Caroline Anderson
Może, czy na pewno
Definitely maybe
Tassy oniemiała.
To było jak grom z jasnego nieba. Cały czas pracowała spokojnie, nikomu nie wchodząc w drogę, a tu ni stąd, ni zowąd w jej życie wtargnął on. Nie przypuszczała, że cokolwiek jest w stanie wywrzeć na niej aż takie wrażenie.
Ale nic z tego. Choćby padł na kolana i utrzymywał, że jest najwspanialszą kobietą pod słońcem, ona będzie jak kamień. Choćby był jeszcze wyższy niż ona, miał miękkie ciemnoblond włosy i arystokratyczne rysy, a do tego promienne, roześmiane oczy o barwie wiosennej trawy i ciało, za które oddałaby pół życia – ona będzie jak kamień.
Weźmy na przykład jego gust. Godny pożałowania. Bo czy normalny człowiek włożyłby krawat, po którym paradują różowe słonie? Ale te jego oczy mają swój urok...
O do licha! Patrzył jej prosto w oczy, przeszywał ją wzrokiem. Poczuła, jak serce bije jej niespokojnie, a policzki oblewają się rumieńcem.
Odwróciła się z powrotem do małego pacjenta i namówiła go na jeszcze jedną łyżeczkę wysokobiałkowej galaretki.
Dobra robota, pomyślała sobie. Jednak po chwili zabrakło jej tchu i musiała zaczerpnąć powietrza. Te cudowne zielone oczy znalazły się tuż przed nią.
Ojcowie są coraz przystojniejsi, stwierdziła, zapominając o bożym świecie. Walczyła z sobą, by zachować należyty dystans.
– Czy mogę panu pomóc? – Zdegustowana skonstatowała, że ten dźwięczny głosik przystoi raczej filmowej amantce. Weź się z garść, dziewczyno, przywołała się do porządku.
– Siostra Franklin? – spytał ze swobodnym, czarującym uśmiechem. Jej napięcie rosło i rosło. I jak tu wziąć się w garść? – Jestem Benedict Lazaar.
– Lazaar? – Chyba pamięć ją zawodzi. Nie przypomina sobie pacjenta o takim nazwisku, ale może to ojczym?
– Doktor Lazaar – wyjaśnił usłużnie.
O, do diabła. Jak się okazuje, pamięć jest zawodna.
– Oczywiście. Przepraszam. Mam chyba zły dzień.
Naturalnie zauważył jej zmieszanie. Nie zapomni o tym, bo trudno oczekiwać po nim wielkoduszności. Uśmiechem mógłby rozmrozić wieczną zmarzlinę. Wyprostowała się, odłożyła łyżeczkę i wytarła rękę w fartuch.
– Bardzo mi miło, doktorze Lazaar. Witamy na oddziale.
Urwała z wrażenia, gdy poczuła, jak jej ręka tonie w jego ogromnej, ciepłej dłoni. Cofnęła rękę jak oparzona i spojrzała na dziecko.
– Skończyliśmy, prawda, Sam? Zaraz z panem porozmawiam, doktorze Lazaar. Muszę posprzątać. Proszę pójść do mojego gabinetu, dobrze? Pielęgniarki wskażą panu drogę.
Zajęła się krzątaniną przy pacjencie. Usiłowała zapanować nad sobą, gdyż jej organizm zareagował w sposób nieoczekiwany i bardzo nieprzyjemny. Bo kto to widział, żeby osobą w jej wieku rządziły hormony? Sfrustrowana, miała ochotę rzucić czymś o ścianę. Odgarnęła włosy z czoła Sama, za co chłopiec rzucił jej niezbyt zadowolone spojrzenie, i zostawiła go w spokoju. Poszła do człowieka, który zapewne będzie cierniem w jej oku.
Jak teraz pracować? Nie można nawet na niego spojrzeć, bo kolana odmawiają posłuszeństwa. Doktor Lazaar był bardzo przystojny, lecz przecież zawsze wierzyła w wyższość ducha nad materią i rozsądku nad pożądaniem. Mężczyzna o takiej powierzchowności zapewne znakomicie zdaje sobie sprawę, jakie wrażenie wywiera na kobietach, a sądząc po tym uśmiechu, z największą przyjemnością wykorzystuje słabość płci przeciwnej!
Tylko się powiesić! Z impetem wkroczyła do swego pokoju i stanęła oko w oko z tym frustrującym człowiekiem.
– Przyszedłem z panią porozmawiać. – I znowu ten uśmiech.
I to samo głupie drżenie serca.
– Proszę bardzo. Napije się pan herbaty?
– Ma pani chwilkę czasu?
– Znajdę, jeśli trzeba. Jeszcze nie miałam przerwy na lunch. Spodziewałam się pana dopiero jutro.
Prędko wstawiła wodę, znalazła herbatę ekspresową i herbatniki.
– Ja też nie miałem zamiaru się dzisiaj zjawiać, ale pomyślałem sobie, że warto może przyjść i poznać ludzi, zobaczyć oddział, przejrzeć karty, rozumie pani.
Nie rozumiała, bo nikt tego nigdy nie robił. Wszyscy po prostu przychodzili pierwszego dnia do pracy. Lepiej zorganizowani pojawiali się dzierżąc stetoskop, mniej ambitni jeszcze wspominali imprezy pożegnalne, przynosząc jedynie kaca. I wszystko było w porządku.
Może on jest inny. A może słonie latają? Co prawda Josh od pierwszego dnia był wspaniały, tak przynajmniej słyszała. Oczywiście wtedy jeszcze tu nie pracowała. Oddziałową była Melissa Shaw, obecnie żona Josha, matka ich dwojga cudownych dzieci. Widać współpraca była owocna!
Niedawno oddział został rozbudowany, Josh awansował na nowo utworzone stanowisko młodszego konsultanta i dlatego teraz po oddziale panoszył się jego przystojny następca.
Zastanawiała się, jak przybysz wypadnie w porównaniu z Joshem; zapewne gorzej pod każdym względem – z wyjątkiem postury i może uroku osobistego. Jeśli chodzi o sylwetkę, bił każdego na głowę. Matki na pewno będą nim zachwycone.
Wręczyła mu filiżankę i przysiadła na skraju krzesła, usiłując nie widzieć jego bioder wspartych o parapet tuż obok. Zasłaniał pół okna i chyba celowo stanął tyłem do światła, tak że nie sposób było odczytać wyrazu jego twarzy.
Bawiła się bezmyślnie łyżką, goniąc bąbelki na powierzchni herbaty. Zapragnęła przerwać milczenie i zapytała go uprzejmie, gdzie pracował poprzednio.
– W Londynie – odparł z widocznym niesmakiem.
– Nie podobało się tam panu?
– Nie – roześmiał się. – Albo się coś lubi, albo nie. Jak pani zauważyła, nie podobało mi się w Londynie. Niektórzy mają mi to za złe. – Sposępniał. W szczerej rozmowie pewnie miałby o wiele więcej do powiedzenia.
Potem przystąpił do oględzin jej gabinetu: wertował zapiski, rozglądał się ciekawie. Nagle wyobraziła sobie, jak rządziłby się w jej mieszkaniu – lustrował rzeczy osobiste z tą samą nieposkromioną ciekawością – i poczuła nieodpartą chęć dać mu po łapach.
– Karty pacjentów są tam, na wózku. – Postawiła filiżankę z takim impetem, że jej zawartość wylała się na talerzyk. – Proszę je swobodnie przejrzeć. Muszę już iść.
Wyszła. Za drzwiami atmosfera nie była już tak gęsta. Można normalnie oddychać...
Ben od dawna nie był tak poruszony. Nie mógł usiedzieć spokojnie, rozpierała go ogromna energia. Jeśli nie liczyć siostry Franklin, w myślach miał pustkę. Była wspaniała – wysoka, silna, ale i szczupła, a na widok miękkiej linii jej pleców pochylonych nad pacjentem zapragnął przygarnąć ją do piersi i poczuć dotyk jej zdrowego ciała.
Nie nosiła typowego stroju pielęgniarek, lecz granatowy fartuch z królewskim godłem, ozdobiony licznymi postaciami z bajek. Zauważył jednak jej szczupłą talię i krągły zarys bioder. Miała ciemne włosy o kasztanowym odcieniu, zaczesane do tyłu i upięte pod czapeczką. Zastanawiał się, jaka jest ich długość i jakie to byłoby uczucie wziąć je do ręki. Potem przypomniał sobie jej pełne rezerwy spojrzenie. Ktoś musiał ją skrzywdzić.
Odwrócił się od okna z westchnieniem, usiadł na jej miejscu i przystąpił do przeglądania dokumentacji. Trzeba też myśleć o pracy, a nie tylko o współpracowniczce...
Tassy wróciła do Sama. Siedział znudzony, zmęczony i niespokojny. Martwiła się o niego. Cierpiał na ostrą chorobę gośćcową, bardzo rzadko dziś spotykaną, atakującą nie tylko stawy, ale i mięśnie, a nawet serce. Był podparty z boku, gdyż miał pląsawicę, czyli nie kontrolowane ruchy ciała, i zachodziła obawa, że spadnie na podłogę.
Już nie pomagały zapewnienia, że objawy miną. Sam nabrał przekonania, że tak będzie zawsze. Bał się, że do końca życia będzie się wił i skręcał. Często czuł, że serce bije mu nieregularnie. Był kłębkiem nerwów, przerażonym, nieszczęśliwym dzieckiem.
– Co to był za laluś? – zapytał.
– Nowy lekarz. Będzie cię prowadził.
– A doktor Lancaster?
– Jest teraz konsultantem. Będziesz go jeszcze widywał. Właściwie jesteś pacjentem doktora Barretta, doktor Lazaar pracuje w jego zespole.
– Miał okropny krawat. Wolę doktora Lancastera.
Tassy uśmiechnęła się szeroko.
– Zgadzam się co do krawatu, chociaż to była tylko nieoficjalna wizyta. Podejrzewam, że jutro będzie lepszy.
– Co będzie lepsze? – spytał znajomy już głos.
Oboje poczuli się nieswojo.
– Krawat. – Sam był bezpośredni. Tassy wolałaby wymyślić jakieś dyplomatyczne kłamstewko.
Doktor Lazaar, po dokładnych oględzinach różowych słoni, rzucił Samowi porozumiewawcze spojrzenie.
– Nie podoba ci się mój krawat? A ja myślałem, że jest świetny.
Sam wzniósł oczy do góry, ale Ben nie wyglądał na speszonego, podobnie zresztą jak słonie. Tassy dokładała starań, by podtrzymać rozmowę.
– Właśnie tłumaczyłam, że rozpoczyna pan pracę dopiero jutro i wtedy zapewne ubierze się inaczej.
– Inaczej?
– Hm. No, wie pan... – Rozłożyła ręce i zaczerwieniła się lekko. – Mniej...
– Krzykliwie?
– Hm...
Uśmiechnął się lekko ironicznie.
– Przykro mi, ale to jeden z subtelniejszych krawatów w mojej kolekcji.
Tassy zatkała usta ze śmiechu, a Sam jęknął i jeszcze raz z westchnieniem wzniósł oczy do góry.
– O rany, wielbiciel mody.
Trzeba przyznać, że doktor Lazaar łatwo się uśmiechał.
– Nie martw się, to moja jedyna wada. No, może niezupełnie – dorzucił półgłosem do Tassy. Rozbudził w niej na nowo wyobraźnię i oblała się purpurą. Wolałaby schować się w mysią dziurę, byle nie patrzeć w te przeklęte zielone ślepska.
– Co może mi pan powiedzieć o siostrze Franklin?
Josh Lancaster obrzucił badawczym wzrokiem Bena, który ze wszystkich sił starał się zachować neutralny i niewinny wyraz twarzy. Ta diablica zafascynowała go. Nie mógł zmrużyć oka, a jeżeli już nadchodził sen, to zdecydowanie niecenzuralny. Teraz zastosował przemyślaną taktykę. Pytał o oddział, o pacjentów, o rutynowe postępowanie i metody terapii. Dopiero potem pozwolił sobie zadać to jedno jedyne pytanie, na które tak naprawdę szukał odpowiedzi.
Josh sondował go wzrokiem.
– Wspaniała. Podpora naszego oddziału. A dlaczego pan pyta?
– Z ciekawości zawodowej.
Josh uniósł brwi z niedowierzaniem, Ben zaś przywołał na twarz uśmiech.
– Zauważyłem też przez przypadek, że ma dość długie nogi.
– I niezłe ciało, a do tego ładną buzię i śliczny uśmiech, wspaniałe włosy oraz najmilsze usposobienie pod słońcem. Ma też zjadliwy dowcip, bardzo niskie mniemanie o mężczyznach i o flircie, i jest nieosiągalna. – Nagle spoważniał. – Przykro mi, kolego. Tassy to niełatwa zdobycz.
– Tassy?
– Właściwie nazywa się Natasha, ale nikt nie śmie tak się do niej zwracać. Ona nie cierpi tego imienia.
– Rosjanka?
– Tak jak ja Chińczyk. Jej matka chciała mieć córkę balerinę.
Ben odnotował ten fakt z przykrością. Za balerinami nie przepadał. A jednak...
– Zamężna?
– Kiedyś chyba miała męża. – Josh oszczędzał słowa. – Nie mówi o tym. Nie radzę wypytywać.
– Ale coś ją odstraszyło?
– Zapewne. Jak powiedziałem, musi pan znaleźć sobie inną zabawkę.
– A skąd podejrzenie, że chcę się zabawić?
Spojrzenie Josha przenikało go jak błękitne promienie lasera.
– Nie wiem, czego pan od niej chce, Ben, ale proszę szukać tego gdzie indziej. Tassy nie interesuje się mężczyznami.
Mężczyznami może nie, uznał Ben, ale mną tak. Dostrzegł w jej oczach zainteresowanie, choć pewnie przeklinała samą siebie za ten przejaw słabości. Przed chwilą weszła do pokoju i poczuł, jak serce podskoczyło mu do gardła.
Nie czuł się tak od wielu lat, mniej więcej od czasu skończenia dwudziestu lat. Chyba nie miało to wiele wspólnego z seksem, choć nie mógł zaprzeczyć, że lubi seks. Tutaj jednak miał do czynienia z uczuciem głębszym. Gorąco zapragnął zaopiekować się tą dziewczyną, widząc ukryty ból w jej oczach i próby uniknięcia kontaktu wzrokowego, jeśli nie był on absolutnie niezbędny. Jeżeli już musiała spojrzeć mu w oczy, robiła to z przekorą. Przy niej prawie zapominał...
Tassy podniosła wzrok na Josha.
– Sam skarży się na ból kolana. Chyba ma znowu zapalenie stawu. Noga mu się trzęsie i boli. Który z panów się nim zajmie?
Josh spojrzał na Bena i wzruszył ramionami.
– Teoretycznie to już pański pacjent. Ale mogę ten raz pójść z panem.
– Chyba sobie poradzę. Jakie leki przyjmuje?
Josh poszperał w papierach, wyjął kartę i wręczył ją Benowi.
– Sterydy, ponieważ wystąpiły też zmiany w sercu. Tyle że mały jest uczulony, więc rozważamy przejście na aspirynę, na przykład w postaci rozpuszczalnej. W każdym razie trzeba stopniowo ograniczyć podawanie sterydów. Chyba będzie pan musiał porozmawiać o tym z Andrew. Może będą potrzebne środki uspokajające, żeby powstrzymać nie kontrolowane ruchy kończyn. Wszystko jest w karcie. Ben skinął głową.
– Dobrze. Pogadam z nim. Jak pani sądzi, czy spodoba mu się mój krawat?
Na twarzy Tassy pojawił się mimowolny uśmiech.
– Mam pewne wątpliwości, ale podejrzewam, że odwróci to jego uwagę.
– Ja też tak myślałem. – Poklepał czule jaskrawozielone żabki. – Siostro Franklin, proszę mnie zaprowadzić do pacjenta.
Przez całą drogę nie dawała jej spokoju myśl o ogromnym człowieku idącym tuż za nią. Oprócz krawatu z żabkami miał na sobie cytrynową koszulę, od której każdy odwracał oczy, turkusowe sztruksowe spodnie i wysokie buciory. Mimo słusznego wzrostu poruszał się niemal bezgłośnie. Tassy czuła się tak, jakby się na nią czaił.
Bzdura. Przecież miał obowiązek iść za nią do pacjenta!
Weszła do niedużego pokoju ośmioletniego Sama i uśmiechnęła się szeroko.
– Doktor Lazaar przyszedł cię zobaczyć. Z żabami – dodała szeptem.
– O rany! – Sam kolejny raz wzniósł oczy do nieba.
– Miło mi, że ci się podoba, synku – rzekł z zadowoleniem Ben. Oparł dłonie o krawędź łóżka i pochylił się z uśmiechem. – Słyszałem, że kiepsko się miewasz? Boli noga?
– Raczej kolano.
Ben podwinął koc i przyglądał się chwilę lewej nodze chłopaka. Dobrze, pomyślała Tassy, na razie nie dotyka, tylko patrzy. To dobry znak. Posłuchał serca i znów spojrzał na kolano.
– Możesz poruszyć nogą?
Sam pokręcił głową.
– Boli przy każdym ruchu i ciągle się trzęsie.
W tym momencie noga podskoczyła mimo woli. Sam zapłakał i przytulił się do Tassy, szukając pocieszenia. Odruchowo przygarnęła go i zaczęła uspokajać śpiewnym głosem.
Wielkie ręce Bena tym razem spoczęły na kolanie Sama, badały jego temperaturę i obrzęk. Wbrew pozorom Ben Lazaar miał niewiarygodnie delikatne dłonie, a z pacjentem obchodził się jak z porcelaną. Badał krótko, lecz gruntownie.
– Okład z lodu i odpoczynek. Podejrzewam, że tego ostatniego ci nie brakuje. Jeżeli nie przejdzie, podamy coś na uspokojenie, dobrze, staruszku?
Sam uśmiechnął się słabo.
– Jak długo jeszcze tu będę? – zapytał smętnym tonem.
– Aż poczujesz się lepiej. Trudno przewidzieć konkretnie do kiedy, ale na pewno nie będziemy cię przetrzymywać, zwłaszcza jeśli będziesz niemiły dla moich żab i słoni.
– Nie ma pan żadnych prawdziwych krawatów? – Sam był zakłopotany. – Wie pan, granatowych, szarych albo ciemnoczerwonych w drobne wzorki?
– Owszem, mam prawdziwe krawaty. Wkładam je, kiedy idę na rozmowę w sprawie pracy. – Och, te przeklęte zielone oczy! – Siostro Franklin, czy mogłaby pani oprowadzić mnie po oddziale?
Serce to zdrajca. Znowu szybciej bije.
– Oczywiście. Sam, wrócę za chwilkę z okładem.
– Nie spiesz się. Nie cierpię okładów. – Sam był niezadowolony. – Chcę wstać.
– Nie wolno ci, przecież wiesz. Bądź grzeczny, to Carol ci poczyta, dobrze?
Skinął lekko głową. Miała ochotę przytulić to dzielne dziecko. Zamiast tego pokiwała mu palcami na pożegnanie i wyszła z Benem na korytarz.
– Mały bohater – rzekł cicho Ben. – Ta noga musi paskudnie boleć. Od dawna jest chory?
– Czasem ma nawroty. Najgorsze jest chyba to, że nie może odpocząć, bo ciągle ma drgawki.
Ben skinął głową w zamyśleniu i położył palec na ustach. Tassy nie mogła się oprzeć pokusie i syciła wzrok widokiem jego pełnych warg. Wtem opuścił rękę i odwrócił się do niej. Przyłapał ją na gorącym uczynku.
Jego brwi uniosły się odrobinę. Tassy poczuła, jak jej policzki powoli oblewają się czerwienią. Uśmiech, który pojawił się na ustach Bena, był lekki, wyrażał zrozumienie i rozwścieczył ją na dobre. Jak on śmie być tak protekcjonalny i poufały? Rzuciła mu gniewne spojrzenie, ale odpowiedział jeszcze szerszym uśmiechem.
– Mówiliśmy o Samie – wycedziła przez zęby.
– Tak. Lód, środki uspokajające, a jeśli nie poczuje ulgi w ciągu godziny, wiele miłości i uwagi. Gdzie jego matka?
– W pracy. Jest fryzjerką i dość dobrze daje sobie radę. Ojciec nie przejawia zainteresowania losem syna.
Ben zacisnął mocno usta. Tassy po raz pierwszy ujrzała jego inną twarz: była to twarz twardego, bezkompromisowego człowieka, którego powołaniem jest bronić bezbronnych.
– Przed poczęciem ludzie powinni zdawać egzamin i podpisywać umowę – mruknął. – Tyle mamy dzieci z rozbitych rodzin, w domach dziecka, rodzinach zastępczych... Co za bezmyślność. – Westchnął i znów zwrócił się do niej z wymuszonym uśmiechem, który jednak nie rozpromienił jego oczu. – Przepraszam, słoneczko, następnym razem każ mi się po prostu zamknąć.
Tassy pokręciła głową.
– Nic podobnego. W pełni się z panem zgadzam. Ludzie nie dotrzymują słowa. Nie można ufać nikomu.
– Mnie można.
– Wszyscy tak mówią – odparła lekko.
Poszli do kuchni, która po wejściu Bena nagle skurczyła się do rozmiarów puszki od konserw. Wierzyć mu? Do diabła! Toż ona nie może wierzyć nawet sobie. Wyjęła lód z lodówki.
– Zrobię Samowi okład i poproszę Carol, żeby mu coś poczytała.
– Kto to jest Carol?
– Jedna z pacjentek. Po operacji kręgosłupa. Miała skoliozę. Już troszeczkę chodzi, ale bardzo się nudzi. Jak dobrze pójdzie, niedługo ją wypiszemy.
– Nie buntuje się, że musi mu czytać?
– Nie. Uważa, że Sam jest nadzwyczajny. Ma kapitalne poczucie humoru.
– Ale nie podobają mu się moje krawaty – ubolewał Ben.
– O gustach się nie dyskutuje.
– Ale wie pani, to się przydaje. Dzieciaki nie boją się mojego przyjścia, tylko główkują, jaki krawat włożę.
Jeszcze raz przyjrzała się żabkom i musiała przyznać, że może nie grzeszą elegancją, ale za to znakomicie poprawiają humor i dodają otuchy. Uśmiechnęła się, po raz pierwszy tego dnia spojrzała mu w oczy i niemal utonęła w ich głębi. Uśmiech zgasł jej na twarzy, zdławiony ogniem pożądania, które sprawiło, że ugięły się pod nią kolana. A skoro już mowa o kolanach...
– Muszę iść.
– Ja też. Proszę mnie zawołać, jeżeli będę mógł w czymś pomóc.
Skinęła głową, poprosiła pielęgniarkę o sporządzenie okładu dla Sama i zajęła się pracą. Ma pod opieką oddział pełen dzieci. Nie może sobie pozwolić na dumanie o jednym mężczyźnie i jego absurdalnie pięknych oczach...
– Dobrze. Teraz już na pewno idę do domu.
Josh roześmiał się.
– Jesteś pewna, Tassy? Dyżur skończyłaś dwie godziny temu.
– Najzupełniej pewna. Idę do domu. Zrobię sobie ogromną kanapkę i zjem ją w wannie.
– Świetnie. O cholera. – Zadzwonił pager i Josh poszedł do izby przyjęć.
Ben, który siedział przy biurku i wypełniał kartę jakiegoś pacjenta, podniósł wzrok i znów obezwładnił ją spojrzeniem.
– Dziękuję za pomoc. Wiem, że panią przetrzymałem. Może da mi pani szansę zrewanżować się kolacją?
Propozycja była kusząca. Nawet przez chwilę wahała się, ale potem przypomniała sobie, dlaczego w takich razach nie należy się zgadzać, i pokręciła głową.
– Przykro mi. Nie mogę.
– Czego pani nie może? Jeść? Chyba nic więcej nie proponowałem.
Jej policzki znów oblały się znienawidzoną purpurą. Oczywiście, że chodzi tylko o kolację. Przecież nie o nią. O czym właściwie myślała?
– Nigdy nie umawiam się z kolegami z pracy – wyjaśniła pospiesznie.
– To może pójdziemy do bufetu?
I tyle oczu będzie na nich patrzyło, tyle języków będzie rozprawiało. Nic z tych rzeczy.
– Zgoda, może to nie najszczęśliwszy pomysł. – Szeroki uśmiech wskazywał, że Ben znów czytał w jej myślach. – Po prostu pomyślałem sobie, że miło byłoby gdzieś razem pójść. Nie miałem zdrożnych zamiarów.
– Wcale pana o to nie posądzam. Po prostu...
– Nie może pani?
– Właściwie nie udzielam się towarzysko. Mieszkam sobie spokojnie w wynajętym domku za miastem. Nikomu nie wchodzę w drogę i trzymam się na uboczu. Tak wolę.
– Bo to bezpieczniej?
Spojrzała mu przekornie w oczy.
– Tak, jeżeli bardzo chce pan wiedzieć.
– Z bezpieczeństwem też można przesadzić, siostro Tassy.
Doprawdy? Z pewnością nie w malutkim pokoiku, którego znaczną część zajmowała jego osoba. Sięgnęła po torebkę, włożyła żakiet i ruszyła do drzwi.
– Nieprawda. Jest już siostra Maureen. Proszę ją zawołać w razie potrzeby.
– Ja też już skończyłem. – Odłożył kartę, wstał i przeciągnął się. Jego cytrynowożółta koszula na chwilę okazała się za krótka, dzięki czemu światło dzienne ujrzał płaski brzuch i gąszcz drobnych włosków. Wreszcie Ben włożył koszulę z powrotem w spodnie i zdjął marynarkę z oparcia krzesła. Tassy wybiegła na korytarz.
Natychmiast ją dogonił. O ile nie umknie do łazienki, będzie skazana na jego towarzystwo, nie pytana wcale o zdanie. Na korytarzu skręciła w kierunku parkingu. Już sądziła, że odprowadzi ją do samochodu, ale on zawahał się przy wyjściu.
– Tu się pożegnamy, jeśli nie da się pani namówić.
– Nie dam – rzekła z naciskiem.
– No to wracam na strych, do mieszkania służbowego, i w samotności zjem sobie parę herbatników.
– To przykre – powiedziała, ale nie dała się zwieść litości. – Jestem pewna, że wystarczy poprosić, a ktoś dotrzyma panu towarzystwa.
– Bez wątpienia. Pewnie ktoś z zabawowiczów, którzy całą noc nie dali mi zmrużyć oka. Może zna pani jakąś dobrą agencję nieruchomości? Chciałbym wynająć dom. Wolałbym mieszkać w spokojniejszym miejscu. Dziś w nocy sąsiedzi uspokoili się dopiero około czwartej nad ranem.
Tassy już miała polecić mu firmę, w której sama wynajęła domek, ale przypomniała sobie, że sąsiednie mieszkanie jest akurat wolne. Ostatni najemcy wyprowadzili się pod koniec kwietnia i przez miesiąc, zdaje się, nikt nie zajął ich miejsca. Ona zaś nie potrzebowała sąsiada, który nie da jej spokoju ani w domu, ani w pracy, więc ugryzła się w język.
– Nic nie przychodzi mi na myśl – powiedziała. – Proszę spróbować w agencji Yerry and Partners. To chyba dobra firma.
Skinął głową, rzucił jeszcze jeden uśmiech i odszedł.
Szybko zdusiła wyrzuty sumienia. On nie ma racji – bezpieczeństwa nigdy nie jest za wiele. A jego osoba za ścianą byłaby ewidentnym zagrożeniem. Pojechała do domu, nastawiła wodę na herbatę i nalała wody do wanny. Długa, gorąca kąpiel, filiżanka herbaty i kanapka, a potem coś lekkiego w telewizji. Może te roześmiane, zielone oczy nie będą prześladowały jej we śnie...
Następnego dnia Tassy właściwie nie widziała Bena. Cały czas był zajęty z Andrew Barrettem w klinice pediatrycznej, a po południu chodził na urazówkę i na oddział intensywnej terapii.
Dziwne, ale szukała go wzrokiem, nasłuchiwała jego głosu. Wymyślała sobie w myślach od idiotek. Nie mogła wprost uwierzyć we własną bezmyślność. Najwyraźniej nie ona jedna tęskniła za nowym lekarzem.
– Widziała pani doktora Lazaara? – zapytał Sam podczas lunchu.
– Nie, jeszcze nie. Dlaczego pytasz? Źle się czujesz?
– Nie. Po prostu zastanawiam się, jaki krawat dziś włożył.
– A myślałam, że nie cierpisz jego krawatów!
– Owszem, są coraz gorsze. Podejrzewam, że niedługo włoży pająki.
– Mam nadzieję, że nie. Jak kolano?
– Lepiej, nie chcę już lodu. Czy Carol jest zajęta?
– Zobaczę. – Nie chciała nadużywać cierpliwości dziewczynki, ale jej też dobrze robiło towarzystwo Sama.
Carol leżała na boku, z czerwonymi od łez oczami.
– Co się stało, kochanie? – Tassy przysiadła na łóżku i objęła dziewczynkę, choć wiedziała, że i tak nic nie czuje przez gips. Potem delikatnie zwichrzyła jej włosy. – Załamana?
– Mam już tego dosyć. Czuję się, jakbym całe życie spędziła w szpitalu. Chcę iść do domu. Dlaczego akurat mnie się to przytrafiło?
Wtuliła głowę w poduszkę. Tassy dotknęła jej ramienia w miejscu, gdzie kończył się gips, spryskała chustę zimną wodą i przyłożyła dziewczynce do rozgrzanego, załzawionego policzka.
– Teraz będzie lepiej. Jadłaś lunch?
Carol usiłowała pokręcić głową.
– Nie jestem głodna.
– Może dam ci coś lżejszego? Grzankę z herbatą? Ja też jeszcze nic nie jadłam. Chodź ze mną do kuchni! – namawiała.
Dziewczynka z trudem usiadła i wsunęła nogi w kapcie. Tassy przytuliła ją, dodała otuchy uśmiechem i poprowadziła do kuchni. Zrobiła grzanki i włączyła czajnik.
Właśnie zalewała herbatę, gdy usłyszała głos Bena. Odstawiła czajnik, zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Ty głupia! – zganiła się w myślach. To mężczyzna. Nie interesuje cię. Zapomnij o nim.
Podała Carol herbatę, usiadła i znów zaczęła ją namawiać do jedzenia, ignorując daleki głos Bena.
Gdy skończyły skąpy posiłek, a Carol poszła poczytać Samowi, głos rozpłynął się w dali, a cierpliwość Tassy też była na wyczerpaniu. Podała leki z koleżanką, porozmawiała z dziećmi, zakończyła kłótnię, wreszcie poszła do Sama i Carol.
– Króliczki – powitał ją Sam.
– Co takiego?
– Na krawacie. Pan doktor miał dzisiaj króliczki. Błękitne jak niebo. Całe stado. Zajadały zieloną sałatę.
– Ślicznie! – Uśmiechnęła się mimo woli.
– Rzeczywiście. – Sam włożył palec do buzi i wydał obrzydliwy odgłos. Carol zbeształa go, a chłopak pokazał jej język.
Tassy zostawiła ich, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Błękitne króliczki? Chyba na głowę upadł.
Było już wpół do szóstej. Idąc na parking, zobaczyła wreszcie Bena i jego błękitne króliczki. Nie wyglądał najlepiej.
– Miał pan dzisiaj dużo pracy? – spytała ze współczuciem.
– Trochę, ale mogło być jeszcze gorzej. Bałem się, że dzieciak umrze.
– Co się stało?
– Astma. Jak to często bywa, chłopak zapomniał wziąć lek i poszedł do kolegi, który miał kota. No i nieszczęście gotowe. Poza tym mama kolegi miała trochę spóźniony refleks. Ale teraz stan dzieciaka jest już stabilny. – Spojrzał na zegarek. – Może ma pani ochotę pomóc mi wybrać mieszkanie? Mam parę propozycji i nie bardzo wiem, jak tam dojechać.
– W agencji panu doradzą.
– Odmawia pani?
– Tak, odmawiam. Przykro mi. – Zmusiła się do uśmiechu.
Wzruszył ramionami.
– To do zobaczenia jutro.
W domu wzięła prysznic, a potem wyszła do ogródka z filiżanką herbaty i składanym krzesełkiem. Było cudownie – ciepło i słonecznie, czerwcowe upały jeszcze się nie zaczęły. Zdjęła buty i siedziała, przebierając palcami w trawie. Westchnęła z rozkoszy. Jak można mieszkać w mieście? Nic dziwnego, że Ben nie cierpiał Londynu.
I znowu ten facet! O czymkolwiek myślała, prędzej czy później pojawia się jego imię. Wyobraziła sobie, jak macha mu ręką na pożegnanie, i przesunęła się z krzesełkiem na słońce. Nie będzie o nim myślała.
Nie będzie myślała...
Wyglądał na zmęczonego. Zmęczonego psychicznie. To nic dziwnego u lekarza, który cały dzień walczył ze śmiercią. Są takie dni. Dlatego właśnie ludzie idą na pediatrię i dlatego z niej rezygnują. Kiedy za często przegrywasz, w końcu zaczynasz się przejmować. Tassy znała to uczucie. Przejęła się już parę razy, ale potem życie znów nabierało rumieńców i warto było pracować dalej.
Naprawdę wyglądał na zmęczonego. Może nie spał w nocy? Poczuła się winna, że nie powiedziała mu o wolnym segmencie obok, ale po chwili stłumiła wyrzuty sumienia – co za blisko, to niezdrowo.
On lubi się narzucać.
Nawet w myślach!
Wstała i wróciła do mieszkania. Dlaczego nie można po prostu żyć sobie dalej cicho i spokojnie, jak kiedyś, przed pojawieniem się tego wstrętnego chłopa? Przecież on nie potrzebuje pomocy. Ma wielką, brzydką głowę, niech się martwi sam.
Ugotowała makaron i przyrządziła sałatkę z resztek wczorajszego obiadu. Nagle usłyszała, jak na podjeździe obok zatrzymują się samochody.
Nowy lokator? Świetnie. Miło znowu mieć sąsiadów. Ostatnio było tu dość pusto, nawet jak na jej gust. Nasłuchiwała, ale zza ściany dobiegał tylko niewyraźny pomruk dwóch męskich głosów. No dobrze, i tak się niedługo dowie.
