu nie był. Musiałam go odwodzić od rozmów z obwiesiami i ulicznymi żebrakami. Chryste, Dallas, on chciał grać w trzy karty.

Eve wyszczerzyła zęby.

- Dobrze się złożyło, że ma siostrę gliniarza.

- Mówisz. - Peabody westchnęła. - Wiesz, to chyba nic nie znaczy, ale jest dziwne i myślę, że powinnam cię o tym powiadomić.

Eve przeszła z windy do garażu.

- O czym?

- Pamiętasz, jak Zeke powiedział, że przyjechał, bo ma zamówienie? Miał zrobić szafki i całą resztę. No więc okazuje się, że to zamówienie dostał od B. Donalda Bransona.

- Bransona? - Eve zatrzymała się. - Branson wynajął twojego brata?

- Tak. - Peabody patrzyła na Eve zatroskanym wzrokiem. - Jakie jest prawdopodobieństwo przypadku?

- Małe - mruknęła Eve. - Cholernie małe. Jak Branson dowiedział się o Zeke'u?

- Właściwie to pani Branson. Była w Arizonie w jakimś kurorcie i robiła zakupy, a jego prace zobaczyła w spółdzielni artystów. Zeke robi wiele rzeczy, wbudowane meble, szafki. Jest naprawdę dobry. Spytała więc o tego rzemieślnika, a oni ją z nim skontaktowali. I tak po łańcuszku, aż znalazł się tutaj.

- To brzmi prosto, zupełnie logicznie. - Wśliznęła się do swego samochodu. - Czy skontaktował się z nimi po przyjeździe?

- Właśnie teraz dzwoni. Wyszło w rozmowie ich nazwisko i powiedziałam mu, co się tu stało. Uważał, że powinien zadzwonić do pani Branson i dowiedzieć się, czy nie będzie chciała odłożyć tej roboty.

- W porządku. Nie martw się tym, Peabody. Ale powiedz mi, jak to ostatecznie rozegrają. A jeśli jeszcze nie wypaplał, że jego siostra jest gliniarzem, to poproś go, aby tę wiadomość zostawił dla siebie.

- Jasne. Ale przecież Bransonowie nie są podejrzani. Mamy zabójcę.

- Słusznie. Po prostu będziemy ostrożni. Jedź i odgrywaj przewod­nika wycieczki. Do zobaczenia jutro.

Przypadek, dumała Eve, wyjeżdżając z garażu. Tego rodzaju przypadki darzyła serdeczną nienawiścią. Jednak, niezależnie od tego, jak bardzo się nad tym głowiła, nie mogła pojąć, po co rodzina ofiary morderstwa miałaby wynajmować brata Peabody do wykonania pracy stolarskiej.

Gdy wynajmowano Zeke'a, J. Clarence jeszcze żył. Żadne z Bransonów nie miało związku z jego śmiercią. Podważanie tego byłoby mocno naciągane.

Czasem przypadek był zwyczajnie przypadkiem. Jednak wepchnęła tę informację do jakiegoś zakątka w mózgu, pozwalając jej dojrzewać.

Kiedy Eve weszła do domu, uderzyły ją ciche dźwięki muzyki. Zdejmując kurtkę, pomyślała, że to Summerset uprzyjemnia sobie życie, robiąc to coś, co robi przez cały dzień.

Kurtkę rzuciła na słupek poręczy schodów i ruszyła na górę. Niech wie, że ona jest w domu. Ten człowiek wiedział o każdej, najgłupszej nawet rzeczy. I nie znosił, aby mu zakłócano jego rutynowe działania, na czymkolwiek mogłyby one polegać. Nieprawdopodobne, by ją niepokoił.

Skręciła i szła korytarzem w kierunku wysokich podwójnych drzwi, prowadzących do zbrojowni Roarke'a. Marszcząc lekko czoło, podciąg­nęła dla bezpieczeństwa przerzuconą przez ramię torbę. Wiedziała, że dostęp do tego pokoju mieli tylko Roarke, Summerset i ona.

Kolekcja Roarke'a była legalna - w każdym razie, obecnie legalna. Nie miała jednak pojęcia, czy wszystkie eksponaty zostały nabyte legalną drogą. Szczerze w to wątpiła.

Eve położyła dłoń na płytce, poczekała, aż zamigocze zimne zielone światło rejestrujące linie papilarne, następnie podała swe imię, a na koniec kod zamku.

Komputer sprawdził jej tożsamość i zabezpieczenia puściły.

Weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i westchnęła głęboko.

W dużej sali, elegancko wyeksponowane, znajdowały się różne bronie, używane w ciągu wieków. Zamknięte w szkle, demonstrowane w pięknych szafkach, błyszczące na ścianach, widoczne były strzelby, noże, lasery, miecze, piki, maczugi. Całe świadectwo, pomyślała, stałej ambicji człowieka, aby niszczyć innego.

Ale wiedziała również, że broń przypięta do jej boku jest częścią niej samej w takim samym stopniu jak jej ręka.

Przypomniała sobie moment, kiedy Roarke pokazał jej tę salę po raz pierwszy. Wówczas jej rozum i instynkt walczyły ze sobą. Jeden mówił jej, że on może być mordercą, którego poszukiwała, drugi przekonywał, że to niemożliwe.

To tutaj, w swym prywatnym muzeum wojny, pocałował ją po raz pierwszy. I do jej prywatnej walki włączył się jeszcze jeden czynnik: uczucie. Jeśli chodzi o Roarke'a, jej uczucia nigdy już nie ucichły.

Prześliznęła się wzrokiem po walizce z pistoletami, których posiadanie, z wyjątkiem kolekcji takich jak ta, było zabronione od dziesiątków lat specjalnym aktem prawnym. Niezgrabne, myślała, ze względu na masę i wagę. Zabójcze ze względu na zdolność do wyrzucania gorącej, wnikającej w ciało stali.

Odebranie ulicy tak łatwych narzędzi do zabijania oszczędziło wiele istnień, tego była pewna. Jednak, jak to udowodniła Lisbeth Cook, zawsze można znaleźć nowy sposób mordowania. Umysł ludzki nigdy nie zmęczy się przy ich wymyślaniu.

Wyjęła stojak z torby i rozejrzała się za czymś, co by do niego pasowało.

Właśnie ograniczyła możliwości do trzech typów broni, gdy otworzyły się za nią drzwi. Odwróciła się, aby zganić Summerseta, że jej przeszkadza, ale na salę wkroczył Roarke.

- Nie wiedziałam, że jesteś.

- Dzisiaj pracuję w domu - powiedział, unosząc brew. Zauważył, że wygląda na zmęczoną, nieco roztargnioną. Ale była przy tym pociągająca. - Czy powinienem uznać, że ty także tu pracujesz, czy też po prostu bawisz się bronią?

- Mam coś, pewną sprawę. - Położyła stojak, wskazała na niego ręką. - Skoro już tu jesteś, lepiej się na tym poznasz. Potrzebny jest mi miotacz wojskowy z wojen miejskich, który by pasował do tego stojaka.

- Będący na wyposażeniu armii USA?

- Tak.

- Europejskie są trochę inne - wyjaśnił, idąc do gabloty. - Armia Stanów miała w tym okresie miotacze dwuręczne, ten drugi - pod koniec wojny - był lżejszy, bardziej precyzyjny.

Wybrał broń z długimi lufami, położonymi jedna nad drugą, i wymodelowanym matowoszarym uchwytem.

- Celownik na podczerwień, wyszukiwacz na promieniowanie cieplne. Siłę strzału można zmniejszyć, nastawiając na ogłuszenie - co wystarczy, aby rzucić na kolana stukilogramowego mężczyznę, który przez dwadzieścia minut będzie zupełnie skołowany - albo zwiększyć tak, że zrobi dziurę wielkości pięści w szarżującym nosorożcu. Można to nastawić na strzał w punkt albo na dużą szerokość.

Odwrócił broń, pokazując Eve kontrolki po obu jej stronach. Zważyła w ręce broń, którą jej podał.

- Waży niewiele więcej niż dwa kilogramy. Jak się ładuje?

- Karta akumulatorowa w kolbie. Na podobnej zasadzie jak magazynek w starodawnym automacie.

- Mmm. - Odwróciła się i spróbowała położyć broń na stojaku. Miotacz wśliznął się gładko i dopasował jak stopa do wygodnego pantofla. - Wygląda na trafione. Jak wiele jest teraz tego?

- To zależy, czy uwierzysz amerykańskiemu rządowi, który twierdzi, że zdecydowana większość tej broni została oddziałom odebrana i zniszczona. Jednak, jeśli uwierzyłabyś w to, nie byłabyś tą sceptyczką, którą znam i kocham.

Chrząknęła.

- Chciałabym to wypróbować. Masz baterię, prawda?

- Oczywiście. - Wziął broń i stojak, podszedł do ściany i otworzył przejście. Zmarszczywszy lekko brwi, Eve weszła z nim do windy.

- Nie musisz wracać do pracy?

- To jest właśnie luksus bycia szefem. - Widząc, że włożyła kciuki do kieszeni, uśmiechnął się. - O co tutaj chodzi?

- Nie jestem pewna. Możliwe, że to tylko strata czasu.

- Za mało czasu tracimy razem.

Drzwi otworzyły się i ukazał się widok na położoną niżej strzelnicę z wysokimi sufitami i ścianami w kolorze piaskowym. W tym miejscu nie pofolgował swemu upodobaniu do wygody. Pomieszczenie było urządzone po spartańsku, ale funkcjonalnie.

Roarke wydał polecenie włączenia świateł, ustawił stojak na długiej, czarnej, lśniącej konsoli. Wyciągnął z szuflady cienką kartę akumulatorową. Wcisnął ją w szczelinę kolby, lekko przesunął dłonią.

- Całkowicie naładowany - powiedział. - Musisz tylko włączyć. Należy dotknąć kciukiem tutaj, po tej stronie - pokazał.

Spróbowała, skinęła głową.

- Jest szybki, wydajny. Jeśli obawiasz się ataku, włączasz go na stałe i nastawiasz.

Umocowała go na próbę w miejscu własnej broni.

- Przy dobrym refleksie możesz go wyjąć, wycelować i strzelić w ciągu paru sekund.

- Chciałabym wypalić parę razy.

Otworzył drugą szufladę, wyjął zatyczki do uszu i okulary ochronne.

- Hologram czy nieruchomy cel? - spytał Roarke, gdy założyła jedne i drugie. Położył dłoń na ekranie identyfikacyjnym; światła na konsoli rozjarzyły się.

- Hologram. Przywołaj mi dwóch facetów, nocną scenę. Roarke usłużnie zaprogramował cel i usiadł z tyłu, aby cieszyć się pokazem.

Dał jej dwóch barczystych, szybko poruszających się mężczyzn. Ich postacie ruszyły na nią z dwóch stron. W szybkim obrocie zdmuchnęła ich obu.

- Zbyt łatwo - poskarżyła się. - Musiałbyś być jednorękim pół­główkiem, w dodatku z uszkodzonym wzrokiem, aby nie wcelować.

- Spróbuj jeszcze raz. - Gdy zmieniał program, ona unosiła się na palcach, próbując wyobrazić sobie, że jest przestraszonym, gotującym się do ucieczki starym człowiekiem.

Pierwszy mężczyzna rzucił się na nią w szybkim, czołowym ataku, wypadając z cienia. Odsunąwszy się, wypaliła z przysiadu i obróciła się, oczekując następnego. Tym razem był bliżej. Drugi mężczyzna rozpoczął zamach uniesionym, stalowym prętem. Zatoczyła się, schodząc mu z drogi, i wypaliła w górę, strącając mu głowę.

- Lubię patrzeć, jak pracujesz - zamruczał Roarke.

- Może on nie był tak szybki - zastanawiała się, wstając. - Może oni wiedzieli o miotaczu. Ale to wyostrzyłoby tylko jego czujność. Ponadto ja nastawiłam miotacz na punkt. Gdyby on nastawił go na szerokość, jednym ruchem mógłby znieść pół domu.

Aby to zademonstrować, sama włączyła broń i wykorzystując dwuręczny uchwyt, omiotła nocną scenerię. Pojazd, zaparkowany przy przeciwległym krawężniku, stanął w płomieniach, rozsypała się szyba okienna, zawyły alarmy.

- Widzisz?

- Tak jak mówiłem. - Podszedł, aby wziąć od niej broń. Włosy miała w nieładzie, a ostre światło wydobywało z kasztanowatej plątaniny każdy szczegół, każdy cień. - Naprawdę lubię patrzeć, jak pracujesz.

- Nie mogli tak po prostu podejść i walnąć go spokojnie, gdy on miał to z sobą - stwierdziła. - Musieli odciągnąć jego uwagę, zwabić czymś albo wysłać kogoś, komu wierzył. Musieli mieć dość czasu, aby wykorzystać jego słabe strony i nie pozwolić się wysłać w powietrze. Nie miał żadnego pojazdu, ale nie dzwonił po transport. Sprawdziłam to. Więc szedł. Uzbrojony, przygotowany, świadomy ulicy. Ale oni pokonali go tak szybko i łatwo, jak są okradani turyści z Nebraski na Times Square.

- Pewna jesteś, że odbyło się to szybko i łatwo?

- Dostał cios w głowę, nie miał ran świadczących o obronie. Jeśli wypalił z tej broni, a strzał nie trafił w kogoś, byłyby ślady wyładowania. To nie idzie tak gładko.

Zdmuchnęła z oczu włosy, wzruszyła ramionami.

- Ostatecznie może był tylko stary i powolny.

- Nie każdy, będąc w strachu, trzeźwo reaguje, pani porucznik.

- Nie, ale idę o zakład, że to jego nie dotyczyło. - Znów wzruszyła ramionami. - Sądzę, że byli uzbrojeni. Jeden z nich odwrócił jego uwagę. - Analizując to, sama zaczęła ustawiać program i, aby bardziej zaangażować się w scenkę, którą komponowała, zdjęła swe zabez­pieczenia. - Gdy on wpatruje się w ten cel...

Odebrała broń Roarke'owi, włączyła program, weszła weń. Jakiś człowiek wysuwa się z cienia. Odwróć się do niego, sięgnij po broń. Eve uruchomiła miotacz i odwróciła się, ale poczuła lekki komputerowy wstrząs na prawym ramieniu.

Zeszła z linii uderzenia, to prawda, zastanawiała się, rozcierając odruchowo ramię. Ale była młoda i sprawna, a jej umysł był spokojny.

- On był stary i przestraszony, jednak wyobrażał sobie, że jest twardy, bardziej sprytny niż inni. Otoczyli go, gdzieś między wyjściem a przystankiem metra. Szedł na jednego z nich, a drugi go ogłuszył. Śladów ogłuszenia sekcja nie ujawnia, chyba że jest to ciężki wstrząs dla systemu nerwowego. Nie potrzebowali stosować takiego. Wystarczyło, że nim rzuciło, a potem mogli go znokautować i odciągnąć.

Położyła miotacz.

- W każdym razie mamy parę odpowiedzi. Muszę teraz zastanowić się, do czego one się nadają.

- A więc domyślam się, że zakończyliśmy tę małą demonstrację.

- Tak. Chcę po prostu... Ej - zaprotestowała, gdy wyciągnął rękę i jednym ruchem mocno przytulił ją do siebie.

- Przypomniałem sobie ten pierwszy raz z tobą. - Przypuszczał, że początkowo będzie się trochę opierała. Tym słodsza stanie się jej kapitulacja. - To się zaczęło właśnie tutaj. - Pochylił usta, aby musnąć jej policzek, próbując smaku, który miał zamiar wchłonąć. - Prawie rok temu. Także wtedy byłaś wszystkim, czego pragnąłem.

- Po prostu chciałeś seksu. - Jednak wykręcając się, przechyliła głowę tak, że jego sprawne wargi zdołały przemknąć po jej szyi, na której obudził się tuzin pulsujących punktów.

- Chciałem. - Zachichotał, a jego ręce, ugniatając i ściskając jej ciało, posuwały się ku dołowi. - Wciąż chcę. Zawsze z tobą, kochana Eve.

- Nie skusisz mnie w samym środku dnia pracy. - Ale on zatoczył z nią koło w kierunku windy, a ona niezbyt się opierała.

- Czy miałaś przerwę obiadową?

- Nie.

- Ja również nie miałem. - I wtedy jego usta znalazły się na jej ustach, gorące i natarczywe, pokrywając je szybkimi, chciwymi pocałunkami, które wprawiły zakończenia jej nerwów w niepokój, a potem we wrzenie.

- Och, do diabła - mruknęła i jedną ręką wisząc na nim, drugą szukała niezgrabnie swego telełącza. - Poczekaj, przestań. Tylko minuta. Zablokuj wizję. - Wypuściła z płuc powietrze. O Boże, ten człowiek potrafił językiem robić zadziwiające rzeczy. - Komunikat, Dallas, porucznik Eve.

Wciągnął ją do windy, przycisnął do ściany i wgryzał się w jej szyję. Przyjęcie komunikatu.

- Biorę godzinę na sprawy osobiste. - Gdy jego dłoń zamknęła się na jej piersi, wstrzymała jęk. Druga dłoń wśliznęła się między jej nogi; przyciskając ją stanowczo, wzniecał ogień, który jaskrawym żarem namiętności rozlewał się po jej ciele

Pierwszy nieopanowany orgazm dopadł ją, gdy zmagała się z własnym krzykiem.

Dallas, porucznik Eve, czas na sprawy osobiste. Potwierdzam. Koniec komunikatu.

Ledwie zdążyła zakończyć transmisję, gdy ją obnażył, podwijając koszulę. Majsterkowała rękami przy rzemieniach swej broni, potem chwyciła go za włosy.

- To jest szalone - dyszała. - Dlaczego zawsze tak bardzo prag­niemy to robić?

- Nie wiem. - Porwał ją zamaszyście z windy i uniósł w ramionach, przemierzając szybko pokój w kierunku wielkiego łoża. - Po prostu dziękuję za to Bogu.

- Połóż na mnie ręce. Chcę mieć na sobie twoje ręce. - Trzymał je na niej, również w chwili, gdy padła pod nim na łoże.

- Rok temu - jego wargi wędrowały po jej twarzy - nie znałem twojego ciała, twych nastrojów, twoich potrzeb. Teraz znam. I to powoduje, że pragnę cię jeszcze bardziej.

To jest chore, pomyślała mgliście, gdy ich usta spotkały się z tym samym gwałtownym głodem, który zawsze, kiedy go dotykała i smakowała, przenikał jej wnętrze świdrującym bólem.

Gdy, tak jak teraz, kochali się szybko i wściekle, czy też z delikatną czułością, zdawało się, że ten ból i ten przymus nigdy nie zelżeją.

Miał rację. Znał jej ciało, tak jak ona znała jego. Wiedziała, gdzie dotknąć, by jego mięśnie tężały, gdzie głaskać, aby zaczynały drżeć. A ta wiedza, ta poufałość były nieodparcie kuszące.

Wiedziała za każdym razem, co jej da, i co jej da tym razem, czy paląco wolne narastanie, czy też pozbawiający tchu wybuch: rozkosz, głęboka i oślepiająca, w drżącej otoczce podniecenia.

Znalazł jej pierś i drżąc, wziął ją w usta. Delikatną, mocną, należącą do niego. Wyprężyła się, wstrzymała oddech, jej serce za sprawą jego pracowitego języka mocno łomotało.

Jego ręka zacisnęła się na diamencie o kształcie łzy, który nosiła jako symbol tego, co nauczyła się od niego brać, a co on tak bardzo pragnął jej dawać.

I potoczyli się, zrywając odzież, aby ocierać się o siebie i wić w pieszczocie ciała o ciało.

Jej oddech stał się szybszy, jeszcze bardziej rozgrzewając mu krew. Umiał sprawić, że ona, silna i pewna, drżała pod nim. Czuł, jak jej ciało tężeje przed zbliżającym się rozluźnieniem, widział na jej twarzy błyski porażającej rozkoszy, kiedy zbliżała się ta chwila.

Gdy ją posiadł, zamknął ustami jej usta, pochłaniając jej długi, wstrząsający jęk.

Ale to nie był koniec. Wiedziała, że chociaż jej organizm rozpoczął już to rozkoszne szybowanie ku zaspokojeniu, on znów potrafi ją porwać. I porwał, tam gdzie całe jej ciało pulsowało, każdy nerw iskrzył.

Zebrana w sobie, gotowa, miała zamiar zająć się nim, próbując mu oddać to samo, ale jej umysł rozpadał się w proch i nicość, a ciało tonęło bezradnie w nowej fali namiętności.

Wypowiedziała jego imię, tylko jego imię, i wygięła się w łuk, aby wziąć go głęboko w siebie. Połączenie było łagodne i gorące. Energicznie, z zapałem pracowała biodrami, by wyjść naprzeciw każdemu jego poruszeniu. Umiała przyciągać tak samo, jak być przyciąganą. Jego palce zacisnęły się na jej palcach, zwarły mocno. Jeszcze jedna warstwa intymności.

Widziała po jego oczach, dziko niebieskich, że zatracił się w tej jedynej, magicznej chwili tak jak ona.

Tylko ty. Wiedziała, że to myśli, to, co ona. Teraz te wspaniałe oczy zamgliły się. Wstrzymując oddech, z okrzykiem przylgnęła do jego rąk i poszybowała razem z nim.

Opadł i westchnął, wyciągając ciało, składając głowę między jej piersiami. Odtajała pod nim. Wiedział, że już za chwilę zerwie się, narzuci ubranie i wróci do pracy, która ją pochłaniała.

Ale teraz, jeszcze przez parę chwil, była zadowolona, że płynie tak bezwolnie.

- Powinnaś częściej przychodzić na obiad do domu - zamruczał. Zaśmiała się.

- Skończył się czas zabawy. Muszę wracać.

- Hm, hm. - Ale żadne z nich nie zrobiło ruchu, aby wstać. - Mamy kolację o ósmej w “The Pałace” z kierowniczym personelem jednej z moich filii transportowych wraz ze współmałżonkami.

Zmarszczyła lekko czoło.

- Czy wiedziałam o tym?

- Tak.

- Och. Mam tę sprawę o siódmej.

- Jaką sprawę?

- Odczytanie testamentu. U B.D. Bransona.

- Och, nic wielkiego. Przesunę kolację na ósmą trzydzieści, a my pójdziemy najpierw do Bransona.

- Tu nie wchodzi w grę “my”.

Uniósł głowę z jej piersi, uśmiechnął się.

- Myślę, że właśnie udowodniłem, że jesteś w błędzie.

- To jest sprawa, a nie seks.

- W porządku. Nie będę uprawiał z tobą seksu u Bransona, chociaż mogłoby to być interesujące.

- Słuchaj, Roarke...

- To jest po prostu logiczne, patrząc od strony organizacyjnej. - Musnął ją lekko w policzek i przewrócił się na bok. - Od Bransonów przeniesiemy się do hotelu, gdzie jest przygotowana kolacja.

- Nie możesz tak po prostu wejść i zasiąść podczas odczytywania testamentu. To nie jest spotkanie towarzyskie.

- Jestem pewien, że u B.D. znajdzie się jakieś wygodne miejsce, w którym, jeśli będzie taka konieczność, będę mógł poczekać na swoją żonę. O ile pamiętam, ma bardzo przestronny dom.

Eve nie chciała się dalej droczyć.

- Domyślam się, że go znasz.

- Oczywiście. Jesteśmy konkurentami, ale nie nieprzyjaciółmi. Wypuściła z płuc powietrze, siadając i mierząc go wzrokiem.

- Zobaczę, czy prawnik to zaaprobuje. A potem może podzielisz się ze mną opinią o braciach Branson?

- Kochanie. Pomaganie ci sprawia mi rozkosz.

- Tak. - Burknęła tym razem. - I to mnie właśnie martwi.

5

Eve kręciła się niespokojnie na tylnym siedzeniu limuzyny. Nie był to rodzaj środka lokomocji, który by wybrała, zwłaszcza że była na służbie. Pracując, wolała być w istocie przy kierownicy. Było coś otwarcie niestosownego w tym posuwaniu się długą na kilometr limuzyną w każdych okolicznościach, ale w czasie prowadzenia śledztwa było to, hm, dość krępujące.

Oczywiście nie posłużyłaby się tą opinią, zwracając się do Roarke'a. Za bardzo by go ten jej dylemat ubawił.

Przynajmniej suknia, długa, uroczyście czarna, była odpowiednia, zarówno w trakcie odczytywania testamentu, jak roboczej kolacji. Była surowa i prosta, przykrywała ciało od kostek po szyję. Uważała, że jest praktyczna, chociaż absurdalnie droga.

Jednak nie było tu możliwości przymocowania broni bez narażenia się na śmieszność, ani miejsca na odznakę, tylko na idiotyczną, wieczorową torebkę.

Gdy znów poruszyła się niespokojnie, Roarke położył ramię na tylnym siedzeniu i uśmiechnął się do niej.

- Jakieś kłopoty?

- Gliny nie noszą wełen z dziewiczych owiec i nie jeżdżą limuzynami.

- Ale gliny, z którymi się ożeniłem, tak. - Przesunął palcem po mankiecie pod rękawem jej płaszcza. Cieszył się, że jest jej tak dobrze w tej sukni - długiej, prostej, bez ozdóbek, spokojnie eksponującej ciało. - Jak myślisz, skąd wiadomo, że te owce są dziewicami?

- Ha, ha. Mogliśmy przecież wziąć mój wóz.

- Chociaż twój ostatni pojazd wykazuje znaczny komfort w porów­naniu z poprzednim, daleko w nim do tego rodzaju wygody. No i nie moglibyśmy raczyć się winem przy kolacji. A najważniejsze...

Podniósł jej rękę, uszczypnął w kostkę.

- Nie mógłbym cię szczypać przez całą drogę.

- Jestem na służbie.

- Nie, nie jesteś. Twoja zmiana zakończyła się godzinę temu. Spojrzała się do niego wyniośle.

- Wzięłam godzinę na sprawy osobiste, prawda?

- No tak, prawda. - Przysunął się bliżej i położył ręką na jej biodrze. - Znajdziesz się znów na służbie, gdy tam dojedziemy, ale teraz...

Kiedy samochód zatrzymał się przy krawężniku, zmrużyła oczy.

- Nie zakończyłam służby, asie. Rusz ręką, a cię aresztuję za napaść na oficera.

- Czy przeczytasz mi moje uprawnienia i przesłuchasz mnie, gdy przyjedziemy do domu?

Parsknęła śmiechem.

- Zboczeniec - mruknęła i wydostała się z samochodu.

- Pachniesz lepiej, niż powinien pachnieć gliniarz. - Gdy zbliżali się do monumentalnego wejścia z piaskowca, wciągnął głęboko w płuca jej zapach.

- Opryskałeś mnie tym, zanim zdążyłam się uchylić. - Połechtał ją w szyję, a ona szarpnęła się w tył. - Dzisiejszego wieczoru jesteś w wyjątkowo zabawowym nastroju, Roarke.

- Miałem niezmiernie satysfakcjonujący obiad - odpowiedział rzeczowym tonem. - Wprawił mnie w radosny nastrój.

Nie mogła się nie uśmiechnąć, potem chrząknęła.

- No, otrząśnij się, z pewnością nie jest to okazja do zabawy.

- Nie, nie jest. - Zanim zadzwonił do drzwi, wolną ręką pogładził jej włosy. - Przykro mi z powodu J.C.

- Też go znałeś?

- Dostatecznie dobrze, by go polubić. Był miłym człowiekiem.

- To mówią wszyscy. Dość miłym, by oszukiwać kochankę?

- Nie potrafię powiedzieć. Seks nawet najlepszych potrafi przywieść do grzechu.

- Rzeczywiście? - Podniosła brwi. - Jeśli kiedyś spodobałoby ci się zgrzeszyć na tym polu, przypomnij sobie, co zdenerwowana kobieta potrafi zrobić za pomocą elektrycznego wiertła Bransona.

- Jedyna. - Szybko objął ją za szyję. - Czuję się taki kochany. Drzwi otworzyła służąca o poważnym spojrzeniu, ubrana w czarny, niemodny kostium, mówiąca spokojnym głosem z lekkim angielskim akcentem.

- Dobry wieczór - zaczęła z ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy. - Przepraszam, ale państwo Bransonowie nie przyjmują gości. Mamy zgon w rodzinie.

- Porucznik Dallas. - Eve wyjęła swą służbową plakietkę - Jesteś­my oczekiwani.

Służąca przez chwilę oglądała plakietkę, następnie skinęła głową. Dopiero zobaczywszy szybki błysk w jej oczach, wskazujący na czytnik ochrony, Eve poznała, że jest to android.

- Tak, pani porucznik. Proszę wejść. Czy mogę wziąć pani płaszcz?

- Oczywiście. - Eve zrzuciła swój płaszcz i poczekała, aż służąca powiesi porządnie na wieszaku obydwa płaszcze, jej i Roarke'a.

- Proszę iść za mną. Rodzina znajduje się w głównym salonie. Eve rzuciła okiem na hali ze szklanym sufitem i uroczą krzywizną schodów. Miejskie pejzaże, wykonane oszczędną kreską tuszem, zdobiły perłowoszare ściany. Obcasy jej wieczorowych pantofli stukały o płytki w tym samym kolorze. Nadawało to wejściu i szerokiemu hallowi, wyrafinowaną atmosferę. Światło padało skośnie z sufitu niby promienie księżyca przez mgłę. Schody, zataczając biały łuk, zdawały się szybować bez podparcia.

Wysokie, dwuskrzydłowe drzwi, gdy zbliżyli się do nich, wsunęły się cicho w ścianę. Służąca zatrzymała się z szacunkiem w przejściu.

- Porucznik Dallas i Roarke - zaanonsowała ich i cofnęła się.

- Jak to się stało, że zamiast niej mamy Summerseta?

To wypowiedziane szeptem pytanie w chwili, gdy wchodzili na salę, spowodowało, że jej mąż znów lekko objął ją za szyję.

Sala była wysoka, przestronna, oświetlona przygaszonym światłem. Monochromatyczny motyw, tym razem w kolorze niebieskim, pro­wadził od delikatnych pasteli wnęk przeznaczonych do rozmów aż do kobaltowych płytek kominka, na którym migotał płomień.

Na gzymsie kominka poustawiane były srebrne wazony różnych kształtów i rozmiarów. W każdym stały białe lilie. Ich zapach nasycał powietrze wyraźnie pogrzebową atmosferą.

Jakaś kobieta opuściła najbliższą wnękę, idąc w ich kierunku po olbrzymim dywanie. Na tle czarnego ubrania jej skóra była tak biała, jak owe lilie. Złote włosy miała zaczesane ascetycznie do tyłu i zawęźlone na karku gładkimi, wężowymi skrętami w sposób, na który może się odważyć jedynie kobieta pewna siebie i piękna. Jej wyeksponowana, nieobramowana włosami twarz była oszałamiająca: nieskazitelne połączenie rzeźbionych kości policzkowych, smukłego, prostego nosa, gładkich brwi, kształtnych, niepomalowanych warg z wielkimi, ciemnofiołkowymi, otoczonymi gęstymi rzęsami oczami. Oczy te były pogrążone w smutku.

- Porucznik Dallas. - Wyciągnęła rękę, a jej głos wydawał się Eve podobny do jej skóry; blady, gładki i bez skazy.

- Jestem Clarissa Branson.

- Roarke.

Gestem, który był jednocześnie ciepły i kruchy, podała mu wolną rękę, tak że przez chwilę stali ze sobą połączeni wszyscy troje.

- Bardzo mi przykro, Clarisso, z powodu J.C.

- Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Widziałam się z nim jeszcze podczas ostatniego weekendu. Mieliśmy... mieliśmy wspólne nie­dzielne śniadanie połączone z obiadem. Ja nie mogę... wciąż nie mogę...

Gdy zaczęła się chwiać, B.D. Branson podskoczył i otoczył jej talię ramieniem. Eve zauważyła, że lekko zesztywniała i spuściła swe przepyszne oczy.

- Kochanie, czy nie moglibyśmy przynieść drinka naszym gościom?

- Ach tak, oczywiście. - Puściła rękę Eve i dotknęła palcami skroni. - Może wina?

- Nie, dziękuję. Kawy, jeśli można.

- Zaraz polecę, żeby przyniesiono. Przepraszam.

- Clarissa bardzo to przeżywa - powiedział cicho Branson, nie spuszczając oka z żony.

- Czy pański brat i ona byli sobie bliscy? - spytała Eve.

- Tak. Ona nie ma rodziny, J.C. był w tym samym stopniu moim jak i jej bratem. Teraz mamy tylko siebie. - Nie przestawał patrzeć na żonę, potem jakby zamknął się w sobie. - Nie zdawałem sobie sprawy z tego związku, zanim nie opuściła pani dzisiaj mego gabinetu, pani porucznik. Związku pani z Roarkiem.

- Czy to stwarza jakiś problem?

- Ależ zupełnie nie. - Zdobył się na nikły uśmiech pod adresem Roarke'a. - Współzawodniczymy, ale nie powiedziałbym, abyśmy byli przeciwnikami.

- Lubiłem J.C. - powiedział zwięźle Roarke. - Będzie nam go brakowało.

- Tak, rzeczywiście tak. Aby posunąć się dalej, powinna pani spotkać się z prawnikami. - Odwrócił się z wyrazem lekkiego napięcia wokół ust. - Rozmawiała już pani z Suzanną Day.

Pochwyciwszy spojrzenie Bransona, podeszła do nich Suzanna. Zanim stanęła u jego boku, podała wszystkim rękę, szybko i bezoso­bowo. Wtedy podniosła się ostatnia z obecnych na sali osób.

Eve poznała go. Lucas Mantz był jednym z czołowych i najdroższych w mieście obrońców w sprawach kryminalnych. Starannie ubrany, pociągający, miał falujące czarne włosy poprzetykane białymi pasem­kami. Uśmiechał się zimno i uprzejmie czarnymi, bystrymi, czujnymi oczami.

- Porucznik Dallas, Roarke. - Skinął głową im obojgu i upił kolejny łyk wina o słomkowej barwie, którego kieliszek trzymał w ręku. - Reprezentuję interesy panny Cooke.

- Nie liczyła się z wydatkami - powiedziała sucho Eve. - Pańska klientka spodziewała się uzyskania jakichś pieniędzy, panie Mantz?

Uniósł brwi z wyrazem ironicznego rozbawienia.

- Jeśli chodzi o sprawy finansowe mojej klientki, pani porucznik, to z przyjemnością dostarczymy całą dokumentację. Skoro tylko przedstawi pani nakaz. Oskarżenie przeciwko pannie Cooke zostało wniesione i zakwalifikowane.

- Jak na razie - powiedziała Eve.

- Czy nie moglibyśmy rozpocząć? - Branson jeszcze raz spojrzał na żonę, która pokazywała służącej, jak ustawić ruchomy stoliczek z kawą - Usiądźmy, proszę. - Wskazał na część sali z miejscami do siedzenia.

Kiedy zajęli miejsca i podano kawę, Clarissa usiadła obok męża, rękę umieszczając obok jego ręki. Lucas Mantz jeszcze raz uśmiechnął się zimno do Eve i zajął miejsce na drugim końcu. Suzanną usiadła w fotelu zwróconym do nich.

- Zmarły życzył sobie, aby dyskietki z ostatnią wolą otrzymali: brat, bratowa, panna Lisbeth Cooke i jego asystent Chris Tipple. Dyskietki zostaną dostarczone osobiście wymienionym stronom w ciągu dwudzie­stu czterech godzin od chwili odczytania tego testamentu. Pan Tipple został poinformowany o dzisiejszym terminie odczytania ostatniej woli, ale wymówił się od uczestnictwa. Czuje się... niedobrze.

Wyjęła dokument z teczki i zaczęła.

Początek był profesjonalny i kwiecisty. Eve wątpiła, czy ten język zmienił się przez ostatnie dwieście lat. Ostatecznie oficjalne traktowanie własnej śmierci miało długą tradycję.

- Ludzie zawsze mieli skłonność planowania spraw związanych ze swym końcem z dużym wyprzedzeniem, myślała. I byli bardzo konkretni. Ubezpieczenia na życie. Stawiam tyle a tyle miesięcznie, że będę żyt, dopóki nie umrę.

Były miejsca na cmentarzu lub urny, zależnie od upodobania i dochodów. Większość osób kupowała je zawczasu albo dawała je w prezencie, wybierając słoneczne miejsce na wsi lub szykowną skrzyneczkę.

Kup teraz, umrzyj później.

Te szczegóły zmieniały się zależnie od mody i społecznej wraż­liwości. Jednak rzeczą stałą po zakończeniu życia przez człowieka interesu była jego ostatnia wola wyrażona w testamencie. Kto dostaje, co i kiedy oraz jak zostaną rozdzielone dobra, które zmarły zdołał zgromadzić w czasie, który ofiarował mu los.

Zawsze myślała, że to sprawa władzy. Zwierzęca natura wymagała, aby władzę utrzymać także po śmierci. Ostatnie zaciśnięcie ręki na układzie kierowniczym, ostatnie naciśnięcie guzika. Niekiedy, wyob­rażała sobie, była to ostatnia obelga rzucona tym, którzy mieli czelność nas przeżyć. Częściej jednak był to ostatni podarunek, przeznaczony dla tych, których się kochało i o których się troszczyło za życia.

Tak czy owak, adwokat odczytywał słowa zmarłego, a życie szło naprzód.

Jej, która miała codziennie do czynienia ze śmiercią, która ją analizowała, przechodziła obok niej i często o niej śniła, cała ta sprawa wydawała się trochę nieprzyzwoita.

Przez pewien czas testament zawierał drobne zapisy, dając Eve wyobrażenie człowieka, który lubił idiotyczne krzesełka, purpurowe szlafroki oraz marchewkową pastę z groszkiem i sosem śmietankowym.

Pamiętał o osobach, które miały jakiś udział w jego codziennym życiu, od odźwiernego do operatora telełączy w biurze. Swej pra­wniczce, Suzannie Day zostawił rzeźbę “Rewizjonista”, którą uwiel­biała.

W tym momencie głos jej się urwał, po czym Suzanna odchrząknęła i czytała dalej.

Mojemu asystentowi, Chrisowi Tipple'owi, który był jednocześnie moją prawą i lewą ręką oraz często moim mózgiem, zostawiam swój złoty zegarek i sumę miliona dolarów, wiedząc, że doceni to pierwsze i zrobi dobry użytek z drugiego.

Mojej pięknej i ukochanej bratowej, Clarissie Stanley Branson, zostawiam naszyjnik z pereł, który zostawiła mi matka, diamentową broszę w kształcie serca, należącą do mojej babki, oraz moją miłość.

Clarissa zaczęła łkać bezgłośnie, ukrywając twarz w dłoniach, a jej smukłe ramiona trzęsły się nawet wtedy, gdy mąż objął ją czule.

- Sza, Clarissa - szeptał Branson do jej ucha, ledwie słyszalnie dla Eve. - Panuj nad sobą.

- Przepraszam. - Nadal nie podnosiła głowy. - Przepraszam.

- B.D. - Suzanna przerwała, rzucając Clarissie spojrzenie pełne cichego współczucia. - Czy chcesz, abym na chwilę przerwała?

- Nie. - Zaciskając zęby, z wykrzywionymi ponuro ustami, Branson mocno otoczył żonę ramieniem i spojrzał wprost przed siebie. - Proszę, kończmy to.

- W porządku. Memu bratu i wspólnikowi, B. Donaldowi Brannonowi... - Suzanna zaczerpnęła powietrza. - Moje dyspozycje co do udziału w firmie, którą razem prowadziliśmy, są zawarte w osobnym dokumen­cie. Potwierdzam tutaj, że moje udziały w firmie “Narzędzia i Zabawki Bransona „ mają by ć po mojej śmierci przeniesione na niego, jeśli mnie przeżyje. Gdyby odszedł przede mną, udziały te mają być przeniesione na jego małżonkę lub dzieci z tego związku. Dodatkowo niniejszym zapisuję memu bratu szmaragdową obrączkę i diamentowe spinki, które należały do naszego ojca, moją bibliotekę dysków, w tym wszystkie portrety rodzinne, a także łódź T i T oraz mój powietrzny krąg w nadziei, że w końcu go wypróbuje. Chyba że miał rację i to, że się w nim rozbiłem, jest przyczyną odczytania niniejszej woli.

Branson wydobył z siebie dźwięk, który mógł być krótkim, wymuszonym śmiechem, i zamknął oczy.

- Lisbeth Cooke - głos Suzanny ochłódł o kilka stopni, gdy czytając, rzuciła Mantzowi iskrzące się, pełne dezaprobaty spojrzenie - pozostawiam resztę moich dóbr osobistych, włączając w to gotówkę, rachunki bankowe i kredytowe, nieruchomości, akcje, meble, dzieła sztuki i rzeczy osobiste. Lissy, miłości moja - kontynuowała Suzanna, połykając słowa - nie smuć się nazbyt długo.

- Miliony. - Branson podniósł się powoli. Twarz miał trupio bladą, oczy płonące. - Morduje go i ma dostać miliony. Będę walczył przeciw temu. - Z dłońmi zaciśniętymi w pięści zwrócił się do Mantza. - Będę przeciw temu walczył wszelkimi dostępnymi środkami.

- Rozumiem pana zdenerwowanie. - Mantz również się podniósł. - Jednak wola pańskiego brata została wyrażona jasno i zgodnie z prawem. Panna Cooke nie została oskarżona o morderstwo, tylko o zabójstwo drugiego stopnia. Są precedensy prawne, które zabez­pieczają jej spadek.

Branson odsłonił zęby. Rzucił się do przodu, równocześnie skoczyła Eve, by go powstrzymać. Jednak uprzedził ją Roarke.

- B.D. - Roarke mówił spokojnie, ale ręce Bransona trzymał przygwożdżone do jego boku. - To ci nie pomoże. Pozwól zająć się tym swemu prawnikowi. Twoja żona jest w szoku - ciągnął, gdy Clarissa zwinęła się w kłębek i dziko szlochała. - Powinna się położyć. Może wziąłbyś ją na górę i dał coś na uspokojenie.

Kości policzkowe Bransona uwydatniły się tak wyraźnie, tak ostro, że wydawało się, że przetną ciało.

- Wynoś się z mojego domu - rozkazał Mantzowi. - Wynoś się z mojego domu, do cholery!

- Ja go odprowadzę - powiedział Roarke. - Zajmij się swą żoną. Przez dłuższą chwilę Branson zmagał się z uściskiem Roarke'a, następnie kiwnął głową i odwrócił się. Podniósł żonę, kołysząc ją jak dziecko, i wyniósł z pokoju.

- Już tu nic po tobie, Mantz. - Eve stanęła przed nim. - Chyba że chcesz zobaczyć, czy Branson nie ma psa, którego mógłbyś kopnąć.

Przyjął to spokojnie i podniósł swą teczkę.

- No cóż, pani porucznik, wszyscy wykonujemy swą pracę.

- Prawda, a pańska polega na tym, aby pobiec do morderczyni i powiedzieć jej, że właśnie stała się bogata.

Nie odwrócił wzroku.

- Życie rzadko ma tylko białe i czarne barwy. - Skinął głową do Suzanny. - Dobranoc, pani mecenas - mruknął i odszedł.

- Ma rację - westchnęła Suzanna i znów usiadła. - Po prostu wykonuje swoją pracę.

- Czy ona to odziedziczy? - chciała się dowiedzieć Eve. Suzanna poskubała się w grzbiet nosa.

- Zgodnie z obecną sytuacją, tak. Przy oskarżeniu o zabójstwo drugiego stopnia można dowodzić, że zabiła J.C. w szale zazdrości. Jego testament był opieczętowany. Nie da się udowodnić, że znała jego treść albo że ta treść w jakikolwiek sposób na nią wpłynęła. Zgodnie z obowiązującym prawem, może na jego śmierci zyskać.

- A jeśli to oskarżenie zostałoby podważone? Suzanna opuściła rękę i uważnie spojrzała na Eve.

- Wtedy sytuacja się zmieni. Czy jest na to jakaś szansa? Odniosłam wrażenie, że sprawa jest zamknięta.

- Zamknięta, to nie znaczy, że nie do otwarcia.

- Mam nadzieję, że będzie mnie pani informowała na bieżąco - powiedziała Suzanna, wstając. Razem poszli do miejsca, gdzie czekała służąca z płaszczami.

- Powiem pani, kiedy będę mogła, czy uda się coś zrobić. - Gdy wyszli na ulicę, Eve wsunęła ręce do kieszeni. Limuzyna czekała. Usiłowała się tym nie krępować.

- Czy moglibyśmy podwieźć panią do domu, panno Day? - spytał Roarke.

- Nie, dziękuję. Skorzystam z chodnika. - Zamilkła na chwilę, a gdy westchnęła, uniósł się cienki, biały strumień pary. - Jako prawnik zajmujący się nieruchomościami, mam stale do czynienia z podobnymi sprawami. Smutek, chciwość. Ale rzadko uderza to tak blisko. Naprawdę lubiłam J.C. Człowiek myśli, że niektórzy ludzie będą żyć wiecznie. - Odeszła, kiwając głową.

- No cóż, niezła zabawa. - Eve ruszyła do samochodu. - Za­stanawiam się, czy “Lissy moja miłość” wypłakała za tym facetem tyle łez co Clarissa. Czy znasz ją dobrze?

- Hm, nie. - Roarke wsunął się do samochodu i usiadł przy niej. - Fałszywa prywatność związków towarzyskich zmuszała, bym wpadał okazyjnie do braci Bransonów. Clarissa i Lisbeth były zwykle przy nich.

- Według mnie kolejność powinna być odwrotna. Roarke rozparł się i zapalił papierosa.

- Co masz na myśli?

- Clarissę umieściłabym przy J.C. Po prostu z tego, czego się o nim dowiedziałam, wynika, że był swobodniejszy, mniej zapędzony i bardziej uczuciowy niż brat. Clarissa wygląda na kruchą, delikatną... wydaje się przy Bransonie trochę onieśmielona. Nie wygląda, jak twoja żona, na cwaną żonę biznesmena. Ten człowiek kieruje wielką, międzynarodową firmą. Dlaczego nie ma cwanej żony? - Gdy stawiała to pytanie, Roarke szczerzył zęby, na co zmrużyła oczy. - Co?

- Chciałem powiedzieć, że mógł się zakochać w innym typie. To się czasem zdarza, również szefom wielkich, międzynarodowych firm.

Teraz jej zmrużone oczy rozbłysły.

- Chcesz powiedzieć, że nie jestem cwaną żoną biznesmena? W zadumie zaciągnął się papierosem.

- Jeśli powiem, że jesteś, spróbujesz mnie dotknąć i skończy się na zapasach. Od jednej rzeczy do drugiej i bardzo się spóźnimy na roboczą kolacje.

- Bardzo by mi było przykro z tego powodu - mruknęła. - Ty, kolego, też nie jesteś typowym małżonkiem gliny.

- Gdybyś powiedziała, że jestem, skończyłoby się na zapasach i tak dalej. - Zgasił niedopałek papierosa, następnie przesunął koniuszkiem palca w dół jej ciała, od gardła po talię. - Chcesz?

- Nie czyszczę wszystkiego, a więc możesz zostawić na mnie odciski swoich palców.

Uśmiechnął się i przykrył jej pierś dłonią.

- Kochanie, nigdy nie zostawiam odcisków palców.

Podczas kolacji i rozmów Eve udało się wymknąć na dostatecznie długą chwilę, aby poprosić o zezwolenie umożliwiające dostęp do finansów Lisbeth Cooke. Jako powód podała wielki spadek i miała szczęście do sędziego, który albo uznał jej argumentację, albo zbyt był zmęczony, by się opierać.

W rezultacie, gdy wrócili do domu, była podniecona i napięta.

- Mam materiał i chcę go sprawdzić - powiedziała Roarke'owi, gdy weszli do sypialni. - Przebiorę się i chwilę popracuję w swoim gabinecie.

- Nad czym?

- Poprosiłam o nakaz sądowy, aby uzyskać dostęp do finansów Cooke. - Wysunęła się z sukni, odrzuciła ją na bok i stała, budząc wielkie zainteresowanie męża, w dwóch maleńkich czarnych kawał­kach jedwabiu i wysokich skórzanych butach. - Przyszedł w trakcie deseru.

- Powinienem mieć tu gdzieś bicz - zamruczał.

- Co?

Wyszczerzył zęby i ruszył ku niej, bawiąc się widokiem jej groźnie zmrużonych oczu.

- Zachowaj przyzwoitą odległość, asie. Powiedziałam, że mam pracę.

- Potrafię dojść do tych informacji dwa razy szybciej niż ty. Pomogę ci.

- Nie prosiłam o pomoc.

- Nie. Ale wiemy oboje, że mogę to zrobić szybciej i zinterpretować bez bólów głowy. A wszystko, co chcę w zamian, to jedna mała rzecz.

- Jaka mała rzecz?

- Gdy skończymy, nadal będziesz miała na sobie tę interesującą kreację.

- Kreację? - Rozejrzała się, zobaczyła swoje odbicie w lustrze i wstrząśnięta zamrugała oczami. - O Jezu, wyglądam jak...

- O, tak. - Zgodził się Roarke. - Tak wyglądasz.

Spojrzała znów na niego, starając się zignorować nagłą falę pożądania, wywołaną błyskiem jego oczu.

- Mężczyźni są tacy dziwni.

- Więc miej dla nas litość.

- Nie paraduję w bieliźnie po to, aby ci ułatwić wymyślanie plugawych fantazji.

- W porządku - powiedział, chwytając szlafrok i owijając ją nim. - Już wymyślone. Możemy to zrobić szybciej w moim gabinecie.

Gdy zawiązywał szlafrok, spoglądała na niego podejrzliwie.

- Co mamy zrobić szybciej?

- Oczywiście dostać się do danych finansowych, pani porucznik. A co innego?

Nie przyznała się przed sobą do lekkiego ukłucia rozczarowania. - To praca oficjalna. Chcę, aby badanie było oznaczone inicjałami mojej maszyny.

- Ty jesteś szefem. - Wziął ją za rękę, by ją wyprowadzić.

- Pamiętaj o tym.

- Kochanie, z tym co nosisz pod szlafrokiem, a co na zawsze odcisnęło się w mojej pamięci, jakże mógłbym zapomnieć?

- Nie wszystkie drogi - powiedziała sucho - prowadzą do seksu.

- Ale te najlepsze prowadzą. - Gdy szła przed nim do swego gabinetu, klepnął ją po przyjacielsku w pośladek.

Galahad leżał zwinięty w jej fotelu. Kot uniósł głowę, wyraźnie zły, że ktoś mu przeszkadza. Ponieważ żadne z nich nie skierowało się do kuchni, zamknął oczy, ignorując ich najwyraźniej.

Wsunęła nakaz do komputera i go włączyła.

- Wiem, jak badać finanse. Ty masz tylko je interpretować i mówić, czy według ciebie nie ukrywają czegoś pod powierzchnią.

- Jestem do twoich usług.

- Dość już tego. - Padła na krzesło przy swym biurku i wywołała teczkę sprawy Lisbeth Cooke. - Rejestruj bieżące dane - poleciła - i zacznij przegląd finansowych zapisów na nazwisko i numer identyfikacyjny badanej. Wszystkie rachunki, gotówka, konta kredy­towe, debety. Zacznij rok wstecz od dzisiejszej daty.

Praca w toku...

- Mienie osobiste? - spytał Roarke.

- Dojdę do tego. Najpierw forsa.

Dane zebrano. Cooke, Lisbeth ma cztery czynne konta gotówkowo - - kredytowe.

- Rzuć dane na ekran. Przyjęte...

Gdy dane ukazały się na ekranie, Eve wydała głęboki okrzyk.

- Ponad dwa miliony w New York Security, jeden i pół w New World Bank, nieco poniżej miliona w American Trust i ćwierć miliona w Credit Managers.

- To ostanie jest na bieżące wydatki - powiedział Roarke. - Pozostałe trzy mają charakter zabezpieczeniowy i brokerski. Zasadniczo są to długoterminowe inwestycje, zawiadywane przez zespoły finansistów, pod którymi podpisują się te właśnie instytucje. Zgrabnie pomyślane. Miesza wysokie ryzyko i duże zyski z konserwatywnym dochodem z procentów.

- Jak możesz to wywnioskować z nazw banków i wielkości sum w nich umieszczonych?

- Znajomość natury banków należy do natury mojego zawodu. Jeśli wejdziesz na następny poziom, zobaczysz, że najprawdopodobniej ma zrównoważoną mieszaninę akcji, obligacji, wzajemnych kredytów i płynnej gotówki, aby móc inwestować zgodnie z fluktuacjami rynku.

Sam polecił komputerowi to wejście i stuknął palcem w ekran.

- Widzisz, wierzy we własną firmę. Niezła suma w akcjach “Narzędzi i Zabawek Bransona”, ale się asekuruje. Ma akcje kilku innych kampanii, z paroma moimi włącznie. W tym akcje trzech, które jawnie konkurują z Bransonami. Inwestując pieniądze, nie kieruje się uczuciami.

- Kalkuluje.

- W swych finansach jest bystrą realistką.

- I ma ponad cztery miliony, którymi może grać. Wydaje się to sporo jak na kierownika dziani reklamy. Komputer, pokaż na ekranie depozyty i transfery z ostatniego roku.

Praca w toku...

Gdy się pokazały dane, Eve uniosła brwi.

- Spójrz na to. Transfer elektroniczny z konta J. Clarence'a Bransona na jej bieżące konto. Ćwierć miliona co trzy miesiące. Milionik rocznie. Komputer, sporządź listę wszystkich transferów z konta Bransona na nazwisko Lisbeth Cooke.

Praca w toku... Dane zebrane. Pierwszy transfer stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów drugiego lipca 2055. Transfery kwartalne o tej wysokości przez okres roku. Transfer wzrasta do dwustu tysięcy od drugiego lipca 2056 i powiększa się co sześć miesięcy do sumy dwustu pięćdziesięciu tysięcy od drugiego lipca 2057.

- Przyjemna praca, jeśli ją masz - mruknęła Eve.

- Hojnie zapewniał jej stały dochód. - Stanąwszy za krzesłem Eve, Roarke nacierał jej barki, usuwając napięcie. - Więc dlaczego go zabiła?

- Milion rocznie? - Odwróciła się i spojrzała na niego. - Dla ciebie byłoby to nic.

- Kochanie, to jednak jest coś.

- Prawdopodobnie roztrwoniłbyś to na buty. Chichocząc, pocałował ją w czubek głowy.

- Nie jesteś szczęśliwy, jeżeli twoje stopy nie są szczęśliwe. Chrząknęła, zabębniła palcami po blacie biurka.

- Więc jeśli stała się zachłanna i zaczęło ją męczyć to trzymanie się go za marny milion rocznie? Zabić, zrobić to dobrze, no i dostać wszystko, w dodatku natychmiast.

- Ale to duże ryzyko. Jeśli pójdzie źle, oskarżą ją o morderstwo i za cały kłopot nie dostanie nic prócz celi.

- Potrafi kalkulować. Oblicza prawdopodobieństwo. Komputer, jaka jest wartość majątku osobistego J. Clarence'a Bransona, z wyłączeniem wszelkich udziałów w “Narzędziach i Zabawkach Bransona”?

Praca w toku...

Roarke odszedł, aby nalać sobie brandy. Wiedział, że Eve, pracując w ten sposób, niczego się nie napije oprócz kawy. A ponieważ chciał, aby poszła spać, ominął autokucharza z kawą.

Gdy wrócił, chodziła po pokoju. Pasek jej szlafroka rozluźnił się, przypominając mu o planach, które miał w stosunku do niej przed pójściem spać. O bardzo szczególnych, interesujących planach.

Dane zgromadzone. Szacunkowa wartość, zawierająca ocenę nie­ruchomości, parku samochodowego, dziel sztuki i biżuterii wynosi dwieście sześćdziesiąt osiem milionów dolarów.

- To cholerna podwyżka pensji. - Eve ręką odsunęła włosy w tył głowy. - Odejmij mniejsze zapisy, podatki, którymi będzie tak manipulować, aby część z nich odzyskać, i oto uzyskujemy dwieście milionów dolarów.

- Mantz będzie argumentował, że nic o tym zapisie nie wiedziała.

- Wiedziała. Byli ze sobą ponad trzy lata. Bardzo dobrze wiedziała.

- Ile jestem wart, Eve, i jak wyglądają zapisy mojej ostatniej woli? Spojrzała na niego ze złością.

- Skąd, u diabła, mam to wiedzieć? - Gdy uśmiechał się do niej, westchnęła. - To zupełnie co innego. Nie zrobiliśmy intercyzy.

- To prawda. Jednak Mantz wciąż będzie argumentował, że nie wiedziała niczego.

- Może argumentować, dopóki mu język nie odpadnie. Ona wiedziała. Porozmawiam z nią jutro i dam jej łupnia. Jej opowiadanie o innej kobiecie i szalonym ataku zazdrości zwyczajnie mnie nie przekonuje.

Znów odwróciła się do komputera i przywołała dane debetowe. Studiowała je rozczarowana, z rękami w kieszeniach.

- Kosztowne upodobania, ale nic, co by wykraczało poza jej dochody. Kupiła dużo męskiej biżuterii, odzieży. Może miała jakiegoś faceta na boku. To jest coś, czemu się warto przyjrzeć.

- Hm. - Szlafrok Eve był teraz rozsunięty, ukazując rozkoszny pas ciała, czarnego jedwabiu i skóry. - Myślę, że wszystko to musi poczekać do jutra.

- Dzisiaj nie potrafię zrobić dużo więcej - zgodziła się.

- Wprost przeciwnie. - Poruszał się szybko, ściągając z niej szlafrok, potem przebiegając rękami po jej ciele. - Myślę, że znacznie więcej.

- Ach tak? - Krew już w niej wrzała. Ten mężczyzna miał najbardziej pomysłowe ręce w świecie. - Cóż takiego?

- Czy mógłbym zasugerować ci parę propozycji? - Przysuwając usta do jej ust, przyparł ją do ściany. Po pierwszej, którą wyszeptał jej do ucha, oczy uciekły jej w bok.

- To dobre. Nie jestem pewna, czy fizycznie możliwe.

- Nie dowiesz się, póki nie spróbujesz - powiedział Roarke i zaczął demonstrować.

6

Kiedy Eve przeszła rano do biura, Peabody już czekała.

- Jestem ci wdzięczna za czas wolny, Dallas.

Eve spojrzała na stojący na jej biurku smukły wazon z czerwonymi cieplarnianymi różami.

- Kupiłaś mi kwiaty?

- To Zeke. - Peabody udało się uśmiechnąć zarazem kapryśnie i krzywo. - Cały czas robi takie rzeczy. Pragnął ci podziękować za wczorajszy dzień, powiedziałam mu, że nie zaliczasz się do grona kobiet, którym się daje kwiaty, ale on uważa, że wszystkim się daje.

- Lubię kwiaty, - Przeciwstawiając się trochę takiemu potrak­towaniu jej przez Peabody, Eve umyślnie się schyliła i powąchała róże. Dwa razy. - jak można nie lubić? Co więc dzisiaj robi twój mały braciszek?

- Przygotował całą. listę muzeów i galerii. Długą listę - dodała Peabody. - Następne pójdzie stanąć w kolejce po zniżkowe bilety do teatru na dzisiejszy wieczór. Nie ma dla niego znaczenia, jakie to przedstawienie, byleby zobaczyć coś na Broadwayu.

Eve przyglądała się twarzy Peabody, jej zatroskanym oczom oraz zębom, które podziwiał McNab, teraz zajętym przygryzaniem dolnej wargi.

- Peabody, ludziom każdego dnia udaje się robić w Nowym Jorku to właśnie, co on panuje, a jeszcze do tego to głęboko przeżyć.

- Tak, wiem. I wbijałam mu do głowy wszystkie przestrogi. Sześć czy siedem razy - dodała z krzywym uśmiechem. - Ale on jest po prostu... Zeke. W każdym razie najpierw chce się znów skontaktować z Bransonami, zorientować się, czego od niego chcieli. Nie mógł się dodzwonić do nich wczoraj.

- Hm. - Eve siadała i zaczęła przeglądać korespondencję wewnętrzną oraz tę, która nadeszła z zewnątrz, a którą przyniosła i położyła jej na biurku Peabody. - Ostatniego wieczoru byliśmy obecni z Roarkiem podczas odczytywania testamentu. Cooke uśmierca kochanka i dzie­dziczy miliony. - Eve pokiwała głową. - Wpadniemy do niej dzisiaj rano i pogawędzimy o tym. Do diabła, kto to jest Kasandra?

- Kto?

- Pytam o to, co tu leży. - Marszcząc czoło, Eve odwróciła na drugą stronę pudełko na dyskietki. - Paczka z zewnątrz, adres zwrotny: Lower East Side. Nie lubię paczek od osób, których nie znam.

- Wszystkie przesyłki z zewnątrz są badane na obecność w nich materiałów wybuchowych, trucizn i niebezpiecznych środków.

- Tak, tak. - Jednak intuicja kazała jej sięgnąć do szuflady po puszkę z kremem ochronnym i nim otworzyła pudełko oraz wyjęła dyskietkę, posmarowała nim koniuszki palców. - Może na tym jest jakiś zabójczy, uaktywniony wirus?

Peabody patrzyła smutno na komputer Eve.

- Domyślam się, że twój jest w podobnym stanie do mojego.

- Pieprzona kupa szmelcu - mruknęła Eve, wciskając dyskietkę do komputera. Następnie wydała urządzeniu polecenie jej odczytania.

Nastąpiło niskie brzęczenie, jakby w oddali wzbijał się rój rozdrażnio­nych pszczół. Ekran zamigotał, zgasł, następnie z jękiem znów ruszył.

- Przy pierwszej sposobności - przysięgła Eve - złożę wizytę tym błaznom z konserwacji.

Na dyskietce jest tylko tekst. Następujący przekaz...

Porucznik Eve Dallas, Policja i Służba Bezpieczeństwa Nowego Jorku, Kwatera Główna, Wydział Zabójstw.

My, Kasandra. Jesteśmy bogami sprawiedliwości. Jesteśmy wierni.

Obecny skorumpowany rząd z samolubnymi przywódcami bez charakteru, powinien być i będzie zniszczony. Będziemy go rozkładali, jego przedstawicieli, i jeśli będzie trzeba, niszczyli, aby otworzyć drogę dla republiki. Masy dłużej nie będą tolerowały nadużyć, tłumienia idei oraz wypowiedzi, wszystkich zaniedbań żałosnej garstki, która uczepiła się władzy.

Pod naszymi rządami wszyscy będą żyli wolni.

Podziwiamy twoje umiejętności. Podziwiamy twoją prawomyślność w sprawie Howarda Bassiego, znanego jako Fixer. Był dla nas użyteczny, a usunięty został tylko dlatego, że okazał się odstępcą. Eve wsunęła w otwór następną dyskietkę. Poleciła ją skopiować.

My Kasandra. Mamy długą pamięć. Jesteśmy przygotowani. Nasze potrzeby i wymagania przedstawimy ci w odpowiednim czasie. Dzisiaj piętnaście po dziewiątej damy mały pokaz naszych możliwości. Uwierzysz. Potem będziesz słuchała.

- Demonstracja - powiedziała Eve, gdy skończył się przekaz. Sprawdziwszy szybko godzinę na zegarku, porwała obydwie dyskietki, opieczętowała. - Mamy niecałe dziesięć minut.

- Co mamy robić?

- Dali nam adres. - Stuknęła palcem w pudełko na dyskietki, zgarnęła kurtkę. - Sprawdźmy to.

- Jeśli są to ludzie, którzy porwali Fixera - zaczęła Peabody, gdy szły do windy - to wiedzą, że się tym interesujesz.

- Wcale nietrudno było o tym się dowiedzieć. Skontaktowałam się z New Jersey, wczoraj byłam w jego sklepie. Sprawdź adres, Peabody, zobacz, co to jest. Mieszkanie, dom prywatny, firma.

- Tak jest, pani porucznik.

Wspięły się do samochodu. Eve włączyła wsteczny bieg, dodała gazu i wypadła jak strzała z garażu.

- Mapa - poleciła, kierując się na południe. - Lower East Side, sektor szósty.

Gdy na ekranie zamigotała siatka ulic właściwej okolicy, skinęła głową.

- Tak myślałam. Dzielnica magazynów.

- Budynek, o który chodzi, to stara fabryka szkła, przeznaczona do renowacji. Zapisana jest jako niezamieszkana.

- Może adres jest lipny, ale spodziewają się, że to sprawdzimy. Nie sprawimy im zawodu. Czas?

- Sześć minut.

- W porządku. Wzbijamy się. - Eve włączyła syrenę, uderzyła w klawisz pionowego wznoszenia i wystrzeliła nad dachy samochodów jadących na południe.

Wykręciła na wschód, minęła odnowione strychy, które lubili zamieszkiwać oraz robić tutaj zakupy młodzi specjaliści, stołujący się w tanich restauracjach ze złym oświetleniem i dobrymi winami.

Ledwie o jeden blok dalej była już atmosfera opuszczenia, rozpadu oraz rozpaczy. Ulicami poruszała się bieda w przebraniach bezrobot­nych, nieumytych, przegranych i zdesperowanych.

Na południe od tego miejsca majaczyły fabryki i magazyny, prawie wszystkie opuszczone. Cegły były ciemnoszare od dymu, smogu i upływu czasu. Zaskorupiałe szyby okienne rzucały błyski na ulice pokryte śmieciami i zmagające się z zielskiem wychodzącym z po­pękanego betonu.

Eve osadziła wóz na ziemi i przyjrzała się krótko kwadratowemu, sześciokondygnacyjnemu murowańcowi zamkniętemu za ochronnym murem. Brama miała szyfrowy zamek na kartę, ale była szeroko otwarta.

- Powiedziałam, że nas oczekują. - Wjechała, wypatrując w budyn­ku jakiegoś znaku życia. Następnie, marszcząc brwi, zatrzymała wóz i wyszła. - Czas?

- Około minuty - powiedziała Peabody, wydostawszy się przeciw­nymi drzwiami. - Wchodzimy?

- Jeszcze nie. - Pomyślała o Fixerze i jego nieprzyjemnym, małym sklepie. - Wezwij wsparcie. Niech dyspozytornia dowie się, gdzie jesteśmy. Nie podoba mi się to.

Nie zdążyła odejść. Rozległ się grzmot i ziemia zatrzęsła się pod nogami. Seria błysków pojawiła się w popękanych oknach, wydoby­wając z niej przekleństwo.

- Kryj się! - Powietrze wybuchło, gdy nurkowała pod samochód, wymierzając jej gorący policzek, od którego zachwiała się na kolanach. Potworny hałas rozrywał bębenki, przeszywał czaszkę wysokim skowytem.

Cegły rozpadały się. Dymiący odłamek uderzył w grunt kilka centymetrów od jej twarzy. Jej ciało walnęło mocno o ciało Peabody.

- Jesteś ranna?

- Nie, o Jezu, Dallas.

Oblała je intensywna, mocna fala gorąca. Powietrze wyło. Szczątki latały nad głowami, uderzając w samochód gorącymi, wściekłymi pięściami. Tak mógłby wyglądać koniec świata, pomyślała Eve, z trudem chwytając powietrze - gorący, brudny, pełen hałasu.

Samochód nad nimi kołysał się, podskakiwał, drżał. Wtem wszystko ucichło, prócz dzwonienia w uszach i urywanego sapania Peabody. Nie można było dostrzec żadnego ruchu, tylko dzikie bicie własnego serca.

Leżała jeszcze chwilę, upewniając się, że jest żywa, że żadna część ciała nie została uszkodzona. Gdy dotknęła betonu, poczuła ciepło. Jej palce były mokre od krwi. To przepełniło ją obrzydzeniem i zmusiło do wyczołgania się spod pojazdu.

- Niech to cholera! Spójrz na moje auto.

Samochód nosił liczne ślady wgnieceń oraz przypalenia, szyby lśniły pajęczyną pęknięć. Na dachu była dziura wielkości pięści. Peabody wyczołgała się, wstała i zakaszlała od gryzącego dymu.

- Nie wygląda pani najlepiej, pani porucznik.

- To tylko draśnięcie. - Wymamrotała Eve i wytarła zakrwawione palce o zniszczone spodnie.

- Ale ja myślę o wszystkim.

Zachmurzona Eve rozejrzała się wokół, po czym zmrużyła oczy. Twarz Peabody była czarna, co powodowało, że białka jej oczu świeciły jak dwa księżyce. Straciła policyjną czapkę, a włosy miała dziko nastroszone.

Eve przebiegła palcami po swej twarzy, popatrzyła na opuszki palców, teraz czarne, i zaklęła.

- Cholera. To przechodzi ludzkie pojęcie. Wezwij ich. Sprowadź parę jednostek do kontroli tłumu. Będziemy tu mieli niezłe zbiegowis­ko, gdy wszyscy z okolicy wyjdą spod łóżek. I sprowadź...

Na odgłos nadjeżdżającego samochodu odwróciła się nagle z ręką na kolbie broni. Nie potrafiłaby powiedzieć, czy poczuła ulgę, czy złość, gdy poznała pojazd, który zatrzymał się przy jej samochodzie.

- Co tu, u diabła, robisz? - spytała, gdy z samochodu wysiadł Roarke.

- Mogę cię zapytać o to samo. Twoja noga krwawi, pani porucznik.

- Niezbyt poważnie. - Potarła ręką nos. - Jestem na miejscu przestępstwa, w niebezpiecznym terenie. Odejdź, Roarke.

Wyjął z kieszeni chustkę i przykucnąwszy, obejrzał przecięte miejsce, następnie przewiązał ranę.

- Trzeba to oczyścić. Jest pełno żwiru. - Podnosząc się, pogłaskał ją po włosach. - Interesujący akt mający w pewnym sensie związek z tobą.

Kątem oka dostrzegła głupkowaty uśmiech Peabody, ale postanowiła nie reagować.

- Nie mam dla ciebie czasu, Roarke. Pracuję.

- Tak, właśnie to widzę. Ale wydaje mi się, że będziesz po­trzebowała chwili dla siebie. Beznamiętnym wzrokiem oglądał dymiącą kupę gruzu. - To był mój budynek.

- O, do diabła. - Eve wsunęła ręce do kieszeni, odeszła kilka kroków, wróciła, znów odeszła. - Do diabła - powtórzyła i spojrzała na niego badawczym wzrokiem.

- Wiedziałem, że będziesz bardzo zadowolona. - Wyjął z kieszeni pudełko od dyskietki i podał jej. Dyskietkę przed chwilą skopiował i zabezpieczył. - Dostałem to dzisiaj rano. To wiadomość od grupy, która nazywa się Kasandrą. Nazywają mnie kapitalistycznym oportunistą, co jest oczywiście najzupełniejszą prawdą, i oświadczają, że zostałem wybrany do ich pierwszego pokazu. Jest tu trochę nudnego - politycznego żargonu. Redystrybucja dóbr, wyzysk biednych przez bogatych. Nic specjalnie oryginalnego.

Słowa te wypowiadał lekko, ale zbyt opanowanym tonem. Znała go. Pod chłodnym wzrokiem kryła się furia.

Starała się nad tym zapanować w jedyny dobrze jej znany sposób, z zawodowym pośpiechem.

- Będziesz mi potrzebny. Złożysz szczegółowe zeznania. Muszę to włączyć do rejestru dowodów rzeczowych.

Przerwała, zobaczywszy w jego oczach ogromną złość. Nikt, pomyślała mimochodem, nikt nie potrafi wyglądać tak groźnie, jak Roarke w stanie zimnej wściekłości.

Nagle szybko odszedł od niej i zaczął stąpać po dymiących cegłach.

- Niech to diabli. - Niecierpliwie zebrała rozwichrzone włosy i spojrzała na Peabody.

- Oddziały są w drodze, Dallas.

- Stań przy bramie. - Rozkazała Eve. - Ubezpieczaj, jeśli trzeba.

- Tak, pani porucznik. - Peabody z pewną dozą współczucia patrzyła, jak Eve podeszła do męża, aby z nim negocjować.

- Słuchaj, Roarke, wiem, że jesteś zły. Nie dziwię się. Ktoś wysadził jeden z twoich budynków, masz prawo być zdenerwowany.

- Cholerne prawo. - Obrócił się do niej, mając furię w oczach. Fakt, że go w tym nieomal popierała, jednocześnie upokarzał ją i złościł. Dała temu odpór, ruszając do przodu, aż jej buty zderzyły się z jego trzewikami.

- To jest miejsce przestępstwa i nie mam czasu ani ochoty, aby stać tu i głaskać cię po głowie, bo jeden z sześciu milionów twoich budynków został rozpieprzony. Więc przykro mi w związku z tym oraz rozumiem, że czujesz się spoliczkowany i ugodzony, ale nie obarczaj tym mnie.

Chwycił ją za ramiona i uniósł tuż nad ziemią takim ruchem, że nie mogła się oprzeć. Gdyby jego własność nie została zamieniona w wielką kupę smrodliwego gruzu, chybaby go znokautowała.

- Wydaje ci się, że to jest problem? - zapytał z naciskiem. - Myślisz, że ten pieprzony magazyn stanowi jakiś problem?

Starała się pomyśleć, pokonując wzburzenie.

- Tak.

Uniósł ją trochę wyżej.

- Jesteś idiotką.

- Jestem idiotką? Ja jestem idiotką? To ty jesteś kretynem, jeśli myślisz, że będę tu stała, cmokając nad twoim ego, gdy mam tu kogoś, kto detonuje budynki, których mam strzec. Teraz zdejmij ręce, zanim cię położę.

- Jak blisko wejścia byłaś?

- To nie... - Przerwała, mięknąc nagle, gdy to do niej dotarło. Oczywiście nie budynek zapalił złe światło w jego oczach. Chodziło o nią. - Nie tak blisko - powiedziała spokojnie, rozprostowując pięści. - Nie tak blisko, Roarke. Nie podobało mi się otoczenie. Właśnie rozkazałam Peabody, aby wezwała parę jednostek wsparcia. Wiem, jak uważać na siebie.

- Taaak. - Zdjął rękę z jej ramienia, aby opuszkami palców potrzeć jej brudny policzek. - To widać. - Następnie zupełnie ją uwolnił i odsunął się od niej. - Niech ci opatrzą tę nogę. Spotkamy się w twoim biurze.

Gdy odchodził, włożyła ręce do kieszeni, po czym wyciągnęła je. Przewróciła oczami. Do diabła, naprawdę wiedziała, jak na siebie uważać. Nie zawsze natomiast wiedziała, jak obchodzić się z nim.

- Roarke.

Zatrzymał się i obejrzał do tyłu. Niemal się uśmiechnął, gdy wyraźnie zobaczył na jej twarzy walkę obowiązku z uczuciem. Rozejrzała się, chcąc się upewnić, czy Peabody odwróciła dyskretnie głowę. Podeszła do niego i ręką dotknęła jego policzka.

- Przepraszam. Sama byłam trochę zdenerwowana. Gdy budynek wylatuje w powietrze tuż przed tobą, masz do tego prawo. - Po­słyszawszy zbliżające się wycie syren, opuściła rękę, zmarszczyła brwi. - Żadnych pocałunków na oczach policjantów.

Teraz naprawdę się uśmiechał.

- Kochanie, żadnych pocałunków, dopóki nie umyjesz twarzy. Spotkamy się w twoim biurze - powtórzył i odszedł.

- Spodziewaj się mnie za dwie godziny! - zawołała. - Wcześniej będę przywiązana do tego miejsca.

- Dobrze. - Zatrzymał się przy jej samochodzie i przyglądał mu się, przekrzywiając głowę. - Wydaje mi się, że teraz pasuje do ciebie bardziej.

- Pocałuj mnie gdzieś - powiedziała ze śmiechem, po czym przybrała oficjalną minę, pragnąc powitać ekipę specjalistów od ładunków wybuchowych.

Po powrocie do biura Eve weszła pod prysznic, aby zmyć z siebie smród i sadzę. Gdy zaczęła ją parzyć gorąca woda, przypomniała sobie o ranie na nodze. Postanowiła oczyścić ją sama. Wygrzebała zestaw pierwszej pomocy i, zaciskając zęby, zabrała się do pracy. Pomyślała, że tak często widziała techników medycznych, jak gmerali przy jej ciele, że poradzi sobie z paroma cięciami.

Zadowolona, pogrzebała w szafkach, poszukując zapasowego ubrania. Postanowiła pamiętać o przyniesieniu kilku nowych. To, które miała na sobie, poszło na straty i nadawało się wyłącznie do recyklingu.

W swym pokoju zastała Roarke'a, który prowadził miłą pogawędkę z Nadine Furst z Kanału 75.

- Zmykaj, Nadine.

- Daj spokój, Dallas. Policjantka prawie wylatuje w powietrze, podczas gdy budynek jej męża niszczony jest przez nieznaną osobę albo osoby, oto wiadomość. - Posłała Eve jeden ze swych uśmiechów ładnej kotki, chociaż w jej oczach czaiła się troska. - Wszystko z tobą w porządku?

- Czuję się dobrze i nie wyleciałam prawie w powietrze. W chwili wybuchu byłam o całe metry od budynku. Teraz nie mam dla ciebie żadnych oficjalnych wiadomości.

Nadine tylko przełożyła nogę na nogę.

- Co robiłaś w tym budynku?

- Może przyglądałam się własności mojego męża.

Nadine parsknęła i zdołała uczynić ten dźwięk godnym damy.

- Tak, i może zdecydowałaś się na przejście na emeryturę, a także na hodowlę piesków. Daj mi trochę czegoś, Dallas.

- Budynek był opuszczony. Ja jestem od zabójstw. Nie było żadnego zabójstwa. Proponuję, żebyś poszukała czegoś w dziale materiałów wybuchowych.

Oczy Nadine zamieniły się w szparki.

- To nie jest twoja sprawa?

- Dlaczego miałaby być? Nikt nie zginął. Ale jeśli nie opuścisz mojego krzesła, może do tego dojść.

- W porządku, w porządku. - Nadine wstała, wzruszając ramio­nami. - Idę oczarować chłopców od bomb. Ach, wczoraj złapałam na ekranie Mavis. Wyglądała znakomicie. Kiedy ma wrócić?

- W przyszłym tygodniu.

- Urządzamy dla niej przyjęcie powitalne - wtrącił Roarke. - Poinformuję cię o szczegółach.

- Dzięki. Jesteś znacznie milszy niż Dallas. - Nadine wyszła z uśmiechem, zdradzającym pewność siebie.

- Będę pamiętała tę szpileczkę, gdy zechce się ze mną spotkać sam na sam - mruknęła Eve i zamknęła drzwi.

- Czemu nic jej nie powiedziałaś? - spytał Roarke. Eve opadła na krzesło.

- Ludzie od materiałów wybuchowych stracą trochę czasu, zanim zbadają i oczyszczą to miejsce. Na razie mają parę kawałków i podejrzewają, że było tam co najmniej sześć ładunków, bardzo możliwe, że z urządzeniami zegarowymi. Minie co najmniej dwa dni, nim uzyskam jakiś trzymający się kupy raport.

- Ale ta sprawa należy do ciebie.

- Na razie wydaje się, że eksplozja związana jest z zabójstwem, które badam. - Sprawa Fixera należała już do niej. Załatwiła to. - Kontakto­wali się ze mną ludzie, którzy odpowiadają za obie sprawy. Wkrótce mam spotkanie z Whitneyem i dopóki on nie zadecyduje inaczej, ja się tym zajmuję. Czy prowadziłeś kiedyś jakieś interesy z Fixerem?

Roarke wyprostował nogi.

- Czy to pytanie ma urzędowy charakter?

- Cholera. - Przymknęła oczy. - To znaczy, że miałeś.

- Miał czarodziejskie ręce. - Powiedział Roarke, przypatrując się swoim.

- Naprawdę mam dość dowiadywania się o tym od innych ludzi. Opowiadaj.

- Pięć, może sześć lat temu. Pracował nad jednym małym urzą­dzeniem dla mnie. Sprawdzanie zabezpieczeń, bardzo mądrze za­projektowane urządzenie do łamania kodów.

- Które, jak sądzę, ty projektowałeś.

