Andrew Sylvia Tajemnice Opactwa Steepwood 15 Nie przyniosę ci pecha

Sylvia Andrew

NIE PRZYNIOSĘ CI PECHA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lipiec 1812 roku

Kolaska prawie nie zwolniła biegu, mimo że zjechała z londyńskiego traktu na wąską drogę prowadzącą do Abbot Quincey. Powożący mężczyzna bezbłędnie pokonał ostry zakręt, panował bowiem nad parą ognistych koni bardzo pewnie. Chociaż nie ulegało wątpliwości, że dobrze zna ten szlak, taki popis zręczności i siły robił duże wrażenie. Również sam widok odciskał się w pamięci: para idealnie dobranych gniadoszy, młody, wysoki blondyn na koźle, za nim sługa siedzący sztywno, jakby kij połknął, a to wszystko na tle bujnej zieleni, stykającej się na horyzoncie z błękitem nieba. To Hugo Perceval, dziedzic sir Jamesa z Perceval Hall, wracał do wsi Abbot Quincey po porannej wizycie w Northampton.

Timothy Potts, służący, pozwolił sobie na nieznaczne skinienie głową, wyrażając w ten sposób uznanie dla umiejętności pana. Gdy zaś znaleźli się na prostym odcinku drogi, pustej, jeśli nie liczyć pojedynczej sylwetki widocznej w oddali, odprężył się i zaczął rozmyślać. Miał wielkie szczęście, że trafił do takiego chlebodawcy. Nie było dwóch zdań co do tego, że to niezwykły człowiek.

Wszystko jedno, czy w Londynie, czy w swoim majątku na wsi, zawsze zdawał się wiedzieć, czego chce. Naturalnie niektórzy powiedzieliby, że szczęście traktuje go łaskawiej niż innych. Był przystojny, mocno zbudowany, a udawało mu się prawie wszystko. Dżentelmen w każdym calu i wzorowy pan. Nie robił nic na pokaz, nie miał wybryków, nie budził lęku zmiennym usposobieniem ani napadami złego humoru. Zawsze rozsądny, najbardziej nie znosił u innych trzpiotowatości. Chociaż nigdy nie podnosił głosu, to gdy przybierał pewien określony ton, nikt nie ważył mu się sprzeciwić.

Rozmyślania Timothy'ego Pottsa zostały raptownie przerwane, Hugo wydał bowiem okrzyk i zatrzymał konie przy smukłej młodej pannie, która stanęła na poboczu obok kamienia milowego i czekała, aż kolaska przejedzie. W jej bladej twarzy najbardziej zwracały uwagę spiczasty podbródek i wielkie, smutne oczy. Miała na sobie muślinową suknię, pomiętą i brudną, oraz słomkowy kapelusik z jednej strony żałośnie wystrzępiony. Ale najdziwniej wyglądały stojąca na ziemi wysoka klatka, przykryta ciemną zasłoną, oraz duże zwierzę, najprawdopodobniej pies, trzymane przez nią na lince.

Wydawszy energiczne polecenie słudze, by pilnował koni, Hugo zeskoczył z kozła na ziemię.

- Debora? Debora Staunton? Co pani, u diabła, tu robi?! - Pies, któremu wyraźnie nie spodobał się ton Hugona, gniewnie zawarczał. - I cóż to za nieułożone stworzenie, na litość boską?

Panna Staunton spojrzała na niego z urazą. Doprawdy uwziął się na nią los. Była zmęczona, brudna i spocona.

Pies zjadł kawałek jej najlepszego słomkowego kapelusika, ramiona i palce miała obolałe od dźwigania klatki. Wyglądało jednak na to, że po fatalnym ostatnim tygodniu nie należy spodziewać się odmiany na lepsze. Kiedy ostatnio widziała Hugona Percevala, ten bardzo dobitnie wyraził nadzieję, że ich drogi więcej się nie skrzyżują, i nic nie wskazywało na to, by tymczasem zmienił zdanie. Idąc tu, liczyła na to, że natrafi po drodze na jakąś życzliwą duszę, dzierżawcę albo chłopa, by móc poprosić o pomoc w dostaniu się do Abbot Quincey, ale, niestety, do tej pory nie minął jej żaden pojazd. Dlaczego ta kolaska musiała należeć właśnie do człowieka, którego za nic nie chciała spotkać, a zwłaszcza w takich okolicznościach?

- No, więc jak? - przynaglił ją Hugo. Panna Staunton wyprostowała ramiona i przygotowała się do odparcia ataku. Upłynęły cztery lata, odkąd Hugo obszedł się z nią tak obcesowo, cztery lata, podczas których dowiedziała się, że życie rzadko gra fair i zazwyczaj mści się na słabych. Ale nie była już wydelikaconą szesnastolatką i nie zamierzała pozwolić, by Hugo Perceval traktował ją z tą swoją nieznośną wyniosłością.

- Niech pan nie kpi, Hugo! To jest, rzecz jasna, pies. Poza tym Autolikus wcale nie jest źle ułożony, tylko nie spodobał mu się sposób, w jaki pan się do mnie odezwał. Mnie zresztą też nie, jeśli mam być szczera.

Służący zwrócił ku niej głowę z niejakim zaskoczeniem. Niewielu ludzi odważało się stawić czoło jego panu, a już na pewno nie takie drobne istoty płci żeńskiej.

Hugo zaczerpnął tchu i powiedział starannie kontrolowanym tonem:

- Przepraszam, to skutek zaskoczenia. Nie wiedziałem, że jest pani w okolicy.

- Nie było mnie. Właśnie przyjechałam.

- A to jest pani bagaż? - Hugo zerknął wymownie na klatkę i psa. - Cały bagaż?

Panna Staunton przygryzła wargę.

- Nnnie, nie cały. Resztę musiałam zostawić w zajeździe na rozstaju pod opieką niani Humble. Miałam nadzieję, że ciotka Elizabeth pośle kogoś po te rzeczy.

- Co się stało? - spytał.

- Nie jestem pewna, czy chcę panu o tym opowiedzieć, Hugonie. Zaraz straciłby pan cierpliwość, ale byłabym bardzo zobowiązana, gdyby przekazał pan wiadomość na plebanię.

Pokręcił głową.

- Ma pani pecha. Nikogo tam nie ma. Cała rodzina spędza dzisiejszy dzień u Vernonów w Stoke Park.

Panna Staunton dość niespodziewanie przysiadła na kamieniu milowym.

- Ojej! - powiedziała.

- Czy nie spodziewano się pani przyjazdu?

- No... niezupełnie. Nie dzisiaj. Bo widzi pan, przyjechałam dwa dni za wcześnie.

Hugo głośno westchnął.

- Lepiej niech mi pani opowie tę historię. - W jego głosie pobrzmiewała rezygnacja. - Proszę jednak ograniczyć się do faktów.

Pannie Staunton udało się na chwilę zapomnieć o urazie.

- Przyjechałam wcześniej z powodów, których nie będę teraz roztrząsać - powiedziała z godnością. - W każdym razie pan Hobson nie zgodził się zawieźć nas dalej niż do rozstajów.

- Kim jest pan Hobson?

- Właścicielem bryczki. Opłaciłam go, żeby przywiózł nas tutaj z Maids Moreton.

- Bryczki? Czy to znaczy, że przejechała pani dwadzieścia mil zwykłą bryczką? Pani chyba oszalała!

- Nie, Hugonie. Po prostu... po prostu nie jestem zbyt zamożna. Ale chyba musiałam źle wyliczyć odległość, kiedy układałam się z panem Hobsonem. W każdym razie w Yardley Gobion powiedział, że na tyle byliśmy umówieni, i zażądał więcej pieniędzy, zanim ruszy w dalszą drogę. To było z jego strony bardzo niemądre, bo co miałabym z sobą zrobić w Yardley Gobion?

- Zaiste, też stawiam sobie to pytanie.

- W końcu udało mi się go przekonać, żeby zawiózł nas do rozstajów, tam jednak oświadczył, że nie pojedzie ani jarda dalej, jeśli nie dostanie więcej pieniędzy. A ja... ja nie mogłam mu zapłacić.

- Czy to znaczy, że nie ma pani środków? Panna Staunton skinęła głową.

- Wszystko przez kapelusz pani Dearborne. Hugo spojrzał na nią zafascynowany.

- Nie zamierzam dopytywać się o kapelusz pani Dearborne - powiedział po chwili. - Ta kwestia musi poczekać. Sytuacja, jak rozumiem, przedstawia się obecnie w ten sposób, że pan Hobson odjechał z powrotem do Maids Moreton...

- Do Buckingham. On jest z Buckingham.

- A więc do Buckingham, a panią, jej służącą i cały dobytek pozostawił w zajeździe na rozstajach. I nic się nie zmieni do czasu, aż zdoła pani znaleźć sposób przewiezienia tego na plebanię. Na razie była pani zmuszona pokonać pieszo w upale trzy mile do Abbot Quincey, targając z sobą wielkie psisko i... no, właśnie, co jest w tej klatce? - Odchylił zasłonę. Senna zielona papuga z jaskrawym niebiesko - żółtym łbem zerknęła na niego z irytacją i szpetnie zaklęła. Hugo cofnął się.

- Boże wielki!

- Co pan zrobił najlepszego, Hugonie?! Ona spokojnie spała, a pan ją zbudził! - Debora wyszarpnęła rąbek zasłonki z dłoni Hugona i pieczołowicie okryła klatkę. Papuga skrzeczała jeszcze przez chwilę, ale w końcu zamilkła.

- Deboro Staunton, czy mam rozumieć, że zamierzała pani zawieźć tego ptaka - Hugo oskarżycielsko skierował palec ku klatce - do ciotki Elizabeth? Na plebanię?! - Wskazał z kolei psa, który tymczasem usiadł i zaczął wyskubywać sobie pchły z sierści. - I jeszcze tego psa? Go pani sobie właściwie wyobrażała?

- Chyba nie mogłam zostawić ich w Maids Moreton, jak pan sądzi?

- Nie wiem. Ale z pewnością trzeba nie mieć rozumu, by się spodziewać, że ciotka Elizabeth przyjmie tę menażerię pod swój dach, a zwłaszcza papugę, która wygaduje takie rzeczy. I czemu właściwie uznała pani za stosowne targać z sobą ten zwierzyniec, zamiast zostawić go z nianią Humble w zajeździe?

- To było po prostu niemożliwe. Hugo zerknął na stworzenia panny Staunton i skinął głową.

- Podejrzewam, że karczmarz nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.

Panna Staunton pochyliła głowę.

- Żona karczmarza bardzo się zgorszyła tym, co powiedziała do niej papuga. A poza tym złapała Autolikusa na kradzieży... Och, on po prostu był bardzo głodny. Muszę powiedzieć, że postąpiła doprawdy lekkomyślnie, zostawiając barani udziec na stole.

Hugo zmierzył ją ponurym spojrzeniem.

- Widzę, że nie straciła pani talentu do wpadania w tarapaty.

- Staram się tego unikać, Hugonie - westchnęła panna Staunton. - Ale wypadki chodzą po ludziach. A ja miałam tyle na głowie...

- W dodatku dzisiaj nie ma na plebanii nikogo, kto mógłby pani pomóc... - Hugo przyglądał jej się przez chwilę, a potem przybrawszy minę człowieka mężnie znoszącego przeciwności losu, powiedział z ociąganiem: - Trudno, będę musiał panią zawieźć do Perceval Hall. Dla zwierząt w kolasce nie ma miejsca, ale psa po prostu przywiążemy o, do tamtego drzewa, w cieniu będzie mu dobrze. Papuga może zostać razem z nim. Po przyjeździe do dworu niezwłocznie wyślemy kogoś po nianię i resztę pani dobytku. Przy okazji służba weźmie i te zwierzęta.

- No, wie pan, Hugonie! W życiu nie zostawiłabym Autolikusa przywiązanego do drzewa. Poza tym papugi też nie zostawię. Biorę z sobą i jedno, i drugie.

- Niech pani nie będzie niemądra, Deboro. Nie mogę wziąć pani z tymi stworzeniami. Nie ma tyle miejsca w kolasce.

- Ale ja ich nie zostawię! - oświadczyła z uporem panna Staunton. Autolikus, usłyszawszy podniesione głosy, ułaskawił pchły, ponownie wydał z siebie warknięcie i ruszył ku Hugonowi.

- Siad!

Stanowcza komenda Hugona sprawiła, że pies stanął jak wryty. Spojrzał niepewnie na pannę Staunton, która mocniej zacisnęła dłoń na lince i powiedziała łagodnie:

- Usiądź, drogi Autolikusie. Pies ponownie popatrzył na Hugona.

- Siad! Autolikus usiadł. Hugo z zadowoleniem skinął głową i zwrócił się do panny Staunton.

- Zostawi pani zwierzęta tutaj - powiedział całkiem przyjaznym tonem. - Obiecuję, że zostaną zabrane w ciągu godziny. I proszę nie stroić więcej fochów. Niech pani będzie grzeczna. Moje konie nie zniosą dłużej stania w takim skwarze. Proszę wsiadać do kolaski, Deboro.

- Nie! Timothy Potts jeszcze raz zerknął na osóbkę, która z taką determinacją śmiała sprzeciwić się jego panu. Wyglądała tak, jakby mógł ją przewrócić byle podmuch wiatru, ale zwracał u niej uwagę wojowniczo wysunięty podbródek. Głos też brzmiał bardzo stanowczo.

- Niech pan nie próbuje mnie zmuszać, Hugonie. Wiem, czego chcę. Zwierzęta i ja zostaniemy razem. Proszę jechać swoją drogą, a ja pójdę dalej swoją. - Z tymi słowami podniosła z ziemi klatkę, delikatnie szarpnęła za linkę i ruszyła w stronę Abbot Quincey.

- Stop! - Przystanęła, ale się nie odwróciła. Hugo nerwowo przeczesał dłonią włosy. - Nie mogę pozwolić, żeby szła pani w taki upał. Proszę wykazać trochę rozsądku, Deboro. Przecież zwierzętom naprawdę będzie dobrze tam, w cieniu, a wkrótce ktoś po nie przyjedzie.

Panna Staunton zawahała się, więc Hugo postanowił kuć żelazo, póki gorące.

- Jeśli pani na tym zależy, przyjadę tu po nie osobiście - dodał, przesyłając jej czarujący uśmiech.

- Dobrze, sprawdzę, czy zechcą zostać. - Zaczęła słodkim głosem wabić Autolikusa, aby podszedł do drzewa. Hugo pokręcił głową, zdumiony taką czułością.

Zwierzęta nie zamierzały zostać same pod drzewem ani sekundy. Gdy tylko panna Staunton oddaliła się o kilka kroków, a Autolikus przekonał się, że nie może jej towarzyszyć, usiadł i wydał przeciągły, żałobny skowyt. Papuga rozdrażniona tym hałasem zaczęła podskakiwać na swojej żerdce, na przemian głośno skrzecząc i ordynarnie przeklinając. Ten duet robił duże wrażenie, bowiem w panującej dookoła ciszy jego głosy niosły się naprawdę daleko.

- Na miły Bóg, tego nie zniosę! - z niesmakiem powiedział Hugo. - Wygrała pani, Deboro. Papugę może pani wziąć na kolana, a pies niech biegnie obok kolaski. Przytrzymaj konie, Potts, a ja uwolnię tego przeklętego futrzaka. - Autolikus, który potraktował jego ostatnią wypowiedź jako pochwałę, nienoszącą żadnych cech rozkazu, stanął wyczekująco, wymachując ogonem.

- No, dobrze! - Hugo odwiązał psa i podszedł do kolaski.

- Chodź tu! - Zwierzę wykonało polecenie z takim entuzjazmem, że Hugo aż się zachwiał. - Leżeć! - zagrzmiał, otrzepując surdut, który nagle przestał być nieskazitelny. Nie ulegało wątpliwości, że pod tym samym drzewem niedawno chroniło się przed słońcem bydło. Autolikus przypadł do ziemi i z niepokojem popatrzył na swego nowego przyjaciela. Wziąwszy linkę, Hugo przywiązał ją do burty kolaski. - Temu psu należy się kilka lekcji dobrego ułożenia. Nie ufam mu i wątpię, czy będzie się zachowywał jak należy. Ale trudno, może w swoim skomplikowanym rodowodzie ma również psy, które biegały przy powozach.

- Jest półkrwi dalmatyńczykiem - powiadomiła go Debora.

- Drugą połowę zawdzięcza chyba wilczarzowi, w każdym razie tak mi się zdaje.

- To by wyjaśniało jego, hm, niezwykły wygląd. Debora natychmiast się zaperzyła.

- On jest śliczny! - zachłysnęła się. - I bardzo często biegał przy gigu pani Dearborne.

- To dobrze, Potts, gdyby pies próbował się szarpać, odwiąż go, rozumiesz? Nie chcę, żeby nas wszystkich przewrócił razem z kolaską.

Hugo wskoczył na kozioł.

- Jedziemy, Potts. - Kolaska powoli ruszyła. Mimo zniecierpliwienia postojem konie truchtały dostojnie, wiedzione pewną ręką Hugona.

Wszystko zdawało się układać jak najlepiej, chociaż widok był raczej kuriozalny. Powożący pozostał wysokim, przystojnym i dość schludnym blondynem, ale jego powożenie nie robiło już żadnego wrażenia. Pasażerki w zasadzie nie było widać, za burtę wystawało jedynie wystrzępione rondo jej słomkowego kapelusika, ona sama zaś była niemal całkowicie przygnieciona przez osłoniętą klatkę. Służący na rozkładanym siedzeniu z tyłu zamiast siedzieć w sztywnej pozie, nerwowo przytrzymywał linkę obwiązaną wokół poręczy na burcie kolaski. Na drugim końcu linki znajdował się pies, który ponad wszelką wątpliwość świetnie się bawił, raz po raz zataczał bowiem koła przy pojeździe i przez cały czas wymachiwał ogonem jak sztandarem. Maść psa trudno było określić, sierść miał bowiem w połowie zupełnie nijaką, w połowie zaś pstrą, na co składały się połacie białego, burego z ciemnymi pręgami, rudawego, a tu i ówdzie również łaty czerni. Chociaż zwierz był olbrzymi, budził życzliwość, tym bardziej że duża czarna plama na oku nadawała mu przezabawny wygląd pirata.

W pewnej chwili gdy cała ta kompania zbliżała się do Abbot Quincey, zasłona zsunęła się z klatki i papuga przebudziła się znowu. Podskoki kolaski potraktowała jak kołysanie statku, wydała więc ochrypły okrzyk:

- Ster w lewo! Lewo, wy faje! Następne okrzyki były podobne w charakterze, lecz znacznie mniej eleganckie. Panna Staunton po dłuższej szamotaninie zdołała ponownie opuścić zasłonę, ale zanim w końcu to się stało, chyba połowa mieszkańców Abbot Quincey przyglądała się z szerokim uśmiechem Hugonowi i jego niezwykłemu ładunkowi. Hugo odczuł ogromną ulgę, gdy przemierzywszy wieś, dotarł do podjazdu Perceval Hall.

- Znowu pani to zrobiła, Deboro - powiedział posępnie, gdy zatrzymali się na dziedzińcu.

- Co takiego?

- Wystawiła mnie pani na pośmiewisko. Zupełnie tak samo jak wtedy w Londynie.

- Och, nie, Hugonie. To w Londynie było przynajmniej dwa razy gorsze. Miałam wrażenie, że tutaj ludzie patrzyli na nas i bardzo dobrze się bawili, ale... ale z sympatią. Oni pana lubią. - Panna Staunton zadrżała. - W Londynie było zupełnie inaczej. - Po krótkiej przerwie dodała w zadumie: - Prawdę mówiąc, żywiłam nadzieję, że pan zapomniał o tamtym epizodzie. Wtedy moglibyśmy zacząć wszystko od początku i znowu się zaprzyjaźnić jak za dawnych lat, kiedy byliśmy dziećmi. W swoim czasie zdawał się pan nie mieć nic przeciwko temu, że czasem narażam go na różne kłopoty. Rozumiem jednak, że cztery lata nie wystarczyły, i nadal się pan na mnie gniewa. - Widząc jego zmarszczone czoło, przypomniała: - Byłam wtedy bardzo młoda, Hugonie...

Spojrzał na nią i mimo woli wzrok mu złagodniał.

- Dużo czasu potrzebowałem, aby odzyskać wiarygodność u przyjaciół po tej kąpieli w jeziorze.

- Ja wcale nie wywróciłam tej łodzi umyślnie!

- Wiem, pani nigdy nie robi niczego umyślnie. Wygląda jednak na to, że również nie wyciąga pani wniosków ze swoich doświadczeń. Brakuje mi już palców u rąk, żeby policzyć sytuacje, w których stałem się ofiarą pani nieumyślnych wybryków. Spędziła pani w Londynie zaledwie miesiąc, ale w tym czasie zdążyłem wydać majątek na wydostawanie pani z najrozmaitszych opresji. Przy okazji zostałem pogryziony przez psa, pobity przez jakichś zbójów, oskarżony o uwiedzenie... Więcej chwilowo nie pamiętam. Ta kąpiel w jeziorze była kroplą, która przepełniła czarę. Naturalnie niczego nie zrobiła pani umyślnie.

- Ostatnim razem bardzo pana rozgniewałam. Powiedział pan, że nie chce mnie więcej widzieć.

- Naprawdę? Och, jeśli tak, to z pewnością podsunął mi te słowa zwykły instynkt samozachowawczy. Wolałem nawet nie myśleć, co mogłoby się zdarzyć następnym razem! - Przyjrzał się jej skruszonej, smutnej minie. - Ale ma pani rację. To jest przeszłość i należy o niej zapomnieć. Już nie jestem na panią zły, Deboro.

- Od tamtego czasu dorosłam. Hugo zerknął kątem oka na psa i papugę.

- Cieszę się, że to słyszę.

- Przysięgam, że w przyszłości będę ostrożniejsza. Czy... czy znowu jesteśmy przyjaciółmi?

Zeskoczył na ziemię, odwiązał Autolikusa i obszedł kolaskę, żeby wziąć od panny Staunton klatkę z papugą.

- Tak sądzę. Nie mogę drzeć kotów z kuzynką, czyż nie? - Uśmiechnął się do niej. Ich twarze znalazły się na tej samej wysokości.

- Nie jestem pana kuzynką - bąknęła. - Jestem kuzynką pańskich krewnych.

- Zawsze myślałem o pani jak o kuzynce. Poza tym będzie pani przecież mieszkać u moich krewnych na plebanii, prawda? A teraz do dzieła, musimy polecić komuś, żeby pojechał po nianię Humble. Czy należy dać mu pieniądze? I czy ma pani jakieś inne długi?

Panna Staunton, nieco oszołomiona, wysiadła z kolaski i ruszyła za swoim wybawcą przez dziedziniec, starając się dotrzymać mu kroku.

- Byłoby dobrze zapłacić co nieco karczmarce w zajeździe. Bardzo się rozeźliła tym, że Autolikus zjadł mięso. Proszę starannie zapisać wydatki. Zwrócę panu wszystko co do pensa.

Hugo popatrzył na nią z niemałym współczuciem. Suma nie była wielka, ale w jaki sposób Debora Staunton, która była biedna jak mysz kościelna, zamierzała zwrócić mu jakiekolwiek pieniądze?

- O tym porozmawiamy później - stwierdził. - Tymczasem zostawię panią pod opieką gospodyni, a sam zajmę się porządkowaniem reszty spraw. Proponuję, żeby umieściła pani swojego psiego przyjaciela w jednej z wolnych stajni. Po takim biegu na pewno jest zmęczony i chce mu się pić. Czy również jeść?

- Autolikus zawsze chce jeść. Gdyby go pan nakarmił, na pewno łatwiej byłoby mu potem zasnąć.

Hugo zaprowadził pannę Staunton do gospodyni, zostawił klatkę z papugą, po czym znikł. Pani Banks, służąca u Percevalów, zanim Hugon przyszedł na świat, przyjęła obecność egzotycznego ptaka bez żadnych uwag. Umieściła klatkę na stole w saloniku, po czym skupiła uwagę na Deborze.

Zanim Hugo wrócił, panna Staunton wyglądała już dużo lepiej. Zdążyła się umyć, poza tym wyczyszczono jej suknię i ułożono włosy.

- Wszystko załatwione. Autolikus najadł się do syta i teraz odsypia męczący dzień. Wysłałem powóz po pani nianię i dobytek. Nie powinno to zająć więcej niż godzinę, więc kiedy moi wrócą od Vernonów, możemy wszyscy razem pojechać na plebanię. Tymczasem obojgu nam należy się w taki upał coś odświeżającego. Czy chciałaby pani posiedzieć na dworze pod cedrem?

Gdy Debora w milczeniu skinęła głową, Hugo wydał stosowne polecenia. Wyszła zamyślona do ogrodu i usiadła w cieniu. Ostatni raz widziała Hugona przed czterema laty, ale teraz wydawał jej się taki sam jak zawsze: władczy, zdecydowany i skuteczny. Poza tym, co nie rzucało się tak bardzo w oczy, był bardzo życzliwy. Wszystkie dziewczęta mieszkające na plebanii po prostu go uwielbiały, a ich uwielbienie graniczyło z czcią. Jako najstarszy przedstawiciel młodego pokolenia Percevalów traktował bardzo poważnie swoje obowiązki wobec młodszych krewnych. Debora wiedziała, że i ona zalicza się do tego grona, mimo że pokrewieństwo było naprawdę bardzo dalekie. Siostra jej matki, Elizabeth, była żoną Williama, stryja Hugona i zarazem pastora w Abbot Quincey.

Małżeństwo rodziców Debory przechodziło burzliwe koleje, dlatego jako dziecko Debora spędzała długie miesiące w Abbot Quincey, gdzie bawiła się z kuzynkami z plebanii oraz trójką młodych Percevalów z dworu. Było tam zupełnie inaczej niż w domu, gdzie często doskwierała jej samotność. Miesiące przemieszkane na plebanii uważała za najszczęśliwszy okres swojego życia, a Hugo, kilka lat starszy od pozostałych kuzynów, stał się jej bohaterem i najważniejszym powiernikiem.

Hugo nie przestał zaliczać jej do gromadki Percevalów i chociaż dopiero niedawno osiadł w rodzinnym domu po spędzeniu dziesięciu łat w najelegantszym londyńskim towarzystwie, wyglądało na to, że zachował dawne przyzwyczajenia. Londyńska katastrofa przed czterema laty mogła zachwiać jego sympatią do Debory, ale nie zniweczyła poczucia rodzinnej wspólnoty.

Debora nie mogła się zdecydować, czy ją to cieszy, czy wręcz przeciwnie. W każdym razie dziś z pewnością pokrewieństwo okazało się przydatne. Bez pomocy Hugona zupełnie nie wiedziałaby, co zrobić. Chociaż rzadko pozwalała sobie na rozważanie natury swoich uczuć do młodego Percevala, miała świadomość, że nigdy nie darzyła go czcią tego samego rodzaju, co jej kuzynki. Dziewczęta z plebanii były dobrze wychowane, poczciwe i posłuszne, więc Debora bardzo je wszystkie lubiła. Żadna z nich nie przeciwstawiłaby się jednak opinii Hugona, Debora była z natury bardziej krytyczna, a ostatnie wydarzenia nauczyły ją samodzielności. Życie obchodziło się z nią dużo surowiej niż z pannami Perceval. Od śmierci ojca sama musiała decydować o sobie i swojej matce. Z czasem przyzwyczaiła się do tego. Zastanawiała się nawet, czy niewzruszona, władcza postawa Hugona nie wyda jej się odrobinę przytłaczająca...

Byli z Hugonem tacy różni. On stawiał przed sobą i innymi najwyższe wymagania pod każdym względem: ubioru, manier, poziomu konwersacji. W jego przekonaniu niczego nie należało zostawiać przypadkowi. Tymczasem Debora wiodła życie co najmniej chaotyczne. Miała skłonność do ulegania wpływowi różnych impulsów, a o konsekwencje martwiła się dopiero potem. Dlatego mimo że Hugo nie raz i nie dwa wybawił ją z kłopotów, jego chłodna umiejętność przewidywania i pewność siebie często ją drażniły. Równie często musiała walczyć z sobą, żeby nie wstrząsnąć tym jego samozadowoleniem.

Gdy spotkali się w Londynie, była całkowicie zagubiona. Z wielką wdzięcznością powitała więc starania, mające ułatwić jej wejście do towarzystwa. Tylko jak za nie odpłaciła? Przewróciła uporządkowane życie Hugona do góry nogami, a jego uczyniła przedmiotem kpin przyjaciół i znajomych. Nic dziwnego, że tak go zagniewała...

- Sytuacja opanowana. A teraz, panno Staunton, chcę usłyszeć wszystko od początku do końca. - Podczas gdy siedziała zadumana, Hugo wrócił i zajął miejsce po drugiej stronie stolika pod drzewem.

- Od czego mam zacząć?

- Naturalnie od kapelusza pani Dearborne. Podejrzewam, że maczał w tym palce, a właściwie pazury, Autolikus.

- Jak zwykle ma pan rację. Autolikus nie potrafi oprzeć się pokusie pięknego słomkowego kapelusza.

- Rozumiem - powiedział, zerkając znacząco na wystrzępione rondo kapelusika na jej głowie. - Czy pani Dearborne zażądała pokrycia kosztów szkody?

- Musiałam jej to zaproponować. Kapelusz był, rzecz jasna, nowy. Taki wielki ze wstążkami i mnóstwem piór. Bardzo drogi, Hugonie. - Zachichotała. - Ale właściwie nie żałuję, bo warto było zobaczyć Autolikusa uciekającego z piórami w pysku i panią Dearborne w pełnym pędzie za nim. To jest dama przy kości, więc szybko się zadyszała. Kiedy w końcu złapałam Autolikusa, kapelusz był całkiem zniszczony. Mimo to muszę powiedzieć, że pani Dearborne potraktowała mnie bardzo surowo. Bądź co bądź, wzięłam od niej papugę! I...

- Zaraz, zaraz. Po co wzięła pani papugę?

- Bo ktoś musiał. Pani Dearborne już jej nie chciała i nikt inny też nie.

- A w jaki sposób pani Dearborne, której coraz bardziej nie lubię, weszła w posiadanie papugi mającej tak oryginalny słownik?

- Jej lokator, marynarz, zostawił u niej papugę przed wyjazdem. Pani Dearborne chciała mieć żywe stworzenie w domu. Ale potem odkryła, hm, towarzyskie wady tego ptaka. Damy z Maids Moreton były mocno zgorszone niektórymi wypowiedziami papugi.

- Wyobrażam sobie. Niech pani mówi dalej.

- Mimo że pomogłam pani Dearborne pozbyć się papugi, i tak była bardzo zła na Autolikusa.... No, więc zapłaciłam za kapelusz. A to oznaczało, że nie starczy mi pieniędzy na podróż.

- Gdzie była pani ciotka w trakcie tego zamieszania? Mam na myśli siostrę pani ojca. Przecież powinna sprawować nad panią opiekę.

Debora przez chwilę milczała. Potem powiedziała zakłopotana:

- Wyjechała. Przedwczoraj wróciła do Irlandii.

- Go takiego? I zostawiła panią na łasce losu?! - Hugo był wstrząśnięty. - Nie wierzę własnym uszom!

- Wyjechała nagle. Naturalnie i tak musiałaby wkrótce wrócić do Irlandii. Zawsze wiedziała, że po śmierci matki w końcu zamieszkam z ciotką Elizabeth. Dlaczego jednak opuściła Maids Moreton tak nagle? Nie mam pojęcia. Bardzo to było kłopotliwe. Nie zostawiła mi praktycznie żadnych pieniędzy, a ja nie byłam pewna, czy ciotka Elizabeth wróciła już z Londynu po debiucie Robiny. - Nagle nastrój zupełnie jej się zmienił, co zresztą było dla niej całkiem typowe. - Och, Hugonie. Niech mi pan powie, jak wypadł sezon Robiny. Całkiem zapomniałam o nią spytać. Czy jej się udało?

- Sądzę, że tak. O ile wiem, kuzynka Robina znalazła sobie bardzo dobrego kandydata na męża. Obecnie przebywa w Brighton na zaproszenie starszej pani Exmouth.

- Czy chce pan powiedzieć, że może poślubić lorda Exmoutha? To wspaniale. Jest taka ładna i dobra. I na pewno będzie umiała się zachować... - Przez chwilę Debora wydawała się nieco zafrasowana. Potem jednak roześmiała się i powiedziała: - Ciotka Elizabeth będzie zachwycona. Najstarsza córka zaręczona z arystokratą. Może dzięki temu pozwoli mi zatrzymać Autolikusa na plebanii?

Hugo uśmiechnął się.

- Może, ale na jej tolerancję dla papugi nie postawiłbym złamanego pensa. - Zerknął rozbawiony na Deborę, ponieważ wyraz zafrasowania na jej twarzy nagle ustąpił miejsca błagalnemu spojrzeniu pełnemu nadziei. - No, dobrze. Może będę w stanie pani pomóc. W gruncie rzeczy znam osobę, której towarzystwo tej papugi mogłoby sprawić przyjemność. Ale tylko mogłoby, więc niczego nie obiecuję.

- To byłaby dla mnie wielka ulga. Naturalnie nie chodzi o to, że nie lubię tego ptaka. Dobrze rozumiem, że nie może mieszkać na plebanii. Nie przywiozłabym go przecież, gdybym miała z nim co zrobić. Czy pan naprawdę zna kogoś odpowiedniego, Hugonie?

- Tak mi się zdaje, ale nie wiem, co z tego wyjdzie. Tymczasem niech pani zostawi papugę u mnie, Deboro, Obiecuję znaleźć jej dom.

- Och, dziękuję panu! Hugo już zdążył zapomnieć, jak ładnie może rozpromienić się twarz Debory Staunton. Takiego wyrazu radości nie widział u nikogo innego. Naturalnie Debora nie była klasyczną pięknością i nawet nieszczególnie mu się podobała, Osobiście wolał drobne blondynki o regularnych rysach i eleganckich manierach. Nawet gdy Debora wyglądała najlepiej, jak mogła, czego z pewnością nie powiedziałby o niej w tej chwili, zestawienie bujnej grzywy czarnych włosów, bladych policzków i bardzo ciemnych, prawie czarnych oczu wydawało mu się zbyt teatralne. Miał znacznie bardziej konwencjonalny gust. Wśród panien Perceval Debora była jak młody sokół mieszkający w gołębniku, a i niespodziewane konsekwencje tego faktu mogły być podobne. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń Hugo był skłonny przypuszczać, że życie z Debora byłoby nieustannym pasmem kryzysów i w niczym nie przypominałoby jego spokojnej, zrównoważonej egzystencji. Nie czuł się więc w najmniejszym stopniu zagrożony jej promiennym wyrazem twarzy, aczkolwiek musiał przyznać, że wydaje mu się bardzo atrakcyjny.

Siedzieli plecami do domu i rozkoszowali się pięknym widokiem, odwrócili się jednak jak na komendę, słysząc głosy.

- Deboro! Cóż za niespodzianka! Gdzie ją znalazłeś, Hugonie?

Kompania wróciła ze Stoke Park. Lady Perceval dziarskim krokiem przemierzała trawnik, by powitać nieoczekiwanego gościa, za nią szła lady Elizabeth i reszta rodziny. Nastąpiły uściski, pocałunki i okrzyki radości, a Deborę przekazywano sobie z rąk do rąk. Zwłaszcza panny Perceval powitały kuzynkę z największą czułością. Debora miała zapewnione wyjątkowe miejsce w ich sercach, a chociaż wcale nie była najmłodsza, powszechnie uważano, że należy otoczyć ją szczególną opieką i ochroną. Ponieważ dawno jej tu nie widziano, niejeden okrzyk podkreślał zmiany, jakie zaszły w jej wyglądzie.

- Dziewczęta, dziewczęta, ciszej, proszę! - poleciła lady Elizabeth. - Jestem pewna, że macie jak najlepsze chęci, ale zapominacie o manierach. Debora przeżyła trudne lata, więc wasze nietaktowne uwagi na pewno nie są dla niej miłe.

- Ale ona jest taka blada i chuda, mamo! - zawołała Henrietta, najmłodsza i najżywsza z córek pastora.

- Dość tego, Henrietto! - Lady Elizabeth ujęła Deborę za ręce. - Moja droga, jak widzisz, wszyscy jesteśmy zachwyceni, że w końcu do nas przyjechałaś. O ile jednak pamiętam, planowałaś to zrobić dopiero za dwa dni. W żadnym wypadku nie przyjęłabym zaproszenia Vernonów, gdybym się ciebie spodziewała. Musiałaś sobie bardzo źle o nas pomyśleć, gdy nikogo nie zastałaś. Jak przyjechałaś? I co zrobiłaś ze swoimi bagażami?

- Przepraszam, ciociu, ale... Z pomocą pośpieszył jej Hugo.

- Debora znalazła się pod dobrą opieką, stryjenko Elizabeth, mogę cię zapewnić. A dobytku pilnuje niania Humble, której spodziewamy się tutaj w każdej chwili.

Jakby na potwierdzenie tych słów nadszedł służący i oznajmił, że na dziedziniec zajechał powóz, który przywiózł panią Humble i sakwojaże. Debora przeprosiła towarzystwo i pierwsza pośpieszyła w tamtą stronę. Chciała dopilnować, żeby niania nie zdradziła zbyt szybko powodów ich przedwczesnego przyjazdu do Abbot Quincey. Ciotkę należało najpierw na to przygotować. Hugo niewątpliwie odgadł jej zamiar i zatrzymał matkę oraz stryjenkę pytaniami o pobyt u Vernonów. Debora była mu za to serdecznie wdzięczna.

ROZDZIAŁ DRUGI

Niani Humble niejedno się nie podobało. Powiedziała, że jest za stara, aby tłuc się po świecie w byle bryczce, a potem tkwić Bóg wie jak długo w podejrzanym zajeździe, którego właściciel tylko czeka, żeby się jej pozbyć, podczas gdy panna Debora znika jak kamfora z tym swoim przeklętym psiskiem i ptaszyskiem wykrzykującym sprośności, a ona nic tylko siedzi i rozmyśla, czy jeszcze w ogóle kiedykolwiek panienkę zobaczy... Gdyby panna Debora wiedziała, ile... Debora zrozumiała, że za potokiem gniewnych słów kryje się niepokój, zaczęła więc uspokajać starą służącą. Udało jej się przerwać tyradę, nie pogłębiając urazy, i ubłagać piastunkę, by ta przestała narzekać, a na wyjaśnienia trochę poczekała.

- Przykro mi, że podróż była taka męcząca, droga nianiu, ale jesteśmy już prawie na plebanii i wkrótce dostaniemy nasze dawne pokoje.

- Lady Elizabeth jest wielkoduszna, panno Deboro. Ale nie będzie już tak jak kiedyś. Nie wiem, co się z nami stanie... - Głos niani się załamał, więc Debora otoczyła staruszkę ramieniem.

- W Abbot Quincey nic nam nie grozi. Postaraj się, nianiu, nie martwić. Popatrz, nadchodzi lady Elizabeth. Pamiętaj, ani słowa o naszych ostatnich kłopotach. Musisz mi zaufać, sama opowiem jej o tym później. Nie teraz.

Lady Elizabeth powitała starą służącą i zapytała ją o zdrowie. Potem zaś zwróciła się do lady Perceval i zaproponowała, żeby niania Humble poczekała w pokojach dla służby, aż zakończą rozmowę z Debora.

- Sądzę, że w taki upał chłodny napój byłby nie od rzeczy, prawda, pani Humble? Gospodyni zajmie się panią do czasu, aż panna Debora będzie mogła jechać na plebanię. To potrwa około godziny. Chodź, moje dziecko. Nie mogę się doczekać, żeby posłuchać, co ci się przydarzyło.

Doniesiono krzesła i poduchy, po czym obie rodziny rozsiadły się w cieniu cedru. Frederica z Edwina wzięły Deborę za ręce i uroczyście zaprowadziły ją na ławkę, same usiadły po bokach i przyciszonymi głosami zaczęły wyrażać radość z ponownego spotkania. Było w tym mnóstwo ciepła i troski, więc Debora stopniowo się odprężała. Tu, w Abbot Quincey, czuła się jak w domu. Popatrzyła na zebranych. Percevalowie byli na ogół wysocy i jasnowłosi, widać też było u nich rodzinne podobieństwo. Sir James z żoną, właściciele Perceval Hall, siedzieli naprzeciwko niej na ławeczce w cieniu drzewa. Hugo, najstarszy syn, stał za nimi oparty o pień. Hester, ich jedyna córka, bardzo podobna do Hugona, przysiadła na oparciu ławeczki rodziców. To, że Hester najczęściej milczy w towarzystwie, było całkiem normalne, tego dnia wydawała się jednak czymś zaaferowana, bo raz po raz rzucała niespokojne spojrzenia w kierunku podjazdu. Deborę bardzo zainteresowało, co ją dręczy, dlatego postanowiła zapytać o to później Hugona. Na drugiej ławeczce siedział brat sir Jamesa, wielebny William Perceval z żoną, lady Elizabeth, ciotką Debory. Ciotka Elizabeth, najstarsza córka księcia Inglesham, zawsze wydawała się taka sama - miała wąską twarz, arystokratyczne rysy i sztywno wyprostowaną sylwetkę. Nosiła się skromnie i do przesady dbała o schludność. Tego dnia jednak wyjątkowo wydawała się mniej surowa niż zwykle. Wprawdzie była bardzo zasadniczą matką i oczekiwała od wszystkich nieskazitelnych manier, lecz miała też czułe, życzliwe serce. Już dość dawno sama zaprosiła Deborę i zaofiarowała jej dom na plebanii, a teraz widok siostrzenicy wyraźnie ją ucieszył. Debora uśmiechnęła się. Pierwszy raz od wielu miesięcy poczuła się bezpieczna.

Zastanawiała się, jak przedstawić historię swojego przyjazdu do Abbot Quincey. Okazało się jednak, że ma jeszcze czas do namysłu, bowiem właśnie w tej chwili wszyscy ujrzeli zmierzającego ku nim pędem przez trawnik Lowella Percevala, a za nim najmłodszą z mieszkanek plebanii, kuzynkę Debory, Henriettę.

- Czyja to papuga? I gdzie jest pies? Debora nie pierwszy raz próbowała zrozumieć, dlaczego młodszy brat jest tak bardzo niepodobny do Hugona. Lowell znacznie bardziej przypominał Autolikusa. Spontaniczny, lekkomyślny, sprawiał takie wrażenie, jakby nigdy nie zastanawiał się nad konsekwencjami swojego postępowania. Po prostu zdawał się na żywioł - niech się dzieje, co chce. Gdy wreszcie uspokoiło się wywołane przezeń zamieszanie, Debora nadal nie wiedziała, co ma powiedzieć, na szczęście i tym razem wybawił ją z opresji Hugo.

- Papuga jest moja. A pies śpi w stajni i nie należy mu przeszkadzać. - Wobec takiego tonu Hugona nawet Lowell kapitulował. Usiadł na trawniku i zerknął na brata z dużym zaciekawieniem. Deborze znów skojarzył się z Autolikusem.

- Masz papugę, Hugonie? - zainteresowała się lady Perceval, mierząc syna zdziwionym spojrzeniem. - Czyżbyś kupił ją sobie w Northampton? Niewątpliwie musiałeś ulec jakiemuś kaprysowi. Przed wyjazdem nie wspominałeś, że zamierzasz dokonać takiego zakupu.

Debora przesłała błagalne spojrzenie Hugonowi, po czym wyjaśniła:

- Papugę... papugę ja przywiozłam, lady Perceval. I... i dałam ją Hugonowi.

- Jak to miło - powiedziała słabnącym głosem lady Perceval.

- Piękny ptak - stwierdził z uznaniem Lowell. - I gada. Ale...

- Właśnie! - Hugo przesłał bratu kolejne miażdżące spojrzenie. - W każdym razie nie zamierzam zostawić papugi tam, gdzie obecnie się znajduje, mamo. To jest dla niej tylko przystanek w drodze do kogoś, kto naprawdę doceni taki dar. Chyba powinniśmy wytłumaczyć, Deboro, że niefortunny wypadek uniemożliwił woźnicy bezpieczne odwiezienie pani do samego Abbot Quincey. - Zwrócił się do ciotki. - Debora byłaby w nie lada kłopocie, gdybym przypadkiem nie spotkał jej po drodze.

- Wypadek? Czy nikomu nic się nie stało?

- Nie, ale musiałam zostawić w zajeździe na rozstaju nianię Humble z większością bagaży - odrzekła Debora, podchwytując wątek. Do rozmowy znów włączył się Hugo.

- Wysłałem tam powóz niezwłocznie po powrocie do Abbot Quincey.

- Ale jak tu trafiły zwierzęta? Ta... papuga, no i pies? - zainteresowała się lady Perceval. - Jak widzę, nie zostały z nianią Humble.

- Nie chciałam sprawiać niani dodatkowego kłopotu, więc skorzystałam z uprzejmości Hugona i przywiozłam je tu kolaską - odparła Debora, unikając wzrokiem swojego dobroczyńcy.

- Psa i papugę? Kolaską? - spytał z niedowierzaniem Lowell.

- Naturalnie.

- Szkoda, że tego nie widziałem. - Lowell uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Połowa Abbot Quincey miała tę przyjemność - stwierdził posępnie Hugo.

- Czyli przywiozłaś psa, Deboro. Ja też kiedyś miałam mopsika. Był uroczy i taki do mnie przywiązany - powiedziała lady Elizabeth. - Chyba wciąż mam po nim koszyk. Muszę poszukać.

- Hm, nie sądzę, żeby Autolikus mógł zająć koszyk po mopsiku - powiedział Hugo.

- Autolikus? Co za dziwne imię dla psa! Deboro, dlaczego tak go nazwałaś? - Pytanie Henrietty znakomicie odwróciło uwagę od niebezpiecznych kwestii, więc Debora chętnie odpowiedziała.

- To jest postać z Szekspira.

- Łajdak i złodziej - dodał Hugo. - Przykro mi, ale to imię niewątpliwie pasuje do charakteru zwierzęcia. W oryginale Autolikus miał skłonność do „brania ukradkiem pod opiekę różnych niepilnowanych drobiazgów”*1 Dla psa to całkiem odpowiednia charakterystyka. Henrietta wybuchnęła śmiechem.

- Zupełnie jakby pies był człowiekiem. Kto mu wybrał takie imię? Czy to ty, Deboro?

- Mój ojciec - odparła z rezerwą Debora. - Niedługo przed śmiercią.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Kilkoro członków rodziny spojrzało z niepokojem na lady Elizabeth. Ciotka Debory nie lubiła nawet wzmianek o Edmundzie Stauntonie. Jej ojciec, niedawno zmarły książę Inglesham, wydziedziczył Frances, siostrę Elizabeth, ponieważ wbrew jego woli poślubiła pana Stauntona. Potem aż do śmierci zachowywał się tak, jakby Frances nigdy nie istniała, i reszcie rodziny zalecił to samo. Lady Elizabeth nie zastosowała się do jego życzenia. Wbrew ojcu utrzymywała kontakty ze Stauntonami, a teraz wzięła pod swój dach ich córkę. Nigdy jednak nie zaakceptowała człowieka, dla którego jej siostra tyle poświęciła. Lady Frances i jej mąż już nie żyli, ale Elizabeth Perceval wciąż miała wątpliwości, czy można wybaczyć człowiekowi, który uciekł z jej siostrą i skazał ją na ubóstwo.

- No, to musimy obejrzeć twojego psa, Deboro - powiedziała z wymuszoną pogodą.

Hugo przesłał bratu znaczące spojrzenie. Wyłącznie Lowell ponosił odpowiedzialność za to, że Autolikus miał zostać przedstawiony rodzinie zupełnie nieprzygotowanej na taki cios.

- Myślę, że Hugo ma rację, on teraz śpi - nieśmiało sprzeciwiła się Debora.

- Wobec tego pójdziemy go odwiedzić w stajni - oznajmiła uśmiechnięta lady Perceval. - Chyba się go nie wstydzisz, Deboro?

- Och, nie. Bardzo go lubię. Tylko że...

- Chodźmy więc. - Wszyscy wstali z miejsc i udali się ku stajniom.

Autolikus leżał dokładnie tam, gdzie zostawił go Hugo, i cicho pochrapywał. Miał minę psa uszczęśliwionego długą przebieżką, smacznym posiłkiem i zasłużonym odpoczynkiem. Gdy usłyszał głos Debory, podniósł łeb, sennie zamerdał ogonem i znów ułożył się do snu.

- Jest bardzo duży - powiedziała wolno lady Elizabeth.

- To nie jest pies domowy, ciociu Elizabeth! Zawsze mieszkał w stajni albo w szopie. - Debora nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, ile desperacji jest w jej głosie. Hugo zauważył to natychmiast.

- Przyda ci się nowy pies do pilnowania obejścia, stryjenko - wtrącił. - Przecież tymczasem nie masz żadnego na miejsce starego Beavisa, prawda?

- Ale... - zaczęła Debora, Hugo nie pozwolił jej jednak dokończyć. Mars na jego czole niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że nie czas teraz na powątpiewanie w kwalifikacje Autolikusa jako psa stróżującego.

- Pies jest całkiem przyjacielski - dodał stanowczo - ale potrafi warknąć tak, że człowieka ciarki przechodzą. Poza tym odstrasza sama jego wielkość.