Zjadła kolację, oglądając wiadomości w telewizji, po czym znów poszła do ogrodu łapać ostatnie promienie słońca. Zastanawiała się, czy tamtemu facetowi spodobało się mieszkanie. Ciekawe, kiedy się wprowadzi, sam czy z żoną, a może z całą rodziną?
Zresztą to nie było naprawdę ważne. Jeżeli będzie widywała ich tak często, jak poprzednich sąsiadów, to nie pozna ich na ulicy. Ale jeżeli zaczną przesadzać z uprzejmościami, wciąż wisieć u płotu i trajkotać albo czatować na nią, aż wróci z pracy, może być naprawdę ciężko, zwłaszcza jeśli okażą się hałaśliwi. Miała już kiedyś takich sąsiadów. Doprowadzali ją do szału. I do ostateczności, wiec się wyniosła.
Z drugiej strony, ktokolwiek tam zamieszka, przynajmniej zajmie wolny lokal, a więc nie ma co robić sobie wyrzutów, że nie powiedziała o nim Benowi.
Był zmęczony. Nie spał całą noc, martwił się o dziecko, które przewieziono na oddział intensywnej terapii. Teraz zasypiał na stojąco. No, prawdę powiedziawszy nie spał dlatego, że przez całą noc sąsiedzi krzyczeli po całym korytarzu, a nad ranem już zupełnie odechciało mu się spać. Myśli o chorym dziecku zapełniały mu czas, a alternatywą były marzenia o Tassy.
Ale już niedługo. Znalazł sobie nowe lokum i może się wprowadzać, gdy tylko dostanie rzeczy. Są w magazynie firmy, którą zatrudnił do wyprowadzki, i nie ma najmniejszych szans, by przywieziono je przed końcem tygodnia. Lecz z drugiej strony nie wytrzyma tu ani jednej nocy dłużej.
Zastanawiał się, jaka jest różnica pomiędzy morderstwem a zabójstwem w obronie własnej i stwierdził, że najwyraźniej myli te pojęcia.
Ale do rzeczy.
Przejrzał krawaty i wybrał na dziś niedźwiadki. Po stonowanym, granatowym tle brykały Misie Uszatki, a ich fikołki wprowadzały radosny zamęt na regale, na którym ani myślały siedzieć. Był to mimo wszystko jeden z jego normalniejszych krawatów, mniej jaskrawy niż inne. Nie miał dziś ochoty na różowe słonie.
W drodze na śniadanie zajrzał na oddział intensywnej terapii, by dowiedzieć się, że mały pacjent przespał spokojnie całą noc. Przy odrobinie szczęścia dzień upłynie bez większych wstrząsów...
To szczęście nie było dane nikomu. Ani pielęgniarkom, ani Benowi, a już na pewno nie pacjentom. Tassy na powitanie otrzymała informację, że dwie wykwalifikowane pielęgniarki dostały zwolnienie chorobowe – jedna z rannej zmiany, a druga z popołudniowej. Tak wiec by podać leki, wykonać trudne zabiegi czy zrobić sobie przerwę, trzeba było prosić o pomoc lub zastępstwo koleżanki z innych oddziałów.
W tych okolicznościach łatwiej jest nie robić sobie przerwy w ogóle, ale wskutek tego dzień wydaje się jeszcze dłuższy i trudniejszy.
Ben był zmęczony i zirytowany. Powiedział, że już znalazł mieszkanie, ale meble przywiozą mu dopiero w połowie przyszłego tygodnia, więc na razie musi korzystać z lokalu służbowego.
– Ach, cóż za radość! – westchnął. Wyciągnął się na krześle w pokoju Tassy, oparł głowę o ścianę i zamknął oczy. – Nie rozumiem, jak ci ludzie mogą funkcjonować w pracy właściwie bez snu.
– Może hałasują na zmianę? – podsunęła.
Parsknął śmiechem.
– Mnie już nic nie zdziwi. Ale niedługo weekend, i to wolny, więc zapewne jakoś przeżyję.
Tassy już miała spytać o to nowe mieszkanie, ale akurat zabrzęczał pager Bena. Równocześnie jedna z pielęgniarek zawołała ją do pacjenta, który zwymiotował po operacji, więc straciła okazję.
Resztę dnia pamiętała jak przez mgłę.
Dziecko wymiotowało coraz częściej. Potem Sam nie wytrzymał z bólu i zaczął płakać, a gdy go wreszcie uspokoiła, Carol potknęła się i pękł jej gips. Trzeba było położyć ją bardzo ostrożnie na wózku i zabrać na prześwietlenie, by upewnić się, czy nie uszkodziła sobie kręgosłupa.
Potem znów pojawił się Ben z dzieckiem na wózku i niemal siłą zabrał Tassy na salę zabiegową.
– Zapalenie otrzewnej – rzucił krótko. – Trzeba podać dużo płynów i zbadać krew. Musimy też opróżnić biedaczce żołądek.
Tassy serce się krajało na widok dziewczynki. Miała około siedmiu lat, była wychudzona, blada i spocona.
– Podejrzewam, że jakoś się nazywa?
– Tracy Goodenough. Matka jest już w drodze; podpisuje zgodę na operację i rozmawia z Rossem Hamiltonem. Gdy organizm będzie dobrze nawodniony, zawieziemy ją na salę operacyjną.
Tassy pochyliła się nad dziewczynką.
– Tracy! Słyszysz mnie, kochanie? – Odgarnęła wilgotny kosmyk z czoła dziecka i patrzyła, jak ciężkie powieki podnoszą się ostrożnie. – Tracy, będziemy musieli podać ci trochę płynów, bo dużo wymiotowałaś. Dlatego wbijemy ci w rękę igiełkę, a potem włożymy przez nosek rurkę i wyciągniemy wszystko z brzuszka, żeby przestało ci się robić niedobrze. Zgoda, kochanie? Potem poczujesz się lepiej. Pomożesz nam?
Na twarzyczce dziecka odmalowało się wahanie. Potem Tracy skinęła głową.
– Dzielna dziewczynka – pochwaliła Tassy. – Przygotujemy się i zaraz do ciebie przyjdziemy. Potem poczujesz się o wiele lepiej.
Prędko przyniosła kroplówkę i probówki do badań krwi oraz rurkę gastrostomiczną dla dzieci. Tymczasem Ben wyjaśniał małej, co będą robić. Najpierw wbił igłę, potem włożył miękki, plastikowy wenflon, wyjął igłę i przymocował końcówkę, która umożliwi pobranie krwi, podanie leków i kroplówki bez nakłuwania drugiej żyły. Przez cały czas dziecko leżało bez słowa, bez ruchu, z oczami okrągłymi z wrażenia.
Gdy już pobrano krew i podłączono kroplówkę, Tracy westchnęła słabo i zamknęła oczy. Tassy i Ben spojrzeli po sobie.
– Wspaniała dziewczynka – stwierdził. – I w tym problem. Pewnie nie chciała się skarżyć, a na pewno bolało ją od około roku.
– Wyrostek robaczkowy?
– Prawdopodobnie. Tak sądzi chirurg. Włóżmy rurkę gastrostomiczną, to poczuje się lepiej. Tracy, kochanie, posadzimy cię na chwilę, dobrze?
Z pomocą Bena Tassy przyłożyła rurkę do tułowia pacjentki i zaznaczyła taśmą, jak głęboko muszą ją włożyć. Potem podała dziewczynce szklankę wody do popijania. Wówczas ostrożnie włożyli przez nos rurkę, nasmarowaną żelem znieczulającym.
Dziewczynka zakrztusiła się, ale było już po wszystkim. Tassy odessała płyn z żołądka za pomocą strzykawki. W tej chwili pojawił się Ross Hamilton w towarzystwie zaniepokojonej młodej kobiety ściskającej misia jak koło rabunkowe, wpatrzonej w córkę identycznymi, okrągłymi oczami.
– To pani Goodenough – przedstawił Ross. – Jak się czujesz, Tracy?
– Boli – wyszeptała dziewczynka.
– Niedługo będzie lepiej.
Obliczył, ile potrzeba środków przeciwbólowych, zaordynował ampicylinę i metronidazol.
– Przyjdę po nią około piątej. Do tego czasu powinno coś się zmienić.
Wyszedł. Przełożyli Tracy na łóżko i zostawili ją z matką.
– Wygląda strasznie – oznajmiła Tassy w gabinecie.
– Bo to jest straszne. Matka też ledwo żyje, czuje się winna. Najwyraźniej straszyła córkę, że jeżeli nie przestanie marudzić, pójdzie do szpitala. Teraz oczywiście żałuje swojego zaniedbania. Ale chyba zdążyły na czas.
Poszli jeszcze raz porozmawiać z matką. Gdy Tassy zbierała się już do odejścia, Tracy powiedziała do Bena:
– Ma pan mojego misia na krawacie!
Tassy uśmiechnęła się do siebie. Drugi punkt dla krawatów Bena. Pod koniec jej dyżuru Tracy wróciła z sali operacyjnej w stanie określanym przez lekarzy jako stabilny.
Tassy pojechała do domu wyczerpana, ale i zadowolona, że dziewczynka wraca do zdrowia. Ale na tym nie koniec. Przed wejściem do sąsiedniego mieszkania zastała obcy samochód.
W progu pojawił się mężczyzna.
– Tassy! – zawołał. – Nie sądziłem, że przyjedziesz.
– Co?!
Mężczyzna ułożył usta w tym szerokim, zalotnym uśmiechu, który miał specyficzne działanie na jej nogi. Oparła się o samochód i usiłowała nie rozważać, jak wspaniale wygląda jej rozmówca w znoszonych dżinsach i równie sfatygowanej koszulce. Przemawiał do niej bez słów, a jej ciało, któremu coraz mniej wierzyła, aż wyrywało się na jego powitanie.
– Jesteś moim pierwszym gościem – mówił. – Wprowadziłem się, bo nie zniosę kolejnej nocy w tym szpitalnym wariatkowie. Pojechałem do sklepu i kupiłem sosnowe łóżko. Oprócz tego mam tylko czajnik i szczoteczkę do zębów, no i bezcenny spokój. – Spojrzał na jej samochód. – Lepiej podjedź tutaj. Stoisz po stronie mojego sąsiada.
Zatrzaskując drzwiczki, czuła się pokonana.
– Nie, Ben. To mój podjazd. Jestem twoją sąsiadką. – Przywołała na twarz grymas, który, miała nadzieję, przypominał uśmiech. – Witamy w Wiklinowym Domku.
Jego twarz przedstawiała niezapomniany widok. Przez chwilę wyrażała tylko oszołomienie, potem zadowolenie, wreszcie lekkie zaniepokojenie.
– Czy wiedziałaś, że ta część jest do wynajęcia?
– Myślałam, że już ją wynajęli – łgała.
– Ale na wszelki wypadek nie powiedziałaś mi, prawda? Tassy, czy przeszkadza ci moja obecność?
– Po prostu pomyślałam sobie, że nie można oglądać ciągle tych samych osób i w domu, i w pracy. Trzeba mieć niejakie urozmaicenie.
– Chcesz, żebym się wyprowadził?
Wyprowadził? O nie! Jest taki serdeczny i poczciwy, że dobrze mieć go pod ręką. Przynajmniej czasami.
– Nie wygłupiaj się. Przecież nie będziemy mieszkali razem. Oboje jesteśmy ciągle zajęci, więc pewnie nie będziemy się w ogóle widywali. – Odwróciła się, ale tęsknota za miłością, ukryta głęboko pod skorupą nieufności, doszła nagle do głosu i za jej sprawą Tassy zawołała: – Wypijesz herbatę?
Widać był człowiekiem czynu, bo od razu przeszedł do jej ogrodu. Jego radosny uśmiech stłumił protesty, zanim zdążyła je wypowiedzieć. Miał łatwość nawiązywania kontaktów.
– Już myślałem, że mnie nie zaprosisz.
Lekki wieczorny wietrzyk przyniósł zapach jego skóry zmieszany z aromatem kapryfolium, który do reszty ją oszołomił. Weszli do domu.
– Ślicznie tu – stwierdził, spoglądając przez okno na rozległą dolinę. Jak przedtem w jej gabinecie, tak i teraz w mieszkaniu rozglądał się mało dyskretnie. Podniósł kamień, który znalazła w strumyku za ogrodem, pogładził kawałek drewna w kominku, przyjrzał się obrazom, po czym podszedł do drzwi na taras, wdychając pełną piersią świeże, wonne powietrze. – Nic dziwnego, że tak się tu zamknęłaś.
Przebaczyła mu śmiałość, widząc, że on kocha ten dom i rozumie jej uczucia.
Jest coraz bardziej niebezpieczny...
Poszła zrobić herbatę, on zaś dalej oglądał, dotykał i badał.
Nie znał bezruchu. Są tacy, co ciągle chwytają kogoś za rękę albo za ramię, głaszczą po policzku. Sama traktowała tak dzieci w szpitalu, ale nigdy dorosłych.
Brakowało jej pewności siebie. Wolała zachować dystans. Natomiast Ben najwyraźniej nie miał zahamowań.
Zaparzyła herbatę, otworzyła paczkę herbatników w czekoladzie i wróciła do salonu.
– Jadłeś coś?
Akurat wertował książkę.
– Po drodze kupiłem jakąś bawełnę z trawą. Pewnie miała to być sałatka.
– To może coś ci skombinuję? – Tylko co? Na szczęście gość nie wykorzystał porywu sąsiedzkiej hojności.
– Nie, dziękuję, najem się herbatnikami. Jutro jadę po zakupy. – Rozejrzał się. – Agent powiedział, że właściciele podzielili dom, żeby ich matka miała osobne mieszkanie, a potem ona poszła do domu opieki, a oni przeprowadzili się, bo pan domu dostał gdzieś lepszą pracę.
– Ale tylko na pewien czas. Rok czy dwa. Dlatego nie sprzedali domu.
– Kiedy się wprowadziłaś?
– Nie pamiętam. Jakieś dwa lata temu. Na dziewięć miesięcy przed ich wyjazdem.
Postawił filiżankę na stole i spojrzał jej prosto w oczy.
– Czy jesteś pewna, że nie będę ci przeszkadzał?
Zrewanżowała się równie szczerym spojrzeniem.
– Jeśli zostawisz mnie w spokoju, nie będziesz się narzucać ani balować po nocach, nie widzę problemu.
Uśmiechnął się powoli.
– Balować po nocach? Tassy, chwilowo bardzo sobie cenię spokojny sen. Narzucać się też nie będę. Już wychodzę, żebyś mogła ugotować kolację.
Wstał, a raczej rozpostarł swoje długie cielsko, i ruszył do wyjścia. W progu odwrócił się.
– Dziękuję za herbatę.
– Nie ma za co. Mam nadzieję, że będzie ci się tutaj podobało. W nocy mamy koncerty lisów, sów i tym podobnych stworów. Na szczęście one nie trzaskają drzwiami.
– Docenię to. – Zawahał się sekundę. – A co do tej kolacji, którą jestem ci winem...
– Nie jesteś mi nic winien.
– Jestem innego zdania. Nie mam zamiaru się narzucać, ale chciałbym cię kiedyś zaprosić na kolację w podziękowaniu za pomoc.
Ni stąd, ni zowąd znów stała się naiwnym dziewczęciem.
– Ale nie ma potrzeby...
– Proszę. Mój los jest w twoich rękach. Czuję, że mam dług i jest to przyczyną głębokiej frustracji.
Rozbrajający uśmiech skruszył resztki jej oporu.
– Może... kiedyś – powiedziała.
– Tak mawiała moja matka, kiedy chciała powiedzieć nie. Więc może tak, czy może nie?
– Po prostu może, Ben.
– Może na pewno?
Po lewej stronie klatki piersiowej poczuła lekki ból.
– Może na pewno.
– To już postęp. Najpierw było na pewno nie, a teraz może na pewno. Świat zmierza ku lepszemu.
Roześmiała się i klepnęła go w ramię. Niemal równocześnie przeraziła się własną odwagą. Odsunęła się, ale on nie pozwolił jej uciec.
– Masz czekoladę na ustach. – Poczuła dotyk dużego, ciepłego palca. Ben mrugnął do niej, odwrócił się i wyszedł.
Przez chwilę bała się, że ją pocałuje. Zamknęła oczy i pokręciła głową. Pocałować ją? Niby dlaczego? Albo zapraszać ją na kolację? Chyba rzeczywiście z wdzięczności! On pewnie nie może się opędzić od kobiet!
Wolała nie analizować uczucia, które ją ogarnęło. Było zbyt podobne do rozczarowania...
O mały włos nie pocałował Tassy. Już miał się pochylić, już poczuł dreszcz podniecenia, gdy dotknął palcem jej miękkiej, ciepłej skóry, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał. Cudem.
Noc faktycznie była nie do zniesienia. Lisy szalały po okolicy, wyjąc i nawołując się nawzajem rozdzierającymi okrzykami. Ben miał bolesną świadomość, że jest sam, bez partnerki – bez kogoś, z kim mógłby dzielić radości i smutki, a szczególnie tę noc, kiedy przeżywał ekstazę pocałunku, którego nie było.
Już przedtem, w szpitalu, było ciężko. Przyglądał się Tassy przy pracy. Jej serdeczny uśmiech i pełne ciepła gesty były skierowane do wszystkich oprócz niego. Snuł fantazje – trójwymiarowe, wirtualne marzenia o drobnej ręce i jej czułym dotyku. Co dzień widok Tassy na nowo podsycał jego tęsknotę i doprowadzał do rozpaczy.
A teraz, zrządzeniem losu czy raczej zbiegiem okoliczności, zamieszkał obok Tassy, a „na pewno nie" zmieniło się w „może na pewno".
Świetnie. Cierp, grzeszniku. Hormony nie dadzą ci spokoju. Posłuchał Josha i nie nalegał – propozycję kolacji sformułował oględnie, żeby brzmiała zupełnie niewinnie. Ale nie był ślepy. Spodobał się.
Mógł ją wtedy pocałować. Pozwoliłaby mu. Pewnie osunęłaby się mu w ramiona i dała wszystko, czego tylko by sobie zażyczył. Wiedział, że nie trzeba wiele, aby przełamać tę niewidzialną barierę, ale miał świadomość, że ona wcale nie jest gotowa. Ani on, prawdę powiedziawszy. Nie po ostatnich wydarzeniach.
Wziął prysznic, potem ubrał się i spojrzał na pudełko z krawatami. Wybierał z sarkastycznym uśmiechem. O, ten! Jak trafnie oddaje atmosferę dzisiejszej nocy!
Lis w kurniku.
Zawiązał krawat, zjadł kanapkę i wypił szklankę mleka, po czym wybiegł z domu, z trudem powstrzymując się, by nie patrzeć w okna Tassy. Czy już się ubrała? Może zażywa kąpieli? Albo wciera w gładką skórę olejek?
Cholera, niedługo skończy jak poeta – będzie siedział na strychu, składając rymy! Skrzywił się zdegustowany własnym brakiem samokontroli i młodzieńczym zachwytem wobec kobiety, która najwyraźniej jeszcze nie była dla niego.
Te kury go uduszą, o ile oczywiście lis ich przedtem nie dogoni...
Kury. Wielkie, tłuste, zadowolone z siebie kury na grzędach, a na podłodze puszyste, żółte kurczaczki. Na samym węźle krawata oblizuje się lis. Tassy wciągała policzki, żeby powstrzymać się od śmiechu. Sam po raz pierwszy od wielu dni roześmiał się.
Tracy Goodenough też się uśmiechnęła.
– Bardzo zabawne – powiedziała, ciągnąc Bena za krawat.
– Czyżby lisi koncert cię natchnął? – spytała później Tassy.
– Przeklęte zwierzaki.
– Teraz mają młode. Gorzej jest w porze godowej. Ale to lisice są takie hałaśliwe.
– To tak jak u ludzi. Mężczyźni mają więcej godności.
Tassy zarumieniła się nieznacznie.
– Nie byłabym tego taka pewna. Ale w końcu nie jestem seksuologiem.
Odeszła, wytrącona z równowagi. Znów za jego sprawą myślała o seksie. Przeklęty facet. Nie dość, że zamieszkał obok, to jeszcze omal nie wyciągnął jej na kolację.
Dla niego to obowiązek, przypomniała sobie, tyle że jej bezrozumne ciało nie odróżnia obowiązku od przyjemności. Dlaczego u licha nie odmówiła wyraźnie?
Na uspokojenie znalazła sobie absorbującą pracę, której na oddziale zawsze było pod dostatkiem. Carol marudziła, bo teraz gips jeszcze bardziej ograniczał jej ruchy, a Sam miał już dosyć wszystkiego i za wszelką cenę chciał wstać. Pacjenci ortopedyczni, którzy spędzili tu wiele czasu, byli nie do upilnowania.
Ale na tym nie koniec. Pojawiła się grupka nowych dzieci. Niektóre przyszły tylko na jeden dzień, inne na dłużej – wszystkie trzeba było przyjąć, położyć, doglądać i podnosić na duchu.
Potem z izby przyjęć przysłano dziewczynkę z gorączką, powiększonymi węzłami chłonnymi i wysuszoną skórą twarzy, rąk oraz stóp. „Kawasaki?" – napisał ktoś w karcie. Przyjęła dziecko, widząc płaty zniszczonej skóry na rękach i nogach, zaczerwienione oczy i spękane wargi.
– Trzeba obniżyć gorączkę – powiedziała rodzicom małej. – Zdejmiemy jej ubranie, natrzemy gąbką zmoczoną w ciepłej wodzie. Może wtedy poczuje się lepiej. Sprowadzę lekarza.
Zawołała Bena. Uśmiechnął się do zmartwionych rodziców, przejrzał notatki, zbadał dziecko i zaordynował rozpuszczalną aspirynę.
– Sądziłam, że dzieciom nie podaje się aspiryny – rzekła zmartwiona matka.
– Owszem, podaje się, ale tylko w pewnych okolicznościach. Jak długo to trwa?
– Około tygodnia. Trzy razy badał ją lekarz domowy, a w końcu odmówił przyjazdu, nawet kiedy powiedziałam, że dziecko ma chorobę Yamahy. Sama się domyśliłam.
Ben opanował drżenie ust.
– Chorobę Kawasaki – poprawił. – Też motocykl, ale innej marki.
Kobieta machnęła ręką.
– Wszystko jedno. Mam rację, prawda?
– Prawdopodobnie tak. Zastosujemy odpowiednią terapię, żeby nie wystąpiły powikłania. – Usiadł na skraju łóżka. – Jakie były objawy, kiedy badał ją lekarz domowy?
– Bardzo podobne.
– Ale oczywiście nie tak nasilone – wtrącił ojciec. – Przywieźliśmy ją do szpitala tylko dlatego, że żona obejrzała coś w telewizji. Zastanowiło ją to łuszczenie. Skóra schodzi jak rękawiczka.
– Czy internista o tym wie?
– Nie chciał nas słuchać. Powiedział, żebyśmy sami nie bawili się w lekarzy i zdali się na fachowców.
Tassy zastanawiała się, czy dla tego lekarza medycyna też nie jest zabawą. Dziewczynka miała zaledwie dwa i pół roku.
Pielęgniarka ostrożnie zdjęła jej ubranie, pocieszyła, bo dziecko skarżyło się na chłód, i przykryła cienkim ręcznikiem. Natarła gąbką ręce, nogi i kark dziewczynki, szczególnie w miejscach, gdzie naczynia krwionośne przebiegają tuż pod skórą. Dziecko miało pod pachą termometr cyfrowy, a Tassy co chwila go wyjmowała i nastawiała na nowo. Po pół godzinie nacierania temperatura nieco spadła, więc czynność tę można było powierzyć matce.
Ben siedział przy telefonie i rozmawiał z lekarzem dziewczynki.
– Idiota! – zawołał wreszcie, rzucając słuchawkę. – Dureń! Nie uwierzę, że ma kwalifikacje!
– Może rodzice niezbyt dokładnie opisali dolegliwości? – podsunęła Tassy. – Mam nadzieję, że nie poda sprawy do sądu.
– Za co? – Zmiażdżył ją spojrzeniem. – Bo powiedziałem mu prawdę? Ja zrozumiałem ich od razu.
– Ale ty widziałeś dziecko.
– Jeżeli po trzech wizytach stan chorego nie poprawia się, to znaczy, że coś jest nie w porządku i nie wolno bagatelizować objawów! – Nie posiadał się z oburzenia. – Ten człowiek jest niebezpieczny.
Wrócił do pacjentki i oświadczył, że jest zadowolony, gdyż temperatura zaczęła spadać. Stan chorej nie pogarszał się, a wkrótce powinna nastąpić poprawa. Potem wyszedł z oddziału, a Tassy znów dwoiła się i troiła, by spełnić wszystkie obowiązki.
Potem przekazała pacjentów Annie Long, rudej pielęgniarce, która przyszła na wieczorną zmianę, i pojechała do domu.
Przed domem Bena nie było samochodu. O dziwo, w jej poczuciu ulgi było coś z rozczarowania. Zdjęła buty, ściągnęła fartuch i wzięła zimny prysznic. Włożyła krótkie spodnie i koszulkę, po czym wyszła do ogrodu, biorąc po drodze motykę oraz szklankę lodowatej lemoniady.
Wyrwała chwasty pod różami, powąchała wyjątkowo piękny kwiat i westchnęła z zachwytu. Raj na ziemi. Zapach, dotyk płatków – rozkosz dla zmysłów. Wzięła jeszcze jeden głębszy wdech oszołamiającego aromatu i usiadła, podziwiając uroki doliny rozpościerającej się u jej stóp.
Powieki zamknęły się same, uszy ledwo słyszały bzyczenie pszczół i odległy szum samochodów. Ukołysana ciepłem, aromatem i cichymi odgłosami, zapadła w sen.
Ben włożył pizzę do piekarnika, przyrządził sałatę i podszedł do drzwi Tassy. W zasadzie spodziewał się odmowy, ale był taki piękny wieczór i nie miał ochoty siedzieć w ogródku sam. W ogóle nie lubił być sam, ale na to już nic nie mógł poradzić. Tak bywa. Zastanawiał się tylko, dlaczego właśnie jego spotkał smutny los samotnika.
Może powinien uganiać się za babami?
Zapukał ponownie, ale nikt nie odpowiedział. Z rezygnacją postanowił więc zjeść kolację bez towarzystwa, ale odwracając się, zauważył leżącą na trawie postać. Podszedł do niej cicho.
Mógł teraz w pełnej okazałości podziwiać jej długie nogi, pełne piersi unoszące się pod koszulką, ciemne rzęsy rzucające cień na bladą skórę policzków. Włosy miała rozpuszczone i splątane. Teraz dopiero okazało się, że sięgają do ramion. Były miękkie, jedwabiste, i miał ochotę pogładzić je palcami. I zrobić wiele innych niewykonalnych rzeczy.
Przyglądał się chwilę, puszczając wodze fantazji, lecz w poczuciu, że Tassy nie spodobałaby się ta scena, wycofał się ostrożnie, trzasnął drzwiczkami samochodu i zawołał coś wesoło. Podniosła się zdumiona, i jeśli się nie mylił, nie speszona. Rozejrzała się i rzekła:
– A, cześć! Właśnie pracowałam w ogródku.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Zarumieniona, zaspana, wyglądała bardzo ponętnie.
– Zauważyłem.
Zarumieniła się nieco bardziej.
– Uśpiły mnie te wszystkie cudowne odgłosy.
Takie jak warkot jego samochodu, otwieranie i zamykanie drzwiczek, wchodzenie i wychodzenie z domu, wreszcie pukanie do drzwi. I co jeszcze?
– Znowu lisy? – Wybaczył jej drobne kłamstwo.
Roześmiała się i podeszła bliżej.
– Bardzo cię denerwują?
– Denerwują? Nie. Przeszkadzają? Zdecydowanie. Jadłaś już kolację? Właśnie wstawiłem pizzę do piekarnika. Sam nie dam rady zjeść. Może byś mi pomogła?
– Aaa...
– W ogrodzie? – Zawahała się, więc kuł żelazo, póki gorące. – Wyświadczysz mi wielką przysługę – skłamał. Zjadłby całą pizzę bez kłopotu, ale ona chyba nie musi tego wiedzieć. – To przepyszna pizza z dodatkami – kusił.
Widział dokładnie, w którym momencie Tassy się poddała. Uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy.
– Dasz mi dziesięć minut? Przebiorę się.
Co za rozczarowanie! Tak mu się podobały te szorty!
– Ależ wyglądasz znakomicie. Sam właśnie miałem zamiar przebrać się w coś lżejszego.
Otworzyła szerzej oczy. Coś ją zastanowiło?
– Dobrze – zgodziła się, ale poszła do domu i zamknęła drzwi.
Wyjął pizzę z piekarnika i wymieszał sałatę. Potem zrzucił ubranie i przetrząsnął kufer w poszukiwaniu krótkich spodni. Im szybciej dostanie swoje meble, tym lepiej. Znalazł wreszcie szorty i długą koszulkę, która ukryje wszelkie nieprzyzwoite reakcje, i wybiegł do ogrodu. W tej samej chwili Tassy stanęła w progu.
Uczesana, umyta, z dyskretną różową szminką na ustach. Pachniała cudownie. Nagle bardzo ucieszył się, że włożył długą koszulkę.
Jest niewiarygodny. I bardzo męski.
Oj, to błąd.
Tassy usiadła na trawie i czekała, aż Ben przyniesie jedzenie. Pizza była już pokrojona, sałata – kolorowa i apetyczna, a Ben i tak stanowił najsmaczniejszy kąsek!
Usiadł, wręczył jej talerz i podał pizzę. Jedli w milczeniu, spoglądając w dolinę. Na prośbę Bena pokazała mu najciekawsze budowle. Potem zabrał jej talerz i przykazał pozostać na miejscu. Gdy zrobił kawę, wyciągnął się zadowolony na trawie.
Miał zamknięte oczy. Oceniła go z profilu. Męski. Tak, to najtrafniejsze określenie. Nos prosty i nie za duży, broda ostro zarysowana, usta pełne i ładne, a oczy...
Były teraz otwarte. Obserwowały ją.
Znów zaczerwieniła się i prędko odwróciła wzrok.
– Myślałam, że zasnąłeś.
– Wiec można patrzeć?
– Na co? – Udawała nonszalancję. Najwyraźniej nie przekonany, położył się na boku, twarzą do niej.
– Tassy, odpręż się. Ja nie gryzę.
Odprężyć się? Za kogo on ją ma? Gdy położył rękę na jej kolanie, drgnęła.
– Tassy! Połóż się, porozmawiaj ze mną. Opowiedz mi coś o sobie.
Roześmiała się smutnym, sztucznym śmiechem.
– Nie mam nic do opowiadania. W każdym razie nic, co by cię zainteresowało.
– Może nie jest tak źle?
Wstała, strzepnęła trawę z nóg, jakby wraz z listkami chciała zrzucić dotyk jego dłoni.
– Dziękuję za kolację, Ben. Była cudowna. Chyba pójdę wcześnie spać, jeśli się nie pogniewasz.
Jakież było jej zdziwienie, kiedy pozwolił jej odejść. Znów zamknęła się w swojej samotni i stwierdziła, że jest śmieszna. On wcale nie chciał jej uwieść, to była tylko zupełnie niewinna kolacja.
Tak jak lis na krawacie, powątpiewała w myślach. Co prawda Ben jest miły i uprzejmy, życzliwy i otwarty, ale przede wszystkim to mężczyzna – wolny, zdrowy i zapewne do wzięcia.
W przeciwieństwie do niej. Co za szczęście, że w weekend ma dyżury!
– Jak tam nasza pacjentka z Yamaha? – spytał i jak zwykle uśmiechnął się szeroko.
Nie widziała go od kilku dni. Musiał gdzieś wyjechać. To śmieszne, ale tęskniła za nim. Wróćmy jednak do cierpiącej na chorobę Kawasaki, Lucy Baker, pomyślała.
– O wiele lepiej. Przez cały weekend matka nacierała ją gąbką. Sytuacja opanowana. W niedzielę rano gorączka spadła. To nie to samo dziecko.
– A co u ciebie?
Lekko wzruszyła ramionami.
– Świetnie. Chyba wyjechałeś gdzieś na weekend?
Zaśmiał się cicho.
– Tak. Do rodziców, zgłębiać arkana dobrej kuchni. Jak ci idzie pielenie?
– Nie miałam czasu. Jutro wezmę wolne i poświęcę ten dzień różom. Idziesz zbadać Lucy? Chyba już można ją wypisać.
– Tak jest. – Stanął na baczność i zasalutował. Potem puścił oko, a jej serce znów zabiło szybciej. Wyszedł do pacjentki. Trudno było teraz skupić się na podawaniu leków.
Jeśli nie liczyć przypadkowego spotkania na oddziale, po którym znów długo czuła niepokój, dzień upłynął lekko jak nigdy. Tracy Goodenough wracała do zdrowia po wycięciu wyrostka, Lucy Baker została wypisana do domu. Sam śmiał się dziś trochę i nawet Carol poweselała na wieść, że niedługo wyjdzie ze szpitala.
Tassy wróciła do domu z uśmiechem na ustach. Zrobiła pranie, włożyła szorty i poszła do ogródka dokończyć grządkę z różami.
Ben stał oparty o płot. Powitał ją ze szklanką jasnego, mętnego napoju. Wyprostowała się, wytarła ręce o ubranie i podeszła.
– Proszę. – Wręczył jej szklankę.
Zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem.
– Co to jest?
– Lemoniada domowej roboty.
Podniosła brwi z niedowierzaniem.
– Domowej roboty? To znaczy czyjej?
Wyglądał na urażonego.
– Mojej matki. Przywiozłem z domu.
Powąchała i upiła łyczek, po czym wychyliła całą szklankę. Wspaniała. Absolutnie przepyszna. Nie za cierpka, orzeźwiająca, rozkosznie zimna. Spojrzała mu w oczy.
– Znakomita, dzięki.
– Dobra, prawda? Co robisz?
– Wyrywam chwasty. Po twojej stronie też by się przydało zaprowadzić porządek.
Obejrzał się przez ramię i skinął głową.
– No tak. Odróżniasz chwasty od kwiatków?
– Nie bardzo. Dlatego pielę tylko koło róż. Tam na pewno się nie pomylę, bo chwasty nie kłują.
– Róże też, jeśli się uważa.
– Nic podobnego. Muszę wracać do roboty. Chcę skończyć tę grządkę przed zmrokiem. Jutro ma padać.
Milczał chwilę.