- Po większej części, chociaż Fixer miał znaczący wkład. Był błyskotliwy w dziedzinie elektroniki, ale niezupełnie godny zaufania. - Roarke zdjął strzępek bandaża ze swych luźnych, poszarzałych od dymu spodni. - Doszedłem do wniosku, że nie byłoby rozsądne korzystać z jego usług po raz drugi.

- A więc nie mieliście żadnych kontaktów w ostatnim czasie?

- Nie, żadnych, i rozstaliśmy się w sposób dość przyjazny. Nie mam z nim żadnych powiązań, które mogłyby cię martwić albo komplikować twoje śledztwo.

- A ten magazyn? Od jak dawna byłeś jego właścicielem?

- Od trzech miesięcy. Podam ci dokładną datę nabycia i wszystkie szczegóły. Planowana była przebudowa. Jako że pozwolenia właśnie nadeszły, prace miały się rozpocząć w przyszłym tygodniu.

- Przebudowa, na co?

- Mieszkania. Jestem właścicielem budynków także po drugiej stronie ulicy i mam oferty na następne w tej okolicy. Też mają być zaadaptowane na cele mieszkalne, supermarkety, sklepy, kawiarnie. Będzie też trochę biur.

- Czy to się uda w tej dzielnicy?

- Wierzę, że tak.

Pokiwała głową, myśląc o poziomie dochodów ludności i o prze­stępczości na ulicach.

- Myślę, że dobrze się znasz na sprawach tego rodzaju. Czy budynek był ubezpieczony?

- Tak, na sumę trochę większą od ceny zakupu. Jednak znacznie więcej jest dla mnie wart cały projekt. - Nabywanie rzeczy zanie­dbanych i wzgardzonych, aby nadać im wartość, miało dla niego duże znaczenie. - Budynek był stary, ale mocny. Kłopot z postępem polega często na tym, że zmiata wszystko, raczej niszcząc, niż starając się uszanować to, co inni zbudowali przed nami.

Znała jego miłość do staroci, ale nie była pewna, czy tutaj też o to chodziło. Widziała tu niewiele więcej niż kupę cegieł, nawet przed wybuchem.

Jego pieniądze, pomyślała, wzruszając ramionami, i jego czas.

- Czy znasz kogoś o imieniu Kasandra? Uśmiechnął się.

- Jestem pewien, że znam. Jednak szczerze wątpię, aby to był wybuch zazdrości mojej byłej kochanki.

- Musieli tę nazwę skądś wziąć. Wzruszył ramionami.

- Może od Greków.

- W pobliżu tej dzielnicy nie ma greckiej enklawy. Przyglądał się jej przez chwilę, potem się zaśmiał.

- Od starożytnych Greków, pani porucznik. W mitologii Kasandra umiała przewidywać przyszłość, ale nikt jej nie wierzył. Ostrzegała przed śmiercią i zniszczeniem, lecz zlekceważono ją. Jej proroctwa zawsze się spełniały.

- Skąd o tym wiesz? - Nim zdołał odpowiedzieć, zbyła to machnięciem ręki. - Więc co prorokuje nasza Kasandra?

- Zgodnie z moją dyskietką, powstanie mas ludowych, zlik­widowanie skorumpowanych rządów, będących uciążliwym przeżytkiem, i obalenie chciwej klasy najwyższej, której dumnym przed­stawicielem ja właśnie jestem.

- Rewolucja? Zabicie starego człowieka i wysadzenie pustego magazynu nie są zbyt imponującymi sposobami walki. - Jednak nie mogła zlekceważyć hipotezy o terrorystach inspirowanych jakąś ideą polityczną. - Feeney pracuje nad komputerem w sklepie Fixera. Komputer ma znakomite zabezpieczenia, ale je obejdzie.

- Dlaczego oni tego nie zrobili?

- Przede wszystkim, gdyby mieli kogoś tak dobrego, że potrafiłby sforsować jego fortecę, to w ogóle nie potrzebowaliby jego pomocy.

Roarke zastanowił się i kiwnął głową.

- Trafna uwaga. Czy jestem ci jeszcze do czegoś potrzebny?

- Nie teraz. Będę cię informowała o przebiegu śledztwa. Jeśli jednak dasz coś do prasy, bądź jak najbardziej lakoniczny.

- W porządku. Czy ktoś obejrzał twoją nogę?

- Sama się nią zajęłam. Uniósł brwi.

- Pozwól, że zobaczę. Odruchowo schowała nogi pod biurko.

- Nie.

Ale on wstał, zrobił krok, schylił się i podniósł jej nogę. Gdy protestowała, wzmocnił uchwyt i podwinął nogawkę.

- Wściekłeś się? Przestań. - Zmieszana, wyciągnęła rękę i zatrzas­nęła drzwi. - Ktoś mógłby wejść.

- Więc przestań piszczeć - poradził i delikatnie odwinął bandaż. Z aprobatą pokiwał głową. - Dobra robota. - Gdy syknęła na niego, pochylił głowę i dotknął ustami rany. - Jeszcze lepiej - powiedział, szczerząc zęby, akurat w chwili, gdy otwierały się drzwi.

Peabody spojrzała, zarumieniła się i wyjąkała:

- Przepraszam.

- Właśnie wychodzę - powiedział Roarke, mocując bandaż. Eve zgrzytała zębami. - Jak przeszłaś przez te poranne emocje, Peabody?

- W porządku, to było... więc, właściwie... - Odchrząknęła i rzuciła mu pełne nadziei spojrzenie. - Mam małą ranę, tutaj. - Przesunęła palcem po szczęce, czując przyjemne drżenie serca, kiedy się do niej uśmiechnął.

- Więc tutaj. - Podszedł do niej, pochylił głowę i dotknął ustami maleńkiego skaleczenia. - Uważaj na siebie.

- Ach, co za mężczyzna - wykrztusiła Peabody, gdy opuścił pokój. - Ma wyjątkowe usta. Jak się możesz powstrzymać, aby ich nie gryźć?

- O Boże, zetrzyj z brody ślinę. I siadaj. Musimy napisać raport dla komendanta.

- Zostałam nieomal wysadzona w powietrze i pocałowana przez Roarke'a. Wszystko jednego przedpołudnia. Zapiszę to w kalendarzu.

- Usiądź.

- Tak jest, pani porucznik. - Wyjęła książkę raportów i zabrała się do pracy. Ale z uśmiechem na twarzy.

Komendant Whitney wyglądał za biurkiem imponująco. Był potężnym mężczyzną z umięśnionymi barami i szeroką twarzą. Na czole miał bruzdy, na które żona patrzyła krzywym okiem, nalegając na ich wygładzenie. Ale on wiedział, że zmarszczone czoło jest dla jego podwładnych symbolem autorytetu i siły. Poświęcał więc próżność dla wyników.

Wezwał najważniejsze osoby z odpowiednich jednostek. Porucznik Annę Malloy z materiałów wybuchowych, Feeneya z wydziału elektro­nicznego oraz Eve. Wysłuchiwał raportów, analizując je i kalkulując.

- Uważam - ciągnęła Annę - że nawet przy pracy na trzy zmiany przetrząśnięcie całego terenu zajmie trzydzieści sześć godzin. To, co znajdujemy, świadczy o użyciu wielu ładunków plastonu i zastosowaniu skomplikowanych mechanizmów zegarowych. Oznacza to, że robota była złożona i kosztowna. Nie mamy tu do czynienia ze zwykłymi wandalami czy jakąś przypadkową grupą. Wyraźnie była to dobrze zaplanowana i zorganizowana operacja.

- A jakie jest prawdopodobieństwo, że zdoła pani znaleźć jakieś fragmenty?

Zawahała się. Annę Malloy była niską kobietą o ładnej, śniadej twarzy i dużych, łagodnie zielonych oczach. Jasne włosy nosiła zawiązane w rozbrykany koński ogon i znana była ze swej wesołości i odwagi.

- Nie chcę składać obietnic bez pokrycia, komendancie. Ale jeśli w ogóle jest coś do znalezienia, znajdziemy to. Najpierw musimy pozbierać wszystko, co tylko możliwe.

- Kapitanie? - Whitney przeniósł uwagę na Feeneya.

- Jestem przy dwóch ostatnich pokładach w maszynie Fixera. Powinienem je pokonać pod koniec dnia. Zastosował labirynt, ale my się przezeń przedostajemy i wydostaniemy informacje, które się tam znajdują. Moi najlepsi fachowcy pracują teraz przy urządzeniu w jego sklepie. Jeśli, jak przypuszczamy, był powiązany z dzisiejszą poranną eksplozją, znajdziemy ten związek.

- Porucznik Dallas, według pani sprawozdania osobnik ten nigdy nie był związany z jakąś organizacją polityczną ani wplątany w działalność terrorystyczną.

- Nie, sir. Był samotnikiem. Większość jego działań o charakterze przestępczym miała związek z rabunkami, omijaniem urządzeń alarmowych, sporządzaniem małych ładunków wybuchowych do tych celów. Po zakończeniu wojen miejskich odszedł z wojska. Mówiono, że rozczarował się do sił zbrojnych, rządu i w ogóle do ludzi. Urządził się jako wolny artysta elektronik, z warsztatem naprawczym jako szyldem. Sądzę, że to właśnie z tego powodu, gdy odkrył, że nie wynajęto go wcale do obrobienia banku, ale do czegoś znacznie grubszego, ogarnęła go panika. Usiłował się ukryć i został zabity.

- Pozostajemy więc z nieżyjącym elektronikiem, który może zostawił, a może nie zostawił po sobie zapisu działań, z przestępczą grupą, dotychczas nienotowaną, której cel jest nieznany, i z prywatnym budynkiem, który został zniszczony takim nadmiarem siły wybuchów, że jego szczątki porozrzucane zostały po terenie dwóch posesji.

Wyprostował się, poruszył ramionami.

- Będziecie pracować każdy na swoim odcinku, ale chciałbym, aby te wysiłki były skoordynowane. Należy się dzielić informacjami. Powie­dziano, że dzisiaj to była tylko demonstracja. Następnym razem mogą nie wybrać budynku niezamieszkanego, w niezbyt gęsto zaludnionym terenie. Chcę, aby sprawa została zamknięta, zanim z gruzów, oprócz szczątków urządzeń detonujących, zaczniemy wybierać szczątki cywi­lów. Proszę o raport na temat postępów śledztwa pod koniec zmiany.

- Panie komendancie - wystąpiła Eve. - Chciałabym kopie obu dyskietek i raporty zabrać do doktor Miry, aby je przeanalizowała. Moglibyśmy uzyskać dokładniejszą charakterystykę osób, z jakimi mamy do czynienia.

- Zezwalam. Media otrzymają jedynie informację, że wybuch był celowym aktem i jest badany. Nie chcę łączenia tego z dyskietkami ani wspominania o możliwości związku z zabójstwem. Pracujcie szybko - polecił i skończył odprawę.

- Normalnie - powiedziała Annę, gdy szli w trójkę korytarzem - wyzwałabym cię na rękę o przewodnictwo w tej akcji, Dallas.

Eve zmrużyła oczy, zmierzyła wzrokiem drobne kształty Annę i prychnęła.

- Coś bym ci zrobiła, Malloy.

- Oho, jestem mała, ale mocna. - Zgięła ramię, napinając muskuły. - Jednak w tym wypadku piłeczkę rzucono najpierw do ciebie, a ci pomyleńcy osobiście się z tobą skontaktowali. Ustępuję ci z drogi. - Poparła te słowa gestem. - Mam tam, na miejscu, moich najlepszych ludzi - kontynuowała. - Nadszarpnęłam budżet, aby mogli pracować przez całą dobę, ale przy podobnej terapii zajęciowej laboratorium też nie będzie próżnowało. Wyszukiwanie i identyfikacja kawałków po dużej eksplozji wymaga czasu. Trzeba do tego specjalistów. I trochę szczęścia.

- Połączymy to, co znajdziesz, z tym, co mój zespół wydobędzie z maszyny Fixera, i może coś do tego szczęścia dołożymy - powiedział Feeney. - A może będziemy mieli tego szczęścia jeszcze więcej i znajdziemy nazwiska, daty i adresy zapisane na twardym dysku.

- Chętnie skorzystam z łutu szczęścia, ale na to nie liczę. - Eve wsadziła ręce do kieszeni. - Jeśli to jest skonsolidowana, dobrze zorganizowana grupa, Fixer nie przyłączyłby się do niej, ale by też nie uciekał. W każdym razie, dopóki by mu płacili. Uciekał, bo się przestraszył. Zamierzam wyciągnąć coś jeszcze z Ratsa, sprawdzić, czy Fixer czegoś mu nie powiedział. Feeney, czy ci mówi coś nazwa Arlington?

Zrobił przeczący gest, ale Annę szybko wcisnęła rękę między nich i chwyciła Eve za ramię.

- Arlington? Gdzie była o tym mowa?

- Fixer powiedział mojemu informatorowi, że boi się jeszcze jednego Arlington. - Spojrzała w zaniepokojone oczy Annę. - Czy ma to dla ciebie znaczenie?

- Tak, tak. I dla każdej z osób od ładunków wybuchowych. To było 25 września 2023 roku. Wojny miejskie były w zasadzie zakończone. Istniała jednak wtedy radykalna grupa terrorystyczna specjalizująca się w zabójstwach, sabotażach, podkładaniu bomb. Zabiliby każdego za odpowiednią cenę i usprawiedliwili to rewolucją. Nazywali siebie Apollo.

- O, cholera - westchnął Feeney, gdy dotarła do niego ta nazwa. - O Matko Święta!

- Co? - Skonfundowana Eve potrząsnęła Anną. - Historia nie jest moją mocną stroną. Daj mi lekcję.

- To są ci, którzy przyznali się do wysadzenia Pentagonu. Arlington, Wirginia. Użyli nowego w tamtych czasach materiału o nazwie plaston. Zastosowali taką jego ilość i na takim obszarze, że budynek praktycznie wyparował.

- Osiem tysięcy osób, wojskowi i cywile, w tym dzieci w ochronce. Nikt nie przeżył.

7

W mieszkaniu Peabody Zeke oczyścił i zreperował recyrkulator i po raz drugi odsłuchał na kuchennym komputerze rozmowę z Clarissą Branson.

Za pierwszym razem słuchał jej pod pretekstem, że chce się upewnić co do szczegółów: godziny i miejsca, w którym powinien się stawić do pracy.

Za drugim razem wmawiał sobie, że zagubił coś istotnego w in­strukcji.

Za trzecim części recyrkulatora leżały opuszczone, a on wpatrywał się w ekran i pozwalał, aby go obejmował jej łagodny głos.

Jestem pewna, że jeśli chodzi o narzędzia, to mamy wszystko, czego potrzebujesz. Uśmiechał się lekko, gdy mówiła, a serce biło mu nieco szybciej. Ale jeśli będziesz chciał czegoś więcej, tylko poproś.

Wstydził się, że tym, czego chciał najbardziej, była ona.

Bojąc się, że skapituluje i odtworzy przekaz następny raz, wydał polecenie wyłączenia. Jego policzki oblały się czerwienią, gdy pomyślał o swej głupocie, o niehonorowym pożądaniu żony innego mężczyzny.

Wynajęła go, aby wykonał pewną pracę, przywoływał rozsądek. I to było wszystko. Wszystko, co mogło być między nimi. Była kobietą zamężną, daleką jak księżyc, i nigdy nie zrobiła niczego, aby spotęgować jego rojenia.

Jednak, gdy składał recyrkulator z energią osoby, która się obwinia, znów o niej myślał.

Co możesz mi jeszcze o tym opowiedzieć? - spytała Eve. Posadziła ich w sali konferencyjnej, aby się nie tłoczyli w jej małym gabinecie. Właśnie poleciła Peabody, aby umieściła na tablicy wszystkie dostępne informacje i zdjęcia z miejsca przestępstwa. Na razie na tablicy było sporo wolnego miejsca.

- Arlington, to jest coś, co studiuje każdy, kto chce pracować z materiałami wybuchowymi. - Annę wypiła trochę nieświeżej czarnej kawy, którą oferował pokojowy autokucharz. - Terroryści musieli zwerbować osoby pracujące w Pentagonie, prawdopodobnie woj­skowych i cywilów. Instytucji takiej jak Pentagon nie jest łatwo infiltrować, a w tamtym czasie ochrona była bardzo szczelna. Operację przeprowadzono wyjątkowo zgrabnie - kontynuowała An­nę. - Śledztwo wykazało, że w każdym z pięciu skrzydeł umieszczono po trzy ładunki z plastonem, a jeszcze więcej w podziemiach.

Wstała i przechadzając się niespokojnie, rzuciła okiem na tablicę.

- Aby umiejscowić ładunki w podziemiach, co najmniej jeden z terrorystów musiał mieć wysokie pełnomocnictwa. Nie było ostrzeżenia ani żadnych propozycji nawiązania kontaktu. Cała budowla została zdetonowana zapalnikami czasowymi. Zginęły tysiące ludzi. Identyfikacja wszystkich ofiar nie była możliwa. Zbyt mało zachowało się szczątków.

- Co wiemy o grupie terrorystycznej Apollo? - zapytała Eve.

- Przyznali się do podłożenia bomby. Chwalili się, że mogą zrobić to samo wszędzie i o każdym czasie. I że zrobią to, o ile prezydent nie złoży dymisji, a ich reprezentant nie zostanie uznany za przywódcę tego, co nazwali nowym porządkiem.

- James Rowan - wtrącił Feeney. - Mamy jego dossier, ale nie przypuszczam, aby było w nim zbyt wiele danych. Typ w stylu tych z organizacji paramilitarnych, prawda, Malloy? Dawny funkcjonariusz CIA z ambicjami politycznymi i mnóstwem forsy. Przypuszczano, że był członkiem, który tym kierował, jak również, że był wtyczką w Pentagonie, chociaż tego nie dowiedziono, bo ktoś musiał wcześniej sprawę zatuszować.

- Tak, to prawda. Uważano go za przywódcę grupy, za tego, który naciskał guziki. Po operacji Arlington ujawnił się publicznie w trans­misjach na wideo i w eterze. Miał charyzmę jak wielu fanatyków. Było sporo paniki, nacisków na administrację, aby raczej uległa, niż podejmowała ryzyko następnej rzezi. Zamiast tego wyznaczono cenę jego głowy. Pięć milionów za żywego lub umarłego.

- Kto go załatwił?

Annę przeciągle spojrzała na Eve.

- Teczki są zapieczętowane. To była tylko część całej operacji. Jego kwatera główna, dom pod Bostonem, została wysadzona razem z nim. Ciało zostało zidentyfikowane. Cała grupa rozpadła się, rozproszyła. Powstały grupy rozbitków, które tu i ówdzie narobiły trochę szkód. Jednak fala wojen cofnęła się - w każdym razie tutaj, w Stanach. Do końca lat dwudziestych ci, którzy tworzyli rdzeń pierwotnej grupy, albo nie żyli, albo siedzieli w pudle. W następnym dziesięcioleciu wytropiono następnych i policzono się z nimi.

- A ilu umknęło? - Eve zastanawiała się na głos.

- Nigdy nie znaleziono jego prawej ręki. Faceta o nazwisku William Henson. Był kierownikiem jego sztabu, gdy stawał do wyborów. - Annę, czując lekkie mdłości, pomasowała ręką brzuch i odstawiła kawę. - Uważano, że był w ścisłym kierownictwie Apolla. Nigdy tego nie udowodniono, a on zniknął w tym samym dniu, w którym wysadzono Rowana. Niektórzy sądzili, że przebywał w środku, gdy nastąpił wybuch, ale mogło to być tylko pobożne życzenie.

- A co z ich kryjówkami, stanowiskami łączności, arsenałami?

- Znalezione, zniszczone, skonfiskowane. Zakłada się, że znaleziono wszystko, ale jeśli chodzi o mnie, uważam to za grubą przesadę. Wiele informacji ściśle opieczętowano. Plotka głosi, że wiele złapanych osób zabito bez procesu, torturowano. Członków rodziny bezprawnie wsadzano do więzienia albo tracono. - Annę znów usiadła. - Może to prawda. Wygląda brzydko, a trudno udowodnić na podstawie dokumentacji, że było inaczej.

Eve podniosła się i zaczęła studiować fotografie na tablicy.

- Czy według ciebie ta sprawa może mieć związek z tym, co się stało w Arlington?

- Chcę przyjrzeć się danym jeszcze dokładniej, zebrać dostępne wiadomości na temat Arlington, ale to do siebie pasuje. Nazwy - obydwie mitologiczne, polityczny żargon, rodzaj materiału wybucho­wego. Ale są też różnice. Cel nie był wojskowy, ostrzeżenie, brak ofiar.

- Na razie - mruknęła Eve. - Będziesz mnie informowała natych­miast o wszystkim, na co się natkniesz, dobrze? Peabody, podczas wojen miejskich Fixer był w wojsku, przypatrz się dokładniej przebiegowi jego służby. Feeney, potrzebujemy wszystkiego, co Fixer zapisał w swym komputerze.

- Zajmuję się tym. - Podniósł się i dodał: - Pozwól, aby infor­macjami o przebiegu służby zajął się McNab. Szybciej złamie wszystkie zabezpieczenia.

Peabody otworzyła usta, ale na ostrzegawcze spojrzenie Eve zacisnęła je w wąską kreskę.

- Powiedz mu, aby przysłał mi informacje natychmiast, gdy tylko je zdobędzie. Jedziemy, Peabody. Chcę znaleźć Ratsa.

- Potrafię dostać się do informacji wojskowych - poskarżyła się Peabody, gdy zjeżdżały do garażu. - To tylko sprawa przejścia przez kanały.

- McNab przepłynie przez te kanały szybciej.

- To pozer - mruknęła, na co Eve poruszyła groźnie oczami.

- Będę angażowała pozera, jeśli szybko będzie wykonywał zadania. Nie musisz lubić każdego, z kim pracujesz, Peabody.

- To dobrze.

- Cholera, spójrz na to. - Eve zatrzymała się, spoglądając na swe poobijane i sfatygowane auto. Jakiś żartowniś nakleił na popękanej tylnej szybie kartkę z odręcznym napisem: Zlituj się. Skończ ze mną. - To spaczony zmysł humoru Baxtera. - Eve oderwała nalepkę. - Jeśli oddam tego gruchota do naprawy, to go zwyczajnie poskręcają. - Siadła za kółkiem. - A robota zajmie im miesiąc. I nie oddadzą mi go w takim stanie, w jakim był.

- Musisz polecić, aby wymienili chociaż szyby. - Pokazała ręką Peabody, próbując zerknąć przez gwiaździste pęknięcia po swojej stronie.

- Tak. - Eve wyjechała i skrzywiła się, gdy auto zadrżało. Spojrzawszy w górę, zobaczyła niebo przez dziurę w dachu. - Miejmy nadzieję, że kontrolki nadal działają.

- Mogę złożyć zapotrzebowanie na wymianę.

- To już jest po wymianie, pamiętasz? - Zachmurzona Eve skręciła na południe. - Zamierzam złożyć zażalenie.

- Mogę poprosić Zeke'a, aby się temu przyjrzał.

- Myślałam, że jest stolarzem.

- Jest dobry we wszystkim. Może podłubać we wnętrzu, potem każesz tylko wymienić szyby i załatać dach. Nie będzie wyglądało ładnie, ale nie będziesz się borykać z działem ani tonąć w czarnej dziurze zapotrzebowań.

W desce rozdzielczej rozległ się złowieszczy grzechot.

- Kiedy mógłby to zrobić?

- Kiedy zechcesz. - Spojrzała z ukosa na Eve. - Bardzo chciałby zobaczyć twój dom. Opowiadałam mu o nim, o tym, jak dostaliście to świetne stare drewno, meble i wszystko inne.

Eve poruszyła się na siedzeniu.

- Wydawało mi się, że dzisiaj wieczorem macie spektakl czy coś podobnego.

- Dam mu znać, aby nie kupował biletów.

- Nie wiem, czy Roarke nie ma jakichś innych planów. Sprawdzę u Summerseta.

- Cholera. Okay, w porządku.

- To bardzo miłe z pani strony, poruczniku. - Peabody, zadowolona, wyciągnęła swój mały wizjofon, aby zadzwonić do brata.

Ratsa znalazły w “The Brew”, gdzie kontemplował talerz czegoś, co wyglądało na niedogotowany móżdżek. Zamrugał, gdy Eve wśliznęła się do boksu i siadła naprzeciw.

- To mają być jajka? Jak to się dzieje, że nie są żółte?

- Widać pochodzą od szarych kur.

- Ach. - Wyraźnie zadowolony z odpowiedzi, wziął widelec. - A więc, o co idzie, Dallas? Złapałaś, pani, facetów, którzy urządzili Fixera?

- Zarzuciłam wędki. A co ty zdobyłeś?

- Powiadają, że tego wieczoru nikt Fixera nie widział. I nie było się czego spodziewać, on zwyczajnie nocami nie wychodził. Ale Szprycuś - pani zna Szprycusia, handluje zonerem, jeśli zdobędzie trochę forsy.

- Nie wierzę Szprycusiowi, znam go.

- Szprycuś jest w porządku. On zwykle pilnuje swojego nosa. Mówił, jak tej nocy pracował na ulicy. Nie było za dużo pieprzonej roboty, bo było za zimno, aby pieprzyć. No nie? Ale był bez trawki, no i szedł ulicą i zobaczył furgonetkę przy domu Fixera. Ładna, nowa. Myślał, że ktoś podjechał w wiadomej sprawie, ale w środku nikogo nie widział. Mówił, że się przypatrywał parę chwil, na wypadek, że ktoś wróci i będzie chciał szybkie szpryce. Dlatego nazywają go Szprycuś; faktycznie daje szybkie szpryce.

- Będę pamiętała. Co to była za furgonetka?

Ratso grzebał w jajkach na talerzu i próbował zrobić chytrą minę.

- No, ja mówiłem Szprycusiowi, że pani będzie chciała wszystko wiedzieć, a jak to będzie coś porządnego, to pani zapłaci.

- Nie płacę, dopóki nie dostanę informacji. Czy mu to powiedziałeś? Ratso westchnął.

- Taa, chyba powiedziałem. Okay, okay, on powiedział, że to luksusowy airstream, wyglądał klasowo, był czarny. Miał zabez­pieczenie uderzeniowe. - Ratso uśmiechnął się nieznacznie. - On wie o tym na pewno, bo próbował się dostać i dostał uderzenie. No więc, jak podskakiwał i dmuchał na rękie, to usłyszał jakieś poruszenie na ulicy.

- Jakie poruszenie?

- Coś jak hałas, może krzyk i jak idą ludzie. To się schował za rogiem, aby ten, co ma furgonetkie, nie skapował się, że się do niej dobierał. Zobaczył dwóch facetów, a jeden z nich niósł na ramieniu worek. Drugi niósł coś, co Szprycusiowi wyglądało na strzelbę, takom, jakom czasem widział na ekranie, na dyskach i tak dalej. Rzucili ten worek na tył wozu, a on uderzył całkiem głucho. Potem siedli z przodu i odjechali.

Zgarnął więcej jajka i pokropił je płynem ze szklanki o barwie moczu.

- Właśnie tu siedziałem i myślałem, czy mam dać pani znać i powiedzieć o tym, kiedy się pani pokazała. - Wyszczerzył do niej zęby. - Może to był Fixer w tym worku. Może go w nim wynieśli i go wykończyli, i wrzucili do rzeki. Może...

- Szprycuś ma numery auta?

- Nie. Szprycuś, wiadomo, nie jest taki bystrzak. No i powiedział, że rękie miał jak w ogniu i zupełnie o tym nie myślał, zanim ja się nie zjawiłem i nie zaczenem pytać o Fixera.

- Czarna furgonetka airstream?

- Tak, z uderzeniowym zabezpieczeniem. Aha, i mówił, że w tablicy rozdzielczej było pełno gier komputerowych. Dlatego właśnie pomyś­lał, żeby się dostać do środka. Szprycuś czasem handluje elektroniką.

- Wygląda na naprawdę porządnego obywatela.

- Tak. Głosuje i w ogóle. Więc jak, pani Dallas, to są dobre informacje, prawda?

Wyjęła dwudziestkę.

- Jeśli to do czegoś doprowadzi, będzie dwadzieścia więcej. A teraz, wiesz coś o przebiegu służby wojskowej Fixera?

Dwudziestka zniknęła w jednej z kieszeni brudnego płaszcza Ratsa.

- O przebiegu służby?

- Co robił w wojsku? Czy kiedyś o tym z tobą rozmawiał?

- Trochę. Parę razy, kiedyśmy pili i on pociągnął za dużo. Powiedział, że zniszczył wiele celów w czasie wojen. Powiedział, jak wojskowi nazywali to celami, bo nie starczało im jaj, aby nazywać to ludźmi. Mówił, że dał im każdom pieprzonom rzecz, jaką posiadał, a oni wzięli wszystko. Uch, i o tym, jak myśleli, że mogom mu podrzucić pieniędzy, aby wszystko wyprostować. Wzion ich pieniądze i pieprzył ich. Pieprzył gliniarzy i CIA, i cholernego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale to było tylko wtedy, kiedy był wstawiony. Kiedy indziej nic nie mówił.

- Słyszałeś kiedyś o Apollu lub Kasandrze? Ratso wytarł nos ręką.

- Na tancerkę, co tańczy na stole w “Peek - A - Boo” mówi się Kasandra. Ma cycki jak arbuzy.

Eve pokręciła głową.

- Nie, chodzi o coś innego. Pytaj o to, Ratso, ale rób to bardzo ostrożnie. A jeśli coś usłyszysz, nie zastanawiaj się, tylko daj mi znać. Natychmiast.

- Okay, ale brakuje mi trochę na wydatki operacyjne. Wstała i rzuciła następną dwudziestkę na stół.

- Nie marnuj moich pieniędzy - ostrzegła go. - Peabody?

- Zaczynam przegląd furgonetek airstream - powiedziała Peabo­dy. - Z rejestracją Nowego Jorku i New Jersey.

- Cholera! - Eve pognała w kierunku swego pojazdu. - Spójrz na to gówno - pokazała palcem jaskrawoczerwoną, zachmurzoną gębę, którą ktoś namalował na powgniatanej masce. - Żadnego respektu. Żadnego respektu dla bądź co bądź własności miejskiej.

Peabody zakaszlała, z trudem przyoblekając twarz w wyraz dezaprobaty i powagi.

- To hańba, pani porucznik. Z całą pewnością.

- Co to za głupi uśmiech, pani inspektor?

- Nie, to z pewnością nie był uśmiech, pani porucznik. Po prostu się zachmurzyłam. Czy mam spenetrować teren w poszukiwaniu puszek po farbie?

- Pocałuj mnie gdzieś. - Eve weszła do auta i zatrzasnęła drzwi, dając Peabody dość czasu, by mogła wybuchnąć zduszonym śmiechem.

- Robię to stale - mruknęła.

Zrobiła głęboki wydech, przybrała obojętny wyraz twarzy i wspięła się na miejsce dla pasażera.

- Do końca zmiany będziemy pracowały w moim domowym biurze. Byłabym głupia, parkując to pudło w garażu, aby wszyscy pękali ze śmiechu.

- To mi odpowiada. U ciebie jest lepsze jedzenie. - I McNab nie będzie miał sposobności, aby wpadać ze swym tańcem z poklepywaniami.

- Czy masz adres Lisbeth Cooke? Możemy zboczyć i spróbować ją złapać, jeszcze zanim odpoczniemy w moim domu.

- Tak jest, pani porucznik. Robi się. - Peabody zadzwoniła. - To tuż za Madison, na Osiemdziesiątej Trzeciej. Czy mam zatelefonować i zapowiedzieć przesłuchanie?

- Nie, zaskoczymy ją.

Było oczywiste, że ją zaskoczyły, tak samo jak to, że Lisbeth nie przejmowała się niespodziankami.

- Nie muszę z panią rozmawiać - powiedziała, otworzywszy drzwi. - Nie muszę, jeśli nie ma tu mojego prawnika.

- Proszę go wezwać - podsunęła Eve. - Ponieważ ma pani coś do ukrycia...

- Nie mam nic do ukrycia. Dałam pani moje oświadczenie, złożyłam zeznania w urzędzie prokuratorskim. Złożyłam prośbę i to wszystko.

- Ponieważ wszystko jest w porządku, rozmowa ze mną nie powinna sprawić pani kłopotu. Chyba że wszystko, co pani oświad­czyła, to było kłamstwo.

Oczy Lisbeth zabłysły. Wysunęła podbródek. Duma, zauważyła Eve, to było trafne spostrzeżenie.

- Nie kłamię. Wymagam uczciwości od siebie i od ludzi, z którymi jestem w związku. Uczciwości, wierności i szacunku.

- W przeciwnym razie zabija ich pani. To już ustaliliśmy.

W oczach Lisbeth coś zamigotało, następnie zacisnęła usta i jej spojrzenie znów stało się twarde i zimne.

- Czego pani chce?

- Zadać tylko parę pytań, aby uporządkować moją dokumentację. - Eve przekrzywiła głowę. - Czy porządek znajduje się na liście cenionych przez panią cnót?

Lisbeth odsunęła się o krok.

- Ostrzegam panią, że gdy uznam, że zbacza pani z właściwej linii, natychmiast wezwę swego prawnika. Mogę wnieść oskarżenie o moles­towanie.

- Zanotuj to, Peabody. Żadnego molestowania panny Cooke.

- Zanotowane, pani porucznik.

- Nie podoba mi się pani.

- No tak, teraz pani uraziła moje uczucia.

Eve analizowała przestrzeń mieszkalną, doskonały porządek, nie­skazitelny smak. Styl, pomyślała, musiała przyznać, że ta kobieta ma styl. Mogła go dostrzec i podziwiać w postaci dwóch bliźniaczych sof w ciemnozielone i niebieskie prążki, opływowych, wyglądających na równie wygodne, jak przyciągające oczy. Widać go było w ozdob­nych stolikach z mlecznego szkła i żywych morskich pejzażach.

Zobaczyła szafkę wypełnioną książkami oprawionymi w wyblakłą skórę, które z pewnością zyskałyby uznanie Roarke'a, oraz widok miasta w gustownym obramowaniu odsuniętych zasłon.

- Ładnie tu. - Eve odwróciła się, aby spojrzeć na zadbaną kobietę w domowym stroju złożonym z cielistych luźnych spodni i tuniki.

- Nie wierzę, aby przyszła tu pani, aby porozmawiać o moich umiejętnościach urządzania wnętrza.

- Czy J. Clarence pomagał pani przy jego urządzaniu?

- Nie. Gust J.C. obejmował całą gamę tonów od absurdu po wulgarność.

Nie czekając na zaproszenie, Eve siadła na sofie i wyprostowała nogi.

- Nie wydaje się, abyście mieli ze sobą wiele wspólnego.

- Wprost przeciwnie, cieszyło nas bardzo wiele tych samych rzeczy. Byłam pewna, że ma gorące, hojne i szlachetne serce. Myliłam się.

- Dla mnie dwieście milionów świadczy o wyjątkowej hojności. Lisbeth odwróciła się tylko i wzięła butelkę wody z wbudowanej minilodówki.

- Nie mówiłam o pieniądzach - powiedziała i nalała wody do ciężkiej szklanki z rżniętego szkła - lecz o duszy. Jakkolwiek istotnie J.C., jeśli chodzi o pieniądze, był bardzo hojny.

- Płacił za to, że pani z nim spała.

Lisbeth energicznie postawiła szklankę. Szkło uderzyło o szkło.

- Oczywiste, że tego nie robił. Układ finansowy był oddzielną sprawą, osobistą, wspólnie uzgodnioną. To było wygodne dla nas obojga.

- Wzięła pani faceta za milion rocznie, Lisbeth.

- Nie wzięłam go za nic. Mieliśmy układ, a częścią tego układu były wypłaty pieniężne. Takie układy są często zawierane w związkach, w których jedna strona ma znaczną przewagę finansową nad drugą.

- Teraz, gdy on nie żyje, to pani ma znaczną przewagę finansową.

- Tak mi powiedziano. - Znów podniosła szklankę, spoglądając na Eve ponad jej krawędzią. - Nie znałam klauzul jego testamentu.

- Trudno w to uwierzyć. Była pani w intymnym związku, długim i intymnym związku, w którym, jak pani sama przyznała, wchodziły w grę regularne wypłaty pieniężne. I nigdy pani nie omawiała, nigdy nie pytała, co będzie w razie jego śmierci?

- Był krzepkim, zdrowym mężczyzną. - Próbowała gładko poruszyć ramionami, ale wyszło z tego szarpnięcie. - Jego śmierć nie była czymś, na czym moglibyśmy skupiać uwagę. Rzeczywiście mówił, że będę zabezpieczona. Wierzyłam mu.

Opuściła szklankę, jej oczy zamigotały pasją.

- Wierzyłam mu. Wierzyłam w niego. A on zdradził mnie w niemożliwy do wybaczenia, najbardziej obraźliwy sposób. Gdyby przyszedł do mnie i powiedział, że chce zakończyć nasz związek, byłabym nieszczęśliwa. Byłabym zła, ale bym to zaakceptowała.

- Tak po prostu? - Eve uniosła brwi. - Nigdy więcej wypłat, luksusowych wycieczek i drogich prezentów, nigdy więcej pieprzenia się z szefem?

- Jak pani śmie! Jak pani śmie sprowadzać to, co było między nami, do tak wulgarnych słów. Pani nic nie wie o tym, co łączyło mnie z J.C. - Zaczęła głęboko oddychać, zacisnęła ręce. - Wszystko, co pani widzi, jest powierzchowne, bo niezdolna jest pani do spojrzenia głębiej. A pani, to pani pieprzy się z Roarkiem; to pani wycyganiła od niego małżeństwo. Ile luksusowych wycieczek i drogich prezentów pani dostała, pani porucznik? Ile milionów rocznie wpada do pani kieszeni?

Eve z trudem zatrzymała się na miejscu. Wściekłość oblała brzydką barwą twarz Lisbeth, zamieniając jej oczy w gorące, zielone szkło. Po raz pierwszy wyglądała na absolutnie zdolną do przebicia wiertłem serca mężczyzny.

- Nie zabiłam go - powiedziała zimno Eve. - A teraz, gdy już pani o tym wspomniała, Lisbeth, dlaczego to pani nie wycyganiła małżeństwa od J.C.?

- Nie chciałam tego - rzuciła gniewnie. - Nie wierzę w małżeństwo. Nie zgadzaliśmy się pod tym względem, ale on szanował moje uczucia. Pragnę szacunku! - Z zaciśniętymi pięściami zrobiła trzy długie kroki w kierunku Eve, ale ruch, który wykonała Peabody, powstrzymał ją.

Wydawało się, że drży, kostki zaciśniętych rąk zrobiły się białe. Wargi, podwinięte w gniewnym warknięciu, powoli zaczęły się rozluźniać, a dziki kolor na twarzy zaczął ustępować.

- Jest w pani niebezpieczny zapalnik, Lisbeth - powiedziała łagodnie Eve.

- Tak. W moim warunkowym zwolnieniu znajduje się punkt o konieczności leczenia, chodzi o panowanie nad gniewem. Zaczynam sesje w przyszłym tygodniu.

- Czasem późno nie jest lepiej niż wcale. Twierdzi pani, że straciła nad sobą panowanie, dowiedziawszy się, że J.C. oszukiwał panią. Jednak nikt nie wie o żadnej innej kobiecie w jego życiu. Jego osobisty asystent przysięga, że nie było nikogo prócz pani.

- Myli się. J.C. zwodził go tak, jak zwiódł mnie. Albo kłamie - powiedziała, wzruszając ramionami. - Chris dałby sobie odrąbać rękę za J.C., cóż dopiero skłamać.

- Jednak skąd to kłamstwo? Po co oszukiwać, jeśli, jak pani mi właśnie powiedziała, wystarczyło, aby przyszedł do pani i skończył ten związek?

- Nie wiem. - Przesunęła niespokojnie ręką po włosach, burząc ich nieskazitelny porządek. - Nie wiem - powtórzyła. - Może w końcu okazał się taki jak inni mężczyźni, stwierdzając, że oszukiwanie jest bardziej ekscytujące.

- Niezbyt lubi pani mężczyzn, prawda?

- Na ogół, niezbyt.

- Więc jak się pani dowiedziała o tej drugiej kobiecie? Kto to jest? Gdzie ona jest? Dlaczego nikt inny nic o niej nie wie?

- Ktoś wie - powiedziała płaskim głosem Lisbeth. - Ktoś przysłał mi ich fotografie, gdy byli razem, dyskietki z nagraniami rozmów, podczas których mówili o mnie. Śmiali się ze mnie. Boże, znów mogłabym go zabić.

Odwróciła się szybko, gwałtownym ruchem otworzyła szafkę i wyciągnęła torebkę.

- Proszę. Oto kopie. Prokurator otrzymał oryginały. Proszę popa­trzeć, jak kładzie na niej ręce, wszędzie.

Eve wytrząsnęła zawartość, zachmurzyła się. To były dobre zdjęcia. Widoczny na nich mężczyzna był bez wątpienia J. Clarence'em Bransonem. Na jednym siedział na czymś, co wyglądało na ławkę w parku, z młodą blondynką w krótkiej spódniczce. Jego ręka spoczywała wysoko na jej udzie. Na następnym całowali się z wyraźną namiętnością, a jego ręka znajdowała się pod jej spódnicą.

Inne wyglądały na zrobione w prywatnych pokojach klubowych. Gruboziarniste, co było zrozumiałe, jeśli zostały po kryjomu ściągnięte z dyskietki. Klub mógłby stracić licencję na seks, gdyby kierownictwo zostało przyłapane na sporządzaniu nagrań wideo z prywatnych pokoi.

Jednak ziarniste czy nie, wyraźnie pokazywały J.C. i blondynkę podczas różnorodnych, energicznych czynności seksualnych.

- Kiedy to pani otrzymała?

- Wszystkie informacje dostarczyłam urzędowi prokuratorskiemu.

- Proszę mi je podać - powiedziała krótko Eve, postanawiając dobrze sprawdzić, dlaczego prokuratura nie pofatygowała się przesłać tych rewelacji prowadzącemu śledztwo.

- Było to w mojej skrzynce na listy, gdy wróciłam z pracy. Otworzyłam. Popatrzyłam. Natychmiast poszłam wprost do J.C. Po prostu stał i przeczył, mówił, że nie wie, o czym mówię. To doprowadzało mnie do furii, było obraźliwe. Straciłam panowanie. Byłam ślepa z wściekłości. Porwałam wiertło i...

Przerwała, przypominając sobie instrukcje swego adwokata.

- Musiałam stracić rozum, nie pamiętam, co myślałam, robiłam. Później powiadomiłam policję.

- Czy pani zna tę kobietę?

- Nigdy przedtem jej nie widziałam. Młoda, prawda? - Usta Lisbeth, zanim je zacisnęła, zadrżały. - Bardzo młoda i bardzo... żwawa.

Eve wsunęła zdjęcia i dyskietkę z powrotem do torebki.

- Dlaczego je pani trzyma?

- Żeby mi przypominały, że wszystko, co nas łączyło, było kłamstwem. - Lisbeth wzięła torebkę i znów umieściła ją w szafce. - I aby mi przypominały, że powinnam się cieszyć każdym centem z pieniędzy, które mi zostawił.

Znów wzięła szklankę z wodą i podniosła ją jakby w toaście.

- Każdym cholernym centem.

Eve wróciła do auta, zatrzasnęła drzwi. Zamyśliła się.

- Mogło się stać tak, jak ona mówi. Do diabła. - Uderzyła pięścią o koło kierownicy. - Nie podoba mi się to.

- Możemy sprawdzić fotografię kobiety, spróbować ją ziden­tyfikować. Może coś wyskoczy.

- Tak, zrób to, gdy będziesz miała czas. I będziemy mieli te cholerne fotografie. - Eve, rozgoryczona, włączyła się do ruchu. - Nie można udowodnić, że wiedziała o testamencie, ani że to był motyw. I gdy zobaczyłam ją w akcji, tam na górze, skłonna jestem uwierzyć w to, co powiedziała.

- Myślałam, że chce ci urwać głowę.

- Chciała. - Eve westchnęła. - Terapia, która uczy panowania nad gniewem - mruknęła. - I co dalej?

8

Sęk w systemie - mruknęła Eve, odsunąwszy się od swego biurkowego telełącza. - Biuro prokuratora powiedziało, że nie do­staliśmy zdjęć i dyskietki ze sprawy Bransona, bo dobrało się do nich wcześniej SOS. Mam to w dupie. - Podniosła się i zaczęła chodzić. - Worek z gównem to też SOS.

Usłyszała parsknięcie i odwróciła się, aby rzucić piorunujące spojrzenie na Peabody.

- Z czego się śmiejesz?

- Ze sposobu, w jaki się pani porucznik wyraża. Naprawdę podziwiam pani język.

Eve znów opadła na krzesło, odchyliła się do tyłu.

- Peabody, pracujemy z sobą dostatecznie długo, abym potrafiła poznać, kiedy mnie oszukujesz.

- Ach. A czy nie pracujemy również dostatecznie długo, abyś potrafiła sobie cenić nasze wzajemne stosunki?

- Nie.

Aby sobie ułatwić wyrzucenie z pamięci sprawy Bransona, Eve ścisnęła dłońmi skronie.

- W porządku, wracajmy do spraw najważniejszych. Sprawdzaj furgonetki, a ja zobaczę, jak McNab poradził sobie z odtworzeniem przebiegu służby wojskowej Fixera. I dlaczego nie mam kawy?

- Właśnie zastanawiałam się nad tym samym. - Unikając następ­nego parsknięcia, Peabody pognała do kuchni.

- McNab - powiedziała Eve, skoro tylko zobaczyła go na ekranie. - Nadawaj.

- Na razie mam wstępne, podstawowe wiadomości. Wciąż się przeciskam. - Rozpoznał widok z okna za jej plecami i nadął policzki. - Hej, pracujecie dzisiaj w domu? Dlaczego mnie tam nie ma?

- Ponieważ, Bogu dzięki, tutaj nie mieszkasz. A teraz dawaj to, co masz.

- Całą informację przekażę do twojego domowego komputera, ale w krótkim podsumowaniu wygląda ona następująco. Pułkownik Bassi Howard. Emerytowany. Przyjęty do wojska w 1997, przeszedł szkolenie oficerskie. Najwyższe noty. Jako podporucznik współ­pracował z siłami specjalnego wyszkolenia. Elita, okryte najwyższą tajemnicą. Pracuję nad tym, ale, jak dotychczas, odczytuję tylko pochwały, których miał mnóstwo, oraz uwagi o znajomości elektroniki i pirotechniki. W 2006 został kapitanem, potem wspinał się po szczeblach drabiny służbowej, aż uzyskał awans polowy do stopnia pułkownika w czasie wojen miejskich.

- Gdzie stacjonował? W Nowym Jorku?

- Tak, potem został przeniesiony do wschodniego Waszyngtonu w... poczekaj, już mam. 2021. Musiał specjalnie wystąpić o zezwolenie na przeniesienie rodziny, gdyż większości wojskowych nie wolno było w tym czasie zabierać ze sobą rodzin.

- Rodzina? - Uniosła rękę. - Jaka rodzina?

- Ach... zapisy wojskowe mówią o żonie Nancy, która była w cywilu, i dwójce dzieci. Uzyskał to przeniesienie, bo żona była cywilnym łącznikiem między armią a mediami. No wiesz, taki jakby rzecznik prasowy.

- Do diabła! - Eve przetarła oczy. - Sprawdź żonę i dzieciaki, McNab.

- Jasne, mam ich na liście.

- Ale już teraz. Masz tam numery identyfikacyjne. - Zerknęła przelotnie na Peabody, która wniosła kawę. - Znajdź szybko datę zgonu.

- Nie byli starzy, do cholery - mruknął McNab, ale odwrócił się, aby sprawdzić dane. - Dallas, wszyscy nie żyją. Ta sama data zgonu.

- 25 września 2023, okręg Arlington, Wirginia.

- Taaak - westchnął. - Musieli wylecieć w powietrze z Pen­tagonem. O Chryste, Dallas, dzieciaki miały zaledwie sześć i osiem lat. To bolesne.

- Tak, jestem pewna, że Fixer by się z tobą zgodził. Teraz wiemy, dlaczego się wycofał.

I, pomyślała, dlaczego uciekał. Jak mógł się czuć bezpieczny, nawet w swej brudnej małej fortecy, jeśli miał przeciwko sobie ludzi podobnych do tych, którzy zmietli najmocniej strzeżony obiekt wojskowy w kraju?

- Szukaj dalej - poleciła. - Może uda ci się znaleźć kogoś, z kim pracował, kto już nie jest w wojsku. Kogoś, kto był przeniesiony razem z nim, z tej samej jednostki. Jeśli był w oddziale sił specjalnego wyszkolenia, chyba brał jakiś udział w walce z Apollem.

- Pracuję nad tym. Hej, Peabody. - Gdy weszła w pole widzenia, poruszył brwiami, wsuwając rękę pod jasnoróżową koszulę i imitując bicie serca.

- Dupek - mruknęła i przesunęła się w bok. Eve zmarszczyła czoło i przerwała połączenie.

- Roarke sądzi, że on jest tobą zainteresowany.

- Jest zainteresowany piersiami - skorygowała Peabody. - Przypad­kiem mam dwie. Zauważyłam, jak przewraca oczami za piersiami Sheili na nagraniach, a jej nie są tak piękne jak moje.

Eve w zadumie spuściła wzrok na swoje.

- Na moje nie patrzy.

- Oj, patrzy, ale jest ostrożny, bo boi się ciebie prawie tak samo jak Roarke'a.

- Tylko prawie? Jestem zawiedziona. Gdzie są informacje o fur­gonetkach?

- Tutaj. - Z wyrazem zadowolenia na twarzy Peabody włożyła dyskietkę do komputera. - Sprawdziłam je na komputerze w kuchni. Mamy pięćdziesiąt osiem egzemplarzy, ale tylko z zabezpieczeniami fabrycznymi. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że mogą być zakładane indywidualnie, liczba ta się potroi.

- Zaczniemy od większej liczby. Sprawdź, czy ktoś nie zgłaszał kradzieży pojazdu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przed morder­stwem. Jeśli nie trafimy, wyeliminujesz rodziny. Nie wyobrażam sobie, aby pracująca matka po południu zawoziła w furgonetce dzieci na zajęcia sportowe, a potem w nocy tatuś transportował w niej trupy. Szukaj pojazdów zarejestrowanych na firmy i mężczyzn. Potem, jeśli się nam nie powiedzie, przeszukamy te należące do kobiet. Użyj tego komputera - powiedziała Eve i wstała. - Rozmowy mogę prowadzić z innego, w drugim pokoju.

Skontaktowała się z Mirą i umówiła spotkanie na następny dzień. Od Feeneya udało się jej tylko uzyskać e - mailowe zawiadomienie, że ma priorytetowe zadanie i może przyjmować jedynie bardzo pilne informacje.

Postanowiła zostawić go przy tym, co potrafi robić najlepiej, i połączyła się z Annę Malloy w terenie.

- Hej, Dallas, twój seksowny mąż właśnie odjechał.

- Ach tak. - Eve mogła zobaczyć gruzy i przeszukujące je ekipy pirotechników.

- Chciał zobaczyć, co mamy, a na tym etapie nie uzyskaliśmy dużo więcej od tego, o czym już wiesz. Przesłaliśmy fragmenty do laboratorium. Znajdujemy następne. Twój mężczyzna popatrzył na kawałek urządzenia i powiedział, że to odłamek najtrwalszego politexu, mającego zastosowanie w urządzeniach kosmicznych. Praw­dopodobnie coś do zdalnego sterowania. Może nawet ma rację.

Na pewno ma rację, pomyślała Eve. Rzadko jej nie ma.

- Co ci to mówi?

- Dwie rzeczy - powiedziała Annę. - Po pierwsze, że co najmniej niektóre z instalacji zrobione były z kosmicznego odzysku albo zostały wyprodukowane dla celów kosmicznych. Po drugie, że twój mąż ma dobre oko.

- W porządku - zagarnęła ręką włosy. - Jeśli ma rację, czy możesz pójść tym tropem?

- To zmniejsza obszar poszukiwań. Będę z tobą w kontakcie. Eve znów siadła do komputera i z czystej ciekawości wyszukała politex i jego producentów.

Nie zdziwiło jej, że zakłady Roarke'a były jedną z czterech międzyplanetarnych kompanii, które wytwarzały ten materiał. Ale to skłoniło ją do dalszych poszukiwań. Zauważyła, że firma “Narzędzia i Zabawki Bransona” wykonywała go również. Na mniejszą skalę, stwierdziła. Tylko na ziemi.

Postanowiła, że oszczędzając czas, po prostu poprosi Roarke'a, aby wytropił pozostałe dwie kompanie. Kolejną godzinę spędziła na sprawdzaniu danych, wertowaniu starych informacji i przeglądaniu najnowszych, transmitowanych przez McNaba. Miała właśnie zamiar ponaglić Peabody, aby szybciej podała wyniki poszukiwań pojazdu, gdy zadźwięczało telełącze.

- Dallas.

- Hej, Dallas! - Ekran wypełnił błogi uśmiech Mavis Freestone. - Chwyć to.

Obok stołu zamigotał słup powietrza i w mgnieniu oka pojawił się hologramowy obraz Mavis, stojącej w kuchni w skórzanych ciemnoróżowych szpilkach, nad którymi przepływały jasnoróżowe pióra. Miała na sobie krótką szatę, mieniącą się oślepiająco tymi samymi kolorami, która osuwała się z jednego ramienia, ukazując tatuaż ze srebrnym aniołem grającym na złotej harfie.

Jej włosy opadały wijącymi się lokami, grubymi jak kiełbaski sojowe, świecąc złoto i srebrzyście metalicznym blaskiem.

- Super, co? - zaśmiała się i wykonała taniec wokół kuchni. - Mój pokój ma urządzenie do przesyłania obrazu hologramowego na łącza. Jak wyglądam?

- Kolorowo. Przyjemny tatuaż.

- To jeszcze nic, popatrz na to. - Mavis podwinęła szatę na drugim ramieniu, pokazując drugiego anioła z małym, chudym ogonem, trzymającego widły i szczerzącego po wariacku zęby. - Dobry anioł, zły anioł. Rozumiesz?

- Nie - powiedziała Eve, ale się uśmiechnęła. - Jak tournee?

- Dallas, po prostu kapitalne! Jeździmy niemal wszędzie, a tłumy, gdy występuję, ogarnia czyste szaleństwo. Roarke dał nam odjazdowy pojazd, a wszystkie hotele są absolut.

- Absolut?

- Absolutnie super. Pokazałam się tak w centrum muzycznym, aby podpisać dyski i udzielić masy wywiadów dla mediów, potem miałam występ w Dominant, tutaj w Huston. Jestem czasowo zupełnie zaklopsowana. Nie mam nawet wolnej chwili na zrobienie włosów.

Eve oderwała wzrok od świecących loków.

- Jednak dajesz sobie radę.

- Tak, nie poradziłabym sobie, gdyby nie było ze mną Leonarda. Hej, Leonardo, mam tu Dallas. Chodź, powiedz cześć. - Mavis zaśmiała się i podskoczyła na swych szpilkach. - Jej wszystko jedno, czy jesteś nagi, czy ubrany.

- Nie, nie wszystko jedno - poprawiła Eve. - Wyglądasz na szczęśliwą, Mavis.

- Bezgranicznie. Dallas, jestem zupełnie R i R.

- Rozpita i rozbita.

- Nie. - Mavis znów zaśmiała się i zatoczyła koło. - Radosna i rozgorączkowana. Wszystko jest akurat tak, jak zawsze chciałam, a czego nie znałam. Gdy wrócę, obsypię Roarke'a pocałunkami.

- Jestem pewna, że będzie mu się to podobało.

- Wiem, że mnie będzie. - Tym razem Mavis zachichotała. - Leonardo mówi, że nie jest zazdrosny i, być może, on też pocałuje Roarke'a. No, a jak sprawy domowe? - Zanim Eve zdołała od­powiedzieć, Mavis przekrzywiła głowę i westchnęła. - Nie widziałaś się z Triną. Eve nieco zbladła i zwinęła się w krześle.

- Trina? Jaka Trina?

- Nie udawaj, Dallas, powiedziałaś, że ją zaprosisz, aby zrobiła ci włosy i co trzeba, gdy mnie nie będzie. Już od tygodni nie byłaś w salonie.

- Chyba zapomniałam.

- Chyba myślałaś, że nie zauważę. Ale w porządku, wezwiemy ją, aby popracowała z nami dwiema, gdy wrócę.

- Nie przerażaj mnie, koleżanko.

- Musisz się poddać. - Mavis owinęła wokół palca srebrny lok i wyszczerzyła zęby. - Hej, Peabody!

- Cześć, Mavis. - Peabody zbliżyła się. - Wspaniały hologram.

- Roarke ma najlepsze zabawki. Uff, muszę iść. Leonardo mówi, że już czas, aby się przygotować. Patrzcie. - Zawirowała, rozdając pocałunki, i zniknęła.

- Jak ona się może tak poruszać na tych szpilkach? - dziwiła się Peabody.

- Po prostu to jeszcze jedna z wielu tajemnic Mavis. Masz coś na temat furgonetek?

- Jestem całkiem pewna, że ją znalazłam. Czarny airstream, model 2058. - Podała Eve wydruk danych. - Zarejestrowany na Kasandra Unlimited.

- Strzał w dziesiątkę.

- Ale sprawdziłam adres. Jest zmyślony.

- Mimo wszystko daje nam to związek z Fixerem i nadaje kierunek. Czy szukałaś Kasandra Unlimited?

- Jeszcze nie, najpierw chciałam ci to pokazać.

- W porządku. A więc, zobaczmy. - Eve zrobiła obrót na krześle i wydała plecenie: - Komputer, znajdź i przedstaw wszystkie dane na temat Kasandra Unlimited.

Praca w toku... Nie ma danych na temat Kasandra Unlimited.

- Taaak - mruknęła Eve. - To byłoby zbyt łatwe. - Przez chwilę siedziała z zamkniętymi oczami, rozważając. - W porządku, spróbuj tak, znajdź i zrób listę wszystkich kampanii i przedsiębiorstw z Kasandra w nazwie. Ogranicz się do Nowego Jorku i New Jersey.

Praca w toku...

- Myślisz, że użyli tej nazwy? - spytała Peabody.

- Myślę, że są sprytni, ale też są zarozumiali. Jest jakiś sposób, by ich wytropić. Zawsze jest jakiś sposób.

Pełne dane. Oto lista... Salon Piękności Kasandry, Brooklyn, Nowy Jork, Czekoladowe Przysmaki Kasandry, Trenton, New Jersey. Elek­tronika Kasandra, Nowy Jork, Nowy Jork.

Stop. Wszystkie dane o “Elektronika Kasandra”.

Praca w toku... Elektronika Kasandra, 100 092 Houston, ustano­wione 2049, nie ma danych finansowych ani na temat zatrudnienia. Gałąź przedsiębiorstwa Góra Olimp. Nie ma dostępnych danych. Zakodowana blokada, nielegalna według prawa federalnego i będzie automatycznie zgłoszona do CompuGuard.

- Tak, zrób to. Tam są dane. Będą tam gdzieś. Sprawdź adres w Houston.

Praca w toku... Adres nieważny. Nie ma takiego adresu. Eve wstała, okrążyła pokój.

- Ale go zgłosili. Po co trudzić się rejestracją kompanii, ryzykować automatyczne sprawdzanie przez CompuGuard i dochodzenie urzędu skarbowego?

Peabody skorzystała ze sposobności, aby zaprogramować więcej kawy.

- Bo są zarozumiali?

- Właśnie, właśnie tak. Nie wiedzą, że furgonetka została zauwa­żona i rozpoznana, ale musieli wiedzieć, że zrobię przegląd wszystkiego z nazwą Kasandra, więc to wprowadzili.

Wzięła z roztargnieniem kawę, którą podała jej Peabody.

- Chcą, abym traciła na to czas. Skoro potrafią dostać się nielegalnie do bazy danych, mają fundusze i najwyższej klasy wyposażenie. Nie przejmują się CompuGuard.

- Każdy przejmuje się CompuGuard - zaoponowała Peabody. - Nie można ich ominąć.

Eve sączyła kawę i myślała o prywatnym pomieszczeniu Roarke'a, jego niezarejestrowanym wyposażeniu i talencie do gładkiego przemykania się pod wszystkowidzącym okiem CompuGuard.

- Oni ominęli - powiedziała tylko. - Damy to do elektronicznego. - Oficjalnie, pomyślała. Nieoficjalnie miała zamiar zapytać swego sprytnego męża, co można by z tym zrobić. - Na razie poczekamy.

Odwróciła się do komputera, poprosiła o cztery kompanie, które wytwarzały politex. Roarke Industries, Zabawki i Narzędzia Bransona, Eurotell Corporation i Wytwórnie Aresa.

- Peabody, czy któraś z nich ma w nazwie któregoś z tej boskiej paczki?

- Boskiej paczki? Ach, rozumiem. Ares. Zdaje się, że jest bogiem czegoś tam.

- Grecki bóg?

- Tak.

- Sprawdźmy, czy idą według schematu. - Poleciła znalezienie danych i znalazła Aresa na liście nieważnych adresów związanych z Górą Olimp.

- Najwyraźniej mają zamiłowanie do porządku. - Eve cofnęła się i oparła o pulpit. - Jeśli mają schemat, możemy wziąć się do przewidywania. Jak Kasandra - powiedziała z kwaśnym uśmiechem.

Poleciła Peabody, aby przesłała dane i zaczęła sporządzać raport. Następnie, przełączywszy się na prywatny kanał, wezwała biuro Roarke'a.

- Muszę z nim porozmawiać - powiedziała oszałamiająco skutecz­nemu asystentowi Roarke'a. - Jeśli jest osiągalny.

- Chwileczkę, pani porucznik. Już panią łączę.

Z jedną ręką na słuchawkach Eve podeszła cicho do drzwi i zobaczyła, że Peabody pracuje ciężko, siedząc przy biurku. Ukłuło ją, aczkolwiek słabo, poczucie winy. Wyśliznęła się z pola widzenia. Powiedziała sobie, że nie oszukuje swej pomocniczki. Chroniła Peabody przed wejściem w szarą strefę między prawem a sprawied­liwością.

- Pani porucznik? W czym mogę ci być pomocny? Eve wypuściła powietrze i wstąpiła w tę szarość.

- Potrzebna mi konsultacja.

- O? Jakiego rodzaju?

- Nieoficjalna.

Wokół jego ust błąkał się cień uśmiechu.

- Aha.

- Nie lubię, gdy mówisz “aha” w taki sposób.

- Wiem.

- Słuchaj, nie mogę ci wyjaśnić w tej chwili, ale jeśli nie masz planów na dzisiejszy wieczór...

- Ale mam plany. To my mamy - przypomniał jej. - Zaprosiłaś gości.

- Ja zaprosiłam? - Eve była zupełnie zdezorientowana. - Nikogo nie zapraszam. Robisz to tylko ty.

- Ale nie tym razem. Peabody i jej młodszy brat. Przypominasz sobie teraz?

- O, cholera! - Przeczesując włosy ręką, Eve zaczęła krążyć po pokoju. - Nie mogę się od tego wymigać. Nie mogę jej powiedzieć prawdy, a jeśli znajdę jakąś kulawą wymówkę, będzie się dąsać. Nie można z nią pracować, gdy się dąsa.

Uniosła filiżankę z kawą i piła ją, marszcząc czoło.

- Mamy im dać coś do jedzenia? Śmiał się, podziwiając żonę.

- Eve, jesteś cudowną gospodynią. Osobiście cieszy mnie spotkanie z bratem Peabody. Wyznawcy Free Agę są tak kojący.

- Nie potrzebuję ukojenia - wzruszyła ramionami. - No cóż, kiedyś będą musieli wrócić do siebie.

- Z pewnością. Będę w domu za dwie godziny. Powinno ci wystarczyć czasu na przesłanie mi informacji.

- W porządku, tak to rozegramy. Czy słyszałeś kiedyś o “Wytwór­niach Aresa”?

- Nie.

- A przedsiębiorstwie “Góra Olimp”? To go zainteresowało.

- Nie. Ale Kasandra nadaje się do tego, prawda?

- Tak wygląda. Będę w domu, gdy przyjdziesz - powiedziała i wyłączyła się.

Problem Peabody rozwiązała, wysyłając ją do centrali z nowym raportem i z instrukcjami dla Feeneya oraz McNaba, aby przesłali to, co mają.

Pragnąc trochę odpocząć przed przystąpieniem do pracy nad resztą problemów, ruszyła schodami na dół. Pomyślała, że szybka rozgrzewka może nagle otworzyć jakąś furtkę w mózgu.

U podnóża schodów stał Summerset. Zimnym, szyderczym wzro­kiem przyglądał się jej powyciąganemu swetrowi i starym spodniom.

- Przypuszczam, że na dzisiejszą kolację włoży pani coś stosowniejszego.

- Przypuszczam, że do końca życia będziesz osłem.

Szybko wciągnął nosem powietrze. Wiedząc, że ona tego nie lubi, wziął ją za ramię, nim zdążyła przemknąć obok niego. Pokazała zęby. Ale on uśmiechnął się:

- Do drzwi zbliża się posłaniec z paczką dla pani.

- Posłaniec. - Dla zasady wyszarpnęła ramię, jednak stanęła tak, aby być między Summersetem a drzwiami. Jej ręka automatycznie spoczęła na broni. - Czy go skontrolowałeś?

- Oczywiście - uniósł ze zdziwieniem brew. - To zarejestrowana służba doręczycielska. Kierowcą jest młoda kobieta. Kontrola nie wykryła żadnej broni.

- Zadzwoń do służby doręczycielskiej i zweryfikuj - rozkazała. - Ja zajmę się drzwiami. - Ruszyła do przodu i rzuciła przez ramię: - Czy szukałeś materiałów wybuchowych?

Zbladł nieco, ale kiwnął głową.

- Oczywiście. Zabezpieczenie bramy jest bardzo dokładne. Roarke sam je zaprojektował.

- Zadzwoń i zweryfikuj - powtórzyła. - Zrób to na tyłach domu. Patrząc ponuro, Summerset wyciągnął swój miniwideofon, ale nie poszedł dalej niż do drzwi salonu. Za nic nie chciał pozwolić Eve, aby go osłaniała, tak jak to zrobiła kiedyś.

Na monitorze ochrony Eve widziała, jak zbliża się miniskuter. Znak firmowy “Błyskawicznej usługi” był wyraźnie wydrukowany na baku. Kierująca skuterem miała typowy jasnoczerwony mundur, czapkę i okulary ochronne. Gdy zatrzymała pojazd, szybkim ruchem odsunęła je w górę i stała, gapiąc się na dom.

Eve zauważyła, że była młoda, miała pucołowate policzki. Gdy ruszyła do przodu i zadarła głowę, aby zobaczyć dach budynku, jej oczy stały się wielkie ze zdumienia.

Potknęła się na schodach i zaczerwieniła się, patrząc, czy ktoś tego nie zauważył. W jednej ręce trzymała torbę na dyskietki. Drugą obciągnęła kurtkę i zadzwoniła do drzwi.

- Przesyłka zweryfikowana - powiedział Summerset za plecami Eve, aż prawie podskoczyła.

- Powiedziałam, abyś dzwonił, znajdując się na tyłach budynku.

- Nie słucham pani rozkazów. - Sięgnął do klamki, zagradzając drogę Eve, potem zawył, gdy ta mocno stanęła na jego stopie.

- Cofnij się, ty głupi skurwysynu! - warknęła, otwierając drzwi jednym szarpnięciem. Zanim doręczycielka zdołała wypowiedzieć standardowe słowa powitania, Eve wciągnęła ją, przysunęła jej twarz do ściany i wykręciła ręce do tyłu.

- Masz jakieś nazwisko?

- Ta, tak, psze pani. Sherry Combs. Jestem Sherry Combs. - Zacisnęła oczy. - Pracuję w Błyskawicznej. Mam przesyłkę. Proszę pani, nie wiozę żadnych pieniędzy.

- Czy nazwisko się zgadza, Summerset?

- Tak. To jeszcze dziecko, pani porucznik, przestraszyła ją pani.

- Przeżyje to. Jak dostałaś przesyłkę, Sherry?

- Ja - ja - ja... - Przełknęła głośno ślinę, nadal miała oczy zamknięte. - Jestem na zmiany.

- Nie, w jaki sposób przyszła paczka?

- Och, do skrzynki, myślę. Jestem prawie pewna. Goiły, no nie wiem. Mój przełożony powiedział, abym ją tu przywiozła. To moja praca.

- W porządku. Dostajemy tu mnóstwo próśb - powiedziała Eve z uśmiechem. - Naprawdę tego nie lubimy. - Wyciągnęła kartę o wartości pięćdziesięciu kredytów i wcisnęła ją w spoconą dłoń dziewczyny. - Jedź uważnie.

- W porządku, dobrze, dziękuję, o rany. - Ruszyła do drzwi, potem odwróciła się, niemal ze łzami w oczach. - Ach, ojej, oczekuje się, że pani podpisze, ale nie trzeba, jeśli pani nie chce.

Eve kiwnęła tylko głową w kierunku Summerseta i zaczęła wchodzić z torebką po schodach. Słyszała, jak Summerset szepcze do dziewczyny:

- Bardzo przepraszam. Nie zażyła dzisiaj lekarstw.

Eve, mimo że zobaczyła adres zwrotny na przesyłce, nie mogła się nie uśmiechnąć. Jednak dobry nastrój nie trwał długo. Gdy powróciła do swego biura, jej spojrzenie było chłodne. Posmarowała ręce pastą ochronną, otworzyła zasobnik, wyjęła znajdującą się w nim dyskietkę i wsunęła ją do komputera.

My, Kasandra.

Jesteśmy bogami sprawiedliwości.

Jesteśmy wierni.

Porucznik Dallas, mamy nadzieją, że dzisiejszy poranny pokaz wystarczy, aby przekonać Panią o naszych możliwościach i o powadze naszych zamiarów. Jesteśmy Kasandra i przewidujemy, że okaże nam Pani respekt, doprowadzając do uwolnienia następujących bohaterów walki politycznej, niesłusznie uwięzionych w gestapowskich pomiesz­czeniach więzienia Kent w Nowym Jorku: Carl Minna, Milicent Jung, Peter Johnson i Susan B. Stoops.

Jeśli ci bojownicy wolności nie zostaną wypuszczeni do jutra w południe, będziemy zmuszeni poświęcić reprezentacyjną budowlę Nowego Jorku, symbol nadmiaru i głupoty, gdzie śmiertelnicy próżnują błazeńsko. Skontaktujemy się z Panią w południe, celem potwierdzenia. Jeśli nasze żądanie nie zostanie spełnione, będzie Pani miała na sumieniu wszystkich, którzy zginą.

My, Kasandra.

Susan B. Stops, przypomniała sobie Eve. Susi B., uprzednio pielęgniarka, która otruła piętnastu starszych pacjentów w zakładzie rehabilitacyjnym, w którym pracowała. Twierdziła, że byli zbrod­niarzami wojennymi.

Eve prowadziła śledztwo, wsadziła ją do więzienia i wiedziała, że pielęgniarka Susie B. odsiadywała pięciokrotne dożywocie w oddziale dla chorych umysłowo w więzieniu Kent.

Miała przeczucie, że pozostali “bohaterowie walki politycznej” będę mieli podobną przeszłość.

Skopiowała dyskietkę i zadzwoniła do Whitneya.

Znajduje się to poza moim zasięgiem, w każdym razie w chwili obecnej - powiedziała Eve do Roarke'a, przechadzając się po głównym salonie. - Politycy ruszają głowami. Czekam na rozkazy. Czekam na kontakt.

- Nie zgodzą się na te warunki.

- Tak. Pododawaj liczby zabitych, za których śmierć odpowiada ta czwórka, a dojdziesz do ponad stu. Jung wysadziła kościół, głosząc, że wszystkie symbole religijne są narzędziami pełnego hipokryzji prawa. W środku miał próbę chór dziecięcy. Minna spalił kawiarnię w SoHo, w której uwięzionych zostało ponad pięćdziesiąt osób. Twierdził, że było to miejsce zebrań faszystowskich niedobitków, a Johnson był płatnym mordercą, który za odpowiednią cenę mógł zabić każdego. Jaki to wszystko ma ze sobą związek, u diabła?

- Może nie ma żadnego związku. Może jest to tylko test. Czy gubernator ulegnie, czy odmówi?

- Muszą wiedzieć, że odmówi. Nie zostawili żadnej furtki do negocjacji.

- A wiec czekaj.

- Tak. Które miejsce w Nowym Jorku symbolizuje nadmiar i głupotę?

- A które nie?

- Słusznie. - Zmarszczyła brwi i znów zaczęła chodzić. - Spraw­dziłam Kasandrę, tę grecką. Piszą, jak otrzymała dar prorokowania od Apolla.

- Widzę, że ta grupa lubi symbolikę. - Słysząc głosy, spojrzał w kierunku drzwi. - To z pewnością jest Peabody. Zapomnij o tym na dwie godziny, Eve. Może to pomoże.

Roarke poszedł, aby przywitać Peabody, powiedzieć jej, jak ślicznie wygląda, i by uścisnąć rękę Zeke'a. Jest tak piekielnie elegancki, pomyślała Eve. Nie przestawało jej fascynować, jak gładko potrafił przechodzić z jednego nastroju w drugi.

Przy Zeke'u - kiwającym się, uśmiechającym się niepewnie, wyraźnie robiącym wysiłki, aby nie wyglądać nieporadnie - kontrast był tym bardziej wyraźny.

- Daj jej to, Zeke - przynagliła Peabody, dodając szybkie, siostrzane szturchnięcie w żebro.

- Ach, tak. To nic specjalnego. - Uśmiechnął się nieśmiało do Eve i wyjął z kieszeni małą rzeźbę w drewnie. - Dee mówiła, że ma pani kota.

- Tak, jest taki jeden, który łaskawie pozwala nam tu mieszkać. - Eve uśmiechała się do rzeźby wielkości kciuka przedstawiającej śpiącego kota. Był chropawy, zwyczajny, zrobiony bardzo zręcznie. - A spanie to poza jedzeniem rzecz, którą lubi najbardziej. Dziękuję, to jest wspaniałe.

- Zeke robi takie rzeczy.

- Tylko dla zabawy - dodał. - Widziałem na zewnątrz pani samochód. Wygląda na dość sfatygowany.

- Przy włączonym silniku prezentuje się jeszcze gorzej.

- Mogę się mu przyjrzeć i trochę w nim pogrzebać.

- Byłabym wdzięczna. - Niewiele brakowało, a sugerowałaby, aby zaczął to robić w tej chwili, lecz pochwyciła ostrzegawcze spojrzenie Roarke'a i połknęła słowa. - Ach, przygotuję wam najpierw drinki.

Cholerne maniery, pomyślała.

- Poproszę tylko wodę albo sok. Dziękuję. W tym domu są piękne prace w drewnie - zwrócił się do Roarke'a.

- Tak. Pokażemy panu wszystko po kolacji. - Zignorował grymas Eve i uśmiechnął się. - Większość tych prac to oryginały. Cenię rzemieślników, którzy robią trwałe rzeczy.

- Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że na obszarze miejskim, takim jak ten, zachowało się tyle ozdobnych przedmiotów z dziewięt­nastego i dwudziestego wieku. Gdy zobaczyłem dzisiaj dom Bransonów, aż zaniemówiłem. Ale to...

- Byłeś u Bransonów? - Eve przestała się drapać w głowę, próbując wybrać któryś z wielu soków postawionych przez Summerseta. Nalała do szklanki coś różowego.

- Zgłosiłem się dzisiaj rano, aby złożyć kondolencje i spytać, czy będą chcieli odłożyć zamówienie. - Przyjął szklankę, dziękując z uśmiechem. - Jednak pani Branson powiedziała, że byliby wdzięczni, gdybym przyszedł dzisiaj i przyjrzał się wszystkiemu. Dzisiaj rano po uroczystości żałobnej. Powiedziała, że ta sprawa pomoże jej oderwać myśli.

- Zeke powiada, że mają w pełni wyposażoną pracownię na niższym poziomie. - Peabody puściła oko do Eve. - B. Donald wyraźnie lubi majsterkować.

- To rodzinne.

- Jeszcze go nie spotkałem - wtrącił Zeke. - Oprowadzała mnie pani Branson. - Zeke spędził z nią niewiele czasu. A jednak wciąż był tym poruszony. - Zaczynam jutro, będę tam pracował, w ich domu.

- I zobligują cię do wykonywania dorywczych zajęć - powiedziała Peabody.

- Nie mam nic przeciw temu. Może teraz poszedłbym zobaczyć auto, aby się zorientować, co mogę przy nim zrobić. - Spojrzał na Roarke'a. - Czy ma pan jakieś narzędzia, które mógłbym pożyczyć?

- Zapewne mam wszystko, czego pan potrzebuje. Nie są to jednak narzędzia Bransona. Używam Steelbenda.

- Branson jest dobry - powiedział trzeźwo Zeke. - Steelbend jeszcze lepszy.

Posyłając żonie olśniewający uśmiech, Roarke położył rękę na ramieniu Zeke'a.

- Chodźmy zobaczyć, co mamy do dyspozycji.

- Nie jest wspaniały? - Peabody obejrzała się za bratem pełna uczucia. - Był dwadzieścia minut u Bransonów i już zdążył zlik­widować jakąś usterkę hydrauliczną. Nie ma rzeczy, której nie potrafiłby naprawić.

- Jeśli potrafi uchronić ten wóz przed łapami tych małp z warsz­tatów, będę mu dozgonnie wdzięczna.

- Zrobi to.

Teraz Peabody zaczęła rozmyślać o swym nowym zmartwieniu. Gdy Zeke opowiadał o Clarissie Branson, w jego oczach i głosie zaczynało się coś pojawiać. To tylko chwilowe zauroczenie, tłumaczyła sobie. Kobieta jest zamężna, o całe lata starsza od Zeke'a. Po prostu małe zauroczenie, powtórzyła, i uznała, że pani porucznik nie jest osobą, z którą mogłaby się podzielić siostrzanymi niepokojami. Z pewnością nie teraz, w trakcie trudnego śledztwa.

Peabody westchnęła.

- Wiem, że to nie jest dobry czas na spotkania towarzyskie. Gdy Zeke skończy, natychmiast wychodzimy.

- Przygotowaliśmy niewielki poczęstunek. Spójrz, wszystko jest gotowe. - Eve machinalnie wskazała na tacę z pięknie ułożonymi kanapkami. - Możesz je przecież jeść.

- Dobrze, jeśli nalegasz. - Peabody wybrała jedną z nich. - Nie ma wiadomości od komendanta?

- Jeszcze nie. Do rana nie spodziewam się niczego. To mi jednak o czymś przypomniało. Chciałabym, abyś zgłosiła się do centrali o szóstej zero zero.

Peabody, zanim się zaczęła dusić, przełknęła kanapkę.

- O szóstej. Świetnie. - Wypuściła powietrze z płuc i porwała następną kanapkę. - Zapowiada się bardzo krótki wieczór.

9

Drogi Towarzyszu.

My Kasandra. Jesteśmy wierni. Zaczęto się. Pierwsze etapy rewolucji przebiegły tak, jak je zaplanowano. Symboliczne zniszczenie przez nas własności kapitalisty Roarke 'a było sprawą aż nazbyt prostą. Głupia policja zajęta jest dochodzeniem. Nadaliśmy pierwsze informacje o naszej misji.

Oni tego nie zrozumieją. Nie pojmą ogromu naszej siły i naszych planów. Teraz szperają jak myszki, zbierając okruchy, które im zostawiliśmy.

Wybrana przez nas przeciwniczka zajmuje się zgonami dwóch pionków i niczego nie dostrzega. Dzisiaj, o ile nie mylimy się co do niej, pójdzie tam, gdzie ją zaprowadzimy. Inie będzie widziała naszej prawdziwej drogi.

On byłby dumny z naszego dzieła.