- Może i masz rację - przyznała z wahaniem lady Elizabeth.

Napięcie wyraźnie zelżało. Wszyscy wiedzieli, że pies znalazł wreszcie swoje miejsce.

- Cóż, musimy chyba zbierać się do domu. Mamy za sobą dzień bogaty w wydarzenia - powiedziała lady Elizabeth. - Najpierw wizyta u Vernonów, potem spotkanie z oczekującą nas Deborą, wreszcie ten pies... - Zawiesiła głos i powątpiewająco spojrzała ku stajni.

Wielebny William z żoną odjechali na plebanię powozem, za nimi zaś toczył się gig wiozący nianię Humble z dobytkiem Debory. Z wyjątkiem Hester, która schroniła się na swoim ukochanym strychu, reszta młodzieży postanowiła przejść cały dystans piechotą i wziąć z sobą Autolikusa. Przy okazji Debora spytała Hugona o Hester.

- Czy ona jest chora?

- Nie, zakochała się.

- Hester?! Ale...

- Wiem, wiem. Moja siostra zawsze przysięgała, że nigdy nie wyjdzie za mąż. A teraz zakochała się i nie wie, co robić. Zupełnie niedorzeczna sytuacja.

- Biedna Hester! Jeśli darzy kogoś uczuciem bez wzajemności, to co jej pozostaje?

- Och, to jest znacznie bardziej niedorzeczne. Zakochała się w Robercie Dungarranie, jednym z moich najlepszych przyjaciół, wyjątkowo rozsądnym i zrównoważonym człowieku, którego na pewno chętnie poznasz. Znam go wiele lat i nigdy nie objawił najmniejszej skłonności do nierozwagi. A teraz nagle stał się zupełnie nieuleczalnym przypadkiem, tak samo jak Hester. Uwielbia ją! Pisze do niej listy, które Hester drze bez czytania, odwiedza ją codziennie, mimo że ona nigdy nie chce go przyjąć. Właśnie dlatego uciekła teraz na strych. Na wszelki wypadek, bo może przyjść Robert.

Debora popatrzyła na niego zdezorientowana.

- Ale jeśli on ją kocha, a ona jest w nim zakochana...

- No, właśnie. Oboje oszaleli! Mówię pani, Deboro, namiętna miłość to zaraza, której należy strzec się jak ognia. Nie ma w niej ani krzty sensu. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony i odrobinę rozczarowany postawą Dungarrana. Powiedziałbym, że to, co robi ostatnia, zupełnie nie jest w jego stylu. Przysięgam, że kiedy będę wybierał sobie żonę, obejdzie się bez takich teatralnych scen. Znajdę sobie ładną, dobrze wychowaną pannę, która, podobnie jak ja, nie gustuje w takich ekstrawagancjach. Mam nadzieję, że będziemy żyli w przykładnej zgodzie i przyjaźni. Nie chcę żadnych namiętnych scen, napadów złości, dramatycznych starć. Może mnie pani wepchnąć do najbliższego stawu, jeśli kiedykolwiek dostrzeże pani u mnie zalążki takiego szaleństwa.

Debora w milczeniu popatrzyła na Hugona. Te słowa jej nie zaskoczyły, lecz mimo to przeszył ją zimny dreszcz. Hugo zawsze z niechęcią odnosił się do burzliwych scen i unikał ich, jeśli tylko było to możliwe. Chlubił się zresztą opanowaniem i starał się zachować spokój, nawet jeśli bezwstydnie go prowokowano. Na palcach jednej ręki można było policzyć sytuacje, w których Hugo pozwolił się ponieść temperamentowi. Za to gdy już do tego doszło, wynik był porażający, o czym Debora sama dobrze wiedziała. Smuciło ją zresztą, że należy do nielicznych osób na tym świecie, które potrafią doprowadzić Hugona do wrzenia, a co gorsza, robi to całkiem niechcący.

Ich przyjaźń zawsze układała się dziwacznie. W przeszłości Debora patrzyła na Hugona z takim samym podziwem jak reszta dzieci, ale w odróżnieniu od nich nigdy nie darzyła go bezkrytycznym uwielbieniem. Poza tym mimo dziesięciu lat, które ich dzieliły, zawsze rozmawiała z nim znacznie swobodniej niż z kimkolwiek innym. Pewnie dlatego, że była kimś z zewnątrz, kukułczym podrzutkiem do gniazda. Może Hugo po prostu jej współczuł. Jednak bez względu na przyczynę od początku darzył ją zaufaniem i chętnie wysłuchiwał jej opinii o swoich pomysłach.

- Co będzie z Hester, jak pan myśli? - spytała z westchnieniem.

- Nie mam pojęcia. Ona potrafi być wyjątkowo uparta. Jednak Dungarranowi trudno się oprzeć, kiedy poweźmie jakieś postanowienie. Czas pokaże, co z tego wyniknie, na razie jednak aż przykro na nich patrzeć, że robią z siebie głupców.

Dobrze się stało, że lady Elizabeth nie widziała grupy idącej pieszo. Autolikus, odświeżony drzemką i zachęcony pochwałami Lowella oraz Henrietty, był w wybornym nastroju. Wystarczyło jednak, by Hugo strzelił palcami, a pies przybiegał do niego w jednej chwili. Raz, gdy Hugo musiał go skarcić, Autolikus przypadł do ziemi w komicznej pozie skruszonego grzesznika.

Bliźniaczki, które wcześniej czuły spory respekt przed olbrzymem, roześmiały się zachwycone i pochyliły nad psem, żeby go pocieszyć.

- On jest uroczy, Deboro!

- Jaki słodki!

- To jest szalbierz i naciągacz - oznajmił Hugo z niesmakiem. - Tylko na niego popatrzcie. Przed chwilą ścigał moje bażanty i na pewno miał jak najgorsze intencje, a teraz udaje, że w życiu nawet muchy nie skrzywdził. - Rzeczywiście, Autolikus stanął między bliźniaczkami i potulnie spoglądał to na jedną, to na drugą. Trudno było pozostać obojętnym na urok tej sceny. Edwina i Frederica miały na sobie muślinowe sukienki i kapelusiki, a wielki pies wymachiwał ogonem.

Hugo przyjrzał się kuzynkom okiem konesera. Podczas jego pobytu w Londynie wyrosły na, jego zdaniem, najładniejsze panny w rodzinie Percevalów. Robina, najstarsza córka wielebnego, i Henrietta, najmłodsza, miały ciemną karnację po matce, natomiast po bliźniaczkach na pierwszy rzut oka było widać, że są z Percevalów. Wysokie, niebieskookie blondynki miały gładką jak płatki róży skórę i regularne rysy, mnóstwo gracji w ruchach, a ponadto przykładne maniery. Lady Elizabeth była kobietą pryncypialną, więc wszystkie jej cztery córki odebrały staranne wychowanie i dobrze wiedziały, na czym polega stosowne zachowanie. Robina miała za sobą udany sezon w Londynie i była na najlepszej drodze do poślubienia jednego z najbardziej cenionych w towarzystwie arystokratów. Henrietta, mimo swoich zaledwie siedemnastu lat, zdawała się zerkać z upodobaniem na Lowella, brata Hugona. Natomiast Frederica i Edwina, o ile Hugonowi było wiadomo, wciąż jeszcze czekały na pojawienie się kawalerów, którzy zajęliby miejsca w ich sercach. Obie miały po dziewiętnaście lat i powinny już myśleć o małżeństwie. I obie znakomicie nadawały się na żony...

Debora zauważyła, z jak wielką uwagą Hugo patrzy na swoje kuzynki, i doznała bolesnego skurczu serca. Zawsze wiedziała, że któregoś dnia Hugo znajdzie sobie właśnie taką pannę i ją poślubi. A ponieważ zbliżały się jego trzydzieste urodziny, niewątpliwie musiał zacząć się rozglądać za przyszłą żoną z większą energią niż do tej pory. Kuzynki spełniały jego potrzeby wręcz idealnie. Edwina miała więcej wigoru niż Frederica, obie jednak były delikatne, czułe i posłuszne. Ani jednej, ani drugiej nie przyszłoby do głowy próbować postawić na swoim albo zrobić scenę. Takie sytuacje budziły w nich przestrach. Znalazłszy sobie odpowiednich mężów, obie mogły się spodziewać spokojnego, bezpiecznego życia, w którym same również dadzą bliskim wiele ciepła i wsparcia. Mimo to Deborze nie wydawało się, by Hugo był właściwym kandydatem na męża dla Edwiny lub Frederiki. Naturalnie każdą z nich darzyłby wielką życzliwością, to nie ulegało wątpliwości. Hugon zakładał, że żona musi spełniać wszystkie jego zachcianki. Ponieważ żadna z bliźniaczek nie ważyłaby się zakwestionować ani jednego jego słowa, Hugo mógłby skończyć jako poczciwy despota całkowicie tłamszący osobowość żony. Bliźniaczki zasługiwały na lepszy los. Zresztą również Hugonowi takie małżeństwo nie wyszłoby na dobre.

Westchnęła zniecierpliwiona. Jak mogła zaradzić temu, żeby Hugo nie zaczął zalecać się do którejś z bliźniaczek? Jaki wpływ ma na to Debora Staunton, blada, ciemnowłosa i drobna panna, która jedynie ciotce zawdzięcza dach nad głową, jest impulsywna i często robi coś, zanim pomyśli, krótko mówiąc - stanowi dokładne przeciwieństwo tego, co u kobiety podziwia Hugo... Przecież już nieraz musiała włożyć wiele trudu w to, by utrzymać z nim względnie poprawne stosunki. Ech, gdyby nie ta jej nieszczęsna skłonność do wpadania w tarapaty!

Gdy dotarli na plebanię, gig z rzeczami już czekał na Deborę. Niania Humble była zapewne w domu.

Hugo przyjrzał się, jak służba wnosi do środka dwa zniszczone sakwojaże, kilka paczek obwiązanych sznurkiem, kilka kuferków książek i nut... wszystko, co zostało z rodzinnego domu Debory Staunton. Nagle zrozumiał, jak opuszczona musi czuć się Debora i jak szczupłe są jej zasoby. Ogarnął go podziw dla jej dzielności i pogody ducha. Przecież miała przed sobą bardzo niepewną przyszłość.

- Stop! Proszę obchodzić się z tym ostrożniej! Albo proszę dać mnie!

Rozpaczliwy okrzyk Debory rozbudził ciekawość Hugona. Czym ona się tak niepokoi? Dostrzegł w jej objęciach skrzyneczkę z czerwonawego drewna, mniej więcej osiemnaście cali na dwanaście na sześć lub siedem. Debora przyciskała ją do siebie z całej siły, chociaż na pewno nie było jej tak wygodnie.

- Proszę pozwolić, że ja to wezmę. - Ostrożnie wziął od niej skrzyneczkę. Zobaczył, że wieczko jest kunsztownie intarsjowane, a pośrodku znajduje się owalna srebrna płytka ozdobiona grawerowanym imieniem „Frances”. Przez cały czas gdy Hugo niósł ten pakunek, Debora nie odrywała od niego oczu.

- Słowo daję, że nie upuszczę tego pakunku ani z nim nie ucieknę - zapewnił rozbawiony. - Gdzie mam go postawić?

- Zabiorę go do swojego pokoju. Dziękuję, Hugonie. Już może mi go pan oddać, sama wejdę z nim na górę.

- Nie ma mowy. Pomogę. Co to jest? Wygląda jak przybornik z materiałami do pisania. Gzy należał do pani matki?

- Tak. To jedna z niewielu rzeczy po niej, które udało mi się zachować. Nie pozwoliłam go zabrać z domu.

- Dlaczego miałoby się to stać? Spojrzała na niego bardzo posępnie.

- Pan nie rozumie. Rozmowę przerwała im lady Elizabeth.

- Co, u licha, robisz tutaj na schodach, Hugonie? Przecież służba z pewnością może wnieść rzeczy Debory. Co tu masz? Ojej! - Na twarzy lady Elizabeth odmalował się niezwykły zachwyt. - Przybornik Frances! Mam taki sam! Chodźcie, pokażę wam! - Zaprowadziła ich do saloniku w głębi domu. Na stoliku przy oknie stała skrzyneczka, identyczna jak ta niesiona przez Hugona. Identyczna była też intarsja na wieczku, tylko na srebrnej płytce wygrawerowano imię Elizabeth”. - Oba zamówił dla nas ojciec. Dał nam je w prezencie, gdy tylko nauczyłyśmy się kaligraficznie napisać pełną stroniczkę tekstu. - Uśmiechnęła się ciepło. - Frances mocno się natrudziła, zanim dostała swój. Zawsze za bardzo jej się śpieszyło i robiła kleksa przed końcem strony. Ale w końcu i jej się udało. Co trzymasz w przyborniku, Deboro? Ja w swoim mam przepisy.

- A ja... och, listy. Kilka od matki do mnie i korespondencję między matką a... ojcem.

Z twarzy lady Elizabeth znikł ciepły uśmiech.

- Rozumiem. Naturalnie. Daj przybornik komuś ze służby, żeby zaniósł na górę.

- Zacząłem go nieść, więc odstawię tam, gdzie należy - odezwał się Hugo. - Czy Debora zamieszka w swoim dawnym pokoju?

- Naturalnie. Zastaniecie tam panią Humble. Wróć na dół, Hugonie. Nie jesteś już dzieckiem i nie wypada ci przebywać w pokoju Debory.

Hugo wybuchnął śmiechem.

- Stryjenko Elizabeth! Nie obawiaj się. Deborze nie grozi z mojej strony najmniejsze niebezpieczeństwo.

- Naturalnie wiem, ale inni nie muszą tego wiedzieć. Trochę speszona Debora podążyła za Hugonem po solidnych dębowych schodach. Cenny przybornik został złożony na komodzie w jej pokoju. Ciotka Elizabeth bardzo lubiła swoją siostrzenicę i zawsze pilnowała, by czuła się u niej jak w domu. Plebania była duża, a swój pokój Debora miała, odkąd pierwszy raz przyjechała do Abbot Quincey, jeszcze jako dziecko. Był tej samej wielkości co pokoje panien Perceval i podobnie umeblowany, prosto, lecz estetycznie. Było w nim mnóstwo miejsca na różne skarby i cuda.

Hugo właśnie odwracał się do drzwi, gdy weszła Edwina, niosąc wazon z kwiatami.

- Spodziewałyśmy się twojego przyjazdu dopiero za dwa dni, Deboro - powiedziała. - Gdyby nie to, róże czekałyby na ciebie w pokoju. Skąd taka niespodzianka?

Debora zawahała się. Rumieniec wykwitł jej na policzkach.

- Czułam się trochę osamotniona. Nie mogłam się doczekać, kiedy was znowu zobaczę. Teraz rozumiem, że powinnam była wykazać więcej rozwagi. Bardzo przepraszam, że wywołałam takie zamieszanie.

Edwina głośno zaprotestowała i zamknęła Deborę w objęciach, by dowieść szczerości swoich słów, a tymczasem Hugo powoli zszedł na dół. Minę miał zadumaną. Debora nie potrafiła kłamać. Jej nagły wyjazd z rodzinnego domu musiał mieć znacznie poważniejszą przyczynę. Należało jak najszybciej poznać prawdę i zorientować się, czy kuzynka nie potrzebuje pomocy.

Po powrocie Debory na dół wziął ją na przechadzkę do stajni. Autolikus zadomowił się tam i znowu smacznie spał.

- Mam nadzieję, że nie nazbyt pochopnie zarekomendował go pan na stróża - powiedziała, mierząc psa krytycznym spojrzeniem. - On nie jest zbyt odważny. Ale dziękuję, że pan o tym pomyślał. I w ogóle dziękuję za dzisiejszą pomoc.

- Nic wielkiego - odrzekł. - Poczułem się trochę jak za dawnych dni. Wkrótce spodziewam się dowiedzieć od pani, jaka była prawdziwa przyczyna tak raptownego opuszczenia Maids Moreton.

Debora spojrzała na niego skonsternowana, po czym odwróciła wzrok.

- Co pan ma na myśli?

- Nie może pani wylewnie mi dziękować, a zaraz potem traktować mnie jak durnia, moja droga - odparł uprzejmie. - Nie jestem taki naiwny jak bliźniaczki. Gdyby poczekała pani jeszcze dwie doby, wygodnie przyjechałaby pani z nianią Humble powozem przysłanym przez stryja Williama. A tymczasem musiała pani skorzystać z bryczki, bez wątpienia mało komfortowego pojazdu. W dodatku najęła pani woźnicę w Buckingham, dwie mile od swojego dawnego domostwa. Pytanie „dlaczego?” samo się nasuwa. Co więcej, doskonale pani wiedziała, że nie ma pieniędzy na całą podróż. Taka desperacja nie bierze się z poczucia osamotnienia ani z niecierpliwości, droga przyjaciółko - ciągnął. - Do tego pozostaje kwestia równie nagłego wyjazdu pani ciotki do Irlandii. Czy między tymi wszystkimi faktami istnieje związek? Spojrzała na niego zdruzgotana.

- Nie mogę panu powiedzieć, Hugonie.

- Zgoda, nie musi to się stać natychmiast. Wkrótce mi się pani zwierzy, Deboro. Tymczasem dobranoc. Przez najbliższy tydzień proszę trzymać się z dala od kłopotów, bo będziemy zajęci przygotowaniami do jarmarku.

- Ach, doroczny jarmark. Omal o nim nie zapomniałam. A zawsze tak dobrze się na nim bawiliśmy. Postaram się zachowywać przyzwoicie, Hugonie. - Zmarszczyła nos. - Niestety, moje starania nie zawsze przynoszą dobry skutek... W każdym razie będę wyjątkowo ostrożna, obiecuję. Zresztą bliźniaczki są dla mnie takie miłe, na pewno mi pomogą. - Westchnęła. - One nawet nie domyślają się, ile mają szczęścia. Wcale nie muszą się starać, a i tak zawsze wiedzą, jak należy się zachować.

Hugo skinął głową i ciepło się uśmiechnął.

- O, wiedzą. I miło na nie popatrzeć... Gdy są razem, natychmiast zwracają uwagę. Odsunęłyby w cień niejedną uznaną piękność z londyńskiego towarzystwa.

Deborze zamarło serce. Hugo naprawdę zaczynał poważnie myśleć o bliźniaczkach.

- Może Robina po ślubie wprowadzi je do towarzystwa - powiedziała z nadzieją. - Jestem pewna, że obie zrobiłyby furorę.

Hugo zmarszczył czoło.

- Możliwe... Ale nie jestem pewien, czy istnieje taka konieczność. One są takie niewinne. Szkoda byłoby, gdyby... Co tam, zobaczymy, po prostu zobaczymy. Może obie znajdą odpowiednich kandydatów na miejscu, w hrabstwie Northampton.

Kiedy Hugo odrzuca wcielenie poczciwca, staje się stanowczo za bardzo wyniosły, pomyślała rozdrażniona Debora. Wydawało jej się oczywiste, że postanowił już poślubić jedną z bliźniaczek i teraz pozostało mu tylko wybrać tę odpowiednią. Co za arogancja! Miałby się z pyszna, gdyby w końcu ani jedna, ani druga go nie zechciała. Nagle ogarnęło ją znużenie.

- Dobranoc - powiedziała i odwróciła się w stronę domu. Ku jej zaskoczeniu Hugo położył jej ręce na ramionach i przyciągnął ją do siebie, po czym pocałował w policzek.

- Proszę się nie załamywać - powiedział. - Teraz już wszystko ułoży się lepiej. Jesteśmy tu po to, żeby się panią zaopiekować.

- Dziękuję. - Debora nie była w stanie powiedzieć ani słowa więcej. Bliskość Hugona wprawiła ją w bardzo dziwny stan. Czuła jednocześnie zachwyt, rozpacz i nieodparte pragnienie, by nieco odwrócić głowę i pocałować go w usta... Po chwili jednak opanowała się i sztywno odsunęła. Takie rozwiązłe zachowanie z jej strony wstrząsnęłoby Hugonem do głębi. Co gorsza, z pewnością wprawiłoby go również w duże zakłopotanie. Wiedziała dobrze, jaką opinię na jej temat ma Hugo, a mężczyzna nie myśli w ten sposób o kandydatce na żonę. „Deborze nie grozi z mojej strony najmniejsze niebezpieczeństwo” - powiedział do ciotki Elizabeth. I skwitował to zdanie śmiechem. Deborę to zabolało, ale nie zdziwiło.

- Dobranoc i jeszcze raz dziękuję - powiedziała i weszła do domu.

Hugo wrócił do Perceval Hall. Był zdezorientowany. Pomysł pocałowania Debory Staunton naszedł go całkiem niespodziewanie, prawdopodobnie jednak był do wytłumaczenia. Debora wydała mu się bardzo osamotniona, a w dawnych czasach często ją pocieszał. Zaskoczyło go jednak bardzo, że gdy już ją objął, przyjacielskie pragnienie podtrzymania na duchu zamieniło się w coś znacznie bardziej niebezpiecznego. Dotyk tego drobnego ciała i bezradne spojrzenie wielkich, ciemnych oczu miały uwodzicielską siłę. Niewiele brakowało, a pocałowałby Deborę zupełnie inaczej. Pocałowałby tę małą, biedną jak mysz kościelna i żyjącą w absolutnym chaosie Deborę Staunton! Nic dziwnego, że Debora natychmiast się odsunęła i czar prysł... Pokręcił głową. Jawne szaleństwo. Nie wolno mu było dopuścić, aby taka chwila się powtórzyła!

Wyrzucił ten epizod z myśli i zajął się planowaniem przyszłości. Intrygowało go, czy skoro jest teraz mniej lub bardziej skazany na pobyt w hrabstwie Northampton, to życie właściciela ziemskiego nie wyda mu się śmiertelnie nudne. Przez ostatnie dziesięć łat obracał się w modnym świecie i chociaż nigdy nie przekroczył swojego budżetu, to mógł korzystać ze wszystkich uciech, jakie miał do zaoferowania Londyn. Zdawał sobie sprawę z tego, że w towarzystwie ma opinię człowieka cechującego się smakiem i właściwymi poglądami. Zawsze był sprawny, więc dzięki odpowiedniemu treningowi, a także - trzeba to przyznać - szczęściu osiągał godne uwagi wyniki w większości dyscyplin cenionych przez jego londyńskich znajomych. To były dobre łata...

Obiecał jednak rodzicom, że ustatkuje się po ukończeniu trzydziestu lat, i teraz ten czas nadszedł. Wrócił do Abbot Quincey z silnym postanowieniem znalezienia żony i miał przekonanie, że mógłby poślubić jedną z bliźniaczek. Percevalowie byli dobrą rodziną, a pokrewieństwo nie stanowiło przeszkody. Problemem pozostawało tylko to, którą z bliźniaczek miałby wybrać. Lubił obie, a i one zdawały się lubić go po równo. Z pewnością mógłby trafić o wiele gorzej. Życie z którąkolwiek z bliźniaczek powinno układać się bardzo miło.

Tylko czy nie byłoby nudne? Może trochę, ale przecież i tak nieustannie będą go zajmować obowiązki wobec członków rodziny i sprawy posiadłości, która pewnego dnia przejdzie na jego własność. Z Fredericą, a może Edwina, łączyłaby go zdrowa więź oparta na przyjaźni, miłości do dzieci i poważnym stosunku do swoich - różnych dla żony i męża - obowiązków. To zdecydowanie powinno wystarczyć.

W gruncie rzeczy nadmiar jakichkolwiek uczuć był niewątpliwie w złym guście, ale na szczęście do tej pory udawało mu się uniknąć tej pułapki. Tak, małżeństwo z kimś takim jak Edwina albo Frederica byłoby dla niego całkiem odpowiednie. Obie bliźniaczki mogłyby z powodzeniem sprostać godności przyszłej lady Perceval. Co innego Debora Staunton... O, ta to może skołować mężczyznę. Nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Następnego ranka Debora odbyła rozmowę z ciotką. To, co usłyszała, tak nią wstrząsnęło, że wzięła Autolikusa i poszła szukać spokoju i samotności w lasach otaczających Perceval Hall. Szła znajomymi ścieżkami zatopiona w myślach, aż nagle usłyszała głośne, radosne poszczekiwanie psa. Zbliżał się Hugo. Autolikus dał wielkiego susa, żeby go powitać.

- Przeklęty pies! Leżeć! Dlaczego, u diabła, nie trzyma go pani na smyczy, póki nie nauczy się zachowywać jak należy? - spytał rozdrażniony Hugo. - Źle wychowane psy stanowią zagrożenie dla wszystkich dookoła. Powiedziałem „leżeć”! - Autolikus rozpłaszczył się na ziemi w pozie wyrażającej najwyższy stopień skruchy i zastygł w bezruchu, pełen respektu dla tonu Hugona. - Szukałem pani. Edwina pokazała mi właściwy kierunek. Pani płakała. Co się stało?

- Wcale nie płakałam! Nigdy nie płaczę. Mucha wpadła mi do oka, i tyle.

- Zaraz zobaczę.

- Już ją wyjęłam.

- Deboro, proszę mi powiedzieć, czym pani się tak zmartwiła.

- Mówię panu, że nie jestem zmartwiona! Jestem bardzo zadowolona! - Zaczerpnęła tchu i dodała już spokojniej:

- Właśnie się dowiedziałam, że nie jestem biedna. Ani trochę! Mam dochód w wysokości stu funtów rocznie!

- Biedaczko, na wiele to pani nie starczy!

- To prawdziwe bogactwo! Myślałam, że nie mam nic. Hugo zrównał się z nią w marszu i dalej szli zacienioną ścieżką razem.

- Niech mi pani powie, skąd to bogactwo.

- Po babce Inglesham.

- Po księżnej? Myślałem, że Ingleshamowie panią wydziedziczyli.

- Tak było. Ale babka zostawiła trochę pieniędzy ciotce Elizabeth, żeby wypłacała pensję mojej matce. Sto funtów rocznie, z tym że dopiero po śmierci ojca. Księżna Inglesham bardzo pilnowała, żeby papa nie mógł skorzystać z tych pieniędzy.

- To znaczy, że wciąż kochała córkę, chociaż nie wybaczyła Stauntonowi.

- Kochała! - Z głosu Debory biła miażdżąca pogarda. - Osobiście wyobrażam sobie miłość inaczej.

- Niech pani nie przesadza, Deboro! Jednak zostawiła jej pieniądze...

- Pieniądze? Tu nie chodzi o pieniądze! Mojej matki pieniądze nic nie obchodziły. Potrzebowała życzliwego słowa. Co to za miłość, skoro nie utrzymuje się żadnego kontaktu z kochaną osobą? Przesyła się pieniądze przez kogo innego córce, która umiera z tęsknoty, odmawia się jej spotkania i przebaczenia. Moja matka żyła nadzieją na pojednanie aż do dnia śmierci księżnej!

- Może pani babka obawiała się tego, co powiedziałby książę?

- Phi! Prawdziwa miłość nie jest taka małostkowa, Hugonie! Gdybym kogoś kochała, nikt i nic nie mogłoby mi w tym przeszkodzić. Walczyłabym, żeby być z kochanym człowiekiem, wspierać go, pokazać mu, jak głębokim uczuciem go darzę. O, to byłaby miłość! - Jej policzki nabrały koloru, a ciemne oczy zalśniły. Hugo nie mógł od niej oderwać wzroku. I nawet wierzył w te słowa. Debora Staunton z zapamiętaniem rzuciłaby się do walki, nie bacząc na własne dobro. Przemknęło mu przez myśl, że chciałby wiedzieć, jak można w ten sposób kochać lub być kochanym. Przez chwilę wydawało mu się to nawet pociągające. Zaraz jednak wróciła mu niechęć do rozpasanych uczuć. Skinął głową i powiedział chłodno:

- Tak czy owak, sto funtów rocznie nie jest wielkim majątkiem, Deboro.

Spojrzała na niego z dziwnym uśmieszkiem w oczach.

- Wiem, że Percevalowie nie uważają się za zamożnych ludzi - stwierdziła. - W porównaniu z poziomem, do jakiego przywykli w przeszłości, mogą nawet twierdzić, że są ubodzy. Ale człowiek nigdy do końca nie wie, co to znaczy być naprawdę ubogim, Hugonie. Nie sądzę, żeby cztery lata temu w Londynie pomyślał pan chociaż raz o tym, jak bardzo muszę liczyć każdego wydawanego pensa.

- Dlaczego wobec tego matka wysłała panią do Londynu?

- Martwiła się o moją przyszłość i miała nadzieję, że znajdę dobrego męża. Gdybym poślubiła wtedy porządnego człowieka, uwolniłaby się od swojego największego strapienia. Dlatego gdy pani Young zaprosiła mnie, abym towarzyszyła jej podczas sezonu, mama wpadła w zachwyt. Biedaczka. Była święcie przekonana, że znajdzie się dżentelmen, który zechce poślubić wnuczkę księcia. Sprzedała więc wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, i za te pieniądze wysłała mnie do stolicy.

- To było szalone przedsięwzięcie!

- Niezbyt rozsądne, z tym muszę się zgodzić. Potem, kiedy nastały naprawdę trudne czasy, mama nie miała już żadnej rezerwy. Ale ona taka była. Zaryzykowała, bo mnie kochała. Wiedziała, że również Ingleshamowie spędzą ten sezon w Londynie, i napisała do nich. Pewnie żywiła nadzieję, że... że zainteresują się moim losem, jeśli będą mnie mieli pod bokiem. Ale oni nawet nie chcieli mnie przyjąć. I reszta towarzystwa poszła za ich przykładem. - Hugo wydał zduszony okrzyk. - Mnie to nie przeszkadzało - oświadczyła z przekonaniem Debora. - Zaraz po przyjeździe zrozumiałam, że nie „chwycę”, jak to się mówi. I nie chwyciłabym, nawet gdybym miała dwa razy więcej sukien, biżuterii i zaproszeń. Poza tym Ingleshamowie należeli do tego rodzaju ludzi, jakich najbardziej nie lubię. Londyn też mi sienie spodobał. Czasem wydaje mi się, że był pan tam jedynym człowiekiem, który życzliwie się do mnie odnosił.

Hugo szedł przez chwilę w milczeniu, marszcząc czoło. Wreszcie powiedział szorstko:

- Dlaczego dopiero teraz mi to pani opowiada? Po tym, jak wrzuciła nas pani do jeziora, wpadłem w złość i miałem ku temu powód. Było to kolejne z serii niefortunnych zdarzeń, więc po prostu przebrała się miarka. Pani pozwoliła się zaciągnąć z powrotem do tej całej pani Young, wysłuchała moich złorzeczeń i zapewnień, że nie chcę jej więcej widzieć, i ani słowem nie wspomniała o swoim trudnym położeniu! Czy sądzi pani, że potraktowałbym ją tak brutalnie, gdybym o tym wszystkim wiedział?

- Nie chciałam litości! - odrzekła ze złością, zaraz jednak błysnęła uśmiechem. - Zresztą o ile pamiętam, nie dał mi pan szansy powiedzenia czegokolwiek, Hugonie. Rozgniewany, cechuje się pan niezwykłą płynnością w mowie. Ale i tak nie miałby pan okazji wiele naprawić. Następnego ranka po tym niefortunnym epizodzie dostałam wiadomość, że papa zaniemógł, więc opuściłam Londyn i wróciłam do domu.

- Mimo wszystko... - Hugo bardzo się zafrasował i Debora poczuła, że powinna go pocieszyć.

- Nie miałam do pana pretensji, Hugonie. Naprawdę. Pan okazał mi mnóstwo życzliwości, a ja ciągle sprowadzałam na pana nieszczęścia. Nazwał pan to przekleństwem Stauntonów, całkiem słusznie.

Zapadło milczenie.

- Czy dowiem się teraz, dlaczego panna Staunton tak nieoczekiwanie wyjechała do Irlandii, a panią zostawiła na łasce losu? - odezwał się Hugo po chwili.

- Wiem, co pan pomyślał, i rzecz jasna słusznie. - W głosie Debory zabrzmiała gorycz. - Stauntonowie nie mają klasy. Dziwię się nawet, że pan zniża się do rozmowy ze mną.

- Niech pani nie opowiada głupstw!

- To nie jest głupstwo! - krzyknęła. - To wstyd! A moja ciotka wyjechała, ponieważ wcześniej zabrała pieniądze, które nie należały do niej.

- Co takiego? Jakie pieniądze?

- Moje! Dowiedziałam się tego dziś rano od ciotki Elizabeth, Myślałam, że wraz ze śmiercią matki pensja ustanowiona przez babkę Inglesham przestała być wypłacana, ale nie. To ja zyskałam do niej prawo, tylko że w swoim czasie nikt mi o tym nie powiedział. - Deborze zadrżał głos. - Przez osiem albo dziewięć miesięcy ciotka odbierała moje pieniądze od adwokata w Buckingham i nie wspomniała mi o tym ani słowem. Podejrzewam, że po prostu chowała je do swojej kieszeni.

- I dlatego tak nagle wyjechała? Zaczęła ją pani podejrzewać?

- Skądże znowu! Wprawdzie bardzo się zdziwiłam, kiedy niespodziewanie spakowała dobytek i następnego dnia wyjechała, ale jeszcze czułe pocałowałam ją na do widzenia i życzyłam szczęśliwej podróży. Okazałam się naiwna ponad miarę. Ciotka miała jakiś inny kłopot i sądzę, że po prostu uciekła przed czymś lub przed kimś. Na dzień przed jej wyjazdem odwiedził nas nieznany mi mężczyzna. Ciotka wściekle się z nim pokłóciła. Nie wiem o co, ale słyszałam, że była mowa o pieniądzach. Wychodząc, mężczyzna zapowiedział, że wróci. A ona zebrała rzeczy i rankiem już jej nie było.

- O pani w ogóle nie pomyślała?

- Zanim wyjechała, poradziła mi tylko, żebym jak najszybciej opuściła Maids Moreton. Tak też zrobiłam.

- Czy zobaczyła pani ponownie tego mężczyznę?

- Nie. I wcale nie chciałam. Z ubioru przypominał dżentelmena, ale z zachowania nie. Budził we mnie lęk.

- Czy powiedziała pani stryjence Elizabeth o tym człowieku?

- Nie! I nie zamierzam! - Ścisnęła go za ramię. - Hugonie, panu również nie wolno tego zrobić. Przecież nic mi nie grozi, więc... więc lepiej zapomnieć o tym haniebnym incydencie.

- Nie musi się pani tak straszyć i patrzyć na mnie jak na nikczemnika. Zgadzam się z tym poglądem. Nie ma sensu niepokoić stryjenki Elizabeth. Ten człowiek, kimkolwiek jest, tutaj raczej nie przyjedzie. Nie sądzę również, by ciotka Staunton chciała się kiedykolwiek pokazać w Abbot Quincey. - Słysząc pogardę w głosie Hugona, Debora odwróciła głowę.

- Odwagi, Deboro. Odkrycie nieuczciwości ciotki musiało być silnym ciosem, ale niech pani jak najszybciej o tym zapomni i postara się być tutaj szczęśliwa.

- Ale my jej wszyscy ufaliśmy, Hugonie! Ona należała do rodziny... była siostrą ojca. Moja matka bardzo ją lubiła.

Hugo objął Deborę, a ona bezsilnie płakała, wtulona w jego ramiona. Nie mogła zapanować nad chaosem uczuć. Przepełniały ją żal, wściekłość, wstyd, bezsilność zdradzonego człowieka. Jednak najważniejsza była ulga, jakiej nagle doznała po miesiącach napięcia i niedostatku, które upłynęły od śmierci matki. A przecież mogłaby wcale nie odczuć tego niedostatku, gdyby ciotka okazała się uczciwa. Nie było to trudne do zrozumienia, lecz Hugo nigdy nie widział u niej takiego załamania, dlatego patrzył na to z ciężkim sercem.

- Biedna Debora! Przeżyła pani bardzo trudne chwile. - Poczekał, aż jej łkanie ucichnie i dodał: - Proszę lepiej pomyśleć o swoim spadku. Skoro stała się pani zamożna, trzeba się zastanowić, jak odeprzeć zakusy łowców posagu. - Chichot przez łzy dowiódł, że udało mu się rozweselić Deborę. Odsunęła się do niego, a jej twarz stopniowo odzyskiwała pogodny wyraz. Tak to już było z Debora, że słońce szybko wychodziło zza chmur i szybko za nimi znikało. W każdym razie Hugo z dużym uznaniem myślał o kuzynce, która tak dzielnie znosi przeciwieństwa losu. Wydawało się całkiem naturalne, że trzyma ją w objęciach i coraz bardziej zaciska ramiona. Dawniej trzymał ją tak nieraz... po upadku z jabłoni, po mimowolnej kąpieli w strumieniu, gdy poślizgnęła się na kamieniach, po śmierci jakiegoś zwierzątka, do którego się przywiązała, Debora szukała pokrzepienia właśnie u niego. A jemu zawsze wyjątkowo dobrze się z nią rozmawiało.

Debora wysunęła się z jego objęć.

- Dziękuję, Hugonie - powiedziała i otarła oczy. - To bardzo miłe, że toleruje pan taką fontannę jak ja. Przepraszam za tę scenę, nagle poczułam, że więcej nie zniosę. Już jest lepiej.

Szli dalej w przyjaznym milczeniu. Lato było w pełni, więc wszystkie drzewa dookoła - dęby, wiązy, jesiony i olchy - czarowały bujną zielenią, Autolikus szalał po krzakach. Zaskoczony szczeknął przeraźliwie, gdy wypłoszył z nory królika, zaraz potem znikł w chaszczach, ścigając wiewiórkę, by po chwili zawiedzionym skowytem skwitować jej ucieczkę na drzewo. Debora od czasu do czasu pochylała się po jakiś kwiat, liść albo łodyżkę z nasionami. Wreszcie Hugo spytał ją, po co to robi.

- Dziwię się, że pan pyta - odrzekła. - Zapewne w Londynie w razie jakichś bólów po prostu odwiedzał pan aptekarza. Na wsi sami robimy leki, a w lasach i żywopłotach znajdujemy mnóstwo odpowiednich składników.

- Nie przypominam sobie znajomości z aptekarzem.

- O? Czyżby spędzając czas w sposób godny dżentelmena, nigdy nie nabawił się pan siniaków? Szczęśliwiec z pana.

Wybuchnął śmiechem.

- Pewnie, że szczęśliwiec, ty złośliwa istoto. A co by mi pani w razie czego zaordynowała? Czy coś z tego bukiem?

- Nie. Na skręcenia i stłuczenia najlepszy jest żywokost, który tutaj nie rośnie. Musiałabym iść po niego na drugi koniec wsi. Tu za to można zbierać ziele świętej Kunegundy, jak znalazł na artretyzm.

- Dziękuję, ale artretyzm jeszcze mi nie doskwiera. Co ma pani bardziej dla mnie?

- Na przykład łopian, dobry na oparzenia, czyściec na trawienie, dąbrówkę na kociokwik...

- O, to wydaje się przydatne - przerwał jej Hugo. - A to żółte ziele nazywa się łasiczy pyszczek, prawda?

- Tak pan je nazywa, Hugonie? - Debora spojrzała na niego ze zdziwioną miną. - A ono ma dużo ładniejszą nazwę i doskonałą reputację.

- Czyżby?

- Tak. Ludzie mówią na nie „żółty archanioł”, a zielarze utrzymują, że „wlewa radość w serca, przepędza melancholię i dodaje wigoru”. Czego więcej człowiekowi trzeba?

- No, właśnie. Może powinienem panią ochrzcić „łasiczym pyszczkiem”, Deboro? Często ma pani właśnie takie działanie.

- Hugonie! - Debora parsknęła śmiechem, trudno jej było bowiem zdecydować, czy cieszyć się komplementem, czy raczej skupić się na umiarkowanie pochlebnym przydomku.

- Czy zna pani wszystkie możliwe zioła?

- Przeciwnie, jestem zwykłą ignorantką w porównaniu z Lavender Brabant.

- Mówi pani o córce admirała? Tej z Hewly Manor? Nie wiem, czy przez całe życie zamieniłem z nią dwa słowa.

- Dawno temu, gdy mieszkałam u ciotki Elizabeth, czasem spotykałam Lavender w lesie. Trochę mnie wtedy nauczyła. Myślę, że potrafię nazwać wszystkie zioła rosnące w okolicy. Ale nie dziwię się, że pan z nią nie rozmawiał, bo ona raczej nie szuka towarzystwa. Jest odludkiem, podobnie jak Hester.

- Ach, tak. Hester... - Znowu zapadło milczenie.

- Pani się o nią martwi, Hugonie, prawda? Co ona, pana zdaniem, postanowi? Chodzi mi o lorda Dungarrana.

- Moja siostra słynie z uporu, ale osobiście uważam... Liczę na to, że w końcu skapituluje. Dungarran potrafi być bardzo przekonujący. Wczoraj wieczorem wspominał o podjęciu bardzo radykalnych środków. Nie wiem, co to znaczyło, w każdym razie pozostaje mi mieć nadzieję, że nie zamierza jej porwać. Nie widzę w nim kandydata na współczesnego rycerza podobnego do Lochinvara*2, a poza tym tylko bardzo młody wiek może usprawiedliwić takie teatralne zachowanie. Ta znajomość wydaje mi się śmieszna. Para głupców!

- Nie, Hugonie. Miłość nigdy nie jest śmieszna. Wspomni pan moje słowa, że Hester w końcu zrozumie, co dyktuje rozsądek; Na pewno.

- Rozsądek? O tym w ogóle nie ma mowy. Robert Dungarran to dla niej znakomita partia. Wspaniały człowiek, a przy tym wyjątkowo trudny do usidlenia. Chciałbym, aby Hester miała zabezpieczoną przyszłość, jeszcze zanim... - Zawahał się.

- Niech pan nie przerywa.

- Zanim znajdę sobie żonę. Rozmawiałem z ojcem. Jak pani wie, on bardzo chce, żebym wreszcie się ustatkował.

- Owszem, wiem. - Debora teatralnym gestem uchyliła się przed zwisającymi gałęziami. - I co z tego?

- Wspomniałem mu o bliźniaczkach. Ojcu podoba się ten pomysł i byłby bardzo zadowolony, gdybym poprosił jedną z nich o rękę. Uważa też, że stryj William z radością pobłogosławiłby taki związek.

- Doprawdy?

- Znalezienie mężów dla czterech córek to duży ciężar. Przyszłość Robiny została chyba zabezpieczona, ale biedny stryj musi skądś wziąć pieniądze jeszcze na trzy posagi. Poza tym sama pani wie, że wysłanie córki na sezon do Londynu jest kosztownym przedsięwzięciem, a bliźniaczki oznaczają podwójny wydatek.

- Robina na pewno im pomoże.

- Jeszcze nie jest mężatką, Deboro. A bliźniaczki skończyły już dziewiętnaście lat.

- Niech pan nie przesadza, Hugonie. Wciąż mają przed sobą mnóstwo czasu. Robina z pewnością wyjdzie za mąż przed rozpoczęciem następnego sezonu i z chęcią podejmie się opieki nad bliźniaczkami w Londynie. Co więcej, sprawi jej to prawdziwą przyjemność. A one mają zagwarantowany sukces. Obie są ładne, mają tyle wdzięku... w towarzystwie zrobią furorę. Jak może pan w to wątpić?

Hugo zdawał się jednak jej nie słyszeć.

- Obie wspaniale nadają się na przyszłą panią Perceval Hall...

Nastąpiła chwila ciszy, a potem Debora powiedziała cicho:

- A pan, Hugonie? Z którą czułby się pan wspaniale? Pokręcił głową.

- W tym cały kłopot. Bardzo trudno byłoby mi się zdecydować.

Popatrzyła na niego zdziwiona i wyraźnie z niego niezadowolona.

- Czyżby sam pan tego nie wiedział, Hugonie? Och, nie może pan... nie wolno panu zastanawiać się nad małżeństwem z kuzynką, jeśli pan nie wie, którą kocha!

- A skąd miałbym wiedzieć? Obie są równie miłe.

- Zgadzam się. Ale nie są... nie można zamienić jednej na drugą. Frederica i Edwina są różne. Każda ma swoją osobowość.

- Czy pani nie przesadza, Deboro? Przecież wiem, że są różne. To oczywiste. Edwina ma więcej wigoru, Frederica jest bardziej przewidująca. Edwina lepiej jeździ konno, Frederica ładniej tańczy. Obie dobrze grają na harfie, aczkolwiek to pani zawsze była najbardziej muzykalna w rodzinie...

- Dość! - krzyknęła Debora. - Nie chcę dalej wysłuchiwać tej bezdusznej listy cnót i zalet moich kuzynek. Jak może pan myśleć o wyborze żony na podstawie tak powierzchownych kryteriów?

Hugo się obruszył.

- Nie rozumiem pani - odparł chłodno. - Co niby powinienem zrobić? Rozczarować obie rodziny, szukając żony gdzie indziej?

- Nie. Sądzę jednak, że zanim zacznie pan snuć plany małżeństwa, powinien dużo lepiej poznać i Edwinę, i Fredericę.

Osobiście bardzo lubię obie kuzynki i wiem, że mężczyzna, który zdobędzie uczucie jednej z nich, będzie wybrańcem losu. Ale bez silnego i trwałego uczucia z obu stron małżeństwo stanowi wyjątkowo niebezpieczne przedsięwzięcie.

- Bardzo pani przesadza, Deboro!

- Wiem, co mówię, Hugonie, może mi pan wierzyć.

- Zapewniam, że nie zamierzam czynić ze swojego małżeństwa niebezpiecznego przedsięwzięcia. Zawsze uważałem, że dwoje rozsądnych ludzi mających wspólne interesy i dobrą wolę może być partnerami w każdej sytuacji, nie wyłączając małżeństwa. Romantyczne ekstrawagancje stanowią wielkie zagrożenie dla partnerskiego porozumienia, ale na szczęście bliźniaczkom to nie w głowie.

Debora uznała, że sprzeczanie się byłoby bezprzedmiotowe. Zmieniła taktykę.

- A czy pan już wie, jak odniosłyby się bliźniaczki do pańskich oświadczyn?

- Bez względu na to, której zaproponowałbym małżeństwo, na pewno bardzo poważnie rozważyłaby moją propozycję.

Debora nieelegancko parsknęła.

- Naturalnie! Hugona to nie uraziło.

- Niech pani nie myśli, że jestem próżny, Deboro - powiedział rzeczowo. - Moje kuzynki są bardzo rozsądnymi pannami. Rozumieją, że małżeństwo ze mną wzmocniło by ich pozycję towarzyską. Moja żona zostanie kiedyś panią bardzo pokaźnej posiadłości i będzie miała zapewnione miejsce w towarzystwie. Ma to swoją wartość. Poza tym, o ile wiem, wcale nie jestem potworem.

Popatrzył na nią lekko zaniepokojony.

- Chyba one mnie lubią. Czyż nie jest tak, Deboro?

- Na pewno pana lubią, Hugonie, tak jak wszyscy. Ale czy dostatecznie, by zdecydować się na małżeństwo? O to musi pan zapytać wybraną pannę osobiście. - Zawahała się i dodała: - Czy mogę za to powiedzieć coś, co być może się panu nie spodoba?

- Proszę bardzo - zgodził się. - Zwykle nie ma pani takich skrupułów.

- Sądzę... sądzę, że gdyby oświadczył się pan jednej z moich kuzynek, ta mogłaby przyjąć oświadczyny, zupełnie nie rozważając swoich uczuć. Przecież obie pana podziwiają. I naturalnie obie doskonale wiedzą, jak bardzo z takiego małżeństwa ucieszyłaby się rodzina.

- Czy to źle? Podziw nie jest złym fundamentem dla związku pełnego wzajemnego ciepła i szacunku. A jeśli żadne z dwojga nie ma wcześniejszych zobowiązań, to cóż złego w tym, że przy okazji sprawia się przyjemność rodzinie?

- A jeśli któraś z nich już gdzieś skierowała swoje uczucia, tylko nie jest ich pewna? Podejrzewam, że nawet w takiej sytuacji bliźniaczki nie odważyłyby się sprzeciwić życzeniu rodziców.

- Mogłaby pani okazać mi trochę więcej zaufania - stwierdził nieco zniecierpliwiony Hugo. - Gdybym wiedział, że sytuacja przedstawia się w ten sposób, naturalnie nie wystąpiłbym z oświadczynami, lecz poszukałbym kogoś innego.

Debora dość zgryźliwie pochwaliła Hugona za to, że umie się zdobyć na filozoficzny stosunek do zagadnienia. I że jego serce nie wydaje się zbyt mocno zaangażowane w wybór życiowej partnerki.

- Deboro, obawiam się, że jest pani na prostej drodze do wpadnięcia w tę samą pułapkę, co Robert Dungarran. Namiętna miłość szkodzi jasności sądu i prowadzi do najrozmaitszych aktów nierozwagi. Ja z tym nie chcę mieć nic wspólnego.

Hugo szybko wpadał w irytację. Doszedł więc do wniosku, że należy skończyć tę rozmowę. Poglądy Debory Staunton były dokładnie takie, jakich mógł się po niej spodziewać; uczucie wszystkim, rozum niczym. Stanowczo nie wolno mu było brać ich pod uwagę. Wprawdzie w głębi duszy kołatała mu się nikła wątpliwość, szybko ją jednak zagłuszył.

- Gdzie się podział ten przeklęty pies? - spytał. - Przepadł jak kamień w wodę.