– Potrzebujesz kogoś do pomocy?
– Przy pieleniu? To bardzo miło z twojej strony, ale u siebie też masz sporo pracy.
– Nie ma sprawy, potem możemy pracować u mnie. Razem zawsze przyjemniej.
Nie da się ukryć. Oboje zajęli się jej ogródkiem.
– Powiedz, jak to się robi – poprosił nieśmiało.
Roześmiała się.
– Ucz się na błędach!
Pokazał język, przykląkł i przyjrzał się grządce.
– Podejrzewam, że wyrywamy wszystko, co zielone, a zostawiamy to, co ma kolce.
– Jakbym oglądała program ogrodniczy!
Rzucił w nią wyrwaną roślinką. Gdy wstała, zerwał się na równe nogi, pobiegł na ścieżkę i stanął, gotowy ruszyć w dowolnym kierunku.
Tassy rozważała, czy gonić go po ogrodzie. Zastanawiała się, co by było, gdyby go złapała, i dała sobie spokój. Przykucnęła znowu, wzięła pazurki i przystąpiła do pielenia.
– Tchórz! – szepnął Ben.
Tego już za wiele. Błyskawicznie rzuciła się w pogoń. Ben ruszył ze śmiechem przez trawnik, zaczepił nogą o wąż do podlewania i runął w krzaki róż. Okrzyk bólu był spontaniczny i absolutnie nie udawany.
– Róże nie kłują, jeśli się uważa – przypomniała mu bezlitośnie.
Wypełzł z krzaków ze skrzywioną miną i bardzo ostrożnie wstał.
– To nie jest śmieszne – jęknął.
Miał rację. Przez koszulę sączyły się kropelki krwi.
– Zaraz cię obejrzę. – Czuła się winna, że pozwoliła sobie na takie okrucieństwo.
– Czy mogę ci zaufać?
– . Podejrzewam, że nie, ale chyba nie masz wyboru. Trzeba opatrzyć rany. Idziemy do ciebie czy do mnie?
– Do ciebie. Jeszcze nie mam apteczki.
– Och, panie doktorze! – zawołała z naganą.
W domu kazała mu usiąść, a potem przygryzła wargi ze śmiechu, gdy syknął, wykonując polecenie.
– Chyba mam na siedzeniu parę ran od kolców – mruknął ze złością.
– Lepiej rozbierz się i połóż na podłodze.
Rozłożyła czysty ręcznik i pomogła mu zdjąć koszulkę. Przy suwaku spodni zawahał się.
– Dalej. Zdejmuj.
Wzruszył ramionami i zrzucił szorty. Nie, to ponad jej siły. Nie mogła zachować powagi. Śmiała się do łez.
– Co cię aż tak bawi?
Pociągnęła nosem i otarła oczy.
– Twoje slipy! – Chichotała, patrząc na wzorek z listków ostrokrzewu zdobiący jego bieliznę. – Chyba miałeś przeczucie.
Mruknął coś niecenzuralnego i położył się na ręczniku.
– Tylko bezboleśnie! – rozkazał i oparł głowę na rękach.
Stłumiła śmiech, obejrzała dokładnie jego plecy i pokręciła głową.
– A mówiłeś, że róże nie kłują.
Zaczęła od góry, od szerokich, umięśnionych ramion, potem przyszła kolej na łopatki i pas. Wreszcie dotarła do bioder.
– Już skończyłaś?
– Skończyłam plecy.
Zsunął slipy i znów oparł głowę na ramionach.
– To mój słaby punkt.
Roześmiała się trochę sztucznie i spróbowała się skupić. A to niełatwe, gdy ma się przed sobą takiego olbrzyma. Podniosła wacik. Ben w oczekiwaniu napiął mięśnie.
– Odpręż się. Jestem pielęgniarką, chyba wiesz?
– Tak. Ale masz być delikatna, chyba wiesz?
– Co za różnica? – spytała zaczepnie.
Rzucił jej niezbyt uprzejme spojrzenie, a ona zmobilizowała się i chichocząc, skończyła przemywanie.
– Chyba już koniec. Nie ruszaj się. Posmaruję kremem antyseptycznym.
– Co? Chcesz mnie mazać jakimś paskudztwem?
– Uważaj, bo to zrobię! – ostrzegła, szukając maści w apteczce. – Proszę. Nie będzie bolało ani trochę.
Natarła kremem całe plecy, wmasowała go delikatnie w podrapaną skórę, po czym zajęła się mięśniami otaczającymi kręgosłup. Gdy jęknął, przerwała masaż.
– Boli? – spytała zdziwiona.
– Niezupełnie...
– Och. – Zrobiło jej się gorąco. Więc nie tylko jej sprawiał przyjemność ten masaż. – Może powinnam była zastosować ocet – zażartowała, choć nie było jej do śmiechu.
– Może. – Podciągnął slipy i podniósł ubranie, by zasłonić tę część swego ciała, której trudno byłoby nie zauważyć. – Pójdę się przebrać. Dziękuję.
Natychmiast wyszedł, przeskoczył przez płot i zniknął w drzwiach swojego domu.
Tassy oparła się o framugę drzwi, bezmyślnie wcierając resztki kremu w palce. Czy to jej gorąca krew, czy jego uroda? Pod miękką, aksamitną skórą kryły się twarde mięśnie. Był szczupły i dobrze zbudowany, silny i jakby ze stali.
Ogarnęła ją tęsknota. Zamknęła oczy.
– Niech cię szlag trafi, panie Lazaar. Byłam szczęśliwa, a ty wszystko popsułeś.
Weszła do domu, zamknęła drzwi i posprzątała, usiłując nie myśleć o ciele mężczyzny spoczywającym jeszcze przed chwilą na dywanie jak dar bogów...
Następne dni nie należały do łatwych. Tassy unikała Bena jak mogła, ale oczywiście nie było to wykonalne. Przecież pracowali razem, zaś on korzystał z najmniejszej nawet okazji, by nękać ją tym swoim denerwującym uśmiechem, który odbierał jej siłę.
Gdy przywożono ciężko chorego pacjenta, podziwiała go jeszcze bardziej. Był skupiony, kompetentny i wprawny, pracowało się z nim znakomicie. Nigdy się nie wahał, pozwalał sobie jedynie na krótkie chwile zastanowienia, po czym przystępował do zdecydowanego działania.
Ale czasami nawet on nie był w stanie pomóc.
W czwartek, w drugim tygodniu pracy Bena, przyjęto ośmioletnią Heidi Crossley, którą nękały wymioty, miała wysypkę, gorączkę i niskie ciśnienie. Przysłano ją z izby przyjęć bez dalszych pytań z powodu osłabienia organizmu. Ben zbadał ją i spytał rodziców, kiedy zaobserwowali objawy.
– Zaczęła wymiotować we wtorek – odrzekła matka – około północy. Potem robiła to co pół godziny. Wezwałam lekarza rodzinnego.
– I co powiedział? – Ben sprawdzał tymczasem puls.
– Nic. Nie badał jej. Stwierdził, że pewnie złapała jakiegoś wirusa i że za parę godzin przejdzie. Wystarczy zostawić ją w spokoju.
Ben skinął głową, a Tassy zauważyła, że lekko zagryzł wargi. Pewnie znowu zwymyśla jakiegoś internistę.
– I co dalej?
– Później pojawiła się wysypka na całym ciele, córka wymiotowała dalej, a potem dostała biegunki, więc nalegałam, żeby lekarz jednak przyjechał. Powiedział, że to oparzenie słoneczne, a nie wysypka, chociaż mała skarżyła się na bóle mięśni. Internista powtórzył, że oprócz tego złapała wirusa, może różyczki. Dał jej coś na wymioty, ale nie pomogło, więc dziś znów się zaniepokoiliśmy.
– Nie dziwię się. – Ben stwierdził, że dziecko ma zimne kończyny. – Trzeba szybko podać jej płyn, bo jest bardzo odwodniona. Siostro Franklin, podłączymy ją do monitora. Pobierzemy krew do analizy. Chcę też dokładnie ją obejrzeć. Czy już miesiączkowała?
Pani Crossley wyglądała na zdumioną.
– Boże drogi, nie. Ma dopiero osiem lat. Dlaczego?
Ben pokręcił głową.
– Bo takie objawy widziałem tylko raz w życiu, u młodej kobiety z zespołem wstrząsu toksycznego wywołanym stosowaniem tamponów. Skoro jeszcze nie miesiączkuje, odpada tampon jako prawdopodobne źródło infekcji i trzeba szukać innego. Czy zauważyli państwo jakieś zadrapania, ugryzienia, oparzenia, jakiekolwiek inne rany?
Rodzice spojrzeli na siebie, zaś Ben i Tassy zdejmowali małej ubranie i oglądali ją od stóp do głów.
– Kiedyś wróciła z ogrodu, kulejąc. Miała w nodze drzazgę – przypomniał sobie ojciec.
I rzeczywiście, po wewnętrznej stronie stopy znaleźli czerwoną, rozognioną ranę.
– Otóż to – rzekł Ben spokojnie. – Założę się o każdą sumę, że tędy dostały się do organizmu bakterie. Najpierw trzeba podać kroplówkę, a potem otworzyć i oczyścić ranę, pobrać krew i wykonać badania na obecność gronkowca złocistego oraz związanych z nim toksyn. Musimy szybko rozpocząć terapię antybiotykiem. Jakie ma ciśnienie?
– Niskie. Siedemdziesiąt na czterdzieści.
Ben zaklął pod nosem.
– Proszę szybko podać płyn, sto procent tlenu. Na wszelki wypadek przygotujcie się na wenostomię. Proszę tu poczekać – zwrócił się do państwa Crossley – córka pojedzie na parę minut do sali zabiegowej. Gdy tylko jej stan będzie stabilny, przywieziemy ją z powrotem i będą państwo mogli z nią posiedzieć. Dobrze?
Tassy od razu wywiozła dziecko z izolatki na salę zabiegową. Ben poczekał jeszcze chwilę, żeby uspokoić rodziców, po czym przyszedł podłączyć maszynę tlenową.
– Jakie ma szansę? – zapytała cicho Tassy. Odpowiedź wyczytała w jego oczach.
– Kobieta, o której mówiłem, nie przeżyła. Ciśnienie wcale nie rosło. W końcu nastąpiło zatrzymanie krążenia.
Zawołała do pomocy Annę Long. Benowl dwukrotnie nie udało się podłączyć kroplówki na ręce, więc wykonał wenostomię na prawej kostce u nogi. Potem pobrał krew do badań i posłał garść rozgrzanych probówek do laboratorium. Gdy płyn popłynął z kroplówki, Ben zajął się nogą dziewczynki.
Pobrali próbkę ze środka czerwonej ranki, w której już zaczęła zbierać się ropa, i posłali do natychmiastowej analizy. Potem, nie czekając na wyniki, Ben podał kloksacylinę.
– Jakie ma teraz ciśnienie?
Tassy śledziła je cały czas.
– Nieznacznie spada.
– Będziemy musieli podłączyć pompę. Trzeba też podać osocze. Ile ona waży?
Tassy wzruszyła ramionami.
– Zapytam matkę.
Zapłakani rodzice wciąż siedzieli w izolatce.
– Pani Crossley, czy wie pani, ile waży Heidi? Musimy określić dawkę leku. Starczy nam przybliżenie.
– Około trzydziestu kilo.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się uspokajająco. – Założyliśmy kroplówkę, pobraliśmy próbki do laboratorium i podaliśmy antybiotyk. Za chwilę ją państwo zobaczą.
Wróciła do Bena.
– Trzeba jak najszybciej podać dziewięćset mililitrów osocza. Potem można tylko stać i patrzeć.
– A jeżeli to nie pomoże?
– Założymy dojście centralne, podamy więcej osocza i dożylnie hydrokortyzon. – Przeczesał rękoma włosy. – No, dalej, musisz wyzdrowieć! – przemawiał do dziecka.
Przez kroplówkę płynęło już osocze. Przy odrobinie szczęścia ręce i stopy dziecka znów się zaróżowią.
Ben przeglądał kartę. Nagle utkwił wzrok w jednym punkcie. Gdy zaklął, Tassy podeszła bliżej, by sprawdzić, co takiego doprowadziło go do szewskiej pasji.
– To ten sam lekarz. Ten sam cholerny idiota, który omal nie zabił Lucy Baker! Dosyć tego. Podam go do sądu.
Skinęła głową.
– Zadzwonię na izbę przyjęć, żeby sprawdzili w komputerze dane o jego pacjentach, którzy przebywali w naszym szpitalu. Warto sprawdzić, jaki był ich los.
– To znaczy policzyć zgony?
– No właśnie.
Znów spojrzał na Heidi.
– Tym razem chyba nie będzie aż tak źle. Jakie ma ciśnienie?
Pochylili się nad monitorem.
– Już nie spada – rzekła powoli Tassy – ale i nie rośnie. Zakładamy dojście centralne?
Pytanie było retoryczne. Wiedziała, że Ben dojrzewa do decyzji.
– Tak. Trzeba posłać ją na oddział intensywnej terapii. Ma za niskie ciśnienie, żebyśmy mogli leczyć ją na oddziale. Nie mamy tu warunków ani personelu.
Wyszedł załatwić przeniesienie, lecz wrócił po paru minutach.
– Nie ma łóżek – jęknął.
– Poproszę o pomoc z innych oddziałów. Zajmiemy się nią, Ben. Damy sobie radę.
– Pewnie i tak wiele jej to nie pomoże. Założymy to dojście centralne i podamy hydrokortyzon. Chyba powinniśmy wezwać Andrew Barretta.
Tassy skinęła głową. Andrew przyszedł po paru minutach, potwierdził diagnozę, zaaprobował terapię, porozmawiał z rodzicami. Potem obaj lekarze zabrali dziecko, żeby założyć dojście centralne pod kontrolą usg.
Pacjentka nie wróciła już na oddział. Po niemal godzinie, gdy Tassy zachodziła w głowę, czemu zabieg trwa tak długo, Andrew i Ben wrócili. Nie musiała pytać, co się stało, ale zrobiła to po wyjściu rodziców.
– Zatrzymanie krążenia. Byliśmy bezsilni.
Tassy czuła, jak w jej oczach wzbierają łzy.
– Tym razem nie puszczę tego płazem. On ją zabił. – Mówił Ben z zimnym błyskiem w oczach.
– To nie wróci jej życia.
– Ale może inne dzieci nie umrą niepotrzebnie. Dołożę wszelkich starań.
Ben nie mógł się odprężyć. Wolne chwile spędził tego dnia przed komputerem, sprawdzając dane pacjentów. Potem okazało się, że Tassy nie ma w domu i nie pozostało mu nic innego, jak siedzieć i rozmyślać o Heidi.
Mniejszym złem wydało mu się rozpakowanie pudeł, które przyjechały razem z meblami. Niektóre miały podpisy: naczynia, garnki, obrazy, i tak dalej. Niektórych nie otwierano, odkąd spakował je w pośpiechu rok temu.
Leżały w magazynie i za nic nie mógł sobie przypomnieć, co zawierały oprócz wspomnień, których wcale nie miał ochoty przywoływać. Nalał sobie szklaneczkę whisky, usiadł na kanapie, wziął głębszy wdech i otworzył pierwsze pudło.
O cholera, Carla. Podniósł zdjęcie w srebrnej ramce, z podpisem, i przyjrzał się mu nie widzącym wzrokiem. To pamiątka ich pierwszego spotkania, za kulisami, kiedy przedstawił go wspólny znajomy.
„Kochanemu Benowi – Carla Fanzini", głosił napis pochyłym pismem. Nie „Na pamiątkę", tylko od razu „Kochanemu Benowi". A właśnie miłości w tym związku zabrakło.
Wpatrywał się chwilę w jej szlachetny, ostry profil, zgrabny nos, delikatną brodę, miękkie, pełne wargi, i oczy, które miały takie cudowne, pełne dramatyzmu spojrzenie. Zawsze wynajdywała go wśród publiczności, gdy udało mu się wejść na widownię.
Wziął do ręki drugie zdjęcie, tym razem Carli tańczącej w obłoku przezroczystej gazy. Zdumiewające, do czego zdolne jest ludzkie ciało. Odłożył jej podobiznę i znalazł parę innych pamiątek – ozdób, programów i drobiazgów, które żywo przywodziły na pamięć jej postać. Czy są mu jeszcze potrzebne? Czy jest sens je przechowywać?
Miał nagranie z jej występu w „Jeziorze łabędzim" na scenie Covent Garden. Włączył je, sącząc whisky i roztkliwiając się nad sobą. Ale po chwili przestał w niej widzieć kochankę. Zamiast tego oglądał tancerkę, znakomicie wyćwiczoną, sprawną maszynę, która wirowała, skakała i wyginała swe ciało z takim wdziękiem, że nikt nie domyśliłby się, ile ma w sobie siły.
Pewnie miała rację. Może to obowiązek wykorzystać swój talent, skoro już natura nas nim obdarzyła. On go wykorzystuje. Tyle że ona w imię tego obowiązku musiała odmówić sobie, i przy okazji jemu, dzieci, których tak bardzo pragnął.
Nigdy nie byliby normalnym małżeństwem, takim jak jego rodzice albo młodsza siostra i szwagier. Nie dla Carli nocne karmienie i spacery z wózkiem.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Była to Tassy. Miała szeroko otwarte, smutne oczy.
– Jesteś zajęty? – Spostrzegła w domu bałagan.
– Niezupełnie. Wspominam stare dzieje. Wejdź.
Tassy spojrzała na telewizor.
– Oglądasz to? Nie wiedziałam, że lubisz balet.
– Nie za bardzo.
Zmarszczyła brwi.
– Więc dlaczego oglądasz?
– Bo występuje ktoś, kogo znałem. – Nagle poczuł się niepewnie i wyłączył wideo. – Już lepiej?
Usiadła ostrożnie pośród zdjęć i programów.
– Ktoś, kogo znałeś?
Westchnął. Musi jej powiedzieć.
– Carla Fanzini.
– Wiem. Poznałam ją. Moja matka jest jej gorącą wielbicielką. Czy ty... ? Czy ona... ?
– Mieszkaliśmy razem przez cztery lata. Rozeszliśmy się rok temu. Miała inne aspiracje, inne plany.
– To znaczy?
Zdawał sobie sprawę, że jego śmiech nie brzmi zbyt radośnie.
– Powiedzmy, że nie było w nich miejsca dla mnie.
Tassy przyglądała się zdjęciom z dziwnym wyrazem twarzy.
– Bardzo piękna.
Ben lepiej znał ostre rysy jej twarzy, szczupłe, muskularne ciało, zmęczenie, widoczne gdy zmywała makijaż.
– Chyba tak, jeśli to się liczy.
– Daj spokój, Ben.
Pokręcił głową.
– Kochałem ją, Tassy. Chciałem jej pomóc. Była samotna, wyczerpana tak jak ja. Nie chodziło o urodę.
– Tere-fere.
– Naprawdę. – Usiadł przy niej. Właściwie nie rozumiał dlaczego, ale bardzo mu zależało, by Tassy mu uwierzyła. – Ciało było dla niej tylko maszyną, narzędziem pracy. Bez niego byłaby niczym. Poświęciła dla baletu wszystko, taniec stał się jedyną treścią jej życia. To było naprawdę bardzo smutne.
– Moja matka chciała, żebym została baleriną – powiedziała nagle po długiej chwili milczenia. – Ale ja rosłam i rosłam. Matka śmiała się, że mam nogi jak szczudła.
Zaśmiał się cicho.
– To nie było śmieszne. Złościła się na mnie, że jestem taka wysoka. Potem stwierdziła, że wyglądałabym jako tako, gdybym nie była taka chuda, wiec zaczęłam jeść. Jadłam i jadłam, aż utyłam; biust rósł mi tak jak przedtem nogi. Wreszcie matka uznała, że duże stopy to dla mnie prawdziwe szczęście. Przynajmniej nie przewrócę się pod ciężarem biustu.
– Tak powiedziała ci matka? – spytał z niedowierzaniem.
– Tylko tak żartowała. Ma specyficzne poczucie humoru.
Ogarnęło go współczucie. Objął ją ramieniem i delikatnie przytulił.
– Bardzo specyficzne! Jesteś śliczna, Tassy.
Zamarła w bezruchu.
– Nie kłam, Ben. Nie musisz podbudowywać mnie psychicznie. Znam się od dwudziestu siedmiu lat i sama dobrze wiem, jaka jestem. Zdrowa, silna i taka jak wszyscy, ale nie śliczna.
– Ośmielam się twierdzić inaczej – powiedział miękko. Puścił ją z nadzieją, że nie dostrzegła w jego oczach pożądania. Sprawdziły się przewidywania: to fantastyczne uczucie trzymać ją w ramionach. Musiał skrzyżować ręce na piersi, by nie sięgały po jej włosy. – Przynajmniej jesteś prawdziwą kobietą. Nikt nie lubi kochać się ze stalową liną okrętową.
Zaczerwieniła się lekko.
– Stalową liną okrętową? Przecież ona jest prześliczna. Taka dziewczęca i zwinna. Nigdy bym nie pomyślała... – Zamilkła speszona.
– To fantastyczna tancerka, wybitna artystka, ale... – Nie miała w sobie nic miękkiego, ustępliwego ani kobiecego. Była zbyt twarda; to cena, jaką zapłaciła za sukces. Poza tym najczęściej oboje nie mieli siły ani ochoty, żeby naprawdę pogrążyć się w szaleństwie. – Dla niej to było tylko kolejne ćwiczenie fizyczne – stwierdził cicho. – Wszystko podporządkowała karierze. W końcu zniszczyło to nasz związek.
Musnęła dłonią jego policzek. Próbował zachować spokój.
– Czy wciąż cię to boli?
– Teraz już nie. Życie potoczyło się dalej. Akurat sprawdzałem, co jest w tych pudłach. Pewnie po prostu zamknę je z powrotem i postawię w komórce.
Ujął jej dłoń. Miała szkliste oczy. Teraz to on dotknął jej miękkiego, bladego policzka.
– Czy coś się stało?
– Nie mogę spać. Wyszłam do ogrodu i zobaczyłam światła u ciebie, więc pomyślałam... Właściwie nie wiem, co pomyślałam. Po prostu nie chciałam być sama.
– Myślałaś o Heidi?
Skinęła głową, zagryzając wargi, i wzdrygnęła się. Wziął Tassy w ramiona i oparł się o kanapę, by uspokajać ją i tulić.
To szczęście móc się wypłakać. On sam był na to zbyt wściekły, sfrustrowany i przygnębiony. Rozpaczał nad straconym życiem Heidi, ale nie potrafił dać upustu uzdrawiającym łzom, wiec przygarnął Tassy, ukrył usta w jej włosach i mamrotał czułe słowa. Rozmyślał, jak to dobrze trzymać ją w ramionach – wysoką i silną, a mimo to miękką, ciepłą i kobiecą.
Kiedy wreszcie podniosła głowę, pocałował ją. Zapomniał o Heidi, Carli i wszelkich powodach, dla których nie powinni tego robić. Przekonał się, jaką magiczną moc może mieć pocałunek...
Był stosunkowo niewinny. On trzymał ręce na jej ramionach, ona objęła go za szyję. Po chwili Ben delikatnie, lecz stanowczo się odsunął.
– Nie, Tassy. To szaleństwo.
Nie była pewna, czy jego głos brzmi nieco ochryple, czy tylko tak sobie wyobraziła. Trudno powiedzieć. W skroniach pulsowała jej krew i nie mogła się skupić. Poprawiła koszulkę i zastanawiała się, kiedy pożądanie przestanie trawić jej ciało, jeśli w ogóle...
Potem jeszcze raz musnął jej usta i lekko zwichrzył włosy.
– Jesteś naprawdę słodka.
Miał jednak zmieniony głos!
Przyjrzała mu się badawczym wzrokiem. W jego oczach dojrzała namiętność, tęsknotę i żal, ale zanim zdążyła poprosić, by uciszył jej rozszalałe zmysły, on wstał i podszedł do drzwi.
– Może się przejdziemy?
Chwiejnym krokiem ruszyła za nim. Przeszli przez ogród, potem przez furtkę. W świetle księżyca wędrowali na przełaj przez łąkę w stronę niewielkiej rzeczki płynącej dnem doliny.
Tassy rozkoszowała się romantyzmem chwili, to znaczy rozkoszowałaby się, gdyby Ben nie wydawał się tak daleki.
– Próbują go znaleźć – powiedział nagle. – W komputerze nie ma żadnych danych na jego temat. Od dłuższego czasu zastępuje jakiegoś innego internistę, ale nikt o nim nie słyszał, jeśli nie liczyć ostatnio przyjętych pacjentów.
– Jak to możliwe?
– Zastanawiają się, czy to nie oszust. Są laicy, którzy dysponują pewną wiedzą, zdobywają lewe papiery i leczą ludzi. A pacjenci umierają.
Tassy czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Ile osób naraził na niebezpieczeństwo? – spytała wstrząśnięta.
– No właśnie. Ile osób zabił?
– A jeśli to zaniedbanie? Może on działa zupełnie legalnie...
– W takim przypadku należy położyć kres jego praktyce.
Tassy wyraziła zgodę milczeniem. Lekarz, który popełnia karygodne błędy, musi ponieść konsekwencje swojej lekkomyślności. Ben najwyraźniej chce tego dopilnować.
Od jakiegoś czasu szli brzegiem rzeczki. Kiedy już mieli zawrócić, przybłąkał się jakiś pies, radośnie merdając ogonem. Był przemoczony, brudny, ale wyjątkowo wesoły. Widać solennie postanowił sobie ich przywitać, bo od razu skoczył w kierunku Tassy. Na szczęście Ben błyskawicznie chwycił miękkie, gęste futro na jego karku.
– Leżeć! – powiedział ostro.
Pies usiadł, machając przymilnie ogonem.
Tassy obserwowała przybłędę z ciekawością. Nie potrafiłaby określić rasy czy maści zwierzęcia, , ale zaryzykowałaby twierdzenie, że to pies myśliwski.
– Pozory mylą. Nie wygląda na zwykłego kundla. Czy ma obrożę? – zapytała.
Po długich poszukiwaniach w gęstwinie długiej sierści znaleźli plakietkę identyfikacyjną.
– No proszę, to mój imiennik! – zawołał Ben. – Co prawda nie czuję się szczególnie zaszczycony. Czujesz ten zapach?
– Trudno go nie czuć. Czy jest jakiś adres?
– Bridge Cottage. To musi być gdzieś tutaj, przy ścieżce.
– Pewnie u pani Gates. Ona ma psy. Zawsze szczekają, kiedy ktoś przechodzi, ale są nieszkodliwe. Golden retriever. Coś takiego! Kto by pomyślał, że mamy do czynienia z przedstawicielem tak znakomitej rasy. Trzeba go zaprowadzić do właścicielki. To starsza, samotna pani.
Ben zastanowił się chwilę, odpiął pasek i zapiął psu na obroży. Potem chwycił koniec tak powstałej smyczy i rzucił psu surowe spojrzenie.
– Teraz posłuchaj, Ben. Idziemy grzecznie, jasne? Nie ciągniemy, dobrze? Ben, do nogi!
Wysunął do przodu lewą stopę. Pies posłusznie stanął obok.
Tassy pokręciła głową.
– A to dopiero! Jaki wytresowany! Pewnie zapomniał, że dobrze wychowane czworonogi wracają do domu o przyzwoitej porze.
Szli jakiś czas w milczeniu, gdy nagle usłyszeli słabe wołanie:
– Ben! Chodź tu!
Pies postawił uszy i zaczął ciągnąć smycz, ale siłą nie dorównywał swemu imiennikowi.
– Nie myśl sobie, że cię puszczę, ty narwany brudasie – powiedział Ben z sympatią. Jeszcze raz stanowczo przywołał psa do porządku.
W świetle księżyca stała wątła staruszka.
– Kto tam? – zapytała drżącym głosem.
– Pani Gates? Jestem Tassy Franklin. Rozmawiałam z panią czasem na ścieżce. Przyprowadziliśmy Bena; jest trochę zabłocony.
– Och, dzięki Bogu. Czy nic mu się nie stało, Tassy?
– Nic. Możemy wejść?
– Proszę bardzo. Furtka jest otwarta. Nogi mi się trzęsą, bo wołam tego łobuza już od kilku godzin.
Przed domem Ben spuścił psa ze smyczy.
Nie wykazał skruchy, za to podbiegł do pani Gates, polizał jej rękę jęzorem, po czym nonszalancko dołączył do drugiego psa hasającego po ogródku.
– Wielkie nieba! Chyba tarzał się w błocie! – Właścicielka była zmieszana. – Bardzo mi przykro, że przysporzył wam kłopotu. Ben, niedobry pies!
Nie wyglądał na speszonego, ale starsza pani skarciła go łagodnie, głosem wyrażającym więcej miłości niż złości.
– Przydałaby mu się kąpiel – oznajmił Ben. – Chętnie się tym zajmiemy, żeby nie musiała się pani z nim szarpać.
– Och, to bardzo miło z waszej strony, ale ubrudzicie się. Może po prostu zamknę go w kuchni, chociaż on tego nie cierpi.
– Wykąpiemy go z przyjemnością – powiedział Ben.
Tassy zastanawiała się, jaki będzie w tym jej udział i jakiego koloru będzie na koniec jej koszulka. Trudno, ktoś musi wyręczyć panią Gates. Właścicielka zaprowadziła ich do łazienki. Było to schludne, niewielkie pomieszczenie, w którego wystroju przeważała biel. Tassy jęknęła na myśl o sprzątaniu, jakie trzeba tu będzie zrobić po kąpieli psa.
Jednakże imiennicy byli w dobrej komitywie. Jeden odkręcił wodę, a drugi zaczął radośnie obwąchiwać wszystkie sprzęty. Najwyraźniej nie była to jego pierwsza kąpiel. Drugi pies, Bili, przezornie wyniósł się z łazienki.
– Wstawię wodę. Podejrzewam, że chętnie wypijecie herbatę – zawołała pani Gates z kuchni.
– Jest dość późno. Nie chcielibyśmy pani przeszkadzać. – Na pewno było już po północy.
Pani Gates roześmiała się.
– Moja droga, ja już nie sypiam. Ból nie pozwala mi zasnąć. Ale już niedługo idę na operację bioder.
– Obu naraz? – Tassy była zaskoczona.
– Podobno tak będzie najłatwiej. Lekarze sądzą, że po operacji obu stawów wrócę do zdrowia szybciej. Wiem, że zazwyczaj się tego nie robi.
Spojrzała na Billa, wylegującego się teraz w kącie z zamkniętymi oczami, i pokręciła głową.
– Martwię się tylko o psy. Chyba będę musiała oddać je do schroniska i poprosić, żeby znaleziono dla nich inny dom, bo nie wiem, czy jeszcze będę w stanie się nim zajmować.
Tassy dostrzegła smutek w jej oczach, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, w łazience rozległo się wycie, więc poszła sprawdzić, co się dzieje.
Kąpiel była gotowa, a Ben dwunożny zdejmował koszulkę.
– Dasz radę go podnieść? – zapytała Tassy.
Parsknął śmiechem.
– Owszem, ale nie mam takiego zamiaru. Jest obrzydliwy! Ben, do wody! – Wskazał wannę, a pies posłusznie wskoczył do letniej wody i usiadł w oczekiwaniu.
W progu pojawiła się pani Gates.
– On często się kąpie. Lubi taplać się w błocie, myłam go już wiele razy.
Wręczyła Tassy stary rondel bez rączki. Dziewczyna przekazała go Benowi, a ten użył go do polewania psa wodą.
– Położy się, jeśli go pan poprosi. Ben, leżeć!
Pies położył się z łbem tuż ponad powierzchnią wody. Wpatrywał się w nich melancholijnym wzrokiem, podczas gdy Ben mył go dokładnie i opłukał. Na koniec poradził kobietom, by wyszły.
– On nie chlapie. Ben, wyjdź! – nakazała pani Gates, i pies wyskoczył z wanny, wybiegł tylnymi drzwiami na dwór i tam się otrząsnął. Pani Gates wróciła do kuchni zaparzyć herbatę. Tymczasem Tassy pomagała zrobić porządek w łazience.
– Za parę tygodni pojedzie na operację bioder. Wtedy będzie musiała oddać psy – relacjonowała sprawę Benowi. – Bardzo ją to martwi.
– Nie dziwię się.
– Chyba nie chce ich oddawać, ale nie ma wyboru, prawda? Pewnie nie stać jej na opłacenie pobytu psów w pensjonacie.
Ben zamyślił się.
– Mojej matce właśnie zdechł pies. Ojciec twierdzi, że nie wezmą nowego, aleja w to nie wierzę. Nie mają ochoty wychowywać szczeniaków, ale te psy są znakomicie ułożone. Czy ona chce je oddać na stałe?
Tassy przerwała na chwilę szorowanie wanny.
– Chyba tak. Sądzisz, że oni by je wzięli?
– Jestem pewien. Mieszkają niedaleko, więc od czasu do czasu mogliby przyjeżdżać z psami w odwiedziny.
Uznali, że to idealne rozwiązanie. Nie wspomnieli o nim pani Gates, bo Ben nie chciał jej rozczarować ewentualną odmową rodziców. Natomiast w drodze powrotnej znów rozmawiali o psach. Potem Ben opowiedział jej o swoim dzieciństwie na wsi i o tym, jak nie mógł znieść Londynu, jego wrzawy i zgiełku.
– Nie chodzi mi tylko o ruch uliczny. Denerwuje mnie, że tam wciąż jest się w tłumie. Wszyscy gdzieś pędzą i przeciskają się, nie wiadomo dokąd. Ohyda!
A teraz znów wrócił na wieś i był w swoim żywiole. Nie przejmował się brudnymi dżinsami ani przesiąkniętą zapachem psa koszulką. Tassy też była wniebowzięta. Cudownie było iść z nim za rękę w srebrzystej poświacie księżyca.
Towarzystwo Bena wiele zmieniło w jej życiu. Czuła się odprężona, lecz zarazem pełna energii. Co dzień budziła się pełna entuzjazmu. Nie robiła sobie jednak nadziei. Przecież gdy sprawa robi się poważna, mężczyźni odwracają się od niej.
W każdym razie Derek się odwrócił.
– Co się stało?
– Nie, nic...
– Zacisnęłaś rękę, jakbyś myślała o czymś wyjątkowo nieprzyjemnym.
Miał rację.
– Przepraszam. Myślami byłam daleko.