Gdy wygramy tę krwawą bitwę, zajmiemy jego miejsce. Ci, którzy byli z nami, z nim, dołączą do nas. Towarzyszu, czekamy już z radością na dzień, w którym wzniesiemy naszą chorągiew nad nową stolicą nowego porządku. Niech tylko wszyscy odpowiedzialni za śmierć męczennika umrą w bólu i trwodze. Zapłacą strachem, pieniędzmi, krwią, gdy jednego po drugim oraz miasto po mieście, my Kasandra, będziemy niszczyć, unicestwiając to, co czczą.

Towarzyszu, teraz zbieraj wiernych. Patrz w ekran. Poprzez kilometry, które nas dzielą, będziemy słyszeć okrzyki Twojego triumfu.

My, Kasandra.

Zeke Peabody był mężczyzną sumiennym. Uważał, że pracę należy wykonywać dobrze, poświęcając jej cały swój czas, uwagę i umiejęt­ności. Stolarki nauczył się od swego ojca i zarówno ojciec, jak syn dumni byli, gdy chłopiec prześcignął swego nauczyciela.

Wychowano go na wyznawcę Free Agę, a zasady tej wiary pasowały do niego tak, jak własna skóra. Był tolerancyjny wobec innych; część jego wiary zawierała prostą wiedzę, że rasa ludzka złożona jest z różnych jednostek, które mają prawo chodzenia własnymi drogami.

Jego własna siostra poszła swoją drogą, wybierając zawód policjanta. Żaden prawdziwy wyznawca Free Age nie nosi broni, a tym bardziej nie używa jej przeciw żywej istocie. Jednak rodzina była dumna, że zdecydowała się pójść własną drogą. Ostatecznie, to właśnie leżało u podstaw idei Free Age.

Jedną z najsłodszych premii, jaką przyniosła mu praca tutaj, była możliwość spędzania czasu z siostrą. Sprawiało mu ogromną przyjemność oglądanie jej w nowym, obecnie jej własnym środowis­ku oraz poznawanie miasta, które stało się jej miastem. Była zaskoczona, gdy ciągnął ją do wszystkich miejsc będących atrakc­jami turystycznymi, o których dowiadywał się z przewodnika na dyskietce.

Bardzo mu się spodobała jej przełożona. Dee mówiła przez telefon i pisała do domu o Eve Dallas mnóstwo rzeczy, z których Zeke stworzył sobie obraz bardzo skomplikowanej i fascynującej kobiety. Jednak zobaczyć ją było czymś znacznie ciekawszym. Miała silną aurę. Ciemna poświata przemocy mogłaby go nieco stropić, ale samo jej jądro świeciło jasno, wyrażając współczucie i oddanie.

Chciał jej poradzić, aby spróbowała medytacji, aby zatrzeć tę ciemną poświatę, ale bał się ją urazić. Niektórzy ludzie obrażali się. Pomyślał również, że owa otoczka ciemności może być niezbędna w jej pracy. Potrafił takie rzeczy akceptować, nawet jeśli ich w pełni nie pojmował.

W każdym razie odczuwał satysfakcję, że zakończywszy tu swą pracę, będzie mógł wrócić do domu zadowolony, że jego siostra znalazła swoje miejsce i że jest z ludźmi, których w życiu potrzebowała.

Zgodnie z instrukcją, udał się do służbowego wejścia w kamiennej budowli Bransonów. Służący, który go przyjął, był wysokim mężczyzną o zimnym wzroku i sztywnym sposobie bycia. Pani Branson - prosiła, aby mówił do niej Clarissa - powiedziała mu, że cała służba jest złożona z androidów. Mąż uważał, że są mniej wścibscy, a bardziej wydajni od swych ludzkich odpowiedników.

Zeke'a zaprowadzono do warsztatu na niższym poziomie, spytano, czy czegoś nie potrzebuje, i pozostawiono samego.

Gdy został sam, radośnie, jak chłopiec, wyszczerzył zęby.

Pracownia była prawie tak samo dobrze wyposażona i zorganizowana jak jego własna. Tutaj, chociaż nie miał zamiaru tego używać, znajdowało się również urządzenie telekomunikacyjne, ponadto komputer, ekran w ścianie, jednostka multimedialna i wieża muzyczna. Był również pomocnik, android, obecnie wyłączony.

Przebiegł dłońmi po drewnie dębowym, w którym, wiedział to, będzie pracował z przyjemnością, i wyjął swoje projekty. Były zapisane na papierze, nie na dyskietce. Wolał wykonywać rysunki ołówkiem, tak jak jego ojciec, a jeszcze przedtem dziadek.

Miały, jak uważał Zeke, bardziej osobisty charakter, były częścią jego samego. Poukładał wykresy na warsztacie, wyjął z plecaka butelkę z wodą i popijał w zamyśleniu, wyobrażając sobie swój projekt, etap po etapie.

Poświęcił tę pracę owej mocy, która dała mu wiedzę i umiejętność tworzenia, a potem dokonał pierwszych pomiarów.

Usłyszał głos Clarissy i ołówek wypadł mu z ręki. Gdy się odwrócił, szyja poczęła mu się czerwienić. Fakt, że nikogo nie było, spowodował, że zaczerwienił się jeszcze mocniej. Doszedł do przekonania, że za dużo o niej myśli. Że nie ma prawa myśleć o żonie innego człowieka. I nie ma znaczenia, jak jest urocza, że w jej wielkich, zatroskanych oczach jest coś, co go wzywa. Zwłaszcza dlatego.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że głos Clarissy, który usłyszał, dochodzi ze starych przewodów wentylacyjnych. Powinny być zatkane, pomyślał. Zapyta ją, czy ma się tym zająć podczas swojego pobytu.

Nie mógł zrozumieć słów. I nie próbował tego uczynić. Przecież nie będzie wchodził w czyjeś prywatne sprawy. Jednak rozpoznał melodię jej docierającego łagodnie głosu i krew zaczęła mu krążyć trochę szybciej.

Zadrwił z siebie i wrócił do swoich pomiarów, próbując nabrać przekonania, że nie ma nic złego w podziwianiu kobiety z powodu jej urody i delikatnych manier. Gdy usłyszał, że do jej głosu dołączył inny głos, kiwnął głową. To mąż. Dobrze jest pamiętać, że ma męża.

No i prowadzi inne życie, dodał w myśli, podnosząc deskę z mimowolną, ukrytą w chudym, żylastym ciele siłą. Styl życia jakże odległy od jego stylu.

Przenosząc deskę na imadła, aby zrobić pierwsze ciecie, usłyszał zmianę tonu. Teraz głosy podniosły się gniewnie i były dostatecznie głośne, aby mógł pochwycić kilka słów.

- Głupia suka. Zejdź mi, do cholery, z drogi.

- B.D., proszę. Posłuchaj tylko.

- Czego? Więcej jęków? Ogarnia mnie obrzydzenie.

- Ja tylko chcę...

Nastąpiło głuche uderzenie, trzask, na który Zeke zareagował grymasem, i głos Clarissy, teraz błagający:

- Nie, nie, nie.

- Zapamiętaj, ty żałosna cipo, kto tu jest panem.

Nastąpiło jeszcze jedno uderzenie i trzaśniecie drzwiami. A potem dziki, żałosny szloch.

Zeke tłumaczył sobie, że nie ma prawa słuchać intymnych małżeń­skich tajemnic. Nie ma też prawa pójścia na górę, aby ją pocieszyć.

O Boże, jak jednak ktoś może traktować życiowego partnera tak gruboskórnie, tak okrutnie? Ją powinno się przecież tylko pieścić.

Czując dla siebie wzgardę, właśnie za wyobrażanie sobie tego, że wchodzi na górę i ją przygarnia, Zeke nasunął na uszy ochraniacze, zapewniając jej w ten sposób prywatność, do której miała prawo.

Doceniam to, że zmieniłaś plany i przyszłaś tutaj. - Eve zgarnęła kurtkę z wytartego krzesła i próbowała nie myśleć o tym, że jej maleńkiemu, zagraconemu pokojowi biurowemu daleko było do eleganckiego, przestronnego miejsca pracy doktor Miry.

- Wiem, że w tej sprawie prowadzisz wyścig z czasem. - Mira rozejrzała się. Dziwne, pomyślała, że jeszcze nie była w biurze Eve. Wątpiła, czy Eve zdaje sobie sprawę, jak bardzo pasuje do niej ten mały, zatłoczony pokoik. Niewyszukany, bez fanaberii, bez dbałości o komfort.

Siadła na krześle, które jej podała Eve, skrzyżowała smukłe nogi, uniosła brwi, podczas gdy Eve nadal stała.

- To ja powinnam przyjść do ciebie. Nie mam nawet herbaty, którą ty pijesz.

Mira tylko się uśmiechnęła.

- Kawa w zupełności wystarczy.

- Tę mam. - Odwróciła się do autokucharza, który ledwie coś z siebie wydobył. Eve walnęła go pięścią. - Cholerne cięcia budżetowe.

Pewnego dnia wszystkie rupiecie z tego pokoju powyrzucam przez okno.

I mam nadzieję, że wtedy znajdą się na dole ci skąpcy z zaopatrzenia.

Mira zaśmiała się, zerknąwszy na wąski prześwit z brudnego szkła.

- Trudno ci będzie przepchnąć cokolwiek przez to okno.

- Dałabym sobie jakoś radę. Oho, już mamy kawę - powiedziała, gdy autokucharz wydał kaszlący dźwięk. - Pozostali członkowie zespołu zgłębiają swoje zadania. Spotykamy się za godzinę. Chciała­bym powiedzieć im coś sensownego.

- Szkoda, że nie mogę dać ci więcej informacji. - Mira wypros­towała się i przyjęła kubek z kawą, podany jej przez Eve. Jeszcze nie było siódmej, a Mira była tak elegancka i nieskazitelna jak delikatne szkło. Kruczoczarne włosy delikatnymi falami odpływały ku tyłowi znad jej spokojnej twarzy. Miała na sobie jeden ze swych eleganckich kostiumów; tym razem w kolorze spokojnej szałwiowej zieleni, którą podkreśliła pojedynczym sznurem pereł.

W wytartych dżinsach i wyciągniętym swetrze Eve czuła się wymięta oraz nieuczesana; i piekły ją oczy.

Usiadła i pomyślała, że dzisiaj wcześnie rano Roarke powiedział jej zasadniczo to samo. On nadal szukał, ale za przeciwników miał urządzenia oraz umysły równie światłe i skomplikowane jak jego własny. Mogą upłynąć godziny, mówił, albo dni, zanim uda mu się złamać sieć blokad i przedostać do jądra Kasandry.

- Daj mi to, czym dysponujesz - powiedziała zwięźle do Miry. - Zawsze będzie to więcej, niż mam sama.

- Ta grupa to organizacja - zaczęła Mira. - Są naprawdę dobrze zorganizowani. Przypuszczam, że cokolwiek zamierzają zrobić, zaplano­wali to starannie. Chcieli zwrócić na siebie twoją uwagę i to osiągnęli. Pragnęli postawić na baczność władze miasta i to uczynili. Jednak ich cele polityczne jakoś mi się wymykają. Czwórka osób, których uwolnienia się domagają, jest ukierunkowana politycznie w bardzo różnorodny sposób. A więc jest to test. Czy ich żądania zostaną spełnione? Nie sądzę, aby myśleli, że tak się stanie.

- Ale nie podali nam żadnych informacji na temat warunków negocjacji.

- Negocjacje nie są ich celem. Natomiast kapitulacja, tak. Wczoraj­sze zniszczenie budynku było tylko pokazem. Nikt nie został ranny. Mogą powiedzieć, dajemy wam szansę, tak będzie dalej. Następnie zażądają czegoś niemożliwego.

- Nie potrafię znaleźć żadnego powiązania między ludźmi z tej czwórki na liście. - Eve siadła i oparła na kolanie obutą stopę. Uprzedniej nocy spędziła wiele godzin, próbując znaleźć to powią­zanie, a Roarke pracował nad Kasandrą. - Nie widać jakiejś dok­tryny politycznej, co ty także powiedziałaś. Żadnych stowarzyszeń, żadnego członkostwa. Nic ich nie łączy. Ani wiek, ani osobiste dzieje, ani działalność przestępcza. Wydaje się, że wyciągnęli te cztery nazwiska z kapelusza dla zabawy. W najmniejszym stopniu nie obchodzi ich, czy ci ludzie odzyskają wolność, czy nie. To zasłona dymna.

- Zgadzam się. Jednak ta świadomość nie zmniejsza obecnego zagrożenia. Grupa nazywa siebie Kasandrą, kojarzy się z Olimpem, a więc symbole są wyraźne. Oznaczają siłę i zdolności prorocze, ale jeszcze bardziej dystans między nimi a zwykłymi śmiertelnikami. Wiara, arogancka pewność, że oni albo ich przywódca, kimkolwiek jest, mają najwyższą wiedzę i zdolność poprowadzenia nas wszystkich. Może nawet troszczą się o nas z bezwzględną i zimną apodyktycznością bogów. Będą nas wykorzystywali, jak wykorzystali Howarda Bassiego, dopóki będziemy dla nich użyteczni. A gdy osiągną to, czego chcą, nagrodzą nas lub ukarzą według własnego uznania.

- Nowa republika, nowe królestwo?

- Ich, oczywiście. - Mira wypiła łyk kawy i z zadowoleniem odkryła, że jest to wspaniała mieszanka Roarke'a. - Z ich ideami, z ich prawami, z ich ludźmi. Słuchaj, Eve, bardziej niepokoi mnie ton niż zawartość ich wypowiedzi. Za tym, co zostało powiedziane, kryje się wyraźna radość z samego mówienia. “My, Kasandrą”. Czy to grupa, czy jedna osoba, która wierzy, że jest wieloma osobami? Jeśli to drugie jest choćby w jakiejś części prawdziwe, masz do czynienia ze sprytnym i chorym umysłem. “Jesteśmy wierni”. Możemy przypuszczać, że wierni organizacji lub misji. I terrorystycznej grupie Apollo, bo od niej Kasandrą uzyskała swą wieszczą siłę.

- Mamy długą pamięć - mruknęła Eve. - To możliwe. Grupa Apollo została rozbita ponad trzydzieści lat temu.

- Zauważ ciągłe używanie liczby mnogiej, krótkie zdania oznajmujące, po których następuje polityczny żargon, propaganda, oskar­żenia. Nie ma w tej części niczego nowego, niczego oryginalnego. Wszystko to jest odnowione, bo ma znacznie więcej niż trzydzieści lat. Ale niech cię to nie doprowadzi do wniosku, że nie są zaawansowani pod względem sposobów i środków, którymi się posługują. Ich założenia mogą być szablonowe, ale uważam, że ich cele i możliwości mają ogromne znaczenie.

- Zgłosili się do ciebie - mówiła dalej - bo cię poważają. Możliwe, że cię podziwiają jak żołnierz żołnierza. Bo gdy wygrają, w co mocno wierzą, zwycięstwo będzie miało tym większy smak, im trudniejszy jest przeciwnik.

- Muszę znać ich cel.

- Tak, wiem o tym. - Mira na chwilę zamknęła oczy. - Symbol. Musi to być także coś wartościowego. Miejsce nadmiaru i głupoty, gdzie śmiertelnicy gapią się na śmiertelników. Może teatr.

- Albo klub lub hala. To może być wszystko, poczynając od Madison Square, a na przybytku seksu przy Avenue C kończąc.

- Prawdopodobnie bardziej to pierwsze niż to drugie. - Mira odstawiła kawę. - Symbol, Eve, punkt orientacyjny. Coś, co może wywrzeć wrażenie.

- Pierwsze uderzenie było skierowane na pusty magazyn. Wrażenie nie aż tak wielkie.

- Ale magazyn należał do Roarke'a - rzekła Mira i spostrzegła, że oczy Eve zatrzepotały. - To musiało cię zainteresować. Mieli zamiar wywołać twoje zainteresowanie.

- Sądzisz, że znów wezmą na cel coś, co jest jego własnością? - Eve skoczyła na nogi. - Cóż, to zawęża nam pole możliwości. Jednak do Roarke'a należy większość obiektów i budowli w tym cholernym mieście.

- Czy ci to przeszkadza? - zaczęła Mira, ale zaraz zakaszlała, prawie się dusząc. - Przepraszam, to było odruchowe pytanie psycho­loga. Myślę, że jest całkiem możliwe, aby celując w ciebie, skoncen­trowali się na własności Roarke'a. To oczywiście nic pewnego, nie więcej niż podejrzenie. Jednak musisz wybrać jakiś kierunek.

- W porządku. Skontaktuję się z nim.

- Zwróć uwagę na ważne budynki, te z tradycją.

- Dobrze, zaraz zaczynam. Mira podniosła się.

- Nie pomogłam ci zbyt dużo.

- Nie dałam ci zbyt wiele danych. - Eve włożyła ręce do kieszeni. - Nie jestem na swoim terenie. Przywykłam do zwykłych morderstw, nie do groźby masowego zniszczenia.

- Czy postępowanie wobec tych przypadków bardzo się różni?

- Nie wiem. Wciąż czuję, że kręcę się w miejscu. A tymczasem ktoś trzyma palec na guziku.

Spróbowała znaleźć Roarke'a w jego domowym biurze i dopisało jej szczęście.

- Zrób to dla mnie - powiedziała natychmiast. - Pracuj dzisiaj w domu.

- Z jakiegoś szczególnego powodu?

Któż zapewni, pomyślała, że wystawne hale, sale amfiteatralne i klubowe w budynku jego miejskiego biura nie mogą być następnym celem.

Gdyby mu to powiedziała, byłby tam w mgnieniu oka, badając i przeszukując wszystko osobiście. Nie chciała takiego ryzyka.

- Nie chcę prosić, ale jeśli mógłbyś nadal zajmować się tą sprawą, którą zajmowaliśmy się ostatniej nocy, mogłoby to nam bardzo pomóc.

Przyglądał się uważnie jej twarzy.

- W porządku. Mogę przesunąć parę spraw na inny termin. Tak czy owak, wciąż zaprogramowane jest automatyczne przeszukiwanie.

- Tak, ale wszystko odbywa się szybciej, gdy się tym zajmujesz osobiście.

Uniósł brwi.

- Uważam to niemal za komplement.

- Nie bądź zarozumiały z tego powodu. - Odchyliła się i starała wyglądać na rozluźnioną. - Mam mało czasu, czy więc mógłbyś mi przesłać parę informacji?

- Jakich?

- Wykaz twoich posiadłości w Nowym Jorku. Teraz brwi mu się uniosły.

- Wszystkich?

- Powiedziałam, że nie mam czasu - rzuciła cierpko. - Nie mam w zapasie dziesięciu lat, aby sobie z tym poradzić. Więc proszę cię tylko o to, co jest rzeczywiście widoczne. O listę starych, rzucających się w oczy budynków.

- Po co?

Do cholery z tą jego dociekliwością.

- Wykonuję zwykłe czynności sprawdzające. Chwytam luźne końce. Rutyna.

- Kochana Eve. - Powiedział to bez uśmiechu, gdy ona zaczęła bębnić palcami po biurku.

- Słucham.

- Okłamujesz mnie.

- Nie. Czy już nie można zapytać faceta o parę podstawowych spraw, do czego jako żona jesteś uprawniona, żeby cię nie nazwał kłamcą.

- Teraz wiem na pewno, że kłamiesz. Przecież za moje nieruchomo­ści nie dałabyś złamanego grosza, a poza tym bardzo nie lubisz, gdy cię nazywam swoją żoną.

- Nie, wcale nie. Nie podoba mi się tylko szczególny ton, jakim to wypowiadasz. Ale zostawmy to - wzruszyła ramionami. - Nie jest ważne.

- Więc, jak sądzisz, która z moich nieruchomości będzie teraz celem?

Energicznie wypuściła powietrze z płuc.

- Czy myślisz, że gdybym wiedziała, nie powiedziałabym ci o tym? Przyślij mi więc te cholerne dane, dobrze? I nie przeszkadzaj mi w pracy.

- Będziesz je miała. - Wzrok miał teraz zimny, tak samo jak głos. - A gdy znajdziesz cel, podaj mi tę informację. Znajdziesz mnie w moim miejskim biurze.

- Roarke, do cholery...

- Wykonuj swoją pracę, poruczniku, a ja będę wykonywał swoją. Zanim zdążyła powtórnie zakląć, wyłączył się. Kopnęła biurko.

- Uparty, pieprzony skurwysyn. - Bez wahania przerwała badanie i zadzwoniła do Annę Malloy.

- Chcę wysłać ekipę od ładunków wybuchowych pod jeden adres w śródmieściu. Chodzi o dokładne przeszukanie i prześwietlenie.

- Ustaliłaś cel?

- Nie. - Powiedziała to z zaciśniętymi zębami i spróbowała rozluźnić szczęki. - To prośba osobista, Anne. Przepraszam, że o to proszę. Mira uważa, że jest bardzo prawdopodobne, że dzisiejszym celem będzie jeden z budynków Roarke'a. On idzie do swojego biura, a ja...

- Podaj mi adres - powiedziała żywo Anne. - I już jest zrobione. Eve zamknęła oczy, wypuściła powietrze z płuc.

- Dziękuję. Jestem twoją dłużniczką.

- Nie, nie jesteś. Ja też mam mężczyznę. Zrobiłabym to samo.

- Tak czy owak jestem ci dłużna. Nadchodzą informacje - dodała, słysząc piszczenie maszyny. - Od tego miejsca zaczniemy, będę nadal przesiewała informacje, mam nadzieję, że liczba zagrożeń zmniejszy się do naszego następnego spotkania.

- Trzymam kciuki, Dallas - powiedziała Annę i wyłączyła się.

- Peabody. - Eve dała sygnał swej asystentce. - Zajrzyj do mnie. Siadła, przesunęła palcami po włosach, następnie zażądała danych, które przesłał jej Roarke.

- Pani porucznik. - Do pokoju weszła Peabody. - Analiza dyskietki Kasandry niczego nie wykazuje. Rzecz standardowa, żadnych inicjałów ani odcisków. Nie ma możliwości wyśledzenia.

- Weź krzesełko - poleciła Eve. - Mam tu listę potencjalnych celów. Zrobimy badanie prawdopodobieństwa. Spróbuj ją odchudzić.

- Jak wyprodukowałaś tę listę?

- Mira sugeruje, żeby szukać klubów lub teatrów. Zgadzam się z nią. Uważa też za całkiem możliwe, że znów wezmą za cel własność Roarke'a.

- Ruszyła - powiedziała po chwili Peabody i usiadła obok Eve, obserwując rozwijającą się na ekranie listę. - Rany, to jest jego? On ma to wszystko?

- Nie denerwuj mnie - mruknęła Eve. - Komputer, analizuj bieżące dane, wybierz te, które tradycyjnie uważa się za symbole Nowego Jorku i wymień je - wydała polecenie. - Ach, także budynki stojące w historycznych miejscach.

Praca w toku...

- Dobrze postawione zadanie - odezwała się Peabody. - Wiesz, w wielu z tych miejsc byłam z Zekiem. Wywarłyby na nas jeszcze większe wrażenie, gdybyśmy wiedzieli, że należą do ciebie.

- Należą do Roarke'a.

Zadanie wykonane, zaanonsował komputer, popisując się taką wydajnością, że Eve spojrzała podejrzliwie.

- Jak sądzisz, Peabody, dlaczego to pudło pracuje dzisiaj tak dobrze?

- Wypowiadając to stwierdzenie, odpukałabym w niemalowane drewno, pani porucznik. - Studiując listę, Peabody zmarszczyła brwi. - Lista nie zmniejszyła się aż tak bardzo.

- To z powodu upodobania do staroci. Roarke ma prawdziwą obsesję na punkcie wszystkiego, co stare. - Westchnęła. - Dobrze, weźmiemy kluby nocne i teatry. Śmiertelnicy gapiący się na śmier­telników. Komputer, w których z tych miejsc odbywają się przed­stawienia przedpołudniowe? Praca w toku...

- Chcą, aby w środku byli ludzie - szepnęła Eve, gdy komputer charkotał nieprzystojnie. - Ofiary. Nie tylko parę wycieczek, nie tylko pracownicy. A czemu nie cały budynek? Jakież wrażenie.

- Jeśli masz rację, możemy mieć jeszcze dość czasu, aby to zatrzymać.

- Albo będziemy zaglądali przez niewłaściwe okno, a w tym czasie jakiś bar w centrum wyleci w powietrze. Dobrze, dobrze. - Eve kiwnęła głową, gdy ukazały się nowe dane. - To jest lepsze, nad tym da się już popracować. Komputer, przegraj listę na dyskietkę, zrób twardą kopię - poleciła.

Eve spojrzała na zegarek, wstała.

- Weźmy to do sali konferencyjnej. - Porwała twardą kopię, wpatrzyła się w nią. - Co to jest u diabła?

Peabody zerknęła jej przez ramię.

- Myślę, że to po japońsku. Mówiłam ci, Dallas, żebyś odpukała w niemalowane drewno.

- Weź tę cholerną dyskietkę. Jeśli to po japońsku, Feeney przepuści ją przez elektroniczne tłumaczenie. A niech to diabli - mruknęła, wychodząc z pokoju. - Pechowy dzień.

Okazało się, że dyskietka jest w klasycznym języku chińskim, ale Feeney dał sobie radę i wyświetlił tekst na ściennym ekranie.

- Wstępne sugestie Miry - zaczęła Eve - oraz komputerowa analiza danych i przypuszczeń wskazują, że są to najbardziej praw­dopodobne cele. Wszystkie są kompleksami rozrywkowymi albo punktami orientacyjnymi, albo zostały zbudowane na miejscu znisz­czonych punktów orientacyjnych. We wszystkich odbywają się dzisiaj popołudniowe przedstawienia.

- Dobre podejście. - Anna, podchodząc do ekranu, wsunęła ręce do tylnych kieszeni spodni. - Wysyłam ekipy, aby wszystko prze­szukały i prześwietliły.

- Ile czasu potrzebujesz? - spytała ją Eve.

- Każdej cholernej sekundy. - Błyskawicznym ruchem wyjęła swój nadajnik.

- Żadnych mundurów, pojazdy nieoznakowane - powiedziała szybko Eve. - Budynki mogą być pod obserwacją. Nie zdradzajmy się.

Kiwnąwszy głową, Annę zaczęła wydawać rozkazy.

- Przedostaliśmy się przez blokady zabezpieczające. - Feeney zaczął zdawać relację z postępów wydziału elektronicznego. - Stary lis jednak kodował swoje zapisy. Włączyłem urządzenia do przeła­mywania kodów, ale on używał dobrego kodu. To zajmie trochę czasu.

- Miejmy nadzieję, że będzie to coś, na co warto spojrzeć.

- McNab wydobył parę nazwisk ze starego komputera Fixera. Ludzie ci nadal są w tej okolicy. Na dzisiejsze popołudnie za­planowałem parę przesłuchań.

- Dobrze.

- Ekipy wyjechały. - Annę schowała nadajnik. - Będę w terenie. Poinformuję natychmiast o wszystkim, czego się dowiem. Ach, Dallas - dodała, kierując się do drzwi. - To miejsce, o którym wcześniej dyskutowałyśmy, jest czyste.

- Dzięki.

Annę wyszczerzyła do niej zęby.

- Zawsze do usług.

- Będę zajmował się kodem, dopóki nie będziemy mieli czegoś innego do roboty. - Feeney zagrzechotał torebką kandyzowanych orzechów. - Mieliśmy z tym gównem stale do czynienia w czasie cholernych wojen miejskich. Większość zniszczyliśmy i opanowaliśmy, ale teraz to gówno jest większe i lepsze niż wtedy.

- Tak, ale także my jesteśmy więksi i lepsi niż wtedy. To stwierdzenie wywołało u niego słaby uśmiech.

- To, do cholery, prawda.

Eve, gdy została sama z Peabody, potarła oczy. Skąpe trzy godziny snu, które miała za sobą, stanowiły groźbę, że jej umysł zasnuje mgła.

- Siedź tu przy komputerze. W miarę jak zespoły Malloy będą przysyłać informacje, aktualizuj listę. Ja zgłaszam się z raportem do Whitneya, potem będę w terenie. Informuj mnie na bieżąco.

- Możesz mnie wykorzystać w terenie, Dallas.

Eve pomyślała w tym momencie, jak niewiele brakowało, aby jej asystentka wyleciała przez nią w powietrze, pokręciła więc głową.

- Potrzebuję cię tutaj - powiedziała tylko i skierowała się ku wyjściu.

Po godzinie Peabody zmieniał się nastrój od stanu żałosnej nudy po wściekłą złość. Cztery budynki zostały uznane za czyste, ale należało zbadać jeszcze dwanaście, a do południa pozostały niecałe dwie godziny.

Błąkała się po pokoju, piła nadmierne ilości kawy. Próbowała myśleć jak politycznie motywowany terrorysta. Wiedziała, że Eve to potrafi. Pani porucznik potrafiła się wśliznąć do mózgu przestępcy, chodzić po nim, widzieć miejsce zbrodni oczami mordercy.

Peabody zazdrościła jej tej umiejętności, chociaż nieraz się prze­konała, że mogła ona być niewygodna.

Gdybym była terrorystą politycznym, który budynek w Nowym Jorku bym zniszczyła, aby potem złożyć oświadczenie?

Pułapki i obiekty turystyczne, pomyślała. Kłopot w tym, że zawsze unikała tego rodzaju rzeczy. Przybyła do Nowego Jorku, aby zostać gliniarzem i umyślnie - przypuszczała, że było to sprawą dumy - unikała zwykłych turystycznych przystani.

Faktem było, że nie była w Empire State ani w Metropolitan, dopóki Zeke...

Podniosła głowę, oczy się jej zaświeciły. Zadzwoni do Zeke'a. Wiedziała, że przestudiował dyskietkę turystyczną od wszystkich możliwych stron. A więc, jako pełen zapału turysta z Arizony miał zapewne pogląd, które popołudniowe przedstawienie najbardziej chciałby zobaczyć.

Odwróciła się od okna, aby podejść do telełącza i zachmurzyła się, widząc wchodzącego do pokoju McNaba.

- Hej, laleczko, też cię wrobili w dyżur przy biurku?

- Jestem zajęta, McNab.

- Właśnie widzę. - Podszedł do autokucharza, szturchnął go. - Nie ma w tym kawy.

- Więc idź się napić gdzie indziej. To nie jest kawiarnia. - Pragnęła, aby wyszedł, po prostu dla zasady, poza tym nie chciała, aby się głupio uśmiechał podczas jej rozmowy z braciszkiem.

- Lubię to miejsce. - Po części dlatego, że chciał wiedzieć, a po części, aby ją rozdrażnić, nachylił się nad jej monitorem. - Ile już wyeliminowano?

- Idź stąd. Ja obsługuję tę jednostkę. Ja tu pracuję, McNab.

- Dlaczego jesteś taka drażliwa? Miałaś sprzeczkę z Charliem?

- Moje życie osobiste nie powinno cię interesować. - Próbowała przybrać wyniosłą postawę, ale było w nim coś, co ją zawsze rozbrajało. Przechodząc, odsunęła go łokciem. - Dlaczego nie pójdziesz pobawić się na swojej klawiaturze?

- Tak się złożyło, że jestem członkiem tego zespołu. - Aby ją zdenerwować, opadł pośladkami na stół. - I przewyższam cię stopniem, kochana.

- W wyniku wyraźnego zacięcia się systemu. - Dźgnęła go palcem w pierś. - I nie mów do mnie kochana. Nazywam się Peabody, inspektor Peabody, i nie chcę, aby głupkowaty, chudy dupek z elek­tronicznego dmuchał mi w szyję, gdy jestem na służbie.

Spojrzał w dół na palec, którym dwukrotnie dźgnęła go w pierś. Była lekko zdziwiona, gdy podniósł wzrok, bo jego zwykle wesołe, zielone oczy stały się lodowato zimne.

- Musisz uważać.

- Twardy ton głosu również ją zdumiał, ale było za późno, aby się wycofać.

- Na co? - zapytała i beztrosko dźgnęła go jeszcze raz.

- To fizyczna napaść na wyższego rangą oficera. Na razie toleruję twoje wielkie wykroczenie, ale zaraz zacznę wyciągać konsekwencje.

- Moje wykroczenie. Przychodzisz i niuchasz za każdym razem, gdy przymykam oczy na twoje kulawe uwagi i insynuacje. Wścibiasz nos w moje sprawy...

- Twoje sprawy? Teraz masz urojenia wypływające z manii wielkości.

- Sprawy prowadzone przez Dallas są moimi sprawami. I nie potrzebujemy twojego grzebania w nich. Nie chcemy, abyś przychodził ze swoimi głupimi żartami, po to, by się trochę odprężyć. A ja nie potrzebuję twoich pytań na temat moich relacji z Charlesem, bo to rzecz zupełnie osobista i nie jest to twoja pieprzona sprawa.

- Wiesz, czego ci potrzeba, Peabody?

Ponieważ podniosła głos do krzyku, on zrobił to samo. Stał tuż przy niej, stopa w stopę, niemal nos przy nosie.

- Nie, więc powiedz mi, McNab, czego według ciebie, potrzebuję? Nie zamierzał tego zrobić. Nie myślał o tym. No, może myślał.

W każdym razie zrobił to. Chwycił ją w ramiona, przyciągnął mocno i jego usta pochłonęły jej usta.

Wydała dźwięk, jaki wydaje pływak, który przez pomyłkę wciągnął do płuc wodę. Gdzieś pod powierzchnią wrzącej namiętności miał świadomość, że prawdopodobnie, zaraz po ochłonięciu z szoku, kopnie go w tyłek. Więc desperacko włożył w tę chwilę wszystko, co potrafił.

Uwięził ją między stołem a swoim ciałem i tyle z niej wziął, ile tylko może pochłonąć mężczyzna w czasie jednego, długiego, łakomego pocałunku.

Była jak sparaliżowana. Stanowiło to jedyne rozsądne wytłumaczenie tego, dlaczego mężczyzna wciąż trzymał ją w uścisku, zamiast leżeć na podłodze, połamany i krwawiący.

Doznała czegoś w rodzaju udaru albo... O Boże, kto mógłby się spodziewać, że ten denerwujący głupek potrafi tak całować?!

Krew odpłynęła jej z głowy, w której pozostało tylko brzęczenie. Odkryła, że jednak nie była sparaliżowana, bo jej ręce objęły go, a jej usta odpowiedziały na jego atak własnym atakiem.

Zmagali się, gryząc i zataczając ślepo. Jedno jęknęło, drugie zaklęło. Wreszcie popatrzyli na siebie, ciężko oddychając.

- Co to, co to do cholery było? - Wydobyła z siebie pytanie chrapliwym głosem.

- Nie wiem. - Nabrał powietrza i zaraz je wypuścił. - Ale zróbmy to znowu.

- Jezu Chryste, McNab! - Feeney wykrzyknął od drzwi i patrzył, jak odskakują od siebie niczym króliki. - Co wy wyprawiacie?

- Nic. Nic. - Zarzęził, zakasłał i zamrugał, próbując odzyskać czystość wzroku. - Nic - powiedział po raz trzeci. - Zupełnie nic, kapitanie.

- Święta Mario McGuire. - Feeney przetarł rękami twarz i pozo­stawił je na niej. - Wszyscy będziemy po prostu udawać, że tego nie widziałem. Niczego nie widziałem. Wszedłem do pokoju teraz, w tej sekundzie. Czy to zrozumiałe?

- Tak jest - rzuciła szybko Peabody, modląc się, aby rumieniec, który czuła na twarzy, zniknął jeszcze w tym dziesięcioleciu.

- Tak jest, kapitanie. - McNab zrobił długi krok w bok, oddalając się od Peabody.

Feeney opuścił ręce i przypatrywał się im obojgu. Zamykałem w więzieniu pary, które wyglądały niewinniej, pomyślał z ukrytym westchnieniem.

- Cel został zlokalizowany. To Radio City.

10

Mieli czas. Wciąż mieli czas, to było wszystko, o czym pozwoliła sobie pomyśleć Eve. Była w pełnym ochronnym rynsztunku: kamizelka kuloodporna, kask policyjny i wizjer. Wiedziała, że jeśli nie zdążą, wszystko to może się okazać bezużyteczne.

Więc się spieszyli. Tylko to im pozostawało, jej, ekipie od ładunków wybuchowych i cywilom, których starali się gorączkowo ewakuować.

Wielka scena w Radio City przyciągnęła tłumy turystów, miej­scowych, przedszkolaków z rodzicami lub opiekunami, grupy szkolne z nauczycielami. Natężenie hałasu było ogromne, a personel nie tylko niespokojny, ale doprowadzony wręcz do białej gorączki.

- Miejsc siedzących jest od stu do stu pięćdziesięciu. - Wysoka, licząca metr osiemdziesiąt blondyna, która przedstawiła się jako kierownik teatru, biegła obok Eve jak koń wojenny wikingów. Wściekłość i zdenerwowanie, które słychać było w jej głosie, popychały ją do walki. - Czy wyobrażacie sobie, jak trudno będzie ustalić inne terminy lub dokonać zwrotu pieniędzy? Wyprzedaliśmy wszystko w trakcie pokazu.

- Słuchaj, siostro, będziesz miała swój pokaz w kawałkach, wysadzony gdzieś daleko, gdzie diabeł mówi dobranoc, jeśli utrudnisz nam robotę. - Odsunęła kobietę na bok i wyciągnęła swój nadajnik. - Malloy ? Jaki stan?

- Wykryto wiele ładunków. Zlokalizowaliśmy i zneutralizowaliśmy dwa. Skaner pokazuje jeszcze sześć. Drużyny są już rozesłane. Scena ma cztery windy, każda może zjechać na osiem metrów do piwnic tego budynku. W każdej mamy gorący pasztet. Pracujemy tak szybko, jak to możliwe.

- Pracujcie szybciej - poradziła Eve. Znów wcisnęła wideofon do kieszeni i odwróciła się do kobiety obok. - Proszę wyjść.

- Oczywiście nie wyjdę. Jestem kierownikiem.

- To nie znaczy, że jest pani kapitanem tego tonącego okrętu. - Kobieta była od niej cięższa o dobre dwadzieścia pięć kilogramów i wyglądała na wystarczająco rozsierdzoną, by stoczyć niezły, ciekawy pojedynek, więc Eve miała ochotę odprowadzić ją osobiście. Wielka szkoda, że nie wystarczało jej na to czasu. Zamiast tego dała sygnał dwom umięśnionym funkcjonariuszem, pokazując kobietę ruchem kciuka. - Weźcie ją - powiedziała tylko i zaczęła się przepychać przez hałaśliwy, narzekający tłum ewakuowanych ludzi.

Widziała wywołującą wrażenie, długą niczym dom przestrzeń sceny. Ustawiono na niej policjantów w pełnym rynsztunku, aby nie pozwolili przecisnąć się tam posiadaczom biletów. Ciężka, czerwona kurtyna była uniesiona, scena rzęsiście oświetlona. Nikt, pomyślała cierpko, nie pomyliłby osoby w kasku na scenie z Rockette'ami.

Małe dzieci wyły, starsi trzymali je za ręce, a pół tuzina uczennic, ściskając swe pamiątkowe lalki Rockette, płakało w milczeniu.

Celowa dezinformacja o wycieku wody z rury powstrzymała panikę, ale nie zapewniła chętnej współpracy cywilów.

Ekipy ewakuacyjne posuwały się do przodu, ale wyprowadzenie kilkuset zirytowanych posiadaczy biletów z ciepłego teatru na chłodny dziedziniec nie było łatwym zadaniem. W głównym westybulu ludzie cisnęli się ramię przy ramieniu. Tymczasem była jeszcze niezliczona liczba innych pomieszczeń, kuluarów. Oprócz miejsc dostępnych dla publiczności były jeszcze garderoby, centrale, biura. Wszystkie musiały być sprawdzone, opróżnione, zabezpieczone.

Do irytacji dołączyć panikę, pomyślała Eve, a będzie kilkaset ofiar, zanim dojdą do drzwi. Uderzeniem ręki odsłoniła przyłbicę kasku i weszła na szeroki, ozdobny stół, aby spojrzeć w dół na pomrukujący tłum, spychany wzdłuż ogromnego, stylowego, lśniącego szkłem i chromem westybulu.

Włączyła mikrofon.

- Tu policja bezpieczeństwa Nowego Jorku - oznajmiła ponad odbijającym głos czeluściami. - Dziękujemy za współpracę. Proszę nie blokować wyjścia. Proszę nadal wychodzić na zewnątrz. - Zignorowała krzyki i pytania, które jej rzucano, i jeszcze dwa razy powtórzyła polecenie.

Jakaś kobieta w perłach chwyciła obutą kostkę Eve.

- Znam burmistrza. Dowie się o wszystkim. Eve kiwnęła uprzejmie głową.

- Proszę go serdecznie pozdrowić. Proszę posuwać się w zdyscyp­linowany sposób. Przepraszamy za wszelkie niedogodności.

Słowo niedogodności wywołało burzę. Krzyki wzmogły się, ale policjanci stanowczo wyprowadzali ludzi za drzwi. Eve odsunęła mikrofon od ust, wyciągnęła wideofon, aby uzyskać następny raport o przebiegu akcji, gdy zobaczyła, że ktoś idzie pod prąd.

Krew zagotowała się w niej natychmiast, Roarke przeciskał się ku niej z wdziękiem.

Zazgrzytała zębami, patrząc na niego z góry.

- Co tu, u diabła, robisz?

- Upewniam się, że moja własność oraz moja żona - dodał z prowokującym rozmysłem - pozostają w jednym kawałku.

Żwawo wskoczył na stół obok niej.

- Czy mogę? - zaczął i zdjął jej mikrofon.

- To własność policyjna, asie.

- Co znaczy, że jest gorszej jakości, ale sądzę, że się przyda. Następnie, opanowany i grzeczny, przemówił do rozwichrzonego tłumu.

- Panie i panowie, personel i aktorzy Radio City przepraszają za utrudnienia. Poniesione koszty biletów i przejazdów zostaną państwu w całości zwrócone. Dla tych z państwa, którzy zechcą przyjść ponownie, zostanie ustalony inny termin bez zamiany biletów. Dziękujemy za zrozumienie.

Natężenie hałasu nie zmniejszyło się, ale jego ton gwałtownie się zmienił. Roarke mógłby powiedzieć Eve, że pieniądze przemawiają w niezawodny sposób.

- Całkiem zręcznie - mruknęła i zeskoczyła ze stołu.

- Musisz ich wyprowadzić - powiedział zwyczajnie. - Jak wygląda sytuacja?

Poczekała, aż stanie przy niej i skontaktowała się z Annę.

- Ewakuowaliśmy blisko pięćdziesiąt procent. Idzie, ale wolno. A u ciebie?

- Prawie to samo. Mamy połowę. Rozbroiliśmy jedną w konsoli organów. Teraz unieszkodliwiamy drugą w kanale dla orkiestry. Te są właściwie pod kontrolą, ale inne rozsiane są w wielu miejscach. Nie mam za wiele osób.

Eve zobaczyła kątem oka, że Roarke sprawdza ręczny wykrywacz. Ogarnęły ją nudności.

- Zostaw mnie na posterunku. Ty... - powiedziała i odwróciła się do niego. - Wynoś się.

- Nie. - Nie pofatygował się, aby podnieść na nią wzrok, ale położył rękę na jej ramieniu, aby ją zatrzymać. - Jest jedna na pomoście. Ja się nią zajmę.

- Nie zajmiesz się niczym, tylko wsiądziesz do taksówki i to już.

- Eve, oboje wiemy, że nie ma czasu na sprzeczki. Jeśli oni mają budynek pod obserwacją, to wiedzą, że go namierzyłaś. Teraz w każdej chwili mogą zdecydować się na detonację.

- I właśnie dlatego wszyscy cywile... - Wolała przerwać, niż mówić do jego pleców. Właśnie się odwrócił i szybko przeciskał się przez idący naprzeciw tłum. - Niech to cholera, cholera, cholera! - Walcząc z paniką torowała sobie drogę, podążając za nim.

Dopadła go, gdy otwierał zamek w bocznych drzwiach i zdołała wcisnąć się za nim.

Drzwi zostały zatrzaśnięte i zamknięte na klucz, a oni spojrzeli na siebie z bliska.

- Nie potrzebuję cię tutaj - powiedzieli jednocześnie. Roarke niemal zachichotał.

- Wszystko jedno. Tylko mi nie wchodź pod rękę. - Wszedł szybko na wąskie metalowe schodki, a następnie pospiesznie zaczął przemierzać kręte korytarze.

Eve wstrzymała oddech. Nie było odwrotu. Zwyciężyć albo zginąć.

Słyszała głosy z dołu, właściwie tylko pomruk, bo ściany były grube. Tutaj teatr był zwyczajny jak aktor bez kostiumu i makijażu.

Roarke pokonał kolejne piętro schodów, węższych niż poprzednie i wyszedł na coś, co Eve przypomniało pokład statku.

Wychylone nad pluszowymi siedzeniami, dawało pełen obraz sceny, znajdującej się daleko niżej. Wysokości nie lubiła, więc odwróciła się i zaczęła przypatrywać się masywnym, skomplikowanym urządzeniom sterującym, dziwiąc się zwisającym, grubym zwojom lin.

- Gdzie... - zaczęła i nagle straciła głowę, widząc, że on wyszedł przez jakiś otwór w otwartą przestrzeń.

- To nie będzie trwało długo.

- O Jezu, Roarke. O Jezu! - Zaczęła się za nim wdrapywać, lecz zobaczyła, że nie chodzi w powietrzu. Platforma miała nie więcej niż pół metra szerokości, stanowiąc rodzaj pomostu nad teatrem, przeciskającego się między ogromnymi, wiszącymi reflektorami, linami, bloczkami i metalowymi belkami.

Gdy weszła na nią, posuwając się za Roarkiem, miała szum w uszach. Mogłaby przysiąc, że czuje, jak mózg zaczyna jej chlupotać w czaszce.

- Wracaj, Eve. Nie bądź taka uparta.

- Zamknij się, tylko się zamknij. Gdzie jest to gówno?

- Tutaj. - Dla dobra ich obojga starał się nie myśleć o jej lęku wysokości. Miał nadzieję, że ona również potrafi o nim zapomnieć. Obrócił się zwinnie, uklęknął i pochylił w sposób, który spowodował, że Eve odczuła długi, powolny skręt wnętrzności. Roarke był częściowo pod pomostem.

Przejechał wykrywaczem, Eve w tym czasie wdzięcznie opadła na czworaki. Zgrzytając zębami, powiedziała sobie, że musi go obser­wować. Nie patrząc w dół.

Oczywiście tam spojrzała.

Tłum przerzedził się już znacznie, właściwie zostało tylko parę tuzinów niesfornych widzów, przepędzanych przez policjantów. W kanale dla orkiestry trzej pirotechnicy z ekipy specjalistów od ładunków wybuchowych wyglądali jak zabawki, ale przez jakby morski szum w swoich uszach usłyszała ich triumfalny okrzyk.

- Rozbroili następną.

- Mmm - skomentował to zwięźle Roarke.

Spoconymi palcami wyjęła swój wideofon i odpowiedziała na sygnał Anne.

- Dallas.

- Zdjęliśmy tu na dole dalsze dwie. Zamykamy. Wysyłam drużynę na pomost i drugą...

- Jestem na pomoście. Rozbrajamy ją.

- Wy?

- Pracujcie przy pozostałych. - Nastawiła ostrzej obraz i zobaczyła że Annę idzie ku krawędzi sceny i spogląda w górę. - Panujemy nad sytuacją.

- Nadzieja w Bogu, że panujecie.

- Malloy, koniec rozmowy. Panujemy nad sytuacją, Roarke?

- Hm. To jest sprytnie pomyślane świństwo. Twoi terroryści mają wypchane pieniędzmi kieszenie. Mogłem wykorzystać Feeneya - powiedział machinalnie i wyciągnął miniaturową lampkę. - Trzymaj to.

- Gdzie?

- Właśnie tu - pokazał, następnie spojrzał na nią i zauważył, że jest śmiertelnie blada oraz spocona. - Na brzuchu, kochanie. Oddychaj wolno.

- Wiem, jak oddychać. - Odgryzła się i położyła na brzuchu. Jej żołądek mógł wyprawiać dzikie harce, ale ręka była mocna jak skała.

- Dobrze, tak dobrze. - Rozciągnął się naprzeciw niej, tak że niemal stykali się nosami, i wziął się do pracy, używając delikatnego narzędzia, które w światłach miało srebrny połysk. - Oni chcą, żebyś przeciął te druciki. Jeśli to zrobisz, zostaniesz rozerwany na tysiąc niezbyt apetycznych kawałków. To tylko fasada - mówił gawędziar­skim tonem, usuwając uważnie pokrywę. - Przynęta. Zrobili tak, aby się wydawało, że to pospolita bomba, a w rzeczywistości... Och, oto jest nasza ślicznotka. W rzeczywistości jest to koniec całej plastycznej linii z zapalnikiem zdalnie sterowanym przez komputer.

- To fascynujące. - Nastąpiła seria krótkich westchnień. - Zabij gnidę.

- Zwykle podziwiam twoje podejście w stylu: bij prosto w gębę. Ale spróbuj tak z tym postąpić, a dzisiaj wieczorem będziemy się kochali w niebie.

- Żadne z nas się do nieba nie dostanie. Uśmiechnął się.

- A więc gdzie indziej. Oto zapalnik, do którego muszę się dostać. Przesuń trochę światło. Aha, w ten sposób. Potrzebne mi są obydwie ręce, Eve, a także jedna twoja.

- Do czego?

- Aby uchwycić to, gdy wyskoczy. Jeśli są tak sprytni, jak myślę, to zastosowali zapalnik uderzeniowy. Co znaczy, że jeśli to kochane maleństwo upadnie i uderzy tam niżej, to wyleci w powietrze przynajmniej tuzinów rzędów oraz zrobi się nieładny lej w mojej podłodze. Najprawdopodobniej strąci nas równocześnie z tej grzędy, próbując nas wessać. Gotowa?

- O tak. Absolutnie. - Potarła spocone ręce o pośladki i rozpostarła je. - Więc wyobrażasz sobie, że jeszcze będziemy się gdziekolwiek kochali?

Posłał jej długie spojrzenie i wyszczerzył zęby.

- Och, na pewno. - Uścisnął jej dłoń i pociągnął w dół. Będziesz musiała trochę się wychylić. Uważaj na to, co robię. Patrz na płytkę.

Wyrzuciła przerażenie z głowy i przesunęła się tak, że głowa oraz ramiona pozostały bez oparcia. Wpatrzyła się w małą, czarną skrzynkę, kolorowe przewody, matową zieleń miniaturowej tablicy rozdzielczej.

- To ta. - Czubkiem narzędzia dotknął szarej płytki, nie większej niż paznokieć niemowlęcia.

- Widzę. Kończ robotę.

- Nie ściśnij jej. Delikatnie. A więc na trzy. Raz, dwa... - Objechał koniuszkiem narzędzia wokół krawędzi płytki, podważył ją delikat­nie. - Trzy. - Wyskoczyła z cichym trzaskiem, który w uszach Eve zabrzmiał jak wybuch bomby.

Uderzyła w jej złożone dłonie, podskoczyła. Delikatnie złożyła rękę w pięść.

- Mam ją.

- Nie ruszaj się.

- Nigdzie się nie wybieram.

Roarke uniósł się na kolana, wyjął chusteczkę. Trzymając rękę Eve, odwinął jej palce i umieścił płytkę w kawałku jedwabiu, po czym dokładnie zawinął.

- Słaba ochrona, ale lepsza niż żadna. - Wsunął zawiniątko do tylnej kieszeni spodni. - Dopóki na tym nie siądę, nic się nam nie stanie.

- Bądź ostrożny. Za bardzo cenię twój tyłek, by patrzeć, jak się rozrywa. A teraz zastanówmy się, jak się stąd wydostaniemy.

- Możemy wrócić tędy, którędy przyszliśmy. - Gdy wstał, w jego oczach pojawił się nagły błysk. - Albo możemy zrobić sobie trochę radości.

- Nie chcę żadnej radości.

- A ja chcę. - Podał jej rękę, pomagając wstać, następnie sięgnął po linę i bloczek. - Czy wiesz, jakie miało być dzisiejsze przedstawienie popołudniowe?

- Nie.

- Wznowienie sztuki, którą od dawien dawna lubią dzieci: “Piotrusia Pana”. Trzymaj się mocno, kochanie.

- Nie rób tego. - Ale on już przycisnął ją mocno, a ona, chroniąc się machinalnie, zamknęła go w swych ramionach. - Zabiję cię za to.

- Piraci wyglądają wspaniale, gdy zlatują na tym na scenę. Nabierz powietrza - poradził i ze śmiechem puścił wolno linę.

Poczuła powiew wiatru, który wyrywał jej żołądek i rzucał nim do tyłu. Przed jej szklistymi oczami przefrunęły kolory i kształty. Tylko duma powstrzymała ją od krzyku, ale i ona zaczynała się kończyć, gdy przelatywali nad kanałem dla orkiestry.

Następnie ów szalony mężczyzna, dziwnym trafem jej mąż, zamknął jej usta jedwabistym pocałunkiem. Gorące, czyste pożądanie płonęło razem z paniką i obydwa doznania spowodowały, że jej kolana były jak z waty i poplątały się niezgrabnie, gdy uderzyła butami o scenę.

- Nie żyjesz. Jesteś miazgą.

Znów ją pocałował i zachichotał przy jej ustach.

- Warto było.

- Ładne wejście. - Z zatroskaną twarzą zbliżył się do nich Feeney. - A teraz, kochani, jeżeli skończyliście zabawę, pozostały jeszcze dwa ładunki, wciąż nierozbrojone.

Eve odepchnęła łokciem Roarke'a i stanęła na własnych nogach.

- Publiczność wyszła?

- Tak, tu jest wszystko w porządku. Jeśli będą się trzymali zapowiedzianej godziny, powinniśmy dać sobie radę.

Przerwał, bo pod nimi zagrzmiało i scena zatrzęsła się pod stopami. Nad nimi dziko huśtały się kable i reflektory.

- Niech to piekło pochłonie, o cholera! - Eve porwała nadajnik. - Malloy? Anne? Melduj. Składaj meldunek. Anne? Słyszysz?

Otrzymując w odpowiedzi tylko brzęczenie, chwyciła Feeneya za ramię, gdy wtem coś trzasnęło.

- Tutaj Malloy. Ograniczyliśmy wybuch. Bez ran, bez ofiar. Uruchomiło się urządzenie zegarowe, więc ładunek musieliśmy zdetonować. Powtarzam, żadnych ran. Ale to miejsce pod sceną jest w proszku.

- W porządku. - Eve przetarła dłonią twarz. - Oceńmy sytuację.

- Rozbroiliśmy wszystkie, Dallas. Budynek jest czysty.

- Gdy będziesz już zupełnie bezpieczna, złożysz meldunek do sali konferencyjnej w centrali. Dobra robota. - Przerwała rozmowę, rzuciła szybkie spojrzenie na Roarke'a. - Idziesz ze mną, kolego. - Skinęła głową Feeneyowi i zwróciła się do Roarke'a: - Potrzebuję kompletnych informacji na temat zabezpieczenia budynku oraz pełnej listy personelu: techników, aktorów, sprzątaczy, kierownictwa. Wszystkich.

- Poleciłem, aby to dla ciebie przygotowano, gdy dowiedziałem się, co jest celem. Pewnie masz to już w centrali.

- Świetnie. A teraz już idź i zajmuj się nadal wykupywaniem planety. I zostaw moje włosy. Daj mi płytkę.

Uniósł brwi.

- Jaką płytkę?

- Nie bądź taki mądry. Daj mi tę płytkę uderzeniową czy jak to się tam nazywa.

- Ach, tę płytkę. - Usłużnie wyjął jedwabną chusteczkę i rozwinął ją. Nie było w niej nic. - Zdaje się, że ją gdzieś zagubiłem.

- Do diabła, Roarke. Daj mi tę cholerną płytkę. To jest dowód rzeczowy.

Z pustym uśmiechem odebrał chustkę i wzruszył ramionami. Zbliżyła się do niego, aż zderzyli się końcami butów.

- Daj mi tę cholerną płytkę, Roarke - zasyczała. - Póki nie rozkażę, aby cię zrewidowano, rozbierając do naga.

- Nie możesz tego zrobić bez nakazu. Chyba że zechcesz włas­noręcznie. W takim przypadku z wielką przyjemnością machnę ręką na swe swobody obywatelskie.

- To jest oficjalne śledztwo.

- A to jest moja własność oraz moja kobieta. - Jego spojrzenie stało się zimne. - Wiesz, gdzie mnie można znaleźć, pani porucznik.

Złapała go za ramię.

- Jeśli “moja kobieta” jest twoim nowym sposobem mówienia “moja żona”, wcale nie podoba mi się to bardziej.

- Nie sądziłem, że ci się to spodoba. - Pocałował ją przyjacielsko w czoło. - Do zobaczenia w domu.

Nawet nie chciało się jej warknąć. Połączyła się z Peabody, aby ta powiadomiła resztę zespołu, że wracają.

Clarissa wpadła do pracowni, w której Zeke spokojnie cyzelował rowki szafki służące do połączenia na pióro i wpust. Zdziwiony podniósł głowę i spostrzegł, że oczy jej stały się ogromne, a policzki zaróżowiły się.

- Słyszałeś? - spytała. - Ktoś usiłował zdetonować bombę w Ra­dio City.

- W teatrze? - Położył narzędzia, marszcząc brwi. - Dlaczego?

- Nie wiem. Sądzę, że chodziło o pieniądze. - Przesunęła ręką po włosach. - Ach, nie korzystasz z centrum medialnego. Myślałam, że usłyszałeś. Nie podali żadnych szczegółów, tyle tylko, że budynek został zabezpieczony i już nic nikomu nie grozi. Potrząsała rękami, jakby nie wiedziała, co ma z nimi zrobić.

- Nie chciałabym ci przerywać.

- Nic nie szkodzi. A teatr jest taki piękny. Dlaczego ktoś chciałby go zniszczyć?

- Ludzie są tacy okrutni. - Przesunęła końcem palca po gładko wypolerowanych deskach umocowanych na warsztacie. - Czasem robią to zupełnie bez powodu. Tak już jest. Kiedyś chodziłam tam co roku na przedstawienia gwiazdkowe. Zabierali mnie rodzice. - Uśmiechnęła się lekko. - Miłe wspomnienia. Myślę, że to dlatego wiadomość ta poruszyła mnie tak bardzo. No tak, nie powinnam cię odrywać od pracy.

- Właśnie chciałem sobie zrobić przerwę.

Czuła się bardzo samotna. Był tego zupełnie pewny. Nie próbo­wał jednak patrzeć tuż za nią, aby sprawdzić aurę. Dostatecznie dużo widział na jej twarzy. Makijaż nałożyła bardzo starannie, ale na policzku przeświecał niewyraźnie siniak i widać było ślady płaczu.

Otworzył torbę śniadaniową, wyjął butelkę z sokiem.

- Czy chce się pani napić?

- Nie. Tak. Chyba tak. Nie potrzebujesz przynosić obiadu, Zeke. Autokucharz jest w pełni zaopatrzony.

- Aleja przywykłem do swojego. - Uśmiechnął się do niej, sądząc, że tego jej potrzeba. - Czy ma pani szklanki?

- Ach, oczywiście. - Podeszła do drzwi i zniknęła.

Usiłował nie zwracać na nią nadmiernej uwagi. Ale czynił to. Obserwowanie, jak się poruszała, było taką przyjemnością. Ta nerwowość pod przykrywką nieskazitelnego wdzięku. Była taka dobra oraz taka piękna.

I taka smutna.

Wszystko w nim wyrywało się, aby ją pocieszyć.

Wróciła z dwoma wysokimi, czystymi szklankami, które postawiła, chcąc lepiej przyjrzeć się jego pracy.

- Zrobiłeś już tak wiele. Nie obserwowałam do tej pory wszystkich etapów ręcznego konstruowania czegokolwiek, jednak myślałam, że to zabiera więcej czasu.

- To zależy od dobrego przyłożenia się.

- Lubisz to, co robisz. - Gdy odwzajemniła mu spojrzenie, jej oczy były tylko odrobinę jaśniejsze, uśmiech odrobinę szerszy. - To widać. Pokochałam twoje prace natychmiast, gdy je zobaczyłam. Pokochałam serce, które w nich widać.

Przerwała, zaśmiała się.

- To brzmi śmiesznie. Zawsze mówię śmieszne rzeczy.

- Nie, to nie jest śmieszne. W każdym razie ma dla mnie znaczenie. - Podniósł szklankę, napełnił ją i podał. Nie czuł przy niej, aby język mu się plątał ani nie odczuwał tej żałosnej nieśmiałości, jaka męczyła go często przy innych kobietach. Lecz ona potrzebowała przyjaciela i w tym była cała różnica. - Ojciec uczył mnie, że niezależnie od tego, ile z siebie samego włoży się w pracę, ona odpłaci nam w dwójnasób.

- To miłe. - Uśmiech jej złagodniał jeszcze bardziej. - To takie ważne mieć rodzinę. Mnie brakuje mojej. Straciłam rodziców wiele lat temu i wciąż za nimi tęsknię.

- Przykro mi.

- Mnie też.

Małymi łykami upiła trochę soku, przerwała, znów się napiła.

- Ach, jest świetny. Z czego został zrobiony?

- To jeden z przepisów mojej mamy. Mieszanka owocowa z dużą ilością mango.

- Cudowny sok. Zdecydowanie piję za dużo kawy. Lepiej czułabym się po czymś takim.

- Jeśli pani chce, przyniosę cały dzbanek.

- Jakie to miłe z twojej strony, Zeke. Jesteś dobrym człowiekiem. - Położyła rękę na jego ręce. Gdy ich oczy się spotkały, poczuł, że serce wyrywa mu się z piersi. Wtedy odsunęła rękę i odwróciła spojrzenie. - Och, jak tu cudownie pachnie. To drewno.

Ale on czuł tylko jej perfumy, tak łagodne i delikatne jak jej skóra. Grzbiet dłoni tam, gdzie przemknęły jej palce, pulsował.

- Pani się uderzyła, pani Branson. Odwróciła się szybko.

- Proszę?

- Ma pani siniak na policzku.

- Ach. - W jej oczach pojawiła się panika; podniosła rękę do twarzy. - To nic nie jest. Ja... potknęłam się. Zwykłam chodzić zbyt szybko i nieuważnie. - Postawiła szklankę i znów ją podniosła. - Zdaje się, że miałeś na mnie mówić Clarissa. Pani Branson potęguje wrażenie dystansu...

- Mogę ci sporządzić maść na siniaki, Clarisso. Jej oczy napełniły się łzami, grożąc rozlaniem.

- Nic mi nie jest. Ale dziękuję ci. To zupełny drobiazg. Pójdę już, abyś mógł wrócić do pracy. B.D. nie znosi, gdy przeszkadzam w czasie pracy nad jego projektami.

- Lubię towarzystwo. - Zbliżył się do niej o krok. Wyobraził sobie, że wyciąga po nią ręce oraz bierze ją w ramiona. I trzyma. Nic więcej. Ale wiedział, że i to byłoby nazbyt wiele. - Nie chciałabyś zostać?

- Ja... - Pojedyncza łza ześliznęła się wdzięcznie po jej policzku. - Przepraszam, bardzo przepraszam. Dzisiaj nie jestem sobą. Przypusz­czam, że to szok spowodowany śmiercią mojego szwagra. To wszystko... Nie jestem zdolna do... B.D. nienawidzi publicznych występów.

- Teraz nie stoisz przed publicznością.

Zbliżył się i wziął ją w ramiona. Wyglądało, jakby była dla niego stworzona. Ale tylko ją trzymał, nic więcej.

Płakała cicho, niemal bezgłośnie, z twarzą wtuloną w jego pierś, z pięściami zaciśniętymi na jego szyi. Był wysoki, silny, delikatny z natury. Mogła przypuszczać wcześniej, że będzie właśnie taki.

Gdy łzy zaczęły płynąć wolniej, westchnęła raz i drugi.

- Jesteś taki dobry - wyszeptała. - i cierpliwy, pozwalając kobiecie, której prawie nie znasz, płakać w swoich ramionach. Naprawdę przepraszam. Nie zdawałam sobie sprawy, że duszę to wszystko w sobie.

Odchyliła się i obdarzyła go uśmiechem przez łzy. Uniosła się na palcach, aby pocałować go lekko w policzek.

- Dziękuję ci. - Pocałowała go jeszcze raz, tak samo lekko, ale jej oczy pociemniały, serce uderzało o jego pierś.

Zarzucone na jego szyję ręce rozluźniły się, z półotwartych ust wydobywał się drżący oddech.

Wtedy, bez szczególnej myśli i przyczyny, ich usta spotkały się. Było to naturalne jak oddech, delikatne jak wyszeptana obietnica. Pocałunek przeciągał się łagodnie, aż przestał dla niego istnieć inny czas i inne miejsce.

Zdawało się, że rozluźnia się przy nim, mięsień po mięśniu, kość po kości, jakby chciała dowieść, że w owej chwili zatraciła się tak samo jak on. Wtem zadrżała, jej ciało zatrzęsło się gwałtownie przy jego ciele.

Odskoczyła ze zmienioną twarzą, z ogromnymi przerażonymi oczami.

- To moja, to całkowicie moja wina. Przepraszam. Zupełnie nie myślałam. Przepraszam.

- Ja to zrobiłem. - Był tak blady jak ona płonąca i tak samo wstrząśnięty. - Proszę mi wybaczyć.

- Byłeś tylko dobry. - Przycisnęła rękę do serca, jakby chciała spowodować, aby nie wyskoczyło z piersi. - Już zapomniałam, jak to jest. Proszę, Zeke, zapomnijmy o tym.

Wbijając w nią wzrok, kiwał powoli głową, a jego serce biło jak tysiąc bębnów.

- Jeśli tego chcesz.

- Musi tak być. Dawno przestałam dokonywać jakichkolwiek wyborów. Pójdę już. Szkoda, że... - W ostatniej chwili powstrzymała się od powiedzenia tego, co chciała, potrząsnąwszy dziko głową. - Muszę iść - powiedziała i wybiegła z pokoju.

Zeke położył ręce na warsztacie, pochylił się, zamknął oczy. Co ja, na litość boską, robię. Co ja, na litość boską, zrobiłem?! Zakochał się beznadziejnie w zamężnej kobiecie.

11

- Pani porucznik. - W chwili gdy Eve weszła do sali konferencyjnej, Peabody poderwała się na nogi. Jej zaciśnięte usta zdradzały napięcie. - Otrzymałaś następny komunikat.

Eve ściągnęła kurtkę.

- Kasandra?

- Nie otworzyłam przesyłki, ale kazałam prześwietlić. Jest czysta. Skinąwszy głową, Eve wzięła pudełko i obróciła nim w ręce. Było takie samo jak pierwsze.

- Reszta zespołu jest w drodze. Gdzie jest McNab?

- Skąd mogę wiedzieć? - Wypowiedziała to do tego stopnia podniesionym głosem, że Eve uniosła głowę. Zobaczyła, że Peabody wkłada ręce do kieszeni, następnie wyjmuje je i składa na piersiach. - Nie śledzę go. Nie obchodzi mnie, gdzie on jest.

- Poszukaj go, Peabody - powiedziała Eve z godną podziwu, jak sama to oceniła, cierpliwością - i przyprowadź.

- Ach, powinien go sprowadzić oficer wyższy rangą.

- Twój wyższy rangą oficer mówi ci, abyś przyciągnęła tu jego chudy tyłek. - Zirytowana Eve opadła na krzesełko i rozerwała przesyłkę. Pobieżnie przyjrzała się dyskietce i wcisnęła ją do komputera.

- Odczytaj dyskietkę - wydała polecenie. Odczytuję... zawiera następujący tekst...

My, Kasandra.

Jesteśmy bogami sprawiedliwości. Jesteśmy wierni.

Poruczniku Dallas, ucieszyły nas dzisiejsze wydarzenia. W żadnym wypadku nie zawiedliśmy się na wyborze Ciebie na naszego przeciw­nika. W czasie krótszym niż zaplanowany zlokalizowałaś opisany cel. Jesteśmy zadowoleni z Twojej sprawności.

Być może wydaje Ci się, że wygrałaś tą bitwą. Gratulujemy szybkiego i zdecydowanego działania, ale uważamy, że powinniśmy poinformować Cię z całą uczciwością, że dzisiejsze zadanie było tylko testem. Wstępną rundą.

Pierwsza fala policyjnych ekspertów weszła do wyznaczonego budynku o godzinie jedenastej szesnaście. Ewakuacja zaczęła się po ośmiu minutach. Przybyłaś na miejsce dwanaście minut po rozpoczęciu ewakuacji.

Cel mógł być zniszczony w każdej chwili w czasie trwania akcji. Jednak woleliśmy obserwować.

Zainteresowało nas, że Roarke włączył się osobiście. Jego przybycie było niespodziewaną premią i umożliwiło nam obserwowanie Waszej wspólnej pracy. Gliniarz i kapitalista.

Wybacz, ale ubawiliśmy się Twoim lękiem wysokości. Zaimponowało nam, że mimo to wypełniałaś zadanie, będące dobrym narzędziem w rękach faszystowskiego państwa. Nie spodziewaliśmy się po Tobie niczego innego.

Uruchamiając ostatni mechanizm, daliśmy także czas na zminima­lizowanie wybuchu. Porucznik Malloy potwierdzi, że bez tego czasu, bez ograniczenia efektów wybuchu straciłoby życie parę osób i uległaby zniszczeniu spora część wnętrza teatru.

Przy następnym celu nie będziemy w ten sposób współpracować.

Nasze żądania muszą być spełnione w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Do wcześniejszych żądań dodajemy teraz wypłatę sześć­dziesięciu milionów dolarów w obligacjach na okaziciela po pięć­dziesiąt tysięcy dolarów. Kapitalistyczne marionetki, które wypełniają swoje kieszenie i depczą karki masom ludowym, będą musiały zapłacić monetą, w którą wierzą.

Gdy tylko upewnimy się, że nastąpiło uwolnienie naszych towarzyszy, wyślemy instrukcję dotyczącą wypłacenia tej kary.

Dla potwierdzenia oddania sprawie przeprowadzimy mały pokaz naszej siły dokładnie o godzinie czternastej zero zero.

My, Kasandra.

- Pokaz? - Eve spojrzała na zegarek. - Za dziesięć minut. - Wyciągnęła wideofon. - Malloy, czy jesteś wciąż na miejscu akcji?

- Tylko ubezpieczam.

- Wyprowadź wszystkich, trzymaj ich przez piętnaście minut. Zrób jeszcze jedno sprawdzenie.

- To miejsce jest czyste, Dallas.

- Zrób mimo wszystko. Po piętnastu minutach niech Feeney wyśle poszukiwaczy. W budynku założono pełno pluskiew. Obserwowali każdy nasz ruch. Musimy mieć te pluskwy, aby je zbadać, lecz zostańcie poza budynkiem do godziny czternastej.

Annę otworzyła usta, ale zaniechała pytania. Kiwnęła głową.

- Przyjęłam. Spodziewane przybycie do centrali za trzydzieści minut.

- Czy myślisz, że mają bombę poza zasięgiem detektora? - spytała Peabody, gdy Eve zakończyła transmisję.

- Nie, ale nie chcę ryzykować. Nie możemy przeszukać każdego pieprzonego budynku w tym mieście. Pragną nam pokazać, jacy są wielcy i źli. A więc chcą coś wysadzić. - Wstała znad biurka, podeszła do okna. - Nie ma żadnego sposobu, abym mogła ich powstrzymać.

Patrzyła na Nowy Jork: stare cegły, nowiutka stal, tłumy na ruchomych schodach i chodnikach, szybki, nerwowy ruch uliczny oraz unoszący się w powietrzu huk.

Służyć i chronić, myślała. To była jej praca. To ślubowała. A teraz wszystko, co mogła robić, to patrzeć i czekać.

Wszedł McNab, który zdawał się widzieć wszystko oprócz Peabody. Wolał udawać, że nie ma jej w pokoju.

- Potrzebowała mnie pani porucznik?

- Zobacz, co ci się uda zrobić z dyskietką, którą właśnie od­tworzyłam. Zrób kopie dla mnie i komendanta. A co z kodem Fixera?

McNab pozwolił sobie na dumny uśmiech i ukradkowe spojrzenie na Peabody.

- Właśnie go złamałem. - Pokazał dyskietkę i usiłował się nie zachmurzyć, gdy Peabody odwróciła głowę i zaczęła starannie studiować paznokcie.

- Dlaczego, do cholery, tego nie powiedziałeś?! - Eve podeszła do niego i wyrwała mu dyskietkę z ręki.

Obrażony McNab otworzył usta, ale zaraz mocno je zasznurował, gdy kątem oka dostrzegł głupi uśmiech Peabody.

- Właśnie przegrywałem następną porcję, gdy po mnie posłałaś - odezwał się sztywno. - Nie miałem czasu przeczytać wszystkiego dokładnie - mówił w chwili, gdy Eve wkładała dyskietkę do maszy­ny. - Jednak pobieżny przegląd wskazuje, że spisywał wszystkie użyte materiały i wszystkie wykonane urządzenia, a jest tego tyle, że starczyłoby na zniesienie z powierzchni ziemi niejednego państewka Trzeciego Świata... - przerwał, zajmując z rozmysłem pozycję przy drugim boku Eve, podczas gdy Peabody przysunęła się, aby lepiej widzieć ekran - ...albo dużego miasta.

- Prawie pięć kilogramów plastonu - przeczytała Eve.

- Jedna uncja może znieść pół piętra tej centrali - wyjaśnił jej. Gdy Eve przysunęła się do ekranu, odsunął się od Peabody, a ona zrobiła to samo.

- Urządzenia zegarowe, zapalniki uruchamiane dźwiękiem i ru­chem. - Eve czuła, jak lód wpełza jej do żołądka. - Nie zapomnieli o sztuczkach. Pełno urządzeń ochroniarskich, czujników, zabawek do podglądania. Złożył dla nich cały pieprzony magazyn rzeczy.

- Dobrze mu zapłacili - mruknęła Peabody. - Wszystkie koszty, honoraria oraz zyski starannie wypisywał obok każdej pozycji.

- Niezły z niego biznesmen. Strzelby. - Oczy Eve zwęziły się. - Zdobył dla nich zakazaną broń, z czasu wojen miejskich.

- Tak? - McNab nachylił się wiedziony ciekawością. - Nie wie­działem, o czym on tu, u diabła, mówi, ale nie miałem czasu, aby sprawdzić. Pięćdziesiąt ARK - 95?

- Wojskowe rozpraszacze buntu. Oddział mógł załatwić cały budynek rabusi ogłuszonych lub wykończonych dwoma strzałami.

Roarke miał taki w swojej kolekcji. Sama go wypróbowała i wstrząśnięta była gorącą falą energii, która przeleciała wzdłuż jej ramion w chwili wyładowania.

- Po co im karabiny? - dziwiła się Peabody.

- Gdy rozpoczynasz wojnę, uzbrajasz oddziały. To, co przysłali, nie jest oświadczeniem politycznym. - Odsunęła się. - To zasłona dymna. Chcą miasta i jest im wszystko jedno, czy będzie w gruzach. - Wypuściła powietrze z płuc. - Ale do czego, u diabła, jest im ono potrzebne?

Znów przysunęła się do komputera, chcąc kontynuować przegląd. McNab i Peabody mimowolnie zbliżyli się do ekranu i zderzyli ramionami. Eve obejrzała się i zdziwiona zmarszczyła brwi, gdy odskoczyli od siebie jak oparzeni.

- Co wy, do cholery, robicie?

- Nic, pani porucznik. - Peabody poderwała się czujnie, chociaż czerwień oblała jej policzki.

- Dobrze, przestań tańczyć i skontaktuj się z komendantem. Żądaj, aby spotkał się z nami jak najszybciej w celu wysłuchania sprawozdania i oceny bieżących wydarzeń. Powiadom go o tym nowym terminie.

- Nowy termin? - spytał McNab.

- Nowy komunikat. Obiecali pokaz o godzinie czternastej. - Eve spojrzała na zegarek. - Licząc od tej chwili za mniej niż dwie minuty. - Teraz nie da się nic zrobić, pomyślała, ale trzeba będzie wziąć się do roboty zaraz po tym. Znów odwróciła się do ekranu.

- Wiemy, co i w jakiej ilości dla nich zrobił. Nie wiemy jednak, czy był ich jedynym dostawcą. Na podstawie tej listy można wyliczyć, że wypłacono mu ponad dwa miliony gotówką w ciągu trzech miesięcy. Podejrzewam, że odebrali sobie te pieniądze, gdy go załatwili.

- Wiedział, że zamierzają to zrobić. - McNab spojrzał na ekran. - Zjedź na stronę siedemnastą. On tam dołączył coś w rodzaju dziennika.

Eve zrobiła to, następnie włożyła ręce do kieszeni i zaczęła czytać.

To mój błąd, mój pieprzony błąd. Gdy patrzysz na pieniądze, stajesz się ślepy. I tak sukinsyny wessały mnie, wessały mnie głęboko. Tu nie chodzi o załatwienie banku. Za pomocą tego, co im poskładałem, mogą wysadzić całą mennicę państwową. Może chodzi o pieniądze, a może nie. Nie dam za to złamanego szeląga.

Wydawało mi się, że nie ma za co dawać złamanego szeląga. Dopóki nie zacząłem myśleć. I zacząłem sobie przypominać. Fajniej jest nie pamiętać. Miało się kiedyś żonę i dzieci, rozerwało ich na kawałki, nie ma sensu myśleć o tym przez całe życie.

Ale teraz myślę, że to, co tu jest zrobione, to następne Arlington.

Te dwa pajace, z którymi robiłem interesy, uważają, że jestem stary, chciwy i głupi. Ale oni nie istnieją. Zostało mi jeszcze dość szarych komórek, aby poznać, że to nie oni kierują całą imprezą. Pieprzone A. Mechaniczne muskuły, oto czym są. Muskały z martwymi oczami. Gdy zacząłem szukać jakiegoś cynku, aby dowiedzieć się, jak naprawdę rzeczy stoją, dodałem mały prezencik do jednego z przekaźników. Później pozostało tylko usiąść, czekać i słuchać.

Teraz wiem, kim oni są i czego chcą. Bękarty.

Chcą mnie usunąć. To jedyna droga, aby ochronić swoje dupy. Niedługo, któregoś dnia jeden z nich wejdzie tu i poderżnie mi gardło.

Muszę się ukryć. Skonstruowałem i dałem im dosyć wszystkiego, aby mnie mogli wysadzić, gdy skończą ze mną interesy. Muszę wziąć, co potrafię, i ukryć się głęboko. Nie wejdą tu, przynajmniej nie w najbliższym czasie i nie mają rozumu, aby dostać się do tych danych. To jest moje zabezpieczenie. Dowody i pieniądze, które wezmę z sobą.

O Jezu, Jezu. Boję się.

Dałem im wszystko, czego potrzebują, aby posłać to miasto do pieklą. I oni użyją tego. Niedługo.

Dla pieniędzy. Dla władzy. Z zemsty. I, Boże uchowaj nas, dla rozrywki.

To wszystko gra. Gra prowadzona w imieniu zmarłych.

Muszę się ukryć. Muszę stąd wyjść. Potrzebuję czasu, aby pomyśleć, aby to sobie uzmysłowić. Chryste, mógłbym pójść z tym do glin. Do pieprzonych, cholernych glin.

Ale najpierw muszę wyjść. Jeśli pójdą za mną, będę miał z sobą dwa miotacze.

- To jest to. - Eve zwinęła dłonie w pięści. - Miał nazwiska, dane. Dlaczego uparty, pieprzony osioł nie wpuścił informacji do maszyny? - Zerwała się i zaczęła chodzić. - A on, cokolwiek ma na nich, bierze to z sobą. I gdy go załatwiają, mają wszystko.

Podeszła sztywno do okna. Widok Nowego Jorku nie zmienił się. Było pięć po drugiej.

- Peabody, potrzebuję informacji na temat grupy Apollo. Nazwisk, incydentów, za które wzięła odpowiedzialność.

- Tak jest, pani porucznik.

- McNab. - Obróciła się i zamarła, gdy w drzwiach pojawił się Feeney. Policzki miał obwisłe, pociemniałe oczy. - Do diabła. W co uderzyli?

