Cherryh Caroline Janice Wojny Kompanii 04 Kupieckie szczęście

Caroline Janice Cherryh

Wojny Kompanii 04

Kupieckie szczęście


Rozdział 1


Nazywali się Sandor i Allison, Kreja i Reilly. Reilly było nazwiskiem, które znaczyło coś w knajpach i biurach stacji Viking: było synonimem kupców z wielkiego statku Dublin Again, którego portem macierzystym było Fargone. Szanowanego transportowca, którego szlak handlowy obejmował pełen krąg gwiazd i stacji należących do Unii: Marinera, Russella, Esperance, Paradise, Wyatt, Cyteen, Voyagera i Vikinga. Pomiędzy kupcami było to Nazwisko przez duże N i siła, z którą należało się liczyć gdziekolwiek się udała.

Kreja na Vikingu nie znaczyło nic, rozwijając się w swoich dniach na odległych Pan-Paris i Esperance. Na Marinerze i Russellu, pod fałszywymi nazwiskami, było synonimem niespłaconych długów. Statek Kreja aktualnie nazywał się Lucy i według dokumentów bazował na Wyatt, co było najdalszym możliwym punktem i niemal poza zasięgiem tak niewielkiego i wiekowego frachtowca. Twierdził, że przewozi drobne ładunki dla koncernu Wyatt. Choć zawijał tu regularnie, celnicy zawsze go przeszukiwali. Mały statek międzygwiezdny, którego załoga nie była połączona więzami krwi - de facto stanowiło ją dwu wymizerowanych mężczyzn, z których tylko jeden znajdował się na pokładzie podczas poprzedniego dokowania na stacji - takie statki nie były gorąco witane w dokach i przechodziły drobiazgową kontrolę.

Lucy była frachtowcem tylko z nazwy - długodystansowy transportowiec, który przewoził niewielkie partie towarów, nie podlegając szczegółowym wytycznym swojego koncernu, i który nie posiadał biur na Vikingu. Gdyby znalazł się ktoś kto chciałby jej zaufać, Lucy mogła przewozić również pasażerów. I choć nie znalazł się dotąd taki śmiałek, tablice ogłoszeń wciąż przechowywały jej ofertę. Jeśli mogła jakiś fracht złapać, brała transfery kupców.

W ten właśnie sposób Sandor Kreja stracił na Vikingu swoją załogę, starego, kulejącego pijaczynę, który płacił za lot pracą - znalazł w doku swój statek i uciekł na niego bez pytania. Staruszek zaciągnął się tylko na jedną trasę, bowiem pozostawiono go na Voyagerze do leczenia w szpitalu i był zainteresowany jedynie złapaniem własnego statku i połączeniem się z rodziną. Taką mieli umowę.

To odejście sprawiło, że Sandor poczuł się nerwowo, jak zresztą po wszystkich rozstaniach. Staruszek był bardziej ciekawski niż większość jego załóg, węszył wszędzie wbrew rozkazom i kłamał, z epickim rozmachem kłamał na temat tego, gdzie była jego Daisy, o umowach które zawierali i co robili podczas wojen Kompanii oraz o swoich wyczynach w noclegowniach, jakby kogoś to interesowało. Jego odejście sprawiło że Sandor znów był na Lucy sam. Nie po raz pierwszy, więc nie miał ochoty kolejny raz kierować statkiem sam, bo było to koszmarnie wyczerpujące. Gorsze jednak było to, że człowiek ten pozostawił po sobie dręczące Sandora przeczucie, że wyniknie z tego coś niedobrego, że jego znaczny talent do opowieści może roznieść po stacji plotki na temat nietypowości Lucy. Od poprzedniego dokowania kontrola na Vikingu wyraźnie została uszczelniona: na stacji pojawiły się okręty bojowe, a plotki mówiły o kłopotach z piratami. To były nerwowe czasy, a kilka słów wypowiedzianych w nieodpowiednim miejscu łatwo mogło trafić do kierownictwa stacji. Sandor pomyślał, że może nadszedł już czas na ruszenie się z miejsca.

Dzięki swoim drobnym łgarstwom i niemałemu talentowi do przekonywania zdołał umieścić statek w kolejce do załadunku, a to oznaczało, że napełnią mu zbiorniki i dostanie ładunek. Jeśli tylko uda mu się poskromić nerwy i powstrzymać się od prowokowania podejrzeń. Według fałszywych dokumentów Lucy należała do koncernu Wyatt Star, który miał na Voyagerze i Vikingu niewielkie, oprocentowane konta przewidziane jako fundusze awaryjne, gdyby któryś z jego statków zboczył kiedyś ze swoich regularnych tras. Już siódmy raz używał tutaj tych samych sfałszowanych papierów - właściwie wyczekiwał już chwili, kiedy na formularzu skończy się miejsce na pieczątki i stacja będzie musiała wystawić mu nowe, prawdziwe. Przekraczał już kiedyś tę granicę, z czymś takim życie stawało się o wiele bezpieczniejsze. Do czasu, aż koszt jakiejś niezbędnej naprawy przekraczał jego limit, wywołując zainteresowanie i pytania.

Nie był piratem: Lucy była zbyt mała na piractwo, a jej symboliczne uzbrojenie stanowiło raczej żart. We własnym pojęciu nawet niezupełnie był złodziejem, bo podbierał tylko tyle, by utrzymać statek w działaniu, ale nic na większą skalę. Dostarczał swoje ładunki tam gdzie należało i przelewał pieniądze na konto koncernu. Dla pewności dbał o bardzo niewielki zysk, który jednak z łatwością mógł przeskoczyć do kolumny strat, gdyby statek ugrzązł na dłużej w porcie bez ładunku, albo gdyby potrzebował jakiejś naprawy. To zresztą było powodem, dla którego żaden koncern nie przyjąłby jego oferty. Statek był mały i przewoził ładunki na zbyt wielkie odległości, które o wiele szybciej mogły zostać pokonane przez większe transportowce. Nieraz już przekraczał na Vikingu poziom debetu ponosząc straty, które zrujnowałyby niezależnego operatora, gdyby oficjalnie i bez fałszywek mógł brać kredyt. Wszystko co zauważał koncern tak duży jak KWS to fakt, że na koniec roku rozliczeniowego stan konta ani nie spadał, ani nie wzrastał. Jak długo Lucy przed końcem roku spłacała to co wzięła, nadwyżka mogła zostać na nieoficjalnym koncie operacyjnym, by łagodzić jej przyszłe wzloty i upadki. KWS rozprzestrzeniała się na lata świetlne i związane z tym były opóźnienia czasowe, a alarmy rozdzwonić się mogły tylko podczas kontroli finansowej. Sandor nie miał ambicji, by sięgnąć po coś więcej niż drobne kradzieże, czy też po zyski, które sprawiłyby, że zostałby złapany.

Miał dwadzieścia siedem lat i jako jedyny żyjący spadkobierca frachtowca międzygwiezdnego był niemożliwie bogaty, nawet biorąc pod uwagę fakt, że statek był niewielki. Kiedyś był legalnym kupcem, zanim wojny Kompanii stworzyły piratów, którzy zatrzymali go i obrabowali, pozostawiając po sobie wypełniony trupami kadłub. Dzięki pomysłowości właściciela, Lucy radziła sobie teraz jak mogła, pod dziesiątkami nazw i numerów oraz dzięki plikom fałszywych dokumentów. Obecnie sprzedanie się było już niemożliwe: prędzej czy później jego oszustwa zostałyby ujawnione i pochłonęłyby nawet te trzydzieści srebrników które dostałby za statek. Co gorsza, musiałby siedzieć na stacji i obserwować, jak Lucy odlatuje w rękach jakiegoś lokalnego koncernu - albo zostałaby oddana na złom, bo miała ponad sto pięćdziesiąt lat i jej części mogły być warte więcej niż remont.

Utrzymywał ją w ruchu. Należała do niego w sposób, którego nie zrozumiałby żaden koncern prowadzony przez ludzi ze stacji. Na niej się urodził i dorósł, i nie miał pojęcia jak wyglądałby wszechświat bez otaczającego go statku. Nie miał zamiaru się dowiedzieć. W dniu, w którym straciłby Lucy (a mogło to nastąpić w każdej chwili, wystarczyłoby pojawienie się urzędnika z nakazem aresztu z innej stacji, albo gdyby jakiś bystrzejszy szef doku czy celnik dokładniej skontrolował jego papiery), tego dnia jak sądził, musieliby go zabić. Ale gdyby tylko mogli, wzięliby go żywcem, bo prawo stacji było wręcz nieprzyzwoicie humanitarne, a Unia patrzyła na strzelaninę w dokach równie krzywo, jak na kradzieże. Wsadziliby go do zbiornika i zmienili umysł tak, że byłby szczęśliwy czyszcząc podłogi i prowadząc życie na stacji, jak modelowy obywatel Unii.

Stacje go przerażały.

Przerażał go też ten wygadany stary człowiek, który odszedł z jego statku.

Ale dawno już zrozumiał, że najgorszą rzeczą na jaką mógł sobie pozwolić, było wyglądanie na wystraszonego, a siedzenie na statku zacumowanym w doku, zamiast, jak normalny kupiec, skorzystanie z szansy na rajd po barach wzdłuż krzywizny doku, było najszybszym sposobem na wzbudzenie podejrzeń.

Miał gładką twarz i dobrą prezencję, blady blondyn który mógłby być księgowym ze stacji albo zwiedzającym bary bankierem. Ale pod bladością czaił się głód, który zdradzało spojrzenie, więc zwiedzając bary starał się jak najwięcej śmiać, by wyglądać na kogoś godnego zaufania. Czasem to skutkowało i zdarzało się, że ktoś postawił mu drinka. Ale tym razem - tym razem, zależało od tego jego życie... Celował w coś więcej niż tylko obiad na koszt innego koncernu. Szukał kogoś do załogi, kogoś, kogokolwiek, z właściwym piętnem drobnej przestępczości, kto mógłby zostać prośbą oraz groźbą przekonany do wejścia na pokład. I komu można, by zaufać, że nie będzie paplał w nieodpowiednich miejscach. Było to niebezpieczne zadanie. Statki kupieckie prowadzone były przez rodziny, wszyscy o tym samym nazwisku, urodzeniu i umierający na statku. Kupcy uziemieni na przykład z powodu choroby byli pozostawiani na stacjach tylko na pojedynczy kurs, jak staruszek, którego dostał ze szpitala. Jeśli pozostawiono ich na stałe, to dlatego, że wyrzuciły ich własne rodziny, albo że sami dobrowolnie je opuścili, nie potrafiąc z nimi współżyć. Część z tych ostatnich była wichrzycielami, część kryminalistami. Był tylko człowiekiem i czasem musiał spać... co zresztą było powodem, dla którego w ogóle potrzebował załogi. Przeglądał ciemne kąty barów, które odwiedzał wzdłuż zielonej strefy doków Vikinga, starając się nie widzieć żołnierzy i policji, której było tutaj więcej niż zwykłe, wciąż rozglądając się za kimś równie głodnym jak on. Wiedział, że podobnie jak on, tacy ludzie będą się maskować i zdawał sobie sprawę z faktu, że jeśli się pomyli i wybierze źle, kogoś tylko odrobinę bardziej zepsutego, to ten partner może po prostu poderżnąć mu gardło podczas którejś z samotnych wacht w pustce pomiędzy gwiazdami i zabierze Lucy do swoich celów.


***

Był to jego pierwszy dzień łowów w dokach. Kiedy pierwszy raz zobaczył Allison Reilly, grał rolę uczciwego kapitana kupieckiego, tuląc w kieszeni kilka żetonów pobranych z fałszywego konta koncernu.

Wszystko było widać na pierwszy rzut oka: irlandzka koniczynka i gwiazdy na rękawie jej srebrnego kombinezonu, naszywki odwiedzonych światów, które składały się na cały znany kosmos, i szczupłe, wysokie ciało z kaskadą włosów wyglądających w przyćmionym świetle neonów jak kawałek kosmosu.

W przymglonym alkoholem mózgu widok tych długich nóg i bioder natychmiast przywołał myśli o pokojach sypialnych i tym odrzuconym fragmencie życia - oszustwo o wiele trudniejsze niż podrobienie wizy, i znacznie bardziej niebezpieczne. W jego życiu praktycznie nie było kobiet, z wyjątkiem jednej bardzo pijanej handlarki wewnątrzsystemowej na Marinerze, gdzie wiódł wygodne, i bezpieczne życie, które skończyło się po tym incydencie. I jeszcze wcześniej pewnej kobiety z wahadłowca wewnątrzsystemowego, która miała nadzieję na dobre go ze sobą związać. Z jej powodu stracił wstęp na Esperance. Był samotny, bo jedynymi kobietami dla kupców były kobiety z rodzin kupieckich, które nieuchronnie miały krewnych. Kupcy zaś stanowili dla niego o wiele większe zagrożenie niż stacje. Stacje siedziały nieruchomo przy swoich słońcach i rzadko wymieniały kartoteki drobnych przestępców, z tych samych powodów, dla których duże firmy rzadko przejmowały się odległymi i niewielkimi kontami. Ale wejście w drogę rodzinie kupieckiej, z dowolnego powodu, spowodowałoby, że roznieśliby wieść od gwiazdy do gwiazdy i wszędzie by na niego polowali, ostrzegając wszystkie stacje i światy, których dotknął człowiek. W końcu zginąłby, albo złapałaby go jakaś stacja i namieszała mu w mózgu, co według niego wyszłoby na to samo. Nigdy więcej kobiet, narzucił sobie celibat.

Ale mając dwadzieścia siedem lat i będąc przez większość swoich dni samotny, wciąż śnił w długie noce.

I na widok tej srebrnej zjawy zapomniał o starym człowieku z uszkodzonym łokciem na którego się zasadzał, tym z dziurą na rękawie; i o chłopaku z wahadłowca, który stanowił bezpieczniejszą alternatywę. Wpatrywał się w zgrabne plecy i opadające na nie włosy, które wyglądały jak noc z płonącymi gwiazdami. Widział opierające się na barze ramię, ozdobione koniczynką Reillych, która błyszczała zielenią w błyskach kolorowego neonu umieszczonego nad blatem, informując wszystkich, że to przedstawicielka jednej z największych rodzin kupieckich. Księżniczka, nazwisko i kredyt gdziekolwiek zawędrowała, która chodziła swobodnie i robiła to, na co miała ochotę. Lucy w żaden sposób nie można było porównać z Dublin Again, wielkim i wspaniałym cudem techniki, który oznaczał czyste korytarze i kombinezony oraz góry kredytów zebrane na kontach stacji od Cyteen do Pell. Byli z nią dublińczycy, kuzyni albo bracia, rośli, ciemnowłosi mężczyźni w różnym wieku. Widział ich za nią niewyraźnie. Uniosła szklankę a włosy przesunęły się, błyskając w zmieniającym się świetle neonu jak czerwone gwiazdy. Kolejna zamieć gwiezdnej nocy, gdy obróciła się odstawiając szklankę na bar.

Mętnie zaczął prosić w myślach Boga, by nie pozwolił mu zobaczyć jej twarzy, bo być może wcale nie była ładna, aby mógł odwrócić się na czas i przetworzyć te piękne plecy i wspaniałe włosy we własną wizję, która będzie mu dotrzymywać towarzystwa podczas samotnych wacht - o ile tylko nie będzie miała twarzy. Ale był zbyt sparaliżowany by się ruszyć, a ona kontynuując ruch całkiem obróciła się w jego stronę, strząsając z twarzy żywą noc, która teraz w zmiennym świetle neonów przybrała barwę błękitu.

Dał się wtedy złapać, bo zapomniał o śmiechu i wszystkim innym co robił w barze, po prostu wpatrywał się w nią z otwartymi ustami i oczami zdradzającymi to, co zwykle maskował śmiechem - wiedział, że to dostrzegła, bo nagle drgnęła, jak pod wpływem wstrząsu. Wystała od baru, odsłaniając przy tym umieszczoną na piersi plakietkę z wypisanym A. REILLY, cały czas przyglądając mu się i taksując jego wytarty niebieski kombinezon przyczepioną do kieszeni, nie wyróżniającą się (i fałszywą) plakietkę z napisem E. STEVENS i umieszczoną na rękawie bladą nimfę z napisem Lucy. Nimfa była standardowym wyposażeniem w sklepach z tego typu towarami. Ozdabiała niezliczoną ilość statków i rękawów: naga, otoczona gwiazdami, z kiepsko wyhaftowaną pustą szarfą na wpisanie nazwy statku. Takich plakietek używały statki wewnątrzsystemowe. On używał jej, bo tylko na to było go stać.

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, po czyni obróciła się i sięgnęła do kieszeni. Jej towarzysze wyszli już, za wyjątkiem jednego, który w odległym kącie zalecał się do kobiety z załogi innego statku. Rzuciła żeton na otoczony płynącą wodą blat baru i samotnie ruszyła w stronę drzwi, podczas gdy Sandor wciąż stał przyglądając się jak oddalające się plecy i chmura kosmicznej czerni na zawsze wkraczają w jasny dzień doku.

Szybko zawołał barmana i zapłacił, nie dając napiwku, na co barman zareagował ostrym skrzywieniem, do czego był przyzwyczajony. Szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi, starając się równocześnie nie sprawiać wrażenia pośpiechu, mając na uwadze kuzynów kobiety i nie chcąc ściągnąć ich na swój kark. Serce waliło jak młotem, a skórę oblewał zimno-gorący pot, który w części rodził się z pożądania, a w części z paniki. To co robił było niebezpieczne, zwłaszcza biorąc pod uwagę panujące w dokach napięcie, i policję wciskającą się tam, gdzie kupcy nigdy jej nie zapraszali.

Przez te wszystkie samotne lata wyśnił sobie pewien ideał, który... nie potrafił już stwierdzić, czyjego marzenie różniło się od żywej osoby, którą zobaczył właśnie przed sobą, bo wszystkie jego samotne wizje natychmiast zginęły w zderzeniu z rzeczywistością, z tą najjaśniejszą wizją jego życia. Już na zawsze będzie zraniony - może mniej, jeśli uda mu się zobaczyć ją w pełnym świetle i przekonać się, że ma jakieś skazy na twarzy, by mógł zabić ten obraz i przywołać się do rozsądku. W jego mózgu wciąż tłukło się, że musi spróbować, przekonać się. Inna, przytłumiona część jego osobowości przekonywała go, że się upił, a jeszcze inna wyklinała za ryzykowanie utraty wszystkiego co posiada. Nie ta część, która sprawowała w tej chwili kontrolę, mówiła mu tylko, że kobieta zgubiła się, uciekając do któregoś z barów czy sklepów.

Obejrzał się na długą, wznoszącą się krzywiznę doku, podzieloną przez łuki poszczególnych sekcji i zatłoczoną setkami przechodniów, wypełnioną muzyką, światłami i odgłosami maszyn. Wysokie metalowe szkielety rusztowań przerzucały pępowiny przewodów do najróżniejszych oświetlonych zagłębień, stanowiących wejścia do rozmieszczonych wzdłuż doku statków. Zdecydował jednak, że nie miała dość czasu by dojść do któregoś z nich. Postanowił pójść przed siebie, do następnego z barów. Wszedł na tyle tylko by rozejrzeć się po wnętrzu, ciemnym i wypełnionym oparami alkoholu, przyciągając przy okazji uwagę klientów, czego nigdy nie lubił. Wyszedł na zewnątrz i spróbował w kolejnym, i w trzecim, który był bardziej elegancki - rodzaj miejsca do którego mogliby przyjść mieszkańcy stacji czy oficerowie flory, gdyby chcieli poczuć smak doków.

Była tam. Siedziała samotnie, na wysokim stołku barowym pośród srebrnej ekstrawagancji tego miejsca, jak powiew kupieckiego życia, który przychodzili podziwiać mieszkańcy stacji, muśnięcie czegoś egzotycznego i niebezpiecznego zarazem. Możliwe, że właśnie kogoś takiego szukała, bankiera o wypielęgnowanych dłoniach albo kogoś z korporacji - człowieka, od którego mogłaby wydobyć poufne informacje, jakie statek w rodzaju Dublina mógł wykorzystać, a drobnica jak Lucy mogła tylko pomarzyć. Albo po prostu miała ochotę na likier i jakieś planetarne delicje, które mógł jej zafundować ktoś z tego typu ludzi. Poczuł się onieśmielony, zaraz za drzwiami w miejscu z rodzaju tych, które normalnie unikał, gdzie drinki kosztowały trzy razy tyle ile powinny i był jak najdalszy od tego co powinien robić, znalezienia do załogi kogoś w równie kiepskiej sytuacji jak jego własna.

Zobaczyła go. Oddał jej spojrzenie w tym lśniącym lokalu o wygórowanych cenach i miał ochotę uciec.

Ale ponieważ nigdy nie lubił uciekać i był odrobinkę trzeźwiejszy niż jeszcze przed momentem, uznał, że powinien cierpieć za swoją głupotę. Podszedł bliżej, trzymając rękę w kieszeni, wymacując te kilka pozostałych żetonów i żałując, że nie wywiesili tu cennika.

Opierała się łokciem na barze, wyglądając jakby należała do tego miejsca, a on nie miał żadnej możliwości ukrycia się, nie po tym jak go rozpoznała - facet z anonimową plakietką na rękawie, bez możliwości tłumaczenia się, że trafił tu przez przypadek. Nigdy w życiu nie czuł się jeszcze tak odsłonięty, nawet gdy policja sprawdzała jego fałszywe dokumenty.

- Mogę postawić ci drinka? - zapytał z głębin oryginalności.

Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Zwiedzała bary samotnie, i z tą koniczynką na rękawie mogła to robić bezpiecznie - nikt kto chciał żyć dalej nie rolował dublińczyka. Mogła mieć w planach upicie się i pójście z kimkolwiek, kto wpadnie jej w oko. Mogła polować na informacje i chcieć się go pozbyć, by nie utrudniał jej poszukiwań. Była niebezpieczna, nie tylko dla jego dumy i marzeń.

Wskazała na stołek obok siebie, a Sandor usiadł, czując w sobie odrętwienie i zimny pot na dłoniach. Nerwowo popatrzył na barmana, który podszedł odebrać zamówienie i przyglądał mu się nieufnie.

- Wybieraj - powiedział do A. Reilly, a ona uniosła niemal opróżnioną szklankę. - Dwa - zdołał z siebie wydusić, a barman oddalił się.

Dwie porcje tego, pomyślał, mogą go dużo kosztować. Mogą być najdroższymi drinkami jakie kiedykolwiek kupił, jeśli nieodpowiedni rachunek z baru wzbudzi wątpliwości i ściągnie pytania na i tak już wątpliwy stan jego finansów. Popatrzył w czarne oczy A. Reilly z głęboką desperacją, i naszła go myśl, że bycie aresztowanym może być tylko odrobinę gorsze od przyznania się do ubóstwa w jej obecności.

- Lucy - przeczytała jego naszywkę, przechylając głowę by widzieć bok jego ramienia. - Wewnątrzsystemowy?

- Nie - odpowiedział, czując uderzający na twarz rumieniec. Jego oburzenie sprawiło, że uniosła dłoń w geście przeprosin za zadane pytanie, bo statek skokowy stanowił zupełnie inną klasę operacji niż wahadłowce wewnątrzsystemowe czy statki górnicze. W pewnym sensie przynajmniej, Lucy i Dublin działały w tej samej skali.

- A więc jaki jest twój port macierzysty? - zapytała, czy to z uprzejmości, czy z ostrożności w kontaktach barowych. - Tutaj?

- Wyatt - odpowiedział. Wrócił barman z dwoma drinkami, ale zawahał się rzucając mu spojrzenie, które jasno mówiło, że wolałby najpierw zobaczyć pieniądze, jednak później przeciągnął okiem po koniczynkach na rękawie jego towarzyszki i oddalił się w milczeniu. Sandor wziął obie szklanki i pchnął jedną w stronę A. Reilly, która właśnie kończyła swoją pierwszą porcję.

- Dzięki - powiedziała. Ograniczył pociągnięcie do ilości mniejszej niżby chciał, mając nadzieję, że ta szklanka wystarczy mu na długo, i być może zwolni też tym tempo kobiety, bo w tym lokalu dawano wyższe napiwki niż normalnie wydawał na posiłki.

Desperacko próbował wymyślić jakieś niezobowiązujące pytanie, które mógłby jej zadać dla podtrzymania konwersacji. Nie potrafił, bo wszyscy wiedzieli gdzie bazuje Dublin, więc pytanie od kogoś takiego jak on sprawiałoby wrażenie węszenia.

- Na długo przyleciałeś? - zapytała.

- Trzy dni. - Z ulgą rzucił się na to pytanie. - Zamierzam napełnić zbiorniki i zabrać ładunek. Lecę stąd na Fargone. Nie mam dużego statku, ale należy do mnie, na czysto. Jestem ostatnio trochę do tyłu, próbuję tu znaleźć kogoś do załogi.

- Och. - Krótkie, płaskie och, wyrażające obawę o to, co sobą reprezentuje.

- Jestem uczciwy. Po prostu miałem ostatnio trochę pecha. Nie wiesz przypadkiem o jakimś porządnym skoczku uziemionym tutaj?

Potrząsnęła głową, a w jej spojrzeniu wciąż widać było nieufność do swojego nie zaproszonego partnera. Czasem takie statki bez załogi i spotkania w barach oznaczały pirackich szpiegów, których musiały się bać nawet takie kolosy jak Dublin. Widział, jak to w niej narasta i przewidywał już ostrzeżenie do władz, które na informację o niebezpieczeństwie podane przez dublińczyka na pewno zareagowałyby błyskawicznie. Przy pobliskim stole siedzieli oficerowie floty wojennej. W dokach pełno było ochrony, a plotki mówiły o planowanych działaniach przeciwko piratom. Ale inni mówili, że to chodzi o Pell, albo spory międzystrefowe, czy kontrolę przemytu. Uśmiechnął się desperacko.

- Piraci - powiedział. - Dawno temu... Zginęła cała moja rodzina, a wynajmowana załoga napadła na mnie i obrabowała niemal do czysta, zresztą nie raz. Wiesz kogo można wynająć w dokach. To niebezpieczne, ale nie miałem wyboru.

- Och - westchnęła, ale tym razem brzmiało to lepiej niż poprzednio, nie tak fatalistycznie. Na jej twarzy pojawił się wyraz lekkiej sympatii i niebezpiecznej ciekawości.

- Nie, nie wiem. Czasem zgłaszają się do nas ludzie chcący się zaciągnąć jako tymczasowi, ale nigdy ich nie przyjmujemy, i nie było nikogo takiego na Vikingu. Przykro mi. Jeśli nie ma ich w rejestrze stacji...

- Nie wziąłbym miejscowych. - Przerwał jej i spróbował powiedzieć prawdę. - Nie, właściwie wziąłbym, gdyby pozwoliło mi to zmieścić się w rozkładzie. W każdym razie Lucy jest moja, a ja wyszedłem polować na kogoś obiecującego, nie...

- Uważasz, że jestem obiecująca?

Śmiała się z niego. To przynajmniej było lepsze od podejrzeń. Uśmiechnął się. przełykając dumę.

- Chybabym cię nie przekonał, prawda?

Roześmiała się w głos, a jemu mocniej zabiło serce, bo zrozumiał w jaką teraz grała grę. Najstarsza kupiecka era w handel, a fakt, że przystąpiła do manewrów w dobrym humorze sprawił, że poczuł falę nadziei. Pociągnął drugi łyk z zapomnianej szklanki, a ona zdrowo łyknęła ze swojej drugiej.

- Straciłeś załogę tutaj? - zapytała. - Nie mogłeś dolecieć sam.

- Tak, tutaj. Był w szpitalu, zaciągnął się na przelot i złapał tu swój statek, ot, cała historia. - Napił się znowu i z zaniepokojeniem zobaczył jak dziewczyna macha komuś znajomemu, swobodny ruch ręki w stronę ciemnobrodego mężczyzny, który podszedł od drzwi i stanął przy nich.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

- Tak - potwierdziła. Kolejny dublińczyk, starszy i ponury. W oczy rzucały się irlandzka koniczynka i gwiazdy na jego rękawie, oraz belki naszyte na kołnierzu. Sandor siedział nieruchomo i starał się uśmiechać, poddawany inspekcji przez ciemne, nieżyczliwe oczy. Mężczyzna został przez chwilę, dość długo by go ostrzec, po czym wolno oddalił się w stronę drzwi.

Sandor przyglądał mu się, obracając się w tym celu na siedzeniu, wciąż poruszony. Obrócił się z powrotem mając wrażenie, że A. Reilly będzie ubawiona z jego zmieszania. Była.

Pociągnęła kolejny solidny łyk ze szklanki. Zaczynały się jej rumienić policzki.

- Ta twoja Lucy to jaki rodzaj transportowca? Ogólny?

- Bardzo.

- Nie zadajesz zbyt wielu pytań.

- Co oznacza to A?

- Allison. A twoje E?

- Edward.

- Nie Ed?

- Może być Ed, jeśli wolisz.

- Kapitan?

- I załoga.

Wydawała się być ubawiona. Dokończyła drinka i zastukała długimi, polakierowanymi na brzoskwiniowo paznokciami w szklankę, wywołując delikatne dzwonienie. Pojawił się barman.

- Jeszcze raz to samo - powiedziała, a kiedy odszedł, popatrzyła na Sandora przechylając głowę.

- Zmieszałam to kiedyś z winem na Cyteen, i prawie się spóźniłam na statek.

- Nie wydają się być mocne - odparł i z zaciśniętym sercem popatrzył na barmana mieszającego kolejną porcję kosztownego musującego napoju... i jeszcze jedną dla niego, co było brzydkim numerem, na który jednak mogli sobie pozwolić w takim miejscu.

- Uwielbiam go - skomentowała, kiedy barman wrócił stawiając przed nimi kolejne szklanki. Podniosła swoją i upiła potężny łyk.

- To lokalna specjalność, pędzona tylko na Vikingu i Pell. Przeleciałeś całą drogę z Wyatt, prawda? To spory dystans jak na mały statek. Jaki to koncern? Nie pamiętam żebyś mówił.

- KWS. - Był bliski paniki, z tym rachunkiem i pytaniami zahaczającymi o obszary, które wolałby zostawić w spokoju. Żal wykręcił mu żołądek, a musujący drink nie łagodził sytuacji. - Przewożę drobne ładunki, gdziekolwiek jest miejsce dla transportowca. Jestem niemal niezależny. Ale za to Dublin w zasadzie funkcjonuje jako swój własny koncern, prawda? Robicie pełen krąg. To jest niezależność. - Mówił bzdury tylko po to by zmienić temat rozmowy z powrotem na Dublin, na nią. Wpatrywał się w jej oczy i zaczynał podejrzewać, że wszystko okaże się tylko żartem na jego koszt, że wymieniła z brodatym krewniakiem jakiś znak. Możliwe, iż na zewnątrz czekał już ktoś by rozpocząć awanturę. Albo zabawi się jego kosztem i odejdzie, zostawiając mu rachunek do zapłacenia. Pomimo wypicia kolejnego drinka był teraz trzeźwiejszy niż kiedy tu wszedł, może oprócz pewnego zdrętwienia palców. I choć ona nie wyglądała ani odrobinę mniej pięknie, jego pożądanie zostało przytłumione przez rodzaj złośliwej satysfakcji utrzymującej się na jej twarzy. Przybrał minę uczciwego człowieka, jak wobec agenta celnego lub próbującego go oszukać kupca z doków. Wykrzywił się w uśmiechu, na co ona odpowiedziała tym samym.

- Nic z tej pogawędki nie ma dla ciebie znaczenia - odezwał się. - Jakie pytania powinienem zadać?

- Kupujesz mi drinka - odpowiedziała stawiając na barze swoją na wpół opróżnioną szklankę. - To wszystko. Oczywiście jesteś bystrzejszy niż niektórzy mieszkańcy stacji, którzy nie wiedzą jak daleko mogą ich zaprowadzić pieniądze. Dziękuję, Stevens. Sprawiłeś mi przyjemność. Powodzenia w szukaniu załogi.

Barman, kierowany własnym refleksem pośpiesznie kierował się w ich stronę, widząc kto odchodzi a kto zostaje by zapłacić rachunek. Sandor dostrzegł go kątem wyczulonego na kłopoty oka, desperacko sięgnął do kieszeni i rzucił jej zawartość na bar, podczas gdy Allison Reilly kierowała się już do wyjścia. Wstał ze stołka i prawie ją dogonił, kiedy sparaliżował go krzyk:

- Ty tam, to za mało!

Sandor zamarł. W innym miejscu po prostu uciekłby, a gdyby miał dość rozsądku w ogóle nie znalazłby się w podobnej sytuacji. Wojskowi patrzyli na niego znad swojego stolika. Inni też. Teatralnym gestem pomacał się po kieszeni.

- Dałem panu dwudziestkę.

Barman skrzywił się wysuwając dłoń z żetonami.

- Nie dwudziestkę. Dziesiątkę.

Sandor przybrał pozę wściekłości, wrócił i przyjrzał się bilonowi.

- Bardzo pana przepraszam. Czyli to ja zostałem oszukany, w lokalu obok, bo powinienem mieć dwudziestkę. Obawiam się, że jestem trochę pijany, ale proszę mi wierzyć, jestem wypłacalny. Możemy to jakoś zorganizować?

Barman popatrzył na niego wilkiem, ale za jego plecami pojawiła się jakaś postać i usłyszał:

- Proszę to zapisać na Dublin - powiedziała Allison Reilly. Sandor obrócił się napotykając lekki uśmiech i lodowate spojrzenie kobiety - byli niemal tego samego wzrostu.

- Wyjdziesz na zewnątrz? - zapytała.

Potwierdził, czując jak strach, alkohol i nerwy dają mu adrenalinowego kopa. Podążył na zewnątrz za szczupłą, ubraną w kombinezon postacią z kruczoczarnymi włosami, i te kilka kroków w hałas i światło wystarczyło, by ostudzić jego nerwy. Podejrzewał, że został wrobiony przez eksperta, oszukany na cenie. Uśmiechnął się smutno, kiedy zatrzymała się i odwróciła, stając z nim twarzą w twarz. Tak naprawdę miał w tej chwili ochotę coś połamać, ale człowiek z pustymi kieszeniami i żołądkiem pełnym drinków na koszt dublińczyka musiał zachować dobry humor. Zawsze należało liczyć się z jej kuzynami, których było przynajmniej kilkuset.

- Czy ten tekst często się sprawdza?

- Zwrócę ci rachunek - sam nie mógł uwierzyć, że to mówi, ale doszedł właśnie do wniosku, iż może wyciągnąć jeszcze jedną dwudziestkę ze swojego konta operacyjnego. Nienawidził być złapanym w pułapkę i uratowanym. - Mam dość pieniędzy. Po prostu nie zabieram zbyt wiele do doków.

Przyglądała mu się, jakby oceniając wiarygodność tego co powiedział. Albo jego. Lub zastanawiając się nad wezwaniem kuzynów.

- Zakładam, że to wszystko do czegoś prowadzi.

Znów mu to zrobiła, zupełnie wytrąciła go z równowagi.

- Mogłoby - odpowiedział z tym samym, lekko drwiącym humorem. - Ale muszę wracać na statek. Pochłonęłaś wszystkie moje pieniądze, a obawiam się, że warunki na Lucy nie odpowiadają standardom, do których jesteś przyzwyczajona.

- Ech. - Sięgnęła do kieszeni, wyciągając z niej pojedynczą pięćdziesiątkę. - Bradford. Znam go. Pokoje pierwszej klasy.

Zamrugał, ponownie zdębiały, próbując odgadnąć czy uwierzyła w cokolwiek z tego co mówił, albo co takiego w nim zobaczyła. Możliwe, że przygotowywała go na kolejny, jeszcze gorszy żart. Ale pragnął jej. Teraz było to silniejsze niż poprzednio, obdzierając go z całej ostrożności i odrzucając wszystkie rozsądne argumenty. Lata samotnych marzeń i starań o utrzymanie się przy życiu, o pozostanie żywym, do tego się wszystko sprowadzało... i jedna noc w srebrnym barze oraz ekskluzywnej noclegowni. Mówił sobie, że niebezpiecznie się spił, unosząc się w powodzi bodźców przepełniających zmysły. Ona też się upiła. Wybrała sobie kogoś takiego jak on, co było ryzykowne. Była albo ciekawa, albo znudzona, chociaż Bradford był siedzibą dublińczyków i jeden jej krzyk mógł ściągnąć mu na kark więcej kłopotów, niż mógłby sobie wymyślić. Kiedy objęli się i poszli w wybranym przez nią kierunku, jego dłonie wciąż były spocone. Wytarł je w spodnie zanim ujął jej chłodną, suchą dłoń.

Szli wzdłuż doku, mijając rusztowania skierowane w stronę odległego, niewidocznego rdzenia. Te wieże, które mijali, sterczały wprost w górę, a odleglejsze wydawały się być krzywe, wyglądając jak cząstki jakiegoś gigantycznego owocu. Dok przewijał się przed nimi jak szara szpula wstążki z lametą wzdłuż lewej krawędzi, którą stanowiły podświetlone neonami fronty sklepów i barów. Dok Vikinga miał swój własny zestaw zapachów, na który składały się aromaty potraw, alkoholi, zapach maszynerii i chemikaliów oraz przejmujące, piżmowe zimno otwartych luków towarowych. Miał własny zestaw dźwięków, na który składały się ludzkie głosy, maszyneria i dźwięki muzyki, która wyciekała z barów w różnych kombinacjach, tworząc chwilami zdumiewającą harmonię. Wszystko to składało się na przyprawiający o zawrót głowy przepływ doznań, z których nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy. Nie w taki sposób, ze srebrną kobietą z Dublina idącą z nim ramię w ramię, krok w krok, przeciskając się przez tłumy.

Dotarli przed dyskretny front Bradforda, z przydymionymi oknami ciśnieniowymi i złotymi literami. Weszli do środka i zarejestrowali się przy biurku z komputerem obsługiwanym przez urzędnika, który mógł być recepcjonistą kompanii. Stali na grubym dywanie pod eleganckimi lampami, w pomieszczeniu, które całe było w bieli i złocie, z dźwiękoszczelnymi drzwiami nie dopuszczającymi hałasu doków. Zapłaciła i dostała kartę pokoju. Uśmiechnęła się do niego i poprowadziła po puszystym dywanie do drzwi z właściwym numerem. Wsunęła kartę do zamka i otworzyła.

Apartament był tej samej klasy co bar, z którego właśnie przyszli, rodzaj miejsca na które nigdy nie mógł sobie pozwolić - wszystko w kremowej satynie, zrzucającym się w oczy niebiesko-kremowym łóżkiem i łazienką z prysznicem, wyłożoną kremowymi płytkami. Przez chwilę poczuł się przytłoczony luksusem, jakiego nie widział jeszcze nigdy w życiu. Potem jednak kontrolę przejęła duma, więc objął Allison Reilly i przyciągnął do siebie gwałtownym ruchem, który wywołał instynktowny opór. Uśmiechnął się do niej, a ona odsunęła się patrząc na niego w sposób, który jednocześnie wyrażał ostrzeżenie i rozbawienie.

W jednej chwili pojął, że przejrzała jego grę, rozumiała, iż jego aroganckie zachowanie stanowi fasadę, która cały czas była dla niej przezroczysta. Mogła to opacznie pojąć, z jej dumą dublińczyków ich pieniędzmi. Pojął, że może się dorobić śmiertelnego wroga, albo zyskać coś, co będzie mógł wspominać podczas długich nocy pomiędzy stacjami. Faktem było, że go przerażała, bo miała w ręku wszystkie istotne karty, a zbyt łatwo przychodziło mu uwierzenie, że w każdej chwili może się roześmiać. Albo opowie o tym swoim kuzynom, naśmiewając się jak to kupiła sobie zabawkę na jedną noc. A najgorsza z tego wszystkiego była obawa, że nie będzie potrafił nic z siebie wydobyć, bo wciąż dręczyło go podejrzenie, że ona wie kim naprawdę jest. A to oznaczało policję.

Przytrzymał jej twarz dłońmi i nieśmiało spróbował ją pocałować, taka wymiana uprzejmości pomiędzy obcymi, którzy poznali się w doku. Oparła się o niego i oddała pocałunek w sposób, który sprawił, że krew zaczęła żwawiej krążyć w jego żyłach.

- Czy nie powinniśmy zamknąć drzwi? - zasugerowała w praktyczny sposób, co kolejny raz ustawiło go w pionie. Puścił ją i wdusił przycisk, po czym szybko obrócił się do niej, zaczynając podejrzewać, że cała ta sytuacja jest w gruncie rzeczy humorystyczna i zasługiwał na to, żeby się z niego śmiać, nawet on sam. Był starszy, ale domyślał się, że w tego typu spotkaniach był od niej dużo mniej doświadczony. Naiwny i wystraszony.

- Głosuję za prysznicem - Allison Reilly powiedziała radośnie i zaczęła ściągać kombinezon. - Ty też?

Rozpiął swój, zawstydzony i kolejny raz wytrącony z równo wagi jej niefrasobliwym podejściem, oraz dlatego, że nadal węszył podstęp w czymś, co dla niego stawało się śmiertelnie poważne.

Śmiała się; spryskała go mydłem i zdołała śmiać się pod prysznicem oraz przewracając się w łóżku pod błękitnym prześcieradłem. Ale nie cały czas. Przez długą, długą chwilę była bardzo poważna, podobnie jak on. Kochali się całkiem skoncentrowani, aż skończyli w swoich objęciach, zupełnie wyczerpani.


***

Obudził się. Światła wciąż były włączone, tak jak je zostawili, a Allison poruszyła się i wymamrotała coś na temat wachty na Dublinie, podczas gdy trzymał ją z wielką i desperacką melancholią, oraz pytaniem, które nurtowało go przez pół nocy.

- Spotkamy się jeszcze? - zapytał.

- Kiedyś - odpowiedziała, przesuwając palec wzdłuż jego szczęki. - Dziś po południu wylatuję.

Serce mu zamarło.

- Gdzie lecicie?

Zmarszczyła się. Po chwili powiedziała:

- Pell. Nie ma tego w komunikatach, ale mógłbyś dowiedzieć się w biurach. Przechodzimy przez granicę. Rozkręcamy tam interesy. Wrócimy... może za lokalny rok.

Serce wciąż odmawiało mu posłuszeństwa. Leżał przez chwilę nieruchomo, myśląc o swoim statku, ładunku i nadziejach. O staruszku, który może się wygadać i Wypadkach, które wyczyściły jego konto do zera. Zbliżał się koniec roku. Gdyby musiał, mógłby się przyczaić i nie podbierać nic więcej aż do nowego roku, ale to wywołałoby podejrzenia i podniosło rachunek za postój w doku do wysokości, której nie mógłby uiścić.

- Jakie można mieć interesy na Pell? - zapytał. - Czy ma to coś wspólnego z tym wariującym wojskiem?

- Różne rzeczy słyszy się w dokach - odparła ostrożnie, marszcząc czoło. - Ale czemu cię to interesuje?

- Spotkamy się na Pell.

- Zwariowałeś. Mówiłeś, że lecisz na Fargone.

- Spotkamy się na Pell.

Zmarszczki pogłębiły się. Podniosła się na rękach i opierając się na nim popatrzyła nań z góry.

- Wychodzimy dzisiaj. Jak szybka jest ta twoja Lucy? Sądzisz, że drobnicowiec jest w stanie ścigać się z Dublinem?

- Będziecie mieć ładunek. Ja mam pusty statek. Dam radę.

- Chcesz porwać własny statek? Co na to powie twój koncern? Odpowiedz mi.

- Będę tam.

Nie odzywała się przez chwilę, po czym oparła głowę na jego ramieniu i łagodnie się roześmiała, nie wierząc mu.

- Zostało nam jeszcze kilka godzin - przypomniała.

Wykorzystali je.

A kiedy w końcu wyszła koło południa, odprowadził ją do doków w pobliże jej statku i przyglądał się, jak odchodzi - szczupła postać w kombinezonie - tak, jak zobaczył ją po raz pierwszy.

Był teraz trzeźwy i powinien się otrząsnąć, wzruszyć ramionami i powiedzieć sobie: dość. Powinien wepchnąć siebie i swoje pomysły z powrotem do rzeczywistości i znaleźć tego dzieciaka z wewnątrzsystemowca, który może mieć ambicję poznania skoków międzygwiezdnych. Miał do sprzedania przynajmniej wiedzę, komuś dość zdesperowanemu, by zaciągnąć się do niego. Niestety, ostatni i jedyny obiecujący nowicjusz, jaki mu się trafił, odleciał na prochach skokowych i nie oprzytomniał dostatecznie, by wiedzieć co się z nim dzieje. Wreszcie przedawkował i zmarł.

Może powinien spróbować z innym dzieciakiem, dać sobie jeszcze jedną szansę. Potrafił przekonująco mówić. Zawsze była to jego największa umiejętność, dzięki której potrafił wyciągnąć się z dowolnych niemal kłopotów. Powinien wrócić do baru, gdzie przerwał wczoraj i ponownie zagrać rolę kapitana. Miał dostać ładunek, drobne ścinki z handlu stacji - musiał tylko poczekać, by upewnić się, że nie przechwyci ich żaden z większych statków. I o ile pewien staruszek ograniczy opowieści do grona własnej załogi.

Ale kiedy tak patrzył na jej oddalające się plecy, stwierdził nagle, że jedyne co liczy się dla niego obok Lucy, to ona.

Lucy kontra Dublin Again. Mówiło się o nowych trasach otwierających się na Pell, o ponownym otwarciu Tylnych Gwiazd i handlu z Sol. Choć takie plotki pojawiały się właściwie co rok, tym razem miał wrażenie, że są nieco bardziej realne. Wojsko było poruszone. Statki odlatywały w tamtą stronę. Dublin leciał. Mają interesy, powiedziała, i nie chciała zdradzić nic więcej. Ta idea urzekła go i zarazem wstrząsnęła nim. W swoim życiu kochał dwie rzeczy - jedną z nich była Lucy, drugą sen o Allison Reilly.

Przekonywał się, że Lucy jest ważniejsza, że może ją stracić, podczas gdy Allison Reilly dopiero poznał i nie mógł być jej pewien, miała zbyt wiele twarzy. Sytuacja z jego kontem nie była jeszcze beznadziejna - bywał już w gorszych kłopotach, a wciąż był w stanie odrobić straty. Powinien trzymać się tego co ma i nie ryzykować.

Ale gdzie pójść i co robić? Nie mógł porzucić trasy Dublina, nie myśląc przy tym jak samotnie jest w przestrzeni kosmicznej. Przy każdym dokowaniu do stacji żyłby nadzieją, że kiedyś znów gdzieś natknie się na Dublin. Za rok czasu lokalnego - może go tu nie być. Może być... Bóg jeden wie gdzie. Albo zostanie złapany, złapią go i zrobią mu pranie mózgu, tak że nawet, widząc Dublin nie będzie nic czuł ani pamiętał. Lucy rozbiorą na części, robiąc z nim prawie to samo.

Stał nieruchomo pośrodku doków, zwracając tym na siebie więcej uwagi niż kiedykolwiek miał na to ochotę, po czym gwałtownie ruszył w stronę biur, znów poruszając się z o wiele większym niż zazwyczaj pośpiechem. Na miejscu przywołał całą swoją elokwencję, by przekonać urzędnika, że z powodu pilnej wiadomości, którą dostał prywatnymi kanałami, musi natychmiast opuścić stację i polecieć na Voyagera.

- Więc napełnijcie tylko zbiorniki - błagał urzędnika z desperacją obliczoną na danie mu poczucia władzy i przypomnienie, że Sandor według dokumentów reprezentuje Koncern Wyatt Star, który, jeśli nie zostanie odpowiednio potraktowany może wysłać raport w górę, biorąc opóźnienie za zniewagę.

- Tylko tyle. Dajcie mi liofilizaty, bez mrożonek, jeśli to miałoby zająć zbyt dużo czasu. Będę gotował wodę ze zbiorników. Podłączcie tylko te kable i dajcie mi wylecieć.

Zobaczył coś, czego prawie się spodziewał - otwarta dłoń, wprost w biurze. Oblał się potem na wspomnienie policji i rzędu okrętów wojennych zacumowanych zaraz obok biur, w strefie niebieskiej. Ni mniej, ni więcej, tylko dwa nosiciele pełne żołnierzy, którzy - podobnie jak mieszkańcy stacji - byli do siebie denerwująco podobni w wyglądzie i zachowaniu: piętno fabryk ludzi. Ale niezależnie czy byli szkoleni z taśm czy nie, czy byli obywatelami Unii czy nie, czasem pojawiała się otwarta dłoń. O ile nie była to policyjna prowokacja, co też było możliwe.

Podniósł wzrok i spojrzał w oczy zupełnie oderwane od wysuniętej dłoni.

- Załatwi mi pan zgodę banku, dobrze? - poprosił Sandor. - Naprawdę zależy mi na czasie. Będzie mógł pan to zrobić?

Urzędnik wydął wargi i skonsultował się z komputerem, dokonując jakichś obliczeń.

- Voyager, tak? Wie pan, że pańska rezerwa spadła do pięciu tysięcy? Spodziewam się przynajmniej dwu za pomoc.

Zadygotał. To było niewiarygodne. Sięgając do dna i tak już chudego konta, jego następny ruch spowoduje naruszenie głównego funduszu KWS, a na pewno do tego dojdzie, jeśli doda się obecne opłaty dokowe. Istniała szansa, że tu wróci, ale to uruchomiłoby kontrole. Niemrawo kiwnął głową.

- A więc pomoże mi pan z tym, dobrze? Naprawdę mi na tym zależy.

Mężczyzna obrócił się i z biurkowej konsoli wystukał polecenie wydruku. Komputer wypluł formularz, który położył na kontuarze.

- Niech pan wypisze na siebie. Dla wygody mogę wypłacić tutaj.

- Naprawdę to doceniam. - Pochylił się nad formularzem i wypełnił go na siedem tysięcy, uśmiechając się boleśnie, gdy podawał go z powrotem, urzędnikowi, który wypłacił mu gotówkę ze stojącego zanim sejfu. Pieniądze Unii, nie żetony stacji, w banknotach po pięćset.

- Może - odezwał się urzędnik - powinienem pójść z panem i szepnąć słówko w kapitanacie na temat pańskiej sytuacji awaryjnej. Sądzę, że będziemy mogli szybko pana wypuścić.

Wciąż się uśmiechając zaczekał, aż mężczyzna założy kurtkę i wyszedł razem z nim w tętniącą życiem urzędową część doków.

- Kiedy już podłączą te kable i zacznie nadchodzić żywność - zaczął mówić, poklepując, się po kieszeni z pieniędzmi - będę mógł okazać wdzięczność. Ale za te pieniądze spodziewam się dostać również mrożonki, bez opóźnień. Skubie mnie pan jakbym był wielkim koncernem, więc niech pan dopilnuje żebym chociaż dostał odpowiednie zaopatrzenie.

- Niech pan nie przegina, mister.

- Jestem pewien, że może pan to zrobić. Pokładam w panu wiarę. Niech pan pamięta, że jeśli ktoś zacznie mnie wypytywać, to trafi też do pana.

Szli dalej w milczeniu. Po prawej stronie minęli wejścia do statków bojowych, oświetlone równie jasno i kolorowo jak te kupieckie, ale w obie strony przechodzili przez nie żołnierze, a przy drzwiach do znajdujących się tu biur, stały posterunki uzbrojonego wojska. Żołnierze z probówki, jednakowi do niemożliwości. Możliwe, że mieszkańcy stacji, z których wielu miało podobne pochodzenie nie uważali tego za zbyt dziwne. Ten mężczyzna obok niego pamiętał wojny, może nawet był na Vikingu. podczas upadku i mógł mieć wspomnienia podobne do wspomnień kupca, którego statek przejęli piraci. Krwawe lata. Przynajmniej tyle ze sobą dzielili, on i mieszkaniec stacji: niechęć do wojska, pewną nerwowość i przekonanie, że kiedy robi się gorąco, dobrze jest mieć trochę gotówki w kieszeni. Były takie czasy, że ewakuowano stacje, przenosząc całe populacje. Kiedy kupcy uciekali w głęboki kosmos i czekali, aż okręty wojenne rozstrzygną o polityce. Nikt nie tęsknił za tymi czasami, ale odruchy pozostały.

- Ciężkie czasy - odezwał się w końcu Sandor, kiedy mijając łuk sekcji przechodzili ze strefy niebieskiej do zielonej. - Duże statki mogą się o siebie zatroszczyć, ale małe mają powody do zmartwień. Naprawdę potrzebuję tych towarów.

Wciąż cisza. W końcu:

- Słyszał pan coś po drugiej strome?

- Nic pewnego. Mazian napada na statki... cholera, co mogę zrobić? Nie mam takich rezerw, by przez kilka miesięcy siedzieć na stacji nie wożąc ładunków i po prostu przeczekać. Po prostu ich nie mam. Małe statki takie jak mój - koncerny zapominają o nas, gdy tylko zaczynają się kłopoty na taką skalę. KWS jest prowadzona przez ludzi ze stacji, którzy każą mi wozić towary niezależnie od okoliczności. Niektóre z ich dużych statków schowają się żeby przeczekać, podczas gdy tacy jak ja zostaną złapani w środek. Ale kto utrzyma stacje w działaniu? Drobnica, niezależni i tym podobni. Naprawdę chciałbym dostać te mrożonki.

- Będzie dodatkowo kosztować.

- Nie ma mowy. Skubie mnie pan na dwa tysiące. Zrobię to jeszcze raz i trafię na kontrolę z koncernu. Myśli pan, ze dwa tysiące to nic? Przy rozmiarach mojego konta to zdecydowanie jest coś.

- Myśli pan, że koncern pana stąd odciąga?

- Nie mam pojęcia co zamierzają zrobić.

- Puszczenie nieoficjalnego posłańca - to brzmi, jakby chcieli pana stąd wyciągnąć.

- Nie wiem.

Znów cisza.

- Ale nie będą sprawdzać tego konta zbyt dokładnie. Założę się, że będą więcej niż szczęśliwi zgromadziwszy swoje statki w bezpieczniejszych rejonach, jeśli tu zacznie się coś dziać. Są realistami. Wiedzą, że ich statki muszą się same chronić. Na wszelkie sposoby. Zna pan rynek złota?

Tętno mu skoczyło.

- Wiem, że nie mam licencji na transport.

- W czasach takich jak te, cena idzie w górę. Wielu kupców wozi go odrobinę w kieszeni.

- Nie mogę zrobić czegoś takiego. KWS zażądałoby mojej głowy na talerzu.

- Weźmie pan, powiedzmy, trochę odpadów. Niewiele. Wyciągnie pan jeszcze czternaście plus jeden, a ja znam handlarza, który da panu standardową cenę stacji plus piętnaście procent, bardzo dobra stawka dla kupca. Taka sama, jaką dostają duże statki.

Powietrze zmroziło mu twarz, utrudniając oddychanie.

- Zdaje pan sobie sprawę, że mówi o ciężkim przestępstwie. To nie podbieranie, to złodziejstwo.

- Tak bardzo się pan martwi? Jeśli pański koncern stąd pana wyciąga, jeśli zrobi się tu gorąco, będzie to pana dużo kosztować. Jeśli tylko włoży je pan z powrotem tam, gdzie pan leci, jest pan kryty - a zysk można schować do kieszeni.

- Wartość złota nie wzrośnie zbytnio, kiedy oddalam się od kłopotów.

- Ależ wzrośnie. Zawsze tak jest. Tak jest rozsądnie, zawsze jest dobre na stacji, bo nie można go wyśledzić, wszystko można za nie kupić. A jeśli tylko pojawiają się jakieś kłopoty - cena idzie w górę.

Przełknął narosłą mu w gardle grudę.

- Racja. Dobrze, niech mi pan przygotuje ten czek, zrobię to. Ale nie będę się tym zajmował na żadnym etapie.

- To będzie kosztować pana dodatkowy tysiąc, za moje ryzyko.

- Jeśli będę pierwszy do wylotu z doku, to niech towar trafi na statek, gdy będę tankował.

- Nie ma problemu.


***

Już po dwu godzinach statek był załadowany, miał podpisane papiery i zgodę na start. Przypiął się pasem do fotela i uwolnił z objęć Vikinga łagodnym odpaleniem silniczków dziobowych Lucy, które odepchnęły go w tył i nadały lekki dryf. Pozwolił by ruch, który był efektem złego ustawienia jednego z silniczków, przybrał na sile. Znał Lucy i nigdy nie czuł potrzeby naprawienia go. Dryf zawsze wprawiał statek w obrót w poprzek osi, w ten sposób niewielkie pchnięcie silnikiem rufowym wystarczyło by całkiem obrócić statek, wciąż pozostając w przydzielonym korytarzu. Tego typu manewry były zazwyczaj zarezerwowane dla statków wojskowych, ale Lucy była niewielką jednostką i również mogła sobie z nimi poradzić. Zazwyczaj jednak nie popisywał się tak w pobliżu stacji - nie miał ochoty ściągać na siebie uwagi. Dopuścił się poważnej kradzieży, miał fałszywe dokumenty, podrobiony numer a na pokładzie przewoził nielicencjonowany ładunek - był już najwyższy czas na kolejną zmianę tożsamości Lucy - gdyby tylko miał na to czas.

Włączył kamerę i zobaczył Dublin Again. Właśnie koło niego przelatywał - piękny, srebrny statek, cały rozświetlony reflektorami własnymi i stacji, błyszczący jak klejnot. Niewiele dalej z cienia wyłaniał się bojowy okręt Unii, matowy i złowieszczy, z brzechwami napędu skokowego większymi od tych ze statków kupieckich. Obserwował go - kadłub upstrzony sensorami i bronią. Ponura gwiazda Vikinga otoczona krwistą koroną płomieni przesunęła się do tyłu, zgubił też obraz Dublina. Wyłączył kamerę i skupił się na głosie kontroli lotów stacji, podającym mu namiary na punkt skokowy dla domniemanego skoku do stacji Voyager.


Rozdział 2


Przygotowanie Dublina do wyjścia z doku nie było drobnostką. Już samo zebranie i przeliczenie załogi było sporym przedsięwzięciem: na pokładzie statku zarejestrowane były 1082 dusze, z których zdecydowana większość podczas pobytu na stacji korzystała z wolności i rozproszyła się w dokach. Wielu z nich nie było od czterech dni, przebywali w różnych hotelach i noclegowniach nie tylko w strefie zielonej, również w rozmieszczonych vi wzdłuż całego, olbrzymiego torusa Vikinga - za wyjątkiem sekcji niebieskiej i rdzenia przemysłowego. Znali swój czas i wracali, rejestrując godzinę podjęcia pracy, jeśli trzeba było jakąś wykonać. Jeśli byli gotowi na całkowity powrót na statek, wsuwali swoje karty w szczelinę czytnika i przekraczali zieloną linię umieszczoną na pokładzie i ścianach śluzy która upewniała ich, że ich przybycie zostało zarejestrowane. Gdyby teraz wyszli bez zgody oficera wachtowego, zostaliby porzuceni bez poszukiwań i współczucia.

Zieloną gwiazdę dowództwa miało prawo nosić stu czterdziestu sześciu dublińczyków. Z tej liczby siedemdziesięciu sześciu nosiło na kołnierzu naszywkę seniora aktywnej załogi dnia głównego i zamiennego. Czterech miało krąg kapitański - po jednym na każdą ze zmian roboczych; dwudziestu czterech, na różnych poziomach miało teoretycznie prawo do dowodzenia albo do zajmowania funkcji na mostku. Szesnastu na emeryturze, takich, którzy choć byli już zbyt starzy na pracę, wciąż mieli ogromne doświadczenie - doradzali i zasiadali w radzie nadzorczej. Aby koordynować pracę całego statku niezbędna była równoczesna obsługa siedmiu stanowisk komunikacyjnych, ośmiu stanowisk przy skanerach i czterech przy konsolach kontroli ładunku. Porządku pilnowało dwudziestu pięciu techników i podobna liczba specjalistów od ładunku. Licząc ich wszystkich, plus załogi dodatkowe na wypadek awarii, dawało to czterysta czterdzieści sześć osób noszących insygnia aktywnej załogi; dwieście siedemdziesiąt dziewięć, którzy uczyli się dopiero i czekali, pracując najlepiej jak umieli. Byli też emeryci: było ich dwustu - takich, których zawiodły odmładzacze i opuściły już siły, z których część wciąż wychodziła do doków a niektórzy trzymali się swoich kwater albo szpitala, spodziewając się umrzeć gdy szok skoku zbyt przeciąży ich umęczone ciała. Były też dzieci, prawie dwieście w wieku poniżej dwudziestki, z których sto dwadzieścia miało obowiązki i korzystało z wolności, kiedy Dublin przebywał w doku. Czterdzieścioro z nich miało ten sam przywilej, co reszta załogi -spania w dowolnie wybranym miejscu.

O piętnastej pięćdziesiąt dnia głównego marnotrawni synowie i córy Dublina ruszyli do wejścia na pokład, jak srebrna powódź, przy akompaniamencie syków i stuków załadunku towarów. Większość z nich miała wezwanie na godzinę czternastą, a ci którzy zajmowali się ładunkiem, na dwunastą. Wszyscy Reilleyowie - bo wszyscy nimi byli, całe tysiąc osiemdziesiąt dwie osoby, za wyjątkiem Henny Megan i Liz Tyler, które wżeniły się z innych statków, choć i tak wszyscy zapomnieli o ich prawdziwych nazwiskach i dla wygody nazywali je Reilly, nie robiąc żadnych wyjątków. Wszyscy Reilly kierowali się na statek, opuszczając krzykliwe bary, błyszczące sklepy i noclegownie, niosąc zakupy i różnorakie pakunki, w wielu wypadkach zatrzymując się na granicy strefy Dublina, by demonstracyjnie pożegnać się z jakąś kochanką. Gdy opuszczali stację nie sprawdzał ich żaden celnik - wchodzili jak chcieli, a Allison Reilly wspięła się po rampie i przez wąski rękaw do drzwi śluzy, niosąc ze sobą dwie butelki najlepszego Cyteeńskiego, kolekcję mikrofilmów, dwie pary skarpet, taśmę hipnotyczną i sześć tubek jej ulubionego kremu do rąk. Viking nie był zbyt dobrym miejscem na zakupy, jako że zajmował się głównie budową statków, więc we wszystkim co kupiła, za wyjątkiem mikrofilmów i taśmy, jakąś część stanowiły koszty transportu i cła. Ale lecieli przez granicę, na tereny Sojuszu i niemal każdy coś kupił z myślą o tym, że tam mogą zetknąć się z innymi towarami, albo trudniej będzie coś dostać. A ona potrzebowała skarpet i lubiła ten rodzaj kremu.

Przekraczając zieloną linię wyłowiła swoje identyfikatory i wyciągnęła je jedną ręką z kieszeni. Dochodząc do stanowiska dyżurnego po drugiej stronie drzwi, uśmiechnęła się bezbarwnie do kuzynów różnego stopnia, którzy pełnili tę niewdzięczną służbę i wsadziła kartę do szczeliny komputera, podczas gdy ją sprawdzał Danny Reilly. Za nią stali Jammie i Meg, obróciła się i kiwnęła im głową z uprzejmości - mieli siedemnaście i dziewiętnaście lat, podczas gdy ona dwadzieścia pięć, dzięki czemu powinni się do niej zwracać „Madame”, a z jej strony wystarczało zwykłe kiwnięcie. Zabrała swoje pakunki do stanowiska kontroli, zdarła opakowanie i wsadziła zakupy do zamykanego pojemnika podanego jej przez kuzyna, z napisanym na wieczku za pomocą ołówka “Allison II”, pośród śladów poprzednich napisów. Niemal tysiąc dublińczyków wracało z zakupami; większość z nich nie miała dostępu do swoich kwater, gdy statek cumował na stacji, a do odlotu została już tylko godzina. Wszystkie prywatne rzeczy musiały zostać zważone i odpowiednio rozmieszczone, by nie wpłynęły na ogólny rozkład masy statku. Po pierwszym skoku zrobi się zamieszanie, kiedy wszyscy ruszą do oficerów ładunkowych, by odzyskać swoje skarby, podczas gdy statek będzie leniwie przechodzić przez pierwszy punkt zerowy w drodze do Pell. Było w tym coś specjalnego, Jak paczki urodzinowe - każdy lubił, żeby coś na niego czekało, choćby miałaby to być jedynie paczka cukierków. A jeśli ktoś przekraczał limit masy, cóż, można było przehandlować nadmiar albo zjeść to co się dało, czy zapłacić za nadwyżkę masy pracą w nadgodzinach.

A później odsprzedać ją w następnej stacji, gdzieś w dokach, albo na targu kupieckim, który sam w sobie stanowił atrakcję, pełen mieszkańców stacji szukających czegoś egzotycznego.

Wpakowała puste opakowania do kosza, po czym zamknęła pokrywę pojemnika i przez chwilę przyglądała się, jak odjeżdża do luku ładunkowego, po czym ruszyła dalej. Kiedy Dublin zbierze już cały ładunek i wszystkie śmieci, z jego wnętrza wysunie się kontener zawierający odpadki - wszystko, od papieru do nadającego się do ponownego wykorzystania nylonu, a stacja przechwyci go i odeśle do sortowania, przesiania i ponownego wykorzystania. Dublin nie zabierał w skok nic, co nie było potrzebne, a stacja niczego nie wyrzucała, nawet zużytych ubrań.