Uścisnął jej rękę i odpowiedział uśmiechem.
– Nie przepraszaj. Zgadłem?
– Tak, myślałam o moim byłym mężu.
– Cóż za noc wspomnień! Spójrzmy na to z innej strony, Tassy: żyjesz i jesteś zdrowa. – W przeciwieństwie do Heidi, mógłby dodać.
Czar prysnął.
Dobrze się stało, gdyż poddawała się już nastrojowi chwili, a potem pewnie żałowałaby tego. Ben może chciałby sobie z nią pożartować, choć i to wydawało się wątpliwe. W każdym razie na żartach pewnie by się skończyło.
A Tassy nie lubiła, kiedy z niej żartowano. Raz już to przeżyła i starczy jej na całe życie...
– Biorą je.
Tassy podniosła wzrok i ujrzała krawat usiany podobiznami Królika Bugsa, nonszalancko chrupiącego marchewkę.
– Kto bierze co?
– Moi rodzice. – Wszedł do jej pokoju. – Wezmą je na jakiś czas, aż pani Gates poczuje się lepiej. Oczywiście mają nadzieję, że nie będzie ich chciała z powrotem. – I widząc jej podkrążone oczy, mruknął z dezaprobatą: – Nie wyspałaś się przez tego niewdzięcznego kundla.
– Nie wspominając już herbatki u pani Gates. Czy powiedziałeś jej o propozycji rodziców?
Pokręcił głową.
– Nie, dopiero z nimi rozmawiałem.
– A propos, dzwonili z działu dokumentacji w sprawie naszego przyjaciela, internisty. Wśród jego pacjentów odnotowano niepokojącą liczbę zgonów. Przekazali tę informację Izbie Lekarskiej.
– Doprawdy? To nikomu nie wróci życia, ale może on zakończy ten proceder. No, do roboty. Czy powinienem o czymś wiedzieć?
Wręczyła mu stos dokumentów.
– To informacje o chorych, którzy zostali przyjęci w nocy, ale warto jeszcze raz dokładnie się im przyjrzeć. Z jednym chłopcem mogą być kłopoty: jest głuchy.
– Tego jeszcze nie było! – westchnął.
– Mam ci pomóc? Skończyłam kurs języka migowego.
– Oczywiście. Czy są rodzice tego dziecka?
– Tak, ale nie będą przy nim ciągle. Chłopak ma dwanaście lat i chyba czułby się upokorzony, gdyby dzień i noc siedziała przy nim mama.
– Jaka jest diagnoza? – zapytał.
– Zapalenie żołądka i jelit. Wymiotuje i ma biegunkę. Chyba zjadł coś, co mu zaszkodziło i nie chce się przyznać. Dopóki matka nie pójdzie do domu, nie wydobędziemy z niego prawdy.
Ben pokiwał głową.
– No dobrze, chodźmy do niego. U kogo się leczył?
– Nie u naszego przyjaciela.
– Dzięki Bogu. Chodźmy.
Andrew Harvey wyglądał żałośnie. Zapytany, co jadł, odwrócił wzrok. Badania rozpoczęli od pozbycia się matki.
– Może pani pójść do bufetu. Pielęgniarka dyżurna da pani przepustkę. Proszę skorzystać z okazji, i tak będziemy go teraz badać.
– Dobrze, jeśli dacie państwo sobie radę. Czy nie trzeba tłumaczyć?
Tassy odpowiedziała jej w języku migowym, i kobieta uśmiechnęła się z ulgą.
– Dobrze. Dziękuję, miło będzie się przejść. Jesteśmy tu już kilka godzin.
Gdy tylko zniknęła za drzwiami, Tassy zwróciła się do chłopaka:
– Co zjadłeś? – zapytała na migi.
Wzruszył ramionami.
– Musimy wiedzieć. Jeżeli poszedłeś do baru i zjadłeś zakażoną żywność, to inni ludzie też mogą zachorować. Trzeba tam przeprowadzić inspekcję.
Żałośnie pokręcił głową.
– Nie w barze. U kolegi. Zjedliśmy resztki kurczaka.
– Kurczak – przekazała Benowi. – Czy podsmażyliście go? – zapytała Andrew.
Skinął głową przygnębiony.
– Tylko podgrzaliście.
Znów skinął głową.
– Czy twój kolega też zachorował?
– Nie wiem.
– Czy mam zadzwonić i zapytać? – Zachodziła w głowę, dlaczego zjedzenie kurczaka u kolegi musi pozostać tajemnicą.
– Nie. Nie wolno mi się z nim spotykać, bo ma na mnie zły wpływ.
W tej chwili podeszła siostra Anna.
– Mamy następny przypadek. Nicky Coulter.
– W tym samym wieku?
Anna skinęła głową.
– I z tych samych okolic. Może być jakiś związek.
Tassy zwróciła się do chłopca.
– Czy to Nicky? – zapytała.
Na jego twarzy odmalowała się panika. Trzeba porozmawiać z chłopakami, a potem powiedzieć matce Andrew.
Założyli kroplówkę, posłali próbkę kultury bakterii do laboratorium i zaczęli leczyć zatrucie salmonellą, gdyż Ben był niemal pewien diagnozy.
Mieli rację. Zarówno Andrew, jak i jego kolega zatruli się salmonellą i położono ich w jednej sali, ku przerażeniu i rozpaczy pani Harvey.
– Jemu nie wolno spotykać się z tym chłopcem. Jego matka... nie jest przyzwoitą osobą – syczała. – Po prostu nie mogę siedzieć z nią w jednej sali.
– Pani Harvey, to nie jest mój problem – oświadczyła Tassy. – Obaj chłopcy wymagają takiej samej opieki, wiec warto, żeby leżeli razem. Poza tym uznaliśmy, że w swoim towarzystwie czas upłynie im przyjemniej.
– Przyjemniej? – wycedziła matka. – Nicky to wykolejeniec.
– Może pani syn sprowadzi go na właściwą drogę. W każdym razie chłopak zadał sobie sporo trudu i nauczył się języka migowego tylko po to, żeby porozumiewać się z Andrew, a więc wykazał wiele dobrej woli. Może jest samotny.
Pani Harvey spojrzała na syna, potem na Nicky'ego leżącego bez sił na sąsiednim łóżku i trzymającą go za rękę matkę. Ta ostatnia wyglądała na zmęczoną i przerażoną. Tassy zastanawiała się, czym ta kobieta zasłużyła sobie na tak ostrą reakcję pani Harvey. Nie musiała długo czekać na wyjaśnienie.
– Ona jest hostessą w nocnym klubie – dobiegł ją szept pani Harvey. – Nie ma jej w domu godzinami.
– Robi wszystko, co w jej mocy, żeby utrzymać syna. Podejrzewam, że z trudem wiąże koniec z końcem. Nie każdy ma kochającego, troskliwego męża, pani Harvey. Musi być druga strona medalu. Ona na pewno kocha swoje dziecko. Tak jak pani.
Pani Harvey wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że mogłaby mieć coś wspólnego z matką Nicky'ego Coultera. Ale to jej sprawa, jak wychowuje syna. Tassy nie może reorganizować oddziału wedle upodobań jednej z matek, która czuje się obrażona obecnością hostessy z nocnego klubu i jej ciężko chorego synka.
Matka Nicky'ego zagadnęła ją nieco później; była wyczerpana i niespokojna.
– Wyzdrowieje, prawda? Nie przeżyłabym jego śmierci. On jest wszystkim, co mam. Życie nie głaskało mnie po głowie. Opieka społeczna chce, żebym ujawniła nazwisko jego ojca, a ponieważ nie zgodziłam się, nie otrzymujemy żadnej pomocy. Podejrzewam, że powiedziano pani, gdzie pracuję?
– Pani Coulter, nie interesuje mnie, gdzie pani pracuje.
– Panno Coulter, nie jestem zamężna. Ale nie jestem też prostytutką. Pracuję jako hostessa. Rozmawiam z ludźmi, tańczę z nimi, nic więcej. Niektóre to robią, ja nie mogę. Może nie jestem jeszcze tak zrozpaczona. Zrobiłabym wszystko, żeby zatrzymać Nicky'ego, ale modlę się, żebym nie musiała stoczyć się na samo dno.
– Czy starała się pani o pracę w dzień, kiedy Nicky jest w szkole? – spytała Tassy ostrożnie.
Panna Coulter roześmiała się.
– Cóż, próbować można, aleja nie mam żadnych kwalifikacji. Nie skończyłam szkoły, bo zaszłam w ciążę. Gdy urodziłam syna, miałam tylko piętnaście lat, a nigdy nie byłam zbyt mądra. Dlatego wplątałam się w ten romans z jego ojcem, ale teraz, dzięki Bogu, jest już spokój. Dopilnuję, żeby nie mieszał się w nasze sprawy, nawet jeśli będę musiała pracować w tym okropnym klubie. Dla dziecka zrobię wszystko.
– Kto się nim zajmuje, gdy pani jest w pracy? – dopytywała się delikatnie Tassy, chociaż nie była pewna, czy chce poznać odpowiedź.
– Sąsiadka. Słyszy, co się u nas dzieje. Zostawiamy drzwi do mieszkania otwarte. Obie mieszkamy na najwyższym piętrze, więc jeżeli ktoś wchodzi po schodach, to wiadomo, że do nas. Dlatego jest dość bezpiecznie. To dobre dziecko, siostro. Ma dopiero dziesięć lat, ale sam zmywa naczynia i sprząta w swoim pokoju. Nie sprawia kłopotu. O Boże, umrę, jeżeli on nie wyzdrowieje.
Tassy pozwoliła się wypłakać pannie Coulter. Odniosła wrażenie, że ta kobieta rzadko pozwala sobie na łzy. Może pobyt syna w szpitalu będzie dla niej odpoczynkiem? Tassy zastanawiała się, co zrobił ojciec dziecka, że kobieta tak bardzo się go boi. Mężczyźni potrafią zatruć życie, pomyślała ze złością.
Potem zjawił się Ben i mrugnął do niej okiem. Przypomniała sobie jego minę poprzedniego wieczoru, kiedy opowiadał jej o Carli. Stwierdziła, że nie wszyscy mężczyźni są źli, a kobiety też niekoniecznie stają się ofiarami.
Czy Carla bardzo go zraniła?
Nagle zapragnęła podejść i pocieszyć jego, a nie pannę Coulter, ale natychmiast opanowała się, zawstydzona własną naiwnością.
Ben jej nie potrzebuje. Prawdopodobnie szuka pociechy w ramionach kogoś odważniejszego, kto lepiej się nim zaopiekuje.
Poklepała po ramieniu matkę Nicky'ego, posadziła ją na krześle, podała garść chusteczek jednorazowych i herbatę, po czym udała się z powrotem do pacjentów. Przynajmniej nimi umie się opiekować...
Sobotni świt był gorący i słoneczny – wstawał piękny, czerwcowy dzień. Powietrze chłodziły tylko leciutkie tchnienia wiatru. Tassy wcześnie wyszła do ogrodu kończyć pielenie, by przez resztę weekendu nie dręczyło jej sumienie.
A skoro mowa o czystym sumieniu, to korzystając z nieobecności Bena, poszła zrobić porządek na grządkach przed jego domem. Wciąż dręczyło ją poczucie winy, bo to z jej powodu wpadł w krzaki róż. Chciał jej pomóc, a ona nie zwinęła węża do podlewania.
Czas wyrównać rachunki. W porze lunchu była już zgrzana, znudzona i spragniona zimnego, orzeźwiającego napoju. Ucieszyła się na widok Bena stojącego w drzwiach z dwiema szklankami mętnego płynu, zapewne lemoniady jego matki.
– Woda na pustyni. – Wstała i ściągnęła lepkie gumowe rękawice. Szklanka była cudownie zimna, więc przyłożyła ją sobie do czoła. Potem wypiła lemoniadę i pokazała mu wyniki swojej pracy.
– To moja wina, że wpadłem w te krzaki – przypomniał.
– Tak, ale ja cię goniłam.
Roześmiał się cicho.
– Gdybym miał chociaż krztynę rozumu, tobym przystanął i pozwolił się złapać.
Przestała oddychać, świat stanął w miejscu, a jego słowa zawisły w powietrzu. Po chwili Ben wyjął z jej ręki szklankę.
– Tassy, mam zamiar cię pocałować – ostrzegł i zanim zdążyła zaprotestować, poczuła dotyk jego warg i z westchnieniem osunęła się w jego ramiona. Zanim zdołała poruszyć się czy przemówić, wziął ją na ręce.
– Ben! – zawołała, lecz znowu ją pocałował.
Znaleźli się pod wierzbą, pod cienistym baldachimem gałęzi. Palące promienie słońca nie miały tu wstępu. Ben położył ją w bujnej, zielonej trawie i pocałował jeszcze raz. Nie chciała tego. Właściwie miała zamiar zaprotestować, powiedzieć, że nie o to jej chodziło, ale jego pieszczoty pobudziły ją do życia – do życia, jakiego dotychczas nie znała.
Więc nie sprzeciwiła się, nie odmówiła, po prostu wsunęła palce w gęstwinę jego włosów i oddała pocałunek, jakiego by się po sobie nigdy nie spodziewała.
– Ben? – szepnęła mu do ucha.
– Tassy, pragnę cię – odpowiedział.
I koniec. Jej opór stopniał jak zeszłoroczny śnieg. Wyciągnęła ręce do Bena.
– Ja też cię pragnę – szepnęła.
Jego ręce pieściły ją delikatnie, ostrożnie i radośnie. Widać słowa, które, jak się jej zdawało, wciąż pobrzmiewały w ich łożu z soczystej, wonnej trawy, były prawdą. Nagle Ben znieruchomiał, zaskoczony.
– Tassy – szepnął.
– Ben, proszę, kochaj mnie – poprosiła. – Nie pytaj, nie teraz. Po prostu kochaj mnie.
Wahał się w jej mniemaniu chyba wieczność, wreszcie pocałunkiem zdusił jej cichy okrzyk. Ból minął, stłumiony wybuchem niewypowiedzianej rozkoszy. Skryła twarz w jego ramieniu, objęła go i poddała się nastrojowi chwili.
Nie mógł w to uwierzyć. Zawsze myślał, że dziewice to wymierający gatunek. Ogarnęło go wzruszenie. Pocałował Tassy delikatnie.
– Wszystko w porządku?
Jego głos był szorstki; jej oczy patrzyły łagodnie i połyskiwały wzruszeniem.
– W porządku – odpowiedziała szeptem.
– Bolało?
Pokręciła głową.
– Właściwie nie. Tylko przez sekundę, może nawet krócej.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Bałam się, że zrezygnujesz.
– I tak bym to zrobił, Tassy, choćby od tego zależało moje życie. Ale nie tutaj, nie w ten sposób.
Przed światem skrywała ich żywa zasłona z liści.
– Dlaczego nie tutaj? Było pięknie.
– To ty byłaś piękna. – Znów poczuł, że ogarnia go wzruszenie. – Jesteś piękna.
Musnął ustami jej wargi, zacisnął powieki, żeby nie wyjść na sentymentalnego durnia. Czy to zresztą nie wszystko jedno, na kogo wyjdzie?
– Naprawdę tak uważasz? – spytała drżącym głosem.
– Oczywiście. Co mam zrobić, żeby cię przekonać?
Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się.
– Chyba już to zrobiłeś. Wciąż uważam, że nie masz racji, ale przynajmniej jesteś szczery. Tylko nie mów, że żałujesz.
– Ja miałbym żałować? Jeszcze nikt nie obdarzył mnie niczym równie cennym.
Jej oczy znów wezbrały łzami.
– Wcale nie cennym – wyszeptała.
– Dla mnie najdroższym na świecie.
– Wiem, że chcesz być miły.
Otworzył usta, chcąc zaprotestować, ale powiedział całkiem co innego, może właściwszego. Otarł jej łzy, pocałował koniuszek nosa i wyznał nieoczekiwanie:
– Kocham cię, Tassy.
Znieruchomiała, a dopiero po chwili pokręciła głową.
– Niemożliwe. Nie bądź dziecinny.
– Nie jestem dziecinny i naprawdę cię kocham.
– Nie znasz mnie.
– Owszem, znam. Wiem, że ofiarowałaś mi coś, czego nie dałaś jeszcze nikomu.
Roześmiała się gorzko.
– Cóż to za skarb? Nawet mój mąż go nie chciał.
Wciąż trzymał ją w ramionach, pieszcząc jej skórę. Jego palce jeszcze drżały z uniesienia.
– Opowiedz mi o nim – poprosił cicho.
Długo milczała. Chyba nie chciała zdradzić mu swojej tajemnicy. Wreszcie zdobyła się na odwagę, choć głos jej się rwał.
– Był nauczycielem. Znaliśmy się dwa tygodnie, czyli tyle samo, ile my teraz. Dostał posadę dyrektora szkoły i wtedy mi się oświadczył. Powiedział, że kocha mnie od pierwszego wejrzenia, a teraz, gdy ma tę cudowną pracę, może już mnie utrzymać. Nie sądziłam, że mamy wspólną przyszłość, ale on przedstawił sprawę bardzo przekonująco, pochlebił mi. Był o wiele starszy ode mnie, miał trzydzieści cztery lata, a ja dwadzieścia jeden. Niewiele wiedziałam o życiu.
Ben poczuł, jak ogarnia go wściekłość.
– Nie mów mi, że zaproponowano mu tę pracę pod warunkiem, że się ożeni?!
Jej blady uśmiech zranił go do żywego.
– Z braku czasu nie mieliśmy miesiąca miodowego. Kończyłam szkolenie, więc pojechał sam. Do jego mieszkania służbowego sprowadziłam się dopiero po dwóch tygodniach, na początku semestru. Wciąż mówił o szkole. To wymagająca praca. Naturalnie w nocy był zmęczony...
– Naturalnie... – powtórzył Ben półgłosem.
– Pewnej nocy jednak próbował się ze mną kochać, ale po prostu... nie mógł. Powiedział, że jest wyczerpany i zestresowany.
– I co?
– Uwierzyłam mu. Jak ostatnia idiotka. Męczyłam się tak do lutego, do przerwy międzysemestralnej. Któregoś dnia poszłam do niego do szkoły, żeby o coś zapytać, i zastałam go zamkniętego w gabinecie z sekretarką. Najwyraźniej nie był ani zbyt zmęczony, ani zestresowany, żeby się z nią kochać.
Odwróciła twarz.
– Więc małżeństwo unieważniono?
– Tak. Oświadczył, że jestem oziębła. Ponieważ sekretarka potwierdziłaby, że to nie jego wina, nie było sensu się sprzeczać. Po co dowodzić, że mu się nie podobam? Poniekąd rozumiałam go. W końcu mam nogi jak szczudła i okropną twarz. Można by mną dzieci straszyć.
Ben przytulił ją mocniej.
– Kocham twoje szczudła. Są piękne...
– Ben! – W jej głosie był i protest, i błaganie. Nie dał się długo prosić i znów obsypał ją pieszczotami.
Leżała w wannie, wpatrywała się w sufit i zastanawiała, co ją, u diabła, opętało. Na pewno nic dobrego, bo w jej tępej głowie nawet nie postała myśl, że przez przypadek może zostać matką. Dumała o niebieskich migdałach, a trzeba było zadbać o rzeczy zasadnicze. Do rzeczywistości przywrócił ją dopiero Ben. Przypomniał, że według jego wiedzy medycznej, sześćdziesiąt milionów drobnych organizmów zmierza już do celu.
Choć na myśl o poczęciu doznała nieznanej dotąd radości, pomknęła do łazienki. Kąpiel jednak niewiele tu pomogła. Do tej pory zdeterminowane plemniki zdążyłyby już opłynąć świat. Jeżeli miało nastąpić jakieś wielkie wydarzenie, to zapewne jest już po wszystkim.
Jednakże woda działała uspokajająco, a Tassy miała za sobą wielkie przeżycia. Poza tym po pracy w ogrodzie była zgrzana i, jak sądziła, nieatrakcyjna, więc teraz z niemałą przyjemnością wylegiwała się w wannie, rozważając, co za licho popchnęło ją w ramiona Bena, i to tak szybko.
Dwa tygodnie, ba, nawet nie! Chyba ma źle w głowie. Co o nim wie? Że wpada w furię, kiedy dzieci chorują wskutek zaniedbania lekarza, i że jego zdaniem ludzie powinni zdawać egzamin przed poczęciem potomstwa. A czy on sam go zdał?
Niedawno słyszała, jak gdzieś wyjeżdżał, a teraz samochód znów podjechał przed dom. Pewnie spokojnie kupował gazetę, podczas gdy ona leżała tu, oddana wspomnieniom najdonioślejszego wydarzenia w jej życiu.
– Tassy?
– Jestem w łazience! – zawołała.
Słyszała, jak kręcił się po kuchni, a potem rozległo się pukanie do drzwi.
– Mogę wejść?
Zabawne pytanie, zważywszy na to, że w drzwiach nie było zamka. Przynajmniej okazał jej niejaki szacunek. Tyle że nawet najszczerszy szacunek nie doda jej odwagi. Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Rytuał miłosnych spotkań stanowił dla niej tajemnicę. Czuła, że jest niezręczna i niedojrzała.
Usiadła i zasłoniła się rękami.
– Chyba tak.
W drzwiach ukazała się taca, a za nią Ben owinięty w ręcznik.
– Proszę. – Wręczył jej tacę i nie miała wyboru. Musiała ją wziąć, bo Ben zrzucił ręcznik i wszedł do wanny. Poziom wody gwałtownie się podniósł.
– Nie bój się! – powiedział. – Proszę, podaj mi tacę. Za bardzo mi ciebie zasłania.
– Im więcej zasłania, tym lepiej. Co robisz w mojej wannie?
I znów ten szeroki uśmiech.
– Towarzyszę ci w kąpieli. Poza tym przyniosłem lunch.
– Zazwyczaj nie zapraszam do towarzystwa kelnerów – rzekła wyniośle.
– Nie gadaj tyle, tylko jedz – powiedział.
Przyjrzała się zawartości tacy. Zobaczyła spory wybór dipów otoczonych marchewką i selerami, drobne kawałki chleba i wielkie, grube chipsy. Wzięła marchewkę i umoczyła ją w najbliższym dipie. Była chłodna, pożywna i pyszna, a ponieważ Ben jadł z wielkim apetytem i właściwie ją ignorował, postawiła tacę na kolanach i poszła w jego ślady.
Oczywiście to był podstęp, z czego zdała sobie sprawę w chwilę później, gdy okazało się, że Ben nie może oderwać od niej oczu. Zaczerwieniła się lekko i odwróciła wzrok, ale gdy poczuła palec na brodzie, musiała podnieść głowę.
– Jesteś piękna, Tassy. – Jego głos był tak szczery, a spojrzenie tak płomienne, że musiała mu uwierzyć.
Postawił tacę na podłodze, po czym przygarnął Tassy do siebie, a potem zaczął ją namydlać. Z wypiekami na twarzy wyrzucała sobie, że nie miała dość przezorności i odwagi, by zaopatrzyć się w prezerwatywy. Wreszcie podał jej mydło i zachęcił, by mu się zrewanżowała. Było to cudowne. Potem pomógł jej wyjść z wanny, owinął ręcznikiem i zaprowadził do salonu. Powoli wypili kawę i ruszyli do sypialni.
– Nie możemy – zaprotestowała, lecz on tylko uśmiechnął się i sięgnął po miseczkę na stoliku. Na jej dnie leżała maleńka torebka foliowa.
– Byłem po zakupy – uśmiechnął się – więc już możemy.
Całą noc i ranek korzystali z uroków życia. Nowe, ogromne łóżko Bena okazało się znakomitym nabytkiem. Potem zadzwonił telefon, a Ben włożył jakieś spodenki i pognał na dół go odebrać. Tassy zwinęła się w kłębek i zachodziła w głowę, co takiego widziała w Dereku. Wreszcie Ben wrócił, uśmiechając się radośnie.
– Dobra wiadomość – oświadczył bez wstępów. – Mój agent przekonał właścicieli. Przyjęli moją propozycję.
Gwałtownie usiadła i odgarnęła włosy z oczu.
– Co? Jaki agent? Jacy właściciele?
– Tego domu. Zapytałem agenta, czy jest jakaś szansa, żeby oni sprzedali ten domek, a on obiecał się dowiedzieć. Właściciel chyba dostał stałą pracę, bo się zgodził.
– Więc kupujesz ten dom?
– Kupuję.
– Obie części?
– Obie.
Och!
– Więc będę u ciebie wynajmowała mieszkanie?
Ben zrobił zabawną minę.
– Teoretycznie... chyba tak. Tego jeszcze nie zdążyłem przemyśleć.
Nagle poczuła się zagrożona. Oczywiście wiedziała, że umowa dzierżawy została zawarta na ściśle określony czas i że po jego upływie pewnie będzie trzeba się wyprowadzić, ale nieoczekiwana wyprowadzka nie była jej na rękę. Poza tym Ben byłby ostatnią osobą, której chciałaby płacić czynsz.
Ujął jej dłoń, palcem pieszcząc nadgarstek.
– Tassy, czy to cię niepokoi?
Cofnęła rękę. Chciała się skupić.
– Nie wiem. Może. Co innego po prostu mieszkać przez ścianę, a zupełnie co innego być twoją lokatorką. To niezdrowy układ.
Znów chwycił jej rękę.
– Dzisiejszej nocy odniosłem wrażenie, że coś się zmieniło.
Spojrzała mu w oczy, lecz szybko odwróciła wzrok. Poczuła się osaczona.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – Roześmiał się z niedowierzaniem. – Tassy, jesteśmy kochankami. Właśnie spędziliśmy razem noc. Sądzę, że warto połączyć znów nasze mieszkania i mieć do dyspozycji cały dom – albo wynająć twoją część.
– Mam wprowadzić się do ciebie?
– Uhm.
– Tak od razu, po dwóch tygodniach? – Ogarnęła ją panika. – Ben, to za wcześnie. Nie wiem, dlaczego nie powstrzymałam cię wczoraj, ale prawdopodobnie powinnam była to zrobić.
– Nie mów mi, że żałujesz. – Bronił się jej własnymi słowami i patrzył na nią z rezerwą.
– Nie żałuję – rzekła cicho. – Po prostu boję się pochopnych decyzji.
– Więc zostań po swojej stronie, aż uznasz, że nadeszła właściwa pora.
– A jeżeli nigdy nie będę gotowa?
Wzruszył ramionami.
– To wtedy będziemy się martwić.
Czmychnęła z łóżka i błyskawicznie się ubrała. Ni stąd, ni zowąd zaczęła się wstydzić nagości.
– Pomyślę o tym – oznajmiła i ruszyła do drzwi.
– Tassy! Co ty, u licha, robisz?
Zatrzymała się w progu. Tyle razem przeżyli. Jakoś nie w porządku było teraz uciekać.
– Wracam do siebie, Ben, muszę pomyśleć. Porozmawiamy później.
Czuła na sobie jego wzrok. Zbiegła na dół, potem wyszła na zewnątrz i stanęła u drzwi swego mieszkania. Wtedy pojawił się problem. Zostawiła klucze u Bena, a wychodząc, zatrzasnęła drzwi. Trzeba teraz nacisnąć dzwonek i znowu stanąć twarzą w twarz z sąsiadem, a raczej właścicielem. Tego już za wiele.
Usiadła na progu i skryła twarz w dłoniach. Nie miała pojęcia, ile czasu tu spędziła, zanim w końcu usłyszała jego kroki. Podszedł i usiadł przy niej.
– Tassy? – rzekł półgłosem, łagodnie i spokojnie. Nagle znalazła się w jego ramionach. – Och, ty kochany głuptasku. – I znów polały się łzy. Oczywiście, nie poprawiły jej nastroju. Ale Ben starał się jak mógł. Pocałował ją, pomógł jej wstać i wręczył klucze. – Idź już i połóż się spać. Pewnie jesteś zmęczona.
– Tak... – Nagle zdała sobie sprawę, że ledwo stoi na nogach.
– Czy zobaczę cię później? – zapytał cicho.
– Nie wiem. Może.
Na jego ustach błąkał się żartobliwy uśmiech.
– Może czy na pewno?
Roześmiała się mimo woli.
– Po prostu może, Ben. Zobaczymy. Idę spać.
– Myśl o mnie – wyszeptał, gdy drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem.
Tassy powlokła się na górę i padła na nie posłane łóżko. Wszystko się poplątało. Na poduszce czuła lekki zapach kremu po goleniu.
Myśleć o nim? A cóż innego mogłaby teraz robić?
Obudziła się o wpół do piątej nad ranem w poniedziałek, wypoczęta, ale i smutna. Wzięła prysznic, zrobiła filiżankę herbaty, a potem otworzyła drzwi do ogrodu i usiadła na stopniach, chłonąc poranny chłód.
W jej życiu dokonały się dramatyczne przemiany. Jeszcze przedwczoraj była dziewicą, miała dach nad głową i wewnętrzny spokój. Teraz spokój przeszedł do historii, bo nie była pewna mieszkania. Zawsze miała nadzieję, że po powrocie właściciele pozwolą jej dalej wynajmować ten skromny kąt. Nie miała także nic przeciwko temu, by ktoś kupił dom na wynajem. Co prawda budynek nie był duży, ale gdyby znów połączyć oba mieszkania, stanowiłby przytulne gniazdko rodzinne, biorąc pod uwagę wspaniałe usytuowanie.
Nie mogła winić Bena za to, że chce nabyć tę posesję, ale po namyśle doszła do wniosku, że ma do niego żal. Nie dlatego że kupuje dom, ale dlatego że nie zwierzył się jej ze swoich planów. Mógł się przecież pochwalić, a po wypadkach ostatnich dni miał nawet obowiązek...
Dopiero po chwili przyszło jej na myśl, że właściwie niewiele rozmawiali, a od platonicznego: „Cześć, napij się lemoniady!" do tkliwego „Kocham cię!" przeszli w przeciągu zaledwie dziesięciu minut. Nie było zbyt wiele czasu, żeby powiedzieć: „A propos, zamierzam kupić dom. "
Ukryła twarz w dłoniach. Nie wierzyła, że Ben ją kocha. Opowiadał o swojej miłości do Carli, a skoro kochał Carlę, to jak mógł obdarzyć uczuciem ją, Tassy, tak łatwo i tak szybko? Może on sądzi, że kocha każdą kobietę, którą bliżej pozna, a z pewnością miał ich setki, albo mówi swoim kochankom to, co, jego zdaniem, chcą usłyszeć?
Nie śmiała analizować swych uczuć, bo gdyby raz przyznała, jak bardzo go kocha, to świat zawaliłby się wraz z rozpadem ich związku. A trzeba się przygotować na najgorsze.
Szybko znudziłby się jej miękkim, dorodnym ciałem, i zacząłby znów tęsknić za swoją giętką, zgrabną liną okrętową.
Albo po prostu przeskoczyłby na inny kwiatek...
– Mogę usiąść koło ciebie?
Ben stał oparty o framugę drzwi swego mieszkania.
– Czuj się jak u siebie w domu. W końcu jesteś tu właścicielem.
– Jeszcze nie. – Przeskoczył przez płot, podszedł do niej i usiadł obok na stopniu, mierząc ją krytycznie wzrokiem.
– Jak się czujesz?
– Lepiej. Przespałam całą noc.
– To dobrze. – Dotknął jej policzka. Jego długie palce były zadziwiająco miękkie. – Tęskniłem za tobą.
Spojrzała na niego z niepewną miną, ale tym razem w jego oczach nie było przekory – patrzyły spokojnie i szczerze. Odwróciła wzrok i zerwała źdźbło trawy. Zaczęła skubać je drżącymi palcami. Ona też tęskniła, ale raczej umrze, niż się do tego przyzna.
– Tassy! Czy zraniłem cię?
– A jak myślisz? Kupujesz mój dom, nie racząc mnie nawet poinformować! – oznajmiła gorzko.
– Tassy, to nie tak – odparł z westchnieniem.
– Czyżby agent zmusił cię do tej transakcji?
– Oczywiście, że nie. Pojechałem do niego w sobotę rano, żeby podpisać nową umowę. Wtedy przyszedł mi do głowy ten pomysł. To nie była żadna tajemnica – po prostu zapytałem, czy dom może zostać wystawiony na sprzedaż, a on obiecał, że się dowie. Gdy wróciłem, pochłonęły mnie zupełnie inne sprawy, o czym zapewne pamiętasz – zakończył znacząco. Skinęła głową, zawstydzona.
– Przepraszam – mruknęła. – Powinnam wiedzieć, że nic byś nie knuł za moimi plecami, ale mam za mało doświadczenia, żeby szybko oceniać ludzi.
Roześmiał się smutno.
– Mamy więc coś wspólnego. A już myślałem, że tym razem będzie lepiej. Sądziłem, że naprawdę ci na mnie zależy, ale może po prostu znudziło cię dziewictwo i wykorzystałaś mnie, żeby się pozbyć tego balastu...
– Ben, to nieprawda! – zawołała.
– Więc dlaczego postanowiłaś zmienić swoje życie, i dlaczego ze mną?
Ogarnęło ją poczucie klęski.
– Wcale nie postanowiłam. Po prostu stało się.
– A teraz żałujesz – rzekł bezbarwnym głosem.
– Nie! – wyszeptała.
– Nie?
– Nie – powtórzyła bardziej stanowczo. – Nie, Ben, nie żałuję. Było cudownie.
– To dlaczego jest jakieś „ale"?
Tassy wypuściła z rąk resztkę trawy i niechętnie spojrzała mu w oczy.
– Po prostu myślę, że to wszystko stało się zbyt szybko. Chyba nie jestem na to gotowa.
– Ja też nic nie planowałem. Nie mam zwyczaju sypiać z dziewczynami, które ledwo poznałem. Poza tobą i Carlą w moim życiu była tylko jedna kobieta, a to było wiele lat temu, jeszcze na studiach. – Przyjrzał się swoim dłoniom. – Chyba mam skłonność do angażowania się w pechowe związki. Trafiam na kobiety, które nie chcą wiązać się na zawsze.
To tyle, jeśli chodzi o te „setki kochanek". Bo chyba nie kłamie?
– A ty chcesz być razem do grobowej deski? – zapytała łagodnie.
– Oczywiście. Sądziłem, że to nic niezwykłego, ale najwyraźniej myliłem się. Wierzę, że kiedyś znajdę tę jedną, jedyną, ale wiem, że szczęściu trzeba pomóc. Na razie z jakichś przyczyn nadaję się tylko do koszenia trawy i wynoszenia śmieci, a zakładać rodziny żadna ze mną nie chce.