Zajęci rozmową zupełnie zapomnieli o Autolikusie. Gdy rozejrzeli się dookoła, stwierdzili, że tymczasem wyszli z lasu i mijają teraz jedną z chat. Nigdzie dookoła nie było widać psa. Debora już miała sprawdzić, czy Autolikus nie wślizgnął się do chaty pani Bember, aby zaspokoić nieustający głód, gdy wybuchło istne pandemonium w dużym kurniku w głębi ogrodu. Po chwili rozległ się głośny trzask, ściana budynku zawaliła się, a Autolikus wyskoczył na zewnątrz, ścigany przez rozeźlonego koguta i rządek kur. Przeskoczył żywopłot, na którym pani Bember rozwiesiła pranie do suszenia, i pognał na oślep przez pole, bez wątpienia przekonany, że może zaraz stracić życie. Uszy powiewały mu na wietrze, a za nim jak ogon komety ciągnęła się obszerna halka.

Widok był tak komiczny, że Debora i Hugo jednocześnie wybuchnęli śmiechem, szybko jednak przestało im być wesoło, bo na dwór wybiegła stara pani Bember i zaczęła krzyczeć:

- Wracajcie! Wracajcie tutaj! Ojejku, co ja teraz zrobię? Wracajcie, wy przeklęte ptaszydła! - Na widok Hugona znieruchomiała. - I co ja mam zrobić, panie? Jakiś kundel rozwalił mi kurnik i wypuścił wszystkie kury. W życiu nie połapię tych głupich ptaszydeł. I kto mi zapłaci za jajka? A jeszcze straciłam najlepszą halkę! - Mrużąc oczy, przyjrzała się towarzyszce Hugona. - Och, panna Debora! Bardzo przepraszam! Tak się zmartwiłam, że nawet panienki nie zauważyłam. Nie wiedziałam, że panienka wróciła. Ale to zła pora na wizytę. Taka strata! Ten kundel spłoszył mi wszystkie kury. Co robić, panno Deboro? One same nie wrócą, a ja już nie mogę tak za nimi biegać jak kiedyś. Co za strata! I nie mam już mojej najlepszej flanelowej halki!

Debora podeszła do staruszki i ostrożnie zaczęła ją prowadzić z powrotem do chaty.

- Bardzo przepraszam, pani Bember! Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze. Zrobię pani coś do picia, a tymczasem pan Hugo sprawdzi, co się stało. - Z tymi słowami przesłała Hugonowi błagalne spojrzenie. Hugo uśmiechnął się do pani Bember.

- Proszę zdać się na mnie. Zaraz wezwę ludzi, którzy pomogą zaprowadzić tutaj porządek. Jeszcze przed zmrokiem kury będą miały nowy kurnik, obiecuję. Nie wiem tylko, co będzie z, uhm, pani halką.

- I tak była zniszczona, sir! Chociaż szkoda. Ładna była. Dała mi ją pańska matka, niech ją Bóg błogosławi, kiedy nastały takie chłody zeszłej zimy. „Niech pani ją nosi, pani Bember - powiedziała - będzie pani ciepło”. To prawda, było mi ciepło. Czy naprawdę może pan wyłapać te kury?

- Co do jednej! A jeśli nie, to znajdziemy na ich miejsce inne. Proszę się nie martwić. Panna Debora posiedzi tutaj, póki pani nie poczuje się lepiej. - Hugo przesłał pani Bember jeszcze jeden krzepiący uśmiech i wyszedł, a spojrzenie, którym obdarzył na odchodnym Deborę, wróżyło jak najgorzej i jej, i jej psu.

- A ja kupię nową halkę, pani Bember - obiecała Debora. - Proszę usiąść i niech już się pani nie martwi.

- Dziękuję. Panienka jest bardzo dobra. Ciekawam tylko, skąd się wziął ten kundel. Nigdy tu takiego nie widziałam.

- Przykro mi to mówić, pani Bember, ale pies należy do mnie. Obawiam się, że nie jest zbyt dobrze ułożony. Pan Hugo powiedział, że powinnam trzymać go na smyczy, i miał rację.

- Panienka powinna się go pozbyć, póki nie narobi naprawdę dużej szkody. Nie chcę nic mówić, ale porządny pies, taki, co zna swoje obowiązki, bardzo pomógłby samotnej, starej kobiecie. Zwłaszcza w takich czasach. Tylko czym ja bym go karmiła?

Debora ugryzła się w język, zanim wyrwało jej się, że Autolikus jest porządnym psem, i na wszelki wypadek zapytała, dlaczego akurat w takich czasach.

- Och, panno Deboro, każdy tutaj powie! Człowiek nie jest już bezpieczny we własnym łóżku! Odkąd zamordowano jego lordowską mość, doprawdy nie wiadomo czego się spodziewać.

- Markiza Sywella? Myślałam, że za jego życia było gorzej. Czyż nie, pani Bember?

- Oj, było, było. Zwłaszcza tym nieszczęsnym istotom, które żyły na gruntach opactwa. Co innego ludzie z Abbot Quincey. Percevalowie zawsze dbali o swoich. Ale markiz Sywell był złym gospodarzem i jeszcze gorszym panem. Panienka nie uwierzyłaby w to, co o nim gadali. No, i wreszcie ktoś go zabił. Leżał w kałuży krwi, tak słyszałam... - Pani Bember wyraźnie się ożywiła.

- Czy wiadomo, kto popełnił tę zbrodnię?

- Niektórzy mówią, że Solomon Burneck. To nędzny człowiek, ale żeby aż tak... Nie, chyba nie. Teraz jest tu taki jeden, co wszędzie wścibia swój wielki, krzywy nos i wypytuje na prawo i lewo. Mówi, że nazywa się Jackson. I że jest kimś tam z Broad Street, cokolwiek to znaczy.

- Czy nie detektywem z Bow Street?

- O, właśnie. Ale Bow czy Broad, wszystko jedno. Po mojemu nie wolno mu tutaj łazić i niepokoić uczciwych ludzi.

- Może uda mu się odkryć, kto zabił jego lordowską mość. Byłoby chyba dobrze. Ludzie poczuliby się bezpieczniej.

- Bezpieczniej czy nie, panno Deboro, takich, co chcieliby gadać, dużo tutaj panienka nie znajdzie. Nawet gdyby sam regent chciał się dowiedzieć!

- Regent? A co on ma z tym wspólnego?

- Ten Jackson mówi, że sam książę kazał znaleźć mordercę. I co z tego? Tak jak wszyscy tutaj jestem lojalną poddaną króla Jerzego, niech go Bóg błogosławi, więc przychyliłabym nieba jego królewskiej mości, ale nie w ten sposób. Sywell był złym człowiekiem i zasłużył na swój los. Jeśli ten drań doprowadził jakiegoś nieszczęśnika aż do tego, że go zamordował, to ja na pewno go nie wydam. Nie pisnę ani słowa. - Przez chwilę milczała. - Nie to, żebym cokolwiek wiedziała. Tak tylko mówię. Ale wszyscy tutaj uważamy podobnie, panienko. Ten z Broad Street może pytać do końca świata. Tu nikt mu nic nie powie.

Debora zrezygnowała z prób przekonania pani Bember. Zresztą w duchu zgadzała się z mieszkańcami czterech okolicznych wsi. Markiz uczynił za życia dostatecznie dużo zła. Lepiej było zostawić tę sprawę nierozwiązaną, żeby nie ucierpiał jeszcze jeden człowiek.

Hugo wrócił po godzinie z bratankiem pani Bember i pomocnikiem z farmy.

- Zagoniliśmy większość kur i koguta. Nie odeszły daleko. Teraz czekają na farmie, aż Seth naprawi pani kurnik. Zapowiedziałem mu, że ma zrobić solidniejszy od starego, więc wszystko powinno być w porządku, pani Bember.

- Dziękuję serdecznie. To był szczęśliwy dzień dla Abbot Quincey, kiedy wreszcie pan wrócił po tylu latach. I panienka Debora też! Bardzo dziękuję za pomoc.

- Należała się. Czy panna Debora powiedziała, że ten zbójecki pies, który wyrządził szkody, jest nasz?

- Tak, proszę pana. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć...

- Ja wiem, ale powiem to później. I tam gdzie trzeba. A teraz niech Seth naprawi kurnik, a pani może odpocząć. Proszę. - Hugo wcisnął coś w dłoń pani Bember, ujął Deborę za ramię i wyszedł. Deborze nie pozostało nic innego, jak posłusznie towarzyszyć mu do furtki i dalej na drogę.

- A teraz, Deboro, porozmawiamy.

- Skoro pan nalega. Przede wszystkim muszę znaleźć Autolikusa. A może już go pan znalazł?

- Jest u siebie w stajni i bardzo się wstydzi.

- Czy coś mu się stało?

- Nie wcześniej, niż go znalazłem. Ale lanie nie sprawiło mu przyjemności.

- Lanie! Zbił pan mojego psa? Jak... jak pan śmiał! Hugo popatrzył na nią zdumiony.

- Ma pani szczęście, że nikt go nie postrzelił. Złapałem go, kiedy hasał po wielkim pastwisku i straszył owce. Deboro, pani chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, jakich szkód może narobić na wsi nieułożony pies. Jeśli Autolikus ma tutaj mieszkać, musi nauczyć się dyscypliny.

- A pan chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie ma pan najmniejszego prawa bić mojego psa! - odparła zapalczywie Debora.

- Niech pani nie będzie sentymentalna i głupia! - Hugo zaczerpnął tchu i to go nieco uspokoiło. - Autolikus ma wspaniały charakter i byłoby mi bardzo przykro, gdybyśmy musieli się go pozbyć. A nie da się tego uniknąć, jeśli pies nie nauczy się dyscypliny. Dlatego spuściłem mu dzisiaj lanie. I spuściłbym mu lanie jutro, gdyby znowu tak nabroił. Ale to nie będzie konieczne. Drugi raz nie narozrabia.

- Nie wolno panu zabijać ducha w moim psie! - wściekała się Debora.

- Słowo daję, nie widziałem jeszcze drugiej tak irytującej istoty. Jak to możliwe, że zna mnie pani tyle czasu i jeszcze nie wie, że nie zwykłem zabijać ducha w żadnym zwierzęciu. Natomiast zwierzęta muszą po prostu nauczyć się, że człowieka należy słuchać.

- Nauczyć, owszem, ale trzeba je uczyć dobrym słowem!

- Dobrym słowem na pewno, ale nie pobłażaniem. Autolikus musi wiedzieć, że kiedy mnie albo pani nie słucha, to ponosi karę.

Debora spojrzała na niego chłodno.

- Jeśli zobaczę, że podnosi pan pejcz na mojego psa, to pożałuje pan, Hugonie. Mówię całkiem poważnie.

- Pani jest niewyobrażalnie dziecinna, Deboro! Co więcej, grubo się pani myli, sądząc, że taka groźba mnie powstrzyma. Nie chcę, żeby zwierzę, które lubię, zostało skrzywdzone dlatego, że brak mu dyscypliny. Poza tym proszę pomyśleć, jak czuła się pani Bember, widząc, co Autolikus zrobił z jej kurnikiem. Czy nie uważa pani, że pies zasługuje na karę?

Debora straciła zapał do walki. Wreszcie powiedziała z ociąganiem:

- Wszystkie szkody pan naprawił. Muszę za to podziękować.

- No właśnie...

- Muszę więc chyba również panu wybaczyć. Ale proszę więcej tak Autolikusa nie karać, Hugonie. Bardzo proszę!

Hugo wolał już zakończyć ten temat.

- Co zrobimy z halką pani Bember? - spytał. - Czy mam zwrócić się do matki?

- Już powiedziałam, że kupię jej nową. Porozmawiam z bliźniaczkami, one będą wiedziały, gdzie to zrobić. Nie chcę mieszać do tego innych osób, Hugonie. Pańska matka na pewno wspomniałaby o tym ciotce Elizabeth. A chociaż ciotka jest bardzo życzliwą osobą, to... nie sądzę, żeby pochwalała to, co zaszło dziś rano.

- Jestem pewien, że by nie pochwaliła. Jeśli nie zamierza pani roztrwonić swojego spadku jeszcze przed zakończeniem roku, to lepiej nauczmy Autolikusa właściwie się zachowywać. Co pani na to?

Następny tydzień minął stosunkowo spokojnie. Debora spędzała czas z ciotką i kuzynkami, powoli przyzwyczajając się do miejsca, które było teraz jej domem. Dobra znajomość z bliźniaczkami została odnowiona, szybko też wrócił dawny nawyk obu panien Perceval, by chronić Deborę przed niezadowoleniem matki. Chętnie pomogły więc zamówić nową halkę dla pani Bember i przychyliły się do zdania Debory, że im mniej lady Elizabeth wie o haniebnych wyczynach Autolikusa, tym lepiej. Chociaż wciąż trochę bały się psa, gdy ten zaczynał szaleć, to wkrótce bardzo go polubiły. W zamian za to Autolikus zdawał się wiedzieć, że wprawdzie Edwina i Frederica są jego przyjaciółkami, ale najbardziej odpowiada im, gdy zachowuje się spokojnie. Gdy więc z nimi zostawał, zwykle imponował wzorowym ułożeniem.

Hugo, tak samo jak reszta członków rodziny, miał mnóstwo zajęć, trwały bowiem przygotowania do jarmarku. Mimo to znajdował czas, by odwiedzić kuzynki na plebanii i szkolić Autolikusa. Ponieważ tymczasem nie zdradził jeszcze swoich zamiarów nikomu oprócz ojca i Debory, bliźniaczki były trochę zdziwione jego regularnymi wizytami, ale przyjmowały je jak zwykle z pogodnymi minami i w dobrym nastroju. Pies również nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale zawsze chętnie poddawał się szkoleniu, gdy tylko Hugo chciał go czegoś nauczyć. Debora wiedziała, co kryje się za wizytami Hugona, ale była mu wdzięczna za zajmowanie się Autolikusem, próbowała się więc nie dąsać, gdy Hugo korzystał z jej rady i starał się pogłębić znajomość z kuzynkami.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Przygotowania do jarmarku odsunęły na dalszy plan wszystkie inne zajęcia. Zgodnie z tradycją rok po roku te same atrakcje przyciągały tłumy i nikt nie chciał żadnych zmian. Akrobaci, sztukmistrze, połykacze ognia, wróżbici i wróżki oraz wszelkiego rodzaju wędrowni artyści sobie tylko znanymi sposobami dowiadywali się o właściwej dacie, by pojawić się w okolicy. Na niektórych trzeba było mieć oko, większość w tym towarzystwie stanowili jednak ciężko pracujący i względnie uczciwi ludzie, którzy dodawali kolorytu świątecznym obchodom. Mieszkańcy okolicznych wsi jak zwykle przygotowali tańce w kostiumach i kilka występów muzycznych, prowadzili również kramy z napojami i towarami na sprzedaż. Odbyły się tradycyjne konkursy: przeciąganie liny z udziałem drużyn z wszystkich czterech wsi, zawody łucznicze i inne, wymagające mniejszego wydatku energii, na przykład określenie wagi świniaka, pieczenie ciasta, zgadywanie liczby fasolek w butelce...

W dniu jarmarku wiał lekki wiatr, nieco łagodzący słoneczny żar. Trzepotały proporczyki i flagi na kramach. Plac tętnił życiem. Wszystkie kramy rozstawiono wokół południowego trawnika, w cieniu cedru stały ławy i stoły, i pośrodku zostawiono miejsce dla występujących i dla uczestników konkursu przeciągania liny. W kącie trawnika doglądał swojej atrakcji farmer Buller, w wolnych chwilach kowal ze Steep Abbot. Na tablicy obok wypisano nierównymi literami: SPRAWDŹ SWOJĄ SIŁĘ. Ku uciesze widzów młodzi ludzie prężyli mięśnie i dzielnie próbowali potężnym uderzeniem młota posłać kulę armatnią wzdłuż szyny w taki sposób, by uderzyła w dzwonek na szczycie. Śmiałkowie, z ciałem perlącym się od potu, wkładali potem koszule i albo obracali się dumnie ku chichoczącym pannom, które mierzyły ich spojrzeniami pełnymi podziwu, albo chyłkiem, z potulną miną odchodzili. Żony i siostry rolników gromadziły się przy kramach, a ich mężczyźni skupiali się w gromadki na pobliskim polu, gdzie można było obejrzeć pokazy psów pasterskich albo kupić konia.

Na trawie, u podnóża schodków prowadzących do domu, zbudowano pod kolorową markizą niewielkie podwyższenie. Tu właśnie stanęła lady Perceval, by uroczyście ogłosić początek jarmarku, tu również miano później wręczać wszystkie nagrody. Tego lata zaszczyt ten przypadł Hugonowi - tak uczczono jego powrót do rodzinnego domu.

Mieszkańcy plebanii przybyli o stosownej porze i przyłączyli się do grona zaproszonych gości, którzy siedzieli na trawniku przed domem. Debora poznała prawie wszystkich - siostrę lady Perceval, panią Rushford, z rodziną, Vernonów ze Stoke Park i innych - ale dwie twarze były dla niej nowe. Gdy wspomniała o tym Hugonowi, ten niezwłocznie zaprowadził ją do nieznajomych.

- Lady Martindale, czy mogę przedstawić moją kuzynkę, pannę Deborę Staunton? - Potem zwrócił się do ciemnowłosego, poważnie wyglądającego mężczyzny towarzyszącego damie. - Deboro, to jest siostrzeniec lady Martindale, lord Dungarran. - Podczas gdy Hugo swobodnie gawędził z przyjaciółmi, Debora z zainteresowaniem przyglądała się człowiekowi, który zawładnął sercem Hester, choć tymczasem nie umiał skłonić jej do małżeństwa. Przystojny, pewny siebie, rozmawiający ze swadą i pięknie się uśmiechający, Dungarran wcale nie wyglądał na beznadziejnie zakochanego. A potem na trawniku pojawiła się Hester Perceval i Robert do niej podszedł. Nie było wyjątkowych gestów przy powitaniu ani niczego oczywistego, lecz mimo to zachowanie Dungarrana wobec Hester jednoznacznie zdradzało, że darzy tę pannę głęboką i szczerą miłością. Ale nie beznadziejną, uznała Debora po przyjrzeniu się Hester. Panna Perceval była zupełnie inną osobą niż blade, szukające samotności widmo sprzed tygodnia. Oczy jej lśniły, policzki miała uroczo zaróżowione i raz po raz wstydliwie zerkała na Dungarrana. Debora uśmiechnęła się pod nosem. Wyglądało na to, że głupia sytuacja zmierza ku rychłemu zadowalającemu rozwiązaniu. Jeśli nawet Hester Perceval jeszcze nie poddała się urokowi ukochanego, to wkrótce należało się tego spodziewać.

- Mam nadzieję, że Autolikus nie był zbyt rozczarowany, że musiał zostać w domu. - Debora podskoczyła z wrażenia, nie zauważyła bowiem, kiedy stanął obok niej Hugo.

- Ja... ja wcale go nie zostawiłam - wybąkała, a gdy Hugo zmarszczył czoło, dodała: - Był taki biedny, Hugonie. Nie mogłam go porzucić! Lowell znalazł tu pusty boks w stajni i pies jest tam bezpiecznie zamknięty. Chciałam go mieć dostatecznie blisko, żeby móc czasami do niego zajrzeć i trochę z nim porozmawiać. Zamknięcie jest mocne, słowo panu daję.

- Lepiej, żeby pani się nie myliła. Nie jestem pewien, czy Autolikus został już dostatecznie wyszkolony, by oprzeć się wszystkim pokusom, na które byłby tu dziś wystawiony. Jak pani sądzi, co zrobiłby, gdyby znalazł się wśród owiec zaganianych do zagrody na sąsiednim polu?

- By nie wspominać o świniach, kaczkach, kurach, kurczakach i królikach, które można znaleźć w kramach dookoła - wtrącił się Lowell, który do nich podszedł. - Nie martw się, Hugonie. Pies jest przywiązany jak trzeba. Osobiście tego dopilnowałem.

- Tak powinno być. I pod żadnym pozorem nie pozwólcie mu z tej stajni wyjść!

- Nie ma mowy, Hugonie! - z przekonaniem oświadczyła Debora. - Za kogo pan mnie bierze?

Późnym popołudniem większość uczestników jarmarku była w jak najlepszym nastroju. Słońce nieustannie prażyło, właściciele kramów mieli mnóstwo klientów, artyści i cyrkowcy liczyli zebrane pieniądze, w konkursie przeciągania liny jak zwykle zwyciężyła drużyna zajazdu „Pod Aniołem” z Abbot Quincey. Tłumy zgromadziły się na południowym trawniku, ściągnięte tam ostatnią atrakcją dnia, rozdaniem nagród. Gdy Hugo stanął na podwyższeniu, rozległy się radosne pohukiwania i oklaski. Debora odniosła wrażenie, że mieszkańcy czterech wsi szczerze się cieszą z powrotu młodego pana. Hugo wygłosił krótką, bardzo dobrze przyjętą mowę, po czym przystąpił do wypełniania swojego obowiązku. Nagród było wiele, toteż był dopiero w połowie listy, gdy Debora nagle poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękaw. Ujrzała obok siebie Fredericę.

- Deboro, powinnaś zajrzeć do Autolikusa. Właśnie przechodziłam koło stajni, biedak okropnie wyje. Nie chciałam do niego zaglądać, bo sama wiesz, jak on skacze, i nie jestem pewna, czy byłabym w stanie go utrzymać. Czy Lowell na pewno mocno go przywiązał?

Obie panny przecisnęły się przez tłum i ruszyły w stronę stajni. Wycia nie było już słychać, co zaniepokoiło Deborę do tego stopnia, że ostatnie jardy przebiegła. Nabrała podejrzenia, że stało się coś złego.

Gdy tylko weszła do stajni, sytuacja stała się jasna. Lowell przywiązał psa tak, by ten miał jak najwięcej swobody, ale Autolikus zaczął się szarpać, zaplątał się w linę i zacisnął ją sobie na szyi. Teraz bezsilnie leżał na boku... Debora wydała okrzyk trwogi, otworzyła drzwi boksu i podbiegła uwolnić psa. Nie zauważyła jednak, że Autolikus już od dłuższego czasu cierpliwie skubie zębami linę tuż przy paliku, do którego go uwiązano. Widząc Deborę, zawył z zachwytu, zerwał więzy i skoczywszy na swoją panią, radośnie polizał ją po twarzy. Debora dzielnie starała się go utrzymać, udało jej się nawet chwycić za przegryzioną linę, ale rozradowany Autolikus okazał się dla niej za silny.

- Frederico! Pomóż mi! Szybko, złap go! Zobaczywszy drugą przyjazną duszę przed drzwiami boksu.

Autolikus znowu przenikliwie zawył, potem szczeknął i popędził ku Frederice.

- Autolikus, nie! Nie wolno! Frederico, nie uciekaj! To najgorsze... - Było jednak za późno. Krzyki Debory pozostały bez echa. Frederica wypadła ze stajni i pognała w stronę domu. Autolikus, zachwycony perspektywą doskonałej zabawy, ostatecznie się wyrwał i z entuzjazmem popędził za Fredericą.

Przez długie godziny spędzone w samotności, przerywanej jedynie krótkimi odwiedzinami pani, pies zmagazynował w sobie wielkie pokłady energii i teraz był zdecydowany nacieszyć się wolnością i możliwością ruchu. Dogonił Fredericę przy krawędzi trawnika, ta pisnęła, zdążyła jednak wdrapać się na wózek do zwożenia siana. Pies stanął zawiedziony pod wózkiem, dzięki czemu Debora omal nie pochwyciła uciekiniera. Omal...

Hugo wręczał właśnie ostatnią nagrodę, prosiaka, farmerowi Gantry'emu z Abbot Giles, gdy kątem oka dostrzegł Frederice na wózku, wpatrującą się w Autolikusa. Urwał przemowę.

- Znowu ten przeklęty Autolikus! - zagrzmiał. Na dźwięk swego imienia pies obrócił się i dojrzał swojego idola. Nie zważając na groźny ton Hugona, wydał z siebie dudniące szczeknięcie i pognał przez trawnik w jego stronę, roztrącając po drodze wszystkich obecnych. Wskoczył na podwyższenie i wpadł na farmera Gantry'ego z takim impetem, że krzepki hodowca zachwiał się, a choć próbował chwycić za słupek podtrzymujący markizę, runął jak długi. W dodatku słupek trzasnął i przewrócił się na farmera, a zaraz potem runęła cała konstrukcja. Hugo, farmer Gantry i prosiak stali się nagle falującą masą pod pasiastą markizą.

Wydarzenia te nie zachodziły bynajmniej w ciszy. Hugo klął i ciskał najstraszliwsze groźby na Autolikusa, Deborę i wszystkich innych, którzy mogli ponosić choćby cień winy.

Farmer Gantry sapał i dyszał, usiłując uwolnić się z pułapki, a prosiak z dzikim popiskiwaniem wysunął się spod tkaniny i zaczął uciekać między nogami ludzi. Nic złego sienie stało. Pomocne ramiona szybko podniosły zniszczoną markizę, a reszta zaczęła ścigać prosiaka. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, tłumem wstrząsnęła salwa śmiechu i posypały się soczyste docinki, nawet z ust gości zajmujących miejsca na trawniku przed domem. Henrietcie odebrało mowę, tak bardzo się śmiała, lady Martindale siedziała z chustką przy ustach, a gdy rodzice Hugona przekonali się, że wszyscy są cali i zdrowi, również oni przyłączyli się do ogólnej radości. Tego było dla Hugona za wiele. Otrząsnął się jak pies po wyjściu z wody, poprawił fular i przeczesał dłonią włosy. Powiedział jeszcze dwa zdania do farmera i ruszył na poszukiwanie winowajców.

Debora przyglądała się tej scenie z trwogą i niedowierzaniem. Fatom znowu ją dopadło. Tym razem jednak nie było sensu liczyć na ułaskawienie i przebaczenie. I na nią, i na psa musiała spaść klątwa. Autolikus, spłoszony zamieszaniem, które spowodował, uciekł z podkulonym ogonem, jak mógł najszybciej, tym razem ku własnej stajni na plebanii. Debora zaś, gdy tylko zobaczyła, że Hugonowi nic się nie stało, wycofała się w dalsze rejony trawnika i żwawo podążyła za swoim psem...

Minęło trochę czasu, zanim Hugo znalazł winowajców. Najpierw zajrzał do stajni w Perceval Hall, okazało się jednak, że są puste. Potem zaczepił Lowella, który jednak nie tylko nie udzielił mu pomocy, lecz również nie umiał powściągnąć radości, jaką wzbudziła w nim scena upokarzająca Hugona. Zresztą Hugo i tak musiał poddać się niełatwej próbie cierpliwości, wcześniej i później odpowiadał bowiem na dziesiątki uwag sąsiadów, dzierżawców i przyjaciół, którzy co do jednego wspaniałe się ubawili. Zwłaszcza występ prosiaka ubarwił widowisko. „Niech się schowają wszystkie inne atrakcje razem wzięte!” - powtarzano. Hugo zapewniał rozradowanych ludzi, że nic mu się nie stało, śmiał się tak jak oni, podzielał pogląd, że trzeba coś zrobić z tym psem, a przez cały czas niezmordowanie prowadził poszukiwania. Wreszcie doszedł do wniosku, że Debora zabrała psa do domu. Opuszczając granice posiadłości, natknął się na Fredericę.

- Och, Hugo! Jak się cieszę z naszego spotkania! Czy już otrząsnął się pan po nieszczęściu?

- Naturalnie. Ucierpiała tylko moja duma - odrzekł kwaśno. - A pani nic się nie stało?

- Nie, skądże. Przecież wiem, że Autolikus wcale nie chciał mi zrobić krzywdy. Po prostu wpadłam w panikę. Nie ukarze go pan, prawda? To nie była jego wina.

- Wina leży moim zdaniem po stronie Debory... jak zwykłe - odrzekł ponuro Hugo.

- Och, nie! Debora też nie jest niczemu winna. Równie dobrze można powiedzieć, że to ja zawiniłam. A pan wydaje się taki zagniewany, Hugonie. Proszę, niech pan się na nich nie gniewa!

- Frederico, jest pani przemiłą panną i ma bardzo miękkie serce. Wcale się nie dziwię, że broni pani Debory i jej przeklętego psa. Ale to na nic! Niech mi pani zaraz powie, gdzie ich znajdę.

- Nie powiem, jeśli chce pan niemiło się wobec nich zachować! - odparła Frederica zupełnie niezwykłym dla niej, Wyzywającym tonem.

- Frederico! - Hugo przeżył poważne zaskoczenie. Surowe spojrzenie wystarczyło jednak, by dziewczyna się poddała.

- Sssą chyba na plebanii - wyjąkała. - Kilka minut temu widziałam Autolikusa, jak biegł w tamtą stronę. Tona - prawdę był nieszczęśliwy wypadek. Usłyszałam, że Autolikus wyje, i poszłam po Deborę...

- Dziękuję. Przypuszczam, że szuka pani matka. Jarmark, dzięki Bogu, dobiegł końca, więc potrzeba rąk do pomocy, a tymczasem Hester i Dungarran gdzieś się zapodziali i ze mnie w tej chwili też nie ma pożytku, bo muszę najpierw zrobić porządek z Deborą Staunton i jej psem. Niech pani będzie grzeczna i wraca do domu. Dołączę do was później. Nie, ani słowa więcej! Nie chcę tego słuchać! Niech pani wraca do domu!

Niepocieszona Frederica odwróciła się i ruszyła przez trawnik w stronę dworu. Hugo patrzył za nią przez chwilę, a potem poszedł na plebanię.

Deborę zastał w stajni. Siedziała skulona w kącie, trzymając na kolanach łeb Autolikusa. Gdy Hugo wszedł, nie podniosła głowy, ale mocniej objęła psa, jakby chciała go osłonić.

- Niech pani puści psa! - powiedział beznamiętnie Hugo. Nie patrząc na niego, pokręciła głową. - Powiedziałem, Deboro, żeby puściła pani psa.

- Nie puszczę! Wiem, co pan chce zrobić, i nie pozwolę na to!

- Nie jestem w nastroju do przekomarzania się. - Hugo zdjął surdut. - Autolikus, wstać!

Pies zerknął przepraszająco na Deborę i posłusznie wstał. Popatrzywszy ciepło na Hugona, zamachał ogonem. Ponieważ sztuczka ta nie odniosła skutku, zwiesił ogon i spuścił łeb. W tej chwili wyglądał jak wcielenie skruchy.

Hugo wziął ze ściany pejcz i chwycił psa za skórę na karku. Uniósł pejcz i plasnął Autolikusa po pośladkach. Uderzenie było stosunkowo delikatne, wymierzone tak, by ukarać, lecz nie skrzywdzić, ale Autolikus przeszywająco zaskowyczał i chciał się oswobodzić. Na próżno. Hugo ponownie uniósł pejcz.

- Niech pan przestanie! Dość tego! - Debora zerwała się na równe nogi, wyszarpnęła mu pejcz z dłoni i schowała za plecami. - Powiedziałam panu, że nie pozwolę bić Autolikusa!

Do tej pory, mimo wszystkich prowokacji, Hugo mężnie trzymał nerwy na wodzy, jednak nie był w stanie znieść sprzeciwu Debory. Miarka się przebrała.

- Niech pani odda mi pejcz; Deboro. Na Boga, jeśli będę musiał odebrać go siłą, to nie pies poniesie karę.

- Niech się pan lepiej do mnie nie zbliża! Hugo zignorował to ostrzeżenie i postąpił krok ku De - borze.

Zamachnęła się na niego. Koniuszek pejcza zawadził o policzek Hugona. Ten wydał wściekły okrzyk i jednym susem pokonał resztę dzielącej ich odległości. Wyrwał Deborze oręż z ręki, nie dbając bynajmniej o delikatność. Uścisk, w jakim zamknął jej dłoń, był bolesny, więc Debora krzyknęła. To rozwścieczyło Hugona jeszcze bardziej. Cisnął pejcz na ziemię, chwycił Deborę za ramiona i mocno nią potrząsnął. Potem uniósł ją w górę i brutalnie pocałował, nie zwracając uwagi na jej zduszone okrzyki i wymachiwanie nogami. Ciepło ciała Debory, przenikające przez cienki materiał, podnieciło Hugona jeszcze bardziej. Chociaż pocałunek stracił nieco na dzikości, to stał się jeszcze bardziej gorący. Sprzeciwy Debory stopniowo słabły. Dwie postaci splotły się w namiętnym uścisku.

Do tej chwili Autolikus nie potrafił określić, komu jest winien lojalność. Nagle jednak podjął decyzję i z gardłowym charkotem skoczył na Hugona. Debora odzyskała swobodę ruchów, Hugo bowiem musiał się bronić, gdy Autolikus chwycił go zębami za rękaw koszuli...

Odzyskawszy równowagę, Debora skoczyła do psa, krzycząc z przestrachem:

- Nie, Autolikus, nie! Leżeć! Leżeć! Autolikus niechętnie puścił Hugona i wciąż zjeżony zaczął warować, w razie potrzeby gotów do następnego skoku.

W stajni słychać było tylko dyszenie psa i przyśpieszone oddechy dwojga ludzi. Hugo włożył podniesiony z ziemi surdut. Potem poszedł do drzwi, ocierając policzek chustką, a Debora zaczęła uspokajać Autolikusa. Nie było co łatwe, pies wciąż bowiem wyczuwał napiętą atmosferę.

- Zasłużyła pani na to! - powiedział chrapliwie Hugo, wyglądając przez otwarte drzwi na zewnątrz.

Debora przełknęła ślinę, ale nie odezwała się ani słowem.

- Ale nie powinienem był tak postąpić - ciągnął. - Sam nie wiem, co mnie naszło.

- Był pan zły - odparła żałośnie Debora, - Powiedział pan, że chce mnie ukarać. I tak się stało. - Pokręciła głową i przytknęła palce do warg. - To dziwne. Zawsze myślałam, że pocałunek jest wyrazem miłości, a nie... nie pragnienia, by kogoś skrzywdzić. - Hugo zerknął na nią i szybko odwrócił głowę. Znowu zapadło milczenie. Debora poprawiała odzienie, a jednocześnie starała się opanować szarpiące nią sprzeczne uczucia. Wreszcie powiedziała: - I co pan teraz zrobi z Autolikusem?

Hugo stał odwrócony do niej plecami. .

- Och, nie musi się pani martwić. Nie zamierzam go już bić. Nigdy nie uderzyłem zwierzęcia, będąc w takim gniewie jak teraz.

Debora podeszła parę kroków.

- Hugonie... - Uniosła ręce, ale wobec całkowitego braku reakcji opuściła je ponownie. - Czy... czy zamierza pan przekonać ciotkę Elizabeth, że powinna się pozbyć Autolikusa? Nie mogę pana powstrzymać. A ciotka prawdopodobnie pójdzie za pańską radą. Ale... ale, Hugo nie... Wiem, że nie mam prawa o cokolwiek prosić, jednak wolałabym, żeby pan tego nie robił. - Odczekała chwilę, ale nadal nie było reakcji, więc podeszła do psa i przykucnęła obok niego.

Hugo wreszcie się odwrócił. Ogarnął posępnym spojrzeniem pannę z psem.

- Nie wiem. Znalezienie dla niego innego domu nie będzie łatwe. Nie chciałbym jego krzywdy. To jest w zasadzie dobry pies.

- Krzywdy! - Debora raptownie wstała. - On nie jest agresywny, Hugonie! On wcale nie chciał zrobić nic złego, kiedy na pana skoczył...

- Chciał, chciał! Ale nie mam o to do niego pretensji. Bronił pani, tak to wyglądało z jego punktu widzenia. Z przykrością muszę też dodać, że potrzebowała pani obrony. - Znowu wyjrzał na dwór.

Debora zatrzymała wzrok na plecach Hugona. To był dumny człowiek. A teraz spalał go wstyd. Nabrała tchu.

- Mogę zapomnieć o tym, że pocałował mnie pan w taki sposób. Został pan sprowokowany. Nie powinnam była uderzyć pana pejczem. To było z mojej strony zupełnie niewłaściwe. Oboje postąpiliśmy źle. Wiem, że to nie łatwe, ale czy nie moglibyśmy... Czy nie moglibyśmy wymazać ostatniej półgodziny z pamięci? Naturalnie poza kwestią przyszłości Autolikusa.

Hugo odwrócił się ku niej po długim milczeniu.

- Spróbuję. - Wciąż miał bardzo posępną minę, ale przynajmniej starał się mówić normalnym tonem. - Zresztą niewiele poza tym można zrobić. Przez kilka najbliższych dni mnie nie będzie. Muszę przywieźć babkę do domu.

Debora podchwyciła wątek.

- Starszą panią Perceval? Nawet zastanawiałam się, dlaczego nie przybyła na jarmark.

- Powiedziała, że jest za stara, żeby takie urwanie głowy sprawiało jej przyjemność. Przez całą wiosnę, podczas gdy siedzieliśmy w Londynie, była z wizytą u dawnych znajomych w hrabstwie Derby, którzy prosili, żeby poczekała z wyjazdem aż do jarmarku.

- Zawsze jej się bałam. I bliźniaczki też.

- Babka umie budzić respekt. - Hugo wciąż był bardzo spięty. - Deboro, muszę mieć czas, żeby pomyśleć. W najbliższych dniach postanowię, co zrobić z psem.

Debora bez słowa skinęła głową. Tak naprawdę chciała wiedzieć, co Hugo zrobi z nią, o to jednak nie ważyła się spytać. Obawiała się, że tym razem wypadnie z łask nieodwracalnie. Nie wykluczała nawet tego, że Hugo nigdy nie wybaczy jej sprowokowania go do haniebnego zachowania. Bo przecież takie zachowanie było bardzo dalekie od niebotycznie wysokich wymagań, jakie Hugo sobie stawiał.

Jak Hugo wyjaśnił skaleczenie na policzku i rozdarcie rękawa, Debora nigdy się nie dowiedziała. Gdy następnego ranka wstała z łóżka, Hugo już był w drodze do hrabstwa Derby. Zapowiedział, że spędzi kilka dni u Broughtonów, a ponieważ starsza pani Perceval lubiła podróżować wygodnie i powoli, nie należało się spodziewać jego powrotu przed końcem tygodnia.

Podczas nieobecności Hugona Debora celowo znajdowała sobie jak najwięcej zajęć. Nie chciała mieć za dużo czasu na myślenie. W końcu zdołała się opanować po incydencie w stajni, skupiła bowiem uwagę na losie Autolikusa. Wydawało jej się to najlepszym wyjściem, ale stopniowo coraz trudniej było jej odsuwać od siebie prawdę. Ten szalony pocałunek wywarł na nią mszczący wpływ, zburzył latami budowane mury obronne. Przecież kochała Hugona prawie tak długo, jak długo go znała, ale on zawsze był dla niej tylko przyjacielem. Zdawała sobie sprawę z beznadziejności swoich rojeń, nigdy więc nie odważyła się pomyśleć o Hugonie w inny sposób. Gdy stracił do niej cierpliwość w Londynie, potraktował ją jak starszy brat niegrzeczne dziecko. I zawsze tak się do niej odnosił... Aż do teraz.

Tam, w stajni, Hugo pierwszy raz dostrzegł w niej kobietę. Chciał ją ukarać i to mu się w pełni udało. Ten pocałunek był upokarzający. Musiała też szczerze przyznać, że obudził w niej ukryte pragnienia. Pocałował ją w złości, ale jednak był to pocałunek, w dodatku gorący. Debora powtarzała sobie bez końca, że ten incydent nic dla Hugona nie znaczył, więc i jej nie wolno przywiązywać do niego wagi. Za dnia pilnowała, by przez cały czas mieć zajęcie, nocami jednak leżała bezsennie i wtedy z całą mocą dawały o sobie znać uczucia, które rozbudził ten pocałunek. Przypominała sobie, jak jej strach ustąpił miejsca namiętności, wcale nie mniejszej niż Hugona. Jego dotyk ją podniecił... Zaangażowała całą siłę woli w to, by zapomnieć o swojej reakcji. Musiała zapomnieć. Jeśli nie chciała spędzić reszty życia na jałowym rozpamiętywaniu jednego epizodu, należało zamknąć dżina z powrotem w butelce. Deborze Staunton nie wolno traktować Hugona Percevala inaczej jak zwykłego przyjaciela... jeśli to było jeszcze możliwe.

Zajęć miała na szczęście dużo. Ku powszechnej radości wieczorem w dniu jarmarku Hester i lord Dungarran ogłosili zaręczyny. Niezwłocznie rozpoczęto planowanie uroczystości weselnych, które zamierzano połączyć z trzydziestymi urodzinami Hugona. Lady Perceval, która wiedziała o talentach Debory, poprosiła ją o przygotowanie małego koncertu dla gości. Edwina i Frederica miały zaśpiewać kilka duetów i zagrać na harfie. Henrietta z Lowellem zobowiązali się przedstawić scenę dramatyczną, a Debora miała jak zwykle coś zagrać i zaśpiewać jedną lub dwie pieśni solo. Przygotowania do tego występu, a zwłaszcza ćwiczenie bliźniaczek, pochłaniały wiele jej energii i czasu. Namówienie zaś Henrietty i Lowella, by poważnie podeszli do swojego zadania, stanowiło jeszcze większe wyzwanie.

Debora odnowiła również stare znajomości w okolicy. Wielu z tych ludzi trudno było zaliczyć nie tylko do ziemiaństwa, lecz również do wiejskiej biedoty. Jako dziecko miała wyjątkowy dar nawiązywania przyjaźni z samotnikami odrzuconymi przez społeczeństwo bądź odrzucającymi społeczeństwo z własnej woli. Mieszkali oni w zagubionych chatach lub prymitywnych szałasach głęboko w lesie i żyli z tego, co ofiarowała im ziemia. Często odnosili się do innych bardzo nieufnie, toteż zyskanie ich zaufania wymagało cierpliwości i wyrozumiałości. Debora umiała się wczuć w ich sytuację, więc w przeszłości nieraz dopuszczano ją do różnych sekretów.

Trapiona smutkiem odwiedzała zatem starych znajomych i zapewniała ich o swojej - życzliwości. Ponieważ niektóre ścieżki były dosyć dzikie, zawsze brała z sobą Autolikusa, uważała jednak, by nie spuszczać psa z oka. Przy najmniejszej oznace zaniepokojenia bądź nadmiernej wesołości przywoływała go i brała na smycz. Autolikus wydawał się całkiem chętnie godzić na te przejawy dyscypliny. Wyglądało na to, że godziny szkolenia wraz z karą, którą wymierzył mu Hugo, jednak przyniosły skutek. Mimo to Debora z ciężkim sercem myślała o rychłej decyzji Hugona. Wprawdzie Autolikus należał do niej, ale to ciotka Elizabeth miała ostatnie słowo w sprawie dalszego pobytu psa na plebanii, a nie ulegało wątpliwości, że zdanie Hugona będzie dla niej decydujące. Debora nie mogła się pogodzić ze stratą Autolikusa. Nie miała powiernika, dlatego proste i wzruszające oddanie psa było prawdziwym lekiem na jej zbolałą duszę.

Zaręczyny Hester i plany wrześniowego ślubu były głównymi tematami rozmowy młodych dam na plebanii. Wszystkie cztery miały wystąpić jako druhny, więc w czasie wolnym od ćwiczeń do występu podczas przyjęcia urządzanego przez lady Perceval mnóstwo czasu poświęcały na rozmowy o muślinach, jedwabiach, koronkach, wstążkach i kwiatach. W przerwach zaś wymieniały się poglądami.

- Cieszę się szczęściem Hester - powiedziała Edwina, gdy któregoś dnia wracały z Debora na plebanię. - Już myślałyśmy, że ona nigdy nie wyjdzie za mąż.

- Nie wszystkie kobiety chcą wyjść za mąż, Edwino - zauważyła Debora z kwaśnym uśmiechem. - Hester zawsze wydawała mi się zadowolona z tego, że ma swój strych i książki. Słyszałam, że poznali się z lordem Dungarranem, pracując nad jakimiś dokumentami państwowej wagi.

- Tak! Podobno nawet ocalili życie księciu Wellingtonowi. Czy to nie romantyczne? Bo mnie się takie wydaje. Lord Dungarran jest przecież dość stary.

- Stary!? Jest w tym samym wieku, co Hugo.

- Właśnie to miałam na myśli. Poza tym lord Dungarran jest zwykle dosyć poważny. Nie nazwałabym go romantycznym.

- Nie przesadzaj, Edwino. Czy widziałaś, jak on patrzy na Hester? Chciałabym kiedyś znaczyć dla kogoś tyle, ile Hester znaczy dla niego. Zresztą on wcale nie jest poważny przez cały czas. Wczoraj śmiali się z Hester z jego listów miłosnych, widocznie mają jakiś tajny sposób ich pisania. A potem Hester dokuczała mu, że zmusił ją szantażem do spotkania. Ciekawa jestem, jak to zrobił. Nie, nie, on na pewno jest romantyczny, w to ani trochę nie wątpię.

- Może masz rację. Ale ja chyba po prostu... wolę młodszych mężczyzn. Nawet jeśli nie są tacy mądrzy, jak Hugo albo lord Dungarran.

- Co miałaś na myśli, kiedy powiedziałaś o Hugonie, że jest stary?

- No, jest taki i już. Ma prawie trzydzieści lat i zawsze wydaje się wiedzieć, co wszyscy mają robić.

- To prawda - przyznała Debora - ale nie musisz przecież robić dokładnie tak, jak on sobie życzy.

- Właśnie, że muszę. Nawet nie śniłoby mi się z nim dyskutować. Mam szczerą nadzieję...

- Jaką? O co chodzi? Edwina wydawała się czymś poruszona. Chusteczka do nosa, którą trzymała w dłoni, była zgnieciona w kulkę.

- To głupie, że w ogóle o tym myślę, ale... ale mam nadzieję, że Hugo nie poprosi mnie o rękę. Nie miałabym odwagi mu odmówić.

- Co każe ci przypuszczać, że mógłby się oświadczyć?

- Och, nic takiego nie powiedział. Któregoś wieczoru rozmawiałyśmy o nim z Fredericą. Wszyscy wiedzą, że Hugo przyrzekł ożenić się, kiedy skończy trzydzieści lat, a wygląda na to, że jeszcze nikogo sobie nie znalazł. Myślałyśmy, że może oświadczy się tobie, ale przecież wy zawsze się kłócicie, a Hugo nie znosi kłótni i scen.

- Rzeczywiście. Nie wyobrażam sobie mniej prawdopodobnego pomysłu.

- Szczerze mówiąc, ja też nie - przyznała Edwina, całkiem nieświadoma bólu, jaki sprawia rozmówczyni tymi słowami. - Jest bardzo możliwe, że mama byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby któraś z nas poślubiła Hugona. O Robinę mama już nie musi się martwić, ale zostałyśmy jeszcze my trzy. Trzeba pomyśleć o posagach, a u nas się przecież nie przelewa. Gdyby stryj James wystąpił z takim pomysłem, a Hugo zaakceptował go, to papa z pewnością chętnie wyraziłby zgodę.

Debora odsunęła na bok myśli o własnych uczuciach. Skoro Hugonowi nawet nie przemknęłoby przez głowę, żeby jej się oświadczyć, były one nieistotne. Tak czy owak, musiała się uporać z prawdziwym dylematem. Wiedza o zamiarach Hugona wobec bliźniaczek wiązała jej ręce. Nie mogłaby przecież namawiać Edwiny do sprzecznego z jej naturą buntu przeciwko autorytetowi, gdyby to właśnie ją wybrał Hugo. Zwłaszcza że nie było przekonującego powodu, dla którego jedna z bliźniaczek miałaby odrzucić taką korzystną ofertę. Debora bardzo więc starała się zachować obiektywizm.

- Hugo byłby bardzo troskliwym mężem - powiedziała powoli.

- O, tak. On jest bardzo życzliwy i opiekuńczy. Nie myśl, że go nie lubię - odparła natychmiast Edwina. - Sądzę jednak, że byłabym szczęśliwsza z kimś, kto ma do mnie więcej cierpliwości. Kto daje mi czas na podjęcie własnej decyzji, a nie mówi mi, co jego zdaniem powinnam zrobić. Wiem, że nie jestem zbyt rozgarnięta, ale głupia też nie jestem.

- Czy naprawdę uważasz, że Hugo traktuje cię jak głupią?

- Niezupełnie. Nie słucha jednak tego, co mam do powiedzenia.

Debora westchnęła. Tego właśnie się obawiała. Niewiele jednak mogła na to poradzić. Jeśli nie liczyć bliźniaczek, miała bardzo niewielki wpływ na kogokolwiek. Zastanawiała się, czy nie porozmawiać o tym z Hester, gdy Edwina odezwała się ponownie.

- Wolałabym poślubić kogoś bardziej zbliżonego do mnie wiekiem... no, i w ogóle bardziej do mnie podobnego. Kogoś takiego jak, na przykład, Richard Vernon. On jest bardzo miły.

- Richard Vernon? Ze Stoke Park?