- Wciąż mieścimy się w rozkładzie? - zapytała najbliższą kuzynkę.

- Ostatnio tak słyszałam - odpowiedziała. - Dzwon zabrzmi za czterdzieści pięć minut.

- Hmm. - Bezwiednie rzuciła okiem na zegar umieszczony nad drzwiami i przeszła przez nie, ponownie chowając swoje identyfikatory, usuwając się z drogi kuzynom, którzy pędzili załatwić jakiś pilny interes związany z ładunkiem. Była to głównie obsługa techniczna, która zanosiła odpadki do zsypu i okazjonalnie osobiste śmieci do wyrzucenia - niedogodność, która do tej pory powinna być już załatwiona przez komputer, ale zawsze znalazł się ktoś spóźnialski.

Przynajmniej cały ten ruch w stronę windy odbywał się w ciszy. Kilka innych osób z kadry, parę od niej młodszych, niektórzy jeszcze z nie przyznanymi stanowiskami... ludzie spieszący się w ciasnej przestrzeni, bo ten olbrzymi cylinder, który stanowił kadłub statku podczas pobytu w stacji nie kręcił się, i nikt w normalnych dokowych butach nie był w stanie poruszać się korytarzami innymi niż tymi z numerem jeden. Reszta pozostawała ciemna, biegnące w górę zakrzywione, przecinające się korytarze czekające na uwolnienie się od stacji i uruchomienie rotacji, która umożliwiłaby dostęp do całego obwodu statku.

Blada zieleń zewnętrznego korytarza ustąpiła bieli Strefy Operacyjnej Jeden, a zapachy doków, które dostały się do środka zostały wyparte przez rześkie powietrze statku. Ściany korytarzy, podłoga i panele świetlne były nieskazitelnie czyste, bez żadnych smug czy plam, bo dublińczycy w młodości spędzali długie godziny utrzymując statek w takim stanie. Przed drzwiami windy w białej strefie czekało już kilkoro jej kuzynów. Allison kiwnęła im głową i również stanęła czekając, rzucając spojrzenie i słowo powitania należącej do jej zespołu Deirdre, z jej rocznika. Mówiło się, że na Esperance zerwała z mężczyzną z Cato. Miała teraz cierpiący wyraz twarzy kogoś po czterodniowej balandze, z tendencją krzywienia się na hałas. Allison otoczyła się ramionami i oparła o ścianę, czując ból kolan od chodzenia i marząc o umoszczeniu się na własnej koi, w kwaterze po drugiej stronie cylindra.

- Dobra noc? - ktoś zapytał. Łagodnie zamrugała na, podobnie jak ona, bezprzydziałowca, który był z nią wczoraj w barze.

- Tak - odparła, wspominając ją przez chwilę i zaszczyciła Currana głębokim spojrzeniem.

- A co działo się z tobą?

Curran uśmiechnął się tylko. Przyjechała winda, do której wsiedli najpierw starsi. Było jeszcze miejsce na ich trójkę - ją, Deirdre i Currana oraz kilkoro z pozostałych. Winda wciągnęła ich na drugi poziom, gdzie wysiedli młodsi, którzy byli ograniczeni do własnego terytorium. Zatrzymała się znów na głównym, gdzie przepuścili starszych przodem, idąc następnie za nimi korytarzem w gwar rozmów i śmiechu wypełniający pomieszczenie dorównujące rozmiarami większości barów stacji, z zakrzywioną podłogą i meblami wykrzywionymi przez aktualną geometrię statku. Załoga mająca przydzielone stanowiska oraz starszyzna zbierała się w następnej sali, a Allison przecisnęła się przez środek tłumu do wejścia, rozglądając się za matką, Megan, która Pracowała na stanowisku skanera.

- Wróciłam - zasygnalizowała jej dłońmi poprzez hałas zgromadzonych w obu pomieszczeniach ludzi. Megan dostrzegła ją i podeszła, przekraczając białą linię oddzielającą oba kluby.

- Martwiłam się - powiedziała.

- Hej, nie zamierzam przegapić dzwonu. Miałaś przyjemny pobyt?

- Kupiłam kilka nowych taśm.

- Nic więcej?

Jej matka roześmiała się, uspokajając się zaraz i matczynym ruchem sięgnęła, by poprawić jej kołnierz.

- Numery jeden wciąż są na konferencji. Spodziewamy się wylecieć zgodnie z rozkładem. W tej chwili wojsko rozmawia ze Starym..

- Ale nie ma wątpliwości co do zezwolenia? - sarna wyrównała kołnierz nerwowym ruchem. - Myślałam, że to już ustalone.

- Coś na temat dokumentów ładunku. Protokoły związane z przekraczaniem, granicy. Kapitanat stacji nalega, żebyśmy wrócili na obszar Unii ponownie przez Vikinga; nic nie obiecujemy, a wojsko nas popiera. Założę się, że dzwon zabrzmi o czasie.

- Nie widzę sensu w naleganiach Vikinga.

- Mówią, że chodzi o zbalansowanie handlu. Będą mieszać aż sięgną Rady.

Zmarszczyła się i obejrzała, gdy na jej ramieniu wylądowała ciężka dłoń; to Geoff, brat przyrodni jej matki, z ciemną brodą i zmarszczonymi brwiami.

- Allie - odezwał się - uważaj jak zachowujesz się w dokach.

- Był bezpieczny - odpowiedziała Allison.

- Huh - odpowiedział Geoff i popatrzył ponad nią na Megan. - Pamiętaj o tym, Meg. Czy ten facet zadawał ci pytania, Allie? Czy na jakieś odpowiedziałaś?

- Nie był ciekawski i nic by nie zyskał pytając. To ja zadawałam pytania Geoff, sir, i byłam trzeźwiejsza niż on.

- Trzymaj się nazwisk, które znasz - wtrąciła Meg. - Zwłaszcza w tych czasach.

- Madame - odpowiedziała Allison pod nosem - sir.

Wciągnęła powietrze i umknęła, czując klepnięcie w ramię, gdy jej przyrodnia siostra Connie podeszła, by zdać raport, uwalniając ją od dalszej dyskusji. Między nią i Connie, która zajmowała się historią i statystyką nie było wielkiej zażyłości. Connie zresztą była w tej chwili w ciąży i bardzo ją ten fakt pochłaniał.

- Cześć Connie - oraz - czołem Allie - było wszystkim, co między sobą wymieniły. Bliżej był Curran, Geoff czy Deirdre, ale Megan kochała piegowatą Connie, co wystarczało Allison, która umiarkowanie ją lubiła, po części dzięki dystansowi w jakim żyły.

- Cześć - przywitała się z Ellis, o którą zahaczyła przeciskając się przez tłum i grzecznie - Madame - do swojej babki Allison, która była po odmładzaczach, miała srebrne włosy, była sterylna i nie wyglądała na więcej niż czterdzieści lat (miała sześćdziesiąt dwa). Była też prababka Mina, z drugiego stanowiska skanu, która również wyglądała na czterdziestkę, ale miała dwa razy tyle - stara załoga. Mina, która rozmawiała z samą Madame, która siedziała na ławce - Madame przez duże M. Na imię miała Coleen, a jej odmładzacze zaczynały już szwankować, więc robiła się drobna i pomarszczona, ale pomimo kruchych kości i sztywnych stawów wciąż przebywała podczas manewrów w sali klubowej. Madame była osobą, przez którą była spokrewniona zarówno z Curranem, jak i z Deirdre. Madame była emerytowaną operatorką pierwszej komunikacyjnej i zachowała przywileje, które miała w przeszłości, ale wyraźnie wolała nie uczestniczyć w tej chwili w naradzie. Madame i Mina zasługiwały na uprzejmości przy wejściu na pokład, więc Allison przedarła się przez gęstniejący tłum i oddała swój hołd, na który Mina odpowiedziała nieobecnym kiwnięciem, za to Madame uścisnęła jej dłonie i pocałowała ją w policzek, jakby była jednym z dzieciaków, po czym puściła ją, cały czas rozmawiając z Miną na temat wojska i praw kupców. Allison zwlekała jeszcze przez chwilę wstrzymując oddech, ale nie dowiedziała się niczego istotnego, więc odsunęła się poprzez inne powitania i niemrawe zataczanie się puszczonego samopas dwulatka.

Znalazła, sobie miejsce i usiadła, zagubiona w lesie stojących ciał, rzucając spojrzenia ponad otoczone czerwoną taśmą meble, które zwijały się wokół krzywizny pomieszczenia. Część z bezprzydziałowców znalazła sobie miejsca po bokach, siedząc ponuro z pozasłanianymi oczyma - efekt zbyt intensywnego świętowania. Nieuchronne bandy poruszających się na kolanach wyrostków wrzeszczały i urządzały sobie zawody we wspinaniu się na wznoszącą się podłogę, czasami spadając i ryzykując ciąganie za kołnierz, jeśli ich błazeństwa rzuciły je na kogoś starszego. Któreś z dzieci płakało, prawdopodobnie Dii - zawsze to robiło, nie znosząc hałasu. Inne dzieci piszczały - to była najlepsza chwila na spalenie całej nagromadzonej energii, a zabawy w wyścigi i wyzywanie się na różnorakie próby byty częścią ich wykazywania się odwagą, która była im potrzebna podczas gdy Dublin wykonywał manewry związane z uwolnieniem się z doku. Przygotowywało je to na zbliżający się skok, przez który dzieci kupców przechodziły jeszcze przed urodzeniem. Te tutaj miały poniżej pięciu lat, szalejąc pomiędzy dorosłymi. Dzieci w wieku między sześć i szesnaście lat przebywały w górnej części cylindra, gdzie spędzały cały czas pobytu w doku w obróconym do góry nogami przedszkolu, którego wyłożone miękkim materiałem ściany czyniły ze zmiany kierunku ciążenia tylko jeszcze jedną szaloną zabawę. Każdy dublińczyk wspominał z nutką nostalgii o ile lepsze to było od tego tłumu dorosłych w klubie na dole statku.

Nie zyskiwali na liczebności z kolejnymi generacjami - kupiecka zasada dziedziczenia nazwiska w linii żeńskiej sprawiała, że dublińczyków nie ubywało, a zmartwieniem była raczej obawa o zbyt małą, niż za dużą liczbę dzieci. Kolejne zawsze było mile widziane, a jeśli ktoś pragnął pół tuzina, a kto inny żadnego, to wszystko było w porządku. Z generacji na generację wszystko się wyrównywało. Madame, Mina i Allison starsza przedłużyły swoją linię między innymi na Megan i Geoffa. Geoff, będąc mężczyzną, nie mógł przedłużyć swojej linii na Dublinie, ale Megan miała ją i Connie, która już przedłużała ród o kolejną generację. Tylko dzięki odmładzaczom pięć, czasem sześć generacji mogło żyć w tym samym czasie, jak Madame, która dochodziła do stu pięćdziesięciu lat i zaczęła słabnąć dopiero w ostatniej dekadzie. Madame, która była pierwszym Komandorem tak długo, że jej głos był wszędzie utożsamiany z Dublinem. Do dziś, jeśli wydała jakiś rozkaz swoim cienkim, słabym już głosem, natychmiast był wykonywany. Był też jeszcze Stary na emeryturze, który był Starym przez większość życia Allison, ale teraz rzadko wychodził, zamknięty w swojej kabinie, która podczas dokowania znajdowała się na samym dole statku. Podczas skoku zawsze znajdował się pod czyjąś opieką, słuchając taśm i coraz więcej i więcej śpiąc.

Zaś sama Allison... była Sternikiem 21, co dawało jej status wśród bezprzydziałowców, trzeci Sternik numer jeden na wachcie dnia zamiennego.

- Kim chcesz być? - Megan zapytała ją tak wcześnie, jak tylko mogła zapamiętać pytanie. Kiedy dublińczyk zaczynał uczyć się z taśm, po raz pierwszy zadawano mu to pytanie, i zaczynał uczyć się zasad zanim jeszcze jego niezgrabne palce mogły utrzymać pisak czy nagryzmolić litery, poznane z taśm pokaźnej biblioteki Dublina. Allison odpowiedziała, że chce pracować na mostku, gdzie błyskały światła, a ludzie siedzieli w fotelach i robili ważne rzeczy, zaś ekrany pokazywały gwiazdy i stacje. Kim chcesz zostać? Pytanie powtarzało się co kwartał, i przed osiągnięciem dziesięciu lat przechodziło się przez cały zakres możliwości. Chcę być Starym - odpowiedziała, zanim jeszcze wyszła do doków stacji czy poznała cokolwiek poza pomieszczeniami i korytarzami Dublina. Królem wszechświata był Stary, który siedział w fotelu i kierował Dublinem, kapitan numer jeden głównego dnia.

- Bądź rozsądna - odpowiedziała jej Megan, obejmując ją ramionami, siedząc z nią na łóżku w jej pokoju, usiłując przekonać ją do bycia realistką. Tylko jeden zostaje Starym, a czy wie jak wielu podejmuje studia i zawodzi? Może jeden na czterech zalicza kursy, by dostać się do kolejki, a jeden na pięćdziesięciu zostaje Sternikiem 24, gdzie możesz nawet siedzieć w fotelu podczas wachty. A poza tym wiek jest przeciw tobie, bo urzędujący kapitanowie są zbyt młodzi. Allie, idź i sprawdź w bibliotece, jak długo będą żyć urzędujący kapitanowie, a potem policz ile lat będą żyć kapitanowie numer dwa po przejęciu ich stanowisk, i ile czasu zajmie Sternikowi 24 przejście do statusu aktywnej załogi.

Czy nie mogę spróbować? zapytała. Usłyszała: oczywiście, możesz spróbować. Ostrzegam cię tylko, jak to jest.

Powiedziała sobie, że może przydarzy się wypadek, z bezwzględną ambicją dziesięciolatki: wypadek, który usunie wszystkich drugich sterników.

Musisz się uczyć wszystkiego, powiedziała jej Meg, kiedy narzekała na kurs utrzymania kambuza: kurs sternika przygotowuje do wszystkiego. Także na wypadek gdybyś zawiodła, przechodzisz na dowolną inną ścieżkę, którą zaliczyłaś wcześniej. Myślisz, że sterowanie to po prostu siedzenie w fotelu? Tak naprawdę to szlaki handlowe i prawo, nawigacja i skan, komunikacja i uzbrojenie - to majster do wszystkiego, Madame Allie, robienie wszystkiego drobnymi kroczkami. I w każdej chwili możesz zrezygnować, Allie.

Nie, madame, odpowiedziała i przełknęła wszystko co jej dali, postanawiając być najbardziej upartą i przejść całą drogę, ponieważ tkwił w niej jakiś upór, skoro raz się do czegoś zabrała, to rodzaj wewnętrznej inercji nie pozwalał jej przerwać. Została więc Sternikiem 21, a kiedy Val się wycofa, na co się zanosiło - Sternik 6 na granicy skuteczności odmładzaczy - zostanie Sternikiem 20, a kolejny dublińczyk dostanie przydział na Sternika 24. Będąc Sternikiem miała pozycję pośród bezprzydziałowców. Miało to swoje zalety. Z drugiej strony - Lallie, dział techniczny 196, była już drugą na zmianie dnia zamiennego, mając zaledwie dwadzieścia jeden lat i będzie pracować z główną załogą, zanim posiwieją jej włosy, Podczas gdy Sternik 21 miał na to bardzo niewielkie szanse, mając w perspektywie czterdzieści lat bezczynności, zanim jakiś aktywny Sternik zdecyduje się wycofać. Będzie już na odmładzaczach, kiedy lista przeniesie ją poniżej miejsca dwudziestego. Wciąż rządziłaby wśród bezprzydziałowców, mając siwe włosy i nadal nie mogąc przekroczyć linii klubu pracujących, wciąż czekając i pracując na mostku numer dwa, by być na bieżąco.

Zamknęła oczy i odchyliła się do tyłu, ponownie mając przed oczyma niebieski dok i żołnierzy w czarnych uniformach. Mówiło się o otwarciu szlaków handlowych do Sol, zamkniętych od czasów wojny i ponownym uruchomieniu antycznych stacji Tylnych Gwiazd. Mówili o nowych szlakach i zyskach, które można by osiągnąć - sięgając na terytorium Sojuszu, nowy krąg, który połączyłby gwiazdy Unii z bazującym na Pell Sojuszem. Handel i polityka.

Tyle wiedziała z posiedzeń kierownictwa, na które mieli wstęp wszyscy sternicy i wyłącznie aktywna załoga innych specjalności. Znała dyskusję i argumenty, czy Dublin powinien zaryzykować, czy po prostu siedzieć i czekać na dokonanie faktów. Ale Dublin zawsze stał jedną nogą po obu stronach kryzysu, zawsze był gotów ruszyć za większymi zyskami, a Sojusz Kupiecki, kiedyś stowarzyszenie kapitanów frachtowców skłóconych z Unią, trzymał teraz stację Pell jako swoją stolicę i ogłosił niezależność. Wydawał się być siłą, z którą warto mieć dobre stosunki. Czysta kartoteka w Unii, czysta jak dotąd w Sojuszu, ponieważ w czasach wojny Dublin operował z dala od obszaru konfliktu. Mogli otworzyć sobie konto na Pell, a jeśli rzeczywiście otwierały się nowe trasy, Dublin mógł wyrobić sobie podwójne papiery. Popierała to Rada Unii, pragnąc mieć w Sojuszu swoich porządnych kupców, jak oni - dobre, bezpieczne transportowce, które będą głosować przeciw interesom Pell, gdyby coś poszło nie tak. Jakiś czas temu władze Unii zaczęły rozważać budowę nowych statków transportowych i przekazanie ich zaufanym, bezpiecznym stronnikom Unii, takim jak Dublin, po to by zwiększyć ich liczbę - takie wieści sprawiały, że puls Allison zdecydowanie przyspieszał. Nowy statek ściągnąłby z Dublina wszystkich drugich sterników, i z miejsca dałby jej pozycję. Przez cały rok żyła tą nadzieją.

Ale coraz bardziej wyglądało to tylko na puste obietnice i utrzymanie status quo. Sztandarowym hasłem Unii wciąż było zbliżenie: Sojusz i Unia zbliżające się ponad starymi różnicami. Ponowne nawiązanie kontaktów z Sol, w zorganizowany sposób. Rozwiązanie problemu piratów. Wszyscy kupcy będą mieć równe szanse na nowo budowane statki.

Nadzieje rosły i opadały. W tej chwili opadły, a ona szukała swojej szansy w dokach. Geoff miał rację, że to głupota. Ale to poruszenie generalnie pomogło, z żołnierzami, którzy rozpełzli się po całej stacji, znajdującej się tak blisko granicy i obcej przestrzeni. Tak więc przepuściła trochę zaoszczędzonych pieniędzy na faceta, któremu dobrze zrobił porządny drink i hotel, wiedziona dzikim impulsem dobroczynności. Może nawet dobrze zrobiłoby mu wydanie na niego trochę większej kwoty, ale był tak cholernie dumny... Nic by nie wziął. A może by przyjął, skoro był głodny, ale nienawidziłby jej potem za to. Nie było łagodnej drogi. W myślach zostawiła go za sobą, jak i Vikinga, jak wszystkie stacje po uszczelnieniu śluzy. Jeśli myślała cieplej o kimkolwiek, to był to Charlie Bodart ze Srebrnego Dzwonka, zielonooki, łagodny Charlie, pracujący jako Komandor 12 na swoim statku, który przecinał ich szlak kilka razy na Krąg, latając nim do tych samych stacji.

Ale nie teraz. Nie do Pell, przez granicę. Do widzenia Srebrnemu Dzwonkowi i wszystkiemu co znajome - przynajmniej na subiektywny rok. Może też upłynąć dużo czasu, zanim zejdą się z rozkładem Charliego - jeśli w ogóle to nastąpi.

Ktoś opadł na poduszkę za nią, sądząc po odgłosach ciężki mężczyzna. Otwarła oczy i obróciła się w tę stronę. Curran.

- Co to - zapytał - kac? Masz taki wyraz twarzy.

- Za mało spałam.

- Mógłbym się o to założyć. - Przeniosła wzrok z niego na zegar, dzwon się spóźniał.

- Poszłam dalej. Dostałam te filmy. I jeszcze kilka butelek.

- Wykończymy je zanim dotrzemy na Pell.

- Będziemy musieli wypić je w doku, jeśli nie zmobilizują wojska, żeby nas stąd wydostali.

- Sądzę, że już to wyjaśnili - odpowiedział Curran. Był Sternikiem 22, w kolejce zaraz za nią. Ciemnowłosy, na tyle podobny, by uchodzić za brata i pewnie nim był.

- Słyszałem to od Madame.

- Mam nadzieję. - Złożyła ramiona zbierając całą serdeczność. - Muszę ci powiedzieć, że miałam ofertę. Mój przyjaciel z ostatniej nocy szukał załogi. Numer jeden i jedyny na własnym statku, jak powiedział. Zaoferował mi pozycję Sternika dwa. Przynajmniej wydaje mi się, że to właśnie oferował.

Curran roześmiał się. To było śmiechu warte, drobny handlarz wysuwający oferty wobec Dublina. Ale niezbyt głęboki był to śmiech, bo dotykało to spraw, na które oboje byli bardzo wyczuleni.

- Kuzynko Allie. - Ten piskliwy krzyk wydobyło z siebie czteroletnie dziecko, które wleciało na nią z rozpędu, wytrącając ją z równowagi i przewracając się. Allison złapała oddech, podciągnęła Tish na nogi i przyłożyła jej solidnego klapsa, popychając ją zaraz do Currana, który objął małą psotnicę i usadził na pustej poduszce obok siebie.

- Będziemy lecieć - zaszczebiotała Tish, która mając cztery lata doskonale znała już procedurę. - Będzie można chodzić po całym Dublinie.

- Już niedługo - odpowiedział Curran.

- Żyje tam - powiedziała Tish, wyciągając pulchny palec w stronę sufitu. - Moja lalka tam została.

- Następnym razem pamiętaj, żeby zabrać lalkę ze sobą - odparła Allison. - Kiedy następnym razem będziemy dokować, weź ją.

Nie było końca żalom nad lalką zapomnianą na początku ich wolnego czasu. Środkowy rejon statku stawał się niedostępny po połączeniu ze stacją. Młody Will III zaoferował co prawda, że pójdzie po nią przejściem awaryjnym, ale nie dostał zgody. Choć dla niego była to świetna okazja do wykazania się, to równocześnie bardzo łatwo mógł spaść, a Tish musiała nauczyć się pilnować swoich rzeczy. Wszyscy się tego uczyli bardzo wcześnie.

- Idę - niecierpliwie zakrakała Tish. Dla najmłodszych dzieci przedłużający się pobyt w doku nie był przyjemny, biorąc pod uwagę zatłoczenie korytarzy i hałas dorosłych.

- Cześć - pożegnała ją Allison, a Tish zsunęła się w dół i przecisnęła przez nogi dorosłych, by prześladować kogoś innego z kilku setek swoich kuzynów, podczas gdy Allison zamknęła oczy marząc, by ustał hałas. Jej pragnienia nie były w tej chwili zbyt wyszukane i ograniczały się do chęci znalezienia się we własnym, pachnącym czystością łóżku.

Odezwał się dzwon, uderzenie Calineczki, które kończyło swobody i wolności. Dzieci były uspokajane i brane w ramiona. Ucichły rozmowy. Wszyscy przypominali sobie o kacu i bólu kolan, nie przyzwyczajonych do chodzenia na tak duże dystanse w dokach i wspominali długi, które będzie trzeba odpracować.

- Skłamałem - ktoś powiedział głośniej niż inni, stary żart, przyznanie, że opowieści po dzwonie zawsze były mniej barwne. Rozległy się śmiechy, nie dlatego, że żart był śmieszny, ale ponieważ był oswojony i wszyscy go znali. Nastąpiło generalne przesunięcie w stronę poduszek, po czym dał się słyszeć stukot i kliknięcia zapinanych klamer pasów bezpieczeństwa oraz łagodny szmer rozmów, resztki z dziecięcych szaleństw. Allison zmusiła się do wyciągnięcia swojego pasa z gniazda i przypięła się zaraz obok Ellis, która zajęła miejsce na sąsiedniej poduszce. Skończyły się bachanalia. Staruszek znów siedział w fotelu, a czynna załoga, która odłożyła swoje obowiązki, na czas pobytu na stacji, podjęła je na nowo.

Dublin przygotowywał się do drogi.


Rozdział 3


Lucy podczas lotu nigdy nie była cicha. Zawsze słychać było odgłosy wentylatorów, stuknięcia i puknięcia, włączał się jakiś kompresor czy pompa kończyła pracę. Fotele trzeszczały a rotor przy rdzeniu stukał i zgrzytał. Jeśli chodzi o kształt statku, to składał się nań wirujący pierścień z długą osią o zerowej grawitacji zawierającą ładownie, z krótkimi i grubymi zespołami brzechw generatorów sterczących na obu końcach. Poruszał się teraz napędem wewnątrzsystemowym, z największą prędkością jaką mógł osiągnąć mając puste ładownie, w stronę strefy skokowej Vikinga przeznaczonej dla odlatujących, trzymając się przydzielonego korytarza.

Sandor wyciągnął rękę i włączył wewnętrzne oświetlenie, dzięki czemu jego otoczenie nabrało odrobiny przytulności. Korytarz po prawej, aż do kabin, pobłyskiwał czymś, co kiedyś było pokryte białymi płytkami - gołe przewody pomalowane na biało, tak jak ściany. Po jego lewej strome korytarz ciągnął się po wygiętym w górę łuku, łącząc ze sobą kabiny i składy części zamiennych. Z tyłu mostka, za ciemnym łukiem znajdowała się kolejna przestrzeń, odbijając w nieczynnych ekranach dwanaście prycz z brązowego plastiku, które w doku mogły być ręcznie przestawione w odpowiednią pozycję. To był ich salon załogi, miejsce w którym spali podczas dokowania, jadalnia, garderoba - czegokolwiek w danej chwili potrzebowali. Uruchomił autopilota Lucy, odpiął się i wstał: już tego by wystarczyło, żeby go pozbawić licencji, gdyby stacja przyłapała statek na locie w jej pobliżu bez człowieka za sterami.

W schowku pod konsolą znalazł pulser, przymocował go sobie do nadgarstka i w kontrolowanym zataczaniu przemieścił się przez mostek i dalej wzdłuż prawego korytarza, zwalczając spiralny dryf, mając jednąnogę na podłodze, a drugą opierając o wyłożoną płytkami ścianę. Wyciągnął potrzebne mu lekarstwa i zaniósł je do swojego stanowiska na mostku, znów chwiejnie to zataczając się, to posuwając za pomocą rąk, od jednego uchwytu do drugiego. Następnie za pomocą taśmy przykleił je w zasięgu ręki, jak robił to już wielokrotnie, do bocznej strony oparcia fotela, tak, żeby mógł po nie sięgnąć. Również za pomocą taśmy zablokował kilka wyłączników bezpieczeństwa, co oczywiście także było nielegalne, i przygotował zestaw sanitarny, którego będzie potrzebować, chociaż nie znosił go używać.

Druga podróż w prawo, tym razem poza zaplom­bowane kabiny, w wąskie przejście do kambuza i spi­żarni. Napełnił butelki wodą i zabrał cały ich stos na mostek, mocując je w uchwytach które już dawno temu umieścił koło konsoli sterowania... wystraszony, jeśli pozwoliłby sobie na myślenie o tym. Zdusił takie myśli, zerkając co chwila w górę, by sprawdzić odczyt skanera, po czym znów udał się w dół, do magazynku, gdzie wcisnął trochę liofilizatów, by nie być zmuszonym wychodzić po nie w chłód ładowni. Klęcząc wyciągał pakiety i przyklejał je taśmą w miejscach, do których będzie w stanie sięgnąć z fotela. Wymęczone stawy drżały od obciążenia jego masą, zwiększoną przez przyspieszenie statku. Jeden z pakietów wyleciał mu z rąk. Pochylił się, by go wyłowić i przykleił na miejscu.

Korytarz wciąż był pusty. Wspiął się na górę i przez chwilę przyglądał się odczytom, po czym skierował się do jednej z brązowych pryczy na tyłach, za przegrodą, aby dać swoim plecom chwilę odpoczynku. Ze zmęczenia bolały go oczy. Ułożył ręce za głową, z ramionami wygiętymi pod kątem przez przyspieszenie i oparł głowę o przegrodę, w pozycji która tak naprawdę nie była zbyt wygodna, ale dawała jakąś odmianę po godzinach spędzonych w fotelu. W dodatku, gdyby musiał, mógł z tego miejsca sięgnąć do konsoli łączności.

Wokół całego pierścienia statku rozmieszczone były pomieszczenia, głównie prywatne kabiny. Dokładnie po drugiej stronie, naprzeciw mostka, znajdował się strych, sierociniec, gdzie kiedyś przebywały dzieci... nigdy nie zapuszczał się tak daleko. To był dom, to małe pomieszczenie, prycze za mostkiem, plastikowe, roz­padające się ze starości materace posklejane taśmą. Gdy miał dziesięć lat, jeden z nich należał do niego, ten najbliżej wejścia od strony obrotowej. A tamten należał do Papy Lou. Nigdy na nim nie siadał; inny jego matki... Kiedyś miał braci, siostry i kuzynów, była też trójka dzieci poniżej sześciu lat, również kuzyni. Ale Papa Lou rozszczelnił je razem ze starą Madame, kiedy ludzie którzy weszli na pokład ujawnili prawdziwe oblicze i stało się jasne co zamierzają zrobić. Lucy była uzbrojona, ale nie miała szans przeciw nosicielowi z rajderami, a na statku mieli tylko dwa pistolety... Ci, którzy urządzili na nich pułapkę w punkcie zerowym powiedzieli, że nie ruszą załogi, tylko ładunek. Lucy nie miała wtedy wielkiego wyboru - albo otwarłaby właz, alboby ją zniszczyli. Ale piraci Maziana kłamali, nawet wtedy, gdy jeszcze nazywali się Flotą Kompanii i walczyli dla Pell i Ziemi. Niczego nie szanowali i za nic mieli życie, i w takie ręce Papa Lou ich poddał... do końca nic nie rozumiejąc.

On też nie rozumiał. Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Patrzył na uzbrojonych intruzów z pewnym rodzajem fascynacji, dziecięcym respektem wobec takiej siły. Przez chwilę - przez te parę pierwszych chwil, zaraz po tym jak weszli na pokład - chciał być jednym z nich, chciał nosić broń i lśniący, wywołujący respekt pancerz. Krótka, wstydliwa pokusa, do momentu kiedy spostrzegł, że Papa Lou się boi i zaczął podejrzewać, że jest w tym coś złego. Że za tą zbroją kryje się coś bardzo pas­kudnego, co dostało się do serca statku. Zawsze czuł winę, kiedy sobie o tym przypominał... że tamtych podziwiał i chciał straszyć innych, zamiast samemu się bać. Tłumaczył sobie, że przyciągnął go blask i blichtr, że każde dziecko by tak zareagowało w podobnej sytuacji, w zamieszaniu i ignorancji, jeśli już nie w niewinności.

Ale zawsze czuł się zbrukany.

Większość z tego rozegrało się tutaj, na mostku, we wspólnym pokoju i korytarzu, w najszerszej części statku, gdzie zgromadzili wszystkich oprócz dzieci, i gdzie piraci ujawnili swoje prawdziwe zamiary. Ale Papa Lou sięgnął do stanowiska dowodzenia i zanim zdążyli go zastrzelić zdehermetyzował część statku, w której zgromadzone były dzieci i najstarsi. Zginęła wtedy większość z nich, zastrzeleni na mostku i w pokoju wspólnym. Kilkoro zabrano na powolne tortury.

Ale trójka przeżyła: on, stary Mitri i kuzyn Ross, ranni i zalani krwią. On sam miał wtedy dziesięć lat, a stał z załogą, bo pobiegł do mamy. Ich trójka nie umarła, co zawdzięczali Rossowi, bo cholernie mocno uparł się by żyć i ponieważ kiedy już zostali sami na dryfującym statku, Ross wyczołgał się spod ciał, które go osłoniły i pozbierał pakiety medyczne z miejsca, gdzie rozrzucili je piraci w poszukiwaniu prochów. Tam właśnie leżała jego matka, z przestrzeloną głową: pamiętał to aż nazbyt dobrze. Ale przynajmniej dostała jednego z napastników. Oba pistolety dali kobietom - Papa Lou powiedział, że one najbardziej ich potrzebują - a kiedy zdehermetyzował pomieszczenie z dziećmi, jego matka zastrzeliła jednego z piratów, zanim ją postrzelili. Trafiła opancerzonego mężczyznę w wizjer hełmu zabijając go na miejscu, a piraci opuszczając statek zabrali trupa ze sobą, prawdopodobnie by odzyskać zbroję. Ale ciocia Amie zginęła zanim mogła wystrzelić.

Tutaj upadli, dwanaście ciał, jeszcze więcej w korytarzu po prawej, do tego on, Mitri i Ross.

To właśnie wspominał w takich chwilach jak ta, zmęczony i otępiały, albo przygotowując samotny posiłek w kambuzie, czy przechodząc obok opuszczonych kabin. Obrazy, które zamazywały o wiele szczęśliwszą przeszłość, wszystko co dobre, ukryte za jednym, czerwieniejącym obrazem. Wszędzie gdzie poszedł, siedział, czy spał - ktoś zginął. Zmyli całą krew i sprawili, że plastikowe półki, kafelki i panele znów były czyste. Wyrzucili zwłoki w próżnię, w tym samym punkcie równowagi, nie niepokojeni przez nikogo po odlocie piratów - wysłali ich w przestrzeń, gdzie prawdopodobnie wciąż dryfowali, zamarznięci i zagubieni w nieskończoności, razem z popiołami niedoszłej gwiazdy. Czysty, przyzwoity pogrzeb po paskudztwach, przez które wcześniej przeszli. W jego myślach wciąż istnieli w tej pustce, nie ulegający rozkładowi, niezmienni... wciąż podróżowali, bez kombinezonów oddzielających ciało od pustki, mając przed oczyma wszystkie te gwiezdne widoki, które tak lubili oglądać. Grupa podróżników, co na zawsze już pozostanie razem, gdziekolwiek się uda. Wszyscy razem. Tylko Madame i dzieci wyprzedziły ich w tej podróży.

Mitri zginął na kadłubie, kiedy po raz kolejny zmieniali nazwę statku, po oszustwie na Pan-Paris, po którym zrobiło się gorąco - zginął w głupim wypadku, który przydarzył się, bo piraci zabrali im niezbędny ekwipunek. Ross spędził cztery godziny ryzykując życie, by ściągnąć Mitriego z powrotem i myśląc, że jest jeszcze nadzieja. Jednak Mitri zginął niemal natychmiast, kiedy rozszczelnił się kombinezon i krew dostała się do filtrów. Ross, kiedy już do niego dotarł, upewnił się tylko i odzyskał kombinezon, pozostawiając ciało Mitriego, by dryfowało - jeszcze jeden członek załogi w przestrzeni, tym razem samotny. A on, mając wtedy dwanaście lat, siedział samotnie na statku, dygocąc ze strachu, chory z obawy, że coś może się przytrafić Rossowi.

Powodowany tchórzostwem wrzeszczał do Rossa przez komunikator, żeby zostawił Mitriego, jeszcze zanim zdobyli pewność, iż ten nie żyje. Pamiętał to. I ten rozdzierający dźwięk płaczu Rossa do mikrofonu, kiedy już się o tym przekonał. Po powrocie Ross zwymiotował ze strachu. Znajdowali się w kolejnym samotnym punkcie zerowym, jednym z tych skupisk masy pomiędzy gwiazdami, których statki skokowe używały do nawigacji, a gdyby wtedy stracił Rossa nie potrafiłby wydostać stamtąd Lucy, nie potrafiłby samodzielnie wykonać skoku. Długo później płakał, a Mitri nawiedzał go w koszmarach, kształt poruszający się w jego snach. Jedyny z duchów Lucy, który do niego wracał.

Ross zginął na Wyatt, zadając się z ludźmi, którzy chcieli go oszukać. Mieszkańcy stacji ponad wszelką wątpliwość dokonali kremacji ciała, więc jeden z załogi nigdy już nie dołączy do towarzystwa dryfującego pomiędzy gwiazdami. W pewien sposób to go najbardziej męczyło, że musiał zostawić Rossa w rękach obcych, by rozbili jego ciało do podstawowych elementów... ale miał wtedy tylko chwilę na odcumowanie Lucy, oderwanie się od stacji, zanim by go zablokowali. Tylko dlatego zdołał ją zatrzymać. Miał wtedy siedemnaście lat, znał kontakty i porty, wiedział jak rozmawiać z celnikami.

Spał w starej koi Rossa, to jedno miejsce wydawało mu się cieplejsze niż reszta, nie tak nawiedzone. Ross zawsze był mu w myślach bliższy niż ktokolwiek inny, a ponieważ nie wyrzucił ciała Rossa własnymi rękami, czasem dzięki temu wydawało mu się, że nie zginął, a po wypadku na Wyatt stał się po prostu niewidzialny i wciąż przebywał na statku, w programach komputera - tak metodycznie przez niego zaprogramowanego. Ross wprowadził do niego całą swoją wiedzę, zaprogramował każdą czynność, zostawił instrukcję na każdą ewentualność... Na wszelki wypadek, jak mówił, po prostu na wszelki wypadek. Nagrane ostrzeżenia mówiły głosem Rossa, brzmiały nim odczyty czasu i instrukcje. Było to pewnego rodzaju towarzystwo. Wypełniało ciszę na statku.

Próbował nie rozmawiać z głosem zbyt często, rzadko w ogóle się odzywał, kiedy był na statku sam. Rozumiał, że w chwili kiedy zacznie prowadzić konwersacje z komputerem, znajdzie się w poważnych kłopotach.

Siedział teraz na mostku z oczami utkwionymi w ekranach i ramionami napiętymi z powodu przyspieszenia, i zapadł w letarg, w którym nawiedzały go zmory - Ross, pomyślał, Ross... może kocham tę dziewczynę. Ross pełnił w jego życiu rolę najbliższą ojcu, a chciał wypróbować na kimś tę myśl, by przekonać się, czy brzmi rozsądnie.

Nie brzmiała. Mieli kilka taśm z wiekowymi romansami, które Ross zwędził na Pan-Paris, gdy byli jeszcze młodzi i pełni nadziei. Oglądał je w kółko i w myślach zdobywał liczne kobiety, ale potrafił rozróżnić fantazje od rzeczywistości i nie pozwolił im przejąć nad sobą kontroli. Miało to coś wspólnego z życiem... i z samotnością; były to wpadki, na które nie mógł sobie pozwolić. Upił się, to wszystko. Teraz wytrzeźwiał i był po prostu zmęczony.

Musiało mu zdrowo odbić, że dał się namówić na lewą transakcję i zapłacić tyle, żeby wydostać się ze stacji. A teraz odlatywał przyspieszając, zaangażowany w przemyt. Kierował się w stronę innego miejsca, prawdziwszego. Ruszał w stronę nowych terenów mając fałszywe papiery i zamiar złamania przepisów ruchu w korytarzu którym leciał. To będzie prawdziwe miejsce i prawdziwe spotkanie, w miejscu gdzie marzenia mogą zostać zniszczone.

Gdzie wszystko może się zakończyć. Na zawsze.

Ross... boję się.

Żadnych dźwięków oprócz wentylatorów i obrotu rdzenia, tego białego szumu przy którym reszta stanowiła przytłaczającą ciszę. Drobne ludzkie odgłosy jak oddychanie, upuszczenie pisaka czy wciśnięcie klawisza były zagłuszone, połknięte, sprowadzone do nicości.

Ross... to może być ostatnia podróż. Przepraszam. Jestem zmęczony...

To było sedno sprawy. Pewność zagnieździła, się w jego kościach. Ostatnia podróż, ostatni raz - bo skończyły mu się cywilizowane gwiazdy po stronie Unii.

Nawet Pell, za granicą - byli tam raz, jeszcze z Rossem i Mitrim, kiedy Lucy nazywała się Rose. Tam też byli winni pieniądze, jak wszędzie. Lucy skończyły się bezpieczne przystanie, a jemu samemu bajery, miał już dość strachu, zagładzania się i spania w taki sposób jak podczas lotu na Vikinga, wciąż z obawą, że staruszek spróbuje go okraść, albo przełamać zabezpieczenia komputera, albo co zawsze było możliwe - zabić go we śnie. Chciałby choć raz poznać jak żyją inni, jak wygląda życie pozbawione strachu, z eleganckimi barami i hotelami, kobietą mającą w planach coś więcej niż tylko kradzież...

Nigdy dotąd nie miał miejsca, gdzie mógłby się udać, żadnego celu. Spędził w tym wąskim przedziale większość życia i planował jedynie unikanie pułapek czekających na drodze. Pell, powiedziała Allison Reilly, i interesy - pokrywało się to z plotkami o otwierających się nowych szlakach. Nadzieja dla drobnych kupców, takich jak on.

Oczywiście to będzie żart, najlepszy żart w karierze dowcipnisia. Dla Allison Reilly niespodzianka - odwróci się i będzie się gapić na niego z otwartymi ustami, gdy poklepie ją w ramię w jakimś zatłoczonym barze na Stacji Pell. Wiedział na co było stać Lucy i że mógł zrobić takie rzeczy, na które ten jej wielki, nowoczesny statek nigdy by się nie poważył...

Powiedziałaby, że to głupota. Rzeczywiście. Ale zawsze by pamiętała, że tak mały statek mógł ze skoku na skok dotrzymać tempa takiemu kolosowi jak Dublin Again. I jeśli nic innego, to chociaż tyle mógł po sobie pozostawić. W pewnym sensie więcej pozostało z Lucy niż z niego... ponieważ nie było końca podróżom i żądaniom, jakie mu stawiała. Poświęcił wszystko, by utrzymać ją na chodzie, a teraz chciał od niej czegoś w zamian, dla podtrzymania jego dumy. Nie miał już Nazwiska, nie miała go Lucy, więc robił tę szaloną rzecz, by to zrekompensować.

Zamknął oczy poddając się przyspieszeniu, które dociskało go do ściany, drzemiąc pomimo niewygodnej pozycji. Pulser miał przyklejony do nadgarstka, żeby obudził go pierwszy sygnał z boi strefy wyjściowej. Gdyby stacja wiedziała co właśnie robi, zażądałaby jego głowy na talerzu, ale to była jego jedyna szansa na odrobinę odpoczynku przed skokiem.


***

Pulser ukłuł go w nadgarstek budząc ze snu, kiedy według jego przekonania ledwie zdążył zamknąć oczy - z przerażeniem skoczył do sterów, by przekonać się, że był to dopiero wstępny kontakt boi strefy skoków i że silniki wyłączyły się zgodnie z harmonogramem.

Boja powiedziała mu, że to jego pierwszy skok i poinformowała o statku za nim. Po plecach przeszedł mu rząd mrówek, kiedy zdał sobie sprawę z jego rozmiarów i szybkości. To Dublin, kierujący się do skoku poza system, jak podejrzewał doganiający go o wiele wolniej niż mógł, z powodu kolejności odlotów - ponieważ Lucy normalnie z niskim priorytetem, była dostatecznie blisko znacznika, by Dublin musiał trzymać się jej ogona. Automatyczna boja udzieli im zezwolenia, jak tylko dokona skoku, bo według jej odebranych z centrali informacji, udają się w zupełnie różnych kierunkach.

A to nie była prawda.

Sprawdził swoje obliczenia, sprawdził je po raz drugi i trzeci, przygotowując wszystko do operacji znacznie bardziej skomplikowanej niż kompensowanie niewłaściwego ustawienia silniczków dokowych Lucy. Punkty zerowe przemieszczały się, będąc w skomplikowanym tańcu gwiazd czymś więcej niż tylko masami rzędu planety. Komputer musiał to uwzględnić. Nikt o zdrowych zmysłach nie przystępowałby do skoku samotnie, bez rezerwowego komputera, z lekami, jedzeniem i butelkami wody przymocowanymi do konsoli. Wciąż to sobie powtarzał dokonując przygotowań, rzucając spojrzenia w stronę komputera i radaru, wsłuchując się w miarowe piski boi, widząc jak idą dokładnie jego kursem. Wstrzyknął sobie w ramię leki. Nadszedł już czas... by przygłuszyć zmysły, które za chwilę zaczną przeżywać męki. Czekał go nie jeden skok, a trzy. Zdawał sobie sprawę, że jeśli opuści jeden z nich, nigdy się o tym nie dowie.

Wciąż pojawiały się nowe spekulacje na temat tego, jak to jest utknąć w pomiędzy skokami, domysły na temat tego, co stanie się z umysłem człowieka, kiedy skończą się leki i nie będzie już drogi powrotnej. Krążyły opowieści o statkach, które dokonywały skoków niczym widma, przy akompaniamencie upiornych dźwięków dochodzących z odbiorników radiowych - dusze na wieki potępione, które nigdy nie wyhamują i nie dotrą do portu przeznaczenia, dla których czas nigdy się nie skończy... Ale takie opowieści słyszało się od pijanych pilotów, rodzaj legend krążących po dokach, kiedy załogi chciały wywrzeć wrażenie na sobie nawzajem, wystraszyć mieszkańców stacji i pilotów wewnątrzsystemowych, którzy wierzyli w każde ich słowo.

W tej chwili zdecydowanie nie miał ochoty o tym myśleć. Kiedy już rozpocznie skoki, będzie miał ledwie tyle czasu by dopilnować kursu Lucy i trzymać nerwy na wodzy, jeśli coś pójdzie źle. Jeżeli dopuścił się najdrobniejszej choćby pomyłki w obliczeniach, może spędzić mnóstwo czasu w pierwszym punkcie równowagi, dokonując poprawek, i mógł stracić z oczu Dublin. Przejście, nawet biorąc pod uwagę, że statek nie przewoził ładunku, mogło zająć miesiąc czasu subiektywnego, a Dublin mógł go skrócić, lecąc sobie spacerkiem przez punkty równowagi, odpoczywając kilka dni, może tydzień, po czym skoczyć dalej. Lucy nie mogła sobie pozwolić na takie luksusy. Nie planował nawet wytracać prędkości, z którą przechodził, nie mógł tego zrobić chcąc mieć choć cień szansy na zrekompensowanie głębszych kroków w nadprzestrzeni, jakie czynił Dublin.

Zaczynał odczuwać działanie prochów. Pomyślał o znajdującym się za nim Dublinie i wynikającym z tego niebezpieczeństwie. Sięgnął do radiostacji, uruchomił ją i zawęził emisję do cienkiej wiązki skierowanej wyłącznie do lśniącego, olbrzymiego statku siedzącego mu na ogonie.

- Dublin Again, tu US 48-335 Y Lucy, pierwszy do skoku. Informuję, że boja jest w błędzie. Kieruję się na Pell. Powtarzam, informacje boi są błędne; kieruję się na Pell - nie blokujcie mojego szlaku.

Zobaczył, że zimne oko Lucy zlokalizowało gwiazdę odniesienia i zablokowało namiary. Przerażenie, które powinien czuć przygasło do tępej, uśpionej świadomości, przy której nawet śmierć mogła być jedynie delikatnie interesującym uczuciem. Rozpoczął sekwencję skoku wciskając klawisz aktywujący brzechwy generatorów, podczas gdy boja protestowała przeciw jego kursowi - poczuł, że się zaczyna. Nagła, nieodwracalna pewność, że z materią i z nim dzieją się nieprawdopodobne rzeczy, że wszystko dzieje się szybciej i szybciej...


***

...znów świadomy i wciąż pod wpływem prochów, równocześnie pobudzony i otępiały, dziwaczne nałożenie stanów świadomości, kiedy był świadomy wyjących alarmów i Lucy robiącej co w jej mocy, by ostrzec go, że pędzi ze zbyt niebezpieczną prędkością pozostałą po skoku. Moc potrzebna na wyhamowanie musiała równoważyć tę zużytą na rozpędzenie się...

To nie rzut kostką. Obliczenia. Ruchy ręką, wciskanie klawiszy. Zmniejszyć prędkość do ułamka wartości, albo stracić statek przy następnym...

Punkt Wessona: obecne położenie, Punkt Wessona w odległości odpowiedniej do skoku. Wejście, kontynuacja w stronę ciemnej masy: wykres przekraczał krzywą graniczną; pamiętać o zbilansowaniu przyspieszenia i tłumienia...

- Sandy. - Głos Rossa z komputera. - Sandy, obudź się. Siądź do komputera.

Słyszał jeszcze inne głosy, śpiewające do niego przez odgłosy rozpadu.

Martwi, Sandor. Wszyscy martwi.

Sandy, obudź się. Czas się obudzić.

Próżnia!

...akceptowalne obciążenie. Ustawić na auto i zaprawić się prochami na czas przejścia. Ustawić poduszkę i pulser. Dwie godziny i dwie minuty na przejście punktu zerowego, ustawione, start.

Martwi, Sandor. Wszyscy martwi.


***

Wynurzył się ze snu czując na nadgarstku ukłucia pulsera i z bólem głowy promieniującym do pięt. Odpiął się i wstał z fotela dając szansę wyschnąć poduszce i opadł na oparcie ważąc o wiele więcej niż powinien, zbyt słabo zależało mu na przeżyciu, bo wszedł w skok zmęczony i niemal bez osłon, a medykamenty nie chciały go wypuścić z objęć. Powinien pilnować sterów. Musiał też coś zjeść, bo za pół godziny wejdzie w kolejny skok, a to zdecydowanie nie było dość czasu.

Sięgnął w dół i wyciągnął jeden z przyczepionych pakietów, rozerwał go jakoś zesztywniałymi palcami wsunął koniec do ust. Żując jedzenie, które smakowało solą i miedzią, sięgnął po butelkę z wodą i wyssał ją całkowicie, po czym wyrzucił puste opakowania, czując pożywienie obciążające niechętny mu żołądek. Wstrzyknął sobie kolejną dawkę narkotyku, już po chwili odczuwając jego działanie... Zmusił się do skupienia wzroku na tablicy kontrolnej, podczas gdy Lucy kontynuowała lot o włos od katastrofy. W punkcie równowagi trafiały się czasem jakieś zbłąkane śmiecie - mroczne skupiska kamieni i lodu, a może zagubieni próżniowcy, którzy użyli tego miejsca jako swego grobowca...

Z trudem utrzymywał otwarte oczy, równocześnie usiłując nie zwymiotować i poradzić sobie z przepływem danych, które komputer sam musiał sortować i odrzucać w specjalnym trybie. Nadchodziły tak szybko... Wciąż ślepy, pędząc z prędkością, przy której komputer nie miałby czasu zareagować nawet na małą planetę rzuconą na jego trajektorię. Lucy z maniakalnym pośpiechem pędziła na drugą stronę studni grawitacyjnej punktu zerowego, a przy tak bliskim przejściu ich kurs ulegał zagięciu takiemu jak światło i obliczenia musiały to uwzględnić. Siedział ignorując brak informacji ze skanera, próbując na podstawie przepływu danych przez wyświetlacz zgadnąć czy liczby się zbiegały, rzeczywistość z obliczeniami, usiłując wywnioskować czy doszło do jakiegoś błędu w obliczonej pozycji i jak przełoży się to na wynik skoku.

Gdzieś na dnie umysłu wrzaskiem odbijała się świadomość, że próbował ścigać się z bardzo dużym statkiem, który mógł bawić się odległościami, jakich on nie byłby w stanie pokonać. W dyferencjałach czasowych, których nie potrafiłby wyliczyć. Przez jakiś niemożliwy kaprys losu wciąż mógł na nich wlecieć, jeśli akurat również znajdują się w tym punkcie. Dublin mógł być albo tu, albo przed nim, ponieważ jego przewaga musiała zostać zniwelowana i gdzieś w trakcie zamienić się w opóźnienie. Statki mijały się, bo przestrzeń była ogromna a spotkania były statystycznie bardzo rzadkie. Ale nie kiedy dwa statki bawiły się w żabie skoki w tych samych punktach równowagi...


***

Drugi skok... tym razem statystycznie lepiej - duży obszar, trzy duże masy w superpozycji, węzeł w pomiędzy, który wciągał statki i ciskał je w skomplikowany splot... Zrzuć ją teraz, natychmiast zrzuć prędkość...

- Sandy, obudź się.

I jego własny, nagrany głos:

- Odnośnikiem jest teraz gwiazda Pell. Sandy, wciśnij reset śledzenia. Reset śledzenia...

Zlokalizował odpowiedni przycisk, jak zaczarowany wpatrując się w ekran... brak czasu na odpoczynek. Prędkość wciąż była ekstremalna. Zaschnięty język sterczał mu kołkiem w ustach. Wydobył z uchwytu kolejną butelkę z wodą i wypił, walcząc z bólem. Pomyślał o jedzeniu - żołądek zgłosił zdecydowany protest, ale i tak zlokalizował pakiet i zjadł, ponieważ było to konieczne.

Był szalony, mechanicznie przełykał pozbawione smaku kęsy, niezdolny przypomnieć sobie, jaki wcisnął klawisz, ufając własnemu głosowi, który odtwarzany z nagrania podawał mu sekwencje wymagane przez komputer i mając nadzieję, że gwiazda przed nim, na której zablokował się system nawigacyjny nie była jakąś fatamorganą jego podświadomości. Wspomniał Dublin. Gdyby Allison Reilly miała chociaż najsłabsze pojęcie o tym co teraz robił, przeklęłaby go po wsze czasy za ryzyko, na jakie narażał jej statek. Powinien był zrzucić więcej prędkości, bo Punkt Potrójny był śmiertelnie niebezpieczny, nie dając marginesu na błędy wynikłe ze zbyt wielkiej szybkości...

Ale Lucy sunęła z pewnością kobiety, która podjęła decyzję, więc dał się ponieść jej potężnemu impetowi mocy. Poruszał się w bezustannie rozmazanym, zwolnionym tempie, podczas gdy wszechświat mknął ze znacznie większą szybkością. W okolicy znajdowały się kosmiczne śmieci. Zbliżał się do zenitu skomplikowanego dysku akrecyjnego... a przynajmniej taką miał nadzieję.

Jeśli popełnił błąd w obliczeniach - zginie, wywołując mały, przez nikogo nie zauważony błysk.

Zrzucił prędkość: tak kazał mu nagrany głos. Był mu posłuszny. Nadchodzące dane rozdzieliły się w więcej obłędnych strumieni liczb. Naciskał klawisze, kiedy nakazywało mu to nagranie, zamroził segment, porównał - znalazł związek z wytyczonym kursem. Uśmiechnął się do siebie, wciąż koszmarnie wystraszony - ludzki element w pocisku o prędkości podświetlnej - i wpatrywał się w ekrany oczami otępiałymi od narkotyku.


***

Wystrzelił w obszar skokowy Pell z prędkością, która spowodowała, że automatyczna boja rozdarła jego odbiornik wyciem alarmu, nakazując wariatowi, który właśnie wszedł w zasięg jej sensorów i z olbrzymią prędkością na ślepo leciał w stronę obszarów wzmożonego ruchu.

- Hamuj! - ostrzegła go, sygnałem zniekształconym przez efekt Dopplera i jego komunikator. Jej urządzenia wysyłały ostrzeżenie na paśmie, którego komputer Lucy nie mógł zignorować. Zrzucał prędkość, gwałtownie pompując energię w brzechwy napędu, co na ułamki sekund wyrzucało statek z przestrzeni fizycznej, wywołując ostre ataki nudności. Na wszystkich panelach lampki błyskały czerwienią, aż do chwili gdy wyciągnął wreszcie rękę i wcisnął klawisz potwierdzający odebranie rozkazów boi, którego Lucy i tak już usłuchała.


Rozdział 4


Prędkość spadła. Minie jeszcze trochę czasu zanim obraz skanu zostanie przekazany do centrali na Pell informując ją o nadlatującym statku i dwa razy tyle zanim wiadomość z centrali dotrze na Lucy. Sandor uwolnił się ze swojego gniazda za pomocą powolnych, otępiałych ruchów, zniesmaczony smrodem własnego ciała. Miał zesztywniałe ręce, które odmawiały wykonania jakichkolwiek skoordynowanych czynności. Stoczył się z fotela na pokład, lądując na kolanach i rozrzucając walające się wszędzie puste butelki po wodzie i opakowania jedzenia.

- Sandy, obudź się! - odezwał się do niego komputer.

Wciąż klęcząc, sięgnął do klawiatury i zdołał wystukać po kolei jeden zero jeden, blokując komputer. Była to chyba najbardziej skomplikowana sekwencja do jakiej zdolny był w tej chwili jego otępiały mózg.

Obudzić się. Nie pozostało aż tali wiele czasu do chwili, kiedy zaczną domagać się od niego odpowiedzi, zanim zostanie zauważona jego nieobecność za sterami. Wciąż miał na nadgarstku pulser. Podciągnął się do poziomu pulpitu i popatrzył na rozmazane lampki i klawisze, usiłując przypomnieć sobie sekwencję, która je uruchomi. Wciąż aktywny był autopilot, kierując Lucy korytarzem, na który skierowała go boja - tak było dobrze.

Podczas gdy żołądek buntował się, a wzrok rozmazywał, zdołał zlokalizować właściwe przyciski i wcisnął klawisze, wyłączając rotację. Nie byłby w stanie ustać na nogach pod jakimkolwiek obciążeniem. Wymacał krawędź pulpitu po prawej stronie i podpierając się zdołał uwolnić z zagłębienia przy pulpitach, po czym poszedł na ślepo wzdłuż konsoli, aż przez powieki przedarło się jasne światło odbijające się od białych ścian korytarza prowadzącego do magazynów podręcznych i umieszczonej obok kabiny prysznica. Zdarł z siebie całe ubranie i wcisnął je do zsypu mając nadzieję nigdy go już nie oglądać, po czym wcisnął się do kabiny. Stał tam, podczas gdy strumienie wody zmywały brud z jego skóry i włosów. Mydło. Namydlił się. Namacał leżącą w zwykłym miejscu brzytwę i ogolił się na wyczucie, z zamkniętymi oczami, oblewany strumieniami wody. Znów poczuł, że żyje, - najmniej odrobinę. Miał ochotę nigdy już nie opuścić tego ciepła i czystości... mógłby opaść, zwinąć się kłębek i usnąć w ciepłej wodzie. Nie. Znów na zewnątrz. Nie zostało zbyt. wiele czasu. Wyłączył wodę i wytoczył się w chłód panujący na zewnątrz kabiny. Z szafki wydobył czyste ubranie i naciągnął kombinezon na ledwie podsuszoną skórę, odgarniając z twarzy mokre włosy. Wodoszczelny pulser nie odzywał się jeszcze, co znaczyło że z Lucy wszystko jest w porządku. Z rękami pełnymi ręczników i środków dezynfekujących wrócił na swoje stanowisko i wyczyścił je, tłumiąc ogarniające go mdłości.

W drugiej wyprawie do magazynów pozbył się wszystkich odpadków po czym wrócił i opadł na fotel pachnący teraz środkami dezynfekującymi. Zamknął oczy i pozwolił sobie na rozluźnienie, zapadając w drzemkę przerywaną regularnym zerkaniem na komunikator.

Mieli już jego identyfikację, fałszywą. Numer identyfikacyjny nadawany był automatycznie przez komputer statku bez żadnych przerw. Z boi dostał skan okolic stacji, z przypuszczalnymi położeniami wszystkich znajdujących się w systemie małych i dużych statków. Kiedy zdołał się na tym skupić dotarła do niego ich nietypowa liczba, wywołując niepokój i budząc dzwonki alarmowe w reakcji na to co widział. Liczba statków znacznie przekraczała oczekiwania. Obraz ruchu, wielka złożoność korytarzy, trasy promów schodzących na świat Podspodzia lub lecących na księżyce do przedsiębiorstw wydobywczych. Zbiór kupców, którzy zebrali się ustalać stawki i straszyć Unię bojkotem; statki, które służyły portom Unii i miały w pogardzie koncerny. To wszystko tam było, rozwinięte ponad wszelkie oczekiwania. Handel z Ziemią wyglądał na fantazje kupców - aż do teraz.

Skoro było tam tak wiele statków, trudniej będzie tu przeprowadzić jakieś oszustwo. Z drugiej strony może być łatwiej, jeśli urzędnicy stacji będą zbyt zajęci, by przeprowadzać testy, jeśli mieli taki napływ skuszonych plotkami gości. Istniała szansa, że statek z wątpliwymi papierami mógł umknąć w strumieniu danych... nie, to była kwestia przemyślenia taktyki.

- Tu centrala Pell - dopadł go nieoczekiwany głos, a bezwzględny pulser dziabnął go w nadgarstek powodując, że przez chwilę nie wiedział na co zareagować najpierw. Wyłączył pulser i pochylając się włączył mikrofon.

- Wszedłeś z szybkością przekraczającą limit sprawdź przepisy dotyczące ograniczeń roboczych Pell, sekcja dwa, numer dwadzieścia dwa. Przekaz odbywa się na żywo. Dalsze instrukcje zakładają, że zmniejszyłeś prędkość do akceptowalnej i poruszasz się w ramach korytarza. Jeśli nie, w twoją stronę wyrusza patrol na przechwytującej, limitując czas na udzielenie adekwatnej odpowiedzi. Zapytanie o powód takiego wejścia? Natychmiast podaj identyfikację... Rejestrujemy właśnie początkowe zrzucenie, Lucy. Proszę potwierdzić identyfikację i udzielić stosownej odpowiedzi.

To wszystko było standardowym powitaniem nadawanym od chwili, kiedy stacja zarejestrowała jego pojawienie się, monolog ograniczony szybkością światła w oczekiwaniu, że zacznie odpowiadać dużo, dużo wcześniej.

- Nie odbieramy twojego głosu, Lucy. Czemu milczysz?

Jak obudzony z letargu wolno sięgnął do nadajnika i uruchomił go, wystraszony ostrym podejściem stacji.

- Tu Lucy, właściciel Stevens, podchodząca na 4579 z waszego zenitu, korytarzem przydzielonym przez boję. Potwierdzam kontakt, centrala Pell. Miałem drobne problemy z radiem.

Było to oczywistym kłamstwem, standardowym dla statku, który z własnych powodów nie nawiązywał kontaktu.

- Proszę potwierdzić odbiór.

Wciąż słyszał nieustanny potok słów z Pell, mówiących mu co do nich dotarło, tak by wiedział, gdzie się znajduje w przebiegu czasowym.

- Rozumiem wasze zaniepokojenie, centrala Pell. Mówi Stevens, z Lucy Stevensów, kupiec z Koncernu Watt Star, US 48-335 Y. Miałem drobny problem przy wejściu, niewielka usterka, która przez chwilę pozbawiła mnie kontaktu. Już wszystko w porządku. Uruchomiłem urządzenia zapasowe, bez dalszych problemów. Proszę Podanie wytycznych do podejścia i dokowania. Prowadzę lot samotnie i potrzebuję snu, centrala Pell. Doceniam waszą pomoc. Over.

Potok informacji z Pell nie ustawał, zamieniając się teraz w nakładający się bełkot, od kiedy komputer zrezygnował z prób kompresji i utworzył dwa nakładające się strumienie danych, które mogłyby doprowadzić do szaleństwa normalnego człowieka. Opadł na fotel, ten objął go i ukoił bolące kości, nie pozwalające o sobie zapomnieć. Od czasu do czasu mrugał, utrzymując otwarte oczy, by mieć pewność, że linie na wykresie zbliżenia pokrywają się. Nasłuchiwał, czy w strumieniach mowy nie pojawią się słowa kluczowe, ale Pell wydawała się być przekonana o jego uczciwości, choć w głowie słyszał cichy głos ostrzegający, że nadal możliwe jest pojawienie się jakiegoś statku patrolowego, który może zechcieć go sprawdzić.

W ciągu kolejnych mijających godzin obsługa stacji zaczęła wysyłać mu pytania i instrukcje. Był na krawędzi halucynacji. Raz stacja ostro zadała mu pytanie i obudził się spocony, dziko przeglądając odczyty instrumentów, usiłując dojść gdzie jest, jak blisko - zbyt blisko, wkraczał już w rejon ruchu.

- Lucy, wszystko z tobą w porządku? - wypytywał go głos. - Lucy, co się tam dzieje?

- W porządku - wymamrotał. - Jestem tu. Odbieram cię. Centrala Pell, możesz powtórzyć?

Podejście było koszmarem. To było jak przygotowanie skoku będąc pijanym w sztok. Z zagryzionymi wargami wpatrywał się w ekrany i wykonywał delikatne manewry korekcyjne wyłącznie na podstawie danych optycznych, na co nie mógłby się porwać żaden większy statek, ale był teraz zbyt ogłupiały, by używać komputera i jego odczytów - nasłuchiwał tylko ewentualnych alarmów, które jednak się nie odezwały. Był z siebie dumny z maniakalną wręcz satysfakcją, kiedy doprowadził do zetknięcia, jak pijak któremu udało się przejść po prostej - tylko jedno ostrzeżenie podczas całej operacji, a Lucy siadła idealnie w środku.

Był tak zadowolony, że po prostu siedział w fotelu nie ruszając się. Odezwał się komunikator dokowy, żądając otwarcia luków burtowych, ale ręce trzęsły mu się do tego stopnia, że miał problemy z odsunięciem osłon z przełączników.

- Tu ochrona doków i cło Pell - usłyszał kolejny głos. - Proszę przygotować dokumenty do inspekcji.

Sięgnął do nadajnika.