Wstał, nie czekając na jej odpowiedź.
– Jadę do pracy – oznajmił. – Mam trochę papierkowej roboty.
Przeszedł na swoją stronę ogrodu i zniknął w drzwiach. Powoli podniosła się, zamknęła drzwi, przekręciła klucz i przez chwilę nie mogła ruszyć się z miejsca. Dzięki Bogu, że poszedł, pomyślała, śmiejąc się z samej siebie. Już miała mu się oświadczyć, po prostu po to, żeby przerwał tę swoją smutną opowieść!
Ona, oświadczyć się? Chyba oszalała! Wyobraziła sobie cudowną przyszłość, kiedy to dom będzie stanowić jedną całość, po ogrodzie będą hasać dzieci o płowych włosach i promiennych, zielonych oczach, Ben stanie u jej boku, a jego ręce spoczną na jej okrągłym brzuchu...
Na razie brzuch był płaski jak deska. Czy zaokrągli się wkrótce? Czy w drodze jest już śliczna mała istotka?
Poczuła ból. To jest marzenie, bezwstydnie romantyczne i nierealne... Mężczyźni żenią się dla wygody, a nie z miłości. Gdyby zaszła w ciążę, musiałaby jak najdłużej trzymać to w tajemnicy, inaczej nigdy nie pozna jego uczuć. Trzeba dać mu czas, by się znudził, co pewnie nastąpi szybko. Czy ma w sobie coś, co mogłoby go zatrzymać? Jakie ma podstawy tak sądzić? W każdym razie Ben jest znakomitym aktorem; wylewał przed nią swe żale, by wzbudzić w niej współczucie i odzyskać prawo wstępu do jej łóżka. Nie ma co zawracać sobie nim głowy.
Cóż za cynizm!
A może raczej frustracja, strach przed pokazaniem prawdziwej twarzy?
Albo i jedno, i drugie!
– Ben, gdzieś płacze dziecko.
Roześmiał się.
– Tassy, na tym oddziale aż się roi od chorych, znudzonych, nieszczęśliwych dzieci. Większość ciągle płacze. Dlaczego któreś miałoby się wyróżniać?
Pokręciła głową.
– Nie w szpitalu. Gdzieś na zewnątrz, i nie mogę dojść gdzie. Płacze coraz słabszym głosem i najwyraźniej jest zrozpaczone.
Ben okazał zainteresowanie.
– Jak długo trwa ta rozpacz?
– Chyba z godzinę.
– Godzinę? Jesteś pewna, że to ciągle to samo dziecko?
Gdy spojrzała na niego ze złością, podniósł ręce do góry.
– Przepraszam. Znasz się na dzieciach, to twoja praca. Dobrze, trzeba je znaleźć i upewnić się, że wszystko w porządku. Może po prostu ma kolkę.
Wyszli na korytarz i zaczęli poszukiwać źródła dźwięku, a po paru sekundach spojrzeli po sobie w zdumieniu.
– To na parkingu – stwierdziła Tassy.
– Przy tej temperaturze? Co za idiota zostawił dziecko w samochodzie? Żar leje się z nieba.
Tassy nie chciała rozważać, kto mógłby zrobić coś takiego. Błyskawicznie otworzyła wyjście pożarowe i pobiegła na parking. Szybko odnaleźli dziecko, a gdy zajrzeli do wnętrza samochodu, Ben zaklął z wściekłości.
Niemowlę leżało w foteliku, ubrane w ciepły pajacyk, i było sine od płaczu. Promienie słońca padały mu prosto na buzię, a wentylacja przez szyberdach była właściwie żadna. Tassy włożyła rękę przez szparę i aż krzyknęła, dotknąwszy metalowego dachu. Dziecko przestało płakać, tylko od czasu do czasu pojękiwało.
– Ben, ono ugotuje się żywcem! Musimy je wyciągnąć!
Spróbował otworzyć drzwi, potem poprosił, by wezwała ochronę.
– Wybiję szybę i wezmę dziecko na oddział. Idź przygotować letnią kąpiel. Dzięki Bogu, że zwróciłaś na to uwagę.
Pobiegła po ochroniarzy i wróciła do samochodu dokładnie w chwili, kiedy rozległ się odgłos tłuczonego szkła. Potem pojawił się Ben z dzieckiem wtulonym w ramię. Tassy widziała, jak małe ciałko zawisło bezwładnie na jego rękach.
Dobry Boże, oby nie było za późno...
– Zawołałaś ich?
– Tak. Akurat mieli nam o tym powiedzieć, bo strażnik na parkingu zaczął się niepokoić.
– Lepiej późno niż wcale – mruknął Ben i poszedł przodem. W sali zabiegowej Anna szykowała właśnie kąpiel. Rozebrali dziecko i szybko zanurzyli je w wodzie.
– Jest odwodniony. Niewiele brakowało, a wypociłby się na śmierć. Jaką ma temperaturę?
Tassy sprawdziła termometr.
– Nieco ponad czterdzieści stopni.
– Biedactwo. – Ben trzymał dziecko w swych dużych rękach, podczas gdy Tassy opryskiwała je chłodną wodą i delikatnie dmuchała na jego skórę.
– Anno, czy mogłabyś poszukać wentylatora?
– Oczywiście. – Pielęgniarka wróciła po chwili z wentylatorem elektrycznym i ustawiła go w pobliżu dziecka.
– Dzięki – powiedział Ben. – Trzeba podać mu więcej płynów. Nie wiem, czy trafimy w żyłę, a nie lubię działać bez zgody rodziców, choć szczerze mówiąc, uważani, że ci ludzie utracili prawo do decydowania o tym dziecku. Już ja zadbam o to, żeby sprawa trafiła do sądu.
– Nie wiesz, dlaczego chłopiec tak długo czekał w samochodzie – odparła Tassy. – Może rodzice odwiedzają ciężko chorego krewnego albo ktoś bliski właśnie umiera. Trzeba poczekać na ich wyjaśnienia.
Rzucił jej pełne wściekłości spojrzenie.
– To dziecko o mało nie umarło. Jeszcze dziesięć minut i byłoby po nim. Sprawdź temperaturę.
Gorączka spadła o kilka kresek.
– Jak sądzisz, czy będzie pił? – zapytała.
Ben potrząsnął dzieckiem. Chłopczyk lekko drgnął i znów cicho jęknął.
– Nie stracił przytomności. Można podać odrobinę soli fizjologicznej. Jeżeli nawet będzie ją wdychał, nie zaszkodzi jego płucom.
Nalała nieco jałowego roztworu fizjologicznego z kroplówki i podała ostrożnie dziecku. Efekty przeszły wszelkie oczekiwania. Maluch pił łapczywie i chyba wracały mu siły.
– Nie za dużo naraz – ostrzegał Ben – żeby nie zaczął wymiotować. Odczekaj parę minut.
Odłożyła butelkę i spryskała wodą brzuszek dziecka. Ben zanurzał je co chwila w wodzie, żeby chłodzić mu plecy. Wreszcie, po niemal godzinie chłodzenia, spryskiwania i podawania picia, gorączka spadła do trzydziestu ośmiu stopni i można było zakończyć kąpiel.
– Zawiniemy go w mokre prześcieradło. Pilnuj go. Nie wolno za bardzo go wyziębić, bo takie małe dziecko może przez jakiś czas mieć kłopoty z regulacją temperatury. Jeżeli jego stan nie będzie stabilny, trzeba go przewieźć na intensywną terapię.
– Anna będzie przy nim czuwała. Ciekawe, kiedy pojawią się rodzice.
Tassy położyła chłopczyka na mokrym prześcieradle. W tej chwili zajrzała do sali jedna z pielęgniarek.
– Szukam dziecka, które przynieśliście z parkingu. Czy to chłopiec, około czterech miesięcy, ubrany w biało-żółty pajacyk?
Ben uśmiechnął się posępnie.
– Tak. Dlaczego?
– Na izbie przyjęć jest jego matka. Przyjechała oddać kule inwalidzkie i zostawiła dziecko w samochodzie, a potem na parkingu ktoś ją potrącił. Cały czas mówiła coś o jakimś dziecku, ale dopiero teraz się połapali, o co chodzi. Najwyraźniej ochrona wreszcie coś skojarzyła. Jak się ten mały czuje?
– Powiedz jej, że dobrze – odparł Ben. – Zapytaj, czy możemy zastosować konieczną terapię; weź formularz i poproś, żeby go wypełniła. Lepiej zapytać też o parę szczegółów. Znajdziesz chwilę, żeby do niej pójść? – zwrócił się do Tassy.
Skinęła głową.
– Tak, oczywiście. Informacji nigdy nie za wiele. – Uśmiechnęła się triumfalnie. – I ugryzę się w język, chociaż mam ochotę powiedzieć: a nie mówiłam? Jednak trzeba było poczekać na wyjaśnienie.
Pogroził jej palcem.
– Przynajmniej nie zaniedbała dziecka – dodała. – Chyba wszystko się dobrze skończy.
– To twoja zasługa. Dobra robota, Tassy.
Jego lakoniczna pochwała znaczyła dla niej więcej niż jakakolwiek inna, dlatego odparła zmieszana:
– To przypadek, że akurat ja usłyszałam płacz...
– Wiem, ale chwalę tego, komu się to należy. A należy się tobie. Powinnaś być z siebie dumna.
Odszedł, a ona stała przez chwilę wzruszona, zakłopotana i uśmiechnięta.
– A co z tą kolacją, którą ci obiecałem?
Tassy zastanawiała się, czy zawsze, gdy na horyzoncie pojawi się Ben, jej serce będzie wykonywało karkołomne ewolucje.
– Jaką kolacją?
Uśmiechnął się szeroko.
– Tą, na którą może pozwolisz się zaprosić.
– Ach! – mruknęła i spoważniała. – No co?
– Może dzisiaj?
– Dzisiaj? – Musiała odchrząknąć. – Dzisiaj... jestem zajęta.
– Czym?
– Porządkowaniem rzeczy w szafie.
Parsknął.
– Tak czy nie?
Przestała się wykręcać. Stanęli twarzą w twarz i natychmiast tego pożałowała, bo jego zielone oczy znowu ją oczarowały. Poczuła się niezręcznie.
– Ben, nie spieszmy się – zaprotestowała cicho.
– To tylko kolacja.
– Obiecanki cacanki. – Odsunęła się. – Wiem, czego chcesz.
– Nie przypominam sobie, żebyś w sobotę zbytnio protestowała – przypomniał jej z przekornym uśmiechem. – Mnie naprawdę chodziło tylko o kolację. Reszta zależy od ciebie.
Rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.
– Czy mogę ci zaufać?
Roześmiał się.
– Podejrzewam, że tak. W przeciwnym wypadku starczy dobrze wycelować i kopnąć.
– Tylko kolacja?
– Tylko kolacja.
– Chińska?
Skrzywił się.
– Jeśli masz ochotę. Chciałem zabrać cię do włoskiej restauracji, ale zrobię, cokolwiek sobie zażyczysz.
– I bez żadnych sztuczek?
Jego oczy na chwilę ściemniały.
– Tassy, obiecuję ci, że dziś będzie tak, jak zechcesz.
Tylko jak ona oprze się pokusie? Już samo towarzystwo Bena stanowiło spore zagrożenie.
– Zgoda – odparła wreszcie. – Chińska restauracja, nic specjalnie wykwintnego. Zwykła kolacja.
– Jeśli nalegasz.
– Owszem, nalegam.
– Dobrze. Zamówię stolik na ósmą.
Znów odszedł, a ona przeklinała w myślach własną głupotę. Nigdy przecież nie była tak uległa.
– Doktor Lazaar mówi, że niedługo wrócę do domu. Może za dwa tygodnie.
Tassy uśmiechnęła się do Sama.
– Wiem. Dobra nowina, prawda? Czujesz się lepiej?
Skinął głową.
– O wiele. Już nie mam drgawek. Jest super. Widziałaś dzisiejszy krawat?
Był to kolejny krawat z bohaterami z filmów rysunkowych. Widziała ich już przynajmniej kilkanaście. Musiały kosztować fortunę.
– Tak.
– Kiedy będę wychodził, poproszę mamę, żeby kupiła mu prezent pożegnalny: coś naprawdę okropnego. Jemu to się spodoba.
Tassy roześmiała się.
– Na pewno będzie zachwycony – przyznała.
Sprawdziła, czy Sam leży wygodnie i ma się czym zająć, a potem poszła odwiedzić chłopców zatrutych salmonellą. Obaj byli w niezłej formie, choć nadal nie mogli jeść.
Matki zawarły chyba rozejm, ale daleko im było do podpisania traktatu pokojowego. Tassy zauważyła, że chłopcy, choć ignorują się w obecności swych rodzicielek, zaczynają rozmawiać na migi i chichotać, gdy tylko matki się odwracają. Treść tych rozmów była dość niewinna, o czym wiedziała, „podglądając" ich słowa. Bardzo chciała, by pani Harvey jednak ustąpiła i pozwoliła dzieciom się spotykać. Szkoda, że nie zaprasza Nicky'ego do swojego domu.
Chłopak najbardziej potrzebował teraz przyjaciela, a Tassy nie widziała w tej przyjaźni nic zdrożnego, ale w końcu skąd miała wiedzieć, co to macierzyństwo?
No, może niedługo się dowie. Znów zastanawiała się, czy szaleństwo sobotniej nocy będzie miało poważniejsze następstwa. Coś ciągnęło ją do łóżeczka Paula Reeda, chłopczyka z parkingu. Był w lepszym stanie, miał trzydzieści siedem stopni i temperatura nie wzrastała. Jutro będzie mógł wyjść do domu. Szczęściarz, stwierdziła i zastanawiała się, czy Ben miał rację, mówiąc, że to dziecko właśnie jej zawdzięcza życie.
Na samą myśl o tym przebiegł ją dreszcz, ale potem zrobiło jej się cieplej na sercu. Jeszcze raz spojrzała czule na śpiącego chłopca, zdjęła fartuch, powitała swoją zmienniczkę i wyszła przygotować się na randkę.
Mój Boże, na randkę! Nie chodziła na randki od lat, a już z pewnością nie z takimi zwariowanymi wielkoludami jak Ben! Dziwne, ale nawet po wydarzeniach ostatniego weekendu myśl o wspólnej kolacji przyprawiała ją o drżenie. O wpół do ósmej, gdy Ben zapukał do drzwi, czuła wręcz lęk. Zamknęła oczy, policzyła do dziesięciu i otworzyła mu.
Wyglądał wspaniale. Miał na sobie elegancki ciemny garnitur, śnieżnobiałą koszulę i, co najbardziej zdumiewało, ciemnoczerwony, gustowny krawat.
– Coś podobnego! – zawołała z radością. – A gdzie króliczki?
Uśmiechnął się chytrze.
– Nie widziałaś jeszcze slipów.
– I dobrze, bo nie mam takiego zamiaru. – Gdyby mogła, zmiażdżyłaby go spojrzeniem.
On zaś uśmiechnął się szerzej i zmierzył ją wzrokiem.
– Wyglądasz ślicznie, Tassy. W tej sukience naprawdę ci do twarzy.
Poczuła, jak policzki jej czerwienieją, więc przez chwilę szukała czegoś w torebce, by ukryć zmieszanie. Daremnie – gdy podniosła wzrok, Ben patrzył na nią ze zrozumieniem i wyrozumiałym uśmiechem.
– Idziemy? – Nie mogła się doczekać, kiedy wsiądą do samochodu, gdzie jego zielone oczy wreszcie dadzą jej spokój.
Owszem, lubiła, gdy ją podziwiano. Ubrała się niezwykle starannie i gdyby tego nie zauważył, byłaby rozczarowana. A ponieważ rzadko ją w życiu chwalono, czuła się po prostu onieśmielona, bo nie umiała przyjmować pochwał.
Dawno nie jadła tak pysznej kolacji, a poza tym Ben nie popisywał się jak Derek i nie zamawiał całego jadłospisu, by jej zaimponować. Wypili pół butelki wina – to znaczy Ben, który miał prowadzić, wychylił tylko jeden kieliszek, i Tassy przypadła w udziale cała reszta.
– Czy ty chcesz mnie upić? – spytała.
– Gdyby tak było, zamówiłbym całą butelkę. Jedz krewetki, póki gorące.
Pokręciła głową.
– Szczerze mówiąc, już nie dam rady. Chętnie ci je odstąpię.
Wzruszył ramionami, nałożył sobie całą porcję i dodał resztę ryżu, specjalności lokalu. Po chwili jego talerz był znów pusty.
– Nieźle sobie radzisz z pałeczkami – zauważyła.
– Z konieczności. Wiesz, to jeden z niewielu moich przyzwoitych krawatów. Nigdy nie wiadomo, kiedy będą potrzebne, na wesele albo pogrzeb.
Nie wierzyła własnym uszom. Skoro ktoś ma czternaście krawatów z postaciami z kreskówek, jak to możliwe, żeby miał tylko kilka porządnych?
– Jak wpadłeś na ten pomysł z króliczkami?
– To nie mój pomysł, ale matki. Kiedy zacząłem pracować na pediatrii, uznała, że dzieci mogą się mnie bać i że powinienem zmienić nieco wizerunek.
– Więc kupiła ci śliczny krawat?
Roześmiał się.
– Właściwie był okropny, ale dzieciakom chyba się podobał, wiec nasunął mi się pewien pomysł. Od tego czasu tworzę sobie kolekcję. Kupuję każdy śmieszny krawat, który zobaczę w sklepie, a moi bliscy dają mi je w prezencie. Krawaty stały się moim znakiem firmowym.
– Sam codziennie czeka na twój obchód, żeby zobaczyć, co włożysz.
Ben uśmiechnął się.
– To dobre dziecko. Cieszę się, że zdrowieje bez żadnych komplikacji.
– Stan niemowlaka też wygląda na stabilny.
– Tak. Zajrzałem do niego przed wyjściem. Śliczny maluch.
– A matka była niewinna.
Znów uśmiechnął się, tym razem ze smutkiem.
– Przepraszam, miałaś rację, ale ludzie czasami bywają tak okropni, że oduczyłem się rozstrzygać wątpliwości na ich korzyść.
Tassy nie spierała się. W końcu tę samą zasadę stosowała w stosunku do Bena. Ale nie czas na wyrzuty sumienia. Znają się przecież niewiele ponad dwa tygodnie, a trzeba zjeść beczkę soli, by nabrać do drugiej osoby zaufania. Nie wystarczy chcieć ufać, trzeba jeszcze mieć przekonanie, że ten drugi jest tego godzien.
– Rozumiem twój cynizm – powiedziała.
– Ty też czasem nie dowierzasz ludziom?
On za dużo widzi. Odwróciła wzrok. Bawiąc się w zamyśleniu resztkami ryżu, usłyszała jego westchnienie.
– Masz ochotę na kawę?
Pokręciła głową.
– Nie. Wolałabym pojechać do domu. Miałam ciężki dzień.
Poprosił o rachunek, wyprowadził ją na ulicę i odwiózł do domu, a potem odprowadził pod drzwi.
– Pewnie nie ma sensu zapraszać cię na kawę? – spytał.
Pokręciła głową.
– Przykro mi, Ben.
Jego uśmiech był wymuszony.
– W porządku. Obiecałem, że będzie tak, jak chcesz. – Pochylił się i pocałował ją lekko w usta.
Rozstanie było nieoczekiwanie krótkie. Ben po prostu odwrócił się i poszedł prędko do siebie. Zamknął drzwi z trzaskiem, który przez całą noc rozlegał się echem w jej myślach. W samotnym, skołatanym sercu Tassy zapanował smutek...
To był dziwny tydzień. We wtorek nie zdarzyło się nic niezwykłego, za to w środę dowiedzieli się, że internista, który ponosił odpowiedzialność za śmierć Heidi, nie miał uprawnień do wykonywania zawodu.
– Podobno jego ojciec był lekarzem, ale jego samego wyrzucono z akademii medycznej – opowiadał Ben. – Nigdy nie ukończył studiów, ale najwyraźniej potrafił się zareklamować.
– A dyplom, referencje...
– Sfałszowane. Przyjęto go do pracy w dobrej wierze, po paru krótkich rozmowach telefonicznych. Najwyraźniej otrzymywał posady już przedtem, za każdym razem pod innym nazwiskiem. Aresztowano go i wyśpiewał wszystko, tak przynajmniej powiedziano mi na policji. Oczywiście chcą, żebyśmy złożyli zeznania.
– Jak długo pracował?
– Dwa miesiące.
– A inni lekarze? Nic nie podejrzewali? – parsknęła Tassy. – Spali czy co?
– Wierzyli mu. – Ben wzruszył ramionami. – Mój ojciec też jest internistą. Rozumiem, jak mogło do tego dojść. Po prostu nie ma czasu przyglądać się kolegom po fachu. Zbyt wiele uwagi trzeba poświęcać własnej pracy.
– Mnie to mówisz?
Była rozdrażniona, bo sytuacja wymknęła jej się spod kontroli. Jutro mają przyjść nowi pacjenci, całe przedpołudnie chorzy wędrowali na blok operacyjny i z powrotem, a z sal ortopedycznych dobiegają, zdaje się, odgłosy walki...
– Ben, muszę iść. Zobaczymy się później.
Udała się na sam koniec oddziału, przerwała bitwę na poduszki i przystanęła przy chłopakach zatrutych salmonellą.
– Jak się czujecie? – zapytała słownie i na migi.
– Lepiej – odparł Nicky. Andrew pokazał: tak sobie.
Matek nie było w zasięgu wzroku, więc przysiadła na skraju łóżka Nicky'ego, tak że Andrew mógł ją dobrze widzieć. Poprosiła, by opowiedzieli jej dokładnie, co się stało.
– Mama kupiła w klubie kurczaka w sosie, ale zapomniała wstawić go do lodówki. Następnego dnia przyszedł Andrew, trochę go podgrzaliśmy i zjedliśmy. Podejrzewam, że był nieświeży. W każdym razie był wstrętny i większość wyrzuciliśmy.
– A twoja matka nie wiedziała, że jesteś u Nicky'ego? – zapytała na migi Andrew.
Pokręcił głową i przejechał palcem po gardle.
– Więc co ona myśli o waszej chorobie? Że to zbieg okoliczności?
Wzruszyli ramionami. Tassy westchnęła.
– Myślę, że powinniście im powiedzieć.
Andrew zaczął gestykulować jak opętany, a Nicky tłumaczył zapamiętale:
– Ale wtedy mama będzie miała kłopoty, że przyniosła tego kurczaka do domu, i straci pracę, a my będziemy musieli się wyprowadzić...
– Chwileczkę – przerwała im Tassy. – Jestem pewna, że kurczak był jadalny, kiedy przyniosła go z klubu, inaczej już wybuchłaby tam epidemia. Musiał się popsuć u was w domu. Czy w waszej kuchni jest gorąco?
– I to bardzo. A stół stoi bezpośrednio na słońcu – przyznał Nicky.
– Więc jeśli kurczak zepsuł się w domu, to nieważne, skąd pochodził. Większość produktów z drobiu i jajek zawiera zarazki salmonelli. Dlatego trzeba je zawsze ugotować, przechowywać w chłodnym miejscu i jak najszybciej zjeść. Wciąż uważam, że wasze matki mają prawo znać prawdę.
– Moja mama wie – rzekł Nicky – ale jego matka zrobiłaby awanturę.
– Awanturę? O co? – odezwała się pani Harvey zza pleców Tassy.
Andrew na jej widok osunął się na łóżko i jęknął, a Nicky spurpurowiał i odwrócił wzrok.
– Oni mają pani coś do powiedzenia – oznajmiła Tassy. – Proszę posłuchać i spróbować ich zrozumieć.
Wyszła w przekonaniu, że sami powinni rozwiązać swój problem. Czuła się podle, ale przecież chłopcy powinni zdobyć się na odwagę i przyznać, ile czasu spędzają razem. W końcu nie kradną samochodów ani nie włamują się do sklepów – po prostu są samotni i lubią z sobą przebywać.
Przez całe przedpołudnie nie miała czasu spytać, jak poszła im rozmowa, zdziwiła się więc bardzo, gdy później ujrzała obie matki pogrążone w przyjaznej pogawędce. Wymieniła z chłopcami porozumiewawcze spojrzenia i westchnęła tak głęboko, jakby od rana w napięciu powstrzymywała oddech.
Przyjaźń pokona wszelkie bariery.
W chwilkę później przyszedł Ben, zbadał chłopców i oznajmił, że Nicky może wracać do domu.
– Wolałbym, żeby Andrew został tu jeszcze jeden dzień. W miarę możności chcemy go obserwować, gdy zacznie przyjmować pokarmy.
– Czy mogę zostać z nim? – prosił Nicky. – Wciąż mam mdłości.
Ben rzucił mu baczne spojrzenie i wyraźnie nie dał się nabrać, widząc, jak chłopak nagle udaje chorego, ale ku zaskoczeniu Tassy skinął głową.
– W porządku, wyglądasz jeszcze kiepsko. Wypiszemy was obu jutro rano, jeżeli będziecie czuli się lepiej.
Nicky machnął triumfalnie pięścią, ale zaraz opadł na łóżko z teatralnym jękiem. Ben, z trudem tłumiąc śmiech, skinął matkom na pożegnanie i spojrzał na Tassy.
– Czy mogę prosić na minutkę, siostro? – zapytał.
Na pewno nie ma żadnej służbowej sprawy, pomyślała sobie, ale wyszła z nim na korytarz.
– Nie wygląda na cierpiącego – mruknął Ben na korytarzu.
– Zgadza się, ale będzie dotrzymywał towarzystwa Andrew. Niełatwo zabawiać głuchego. – Spojrzała na Bena spod oka. – Więc o czym chciałeś ze mną porozmawiać? Dzisiaj mamy dużo roboty.
– Zauważyłem. Po pracy zabieram psy na spacer. Może chciałabyś pójść ze mną?
– Psy?
– Billa i Bena.
Uśmiechnęła się.
– Świata nie widzisz poza tymi brudasami.
– Nic podobnego. Po prostu pani Gates nie czuje się najlepiej. Ktoś musi się zająć psami.
– O, tak, oczywiście.
– W każdym razie usiłuję cię poprosić, żebyś poszła z nami, a ty wciąż zmieniasz temat.
Wzruszyła ramionami.
– Dobrze, pójdę z wami na spacer. O której?
– Może około wpół do siódmej? Będzie już trochę chłodniej. Zrobimy sobie piknik.
– Piknik?
– Tak, weźmiemy kanapki, owoce, coś do picia. Właściwie mam nawet ciasto, więc nie trzeba robić kanapek. Co ty na to?
– Sporo przygotowań jak na przechadzkę wzdłuż rzeczki.
– A, tak. Myślałem, żeby pojechać samochodem i poszukać jakiegoś lasu albo wrzosowiska...
– Toż to prawdziwa wyprawa. Nie bierzesz kuchenki turystycznej i śpiwora?
Błysk w jego oczach zapewne świadczył o nieczystych zamiarach.
– To się da załatwić: nocleg pod gwiazdami z kobietą moich snów.
– Tylko w snach, Ben. Dobrze, pójdę na spacer, ale nie wyobrażaj sobie zbyt wiele.
– A piknik?
– Weźmiemy ciasto i jabłka.
– Załatwione. – Uśmiechnął się szeroko, pomachał jej ręką i odszedł, zostawiając ją sam na sam ze stosem formularzy do wypełnienia. W chwili, gdy na dobre wzięła się do roboty, przerwała jej pani Harvey.
– Siostro? – Przystanęła z wahaniem w progu.
Tassy westchnęła w duchu i przywołała na twarz uśmiech.
– Proszę wejść. Czym mogę służyć?
Pani Harvey usiadła na skraju krzesła i splotła dłonie.
– Chciałam tylko podziękować, że pomogła pani chłopcom. Cały czas staram się wychować Andrew na porządnego człowieka, ale on ostatnio zachowywał się dziwnie. Teraz oczywiście wiem, dlaczego. Widywali się z Nickym codziennie, ale ponieważ nie aprobowałam tego, musiał mnie okłamywać. Czuł się podle, bo jest prawdomówny. W każdym razie porozmawiałam z matką Nicky'ego, Lyn, i... byłam zaskoczona, jaka to miła kobieta. Wie pani, jej mąż ich bił. To straszne związać się z takim mężczyzną. Potem pracownicy z opieki chcieli się dowiedzieć, kto jest ojcem, żeby ściągać z niego alimenty. Ona boi się jego zemsty. Nie dziwi mnie to. – Pokręciła głową. – Mam takie szczęście, że Nigel o nas dba. Załamałabym się, gdybym musiała iść do pracy w takiej spelunie. Lyn twierdzi, że tam wszyscy mężczyźni myślą tylko o jednym. W każdym razie chciałam podziękować, bo dzięki pani chłopcy nareszcie powiedzieli prawdę.
– Pani Harvey, jestem pewna, że ich przyjaźń jest zupełnie niewinna. – Tassy czuła się w obowiązku to powiedzieć. – Wiem, że to nie moja sprawa, ale Nicky jest chyba grzecznym dzieckiem i nie sprowadzi Andrew na złą drogę.
Pani Harvey lekko się zarumieniła, może na wspomnienie swego wcześniejszego zachowania. Powiedziała, że zaprosiła Nicky'ego, który odtąd będzie w jej domu mile widziany.
– Wolę ich doglądać sama, niż zostawiać bez dozoru w mieszkaniu Coulterów, a nie rozumiem, dlaczego chłopcy nie mieliby bawić się razem. Andrew jest samotny i nie zadowala się oglądaniem telewizji jak inne dzieci. W każdym razie dziękuję bardzo i do widzenia.
Tassy odprowadziła ją wzrokiem i pokręciła głową. Jeszcze jedno szczęśliwe zakończenie? Jak łatwo urządzać innym życie! Żeby tak można było ułożyć własne!
Zerknęła w kalendarz i zagryzła wargi. W ten weekend powinna pojawić się miesiączka. Szansę, że zaszła w ciążę, są niewielkie. A jednak wyrzucała sobie, że nie poszła do lekarza od razu po fakcie. Myśl o dziecku obudziła w niej nieznane dotąd uczucia, a teraz jest już za późno. No dobrze. Już za parę dni wszystko się wyjaśni.
A jeśli nie skończy porządkować tych kart, będzie nie tylko ciężarna, ale i bezrobotna...
– Już myślałem, że wystawisz mnie do wiatru!
Podjechała pod dom w chwili, gdy Ben wkładał do bagażnika lodówkę turystyczną. Spojrzała na niego sceptycznie.
– Tylko ciasto i jabłka?
– Oczywiście. Podejrzewam, że nie chcesz ich jeść na gorąco. – Zerknął na zegarek. – Do roboty. Za trzy minuty masz tu być przebrana, inaczej po ciebie pójdę.
– Tak jest! – odrzekła i pobiegła do domu.
Rzeczywiście spieszyła się, ale wcale nie ze strachu przed Benem. Po prostu po pracowitym, szarym dniu perspektywa spaceru w cienistym lesie i pikniku z Benem i psami wydawała się wyjątkowo kusząca. Dlatego szybko przebrała się w dżinsy i koszulkę, wzięła bluzę z długimi rękawami na wypadek, gdyby wieczorem się ochłodziło, i pobiegła na dół z adidasami w ręku. W drzwiach omal nie zderzyła się z Benem.
Powitał ją szerokim uśmiechem.
– Gotowa? Idziemy!
Dopiero w samochodzie włożyła buty. Po drodze zajechali do pani Gates, wzięli psy i usadzili je na tylnym siedzeniu.
– Dacie sobie radę, prawda? – dopytywała się starsza pani z niepokojem. – Uważajcie na Bena. Bili jest jak aniołek, ale Ben... Psy też potrafią być przekorne.
– Będzie dobrze, prawda, chłopcy? – Ben zachowywał optymizm. Jego imiennik machnął ogonem i zrobił minę niewiniątka.
Złożyli jeszcze jedno zapewnienie, że nic się nie stanie, i wyruszyli.
– Znalazłem pewne miejsce na mapie. Jest dosyć daleko, ale ktoś mi powiedział, że to doskonała trasa spacerowa. Trochę lasu, trochę wrzosowisk. O, tutaj. Możesz wskazywać drogę? – Wręczył jej mapę. – Co za dzień! – westchnął. – Poradziłaś sobie z chłopcami?
Roześmiała się.
– Pani Harvey bierze ich pod swoje skrzydła. Cieszę się, że doszła do porozumienia z synem, ale podejrzewam, że napięcia będą nieuchronne.
– Może pewnego pięknego dnia, kiedy będziemy mieli swoje dzieci, zrozumiemy ją – powiedział Ben.
Wiedziała, że przez „my" on nie ma na myśli ich razem, ale na dźwięk jego słów znów rozmarzyła się...
– A niech to! Tam trzeba było skręcić.
Zawrócił i rzucił jej lekki uśmiech.
– Nie zasypiaj, dobrze, kotku?
– Tylko tak do mnie mów! Byłam rozkojarzona. W każdym razie znam tę trasę nie lepiej od ciebie. Nigdy tu wcześniej nie byłam.
– Tym bardziej powinnaś się skupić, a przy okazji, czy mogłabyś poprosić pasażera z tylnego siedzenia, żeby nie lizał mnie w szyję?
Pies leżał spokojnie z łbem na oparciu fotela kierowcy, zaś jego długi, różowy język zwisał przy szyi Bena.
– Ty nieznośny kundlu, przestań! Zostaw go w spokoju! – rozkazała, ale pies tylko sapnął, wysunął język dalej i przymknął oczy. Mogła się jedynie roześmiać.
– Beznadziejny przypadek. Szkoda gardła.
– Przynajmniej nie ucieka, więc może uda nam się wrócić do domu razem z nim – zauważył Ben. – Nie mam wielkiej ochoty zawitać do pani Gates tylko z Billem. – Wzdrygnął się. – Nie sądzę, żeby wybaczyła nam coś takiego.
– Odzyskałaby go. Ben ma adres na obroży. Ktoś by go zaprowadził na policję. Ale stracilibyśmy całą noc na poszukiwania.
– Zawsze można trzymać go na smyczy.
Ben parsknął.
– Już to widzę. Kto by kogo prowadził?
– Wolę się z nim szarpać, niż błądzić po lesie całą noc.