- Tak, On... on też mówi, że mnie lubi. Debora bacznie przyjrzała się Edwinie. Znała Richarda Vernona. Istotnie był bardzo sympatycznym młodzieńcem. Wręcz uroczym, mimo że miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Ale jak można woleć kogoś tak... niepozornego od Hugona? Gdy jednak poważnie się nad tym zastanowiła, doszła do przekonania, że młody Vernon byłby znakomitym kandydatem na męża dla kuzynki Edwiny. Wydawał się troskliwy i szczodry, i z pewnością miał dość zalet. Pochodził przecież z bardzo szacownej rodziny, a kiedyś miał odziedziczyć skromną, lecz wystarczająco dużą posiadłość niedaleko Abbot Quincey. Edwina mogłaby nadal mieszkać w pobliżu rodziny i wszystkich swoich przyjaciółek. Ponadto wykazywała wspólne z Richardem zainteresowania. Była świetną amazonką, a młody Vernon wprost szalał na punkcie koni. Maniery Richarda były nieskazitelne, a choć poczucie humoru miewał odrobinę dziecinne, to nigdy nie raziło ono prostactwem.

Debora podjęła decyzję. Edwinę należało namówić, żeby dopuściła do swego sekretu matkę. Ciotka Elizabeth była surowa, ale gdyby wiedziała, że serce Edwiny skłania się ku komu innemu, a w dodatku jest to przyjaciel rodziny, dopilnowałaby, żeby Hugo nie oświadczył się Edwinie. Hugo musiałby wtedy wybrać Fredericę albo poszukać oblubienicy poza rodziną. I zanim Debora zdążyła odpędzić próżną myśl, przyszło jej do głowy, jak byłoby dobrze, gdyby Hugo zechciał jednak zastanowić się nad nią. Ale Edwina miała rację. Cokolwiek znaczył pocałunek w stajni, Hugo nigdy nie pomyślałby o Deborze Staunton jak o kandydatce na żonę. Należało jak najszybciej skończyć z takimi marzeniami, żeby odzyskać spokój ducha. Gdyby tylko mogła zapomnieć o tym nieszczęsnym epizodzie w stajni...

Debora tego nie wiedziała, ale epizod w stajni wywarł równie niszczący wpływ na Hugona. Jego podróż do hrabstwa Derby wcale nie była spokojna.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Hugo Perceval był człowiekiem chlubiącym się przykładnym postępowaniem. Chociaż z reguły w większości kwestii stawiał na swoim, bardzo dbał o maniery i naprawdę starał się nie ranić uczuć bliźnich. Odkąd osiągnął dorosły wiek, właściwie nie zdarzało mu się zrobić niczego pod wpływem nagłego kaprysu bądź nie zastanowić nad konsekwencjami własnego czynu. W londyńskim towarzystwie cieszył się szacunkiem i dużą popularnością. Uważano go za zajmującego kompana, którego gust i maniery są zawsze bez zarzutu, Hugo nie mógł zapomnieć o tym, jak się zachował, i na próżno tłumaczył sobie, że został bardzo wyraźnie sprowokowany. Debora Staunton, ta nieokrzesana dziewczyna, nigdy nie zwracała uwagi na to, co dla niego było najważniejsze. W pewnym sensie przypominała swojego przeklętego psa - była nieprzewidywalna i pozbawiona wszelkiego umiaru, rozsądku i ogłady. Wystawiła go na pośmiewisko wszystkich ludzi w okolicy, zakwestionowała jego święte prawo do ukarania zwierzęcia, a do tego jeszcze... nieprawdopodobne, podniosła na niego, Hugona, rękę z pejczem.

Wszystko to stanowiło niezaprzeczalną prawdę. Jednak znaczenia wielkiego nie miało. Bo Hugo i tak był sobą zawstydzony. Owszem, w swoim czasie całował niejedną kobietę, ale żadnej z taką furią, z taką niekontrolowaną namiętnością. Wolał nawet nie zastanawiać się, do czego by doszło, gdyby atak psa nie przywrócił mu trzeźwości umysłu. Zupełnie stracił panowanie nad sobą. I nie chodziło tylko o targający nim gniew. Mogło się skończyć dużo gorzej niż tylko na pocałunku z Deborą Staunton. Co, u diabła, go naszło? Dlaczego ta panna budziła w nim najgorsze instynkty? Przecież w obecności wszystkich innych ludzi znakomicie potrafił zachować się jak należy i dobitnie wyrazić swoje życzenie, nawet nie podnosząc głosu. A przy tej wiedźmie nie!

Zaklął głośno, oczami wyobraźni ujrzał bowiem nagle czarne włosy opadające na bladą twarz z ciemnoniebieskimi, prawie czarnymi oczami, ciskającymi błyskawice. .. Uderzenie sprawiło mu ból, odruchowo skoczył naprzód, by odebrać Deborze pejcz. Szarpanie jej za ramiona było zupełnie do niego niepodobne, mógł to jednak zrozumieć, zważywszy na swoje wzburzenie. Ale to, co zaszło potem...

Dlaczego? Dlaczego, u diabła, ją pocałował? Prześladował go krzyk, który wydała, gdy wyrywał jej pejcz. Dlaczego jeszcze podsycił jego wściekłość? A ona się przed nim broniła... Takie właśnie myśli dręczyły go nocami, gdy jechał po babkę, a potem odwoził ją do Abbot Quincey. W samotnej drodze do hrabstwa Derby było jeszcze nie najgorzej, choć długie okresy bezsenności stanowiły dlań udrękę. Podczas powrotu starsza pani, jak zwykłe bystra, natychmiast dostrzegła, że z jej ulubionym wnukiem dzieje się coś złego, więc nie zważając na obecność w powozie Gossage, leciwej służącej, zaczęła dociekać przyczyny strapienia.

- Co się stało, Hugonie? Czyżby życie na wsi już zaczęło cię nużyć?

- Ani trochę.

- Może przejąłeś się zbrodnią w opactwie? Broughtonowie twierdzą, że ten Burneck zamordował swojego własnego ojca! Straszna historia, chociaż naturalnie żal po Sywellu niewielki. Czyżby tobie i ojcu sprawiali kłopoty mieszkańcy Steepwood? Wydawało mi się, że posiadłości Percevalów to nie dotyczy, hę?

Hugo uśmiechnął się wbrew sobie. Babka zawsze najpierw myślała o posiadłości. Kiedy jego dziadek, sir Hugo senior, odziedziczył tytuł, majątkowi Percevalów groziła upadłość. Ale dziadek i jego żona ciężką pracą przywrócili rodzinnej własności cząstkę świetności. Ziemia znów zaczęła rodzić, a farmy dzierżawców przynosić zysk. Naturalnie powrót do dawnego bogactwa był niemożliwy, ale zamożność rodzina zawdzięczała właśnie wysiłkom cieszącej się powszechnym respektem starszej pani i jej nieżyjącego męża. Hugo ujął babkę za rękę.

- Nie bój się. Majątek rodziny jest w dobrym stanie. Owszem, były rozmaite problemy z ludźmi ze Steepwood, temu nie zaprzeczę. Sywell zostawił po sobie niewyobrażalny bałagan. Ojciec ze skóry wychodził, żeby uspokoić najbardziej krewkich dzierżawców i pomóc, gdzie tylko mógł. Natomiast na ziemiach Percevalów wszystko jest w porządku.

- To znaczy, że masz kłopoty z kobietą - zawyrokowała starsza pani, wracając do pierwotnego tematu. - Zostawiłeś niezałatwione sprawy w Londynie? Kochanka ma trudny charakter?

- Słowo daję, babciu, czasem jesteś trochę zbyt śmiała w tym, co mówisz. Chyba zgorszyłaś Gossage.

- Nigdy nie udawałam skromnisi, chłopcze. Nie miałam na to czasu. Byłabym tobą szczerze rozczarowana, gdybym przed chwilą trafiła. Percevalowie umieli załatwiać takie sprawy szczodrze i z klasą. Zawsze, naturalnie jeśli nie liczyć Sanforda, twojego lichej pamięci pradziadka. On zhańbił dobre imię Percevalów i w dodatku doprowadził nas wszystkich do ruiny.

- Nie ma w Londynie nikogo, kto uważałby mnie za niewdzięcznika albo niegodziwca. Czy to wystarczy?

Zakończył tę rozmowę przyjazd do miejsca nocnego spoczynku. Ponieważ starsza pani Perceval niezwłocznie udała się do swojego wygodnego i obszernego apartamentu, gdzie Gossage roztoczyła nad nią troskliwą opiekę i pomogła jej się położyć, ciąg dalszy nastąpił dopiero nazajutrz rano.

- Wiesz, Hugo - odezwała się babka, gdy wyruszyli z zajazdu - poleciłam dziś Gossage jechać na koźle, więc możesz mówić całkiem swobodnie. Naturalnie musiałam wysłuchać mnóstwa narzekań, ale trochę świeżego powietrza na pewno jej nie zaszkodzi. Piękna dzisiaj pogoda.

Hugo spojrzał na babkę z czułym rozbawieniem. Gossage służyła u lady Perceval ponad czterdzieści lat i była jej bardzo oddana, ale ich wzajemne stosunki miały coś z niekończącej się wojny. Wprawdzie publicznie Gossage zawsze okazywała chlebodawczyni wielki szacunek, lecz prywatnie nieraz głośno wyrażała krytyczne uwagi. Niewzruszenie stała na straży jej zdrowia, więc pozwalała sobie na kąśliwe komentarze, ilekroć zauważała u niej nadmierną aktywność lub folgowanie zaskakująco dobremu apetytowi. Starsza pani Perceval nie odczuwała jednak z tego powodu szczególnej wdzięczności i często traktowała służącą bardzo obcesowo. Prawdopodobnie Gossage zgrzeszyła poprzedniego wieczora nadgorliwością w śpieszeniu z radami i przypłaciła to jazdą na koźle. Mimo to obie kobiety łączyła silna więź. Gossage była służącą, piastunką i damą do towarzystwa w jednej osobie, a lady Perceval czułaby się bez niej całkiem zagubiona.

- Możesz mi teraz wyjawić, co cię dręczy, Hugonie. Zamierzam się tego dowiedzieć, więc lepiej powiedz mi to wprost i oszczędź nam czasu.

Hugo dobrze wiedział, że babka nie pozwoli, by temat umarł śmiercią naturalną, dlatego poprzedniego wieczoru przemyślał, co można zdradzić, a przede wszystkim, co należy pozostawić w tajemnicy.

- Chodzi o moje małżeństwo - powiedział spokojnie.

- Och, naturalnie! Obiecałeś ojcu, że się ożenisz, prawda? Hester przestała mu zaprzątać umysł, zdaje się zresztą, że bardzo jej się udało, w każdym razie ojciec skupi się na tobie i będzie ponaglał, żebyś założył rodzinę. A któż jest twoją szczęśliwą wybranką?

- W tym kłopot. Nie mogę się zdecydować!

- Jak to? Nie ma w Londynie dziedziczek, które chciałyby cię poślubić?

- Na pewno nie jest ich tak wiele jak w plotkach, babciu. W dodatku jest tam również niemało mężczyzn, którzy szukają żon.

- Naturalnie. Nie wierzę jednak, żeby zamożny młody człowiek, taki jak ty, nie potrafił sobie znaleźć żony, gdyby naprawdę chciał. Co powiesz, na przykład, o Sophii Cleeve?

- Sophia jest piękną panną i bardzo ją lubię. Traktuje mnie jak wypróbowanego przyjaciela, a przynajmniej taką mam nadzieję, ale z mojego punktu widzenia jest zdecydowanie zbyt żywiołowa. Zresztą widać, że nie jesteś wprowadzona w ostatnie wydarzenia. Sophia zaręczyła się z Sharnbrookiem. Rzecz jasna, jest to dla niej znakomity kandydat, a z tego co słyszałem, również człowiek, który będzie umiał utrzymać ją w ryzach. Co nie zawsze jest łatwe.

- A ty właśnie tego szukasz, prawda? Łatwego życia? Zawodzisz mnie.

- Co, u licha, chcesz przez to powiedzieć?

- Zawsze miałam nadzieję, że wniesiesz trochę ożywienia do rodziny. Nie zrozum mnie źle. Twój ojciec i stryj William to bardzo dobrzy synowie, temu nie można zaprzeczyć. Ale są tacy... tacy nudni! W moim wieku chciałabym mieć trochę rozrywki, chciałabym, żeby coś się działo. Dlatego liczyłam na ciebie.

- Mój ojciec wkłada mnóstwo energii w pracę na rzecz majątku - odrzekł Hugo dość sztywno. - A stryj William jest bardzo lubiany w parafii...

- Nie wpadaj ze mną w taki pompatyczny ton, chłopcze! Znam zalety swoich synów, nie musisz mi o nich przypominać! Ich żony też są bardzo poczciwe. - Starsza pani Perceval westchnęła. - I dobrze. Ale życie nie składa_ się z samych dobrych uczynków i budujących starań. Osobiście miałam nadzieję, że wprowadzisz do hrabstwa Northampton nieco londyńskiej lekkości.

- Do tego lepiej nadaje się Lowell.

- Lowell jest trzpiotem! Bardzo go lubię, to jedyna osoba w rodzinie, która potrafi mnie rozśmieszyć. Jednak Lowell przesadza w drugą stronę. Nie ma w nim ani krzty powagi. Nie, właśnie ty musisz ożywić atmosferę w Perceval Hall, a jednocześnie pilnować rodzinnego dostatku. Potrzebujesz tylko odpowiedniej żony. Co z innymi londyńskimi dziedziczkami?

- Żadna tak naprawdę się nie nadaje, babciu. Poza tym zawsze sądziłem, że poślubię kogoś z sąsiedztwa. Kogoś, kto zna wieś.

- Niezły pomysł. Całkiem niezły pomysł. Ale kogo? - Przez chwilę intensywnie myślała. - Carrie Vernon jest dla ciebie za stara... ma w najlepszym razie trzydzieści lat. Sophia Cleeve i panny Roade nie wchodzą w rachubę. .. Szkoda, zawsze miałam słabość do Beatrice za jej wyjątkowe poczucie humoru...

- Olivia Roade jest ładniejsza.

- Pewnie uważasz tak dlatego, że jest niebieskooką blondynką. Zawsze podobały ci się takie panny. Prawdę mówiąc jednak, chyba nigdy nie poznałam młodszej panny Roade, więc nic na jej temat nie powiem. Wygląd to nie wszystko, mój chłopcze. Powinieneś być już na tyle dorosły, by o tym wiedzieć. Beatrice Roade ma charakter! Jest już mężatką, więc rozmawiając o niej, tylko tracimy czas. Kto jeszcze...? Ta panna z Courtney Hall, jak ona się nazywa? O, Felicity! Co ty na to?

- Ona ma trzynaście lat, babciu. Nie chcę ożenić się z dzieckiem. W gruncie rzeczy myślałem.

- No, mów!

- Co powiedziałabyś na którąś z bliźniaczek?

- Edwina albo Frederica? Och, nie! Zupełnie się nie nadają.

- Chyba nie jesteś przeciwna małżeństwom między kuzynostwem?

- Osobiście ich nie popieram, ale w historii rodziny nie ma faktów, które czyniłyby taki związek niepożądanym. Nie o to mi chodzi.

- A więc brak majątku? Powiedziałem ci już, babciu, że nie szukam bogatej dziedziczki.

- Nie gardź pieniędzmi, młody człowieku. Naturalnie nie są wszystkim, ale bardzo pomagają w życiu! Twój dziadek był bardzo zadowolony z mojego posagu, kiedy braliśmy ślub. I wszystko poszło w ziemię, dla siebie nie mieliśmy ani pensa na zabawę.

- Dlatego jesteśmy bardzo wdzięczni tobie, babciu, i sir Hugonowi, za nasz obecny dostatek. Nigdy wam tego nie zapomnę.

- Mniejsza o to. Rozmawiamy teraz o twojej żonie.

- Zgoda, dlaczego więc nie odpowiada ci Edwina albo Frederica?

- Obie rozstawiałbyś po kątach. Nie, one zupełnie się nie nadają! Nie wyszłoby ci to na dobre. Zrobiłbyś się jeszcze bardziej nadęty, niż jesteś.

- No wiesz, babciu!

- Nie ma sensu bawić się w piękne słówka, Hugonie. Jesteś najlepszy w tym pokoleniu, ale za bardzo lubisz, żeby twoje było na wierzchu. Potrzebujesz żony, która będzie umiała stawić ci czoło i trochę cię rozruszać. Kogoś takiego jak Beatrice Roade albo Sophia Cleeve. - Pokręciła głową. - Naprawdę szkoda, że Sophia już jest zaręczona. Byłaby dla ciebie wymarzona - ma wigor, urodę i do tego bogactwo!

- Nigdy nie kochałem Sophii, babciu. Już ci tłumaczyłem dlaczego.

- A tymczasem mówisz mi, że kochasz jedną z kuzynek - oświadczyła z pogardą starsza pani Perceval - chociaż nawet nie zdecydowałeś się, którą byś wybrał. Pleciesz androny!

- Do tej pory uważałem, że wystarczy lubić kandydatkę, zwłaszcza jeśli chodzi o osobę, którą dobrze znam. Byłoby nam łatwo poczuć się swobodnie w swoim towarzystwie...

- Znowu to samo słowo. ,Łatwo”! A ty powinieneś szukać ruchu, Hugonie! Londyńskie atrakcje masz już za sobą, ale jeszcze nawet nie jesteś w średnim wieku! Poza tym nawet jeśli tobie łatwo jest czuć się swobodnie w obecności bliźniaczek, to nie sądzę, by z nimi było podobnie. One stanowczo za bardzo cię podziwiają. Nie zrozum mnie źle, mój drogi. To bardzo miłe panny i na swój sposób mają wyrobiony charakter, mimo że są takie ciche. Bardzo je lubię, ale one potrzebują, aby zaopiekował się nimi ktoś znacznie mniej przytłaczający. Wybij je sobie z głowy... chyba że z którąś jesteś już po słowie?

- Nie, skądże. Do tej pory dyskutowałem o nich tylko z ojcem. I... - Ugryzł się w język.

- I z kim jeszcze?

- Z nikim więcej. - Hugo uciszył głos sumienia, tłumacząc sobie, że to, co robił z Deborą, w zasadzie nie było dyskusją. - Ojcu podoba się ten pomysł - uciął szybko.

- To oczywiste! - Ton starszej pani Perceval wskazywał, że nie ma dobrego zdania o zdrowym rozsądku swojego syna. - Chciałby pomóc bratu. Cztery dziewczęta w domu to duże obciążenie, a William ma za mało towarzyskiej zręczności, by ułatwić im zamążpójście.

- Za to stryjenka Elizabeth na pewno nadrabia braki wuja.

- Elizabeth? - Lady Perceval pokręciła głową, dając Hugonowi do zrozumienia, że współczuje mu takiej tępoty. - Twoja stryjenka jest niewątpliwie bardziej energiczna niż stryj William, ale towarzyskiej zręczności ma wcale nie więcej. Czy nigdy nie zadałeś sobie pytania, dlaczego córka księcia poślubiła mojego Williama? Jesteśmy starym rodem, starszym niż Ingleshamowie, ale dla niej był to bez wątpienia krok w dół na drabinie społecznej!

Hugo, zadowolony, że babka przynajmniej na chwilę przestała go dręczyć o wybór żony, zapytał:

- No, więc dlaczego?

- Ona twierdzi, że szanuje jego charakter. - Starsza pani wydała z siebie pogardliwe prychnięcie. - Nigdy nie zmusisz swojej stryjenki do wyznania, że zakochała się po uszy. Ale taka jest prawda. Ona wyszła za mąż z miłości, a jeśli cokolwiek na świecie stoi w większej sprzeczności z towarzyską zręcznością, to jestem Holendrem! W dodatku Elizabeth przekonała rodzinę, żeby pogodziła się z jej wyborem, w czym zdecydowanie przerosła swoją paskudną siostrzyczkę. Naturalnie Frances podeszła do sprawy z zupełnie niewłaściwej strony. Pokłóciła się z ojcem, uciekła z Edmundem Stauntonem do Szkocji i wzięła potajemny ślub. To dla niej oznaczało koniec. Stary książę był autokratą, więc jeśli ktoś mu się sprzeciwił, nigdy mu nie wybaczał.

- Nawet gdyby lady Frances postąpiła inaczej, Perceval i tak był dla Ingleshamów łatwiejszy do zaakceptowania niż jakiś Staunton! Lady Frances miała dużo trudniejsze zadanie niż jej siostra.

- Wcale nie mówię, że zadanie Elizabeth było łatwe. Ale ona wykazała wiele cierpliwości i samodyscypliny. Frances nie miała ani jednego, ani drugiego i zniszczyła wszystko nadmiernym pośpiechem. W Stauntonach zasadniczo nie było nic złego. To stara rodzina, ma w jakiejś gałęzi tytuł. Rzecz jasna irlandzki, a poza tym Staunton nie pochodził w prostej linii od tej gałęzi. Zresztą jego rodzina nie miała pieniędzy, tylko podupadłą posiadłość w hrabstwie Cork. Jednak samo nazwisko jest całkiem dobre.

- A Edmund Staunton?

- W tym sęk. Ingleshamowie byli jak najlepszego zdania o charakterze Williama i dlatego w końcu zgodzili się na zaręczyny Elizabeth. Za to Edmunda Stauntona podejrzewali o to, że zaleca się do Frances, żeby położyć łapę na jej pokaźnym posagu. To był uroczy, samolubny łajdak, ale Frances naturalnie widziała to zupełnie inaczej. I w końcu za to zapłaciła, podobnie jak jej córka Debora. Obie zostały bez złamanego pensa.

Hugo poruszył się niespokojnie a babka przeszyła go przenikliwym spojrzeniem.

- O, Debora to zajmująca osóbka - powiedziała z chytrym uśmiechem. - Czarna grzywa i wielkie oczy. Zawsze wpada w kłopoty, ale ile jest przez nią śmiechu! Na nią nie można długo się złościć. A jej odwagę i serce można tylko podziwiać. Ona jedna umiała ci się sprzeciwić, chociaż całkiem cię lubiła. Powiedziałabym nawet, że w swoim czasie wręcz cię uwielbiała.

Było to bardzo przykre przypomnienie obecnych problemów Hugona.

- Tak, ale Debora jest już dorosła - odrzekł kwaśno. - Wątpię, czy w tej chwili darzy mnie ciepłymi uczuciami.

- Czyżby? - Starsza pani zamilkła w oczekiwaniu.

- Jeśli jeszcze tego nie słyszałaś, to mogę ci opowiedzieć sam, bo inni i tak będą na wyścigi częstować cię tą historią, gdy tylko przestąpisz próg domu.

Hugo zaczął relacjonować wydarzenia na jarmarku i katastrofalny wybryk Autolikusa. Słuchając o walącej się markizie i pościgu za prosiakiem, lady Perceval śmiała się serdecznie.

- Przypuszczałem, że się ubawisz, babciu - stwierdził dość kwaśno Hugo. - Wszystkich innych bawi to nie mniej.

- Podejrzewam, że potem zbeształeś ją, ile wlezie, a ona odpłaciła ci pięknym za nadobne. W tym nie ma nic złego, Hugonie! Absolutnie nic. To właśnie jest panna, którą powinieneś poślubić! Z nią nigdy byś się nie nudził. A i mnie byłoby przyjemnie w jej towarzystwie.

- Ponieważ w najbliższej przyszłości Debora bez wątpienia będzie mieszkać u stryjenki Elizabeth, możesz cieszyć się jej towarzystwem, nawet jeśli jej nie poślubię. - Powiedział to bez namysłu, całkiem odruchowo. Babka stanowczo była zbyt bystra. Zapewne już wcześniej dowiedziała się co nieco o wydarzeniach na jarmarku, może od którejś z bliźniaczek albo od Hester, kiedy ta pisała o swoich zaręczynach. Prawdopodobnie zmierzała właśnie do tego punktu w rozmowie, odkąd tylko wyruszyli z hrabstwa Derby. Nie wolno mu jednak było pokazać, jak duże wrażenie robią na nim wzmianki o Deborze Staunton, bo inaczej babka niechybnie zrozumiałaby, że nie opowiedział jej wszystkiego.

Nie było jednak łatwo zachować obojętność pod badawczym spojrzeniem babki, tym bardziej że wciąż miał przed oczami incydent w stajni, a jednocześnie w uszach pobrzmiewały mu słowa: „To właśnie jest panna, którą powinieneś poślubić!”. Poślubić Deborę Staunton? Poprosić ją, by została jego żoną? Taki pomysł nigdy dotąd nie przyszedł mu do głowy. Aż do dnia jarmarku traktował Deborę jak młodszą siostrę, jak kogoś, kto umie posłuchać, co ma się do powiedzenia, kto często potrzebuje opieki, lecz potrafi również być bezczelny, irytujący, a nawet doprowadzić innych do szału. A jednak skądś wzięło się to dziwne pragnienie pocałowania Debory wkrótce po jej przyjeździe. No, i naturalnie jego zupełnie niezrozumiałe zachowanie w stajni.

Zdał sobie sprawę z tego, że milczy znacznie dłużej, niżby wydawało się to rozsądne. Babka przez cały czas bacznie mu się przyglądała.

- Chcę... nie chcę... - Do diabła, czemu zaczął się jąkać? Zaczerpnął tchu i powiedział stanowczo: - Nie zamierzam nikogo poślubić, zanim nie będę lepiej wiedział, czego chcę. Być może masz rację w kwestii bliźniaczek, chociaż wcale nie uważam, żebym był taki władczy, jak to przedstawiasz.

Starsza pani Perceval jeszcze przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, a potem, ku jego uldze, zaczęła opowiadać o Broughtonach.

Wiedz, że gdyby miriady twych wdzięków młodzieńczych,

Za którymi dziś wodzę oczami,

Uleciały znienacka L straciłbym wszystkie,

Tak jakby za różdżki dotknięciem,

Nadal wielbiłbym ciebie, jak teraz twą sztukę,

Niech uroda przemija, wszak musi:

A ja będę ruiny najdroższe oplatał

Moich pragnień zielonym powojem!

Głos w oddali zamarł, rozległo się ostatnie brzękliwe arpeggio, a potem Frederica uciszyła wibrujące struny harfy i zapadła cisza. Hugo rozejrzał się po pokoju rozjaśnionym płomieniami świec. Obecni wciąż wydawali się owładnięci czarem muzyki. Robert stał przy oknie z Hester i trzymał przy wargach jej dłoń, jakby bez słów pragnął obiecać jej wierną miłość. Pieśń podziałała jak zaklęcie nie tylko na parę narzeczonych, którym była dedykowana. Sir James siedział na sofie z ramieniem wyciągniętym wzdłuż oparcia i dłonią lekko dotykał pleców żony, ale w tym prostym geście zawierało się całe ich wspólne szczęście. Lady Elizabeth spoglądała na męża z uśmiechem, na jaki w przeświadczeniu Hugona rzadko, jeśli w ogóle, pozwalała sobie publicznie. A dlaczego młody Vernon tak głupawo się uśmiechał, patrząc na jego kuzynkę Edwinę?

Gdy rozległy się brawa, zerknął na Deborę, siedzącą przy fortepianie. Czarne włosy mieniły się blaskiem świec, twarz jaśniała, oczy lśniły. Wyglądała jak nigdy... pięknie. I niezwykle. Na czym polegał czar, jaki roztaczała? Wieczór zaręczyn Hester i jego trzydziestych urodzin rodzina uświetniła tą godziną poezji, śmiechu i muzyki. Jego brat i kuzynki wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności, a ze słów matki wynikało, że zawdzięczają to Deborze. I jeszcze teraz ta pieśń o miłości, która przetrwa długo... Cóż to za czar rzuciła Debora na wszystkich obecnych? Nigdy, nie widział tak czułe spoglądających na siebie rodziców ani stryjenki Elizabeth zerkającej tak ciepło na męża. A wszystko za sprawą sentymentalnej irlandzkiej ballady. Ale nie, nie tylko dlatego. Również dzięki prostemu, szczeremu wykonaniu, które ich ujęło. To harfa Frederiki i nakładający się na jej dźwięki czysty sopran Debory podziałały jak magiczne zaklęcie. Hugo ruszył w stronę fortepianu...

Zanim jednak dotarł do celu, Debora, która zauważyła jego manewr, usiadła przy klawiaturze i zaczęła grać skoczną melodię. Czar prysł. Szybko odstawiono krzesła i przez następne pół godziny trwały tańce. Wreszcie większość obecnych usiadła roześmiana i zasapana. Wieczór był ciepły, więc stół z napojami otoczyli dżentelmeni, szukający kieliszka wina lub szklanki lemoniady dla swojej partnerki.

- Przyniosę ci coś do picia, Deboro. - Edwina miała piękne rumieńce i uśmiech na twarzy. Richard Vernon nie odstępował jej na krok. - Frederica i ja zachowałyśmy się jak ostatnie egoistki. Jedna z nas powinna była zająć twoje miejsce przy fortepianie, przynajmniej na chwilę. Przecież wcale nie miałaś okazji potańczyć.

- Nie szkodzi. Lubię przygrywać. Jestem zdecydowanie lepszą pianistką niż tancerką - zaśmiała się Debora.

- To dlatego, że brakuje ci praktyki. Poczekaj, teraz ja usiądę do fortepianu, a Richard na pewno chętnie poprosi cię do tańca.

- Nie będzie musiał - rozległ się głos za ich plecami. Debora zakrztusiła się lemoniadą. Gdy odzyskała dech, spróbowała się wymówić.

- Och, nie! Musisz zatańczyć z Hugonem, jeśli cię po prosił - zawołała poroszona Edwina. - To przecież jego przyjęcie!

Ku zaskoczeniu Debory Hugo pozostał nieugięty, ustalono więc, że następny zestaw tańców zagra Edwina.

- Zdaje się, że jest pani zaskoczona - powiedział Hugo, prowadząc Deborę na parkiet. Pierwszy taniec był wolny, wręcz wymarzony do rozmowy. - Wydawało mi się to jedynym sposobem na zamienienie z panią kilku słów. Odkąd wróciłem z hrabstwa Derby, wyraźnie unika pani mojego towarzystwa.

- Byłam zbyt zajęta przygotowaniami do tego wszystkiego.

- Wobec tego trud nie poszedł na marne. Serdecznie gratuluję. Rzadko tak dobrze się bawię.

- Nawet w Londynie? - spytała Debora z niedowierzającym uśmiechem.

- Nawet tam, ale nie o tym chciałem porozmawiać.

- Wiem - odrzekła dość nerwowo. - Jeśli chce mi pan powiedzieć, że Autolikus musi poszukać sobie nowego domu, to ostrzegam, że ani czas, ani miejsce nie są właściwe. Prawdopodobnie zrobię panu scenę.

- Wcale nie o to chodzi! Mogłem być zły...

- Wściekły. Pan był wściekły, Hugonie.

- Nie zamierzałem pozbyć się tego psa. Debora tak się zdumiała, że aż przystanęła.

- Nie... zamierzał pan! Proszę się nie wypierać!

- Niech pani tańczy! - syknął Hugo. - Na miłość boską, niech pani nie robi znowu zamieszania. - Ujął ją za ramię i poprowadził dalej tanecznym krokiem. Po chwili powiedział: - Nie wiem, na czym to polega, Deboro, ale przy pani ciągle mówię więcej, niż chciałbym. Zapewniam, że Autolikus jest zupełnie bezpieczny. Czy wobec tego możemy o nim zapomnieć i przejść do problemu... do problemu mojego zachowania.

- Myślę, że to jeszcze mniej stosowny temat do rozmowy w tym miejscu - odparła Debora, nerwowo rozglądając się dookoła. Inne pary wydawały się zajęte sobą, odezwała się więc znowu: - Niech się pan nie boi, Hugonie. Nie mam zamiaru nikomu o tym powiedzieć ani nawet. .. - głos jej się lekko załamał - ani nawet zachować tego w pamięci!

- Nigdy nie umiała pani kłamać - stwierdził Hugo z uśmieszkiem.

Figura tańca rozdzieliła ich, a tymczasem Debora walczyła z burzą doznań wywołaną dotykiem Hugona i brzmieniem jego głosu, który wciąż wibrował jej w uszach. Musiała się opanować. Przeżyłaby wielkie upokorzenie, gdyby Hugo zaczaj się domyślać istnienia takich uczuć. Gdy znów znaleźli się obok siebie, Hugo powiedział:

- Bardzo chcę z panią porozmawiać, ale po moim zachowaniu w stajni... nie jestem pewien... Nie wiem, czy będzie się pani czuła bezpiecznie, by wyrazić zgodę na rozmowę w cztery oczy.

Deborze przemknęło przez myśl, że wcale nie wiadomo, czy Hugo czułby się bezpieczny w jej obecności, gdyby znał jej prawdziwe uczucia. Uśmiechnęła się ironicznie.

- Oboje wiemy, że taki incydent nie powinien się zdarzyć powtórnie. Pan nie... Chciałam powiedzieć, że ani pan, ani ja nie patrzymy na siebie w taki sposób. To było chwilowe szaleństwo. Spotkam się z panem, Hugonie.

- Dziękuję - odrzekł po chwili milczenia. Do końca tańca już się nie odezwał, ale gdy opuszczali parkiet, podszedł do nich Lowell i powiedział, że chciałaby ich zobaczyć starsza pani.

- Hugonie - odezwała się nerwowo Debora - ja dołączę do kuzynek.

- Nie, babce chodziło również o panią, Deboro - podkreślił Lowell i zerknął z dużym zaciekawieniem na brata. Hugo wydawał się spięty. - Przypuszczam, że to tylko sprawa papugi - dodał.

Starsza pani wystroiła się na ten wieczór w czarną jedwabną suknię i zadziwiający turban.

- Serdecznie pani gratuluję, Deboro! Wspaniały wieczór. Ma pani piękny głos. Ufam, że mój wnuk nie ociągał się z wyrazami wdzięczności.

- Och, nie. Przygotowanie tego wieczoru sprawiło mi ogromną przyjemność. Lubię to. Poza tym pani wnuki też odegrały niemałą rolę.

- Wiem, już z nimi rozmawiałam. Lowell i Henrietta wdzięku nie mają ani trochę, ale przynajmniej się z nich pośmiałam. A o co chodzi z tą papugą?

Debora spojrzała na Hugona, który odparł gładko:

- Jeszcze nie miałem okazji przedstawić cię papudze, babciu. Może być twoja, jeśli tylko sobie życzysz. Kto ci powiedział o tym ptaku? Czy Lowell?

- Nie. Banks powiedziała Gossage. Nie wspomniała jednak, że papuga jest dla mnie. Nie jestem pewna, czy chcę mieć takie stworzenie. Podobno grzeszy wyjątkową wulgarnością.

Debora chciała stanąć w obronie papugi, ale Hugo dyskretnie ją szturchnął, więc zamknęła usta.

- Trudno, wcale nie musisz jej brać - rzekł z udaną obojętnością. - Znajdę dla papugi inny dom. Ale może jednak chcesz spróbować? Ona bywa bardzo zabawna.

- Przynieś ją jutro w południe.

- Czy to nie za wcześnie dla ciebie?

- Nie mów głupstw. I przyprowadź również tę pannę! - powiedziała, przeszywając Deborę spojrzeniem, które bardzo przypominało papuzie. - Chcę z nią porozmawiać.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Przed wieloma laty, gdy majątek Percevalów był w stanie największej ruiny, trzeba było sprzedać dom starszej pani wraz z otaczającym go parkiem. Wskutek tego babka Hugona miała teraz apartament w Perceval Hall. Dokładnie w południe, dzień po przyjęciu, Hugo z Deborą stanęli u drzwi oddzielających ten apartament od reszty domu. Hugo trzymał zasłoniętą dużym kawałkiem materiału klatkę z papugą, ale okrzyki spod spodu dowodziły, że ptak nie śpi i wcale nie jest zadowolony ze swojego położenia.

- Nie jestem pewna, czy pani czuje się dostatecznie dobrze, by pana przyjąć - powiadomiła Hugona Gossage, która otworzyła drzwi. - Przykro mi to powiedzieć, ale wczoraj trochę zbyt hucznie świętowała.

- Gossage! - zabrzmiał władczy głos Lady Perceval, - Nie opowiadaj bzdur! Sama zaprosiłam wnuka i pannę Staunton, aby złożyli mi wizytę, więc nie życzę sobie, żebyś ich odprawiała, ty wścibska sekutnico. Chodź, Hugonie, chodź.

Gossage wydęła wargi i odsunęła się na bok, by wpuścić Deborę z Hugonem do salonu. Wysokie okna były do połowy przysłonięte żaluzjami, ale i tak roztaczał się z nich piękny widok. W oddali rysowała się wieżyczka kościoła w Abbot Quincey, do którego prowadziła z dworu aleja obsadzona rozłożystymi kasztanowcami, dającymi miły cień. Po lewej stronie tuż za oknem zaczynał się rozległy trawnik, tu i ówdzie urozmaicony rabatami i kępami krzewów, a po prawej widać było zgrabne skrzydło dworu, zbudowane z różowej cegły.

- Tak, mało który pokój we dworze może równać się z tym pod względem widoku - zauważyła starsza pani, gdy Debora stanęła obok niej przy oknie z widocznym zachwytem. - Ale nie zaprosiłam cię tutaj na rozmowy o pięknych widokach. Siadaj, moja panno.

Niezrażona dość niekonwencjonalnym powitaniem Debora dygnęła i zajęła najbliższe krzesło. Hugo postawił klatkę na stoliku i podszedł ucałować babkę.

- A zatem to jest mój nowy rezydent? - spytała nieufnie, zerkając na klatkę. - Lepiej od razu zdejmij tę zasłonę.

Hugo posłusznie spełnił polecenie, a papuga soczyście zaklęła.

- Boże Wielki! - Gossage omal nie upuściła tacy, z którą weszła do pokoju.

- Opanuj się, Gossage - burknęła jej pani. - Nie stój jak słup soli. Obsłuż gości.

- Ciekawe, gdzie mam postawić tacę. - Gossage zerknęła znacząco na stolik zajęty przez klatkę. Hugo wstał, przyniósł inny stolik i postawił go obok krzesła babki. Służąca z wyraźnym niezadowoleniem umieściła tam tacę, na której stały dwa piękne, stare kieliszki, karafka madery i talerzyk z wafelkami. Lady Perceval zmarszczyła czoło.

- Lepiej przynieś również trzeci kieliszek, Gossage! Ja też napiję się wina. - Widać było, że w innych okolicznościach Gossage zgłosiłaby sprzeciw, ale powstrzymała ją w tym obecność gości. Wyszła z pokoju tak energicznie, że niewiele brakowało, by trzasnęła drzwiami. Starsza pani zwróciła się do Hugona.

- Uważasz więc, że to jest odpowiednie stworzenie dla mnie, hę? - Twarz miała taką, jakby zasnuła ją chmura gradowa.

- Jesteś jedną z niewielu znanych osób, które są wolne od pruderii i nie zgorszą się zachowaniem tego ptaka. Pomyślałem nawet, że jego... nietuzinkowe słownictwo może cię nawet rozbawić.

- Mylisz się! Nie życzę sobie obecności tego ptaka w pobliżu. Lepiej szybko zanieś go komu innemu. - Babka wydawała się tak rozzłoszczona, że Hugo zrezygnował z dalszych namów.

- Wezmę go więc, gdy będziemy wychodzili - powiedział spokojnie.

- Gossage! Gdzie ten kieliszek? - zawołała rozdrażniona. - Gdzie się podziewa ta przeklęta kobieta? - Nie ulegało wątpliwości, że Gossage miała rację. Przyjęcie poprzedniego wieczoru musiało zmęczyć starszą panią i bardzo źle wpłynąć na jej nastrój.

- Naleję ci madery - zaproponował niewzruszony Hugo. Podał babce kieliszek z odrobiną trunku. Potem napełnił drugi kieliszek i z kwaśną miną podsunął go Deborze.

Gdy wróciła Gossage z trzecim kieliszkiem, Hugo obsłużył się samodzielnie. Służąca nieznacznym skinieniem głowy wyraziła uznanie dla jego starań, by ograniczyć porcję wina dla babki, po czym odwróciła się do drzwi.

- Gossage - wrzasnęła papuga.

- Słucham, milady. - Służąca ponownie obróciła się ku starszej pani.

- Opanuj się, Gossage! - zaskrzeczał ptak.

Lady Perceval omal nie udławiła się maderą. Podała kieliszek Hugonowi i poddała się atakowi gdakliwego śmiechu.

- To cudowne! - powiedziała w końcu i ku oburzeniu służącej znowu zaczęła się zaśmiewać. - Powiedz to jeszcze raz - zażyczyła sobie.

Papuga popatrzyła na nią posępnie i zamknęła oczy.

- Czy to już wszystko, milady? - spytała sztywno Gossage.

- Och, tak. Idź już sobie. Hugonie, poczęstuj pannę Staunton i sobie również nałóż wafelka.

Gdy służąca wychodziła na korytarz, papuga nagle wrzasnęła:

- Idź już sobie! Opanuj się, Gossage! Starsza pani zapomniała o złym humorze. Wpadła w istną euforię.

- Ten ptak jest genialny! Chyba będę mogła niejednego go nauczyć. Pożartujemy z Gossage, nie sądzisz, skarbie? - spytała, zwracając się ku klatce.

- Czy mam rozumieć, babciu, że zmieniłaś zdanie? Czy może nadal chcesz, żebym zabrał papugę?

- Co za głupota, Hugonie! Papuga naturalnie zostaje u mnie.

- Głupota, głupota, głupota! Opanuj się, Gossage! - powtórzył ptak, który najwyraźniej łatwo podchwytywał melodię głosu starszej pani.

- A więc to mamy załatwione. Musisz mi tylko powiedzieć, czym ją trzeba karmić i jak się nią zajmować. Gossage będzie doglądać papugi, to ją doprowadzi do szału! Zaraz, o czym my właściwie mieliśmy porozmawiać?

- Hugonie! Co za głupota, Hugonie! - wrzasnęła papuga.

- Dobrze, dobrze, skarbie. Teraz chcę porozmawiać. - Zwróciła się do Debory. - Jak się ją ucisza?

Debora wstała i zasłoniła klatkę. Papuga natychmiast zamilkła.

- Dziękuję, moja droga. Jesteś bardzo miłą panną, że znalazłaś mi takie zajmujące stworzenie!

- To był pomysł Hugona, lady Perceval. Co do mnie, nigdy nie śmiałabym narazić pani na słuchanie takich niewybrednych wrzasków.

- Pleciesz androny, moja droga. Nie jestem taka pruderyjna, jak się wydaję. Opowiedz mi teraz o swoim psie.

Debora zaczęła z wahaniem, świadoma tego, że Hugon badawczo ją obserwuje. Po kilku zręcznie zadanych przez seniorkę rodu pytaniach odprężyła się i dalej mówiła już z typową dla siebie swadą. Babka Hugona słuchała z uwagą i po półgodzinnej pogawędce wiedziała już na swój użytek znacznie więcej niż tylko to, jakie zalety i wady ma Autolikus. Znała życie i charakter swojego młodego gościa o wiele lepiej, niżby Debora sądziła. W każdym razie starsza pani Perceval tylko utwierdziła się w swojej opinii. Była pewna, że Debora Staunton jest idealnym materiałem na żonę dla jej ukochanego wnuka. Problem polegał tylko na konieczności przekonania wszystkich zainteresowanych, a szczególnie samego Hugona.

Rozmowa zeszła na kwestie posiadłości. Lady Perceval przez kilka miesięcy była poza domem, więc bardzo ją interesowało, co wydarzyło się podczas jej nieobecności. Hugo dzielnie się bronił podczas przesłuchania, w końcu jednak musiał przyznać, że sam jest zaledwie półtora miesiąca w domu.

- Nie tłumacz się przede mną w ten sposób! Pięć minut powinno ci wystarczyć, żeby odkryć, co się dzieje - oświadczyła babka.

- Nie mam twojej energii, babciu. Ani twojej... bystrości.

- Nie próbuj zwieść mnie pochlebstwami, chłopcze! Mimo wszystko mam wrażenie, że całkiem nieźle sobie radzisz. Co to była za historia z kurnikiem Ellen Bember? Słyszałam, że ma teraz całkiem nowy, I nową halkę - dodała, przesyłając chytry uśmieszek Deborze.

Hugo spojrzał na nią zaskoczony.

- Wielkie nieba! Jesteś w domu zaledwie trzy dni, a wygląda na to, że wszystko już wiesz. Któż ci o tym opowiedział?

- Nieważne. I nie martw się, nikomu z rodziny o tym nie powiem. Ellen Bember w swoim czasie bardzo dobrze i lojalnie dla mnie pracowała, a ja nie zapominam o tych, którzy wiernie mi służyli.

- Hugo zręcznie wybrnął z kłopotu, milady. Obawiam się, że w tym przypadku zawinił mój pies.

- A co się stało? Starsza pani znów bardzo się śmiała, słuchając o najeździe Autolikusa na kurnik.

- Muszę przyznać, Deboro, że gdy z nami jesteś, na nudę narzekać nie można! Wygląda też na to, że Hugo potrafi się znaleźć w trudnej sytuacji. Mam nadzieję, że jesteś mu wdzięczna.

Milczenie gości było bardzo wymowne. Lady Perceval przeszyła wzrokiem jedno i drugie, ale powstrzymała się od uwag. Mówiła dalej:

- Byłoby z twojej strony bardzo miło, Deboro, gdybyś jeszcze odwiedziła Ellen. Ona dostała w dożywocie domek, ale nie ma pieniędzy. Te, które jej daliśmy, roztrwonił syn utracjusz. On już nie żyje, a biedna Ellen ledwie wiąże koniec z końcem, bo musi zadowolić się tym, co zarobi ze sprzedaży jaj. Twoja ciotka Elizabeth to bardzo poczciwa osoba, naprawdę opiekuje się swoimi potrzebującymi, jak ich nazywa, ale Ellen jest dla mnie kimś szczególnym. Czy nie zaniosłabyś jej w moim imieniu małego prezentu, Deboro? Rozumiem, że całkiem dobrze się znacie.

Debora zarumieniła się i wybąkała, że zawsze lubiła rozmawiać z panią Bember.

- Nie tylko z nią, jak słyszałam. Jesteś poczciwą panną. Jednak nie możesz iść tam sama.

- Wezmę Autolikusa.

- Marnie wyszkolony pies ci nie wystarczy. Pójdzie z tobą Hugo.

- Myślę, że... Jestem pewna, że to niepotrzebne, milady...

- Zrobisz, jak ci każę, moja panno. I on też. Ellen będzie w siódmym niebie, jeśli znowu zobaczy młodego pana u siebie. A i jemu nie zaszkodzi popatrzeć, jak ludzie żyją.

- Chyba to wiem, babciu - stwierdził Hugo, nieco urażony niezasłużoną krytyką. - Dużą część ostatnich sześciu tygodni spędziłem wśród ludzi. I tych zamożnych, i tych biednych.

- Tak, tak, dobry z ciebie chłopak. Słyszałam o tym. Debora ma szczególny dar. W jej towarzystwie dowiesz się więcej o zwykłych ludziach w ciągu dziesięciu minut, niż składając przez tydzień grzecznościowe wizyty. Sam zobaczysz.

- Jestem przekonana, że Hugo wolałby...

- Nieważne, co wolałby Hugo! Widzę, że nie macie w tej chwili ochoty na swoje towarzystwo. Musicie załagodzić jakieś nieporozumienie. - Oboje wytrzeszczyli na nią oczy. - Mogę być stara, ale swój rozum jeszcze mam. Wczoraj, kiedy tańczyliście, na pewno nie rozmawialiście o pogodzie. Naturalnie nie zaszkodzi czasem się pokłócić, ale musicie co nieco sobie wyjaśnić, a wspólny spacer do domu Ellen będzie dla was dobrą okazją. No, to wynoście się! Jestem zmęczona. Wychodząc, poproście Gossage, żeby dała rzeczy dla Ellen. Aha, Hugonie... - Hugo się odwrócił. - Chodź jeszcze na chwilę.

Debora rozmawiała już z Gossage, która wręczyła jej pełny koszyk, ale wyraźnie usłyszała, jak starsza pani mówi:

- Miałam rację, Hugonie, co do Debory Staunton. Jestem tego absolutnie pewna.

Po wyjściu z apartamentów starszej pani natknęli się na Lowella.

- Świetnie, że was widzę - powiedział brat Hugona.

- Zapraszam na wczorajsze resztki. Hester i Dungarran są z lady Martindale w Courtney Hall, Henrietta musiała zostać na plebanii, więc tu można umrzeć z nudów. - Mimo protestów zaprowadził ich do saloniku, gdzie stół uginał się od mięsiwa, pasztetów, galaretek i innych smakołyków. Sir James i lady Perceval, którzy już szczodrze częstowali się wszystkim po kolei, powitali Deborę bardzo ciepło.

- Jak moja matka potraktowała papugę, Hugonie? Czy musisz szukać innego domu dla ptaka?

- Na szczęście nie, ojcze. Papuga miała dość zdrowego rozsądku, by zacząć drażnić Gossage, więc ma zapewniony wikt i opierunek do końca życia.

Wszyscy usiedli i Hugo zdał rodzicom sprawę z wizyty u babki, a potem zaczęła się rozmowa o udanym przyjęciu. Czas mijał przyjemnie, aż w końcu Hugo powiedział:

- Na mnie i Deborę już czas. Musimy was opuścić, bo babka poleciła nam odwiedzić panią Bember. Chodźmy, Deboro.

Debora nie bez trudności ukryła irytację protekcjonalnym tonem Hugona.

- Obawiam się, że muszę najpierw zajść na plebanię - powiedziała chłodno. - Ciotka Elizabeth będzie się martwić, gdzie znikłam na tak długo, poza tym powinnam zapytać, czy nie będzie mnie potrzebować po południu. Muszę się także przebrać w inną suknię.