- Hotel Plaża. Sala herbaciana. - Podszedł wolno do autokucharza, uderzył palcem w kontrolkę ze znaczkiem kawa. - Wysadzili ją, a także sklepy w westybulu, prawie cały pieprzony hali. Malloy tam jedzie. Nie znamy jeszcze liczby ofiar.

Wyjął kawę, wypił ją jak lekarstwo.

- Będą nas potrzebowali.

Nie przeżyła takiej wojny, w której ludzie giną masowo Zgony, z jakimi miała do czynienia, były oddzielne, indywidualne. W jakiś sposób intymne. Ciało, krew, motyw, coś ludzkiego.

To, co zobaczyła teraz, nie miało nic z intymności. Całkowite zniszczenie dokonane z odległości wymazało nawet ten zły związek między mordercą i ofiarą.

Był chaos, wycie syren, jęki rannych, krzyki gapiów, którzy stali z boku zszokowani i zafascynowani.

Z eleganckiego kiedyś wejścia do szacownego hotelu przy Piątej Alei wydobywał się wciąż drażniący, szczypiący w oczy dym. Kawałki cegieł i betonu, poszczerbione kawałki metalu i drewna, błyszczące resztki marmuru i kamienia leżały na jednej stercie z przerażającymi szczątkami ciał, a wszystko spryskane było krwią.

Zobaczyła podartą kolorową odzież, odcięte członki, pagórki popiołu. I jeden pantofel, czarny ze srebrną sprzączką. Pantofel dziecka, pomyślała, nie mogąc się oprzeć chęci, aby przykucnąć i mu się przyjrzeć. Niedawno mógł być wyglansowany i należeć do małej dziewczynki wystrojonej na herbatkę. Teraz był matowy, poplamiony krwią.

Wyprostowała się, rozkazała swemu sercu, aby ochłodło, a głowie, by zaczęła jaśniej myśleć, i zaczęła przedzierać się przez zniszczenia i gruzy.

- Dallas!

Eve odwróciła się i zobaczyła Nadine, która w pantofelkach na wysokich obcasach i w cienkich pończochach przedzierała się przez ten ogrom zniszczenia.

- Cofnij się poza granicę wyznaczoną dla prasy.

- Nikt nie wytyczył granicy. - Nadine podniosła rękę, aby odrzucić z twarzy rozwiewane przez wiatr włosy. - Dallas. Słodki Boże. Właśnie byłam na obiedzie w Waldorfie, gdzie wygłaszano ostatnie mowy z okazji zakończenia transakcji, gdy to się stało.

- Pracowity dzień - mruknęła Eve.

- Tak. Pod każdym względem. Musiałam przekazać komuś innemu sprawę Radio City, bo miałam obowiązek być na lanczu. Ale stacja informowała mnie na bieżąco. Co tu się, u diabła, dzieje? Mówią, że przeprowadziliście tam ewakuację.

Zamilkła, oceniając zniszczenia.

- To nie był jakiś tam problem wody. A to tutaj?

- Teraz nie mam dla ciebie czasu.

- Dallas. - Nadine chwyciła ją za rękaw i mocno przytrzymała. Jej oczy, gdy spotkały się z oczami Eve, były pełne przerażenia. - Ludzie muszą wiedzieć - powiedziała cicho. - Mają do tego prawo.

Eve wyszarpała rękę. Widziała kamerę za plecami Nadine i bez­przewodowy mikrofon wpięty w klapę kostiumu. Każdy wykonuje swoją pracę. Wiedziała o tym i rozumiała to.

- Nie znam niczego, co mogłabym dodać do tego, co tu widzisz, Nadine. To nie czas i miejsce na oświadczenia. - Znów spojrzała w dół na mały pantofelek, na srebrną sprzączkę. - Zmarli sami mówią za siebie...

Nadine uniosła rękę, dając znać operatorowi, aby się wycofał. Następnie położyła ją na mikrofonie i powiedziała łagodnie.

- Masz rację, ale ja też mam. Teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Jeśli jest coś, co mogłabym zrobić, przypuśćmy, że są jakieś źródła, z których mogłabym coś dla ciebie wyciągnąć, tylko powiedz. Tym razem to będzie gratis.

Skinąwszy głową, Eve odwróciła się. Widziała biegających lekarzy oraz zespół krzątający się gorączkowo przy krwawej masie, która niedawno musiała być jednym z odźwiernych. Większość z nich została wyrzucona na odległość dobrych pięciu metrów od wejścia.

Zastanawiała się, czy znajdą jego ramię.

Ominęła ich i weszła przez czarną dziurę do tego, co pozostało z westybulu.

Użyto gaśnic, więc pośród zniszczeń płynęły strumyczki oraz zbierały się kałuże brudnej cieczy. Przeciskając się, powodowała nieprzyjemne dźwięki pod stopami. Smród był straszny. Krew, dym, posoka. Starała się nie myśleć o tym, co zaśmiecało podłogę. Próbowała zignorować dwóch pracowników pogotowia, którzy płakali cicho, oznaczając zmarłych. Poszukiwała Annę.

- Będziemy potrzebowali dodatkowych osób w kostnicy i labora­toriach, aby poradzić sobie z identyfikacją. - Głos jej był ochrypły, więc chrząknęła, aby oczyścić gardło. - Możesz to załatwić z centralą, Feeney?

- Tak, niech to piekło pochłonie. Zaprosiłem tutaj córkę na jej szesnaste urodziny. Pieprzone świnie. - Wyłączył swój nadajnik i oddalił się.

Eve szła dalej. Im bardziej zbliżała się do miej serca wybuchu, tym było z nią gorzej. Kiedyś była tu z Roarkiem. Pamiętała bogactwo i elegancję. Chłodne kolory, piękni ludzie, turyści z szeroko otwartymi oczami, podekscytowane młode dziewczęta, goście tłoczący się przy stołach, aby doświadczyć starego, tradycyjnego ceremoniału picia herbaty w Plaza.

Przebrnęła przez gruzy i wpatrzyła się zimnym wzrokiem w po­czerniały krater.

- Nie dali nikomu szansy. - Annę stanęła przy niej. Oczy miała mokre i gorące. - Najmniejszej, pieprzonej szansy, Dallas. Godzinę temu byli tu ludzie, którzy siedzieli przy ładnych stołach, słuchali skrzypiec, pili herbatę albo wino i jedli lukrowane ciasteczka.

- Czy wiesz, jakiego materiału użyli?

- Tu były dzieci. - Głos Anne podniósł się i załamał. - Niemowlęta w wózkach. To nie miało znaczenia. To dla nich nie miało najmniej­szego znaczenia.

Eve widziała to sama aż za dobrze. Miała świadomość, że będzie to do niej powracało w snach. Jednak odwróciła się i spojrzała w twarz Annę.

- Nie możemy im pomóc. Nie cofniemy się i nie zatrzymamy tego. To się już stało. Wszystko, co możemy zrobić, to posuwać się naprzód i próbować powstrzymać następne eksplozje. Muszę mieć twój meldunek.

- Więc chcesz, aby pracować jak zwykle? - Jednym ruchem, któremu Eve nawet nie próbowała przeszkodzić, Annę chwyciła ją z przodu za koszulę. - Możesz tu stać, patrzeć na to i oczekiwać zwyczajnej, pieprzonej pracy?

- Sprawcy to właśnie robią - powiedziała cicho Eve. - Dla nich wszystko to jest właśnie czymś takim. Jeśli mamy ich powstrzymać, musimy postępować w ten sam sposób.

- Potrzebujesz jakiegoś piekielnego androida. Idź do diabła!

- Pani porucznik Malloy. - Peabody wysunęła się do przodu i położyła rękę na jej ramieniu.

- Odejdź, Peabody. Wystąpię o androida, jeśli nie potrafisz złożyć mi meldunku, Malloy.

- Dostaniesz meldunek, gdy będę miała coś do zameldowania - warknęła Annę. - A teraz nie chcę cię widzieć. - Odepchnęła Eve i zaczęła przedzierać się przez rumowiska.

- Sfiksowała, Dallas, ona zupełnie sfiksowała.

- Mniejsza o to. - Jednak ją to zabolało, uświadomiła sobie Eve, i to nieźle. - Pozbiera się. Chcę, żebyś to usunęła z dokumentacji. Jest pozbawione znaczenia. Potrzebne są nam maski i gogle z wypo­sażenia polowego. Inaczej nie będziemy mogły pracować.

- A co tu będziemy robić?

- Jedyną rzecz, którą na tym etapie możemy robić. - Eve przetarła piekące oczy. - Pomagać ekipom przy zbieraniu zwłok.

Była to przykra i makabryczna praca z tych, co pozostawiają osad na zawsze, jeśli nie wyłączy się wszystkiego, co jest nami.

To nie z ludźmi mam do czynienia, mamrotała sobie, ale z częściami, z dowodami zbrodni. Gdy tylko owa stworzona przez nią tarcza ochronna zaczynała opadać, gdy zaczynał się cały horror, znów się podrywała, tłumiła myśli i kontynuowała pracę.

Było ciemno, gdy skończyły ją razem z Peabody.

- Dobrze się czujesz? - spytała Eve.

- Dojdę do siebie. O Boże, Dallas, słodki Boże.

- Idź do domu, weź coś na uspokojenie, napij się, zadzwoń po Charlesa i wykorzystaj go seksualnie. Zastosuj to, co działa najlepiej, i wymaż wszystko z pamięci.

- Być może zrobię wszystko, co mi radzisz. - Próbowała uśmiech­nąć się bez przekonania, ale dojrzawszy McNaba, który zbliżał się do nich, zrobiła się sztywna jak kołek.

- Muszę wypić wiele drinków. - Patrzył znacząco na Eve. - Czy potrzebujesz nas w biurze?

- Nie. Wystarczy jak na jeden dzień. Zamelduj się o godzinie ósmej.

- Załatwione. - Następnie, zgodnie z lekcją, którą ćwiczył raz po raz przez cały dzień, zmusił się do spojrzenia na Peabody. - Czy chcesz, abym cię podwiózł do domu?

- Ja no... - zmieszana, przestąpiła z nogi na nogę. - Nie, mmm. Nie.

- Daj się podwieźć, Peabody. Jesteś zupełnie rozbita. Nie ma sensu zdawać się na transport o tej godzinie.

- Nie chcę... - Spostrzegła zdziwione spojrzeniem Eve i zaczer­wieniła się jak uczennica. - Myślę, że lepiej by było... - Zakasłała. Dziękuje za propozycję, McNab, ale czuję się świetnie.

- Wyglądasz na zmęczoną. - Eve patrzyła w zdumieniu, jak on również się czerwieni. - Tu było bardzo ciężko.

- W porządku. - Opuściła głowę i wbiła wzrok w swe buty. - Czuję się świetnie.

- Jeśli jesteś tego pewna. No cóż, to do godziny ósmej. Ruszył zgarbiony z rękami w kieszeniach.

- Cóż to za sprawa, Peabody?

- Nic. Żadna sprawa. - Gwałtownie podniosła głowę i gardząc sobą, patrzyła na odchodzącego McNaba. - Nie ma sprawy. Nic. Zupełnie nic.

Stop, rozkazała sobie, ale nie mogła opanować potoku słów.

- Nul. Zero. Och, popatrz. - Z gwałtowną ulgą dostrzegła wysia­dającego z limuzyny Roarke'a. - Wygląda, że to ty będziesz pod­wieziona. I to pierwszą klasą.

Eve popatrzyła na drugą stronę alei, Roarke stał w migających niebiesko i czerwono światłach karetek.

- Weź mój wóz i jedź do domu, Peabody. Ja rano będę miała czym dojechać do centrali.

- Tak jest, pani porucznik - odpowiedziała, ale Eve już nie było. Przechodziła przez ulicę.

- Miałaś paskudny dzień. - Podniósł rękę i zaczął głaskać ją po policzku, ale ona się cofnęła.

- Nie, nie dotykaj mnie. Jestem brudna. - Dostrzegła jego spoj­rzenie, wiedziała, że to zignoruje, więc szybkim ruchem sama otworzyła drzwi. - Jeszcze nie. Dobrze? O Boże, jeszcze nie.

Weszła do środka i poczekała, aż usiądzie przy niej, poleci kierowcy, by wiózł ich do domu, oraz podniesie oddzielający od kierowcy ekran.

- Teraz? - powiedział cicho.

Nic nie mówiąc, odwróciła się i przytuliła do niego. Zaczęła płakać.

To pomagało, łzy i mężczyzna, który rozumiał ją wystarczająco dobrze, by jej nie pocieszać. Gdy przyjechali do domu, wzięła gorący prysznic. Potem napiła się wina, które jej nalał, i była wdzięczna, że nic nie mówił.

Jedli w sypialni. Myślała, że niczego nie przełknie. Jednak pierwsza łyżka gorącej zupy okazała się dla jej pustego żołądka błogosławień­stwem.

- Dziękuję - westchnęła lekko, odchylając głowę na poduszkę - że dałeś mi godzinę. Było mi to potrzebne.

Potrzebowała więcej niż tej godziny, myślał o niej Roarke, obserwując bladą twarz oraz podkrążone oczy.

- Byłem tam wcześniej. - Odczekał, aż otworzy oczy. - Zrobiłbym, co tylko byłbym w stanie, żeby ci pomóc, ale cywilom zabroniono dostępu.

- Tak. - Znów zamknęła oczy. - Zabroniono dostępu.

Ale on, choć tylko przez chwilę, widział te potworności i ją. Widział, jak sobie radziła, jej pewne ręce i jej oczy pociemniałe z litości, którą, jak sądziła, udało się jej ukryć przed wszystkimi.

- Nie zazdroszczę ci twojej pracy, mój ty poruczniku. Słysząc to, prawie się uśmiechnęła.

- Nie przekonasz mnie, bo przecież zawsze nagle się pojawiasz i wtrącasz się do niej. - Z oczami wciąż zamkniętymi, wzięła go za rękę.

- To był jeden z twoich hoteli, prawda? Nie miałam czasu, aby to sprawdzić.

- Tak, należał do mnie. Również ludzie, którzy w nim zginęli.

- Nie. - Otworzyła szybko oczy. - Oni nie należeli do ciebie.

- Tylko do ciebie, Eve? Czy zmarli są twoją wyłączną własnością? - Wstał niespokojnie, nalał sobie brandy. - Nie w tym przypadku. Odźwierny, który stracił rękę, a może stracił jeszcze żonę, jest moim przyjacielem. Znałem go od dziesięciu lat, ściągnąłem go z Londynu, bo pragnął żyć w Nowym Jorku.

- Przykro mi.

- Kelnerzy, muzycy, pracownicy biurowi, kierownicy, dyrektorzy, wszyscy zginęli, pracując dla mnie. - Odwrócił się, a w jego oczach szalała dzika, zimna furia. - Każdy gość, turysta, który się tam przechadzał, każda pojedyncza osoba była pod moim dachem. Na Boga, to ich czyni moimi.

- Nie możesz traktować tego tak osobiście. Nie, nie możesz - powtórzyła, gdy błysnęły mu oczy. Wstała, chwyciła go za rękę. - Roarke, ich nie interesujesz ty ani twoja własność. Oni interesują się tylko tym, czego chcą, oraz swoją siłą.

- Dlaczego miałoby to mieć dla mnie znaczenie, czym oni się interesują, poza wykorzystaniem tego do ich ujęcia?

- Ująć ich to moje zdanie. I ja ich złapię. Odstawił brandy, wziął ją pod brodę.

- Czy myślisz, że mnie od tego odsuniesz?

Chciała się wściekać właściwie tylko dla zachowania twarzy. Jednak stawka była zbyt wielka, zbyt wiele było do stracenia. A on był wyjątkowo cenną osobą.

- Nie - odpowiedziała.

Rozluźnił uchwyt, dotknął kciukiem płytkiego dołeczka na jej brodzie.

- Postęp - mruknął.

- Musimy się nawzajem zrozumieć - zaczęła.

- Och, naturalnie. Teraz nabrała powietrza.

- Nie zaczynaj tak ze mną. Za żadne skarby. Zachowujesz się jak jakiś nadęty, błękitnokrwisty arystokrata, a oboje wiemy, że wy­chowywałeś się i zdobywałeś ostrogi na uliczkach Dublina.

Teraz on wyszczerzył zęby.

- Widzisz, już się zaczynamy rozumieć. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że do tej lekcji usadowię się wygodnie? - Siadł, wyjął papierosa, zapalił go, następnie uniósł brandy, gdy w niej wciąż tlił się ogień.

- Próbujesz mnie denerwować?

- Niezbyt usilnie, ale to rzadko wymaga większego wysiłku. - Zaciągnął się, wypuścił wonną strużkę dymu. - Widzisz, ja naprawdę nie potrzebuję lekcji. Jestem przekonany, że pamiętam o najważniej­szych zasadach. Jak tej, że to jest twoja praca i mam się nie mieszać. Że nie powinienem samodzielnie penetrować różnych aspektów wydarzeń.

- Jeśli znasz zasady, dlaczego ich nie przestrzegasz?

- Bo nie chcę, a gdybym nawet chciał, to nie miałabyś roz­kodowanych notatek Fixera. - Gdy spojrzała na niego zdziwiona, znów wyszczerzył zęby. - Miałem je dzisiaj rano i włożyłem je do maszyny McNaba. On był blisko celu, ale ja byłem szybszy. Nie trzeba o tym wspominać - dodał Roarke. - Bardzo nie chciałbym urażać jego ego.

Spojrzała na niego, marszcząc brwi.

- A teraz, jak sądzę, jesteś przekonany, że powinnam ci po­dziękować.

- W istocie miałem nadzieję, że to zrobisz. - Zgniótł papierosa, odstawił na bok ledwie napoczętą brandy. Gdy chciał ująć jej dłoń, skrzyżowała ręce na piersi.

- Zapomnij o tym, kolego. Mam pracę.

- I będziesz mnie z niechęcią prosiła, abym ci pomógł. - Włożył palce za jej pasek i pociągnął, aż przewróciła się na niego. - Ale najpierw... - Musnął zachęcająco ustami jej usta. - Pragnę cię...

Jej opór tak czy owak nie byłby zbyt energiczny. Jednak jego słowa stopiły go zupełnie. Przesunęła palcami po jego włosach.

- Myślę, że mogłabym poświęcić ci parę minut.

Zaśmiał się i przyciągnął ją mocniej, jednocześnie robiąc obrót, aby znaleźć się nad nią.

- Spieszysz się, prawda? A więc, dobrze.

Teraz jego usta wpiły się w jej usta i były tak gorące i zachłanne, że jej spokojne tętno zaczęło wariować. Nie spodziewała się tego, ale przecież właściwie nigdy nie potrafiła przewidzieć, co on potrafi z nią zrobić dotykiem, smakiem, a choćby tylko spojrzeniem.

Cały horror, ból i nieszczęścia, których była świadkiem tego dnia, zniknęły w prostym pragnieniu, aby się z nim połączyć.

- Ja. Ja się bardzo spieszę. - Pociągnęła za sprzączkę jego spodni. - Roarke. We mnie. Wejdź we mnie.

Szarpnięciem zsunął luźne spodnie. Wciąż całując jej usta, uniósł jej biodra. I zanurzył się w niej.

Gorącej, przyzwalającej, wilgotnej. Gdy jęknęła, przeszył go dreszcz. Wtedy zaczęła się ruszać pod nim, wciągając go w szaleńczy rytm, rozdzierający aż po sam szczyt i jeszcze dalej, nim zdołał pochwycić oddech.

Trzymała go ciasno, jak w imadle, wstrząsana wybuchami, prze­prowadzała go przez szczyt. Łapiąc powietrze, podniósł głowę i patrzył jej w twarz. O Boże, jak bardzo lubił patrzeć na nią, gdy zapominała o własnym istnieniu. Te ciemne, niewidzące oczy i oblana rumieńcem skóra, pełne usta, miękkie i rozchylone. Głowę przechyliła na bok i widać było długą, gładką szyję z szaleńczo szybkim tętnem.

Posmakował to miejsce. Ciało. Mydło. Eve.

I poczuł, że znów to nadchodzi, szybko i pewnie, w miarowym, tłoczącym ruchu bioder, w urywanym oddechu, i że fala pochłania ich powtórnie.

Tym razem, gdy szczytowali, zanurzył się głęboko i pozwolił, aby utonęli oboje.

Opadł na nią, wydał długie, zadowolone westchnienie, a jego ciało jeszcze drżało.

- Bierzemy się do pracy.

12

Nie będziemy tego robili u mnie, bo chcę ominąć CompuGuard. - Eve zajęła pozycję na środku prywatnego gabinetu Roarke'a, podczas gdy on usadowił się przy konsoli własnej niezarejestrowanej i nielegal­nej aparatury.

- Hm - odpowiedział.

Jej oczy zrobiły się jak szparki.

- Tu nie ma o czym dyskutować.

- To twoja wersja i będę się jej trzymał. Obdarzyła go ostrym uśmiechem.

- Lepiej, żebyś zachował dla siebie te komentarze, kolego. Przyczyna, dla której podążam tą drogą, jest taka, że najprawdopodob­niej ci z Kasandry mają tyle samo nielegalnych zabawek co ty i prawdopodobnie charakteryzuje ich równie wielki brak poszanowania dla prywatności. Bardzo możliwe, że przeniknęli do moich urządzeń tutaj lub w centrali. Nie chcę, aby dowiedzieli się czegoś o jakimkol­wiek fragmencie śledztwa.

Roarke odchylił się i skinął poważnie.

- I to jest dobra historia, dobrze opowiedziana. Jeśli już uspokoiłaś swe godne podziwu sumienie, czy mogłabyś się zająć naszą kawą?

- Nie znoszę, gdy mi dogryzasz.

- Nawet mając powód?

- Szczególnie wtedy. - Podeszła do autokucharza. - Mam do czynienia z grupą przestępczą, która nie ma żadnego sumienia, ma natomiast ogromne zasoby finansowe, mistrzowskie opanowanie techniki i umiejętność przedostawania się przez szczelne systemy ochronne.

Przyniosła obydwa kubki do konsoli i znów się uśmiechnęła.

- Kogoś mi to przypomina.

- Czyżby? - spytał łagodnie, biorąc od niej kawę.

- I właśnie dlatego mam zamiar wykorzystać wszystko, czym dysponujesz. Pieniądze, środki, umiejętności i ten twój przestępczy umysł.

- Kochanie, jestem do usług. I jeśli o tym mowa, to osiągnąłem pewien postęp w rozszyfrowaniu Góry Olimp i jej pochodnych.

- Masz coś? - Skupiła nagle całą uwagę. - Dlaczego, u diabła, nie powiedziałeś mi o tym?

- Były inne sprawy. Potrzebowałaś jakiejś godziny - przypomniał jej. - A ja potrzebowałem ciebie.

- To sprawa priorytetowa - zaczęła, ale powstrzymała się i pokręciła głową. Użalanie się byłoby tylko stratą czasu. - Co znalazłeś?

- Można by powiedzieć, że nic.

- Ale właśnie mówiłeś, że ich znalazłeś.

- Nie, powiedziałem tylko, że zrobiłem postępy, a te postępy to nic. Oni są właśnie niczym. Nie istnieją.

- Oczywiście, że istnieją. - Ogarnęła ją frustracja. - Pełno ich w komputerze - Kampanie elektroniczne, kampanie magazynowe, kompleksy biurowe, wytwórnie.

- Istnieją tylko w zapisach komputerowych - wyjaśnił. - Możesz nazwać Górę Olimp kampanią wirtualną. Jednak w rzeczywistości jej nie ma. Nie ma budynków, nie ma kompleksów biurowych ani klientów. To tylko fasada, Eve.

- Wirtualna fasada? Do diabła, w jakim celu? - Wtedy nagle zrozumiała i zaklęła. - Odciągnięcie uwagi. Pochłaniacz czasu. Pochłaniacz energii. Wiedzieli, że będę szukała Kasandry, że to zawiedzie mnie do Olimpu, a następnie do innych pozorowanych kampanii. I tak stracę czas, ścigając coś, czego w ogóle nie było.

- Nie tak wiele czasu - zwrócił uwagę. - Ktokolwiek zbudował ten labirynt, bardzo rozgałęziony i dobrze zaprojektowany, nie wie, że przeszłaś go od końca do końca.

- Oni myślą, że wciąż szukam. - Wolno kiwała głową. - Tak więc będę kontynuowała poszukiwania za pomocą oddziału elektronicznego. Powiem Feeneyowi, aby się nie spieszył, żeby Kasandra myślała, że wciąż się obijamy o ściany.

- Wzmocnisz jej pewność siebie, podczas gdy ty skoncentrujesz się na innych sprawach.

Chrząknęła i zaczęła chodzić, popijając kawę.

- W porządku, załatwię to. Teraz muszę dowiedzieć się wszystkiego, co tylko można, o grupie Apollo. Dałam to zadanie Peabody, ale będzie musiała przebijać się przez wiele ścieżek i nie znajdzie wystarczającej ilości informacji, w każdym razie nie znajdzie ich szybko. Nie chodzi mi o profil polityczny - dodała, odwracając się do niego. - Chcę to, co jest pod nim. Muszę znaleźć jakiś punkt zaczepienia, a to doprowadzi mnie do Kasandry.

- Więc zaczniemy od tego.

- Potrzebne mi są nazwiska znanych członków grupy, Roarke, żywych lub umarłych. Muszę wiedzieć, gdzie są, co się z nimi stało. Następnie potrzebne mi będą nazwiska i miejsca pobytu członków rodziny, kochanków, małżonków, rodzeństwa, dzieci, wnuków.

Zamilkła, oczy jej nabrały stanowczego wyrazu.

- W swoim małym dzienniku Fixer wspomniał o zemście. Chcę poznać tych, którzy przeżyli, i tych, którzy byli kochani. I chcę rozszyfrować tych, którzy byli najbliżej Jamesa Rowana.

- FBI będzie miało ich akta, wprawdzie zapieczętowane, ale... je ma. - Uniósł brwi, wyraźnie ubawiony walką, która się uwidoczniła na jej twarzy. - To zajmie trochę czasu.

- Na tym polu działamy pod pewną presją. Czy mógłbyś, cokolwiek tylko wyciągniesz, wprowadzić do jednostki pomocniczej? Ja mogę zacząć analizę porównawczą dokumentów identyfikacyjnych, może mi się uda wypatrzyć kogoś, kto pracował lub pracuje w trzech namierzonych budynkach.

Wskazał głową na komputer po lewej stronie konsoli.

- Proszę bardzo. Skoncentrowałbym się na pozycjach z niższego poziomu. Najprawdopodobniej ochrona sprawdza je dokładniej.

Usiadła i dwadzieścia kolejnych minut spędziła na przeglądaniu wszystkiego, co mogła znaleźć na temat wysadzenia Pentagonu. W centrum kontroli Roarke intensywnie próbował ominąć zabez­pieczenia FBI, żeby dostać się do zawartości zapieczętowanych akt.

Znał drogę, już ją kiedyś przebył, więc przemykał się przez zakodowane poziomy jak cień przez mrok. Chwilami, dla zabawy, sprawdzał, co znajduje się w aktach biura pod nagłówkiem Roarke.

Były zadziwiająco cienkie jak na człowieka, który był tym, kim on był, oraz zdziałał i zdobył tyle co on. No ale wytarł i zniszczył mnóstwo danych, albo je tylko pozmieniał, gdy był wyrostkiem. Akta FBI, Interpolu, IRCCA i Scotland Yardu nie zawierały niczego, czego on sobie nie życzył.

Lubił myśleć, że była to sprawa obrony prywatności.

Żałował tylko nieco, że od czasu, gdy spotkał Eve, żadna z tych agend nie miała powodu, aby dorzucić jakieś interesujące dane o jego działalności.

Miłość spowodowała, że chodził prostymi drogami, sporadycznie jedynie wkraczając w strefę cienia.

- Mamy je - mruknął, co spowodowało, że Eve podniosła głowę.

- Już?

- To przecież tylko FBI - skomentował i odchyliwszy się, polecił, aby dane uwidoczniły się na ściennym ekranie. - Oto twoja czołowa postać. James Thomas Rowan, urodzony w Bostonie 10 czerwca 1988.

- Bardzo rzadko wyglądają na szaleńców - powiedziała cicho Eve, studiując portret. Interesująca twarz o ostrych rysach, niewymuszony uśmiech, jasne niebieskie oczy. Czarne włosy były przyprószone dystyngowaną siwizną, co nadawało mu wygląd wziętego biznesmena lub polityka.

- Jamie, jak go nazywali przyjaciele, pochodził z dobrego, szacow­nego rodu z Nowej Anglii. - Roarke nachylił głowę, czytając dane. - Z niezłymi jankeskimi pieniędzmi. Różne szkoły, potem Harvard. Specjalizację zdobył w naukach politycznych. Prawdopodobnie przygotowywany do kariery politycznej. Odbył służbę wojskową, skierowany do sił specjalnych. Pracował trochę dla CIA. Rodzice zmarli. Jedna siostra. Julia Rowan Peterman.

- Wychowywanie dzieci, na emeryturze - przeczytała Eve. - Mieszka w Tampa. Sprawdzimy ją.

Wstała, aby wyprostować nogi i lepiej widzieć ekran.

- Ożenił się z Moniką Stone, r. 2015. Dwójka dzieci: Charlotte, ur. 14 września 2016, i James Junior, ur. 8 lutego 2019. Gdzie jest Monika?

- Podaj bieżące dane Moniki Stone Rowan - rozkazał Roarke. - Podziel ekran.

Biorąc pod uwagę wiek osoby, zdjęcie zrobione było dość niedawno. A więc FBI uzupełnia informacje. Kiedyś była zapewne atrakcyjną kobietą. Rysy miała wciąż regularne, ale oczy i usta otoczone były głębokimi bruzdami i miały wyraz goryczy. Posiwiałe włosy zostały nieporządnie przycięte.

- Mieszka w Maine. - Eve zacisnęła usta. - Samotna, bezrobotna. Żyje z renty. Założę się, że o tej porze w Maine jest potwornie zimno.

- Pani porucznik musi założyć długie kalesony.

- Tak. Warto trochę zmarznąć, aby porozmawiać z Moniką. Gdzie są dzieci?

Roarke poprosił o dane i Eve uniosła brwi.

- Uważane za zmarłe. Oboje? W tym samym dniu? Daj mi więcej, Roarke.

- Minutę. Zauważ - dodał, schylając się przy komputerze - że daty zgonu zbiegają się z dniem, w którym zabity został James Rowan.

- 8 lutego 2024. Dostrzegłam to.

- Wybuch. Federalni wysadzili jego dom, chociaż oficjalnie twierdzi się, że zrobił to on sam. - Znów spojrzał na ekran, twarz mu znieruchomiała. - Ale to potwierdza ten dokument - czas, jednostka, polecenie likwidacji. Okazuje się, że razem z nim były w domu dzieci.

- Mówisz, że FBI wysadziła dom, aby go zlikwidować, i razem z nim załatwiła dwójkę dzieci?

- Rowana, jego dzieci, kobietę, która była jego kochanką. Jednego z jego zastępców i trzech innych członków grupy Apollo. - Roarke podniósł się i ruszył po kolejną porcję kawy. - Przeczytaj te dokumenty, Eve. Namierzyli go. Polowali na niego od chwili, gdy jego grupa przyznała się do wysadzenia Pentagonu. Ludzie z rządu chcieli zemsty, byli wściekli.

Przyniósł Eve kawę.

- Rowan ukrywał się, przenosił z miejsca na miejsce. Zmieniał nazwiska, a nawet twarze, gdy to było niezbędne. - Roarke siadł obok niej i razem czytali informacje. - Zdołał jeszcze zrobić nagrania wideo i puścić je w eter. Przez kilka miesięcy o krok, dwa wyprzedzał ścigające go psy.

- Ze swymi dziećmi - mruknęła.

- Wynika z tych dokumentów, że trzymał je blisko siebie. Następnie FBI przyparła go do muru, otoczyli dom, weszli do środka i zrobili swoją robotę. Chcieli go wykończyć i przetrącić kręgosłup całej grupie. I to właśnie zrobili.

- Można było nie robić tego w taki sposób.

- Nie. - Oczy ich spotkały się. - Podczas wojny rzadko któraś ze stron brała pod uwagę niewinnych ludzi.

Dlaczego nie były ze swoją matką? Była to pierwsza myśl, która automatycznie przyszła jej do głowy. Cóż ja mogę wiedzieć o matkach, pomyślała. Jej własna matka pozostawiła ją w rękach mężczyzny, który przez całe jej dzieciństwo bił ją i gwałcił.

I czy kobieta, która dała jej życie, miała ten sam gorzki wyraz oczu, jaki miała kobieta widoczna teraz na ekranie? Czy miała to samo chmurne spojrzenie i zaciśnięte usta? Czy miało to jakieś znaczenie?

Odsunęła te myśli i znów napiła się kawy. Po raz pierwszy najlepsza mieszanka Roarke'a pozostawiła po sobie gorzki smak.

- Zemsta - powiedziała. - Jeśli Fixer miał rację i stanowi to część ich motywacji, może dotarliśmy do sedna. Jesteśmy wierni - mruk­nęła. - Każda przesyłana przez nich wiadomość zawiera ten zwrot. Wierni Rowanowi? Jego pamięci?

- Logiczna myśl.

- Henson. Feeney mówił, że człowiek o nazwisku William Henson był jednym z najwyżej postawionych ludzi Rowana. Czy mamy tu listę zabitych?

Roarke natychmiast rzucił ją na ekran ścienny.

- Jezu Chryste - szepnął. - Są ich setki.

- Zgodnie z tym, co mi mówiono, rząd ścigał ich przez lata. - Eve szybko przeglądała nazwiska. - I zbytnio się nie wahał. Ale Hensona tu nie ma.

- Nie ma. Poszukam ci danych o nim.

- Dzięki. Wprowadź tych wszystkich do mojej maszyny i szukaj dalej. Zatrzymał ją, pogładził po włosach.

- To cię boli. Te dzieci.

- To mi przypomina - poprawiła go - co znaczy nie mieć wyboru i być w rękach kogoś, kto myśli o tobie jak o rzeczy, którą można użyć lub odrzucić zależnie od nastroju.

- Niektórzy kochają, Eve, i to gorąco. - Przycisnął wargi do jej czoła. - A niektórzy nie.

- Tak, dobrze, zobaczmy, co Rowan i jego grupa kochała, i to gorąco. Odwróciła się do komputera.

Pomyślała, że odpowiedź znajduje się w serii oświadczeń, które grupa Apollo wydała w ciągu trzech lat swego istnienia.

Jesteśmy bogami wojny.

Każde oświadczenie zaczynało się od tej pojedynczej linijki. Buta, przemoc i siła, pomyślała Eve.

Stwierdzamy, że rząd jest zepsuty, że jest bezużytecznym pojazdem, dobrym tylko dla tych, którzy się w nim znajdują, a w istocie służącym do wyzysku mas, do tłumienia idei, do podtrzymywania bezsensu. System jest zgniły i trzeba go zniszczyć. Z pozostałych po nim dymów i popiołów powstanie nowy ustrój. Stańcie przy nas, wy wszyscy wierzący w sprawiedliwość, honor, w przyszłość naszych dzieci, które, w czasie gdy żołnierze tego przeklętego rządu zajmują się niszczeniem naszych miast, tęsknią za jedzeniem i dobrymi warunkami życia.

My, Apollo, użyjemy przeciwko nim ich własnej broni. I będziemy triumfować. Obywatele świata, zerwijcie łańcuchy, którymi krępują was nadęci władcy z tłustymi brzuchami. Obiecujemy wam wolność.

Atakowanie ustroju, wzywanie zwykłych ludzi, nawiązywanie do intelektu, podsumowała Eve. Usprawiedliwianie masowych mordów niewinnych osób i obietnica nowego ładu.

Jesteśmy bogami wojny.

Dzisiaj w południe nasz gniew uderzył w wojskową instytucję znaną pod nazwą Pentagon. Ten symbol i szkielet siły militarnej upadającego rządu zostały zniszczone. Wszyscy, którzy się w niej znajdowali, byli winni. Wszyscy nie żyją.

Powtórnie domagamy się bezwarunkowego poddania się rządu i oświadczenia tak zwanego najwyższego dowódcy sił zbrojnych o rezygnacji z wszelkiej władzy. Domagamy się, aby cały personel sił zbrojnych i wszyscy członkowie sił policyjnych złożyli broń.

My, Apollo, obiecujemy łaskę tym, którzy to uczynią w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, natomiast unicestwienie tym, którzy nadal będą się opierać.

Było to najszerzej rozpowszechnione oświadczenie grupy Apollo, zauważyła Eve. Nadane niecałe sześć miesięcy przed zupełnym zniszczeniem domu Rowana wraz z jego mieszkańcami.

Czego pragnął, zastanawiała się, ów samozwańczy bóg? Tego, czego chcą wszyscy bogowie. Płaszczenia się innych, ich strachu, władzy, chwały.

- Czy chciałbyś mieć władzę nad światem? - spytała Roarke'a. - Albo tylko nad krajem?

- Dobry Boże, nie. Wymaga zbyt wiele pracy za marne wynagrodze­nie i daje bardzo mało czasu, by cieszyć się swoim królestwem. - Rzucił na nią okiem. - O wiele bardziej wolę posiadać tak wiele z tego świata, ile tylko można. Ale władać? Nie, dziękuję. Zaśmiała się lekko i oparła na łokciach.

- A on tego chciał. Gdy odrzuci się te wszystkie brednie, okaże się, że chciał być prezydentem, królem lub dyktatorem. Jakkolwiek by to nazwać. Nie chodziło o pieniądze - dodała. - Nie mogę znaleźć ani jednego żądania, które wiązałoby się z pieniędzmi. Żadnego okupu, żadnych warunków. Po prostu, poddajcie się, wy faszystowskie, policyjne świnie, lub ustępujcie i trzęście się ze strachu, wy tłuści politycy.

- Wywodzi się ze świata pieniędzy - wskazał Roarke. - Często takie osoby nie potrafią docenić ich uroku.

- Być może. - Znów wróciła do dokumentacji dotyczącej życia osobistego Rowana. - Dwa razy startował w wyborach na burmistrza Bostonu. Dwa razy przegrał. Następnie ubiegał się o fotel gubernatora i też nie dał rady. Jeśli mnie spytasz, to ci powiem, że był mocno wkurzony. Wkurzony i szalony. Nierzadko jest to zabójcze połączenie.

- Czy jego motywy są teraz ważne?

- Bez nich nie można mieć pełnego obrazu. Ktokolwiek naciska guziki w Kasandrze, był z nim związany. Ale ja nie uważam, aby byli wkurzeni.

- Więc tylko szaleni?

- Nie, nie tylko. Ale tego jeszcze do końca nie wiem. Wzruszyła ramionami i wzięła się do analizy porównawczej nazwisk, którymi Roarke napełnił jej komputer.

Był to wolny, żmudny proces, bardziej zależny od komputera niż operatora. Gdy patrzyła na przesuwające się na ekranie nazwiska, twarze i informacje, myśli zaczęły jej uciekać.

Nie wiedziała, że zapadła w sen. Nie zdawała sobie sprawy, że śni, gdy zaczęła brodzić w rzece krwi.

Płakały jakieś dzieci. Ziemia pokryta była ciałami, a te, które miały jeszcze twarze, błagały o pomoc. Gdy potykała się o rannych, dym gryzł ją w oczy i w gardło. Zbyt dużo, myślała gorączkowo. Zbyt dużo ich, aby uratować.

Ręce łapały ją za stopy, niektóre miały tylko kości. Podstawiono jej nogę i zaczęła spadać, spadać w głęboki, czarny lej, w którym były kolejne stosy ciał. Ułożone jak drewno na opał, popękane i porozrywane jak zepsute lalki. Coś zaczęło ją wciągać głębiej i nie przestawało, dopóki nie zatonęła w morzu zmarłych.

Dysząc, skowycząc, wdrapywała się z powrotem, wczołgując się gorączkowo po śliskiej ścianie jamy, aż jej pościerane palce zaczęły krwawić.

Znów była w dymie, czołgając się wciąż, walcząc o tlen do oddychania i próbując się uwolnić od paniki, aby coś zrobić. Zrobić coś, co zrobić należało.

Ktoś płakał. Cicho, po kryjomu. Eve przedzierała się przez śmierdzącą, krwawą mgłę. Dostrzegła dziecko, małą dziewczynkę, zwiniętą na ziemi w kłębek, która płacząc, kołysała się, aby znaleźć ukojenie.

- Wszystko w porządku. - Eve odchrząknęła, aby oczyścić gardło, następnie uklęknęła i wzięła dziewczynkę w ramiona. - Pójdziemy stąd.

- Nie ma gdzie pójść - wyszeptała jej do ucha dziewczynka. - My już jesteśmy tam.

- Wychodzimy. - Musiały wyjść, to było wszystko, o czym Eve potrafiła pomyśleć. Skóra cierpła jej z przerażenia, lodowate szczypce kąsały wnętrze żołądka. Podciągnęła dziecko do góry i zaczęła je nieść przez dym.

Ich serca łomotały przy sobie mocno w jednym rytmie. Nagle, gdy przez mgłę przedostały się jakieś głosy, ręce dziewczynki zacisnęły się jak druciki.

- Muszę dostać szprycę. Dlaczego, do diabła, nie ma dość pieniędzy na tę cholerną szprycę?

- Zamknij się, pieprzona.

Eve zamarła. Nie usłyszała kobiety, tylko głos mężczyzny, który odpowiadał ze znanym, ostrym, szyderczym warknięciem. Był to głos, który żył w jej snach. W jej lękach.

Głos jej ojca.

- Zamknij się, pieprzona gnido. Jakbyś mnie najpierw nie zmęczyła, nie utknąłbym w tej dziurze z tobą i z tym skomlącym bachorem.

Ledwie oddychając, z dzieckiem jak z kamienną lalką w ramionach, Eve brnęła naprzód. Zobaczyła postacie, męską i kobiecą, nieco wyraźniejsze niż smugi dymu. Jednak rozpoznała go. Sylwetkę, osadzenie ramion, pochylenie głowy.

Zabiłam cię, zdołała jedynie pomyśleć. Zabiłam cię, ty skurwysynu. Dlaczego nie pozostałeś wśród umarłych?

- To są potwory - wyszeptało dziecko. - Potwory nigdy nie umierają.

Ale oni umarli, pomyślała Eve. Trzeba tylko wytrzymać.

- Trzeba było się tego pozbyć, gdy miałaś sposobność. - Powiedział to człowiek, który kiedyś był ojcem Eve, wzruszając niedbale ramionami. - Teraz jest za późno, ty słodka idiotko.

- Żałuję, że tego nie zrobiłam. Nie chciałam tej małej suki. Teraz jesteś mi dłużny, Rick. Daj mi tyle, ile kosztuje jedna działka na rogu ulicy albo...

- Nie będziesz mi grozić.

- Do diabła z tobą, siedziałam cały dzień w tej dziurze z beczącym dzieciakiem. Masz wobec mnie dług, do cholery.

- Masz, co ci jestem winny. - Eve skuliła się na odgłos pięści uderzającej w kość. Po czym nastąpił ostry krzyk.

- Oto, co jestem winny wam obu.

Stała jak sparaliżowana, gdy on bił i gwałcił kobietę. A gdy zdała sobie sprawę, że dziecko, które trzymała w ramionach, to była ona sama, zaczęła wrzeszczeć.

- Eve, przestań. Spróbuj oprzytomnieć, obudź się. - Roarke jak strzała wyskoczył z krzesła przy pierwszym krzyku, a przy następnym już ją podnosił i obejmował. Ale ona nadal się rzucała.

- To ja. - Pchała go oraz kopała. - To jestem ja i nie mogę wyjść.

- Ależ możesz. Już wyszłaś. Teraz jesteś ze mną. - Uruchomił mechanizm w ścianie, który wysunął łóżko. - Obudź się. Jesteś ze mną. Rozumiesz?

- Wszystko ze mną w porządku. Bierzmy się do pracy.

- W żadnym wypadku. - Drżała nawet wtedy, gdy siadł na brzegu łóżka i kołysał ją w ramionach. - Rozluźnij się. Tylko się do mnie przytul i rozluźnij.

- Zasnęłam, to wszystko. Zdrzemnęłam się przez minutę. - Uwolnił ramię, aby popatrzeć na jej twarz. W jego pięknych oczach było zrozumienie, cierpliwość i miłość, która ją ostatecznie pokonała. - O Boże! - Poddając się, przycisnęła twarz do jego ramienia. - O Boże, Boże. Daj mi tylko minutę.

- Wszystko, czego potrzebujesz.

- Nie udało mi się uwolnić od dzisiejszego dnia. Od tych wszystkich ludzi, od tego, co z nich pozostało. Nie można sobie pozwolić, aby to w nas wchodziło podczas pracy, bo sobie z tym nie poradzimy.

- Rozrywa nas to na kawałki, gdy przestajemy czuwać.

- Kochana Eve. - Musnął ustami jej włosy. - Cierpisz za nich wszystkich. Jak zawsze.

- Gdyby nie byli dla mnie ludźmi, jaki to by miało sens?

- Żaden. Dla ciebie żaden. Kocham cię za to, że taka jesteś. - Odsunął się trochę, aby pogłaskać ją po policzku. - Jednocześnie martwi mnie to. Jak wiele trzeba dawać z siebie, aby to wciąż wytrzymywać?

- Bardzo wiele. Jednak nie tylko o to chodzi. - Wzięła głęboki oddech, potem następny, stopniowo odzyskując równowagę. - Nie wiem, czy był to tylko sen, czy też wspomnienia. Po prostu nie wiem.

- Opowiedz mi.

Posłuchała go, bo jemu mogła to opowiedzieć. Mówiła o znalezieniu dziecka, o mętnych postaciach w dymie. I o tym, co usłyszała i zobaczyła.

- Sądzisz, że to była twoja matka?

- Nie wiem. Ale teraz muszę wstać. Muszę się trochę poruszać. - Gdy wydobyła się z jego objęć, pogładziła go po ramieniu. - Może doświadczyłam, jak to mówią psycholodzy, projekcji lub transpozycji. A to dopiero. Myślałam przedtem o Monice Rowan, o tym, jak ta kobieta mogła oddać swoje dzieci człowiekowi pokroju Jamesa Rowana. To wywołało wspomnienia.

- Nie wiemy, czy to uczyniła.

- No cóż, w każdym razie miał je, tak jak mój ojciec miał mnie. To wszystko. Nie pozostały mi po matce żadne wspomnienia. Zupełna pustka.

- Pamiętasz inne rzeczy - zwrócił jej uwagę i podniósł się, aby rozgrzać jej ręce. - To mogła być jedna z nich. Porozmawiaj z Mirą, Eve.

- Nie jestem na to przygotowana - wycofała się. - Nie jestem w pełni gotowa. Poczuję, gdy będę. Jeśli w ogóle kiedykolwiek.

- To cię gryzie. - Od chwili, gdy zobaczył ją, jak cierpi, jego też zaczęło to męczyć.

- Nie, to nie ma wpływu na moje życie. Czasem przychodzi ni stąd, ni zowąd. Wspomnienia o niej, o ile jest co wspominać, nie Przyniosą mi spokoju. Dla mnie tak samo umarła jak on.

A jednak, pomyślał Roarke, patrząc, jak Eve wraca do komputera, Jeszcze nie umarł ostatecznie.

- Potrzebujesz trochę snu.

- Jeszcze nie. Wytrzymam godzinę.

- Świetnie. - Podszedł do niej i w mgnieniu oka podniósł ją i przerzucił przez ramię.

- Hej!

- Godzina wystarczy - zdecydował.

- Nie mam siły na seks.

- W porządku, ja ją mam. Ty tylko leż. - Zatoczył się z nią na łóżko. Było coś cudownego w tym, jak współgrały z sobą ich ciała. Ale nie chciała zwracać uwagi na ten mały cud.

- Czy nie rozumiesz, co to znaczy “nie”?

- Nie powiedziałaś “nie”. - Nachylił głowę i dotknął nosem jej policzka. - Powiedziałaś, że nie masz siły na seks, a to jest zupełnie co innego. Gdybyś powiedziała “nie”... - jego palce sprawnie rozpinały jej bluzkę - oczywiście bym to uszanował.

- Więc posłuchaj.

Zanim zdołała coś powiedzieć, jego usta całowały jej usta, miękkie, wabiące. I cudownie szelmowskie. Jego ręce już się ześlizgiwały po jej ciele. Nie mogła zdławić jęku.

- Dobrze. - Poddała się i westchnęła, gdy jego wargi powędrowały gorącym szlakiem. - Bądź zwierzęciem.

- Dziękuję, kochanie. Uwielbiam to.

Maksymalnie wykorzystał tę godzinę przy szumie komputerów. Uszczęśliwił ją i siebie, a gdy jej ciało zwiotczało i rozluźniło się pod nim, wiedział, że jego żona zapada w sen bez żadnych myśli.

I nie będzie śniła, przynajmniej tej nocy.

Gdy się obudziła, w pokoju było ciemno, migały tylko światełka na konsoli i na ekranach. Usiadła wciąż lekko nieprzytomna, mrugając, zobaczyła siedzącego przy pulpicie Roarke'a.

- Która godzina? - Nie pamiętała, że jest naga, póki nie spuściła nóg z łóżka.

- Właśnie minęła szósta. Masz tu listy z danymi do porównania. Są na dyskietce i na kopiach.

- Spałeś? - Zaczęła szukać majtek i zobaczyła szlafrok, ułożony porządnie w nogach łóżka. Ten mężczyzna o niczym nie zapominał.

- Tak. Wstałem przed chwilą. Domyślam się, że zaraz idziesz do pracy?

- Tak. Odprawa zespołu punktualnie o ósmej.

- Raport o Hensonie, to, co dostępne, jest już wydrukowany.

- Dzięki.

- Dzisiaj mam do załatwienia wiele spraw, ale w razie potrzeby zawsze mnie znajdziesz. - Podniósł się. W niepełnym świetle, z nocnym zarostem ocieniającym twarz i w przewiązanym niedbale czarnym szlafroku wyglądał ciemno i groźnie. - Na liście porównaw­czej jest parę nazwisk, które są mi znane.

Wzięła od niego dyskietkę.

- Myślę, że trudno byłoby spodziewać się czegoś innego.

- Paula Lamonta przypominam sobie najlepiej. Jego ojciec, zanim udali się na emigrację tutaj całą rodziną, brał udział w wojnach francuskich. Ojciec Paula był bardzo utalentowany i przekazał synowi znaczną część umiejętności. Paul jest członkiem zespołu ochrony jednego z moich przedsiębiorstw w Nowym Jorku. “Autotron”. Produkujemy tam androidy i różne małe urządzenia elektroniczne.

- Jesteście kolegami?

- Pracuje dla mnie i... kilka lat temu opracowaliśmy parę projektów.

- A nie były to projekty, o których powinien wiedzieć dobry gliniarz.

- Właśnie. W “Autoironie” pracuje już ponad sześć lat. I prawie przez tyle lat się nie spotykaliśmy.

- Uhu. A cóż to są za umiejętności, które mu przekazał kochany tatuś?

- Ojciec Paula był sabotażystą. Specjalizacja: materiały wybuchowe.

13

Peabody nie spała dobrze. Przystępowała do pracy z ciężkimi powiekami i była ogólnie obolała, jakby ją opadły jakieś złośliwe zarazki. Nie mogła też jeść. Zwykle apetyt miała niezawodny, czasem aż za bardzo. Mało kto jednak mógłby smacznie zajadać po kilku godzinach wyciągania ludzkich szczątków.

Ale z tym mogłaby jeszcze jakoś żyć. Było to związane z jej pracą, a ona, po miesiącach przebywania pod komendą Eve, przywykła do wkładania w pracę wszystkich swych myśli i całej energii.

To, z czym żyć nie potrafiła i co wywołało u niej chorobliwe zmęczenie, sprowadzało się do faktu, że jej myśli, i to wcale nie najczystsze, jak również zdecydowanie zbyt wiele energii, skoncen­trowane były w ciągu tej długiej nocy na McNabie.

Nie była skłonna do rozmowy z Zekiem. W każdym razie nie o tym nagłym, dziwacznym, niezwalczonym pociągu do McNaba. O Jezu, McNab! Nie chciała również rozmawiać o wybuchu w Plaza.

Zresztą Zeke, jak to sobie teraz uświadomiła, też wydawał się dziwnie roztargniony i wczoraj wieczorem, a także dzisiaj rano, krążyli wokół siebie niepewnie.

Peabody przyrzekła sobie, że mu to wynagrodzi. Wygospodaruje sobie tego wieczoru parę godzin i weźmie go do jakiegoś przytulnego małego klubu na dobre jedzenie i muzykę. Zeke kochał muzykę. To dobrze zrobi im obojgu, pomyślała, schodząc z ruchomego chodnika i rozcierając kark, by się wyzbyć sztywności.

Skręciła w stronę sali konferencyjnej i wpadła prosto na McNaba. Odskoczył do tyłu i zderzył się z dwoma policjantami, którzy runęli na jakiegoś urzędnika z kryminalnego.

Nie przyjęli dobrze jego przeprosin, więc był cały czerwony i spocony, gdy udało mu się spojrzeć w oczy Peabody.

- Ach, idziesz na zebranie.

- Tak. - Obciągnęła kurtkę munduru. - W tej chwili.

- Ja też. - Przez chwilę wpatrywali się w siebie, stojąc między przepychającymi się ludźmi.

- Zdobyliście coś na temat grupy Apollo?

- Niezbyt wiele. - Odchrząknęła, znów obciągnęła kurtkę i zdołała ruszyć z miejsca. - Pani porucznik chyba już czeka.

- Tak, jasne. - Szedł przy niej. - Czy mogłaś spać? Pomyślała o ciepłych, gładkich zwłokach i spojrzała przed siebie.

- Tylko trochę.

- Ja też. - Szczęka bolała go od zaciskania zębów, ale trzeba to było powiedzieć. - Posłuchaj, jeśli chodzi o to, co wczoraj...

- Zapomnij o tym - warknęła.

- Już zapomniałem. Ale jeśli masz w związku z tym chodzić naburmuszona...

- Chodzę, jak mi się podoba, a ty, idioto, trzymaj ręce z daleka albo wyrwę ci płuca i zrobię z nich kobzę.

- Wolałbym już pocałować psa w siedzenie. Obrażona, zaczęła szybciej oddychać.

- To wyraźnie w twoim stylu.

- Lepsze to niż sztywniaczka w mundurze.

- Dupek.

- Kretynka.

Razem skręcili do jakiegoś pustego pokoju, zatrzasnęli za sobą drzwi. I dobrali się do siebie.

Ona wpiła się w jego usta. On ssał jej język. Całym ciałem przycisnęła go do ściany. Zdołał wsunąć ręce pod grubą kurtkę i ścisnąć jej pośladki. Jęki, które wybuchły w ich piersiach, utworzyły jeden zbolały dźwięk.

Nagle jej plecy oparły się o ścianę, a piersi znalazły się w jego rękach.

- O Boże, co za sylwetka. Ależ jesteś pięknie zbudowana! Całował ją, jakby ją chciał połknąć w całości. Jakby świat skoncentrował się w tym jednym smaku. W głowie wirowało jej tak szybko, że nie mogła zatrzymać jednej myśli. Jasne guziki munduru tyły rozpięte, jego ręce wędrowały po jej ciele. Któż by mógł zgadnąć, że ten człowiek ma takie cudowne palce?

- Nie możemy tego robić. - Ale mówiąc to, chwyciła go zębami za szyję.

- Wiem. Kończymy. Jeszcze minuta. - Jej zapach, sam krochmal i mydło, doprowadzał go do szaleństwa. Walczył z jej stanikiem, gdy zaczął piszczeć nadajnik, usytuowany gdzieś za nimi. Oboje zakryli ekran. Dysząc jak zwierzęta, z ubraniami w nieładzie i z błyszczącymi oczami, zaczęli wpatrywać się w siebie, przejęci czymś w rodzaju grozy.

- Wielki Boże - zdołał wykrztusić.

- Odsuń się, odsuń. - Pchnęła go tak mocno, że upadł na kolana, a sama zaczęła gmerać przy swoich guzikach. - To z napięcia. Ze stresu. Bo przecież tego, co najważniejsze, nie ma.

- Prawda absolutna. Bez seksu z tobą chyba umrę.

- Jeśli umrzesz, nie będę miała problemu. - Źle zapięła guziki, zaklęła i znów zaczęła je niezgrabnie rozpinać.

- Uprawianie seksu jest przyczyną wszelkich błędów.

- Zgadzam się. - Znów zapięła mundur i wbiła w niego wzrok. - Gdzie?

- U ciebie?

- Nie mogę. Jest u mnie brat.

- Więc u mnie. Po zmianie. Po prostu zrobimy to i będzie po wszystkim. Rozumiesz? Mieć to z głowy i wrócić do normalności.

- Umowa stoi? - Szybko skinęła głową, pochyliła się i podniosła czapkę. - Popraw koszulę, McNab.

- Nie wiem, czy jest to dobry pomysł. - Wyszczerzył zęby. - Dallas mogłaby się zacząć zastanawiać, co wielkiego pod nią się kryje.

Peabody prychnęła i wyprostowała czapkę.

- Może wielkie mniemanie o sobie.

- Dziecinko, zobaczymy, co o tym powiesz po zakończeniu zmiany. Poczuła lekkie łaskotanie między udami, ale skrzywiła się.

- Nie nazywaj mnie dziecinką - powiedziała. I jednym szarpnięciem otworzyła drzwi.

Idąc w kierunku sali konferencyjnej, trzymała głowę wyprostowaną, patrząc prosto przed siebie.

Eve już tam była i Peabody naszło poczucie winy. Trzy tablice były ustawione obok siebie, a pani porucznik właśnie zapełniała ostatnią danymi z twardego dysku.

- Cieszę się, że zdołałaś przyjść - powiedziała sucho Eve, nie odwracając się.

- Wpadłam w... korek. Czy mam dokończyć tę czynność, pani porucznik?

- Już skończyłam. Przynieś mi kawę i zaprogramuj ekran na twarde kopie. Nie będziemy tu używali dyskietek.

- Ja przygotuję ekran - zaofiarował się McNab. - I również mogę się napić kawy. Bez dyskietek, pani porucznik?

- Tak, bez, powiem o wszystkim, gdy będzie cały zespół. Spokojnie zabrali się do pracy, na tyle spokojnie, że Eve poczuła swędzenie między łopatkami. W tej chwili oboje powinni już sobie docinać, pomyślała i zerknęła za siebie.

Peabody podała kawę McNabowi, co było dość dziwne. Gdy przygotowała twardą kopię swej dyskietki, uśmiechnęła się do niego. Nie był to może zbyt wyraźny uśmiech, zastanowiła się Eve, niemniej coś musiało w tym być.

- Czy obydwoje wzięliście dzisiaj tabletki szczęścia? - spytała i zmarszczyła brwi, gdy się zaczerwienili. - Co się dzieje? - zaczęła i pokręciła głową. W tej chwili weszli Anne Malloy i Feeney. - Mniejsza o to.

- Dallas. - Anne stanęła w drzwiach. - Czy mogę porozmawiać z tobą przez chwilę?

- Oczywiście.

- Pośpieszcie się - zwrócił uwagę Feeney. - Idzie tu Whitney z samym szefem.

- Powiem krótko. - Anne zaczerpnęła powietrza, gdy Eve podeszła do drzwi. - Chciałam cię przeprosić za wczoraj. Nie powinnam tak się do ciebie odzywać.

- To był widok trudny do zniesienia.

- Miałam już wcześniej do czynienia z widokami trudnymi do zniesienia. - Omiotła pokój spojrzeniem, zniżyła nieco głos. - Nie mogłam sobie z tym poradzić, ale to się nie powtórzy.

- Nie dręcz się tym, Anne. To nic ważnego.

- A jednak, to jest ważne. Prowadzisz tę sprawę i musisz polegać na nas wszystkich. Wczoraj zawiodłam cię i powinnaś wiedzieć dlaczego. Znów jestem w ciąży.

- Ach. - Eve zamrugała i przestąpiła z nogi na nogę - Czy to dobrze?

- Dobrze dla mnie. - Śmiejąc się lekko, Annę położyła rękę na brzuchu. - Już cztery miesiące. Byłam w takiej sytuacji dwa razy i wtedy nie miało to wpływu na moją pracę. Wczoraj miało. Dallas, to te dzieci tak na mnie podziałały, ale teraz muszę się opanować.

- Dobrze. Nie czujesz się... dziwnie albo jakoś inaczej?

- Nie, czuję się dobrze. Chcę tylko trzymać to w tajemnicy przez najbliższe dwa tygodnie. Gdy wszyscy się dowiedzą, natychmiast zaczną się żarty i zakłady. - Uniosła ramiona. - Chciałabym zamknąć to śledztwo, zanim to się zacznie dziać. Czy między nami wszystko w porządku?

- Oczywiście. A zatem tu jest pies pogrzebany - mruknęła. - Daj Peabody swój raport i dyskietkę z informacjami. Będziemy używali twardej kopii.

Eve stanęła w drzwiach w pozycji na baczność.

- Panie komendancie. Panie naczelniku Tibble.

- Pani porucznik. - Tibble, wysoki, niemal otyły mężczyzna o ostrym spojrzeniu, wchodząc obok niej do pokoju, kiwnął głową. Rzucił okiem na tablice, następnie po swojemu splótł ręce na ramionach. - Proszę usiąść. Komendancie Whitney, czy mógłby pan zamknąć drzwi?

Tibble czekał. Był człowiekiem cierpliwym i dokładnym. Miał mentalność posterunkowego i talent do administrowania. Przyjrzał się twarzom w zespole zgromadzonym przez Whitneya. Nie okazał ani aprobaty, ani dezaprobaty.

- Zanim przystąpicie do meldowania, chcę wam powiedzieć, że zarówno burmistrz, jak gubernator zażądali uczestnictwa w tym śledztwie federalnej grupy antyterrorystycznej.

Widząc, jak oczy Eve błysnęły i zamrugały, w myślach pogratulował jej panowania nad sobą.

- Nie ma to związku z wykonaną już tutaj pracą. Jest raczej stwierdzeniem zasięgu problematyki. Dzisiaj rano mam spotkanie w celu omówienia postępów śledztwa i podjęcia ostatecznej decyzji co do konieczności wezwania grupy federalnej.

- Panie naczelniku - powiedziała Eve spokojnym głosem, trzymając ręce na kolanach. - Jeśli zostaną wezwani, który z zespołów będzie kierował akcją?

Uniósł brwi.

- Jeśli włączą się federalni, sprawa będzie należała do nich. Pani będzie im pomagała. Nie sądzę, aby to pani porucznik czy komukolwiek z pani zespołu odpowiadało.

- Nie będzie odpowiadało, sir.

- A więc - podszedł do krzesła i usiadł - proszę mnie przekonać, że śledztwo powinno pozostać w pani rękach. Mieliśmy w mieście trzy zamachy bombowe w ciągu dwóch dni. Co znaleźliście i co macie zamiar robić? Wstała, podeszła do pierwszej tablicy.

- Grupa Apollo - zaczęła... i potoczył się metodyczny przegląd wszystkich zgromadzonych informacji. - Henson, William Jenkins. - Zatrzymała się, gdy na ekranie ukazała się twarz o kwadratowej szczęce i twardym spojrzeniu. Nie miała czasu szczegółowo przejrzeć danych zdobytych dla niej przez Roarke'a, więc posuwała się wolno. - Był kierownikiem kampanii wyborczej Rowana i, jak wynika ze źródeł, w istocie kimś znacznie większym. Sądzi się, że pełnił jakby funkcję generała w rewolucji Rowana. Pomagał w wypracowywaniu strategii wojskowej, a często sam ją opracowywał, wybierał cele, szkolił i wprowadzał dyscyplinę do oddziałów. Podobnie jak Rowan, miał za sobą służbę w wojsku i pracę w tajnych formacjach. Początkowo sądzono, że zginął w wybuchu, który zniszczył bostońską kwaterę główną Rowana, ale kilka następnych analiz temu przeczyło. Nigdy nie został zlokalizowany.

- Uważa pani, że należy do obecnej grupy Kasandra? - Whitney przypatrzył się twarzy na ekranie, następnie spojrzał na Eve.

- Istnieje tu jakiś związek, a ja jestem przekonana, że stanowi on jedno z ogniw. Teczki FBI dotyczące Hensona pozostają puste. - Eve przesunęła obraz i przekazała informacje o labiryncie fałszywych kampanii, wprowadzonych do banku danych.

- Apollo - kontynuowała - Kasandra, Góra Olimp, Ares, Afrodyta i tak dalej. To wszystko się łączy. Ich fachowa manipulacja danymi w banku informacji, wysoka jakość użytych materiałów wybuchowych, zatrudnienie byłego żołnierza do produkcji urządzeń oraz ton i zawar­tość ich przekazów, wszystko to się łączy i jest jakby echem macierzystej grupy.

Wciągnęła głęboko powietrze, ponieważ to, co miała powiedzieć, wydawało się idiotyczne.

- W mitologii greckiej Apollo dał Kasandrze wieszczą siłę. W końcu poróżnili się, więc Apollo urządził to w ten sposób, że potrafiła wieszczyć, ale nikt nie chciał jej uwierzyć. Ale myślę, że JJ.kj historii najistotniejsze jest to, że swą siłę wzięła od niego. Obecnej Kasandry wcale nie obchodzi, czy jej wierzymy, czy nie. Nie próbuje ratować, tylko niszczyć.

- Interesująca hipoteza, pani porucznik. Całkiem logiczna. - Tibble siedział, słuchał, patrzył na błyszczące na ekranie informacje i wize­runki. - Znalazła pani powiązania jak również przynajmniej część motywów. Dobra robota. - Znów na nią spojrzał. - Antyterrorystyczna jednostka FBI bardzo będzie chciała wiedzieć, w jaki sposób weszła pani w posiadanie większości z tych informacji.

Zamrugała tylko powiekami.

- Wykorzystałam wszelkie dostępne mi źródła, sir.

- Nie mam co do tego wątpliwości. - Złożył ręce. - Jak powie­działem, dobra robota.

- Dziękuję. - Przesunęła się do trzeciej tablicy. - Obecna linia śledztwa potwierdza nasze wnioski, że istnieje związek między grupą Apollo i Kasandrą. Fixer w to wierzył, a chociaż dowody, które na to zebrał, uległy prawdopodobnie zniszczeniu, związek ten jest nadal wyraźny. Obie grupy stosują podobną taktykę. W swym sprawozdaniu doktor Mira nazywa polityczne kredo Kasandry ożywionym kredo Apolla. Idąc tą drogą, wierzę, że ludzie, którzy uformowali Kasandrę, mają związek albo byli kiedyś częścią terrorystycznej grupy Apollo.

Tibble podniósł rękę.

- Czy nie jest możliwe, że ci ludzie analizowali cechy grupy Apollo, tak jak pani to robi, i postanowili naśladować ją tak wiernie, jak to tylko możliwe?

- To niewykluczone, naczelniku.

- Jeśli to naśladowcy - wtrącił Feeney - będzie trudniej.

- Nawet naśladowcy muszą mieć jakieś powiązania - upierała się Eve. - Grupa Apollo w zasadzie rozpadła się, gdy Rowan i niektórzy z jego najważniejszych współpracowników zostali zabici. To było ponad trzydzieści lat temu, a społeczeństwu nigdy nie zostało ujawnione nic więcej niż ogólnikowe informacje dotyczące jego i podległej mu organizacji. Kogo, kto nie ma jakichś powiązań, może to obchodzić? To było dawno. W podręcznikach historii nie ma nawet cienia Rowana, bo w przekazach dla mediów nie ujawniono, że był przywódcą grupy Apollo. Teczki, które to potwierdzają, są zapieczę­towane. Organizacja Apollo wzięła na siebie odpowiedzialność za niektóre zamachy bombowe i za Arlington, potem w istocie przepadła. - Tu jest jakiś konkretny związek - zakończyła. - Nie wierzę, by chodziło o lustrzaną imitację, sir, lecz raczej o sprawę bardzo osobistą. Ludzie, którzy dowodzą Kasandrą, zabili wczoraj setki osób. Zrobili to, aby udowodnić, że potrafią. Ładunki w Radio City były tylko testem i kpiną. Plaża była celem od początku. A to jest schemat zastosowany przez Apollo. Znów wskazała głową ekran, na którym pojawiły się dane z następnej kopii.

- Pierwszym budynkiem, do którego zniszczenia przyznała się grupa Apollo, był pusty skład, który znajdował się poza obszarem ówczesnej dzielnicy Kolumbia. Powiadomiono miejscową policję, nie było ofiar. Następnie miejscowej policji dano do zrozumienia, że w Centrum Kennedy'ego podłożone są ładunki. Rozbrojono wszystkie prócz jednego, budynek z powodzeniem ewakuowano, a wybuch jednego ładunku spowodował jedynie niewielkie szkody i małe zranienia. Ale natychmiast po tym doszło do zamachu bombowego w hallu hotelu Mayflower. Bez ostrzeżenia. Było mnóstwo ofiar. Apollo przyznał się do wszystkich trzech incydentów, ale media doniosły tylko o ostatnim.

Whitney pochylił się do przodu, studiując ekran.

- Co następne?

- Nowo zrekonstruowana hala sportowa U - Litie w czasie meczu koszykówki. Czternaście tysięcy osób zostało zabitych lub rannych. Jeśli Kasandrą postępuje ściśle według tego planu, spodziewam się teraz zamachu na Madison Square albo Pleasure Dome. Jeśli będziemy trzymali te dane poza główną siecią i tylko w obrębie tej sali, Kasandrą nie będzie miała żadnych możliwości zdobycia informacji o kierunku, w którym idzie nasze śledztwo. Musimy być o krok przed nimi.

- Pani porucznik Dallas, dziękuję pani. Pani porucznik Malloy, proszę o pani raport na temat urządzeń wybuchowych.

Annę wstała i podeszła do środkowej tablicy. Kolejne trzydzieści minut zajęły sprawy techniczne: elektronika, zapalniki, urządzenia zegarowe, zdalne sterowanie, materiały. Siła wybuchu, zakres od­działywania.

- Kawałki urządzeń wciąż zbierane są na miejscu i poddawane analizie laboratoryjnej - kończyła. - W tej chwili wiemy, że mamy do czynienia ze skomplikowanymi urządzeniami wykonanymi ręcz­nie. Ulubionym materiałem wybuchowym jest plaston. Co do mo­żliwości zdalnego sterowania, badania nie są jeszcze ukończone, ale wydaje się, że zasięg jest bardzo duży. To nie zabawki ani bomby domowej roboty, lecz wojskowe urządzenia wybuchowe o bardzo wysokim poziomie technicznym. Zgadzam się z opinią porucznik Dallas o Radio City. Gdyby ta grupa chciała wysadzić teatr, zostałby tylko kurz. Siadła, ustępując miejsca Feeneyowi.

- Oto jedna z kamer obserwacyjnych, które mój zespół znalazł w Radio City. - Uniósł mały, okrągły przedmiot, mieszczący się między kciukiem a palcem wskazującym. - Jest bardzo dobrze wykonana. Znaleźliśmy takich dwadzieścia pięć. Przy ich pomocy obserwowano każdy nasz krok i w mgnieniu oka można nas było wysłać na łono Abrahama.

Wcisnął pluskwę do zasobnika.

- Wydział elektroniczny pracuje z Malloy i jej ludźmi nad konstrukcją bardziej czułego wykrywacza ładunków i mającego większy zasięg. Przy okazji pragnę podkreślić, że federalni nie mają dobrych specjalistów, ale my ich mamy. I to jest, do cholery, nasze miasto. Trzeba jeszcze dodać, że Kasandra skontaktowała się z Dallas. Wzięli ją na cel. Wycofać ją, a z nią nas, to zaburzyć równowagę, a ta raz zachwiana może doprowadzić do utraty wszystkiego.

- Taka znana? Dallas - Tibble podniósł palec - proszę o opinię, dlaczego grupa skontaktowała się z panią?

- To tylko przypuszczenia, panie naczelniku. Roarke jest właś­cicielem lub ma udziały w dotychczasowych celach ataków. Jestem związana z Roarkiem. To ich dziwi. Fixer mówił o tym jako o grze. Myślę, że to ich bawi. Mówił również o zemście.

Znów wstała, rzuciła na ekran wizerunek Moniki Rowan.

- Ona miałaby najwięcej powodów, by cieszyć się zemstą, a jako wdowa po Rowanie, jest osobą, która prawdopodobnie najlepiej zna jego grupę.

- Pani, razem z asystentką, ma pozwolenie na natychmiastową podróż do Maine - powiedział Tibble. - Komendancie? Pański komentarz?

- Ten zespół w bardzo krótkim czasie zebrał zadziwiającą liczbę informacji i przypuszczeń. - Whitney podniósł się. - W moim przekonaniu zespół federalny będzie tu zbyteczny.

- Sądzę, że pani porucznik i jej zespół dali mi dostateczną liczbę piłeczek, którymi można żonglować z politykami. - Tibble powstał również. - Dallas, pozostaje pani u steru do następnego powiadomienia. Spodziewam się meldunków na bieżąco o każdym posunięciu. To nasze miasto, kapitanie Feeney - dodał, odwracając się w kierunku drzwi. - Pilnujmy, aby zostało nietknięte.

- Uff. - McNab, zaraz gdy tylko zamknęły się drzwi, wydobył z siebie głębokie westchnienie. - Udało się.

- I jeśli ta sprawa ma zostać tam, gdzie powinna, musimy dać z siebie wszystko. - Eve blado uśmiechnęła się do niego. - Twoje życie towarzyskie, kolego, właśnie popłynęło do rynsztoka. Po­trzebujemy tego wykrywacza o dalekim zasięgu. Chcę, aby zostały spenetrowane wszystkie hale sportowe i sportowe kompleksy, również w New Jersey - zwróciła się do Annę.

- Jezu, Dallas, z naszym wyposażeniem i liczbą osób zajmie to tydzień.

- Masz jeden dzień - odpowiedziała. - Skontaktuj się z Roarkiem. - Włożyła ręce do kieszeni. - Bardzo prawdopodobne, że ma zabawki, które przypominają to, czego szukasz.

- Do diabła! - McNab zatarł ręce i uśmiechnął się do Anne.

- Poczekaj, zobaczysz, co ten facet posiada.

- Feeney, czy możesz jakoś zablokować tę maszynę? Spowodować, by się zacięła? Albo jeszcze lepiej, wytrzasnąć nową, nierejestrowaną jednostkę z dobrym ekranowaniem?

Jego wisielcza twarz rozjaśniła się, gdy spojrzał na Eve.

- Przypuszczam, że mógłbym coś zaimprowizować. Nie oznacza to, że my w elektronicznym bawimy się nierejestrowanym sprzętem.

- Oczywiście, że nie. Peabody, jesteś ze mną.

- Hej, kiedy wracacie?! - zawołał McNab.

Eve odwróciła się i patrzyła na niego, a Peabody zapragnęła nagle, aby stać się niewidoczną.

- Gdy skończymy, detektywie. Myślę, że masz dość pracy, aby nie mieć ani jednej wolnej chwili.

- Och, jasne. Tak się tylko zapytałem. - Wyszczerzył głupio zęby. - Miłej podróży.

- Nie jedziemy na tańce - mruknęła Eve i wyszła, kręcąc głową.

- Będziemy przed końcem zmiany? Jak pani myśli, pani porucznik? Idąc do windy, Eve wzruszyła ramionami.

- Uważaj, jeśli masz gorącą randkę, musisz ostudzić swe zapały.

- Nie, nie to miałam na myśli... Och, chcę tylko, aby Zeke wiedział, czy będę pracowała po godzinach, to wszystko. - Zawstydziła się, spostrzegając, że nie poświęciła bratu ani jednej myśli.

- Zajmie to tyle czasu, ile będzie konieczne. Musimy się zatrzymać, aby załatwić jakiś środek transportu na północ.

- Czy nie moglibyśmy wziąć jednego z prywatnych odrzutowców Roarke'a? - Eve tylko spojrzała na nią groźnie i Peabody zgarbiła się. - Nie, domyślam się, że nie. Pytałam, bo są znacznie szybsze od pasażerskich.

- A ty jesteś właśnie zainteresowana szybkością, prawda, Peabo­dy? - Eve weszła do windy, nacisnęła guzik na poziom garażowy. - To nie ma nic wspólnego z pluszem, obszernymi siedzeniami, w pełni zaopatrzoną kuchenką i filmami do wyboru.

- Wygoda dla ciała daje lepsze warunki myślenia.

- To kulawe. Zwykle potrafisz lepiej brać mnie pod włos. Masz dzisiaj wolne, Peabody.

Pomyślała o dzikim interludium z McNabem w pustym pokoju biura.

- Mówisz mi to poważnie?

Zeke pracował wytrwale, dokładnie, robiąc wszystko, by skupić umysł na drewnie i przyjemności, jaką mu dawało.

Wiedział, że siostra nie spała dobrze poprzedniej nocy. Gdy leżał, nie śpiąc, na wysuwanej leżance, słyszał, jak się wierci i chodzi. Chciał wtedy pójść do niej, zaproponować jej medytacje albo zrobić jeden ze swych kojących zabiegów, ale nie mógł się zdobyć na to, by spojrzeć jej w oczy.

Głowę miał pełną Clarissy, tego, jak się wtuliła w jego ramiona i jak słodkie były jej usta. Wstydził się. Wierzył mocno w świętość małżeństwa. Jedną z przyczyn, dla których dotychczas nie zaangażował się poważnie, było postanowienie, że gdy złoży to ślubowanie, będzie mu wierny do końca życia.

Nie było jeszcze takiej, którą kochałby dostatecznie mocno, aby jej ślubować.

Aż do tej chwili.

Ale ona należała do kogoś innego.

Do kogoś, kto jej nie cenił, jak o tym myślał tej nocy. Do kogoś, kto się z nią źle obchodził, kto ją unieszczęśliwiał. Śluby powinny być złamane, gdy są źródłem bólu.

Nie, nie mógł rozmawiać z Dee, gdy przez jego umysł przemykały takie myśli. Gdy nie mógł wyrzucić z głowy Clarissy i nie mógł sprawić ulgi siostrze.

Poprzedniego wieczoru oglądał w wiadomościach reportaże o za­machu bombowym. Przerażało go to. Rozumiał, że nie wszyscy stosują zasadę nieczynienia krzywdy, fundamentalną dla każdego wyznawcy Free Agę. Wiedział, że niektórzy z nich modyfikowali tę zasadę, dostosowując ją do swojego stylu życia. Ostatecznie, religia ta zakładała płynność.

Wiedział też, że okrucieństwo istnieje. Morderstwa popełniane są każdego dnia. Jednak nigdy nie widział tak strasznej pogardy dla życia, jaką oglądał poprzedniego wieczoru na ekranie w mieszkaniu siostry.

Ci, którzy byli do tego zdolni, nie byli ludźmi. Nikt, kto miał serce, duszę i charakter, nie mógł unicestwić ludzkich istnień w taki sposób. Wierzył w to, trzymał się nadziei, że taka rzecz była zboczeniem, mutacją. I że świat rozwinął się w taki sposób, że nie ma w nim miejsca dla masowego ludobójstwa.

Doznał szoku, gdy zobaczył idącą pośród tej rzezi Eve. Pamiętał jej pozbawioną wyrazu twarz i poplamione krwią ubranie. Pomyślał, że wyglądała na zmęczoną, z zapadniętą twarzą, ale w jakiś sposób była odważna. Następnie uderzyło go, że gdzieś pośród tej całej makabry musiała być również jego siostra.

Eve rozmawiała tylko z jedną reporterką, ładną kobietą o lisiej twarzy, której zielone oczy odbijały smutek.

- Nie mam nic, co mogłabym dodać do tego, co tu widzisz, Nadine - powiedziała. - To nie czas ani miejsce na oświadczenia. Umarli mówią za siebie.

A gdy jego siostra przyszła do domu, z tym samym wyrazem wyczerpania na twarzy, pozostawił ją samą.