- Cło Pel, tu Stevens z Lucy. Przyleciałem bez ładunku z powodu opóźnienia w planach załadunkowych na Vikingu. Możecie sprawdzić moje ładownie. Jestem z Koncernu Wyatt Star, przewożę wyłącznie własne zaopatrzenie. Dokumenty przygotowane.

Spróbował zebrać się w sobie na tyle, by być w stanie odpowiadać na oficjalne pytania, kiedy nagle przypomniał sobie o złocie ukrytym pod panelem w ostatniej ładowni i żołądek skoczył mu do gardła. W odpowiedzi na błyskające światełko i powtórne żądanie załóg dokowych, zgłoszone na osobnym kanale, odblokował właz. W chwili kiedy się otworzył, jego uszy zareagowały zatkaniem się na zmianę ciśnienia.

- Kontrola doku Pell, przepraszam. Zapomniałem o wyrównaniu ciśnień. Jestem trochę zmęczony.

Chwila ciszy.

- Lucy, tu nadzorca doków Pell. Dobrze się czujesz? Czy potrzebujesz opieki medycznej?

- Nadzorca doków Pell, pomoc nie jest konieczna.

- Zapytanie, czemu solo?

Czuł zbyt wielki zamęt, by myśleć logicznie.

- Po prostu potknięcie, Dok. - Wrócił strach, jak węzeł zaciśnięty w okolicy żołądka. - Wynajmuję załogę do obsługi statku. Ostatnia spotkała rodzinę na Vikingu i uciekła ode mnie. Nie miałem wyboru, musiałem polecieć sam. Nie mogłem też dostać ładunku. Dotarłem bez problemów, ale jestem wyczerpany.

Długa cisza. Wystraszyło go to, jak wszystkie reakcje, które wskazywały na myślenie, wywołując falę adrenaliny.

- A więc gratulacje, Lucy. Masz szczęście, że w ogóle tu dotarłeś. Potrzebujesz jakiejś pomocy?

- Nie, proszę pani. Potrzebuję snu. Może tylko... czy Dublin Reillych jest w doku? Mam tam znajomą, z którą chciałbym się spotkać.

- W sprawie Dublina odpowiedź pozytywna, Lucy. Są w doku od dwu dni. Jakaś wiadomość?

- Nie, znajdę ją.

Cisza.

- W porządku, Lucy. Będziemy musieli porozmawiać na temat opłat dokowych, ale możemy odłożyć papierkową robotę do jutra, jeśli zgodzisz się zostawić statek zapieczętowany przez ochronę Pell.

- Tak jest Madame, ale będę musiał jeszcze podejść do wymiany i zorganizować kredyt. Przerwa.

- To było KWS, Lucy?

- Wyatt Star, tak Madame. Dwudziestka, to wszystko. Drink, kanapka i miejsce do spania. Chcę otworzyć konto dla WSC na Pell. Przekaz trzech tysięcy w walucie Unii. Pokryję to.

Kolejna pauza.

- Nie widzę problemów, Lucy. Proszę po prostu zostawić statek, a umieścimy w nim własną ochronę, podczas gdy celnicy go sobie obejrzą. Jaki jest twój identyfikator Sojuszu?

Zalała go fala obaw, gwałtownie przemywając zmęczony mózg.

- Nie mam takiego, Dok Pell. Pierwszy raz przekroczyłem granicę.

- A więc numer Unii.

- 686-543-560-S.

- 686-543-560-S. Jesteś czysty, Lucy, na tymczasowych. Nazwisko?

- Stevens. Edward Stevens, właściciel i kapitan.

- Życzę szczęścia, kapitanie Stevens, i miłego pobytu.

- Dziękuję, Madame. - Drżącą ręką sięgnął do tablicy, rozłączył się i powyłączał wszystko, blokując dostęp do komputera i dziennika. Gdzieś na dnie umysłu zastanawiał się już nad złotem i możliwością przehandlowania go gdzieś w dokach, mały nieoficjalny handel, bardzo cichy. Umieścić zysk na koncie, sprawić by dobrze wyglądał. Były na to sposoby. Sprzedawcy fałszujący rachunki. Mogło się to tu udać. To mogło być miejsce, jakie pragnął znaleźć. I Dublin...

Ona tu była.

Wydobył się z fotela i podszedł do windy znajdującej się z boku pomieszczenia. Po otwarciu drzwi na dole uderzyło w niego śmiertelnie mroźne powietrze. Wydobył z szafki i nałożył na siebie kurtkę, klepiąc się po kieszeni, by upewnić się, że ma ze sobą dokumenty, po czym zjechał windą na poziom wyjścia. Po przebyciu krótkiego korytarza do śluzy musiał jeszcze pokonać tunel łączący go ze stacją, po drugiej stronie którego czekał go hałas doków i maszynerii, która dobierała się do podzespołów Lucy.

Byli tam celnicy i policja. Oraz olbrzymi tłum mieszkańców stacji dziko tłoczących się zaraz za barierkami policyjnymi. Zatrzymał się w połowie rampy naprzeciw kierujących się w jego stronę celników - schludnych mężczyzn w brązowych mundurach z obcymi insygniami. Wyraz jego twarzy zdradzał przez chwilę szok, zanim to sobie uświadomił i spróbował zignorować, wydobywając dokumenty z kieszeni.

- Rozmawiałem z biurem zarządcy doków - odezwał się, podając im je. Serce waliło mu z podwójną prędkością, jak zwykle w takich chwilach, podczas gdy tłum wciąż hałasował i szalał za barykadą. Starszy oficer przejrzał papiery i przyłożył do nich pieczęć.

- Z tego co wiem, wasze biuro powinno zaplombować mój statek - kontynuował Sandor, próbując nie patrzeć na stojącego za nimi policjanta i nie sprawiać wrażenia, ze utrudnia pracę urzędnikom. - Na statku nie ma ładunku. Opóźnienie w załadunku na Vikingu. Jestem śmiertelnie zmęczony i potrzebuję snu. Żadnej załogi, Pasażerów, broni ani prochów, oprócz medykamentów do użytku na statku. W tej chwili kieruję się do kantoru pobrać trochę gotówki.

- Przewozi pan pieniądze?

- Trzy tysiące w walucie Unii. Nie moje. Obiecano mi, że później będę mógł dopełnić formalności. Jak się wyśpię.

- Ma pan przy sobie jakieś cenne przedmioty?

- Nic. Idę do noclegowni. Zamierzam dostać kartę stacji.

- Znajdziemy pana na podstawie karty, jeśli będziemy pana potrzebować. - Mężczyzna spojrzał na niego. Miał ten sam wyraz, twarzy, który zawsze przybierali przy nim celnicy, niezbyt życzliwy. Sandor odpowiedział swoim najlepszym, szczerym spojrzeniem. Urzędnik oddał mu fałszywe dokumenty, a Sandor wcisnął je sobie do kieszeni na piersi i skierował się w dół rampy.

Drogę przeciął mu policjant.

- Kapitanie Stevens - odezwał się.

Zatrzymał się, czując jak serce usiłuje wyrwać się z uwięzi żeber.

- Zechce pan odebrać wydruk przepisów w biurze - powiedział oficer. - Nasze procedury różnią się trochę od tych po stronie Unii. - Czy miał pan jakieś problemy z opuszczeniem Vikinga?

Gapił się na niego tępo.

- Porucznik Perez - przedstawił się policjant. - Z wydziału bezpieczeństwa Sojuszu. Czy to opóźnienie miało jakieś rozsądne powody? Czy celowo robiono panu trudności?

Potrząsnął głową, zmieszany z powodu hałasu tłumu, który odbijał się echem od odległych ścian. Tego typu pytanie zadane przez policjanta w dokach nie miało sensu. Może od celników, czy od kogokolwiek innego.

- Nie wiem - odpowiedział. - Nie wiem. Jestem płotką, to się czasem zdarza. Ktoś nie przygotował na czas odpowiednich dokumentów, albo przejął go jakiś większy statek. Naprawdę nie wiem.

Policjant kiwnął głową, raz i powoli. Wyglądało to jak zezwolenie na odejście. Sandor odwrócił się i pośpieszył w stronę kłębiącego się tłumu, wystraszony, usiłując nie poruszać się jak pijak na przepustce i zastanawiając się, dlaczego wybrali na zgromadzenie właśnie tę sekcję doku, i o co w tym wszystkim chodzi.

- Hej, kapitanie - wrzasnął ktoś w tłumie. - Dlaczego pan to zrobił?

Popatrzył w tę stronę, ale nie zobaczył nikogo konkretnego, więc spróbował się przepchnąć przez tłum. Opanowała go paniczna, przemożna chęć wyrwania się, ucieczki z tego miejsca. Dotykały go dłonie; ponad ramionami tłumu pojawiła się kamera i przez chwilę wpatrywał się w przydymioną soczewkę, zanim udało mu się przed nią uchylić.

- Jaka trasa? - ktoś go zapytał. - Znalazł pan jakiś nowy punkt zerowy, kapitanie?

Potrząsnął głową.

- Nic takiego. Przeszedłem przez Wessona i Punkt Potrójny. - Nie zatrzymywał się, wystraszony przez mieszkańców stacji, którzy przyszli gapić się na niego. Ktoś podetknął mu pod nos mikrofon.

- Wie pan kapitanie, że przez ostatnie pięć godzin cała stacja słuchała pańskich transmisji? Wiedział pan o tym?

- Nie. - Patrzył bezradnie, uświadamiając sobie ten fakt - jego twarz... jego twarz nagrana, upubliczniona, z nazwą i numerem Lucy.

- Jestem zmęczony - odpowiedział, ale mikrofon naciskał, wciąż podsunięty mu pod nos.

- Jest pan kapitanem Edwardem Stevensem z Wyatt? Jaki jest pański związek z Dublinem? Powiedział pan „ona”. Osobisty?

- Tak. - Odpowiedź padła cichym, drżącym głosem. Trzęsły mu się kolana. - Proszę mi wybaczyć.

- Jak długo był pan w trasie? - Mikrofon posuwał się za nim, naciskając. - Ma pan jakieś kłopoty latając samotnie, kapitanie?

- Około miesiąca. Nie wiem. Jeszcze tego nie wyliczyłem. Nie. Nie wiem.

- Powiedział pan, że spotyka się z kimś z O'Reillych, z Dublina.

- Nic nie powiedziałem. To sprawa prywatna. - Zawahał się, desperacko rozglądając się za drogą ucieczki, która pozwoliłaby mu dostać się do biur. Niebieski dok. Tam powinien się udać. Taka organizacja była uniwersalna na wszystkich stacjach, choć wnętrza mogły się różnić. Teraz był w strefie zielonej. To nie mogło być daleko. Usiłował sobie przypomnieć doki sprzed lat - miał wtedy jedenaście lat - kiedy byli jeszcze razem z Rossem i Mitrim...

- Jak ma na imię. kapitanie? Czy kryje się za tym coś więcej?

- Proszę mi wybaczyć. Jestem zmęczony. Chcę się tylko dostać do banku. Nic nie zrobiłem.

- Przebył pan dystans z Vikinga na Pell statkiem tej wielkości solo? Jaki to model?

- Przepraszam.

- Czy nie nazywa pan tego, co pan zrobił, niezwykłym?

- Nazywam to głupotą. Proszę.

Zdołał się w końcu przecisnąć, z ludźmi napierającymi ze wszystkich stron i sercem walącym w panice. Ludzie ze wszystkich stron, gdzie tylko spojrzał. Ale nagle...

Była tam. Allison Reilly stała przed nim, z oczami szeroko otwartymi, tak jak reszta tłumu.

Przecisnął się przez ciekawskich gapiów i w ostatniej chwili powstrzymał się przed objęciem jej - stał kołysząc się na stopach, widząc malujący się na jej twarzy gniew.

- Jesteś szalony - powiedziała. - Jesteś po prostu szalony.

- Powiedziałem, ci, że się tu spotkamy. Jestem zmęczony. Czy możemy porozmawiać, kiedy wrócę z banku?

Ujęła go za łokieć i wyprowadziła z tłumu. Znów dogonił go mikrofon. Reporterka wykrzykiwała pytania, które ledwie do niego docierały, a Allison Reilly ignorowała je, przepychając go przez dok do szeregu barów, w stronę tłumu znacznie spokojniejszych ludzi, próżniowców. Z każdym krokiem podążała za nim coraz mniejsza liczba mieszkańców stacji; w końcu nikt. Zamknęła się za nimi linia próżniowców, kierując w stronę podążających za nimi mieszkańców stacji wrogie spojrzenia. Nie zwracał uwagi na to, gdzie go prowadzi -przeszedł przez ciemne drzwi do baru i siadł na krzesło przy najbliższym wolnym stole. W błogosławionej ciszy opadł na blat i próbował odpocząć, kiedy ktoś potrząsnął go za ramię.

Allison Reilly włożyła mu w dłoń drinka. Pociągnął łyka i zakrztusił się, bo spodziewał się drinka z alkoholem, a dostał sok owocowy. Ale było to pożywne i pomagało. Pijąc, mętnym wzrokiem wpatrywał się w twarz Allison Reilly. W tym czasie dookoła niego zgromadził się pierścień innych twarzy, kobiecych i męskich - stół został otoczony przez próżniowców, ubranych w srebro, biel, zieleń i złoto i skromnych wewnątrzsystemowców, z wszelkimi możliwymi typami naszywek - wszyscy po prostu stali i przyglądali mu się w milczeniu.

- Kanapka - ktoś powiedział, i kiedy spojrzał w lewo zobaczył jak męska ręka stawia przed nim talerz. Porwał się na nią zjadając, ile tylko potrafił w kilku potężnych kęsach, po czym zawinął resztę w folię i wsadził do kieszeni - stary nawyk, który sprawił, że nagle poczuł się zakłopotany, siedząc przed tymi wszystkimi ludźmi, którzy wiedzieli jakie miał szanse i jaki rodzaj ubóstwa mógł popchnąć człowieka do takiego użycia statku. Dublin wiedział, co zrobił. Ktoś na Dublinie wygadał się i doskonale wiedzieli co zrobił, łącząc skoki - jedyny sposób, by statek rodzaju Lucy miał szansę utrzymać ślad Dublina. Zapewne wkrótce go aresztują; ktoś opowie o tym jakiemuś urzędnikowi z centrali stacji, więc zaczną go sprawdzać i rozmawiać z kupcami, z których część mogła pogrzebać w pamięci - jego sławny w tej chwili statek, jego twarz i głos przekazywane były na całą stację otwartym kanałem wideo. Nie mógł już liczyć na cichy interes i pozbycie się ze statku tego wartego czternaście tysięcy złota, na handel taki, do jakiego przywykł, po cichu, w dokach. Nie teraz. Był śmiertelnie wystraszony. Była z nim Allison Reilly i jej widok był czymś, czego bardzo pragnął, ale stanął właśnie przed prawdziwym tego kosztem, który okazał się stanowczo zbyt wysoki.

- Allison - powiedział, kiedy usiadła na drugim krześle i oparła się na łokciach przyglądając się mu. - Chcę z tobą porozmawiać. Gdzieś indziej.

- Chodźmy - powiedziała. - Chodź ze mną.

Odsunął krzesło i spróbował wstać... okazało się, że w zbyt silnym ciążeniu panującym na stacji, nie potrafi iść bez oparcia się na jej ramieniu. Jakiś mężczyzna przypomniał antyczny, sprośny żart o człowieku, który właśnie wrócił z samotnego lotu i była to prawda, przynajmniej jeśli chodzi o chęci, bo ciało było całkiem martwe.

Szedł, mając przed oczyma rozmazane światła i ruszające się cienie, słysząc echa odbijające się w zimnym doku, a potem drzwi i pomieszczenie z dziwaczną tapetą, biurkiem i recepcjonistą - hotel z holem wyłożonym dywanem. Opadł na kontuar opierając głowę na. rękach, podczas gdy Allison ustalała szczegóły i finanse. Potem ponownie chwyciła go za ramię i poprowadziła korytarzem.

- Trzymaj ich z daleka - krzyknęła do kogoś, kto odpowiedział ,,w porządku” i odszedł; za pomocą karty otworzyła drzwi i wepchnęła go do środka, do pokoju hotelowego z szerokim, białym łóżkiem.

Odwrócił się i spróbował objąć ją ramieniem. Pchnęła go w pierś i niemal upadł.

- Idiota - powiedziała, co nie było powitaniem, na które miał nadzieję, ale przypuszczał, że na takie zasługiwał. Stał tam sparaliżowany własną mizerią i stanem umysłu, aż popchnęła go w stronę łóżka i położyła na nim. Gwałtownie i ostro zaczęła go rozbierać, jakby wciąż była na niego wściekła.

- Odwróć się - wysyczała i pchnęła jego ramię, ściągając z niego kombinezon.

Już spał.


Rozdział 5


Obudził się, czując na skórze dotyk innej, gładkiej skóry i obejmujące go ciepłe ramię. Obrócił się i zamrugał zmieszany. Wciąż, tam była, w sztucznym zmroku pokoju.

- Allison - powiedział ochrypłym głosem, bo jego gardło, jak i reszta ciała nie było w najlepszej formie. Przeczesał dłonią jej włosy budząc ją, choć nie miał zamiaru psuć jej snu.

- No - powiedziała patrząc na niego. - Najwyższy czas. - Ale kiedy spróbował zbliżenia, nie był w stanie nic zrobić. Leżał tam w żałosnym zakłopotaniu myśląc, że ona prawdopodobnie za chwilę wstanie, ubierze się i na zawsze odejdzie z jego życia, mniej więcej w chwili kiedy miał już za sobą jego większość.

- Czego się spodziewałeś? - zapytała klepiąc go po twarzy, po czym ujęła jego dłoń i uniosła ją do ust, co zmieszało go do tego stopnia, że po prostu leżał patrząc jej w oczy, spodziewając się, że doda za chwilę coś głęboko raniącego.

Nie dodała.

- Przepraszam - powiedział w końcu. - Naprawdę przepraszam.

- Będzie jutro. I jeszcze kilka dni. Co zamierzasz zrobić, Stevens? Czy jest to warte tych kilku dni, które kupiłeś swoim wyczynem?

Pomyślał o tym. Przez chwilę miał nawet problem z oddychaniem. To naprawdę było śmiechu warte, cała ta sytuacja. Było w niej coś humorystycznego. Zdołał Przynajmniej wzruszyć ramionami.

- Cóż, możliwe. Ale myślę, że po tym razie zakończę, Reilly. Nie sądzę, żebym był w stanie zrobić to jeszcze raz.

- Całkowicie postradałeś zmysły.

Odkrył, że może się uśmiechnąć, co przynajmniej pozwoliło mu zachować swój image.

- Nie zamierzam robić z tego zwyczaju.

- Czemu to zrobiłeś?

- Czemu nie?

Zmarszczyła się. Skrzywiła. Po chwili potrząsnęli głową, uniosła się na ramieniu i patrząc z góry delikatnie przejechała palcem po starej bliźnie na jego boku.

- Co zamierzasz powiedzieć swojej firmie?

Leżał na łóżku z głową opartą na ramionach i wpatrując się w sufit rozważył pytanie oraz możliwe prawdy i kłamstwa. W końcu wzruszył ramionami i uśmiechnął się w geście, który - miał nadzieję - zdradzał totalną obojętność.

- Nie mam pojęcia. Pomyślę o czymś dobrym.

Poczuł na żebrach uderzenie pięści.

- Założę się, że tak. Bez ładunku. Bez zezwolenia. Skoczyłeś z Vikinga ze złego kierunku. Co oni z tobą zrobią, Stevens?

- Właściwie - odparł - to nie jest poważny problem. - Zamknął oczy, wciąż z uśmiechem przyklejonym do ust, czując w piersiach gromadzące się latami znużenie.

- Zdołam się z tego wytłumaczyć, nie obawiaj się. - A po chwili: - Może spróbujemy jeszcze raz, Reilly? Sądzę że może się udać.

Co dziwne, rzeczywiście się udało - a to, pomyślał leżąc z Allison Reilly splecioną z nim i zadowoloną, dlatego że znów zaczął myśleć, jak się z tego wykaraskać. Jak uratować własną skórę i Lucy. Sprawiło to, że krew znów zaczęła krążyć, pomimo całego zmęczenia i braku sił. Był zdumiewająco spokojny kontemplując swoja ruinę, którą jak sądził, mógł odsunąć przynajmniej do czasu aż Allison Reilly opuści Stację Pell na pokładzie Dublina, za kilka dni od dziś. Było jeszcze złoto: wciąż je miał. Jeśli jakimś cudem znajdzie kogoś, kto nie zna jego twarzy, będzie mógł sobie załatwić dokumenty; zdobyć ładunek i wrócić na Voyagera nie przechodząc przez Vikinga - jeśli Dublin nie zgłosił tej wiadomości o zmianie celu podróży...

Mógł się tego dowiedzieć, Allison pewnie to wiedziała. Może mu powie. I może, opadła na niego nieodparta myśl, mógł przypisać sobie jakiś związek z Dublinem, przynajmniej wobec władz Pell i użyć tego domniemanego związku jako referencji, wystarczająco dostatecznych przynajmniej na opłaty dokowe. Może zechce to dla niego zrobić. Pomyślał o tym, leżąc objęty ramionami Allison w łóżku, za które zapłaciła, myśląc o przeprowadzeniu niepośledniego oszustwa i obciążeniu jego wydatkami konta Dublina, co chwilowo rozwiązałoby wszystkie problemy z wyjątkiem Vikinga. Mając to złoto, może jeszcze zdobyłby prawdziwe dokumenty.

Obrócił głowę, by na nią popatrzeć, wprost w oczy, które otworzyły się niespodziewanie - ciemne, głębokie i w tej chwili ciepłe; a jego wnętrzności zwinęły się w supeł w reakcji na to, co właśnie rozważał, co sprowadzało się do żebrania, albo oszukania jej, a żadne z rozwiązań mu nie odpowiadało. Przytuliła się do niego, więc pocałował ją.

To nie było fair, pomyślał, że wpadł w ręce kogoś takiego jak Allison, która mogła oszukać go na sposoby, których on nie zastosowałby nawet wobec najbardziej na to zasługujących ze swoich ofiar. Dobrze się bawiła, nawet nie złośliwie, podczas gdy on płacił za to wszystkim, co miał.

I skończyłoby się to, gdyby się dowiedziała, we wszystkich znaczeniach. Mogłaby, nawet wtedy, nie zdradzić go; ale wiedziałaby... i nienawidziłaby go, a to w tej chwili było równie złe jak policja stacji.

- Właściwie - przerwał ciszę - właściwie powiem ci prawdę. Wcale nie mam kłopotów. Całe to moje przejście na Pell jest kryte.

- Och? - Zesztywniała, odsunęła się i popatrzyła na niego. - Jak?

- Ponieważ mam tu przenieść konto. Jestem na tyle niewielkim operatorem, że koncern daje mi całkiem sporo swobody. Wszystko, czego ode mnie chcą, to żebym im przynosił zyski. Pozwalają mi lecieć, gdziekolwiek mam ochotę. Wyatt nie może pilnować do ostatniej cyferki, gdzie powinienem załatwiać interesy: ja o tym decyduję. Sprawiłaś, że Pell dobrze zabrzmiało. Słyszałem plotki. A ty przechyliłaś szalę.

- Ha. - Jej twarz przybrała trzeźwy wyraz. - Czyli wcale nie chodziło o mnie?

- Mogłem się nie spieszyć lecąc tutaj. Chciałem cię zobaczyć. To część powodów.

Trzeźwy wyraz zmienił się w zamyślone spojrzenie, inne, zimniejsze.

- A więc przepuszczam, że faktycznie się z tego wywiniesz, prawda?

- Tak. Nie ma wątpliwości.

- Ha - powiedziała ponownie. Przeturlała się na krawędź łóżka, gdzie złapał ją za nadgarstek, zatrzymując.

- Gdzie idziesz?

- Nie mogę zostać dłużej. Mam służbę.

- Co takiego powiedziałem?

- Nic nie powiedziałeś. Po prostu zbliża się moja wachta.

- Coś było. Co takiego?

Na jej twarzy pojawiło się cierpienie. Bez efektów próbowała wyszarpnąć rękę.

- Puść mnie.

- Nie, dopóki nie powiesz mi, co takiego powiedziałem.

- Jeśli zostawisz na mnie jakiś ślad, Stevens, gorzko tego pożałujesz. Chcesz to przemyśleć?

- Usiłuję z tobą rozmawiać. Powiedziałem ci prawdę.

- Nie sądzę, żebyś potrafił odróżnić prawdę od swoich pleców. Nie powiedziałeś mi prawdy, i założę się, że nie powiedziałeś jej też celnikom.

Serce coraz mocniej waliło mu w klatce piersiowej.

- A czy Dublin mówi całą prawdę celnikom? Nie proś mnie, żebym w to uwierzył.

- Jasne. Rozumiem, że jest całe mnóstwo powodów, dla których ktoś opowiedział mi jedną historię, a celnikom drugą. Ale może jest tylko jedna, dla której statek ścigałby nas w sposób, w jaki ty to zrobiłeś, i nie podoba mi się ten zapach. Nigdy nie odpowiedziałeś mi szczerze, ani razu, a dawałam ci szansę. Teraz możesz złamać mi ramię i pewnie nawet sądzisz, że możesz mnie zabić, aby mnie uciszyć. Mam jednak kilka setek kuzynów, którzy wiedzą kim jestem i gdzie, więc jeśli szybko mnie stąd nie wypuścisz, możesz skończyć odbywając długą, powolną podróż na pokładzie Dublina.

- To dlatego tu zostałaś? Żeby zadawać pytania?

- A czego się spodziewałeś?

Popatrzył na nią, czując ból większy niż zdarzyło mu się czuć, od kiedy zginął Ross i puścił jej nadgarstek tak nagle, że niemal spadła z łóżka. Usiadła na krawędzi pocierając otarcie i wpatrywała się w niego.

- No idź - warknął. - Nie zatrzymuję cię,

- Nie mów mi, że zraniłam twoje uczucia.

- Niemożliwe. No idź, wyjdź stąd, daj mi się wyspać.

- To mój pokój. Ja zapłaciłam rachunek.

To bolało.

- Zajmę się tym. Wpłacę pięćdziesiąt na konto Dublina. I pięćdziesiąt za poprzedni raz. Tylko idź stąd. Nie martw się o pieniądze.

- Naprawdę na to wygląda. Więc co robisz, gonisz nas, żeby spłacić rachunki z baru? Chcesz mnie wziąć na pieniądze?

- Nie pobieram opłat - odgryzł się. Paliła go twarz. - Idź. Już.

Wstała i pochylając się zebrała swoje rzeczy z krzesła i zaczęła je wkładać. Zapinając srebrny kombinezon przerwała i popatrzyła w jego stronę.

- Przypuszczam, że będzie lepiej, jeśli zapłacę za tydzień z góry - powiedziała. - Myślę, że masz kłopoty, Stevens. Sądzę, że twój koncern posieka cię na kawałki. Nic na tym nie zarobisz.

- Nie przejmuj się. Nie chcę twoich pieniędzy, ani twojej pomocy. Poradzę sobie z nimi.

- Och, jasne, zamierzasz im wyjaśnić jakim świetnym pomysłem ci się to wydało. Ta historia będzie opowiadana wciąż na nowo, upiększona za każdym razem, gdy dotrze do nowej stacji. Jak zrobiłeś to, żeby znów mnie zobaczyć, albo dla zakładu, jak wyleciałeś z Vikinga w niewłaściwą stronę i dokonałeś samotnie skoku przez Punkt Potrójny, że jesteś szpiegiem Maziana albo z Unii, z podkręconym statkiem, albo po prostu złodziejem - a wiesz jak bardzo Dublin chce być wplątany w tę historię? Opowieść trafi na Vikinga i bez naszej pomocy. Na Wyatt też ją usłyszą naprawdę szybko; usłyszą ją wszędzie, gdzie latają statki... ponieważ są tu wszystkie. Każdy statek, każda rodzina, każde Nazwisko w Sojuszu Kupieckim i jeszcze więcej. Przylatują tu także wojskowi z Unii na rozmowy. To się rozniesie. Rozumiesz to?

Pomyślał o tym, czując jak ściska mu się żołądek.

- Więc cóż, wygląda na to, że mam większy problem niż ty, prawda? Jestem pewien, że Dublin to przeżyje.

- Drań.

- To ty wyszłaś do doku, Reilly. Sama to zrobiłaś, ja tego nie zorganizowałem.

- Nie miałam wątpliwości, że przyszedłbyś na Dublin pytać o mnie. Użyłeś naszego nazwiska przez radio. Czego więcej mi brakowało?

- Wyjdź.

- Jesteś bankrutem Stevens. Chyba że przewozisz coś pod panelami, ale zajrzą tam. Zajmą twój statek. Co najmniej.

- Mam fundusze.

- Co masz?

- Może to nie twój interes.

- Nie masz. Nic, co byłoby warte tej podróży.

- Nie twój interes.

- Ha.

Gapił się na nią, niezdolny z tego zrezygnować. Patrzył jak podchodzi do drzwi - i zatrzymuje się. Stała tam chwilę, w końcu jednak odwróciła się, opuszczając rękę wyciągniętą do zamka.

- Powiedz mi - odezwała się - czemu naprawdę to zrobiłeś?

- Tak jak powiedziałaś.

- Które?

- Sama wybierz. Nie zamierzam kłócić się o szczegóły.

- Nie. To ty mi powiedz, Stevens, jak zamierzasz z tego wybrnąć. Naprawdę chcę wiedzieć.

Wzruszył ramionami siadając, zaczepił o poduszki i przesunął się w stronę oparcia.

- Już ci powiedziałem, co zamierzam zrobić. To nie problem.

- Sądzę, że jesteś w poważnych kłopotach.

- Nic, z czym bym sobie nie poradził.

- A więc jestem zaszczycona, że wywarłam na tobie takie wrażenie. Ale to nie dla mnie tu przyleciałeś. Jaki był powód?

Spróbował lekko drwiącego uśmieszku, przypuszczając, że będzie w stanie go utrzymać.

- Cóż, wydawało mi się to wtedy rozsądne.

- Wciąż chcę ci wierzyć, ale nie ułatwiasz mi zadania.

- Jestem przyzwyczajony do samotnych lotów - powiedział w przedłużającej się ciszy. - To nic wielkiego. Skakałem już samotnie, robiłem też skok podwójny. Lucy jest dobrym statkiem. Z pewnością jest w stanie dotrzymać kroku twojemu eleganckiemu Dublinowi. Wyjaśnię sprawę z KWS, kiedy wrócę na Vikinga. Nie miałbym nic przeciwko spotkaniu cię wtedy.

Podeszła z powrotem i usiadła na krawędzi łóżka, nakryła jego dłoń własną i nachyliła się, patrząc mu w twarz ze zbyt bliska, aby zachować pozory.

- Możliwe - powiedziała - że możesz się wytłumaczyć przemęczeniem i odpuszczą ci to. Może po prostu zbyt długo byłeś w przestrzeni.

- Dzięki. O tym nie pomyślałem. Spróbuję tego.

- Przypuszczam, że będzie lepiej, jeśli czegoś spróbujesz. Masz kłopoty, prawda?

Nic nie odpowiedział.

- Stevens. Jeśli jesteś rzeczywiście Stevens... Ile z tego, co mi powiedziałeś, jest prawdą? Przez cały ten czas?

- Część.

- Na temat tego kim jesteś - co na to powiesz, tak na początek?

Usiłował wzruszyć ramionami, co nie było łatwe wobec ich bliskości.

- Jestem tym kim powiedziałem.

- Jesteś bankrutem, prawda? I masz mnóstwo kłopotów. Sądzę, że pomyślałeś, że mogłabym cię dofinansować. Myślę że może o to w tym wszystkim chodzi, że naprawdę poleciałeś za mną, bo przekroczyłeś kwotę swojego limitu na Vikingu a kompania może zacząć zadawać pytania - a teraz masz statek koncernu tam gdzie go być nie powinno.

- Nie.

- Nie?

- Powiedziałem nie.

- Wiesz, Stevens, może nie powinnam o to pytać, ale zastanawiam się, czy na pewno jesteś z koncernu.

Popatrzył na nią, na twarz zmarszczoną w czymś co nie musiało być gniewem, tracąc kontrolę nad swoim milczeniem i czując, że ona wie - wiedział, że wie. Pójdzie z powrotem na swój statek i będzie tam mówić, to było pewne.

- Nie jesteś, prawda?

- Nie, nie jestem. Jestem... - Jego ręka skoczyła w górę, by powstrzymać ją od wstania, ale ruch który wykonała wcale do tego nie prowadził, co sprawiło że poczuł się zakłopotany. - Słuchaj, KWS nigdy mnie nie zauważyło. Zarabiałem dla nich pieniądze i nigdy nie kosztowałem ich ani kredytu...

- Aż dotąd.

- Oddam to.

- Jesteś piratem.

- Nie.

- W porządku, nie siedziałabym tu, gdybym tak myślała. Czyli podkradasz. Nie jestem pewna, czy chcę znać szczegóły. - Westchnęła i obróciła się, by siedzieć na łóżku bokiem, uderzając pięścią w kolano. - Szlag.

- O co chodzi?

- Powinnam była pilnować własnego nosa. A więc wiem. I nic z tym nie mogę zrobić. Nie zamierzam. Rozumiesz? Nie zyskasz żadnych pieniędzy, niezależnie od tego ile planowałeś dostać.

Poczuł na twarzy uderzenie gorąca.

- Nie. Powiem ci prawdę: zaczęło się tam robić gorąco. Coraz mniej możliwości. A ty sprawiłaś, że zacząłem myśleć o Pell, to wszystko. Pomyślałem, że może tutaj mam większe szanse.

- Tak po prostu.

- Tak po prostu. Instynkt mówi mi, kiedy powinienem się wynieść. Wyczuwam prądy i ruszam. To mnie utrzymuje przy życiu.

Wstała, myśląc o prawie - taki miała wyraz twarzy. Myśląc o sumieniu, w taki czy inny sposób. O policji.

- Powiem ci - odezwał się i przetoczył na swoją stronę, sięgając po ubranie. Znalazł je na podłodze i usiadł na krawędzi łóżka ubierając się.

- Reilly! Nie podoba mi się, że tak się między nami psuje. Przysięgam ci - na co tylko zechcesz - wiem, że to cię martwi. Nie mam do ciebie pretensji. Ale statek należy do mnie. Taka jest prawda.

- Nie chcę tego słuchać. Jestem Sternikiem, słyszysz? Chcę mieć czyste ręce. Mamy nasze Nazwisko i przysięgam ci, zszargasz je, a będę go bronić. Żal mi cię. I uwierzę w to co powiedziałeś w nadziei, że któregoś dnia powiesz mi prawdę i że nie muszę rozpuszczać ostrzeżeń o tobie w dokach, ale nie sądzę, żebym chciała usłyszeć cokolwiek ponad to, co już usłyszałam. I nie spodziewam się, żebyśmy się jeszcze spotkali. Lepiej, żebyś nic takiego nie planował.

- Hej, chwileczkę, jedną minutkę. - Naciągał ubrane, złapany w trakcie, zapiął zamek prostego kombinezonu i odzyskał oddech i godność. - Słuchaj, przepraszam za ten bajzel w dokach. To było szaleństwo, nigdy nic takiego nie planowałem. Nie spodziewałem się, Ze tak tu będą wariować.

- Kontrola Pell zawsze jest na podglądzie. Nie wiedziałeś tego. Wiesz jak brzmiałeś przylatując? Jak szaleniec. Jak ktoś, kto kieruje statek w stację, a potem jakbyś miał kłopoty... to trafiło na kanał wiadomości tysiące ludzi to oglądało. Na miłość boską Stevens, to Pell. Przylatują tu kapitanowie Sojuszu, wielkie Nazwiska, statki flagowe... Koniec Skończoności i Małą Niedźwiedzica, jeden za drugim. Winifred. Ludzie z Pell znają Nazwiska. A część z tych wolnych duchów nie stosuje się do przepisów, zaś część z nich ma przywileje przez duże P. Kiedy ktoś przylatuje tak jak ty - obywatele Pell doceniają styl. Ale będąc stacjonerami nie do końca orientują się, jakiej dopuściłeś się głupoty i na jakie ryzyko naraziłeś się w Punkcie Potrójnym. Pragniesz śmierci, Stevens. Gdzieś tam, w głębi, chcesz zniszczyć sam siebie i przerażasz mnie. Jesteś problemem. Dla mnie. Dla siebie. Dla systemu pełnego statków i stacji wypełnionej niewinnymi ludźmi, którzy mieli dość serca, by martwić się o ciebie, kiedy już przekonali się, że w nich nie uderzysz. Myślą, że zrobiłeś to dzięki swoim umiejętnościom. W dokach sądzą co innego. Myślą, że jesteś dupkiem, Stevens i jestem tobą zażenowana, ale ściągnęłam cię tu, bo po tej scenie w dokach byłam na ciebie skazana. Ponieważ miałeś dość rozsądku, by ostrzec Dublin, kiedy naraziłeś na ryzyko nasze życia na Vikingu. A mój Staruszek wezwał mnie na dywanik, by spojrzeć mi głęboko w oczy i zapytać kim dla mnie jesteś. Kiedy skończy się ta przepustka, znów trafię do niego, by odpowiedzieć dlaczego dopuściłam do związku Dublina z tobą. A wciąż tego nie wiem.

Przyjął to na stojąco. To wszystko było prawdą. To były te wszystkie sprawy, które sprawiały, że cała jego dusza dygotała, kiedy dolatywał do stacji.

- Robiłem już podobne rzeczy - powiedział cichym głosem. - Mówiłem ci. Czasami musiałem, nie miałem wyboru. Wszedłem w górnym zakresie, ale to ja źle obliczyłem, nie statek. Za długo w doku Vikinga, za mało snu, brak jedzenia - nie byłem na to przygotowany przyznaję się do tego. Ale samotne loty - Lucy to nie Dublin. Naginałem przepisy. Ktoś taki jak ja, musi działać w ten sposób. Czasem trzeba spać, puszcza się autopilota, gdziekolwiek się jest. Działa się na granicy możliwości sprzętu i trzeba go dopilnować, i pracuje się na autopilocie. Musisz to wiedzieć, nawet na Dublinie że wszyscy drobni operatorzy tacy jak ja, wszyscy działamy w ten sposób. To nie wygląda ślicznie, wiem, pomyślałem, że mogę to zrobić. I w końcu zrobiłem to, dzięki szczęściu. Powinienem był was przepuścić na Vikingu, ale chciałem się stamtąd wydostać, a gdybym poczekał aż dostanę zezwolenie - mogli zacząć zadawać pytania. Więc poleciałem, to wszystko.

- A zainteresowanie Dublinem?

Wzruszył ramionami, z ramionami złożonymi na piersi.

- Denerwujesz mnie - powiedziała.

- Ty. Chciałem cię zobaczyć.

Ciężko potrząsnęła głową.

- Większość musi czekać na ten przywilej.

- Niektórzy nie mają aż tyle czasu.

Kolejne wzruszenie ramion, z coraz większym dyskomfortem.

- Nie zostaję zbyt długo w jednym miejscu. I znów odejdę. Siedź cicho do czasu aż odlecisz. Sądzę, że to najlepsze co możesz zrobić w tych warunkach. Kiedy wylecisz, postaram się z tego wydostać. Ale ani słowem nie wspomnę o Dublinie, obiecuję.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego kątem oka.

- Jestem bez przydziału. Rozumiesz - moje zaangażowanie w tę sprawę - może zablokować mój przydział. Na zawsze. To nie jest żart, Stevens. - Podeszła do drzwi, obejrzała się. - Mam do dyspozycji jakieś dziesięć tysięcy. Może zdołam cię tu utrzymać na czysto, jeśli to weźmiesz, zapłacisz opłaty dokowe i wylecisz z Pell. Zrozum, to wszystko co mogę ci dać. Przez kolejny rok będę odrabiać ostatni tysiąc z tych dziesięciu. Ale chcę cię odsunąć od związku z Dublinem. Nie chcę, żebyś znowu wpadł w kłopoty, zanim nie znajdziesz się daleko od naszego ogona.

Potrząsnął głową, czując suchość w ustach. Wewnątrz czuł ból.

- Niech cię diabli, nie możesz dostać nic więcej.

- Nie chcę twoich pieniędzy. Nie chcę twojej pomocy, wydostanę się stąd. Zapłacę co trzeba w dokach i wydostanę się.

- Czym?

- Te trzy tysiące. Może mogę dostać jakiś ładunek na boku. I mam, cóż, może trochę więcej niż to.

- Jaka wartość tego ładunku.?

- To moja sprawa. Odpowiadasz obcym na pytania o zawartość ładowni Dublina? Nie sądzę.

Zacisnęła szczęki.

- Chcę żebyś się stąd wyniósł.

- Powiedz swojemu Staremu, że się wynoszę.

- Mówię ci, że bierzesz te dziesięć tysięcy. Opuścisz Pell z jakimś ładunkiem, będzie wspólny, twój i mój - to przynajmniej będzie dobrze wyglądać. I zapomnisz o długu. Nie próbuj go spłacać. Nie mów o nim, ani o mnie. Albo pójdę do władz stacji.

- Rozumiem - powiedział bardzo cicho. - Wezmę twoją dziesiątkę. I obiecuję ją oddać, choć wątpię, żebyś w to wierzyła. Zresztą nie byłaby to prawda. Wyrzucasz te pieniądze, Reilly. Głęboko wątpię, żebym zdołał opuścić pokład tej stacji.

- Jest tu ktoś, kogo znasz?

- Jest więcej niż prawdopodobne, że jest tu ktoś, kto zna mnie. To ta publiczność, Reilly. Zazwyczaj jestem znacznie cichszy.

- Za co - zapytała ściszając głos - mogą cię posadzić? W najgorszym przypadku?

- Niespłacone długi.

- Mało prawdopodobne, żeby kupiec poszedł z czymś takim na policję. Ale coś innego...

- Nie jestem jednym z Nazwisk. Nie wiedzą, kim mogę być. Pirat. Mogą tak pomyśleć. Ale tym razem powiem ci całą prawdę. Mam dwa tysiące w gotówce, których nie zadeklarowałem. Na interesy w dokach i złoto warte czternaście tysięcy KWS schowane pod panelami. To dlatego uciekłem z Vikinga, jakby mi się paliło pod nogami. Zrozum, ten urzędnik ze stacji... musiałem się zgodzić na ten interes, bo mógł mnie wsadzić. To nie był mój pomysł. Tak więc mam pieniądze. Mogę pokryć opłaty dokowe i mogę kupić ładunek.

- Mając nędzne szesnaście tysięcy w kontrabandzie?

- Myślisz, że dodatkowe dziesięć zmieni sytuację? Nie. A jeśli mnie złapią, możesz być pewna, że zinwentaryzują wszystko co mam. I odkryją, że mam więcej pieniędzy niż powinienem, dziesięć tysięcy w walucie Pell, prawda? Jedno pytanie do komputera, a dostaną numery seryjne banknotów oraz transakcję z twoim nazwiskiem. Wierz mi, znam procedury.

- Założę się, że tak.

- Więc zatrzymaj je. Przy moich problemach ta dziesiątka niczego nie załatwia. Wydostanę się na swój sposób. - Podniósł kurtkę i założył ją, sprawdzając czy w kieszeni nadal są dokumenty. - Sam się zajmę finansami. Pójdę do biur stacji. Ty po prostu ogłoś, że to już koniec i idź pokręcić się ze swoimi kuzynami rozpowiadając że już po wszystkim. Prześpij się z kimś i upewnij się, że wszyscy będą o tym wiedzieć. To uciszy plotki. Wiem, jak zacierać ślady. To też.

- Życzę ci szczęścia - powiedziała i zabrzmiało to szczerze. - Będziesz go potrzebował.

Otworzył jej drzwi. Uśmiechnął się, odzyskując nad sobą kontrolę.

- Dzięki - powiedział i wyszedł z pokoju przed nią, z rękami w kieszeniach i zdecydowanym krokiem.

Czas odwiedzić Lucy. Czas wejść w oczy potęgom, które rządzą Pell i wydostać go z ognia. Albo przynajmniej zmniejszyć płomień. Urzędnicy stacji powinni zdjąć plomby, jeśli tylko zdoła przecisnąć się przez celnika, który może zechcieć dokonać gruntownego przeglądu statku w jego obecności.

Potem wydostać się z Pell, zabierając ile tylko zdoła, zaoszczędzić z gotówki. Może sprawdzić czarny rynek - zawsze jakiś był. W Punkcie Potrójnym zmienić nazwę, Turner i dokonać jakiejś czarnorynkowej transakcji, w którymś z punktów równowagi, mając nadzieję, że nikt nie poderżnie mu gardła. Kupić kolejny zestaw fałszywych dokumentów. Jeśli będzie mógł się stąd wydostać z pieniędzmi i jeżeli... tysiąc rzeczy. Jego umysł znów zaczął pracować, odrzucając Allison Reilly. Mając przed oczyma ponurą rzeczywistość.

Obejrzał się. Stała przy drzwiach pokoju, po prostu patrząc. Przez chwilę opanowało go szaleństwo. Autodestrukcyjny, miała rację. Z drugiej strony, chciał przeżyć, a z jeszcze innej był zmęczony próbowaniem, a coraz trudniej było wymyślić sposoby na przebrnięcie labiryntu... nawet pamiętać jakie kłamstwa powiedział i jak się splatały.

Tu też byli żołnierze. Widział ich... wstrząs. Nie zielono-czarne siły Unii, lecz niebieskie. Milicja Sojuszu. Przypomniał sobie poruszenie na Vikingu i plotki o polowaniu na piratów i naszło go poczucie zmiany czasów, wrażenie, że szczeliny umożliwiające przeżycie drobnicy gwałtownie i nieodwołalnie ulegają zamknięciu.

Miał w tej chwili kartoteki na każdej stacji w Unii, a wkrótce czekała go kartoteka w Sojuszu. Niemal skończyły mu się przystanie.


***

- Co zaszło? - zapytał Curran dołączając do niej w zacienionych drzwiach hotelu, a Allison skrzywiła się na intruza.

- Byłem tam - powiedział Curran wskazując na sąsiedni bar. - Niektórzy z nas odrobinę się tym przejmowali... Kręcili po okolicy. Na wszelki wypadek. Co z nim? Wiesz, że Stary będzie pytał.

- Wraca na swój statek. Obawiam się, że to przypadek fałszywych nadziei. Skończyliśmy.

- Allie, postawili tam straż.

Wyprostowała się, rozwijając złożone dotąd ramiona.

- Jaką straż?

- Na jego statku. Dlatego się zaniepokoiliśmy. Nie zdecydowaliśmy się na wejście i przerwanie ci, ale braliśmy to pod uwagę. To wojsko.

- Coś więcej niż plomby celne? - wysyczała przez zęby.

- Więcej niż cło. Mówią, że na stacji jest jeden z oficerów, Mallory.

- Słyszałam.

- Allie, jeśli go zapuszkują, czy jest coś co mógłby powiedzieć, a nie powinien?

- Nie. - Zdecydowanie skrzywiła się na swojego kuzyna. - Czy ty przyjmujesz jakieś założenia, Currie przyjacielu? Nie mów do mnie Allie.

- Kiedy senior naszej wachty idzie się przespać z człowiekiem, którym interesuje się milicja... zadajemy pytania. Stawką jest trzeci Sternik.

- Nie bądź nadopiekuńczy.

- Takie podziękowanie... Wspieraliśmy cię. Wracaj na statek, prosimy. Natychmiast.

Nic nie odpowiedziała. Przyglądała się coraz odleglejszej sylwetce. Nie było teraz takiego ruchu, jak w dniu głównym. W Pell wyszedł drugi zestaw przestępnodniowy mieszkańców, by pracować i handlować. W przejściach widać było więcej ruchu związanego z przemysłem, niż w dniu głównym. Więcej przechodniów nosiło kombinezony robocze niż garnitury, a ruch w dokach składał się przeważnie z ciężkich transporterów przewożących zbiorniki, przeciskających się przez grupy wracających z imprez kupców.

I żołnierzy.

Oraz obcych. Pell orbitowała wokół żyjącej planety. Na stacji pracowali tubylcy, niewielcy, o ukradkowych ruchach, noszący maski do oddychania wydające przy pracy syczące odgłosy. Byli humanoidalni, pokryci brązowym futrem, a po stacji poruszali się boso, mając podeszwy stóp pokryte zgrubiałą skórą. Dwu z nich przysiadło na kanistrach ustawionych niedaleko wejścia na Lucy i przyglądało się. Zauważyła kolejnego koło barierki ochronnej. Niespodziewanie podnieśli się i odeszli gdzie indziej, znikając w cieniach.

Powoli potrząsnęła głową, ujęła Currana pod ramię i zauważyła resztę jej wachty stojącą nieopodal - Deirdre i Neilla.

- Wracamy - powiedziała.

- Czy on ma broń?

- Nie. Tego jestem pewna. Ale nie ma powodu, żebyśmy tu stali, prawda?


Rozdział 6


Plomba nałożona przez celników wciąż blokowała dostęp do statku. Luk Lucy swoją ciemną jamą odcinał się od innych wejść, radośnie oświetlonych kolorowymi lampami. Tu żadnych nie było, tylko wciąż stojąca barierka celna i ponury, ciemny metal opuszczonej rampy. Lucy nie miała żadnych towarów do załadowania, stojące obok beczki zostały wyładowane przez statek stojący na sąsiedniej kei. Słychać było szum pustego w tej chwili taśmociągu, prawdopodobnie w środku doszło do jakiegoś przy blokowania wyładunku. Tubylczy robotnicy bezczynnie kręcili się w pobliżu... Obce życie, sugestywnie przypominające o możliwościach. Jak dotąd, ludzie nie znaleźli nikogo innego, jedynie zachwycająco łagodnych Dołowców z Pell.

Możliwe, że inni byli gdzieś niedaleko, gwiazdę lub dwie stąd. To mogło się zdarzyć za jego życia, jakiś kupiec, znudzony tym, jak stoją jego sprawy, kierujący swój statek by zbadać nieznane... Ale znalezienie punktów zerowych wymagało prób, a próby wymagały pieniędzy, a tego Lucy nigdy nie miała. Każda trasa, wszystko co było znane w Poza, było oparte na takim może. Może w tym roku, może ktoś... Sandor czerpał rodzaj perwersyjnej satysfakcji z faktu, że niczyje interesy nie były aż tak bezpieczne.

Ten lot go szarpnął. I tym razem był to pogrom. Stanowił zagrożenie, ryzyko. Pomyślał o Allison Reilly i zrozumiał, że wszystko co powiedziała było prawdą.

Może powinien był przyjąć te pieniądze. Cokolwiek, co mógł dostać.

Szedł wzdłuż linii wysokich beczek, nie widząc nic poza swoją trasą. Dołowcy zerkali na niego z półki nad zbiornikami, ale nagle usunęli, się z widoku. Obejrzał się, idąc w cieniu coraz bliżej do wejścia. Lucy nie stanowiła dla celników dużego problemu, nic co zasługiwało na tyle zamieszania, ile odmalowały jego lęki. Prawdopodobnie - miał na to najszczerszą nadzieję - wysłali jakiegoś młodszego agenta, by przebrał się i przeszedł przez ładownie zweryfikować jego oświadczenie o pustym statku. Panele, pod którymi ukryte było złoto, niczym nie wyróżniały się spośród setek innych w pustej jaskini kiepsko oświetlonej ładowni. Popatrzyli, to wszystko, zeszli ze zmiany - teraz był dzień zamienny.

Minął koniec linii beczek i nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z dwoma żołnierzami w niebieskich uniformach. Mrugnął, przez chwilę wytrącony z równowagi, wzruszył ramionami i zatoczył się w inną stronę, gwałtownie straciwszy ochotę na kręcenie się w okolicy bariery celnej.

No cóż. Wszędzie zbyt wiele wojska. Na Vikingu i tutaj. Wyprostował ramiona i wytłumaczył rozdygotanym nerwom, by się uspokoiły. Lepiej będzie pójść do biur i wyjaśnić sprawę, a nie próbować zabezpieczeń tutaj. Wciąż szedł lekkim krokiem, pewniejszym, od kiedy udało mu się wydobyć z szoku. Wbił ręce w kieszenie i obejrzał się, znów anonimowy pomiędzy przejeżdżającymi transporterami i przechodniami, z których większość stanowili próżniowcy i pracownicy doków. Wzdrygnął się, kiedy grupka mieszkańców stacji zaczęła wskazywać w jego kierunku, rozmawiając między sobą. Ale tłumy głównego dnia znikły: mieszkańcy stacji, którzy oglądali jego twarz w przekazach telewizyjnych poszli do łóżek, zastąpieni przez zmianę dnia przestępnego. Nikt go nie zaczepiał. Zablokował Wcześniejsze doświadczenia, wytłumił koszmar dokowania i noc z Allison Reilly, i ponownie skupił się, przywracając tym do porządku. Mógł być na dowolnej stacji, w dowolnej chwili swojego życia. Wielokrotnie robił podobne rzeczy. Kolana wciąż miał jak z gumy, ale był to efekt głodu. Wyłowił z kieszeni zgniecioną kanapkę - mimo wszystko był to rozsądny pomysł. Zjadł ją na śniadanie; przegryzając pełne kęsy suchej, pogniecionej kanapki szedł ze strefy załadunkowej do biur znajdujących się w sektorze niebieskim.

Koncern kazał mi zabrać złoto na wszelki wypadek sir - fundusz osobisty, nie przeznaczony do handlu, z wyprzedzeniem zaczął przygotowywać sobie argumenty na każdą ewentualność, z którą mogą wyskoczyć. Niewyjaśniona sytuacja polityczna, sir, wojsko...

Nie. Może nie było dobrym pomysłem powoływać się na tę konkretną przyczynę, chyba żeby musiał. Niewyjaśniona sytuacja polityczna była wystarczająco dobra.

A przy odrobinie szczęścia w ogóle nie znaleźli tego złota, i może uda mu się spłacić należności za dok i wydostać się stąd, dla zachowania pozorów próbując załatwić sobie ładunek. Lepiej będzie nie kontaktować się tu z czarnym rynkiem: było prawdopodobne, że wylatując przejdzie ściślejszą kontrolę niż przy przylocie. Ale w Punkcie Potrójnym mógł ponownie zmienić nazwę Lucy i zaryzykować zniszczenie statku albo poderżnięcie gardła prowadząc interesy w punkcie równowagi, bez celników i policji. Potem dzięki kłamstwom dostać się w jakieś miejsce w rodzaju Wessona i poczekać na statek, który zgodzi się handlować z wolnym strzelcem, albo jeszcze lepiej, z innym drobnym kupcem, który może sprokurować fałszywe dokumenty. Ryzykowny interes. Jeszcze bardziej, gdy weźmie się pod uwagę węszące wojsko. Operacja mająca na celu uszczelnienie dziur, dzięki którym funkcjonowali piraci, mogła przy okazji uniemożliwić działanie drobnym kupcom.

Unia i Sojusz współdziałające ze sobą. Tego nigdy nie przewidział.

Przełknął ostatni kęs suchej kanapki, zawinął opakowanie i schował je do kieszeni, odruch człowieka często przebywającego w nieważkości. Przed sobą miał śluzę sekcji, obszar biur, dok wojskowy, gdzie obecność milicji jeszcze bardziej rzucała się w oczy. Rozejrzał się po umieszczonych nad głowami znakach, by odnaleźć właściwe miejsce, w końcu zlokalizował biuro cła przylegające do kierownictwa doków i wszedł do środka. Zbliżał się już dzień główny. Wewnątrz stała kolejka petentów, próżniowców i oficerów statków, każdy z własnymi problemami. Znak skierował go do osobnego okienka, obsługującego procedurę zwolnienia statku.

Wydobył dokumenty z kieszeni i przedstawił je we właściwym stanowisku, gdzie młoda kobieta spojrzawszy mu głęboko w oczy przyjrzała się identyfikatorowi i fałszywym papierom Lucy.

- Kapitanie Stevens, jest dla pana wiadomość.

Wywołało to szybsze bicie serca, reakcja na każdą anomalię w miejscu tego typu.

- Jaki statek?

- Chwileczkę sir, - Odeszła od kontuaru zabierając ze sobą dokumenty. Ogarnął go strach graniczący z paniką. Mając dokumenty prawdopodobnie mógłby stąd wybiec...

Nie. Nie zrobiłby tego. Z plombą na Lucy nie miał gdzie uciekać. Od statku oddzielała go teraz długa lada, kilku urzędników i grupka petentów. Wszczynanie awantury ściągnęłoby na niego uwagę. Oparł się, kładąc ręce na ladzie, w wystudiowanej pozie oczekiwania i rozdrażnienia, wciąż mając słabą nadzieję, że może to pożegnalna wiadomość od Allison Reilly (ale ona by tego nie zrobiła, nie chcąc mieć z nim żadnego związku) - że oddadzą mu dokumenty i otworzą mu jego luk. Przeklinał się za zgodę na tę plombę; ale był zmęczony, myślami był przy Allison Reilly, a umysł nie pracował już jak kiedyś.

Wróciła urzędniczka. Serce znów skoczyło. Pochylił się, podkreślając swój mizerny wygląd.

- Naprawdę jestem zmęczony - powiedział. - Chciałbym odebrać tę wiadomość później, jeśli można. - Powinien był powiedzieć to od razu. To, że w końcu o tym pomyślał, zachęciło go. Ale kobieta spojrzała ponad jego ramieniem na kogoś kto podszedł od tyłu, ostrzegając go. Odwrócił się, stając przed policjantem.

Nie taki scenariusz sobie zaplanował - plecami do kontuaru, w biurze pełnym ludzi niezwiązanych z tą sprawą; żadnej broni w kieszeni, a dokumenty Lucy w cudzych rękach i z zamkniętym statkiem.

- Kapitanie Stevens - odezwał się policjant - kierownik doków chce pana zobaczyć.

Jego twarz zbielała. Poczuł, że się poci.

- To dzień przestępny.

- Tak jest. Pójdzie pan?

- Czy coś jest nie w porządku?

- Nie wiem, sir. Poproszono mnie, żebym zaprowadził pana do biura.

- Cóż. Wie pan co, za chwileczkę będę gotów. Muszę tu coś załatwić z celnikami.

- Mam rozkaz doprowadzić pana natychmiast. Jeśli pan pozwoli, sir.

- Niech pan zrozumie, mają tu moje dokumenty... Proszę pani, gdybym mógł dostać z powrotem moje papiery... - Odwrócił się w stronę lady, spodziewając się natychmiastowej reakcji w postaci ciężkiej ręki i kajdanek. Mimo wszystko spróbował, a kobieta podała mu dokumenty, które natychmiast zaczął chować do kieszeni na piersi. Oficer zatrzymał ten ruch chwytając go za nadgarstek i delikatnie poklepał go po kurtce, ruchem, który mógł umknąć nawet najbliżej stojącym petentom. Obmacał również pozostałe kieszenie.

- Wszystko w porządku, sir - powiedział policjant. - Proszę teraz ze mną.

Wsadził papiery do kieszeni, odsunął się od lady i poszedł. Policjant nie trzymał go, po prostu szedł obok. Ale nie miał gdzie uciekać na Pell.

- Tędy. - Oficer poprowadził go nie do głównych wind w wewnętrznym korytarzu, ale do małej windy technicznej w doku. Czekał tam drugi policjant, trzymając otwarte drzwi.

- Sądzę, że mam prawo wiedzieć o co w tym wszystkim chodzi - zaprotestował Sandor, niepewny, czy prawa Unii obowiązywały również tutaj, po tej strome granicy.

- Nie wiemy - odpowiedział starszy stopniem i wprowadził go do windy razem, z drugim policjantem, zamykając drzwi. - Sir.

Winda ruszyła w górę z przyspieszeniem zginającym kolana i zawiozła ich dwa, cztery, sześć, osiem poziomów wyżej. Sandor osłonił dłońmi kieszenie - odruch. Zdał sobie sprawę z tego co zrobił, ale już świadomie zostawił dłonie na miejscach. Otworzyły się drzwi, wypuszczając ich na pokryty dywanem korytarz. Jeden z policjantów odpiął od pasa detektor i przeskanował Sandora od stóp do głów, podczas gdy drugi blokował mu możliwość ruchu.

- Wszystko w porządku - stwierdził oficer zwalniając go. - Proszę wybaczyć, sir.

Może miał prawa, które zostały w ten sposób naruszone. Nie był pewien. Pozwolił im ująć się za ramię i poprowadzić urządzonym w korporacyjnym stylu korytarzem, z naturalnym włóknem na podłodze i fantastycznymi rzeźbami stojącymi pod ścianami. Taka ilość ukazanego jawnie bogactwa onieśmielała go, zwłaszcza że był tak daleko od Lucy i nie miał pojęcia, jak do niej wrócić. Może był to efekt szoku wywołanego trzema powiązanymi skokami, które wykonał lecąc tutaj, może było to coś innego. Jego umysł nie pracował tak jak powinien, albo brakowało mu możliwości, nad którymi mógłby pracować. Był obdarty i wyświechtany, zupełnie nie na miejscu, tak samo jak byłby nie na miejscu w eleganckich korytarzach Dublina. Zagubiony. Urzędowały tu pieniądze, które normalnie, ignorowały niedogodności w jego skali, a on zastanawiał się nad wykłócaniem o trzytysięczny kredyt w miejscu, gdzie obracano milionami...

Jeden z policjantów wysunął się do przodu i za pomocą swojej karty otworzył drzwi, wpuszczając go do biura, w którym stał żołnierz milicji z dużym, nieprzyjemnym karabinem przy boku. Oprócz tego było tam jeszcze dwu oficerów bezpieczeństwa stacji i mężczyzna Przy biurku, który mógł być sekretarzem czy urzędnikiem.

- Proszę wejść - powiedział ten ostatni, wciskając Przycisk na konsoli biurkowej. Żołnierz otworzył drugie drzwi, a Sandor zawahał się, kiedy policjanci nie wykonali ruchu w tamtą stronę.

- Niech pan idzie - zachęcił go oficer, więc ruszył niepewnie przez krótki korytarzyk do dużego pomieszczenia wypełnionego stołem w kształcie litery U.

Wszystkie miejsca były zajęte, w większości przez siwowłosych stacjonerów na odmładzaczach, ale były wyjątki. Jednym z nich była kobieta siedząca w centrum - bardzo ładna, w drogim, zielonym kostiumie. A obok niej siedział drugi oficer milicji w niebieskim uniformie blondyn z jasnymi oczyma.

- Dokumenty - odezwała się kobieta w środku. Sięgnął do kieszeni i podał je agentowi ochrony stojącemu przy wejściu, który podszedł do szczytu stołu i podał je kobiecie. Rozłożyła je przed sobą i uważnie przestudiowała.

- Z jakiego powodu zostałem wezwany? - ośmielił się odezwać Sandor, ani głośno ani agresywnie. Ale nie wydawało się, żeby próbowanie któregoś z tych podejść było dobrym pomysłem. - Kazali mi tu przyjść. Nie powiedzieli czemu.

Przekazała dokumenty siedzącemu obok oficerowi milicji. Podniosła wzrok, złożywszy ręce na stole.

- Elene Quen-Konstantin - przedstawiła się - kierownik doków Pell.

Przypomniał sobie, co mówiono o tej kobiecie, która przeciwstawiła się całej flocie Unii. Przełknął swoje niewypowiedziane kłamstwa, dostosowując się do jej poziomu.

- Pojawiły się pewne wątpliwości, kapitanie Stevens, dotyczące pańskiej działalności. Ze zrozumiałych względów jesteśmy tu nieco drażliwi. Trafiło do nas zgłoszenie od pewnego kupca, który twierdzi, że wygnano pana z Marinera, pod innym nazwiskiem. Zarzutów nie wyszczególniono. To plotka. Nie musi pan odpowiadać na te zarzuty. Ale zamierzamy to sprawdzić. Jesteśmy tu dosyć ostrożni. Musimy być, biorąc pod uwagę okoliczności, których z pewnością nie muszę panu wyjaśniać. Pański koncern otrzyma odszkodowanie za wszelkie wynikłe opóźnienia, a koszty utrzymania statku w doku i pańskiego pobytu w hotelu na czas śledztwa zostaną pokryte z naszej kieszeni. Oczywiście pod warunkiem, że nie pojawi się coś, co podeprze zarzuty.

Utrzymanie kolan nieruchomo wymagało wielkiego wysiłku.

- Powinniście mieć coś więcej niż plotkę, żeby uzasadnić konfiskatę. I zepsucie mojej reputacji - jak to naprawić?

- To przestrzeń Sojuszu, kapitanie. Nie jest pan już na terytorium Unii. Władza Sojuszu. Przyleciał pan tu z własnej woli, bez wizy, na co pozwalamy. Ale żeby prowadzić działalność na tym terenie, musi pan ją mieć. Osobiście pana przepraszam za niewygodę i zapewniam, że śledztwo będzie krótkie, najwyżej trzy dni. Jest tu kilku kupców z Marinera, będziemy z nimi rozmawiać. Ma pan prawo wiedzieć, jak postępuje śledztwo i skonfrontować skargi i świadków, których zeznania będą pana obciążać. Ma pan prawo do obrońcy; pański koncern zostanie obciążony honorarium, ale jeśli zarzuty okażą się nieprawdziwe, Pell pokryje wszystkie...

- Nie prowadzę tego rodzaju działalności. - Do jego głosu przedarła się panika. To nie było mądre. - Jestem niezależny, pod parasolem Wyatt. Sam pokrywam swoje koszty, i ledwie wyrabiam. To mnie zrujnuje. Nie stać mnie na ten czas, nawet na kilka dni. To zniszczy ten niewielki zysk, który osiągam i wepchniecie mnie prosto w spiralę strat. Zajmą mój statek...