- Wydaje mi się, że całkiem schludnie pani wygląda - oświadczył Hugo.

Nawet jego matka nie umiała ukryć uśmiechu.

- Hugonie, Debora wygląda uroczo! To chyba jej najlepsza suknia dzienna. Sama włożyłabym taką, gdybym szła z wizytą do twojej babki. Ale teraz naturalnie Debora musi przebrać się w coś mniej schludnego, za to bardziej praktycznego. Popatrz też na jej pantofelki. Są stanowczo za lekkie do chodzenia po lesie.

- Rozumiem - powiedział Hugo. - Zatrzymamy się na plebanii po drodze.

Debora wstała.

- Muszę powiedzieć, Deboro, że to do pani niepodobne pozwalać Hugonowi tak sobą rządzić - wtrącił się Lowell. - Czy naprawdę pani idzie? Już teraz?

- Czemu nie? Życie staje się łatwiejsze, jeśli postępuje się tak, jak chce Hugo. Zwłaszcza że i tak zamierzałam iść.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Debora wcisnęła na głowę kapelusik i opuściła pokój. Nawet Hugo miał na wargach uśmiech, gdy ta drobna panna z godnością przestępowała próg.

Jednak na dworze okazało się, że nie jest im łatwo nawiązać rozmowę. Gdy szli najpierw przez dziedziniec, a potem przez trawnik, Debora rozglądała się dookoła i przypominała sobie, jak przyjechała tutaj kolaską przed kilkoma tygodniami. Jaki miły był dla niej Hugo! Życie wydawało jej się wtedy szalenie skomplikowane, wciąż rozmyślała o ucieczce ciotki Staunton i niepokojącej wizycie obcego człowieka w domu. Jej nagły wyjazd z Maids Moreton był podyktowany obawą przed zagrożeniem. Abbot Quincey wydało jej się bezpieczną przystanią, miejscem, gdzie nie trzeba się więcej martwić. Nawet wiadomość, że ciotka Staunton ją oszukała, nie trapiła jej długo, a odkrycie niewielkiego rocznego dochodu jeszcze wzmogło u niej poczucie bezpieczeństwa. Nigdy nie oczekiwała, że dozna absolutnego szczęścia, takie marzenie wydawało jej się zawsze poza zasięgiem, ale zadowolenie mogła przecież osiągnąć.

Minęło niewiele czasu i życie okazało się znacznie trudniejsze niż przedtem. Teraz jednak zagrożenie było wewnętrzne, a głównym przeciwnikiem stało się jej głupie, zdradzieckie serce.

Hugo zerknął na Deborę. Była blada i chyba błądziła myślami gdzieś daleko. Zupełnie nie przypominała czarującej, pełnej wigoru istoty z poprzedniego wieczoru. Sądząc po minie, myśli, które przemykały jej przez głowę, były ponure, ale, niestety, odkąd znaleźli się sam na sam, Hugo zupełnie nie wiedział, jak zacząć rozmowę.

Debora oszczędziła mu jednak tego kłopotu. Zaczerpnęła tchu i powiedziała:

- Czy wczoraj wieczorem o Autolikusie mówił pan poważnie? Nie wspomni pan o niczym ciotce Elizabeth?

- Przecież obiecałem. Rzadko zdarza mi się wyjść z siebie, ale jeśli już się to stanie, bywam niesprawiedliwy. Wtedy w stajni byłem bardzo zły, Deboro. Całkiem opuścił mnie rozsądek. Na pewno nie chcę odebrać pani psa. Rozmawiałem ze stryjenką jeszcze przed wyjazdem do hrabstwa Derby. Bardzo była przejęta przygodą Frederiki. - Debora wydawała się bardzo zdziwiona. - Czy nic pani nie powiedziała? Nie, przecież widzę, że nie.

- Byłam bardzo zajęta przygotowaniami do przyjęcia, więc prawie nie miałam okazji z nią rozmawiać.

- Jest bardziej prawdopodobne, że stryjenka chciała najpierw jeszcze raz porozmawiać ze mną. Ona nigdy nie postępuje pochopnie. Wczoraj wreszcie mogła to zrobić. Wytłumaczyłem jej, że Frederice ani przez chwilę nic nie groziło, i solennie zapewniłem, że Autolikusa można wyszkolić.

Debora spuściła głowę.

- Dziękuję panu, Hugonie - powiedziała drżącym głosem.

- To był mój obowiązek - stwierdził szorstko Hugo. Przystanął i spojrzał na Deborę. - Mam do pani znacznie ważniejszą sprawę. Uraziłem panią i upokorzyłem tym incydentem w stajni i bardzo za to przepraszam. Niczym nie można usprawiedliwić takiego zachowania. Nie zasługuję na przebaczenie, lecz mimo to mam nadzieję, że mi go pani udzieli. Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło. To już się nie powtórzy, obiecuję... Bardzo sobie cenię naszą przyjaźń i jestem dumny, że obdarzyła mnie pani zaufaniem. Mam nadzieję, że go nie zawiodłem.

Debora pokręciła głową.

- Już panu powiedziałam, że sama sprowokowałam ten incydent. To ja powinnam powiedzieć, że nie wiem, co we mnie wstąpiło, Hugonie. W odróżnieniu od pana często tracę cierpliwość, ale nigdy nikogo nie uderzyłam. Wbrew temu, co się stało, na pewno nie chciałam wyrządzić panu krzywdy. Czy wobec tego możemy zawrzeć rozejm? Poza wszystkim byłoby niezręcznie długo się kłócić. Rodzina z pewnością zaczęłaby dociekać powodów.

- Jest pani bardzo wielkoduszna. Przez chwilę szli w milczeniu. Potem odezwała się Debora:

- Hugonie, co powiedziała panu babka tuż przed naszym wyjściem? Co to znaczyło, że miała rację co do mnie?

Hugo się zawahał. Stanowczo nie miał ochoty udzielać szczerej odpowiedzi na to pytanie.

- Lubi panią - odparł w końcu. - I uważa, że urozmaica pani życie.

Jego towarzyszka zachichotała.

- Z tym pewnie trudno się nie zgodzić. Pan mógłby chyba powiedzieć również, że dzięki mnie jego życie jest ciekawsze.

- Owszem, nieraz się o tym przekonałem. Babka ma rację. Chyba za bardzo zacząłem cenić to, co łatwo przychodzi... - Zamilkł. W oddali ukazała się postać. - Kto to? - spytał.

- Gdzie? Och, chyba Frederica... tak, to ona. Widocznie była w kościele. Ciekawe po co? Nie mogła pomagać wujowi Williamowi, bo wuj pojechał dzisiaj do Northampton. A Frederica wydaje się śpieszyć z powrotem.

Kiedy panna Perceval ich zauważyła, aż podskoczyła.

- Ojej, przestraszyłam się - powiedziała. - Nie spodziewałam się nikogo spotkać.

- Byłaś w kościele?

- Co? W kościele? Ach, tak.

- Co tam robiłaś? - zainteresował się Hugo. Frederica miała wyraźne rumieńce na policzkach. Spojrzała na kuzyna z niepokojem i przygryzła wargę. - No? - przynaglił ją Hugo.

Deborze zrobiło się żal Frederiki.

- Zapomniałaś, że wuj William pojechał dzisiaj do Northampton? Chciałaś pomóc mu przy księgach metrykalnych. - Zwróciła się do Hugona. - Frederica obiecała ojcu, że pomoże mu uporządkować księgi metrykalne. Okazało się, że są w nich zaległości. Niedobrze się stało, że tylko straciłaś czas. W każdym razie możemy razem wrócić na plebanię.

Frederica była jeszcze bardziej onieśmielona niż zwykle w obecności Hugona. Odpowiadała mu uprzejmie na wszystkie pytania, ale sama nie próbowała podsunąć żadnego tematu. Hugo wydawał się coraz bardziej znużony. Co za niespodzianka!

Frederica umiała być w towarzystwie czarująca i zwykle bardzo łatwo się z nią rozmawiało. Debora postanowiła przyjść jej z odsieczą.

- Frederico, słyszałam wiele miłych słów o twojej grze wczorajszego wieczoru - powiedziała. - Warto było tyle ćwiczyć.

Frederica jeszcze bardziej się zarumieniła, ale odpowiedziała ciepło:

- To wszystko dzięki tobie, droga Deboro. Lubię grać na harfie, ale nigdy nie spróbowałabym takich trudnych utworów, gdybyś mnie do tego nie zachęciła. Myślę zresztą, że największy sukces odniosłyśmy miłosną pieśnią dla Hester i lorda Dungarrana, nie sądzisz?

Doszli do przełazu. Debora przeskoczyła ogrodzenie, prawie nie korzystając z pomocy Hugona, za to Frederica najpierw przysiadła na desce, by poprawić spódnice, potem zerknęła na ziemię, czy nie ma błota, i dopiero wtedy pozwoliła Hugonowi, by pomógł jej ostrożnie zejść na ziemię. Hugo pomyślał przy tym, że kuzynka jest bardzo ładna. Była smukła jak trzcina, spod słomkowego kapelusika wysypywały się złociste loczki, oczy miała błękitne jak niebo w lecie, ruchy wdzięczne, a białą, muślinową suknię nieskazitelną. Była w zasadzie wszystkim, co przez lata uważał za ideał kobiecej urody, idealną kandydatką na następną panią Perceval Hall. Z zaskoczeniem przekonał się jednak, że Frederica nie budzi w nim żadnych pokus. A na małżeństwo z jej siostrą Edwina wcale nie miałby większej ochoty, nawet gdyby nie było widać, że kuzynka znalazła już obiekt uczuć. Obie bliźniaczki były przemiłe, tymczasem jednak Hugo nabrał pewności, że za nic nie zniósłby ich układności, zgody na wszystko, co mówi, i chęci zadowolenia go za wszelką cenę. Bardzo się cieszył, że obie jego towarzyszki z ożywieniem rozmawiały o Edwinie i innych młodych ludziach obecnych na przyjęciu przez całą resztę drogi na plebanię. Sam^ wstrząśnięty swoim najnowszym odkryciem, już się nie odezwał.

Przed domem powitała ich Henrietta.

- O, jesteś, Frederico! Gdzie się podziewałaś? Czekamy na ciebie wieki. Czy widziałaś może przybornik mamy? Albo ty, Deboro? Znikł z pokoju i nie wiadomo, co się z nim stało.

W środku zastali lady Elizabeth na rozmowie ze służącą. Na ich widok odprawiła dziewczynę i skrupulatnie wypytała o samopoczucie mieszkańców Perceval Hall. Hugo udzielił wszystkich wymaganych informacji, po czym spytał:

- Co to za zamieszanie z twoim przybornikiem, stryjenko?

- Henrietta już wam powiedziała? Rano nie mogłam znaleźć przybornika z papeterią ani na zwykłym miejscu, ani nigdzie indziej. Ale chyba już wiem, co się stało. Twój stryj William niósł paczkę, kiedy wyjeżdżał do Northampton. Widocznie wziął mój przybornik do naprawy, bo jeden z zawiasów był obluzowany. To bardzo miło z jego strony! Przecież wie, ile dla mnie znaczy ten przedmiot. Pewnie zapomniał mi o tym powiedzieć, bo wyjechał znacznie później, niż zamierzył. Tyle hałasu o nic! I cóż cię tu sprowadza, Hugonie? Czy będziesz szkolił psa Debory?

Debora wyjaśniła, jakie dostali zadanie, więc lady Elizabeth nie bez ociągania udzieliła jej zgody na spacer.

- Skoro twoja babka, Hugonie, ma takie życzenie, to chyba muszę polegać na jej sądzie, że jest ono stosowne. Byłoby lepiej, gdyby mogła iść z wami jedna z dziewcząt, ale wszystkie są akurat zajęte. Weź kapelusik, Deboro. I lepiej zmień suknię i pantofle. Gdzieś tak pobrudziła spódnicę, dziecko? Przed odłożeniem do garderoby daj suknię pani Humble, to ją wyczyści. Frederico, masz plamę na rękawiczkach. Musimy się nią zająć, zanim wyjedziemy do Hartnellów...

Hugo chodził tam i z powrotem, czekając na Deborę. Cieszył się, że może spokojnie przez kilka minut pomyśleć. Co się stało? Dotąd był taki pewien, że jedna z bliźniaczek będzie dla niego znakomitą żoną. I nagle bez wyraźnego powodu zmienił zdanie. W jaki sposób Debora i babka mogą mieć na niego taki tajemny wpływ? Obie odradzały mu ten pomysł, ale przecież normalnie nie pozwoliłby się zniechęcić do planu, któremu poświęcił tyle rozmyślań. A już propozycja babki, by zastanowił się nad małżeństwem z Debora Staunton, była doprawdy bezsensowna! Ze wszystkich teoretycznie możliwych kandydatek ta wydawała się zdecydowanie najmniej odpowiednia. Obrócił się i zobaczył, że Debora wybiega zza rogu domu z obskakującym ją i szczekającym Autolikusem obok. Trzymała w dłoni koszyk, ohydny kapelusik miała przekrzywiony, a w dodatku zdążyła zaplamić suknię na rąbku.

- Przepraszam, że kazałam panu tak długo czekać, Hugonie! - sapnęła. - Ciotka Elizabeth jest niezwykle drobiazgowa. Musiałam dwa razy zmieniać suknię, zanim pozwoliła mi wyjść.

- Nic nie szkodzi, bardzo przyjemnie mi się czekało. Zresztą mamy przed sobą całe popołudnie. Powinna była pani poświęcić więcej uwagi włosom, połowa opada jak chce. - Powiedział to spokojnie, ale w tonie jego głosu było słychać irytację. Dlaczego ta pannica nigdy nie umie wykazać stosownego umiaru?

Debora przybrała skruszoną minę.

- W ogóle się nimi nie zajmowałam. Ciotka Elizabeth kazała mi to zrobić, ale w pośpiechu zapomniałam. Niech pan chwilę poczeka!

Podała mu kapelusik, koszyk i smycz Autolikusa, aby szybko zaimprowizować kok. Szyję miała smukłą, wydawało się, że burza czarnych włosów jest dla niej zbyt ciężka. Hugona naszło irracjonalne pragnienie dotknięcia tej szyi wargami... Odwrócił się gwałtownie. Co, u diabła, się z nim dzieje?

- Gotowe! - powiedziała wesoło Debora. - Gdyby ciotka Elizabeth mi pozwoliła, obcięłabym włosy na krótko. Taka jest podobno ostatnia moda w Londynie. Poproszę o kapelusz.

- Może kupię pani nowy, Deboro - zaproponował Hugo, widząc wyskubane rondo.

- To bardzo miło, że pan występuje z taką propozycją, ale pomysł ma dwie wady. Po pierwsze, ciotka Elizabeth nigdy by panu na to nie pozwoliła. Po drugie, Autolikus w ciągu miesiąca doprowadziłby nowy kapelusz do stanu, w jakim znajduje się obecny. Mam jeden przyzwoity kapelusz, który chowam na wyjątkowe okazje, ale wkładam go naprawdę rzadko. Nie, nie. Jeśli szuka pan tego, co schludne i stosowne, powinien pan częściej towarzyszyć swoim kuzynkom. - Zdecydowanym ruchem wsadziła kapelusik na głowę i odebrała Hugonowi smycz. - Puścimy Autolikusa?

- Możemy spróbować. - Pies obiegł ich radośnie, ale na komendę Debory zajął miejsce przy nodze. - Gratulacje, jestem pod wrażeniem - powiedział Hugo. Po chwili dodał: - Z moich wczorajszych obserwacji wynika, że przynajmniej Edwina woli, jeśli towarzyszy jej Richard Vernon.

- Sądzę, że tak - ostrożnie przyznała Debora. - Zdaje mi się, że nawet rozmawiała o tym z matką. Przykro mi, jeśli krzyżuje to panu plany, Hugonie, ale spodziewam się rychłego ogłoszenia zaręczyn.

- Nie krzyżuje mi to żadnych planów. Zmieniłem zdanie co do bliźniaczek. I pani, i babka zgodnie twierdzicie, że nie byłyby ze mną szczęśliwe. Nie należy lekceważyć zdania dwóch kobiet.

- Może rzeczywiście. Ale to jest do pana niepodobne, Hugonie. Czy... czy myśli pan o kimś innym?

- W tym sęk. Będę musiał szukać od początku, a to oznacza niezliczone wizyty u sąsiadów w całym hrabstwie. Zmarnowałbym mnóstwo czasu. Nie stać mnie na to, za dużo mam pracy w majątku.

- Znajdzie pan kogoś. Wielu pannom pochlebiłyby pańskie oświadczyny. Może odstraszać pańska władcza postawa, ale jest pan za to bardzo przystojny. - Uśmiechnęła się do niego przekornie, a Hugonowi nagle zrobiło się lżej na sercu.

- Cieszę się, że znowu jesteśmy przyjaciółmi, Deboro - powiedział.

Odwróciła głowę.

- Ja też. Ojej, jesteśmy prawie na miejscu. O, pani Bember stoi przy furtce.

Przez następne pół godziny Hugo mógł się przekonać, co miała na myśli jego babka. Pani Bember odpowiadała na jego pytania bardzo chętnie. Widać było, że pochlebia jej zainteresowanie pana majątku. Z Deborą jednak rozmawiała o wiele swobodniej. Wprawdzie rozmowa kobiet wcale nie była utrzymana w tonie narzekań, ale pierwszy raz Hugo zauważył, jak samotna czuje się staruszka i jak tęskni za towarzystwem. W każdym razie Debora podniosła ją na duchu i nawet raz czy dwa doprowadziła do śmiechu. Po wizycie u pani Bember odwiedzili również innych mieszkańców tej okolicy: starego ogrodnika Gregory'ego, Carterów, czyli dawnego lokaja i pomoc kuchenną, a potem zaszli jeszcze do jednego czy dwóch dzierżawców. Wszędzie okazywało się to samo. Witano ciepło ich oboje, ale tylko niezorganizowana, roztrzepana Debora zdawała się mieć klucz do serca prawie wszystkich tych ludzi.

Hugo znalazł wiele tematów do rozmyślań, więc w drodze powrotnej był znowu bardzo wyciszony. Powoli robiło się późno, słońce jeszcze nie zaszło, ale na leśnej ścieżce było coraz ciemniej. Nagły szelest w zaroślach zaniepokoił Autolikusa, który zareagował głośnym szczekaniem. Debora i Hugo zgodnie się roześmiali, gdy zobaczyli starego kozła wyłaniającego się spomiędzy drzew.

- To kozioł Sammy'ego Sprattona - zawołała Debora.

- Niech pan go złapie, Hugonie! Samo pochwycenie zwierzęcia nie było trudne. Potem jednak powstał problem, co z nim zrobić.

- Sammy tu nie podejdzie, póki pan jest w pobliżu. On jest bardzo nieśmiały. Lepiej niech mi pan pozwoli odprowadzić tego kozła. Chata Sammy'ego jest niedaleko stąd, trochę głębiej w las.

- Nie! - powiedział Hugo stanowczo. - Nie pozwolę pani samotnie chodzić po tym lesie.

- Ale...

- Nie!

- Co wobec tego pan proponuje? Sammy nigdy nikomu się nie pokazuje.

- Kto to właściwie jest?

- Nie wie pan? Mieszka samotnie w lesie i ima się wszelkich możliwych zajęć, żeby się utrzymać. Jest niemową, więc wieśniacy go nie lubią. Ale ze mną się przyjaźni. To bardzo miły człowiek, jeśli bliżej się go pozna. Niech mi pan da tego kozła!

- Nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby się zgodzić, ale... - Hugo delikatnie obrócił Deborę w inną stronę - tam za nami coś albo ktoś jest w krzakach. Pewnie właśnie właściciel kozła. Jeśli przywiążemy zwierzę do pnia i odejdziemy, będzie mógł je zabrać.

- Dobrze, ale potem wrócimy, żeby sprawdzić, czy tak się stało - powiedziała Debora z powątpiewaniem. - Nie możemy przecież zostawić na całą noc kozła przywiązanego do drzewa.

Uszli zaledwie około pięćdziesięciu jardów, gdy odgłosy zza pleców dały im znać, że kozioł został odebrany przez właściciela. Spokojnie ruszyli więc w powrotną drogę do domu.

- Niech mi pani powie, jak pani poznała tego Sammy'ego Sprattona - odezwał się w końcu Hugo.

- Mieszka tu w lesie trzech czy czterech ludzi, którzy z tego lub innego powodu nie mogą prowadzić normalnego życia. Znam ich od lat. W dzieciństwie zawsze przychodziłam do lasu, kiedy było mi smutno. Tam ich poznałam.

- Nie chce mi się wierzyć! Czy nie zdawała sobie pani sprawy z niebezpieczeństwa?

- Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Dobrze się rozumiemy. Nadal niekiedy odwiedzam tych ludzi. Oni mi ufają.

- Wygląda na to, że wszyscy pani ufają! - Wyrwało mu się to całkiem mimo woli i prawie nieświadomie, rozważał bowiem właśnie nowy, całkiem atrakcyjny pomysł. Może jego babka nie myliła się jednak aż tak bardzo, jak sądził. Nie ulegało wątpliwości, że Debora Staunton rzeczywiście mnóstwo wie o mieszkańcach jego majątku. Doglądałaby biednych i zaniedbanych lepiej niż ktokolwiek inny. Co więcej, wszyscy ci ludzie zdawali się darzyć ją szacunkiem. A gdyby...

Ale nie! Odrzucił pomysł, zanim jeszcze ten w pełni nabrał kształtu. Po prostu nie był w stanie wyobrazić sobie, że Debora Staunton mogłaby zostać jego żoną. Przeraziła go myśl o chaosie, jaki zapanowałby w jego starannie ułożonym życiu. Debora była jawną antytezą wszystkich jego planów, dlatego nie wolno mu było wpaść w tę pułapkę. Nie, po trzykroć nie! Przystanął i energicznie pokręcił głową. Dopiero gdy Debora spojrzała na niego bardzo zdziwiona, uświadomił sobie, że ostatnie słowa wypowiedział na głos.

Stała na polanie, a promienie zachodzącego słońca, sączące się przez listowie, otaczały ją złocistą aurą. Zdjęła kapelusik i włosy znowu jej się rozsypały. Nagle wydała mu się czarodziejskim darem. Zanim zdążył się powstrzymać, wypowiedział znamienne słowa:

- Deboro, czy zostanie pani moją żoną?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Gdy tylko padły te słowa, Hugona przejęła zgroza. Co, u diabła, mu się roiło, że tak lekkomyślnie wydał na siebie wyrok? Skazał się na dożywotnie usuwanie skutków wszystkich nieszczęść, które sprowadzi na siebie Debora Staunton. Bez wątpienia oszalał! Nie było już dla niego ucieczki, nieodwołalnie przypieczętował swój los. Skoro się oświadczył, to nie mógł honorowo się z tego wycofać. Zważywszy na okoliczności, nie należało spodziewać się odmowy. Jakiekolwiek uczucia żywiła do niego Debora Staunton, było nie do pomyślenia, by odrzuciła propozycję małżeństwa. Z drżeniem serca czekał więc, aż topór spadnie mu na kark.

Debora, wstrząśnięta nie mniej niż Hugo, pozwoliła sobie na chwilę szalonej radości i nadziei. Ale tylko na chwilę. Ponieważ Hugo stał jak skamieniały obok niej z wyrazem niedowierzania na twarzy i bynajmniej nie próbował jej dotknąć ani nawet pochwycić jej wzroku, szybko odzyskała rozsądek.

- Bardzo przepraszam, ale czy mógłby pan to powtórzyć?

- Ja... - Hugo odchrząknął. - Właśnie poprosiłem, żeby została pani moją żoną.

Jej uniesienie znikło jak rozwiane silnym podmuchem wiatru. Cokolwiek skłoniło Hugona do złożenia jej tej zadziwiającej propozycji, nie była podyktowana uczuciem. Dla kogo innego zestawienie oświadczyn z taką rezerwą w głosie brzmiałoby po prostu zabawnie, ale Deborze nie było do śmiechu.

- Ale dlaczego? Hugo wydał się urażony.

- Jak to dlaczego? Sądziłbym, że to dość oczywiste! Potrzebuję żony i... i właśnie zrozumiałem, że... że pani byłaby...

- Odpowiednia?

- Tak uważa moja babka.

- Zatem oświadczył mi się pan, ponieważ tak poleciła panu babka? Sądziłabym raczej, że jest pan bardziej samodzielny.

Hugo zdrętwiał. Sytuacja rozwijała się całkiem niezgodnie z regułami gry. Wprawdzie nigdy dotąd nikomu się nie oświadczał, z pewnością jednak należało oczekiwać od Debory wyrazów wdzięczności i zachwytu. I przyjęcia oświadczyn, a nie zastrzeżeń.

- Zostałem źle zrozumiany - powiedział dość chłodno. - Chociaż wysoko sobie cenię sądy mojej babki, nie poprosiłbym pani o rękę wyłącznie dlatego, że doradziła mi to babka.

- Dlaczego więc?

- Do diabła, przecież tyle czasu się znamy, Deboro! Pani dużo wie o życiu w tym miejscu. Mam nadzieję, że pozbędzie się z czasem swojej skłonności do sprowadzania na siebie wszelkich możliwych klęsk i katastrof. Przy światłym przewodnictwie...

- Naturalnie pańskim?

- Tak.

- A miłość, Hugonie? Czy pan mnie kocha?

- To jasne! Chcę powiedzieć, że mam o pani jak najlepsze zdanie i sądzę, że gdy się ustatkujemy, będziemy razem prowadzić zgodne życie.

- Chciał pan powiedzieć, że najpierw ja muszę się ustatkować. Ale co z romantyczną namiętnością? Z szaleńczą miłością?

- Wie pani, jaki mam pogląd na takie uczuciowe wybryki! Debora przyjrzała się Hugonowi z zagadkowym uśmieszkiem.

- Przykro mi, ale nie mogę.

- Nie może pani? Czego pani nie może?

- Nie mogę pana poślubić. Hugo był tak zdumiony, że na moment odebrało mu mowę.

Dopiero po dłuższej chwili powiedział:

- Jeśli niepokoi panią to, co stało się po przyjęciu, proszę się nie trapić. Po ślubie nie powtórzy się już z mojej strony takie niewybaczalne zachowanie, obiecuję. Nie jestem zwierzęciem. Gdy zostanie pani moją żoną, będę odnosi! się do niej z uczuciem i szacunkiem należnym jej pozycji.

- Wcale nie boję się tego, że znowu straci pan głowę. Nie sądzę, żebym chciała pana poślubić.

- Ale dlaczego? Czy jest ktoś inny?

- Nie. Hugo poczuł, że ogarnia go złość.

- Trudno mi uwierzyć, że się nie przesłyszałem. Czy chce pani powiedzieć, że Debora Staunton, bezdomna sierota bez pensa przy duszy odmawia poślubienia człowieka, który może jej zapewnić bezpieczeństwo i wygodne życie? Pozycję w społeczeństwie gwarantującą szacunek i godność i dom w otoczeniu kochającej rodziny, którego niejeden może pozazdrościć.

- Tak.

- Co to znaczy? Że tak, poślubi mnie pani?

- Nie, to znaczy „tak, odmawiam”.

- Na co więcej może pani liczyć? - spytał całkowicie zdezorientowany.

- Nie sądzę, żeby mógł pan to zrozumieć. To rzeczywiście jest głupie ż mojej strony. Ale ja już taka jestem, Hugonie. Czy nie moglibyśmy puścić w niepamięć tych oświadczyn? Bardzo mnie krępuje, że muszę w kółko powtarzać „nie”.

Hugo, który z logicznego punktu widzenia powinien odczuć ulgę, że dostał kosza, wpadł w złość i zupełnie nie wiedział, co robić.

- Może pani być pewna, że nie będę się narzucał z niechcianymi zalotami - rzekł drętwo. - Niech mi jednak będzie wolno powiedzieć, że moim zdaniem popełnia pani poważny błąd. Drugi raz jej się nie oświadczę.

- Strasznie się pan nadął, Hugonie. Proszę się trochę rozchmurzyć. Przecież świetnie pan - wie, że tak naprawdę wcale nie chce mnie pan poślubić, tylko po prostu kończy trzydzieści lat, a bliźniaczki znalazły sobie innych kandydatów...

- Może Edwina, ale przecież jest jeszcze Frederica.

- Naturalnie! - odezwała się Debora po chwili milczenia. - Zupełnie zapomniałam. Wciąż ma pan wybór, Hugonie. Frederica na miejscu i mnóstwo uroczych, dobrze wychowanych panien w całym hrabstwie.

Hugo nie pozwolił się ułagodzić. Z godnością oświadczył:

- Nie wiem, w jaki sposób wdaliśmy się w tę dyskusję. Wydaje mi się ona niesmaczna. Lepiej zrobimy, jeśli wrócimy do domu, nic więcej nie mówiąc.

Przyśpieszył kroku, kierując się ku plebanii. Debora wolałaby poszukać schronienia w lesie i dać upust zdenerwowaniu, które do tej pory starannie ukrywała, ale nie miała takiej możliwości. Mimo urazy Hugo z pewnością nie zostawiłby jej samej. Zebrała więc całą odwagę, przybrała obojętną minę i poszła za nim. Postanowiła jednak, że nie będzie biec, więc Hugo musiał przystanąć i poczekać, aż znowu znajdą się obok siebie.

Na plebanię istotnie doszli w milczeniu. Tam jednak natrafili na wielki rozgardiasz. Wuj William właśnie wrócił z Northampton i okazało się, że, wbrew nadziejom lady Elizabeth, nie wziął z sobą jej przybornika. Ktoś musiał go zabrać potajemnie, prawdopodobnie w czasie, gdy rodzina była w Perceval Hall na przyjęciu z okazji urodzin Hugona. Lady Elizabeth była bardzo strapiona, choć starała się tego nie okazywać. Tak samo jak nikt dookoła nie miała pojęcia, co mogło się stać. Nic innego z domu nie zginęło. A przecież przybornik nie miał szczególnej wartości.

- Trzymałam tam różne przepisy! Brak przybornika zauważyłam, kiedy chciałam sprawdzić, jak oczyścić z plam cynowe naczynie - powiedziała lady Elizabeth. - Po prostu nie umiem sobie wyobrazić, dlaczego ktoś miałby go zabrać! Jego wartość jest czysto sentymentalna. Mój drogi ojciec... - Urwała, by zapanować nad drżeniem głosu. Dodała już spokojniej: - Mój ojciec dał nam z siostrą po przyborniku, kiedy opanowałyśmy sztukę pisania. Deboro, czy twój przybornik jest na miejscu?

Debora wbiegła po schodach na górę. Przybornik leżał jak zawsze na komodzie w jej pokoju. Sprawdziła imię na wieczku - Frances. Wszystko było w porządku, więc wróciła na dół powiedzieć to ciotce.

Wyglądało na to, że nic więcej nie da się zrobić. Było późno, szybko zapadał zmierzch. Hugo zaofiarował się, że następnego dnia zbierze grupę mężczyzn i przeszukają okolice plebanii na wypadek, gdyby złodziej porzucił przybornik w pobliżu.

- Tymczasem powinieneś zamykać drzwi plebanii na klucz, stryju Williamie.

- Bardzo nie chciałbym tego robić. Na noc owszem, zamykamy drzwi, ale w ciągu dnia zawsze są otwarte dla wszystkich, którzy szukaliby naszej pomocy. Stratę poniosła Elizabeth. Jak uważasz, moja droga?

- Drzwi zostaną otwarte, tak jak zwykle, Williamie. Nie dopuszczę to tego, żeby chory człowiek, bo to mógł zrobić tylko ktoś chory, zepsuł naszą opinię gościnnych ludzi, którą cieszymy się od wielu lat.

Stryjostwo nie chcieli zmienić zdania, więc Hugo w końcu ich opuścił i wrócił do Perceval Hall. Życząc wszystkim dobrej nocy, bacznie unikał spojrzenia Debory.

Nocą, gdy w domu zapadła cisza, a cała rodzina leżała uśpiona, Debora przewracała się z boku na bok. Nie mogła się odprężyć. Gdy została sama, zaczęły dręczyć ją wątpliwości. Przed oczami przesuwały jej się obrazy tego, co lekkomyślnie odrzuciła - życia z Hugonem, wspierania go w codziennych obowiązkach, wychowywania jego dzieci, starzenia się u jego boku... Korzyści z takiego związku, które Hugo jej wskazał - pozycja, bezpieczeństwo i cała reszta - nie miały żadnego znaczenia wobec szczęścia, jakie dałoby jej spędzenie z Hugonem reszty życia. Byłaby gotowa poślubić go w każdych okolicznościach, gdyby tylko... No, właśnie. Gdyby!

Czy odrzucenie tych oświadczyn nie było z jej strony szalonym postępkiem? Przecież Hugo zapowiedział, że drugi raz nie poprosi jej o rękę. Traktował tę zapowiedź poważnie. Na myśl o tym zrobiło jej się tak smutno, że zaczęła płakać. Po pewnym czasie przestała ronić łzy. Wyobraziła sobie, jak wyglądałoby w rzeczywistości jej życie. Przecież kochała Hugona, budził w niej namiętność i tęsknotę za odwzajemnionym uczuciem, chciała, żeby znowu pocałował ją tak jak wtedy w stajni, tylko nie ze złości, nie z żądzy, lecz z miłości. Jak więc mogłaby być zadowolona z takiego małżeństwa, jakie zaproponował jej Hugo? On jej nie kochał i nigdy nie pokochałby tak głęboko i namiętnie, jak ona jego. Ile czasu minęłoby, zanim zażądałaby czegoś więcej niż bezdusznego szacunku, jaki chciał jej dać? Wprawdzie jego oświadczyny, tak nagłe i niespodziewane, były zupełnie nie w jego stylu, ale przecież nie zdecydowałby się na nie, gdyby nie obiecał ojcu ożenku przed ukończeniem trzydziestego roku życia i nie usłyszał znienacka dobrej rady babki. Sam uznał, że popełnił błąd prawie natychmiast, gdy tylko wypowiedział te słowa...

Sen nie przychodził, Debora leżała i wpatrywała się w mrok, wspominając życie w rodzinnym domu. Coraz bardziej była przekonana, że słusznie postąpiła, odrzucając oświadczyny Hugona. Gdyby naiwnie zgodziła siego poślubić, Hugo wkrótce odwróciłby się od niej z niesmakiem, zniechęcony tym, co w jego oczach było brakiem umiaru i uczuciowym wybrykiem, tak samo jak jej ojciec odwrócił się od matki. Matka kochała ojca w ten sam niszczący sposób, a on nie miał ani trochę zrozumienia dla jej oddania. W końcu budziła w nim już tylko irytację i znudzenie. Chociaż Frances Staunton bardzo dotkliwie przeżyła przedwczesną śmierć męża, to zapewne tylko dzięki temu uniknęła wstydu i upokorzenia porzuconej kobiety. Nie! Dla córki Frances Staunton było stanowczo lepiej nauczyć się żyć samodzielnie, nie poddawać się nieodwzajemnionej miłości i zachować godność.

Po zażartej bitwie z sobą o dojście do konkluzji, którą można by przyjąć, Debora wstała następnego ranka blada, z podkrążonymi oczami, ale uspokojona. Jedyną trudnością, jaką jeszcze widziała, była konieczność zachowania pozorów przyjaźni z Hugonem na użytek rodziny. Problem rozwiązali, unikając dłuższego przebywania w swoim towarzystwie. Autolikus nie potrzebował już szkolenia, a Hugo chyba ostatecznie stracił zainteresowanie dla bliźniaczek.

Chociaż nieustannie zajmowały go różne sprawy w majątku, postarał się też zorganizować poszukiwania przybornika ciotki. Nic jednak z nich nie wynikło. Przybornik znikł bez śladu i lady Elizabeth była zmuszona pogodzić się z jego stratą. Historia wydawała się bardzo tajemnicza. Tymczasem znalazło się rozwiązanie drugiej tajemnicy, a przynajmniej znalazła je Debora. Już od pewnego czasu podejrzewała ona, że zainteresowanie Frederiki kościelnymi księgami metrykalnymi ma większy związek z obecnością przyszłego pastora niż z chęcią pomocy ojcu. Pan Langham był cichym, mało wymagającym człowiekiem z brązowymi włosami, piwnymi oczami i wyjątkowo ciepłym uśmiechem. Jako krewny właścicieli dużego majątku po drugiej stronie Northampton w swoim czasie miał tam objąć dobrze prosperującą parafię. Tymczasem pomagał wielebnemu Williamowi. Uczył się od niego sztuki udzielania rad i odwiedzania wiernych, poznawał liczne problemy spotykane w wiejskiej okolicy. Był bardzo oddany swojej pracy i nauce, toteż ani w kościele, ani podczas obiadów na plebanii zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na urodziwe córki pastora.

Kilka dni po brzemiennej w skutki rozmowie z Hugonem Debora spotkała kuzynkę Fredericę, która znowu szła od strony kościoła w czasie, gdy wielebnego Williama z pewnością tam nie było, jako że mniej więcej pół godziny wcześniej wyjechał do Steep Ride. Panna uśmiechała się do swoich myśli i wydawała się przebywać zupełnie gdzie indziej, więc gdy Debora wyszła z cienia pod drzewem, by ją powitać, Frederica tak samo jak poprzednio podskoczyła przestraszona.

- Ojej! Ojej, to tylko ty, Deboro! Dzięki Bogu! Myślałam, że to mama.

- Zdaje się, że mnie naśladujesz, Frederico. To ja zwykle boję się, że zostanę na czymś złapana, a ty jesteś moim aniołem stróżem. Co knujesz?

Frederica zawahała się, a potem nagle wyrzuciła z siebie:

- Jeśli nie zwierzę się komuś, to chyba pęknę! Wiem, że mnie nie zdradzisz. Pan Langham dzisiaj się do mnie uśmiechnął!

- Wielkie nieba! Uśmiechnął się? Frederico, pan Langham często się uśmiecha. To bardzo sympatyczny młody człowiek. Dlaczego miałby się do ciebie nie uśmiechać?

- To co innego! On uśmiechnął się specjalnie do mnie. Do mnie - Frederiki! Od dłuższego czasu próbuję, naturalnie w bardzo dyskretny sposób...

- Naturalnie!

- Nie musisz robić takiej miny, Deboro! Zachowuję się jak najbardziej stosownie. W każdym razie już od kilku tygodni próbuję dyskretnie zwrócić na siebie jego uwagę. A dzisiaj spotkaliśmy się na ganku i pan Langham się uśmiechnął... specjalnie do mnie!

- Może pomyślał, że jesteś Edwina - zażartowała Debora. Fredericę ta uwaga zmartwiła.

- Tak sądzisz? - Zaraz jednak twarz jej się rozjaśniła.

- Niemożliwe! Powiedział do mnie „panno Frederico”. Nigdy o tym nie myślałam, ale pan Langham potrafi nas rozróżnić. Czy to nie dziwne? A ja sądziłam, że on nawet nam się dobrze nie przyjrzał. Och, Deboro, czy to nie cudowne?

Debora zawahała się. Frederica wyraźnie była na dobrej drodze do zakochania się. Naturalnie nie było w tym nic złego, ale jednak Frederica nie powinna spotykać się z panem Langhamem bez wiedzy matki, wszystko jedno, celowo czy przypadkiem.

- Dlaczego tak się zaniepokoiłaś, że to ciotka Elizabeth, a nie ja?

- Bo jeszcze... jeszcze o tym mamie nie powiedziałam. Och, właściwie nie ma o czym mówić - dodała natychmiast. - Jeszcze nie. Chciałabym... chciałabym poznać go trochę lepiej, zanim cokolwiek powiem. Mama potrafi być bardzo groźna, a pan Langham wydaje mi się bardzo nieśmiały. To mogłoby go odstraszyć. Nie mów jej! Nie mów nikomu! Jeszcze nie! Deboro, proszę cię!

Na twarzy Frederiki malował się silny niepokój. Debora przypomniała sobie liczne sytuacje w przeszłości, kiedy to Frederica ukrywała przed matką jej potknięcia, więc odrzekła ciepło:

- Naturalnie niczego nie powiem! Zresztą i tak jesteś rozsądniejsza ode mnie. Powiesz cioci, kiedy będziesz gotowa... a może powinnam powiedzieć „kiedy pan Langham będzie gotowy”?

- A myślisz, że będzie? Naprawdę?

- Moja droga Frederico, jeśli on się w tobie nie zakocha, to musi być ślepy i głupi. Urodą możesz oczarować każdego mężczyznę, a jeśli on nie rozumie, jak znakomicie nadajesz się na żonę duchownego, to naprawdę jest głupi. Jednak pan Langham nie jest ani ślepy, ani głupi, więc na pewno wszystko dobrze się ułoży.

- Mam nadzieję! I naprawdę powiem o tym mamie, słowo. Tylko trochę później...

Po tej rozmowie Debora nieraz widziała Fredericę wymykającą się z domu. Katastrofą powiało już po kilku dniach, kiedy lady Elizabeth, która wciąż miewała napady złego humoru z powodu straty przybornika, oznajmiła znienacka, że pójdzie po Fredericę, bo już dość nasiedziała się w kościele.

- Może ja pójdę, ciociu - natychmiast zaproponowała Debora. - Na dworze jest bardzo gorąco.

- Dziękuję ci, ale świeże powietrze dobrze mi zrobi. Wezmę parasolkę od słońca i będę szła pod drzewami. Kasztanowce dają dużo cienia.

Debora popatrzyła za ciotką opuszczającą dom, po czym niezwłocznie wyszła tylnymi drzwiami, pokonała ogrodzenie przez przełaz i pobiegła do kościoła. Ciotce musiało to zająć przynajmniej kilka minut. Nigdy się nie śpieszyła a kasztanową aleję trudno byłoby nazwać prostą.

Frederica właśnie wychodziła z kościoła w towarzystwie pana Langhama. Deborze trochę brakowało tchu, powitała ich jednak wesoło:

- Dzień dobry, panie Langham. Mamy piękny dzień, nieprawdaż? - Wcale jednak nie czekała na odpowiedź. - Tak się cieszę, że cię widzę, Frederico. Ciotka Elizabeth pytała o ciebie. Właśnie tu idzie, bo pomyślała, że jesteś w kościele.

- Naprawdę? Ach, tak! - powiedziała dość nieprzytomnie Frederica. - Muszę więc już iść. Do widzenia, panie Langham. - Dygnęła i odwróciła się. W pośpiechu upuściła jednak plik broszur, które niosła, więc pan Langham przystanął, by je podnieść. Frederica zerknęła błagalnie na Deborę. Ta natychmiast zrozumiała, w czym rzecz. Jeśli lady Elizabeth zastanie ich tutaj we troje, zainteresuje się, co to za spotkanie.

- Frederico, ciotce się śpieszy. Ja tu zostanę i pomogę pozbierać to wszystko, a ty wyjdź jej naprzeciw. Idzie kasztanową aleją.

- Och, dziękuję! Dziękuję, panie Langham, za interesującą rozmowę. Do widzenia. - Frederica szybko się oddaliła, a Debora została sam na sam z młodym człowiekiem. Ten zupełnie zapomniał o broszurach i patrzył śladem białej muślinowej sukni, która wkrótce znikła między drzewami. Wreszcie drgnął i oprzytomniał. Podniósł z ziemi jeszcze kilka broszur. Twarz miał zarumienioną. Mógł to być skutek wysiłku, Debora podejrzewała jednak, że przyczyna jest zupełnie inna.

- Czy... czy mam zanieść ten pakunek na plebanię, panno Staunton?

- Dziękuję, ale to niekonieczne. Nie jest ciężki... obawiam się zresztą, że Frederiki dziś po południu nie będzie w domu. - Pan Langham jeszcze bardziej się zaczerwienił, a Debora uśmiechnęła się pod nosem. Najpierw Edwina, a teraz Frederica. Wyglądało na to, że jej troska o bliźniaczki była całkiem zbędna.

Stukot końskich kopyt zaskoczył ich oboje. Odwrócili się. Od kościelnej furty przyglądał im się Hugo. Debora poczuła, jak policzki oblewają jej się pąsem. Tymczasem Hugo zeskoczył z konia i podszedł do nich.

- Dzień dobry państwu. Czy pastor jest w środku? - spytał. Pan Langham, znowu przywołany do rzeczywistości, wybąkał, że wielebny wyjechał do Steep Ride.

- Rozumiem - mruknął Hugo, wciąż bardzo chłodno, wręcz cynicznie. - Czy to możliwe?

Pan Langham, zdziwiony jego zachowaniem, zwrócił się do Debory i powiedział z godnością:

- Skoro jest pani pewna, że nie mogę w niczym pomóc, to już pójdę. I tak jestem spóźniony na następne spotkanie.

Debora mruknęła niezrozumiałe pożegnanie pod nosem i została sam na sam z Hugonem.

- Czy on bardziej odpowiada pani upodobaniom, Deboro? - zaczął napastliwie Hugo. - A więc tak? Ciepłe kluski i kazania zamiast kłótni? Chrześcijańskie miłosierdzie zamiast zemsty? Czy tego pani chce?

Debora okryła się rumieńcem po cebulki włosów.

- Nie interesuje mnie pan Langham. Po prostu rozmawialiśmy.

- Nie wyglądało to na niewinne spotkanie.

- Takie było, zapewniam pana. Ale gdyby nawet nie, to co panu do tego, Hugonie?

- Nic, chociaż o ile pamiętam, powiedziała mi pani, że nie ma nikogo innego. A ja z pewnością nie aprobuję schadzek z podopiecznym stryja. Przecież nie ma potrzeby robienia z tego takiego sekretu. Chociaż... - Urwał.

- Tak?

- Może jest pani bardziej podobna do swojej matki, niż myśleliśmy? Schadzki panią podniecają.

W pierwszym odruchu Debora chciała spoliczkować tę złośliwie uśmiechniętą twarz. Ale może właśnie na taką prowokację oczekiwał Hugo...

Wyczuwała, że za jego uśmiechem kryje się wściekłość. Pamiętała zaś, co się stało, gdy ostatnio zaatakowała rozgniewanego Hugona, tym razem więc rozsądnie powstrzymała się od rękoczynów.

- Może pan o mnie myśleć, co mu się żywnie podoba - odparła chłodno. - Nie przynosi panu chluby stawianie zarzutów tym, którzy nie mogą się bronić. Kochałam moją matkę i jestem gotowa bronić jej przed całym światem. Niestety, w pańskim przypadku, Hugonie, jest to bezcelowe. Pan nie byłby w stanie zrozumieć nawet cząstki tych uczuć, które doprowadziły ją do ucieczki z moim ojcem. Nie będę wysilać się na próżno. Pan Langham jest dobrym, zacnym i poczciwym człowiekiem. Co on takiego zrobił, że zasłużył sobie na pańskie ohydne insynuacje? - Spojrzała na niego wyzywająco. - No co? Widziałam już pana w wielkim gniewie, Hugonie, ale jeszcze nie widziałam, żeby był pan tak rażąco niesprawiedliwy w ocenie.

Hugo zbladł i cofnął się o krok, prawie tak, jakby Debora wymierzyła mu policzek. Zawahał się, miał zamiar coś powiedzieć, ale po chwili oderwał od niej wzrok, odwrócił się i poszedł do furty. Wskoczywszy na konia, spiął go ostrogami. Znikł w okamgnieniu.

Debora powlokła się z powrotem na plebanię. Czuła się tak, jakby właśnie przeżyła trzęsienie ziemi.

Frederica koniecznie chciała z nią porozmawiać. Gdy tylko zostały same, spytała:

- Czy on coś powiedział?

- Kto? - Debora wciąż nie mogła zapomnieć o oskarżeniach Hugona.

- Naturalnie pan Langham. Czy może powiedział coś o mnie?

- Nie było na to czasu. Minutkę po twoim odejściu zjawił się Hugo.

- Dzięki Bogu, że nie wcześniej.

- Nie jestem tego taka pewna. Musisz wiedzieć, droga Frederico, że teraz Hugo podejrzewa mnie o romans z twoim panem Langhamem. Potraktował to jak schadzkę.

Frederica parsknęła śmiechem.

- Ale zabawa! Chyba mu niczego nie powiedziałaś?

- Nawet nie dał mi do tego okazji. Zresztą nie powiedziałabym i tak. Nie mogłabym przecież zawieść twojego zaufania, a poza tym Hugo nie zasługuje na to, żeby poznać prawdę. Jest potworem. Okrutnym potworem bez serca!

- Hugo? Chyba nie pokłóciłaś się z nim znowu, Deboro? Myślałam, że ostatnio żyjecie w zgodzie.

- Żyliśmy. Jednak mieliśmy następną sprzeczkę. Nie mogę powiedzieć ci, Frederico, o co, ale... ale... - Debora wybuchnęła płaczem, nie chciała jednak zdradzić wstrząśniętej kuzynce ani słowa więcej. Frederica po chwili zaniechała dalszych prób dowiedzenia się i zaczęła pocieszać Deborę. Gdy ta trochę się uspokoiła, Frederica spytała zaniepokojona:

- Ale ty nie kochasz pana Langhama, Deboro? Bo jeśli kochasz, to... to przestanę się z nim spotykać.

Debora uśmiechnęła się przez łzy.