Pies zaraz po przyjeździe uprzedził ich zamiary. Wyskoczył z samochodu i pognał z nosem przy ziemi, w poszukiwaniu jakiegoś' sobie tylko znanego zapachu. Bili, nieco wolniejszym krokiem, ruszył w jego ślady. Ben wzruszył ramionami, podniósł zbędne już smycze, zamknął samochód i udał się wraz z Tassy na poszukiwania.
– A jedzenie? – zapytała.
– Wrócimy po nie później, chyba że umierasz z głodu.
Pokręciła głową. W gorące, pracowite dni nie chce się jeść.
– Mogę poczekać – rzekła i ogarnęła wzrokiem wrzosowisko. – To jak szukanie igły w stogu siana.
– Sprawdźmy. – Wydał przeszywający gwizd, po czym zawołał psy po imieniu. Nie wierzył własnym oczom: wróciły natychmiast. – Nie wiedziałem, że mam taki autorytet. – Ben tłumił śmiech. – Dobra, chłopaki, idziemy.
O takim spacerze marzyła. Psy były w swoim żywiole, a ona ani się obejrzała, jak Ben ujął jej dłoń i pomógł przejść przez strumyk. Potem z nieznanej przyczyny trzymał ją dalej, tak że w końcu szli, trzymając się za ręce.
Opóźniło to ich marsz, ale przecież nigdzie się nie spieszyli. Psy hartowały radośnie w poszyciu leśnym. Spotkali inną parę, odbywającą podobny spacer. Gdy się minęli, Ben otoczył Tassy ramieniem i przyciągnął do siebie, tak że idąc czuła ciepło jego ciała.
Obudziło to wspomnienia ich wspólnego weekendu, o którym bezskutecznie usiłowała zapomnieć. Gorąco pragnęła rzucić mu się w ramiona, lecz wiedziała, że nie byłoby to najrozsądniejsze posunięcie. Musi upłynąć trochę czasu – parę tygodni, może miesięcy – zanim dobrze się poznają i będą mogli podjąć jakiekolwiek zobowiązania.
Na razie muszą panować nad sytuacją i kontrolować rozwój wydarzeń, przynajmniej tych intymnych. A ona co rusz łapała się na błędach.
Po godzinie takich tortur wrócili do samochodu. W pobliżu stały drewniane stoliki i ławki. Ben wyjął lodówkę.
– Tylko ciasto i jabłka? – zapytała znowu.
– Jest ciasto, trochę jabłek też.
– I melon, i kanapki... Chyba mnie oczy mylą: z wędzonym łososiem?
Uśmiechnął się.
– Coś trzeba robić dla zabicia czasu.
– I wino... Znowu usiłujesz mnie upić!
– To nie wino, to sok winogronowy.
– I ciasteczka z bitą śmietaną! – pisnęła. – Ben, nie mogę jeść tyle tłuszczu. Nie przejdę przez drzwi!
– Bredzisz. Jesteś wspaniała. W każdym razie te ciastka mają więcej owoców niż śmietany.
Wzięła talerz i pozwoliła Benowi nałożyć stos różnych specjałów. Wreszcie wyrwała go w obawie, że Ben poczęstuje ją całą zawartością lodówki turystycznej. On sam widać nie gardził słodyczami, ale przy takim wzroście to nic dziwnego. Przypomniała sobie, jak wtedy, pod wierzbą, jego silne ciało przygniotło ją do ziemi, i westchnęła z rozkoszy.
– Aż tak smakuje? – spytał ze śmiechem.
– Nawet nie wiedziałam, że jestem taka głodna – skłamała, a Ben od razu dorzucił jej na talerz kilka smakołyków.
Potem przeciągnął się swobodnie i oparł głowę na łokciach, wpatrzony w krajobraz za jej plecami.
– Tu jest kapitalnie – wyszeptał. – Jaki cudowny wieczór. – Ostrożnie spojrzał jej w oczy. – Dawno się tak dobrze nie czułem – wyznał.
– Poszedłeś tylko na spacer z psami – zaśmiała się nerwowo.
– Ładne mi tylko. Kiedy samemu nie ma się psa, trudno zmusić zwierzę do posłuchu. Poza tym trzeba mieć kogoś, kto lubi psy, albo po prostu spacery. Trudno iść za rękę z samym sobą.
Tassy jeszcze nie uporała się ze swoją porcją.
– Nie doszukuj się czegoś, czego nie było. – Stwierdziła, że potrzebny mu kubeł zimnej wody.
– Jak to: nie było?
– Łudzisz się.
– Nic podobnego. – Chwycił ją za rękę. – Było i jest.
Wstała.
– Trzeba wracać, robi się późno. Psy, do nogi!
Zjawiły w jednej chwili; widać czuły, że czeka je wyżerka. Potem Tassy zaprowadziła je do samochodu.
W drodze powrotnej nie rozmawiali wiele. Tassy wiedziała, że popsuła wieczór, lecz uważała, że to przez Bena. Za mocno nalegał, nie miała wyboru.
Przynajmniej nie zgubili psów. Przywieźli je z powrotem do pani Gates, a Tassy, siedząc w samochodzie, słyszała, jak Ben umawiał się ze staruszką na sobotę, by zabrać psy do rodziców. Pani Gates miała iść do szpitala w niedzielę rano, a operację zaplanowano na poniedziałek. Tassy obiecała podlewać ogródek i pilnować domu.
Gdy dotarli do siebie, wysiadła i poszła do swojego mieszkania, jeszcze zanim Ben zdążył wyłączyć silnik. Natychmiast ruszył za nią i dogonił dokładnie w chwili, gdy otwierała drzwi.
– Mogę wejść?
– Jeśli obiecasz, że mnie nie dotkniesz.
Patrzył na nią z wyrzutem.
– Tassy, nie skrzywdzę cię.
Parsknęła. Skrzywdzić można na wiele sposobów.
– Chodź ze mną do ogrodu. Wypijemy po kieliszku wina – namawiał. – Nie próbuję cię upić ani uwieść.
Wahała się chwilę, wreszcie ustąpiła.
– Dobrze, ale tylko na jeden kieliszek.
Uśmiechnął się i musnął palcami jej policzek.
– Do zobaczenia w ogrodzie – rzucił radośnie, odwrócił się i odszedł.
Usiadła na kanapie i schowała twarz w dłoniach. Co ją znów podkusiło? To szaleństwo spędzać z nim tyle czasu!
Ale jak poznać człowieka, nie przebywając z nim? Nie, nie dojrzała do takiego związku. Uczesała się, a po chwili znów jakiś głos kazał jej sięgnąć do kosmetyczki.
– Idiotka – bąknęła i odłożyła szminkę, zanim zdążyła zrobić coś głupiego, po czym poszła do ogrodu Bena.
Pachniała cudownie. Ach, ten upojny, subtelny zapach lata! Umrze, jeśli jej nie dotknie, ale gdy to zrobi, też zginie straszną śmiercią. Nie było tu dobrego wyboru.
Tassy trzymała przed sobą kieliszek jak tarczę i rzucała mu wyzywające spojrzenia, jakby chciała, żeby się upił i zrealizował swe niecne zamiary.
Pomysł był niezły. Bardzo dawno, bo od niedzieli, nie trzymał Tassy w ramionach. Jeśli ona sądzi, że jedna krótka noc starczy, by ugasić jego pożądanie, to przeżyje wstrząs. Ale z drugiej strony niech nie wyobraża sobie, że tak łatwo go sprowokuje. Czekał na nią całe życie i nie pozwoli odegnać się jak natrętna mucha. Boże, przecież on ją kocha. Każdy jej ruch, każde spojrzenie, każde dotkniecie jest torturą. Teraz rozumiał, dlaczego kiedyś zdradzeni kochankowie jechali na drugi koniec świata i zaciągali się do legii cudzoziemskiej. Na samą myśl o tym, że Tassy mogłaby okazywać względy innemu, ogarniał go szał.
Tymczasem jednak on leży w ogrodzie w hamaku, a Tassy siedzi obok na leżaku, pijąc wino z podejrzliwą miną. Czysta rozkosz. Wieczór jest chłodny, słońce zachodzi w girlandach fioletowych, złotych i szkarłatnych chmurek, a wokół unoszą się swojskie zapachy wsi. Czego jeszcze mu trzeba?
Gdyby tak Tassy leżała z nim w hamaku... Wpatrywał się w nią jak urzeczony i zastanawiał, czy ma dość samokontroli, by poprzestać na przyglądaniu się i nie przejść do czynu.
– W lesie było cudownie, prawda? – Co za idiotyczne pytanie!
– Ślicznie. Bardzo mi się podobało, dziękuję.
A niech to, skąd u niej ten oficjalny ton? Odwrócił się na bok, żeby ją lepiej widzieć.
– Idylla. Zachód słońca, chłodny wietrzyk, zimne wino, odgłosy wieczoru, a przede wszystkim towarzystwo pięknej kobiety...
– Ben! – To zabrzmiało jak groźba.
Podniósł ręce do góry.
– Przepraszam. To było obiektywne spostrzeżenie.
– Nie jesteś zbyt spostrzegawczy.
– Prosisz o komplementy, młoda damo?
– Nie bądź śmieszny – sarknęła. – Obiecałeś.
– Wiem. Przepraszam.
Odwrócił się znów na plecy. Na szarzejącym niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy, jakby ktoś wkłuwał jasne szpileczki w aksamitny fartuch nocy. Szkoda, że Tassy nie leży tuż obok zamiast siedzieć dwa metry dalej i rzucać groźne spojrzenia.
– Brakuje tylko pieluch na sznurze i psów u nóg – powiedział i natychmiast uznał, że palnął głupstwo.
– Ależ byłaby sielanka! – Tassy nie wyglądała na zachwyconą. – Róże na ganku, dwoje dzieci, czarny labrador...
– Raczej golden retriever.
– Wiesz, o co mi chodzi. To mrzonki. Prawdziwi ludzie tak nie żyją.
– A moi rodzice? I moja siostra? To prawdziwi ludzie i ich rzeczywistość.
– Raczej marzenie, Ben. – W jej głosie, jak mu się wydało, zabrzmiała nutka rozpaczy. – Nic więcej.
– Ale może się spełnić, Tassy. Może zechcesz pomarzyć razem ze mną?
Nie mogli oderwać od siebie wzroku. Siedziała bez ruchu, wpatrzona w niego z tęsknotą w oczach. Potem postawiła kieliszek i wstała. Wiedział, że znowu ucieknie.
Spróbował zejść na ziemię, ale złośliwość rzeczy martwych jest, jak wiadomo, nieograniczona, więc hamak zakołysał się w odwrotnym kierunku i Ben spadł. Gdy wstał, Tassy już nie było. Zniknęła w ciemnościach jak duch.
Bzdura. Po prostu poszła sobie. Wstając, usłyszał trzask zamykanych z rozmachem drzwi. Klnąc pod nosem, podniósł jej kieliszek. Opróżnił go, po czym znów napełnił. Jego własny kieliszek stłukł się podczas upadku z hamaka.
Wszedł do domu, zdjął dżinsy i z wściekłością przyjrzał się rozciętej skórze na kolanie. To trzeba zszyć. W pierwszej chwili chciał poprosić Tassy, żeby podwiozła go do szpitala, lecz zmienił zdanie. Zamiast tego wyjął swój zestaw do szycia, nawlókł nić, umoczył w whisky i nakłuł skórę.
– Ooo, niech to szlag!
Upuścił igłę z powrotem do pudełka i spojrzał z gniewem na nogę. Nie starczy plaster, rana jest za duża. Postanowił się poddać; podszedł do sąsiednich drzwi i zapukał.
– Tassy? Mam problem.
Otworzyła drzwi, ale wystarczyło, że ujrzała go w niekompletnym stroju, a zaczęła je z powrotem zamykać. Przytrzymał je bosą stopą, zanim zatrzasnęły mu się przed nosem. Zacisnął zęby z bólu i siłą wdarł się do środka.
– To nie zasadzka na twoją cnotę. Zraniłem się w kolano. Trzeba założyć szwy.
Spojrzała na jego nogę.
– Jak ty to zrobiłeś?
– Spadłem na swój kieliszek – bąknął, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie musiał odpowiadać na głupie pytania.
– Chcesz, żebym zawiozła cię do szpitala?
– Nie chcę, żebyś to zszyła rafią! Oczywiście, że chcę jechać do szpitala.
Splotła ręce na piersiach i oparła się o ścianę.
– Radzę grzecznie poprosić – rzekła z godnością, jakby chciała powiedzieć, że przede wszystkim to nie jej wina.
Zacisnął zęby, a potem przywołał na twarz uśmiech.
– Proszę, zawieź mnie na pogotowie!
– Nie.
– Co?! – krzyknął.
– Zawiozę cię na oddział i sama zszyję ranę. Będzie szybciej i spokojniej. A jeśli nie chcesz narazić się na plotki, włóż coś na te slipy.
No tak.
– Dobrze. Zaraz będę gotów.
Wrócili po godzinie. Ranę przytrzymywał teraz równiutki rządek szwów, jakich nie powstydziłby się najlepszy chirurg. Tassy zrobiła herbatę.
– Powinieneś iść do łóżka.
– Czy chcesz ułożyć mnie do snu? – spytał z zachęcającym uśmiechem.
Z góry znał odpowiedź, ale jak to miło się z nią drażnić... Bez słowa wręczyła mu filiżankę i usiadła naprzeciwko, pijąc herbatę i przyglądając się jego nodze.
– Jutro chyba powinieneś wziąć sobie wolne.
– Nic z tego. Za dużo roboty. Po prostu muszę od czasu do czasu podnosić nogę, o ile mogę liczyć na herbatę i nieco współczucia.
Parsknęła z oburzeniem.
– Na herbatę owszem. Współczucie jest chwilowo nie na miejscu, zważywszy na to, że sam jesteś sobie winien.
– Chciałem tylko pocałować cię na dobranoc – usprawiedliwiał się.
– Mówiłeś o kieliszku wina. W umowie nie wspomniałeś o pocałunku.
– To było drobnym drukiem. Musiałaś przeoczyć.
Westchnęła.
– Nigdy nie rezygnujesz, prawda?
Spojrzał jej w oczy.
– Naprawdę chcesz, żebym zrezygnował? – zapytał po chwili poważnie.
Po długim zastanowieniu odwróciła wzrok.
– Nie wiem.
– Tassy, ja mówię poważnie. Kocham cię.
Wstała. I znów przeholowałem, pomyślał. Ale ona podeszła, usiadła obok i niepewnie spojrzała mu w oczy.
– Bardzo chciałabym ci wierzyć – szepnęła i pocałowała go na dobranoc.
Był to pocałunek bardzo delikatny, niewinny i ostrożny. Kto wie, może mimo wszystko jest jakaś nadzieja...
Chyba znów oszalała. Co ją opętało, żeby go całować na pożegnanie? Miłe złego początki. No zgoda, jego wyznanie brzmiało szczerze.
Cały dzień kuśtykał po oddziale, ze sztywno wyprostowaną nogą i uśmiechem jak zawsze szerokim, a jej wrażliwe serce nie wiedzieć czemu cieszyło się na jego widok.
Znalazł ją w końcu w gabinecie zabiegowym, gdzie zmieniała opatrunek poparzonemu chłopcu.
– Czy siostra znajdzie dla mnie wolną chwilę? – zapytał po krótkiej pogawędce z małym pacjentem.
– Oczywiście, może jutro po południu?
– Kiedykolwiek, byle w ciągu najbliższych pięciu minut. Będę w twoim pokoju.
Poprosiła Annę, by dokończyła opatrunek, i wyszła za nim.
– Lepiej, żeby to było ważne – ostrzegła.
Uśmiechem rozwiał jej obawy.
– Co robisz w sobotę wieczorem?
– W sobotę? Przerwałeś mi opatrywanie pacjenta, żeby zapytać, co robię w sobotę wieczorem?
– W ratuszu jest bal, Bal Nocy Letniej, organizowany przez Towarzystwo Przyjaciół Szpitala. Udało mi się zdobyć bilety.
– No i?
– No i zastanawiam się, czy wyświadczysz mi zaszczyt i pójdziesz ze mną.
Otworzyła usta, by powiedzieć coś zgryźliwego, lecz zamilkła, widząc powagę w jego oczach, choć uśmiech nie znikał mu z warg.
– Proszę – dodał.
Poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
– Jeszcze nigdy nie byłam na balu – wyznała po namyśle.
– Więc właśnie nadarza się okazja. Będziesz zachwycona.
– Skąd ta pewność?
Uśmiechnął się zarozumiale.
– Bo idziesz ze mną.
Nie spuszczał z niej oczu, jakby jej odpowiedź była dla niego naprawdę ważna. Pomyślała sobie, że cudownie byłoby być z nim, tańczyć w jego ramionach... Chyba po raz pierwszy w życiu mogłaby włożyć buty na obcasie i jeszcze podnieść wzrok w tańcu.
– Czy mogę się zastanowić?
Uśmiech Bena nieco przygasł.
– Proste „tak" byłoby mile widziane. Oszczędź mi kolejnego „może".
Znów spojrzała mu w oczy.
– Dziękuję. To cudowny pomysł.
– Czy ty się zgadzasz? – Sprawiał wrażenie wstrząśniętego.
Uśmiechnęła się.
– Tak, zgadzam się – potwierdziła, a potem się zawahała. – Czy będzie wielka feta?
– Och, bardzo wielka – żartował.
Westchnęła.
– Więc chyba pójdę po zakupy, dobrze? Nie mam sukni balowej. Może wyrwę się na chwilę, jeśli Anna będzie mogła ze mną pójść. – Nagle ogarnęły ją wyrzuty sumienia: nawet nie zapytała, jak się goi rana. – Jak tam noga? – Wskazała głową na chore kolano.
– Sztywna. Nie mogę jej zginać, bo ciągną szwy. Muszę cię ostrzec, że w sobotę będę tylko przestępował z nogi na nogę.
– To dobrze, bo ja umiem niewiele więcej. Muszę już iść. Podnoś czasem kolano do góry.
– Tak, mamusiu.
– Mamusiu, a to dopiero! – mruknęła do siebie, odchodząc, ale lekki uśmiech nie znikał z jej ust, a przy pracy nagle zdała sobie sprawę, że nuci jakąś melodię.
– Chyba jesteś szczęśliwa – rzekł Josh półgłosem, zajrzawszy do niej przed obchodem.
– Ja? – Obdarzyła go uśmiechem. – Idę na bal.
Co oznaczał ten błysk w jego oczach? Troskę? Ulgę?
– Z Benem?
Skinęła głową.
– Tak. W sobotę. Czy idziecie z Melissą?
– Mam nadzieję, że tak. Nie wiem, czy Lissa będzie czuła się na siłach, jest dopiero pięć tygodni po usunięciu macicy. Prawdopodobnie wpadniemy na chwilę, po prostu żeby się pokazać. Jedno ci powiem, ona chyba nie czuła się tak dobrze od wielu lat, no i odmłodniała. Trochę ciężko, gdy dzieci przychodzą na świat jedno po drugim, ale z endometriozą nie ma żartów. Mogła albo urodzić je szybko, albo nie urodzić wcale.
– Jestem pewna, że postąpiliście właściwie.
Westchnął.
– Może zgodzę się z tobą, kiedy podrosną, ale teraz dają nam popalić. Starsze ma dwa i pół roku, a młodsze rok z kawałkiem.
– Przynajmniej macie dwójkę, więc nie ma czego żałować.
Josh pokręcił głową.
– I tak bym nie żałował. I Benedict, i Katie są zdrowi, a co do operacji, nie było wyboru. Lissa cierpiała przy każdej miesiączce. W każdym razie już po wszystkim; ona czuje się lepiej, dzieciaki są kapitalne i mamy cudowną przyszłość. Głupio mi, że się chwalę, ale trudno ukrywać zadowolenie, kiedy wszystko idzie dobrze.
Tassy próbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy pozostały smutne, a Josh oczywiście natychmiast to zauważył.
– Przepraszam. Nie chciałem się tak rozgadać.
– Nic się nie stało, Josh, ktoś musi być szczęśliwy. Naprawdę cieszę się, że dobrze ci się wiedzie.
Po chwili wahania Josh spytał:
– Tassy, czy Ben Lazaar nie narzuca ci się?
Pokręciła głową.
– Właściwie nie. Troszeczkę, ale z powodzeniem daję sobie radę.
– Chcesz, żebym z nim pogadał?
Roześmiała się.
– Josh, Ben to nie mafia!
Zakłopotany przeprosił ją po raz drugi.
– Po prostu pomyślałem sobie, że może on ci zawraca głowę. Mógłbym go poprosić, żeby dał ci spokój. Jeżeli jednak nie chcesz, to się nie pogniewam.
– Nic mi nie grozi. On jest taki zabawny. Bawi mnie jego towarzystwo.
– A jeżeli sobie nie poradzisz?
Wzruszyła ramionami. , – Pożyjemy, zobaczymy – wyszeptała, po czym odwróciła się i odchrząknęła. – Mam iść z tobą na obchód?
– Jeżeli możesz... Kto pierwszy?
Podeszła do wózka z dokumentacją i wyjęła kartę.
– Jest okropna!
– Sądzę, że w tej wyglądałabyś całkiem nieźle, ale jeżeli ci się nie podoba, to pokażę ci inną.
Anna podała Tassy kreację z mieniącego się, malinowego jedwabiu, ze sztywnym kołnierzem i spódniczką baletnicy. Tassy uniosła brwi.
– Nie w twoim stylu?
– Zgadza się – powiedziała z naciskiem. – Anno, chce coś prostego, z klasą, i nie rzucającego się w oczy.
– W porządku.
Anna wyszła z przymierzalni i po chwili wróciła z naręczem kolejnych sukien.
– Może ta?
– Jest różowa.
– Nie lubisz różowego?
Tassy pokręciła głową.
– No dobrze, różową odkładamy. No a ta?
– W żółtym mi nie do twarzy.
Anna obrzuciła ją ponurym spojrzeniem.
– To letni bal. Nie możesz ubrać się na czarno.
– To może na biało albo kremowo? Tylko, na litość boską, bez żadnych błyskotek i trenów.
– Bez błyskotek! – mruknęła Anna, odchodząc ciężkim krokiem. – Bez trenów! – Po paru minutach znów zajrzała do przymierzalni. – To moja absolutnie ostatnia propozycja. Wygląda wstrętnie na wieszaku, ja bym jej nie włożyła, ale mam przeczucie, że na tobie będzie leżała znakomicie.
Tassy wzięła suknię z niechęcią. Była śliczna, z kremowego jedwabiu, z bardzo prostym dekoltem, na cienkich ramiączkach, z mnóstwem krzyżujących się paseczków na plecach. Obcisła i prosta, do kostek, z boku miała pęknięcie do kolan, więc nie trzeba w niej będzie dreptać jak gejsza.
Nie śmiała spojrzeć na cenę.
– Nie mogę włożyć do niej stanika – oznajmiła, zerkając na suknię tęsknym wzrokiem.
– Wiec nie wkładaj.
– Anno! – Tassy była zgorszona. – Muszę nosić stanik!
– Dlaczego?
– Bo... muszę! Po prostu mam za duży biust...
– Nie gadaj tyle i przymierz tę suknię. Może i tak ci się nie spodoba.
Anna odeszła z godnością. Tassy niezdecydowanie zdjęła stanik i wciągnęła suknię przez głowę. Gdy tylko spojrzała w lustro, poczuła się jak kopciuszek odmieniony różdżką dobrej wróżki.
– Mój Boże!
– Co? – Zasłona odsunęła się i za jej plecami stanęła Anna. – Tassy, to jest to! Jeżeli jeszcze ci się nie podoba, to chyba masz nie po kolei w głowie.
Tassy roześmiała się niepewnie, oglądając się ze wszystkich stron.
– Widać masz już dosyć kupowania ze mną.
– Bzdura. Jeżeli nie widzisz, jak dobrze ci w tej kiecce, to chyba jesteś ślepa.
Tassy pokręciła głową.
– Wszystko widać – mruknęła z przygnębieniem.
– Widać to, co ładne. To sukienka balowa, a nie płaszcz zimowy. W każdym razie jest do niej bolerko.
Tassy włożyła krótki żakiecik i spojrzała na siebie jeszcze raz. Bolerko miało wysoką stójkę i długie, wąskie rękawy. Anna ma rację – kreacja jest wspaniała.
Tassy zapłaciła kartą kredytową, nawet nie zapytawszy o cenę. Miała tylko nadzieję, że zdobędzie się na odwagę i włoży swój nowy nabytek.
Pognały z powrotem do szpitala; Tassy zostawiła torbę w szatni, włożyła fartuch i rzuciła się w wir pracy, nie myśląc więcej o sukni. I tak nie miałaby czasu na zastanawianie się. Z izby przyjęć przysłano dziesięcioletnią dziewczynkę czekającą na operację wielokrotnego złamania nóg, a Tassy musiała zająć się nie tylko dzieckiem, ale i rodzicami, którzy byli w stanie szoku. Jak się okazało, ojciec za szybko podjechał pod dom samochodem i potrącił córkę, która akurat przejeżdżała na rowerze.
Wszyscy troje płakali. Matka to winiła ojca, to pocieszała córkę, ojciec na przemian bronił się i żałował własnej lekkomyślności, natomiast dziewczynka wyła z bólu.
Tassy wysłała Annę z rodzicami do swego pokoju. Muszą się uspokoić i podpisać zgodę na operację. Potem przywołała Bena, by dokonał oględzin, a w międzyczasie dwoiła się i troiła, by poprawić samopoczucie dziecku i przygotować je do operacji.
Dziewczynka musiała czekać na oddziale do czasu, aż zwolni się któraś sala operacyjna. Na nogi nałożono jej na razie szyny. Tassy uniosła je, żeby zapobiec dalszemu puchnięciu i krwawieniu wewnętrznemu. Wkrótce pojawił się Ben i przystąpił do badań, by upewnić się, że nie ma obrażeń brzucha czy głowy.
Rodziców słychać było na całym oddziale. Ben rzucił Tassy znaczące spojrzenie. Skinęła głową, udała się do swojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi i stawiła czoło krzyczącym rodzicom.
– Proszę posłuchać. Zdaję sobie sprawę, że oboje państwo są wstrząśnięci i załamani.
– Wstrząśnięci i załamani? – Matka nie dała jej dokończyć. – On omal jej nie zabił! Ile razy mówiłam mu, żeby nie pędził jak Damon Hill na ostatniej prostej, ale nie, on nie może zwolnić, tak mu się spieszy... Zawsze ważniejsza jest jakaś rozmowa, umowa albo Bogu ducha winny klient.
– Jakoś na dochody się nie skarżysz! Może nie podoba ci się, jak zarabiam pieniądze, ale szastasz nimi na prawo i lewo! Nowy samochód, nowe zasłony, nowe ciuchy, kolejne wakacje, zabawki dla dzieci...
– Dosyć! – Tassy była wściekła. – Wasza córka jest poważnie ranna i powinniście starać się jej pomóc, a nie skakać sobie do oczu i jątrzyć stare rany.
– Powinniśmy raczej wziąć rozwód! – sarknęła matka.
– Pięknie, ale może zechcą państwo poczekać, aż dziecko pojedzie na blok operacyjny? Naprawdę uważam, że trzeba usiąść i zastanowić się, co jest teraz najważniejsze i o co właściwie się kłócicie! – Odwróciła się do Anny, która stała obok z otwartymi ustami. – Co z dokumentami? Potrzebujemy ich zgody, żeby przystąpić do operacji, gdy tylko zwolni się sala.
– Nieszczególnie – przyznała Anna. – Jakoś nie mogli się skoncentrować.
Tassy zwróciła się ponownie do rodziców.
– Proszę podać nam jak najwięcej informacji. Dane z izby przyjęć są zbyt fragmentaryczne. Może zechcieliby państwo porozmawiać z siostrą Long.
Poprosiła jednego z sanitariuszy, by przyniósł im herbatę, i wróciła do Bena.
– Ale miałaś przeprawę! – zauważył półgłosem.
– Rodzinna sielanka! – odrzekła równie cicho.
– Sophie, już niedługo, kruszynko. Zaraz poczujesz się lepiej.
– Mój rower jest zniszczony – jęknęła dziewczynka. – Mama mnie zabije. Był nowy.
Tassy poklepała ją po dłoni.
– A ja myślę, że mama będzie się raczej martwiła o ciebie.
Ben uniósł brwi z niedowierzaniem, ale Tassy miała teraz ważniejsze sprawy na głowie. Trzeba uspokoić dziecko przed operacją. Sprawdziła, czy krew płynie bez przeszkód do żyły, a potem spojrzała na ekran.
Ciśnienie krwi średnie, temperatura w normie, czynności oddechowe nieco przyspieszone, ale to nic niezwykłego. Trzeba szybko zawieźć ją na salę operacyjną. Gdy nastawią jej kości, będzie o wiele lepiej.
Ktoś z zespołu ortopedycznego przyszedł wyjaśnić, że dziewczynka ma gwóźdź w lewej kości piszczelowej, blaszkę i gwóźdź w prawej kości piszczelowej rozbitej na drobne kawałki u dołu, a do tego pękniętej do połowy. Ponieważ dziecko jeszcze rośnie, płytkę i gwóźdź trzeba będzie wyjąć, gdy złamania się zagoją, ale to już będzie o wiele prostsza operacja.
Ben wyjaśnił to Sophie i jej rodzicom, którzy najwyraźniej opamiętali się, bo zachowywali się już dosyć cicho. Wkrótce Sophie pojechała na blok operacyjny.
Nie wróciła przed końcem dyżuru Tassy, ale następnego dnia była o wiele pogodniejsza, choć jeszcze czuła ból. Wraz z Benem uznali, że Sophie źle by się czuła wśród innych małych pacjentów, którzy po długim pobycie w szpitalu stali się z nudów dość hałaśliwi, więc umieścili ją razem z Samem. Ten bardzo ucieszył się z towarzystwa.
Od czasu do czasu pozwalano mu wstawać z łóżka, a większość dnia spędzał, siedząc obok Sophie i zabawiając ją rozmową pod nieobecność rodziców.
Jak odnotowała z zadowoleniem Tassy, rodzice dziewczynki przestali robić sceny, choć najwyraźniej czuli się dotknięci, że musiano im przypomnieć o ich obowiązkach. Ale przynajmniej nie kłócili się już na oczach wszystkich.
Tassy miała pełne ręce roboty przez resztę dnia, a także w sobotę rano, gdyż wzięła sobie przedpołudniowy dyżur. Choć wiele przyjętych wówczas dzieci czekały tylko rutynowe zabiegi jak wycięcie migdałków czy przeczyszczenie uszu, byli też oczywiście pacjenci ciężko chorzy, którzy mieli pozostać w szpitalu dłużej. Wszystkie wymagały towarzystwa, opieki i dozoru.
Jednak w sobotnie ranki panowała radosna atmosfera, bo nie było szkoły i przychodzili dziennikarze ze szpitalnego radia. Rozmawiali z dziećmi i przeprowadzali wywiady. Tassy lubiła pracować w soboty, tyle że dzisiaj wyjątkowo potrzebowała czasu, by zrobić ostatnie zakupy, odwiedzić fryzjera i przygotować się do balu.
Oczywiście pojawiło się tysiąc powodów, dla których nie mogła w porę skończyć pracy. Kiedy wreszcie wyszła do miasta, chwyciła w pośpiechu jakieś błyszczące, cieliste rajstopy i złotą pastę do swych starych pantofli, a z wizyty u fryzjera musiała zrezygnować, bo po prostu nie starczyło jej czasu.
Na podjeździe obok stał samochód. Ben wypełzł spod niego i jak zwykle uśmiechnął się szeroko.
– Cześć! Właśnie zawiozłem psy do rodziców i zauważyłem, że coś stuka. Chyba pękł jeden ze wsporników wydechu. Muszę go naprawić. – Spojrzał na zegarek, potem na Tassy. – Dochodzi czwarta. Powinniśmy wyjechać o wpół do ósmej. Chcesz zjeść coś lekkiego? Grzankę albo coś w tym rodzaju?
– Czyżbyś podejmował się coś zrobić? Ja muszę wziąć kąpiel, umyć włosy i doprowadzić się do porządku, chyba że chcesz się mnie wstydzić.
Roześmiał się.
– Nie sądzę, żeby mi to groziło. Masz suknię?
– Uhm.
– Jaką?
Uśmiechnęła się nieco zakłopotana.
– Chyba ładną. Nie wiem. I tak niedługo ją zobaczysz.
Mruknął coś i zniknął pod samochodem.
– Zawołaj, jak wyjdziesz z wanny. Zrobię herbatę.
Wykąpała się, przygotowała bieliznę i sprawdziła, czy suknia wisi na wieszaku jak należy, po czym poszła do Bena w krótkich spodenkach, koszulce i turbanie z ręcznika na głowie. Herbata już na nią czekała.
Wypiła ją szybko, po czym znów udała się do swojej części domu z grzanką w jednej ręce i kubkiem w drugiej, by dokończyć przygotowania.
Ułożyła włosy i starannie się umalowała, żeby nie było widać sińców pod oczami. Wreszcie nadeszła pora włożyć suknię. Miała podszewkę, więc Tassy nie musiała wkładać halki. Nowe, błyszczące rajstopy włożyła na skąpe figi. Niewiele brakowało, a zrezygnowałaby z nich, ale wiedziała, że zwykłą bieliznę będzie widać pod delikatną materią sukni. W końcu wyprostowała się i odsunęła od lustra.
– O Boże, jeszcze żakiet!
W tej właśnie chwili rozległ się dzwonek. Szybko włożyła pantofle i pomknęła na dół, poprawiając ramiączka. Ledwo zdążyła włożyć górę. Ben przez dobre dziesięć sekund nie odrywał od niej wzroku.
– Czy ta suknia jest przezroczysta czy co? – zapytała wreszcie, skrępowana jego oględzinami.
– Przez... – Odchrząknął, podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. – Nie, oczywiście, że nie jest przezroczysta. Jest śliczna. Piękna. Fantastyczna. Wyglądasz...
– Ben, jeżeli nie przestaniesz się zachwycać, to przebiorę się w coś innego. Na litość boską, to tylko sukienka! Sam wyglądasz jak z żurnala. Możemy już jechać?
Wyglądał na zaskoczonego, ale potem na jego usta powoli wypłynął uśmiech.
– Oczywiście. Powóz czeka.