- Kapitanie Stevens, jeśli pozwoli mi pan skończyć...

- To wszystko zostało sfabrykowane przez jakiegoś innego drobnego kupca, który chce usunąć konkurencję.

- Kapitanie, to nie jest sąd. Ma pan prawo do konsultacji prawnej zanim zacznie pan wygłaszać oświadczenia, albo kogoś oskarżać, i doradzałabym ostrożność. Za zniesławienie i fałszywe oskarżenia obowiązują kary, a statek, który pana oskarżył podlega takim samym ograniczeniom, i również zostanie obciążony kosztami, Jeśli oskarżenia okażą się być składane w złej wierze.

- A gdzie mam zasięgnąć porady? Nie mam funduszy. Tylko te należące do kompanii. Co powinienem zrobić?

Quen spojrzała w dół stołu, po lewej. Ktoś kiwnął głową.

- Biuro Radcy Prawnego pomoże panu wybrać obrońcę.

- Oraz będzie mnie oskarżać?

- Kapitanie, Pell jest jedynym światem na terytorium Sojuszu... chyba że chce pan przenieść proces na Ziemię. Albo poddać się ekstradycji na Marinera. Na przesłuchaniu może pan tego zażądać. Ale przydzielony panu obrońca zrobi to nie wcześniej, niż będzie pan miał szansę rozważyć wszystkie okoliczności. Powtarzam, to nie jest przesłuchanie. Informuję tylko pana formalnie o tym, że złożono przeciwko panu oskarżenia, ogólne i niesprecyzowane, ale wystarczające by wzbudzić zainteresowanie stacji i podjąć śledztwo. Szczególnie biorąc pod uwagę, że posiada pan numer rejestru Unii i nie jest pan obznajomiony z prawem Sojuszu, sugerowałabym powstrzymanie się od komentarzy do czasu, aż będzie pan miał prawnika.

- Nie jestem waszym obywatelem.

- Zakładam, że chce pan uzyskać rejestrację w Sojuszu, bez czego niemożliwy jest handel tutaj. Z jednej strony, będzie pan chciał wykazać fałszywość zarzutów; a z drugiej, jeśli dowiedzeniu ulegnie ich fałszywość, jeśli ustali się pańską kartotekę, wtedy uzyskanie rejestracji będzie czystą formalnością. Więc jeśli oskarżenia są bezpodstawne, to cała ta sprawa może panu zaoszczędzić mnóstwo czasu, który spędziłby pan oczekując na formularze i ekspertyzy - a wszystko to, dodam - na koszt stacji. Jeśli miał pan nadzieję wyczyścić dokumenty i dostać ładunek w czasie trzydniowego postoju w normalnych warunkach, to obawiam się kapitanie, że był pan w błędzie.

- Jeśli zostanie to przeprowadzone w trakcie śledztwa, a nie po jego zakończeniu... - zagrał na pojednanie i przyjął luźniejszą postawę, czując jednocześnie strużkę potu cieknącą mu po twarzy.

- Raczej tak. Zapewniam pana, że będzie to prowadzone równolegle.

- Doceniam to. - Złożył ręce za plecami i spróbował wyglądać na uspokojonego. Czuł się chory. - Wobec tego, gdzie powinienem się zatrzymać? Chciałbym mieć dostęp do mojego statku.

- Jeszcze nie.

- Czyli jakiś pokój w dokach?

- W dowolnym hotelu klasy B.

- Kapitanie - odezwał się oficer milicji. Głos ściągnął jego wzrok w tamtą stronę. Niebieski mundur - było w nim coś nie tak. Był obcy. Nie był przyzwyczajony do obcych. Nigdy nie wyobrażał sobie, że mogą istnieć jakieś siły wojskowe poza Unią, która obejmowała cały cywilizowany świat. Miał na ramieniu emblemat w postaci promieni słonecznych, i kilka czarnych belek na mankietach.

- Komandor Josh Talley, Siły Sojuszu. Pytam pana oficjalnie - po co pan tu przybył?

- Handel.

- Za co?

- Czy to - zapytał Sandor, patrząc ponownie na Quen - jedna z tych rzeczy, z którymi powinienem poczekać na prawnika, zanim udzielę odpowiedzi? Nie sądzę, żebym musiał upubliczniać swoje interesy.

- Nie ma pan obowiązku odpowiadać. Proszę użyć rozsądku.

Pomyślał o tym - popatrzył z powrotem na Talleya: konkretny, o wojskowej postawie, zimny i czysty, z twardością, której nie widział u żadnego kupca z jakim się spotkał. Obserwował Sandora uważnie i bez mrugnięcia okiem, denerwując go.

- Do protokołu - powiedział - koncern daje mi pewną swobodę. Robiłem trasę z Vikinga na Fargone, ale było to nieopłacalne, więc pomyślałem, że mogę poszerzyć nieco moją działalność, ustanowić konto tutaj i zarobić więcej na lotach przez granicę... mój rozsądek. Mam pewien margines, w ramach którego mogę operować. Przeniosłem go. Przenoszę.

- Jak duży margines, kapitanie? Trzy tysiące, które pan zadeklarował? I chce pan konkurować z większymi, szybszymi statkami? Jesteśmy zainteresowani ekonomią pańskich działań. Co pan przewozi, jeśli może pan dostać ładunek? Małe przedmioty - o dużej wartości i niewielkiej masie?

Nagle pokój zrobił się zbyt ciasny, a powietrze nieznośnie gorące.

- Nie mogło mi iść wiele gorzej niż tam gdzie byłem to wszystko. Owszem, przewożę tego typu rzeczy. Nadwyżki stacji. Pocztę. Licencjonowane medykamenty. Wyłącznie czyste towary. Liofilizowane jedzenie, czasem pasażerów, którym się nie spieszy i nie stać ich na nic lepszego. Owszem, jestem powolny.

- A KWS jest zainteresowane w bazie operacyjnej na Pell?

Zastanowił się nad odpowiedzią, usiłując przypomnieć sobie co mógł powiedzieć przez radio, kiedy zgłaszał się przylatując.

- Sir, powiedziałem już - to moje własne ryzyko. Pomyślałem, że będę mógł dostać jakiś ładunek na stacji. Słyszałem, że dobrze tu idzie.

- Kapitanie, niech się pan dowie czegoś o prawie Sojuszu. Odpowiedzialność prawna i ryzyko pańskiej operacji nie zostawiają zbyt wiele miejsca na zysk, a bardzo wątpliwe wydaje mi się, żeby pański koncern powierzył tego typu krok niezależnemu operatorowi.

- To nie jest decyzja Kompanii. To proste przeniesienie konta operacyjnego. - Robił się zdesperowany i próbował to ukryć udając oburzenie. - Nigdy nie naruszyłem prawa i przyleciałem tu w dobrej wierze. Po stronie Unii nie zabrania tego żaden przepis.

- To prawda, że ustalenia finansowe po obu stronach granicy są... luźne. A pan podpada pod nietypową kategorię. Widzę, że jest pan doskonałym prawnikiem-praktykiem, jak większość drobnych kupców. I przypuszczam, że gdybyśmy poddali ekspertyzie pański dziennik pokładowy i księgi, okazałoby się... że nie istnieją, pomimo nakazujących to przepisów. Nie trzyma pan więcej zapisów niż mazianowcy. W praktyce bardzo trudno jest odróżnić drobnego operatora od tego typu statków - na podstawie jakości przechowywanych zapisów. Co pan na to powie, kapitanie? Czy to może wpływać na ekonomię pańskiego lotu przez granicę?

Jeśli jego życie kiedykolwiek miałoby się zakończyć ze strachu, byłoby to wtedy, pod tym cichym, precyzyjnym głosem i twardym spojrzeniem. Serce tak mocno uderzało o żebra, że miał problemy z oddychaniem.

- Powiedziałbym, sir, że nie jestem piratem, a fakt, że moją rodzinę zabili ludzie Maziana sprawia, że niełatwo przyjmuję tego typu porównania.

Talley nawet nie mrugnął, w oczach nie było widać też cienia żalu.

- Wciąż nie widzę zasadniczej różnicy.

- Lucy nie przewozi dość uzbrojenia, by sama się obronić. - Powiedział to głośniej, ale natychmiast przyciszył się do poziomu konwersacji, nie pozwalając sobie na utratę kontroli. - Przyznaje pan, że nie jest szybka. Więc w jaki sposób miałbym być piratem?

- Trudno, żeby nosiciel Maziana podleciał do stacji na handel czy konwersację. Ale istnieje sposób, dzięki któremu mazianowcy handlują ze stacjami, dokonują zwiadu i sprawdzają przebywające tam statki, wyszukując te bogate i wyłapując je w pomiędzy. Bez wątpienia drobne statki pasują do tego obrazu, handlując w punktach równowagi, odbierając ładunek, podrabiając pieczęcie. Zna pan może tego typu jednostki?

- Nie, sir.

- Pańska Lucy potrafi poruszać się szybko, kiedy jest pusta.

- Może pan dokonać inspekcji...

- Jesteśmy tu niezwykle zaangażowani. Wrogie panu plotki zawierają oskarżenie o piractwo.

- To nieprawda.

- Informuję pana, że Flota Sojuszu prowadzi własne śledztwo, niezależne od Kierownictwa Doków Pell. Śledztwo to zajmie więcej niż trzy dni. W praktyce będzie gruntowne, a to oznacza nakaz rewizji, razem z profilem pańskiego statku i numerów seryjnych jego wewnętrznych komponentów oraz skan pańskiej siatkówki oka i głosu, które zostaną pobrane, zanim wróci pan do doków, i które kanałami dyplomatycznymi i wojskowymi ostaną przekazane Koncernowi Wyatt Star i na Marinera. Jeśli okaże się to konieczne, pańskie dane zostaną rozpowszechnione do wszystkich portów po stronie Unii i Sojuszu, zarówno istniejących jak i przyszłych. Ale od chwili zdjęcia skanów nie będzie pan z naszego powodu zatrzymywany.

- A co jeśli jestem niewinny? Z jakimi kłopotami mnie zostawicie? Przez coś takiego mogę zginąć, za nic, jeśli jakiś głupi urzędnik wciśnie niewłaściwy klawisz i wyciągnie to. Lub jakiś statek, który spotka mnie w punkcie równowagi i wydobędzie to z bazy danych. Wystawiacie mnie na cel. - Rzucił zdesperowane spojrzenie w stronę Quen. - Czy mogę się od tego odwołać? Czy mam jakiś wybór?

- Operacje wojskowe - powiedział Talley - nie podlegają sądom cywilnym. Może pan zaprotestować przez zgłoszenie do Rady Sojuszu, albo przez sąd wojskowy. Oba są dostępne na Pell, choć rada właśnie skończyła swoje kwartalne zebranie i jest w trakcie rozpraszania się, w miarę jak odlatują statki. Musiałby pan być na następnym posiedzeniu, za około trzy miesiące od dzisiaj. Sąd wojskowy byłby dostępny w przeciągu miesiąca. Powstrzymalibyśmy procedurę w obu wypadkach, dostarczono by panu pomoc prawną razem z utrzymaniem i powstrzymaniem opłat portowych, gdyby chciał pan wykorzystać ten przywilej. Może pan też prosić o przedłużenie czasu, jeśli chciałby pan wezwać świadków. Obrona, zrobiłaby to dla pana.

- Zobaczę, co powie obrońca.

- Tak będzie najlepiej - powiedziała Quen. Wszedł pomocnik, okrążył stół i podał jej jakiś papier. Przeczytała go i cicho wymieniła z kurierem kilka słów, składając ręce na dostarczonej przez niego kartce.

- Ktoś chce się włączyć w pańską sprawę, kapitanie Stevens, jeśli zechce pan zaakceptować.

- Nie rozumiem.

- Reilly z Dublin Again zaoferowali pomoc swojego pokładowego prawnika. Jest to akceptowalne na Pell.

Krew spłynęła mu do stóp.

- Czy mogę sam decydować w tej kwestii?

- Absolutnie.

- Chciałbym z nimi porozmawiać.

- Myślę, że nasze spotkanie można już zakończyć, jeśli nie liczyć pańskiego spotkania z wojskową procedurą identyfikacyjną.

- Ale może wcale nie chcę przez to przechodzić. Może... - Przerwał. Wpatrywał się w niego rząd kamiennych twarzy.

- Kapitanie - powiedział Talley. - Ma pan prawo opierać się temu. Wojsko ma prawo pana aresztować. Pański obrońca może pana odwiedzić w areszcie i tam udzielić panu porady. Jak pan chce.

Pomyślał o więzieniu, o dublińczyku przychodzącym go uwolnić, jednym z tych hardookich kuzynów Allison.

- Nie - powiedział. - Pójdę na tę identyfikację.

- Więc to załatwi sprawę - powiedziała Quen i spojrzała w bok na Talleya. Ten kiwnął głową, jednym oszczędnym ruchem.

- Tak więc wystarczy - potwierdziła. - Mamy nadzieję, kapitanie Stevens, że nie chodzi tu o nic więcej, niż o pomyłkę. Może się pan zwrócić do rady w ogólności. Wysłuchamy pana. Ale radziłabym panu porozmawiać wcześniej z obrońcą. I przygotować oświadczenie z jego pomocą.

- A więc wstrzymam się z tym.

- Kapitanie - odezwał się Talley. - Proszę udać się za oficerem.

- Sir - odpowiedział, cicho i precyzyjnie. - Madame. - Odwrócił się i wyszedł z oficerem ochrony, przez to samo biuro i hall, usiłując pomimo zmieszania zapamiętać gdzie jest. Zgubił się; uległ panice w korytarzach, które geometrią odbiegały od prostego okręgu, takiego jak na Lucy.

W końcu korytarza znajdował się niewielki pokój z dwoma biurkami i ladą pełną różnych urządzeń. Stał czekając; pojawił się technik w niebieskiej bluzie milicji.

- Pełna identyfikacja - powiedział oficer, a technik zajął się nim, przeprowadzając po kolei wszystkie skany, łącznie z pobraniem próbki tkanki.

A więc stało się, nieodwołalnie. Informacja została zebrana i wyślą ją. Technik podał mu kubek zimnej wody i nalegał by usiadł. Odmówił. Może to jego wygląd zyskał mu współczucie. Nie zdołał udawać obojętności - Popatrzył na oficera, do którego podszedł towarzysz.

- Ktoś na pana czeka - powiedział drugi z nich - tam przy windzie.

Allison. Pomyślał o nowym kryzysie swoich spraw. Powinien był zgodzić się na więzienie, powinien był odmówić skanowania. Wszystko zepsuł. Ale zamknięcie - bycie zamkniętym w celi, żeby mogli się na niego gapić dublińczycy, bycie zamkniętym w ciasnych ścianach stacji, w miejscu którego nie znał...

Oficer wskazał na drzwi i otworzył je dla niego, wskazując w lewą stronę korytarza.

- Za rogiem i prosto.

Poszedł, skręcając na rogu i zatrzymał się na widok postaci ubranej w niebieski kombinezon, stojącej koło windy - mężczyzna, którego nigdy jeszcze nie spotkał.

Ale dublińczyk. Podszedł, a młody ciemnowłosy mężczyzna przywitał go zimnym, wrogim spojrzeniem. Naszywka na kieszeni umieszczonej na szerokiej i potężnej klatce piersiowej głosiła C. REILLY.

- Curran Reilly - przedstawił się dublińczyk.

- Gdzie jest Allison?

- Nie twój interes. Jesteś w trakcie wpadania w kłopoty. Słyszysz?

- Kieruję się do kantoru. Żadnych kłopotów nie szukam.

- Czekaj. - Ręka wystrzeliła blokując mu dostęp do przycisku wywołania windy. - Masz jakichś wrogów w porcie, Stevens?

- Nie - odpowiedział, opierając się impulsowi, by uderzyć. - Nikt o kim bym wiedział. Jaki jest twój procent?

Curran Reilly sięgnął do kieszeni swojego kombinezonu i wydobył z niej kilka żetonów kredytowych, ciskając nimi w niego, a Sandor złapał je odruchowo.

- Masz. Zjedz śniadanie i weź pokój w tej samej noclegowni, co poprzedniej nocy. Nie idź do kantoru. Ani nigdzie w pobliże biur stacji. I nie podpisuj niczego, czego już nie podpisałeś.

- Zeskanowali mnie.

- Wielka pomoc. Naprawdę wspaniale.

Popatrzył w ciemne, gniewne oczy i uspokoił się, bojąc się odejść.

- Jak mam znaleźć to miejsce? Zgubiłem się.

Dublińczyk sięgnął i wcisnął przycisk wywołania windy.

- Zaprowadzę cię.

- Gdzie jest Allison?

- Nie przeceniaj swojego szczęścia, facet.

- Powinno być kapitanie, i pytam gdzie jest Allison. Czy ma kłopoty?

- Kapitanie - wysyczał dublińczyk, na wpół drwiąco, a wyraz niechęci na jego twarzy jeszcze się pogłębił. - Jej sprawy to jej sprawy, nie pańskie, jak panu powiedziałem. Stara się ochronić pańską skórę, a jestem tu nie dlatego, że odpowiada mi towarzystwo.

- Ona nie wydaje żadnych pieniędzy...

- Myślisz tylko o jednym, co? Pieniądze. Jesteś cholerną dziwką portową.

- Idź...

- Zamknij się. Zdasz się na naszą łaskę i będziesz robił, co ci powiemy. - Nadjechała kabina i otwarły się drzwi. Dublińczyk przytrzymał mu je kiedy wsiadał, podczas gdy furia oślepiła go tak, że widział jedynie poblask świateł i ledwie zdał sobie sprawę, że nie byli w windzie sami. Curran Reilly wsiadł za nim, drzwi windy zamknęły się za nim i kabina ruszyła. Po drugiej stronie pomieszczenia stała para młodych dziewczyn opierając się o poręcz, był też jakiś starszy mężczyzna w rogu. Sandor wsadził ręce do kieszeni i poczuł w lewej pieniądze Reillych, razem z opakowaniem od kanapki. Wciąż pulsowała w nim adrenalina, a Curran Reilly stał po jego prawej jak statua. Dziewczyny szeptały coś, osłaniając usta dłońmi,, chichocząc.

- To on - wyłapał, i wpatrywał się wprost przed siebie, czując jak przerażenie tłumi gniew, bo jego twarz była znana wszędzie. I musiał przełknąć cokolwiek, co zrobi czy powie ten dublińczyk, bo nie pozostała mu żadna inna nadzieja.

Jeśli Reilly sami nie szykowali zemsty za rysę na ich Nazwisku.

Długa, powolna podróż na Dublinie, ostrzegła go Allison, jeśli wejdzie w drogę jej kuzynom. Zemsta mogła oczyścić skalaną nazwę Dublina, kiedy wieść o tym rozejdzie się w dokach.

Ale poszedł gdzie mu powiedziano. Dostatecznie dobrze wiedział co oferował aparat sprawiedliwości stacji.


Rozdział 7


Było to zebranie komitetu wykonawczego Dublina, a być przedmiotem obrad tego ciała nie było niczym przyjemnym. Siedemdziesiąt sześć osób z czynnej załogi i na emeryturze... Stary we własnej osobie, siedzący na środkowym miejscu przy stole kapitańskim, który stał frontem do reszty pomieszczenia: Michael Reilly, siwowłosy i na odmładzaczach, które zamroziły go gdzieś w okolicach biologicznej czterdziestki. Madame siedziała w pierwszym rzędzie za miejscami Sterników w dużej sali, która, kiedy nie służyła jako sala posiedzeń, pełniła funkcję klubu dla przydziałowców. Z Madame była reszta Łączności. Skan siedział po drugiej stronie przejścia, za resztą Sterników. Byli tam Megan, Geoff i inni. Allison siedziała z beznamiętnym spokojem, mając złożone ręce i starając się wyglądać swobodnie przed całą potęgą Dublina, przed matką, ciotkami, babkami i kuzynami o kilku stopniach pokrewieństwa. Była aż nazbyt świadoma pustego miejsca za nią, na którym powinien siedzieć Curran, Sternik 22 i brakującej Deirdre z 23. Na dwudziestym czwartym siedział Neill i starał się wyglądać równie niewinnie jak ona. Stary i reszta kapitanów mieli przed sobą na długim stole stos papierów. Dość dobrze znała zawartość większości z nich. Nie wszystkich, i to ją martwiło.

I na skinięcie Starego podszedł Will, który był starszym prawnikiem rodziny, pochylił się nad stołem i mówił coś cicho do wszystkich kapitanów. Pochylone głowy, zaciśnięte wargi, długa, powolna konwersacja, podczas której w całym pokoju nikt nawet nie zaszeleścił kartką. Reszta rady z zapartym tchem próbowała coś podsłuchać; a wyłapane słowa brzmiały jak dokumenty, odpowiedzialność, piractwo i Siły Unii.

Will wrócił w końcu na swoje miejsce, a rada kapitanów poprawiła swoje papiery. Allison z wysiłkiem powstrzymywała się przed nerwowym splataniem dłoni. Miała zawiązane na supeł wnętrzności i w jakiś sposób czuła za plecami matkę, która musiała mieć poważne wątpliwości co do poczytalności swojej córki. Ludzie nigdy nie opuszczali swoich statków. Rodziny trzymały się razem przez całe życie a córki i synowie byli tutaj, na zawsze. Z pewnością została jeszcze Connie - czekająca gdzie indziej, nie mająca przydziału i prawa wstępu na tę naradę. Byli przyjaciele i kuzyni, wsparcie Megan na ciężkie chwile. Allison czuła się odrętwiała, przekonana że dopuszcza się zdrady więcej niż jednego rodzaju - ale i tak nie mogła z tego zrezygnować, tak jak nie mogła przestać oddychać. Wygra czy przegra, na zawsze będzie naznaczona próbą.

- Nie cała twoja zmiana, dwadzieścia jeden - odezwał się Stary - jest tu obecna.

- Sir - odpowiedziała cicho - są zaangażowani w rozwiązanie sytuacji z Lucy. Zanim wymknie się spod kontroli.

- Wstrzymam się od komentarza - powiedział Stary. Litościwie.

- Tak jest, sir.

- Zamierzam zatwierdzić tę prośbę o sfinansowanie Uzależniając to od tego, czy reszta twojej wachty również zgłosi prośbę o transfer, którą nam przedstawiłaś.

- Tak jest, sir. - Przepełniła ja fala zimna i ulgi. - Dziękuję sir.

- Sformułowałaś to jako tymczasowe przeniesienie.

- Tak jest, sir.

- Więc zachowasz swój status. Twoja wachta przy sterach nie zostanie uznana za wakat.

- Tak jest, sir - odpowiedziała. To było ryzyko, które musieli podjąć. A więc rada ich poparła. - Dziękuję panu w imieniu pozostałych, sir.

- Chcę z tobą porozmawiać na osobności. Teraz - powiedział Stary. - Rada jest zakończona.

- Sir - powiedziała bardzo miękko i złapała spojrzenie Neilla, ponad dwoma pustymi siedzeniami. Jego czoło było całkiem mokre od potu. Kiwnął do niej. Wstała i poprzez rzędy siedzeń poszukała wzrokiem Megan. Przez dłuższą chwilę patrzyły sobie w oczy, jakby w całej sali były tylko one dwie. Jej matka wolno kiwnęła głową i ten drobny gest wywołał u niej falę ulgi. Wszystko było dobrze. Zostało - jeśli nie zrozumiane - to przynajmniej zaakceptowane.

- Dziękuję - powiedziała bezgłośnie; matka potrafiła czytać z ust. Potem obróciła się w stronę frontowych drzwi prowadzących poprzez krótki korytarz na mostek.


***

Niewiele urządzeń pracowało w centrum serca Dublina, większość pulpitów była ciemna i wyłączona. Aktywne były tylko stanowiska dozoru, konsole kontroli ładunku i połączeń komunikacyjnych ze stacją. Stary zajął swoje miejsce pośród rzędów drzemiących wskaźników i kontrolek, z kilkoma osobami pełniącym1 służbę w odległym końcu przestronnego pomieszczenia mostka. Podeszła do fotela jak petent podchodzący do tronu, którym był wielki fotel umieszczony na podwyższeniu. Widać było zeń wszystko, na co chciał spojrzeć kapitan. Gdziekolwiek. Natychmiast.

- Sir - powiedziała.

Stary przyjrzał się jej uważnie - białowłosy i potężny, młody/stary dzięki odmładzaczom, które odbierały więcej nadziei niż jej dawały... dla ambitnej młodzieży.

- Allison. - Nie Allie; Allison. Zawsze zwracał się do niej w ten sposób. Oparł łokcie na poręczach fotela i splótł dłonie.

- Będziesz zainteresowana informacją, że wszystko zostało załatwione. Statkiem, który złożył skargę był Tancerz. Rozmawiałem z ich Starą. Nie chodzi o nic osobistego i nie słychać nic o innych świadkach. Zakładam, że wciąż jesteś na to zdecydowana.

- Tak jest, sir. - Cicho i ostrożnie. - Za pańską zgodą, sir.

Przyglądał się jej z niezłomnym i pewnym spokojem, który płynął z bycia tym, kim był.

- Usiądź. Porozmawiajmy o tym.

Nigdy nie siedziała w obecności Starego. Nerwowo zerknęła w lewo, gdzie obok głównej konsoli wideo stał niewielki czarny fotel, stojący tam właśnie w tym celu. Usiadła, kładąc dłonie na kolanach, oko w oko z Michaelem Reilly.

- Prosisz o czasowe zwolnienie z Dublina - odezwał się Stary. - Prosisz o sfinansowanie transakcji. Zobaczmy, czy mogę zacytować podanie: “stopa w drzwiach Pell, legalna działalność w Sojuszu... przeważająca inne niedogodności”. Znasz strukturę dowodzenia, dwadzieścia, jeden, gdy wkupujemy się w inny statek. Czy nie o to czasem ci chodziło?

- Wiem, że rada mogła to odrzucić, ale Drugi Sternik zatwierdził.

- Gdybyś była młódką, która skuszona przygodą z doków, chce wyjść za kogoś z innego statku, ogłosiłbym ci standardową pogadankę o tym, jak wielkim krokiem jest transfer i jak zupełnie inaczej może być na obcej jednostce, z dala od wszystkiego co znasz, Przyjmować rozkazy od kogoś innego i radzić sobie z obcością w załodze, która - choć przyjazna - nie jest twoja. Ale nie. Wiem w czym się zakochałaś. Zdaję sobie sprawę z tego co robisz, Ale nie jestem pewien, czy ty to wiesz.

- Są gorsze rzeczy, które mogą mu się trafić, niż wsparcie Dublina.

- Doprawdy? Zajrzyj do własnej duszy, Allison Reilly, i powiedz mi co robisz i w co się wkupujesz. Przychodzisz domagając się, byśmy zaangażowali nasze Nazwisko w jakiegoś kiepsko radzącego sobie drobnego operatora, żebyśmy zablokowali skargę wniesioną przez uczciwego kupca i całą tę resztę. I przypominam ci o czymś, co słyszałaś całe swoje życie. Każdy dublińczyk urodził się z prawem jednego wezwania o pomoc. Zawsze... tylko jednym. Masz prawo raz krzyknąć w dokach o pomoc, a Stary włączy syrenę i ściągnie na pomoc synów i córki każdej matki. I za każdym razem, kiedy zrobisz to słusznie, kupuje ci to jeszcze jedną taką szansę. Żaden dublińczyk, jaki przychodzi mi na myśl nie wziął nigdy na siebie więcej niż ty. Wiesz o tym?

- Wiem o tym, sir.

- I prosisz o utrzymanie swojego statusu.

- O zabezpieczenie pożyczki, z całym szacunkiem.

- Niezupełnie bezinteresownie, dwadzieścia jeden.

- Niezupełnie, sir.

- Przeskakujesz ponad kolejnością dziedziczenia; ignorujesz roszczenia, które mogliby zgłosić przed tobą starsi, gdybyśmy po prostu kupili ten statek. Komenda dnia przestępnego od ręki, nieprawdaż, nie czekając przez resztę życia na swój przydział. To manewr, i wszyscy o tym wiemy. To odważny trik dla zmydlenia oczu, który pozwala ci wyprzedzić osoby mające większe prawa, i przeprowadzasz go opierając się na niuansach technicznych. I jak mam na to zareagować?

Serce biło jej bardzo szybko, a twarz zalała fala gorąca.

- Powiedziałabym, że głosowali nad tym i zaakceptowali to, sir. Powiedziałbym, że mają taką samą szansę jaką podejmuję i że są tuziny statków podobnych do Lucy. Może nie chcą podejmować takiego ryzyka, a może nie chcą tego dostatecznie mocno. Ja chcę. Ci ze mną też. Trzecia wachta Sterników dnia przestępnego - już od dawna jest zjednoczona sir i, za pozwoleniem, to działa.

- To działa - powtórzył Michael Reilly patrząc jej głęboko w oczy wzrokiem, przed którym nic nie mogło się ukryć. - Ponieważ mają za przywódcę cholernego drania, który zbyt długo był numerem jeden swojej wachty, który jest zainfekowany dobrocią i dla którego scena stała się zbyt mała.

- Sir...

- Pozwól, że powiem ci co nieco o ograniczeniach twojego wyboru, dwadzieścia jeden. Ten statek, na który się wybierasz jest mały. Brak prywatności i udogodnień. Żadnych luksusów. Brak zabezpieczeń, zmian i systemów awaryjnych.

- Lepiej rządzić w piekle...

- Tak. Pomyślałem o tym. Co z tym Stevensem?

- Będzie mu lepiej z nami...

- Naprawdę?

- ... niż być uziemionym tutaj po tym, jak Pell przejmie jego statek, tak sir.

Stary wolno pokiwał głową.

- Podziękuje ci przynajmniej za tyle. A co mu przydzielisz, kiedy już dostaniesz jego statek?

- To, jak sądzę, będzie problemem rady.

- Pozwól, że coś ci powiem młoda damo. - Michael Reilly pochylił się do przodu i wycelował w nią palec wskazujący. - To twoja sprawa. Nie oddawaj jej radzie do rozwiązania. Jasne?

- Jasne, sir.

- Dobrze - odwrócił się do konsoli stojącej za nim, przegrzebał leżące tam papiery, ponownie przekręcił fotel 1 podał jej garść dokumentów.

- Jest tu oświadczenie z Tancerza. Wycofają oskarżenie bez protestu. Zrozumiała nerwowość z ich strony... spotkać w porcie statek, o którym wiedzą, że nie jest Czysty. Ale nie będą się tym przejmować, skoro zagwarantowaliśmy, że gruntownie zajęliśmy się tą sprawą.

Rozpuściliśmy wieści - nikt inny nie zgłosi skarg na ten statek, nie zgłosiwszy się najpierw na Dublin, a mieli godzinę na przemyślenie tego. Coś by się pojawiło, gdyby był powód. Skłaniam się ku twojej ocenie, że ten człowiek ma jedynie problemy finansowe, a nie podpadł jakiejś rodzinie. Więc przynajmniej w tym aspekcie jest czysty. Jeśli chodzi o wojsko, to tego śledztwa nie da się powstrzymać i będzie to kolejny problem, który musisz sama rozwiązać.

- Tak jest, sir.

- Dostałaś weksel na zapłatę należności w dokach i dokument od Willa, który załatwi sprawę z Kierownictwem Doków Pell. Będą musieli znaleźć od ręki jakiegoś świadka na poparcie zarzutów, albo zrezygnować z zarzutów i zwolnić statek, a skoro Tancerz nie wesprze oskarżenia, sprawa padnie. Tak więc Lucy będzie czysta, przynajmniej od strony cywilnej. Mamy umowę na pożyczkę, na opłaty dokowe i ładunek oraz rozsądne zakupy na wyposażenie. Zrób to porządnie, jeśli masz przebierać, nie ma potrzeby oszczędzania. I pamiętaj co ci powiedziałem: wchodzisz między kogoś i jego statek, zabierasz mu go i wiesz, w głębi swego serca, wiesz co robisz. My wiemy i on także. Pamiętaj o tym. Pamiętaj swoje Nazwisko i to, kim jesteś.

- Tak jest, sir - odpowiedziała łagodnie.

- Możesz odejść.

Zebrała cenne dokumenty, wstała, ukłoniła się z szacunkiem i ruszyła w stronę drzwi. Zatrzymała się na chwilę i obejrzała na mostek, obszerny, nowoczesny mostek Dublina, to, czego naprawdę pragnęła całe swoje życie. W gardle poczuła węzeł, gniew, że nie było na to nadziei, że musiała to być stara, obskurna Lucy, ponieważ tylko to pozostało dla nadmiarowych dzieci Dublina.

Poszła się pożegnać, przynajmniej rozpocząć pożegnania, uprzejmość wobec Megan, Connie, Geoffa i Madame, z którymi rozstanie nie było tak trudne jak z samym statkiem.


Rozdział 8


Wyglądało na to, że w dokach nic się nie zmieniło. Sandor ukryty w drzwiach hotelu pilnował kei Lucy. Ruch pieszych tworzyli głównie robotnicy portowi, zapełniający przejścia we wszystkich kierunkach. Nastał już dzień główny, więc starał się trzymać twarz w cieniu. Dołowcy świergotali między sobą swoje plotki, zajęci pracą tak jak ludzcy robotnicy, transportujący kanistry po rampach, wywołując odległe echa przebijające się przez szum i stukot maszynerii.

Bawił się rozważaniem szalonych pomysłów... jak ten o poczekaniu na przyciemnienie świateł w półgodzinnym półmroku rozdzielającym dzień główny i przestępny, prześlizgnięciu się przez barierkę i ogłuszeniu jakiegoś pechowego robotnika, w poszukiwaniu przecinaka, którym mógłby się rozprawić z plombą umieszczoną na włazie Lucy. Nieprawdopodobne. Myślał nawet o udaniu się do jakiegoś innego drobnego operatora i wkręceniu się na pokład jako załogant, bo do tego stopnia uległ panice. Idea ta przewijała się przez jego mózg wciąż od nowa wyganiana, bo nie zamierzał zrezygnować z Lucy. Już raczej spróbowałby przecinaka. Z pewnością złapaliby go wtedy, dodając do już zgłoszonych oskarżeń, zarzut kradzieży i prawdopodobnie ataku na funkcjonariusza.

Postępowanie antyspołeczne. Zachowania świadomie naruszające cudze prawa. Dość na więzienie. Zachowanie świadomie narażające cudze życie: to z pewnością wystarczyłoby na pranie mózgu. Przystosowanie i rehabilitacja. Całkowita przeróbka.

Przecinak był równie dobry jak pistolet, jeśli ktoś chciałby mu go odebrać. Mogło to doprowadzić do strzelaniny. Pomyślał, że wolałby już to, choć wzdragał się na myśl o użyciu przecinaka wobec żywej istoty. Nie był stworzony do czegoś takiego, pomyślał; niezdolny do zabijania ludzi. Sama myśl o tym go odrzucała.

Był jeszcze Dublin i nadzieja, jaką dawał. Trzymał się tego.

Obok niego przeszła grupa milicji, mężczyzn i kobiet w niebieskich uniformach: wycofał się do foyer i poczekał aż przeszli, zajmując się jakąś inną sprawą. Milicja. Siły Sojuszu, powiedział Talley. Mówiło się, że milicja Pell opiera się na renegackim nosicielu z floty Maziana. Jedna z kapitanów Maziana - Signy Mallory z Norwegii, która walczyła za starą Kompanię Ziemską... nazwa, której używali mazianowcy kiedy byli jeszcze prawomocnym wojskiem; ale i tak pozostała kapitanem Maziana. Talley... tam w górze: był oficerem tego, co Pell nazywała swoją obroną, możliwe że pracował z Mallory. I to oni właśnie prowadzili śledztwo przeciwko niemu, piraci polujący na innych piratów, tylko w porcie grali według cywilizowanych reguł.

Ale poza portem - nawet jeśli jakimś cudem uda mu się wydostać z Pell...

Przebłysk pamięci blokujący wizję: uzbrojeni żołnierze na mostku Lucy, strzały, umierający Stary. I jego matka, pozostali - wspomnienie o trafionym, upadającym na niego Rossie...

I Jal krzyczącym o pomoc, kiedy oddział zabierał go ze sobą przez luk na swój statek; Jal i inni zabrani na pokład, jakikolwiek był ich cel...

Sojusz bawił się w politykę z Unią. Możliwe, że w tej chwili chcieli wywołać poczucie zagrożenia interesów Pell przez piratów, by usprawiedliwić obecność bojowych okrętów Sojuszu. A jeśli go zaaresztują - pranie mózgu sprawi, że opowie dowolną historię, która będzie im na rękę. Paranoidalne wizje. Mało prawdopodobne. Ale był pośród obcych, zbyt wiele rzeczy było możliwych... w miejscu, gdzie piraci polowali na piratów i mogli zechcieć wypuścić drobną przynętę.

Z lewej strony zbliżały się kroki. Popatrzył tam, kiedy jakaś ręka zacisnęła się na jego ramieniu i spojrzał prosto w oczy Allison Reilly.

- Mówili ci, żebyś został w środku - powiedziała.

- A więc jestem tutaj. - Puls wciąż szalał. - Dowiedziałaś się czegoś?

Wyciągnęła z kieszeni dokumenty i pomachała mu przed nosem.

- Wszystkiego. Załatwione. Wyciągnęłam cię z bagna.

Potrząsnął głową. Nie docierało do niego znaczenie tych słów.

- Dublin skłonił Tancerza do wycofania oskarżeń. Mamy dokument prawny dla stacji, a oni nie będą w stanie wyjść z niczym na poparcie oskarżeń. I to - wysunęła w jego stronę jeden z dokumentów. - Zgłoszenie o przyznanie rejestru Sojuszu i licencji handlowej. Poręczycielem jest Dublin. To załatwi ci czyste papiery po tej stronie granicy. Trzeba to wypełnić i podpisać, ale wszystko jest w porządku, przygotował to nasz prawnik. - Kolejny dokument. - To do pokazania celnikom, żeby zdjęli blokadę. Nie mogą jej utrzymać bez tego oskarżenia z Tancerza. To... - Kolejny papier. - Pożyczka, dość na opłaty dokowe, uzupełnienie wyposażenia i ładunek. Mam dla ciebie załogę. Załatwiłam ci wszystko, została tylko zgoda na wylot. Sposób na uzupełnienie tego, czego ci brakuje. Nadążasz za mną?

Zamrugał i spróbował. Przestał w to wierzyć i poszukał haczyków - zawsze musiały być, kiedy sprawy wyglądały zbyt dobrze.

- Jakim kosztem? - zapytał. - Gdzie jest reszta? Bo jest w tym coś więcej.

Kiwnęła w stronę sąsiedniego baru.

- Chodź. Usiądź i obejrzyj to sobie.

Poszedł, prowadzony za rękę w hałas i duszną atmosferę małego baru. Usiadł z nią przy stole koło drzwi, gdzie było dość światła, by czytać i rozłożył papiery. Kiedy pojawił się kelner zamówiła piwo, a Sandor w tym czasie wybrał dokumenty na pożyczkę i spróbował zrozumieć ich sens. Punkt za punktem drobnym drukiem. Kredyt na ładunek wartości pięciuset tysięcy. Sto tysięcy na konto operacyjne. Przyjrzał się liczbom, które wyglądały Jak odległości międzygwiezdne i potrząsnął głową.

- Nie dostaniesz lepszej oferty - powiedziała. - Powiem ci w jaki sposób to dostałeś. Lecę z tobą. Cała trzecia wachta sterników dnia przestępnego z Dublina leci z tobą w tę trasę. Załoga, która wie co robi. Gwarantuję to. Moja wachta. A to uczciwa umowa. Twierdzisz, że twoja Lucy może przynosić zyski na drobnych ładunkach. Jak myślisz, do czego jest zdolna mając pełne wsparcie?

To głęboko przemówiło do jego dumy. Podniósł głowę, nie dając jednak się ogłupić.

- Nie wiem. Znam się na tego rodzaju operacjach, które prowadziłem - jak zarobić na drobnych umowach. Lucy ma niemal dwieście lat. Nie jest szybka. Przylatując tutaj połączyłem skoki. Z ładunkiem jest powolna, i czuje się to wychodząc ze skoku.

- Widziałam wnętrze na wideo. Jak tam jest?

Zadrżał.

- Nie tak, jak jesteś przyzwyczajona. Ładownia numer jeden utrzymuje stałą temperaturę dwunastu stopni, reszta całkiem zamrożona, w sumie piętnaście tysięcy nośności. To się nie uda. Nie potrafię radzić sobie z rodzajem operacji o jakich mówisz.

- Uda się.

- Nie rozumiem czemu to robisz.

- Interes. Dublin rozkręca tu interesy i chce mieć kontakt po obu stronach granicy. Wygodne będzie wpisanie cię w koszty operacyjne. A jeśli przy okazji to ci pomoże...

Dotarło piwo. Sandor sięgnął po swoje i wypił, walcząc z suchością w ustach i jeszcze raz desperacko przejrzał dokumenty, próbując znaleźć klauzulę która mówiłaby o konfiskacie, odpowiedzialności prawnej która mogłaby go wystawić do dalszych działań, czy odpowiedzialności za wcześniejsze długi.

- Kilka zyskownych tras - odezwała się - a dorobisz się konta tutaj i spłacisz długi. Chcesz wiedzieć, ile zgarnia Dublin z dobrej trasy?

- Nie jestem pewien, czy chcę.

- To nieduża pożyczka, tak to określę. To jest skala, o której mówimy. To nic. Na dodatek ta pożyczka ma dziesięcioletni okres spłaty. Dziesięć lat. Czy dałby ci tyle któryś z banków ze stacji? Albo jakiś koncern? Odrobisz tę pożyczkę, a istnieje spora szansa, że będziesz mógł namówić Dublin na współudział w kosztach remontu. I mam na myśli prawdziwy remont, a nie jakieś duperele. Wywalić z jej ogona tę starożytną jednostkę i zainstalować generatory nowej generacji. To dobry model, jest stabilna w skoku; część z najnowszych projektowanych obecnie statków średniej klasy kopiuje elementy z jej konstrukcji.

- Nie - powiedział cicho. - Nie, nie namówisz mnie na to. Nie położysz na niej swoich rąk.

- Boisz się, że nie dasz rady tego zrobić. Że sobie nie poradzisz.

Przez chwilę o tym pomyślał.

- Czy miałeś kiedykolwiek nadzieję na lepszą ofertę? - zapytała go. - A jeśli pojawią się oskarżenia, kto stanie po twojej stronie? Hmm? Podpiszesz odpowiednie dokumenty i przyjmiesz naszą ofertę. Naraziłam się dla ciebie, dla siebie też, przyznaję. Dostanę stanowisko, którego nie dostałabym na swoim statku. Więc oboje podejmujemy ryzyko. Nie wiem, czy jest w tobie coś gorszego niż mi powiedziałeś. Nie wiem, kto może być twoim wrogiem, a nie byłabym zdziwiona, gdybyś jakichś miał.

Wolno potrząsnął głową.

- Nie, nie mam. Choć może ciężko w to uwierzyć, nigdy nie dorobiłem się żadnego, o którym bym wiedział.

- Przynajmniej jesteś sprytny.

- To kwestia przeżycia, Reilly. Jeśli podpiszę te dokumenty, ostrzegam cię: jest tylko jeden kapitan na Lucy, i to ja nim jestem.

- Nie ma w tych papierach nic, co sugerowałoby, że jest inaczej.

Pociągnął długi łyk piwa.

- Mamy na to świadka?

- Taka jest umowa. Urzędnicy stacji.

Wolno pokiwał głową.

- A więc chodźmy.


***

Ponowne pójście do biur sprawiło, że poczuł dyskomfort, jeszcze raz stanąć wobec agentów zarządcy dokowi złożyć aplikację, która zmuszała Pell do zrobienia czegoś, na co nie miała ochoty. Dokumenty powędrowały z lady na biurko za nią, a potem do jednego z kierowników w biurach na tyłach, w końcu dostali wezwanie do gabinetu, gdzie musieli stać podczas gdy mężczyzna studiował dokumenty.

- Jak długo... - Sandor zmusił się do zapytania, wbrew wszystkim powstrzymującym go instynktom. - Jak długo potrwa zatwierdzenie tego i zdjęcie blokady? Chciałbym zacząć rozglądać się za ładunkiem.

- Nie mam pojęcia - skrzywił się urzędnik.

- Cóż - odezwała się Allison. - Aplikacja już została skierowana.

Uniesienie brwi, potem skrzywienie. Urzędnik nie był zbyt szczęśliwy.

- Biuro celne - powiedział wciskając klawisz konsoli komunikacyjnej. - Jest u mnie Stevens z Lucy z formularzami.

Po uzyskaniu odpowiedzi zostali skierowani do innego pokoju, gdzie czekało ich jeszcze więcej pytań i formularzy.

Zapytani o rodzaj ładunku odpowiedzieli: informacja dostępna po pozyskaniu - Sandor był w swoim żywiole. Wypełnił resztę, zakreślając niektóre puste pola, żeby departamenty stacji mogły gonić się nawzajem przez labirynt biurokracji. Życie z czystą kartoteką było stanem umysłu, strefą, w której jeszcze nie nauczył się funkcjonować.

Prawomocny, wciąż to sobie powtarzał. Aplikował prawdziwe dokumenty. Uczciwe. Pod nieprawdziwym nazwiskiem i fałszywymi numerami identyfikacyjnymi) i to była kwestia stacji, ale mimo wszystko prawdziwe dokumenty.

Wyszli z biur celnych kierując się w stronę kantoru, gdzie stanął w kolejce do mocno obciążonego pracą stanowiska. Razem z nim stali inni próżniowcy zgłaszający się o wydanie karty stacji. Jednak Allison za ramię odciągnęła go do biurka głębiej, we wnętrzu urzędu.

- Sir? - zapytała sekretarka, zaskoczona nieco jego wyglądem i srebrną towarzyszką.

Sandor z zakłopotaniem zaczął szukać odpowiednich dokumentów.

- Chciałbym przenieść fundusze na nowe konto.

- To będzie Wyatt? - Wszyscy go znali. Wytrąciło go to z równowagi. Położył na biurku umowę na pożyczkę.

- Nie - odpowiedział. - To niezależna transakcja.

- Dublin prowadzi rozliczenia z Wyatt - nerwowo wtrąciła się Allison. - To pożyczka między Lucy i Dublinem. Statek jest zabezpieczeniem. Kapitan Stevens ma nadzieję rozliczyć się ze swoim koncernem, ale w tej chwili Dublin pokryje przekazanie potrzebnych kwot, Pell będzie powiernikiem.

- O jakiej kwocie rozmawiamy?

- Na początek pięćset tysięcy.

- Poproszę pana Dee.

- Dziękuję - powiedziała Allison z nutką satysfakcji i usadowiła się na stojącym w poczekalni krześle. Sandor usiadł obok niej, ocierając pot ze skroni. Założył nogę na nogę i odchylił się do tyłu, zmuszając po kolei wszystkie mięśnie do rozluźnienia się.

- Pozwól mi prowadzić rozmowy, dobrze? - poprosił ją.

- Zbyt wolno do tego podchodzisz. Wiem co robię.

Miał zdrętwiałe palce. Zresztą nie tylko je. Czysty, pomyślał znowu. Coś musiało być nie w porządku z takim napływem szczęścia. Statki, które rzucały pół miliona jakby to były drobne - wstrząsnęło to jego nerwami. Przeżył chwilę paniki, jakby połykała go jakaś ciemna chmura, podstępem doprowadzając go do długów i rozbudzając ambicje, których nie mógł spełnić. Nie powinien był znaleźć się w tym biurze. To było jak łączenie skoków i nabieranie prędkości bez tłumienia przyśpieszenia - był taki punkt, za którym żaden statek nie mógł sobie poradzić ze zsumowaną prędkością.

- Kapitanie - wróciła sekretarka. - Przyjmie pana pan Dee.

Wstał. Allison położyła dłoń na jego plecach popychając go, prawdopodobnie chcąc go uspokoić, ale miał wrażenie jakby pchała go na egzekucję.

Poszedł, mając za plecami Allison. Spotkał się z niewysokim mężczyzną w jego gabinecie... inteligentna pomarszczona twarz z migdałowymi oczyma, które przebijały się do samego serca, odzierając go ze wszystkich osłon. Tak więc usiadł jak mężczyzna i wypełnił wszystkie formularze, cały czas starając się nie okazywać odczuwanej nerwowości.

- Czekają pana roszczenia ze strony KWS - ostrzegł go Dee.

- Niewielkie - odpowiedziała Allison.

Kolejne dźgnięcie ciemnych, wszystko widzących oczu. Mały palec wskazał mu właściwą linijkę, gdzie się podpisał.

- A więc mamy - odezwała się Allison zadowolona. Potrząsnął dłoń podaną przez bankiera i zdał sobie sprawę, że stał się szanowanym obywatelem, choć z hipoteką. Allison również uścisnęła rękę panu Dee a ten osobiście odprowadził ich do sekretariatu. Byli kimś. On był. Poczuł że jest pusty i wystraszony w inny sposób niż ten ściskający żołądek lęk, z którym zawsze przebywał na stacjach. Dręczył go strach mówiący że już za późno, że zrobił coś czego nigdy robić nie powinien, dawno temu, kiedy wszedł do tego baru na Vikingu i spróbował postawić drinka kobiecie z Dublina.

- Chodź - powiedziała Allison, kiedy wyszli uwolnieni od stosów podań, z zestawem nowiutkich kart kredytowych i czystymi dokumentami statku. - Zajmijmy się wyposażeniem. Nie wiem. co trzymasz w magazynach statku. Szlag. Ucieszę się, kiedy wreszcie zdejmą tę plombę celną i będę go mogła obejrzeć.

- Mam trochę mrożonek. Na Vikingu wyposażyłem się całkiem nieźle na solową operację.

- Będzie nas pięcioro. Jakie mamy ograniczenie bagażu?

- Nie wydaje mi się, żeby to stanowiło problem.

- Warunki mieszkalne?

- Kabiny, dwa i pół metra na cztery. Z szafką, prysznicem i koją.

- Śpisz w poziomie, prawda?

- Szafki są nad i pod koją.

- Prywatne?

- Jak tylko chcesz.

- Miło. Równie dobrze, jak na Dublinie, gdybyś chciał wiedzieć.

Rozważył to i trochę poszerzył informację.

- Jeśli masz coś więcej, zawsze jest wolne miejsce. Przestrzeni raczej nie brakuje.

- Cudownie. Hej! - Zatrzymała jedną z taksówek, które poruszały się po dokach - platformę z poręczami - i wskoczyła do środka. Sandor poszedł za jej przykładem, wsunął do czytnika swoją kartę i ruszyli przez dok z cudowną łatwością. Nigdy jeszcze czymś takim nie jeździł, nigdy nie mógł sobie pozwolić na ten luksus, skoro jego nogi mogły mu oszczędzić wydatku. Całe życie chodził po pokładach stacji, a teraz patrzył, jak światła wystaw sklepowych i barów przemykają w tył, oszołomiony nowym doświadczeniem.

- Wyłącz! - krzyknęła Allison, a automat zatrzymał platformę na dostatecznie długi czas, by mogli spokojnie wysiąść na terenie białego doku, naprzeciw wielkiego ciśnieniowego okna i eleganckiego logo z napisem WILSON, oraz drobniejszymi literami DOSTAWCA. Wewnątrz wszystko było w bieli, srebrze i czerni. Zaklął cicho i pozwolił Allison wprowadzić się do środka za rękę.

Wszędzie wystawy. Z jednej strony ubrania, termiczne i stroje robocze, galowe, część z nich w wyszukanych kolorach, dla pokazania w dokach na osobach które było na nie stać. Nowe rzeczy. Wszystko. Spojrzał na cenę pary butów - sto pięćdziesiąt. Złapał Allison za ramię.

- To złodzieje. Zobacz. Zrozum, to nie moja klasa. Lucy kupuje wyposażenie w magazynach. Albo w dokach.

Skrzywiła nos.

- Nie wiem do czego jesteś przyzwyczajony, ale nie będziemy całą drogę ścinać sekund i nie będziemy używać sprzętu gorszej jakości. Nie będziesz odpowiedni traktowany w dokach, jeśli odrobinę nie błyśniesz. I nie będziemy oszczędzać na strojach, o nie. Więc odłóż obiekcje i kup sobie jakiś kamuflaż Stevens, żebyś nie odróżniał się od swojej załogi.

Spojrzał na rzędy ubrań, o których nawet w najśmielszych marzeniach nie pomyślałby, że będzie je nosił i wsadził ręce do kieszeni. Materiał w lewej już dwukrotnie był cerowany.

- Zamierzasz nosić to srebrne coś w tunelach technicznych Lucy? Przygotuj się na pracę, Reilly.

- Jest praca i są doki. Znajdź coś, co będzie ci odpowiadać, słyszysz?

Przyglądał się ubraniom, oglądając wieszaki, nie przeglądając odzieży w poszukiwaniu wypalonych dziur i plam ze smaru. Zadał pytanie i przeszukano dla niego skomputeryzowany magazyn.

- A więc ubiorę się podobnie do ciebie - wymamrotał, myśląc, że nigdy nie będzie w tym dobrze wyglądał. - Czy to cię satysfakcjonuje?

- Może być. Jakie systemy rozrywkowe masz zainstalowane?

- Talia kart - wymamrotał. - Możemy kupić nowe. Zaklęła.

- Chyba masz odtwarzacz taśm?

- System Delta, wyprodukowany na Marinerze.

- Boże, wobec tego konwerter. Weźmiemy własne taśmy i kupimy trochę nowych.

- Nie stać mnie...

- Podstawowe udogodnienia. Mówię ci, jeśli chcesz mieć załogę na poziomie, musisz to zapewnić. Co z łóżkami?

- Mam ich pełno. Zanim zajmiemy się ekstrawagancją, trzeba zebrać trochę sprzętu do podtrzymywania życia, detergentów, filtrów i środków do szorowania. Chciałbym zrobić zabezpieczenia niektórym przełącznikom i systemom, które ich w tej chwili nie posiadają.

Allison zatoczyła ciemnymi oczyma w jego stronę w konsternacji.

- Dwa z nich są na głównym pulpicie - dodał, szczerą prawdę.

- Zrób listę. To miejsce może je ściągnąć.

- Zrobię. Będzie miło wiedząc, że ma się zabezpieczenia, prawda?

Ruszył samotnie wzdłuż rzędów półek, przyglądając się ubraniom. Wszędzie dookoła, na kontuarach wystawione były inne rzeczy... przedmioty osobiste, talerze, sprzęt kuchenny, taśmy i gry, szafki, meble okrętowe, sprzęt pokładowy, narzędzia, pojemniki, sprzęt medyczny, oprogramowanie komputerowe. Zmysły koiła łagodna muzyka. Odwrócił się i zapatrzył, zgubiwszy się w blasku wystaw, którym nigdy dotąd nie poświęcił więcej niż jedno spojrzenie - nigdy nie przyszedł do miejsca takiego jak to, gdzie jego rodzaj finansów mógłby natychmiast wywołać podejrzenia kradzieży.

Nagle opadło go coś, rodzaj determinacji, jak nastawianie się na zły skok.

- Mogę w czymś pomóc? - zapytał sprzedawca, patrząc na niego z wyższością.

- Chcę kupić trochę ubrań - odpowiedział. I poddając się nastrojowi chwilowej beztroski dodał: - Chciałbym, żeby do siebie pasowały, kurtka i reszta. Jakieś buty portowe. Może parę ubrań roboczych. - Allison gdzieś zniknęła, co wywołało w nim lekką panikę. Prawdopodobnie coś kupowała. A sprzedawca przyglądał mu się w taki sposób, jak barmani. Wyciągnął z kieszeni swoją nową kartę i rzucił - Stevens. Oczy sprzedawcy pojaśniały.

- To pan przyleciał wczoraj.

- Tak jest. - Boże, to było wczoraj? Ramiona rozbolały go na samą myśl. - Przyleciałem nie mając nic oprócz pieniędzy, więc potrzebuję dużo rzeczy.

To jeszcze bardziej rozjaśniło oczy.

- Będę szczęśliwy mogąc panu pomóc, kapitanie Stevens.

Elegancki kombinezon. Para butów warta siedemdziesiąt pięć kredytów, kurtka, stosik bielizny. Przyjrzał się sobie w przebieralni, wymięty i nieogolony, po czym zdjął z siebie wszystkie te eleganckie ubrania i kazał je zapakować.

Znalazł Allison Reilly w dziale spożywczym, usadowioną na stołku i przeglądającą katalog.

- Zamówiłaś coś? - zapytał z uczuciem pogrążania się.

- Robię listę. - Postukała w znajdujący się przed nią ekran ukazujący listę posiłków, z mrożonym prawdziwym mięsem, owocami i warzywami.

- Czekolada - dodał, w przypływie fantazji. Kiedyś udało mu się jej spróbować.

- Czekolada - odpowiedziała. - Proszę bardzo.

- Skasuj to. Zbyt drogie.

- Czekolada i kawa. Prawdziwa. Zostaw to mnie.

- Allison, czy ty normalnie masz takie rzeczy? Jeszcze godzinę temu raczej poderżnąłby sobie gardło, niż zadał takie pytanie. Popatrzył jej w twarz, podejrzewając coś równie dziecięcego jak jego czekoladki.

- Na specjalne okazje - przyznała. - Wzięłam też trochę podstawowych rzeczy.

- Mam w zamrażarce siedemdziesiąt pięć standardowych porcji. Możesz to skasować.

- Wystarczy. - Przeciągnęła pisakiem po tej części zamówienia. - Co z tym sprzętem, którego potrzebujemy?

My, powiedziała. Usiadł obok niej i wywołał katalog.

- Mógłbym dostać lepsze ceny - wymamrotał.

- Mają tu system zniżek. Kupisz u nich wszystko, a odejmą kilka procent.

- Tak lepiej. - Po chwili euforii znów było mu niedobrze. Przejrzał rzeczy których naprawdę potrzebował. Czuł się podejrzanie siedząc w takim miejscu ubrany w swój zwykły sposób. Lista wydłużała się, coraz bardziej i bardziej zwiększając koszt, bo systemy były znacznie droższe niż luksusy dla załogi.

- To wszystko? - zapytała w końcu Allison. Wywołał sumę. Na ekranie pojawiło się 5576,2.

Potrząsnął głową zszokowany.

- Nie może być aż tyle.

- Jest nas pięcioro, pamiętasz? I sprzęt. To nie są odrzuty. Włóż tu kartę.

Wsunął ją do szczeliny. System zarejestrował transakcję, wyświetlając podziękowanie na ekranie. Wpatrywał się w nie tępo. Zabrał swoją kartę. Poklepała go po ramieniu.

- Strzyżenie włosów dla obojga - powiedziała. -I kąpiel. Spotykamy kogoś na obiedzie.

- Kogo?

- Resztę załogi, kogóż innego? I czemu nie załatwisz sobie porządnej plakietki, skoro już przy tym jesteśmy. Patrzyłam w katalogu. Robią tu takie na zamówienie, wszystko sterowane komputerowo. Cokolwiek chcesz, na miejscu. Naprawdę niesamowite.

- Boże, Reilly, czy to ma znaczenie?

- Myślę że może mieć. - Dotknęła kiepsko wyhaftowanej nimfy na jego ramieniu. - Zrób coś porządnego. Mają też rzeczy spod lady, jeśli naprawdę tego chcesz.

To było nieładne. Skrzywił się, ale nawet nie mrugnęła.

- Pilnuj swoich spraw - odpowiedział. - Jeśli lubię tandetę, to moja sprawa.

- Naprawdę chcesz iść w takim stanie? Będą pewni, że jesteś piratem.

- Tylko wezmę garść tych tandetnych. Dziękuję.

Wydęła wargi. Więc przynajmniej wiedziała, jak daleko się posunęła.

- Nie nazywasz się Stevens.

- Właśnie o to pytasz, prawda?

- Może.

- To moja sprawa. - A po chwili: - Wezmę trochę ozdobnych naszywek. Wszystko jedno jakich. Ale nie z koniczynką, obiecuję ci to.

- Nie spodziewałam się.

Kiwnął głową, zebrał swoje pakunki, wszystko czego nie zamówili w katalogu, a co zostanie dostarczone na statek, kiedy przygotują harmonogram załadunku.

Kiedy.


Rozdział 9


Dręczyły go wątpliwości przez całą drogę, kiedy towarzyszył Allison do fryzjera. Również kiedy był strzyżony, golony i nacierany balsamami - jego pierwsza fryzura, która nadała mu wygląd szczupłego, eleganckiego blondyna. I wątpliwości w hotelu, psujące mu godzinę, którą przeznaczył na sen. Jego prywatność - wciąż myślał - życie które prowadził. Było żałosne, ale kontrolował je. Miał komputer z jego osobliwościami, były też zapieczętowane pomieszczenia, które dublińczycy będą chcieli otworzyć. Będą rzeczy, które zobaczą i usłyszą, gorsze od publicznej nagości; to podcinało jego dumę i przegryzało się przez wspomnienia.

Ale musiało tak być, argumentował sam sobie. Nigdy nie miał takiej szansy. Patrzył na Allison, przyglądającą mu się w lustrze i ciepło tej chwili rozpędzało dreszcze.

- Dobrze wyglądasz - powiedziała do jego ubranego na srebrno odbicia, a on obrócił się w jej stronę czując falę pewności siebie, która przywróciła część czucia jego stopom i dłoniom.

- Tak myślisz? - zapytał.

- Bez wątpienia.

Przywróciło mu to odwagę. Wziął głębszy oddech i na nowo ocenił siebie. Żałosną dziwaczność, dziecinność rzeczy trzymanych w komputerze, naturę zamkniętych pokoi i relikwii, pomiędzy którymi żył. Więc jeśli ona tak myślała i czuła, to nie będzie się śmiać - a inni, obcy których mieli spotkać - mógł sobie z nimi poradzić. Jak długo była z nim i nie widziała nic śmiesznego w człowieku usiłującym stać się kimś, kim nie był - który słuchał głosów z taśmy zamiast rodziny, który nigdy nie miał dość siły, by otrząsnąć się z przeszłości; który utrzymywał potajemny głos mówiący do dziecka, którym dawnoIIemu przestał być. Paskudne sprawy, całe życie iluzji.

Przypomniał sobie, że zawsze istniała alternatywa, mógł zaczekać na wojsko; w głowie słyszał śmiech osób przeszukujących statek i odkrywających jego sekrety. Albo techników, którzy rozebraliby na kawałki jego umysł kiedy wypłynęłyby wreszcie jego oszustwa, odkrywających jakim był pokręconym dzieckiem. Poskładaliby to wszystko do kupy, rozbierając go na części. Pomyślał o tym, o pytaniach, o wystawieniu siebie...

Na ramieniu miał plakietkę z wyszytą na niej nazwą Lucy, białymi literami na czarnym tle w centrum błękitnego koła. Było to tak blisko starej nazwy, jak tylko się odważył. Powinien się tam znajdować jeszcze łabędź w locie. Ale ktoś mógł znać Łabędzia i nazwisko Kreja, a ustalili z Rossem i Mitrim, że będą trzymać swoje Nazwisko z daleka od oszustw. Nie było możliwe pójście do biur stacji i powiedzenie: - Skłamałem, zmieńcie nazwisko na właściwe. - To skończyłoby wszystko.

Możliwe, pomyślał, że kiedyś jeszcze przyzwyczai się do takiego wyglądu plakietki.

- Idziesz? - zapytała Allison.


***

Wszedł z nią do restauracji - jedno z tych miejsc, których mógł się po niej spodziewać, ozdobne i ekskluzywne, gdzie wypadało pokazać się w eleganckim Ubraniu, a miejsca przy stołach zajmowali mieszkańcy stacji razem z próżniowcami z dużych statków, mężczyznami i kobietami z belkami oficerskimi. Było tu dużo siwizny, i dużo pieniędzy. Przechwycił ich kelner - Reilly, Powiedziała Allison, a ten usłużnie skinął głową i wskazał im drogę pomiędzy wężowymi kolumnami w głąb sali, Pomiędzy głębokimi cieniami pod ścianami.

Srebrne towarzystwo zajmowało stół, który im wskazał, grupa która podniosła się na ich widok. Sandor szybko przebiegł wzrokiem oświetlone lampą twarze, z bijącym sercem i ręką już wyciągającą się w odpowiedzi na powitalne gesty i falę uprzejmości - i niespodziewanie stanął twarzą w twarz z Curranem Reillym.

Ten nie zaoferował dłoni. Nie zaoferował niczego.

- Curran - przedstawiła go Allison. - Sternik dwadzieścia dwa na Dublinie, mój numer dwa. Kapitan Stevens z Lucy. Ale spotkaliście się już.

- Tak - powiedział Sandor przepełniony adrenaliną, która zamazywała wszystko inne; po dłuższej chwili Curran przyjął oferowaną przez niego dłoń, jego sucha zaciskająca się na wilgotnej Sandora. Uścisk, którego się spodziewał, mocny i wrogi, tak jak spojrzenie. Potem inne dłonie, wysunięte wcześniej.

- Deirdre - powiedziała Allison - numer trzy. - Piegowata, solidna kobieta, ciemnowłosa jak wszyscy Reilly, ale z uśmiechem, który docierał wprost do serca, rozganiając jego gniew i niemal wystarczający za Currana. Szczęście. Nie był przyzwyczajony do wywoływania go w ludziach.