Miał teraz nadzieję, że zrobił to dla jej dobra, nie dla własnego. Nie chciał rozmawiać o tym, co widziała i robiła. Nie chciał o tym myśleć. Ani o Clarissie. Ale, o ile zdołał zapanować nad swym umysłem do tego stopnia, by wymazać obrazy śmierci, nie wystarczyło mu siły, aby wymazać kobietę.

Teraz będzie się trzymała ode mnie z daleka, myślał. Będą się oboje trzymali z dala od siebie i tak będzie najlepiej. Skończy pracę, której wykonania się podjął, po czym wróci do Arizony. Będzie pościł, medytował i oczyści się z niej.

Może będzie przez parę dni koczować na pustyni, aż umysł i serce odzyskają równowagę.

Wtedy z przewodu wentylacyjnego znów zaczęły się wydobywać jakieś głosy. Pełen złości śmiech mężczyzny, błaganie kobiety.

- Powiedziałem, że chcę się pieprzyć. Zresztą, to jest jedyne, w czym jesteś dobra.

- Proszę, B.D., nie czuję się dzisiaj dobrze.

- A gówno mnie obchodzi, jak się czujesz. To twój obowiązek, rozkładać nogi, kiedy ci rozkazuję.

Nastąpiło głuche uderzenie, następnie nagle ucięty krzyk. Brzęk tłuczonego szkła.

- Na kolana, na kolana suko.

- Sprawiasz mi ból. Proszę...

- Wykorzystaj usta do czegoś innego niż same jęki. Tak, tak. Włóż w to trochę zapału. To cud, że w ogóle mogę z tobą wytrzymać. Mocniej, ty kurwo. Wiesz, gdzie ostatniej nocy był mój ptaszek? Wiesz, gdzie miałem to, co trzymasz w swojej płaczliwej gębie? W nowej operatorce łączy, którą wynająłem. Warto było za te pieniądze.

Teraz dyszał, kwiczał jak zwierzę, a Zeke zamknął mocno oczy i modlił się, aby to się skończyło.

Jednak nie skończyło się, tylko zmieniło z dominującym głosem płaczącej i błagającej Clarissy. Teraz ją gwałcił, nie można było pomylić tych odgłosów.

Zeke znalazł się u podnóża schodów i doznał wstrząsu, ujrzawszy swą dłoń zaciśniętą na rękojeści młotka. W uszach słyszał gwałtowny szum krwi.

Boże, o Boże, co ja robię?

Gdy drżącą ręką odłożył młotek, głosy zamilkły. Teraz słychać było tylko płacz. Zeke powoli wspinał się po schodach.

To się musi skończyć. Ktoś to musi zatrzymać. Żaden ze zdalnie sterowanych, pracujących tam służących, nie zwrócił na niego uwagi. Wszedł do szerokiego hallu, minął piękne pokoje i skierował się ku wiszącym schodom.

Myślał, że chyba nie ma prawa się wtrącać, ale nikt, nikt nie ma prawa traktować drugiej osoby ludzkiej tak, jak była traktowana Clarissa.

Szedł korytarzem w prawo, starając się ocenić, który z pokoi znajduje się bezpośrednio nad pracownią. Drzwi były uchylone; słychać było płacz. Umieszczając koniuszki palców na wypolerowanym drewnie, otworzył je lekko. Zobaczył ją zwiniętą na łóżku, z siniakami, które wykwitły na nagim ciele.

- Clarisso?

Uniosła głowę z rozwartymi szeroko oczami, z trzęsącymi się, nabrzmiałymi wargami.

- O Boże. Nie, nie. Nie chcę, byś mnie widział w takim stanie. Odejdź.

- Gdzie on jest?

- Nie wiem. Poszedł. Och, proszę, proszę. - Wciskała twarz w zmierzwione prześcieradło.

- Nie mógł odejść. Wchodziłem frontowymi schodami.

- Boczne wejście. Używa bocznego wejścia. Poszedł, już poszedł. Dzięki Bogu. Gdyby zobaczył, że przyszedłeś...

- To się musi skończyć. - Podszedł do łóżka, delikatnie wypros­tował prześcieradło i położył je na niej. - Nie możesz pozwolić, aby cię tak krzywdził.

- On tego nie chce... On jest moim mężem - wydobyła z siebie westchnienie, które rozdzierało serce Zeke'a. Była taka bezradna. - Nie mam miejsca, gdzie mogłabym pójść. Nie mam nikogo. Nie raniłby mnie, gdybym nie była tak powolna i taka głupia. Gdybym zwyczajnie robiła to, co mi każe. Gdybym...

- Dość tego. - Wypadło to ostrzej, niż chciał; cofnęła się, gdy położył rękę na jej ramieniu. - To, co się tu wydarzyło, było z jego winy, nie z twojej.

Pomyślał, że potrzebna jej rada. Potrzebne oczyszczenie. Bezpieczne miejsce, w którym mogłaby się schronić. Uszczerbku doznało nie tylko jej ciało, ale także szacunek dla siebie, co raniło duszę.

- Chcę ci pomóc. Mogę cię stąd zabrać. Możesz zostać u mojej siostry, dopóki nie zdecydujesz, co robić dalej. Istnieją odpowiednie programy, ludzie, z którymi mogłabyś porozmawiać. Jest policja - dodał. - Powinnaś wnieść oskarżenie.

- Nie. Tylko nie policja! - Wtuliła się w prześcieradło i próbowała wstać. Jej cimnofiołkowe oczy przepełniły się lękiem. - Zabiłby mnie, gdybym to zrobiła. Ma znajomych w policji. Wysoko postawionych. Nie mogę wzywać policji.

Zaczęła drżeć, więc próbował ją uspokoić.

- Teraz to nieważne. Pomogę ci się ubrać, wezmę cię do uzdro­wiciela, do lekarza - poprawił się, uświadamiając sobie, gdzie jest. - Wtedy porozmawiamy, co później zrobisz.

- Och, Zeke - wzdychała spazmatycznie, kładąc głowę na jego ramieniu. - Nie ma później. Nie widzisz tego? Nie pozwoli mi odejść.

Powiedział mi to. Powiedział, co ze mną zrobi, jeśli będę próbowała odejść. Nie jestem dość silna, aby z nim walczyć. Wziął ją w ramiona i zaczął kołysać.

- Ale ja jestem.

- Jaki jesteś młody. - Pokręciła głową. - Ja nie jestem już młoda.

- Nieprawda. Czułaś się bezradna, bo byłaś sama. Teraz nie jesteś sama. Ja ci pomogę. Moja rodzina ci pomoże.

Przesuwał ręką po jej rozrzuconych, potarganych włosach, które były jak miękka chmura.

- W domu, w moim domu - dodał, starając się nie podnosić głosu ponad poziom kojącego szeptu. - Jest w nim spokój. Pamiętasz, jak wielka, otwarta i cicha jest pustynia? Tam będziesz mogła się wyleczyć.

- W czasie tych paru dni czułam się prawie szczęśliwa. Ta przestrzeń. Gwiazdy. Ty. Gdybym uwierzyła, że jest jakaś szansa...

- Pozwól mi podarować ci tę szansę. - Łagodnie odchylił jej twarz. Widok siniaków łamał mu serce. - Kocham cię.

Łzy napłynęły jej do oczu.

- Nie możesz. Nie wiesz, co zrobiłam.

- Nic, co ci zrobił, nie liczy się. I bez znaczenia jest, co ja czuję, liczy się to, czego potrzeba tobie. Nie możesz z nim pozostać.

- Nie mogę cię w to wciągać, Zeke. To jest złe.

- Nie zostawię cię. - Dotknął ustami jej włosów. - Gdy już będziesz bezpieczna, jeśli zechcesz, bym odszedł, odejdę. Ale dopiero wtedy, gdy będziesz uratowana.

- Uratowana - ledwie wyszeptała. - Przestałam wierzyć, że można mnie uratować. Ale jeśli istnieje jakaś szansa... - Odsunęła się, spojrzała mu w oczy. - Potrzebuję czasu na przemyślenie.

- Clarisso...

- Muszę być pewna, że potrafię przez to przejść. Potrzeba mi czasu. Proszę cię, spróbuj to zrozumieć. Daj mi dzień. - Ścisnęła jego rękę. - Nie może mnie zranić bardziej niż do tej pory. Daj mi ten dzień, abym mogła zajrzeć w głąb siebie i sprawdzić, czy jest tam coś, co mogłabym ci ofiarować.

- Nie proszę cię o nic.

- Aleja cię proszę. - Usta jej drgnęły w uśmiechu. - Czy mógłbyś podać mi numer, pod którym mogłabym cię znaleźć? Chcę, abyś teraz poszedł do domu. B.D. nie wróci wcześniej niż jutro po południu; potrzeba mi czasu, muszę być sama.

- Dobrze. Jeśli tylko przyrzekniesz, że jakkolwiek zdecydujesz, zadzwonisz do mnie.

- Zrobię to. - Wyjęła z nocnego stolika elektroniczny notatnik i podała mu. - Zadzwonię do ciebie, nim zapadnie noc. Przyrzekam. - Kiedy wprowadził numer, wzięła notatnik i wsunęła do szuflady. - Idź już, proszę. Muszę sprawdzić, do jakiego stopnia uda mi się samej pozbierać.

- Nie będę daleko - odpowiedział. Zaczekała, aż dojdzie do drzwi.

- Zeke? Gdy cię spotkałam w Arizonie... gdy cię zobaczyłam, spoglądałam na ciebie... coś we mnie, coś, co myślałam, że umarło, wróciło do życia. Nie wiem, czy to miłość. Nie wiem, czy jeszcze potrafię kochać. Ale jeśli potrafię, to tylko ciebie.

- Będę cię ochraniał, Clarisso. On już nigdy cię nie skrzywdzi. Nic w życiu nie sprawiło mu takiej trudności, jak otworzenie drzwi i oddalenie się od niej.

14

Przechodząc przez garaż, Eve rzuciła długie, pochmurne spojrzenie na swój poobijany pojazd. Wprawdzie wygląd nie znaczył wiele. Od czasu gdy Zeke i Roarke popracowali przy nim, stary grat był znów w znakomitej kondycji. Ale przecież był to dalej grat.

- To cholernie żałosne, że porucznik z wydziału zabójstw musi jeździć tą ruiną, podczas gdy faceci od szwindli mają wyścigówki. - Rzuciła zazdrosne spojrzenie na błyszczący, opływowy, wielozada­niowy samochód, stojący dwa miejsca niżej.

- Wymaga jeszcze tylko trochę pracy przy karoserii, nieco farby i nowych szyb. - Peabody otworzyła drzwi po swojej stronie.

- To stanowi zasadę. Gliniarz od morderstw zawsze dostaje rzęcha. - Eve trzasnęła drzwiami, co było błędem, bo natychmiast odskoczyły, otwierając się. - Och, świetnie, znakomicie.

- Zauważyłam to wczoraj, gdy go odprowadzałam. Musisz tylko unieść tę część, oderwać i wziąć do domu. Zeke umocuje ci to przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zapomniałam mu o tym powiedzieć wczoraj wieczorem.

Eve uniosła ramiona i wzięła parę wolnych, głębokich oddechów.

- Nie ma sensu zrzędzić.

- Ale ten zrzędliwy styl pani porucznik jest taki lekki.

Eve zabrała się do pracy przy drzwiach, rzucając z ukosa spojrzenie na Peabody.

- Już lepiej. Zaczęłaś mnie martwić. Od dwóch dni nie słyszałam twoich piekielnie dowcipnych uwag.

- Jestem wybita z rytmu - mruknęła Peabody i zacisnęła wargi. Wciąż jeszcze miała w pamięci bliskość McNaba.

Eve przytrzymała drzwi.

- Masz jakieś kłopoty?

- Ja... - Chciała o tym komuś powiedzieć, ale było to zbyt upokarzające. - Nie, nie mam żadnych kłopotów. Gdzie pierwszy przystanek?

Eve uniosła brwi. Rzadko się zdarzało, aby Peabody nie skończyła wątku, który podjęła. Przypominając sobie, że życie osobiste nie bez przyczyny jest życiem wyłącznie własnym, Eve zrezygnowała ze śledztwa.

- Autotron. Oto adres.

- Znam. To jest o kilka bloków na zachód od mojego domu na Dziewiątej. Dziewiąta i Dwunasta. Co tam jest?

- Facet, który lubi bomby.

W czasie drogi udzieliła Peabody niezbędnych informacji.

Gdy wjechała na teren parkingu w Autoironie, strażnik przy bramie badawczo spojrzał na jej auto i szybko podszedł, aby rzucić okiem na odznakę, którą podniosła.

- Ma pani wolny przejazd, pani porucznik. Jest dla pani zarezer­wowane miejsce. Stanowisko trzydzieste szóste, poziom A. Już otwarte, po lewej stronie.

- Kto mi dał wolny przejazd? - Sama zdziwiła się swoim pytaniem.

- Roarke. Proszę wsiąść do windy z pierwszego rzędu, wysiąść na ósmym piętrze. Jest pani oczekiwana.

Wjechała z błyskiem w oczach.

- On po prostu nie wie, kiedy się odsunąć.

- No cóż, to przyspiesza tempo. Oszczędza czas.

Chciała powiedzieć, że nie śpieszy się jej, ale byłoby to tak śmieszne kłamstwo, że Eve tylko poruszyła wargami. Jednak zawrzała w środku.

- Jeśli on już wyciąga informacje od Lamonta, zwiążę mu język w supeł.

- Mogę się temu przypatrzeć? - Peabody wyszczerzyła zęby, widząc, jak Eve zahamowała ostro na wyznaczonym miejscu parkin­gowym. - Powraca mi mój rytm.

- Możesz go szybko zgubić. - Podrażniona, zapomniała się i trzas­nęła drzwiami, po czym zaklęła soczyście, gdy ich przednia krawędź odbiła się od betonowej podłogi. - O cholera! - Po tym kopnęła krawędź, tylko dlatego, że była akurat pod jej nogami, a następnie z wysiłkiem osadziła ją z powrotem na ramie. - Nic nie mów - ostrzegła Peabody i podeszła sztywno do windy.

Peabody weszła do windy, skrzyżowała ręce na piersi i z wielką „Wagą studiowała rosnące numery nad drzwiami. Na ósmym piętrze znajdowało się obszerne biuro i recepcja, pełne urzędników, interesantów i elegancko ubranych kierowników. Przeważały tonacje granatu i szarości z uderzającymi, niedbale roz­rzuconymi, dzikimi czerwonymi kwiatami, rozpościerającymi się pod oknami i wokół centralnej konsoli.

Pomyślała, że Roarke ma hopla na punkcie kwiatów w miejscu pracy, a właściwie w każdym miejscu. Ożywiały także jego główną kwaterę w mieście.

Ledwie wyszła i zaczęła wyciągać odznakę, gdy podszedł do niej wysoki mężczyzna w elegancko skrojonym, czarnym garniturze, z gładkim uśmiechem na twarzy.

- Pani porucznik Dallas. Roarke czeka na panią. Pozwolą panie za mną?

Gorsza jej część już chciała mu zaproponować, aby poinformował szefa, żeby swój piękny nos trzymał z dala od tej sprawy, ale przełknęła to. Musiała porozmawiać z Lamentem, a jeśli Roarke zdecydował, że będzie ogniwem, które do niego wiedzie, na omijaniu go straciłaby więcej czasu i energii, niż to było warte.

Posuwały się za nim przez pomieszczenia biurowe, przechodząc obok jeszcze elegantszych gabinetów, obok następnych kwiatów i przez otwarte podwójne drzwi weszły do obszernej sali konferencyjnej.

Centralny stół był w istocie grubą, czystą płytą, otoczoną dopaso­wanymi krzesłami z ciemnoniebieskim obiciem na siedzeniach i oparciach. Jednym szybkim spojrzeniem oceniła, że sala wyposażona jest we wszystkie wygody i najwyższej klasy ułatwienia technologiczne, których zawsze mogła się spodziewać po tym wszystkim, do czego przyłożył rękę Roarke lub co nosiło jego nazwisko.

Był tam wielki autokucharz, chłodnia, w pełni wyposażone centrum łączności, przyciągająca oczy konsola rozrywkowa i szerokie okno ze storami zapewniającymi pełne bezpieczeństwo i ochronę przed słońcem.

Na ogromnym ściennym ekranie skręcały się i krążyły ruchome wzory. Mężczyzna, siedzący u szczytu stołu odwrócił od niego uwagę, uniósł brwi i posłał swojej żonie czarujący uśmiech.

- Pani porucznik, Peabody. Dziękuję ci, Gates. - Poczekał, aż drzwi się zamkną, po czym wykonał zapraszający gest. - Proszę usiąść. Czy mogę służyć kawą?

- Nie chcę siadać ani pić żadnej cholernej kawy - zaczęła Eve.

- Ja prosiłabym o kawę. - Peabody skuliła się pod miażdżącym spojrzeniem Eve. - Z drugiej strony...

- Siadaj - rozkazała Eve. - Bądź cicho.

- Tak jest. - Usiadła, była cicho, ale zanim stała się ślepa, głucha i niewidzialna, posłała Roarke'owi porozumiewawcze spojrzenie.

- Czy prosiłam cię, abyś mi dawał wolny przejazd? - zaczęła Eve. - Czy prosiłam, abyś tu był, gdy przyjadę przesłuchiwać Lamonta? Jestem w środku niezwykle drażliwego śledztwa, takiego, które federalni chcieliby mi odebrać. Nie chcę, aby w moich sprawozdaniach twoje nazwisko figurowało częściej, niż to absolutnie konieczne. Czy to rozumiesz?

Mówiąc to, zbliżała się do niego i zakończyła, wciskając palec w jego ramię.

- Boże, jak lubię, gdy mnie pouczasz. - Uśmiechał się, gdy syczała. - Nie przestawaj.

- To nie są żarty. Nie masz przypadkiem jakichś światów do zdobywania, jakiegoś małego uprzemysłowionego miasteczka do kupienia, jakichś interesów, aby się nimi zająć?

- Tak. - Wesołość zniknęła z jego oczu, które pozostały ciemne i bystre. - I jednym z nich jest hotel, w którym wczoraj zginęli ludzie. Jeśli okaże się, że któryś z moich pracowników ma z tym coś wspólnego, będzie to moja sprawa, tak samo jak twoja, pani porucznik. Myślałem, że to jasne.

- Nie możesz się winić za to, co się stało wczoraj.

- Jeśli powiem to samo tobie, będziesz mnie słuchać? Patrzyła na niego przez chwilę, żałując, że tak jasne są dla niej jego racje.

- Czy przesłuchałeś Lamonta?

- O nie, zamiast tego zmieniłem dzisiejsze plany, załatwiłem twoje wejście na teren zakładu i upewniłem się, że Lamont jest w labora­torium. Nie posłałem jeszcze po niego. Sądziłem, że najpierw zechcesz na mnie trochę pokrzyczeć.

Eve pomyślała, że jeśli jej reakcje są tak przewidywalne, lepiej będzie się pogodzić.

- Napiję się tej kawy, zanim poślesz po Lamonta.

- Nim się do tego zabrał, pogładził palcami jej włosy. Eve zapadła się w fotelu i spojrzała wilkiem na Peabody.

- Na co się gapisz?

- Na nic, pani porucznik. - Peabody z rozmysłem odwróciła

- To fascynujące, pomyślała, patrzeć na nich razem. Pouczająca obserwacja małżeńskich zmagań. A także to, jak na siebie patrzyli, wracali do wspólnej pracy. Właśnie było to widać.

Nie wyobrażała sobie, że można być ze sobą tak blisko. Tak się ze sobą związać, że zwykłe przesunięcie po włosach koniuszkami palców jest niewątpliwą, jasną deklaracją miłości.

Musiała widać westchnąć, bo Roarke, stawiając przed nią kawę, nachylił głowę.

- Zmęczona? - szepnął i położył rękę na jej ramieniu. Peabody uznała, że ma prawo do miłej fali ciepła i łagodnego pożądania, których doświadczała niemal zawsze, gdy patrzyła na jego niezwykłą twarz. Jednak była przekonana, że jeszcze jedno wes­tchnienie nie spodobałoby się Eve.

- Ciężka noc - powiedziała i spuszczając wzrok, skoncentrowała się na kawie.

Szybko ujął ją za ramię, co poderwało jej serce do galopu, i odwrócił się do Eve.

- Lamont będzie za chwilę. Chciałbym tu zostać, gdy będziesz go przesłuchiwała. Ale - mówił, trzymając rękę w powietrzu - zanim powiesz mi, dlaczego nie powinienem być tutaj podczas oficjalnego przesłuchania, chciałbym ci przypomnieć, że nie tylko zatrudniam przesłuchiwanego, ale także znam go i to od wielu lat. Będę wiedział, kiedy kłamie.

Eve zabębniła palcami po stole. Znała to jego spojrzenie - chłodne, zagadkowe, opanowane. Potrafił przeanalizować i zobaczyć każdy szczegół równie fachowo, jak doświadczony śledczy.

- Tylko obserwuj. Nie pytaj go, ani niczego nie komentuj, dopóki cię nie poproszę.

- Zgoda. Załatwiłaś już wyjazd do Maine?

- Zaraz po wyjściu stąd złapiemy wahadłowiec.

- Na lotnisku stoi odrzutowiec. Poleć nim.

- Polecimy wahadłowcem - powtórzyła Eve, chociaż Peabody podniosła głowę, a w jej oczach była nadzieja szczeniaka, który zwęszył mleko matki.

- Nie bądź uparta - powiedział łagodnie Roarke. - Odrzutowiec oszczędzi ci połowę czasu i pozbawi frustracji. Będziesz mogła nam przywieźć parę homarów na kolację.

Już miała na ustach słowo niedoczekanie, ale ugryzła się w język, bo rozległo się pukanie do drzwi.

- Spektakl - mruknął Roarke i odchylił się w fotelu. - Proszę wejść. Lamont miał gładkie, okrągłe policzki, żywe, niebieskie oczy, a na brodzie wytatuowaną płonącą strzałę, co było czymś nowym w porównaniu z fotografią w dowodzie. Eve zauważyła, że urosły mu włosy, tak że wiły się kasztanowatymi falami aż po brodę, nadając mu raczej anielski wygląd, różny od wizerunku wyprostowanego, młodego konserwatysty, który oglądała na ekranie poprzedniej nocy.

Miał na sobie biały fartuch laboratoryjny, narzucony na białą koszulę, zapiętą ciasno aż do wysokości jabłka Adama, i rurowate czarne spodnie. Zauważyła ręcznie wykonane buty, bardzo drogie, jakich miał mnóstwo Roarke w swej przepastnej garderobie.

Spojrzał na nią uprzejmie, dłużej przyjrzał się mundurowi Peabody i całą uwagę skierował na Roarke'a.

- Chciał mnie pan zobaczyć? - Jego głos niósł lekki ślad fran­cuszczyzny jak zupa posypana odrobiną tymianku.

- To porucznik Dallas z wydziału bezpieczeństwa nowojorskiej policji. - Roarke nie podniósł się, ani nie uczynił żadnego gestu. Było to jego milczące przekazanie sprawy Eve. - Chce się z panem zobaczyć.

- O? - W uprzejmym uśmiechu krył się ślad zdziwienia.

- Proszę usiąść, panie Lamont. Mam parę pytań. Ma pan prawo, jeśli pan zechce, wezwać adwokata.

Zamrugał dwukrotnie.

- Czy potrzebuję prawnika?

- Nie wiem, panie Lamont. A pan wie?

- Nie rozumiem, z jakiego powodu. - Usiadł, przesunął się, aby siąść wygodnie na poduszce. - O co tu chodzi?

- O bomby. - Eve uśmiechnęła się do niego słabo. - Nagrywaj, Peabody - dodała i przeczytała Lamentowi jego uprawnienia. - Co pan wie o wysadzeniu Hotelu Plaża w dniu wczorajszym?

- Tylko to, co widziałem na ekranie. Dzisiaj rano podano liczbę zabitych. Do chwili obecnej jest ich ponad trzystu.

- Czy pracował pan przy wytwarzaniu plastonu, panie Lamont?

- Tak.

- A więc wie pan, co to takiego?

- Oczywiście. - Znów poruszył się na krzesełku. - Jest to lekka, elastyczna, wysoce niestabilna substancja, zwykle używana jako detonator ładunków wybuchowych. - Zbladł teraz trochę, ale nie spuszczał z niej wzroku. Jego oczy nie były już tak żwawe. - Materiały wybuchowe, które produkujemy tutaj, w Autoironie, na zamówienia rządowe i dla niektórych prywatnych koncernów, często zawierają małe ilości plastonu.

- Jak u pana ze znajomością mitologii greckiej?

Złożył palce na stole, rozdzielił je i złożył powtórnie.

- Proszę?

- Czy zna pan kogoś o imieniu Kasandra?

- Nie wydaje mi się.

- A może spotkał pan Howarda Bassiego, bardziej znanego jako Fixer?

- Nie.

- Co pan robi w wolnym czasie, panie Lamont?

- Ja... w wolnym czasie?

Znów się uśmiechnęła. Zmiana rytmu, tak jak zamierzała, wytrąciła go z równowagi.

- Hobby, sport, rozrywki. Roarke nie każe panu pracować dwadzieś­cia cztery godziny na dobę, prawda?

- Ja... Nie. - Jego spojrzenie pobiegło do Roarke'a, potem wróciło do niej. - Gram trochę w piłkę ręczną.

- W zespole czy sam? Uniósł rękę i potarł usta.

- Zazwyczaj sam.

- Pański ojciec produkował bomby podczas wojny francuskiej - ciągnęła. - Pracował w zespole czy sam?

- Ja... on pracował dla ARS, Armii Reform Społecznych. Myślę, że był to zespół.

- Przypuszczałam, że był wolnym strzelcem i pracował dla tego, kto mu najlepiej zapłacił.

Na twarz Lamonta powrócił kolor.

- Mój ojciec był ideowcem.

- Sabotaż w imię idei. Terroryści często nazywają się ideowcami. - Mówiła łagodnym głosem, ale po raz pierwszy zobaczyła w kącikach jego oczu przebłysk złości. - Czy uznaje pan sabotaż w imię idei, panie Lamont? Rzeź i poświęcenie niewinnych istot w imię sprawied­liwej i szlachetnej idei?

Otworzył usta, zamknął je, nabrał głęboko powietrza.

- Wojna to co innego. W czasach mojego ojca nasz kraj był w rękach biurokratycznych wyzyskiwaczy. Druga rewolucja we Francji była konieczna, aby oddać ludziom władzę i sprawiedliwość, do których mieli prawo.

- A więc... - Eve uśmiechnęła się lekko. - Biorę to za odpowiedź twierdzącą.

- Nie wykonuję ładunków wybuchowych z myślą o jakiejś idei. Robię je dla górnictwa, do burzenia budynków. Pustych budynków. Do testów wojskowych. To są kontrakty - dodał. - Autotron jest firmą szanowaną, cieszącą się poważaniem.

- No pewnie. Lubi pan robić petardy?

- Nie robimy tu petard. - Jego ton był teraz lekko jadowity, a wymowa nieco bardziej francuska. - Nasze urządzenia są bardzo skomplikowane, zaawansowane technologicznie. Produkowane przez nas rzeczy są najlepsze na rynku.

- Przepraszam. Czy lubi pan wytwarzanie skomplikowanych, zaawansowanych technologicznie urządzeń?

- Tak. Lubię moją pracę. Czy pani lubi swoją?

Teraz jest trochę zadziorny, zauważyła Eve. Interesujące.

- Lubię pozytywne wyniki mojej pracy. A jak pan?

- Ja wierzę, że moje umiejętności są dobrze spożytkowane.

- Ja również. Dziękuję, panie Lamont. To wszystko.

Nikły uśmiech, który zaczął wypływać na jego twarz, zblakł.

- Mogę odejść?

- Tak, dziękuję panu. Kończ nagrywanie, Peabody. Dziękuję za użyczenie pomieszczenia, Roarke.

- W Autoironie zawsze będzie nas cieszyć współpraca z policją. - Uniósł brwi, zwracając się do Lamonta. - Rozumiem, że porucznik Dallas skończyła rozmowę z tobą, Lamont. Możesz wrócić do pracy.

- Tak, proszę pana. - Wstał sztywno i wyszedł z pokoju. Eve znów usiadła.

- On kłamał.

- O tak - zgodził się Roarke. - Kłamał.

- W którym momencie? - wyrwało się Peabody.

- Znał nazwę Kasandra i wiedział o Fixerze. - Eve w zamyśleniu podrapała się po brodzie. - Początkowo był trochę niepewny, ale zaczął się rozgrzewać. Ma w dupie gliniarzy.

- Pospolite uczucie - wskazał Roarke. - Tak, jak pospolitą pomyłką jest lekceważenie niektórych gliniarzy. Pod koniec myślał, że łatwo cię zrobi w konia.

Prychnęła i wstała.

- Amator. Peabody, zleć, aby przydzielono cień naszemu przyja­cielowi Lamentowi. Roarke, chcę, abyś...

- Wyciągnął jego dane, dotyczące pracy, zrobił przegląd jego wyposażenia i listy materiałów, jego zapotrzebowań i byś sporządził świeżą inwentaryzację. - Również wstał. - To już zostało zrobione.

- Pozer.

Ujął jej dłoń, a że przyglądanie się Eve w czasie pracy usposobiło go romantycznie, skubnął wargami grzbiet jej ręki, zanim zdążyła ją wyrwać.

- Będę miał na niego oko.

- Trzymaj się od niego z daleka - rozkazała. - Chcę, aby myślał, że wyszedł zwycięsko z przesłuchania. Peabody... - Odwróciła się i chrząknęła, nakrywszy swą asystentkę na bujaniu w obłokach. - Peabody, oprzytomniej.

- Pani porucznik! - Zatrzepotała powiekami i zerwała się na nogi, omal nie przewracając krzesła. Widząc wcześniej wargi Roarke'a, błądzące po palcach Eve, zaczęła wyobrażać sobie, co też ma dla niej w zanadrzu McNab.

- Powróć na ziemię, dobrze? Będę z tobą w kontakcie - dodała, zwracając się do Roarke'a.

- Świetnie. - Podszedł z nimi do drzwi, po czym ujął Peabody za ramię, zatrzymując ją o krok z tyłu. - Szczęśliwy mężczyzna - szepnął.

- Co? Kto?

- Ten, o którym przed chwilą marzyłaś. Wyszczerzyła idiotycznie zęby.

- Jeszcze nie jest, ale będzie.

- Peabody!

Przewracając oczami, Peabody szybko zrównała krok z Eve.

- Leć odrzutowcem, poruczniku! - zawołał Roarke. Obejrzała się przez ramię; stał pośrodku szerokich drzwi, wysoki, wspaniały. Żałowała, że nie ma czasu i nie są na osobności, bo pragnęła cofnąć się do niego i szybko ucałować te cudowne wargi.

- Może polecę - odpowiedziała, wzruszając ramionami i ruszyła do windy.

Zdecydowała się na odrzutowiec, aby w równej mierze zyskać na czasie, co uwolnić się od dąsów Peabody. Miała rację: w Maine było piekielnie zimno. Oczywiście, zapomniała o rękawiczkach, wychodząc więc z samolotu na przenikliwy wiatr, włożyła ręce do kieszeni.

Członek z obsługi lotniska, w ciepłym ochronnym kombinezonie, podbiegł do niej i wręczył elektroniczny dekoder do samochodu.

- Co to jest?

- Środek transportu, pani porucznik Dallas. Pani samochód jest na zielonym parkingu, poziom dwa, miejsce piąte.

- Roarke - mruknęła i włożyła do kieszeni zgrabiałą dłoń z dekoderem.

- Pokażę pani drogę.

- Bardzo proszę.

Przeszli przez pole startowe i znaleźli się w ciepłym terminalu. Sektor transportu prywatnego był cichy, w przeciwieństwie do obszarów publicznych, gdzie podróżni wpadali na siebie w nieustannym hałasie i pełno było krążących sprzedawców jedzenia i pamiątek.

Zjechali windą na zielony parking, gdzie Eve zobaczyła gładki, czarny egzemplarz droga - powietrze, przy którym wszystkie terenówki, jakimi jeździli detektywi, wyglądały niczym dziecinne zabawki.

- Jeśli wolałaby pani inną markę lub model, ma pani prawo wybrać każdy wolny egzemplarz - usłyszała.

- Nie. Ten jest dobry. Dziękuję. - Poczekała, aż odszedł, i syknęła. - Musi wreszcie z tym skończyć.

Peabody z uczuciem przesunęła dłoń po błyszczącym zderzaku.

- Dlaczego?

- Dlatego. - To było wszystko, co potrafiła powiedzieć Eve. Rozkodowała drzwi. - Znajdź drogę do miejsca zamieszkania Moniki Rowan.

Peabody usadowiła się wygodnie i rozglądając się po kabinie, zatarła ręce.

- Powietrze czy ziemia?

Eve oszczędziła jej zimnego spojrzenia.

- Ziemia, Peabody.

- Zakładam się, że to cacko potrafi się nieźle ruszać. - Pochyliła się do przodu, aby przestudiować pokładowy system komputerowy. - O rany, ale naładowany.

- Gdy przestaniesz zachowywać się jak szesnastolatka, pokażesz mi tę cholerną drogę.

- Nigdy się nie wyrasta z szesnastki - mruknęła Peabody, ale wykonała polecenie.

Monitor w desce rozdzielczej odpowiedział natychmiast i wyświetlił dokładną mapkę najlepszej drogi.

Czy życzysz sobie audiowspomagania podczas drogi? Usłyszały ciepły, miękki baryton z komputera.

- Myślę, że damy sobie radę, asie. - Eve zaczęła manewrować W kierunku wyjazdu.

Jak sobie życzysz, poruczniku Dallas. Droga liczy szesnaście Przecinek trzy kilometra. Przewidywany czas podróży o tej porze dnia, w tym dniu tygodnia, przy określonych ograniczeniach szybkości, wynosi dwanaście minut i osiem sekund.

- Och, możemy tam dotrzeć szybciej. - Peabody uśmiechnęła się zachęcająco do Eve. - Prawda, pani porucznik?

- Nie jesteśmy tu po to, aby pobijać rekordy. - Wyjechała majestatycznie z garażu, włączyła się do ruchu wokół lotniska i przejechała przez bramę.

Przed nimi rozciągała się autostrada, długa, szeroka, prosta.

Do diabła, była tylko człowiekiem. Ostro nacisnęła na pedał gazu.

- Chciałabym mieć taki. - Peabody wyszczerzyła zęby, gdy krajob­raz zamazał się, uciekając do tyłu. - Jak myślisz, ile to cudo kosztuje?

Cena tego modelu wynosi sto sześćdziesiąt dwa tysiące dolarów, bez podatku, opłat, licencji.

- O, pieprzony.

- Wciąż czujesz się, jakbyś miała szesnaście lat? - Eve zaśmiała się krótko i zjechała z głównej trasy.

- Tak i chcę podwyżki uposażenia.

Dotarli do drapaczy chmur, centrów handlowych i kompleksów hotelowych na przedmieściach. Ruch na szosie i nad głowami zgęstniał, ale był nadal ucywilizowany i przestrzennie uporządkowany.

Spowodowało to, że Eve zatęskniła za Nowym Jorkiem z jego niewygodnymi ulicami, grubiańskimi sprzedawcami i warczącymi przechodniami.

- Jak ludzie potrafią żyć w takich miejscach? - spytała Peabody. - To tak, jakby ktoś wyciął to wszystko z dyskietki turystycznej, zrobił parę tysięcy kopii i urządził według tego wzorca wszystkie cholerne miasta w kraju. Wszystkie są takie same.

- Niektórzy lubią, gdy wszystko jest identyczne. To jest wygodne. Byliśmy na wycieczce w Maine, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Wyspa Mount Desert, park narodowy.

Eve wzdrygnęła się.

- W parkach narodowych jest pełno drzew, włóczęgów i dziwnych małych robaków.

- No tak, w Nowym Jorku nie ma oczywiście robaków.

- Każdego dnia znajduję jednego porządnego karalucha.

- Przyjdź do mojego mieszkania. Czasem odbywają się tam całe prywatki.

- Poskarż się administratorowi.

- O tak, to z pewnością poskutkuje.

Eve skręciła na prawo i zwolniła, bo ulica zaczęła się zwężać. Stare bliźniaki i szeregowce stały blisko siebie, nieszczęśliwie stłoczone. Cierpiące w ciszy trawniki ukazywały żałosne żółte plamy w miejscach, gdzie stopniał śnieg. Podjechała do krawężnika przy popękanym chodniku, wyłączyła silnik.

Podróż ukończona. Trwała dziewięć minut, czterdzieści osiem sekund. Proszę nie zapomnieć o zakodowaniu drzwi.

- Łatwo zaoszczędziłabyś następne dwie minuty, gdybyś leciała w powietrzu, nad całym ruchem ulicznym. - Powiedziała Peabody, gdy wyszły z pojazdu.

- Przestań pokazywać zęby i zrób minę prawdziwego gliniarza. Monika zerka na nas z okna. - Eve weszła na wyboisty, nieuprzątnięty chodnik i zastukała do środkowych drzwi szeregowca złożonego z trzech segmentów.

Czekanie trwało długo, chociaż, jak to oszacowała, od okna do drzwi Monika miała trzy kroki. Nie spodziewała się ciepłego przyjęcia. I też go nie otrzymała.

Drzwi otworzyły się odrobinę i w szczelinie ukazało się oko obramowane siwizną.

- Czego pani chce?

- Porucznik Dallas z asystentką, policja Nowego Jorku. Chcemy zadać pani parę pytań, pani Rowan. Czy możemy wejść?

- To nie Nowy Jork. Nie macie tu żadnej władzy, nie możecie prowadzić dochodzeń.

- Mamy parę pytań - powtórzyła Eve. - I mamy pozwolenie na przesłuchanie. Będzie pani wygodnej, pani Rowan, gdy to się odbędzie tutaj, niż gdy zajdzie potrzeba zorganizowania pani przejazdu do Nowego Jorku.

- Nie możecie zmusić mnie do przybycia do Nowego Jorku. Eve nawet nie westchnęła, wyjęła tylko odznakę i pokazała ją Monice.

- Możemy. Wolelibyśmy jednak nie sprawiać pani kłopotu. Nie zajmiemy pani zbyt dużo czasu.

- Nie chcę policji w moim domu. - Jednak otworzyła szerzej drzwi. - Nie chcę, abyście czegokolwiek dotykały.

Eve weszła do czegoś, co architekt dla zabawy nazwałby foyer. Pół metra kwadratowego wyblakłego linoleum, niemiłosiernie wyszo­rowanego.

- Wytrzyjcie nogi. Wytrzyjcie swe brudne policyjne nogi, zanim wejdziecie do mojego domu.

Eve posłusznie cofnęła się i wytarła buty o wycieraczkę. To dało jej jeszcze jedną chwilę, którą wykorzystała na przyjrzenie się Monice Rowan.

Wizerunek w dokumentacji był prawdziwy. Kobieta miała ostre, ponure spojrzenie i siwe włosy. Oczy, skórę i włosy charakteryzował prawie taki sam matowy odcień. Od stóp do głów ubrana była we flanelę, a ciepło buchające z mieszkania spowodowało, że Eve, w dżinsach i kurtce, zaczynało się już robić gorąco.

- Zamknijcie drzwi! Wypuszczacie ciepło, za które płacę. Wiecie, ile kosztuje ogrzanie tego mieszkania? Zakładem komunalnym kierują urzędnicy rządowi.

Peabody wytarła nogi, weszła do środka, zamknęła drzwi i wpadła na Eve. Monika z błyskiem w oczach stała z rękami założonymi na piersiach.

- Pytajcie, o co macie zapytać, i wynoście się.

Tyle pozostało z jankeskiej gościnności, pomyślała Eve.

- Trochę tu ciasno, pani Rowan. Może siadłybyśmy w pokoju.

- Pospieszcie się. Mam dużo roboty. - Odwróciła się i poprowadziła je do maleńkiej przestrzeni mieszkalnej, jakby w domku dla lalek.

Było tu do obrzydliwości czysto, z jednym krzesłem i małą sofą pokrytymi plastykiem. Dwie lampki miały także plastykowe pokrowce na abażurach. Eve doszła do przekonania, że nie ma ochoty na siadanie.

Zasłony w oknie były zaciągnięte, z pozostawioną wąską szparą. Przez niewielki prześwit wchodziło do pokoju jedyne światło.

Były tu pochłaniacze kurzu, ale żadnego kurzu. Eve wyobraziła sobie, że jeśli zabłąkałby się tu jakiś mól, zaraz zacząłby uciekać, wrzeszcząc ze strachu. Tuzin lśniących od czystości figurynek ze szczęśliwym wyrazem twarzy tańczył na stolikach. Tani model cybernetycznego kota podniósł się z chrzęstem z dywanu, zamiauczał zgrzytliwie i znów się położył.

- Proszę pytać i uciekać. Mam jeszcze coś do zrobienia w domu. Eve wyrecytowała słowa kodeksu, a Peabody nagrywała.

- Czy zrozumiała pani swe prawa i obowiązki, pani Rowan?

- Rozumiem, że przyszłyście do mojego domu nieproszone i prze­rywacie mi pracę. Nie potrzebuję żadnego łzawego adwokata. Oni wszyscy są rządowymi marionetkami, które żerują na uczciwych ludziach. Niech pani zaczyna.

- Była pani żoną Jamesa Rowana.

- Dopóki rząd nie zabił jego i moich dzieci.

- Nie mieszkała pani z nim w czasie, kiedy zginął.

- Co nie znaczy, że nie byłam jego prawowitą żoną, prawda?

- Nie, proszę pani, nie znaczy. Może mi pani powiedzieć, dlaczego odseparowała się od niego i od dzieci?

- To moja małżeńska prywatna sprawa. - Monika zacisnęła ręce na piersi. - Jamie myślał o wielu rzeczach. To był wielki człowiek. Do obowiązków żony należy uleganie potrzebom i życzeniom męża.

Słysząc to, Eve uniosła brwi.

- A pani dzieci? Czy brała pani pod uwagę ich potrzeby i życzenia?

- Były mu potrzebne. Jamie uwielbiał je.

Ale o ciebie tak bardzo się nie troszczył, pomyślała Eve.

- A pani, czy pani uwielbiała swoje dzieci?

Nie było to pytanie, które Eve chciała zadać, i już w chwili jego wypowiadania poczuła do siebie złość.

- Urodziłam je, prawda? - Monika wysunęła agresywnie osadzoną na chudej szyi głowę. - Każde z nich nosiłam w sobie przez dziewięć miesięcy, urodziłam je w bólu i krwi. Spełniałam przy nich swe obowiązki, utrzymywałam je w czystości i karmiłam, a rząd za mój trud dawał mi psie pieniądze. Cholerny gliniarz dostawał wtedy więcej niż matka wychowująca dzieci. Myśli pani, że kto wstawał o północy, kiedy się darły. Kto po nich sprzątał? Nie ma nic brudniejszego niż dzieci. Urabia się ręce po łokcie, aby utrzymać dom w porządku, gdy są w nim dzieci.

I tyle usłyszałyśmy na temat matczynej miłości, pomyślała Eve, przypominając sobie, że nie o to chodzi.

- Wiedziała pani o działalności męża? O jego powiązaniu z ter­rorystyczną grupą Apollo?

- Propaganda i kłamstwa. Rządowe kłamstwa - splunęła. - Jamie był wielkim człowiekiem. Bohaterem. Gdyby był prezydentem, w kraju nie byłoby bałaganu, takiego jak teraz, z ladacznicami i brudem na ulicach.

- Czy pracowała pani razem z nim?

- Zadaniem kobiety jest trzymać dom w czystości, przygotowywać porządne posiłki i rodzić dzieci. - Szyderczo wykrzywiła wargi. - Wy obydwie może chcecie być mężczyznami, ale ja wiem, do czego Bóg przeznaczył kobietę.

- Czy mąż rozmawiał z panią o swojej pracy?

- Nie.

- Czy spotykała pani ludzi z jego otoczenia?

- Byłam jego żoną. Utrzymywałam czysty dom dla niego i ludzi, którzy w niego wierzyli.

- Wierzył w niego William Henson?

- William Henson był wiernym, wybitnym człowiekiem.

- Czy pani wie, gdzie mogłabym znaleźć tego wiernego i wybitnego człowieka?

Monika uśmiechnęła się chytrze.

- Dopadły go rządowe psy i zabiły tak, jak zabiły większość wiernych.

- Rzeczywiście? Nie mam żadnych danych, które potwierdzałyby tę śmierć.

- Spisek. Konspiracja. Pozory. - Z ust pociekły jej krople śliny. - Wyciągali uczciwych ludzi z domów, zamykali ich w klatkach, głodzili i torturowali. Przeprowadzali egzekucje.

- Czy była pani wyciągana z domu, pani Rowan? Zamykana, torturowana?

Oczy Moniki stały się jak szparki.

- Nie było u mnie niczego, czego oni szukali.

- Może pani podać nazwiska osób, które w niego wierzyły i nadal żyją?

- To było trzydzieści lat temu i jeszcze dawniej. Byli, przeszli.

- A ich żony? Ich dzieci? Musiała pani stykać się z rodzinami, miewać kontakty towarzyskie.

- Zajmuję się domem. Nie mam czasu na kontakty towarzyskie. Eve obiegła wzrokiem pokój. Nie było widać żadnego ekranu.

- Czy śledzi pani wiadomości, pani Rowan? Bieżące wiadomości?

- Zajmuję się własnymi sprawami. Nie muszę wiedzieć, co robią inni ludzie.

- Więc zapewne nie wie pani, że wczoraj grupa terrorystyczna, która nazywa siebie Kasandrą, wysadziła Hotel Plaża w Nowym Jorku. Setki osób zostały zabite. W tym kobiety i dzieci.

Szare oczy rozbłysły i przygasły.

- Powinny być w swoich domach, gdzie ich miejsce.

- Nie przeraża pani, że grupa terrorystów zabija niewinnych ludzi? I że istnieje podejrzenie, że grupa ta ma związek z pani zmarłym mężem?

- Nikt nie jest niewinny.

- Nawet pani, pani Rowan? - Zanim tamta zdążyła odpowiedzieć, pytała dalej. - Czy ktoś z Kasandry kontaktował się z panią?

- Trzymam się z boku. Nic nie wiem o pani wysadzonym hotelu, ale jeśli pani chce wiedzieć, to cały kraj miałby się znacznie lepiej, gdyby to miasto poszło do piekła. Poświęciłam pani czas, jaki miałam poświecić. Chcę, abyście wyszły, albo wezwę swego adwokata. Eve oddała ostatni strzał.

- Pani mąż i jego grupa nigdy nie żądali pieniędzy, pani Rowan. Cokolwiek robili, robili to z powodu swoich przekonań. Kasandrą czyni z miasta zakładnika dla pieniędzy. Czy James Rowan aprobowałby to?

- Nic o tym nie wiem. Proszę wyjść.

Eve wyjęła z kieszeni wizytówkę, położyła ją na stole przed figurką śmiejącej się kobiety.

- Gdyby kiedyś przypomniała sobie pani coś, co mogłoby nam pomóc, byłabym wdzięczna za skontaktowanie się ze mną. Dziękuję pani za poświęcenie nam czasu.

Skierowały się do wyjścia, a Monika deptała im po piętach. Na ttlky Eve wciągnęła do płuc duży haust powietrza.

- Wracajmy do ladacznic i brudu na ulicach, Peabody.

- Och, jakże chętnie. - Wstrząsnęła się teatralnie. - Wolałabym, aby wychowywały mnie wściekłe wilki niż ta kobieta.

Eve odwróciła się i zobaczyła mętne, szare oko w szczelinie zasłony.

- Cóż to za różnica?

Monika obserwowała, jak odchodzą, poczekała, aż samochód odjechał. Wróciła, podniosła wizytówkę. To może być pluskwa, pomyślała. Jamie dobrze ją wyszkolił. Pospieszyła do kuchni, wrzuciła wizytówkę do śmieci, włączyła mechanizm recyklingu.

Zadowolona, podeszła do ściennego łącza. Być może także zostało zapluskwione. Wszystko może być zapluskwione. Brudne gliny. Zaciskając wargi, wydobyła z szuflady małe urządzenie zagłuszające i wsunęła je do nadajnika.

Czyż nie spełniła swojego obowiązku? Zrobiła to, nie narzekając. Dawno minął czas zapłaty. Wprowadziła numer.

- Chcę dostać swoją działkę - powiedziała syczącym głosem, gdy usłyszała odpowiedź. - Właśnie była tu policja i zadawała pytania. Nic im nie powiedziałam. Ale następnym razem mogę powiedzieć. Miałabym do powiedzenia parę takich rzeczy, że porucznik Dallas nowojorskiej policji chętnie nadstawiłaby uszu. Chcę swoją działkę, Kasandro - powtórzyła, atakując słabą smugę na pulpicie postrzępioną szmatką środkiem dezynfekcyjnym. - Zarobiłam na to.

15

Drogi Towarzyszu.

My, Kasandra. Jesteśmy wierni.

Nie mam wątpliwości, że jesteś usatysfakcjonowany ostatnimi raportami, które transmitowaliśmy do Ciebie. Teraz, zgodnie z planem, podjęliśmy następne kroki. Bardzo podobnie jak w szachach, w które graliśmy w ciągu tamtych długich, cichych nocy, pionki poświęca się za królową.

W obecnej chwili trzeba załatwić pewną drobną sprawą i prosilibyś­my, abyś się nią za nas zajął, bo czasu mamy mało i powinniśmy się skoncentrować na rozwijaniu całej akcji. Przez kilka następnych dni zgranie w czasie będzie miało żywotne znaczenie.

Załączamy dane, których będziesz potrzebował, aby zorganizować od dawna zalegającą egzekucję. Mieliśmy nadzieję, że sprawą tą zajmiemy się w przyszłości sami, ale sytuacja wymaga, aby załatwić ją natychmiast.

Nie ma powodu do obaw.

Nie możemy przedłużać tej transmisji. Pamiętaj o nas podczas dzisiejszej nocnej zbiórki. Głoś nasze imię.

My, Kasandra.

Zeke pozostawał w mieszkaniu przez cały dzień, ponieważ obawiał się, że jeśli wyskoczy po coś słodkiego na róg ulicy, w tym samym czasie może zadzwonić Clarissa. Przeklinał siebie za to, że zapomniał jej podać numer swego miniwideofonu.

Wyszukiwał sobie zajęcia. W mieszkaniu, które siostra bardzo zaniedbała, było sporo drobnych prac i rzeczy do naprawy. Wyczyścił zlew w kuchni, zreperował kran, wyszlifował skrzydła drzwi i okien w sypialni, tak że już się nie zacinały, poradził sobie z kapryśnym kontaktem w łazience.

Gdyby pomyślał o tym wcześniej, kupiłby parę narzędzi i udoskonalił system oświetleniowy. Pomyślał, że musi to zrobić przed powrotem do Arizony.

Jeśli znajdzie na to czas. Bo przecież tej nocy on i Clarissa mogą już podróżować na Zachód.

Dlaczego ona nie dzwoni?

Gdy przyłapał się na wpatrywaniu w telełącze, ruszył do kuchni i zajął się urządzeniem do recyklingu. Rozłożył je, wyczyścił i na powrót złożył.

Następnie wbił wzrok w przestrzeń, wyobrażając sobie, jak to będzie, gdy przywiezie Clarissę do swojego domu.

Nie miał wątpliwości, że rodzina przyjmie ją z otwartymi ramionami. Nawet jeśli nie była to żelazna zasada Free Agę, aby ofiarować schronienie i opiekę każdemu, kto jest w potrzebie, nie zadając pytań i bez zastrzeżeń, znał przecież serca tych, którzy go wychowywali. Były otwarte i hojne.

Wiedział jednak, że matka ma przenikliwe spojrzenie i odgadnie jego uczucie, choćby nie wiem jak starał się je ukryć. Wiedział też, że nie zaaprobuje jego zauroczenia Clarissa.

Słyszał rady matki, jakby tu z nim była.

Ona musi się wyleczyć, Zeke. Potrzebuje czasu i miejsca, aby się odnaleźć. Nikt, jeśli jest tak strasznie poraniony, nie potrafi rozpoznać tego, co nosi w swoim sercu. Usuń się i bądź tylko jej przyjacielem. Nie masz prawa do niczego więcej. Ona także nie.

Wiedział, że matka miałaby prawo tak mówić do niego. Jednocześnie wiedział, że jakkolwiek by się starał, aby posłuchać jej rady, był zbyt mocno zakochany, aby zawrócić z drogi.

Będzie się obchodził z Clarissa ostrożnie i delikatnie, traktując ją tak, jak powinna być traktowana. Przekonają, żeby się poddała terapii i odnalazła wiarę w siebie; przedstawi ją swojej rodzinie, aby mogła się przekonać, jaka może być prawdziwa rodzina.

Będzie cierpliwy.

A gdy ona odzyska równowagę, posiądzie ją słodko, delikatnie, żeby zrozumiała całe piękno związku mężczyzny i kobiety oraz zapomniała o lęku i bólu.

Była wypełniona lękiem. Siniaki na ciele zagoją się, ale wiedział, że te na sercu i duszy mogą się rozprzestrzenić oraz mogą jątrzyć i boleć. I chciał, żeby Branson za to zapłacił. Wstydził się swego marzenia o zemście; było przeciwne wszystkiemu, w co nauczono go wierzyć. Ale gdy próbował się skupić tylko na Clarissie, na tym, jak będzie rozkwitała niczym pustynny kwiat z dala od miasta, jego krew burzyła się w wołaniu o sprawiedliwość.

Chciał widzieć Bransona w celi, samotnego, przerażonego. Chciał, aby błagał o litość, tak samo jak Clarissa.

W innej chwili wmawiał sobie, że takie życzenia są puste, że życie Bransona nie będzie miało najmniejszego wpływu na szczęście Clarissy, skoro ona będzie daleko od niego. Jego wiara wyznawcy Free Age, że każdy powinien iść za swym przeznaczeniem bez przeszkód, że ludzkie dążenie do sądzenia i karania bliźnich jedynie przeszkadza wstępowaniu na wyższy poziom, ta wiara została poddana ciężkiej próbie.

Wiedział, że już osądził B. Donalda Bransona, że chciał, aby został ukarany. Jakąś cząstką siebie, o której istnieniu dotychczas nie wiedział, Zeke pragnął wymierzyć tę sprawiedliwość.

Zmagał się, aby to pogrzebać i wymazać, ale gdy jeszcze raz zerknął na nadajnik, prosząc w myśli Clarissę, by się odezwała, ręce zaciskał w pięści.

Kiedy ten zapiszczał, Zeke poderwał się, popatrzył i podbiegł do niego.

- Tak, halo.

- Zeke. - Twarz Clarissy wypełniła ekran. Na jej policzkach wysychały łzy, ale usta wykrzywiła w drżącym uśmiechu. - Proszę, przyjdź.

Serce podskoczyło mu do gardła.

- Już jadę.

Peabody aż drżała z pragnienia, aby ostatnie zebranie w tym dniu nareszcie się skończyło. Musiała się przyznać przed sobą, że rzeczywiś­cie drżała. McNab siedział po przeciwnej stronie stołu konferencyjnego, posyłając jej przelotne mrugnięcia i dotykając stopą jej stopy, jak gdyby chciał przypominać, co się wydarzy, jeśli, u diabła, wyjdą kiedykolwiek z centrali.

Jak gdyby mogła o tym zapomnieć.

Miała parę gorszych chwil, gdy zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie postradała rozumu, czy nie powinna tego odwołać. Skoncentrowanie się na pracy było istną torturą.

- Jeśli będziemy mieli szczęście - mówiła Eve, chodząc po pokoju - Lamont tej nocy zrobi jakiś ruch, spróbuje nawiązać kontakt. Mamy przy nim dwa cienie. Mam wrażenie, że Monika Rowan stanowi ważne ogniwo, więc poprosiłam Peabody, aby wniosła prośbę o zgodę na założenie podsłuchu jej wszystkich łączy, miejscowych i zamiejscowych. Nie sądzę, byśmy ją dostali w zwyk­łych warunkach, ale gubernator jest nerwowy i będzie wywierał nacisk na sędziego.

Zamilkła na chwilę, zatopiła ręce w kieszeniach. Zawsze dener­wowała ją konieczność wspominania Roarke'a w czasie działań służbowych.

- Chciałabym dodać, że Roarke powinien zebrać trochę danych wewnętrznych Autotronu, nie wzbudzając dalszych podejrzeń Lamonta.

- Jeśli tam są - powiedział Feeney, kiwając głową - on znajdzie je z pewnością.

- No tak, więc dobrze. Wkrótce się z nim zobaczę. McNab?

- Co? - McNab, który został schwytany na następnym mrugnięciu do Peabody, zakaszlał gwałtownie. - Och, przepraszam. Tak, pani porucznik.

- Nabawiłeś się jakiegoś tiku, czy co?

- Tiku? - starannie omijał wzrokiem Peabody, która walczyła z sobą, aby wybuch śmiechu zamienić w kichnięcie. - Nie, pani porucznik.

- A więc może zabawisz nas swoim sprawozdaniem?

- Moje sprawozdanie? - Jak, u diabła, człowiek może jasno myśleć, gdy krew ucieka mu z mózgu do podbrzusza? - Po skontak­towaniu się z Roarkiem w sprawie twojego zapotrzebowania na wykrywacz o dalekim zasięgu wziąłem Driscola z działu materiałów wybuchowych i udaliśmy się do laboratorium w “Ochronie Troi”. Tam spotkaliśmy się z Roarkiem i kierownikiem jego laboratorium. Pokazali wykrywacz, obecnie w stadium montażu. O Boże, to jest cacko, pani porucznik.

Rozgrzewając się, pochylił się do przodu.

- Potrafi wykryć, umiejscowić i pokazać obiekt przez stal o grubości Piętnastu centymetrów z odległości pięciuset metrów. Driscol niemal się zsikał.

- Możemy pominąć problemy związanie z pęcherzem Driscola - Powiedziała sucho Eve. - Czy wykrywacz może już być użyty?

- Nie nastroili go jeszcze w pełni, ale jest gotowy. Jest czulszy i mocniejszy niż jakiekolwiek urządzenie w wydziale bezpieczeństwa. Roarke wprowadził w trakcie jego produkcji dwudziestoczterogodzinny dzień pracy. Do jutra będziemy mieli cztery egzemplarze, może pięć.

- Annę, czy to wystarczy?

- Jeśli egzemplarze są tak czułe, jak donosił Driscol, a jestem pewna, że naprawdę mógł się zsikać, bardzo się przydadzą. Moje drużyny przeszukują widownie i kompleksy sportowe przez cały dzień. Nie znaleźliśmy niczego, ale idzie to wolno. Brakuje mi ludzi, zwłaszcza że wielu zostało odesłanych do Plaża.

- Naszym głównym problemem jest czas - podkreśliła Eve. - Jeśli Kasandra kieruje się planem działania, jakim posłużyła się grupa Apollo, mamy jeszcze dwa dni. Nie możemy jednak na to liczyć z całą pewnością. W tym stadium uruchomiliśmy wszystko, co było można. Sugeruję, aby wszyscy udali się do domów, spróbowali przyzwoicie się wyspać i rano byli gotowi do pracy na cały gaz.

Peabody i McNab poderwali się natychmiast, co spowodowało, że Eve spojrzała na nich podejrzliwie.

- Kłopoty z pęcherzem?

- Ja.... ja muszę zadzwonić do brata - powiedziała Peabody.

- Ja też. To znaczy... - McNab zaśmiał się nerwowo. - Muszę odbyć rozmowę telefoniczną.

- Pamiętajcie tylko, że jesteście pod telefonem do czasu zakończenia tej sprawy. - Kiedy wybiegli, pokiwała głową. - Co się ostatnio z nimi dzieje?

- Niczego nie widziałem, niczego nie wiem. - Feeney wstał. - Gdy przyjdzie zezwolenie, zorganizuję podsłuch.

- Jakiego niczego? - spytała, ale on już był w drzwiach. - Dzieje się tu coś dziwnego.

- Wszyscy jesteśmy dziwni. - Annę też wstała. - Ach, do cholery, to dzisiaj moja kolej przygotowania kolacji. Do zobaczenia jutro, Dallas.

- No tak. - Eve machinalnie wzięła kurtkę i odwróciła się, aby po raz ostatni przestudiować tablice.

Mieszkanie McNaba znajdowało się trzy kamienice dalej. Przebyli ten dystans w pędzie, przy wiejącym im prosto w twarze wietrze, niosącym kłujące igiełki lodowatego deszczu.

- To ma być... - zaczęła Peabody. Uważała, że musi od samego początku kontrolować sytuację, by wyeliminować niebezpieczeństwo klęski.

- Wiem dobrze, jak to ma być. - Gdy tylko znaleźli się w bez­piecznej odległości od centrali, położył rękę na jej pośladku.

- To jednorazówka. - Chociaż obecność jego ręki w tym miejscu sprawiła jej przyjemność, odtrąciła ją. - Idziemy do ciebie, robimy to i mamy z głowy. To wszystko. Wracamy do tego, co było przedtem.

- Dobrze. - W tej chwili zgodziłby się rozebrać do naga i przejść na rękach przez Times Square, byle tylko wyłuskać ją z munduru.

- Dzwonię do mojego brata - powiedziała, wyjmując wideofon z kieszeni - aby mu powiedzieć, że będę trochę później.

- Powiedz, że będziesz znacznie później. - Udzielając tej rady, ugryzł ją w ucho i wciągnął do skromnego hallu swojego budynku.

Przeleciała przez nią fala gorąca, prawie tak samo denerwująca jak podniecająca.

- Nie ma go jeszcze w domu. Stań poza zasięgiem, dobrze? Nie chcę, aby mój brat dowiedział się, że zatrzymałam się, bo wpadłam na kościstego faceta z elektronicznego.

Szczerząc zęby, McNab cofnął się.

- Masz w sobie coś naprawdę bardzo romantycznego, kotku.

- Zamknij się. Zeke - zaczęła przekazywać, kiedy jej wideofon dał sygnał nadawania - spóźnię się. Domyślam się, że ty też. Będę w domu za godzinę...

Zawiesiła głos, gdy McNab, wciąż szczerząc zęby, podniósł dwa palce.

- Lub trochę później. Jeśli będziesz miał ochotę, pójdziemy do klubu, który, jak myślę, będzie ci się podobał. Odezwę się znów, będąc w drodze do domu.

Wchodzili do windy, gdy schowała wideofon.

- Zróbmy to szybko, McNab. Nie chcę, aby się zaczął zastanawiać, gdzie jestem.

- Dobrze. A więc zacznijmy już teraz. - Zagarnął ją, przycisnął do ściany i nim zdołała zapiszczeć, przyssał się ustami do jej ust.

- Och, zaczekaj. - Gdy jego wargi dotykały jej szyi, uciekła oczami w bok. - Czy to winda strzeżona?

- Jestem z elektronicznego. - Jego szybkie palce zajęte były odpinaniem guzików jej kurtki. - Czy mógłbym mieszkać w niestrzeżonym budynku?

- Więc wyłącz kamerę. Zaczekaj. To niedozwolone.

Czuł, jak łomocze jej serce, jak szaleńczo bije pod jego ręką.

- Pieprzyć to. - Odwrócił się, uderzył w guziki, aby zatrzymać windę między piętrami.

- Co robisz, u diabła?

- Przeżyjemy jedno z dziesięciu moich największych marzeń. - Wyjął z kieszeni miniaturowy zestaw narzędzi i zaczął pracować przy panelu urządzenia monitorującego.

- Tutaj? - Sama myśl o tym wywołała w niej wrzenie krwi. - Czy wiesz, ile łamiesz miejskich przepisów?

- Więc dobrze, potem się nawzajem aresztujemy. - O Boże, jego ręce wcale nie poruszały się pewnie. Kto by pomyślał? Jednak westchnęła z zadowoleniem, gdy światełko na kamerze systemu ochrony, znajdującej się nad ich głowami, wreszcie zgasło. Wyłączył system alarmowy, rzucił narzędzia do kąta i jednym skokiem znalazł się przy niej.

- McNab, to nienormalne.

- Wiem. - Zerwał z siebie kurtkę i odrzucił na bok.

- To mi się podoba.

Znów ją pochwycił i zaśmiał się.

- Tak myślałem.

Do czasu gdy Zeke, pokonując ruch uliczny, przybył do miejskiego domu Bransonów, lód wygładził ulice. Deszcz padał cienkimi, ostrymi igiełkami, migocząc w światłach ulicznych latarni.

Pomyślał o upale w domu, o silnym, czystym świetle słonecznym. I o tym, jak Clarissa będzie tam dochodziła do zdrowia.

Sama odpowiedziała na pukanie do drzwi. Twarz miała bladą ze śladami łez. Ręka jej zatrzęsła się ledwie dostrzegalnie, gdy ujęła jego rękę.

- Zajęło ci to tyle czasu.

- Przepraszam. - Włosy miała opuszczone, płynące miękką falą. Zapragnął przytulić do nich twarz. - Pogoda zwolniła cały ruch. Nie wiem, jak tu można żyć.

- Nie chcę tu żyć. Nie chcę już dłużej. - Zamknęła drzwi, oparła się o nie plecami. - Boję się, Zeke, i jestem zmęczona tym strachem.

- Nie musisz się już bać. - Przejęty miłością, delikatnie ujął jej twarz - - Nikt nie będzie cię więcej krzywdził. Zaopiekuję się tobą.

- Wiem. - Zamknęła oczy. - Wydaje mi się, że już w chwili, gdy cię poznałam, wiedziałam, że moje życie się zmieni. - Podniosła ręce, dotykając jego nadgarstków. - Jest ci zimno. Chodź, podejdź do kominka.

- Clarisso, chcę cię stąd zabrać.

- Tak i ja... jestem gotowa. - Jednak poszła w głąb salonu, bliżej kominka, lekko drżąc. - Zapakowałam torbę. Jest piętro wyżej. Nie pamiętam nawet, co do niej włożyłam. - Wciągnęła powietrze i gdy Zeke położył ręce na jej ramionach, pochyliła się do niego. - Zostawiłam wiadomość dla B.D. Gdy jutro wróci do domu i to przeczyta... nie wiem, co zrobi. Nie wiem, do czego jest zdolny, i przerażona jestem tym, co zrobiłam, stawiając cię między nami.

- Chcę być między wami. - Odwrócił ją ku sobie i patrzył na nią intensywnym wzrokiem.

Zacisnęła wargi.

- Bo żal ci mnie.

- Bo cię kocham.

Łzy znów zabłysły w jej oczach, drżące jak rosa na fiołkach.

- Kocham cię, Zeke. To wydaje się niemożliwe, wprost niewiary­godne, że mogę tak to odczuwać. Ale czuję to. Jest tak, jakbym na ciebie czekała. - Jej ręce sunęły wokół jego ciała, usta przychyliły się do jego ust. - Myślę, że potrafiłam przejść przez to wszystko, dlatego że czekałam na ciebie.

Jego usta delikatnie przesunęły się nad jej ustami, kojąco, obiecująco. Gdy położyła głowę na jego piersi, przygarnął ją i trzymał.

- Przyniosę twoją torbę. - Musnął wargami jej włosy. - I pój­dziemy stąd.

- Dobrze. - Spojrzała na niego w górę, uśmiechnęła się. - Tak, Pójdziemy stąd. Pośpiesz się, Zeke.

- Weź płaszcz. Jest zimno.

Wyszedł i zaczął wchodzić po schodach. Serce waliło mu jak młotem. Ona z nim pójdzie. Ona go kocha. To cud. Znalazł walizkę na łóżku, zobaczył kopertę zaadresowaną do jej męża opartą o poduszkę. . ™° wymagało odwagi, pomyślał. Pewnego dnia sama zrozumie, jak jest odważna.

Wracając po schodach na dół, usłyszał jej krzyk.

Wciśnięta w kąt windy, prawie zupełnie naga, Peabody łapała ciężko powietrze. McNab położył głowę na jej szyi, a jego oddech był tak gwiżdżący jak stary imbryk matki.

Ściągali, ciągnęli, zszarpywali z siebie nawzajem ubrania; gryźli, chwytali po omacku i siniaczyli swe ciała. Po czym zakończyli całą sprawę dokładnie w tym miejscu, w którym stali.

Było to, uznała Peabody, gdy jej umysł znów zaczął działać, najbardziej niewiarygodne doświadczenie w jej życiu.

- O Jezu! - Jego usta wypowiedziały to słowo tuż przy jej szyi, powodując, że jej puls znów uległ przyspieszeniu. - O Jezu, Peabody!

Wydawało mu się, że nie potrafiłby się ruszyć, nawet gdyby włożyła mu do ucha ładunek ogłuszający. Jej ciało było zadziwiające: dojrzałe i bujne, z tych, w których chciałby się zanurzyć każdy mężczyzna. On chciałby to uczynić, gdyby tylko się im udało przyjąć położenie poziome. Mógłby w nim utonąć.

Jej ramiona wciąż go obejmowały. Jakoś nie potrafiła się oderwać. Tak samo, jak nie potrafiła przypomnieć sobie, co robili i na ile to się im udało. Ostatnie dziesięć minut było wirującą plamą, erotyczną mgłą. Szybkim marszem przez szaleństwo.

- Musimy stąd wyjść.

- Tak. - Ale on jeszcze przez chwilę przyciskał twarz do jej szyi w geście, który ona odebrała jako bojaźliwy i słodki. Wtedy odsunął się od niej, zamrugał i zaczął się jej przyglądać. Jego spojrzenie przesunęło się po niej z dołu do góry, po czym odbyło tę drogę powtórnie. - O Boże, wyglądasz cudownie.

Wiedziała, że to śmieszne. Biustonosz wisiał na niej na jednym ramiączku. Nadal miała na sobie jedną skarpetkę od munduru i jeden but, a spodnie trzymały się na kostce u nogi. Nie wiedziała, gdzie są majtki, ale domyślała się, że zostały podarte na strzępy.

Dwa tuziny chipsów odchudzających, które wmuszała w siebie każdego dnia, wciąż nie wyszczupliły jej brzucha.

Pomimo to, w odpowiedzi na podziw zawarty w jego głosie i na jego gorące spojrzenie, poczuła wspinający się po kręgosłupie, szelmowski kobiecy dreszcz.

- Ty też wyglądasz wspaniale.

Był szczupły, niemal mogła policzyć mu żebra, a brzuch miał płaski jak deska. Zwykle to by ją drażniło, ale teraz, patrząc na niego, widząc jego rozrzucone, długie blond włosy oraz gęsią skórkę, zaczynającą się pojawiać pod wpływem chłodu panującego w windzie, spostrzegła, że się do niego uśmiecha. On także uśmiechnął się do niej.

- Jeszcze nie mam dość.

- Dobrze. Bo ja też nie.

Ciągnąc za sobą obijającą się walizkę Clarissy, Zeke pognał schodami w dół. Wpadł do salonu i zobaczył ją, rozciągniętą na podłodze, trzymającą się jedną ręką za policzek. Przez rozłożone palce widać było brzydki czerwony znak.

B. Donald Branson stał nad nią, ze szklistym, wściekłym spo­jrzeniem, chwiejąc się.

- A gdzież to się, u diabła, wybierasz? - Porwał z ziemi jej płaszcz i pomachał nim. - Nie pozwoliłem ci opuszczać domu. Myślisz, że uda ci się wyśliznąć, gdy mnie nie ma, ty suko?

- Zostaw ją. - Chociaż ogarniała go furia, głos Zeke'a był spokojny.

- Świetnie, świetnie. - Branson odwrócił się, potknął lekko, Zeke poczuł odór whisky. - Jakie to miłe. Kurwa i majster. - Pchnął Zeke'a w pierś. - Precz z mojego domu.

- Zamierzałem to zrobić. Z Clarissą.

- Zeke, nie. B.D., to, co on mówi, nie ma żadnego znaczenia. - Podniosła się na kolana, jakby się modliła. - Ja tylko... ja tylko chciałam iść na spacer. To wszystko.

- Kłamliwa suka. Więc chciałeś skorzystać z tego, co jest tylko moje? - Znów pchnął Zeke'a. - Czy powiedziała ci, z iloma się puszczała?

- To nieprawda. - Głos Clarissy przeszedł w łkanie. - Ja nigdy... - przerwała, kuląc się, gdy Branson zatoczył się w jej kierunku.

- Zamknij się, pieprzona, nie mówię do ciebie. Myślałaś, że gdy wyjadę z miasta, złapiesz nadgodziny? Źle się stało, że odwołałem podroż - szydził z Zeke'a - ale może już umoczyłeś fiuta. Nie - zaśmiał się, popychając Zeke'a krok do tyłu - bo jeślibyś ją miał, to już byś wiedział, że jest nędzna w łóżku. Piękna i do niczego. Ale jest moja.

- Już nie będzie.

- Zeke, nie. Chcę, abyś teraz poszedł. - Zęby jej szczękały. - Ze mną wszystko będzie dobrze. Idź już.

- Idziemy oboje. - Zeke powiedział to spokojnie, schylając się, aby podnieść jej płaszcz. Nie zauważył pięści Bransona. Nie spodziewał się przemocy. Pięść wylądowała na jego szczęce, powodując promie­niujący ból i gwiazdy w oczach. Przez brzęczenie w uszach przedarł się krzyk Clarissy:

- Zostaw go! Zostaw go, proszę, B.D. Ja nie odejdę. Przysięgam, ja... - Znów krzyknęła, gdy chwycił ją za włosy.

To stało się błyskawicznie, jakby przez tuman czerwonej mgły. Zeke skoczył, jedną ręką wymierzając cios, drugą chwytając Clarissę. Branson upadł na plecy i sunął po gładkiej podłodze. Upadek był tak gwałtowny, że gdy uderzył głową o marmurowy kominek, dał się słyszeć ostry trzask.

Zeke stanął jak skamieniały. Podtrzymywał Clarissę i z przerażeniem patrzył na krew, która sączyła się z głowy Bransona i zbierała się w kałużę.

- O mój Boże. Usiądź tutaj, usiądź. - Podprowadził ją do krzesła i zostawił na nim zwisającą bezradnie, a sam podbiegł do Bransona. Dotknął palcami szyi. - Nie ma tętna. - Zrobił szybki wdech, rozerwał koszulę Bransona i rozpoczął miarowy masaż serca. - Wezwij ambulans, Clarisso.

Wiedział jednak, że jest za późno. Patrzyły na niego wytrzeszczone oczy, z głowy płynęła krew. Gdy zmusił się, aby spojrzeć, nie potrafił wypatrzyć aury.

- Nie żyje. Nie żyje, prawda? - Clarissa zaczęła się trząść, patrząc na Zeke'a swymi wielkimi oczami, ze źrenicami jak szpileczki zwężonymi pod wpływem szoku. - Co my zrobimy, co my teraz zrobimy?

Zeke'a, gdy powstał, ogarnęły mdłości. Zabił człowieka. Sprzenie­wierzył się wszystkim swoim przekonaniom i odebrał komuś życie.

- Musimy wezwać ambulans. I policję.

- Policję? Nie, nie, nie! - Z bladą, napiętą twarzą zaczęła wyko­nywać wahadłowe ruchy. - Zamkną mnie. Wsadzą do więzienia.

- Clarisso! - Zmusił się do klęknięcia przed nią i chwycił jej ręce, chociaż jego własne wydawały mu się zbrukane i złe. - Ty nie zrobiłaś niczego. To ja go zabiłem.

- Ty... ty... - Nagle zarzuciła mu ręce na szyję. - To moja wina. To wszystko moja wina.

- Nie, to jest jego wina. Teraz musisz być silna.

- Tak. Silna. - Nie przestając drżeć, odchyliła się do tyłu i nie spuszczała wzroku z jego twarzy. - Będę silna. Będę. Muszę pomyśleć. Wiem, że... Lecz... czuję się słabo. Ja... Czy mógłbyś mi przynieść trochę wody?

- Dobrze. Zostań tu.

Jego nogi były jak z gumy, ale zmusił je, aby się ruszyły. Czuł, że jego skóra pokryta jest lodem jak ulice za oknami.

Zabił.

Dwie służące ledwie na niego spojrzały, gdy wszedł do kuchni. Musiał stanąć, przytrzymując się drzwi. Nie mógł sobie przypomnieć, po co tu przyszedł, ale znów słyszał, jakby to się działo po raz wtóry, przyprawiający o mdłości trzask uderzającej o kominek czaszki Bransona.

- Wody - zdołał wykrztusić. Pachniało pieczenia i wrzącym sosem. Ogarnęły go znowu nudności. - Pani Branson prosi, abym jej przyniósł trochę wody.

Jeden z przebranych za służące androidów podszedł bez słowa do lodówki. Zeke z tępym podziwem patrzył, jak nalewa wodę z butelki do ciężkiej szklanki, odkrawa plasterek cytryny i wkłada go wraz z lodem do ciężkiej szklanki.

Trzęsły mu się ręce, więc wziął szklankę w obie dłonie, podziękował skinieniem i wrócił do salonu. Gdy zobaczył Clarissę na kolanach, gorączkowo ścierającą krew z podłogi, woda przelała się przez krawędź szklanki i zmoczyła mu grzbiet dłoni.

Zwłok nie było.

- Co ty zrobiłaś? Co robisz? - Ogarnięty paniką, postawił szklankę i podbiegł do niej.

- To, co należało zrobić. Jestem silna i robię to, co należy. Pozwól mi skończyć.

Walczyła z nim, odpychając go z płaczem. W powietrzu rozchodził się silny odór świeżej krwi.

- Przestań. Rzuć to. Gdzie on jest?

- Odszedł. Odszedł i nikt nie może o tym wiedzieć.

- O czym ty mówisz? - Zeke wyrwał jej z ręki zakrwawiony dywanik i rzucił z powrotem pod kominek. - Na miłość boską, Clarisso, co ty zrobiłaś?

- Kazałam androidowi, aby go wyniósł. - Oczy miała dzikie, jak w gorączce. - Kazałam, aby go wyniósł do samochodu. Wyrzuci ciało do rzeki. Zmyjemy krew. I uciekniemy. Po prostu wyjedziemy i zapomnimy o wszystkim.

- Nie, nie, nie zrobimy tego.

- Nie pozwolę, aby cię wsadzili do więzienia. - Wyciągnęła rękę. Chwyciła go za koszulę. - Nie pozwolę, aby cię za to zamknęli. Nie zniosłabym tego. - Położyła głowę na jego piersi, przywarła mocno. - Nie wytrzymam tego.

- Trzeba temu stawić czoło. - Delikatnie położył ręce na jej ramionach. - Jeśli nie stawię temu czoła, nie będę mógł z tym żyć.

Gdy zaczęła się osuwać, uniósł ją i posadził na krześle.

- Wezwiesz policję? - odezwała się głucho.

- Tak.

W końcu wylądowali w łóżku. Peabody nie potrafiłaby powie­dzieć, jak zdołali przebyć drogę z windy do jego mieszkania nie podusiwszy się wzajemnie, ale w końcu byli. Prześcieradła pozostały jeszcze gorące oraz pomięte i nawet teraz, gdy McNab stoczył się z niej bezwolnie, od jego ciała bił żar jak od pieca.

- Jeszcze nie mam dosyć - powiedział w ciemności zachęcającym głosem.

Peabody parsknęła i zaczęła się śmiać jak szalona.

- Ja również. Co się z nami dzieje, czy poszaleliśmy?

- Jeszcze ze dwa razy i pewnie wypali się to w nas.

- Jeszcze ze dwa razy i skonamy.

Wyciągnął rękę, by pogłaskać ją po piersi. Miał długie, kościste palce, które zaczynała bardzo lubić.

- Gra?

- Na to wygląda.

Obrócił się i zastąpił palce językiem.

- Kocham twoje piersi.

- Ho, ho, dziękuję.

- Nie, widzisz... mmm - zaczął ssać, tym razem powoli, wywołując w jej brzuchu przypływ dziwnego drżenia. - Ja naprawdę kocham twoje piersi.

- Są zupełnie moje. - Niemal ugryzła się w język, wdzięczna ciemnościom, że gdy on zachichotał, pokryły jej rumieniec. - To znaczy, że ich nie kupowałam ani nie poprawiałam.

- Wiem, Dee. Uwierz mi, nic nie poprawi matki natury.