Błąd! Nie chciała prawić mu komplementów, ale naprawdę wyglądał cudownie w ciemnym smokingu i śnieżnobiałej koszuli z drobniutkimi zakładkami.
– Naprawiłeś samochód?
To pytanie miało sprowadzić go na ziemię, tymczasem on znów uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Oczywiście. Jak mogłaś wątpić? Wziąłem trochę drutu z wieszaka i przywiązałem tłumik. Na parę dni mam spokój.
Pokuśtykał do samochodu, otworzył jej drzwiczki i pomógł wsiąść. Gdy pochylił się, by podać jej pas, poczuła woń cytrusowej wody kolońskiej. Wielkie nieba, czy to naprawdę było tylko tydzień temu? Na wspomnienie tamtego weekendu jej serce zabiło szybciej i potem chyba na chwilę stanęło, gdy odwrócił głowę i musnął wargami jej usta.
– W porządku?
– Tak. – Tassy zamknęła oczy. Ten niepewny głos zdradzał, że to jej pierwszy bal. Nie mogła się doczekać, kiedy zatańczy z nim i zapomni, tylko na jeden wieczór, o wszelkich przyczynach, dla których nie powinna oddawać mu swego serca.
Gdy dotarli do ratusza, ciągnął tu już strumień ludzi. Ben mocno trzymał jej dłoń. Może po prostu nie chciał jej zgubić, a może chciał się nią pochwalić... Cokolwiek oznaczał ten gest, sprawiał jej przyjemność, a że dziś postanowiła być dla Bena łaskawa, nie próbowała odgadnąć jego motywów.
Weszli do środka w towarzystwie elegancko ubranych ludzi. Nagle ucieszyła się, że posłuchała Anny i kupiła tę suknię. Siedzieli przy jednym stole z Joshem i Melissą Lancasterami, Andrew i Jennifer Barrettami oraz Joe i Theą Armitage'ami, parą ginekologów, którą znała z widzenia. Joe, zdaje się, operował Melissę.
Wszystkie panie wyglądały czarująco, szczególnie Melissą w sukni z odsłoniętymi ramionami. Josh był zakochany w żonie, lecz nie przeszkadzało mu to podziwiać sukni Tassy i nie szczędzić miłych komentarzy. Poczuła, jak jej policzki oblewają się lekkim rumieńcem i już miała zamiar zdeprecjonować jego słowa, lecz Andrew nie pozwolił jej dojść do głosu:
– Tassy, czas nauczyć się przyjmować komplementy, zwłaszcza jeśli zamierzasz wyglądać tak ładnie jak dzisiaj.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– A nie mówiłem, że świetnie wyglądasz? – szepnął Ben.
– Ty się nie liczysz – odparła. – Ty chcesz złamać mój opór.
Jego cichy, gardłowy śmiech przyprawił ją o skurcz serca. Wtem muzyka przycichła, mistrz ceremonii podziękował wszystkim za przybycie, zachęcił do udziału w loterii dobroczynnej i bez dalszej zwłoki przedstawił orkiestrę. Ben odwrócił się do Tassy.
– Czekałem na tę chwilę od czwartku i nie wytrzymam dłużej. Nareszcie zatańczymy.
Wyciągnął dłoń i poprowadził ją na parkiet. Orkiestra grała akurat szybką melodię, ale, jak stwierdził Ben, z litości dla jego kolana lepiej zwolnić tempo.
Tak więc znalazła się w jego ramionach, jak marzyła przez cały tydzień. Z cichym westchnieniem oparła policzek na jego ramieniu i nie protestowała, gdy ją mocno objął. Wspominała muśnięcie jego dłoni, subtelną pieszczotę jego oczu, dotyk skóry. Tymczasem Ben przytulił ją jeszcze mocniej. Widać też wspominał i cierpiał.
– To będzie diabelnie długi wieczór – szepnął jej do ucha.
Roześmiała się nieco zduszonym, niezbyt wesołym śmiechem. Uścisnął ją delikatnie i odrobinę się odsunął.
– Nie chcę się kompromitować – powiedział i nie pozostało jej nic innego, jak uciec w świat wyobraźni do końca tego tańca. I następnego, i jeszcze jednego, aż sfrustrowani poszli wreszcie odpocząć. Rozmawiali ze znajomymi, zjedli kolację.
W wielkiej sali zrobiło się gorąco i trzeba było zdjąć żakiecik. Wzrok Bena ślizgał się chwilę po odsłoniętych ramionach Tassy, potem spoczął na jej oczach, a wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości. Odwróciła wzrok, lecz poczuła, jak koniuszki jego palców przesuwają się po jej plecach. Spróbowała się uchylić.
– Nie bój się – szepnął.
Ostudziła go spojrzeniem, a raczej próbowała to zrobić, on zaś po prostu uśmiechnął się ze zrozumieniem, opuścił rękę i oparł ją na jej biodrze gestem zdobywcy. Przyglądający się im Josh wstał i wyciągnął rękę do Tassy.
– Niedługo musimy iść, bo Melissa jest zmęczona, ale nie odmówię sobie przyjemności tańca z tobą.
Gdy ruszyli na parkiet, zauważyła grymas na twarzy Bena i pobłażliwy uśmiech Melissy. O tak, ona wie, że jest kochana i ubóstwiana, Tassy poczuła, że ogarnia ją uczucie podobne do zazdrości. Bóg wie, że ci dwoje zasługują na swoje szczęście, tak rzadkie i cudowne. Zastanawiała się, czy zdają sobie sprawę, jaki to uśmiech losu, że się odnaleźli.
Josh objął ją, zachowując przyzwoitą odległość. Był niesamowicie przystojny, wszystkie pielęgniarki i matki miały słabość na jego punkcie, ona jednak nie czuła nic szczególnego podczas tego tańca. Dla niej był tylko miłym kolegą z pracy.
Natomiast Ben...
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
Jego troska rozbawiła ją i wzruszyła zarazem.
– W porządku, Josh.
– Dobrze. Chciałem się tylko upewnić. Jeżeli chcesz, żeby cię odwieźć do domu...
– Dlaczego miałbyś mnie odwozić do domu? Josh, nie wiem, co się dzieje między nami, ale jestem pewna, że on mnie nie zrani. Poza tym, jak długo można marzyć o ideale?
– Co? – Josh najwyraźniej nie słyszał jej słów.
Pokręciła głową.
– Wszystko w porządku, Josh. Niepotrzebnie się martwisz.
Melodia skończyła się, więc uścisnął ją lekko i poprowadził z powrotem do stołu.
– Jeszcze sekundkę – rzekł do Melissy, po czym skinął głową w stronę Bena.
Ten ostatni podniósł ze zdziwieniem brwi i obaj panowie wyszli.
– Josh chyba bawi się w anioła stróża – rzekła speszona Tassy do Melissy.
Pozostali goście tańczyli, były więc przy stole same. Melissa uśmiechnęła się ze współczuciem.
– Przykro mi. Martwi się o ciebie. Ostrzeże tylko Bena, żeby nie łamał ci serca.
Tassy zaśmiała się z przymusem.
– Tego się obawiałam! Biedny Ben!
– Biedny Ben poradzi sobie. Wygląda na dość silnego.
Panowie powrócili w dobrej komitywie i Josh z Melissa wyszli.
– O co chodziło? – zapytała Tassy.
Ben czuł się trochę niepewnie.
– Zagroził, że mnie zabije, jeżeli zrobię ci dziecko.
Serce Tassy zaczęło bić jak oszalałe. Odpukać w niemalowane... Próbowała uspokoić Bena, bo nie wierzyła we wrogie zamiary Josha.
– Sam zrobił dziecko Melissie.
– Ale oni są małżeństwem.
– Wtedy jeszcze nie byli.
– Naprawdę? A to ciekawe, bo teraz rozprawia o wartościach rodzinnych i broni cnoty niewinnych.
– Może powinien był porozmawiać z tobą tydzień temu?
– Rozmawia ze mną co drugi dzień. Chyba wyobraża sobie, że potrzebujesz opiekuna.
– Albo ochroniarza. Patrzył, jak tańczymy, a potem nie spodobało mu się, że mnie obłapiałeś.
– Wcale cię nie obłapiałem, kochanie.
Kochanie? I znów jej serce zabiło szybciej. To brzmiało cudownie – do chwili, gdy przypomniała sobie o Carli. Artyści wciąż zwracają się do siebie per „kochanie", i wymawiają to słowo z wielką emfazą. A dla nich ono nie znaczy absolutnie nic.
Ben nie miał pojęcia, jaką burzę rozpętał tym jednym słowem.
– Może sam ma na ciebie ochotę?
– Nie – odparła natychmiast. – Na pewno nie. On świata nie widzi poza Melissą. To po prostu taka dobra dusza, która dba o wszystkich. Jest cudownym mężem i ojcem. Ma to we krwi.
Ben zamilkł na chwilę, potem podniósł wzrok i powiedział nieco zmienionym głosem:
– Chciałbym jeszcze z tobą zatańczyć, ale nie wiem, czy zdobędę się na odwagę.
– Z powodu Josha? – Tassy była zdumiona.
Roześmiał się krótko.
– Nie, z powodu mnie i ciebie. I tego, co się dzieje, kiedy jesteśmy blisko siebie. Ciężko mi, zwłaszcza teraz, kiedy zobaczyłem, jaka naprawdę jest ta suknia. – Chwycił ją za rękę. – Tassy, jedźmy do domu – wyszeptał.
Jak mogłaby nie dostrzec zaproszenia w jego oczach? A co dopiero odmówić? Z uśmiechem wzięła bolerko i torebkę.
– No to chodź! Na co czekasz?
Pamiętała z tego niewiele. Była śmiertelnie przerażona, obawiała się, że to błąd, – że nie będzie tak, jak we wspomnieniach albo że w ostatniej chwili nie spodoba się Benowi. On zaś był wymagający pomimo chorego kolana, które narzucało mu pewne ograniczenia. Pokazał jej świat, o którego istnieniu nie miała dotąd pojęcia.
Potem zawstydziła się, onieśmielona i oszołomiona własnym porywem namiętności, ale on najwyraźniej doskonale ją rozumiał. Delikatnie przyciągnął ją do siebie i pocałował czule.
– Brakowało mi cię przez ten tydzień – wyszeptał. – To niezwykłe, jak można się do kogoś przywiązać przez jedną noc.
Dla niej to wcale nie było niezwykłe, lecz przerażające. Odkąd go poznała, trudno jej było zachować spokój. Teraz będzie to niemal niewykonalne, a on na pewno dodatkowo utrudni jej zadanie. I nie myliła się.
– Tassy, wprowadzisz się do mnie?
Wiedziała, że to pytanie padnie, i była na nie przygotowana, ale mimo wszystko odmowa nie przyszła jej łatwo. Ciągle chciała wierzyć, że wszystko musi się skończyć szczęśliwie.
– Nie, Ben – rzekła wbrew sobie. – Jeszcze za wcześnie. Muszę mieć swój kąt. Chcę być niezależna, nie mogę poświęcić wszystkiego. Wiem, co się stanie: połączymy nasze mieszkania, zapomnimy, co jest czyje, a potem coś nam nie wyjdzie i będę musiała się wyprowadzić. Nie będę miała dokąd.
– Tassy?
Spojrzała na jego smutną twarz.
– Dlaczego nie wierzysz, że może nam się udać?
Zamknęła oczy. Nie chciała znów jątrzyć starych ran. Na pewno nie teraz, gdy leży w ramionach Bena i jest szczęśliwa.
– Ben, proszę, nie chcę się na razie wprowadzać.
– A co z tym? – powiódł ręką po jej biodrze. – Będzie mi wolno kochać się z tobą, czy dziś to był wyjątek?
Obsypał pocałunkami jej szyję. Nie musiała odpowiadać. Czuł, jak krew pulsuje jej w żyłach.
– Zostań na noc – szepnął, bezwzględnie wykorzystując swą przewagę. Wiedział, że Tassy ustąpi.
Drań, nie dał jej wyboru.
W tygodniu rozpętało się prawdziwe piekło. Najpierw Sam zaczął domagać się większej swobody, a potem Andrew Barrett uznał, że jego stan pozwala na rozpoczęcie lekcji. Tak więc w poniedziałek po południu przyszła do niego i do Sophie nauczycielka.
O tej porze oczywiście Sam był już zmęczony i potrzebował snu, więc nie nauczył się wiele, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Ponieważ nie ulegało wątpliwości, że serce funkcjonuje prawidłowo, a ból i drgawki ustąpiły, postanowili wprowadzić częstsze sesje fizykoterapii. Zajęcia miały podbudować chłopaka psychicznie i dodać mu sił.
– Już dzisiaj ćwiczyłem – zaprotestował.
Tassy pokręciła głową.
– To co innego. Jak wiesz, dotąd wykonywałeś ćwiczenia, które pomagały ci poruszać stawami. Teraz doktor Lazaar uznał, że powinieneś ćwiczyć troszkę więcej, żeby serce i mięśnie pracowały lepiej.
Na drobnej twarzyczce Sama odmalował się niepokój.
– A ja myślałem, że nie mogę się przemęczać, bo to zaszkodzi mojemu sercu!
Tassy uśmiechnęła się i uspokajająco ścisnęła go za rękę.
– Nie martw się, nie będziesz ćwiczył za dużo. Teraz możesz się ruszać coraz więcej. Wracasz do zdrowia.
Nie wyglądał na przekonanego, a Sue, fizykoterapeutka, doniosła później, że ćwiczył bardzo niechętnie.
– On chyba za często słyszał, że powinien odpoczywać, i teraz boi się wszelkiego wysiłku.
Tassy westchnęła.
– Poproszę Bena, żeby z nim porozmawiał. A jak Sophie?
Fizykoterapeutka pilnowała, by dziewczynka ćwiczyła górną połowę ciała. Zachęcała ją też do poruszania pomalowanymi na różne kolory paluszkami u nóg.
– Świetnie. Trzeba z nią pracować powoli, bo wciąż czuje ból, ale chętnie wykonuje polecenia. Była u niej matka. Albo mi się wydaje, albo Sophie boi jej się troszeczkę?
Tassy wzdrygnęła się na wspomnienie walki, jaką stoczyli rodzice Sophie w dniu wypadku, i westchnęła głęboko.
– Nie jest zbyt delikatna ani skłonna do poświęceń. Pewnie wymaga, żeby dzieci dbały o porządek. Chyba krzyczy, kiedy coś zepsują.
Sue roześmiała się.
– Czy to jej wina, że złamała nogi?
– Nie. Za to oberwało się mężowi, ale Sophie płakała, bo rower nie nadaje się do użytku. Bała się, że matka ją zabije.
Sue pokręciła głową.
– Co za świat! – jęknęła. – Czasami myślę, że niektórym dzieciom byłoby lepiej bez rodziców.
Tassy przyszła na myśl delikatność i spokój matki Sama, jej bezgraniczna miłość do syna.
– No, nie zawsze tak bywa. Co zrobisz z Samem?
– Popracuję nad nim ostrożnie. Przecież i tak przychodzę do Sophie. Poproś Bena, żeby w miarę możności jeszcze raz z nim porozmawiał.
Tassy nie miała okazji spełnić obietnicy aż do wieczora, kiedy przyjechała do domu. Poczekała, aż Ben wyjdzie do ogrodu, położy się w hamaku i wyprostuje zabandażowaną nogę. Potem stanęła przy nim.
– Cześć! – powitał ją uśmiechem i spróbował usiąść.
Tassy przytrzymała jego nagie ramię.
– Nie ruszaj się. Nie chcę, żebyś znów spadł i zwalił winę na mnie. Chodzi o Sama.
– Och, co za rozczarowanie. Myślałem, że nie możesz mi się oprzeć...
Parsknęła śmiechem.
– Chyba śnisz. – Przedstawiła w ogólnym zarysie problem Sue, usiłując omijać wzrokiem jego skąpo odziane ciało, żeby nie zapomnieć, w jakiej sprawie tu przyszła.
– Porozmawiam z nim – obiecał i sięgnął po jej dłoń. – Chodź do mnie.
Pokręciła głową, ale starczyło, że lekko pociągnął ją za rękę, a runęła na hamak, tracąc godność.
– Ben!
Próbowała wstać, ale przyciągnął ją do siebie. Z lekkim westchnieniem osunęła się w jego ramiona i w ciągu kilku sekund cała jej stanowczość legła w gruzach. To naprawdę śmieszne, dumała później, gdy leżeli razem pod wierzbą w wieczornym chłodzie. Przy nim samokontrola to abstrakcja. Nic dziwnego, że rzuca mu się w objęcia jak zaczarowana. Przynajmniej tym razem oboje pamiętali o zabezpieczeniu, o ile nie było już za późno.
Miesiączka wciąż się spóźniała, a Tassy zaczęła się zastanawiać, czy nie pomyliła się w obliczeniach. W końcu dotychczas nie miała powodu kontrolować cyklu i nie poświęcała mu zbytniej uwagi, więc teraz łatwo o pomyłkę. Wiedziała, że miało to być niedługo.
Odłożyła ten problem na przyszłość i wieczorami pozwalała Benowi umilać sobie czas. No, może nie zawsze. Część wolnego czasu wolała spędzać sama. On i tak często był zajęty, przygotowywał się do egzaminów i odbywał szkolenia, więc nie nalegał, gdy odmawiała.
I dobrze się stało, bo ostatnio zbyt łatwo łamała swe postanowienia. Nic zresztą dziwnego. Ben był wspaniałym kochankiem i choć brakowało jej wiedzy i doświadczenia, nabrała kiedyś przekonania, że mężczyźni w większości nie są tak delikatni ani wielkoduszni – ani tak bezpośredni...
Nie wprowadziła się jednak do niego. Lubiła siedzieć w swoim własnym pokoju przy otwartych drzwiach i wsłuchiwać się w odgłosy letniego wieczoru. Cieszyła się, że nie trzeba ciągle podtrzymywać rozmowy ani wyglądać jak bóstwo.
Co prawda samotność . rzadko była teraz jej udziałem. Często siedzieli w przyjacielskim milczeniu. Ale Ben pewnie musi mieć jakieś urozmaicenie, inaczej szybko się znudzi. Dlatego to cudownie móc drzemać czy oglądać telewizję, albo po prostu nic nie robić.
Do końca tygodnia cykl się nie zaczął, a w poniedziałek rano wróciła do pracy przygnębiona. Jej organizm, zazwyczaj funkcjonujący bez zarzutu, tym razem zawiódł. Ale niepokój odłożyła na później i jakoś przebrnęła przez następne parę dni.
Sophie i Sam dobrze się dogadywali, a ponieważ oboje potrzebowali odpoczynku, Tassy tak zorganizowała im czas, by po południu mieli trochę spokoju.
Po rozmowie z Benem Sam zaakceptował fizykoterapię i z radością ćwiczył nieco więcej. Natomiast Sophie nudziła się. Już zdążyła polubić przymusową bezczynność, wiec wezwano do niej specjalistkę terapii zajęciowej. Za jej namową Sophie postanowiła uszyć małego, białego kotka o błękitnych oczkach, z dzwoneczkiem na błękitnej obroży.
– To straszna robota – zwierzyła się dziewczynka w piątkowe popołudnie, gdy Tassy pomagała jej rozpruć szew.
– Ale cóż to dla ciebie? – odparła Tassy z uśmiechem. – Popatrz, już prawie skończyłaś łapki.
Ben przystanął przy nich, wyraził podziw dla umiejętności Sophie, po czym udał się z Tassy do jej pokoju.
– Co robisz wieczorem? – zapytał, gdy tylko zamknęły się drzwi.
Kupuje test ciążowy, ale tego mu nie powie.
– Dlaczego chcesz wiedzieć? – zapytała od niechcenia i zajęła się czymś, by odwrócić wzrok.
– Może masz ochotę na kolację w jakimś pubie nad rzeką? Upał źle na mnie działa.
Pokręciła głową.
– Nie, dziękuję. Jestem zmęczona. I mam inne zajęcia niecierpiące zwłoki.
– A może zjesz makaron z sałatką w ogrodzie?
Uśmiechnęła się z trudem.
– Nie, Ben. Przykro mi. Potrzebuję dziś samotności.
– Wczoraj już jej trochę miałaś.
– Chyba nie jest na kartki? – spytała odrobinę zdenerwowana. Nie wiedziała, co dręczy ją bardziej: niepokój czy jego upór.
Ben cofnął się o krok.
– Przepraszam, nie chciałem ci się narzucać. W takim razie może w weekend?
Może. Miała przeczucie, że w najbliższej przyszłości będzie musiała podjąć trudne decyzje, a pierwszą z nich będzie, czy powiadomić Bena o ciąży.
Kupiła w aptece test, poszła do domu i otworzyła go w zaciszu łazienki. Wydawał się niesamowicie prosty. Zasadniczo wystarczyło tylko umieścić dwie krople moczu w oznaczonym miejscu i odczekać, aż pojawi się niebieska linia.
Taka prozaiczna czynność, a jak może zmienić życie!
Siedziała i siedziała, wpatrując się w mały prostokąt, i zastanawiając się, czy w ogóle chce wiedzieć, czy to tylko nerwy i błąd w obliczeniach. Tyle że zawsze była dobra z rachunków. Nie da się ukryć, że jest już co najmniej tydzień po terminie. Po co dalej zaprzeczać?
Odłożyła broszurkę, poszła zrobić sobie drinka i włożyła lekką, luźną sukienkę. Potem wróciła do łazienki. Trudno, trzeba to odczytać... Jeszcze raz niepotrzebnie przejrzała instrukcję i spojrzała na kartonik.
– Och, do licha! – jęknęła i ciężko usiadła na krawędzi wanny.
Wynik pozytywny.
Będzie miała dziecko.
Dziecko Bena.
Wybuch radości stłumił jej wszelkie obawy. Spojrzała na sprawę z zupełnie innej perspektywy.
Dziecko to nie katastrofa, to cud. Nagle poczuła ogromną ulgę, że rozwiały się wątpliwości. Teraz trzeba tylko zdecydować, czy Ben ma o tym wiedzieć.
Żałowała, że nie ma matki z prawdziwego zdarzenia, z którą można by porozmawiać. Nie wiedzieć czemu los obdarzył ją rodzicielką pełną chłodnego dystansu. Naprawdę potrzebowała czyjejś miłości i wsparcia.
Czyli Bena.
Zamknęła oczy. Coś jej doskwierało. Strach, zmęczenie i...
Mdłości.
To chyba ma podłoże psychiczne, pomyślała później, myjąc twarz. Ledwo się dowiesz, a już wydaje ci się, że masz mdłości. Jeszcze raz zerknęła na prostokącik z niepokojącą błękitną linią i wrzuciła test do kosza w kuchni.
Nie, tu Ben mógłby go znaleźć. Wyrzuciła śmieci do pojemnika przed domem i zrobiła sobie skromną kolację. Herbata, grzanka, miód i jogurt. Po posiłku, już spokojniejsza, usiadła przed telewizorem i wpatrywała się w ekran, choć właściwie nie widziała nic. Wreszcie poszła spać, myśląc o dziecku i zmianach, jakie zajdą w jej życiu.
Spała jak suseł, i to dziwnie długo. Teraz, gdy poznała prawdę, zasypiała łatwo. Obudziło ją pukanie do drzwi.
– Tassy! – wołał Ben.
Wygramoliła się z łóżka, odgarnęła włosy i pobiegła na dół.
– Przykro mi, zaspałam – oznajmiła. – Wejdź.
Nie posiadał się ze zdumienia, widząc jej koszulę nocną i bose nogi. Idiotka ze mnie, pomyślała. Muszę wyglądać jak ofiara losu.
– Przyjechali moi rodzice. Chcieliby cię poznać i obejrzeć dom.
Rozejrzała się wokół ze zgrozą.
– Daj mi godzinkę, dobrze?
– Oczywiście. Przyjdź na kawę, gdy będziesz gotowa.
Dźwięk słowa „kawa" chyba jej zaszkodził. Z przylepionym do ust uśmiechem zamknęła drzwi i ledwo zdążyła do łazienki.
Przekomiczne, stwierdziła po chwili. Po ataku mdłości znów czuje się znakomicie. Zjadła śniadanie, coś wypiła – oczywiście nie kawę – i już wszystko w porządku.
Całe szczęście, bo zanim matka Bena znajdzie się w pobliżu, trzeba wyszorować wszystko na wysoki połysk! Wreszcie, zadowolona z wyglądu swojego lokum, wyszła do ogrodu, przeszła do ogródka Bena i przyłączyła się do zebranego pod wierzbą towarzystwa.
– Och, są i psy! – Ben omal nie przewrócił jej z radości. – Leżeć!
Pies położył się na ziemi, merdając ogonem. Roześmiała się i poklepała go po karku, po czym przywitała się z gośćmi.
O, tak. Ojciec nie wyparłby się Bena. Byli jak dwie krople wody, jeśli nie liczyć włosów, które Ben odziedziczył po matce, oraz tych zdumiewających, zielonych oczu, które obserwowały ją z nie skrywaną ciekawością.
Przedstawili się jako David i Joan. Matka, pełniąc honory domu, zaproponowała jej kawę.
– Nie, dziękuję – odparła – jest za gorąco. Czy mogłabym się napić wody mineralnej? – Z trudem przywołała na twarz uśmiech. Na samą myśl...
– Jest w lodówce – powiedział Ben i poszła do kuchni.
Zastanowiło ją, co właściwie Ben powiedział o niej rodzicom. Postanowiła obserwować go i dostosować się do sytuacji. Miejmy nadzieję, że miał dość rozwagi, by poinformować ich tylko o tym, że Tassy wynajmuje u niego mieszkanie i pracuje w tym samym szpitalu.
Rodzina Lazaarów piła kawę, a Tassy sączyła wodę mineralną. Usiłowała nie eksponować swej osoby, jak na zwykłą lokatorkę przystało. Potem Ben zwrócił się do rodziców:
– Zapraszam na wycieczkę po posesji.
– Uroczy pomysł – odrzekła natychmiast jego matka. Ojciec podzielił jej zdanie. Ben spojrzał na Tassy.
– Czy mogę pokazać twoje mieszkanie?
– Oczywiście. – Drżała jednak na myśl o tym, że sokole oczy matki dopatrzą się uchybień.
Niepotrzebnie się niepokoiła. Nim dotarli do jej części, Bili i Ben, hasając po podwórku, przewrócili jej pojemnik na śmieci. Opakowanie po teście znalazło się na ziemi.
Szybko pochyliła się i wrzuciła śmieci z powrotem do kosza, ale jeden z psów uprzedził ją, porwał pudełeczko i popędził do ogrodu. Dobrze, pomyślała sobie. Może zniszczy dowód rzeczowy.
– Proszę wejść – zaprosiła serdecznie gości, otwierając drzwi wejściowe w nadziei, że pies w spokoju rozszarpie swe osobliwe trofeum. Jednakże miał inne zamiary. Znudzony zabawą wśród kwiatów, wpadł do domu, podbiegł prosto do Lazaara seniora i upuścił pudełeczko u jego stóp.
Pudełeczko uchowało się w całości, więc na pierwszy rzut oka widać było, co zawiera. David Lazaar pochylił się, podniósł je i wręczył Tassy bez słowa, ale na pewno wszystko odgadł. Podobnie Ben i jego matka. W ciszy, jaka zapadła, brzęk spadającej szpilki byłby ogłuszającym hukiem.
– Tassy? – odezwał się Ben.
Odetchnęła głęboko i podniosła wzrok. W jego oczach tlił się płomień nadziei.
– Tak – rzekła po prostu.
– Mój Boże! – Spojrzał na swoje ręce, a potem z powrotem na dziewczynę. Jego oczy podejrzanie zabłysły. – Dziecko. – Roześmiał się jak człowiek oszołomiony, urwał, po czym uniósł Tassy w ramionach, obrócił się z nią dookoła, pocałował serdecznie i postawił na ziemi. – Będziemy mieli dziecko! – zawołał radośnie i znów ją przytulił. Wreszcie zwrócił się do rodziców. – Znów zostaniecie dziadkami, moi drodzy.
Państwo Lazaar spojrzeli najpierw na Bena, potem na Tassy, a wreszcie po sobie. Matka rozpłakała się ze wzruszenia.
– Och, Ben! – wykrztusiła, przyciskając rękę do ust. – Już myślałam, że nie dożyję czasów, kiedy się ustatkujesz. A jednak dane mi było to szczęście.
– Nie jestem aż taki stary. – Nagle śmiech zgasł mu na ustach. – Mój Boże, ty mówisz poważnie! Mamo, o co chodzi?
Opanowała się i otarła oczy.
– Nie chciałam cię niepokoić...
– Czym? – Głos Bena był dziwnie bezbarwny.
– Znalazła jeszcze jednego guza – wytłumaczył ojciec. – Za dwa tygodnie ma biopsje.
Ben usiadł na poręczy kanapy jak marionetka, której nagle odcięto sznurki, a Tassy zrobiło się zimno. Pobladł jak kreda i wpatrywał się w matkę z niedowierzaniem.
– Myślałem, że jesteś zdrowa!
– Byłam. To pewnie niegroźne, ale kobieta, u której raz stwierdzono raka piersi, nigdy naprawdę nie uwierzy, że nic jej nie grozi. Och, nie chciałam cię martwić, kochanie. – Uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu. – To pewnie nic poważnego.
– To po co robią biopsję? – Ben był spięty i mocno trzymał rękę Tassy. Na pewno ogarnął go strach, że choroba zabierze mu matkę, którą najwyraźniej kochał. Uścisnęła mu dłoń, by milcząco podtrzymać go na duchu. – Co powiedział onkolog?
– Że to wcale nie musi być groźne. Ben, już przedtem miałam nieszkodliwe torbiele. Jestem po prostu przewrażliwiona na tym punkcie. Nie przejmuj się. Porozmawiajmy o dziecku.
– Podejrzewam, że zasady poprawności politycznej zabraniają na tym etapie wspominać o małżeństwie – upomniał ją ojciec.
– Wcale nie, Davidzie. – Joan miała rozmarzone spojrzenie. – Trudno nie zauważyć, że się bardzo lubią. Pytanie tylko kiedy. Oczywiście niebawem, weźcie jednak pod uwagę moją biopsję, ale to i tak będzie w któryś poniedziałek.
– Mamo, nie popędzaj – przerwał jej Ben delikatnie. – Daj mi czas oświadczyć się Tassy, zanim wybierzesz kolor sukni. Natychmiast zakładasz, że się pobierzemy.
– Ależ oczywiście, że się pobierzecie! Dlaczego nie?
– Może ona mnie nie kocha? – powiedział spokojnie Ben, wciąż kurczowo trzymając rękę Tassy.
Tassy otworzyła usta, by zaprzeczyć, jednak zmieniła zdanie. Pani Lazaar też najpierw otworzyła usta, a potem je zamknęła, lecz nie poddała się i w końcu spytała:
– Skąd te wątpliwości? Jak mogłaby cię nie kochać?
– Carla mogła.
Matka pokręciła głową.
– Mój drogi, Carla myślała tylko o sobie. Powiedziałam ci to od razu, ale tobie trudno cokolwiek wytłumaczyć. Tassy jest śliczna i uwielbia cię. Prawda, Tassy?
Tassy nie mogła wydobyć głosu. Spojrzeniem poprosiła Bena o pomoc, a on zamknął oczy, westchnął, a potem popatrzył starszej pani prosto w oczy.
– Mamo, przestań – błagał. – Może ona nie chce. Nie utrudniaj jej.
I to była ta kropla, która przepełniła czarę. Gdyby nalegał, gdyby wykorzystał zapał lub chorobę matki, by nakłonić ją do małżeństwa, wpadłaby w panikę. Ale to zupełnie co innego, kiedy on stanął do walki w jej obronie. Nie potrafiła jeszcze przyznać, że go kocha, ale on byłby cudownym ojcem. Nie miała sumienia odmówić szczęścia umierającej kobiecie.
– Oczywiście, że wyjdę za ciebie – zapewniła Bena i rozpętało się piekło...
Głupia jesteś, mówiła sobie później. Sentymentalna, lekkomyślna i głupia. Jak możesz wyjść za niego za mąż? Jemu tylko wydaje się, że cię kocha. Obiecałaś sobie, że już nigdy nie popełnisz tego błędu, no i proszę – znowu to samo, i to po zaledwie kilku tygodniach! Przecież właściwie go nie znasz! Derek jeszcze po pięciu miesiącach wodził cię za nos!
Ale Ben to nie Derek. Niebo i ziemia. Jest iskierka nadziei.
Oczywiście powiedział wszystkim w pracy, to znaczy powiedział Annie, a dalej wieść rozniosła się lotem błyskawicy. Nie wspomniał o dziecku, ale Joshowi starczyło jedno badawcze spojrzenie.
– Chodź na lunch – powiedział wtedy i wyprowadził ją ze szpitala, nie dając czasu na protesty.
Wsiedli do samochodu, pojechali kupić kanapki i wodę mineralną, po czym znaleźli spokojne miejsce za miastem z widokiem na wrzosowisko.
– Powiedz mi wszystko – poprosił miękko.
– Nie ma nic do mówienia.
– Wychodzisz za niego, bo jesteś w ciąży.
– Tak. Od kilku tygodni.
– Szybko to poszło, jak na kogoś, kto nawet nie chodzi do pubu z przyjaciółmi.
Zarumieniła się, zawstydzona. Chwycił ją za ręce.
– Wcale cię nie krytykuję – zaprzeczył z powagą. – Jeśli chodzi o szybkość podejmowania decyzji, my bijemy na głowę wszystkich. Melissa zaszła w ciążę w weekend, kiedy się poznaliśmy.
– My przynajmniej odczekaliśmy dwa tygodnie – roześmiała się niepewnie.
– Bardzo statecznie – żartował, po czym oparł się o drzwi samochodu i zmierzył ją przenikliwym wzrokiem.
– Więc w czym problem? Widzę, że coś cię gryzie.
Wzruszyła ramionami.
– Wciąż się zastanawiam, czy to wystarczający powód, żeby wychodzić za mąż.
– Dla mnie był wystarczający. Ale ja kochałem Melissę od pierwszego wejrzenia. A co czujesz do Bena?
– Kocham go. – Powiedziała Joshowi to, czego nie była w stanie wyznać Benowi.
– A czy on cię kocha?
– Tak twierdzi.
Josh zmarszczył brwi w zamyśleniu.
– A ty mu nie wierzysz?