- Neill - Allison przedstawiła trzeciego, który również wyciągnął dłoń; tyczkowaty brodacz ze szczerością, która przekonała go, że Curran był w tej grupie wyjątkiem.

- Neill - wymamrotał w odpowiedzi i popatrzył na pozostałych. Zbliżył się kelner oferując krzesła. Znów usiedli. Sandor wylądował między Allison i Deirdre, naprzeciw Currana i Neilla.

- Życzą sobie państwo koktajle? - zapytał kelner.

- Drinki i kolacja ~ odpowiedziała Allison. - Czy wszystkim to odpowiada?

Kiwnięcia ze wszystkich stron. Kelner błyskawicznie dostarczył zestaw menu i na dłuższy czas zapanowała cisza.

To on stawiał, tego się domyślił. Ceny były na tyle wysokie, by zamrozić mu krew w żyłach, ale przygotował się na to i zamówił najdroższą pozycję, trzymał też fason, kiedy podobnie postąpili jego goście. Był to, mimo wszystko, tylko jeden wieczór, jednorazowa okazja. Wytłumaczył sobie, że było go na to stać. By zadowolić tych ludzi. Dać im to, do czego byli przyzwyczajeni. Za ich własne pieniądze...

Kelner oddalił się. Nad stołem zawisła cisza.

- Wszystko w porządku? - zapytał w końcu Curran.

- Wszystko załatwione - odpowiedziała Allison.

- Megan przekazuje pozdrowienia.

Cisza. Spuszczone oczy. Sandor nie miał pojęcia kim mogła być Megan, a nikt nie zaofiarował się go oświecić.

- Porozmawiam z nią - powiedziała Allison. - To w końcu nie pożegnanie. Będziemy się spotykać w portach.

- Myślę, że ona rozumie - wtrąciła Deirdre. - Moi ludzie wiedzą.

- Wszyscy wiedzą czemu - odpowiedziała Allison. - To wybaczenie tego. - Krótko położyła dłoń na ramieniu Sandora. - Statkowa polityka. - Do pozostałych: - Kupiliśmy wyposażenie. Pierwsza klasa.

- Jaki rodzaj pomieszczeń mieszkalnych dostaniemy? - zapytał Neill.

Zapełnił się sąsiedni stół, z całą związaną z tym dezorganizacją. Sandor słuchał rozmawiających między sobą Reillych; plany odnośnie pakowania, pożegnań, dyskusje na temat tego, jakie zapasy będą potrzebne.

- Prywatne kabiny i nielimitowany bagaż? - wykrzyknęła Deirdre z błyszczącymi oczami. - Myślałam, że będzie ciasno.

- Bez ograniczeń, w ramach rozsądku - odezwał się Sandor, włączając się w rozmowy Reillych, zadowolony z reakcji jaką to u nich wywołało. - To jeden z plusów statków z niewielką załogą, choć tak niewiele ich jest. Zabierzcie ze sobą co chcecie, dowolna kabina do wyboru.

- Ty i Allison planujecie spać razem? - zapytał Curran.

To nie było dobre pytanie. A cisza, która po nim zapadła i wyraz oczu Currana był...

- Curran - powiedziała Allison.

- Po prostu się zastanawiam.

Zaczął docierać posiłek, najpierw wino, a kiedy ledwie się do niego zabrali, przystawki. Sandor siedział i przeżuwał wściekłość gotującą się w jego wnętrzu, całkiem pozbawiającą go apetytu.

- Panie Reilly - powiedział dźgając nożem w stronę Currana, kiedy kelner oddalił się poza zasięg słuchu - wydaje mi się, że pan i ja mamy problem. Nie jestem pewien dlaczego. Albo o co. Ale zaczęło się to dziś rano w sekcji niebieskiej i nie zamierzam pozwolić, by trwało dalej.

- Stevens - powiedziała Allison.

- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli to rozwiążemy od razu.

- W porządku - łagodnie powiedział Curran. - Numer jeden mówi, że jesteś w porządku, to mi wystarczy. Zacznijmy od zera.

- Według moich reguł.

- Całkowicie - zgodził się Curran. - Struktura dowodzenia. Jak tylko zdejmiemy tę blokadę.

- Mam nadzieję, że już niedługo - powiedziała Allison. - Co z tym podaniem o szlak?

- Mam je - odpowiedział Curran, natychmiast rozjaśniając ponurą twarz. - Załatwione. Mamy trasę na Venture i Bryan, towar Kompanii Konstantinów, gwarantowane przez Dublin.

Sandor schylił się nad jedzeniem, starając się nie mieszać. Jednak uniósł głowę.

- Rozmawiacie o naszej trasie i ładunku.

- Racja.

- Wzięliście to na siebie...

- Część pakietu.

- Nie. Nie część pakietu. Nie ustalacie tras i porozumień.

- Uspokój się, człowieku. Dajemy ci umowę lepszą, niż sam mógłbyś zdobyć. Umowę z gwarantowanym zyskiem. Z komercyjnym ładunkiem stacji, który nic cię nie kosztuje, z gwarantowaną stawką za dostarczenie. Jak mógłbyś załatwić coś lepszego?

- Nie dbam o to co macie. Nie. Ja decyduję gdzie leci Lucy, i czy w ogóle leci.

- Przyhamuj - powiedziała Allison klepiąc go w ramię. - Uspokój się. Posłuchaj: to jest część umowy. Miałam ci powiedzieć. To dobry interes, najlepszy. Tylne Gwiazdy znów się otwierają, uruchamiane są stacje, wiesz jaka to szansa, wkręcić się w uruchamianie stacji? Dublin bierze ładunek i robi pętlę na Marinera. Ale my lecimy na Tylne Gwiazdy. W stronę Słońca. Wiesz, jak to działa? To handel z Ziemią: towary luksusowe, egzotyka. Wyładujemy towar stacji i będziemy robić drobne kursy, a skoro zacznie się handel z Sol, zaczniemy brać ziemskie ładunki. Na początek niewielkie, ale potem pomyślimy o tym remoncie, który pozwoli jej osiągać prędkości...

- To też zaplanowaliście.

- Ponieważ ja znam ten rodzaj ekonomii, a ty nie. Nie mówimy o dokowym handelku. Rozmawiamy o lataniu z pełnymi ładowniami i tam, gdzie handel może się rozwijać.

- Mamy tu wsparcie - wtrąciła się Deirdre. - W końcu powinniśmy złapać Dublin w pętli na Pell i przekazać towary z Ziemi na terytorium Unii; to duży zysk. Dublin nie prowadzi działalności dobroczynnej.

- Poderżną nam gardła. Kupcy Sojuszu. Lokalni nie zniosą tego.

- Przestań myśleć jak drobnica - powiedziała Allison. - Jesteś związany z działalnością Dublina. Nie ruszą nas, tak jak nie ruszyliby samego Dublina. A po pierwszym locie będziemy tutejsi. Będziemy mieć papiery Sojuszu.

- Więc mam przyjmować umowy zaoferowane przez Dublin.

- Dobre oferty.

Pomyślał o tym przez chwilę, unikając patrzenia na Currana Reilly, napił się wina.

- Tylne Gwiazdy - powiedział myśląc, że jeśli istniało miejsce, w którym nie złapałyby go przeszłe przewinienia, to były to właśnie zapomniane stacje w kierunku Ziemi, towary z Sol, drogie jak na swoją masę. Unikaty i towary luksusowe.

- Tak więc Dublin chce powiązania handlowego.

- Wierz mi - powiedziała Allison. - Obie strony granicy są zainteresowane... Pell całkowicie. Unia, w utrzymaniu przepływu towarów przez granicę. Myślisz, że Unia chce widzieć Pell i Sol w jednym łóżku bez niej? Nie, unia wspiera swoich kupców7, którzy chcą handlować przez granicę, i nikt nie może nam zabronić rozkręcenia interesów po tej stronie.

-My.

- Tłumacz to sobie jak chcesz. Potrzebowałeś pomocy. A my dostrzegliśmy zalety. Ty. My. Ty i część z nas na Lucy możemy stworzyć nową trasę, która będzie opłacalna.

Pomyślał o tym jeszcze raz, wbrew sobie podekscytowany.

- Jak długo planujecie zostać?

- Niekoniecznie planujemy wracać. To jak powiedziałam... zbyt daleko od przydziału stanowisk. Przyszliśmy, żeby zostać.

Wolno kiwnął głową.

- W porządku - powiedział, wliczając w to nawet Currana. - Biorę ten interes. I waszą paczkę. Co z mapami?

- Zajęliśmy się tym - odpowiedział Curran. - Nie ma z tym problemu.

- Z tego co wiem - dorzuciła Allison - trzeba będzie zrobić dwa skoki na Venture i dwa na Bryant.

- Pusto w tamtą stronę.

- Pell ma tam jakiś rodzaj zabezpieczeń.

- Patrol?

- Nie powiedzieli. Po prostu dali znać, że mają je na oku.

- Uspokajające. - Wątpił w to. Prawdopodobnie był to blef. Albo Pell do tego stopnia była zdeterminowana, by otworzyć stałe połączenie z Sol Jeden.

Jeszcze raz spojrzał na obcych mu ludzi, którzy chcieli dzielić z nim los, wejść na pokład Lucy i zostać jego załogą. Nie wszystkich by wybrał. Ale z Curranem przychodziła Deirdre, której szczerą, radosną osobowość polubił od pierwszego wejrzenia i Neill, który niewiele mówił i zdawał się być spychany przez pozostałych w tło. Byli Rodziną, jak każda inna, szorstcy i gładcy razem. Nie znał takiego rodzaju bliskości... od czasu Rossa. Pragnął jej, tak jak Allison, z siłą która zaciskała mu gardło i kumulowała się za oczyma i myślami. I miał to dostać. Przychodziło z bogactwem, szczęściem którego wciąż nie potrafił ogarnąć. Ale działo się to naprawdę, to wszystko dookoła. Zmusił się do rozluźnienia, staw po stawie, aż do ramion, popatrzył ponad stołem na swoją zdobytą załogę i poczuł jak supeł, jaki dotąd miał w trzewiach, zaczyna się rozwiązywać.

A kiedy skończyli kolację, łącznie z wymyślnym deserem owocowym i wypili tyle, ile kupcy zwykli pić na przepustkach - odkryli rzeczy, z których mogli się śmiać, anegdotki z Dublina, opowieści o sobie nawzajem. Śmiał się tak, że musiał przecierać oczy, czego nie robił od niepamiętnych czasów.

Rachunek należał do niego: przyjął go bez mrugnięcia i dał kelnerowi napiwek, zostawiając przy wyjściu szczęśliwego człowieka. W lodowate powietrze doków wytoczył się razem z grupą dublińczyków.

- Chodźmy do biura - zasugerował - zobaczmy czy uda się nam zdjąć blokadę ze statku.

- Chodźmy - zgodziła się Allison. - Czy to już dzień zamienny? Moglibyśmy coś zrobić.

- Złapcie taksówkę - poprosiła Deirdre.

- Idziemy - odpowiedział Neill. - Może wytrzeźwiejemy po drodze.

Maszerowali poprzez zajęte pracą doki, mijając zamkniętą barierkami keję Lucy, poruszając się znacznie mniej chwiejnym krokiem, kiedy przebyli już cały zielony dok i pocąc się po dotarciu do niebieskiego, w pobliże biur celnych.

Tym razem przyszedł tu inaczej, w towarzystwie, mając za sobą wsparcie w postaci wiedzy prawnika z Dublina i dokumenty, które dawały mu uprawnienia. Podszedł do biurka i przedstawił urzędnikowi jasne zdanie, pokazując mu dokumenty.

- Chcę zdjęcia plomby - powiedział. - Wydaje się, ze wszystko inne oprócz tego mamy już załatwione.

- Ach - odezwał się urzędnik. - Kapitan Stevens.

- Czy ktoś może się tym zająć?

Mężczyzna wydobył zapieczętowaną kopertę i podał mu ją.

- Co to jest?

- Nie mam pojęcia, sir. Powiedziano mi, że ma to związek z rozkazem blokady.

Był świadom obecności przy biurku pozostałych - nie popatrzył na nich, przełamał pieczęć na kopercie i przeczytał wiadomość.

- Proszę się zgłosić w doku niebieskim, numer trzy - przeczytał, oglądając się na Allison. - SS Norwegia, Signy Mallory, dowódca.

Curran zaklął.

- Mallory - powiedziała Allison, co również zabrzmiało jak przekleństwo. - Na Pell?

- Przybyła dwie godziny temu - wyjaśnił urzędnik, rzucając okiem na zegar. - Wiadomość leży od pół godziny.

- Co ma do tego wojsko? - zapytał Curran. - Te papiery są czyste.

- Nie wiem, sir - odpowiedział urzędnik. - Zgłoszenie się powinno wyjaśnić sprawę.

Wrócił strach, znajomy jak stare ubranie.

- Lepiej będzie jeśli tam pójdę i wyjaśnię, o co chodzi

- powiedział Sandor. - Nie widzę powodu, żeby wasza czwórka miała iść ze mną.

Wyszli razem z nim, przynajmniej tyle, na zewnątrz do doku, stając naprzeciw okrętów wojskowych... tablice informacyjne jasno wskazywały: NORWEGIA, trzecia keja wzdłuż zajętego rzędu, podejrzanie oświetlona. Popatrzył na dublińczyków, na zmartwione twarze i wściekłego Currana.

- Nie wiem ile to potrwa - powiedział. - Allison, może lepiej będzie jak zadzwonię do ciebie po powrocie do hotelu. Może lepiej wracajcie na Dublin.

- Nie - odpowiedziała Allison. - Jeśli nie wyjdziesz stamtąd dość szybko, zorganizujemy jakąś pomoc prawną. Nie spławią nas.

Dawało to jakieś pocieszenie. Popatrzył na pozostałych, którzy nie wykazywali ochoty do przyjęcia innego kursu. Kiwnął im i wcisnął ręce z wiadomością do kieszeni.

Przygotował argumenty, kontrargumenty, mustrował to samo oburzenie, którego wcześniej używał wobec urzędników. To było wszystko, co mógł zrobić.


***

Ale ciężko było utrzymać blef w nienaruszonym stanie wstępując na oświetloną rampę prowadzącą do Norwegii, gdzie żołnierze w mundurach - to byli prawdziwi żołnierze, zdecydowanie różniący się od stacyjnej milicji - zajęli się nim, przeszukując go. Byli na odmładzaczach, wielka liczba mężczyzn i kobiet, dość starych by walczyć w wojnie, posiwiałych, niektórzy naznaczeni bliznami, których nie musiałby nosić żaden mieszkaniec stacji. Nie byli brutalni podczas przeszukania, ale zrobili je znacznie gruntowniej od policji. Bał się ich, w taki sam sposób, w jaki bał się tego okrętu, ogromnego, kryjącego się za radośnie oświetlonym wejściem, wypełnionego bronią nosiciela. Okręt Kompanii z innej epoki. Poprowadzili go rampą w stronę wejścia. Czekał tam na niego Talley, przyglądając mu się z ponurym uśmieszkiem.

Szedł dalej. A więc to ten człowiek stał za tą akcją. W jakiś sposób nie zaskoczyło go to. Dublińczycy, pomyślał, powinni wrócić na swój statek. Wojskowi pomyśleliby dwa razy, zanim zażądaliby od rodziny kupieckiej wielkości Reillych wydania kogoś na przesłuchanie. Ale sami, z dala od Dublina byli wrażliwi, nie przywykli do władzy, która zwykle robiła to na co miała ochotę.

Spotkał się z Talleyem, przywitany ponurym spojrzeniem oficera Sojuszu i kiwnięciem w kierunku, w którym powinien pójść. A więc zyskał pewne znaczenie: zajął Się nim osobiście człowiek w randze komandora i eskortował go do serca tego potwora o wąskim wejściu. Ciemne korytarze: długi marsz w przestronniejsze rejony i winda na wyższe poziomy. Jadąc windą patrzył poprzez Talleya. konwersacja nie przyniosłaby nic dobrego. Niczego nie należało zdradzać. Zawsze się potem tego żałowało.

Dalszy marsz wąskim korytarzem. Wszędzie nagie powierzchnie matowego metalu, nic tak radosnego jak na Lucy, przegrody naznaczone wiekiem. Na podłodze i ścianach zakodowane oznaczenia. Wszystko nastawione na wydajność, nie komfort. Dotarli do wejścia do biura, nad którym pojawiło się światełko zezwalające na wejście; otworzyły się drzwi i Talley wprowadził go do środka.

- Kapitanie - odezwał się Talley - Stevens, z kupieckiej Lucy.

Siwowłosa kobieta przyglądała mu się już zza swojego biurka, oceniając go.

- Mallory - przedstawiła się. - Niech pan siada, kapitanie.

Przysunął krzesło i usiadł naprzeciw niej po drugiej stronie biurka, podczas gdy Talley zajął miejsce w rogu gabinetu, ze złożonymi ramionami. Mallory odepchnęła swój fotel do tyłu i odchyliła się - odmłodzona, stara/młoda, wpatrując się w niego ciemnymi oczami, które niczego nie zdradzały.

- Dostał pan zgodę na wylot - powiedziała. - Lot na Venture. Jak rozumiem pojawiły się pewne wątpliwości dotyczące pańskiej tożsamości, kapitanie.

Opuścił go cały spryt. To nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Jedna z dziewięciu kapitanów, jedna z mazianowców z lat wojny, którzy zdobywali zaopatrzenie dokonując abordażu na statki kupieckie, zabierając towary i załogę. I bezlitośnie zabijała. To mogła być ona, te lata temu, ten okręt wycelował w Lucy i dokonał abordażu. Może siedział teraz naprzeciw kapitana, który wydał rozkaz, pomiędzy żołnierzami w pancerzach, którzy zamordowali jego rodzinę. Myślał, że jeśli spotka jednego z nich, to zabije gołymi rękami, i nagle znalazł się w sytuacji, kiedy siedział spokojnie i patrzył, sparaliżowany przez zaistniałą sytuację.

- Nie chce pan tego skomentować? - zapytała Mallory.

- Myślałem, że to już ustalono.

- Czy jest tu jakaś nieprawidłowość, kapitanie? Łagodnie. Wpatrując się wprost w niego.

- Proszę zrozumieć, jedyne czego chcę, to zdjęcie blokady z mojego statku. Mam załatwiony ładunek, wszystko inne mam w porządku. Ponieważ jakiś zapijaczony kupiec myli mój statek...

- Proszę mi pokazać swoje dokumenty, kapitanie. Odebrało mu to wszelkie argumenty. Zawahał się

wytrącony z równowagi, wyciągnął je z kieszeni i nachylił się do przodu tak jak ona, podając je w wyciągniętą rękę ponad biurkiem, niemal jej dotykając. Z łatwością odchyliła się do tyłu, przejrzała je i pchnęła z powrotem.

- Ale te są nowe. Oczywiście za wyjątkiem tytułu własności. - Pomacała dokument, oczywiście sfałszowany. - Wie pan, że taki rodzaj papieru można kupić na rynku. Musi w końcu dostać się z jednej stacji do innych. A znam miejsce w dokach gdzie można go kupić. Pan też, kapitanie?

- Jestem legalny.

- Cóż. - Oddała mu dokumenty, które pośpiesznie schował do kieszeni, mając całkiem zimne palce. - Tak więc połączył się pan z Dublin Again? Bardzo szanowana działalność. To przemawia na pana korzyść. Jest pan z Unii.

- Planuję działać tutaj. Po stronie Sojuszu.

- Och, w tej chwili relacje z Unią są bardzo dobre. Dostarczają okręty i wojsko wzdłuż całej granicy. Nie mamy z nią żadnych sporów. Planuje pan zostać tutaj, tak? Działając jako łącznik Dublina w handlu z Sol?

- Nie wiem jak ułożą się sprawy. - Wolno kroczył przez dyskusję, świadom manewrów drugiej strony i nie rozumiejąc ich. Mallory nie dała się nabrać. Podjudzała go, szukając właściwej prowokacji.

- Pański certyfikat przechodzi przez nas - powiedziała. - Mamy problem, kapitanie. Między nami, a Sol Jeden uaktywnia się Mazian. w Tylnych Gwiazdach. Czy to pana martwi?

- Martwi mnie.

- Chcieliby nas odciąć od Ziemi, rozumie pan. To spory obszar do patrolowania. I wygrają, jeśli odstraszą kupców od lotów. Mamy dwie stacje wracające do życia i robimy co możemy, żeby utrzymać tę strefę czystą. Jedziemy w punktach równowagi, upewniając się, że nie wpadniecie w pułapkę. Mamy po tej stronie granicy rzadkie porozumienie. Unia blokuje Punkt Potrójny Brady'ego, i każdy inny punkt zerowy jaki przyjdzie panu do głowy. - Jej oczy spotkały jego spojrzenie, ostro nie natarczywie. - Operuje pan w szarej strefie, prawda? Drobnica. Jestem pewna że obrzeża nie są panu obce. Siedzenie w przestrzeni, działanie poza punktami zerowymi. Handlując na boku, bez kontroli celników. Założę się, że ma pan wyczucie gdzie czają się kłopoty, a gdzie nie. Dobre wyczucie.

Nic nie odpowiedział. Spróbował wymyślić wymówkę, by odwrócić wzrok, ale nie udało mu się.

- Mógłby mi się pan bardzo przydać - powiedziała. - To miejsce sprawia, że takie nerwy pomagają przeżyć. Będziemy tam, kapitanie. Naprawdę chcę, żeby pan o tym wiedział.

Podała mu to bardzo łagodnie, z tym samym spojrzeniem. Obiecywało - nie miał pojęcia co.

- Może pan iść. Przeszkody zostaną usunięte. Ale mam dla pana wiadomość. Pański ładunek dla Konstantinów skasowano. Będzie pan wiózł towar wojskowy. Dostanie pan stawkę za ryzyko. Dodatek. Załaduje pan to szybko i odleci o dziewiątej zero zero dnia głównego.

- Tak po prostu.

- Tak po prostu.

- Myślałem, że jestem poddany śledztwu wojskowemu.

- Jest pan. Dobry wieczór, kapitanie.

- Może tego nie chcę. Może chcę zmienić zdanie.

- Naprawdę, kapitanie? Wolałabym nie.

Cisza zawisła w powietrzu.

- W porządku - powiedział. - Będziecie nas chronić, prawda?

- Najlepiej jak będziemy mogli, kapitanie.

Nigdy Stevens. Ani razu nie użyła tego nazwiska. Wstał, uprzejmie kiwnął głową na pożegnanie. Żadnej odpowiedzi: wpatrywały się w niego martwe oczy. Obrócił się więc i wyszedł, a za nim na korytarz podążył Talley, sygnalizując gestem stojącemu nieopodal żołnierzowi, żeby go odprowadził.

W dół windą i znów na rampę, z gwałtownym uderzeniem zimna doków. Zszedł w dół nachylonej rampy.

Dostrzegł czekających na niego dublińczyków, stali przed frontem jednego z biur. Allison i reszta. Podszedł do nich ze świadomością, że wojskowi mogą przyglądać się jego plecom, notując powiązania.

- Co to było - zapytała Allison. - Kłopoty?

Potrząsnął głową i zgarnął ich ruchem ramion.

- Chodźcie. Mamy nasze zwolnienie. Będą ładować statek.

- Tak po prostu?

- Tak po prostu. - W czasie gdy cała piątka szybkim krokiem szła wzdłuż doków, popatrzył na Currana. - Skasowali ładunek Konstantinów. Dadzą nam towar wojskowy. Stawka za ryzyko. Natychmiastowy załadunek, wylot o dziewiątej głównego dnia.

- Wojskowy. - Przynajmniej raz Curran był zaskoczony. - A co dokładnie?

- Nie powiedzieli. Rozmawiałem z Mallory. To ona nałożyła blokadę. Do niej należy ładunek. Myślę, że chce żeby rozeszły się plotki, bo inaczej ni zdradziłaby tego co powiedziała.

- Na przykład?

- Że Unia okupuje punkty równowagi wzdłuż granicy, polując na Maziana, a Sojusz robi to samo.

- Boże, musisz to powiedzieć Staremu.

Szedł z nimi w zapadłej ciszy - trzeba było aż tego, żeby zasugerowali, że powinien stanąć twarzą w twarz z Reillym. Byli wystraszeni. Z twarzy Deirdre znikła cała życzliwość, zbladła pod piegami. Allison - w jej oczach czaiła się twarda ostrożność, tak jak u Currana. Neill Wyglądał na po prostu zmartwionego.

- Zadzwonię z Lucy - powiedział Sandor. - Kiedy już dostanę zgodę i wejdę na pokład.

- Są na polowaniu? - zapytał Neill.

- Myślę że chce, żeby to co mi powiedziała, powtarzano w każdym barze w dokach. I nie wiem, co z tego będziemy mieć.

- Powiedziała coś więcej? - zapytał Curran.

- Wie o umowie. Mówiła o dochodach jakie można osiągnąć na trasie z Sol do Unii. Szczera aż do bólu. Powiedziała, że będą w punktach zerowych przy Tylnych Gwiazdach, żeby mieć oko na problemy.

- Na pewno? - zainteresowała się Allison.

- Nie ufam niczemu co mi powiedziała. Wiem, że chcę być przy tym, kiedy będą zdejmować plombę z włazu statku. Chcę zobaczyć w co wsadzili swoje łapy na moim statku.

- Obejrzymy go sobie i pójdziemy wprost na Dublin - powiedziała Allison. - Jak tylko upewnimy się, że usunęli blokadę. Wszyscy mamy trochę pożegnań. Jeśli zamierzają załadować tak by odlecieć o dziewiątej, to przyda ci się trochę załogi.

- Rzeczywiście - zgodził się - przydałoby się. Pomyślał, że ma pomoc, nie przyzwyczajony do takiej wygody. Miał swoich dublińczyków, którzy nie opuszczali go na pierwszy znak kłopotów. Poczuł interesujące ciepło w reakcji na tę myśl.

Prawomocny, powtarzał sobie. Z koneksjami. Mallory nie mogła go ruszyć. Mogła nie chcieć, chcąc zachować dobre stosunki z potężnymi kupcami z Unii, którzy mieli swoje koneksje.

Próbował w to wierzyć.

Ale patrzył w oczy Mallory, i wątpił we wszystko.


***

Dołowcy otoczyli wejście, a barierki usunięto... Tubylcy z Podspodzia w towarzystwie jednego bezczynnego robotnika, który na ich widok podniósł się z krawędzi rampy, na której siedział, przyjrzał się im i zapytał czego tu chcą.

- Stevens - przedstawił się Sandor. - Właściciel statku.

Robotnik wyciągnął dłoń w jego stronę.

- Będę szczęśliwy przekazując go panu, jednak muszę zobaczyć identyfikator, W innym wypadku będę musiał to zgłosić.

To było szaleństwo, tak dziwaczne zabezpieczenia splecione z rzeczywistym zagrożeniem wojskowym sojuszu. To była Pell, gdzie różne rzeczy robili na dziwaczne sposoby. Wyciągnął swoje dokumenty i pokazał je.

- On dobry? - zapytał Dołowiec w masce do oddychania, wydając przy tym dziwaczne odgłosy. Spojrzały na niego okrągłe brązowe oczy całej grupy.

- Dobry dokument - potwierdził robotnik. - Dziękuję, sir. Życzę miłego dnia, albo dobrej nocy, jak tam wypada.

Po czym zgarnął swoje towarzystwo Dołowców, którzy kłaniali się i wyrażali uprzejmości odchodząc, w połączeniu ze świergotem własnej mowy i tanecznymi ruchami.

- Boże - powiedziała Allison.

- Pell - odpowiedział Sandor. Odwrócił się i zdecydowanie ruszył w górę rampy, w stronę oświetlonego wejścia, myśląc w tej chwili wyłącznie o swoim statku. Przebył rurę połączenia do znajomego zamka. Znów w domu. Szedł dalej do windy - cała czwórka za nim, czyniąc w ciasnych korytarzach tłok, do którego nie był przyzwyczajony. Winda wyniosła ich na główny poziom. w wąski łukowaty korytarz kwater dokowych i mostek. Stanął przy drzwiach wind i przyglądał się im, jak rozchodzą się po niewielkiej powierzchni dostępnej podczas postoju na stacji... odziani w srebro goście przyszli, by ze steranej Lucy uczynić swój dom, by przesuwać palcami po wiekowych powierzchniach, dotykać sterów i foteli, rozglądać się po korytarzach prowadzących do niedostępnych teraz kabin i magazynów, oraz głośno wyrażać opinie na temat tego, czy tamtego szczegółu jej projektu. Był zatroskany tą inspekcją, przyglądał się ich twarzom, najdrobniejszym reakcjom, bardziej wrażliwy, niż gdyby to on został poddany krytyce.

- Niezbyt wygodny w doku - odezwała się Allison - ale pełno miejsca w przestrzeni. Postukała w konsole. Wyczyścił ślady po taśmie z powodu celników, wyrzucając wszystkie dowody; ale znalazła lepką smugę i potarła ją. Popatrzyła na niego.

- Jest w porządku - oznajmiła. - Statek jest w porządku.

Kiwnął, czując jak rozpuszcza się bryła lodu, którą miał w piersiach.

- Dobrze się prowadzi? - zapytał Curran.

- Ma źle ustawiony jeden z silników do dokowania. To jego jedyna wada. Używam go.

- To nie problem - odpowiedział Curran, zdumiewająco swobodnie.

- Zadzwonisz do Starego? - zapytała Allison.


***

- ... jest prawdopodobne - mówił przez interkom - że wszystko to zaplanowane plotki. Ale jeśli kierujecie się w przestrzeń Unii, sir - wydaje się, że może się wam przydać wiedza o tym, co mi powiedziano.

- Masz z nimi jakieś kłopoty? - wrócił do niego głos.

- To wciąż możliwe, sir. - I świadom możliwości, że transmisja jest podsłuchiwana, pomimo osłoniętej linii: - Mam nadzieję, że to wyjaśnią.

Cisza z drugiej strony.

- Słusznie - powiedział Michael Reilly. - Proszę uważać, kapitanie.

- Tak, sir.

- Dziękuję za. informację.

- Dziękuję, sir.

- Tak - powiedział Reilly. - Może pan to zrobić.

-Sir.

- Doceniam informację, Lucy.

- Rozłączam się, Dublin.

Wyłączył interkom., znów sam w ciszy. Dublińczycy poszli na swój statek. Pożegnać się i zabrać swoje bagaże. Siedział w znajomym fotelu patrząc na swoje odbicie w ciemnych ekranach i przez chwilę sam siebie nie poznał, ogolony i nieskazitelnie czysty, z długiem wiszącym nad głową.

Wciąż wracała do niego twarz Mallory, scena w jej gabinecie na statku. Twarz Talleya i spotkanie na Pell.

Znów zaczął odradzać się w nim stary strach. Ponownie spróbował go zdławić.

Połączył dłonie przed sobą, na pustym fragmencie konsoli i obniżył głowę, opierając ją na ramionach, usiłując przez chwilę odpocząć i przypomnieć sobie, która jest godzina, w długiej, długiej procesji godzin. Pomyślał, że prawdopodobnie przestawił się już na cykl dnia przestępnego, albo w jakiś sposób zapomniał spać.

Zrobił to, usnął tam gdzie siedział.

Obudził go komunikator, informacja z doków o nadchodzącym ładunku, na odbiór którego powinien się przygotować.


Rozdział 10


Opuszczanie Dublina wiązało się ze zgiełkiem pożegnań i kuzynami - przyjaciółmi wyglądającymi jakby mieli się rozpłakać. Madame, z cierpliwym wyrazem twarzy, Megan i Connie - Connie pociągająca nosem a Megan - z tym skupieniem zbieracza danych we wzroku, którego większość nabierała jeszcze w dzieciństwie, który charakteryzował zwłaszcza aktywną załogę mostka, zbyt zajęta zbieraniem danych by pokazać coś na zewnątrz, nawet tracąc córkę. Ale w tym przynajmniej się rozumiały - nie było potrzeby się awanturować, skoro do niczego to nie prowadziło. Allison objęła swoją ciężarną siostrę, słuchając pochlipywań. Jeszcze dłużej obejmowała matkę, poklepując ją po ramieniu.

- Zobaczymy się - powiedziała. - Możliwe, że za niezbyt wiele miesięcy.

- Słusznie - odpowiedziała matka. A kiedy zaczęła zbierać swoje rzeczy i bagaże zebrane na stosie u jej stóp, dodała: - Nie ryzykuj.

- Słusznie - odpowiedziała jej, po czym umieściła na ramieniu kilka toreb, biorąc resztę do rąk. Jeszcze raz obejrzała się, by spojrzeć na matkę i siostrę, kiwnęła w odpowiedzi na ich machanie i skierowała się na zewnątrz i w dół rury wejściowej do rampy, zostawiając trójkę swoich towarzyszy, by sami utorowali sobie drogę przez smutek pożegnań.

Jej odejście miało w sobie element niedorzeczności. Zamiast nieść pojedynczą torbę dźwigała ze sobą cały swój dobytek. Nie planowała tego, zaczynając się pakować. Ale w trakcie znajdowała wymówki na zabranie tego drobiazgu i tamtego, a ludzie chętnie użyczali jej toreb, więc skończyło się na zejściu na rampę ze wszystkim co posiadała. Torby obijały się jej o nogi. Zapewne lepiej zrobiłaby zatrudniając kogoś do niesienia tego, ale w sumie nie miała daleko, a bagaż, choć duży, nie był specjalnie ciężki. Miała swoje dokumenty, karty i taśmę z listem Michaela Reilly'ego informującym, że jego okaziciel - Lucy - jest związana z Dublin Again - na wypadek, jak ujął to Stary, gdyby mieli gdzieś problemy kredytowe.

Niech ich Bóg broni przed spotkaniem kogoś żywiącego urazę do Stevensa za jakieś grzechy z przeszłości.

Albo kłopoty z wojskiem w przestrzeni. Patrzyła teraz na podróż ze znacznie mniejszym optymizmem, niż kiedy ją obmyślała. Zgrabna kontrola nad operacją zdecydowanie osłabła.

Ale szła, tak jak zrobią to pozostali, z tych samych przyczyn, a jeśli sytuacja tam w przestrzeni zrobi się krytyczna, poradzą sobie z nią, ona i jej kuzyni. Nie chciała czekać do starości, aż awansuje. Żadne zagrożenie, żaden ból rozłąki nie mógł jej tego pozbawić.

Wciąż szła - pierwsza ze swojej grupy opuszczająca Dublin i kierująca się w stronę kei Lucy. Musiała wspiąć się do wyjścia awaryjnego i gramolić się z torbami kilka razy tam i z powrotem, jako że nie była w stanie znieść ich wszystkich naraz. Była zmęczona i nachodziły ją wizje łóżka i snu. Nie było w ogóle mowy o spędzeniu ostatniej nocy na Dublinie. Nie było miejsca, pokładowe pomieszczenia sypialne przepełnione były starszyzną. Jej odejście podlegało tym samym ograniczeniom, jak całe życie na pokładzie - wieczny brak miejsca. Pokonała drogę przez doki niosąc swój bagaż z supłem w gardle i przytłumioną złością na porządek świata. Udało się jej spalić gniew, dźwigając swoje torby. A więc do widzenia, raz na zawsze. To bolało, ale spodziewała się tego. Bolało też rodzenie i inne rzeczy.

Dotarła wreszcie do kei Lucy, zatłoczonej transporterami z ładunkiem, robotnikami i Dołowcami, wszędzie światła i chaos. Widok wyłaniający się zza rusztowań odebrał jej resztki sił. Zatrzymała się na chwilę żeby odetchnąć, po czym zaczęła ukradkowo zbliżać się do tego bałaganu, coraz bliżej i bliżej. Był tam Stevens, w dokach, ubrany w zużyty kombinezon, wykrzykujący rozkazy robotnikom, którzy nieprzerwanym strumieniem przetaczali na rampę załadunkową beczki.

Weszła w to, wywołując nagłe zbiegowisko Dołowców, którzy rzucili się na jej torby.

- Wziąć, wziąć to dla ciebie - piszczeli, gdy usiłowała ich powstrzymać.

- Wszystko w porządku - zawołał do niej Stevens: oddała im swój ładunek.

- Śluza powietrzna - poinstruowała Dołowców, przekrzykując brzęk i huk zderzających się beczek, a oni świszczeli i bulgotali, po czym odbiegli z bagażem, beztrosko i radośnie. Bolały ją kolana.

- Kiedy to się zaczęło? - zapytała Stevensa, który wyglądał na wykończonego.

- Zbyt dawno. Słuchaj, dostałem telefon, że za chwilę dotrze zaopatrzenie. Chcesz mi zrobić przysługę, zajmij się tym. Magazyny statku są w rdzeniu, z dostępem od mostka na rzeczy do nieważkości, albo, jeśli to rzeczy osobiste lub wymagające ciepła zrzuć w korytarzu windy. Do rdzenia można również dać mrożonki, bo na razie nie mamy dostępu do kambuza. Będziesz się musiała Przebrać.

- Jasne. - Zebrała swoje rezerwy sił i skierowała się do rampy zająć się tym. Rozumiała, że będzie tak przez następnych kilka godzin, ale przy odrobinie szczęścia niedługo dołączy reszta załogi.

Miała nadzieję.

Zaczęły przychodzić zapasy.


***

Curran i Neill nadeszli razem, wykazując wyraźne objawy braku snu; Deirdre nadciągnęła ostatnia, kiedy większość poważnej pracy była już skończona, a ze Stevensa został ledwie cień bez głosu, kontrolujący końcówkę załadunku z szefem robotników, podpisując dokumenty. Większość z tego była jego pracą - musiała być, jako że był jedynym, który znał statek: kształt ładowni, przebieg szyn i jak ułożyć ładunek, aby był dostępny na Venture.

W końcu wszyscy dociągnęli się do sypialni, spoceni i zmordowani, Stevens idący na końcu. Allison usiadła na jednej z ław, upuszczając garść rzeczy osobistych, które uparła się zabrać na główny poziom. Siedziała pomiędzy podobnie obciążonymi kuzynami i przyglądała się Stevensowi, który opadł przy czwartej konsoli na mostku wywołując biuro zarządcy portu, by zgłosić status i nakarmić komputer manifestem - kwestia wsunięcia dokumentu do skanera i odczekania, aż urządzenie zgłosi jego odczytanie.

A więc zaokrętowali się. Siedzieli zbyt zmęczeni, by się ruszyć. Neill rozciągnął się na ławie, kładąc sobie pod głowę jakąś miękką torbę.

- Nadal mamy wylecieć o dziewiątej zero zero? -zapytała Allison. - Masz już te mapy?

Stevens kiwnął głową.

- Prześpię się trochę i je wprowadzę.

- Musimy jakoś zorganizować nasz czas. Zostaniesz z Neillern i Deirdre na dzień główny, a ja z Curranem obejmiemy dzień przestępny.

Skinął ponownie, akceptując to.

- Jest czwarta. Niezbyt wiele czasu na odpoczynek - pomyślała o butelce, którą miała w bagażach, zgięła się i pogrzebała w jednej z toreb. Znalazła ją i wydobyła, po czym otwartą w impulsie samopoświęcenia podała Stevensowi, sięgając nad kojami do konsoli numer cztery.

- Dzięki - powiedział. Pociągnął łyk i podał z powrotem. Napiła się, po czym butelka powędrowała do Currana i Deirdre; Neill już spał, rozciągnięty na ławie. Nikt nic nie mówił. Osuszyli butelkę podając ją sobie w kółko z rąk do rąk, ale na długo zanim jeszcze Curran i Deirdre osiągnęli jej dno, Stevens usnął tam gdzie siedział, z głową opartą na poklejonym taśmą plastiku, zjedna ręką luźno zwisającą z oparcia fotela.

- Może powinniśmy go przenieść - Allison zasugerowała Curranowi i Deirdre.

- Sam się nie mogę ruszyć - odpowiedział Curran. Kiedy się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że ona też. Żadnego szukania koców, nic, żeby zwiększyć komfort nagiej pryczy. Curran przygotował sobie na pryczy gniazdo ze swoich bagaży, a Deirdre przykryła się wydobytą z torby kurtką.

Allison obejrzała dno butelki i odstawiła ją, po czym wybrała miękką torbę i użyła jej w charakterze poduszki, czując gdzieś we wnętrzu tęsknotę za Dublinem i zmianą stanu rzeczy.

Łaty w tapicerce, plamy na panelach... teraz widziała wszystko. Blizny, których statek nabierał z zaniedbania. Z łatania na byle jak.

Boże, systemy awaryjne, o których mówił Stevens: wychodzili o świcie dnia głównego i nie było sposobu, żeby mogli je zainstalować na czas. Chciał je uruchomić podczas lotu, prawdopodobnie sądził, że to drobiazg.

Ładunek wojskowy. Beczki, które dostali były zapieczętowane. Najprawdopodobniej chemikalia. Sprzęt do podtrzymania życia, elektronika. Rzeczy, których potrzebowała stacja podczas przywracania do stanu używalności.

Ale zaangażowanie Mallory - zainteresowanie wojskowych Lucy - czuła się o wiele mniej bezpiecznie odlatując, niż się spodziewała.

Zastanawiała się, co ich czekało, jeśli to Mallory była wrogiem Stevensa. Jej umysł odmawiał działania, wykończony pracą i alkoholem. Co, jeśli wszedł w drogę Mallory? Nie było sposobu, by się dowiedzieć. A ona prowadziła w to swoich ludzi.

Usnęła z zaciśniętymi pięściami. Ciężka była ta pierwsza noc na Lucy.


Rozdział 11


Wychodzili.

Sandor siedział na swoim stanowisku, wykonując znajome czynności. Powstrzymał się przed włączeniem komunikatora, przed wykonaniem tysiąca czynności, które przyzwyczajony był robić równocześnie. Tym razem żadnej taśmy na przełącznikach; kompetentne głosy dublińczyków ze wspólnym akcentem, którego dopracowywał się każdy statek z izolowanymi rodzinami, których całe generacje żyły na pokładach. Słyszał ich lewym uchem, podczas gdy komunikaty stacji odbierał ze słuchawki wsadzonej w prawe. Odpręż się, powtarzał sobie ciągle. To było jak kierowanie statkiem na odległość, z zupełnie innym zestawem sprzętu... Allison siedziała w fotelu numer dwa, a głosy Currana, Deirdre i Neilla dawały mu wszystkie informacje, których potrzebował, wyprzedając pytania. Zupełnie inaczej niż z pomocą, którą dotychczas miewał na pokładzie - przewidujący pytania, wiedzący czego będzie potrzebował jakby czytali w myślach, ponieważ byli dobrzy.

- No to lecimy - powiedziała Allison, puszczając na ekran Dublin. - Pożegnamy się na trochę.

Kolejny głos mówił do jego prawego ucha, przekazywany przez stację: to życzenia powodzenia z Dublina.

- Odpowiedź - Allison wydała polecenie Neillowi i radio wysłało wiadomość z odpowiedzią. Ale nie przerwało to działania. Żaden ruch nie został zaniechany; dane nadchodziły, a statek wykonywał powolny obrót, manewr w dryfie.

- Ładunek bezpieczny - poinformowała Deirdre. - Żadnych trudności.

- Zrozumiałem. Przygotować się na rotację.

- Tak jest.

Wcisnął klawisz. Zaskoczyła blokada i rozpoczęło się powolne przemieszczanie kabin, przesuwanie pośladków i poprawianie ciał w fotelach oraz przeorientowywanie pojęć góry i dołu. Nabierali przyspieszenia i dość siły odśrodkowej, by znów można było poruszać się po całym statku.

- W porządku - powiedział, kiedy ich status został przekazany na stację, która w odpowiedzi potwierdziła poprawność odczytów i zezwolenie na opuszczenie systemu.

- Trzeba zainstalować te układy. Przekaż cały skan na drugą konsolę i zajmiemy się tym.

- Boże dopomóż - wymamrotał Curran, ale zrobił o co go proszono i ostrożnie wydostał się ze swojego siedzenia, w czasie kiedy Sandor robił to samo. - Zawsze tak dokonujesz napraw?

- Lepsze to od płacenia stawek dokowych - odpowiedział Sandor. - Mam nadzieję, że dali nam działającą jednostkę.

Curran potrząsnął głową.

Mieli czas, całe mnóstwo, lecąc spokojnie w stronę strefy skokowej Pell. Otaczały ich hałasy komunikatów stacji, pogawędka z przylatującym statkiem kupieckim Pixy II, nazwa znana w całym Poza i muzyka innych nazw, Jak Mary Gold i kontenerowiec Kelly Lee. Oraz niespodziewanie jeszcze ktoś.

- Norwegia wylatuje - poinformował ich Neill. Przez chwilę serce Sandora przyspieszyło. Siedział nieruchomo, oparty o fotel stanowiska skanera, ale ten przypływ paniki wynikał tylko z przyzwyczajenia.

- Ma własne sprawy, jak przypuszczam - skomentował i cicho przestawił się z powrotem na kwestie związane z instalowanym modułem.

Nosiciel minął ich, jakby tkwili nieruchomo. Deirdre sączyła podgląd z kamery na ekran, ale nie było do oglądania nic oprócz smugi poruszającej się z coraz większą prędkością.

- Zobacz, czy będziesz mogła dostać ich kierunek - Allison poprosiła Deirdre.

Stacja odmówiła odpowiedzi.

- Utajnili to. Nie jest uwzględniona na mapach, a skaner dalekiego zasięgu jej nie wyłapie.

- Założę się że nie - wymamrotał Sandor. - Przypuszczam że poleciała na polowanie tam gdzie my.

Nikt tego nie skomentował. Od czasu do czasu spoglądał w stronę Allison, podejrzewając, że ręce, w których była teraz Lucy, nigdy jeszcze nie prowadziły statku przez żadną procedurę. Jednak była kompetentna, wiedziała co należy robić i nie popełniała błędów, choć niewiele było ich do zrobienia w sytuacji, z którą równie dobrze mógł sobie poradzić autopilot. Nie zadał tego pytania: Allison i pozostali mieli swoją dumę. to było pewne - ale miał wrażenie, odebrane z wyrazu oczu Allison Reilly, kiedy przekazał jej kontrolę, błysk paniki i pragnienia jednocześnie, napięcia, które nie przypominały kompetencji jaką wykazała wcześniej.

Czyli obsługiwała przynajmniej symulatory, albo obsługiwała urządzenia na mostku wspomagającym, na statku o rozmiarach Dublina, powtarzając ruch po ruchu czynności sternika. Poradzi sobie.

Ale podniósł się, kiedy zobaczył jak sięga do komputera, próbując dostać się do systemu nawigacji, po czym opada na oparcie swojego fotela.

- Nie udostępniłeś kluczy do komputera - powiedziała. - Nie mogę się dostać do funkcji nawigacyjnych z poziomu ogólnego.

- Lepiej jeśli ja poprowadzę skok - odpowiedział. - Tym razem. Znam statek.

Popatrzyła na niego, ruch oczu odbity w znajdującym się przed nią ekranie.

- Dobra - zgodziła się. - Przeprowadzisz mnie przez to?

Został tam gdzie był, zastanawiając się nad tym, nad rzeczami ukrytymi głębiej w komputerze.

Ross... Ross, co teraz?

- Nie masz nic przeciwko? - dodała, kontynuując wcześniejszy temat.

A więc nadeszło.

- Pozwól że ja to zrobię tym razem - odpowiedział. - Powinnaś być w dniu zamiennym. Może wykorzystaj ten czas teraz i pójdź się przespać. Przejmiesz go po skoku.

- Zrozum, chciałabym przejść przez przygotowania.

- Czy nie mówiłem ci, kto ustala porządek na tym statku? Idź. Odpocznij trochę.

Przez chwilę nic nie mówiła, siedząc do niego plecami. Stał w miejscu, niewzruszony. W końcu przełączyła sterowanie na auto i podniosła się z fotela. Urażona duma. Było to widać w każdym ruchu.

- Kabiny są w górę krzywizny w tę stronę - powiedział próbując udawać, że niczego nie zauważył, usiłując zamaskować to uprzejmością. Dostatecznie bolesne było otwieranie kabin, więcej niż jednej, którą oferował swoim tymczasowym pomocnikom. (- Ja śpię na mostku - zawsze im powtarzał: i robił to, ulokowany w sypialni przeznaczonej do spania podczas postoju na stacji, drzemiąc w nocy, ponieważ pójście do kabiny i zamknięcie się z dala od tego co działo się na mostku... za dużo mogło stać się złego. - Szaleniec - mamrotali za jego plecami. I ta myśl zawsze go przerażała).

- Weź którą chcesz. Nie mam własnej. Curran - powiedział, odwracając się od zimnego spojrzenia Allison, by odkryć, że pozostali patrzą na niego w ten sam sposób.

(- Szalony - mówili o nim, kiedy okupował mostek w ten sposób).

- Zrozumcie, poprowadzę go przez skoki podczas tego lotu. Znam swój statek. Porozmawiamy, kiedy przyjdzie do podróży powrotnej.

- Nie chciałam przeprowadzać skoku - odpowiedziała Allison. - Ale nie będę się o to kłócić.

Odeszła, wymacując drogę wzdłuż konsoli, w stronę korytarza. Podszedł, zalogował i wyłączył wszystkie zamki w całym statku i odwrócił się, by popatrzeć na Currana i pozostałych zgromadzonych przy konsoli, gdzie instalowali nowe systemy. Obraził dumę ich numeru jeden rozumiał to. Ale z czasem będzie mógł wyczyścić komputer, wydobyć procedury skoku z ustawień Rossa. A co do innych rzeczy... to był handel, cisza wypełniana przez Rossa na żywe głosy.

Uciszenie tych programów, oddzielenie głosu Rossa od tysięcy funkcji, które mu przypominały, mówiły do niego... Dzień dobry Sandy. Czas wstawać...

Albo zapieczętowane kabiny, w których mieszkali Kreja, pomieszczenia wciąż zawierające rzeczy osobiste... rzeczy, których nie chcieli mazianowcy, rzeczy, których nie schowali pod panelami. I strych, gdzie była Madame i dzieci...

- Curran - odezwał się, wyzywając najgorszego, ale próbując ukryć to co już się stało. - Ty też jesteś na zmianie Allison. Dowolna kabina.

Curran wbił w niego wzrok i oderwał się od naprawy.

- To zainstalowane - odpowiedział. Był uprzejmy. Ale w jego głosie nie było miękkości. - Co z pozostałymi?

- Zajmiemy się tym. Odpocznij trochę.

My. Neill i Deirdre. Ich spojrzenia były takie same jak Currana, a w korytarzu niespodziewanie ponownie pojawiła się Allison.

- Tam są jakieś rzeczy - powiedziała nie narzekając, informując. - Czy to twoje, Stevens?

- Używaj, jeśli masz ochotę. - Składał ofiarę, oferował. - Albo spakuj je, kiedy będziesz miała na to siłę. To rzeczy pozostawione przez moją rodzinę.

- Boże, Stevens. Ile lat?

- Po prostu je przesuń. Użyj ich, albo spakuj, jak ci wygodniej. Możecie się zebrać razem i zdecydować, czy cokolwiek z tych kabin przyda się wam. Nie pozostało ich zbyt wiele.

Cisza. Allison nadal stała w wejściu.

- Zajmę się tym - powiedziała w końcu. Odeszła już nie tak sztywna, jak za pierwszym razem. A pozostali, kiedy się obejrzał - zrobili się spokojniejsi. Jakby dotąd nie wierzyli, że rzeczywiście byli jacyś inni.

Albo, tak jak pozostali pasażerowie myśleli, że to dziwny statek. I jeszcze dziwniejszy kapitan.

- Schodzę z mostka - zgłosił Curran, i podążył za Allison.

Neill i Deirdre zostali z nim, wyglądając na lekko zaniepokojonych.

- Zainstalować następny? - zapytał Neill.

- Zróbcie to - odpowiedział. - Muszę przygotować skok.

Odwrócił się i opadł na fotel wciąż ciepły od ciała Allison. Lucy leciała na automatach, spacerowym tempem przechodząc przez system Pell.

Po Norwegii nie było już śladu. Stacja nie podawała o niej żadnych informacji.

Dla statku kupieckiego wypełnionego ładunkiem dystans do punktu skokowego stanowił długą drogę. Łatwo przygotować koordynaty. Obejrzał mapy, wyłączył dźwięk w komputerze i uruchomił niezbędne programy, po czym zaczął przegryzać się przez instrukcję, próbując odkryć, jak na dobre uciszyć komputer.

Nagram to na taśmę Ross. Dla siebie. Nie pomiń niczego, żadnego programu. Wymyśl jak udostępnić to wyłącznie z mojej kajuty.

Ale Ross znał komputer w stopniu, którego on nigdy nie osiągnął; Ross robił rzeczy, których on nie rozumiał, zainstalował je i wplótł we wszystko głos w sposób, którego usunięcie przekraczało jego umiejętności.

Ach Ross, tego jest za dużo. Wszędzie, wszystko. Cała troska - żeby zająć się wszystkim za mnie - nie potrafię tego odkręcić. Nie istnieje kasowanie na tym poziomie; nie bez wchodzenia w system i przestawiania jednostek...

A Lucy nie może przestać działać...

- Zrobione - Neill pochylał się nad nim zza fotela, zaskakując go niespodziewanym odezwaniem się. - Zrobiliśmy to. Masz jakiś problem?

- Sprawdzam.

- Pomóc ci?

- A może też się prześpisz?

- Ty gorzej wyglądasz.

- Wszystko w porządku. - Gładki, swobodny ton.

Jego ręce miały skłonność do drżenia, ale próbował to ukryć. - Już tu kończę.

- Słuchaj, znamy nasz fach. Jesteśmy w tym dobrzy.

- Nie wątpię w to.

Z drugiej strony fotela wyłoniła się Deirdre.

- Przyjmij pomoc. Może ci się przydać.

- Poradzę sobie z tym.

- Jak długo planujesz sobie z tym radzić? - zapytał Neill. - To nie jest samotny lot.

- Jeśli chcecie pomóc, przygotujcie dawki leków na skok.

- Czy coś tu jest nie w porządku?

- Nie.

- Dawki narkotyków są zaraz obok, w magazynie - powiedział Neill. - Nie ma z tym żadnych problemów.

- To dobrze.

- Stevens, jesteś tak zmęczony, że trzęsą ci się ręce.

Wbił wzrok w ekran. Sięgnął i zmazał wszystko co wcześniej wywołał. Potwierdzone bezdźwięczną komendą. Zawsze było. Takie były ustawienia.

- Czemu trochę nie odpoczniesz?

- Muszę przygotować skok - odpowiedział. Sięgnął i ponownie zablokował system, tyle mógł zrobić. - W porządku, wy dwoje przejmujecie, dobra? - Podniósł się z miejsca i potknął, ale został złapany przez Neilla za ramię. Strząsnął pomocną rękę i otępiale poszedł w stronę pryczy, by się położyć.

Śmialiby się z niego, pomyślał. Wyobraził sobie jak słuchają głosu zwracającego się do chłopca którym był, i weszliby w całą jego prywatność. I tak to zrobili, w kabinach.

Nie powinien był tak reagować, należało zdjąć blokadę i pozwolić jej i pozostałym usłyszeć to, jako coś naturalnego. Ale oni planowali zmiany na Lucy; planowali zrobić rzeczy, które zmienią wszystko nieodwołalnie. Wyczuwał to. Nie mógł pozwolić im na zaczynanie od Rossa.

Być może, jak mówili inni, był szalony. Samotność mogła do tego doprowadzić, i być może spotkało go to już dawno temu.

Brakowało mu głosu Rossa, kiedy kładł się do snu. Wystraszyło go to odkrycie, ale znacznie bardziej martwiło go, że odkryją jakie te głosy mają dla niego znaczenie, niż sam fakt dowiedzenia się o nich. Nie był całością, i nigdy dotąd się to nie ujawniło - nawet wobec niego samego.

Nie spał. Leżał marznąc, zbyt zmęczony by wstać i przynieść koc, spięty, z wysiłkiem próbując się odprężyć. I słuchał głosów dublińczyków przy sterach Lucy, dwojga ludzi wymieniających ciche żarty i cieszących się chwilą. Cali i zdrowi. Nikt na Dublinie nie miał blizn z przeszłości. Ale wojna nigdy ich nie dotknęła. Były rzeczy, które łatwiej byłoby mu powiedzieć Mallory niż im, w ich radosnej błahości.

Mallory nie wiedziała jak się śmiać.


***

Osiągnęli zadaną prędkość i wyłączył się silnik wewnątrzsystemowy. Allison wyczuła to, poprawiła się w łóżku i ponownie odpłynęła.

Obudziła się później z uczuciem, które miało się budząc się w noclegowniach, że jest się w niewłaściwym miejscu, wypełnionym dziwnymi dźwiękami i zapachami.

Lucy. Nie Dublin, lecz Lucy. Stało się nieodwracalne. Pomacała konsolę przy łóżku w poszukiwaniu włącznika światła i rozjaśniła pomieszczenie na ile mogła, rozglądając się po nim - kabina miała dwa metry na cztery, ale w szafce i magazynku były graty: szczotka i grzebień ze śladami włosów w kolorze blond, kilka swetrów, bielizna, para starych butów i inne rzeczy, po prostu pozostawione. I zimne... Ogrzewanie włączono może dzień wcześniej i ciepło nie dotarło jeszcze do szafek. Kobieca kabina. Nowsza i czystsza niż reszta statku, jakby statek się zużył, a kabina nie.

Piraci, powiedział Stevens, piraci zabili ich wszystkich. Jeśli była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy mówił prawdę.

Nie został ślad po nazwisku, nie wiedziała jaka była ta kobieta - w jakim wieku, jak miała na imię. Nie była na odmładzaczach - włosy były koloru blond. Takie jak Stevensa.

Czy jak tam brzmiało jego prawdziwe nazwisko.

I w jaki sposób jeden człowiek przeżył to, co spotkało pozostałych? Martwiła ją ta sprawa: czemu, jeśli piraci dostali pozostałych, on przeżył. Albo jak dawno to było, skoro statek ma wyraźne ślady zużycia poza kabinami. Pytania i pytania. Ten człowiek był zagadką. Przekręciła się w łóżku, przypominając sobie noce w hotelu i zaczęła się zastanawiać, czy Stevens chciał to ciągnąć również na statku, w kabinach które nie były do tego przystosowane.

Nie teraz, pomyślała, nie w tym miejscu. Nie w łóżku martwej kobiety, na statku pełnym pułapek. Nie, do czasu aż wyjaśni się w co wpakowała swoich ludzi. Była zobligowana do myślenia, do trzymania wszystkich opcji otwartych. A trzymanie Stevensa w stanie wytrącenia z równowagi wydawało się być dobrym pomysłem.

Poza tym, mieli interesy i mało czasu na wyjaśnianie stosunków osobistych, poznawanie się, kłótnie czy cokolwiek innego poza statkiem, który mieli w rękach.

Statek, dobry Boże, statek. Całą sobą pragnęła dostać w ręce stery. I miała ze sobą kuzynów, którzy sprzedaliby dusze piekłu za godzinę przy sterach Dublina. Nie mogła się teraz wycofać, by czekać na Dublinie przez resztę bezczynnego życia.

Jej stanowisko. Zdobyła je również dla nich, zrobiła dla nich więcej niż mogliby oczekiwać przez całe życie. I należeli do niej, bardziej niż mogły związać rodzina i statek. Jeśli kazałaby im wyjść w próżnię, wyszliby - i to była odpowiedzialność, która na niej spoczywała - ten Stevens, który uważał, że ma u niej szczególne względy. Jej kuzyni mogli źle odczytać wskazówki, próbować z nim ryzykować. Nie, żadnego spania ze sobą na pokładzie, żadnego mieszania im w głowach, dając mu taryfę ulgową tam, gdzie może nie powinni. To nie były doki, gdzie dublińczyk mógł wezwać pomocy ściągając setki siejących chaos kuzynów. Inne reguły, inne niebezpieczeństwa. Nie pojmowała tego w ten sposób, zanim nie przyjrzała się pozostałym. Ale wiedziała że gdzieś blisko śpi Curran, w czyimś innym opuszczonym łóżku, i trochę się tym martwiła. A inni...

Obróciła się na brzuch, przyjrzała nieznanej konsoli i wywołała komputer.

Nic. Ekran w pokoju pozostał nieaktywny.

Wcisnęła interkom jeden, co powinno ją połączyć z mostkiem.

- Allison z kabiny dwa. Nie mam dostępu do komputera.

Przedłużająca się cisza.

W jednej chwili wszystko się zawaliło. Zakładane bezpieczeństwo przebywania w systemie Pell, wciąż w cywilizowanych okolicach... założenie, że prawdopodobnie istniały rozsądne wyjaśnienia dla rzeczy, które zostały zrobione i powiedziane... wyskoczyła z łóżka z sercem walącym w panice i zaczęła zakładać ubranie.

Mógł być maniakiem; wariatem, który mógł skrzywdzić ich wszystkich... Nie wiedziała, jaki naprawdę jest Stevens, albo do czego jest zdolny. Kłamca, złodziej... Rozejrzała się za jakąś bronią.

- Allison - usłyszała w interkomie głos Neilla. - Mamy gotowy lunch.

- Neill? - serce się uspokoiło. W pierwszej chwili było jej za siebie wstyd.

Po chwili myślała już, że głupotą było niezabranie ze sobą bagaży do kabiny. Miała tam nóż, zwykły, ogólnego zastosowania, ale zawsze to jakaś broń. Nigdy nie pomyślała o zabraniu ze sobą broni, ale teraz, po tym co zobaczyła... śpiąc w kabinie, która mogła stać się pułapką, jeśli ktoś przy konsoli wciśnie odpowiednie klawisze.

- Idziesz? - zapytał Neill.

- Idę - odpowiedziała.


***

Tak było jednak lepiej, zdecydował w końcu Sandor, kiedy usiedli wszyscy razem w sypialnej części mostka, z tacami trzymanymi na kolanach i krążącą między nimi butelką dobrego wina. Był to rodzaj nierzeczywistego obrazu, którego nigdy nie wyobrażał sobie, że zobaczy na pokładzie Lucy. Siedzieli jak rodzina, jedli rzeczy na które nie było go stać - Neill wyciągnął coś z zapasów na specjalne okazje, wino chłodziło się od załadunku; a wszystko to działało na jego pusty żołądek i napięte nerwy z kojącym efektem. Przysłuchiwał się żartom dublińczyków i widział uśmiech na twarzy Allison, co było najlepsze ze wszystkiego.

- Słuchaj - powiedział później, dołączając do niej, kiedy przenosiła swoje torby do kajuty. Spotkali się przy wejściu na korytarz. - Allison - chciałbym żebyś wiedziała... wtedy przy sterach - nie pomyślałem jak to mogło zabrzmieć. Przepraszam za to.

- Nie musisz chodzić przy mnie na palcach.

- Czy mogę ci z tym pomóc?

Obrzuciła go szybkim spojrzeniem ciemnych oczu.

- Z ukrytym celem? Nie sypiam z nikim podczas podróży.

Zamrugał dotknięty, niepewny, jak to przyjąć - chwilowy nastrój, nic innego.

- A więc cóż - powiedział. - Nie skończyło się przeprosinami... Allison, mam nadzieję, że nie jesteś zła na mnie.

- Kwestia zasad. Po prostu nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.

- To trudne, wiesz o tym.

- Nie wydaje mi się, żebym dobrze się czuła dzieląc dowodzenie i łóżko. Nie na statku. W noclegowni to co innego.

- Jakie dowodzenie? To dom. To...

- Może na Dublinie panują inne zwyczaje. Może na tym statku jest inaczej. Ale nie da się zmienić przyzwyczajeń tak szybko. Wiesz Stevens, mogę dzielić łóżko w hotelu z uczciwym próżniowcem i nie dbać jak się nazywa, ale na statku, w jakiś sposób idea dzielenia łóżka z mężczyzną, którego imienia nie znam...

- Wręczyłaś mi pół miliona nie wiedząc...

- Uważam się za bezcenną. Jedyna w swoim, rodzaju.Nie można mnie kupić.

- Nic takiego nie powiedziałem.

- Jasne, że nie.

- Allison, na miłość boską, wywracasz wszystko do góry nogami. Jesteś w tym dobra.

- Racja. Więc wiesz już, że nie możesz mnie sobie ustawić. - Przecisnęła się z torbami. Złapał taśmę na jej ramieniu i ściągnął z niej połowę obciążenia, a ona obejrzała się na niego odrzucając włosy. - Nie bierz na siebie tak dużo.

- Tylko bagaż.

- Nie potrzebuję pomocy. - Sięgnęła po torby, które trzymał, ale nie udało się jej ich odzyskać. - Zostaw je w korytarzu. Wezmę je za chwilę.

- Nie przyjmujesz żadnej pomocy, prawda?

Odeszła.

- Od mężczyzny, który wziął pół miliona kredytów i nawet nie podziękował... - Zatrzymała się i obejrzała do tyłu, kiedy ruszył za nią z torbami, prawie się z nią zderzając.

- Słowa ciężko przechodzą ci przez gardło, prawda, Stevens?

- Dziękuję - powiedział. - Czy to wystarczy?

- Po prostu przynieś torby. - Odwróciła się, podeszła do swoich drwi i otworzyła je wrzucając swój dobytek do środka, po czym odsunęła się wskazując mu ręką wejście.

Rzucił je za wcześniejszymi

- Co z podziękowaniem? - zapytał.

- Dzięki - zamknęła drzwi, pozostając na korytarzu.

- Słuchaj, naprawdę myślisz, że musimy aż coś takiego przechodzić, żebyś powiedziała mi nie? Potrafię przyjąć odmowę. Rozumiem cię.