O Boże, lepiej, żeby nie nazywał jej Dee. Wszystko zaczynało być tak osobiste, intymne, a przecież miało być zupełnie... inaczej. Zaczęła już to mówić, ale jego ręka, teraz bez pośpiechu, zaczęła wędrować w dół piersi.

- O rety, jesteś taka... kobieca. - Odczuł nagłe pragnienie pocałunku, długiego, wolnego, głębokiego. Podniósł głowę, chcąc wydać polecenie włączenia światła, ponieważ pragnął ją teraz widzieć. I wtedy zapiszczał nadajnik.

- Cholera. Światło. Twój czy mój?

W sekundzie przeistoczyli się w gliniarzy. Jej ręka utonęła w kieszeni kurtki.

- Sądzę, że mój. To nie może być z dyspozycyjnego, bo to mój wideofon. Zablokuj obraz - poleciła, odsuwając włosy z twarzy. - Słucham, Peabody.

- Dee. - Miniekran wypełniła twarz Zeke'a. Nim zdążył głęboko nabrać powietrza, a potem je wypuścić, serce jej zamarło. W zbyt wielu oczach widziała już to oszołomione, szkliste spojrzenie.

- Co się stało? Jesteś ranny?

- Nie, nie. Dee, musisz przyjechać. Musisz zadzwonić do Dallas i przyjechać do domu Clarissy Branson. Ja właśnie zabiłem jej męża.

Eve zakończyła czytanie wydruku, który dał jej Roarke, i odchyliła się od stołu, przeciągając się w fotelu.

- Tak więc Lamont w ciągu ostatnich sześciu miesięcy wykradał materiały z Autotronu, drobiazg po drobiazgu.

- Dobrze zacierał ślady - powiedział Roarke. Świadomość, że płacił temu sukinsynowi, porządnie mu dopiekała. - Miał sporą autonomię i było mało prawdopodobne, że jego zapotrzebowania będą kwestionowane. Zlecał trochę więcej, niż aktualnie potrzebował w pracy, a potem oczywiście szmuglował to, co zostawało.

- Co, jak się domyślam, przekazywał Fixerowi. To wystarczy, by go zamknąć za kradzież niebezpiecznych materiałów. I to wystarczy, abym go wzięła za tyłek i usmażyła na przesłuchaniu.

Roarke patrzył na koniuszek swego jarzącego się papierosa.

- Chyba nie będziesz zajmowała się nim tak długo, żeby pozbawić mnie sposobności wyrzucenia go z pracy? Osobiście!

- Myślę, że oszczędzę sobie kłopotu i zamiast bronić cię przed oskarżeniem o przemoc i gwałt, wsadzę go do pudła, gdzie będzie poza twoim zasięgiem. Dziękuję ci za cenną pomoc.

- Słucham? - odwrócił się do niej. - Pozwól, że wezmę notes elektroniczny i wtedy powtórzysz ostatnie zdanie, abym mógł je nagrać.

- Cha, cha. Niech cię to nie przyprawi o zawrót głowy. - Mimowolnie potarła czubek głowy, chcąc się pozbyć narastającego bólu. - Musimy znaleźć ich następny cel. Każę tej nocy zabrać Lamonta, niech dojrzewa w pudle, ale nie wydaje mi się, by znał miejsce i czas.

- Ale musi znać kilka osób, które są w to wmieszane. - Roarke okrążył biurko, stanął za jej plecami i zaczął jej masować ramiona, starając się zlikwidować napięcie. - Odłóż to na chwilę, poruczniku. Daj czas umysłowi, aby mógł się rozjaśnić.

- Dobrze, tak właśnie zrobię. - Luźno spuściła głowę, a jego ręce czyniły cuda. - Jak długo możesz tak wytrzymać?

- O wiele dłużej, gdybyśmy byli nadzy.

Zaśmiała się i zaskoczyła go, bo zaczęła odpinać bluzkę.

- Zobaczmy więc. O, do diabła! - Usłyszawszy pisk nadajnika, szybko zapięła guziki. - Dallas.

- O Jezu, Dallas. O Boże!

- Peabody - Eve skoczyła na nogi.

- Mój brat. Zeke. Mój brat.

Eve położyła dłoń na ręce Roarke'a, mocno ją ścisnęła i zdołała przywołać rozkazujący ton.

- Mów. Mów szybko i konkretnie.

- Powiada, że zabił B. Donalda Bransona. Jest w jego domu. Właśnie jadę.

- Spotkamy się tam. Trzymaj się. Nic nie rób. Rozumiesz? Niczego nie rób, póki nie przyjadę.

- Tak jest, Dallas...

- Będę za pięć minut. - Przerwała połączenie i pognała do drzwi.

- Jadę z tobą.

Chciała mu odmówić, ale przypomniała sobie przerażone oczy Peabody.

- Weźmiemy jeden z twoich samochodów. Będzie szybciej.

16

Eve nie była zaskoczona tym, że, dzięki Bogu, przybyła na miejsce przed Peabody. Jedno spojrzenie na salon, na krew rozmazaną na kominku i na zaborczy a zarazem obronny sposób, w jaki Zeke trzymał rękę na ramieniu Clarissy, wywołało u niej skurcz żołądka.

O, cholera, Peabody, pomyślała. Diabelski pasztet.

- Gdzie jest ciało?

- Pozbyłam się go. - Clarissa stanęła na nogi, które wyraźnie się trzęsły.

- Siądź, Clarisso. - Zeke powiedział to łagodnie, sadowiąc ją na krześle. - Jest w szoku. Potrzebna jej pomoc lekarska.

Odsuwając na bok współczucie, wbijając przez chwilę w pamięć siniaki na twarzy Clarissy, podeszła do niej.

- Pozbyłaś się go?

- Tak. - Głęboko nabrała powietrza, złożyła ręce. - Po... po tym... Wysłałam Zeke'a z pokoju, prosząc go, by przyniósł mi trochę wody. - Rzuciła okiem na nietkniętą szklankę, wciąż stojącą na inkrustowanym stoliku, z rozlaną wodą, która niszczyła politurę. - Ody poszedł, kazałam androidowi wynieść... wynieść to i wywieźć. Zaprogramowałam androida. Ja... ja wiem, jak to zrobić. Zapro­gramowałam go tak, aby wyrzucił ciało do rzeki. Z mostu do East River.

- Była zdenerwowana - zaczął Zeke. - Nie myślała. To wszystko wydarzyło się tak szybko i ja...

- Zeke, chcę, abyś usiadł. Tam. - Eve wskazała sofę.

- Ona niczego nie zrobiła. To ja. Ja go pchnąłem. Nie chciałem... On jej zadawał ból.

- Siądź, Zeke. Roarke, czy mógłbyś zabrać panią Branson do drugiego pokoju? Powinna poleżeć parę chwil.

- Oczywiście. Chodź, Clarisso.

- To nie jego wina. - Znów zaczęła płakać. - To moja wina On chciał mi tylko pomóc.

- Wszystko w porządku - mruknął Roarke. - Eve się tym zajmie Teraz chodź ze mną. - Wyprowadzając Clarissę, przesłał żonie długie milczące spojrzenie.

- Jeszcze nie jesteśmy nagrywani, Zeke. Nie - kontynuowała szybko kręcąc głową. - Nie mów niczego, zanim mnie nie posłuchasz Muszę znać wszystko, każdy szczegół, każdy krok. Nie chcę abyś mógł choćby pomyśleć o ominięciu czegokolwiek.

- Ja go zabiłem, Dallas.

- Powiedziałam, abyś zamilkł. - Do diabła, dlaczego ludzie nie potrafią słuchać? - Przeczytam ci twoje uprawnienia, potem będziemy rozmawiali. Możesz wezwać adwokata, ale radzę ci jako przyjaciółka twojej siostry, abyś tego nie robił, jeszcze nie teraz Powiedz mi całą prawdę, potem zaczniemy formalne przesłuchanie Wtedy będziesz miał pomoc prawną. Za chwilę zacznę nagrywanie a gdy to będę robiła, patrz mi prosto w oczy. Zrozumiałeś? Nie rób uników, nie wahaj się. Dostrzegam tutaj obronę własną widzę wypadek, ale Clarissa, usuwając ciało, postawiła was oboje w nie­bezpiecznej sytuacji.

- Ona tylko...

- Bądź cicho, do cholery! - Zniechęcona przesunęła rękami po włosach. - Są sposoby, żeby sobie z tym poradzić. Od tego są adwokaci. I testy psychologiczne, które zamierzam zlecić Jednak teraz, w czasie nagrania, masz mi powiedzieć wszystko, nie pomijając niczego. Nie myśl, że wymazując jakieś szczegóły, ochronisz Clarissę Nie ochronisz. Pogorszysz jedynie sytuację.

- Powiem, co się zdarzyło. Wszystko. Ale czy musisz wciągać w to Clanssę? Ona się boi policji. Jest taka krucha. On znęcał się nad nią. Gdybyś mogła wziąć tylko mnie.

Podeszła kilka kroków i siadła przy niewielkim stoliku naprzeciw mego. O Jezu, pomyślała. Słodki Jezu, to jest jeszcze chłopiec

- Czy ufasz swej siostrze, Zeke?

- Tak.

- A ona ufa mnie. - Usłyszawszy jakiś ruch w hallu, Eve wstała - To z pewnością ona. Będziesz się trzymał?

Skinął głową. Gdy wpadła Peabody, skoczył na równe nogi

- Zeke! O Boże! Zeke, czy dobrze się czujesz? - Wpadła w jego ramiona, potem się od niego oderwała, przebiegając rękami po jego twarzy, ramionach, piersi. - Jesteś ranny?

- Nie. Dee. - Przycisnął czoło do jej czoła. - Przepraszam cię, przepraszam.

- Dobrze, dobrze. Zajmiemy się wszystkim, każdą rzeczą. Musimy wezwać adwokata.

- Nie. Jeszcze nie.

Peabody podbiegła do Eve; oczy miała wilgotne i przerażone.

- On potrzebuje adwokata, kogoś, kto go będzie reprezentował. O Jezu, Dallas, on nie pójdzie do więzienia, nie zamkną go?

- Zaufaj mi, Peabody - warknęła Eve. - To rozkaz. - Ale łzy już się toczyły, wprawiając Eve w panikę. O Boże, o Boże, tylko mnie teraz nie opuszczaj. - To rozkaz, inspektorze. Usiądź.

Kątem oka dostrzegła McNaba, zastanawiając się, dlaczego jest tu obecny.

- McNab, weź od Peabody minimagnetofon. Chwilowo będziesz pełnił rolę asystenta w tej sprawie.

- Dallas...

- Ta sprawa nie jest dla ciebie - przerwała Eve. - Nie może być dla ciebie. McNab?

- Tak jest, pani porucznik. - Podszedł i pochylił się nad Peabody. - Trzymaj się! Po prostu trzymaj się. Wszystko będzie dobrze. - Odpiął mikrofon, umocowany przy kołnierzu jej munduru, i wpiął go w połę swej pomiętej, różowej koszuli. - Poruczniku, kiedy pani będzie gotowa?

- Nagranie. Porucznik Eve Dallas, w rezydencji B. Donalda Bransona prowadząca przesłuchanie Zeke'a Peabody w związku z podejrzeniem zgonu B. Donalda Bransona. - Znów siadła na stoliku i patrząc mu prosto w oczy, przeczytała mu jego uprawnienia. Oboje nie zwrócili uwagi na stłumiony jęk Peabody.

- Zeke, opowiedz mi o wszystkim, co się wydarzyło. Wciągnął powietrze.

- Lepiej zacznę od początku. Czy tak będzie dobrze?

- Znakomicie.

Zrobił rzeczywiście tak, jak mu poradziła Eve, patrzył jej w oczy, nie wahał się. Opowiedział o pierwszym dniu pracy w tym domu, o tym, co usłyszał, i o późniejszej rozmowie z Clarissa.

Głos chwilami mu drżał, ale Eve kiwała tylko głową i pozwalała mu mówić dalej. Chciała mieć to napięcie w jego głosie i wyraźną rozpacz w oczach. Chciała mieć to nagrane teraz, na świeżo.

- Kiedy zacząłem schodzić po schodach z jej walizką, usłyszałem jej krzyk. Leżała na podłodze, płacząc, chowając twarz w rękach. On ryczał na nią, pił i ryczał na nią. Zwalił ją na ziemię. Musiałem go powstrzymać.

Zeke, nie patrząc, wyciągnął rękę po dłoń swej siostry i mocno ją pochwycił.

- Chciałem tylko ją stąd wyprowadzić, umieścić daleko od niego. Nie, to nieprawda. - Przymknął na chwilę oczy. Eve powiedziała, aby niczego nie pomijał. - Chciałem, aby poniósł karę. Chciałem, aby zapłacił za to, co jej robił, ale wiedziałem, że muszę ją gdzieś zaprowadzić, tam, gdzie będzie bezpieczna. On szarpnął ją, aby wstała, szarpnął za włosy. To ją zabolało. Chciał, aby ją bolało. Wyciągnąłem rękę, chwyciłem ją, i pchnąłem go w tył. I wtedy właśnie... wtedy upadł.

- Podszedłeś, aby go powstrzymać - odezwała się Eve, przerywając mu po raz pierwszy. Mówiła cichym, pozbawionym emocji głosem. - Chciałeś wyprowadzić Clarissę, gdy znów zaczął się nad nią znęcać. Odepchnąłeś go, a on upadł. Czy dobrze to opisuję?

- Tak, upadł, upadł na plecy. Patrzyłem jak skamieniały, nie mogłem się poruszyć, nie mogłem myśleć. Stopy mu się rozjechały, zachwiał się, upadł ciężko na plecy. Usłyszałem, o Boże, usłyszałem, jak uderzył głową w marmur. Następnie pojawiła się krew. Szukałem pulsu, ale nie znalazłem. Miał otwarte oczy, nieruchome, otwarte, i nie było aury.

- Czego nie było?

- Aury. Życiowej energii. Nie mogłem jej zobaczyć.

- W porządku. - Była to rzecz, którą mogli pominąć. - Co zrobiłeś potem?

- Powiedziałem Clarissie, że powinniśmy wezwać karetkę. Wie­działem, że jest za późno, ale myślałem, że tak trzeba. I że powinniśmy wezwać policję. Trzęsła się z przerażenia. Wciąż oskarżała siebie. Mówiłem... powiedziałem, że powinna być silna, i zdaje się, że trochę po tym oprzytomniała. Poprosiła, żebym jej przyniósł trochę wody, żebym ją na chwilę zostawił i przyniósł wody. Gdybym wiedział, co zamierza... - przerwał i mocno zacisnął usta.

- Musisz skończyć, Zeke, opowiedzieć wszystko do końca. Nie pomożesz Clarissie, jeśli coś ukryjesz.

- Zrobiła to dla mnie. Bała się o mnie. Była w szoku. - Łagodne, młode, szare oczy błagały Eve o zrozumienie. - Clarissę ogarnęła panika, nic więcej; pomyślała, że jeśli usunie ciało i zmyje krew, wszystko będzie dobrze. On się nad nią znęcał - powiedział szeptem Zeke - była przerażona.

- Wyjaśnij, co się stało potem. Poszedłeś po wodę. Westchnął, kiwnął głową i opowiedział wszystko do końca. Eve siadła, zastanawiając się głęboko, kombinując.

- Dobrze, dziękuję ci. Będziesz musiał złożyć pełne zeznanie w centrali.

- Wiem.

- McNab, wezwij dyspozytornię, zgłoś zabójstwo. - Rzuciwszy okiem na Peabody, zauważyła, że jej asystentka zrywa się z kanapy. - Najprawdopodobniej w obronie własnej. Potrzebna jest ekipa. I po­trzebna jest ekipa do przeszukania rzeki. Zeke, dwóch funkcjonariuszy odprowadzi cię do komendy. Nie jesteś aresztowany, ale będziesz zatrzymany do chwili, gdy to miejsce zostanie zabezpieczone i uprząt­nięte, a my otrzymamy twoje zeznania.

- Czy, zanim odejdę, będę mógł się zobaczyć z Clarissą?

- To nie jest dobry pomysł. McNab. - Pokazała głową, aby został w pokoju z Zekiem. - Peabody, idziesz ze mną.

Nie odzywając się, wyszła do hallu. Tymczasem Roarke prześliznął się przez drzwi, zamykając je za sobą delikatnie.

- Zasnęła - powiedział.

- Nie na długo. Peabody, opanuj się i słuchaj. Pojedziesz z bratem. Wydam polecenie, aby go trzymano nie w celi, tylko w pokoju przesłuchań. Masz z nim porozmawiać i namówić go, aby się zgodził poddać testom prawdomówności oraz badaniom psychologicznym i badaniom osobowości. Przeprowadzi je Mira. Będziemy się spieszyć i zrobimy to do jutra. Zabezpieczymy go od strony prawnej i wypuś­cimy. Może będzie zamknięty, zanim nie otrzymamy wyników testów, ale koniec jego zeznania jest jasny i trudny do podważenia.

- Nie wyłączaj mnie z tego śledztwa.

- Nie byłaś przecież w nie włączona. Nie pchaj się - powiedziała ostrym szeptem, gdy Peabody zaczęła protestować. - Zaopiekuję się twoim bratem. Gdybym ci zezwoliła, marnie by to wyglądało. Już samo utrzymanie tej sprawy przeze mnie będzie kosztować sporo sprytu.

Peabody, walcząc ze łzami, szybko się poddała.

- Byłaś dla niego dobra. Pozwoliłaś, aby dobrze nagrał zeznania bez adwokata. Miałaś co do tego racje.

Eve włożyła ręce do kieszeni.

- Peabody, na miłość boską, ślepy by dostrzegł, że ten człowiek raczej potknie się o własne nogi, niż zadepcze mrówkę. Nikt nie będzie negował, że to była obrona. - O ile znajdą zwłoki, pomyślała, te cholerne zwłoki. - Wszystko skończy się dobrze.

- Powinnam była zająć się nim. - Zaczęła płakać, mocno pociągając nosem.

Eve bezradnie spojrzała na Roarke'a i rozłożyła ręce. Rozumiejąc to, otoczył Peabody ramionami.

- Wszystko dobrze, kochanie. - Głaskał ją po włosach i kołysał, dostrzegając, że żona przyjmuje to nie bez lekkiego bólu. - Pozwól, że teraz zajmie się nim Eve. Pozwól, by się nim zaopiekowała.

- Teraz muszę porozmawiać z tą kobietą. - Przy każdym szlochu Peabody Eve czuła skurcz żołądka. - McNab zabezpieczy miejsce i poczeka na funkcjonariuszy. Czy możesz się... tym zająć?

Kiwnął głową i nadal szeptał coś do Peabody.

Eve wsunęła się do pokoju, w którym spała Clarissa.

- Przepraszam - powiedziała Peabody głosem stłumionym przez pierś Roarke'a.

- Nie przepraszaj. Masz prawo się wypłakać. Odchyliła głowę, pokręciła nią i przetarła mokrą twarz.

- Nie, ona by się nie załamała.

- Peabody. - Roarke delikatnie położył ręką na jej policzku. - Przecież ona jest załamana.

Eve poruszyła wszystkie dostępne struny, pociągnęła za wszelkie sznurki. Kłóciła się, wynajdywała usprawiedliwienia, dyskutowała, a nawet była bliska gróźb. W końcu otrzymała sprawę śmierci B. Donalda Bransona.

Zamówiła dwie sale przesłuchań, umieściła Zeke'a i Clarissę w odległych od siebie miejscach; opiece boskiej poleciła ekipę dochodzeniową pracującą na miejscu wypadku; wygłosiła przemó­wienie do ekipy, która poszukiwała ciała w East River; zleciła McNabowi zajęcie się androidem Bransona i przybyła do centrali z piekielnie jadowitym bólem głowy.

Jednak osiągnęła wszystko, czego chciała.

Ostatnim posunięciem, które uczyniła jeszcze przed zebraniem zeznań było skontaktowanie się z Mirą w jej domu, aby omówić przygotowanie testów z Zekiem i Clarissa na następny dzień.

Najpierw wzięła Clarissę. Obawiała się, że gdy minie pierwszy wstrząs, kobieta będzie chciała wziąć adwokata, a ten skutecznie zamknie jej usta. Obrona siebie musiałaby wtedy przyćmić troskę o Zeke'a.

Gdy weszła do sali przesłuchań, Clarissa siedziała cicha i blada, zaciskając ręce na kubku z wodą. Eve dała znak ręką funkcjonariuszowi, aby wyszedł z sali, i zamknęła drzwi.

- Czy Zeke czuje się dobrze?

- Tak, wszystko jest w porządku.

Clarissa obracała kubek w rękach, ale go nie podnosiła.

- To jest jak sen. Takie nierzeczywiste. B.D. nie żyje. Nie żyje, prawda?

Eve podeszła do stołu i odsunęła krzesełko.

- W tej chwili trudno to stwierdzić. Nie mamy ciała. Clarissa wzdrygnęła się, zamknęła oczy.

- To mój błąd. Nie wiem, co wtedy myślałam. Sądzę, że nic nie myślałam.

- A więc czas, aby zacząć myśleć. - Eve usunęła z głosu wszelki ślad współczucia. Współczucie znów mogłoby wywołać łzy tej kobiety. Włączyła więc nagrywanie, wyrecytowała niezbędną formułkę i nachyliła się.

- Co się stało dzisiaj w nocy, Clarisso?

- Zawołałam Zeke'a. Przyszedł do mnie. Mieliśmy razem wyjść. Odejść.

- Czy miałaś romans z Zekiem?

- Nie. - Znów podniosła swe ciemne, błyszczące, piękne oczy. - Nie, my nigdy... raz się pocałowaliśmy. Zakochaliśmy się. Wiem, że to brzmi śmiesznie, bo prawie się nie znamy. Ale tak się po prostu stało. Był dla mnie miły i delikatny. Chciałam czuć się bezpiecznie. Chciałam tylko czuć się bezpiecznie. Zawołałam go i on przyszedł.

- Gdzie mieliście zamiar pojechać?

- Do Arizony. Tak myślę. Właściwie nie wiem. - Podniosła rękę do czoła i przesunęła palcami po skórze. - Gdziekolwiek, byle stąd odejść. Spakowałam się. Zapakowałam walizkę, a Zeke poszedł po nią. Wzięłam płaszcz. Chciałam odejść, odejść razem z nim. Wtedy wszedł B.D. Nie spodziewałam się go. Głos jej zaczął się rwać, ramiona zaczęły drżeć.

- Tej nocy miał nie wracać. Był pijany, spostrzegł, że mam płaszcz. Jednym uderzeniem zwalił mnie z nóg. - Dotknęła ręką policzka ze świeżym siniakiem. - Zeke powiedział mu, aby się ode mnie odczepił. B.D. mówił straszne rzeczy i pchał, i odsuwał Zeke'a, i krzyczał. Nie pamiętam dokładnie. Pamiętam tylko krzyki, odpychanie i jak chwycił mnie za włosy. B.D. szarpał mnie za włosy. Chyba krzyczałam. Zeke pchnął go. Pchnął go, bo robił mi krzywdę. Wtedy upadł. Był straszny odgłos i była krew na kominku. Krew - powtórzyła i zawisła nad kubkiem z wodą.

- Clarisso, co zrobił Zeke, gdy pani mąż upadł. I gdy pokazała się krew?

- On... nie jestem tego pewna.

- Zastanów się. Przypomnij sobie.

- On... - Pojedyncze krople łez zaczęły spadać na stół. - Posadził mnie i zbliżył się do B.D. Powiedział, bym wezwała karetkę. Mówił, abym się pospieszyła, ale ja nie mogłam się poruszyć. Zwyczajnie nie mogłam. Wiedziałam, że B.D. nie żyje. Widziałam krew, oczy. On nie żył. Wezwij policję, mówił Zeke. Byłam przerażona. Powie­działam, że powinniśmy uciekać. Po prostu uciekać, ale on tego nie chciał. Należało wezwać policję.

Przerwała, zadrżała i spojrzała Eve w oczy.

- B.D. dobrze znał policję - wyszeptała. - Mówił, że gdybym coś komuś zdradziła, gdybym do nich poszła, skarżąc się, że się nade mną znęca, to oni mnie zamkną. Miał znajomości w policji.

- Teraz jest pani w rękach policji - odezwała się zimno Eve. - Zgwałcono panią czy zamknięto?

Oczy Clarissy rozbłysły.

- Nie, ale...

- Co stało się później, gdy Zeke powiedział, że dzwoni po policję?

- Wysłałam go w inne miejsce. Pomyślałam, że gdybym tylko mogła... to usunąć. Poprosiłam go, by mi przyniósł trochę wody, a gdy wyszedł, zawołałam androida. Zaprogramowałam go tak, aby wziął... zwłoki, zawiózł i wrzucił do rzeki. Po tym próbowałam zetrzeć krew. Tyle krwi...

- Szybka robota. Szybka i dobra.

- Musiałam być szybka. I dobra. Zeke mógł wrócić lada chwila...i mógł mnie zatrzymać. I rzeczywiście mnie zatrzymał. - Spuściła głowę. - No i jesteśmy teraz tutaj.

- Dlaczego jesteście tutaj?

- Wezwał policję. Wezwał ich, a oni wsadzili go do więzienia. Wina była moja, ale to on pójdzie do więzienia.

Nie, pomyślała Eve, nie pójdzie.

- Jak długo była pani żoną B. Donalda Bransona?

- Niemal dziesięć lat.

- I twierdzi pani, że w owym czasie znęcał się nad panią? - Eve przypomniało się, jak podczas odczytywania testamentu Clarissa zesztywniała, gdy Branson otoczył ją ramieniem. - Znęcał się fizycznie?

- Nie przez cały czas. - Przesunęła po twarzy dłonią. - Na początku, na początku było wszystko dobrze. Ale jestem taka głupia, nigdy mi się nic nie udawało. On się złościł. Bił mnie, mówił, że chce mi wbić do głowy trochę rozumu. I pokazać, kto tu jest panem.

Abyś zapamiętała, kto jest tu panem, dziewczynko. Abyś pamiętała. Fala wspomnień przyniosła te słowa do umysłu Eve, wraz z lepkim lekiem z czasów dzieciństwa, powodując skurcze żołądka.

- Jest pani dojrzałą kobietą. Dlaczego pani nie odeszła?

- I gdzie miałabym pójść? - W oczach Clarissy widać było rozpacz. - Gdzie mogłabym pójść, aby mnie nie znalazł?

- Przyjaciele, rodzina. - Nie ma ich, pomyślała Eve. Nie ma nikogo. Clarissa potrząsnęła głową.

- Nie miałam żadnych przyjaciół, a moja rodzina nie żyje. Ludzie, których znam, których on pozwolił mi poznać, uważają, że B.D. jest wielkim człowiekiem. Bił mnie, kiedy zechciał, gwałcił, kiedy miał ochotę. Pani nie wie, jak to jest. Pani nie może wiedzieć, jak można żyć z czymś takim, nigdy nie będąc pewną, w jakim będzie nastroju, kiedy pojawi się w drzwiach.

Eve wstała, podeszła do lustra i spojrzała w swą twarz. Wiedziała dokładnie, jak to jest. Aż nazbyt dobrze. Jednak pamięć i emocje mogły zburzyć jej obiektywizm.

- A co będzie teraz, gdy już nie pojawi się w drzwiach?

- Nie będzie już mnie krzywdził. - Powiedziała to w tak zwyczajny sposób, że Eve odwróciła się. - A ja będę musiała żyć ze świadomością, że z mojej winy porządny, delikatny człowiek będzie odpowiadał za jego śmierć. Tej nocy przepadła również szansa na to, że Zeke i ja bodziemy razem, że będziemy szczęśliwi.

Położyła głowę na surowym blacie stołu. Jej łkania, myślała Eve, są jak dźwięk pękającego serca.

Eve zakończyła nagranie i poleciła funkcjonariuszowi, aby zor­ganizował umieszczenie Clarissy w centrum zdrowia do jutrzejszego rana. Znalazła McNaba, który usilnie zastanawiał się przy automatycz­nym sprzedawcy, co wybrać.

- Co z androidem?

- Dobra robota. Wykonał jej rozkazy. Przejrzałem jego program od deski do deski. Wprowadziła polecenie, aby wziął leżące obok kominka ciało, zaniósł je do samochodu, pojechał i wrzucił do rzeki. Nie ma tam nic ponadto. Wymazała dotychczasową pamięć.

- Przypadek czy celowe działanie?

- Nie potrafię powiedzieć. Spieszyła się, była zdenerwowana. Programując w pośpiechu coś nowego, łatwo jest też wymazać stare.

- No tak. Ilu jeszcze służących było w domu? McNab wziął elektroniczny notes.

- Czterech.

- I nikt niczego nie widział i nie słyszał?

- W tym czasie dwoje było w kuchni. Osobiste służące na piętrze, ogrodnik umieszczony w szopie.

- Umieszczony w szopie, w taką pogodę?

- To wszystko androidy. Służba Bransonów to same androidy. Najwyższa jakość.

- Manekiny. - Przetarła zmęczone oczy. O tym pomyśli później, później przebrnie przez kolejne stopnie i stadia. Teraz najważniejszą rzeczą była ochrona Zeke'a przed jakąkolwiek możliwością formalnego oskarżenia.

- Idę znów dręczyć Zeke'a. Czy jest z nim Peabody?

- Tak, również adwokat. Nie można mu oszczędzić powtórnego przesłuchania?

Opuściła ręce, spojrzała na niego zimno.

- Postępujemy po prostu książkowo. Piszemy pieprzoną książkę. Udokumentujemy każdy krok. Do rana przedostanie się to do mediów. Magnat od narządzi i zabawek zabity przez kochanka żony. Podejrzany jest bratem funkcjonariuszki policji z wydziału zabójstw. Śledztwo natrafia na przeszkody. Nie ma dala denata.

- Dobrze, dobrze - podniósł rękę. - Już to widzę.

- Jedynym sposobem, aby tego uniknąć, jest uprzedzić ich. Szybko i jasno udowodnimy działanie w obronie własnej. I znajdziemy te cholerne zwłoki. Połącz się z ekipą poszukującą - dodała, idąc do sali przesłuchań - i jeśli jeszcze nie skończyli, dodaj im pieprzu.

Widząc Eve, Peabody natychmiast uniosła głowę. W dalszym ciągu ściskała rękę Zeke'a. U jego drugiego boku siedział adwokat, w którym rozpoznała jednego z prawników Roarke'a.

Jako kobieta, była wdzięczna, jako gliniarz - wściekła. Następny cień padający na tę sprawę, pomyślała ponuro. Mąż prowadzącej śledztwo organizuje prawną ochronę.

- Panie mecenasie.

- Pani porucznik.

Nie rzuciwszy nawet okiem na Peabody, usiadła, włączyła na­grywanie i wzięła się do pracy.

Kiedy po trzydziestu minutach wyszła, deptała już jej po piętach Peabody.

- Pani... pani porucznik. Dallas.

- Nie mam czasu na rozmowę.

Jednak Peabody udało się jakoś obejść Eve i stanąć tuż przed nią.

- Musisz go mieć!

- Dobrze. - Przygotowana do walki, Eve wśliznęła się do kobiecej toalety, podeszła do umywalki i zażyczyła sobie zimną wodę. - Więc powiedz to i pozwól mi wrócić do pracy.

- Chcę ci podziękować.

Zdezorientowana tymi cichymi słowami, Eve uniosła twarz, z której ściekała woda.

- Za co?

- Za troskę o Zeke'a.

Eve powoli odwróciła się od kranu, strząsnęła z rąk nadmiar wody j podeszła do suszarki. Suszarka nieprzyjemnie zabrzęczała i dmuchnęła chłodnym powietrzem.

- Mam pracę do wykonania, Peabody. A jeśli dziękujesz mi za adwokata, to jesteś w błędzie. To Roarke, i wcale nie jestem z tego zadowolona.

- Dziękuję ci.

Tego się nie spodziewała. Była przygotowana na gniew, na oskarżenia: Dlaczego tak go dusiłaś? Dlaczego próbowałaś podstawić mu nogę? Jak mogłaś być tak bezwzględna?

Tymczasem spotkały ją nieśmiałe podziękowania i smutne spojrzenie Peabody. Eve potarła twarz dłońmi, przymknęła oczy.

- O, Boże.

- Wiem, dlaczego byłaś z nim taka twarda. Wiem, o ile mocniejsza jest przez to jego wersja. Bałam się... - mówiła, łapiąc powietrze. - Gdy tylko oprzytomniałam, zaczęłam się obawiać, że dasz mu więcej swobody, że będziesz miękka... tak, jakbym to ja zrobiła. Ale ty go przydusiłaś. A więc, dziękuję.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Eve opuściła dłonie. - To go nie pogrąży. Można polegać na tym, co powiedział.

- Wiem. Bo polegam na tobie.

- Nie rób tego - przerwała Eve, ruszając do wyjścia. - Nie rób...

- Muszę ci to jasno powiedzieć. Najważniejszą rzeczą jest dla mnie rodzina. To, że z nimi nie mieszkam, nie oznacza, że nie jesteśmy z sobą bardzo związani. Na drugim miejscu jest praca. - Pociągnęła nosem i niecierpliwie wytarła go ręką. - Tą pracą jesteś ty.

- Nie, nie jestem.

- Tak, jesteś, Dallas. Jesteś wszystkim, co w pracy dobre i słuszne. Jesteś czymś najlepszym, co mi się zdarzyło od czasu, gdy przypięłam odznakę. Trzymam się ciebie, bo wiem, że mogę.

Serce Eve zadrżało. Oczy ją paliły.

- Nie mam czasu, by tu stać i roztkliwiać się z tobą. - Idąc do drzwi, zatrzymała się na chwilę, aby uderzyć palcem w pierś Peabody. - Inspektorze Peabody, masz niedostatki w umundurowaniu.

Gdy drzwi zamknęły się za Eve, Peabody spojrzała w dół i zobaczyła, że trzeci guzik w bluzie munduru wisi na nitce. McNabowi nie udało się go zupełnie oderwać, pomyślała.

- O cholera! - Ze złością powtórzyła przekleństwo i oderwała go.

Pod czaszką Eve szalony zespół tańca wycinał hołubce. Pomyślała przez chwilę o wyeliminowaniu środków przeciwbólowych. Wchodząc do swego biura, ujrzała Roarke'a. Ubrany w jeden ze swych eleganckich garniturów siedział na pospolitym krześle. Na obskurnym wieszaku wisiał jego równie elegancki płaszcz. Z jasnym wzrokiem, miękkim i czujnym głosem załatwiał jedną ze spraw, którymi człowiek taki jak on zwykł był zajmować się o jedenastej w nocy.

Dla zasady uderzyła pięścią w miękkie, włoskie trzewiki, które się wygodnie rozpanoszyły na blacie jej biurka. Nie odsunęła ich, ale pokazała, co myśli.

- Znów będę musiała porozmawiać z tobą o szczegółach. - Jego spojrzenie prześliznęło się po Eve. Bystre oczy dostrzegły wszystko. Zmęczenie, ból głowy, trzymane bezlitośnie na wodzy rozpalone emocje. - Mam zebranie.

Przerwał połączenie, leniwie postawił stopy na podłodze.

- Usiądź, poruczniku.

- To jest moje biuro. To ja tutaj rozkazuję.

- Hm. - Wstał, podszedł do autokucharza i, mimo że spodziewał się protestów, zaprogramował w nim nie kawę, lecz bulion.

- Nie było potrzeby, byś na mnie czekał.

- Jasne, że nie było.

- Możesz iść do domu. Nie jestem pewna, kiedy tam będę. Prześpię się tutaj.

Akurat, pomyślał Roarke, ale tylko odwrócił się i wręczył jej bulion.

- Chcę kawy.

- Jesteś dużą dziewczynką. Powinnaś wiedzieć, że nie można mieć wszystkiego. - Podszedł obok niej do drzwi, a gdy je zamknął, natychmiast się najeżyła.

- Nie potrzebuję tu złotych ust. Poruszył brwiami.

- Czy pozbyłaś się swoich? A ja tak je lubię.

- Za trzydzieści sekund mogę tu mieć dwóch umundurowanych goryli. Wyrzucenie cię na twój elegancki tyłek zagospodaruje im noc.

Usiadł na wolnym krześle, wyciągnął nogi tak daleko, jak na to pozwalał zatłoczony pokój, i przyglądał się jej twarzy.

- Usiądź, Eve, i wypij bulion.

Była bliska rzucenia kubkiem o ścianę, ale opanowała się i usiadła...

- Właśnie znęcałam się nad Zekiem. Przez trzydzieści minut waliłam w niego jak w bęben. Chciałeś rżnąć żonę innego mężczyzny. Więc go zabiłeś, aby się go pozbyć. Był bogaty, prawda? Teraz ona będzie bogata. To cię urządzi, Zeke. Ty masz kobietę i pieniądze, a Branson będzie miał elegancki pogrzeb. Tak było, zanim stałam się naprawdę przykra.

Roarke nic nie mówił, po prostu czekał, aż się uspokoi. Eve uniosła kubek z bulionem. Gardło dokuczało jak otwarta rana, więc to nie było takie złe.

- A gdy skończyłam dawać mu wycisk, Peabody poszła za mną do toalety, aby mi za to podziękować. O Jezu!

Gdy opuściła bolącą głowę i objęła ją rękami, on się podniósł. Położył dłonie na jej ramionach. Próbowała je strącić.

- Nie. Nie zniosę jeszcze jednej demonstracji wyrozumiałości w czasie tej samej nocy.

- Szkoda. - Zniżył usta do wysokości jej głowy. - Szkolisz Peabody już od wielu miesięcy. Myślisz, że ona nie wie, jak pracuje twój umysł?

- Teraz sama już nie wiem, jak pracuje. Clarissa mówiła, że tamten ją bił i gwałcił. Kiedy tylko zechciał. Przez lata. Wciąż od nowa, przez całe lata.

Palce Roarke'a zacisnęły się na jej ramionach. Pragnął, aby się uspokoiła.

- Przykro mi, Eve.

- Słyszałam już takie rzeczy przedtem od świadków, podejrzanych, ofiar. Potrafię nad tym zapanować. Potrafię sobie z tym poradzić. Ale za każdym razem, przy każdym pieprzonym przypadku, jest to jak uderzenie pięścią w brzuch. Tuż pod gardą, prosto w brzuch. Za każdym razem.

Na chwilę, ale tylko na chwilę, pozwoliła sobie na odchylenie do tyłu, ku niemu, w poszukiwaniu pociechy.

- Muszę to prowadzić dalej. - Wstała, odsunęła się. - Nie powinieneś był wzywać swego znakomitego prawnika, Roarke. To jest śliskie. Cała ta sprawa jest bardzo, bardzo śliska.

- Płakała na mym ramieniu. Ta silna, dzielna Peabody. Czy chciałabyś, bym się odwrócił?

Eve zaprzeczyła ruchem głowy, - W porządku. - Przycisnęła palce do oczu, aby usunąć ból. - Poradzimy sobie. Wezwę Nadine.

- Teraz?

Eve nabrała powietrza i odwróciła się. Jej wzrok znów był jasny.

- Zaproponuję jej spotkanie w cztery oczy, tutaj i teraz. Złapie się na to i będziemy trzymali rękę na pulsie już od samego początku.

Podeszła do nadajnika.

- Idź do domu, Roarke.

- Pójdę, ale razem z tobą.

17

Roarke zmusił ją, by poszła do domu. Albo też pozwoliła, żeby tak myślał. Zeke zwolniony został pod warunkiem stawiennictwa i miał się zgłosić do biura doktor Miry o dziewiątej rano. Clarissę umieszczono w prywatnym pokoju eleganckiego centrum zdrowia, dając jej na noc środki uspokajające.

Eve postawiła strażnika przy jej drzwiach.

Reportaż Nadine nadany został o pomocy. Był to żywy, rutynowy opis wypadku, taki, jakiego sobie życzyła Eve.

Zebrano dowody, które będą szczegółowo przeanalizowane rano następnego dnia. Ciało znajduje się na dnie East River i nie ma tu nic więcej do zrobienia.

O drugiej w nocy Eve zrzuciła z siebie ubranie i gotowa była paść na własne łóżko.

- Eve? - Roarke dostrzegł, że odłożyła broń i rynsztunek. Gdy zwróciła twarz w jego kierunku, chwycił ją za brodę i wsunął do ust środek przeciwbólowy. Nim zdołała wypluć tabletkę, przycisnął ją mocno i przesuwając swe zgrabne dłonie w dół, aby ścisnąć jej nagie pośladki, pocałował ją w usta.

Zakrztusiła się, przełknęła mimowolnie i poczuła jego język, igrający z jej.

- To było ohydne. - Odsunęła się i zakaszlała. - To było podłe.

- Ale podziałało. - Pogłaskał ją po policzku i z miłością poprowadził do łóżka. - Dzięki temu jutro poczujesz się lepiej.

- Rano, po kawie, oberwiesz ode mnie.

Wśliznął się do łóżka obok niej i przytulił ją do siebie.

- Mmm, nie mogę się doczekać. A teraz śpij.

- Nie będzie to takie zabawne, gdy twoja głowa zacznie się obijać o podłogę. - Ale teraz położyła własną głowę na jego ramieniu i odpłynęła w sen.

Po czterech godzinach obudziła się w tej samej pozycji. Wyczerpanie sprowadziło kamienny sen. Poruszyła powiekami. Spostrzegła, że Roarke ma oczy otwarte i patrzy na nią.

- Godzina? - zachrypiała.

- Tuż po szóstej. Pośpij jeszcze parę minut.

- Nie, mogę już zaczynać. - Przesunęła się nad nim i chwiejnym krokiem ruszyła do łazienki. Będąc pod prysznicem i ścierając sen z oczu, zauważyła, jakby lekko z tego niezadowolona, że ból głowy minął.

- Pełen natrysk, temperatura trzydzieści osiem stopni.

Z sześciu dysz popłynęła gorąca woda, powodując kłęby pary. Westchnęła głęboko, z rozkoszą, i ociekając wodą, zmrużyła nagle oczy, bo tuż za nią pojawił się Roarke.

- Myślałem, że będę z tobą dzisiaj rano. - Ubawiony jej podejrzliwym spojrzeniem, zadowolony, że w jej oczach nie widać oznak bólu, wręczył jej kubek z kawą. - Mam zamiar pracować dzisiaj parę godzin w domu.

Wypił kawę i postawił kubek na wysokiej półce obok tryskających dysz.

- Chciałbym, abyś mnie pochwaliła za moje postępy, za te dwa dania, które już masz na talerzu.

- Powiem ci, gdy spróbuję.

- Świetnie. - Napełnił ręce mydłem i zaczął sunąć nimi po jej ciele.

- Potrafię to sama. - Odsunęła się, czując, że krew zaczyna jej żywiej krążyć pod skórą. - Dzisiaj nie mam czasu na igraszki w wodzie.

Ale on dalej przesuwał rękami po jej brzuchu, torsie i piersiach, aż przeszedł przez nią dreszcz.

- Powiedziałam... - Jego usta pochyliły się nad jej ramionami i pochwyciły je lekko zębami. - Przestań.

- Lubię, gdy jesteś mokra... - Wyjął jej kubek z ręki, nim go zdołała upuścić, i postawił obok swojego. - I śliska. - Przyparł ją do zalanej wodą, parującej ściany. - I oporna. Chodź - zamruczał jej do ucha, a jego palce zanurzały się w niej, wślizgując się i wyślizgując w powolnym, łagodnym rytmie.

Głowę odrzuciła do tyłu, ciało przejęło nad nią władzę.

- Do diabła. - Wydała z siebie jęk rozkoszy, ciemnej, narkotycznej, rozchodzącej się od środka po koniuszki palców.

- Chodź. - Przesunął językiem w dół jej szyi, nie dając żadnego wyboru.

Opierała ręce o mokre kafelki, jej ciało pulsowało. W gorącym, kłującym jak igiełki deszczu prysznica, przejął ją wstrząs orgazmu.

Coś w rodzaju oczyszczenia, pomyślała.

Nadal łapała powietrze, gdy odwrócił nią i łakomie wziął w usta jej pierś.

Była bezradna wobec tego, co jej dawał. Za każdym razem, zawsze, bezradna i oszołomiona. I wdzięczna. Zanurzyła palce w jego włosach, ciągnąc oraz plącząc ten mokry jedwab, aż silne skurcze pragnienia odpowiedziały na niespokojny głód jego ust.

Jego gładkie, wprawne, silne ręce wędrowały po jej ciele, wpro­wadzając ją na szczyt i dalej, dalej. Tam, gdzie chciał, gdzie jej potrzebował - drżącej, jęczącej, z jego imieniem na ustach, tonącej w rozkoszy.

Jej paznokcie, wbijając się ostro w jego grzbiet, przejmowały go dreszczem; podniecał go szalony pęd jej serca tuż przy jego sercu. Więcej. Wszystko. Teraz, to wszystko, co zdołał pomyśleć, gdy ich usta połączyły się z sobą dziko.

- Chcę cię. - Dyszał ciężko, trzymając jej biodra. - Zawsze. Jedynie. Moja.

Jego oczy pałały dzikim, płomiennym błękitem. Nie widziała nic poza tym. Ta desperacka, stała potrzeba jego miłości powinna prowadzić do przesytu. Tymczasem nigdy, jakoś nigdy nie było tego dość.

- Mój. - Znów przyciągnęła jego usta do swoich, a gdy wszedł W nią, spotkała się z nim w niecierpliwym uderzeniu za uderzeniem.

Musiała przyznać, że cztery godziny dobrego snu, mokry, dziki seks i gorący posiłek, to był długi, ale niezły sposób na wprawienie ciała i umysłu w stan bojowej gotowości. Piętnaście po siódmej siedziała przy biurku w swoim domowym gabinecie, przygotowana na rozpoczęcie dnia z jasnym, czujnym umysłem, z rozgrzanymi mięśniami i świeżą energią.

Małżeństwo dawało wiele interesujących ubocznych korzyści, których kiedyś nie brała pod uwagę.

- Wygląda pani... rześko, pani porucznik. Podniosła wzrok.

- Wolałabym... Zanim ruszę, chciałabym spędzić tutaj pół godziny.

Wciąż mamy do czynienia z Kasandrą i na tym chcę skupić całą energię Peabody.

- A drugą ręką żonglujesz sprawą Zeke'a.

- Gliny zawsze żonglują. - W tej szczególnej sprawie wiedziała bardzo dokładnie, jak się posuwać. - Zamierzam podzielić obowiązki McNaba. Możemy go zachować dla sprawy Bransona, póki ta nie przybierze dobrego obrotu. Ostatniej nocy okazał się przy niej bardzo pożyteczny.

Zamilkła nagle, zmarszczyła czoło.

- A co on tam, u diabła, robił tej nocy? Nie miałam czasu, aby to wyjaśnić.

- Powiedziałbym, że to oczywiste. - Roarke zaśmiał się, gdy Eve spojrzała na niego niepewnie. - I ona nazywa siebie detektywem. Był z Peabody.

- Z nią? Po co? Mieli wolne.

Roarke patrzył na nią przez chwilę, stwierdzając, że jest zupełnie nieświadoma. Zachichotał, podszedł do niej, położył dłoń na jej brodzie i przesunął kciukiem po znajomym dołeczku.

- Eve, mieli wolne i jeszcze coś mieli... ze sobą.

- Mieli coś, ze sobą? - Zabębniła palcami po stole, raz i jeszcze raz. - Seks? Myślisz, że chodzi o seks? To śmieszne.

- Dlaczego?

- Bo... jest śmieszne. Ona zawsze traktowała go jak natręta. On robi wszystko, aby ją wyprowadzić z równowagi. Wiem, że myślałeś, że coś się między nimi... zawiązuje, ale myliłeś się. Spotyka się z Charlesem Monroe i... - zatrzymała się, przypomniawszy sobie dziwne spojrzenia, zamilknięcia, rumieńce. Wyraźne oznaki...

- O Jezu Chryste - to wszystko, co zdołała powiedzieć. - Jezu Chryste, oni sypiają ze sobą. Nie potrzeba mi tego.

- Dlaczego miałoby to cię obchodzić?

- Bo... Bo są glinami. Oboje są glinami, no i, do cholery, ona jest moim gliniarzem. Takie historie wchodzą tylko sobie w drogę, prowadzą do bałaganu. Przez chwilę marzą o sobie, następnie coś idzie nie tak, a oni plują na siebie i się policzkują.

- Dlaczego zakładasz, że to im nie wyjdzie?

- Bo nie wyjdzie. Nie wychodzi. Wszystkie siły i cała koncentracja ulegają podziałowi, a przecież wszystko powinno być podporząd­kowane pracy. Gdy zaczynają mieszać seks, miłość i Bóg wie co jeszcze, wszystko się chwieje. Seks to dla nich żaden interes. Gliniarze nie powinni...

- Mieć życia osobistego? - skończył nieco chłodniejszym tonem. - Ani własnych uczuć i własnych wyborów?

- Nie miałam tego na myśli. Właściwie... Ale lepiej im bez tego - dodała cicho.

- Bardzo ci dziękuję.

- To nas nie dotyczy. Nie mówię o nas.

- Bo uważasz, że nie jesteś gliniarzem, że nie mieszamy seksu i miłości oraz Bóg wie czego jeszcze?

Eve zauważyła, że pierwsza nacisnęła ten guzik i żałowała, że nie złamała sobie przedtem palca.

- Mówimy o dwóch gliniarzach pracujących w jednym zespole, w dodatku przy dwóch zagmatwanych śledztwach

- Przed godziną byłem w tobie, a ty mnie obejmowałaś. - Jego głos był teraz bardziej niż chłodny, był zupełnie zimny. Podobnie oczy. - To byliśmy my i śledztwo także było zaginane, czyż nie? Jak długo jeszcze będziesz uważała, że lepiej byłoby ci bez tego?

- Aleja tak nie myślałam. - Wstała, stwierdzając zdziwieniem, że nogi uginają się pod nią lekko.

- Nie myślałaś?

- Nie wkładaj mi w usta nie moich słów ani myśli do głowy. Nie mam teraz czasu na małżeńskie sprzeczki.

- Dobrze, ja też tego nie znoszę.

Kiedy odwrócił się i wyszedł, zatrzaskując drzwi znajdujące się między ich biurami, podniosła pięść. Następnie, gdy gniew, usuwający zwykle poczucie winy, nie chciał narastać, uniosła drugą i walnęła obiema w skronie.

Oddychając gwałtownie, podeszła do drzwi, otworzyła je i stanęła naprzeciw niego. Był już za swym biurkiem i prawie nie zwracał na nią uwagi.

- Ja tak nie myślałam - powtórzyła. - Ale może coś w tym jest. Wiem, że mnie kochasz, ale nie wiem dlaczego. Patrzę na ciebie i nie mogę zrozumieć, dlaczego to ja. Za każdym razem gdy odzyskuję równowagę, znów ją tracę. Bo to nie powinnam być ja i myślę, że gdy do tego dojdziesz, zabije mnie to.

Zaczął się podnosić, ale ona pokręciła głową.

- Nie, nie mam czasu. Naprawdę. Chciałam ci tylko to powiedzieć i to, że tak nie myślałam. Peabody... już przedtem została poraniona i poobijana, bo zadawała się z gliniarzem, a teraz inny gliniarz, inne śledztwo. Nie chcę, aby to się jej znów przytrafiło. To wszystko. Biorę się do pracy. Jeśli będziesz chciał się czegoś dowiedzieć, będziemy w kontakcie.

Poruszała się szybko. Mógł ją zatrzymać, ale został na swoim miejscu, pozwalając jej odejść.

Pomyślał, że weźmie się do niej później. A ona będzie musiała wziąć się do niego.

Eve szła do centrali. Promienny nastrój, z jakim zaczynała dzień, został zepsuty. Pomyślała, że to nawet dobrze. Zdenerwowana pracowała lepiej, ostrzej. Zobaczywszy Peabody, uniosła brodę i pokazała jej palcem kierunek na swoje biuro.

Widziała na twarzy asystentki oznaki nieszczęśliwej, bezsennej nocy. Spodziewała się tego. Przytrzymała drzwi, czekając, aż Peabody wejdzie, i zamknęła je.

- A teraz, wyrzuć Zeke'a z pamięci. Jest dobrze prowadzony, a ty masz pracę do wykonania.

- Tak jest, pani porucznik. Ale...

- Nie skończyłam, pani inspektor. Jeśli nie będziesz potrafiła mnie przekonać, że sprawie Kasandry poświęcisz całą swą energię i kon­centrację, będę wnioskowała, abyś opuściła zespół i poprosiła o urlop. Natychmiast.

Peabody otworzyła usta i zamknęła je, nim z nich wyfrunęło coś nieparlamentarnego. Gdy odzyskała panowanie nad sobą, krótko skinęła głową.

- Dam z siebie wszystko, co tylko potrafię, pani porucznik. Wykonam powierzone mi zadanie.

- Zanotowałam. Lamont powinien zostać zatrzymany ostatniej nocy. Zorganizuj jego doprowadzenie celem przesłuchania. Gdy nadejdą wykrywacze dalekiego zasięgu, chcę być o tym poinfor­mowana. - Musi być zajęta, myślała Eve. Niech się zajmuje przyziem­nymi sprawami. - Skontaktuj się z Feeneyem i sprawdź, czy przyszło pozwolenie na podsłuch Moniki Rowan. Czy spałaś z McNabem?

- Tak jest, pani porucznik. Bo co?

- Cholera! - Eve włożyła ręce do kieszeni, podeszła do okna. - Cholera. - Zamilkła. Spoglądały na siebie. - Peabody, straciłaś rozum?

- To był chwilowy błąd. Nie powtórzy się. - Chciała to powiedzieć McNabowi przy pierwszej nadarzającej się okazji.

- Nie... nie związałaś się z nim w jakiś sposób?

- To był błąd - przekonywała Peabody. - Chwilowy błąd, wywo­łany niespodziewanym fizycznym impulsem. Nie chcę o tym mówić, pani porucznik.

- Dobrze. A ja nie chcę nawet o tym myśleć. Daj mi Lamonta.

- Już to robię.

Peabody popędziła, zadowolona, że może się oddalić.

Eve zasiadła przy swoim telełączu i zaczęła przeglądać nadchodzące komunikaty. Gdy pojawiło się nazwisko Lamonta, zaklęła i uderzyła w maszynę.

- Dlaczego ta transmisja nie została przekazana zaraz po moim przyjściu?

Z powodu chwilowego błędu w systemie wszystkie transmisje, otrzymane między godzinami pierwsza, zero zero i szóstą pięćdziesiąt, zostały wstrzymane.

- Błędy. - Znów uderzyła w maszynę. - Ostatnio mamy pełno błędów. Daj pełen raport na temat Lamonta, twardą kopię.

Praca w toku...

Gdy maszyna wykaszlała wydruk, Eve połączyła się przez nadajnik z Peabody.

- Nie szukaj Lamonta. Jest w kostnicy.

- Tak jest, pani porucznik. Właśnie nadeszła poczta. Jest jeszcze jedna przesyłka.

Nerwy Eve zagrały.

- Spotkamy się w sali konferencyjnej. Powiadom resztę zespołu. Ruszamy.

Przesyłka została zbadana i uznana za bezpieczną. Dyskietkę skopiowano i zabezpieczono. Eve wsunęła ją do komputera. - Odczytaj i wydrukuj - rozkazała.

My, Kasandra. Jesteśmy wierni. Jesteśmy bogami sprawiedliwości.

Jesteśmy świadomi Twych wysiłków. Bawią nas. Ponieważ nas to bawi, po raz ostatni ostrzegamy. Nasi towarzysze muszą być uwolnieni. Dopóki bohaterowie nie znajdą się na wolności, będzie panował terror - ze względu na skorumpowany rząd, marionetkowe wojsko, faszystowską policję i niewinnych ludzi, których tamci gnębią i skazują. Jako zadośćuczynienie za morderstwa i uwięzienie sprawiedliwych żądamy zapłaty. Obecna cena wynosi sto milionów dolarów w obli­gacjach na okaziciela.

Potwierdzenie uwolnienia niesprawiedliwie więzionych politycznych wizjonerów musimy otrzymać dzisiaj do godziny szesnastej. Uznamy tylko osobne oświadczenie każdej osoby z listy, wyemitowane na żywo przez media państwowe. Policzymy wszystkich. Jeśli choćby jedna osoba nie zostanie zwolniona, zniszczymy następny obiekt.

Jesteśmy wierni. Mamy długą pamięć.

Wypłata ma nastąpić o godzinie siedemnastej. Należność osobiście dostarczy porucznik Dallas. Obligacje należy umieścić w zwykłej czarnej teczce. Porucznik Dallas uda się na stację Grand Central, na peron dziewiętnasty, kierunek zachodni. Tam ma oczekiwać dalszych poleceń.

Jeśli ktoś będzie jej towarzyszył, szedł za nią, śledził ją, usiłował odebrać lub odbierze transmisję z wymienionego miejsca, ona sama zostanie stracona, a cel będzie zniszczony.

My, Kasandra, prorocy nowego królestwa.

- Wymuszenie - mruknęła Eve. - Pieniądze. Tu chodzi o pieniądze, a nie psycholi z tej listy. Oświadczenia na ekranach mediów. Dziesięcioletnie dziecko wie, że potrafilibyśmy je sfabrykować.

Wstała i chodząc, myślała głośno.

- To zasłona dymna. Tu chodzi o pieniądze. I uderzą w cel niezależnie od tego, czy je dostaną, czy nie. Bo tego chcą.

- Tak czy owak - zauważył Feeney - to stawia cię na celowniku. Jednocześnie zaczyna się odliczani? przed zamachem na nieznany obiekt.

- Czy możesz mnie wyposażyć w nadajnik, z którym sobie nie poradzą?

- Tylko, u diabła, nie wiem, z czym mogą, a z czym nie mogą sobie poradzić.

- Daj z siebie wszystko.

- Następnie zwróciła się do Annę:

- Masz już ekipę, która potrafi posługiwać się tymi najnowszymi skanerami?

- Za dwadzieścia minut jeden z geniuszy Roarke'a da nam instrukcje. Następnie idziemy w teren.

- Znajdźcie ten obiekt. Ja zajmę się okupem.

- Nie pójdziesz sama. - Teraz podniósł się Feeney. - Whitney się na to nie zgodzi.

- Nie powiedziałam, że pójdę sama, ale opracujemy sposób, aby tak wyglądało - odpowiedziała. - Potrzeba nam sto milionów w fał­szywych obligacjach. - Uśmiechnęła się blado, bez cienia wesołości. - Myślę, że znam kogoś, kto dostarczy nam je na czas.

- Pozdrów ode mnie Roarke'a - powiedział Feeney, uśmiechając się niewyraźnie.

Posłała mu martwe spojrzenie.

- Masz złożyć meldunek Whitneyowi i przygotować mi nadajnik.

- Zajmę się tym razem z McNabem.

- Potrzebuję McNaba na jakiś czas.

Feeney spojrzał na nią, następnie na swego podkomendnego, i skinął głową.

- Wezmę kogoś innego, aby nad tym pracował, dopóki nie skończę , z komendantem.

Feeney wziął kopię.

- Potrzeba nam dobrej godziny na jej przebadanie.

- Będę uchwytna przez cały czas. Peabody, jesteś ze mną. Za pięć minut spotykamy się w moim samochodzie. McNab - strzeliła na niego z palców. - Chcę, abyś się zgłosił u Miry - zaczęła, idąc W kierunku swego biura - i zwrócił uwagę na testy Zeke'a. Następnie przyciśnij Dickheda z laboratorium. Sama bym się tym zajęła, ale nie chcę w to wciągać Peabody.

- Rozumiem.

- Pogroź mu, a jeśli nic z tego nie wyjdzie, przekup go. Bilet na mecz w hali powinien wystarczyć. Mogę postarać się o dwa miejsca na przyszły tydzień w loży honorowej.

- Tak? - Oczy mu się zaświeciły. - Ha, dlaczego nigdy nie Podzielisz się z kolegami, Dallas? Za tydzień Hudsy grają z Rocketsami. Jeśli nastraszę go tak, że postrada zmysły, dostanę od ciebie te bilety?

- Dopominasz się o łapówkę, detektywie?

Widząc, że się zatrzymała z pochmurnym spojrzeniem i zaciśniętymi wargami, spoważniał natychmiast.

- Dlaczego tak się na mnie wściekasz?

- Dlaczego w czasie tak drażliwego śledztwa śpisz z moją asystentką?

Błysnął oczami.

- Czy ona musi mieć pozwolenie na randki, pani porucznik?

- To nie pizza i wideo, McNab. - Eve weszła do swego biura i porwała kurtkę z wieszaka.

- Więc musi się tłumaczyć, z kim idzie do łóżka? Eve odwróciła się.

- Jesteś niesubordynowany, detektywie.

- Zbaczasz z kursu, poruczniku.

Musiała przyznać, że to ją zaskoczyło. Widok zimnego, wściekłego spojrzenia, sprężonego ciała i odsłoniętych zębów wybił ją z uderzenia. Myślała o nim, gdy o nim w ogóle myślała, jako o dobrym gliniarzu z okiem do szczegółów i z talentem do elektroniki. Jako mężczyzna wydawał się jej trochę błaznowaty, próżny i gładki z zamiłowaniem do gadulstwa, nie biorący poważnie niczego prócz swej pracy.

- Nie mów, że zbaczam z kursu. - Usiłując się opanować, powoli zakładała kurtkę. - Peabody niedawno dostała w kość od gliniarza z piękną buźką. Nie chcę patrzeć, jak to się dzieje po raz drugi. Ona coś dla mnie znaczy.

- Dla mnie też. - Słowa te wyrwały mu się, nim zdążył przygryźć jeżyk. - Co nie znaczy, że ja coś dla niej znaczę. Odrzuciła mnie dzisiaj rano, więc nie masz powodu do zmartwienia. - Kopnięciem posłał krzesło w poprzek pokoju. - Do diabła!

- Cholera, McNab. - Gniew, nad którym tak dobrze zapanowała, ustąpił miejsca zdenerwowaniu. - Co ty robisz? Nie powiesz, że się w niej zadurzyłeś?

W odpowiedzi otrzymała długie, żałosne spojrzenie.

- Wiedziałam. Wiedziałam to. Po prostu wiedziałam.

- To jest prawdopodobnie jakiś chwilowy defekt - wymruczał. - Jakoś to naprawię.

- Więc zrób to. Zrób to po prostu, dobrze? To nie czas... nigdy nie jest, ale teraz to naprawdę nie czas. Więc zapomnij o tym, dobrze? - Eve nie oczekiwała od niego odpowiedzi, chciała tylko, aby zrozumiał. - Pod jej bratem pali się ziemia, w tym cholernym świecie jest pełno bomb. Mamy jedne zwłoki w kostnicy, a drugie w rzece. Nie mogę pozwolić, aby dwóch członków mojego zespołu rozpraszały sprawy sercowe. Sam zaskoczony był swym śmiechem.

- O Boże, co się narobiło.

- Niestety. - Przypomniała sobie, jak Roarke patrzył na nią tego rana. - Rozumiem to, McNab. Ale chcę, abyś był rozsądny i chodził na paluszkach.

- Chodzę.

- I tak zostań - powiedziała i wyszła z pokoju.

Eve, stwierdziwszy, że nie mogła spisać się gorzej, obrażając, znieważając i raniąc tego dnia osoby, na których jej zależało, postanowiła w drodze do garażu zadzwonić do Roarke'a.

Odezwał się Summerset, a jej odruchowe zaciśnięcie zębów było o wiele lepsze od poczucia winy.

- Roarke - powiedziała tylko.

- W tej chwili jest zajęty rozmową.

- To sprawa policyjna, ty zezowata pało. Połącz mnie.

Jego nozdrza rozdęły się w gniewie, co spowodowało, że jej nastrój poprawił się jeszcze bardziej.

- Zobaczę, czy będzie mógł odebrać telefon.

Ekran opustoszał. Chociaż nie miała wątpliwości, że byłby zdolny do przerwania połączenia, policzyła do dziesięciu. Potem powtórnie do dziesięciu. Zbliżała się do trzydziestu, gdy na ekranie pojawił się Roarke.

- Słucham. - Powiedział krótko, a jego irlandzki akcent kojarzył się nie tyle z muzyką, co z chłodem.

- Wydział potrzebuje sto milionów w fałszywych obligacjach na okaziciela, dobrze podrobionych, ale nie na tyle dobrze, aby przeszły kontrolę bankową. Arkusze po dziesięć tysięcy.

- Jaki termin?

- Mogę je potrzebować przed czternastą zero zero.

- Dostaniesz je. - Odczekał chwilę. - Coś jeszcze?

O tak, przepraszam cię. Jestem idiotką. Czy chciałbyś czegoś ode mnie?

- To wszystko. Wydział...

- Wysoko sobie ceni. Tak, wiem. Jestem w trakcie telekonferencji międzyplanetarnej, więc jeśli to wszystko...

- Tak, to wszystko. Poinformuj mnie, kiedy będą gotowe, zor­ganizuję wówczas transport.

- Dam ci znać.

Bez słowa przerwał połączenie, aż się wzdrygnęła.

- Świetnie - wymamrotała. - Zabolało. Strzał w dziesiątkę. - Wcisnęła wideofon do torby.

Przypomniała sobie radę, jaką dała McNabowi. Trzeba zwyczaj­nie zapomnieć. Starała się, jak mogła, aby to zrobić, ale część emocji musiała pozostać na jej twarzy, bo gdy Eve wspięła się do auta, Peabody nabrała wody w usta. W milczeniu jechały do kostnicy.

W prosektorium było tłoczno jak w hallu pod barem na zjeździe Shrinersów. W korytarzach pełno było techników, anatomopatologów i innych członków zespołów, które tu ściągnięto z różnych centrów medycznych na czas obecnego kryzysu. W powietrzu snuł się odór ludzi żywych i zmarłych.

Eve udało się zatrzymać znajomego pracownika prosektorium.

- Słuchaj, Chambers, gdzie jest Morris? - Miała nadzieję na kilkuminutową konsultację z naczelnym anatomopatologiem.

- Po uszy w robocie. Bomba w hotelu dostarczyła mnóstwo klientów. Wielu z nich w kawałkach. To jak zabawa w układankę.

- Więc dobrze, muszę tylko zobaczyć gościa, który zameldował się tu wcześnie rano. Lamont. Paul Lamont.

- Jezu, Dallas, my tu pracujemy zgodnie z planem. Musimy najpierw zidentyfikować tych sztywniaków.

- To się z tym wiąże.

- Dobrze. Dobrze. - Wyraźnie w złym humorze, Chambers pognał do komputera, przebiegł po spisie. - Mamy go w lodzie, w sektorze D, szuflada dwunasta. Na razie zbieramy ich, pakujemy i trzymamy na składzie.

- Muszę na niego popatrzeć, zobaczyć jego osobiste rzeczy i to, co odbierał przez wideofon.

- A więc pospieszmy się. - Pobiegł korytarzem, stukając butami. Zawrócił do sektora D, wsunął kartę w elektroniczny zamek i wprowadził ich do środka. - Dwunasta szuflada - przypomniał. - Użyj tylko swej głównej karty, a ja zrobię resztę.

Eve rozkodowała szufladę; w tumanie lodowatej pary wysunął się 'iŁamont. Albo to, co z niego pozostało.

- Potrudzili się przy nim - mruknęła, przyglądając się jego poszarpanemu i połamanemu ciału.

- Pewnie. Tu, jest napisane, że pojazd, czarna furgonetka marki Airstream, przeskoczył przez krawężnik i przejechał go na chodniku. Jeszcze się nim nie zajmowaliśmy, przechowujemy go tylko. On nie zalicza się do priorytetów.

- Tak, może poczekać. - Eve pozwoliła, aby szuflada z powrotem wśliznęła się na swoje miejsce. - Co miał przy sobie?

- Pięćdziesiąt dwójek w kredytach, zegarek, karty identyfikacyjne i karty - klucze, paczkę miętówek odświeżających oddech, miniwideo, kalendarzyk. Ach, także majcher. - Zbadał drugie, cienkie ostrze. - Rzekłbym, że przekraczający dozwoloną długość.

- - Co najmniej o kilometr albo dwa. Muszę mieć wideo i kalendarzyk.

- To ja już skończyłem. Podpisz się i są twoje. Muszę wracać. Nie znoszę, aby klienci czekali.

Podpisała listę.

- Czy wzięto z tych rzeczy odciski?

- Nie mam pojęcia. Baw się dobrze.

Gdy drzwi do sektora zatrzasnęły się, Eve zwróciła się do Peabody:

- Najpierw weźmiemy odciski i oczyścimy. Nagrywajmy. Peabody przesunęła zestaw polowy, który miała na ramieniu.

- Tutaj? Nie chcesz tego zrobić gdzie indziej?

- Dlaczego?

- No cóż, pełno tu zmarłych.

- I ty chcesz być gliniarzem zajmującym się zabójstwami?

- Wolałabym mieć do czynienia naraz z jednym. - Otworzyła jednak zestaw i wzięła się do pracy. - Są tu dobre, wyraźne odciski.

- Weźmiemy się do nich, gdy sprawdzimy jego wideofon i notatki. To z pewnością odciski Lamonta.

Eve wzięła wideofon i obracała nim w ręku. Był to najnowszy model, elegancki, wieloczynnościowy. Przypomniała sobie jego eleganckie buty.

- Ciekawa jestem, ile Roarke płaci tym facetom? - Przekręciła kontrolkę, aby skopiować wszystkie przekazy, odebrane i nadawane w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. - Zanotuj wszystkie numery, które się pojawią. Musimy je także przejrzeć.

Patrzyła, jak numery przesuwają się na ekranie, i nagle zacisnęła usta. Wizja była zablokowana. Jednak głosy wydobywały się głośno i czysto.

Tak jest.

Obserwują mnie. - To Lamont, poznała Eve, z lekkim francuskim akcentem i śladem zdenerwowania w głosie. - Byty tu gliny. Obserwują mnie. Coś wiedzą.

Uspokój się. Jesteś pod osłoną. To nie jest rzecz do dyskusji przez nadajnik. Gdzie jesteś?

W porządku. Jestem bezpieczny. Wyrwałem się do grilla, niedaleko od pracy. Oni mnie wezwali, byt też tam Roarke.

I co im powiedziałeś?

Nic. Niczego ze mnie nie wyciągnęli. Ale mówię ci, nie chcę wpaść z tego powodu. Chcę odejść. Potrzebuję więcej pieniędzy.

Twój ojciec byłby zawiedziony.

Nie jestem moim ojcem i wiem, kiedy się wycofać. Zdobyłem dla was wszystko, co chcieliście. Tutaj jestem skończony. Chcę moją działkę tego wieczoru i ulatniam się. Zrobiłem, co do mnie należało. Nie potrzebujecie mnie już.

Masz rację. Najlepiej, gdybyś zakończył pracę jak zwykle. Skontaktujemy się z tobą później i powiemy, gdzie masz odebrać swoją część. ' Musimy być nadal ostrożni. Twoja robota jest skończona, ale nasza nie.

Dajcie mi tylko to, co mi się należy, i jutro rano już mnie nie ma.

Załatwimy to.

- Idiota - mruknęła Eve. - Sam podpisał na siebie wyrok. - Pokiwała głową. - Chciwość lub głupota.

Była jeszcze jedna rozmowa, Lamont rezerwował prywatny przedział - w pojeździe międzyplanetarnym na Vega II. Podał fałszywe nazwisko i numer identyfikacyjny.

- Szkoda, że nie wysłaliśmy jednostki pod jego dom. Wyślij grupę j do jego mieszkania, Peabody. Zakładam się, że nasz chłoptaś był zupełnie spakowany i gotów do podróży.

Następnie zarejestrowany był głos, który wydał krótkie polecenie.

Róg Szóstej i Czterdziestej Trzeciej, godzina zero zero.

Lamont wysłał jeszcze dwa przekazy, ale nie otrzymał na nie odpowiedzi.

- Przejrzyj numery, Peabody - poleciła Eve, podnosząc kalen­darzyk.

- Właśnie sprawdzam pierwszy. To prywatny kod.

- Weź numer mojej autoryzacji i odczytaj go. Z kimkolwiek rozmawiał, ten ktoś nie zdawał sobie sprawy, że Lamont używał własnego wideofonu. Musiał sobie wyobrażać, że korzysta z publicz­nego, bo inaczej nigdy by go przy nim nie zostawił. Chociaż, gdyby nawet chciał zabrać, to cienie Lamonta były na miejscu wypadku.

- Kod jest zastrzeżony. - Eve wyrwała swój nadajnik. W ciągu trzydziestu sekund na linii był komendant Tibble, a po niecałych dwóch minutach pojawiło się osobiste zezwolenie gubernatora.

- Choroba, jesteś dobra. - Peabody spojrzała na nią z podziwem. - Objechałaś gubernatora.

- Pieprzy mi o prawie do prywatności. Ci politycy... - Czekając, aż padną ostatnie okopy biurokracji, zaciskała zęby, jednocześnie zginając i wyprostowując palce. - No tak, sukinsyn.

- Co to jest? Kto to jest? - Peabody wyciągała szyję, próbując dojrzeć informację na ekranie u Eve.

- Prywatna linia B. Donalda Bransona.

- Branson. - Krew uciekła z twarzy Peabody. - Ale, Zeke. Ostatniej nocy...

- Nadaj tę rozmowę Feeneyowi, niech sprawdzi głos. Musimy wiedzieć, czy to mówił Branson. - Eve szybko rzucała rozkazy. - Skontaktuj się ze strażnikiem przed pokojem Clarissy Branson - kontynuowała, idąc korytarzem. - Powiedz mu, że nikt nie może wchodzić i wychodzić, póki tam się nie pojawimy.

Gdy wyszły z budynku na mróz, wyciągnęła swój nadajnik.

- McNab, idź do Miry. Chcę, abyś wziął Zeke'a. Schowaj go i czekaj na wiadomość ode mnie.

- Zeke nie mógł wiedzieć o Kasandrze, Dallas. On nigdy... Wskakując do samochodu, Eve spojrzała na Peabody.

- “Narzędzia i Zabawki”, Peabody. Mogłabym powiedzieć, że twojego brata użyto jako narzędzia i zabawki.

18

Clarissa zniknęła. Besztanie i straszenie strażnika niczego nie mogło zmienić, ale Eve mimo wszystko to zrobiła.

- Ta kobieta spojrzała na niego, uśmiechnęła się łzawo i spytała, czy może posiedzieć w ogrodzie. - Eve przewróciła oczami i uderzyła w trzymaną w dłoni notatkę, którą zostawiła Clarissa. - Następnie użyła sposobu “czy mogę dostać szklankę wody?”, który wy­próbowała na Zeke'u, i nasz bezmózgi bohater pobiegł, aby ją przynieść.

Krążyła po sali konferencyjnej, czekając, aż przyprowadzą Zeke'a.

- “Uff, gdzież to ona poszła?” Szukanie zabiera idiocie trzydzieści pieprzonych minut, bo jest pewny, że ta słodka istota powinna być gdzieś w pobliżu. Ale czy sprawdza jej pokój? Czy widzi łzawy list pożegnalny?

Eve rozłożyła go powtórnie, a Peabody rozsądnie nie zabierała głosu.

Przepraszam, bardzo przepraszam za wszystko, co się stało. To moja wina. Wszystko. Proszę mi wybaczyć. Robię to, co najlepsze dla Zeke 'a. Nie można go obarczać odpowiedzialnością. Już nigdy nie będę mogła spojrzeć mu w oczy.

- Tak więc opuszcza go. Przyjmijmy to za wyraz prawdziwej miłości. - Chociaż Peabody nie odezwała się, Eve podniosła rękę i zaczęła rekapitulować rozwój wypadków. - Zeke słyszy przez przewód wentylacyjny w pracowni, jak walczą. To dom Bransona, jego pracownia. On wie, że jest tam Zeke. Według Clarissy zażarcie ukrywał przed wszystkimi, że się nad nią znęca. Więc dlaczego nie naprawia tego cholernego przewodu? Cała służba to androidy, więc się nią nie przejmuje. Ale teraz ma tam żywą istotę.

- Myślisz, że chciał, aby Zeke to słyszał?

- Słuchaj uważnie, Peabody. Zastanawiam się nad tym od ostatniej nocy.

- Od ostatniej nocy? - Peabody opadła szczęka. - Ale, Dallas, nie było o tym nic we wstępnym raporcie o...

Przerwała i skrzywiła się, gdy Eve rzuciła jej zimne spojrzenie.

- A więc czytałaś mój wstępny raport, Peabody?

- Możesz mnie zakuć w dyby - mruknęła Peabody - i kazać wychłostać. Przecież on jest moim bratem.

- Chłostę zostawię na później. Nie, nie umieszczałam tego we wstępnym raporcie, bo najważniejsza była sprawa Zeke'a, którego trzeba było wybronić jak najszybciej. Wygląda jednak na to, że cała historia jest sfingowana. Jest to zgrabna, cholernie dobrze wyreżyse­rowana i odegrana scena.

- Nie potrafię tego dostrzec.

- Nie możesz dostrzec niczego poza Zekiem. A więc prześledźmy to krok po kroku. Najpierw ściągają Zeke'a z Zachodu. Nieistotne, jak dobry jest w tym, co robi. Mogli przecież znaleźć kogoś, kto by to zrobił, ale bez potrzeby sprowadzania go z daleka. Jednak oni ściągają jego, nieżonatego faceta, wyznawcę Free Age. Branson bez opamiętania garbuje skórę swojej żonie, ale pozwala jej sprowadzić do domu młodego, atrakcyjnego mężczyznę. W dodatku udaje, że zależy mu na wykonaniu prac stolarskich, gdy, jak podejrzewamy, układa plany największego terrorys­tycznego ataku na miasto od czasów wojen miejskich.

- Nie widać w tym sensu.

- Nie widać, jeżeli patrzy się na to oddzielnie, ale widać, gdy się połączy poszczególne fragmenty. Potrzebował zakochanego faceta.

- Ale, na litość boską, Dallas, przecież Zeke go zabił.

- Nie sądzę. Dlaczego nie znaleziono ciała? W jaki sposób ta zastraszona, przerażona kobieta potrafiła się go pozbyć w ciągu niespełna pięciu minut?

- Więc... kto został zabity?

- Sądzę, że nikt. Narzędzia i zabawki, Peabody. Widziałam kilka prototypowych androidów, które wyprodukował dział badawczo - rozwojowy u Roarke'a. Na pierwszy rzut oka, a nawet przyglądając się bliżej, nie odróżnisz ich od ludzi. - Obejrzała się, bo wszedł Zeke, a za nim doktor Mira.

- Pani doktor?

- Zeke jest moim pacjentem, jest w stanie znacznego wyczerpania nerwowego. - Mira delikatnie podprowadziła go do krzesła. - Jeśli uważasz, że jego przesłuchanie jest konieczne, chcę być przy tym.

- Zeke, czy chcesz swego adwokata? - zapytała go Eve, ale on tylko pokręcił głową. Eve obawiała się, że nie potrafi ukryć współ­czucia. Wiedziała z doświadczenia, jak przykre mogą być testy. Włączyła nagrywanie i siadła przed nim. - Mam tylko parę pytań. Ile razy spotkałeś Bransona?

- Widziałem go jedynie dwa razy. Raz na ekranie wideofonu i później ostatniego wieczoru.

- Tylko raz na ekranie? - Jednak on rozpoznał Zeke'a natychmiast. Branson był, jak stwierdzili, tak pijany, że się zataczał, ale poznał Zeke'a przy pierwszym zetknięciu. “Ladacznica i majster”, zacytował go Zeke. - A więc kontaktowaliście się głównie przez Clarissę. Ile czasu spędziliście razem?

- Niewiele. Gdy była w Arizonie, rozmawialiśmy ze sobą. Dwa razy byliśmy na obiedzie. - Szybko podniósł oczy. - To było zupełnie niewinne.

- O czym mówiliście?

- Ot, tak... O różnych rzeczach.

- Czy pytała o twoje życie?

- Myślę, że tak. Była taka rozluźniona i szczęśliwa. Nie taka, jak teraz. Lubiła słuchać o mojej pracy i interesowała się Free Age. Powiedziała, że wygląda na łagodną i dobrą religię.

- Czy zachowywała się prowokująco?