- Nie jestem zakochana w panu Langhamie, to pewne. A gdybym nawet była, nic by mi nie przyszło z tego, że nie będziesz się z nim spotykać. On myśli tylko o tobie, Frederico, a to nie jest typ człowieka, który łatwo zmienia zdanie. Myślę, że powinnaś powiedzieć o nim mamie.

- Spróbuję, Deboro... - Frederica zawahała się, zerknęła na kuzynkę i dodała w pośpiechu: - Nie jesteś zakochana w Hugonie, prawda?

- Zakochana w potworze? Niemożliwe. To wyjątkowo osobliwy pomysł.

Frederica nie wydawała się całkiem przekonana, jednak bez słowa odeszła. Debora pomyślała, że zawsze znakomicie potrafi doradzić kuzynkom, jak należy postąpić. Szkoda, że nie umiała zdobyć się na to samo, gdy chodziło o jej własny los.

Życie w Abbot Quincey toczyło się dalej. Lato przemijało, pojawiały się pierwsze oznaki jesieni. Szybko zbliżał się dzień ślubu Hester, więc w Perceval Hall panował rozgardiasz. Przyjeżdżali i odjeżdżali kupcy i goście, do pomocy najęto dodatkową służbę, czyszczono, wietrzono i przemeblowywano nieużywane od łat pokoje. W parku armia ogrodników pełła, podlewała, przycinała i grabiła trawniki i rabaty.

Starsza pani Perceval była wprawdzie zadowolona, że po latach odżegnywania się od małżeństwa jej wnuczka poślubi tak wspaniałego człowieka jak Robert Dungarran, ale panujące w związku z tym zamieszanie nie zawsze przypadało jej do gustu.

- Nie chcę nawet myśleć o tym, ile to kosztuje! Tu jest teraz gorzej, niż gdybyśmy mieszkali w samym środku Northampton! Jedni przychodzą, drudzy wychodzą, ciągle jacyś ludzie w domu... Mówię ci, Hugonie, że zaczynam się coraz bardziej przekonywać do ucieczek! Naturalnie nie traktuj tego poważnie. Uciekać we dwoje nie jest w dobrym tonie. Towarzystwo tego nie poważa i muszę z zadowoleniem podkreślić, że w rodzinie Percevalów nigdy nic takiego się nie zdarzyło. Moje apartamenty są ostatnio jedynym miejscem w Perceval Hall, które nie przypomina domu wariatów. Och, na pewno wypiłbyś kieliszek wina. Gossage!

- Gossage! - powtórzyła papuga. - Gdzie ta przeklęta kobieta?! - Ptak przysiadł na oparciu fotela lady Perceval, a gdy weszła służąca z tacą, przesunął się w bok, koso na nią spojrzał i zamachnął się dziobem. Gossage na wszelki wypadek zachowała rozsądną odległość, ale odwzajemniła się równie nienawistnym spojrzeniem.

Podała wino i ulubione wafelki starszej pani, po czym skierowała się do drzwi.

- Gossage! - wrzasnęła papuga. Służąca machinalnie przystanęła i chciała się obrócić, ale tylko parsknęła ze złością i wyszła. - Opanuj się, Gossage! - wykrzyknęło ptaszydło.

Seniorka rodu chichotała.

- To jest najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek od ciebie dostałam, Hugonie! - cieszyła się. - Gossage nienawidzi tego ptaka, ale mimo to całkiem przyzwoicie się nim zajmuje. Czasem jeszcze pozwala się oszukać, ale, niestety, coraz rzadziej, bo się do niego przyzwyczaja. Słowo ci daję, że z tej papugi mam więcej radości niż ze wszystkich gości.

- Dziękuję, babciu! Dobrze wiedzieć, gdzie jest moje miejsce w szeregu... na pewno za papugą!

- Pleciesz androny! Trudno nazwać cię gościem. Miałam na myśli tych głupków, którzy przychodzą tu codziennie odwiedzić Hester, a przy okazji czują się w obowiązku złożyć mi wyrazy szacunku.

- Wyobrażam sobie, co powiedziałabyś o nich, gdyby do ciebie nie zaglądali, babciu.

- Pewnie masz rację. Jeśli jestem uciążliwa, to przynajmniej mogę się powołać na swój słuszny wiek. A co ciebie usprawiedliwia?

- Słucham?

- Przecież słyszałeś. Dlaczego masz muchy w nosie? Lowell twierdzi, że ostatnio prawie bez przerwy się burmuszysz.

- Lowell zrobiłby lepiej, gdyby zachował takie uwagi dla siebie! - stwierdził zirytowany Hugo.

- Wszyscy tak mówią. Jesteś ostatnio wyjątkowo drażliwy. Co się stało, mój chłopcze? Myślałam, że wszystkie nieporozumienia wyjaśniłeś. Całe to weselne zamieszanie wkrótce się skończy. A może zaczyna cię nużyć życie na wsi?

- Już mnie o to pytałaś, babciu, a moja odpowiedź się nie zmieniła. Podobało mi się w Londynie, ale jestem również absolutnie szczęśliwy, kiedy mieszkam tutaj, w Abbot Quincey.

- Absolutnie szczęśliwy? Nie robisz takiego wrażenia. Hugo wstał i podszedł do okna. Wyglądając na dwór, powiedział urażony:

- Nie mogę cały czas szczerzyć się jak małpa. Poza tym...

- Powiedz mi, proszę! Odwrócił się ku babce, ale twarz miał ukrytą w cieniu.

- Cały czas chodzi o wybór żony. Prawdę mówiąc, straciłem entuzjazm. Proszenie o rękę jednej z bliźniaczek nie wydaje mi się już dobrym pomysłem...

- A co z moją sugestią? Mam na myśli Deborę. Znów odwrócił się do okna i odparł szorstko:

- Możesz wybić sobie Deborę Staunton z głowy, babciu.

- Czyżby? Dlaczego?

- Oświadczyłem jej się. To się stało właściwie bez mojej wiedzy, dopiero po fakcie zorientowałem się, co powiedziałem. Czy to nie śmieszne?

- Dlaczego zatem mam sobie wybić głowy Deborę Staunton?

- Odrzuciła moje oświadczyny. Zapadło milczenie. Wreszcie starsza pani powiedziała z niedowierzaniem:

- Ta panna odrzuciła twoje oświadczyny? Nie mogła tego zrobić. To niemożliwe!

- Cieszę się, babciu, że tak wysoko oceniasz moją atrakcyjność. Panna Staunton jest jednak innego zdania. - Hugo urwał, uświadomił sobie bowiem, że zbyt wyraźnie okazuje, jak bardzo jest urażony. Po chwili milczenia wrócił na środek pokoju i usiadł obok babki. - Ona jest szalona, to jasne - powiedział z udaną obojętnością. - Nie potrafię sobie wyobrazić innej takiej panny, która odrzuciłaby bezpieczeństwo i pozycję gwarantowane przez małżeństwo ze mną.

- Do diabła z bezpieczeństwem i pozycją! Ta panna jest w tobie zakochana, Hugonie! Kocha cię od lat.

- Tak sądzisz, babciu? - spytał bardzo sceptycznie. - Wobec tego ma dziwny sposób okazywania swojej miłości.

- Musiałeś zachować się wyjątkowo niestosownie! Hugo zaczerwienił się.

- Dziękuję - rzekł chłodno. - Może brakuje mi praktyki, bądź co bądź człowiek nie oświadcza się codziennie, ale sądzę, że poradziłem sobie niezgorzej.

- Panna, która kocha cię od lat, daje ci kosza, a ty twierdzisz, że poradziłeś sobie niezgorzej? Jesteś tak samo głupi jak Debora, Hugonie.

Wstał.

- Nie widzę sensu prowadzenia takiej rozmowy. To nie jest potrzebne ani tobie, ani mnie, babciu. Mam sprawy do załatwienia, więc jeśli mi wybaczysz...

- Nie rozmawiaj ze mną takim tonem! Siadaj! Powiedziałam: siadaj!

Hugo wzruszył ramionami i posłusznie usiadł.

- Nie wiem, o czym jeszcze chcesz rozmawiać, ale naprawdę nie widzę w tym wielkich korzyści. Nawet gdybym chciał oświadczyć się pannie Staunton ponownie, co zresztą nie wchodzi w grę, to ona jest zainteresowana kim innym.

- Kim mianowicie?

- Panem Langhamem.

- Podopiecznym Williama? - Na wargach starszej pani wykwitł uśmiech. - Czyżby? A co cię skłania do takiego przypuszczenia?

- Czy to jest konieczne?

- Nie traciłabym tyle czasu na takiego niewdzięcznego głupca jak ty, gdybym uważała inaczej. Co skłania cię ku opinii, że Debora Staunton ma słabość do pana Langhama?

- Zastałem ich razem... przed wejściem do kościoła.

- Tak? A co robili w tej jaskini rozpusty? Przez lata Hugo umiał jednym zimnym spojrzeniem odpłacić za każdą uwagę, którą uważał za impertynencką, ale wobec despotycznej babki był zupełnie bezradny. Z miną wyrażającą głęboki niesmak odparł:

- Naturalnie po prostu rozmawiali. Ale po co mieliby się w sekrecie spotykać, gdyby nie mieli nic do ukrycia? Stryja Williama nie było akurat w pobliżu, bo wyjechał na całe popołudnie do Steep Ride.

- Rozumiem. I wpadłeś w złość?

- Skądże znowu! - Lady Perceval przeszyła go spojrzeniem. - No, potem może istotnie potraktowałem Deborę dość surowo. Nie pochwalam takiej dwulicowości.

- Byłeś zazdrosny! Hugo aż podskoczył.

- O Deborę Staunton? Co za absurdalny pomysł! To szczyt nonsensu! Brak jej piątej klepki. Dlaczego miałbym być zazdrosny o taką bezmyślną, nieodpowiedzialną pannę?

- Mnie o to nie pytaj. To ty powinieneś wiedzieć. Pytanie jest zresztą bezprzedmiotowe. O ile nie jestem w grubym błędzie, pan Langham jest zakochany we Frederice.

- Skąd wiesz?

- William nie jest aż tak ślepy, jak ludzie sądzą. W każdym razie nie wtedy, gdy w grę wchodzą jego przemiłe córki. Któregoś dnia wspomniał, że jeśli wkrótce Langham nie zdobędzie się na odwagę, to sam będzie musiał z nim porozmawiać. William zawsze żywi nadzieję, że inni postąpią właściwie bez napomnień z jego strony, a Elizabeth nie dalej jak wczoraj powiedziała mi, że Frederica wreszcie jej się zwierzyła. Ten drobny problem mamy więc rozwiązany. Nie jest to wspaniałe małżeństwo, ale Frederica będzie w nim szczęśliwa.

Zna takie życie, a poza tym jest wprost stworzona na żonę wiejskiego duchownego.

Hugo głęboko się zamyślił.

- Kiedy zobaczyłem Deborę z Langhamem.

- Było to, zgodnie z tym, co ci powiedziała, zupełnie niewinne spotkanie.

- Wielki Boże! - przeraził się Hugo. - A ja wygadywałem...

- Doprawdy, nie mam już do was dwojga cierpliwości! - oświadczyła starsza pani. - Staram się, jak mogę, ale oboje uparliście się zniszczyć to, co macie. Idź stąd, Hugonie, pomyśl dobrze, a kiedy już będziesz w stanie nad sobą zapanować, sprawdź, czy umiesz skłonić Deborę, żeby cię wysłuchała.

- Przykro mi, że byłem taki niesprawiedliwy - powiedział Hugo - ale musiałbym być obłąkany, żeby narażać się na kolejną odmowę. - Widząc minę babki, dodał stanowczo: - Przyjęcie moich oświadczyn byłoby teraz jeszcze gorsze! W dalszym ciągu szukam żony, z którą będzie mi się łatwo żyło. Nie potrzebuję dodatkowych powinności.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Hugo wyszedł od babki z poczuciem, że musi odbyć spacer i uporządkować myśli. Postanowił odwiedzić Ellen Bember, której od kilku dni nie widział. Wyruszył więc w drogę, przez cały czas borykając się z mnóstwem sprzecznych uczuć. Przede wszystkim był bardzo rozdrażniony. Domniemania babki nie miały wszak podstaw. Zazdrosny, też coś! Kto mógłby być zazdrosny o tę drobną, czarnowłosą, nieznośną Deborę Staunton? Przystanął. Debora, jak na tak drobną istotę, wręcz zadziwiająco rzucała się w oczy. Wcale nie była też mała duchem. Ale żeby od razu posądzać go o zazdrość!? Przecież nie był zazdrosny, ani trochę! Nawiasem mówiąc, nie pojmował również, na czym miałaby polegać atrakcyjność tego Langhama. Nie wydawał mu się szczególnie przystojny ani tym bardziej energiczny. Debora miała dwa razy więcej wigoru. Po co tu jednak mieszać Deborę? Przecież nawet nie mogłaby związać się z przyszłym pastorem, bo to Frederica chciała poślubić Langhama.

Cieszyło go szczęście Frederiki. Poczciwa panna, zasługiwała na wszystko, co najlepsze. Langham mimo swoich ograniczeń był przecież porządnym człowiekiem.

Hugo szedł dalej i z uśmiechem na twarzy rozważał przyszłość Frederiki. Biedna Debora! Szczerze ufał, że nie uraził jej wybór damy serca, jakiego dokonał Langham... Aczkolwiek wcale nie zaszkodziłoby jej, gdyby trochę pocierpiała. Mogłaby się na własnej skórze przekonać, jak to jest... W tym momencie nagle otrzeźwiał. O czym on myśli? Przecież on wcale nie cierpi z powodu odmowy Debory. Przeciwnie, doznał wielkiej ulgi. Naturalnie zirytowało go to. Zirytowałoby każdego człowieka. Ale najważniejsze, że nie będzie musiał spędzić reszty życia na ratowaniu Debory Staunton z kłopotliwych sytuacji. Tak, ulga była najważniejsza.

Kopnięciem przewrócił kilka chwastów. Naturalnie babka całkiem błędnie odczytała uczucia Debory wobec jego osoby. Może kiedyś, w odległej przeszłości Debora naprawdę go lubiła. Widziała w nim wtedy opiekuna i było to całkiem naturalne. Takie urocze, małe stworzenie z dała od rodzinnego domu, w którym życie jej nie rozpieszczało... Zmarszczył czoło, przypomniały mu się bowiem uwagi pod adresem jej matki, które wygłosił po odejściu Langhama. Nie powinien był zachować się tak grubiańsko. Uraził ją. Ale dlaczego?

Przez chwilę zastanawiał się nad tym i doszedł do wniosku, który nie był bynajmniej chwalebny dla jego miłości własnej. Po prosto wpadł we” wściekłość i chciał doprowadzić Deborę do tego samego stanu. I udało mu się. Omal nie wymierzyła mu policzka, widział to po jej oczach i cieszył się na to. Ale nie, zapanowała nad sobą, a on doznał... rozczarowania. Rozczarowania! Nic dziwnego, że odjeżdżał przejęty wstydem. Jak mógł nadal utrzymywać, że jest porządnym człowiekiem, i chlubić się tym, jakie wymagania stawia nie tylko innym, lecz i sobie, skoro świadomie chciał sprowokować niewinną pannę do tego, by go uderzyła? Jaki miał po temu powód? Odpowiedź, jaką znalazł, sprawiła, że poczuł się jeszcze bardziej paskudniej.

Wściekle kopnął krzak jeżyny. Dlaczego dobry Bóg uznał za stosowne zesłać na ziemię Deborę Staunton? Jakie straszne grzechy popełnił Hugo Perceval w swym poprzednim wcieleniu, że cierpiał teraz tak straszną karę? Debora wydawała mu się stworzona specjalnie po to, by go prowokować. „Sir Hugely Perfect”, tak nazwano go w tym ohydnym paszkwilu, który niedawno bawił całe towarzystwo, ale trudno o bardziej nieodpowiednie imię. Cóż w nim było doskonałego? Ilekroć zbliżał się na mniej niż sto mil do Debory Staunton, zaczynał zachowywać się jak pozbawiony ogłady, bezlitosny, nieokrzesany... łajdak! I nie kto inny jak właśnie ta czarownica spowodowała w nim taką zmianę. Jeśli miał zachować zdrowy rozsądek, musiał... musiał w przyszłości unikać jej jak najgorszej zarazy.

Niestety, już za następnym zakrętem natknął się na prześladującą go czarownicę. W dodatku potrzebowała jego pomocy.

Najpierw zauważył plecy krępego, muskularnego mężczyzny, który trzymał Deborę w ramionach. Nie życząc sobie podobnego spotkania, jak to przed wejściem do kościoła, zaczął się cichaczem wycofywać. Nie zamierzał wywołać następnej sceny.

Usłyszał jednak warknięcie Autolikusa i wyraźny głos Debory:

- Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi. Proszę mnie puścić, bo poszczuję pana psem.

Ponieważ Autolikus jakby dla potwierdzenia tych słów znowu groźnie warknął, Hugo się odwrócił. To, co ujrzał, sprawiło, że kilkoma susami dopadł tamtych dwoje na ścieżce. Postraszony przez psa nieznajomy podniósł głowę, dostrzegł przybysza i uznał za rozsądne zniknąć między drzewami. Hugo ruszyłby w pościg, ale Autolikus, którego dyscyplina została zachwiana, gdy musiał stanąć w obronie pani, radośnie na niego skoczył i przewrócił go na ziemię. Zanim Hugo odzyskał równowagę, po napastniku nie było już ani śladu.

- Czy nic się pani nie stało? - spytał.

- Nnnie. Debora drżała, więc otoczył ją ramieniem. Przez moment opierała mu głowę na torsie, zaraz jednak go odepchnęła.

- Dziękuję. Już nie potrzebuję pomocy. Miałam tylko chwilę słabości.

Był tak zaniepokojony, że naturalnie od razu wpadł w złość.

- Co, u diabła, robi pani sama w lesie? Zupełnie tego nie rozumiem. Takie wędrówki nie są bezpieczne.

- Zawsze były bezpieczne! - krzyknęła. - A jeśli pan znowu zacznie mnie besztać, to ostrzegam... zaraz się rozpłaczę!

- Biedaczko - powiedział, nagle złagodniawszy. - Jestem niepoprawnym głupcem. - Przytulił ją i czule pogłaskał po głowie. - Ja tylko się o panią martwię, dlatego tak się zachowałem - dodał, opierając policzek na jej głowie.

Skinięciem dała znak, że przyjęła te przeprosiny.

- Czego on chciał, Deboro? - Wciąż tulił ją do siebie i było to bardzo przyjemne.

- Nie wiem. Chyba był pijany, w każdym razie mówił bardzo niewyraźnie. Powiedział, że chce czegoś, „co mu się należy”, Kiedy spytałam, o co konkretnie mu chodzi, bardzo się rozzłościł. Upierał się, że wiem, że muszę „je” gdzieś mieć albo wiedzieć, kto „je” wziął. Naprawdę tego nie rozumiem, Hugonie. Nie mam pojęcia, o co temu człowiekowi chodziło, ale go poznałam. To on przyjechał do Maids Moreton grozić ciotce Staunton.

Nie wypuszczając Debory z objęć, Hugo próbował się zastanowić.

- Wiemy, że on nie jest stąd. Zadał sobie trud odszukania pani po jej wyjeździe z Maids Moreton. Czegokolwiek więc chce, musi traktować to bardzo poważnie. - Odsunął ją nieco od siebie i spojrzał jej w twarz. - Moim zdaniem, Deboro, on może być niebezpieczny. Niech mi pani obieca, że nie będzie chodzić samotnie po lesie. W każdym razie póki nie dowiemy się, o co chodzi.

- Przecież muszę brać Autolikusa na spacery! Poza tym co z opieką nad panią Bember i innymi mieszkańcami majątku? Nie mogę ich opuścić!

- Coś wymyślimy. Jeśli nie będę mógł pani towarzyszyć, ktoś mnie zastąpi. Bardzo proszę, Deboro, niech mi pani ustąpi w tej sprawie.

- Jestem zaskoczona, że w ogóle toleruje pan moje towarzystwo - powiedziała panna Staunton, która nie chciała łatwo się poddać. Odsunęła się od Hugona.

Hugo, który zaledwie kilka minut wcześniej doszedł do wniosku, że jeśli chce zachować zdrowie umysłu, musi unikać Debory Staunton jak zarazy, rzekł:

- Czy mogłaby pani zapomnieć o naszych nieporozumieniach z ostatnich tygodni, Deboro? O wszystkich nieporozumieniach?

- Pan to nazywa nieporozumieniami? I chodzi tylko o ostatnie tygodnie? Cieszę się, że potrafi pan traktować to tak lekko.

- Mieliśmy nieporozumienia również w przeszłości, owszem, ale nigdy dotąd nie byliśmy wzajemnie zdani na swoją łaskę i niełaskę. To zupełnie nowa sytuacja. Zaczęło się to od... od mojego niedorzecznego zachowania na jarmarku.

- Niedorzecznego?

- Och, haniebnego, wysoce nagannego i tak dalej. Wcale nie umniejszam mojej winy. Nie powinienem był tak brutalnie rzucić się na panią. Dżentelmenowi nie wolno traktować kobiety w ten sposób. Nadal zresztą nie rozumiem, co mnie naszło. W każdym razie było to niedorzeczne. Nasza przyjaźń nie jest oparta na gwałtownych uczuciach. A potem te głupie, nierozważne oświadczyny jeszcze pogorszyły sprawę...

Debora nagle odwróciła się do niego plecami. Teraz nie widział już jej twarzy, ale mężnie mówił dalej:

- Miała pani rację, odrzucając oświadczyny. Nie powinienem był z nimi wystąpić. I wiem, że od tej chwili nieustannie panią urażam i obrażam. Pani odmowa zraniła moją próżność, więc chciałem panią za to ukarać. Mało szlachetna pobudka, prawda? Proszę o wybaczenie, jeśli jest pani w stanie mi wybaczyć. - Hugo zawiesił głos, a gdy Debora odwróciła się do niego, dodał: - Nie zasługuję na to, ale pragnąłbym, żebyśmy znowu zostali przyjaciółmi. Zwłaszcza że w tej chwili wyczuwam grożące pani niebezpieczeństwo.

Debora westchnęła i wbiła wzrok w ziemię.

- Chciałabym, żebyśmy znowu mogli być dziećmi, Hugonie! Życie byłoby o wiele łatwiejsze. Wtedy zawsze był pan moim przyjacielem i opiekunem.

- Wciąż mogę być i jednym, i drugim.

- Może... - powiedziała jakby do siebie. - Wolę być pana przyjaciółką niż...

- Niż żoną? Debora bez słowa skinęła głową. Wciąż miała nieprzeniknioną minę.

Hugo znowu musiał uporać się z mnóstwem sprzecznych uczuć. Z pewnością była wśród nich ulga. Wyglądało na to, że mogą z Debora wrócić do tego, co było przedtem. To go naturalnie cieszyło. A jednak w sercu zagnieździł mu się również żal, jakby stracił coś rzadkiego i bardzo cennego.

- Chodźmy do pani Bember - powiedział.

Dzień ślubu Hester nieuchronnie się zbliżał, a plany związane z tą uroczystością były w dużym stopniu uzależnione od pogody. Powtarzające się burze budziły poważny niepokój w rodzinie Percevalów. Ale ku radości wszystkich na dwa dni przed ceremonią niebo się przejaśniło, zza chmur wyjrzało słońce, błoto na drogach i ścieżkach wyschło. Co więcej, wcześniejsze deszcze zmyły z drzew i pół kurz łata, a pierwsze złote liście wśród świeżej, soczystej zieleni zapowiadały, że nadejdzie jesień.

W najważniejszym dniu Perceval Hall tonął w kwiatach, a po bokach kasztanowej alei prowadzącej do kościoła, który znajdował się w odległości pół mili, ustawiono doniczki z białymi różami i mirtem. Przeszły tamtędy druhny panny młodej. Jasnowłose bliźniaczki, wystrojone w bladozielone suknie, wyglądały jak zwykle bardzo atrakcyjnie. Tym razem jednak Henrietta i Debora mogły z nimi z powodzeniem rywalizować. Ich ciemne włosy pięknie kontrastowały ze złocistymi kreacjami. Debora miała nawet wyjątkowo schludny koczek na głowie.

Panna młoda zaćmiewała jednak wszystkich. Jej białą, jedwabną suknię zdobił na rąbku haft wykonany złotą nicią, a bukiet róż miał podobny odcień jak słynne złociste włosy Percevalów, które widać było tam, gdzie nie zasłaniał ich welon. Hester promieniała szczęściem. Niekonwencjonalna jak zawsze nie miała nic z rumieniącej się oblubienicy, tylko uśmiechała się nieznacznie i przez cały czas doskonałe panowała nad sobą. Wydawało się, że odkąd w końcu powzięła decyzję poślubienia Roberta Dungarrana, pozbyła się wszelkich wahań i wątpliwości co do samej ceremonii i wszystkiego, co miało nastąpić potem. Nauczyła się kochać swego pana i ufać mu, wiedziała też, że odwzajemni on te uczucia bezgraniczną miłością. Nie leżało w jej naturze udawanie niepokoju, którego nie odczuwała.

Gdy ceremonia ślubu dobiegła końca, miejscowa kapela, złożona z flecisty, skrzypka i bębniarza, wykonała taniec przed oblubieńcami, po czym poprowadziła długi weselny orszak z powrotem do domu. Szli w nim, śmiejąc się i gawędząc, ludzie z okolicznych farm i wsi. Nowożeńców hojnie obdarowano kwiatami, więc druhny niemal uginały się pod niesionymi bukietami. Państwo młodzi w wybornych humorach pozdrawiali wiwatujących i wkrótce znaleźli się w Perceval Hall. Schroniła się tam przed intensywnym słońcem również reszta świętujących.

- Może nawet warto było - powiedział Hugo, przyglądając się siostrze, obecnie już lady Dungarran, czule uśmiechającej się do męża. Robert Dungarran był człowiekiem rzadko zdradzającym swoje uczucia, ale tego dnia nie umiał ukryć zachwytu żoną. Ani na chwilę nie oddalił się od niej, gdy chodzili wśród gości, pozdrawiając każdego z osobna. Hester nie zdołała wytrwać w pozie osoby idealnie opanowanej, zarumieniła się bowiem przy kilku rubasznych uwagach skierowanych do młodej pary, ale na szczęście mąż ratował ją przed osobami o najostrzejszych językach i odprowadzał na bok, bardzo czule się śmiejąc.

- Co było warto? - spytała Debora. Druhny pozbyły się już naręczy kwiatów i teraz mogły po prostu się weselić. Wszystkie spacerowały wśród gości, a w sukniach z gazy i z wieńcami na głowach wyglądały tak, jakby przed chwilą uciekły z bukietu panny młodej. Debora stała w tej chwili z Hugonem w kącie przystrojonej sali reprezentacyjnej, którą specjalnie na tę okazję odnowiono. Popijali chłodne napoje i rozkoszowali się lekkimi powiewami wiatru, wpadającymi przez otwarte okno. - I komu?

- Warto było pocierpieć dla takiego końca. Tyle dramatów i problemów. Proszę spojrzeć na nich teraz. Nigdy nie widziałem szczęśliwszej Hester ani tak swobodnego Dungarrana.

- Wielkie nieba! Niech pan uważa, Hugonie, mój przyjacielu. Jeszcze trochę i zacznie pan twierdzić, że najpierw trzeba się zakochać, żeby wziąć ślub. A to w pańskim przypadku byłoby zgubne - zażartowała.

Udało im się z Hugonem do pewnego stopnia odzyskać zaufanie do siebie i pozornie ich stosunki układały się tak samo jak przed katastrofą na jarmarku i niefortunnymi oświadczynami. Hugo dotrzymał słowa i albo osobiście towarzyszył Deborze podczas spacerów, albo pilnował, by zastąpił go Lowell lub któryś ze służących.

W rzeczywistości jednak Debora nie czuła się już w obecności Hugona tak swobodnie, jak kiedyś. Uczucia, które zawsze głęboko ukrywała, zostały wydobyte na powierzchnię i nie chciały zniknąć. Owszem, z pozoru była wobec Hugona bardzo otwarta. Wymagało to jednak od niej olbrzymiej samodyscypliny, która zdumiałaby tych, którzy widzieli w niej jedynie roztrzepaną i impulsywną osóbkę. Rozmawiała z Hugonem, śmiała się, żartowała podobnie jak kiedyś i bardzo się cieszyła, że Hugo nie jest w stanie zauważyć różnicy. Ale nocami, gdy wreszcie udawało jej się zasnąć, dręczyły ją złe sny i często budziła się z mokrymi policzkami.

Ledwie ucichł gwar po weselu Hester i Dungarrana, a już zaczęto mówić w rodzinie o następnym ślubie. Wielebny William i lady Elizabeth z wielką radością przyjęli wizytę lorda Exmoutha, który zwrócił się do nich z prośbą o rękę ich najstarszej córki, Robiny. Hugo naturalnie znał Exmoutha z Londynu i bardzo go lubił. Pastor oświadczył potem, że Exmouth jest bardzo rozsądnym człowiekiem, lady Elizabeth wyraziła się bardzo pochlebnie o jego manierach i zasadach, a wszystkich całkowicie ujęły jego męska postawa i rozbrajający uśmiech. Widać było, że lord Exmouth jest zakochany w Robinie po uszy i chce ją poślubić tak szybko, jak tylko to możliwe.

Problem polegał jedynie na tym, że z różnych powodów Exmouthowi zależało na odbyciu ceremonii w hrabstwie Kent. Na szczęście obie strony wykazały dobrą wolę, udało się więc szybko osiągnąć porozumienie i ustalić szczegóły. Ślub Exmoutha z pierwszą żoną, tragicznie zmarłą potem w wypadku powozu, był wielkim wydarzeniem towarzyskim. Robina nie życzyła sobie jednak podobnego rozgłosu, więc kameralną uroczystość zaplanowano w rodzinnym domu Exmoutha. Naturalnie ślubu miał udzielić młodym ojciec Robiny, a jej siostry szykowały się do roli druhen. Do ołtarza miał poprowadzić Robinę sir James, a choć sporządzono stosunkowo krótką listę gości, to najbliższą rodzinę naturalnie trzeba było zaprosić.

Babka panny młodej, starsza pani Perceval, oznajmiła jednak stanowczo, że nie jest w nastroju do tak wyczerpującego wojażu na południe, więc zostanie w domu. Spowodowało to pewne trudności i przez pewien czas wyglądało na to, że również lady Perceval będzie musiała zrezygnować z wyjazdu, bo sir James nie chciał zostawić matki z samą służbą. Na szczęście Debora zaofiarowała się dotrzymać towarzystwa starszej pani, udało się więc wybrnąć i z tego kłopotu.

- To będzie dla mnie przyjemność - zapewniła Debora lady Perceval. - Naturalnie bardzo lubimy się z Robina, ale ktoś musi tu zostać, a Robina na pewno wolałaby, żeby to pani była świadkiem jej wielkiego dnia. Przypuszczam, że sir James ma podobne odczucia! Proszę mi tylko obiecać, że przekaże pani Robinie moje najserdeczniejsze życzenia.

- Nie omieszkam tego zrobić, Deboro - zapewniła ją lady Perceval. - Przyznaję, że rzeczywiście byłabym zawiedziona, gdybym straciła ten dzień. Przecież sir James musi jechać, bo prowadzi oblubienicę do ołtarza. A w czasie, gdy ojciec będzie wypełniał swoje obowiązki, zajmie się mną Hugo. Pewnie będziesz za nim tęsknić?

- Za Hugonem? Ja... nie sądzę, milady.

- Ej, ej. Nie udawaj, Deboro. Ostatnio Hugo spędza z tobą bardzo dużo czasu.

Debora spłonęła rumieńcem.

- Nie powinna pani myśleć... - bąknęła. - Hugo nie jest... On tylko pomaga mi w opiece nad Autolikusem.

- Ciekawe, dlaczego mu na tym zależy. Wcześniej uznali z Hugonem, że nie należy niepotrzebnie niepokoić mieszkańców Perceval Hall opowiadaniem o nieznajomym, teraz więc Debora znalazła się w kłopocie. Widząc jej wahanie, lady Perceval wybuchnęła śmiechem.

- Biedactwo! Nie powinnam się z tobą drażnić w ten sposób. - Ujęła Deborę za rękę. - Myślę, że Hugo lubi cię bardziej, niż mu się zdaje. Naturalnie trochę przeszkadza mu dawny kult złotowłosych bogiń, ale zdaje się, że Edwina i Frederica szukają mężów gdzie indziej.

Debora trochę odzyskała kontenans.

- Bardzo mi schlebia pani zaufanie. Skąd jednak to przypuszczenie, że darzymy się z Hugonem czymś więcej niż przyjaźnią?

- Podpowiada mi to instynkt. Nic więcej, możesz mi wierzyć. Ty naturalnie nie pokazujesz po sobie w żaden sposób, że jest to coś więcej niż przyjaźń. Mam jednak nadzieję, że wkrótce wszystko się zmieni. W najbliższej przyszłości Hugo powinien się ożenić, a oboje zdajecie się dobrze do siebie pasować.

- Pasować? Hugo i ja? Pani mnie zaskakuje. Przecież my się ciągle kłócimy.

- No, właśnie I Hugo nigdy z nikim innym się nie kłóci! Resztę po prostu tyranizuje, a jeśli kogoś darzy szacunkiem, tak jak na przykład sir Jamesa, to poświęca mnóstwo czasu na przekonanie go do swojego zdania. Ale nigdy nie traci panowania nad sobą!

- Powiedziałabym, że tracenie panowania nad sobą w obecności panny nie skłania do widzenia w niej kandydatki na żonę. W każdym razie zapewniam, że Hugo nie bierze mnie pod uwagę. I nigdy nie będzie brał.

- Mam nadzieję, że się mylisz, Deboro. Sir James i ja bardzo cię lubimy. A babka Hugona wprost wygłasza peany na twoją cześć.

Lady Perceval uśmiechnęła się i odeszła. Debora została niepewna, czy śmiać się, czy płakać. Wyglądało na to, że wszyscy dookoła chcieli, żeby poślubiła Hugona. Wszyscy, tylko nie on. Zawiedliby się i pewnie nie wierzyliby własnym uszom, gdyby powiedziano im, że oświadczyny Hugona zostały przez nią odrzucone. Jednak poczuła się mimo wszystko raźniej. Percevalowie okazywali jej mnóstwo sympatii i zaufania. Pannie bez majątku i znaczenia, którą przyjęli jak swoją. Debora wiedziała, że nigdy nie zdobędzie tytułu lady Perceval, było jej jednak bardzo miło, że uważa sieją za godną takiego zaszczytu.

Dotrzymywanie towarzystwa starszej pani Perceval okazało się bardzo przyjemne. Seniorka rodu była znakomitą gawędziarką i bawiła swoją opiekunkę skandalizującymi opowiastkami o miejscowych ziemianach, których do tej pory Debora często uważała za łudzi zasługujących na najwyższy szacunek. Poza tym obie zagrały niezliczoną liczbę partyjek wista i pikiety i zabawiały się poszerzaniem repertuaru odezwań papugi. Z czasem wulgarne zdania stały się rzadsze, za to ptak bezlitośnie naigrawał się ze służącej. Najbardziej lubił powtarzać „Opanuj się, Gossage” i zawsze bardzo ją tym irytował. Po kilku dniach nauki papuga potrafiła też powiedzieć całkiem wyraźnie „Nie bądź głupi, Hugonie!” i „Cicho, Lowell!”. Obie nauczycielki z niecierpliwością czekały, aż będą mogły obejrzeć reakcję zainteresowanych.

Przez resztę czasu Debora spacerowała po majątku albo szkoliła Autolikusa, zawsze jednak brała wtedy z sobą kogoś ze służby. Tajemniczy mężczyzna więcej się nie pojawił, stopniowo więc Debora odzyskiwała spokój. Ponieważ nie było ani Hugona, ani Lowella, miała bardzo ograniczone możliwości prowadzenia rozmów podczas spacerów, a obecność służącego powstrzymywała ją od biegania z Autolikusem, na co miała nieodmiennie wielką ochotę. Martwiła się też o Sammy'ego Sprattona. Nawet jeśli nie odwiedzała go w lesie, zwykle potrafiła odkryć jego obecność po szeleście liści w pobliżu. Od kilku dni ani razu nie usłyszała znajomego odgłosu. Może Sammy zachorował albo coś mu się stało... Debora chciała to sprawdzić, niestety, nie mogła odwiedzić Sammy'ego w towarzystwie służącego.

Gdy więc następnym razem wybrała się do pani Bember, celowo zostawiła w domu koszyk. W pół drogi zawołała nagle:

- Ale jestem nieprzytomna! Miałam koszyk z różnymi rzeczami dla pani Bember i zapomniałam go wziąć. Całe szczęście, że nie uszłam daleko. Tomie, wróć, proszę, i spytaj o koszyk panią Banks. Ja tymczasem przejdę kawałek sama.

Tom się zawahał, otrzymał przecież wyraźne polecenie od samego pana, ale Debora dodała zniecierpliwionym tonem:

- Pośpiesz się, Tomie. Nie mogę czekać całego popołudnia!

Służący zawrócił więc do Perceval Hall, a gdy tylko znikł z pola widzenia, Debora skręciła w wąską ścieżkę, która prowadziła w najgęściejszą część lasu.

Po niedługim czasie doszła do walącej się chaty, w której mieszkał Sammy. Zawołała go, ale nikt nie odpowiedział. Kozioł spokojnie przeżuwał trawę przy chacie i nie zdradzał objawów zaniedbania, więc Sammy zapewne znajdował się w pobliżu. Wkrótce rzeczywiście go zobaczyła, wychudzona i pomarszczona twarz wyjrzała z zarośli, po czym natychmiast znikła. Debora przystanęła zaskoczona i rozczarowana. Dlaczego Sammy nagle zaczął się jej bać? Sądziła, że cieszy się jego zaufaniem. A może przestraszyło go co innego?

- Witam. Odwróciła się raptownie. Obcy mężczyzna, który już raz napadł ją w lesie, uśmiechał się do niej z progu chaty Sammy'ego. Wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo niż poprzednio. Był nieogolony i miał pogniecione, brudne ubranie. Debora krzyknęła na Autolikusa.

- Proszę nie wołać psa. Nie napadnę pani - powiedział obcy. - Nie dziwię się, że budzę pewien przestrach, ale nie zamierzam wyrządzić pani krzywdy, panno Staunton. Muszę przeprosić za swoje zachowanie podczas naszego poprzedniego spotkania. Obawiam się, że zbyt gorliwie zaspokoiłem dręczące mnie pragnienie, a w dodatku dałem wyraz poczuciu własnej krzywdy.

Debora nieznacznie skinęła głową, ale na wszelki wypadek mocniej zacisnęła dłoń na obroży Autolikusa.

- Czego pan chce? - spytała. - I dlaczego zamieszkał pan bez pozwolenia w chacie Sammy'ego?

- To on tak się nazywa? Nie byłem w stanie zbliżyć się do niego na tyle, by go zapytać.

- On boi się obcych. Nie odpowiedział mi pan na pytanie.

- Nie musi się pani niepokoić o swojego przyjaciela Sammy'ego. Zatrzymałem się tu tylko na krótko i przy odrobinie szczęścia wieczorem stąd odejdę. Dopiero dzisiaj znalazłem okazję, żeby porozmawiać z panią bez świadków.

- Gdyby przyszedł pan do Perceval Hall i dał znać o swojej obecności w bardziej konwencjonalny sposób, to ktoś ze służby na pewno by mnie poprosił.

- Właśnie w tym rzecz. Nie lubię pokazywać się publicznie. - Debora zesztywniała, a Autolikus warknął. Nieznajomy spojrzał na psa dość niespokojnie, ale ciągnął:

- Nie musi pani tak się jeżyć. Powiedziałem przecież, że nie chcę jej skrzywdzić. Są ludzie, którzy chętnie porozmawialiby z Harrym Doddsem, podczas gdy on nie ma najmniejszej chęci z nimi rozmawiać. Mam nadzieję, że pani mnie zrozumiała.

- Dodds? Tak się pan nazywa?

- Do usług, madame.

- A więc, Dodds, bardzo zależy mi na poznaniu powodu, dla którego chce pan ze mną porozmawiać, i dowiedzeniu się, o co właściwie panu chodziło poprzednim razem. Nie mam czasu tkwić tu bez końca, bo służący zacznie mnie szukać. Przepraszam więc bardzo, ale...

- Nie! - Harry Dodds ruszył w jej stronę. Znieruchomiał jednak, gdy Autolikus znowu groźnie warknął. Wyciągnął z kieszeni pistolet i skierował nań lufę. - Niech pani powie psu, żeby był cicho - polecił znacznie groźniejszym tonem niż przed chwilą.

Debora wlepiła wzrok w broń, a potem najspokojniej jak umiała, rozkazała:

- Autolikus, siad! - Pies usłuchał, choć z ociąganiem.

- Nie skłamałam, mówiąc o służącym - powiedziała ostrożnie. - Rzeczywiście wkrótce zacznie mnie szukać.

- Wobec tego im szybciej mi pani powie, co zrobiła z papierami, tym lepiej.

- Z papierami?

- Tak! - odrzekł zniecierpliwiony. Debora spojrzała na niego zdziwiona. - Z papierami z pani kasetki.

Chociaż Debora przeżyła olbrzymie zaskoczenie, zdołała zapanować nad mimiką.

- Z mojej kasetki? - powtórzyła, chcąc zyskać na czasie.

- Tak, do diabła! Proszę nie bawić się ze mną w ciuciubabkę. Dobrze pani wie, o jaką kasetkę chodzi. O tę ze schowkiem. Musiałem rozebrać to świństwo na kawałki, żeby znaleźć ukrytą szufladkę. Sporo czasu na to straciłem, ale w końcu mi się udało. Powiedziała prawdę. Były tam papiery, ale nie te!

Debora miała mętlik w głowie. Wyjaśniła się zatem zagadkowa kradzież przybornika ciotki Elizabeth. Zabrał go omyłkowo ten człowiek, sądząc, że bierze przybornik przywieziony z Maids Moreton. Przecież poza imionami na wieczku oba były identyczne. Co jednak Dodds miał na myśli, mówiąc o ukrytej szufladce? Nie wiedziała o istnieniu żadnego schowka.

- Więc to pan ukradł przybornik - powiedziała wolno. - I już nie uda się go odzyskać. Zniszczył pan taki piękny przedmiot! Dlaczego te papiery są dla pana takie ważne?

- Mniejsza o to! - burknął. - Podobno nie ma pani czasu, a ja też nie! Im szybciej mi pani powie, tym prędzej sobie pójdę. Gdzie są moje papiery?

- Nie wiem. Zbliżył się o krok.

- Musi mi pan uwierzyć - powiedziała bliska rozpaczy. - Nic nie wiem o żadnych pańskich papierach. Nie wiedziałam nawet, że mój przybornik ma ukrytą szufladkę.

Przeszył ją wzrokiem.

- Może rzeczywiście mówi pani prawdę - odezwał się w końcu. - Rzeczywiście nie wie pani o tej szufladce? Dziwne. Nie przyszłoby mi to do głowy... - Zadumał się.

- Czyli pani nie mogła ich zabrać... ale wobec tego gdzie one są?

Debora miała przed oczami wyobrażenie jej własnego przybornika, stojącego niewinnie na komodzie. Szybko odsunęła od siebie ten obraz, zaczerpnęła tchu i odrzekła:

- Obawiam się, że nie mogę panu pomóc. Hugo naturalnie wiedziałby, że to kłamstwo, ale Harry Dodds był za bardzo zajęty swoimi myślami.

- Ona powiedziała, że w kasetce - mruknął. - Wyraźnie powiedziała, że on schował je w ukrytej szufladce w kasetce. Chyba że skłamała... - Jeszcze przez chwilę pomyślał, po czym podjął decyzję. - Przeszukam jeszcze raz dom w Maids Moreton. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, znowu odwiedzę tę sukę w Mandii. Ona coś wie...

- O kim pan mówi? - spytała z wahaniem Debora, chociaż trochę bała się odpowiedzi. - Co to za „on” i”ona”?

- Co? - Dodds przez chwilę nie pamiętał o jej istnieniu, popatrzył więc na nią nieprzytomnie i wnet przybrał kpiącą minę. - Czyżby nie umiała pani zgadnąć? Ho, ho! To z pani naprawdę niewiniątko, nie ma dwóch zdań. „Ona” to pani ciotka, obecnie przebywająca w Irlandii, a „on” to Edmund Staunton, pani zmarły ojciec.

Debora zbladła.

- Mmmój ojciec?

- Tak! Mój stary przyjaciel Edmund Staunton, chłopak z Dublina. Ożenił się z córką angielskiego księcia i myślał, że zbije na tym majątek. Niestety, sprawy potoczyły się inaczej. Musieliśmy więc wpaść na inny pomysł. No, i Edmund wpadł, a ja mu pomogłem. Ponieważ już nie żyje, chcę dostać moją część obligacji.

- Obligacji?

- Tak, panno Staunton. Potrzebuję tych obligacji, żeby wymienić je na pieniądze i wynieść się z tego cuchnącego kraju. Ale mniejsza o to. Ten pani zawszony służący może wrócić w każdej chwili. Lepiej niech pani już idzie. - Popatrzył na nią z uśmiechem mrożącym krew w żyłach. - Mam nadzieję nie niepokoić pani więcej. Obligacje są dla mnie warte życie i wolność, więc zamierzam je znaleźć, panno Staunton. Dopóki się to nie stanie, nikt nie jest bezpieczny.

Debora zadałaby mu jeszcze kilka pytań, spróbowała dowiedzieć się czegoś o roli ojca w machinacjach Doddsa, ale nie miała odwagi. Cieszyła się, że może spokojnie odejść. Nigdy nie potrafiła kłamać, więc obawiała się, że po następnych pytaniach wyszłoby na jaw istnienie drugiego przybornika. I naturalnie byłoby od razu wiadomo, gdzie go szukać.

Szybko wróciła na drogę, pilnując się, by nie podbiegać. Autolikus jeszcze raz warknął, ale posłusznie poszedł za nią.

Wizyta u pani Bember była tego dnia wyjątkowo krótka. Mimo starań Debora nie mogła się doczekać, kiedy wróci na plebanię i weźmie do ręki swój przybornik. Nie miała wątpliwości, że obligacje, o których mówił Dodds, są w środku.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Znalazłszy się na plebanii, Debora poleciła służącemu zaczekać na dworze i pobiegła do swojego pokoju. Tam przystanęła zamyślona. Przybornik matki leżał na komodzie i wyglądał całkiem niewinnie. Rzeźbione drewno lśniło w blasku słońca. Promień padający na srebrną płytkę z imieniem odbijał się i tworzył nieregularną, złocistą plamę na ścianie. Debora podeszła do komody i palcami przesunęła po wypukłych literach. Frances. Wyobraziła sobie matkę jako dziecko i jej radość, kiedy wreszcie spełniła wymagania surowego ojca i dostała tę nagrodę. Przybornik zawsze wiele znaczył dla Frances Staunton. Chociaż sprzedała biżuterię, obrazy i wszystko poza tym, co miało wartość, ten piękny przedmiot zachowała. Czy dlatego, że przypominał jej beztroskie dzieciństwo i świat, w jakim żyła, zanim poznała Edmunda Stauntona i została na łasce losu, wyklęta przez rodzinę?

Debora drgnęła i wlepiła wzrok w okno. Czyżby Hugo jednak miał rację? Namiętna miłość drogo kosztowała jej matkę.

Czy warto było? Czy matka byłaby szczęśliwsza z mężem wybranym jej przez rodzinę, czy wolałaby uniknąć uczuciowych uniesień i upadków, których doznała po ślubie zawartym wbrew wszystkim? Debora uśmiechnęła się kwaśno. Niewielu zakochanych ludzi ma wybór. Gdy jej matka poznała Edmunda Stauntona, oddała mu się na całe życie, takiemu, jaki był, bez względu na cenę, jaką musiała potem zapłacić. Gdy Staunton odszedł z tego świata, matka nie miała już po co żyć.

Ale ona, Debora, nie była swoją matką. Kochała Hugona, odkąd sięgała pamięcią, najpierw jako dziecko, wdzięczna za opiekę i zainteresowanie jej małymi kłopotami, potem jako panna u progu dorosłego życia, zadurzona w światowym panu, który opanował gromadkę młodszych Percevalów. Tylko Debora nie pozwoliła się zdominować. Nigdy. Owszem, i ona podziwiała Hugona, ale nie była ślepa na jego niedoskonałości, nie dopuściłaby też do tego, by nią rządził tak jak innymi. Również teraz nie zamierzała usychać z tęsknoty jedynie dlatego, że Hugo nie kocha jej tak, jak sobie wymarzyła. Życie jest zawsze interesujące, chciała więc mieć z niego tyle, na ile było ją stać.

Ta ostatnia myśl przywróciła ją do rzeczywistości. Zasępiła się. Znowu zerknęła na przybornik. Jaki sekret skrywał? I jak może się to odbić na dobrym imieniu jej rodziny? Dodds wspominał i o ciotce Staunton, i o jej ojcu. Co wspólnego mieli Stauntonowie z obligacjami, które tyle znaczyły dla Doddsa? I, co gorsza, skąd pochodziły te obligacje?