- Jak się naprawdę nazywasz? - Ciche pytanie. Uczciwe.

- Myślisz, że to zmieni twoją decyzję?

- Niekoniecznie. Ale myślę, że powie to coś o wzajemnym zaufaniu.

- Na imię mam Sandor. Uniosła brwi.

- A więc nie Ed.

- Nie.

- Po prostu - nie. Więc nic więcej?

Zadygotał.

- Masz rację. To nie stacja, prawda? - Popatrzył w ciemne oczy, te same które zobaczył pewnej nocy w barze na Vikingu i był tak samo zagubiony zablokowany wewnętrznie jak wtedy. - Nie można tak łatwo wyjaśnić spraw, które są bardzo poplątane.

- Nie można - zgodziła się. - A więc zrozum: mogę spać z tobą, kiedy dolecimy na Venture. Mogę też spać z kimś innym. Rozumiesz? Przyszłam do ciebie, ale weź też pod uwagę, że przyszłam z pożyczką.

- Nigdy - odpowiedział - tego nie brałem pod uwagę.

Kiwnęła głową.

- Więc podejdźmy do tego wolniej, znacznie wolniej.

- Ustalmy, że będę chciał wrócić do tego na Venture.

Patrzyła na niego przez chwilę i część napięcia z jej ramion znikła.

- W porządku - powiedziała. - Dobrze. Podoba mi się ten pomysł.

- To znaczy?

- Po prostu nie odpowiada mi inna ewentualność.

- Może kiedyś zmienisz zdanie?

- Nie naciskaj.

- Nie naciskam. Pytam tylko, czy możesz kiedyś inaczej na to spojrzeć.

- Sposób, w jaki na mnie patrzysz, Stevens...

- Sandor.

- ... zaciekawia mnie.

- Rozumiem jak się czujesz. Co do funkcjonowania statku - nie pomyślałem jak to wyglądało. Wiem, że znasz się na rzeczy. Po prostu myślałem... Są po prostu pewne sprawy związane ze statkiem, których jeszcze nie wyjaśniłem. Nic wielkiego. Po prostu muszę zrezygnować ze starych przyzwyczajeń. I radzenia sobie z rodzajem załogi, jaki zazwyczaj mi się nie trafiał.

Zacisnęła usta w sposób jakby przygotowywała się do powiedzenia czegoś złośliwego, ale zrezygnowała. Wyglądało, jakby jej umknęło to, co chciała powiedzieć.

- W porządku. To też mogę zrozumieć. Mógłbyś naprawić mój komputer, skoro już tu jesteś?

Na chwilę stanęło mu serce. Atak z nieoczekiwanej strony.

- Zajmę się tym, obiecuję. Po skoku.

- Blokada bezpieczeństwa?

- Wydawało się to dobrym pomysłem, kiedy miałem na pokładzie nielicencjonowaną załogę.

- Cóż, to kwestia kluczy do komputera, prawda?

Konwersacja toczyła się w stronę, która mu zdecydowanie nie odpowiadała.

- Słuchaj, nie mamy dość czasu, żebym je wszystkie powyłączał, a ty żebyś mogła je zapamiętać. Zbliżamy się do wyjścia.

- Czy jest może coś, o czym powinnam wiedzieć?

- Może martwię się trochę, kiedy mam obcych na pokładzie. Może to coś podobnego do twoich nastawień...

Znów usztywniła plecy.

- Może lepiej to sobie wyjaśnijmy od razu.

- Nie mówię ot, tak sobie. Jestem śmiertelnie poważny. Te kody to wszystko co mam, wszystko między mną i ludźmi, których nie znam aż tak dobrze. I może to sprawia, że jestem trochę nerwowy.

Przynajmniej przestała być obrażona. Ale nadal czujna.

- Czyli boisz się, że poderżniemy ci gardło.

- Czyli może chcę się nad tym zastanowić.

- Och, odrobinę na to późno. Jesteśmy już na tym statku. I rozmawiamy o bezpieczeństwie. Naszym bezpieczeństwie. Jeśli coś pójdzie źle na mojej wachcie, to chcę mieć te kody. Żadnych nonsensów.

- Posłuchaj, zróbmy najpierw skok. Dam ci potem listę.

- Podczas skoku, kiedy będziemy bezbronni. Nie uważam dostępu do komputera za coś podlegającego negocjacjom. - Dźgnęła kciukiem w stronę drzwi swojej kabiny. - Chcę, żeby mój komputer działał. Chcę zdjęcia wszelkich blokad na statku. I chcę, żebyś spisał cały system, żebyśmy mogli się go nauczyć na pamięć.

- Nie mamy na to czasu. Słuchaj co mówię. Przeprowadzę Lucy przez ten skok, nie chcę na ten temat żadnych dyskusji. Zobaczę, jak sobie z nią radzisz i może będę się czuł na tyle bezpiecznie, żeby to zrobić. Wyglądasz na dobrą. Ale wydaje mi się, że nigdy dotąd nie obsługiwałaś nic poza symulatorami. I będę spał na mostku jeśli będę musiał, żeby upewnić się, że nikt nie popełni błędu. Przykro mi, jeśli rani to twoją dumę. Ale nawet ja nie mam do końca pojęcia, jak będzie się zachowywać Lucy z pełnym ładunkiem.

- Nie masz? - Podejrzliwość.

Nagłe napięcie uwagi.

- Zdejmę blokady, kiedy będę wiedział z kim pracuję.

- Wcisnął ręce do kieszeni i zaczął się oddalać, żeby przerwać dyskusję. Instynkt zmusił go do ponownego obrócenia się, z ofertą pokojową. - Tak, jestem draniem. Ale nie jesteście przyzwyczajeni do Lucy, pod wieloma względami. Nie dociągnąłem jej tak daleko, czy wziąłem was na pokład tylko po to, żeby z wami zginąć. Nie, dziękuję. Proszę cię... was wszystkich, o przybycie na mostek, kiedy będziemy wchodzili w skok.

- W porządku - powiedziała. Cicha zgoda. Ale w oczach wciąż miała rezerwę. - Przyjrzyj się nam. Zobaczysz jak to jest. Symulatory, prawda. I mostek wspierający. Ale złap mnie na pomyłce, spróbuj tylko.

- Nie spodziewam się tego - odpowiedział łagodnie.

- Nie sądzę.

-.Po prostu jesteś ostrożny, prawda?

- Jestem ostrożny.


***

Podeszli w rejon skoku kilka godzin później, z powolną zmianą cyfr na ekranie - łagodne podejście, łatwe. Sandor sprawdził wszystko dwukrotnie i poprosił o dane ze stanowisk wspomagających, ponieważ skok z pełnym ładunkiem był zupełnie innym rodzajem operacji. Pełne ładownie, nieznany punkt skokowy - było mnóstwo powodów, dla których mógł się cieszyć z dodatkowych rąk do pomocy.

- Ustawione - powiedział do Allison, która zajmowała stanowisko numer dwa. - Sprawdź te dane, dobrze?

- Już to robię - odpowiedziała. - Jedną minutkę. Liczby powróciły do niego błyskając.

- Dobra jesteś - powiedział.

- Oczywiście. - Była dublinianką. Żadnej skromności. - Wszyscy jesteśmy. Wchodzimy w to?

- Wchodzimy. Uruchamiam odliczanie. Jakieś problemy? Pięć minut, start. Mam nasz odnośnik - sięgnął po prochy i wsunął igłę. Tym razem nie miał zapasów, tylko butelkę wody w uchwycie, dla wygody. Nie było potrzeby. Wyjdą w punkcie nazywanym Punktem Jamesa i przejdą przez niego powolutku, w sposób typowy dla uczciwych kupców. Potem Punkt Simona i już są na Venture.

Odliczanie szło dalej.

- Wiadomość z boi Pell - głos Neilla. - Potwierdzają nasz odlot.

Odpowiedź nie była konieczna, to automat. Lucy leciała dalej, nadając swoją automatyczną identyfikację, komunikując się z maszynerią Pell.

- Start - powiedział Sandor i wcisnął klawisz...


Rozdział 12


... Znów w przestrzeni, w zamęt informacji wyświetlanych przez ekrany, rozmazane, widziane na Prochach. Sandor w zwolnionym tempie sięgnął i zaczął obsługiwać urządzenia. Oprócz niego pozostali - i przez chwilę jego mózg odmówił przyjęcia tego faktu do Wiadomości. Była tu masa, która ściągnęła Lucy z ciemności... byli w Punkcie Jamesa, w stronę Voyagera, a głos Rossa milczał.

- Mam to - mówiła Allison za jego plecami, lodowato zimna i kompetentna. - Tylko sposób, w jaki podają to mapy...

Wciąż nie był do tego przyzwyczajony, obcy głos, który przez chwilę wprawił go w rozpacz... ale to był jej głos, a po prawej miał wsparcie, wszędzie dookoła.

- Będę zrzucał - powiedział.

I nagle głos Currana:

- Nie jesteśmy tu sami.

Wstrząsnęło nim to, serce zaczęło walić, a ręce zatrzymały się w pół drogi do sterów. Należało zmniejszyć prędkość, biorąc pod uwagę jak byli rozpędzeni lecąc w kierunku masy, która ich przyciągnęła z nadprzestrzeni. Przed hamowaniem rzeczy działy się szybko, zbyt szybko...

- Gotowa na zrzucenie - powiedziała Allison.

- To Norwegia - wyjaśnił Neill.

Uruchomił zrzut, wypompowując energię przez brzechwy, pozbywając się tego co nieśli, w serii mdlących impulsów.

- Wciąż jest z nami? - zapytał, mając na myśli Norwegię. Duchy na czujnikach skanerów mogły się ociągać, ograniczona prędkością światła informacja o statku, który odleciał godziny temu. Nie było sposobu na sprawdzenie - ale chciał, żeby jego załoga czymś się zajęła. Chciał, by szukali. Intensywnie.

- Lepiej na wszelki wypadek przygotować następny skok - zaproponowała Allison. - Nie ufam im.

- Chcesz im uciec? - Sandor skupił się na pytaniu przez opary narkotyku. - Marzysz, Reilly. - Znów zmniejszali prędkość, ogłuszający impuls, który na chwilę wywracał wnętrzności. Zamrugał i niepewną ręką sięgnął do komputera, ponownie ustawiając śledzenie.

- Dopiero weszliśmy w układ - powiedziała Allison - to daje nam prędkość.

- Nie odbieram nic oprócz transmisji identyfikacji odezwał się Neill.

- Mam rzeczywisty obraz - wtrącił Curran. - Są blisko. Potwierdzone, tu w pobliżu, dwie minuty od nas.

Obraz trafił na ekran, przekazany bez filtrowania.

- Mam się z nimi skontaktować? - zapytał Neill - Nie odbieram żadnych komunikatów.

- Nie - zamrugał, zgarniając pot płynący po twarzy i koncentrując się na rzeczach za które był odpowiedzialny. Ten statek w pobliżu, zaraz za nimi, bo nabrał prędkości, cichy, ponury - był mazianowcem we wszystkim oprócz flagi. Zablokował program na gwieździe odniesienia, zobaczył, że odczyty pokrywają się ze sobą, połączył je i przesłał do konsoli Allison.

- Mam na czysto - potwierdziła. - Nadal chcesz, żebym to przejęła, czy zatrzymasz?

Złapał oddech i rzucił desperackie spojrzenie po całym pulpicie sterowni umieszczonym przed jego fotelem. Kamera pokazywała wyłącznie gwiazdy; inne czujniki ujawniały studnię grawitacyjną, masę i temperaturę tej prawie gwiazdy, która stanowiła punkt zerowy. I drobny znaczek, który był Norwegią. Położenie. Świeży rekrut z Dublina proszący o stery, może niekoniecznie szczególnie chętny żeby przejąć kontrolę akurat w tym momencie. Przerzucił kontrolę do konsoli numer dwa.

- Statek jest twój. - Miał ochrypły głos. Nonszalanckim gestem odpiął pasy, sięgnął po butelkę z wodą i napił się.

- Proszę.

Allison nerwowo zerknęła w bok, po tym jak pytaniem rozproszył jej uwagę, przyjęła butelkę i napiła się łyk, podała ją z powrotem. Wsunął ją w uchwyt i wydobył się z fotela.

Ze ściśniętym gardłem odwrócił się i popatrzył na ekrany.

Norwegia. A Mallory nic nie mówiła. Nie zaskoczyła go jej obecność. W jakiś sposób przedłużająca się cisza w eterze również nie.

- Zmiana dnia głównego - powiedział - niech zajmie się tym dzień przestępny.

- Sir - wymamrotał Neill, pierwsza tego rodzaju uprzejmość, którą z nich wydobył. Naturalne jak oddychanie, od dublińczyka na mostku. Męcz i goń, a w końcu to z nich wydobył. Neill wstał ze swojego miejsca.

- Mam jeszcze jeden - odezwała się znienacka Deirdre. - Jest tu jeszcze jeden statek.

Sandor przebył pokład do swojego stanowiska w półtorej skoku i rzucił się na fotel.

- Identyfikuje się jako rajder Sojuszu Thor - powiedziała Deirdre. - Wychodzi zza masy.

- Jeden z psów gończych Mallory - wymamrotała Allison.

- Jeśli wypuścili swoje rajdery... - odezwał się Neill, z powrotem na swoim stanowisku.

Nikt nie palił się, żeby dokończyć tę myśl.

- Kolejny sygnał - poinformowała Deirdre. - Przedstawia się jako rajder Odyn.

- Wypuszczone z nosiciela, zanim tu wlecieliśmy - powiedział Sandor.

- Co wiesz na ten temat? - zapytał Curran. - Sir.

Curran obrócił głowę.

- Po tym co było na Pell, sir - spodziewałeś się tego, kapitanie? Co takiego powiedziała Mallory?

- Że będzie obserwować punkty zerowe. W ogóle nie jestem zaskoczony tym, że ona tu jest. Albo tym, że się nie odzywa. Czego się spodziewacie? Dzień dobry?

- Boże miej nas w opiece - wymamrotała Allison. - Co za ładunek nam dali, że mamy Mallory za niańkę?

- Nie zadaje takich pytań.

- Może powinniśmy - wyraził wątpliwość Curran. - Może powinniśmy otworzyć kilka beczek.

- Przypuszczam, że znaleźliśmy chemikalia i zaopatrzenie dla stacji - powiedział Sandor. - Mógłbym się nawet założyć, że to ładunek Kompanii Konstantinów, ten sam który mieliśmy dostać. Nie wydaje mi się, żeby Mallory w ogóle była nim zainteresowana. Myślę, że nas wystawia na wabia, pod lufy Maziana.

- Ponieważ wciąż czujesz ich oddech na karku: to właśnie odziedziczyliśmy - twoją kartotekę u nich. To jakiś rodzaj pułapki, coś, w co weszliśmy...

- Ty zaproponowałeś trasę na Venture, panie Reilly, Dublin przekazał drobnemu kupcowi pół miliona, wyciszył śledztwo i skierował nas w najbardziej wrażliwy punkt Pell. Unionistę. Poskładaj to sobie. Unia i Sojusz mogły zawrzeć pokój, ale Mallory ma swoje przyzwyczajenia. Może mimo wszystko będzie lepiej, jeśli zaczniesz myśleć jak drobnica. Może zaczniesz szukać rożnych stron medalu, bo mają je w biurach i w dokach. I mają je siły, które będą po stronie Unii, kiedy zgodzili się na współpracę i chcieli, żeby Dublin znalazł się po tej stronie granicy. Ale może o tym wiedziałeś. Albo powinieneś był usiąść i się tego domyślić.

- Jeśli do czegoś doszedłeś, powiedz. Niech reszta z nas też coś wie.

- Nie ja. Ja nie wiem. Ale nie będziemy robić żadnego hałasu, który nie jest konieczny. Przejdziemy przez ten punkt na paluszkach i zabierzemy ten ładunek do...

- Porusza się - wtrąciła się Deirdre. - Thor leci po przechwytującej.

Sandor zanurkował w stronę konsoli, z potem ściekającym z boków i lodowatym zimnem na twarzy. Zatrzymał dłoń o milimetry od sterów i zacisnął ją, zdając sobie sprawę, że nic nie mógł zrobić... Nie mieli odpowiedniego uzbrojenia, ani możliwości ucieczki, zwłaszcza przy tym obciążeniu.

Ross?... Ross... Co mam robić?

- Wywołać ich? - zapytała Allison.

- Nie.

- Stevens... Sandor, co do cholery możemy jeszcze zrobić?

- Trzymamy się własnych interesów. Pozwalamy im eskortować nas przez punkt, jeśli to właśnie mają na myśli. Ale nie odzywamy się do nich. Niech kontakt wyjdzie od nich.

Nic nie powiedziała. Stery nadal były w jej rękach. Statek utrzymywał swój kurs bez zmian.

- Odbieram wiadomość - powiedział Neill. - Mówią: Eskorta do strefy wyjściowej. Żądanie podania dokładnego czasu i dystansu wylotu z Pell.

- Namierzają nas - wymamrotał Curran.

- Powtarzają. Chcą potwierdzenia.

- Potwierdź to - powiedział Sandor. - Powiedz im, że wyliczamy.

Usiadł przy komputerze, zalogował się i wyłączył dźwięk, po czym zaczął wyszukiwać informacje.

- Sil - odezwał się Neill. - Myślę, że będzie lepiej, jeśli pan z nimi porozmawia. Nalegają.

Zgarnął słuchawkę i wcisnął ją sobie do ucha, jedną ręką poprawiając połączony ze słuchawką mikrofon.

- Przerzuć ich.

- ...dokładne - złapał. - Życie zależy... od absolutnej dokładności, Lucy. Zrozumieliście?

- Powtórz. Neill, o czym on mówi, życie?

- Z kim rozmawiam - zapytał głos ze ścigacza - ze Stevensem?

-Tu Stevens, próbujący wykonać dla was obliczenia, jeśli do diabła dacie mi czas.

- Twój statek uda się do Voyagera według planu. Zadokujesz i rozładujesz towar dla Voyagera. Będziesz miał trzy dni na opuszczenie stacji, co do godziny. Wrócisz do tego punktu skokowego według tego samego precyzyjnego rozkładu.

- Domagam się informacji.

- Brak informacji. Czekamy na te dane o odlocie.

- Dokładny czas lokalny: 2/02/06:00 dzień główny, pozycja 8868:0057:0076.35, namiar na rekomendowane odnośniki, mapa Pell 05700.

- 2/02/06:00 dokładnie?

- Chcesz szacunku naszej masy? - Był wystraszony. Nie było wątpliwości, że ich namierzali. Zadał to pytanie, by dać im do zrozumienia, że wiedział.

- Wieziesz coś oprócz naszego ładunku, Lucy?

- Nic. - Powietrze z wentylatora chłodziło jego spoconą twarz. - Słuchajcie, puszczę te obliczenia na naszym komputerze i podam wam nasz SCP.

- Czy ta 06:00 jest dokładną godziną?

- 06:00,34.

- Potwierdzam 06:00,34. Twoje obliczenia nie są potrzebne, Lucy. Zgadza, się to z naszymi oszacowaniami. Gratulacje. Koniec.

- Mamy kłopoty - skomentowała Allison.

- Sprawdzają nasze posunięcia - powiedział. - Po prostu wyliczają. Podejrzewam, że boja Pell ustawiła nas do skoku tak, jak sobie tego życzyli. - Wylogował się z komputera, ponownie go blokując. - Tale więc znają naszą SCP z masą którą pchamy. Każdy ruch, który wykonamy od tej chwili...

- Nie podoba mi się to.

- Każdy punkt zablokowany. Każdy ruch pod kontrolą. Zrobimy jeden fałszywy ruch... i rzeczywiście znajdziemy się w poważnych kłopotach. - Odepchnął się od konsoli. - Nic na nas nie wyleci, podczas gdy oni tu są. Przechodzimy na dzień przestępny. Dzień główny idzie spać.

- Słuchaj - wtrącił się Curran, obracając swój fotel.

- Nie lecimy już przez system Pell. Nie będziemy tu siedzieć na autopilocie, zwłaszcza mając ich na karku. W każdej chwili mogą od nas zażądać odpowiedzi.

- Jestem tutaj - odpowiedział odwracając się. - Nie opuszczam mostka: idę się umyć, to wszystko. Zjem i prześpię się trochę na zapleczu. Obudzicie mnie jeśli cokolwiek będzie potrzebne.

- Instrukcje - ostro odezwała się Allison, zatrzymując go po raz drugi. - Ewentualności.

- Nie ma żadnych ewentualności. Nie ma żadnej cholernej rzeczy do zrobienia, słyszycie? Przelecenie tego punktu zajmie nam co najmniej trzy dni, więc pozwólcie... - Zobaczył jej twarz, która przeobraziła się w nieprzenikliwą maskę, wyciągnął spoconą dłoń i wykonał anulujący gest. - Oni sami są o krok od Maziana, wiecie o tym? Nie dawajmy im wymówek. Jesteśmy małym statkiem, Reilly, i nie ważymy zbyt wiele w żadnym sensie, w punktach zerowych zdarzają się wypadki. Teraz grzecznie przelecimy przez punkt i nie będziemy próbować udziwnień.

Rzuciła mu długie, zamyślone spojrzenie, po czym powiedziała:

- Dobrze - i wróciła do konsoli.

Czujące pustkę w głowie odszedł do prysznica znajdującego się w magazynie technicznym, nie do kabin. Nie miał kabiny. Inni mieli. Był tego świadom. I musiał spać, a oni denerwowali się sytuacją. Rozebrał się i wykąpał sam na sam z szumem ciepłej wody i bryłą lodu w żołądku, która nie chciała stopnieć. Statek Maziana w przestrzeni... zginęli tutaj, w korytarzach, na mostku... wszędzie pełno ciał. Reilly'owie siedzieli, rozmawiali i żartowali, ale cisza była o wiele gorsza niż poprzednio, głęboka jak ta w której poruszała się teraz Lucy, z Mallory na ogonie.

Uzbrojeni intruzi, nazwa - nazwa na kombinezonach; ale nie był w stanie się na niej skupić, nigdy nie potrafił zobaczyć jej wyraźnie. Nigdy nie rozmawiał o tym z Rossem, nie chciał wiedzieć - aż było za późno, a Ross nie wrócił na statek...

Pomyślał o dniu na Pell, kiedy był wolny, czysty. Ale to było za nimi. Szło za nimi, koszmar, który podążał za Lucy przez siedemnaście lat.


***

Podzielili ją na trzygodzinne kawałki, ona i Curran na dwunastogodzinnej wachcie: trzy godziny przy sterach i trzy odpoczynku, na zmianę, z własnego wyboru. Allison w wolnym czasie siedziała na fotelu numer dwa, albo kręciła się cicho po mostku, oglądając to, czy tamto, podczas gdy ich wojskowa eskorta utrzymywała pozycję i ciszę radiową.

Sandor/Stevens, który umościł się z tyłu mostku, w pomieszczeniu klubowym, nie wydawał z siebie żadnych dźwięków, choć przypuszczała, że budził się czasami, jakby tylko zanurzał się w sen i co chwila z niego wypływał. Nic nie było słychać również od Neilla i Deirdre, którzy ulokowali się odpowiednio w kabinach cztery i pięć. Wyczerpani: nikt z nich nie był do tego przyzwyczajony, a co trzymało w ruchu Stevensa...

To co utrzymywało Stevensa w ruchu ją głęboko martwiło, przy każdym spojrzeniu rzucanym w jego stronę. Coś ściskało jej wnętrzności - wspomnienie zauroczenia, to ulotne coś, co sprawiło że zaszalała na Vikingu, co związało ją z zerem bez nazwiska. Właściciel tego statku, powiedział wtedy w barze, i może to wystarczyło, zmieszane z odpowiednią ilością alkoholu i ryzykanckim nastrojem.

Niezupełnie martwe było jednak to uczucie, przyglądała się temu mężczyźnie, jak staje się coraz cieńszy i cieńszy, wymizerowany jak szkielet - nie spał teraz, była pewna. Niezdolny spać. Ten okręt w przestrzeni stanowił powód. Albo skumulowany efekt ciągu wydarzeń.

Na pewno nie będzie chciał usnąć na prochach, nie z zablokowanym komputerem i okrętem wojennym na karku oraz dwoma Reillymi przy sterach.

Rozmawiała z Curranem, kiedy siedzieli obok siebie przy głównej konsoli, cichym głosem który ginął w szumie wentylatorowi rotacji rdzenia. Omawiali działania i sprzęt i jak człowiek mógł kierować tym statkiem w pojedynkę. Jakie zabezpieczenia musiał wyłączyć i w jaki sposób mógł prześlizgiwać się przez przepisy stacji.

Przez cały czas była świadoma, że mogą być podsłuchiwani. Cisza, zasygnalizowała, kiedy Curran zaczął wygłaszać zbyt swobodne uwagi. Curran zatoczył koło oczyma, rozumiejąc czego się obawiała.

- Nie śpi! - zasygnalizowała z powrotem, rodzaj języka który rozwinął się przez lata na Dublinie, stosowany przez załogę pracującą w warunkach hałasu, dopracowany przez pomysłową młodzież i tylko w połowie czytelny dla innych.

- Podsłuchuje nas.

- Tak.

- Wariat.

Wzruszyła ramionami. Co znaczyło może.

- Przejmujesz się? - Dotknięcie serca, delikatne głowy, sarkazm.

Zacisnęła szczęki, wskazując głową na otaczający ich statek.

- To. To mnie martwi.

- Trzyma kody do komputera.

- Boi się.

- To wariat

Skrzywiła się.

- Prawdopodobne.

- Zrób coś.

Nie było ciszy w znakach. Tłumaczyło się to, jako - nie zrobię. Obróciła się odrobinę i popatrzyła Curranowj w oczy.

Był jej rywalem, jej kuzyn, ten który naciskał, cały czas, przez wszystkie lata. Byli jak yin i yang, czyniąc trzecią wachtę dnia przestępnego tym, czym była, i unosząc ze sobą Deirdre i Neilla. Curran nigdy nie przestawał, nigdy nie rezygnował. Ceniła go za to, wiedziała jak go rozumieć, jak bardzo pragnął fotela numer jeden, zawsze go pragnął. Inna sytuacja, kiedy było ich dwadzieścioro, a co innego, kiedy siedzieli dzieląc dowodzenie. Uważaj, pozwoliła powiedzieć swoim oczom; zrozumiał. Wyczytała to z jego oczu, jak z książki.

Numer dwa, pomyślała o nim. I z ukłuciem zimna złapała się na myśli, że wreszcie wie jak to jest. Jest człowiek, który posiada ten statek i jest grupa Reillych, którzy znają się nawzajem, potrafią odczytywać swoje sygnały i którym nie trzeba tłumaczyć jak to wszystko działa. Patrzących ze znanej perspektywy, znali się nawzajem i znali granice. Jej numer dwa: czuła swoją wyższość w hierarchii po dwu dniach, dwa dni między nią i Curranem, między nią i człowiekiem, który byłby równie dobry, przynajmniej we własnej opinii. Który nie zdobyłby dla nich tego co ona...

... nie w ten sam sposób, wyobraziła sobie jego komentarz przepełniony sarkazmem.

Ale Curran nigdy nie widział innej drogi, niż wprost przed siebie. Nigdy nie wypchnąłby ich z inercji. Nie podjąłby szansy innej niż ta, z którą się urodził: cholernie uparty, taki był Curran. I to było jego wadą. Możliwe że wiedział o tym. Dlatego właśnie był lojalny - ta sama niezdolność do skrętów. Była to inna lojalność niż Deirdre, w której tkwiła głęboko zakorzeniona niechęć do decyzji właściwych pierwszemu sternikowi; albo Neilla, która ukryta była w ciszy. Umysł Neilla był szerszy niż większości z nich, więc potrzebował więcej czasu na złożenie do kupy swoich pomysłów - dobry oficer mostka, ale nic wyżej. Znała ich. Wiedziała w czym są dobrzy i jak działali jako całość, silniejsi niż części. Patrzyła na nich ze swojej pozycji i widziała jak ich odruchy kierują się w stronę siebie nawzajem, oraz ku niej w sekwencji tak gładkiej, że nawet o tym nie myśleli.

Była dla nich numerem jeden. Dla Currana musiała być. Żeby usprawiedliwić przyjmowanie rozkazów, a nie wydawanie ich, musiała. A reszta - wszystko rozpadłoby się bez niej i Currana, z ich wiecznymi podchodami o przywództwo. Curran był zazdrosny o Stevensa, uświadomiła sobie nagle, zazdrość, która nie miała nic wspólnego z seksem. Z łączeniem się, tak, z funkcjonowaniem jak prawa i lewa ręka. O to, że stworzyła związek z innym mężczyzną, przyjmując go w inny sposób, w który prawie-brat nie mógłby ingerować, w którym nie było dla niego miejsca...

Kim więc był Curran? pomyślała, zbyt dumna by zgodzić się na poziom partnerstwa z Neillem i Deirdre i pozbyć się go na rzecz obcego, poznanego w sypialni. Musiał się zgodzić respektować jej decyzje: to była część jego racjonalizacji. Ale to zostawiało jego na uboczu.

I tylko jego.

Rzuciła drugie, ukradkowe spojrzenie na swojego kuzyna, poprawiła się w fotelu i złożyła ramiona.

- O czymś pomyślę - powiedziała.

- Zamierzasz jeść? - zapytał ją po chwili.

- Spojrzała na zegar. 11:01. Kiwnęła głową, wstała z fotela i ruszyła w stronę kambuza.

Kanapka, zimny napój z magazynu... pora posiłku. Czas pokładowy ustawili według chwili przybycia do punktu zerowego. Nie było potrzeby wymuszać na zmęczonych ciałach stosowania się do czasu rzeczywistego, żadnej potrzeby używania prawdziwych godzin oprócz łączności, a takowej nie prowadzili. Zostało to wywrócone podczas przejścia, zostali oderwani od skali czasowej. A kiedy brakowało ruchu i hałasu emitowanego przez ludzi, panowała cisza - cisza, która sprawiła, że jedząc kanapkę zaczęła wędrować po ciasnej przestrzeni kambuza, oglądając puste stoły i miejsca na ławach, obliczając ile mogło się przy nich pomieścić osób...

Trzydzieści. Około trzydziestu. Dwa razy tyle dla zmian dnia głównego i przestępnego, czyli załoga mogła się składać z około sześćdziesięciu osób wyrosłych z niemowlęctwa. A puste kabiny i cisza...

Spodziewała się, że na statku jest mnóstwo przestrzeni ładunkowej o pełnym ciążeniu, duża część pierścienia przeznaczona na ładunek. Tego oczekiwali celnicy. Pytanie, jak daleko posunęliby się poza uprzejmości, by przeszukać kabiny: prawdopodobne, że zadowalali się sprawdzeniem ładowni i ścisłą kontrolą wnoszonych i wynoszonych przedmiotów. Doskonałe ustawienie dla szmuglera, zagnieżdżonego w takim statku, z ładną historią o piratach i straconej rodzinie. Ale jakaś kobieta rzeczywiście mieszkała przed nią w tej kabinie. Może kolejna z kobiet Stevensa... ale były inne kajuty, wszystkie zamieszkałe, jak pierwszych kilka - tak zakładali. Wgramoliła się do ciemnego magazynu. przechodząc przez niego do zimnego, ciemnego składu w rdzeniu i weszła do wszystkich rejonów, których używali w doku, ale nie widziała pomieszczeń poza rejonem dostępnym podczas postoju. Nikt z nich nie widział. Wciąż byli gośćmi na statku, który obsadzili.

Skończyła kanapkę, wrzuciła pojemnik po napoju do kosza na śmieci, z głośnym odgłosem zsypu.

Jedenasta trzydzieści sześć. Miała dość wolnego czasu, by obejść pierścień dookoła. Przyjść do Currana korytarzem, który prowadził z drugiej strony mostka.

Opuściła rejon kambuza wchodząc na centralny korytarz przechodzący przez cały statek i ruszyła mijając drzwi, sądząc po umieszczonych na nich numerach, samych kabin. Spróbowała któreś otworzyć, nie były zabezpieczone. Wnętrze było ciemne i całkiem zimne -oszczędność energii. Kajuta, z widocznym w świetle padającym od drzwi nie pościelonym łóżkiem w rogu. Rozrzucone koce. Zarejestrowała w myślach dziwność pomieszczenia, zamknęła drzwi i ruszyła dalej poprzecznym korytarzem. Znalazła kolejny rząd kabin w równych odstępach. Pustka wywoływała niepokój. Wróciła na główny korytarz i szła dalej, z zakrzywionym pokładem pojawiającym się przed oczami w miarę jak szła.

Trafiła na śluzę między sekcjami: pojawiła się najpierw jako pusta ściana nad głową, aż w końcu doszła do niej, zagradzając drogę. Cztery śluzy wokół pierścienia, miejsca, które można było zablokować grodziami, jeśli któraś z części torusa uległaby rozszczelnieniu. Te drzwi odcinały część, która w dokach była na górze - strych.

Zatrzymała się, stając przed barierą, czując jak jej serce coraz bardziej przyspiesza. Popatrzyła na zawór ciśnieniowy koło ręcznej kontroli zamka, był aktywny.

Strych... był bezpiecznym gniazdem dla dzieci na każdym znanym jej statku. Najdalej od wind prowadzących ze śluz, najdalej od mostka, wejść i wyjść. Zapieczętowany. Mógł się otworzyć. Mógł; ale na śluzę sekcji należało uważać - zawory mogły być uszkodzone, a to mogłoby się skończyć fatalnie dla wszystkich na statku.

Choć nikt nie był dostatecznym dupkiem, by trzymać próżnię w pierścieniu, za drzwiami.

Zawahała się. Ostrożność zwyciężyła. Przypuszczała, że musi się już zbliżać dwunasta - nie czas, ani miejsce, żeby się spóźniać. Odwróciła się, stając twarzą w twarz ze Stevensem.

- Niech cię szlag, podejść tak cicho...

- Tam jest zimno - powiedział.

Był bosy, owinięty kocem, włosy w nieładzie.

- Co tam jest? - zapytała. Serce przyspieszyło rytm, odmawiając uspokojenia. - Przestrzeń ładunkowa?

- Kiedyś był tam strych. Teraz jest zapieczętowany. Włączę ogrzewanie na mojej zmianie. Nie pomyślałem o tym. Nigdy nie miałem potrzeby tam chodzić.

- Daj mi komputer, a naprawdę to.

Zamrugał. Znienacka pożałowała., że to powiedziała, tutaj. Z plecami do śluzy, pół pierścienia od Currana.

- Naprawię to - powiedział. - Zrobię to teraz, jeśli chcesz.

- Powinieneś spać. Musiałeś mnie śledzić dookoła?

Kolejne powolne mrugnięcie.

- Wstałem, żeby coś zjeść. Pomyślałem, że jesteś w kambuzie.

- Powinnam być na wachcie. - Ruszyła w jego kierunku mijając go, a on ruszył za nią i szedł obok całą drogę do kuchni. Zatrzymała się tam, on razem z nią, po czym stał.

- Myślałam, że chcesz coś zjeść.

Kiwnął głową, podszedł do magazynku z suchą żywnością, wydobył pakiet i rozerwał go zębami. Następnie wlał do środka szklankę wody i potrząsnął błyskawicznie rozgrzewającym się pojemnikiem.

- Boże - wymamrotała Allison. - Twój żołądek. Nie powinieneś pić tego jeśli masz wybór.

- Lubię to. - Skrzywił się i wypił, krzywiąc się, jakby walczył z nudnościami.

- Jesteś wykończony, Stevens.

- Nic mi nie jest. - Miał podkrążone oczy i był bardzo blady. Pociągnął kolejny łyk i zmusił się do przełknięcia. - Po prostu potrzebuję czegoś w żołądku.

- Śledzisz nas, Stevens? Nie chcesz, żebyśmy poruszali się bez kontroli? Nie sądzę, żebyś w ogóle spał. Jak długo zamierzasz to ciągnąć?

Wypił kolejny łyk.

- Powiedziałem ci, jak będzie. - Odwrócił się, wylał resztkę brązowego płynu do zlewu i wsadził szklankę do zmywarki. - Dobranoc, Reilly. Twoje południe, moja północ.

- Czemu nie pójdziesz do prawdziwego łóżka, Stevens? W miłej kabinie, wyłączysz światło, ułożysz się i prześpisz?

Wzruszył ramionami i wyszedł.

Jedenasta pięćdziesiąt osiem. Najwyższy czas. Poszła za nim, przyglądając się jego bosemu, nierównemu marszowi wzdłuż korytarza, weszła za nim na mostek i zatrzymała się, patrząc jak ponownie kładzie się pryczy w saloniku. Położył się na boku i podciągnął koc pod nos, zesztywniały i mizernie wyglądający.

Wróciło to uczucie we wnętrznościach. Przyglądała się dezintegracji, człowiekowi rozpadającemu się na kawałki, biologiczne miesiące skompresowane w dni - piekło samotnej podróży, w czasie gdy Reilly'owie popijali brandy z Cyteen.

Popatrzyła na Currana, którego oczy przesłały coś poprzez mostek - prawdopodobnie niecierpliwość, pomyślała. Spóźniła się. Curran musiał widzieć, że Stevens wychodzi; wyobrażała sobie jego zdenerwowanie.

- Twoja kolej - powiedziała, podchodząc by zwolnić go ze stanowiska numer jeden. - Działo się coś?

- Nic. Wszystko bez zmian.

Ulokowała się w fotelu. Curran został, postukał ją w ramię i zasłonięty oparciem fotela wykonał znak pytania.

- Brak rozwiązania - odpowiedziała w ten sam sposób. I szybko dotknęła dłoni Currana, zanim zdążył odejść. - Porozmawiamy podczas naszej nocy.

- Zrozumiałem. - Zaczekał, jeszcze chwilę, przypuszczając, że ma jakiś plan. Machnęła głową w stronę korytarza, nakazując mu wyjście. Posłuchał.


***

Zmiana za zmianą. Zbliżał się koniec jej czasu, 14:42, kiedy z korytarza wyłonił się Neill, uczesany, ogolony i ze świeżym wyglądem. Zaraz za nim pojawiała się Deirdre, czysta i obudzona. W milczeniu popatrzyła na śpiącego Stevensa.

- W porządku? - Skierowany ku górze kciuk.

To było pytanie.

Allison kiwnęła, więc oddalili się ponownie, na tę chwilę która pozostała im na prywatne sprawy. Przestawiła statek na autopilota, mając eskortę leniwie lecącą obok nich. Przyglądała się Curranowi próbującemu wydobyć coś z konsoli komputera, cicho kombinując i robiąc notatki. Nie było szansy, żeby mógł go złamać, żadnej szansy.

Włączył się dzwonek, głośny i nagły, w korytarzu, którym zniknęli Neill i Deirdre. Popatrzyła w tamtą stronę, nagłe zatrzymanie serca, widząc czerwone światło na konsoli kontrolnej modułów podtrzymania życia.

Dzwonek i światełko wyłączyły się. Śluza sekcji została otwarta i ponownie zamknięta.

- Deirdre - Curran wołał do mikrofonu. - Neill zgłoście się.

Coś obciążyło fotel Allison, to Stevens opierając się nachylał się nad nią.

- Otwarto śluzę sekcji - powiedziała. - Czy nic im nie będzie, Stevens?

- Nie ma niebezpieczeństwa.

Uwierzyła w to, kiedy usłyszała głos Neilla.

- Przepraszam. Wygląda na to, że wpadliśmy na jakiś alarm.

Badają statek. Spróbowali logicznego ruchu, obejścia dookoła pierścienia.

- Nic wam nie jest? - zapytał Curran.

- Tylko zmarznięci, nic więcej. Sekcja trzy jest całkiem zamrożona.

- Zamknąłeś ją?

- Zamknąłem.

- Dobrze - Stevens odezwał się szorstko, stukając ją w ramię. - Zwolnij. Doprowadzę sekcję od normalnego stanu. Przepraszam.

- Jasne - odpowiedziała. Wysunęła się z fotela, a on zajął jej miejsce.

- Pójdę po jednym - powiedział. - Zajmę się tym, posprzątam trochę. Zróbcie sobie przerwę, ty i Curran. Nie musimy ściśle trzymać się harmonogramów. Bóg wie, że radziłem sobie bez tego.

Curran wyraźnie chciał zostać, obruszony, że zgarnęła go z cichym, znaczącym spojrzeniem, zerknięciem w stronę, w którą poszli Neill i Deirdre.

- W porządku - powiedział i poszedł z nią, schodząc z mostka i dalej korytarzem.

Zatrzymał się, kiedy ona to zrobiła, biorąc go za ramię za róg, do kambuza.

- Może słyszeć - zasygnalizował do niej Curran. Wskazał na konsolę komunikatora.

Wiedziała o tym. Rzuciła spojrzeniem, rozglądając się za konsolami, ale nie zobaczyła żadnej bliżej niż trzy metry od nich.

- Słuchaj - powiedziała. - Chcę, żebyś się przy nim kontrolował. Bądź przyjacielski. Nie wiem jaka jest stawka.

- Co on tu przewozi, z zamrożoną sekcją? Kontrabandę? Jak myślisz?

- Nie wiem. Curran, czy otwierałeś drzwi do innych kabin? Coś strasznego zdarzyło się na tym statku. Nie wiem kiedy, ani co. Zaatakowani przez Maziana, tak mówi; ale to... Strych jest zamarznięty, kabiny opuszczone - wiesz w jakim stanie... Tam jest porzucone łóżko, w którym ktoś spał, zamarznięte.

- Powiem ci - odpowiedział Curran najcichszym z szeptów - nie śpię dobrze w tej kabinie. Może boi się o siebie - o to, że zrobimy z nim to co on mógłby zrobić nam. Nie podoba mi się to, Allie. A już najbardziej nie podoba mi się, że nie mamy dostępu do komputera. To niebezpieczne. I wiesz czemu nas stamtąd odesłał - żebyśmy mu nie zaglądali przez ramię, kiedy pracuje, taki jest powód. Nie ufałbym w to, że nas nie szpieguje. Albo, że nas nie zabije, jeśli już o tym mowa.

- Nie - potrząsnęła głową. - Nie wydaje mi się. Nigdy tak nie myślałam.

- Czy zdarzyło ci się kiedyś mylić, Allie?

- Nie w tym.

Zmarszczył się, popatrzył na nią spode łba.

- Może ma czystą kartotekę. Ale możliwe, że polecimy tak dalej i wlecimy na wojsko - co on wtedy zrobi, Allie? w którą stronę skoczy? Nie podoba mi się to.

- Jest wykończony. Wiem. Wiem, że to nie w porządku.

- Allie... - Sięgnął i pogłaskał ją po ramieniu, przez chwilę kuzyn a nie numer dwa. - Mężczyzna i kobieta - Myśli o tobie w jeden sposób i może wydaje mu się, że że musi się tobą przejmować. Ale pozwól, że z nim Porozmawiam, a wszystko naprostuję. I wydobędę z niego te kody do komputera. Nie mam wątpliwości.

- Nie chcę tego.

- Ty tego nie chcesz, ja też. Ale jesteśmy w kłopotach, gdybyś jeszcze nie zauważyła. Facet jest na krawędzi i posuwa się do przodu. Proponuję żebyśmy to z nim załatwili... my. Ja. Mnie nie spławi, wie o tym. Ty po prostu się w to nie mieszaj, trzymaj się z daleka, idź do kabiny, a my zaszczepimy w nim strach.

- Nie.

- Masz pomysł na coś innego, co brzmi równie rozsądnie? Poprosisz go, a on ulegnie? Przypuszczam że już tego próbowałaś.

Zagryzła wargę i spojrzała wzdłuż korytarza, w stronę, z której nadchodzili Neill i Deirdre.

- Przepraszam - jeszcze raz powiedział Neill. A Deirdre:

- Kto pilnuje statku?

- On. Co tam jest?

- Strych - odpowiedziała Deirdre. Objęła się ramionami. - Bałagan. Rzeczy porozwalane, porozkręcane panele... nie widzieliśmy wszystkiego, tyle co od śluzy. Ciemno tam. Allie...

- Wiem - powiedziała. - Domyśliłam się jak tam jest. - Wcisnęła ręce do kieszeni i ruszyła z powrotem.

- Gdzie idziesz? - zapytał Curran.

- Do swojej kabiny. - Odwróciła się i popatrzyła na Currana, prosto w oczy. - Schodzę. Wasza zmiana. Może lepiej wróćcie na mostek. Będę u siebie... jakiś czas.


Rozdział 13


Lucy leciała dalej, zupełnie dobrze radząc sobie na autopilocie. Sandor wyłączył komputer i przez chwilę przyglądał się odczytom skanera, tępo, już bez groźby okrętu wojennego. Nie zamierzał skakać z nimi, nie był do tego zdolny. Sama Mallory siedziała cicho, obserwując - wręcz nie potrafił sobie wyobrazić takiej dawki cierpliwości u Mallory, po tym wszystkim co o niej opowiadano. Nie wierzył w to: czekała na coś, ale nie miało to żadnego związku z nim. Zaczynał mieć nadzieję, że chciała po prostu żeby zeszli jej z drogi.

A jeśli polowała na innych mazianowców, jeśli spodziewała się innego ruchu...

Wstał i popatrzył krótko na pryczę, którą opuścił. Zostało jeszcze trochę nocy dnia głównego. Ale nie warto było już wysilać się by usnąć, leżeć przez większość czasu z otwartymi oczyma tylko po to, by przespać kilka minut i znów się obudzić. Spędził tak całą noc. Nerwy. Bez szans na środki usypiające, nie przy tej sytuacji.

Skierował się pod prysznic ufając autopilotowi - dla dublińczyków skandal: mógł to sobie wyobrazić. Wykańczali się siedząc na wachcie, podczas gdy on odszedł zostawiając statek bez kontroli. Były rzeczy, które wymagały zrobienia: szorowanie i czyszczenie całego statku, praca znacznie mniej ich interesująca - był tego pewien. Ale zaczynał myśleć już w kategoriach długoterminowych, uwalniając tok myśli, który krył się przed rozsądkiem i znów wypływał na wierzch. Był strych...

Nigdy nie zrobili nic ze strychem, on, Ross i Mitri. Nie potrzebowali tego miejsca - Lucy była pełna pustej przestrzeni, a chodzenie tam... po prostu unikali tego. Przełączyli w tryb maksymalnego oszczędzania energii. Zimno trzymało z dala ciekawską załogę. Kiedy był sam na statku, nigdy nie szedł dalej niż do kambuza. Wszystko było tam martwe... aż Reilley'owie zaczęli otwierać drzwi i naruszać blokady. Otwierając w efekcie obszary w nim samym, jak chirurdzy. Zebrał wreszcie całą odwagę o poranku. Człowiek, który szedł do łóżka spanikowany i taki się budził, miał poważne kłopoty, próbował spojrzeć na to z różnych stron, znaleźć choć obejście sytuacji, jeśli nie rozwiązanie.

Trochę czasu, tego właśnie potrzebował, by dopuścić Reillych do tajemnic statku, a jemu pozwolić się do nich przyzwyczaić.

Ale komputer...

Ross... nie wyłożyliby tych wszystkich pieniędzy bez powodu. Nikt nie jest aż tak bogaty, by wyrzucić pół miliona tylko dlatego, że kilkoro ich ludzi ma zachciankę się wynieść. Pół miliona w prezencie pożegnalnym...

Ludzie nie wyrzucają takich pieniędzy. Ludzie nie są tacy.

Ross... wiem czego chcą. Kochałem ją Ross i nie widziałem. Bałem się - Pell mogła mi zabrać statek - i co mogłem zrobić? Ale oni myślą, że go sprzedałem. Może rzeczywiście to zrobiłem. Co robić, Ross, co robić?

Oblała go ciepła woda z prysznica, rozluźniając mięśnie. Przekręcił zawór, puszczając zimną; szok go otrzeźwił. Ale kiedy wyszedł z kabiny, dopadły go dreszcze, nadzwyczaj silne. Za mało jedzenia, pomyślał, i zbyt nieregularnie. Pomyślał o zjedzeniu jakichś koncentratów: był to sposób na jedzenie nie czując smaku, na dostarczenie ciału węglowodanów i wydobycie się z drgawek.

Jutro po południu musieli zrobić następny skok. Musiał się z powrotem zebrać do kupy. Mallory nie będzie chciała słuchać wymówek. Ona wymagała harmonogramu i dostawała go.

Ubrał się, ogolił, wysuszył włosy i korytarzem wrócił na mostek.

Przy konsoli siedział Curran, obok niego stali Neill i Deirdre.

- Proponuję śniadanie - przywitał ich Sandor. - Myślę, że możemy zostawić go na autopilocie...

- Chcemy z tobą porozmawiać - przerwał mu Curran. - Kapitanie.

Stanął koło konsoli skanera i wciągnął głębszy oddech, opierając się o nią. Był na to zbyt zmęczony, ale skinął głową.

- O co chodzi?

- Chcielibyśmy poprosić o kody. To kwestia bezpieczeństwa. Rozmawialiśmy o tym... Naprawdę trochę nas ta sprawa martwi.

- Omawiałem tę kwestię. Z Allison. Wydaje mi się, że doszliśmy do porozumienia.

- Nie. Nie doszliście. A my prosimy.

- Będę o tym rozmawiał z nią.

- Jesteś pewien, że nie ma szansy, żebyśmy cię przekonali?

- Powiedziałem wam.

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli przemyślisz to jeszcze raz.

- Istnieje prawo, panie Reilly. I w tej sprawie stoi ono po mojej stronie. - Ruszył, oddalając się od konsoli, chcąc skończyć rozmowę. Oni też ruszyli, odcinając mu drogę. Rzucił okiem na Deirdre - jedyną, którą mógł odepchnąć - ale nie było gdzie uciekać. Odwrócił się i popatrzył na Currana.

- Chcesz to załatwić siłą? Odejdźmy od konsol i porozmawiajmy o tym.

- Czemu nie? - Curran odsunął się od swojego końca konsoli i machnął do pozostałych, żeby się odsunęli, przesuwając się w rejon wypoczynkowy, między koje, ale Sandor skierował się w stronę korytarza w powolnej ucieczce pociągając resztę za sobą.

Allison była w swojej kabinie. Był tego pewien, tak samo jak tego, kto wygra tę walkę, biorąc pod uwagę kondycję jego i Currana. Tym bardziej, że tamten miał jeszcze pomocników. Sięgnął do przełącznika drzwi, ale Curran go ubiegł, uderzając w rękę.

Oddał, uderzając kolanem w pachwinę, potem walnął w kark i jeszcze raz kolanem w twarz, wysyłając zgiętego wpół Currana na ścianę i odwrócił się by stawić czoła Neillowi.

Zachwiało nim uderzenie w nogi, a Neill i Deirdre rzucili się na niego razem, podczas gdy Curran chwycił go z tyłu i ściągnął na podłogę.

Okręcił się i uderzył, mając odrobinę swobody, jeszcze i jeszcze raz i niemal udało mu się wstać, ale ostre szarpniecie za włosy wygięło go do tyłu i wtedy przydusili go.

- Trzymaj się z daleka - rozkazał komuś Neill - odejdź. - Wciąż usiłował walczyć, oślepiony i wściekły, szukając jakiegoś uchwytu, czegokolwiek.

- Nie patrz.

Potężny cios wylądował na jego szczęce, na moment odbierając mu świadomość, głęboka czerń poza kontrolą. Zablokowali mu ramiona, pozbawiając go możliwości ruchu.

- Patrz na mnie - usłyszał jakiś męski głos. Potrząśnięcie za włosy, ręka klepiąca go po twarzy i unosząca ją. - Będziesz rozsądny, Stevens? Jak będzie z kodami?

Miał krew w ustach. Domyślił się, że znów go uderzą Zawisł bezwładnie, osuwając się na trzymającej go ręce. Drugie uderzenie.

- Przestań. - Głos Neilla. - Curran, przestań. Znów ręka potrząsnęła jego głową. Przez chwilę nic nie widział, gubiąc wszystko w czerni.

- Chcesz to przemyśleć, Stevens?

Spróbował się poruszyć. Prawa ręka była zdrętwiała, w lewej tliły się jakieś resztki życia. Przechylił się na tę stronę, ale nacisk na prawą był wciąż zbyt mocny.

- Curran - tym razem Deirdre. - Curran, on ma dość, skończ z tym.

Cisza. Zaczynał coś widzieć. Zobaczył przekrwioną twarz Currana, kątem oczu dostrzegając Neilla i Deirdre, blokujących mu ramiona.

- Nie powinieneś go tak bić - mówił Neill. - Curran, słyszysz? Przestań, albo go puszczę.

Curran puścił jego twarz. Patrzył na niego z góry.

- Nic nam nie powie - odezwała się Deirdre. - Mamy kłopoty, Curran, Neill ma rację.

- Da nam te kody.

- Curran, nie.

- Więc czego chcecie? Pozwolicie mu wstać i dostać się do konsoli, gdzie może zrobić coś, czego nie będziemy w stanie cofnąć? Nie. Nie ma. mowy. Masz rację, mamy kłopoty.

Sandor zwiększył nacisk, czując osłabienie uchwytu Deirdre. Nie udało mu się; uchwyt przesunął się trochę ale nie puścił.

- Zawołajcie Allison - wydobył z siebie z wysiłkiem.

Ą potem uświadomił sobie, że znajdowali się pod jej drzwiami. Prawdopodobnie wszystko słyszała i zdecydowała się nie wtrącać. Uświadomienie sobie tego wprowadziło w jego myśli zamęt, w równie zawikłany sposób jak inne wrażenia, odległe i bolesne.

- Co robimy - zapytał Neill. - Na miłość boską, co robimy?

- Myślę, że lepiej będzie wezwać Allison - powiedziała Deirdre.

- Nie - zaprotestował Curran. - Nie! - Ponownie ujął zakrwawioną szczękę Sandora. - Posłuchaj mnie. Pewnie myślisz jak się nas pozbyć; nielegalnie - to nie twój styl, prawda? Myślisz o zaaranżowaniu wypadku - może takiego samego, jaki przytrafił się innym na tym statku. Znajdziemy ci jakieś wygodne miejsce; mamy tyle czasu, ile tylko trzeba. Ale dojdziemy w końcu do porozumienia, w taki czy inny sposób. Obejrzymy sobie zapisy. Komputer. Przetrząśniemy wszystkie zakamarki. A jeśli znajdziemy coś, co się nam nie spodoba, to może wezwiemy Mallory i przekażemy cię wojsku. Będziesz mógł nas oskarżać o co tylko zechcesz. Myślisz, że ci uwierzą, jeśli zaprzeczymy? Twoje słowo przeciw naszemu - a co jest warte twoje, bez naszego wsparcia? Przeżują cię na kawałeczki i wyplują - myślisz że nie?

Zaczął dygotać, nie ze strachu, z szoku: poza tym całe jego wnętrze było martwe, jeśli nie liczyć małego obszaru wstydu. Podnieśli go z podłogi i przez chwilę musieli przytrzymywać. Stanął wreszcie na nogach i nie zareagował, kiedy Curran chwycił go za ramię i przycisnął do ściany. Potem uderzył, raz, mocno.

Curran walnął plecami w przeciwległą ścianę, ale zaraz wrócił.

- Nie - krzyknął Neill i stanął mu na drodze, znienacka pojawiła się Allison, otwierając drzwi i wszyscy zamarli.

Nie szok. Nic z tych rzeczy. Sandor patrzył na nią z wyrzutem.

- Przepraszam - cicho odezwał się Curran. - Wygląda a to, że sprawy wymknęły się nam spod kontroli.

- Właśnie widzę - odpowiedziała.

- Nie wydaje mi się, żeby chciał o tym rozmawiać

- Chcesz? - zapytała.

- Nie - odpowiedział Sandor. Bolało go gardło. Nie powiedział nic więcej, przyglądając się, jak Allison potrząsa głową i odwraca wzrok w inną stronę, nie patrząc na nic konkretnego.

- Jak to załatwimy?

Mówiła do niego.

- Zapomnijmy o tym - powiedział pomimo przeszkód w gardle. - To był pomysł, który nie zadziałał. Lecimy dalej i zapomnimy o tym. Nie dostaję procentu za trzymanie urazy.

- Nie wydaje mi się, żeby to działało w ten sposób - odezwał się Curran.

- Nie - zgodziła się. - Ja też nie.

- Są kabiny - zasugerował Curran.

- Boże...

- Stało się. Myślę, że przyda się nam trochę czasu na przemyślenie tego. Allie, nie będę spał, gdy on będzie na swobodzie.

- Nie możesz go zamknąć bez kodów.

- Zaśmiałbym się - wtrącił się Sandor - ale co będzie dalej? Poderżniecie mi gardło? Przemyślcie to sobie - zabijecie mnie, i zostaniecie zupełnie bez kodów. Wylecimy z tego układu.

- Nikt o tym nie mówi.

- Założę się, że pomyśleliście o tym. Nie. Pójdę do innej sekcji. Założę blokadę. Jeśli wyjdę, usłyszycie alarm. Wszystko wam muszę tłumaczyć? Jesteście niekompetentni, dublińczycy. Pewnie minie kilka dni, zanim wymyślicie co dalej.

Odszedł od nich, w stronę kabin w sekcji dwa, cały czas spodziewając się, że zatrzymają go i zaproponują coś znacznie mniej wygodnego. Za plecami miał ciszę.

Minął drzwi sekcji, wcisnął klawisz.

Blokada zaskoczyła.


***

Allison usiadła na poręczy fotela stanowiska numer dwa i popatrzyła na swoich kuzynów - na Currana, który siedział na poręczy przy jedynce, trzymając się za krwawiący policzek. Neill i Deirdre, przygaszeni, oparli się o główną konsolę.

Curran wzruszył ramionami i popatrzył jej prosto w oczy.

- Po prostu wymknęło się nam to z rąk.

- Kiedy?

Curran opuścił głowę. Był umazany krwią, ociekał potem a okolice prawego oka zaczynały puchnąć.

- Zamachnął się - powiedział, znów patrząc w górę - i złapał mnie. On nie blefuje. - Prawdopodobnie była to najgorsza chwila w życiu Currana. Mylił się w czymś, o co się kłócił. Jej wnętrzności związały się w supeł.

I po tym wszystkim cisza i twarze skierowane w jej stronę. To od niej powinny były wyjść decyzje. Oparła rękę na kolanach sumując to, wszystkie złe posunięcia, z których pierwszym była abdykacja. Na samą myśl robiło się jej niedobrze. Wszystkie argumenty, cały rozsądek poszedł w diabły. To nie był tylko brzydki sposób na zepsucie argumentów - gra nie powiodła się i teraz trzeba było to brać na serio: Stevens brał ją na serio - albo wiedział, że oni wiedzą, że musi tak być.

- To głupie - zaprotestowała uderzając pięścią w otwartą dłoń. Spojrzała po twarzach, które nie potrafiły dać lepszej odpowiedzi. - Jakieś pomysły?

Cisza.

- Moglibyśmy pozbyć się go ze statku - odezwał się Curran przygłuszonym tonem. - Moglibyśmy poprosić wojsko o interwencję. Powiedzieć, że się pokłóciliśmy

- Naprawdę myślisz o zrobieniu tego?

- Mówimy o naszym życiu. Allie, nie pomyl się w jego ocenie, jak ja: poddał się w dokach, ale latał z wynajętą załogą i przeżył. Są też te kabiny. I strych.

- Został rozhermetyzowany - powiedziała Deirdre.

- Może znalazł się w sytuacji kryzysowej. Ale małe statki nie przeżywają czegoś takiego. Innym wyjaśnieniem jest awaria jakiegoś panelu wejściowego. A coś takiego można zrobić z głównej konsoli, prawda?

- Więc co robimy? Mamy dwadzieścia cztery godziny na wydobycie z niego tych kodów, albo nakłonienie go, by wrócił do sterów, albo przelecimy przez punkt skokowy i wyjdziemy z układu. I on o tym wie.

Cisza.

- Allie - odezwał się Curran - to płotka. W najlepszym wypadku jest kłamcą i złodziejem. Dzięki kłamstwom zdołał dostać się z jednego krańca cywilizacji na drugi. Oszukiwał celników i policję, którzy wiedzą lepiej. W najgorszym przypadku...

- Myślisz, że mnie oszukał?

- Myślę, że był zdesperowany, a my daliśmy mu kierunek. Ale trzyma kody pod kontrolą i możliwe, że miał na pokładzie inną załogę, która nigdy nigdzie nie doleciała. Nie wiemy tego. Nie możemy pozwolić, żeby poruszał się swobodnie.

- Masz inny pomysł? Wezwanie wojska - to wciąż nie da nam kodów. Musieliby nas odholować, albo stracilibyśmy statek. Równie dobrze moglibyśmy poprosić, żeby zabrali stąd nas. Oddać mu go. Wrócić na Pell, zhańbieni. Po jakimś roku może zdołalibyśmy wytłumaczyć się z tego przed Starym. Wrócić na Dublin i dalej się z tego tłumaczyć. Pomyślałeś o tym?

- Więc co robimy?

- W tamtej sekcji nie ma jedzenia - wtrąciła Deirdre. - Są rzeczy, których potrzebuje.

Allison głęboko wciągnęła powietrze, czując, że zaczyna jej go brakować. A więc doszli do tego, logiczna kolej rzeczy.

- Może wymyślilibyśmy coś bardziej konkretnego. To właśnie mówił, zdajecie sobie sprawę? Wie, w jakie bagno się wpakowaliśmy. Nie możemy polegać na nim przy sterach -jak myślicie, na ile będziecie mogli zaufać kodom komputerowym, które może nam podać, jeśli go przyciśniemy? Przechytrzył nas. I nie będzie blefował.

Cisza.

Oparła dłonie o kolana i wstała.

- W porządku. To moja wachta, więc pójdę i porozmawiam z nim. Idę tam.

- Allie...

- Allison. - Zmarszczyła się na niego. - Zostań przy konsoli i monitoruj sytuację. Tylko w jeden sposób możemy go skłonić, żeby nam zaufał, chociaż częściowo - zrobić gest, sprawić by myślał, że wyjaśniliśmy to. Boże dopomóż. - Ruszyła korytarzem, ale obejrzała się na trójkę poważnych twarzy. - Jeśli będziecie musieli iść mi na pomoc, zróbcie to szybko.

- Jeśli cię dotknie - powiedział Curran - połamię mu wszystkie palce, pojedynczo.

- Nie ryzykuj. Jeśli do tego dojdzie, przełknij to i wezwij wojsko. - Poszła dalej, czując jak w jej żołądku wzbiera panika. Kolana wykazywały denerwującą tendencję do drżenia.

Nie było już szansy na zaufanie mu. Tylko na przekonanie go, że mu ufają. Przypuszczała, że był zbyt sprytny, żeby ją zabić, nawet jeśli o tym pomyślał: przyjmie każdą szansę jaką mu dadzą, czekając na swoją chwilę.

Miała nadzieję na dostarczenie ich na stację Venture żywych - tylko o to teraz chodziło. A jeśli będą mieli szczęście, zastaną tam silną władzę wojskową.


***

Siedział w korytarzu - w całej sekcji tylko on był ogrzewany. Włączył ogrzewanie w piętnastce, i jeśli czujniki funkcjonowały, zawór zamykający dopływ wody do kabiny powinien się otworzyć, przywracając działanie instalacji. Nigdy nie polegał na funkcjonowaniu instalacji wodnych Lucy. W tej chwili o nic nie dbał, jednak był dość pragmatyczny, by zdawać sobie sprawę, że zmieni priorytety, kiedy zacznie go męczyć pragnienie.

W próbie pragmatyzmu ułożył się na podłodze najwygodniej jak potrafił, unikając nacisku na obolałe żebra, skręcone stawy i sztywny kark, usiłując znaleźć na twardej posadzce pozycję, w której czułby najmniej bólu. Czuł ćmienie zęba, a wnętrze ust było pokaleczone i spuchnięte. Było mnóstwo rzeczy, które mogły odciągnąć go od ogólniejszych problemów, ale był odrętwiały Przypuszczał, że jeszcze niejedno zacznie go boleć, kiedy minie już szok wywołany zdradą. Tymczasem mógł spać - jeśli znajdzie pozycję, w której nie będzie go bolało.

Włączył się alarm - drzwi znajdujące się w dole krzywizny otworzyły się, pobudzając serce do galopu. Podniósł się, zatoczył, oparł o ścianę i wyprostował się.

Przyszła Allison. Drzwi zamknęły się za nią, uciszając dzwonek. Wpatrywał się w nią, a zdrętwiałe miejsce odzyskało czucie i uwagę, ból, który rozszedł się po całym ciele.

- No cóż - przywitał ją - doszliście do tego, jak się sprawy mają?

- Jestem tu, widzisz? Chcesz rozmawiać, czy chcesz, żebym to zostawiła?

- Nie dam ci ich.

Podeszła bliżej, przekraczając dzielący ich korytarz. Zatrzymała się na odległość ramienia.

- Nie przekażę ich Curranowi. Przepraszam. - Słuchaj, pomyślałam, że może jesteśmy zbyt blisko na argumenty. Wydawało mi się, że może Curran będzie mógł podejść do tego bez kwestii seksu; może... Cholera, Stevens, wykańczasz się brakiem snu i ryzykujesz naszym życiem. Nie tylko moim. Ich. Nie ufasz im. Może i mnie. Ale pomyślałam, że jeśli ty i Curran możecie to rozwiązać... może wszystko by działało. A jeśli wyjaśniłbyś sprawę z nimi, gdyby spuścić całe napięcie...