- Nie! Nie było niczego takiego. Była zamężna. Wiedziałem, że jest zamężna. Była po prostu osamotniona. Coś się jednak zrodziło - powiedział ze zdziwieniem, tak że serce Eve ścisnęło współczucie. - Zrodziło się natychmiast i oboje o tym wiedzieliśmy, ale nigdy do niczego by nie doszło. Nie wiedziałem, jak on ją traktuje, wiedziałem tylko, że jest nieszczęśliwa.

- Ostatniego wieczoru po raz pierwszy spotkałeś Bransona osobiście. Wcześniej nie zszedł do pracowni, nie wezwał cię, aby omówić projekty?

- Nie, nie zszedł ani razu.

Eve oparła się plecami o krzesło. Miała ochotę się założyć, że Zeke spotka jeszcze Bransona z krwi i kości.

- To na dzisiaj wszystko. Zostaniesz jeszcze tu, w centrali, Zeke.

- W celi?

- Nie. Ale musisz tu zostać.

- Czy mogę zobaczyć się z Clarissą?

- Porozmawiamy o tym później. - Eve wstała. - Policjant zabierze cię do sali wypoczynkowej. Tam z boku są koje do spania. Myślę, że powinieneś wziąć proszek uspokajający i skorzystać z nich.

- Nie używam proszków.

- Ja też nie. - Złagodniała i uśmiechnęła się do niego. - Tak czy owak połóż się. Odpocznij.

- Zeke. - Tyle było rzeczy do powiedzenia i do zrobienia, ale Peabody powstrzymała się i patrzyła na niego trzeźwym wzrokiem. - Powinieneś zaufać Dallas.

- Będę za chwilę. - Mira poklepała go po ramieniu. - Zastosujemy lekarstwa. - Wyczekała, aż pojawi się funkcjonariusz, żeby go zabrać. - Moje testy są wystarczająco pełne, aby dać ci ocenę.

- Nie potrzebuję jej - przerwała Eve. - To dla dokumentacji, nie dla mnie. Nie będzie oskarżony.

Mira rozluźniła się nieco. W ciągu ostatnich dwóch godzin Zeke przełamał jej zawodowy spokój.

- On cierpi. Myśl, że pozbawił życia, aczkolwiek przypadkowo...

- To nie był przypadek - sprostowała Eve. - To było ukartowane. Jeśli trafiłam w sedno, to B. Donald Branson jest jak najbardziej żywy i najprawdopodobniej jest z żoną. Nie mogę wchodzić w szczegóły, - nie mam czasu - dodała. - Widziałaś listy Clarissy, widziałaś nagranie.

- Tak. Klasyczny przypadek gwałtu i utraconego szacunku do siebie.

- Klasyczny. - Eve zgodziła się, skinąwszy głową. - Jak w podręczniku. Jakby linijka po linijce z opisu przypadku. Nie przeoczyła niczego, prawda?

- Nie wiem, co masz na myśli.

- Brak przyjaciół, pomocy rodziny. Delikatna, bezradna kobieta Zdominowana przez starszego, silniejszego mężczyznę. On pije, bije ją gwałci. Ona trzyma się go. “Gdzie ja pójdę, co ja będę robiła?”

Mira złożyła dłonie.

- Rozumiem, że jej niezdolność do zmiany sytuacji traktujesz jako oznakę słabości, ale to nie jest nietypowe.

- Nie, to jest piekielnie typowe. I właśnie opowiadam, jak to odgrywała. Grała przed Zekiem, grała przede mną i grałaby przed tobą. - Myślę, że ty byś ją złapała, i chyba zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego zniknęła. Gwarantuję, że gdy sprawdzimy finanse Bransonów, okaże się., że ich pieniądze również zniknęły.

- Z jakiego powodu Bransonowie mieliby sfingować jego śmierć?

- Z tego samego, dla którego sprowokowali śmierć jego brata. Pieniądze. Z tego samego powodu usytuowali to tak w czasie, ażeby część zespołu odciągnąć od zasadniczego tematu. Więcej pieniędzy przy małym nakładzie kosztów. My znajdziemy w końcu ich związek ze sprawą grupy Apollo. Prędzej czy później coś zaskoczy. Zajmij się Zekiem. Jeśli mam rację, będziemy mogli mu powiedzieć, że nikogo nie zabił. Ruszamy, Peabody.

- Nie nadążam - odpowiedziała Peabody. - Nie wchodzi mi to do głowy.

- Wejdzie, gdy poukładamy wszystkie kawałki. Sprawdź ich finanse. W drodze do garażu Peabody z trudem dotrzymywała kroku Eve.

- O Jezu, Branson transferował pięćdziesiąt milionów, większość płynnej gotówki w biznesie, na zakodowane konto pozaziemskie. Zrobił to ostatniego wieczoru, dwie godziny przedtem, nim Zeke...

- Sprawdź ich konta osobiste.

Pracując jedną ręką, Peabody jednocześnie wciskała się do samo­chodu.

- Sześć osobistych, od dwudziestu do czterdziestu każde.

- Ładne jajeczko do gniazdka Kasandry. - Prowadząc samochód, Eve porozumiewała się z Feeneyem.

- Identyfikacja głosu udała się - mówił. - A teraz, jak chcesz aresztować zmarłego faceta?

- Właśnie nad tym pracuję. Zrób przegląd “Narzędzi i Zabawek Bransona”, przyjrzyj się rozwojowym modelom androidów. Czy mamy zezwolenie na podsłuch telełączy Moniki Rowan?

- Już są na podsłuchu. Jak dotąd nic.

- Informuj mnie na bieżąco - wyłączyła się. - Peabody, skontaktuj się z miejscową policją w Maine, niech wyślą wóz policyjny. Chcę. aby Monika znalazła się w areszcie.

Lisbeth nie wyglądała na szczęśliwą, gdy zobaczyła w drzwiach gliniarzy. Ignorując Peabody, spoglądała na Eve.

- Nie mam nic do powiedzenia. Mój adwokat radził...

- Niech pani sobie tego oszczędzi. - Eve wcisnęła się do wnętrza.

- To są szykany. Jeden telefon do adwokata i straci pani odznakę.

- Jak blisko byli z sobą obaj Bransonowie?

- Słucham?

- J.C. musiał rozmawiać z panią o bracie. Co oni o sobie myśleli?

- Byli braćmi. - Lisbeth wzruszyła ramionami. - Razem prowadzili . Mieli dobre i złe chwile.

- Czy walczyli z sobą?

- J.C. naprawdę z nikim nie walczył. - W jej oczach mignęło coś w rodzaju smutku i zgasło natychmiast. - Czasem się nie zgadzali.

- Kto kierował całym cyrkiem?

- B.D. - Lisbeth machnęła ręką. - J. Clarence był lepszy w relacjach Z ludźmi i cieszył go twórczy wkład w nowe projekty. Nie obchodziło go, że ster trzyma B.D.

- Jaki był jego stosunek do Clarissy?

- Lubił ją, oczywiście. To urocza kobieta. Myślę, że go trochę onieśmielała. Mimo pozorów kruchości jest bardzo formalna i wyniosła.

- Ach tak, ale stosunki między wami obiema były przyjazne?

- Tak. Ostatecznie, obydwie byłyśmy związane z Bransonami. Utrzymywałyśmy stosunki towarzyskie u ich boku oraz bez nich.

- Czy Clarissa powiedziała pani, że B.D. źle ją traktuje?

- Źle traktuje? - Lisbeth zaśmiała się krótko. - Ten człowiek jadł jej z ręki. Wystarczyło, aby mrugnęła, by szepnęła, a on się podrywał.

Eve spojrzała na ekran ścienny i zauważyła, że nie jest włączony.

- Ostatnio nie oglądała pani wiadomości?

- Nie. - Odwróciła głowę. Przez chwilę sprawiała wrażenie zmęczonej, sfatygowanej. - Porządkuję niektóre sprawy osobiste przed pójściem do ośrodka rehabilitacji.

- Więc nie słyszała pani, że B. Donald Branson został zabity ostatniej nocy?

- Co?

- Upadł w szarpaninie, gdy bił żonę.

- To śmieszne. To niedorzeczne. Na Clarissę nie podniósłby ręki. Uwielbiał ją.

- Clarissa twierdzi, że od lat ją maltretował.

- Więc kłamie - strzeliła Lisbeth. - Traktował ją jak księżniczkę, jeśli ona mówi co innego, to kłamie w żywe oczy.

Nagle zamilkła, zbladła.

- Nie znalazła pani tych zdjęć w skrzynce na listy, prawda, Lisbeth? Wręczył je pani ktoś, komu pani wierzyła, kto, jak pani myślała, troszczył się o J.C.

- Ja... je znalazłam.

- Nie ma żadnego powodu, aby chronić Bransonów. On nie żyje, ona uciekła. Lisbeth, kto pani dał zdjęcia J.C? Kto je pani dał, mówiąc, że J.C. panią oszukuje?

- Widziałam te fotografie. Na własne oczy. Był z tą jasnowłosą suką.

- Kto je pani dał?

- Clarissa. - Zamrugała raz, potem jeszcze raz i z jej oczu popłynęły łzy. - Przyniosła mi je, płakała. Mówiła, jak jej przykro, jak strasznie przykro. Błagała, abym nikomu nie mówiła, że ona mi je dała.

- Jak je zdobyła?

- Nie pytałam o to. Zobaczyłam je i wpadłam w szał. Powiedziała mi, że to już trwa od miesięcy i nie może dłużej udawać, że o tym nie wie. Nie mogła znieść myśli, że będzie musiała patrzeć na moją krzywdę, a J.C. zmarnuje swoje życie przez tę dziwkę. Wiedziała, jak bardzo jestem zazdrosna, dobrze to wiedziała. Gdy poszłam do jego domu, zaprzeczył wszystkiemu. Mówił, że zwariowałam, że nie ma żadnej blondynki. Ale ja przecież widziałam! Następną rzeczą, którą pamiętam, jest moment, jak podnoszę wiertło. O mój Boże, mój Boże. J.C.

Opadła na krzesło, zanosząc się szlochem.

- Peabody, daj jej coś uspokajającego. - W głosie Eve nie było współczucia. - Wyślemy po nią auto. Zeznania, gdy się pozbiera, będzie mógł od niej przyjąć McNab.

Zdaję sobie sprawę, że czas nagli. - Peabody wskoczyła do samochodu. - Ale czuję się tak, jakbym wlokła się trzy kroki z tyłu. - Branson ma związek z Kasandrą. Clarissa jest związana z Bransonem. Zeke związany jest z Clarissa. Przekonuje się nas, że bracia Bransonowie zeszli gwałtownie z tego świata w odstępie tygodnia. W tym czasie konta zostały wyczyszczone. Z prowincji sprowadza się Zeke'a, aby pracował w domu Bransonów. Po dwóch dniach wmieszany jest w bójkę z Bransonem z powodu Clarissy i praw­dopodobnie go zabija. Jednak Clarissa w lęku i z troski o Zeke'a pozbywa się zwłok. To mi nie daje spokoju, no, ale gdy facet mówi, że zabił drugiego faceta, to zwykle daje się temu wiarę. Jednak wciąż nie mamy ciała, a w zapisie androida nie ma nic, co by wskazywało, że polecono mu je obciążyć. Czujniki go nie znajdują, nie wyskoczyło powierzchnię i nie pływa, a wiemy, że zostało wrzucone do wody.

- Androidy nie unoszą się na wodzie, a czujniki szukają ciała, krwi i kości.

- No widzisz, zaczynasz chwytać. A teraz połączmy te elementy. Zeke zabił androida. Mamy oświadczenie Lisbeth, że nigdy nie było żadnego bicia i gwałtu, a wszystko wskazuje, że wiedziałaby, gdyby było. Jeśli nie zorientowałaby się sama, to dowiedziałaby się o tym od J.C. Zbiegiem okoliczności Zeke znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, aby słyszeć bicie i gwałt, po czym Clarissa zwróciła się do niego o pomoc. Zdążyła mu się przyjrzeć; wie, jaki to jest człowiek, i najprawdopodobniej toczyła w stosunku do niego subtelną grę, aby nie myślał, że mu się narzuca.

- On nie rozumie kobiet - mruknęła Peabody. - W istocie wciąż jest dzieckiem.

- Tej jednej nie potrafiłby zrozumieć, nawet gdyby dożył setki. Zarzuciła na niego wędkę i ściągnęła go. Ona i Branson pozbyli się brata, co prowadzi do wniosku, że nie miał nic wspólnego z Kasandrą. Był ciężarem, więc go wyrzucili. To ja prowadzę dochodzenie w tej sprawie, więc nie chcieli, abym zajmowała się tym zbyt wnikliwie, zwłaszcza po zakończonej przeze mnie rozmowie z Lisbeth, więc zainteresowali mnie wybuchem. Wysadzenie miasta miało odciągnąć twoją uwagę od wniosku obrony, którego nie mogłam zmienić.

- Czy każdy, kto by się zajmował sprawą J.C. Bransona, byłby przez nich wybrany? Zwrócili się do ciebie z tego właśnie powodu? - rozważała Peabody. - To był ich wielki błąd.

- Znakomicie się podlizujesz, Peabody. Gładko, subtelnie.

- Wprawiam się.

- Ich taktyka była prosta - odwrócić uwagę, zająć nam czas. Chodzi im o pieniądze i zwykłą satysfakcję niszczenia.

- Ale przecież oni mają pieniądze.

- Lepiej mieć więcej, zwłaszcza jeśli wychowujesz się, stale uciekając, ukrywając się, może tęskniąc za dobrym życiem. O co chcesz się założyć, że Clarissa Branson lata życia, kształtujące osobowość, spędziła w grupie Apollo?

- To wielki przeskok, pani porucznik.

- Jesteśmy wierni - zacytowała Eve, sunąc przez bramę obok pracownika ochrony do parkingu pod miejskim biurem Roarke'a.

Gdy wchodziły do prywatnej windy, Peabody zrobiła głupią minę, ale zanim odpowiedziała, zapiszczał nadajnik Eve.

- Porucznik Dallas? Kapitan Sully, oddział bostoński. Właśnie przyjąłem meldunek patrolu wysłanego do mieszkania Rowan. Monika Rowan padła ofiarą czegoś, co sprawia wrażenie niewypału. Nie żyje.

- Niech to diabli. Proszę o dokładny meldunek. To sprawa priorytetowa, kapitanie.

- Dostarczę pani tyle informacji, ile możliwe, tak szybko, jak to możliwe. Przykro mi, że nie mogliśmy skuteczniej pomóc.

- Mnie też przykro - mruknęła Eve, skończywszy rozmowę. - Cholera, powinnam otoczyć ją murem.

- Skąd mogłaś wiedzieć?

- Dobrze wiedziałam. Tylko trochę za późno. - Wyszła z windy, nie zatrzymując się, minęła wyszkolonego pomocnika Roarke'a.

Jednak wyszkolenie okazało się skuteczne. Gdy Eve zbliżyła się do drzwi, Roarke sam je otworzył

- Pani porucznik, nie spodziewałem się, że zjawi się pani osobiście.

- Zbliżam się do celu. Jestem przypierana do ściany. - Spojrzała mu w oczy, żałując, że nie mogła powiedzieć tego, co chciała. - Wszystko się zaczyna układać, ale czas gna.

- A więc chcesz swoją przynętę. - Teraz on spojrzał jej w oczy. - Przypuszczam, że kilka milionów w fałszywych obligacjach jest przynętą z tobą jako haczykiem?

- Okrążamy ich coraz ciaśniej. Przy odrobinie szczęścia to powinno doprowadzić do zakończenia. Ja... Peabody, przejdź się - powiedziała, nie odwracając głowy.

- Słuchani, pani porucznik?

- Wyjdź, Peabody.

- Wychodzę, pani porucznik.

- Widzisz... - zaczęła Eve - ja w tej sprawie rzeczywiście dotykam lontu, więc nie mogę wciągać personelu. Przepraszam za to, co przedtem.

- Przepraszasz, bo jestem zirytowany.

- Niech tak będzie. Przepraszam, bo jesteś zirytowany, ale muszę cię prosić o przysługę.

- Osobiście czy służbowo?

Och, zamierzał robić trudności. Opuściła wzrok, policzki jej zadrżały.

- I tak, i tak. Potrzebuję wszystkiego, co tylko możesz wydobyć na temat Clarissy Branson... wszystkiego... I potrzebuję tego naprawdę szybko. Nie mogę wykorzystać Feeneya, ale gdybym nawet mogła, ty będziesz szybszy i nie zostawisz śladów.

- Gdzie mam wysłać informacje?

- Chciałabym, abyś przesłał to bezpośrednio do mnie, prywatnym kanałem, na osobiste mikrołącze. Nie chcę, aby dowiedziała się, że szukam.

- Nie dowie się. - Odwrócił się i podniósł metalową walizkę. - Twoje obligacje, poruczniku.

Próbowała się uśmiechnąć.

- Nie zapytam, jak ci się udało tak szybko. Nie odpowiedział na jej uśmiech.

- Lepiej nie pytaj.

Skinęła głową, uniosła walizkę i poczuła się bardzo nieszczęśliwa. Nie pamiętała sytuacji, aby będąc z nią przez pięć minut, jakoś jej nie dotykał. Tak do tego przywykła, tak na tym polegała, że brak tego odczuła jak policzek.

- Dzięki. Ja... Niech to diabli! - Chwyciła go za włosy i nie zważając na to, co stanowiło dla niej wielką porcję dumy, mocno pocałowała go w usta. - Do zobaczenia - szepnęła i obracając się na pięcie, wypadła na zewnątrz.

Teraz uśmiechnął się lekko i podszedł do biurka, chcąc spełnić przysługę, o którą prosiła.

W porządku, Dallas?

- Tak, do cholery. Tańczę z radości. - Była rozebrana do pod­koszulka i dżinsów, co trochę krępowało i ją i Feeneya.

- Mogę zawołać kobietę, aby, hm, skończyła to.

- Do diabła, nie chcę, aby jakaś dzierlatka z elektronicznego kładła na mnie swe czerwone łapska. Zrobisz to i koniec.

- W porządku. - Chrząknął, wyprostował ramiona. - Sygnalizator jest bezprzewodowy. Będzie dokładnie nad twoim sercem. Można się spodziewać, że będą chcieli cię prześwietlić, ale przykryjemy go tym materiałem, który jest jak skóra. Używa się go przy produkcji androidów i w ogóle to zauważą, wezmą za znamię czy coś w tym rodzaju.

- Pomyślą, że mam pryszcz na zderzaku. No i dobrze.

- Widzisz, mogłaby to zrobić Peabody.

- O Jezu, Feeney. - Ktoś musiał wreszcie to zacząć, więc podniosła podkoszulek, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem. - Przyłóż tę cholerną rzecz tam, gdzie trzeba.

Następnych pięć minut było deprymujące dla obojga.

- Musisz, hm, odciągać podkoszulek jeszcze przez parę minut, póki nie wyschnie pasemko skóry.

- Zrozumiałam.

- Sam będę śledził sygnalizator. Twoje położenie rozpoznamy po biciu serca. Przygotowaliśmy ten zegarek. - Z uczuciem ulgi, że najgorsze ma już za sobą, Feeney podniósł ze stołu ręczny zegarek. - Mikrofon ma niską częstotliwość, więc nie powinien być widoczny na ekranie wykrywacza, ale zasięg ma śmieszny, więc jeśli będziesz chciała, abyśmy cię usłyszeli, musisz mówić wprost do niego. Służy wyłącznie dla twojego bezpieczeństwa.

- Biorę go. - Eve zdjęła własny zegarek i założyła nowy.

- Czy powinnam wiedzieć coś jeszcze?

- Na całej stacji Grand Central rozmieszczamy swoich ludzi. Nie będziesz więc sama. Wprawdzie nikt nie zrobi ruchu, zanim nie dasz sygnału, ale oni tam będą.

- Dobrze o tym wiedzieć.

- Dallas, jakakolwiek warstwa ochronna nad piersią stłumi syg­nalizator.

Rzuciła na niego okiem.

- Więc bez kamizelki ochronnej?

- Wybór należy do ciebie. Kamizelka ochronna lub sygnalizator.

- Do diabła, tak czy owak jest o wiele pewniejsze, że walną mnie w głowę.

- Cholera.

- Żartuję - powiedziała, ale przesunęła ręką po twarzy. - Mamy jakieś poszlaki co do celu ataku?

- Na razie zupełnie nic.

- Zbadałeś androidy w “Narzędziach i Zabawkach”?

- Tak, mają nową linię Braniaków. - Uśmiechnął się lekko. - Również nowe pokrycie czaszki. Prawie jak skóra. Ale to zabawki. Nie widziałem żadnego o ludzkich wymiarach.

Co nie znaczy, że takich nie ma. Czy te zabawki zdolne są do odegrania sceny jak w domu Bransonów?

- Gdyby miały sto osiemdziesiąt centymetrów zamiast osiemnastu, to mógłbym powiedzieć, że tak. Sprytne bestyjki.

- To mój prywatny wideofon - powiedziała, usłyszawszy sygnał. - Muszę odebrać, sprawa osobista.

- W porządku, będę w pobliżu. Zaczniemy, gdy będziesz gotowa. Gdy została sama, wyjęła wideofon i nakładając na uszy słuchawki, włączyła prywatny kanał.

- Tu Dallas.

- Pani porucznik, mam informacje, o które prosiłaś. - Nagle Roarke zmrużył oczy. - Gdzie masz koszulę?

- Gdzieś... tutaj. - Poprawiła podkoszulek. - Co uzyskałeś?

- Łatwo ją było sprawdzić, wystarczyło tylko usunąć parę warstw. Urodziła się trzydzieści sześć lat temu w Kansas, rodzice nauczyciele, typowa klasa średnia, jedna siostra, z mężem i synem. Ukończyła miejscowe szkoły, pracowała krótko jako urzędniczka w domu towarowym. Dziesięć lat temu wyszła za Bransona, przeniosła się do Nowego Jorku. Sądzę, że to masz.

- Potrzebuję tego, co się kryje pod tym.

- Tak też myślałem. Ludzie, którzy w jej aktach figurują jako rodzice, mieli rzeczywiście córkę o imieniu Clarissa, urodzoną trzydzieści sześć lat temu. Zmarła w ósmym roku życia. Usuwając dalsze warstwy, stwierdzamy, że zmarłe dziecko ma wpisy dotyczące s szkoły i zatrudnienia, jak również posiada akt ślubu.

- Sfabrykowane.

- Oczywiście. Pobieżny wgląd w dokumentację medyczną Clarissy - Stanley wykazuje, że przez jakiś czas nie miała trzydziestu sześciu ń lat. Teraz ma lat czterdzieści sześć. Sprawdzając wprowadzone dane, odkrywamy, że Clarissa narodziła się po raz wtóry dwanaście lat temu. To, kim była poprzednio, zostało wymazane. Może będę potrafił coś wygrzebać, ale nieprędko.

- Jak na razie wystarczy. A więc chciała mieć nowy dowód, nową tożsamość i wykreślić dziesięć lat z życia.

- Gdybyś policzyła, odkryłabyś, że była dokładnie w tym samym wieku co Charlotte Rovan, kiedy zniszczono kwaterę główną grupy Apollo.

- Dziękuję, już policzyłam.

- Idąc twoją ścieżką, posunąłem się trochę dalej.

- Dalej?

- Niektórzy mogą się z tym nie zgodzić - powiedział, posyłając jej długie spojrzenie - ale ludzie pozostający z sobą w intymnym związku mają podobne spojrzenie i wiedzę o ambicjach i działaniach partnera.

Znów przeniknęło ją poczucie winy.

- Słuchaj, Roarke...

- Zamknij się, Eve. - Powiedział to tak miło, że go posłuchała. - Ponieważ wygląda na to, że Clarissa może mieć ścisłe powiązania z Rovanem i z Apollo, sprawdziłem przeszłość B. Donalda. Nie ma tam nic szczególnego prócz paru danych i, chyba podejrzanej, dotacji na rzecz Towarzystwa Artemida.

- Jeszcze jedno bóstwo greckie?

- Tak, bliźniaczka Apolla. Wątpię, czy w bankach znajdziemy jakąś informację na jej temat. Jednak, cofnąwszy się o jedno pokolenie, odkryłem, że E. Francis Branson, ojciec B.D., przekazał znaczne sumy na konto tej samej organizacji. Według informacji CIA, on także był aktywny, aczkolwiek krótko. Nie tylko znał Jamesa Rovana, ale z nim współpracował.

- Co zamyka sprawę powiązań między Bransonami i Rovanami. Branson wyrastał w otoczeniu grupy Apollo; tak samo Clarissa. Tam weszli na drogę, którą potem kroczyli. Jesteśmy wierni - westchnęła. - Dziękuję ci.

- Nie ma za co. Eve, jak ryzykowna jest rzecz, której się podjęłaś?

- Będę miała ochronę.

- Nie o to pytałem.

- Nie biorę na siebie niczego, z czym nie potrafiłabym sobie poradzić. Dziękuję ci za cenną pomoc.

- Zawsze do usług.

Cisnęło się jej do ust wiele słów, wiele z nich głupich. Ale Feeney wsadził głowę w drzwi.

- Musimy ruszać, Dallas.

- Tak. Już idę. Czas dosiąść konia - powiedziała do Roarke'a ze słabym uśmiechem. - Do zobaczenia wieczorem.

- Uważaj na to, co należy do mnie, poruczniku.

Znów uśmiechnęła się i schowała wideofon. Wiedziała, że nie chodzi mu o obligacje.

Ochrona i sygnalizator nie zmieniły faktu, że idąc w ruchliwym tłumie Grand Central, czuła się sama i wystawiona na strzał. Dostrzegła parę znajomych twarzy policjantów. Obojętnie prześliznęli i po niej wzrokiem, tak samo jak ona po nich. Nad głową huczały głośniki, zapowiadając nadjeżdżające i odjeżdżające pojazdy. Tłumy podróżnych oblegały publiczne telełącza, dzwoniąc do domów, do kochanków, po taksówki. Eve przeszła obok. Feeney, przebywający dwa bloki dalej w wozie wywiadowczym, zauważył, że jej serce biło równo i mocno. Widziała włóczęgów, którzy weszli, chroniąc się przed zimnem, których straż wyrzucała na zewnątrz. Wędrowni sprzedawcy handlowali gazetami, wydrukowanymi oraz zapisanymi na dyskietkach, jak również tanimi pamiątkami, gorącymi napojami i zimnym piwem.

Nie wchodząc na ruchome schody, szła w kierunku barierek kontroli stów. Podniosła rękę, jakby chciała przygładzić włosy, i szepnęła i zegarka:

- Opuszczam główny poziom i idę w kierunku kontroli. Kontakt jeszcze nienawiązany.

Poczuła pod nogami drżenie peronu, usłyszała gwizd pociągu, który padł ze stacji jak pocisk. Stała na peronie, jedną ręką trzymając walizkę, z drugą opuszczoną, lii ją chcieli uprowadzić, powinni to zrobić teraz, szybko, wykorzystując oczekujący tłum. Jeden ją uprowadza, drugi porywa walizkę i niknie w zamieszaniu. Ona tak by to zrobiła. Poprowadziłaby tę grę właśnie tak.

Kątem oka dostrzegła McNaba, w jaskrawo żółtym płaszczu, Męskich butach i czapce narciarskiej, siedzącego na ławce i bawiącego się leniwie jakąś grą komputerową.

Wyobraziła sobie, że teraz ją sprawdzają. Odkryją, że ma broń, ale tego mogli się przecież spodziewać. Jeśli będzie miała szczęście i jeśli Feeney jest naprawdę dobry, nie znajdą sygnalizatora, tuż za jej plecami zaczęło dzwonić publiczne telełącze, głośno przejmująco. Odwróciła się bez namysłu i odpowiedziała:

- Dallas.

Wsiądź do pociągu do Queens, który właśnie nadjeżdża. Bilet w pociągu.

- Queens - powtórzyła z ustami przy zegarku. Ten, kto dzwonił, się rozłączył. - Najbliższy pociąg - dodała. - Nadjeżdżający.

Usłyszawszy dudnienie, zawróciła i ruszyła w kierunku torów.

McNab włożył grę do kieszeni i szedł za nią. Stanowi dobrą obstawę, myślała Eve. Nikt nie wyglądałby mniej na gliniarza. Miał słuchawki na uszach, poruszał lekko głową i ramionami, jakby słuchał szybkiej muzyki. Swoim ciałem jak tarczą osłaniał jeden z boków Eve.

Owionął ich podmuch rozdzieranego przez pociąg powietrza. Świst ucichł i ludzie zaczęli się przepychać do pociągu i z pociągu.

Eve nie próbowała zdobyć miejsca, tylko chwyciła za rączkę, rozstawiła nogi i czekała na odjazd. McNab wcisnął się ostatni i zaczął nucić coś pod nosem. Eve prawie się zaśmiała, bo rozpoznała jedną z piosenek Mavis.

W drodze do Queens było tłoczno i gorąco, ale, dzięki Bogu, podróżowała krótko. Niezbyt długa jazda spowodowała, że Eve podziękowała losowi za to, że nie jest urzędniczyną, skazanym na stałe korzystanie ze środków komunikacji publicznej.

Wyszła na peron. McNab, nie mrugnąwszy nawet okiem, szedł obok niej w kierunku dworca.

Następnie wysłali ją do Bronxu, później do Brooklynu. Potem rzucona została na Long Island i z powrotem do Queens. Postanowiła, że jeśli będzie ją czekała następna jazda, podniesie ręce do góry, błagając o strzał z lasera.

Wtedy ich zobaczyła, zbliżających się do niej. Jeden z lewej, drugi z prawej. Przypomniała sobie opis Fixera i stwierdziła, że to ci sami, którzy zabierali od niego rzeczy, a potem odcięli mu język.

Wycofała się z tłumu znużonych podróżnych i spostrzegła, że ci dwaj rozdzielili się, oskrzydlając ją.

Nie chcą podejmować ryzyka, pomyślała, a gdy jeden z nich szybkim ruchem rozchylił płaszcz, ukazując policyjny miotacz, doszła do wniosku, że nie chcą również brać jeńców.

Rozmyślnie wpadła na mężczyznę, który czekał za jej plecami, i podniosła rękę, jakby chwytając równowagę.

- Kontakt. Dwóch. Uzbrojeni.

- Pani porucznik. - Jeden z nich przesunął ręką po jej ramieniu. - Ja wezmę okup.

Dała się obrócić. Nie człowiek, pomyślała, gdy rzuciła na niego twarde, uważne spojrzenie. Tu Fixer też miał rację. Androidy. Nie miały nawet zapachu.

- Dostaniesz okup, gdy zostanę poinformowana o celu ataku. Na tym polegała umowa.

Uśmiechnął się.

- Nowe warunki. Weźmiemy okup, mój towarzysz rozetnie cię wpół, na miejscu, a obiekt ulegnie zniszczeniu, w celu uczczenia tego.

Spostrzegła McNaba zbiegającego po ruchomych schodach. Podniósł kciuk, pokazując, że cel został zlokalizowany. Eve wyszczerzyła zęby do androida.

- Te warunki mi się nie podobają.

Machnęła walizką, uderzając w kolana stojącego za nią androida. Jednocześnie przykucnęła, wykonując obrót i łapiąc go za kostkę w chwili, gdy naciskał spust. Wybuch zrobił dziurę wielkości pięści w piersi kompana.

Krzycząc na ludzi, by się kryli, podniosła się, zacisnęła palce na kolbie jego broni, wykręcając ją. Następny strzał uderzył w beton, a jego tor był tak blisko, że osmalił jej włosy. Usłyszała krzyki, tupot nóg, buczenie nadjeżdżającego pociągu. Rzuciła się całym ciężarem do tyłu, pociągając za sobą androida. Toczyli się, podcinając nogi czekającym podróżnym, przewracając ich jak kręgle w kręgielni.

Nie mogła dosięgnąć broni, a broń androida zginęła. W uszach dzwoniło jej od hałasu, grunt drżał od narastającego grzmotu. Android skoczył na nogi; w jego ręce błysnęło coś srebrnego, ostrego.

Eve przewróciła się na plecy, wyrzuciła nogi i wpakowała stopy w jego pachwinę. Nie zwinął się, jakby to zrobił człowiek, tylko zatoczył się, wymachując rękami dla schwytania równowagi. Podniosła się jednym ruchem i wyciągnęła błyskawicznie rękę, aby go chwycić, lecz chybiła.

Zatoczył się, wpadł na tory i zniknął pod srebrzystą smugą pociągu.

- O Jezu, Dallas, nie mogłem się przedrzeć. - Ciężko dysząc, z nabrzmiałymi, czerwonym pręgami na twarzy, McNab chwycił ją za ramię. - Oberwałaś?

- Nie. Do cholery, potrzebny mi był któryś na chodzie. Teraz są bezużyteczne. Wezwij ekipę porządkową i od kontroli tłumów. Co jest celem ataku?

- Madison Square, właśnie teraz przeprowadza się ewakuację i rozbraja ładunki.

- Wyjdźmy z tego cholernego Queens.

19

Pierwszy ładunek wybuchł dokładnie o godzinie ósmej czterdzieści trzy na wyższym piętrze sektora B w hali sportowej Madison Square Garden. Toczyła się właśnie ostra walka w pierwszej tercji meczu hokejowego między Rangersami i Penguinami. Nie padła jeszcze bramka i doszło tylko do jednej niewielkiej kontuzji, gdy ofensywny obrońca Penguinów podał poprzecznie do jednego ze swoich, trochę za wysoko.

Bocznego obrońcę Rangersów, krwawiącego obficie z nosa i z ust, zniesiono z boiska.

Był w ambulatorium, gdy nastąpił wybuch.

Kiedy wykryto ładunki, służby porządkowe zaczęły działać błyskawicznie. Wstrzymano grę i ogłoszono ewakuację.

Wywołało to wycia i wyzwiska, i posypał się deszcz rolek papieru toaletowego i puszek po piwie, głównie z tej strony stadionu, po której znajdowali się fani Rangersów. Kibice w Nowym Jorku traktowali hokej bardzo poważnie.

Mimo to gromada mundurowych i porządkowych zdołała wy­prowadzić z hali w sposób mniej więcej zorganizowany około dwudziestu procent obecnych. Drobnych obrażeń doznało jedynie pięciu gliniarzy i dwunastu cywili. Tylko cztery osoby aresztowano za napaść i nieprzyzwoite zachowanie.

W podziemiach oczyszczono stację kolejową Pensylwania tak szybko, jak to tylko możliwe, kierując uprzednio nadjeżdżające pociągi na inne tory. Nawet najwięksi optymiści wśród funkcjonariuszy nie spodziewali się, że będzie możliwe zgarnięcie każdego śpiącego na chodniku bezdomnego i każdego żebraka, który skrywa się na stacji w poszukiwaniu ciepła, ale starano się przejrzeć błyskawicznie wszystkie zakamarki i zwykłe kryjówki.

Gdy w hali wybuchła bomba, wypluwając stal, drewno i fragmenty t pijaków, którzy drzemali na podłodze pod ławami przy miejscach i 528 do 530, ludzie szybko pojęli, co się święci. Wielką, wzbierającą falą runęli ku wyjściu.

- Rób, co możesz! - krzyknęła do McNaba. - Zabieraj tych ludzi.

- Co wyprawiasz?! - zawołał, przekrzykując wrzask i wycie syren, chciał ją chwycić, ale palce ześliznęły się po jej kurtce. - Nie możesz iść. Święty Boże, Dallas.

Ale ona już torowała sobie drogę w rwącym ludzkim potoku, pchając, bijąc i szczypiąc. Przebijając się, dostała parę razy po głowie tak mocno, że usłyszała dzwonienie w uszach. Dopadła najbliższych chodów i wspinała się po siedzeniach, między ludźmi, którzy skacząc dół, uciekali w bezpieczne miejsce. Zobaczyła ponad sobą jedną Z ekip ratunkowych, która sprawnie wygaszała małe ogniska płomieni. Zakrwawione siedzenia zmieniły się w dymiące szczapy.

- Malloy! - krzyknęła do nadajnika. - Anne Malloy. Podaj swą lokalizację.

Przez szum zakłóceń przedzierały się porwane słowa:

- Trzy... załatwione... dziesięć wykryto...

- Twoje miejsce - powtórzyła Eve. - Powiedz, gdzie jesteś.

- Zespoły... pokrywają...

- Do diabła z tym, Anne, podaj swoje miejsce. Jestem tu zupełnie bezradna. - Rzeczywiście bezradna, pomyślała, patrząc na ludzi, którzy krzycząc i drapiąc walczyli, aby się wydostać. Zobaczyła, że z tłumu, niczym mydło z mokrych palców, wyskakuje w powietrze jakieś dziecko, przebierając nogami ponad głową i spadając twarzą na lód. Zaklęła ze złością i skoczyła przez barierkę. Uderzyła w lód rękami i kolanami, kręcąc się dziko, póki czubkami butów nie wbiła się śliskie podłoże. Chwyciła chłopca za kołnierz koszuli i odciągnęła i od oszalałego tłumu.

- Już mamy pięć - głos Annę przebił się teraz znacznie wyraźniej. - Pracujemy. Jak tam ewakuacja?

- Nie potrafię powiedzieć. To jest, do cholery, zoo. - Eve otarła twarz ręką, zobaczyła na dłoni krew. - Tu oczyszczono jakieś pięćdziesiąt procent. Może więcej. Nie mam łączności z zespołem na stacji Pensylwania. Gdzie jesteś, u diabła?!

- Posuwam się w kierunku sektora drugiego. Wyprowadź tych wszystkich cywili.

- Mam tu dziecko. Ranne. - Rzuciła okiem na chłopczyka, którego trzymała pod pachą. Był blady jak prześcieradło, na czole miał guz wielkości pięści, ale oddychał. - Oddam go i wracam.

- Wyprowadź go stąd, Dallas. Zegar wciąż tyka.

Udało się jej wstać, pośliznęła się, niezgrabnie chwyciła za barierkę.

- Wyprowadź swoich, Malloy. Zostaw to wszystko i wychodź, natychmiast.

- Sześć załatwionych, jeszcze cztery. Muszę to zrobić.

Eve jak strażak przerzuciła chłopca przez ramię i ruszyła w kierunku schodów.

- Każ im wyjść, Annę. Chroń ludzi, pieprz dobytek. Przedzierała się między siedzeniami, kopiąc zostawione torby, okrycia i jedzenie.

- Mamy siedem, jeszcze trzy. Zdążymy.

- Na litość boską, Anne. Rusz swoją dupę.

- Dobra rada.

Eve zamrugała, aby strząsnąć zalewający oczy pot i ujrzała Roarke'a, zdejmującego chłopczyka z jej barków.

- Wynieś go, Roarke. Idę po Malloy.

- Nie pójdziesz, do cholery.

I to było wszystko, co zdołał zrobić, nim się zatrzęsła ziemia. Zobaczył pękającą za nimi ścianę. Ręka Eve znalazła się w jego ręce. Zeskoczyli z amfiteatru i pognali do wyjścia, gdzie gliniarze w pełnym rynsztunku przepychali, wypychali, niemal przerzucali ostatnich cywili.

Jeszcze nim usłyszała wybuch, poczuła, jak się jej zwijają bębenki. Ściana skwierczącego gorąca uderzyła w nich od tyłu. Eve czuła, że traci grunt pod nogami, od huku i gorąca zakręciło się jej w głowie. Fala uderzeniowa dotarła do nich i wyrzuciła za bramę. Tuż za nimi roztrzaskało się coś gorącego i ciężkiego.

Teraz najważniejszą rzeczą było przeżyć. Wygrzebali się i trzymając się za ręce, parli ślepo naprzód, a z góry leciały kamienie i kawałki metalu. Powietrze wypełniał hałas, szczęk metalu, dźwięk stali, łomot spadających brył betonu.

Potknęła się o coś i zobaczyła, że jest to ciało, które zostało uwięzione pod betonową krawędzią, szeroką jak jej talia. Płuca ją paliły, gardło miała pełne dymu. Padał deszcz ostrych jak diamenty wałków szkła, wyrzucanych wtórnymi eksplozjami. Gdy odzyskała wzrok, zobaczyła setki zszokowanych twarzy, góry dymiącego gruzu i zbyt wiele ciał, by je zliczyć. Wtem uderzył ją w twarz zimny wiatr. Uderzył mocno. Zrozumiała, że żyją.

- Dostałeś, jesteś ranny?! - krzyknęła do Roarke'a, nieświadoma, że wciąż trzymają się za ręce.

- Nie. - Zadziwiające, że pod pachą wciąż trzymał nieprzytomne dziecko. - A ty?

- Nie, sądzę... że nie. Trzeba chłopca jak najszybciej oddać pod opiekę lekarza - powiedziała do Roarke'a.

Zatrzymała się. Dysząc, spojrzała za siebie. Na zewnątrz budynku nie było widać większych zniszczeń. Z poszczerbionej jamy w miejscu drzwi wydobywał się dym, ulice zaśmiecały poskręcane elementy, ale Garden stał nadal.

- Rozbroili wszystkie, oprócz dwóch. Tylko dwóch. - Pomyślała o stacji niżej: pociągi, podróżni, handlarze. Wytarła z twarzy krew smutek. - Muszę wrócić, ocenić sytuację.

Mocno trzymał jej rękę w swojej. Gdy przebiegali przez bramę, spojrzał za siebie. I zobaczył.

- Eve, tam nie ma po co wracać.

- Musi być po co - odtrąciła go. - Tam są moi. Moi ludzie, zaprowadź chłopca do lekarza, Roarke. Brzydko się wykrwawił.

- Eve... - Dostrzegł wyraz jej twarzy i pozwolił, by odeszła. - Będę na ciebie czekał.

Znów szła ulicą, omijając niewielkie płomienie i dymiące kawałki gruzu. Widziała szabrowników, biegających ochoczo wzdłuż domu, włamujących się przez okna. Chwyciła policjanta w mundurze, który się jej nawinął, a gdy odtrącił ją i kazał odejść, wyjęła swoją odznakę.

- Przepraszam, pani porucznik. - Twarz miał śmiertelnie bladą, szkliste oczy. - Opanowanie tłumu to kurewski problem.

- Połącz dwie jednostki, wstrzymaj szaber... Zacznij od obwodu, włącz czujniki straży. Hej, ty! - zawołała na innego mundurowego. - Daj ratownikom kawałek oczyszczonego terenu, aby mogli tam gromadzić rannych i sporządzić listy.

Posuwała się naprzód, zmuszając się do wydawania poleceń, do rutynowych czynności. Nim zbliżyła się na odległość trzech metrów od budynku, wiedziała, że Roarke miał rację. Nie było tam po co wracać.

Dostrzegła siedzącego na ziemi mężczyznę, trzymającego głowę w dłoniach, i po fluoryzującym pasku w poprzek kurtki rozpoznała w nim jednego z członków oddziału rozbrajającego ładunki.

- Kolego, gdzie jest wasz dowódca? Uniósł twarz i dostrzegła, że płacze.

- Za dużo ich było. Po prostu za dużo, i strasznie porozrzucane.

- Kolego... - Jej oddech zaczął przyśpieszać, serce chciało zabić mocniej, ale powstrzymała emocje. - Gdzie jest porucznik Malloy?

- Odesłała nas, z wyjątkiem dwóch. Odesłała nas. Była tylko ona i ci dwaj. Zostały do rozbrojenia jeszcze tylko dwa ładunki. Doszli do jednego. Usłyszałem w słuchawkach, jak Snyder woła, a porucznik powiedziała, aby oczyścili teren. Załatwił ich ten ostatni. Ten jeden, pieprzony, ostatni ładunek.

Spuścił głowę, płakał jak dziecko.

- Dallas! - Przybiegł zdyszany Feeney. - Do diabła, a niech to, nie mogłem się porozumieć na odległość większą niż pół bloku, póki nie dostałem się tutaj. Nie mogłem usłyszeć niczego z nadajnika.

Jednak słyszał przekazywane przez sygnalizator bicie jej serca, głośne i mocne, i to chroniło go od szaleństwa.

- Słodki Jezu! - Ściskając ją za ramię, zajrzał do wejścia. - Matko Boska!

- Anne. Anne tam była.

Zacisnął mocniej rękę na jej ramieniu, potem ją objął.

- O, do diabła.

- Byłam wśród ostatnich, którzy się jeszcze wydostali. Oczyściliśmy prawie cały teren. Mówiłam jej, żeby wyszła. Powiedziałam, żeby to przerwała i odeszła. Nie posłuchała.

- Miała zadanie do wykonania.

- Potrzebujemy zespołów poszukiwaczy i ratowników. Może... - Ale dobrze wiedziała. Annę nie mogła być w chwili wybuchu gdzie indziej jak na bombie. - Musimy to zobaczyć. Musimy mieć pewność.

- Zajmę się tym. Ale ciebie, Dallas, musi obejrzeć lekarz.

- To nic nie jest. - Nabrała powietrza, wypuściła. - Potrzebny mi jest jej adres.

- Zrobimy co należy tutaj, a potem pójdę tam z tobą.

Odwróciła się, przebiegła wzrokiem po grupkach osób, po wrakach samochodów, które były zbyt blisko budynku, po kawałkach poskręcanej stali.

Pomyślała, że pod ulicami, na stacji, byłoby gorzej. Niewyobrażalnie gorzej.

Dla pieniędzy, myślała z wybuchającą jak gejzer pasją. Dla pieniędzy, była tego pewna, i przez pamięć fanatyka z mętnymi ideami. Poprzysięgła sobie, że ktoś za to zapłaci.

Minęła godzina, zanim wróciła do Roarke'a. Stał w płaszczu, trzepoczącym na wietrze, pomagając ratownikom przy załadunku rannych.

- Dzieciak w porządku? - spytała.

- Będzie dobrze. Odnaleźliśmy jego ojca. Człowiek był w szoku. - Roarke wyciągnął rękę i starł z jej policzka smugę brudu. - Ocenia się, że liczba ofiar nie jest wysoka. W przeważającej mierze ludzie zginęli w czasie panicznej ucieczki na zewnątrz. Większość się wydostała, Eve. Żniwo śmierci mogło zabrać tysiące, a wynosi obecnie mniej niż czterysta.

- Nie potrafię liczyć w ten sposób.

- Czasem jest to wszystko, co można zrobić.

- Tej nocy straciłam przyjaciółkę.

- Wiem o tym. - Dotknął jej twarzy ręką. - Bardzo mi żal.

- Miała męża i dwójkę dzieci. - Eve odwróciła głowę, spojrzała przed siebie w noc. - Była w ciąży.

- O Boże! - Chciał ją do siebie przytulić, ale pokręciła głową i cofnęła się.

- Nie mogę. Choćbym się rozpadła na kawałki, nie mogę. Muszę iść powiedzieć rodzinie.

- Pójdę z tobą.

- Nie, to robota dla gliniarza. - Podniosła dłonie, przyłożyła je do oczu, trzymała chwilę. - Zrobimy to z Feeneyem. Nie wiem, o której będę w domu.

- Ja będę tu jeszcze przez jakiś czas. Przyda się im dodatkowa par rąk.

Skinęła głową, powoli się odwracając.

- Eve?

- Proszę.

- Chodź do domu. Potrzebujesz tego.

- Tak. Tak, pójdę. - Odeszła, aby znaleźć Feeneya. Przygotowywała się do przekazania miażdżącej wiadomości.

Roarke jeszcze przez dwie godziny pracował, pomagając rannym i zapłakanym. Posłał po morze kawy i zupy, pociechę, którą można sprawić za pieniądze. Gdy zwłoki zostały wysłane do przeładowanej kostnicy, pomyślał o Eve, o tym, jak to każdego dnia napotykała problemy związane ze zmarłymi. Krew. Wydaliny. Smród tego wszystkiego pełznął po skórze i zdawał się pod nią wciskać. Z tym musiała mieć do czynienia każdego dnia.

Patrzył na budynek, na pęknięcia, gruzy. To jest do naprawienia. Kamienie, stal i szkło, to można odbudować, to tylko kwestia czasu, pieniędzy, wysiłku.

Ciągnęło go do zdobywania takich budynków na własność. Symbole i konstrukcje. Oczywiście, że dla zysku, pomyślał, schylając się, aby podnieść kawałek betonu. I dla interesu, i dla przyjemności. Ale nie trzeba było sesji z Mirą, aby zrozumieć, dlaczego człowiek, który spędził dzieciństwo w małych, brudnych pokojach z przeciekającym dachem i popękanymi oknami, miał pociąg do zdobywania na własność, do posiadania. Do konserwowania i budowania.

Przypuszczał, że ta dążąca do skompensowania ludzka słabość stała się jego siłą.

Miał dość sił, aby to odbudować, aby temu nadać pierwotny wygląd. Mógł włożyć pieniądze i energię, traktując to jako rodzaj zadość­uczynienia.

A Eve niech się zajmuje zmarłymi.

Odszedł i pojechał do domu, aby zaczekać na żonę.

Jechała do domu w wilgotnym, przejmującym chłodzie świtu. Wokół błyskały i mieniły się billboardy. Kup to i bądź szczęśliwy. Zobacz to i przeżyj dreszcz podniecenia. Przyjdź tutaj i podziwiaj. Nowy Jork nie zamierzał przerywać zabawy.

Para wydobywała się z otworów wentylacyjnych, ze studzienek, z autobusu, który zatrzymał się, aby wziąć grupkę robotników z nocnej zmiany.

Nieliczne, wyraźnie zdesperowane uliczne prostytutki wypięły piersi i zaczęły przywoływać robotników, obiecując szał rozkoszy za dwadzieścia dolarów gotówką albo kartami kredytowymi.

Robotnicy ciężko wspięli się do autobusu, zbyt zmęczeni, aby interesować się tanim seksem.

Eve zauważyła pijaka, zataczającego się na chodniku, wymachu­jącego jak pałką butelką piwa. Następnie gromadkę nastolatków składających się na sojowe hot dogi. Im niżej spadała temperatura, tym bardziej podnosiły się ceny.

Wolna konkurencja.

Podjechała nagle do krawężnika i położyła się na kierownicy. Była straszliwie wyczerpana, napięta, goniąca resztką sił, z galopem myśli w głowie.

Niedawno była w schludnym domku w Westchester i wypowiedziała słowa, które poraziły całą rodzinę. Powiedziała mężczyźnie, że jego żona nie żyje, słyszała, jak płaczą dzieci za matką, która już nigdy nie powróci.

Następnie pojechała do biura, napisała sprawozdania i wprowadziła je do urzędowej pamięci komputera. Ponieważ ktoś musiał to zrobić, sama opróżniła szafkę Anne.

A po tym wszystkim, uświadomiła sobie teraz, potrafiła jechać przez swoje miasto, przypatrywać się światłom, ludziom, transakcjom, ćpunom i czuć... że żyje.

To było jej miejsce na ziemi, ze swym brudem i swoimi dramatami, z całą swą wspaniałością i obszarami zła. Z ulicznicami i biznesmenami, z przegranymi i bogatymi. Każde gwałtowne uderzenie serca tłoczyło w nią żywą krew.

To był jej świat.

- Pani szanowna. - Natarczywa pięść stukała w okno. - Chce pani kupić kwiatek?

Spojrzała na twarz zaglądającą przez szybę. Była stara, głupia i jeśli brud w jej bruzdach mógł o czymś powiedzieć, to od lat nie widziała mydła.

Spuściła szybę.

- Czy wyglądam na taką, co chce kupić kwiatek?

- To ostatni - mężczyzna wykrzywił w uśmiechu bezzębne usta i podniósł żałosny, poszarpany kwiat, który miał być różą. - Dobry interes. Dla pani pięć dolców.

- Pięć? Wróć na ziemię. - Chciała go odtrącić, odgrodziła się szybą. Wtedy zorientowała się, że jej ręka gmera w kieszeni. - Mam cztery.

- Dobrze. - Porwał żetony kredytowe, wepchnął jej kwiat i uciekł, powłócząc nogami.

- Zapewne do najbliższego sklepu monopolowego - mruknęła Eve i odjechała od chodnika z otwartym oknem. Jego oddech był zadziwiająco cuchnący.

Jechała do domu z kwiatem na kolanach. Przejeżdżając przez bramę, zobaczyła światła, które dla niej zapalił.

Po wszystkim, co widziała i co robiła tego dnia, zwykłe powitanie światłami w oknach spowodowało, że zaczęła walczyć ze łzami.

Weszła cicho, rzuciła kurtkę na słupek poręczy i zaczęła wspinać się po schodach. Łagodne, eleganckie zapachy, wypolerowane drewno, świecące podłogi...

To również, pomyślała, było jej.

I wiedziała, kiedy ujrzała go czekającego na nią, że on też jest jej.

Założył szlafrok i ściszył ekran. Szedł reportaż Nadine Furst, wyglądającej w miejscu eksplozji blado i dziko. Eve mogła się domyślić, że Roarke przed chwilą pracował, sprawdzając notowania giełdowe, przeprowadzając transakcje i tym podobne rzeczy na komputerze w sypialni.

Czując się głupio, trzymała różę za plecami.

- Spałeś?

- Trochę. - Nie podchodził do niej. Stwierdził, że jej napięcie sięga ostateczności i gotowa jest załamać się przy najlżejszym dotknięciu. Oczy miała podkrążone. - Potrzebujesz odpoczynku.

- Nie mogę. - Zdobyła się na słaby uśmiech. - Jestem za bardzo wybita z normalnego rytmu. Niedługo wracam.

- Eve. - Zbliżył się do niej, ale nadal jej nie dotykał. - Wpędzisz się w chorobę.

- Wszystko jest w porządku. Naprawdę. Przez chwilę byłam zupełnie trzepnięta, ale to minęło. Pęknę, gdy to się skończy, ale teraz trzymam się. Muszę z tobą porozmawiać.

- W porządku.

Minęła go i starając się ukryć kwiat, podeszła do okna. Spojrzała w ciemność.

- Zastanawiam się, od czego zacząć. Cholerne dwa dni.

- Było ci ciężko z tym powiadomieniem Malloyów.

- O Jezu. - Oparła czoło o szybę. - Wiedzieli. Rodziny gliniarzy wiedzą natychmiast, gdy nas widzą w drzwiach. Z tym żyją, dzień po dniu. Jak cię zobaczą, już wiedzą, ale natychmiast wypierają to ze świadomości. Widać to na ich twarzach: zrozumienie i zaprzeczenie. Niektórzy zwyczajnie nie ruszają się z miejsca, inni cię powstrzymują, zaczynają opowiadać, rozmawiać z tobą, oprowadzać po domu. Jak gdyby to się nie wydarzyło, jeśli o tym nie mówisz, dopóki o tym nie powiesz.

- Wtedy mówisz i właśnie o to chodzi. Odwróciła się do niego.

- Ty też musisz z tym żyć.

- Tak. - Spojrzał jej w oczy. - Muszę.

- Przepraszam, bardzo przepraszam za ten poranek. Ja...

- Już to powiedziałaś. - Tym razem, gdy podszedł do niej, zwyczajnie dotknął ręką jej policzka. - To nie ma znaczenia.

- Ma. Ma znaczenie. Muszę przez to przejść.

- W porządku. Usiądź.

- Nie mogę, po prostu nie mogę. - Zdesperowana uniosła ręce. - Wszystko to tli się we mnie.

- A więc pozbądź się tego. - Przerwał jej, kładąc dłoń na jej rękach, podniósł kwiat. - Co to jest?

- To jest bardzo chora, zmutowana róża. Kupiłam ją dla ciebie. Zobaczyć Roarke'a wyraźnie zaskoczonego było rzeczą tak rzadką, że niemal się zaśmiała. Ich oczy się spotkały i pomyślała z nadzieją, że to, co zobaczyła, mogło być wyrazem sympatycznej konfuzji, póki znów nie spojrzy na różę.

- Przyniosłaś mi kwiat.

- Myślę, że to coś tradycyjnego. Walka, kwiaty, pogodzenie.

- Kochana Eve. - Wziął łodyżkę. Brzegi płatków były poczerniałe i zwinięte od zimna. Kolor róży przypominał żółć gojącego się siniaka lub moczu. - Fascynujesz mnie.

- Hm, jest bardzo żałosna.

- Nie. - Tym razem jego ręka trafiła na jej policzek i przesunęła się ku włosom. - Jest wspaniała.

- Jeśli pachnie tak, jak facet, który mi ją sprzedał, to powinna być odkażona.

- Nie psuj tego - powiedział łagodnie. Dotknął wargami jej ust.

- A ja właśnie psuję... mam talent do psucia. - Cofnęła się, ale po chwili uległa i przytuliła się do niego. - Nie robię tego celowo. Dzisiaj rano również mówiłam to, co myślałam, chociaż cię to złościło. Uważam, że gliniarze mają się lepiej, gdy się nie wiążą. Jak księża. Nie wnoszą wówczas do domu grzechu i smutku.

- Ja też mam grzechy i smutki - powiedział bezbarwnym tonem. - Od czasu do czasu wylewam je na ciebie.

- Wiedziałam, że to cię będzie gniewać.

- Toteż gniewa. I na Boga, Eve, to mnie również rani. Usta jej rozchyliły się, zadrżały i znów się zamknęły.

- Nie miałam takiego zamiaru. - Nie wiedziała bowiem, że to potrafi zrobić. Uświadomiła sobie, że to była część problemu, jej problemu. - Nie używam określeń, którymi ty się posługujesz. Nie są moje, nie posługuję się nimi, a tyje wypowiadasz, Roarke, i widzę, że tak myślisz i... moje serce po prostu zamiera.

- Czy uważasz, że kochać cię ponad miarę to dla mnie łatwe?

- Nie. Nie sądzę. Myślę, że to jest wprost niemożliwe. Nie wściekaj się. - Zaczęła się spieszyć, widząc w jego oczach niebezpieczne błyski. - Jeszcze się nie wściekaj. Pozwól mi skończyć.

- Więc zrób to dobrze - odłożył różę - bo czuję cholerny wstręt i zmęczenie koniecznością usprawiedliwiania moich uczuć przed kobietą, która nimi włada.

- Nie potrafię utrzymać równowagi duchowej. - Och, jakże trudno było jej to przyznać, powiedzieć na głos mężczyźnie, który ją z niej wybijał tak często i tak łatwo. - Zdobywam ją i przez chwilę płynę spokojnie, uświadamiając sobie, kim teraz jestem, kim my teraz jesteśmy. I wtedy, czasem, po prostu spoglądam na ciebie i nogi się pode mną uginają. I nie mogę złapać tchu, bo wszystkie te uczucia wzbierają i łapią mnie za gardło. Nie wiem, co z tym robić, jak nad nimi panować. Myślę: Jestem jego żoną. Jestem jego żoną prawie od sześciu miesięcy, a są chwile, gdy on wchodzi do pokoju i moje serce przestaje bić.

Z drżeniem wypuściła z płuc powietrze.

- Jesteś najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu zdarzyła. Ty dla mnie najwięcej znaczysz. Kocham cię tak bardzo, że to mnie przeraża i wydaje mi się, że gdybym znów miała wybierać, niczego bym nie zmieniła. Więc... teraz możesz się wściekać, bo ja już powiedziałam wszystko.

- Nie pozostawiłaś mi do tego zbyt wiele możliwości. - Widział, podchodząc do niej, że jej usta drżą w uśmiechu. Jego ręce zsunęły się z jej ramion w dół pleców. - Ja też nie miałem wyboru, Eve. I wcale nie chciałem wybierać.

- Nie będziemy ze sobą walczyć.

- Tak myślę.

Patrzyła mu w oczy, pociągając za pasek jego piżamy.

- Zmagazynowałam trochę energii na wypadek, gdybym musiała z tobą walczyć.

Pochylił głowę i delikatnie ugryzł ją w dolną wargę.

- Byłoby wstyd ją roztrwonić.

- Nie zamierzam. - Powoli obróciła nim w kierunku łóżka. - Jechałam tej nocy przez miasto. Czuję, że żyję. - Ściągnęła z niego szlafrok, zacisnęła zęby na jego ramieniu. - Ja ci pokażę.

Zwaliła się do łóżka, przykrywając go swoim ciałem, a jej usta były jak ogień. Szalony wybuch energii przypomniał jej ten pierwszy raz, gdy byli razem na tym łóżku, tę noc, podczas której odrzuciła wszelką ostrożność oraz rezerwę i pozwoliła, aby ją zabrał tam, gdzie gnał ich wewnętrzny przymus.

Teraz wciągała go szybkimi, szorstkimi rękami, gorącymi, chciwymi wargami. Wzięła to, czego chciała, a było to wszystkim.

Przez okno w suficie padało na nią szare, słabe światło. Widział zamazane kształty, ale patrzył, jak go niszczyła. Szczupła, ruchliwa, dzika, z siniakami po ohydnej nocy rozkwitającymi na skórze niczym żołnierskie medale.

Gdy doprowadzała ich oboje do szaleństwa, jej oczy lśniły.

I znów, i znów, z jarzącą się skórą, oddychając nierytmicznie, zniżała się nad nim, okrywała go, otaczała.

Odchyliła się do tyłu, napięła w rozkoszy. On pochwycił jej biodra, i wymówił jej imię i pozwolił galopować.

Gdy opadła i wtopiła się w niego, jej skóra była gładka od potu. Otoczył ją ramionami i trzymał. Tuliła policzek do jego serca.

- Prześpij się chwilę - wyszeptał.

- Nie mogę. Muszę iść.

- Nie spałaś przez całą dobę.

- Czuję się dobrze - odpowiedziała, siadając. - Prawie lepiej niż dobrze. Potrzebowałam tego bardziej niż snu, naprawdę, Roarke. A jeśli uważasz, że uda ci się wepchnąć mi do gardła środek uspokajający, przemyśl to jeszcze raz.

Przetoczyła się przez niego i wstała.

- Muszę być w ruchu. Jeśli uda się znaleźć trochę czasu, utnę sobie drzemkę w centrali.

Rozejrzała się i wzięła jego szlafrok.

- Chcę cię prosić o przysługę.

- Trudno o lepszą chwilę.

Spojrzała na niego, uśmiechnęła się. Był zadowolony, lśniący.

- No, pewnie. A więc, nie chcę, aby Zeke tkwił na komendzie tak jak teraz, jednak muszę go mieć jeszcze jakiś czas pod opieką.

- Przyślij go tutaj.

- Ach... gdybym wzięła jeden z twoich wozów, mogłabym tu zostawić swój. On miałby zajęcie, pracując przy nim.

Roarke odwrócił do niej głowę. Zmierzył ją wzrokiem.

- Czy zamierzasz brać dzisiaj udział w jakichś katastrofach lub kolizjach?

- Nigdy nie wiadomo.

- Możesz wziąć wszystko z wyjątkiem 3X - 2000. Jechałem nim tylko raz.

Wypowiedziała uszczypliwą uwagę na temat mężczyzn i ich zabawek, ale on, pogodnie rozluźniony, puścił ją mimo uszu.

20

Drogi Towarzyszu!

My, Kasandra. Jesteśmy wierni.

Jesteśmy pewni, że oglądałeś krwawy reportaż marionetki liberalnych mediów o wydarzeniu w centrum Nowego Jorku. Mdli nas wysłuchiwanie ich szlochów i jaków. Podczas gdy bawi nas, kiedy potępiają zniszczenie żałosnych symboli ślepo oportunistycznego społeczeństwa, trzymających ten kraj w ryzach, to równocześnie złości ich jednostronne i przewidywalne stanowisko w tej sprawie.

Gdzie ich wiara? Gdzie ich zdolność pojmowania?

Wciąż nie widzą, wciąż nie rozumieją, czym jesteśmy i jakie będziemy mieć dla nich znaczenie.

Tej nocy uderzyliśmy z boską furią. Tej nocy oglądaliśmy rzucające się tłumnie szczury. Ale to jest jeszcze nic w porównaniu z tym, co zrobimy.

Nasz przeciwnik, kobieta, którą los i okoliczności postawiły na naszej drodze, przeszkadzając w realizacji naszej misji, okazała się kłopotliwa. Jest sprawna i silna, ale to przynosi nam satysfakcję, straciliśmy przez nią pewną sumę pieniędzy, którą, jak rozumiemy, miałeś nadzieję szybko otrzymać. Nie przejmuj się jednak tą sprawą. Finansowo stoimy bardzo mocno, poza tym, nim doprowadzimy oprawę do końca, wydoimy to niefrasobliwe miasto.

Musisz wierzyć, że zakończymy to, co zaczął On. Twoja wiara i oddanie sprawie nie powinny słabnąć. Już niedługo padnie najcen­niejszy symbol ich zepsutego, rozmazanego społeczeństwa. To prawie się dokonało.

Wtedy zapłacą.

Spotkamy się osobiście w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wszystkie dokumenty zostały skompletowane. Sami rozpoczniemy i wygramy następną batalią, właśnie w tym miejscu. On tego by się po nas spodziewał. On tego by od nas wymagał.

Przygotuj się do następnej odsłony, drogi Towarzyszu. Wkrótce bowiem będziemy z Tobą, aby wznieść toast za tego, który nas wprowadził na tę drogę. A także uczcić nasze zwycięstwo i przygotować scenę dla nowej republiki.

My, Kasandra.

Peabody szła w kierunku sali konferencyjnej. Właśnie zostawiła Zeke'a i czuła się nieco roztrzęsiona po rozmowie, którą prze­prowadzili z rodzicami przez telełącze. Oboje wywierali na nich nacisk, aby zostali na Zachodzie, chociaż każde z nich miało ku temu inne powody.

Zeke nie mógł znieść myśli, że zobaczą go w takich okolicznościach. Nie siedział w celi, ale był tego blisko.

Peabody zdecydowana była oczyścić brata i używając własnych sposobów, wprowadzić go na właściwą drogę życia.

Ale matka walczyła z płaczem, a ojciec sprawiał wrażenie oszoło­mionego i bezradnego. Nie mogła się uwolnić od widoku ich twarzy.

Doszła do wniosku, że lekarstwem na to może być tylko praca. Znaleźć tę kłamliwą, morderczą sukę Clarissę. A potem złamać jak gałąź jej chudą szyję.

Agresja rosła pod jej wyprasowanym mundurem. Tymczasem, wchodząc do pokoju, zobaczyła McNaba.

O cholera, to było wszystko, co zdołała pomyśleć i pomaszerowała prosto po kawę.

- Wcześnie jesteś.

- Wiedziałem, że tu będziesz. - Wiedział też, co zamierza zrobić. Zaczął od tego, że podszedł do drzwi i zamknął je. - Nie wykopiesz mnie ze swojego życia bez wytłumaczenia.

- Nie muszę ci niczego tłumaczyć. Chcieliśmy seksu i mieliśmy go. Zrobione i skończone. Czy nadeszły raporty z laboratorium?

- A ja ci mówię, że to nie jest zrobione i skończone. - Tak jak mówiła, co prawda, być powinno, wiedział, że tak być powinno. Ale przez wszystkie te dni myślał o jej szczerej, poważnej twarzy i zadziwiająco bujnym ciele. Tygodnie. O Jezu, może miesiące. Sam powie, do cholery, gdy będzie zrobione i skończone.

- Mam na głowie ważniejsze rzeczy niż twoje ja, McNab. - Demonstracyjnie przełknęła łyk kawy. - Jak na przykład półroczną wizytę u dentysty.

- Dlaczego nie zachowasz swoich niezgrabnych obelg dla kogoś innego? Nie działają na mnie. Byłaś pode mną.

Również nad nim, pomyślała. Wokół siebie i w sobie.

- Byłam, to słowo dobrze rzecz określa. Czas przeszły.

- Dlaczego?

- Bo tak.

Podszedł bliżej, wyciągnął jej kubek z ręki, postawił z trzaskiem.

- Dlaczego?

Jej serce zaczęło łomotać. Do diabła, miała już przecież niczego nie odczuwać.

- Bo chcę, żeby tak było.

- Dlaczego?

- Bo gdybym się z tobą nie zabawiała, byłabym z Zekiem. Gdybym z nim była, nie musiałabym teraz mówić rodzicom, że moja pani porucznik próbuje go oczyścić z zarzutu morderstwa.

- To nie twoja wina. Ani nie moja. - Jej oddech stawał się nierówny, pozbawiając go animuszu. Bał się strasznie, że zacznie płakać. - To Bransonowie. A Dallas nie pozwoli, żeby to spadło na niego. Musisz w to wierzyć, Dee. - Powinnam być z nim. Powinnam być wtedy z nim, nie z tobą.

- Byłaś ze mną. - Wziął ją za ramiona i potrząsnął nią szybko, zaskakująco. - Nie możesz tego zmienić. A ja chcę, żebyś znów była ze mną. Niech to diabli, Dee, ja nie mam dość.

Całował ją z całą furią, która go przenikała, z całym pragnieniem i pomieszaniem. Wydobyła z siebie cichy dźwięk, coś zatrzymanego w połowie drogi między rozpaczą i ulgą. I całowała go z całą namiętną pasją, z całym głodem i rozwichrzeniem, które się w niej kłębiło.

Eve weszła i stanęła jak wryta.

- O, Chryste.

Byli zbyt zajęci sobą, aby ją usłyszeć.

- No, nie. - Przycisnęła palce do oczu, mając słabą nadzieję, że kiedy je opuści, oni znikną. Ale nie przytrafiło się jej to szczęście. - Skończcie z tym. - Włożyła ręce do kieszeni i próbowała ignorować bezdyskusyjny fakt, że ręce McNaba zaciskały się na pośladkach jej asystentki. - Powiedziałam, skończcie z tym! Ten okrzyk przebił się wreszcie. Odskoczyli od siebie, jakby ktoś włożył między nich sprężynę. McNab uderzył w krzesełko, przewrócił je i wpatrywał się w Eve tak, jakby nie widział jej nigdy w życiu.

- Uuu. Uuuu.

- Zamknij się - ostrzegła go Eve. - Ani jednego słowa. Siadaj i milcz. Peabody, cholera jasna, dlaczego nie mam kawy?

- Kawy? - Peabody zamrugała; była ogłuszona, czuła w głowie pulsowanie krwi.

- Teraz. - Eve wskazała na autokucharza, następnie urządziła pokaz patrzenia na zegarek. - Teraz jesteś na służbie. Cokolwiek się tu stało przedtem, było w twoim czasie prywatnym. Czy to jest jasne?

- U - uuu, no pewnie. Posłuchaj, poruczniku...

- Gębę na kłódkę, McNab - rozkazała. - Nie chcę żadnej dyskusji, żadnych wyjaśnień, żadnych opisów czynności pozasłużbowych.

- Pani kawa. - Peabody postawiła filiżankę i rzuciła McNabowi ostrzegawcze spojrzenie.

- Raporty z laboratorium?

- Już je sprawdzam. - Peabody z ulgą pognała do krzesła. Wszedł Feeney. Wyglądał, jakby mu groziło, że jego poduszki pod oczami opadną poniżej nosa. Ujrzawszy go, Peabody znów wstała i zamówiła więcej kawy.

Usiadł, dziękując machinalnie skinieniem głowy.

- Ekipa ratunkowa dotarła do miejsca ostatniego wybuchu, do ostatniego znanego miejsca, gdzie przebywała Malloy. - Chrząknął, podniósł kubek, wypił. - Okazuje się, że tarcza była gdzie trzeba, ale wybuch ją zerwał. Mówią, że było po wszystkim bardzo szybko.

Przez chwilę wszyscy milczeli; Eve wstała.

- Porucznik Malloy była dobrym gliniarzem. To jest najlepsze, co potrafiłabym o kimś powiedzieć. Zginęła, wykonując swój obowiązek i starając się dać swoim podwładnym czas, aby dotarli do bezpiecznego miejsca. Naszym obowiązkiem jest znalezienie ludzi, którzy od­powiadają za jej śmierć i danie im nauczki.

Otworzyła akta, które przyniosła, wyjęła dwie fotografie i podeszła do tablicy, aby je powiesić.

- Clarissa Branson, inaczej Charlotte Rowan. B. Donald Branson. Nie ustaniemy - powiedziała Eve, odwracając się i ukazując jasne, zimne oczy. - Nie spoczniemy, dopóki oboje nie będą za kratkami albo martwi. Wyniki laboratoryjne, Peabody. McNab, muszę mieć raport na temat telełączy Moniki Rowan. Feeney, chciałabym, aby Zeke przesłuchany był jeszcze raz. Może, gdy go weźmiesz, naciśniesz na jakiś guzik, który ja przeoczyłam. Może coś usłyszał, coś zobaczył, co dałoby nam wskazówkę, gdzie ich szukać.

- Zajmę się tym.

- Chciałabym także, abyś odbył jeszcze jedno spotkanie z Lisbeth Cook. Tutaj to samo. Jeśli poświęcisz trochę czasu, być może wydobędziesz z niej więcej, gdy udasz się do niej i okażesz współczucie.

- Jest płaczliwa? - chciał wiedzieć Feeney.

- Może się stać. Westchnął.

- Wezmę parę chusteczek ekstra.

- Musi być jakiś trop - kontynuowała Eve, przelatując wzrokiem po twarzach członków swego zespołu. - Gdzie się ukryli, gdzie pójdą później, gdzie i kiedy będą chcieli uderzyć. Będą już zapewne zorientowani, że idziemy śladem grupy Apollo i wiemy albo będziemy wiedzieli, że Clarissa jest córką Jamesa Rowana.

Znów podeszła do tablicy i przypięła jeszcze jedną fotografię.

- To była matka Charlotte Rowan. Uważam, że to córka dała rozkaz egzekucji. Jeśli to prawda, musimy być przekonani, że mamy do czynienia z osobą zimną i wyrachowaną. Ze zdolną aktorką, która nie ma nic przeciwko umazaniu rąk we krwi. Wraz z mężem zorganizowała cztery morderstwa, o których wiemy, w tym jednej osoby, z którą łączyły ją wieży krwi, jednej, z którą związana była przez małżeństwo. Ponadto jest odpowiedzialna za śmierć setek osób poległych w zamachach terrorystycznych, które nie są niczym innym jak zamaskowanym szantażem z chęci zysku. Nie zawaha się zabijać powtórnie. Nie ma sumienia, nie ma moralnych skrupułów i nikomu nie jest wierna, tylko sobie i człowiekowi, który nie żyje od ponad trzydziestu lat. Z natury nie działa pod wpływem impulsów, lecz z wyrachowania. Miała trzydzieści lat na zaplanowanie tego, co teraz zaczęła realizować. I jak na razie, daje nam w dupę.

- Załatwiłaś jej dwa androidy - zwrócił uwagę McNab. - I nie dostała obligacji.

- Oto dlaczego chce uderzyć jeszcze raz i to uderzyć mocno. Pieniądze nie są jej jedynym motywem. Analiza, którą przeprowadziła Mira, wskazuje na wybujałe ego, poczucie misji i dumę. Wynika z tego, że ona jest Kasandrą. - Eve stuknęła palcem w zdjęcie. - Nie jakąś kobietą, lecz tym wszystkim. Ostatniej nocy jej ego i jej duma zostały upokorzone, a ona jeszcze nie spełniła swojej misji. Nie można z nią wchodzić w układy czy targować się, bo kłamie i bawi ją rola bogini, wyniesionej siłą i krwią. Wierzy w to, co mówi, nawet jeśli to, co mówi, jest kłamstwem.

- Mamy jeszcze wykrywacze - zwrócił uwagę McNab.

- I użyjemy ich. Nasi ludzie z wydziału materiałów wybuchowych są wstrząśnięci i będą pałać żądzą rewanżu za Anne. Wyprują z siebie żyły.

- Laboratorium, poruczniku. - Peabody trzymała wydruki. - Krew, skóra i próbki włosów z kominka Bransonów odpowiadają DNA B. Donalda Bransona.

Eve, odbierając wydruki, dostrzegła w oczach Peabody nowy niepokój.

- Byli dość sprytni, aby i o tym pomyśleć. Zachowali krew i mieli dość czasu, aby zostawić inne ślady, kiedy Clarissa udawała, że likwiduje nieporządek.

- Jeszcze nie znaleziono ciała. - Gdy odezwał się McNab, Peabody odwróciła głowę, aby na niego spojrzeć. - Teraz spuścili nurków. - Poruszył ramionami. - Będę z nimi w kontakcie.

Usta zaczęły jej drżeć, ale zacisnęła je i żywo skinęła głową.

- Dziękuję ci.

- Z Maine przesyłają mi wiadomości z telełącza w domu Moniki Rowan - mówił dalej. - W kuchni znaleźli urządzenie zagłuszające i kodujące. Jej łącza zostały zablokowane. Odblokuję je.

- Zajmij się tym. Ja zobaczę dom i pokoje biurowe Bransonów. Jeśli coś się pojawi, chcę być powiadomiona. - Wyciągnęła szybko sygnalizujący wideofon. - Tu Dallas.

- Sierżant Howard z wydziału poszukiwawczo - ratunkowego. Moi nurkowie coś znaleźli. Myślę, że zechcesz to zobaczyć.

- Podaj swoje położenie. Już jadę. - Przyzwała wzrokiem McNaba. Gdy się podniósł, Peabody wyrwała się do przodu.

- Pani porucznik, wiem, że ma pani powód, aby trzymać mnie z dala od tej części śledztwa. Nie sądzę, żeby ten powód miał jeszcze znaczenie. Z całym szacunkiem proszę o pozwolenie towarzyszenia pani w charakterze asystentki.

Eve zastanawiała się, uderzając palcami o udo.

- Czy masz zamiar zawsze mówić do mnie w ten sposób? Na baczność i formalnie, używając długich, grzecznych zwrotów?

- Tak jest, pani porucznik, o ile nie uzyskam tego, czego chcę.

- Podziwiam przemyślaną groźbę. - Eve podjęła decyzję. - Jedziesz ze mną, Peabody.

Wiatr ciął jak gniazdo rozwścieczonych żmij i tworzył pianę na. brzydkich wodach rzeki. Eve stała na porysowanym, zaśmieconym pomoście, zziębnięta do szpiku kości, a ktoś z ekipy poszukiwawczej odkrywał ciało.

- Prawdopodobnie trwałoby jeszcze wiele dni, gdybyś nie powiedziała, żeby szukać mechanicznej rzeczy. Ale i tak mieliśmy szczęście. Nie uwierzyłabyś, co ludzie wrzucają do tej rzeki.

Przykucnął razem z nią.

- Wygląda o niebo lepiej, niż wyglądałby do tego czasu topielec. Nie ma wzdęcia, nie ma zgnilizny. Ryby zaczęły go próbować, ale nie radzą sobie z syntetykami.

- Tak. - Widziała nacięcia i wgłębienia, zrobione przez ryby. Jedna, zanim dała za wygraną, odwaliła kawał dobrej roboty przy lewym oku. Jednak nurek miał rację, android wyglądał o całe niebo lepiej, niż mógłby wyglądać topielec.

Wyglądał jak B. Donald Branson, przystojny i w dobrej formie, aczkolwiek wyraźnie zszargany. Pchnąwszy palcem brodę, odwróciła mu głowę i badała spore uszkodzenie z tyłu czaszki.

- Gdy go zobaczyłem tam w dole, pomyślałem, że ma rozwalone czujniki. Nigdy przedtem nie widziałem tak dobrze zrobionego androida. Nie byłbym pewny, czy to nie jest świeży trup, gdyby nie ta ręka. Używając linki do wyciągania androida z wody, jego nadgarstek uszkodzono tak, że rozeszły się powłoki skórne. Widać było wyraźnie całą konstrukcję, wypełnioną czujnikami i półprzewodnikami.

- Oczywiście, kiedy go wydobyliśmy i przyjrzeli się uważnie j w świetle...

- Tak, nie do końca odpowiada pierwowzorowi. Zrobiliście zdjęcia?

- Jasne.

- My też zrobimy kilka dla podparcia raportu. Następnie trzeba : go zapakować, zaplombować i przesłać do laboratorium. Zrób ujęcia z różnych stron, Peabody.

Eve podniosła się, odeszła na stronę i zadzwoniła do Feeneya.

- Przesyłam ci tego androida do laboratorium. Chce, aby ktoś z elektronicznego pracował razem z zespołem Dickheada. Chodziłoby o odegranie jego programu. Czy można go przenieść na nasze urządzenia? Otrzymać playback nocy z Zekiem?

- Możliwe, że się uda.

- A czy można będzie dojść do czasu zaprogramowania i do programisty?