– Nie wiem, czy brać to za dobrą monetę. On tak bardzo chce, żeby spełniło się jego marzenie. Josh, nie wiem, czy Ben po prostu się nie oszukuje. W przeszłości miał kobiety, które nade wszystko ceniły sobie swobodę. On chyba przeczuwa, że chciałabym założyć rodzinę. Podejrzewa, że zależy mi na związku z mężczyzną i że zechcę marzyć razem z nim.
– A zechcesz?
Roześmiała się, choć w oczach wciąż miała łzy.
– O, tak, Josh, z wielką chęcią. Po prostu nie mogę uwierzyć, że to prawda, i strasznie się boję rozczarowania.
– Jestem przekonany, że z czasem pokochacie się bardziej, nawet jeśli wydaje wam się, że wasze uczucie nie jest jeszcze zbyt silne. Wszystko się ułoży, jeśli oboje będziecie patrzeć w tym samym kierunku.
Coś ścisnęło ją za gardło.
– Ja też mam taką nadzieję, bo inaczej będzie strasznie. – Wzięła go za rękę. – Josh, nie mam już ojca. Czy poprowadzisz mnie do ślubu?
– Ja? – Zaczerwienił się lekko, oczy pojaśniały mu jeszcze bardziej. – Tassy, byłbym ogromnie zaszczycony – odparł wzruszonym głosem – naprawdę zaszczycony. A jeśli zmienisz zdanie i postanowisz zerwać zaręczyny, daj mi znać. Pomogę ci ułożyć sobie życie i znaleźć mieszkanie, dobrze? Pamiętaj, po co są przyjaciele.
Oczy wezbrały jej łzami. Tym razem nie potrafiła ich powstrzymać. Wyciągnęła ręce i objęła Josha.
– Dziękuję – wyszeptała. – Będę pamiętała.
– Och, Tassy, powiedz mi, czy z psami wszystko w porządku?
Tassy usiadła obok pani Gates i uspokajająco poklepała jej rękę.
– Czują się dobrze. Odwiedziły nas w weekend; były w znakomitej formie.
– Czy są grzeczne?
– O ile wiem, tak. – Nie wspomniała, jaką rolę odegrał Ben w jej życiu, ale i tak nie miała ochoty rozmawiać o tym z panią Gates. Właściwie nie znała jej na tyle dobrze, by poruszać temat tak prywatny. – A jak biodra? Czy lepiej się pani czuje?
– Och, tak. Kto by pomyślał! Pierwszego dnia zastanawiałam się, co ja, u licha, zrobiłam, ale potem było cudownie. Jak w bajce. – Roześmiała się. – Proszę sobie wyobrazić, nic nie mogę zrobić sama, a po osiemdziesięciu trzech latach samodzielności, z tego czterdziestu siedmiu jako wdowa, muszę się przyzwyczaić do wielu rzeczy. Ale jestem pewna, że niebawem będzie lepiej.
– Ja bym się rozkoszowała słodkim lenistwem – oznajmiła Tassy ze śmiechem. – Wspaniale by było, gdyby przez jakiś czas wszyscy mi nadskakiwali.
– Niech ci nadskakuje twój narzeczony. Powiedział mi, że jesteś bardzo niezależna i uparta, ale i tak cię kocha. Powinnaś za niego wyjść za maż; jest przystojny i ma dobre widoki na przyszłość.
Tassy uśmiechnęła się blado.
– Rzeczywiście zamierzamy się pobrać. Oświadczył mi się w weekend. – W obecności rodziców, psów i testu ciążowego.
– Och, moja droga, to wspaniale. Jestem przekonana, że będziesz bardzo szczęśliwa. Sama zapewne nie posiadałabym się z radości, gdyby ktoś tak przystojny chciał się ze mną ożenić! – Zachichotała, a Tassy z przylepionym do ust uśmiechem usiłowała nie myśleć o prawdziwej przyczynie ich ślubu. Nagle z całego serca zapragnęła, by Ben ożenił się z nią po prostu dlatego, że tak chciał, bez przymusu, jaki stanowiła ciąża. Potem przyszło jej na myśl coś okropnego.
A jeśli on wolał nie oświadczać się dlatego, że po prostu nie miał zamiaru się angażować? Co prawda zapewniał ją o swojej miłości, ale może miał w tym interes: przecież potrzebował jej w łóżku! A jeśli on z premedytacją kłamie? Uwierzyła mu, że w jego życiu były tylko dwie inne kobiety. A może to też nieprawda?
Trudno powiedzieć, co jest gorsze: strach czy mdłości. Przeprosiła spiesznie panią Gates i pobiegła do łazienki. Po chwili mdłości minęły, strach nie.
Próbowała analizować motywy Bena. Żeni się pewnie tylko po to, żeby uszczęśliwić umierającą matkę.
O ile ona w ogóle umrze. Co będzie, jeśli biopsja wykaże, że pani Lazaar jest zdrowa? Czy będzie czas zerwać zaręczyny? A może on chce się ożenić tylko z powodu dziecka, żeby spełniło się jego marzenie?
Tych , jeśli" i „może" jest trochę za dużo...
Wstała, umyła twarz i wróciła na oddział. Nie miała czasu na lunch, ale przecież i tak nie mogła jeść.
– Wyglądasz upiornie.
– Dziękuję.
Ben wciągnął ją do gabinetu zabiegowego i spojrzał jej w oczy z niepokojem.
– Niedobrze ci?
– Już lepiej.
– Musisz jeść.
– I mnie to mówisz? Jesteś ekspertem od mdłości porannych?
– Nie ja, moja matka. Powiedziała, że trzeba ssać lód, jeść herbatniki i pokrojone jabłko z lodówki, a także obrane ze skórki winogrona, bo zawierają mnóstwo cukru. Podnosi to poziom glukozy we krwi. Potrzebujesz odpoczynku, spokoju i czasu dla siebie. Często kładź się z podniesionymi do góry nogami.
Wzniosła oczy do nieba.
– Pięknie, Ben, ale mój tryb życia nie pozwala na takie rozczulanie się nad sobą. A poza tym kto mi obierze winogrona?
– Byłabyś zaskoczona.
Cierpliwość Tassy wyczerpała się.
– Posłuchaj, mam pełne ręce roboty. Nie przeszkadzaj, żeby mnie dodatkowo nie stresować.
– Dobrze, ale teraz musisz mi pomóc. Z izby przyjęć jedzie dziecko z poważnymi obrażeniami dłoni i przedramienia. Chłopak dla zabawy jeździł na dachu kabiny windy wewnątrz szybu. Zaczepił dłonią o koło zamachowe i właściwie odciął rękę. Gdy tylko jego stan będzie stabilny, poślemy go na salę operacyjną. Trzeba pobrać krew na próbę krzyżową i uspokoić matkę. Kobieta szaleje z rozpaczy.
Tassy znów poczuła mdłości.
– Ile ma lat? – Usiłowała skupić się na swojej pracy.
– Dziesięć.
– Mamy ostatnio mnóstwo dziesięciolatków bez krztyny oleju w głowie – mruknęła. – Co za magiczny wiek! Czy chłopcy muszą igrać ze śmiercią?
Pytanie było czysto retoryczne, ale i tak nie mieli czasu na rozważania. Najpierw usłyszeli płacz zrozpaczonej matki, potem dopiero dobiegło skrzypienie kółek wózka. Pielęgniarka z izby przyjęć wręczyła im notatki, przedstawiła dziecko i czym prędzej się wycofała.
Tassy zerknęła na zakrwawiony kikut lewej ręki i zabrała matkę do siebie.
– Pani Zerilli, musimy przyjąć Laurence'a do szpitala. Potrzebujemy jak najwięcej informacji.
– Nie wiem, co go napadło! – zawodziła matka. – O Boże, pomóż, mój syn umrze...
– Pani Zerilli, on nie umrze, ale muszę zadać pani parę pytań. – Otworzyła notatki z izby przyjęć i zobaczyła nagryzmolony dopisek: Nie udało się uzyskać żadnych informacji.
Pokręciła głową.
– Pani Zerilli, gdzie pani mieszka?
– Nie powinnam pozwolić mu iść z tym chłopakiem. To wszystko przez tego obdartusa. Wiedziałam, że tak będzie. Och, Laurence, nie umieraj, synku! – krzyczała kobieta, zanosząc się szlochem.
Tassy zostawiła ją na chwilę i poszła szukać Bena.
– Nic do niej nie dociera. Czy mógłbyś jej coś przepisać na uspokojenie?
– Daj jej dziesięć miligramów diazepamu i filiżankę herbaty, a może za jakieś pół godziny będziesz miała z niej pożytek. Czy na izbie przyjęć coś jej podali?
– Nie wiem. Sprawdzę.
Wróciła do swojego pokoju, gdzie Anna usiłowała nakłonić panią Zerilli do wypicia herbaty, i zadzwoniła na izbę przyjęć. Nic jej nie podano, więc Tassy otworzyła szafkę z lekami.
– Pani Zerilli, proszę to zażyć. Niedługo poczuje się pani lepiej.
Włożyła kobiecie pigułkę do ust. Anna trzymała filiżankę, zaś załamana matka, myślami wciąż przy synu, sączyła herbatę. Wciąż płakała, a Tassy zastanawiała się, czy zdąży się uspokoić, zanim chłopak pojedzie na salę operacyjną.
– Pani Zerilli, proszę nam pomóc! Laurence musi za chwilę jechać na operację i trzeba podpisać zgodę.
– Amputują mu rękę. Wiem, że tak będzie! – Pani Zerilli znów zalała się łzami.
– Wcale nie. Powstrzymają krwawienie, oczyszczą ranę i, jeżeli się uda, zszyją. A teraz proszę podpisać zgodę, bo...
– Nie chcę, żeby jakiś chirurg kroił mojego chłopca! – zawołała. – Na pewno odetną mu rękę!\
– Pani Zerilli, operacja jest po to, żeby ocalić mu życie i, w miarę możności, rękę. Nie amputują nic, co będzie się nadawało do zszycia...
– Jego ojciec go zabije...
– To pani go zabije, odmawiając zgody na operację, bo on umrze z upływu krwi! – powiedziała Tassy stanowczo.
Za plecami kobiety stanął Ben.
– Pani Zerilli, proszę to podpisać – błagała, trzymając formularz przed nosem kobiety.
– Obieca mi pani, że nie potną go niepotrzebnie?
– Obiecuję.
– Nie mogą przyszyć mu z powrotem ręki?
Tassy spojrzała pytająco na Bena, ale on zdecydowanie pokręcił głową.
– Nie. Przykro mi bardzo. Zrobią wszystko, co będzie w ich mocy. Proszę wyrazić zgodę, a potem może pani pożegnać się z synem przed operacją.
Wreszcie druczek został podpisany, chłopak pojechał na blok operacyjny, pani Zerilli zasnęła w pokoju rodziców, a Tassy osunęła się na krzesło w gabinecie zabiegowym.
– Wciąż ci niedobrze?
– Uwierzyłbyś, że jeszcze gorzej? A sądziłam, że ciąża jest oznaką zdrowia.
Ben zaśmiał się.
– Tak się mówi.
Uniosła przymknięte powieki.
– Ben, jestem zdruzgotana. Już myślałam, że ta kobieta wyzionie ducha z histerii i nie podpisze zgody.
– Postaw się w jej sytuacji. Co by było, gdyby twój najdroższy syn, źrenica twojego oka, odciął sobie rękę?
– Dziękuję, Ben, starczy. Mam niejakie wyobrażenie.
Przyjrzał jej się uważnie.
– Czy mi się wydaje, czy jesteś odrobinę przewrażliwiona na tym punkcie?
– Najwyraźniej tak. – Wstała i ruszyła w kierunku swojego pokoju. – Teraz spokojnie zrobię z Anną obchód z lekami, a potem pojadę do domu i położę się z nogami do góry.
– Czy byłaś już u ginekologa?
Przystanęła.
– Ben, ja dopiero zaszłam w ciążę. Nie odwiedziłam nawet internisty.
Uśmiechnął się szeroko i podniósł ręce do góry.
– Dobrze. Przepraszam. Mogę pójść z tobą, kiedy się zdecydujesz?
Wpatrywała się w niego przez chwilę, potem lekko wzruszyła ramionami.
– Podejrzewam, że będzie trzeba. Jesteś przecież ojcem.
– Czy masz coś przeciw temu?
– Przeciw twojemu ojcostwu czy wspólnej wizycie u ginekologa?
Roześmiał się cicho.
– Jednemu i drugiemu.
– Nie wiem, Ben. Nie czuję się na siłach tego rozstrzygać. Muszę iść.
Tassy ograniczyła się do wykonania najpilniejszych rzeczy, ale i tak wyszła dopiero pół godziny przed końcem dyżuru. Pojechała do domu, nalała sobie wielką szklanicę wody mineralnej, wzięła paczkę herbatników i usiadła przed telewizorem. Dwie godziny później obudziła się zesztywniała, z plamą zimnego napoju na piersiach oraz paczką rozmiękłych herbatników w ręce.
Za drzwiami do ogrodu stał Ben z zasłoniętą tacą w ręce. Z trudem wstała. Po drodze pozbyła się herbatników i pustej szklanki.
– Co ci się stało? – zapytał, gdy wszedł do środka.
– Zasnęłam. Co to za niespodzianka?
– Trochę słodyczy. Mam wyrzuty sumienia, bo to moje dziecko tak ci dokucza.
Tassy miała nadzieję, że zdoła coś zjeść i wynagrodzić mu trud, ale gdy uniosła serwetkę, poczuła oszołomienie. Zobaczyła talerzyk obranych, przeciętych na pół winogron, miseczkę z kawałkami jabłka, lodu i cytryny, parę krakersów i przede wszystkim miseczkę z anchovies.
– Są bardzo słone. Matka opowiadała, że w ciąży przepadała za nimi.
Tassy, pełna podejrzeń, spróbowała krakersa z koreczkiem i zaskoczyła samą siebie, oblizując palce. Wzięła drugiego krakersa, potem następnego, później trochę winogron, a po ostatnim kawałeczku jabłka usiadła na kanapie z westchnieniem.
– To było cudowne. Dziękuję.
Postawił tacę i usiadł na skraju krzesła.
– Może poszłabyś spać? – zaproponował.
– Nie wymagaj ode mnie, żebym się ruszyła z miejsca. Czy Laurence Zerilli jest już po operacji?
– Tak. Nie udało się uratować dłoni, ale zszyto rękę i będzie miał ładny kikut pod protezę. Co prawda jest leworęczny, ale w jego wieku łatwo się przestawić.
– Co za bezsensowny wypadek!
– Takie są dzieci. Ja w jego wieku też miałem idiotyczne pomysły.
– Ale nie aż takie.
– Może nie aż tak szalone, ale włos mi się jeży na samo wspomnienie. Raz wdrapałem się na słup sieci elektrycznej i o mało nie zostałem porażony prądem. Poza tym lubiłem stać na torach kolejowych i uciekać w ostatniej chwili przed pociągiem.
Tassy zamknęła oczy.
– Zapewne nie ma szans, żeby dziecko było podobne tylko do mnie. Ja w dzieciństwie nie miałam głupich pomysłów. Prawdę powiedziawszy, nigdy w życiu nie zrobiłam nic szalonego do chwili, kiedy cię poznałam.
– Późno, nie sądzisz?
– I patrz, do czego mnie to doprowadziło!
Przysiadł się bliżej.
– Będzie dobrze, Tassy. Nie martw się. Daj nam tylko trochę czasu.
Pochylił się i pocałował ją w policzek, potem schował resztę owoców do lodówki, zrobił jej ciepłą kąpiel i zaniósł szklankę wody z lodem na górę do sypialni. W łazience powiesił jej koszulę nocną, a potem nonszalancko oparł się o framugę drzwi. Wciąż wydawał jej się pociągający. Dziwne, zważywszy na nieco chwiejny stan jej ducha.
– Może ci pomóc?
– Dam sobie radę. Dzięki, Ben.
Zamknęła się w łazience, oparła o drzwi i wpatrzyła nie widzącym wzrokiem w przeciwległą ścianę. Na mokrą koszulkę spłynęły jej łzy. Gdyby choć miała pewność, że on ją kocha...
Sophie i Sam zostali wypisani do domu. Tassy wciąż męczyły mdłości, ale już umiała sobie z nimi radzić. Instruowała rodziny pacjentów i omawiała plan opieki poszpitalnej.
Matka Sama nie mogła się doczekać, kiedy syn wróci do domu po niemal dziesięciu tygodniach, ale musiała wziąć urlop, by go pielęgnować, chyba że przyjechałaby babcia chłopca. Nie miała tyle pieniędzy, żeby robić sobie wolne, i żyła nadzieją, że namówi matkę do przyjazdu.
– Proszę uświadomić jej, jak ważna jest rekonwalescencja – radziła Tassy. – Trzeba dalej realizować program odpoczynku i ćwiczeń; oto szczegóły, ale on sam wie, co ma robić. Tutaj dokładnie opisałam, jakie leki ma brać i jakich należy się spodziewać efektów ubocznych. Zapewne już pani wie, że przez resztę życia będzie musiał dostawać penicylinę?
– Tak, wiem. – Matka skinęła głową. – Proszę się nie martwić, będziemy ostrożni.
– Musi pani obserwować, czy znów nie pojawiają się objawy choroby. Ból, ogólne złe samopoczucie, brak apetytu. Chyba nieprędko zaczniesz się objadać, prawda, Sam?
Uśmiechnęła się szeroko, a pacjent zachichotał.
– Chłopak wie, jaki powinien być puls i jak go mierzyć, odróżnia zwykłe drgawki od niebezpiecznych konwulsji. Jeśli pojawią się niepokojące objawy, na przykład jeżeli Sam będzie ciężko oddychał, proszę nas powiadomić. Wiem, że musi pani zapamiętać bardzo dużo, ale wszystko tu zapisałam. Oto numer telefonu do kliniki. Proszę przyjść za tydzień do kontroli, ale zawsze możemy porozmawiać, jeśli pojawią się jakieś wątpliwości. Dobrze?
Sam skinął głową, potem trącił matkę łokciem.
– Och, to dla pani, a to dla doktora Lazaara. Nie ma go w tej chwili na oddziale i nie możemy mu podziękować osobiście.
Tassy wzięła do ręki miękką, płaską paczuszkę, a Sam mrugnął porozumiewawczo.
– Jest szkaradny – powiedział scenicznym szeptem. – Pomyślałem sobie, że mógłby go włożyć na wasz ślub.
Tassy zamrugała oczami. Nie zdawała sobie sprawy, że dzieci wiedzą o ich ślubie, który miał się odbyć, jak zaplanowała pani Lazaar, za dziesięć dni, w ostatnią sobotę lipca. Jeszcze nie miała sukni ślubnej i właściwie w niewielkim stopniu brała udział w przygotowaniach. Ben informował ją o wszystkim i próbował zachęcić do działania, ale ona była osłabiona i obojętna.
Nade wszystko nie miała pewności, czy słusznie postępuje, wychodząc za mąż.
Podziękowała Samowi i jego matce za prezenty, uścisnęła chłopaka mocno, a potem pomachała na pożegnanie. Nie miała czasu przyjrzeć się prezentom, bo przyszli rodzice po Sophie i musiała przeprowadzić tę samą procedurę, tylko z inną listą nakazów i zakazów.
– Sophie nie wolno za dużo chodzić. Parę minut dziennie o kulach to aż nadto. Proszę zapewnić jej dużo odpoczynku. Należy uważać na obrzęki i przebarwienia palców u nóg, nasilony ból czy zapach. Przy choćby cieniu podejrzenia proszę natychmiast zadzwonić. Lepiej zapytać, niż zlekceważyć objawy, prawda?
Sophie skinęła głową i wyciągnęła coś zza pleców.
– To prezent. – Poprosiła gestem, żeby Tassy podeszła bliżej. – Dla dzidziusia – wyszeptała.
Tassy przyjęła koślawe, brudne kociątko, i coś ścisnęło ją za serce.
– Dziękuję, Sophie. To bardzo miło z twojej strony.
– Pewnie będziesz musiała poprawić głowę. Spieszyłam się.
Tassy powstrzymała uśmiech.
– Dziękuję, kochanie.
Uścisnęła dziecko, pożegnała się z rodzicami, a potem przyglądała się, jak odchodzą. Zastanawiała się, kiedy znajdą sobie nowy powód do kłótni. Może pobrali się bez miłości albo nie poznali wystarczająco przed ślubem?
– Już poszli?
– Przed chwilą. W moim pokoju jest prezent dla ciebie od Sama.
Po drodze Ben wskazał na podobiznę kota.
– Co to jest?
– Prezent od Sophie. Zrobiła go dla dziecka.
– Naprawdę? Kochana dziewczynka.
– Oczywiście, to nie jest bezpieczna zabawka. Muszę jeszcze raz przeszyć wszystkie szwy, żeby ze środka nie wystawało nic, co można połknąć, ale to bardzo miło z jej strony. Proszę!
Podała mu cienką paczuszkę. Przyjrzał się jej podejrzliwie.
– Wiesz, co to jest?
Uśmiechnęła się rozbawiona.
– Mam pewne podejrzenia.
Ich oczom ukazał się jaskrawy pasek jedwabiu.
– Coś podobnego!
Tassy roześmiała się. Był zieloniutki w różowo-pomarańczowe serduszka, bez wątpienia najbrzydszy, jaki w życiu widziała.
– Uprzedzał, że będzie wstrętny. – Tassy odzyskała głos, a Ben pokręcił głową w zdumieniu.
– Widziałaś to? – Podniósł wyżej krawat, żeby mogła lepiej się przyjrzeć. Na największym serduszku siedziała para papużek.
– Powiedział, że mógłbyś włożyć go do ślubu.
– Naprawdę? – Ben nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. – A co ty dostałaś?
Jak się okazało, granatową podwiązkę.
– „Coś niebieskiego". Bardzo mi przyjemnie.
– Włożysz ją?
– Dlaczego nie? Chyba mogę też kupić suknię ślubną?
Ben zagryzł wargi.
– Myślałem o tym. Pewnie nie włożysz tej balowej, z bolerkiem? Wyglądasz w niej elegancko. Właściwie to nie widzę cię w morzu falbanek i koronek.
Z tego też powodu, między innymi, jeszcze nie kupiła sukni ślubnej. Drugim powodem był koszt. Rodzice Bena najwyraźniej płacili za ceremonię. Może nie chciał ich narażać na dodatkowe wydatki?
– Chyba mogę ją włożyć – powiedziała z namysłem. – Przyjrzę jej się jeszcze raz dziś wieczorem, a jeżeli uznam, że się nie nadaje, to jutro coś kupię.
Suknia wyglądała ślicznie, tak jak w dniu zakupu, tylko że teraz wiązały się z nią pewne wspomnienia. Niemniej Tassy uznała, że jest ładna i nadaje się na tę okazję. To i tak nietypowy ślub, powiedziała sobie, więc nieważne, w czym wystąpi panna młoda.
Joan Lazaar przez cały weekend omawiała przez telefon ostatnie przygotowania. Tassy miała nadzieję, że nie zostanie posądzona o niewdzięczność, ale po prostu nie potrafiła wykrzesać z siebie ani krzty entuzjazmu. Czuła się zmęczona i chora i szczerze mówiąc, nie mogła się doczekać rozwiązania.
Wcześnie rano w poniedziałek Ben wyjechał do Cambridge na tygodniowy kurs. Miał wrócić dopiero wieczorem w piątek i udać się prosto do rodziców. Josh miał przyjechać po Tassy w sobotę rano i zabrać ją do Norfolk. Z Benem zobaczą się dopiero w kościele, gdzie przez ostatnie trzy niedziele czytano zapowiedzi.
Rano w kościele ma odbyć się inny ślub, więc nie trzeba zaprzątać sobie głowy dekoracjami ani ustawianiem kwiatów. Będą jedynie najbliżsi przyjaciele. Na jej liście gości figurowali tylko Josh i Melissa Lancaster oraz Anna Long, a Ben zaprosił tylko rodzinę.
– A twoja matka? – zapytał Ben.
– A moja matka? – powtórzyła tonem nie zachęcającym do dalszych pytań.
Miała z tego powodu niejakie wyrzuty sumienia.
W poniedziałek usiadła w kuchni do śniadania, gdy w dolnej części brzucha poczuła ból. Zaczęła ciężko oddychać i upuściła grzankę, a po chwili, gdy poczuła się lepiej, wstała i poszła do salonu, by położyć się na kanapie. Skurcze dręczyły ją przez jakieś trzy godziny, aż wreszcie pojawił się ciągły, nieznośny ból. Zawiadomiła szpital, że nie przyjedzie do pracy.
Niejasno zdawała sobie sprawę, że to poronienie. Była bezradna. Wreszcie zadzwoniła do Anny. Koleżanka przyjechała w przerwie na lunch i przygotowała jej łóżko w salonie, by Tassy nie musiała biegać po schodach do łazienki.
Za radą Anny zadzwoniła do lekarza. Internista przyjechał po południu i zadał mnóstwo osobistych pytań, po czym zapewnił, że nic jej nie grozi. Akurat przypadał termin drugiego okresu, więc można przewidywać tylko obfite krwawienie miesięczne. Nie trzeba jechać do szpitala.
Chciała porozmawiać z Benem, lecz miał egzaminy. Poza tym nic by nie poradził, więc po co go niepokoić? Jak pamiętała, jego matka miała dziś biopsję. Ciekawe, co wykaże badanie.
Nie, ostatnia rzecz, jaką mogła teraz zrobić, to zwierzać się Benowi. Poszła spać ze zwierzątkiem, które Sophie zrobiła dla dziecka. Jej oczy były bez przerwy mokre od łez. Wzięła drugi dzień wolny, a wieczorem zadzwonił Ben. Nie musiała wymyślać opowiastek o katarze, bo nie wiedział o jej nieobecności w pracy.
– Jak się czujesz?
Skłamała, że dobrze.
– Jesteś tego pewna?
Przez chwilę podejrzewała, że Anna coś mu powiedziała, ale przecież to niemożliwe, bo wtedy na pewno by przyjechał. Należał to osób uczciwych, a poza tym koleżanka obiecała dyskrecję.
– Naprawdę dobrze się czuję. Jak twoja matka? Czy są już jakieś wieści?
– Nie. Powiadomię cię, gdy tylko się dowiem. Tęsknię za tobą.
Prawda czy kłamstewko? Nawet nie chciała wiedzieć, po prostu potrzebowała ciepłych słów.
– Ja też. – Co do tego nie miała wątpliwości. – Szkoda, że cię tu nie ma.
– Nie martw się. Niedługo sobota.
I rzeczywiście sobota nadeszła aż za szybko. Przez całą drogę, którą odbyła w towarzystwie Josha, Melissy i Anny, dręczyło ją poczucie winy. Nie powiedziała Benowi o swych dolegliwościach, ale właściwie nie miała okazji, a chyba nie należało rozmawiać o tym przez telefon. W każdym razie po ślubie będzie mnóstwo czasu...
Nie. Nie może wyjść za niego, skoro on nic nie wie. Przystanęli przed niewielkim wiejskim kościółkiem na trzy minuty przed trzecią, w chwili, kiedy przyjechali też rodzice Bena. Sam Ben podszedł do samochodu i zajrzał do środka przez okno.
– Dzień dobry, Tassy, kochanie. Wyglądasz ślicznie. Jesteśmy gotowi i czekamy na ciebie.
Może oni są gotowi, ale ona nie. Gdy wysiedli, Anna z wielkim zapałem poprawiła żakiet Tassy, ułożyła kwiaty w jej włosach i upewniła się, że panna młoda trzyma bukiet jak należy. Potem szybko uścisnęła ją i zniknęła w kościele wraz z Melissa. Josh podał jej ramię. W kruchcie Tassy przystanęła.
– Muszę porozmawiać z Benem.
Josh spojrzał jej przenikliwie w oczy, po czym skinął głową.
– Dobrze. Poczekaj, poszukam go.
Wszedł do kościoła sam. Organista przez chwilę wahał się, lecz na szczęście w porę zorientował się w sytuacji. Mocno ściskała w dłoni bukiet, niepewna, czy i jak wypowie właściwe słowa.
– Tassy?
Odwróciła się. Wystarczyło jedno spojrzenie na obrzydliwy krawat od Sama, a wybuchnęła płaczem.
– Tassy, kochanie, o co chodzi? – Przytulił ją, lekko kołysząc.
– Muszę z tobą porozmawiać – powiedziała przez łzy.
– Dobrze. – Objął ją i zaprowadził na ławeczkę pod cisem. Usiadł obok i ujął jej rękę. Drżała. Niepokoi się, czy ślub dojdzie do skutku? – Co chciałaś mi powiedzieć, Tassy?
Przełknęła ślinę i wzięła głęboki wdech.
– Ben, w poniedziałek poroniłam.
Długo milczał, po czym ostrożnie wziął ją w ramiona.
– Och, Tassy. Tak mi przykro.
Po chwili odsunęła się.
– Nie chciałam nic mówić, bo sądziłam, że będzie jeszcze czas, ale cały tydzień czułam się nieswojo. Wiem, że robisz to tylko ze względu na matkę. Jeśli chcesz, możemy wziąć ślub i nic jej nie mówić, a wtedy przynajmniej umrze przekonana, że jesteś szczęśliwy.
– Tassy, mama nie umrze. To była tylko torbiel.
Dobry znak.
– Och, Ben. Tak się cieszę. To znaczy, że nie musimy brać ślubu.
Milczał długą chwilę, bawiąc się palcami jej ręki, a kiedy przemówił, jego głos był szorstki.
– Czy tego chcesz? Żebyśmy nie wzięli ślubu?
Pokręciła głową.
– Nie, chcę wyjść za ciebie. Kocham cię. Niczego na świecie nie pragnę tak bardzo, jak założyć z tobą rodzinę, ale nie chcę, żebyś musiał się żenić wbrew woli. Ja się z tym pogodzę, Ben, nie martw się o mnie. Masz wolną rękę.
Jak powietrze ulatuje z dziurawego balonika, tak z jego westchnieniem przeminęło całe napięcie.
– W takim razie bądź tak dobra i przestań mnie dręczyć. Chodźmy do kościoła, bo ja cię kocham, Tassy. Jestem pod twoim urokiem, odkąd cię poznałem. Jeżeli wyobrażasz sobie, że pozwolę ci odejść sprzed progu kościoła, to bardzo się mylisz.
– Czy jesteś tego pewien? – spytała z powątpiewaniem. – A co z twoim marzeniem?
– Moim marzeniem? Dziecko było tylko pretekstem, żeby się z tobą ożenić. Właściwie przez najbliższe parę lat chciałbym być z tobą sam. Muszę ci dowieść, jak bardzo cię kocham. Oczywiście szkoda, że poroniłaś, i kiedyś bardzo chciałbym mieć dzieci, ale ani przez chwilę nie myśl, że tylko dlatego chciałem wziąć ślub.
– Och! – Poczuła, jak jej twarz rozpromienia się w uśmiechu.
– No nic, chodź. Wszyscy czekają.
Zatrzymała go tuż przed wejściem, gdzie zaniepokojony Josh spojrzał na nich uważnie.
– Jeszcze jedno.
Ben ściągnął brwi. Widać bardzo go przestraszyła.
– Co?
– Pocałuj mnie!
Nie trzeba mu było dwa razy tego powtarzać.
– Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział i spełnił jej prośbę.
Josh chrząknął. Ben uśmiechnął się szeroko i przekazał mu z powrotem pannę młodą.
– Na litość boską, nie daj jej uciec – poprosił i wrócił do kościoła.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał Josh.
Roześmiała się i skinęła głową.
– Najzupełniej. Kocham go bez pamięci, z wzajemnością. Wyjaśnię ci to później.
– Tak będzie lepiej. Zabrałaś mi dziesięć lat życia.
Organista nareszcie mógł zagrać utwór na powitanie panny młodej. Zamiast dostojnie sunąć w kierunku pana młodego wsparta na ramieniu Josha, pędziła niemal, ciągnąc opiekuna za sobą. Przed ołtarzem stanęła i zaniemówiła.
– Mama? – wyszeptała.
– Witaj, córeczko! Wyglądasz pięknie, kochanie, naprawdę przepięknie. – Pociągnęła nosem i gdyby Tassy nie znała jej lepiej, pomyślałaby, że matka usiłuje powstrzymać łzy.
Rzuciła Benowi zdumione spojrzenie. Mrugnął do niej. Puściła ramię Josha i stanęła obok ukochanego mężczyzny, żeby złożyć przysięgę małżeńską.
Ledwie słyszała słowa wikariusza. Liczył się jedynie Ben, jego ramię dotykające jej ręki. Gdy wkładał jej obrączkę na palec, znów w jej oczach pojawiły się łzy. Złożywszy podpis w księdze, pocałował ją delikatnie, choć w sposób obiecujący mnóstwo miłości. Potem lekko musnął palcem jej policzek, wziął ją za rękę i poprowadził do wyjścia. Wszyscy uśmiechali się, rodzicom najwyraźniej spadł kamień z serca. Nic dziwnego, zważywszy na to, ile strachu im napędziła.
– Jak znalazłeś moją matkę? – zapytała, gdy stali na dworze w promieniach słońca, czekając, aż wyjdą goście.
– Spisałem ukradkiem jej numer z twojego notesu. Pomyślałem sobie, że powinna tutaj być.
– A myślałam, że nic nie knujesz za moimi plecami – powiedziała łagodnie.
– Jeśli nie zachodzi taka potrzeba. Jest mama. Powiemy jej o dziecku.
– To ją pewnie zmartwi. – Tassy nie chciała popsuć dnia Joan. – Możemy poczekać do jutra..
– Wpadła w panikę, kiedy wyszedłem z kościoła. Lepiej niech się dowie. Na pewno ucieszy się, że pobieramy się z miłości. Dzień dobry, mamo!
– Chwila zwątpienia? – szepnęła pani Lazaar.
– Nie, Tassy miała mi coś do powiedzenia. W poniedziałek straciła dziecko.
Starsza pani okazała dużo taktu i troski.
– Och, kochanie, tak mi przykro. – Ujęła Tassy za ręce. – Czy wszystko już dobrze?
Tassy skinęła głową i uśmiechnęła się.
– Tak. Wiem, że on żeni się ze mną z miłości, a nie z powodu dziecka.
– Jasne, że z miłości! To oczywiste.
Tassy roześmiała się.
– Nie dla mnie. Jestem chyba wyjątkowo tępa.
– Może... – Ben uśmiechnął się uszczęśliwiony.
– Ale na pewno szybko się uczę.