- Pomyliłaś się, prawda?

- Nie traktuj mnie pobłażliwie, powiedz, co naprawdę myślisz.

- Wszystko czego chcę... - Zacisnęło mu się gardło. Wcisnął ręce do kieszeni ukrywając w ten sposób to zatchnięcie. - Nie podam wam nawet godziny, Reilly o kodach do komputera nie ma co mówić. Możemy lecieć dalej w ten sposób. Może wymyślicie inne sprytne sposoby, by się do niego dostać. Pożyczyliście mi pieniądze - ale nie kupiliście mnie. Co wy sobie myślicie Uknujecie coś, by postawić między sobą, a mną policję na Venture? A potem zaproponujecie mi nową umowę? Przykro mi, już o tym pomyślałem. Jeśli mnie dostaną, Reilly, utkniecie ze statkiem, którego nawet nie będziecie mogli wyprowadzić z doku. Krępujące. Może wywołać pytania o wasze prawa do niego. Wyprostowanie tego może was kosztować dużo czasu, daleko od Pell, czy gdziekolwiek może być teraz Dublin. Żeby nie wspominać - jeśli wyślą mnie na przystosowanie - że wydam wszystko co się tu stało, wszystko w małych kawałkach mojego umysłu. I proszę, oto co znaczy Nazwisko Reilly. Więc przemyśl to, Reilly. Nic, co zrobicie w tym kierunku, nie zadziała.

- Jesteś szalony, wiesz o tym?

- Wiem, naprawdę się zabezpieczyłem. Zabierałem na pokład pijaków, męty z doków i wewnątrzsystemowców, poradziłem sobie z każdym z nich. Domyśliłem się, że tak wielki statek jak Dublin może spróbować mnie oszukać, ale wy jesteście piratami, Reilly - tego nigdy się nie spodziewałem Mallory siedzi tam polując na mazianowców, a tu proszę, cały statek jest ich pełen.

Zarumieniła się. Miał tę satysfakcję.

- Nie mówisz tego poważnie, prawda?

- Nie widzę różnicy.

- Stevens...

- Sandor. Mam na imię Sandor.

- Przepraszam, za to co zaszło. Powiedziałam ci czemu, powiedziałam ci... Słuchaj, Curran myślał, że blefujesz. Tak właśnie sądził. Teraz już wie. Tak jak my wszyscy. Przyjdziesz na mostek, żeby to wyjaśnić?

Przepuścił to przez głowę kilka razy, ale nie załagodziło to bólu. Stał tam uparcie, tylko po to, żeby jej utrudnić.

- Stevens... Czego chcesz?

- Zmartwiona, prawda? Nie jesteśmy jeszcze nawet blisko punktu skokowego. A co, kiedy go miniemy? Ponowne podejście? Pójdę na to tylko raz, Reilly. Następnym razem, kiedy mnie dotkniecie, będzie wojna, dostaniecie mnie. Z całą pewnością. W końcu muszę spać. Ale powiedzmy to sobie wprost. Możecie nie być w stanie tego ze mnie wydobyć. I co wtedy? Co wtedy Reilly?

- To szaleństwo mówić w taki sposób.

- Jak bardzo chcesz tego statku?

- Mocno. Ale nie w ten sposób. Chcę, żebyśmy pracowali razem. Chcę, żebyśmy wszyscy mieli czyste ręce i byli w jednym kawałku. Dlatego, że wciąż sterujesz pełnym statkiem, jakbyś leciał z jakimś drobnym ładunkiem. Jesteś kompletnie szalony, Stevens. Czy Sandor. Masz zbyt wielu wrogów we własnej głowie.

- To nie działa. Przyjmiesz moje warunki. To wszystko co masz. Podnieśliście stawkę, ale nadal nie macie nic więcej.

- Dobrze - powiedziała po chwili a wyraz jej oczu niemal wydawał się być szczery. Skinęła w stronę drzwi sekcji. - Chodźmy.

Kiwnął głową i poszedł razem z nią.

- Słuchają - powiedział cicho. - Prawda?

Zerknęła na niego, szybkie, zaniepokojone spojrzenie. Doszli do śluzy. Sięgnęła do przycisku, ale był szybszy, zakrył go dłonią. Spojrzał jej w oczy, stojąc całkiem blisko, i ta bliskość natychmiast zabiła wszelkie argumenty. Jej zapach i ciepło, wspomnienia Vikinga i Pell...

- Mogłabyś mieć to wszystko - powiedział. - Wiesz o tym.

- Nigdy nam nie ufałeś. Od samego początku.

- Miałem rację, prawda?

Przez chwilę milczała.

- Może nie.

To ciche zaprzeczenie przebiło się przez wszystkie jego osłony. Odwrócił głowę i wcisnął przycisk.

Drzwi otworzyły się przy akompaniamencie alarmu. Stał naprzeciw Currana i Neilla. Jakoś go to nie zaskoczyło.

- Wraca - oświadczyła Allison. Zamknęła za sobą drzwi, uciszając dzwonek. - Doszliśmy do porozumienia.

Twarze przed nimi nie uwierzyły w to. Wróciły do niego wątpliwości, ale nastroił się na bezczelność, w trakcie tysięcy spotkań z ludźmi z doków. Wyciągnął rękę - Curran podał mu swoją, z lekkim wahaniem widocznym w ruchu. Uścisk, który oszczędzał nadwerężone kostki - dłoń Currana nie była wcale w lepszym stanie, niż jego. Potem Neill - jego szczera twarz zdradzała zaniepokojenie.

- Przepraszam - powiedział Neill.

Naprawdę miał to na myśli, zdumiał się Sandor. Choć jeden z nich tak myślał. Równocześnie zdawał sobie sprawę że to pozory. Poczuł ukłucie sympatii do Neilla, co było wariactwem: Neill stanąłby po stronie pozostałych i nigdy w to nie wątpił.

- Deirdre jest na wachcie, prawda?

- Tak.

- Zamierzam zjeść śniadanie i umyć się. A potem odpocznę... znajdę sobie kabinę na kilka godzin. Obudzicie mnie, jeśli coś się zmieni.

Odszedł, oddalając się od nich. Zatrzymał się w kambuzie i otworzył lodówkę, wyciągając z niej solidne śniadanie, i cały czas starając się trzymać do nich plecami.


***

To była cicha kolacja, jej i Currana. Curran jadł ostrożnie, z powodu spuchniętych warg i nie był w nastroju na pogaduszki. Ona też nie.

- Myślisz, że zostawi to w spokoju całą drogę na Venture? - zapytał w końcu Curran.

- Może. Myślę, że od lat ma wypracowane rozwiązania. Po prostu weszliśmy w jedno z nich.

Jakiś czas później:

- Wiesz - odezwał się Curran - całe to porozumienie to jedno wielkie kłamstwo. Popatrz na mnie, Allie. Nie rób takiej miny. Jest kłamcą, aktorem - doskonale wie, kiedy przytrzymać, a kiedy spuścić. Od początku to wiedziałem. Gdybyś wtedy nie weszła...

- Co byś wtedy zrobił? Chciałabym wiedzieć, co byś zrobił.

- Wybiłbym z niego odpowiedź. On twierdzi, że nie. Ale to część przedstawienia. Jest twardszy niż myślałem ale nie zabiłbym go; nie zbliżyłem się do tego. A to mogło wszystko załatwić. Musiałaś wyjść przez te drzwi...

- Nie od razu weszłam ci w drogę. Jak długo by to trwało? Ile godzin? - zbuntował się jej żołądek. Przesuwała jedzenie na talerzu i zmusiła się do ugryzienia i połknięcia kęsa. - Słyszałeś co powiedział. Zgodził się pracować. Kolejny...

- Naprawdę wierzysz w to, co mówi?

- A co, jeśli to prawda? Co, jeśli cały czas mówi prawdę?

- A co, jeśli nie? Co wtedy, Allie?

- Nie nazywaj mnie tak. Nie podoba mi się to.

- Nie zmieniaj tematu. Wiesz jaka jest stawka. Rozmawiamy o kłopotach. Zajmujesz pierwsze miejsce, musisz mieć w tym udział. Ale myślisz poniżej pasa.

- To twoje założenie.

- Nie mów mi, że dowódca mężczyzna nie wplątałby nas w tę sytuację.

- Ach. A więc o to chodzi. A co by było, gdyby to była kobieta, a ty podejmowałbyś ryzyko? Mogę zgadywać? Wziąłbyś wszystko, prawda? Myślę, że tak. A czy spałbyś zdrowo w takim towarzystwie? Nie. Przemyśl to. Nie śpię z nim. A on nawet poprosił.

- Może powinnaś była.

Sięgała właśnie po kubek. Trzasnęła nim o stół, rozlewając zawartość.

- Musisz popracować nad swoim nastawieniem, panie Reilly, Naprawdę musisz. Może powinniśmy zastanowić się nad logiką, która tkwi za tym wszystkim. Porozmawiajmy o twoich romansach, panie Reilly - a może nie mają one żadnego wpływu na twoją zdolność dowodzenia?

Poczerwieniał na twarzy. Przez chwilę nic nie mówił. W końcu jego oczy pociemniały i odchylił się do tyłu.

- Oj, ależ ty masz język, Allie. Naprawdę chcesz poznać szczegóły? Opowiem ci wszystko co chcesz.

Uśmiechnęła się, samymi wargami, reszta twarzy pozostała niewzruszona.

- Nie wątpię, że zrobiłbyś to. Ani trochę. Miałeś swoją szansę, a on cię zbił na kwaśne jabłko, prawda? A więc skoro dyskutujemy o osobistym zaangażowaniu, przypuśćmy, że dodamy jeszcze jedno: czy jest możliwe, że w grę wchodzi jakaś osobista uraza?

- To wszystko na bok. Problem nie w tym co widzimy, ale kim jest Stevens... i gdzie jesteśmy. I co z tym zrobimy.

- Mówię ci, że to nie zadziałało.

- Przerwałaś to. To paskudne; naprawdę paskudne, zdaję sobie z tego sprawę i nie podoba mi się to; ale to załatwiłoby wszystko, a twój sposób nie popchnął nas ani odrobinę do przodu. A nawet nas cofnął.

Przemyślała to i rzeczywiście, była to prawda.

- Jak się to stało, że zrobiliśmy coś takiego? Jak w ogóle mogliśmy o czymś takim pomyśleć?

- To nie my. To towarzystwo w jakim się znaleźliśmy.

- Załóżmy, że mówi prawdę. Przez chwilę przyjmijmy takie założenie.

- Ja nie robię takich założeń. Jesteś z powrotem w sytuacji początkowej, ulegając dobrej grze. Myślisz, że każdy celnik i bankier, który kiedykolwiek mu uwierzył nie sądził, że wygląda uczciwie? Uczciwość jest jego stawką w handlu, on z tą swoją szczerą, niebieskooką niewinnością.

Wyciągnęła serwetkę, wytarła rozlaną kawę, starła spód kubka i napiła się, potem jeszcze łyk.

- Tak więc idziemy dalej - powiedział Curran. - Drugi skok, i to on go przeprowadza.

- Co byś zrobił?

- Tylko to, co bym musiał.

Potrząsnęła głową. Wstała, opróżniła talerz, po czym. Wstawiła go razem z kubkiem do zmywarki.

- Allison. Nie mam ochoty ryzykować życia dla twojego „może”.

Obejrzała się na niego.

- Jesteś moim numerem dwa. Czy nie taka jest twoja praca?

- Jeśli jest jakiś powód...

- Moim powodem jest moja ocena. I moja decyzja.

- Na jaki procent? Wpakuje nas to w kolejną sytuację jak ta. Na takiej podstawie - że zgadzamy się, dokąd zmierzamy - to moja praca. Słusznie.

Podeszła do niego i ścisnęła za ramię, po czym ruszyła dalej, wychodząc z kuchni.


Rozdział 14


- Jesteśmy pięć minut od granicy strefy - poinformowała Allison. - Przekazuję informację naszej eskorcie.

- Dobrze - Sandor wymruczał w odpowiedzi, zajęty dostrajaniem parametrów. Nadeszły raporty z pozostałych stanowisk, rutynowe i potwierdzające stabilną pracę urządzeń. Dawało mu to szczególnie cenne uczucie: znajomy fotel, rytm działań, dłonie na sterach - jakby nic się nie stało. Opadły go szalone pomysły, jak połączenie dwu następnych skoków, przekonanie się, czy zniosłyby to żołądki dublińczyków. Wyobraził sobie okrzyki przerażenia i wściekłości. Mogłoby się okazać, że nie byliby w stanie zdławić prędkości - staliby się pociskiem podróżującym w otchłań poza wszelką kontrolą, ze zbyt wielką masą dla systemów statku... Albo odrobinę zepsuć harmonogram, który przekazali wojsku wciąż depczącemu im po piętach. Być wyhamowanym przez wojskowych Sojuszu - to dopiero dałoby dublińczykom powód do zmartwień... o ile byłoby to warte wpadnięcia w ich ręce. Nadal preferował dublińczyków, niż taki los. Allison, Curran, Deirdre i Neill... Allison. Allison. Bolała wiedza na temat tego czego pragnęła; podświadomie zrozumiał, że jej celem była Lucy. Chciała tego czego on, w sposób podobny do jego pragnień - i jej samotność mogła być wypełniona bez niego. Miała rodzinę. Wiedział. To samotność podsuwała mu dziwne pomysły. Słuchanie taśm ze stacji i zapomnienie czym była rodzina, co było słuszne, a co nie.

Zapomnienie o Rossie i Mitrim i wszystkich podróżach w ciemności. Zapomnienie o tym co zawierała Lucy. - Tak jakby dublińczycy mogli zapomnieć o swoich sprawach.

Miał czas, podczas godzin spędzonych w kabinie, która należała do Papy Lou, pomiędzy pozostałościami jego rzeczy nie zamkniętych pod panelami, a które mogłyby pozwolić celnikom zidentyfikować nazwisko Kreja - miał czas przeanalizować to, co zaszło. Mógł ich znienawidzić. Rozważył to i zdecydował, że tego nie chce. Kierował nim instynkt przetrwania, a może coś więcej.

Przypuszczał, że rozumiał chociaż Allison. Czasem był hojna, ale gdy chodziło ojej Nazwisko - wystarczająco twarda, by ciąć szkło. Nie przyszłaby do niego z pustymi rękoma, tak jak on nie zostawiłby Lucy i nie przyszedł do niej bez grosza. Przyszła, mając ze sobą towarzyszy, bogactwo, znaczenie w biegu spraw. I nie mógł jej za to winić.

Nawet - zrozumiał to, choć wolniej i znacznie boleśniej - w Curranie Reillym było też coś wartościowego, gdyby tylko mógł odkryć co. Wierzył w to, ponieważ Allison tak uważała, a to, co ceniła Allison musiało być coś warte. Przyjmował to na wiarę. Wszyscy oni mieli jakąś wartość.

Ale i tak naprawdę zamierzał złamać rękę Currana Reilly przy pierwszej nadarzającej się okazji.

A tymczasem wyszedł z kabiny, przywitał się uprzejmie, usiadł przy konsoli i zajął się przygotowaniami do skoku, jakby po prostu objął wachtę.

- Ustawić go i wycofać się? - zapytał Allison, z absolutnie szczerym wyrazem twarzy, który nauczył się przybierać, zwłaszcza wobec celników. - Czy powinienem go przeprowadzić?

- Przeprowadź go - była zmuszona odpowiedzieć Allison. Nie było bezpiecznej alternatywy, biorąc pod uwagę sytuację z komputerem. A twarz Currana - skręt głowy i spojrzenie w jego stronę - miał wygląd człowieka, który musiał przełknąć gorzką pigułkę.

Jak dotąd żadnych ostrzeżeń ze strony Norwegii.

Może uważali, że są zbyteczne. Tak było. Dane nadchodziły zgodnie z oczekiwaniem, na ekrany, do ucha, ciche, rzeczowe głosy.

- Dwie minuty do punktu.

- Wszystko działa.

- M/D skan na trójkę. Wszystko na sygnał.

- Skan na czwórkę. Norwegia ruszyła.

Serce mu zamarło. Na ekranie czwartym pojawił się obraz. Mallory była w drodze. Już od chwili, biorąc poprawkę na ograniczenie informacji prędkością światła.

- Odbieram wiadomość - poinformował Neill. - Potwierdzić?

- Przełącz - rozkazał... on, nie Allison. Uświadomienie sobie, że przekazali to jemu, a nie Allison zszokowało go. Ale musieli: wojskowi będą spodziewać się jego.

- Nadają kierowaną wiązką - powiedział Neill. - Odpowiedź w tym samym trybie... Odbieramy cię, Odyn.

- Tu dowódca Odyna - nadeszła odpowiedź. - Kapitan Mallory przesyła pozdrowienia i informuje, że strefa Tylnych Gwiazd kryje niebezpieczeństwa. Życzy powodzenia, Lucy.

To było uprzejme. Zaskoczył go ton. Włączył własny mikrofon.

- Tu Stevens z Lucy. Czy mamy oczekiwać eskorty w następnym punkcie?

Cisza.

- Lokalizacja okrętów Sojuszu jest informacją tajną. Zalecamy odpowiednią ostrożność w kontaktach.

- Zrozumiałem, dowódco Odyna. - Na czwartym ekranie Norwegia zdecydowanie była już w ruchu, nabierając szybkości wyraźnymi, dopplerowskimi skokami, widocznymi na ekranie skanera.

- Odyn rozpoczął hamowanie - odezwał się Curran. - Tracę ich z podglądu.

- Rzucam ich na skan - powiedziała Deirdre przełączając obraz. Wyraźnie widać było teraz powiększającą się odległość.

- Dwadzieścia cztery sekundy do znacznika - poinformowała Allison. - Punkt skoku minus piętnaście minut dwadzieścia sekund.

Sprawdził pasy i obecność prochów na blacie. Oczy ciągle wracały do ponurej i zbliżającej się teraz obecności. Jeśli Mallory zdecydowała się wykonać ruch, Norwegia mogła obrócić wniwecz ich kilkudniowy lot. Próbował ignorować ten straszny fakt, okręt najeżony bronią, zbliżający się z szybkością, którą skaner mógł tylko zgadywać. Zajął się osobistymi przygotowaniami, tak jak jego załoga: poprawianie się w fotelach, zapewnienie sobie wygody i bezpieczeństwa na zbliżający się skok.

- Minus dziesięć minut - wymamrotała Allison. - Cholera, co planuje Mallory?

- Nie będzie nas przynajmniej popychać - powiedział Sandor. - Nie jest szalona, choć wiele innych rzeczy można o niej powiedzieć.

Wstrzyknął sobie narkotyk i zaczął odpływać. Przestał się czymkolwiek przejmować. Patrzył na skaner, hipnotycznie zafascynowany obrazem. Przypomniał sobie o konieczności zajęcia się innymi sprawami i skupił myśli w koniecznym kierunku.

- Przeprowadź go - powiedział do Allison. Wychwycił ruch ciemnych oczu w swoim kierunku... podejrzliwość, wątpliwości. - Weź stery - powtórzył, jakby nic się nie wydarzyło, jakby był to tylko kolejny etap sprawdzania jego niedoświadczonej załogi. Na twarzy Allison pojawiła się panika, na którą zasługiwała sytuacja; ktoś, kto pierwszy raz przeprowadza skok Przekazał kontrolę do jej stanowiska i skierował jej uwagę z powrotem na właściwe sprawy.

- Osiem minut - przypomniał jej. Był szalony; wiedział o tym. Prochy rozmyły całą przeszłość, stworzyły rodzaj ciepła, w którym czuł się bezpieczny z nimi, po prostu dlatego, że nie mieli alternatywy. Patrząc na sprawy w tym świetle, dowodził nimi wszystkimi... a Allison Reilly pomyliła się w kolejnych przewidywaniach. Wyczuwał jej gniew na niego; i nienawiść Currana oraz zmieszanie pozostałych. Skrzywił się w przygłuszonym prochami uśmiechu, podczas gdy posuwali się w stronę przeznaczenia...

- Pięć minut - powiedział. Allison rzuciła mu kolejne spojrzenie, jakby chcąc ocenić stan jego zdrowia psychicznego, po czym skupiła uwagę na konsoli.

Mijały sekundy. Jego dublińczycy, pomyślał. Prawdopodobnie zaczną wszystko od nowa, tam gdzie lecą. Może zrobią więcej niż już zrobili. Jakaś część jego duszy bała się. Ale bał się, od zawsze był do tego przyzwyczajony. Wiedział jak się przystosować do rzeczy, których się bał. Polegało to na uśmiechaniu się i blefie - odzyskał tę umiejętność.

- Minus czterdzieści pięć sekund.

- Wszystko stabilne.

- Wchodzimy - powiedziała Allison, i chwila ta nadeszła: odsłoniła przełączniki.

Ross... tym razem to nie ja. Ale ona wie co robi. Przeważnie. A więc ruszajmy. Jest dobra Ross... oni wszyscy są. A ja nie wiem gdzie stąd lecieć. Oni też tego nie wiedzą. Tego jestem pewien. I chyba, są przerażeni tym czym sprawiłem, że się stali...

Uaktywniły się brzechwy, Lucy zablokowała się na gwieździe, która nadawała im kierunek i ruszyli...


***

... znów w przestrzeni, impuls hamujący, który odczuły wszystkie nerwy...

Nie ma potrzeby ruchu, żadnej potrzeby: była tam Allison, wydając rozkazy, robiąc wszystko co powinno być zrobione.

- Zrzucić - rozkazała. Komputer, z wyłączonym głosem, błyskał ostrzegawczo. Sandor wykonał operację, drobne impulsy, które wypychały ich tam i z powrotem poza rzeczywistość tu i teraz, obładowanych, pozbywających się prędkości na granicy przestrzeni fizycznej, podczas gdy ciemna masa udzielała im swojej grawitacji, drobinka w czasoprzestrzeni wystarczająca, by ich utrzymać... przyjazny, niebezpieczny punkt masy...

Wlecieli, mając prędkość większą niż w poprzednim punkcie... wybór Allison.

- Czy statek sobie z tym poradzi? - zapytała w związku z tym.

- Powinien - odpowiedział Sandor. - Spieszysz się, Reilly?

Nie odpowiedziała.

- Pusto tu - powiedział Curran. - Ani śladu ruchu.

- To dosyć podejrzane - odezwała się Allison. - Czy nie powiedzieli, że monitorują wszystkie punkty?

Nikt nie odpowiedział. Sandor wydobył z uchwytu butelkę wody, pociągnął łyk i odstawił ją z powrotem. Odpiął pasy.

- Wracam do swojej kwatery - poinformował ich. - Powodzenia ze statkiem, Reilly.

- Wachta dnia przestępnego przy sterach - zarządziła Allison. - Zmiana za godzinę.

Możliwe, że chciała mu coś powiedzieć. Może - pomyślał w chwili nadziei - wrócił jej rozsądek. Ale kiedy podniosła się od sterów, z jej twarzy można było wyczytać wyłącznie zmęczenie. Zmęczenie i rodzaj satysfakcji, który rozumiał. Przeprowadziła statek przez skok - to było dla niej czymś. Zapomniał już ten niezwykły strach nowicjusza; pierwszy raz poprowadził skok na Lucy, kiedy miał czternaście lat. Był wtedy przerażony. I jeszcze wiele razy później.

Poszedł do swojego pokoju bez oglądania się na nią, Currana i pozostałych, samotny... z powrotem do muzeum, którym była jego kabina, w ciszę. Zamknął drzwi i uruchomił komputer, ściszając głos do minimum.

- Witaj, Sandy - przywitała go maszyna. To było wszystko co pragnął usłyszeć. - Jak się masz?

- Nieźle - odpowiedział głosowi. - Wciąż żyję, Ross.

- Czego potrzebujesz, Sandy?

Wyłączył komputer i uruchomił ponownie.

- Witaj Sandy. Jak się masz?

Wyłączył go po raz drugi, ponieważ - choć nie Posiadali kodów - ktoś mógł zauważyć aktywność. Siedział, hołubiąc to co usłyszał, pomimo pustki głosu. Mógł uruchomić jedną z sekwencji instrukcji i godzinami słuchać głosu - brakowało mu tego. Ale zaniepokoiłoby ich to. Jego kwarantanna pozwoliła mu odzyskać Rossa choć na tyle; na tyle cenił swoją samotność.

Wykąpał się, ubrał w szlafrok i wyszedł do kambuza gdzie zastał Allison i Currana, czekających na kuchenkę której chciał użyć. Zatrzymał się i oparł o ścianę z rękami w kieszeniach, w pozie swobodnego oczekiwania z wystudiowanym zainteresowaniem obserwując płytki podłogi.

Stuk drzwiczek i brzęk naczyń. Popatrzył na nich, rozumiejąc, że skończyli. Przyglądał się, jak nalewają sobie kawy i przygotowują tacki dla pozostałych.

- Proszę - odezwała się do niego Allison. - Chcesz? Rzucił okiem na stół: cztery tace.

- Przygotuję sobie sam. Dzięki, to nie problem.

- Kambuz należy do ciebie.

Skinął, podszedł do zamrażarki i wyciągnął zwykłe śniadanie. Trzęsły mu się ręce - zawsze się tak działo, jeśli spóźnił się z jedzeniem po skoku.

- Całkiem dobrze sobie poradziłaś ze skokiem - pochwalił Allison, oferta pokoju, podczas gdy zbierała tacki.

Drobne uprzejmości wymagały analizy. Spojrzała na niego, mając w rękach dwie tace, podczas gdy Curran wyszedł z pozostałymi dwiema. Kiwnęła głową, zdecydowawszy przyjąć komplement.

- Będzie lepiej - odpowiedziała - kiedy będę mogła go przygotować.

Musiała to dorzucić. Kiwnął jej w tym samym stylu myśląc, że mają przed sobą kilka dni lotu przez punkt, a oni mogą mieć jakieś plany.

- Poradzisz sobie - ofiarując również to.

Odeszła w swoją stronę. Odgrzał śniadanie, dygocząc i rozrzucając jedzenie do chwili, kiedy wrzucił do żołądka łyżkę cukru, poganiając ją łykiem gorącej kawy. To pomogło. Drżenie stało się przynajmniej mniej natarczywe. Kawa zaczęła rozgrzewać żołądek. Prawdziwa kawa. Po pitych dotychczas substytutach, spodobał mu się jej smak.

Wyłączyła się kuchenka. Wyciągnął swoje śniadanie i usiadł, posiadając na wyłączność stół w kambuzie. Ciekawy rodzaj rozejmu. To oni uciekali od niego, jakby odbierali jego obecność jak oskarżenie. A on wciąż był właścicielem statku, w samotności powiększonej posiadaniem towarzystwa.

Kiedy? - zastanawiał się. I - co dalej? Mogli ciągnąć tę wojnę w nieskończoność. Starał się być uprzejmy, ze względu na własne bezpieczeństwo; wiedzieli o tym i podtrzymywali grę, patrząc mu na ręce.

Kiedy zjadł, powędrował na mostek. Na tyle przejmował się losem swojego statku. Dublińczycy siedzieli w pomieszczeniu na tyłach, dopijając kawę. Byli rozluźnieni i przez to bardziej przypominali Kreja, sposób w jaki prowadzili statek, bo zostawienie Lucy na automatach i siedzenie z tyłu było dość bezpieczne. Nie dość sztywne i odpucowane dla niektórych kapitanów, nie do końca zgodne z przepisami. Zawsze istniało minimalne ryzyko, szansa jedna na milion, że zabije ich coś, zanim zdążą zareagować. Na przykład zasadzka. Ryzyko nie do zaakceptowania dla Dublin Again, wiozącego na pokładzie ponad tysiąc osób, z nadmiarowym personelem do obsługi statku - ale tutaj, tylko to miało sens. Spojrzały na niego twarze czworga dublińczyków, być może przejętych złapaniem ich na takim zaniedbaniu. Kiwnął do nich i podszedł do stanowiska skanera, słysząc za plecami ruch - ktoś z nich wstał.

Nic. Nic tam nie było. Tylko jeden punkt masy, samotny gazowy gigant wypromieniowujący resztki ciepła, gwiazda, która zawiodła... grupa planetoid/księżyców, umieszczonych na mapach i z dala od ich kursu prowadzącego ku nadirowemu biegunowi układu. Nic do wrzucenia na ekrany optyczne bez starannych poszukiwań; emisję gazowego giganta odbierali przez anteny. Ale brak oznak jakiegokolwiek życia. Brak statku. To nie było niczym niezwykłym w dowolnym punkcie zerowym. Ale Mallory wyraźnie zaznaczyła, że Wszystkie punkty są pod obserwacją.

Wyprostował się i popatrzył na dublińczyków - Curran i Allison na nogach, pozostali wciąż siedzieli, jednak też go obserwując.

- Wytyczyłem nasz kurs na zewnątrz tego pierścienia - poinformował ich cicho — omijając wszystko co znajduje się na mapach. Ale to stare mapy, weźcie to pod uwagę. Na wszelki wypadek.

- Mógłbyś pomóc, podając kody - powiedział Curran. Wzruszył ramionami i odszedł tak jak przyszedł, ignorując wszystko co mówili między sobą.

- Stevens - dogonił go głos Currana. Popatrzył z powrotem ze swoją najlepszą niewinnością. Nikt się nie ruszył.

- Trzydzieści sześć godzin, dwadzieścia dwie minuty do znacznika - powiedział cicho. - Jak myślicie, co zastaniemy tam gdzie lecimy? Stację rozmiarów Pell? Cywilizację? Byłbym zdziwiony. Chcecie zacząć wszystko od początku, próbując tym razem po mojemu?

- Nie - odpowiedziała po chwili Allison. - Partnerzy. Taki jest układ.

- Może. Może być, Reilly.

- Jeśli podejdziemy do tego na twoich warunkach.

- To nie jest Dublin. Nie będziecie tu rządzić. Zaciągnęliście się na mój statek i będzie tak, jak zdecyduję. W dokumentach nie było nic o głosowaniu, albo o współpracy. Moje decyzje. Tak to działa. Usiądźcie i pomyślcie kto tu łamie prawo.

Odszedł zostawiając ich, wrócił do swojej kajuty, przez chwilę zadowolony, mając równocześnie rozpaczliwą nadzieję, że może to sobie przemyślą i dojdą do porozumienia. Ale nie robił sobie zbyt wielkich nadziei, a kiedy nikt nie przyszedł, zwinął się i usnął.

Nawiedziła go wizja ubranej w kombinezon postaci, którą był on i Mitri. Otworzył oczy by pozbyć się tego obrazu, ale uczepiła się go ta wizja, pojawiając mu się przed oczyma za każdym razem, kiedy pomyślał o samotności. Drżał przypominając sobie najgłębszy chłopięcy strach i tchórzostwo. Ross - wołał, czując mdłości i dygocząc. - Ross, on nie żyje, wracaj tu. Nie potrafię obsłużyć statku, Ross - nie poradzę sobie z nim sam. Proszę, Ross, wracaj...

Znów to czuł, równie żywo jak wtedy; spocony ze strachu, przerażony... Zaklął cicho, wiedząc z doświadczenia, że kiedy dopadnie go ta wizja, będzie go męczyć we śnie, całą noc, aż wydawać mu się będzie, że pancerz Lucy jest zbyt cienki, by osłonić go przed jej duchami.

Podniósł się w ciemności i oparł głowę na dłoniach... w końcu wstał i zapalił światło, szukając papieru i pióra.

Zapisał kod do komputera i wsadził do szuflady pod lustrem, bojąc się tej asekuracji - ale kiedy to zrobił, mógł już zgasić światło i wrócić do łóżka.

Mitri przestał go dręczyć.

Przespał całą noc, a kiedy wstał, poradził sobie z Neillem i Deirdre przy śniadaniu. Generalnie, na statku panowała cisza, wypełniona raczej złością niż zagrożeniem. Przez większą część dnia zajmował stanowisko przy sterach, po prostu siedział tam, bo tak było bezpieczniej dla nich i dla statku. Tej nocy przyniósł tu koc i poduszkę i spał tam. żeby zmniejszyć odległość pomiędzy nim i sterami, na wypadek, gdyby zaczęło się dziać coś złego.

- Zrezygnuj - poprosiła go Allison podczas swojej wachty.

Potrząsnął głową. Nawet nie chciał się kłócić. Kiedy byli osiem godzin przed skokiem, przyszedł do niego Neill.

- To co zrobiliśmy, było błędem. Wiemy o tym. Słuchaj, Curran nigdy nie chciał wchodzić w nic takiego. Zrobił błąd i nie przyzna się do tego, ale wie o tym i żałuje, że do tego doszło. Nie spodziewał się, że go zaatakujesz, a my... my po prostu próbowaliśmy nie dopuścić, żeby komuś stała się krzywda.

- Nie dopuścić, żeby Curranowi stała się krzywda. - Nie całkiem stracił poczucie humoru, takie podejście pobudziło je. Spoważniał i wykonał drobny gest w stronę rękawa dublińczyka. - Wciąż nosicie plakietki Dublina.

To wytrąciło Neilla z równowagi.

- Nie widzę powodu, żeby ją zdjąć.

I to przynajmniej była uczciwa odpowiedź.

- Jestem tu - powiedział Sandor - w zasięgu wzroku. Tak samo, jak prowadzę ten statek cały czas. Jesteście bezpieczni. Dbam o waszą skórę.

Zostawili go potem w spokoju, poza rzucanymi czasami uwagami. A on leżał, momentami podsypiając, do chwili kiedy zostały tylko dwie godziny do znacznika i trzeba było zająć się przygotowaniami.

Pojawiła się załoga, cicha i skupiona na swoich zadaniach.

- A więc lecimy do cywilizacji - powiedział. I rzucając spojrzenie w stronę Allison i Currana: - Odrobina wolności dobrze nam zrobi. Wyjaśnimy to wszystko w dokach.

Zobaczył ulgę na ich twarzach, nie był jednak pewien powodu. Poza tym, że wszyscy potrzebowali czasu.

Był zadowolony z opuszczenia tego miejsca, ciemnego i izolowanego, znacznie bardziej niż często używane punkty po stronie Unii.

Zajął swoje miejsce przy konsoli numer jeden i cicho zaczął przygotowania na komputerze. Mogli stanąć mu za plecami, ale nie próbowali tego.

Być może, po odpoczynku na stacji - przekonywał się - będzie mógł zebrać się w sobie, skleić to co uległo złamaniu i znaleźć sposób na pogodzenie się z nimi. Statek wypełniony urazami mógł być naprawdę bardzo ciasny. Potrzebowali innego powietrza i głosów ludzi innych, niż on.

Był już tak blisko celu, a kiedy będą mogli się tam znaleźć, wrócić do domu mając na koncie sukces - wtedy by się sprawdzili, a jego kartoteka zostanie wyczyszczona, i wszystko znów będzie dobrze.

A więc była jeszcze dla nich nadzieja.


Rozdział 15


... system Venture: gwiazda z towarzyszem w postaci gazowego giganta i śmieciami tworzącymi wokół nich pierścienie. Oraz mała, niewidoczna w tej chwili stacja, która była ostatnim przystankiem ekspansji Sol. Zakończył ją napęd nadświetlny: Świat Pell. Podspodzie... znajdując się bliżej i mogąc dostarczać szybciej, złamały monopol Ziemi na towary pochodzenia biologicznego. Fala ekspansji do nowych światów. Wojny Kompanii -odcięły ją na ponad pół wieku. Jednak teraz pojawił się ruch, słaby puls aktywności.

Brak było boi, która mogłaby podać im korytarz podejścia: ostrzeżono ich o tym. Sandor zrzucił prędkość, doprowadzając Lucy do statecznej odpowiedniej dla obładowanego statku prędkości, bliżej płaszczyzny układu niż powinien - ale nie było innego ruchu.

- Pusto jak w punkcie zerowym - wymamrotała Allison za jego plecami. - Gdybyśmy nie mieli sygnału stacji...

- Nie oczekiwałem po niej zbyt wiele - odpowiedział Sandor. - W końcu jest stara, naprawdę stara.

- Radio jest ciche - poinformował Neill. - Tylko szumy..

- Denerwuje mnie to - powiedział Curran - Żadnego ruchu, boi, korytarzy... nie można kierować stacją bez korytarzy podejścia. Doprowadzą tu do jakiegoś zderzenia, przy lotach na ślepo.

- Idę po kanapkę - powiedział Sandor. - Wrócę z nią do sterów.

- Zostań na miejscu - zaprotestowała Allison. - Neill, zajmij się tym dla nas. Przygotuj cokolwiek, tylko zrób to szybko.

Neill wysunął się z miejsca, przerzucając funkcje swojej konsoli: komunikację i ładunek do Deirdre, skanery jeden i dwa do Currana. Allison zajmowała się sortowaniem informacji, które trafiały na ekrany pierwszej konsoli, działając jak filtr danych, które mogłyby nadejść zbyt szybko i ze stron utrudniających interpretację. W tej chwili nic nie przychodziło... tylko odległy głos stacji.

- Zbliżamy się do ich okna odpowiedzi - poinformował Curran.

- Jestem gotowa - odpowiedziała Deirdre. Wrócił Neill, niosąc całą naręcz kanapek i pojemniki z napojami. Sandor otworzył swój, i gwałtownie wypił połowę, przełykając sok, po czym zamknął pojemnik. Stacja nadal nie odzywała się. Nikt tego nie skomentował. Nikt nic nie mówił.

- Odbieram coś - powiedział nieoczekiwanie Curran.

- Boże, to wojsko. A przynajmniej tak się porusza.

Obraz błyskawicznie trafił na ekran Sandora.

- Mallory - wyraził przypuszczenie.

- Zaprzeczam - powiedział Neill. - Nie odbieram identyfikacji Norwegii. W ogóle nie odbieram żadnej identyfikacji.

- Cudownie - wymamrotała Allison.

- Wielkość. Podaj mi jego wielkość. - Sandor zaczął przygotowywać skok, zauważył bliskość centrum układu.

- Uwaga, przygotować się: robimy obrót.

- Zabijesz nas. Cokolwiek to jest, nie dasz rady przed tym uciec.

- Daj mi do tego wyliczenia. - Wprowadził ich w rotację osiową i wyłączył silniki, podrywając do lotu zestaw plastykowych opakowań i pojemników z napojami, pół kanapki i niezidentyfikowaną taśmę.

- Ładunek stabilny - zgłosiła Deirdre, a on pomimo siły odśrodkowej, która wyłamywała mu ramię sięgnął do klawiatury i kontynuował obliczenia.

- Nie damy rady - powiedziała Allison. - Nie wyjdziemy na skok dość szybko, bo zakładam, że zaczną strzelać. Mam dla ciebie obliczenia...

Ani słowa kontaktu, nic. Rzucał spojrzenia na skaner i podawaną przez Currana szacunkową odległość... dostrzegł wyniki Allison pojawiające się na trzecim ekranie. Punkt przecięcia wykresów błyskał czerwienią przed osiągnięciem dystansu bezpiecznego skoku.

- Słyszysz mnie? - zapytała Allison ostro. - Stevens, nie damy rady. Dogonią nas.

- Wciąż nie podają identyfikacji - powiedział Neill. - Nic nie odbieram.

- Przejmą nas.

- Co więc chciałabyś zrobić? - Sandor przerwał obliczenia skoku, podczas gdy statek leciał dalej. Jego ciało zostało wgniecione w fotel, a puls szumiał w uszach, zagłuszając inne dźwięki.

- Zwolnij - krzyknęła na niego Allison. - Zwolnij, zanim nas rozwalą. Co ci się wydaje, że robisz?

W głowie miał pustkę, czystą panikę. Instynkt kazał mu uciekać; rozsądek i obliczenia twierdziły że to się nie uda. A biorąc pod uwagę...

- Stevens!

- Skończ z tym - wrzasnął na niego Curran. - Stevens, zabijesz nas. Nie możemy tego wygrać.

Popatrzył na dublińczyków, z wysiłkiem obracając kark.

- Włóżcie kombinezony próżniowe. Słyszycie? Wyhamuję. Allison, Deirdre i Neill, zejdźcie na dół i ubierzcie się, i to szybko. Curran, zostaniesz tu. My dwaj... zdejmij plakietkę Dublina. Ruszajcie się, niech was diabli!

Zaprzestał hamowania, kupując czas dla nich, a tracąc swój. Dublińczycy ruszyli, bez pytania wypełniając polecenia, nie kłócąc się z okrętem wojennym przyśpieszającym w pościgu. Wstali z miejsc i pobiegli, ciężko walcząc z przyspieszeniem. Za plecami usłyszał działanie windy. Tylko Curran został z nim, gwałtownie zdzierając naszywkę z ramienia.

- Co planujesz? - zapytał Curran. - Chcesz na nich zastawić pułapkę na pokładzie?

- Nie. Jesteśmy jedyną załogą, ty i ja. Zamustrowałeś się na Pell, wyrzucili cię z Dublina. - Sięgnął do konsoli i przełączył kabiny dwa, cztery i pięć w tryb oszczędności energii. - Idź tam i oczyść ich kabiny. Wepchnij wszystko do swojej. No, ruszaj się.

Curran pobladł, po czym kiwnął głową i ruszył w stronę korytarza, odpychając się od konsol.

Odległość między nimi wciąż się zmniejszała. I nadal żadnego sygnału, zresztą nie było potrzeby. Goniący ich statek wiedział i oni wiedzieli, nic więcej nie było potrzebne. Wszystko rozgrywało się w ciszy. Wyłączył pozostałe stanowiska, wszystkie funkcje obsługiwała teraz pierwsza konsola.

- Ubieramy się - dotarł do niego zdyszany głos Allison z interkomu. - Co teraz?

- Pełno tam tuneli technicznych. Wybierzcie któryś. Wejdźcie tam i zostańcie. Cokolwiek będzie się działo. Jeśli nas obrabują i porzucą - dobrze. Jeśli zabiorą nas ze statku - wy zostaniecie.

- Nie ma mowy. Nie zgadzam się.

- Słuchaj mnie. Wejdziecie do dziury i przeczekacie to. Wiem o czym mówię i wiem co robię.

- Nie będę się ukrywać w żadnej...

- Zamknij się, Reilly. Nas dwóch to maksymalne ryzyko w tej sytuacji, i właśnie to wybrałem... Przy wyglądzie Currana i moim - będziemy wyglądać na przemytników. Jeśli chcesz, żeby Neill i Deirdre zginęli, proszę bardzo, chodźcie tu. Nie będzie ci tam łatwo, wiem, ale na miłość boską, nie spieprz tego. Proszę, Reilly Przemyśl to. Ten statek to nosiciel mazianowców. Mogą mieć na pokładzie ze trzy tysiące żołnierzy. Rób co ci każę i zmuś pozostałych do posłuszeństwa. Mamy szansę. Nie kręcą się w pobliżu po ataku. Może będziecie mogli coś zrobić; może na Venture są jacyś ludzie. Może przylecą tu inne statki. Jeśli nic innego, może chociaż odlecą. I Reilly, słuchasz mnie?

- Słucham cię.

- Kody do komputera są w mojej kabinie. Górna szuflada.

- Niech cię szlag, Stevens.

- Sandor. Nazywam się Sandor Kreja.

Z drugiej strony zapadła cisza. Słyszał jak oddycha, dysząc lekko jakby z wyczerpania.

- Zabierzcie ze sobą wodę - powiedział. - I nie używajcie butli tlenowych kombinezonów, jeśli nie będziecie musieli. To może potrwać dzień, czy coś koło tego. A teraz wyłącz radio i ucisz to stado, dobrze?

- Słyszałam.

Zupełnie wyłączył silniki. Skończyło się obciążenie, równocześnie raptownie przerwał się kontakt z Allison. Było mu zimno, zmusił ręce do ruchu by przywrócić krążenie krwi.

Miał już wszystko zaplanowane, spokojnie i rzeczowo. Spojrzał na wracającego właśnie Currana, zmęczonego i zdyszanego.

- Właśnie rozmawiałem z Allison - poinformował go. - Wejdą w tunel techniczny i będą siedzieć cicho. Dałem jej kod do komputera. Trzymaj gębę na kłódkę i przełknij dumę; wejdą nam na pokład, nie mamy wyboru. Jesteś moim numerem dwa, nic nie wiesz. Mamy wojskowy ładunek, a lecimy razem z Vikinga. Mamy ukryte złoto i wozimy wszystko co się opłaca.

Curran kiwnął głową, zupełnie bez arogancji, normalny, przytomny wygląd, zrozumienie tego co robią... A więc jest w tym człowieku dobro, powiedział do siebie Sandor, w dziwnej ciszy, która zapanowała między nimi. Ma rozum.

Odwrócił się i spojrzał na ekran. Błyskało światełko komunikatora.

- Zapnij się - powiedział do Currana. - Nadchodzą.


***

Słychać było przytłumiony szum i wyczuli wstrząs połączenia. Allison leżała nieruchomo w niewielkim ciążeniu zamknięcia, w całkowitej ciemności. Poczuła jak delikatnie porusza się Deirdre, dotykając jej kombinezonu, a Neill był dalej. Jej palce spoczywały na kolbie jednego z trzech pistoletów znajdujących się na statku - wyciągnęli je ze schowka. Zabrali dwa, zostawiając jeden, domyślając się że brak broni mógłby wywołać podejrzenia u wchodzących na pokład napastników.

Tak samo kombinezony - zostawili dwa. Musieli zrobić coś z kabinami u góry, pomyślała. Musieli.

Drugie uderzenie, które poniosło się po konstrukcji nośnej pod jej ręką - połączenie śluz. Allison zadygotała w napływie adrenaliny, która wywołała skurcz nogi. Prawdopodobnie mogła to wyczuć Deirdre, co wywołało w niej falę wstydu. Ale nie mogła się powstrzymać. Chciała coś zrobić, ale z drugiej strony czuła strach i była zadowolona z tego gdzie jest.

A Curran i Stevens tam w górze... Sandor. Kreja Szukała nazwiska w pamięci, ale niczego nie mogła znaleźć, nic dla niej nie znaczyło. Curran i Sandor. Myśleli, że mogą zginąć. Obaj. A ona posłuchała rozkazów bo nie miała żadnych innych pomysłów, żadnych idei. Jak wtedy, kiedy schowała się w kabinie czekając aż jej załoga rozwiąże sprawy z człowiekiem kierującym tym statkiem. Jak nie znając odpowiedzi i zbyt polegając na radach. Kryjąc się i drżąc w ciemności, podczas gdy człowiek, z którym sypiała i jej kuzyn, stawiali czoła mazianowcom ochraniając ich - zyskała nową perspektywę siebie samej.

Nie dla statku, nie dla frachtowca wartego nędzne kilkanaście milionów, ale dla tego czym ten statek był, dla życia które zawierał, tu w dole, w ciemności.

W końcu kolejny dźwięk, czyjeś przejście przez korytarz, niedaleko. Dźwięk dobrze roznosił się w wypełnionych powietrzem tunelach, docierając do mikrofonu umieszczonego w kombinezonie. Mogliby wyjść za plecami intruzów, może nawet zabić ich za pomocą dwu żałosnych pistoletów, gdyby udało im się ich zaskoczyć... - Ale chwilę później przyszłoby stu żołnierzy - i co by zyskali, oprócz bycia rozgniecionym?

Dodała sobie to wszystko, całą stojącą za tym logikę, drugi i trzeci raz, i za każdym razem Stevens/ Sandor miał rację. Doskonale wiedział co robi. Leżała wdychając zimne, ostre powietrze przechodzące przez filtry kombinezonu w niewygodzie, której jednak nie odważyła się poprawić i podsumowała sobie Allison Reilly. Wyszły jej głównie wartości ujemne. Żadnych konkretów, charakteru. A to nie była chwila na dowodzenie czegokolwiek. Zbyt późno na dowody. Musiała leżeć, przyjmować rozkazy i robić coś porządnie. Dorośnij, powtarzała sobie. Myśl. I uratuj wszystko co możesz.

Intruzi byli teraz nad nimi. Niespodziewanie ze zdumiewającą jasnością uświadomiła sobie, że na pewno zostawili kogoś, by pilnował przejścia między statkami, kogoś przy windzie. Wyjście tam oznaczałoby strzelaninę i trójkę martwych dublińczyków.

Co nie było dobrym pomysłem. Zaczęła myśleć o konkretnych sprawach. Jak uratowanie Lucy, która przede wszystkim była w opałach, mając nadzieję, że największy łgarz jakiego kiedykolwiek spotkała będzie umiał oszukać nawet Maziana.

Ten Stevens/Kreja miał doskonale rozwinięty instynkt przetrwania. Zakładając, że mazianowcy zostawią jego i Currana w jednym kawałku...

Zakładając coś takiego, mogą potrzebować pomocy. Szybko.

Zaczynała tracić czucie w stopie. Drętwota rozeszła się po nodze i dotknęła ramienia, na którym leżała. Nie była już w stanie utrzymywać podniesionej głowy, więc oparła ją o podłoże i znalazła pozycję, w której było jej stosunkowo wygodnie, opierając skroń o wyściełaną wewnętrzną powierzchnię hełmu. Drobne niewygody zsumowały się, absorbując jej uwagę i zmieniając się w tortury. Powietrze wchodzące do filtrów było dość zimne, by szczypać ją w nos, twarz i oczy, jeśli tylko je otwierała. Zdrętwienie ciała mogło być wywołane zimnem. Mogła w ten sposób stracić stopę, jeśli zawiodło gdzieś ogrzewanie i to zimno wywołało brak czucia w nodze.

Czekała z zamkniętymi oczyma, pozwalając odrętwieniu rozszerzać się tak długo jak się odważyła.

I poczuła ruch Deirdre, być może wywołany poruszeniem Neilla, wykorzystała szansę i obróciła się na drugą stronę.

Żadnej komunikacji z pozostałą dwójką. Czekajcie, powiedziała im. Więc wciąż czekali, nie używając świateł, i oszczędzając energię.

Nagle usłyszeli dźwięk pracującej windy, co wywołało u niej przyspieszone bicie serca. Cokolwiek działo się na górze, zakończyło się; wychodzili. Przynajmniej ktoś wychodził. Słyszała odgłosy ciężkich butów na korytarzu i pracę zamka śluzy.

Jeśli byli na górze sarni, jeśli byli w stanie - mieli interkorn w kombinezonach - Sandor i Curran spróbowaliby skontaktować się z nimi...

I nagle ruszyli, ostre pchnięcie, które rzuciło nimi wszystkimi, zamieniając tunel w którym leżeli w studnię grawitacyjną.

Zatrzymał ich Neill: spadli na przegrodę między segmentami, tworząc spiętrzenie, z Neillem na spodzie, ona i Deirdre przyciskające go coraz mocniej w miarę wzrostu przyspieszenia, które zgniatało ich z siłą uniemożliwiającą wyprostowanie stawów i groziło połamaniem kończyn. Wciąż miała w ręku pistolet, nie upuściła go. Ale jej głowa była skręcona wewnątrz hełmu który opierał się o coś i bardzo trudno było jej w tej pozycji oddychać.

Urwą ładunek, pomyślała, niedorzeczna troska w takiej chwili. Byli na holu, ciągnięci przez potężny okręt, i wciąż mogło być gorzej. Może cztery g. Coś takiego spokojnie mogło wyciągnąć dziesięć. Biorąc pod uwagę wewnętrzne kompensatory, może nawet więcej. Jej umysł zajął się roztrząsaniem nieistotnych w tej chwili drobiazgów, a w międzyczasie poczuła ręce - to dłonie Deirdre złapały jej i ścisnęły. Potrafiła rozpoznać delikatny uścisk Deirdre. Co do Neilla - nie była w stanie stwierdzić, które kończyny należały do niego i czy w ogóle był przytomny, znajdując się na spodzie stosu. Boże, przebicie kombinezonu w tym zimnie oznaczałoby poważne kłopoty. Wybrała miejsce, w którym się ulokowali, biorąc pod uwagę reorientację, ale nie przyszło jej do głowy coś takiego; nigdy w życiu jeszcze nie czuła się w ten sposób. Jej puls szalał na granicy wydolności. Czuła ciężar na piersi. Trwało to dalej, więc próbowała przyzwyczaić się do tego, usiłując pogodzić się z czekającym ją długim cierpieniem...

Nieoczekiwanie wszystko ustało, równie gwałtownie jak się zaczęło, a rotacja Lucy z powrotem zmieniła studnię w tunel. Odczołgała się na bok i spróbowała włączyć latarkę zamontowaną w kombinezonie. Zobaczyła Deirdre, oświetlając jej zmęczoną twarz, potem Neilla, o podobnym wyglądzie. Wykonała gest oznaczający stabilność.

- Stacja - zasygnalizowała Deirdre.

- Potwierdzam - odpowiedziała. Nie istniało inne rozsądne wytłumaczenie. - Mają stację.

- Pytanie - zasygnalizował Neill. - Pytanie. Wydostać się stąd.

- Zostań. - Wykonała gest ostro i definitywnie, po czym wyłączyła latarkę. Pozostałe światła też zgasły.

Dwie godziny, poinformował ją wewnętrzny zegar kombinezonu, wyświetlając czerwone liczby, kiedy wcisnęła aktywację. Dwie godziny, dziesięć minut, czterdzieści pięć sekund i sześć dziesiątych.

Za kilka godzin mogą dolecieć do stacji. Statek może zostać przeszukany i obłupiony z ładunku. Mogą zabrać cały statek. Wyobraziła sobie ukrywanie się, aż osłabną z głodu, nie mając szans na zdobycie jedzenia, a potem wylot statku ze stacji, z załogą Maziana na pokładzie, i nimi złapanymi w pułapkę.

Albo znacznie wcześniej, przeszukanie kabin ujawniające dodatkowe zestawy świeżych ubrań, niepodobnych do innych, porozrzucanych po pozostałych kajutach Lucy. Ubrania z naszywkami w koniczynki. I mazianowcy wiedzieliby co zdobyli - klucz do nagrody bogatszej niż kiedykolwiek.

Wiedzieli zbyt dużo.


***

Uzbrojeni żołnierze kręcili się po mostku, przyglądając się temu i tamtemu, a nie uzbrojony oficer siedział na stanowisku numer jeden, nie robiąc nic oprócz wciskania, nosa we wszystko. Sandor był świadom jego obecności, wyczuwając ją poprzez plastikowo-ceramiczny pancerz żołnierza kierującego w stronę jego i Currana lufę karabinu. Siedział tam, gdzie go posadzono, w fotelu najbardziej oddalonym od pulpitów kontrolnych i czekał, podczas gdy żołnierze weszli do rdzenia i sprawdzili wszystkie ładownie. I cały czas zastanawiał się na przyspieszeniem, które przez jakiś czas wciskało ich w fotele, zamieniając tunele serwisowe w studnie w których z łatwością można było połamać kości. Allison na pewno o tym pomyślała; z pewnością zabezpieczyła się przed tym. Pot zbierał mu się na skroniach i spływał po policzkach, zdradzając spokój, który usiłował zachować. Australia, przeczytał namalowaną na pancerzu nazwę statku i numer, który nic dla niego nie znaczył. Wojskowy nie miał twarzy, tylko plastikową osłonę, w której odbijał się jego zniekształcony obraz - blondyn z plecami opartymi o ścianę, za nim odbicie Currana, z jeszcze jednym, również uzbrojonym strażnikiem. Australia, oznaczała Toma Edgera, dowódcę drugiego po Mazianie, o bardzo paskudnej reputacji. Przed oczyma wciąż miał wygląd mostka podczas pierwszego abordażu; czuł widmowy ból w pozostałej po tamtych wydarzeniach bliźnie i trupy wokół siebie. Pozwolił im wejść na pokład, właśnie on, kiedy wszystko przemawiało przeciw temu. W końcu zrozumiał tamten dzień, jak nigdy dotąd. Siedział sparaliżowany i usiłował myśleć, ale jego umysł wciąż wracał do przeszłości... widząc czarny wylot lufy skierowanej prosto w jego twarz.

Jak dotąd żadnych strzałów, żadnych uszkodzeń. Zostali przyczepieni do kadłuba monstrualnego okrętu., blachy do blach. Nigdy nie doceniał potęgi gigantycznych nosicieli do chwili, kiedy poczuł jak rozpędza niemałą przecież masę frachtowca z przyspieszeniem kilku g nie byliby w stanie mu uciec... większość czasu, który minął przed połączeniem, zyskali dzięki delikatnym manewrom koniecznym do zsynchronizowania śluz. Możliwe zresztą, że mazianowcy byli tak cierpliwi tylko dlatego, współpracował przy manewrach.

Takie myślenie prowadziło do fałszywego poczuć bezpieczeństwa. Zaprzeczała mu lufa karabinu umieszczona na wprost jego twarzy. Miał czas by zaobserwować najdrobniejsze szczegóły ich wyposażenia, ale wciąż nie wiedział, czy to ten statek, czy Norwegia, czy może jeszcze jakiś inny statek złapał wtedy Lucy/Łabędzia. Miał poczucie zdrady... wściekłość. Stacja Venture nie robiła nic, by przeszkodzić w tym co się stało: stacja należała do Maziana, była w jego rękach. Pod szczelinami tego rozumowania prześwitywał czysty horror, podejrzenie, że były sprawy o których mógł nie wiedzieć nawet Sojusz, zwłaszcza skoro ustanowili kogoś takiego jak Mallory, byłą kapitan Maziana, swoim szefem obrony.

Wojskowy ładunek, powiedziała Mallory. Dostawa na Venture, gdzie czekała Australia. Zaopatrzenie... dla sojuszników? Pomyślał, że potęga taka jak Sojusz, składająca się tylko z jednego świata i jednej stacji - poza Tylnymi Gwiazdami i samymi kupcami - mogła ulegać groźbom siły, którą stanowił Mazian... garść nosicieli, które poruszały się jak duchy pomiędzy punktami zerowymi, atakując i uciekając. Mogli nawet zdobyć Pell.

Zwłaszcza, jeśli Mallory przemyślała swoje możliwości i zdecydowała się na zmianę szefów.

Nie pozwolą garści niezależnych kupców wchodzić sobie w drogę. Na to nie było nadziei. I możliwe, że mazianowcy mogli znaleźć sposób na wykorzystanie statku kupieckiego, który według planu miał wrócić na Pell.

Skupiał wzrok na zmianę na broni i na oficerze, który pracował przy sterach. A kiedy mężczyzna obrócił fotel i wstał, z paniką pomyślał, że wie o co zostanie zapytany.

Mężczyzna ominął wartownika... przez chwilę lufa broni uniosła się, po czym wróciła na cel.

- Potrzebuję odblokowania komputera - powiedział oficer. - Zrobisz to po dobroci?

- Nie - odpowiedział Sandor cicho. I coś zaskoczyło a miejsce, jak stare przyzwyczajenie. Wziął głębszy oddech i odkrył, że jego mózg znów funkcjonuje. - Handluję. Może przewożę trochę kontrabandy tu i tam. Działałem już po drugiej stronie prawa. A zanim stracę najlepszy interes, porozmawiam najpierw z samym Edgerem.

- Wie pan, nie polecałbym tego.

- Nie jestem idiotą. Nie chcę umierać za ładunek. Rozumiem, że zostaniemy rozładowani na Venture. Pomyślałem, że może macie to wszystko dopięte. Świetnie. Chcecie ładunek - trudno. Nie jestem bohaterem. Mój partner również. Porozmawiam z Edgerem, ale mam w planach interes, sam pan rozumie. Może do czegoś dojdziemy.

Mazianowiec studiował jego twarz przez dłuższą chwilę - blady mężczyzna w nieokreślonym wieku, z pobrużdżoną twarzą, intruz na pokładzie Lucy. Wolno kiwnął głową, mając nieprzenikniony wyraz oczu. Sandor pozwolił by to zapadło, zdrętwiały, spodziewając się, że wszystko to stanowi tylko wstęp do bicia... i ku własnemu zdumieniu zrozumiał, że oferta została przyjęta.

- Pójdziemy na to - odpowiedział oficer i wrócił do sterów.

Sandor zerknął w górę, na osłonę twarzy żołnierza - nie żeby mu się przyglądać, ale by bez odwracania się spojrzeć na Currana; dublińczyk siedział nieruchomo, nie poruszywszy nawet jednym mięśniem. Serce biło mu z podwójną prędkością i odczuwał pokusę pogratulowania sobie, studzoną świadomością, że druga strona miała przewagę. Nie byli przecież głupi. Zrozumiał nagle, że ludzie Maziana i drobni handlarze musieli mieć podobne odruchy, podobne podejście - żyjąc na granicach cywilizacji, z dala od tłustej reszty. To było jak rozwijanie mapy, leżącej płasko i bez niejasności. Żadnych enigmatycznych potworów z dzieciństwa - byli dosyć podobni do niego, żądni zysku i wymiany, niezbyt przejmując się moralnością. Zawsze mieć największą przewagę, wykonać najlepszy ruch - a najlepszym ruchem w tej chwili, było nie rozwalać na kawałki człowieka z kodem do komputera, człowieka ze statkiem, który miał dokumenty Sojuszu i zezwolenie dokowania na Pell.

Zrozumiał, w jaki sposób to rozegrać. Co musiał przehandlować. Ale to już nie była kwestia drobnego oszustwa, drobnego skubania wielkiej korporacji. Nie był już nieważny. Szczerze zatęsknił za swoją zwyczajnością.

Ross... mam problem Ross. Masz taśmę, która pomoże w tej sytuacji? Może uratuję swoją załogę. Curran... i Allison... Co jest słuszne? Gramy o statek, czy o jakąś stację i ludzi, których nie znamy? I jak ktokolwiek może żądać czegoś innego, skoro to nasze delikatne osoby wpadły w ręce mazianowców?... Jego umysł odmalowywał obrazy, które zdecydowanie odganiał, preferując tkwiącą przed oczyma broń od wizji które potrafił przywołać jego umysł.

Zdecydował się, ufając swojej pomysłowości. Znów myślał, krew znów krążyła - potrzeba znalezienia wyjścia z matni była jak seks. Żadnych założeń, tylko dobre rozeznanie czego może chcieć przeciwnik... znajomość wszystkich stron sprawy.

Wciąż się zastanawiał, kiedy statek zrzucił prędkość - zrzut krawędziowy, który przez swoją nagłość zszokował go i otumanił. Manewr wojskowy, zahaczenie o nadprzestrzeń z gwałtownością, która wprawiła w drżenie jego mięśnie. Curran zaklął cicho - jego pierwsze słowa od wejścia intruzów. Sandor spojrzał w jego stronę i napotkał wzrok dublińczyka, który wyrażał strach. Nie wymienili żadnego gestu, Curran był na to zbyt rozsądny. Dobrze wybrał, pomyślał, znów kwestia instynktu. W Curranie Reillym nie było nic co można by złamać. Mając wspólnych wrogów, dobrze było mieć dublińczyka za plecami. Oprócz tego spojrzenia nie zdradził się nawet mrugnięciem.

Przez kadłub przebiegł wstrząs, a Sandor instynktownie spojrzał w kierunku z którego nadszedł, czując serce w gardle; ale po prostu zostali uwolnieni z holu, nic gorszego. Byli wolni, a Lucy mogła poruszać się dzięki własnym silnikom, mając obcego za sterami.

Kierowali się do doku. Wyczuwał drobne przesunięcia naprężeń i skupił wzrok poza strażnikiem, na ekranach, z których przy tej odległości nie mógł odczytać szczegółów.

Pilot wyraźnie starał się nabrać wyczucia w możliwościach statku. Rosła w nim chęć przejęcia sterów, złość na obce ręce niezgrabnie kierujące statkiem, tak jakby zadrapania kadłuba były najgorszą rzeczą o jaką powinien się teraz martwić.

Dokowanie rzeczywiście przebiegło niezgrabnie, wskoczyli do doku z uderzeniem, które wywołało jęk jego duszy. Przeklął na tyle głośno, by usłyszał go wartownik, ale nie aż tak, by dotarło to do oficera, na którego dobrej woli zdecydowanie mu zależało.


Rozdział 16


Cisza trwała już długo... od kiedy zadokowali. Zatrzymano rotację. Na statku było słychać wszystkie dźwięki związane z przechodzeniem i wyjściem, a było to już jakiś czas temu...

A potem nic. Cisza, przez bardzo długi czas. Podczas długich godzin oczekiwania Allison wierciła się, jadła i piła, bo przekroczyła już punkt zmęczenia i musiała, a nie dlatego że domagał się tego jej żołądek.

Deirdre ani Neill nie mieli do zaoferowania żadnych sugestii - nie po tym, kiedy poczuli jak statek zwalnia się z holu i zaczyna poruszać się na własną rękę.

Brakowało teraz odgłosów maszynerii, hałasu rozładunku. Otwarcie klap i uruchomienie urządzeń rozładunkowych wymagało dostępu do komputera... a to znaczyło, że mazianowcy nie dostali kodów - w taki czy inny sposób. Próbowała gratulować mu w myślach, ale rozumiała, że równie możliwe jest, że po prostu zginęli. Wciąż utrzymywała się cisza, przynajmniej w tej części statku, którą mogli słyszeć.

Przypuszczała, że może zrobić fatalny błąd, wszystko zepsuć - albo siedząc zbyt długo w ukryciu, albo ruszając się zamiast siedzieć cicho i czekać, rozważając straty i nadzieje...

Po co? - pomyślała. Sandor nie przewidział doholowania do stacji, dokowania i swobodnego zajęcia statku. Nic nie zyskiwali, czekając aż mazianowcy wezmą wszystko co chcą i ulokują tu własną załogę. Wyobraziła sobie ponury obraz - ukrywanie się w ciasnych tunelach i czekanie, aż jakaś załoga wyprowadzi Lucy z doków i dopiero wtedy. Byliby wycieńczeni głodem i brakiem ruchu, w mniejszości, nieuzbrojeni - mazianowcy umieścili na statku przynajmniej tuzin ludzi, w niemożliwy sposób przechylając szalę przeciw nim.