- Niewykluczone. Czy zniszczenia są duże?

Obejrzała się do tyłu. Peabody rejestrowała właśnie dół w czaszce.

- Znaczne.

- Zrobimy, co będzie można. Czy to postawi Zeke'a poza pode­jrzeniami?

- Prawo nie karze za zabicie androida. Mógłby być oskarżony o zniszczenie cudzej własności, ale nie sądzę, aby Bransonowie poszli na to.

Feeney uśmiechnął się.

- Dobra robota. Chcesz, abym mu o tym powiedział?

- Nie. - Znów spojrzała na Peabody. - Niech to usłyszy od swojej siostry. - Włożyła do kieszeni wideofon i dała znak Peabody. - Skończyliśmy tutaj. Ruszamy.

- Dallas. - Peabody podeszła i położyła rękę na ramieniu Eve. - Bałam się, gdy tu przyszłyśmy. Bałam się, że możesz się mylić. Wiedziałam, że gdyby to był nawet Branson, mogłoby to zostać potraktowane jako wypadek, tak jak mówił Zeke. Nie poszedłby do więzienia, ale płaciłby za to. Przez całe życie.

- Teraz możesz mu powiedzieć, że nie musi.

- Powinien usłyszeć to od ciebie. Nie pomyliłaś się - powiedziała Peabody, uprzedzając Eve. - Będzie to miało większe znaczenie.

Ręce Zeke'a bujały między jego kolanami. Pochylony, bezwolnie patrzył na nie, jakby należały do kogoś obcego.

- Nie rozumiem tego. - Mówił powoli, jakby tym razem głos należał do kogoś innego i, nie wiadomo dlaczego, wydobywał się jednak z jego ust. - Mówisz, że to android, który wyglądał jak pan Branson.

- Nikogo nie zabiłeś, Zeke. - Eve pochyliła się ku niemu. - To musisz sobie uświadomić przede wszystkim.

- Ale on upadł. Uderzył się w głowę. Była krew.

- Android upadł tak, jak go zaprogramowano. Była krew, bo [wstrzyknięto krew pod powłoki skórne. Krew Bransona, abyś myślał, że go zabiłeś.

- Ale dlaczego? Przepraszam, Dallas, ale to jest po prostu nienormalne.

- To część całej gry. Jest martwy. Jego ciało zostało wygodnie sunięte przez przerażoną i maltretowaną żonę, która właśnie uciekła, mogą być teraz tymi, kim być zechcą, pojechać, gdzie zechcą, wielką górą pieniędzy, za którymi się ukryją. Myśleli, że zanim to odkryjemy, będą mieli znacznie więcej czasu do dyspozycji. O ile w ogóle uda nam się to odkryć.

- On ją uderzył. - Zeke poderwał głowę. - Słyszałem to i... widziałem.

- Na pokaz, zwykła gra. Kilka siniaków było niską ceną za igranie całego meczu. Przedtem zorganizowali śmierć jego brata, chcieli mieć dostęp do płynnej gotówki całej kampanii. Kiedy B.D. zmarł, uznany, jak mieli nadzieję, za bijącego i gwałcącego żonę, mogli zacząć nowe życie. On wyczyścił z gotówki wszystkie konta. My zapewne uważalibyśmy, że jest to jeszcze jeden z jego podłych czynów. Jednak w tym wszystkim nie uniknęli dziur. Kręcił głową, walcząc więc z narastającą niecierpliwością, próbowała szybko mu to wyjaśnić.

- Dlaczego taki człowiek pozwala żonie wybrać się do uzdrowiska, daleko na Zachód, gdzie może ona samotnie spędzać czas? Według tego, co powiedziała mi w czasie przesłuchania, nie ufał jej nawet wtedy, kiedy wychodziła poza drzwi domu. Jednak pozwala aby cię wprowadziła. Jest zazdrosny do szaleństwa, ale wszystko jest dobrze i świetnie, gdy młody, przystojny facet przez cały dzień przebywa z jego żoną w tym samym domu. A ona, której trudno jest podjąć decyzję, czy wyjść rano łóżka, nagle dostaje rozpędu, instruuje robota, żeby zatopił ciało zmarłego węża, i robi to w czasie, który jest ci potrzebny przyniesienie szklanki wody. A czyni to wszystko, będąc szoku.

- Nie mogła mieć z tym nic wspólnego - wyszeptał Zeke.

- Inaczej nie mogło się udać. Żyje z mężem, który, jak ona sierdzi, bije ją prawie od dziesięciu lat, ale gotowa jest opuścić go z tobą, kimś, kogo prawie nie zna... i to zaledwie po dwóch rozmowach na temat jej sytuacji.

- Pokochaliśmy się.

- Ona nie kocha nikogo. Wykorzystała cię. Przykro mi.

- Ty nic nie wiesz - mówił niskim, pełnym napięcia głosem. - Nie możesz wiedzieć, co do siebie czuliśmy. Co ona czuła do mnie.

- Zeke...

Eve podniosła ręce z kolan, aby powstrzymać protesty Peabody.

- Masz rację, nie mogę wiedzieć, co czułeś. Jednak wiem, że nikogo nie zabiłeś. Wiem, że kobieta, która powiedziała, że cię kocha, tak cię wmanewrowała, że wziąłeś na siebie winę. Wiem, że ta sama kobieta jest odpowiedzialna za śmierć setek osób w tym tygodniu. Wśród nich była moja przyjaciółka. To wiem na pewno.

Wstała, skierowała się do wyjścia, gdy do pokoju wpadła Mavis.

- Hej, Dallas! - Z promiennym uśmiechem, z włosami stanowią­cymi eksplozję loków, z oczami o niepokojącym odcieniu miedzi Mavis otworzyła ramiona, puszczając w ruch trzydziestocentymetrowe frędzle, biegnące od pach po nadgarstki. - Wróciłam.

- Mavis! - Eve usiłowała zmienić nastrój z żałosnego w niedo­rzeczny. - Myślałam, że wracasz w przyszłym tygodniu.

- To było w zeszłym tygodniu, następny tydzień jest właśnie teraz. Dallas, ludzie, wywołałam trzęsienie ziemi! - Jej śmiejące się oczy wylądowały na Zeke'u i spoważniały, przez jej twarz przebiegł grymas. Nawet ktoś tańczący na takich wyżynach szczęścia jak Mavis potrafił wyczuć złość i smutek. - Uff, zła pora, co?

- Nie. Jest świetnie. Wyjdź ze mną na chwilę. - Eve dała znak głową Peabody, aby zajęła się Zekiem i opuściła biuro razem z Mavis. - Dobrze jest widzieć cię znowu. - I nagle okazało się to bardziej niż dobre. Mavis z jej niesamowicie śmiesznymi ubiorami, z wciąż zmieniającymi się włosami, z jej szczerym zadowoleniem z siebie była znakomitą odtrutką na nieszczęścia. - To wspaniałe znów cię zobaczyć. - Eve objęła ją gwałtownie, co Mavis przyjęła z chichotem, poklepując ją uspokajająco.

- Ho, ho. Tęskniłaś za mną.

- Tęskniłam. Rzeczywiście tęskniłam. - Eve oderwała się od niej i uśmiechnęła szeroko. - Odniosłaś wielki sukces, prawda?

- Odniosłam. Rzeczywiście odniosłam. - Wąski korytarz nie powstrzymał Mavis od zrobienia trzech szybkich piruetów na powietrznych sandałach. - To było kosmiczne, piramidalne, super. Przyszłam cię zobaczyć, ale mój następny krok to spotkanie z Roarkiem, i myślę, że powinnam cię ostrzec, że mocno go pocałuję w same usta.

- Bez używania języka.

- Psujesz zabawę. - Mavis odrzuciła do tyłu loki, przekrzywiła głowę. - Wyglądasz na potłuczoną, zniszczoną i w ogóle na absolut­nego trupa.

- Dziękuję, tego mi było potrzeba, by mieć wspaniały dzień.

- Nie, ja tak naprawdę myślę. Uchwyciłam coś z tego, co się dzieje. Nie miałam zbyt wiele czasu na siedzenie przed ekranem, ale wszyscy o tym mówili. Nie wierzę w te bzdury o powrocie wojen miejskich. Komu by się chciało biegać i wysadzać ludzi chodzących po ulicach? To jest takie, rozumiesz, z zeszłego stulecia. Więc o co chodzi?

Eve uśmiechnęła się i poczuła się z tym cudownie.

- O nic wielkiego. Po prostu grupa walniętych terrorystów wysadza wyróżniające się budowle i szantażuje całe miasto, domagając się milionów dolarów. Jakieś androidy próbowały mnie zabić, ale je wyeliminowałam. Brat Peabody przyjechał z Arizony i został wplątany w aferę, ponieważ zakochał się w kłamiącej terrorystce i myślał, że zabił przez przypadek jej męża, ale okazało się, że tylko wyeliminował innego androida.

- Ho, ho. I to wszystko? Nie było mnie przez jakiś czas. Myślałam, że będziesz zajęta.

- Roarke i ja pokłóciliśmy się, a potem, na pogodzenie, był super seks.

Twarz Mavis rozjaśniła się.

- O, to jest coś. Może zrobiłabyś przerwę i opowiedziała mi o tym?

- Nie mogę. Zajęta jestem ratowaniem miasta od zniszczenia, ale ty możesz mi zrobić przysługę.

- Jeśli już ujęłaś to w ten sposób, to powiedz jaką.

- Zeke, brat Peabody. Chcę, aby był pod ochroną. Żadnych mediów, żadnych kontaktów z zewnątrz. Wysyłam go do mojego domu, ale wiem, że Roarke jest zajęty, a nie chcę trzymać biednego chłopca w towarzystwie Summerseta. Możesz go zająć, być z nim przez jakiś czas?

- Oczywiście, Leonardo zajęty jest jakimiś sprawami. Mam dużo wolnego czasu. Mogę go zabawiać w twoim domu.

- Dziękuję. Zadzwoń do Summerseta. Przyśle ci auto.

- Założę się, że jeśli miło poproszę, przyśle mi limuzynę. - Ucieszona tą perspektywą, zwróciła się ku drzwiom. - Dobrze, przedstaw mnie, aby Zeke wiedział, z kim się będzie dzisiaj bawił.

- Nie. To zrobi Peabody. On nie chce mnie teraz widzieć. Musi się teraz na kogoś wściekać, konkretnie na mnie. Powiedz jej tylko, aby spotkała się ze mną w garażu. Musimy odwiedzić parę miejsc.

To był dla ciebie ciężki czas, Zeke. - Mavis zlizała różowy lukier z palców i zastanawiała się, czy zjeść jeszcze jedno małe, ładne ciasteczko z zestawu przygotowanego przez Summerseta. Samokont­rola, łakomstwo - wahała się. - Samokontrola, łakomstwo. Niech już będzie łakomstwo - zadecydowała i wzięła ciasteczko.

- Tak się martwię o Clarissę - powiedział zatopiony w rozpaczy.

- Hm.

Początkowo był przy niej bardzo nieśmiały i musiała wydobywać z niego każde słowo. Dlatego przez pierwszą godzinę paplała o swym tournee, o Leonardzie, dodając anegdotki o Peabody, które powoli osłabiały jego opór.

Gdy po raz pierwszy zobaczyła jego uśmiech, poczuła przedsmak zwycięstwa. Wciągnęła go do rozmowy o jego pracy. Nie rozumiała kompletnie niczego, ale okazywała zainteresowanie głosem i wpat­rywała się w niego lśniącymi, miedzianymi oczami

Usadowili się w głównym salonie naprzeciwko kominka, w którym Summerset napalił, spodziewając się jej przybycia. Gdy Summerset przyniósł herbatę i ciastka, Zeke wziął z grzeczności filiżankę.

Do chwili gdy Mavis, używając swego uroku i sprytu, wydobyła z niego całą historię, Zeke wypił dwie filiżanki herbaty i zjadł trzy ciastka.

Poczuł się lepiej. Następnie zaczął mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Kiedy siedział w centrali, wydawało mu się, że płaci za swoje zbrodnie, za to, że nie uratował Clarissy. Jednak tutaj, w pięknym domu, przy trzaskającym ogniu, z ciałem rozgrzanym wonną herbatą, czuł się tak, jakby za swoje grzechy otrzymywał nagrodę.

Mavis podwinęła nogi pod siebie i była tak samo zadowolona jak kot, który leżał rozciągnięty na sofie tuż nad nią.

- Dallas powiedziała, że zabiłeś androida. Zeke poderwał się, postawił swoją herbatę.

- Wiem, ale nie wyobrażam sobie, jak to jest możliwe.

- Co powiedziała Peabody?

- Powiedziała... powiedziała, że to, co wyciągnęli z rzeki, było mechanizmem, ale...

- Może powiedziała to, abyś się lepiej poczuł. - Mavis pochyliła ciało w jego kierunku i pokiwała głową, patrząc szerokimi, niewinnymi oczami. - Może cię kryje. Och, wiem! Szantażuje Dallas, aby się tego trzymała, tak żebyś się mógł ze wszystkiego wykręcić.

Pomysł był tak niedorzeczny, że powinien się zaśmiać. Nie stać go było jednak na nic więcej niż wytrzeszczenie oczu.

- Dee nigdy by tego nie zrobiła. Nie potrafiłaby.

- Ach. - Mavis wydęła wargi, potem wzruszyła ramionami. - No tak, domyślam się, że musiała ci powiedzieć samą prawdę, co? Domyślam się, że było to tak, jak powiedzieli, a ty znokautowałeś androida, który wyglądał jak ten facet Branson. W przeciwnym razie Peabody skłamałaby i złamała prawo.

Przedtem nie składał tego w taki sposób, że niby dwa i dwa jest cztery. Teraz, kiedy to zrobiła Mavis, spoglądał w dół na swoje ręce. W głowie miał wir myśli.

- Ale jeśli to był android... Clarissa. Dallas myśli, że to wszystko zrobiła Clarissa. Musi się mylić.

- Być może. Chociaż ona rzadko się myli w takich sprawach. - Mavis wyciągnęła się wygodnie, ale ostro patrzyła w oczy Zeke'a. Dociera, pomyślała. Biedny facet. - Powiedzmy, że Clarissa nie wiedziała, że to był android. Naprawdę myślała, że wykończyłeś męża i wtedy... nie, to nie pasuje. - Zmarszczyła czoło. - O rety, myślę, że gdyby nie utopili ciała, gliny natychmiast rozpoznałyby, że to android. To ona pozbyła się ciała, prawda?

- Tak. - Rzeczywiście zaczęło to do niego docierać, a jego serce pękało jak skorupka jajka. - Była... przestraszona.

- No tak, kto by nie był, ale gdyby nie pozbyła się ciała, byłoby po wszystkim już tej samej nocy. Nikt nie myślałby, że Branson nie żyje. Gliny nie straciłyby tyle czasu, pozwalając Bransonowi, aby się wymknął i napchał kieszenie. Domyślam się, hmmm. - Przekrzywiła głowę. - Domyślam się, że gdyby Dallas nie wpadła na pomysł, że to android, nigdy nie znaleźliby ciała. Wtedy wszyscy myśleliby, że facet został zjedzony przez ryby, a Clarissa uciekła, bo przeraziła ją ta cała sceneria. Och!

Usiadła, jak gdyby myśl ta wpadła jej dopiero teraz do głowy.

- To oznacza, że jeśli Dallas nie wpadłaby na to i nie parła naprzód, dopóki nie uzyskała dowodu, oni by uciekli, a ty wciąż byś wierzył, że zabiłeś tego faceta.

- O Boże! - Prawda ta nie tylko, że dotarła do niego w tej chwili, ale go przeszyła, rozrywając trzewia. - Co ja zrobiłem?

- Nic nie zrobiłeś, słodziutki. - Mavis jednym machnięciem zrzuciła nogi z sofy i pochyliła się, aby położyć dłoń na jego ręce. - To oni wszystko zrobili. Wykręcili ci numerek. A ty tylko byłeś sobą. Dobry człowiek, który widzi w ludziach to, co najlepsze.

- Muszę pomyśleć. - Podniósł się chwiejnie.

- Jasne, że musisz. Chcesz się położyć? Są tu wspaniałe pokoje gościnne.

- Nie... powiedziałem, że popracuję przy wozie Dallas. Właśnie teraz to zrobię. Lepiej mi się myśli, gdy używam rąk.

- Świetnie.

Pomogła mu się zebrać i nałożyć płaszcz, po czym złożyła na jego policzku krótki matczyny pocałunek. Zamykając za nim drzwi, odwróciła się i ujrzawszy na schodach Roarke'a, wydała okrzyk zdumienia.

- Jesteś dobrą przyjaciółką, Mavis.

- Roarke! - pisnęła i wskoczyła na schody. - Mam coś dla ciebie. Dallas powiedziała, że mogę. - Pochwyciła go w ramiona i pocałowała mocno i głośno.

Jak na tak drobną istotę, zdziwił się Roarke, miała sporo siły.

- Dziękuję ci.

- Opowiem ci o tournee, minuta po minucie. Ale Dallas mówi, że jesteś teraz zajęty.

- Niestety tak.

- Więc pomyślałam, że Leonardo i ja moglibyśmy zaprosić was na kolację. Może w przyszłym tygodniu? Chciałabym to uczcić, ugościć cię i podziękować. Jestem ci wdzięczna, Roarke. Dałeś mi szansę na zrealizowanie wszystkiego, o czym marzyłam.

- Ale to ty wykonałaś całą pracę. - Pociągnął lekko za jeden z jej loków i patrzył lekko zafascynowany, jak sprężyście rozwija się i zwija. - Miałem nadzieję, że wezmę Eve na twój finałowy koncert w Memphis. Jednak sprawy trochę się skomplikowały.

- Właśnie to słyszałam. Eve wyglądała na mocno utrudzoną. Myślę, że kiedy się z tym wszystkim upora, pomożesz mi ją stąd wyrwać. Nakażemy Trinie, aby potraktowała ją całościowo. Podda się relaksacji i seansowi kosmetycznemu. Robota na cztery fajerki.

- To dopiero będzie radość.

- Ty także wyglądasz na zmęczonego. - Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek przedtem widziała w jego oczach znużenie.

- To była cholerna noc.

- Może Trina dobrałaby się także do ciebie. - Odpowiedział nieokreślonym “hmmm”, na co zareagowała uśmiechem.

- Pozwalam ci wrócić do pracy. Nie masz nic przeciw temu, żebym popływała?

- Baw się dobrze.

- Zawsze to robię. - Zbiegła ze schodów tanecznym krokiem, pochwyciła swą wielką torbę i ruszyła w kierunku windy na basen.

Postanowiła zadzwonić do Triny i umówić seanse z terapią erotyczną włącznie. Spróbowała już tego z Leonardem i wiedziała, że jest to super.

21

Eve przejrzała każdą teczkę z dokumentami i każdą dyskietkę w biurze Bransona. Bardzo dokładnie pozacierał wszystkie ślady. Również w prywatnym wideofonie. Wysłała go wprawdzie do Feeneya, ale wątpiła, czy znajdzie w nim jakieś przeoczone informacje.

Przesłuchała asystenta B.D., następnie asystenta jego brata, ale poza szokiem i zmieszaniem niczego z nich nie wydobyła.

Musiała stwierdzić, że w swoim otoczeniu wyczyścił wszystko.

Przebiegła laboratorium, przebadała androidy w stadium konstrukcji. Zdobyła następny fragment układanki, kiedy chętny do współpracy brygadzista wyjawił jej, że wykonano dwa androidy, będące imitacją obu braci Bransonów. Jako niespodziankę, wyjaśnił, zamówioną przez Clarissę Branson. Osobista prośba, poza wszelką dokumentacją.

Zostały ukończone i dostarczone do domu Bransonów trzy tygodnie temu.

Znakomita synchronizacja, pomyślała Eve, idąc wzdłuż półek z porządnie ułożonymi miniandroidami, dziecięcymi rowerkami i zabawkami kosmicznymi.

Podniosła znakomitą replikę policyjnego pistoletu do oszałamiania i pokiwała głową.

- Takie rzeczy powinny być zabronione przez prawo. Czy wiesz, ile 24.7 rabowanych jest każdego miesiąca?

- Miałam taki jeden, kiedy byłam dzieckiem. - Peabody uśmiech­nęła się tęsknie. - Kupiłam go w tajemnicy i ukrywałam przed rodzicami. W naszym domu nie mogło być zabawek związanych z przemocą.

- I to jest we Free Age bardzo dobre. - Eve odłożyła broń i weszła w następną alejkę, posuwając się teraz pośród masy pamiątkowych gadżetów. Energia wyciekała z niej. Miała wrażenie, że się przebija przez wodną ścianę. - Kto, do cholery, kupuje to wszystko?

- Turyści to lubią. Zeke już się zaopatrzył w breloczki do kluczyków, szklane kule i maskotki z magnesem.

Dział pamiątek z Nowego Jorku pełen był imitacji - łańcuszki, pióra, wyskakujące figurki, ozdobne pudełeczka, którymi wypełnione były sklepy i stoiska przeznaczone dla chętnych turystów. Empire State Building, Pleasure Dome, budynki ONZ, Statua Wolności, zauważyła Madison Square i Hotel Plaża, marszcząc czoło na widok drobiazgowej makiety hotelu, zatopionego we wnętrzu szklanej kuli. Wystarczy podnieść, potrząsnąć, a pojawia się deszcz błysków, jak konfetti w noc sylwestrową. Dobry interes, zastanawiała się, czy szyderstwo?

- Założę się, że teraz rzeczy te będą się sprzedawały wprost obłędnie. - Peabody zmarszczyła czoło, spoglądając na kulę, którą stawiła Eve. - To będzie teraz modne.

- Ludzie są chorzy - stwierdziła Eve. - Weźmy się teraz za dom. Z braku snu miała w oczach piasek. - Masz w torebce trochę “pełnej czujności”?

- Tak. Mam cały oficjalny przydział.

- Daj mi jedną, dobrze? Nie znoszę tego, bo staję się po tym podrażniona. Jednak teraz zaczynam mieć kłopoty z koncentracją.

Połknęła pigułkę, którą jej podała Peabody, zdając sobie sprawę, sztuczna energia będzie ją męczyć.

- Kiedy zdrzemnęłaś się po raz ostatni?

- Nie pamiętam. Ty prowadzisz - rozkazała Eve. Nienawidziła oddawania kierownicy, ale do wyboru była Peabody albo automat. - dopóki to świństwo nie da mi kopa.

Wśliznęła się na miejsce dla pasażera, odrzuciła głowę do tyłu, rozluźniła się. Po pięciu minutach jej organizm był już w galopie.

- O rety! - Wytrzeszczyła oczy. - Jestem w pełni wypoczęta.

- To zapewni ci dobre cztery godziny, może sześć, później, jeśli nie położysz, walnie cię nieprzytomnie. Padniesz jak podcięte drzewo.

- Jeśli nie załatamy tych dziur w śledztwie w ciągu czterech do sześciu godzin, mogę paść. - Ożywiona, skontaktowała się z McNabem w elektronicznym. - Czy dostałeś się do łączy w Maine?

- Pracuję nad tym. Miała pierwszej klasy blokadę, ale się przedostajemy.

- Weź wszystko, co masz, do mojego domowego biura. Jeśli nie będziesz miał wyraźnych informacji do piątej, przynieś całość. Oszczędź mi telefonu i sam powiedz Feeneyowi, że wysłałam mu osobisty wideofon Bransona. Wszystko jest w nim starte, ale Feeney może coś wydusi.

- Jeśli tylko jest co wydusić, to wydusimy. Następnie połączyła się z Whitneyem.

- Komendancie, skończyłam w “Narzędziach i Zabawkach Bran­sona” i teraz jadę do jego domu.

- Jakieś postępy?

- Jak na razie nic pewnego. Jednak sugerowałabym sprawdzenie i zabezpieczenie budynków ONZ. - Pomyślała o ładnych, drogich pamiątkach. - Następnym celem grupy Apollo był Pentagon. Jeśli Kasandra idzie tą samą drogą, miejsce to stanowiłoby logiczny wybór. Jeśli chodzi o czas, to powinna być kilkutygodniowa zwłoka, ale nie można ryzykować, że będą się trzymali planu, zgodnie z którym działała grupa Apollo.

- Zgadzam się. Zrobimy wszystko, co konieczne.

- Czy myślisz, że znów się skontaktują? - spytała Peabody, gdy Eve przerwała połączenie.

- Nie liczyłabym na to.

Eve połączyła się jeszcze z Mirą.

- Mam pytanie - zaczęła natychmiast, gdy twarz Miry pojawiła się na ekranie. - Biorąc pod uwagę ton, w jakim sformułowane były żądania i fakt, że te żądania nie zostały spełnione, oraz to, że cele nie zostały zniszczone, a straty ludzkie zredukowano do minimum, powiedz, czy Kasandra znów się ze mną skontaktuje, aby bawić się w zagadki dotyczące następnego celu?

- Wątpliwe. Nie wygrałaś tych bitew, ale też ich nie przegrałaś. Ich cele nie zostały osiągnięte, podczas gdy ty za każdym razem jesteś bliżej^ Zgodnie z twoim raportem, który właśnie skończyłam czytać, sądzisz, że są teraz świadomi twojego kierunku śledztwa. Są świadomi, że wiesz, kim są i jakiego trzymają się planu.

- A ich odpowiedzią na to będzie...?

- Złość, potrzeba wygranej. Pragnienie odniesienia całkowitego zwycięstwa tuż pod twoim nosem. Nie wierzę, aby tym razem czuli się zobowiązani do wysłania jakiegokolwiek ostrzeżenia lub szyder­stwa. Reguły wojny mówią, że nie ma reguł.

- Zgadzam się. Czy mogę cię o coś poprosić?

Mira starała się ukryć zdziwienie. Eve rzadko prosiła o cokolwiek.

- Oczywiście.

- Zeke już wie, że został podprowadzony i jaka jest rola Clarissy.

- Rozumiem. To będzie dla niego trudne.

- Tak, nie przyjął tego dobrze. Jest w moim domu. Jest z nim Mavis, ale pomyślałam, że mógłby potrzebować porady. Znalazłabyś trochę czasu na wizytę w naszym domu.

- Znajdę trochę czasu.

- Dziękuję.

- Nie ma za co - powiedziała Mira. - Do zobaczenia, Eve. Zadowolona Eve zakończyła rozmowę, rozejrzała się i stwierdziła, że właśnie zajechali do miejskiego domu Bransonów. Peabody właśnie zakończyła parkowanie.

- Zaczynajmy więc. - Spojrzała na Peabody, która trzymała się koła kierownicy, a w jej oczach zbierały się łzy. - Ani mi się waż - warknęła Eve. - Wysusz oczy.

- Nie wiem, jak ci dziękować za to, że o nim myślisz. Po tym, jak się zachował, przy tym wszystkim, co się teraz dzieje, myślisz o nim.

- Myślę o sobie. - Eve otwarła rozsuwane drzwi. - Nie mogę sobie pozwolić na to, aby moja asystentka była zdekoncentrowana, martwiąc się o kogoś z rodziny.

- W porządku. - Peabody, wiedząc swoje, po wyjściu z samochodu pociągnęła nosem. Zamrugała jednak, aby usunąć łzy z oczu. - Pani porucznik, całą swą uwagę oddaję do pani dyspozycji.

- Tak trzymać. - Eve złamała policyjną elektroniczną pieczęć i weszła do domu. - Androidy zostały wyłączone i zmagazynowane. - Zsunęła jednak kurtkę do tyłu, aby mieć łatwiejszy dostęp do broni. - Mieszkanie powinno być opróżnione, ale mamy do czynienia z ludźmi dysponującymi dobrą techniką i umiejącymi posługiwać się elektroniką. Mogli również złamać pieczęć. Chcę, abyś była czujna, Peabody.

- Pełna czujność, pani porucznik.

- Zaczniemy od gabinetów.

Gabinet Bransona był męski, dostojny, wyłożony ciemnym drewnem, utrzymanym w kolorach burgunda i zieleni, z pokrytymi skórą krzesłami i ciężkimi kryształami. Eve stanęła w drzwiach, pokręciła głową.

- Nie, to ona jest wiodącą siłą, ona kieruje tym pociągiem. - Umysł jej był czysty, choć niestety głowa bolała. - Nie powinnam tracić czasu na tę fabrykę. On jest tutaj pionkiem.

Przeszła przez hali do przepełnionego kobiecym wdziękiem gabinetu Clarissy. Właściwie powinno się go nazwać salonikiem, pomyślała Eve, z tymi odcieniami różu i kości słoniowej, ze zgrabnymi poduszkami. Gzyms kominka zdobiła duża liczba ładnych wazoników, a w każdym z nich były maleńkie kwiatki. Zaczynały już blaknąć i więdnąć, wprowadzając chorobliwy zapach w panującą tu delikatną woń powietrza.

Był tam szezlong z namalowanym na poduszkach białym łabędziem, lampy z przyćmionymi abażurami i koronkowe zasłony.

Eve podeszła do małego biurka z długimi, wygiętymi nogami i badała zminiaturyzowane centrum komputerowe.

Zestaw dyskietek zawierał programy związane z modą i zakupami, nieco powieści, głównie romansów, oraz dziennik mówiący o sprawach domowych, dalej o zakupach, datach obiadów i spotkań towarzyskich.

- Musi tu być coś więcej - Eve odsunęła się. - Zakasuj rękawy, Peabody. Trzeba ten mały, zdradliwy pokój rozłożyć na kawałki.

- Myślę, że jest dość ładny.

- Każdy, kto mieszka w takiej ilości różu, musi być pomylony. Wzięły się do szuflad, szukały pod nimi i za nimi. W małej szafce znajdowało się jeszcze więcej materiałów biurowych i przezroczysty szlafrok. Znów różowy.

Nie znalazły również niczego za akwarelami eleganckich ogrodów, nawet kurzu.

Wtedy Peabody znalazła skarb.

- Dyskietka! - Uniosła ją triumfalnie. - Była w tej poduszce z łabędziem.

- Odegrajmy ją. - Eve włożyła ją do komputera i wcale nie była zadowolona, gdy natychmiast pojawił się odczyt. - Ukrywa ją, ale nie troszczy się o zakodowanie. Coś mi tu się nie zgadza.

Był to dziennik, pisany w pierwszej osobie, opisujący szczegółowo bicie, gwałty, molestowania.

Słyszałam, jak wchodzi. Myślałam, że gdy zobaczy, że śpią, zostawi mnie w spokoju. Tak bardzo dzisiaj uważałam, żeby zrobić wszystko dobrze. Jednak gdy usłyszałam, jak wchodzi po schodach, wiedziałam, że jest pijany. Później, kiedy się zbliżył do łóżka, mogłam wyczuć zapach alkoholu.

To jest jeszcze gorsze, gdy jest pijany, kiedy jest porządnie pijany.

Nie otwierałam oczu. Chyba przestałam, oddychać. Modliłam się, Żeby był za bardzo pijany, aby mnie skrzywdzić. Jednak nikt cię nie słucha, kiedy się modlisz.

Udajesz susła, dziewczynko”. Słowa te, głos, wspomnienie złapały Eve za gardło. Zapach trunku i cukierków, ciągnące, siniaczące ręce.

Błagałam, aby przestał, ale było już za późno. Jego ręce już zaciskały się na mym gardle, tak że nie mogłam krzyczeć, i wciskał się we mnie, raniąc, i czułam na twarzy jego gorący oddech.

Nie. Proszę, nie”. Błagania Eve nie pomagały. Ręce ściskały gardło tak, że czerwone kropki tańczyły przed oczami; i ten palący, rozrywający ból gwałtu. Z mdląco - słodkim oddechem na jej twarzy.

- Pani porucznik. Dallas. - Peabody złapała ją za ramię i potrząs­nęła. - Dobrze się czujesz? Strasznie zbladłaś.

- Wszystko w porządku. - Niech to diabli. Potrzebowała powie­trza. - To jest podłożone - zdołała powiedzieć. - Wiedziała, że ktoś to znajdzie w czasie śledztwa. Przeczytajmy to do końca, Peabody. Ona chciała, abyśmy to skończyli.

Eve podeszła do okna i szeroko je otworzyła. Wychyliła się i oddychała głęboko. Mroźne powietrze kłuło jej policzki, drażniło gardło igiełkami lodu.

Przyrzekała sobie, że nie będzie do tego wracała. Nie może sobie pozwolić na wspomnienia. Pozostanie w teraźniejszości, panując nad sobą.

- Mówi o Zeke'u! - zawołała Peabody. - Teraz o spotkaniach z nim, kwiecisty język miłosny, jak się czuła, kiedy wiedziała, że ma przyjść.

Spojrzała na Eve i odczuła ulgę, bo jej twarz nabrała kolorów, chociaż, jak podejrzewała, głównie od uderzeń zimnego wiatru.

- Mówi o pójściu do pracowni; o wszystkim, co nam powiedziała przedtem. Następnie powiada, że przez niego odzyskała siłę i że w końcu opuszcza męża. Kończy się na tym, że jest spakowana, zamierza wezwać Zeke'a i zacząć prawdziwe życie.

- Zabezpieczyła się. Gdyby się nie zdecydowała na natychmiastową ucieczkę, miałaby datowaną dyskietkę jako potwierdzenie tego, co mówiła. Domyślam się, że poddanie się testom uważała za zbyt ryzykowne.

- To nam w niczym nie pomaga. Wszystko tu wygląda tak, jak tego należało się spodziewać, gdyby jej opowiadanie było prawdziwe.

- Ale nie jest, więc musi być coś więcej. To jest maska. - Eve zamknęła okno, odwróciła się i zaczęła chodzić po pokoju. - To jest sztuczny wizerunek, zewnętrzna warstwa. Pod tym mamy twardą, zdecydowaną, żądną krwi kobietę, która chce być traktowana jak bogini. Z grozą i lękiem. Nie jest różowa. - Eve podniosła satynową poduszkę i podrzuciła ją. - Jest czerwona, mocno czerwona. Nie jest kruchym kwiatem. Jest trucizną, egzotyczną, zmysłową trucizną. W tym pokoju nie spędziła więcej czasu, niż to było potrzebne na jego urządzenie.

Eve zamilkła, aby uciszyć galop myśli. Cholerna chemia, pomyś­lała i z rozmysłem zamknęła oczy.

- Prawdopodobnie przychodziła tu, aby szydzić z tych ozdóbek. Maska. Blichtr tego społeczeństwa. Nienawidzi tego. Posługuje się tym. Jej cele są zuchwałe, złe, a to jest częścią sceny. Od lat odgrywała rolę. Ten pokój jest po to, aby pokazać ludziom, jaka jest delikatna i kobieca, ale nie pracowała tutaj.

- W domu są jeszcze tylko pokoje gościnne, łazienki, część mieszkalna i kuchenna. - Peabody usiadła, przypatrując się Eve i sposobowi jej pracy. Pracy jej umysłu. - Jeśli Clarissa nie pracowała tutaj, to gdzie?

- Blisko. - Eve otworzyła oczy, przyglądała się małej szafce. - Główna sypialnia jest po drugiej stronie tej ściany, prawda?

- Tak. Duża szafa, jej i jego, do której się wchodzi, znajduje się na głównej ścianie.

- Wszystkie szafy są wielkie. Z wyjątkiem tej jednej. Dlaczego umieściła tu ten mały narożnik? - Wcisnęła się do niego i zaczęła przebiegać palcami po ścianie. - Idź na drugą stronę, wejdź do szafy. Uderzaj w ścianę. Trzy mocne uderzenia, i wracaj.

Czekając, Eve kucnęła i wyjęła ze swego zestawu polowego powiększające gogle.

- Dlaczego kazałaś mi to robić? - spytała Peabody, gdy wróciła.

- Stukałaś mocno?

- Tak jest, pani porucznik. Bum, bum, bum. Aż bolą mnie kostki.

- Niczego nie słyszałam. Musi być jakiś mechanizm, jakaś kontrola.

- Ukryty pokój? - poddała Peabody. - To dość śmiałe.

- Odsuń się, zasłaniasz mi światło. To musi być tutaj. Poczekaj. Cholera. Daj mi coś do podważenia.

- Mam coś. - Peabody pogrzebała w torbie, wyciągnęła nóż skautowski, otworzyła go i podała Eve.

- Należałaś do skautów?

- Przeszłam przez wszystkie stopnie aż do orła.

Eve chrząknęła, wcisnęła cienkie ostrze w maleńką rysę w gładkiej ściance z kości słoniowej. Ostrze ześliznęło się dwukrotnie, zanim udało się jej podważyć ściankę. Sycząc przekleństwa, odsuwała ją mocno. Nagle otworzyły się szeroko małe drzwiczki i ukazał się panel sterowniczy.

- W porządku, musimy się przez to przedostać. - Pracowała gorączkowo przez pięć minut, przenosząc ciężar ciała z jednego kolana na drugie, ścierając pot z czoła, zaczynając znów od początku.

- Może dałabyś spróbować mnie, Dallas?

- Nie znasz się na elektronice lepiej ode mnie. Do diabła z tym. Cofnij się. - Wstając, uderzyła ramieniem w nos Peabody. Peabody zaskowyczała, sprawdziła, czy nie pokazała się krew, co trwało minutę, po czym Eve wyjęła broń.

- Och, pani porucznik, nie potrzeba...

Eve wysadziła zamek kontrolki. Obwód zasyczał, półprzewodniki stopiły się i panel z kości słoniowej rozsunął się gładko.

- Jaki to był kod w tej bajce? Sezamie, otwórz się. - Eve weszła do małego, wąskiego pokoju i zobaczyła elegancką centralę, znako­micie wyposażoną, która trochę przypomniała jej to, co miał za zamkniętymi drzwiami Roarke. Zrobiło się jej więc nieswojo. - Oto - powiedziała Eve - gdzie pracowała Kasandra.

Przebiegła palcami po przyciskach, próbowała wydawać komendy ręcznie i głosem. Maszyna milczała.

- Jest zakodowana - mruknęła - niezarejestrowana i prawdopodob­nie znajduje się w niej parę pułapek.

- Czy mam wezwać kapitana Feeneya?

- Nie. - Eve potarła policzek. - Mam eksperta, który jest zaledwie o parę minut stąd. - Wyjęła swój wideofon i zadzwoniła do Roarke'a.

Rzucił spojrzenie na spalony panel i pokiwał głową.

- Wystarczyło tylko do mnie zadzwonić.

- Ale się dostałam, czyż nie?

- Tak, można by tu jednak coś powiedzieć na temat finezji, pani porucznik.

- Można by też coś powiedzieć na temat szybkości. Nie znaczy to, że chcę cię przynaglać...

- Więc nie przynaglaj. - Wszedł do małego pokoju, adaptując oczy do przyćmionego światła. - Poświeć latarką, zanim nie uruchomię oświetlenia pokoju.

Wyjął z kieszeni wąską punktówkę w kształcie pióra i siadając przed pulpitem sterowniczym, włożył ją między zęby metodą stosowaną przez włamywaczy.

Eve dostrzegła uznanie w oczach Peabody i stanęła między nimi.

- Weź wóz i pojedź do mojego domowego biura. Przygotuj się na odbiór informacji. Będziemy przesyłać, co tutaj znajdziemy. Niech reszta zespołu będzie w pogotowiu.

- Tak jest, pani porucznik. - Mimo to wyciągnęła szyję, aby patrzeć nad plecami Eve. Roarke zdjął marynarkę, podwinął rękawy białej jedwabnej koszuli. Ależ ten mężczyzna miał ramiona. - Naprawdę nie będę tutaj potrzebna?

- Nie rozumiem. - Eve schyliła się, aby wyciągnąć latarkę z zestawu polowego. - Wciąż widzę twoje buty - powiedziała łagodnie - co znaczy, że i reszta jeszcze nie posłuchała rozkazu.

Buty zgrabnie się przekręciły i odmaszerowały.

- Czy przy pracy musisz wyglądać tak seksownie? - spytała Eve. - Rozpraszasz moją asystentkę.

- Ot, jedna z drobnych pułapek życia. Ach, w końcu nie potrzebuję tej latarki. Światła - rozkazał, i pokój rozjaśnił się.

- Dobrze. Spróbuj znaleźć mechanizm otwierający tę szafkę z papierami. - Obróciła się w kierunku szafki. - Mogę strzelić, ale obawiam się, że uszkodziłoby to informacje, które są wewnątrz.

- Trochę cierpliwości. Dostanę się do niej. Właścicielka miała znakomity gust do sprzętu. To moje urządzenia. Zamki, tak, bardzo proszę. - Przejechał kluczem elektronicznym i Eve usłyszała kliknięcie.

- To było łatwe.

- Reszta taka nie będzie. Zostaw mnie na chwilę.

Eve wyciągnęła szufladę, podniosła ją i zaniosła do pokoju bawialnego. Stamtąd słyszała popiskiwania i brzęczenie urządzeń, nad którymi pracował Roarke, i chwilami wydawane przez niego zwięzłe polecenia. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego działały na nią kojąco, ale świadomość, że on jest w sąsiednim pokoju i pracuje razem z nią, dawała jej dziwną satysfakcję.

Wtedy zaczęła przeglądać teczki z papierami i zapomniała nie tylko o nim, ale o całym świecie.

Były tam listy, pisane ręcznie śmiałym, rozciągłym pismem od Jamesa Rowana do córki, której nie nazywał Charlotte. Do córki, którą nazywał Kasandrą.

Nie była to czuła wymiana korespondencji między ojcem i dziec­kiem, ale pobudzające, apodyktyczne wskazówki komendanta dla żołnierza.

Wojna musi się toczyć, obecny rząd musi zostać zniszczony. Za wolność, za swobodę, dla dobra mas, które cierpią teraz pod butem tych, którzy nazywają się naszymi przywódcami. Zwyciężymy. A skoro mój czas minął, ty zajmiesz moje miejsce. Ty, Kasandro, moja młoda bogini, jesteś moim światłem rzuconym w przyszłość. Ty będziesz moim prorokiem. Twój brat jest zbyt słaby, aby dźwigać ciężar decyzji. Jest w zbyt dużym stopniu synem swojej matki. Ty jesteś moja.

Zawsze pamiętaj, że zwycięstwo ma swoją cenę. Nie wahaj się ją ponieść. Działaj jak furia, jak bogini. Zdobądź swoje miejsce w historii.

Były jeszcze inne, poruszające ten sam temat. Ona była jego żołnierzem i zmiennikiem. On, bóg, kształtował ją, drugiego boga, na swoje podobieństwo.

W innej teczce znalazła kopie aktów urodzenia Clarissy i jej brata, jak również ich akty zgonu. Były tam wycinki z gazet i magazynów, artykuły o grupie Apollo i o jej ojcu.

Były tam jego fotografie: publiczne, w stroju polityka, z lśniącymi włosami, uśmiechającego się promiennie i przyjaźnie; prywatne, uzbrojonego do walki, z ciemnymi smugami na twarzy, z zimnymi oczami. Oczami zabójcy, pomyślała Eve.

Córka patrzyła na nie setki razy.

Fotografie rodzinne, znów prywatne, Jamesa Rowana i jego córki. Dziewczynka wyglądająca jak wróżka z bajki miała wstążkę we włosach, a w rękach szturmowy karabin. Uśmiechała się groźnie, a jej oczy były oczami ojca.

Eve znalazła wszystkie dane o Clarissie Stanley, jej numery identyfikacyjne, datę urodzenia, datę śmierci.

Inna fotografia ukazywała Clarissę jako młodą kobietę. Ubrana w wojskowy kombinezon stała obok ponurego mężczyzny w ocienia­jącej oczy czapce kapitana. Za nimi wznosił się srogi pierścień pokrytych śniegiem gór.

Eve wydawało się, że już kiedyś widziała tę twarz; wyciągnęła znów swe powiększające gogle, aby przyjrzeć się lepiej.

Henson”, szepnęła. “William Jenkins”. Wyciągnęła wideofon i poprosiła o dane, aby odświeżyć pamięć.

William Jenkins Henson, urodzony 12 sierpnia 1998, w Billings, stan Montana. Poślubił Jessicę Deals. Jedno dziecko, córka Madia, urodzona 9 sierpnia 2018. Kierował kampanią Jamesa Rowana.

W porządku. Stop - wydawała polecenie. Podniosła się, okrążyła pokój. Przypomniała sobie, już przeglądała te dane. Miał córkę w wieku Clarissy. Córkę, o której nie wspominano, o której nie mówiono od czasu wybuchu w Bostonie.

W ruinach domu w Bostonie znaleziono ciało dziecka płci żeńskiej. Córkę Hensona, pomyślała Eve, a nie Rowana. William Jenkins Henson wziął dziecko Rowana i wychowywał jak własne.

On do końca doprowadził jej szkolenie.

Znów usiadła i zaczęła wertować papiery, poszukując listów, fotografii, innych informacji. Znalazła kolejny plik listów Rowana do córki i zaczęła czytać.

- Eve, dostałem się. Na pewno będziesz to chciała zobaczyć. Wzięła listy i przeszła do Roarke'a.

- Szkolił ją od dziecka - powiedziała mu Eve. - Przeprowadzał ją przez szczeble wojskowe. Nazywał ją Kasandrą. A kiedy umarł, przejął ją Henson. Mam fotografię jej i Hensona zrobioną dobre dziesięć lat po wysadzeniu domu w Bostonie.

- Wyszkolili ją bardzo dobrze. - Nie mógł nie podziwiać jej sprawności w posługiwaniu się komputerami oraz kodami i labiryntami, które w nie wprowadzała. - Mam tu transmisje stąd do jakiegoś miejsca w Montanie. To może być Henson. Nie używa nazwisk, ale informuje go na bieżąco o postępach.

Eve rzuciła okiem na monitor. Drogi Towarzyszu, przeczytała.

- Nie znam się na polityce - przyznała po przeczytaniu pierwszej transmisji. - Co starają się udowodnić? Kim chcą być?

- Komunizm, marksizm, socjalizm, faszyzm. - Roarke wzruszył ramionami. - Demokracja, republika, monarchia. Dla nich to wszystko jedno. Chodzi o władzę, o chwałę. O rewolucję dla rewolucji. Na politykę, religię mają jakiś wąski, prywatny pogląd.

- Podbij i rządź? - zastanawiała się Eve.

- Spójrz na ekran - polecił Roarke i ściana centrali rozbłysła. - Mamy schematy, plany, kody ochrony, daty. Są to cele grupy Apollo, poczynając od Centrum Kennedy'ego.

- Prowadzili dokumentację - mruknęła. - Zniszczenia i wartość, liczba zabitych. O Jezu, robili listę zabitych.

- Straty i zdobycze wojenne - odezwał się Roarke. - Tyle ich, tyle naszych. Rejestrowanie liczb. Bez krwi wojna traci swą seksualną zmysłowość. A tutaj... mamy następne dane. To wizerunki i informacje o Radio City. Zwróć uwagę na czerwone kropki, mówiące o roz­mieszczeniu ładunków.

- Idzie śladami tatusia.

- Mam nazwiska i miejsca pobytu członków grupy.

- Prześlij je na mój komputer domowy, do Peabody. Zaczniemy obławę. Czy wymienione są wszystkie cele?

- Nie posunąłem się poza dwa pierwsze. Myślałem, że będziesz chciała zobaczyć to, co mamy w tej chwili.

- Słusznie. Najpierw prześlij dane do Peabody, potem ruszamy dalej. - Kiedy zaczął transmisję, spojrzała na list, który trzymała w ręce. Poczuła, że krew burzy się jej w żyłach.

- Chryste, Pentagon nie był następnym celem grupy Apollo. Po hali sportowej był cel, z którego musieli zrezygnować. Nie pisze, co to było, jakieś problemy z wyposażeniem, kłopoty finansowe. Pie­niądze, zło konieczne. Napełnij dobrze kufry. Odrzuciła list na bok. - Co jest po hali sportowej? Co było następne na ich liście?

Roarke przywołał obraz i oboje wpatrzyli się w białą iglicę na ekranie. Pomnik Waszyngtona, dwa dni po centrum sportowym. Położyła mu rękę na ramieniu i mocno ścisnęła.

- Ruszą dzisiejszej nocy, najpóźniej jutro. Nie będą czekali, nie będą się kontaktowali. Nie mogą ryzykować. Więc co jest tym celem?

Przywołał obraz. Wyskoczyły trzy wizerunki.

- Wybieraj.

Eve porwała nadajnik.

- Peabody, wyślij grupę od ładunków wybuchowych do Empire State Building, drugą do Twin Towers, i jeszcze jedną do Statuy Wolności. Ty i McNab zabezpieczacie Empire State, niech Feeney pójdzie do Towers. Przygotuj dla mnie jeden z tych wykrywaczy o dużym zasięgu. Jadę teraz do domu. Chcę, aby wszyscy ruszyli, szybko. Pełen rynsztunek, broń. Natychmiastowa ewakuacja, wszystkie sektory otoczone pełnym kordonem. Ani jednego cywila na odległość trzech przecznic.

Wcisnęła nadajnik do kieszeni.

- Jak szybko przewiózłby nas na Liberty Island jeden z twoich odrzutowych helikopterów?

- Znacznie szybciej niż zabawki, których używa twój wydział.

- A więc wyślij te dane, aby przyspieszyć ich rozsyłanie, włącz w to komputer helikoptera. Wylatujemy.

Wypadła z pokoju i pognała schodami w dół. Roarke był za kierownicą i włączył silnik, zanim zdążyła zatrzasnąć drzwiczki.

- Naszym celem jest Statua.

- Wiem. Teraz chcą mieć symbol. Największy, jaki mamy. Kobieta, i ma znaczenie polityczne. - Ruszył między blokami z szybkością, która Eve wcisnęła w siedzenie. - Niech mnie diabli, jeżeli ją zburzą.

22

Pani porucznik! Dallas! Poruczniku! - Kiedy Eve wyskakiwała z auta, Peabody wybiegła przez drzwi frontowe.

- Idź - powiedziała Eve do Roarke'a. - Będę tuż za tobą.

- Twoje dane wciąż nadchodzą. - Peabody pośliznęła się na oszronionym trawniku, odzyskała równowagę. - Przekazałam centrali. Mobilizują drużyny.

Eve wzięła wykrywacz.

- Pełny ekwipunek ochronny. Najpierw przeszukujesz wykrywa­czem, potem wchodzisz. Nie chcę tracić nikogo więcej.

- Tak, pani porucznik. Komendant chce znać punkt docelowy i czas przybycia.

Eve, słysząc delikatny warkot odrzutowego helikoptera, zrobiła energiczny obrót. Patrzyła, jak wysuwa się z minihangaru. O Boże, ratuj, będę musiała tym polecieć.

- Liberty Island. Będziesz znała czas przybycia, gdy tam dolecę. Przykucnęła, aby uniknąć uderzenia powietrza, rzuciła wykrywacz

Roarke'owi, następnie zaczepiła rękę o otwieracz drzwi, postawiła but na kole. Zerknęła na Roarke'a.

- Nie znoszę tego elementu akcji. Wyszczerzył zęby.

- Zapnij pas, poruczniku - poradził, gdy się podciągnęła i weszła do środka. - Zabezpiecz drzwi. To nie będzie trwało długo.

- Wiem. - Zaciągnęła pas, przypięła się do fotela. - Nienawidzę tego.

Roarke poderwał maszynę w ostry lot wznoszący, który wywracał jej żołądek, co nie przeszkodziło jej w skontaktowaniu się z Whitneyem.

- Komendancie, jestem w drodze na Liberty Island. Teraz powinny napływać do pana wszystkie informacje.

- Napływają. Trwa mobilizacja grup wsparcia i saperów dla każdego z tych miejsc. Czas przybycia na Liberty Island za dwanaście minut. Proszę podać swój.

- Jaki jest nasz czas przybycia, Roarke?

Z cichym warkotem silnika wznosili się nad drzewami i budynkami. Posłał jej szybkie spojrzenie swych błękitnych, figlarnych oczu.

- Za trzy minuty.

- Ale to... - Udało się jej nie wrzasnąć, gdy włączył silniki odrzutowe. Warkot zamienił się w ryk i helikopter przeciął niebo jak wystrzelony z procy kamyk. Kostki rąk Eve, trzymającej się kurczowo siedzenia, były białe. Pomyślała: cholera, cholera, cholera. Jednak odpowiedziała głosem względnie opanowanym: - Będziemy tam za trzy minuty, komendancie.

- Proszę przekazać meldunek po przybyciu. Wyłączyła się i usiłowała oddychać spokojnie przez usta.

- Chcę tam dotrzeć żywa.

- Zaufaj mi, kochanie.

Nad miastem zakrzywił tor lotu, skorygował kierunek i pojazd nachylił się dramatycznie. Eve czuła, jak oczy uciekają jej w tył głowy.

- Musimy najpierw skontrolować miejsce. - Podniosła przyrząd, przyjrzała mu się. - Jeszcze takiego nie używałam.

Roarke sięgnął ręką, nacisnął klawisz u podstawy wykrywacza, który zaczął delikatnie buczeć.

- O Jezu! Trzymaj ręce na sterach! - krzyknęła do niego.

- Gdy będę chciał cię szantażować, zagrożę, że opowiem współ­pracownikom o twoim lęku wysokości i prędkości.

- Przypomnij mi, jeśli przeżyjemy, że mam ci dokopać. - Otarła o biodra spocone ręce, wzięła broń. - Będziesz potrzebował czegoś z mojego ekwipunku. Nie możesz tam wejść nieuzbrojony.

- Mam wszystko, czego mi potrzeba. - Posłał jej poważny uśmiech i skierował pojazd nad wodę.

Nie przeszkadzając mu, przenosiła potrzebne dane na wbudowany ekran helikoptera.

- Pięć miejsc od podstawy po koronę - powiedziała, wpatrując się w obraz. - Gdyby działali zgodnie z tymi planami, ile czasu zajęłoby ci unieszkodliwienie ładunków?

- To zależy. Nie potrafię powiedzieć, póki nie zobaczę bomb.

- Wsparcie jest dziewięć minut za nami. Jeśli to rzeczywiście okaże się ich celem, rozbrojenie ładunków będzie należało głównie do ciebie.

- Aktywacja czujników dalekiego zasięgu i ekranu - polecił. Monitor zaczął pracować. Eve zobaczyła światła, cienie, symbole. - Oto twój cel. Dwie osoby, dwa androidy, jeden pojazd.

- Czy dokonali aktywacji bomb?

- Za pomocą tego urządzenia nie mogę odczytać ładunków. - Zanotował w myśli, aby dodać tę funkcję. - Ale one tam są.

- Androidy są tu i tu? Uderzyła palcem w ekran, pokazując czarne kropki.

- Są na straży u podstawy monumentu. Byłaś kiedyś wewnątrz tej damy?

- Nie.

- Powinnaś się wstydzić - powiedział łagodnie. - U podstawy jest muzeum. Ona stoi na piedestale, wysokim na kilka pięter. Wszystkiego razem będzie dwadzieścia, dwadzieścia dwa piętra, co najmniej. Są dwie windy, ale w tych okolicznościach ja bym z nich nie korzystał. Będą schody. Wąskie, metalowe, wijące się. Aż do korony. Potem jest iglica, a schody wznoszą się dalej aż do pochodni.

Eve otarła usta ręką.

- Nie jest w jakimś sensie twoją własnością?

- Nie jest niczyją własnością.

- W porządku. Zniżmy się. - Zgrzytając zębami, uwolniła się od pasów. - Chcę, żebyś doleciał bardzo blisko, abym mogła wystrzelać androidy.

Nacisnął guzik pod tablicą rozdzielczą. Otworzył się schowek i ukazała się w nim strzelba laserowa dalekiego zasięgu z nok­towizorem.

- Lepiej spróbuj tego.

- Jezu, mógłbyś dostać za to pięć lat ciupy z zaostrzonym dozorem. Uśmiechnął się tylko, gdy ona wyciągnęła strzelbę i zważyła w ręce.

- Mogłabyś załatwić te dwa androidy, jeszcze zanim wylądujemy. Stawiam na ciebie, pani porucznik.

- Tylko ustabilizuj pojazd. - Otworzyła drzwi, skrzywiła się od podmuchu wiatru, następnie położyła się na brzuchu na podłodze kabiny.

- Jednego mamy na godzinie trzeciej, a drugiego na dziewiątej. Zaczniemy od tego na trzeciej, potem zrobię obrót, więc się trzymaj.

- Trzymaj mnie tylko w zasięgu - mruknęła i westchnęła głęboko. Z mroku, z delikatnej mgiełki wynurzyła się trzymająca wysoko pochodnię kobieca postać, z twarzą spokojną i w pewnym sensie uprzejmą.

Światła jarzyły się w niej i wokół niej, dodając jej świetności i znaczenia. Ileż to osób, pomyślała Eve, po przepłynięciu oceanu w drodze do Nowego Świata zobaczyło ją witającą i niosącą obietnicę? Obietnicę nowego życia?

Ileż to razy ona sama patrzyła na nią i nie myślała o niczym, poprzestając na tym, że tam była? Była zawsze. I teraz przysięgała na Boga, że będzie stać nadal.

Najpierw zobaczyła inny helikopter, jednostkę towarową zapar­kowaną w cieniu statuy. W noktowizorze płonęła czerwono na zielonym tle.

- Wchodzimy w zasięg strzału - ostrzegł Roarke. - Widzisz to?

- Nie, nie... Tak. Tak, mam bękarta. Trochę bliżej, trochę bliżej - mruczała, po czym zwolniła blokadę. Wystrzeliła, trafiła czysto, w środek korpusu. Miała tylko chwilę, aby dostrzec implozję robota i poczuć siłę odrzutu strzelby, która podrzuciła jej rękę. Roarke robił gwałtowny skręt.

- Teraz nas widzą - powiedział - więc zróbmy tak, aby było dwoje na dwoje. Android rusza się, zbliża się do godziny szóstej. Jeden z punktów wewnątrz biegnie w dół, szybko.

- Będziemy szybsi. Bliżej, bliżej, bliżej.

- On też ma broń o dużym zasięgu - powiedział spokojnie Roarke, gdy błysk światła o centymetry minął przednią szybę. - Robimy uniki. Zdmuchnij go, Eve.

Zaczepiła but o podstawę siedzenia, podczas gdy helikopter huśtał się i tańczył.

- Mam go. - Wypaliła, zobaczyła, jak strumień światła eksplodował na ziemi, a jej cel odsunął się. - Do diabła. Teraz.

Wciągnęła powietrze i wstrzymała oddech, nie zważając na błysk i blask ognia na zewnątrz. Chwyciła go w kreski celownika, nacisnęła spust i przecięła go precyzyjnie w talii.

- Osadź to pudło na ziemi! - krzyknęła, czołgając się do drzwi. - Jeśli znajdziesz okazję, rozwal ich transportowiec. - Rzuciła strzelbę na siedzenie. - Pomyślą dwa razy, zanim wysadzą obiekt, z którego nie będą mogli uciec.

Widziała, jak prędko zbliża się do niej ziemia, zaczęła robić szybkie oddechy, wyciskając z siebie adrenalinę.

- Będę ich od ciebie odciągała tak długo, jak będę mogła.

- Poczekaj, aż wyląduję. - Gdy pojął, co ona chce zrobić, ostrze paniki przeszyło mu trzewia. - Cholera, Eve, poczekaj, aż go osadzę.

Obserwowała zbliżający się grunt, czuła, jak szybkość maleje.

- Zegar tyka - powiedziała do niego i skoczyła.

Dla zamortyzowania wstrząsu trzymała luźno kolana. Jednak uderzywszy w ziemię i tocząc się, czuła ostry ból biegnący od butów w górę. Wstała, wyciągnęła broń i biegła zygzakami w kierunku wejścia do statuy.

Strumień gorąca świsnął tuż za nią. Eve rzuciła się na ziemię, przetoczyła i odpowiedziała ogniem. Powstawszy, zrzuciła z łydek rzemienie i zaciągnęła ochraniacze. Strzeliła w drzwi z obu typów broni i wpadła do środka.

W odpowiedzi spotkała się z ogniem z góry. Eve zobaczyła Clarissę w pełnym bojowym rynsztunku, ze szturmowym laserem w rękach, z dwoma ręcznymi miotaczami u boków.

- Dosyć tego! - zawołała Eve. - Już po wszystkim, Clarisso. Znaleźliśmy twoją centralę, mamy wszystkie informacje. Twoje transmisje do Montany zaprowadzą nas prosto do Hensona i całej reszty. Setka glin jedzie już na to miejsce.

Potężny wybuch wstrząsnął ziemią. Za drzwiami rozbłysło światło. Roarke, pomyślała Eve, uśmiechając się zimno.

- To poszedł twój środek lokomocji. Nie wydostaniesz się z wyspy. Rzuć to.

- Wysadzimy. Wysadzimy to wszystko. Nie zostanie nic prócz popiołów. - Clarissa wypuściła następne serię. - Tak, jak planował mój ojciec.

- Ale ty nie zajmiesz jego miejsca. - Eve przylepiła się do ściany. W środku sali był pierwszy ładunek, schowany w wąskiej metalowej skrzynce. Mogła zobaczyć migające, czerwone światełko. Czas, myślała. Ile jeszcze czasu?

- Wszystko się rozpada, wszystko, czego chciał, rozleci się, jeśli ty nie zajmiesz jego miejsca.

- Zajmę jego miejsce. My, Kasandra. - Posłała w dół strumień gorąca i światła, a następnie pobiegła w górę schodów.

Chwytając łapczywie powietrze, Eve pognała za nią. Gorąco paliło jej płuca, łzy spływały strumieniem z oczu, zamazując obraz. Słyszała, jak Clarissa wzywa męża, krzycząc o śmierci oraz zniszczeniu. I chwale. Stare metalowe schody biegły w górę, okrążając od wewnątrz statuę. Zobaczyła drugi ładunek, zawahała się przez ułamek sekundy, zastanawiając się, czy go samej nie rozładować.

To wahanie ochroniło ją przed laserowym strzałem prosto w twarz. Błyskawica minęła ją z gwizdem i zdmuchnęła trzy metalowe szczeble.

- Był wielkim człowiekiem! Bogiem. A został zamordowany przez faszystowskie wojska skorumpowanego rządu. Walczył za lud. Za masy.

- Zabijał ludzi, zabijał owe masy. Dzieci, niemowlęta, starców.

- Ofiary sprawiedliwej wojny.

- Gówno, nie sprawiedliwość. - Eve wyskoczyła z ukrycia, wy­strzeliła w górę na ślepo, w kierunku krzyku. Usłyszała skowyt gniewu lub bólu; nie była pewna. Miała nadzieję, że jednego i drugiego.

Znów biegły w górę.

Dostrzegła trzeci ładunek. Mówiła sobie, że Roarke zajmuje się już pierwszym. Musi. Nie słyszała z dołu odgłosów strzelaniny czy walki. Miał czyste pole, robił, co należało robić.

Spojrzała szybko na zegarek. Pozostało sześć minut do nadejścia wsparcia.

Łydki paliły, brakowało oddechu. Na chwilę straciła pewność spojrzenia, a ściśnięta w dłoni broń stała się ciężka i niewygodna.

Zbliżało się jakieś skrzypienie. Oparła się o ścianę, aby odzyskać oddech i orientację. Nie teraz, nie teraz. Wytrzyma to, musi to wytrzymać.

W końcu usłyszała za sobą kroki.

- Roarke?

- Pierwsza bomba załatwiona! - zawołał w górę schodów; jego głos był chłodny, rześki. - Idę do drugiej. Mają mechanizm zegarowy. Ustawiony na ósmą zero zero. Są zamknięte cyfrowo i naładowane.

- W porządku. - Potarła usta wierzchem dłoni. Była siódma pięćdziesiąt.

Odepchnęła się od ściany, zaczęła się wspinać. Na czwartą bombę zaledwie rzuciła okiem. Jej celem byli Bransonowie.

Gdy dostała się na szczyt, jej nerwy były napięte do ostateczności. Nogi miała jak z waty. Prześlizgując się wzdłuż muru, zobaczyła przez okienko obserwacyjne olśniewający widok. Ostatnia bomba umieszczona była w środku korony na głowie statuy.

- Clarisso.

- Kasandro.

- Kasandro - poprawiła się Eve, przesuwając się lekko, próbując objąć wzrokiem tak duży obszar, jak tylko się dało. - Umierając tutaj, nie dokończysz dzieła ojca.

- To będzie wielka historyczna chwila. Zniszczenie ukochanego symbolu miasta. Rozpadnie się na jego cześć, świat się dowie.

- Jak się dowie? Jak się dowie, skoro będziesz pogrzebana pod tonami kamienia i stali?

- Nie jesteśmy sami.

- Właśnie teraz pozostałych członków twojej grupy rewiduje się i aresztuje. - Znów spojrzała na zegarek i poczuła, jak pot spływa jej wzdłuż kręgosłupa. - Henson. - Rzuciła to nazwisko, mając nadzieję, że nią wstrząśnie. - Wiemy, gdzie się znajduje.

- Nigdy go nie dostaniecie. - Clarissa wystrzeliła z furią. - On był najwierniejszym przyjacielem mojego ojca. On mnie wychował. On dokończył mojego szkolenia.

- Po tym, gdy został zabity twój ojciec. Twój ojciec i twój brat. - Roarke musi już nadchodzić, mówiła sobie. Ostatnią bombę będą mogli rozbroić razem. Najwyższy czas. - Nie było cię w tamtym domu.

- Byłam z Hensonem. Madia umarła za mnie. Tak miało być. Słyszeliśmy wybuch z odległości kilku bloków. Widziałam, co te świnie zrobiły.

- A więc Henson wziął cię pod opiekę. A co z twoją matką?

- Nic niewarta suka. Żałuję, że sama jej nie zabiłam, że nie widziałam, jak umiera. Cieszyłabym się, przypominając sobie wszyst­kie chwile, kiedy na mnie wrzeszczała. Mój ojciec użył jej jako naczynia, nic poza tym.

- A gdy przestała być użyteczna, zostawił ją, biorąc ciebie i twojego brata.

- Aby nas uczyć, szkolić. Ale ja byłam jego światłem. Wiedział, że ja będę tym kimś. Inni widzieli we mnie tylko ładną dziewczynkę o miłym głosie. Ale on wiedział. Wiedział, że będę wojownikiem, jego boginią wojny. Tak samo, jak wiedział Henson. Jak wiedział mężczyzna, którego wybrałam na męża.

Branson. Eve potrząsnęła głową, aby zebrać myśli. O Boże, zapomniała o nim. A on przez cały czas w tym uczestniczył.

- Oczywiście, że nie oddałabym siebie człowiekowi, który nie byłby tego wart. Mogłabym sprawić, żeby myślał o mnie podobnie jak Zeke. Cóż za wzruszający chłopak, z promiennymi oczami, łatwowierny. Sprawił, że powiodły się ostatnie posunięcia. Śmierć Bransona, większość pieniędzy wyjęta z kont... B.D. i ja kontynuujemy naszą misję w innym miejscu, pod innymi nazwiskami. I całe bogactwo tego zepsutego społeczeństwa służy naszej sprawie.

- Ale teraz wszystko skończone. - Usłyszała poniżej stąpanie na schodach. Czas było ruszać.

- Nie boję się umrzeć tutaj.

- Dobrze. - Eve dała nurka w poprzek do wejścia, oddając strzał z miotacza. Widziała, jak uderzenie zwaliło Clarissę, a na jej biodrze zakwitła plama krwi. Schylona, podskoczyła i wykopała broń z drżącej ręki Clarissy. - Ale ja wolę cię widzieć w pudle, przez długi, bardzo długi czas.

- Ty też tu umrzesz. - Clarissa łapała oddech, gdy Eve ją rozbrajała.

- A gówno. Mam asa w rękawie.

Roarke ukazał się w drzwiach. Uśmiechnęła się do niego, kiedy nagle dostrzegła z tyłu jakiś ruch.

- Uważaj, tył! - krzyknęła.

Obrócił się, skoczył w bok. Ogień z broni Bransona osmolił mu rękaw. Eve dojrzała strużkę krwi, która trysnęła aż do jej stóp. Tamci już się zmagali, chwyciwszy się za ręce. Nie mogąc oddać pewnego strzału, Eve gotowała się do skoku.

Clarissa wyrzuciła nogi i uderzyła ją pod kolanami, posyłając na podłogę. Eve zaklęła, bo następny strzał roztrzaskał szkło. Do środka wtargnął wiatr, a z nim huk helikopterów, wycie syren.

- Za późno! - krzyczała Clarissa, jej piękne oczy były szeroko rozwarte i dzikie. - Zabij go, B.D. Zabij go, za mnie, gdy ona na to patrzy.

Ręka Roarke'a ześliznęła się z broni. Przejmujący ból przeszył ramię. Czując zapach własnej krwi, odsłonił zęby. Za sobą słyszał krzyk Eve, odgłos biegnących stóp. Ale wszystko, co mógł zobaczyć, to szalony głód mordu w oczach Bransona.

Broń znów podskoczyła, strzał dosięgnął sufitu. Wir wiatru porwał spadające kawałki gruzu, rzucając je w twarz jak maleńkie pociski. Kiedy ręka Bransona zacisnęła się mocno na jego gardle i ujrzał małe gwiazdki, zrobił gwałtowny obrót, waląc się na przeciwnika. Ten zryw rzucił ich przez barierkę i postrzępione szkło.

Eve słyszała wrzaski, lecz nie mogła ich odróżnić, czy były jej, czy Clarissy. Była już w połowie sali, gdy zobaczyła upadek Roarke'a. Serce jej stanęło, głowę ogarnęła pustka, beznadziejna pustka. Gdy biegła do okna, oślepiły ją światła nadlatujących helikopterów.

Roarke. W myśli wykrzyczała jego imię, ale z gardła wydobył się tylko zdławiony szloch. Zawrotna wysokość powodowała, że kręciło się jej w głowie, falująca wyobraźnia nasuwała obraz małego, skurczonego ciała na samym dole.

Wychodziła przez okno, nie mając pojęcia, co dalej robić, gdy go zobaczyła. Nie martwe, połamane ciało u podnóża statuy, ale mężczyznę trzymającego się zakrwawionymi rękami wąskiej fałdy omszałego brązu.

- Trzymaj się. Na miłość boską, trzymaj się.

Zaczęła przekładać nogi na zewnątrz, gdy Clarissa uderzyła ją głową w plecy. Zachwiała się, złapała powietrze. Eve przekręciła się prawie odruchowo, wykonując kopnięcie w tył, po czym umieściła jeden but na piersi, a drugi na twarzy Clarissy.

- Odczep się ode mnie, ty suko.

Eve, słysząc za sobą wycie i jęki, wychyliła się na kąsający wiatr, oparła przeponę o parapet okna i wyciągnęła rękę do Roarke'a.

- Sięgnij do góry. Chwyć mnie mocno, Roarke!

Wiedział, że się osuwa. Krew spływała mu po ramieniu, między palcami. Już przedtem znajdował się w obliczu śmierci, nieobce było mu uczucie, że ten oddech, ten jeden oddech, może być ostatni.

Ale, u diabła, nie będzie. Nie teraz, gdy jego żona patrzy na niego przerażonym wzrokiem, wzywając go, ryzykując życie, aby go ratować. Zacisnął zęby i ciężar ciała zawiesił na zranionym ramieniu. Gdy wyciągnął do niej rękę, głowę i żołądek zalała fala mdlącego bólu.

Ale jej ręka chwyciła jego rękę, stanowczo i mocno.

Eve biła czubkami butów w ścianę, aby znaleźć punkt oparcia i forsując do bólu mięśnie, wyciągnęła drugą rękę.

- Wciągnę cię. Daj mi drugą rękę. Wciągnę cię. Pospiesz się. Gdy jej palce zacisnęły się na jego śliskich od krwi palcach i ześliznęły się, przed oczami zrobiło mu się szaro. Wtedy zacisnęła rękę na jego nadgarstku i zaczęła ciągnąć. Odpadł od ściany, po czym zaczął się podciągać, o centymetr, o dwa centymetry. Widział, jak pot spływa po jej twarzy, jak spływa do oczu. Wpił się w jej oczy. Wreszcie jego ręka znalazła się na parapecie okna, chwyciła mocno. Ostatni wysiłek i znalazł się w środku, zwalając się na nią.

- Dzięki ci, Boże. Roarke. Dzięki Bogu.

- Godzina! - Stoczył się i prawie że wpadł na ostatnią bombę. Odczyt wskazywał czterdzieści pięć sekund. - Uciekaj, Eve. - Po­wiedział chłodno, zabierając się do pracy.

- Rozbrój ją. - Z trudem odzyskiwała oddech. - Rozbrój.

- Nie będzie czasu. - Potłuczona, zakrwawiona Clarissa, pod­ciągając się, stanęła na nogach. - Umrzemy tutaj. Wszyscy. Dwaj mężczyźni, których kochałam, męczennicy za sprawę.

- Pieprzę twoją sprawę. - Eve wyrwała swój nadajnik. - Oczyścić ten teren. Oczyścić teren. Została jedna nierozbrojona. Pracujemy nad nią. - Wyłączyła nadajnik, słysząc harmider okrzyków i rozkazów. - Przeżyjesz czy umrzesz - powiedziała, patrząc Clarissie w oczy - zawsze przegrasz.

- Umrę - odpowiedziała. - Po swojemu. Wykrzykując imię ojca, wyskoczyła przez okno.

- Jezu Chryste. - Pod Eve zaczęły uginać się kolana, ale oparła się o bombę. - Rozbroisz to, prawda?

- Pracuję. - Jednak palce miał śliskie, a wykrwawiony organizm domagał się odpoczynku. Odczyt wskazywał, że pozostało jeszcze dwadzieścia sześć sekund, dwadzieścia pięć, dwadzieścia cztery.

- Wyjdzie na styk. - Odciął się od bólu, tak jak się tego nauczył w dzieciństwie. Przejść, obejść. Przeżyć.

- Zaczynaj. Będę za tobą.

- Nie marnuj oddechu. - Przesunęła się do jego boku. Siedemnaście, szesnaście, piętnaście. Położyła mu rękę na barku. Stanowili o całości. Światło krążącego helikoptera wpadło przez okna, rozświetlało jego twarz. Skazany na zgubę anioł z ustami poety i oczami wojownika. Była z nim rok i wszystko się odmieniło.

- Kocham cię, Roarke.

Odpowiedział jedynie chrząknięciem, na co niemal się uśmiechnęła. Zdjęła wzrok z jego twarzy i spojrzała na dół, na odczyt. Dziewięć, osiem, siedem...

Jej ręka mocniej zacisnęła się na jego ramieniu. Wstrzymała oddech.

- Nie zechciałaby pani tego powtórzyć, pani porucznik? Wypuściła powietrze i wpatrywała się w odczyt.

- Załatwiłeś ją.

- Z czterema sekundami w zapasie. Nieźle. - Przyciągnął ją do siebie zdrową ręką. Jego dzikie oczy wojownika z błyskiem utonęły w jej oczach. - Pocałuj mnie, Eve.

Zaniosła się śmiechem, a on, nie zważając na krążące światła, na wycie syren i nieustanny pisk jej nadajnika, przycisnął swoje wargi do jej ust.

- Żyjemy.

- I jesteśmy cali. - Zanurzył twarz w jej włosach. - Dziękuję za to podciąganie.

- Do usług. - Radośnie otoczyła go ramionami, ścisnęła, od­skoczyła, gdy zawył z bólu. - Co? O Boże, twoja ręka. Wygląda niedobrze.

- Dość marnie. - Starł krew ze swojej, a potem z jej twarzy. - Ale będzie trzymała.

- Uff. - Rozdarła jego rękaw, zmarszczyła czoło na widok rany i szybko ją zawinęła. - Tym razem będę musiała zaciągnąć twój tyłek do centrum zdrowia, kolego. - Potknęła się, ale potrząsnęła głową, gdy ją chwycił.

- Będziemy musieli zdobyć duże łóżko. Jesteś ranna?

- Nie. Tylko niesamowicie zmęczona. - Myśli jej nagle odfrunęły i zachichotała. - Skończyły mi się te moje cztery czy pięć godzin wytargowane przez zażycie tych chemicznych świństw. Wszystko w porządku. Po prostu muszę się położyć i to naprawdę szybko.

Jednak objęła go jedną ręką w talii, obróciła nim. Razem patrzyli teraz ponad wodą na światła miasta, które błyskały i migotały na tle ciemności.

- Ale widok?

Otoczył ją ramieniem. Trudno by było powiedzieć, kto tu kogo podtrzymywał.

- Tak, porażający. Chodźmy do domu, Eve.

- Dobrze. - Gdy szli w kierunku drzwi, wyciągnęła nadajnik. - Tu Dallas, porucznik Eve. Jesteśmy bezpieczni.

- Pani porucznik. - Przez ogarniające ją zmęczenie głos Whitneya przebijał się jak łagodne brzęczenie. Umilkło najsłabsze echo ad­renaliny. - Meldunek?

- Ach... - Potrząsnęła głową, ale niezupełnie otrzeźwiała. - Urządzenia wybuchowe rozbrojone, ekipa od materiałów wybucho­wych może je usunąć. Bransonowie wyskoczyli. Potrzebna jest ekipa do usuwania zwłok, aby zeskrobała to, co z nich zostało. Komendan­cie... Roarke jest ranny. Wiozę go do centrum medycznego.

- Czy jest w ciężkim stanie?

Na schodach zataczali się, zmieniali uchwyty rąk i wytrwale schodzili. Eve musiała stłumić chichot.

- Och, jesteśmy nieźle poturbowani, komendancie. Ale dziękujemy, wytrzymamy. Czy może mi pan wyświadczyć przysługę?

Na miniekranie brwi Whitneya ściągnęły się ze zdumienia.

- Tak?

- Może pan zlokalizować Peabody, McNaba i Feeneya? I powie­dzieć im, że jesteśmy żywi? No, w zasadzie żywi. Martwią się, a ja nie czuję się na tyle dobrze, aby charakteryzować im nasze położenie. Ach, i proszę powiedzieć Peabody, aby wzięła gdzieś Zeke'a i go upiła albo zrobiła z nim coś w tym rodzaju. Lepiej zniesie ten upadek.

- Słucham?

Schodząc na parter, odwróciła się i rzuciła Roarke'owi zdziwione spojrzenie, gdy ten zatrząsł się od śmiechu.

- Hm, przepraszam komendancie, zdaje się, że mamy na tym kanale jakieś zakłócenia.

Roarke wziął z jej rąk nadajnik i wyłączył go.

- Obawiam się, że możesz poprosić swego przełożonego, aby dołączył do pijackiej orgii.

- O Jezu, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że mogłabym to powiedzieć. - Wyszła na dokuczliwe podmuchy wiatru, zerknęła na przepyszny taniec świateł lądujących helikopterów. Przetarła ręką twarz, widząc wyskakujące i pędzące w kierunku statuy drużyny. - Chodźmy stąd, zanim znów nie powiem czegoś głupiego.

W czasie gdy wciągali się wzajemnie do odrzutowego helikoptera, nie chciała niczego więcej jak tylko zwinąć się w jakimś kącie i spać przez tydzień. Ziewając, odwróciła głowę i spojrzała na Roarke'a, który chwycił za stery. Był zakrwawiony, miał porozrywane ubranie, a jednak wyglądał wspaniale. Przebiła się uśmiechem przez zasłonę zmęczenia i troski.

- Roarke? Przyjemnie się z tobą pracuje.

Jego oczy rozbłysły dziko i niebiesko. Zajaśniał w odpowiedzi szerokim uśmiechem.

- Cała przyjemność po mojej stronie, pani porucznik. Jak zawsze.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nora Roberts Cykl Rodzina O Hurleyów (1) Opętanie
Nora Roberts Cykl Rodzina O Hurleyów (4) Ostatnia uczciwa kobieta
Nora Roberts Cykl Rodzina O Hurleyów (3) Zagubieni
Nora Roberts Cykl Rodzina O Hurleyów (2) Za kulisami
Od kołyski aż po grób - streszczenie, makroekonomia II
Miłość aż po grób
In Death 04 Śmiertelna ekstaza Nora Roberts
In Death 07 Randka ze smierci Nora Roberts
Roberts Nora (Robb J D ) In Death 05 Czarna ceremonia
Nora Roberts Concannon Sisters Trilogy 02 Born In Ice
Nora Roberts Concannon Sisters Trilogy 03 Born In Shame

więcej podobnych podstron