Nagle usłyszała służącego, wymieniającego uprzejmości z pomocą kuchenną ciotki Elizabeth, i to przypomniało jej, że zmitrężyła dość czasu, Starsza pani wkrótce zbudzi się z popołudniowej drzemki i może wtedy zacząć jej szukać. Początkowo Debora zamierzała przenieść przybornik do Perceval Hall i tam w wolnej chwili go zbadać, ale takie rozwiązanie było niemożliwe. Tak dużego przedmiotu nie zdołałaby schować, a o niesieniu go jawnie wolała nawet nie myśleć. Przecież Harry Dodds mógł ją obserwować. Szybko otworzyła więc drzwi szafy i ukryła przybornik pod stertą szali na dnie. Postanowiła wrócić nazajutrz, by dokładnie zbadać jego zawartość oraz budowę.

Następnego dnia Debora spytała starszą panią, czy jest jej potrzebna.

- Bo jeśli nie, to chciałabym uporządkować moje rzeczy na plebanii, milady. Byłam tam wczoraj po południu i prawdę mówiąc, zawstydziłam się tym, co zastałam w szafie.

- Przecież nie jesteś służącą, dziecko! Ale naturalnie możesz być na plebanii tak długo, jak chcesz. Przez ostatni tydzień poświęciłaś mi mnóstwo czasu. Wprawdzie bardzo mi miło w twoim towarzystwie, ale nie możesz wyzwalać we mnie zbyt wiele egoizmu.

Debora uśmiechnęła się i przyklękła przy fotelu.

- Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam tyle rozrywek. Jest pani dla mnie bardzo dobra. Zamierzam po powrocie wyzwać panią na kolejną partię pikiety. Chyba wreszcie przyszła moja kolej na wygraną.

- Ha! O wygranej nie decyduje kolejność, tylko praca szarych komórek. Czyżbyś jeszcze się tego nie nauczyła? Życie nie jest sprawiedliwe, Deboro. Wygrywają silni.

- Nie powiedziałabym o żadnej z nas, że jest silna - stwierdziła zdziwiona Debora.

- Nie bądź niemądra, moja panno. Mam na myśli silę ducha, a nie ciała. Pod tym względem jestem silna. I ty też.

- Ja?

- Możesz wyglądać jak trawka, którą zwieje byłe podmuch wiatru, ale jesteś silniejsza niż wszyscy tutaj, może z wyjątkiem Hugona. Jednak nawet on musi jeszcze opanować kilka lekcji, żeby ci dorównać. Nie rób takiej zdumionej miny! Dobrze wiem, że mam rację. A teraz zmykaj ułożyć, co tam chcesz. Potem zagramy partyjkę.

Debora szła już do drzwi, gdy usłyszała wołanie starszej pani. Odwróciła się więc i jej wzrok padł na papugę, która skakała na swojej żerdce, przekrzywiając łeb. Lady Perceval wybuchnęła ochrypłym śmiechem.

- Złapałaś się! Nie wiedziałaś, że uczę ją również twojego imienia. Dobry ptaszek - powiedziała z zachwytem i dała papudze kawałek jabłka. - Mądry, mądry ptaszek.

Wychodząc z apartamentu seniorki rodu, Debora miała na twarzy uśmiech, szybko jednak otrzeźwiała. Dręczyła ją myśl o tajemnicy przybornika matki. Z jednej strony chciała jak najszybciej znaleźć schowek, z drugiej obawiała się odkrycia nowych haniebnych faktów dotyczących jej rodziny. Harry Dodds nie zrobił na niej wrażenia uczciwego człowieka, a z pewnością przyjaźnił się kiedyś z jej ojcem. Ciotka również była jakoś w ich sprawy zamieszana. Zanim panna Staunton wyjechała do Irlandii, naciskała przecież Deborę, by sprzedała jej przybornik. Wykazywała w tym dziwną natarczywość, mimo że Debora zdecydowanie odmówiła rozstania się z pamiątką. Ciotka Staunton próbowała nawet twierdzić, że bratowa obiecała zostawić jej przybornik w spadku, aczkolwiek Debora jej nie uwierzyła. W dniu wizyty Doddsa ciotka zrobiła bardzo dziwną uwagę. Po kolejnej odmowie Debory wzruszyła ramionami i stwierdziła:

- Miej więc sobie ten przybornik, Deboro. Możesz jeszcze pożałować, że nie chciałaś mnie posłuchać.

Nazajutrz wyjechała.

Na plebanii panował idealny spokój. Ponieważ nie było nikogo z domowników, służba przebywała w głębi domu i zajmowała się swoimi sprawami. Debora powoli weszła po schodach do swojej sypialni. Otworzyła szafę. Przybornik wciąż znajdował się na miejscu. Wyjęła go, przeniosła na łóżko i zaczęła opróżniać. Znalazła liściki ojca jeszcze sprzed ucieczki z Frances, wszystkie w wyjątkowo egzaltowanym tonie, obiecujące wybrance siódme niebo. Były też długie listy Frances napisane wkrótce po ślubie, gdy Edmund Staunton, zgodnie ze swym zwyczajem, szukał swojej szansy w potyczkach z losem w Mandii lub gdzie indziej. Wzruszający opis poświęcony ich córeczce kończył się błaganiem męża o wcześniejszy powrót, a po relacji z wizyty Elizabeth pojawiała się przykra wiadomość o Ingleshamach, którzy zdecydowali się zerwać wszelkie kontakty z Frances. Wszystkie listy Frances Staunton były świadectwem rozpaczliwej samotności i całkowitego, bezwarunkowego oddania mężowi. Debora czytała je ze ściśniętym gardłem i wilgotnymi oczami. Porywcza i szukająca miłości Frances Staunton nie zaznała wiele szczęścia w życiu.

Wreszcie przybornik opustoszał. Debora dokładnie obejrzała go przy lampie. Po dłuższym badaniu znalazła nieznaczną rysę na wzorze, maleńką szczelinę, która wskazywała, gdzie znajduje się schowek. Ale jak go otworzyć? Znowu zajrzała do wnętrza przybornika. Podzielono je na przegródki dopasowane do rozmiarów piór i kałamarzy ze srebrnymi zakrętkami, których przesuwaniu się zapobiegały małe, ozdobne guziczki na dnie. Debora przyciskała je kolejno, ale bez skutku/Dopiero gdy spróbowała odsunąć jeden w bok, z głębi przybornika wysunęła się szufladka.

Znajdowały się w niej papiery. Grabą kopertę opatrzono imieniem i nazwiskiem jej ojca. Debora wyjęła ją i położyła na łóżku. Pod spodem leżał otwarty list, zaadresowany do ojca w Maids Moreton. Debora zawahała się, ale wyjęła kartkę ze środka i rozłożyła. List był krótki, nierówne, brzydkie litery zajmowały całą stroniczkę.

Eddy!

Mam nadzieją, że obligacje wciąż są u ciebie bezpieczne. Nie próbuj niczego z nimi kombinować, bo ci się nie uda. Pytałem w kilku miejscach, ale nie da się ich zamienić na gotówkę wcześniej niż jesienią 1812 roku. Dopiero wtedy będą coś warte, a tymczasem muszą nabrać mocy. Jestem w tej chwili w dość niezręcznej sytuacji, uznałem więc, że najlepiej dla mnie będzie na pewien czas zniknąć. Nie próbuj jednak żadnych sztuczek, w odpowiednim czasie zjawię się po swoją działkę. Tymczasem trzymaj obligacje w dobrym miejscu i miej gębę zamkniętą na kłódkę!

HD

Zaciekawienie Debory wzrosło, nie uspokoiła się jednak ani trochę. Jakkolwiek Dodds zdobył te obligacje, raczej nie posłużył się uczciwym sposobem, bo czemu inaczej kazałby zachować tajemnicę? I po co wkładać je do schowka w przyborniku, skoro tego typu papiery można trzymać w bankowym sejfie? Z ciężkim sercem otworzyła kopertę. Istotnie, znalazła w niej obligacje. Pięć sztuk, każda warta dwa tysiące funtów, do wypłacenia okazicielowi nie wcześniej niż 31 października 1812 roku. Z wrażenia Debora usiadła na łóżku. Przez chwilę nie mogła złapać tchu. Niebawem zawartość tej koperty miała przynieść jej właścicielowi dziesięć tysięcy funtów!

Straciła poczucie czasu, z oszołomienia wyrwał ją dopiero głos niani Humble na korytarzu. Szybko wsunęła obligacje do koperty i wraz z listem Doddsa ukryła je w torbie, którą przyniosła specjalnie w tym celu. Potem zamknęła schowek i pozwoliła wejść starej służącej.

- Powiedziano mi, że panienka tu jest, więc przyszłam zapytać o zdrowie. A ile razy mówiłam panience, żeby nie siadać na łóżku? - skarciła ją. - Panienka ciągle to robiła, kiedy chorowała jej matka, panie świeć nad jej duszą, ale teraz doprawdy nie ma już powodu! - Gdy staruszka podeszła bliżej, wyraz jej twarzy nagle się zmienił. - A jak oni panienkę traktują w Perceval Hall? Tak źle panienka wygląda. Powinnam była przenieść się tam razem z nią, od początku wiedziałam! Wszystko przez to, ze tu mi jest wygodnie, a milady powiedziała, że nie ma potrzeby...

- Wiem, nianiu, wiem. Nie martw się, w Perceval Hall wszyscy bardzo dobrze się mną opiekują. Nic mi nie dolega, chora na pewno nie jestem. Tylko przeglądałam te listy i zrobiło mi się smutno. - Mówiąc to, Debora chowała korespondencję do przybornika.

- To nie jest dobre zajęcie na taki piękny, słoneczny dzień. Panienka powinna iść na spacer z tym swoim psem!

- To bardzo dobry pomysł. Tak zrobię. - Debora wstała i ostrożnie postawiła przybornik na komodzie. Potem wzięła torbę i ruszyła do drzwi.

- Czy ta torba jest ciężka? Może powiedzieć któremuś z lokajów, żeby panience pomógł?

- Nie! - krzyknęła Debora i dodała już spokojniej: - Lokaje mają swoją pracę, a torba nie jest ciężka. Naprawdę nie. Muszę już iść. - Przy drzwiach przystanęła i przesłała staruszce przepraszający uśmiech: - Wybacz, dzisiaj nie mogę posiedzieć dłużej, ale jeszcze przyjdę. Rodzina niedługo wróci z Kentu. Dbaj o siebie, droga nianiu.

- To panienka musi o siebie dbać. Powinnam była przenieść się do Perceval Hall razem z nią, od początku to wiedziałam...

Deborah posłała niani uśmiech i zeszła na dół. Torba rzeczywiście dużo nie ważyła, ale myśl o jej zawartości sprawiała, że Deborze ciężko było na duszy. Jednak chociaż jeszcze nie miała pomysłu na rozwiązanie problemu, to przynajmniej pierwszy krok wydawał się oczywisty. Nie ulegało wątpliwości, że Dodds wróci. Gdy nie znajdzie niczego w Maids Moreton, prawdopodobnie spróbuje ponownie porozmawiać z ciotką Staunton w Irlandii. Ta bardziej szczegółowo opisze przybornik Frances Staunton i wtedy Dodds znów pojawi się na plebanii w Abbot Quincey, tym razem lepiej poinformowany. Debora wiedziała, że nie można pozwolić na to, by obligacje wpadły w jego ręce. Uznała więc, że dopóki nie dowie się więcej o ich dziejach i o roli ojca w tej sprawie, musi znaleźć na papiery nową, bezpieczną kryjówkę.

Starsza pani potraktowała wysiłki Debory podczas partii pikiety bardzo lekceważąco:

- Znowu cię pobiłam, ale nie jestem z tego powodu szczególnie dumna. Nawet nie próbowałaś wygrać. Co się stało?

Debora westchnęła. Miała wielką pokusę zwierzenia się i zwrócenia o radę, ale lady Perceval nie wydawała jej się właściwą osobą. Mimo niezłomnego ducha była za stara i zbyt delikatna, by składać na nią taki ciężar. Poza tym brakowało jej niezbędnej cierpliwości. Debora z góry wiedziała, jak brzmiałaby odpowiedź starszej pani. Wszystko ujawnij! Powiedz prawdę, nieważne kogo to zhańbi! Według takiej dewizy sama żyła. A chociaż Debora w zasadzie popierała tę filozofię, to w tym przypadku nie wiedziała, jak wygląda prawda. Chciała więc najpierw się dowiedzieć, co właściwie musiałaby ujawnić.

- Chyba dręczy mnie nostalgia, milady - powiedziała. - Porządkowałam listy rodziców.

- Porządkowanie czegokolwiek zawsze jest smutne i zawsze męczy! To była specjalność Hester! Po śmierci dziadka uporządkowała dla mnie wszystkie jego papiery. Przy okazji spędziła lata na tym swoim stryszku, uczyła się tam matematyki, zajmowała szyframi i podobnymi andronami. To doprawdy niekobiece, ot co! Dobrze, że się skończyło tak, jak się skończyło, bo ten stryszek zawsze był zakurzoną dziurą. Czy zajrzałaś tam kiedyś?

- Raz czy dwa, zanim jeszcze Hester zaręczyła się z lordem Dungarranem. Wprawdzie stryszek wcale nie wydał mi się zakurzony, ale papierów było tam co niemiara!

- Hester na pewno będzie wspaniale się bawiła, porządkując je po powrocie. Ciekawam tylko, czy Dungarran pozwoli jej zabrać te wszystkie papierzyska do Stancombe.

- Sądzę, że lord Dungarran zgodzi się na wszystko, co może uszczęśliwić Hester. Jak długo ich nie będzie?

- Jeszcze przynajmniej miesiąc. Mieli spędzić trzy tygodnie w Stancombe Court, a potem objechać resztę posiadłości Dungarrana. Ponieważ jest ich dość dużo, zdziwiłabym się, gdyby wrócili tu przed nastaniem października. Co powiedziałabyś na jeszcze jedną partyjkę? Tylko skup się tym razem, moja panno.

Rozmowa ze starszą panią podsunęła Deborze myśl, gdzie można dobrze schować obligacje, przynajmniej na krótko. Wiedziała, że na strych Hester nikt nie zajrzy do jej powrotu, a mogło się zdarzyć nawet tak, że pozostanie on w tym samym stanie przez wiele lat. Debora mgliście przypominała sobie starą komodę stojącą w kącie. Tam mogła bezpiecznie złożyć kopertę. Następnego dnia wślizgnęła się więc niepostrzeżenie na strych i z ulgą pozbyła kłopotliwej koperty. Ukryła ją pod stertą papierów pełnych tajemniczych znaków. Nawet nie wiedziała, że są to wszystko próby odcyfrowania miłosnych listów Dungarrana, również tego, który ostatecznie wyciągnął Hester z jej azylu i rzucił w ramiona ukochanego. Ponieważ pisał je jeden specjalista od szyfrów, a czytał drugi, pozostawały niezrozumiałe dla zwykłego śmiertelnika.

Percevalowie wrócili pełni wrażeń, przywieźli mnóstwo nowin o Robinie i jej nowej rodzinie i naturalnie chcieli szczegółowo opowiedzieć o ślubie i weselu. Co do jednego wszyscy byli absolutnie zgodni. Robina wybrała męża nie mniej szczęśliwie niż Hester i była przez niego podziwiana całkiem tak samo jak Hester przez Dungarrana.

- Tyle się zdarzyło przez ostatni rok - powiedziała lady Perceval dzień po powrocie. Rodzina siedziała na trawniku w cieniu cedru, rozkoszując się świeżym powietrzem i spokojem po rozgardiaszu ceremonii ślubnych i podróży. - Mamy prawdziwy urodzaj zaręczyn i ślubów. W zeszłym roku droga Beatrice i India, teraz Sophia Cleeve, Hester i Robina. - Zatrzymała wzrok na Hugonie. - Zastanawiam się, kto będzie następny.

- Nie wszystko idzie tak gładko - powiedział sir James. - Zbrodnia na Sywellu to bardzo ponura sprawa.

- Doprawdy, sir Jamesie! - wykrzyknęła jego żona. - Nie można powiedzieć, że złe nie wyszło na dobre! - Zwróciła się do Debory. - Czy do wsi dotarły już najnowsze wieści? Steepwood oficjalnie zwrócono Cleeve'om. Lord Yardley znowu będzie mieszkać w siedzibie swoich przodków. To przecież dobra wiadomość.

- Wątpię, czy obecny właściciel kiedykolwiek tam zamieszka - zauważył sir James. - Trzeba pokonać masę problemów, zanim opactwo znowu będzie się nadawało do zamieszkania, a przez ostatni rok Yardley bardzo się postarzał. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł podołać takiemu zadaniu.

- Po co miałby to robić? - spytał zapalczywie Lowell. - Przecież Marcus na pewno może wykonać tę pracę za niego, czyż nie? Takie wyzwanie powinno go tylko ucieszyć.

- Czy ktoś mógłby mi odpowiedzieć na kilka pytań, zanim padnie następne słowo? - przerwała bardzo chłodno starsza pani. - O czym mówicie? Jak to możliwe, że lord Yardley ma przejąć opactwo? Czyje kupił? Od kogo? Czy to znaczy, że znaleziono tę niegodną kobietę, która uciekła po niecałym roku małżeństwa? I w dodatku zabrała z sobą klejnoty Cleeve'ów? Wyjaśnijcie mi to, jeśli łaska!

- Wybacz mi, mamo - powiedział sir James. - Wszyscy wiemy, że Sywell był patentowanym łajdakiem, ale nie wiedzieliśmy najgorszego. Udowodniono ostatecznie, że wszedł w posiadanie opactwa przez oszustwo i morderstwo. Najwidoczniej historia o grze w karty z Emmettem Cleeve i jego samobójstwie była czystym wymysłem. - Pokręcił głową. - Nie życzę nikomu śmierci, ale jeśli kiedykolwiek ktoś na nią zasłużył, to właśnie Sywell. W każdym razie przynajmniej jedną rażącą niesprawiedliwość naprawiono. Opactwo i wszystkie należące do niego dzierżawy zwrócono rodzinie Cleeve'ów.

- Jak to, już?

- Zgadzam się, że szybko to poszło. Wiele przemawiało za tym, żeby nie opóźniać sprawy. Ziemie Steepwood pilnie potrzebują gospodarza, a wina Sywella nie podlega dyskusji.

- A co z tą kobietą? Jego tak zwaną żoną, chociaż teraz pewnie powinniśmy nazywać ją wdową. Czy to oznacza, że została bez pensa przy duszy? Naturalnie pod warunkiem, że żyje.

- Nikt nie wie, gdzie przebywa markiza - odparła lady Perceval. - Niektórzy utrzymują, że lord Yardley wspaniałomyślnie jest gotów udzielić jej pomocy, w razie gdyby kiedykolwiek ją odnaleziono. Może zamierza wyznaczyć jej pensję? Albo posag, gdyby kobieta ponownie chciała wyjść za mąż?

- Pozostaje mieć nadzieję, że ona na to zasługuje - stwierdziła ponuro starsza pani. - A więc młody Marcus ma zostać gospodarzem w opactwie, czy tak?

- Za wcześnie jeszcze mówić - odrzekł sir James. - Niewątpliwie do takiego zadania potrzeba młodości i siły, a jego ojciec nie ma już ani jednego, ani drugiego. Poza tym wszyscy wiemy, jak obecny lord Yardley uwielbia Jaffrey House. Co do mnie, wcale bym się nie zdziwił, gdyby osadził w opactwie najstarszego syna. Marcus byłby idealnym kandydatem do nadzorowania remontu opactwa.

Seniorka rodu skinęła głową.

- To dałoby pracę tym wszystkim istotom, które od dawna żyją właściwie z niczego. Cleeve'owie zawsze płacili szybko i mieli fundusze na zatrudnienie tyłu łudzi, ilu chcieli. Muszę powiedzieć, Jamesie, że moim zdaniem to bardzo dobra wiadomość dla nas wszystkich. Czy młody Marcus jest żonaty?

- Nie - odrzekła lady Perceval. - Ma już przynajmniej trzydzieści lat. Najwyższy czas, żeby się ożenił. - Znowu zatrzymała wzrok na swym starszym synu. Hugo uczestniczył w rozmowie bardzo powściągliwie za to wciąż z zatroskaną miną przyglądał się Deborze. Lady Perceval lekko się uśmiechnęła. - Ciekawam, kto następny znajdzie sobie żonę. Czy Marcus, czy może ktoś inny?

Hugo wydawał się nie słyszeć. Był skupiony na rozmowie Debory z Fredericą. Debora wyraziła zachwyt, że widzi wszystkich w dobrym zdrowiu, zadawała wiele pytań o wesele i wydawała się bardzo zainteresowana tym, co ma do powiedzenia kuzynka. Może nawet za bardzo zainteresowana.

Niewątpliwie musiało stać się coś złego. Hugo zbyt długo znał Deborę Staunton, by pozwolić się zwieść. Widział, że wbrew pozorom Debora jest bardzo spięta. Była też bledsza niż przed jego wyjazdem i miała jeszcze wyraźniejsze cienie pod oczami. Kości policzkowe, a także kości nadgarstków sprawiały wrażenie nadmiernie uwydatnionych. Musiało stać się coś bardzo złego i Hugo był zdecydowany jak najszybciej odkryć, co to takiego.

Okazja nadarzyła się wkrótce. Rozmowa zeszła na ostatnie wydarzenia w Abbot Quincey i przy okazji lady Perceval podziękowała Deborze za dotrzymanie towarzystwa jej teściowej.

- Czy babcia cię zmęczyła? - spytał Lowell z szerokim uśmiechem.

- Och, nie! Przeciwnie, bardzo miło spędziłam czas. Nie nudziłam się ani chwilę. - Przybrała zatroskaną minę. - Może trochę zaniedbałam ostatnio spacery z Autolikusem, ale to wina Hugona. Wydał tak surowe polecenia, że nikt nie ważył się wypuścić mnie z domu samej. A ja nie chciałam odciągać służby od domowych obowiązków.

- W takim razie okażę teraz skruchę, Deboro - powiedział niespodziewanie Hugo, wstając z ławy. - Chodźmy z psem na spacer.

Zanim lady Elizabeth zdążyła wyrazić sprzeciw lub zasugerować, by przyłączyła się do nich któraś z bliźniaczek, Debora została niemal porwana. Sir James wymienił z żoną znaczące spojrzenia.

- Bardzo się zastanawiam, kto będzie następny - mruknęła lady Perceval z tym samym uśmieszkiem, co przedtem.

Hugo i Debora wzięli Autolikusa, odczekali, aż nieco ucichnie radość psa na widok pana, po czym ruszyli ulubioną trasą. Hugo koniecznie chciał się dowiedzieć, co trapi Deborę, ale nie bardzo wiedział, jak zacząć rozmowę. Ze zdziwieniem przekonał się za to, że zwykły spacer po lesie z Debora Staunton sprawia mu więcej przyjemności niż cały pobyt w gościnie u Exmoutha. Ale dlaczego? Tam przez cały czas miał poczucie, że czegoś mu brak, a tutaj przeciwnie, wydawało mu się, że ma wszystko, czego potrzebuje.

Zerknął na Deborę. Ona również stanowiła w pewnym sensie część tego obrazu. W drodze do Kentu i z powrotna odwiedził dwóch znajomych ojca, obaj mieli urodziwe córki, a jeszcze więcej ładnych panien spotkał w otoczeniu Exmoutha. Zapewne był niesprawiedliwy dla tych biednych dziewcząt, ponieważ spędził z nimi bardzo niewiele czasu, ale w istocie wszystkie wydały mu się dość nudne. Nie miał najmniejszej ochoty podtrzymywać żadnej z tych znajomości. Znowu spojrzał ukradkiem na Deborę. Była dziwnie milcząca. Nagle zapragnął zdjąć jej z serca ten ciężar, jakikolwiek był. Chciał zobaczyć, jak jej twarz rozjaśnia uśmiech. Żadna z tych mdłych panien, które poznał podczas wyjazdu, nie miała ani odrobiny wdzięku. Żadna! Również Debora, która od czasu do czasu zerkała niepostrzeżenie na Hugona, doszła do wniosku, że jej towarzysz wydaje się czymś bardzo pochłonięty, Czyżby poznał na weselu Robiny kogoś, kto odpowiadał jego wyobrażeniom o przyszłej żonie? Exmouthowie z pewnością mieli szerokie znajomości w towarzystwie. Może była wśród gości dobrze wychowana, niebieskooka blondynka? A może spodobał się Hugonowi ktoś z otoczenia przyjaciół ojca? Ta myśl była bolesna i wyjątkowo przygnębiająca. Debora wiedziała, że gdy Hugo się ożeni, ich znajomość, teraz trudna i dziwna, po prostu się skończy, a ona straci powiernika, przeciwnika w sporach i wspomożyciela w trudnych chwilach. A ktoś taki był jej bardzo potrzebny, zwłaszcza teraz... Uświadomiła sobie jednak, że bardzo niestosowanie się zachowuje. Jeśli nie będzie ostrożna, Hugo zaraz zacznie się dopytywać, co ją gryzie. Uczyniła więc wysiłek i zaczęła szczebiotać o figlach Autolikusa, niewygodzie chodzenia wszędzie ze służącym i o pani Bember...

- Co się stało, Deboro? Popatrzyła na niego zaskoczona.

- Coś się stało? - bąknęła. - A skąd u pana takie przypuszczenie, Hugonie?

- To oczywiste. W czym rzecz? Debora stanęła przed dylematem. Bez wątpienia Hugo najlepiej nadawał się do rozmowy o Harrym Doddsie i obligacjach. Naturalnie rozgniewałby się na nią za to, że poszła sama do lasu szukać Sammy'ego Sprattona, wobec jej obecnych kłopotów nic to jednak nie znaczyło. Ale jeśli Hugo uzna, że nie może albo nie chce jej pomóc w sprawie, która może nawet dotyczyć przestępstwa? Percevalowie byli dumnym rodem, bardzo szanowanym w okolicy. Należało się liczyć z tym, że Hugo nie zechce narazić na szwank dobrego imienia rodziny. Poza tym... poza tym się wstydziła. Ciotka Staunton ukradła jej pensję, a teraz okazało się w dodatku, że ojciec prawdopodobnie brał udział w czymś znacznie gorszym. Jak Hugo może być dobrego zdania o pannie z takiej rodziny? Hugo przerwał jej ponure rozmyślania.

- Zamierzam się tego dowiedzieć, Deboro. Aha, przy okazji, czy odesłanie Toma po koszyk dla pani Bember było wybiegiem?

Debora nie zdołała ukryć zdumienia.

- Jak, u licha, tak szybko pan się o tym dowiedział?

- Naturalnie wypytałem Toma i resztę służby, bo chciałem sprawdzić, czy nie wpadła pani znowu w tarapaty - odrzekł zniecierpliwiony.

- Wypytywał pan służbę...! - zaczęła rozwścieczona Debora.

- Brałem pod uwagę możliwe kłopoty z psem. Poza rym chciałem się przekonać, czy wypełniono moje polecenia. Naturalnie cieszę się, że pani zaczyna przejawiać swoje normalne odruchy, ale proszę na mnie nie naskakiwać. Starałem się zapewnić pani ochronę w czasie mojej nieobecności. Wygląda jednak na to, że moje starania spełzły na niczym.

- To nie była wina Toma...

- Mimo wszystko nie powinien był zostawić pani samej. Jestem gotów postawić niemałą sumę na to, że pozbyła się go pani celowo, żeby odwiedzić Sammy'ego Sprattona.

- Nie widziałam Sammy'ego przez kilka dni. Martwiłam się...

- I co się stało? Czy był chory? A może umarł? Czy dlatego jest pani taka przygnębiona?

- Nie. Sammy'emu nic nie jest. To... to... - Głęboko odetchnęła. Założyła, że Hugo jednak jest jej prawdziwym przyjacielem, i postawiła wszystko na jedną kartę, mimo że groziło jej to hańbą. - To był tamten człowiek... Dodds! Zanim skończyli spacer, Hugo usłyszał całą historię.

- I co pani zamierza?

- Nie wiem. Chyba mogę jedynie poczekać, aż Dodds wróci, i wtedy spróbować z nim porozmawiać. Może jednak wszedł w posiadanie tych pieniędzy uczciwie. Zresztą nie wierzę, żeby był aż taki niebezpieczny, jak twierdzi. Jeśli przyjaźnił się z moim ojcem, to może...

- Ani słowa więcej! Pani ponowne spotkanie z Doddsem jest wykluczone.

- Muszę się z nim spotkać! To jedyny sposób! Jak inaczej mam się dowiedzieć, skąd pochodzą te obligacje, do kogo w rzeczywistości należą i co mogę z nimi zrobić?

Hugo milczał. W końcu stargane nerwy Debory nie wytrzymały napięcia.

- Wyjadę - powiedziała drętwo. - Nie mogę tutaj zostać. Pan jest dla mnie bardzo dobry, ale nie wolno mi pana do tego mieszać. Odwiedzę ciotkę Staunton w Irlandii.

- Nie! W żadnym wypadku! - Hugo przystanął. Potem powiedział spokojniejszym tonem: - Co to, to nie! Pani jest potrzebna tutaj, Deboro.

- Ale co mam robić?! Ten rozdzierający okrzyk poruszył Hugona do głębi. Chciał pocieszyć Deborę, znaleźć dla niej bezpieczne miejsce, gdzie mogłaby już zawsze być otoczona troską. Otworzył usta, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar. Czy przypadkiem nie jest to kolejny impuls prowadzący prosto do katastrofy? Naturalnie pomógłby Deborze i bez tego, ale gdyby został jej mężem, mógłby zdziałać znacznie więcej. Jednak mimo że ta myśl wydała mu się całkiem naturalna, wcale nie niedorzeczna i pochopna, postanowił odczekać jeszcze chwilę i dobrze ją rozważyć. Nie wolno mu było drugi raz powiedzieć czegoś, czego pożałowałby natychmiast potem. Tym razem musiał mieć pewność, że wie, co robi, i występuje z propozycją świadomie.

Zerknął na swoją towarzyszkę. Debora była do niego odwrócona tyłem, więc twarzy nie widział. Mniejsza o to. Wcale nie kusiło go, by zmienić zdanie. Debora potrzebowała opieki, a on był gotów dać z siebie tyle, ile potrafi. Ale wciąż dobrze pamiętał, co stało się niedawno w podobnej sytuacji, I zorientował się, że ma kompletną pustkę w głowie.

- Deboro... - zaczął. Popatrzył na nią i nagle ogarnęła go fala czułości. Zapomniał o dumie, o wszystkich wątpliwościach. - Proszę mi wybaczyć, jeśli to, co mówię, będzie wstrząsem, ale mam propozycję... Zapewne wie pani, jak bardzo cenię sobie jej przyjaźń i towarzystwo. Mógłbym jednak zaopiekować się panią znacznie lepiej, gdyby... gdyby rozważyła pani małżeństwo. Nie, proszę pozwolić, że dokończę! Nie chcę się narzucać. Jeśli naprawdę nie może pani znieść myśli o byciu moją żoną, to zapewniam, że nie będę żywił urazy z tego powodu. Pozostaniemy w przyjaźni, a ja zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby pani pomóc. Ale jako mąż miałbym dużo większe możliwości. Czy... czy zostanie pani moją żoną?

Debora popatrzyła na niego. Nie ulegało wątpliwości, że Hugo mówi szczerze. Oczy zaszły jej mgłą. Tego było dla niej za wiele. Jak mogła w niego zwątpić? Obawiała się, że Hugo zostawi ją samej sobie z obawy o splamienie swojego nazwiska, a on tymczasem zaofiarował jej pomoc i opiekę. Dumny Hugo zapomniał o urazie spowodowanej odrzuceniem poprzednich oświadczyn i ponownie zaproponował jej małżeństwo. Dostała zupełnie nieoczekiwaną drugą szansę...

Pokusa chwycenia się tej szansy była bardzo silna. Hugo święcie wierzył w swoje słowa. Byłoby tak łatwo pozwolić, by zapanował nad jej życiem, wszystko jedno, jakim rodzajem miłości ją darzy. W innych okolicznościach może nawet podjęłaby ryzyko, ale teraz nie było to możliwe. Miała skrupuły nie z pobudek egoistycznych, lecz z powodu Hugona. Jak jednak mu to wytłumaczyć tak, by go nie obrazić?

Ze łzami w oczach zaczęła niepewnie:

- Dziękuję panu, Hugonie. Jestem wzruszona... i głęboko zaszczycona. Nawet nie wyobraża pan sobie, ile dla mnie znaczy ta propozycja. Ale z uwagi na pańskie dobro i dobro pańskiej rodziny nie mogę jej przyjąć. Bardzo was wszystkich kocham. Jak mogłabym pozwolić, żebyście tak mocno się ze mną związali? Nikt z nas nie wie, co wyjdzie na jaw w związku z obligacjami. Tu się przecież waży dobre imię mojego ojca, więc aż do wyjaśnienia sprawy nie mogę nikogo poślubić, a już na pewno nie pana. W moim przekonaniu ojciec nie był nieuczciwy, a jedynie nieodpowiedzialny, ale przecież mogę się mylić. A jeśli jednak był przestępcą? Bardzo proszę, niech pan nie czuje się urażony, ale muszę odmówić. Czy pan to rozumie? Proszę powiedzieć, że tak.

Hugo przeżył głębokie rozczarowanie, ale tylko skinął głową i nawet zdobył się na uśmiech.

- Jeśli to jest jedyny powód odmowy, uważam, że podejmuje pani błędną decyzję, lecz ją rozumiem. - Zaczerpnął tchu. - Cóż wobec tego zrobimy? Sądzę, że panna Staunton wie co nieco na interesujący nas temat. Czy mam jechać do Dublina i z nią porozmawiać?

- Zrobiłby pan to? - Jej twarz się rozjaśniła i Hugo z radością stwierdził, że zaczyna widzieć przed sobą dawną Deborę.

- Naturalnie. Powinienem wrócić w ciągu dwóch tygodni. Debora znów się zasępiła.

- Nie znam adresu ciotki. Wiem tylko, że wyjechała do Dublina. Więcej mi nie powiedziała.

- Na pewno nie zależało jej na tym, żeby było łatwo ją znaleźć. Proszę się nie martwić, ja ją odszukam. Czyli to już mamy ustalone. A teraz proszę mi powiedzieć, gdzie są obligacje. Chciałbym rzucić na nie okiem.

- Na stryszku Hester.

- Dobre miejsce. Czy w komodzie? Debora skinęła głową. Jeszcze niedawno była bliska bezgranicznej rozpaczy i oto na nowo wstąpił w nią życiowy optymizm. Niby sytuacja nie polepszyła się znacząco, ale przy wsparciu Hugona wszystko stawało się możliwe.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Hugo zawsze dotrzymywał słowa. Nie minęło czterdzieści osiem godzin, a już znajdował się w drodze do Holyhead i dalej do Irlandii, gdzie rzekomo miał rozejrzeć się za końmi. Reszta Percevalów zareagowała sporym zdziwieniem na jego kolejny wyjazd tuż po powrocie z Kentu, ale ojciec słusznie stwierdził, że Hugo sam decyduje o tym, co robi. Powszechnie wiedziano, że irlandzkie konie należą do najlepszych w swoim rodzaju, więc jeśli Hugona było na nie stać, to sir James nie zamierzał powstrzymywać syna i dziedzica przed wyjazdem i dokonaniem zakupu.

Debora słuchała tej rozmowy ze sporym zakłopotaniem. Ale cóż innego Hugo miał powiedzieć? Jaki powód mógłby podać, żeby uzasadnić podróż, którą podjął specjalnie po to, by zobaczyć się z panną Staunton?

Przed wyjazdem Hugo obejrzał obligacje i spytał Deborę, czy dostaje od niej carte blanche w tej sprawie.

- Rozumiem, że chciałaby pani załatwić ją jak najuczciwiej i najdyskretniej.

- Byłoby wspaniale, gdyby się udało, Hugonie. Nie mogę traktować tych pieniędzy jak swoich, więc jeśli znajdzie pan sposób zwrócenia ich bez skandalu odpowiedniej osobie, to będę bardzo szczęśliwa. Proszę postępować według własnego przekonania. Może pan wziąć obligacje z sobą.

Hugo pomyślał chwilę i powiedział:

- Woleje zostawić, ale znajdę tu dla nich lepsze miejsce. Nie sposób przewidzieć, kiedy matce wpadnie do głowy zarządzić porządki na stryszku Hester. Dopiero co słyszałem, jak snuła takie plany. W innym miejscu obligacje będą bezpieczniejsze. Proszę zostawić to mnie. A co zrobimy z Doddsem?

- Po zwróceniu obligacji Dodds stanie się bezradny. Zresztą mam wrażenie, że wcale nie zależy mu na rozgłosie bardziej niż mnie.

- W jednej kwestii musi mi pani dać bezwarunkowe słowo honoru, Deboro. - Hugo ujął ją za rękę i spojrzał na nią z wielką powagą.

- W jakiej?

- Nigdzie nie wolno pani chodzić samej. W ogóle! Nawet do Sammy'ego. Dodds prawie na pewno wróci i będzie za wszelką cenę chciał z panią porozmawiać, bo przecież zbliża się data wykupu obligacji. Może nawet mieć znacznie groźniejsze pomysły. Wspomniałem rodzicom i stryjowi Williamowi, że w okolicy kręcą się podejrzane typy, będą więc pilnować, żeby żadna z panien nie chodziła samopas. Ale ja dobrze panią znam. Czy obieca mi pani nie gubić swoich opiekunów?

Hugo miał bardzo zatroskaną minę. I tak wiele dla niej zrobił... wciąż robił. Należało mu się przynajmniej tyle. Debora złożyła więc uroczyste przyrzeczenie.

Hugo odetchnął z ulgą.

- Dziękuję! - Uśmiechnął się. - Czy zamierza mi pani życzyć szczęśliwej podróży?

- Naturalnie - odparła Debora. Wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek. - Niech pan wraca jak najszybciej - dodała ciszej.

Hugo objął ją i pocałował w usta. Gdy po chwili rozwarł ramiona, Debora nie mogła ruszyć się z miejsca. Stała zapatrzona w niego swymi wielkimi oczami. Hugo wydał stłumiony okrzyk i przyciągnąwszy ją do siebie, pocałował znowu, tym razem tak namiętnie, że stopy Debory na chwilę straciły kontakt z podłogą. Tuląc ją, rozkoszował się smukłymi kobiecymi kształtami wyczuwalnymi pod cienkim, letnim odzieniem. Miało się wrażenie, że między ich ciałami przeskakują iskry. Hugo jeszcze raz pocałował Deborę i delikatnie odsunął ją od siebie.

- Jest pani taka... taka krucha - powiedział niepewnie. - Mógłbym zgnieść cię jedną ręką. Proszę, Deboro, niech pani na siebie uważa! Nie wiem, co bym zrobił, gdyby spotkała panią krzywda podczas mojej nieobecności.

- Nic się nie stanie. Obiecuję ostrożność. Och, Hugonie, mam szczerą nadzieję, że uda się wszystko poukładać jak trzeba.

- Ja też - powiedział. - A kiedy już się z tym uporamy, załatwimy nasze sprawy, Deboro!

Po przyjeździe do Dublina Hugo złożył wizytę koledze z Cambridge, który był teraz profesorem prawa w Trinity College. Kolega przyjął go niezwykle ciepło i zaprosił do siebie na czas pobytu w Dublinie. Potem zaczęli rozmowę o komach i starych znajomych, a tymczasem służący ustalił adres pobytu panny Staunton. Hugona zdziwiło, że ciotka Debory mieszka przy ulicy o nie najlepszej renomie niedaleko śródmieścia. W odróżnieniu od przyjaciela z Cambridge wcale nie ucieszył jej jednak widok gościa.

- Niech pan lepiej usiądzie - powiedziała sztywno. Hugo rozejrzał się dookoła.

- Przyjemny pokój - stwierdził - i ładnie umeblowany. Czy kupiła pani te meble za pieniądze bratowej?

Panna Staunton spłonęła rumieńcem.

- Jak pan śmie! Co pan właściwie ma na myśli?

- Błędna kolejność, panno Staunton! Pani najpierw powinna spytać mnie, co miałem na myśli, i dopiero po wyjaśnieniu udawać oburzenie. Proszę się nie obawiać. Nie jestem tutaj, żeby rozmawiać o pani dawniejszych... sprawkach. Córka bratowej jest zadowolona ze swojego obecnego bytu, więc nie musi się martwić o pieniądze, których ją pani pozbawiła. Pani reputacja jest niezagrożona... w każdym razie pod warunkiem, że zechce mi pani udzielić pewnych informacji. Zależy mi na uniknięciu rodzinnego skandalu w przyszłości, a nie na roztrząsaniu dawnych.

Panna Staunton wydawała się bardzo zakłopotana.

- A te dawne to niby jakie?

- Hm, jeśli nie uśmiechnie się do nas wszystkich szczęście, może zdarzyć się coś, czego nawet najbardziej wyrozumiała ofiara nie przebaczy. Dziesięć tysięcy funtów to za duża suma, aby machnąć na nią ręką.

- Dziesięć tysięcy?! O, do pioruna! A to podstępny, łajdacki diabeł!

- Czy ma pani na myśli swojego brata, czy pana Harry'ego Doddsa?

- Naturalnie Harry'ego Doddsa. Eddy był lekkomyślny, ale uczciwy. W każdym razie nie widział nic nieuczciwego w tym, co robi. Dodds nie powiedział mi, że to aż tyle pieniędzy - dodała bez zastanowienia. Nagle uświadomiła sobie, co zrobiła. - Ile pan wie o tej sprawie?

- Będę z panią szczery, co, jak podejrzewam, jej znajomym zdarza się rzadko. Mamy te obligacje. Proszę tak na mnie nie patrzeć, nie wziąłem ich z sobą. Są w bezpiecznym miejscu i pozostaną tam do czasu, aż ustalimy, co należy z nimi zrobić.

- Mój brat nie zrobił nie złego! Te pieniądze należą do nas! - powiedziała wyzywająco.

- Zatem po co te tajemnice? Po co wtrącił się w to pan Dodds? Może chce pani przeczytać jego list? - Podał jej kartkę, znalezioną przez Deborę w schowku przybornika. - Wtedy pewnie łatwiej będzie pani zrozumieć, z jakiego powodu nie wierzę w zapewnienia, że to uczciwy interes. Nic na to nie wskazuje.

Panna Staunton dość długo milczała. Potem powiedziała ponuro:

- Gdyby mój pradziadek otrzymał to, co mu się należało, Eddy nie musiałby niczego brać.

Hugo bardzo się zmartwił. Wyglądało na to, że ojciec Debory był jednak osobiście zamieszany w kradzież, a w takiej sytuacji zatuszowanie sprawy byłoby bardzo trudne. Nieco się jednak rozchmurzył po następnych słowach panny Staunton:

- Zresztą Eddy nie brał w tym udziału. Papiery przyniósł mu Harry Dodds.

- Jak to się stało? - Jak świat światem Dodds był dla mojego brata kompanem od kielicha. Nie cieszył się dobrą opinią. Kiedy Ingleshamowie ostatecznie wydziedziczyli biedną Frances, Eddy stracił wszelką nadzieję na pieniądze z tego źródła. Któregoś wieczoru topił swoje żale w kieliszku w towarzystwie Doddsa i przy okazji zdradził się ze swoimi pretensjami do Stauntonów... Czy zna pan drugą gałąź naszej rodziny, panie Perceval?

- Nie. A czy powinienem?

- Niekoniecznie. Ostatnio raczej rzadko bywali w Anglii. Lord Staunton jest już leciwy.

- Lord Staunton?

- Daleki kuzyn mojego ojca. - Panna Staunton zawiesiła głos, po chwili jednak z goryczą podjęła: - Są bogaci Stauntonowie i ubodzy Stauntonowie. Jego lordowska mość jest z tych bogatych, a za życia jeszcze się wzbogacił. Jeden z jego majątków według prawa należał się naszej gałęzi rodziny, czyli biednym Stauntonom.

- Jak do tego doszło?

- To stara historia. Kilka pokoleń temu najmłodszy syn rodu, a mój pradziadek, pokłócił się z ojcem i został wyrzucony z domu. Powinien był odziedziczyć posiadłość po matce, ale chociaż dwaj jego bracia bez kłopotów przejęli to, co zapisano im w testamencie, to pradziadek nie dostał Linlow. Posiadłość wraz z przysługującym tytułem przejął jego najstarszy brat. Eddy obsesyjnie wracał do tej sprawy, uważał bowiem, że według prawa posiadłość należała się kiedyś jego przodkowi, a teraz powinna być jego własnością. Kiedy więc obecny lord Staunton sprzedał Linlow, zresztą za bardzo pokaźną sumę. Eddy wpadł we wściekłość. Widocznie opowiedział o tym wszystkim Doddsowi, a ten namówił go do zemsty. Korzystając z wiedzy Eddy'ego o powiązaniach w rodzinie, wymyślił, jak wyłudzić pieniądze, które Staunton miał otrzymać za sprzedaż posiadłości.

- A czego za to zażądał Dodds? Chyba nie chciał ryzykować za darmo?

- Naturalnie chciał swojej części. Miał dostać połowę. Może sobie pan wyobrazić, jaki wstrząs przeżyli obaj, gdy odkryli, że zapłata jest w obligacjach, które można zamienić na gotówkę dopiero po pięciu latach.

- Czyli te obligacje należą się lordowi Stauntonowi?

- Zgodnie z prawem chyba tak, ale nie jestem pewna, czy również zgodnie z poczuciem sprawiedliwości.

- Panno Staunton, dzieje pani rodziny i przekonania Edmunda Stauntona nie zmienią faktu, że obligacje zostały skradzione. Osobiście dziwię się, że złodzieja nie ścigano bardziej energicznie, przypuszczam jednak, że pani kuzyn czeka, aby ująć sprawcę, gdy ten niebawem spróbuje zamienić obligacje na pieniądze. Gdzie mieszka lord Staunton?

- Nie! Nie powie mu pan chyba...?

- To, co powiem, zależy od pani kuzyna. Gdzie on mieszka? Jeśli nie umie albo nie chce mi pani tego powiedzieć, mogę łatwo odkryć to sam. Mam przyjaciół w Dublinie.

W końcu panna Staunton podała mu adres kuzyna w najmodniejszej dzielnicy miasta. Mieszkał przy Merrion Square.

Hugo bezzwłocznie wysłał liścik do lorda Stauntona, łaskawie prosząc o spotkanie. Kolega powiedział mu wcześniej, że Staunton jest odludkiem, ale o dziwo szybko przyszła odpowiedź z zaproszeniem na kolację następnego wieczoru. Dom stanowił część zabudowy najlepszej strony Merrion Square, a jego wnętrze wyposażono gustownie i luksusowo. Ta gałąź rodziny istotnie była bogata.

Wprowadzono go do gabinetu, gdzie lord Staunton dość sztywno powstał na jego powitanie.

- Perceval? Miło mi pana poznać. Proszę usiąść. Mam nadzieję, że nie przeszkodzi panu, jeśli porozmawiamy przed kolacją. Nie lubię rozmawiać o interesach przy jedzeniu. Coś do picia? Sherry czy może szklaneczkę irlandzkiej whiskey?

Gdy usiedli w wygodnych fotelach ze szklaneczkami pełnymi trunku, Hugo podziękował gospodarzowi za to, że zgodził się go przyjąć.

- Byłem ciekaw. O ile wiem, jedynym łączącym nas ogniwem jest córka Edmunda Stauntona, Debora, prawda? Zdaje się, że to podopieczna pańskiej stryjenki, Elizabeth Perceval.

Hugo nie próbował ukryć zaskoczenia.

- Jak pan widzi, staram się być na bieżąco. Tak, tak, na bieżąco. Może pan o tym nie wie, ale przed kilkoma laty popełniłem poważny nietakt i zająłem się bankowością. Moi krewni bardziej wyczuleni na punkcie swego arystokratycznego pochodzenia narobili o to takiego hałasu, jakbym zaprzedał się Francuzom. Handel! Na samą myśl o tym wzdrygali się jak jeden mąż. Ja jednak nigdy tego nie żałowałem. Dzięki temu stałem się bogaty, bogatszy od nich wszystkich. I miałem znacznie ciekawsze życie! Banki aż tętnią od nowin i plotek i obejmują swym zasięgiem cały świat. Zdziwiłby się pan, wiedząc, co dociera do moich uszu tutaj, w Dublinie. W gruncie rzeczy mogę nawet z dużą dozą prawdopodobieństwa zgadnąć, po co pan tu przyszedł.

Twarz Hugona pozostała beznamiętna.

- Czyżby? Lord Staunton zerknął na niego z nieznacznym uśmieszkiem.

- A jeśli powiem, naturalnie z zachowaniem pełnej dyskrecji, że jest coś takiego jak obligacje?.

Hugo zachował kamienną twarz, ale w głowie miał gonitwę myśli. Ostatnie pytanie nasunęło mu kilka interesujących wniosków. Po pierwsze, jeśli lord Staunton skojarzył jego wizytę z Deborą Staunton, a Deborę z obligacjami, oznaczało to, że bank ma wyśmienity system zdobywania informacji. Po drugie, ważniejsze, aby skojarzyć Deborę z obligacjami, lord Staunton musiał najpierw wiedzieć, kto stoi za ich zniknięciem. Wreszcie po trzecie, nie ulegało wątpliwości, że wcale nie śpieszy mu się do upublicznienia tej sprawy. Po chwili zastanowienia Hugo znów się odezwał:

- Czy mogę spytać, jaki jest pański stosunek do tych obligacji?