Włączyła latarkę kombinezonu.

- Wychodzimy - zasygnalizowała do pozostałych, widząc jedynie ciemne osłony hełmów, odbijające jej światło w ciemność. Ale po chwili głowy w hełmach skinęły, a Neill poklepał ją rękawicą po kolanie. Zgadzali się.

Ruszyła wzdłuż tunelu, przypominając sobie, że gdzieś w stronę dzioba był inny przewód, prowadzący na główny poziom. Po dokowaniu byli na dole, ponieważ zeszli poniżej mostka, opierała się więc teraz na ponad dwugodzinnej analizie zapamiętanej topografii statku i starała się kierować w stronę windy. Poruszali się powoli, czołgając się w ciężkich kombinezonach i próbując nie dopuścić do stukania metalem o metal. Utrzymywała włączone światło i w pewnym momencie odwróciła się do nich i zasygnalizowała żądanie ciszy - zbędne ostrzeżenie. Wiedzieli. Poślizgnięcie się, stuk plastiku albo metalowej klamry o metal, mogły zaalarmować ewentualnych strażników.

Od czasu do czasu musiała się zatrzymywać. Wreszcie znalazła to, czego szukała - szyb techniczny. Była zdegustowana własną słabością, ponieważ zupełnie straciła dech i wątpiła, czy zdoła się wspiąć przy normalnym ciążeniu.

Musiała, to wszystko. Nie mogła posłać na górę Neilla, by został zabity tylko dlatego, że był najsilniejszy. Musiała być gotowa na użycie broni, i to skutecznie, a nikt z nich nigdy nie strzelał, jeśli nie liczyć symulacyjnych gier komputerowych.

Wciągnęła powietrze i ruszyła, powoli wspinając się w górę, starając się zachować ostrożność. Masa plecaka obciążała jej ramiona, grożąc oderwaniem dłoni ze szczebli i nadwerężając kości palców nawet przez rękawice. Starała się jak najwięcej ciężaru rozkładać na nogi. Przeszła tuzin szczebli, potem jeszcze kilka. Wreszcie właz. Zahaczyła się ramieniem o drabinkę, a drugą ręką naparła na otwierającą go dźwignię. Niemal zerwała sobie wszystkie mięśnie, ale zamek ustąpił wreszcie z denerwującym stukiem, wzmocnionym przez jej mikrofon.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Z fotela przy stanowisku numer jeden poderwał się mężczyzna w kombinezonie, gwałtownie odwracając się w stronę źródła dźwięku. W panice wystrzeliła na ślepo i z niewiarą przyglądała się, jak mężczyzna pada. Przełożyła nogi przez właz i stanęła na pokładzie mostka, w rogu korytarza, po czym wywróciła się i klęknęła, rozglądając się w przerażeniu, zjeżdżając jednocześnie w dół krzywizny pokładu, ciągnięta masą kombinezonu próżniowego. Podniosła się wreszcie, kierując broń w stronę mostka, ale nie było tam nikogo, oprócz mężczyzny, który już się nie ruszał.

Ani śladu po Curranie i Sandorze. Nic. Zniknęli.

Zostali zabrani, pomyślała, starając się utrzymać równowagę, tymczasem z szybu wyłonili się Deirdre i Neill. Zatoczyła się przez pokład, opierając się na fotelu stanowiska numer jeden, z pistoletem skierowanym w dół, na ciało ubrane w niebieski kombinezon. Zwalczyła mdłości i na wszelki wypadek strzeliła jeszcze raz, zadowolona, że nie wywołało to żadnej reakcji. Odepchnęła się od fotela i przecisnęła się przez pozostałe konsole, zataczając się od obciążenia i wciągając przez wyschnięte gardło zbyt ciepłe powietrze. Włączyła dopływ tlenu i wymacała wejście do korytarza, mając pole widzenia ograniczone przez hełm. Udało się jej znaleźć drzwi do kabiny Sandora, gdzie używając wciąż włączonej latarki odnalazła szufladę. Wysunęła górną szufladę i rozgrzebała zawartość, pozostałości po poprzednim lokatorze, mężczyźnie. Odsunęła na bok słoiczki i tubki

Poniżej znajdował się krótki tekst. Jeśli to czytasz, zdarzyła się jedna z dwu rzeczy. W każdym wypadku, dbaj o niego.

Zamrugała, czując wzbierający impuls poczucia winy... ale przypomniała sobie po co tu przyszła i jaka jest stawka, więc wyszła z kabiny, mijając w drzwiach Neilla. Zataczając się dotarła na mostek i zsunęła się w dół krzywizny. Neill szedł za nią, beztroski.

Deirdre zdjęła hełm, kładąc go na konsoli i odciągnęła trupa z przejścia. Allison ściągnęła drugą rękawicę, przez chwilę mocowała się z zapięciami hełmu i w końcu zdjęła go. Zaczęła pozbywać się kombinezonu, zmęczona ciężarem plecaka, ale przerwała, chcąc jak najszybciej dostać się do komputera.

Nachyliła się nad klawiaturą i wstukała kod.

- Witaj, Sandy - rozległ się głos, niemal zatrzymując jej serce. Przed nią na ekran wyskoczyło menu dostępnych funkcji i kodów dostępu. - Jak się masz?

Wybrała funkcje bezpieczeństwa, wklepała kod. Na ekranie pojawiła się lista dostępu, z częścią opcji nieaktywnych.

- Sandy, czy masz jakiś problem? Mogę uruchomić procedury bezpieczeństwa, jeśli poprosisz. W każdym razie, zabezpiecz mostek; to zawsze będzie twoje ostatnie schronienie. Bądź spokojny. Zawsze trzymaj na mostku wodę i jedzenie, na wszelki wypadek. Trzymaj pod ręką, broń i wyłącz zasilanie w pozostałych sektorach, jeśli będzie to konieczne.

- Boże - wymamrotał Neill. - Kto to mówi?

- Maszyna ma rację - zdecydowała Allison, raptownie rozglądając się dookoła. - Zablokujmy drzwi. Nie ma go, Currana też. Gdzieś ich wyprowadzili. Musimy być pewni, że nie ma nikogo na pokładzie. - Komputer kontynuował swój monolog. Wydała polecenie zamknięcia drzwi i przełączyła komputer z powrotem do menu.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał.

I czekał. Wpatrywała się w konsole przygięta ciężarem, który wciąż dźwigała. Wpadła na szalony pomysł, by wyjść do doków i poszukać jakiegoś ruchu oporu na stacji. Gdyby mogli połączyć się z mieszkańcami walczącymi z najeźdźcami...

Nie, pomyślała, zbyt mała szansa na powodzenie. Zbyt duża na strzelaninę: prawdopodobnie straże stały zaraz za drzwiami.

A mazianowcy zapewne będą chcieli zmieniać straż na statku w rozsądnych odstępach.

Przeglądała opcje komputera: finanse, kanalizacja, nawigacja. Kilka ciekawszych, jak cło, prawo, banki, wymiana i „Na wypadek”. Wybrała właśnie tę.

- Sandy - odezwał się łagodny głos - jeśli uruchomiłeś ten plik, to znaczy że doszło do najgorszego, jak przypuszczam. Oczywiście nie wiem gdzie i kto - ale kocham cię, Sandy - to powiem najpierw. Istnieje kilka rzeczy które możesz zrobić. Opiszę ci je...

Zatrzymała to, naciskając klawisz i opadła na fotel pod ciężarem plecaka i szoku. Sandy. Sandor. Jego prawo do Lucy nie podlegało wątpliwości. Do statku i jego zawartości.

- To był ktoś - powiedziała Deirdre. - Boże, Allie, co to za szaleństwo?

Zaczęła zdzierać swój plecak, wydobywając się z kombinezonu.

- Nie wiem. Ale statek jest jego. Sandora. I ktokolwiek to był, był bardzo przenikliwy.

- Mają jego i Currana - powiedział Neill. - Gdybyśmy wiedzieli gdzie...

- Kiepskie szanse - odpowiedziała. Uwolniła górną część ciała, wstała i ściągnęła resztę. Dysząc usiadła i popatrzyła na nich. Na oboje.

- Powiem wam co zrobimy. Będziemy trzymać statek. A jeśli spróbują go odbić, weźmiemy ze sobą część z nich. To tyle.

Skinęli głowami, oboje bez hełmów. Niespodziewanie pomyślała, że ich kocha. Wszystko się rozpadło. Przed chwilą zabiła człowieka... doprowadziła siebie i towarzyszy do sytuacji bez wyjścia, ślepy zaułek. Curran i Sandor zniknęli, zabrani ze statku, straceni... Wszystko się popsuło, od chwili kiedy zaplanowała sobie sposób na świat, a dwójka jej kuzynów stała tam, zdolna poskładać sobie to wszystko a mimo to popierali ją. Tak jak robił to Curran. I Sandor, jakkolwiek splątane były jego powody.

Spuchło jej gardło, utrudniając przełykanie. Jej mózg zaczął pracować.

- Założę się, że wciąż żyją - powiedziała. - Curran i Sandor - bo inaczej mazianowcy dobraliby się do statku z przecinakiem. Wciąż mają nadzieję dostać go w nienaruszonym stanie.

Włączyła radio, przeszukując zakres, usiłując wyłapać jakieś transmisje mazianowców, ale nie odbierała nic dającego się zrozumieć. Jedynie sygnał identyfikacyjny stacji, fałszywy wskaźnik życia. Włączyła podgląd wideo - zobaczyli ponury obraz prymitywnego torusa, pustego, jeśli nie liczyć potężnego cielska nosiciela umieszczonego tuż obok i jeszcze jednego obiektu, który mógł być innym frachtowcem zadokowanym dalej, niewyraźny w ciemności i krzywiźnie stacji.

- Jeśli chcemy go zniszczyć, to znajdźmy sobie cel - powiedział Neill. - Nawet stworzenie tej wielkości - ma wrażliwy punkt w okolicach rampy dokowej.

- Słusznie - zgodziła się. - Ciekawe ile jest warte uzbrojenie.

Wywołała z komputera menu. Włączył się głos, mówiąc w prostych słowach, odradzając jakiekolwiek działania.

- Zamknij się - powiedziała do niego cicho. Ciągnął dalej, nie przejęty. Dotarła do opisu uzbrojenia, które nie było wiele warte.

Ale istniała szansa, jak sądziła; a potem zrozumiała co oznaczają błyski na boku sąsiadującego z nimi potwora... i co zrobiłaby z nimi i sporym kawałkiem stacji salwa burtowa.

- Nie próbuj walczyć - prosił ich głos młodego mężczyzny z komputera. - Użyj głowy. Nie pakuj się w sytuacje bez wyboru.

Rada była zdecydowanie spóźniona.


Rozdział 17


- Powiedziałem już - odezwał się Sandor. - Nie mam inklinacji do heroizmu. Chcecie interesu, będzie interes.

Tłoczne zebranie odbywało się w zimnym biurze w dokach - tuzin mazianowców, głównie oficerów w zniszczonym, wiekowym pomieszczeniu, w którym część świateł nie działała, ze starym biurkiem i ogrzewaniem z przenośnego grzejnika. I wypalonymi na ścianach bliznami, które świadczyły o mającej tu kiedyś miejsce przemocy. Stał przed biurkiem, za którym siedział sam Edger, a Curran stał gdzieś za plecami Sandora, pod lufami karabinów.

- Czym chcesz handlować? - zapytał go Edger.

- Niech pan posłucha, nie chcę żadnych kłopotów. Nie ruszajcie mojego statku ani mojego załoganta.

- Mogę potrzebować załogi - odpowiedział Edger.

- Nie. Tym w ogóle nie będę handlował. Chce pan ładunek - proszę bardzo. Chce pan wysłać ze mną swoich ludzi, świetnie. - W pobliżu stało krzesło, na którym jeden z żołnierzy oparł nogę. Sandor wykonał gest w jego stronę, patrząc na Edgera. - Można? Jak kapitan z kapitanem... - Edger wykonał niedbały, lekko rozbawiony gest, więc wyciągnął krzesło spod nogi żołnierza, przyciągnął je i usiadł, po czym pochylił się nad biurkiem i dźgnął palcem w dokumenty.

- Czy mam rację, że macie swoich ludzi na Pell? Może Mallory gra waszą grę, może chcecie to ujawnić.

- Mallory.

Cofnął się odrobinę, maskując to delikatnym uśmieszkiem. Ale nienawiść w głosie Edgera była śmiertelna. Pomyślał, że przynajmniej spróbował tego podejścia. Trzeba to rozegrać bez żadnych zasad. Aż do końca.

- Na pokładzie mam jej ładunek - powiedział. - Ściągnęła mnie do siebie zanim wyleciałem. Powiedziała, że będzie obserwować. I jest w przestrzeni. Wyprzedziła nas w skoku. Obserwowała. To wszystko co wiem. Nie jestem drobiazgowy. Chcecie ładunku Mallory, proszę bardzo. A jeśli chcecie jakiegoś handlu po drugiej stronie granicy - bardzo chętnie, ale nie Pell. Nie będę umiał odpowiedzieć na pytania, które mi tam zadadzą.

Edger był zawodowym mordercą, ale Mallory też. Ale w spojrzeniu Edgera było coś, od czego jeżyły mu się włosy na głowie. Żadne prawo doków nigdy nie obiecywało handlu w stylu Edgera.

- Przypuśćmy, że przedyskutujemy to z twoim człowiekiem? - powiedział Edger.

- Przedyskutujecie co?

- Mallory.

- Ja będę rozmawiał o Mallory. Nie mam z tego procentów.

- Gdzie jest Norwegia?

- Ostatnim razem kiedy ją widziałem, była w Punkcie Jamesa.

- Co robiła?

- Czekała na coś. Współpracuje z Unią. Takie są plotki. Zablokowali wszystkie punkty zerowe, a Unia z nią współpracuje. Tak przynajmniej mówią.

Przez chwilę Edger milczał. Przesunął spojrzenie na swojego porucznika, a potem znów na niego.

- Jaki ładunek?

- Nie wiem jaki. Nie chciałem mieć Mallory na karku. Nie złamałem pieczęci.

- Śmieci, kapitanie Stevens, śmieci. Zajrzeliśmy. Urządzenia do recyklingu. - Edger podniósł głos, ale znów go przyciszył, a w umyśle Sandora zapanowała pustka.

- Wystawiła mnie - oświadczył. - Ta cholerna suka mnie wystawiła. Wiedziała jak tu wygląda sytuacja i wysłała mnie w to.

Ze strony Edgera żadnej reakcji: nic. Oczy wciąż byty na nim skupione, palące i nieruchome, a dźwięk jego protestu zapadł w ciszę i zanikł.

- Niech pan posłucha, o niczym nie wiem. Przysięgam, jestem drobnym kupcem mającym problemy z prawem, a Mallory zaoferowała mi podwójną stawkę za transport - dała mi sposób na wydostanie się i zysk i wystawiła mnie. Cholernie dobrze mnie wystawiła.

- Jestem wzruszony, Stevens.

- Ale to prawda.

- To wszystko jest zaplanowane, Stevens, na tyle masz rację. Hagler, zajmij się szczegółami i przekonaj Stevensa, że został wynajęty. I uruchom ten statek.

- Wynajęty do czego?

- Niech pan nie przegina, Stevens. Może przeżyje pan tę podróż... jeśli będzie się pan uczył.

Na jego ramię opadła ręka. Bez dalszych protestów wstał, dziko kalkulując - wrócić na pokład, zamknąć się tam z załogą i zająć się nimi... Będą tam Allison i jej kuzyni, i niespodziewanie było jakieś wyjście...

Wszyscy ruszyli z miejsc, całe zebranie przenosiło się w inne miejsce, mając jakiś cel. Nagle zrozumiał, że chcą wylecieć. Nie mogli pozwolić sobie na siedzenie i odpoczywanie, jeśli istniało podejrzenie, że Mallory kręci się gdzieś w pobliżu. Okręt wojenny, wprost ze skoku, nie zrzucający prędkości - dokonał pobieżnych obliczeń i sam przeraził się wynikami. Pozwolił chwycić się za ramię i wyprowadzić przez drzwi, czując wepchniętą w plecy lufę broni. Statek w rodzaju Norwegii mógł im spaść na karki ledwie kilka minut po tym, jak dotarłaby do nich niesiona przez światło informacja o pojawieniu się go w przestrzeni... Mogła rozwalić ich w tej kruchej, antycznej skorupie stacji.

Nigdy nie było tu żadnego powtórnego osiedlania się, zrozumiał. To wszystko była pułapka, te przecieki informacji, plotki o trasach i handlu - a on nie zdradził Mallory: Mallory uzbroiła go we wszystko, co chciała przekazać swoim wrogom. Beczki pełne śmiecia jako ładunek... Kiedy wyszli na teren otwartego doku obejrzał się. Było tak zimno, że para z oddechu natychmiast zamarzała, a chłód przenikał do kości. Skierowali go w prawo, pchnięciem lufy karabinu, tam gdzie ruszyli wszyscy... obejrzał się i zobaczył, że Curran prowadzony jest w inną stronę.

- Curran! - wrzasnął. - Stójcie! Cholera, mój człowiek idzie ze mną...

Curran zatrzymał się i popatrzył w jego stronę. Sandor zatoczył się od gwałtownego pchnięcia w ramię i dźgnięcia lufą w żebra...

Odwrócił się i uderzył uzbrojonego strażnika ciosem w gardło, który posłał żołnierza na ziemię, a u niego wywołał eksplozję bólu w dłoni. Schylił się po karabin, opadł na podłogę i przetoczył się, ścigany stukiem kul uderzających w pokład. Strzały trafiły, eksplozja sparaliżowała mu ramię. Wciąż się turlał, by schować się pod osłoną nieregularnej ściany, porzucając w panice karabin.

- Ruszcie się - ktoś krzyknął. - Dostańcie go!

W jego boku eksplodował drugi strzał, a po chwili zrozumiał, że właśnie został trafiony. Słyszał krzyki, rozkazy wejścia na pokład...

- Zostawcie frachtowiec - usłyszał wołanie. - Zastrzelcie drania, nic z tego nie będzie.

Krwawił i miał problemy z oddychaniem. Leżał nieruchomo aż głosy oddaliły się, to było jedyne, co mógł w tej chwili zrobić.

Potem podniósł głowę i zobaczył Currana leżącego twarzą w dół na posadzce.

Zdołał się do niego doczołgać, powoli przesuwając się po lodowatych płytach, przerażony, że ktoś zauważy ruch. Rany jątrzyły się, a lewe ramię nie reagowało, ale myślał, że zdoła się podnieść. A Curran...

Curran oddychał. Umieścił rękę na jego plecach, chwycił kołnierz i próbował ciągnąć, ale brakło mu sił. Curran poruszył się niemrawo.

- Chodź - wydyszał Sandor. - Musimy zejść z widoku, chodź, spróbujmy dostać się na statek.

Curran spróbował wstać, ale zaraz opadł na kolano, a z rany na ramieniu wytrysnęła krew. Sandor spróbował tego samego, odkrył, że jest w stanie wstać i pomógł podnieść się Curranowi.

- Za osłonę - powiedział, patrząc na zupełnie pusty dok, z gdzieniegdzie tylko stojącą maszynerią, przestarzała o ponad stulecie, tu i ówdzie ciemna jama wejścia. Stała tam Australia, dwie keje dalej, ciemna i pusta po bokach, a Lucy znajdowała się z przeciwnej strony... Lucy...

Udało im się przebyć dwadzieścia metrów wzdłuż ściany, potem dopadły ich zimno i dreszcze. Sandor oparł się o ścianę, w końcu opadł na ziemię, podpierając Currana.

- Odpocznij chwilę - powiedział.

- Rozwalą stację - wydusił z siebie Curran. - Zdestabilizują ją. Chodź. - Tym razem to Curran dźwigał jego i szli powoli, ale do Lucy była jeszcze długa droga.

W końcu Curran opadł tracąc siły, on też nie mógł się ruszyć. Przyciskał się do zlanego krwią dublińczyka, i schowani w niszy utworzonej przez maszynerię wpatrywali się w to, czego nie byli w stanie osiągnąć.

Strzelił kołnierz cumowniczy. Australia była wolna, przygotowując się do spotkania. Sandor zesztywniał, tak jak Curran, w oczekiwaniu na mogącą teraz nastąpić dekompresję; ale stacja została nienaruszona.

Potem ponownie dźwięk zrywania połączenia.

- Allison - powiedział Sandor, a Curran niemrawo kiwnął głową.

Lucy przygotowywała się do uwolnienia. Przy sterach znajdował się ktoś z kodami do komputera.


***

- Żądają odpowiedzi - poinformował Neill znad konsoli łączności, obracając spoconą twarz w stronę Allison.

- Nie - odpowiedziała.

- Allie, te działa tutaj...

- Wiedzą, że komputer jest zablokowany i możemy nie mieć możliwości, by odpowiedzieć. Nie, nie rób tego.

- Ruszają - powiedziała Deirdre.

Na jej ekranie pojawił się obraz z kamery, widok na olbrzymi okręt, bliźniaka Norwegii, pełnego złowrogich błysków światła rozświetlających ciemną powierzchnię kadłuba. Światełka zaczęły się obracać, w miarę jak nosiciel uruchamiał rotację.

- Przerwali nadawanie - poinformował Neill, a Allison nie zareagowała, przyglądając się i mając nadzieję, że mijający ich piekielny statek, przypisze milczenie frachtowca zablokowanemu komputerowi. I że przelatując, nie rozwalą jednocześnie ich i stacji.

- Rejestruję kolejny ruch - powiedziała Deirdre, i ten obraz również trafił na ekran. Drugi statek oddalał się od doku. - Frachtowiec - stwierdziła Deirdre.

- Jeden z ich - przypuściła Allison. Przez chwilę panowała cisza.

- Zejdźcie na dół - powiedziała w końcu - i zamknijcie śluzę wejściową. Lepiej jeśli będziemy gotowi wystartować.

- Oboje? - zapytała Deirdre.

- Idźcie.

Wszystkie funkcje trafiły do jej konsoli; kuzyni ruszyli w stronę windy, która mogła zawieźć ich w dół, koło śluzy. Musieli zabezpieczyć rękaw, albo go zniszczyć, uszkadzając również kadłub, nie mając pomocy ze strony doków.

A tymczasem okręt przemykał obok nich, gdy oni udawali martwych i bezradnych.

To ewidentnie był odlot w pośpiechu. Mazianowcy musieli zauważyć coś na skanerach dalekiego zasięgu. Nie odważyła się uruchomić własnego, siedząc i zbierając tylko to co mogły dostarczyć jej pasywne czujniki... żadnej aktywności na zewnątrz, żadnego ruchu, poza minimalnymi poruszeniami kamer, które bardzo trudno byłoby zauważyć.

Wojsko pozostawione w dokach mogłoby zauważyć zamykanie włazów: może lepiej byłoby nie robić nic. Może...

Była sparaliżowana przez nadmiar możliwości. Miała tylko dwoje z załogi na pokładzie; na stacji... żadnego sposobu na dowiedzenie się co z nimi. To bolało. Ale nie było na to lekarstwa. Skupiła się wreszcie na działaniu, tak jak nie udało się to jej od czasu Vikinga. Ktoś zginął, ale miała jeszcze parę osób, o których musiała myśleć, a kapitan okrętu na zewnątrz był od niej starszy nie tylko wiekiem, ale i siłą ognia. Nie było szans na walkę, ich jedyną nadzieją było pozostać niezauważonymi i przetrwać zniszczenie stacji, gdyby miało do tego dojść udając fragment konstrukcji.

Jeśli ten okręt wyczuł coś, co wyciągnęło go na zewnątrz, to w Układzie Venture coś się czaiło.

Mogła to być Mallory. Miała co do tego głęboką nadzieję.

Czerwone światełka zmieniły kolor na zielony, wskazując na zabezpieczenie wyjścia. Neill i Deirdre dokonali tego. Po chwili usłyszała pracę windy.

Odezwało się radio. Słuchała, odbierając charakterystyczne odgłosy odległej transmisji sygnału numerycznego, z całą pewnością pochodzącego z przylatującego statku. Skierowała to do komputera, przebijając się przez nietypowy zestaw poleceń.

- Pracuję - usłyszała głos młodego mężczyzny, w tej chwili już znajomy dźwięk, kojący. Pojawiła się odpowiedź. Koniec Skończoności, kupiec z Sojuszu, kierujący się wprost w pułapkę. Sięgnęła w stronę radia, a ekran nagle zgubił ruch okrętu mazianowców - napływ mocy, który na chwilę zupełnie ich oślepił. Ruszyli - Boże, jak oni ruszyli, z gwałtownością, za którą trudno było nadążyć wzrokiem... a jej załoga szła ku niej przez pokład od windy, nie mając pojęcia co się dzieje. Gdyby miała dość odwagi włączyłaby radio i wysłała w przestrzeń ostrzeżenie - sprowadzając na siebie śmierć.

- Przyleciał właśnie Koniec Skończoności Neihartów - poinformowała ich. - Kieruje się tutaj.

Bez komentarza opadli na fotele i zaczęli ściągać funkcje do swoich konsol.

Ostrzec ich, czy nie? Istniała szansa utrudnienia działań mazianowcom, jeśli się ukrywali, dania im możliwości działania z własnego wyboru, gdyby mogli odebrać ostrzeżenie. Ich uzbrojenie było nic niewarte, żałosne nic, ale było prawdopodobne, że Koniec Skończoności był wyposażony o wiele lepiej niż oni.

- Mam jeszcze jeden - odezwał się Neill, a potem: - Allie, to Dublin.

Krew spłynęła jej z twarzy do nóg.

- Musimy ich ostrzec - powiedziała Deirdre.

- Nie. Siedzimy cicho.

- Allie...

- Siedzimy cicho. Jesteśmy w bazie mazianowców. Damy Dublinowi szansę, jeśli będziemy mogli. Ale nie spalmy tego zbyt wcześnie.

- Jakie przedwcześnie? Lecą w pułapkę.

- Nie - powiedziała. Desperacko. Po prostu nie. Wyliczyła sobie to wszystko, zakres którego potrzebowali. Bilans sił. Niespodziewanie równowaga została przesunięta. Niemal dwa tysiące dublińczyków, rodzina Neihartów z Końca mogła być równie liczna - Nazwisko po stronie Sojuszu, i uzbrojeni nie na pokaz.

- Nie zrzucają - poinformowała Deirdre. - Sądząc po tym jak nadchodzi, nie zrzucili prędkości. Proszę o zgodę na użycie radaru.

- Zrób to.

Frachtowce nadlatywały z całą nagromadzoną prędkością - a więc wiedzieli, byli świadomi w co się pakują. Allison siedziała nieruchomo, zaciskając dłonie na kolanach. Pojawił się przed nią obraz ze skanera, z szacunkową pozycją mazianowców i statków kupieckich, uaktualniany co chwila przez Deirdre walczącą o uzyskanie danych.

- Ruszamy - zarządziła i zwolniła zaczepy, odpalając silniki dokowe. Lucy cofnęła się i odchyliła, a Allison uruchomiła główny silnik, wsłuchując się w cichy głos komputera zapewniający ją, że dobrze postępuje.

- Atakujemy ich? - zapytał Neill optymistycznie szacując ich prędkość i siłę ognia.

- Może do tego dojść - odpowiedziała. - O ile nas nie zadepczą. Po prostu pilnuj naszego celu. - Poprosiła komputer o uzbrojenie, wystukując odpowiednią funkcję.

- Sandy - zaprotestował komputer. - Czy jesteś tego pewien?

Potwierdziła polecenie i odsłoniła przełączniki. Denerwujący czerwony kolor lampek gotowości zabarwił jej ,włosy. Niezgrabny system... połączenie komputera i skanera, które było przyzwoite dla niskich prędkości, dostosowane do potyczek w punktach zerowych, ale nic więcej.

- Mam jeszcze jeden - powiedział Neill. - Boże, to Mallory!

Zawahała się nad przełącznikami ognia. Popatrzyła na skaner, rzut oka, który w warunkach Norwegii oznaczał przebyty dystans równy średnicy kilku planet. Informacja wypłynęła z komunikatora, a potem zauważyła kąt na skanerze.

Wystrzeliła, płaskim naciśnięciem dłoni w coś, co musiało być rufą nosiciela, drobne ukłucie w tyłek giganta, na którego kierowały się dwa frachtowce i nosiciel tej samej klasy. Pojawiły się nowe znaczki - wypuszczono rajdery.

A potem w obrazie pojawiło się coś nowego.

- Statek Unii - usłyszała raport w uchu... i nagle wszystko się załamało, sensory wysiadły, a na całym statku rozdzwoniły się alarmy.

Minęło. Wciąż miała ręce na sterach.

- Witaj Sandy - odezwał się komputer, znów dochodząc do porządku. Skan nie dawał aktualnego obrazu. Statki wciąż zajmowały ostatnią szacunkową pozycję. Ponownie zaczęły nadchodzić sygnały identyfikacyjne.

- Jest Dublin i Koniec Skończoności - odezwał się Neill. - Norwegia i jej ścigacze. Wolność to okręt Unii, który właśnie nas minął...

- Wylatują - wykrzyknęła Deirdre. - Boże, zwiewają, mazianowcy wydostają się stąd... a ten ich frachtowiec jest zniszczony...

Siedziała nieruchomo, czując jak powoli spływa z niej adrenalina, zostawiając po sobie denerwującą skłonność do drżenia.

- Odzywamy się? - zapytał Neill. - Allie, tam jest Dublin.

- Połącz mnie - powiedziała; a kiedy usłyszała spokojny, znajomy głos pierwszego stanowiska komunikacyjnego Dublina, wciąż nie przyniosło jej to ulgi.

- Dublin, tu Lucy. Mamy dwie brakujące osoby, proszę o pomoc w wejściu na stację i poszukiwaniach.

- Potwierdzam, Lucy. - Nie: kto mówi, nie: witaj Allison Reilly. Statek ze statkiem, czysto służbowo. - Czy potrzebujecie pomocy na pokładzie?

- Brak potwierdzenia. Na pokładzie wszyscy bezpieczni.

- Tu Norwegia - wtrącił się inny głos. - Rajder Odyn zajmie dok; personel cywilny ma trzymać się z daleka, powtarzam...

Włączyła silniki. Wprowadziła Lucy w obrót osi i ponownie włączyła silnik główny, łamiąc rozkaz wojskowy. Niech go wymuszą. Niech Norwegia strzeli do nich na oczach świadków, po tym wszystkim, co już zrobiła. Usłyszała protesty, ale zignorowała je.

- Dublin, tu Lucy. Domagam się wyjaśnień.

- Przerwać te pogawędki - ponownie wtrąciła się Norwegia.

- Pieprz się, Norwegią.

Minął ich rajder, odcinając na chwilę komunikację, poruszając się o wiele szybciej, niż oni byliby w stanie. Norwegia leciała za nim. Lucy wciąż jeszcze walczyła z przyspieszeniem, a na mostku panowała cisza, żadnego triumfu.

Wygrała. I znalazła swoje miejsce we wszechświecie, który miała za nic.

Nie było odpowiedzi, nawet z Dublina.


***

- Mają ich. - Informacja nadeszła przez komunikator Norwegii, podczas gdy Lucy kończyła podchodzić do wypełnionego wojskiem doku. I chwilę później: - Są w kiepskim stanie. Przenosimy ich do naszego szpitala.

- Jak źle? - zapytała Allison. - Norwegia, Lucy prosi o informację.

- W miarę możliwości. Nie przywiązujcie się za bardzo do tej stacji, Norwegia ma inne operacje.

Zadławiła się w reakcji na to, ale skupiła uwagę na podejściu do doku, słuchając Deirdre podającej dystans.

Norwegia była przycumowana w doku, nosiciel Unii Wolność patrolował system na wypadek, gdyby mazianowcy pomyśleli o powrocie. Dublin i Koniec podchodziły z niezwykłą zwinnością.

- Nie mogą mieć ładunku - zauważyła Deirdre. - Zbyt szybko wyhamowali.

- Potwierdzam - odpowiedziała Allison i zajęła się pilotażem, zduszając gniew i wściekłość, które utrudniały jej myślenie. Żaden kupiec nie latał pusty, chyba że dla uzyskania prędkości, a więc Dublin współpracował z Norwegią i siłami Unii. Norwegia wygoniła ich z Pell, a gdzieś w krzyżówkach czasu rzeczywistego minęli się, oni, Norwegia, Dublin i Koniec Neihartów. Norwegia znała sytuację tutaj: tyle do niej dotarło; a jeśli Dublin przyleciał bez ładunku, to tylko by zyskać czas i manewrowość. Nie miała pojęcia, co mógł osiągnąć Dublin bez ładunku - nikt tego nie wiedział, bo Dublin nigdy dotąd czegoś takiego nie robił.

Dla zagubionej grupki dublińczyków? Wątpiła w to. Przed nią wyłoniło się stanowisko dokowe.

- Zbliża się dokowanie, Sandy - powiedział komputer. Zwróciła na to pełną uwagę... jej pierwsze samodzielne dokowanie, niekoniecznie w okolicznościach jakie sobie wyobrażała - antyczne urządzenia, prymitywny zaczep bez żadnych automatów będących standardem w innych portach.

Podeszła z delikatnym dotknięciem, idealnie wyrównując prędkości... ale nie poczuła radości, mając przed sobą większe problemy.

- Moje uszanowanie do Starego - powiedziała do Neilla - i chcę z nim porozmawiać najszybciej jak się da. W doku.

Oczy Neilla rozbłysły, kiedy rzucił w jej stronę zszokowane spojrzenie. Po chwili jednak przybrały normalny wyraz, i skinął.

- Tak jest.

Wyłączyła urządzenia.

- Dublin wchodzi - powiedziała Deirdre. - Koniec synchronizuje obroty pierścienia ze stacją.

Odpięła pasy.

Wyobraziła ich sobie obu, Currana i Sandora, dbających o środki ostrożności, podczas gdy podchodził do nich ten statek, zacierających ślady pobytu na statku większej liczby osób, jakby to był magazyn. I trzymali się tej historii, o czym świadczył fakt, że przeżyli. Wszystko opierające się na zmowie milczenia dwóch mężczyzn.

Stała opierając się o framugę drzwi, przez chwilę nieruchoma. Potem ruszyła z powrotem, w dół krzywizny korytarza, do mostka.

- Dublin domaga się, żebyś weszła na pokład - powiedział Neill.

- W porządku - zgodziła się łagodnie, cicho. - Kiedy będę miała czas. Teraz idę na Norwegię.

- Nie wpuszczą cię.

- Może nie. Wyłączcie to i chodźcie ze mną.

- Dobra - powiedziała Deirdre, po czym oboje wyłączyli sprzęt i wstali.

Windą w dół do drzwi. Kiedy wyszli na zewnątrz, trójka wymęczonych kupców w przepoconych kombinezonach, przekonali się, że żołnierze Norwegii stali porozstawiani na warcie po całym doku.

Poza nimi w dokach widać było jeszcze niewielki, rozproszony ruch. Jakiś głos przemawiał przez megafony doradzając mieszkańcom stacji wyjście do doków i informujący, że mogą prosić o pomoc. Kobiety i mężczyźni, wymizerowani jak oni, w roboczych ubraniach, wychodzili i ustawiali się w kolejkach zorganizowanych przez wojskowych, by przedstawić przy biurkach swoje dokumenty.

- Biedni dranie - wymamrotał Neill. - To nie są dla nich miłe chwile, w tym całym błaganie.

Pomyślała o tym, o sytuacji mieszkańców stacji pod dowództwem mazianowców. Nawet biorąc pod uwagę, że było ich tak niewielu. Obsługa techniczna - nigdzie nie widziała dzieci, a byłyby, gdyby stacja normalnie działała. Wszyscy młodzi, o bardzo podobnym wyglądzie.

- Wy! - krzyknął w ich stronę uzbrojony wartownik.

- Identyfikacja.

Allison zatrzymała się, mając po bokach Deirdre i Neilla.

- Allison Reilly - powiedziała, a wymierzony w nią karabin z powrotem powędrował w dół.

- Dokumenty - zażądał żołnierz, więc wręczyła mu je.

- Mamy dwójkę naszych w sekcji medycznej Norwegii - wyjaśniła. - Idziemy do nich.

Wartownik oddał jej papiery, pozbawiony twarzy w swojej zbroi.

- Mam tu załogę Lucy- powiedział do kogoś. - Chcą wejść na pokład.

Po chwili kiwnął głową w reakcji na odpowiedź której nie usłyszeli.

- Jedno z was może wejść. Oficer dyżurny doprowadzi go na miejsce.

- Dzięki - odpowiedziała Allison. Popatrzyła na Neilla i Deirdre, wymieniając spojrzenia w cichej komunikacji, po czym odłączyła od nich i ruszyła w stronę rampy wejściowej na Norwegię.

Kolejny wartownik, jeszcze jedna prezentacja dokumentów. Wspięła się przez rampę do metalowego wnętrza pozbawiona nadziei, że Mallory będzie zainteresowana rozmową z nią.

Zdecydowanie wyróżniała się w wypełniającym korytarz ruchu, ze swoją eskortą w postaci uzbrojonego żołnierza. Podeszli do niczym się nie wyróżniających drzwi w sekcji medycznej. Wpadł na nią wychodzący w pośpiechu lekarz, przed którym odsunęła się na ścianę, aby umożliwić mu przejście. Zebrała swoją złość i weszła do środka. Wpadł na nią drugi lekarz spieszący się gdzieś.

- Gdzie znajdę personel Lucy? - zadała pytanie, ale mężczyzna minął ją bez odpowiedzi. - Niech cię szlag... - wymamrotała. Przecisnęła się przez korytarz i zastąpiła drogę następnej osobie, jaką zobaczyła.

- Żądanie kapitan - odezwał się eskortujący ją żołnierz. - Stan załogi Lucy. Ona jest z rodziny.

Medyk skupił na niej wzrok, jakby dopiero teraz zauważył jej obecność.

- Po transfuzji, odpoczywają. Brak trwałych uszkodzeń. - Równie dobrze mogliby być maszynami. Medyk machnął ręką w stronę drzwi. - Zaraz dotrą ranni ze stacji. Wynoście się.

Wyszła, przez chwilę oślepiona gniewem. Zanim dotarła do rampy Norwegii i w dół, na dok, trzęsły się jej kolana. Jej eskorta została na miejscu, a ona ruszyła w stronę Dublina, czując gniew większy, niż była w stanie utrzymać we wnętrzu.


***

W wejściu powitała ją Megan. Musiała tam stać... dość długo. Przez chwilę przyglądała się swojej matce bez emocji, po prostu analizując znajomą twarz, rozpoznając dziedziczne oznaki, które nierozerwalnie wiązały ją z Dublinem. Matka wyciągnęła ramiona. Zareagowała na to, pozwalając się objąć, obracając twarz na bok.

- Dobrze się czujesz? - zapytała Megan, odsuwając ją na długość ramion.

- Wystawaliście nas.

Megan potrząsnęła głową.

- Wiedzieliśmy, że zrobiła to Norwegia. Odkryliśmy to wszystko... wiedzieliśmy, gdzie wylatuje Koniec Skończoności i polecieliśmy za nimi. Część operacji. Dali wam fałszywy ładunek, miał masę, ale nie był nic wart. A wy przyjęliście go i uczciwie graliście aż do końca, choć gdybyście się zorientowali, to nie zrobiłoby to różnicy. Mallory dała wam ładunek i rozpuściła o nim informacje. Gdyby weszli na wasz pokład i przeszukali was, od razu wiedzieliby, że to pułapka. Ale mogliście im najwyżej powiedzieć, że to sprawka Mallory.

Wzbierająca w niej wściekłość straciła impet. Stała tam patrząc na Megan, niemal całkiem pozbawiona rezerw.

- Oni weszli na pokład. Neill i Deirdre nic ci nie powiedzieli? Ale pozbyliśmy się ich.

- Curran i Stevens...

- Przeżyją. Wszystko jest w porządku. - Wzięła głęboki oddech i położyła rękę na ramieniu Megan. - Chodźmy. Czy Deirdre i Neill są na pokładzie?

- U Starego.

- Dobrze - powiedziała i pomaszerowała razem z matką do windy, przez sale i korytarze Dublina, poprzez wpatrujące się w nią, milczące twarze kuzynów i siostry. - Connie - powitała ją i krótko ścisnęła podaną dłoń. Connie była już w zaawansowanej ciąży, kupieckie dziecko, ciąża rozciągnięta znacznie dłużej niż dziewięć miesięcy czasu rzeczywistego, życie już dłuższe i cieńsze niż to mieszkańców stacji, którzy będą się starzeć, gdy ono będzie powoli dorastać, z kupieckimi ambicjami.

Puściła siostrę i poszła z Megan do windy i korytarzem do mostka. Uświadomiła sobie, że ma uprawnienia do przebywania tutaj, mogła przypiąć do kołnierza oznaki... aktywnej załogi statku stowarzyszonego z Dublinem. Ale nie miało to w tej chwili znaczenia. Weszła na mostek, gdzie Michael Reilly zajmował swój fotel a przed nim stali Deirdre i Neill, równie wymięci jak ona i odpowiadali za siebie wobec władzy Dublina. Była tam Madame; i Geoff, oraz załoga operacyjna, zajęta obsługą statku.

- Allison - przywitał ją Stary. Podniósł się i wyciągnął do niej dłoń. Przyjęła ją, ze sztywnymi ramionami ciążącymi jak ołów i włosami sklejonymi w strąki przez pot. i brud. - Dobrze się czujesz?

- Dobrze, sir.

- Nie było sposobu, żeby was ostrzec. Mogliśmy tylko ruszyć ze wsparciem. Rozumiesz to.

- Zrozumiałam, sir. Megan wszystko mi wyjaśniła.

- Mały statek - powiedział Stary - można go było spisać na straty. Tak to widzieli. - Wykonał gest w kierunku krzesła obok jego fotela. Złożyła ręce za plecami.

- Nie zostanę długo - odpowiedziała.

- Nie musisz tego odbierać w ten sposób. - Reilly usiadł. - Możesz przekazać swoje stanowisko Drugiemu Sternikowi... wziąć urlop. Należy ci się to.

Zagryzła wargi.

- Nie, sir. Moja załoga może mówić sama za siebie. Ale ja zostanę na Lucy.

- Ja również, sir - wypowiedziała się Deirdre, przy akompaniamencie podobnego stwierdzenia ze strony Neilla.

- Są nam coś winni - powiedziała. - Obiecali nam stawkę za ryzyko za towar, który przewozimy, więc wybieram się do Mallory to wyegzekwować.

Reilly kiwnął głową. Może się zgadzał. Przyjęła to za koniec audiencji i zebrała swoją załogę.

- Możecie korzystać z udogodnień Dublina - powiedział Stary. - Podczas postoju w doku. Pomożemy wam w czymkolwiek zechcecie.

Spojrzała do tyłu.

- Uprzejmość, czy za opłatą?

- Uprzejmość - odpowiedział. - Bez opłat.

Odeszła, oficer małego statku, biedny krewny, który przyszedł po prośbie. Dublińczycy ustawili się w korytarzu, przyglądając się jej i towarzyszom i było w tym coś innego. Nie miała siły zastanawiać się czemu kuzyni przyglądali się im bez słowa, ze zmieszaniem w oczach. Była po prostu zmęczona, mając na głowie inne sprawy, niż drobne uprzejmości.


Rozdział 18


Dublin stał w porcie; usłyszał o tym, kiedy zabrali Currana, zostawiając go w szpitalu, razem z rannymi stacjonerami. Leżał i rozmyślał, tworząc z tego faktu różne konstrukcje, z których żadna nie miała szczególnego sensu, za wyjątkiem coraz głębszego przekonania, że gdzieś niedawno został oszukany.

A więc istniał powód, dla którego Dublin wyłożył pół miliona, a Norwegia położyła łapy na sprawie drobnego oszusta z problemami celnymi. Uciekał przed swoim losem aż został złapany, po prostu tyle. Allison. Cała załoga Lucy była bezpieczna. To też mu powiedzieli i bardzo się z tego cieszył, cokolwiek zaszło. Nie miał o to osobistej urazy - choć właściwie to miał, ale też nie spodziewał się, że Allison zechce wejść w głąb trzewi Norwegii, żeby się z nim spotkać. Usiłował wyobrazić sobie takie spotkanie, ale nie udało mu się, a ponieważ pasowało to do rzeczywistości, dał więc sobie spokój i porzucił nadzieję.

Zanim zwolniono ze szpitala ofiary ze stacji, był tam kimś w rodzaju bohatera - przynajmniej dla swoich sąsiadów, którzy pomylili go z kapitanami statków takich jak Dublin i Koniec Skończoności. Słyszał, że pojawił się nawet okręt Unii, Wolność, który dokonał oswobodzenia stacji. Jednak większość chwały przypadła Norwegii. To jej twardzi, wyszkoleni żołnierze przewożeni przez nosiciela Sojuszu opanowali stację, rozbijając pozostałą na niej garstkę mazianowców trzymających zakładników. Te same siły odnalazły go, trzymającego Currana i usiłującego nie dopuścić, by tamten wykrwawił się na śmierć. W taki właśnie sposób spędził całą bitwę o stację Venture, skulony w niewielkiej niszy i niepewny, kto z kim walczy. Okazywana mu wdzięczność peszyła go, ale było to lepsze niż przyznanie kim był naprawdę, i prowadzenie cichej wojny między łóżkami, więc przyjął ją z odpowiednią skromnością.

Przynajmniej miał z kim rozmawiać, do czasu aż zabrali stacjonerów gdzie indziej.

- Kiedy będę mógł wyjść? - zapytał, mając nadzieję, że go wypuszczą.

- Jutro - obiecał mu lekarz, niezależnie od tego czy informacja pochodziła z oficjalnych źródeł czy nie.

Nie przywykł wierzyć oficjalnym obietnicom medyków i następnego ranka po śniadaniu próbował spać, kiedy przyszedł lekarz pytając go czy będzie w stanie iść, czy też powinni mu dostarczyć wózek.

- Pójdę - zdecydował.

- Czekają na pana przyjaciele.

- Załoga?

- Tak mi się wydaje.

Wziął pakiet, który rzucił mu lekarz. Jego własny zestaw do golenia, zmiana ubrań. A więc jednak przyszli. Wbrew sobie poczuł wzruszenie, w głębi ducha argumentując, że w jakiś sposób okazało się to wygodne dla rejestrów Dublina.

Pozwoliło mu to wydostać się z Norwegii. Przynajmniej tyle. Ogolił się korzystając z pomocy pielęgniarza, bo niełatwo było tego dokonać mając unieruchomioną jedną rękę. Ubrał się.

- Proszę - powiedział pielęgniarz wciskając mu do kieszeni jakąś kartkę. - Wytyczne lekarskie. Ma ich pan przestrzegać, jasne?

Skinął, niezbyt zainteresowany. Pojawił się żołnierz wezwany, by wskazać mu drogę.

- Dzięki - powiedział do pielęgniarza na odchodnym i wyszedł za przewodniczką.

- Obawiam się, że nie dam rady iść tak szybko - poinformował kobietę, która zaraz dostosowała swoje tempo do jego możliwości.

Na szczęście nie musiał iść daleko - odległość do wyjścia była mniejsza niż spodziewał się po statku tej wielkości. Zjechał na dół windą i dotarł do śluzy, poruszając się powoli i ostrożnie, walcząc z zawrotami głowy.

Byli tam wszyscy: Allison, Neill, Deirdre i nawet Curran; stali u podnóża rampy. Zszedł do nich i przyjął podane dłonie.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Currana.

- Wystarczająco dobrze - odpowiedział tamten, i ostrożnie objął go ręką od strony zdrowego ramienia. Popatrzył na niego z tą samą wdzięcznością, którą okazywali mu mieszkańcy stacji, którą zresztą w ten sam sposób odbierał.

- Allison - powiedział, i podał jej dłoń czując rozpaczliwy ból w całym ciele, widząc ciemne oczy wypełniające się łzami. - Cóż, dobrze zrobiłaś, Reilly, z góry na dół, elegancko.

- Powinnam była ruszyć po was - odpowiedziała. - Nie wiedziałam, że jesteście w dokach.

- Może mi powiesz, w jaki sposób? Nie ma mowy, nie mogłaś wiedzieć. Udało się, prawda?

- Wszyscy jesteśmy cali.

- Zazwyczaj mam rację. - Dotknął ramienia Deirdre i potrząsnął rękę Neilla, obejrzał się znów na Allison i dostrzegł podchodzącego żołnierza.

- Kapitan czeka - poinformował ich przybyły i wskazał dłonią w kierunku biur w dokach.

- Mallory - powiedziała Allison.

Kiwnął głową. Serce obróciło mu się na drugą stronę. Ruszył w tamtą stronę - przynajmniej nie musiał iść daleko; to samo biuro, pełne świeżych wspomnień. Zimno sprawiało, że czuł się zdrętwiały i odrobinę zdezorientowany.

- Na naradzie jest Dublin - poinformowała go Allison. - Stary i nasz prawnik - są po twojej stronie.

- Dobrze wiedzieć - odpowiedział.

- Nie wierzysz w to.

- Oczywiście, że wierzę. Bo ty tak mówisz.

Rzuciła mu jedno z tych swoich ostrych spojrzeń, ale zaraz weszli do biura, do pomieszczenia pełnego wojskowego błękitu, srebra i bieli.

Powtórka z przeszłości: tyle że tym razem za biurkiem siedziała Mallory, a obok niej stał Talley...

- Kapitanie - powitała go z uprzejmym skinięciem. Odpowiedział jej tym samym. Rozejrzał się dookoła, zwracając uwagę na naszywki: irlandzka koniczynka Dublina na srebrze i bieli, arogancki czarny krąg Końca Skończoności, Nazwisko tak stare, że w ogóle nie potrzebowali symbolu. Pełno siwych włosów na odmładzanych głowach, zebranie starszych oficerów, wśród których Sandor Kreja stanowiłby bardzo drobny udział - dać, lub zabrać drobny ładunek i pół miliona kredytów.

- Chciałam wyjaśnić z panem sytuację - powiedziała Mallory. - Potrzebuje pan krzesła, kapitanie?

- Nie. - Odruchowa reakcja, której od razu pożałował, ale oprócz Mallory nikt inny nie siedział... odmówił zostania centralnym punktem spotkania, razem z nią. Ale, jak przypuszczał, prawdopodobnie i tak był.

- W każdej chwili może pan zmienić zdanie - powiedziała - proszę się nie krępować. To naprawdę nie fair wzywać pana w takim stanie, ale Norwegia ma ciągoty do niespodziewanych wylotów. Zresztą, jestem pewna, że pozostali również nie chcą spędzić zbyt wiele czasu na stacji. ...Jest pan pewien co do krzesła, kapitanie?

Potwierdził. Drobna strużka potu zaczęła wędrówkę w dół jego skroni. Uprzejme pogawędki nie były w stylu Mallory. Nie lubił ich, jej, całego tego zgromadzenia.

- Rozegrał to pan do końca - powiedziała. - Miałam nadzieję, że tak będzie, kapitanie. Ale byłam też odrobinę zaskoczona.

- Spóźniliście się. - Odzyskał poczucie równowagi, czując przyspieszający puls. - Wiedzieliście kiedy przylecimy. Nie spieszyliście się zbytnio.

Wzruszyła ramionami, podsumowując tym gestem rannych i zabitych na stacji.

- Byliście szybsi o kilka godzin... prawda?

Przemyślał to i jak przez mgłę przypomniał sobie - pośpiech z którym podeszli do drugiego skoku, dowodzenie Allison i bunt na mostku. Uleciała z niego złość.

- Może rzeczywiście - przyznał.

- Byliśmy na czas, precyzyjnie. Ale poradziliście sobie dostatecznie dobrze. Proszę mi powiedzieć... czy powiedział im pan, gdzie mogą mnie znaleźć?

- Zrozumiałem, że chciała pani żebym to zrobił. Nie zostawia pani zbyt wiele miejsca na bohaterów, prawda?

Mallory roześmiała się, co go zaskoczyło, taki szybki, zimy śmiech.

- Zawsze wyląduje pan na nogach, prawda? Nie, nie spodziewałam się.

- Więc sprzedałem im wszystko, co wiedziałem i jeszcze trochę. Ale ufam, że dotrzyma pani naszej umowy.

- W jakiej sprawie, kapitanie?

- Stawka za ryzyko. Na wojskowym transporcie. Nie odzywała się przez chwilę, pomyślał, że się zastanawia.

- Nie naruszyłem plomb - powiedział - ale oni to zrobili. I zrozumieli, że jestem przynętą. To nie było miłe.

- Nie, przypuszczam, że nie. - Przesunęła kilka papierów leżących przed nią na biurku. - Oto weksle na należne panu pieniądze. I biorąc pod uwagę okoliczności, żadnych opłat dokowych na Venture. Potraktujmy to jako ładunek sprzętu do podtrzymywania życia.

Pomyślał, że Mallory miała jednak jakieś poczucie humoru. Wyglądało na to, że wydostanie się z tego bajzlu. Odczuwał niezdrową pokusę polubienia Mallory, z czystej wdzięczności.

- Kapitanie - powiedział. „Dziękuję” nie przeszło mu przez gardło.

- Pański statek to interesująca jednostka. - Nie wypuściła papierów, więc cofnął wyciągniętą po nie rękę, czując nagły chłód ścinający chwilowe zaufanie. - Wszystko zablokowane, dokumenty niejasnego pochodzenia, wsparcie ze strony jednego z największych nazwisk Unii... Wie pan, kapitanie, był taki moment, że zaczęłam nawet zastanawiać się nad Dublinem stojącym po pana stronie.

- Nie będziemy tego słuchać - odezwał się oficer z Dublina.

- Och, jestem pewna, że nie. Nasi sojusznicy z drugiej strony granicy ręczą za was. Ale macie dziwne towarzystwo. Proszę mi powiedzieć, kapitanie Reilly - jaki mieliście motyw, żeby pożyczać drobnicowcowi... na taką skalę?

- To prywatna sprawa.

- Nie wątpię. - Ponownie przesunęła dokumenty w jego stronę. Sandor odebrał je, mając całkiem zimne palce. Pomieszczenie na zmianę wydawało mu się zimne i gorące, oszałamiając go dźwiękami. - Pańskie dokumenty, kapitanie, są sfałszowane. Wie pan o tym?

Zamrugał... oparł się o biurko i spróbował przywołać na pomoc wszystkie swoje zdolności.

- To nieprawda.

- I przewozi pan pod panelami złoto.

- Prywatny zapas. Należy do mnie. Spodziewam się je tam zastać, kiedy wrócę na pokład.

Mallory przyjrzała mu się uważnie.

- Oczywiście, że tam jest.

- Jeśli dokonaliście tak gruntownego przeszukania na Pell...

- Byliśmy zaciekawieni.

- To wszystko finansowane jest ze źródeł Dublina - wtrąciła się Allison zza jego pleców. - Można to wyczytać w dokumentach. Możemy pokryć wszelkie zobowiązania.

Powoli odwrócił się i spojrzał na twarze dublińczyków - na bladą, spoconą twarz Currana, zaczerwienioną Allison, i Neilla z Deirdre stojących z tyłu. Reszta pokoju rozmyła się. Mieli to, pomyślał. Kody do komputera i pretekst. Lekko wzruszył ramionami i ponownie odwrócił się do Mallory.

- W taki sposób są przygotowane dokumenty.

- Też o tym wiem. Jak długo macie wsparcie ze strony Dublina.

- Żadnych wątpliwości - powiedział Reilly. Wsadził weksel do kieszeni, czując jak opuszczają go wszystkie zgromadzone siły. Przypuszczał, że zdoła dojść do Lucy, skoro sprawy zaszły tak daleko. Tylko tego chciał, wrócić do domu, jakkolwiek długo miałby nim pozostać.

- Pozwoli mi pan obejrzeć wspomniane dokumenty, kapitanie?

Wymacał je w lewej kieszeni kurtki zarzuconej na ramiona, wydobył je i podał do rąk Mallory.

- Są sfałszowane - powiedziała, przeglądając je. - Zauważyli to na Pell. Nie zgadzała się analiza papieru. Choć trzeba przyznać, że to dobra robota. Zamierzają przejść z tymi dokumentami na dyski, sporo handlarzy papierem straci dochody. Niektórzy kupcy już protestują przeciw takiej perspektywie, ale widocznie mają powód, prawda? Naprawdę powinien pan wyprostować tę sprawę z tytułem własności.

Zaoferowała mu je z powrotem. Odebrał, ślepy na wszystko inne.

- To chyba wszystko - powiedziała. - Dublin ręczy za pana, a dla pewności, Unia ręczy za Dublin. Więc nie będziemy już zadawać żadnych pytań.

- Czy mogę iść?

Skinęła, ciemne oczy wypełnione domysłami. Utrzymywał neutralny wyraz twarzy, odwrócił się i wyszedł w towarzystwie Allison i załogi, nie pytany. Allison wyprzedziła go, a on zatrzymał się na zewnątrz, oszołomiony i nie czując się zbyt pewnie na nogach.

- Wyjaśnij to - powiedziała. - Dublin jest z nami. Nic nie zrobią. Możesz oczyścić swoje Nazwisko, żyć pod swoim własnym, rozumiesz? Możesz wyczyścić dokumenty.

- Może wcale tego nie chcę.

- W imię czego? Kim był ten, kto nagrał te wszystkie wiadomości w komputerze? To do ciebie mówi, prawda? Kim on był?

Popatrzył na dok, sięgnął wzrokiem na drugą stronę, na niewielki ruch i pustkę rozświetlaną rozstawionymi z rzadka lampami.

- Chcesz o tym porozmawiać? - zapytał Curran.

- Nieszczególnie.

- Brat? - tym razem Allison.

Wzruszył ramionami.

- Może.

- Przygotował to wszystko - powiedziała Allison - dla kogoś, kto naprawdę nie wiedział, jak prowadzić statek. Żeby nauczyć wszystkiego, co trzeba. Musiało mu to zająć dużo czasu. Myślę, że naprawdę zależało mu na tym, żebyś był w stanie sam się o siebie zatroszczyć.

- Nie wasza sprawa.

- Nie jesteśmy tam mile widziani, prawda?

Pomyślał nad tym chwilę.

- Wracacie? - zapytał, patrząc na nią. - Czy przyślą mi nową grupę dublińczyków na lot powrotny?

- Wracamy - odpowiedziała. - Wiesz, że wiemy już jak pracować z komputerem. Możemy robić wszystko. Jesteśmy całkiem dobrzy.

To było mniej więcej najskromniejsze oświadczenie, jakie mógł wydobyć z Allison Reilly, i sprawiło, że odzyskał równowagę.

- Wiem, że jesteście dosyć dobrzy - powiedział, strząsając to z siebie. Podniósł wzrok, popatrzył na jej twarz, na wszystkich po kolei.

- Przepraszam - powiedział i wszedł z powrotem do biura, gdzie omawiano inne sprawy. Wszyscy zastygli, tylko ochrona uniosła broń w błyskawicznym ruchu. Twarz Mallory wyrażała niezwykłą nieufność.

- To Kreja - powiedział, czując za plecami obecność Allison i pozostałych. Wyciągnął z kieszeni dokumenty - kolejny ruch karabinów, które nie przestały być skierowane w jego stronę. - Łabędź i Kreja. Może powinienem poprawić dokumenty.

Mallory popatrzyła na niego z zaciekawieniem.

- Doprawdy? I w jaki sposób doszedł pan do tego nazwiska? Już dawno się go nie słyszało.

Zaczął się zastanawiać... zdecydował, że zdziwienie Mailory wydawało się mieć inne źródło, niż kpinę.

- Urodziłem się z nim. - odpowiedział. - Chciałbym je odzyskać.

Mallory poprawiła się na krześle, z ręką na biurku.

- Nie będzie to trudne. Pan-Paris, prawda? Upłynęło sporo czasu.

Stracił oddech.

- Wie pani, co się stało?

- Słyszałam, co się stało.

Uwierzył jej. Mallory można było zaufać - do pewnego stopnia. W to przynajmniej uwierzył.

- Niech mi pan da dokumenty. - A kiedy położył je przed nią na blacie, po prostu wzięła je i napisała odręcznie. - Łabędź. Nazwisko Właściciela?

- Sandor Kreja.

Pióro przejechało po papierze i zatrzymało się. Podała mu dokumenty z powrotem, z korektą, podpisaną ,,S. Mallory. Wniesione na jej odpowiedzialność''.

- Kreja.

Z prawej strony ktoś wyciągnął do niego rękę. Jeden z.Reillych, ten Reilly: słyszał, jak odpowiada. Przyjął dłoń i wytrzymał przyjacielski uścisk, po czym uciekł przez drzwi do swoich towarzyszy.

- Załatwiłem to - powiedział. Wsadził dokumenty do kieszeni, razem z wekslem i ruszył ostrożnie w kierunku Lucy /Łabędzia, mając wokół siebie dublińczyków.

- Trzeba będzie wyjść na kadłub, jeśli znajdziemy wolną chwilę. Zmienić nazwę.

- Nie ma zbyt wielkiej szansy na dostanie tu ładunku - odezwała się Allison - ale stawka, którą dostaliśmy powinna pokryć lot w obie strony.

- Chcesz zaryzykować kolejny lot?

- Będą rozstawiać posterunki wojskowe na całej trasie, przynajmniej przez jakiś czas. Takie są plotki.

- Miło jest słuchać plotek. Ale nie jestem pewien, czy we wszystkie wierzę.

- Przypuszczam, że tę zamierzają spełnić. Dotarli do wejścia. Dotarł do granicy swoich możliwości, zresztą Curran też nie wyglądał najlepiej, ledwie wspięli się na rampę. Młody dublińczyk pozostawiony na straży przed śluzą powitał ich uprzejmie, stając na baczność. Sandor rzucił mu zaciekawione spojrzenie, kiedy jego załoga wciągała go do środka.

- Nie zgadzałem, się na nikogo na pokładzie - powiedział, natykając się na kolejnych koło windy. -Niech was szlag, Reilly...

- Wypożyczona pomoc - weszła mu w słowo Allison. Korytarz był czysty. Wnętrze windy też, aż lśniło. - Młodzi dublińczycy chcieli mieć jakieś zajęcie.

Winda wciągnęła ich na poziom mostka i salonu. Wyszorowane podłogi, wyczyszczone konsole, usunięte wszystkie smugi i plamy. Wszystko znów wyglądało jak nowe, poza łatami na tapicerce.

- Czyścicie go, żeby przejąć statek? - zapytał.

- Nie - padła odpowiedź Allison.

- Nie można dotknąć niczego nie zostawiając odcisków palców.

- Takie powinno być. Stare nawyki.

Popatrzył na nich, stojących w grupie i pomyślał jak czułby się na statku bez nich. Skinął głową, wskazując na ściany.

- Wygląda na to, że dobrze mu to zrobiło - przyznał, odwrócił się i wszedł na mostek.


***

Łabędź opuścił stację z pustymi ładowniami, poruszając się lekko i swobodnie, dzięki brakowi obciążenia.

Komputer przemawiał do nich, zapewniając, że wszystko wykonują poprawnie.

- Zbliża się skok, Sandy. Znajdź gwiazdę odniesienia.

- Mam ją - odpowiedziała Allison ze stanowiska numer dwa, odpowiadając komputerowi i Sandorowi., a na ekranie pojawiły się liczby.

Pozostali nadesłali potwierdzenia, rutynowe czynności.

Kierowali się na Pell, tym razem po ładunek stacji, przypuszczając, że Dublin wyprzedzi ich po drodze. Na Łabędziu założyli się o czas, jaki będzie im potrzebny na dotarcie do celu, stawką były drinki na miejscu. Spodziewał się wygrać, znając swój statek.

Ale i tak wszystko szło z jednego konta.


KONIEC TOMU CZWARTEGO I OSTATNIEGO “WOJEN KOMPANII”

Inne historie rozgrywające się w tym świecie, odnajdziecie w powieściach cyklu UNIA / SOJUSZ, a każda z nich stanowi samodzielną całość.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cherryh Caroline Janice Wojny Kompanii Tom 4 Kupieckie Szczęście
Cherryh Caroline Janice Wojny Mori 01 Gasnące słońce Kesrith
Cherryh Caroline Janice Petrele Opowiadanie
Cherryh, Caroline Janice Das Kuckucksei
Cherryh Caroline Janice Cassandra
Cherryh Caroline Janice Region węża
Cherryh Carolyn Janice Przybysz 03 Spadkobierca
Cherryh Carolyn Janice Przybysz 02 Najeźdźca
Gasnące słońce Kesrith Cherryh Carolyn Janice
Morgaine 01 Brama Ivrel Cherryh Carolyn Janice
Wych na czas wojny 09 04 2016
Davidson Mary Janice Królowa Betsy 04 Nieumarła nieodwracalnie
Szczęśliwa Siódemka Disco Polo (23 04 2010)
Szczęśliwa Dwunastka Disco Polo (22 04 2011)
Szczęśliwa Dziewiątka Hitów Vol 3 (27 04 2010)
Szczęśliwa Siódemka Disco Polo (21 04 2010)
04 KSAP Czarny B. Pieniadze szczescia, stosunki międzynarodowe
04 Kompanie farmaceutyczne
Szczęśliwa Siódemka Disco Polo (3 04 2010)

więcej podobnych podstron