- Naturalnie nie wątpię w pańską uczciwość, ale chciałbym wiedzieć odrobinę więcej o pańskim zainteresowaniu tą sprawą, zanim cokolwiek powiem.

- Mnie bezpośrednio sprawa nie dotyczy. Występuję w imieniu pana kuzynki, Debory Staunton.

Rysy lorda Stauntona stężały.

- Może chodzi o nagrodę za zwrot? Czy tego życzy sobie panna Staunton?

Hugo wstał.

- Z uwagi na pański wiek, lordzie Staunton, nie mogę pana wyzwać na pojedynek, muszę jednak powiedzieć, że właśnie dopuścił się pan obrazy panny, której jedynym życzeniem jest jak najszybciej i najpełniej zwrócić wszystko, co mogło być... przypadkowo usunięte z pańskich kufrów. Ponadto stanowczo nie podoba mi się pańskie domniemanie, że mógłbym występować w niegodnej sprawie.

- Niech pan siada, niech pan siada. Proszę o wybaczenie. Powinienem był wykazać trzeźwiejszy osąd, ale w mojej profesji szybko nabiera się cynizmu. Bardzo przepraszam. Proszę usiąść. - Poczekał, aż Hugo zajmie miejsce i dodał: - „Przypadkowo”, hę? To ładne słowo, tylko niewłaściwe. Harry Dodds doskonale wiedział, co robi.

- Harry Dodds? - Hugo powtórzył to nazwisko całkiem obojętnie, nie mógł jednak wyjść z podziwu dla bankowego wywiadu.

- Ano tak. - Starszy pan pochylił się naprzód. - Skończmy tę słowną szermierkę, panie Perceval. Harry Dodds wszedł w spółkę z moim kuzynem Edmundem i razem uknuli intrygę, aby ukraść mi dziesięć tysięcy funtów. Tylko to, że obligacje można było zamienić na gotówkę dopiero po pięciu latach, przeszkodziło mojemu kuzynowi Edmundowi w położeniu na nich ręki. Czy ten stopień szczerości jest wystarczający?

- Skoro wiedział pan o tym wszystkim, to co, u diabła, powstrzymywało pana do tej pory przed podjęciem bardziej zdecydowanych kroków?

- Sądziłbym, że to dość oczywiste. Jeszcze nie straciłem tych dziesięciu tysięcy. Pieniądze bezpowrotnie przepadną tylko w takiej sytuacji, jeśli ktoś inny wymieni obligacje na gotówkę. A chociaż obie gałęzie Stauntonów nigdy się szczególnie nie kochały, to przecież nie chcę, aby moje rodowe nazwisko kojarzyło się z sądami do spraw kryminalnych. Zapewniam jednak, że od dnia śmierci Edmunda ani razu nie spuściłem Harry'ego Doddsa z oka na dłużej. Gdyby spróbował cokolwiek zrobić z tymi obligacjami, w jednej chwili zostałby zdjęty. Wiem, na przykład, że zostawił je „pod opieką” Edmunda Stauntona w czasie, gdy na pewien czas „zniknął”. I wiem, że ostatnio dwukrotnie zawitał do Abbot Quincey. Nie wiem jednak, co stało się z obligacjami po śmierci Edmunda Stauntona. Podejrzewam, że Harry Dodds jest w nie lepszej sytuacji. Za to pan chyba wie. I przyjechał pan tutaj, żeby zakończyć tę sprawę tak, jak należy.

- Ma pan całkowitą rację. Obligacje znajdują się w bezpiecznym miejscu w Abbot Quincey. Skoro zaś już wiem, do kogo należą, to otrzyma je pan z powrotem tak szybko, jak tylko posłaniec zdoła je dostarczyć. Czy przesłać je do Dublina, czy ma pan agenta w Londynie?

- Będzie bezpieczniej, jeśli zabierze je od pana jeden z kurierów bankowych. Oni są przyzwyczajeni do przewożenia dużych sum. Załatwienie tej sprawy zajmie mi trochę czasu, ale kurier stawi się po przesyłkę przed końcem października, panie Perceval. Będę zobowiązany, jeśli ustali pan dokładną datę z moim londyńskim agentem.

Hugo uśmiechnął się pod nosem, rozbawiony przezornością bankiera. Lord Staunton mógł wierzyć w szczere intencje Hugona Percevala, lecz mimo to chciał mieć absolutną pewność, że obligacje wrócą do banku przed nastaniem terminu płatności. Bez zastrzeżeń przyjął jednak tę propozycję. Im szybciej właściciel przejmie z powrotem kontrolę nad obligacjami, tym lepiej. Tymczasem lord Staunton zademonstrował dworski uśmiech.

- Może przejdziemy do jadalni? Posiłek był wyborny, a konwersacja toczyła się gładko.

Potem jednak, gdy ponownie znaleźli się w gabinecie z kieliszkami porto w dłoniach, lord Staunton wrócił do kwestii obligacji.

- Gzy opowiedziano panu cokolwiek o historii naszej rodziny, Perceval?

- Owszem, panna Staunton uprzejmie wprowadziła mnie w to zagadnienie.

- Być może więc zgadza się pan z Edmundem Stauntonem, że kradzież tych pieniędzy była usprawiedliwiona?

- Nie, zdecydowanie nie. Nie znając szczegółów, nie mogę nawet mieć pewności, czy jego roszczenia były słuszne.

- Owszem, były. Dokładnie to zbadałem. Rzeczywiście, posiadłość Aileen Linlow powinna była przejść na własność jej najmłodszego syna, innego, wcześniej żyjącego Edmunda. Mój przodek po prostu skorzystał z rodzinnej kłótni i pozbawił obu Edmundów Stauntonów należnego im dziedzictwa. Niestety, ojciec Debory Staunton był głupcem. Gdyby zwrócił się do mnie, z pewnością doszlibyśmy do bardziej korzystnego porozumienia niż jego zmowa z Harrym Doddsem, mająca na celu kradzież mojej własności. Ale ta gałąź Stauntonów zawsze wolała wdawać się w awantury, niż poddawać się nużącej konieczności godnego zarabiania na życie. Arystokratyczna duma popadła w obłęd. - Urwał, a po chwili dodał: - O jego córce słyszałem wiele dobrego i chciałbym naprawić tamtą niesprawiedliwość. Wnoszę, że jest pan upoważniony do pełnego reprezentowania panny Debory Staunton. Czy wobec tego panna Staunton przyjęłaby te obligacje w prezencie? Proszę spokojnie się nad tym zastanowić.

Była to wyjątkowo wielkoduszna propozycja. Hugo czuł się nią nieco przytłoczony.

- Po co miałby pan to robić? - spytał. - Chyba nie muszę przypominać, że nie ma ku temu żadnego zdroworozsądkowego powodu.

Lord Staunton uśmiechnął się.

- Jestem pod wrażeniem decyzji panny Staunton, by jak najszybciej zwrócić obligacje, zwłaszcza że w tej chwili jest ona niemal całkowicie zdana na łaskę swojej ciotki, lady Elizabeth. Moja żona nie żyje, nie mam dzieci, które by po mnie dziedziczyły. Zarobiłem tyle pieniędzy, że nie wydałbym ich chyba nawet wtedy, gdybym żył cztery razy. Nawet bez części, którą chcę podarować pannie Deborze, zostanie tego aż nadto, by zaspokoić potrzeby następnego lorda Stauntona i reszty rodziny. Czy te argumenty pana przekonują?

Hugo skinął głową.

- Tak. Z przykrością muszę jednak pana rozczarować, bo jestem niemal pewien, że pańska kuzynka nie zechce przyjąć tych pieniędzy. Nie ma do nich prawnego tytułu, a po tym, co zaszło, czułaby się bardzo niezręcznie. Jeśli pan sobie życzy, porozmawiam z nią na ten temat, jestem jednak przekonany, że się nie mylę.

Lord Staunton ponownie się uśmiechnął.

- Nie oczekiwałem niczego innego. Mam jednak również drugą propozycję. Co pan powie, gdybym zostawił jej te dziesięć tysięcy w spadku? Na to nie muszę mieć niczyjej zgody. Czy ten pomysł jest lepszy?

- Jeśli rzeczywiście ma pan przekonanie, że tamten dawniej żyjący Edmund Staunton został skrzywdzony, to rozwiązanie wydaje się całkowicie satysfakcjonujące. Jest pan bardzo szczodry.

- Jutro porozmawiam o tym z moimi prawnikami. Trochę zostawię również siostrze Edmunda. Ona na to nie zasłużyła, ale to nie czas na liczenie się z każdym pensem.

Spełniwszy swoją powinność, lord Staunton rozsiadł się wygodniej w fotelu i nagłe wydał się bardzo zmęczony.

- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy, Perceval. Proszę namówić Deborę, żeby również złożyła mi wizytę. Moglibyście, na przykład, przyjechać zaraz po ślubie. - Hugo zdrętwiał, a Staunton dodał z uśmiechem: - Czyżbym poczynił zbyt daleko idące założenie? Z tego co słyszałem, Debora jest wymarzoną kandydatką na żonę dla każdego mężczyzny. - Odchylił głowę i zamknął oczy. - Proszę mi wybaczyć, że nie wstanę na pożegnanie. Siły nie dopisują mi już tak, jak bym chciał. Do widzenia, Perceval.

Hugo skłonił głowę i ruszył do wyjścia. Był już przy drzwiach, gdy dobiegł go głos lorda Stauntona.

- Niech pan nie czeka za długo z przywiezieniem żony, bo może już mnie tu nie być.

Kolega z Cambridge podał Hugonowi adres wybitnego hodowcy koni i razem wypatrzyli u niego parę gniadoszy, które mogłyby ciągnąć powóz Hugona razem z tymi, które już miał. Szybko załatwiono kwestie zakupu i przewozu zwierząt i już następnego dnia Hugo, bardzo zadowolony z tego, co osiągnął w Dublinie, wyruszył z powrotem do Anglii. Dotarłby do Abbot Quincey na długo przed upłynięciem dwóch tygodni, ale sztormy na Morzu Irlandzkim opóźniły wyjście statku z portu. Dlatego wrócił dokładnie w czternastym dniu podróży.

Tymczasem w Abbot Quincey Debora, całkiem nieświadoma sukcesów Hugona, martwiła się właściwie bez przerwy. Martwiła się o jego bezpieczeństwo, o wynik rozmowy z ciotką Staunton, o obligacje, a także o to, jak ułożą się w przyszłości jej stosunki z Hugonem. Ponowne oświadczyny bardzo różniły się od pierwszych i stanowiły dla niej nieskończenie większą pokusę. Gdyby Hugo zdołał jeszcze zadowalająco wyjaśnić kwestię udziału jej ojca v% - kradzieży obligacji, to mogła się spodziewać kolejnych oświadczyn. Nie była pewna, czy tym razem znajdzie siłę, by mu odmówić. Była dla Hugona ważna. Nie darzył jej chyba tak głębokim i namiętnym uczuciem, jak ona jego, ale może było ono dostatecznie silne? Poza tym Hugo w niczym nie przypominał jej ojca. Była pewna, że nigdy by mu nie zobojętniała. Najbardziej przekonywały ją jednak wspomnienia z tych tygodni rozstania, gdy Hugo wyjechał na ślub Robiny. Trudno jej było znieść ból powodowany myślą, że może poznał kogoś innego, i świadomość, że jeśli Hugo się ożeni, to już nigdy nie będą z sobą tak blisko. Może jednak żebracy nie powinni wybrzydzać? Hugo oferował jej naprawdę wiele: ciepło, opiekę, miejsce wśród ludzi w Abbot Quincey, których kochała... Może byłoby mądrzej zgodzić się na to, a nie w samotności wypłakiwać oczy, marząc o czymś nieosiągalnym.

Tymczasem Harry Dodds miał bardzo trudny i frustrujący okres w życiu. Wprawdzie ulżyło mu, gdy zobaczył, że dom w Maids Moreton wciąż stoi pusty, ale humor znacznie mu się popsuł, bo po wielu godzinach przeszukiwania wszystkich możliwych kątów musiał uznać, że tylko traci czas. Próba obejrzenia mebli, które wysłano do składu w Buckingham, zakończyła się dla niego starciem ze sprzedawcą i nocą w miejskim areszcie. Potem pilna sprawa w Londynie przerwała mu poszukiwania, ale gdy znalazł się w stolicy, omal nie wpadł w ręce swoich wierzycieli. Ponad tydzień musiał się ukrywać, bo wolał nie ryzykować spędzenia wielu miesięcy w więzieniu Marshalsea.

Przez ten czas zdążył się zorientować, że nie pozostaje mu nic innego jak ponownie odwiedzić siostrę Edmunda Stauntona w Irlandii. Musiała wiedzieć więcej, niż mu wyjawiła, zamierzał więc tym razem wypytać ją dokładniej. Gdy jednak w końcu mógł opuścić Londyn, brak środków uczynił jego podróż do Holyhead powolną i bardzo uciążliwą. Na wybrzeżu natknął się na największą przeszkodę. Sztorm na Morzu Irlandzkim, ten sam, który opóźnił powrót Hugona, uniemożliwił mu żeglugę prostą drogą.

Gdy wreszcie znalazł się w domu panny Staunton w Dublinie, nie był w nastroju do dyplomacji i stosowania łagodnej perswazji.

- Lepiej gadaj od razu, gdzie są te obligacje - burknął. - Jeszcze nigdy umyślnie nie skrzywdziłem kobiety, ale możesz być pierwsza, czemu nie? Miałbym te papiery już od wielu tygodni, gdybyś nie bawiła się ze mną w kotka i myszkę. No, więc gdzie one są?

Panna Staunton była zdenerwowana i to dało się zauważyć.

- Wcale nie bawię się w kotka i myszkę. Obligacje są tam, gdzie powiedziałam. Nie widziałam ich, ale Eddy wyraził się całkiem jasno. Przecież umierał świadomy. „Są w przyborniku” - powiedział. „W szufladce”.

- Mówisz o tej kasetce? Rozebrałem na kawałki jedyną, jaką mogłem znaleźć, ty wiedźmo - wycedził Dodds i podszedł bliżej. Chwycił ją za ramiona i mocno nią potrząsnął. - W środku nie było nic oprócz przepisów. Przepisów! Wiedz, że mam teraz przepis na postępowanie z takimi ladacznicami, jak ty! I to nie jest ten sam przepis, co na słodkości!

- Przysięgam... Zaraz! Co powiedziałeś? Przepisy? - Panna Staunton rozcierała sobie ramię. - Co to był za przybornik?

- Taki jak opisałaś. Kasetka z rzeźbionego drewna, właśnie tej wielkości... nie próbuj żadnych sztuczek! To była właśnie ta. Była na plebanii, taka jak trzeba. Na wieczku srebrne imię „Elizabeth”.

- Elizabeth! - Panna Staunton popatrzyła na niego z pogardą. - Moja bratowa miała na imię Frances, ty głupcze! Trzymała w przyborniku listy, a nie przepisy. Ukradłeś przybornik jej siostry. Ten, który należał do Frances, musi wciąż być na plebanii. Wziąłeś niewłaściwy!

Pan Dodds zdębiał.

- Co? Tyle pracy...? Poszukiwania w Maids Moreton, areszt w Buckingham... Dlaczego, do diabła, nie powiedziałaś mi, jak ona miała na imię?

- Nie mogę robić wszystkiego za ciebie. Nie przyszło mi do głowy, że jesteś taki osioł. Wszyscy wiedzą, że pastor ożenił się z lady Elizabeth! Lepiej spróbuj szczęścia jeszcze raz. A skoro już o tym mowa, to ile są warte te obligacje, jak powiedziałeś?

- Nie dam ci całej połowy Eddy'ego. Za dużo musiałem się natrudzić. Musisz się zadowolić czwartą częścią.

- A to będzie...?

- Dwieście pięćdziesiąt funtów. Panna Staunton w milczeniu zmierzyła go wzrokiem. Harry Dodds był złodziejem i nałogowym kłamcą. Wolałaby nie mieć z nim nic wspólnego. Dwieście pięćdziesiąt funtów! Że też miał czelność zaproponować jej na odczepnego takie psie pieniądze! Nie mogła się jednak zdradzić, że zna wartość obligacji. Natychmiast zapytałby ją, skąd to wie. Czy miała mu opowiedzieć o swym niedawnym gościu? Czy może raczej trzymać język za zębami? Skoro na scenie pojawił się Hugo Perceval, szansa na złapanie Doddsa znacznie wzrosła. Dlatego im mniej ją z Doddsem łączyło, tym lepiej.

- Ten cały interes jest zbyt ryzykowny - powiedziała.

- Miałeś swoją szansę i ją zmarnowałeś. Lepiej zapomnij o tych obligacjach.

- Oszalałaś?! - krzyknął. - Muszę dostać te pieniądze! Potrzebuję ich, jeśli mam kiedykolwiek wydostać się z bagna i zacząć wszystko od nowa.

- I ma na to starczyć tysiąc funtów? - spytała kpiąco.

- To niezbyt wiele.

- Wystarczy - syknął. Panna Staunton podjęła decyzję. Niech się Harry dusi we własnym sosie. Od niej nie dowie się niczego więcej, nawet tego, że odwiedził ją Hugo Perceval.

- Możesz sobie wszystko wziąć - powiedziała. - Ja jestem zadowolona z życia. Byłeś mnie w to nie wplątał, jeśli cię złapią. Więcej mi nie trzeba.

Harry Dodds przyjrzał jej się z wielką podejrzliwością.

- Co ty znowu knujesz?

- Nic. Jestem zmęczona tymi wszystkimi kantami, a poza tym nie lubię cię. Urządziłam tu sobie spokojne życie i nie chcę go zniszczyć. Do tej pory mój udział ogranicza się do tego, że powiedziałam ci, gdzie Eddy schował obligacje. Nie jest to chwalebny czyn, ale również nie przestępstwo.

- A co z innymi twoimi szwindlami? Co z pensją twojej bratowej, którą co miesiąc kradłaś? Nie boisz się, że komuś o tym opowiem?

Wzruszyła ramionami.

- Mów, nie dbam o to. Debora na pewno wie od dawna, co zrobiłam, a do tej pory nie wystąpiła przeciwko mnie, więc nie sądzę, żeby nagle zmieniła zdanie. Idź już sobie, Harry. Zrobiłam nawet więcej, niż powinnam, i nie zamierzam ci dalej pomagać.

Po tych słowach wezwała służącą i Harry'ego odprowadzono do wyjścia. Poddał się temu bez protestów. Jeśli wiedźmowata siostra Eddy'ego wycofuje się z interesu, to przecież nie będzie jej namawiał. Dodatkowe dwieście pięćdziesiąt funtów nie jest wielką sumą, ale zawsze się przyda. W gruncie rzeczy teraz nie pogardziłby nawet pięćdziesiątką! Zmęczony powlókł się poszukać jakiegoś miejsca do spania. Postanowił nazajutrz znowu wyruszyć w drogę do Abbot Quincey. Miał nadzieję, że tym razem Bóg ześle ciszę morską. Nigdy nie czuł się pewnie na morzu.

Kiedy w końcu Harry Dodds dotarł do Abbot Quincey, udręczony podróżą i bardzo już zubożały, był całkowicie nieprzygotowany na przykrą niespodziankę, jaką zgotował mu tutaj los.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Co to było z tym kupowaniem koni, Hugo? - spytała niecierpliwie starsza pani, gdy wnuk wszedł do jej pokoju. Wrócił z Irlandii poprzedniego wieczoru i ledwo zdążył cokolwiek przekąsić na śniadanie, został wezwany przed oblicze babki.

- Co dokładnie masz na myśli, babciu? - spytał ostrożnie. Podszedł do niej, pocałował ją w policzek, po czym usiadł obok. - Dziwi mnie, że o tak wczesnej porze nie śpisz. Czy dobrze się czujesz?

- Naturalnie! Tylko nie pytaj o to Gossage, bo ona strasznie przesadza. Natychmiast wymieni ci długą listę moich przypadłości. Za to ja nie muszę pytać o twoje samopoczucie. Wyglądasz na nieco zmęczonego, ale nie stałeś się przez to mniej przystojny. Poza tym nie wysilaj się i nie próbuj odwrócić mojej uwagi. Chcę wiedzieć, co plasujesz. Ledwie zdążyłeś postawić stopę w domu po powrocie z wesela Robiny, a już wyjechałeś do Irlandii. Nie mów mi, że po konie!

- Naprawdę kupiłem konie, babciu. Dwa piękne gniadosze, jakie gdzie indziej trudno byłoby znaleźć. W dodatku za bardzo korzystną cenę. Pokażę ci je, kiedy zostaną dostarczone.

- Hm! Moja noga w stajni nie postanie! I tak nasłucham się dość ordynarnych wyrazów od tej papugi, którą zwaliłeś mi na głowę.

- Myślałem, że papuga nabrała elegantszych manier.

- Ja też! Oj, ja też! Wczoraj się zapomniała. Przed lady Vernon i tą jej beznadziejnie nudną córeczką.

- Carrie?

- O właśnie, Carrie. Obie okryły się pąsem i zupełnie nie wiedziały, w którą stronę odwrócić głowę. To było doprawdy irytujące! Potem Emily Vernon wybąkała jeszcze parę zdań i już jej nie było. Zgroza! Nie zdążyłam nawet wywiedzieć się, czy Richard Vernon zamierza oświadczyć się Edwinie, a przecież specjalnie po to je zaprosiłam. Moim zdaniem jest na te oświadczyny najwyższy czas, ale Richard wyróżnia się szybkością tylko na polowaniach. Co gorsza, teraz te damy długo się u mnie nie pojawią... choć naturalnie szczególnej przykrości mi to nie sprawi. Obie są nieziemsko nudne. - Starsza pani machinalnie podała papudze kawałek jabłka. - A wyobraź sobie, że Debora Staunton wcale nie była dużo lepsza od nich.

- Myślałem, że lubisz Deborę!

- Nawet bardzo! Ale coś z nią jest nie w porządku. Od tygodnia tak się mazgai, że nie nadaje się nawet do grania w pikietę! Czy to twoja wina?

- Nie sądzę, babciu. Nawet jej jeszcze nie widziałem. Za późno wróciłem wczoraj wieczorem, a dzisiaj z samego rana posłałaś po mnie, zanim zdążyłem wybrać się na plebanię. Jak ona się czuje?

- Przecież ci powiedziałam. Mazgai się. Jak nie ona.

- Po wyjściu od ciebie spróbuję ją odwiedzić. Chyba wiem, w czym problem.

Starsza pani przeszyła go wzrokiem.

- Stąd twój wyjazd do Irlandii, prawda? To miało coś wspólnego z tą panną.

- Owszem. Chociaż konie naprawdę kupiłem.

- Do licha z końmi! Z kim się tam spotkałeś? Z tą podłą ciotką? Czy z innymi krewnymi Debory?

Hugo popatrzył na babkę z podziwem.

- Bystra jesteś, babciu. Nieznacznie się uśmiechnęła, ale powiedziała surowym tonem:

- Nie mów do mnie w ten sposób, mój chłopcze! Chciałabym też wiedzieć, dlaczego zaangażowałeś się w pomoc Deborze Staunton do tego stopnia, że poświęciłeś jej sprawom dwa tygodnie, chociaż powinieneś być tutaj i doglądać swojego! Jaki masz w tym cel, Hugonie? Sądziłam, że zrezygnowałeś z pomysłu poślubienia tej panny. Przecież odrzuciła twoje oświadczyny, prawda?

Hugo uśmiechnął się szeroko.

- Dwa razy.

- To nie jest temat do żartów - oświadczyła surowo lady Perceval.

- Wcale nie żartuję, babciu. Panna Staunton uczyniła mi ten zaszczyt, że dwukrotnie odmówiła mi swojej ręki.

- Coś ty sobie, u diabła, wyobrażał, oświadczając się drugi raz? - rozzłościła się babka, u której wzburzenie czasem szkodziło wytworności języka.

- Martwiłem się o nią. Wydawało mi się, że potrzebuje lepszej opieki niż ta, którą mogę jej zapewnić, występując jako kuzyn. - Zerknął na gniewną minę babki i dodał - Za drugim razem odrzuciła oświadczyny znacznie mniej zdecydowanie niż za pierwszym. I mniej przekonująco.

- Co rozumiesz przez „mniej przekonująco”? Debora nie jest wstydliwą panienką, która oczekuje takiego oblężenia. Jeśli mówi „nie”, to właśnie tak myśli.

- Nie w tym przypadku. A przynajmniej liczę na to, że nie. Zaczynam dochodzić do wniosku, że masz świętą rację co do Debory, babciu. Chciałbym ją poślubić, chyba moglibyśmy całkiem dobrze się porozumieć. Szczerze mówiąc, nie sądzę też, by ktokolwiek mógł ją zrozumieć lepiej ode mnie. Ona potrzebuje kogoś, kto by się nią zaopiekował.

Babka przyglądała mu się w milczeniu. Wreszcie powiedziała:

- To bardzo szlachetne. A co ty z tego masz? O ile pamiętam, gdy ostatnim razem rozmawialiśmy, widziałeś w niej dodatkową powinność.

- Nadal tak ją traktuję, ale tak czy inaczej straciłem ochotę na szukanie kogo innego. Debora mnie potrzebuje, a ja ją bardzo lubię. Nawet więcej, wydaje mi się całkiem... pociągająca. Myślę, że bylibyśmy dobraną parą.

- Myślisz...? Och, nie rozumiem młodych! - stwierdziła rozdrażniona tym starsza pani. - Kiedy polecałam ci Deborę, nie chciałeś o niej słyszeć. A teraz, kiedy panna dała ci kosza nie raz, ale dwa razy, nagle rozpaczliwie pragniesz się z nią ożenić.

- Wcale nie rozpaczliwie. Co to, to nie - stanowczo sprzeciwił się Hugo. - Nie zamierzam poddać się rozpaczy i zostać cierpiętnikiem. Bardzo lubię Deborę Staunton i wiem, że we właściwym czasie, ale nie wcześniej, dojdziemy do porozumienia i zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Nie jestem pewien, czy chcę zaryzykować trzecie oświadczyny, a w każdym razie na pewno nie wystąpię z nimi wcześniej, nim nabiorę pewności, że tym razem zostaną przyjęte. Starsza pani ironicznie się uśmiechnęła.

- Moim zdaniem, Hugonie, wciąż jeszcze musisz się czegoś dowiedzieć - powiedziała. - I o sobie, i o Deborze. W każdym razie życzę ci powodzenia, cokolwiek taka lekcja jest warta.

- Dziękuję.

- A jaką sprawę miałeś do krewnych Debory?

- Tego na razie nie mogę ci zdradzić. Najpierw muszę porozmawiać z Deborą. Ale powiem ci co innego. Chociaż ta rozmowa nie ma znaczenia dla moich uczuć wobec niej, to może spowodować, że jeszcze wzrośnie twoje poparcie dla jej osoby.

- Moje poparcie? Skąd taki pomysł, że popierałabym pannę, która jest na tyle szalona, żeby dwukrotnie odrzucić twoje oświadczyny?! Co się stało?

Chociaż lady Perceval prowokowała Hugona na wszystkie możliwe sposoby, ten stanowczo odmówił dalszych informacji. Jak mógłby cokolwiek ujawnić, skoro jeszcze nie powiadomił Debory o spadku?

Gdy dotarł na plebanię, widać było, że Debora oczekuje go już od dłuższego czasu. Natychmiast wyszła mu na powitanie blada i bardzo spięta. Zaraz potem pojawiła się rodzina, więc Hugo zdążył powiedzieć tylko:

- Wszystko w porządku. Nie ma się pani czym martwić. Potem zażądano od niego szczegółowego opisu podróży. Już sama relacja z pokonywania Morza Irlandzkiego przy sztormowej pogodzie sprawiła, że bliźniaczki lekko pozieleniały na twarzy. Otrząsnęły się z tego stanu dopiero wtedy, gdy Hugo wspomniał o nowych koniach.

- Niech pan nam powie, jakie one są - zażądała Edwina, zapalona amazonka. - A więc gniadosze? Ile mają w kłębie? - Gdy Hugo zaspokoił jej ciekawość, powiedziała: - Rodowód wygląda dobrze. Powinny pasować do tej pary, którą już pan miał. Czy zamierza pan jeździć czwórką koni?

- W przyszłości tak - potwierdził. - Kiedy będę zmieniał kolaskę, prawdopodobnie wybiorę coś większego. - Ponieważ jednak niezręcznie mu było rozmawiać o tym, że chciałby kupić pojazd bardziej nadający się dla rodziny, szybko zmienił temat: - A teraz wasza kolej. Nie opowiedzieliście mi przecież, co robiliście w czasie mojej nieobecności.

Tym odwrócił uwagę rodziny. Natychmiast poinformowali go, że pan Langham rozmawiał z wielebnym Williamem i że Frederica jest już praktycznie zaręczona, chociaż jeszcze nie podano tego do publicznej wiadomości. Gdy Hugo zażartował na ten temat, Frederica spłoniła się jak dzika róża. Wyglądała w tej chwili uroczo, ale nie wzbudziło to u Hugona najmniejszego żalu. Złożył kuzynce najserdeczniejsze życzenia i zainteresował się z kolei Edwina. Również tu dano mu do zrozumienia, że sprawy postępują w dobrym kierunku. Richard Vernon najprawdopodobniej czekał z oświadczynami już tylko na oficjalne uznanie go za dziedzica Stoke Park. Vernonowie zawsze przyjaźnili się z Percevalami, więc taki związek cieszył obie rodziny. Również drugiej kuzynce Hugo złożył życzenia bez cienia żalu.

- A teraz naprawdę ważne pytanie - oznajmił. - Co słychać u mojego przyjaciela Autolikusa?

Wszyscy zapewnili go, że przyjaciel ma się doskonale i dosłownie kipi energią. Ponieważ ograniczono jego możliwości mchu poza domem, od dwóch tygodni nie był na prawdziwym spacerze i chociaż temperament wciąż miał wybujały, to zdarzyło mu się raz czy dwa zamanifestować znużenie. Nocne pantofle pastora zmieniły się nie do poznania, a Debora miała pecha zostawić na krześle w sieni swój najlepszy słomkowy kapelusz...

- Sądzę, że należy mu się trochę ruchu. W tym tygodniu wezmę go z sobą raz lub dwa, gdy będę odbywał przejażdżkę konno, to powinno wystarczyć. A czy tymczasem ktoś z was chce pochodzić z nami po lesie?

- To mój pies - odezwała się Debora. - Idę z wami.

- Jestem pewna, że bliźniaczki albo Henrietta z przyjemnością dotrzymają wam towarzystwa - powiedziała cicho, lecz stanowczo lady Elizabeth.

- Ja pójdę, mamo - powiedziała Frederica, przesyłając siostrom znaczące spojrzenie.

Edwina i Henrietta szybko znalazły stosowne wymówki.

Hugo poczekał, aż obie panny przyniosą kapelusze, poczym cała trójka wzięła szalejącego z radości Autolikusa i ruszyła ścieżką w stronę lasu. Zbliżająca się jesień była już wyraźnie widoczna. Leciutkie, srebrzystoszare kłębki babiego lata pięły się po krzakach. Po bokach drogi leżały bladozłociste nasiona, a szkarłatne dzikie róże zdobiły żywopłoty. Niektóre liście już poczerwieniały, zbrązowiały lub stały się złote, niebo jednak pozostało przejrzyście błękitne, a powietrze, choć rześkie, było rozgrzane jak latem. Przez chwilę szli bez słowa we troje, ale gdy mijali jedną z chat na skraju lasu, Frederica przystanęła.

- Zajrzę do pani Crabtree - powiedziała. - Może przyjdziecie po mnie, kiedy będziecie wracali?

Hugo zerknął zdziwiony na kuzynkę, która natychmiast poczerwieniała na twarzy.

- Naturalnie - odparł uprzejmie. - Do zobaczenia wkrótce. - Gdy odeszli z Deborą kilka kroków, spytał: - Czy to pani namówiła Fredericę?

- Naturalnie! - przyznała Debora. - Nie ma w tym nic dziwnego, Hugonie, że umieram z ciekawości, co zaszło w Irlandii, a zważywszy na wyobrażenie ciotki Elizabeth o przyzwoitości, w inny sposób byłoby mi bardzo trudno porozmawiać z panem sam na sam.

- Czy podała pani Fredericę powód tego sam na sam? A może ona myśli, że ma pani jakieś zamiary w stosunku do mojej osoby?

Debora spłoniła się podobnie jak wcześniej kuzynka i zdecydowanie potrząsnęła głową.

- Na pewno nie! - powiedziała z naciskiem. - Frederica zna mnie za dobrze, żeby nawet podejrzewać coś podobnego. I pan też nie powinien!

- Cóż, dwa razy odrzuciła pani moje oświadczyny. To zapewne o czymś świadczy. - Przesłał jej spojrzenie, ale Debora odwróciła głowę. Stłumiwszy westchnienie, odezwał się ponownie: - Nie o tym jednak chciałem mówić. Spotkałem w Irlandii kogoś, kto bardzo chciałby panią zobaczyć.

- Moją ciotkę?

- Nie, pani kuzyna. Dalekiego kuzyna. Człowieka o dwa pokolenia starszego, lecz pełnego uroku.

Debora zmarszczyła czoło.

- Mój ojciec czasem wspominał o różnych kuzynach, ale za nimi nie przepadał.

- Ano, nie. O ile dobrze słyszałem, te dwie gałęzie rodziny nigdy szczególnie sienie lubiły. Dlatego właśnie pani ojciec uznał, że słusznie postępuje, pozbawiając lorda Stauntona dziesięciu tysięcy funtów.

- Chodzi o obligacje? - Debora zbladła. - A więc ojciec je ukradł?

- Niezupełnie. Brudną robotę wykonał Dodds według instrukcji swojego wspólnika, właśnie pani ojca.

- Ale to jedno i to samo. Ciąży na nim wina!

- Proszę się tak nie unosić, Deboro, dopóki nie usłyszy pani wszystkiego.

- Jak mam się nie unosić? Mówi pan, że chce mnie zobaczyć lord Staunton, bo zapewne to on jest kuzynem, o którym pan wspomniał. A do tego otrzymałam informację, że mój ojciec ukradł lordowi Stauntonowi dziesięć tysięcy funtów. Pan prawdopodobnie już powiedział Stauntonowi, że obligacje zostaną zwrócone. Po co więc Staunton chce mnie widzieć, jeśli nie po to, by zażądać procentów od tej sumy?

- Słowo daję, wcale nie jest pani lepsza od swojego ojca!

- Co takiego? Powiem panu, Hugonie, że nigdy w życiu nie postąpiłam nieuczciwie!

- Niech pani nie będzie głupia, Deboro! To naturalnie świetnie wiem. Nigdy nie spotkałem tak nieskazitelnie uczciwej osoby jak pani. Czasem nawet żenująco uczciwej. Chciałem powiedzieć co innego. Pani ojcu nigdy nie przemknęło przez myśl, że mógłby sprawdzić, czy kuzyn nie ma szczodrej natury. Razem z siostrą doszli do wniosku, że jedynym sposobem na zdobycie tego, co ich zdaniem słusznie im się należało, jest wziąć to bez pytania. A jeśli powiem pani, że lord Staunton prawdopodobnie dałby pani ojcu te obligacje w prezencie, gdyby ojciec zwrócił się do niego z zachowaniem wszelkich form?

- Trudno byłoby mi w to uwierzyć. Po co zresztą stawiać takie pytanie. Mój ojciec nie zwrócił się do Stauntona, tylko ukradł jego pieniądze. Nieważne, czy uważał je za swoje, czy nie. Wziął obligacje bez pozwolenia i to czyni go złodziejem. - Debora była bliska łez. - Co więc mogę zrobić, żeby załagodzić gniew lorda Stauntona?

- Obiecałem z panią porozmawiać, zanim wkrótce pojedziemy do Irlandii. To jest stary człowiek, Deboro. I bardzo bogaty.

- Pan myśli, że mogłabym otumanić go pochlebstwami, żeby mi przebaczył, a może nawet pozwolił zatrzymać te pieniądze? Nie mogłabym tego zrobić. Za nic!

- Co za ulga! Debora stanęła jak wryta.

- Słucham?

- Pozwoliłem sobie w pani imieniu odrzucić taką propozycję. To dla mnie prawdziwa ulga dowiedzieć się, że postąpiłem słusznie.

- Czy mam rozumieć, że lord Staunton naprawdę zaproponował panu te pieniądze?

- Nie, zaproponował je pani.

- Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Dlaczego miałby to zrobić?

- Uważa, że rodzina pani ojca została bezprawnie pozbawiona spadku. Dawno, dawno temu, na długo przed jego urodzeniem i przed urodzeniem pani ojca. I chce naprawić tę krzywdę.

- Za późno - powiedziała ponuro Debora po chwili zastanowienia. - Krzywda już się stała. Nie można przyjąć czegoś, co własny ojciec ukradł.

- Staunton jest bardzo bogatym człowiekiem. Stać go na taki prezent.

- Nie w tym rzecz. Ja nie mogłabym przyjąć takiego prezentu. Nie pozwoliłoby mi na to sumienie.

- Przewidziałem właśnie taką pani odpowiedź, Deboro. Dlatego Staunton musi postąpić inaczej.

- Jak? Niech mi pan powie. Mogłabym złożyć mu wizytę. .. nawet chętnie to zrobię, ostrzegam pana jednak, że żadnych pieniędzy od niego nie wezmę.

- Czy odmówiłaby pani przyjęcia testamentowego zapisu? Debora znów zamyśliła się głęboko.

- To byłoby chyba co innego - stwierdziła w końcu.

- Lordowi Stauntonowi byłoby przyjemnie, gdyby pani zaakceptowała takie rozwiązanie. Proszę pamiętać, że on też ma sumienie.

- Tak - powiedziała Debora. - Przyjmę zapis. Niewielki zapis mogłabym przyjąć.

- Na przykład dziesięć tysięcy funtów? Nie! Chwileczkę! Zanim zaleje mnie pani falą protestów, proszę posłuchać. Muszę wytłumaczyć, dlaczego lord Staunton chce podarować pani, jedynej spadkobierczyni Edmunda, właśnie taką sumę. - Hugo opowiedział dzieje niefortunnej kłótni rodzinnej i utraty spadku. Powiedział Deborze nawet to, że i jej ciotka ma otrzymać trochę pieniędzy. Debora przez chwilę milczała, aż wreszcie powiedziała:

- Tak jest chyba sprawiedliwie. Wiele dałabym za to, żeby mój ojciec kiedyś porozmawiał o tym z lordem Stauntonem. To byłoby znacznie lepsze rozwiązanie.

- Zgadzam się, ale przeszłości nie można zmienić, Deboro, więc nie ma sensu żałować, że coś nie ułożyło się inaczej. Poza tym na pewno cieszy panią, że tak łatwo udało się znaleźć rozwiązanie poważnego problemu.

- To prawda. I jeszcze mam stać się bogata! Muszę panu podziękować za jedno i drugie. A więc dziękuję! - Wspięła się na palce i cmoknęła Hugona w policzek. Hugo uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń, bardzo jednak uważał, żeby nie powtórzyć tego, co stało się przed jego wyjazdem do Irlandii. Gdyby teraz pocałował Deborę Staunton, gdyby znów doznał tych wszystkich gwałtownych uczuć, które temu towarzyszyły, niechybnie oświadczyłby się jej po raz trzeci. Pierwszą odmowę było mu znieść niełatwo, drugą, choć mniej stanowczą, przyjął jeszcze gorzej, a trzecią? Nie! Musiał wymyślić inny sposób, żeby całkiem nie stracić godności.

Debora i Hugo zawrócili więc ku domowi, a przechodząc obok chaty pani Crabtree, wstąpili po Fredericę. I chociaż Debora usłyszała pomyślne nowiny, a Hugo cieszył się, że postąpiła rozsądnie, żadne z nich nie było w pełni usatysfakcjonowane tym popołudniowym spacerem.

Tymczasem Harry Dodds, klnąc na czym świat stoi, człapał spocony z Northampton do Abbot Quincey. Wóz, którym podjechał ostatni odcinek, dowlókł się ledwie milę za miasto, a następnej okazji nie udało się Harry'emu znaleźć. Było południe i chociaż słońce nie prażyło już tak jak w środku lata, to grzało dostatecznie, by przemieszczanie się pieszo z plecakiem mogło dopiec do żywego. Przed popadnięciem w bezdenną rozpacz powstrzymywała Harry'ego jedynie myśl o fortunie, która czeka na niego w przyborniku matki Debory Staunton. Za niecały miesiąc obligacje staną się wymienialne na gotówkę i wtedy on, Harry Dodds, będzie bogaty.

Idąc noga za nogą, Harry obmyślał plan działania. Nie przypuszczał, żeby Debora Staunton wiedziała cokolwiek o ukradzionych obligacjach. Wzmianki o kasetce i tajnym schowku wprawiły ją w całkowite zaskoczenie. Nie, obligacje najprawdopodobniej wciąż były ukryte w przyborniku i spokojnie czekały na Harry'ego Doddsa, który je zabierze. A jeśli Debora Staunton jednak znalazła obligacje? Wrodzony optymizm Harry'ego natychmiast wziął górę. Nawet jeśli Debora Staunton je znalazła, to podobnie jak on jeszcze nie może zamienić ich na gotówkę. Prawdopodobnie więc zostawiła je w schowku do czasu, aż będzie mogła z nich skorzystać. To byłby całkiem ładny posag dla panny bez pensa przy duszy. Szkoda tylko, że panna nie ma szans go dostać. Jeśli nawet przeniosła papiery, to odebranie ich nie sprawi mu trudności. Takie chuchro od razu zdradzi, gdzie są.

Wreszcie dotarł do lasu, w którym jeszcze raz zamierzał się ukryć. W tym samym momencie Hugo i Debora przystanęli koło chaty pani Crabtree. Ich drogi jednak się nie skrzyżowały. Był to nader niefortunny kaprys losu, ponieważ gdyby Harry'ego Doddsa zauważono, zanim zaczął wprowadzać w życie swoje plany, oszczędziłoby to kłopotów wielu ludziom.

Wkrótce Harry zajął chatę Sammy'ego Sprattona i przez resztę dnia pracował nad tym, żeby było mu jak najwygodniej. Był to w zasadzie spory schron drwali, którzy kiedyś mieszkali w lesie. Została po nich część narzędzi i wyposażenia, których zresztą Sammy regularnie używał do ścinania drewna na opał i naprawiania dziur w dachu. Podczas gdy Sammy raz po raz wychylał się z zarośli na skraju polany i wydawał niezrozumiałe okrzyki oburzenia, Harry poczęstował się skromną zawartością spiżarni, po czym znalezionymi łańcuchami zabezpieczył drzwi przed nieproszonymi gośćmi. Zakończywszy tę pracę, ułożył się na nocny spoczynek.

W miarę upływu dni Harry stawał się coraz bardziej zdesperowany. Ilekroć zbliżał się do plebanii, było tam pełno ludzi. Drzwi jak zawsze stały otworem, ale czy to przypadkiem, czy wskutek nowych porządków sień nigdy nie pustoszała dłużej niż na kilka minut i zawsze ktoś z rodziny albo ze służby znajdował się blisko wejścia. W dodatku Percevalowie zdawali się nigdzie nie wyjeżdżać! Na szczęście należało się spodziewać, że w niedzielę wszyscy pójdą do kościoła. Tego było Harry'emu trzeba! Domownicy z plebanii na pewno będą w kościele. Zdecydował się wrócić do swojej kryjówki i poczekać do tego dnia. Uznał, że święty dzień jest najlepszy na dobre uczynki.

Utrzymanie w posiadaniu chaty Sammy'ego Sprattona nie przedstawiało trudności. Biedak tak bardzo bał się innych ludzkich istot, że uciekł głęboko w krzaki w tej samej chwili, gdy Harry pojawił się na polanie. Stopniowo jednak Harry'emu kończyła się żywność. Wiedział więc, że nie pozostaje mu nic innego, jak ukraść coś z chat na skraju lasu.

Godzinę później kroczył z powrotem drogą, niosąc jajka ukradzione od jednej starej klepy, chleb od drugiej i cały dzban piwa od trzeciej. Ta ostatnia zdobycz tak go uradowała, że gdy doszedł spocony i spragniony pod chatę Sammy'ego, nie potrafił się powstrzymać ani chwili dłużej. Usiadł na zwalonym pniu przy ścieżce i pociągnął długi, odświeżający haust trunku. Ale nie dane mu było nacieszyć się zasłużonym odpoczynkiem, usłyszał bowiem zbliżające się głosy. Szybko chwycił więc łupy i ukrył się w gęstych zaroślach za kłodą, czekając, aż nieproszeni goście przejdą dalej...

Debora i Hugo szli bez Autolikusa. Debora akurat odwiedzała starszą panią Perceval, gdy zajrzał tam Hugo, więc przebiegła seniorka rodu natychmiast wysłała ich razem do pani Bember. Ponieważ jednak Hugo zgodnie z danym słowem właśnie tego ranka urządził psu porządną przebieżkę, uznali oboje, że nie ma powodu, by zachodzić po niego na plebanię. Lady Elizabeth prawie na pewno przydzieliłaby im trzecią osobę do towarzystwa, a tymczasem żadne z nich tego sobie nie życzyło, choć powody mieli różne.

Deborze trudno było zachować spokój. Zdołała powściągnąć ciekawość do czasu, aż wyszli od pani Bember, ale w drodze powrotnej na plebanię zapytała:

- Kiedy ma przybyć ten kurier, Hugonie? Czy już nie czas na to?

- Pyta mnie pani o to, Deboro, za każdym razem, gdy się widzimy. Już powiedziałem, że nie wiem. - Hugona gryzła niepewność, więc był bardziej drażliwy niż zwykle. Od dnia powrotu spotkał Deborę kilka razy, nie zawsze w towarzystwie osób trzecich, ale doczekał się od niej jedynie oznak przyjacielskiej wdzięczności. Wydawało mu się nawet, że Debora traktuje go z dużo większym dystansem niż wcześniej. Ponieważ zaś wyczekiwał na jakikolwiek przejaw cieplejszych uczuć, na najdrobniejszą poszlakę wskazującą, że Debora chciałaby wrócić do kwestii jego oświadczyn, odczuwał silne napięcie.

- Usiądźmy, Deboro! - powiedział.

- Ale...

- Powinniśmy wreszcie porozmawiać. Niech pani usiądzie i posłucha!

Usiedli dokładnie na tym samym pniu, który pięć minut wcześniej zajmował Harry Dodds. Debora zerknęła na twarz Hugona. Wydawał się zirytowany i chyba wiedziała dlaczego. Hugo lubił ją dostatecznie, by oświadczyć się jej, gdy była biedna i groziła jej niesława. Teraz nagle przekonał się, że jego rycerskie poświęcenie było zupełnie niepotrzebne. Nazwisko jej rodziny zostało uratowane przed splamieniem, sprawy ułożyły się w najbardziej zadowalający sposób, a ona miała przyrzeczony niemały majątek. To prawda, że odrzuciła jego drugie oświadczyny, ale przecież nie całkiem zamknęła przed nim drzwi. Może teraz Hugo martwi się, że będzie chciała, by wrócił do tego tematu?

- Wiem, że trudno ze mną wytrzymać, Hugonie - powiedziała przepraszająco. - To dlatego, że się niepokoję. Nie mogę być szczęśliwa, póki te straszne obligacje nie zostaną zwrócone, a my nie zakończymy ostatecznie tej sprawy.

- Zapewniam panią, że trzymam je w bezpiecznym miejscu. I lada dzień zostaną zabrane przez kuriera lorda Stauntona. Jeszcze trochę cierpliwości, Deboro!

- Staram się, ale to jest takie trudne. Nawet nie jestem przekonana, czy powinnam przyjąć ten zapis, choć naturalnie moja przyszłość wyglądałaby wtedy znacznie bezpieczniej. .. - Tak naprawdę chciała teraz usłyszeć od Hugona, że jej przyszłość jest bezpieczna bez żadnego majątku. Bezpieczna dzięki niemu. Bardzo rozczarowała ją więc chłodna odpowiedź:

- Pod jakim względem? Debora podjęła decyzję. Dziarskim tonem oznajmiła:

- Musi pan przyznać, Hugonie, że panna mająca perspektywę odziedziczenia dziesięciu tysięcy funtów jest u znacznie lepszej pozycji na rynku matrymonialnym. A gdy pamięć o niegodnych postępkach mojego ojca zaginie, przestanę potrzebować pańskiej pomocy i opieki. Będzie pan mógł, nie martwiąc się o mnie, wybrać sobie taką żonę, jaką chce.

Zapadło długie milczenie. Wreszcie Hugo zerwał się z pnia i burknął wściekle:

- A pani tego właśnie sobie życzy? Żeby zostawić ją w spokoju i pozwolić, by poszukała sobie męża? Czy to znaczy, że definitywnie odrzuca pani moje oświadczyny?

Debora wstała i spojrzała mu prosto w oczy.

- Nie muszę. Już to zrobiłam, nawet dwa razy.

- Tak, ale myślałem... Ech, mniejsza o to, co myślałem! - Po chwili dodał bardzo chłodno: - Jeśli nie chce pani, żeby stryjenka Elizabeth wróciła do domu przed nami, to musimy iść. Nie wzięliśmy psa, więc nie mamy wymówki dla przeciągającej się nieobecności.

Harry z ulgą usłyszał oddalające się kroki, a gdy odważył się zerknąć, zobaczył pannę Staunton podbiegającą, żeby nadążyć za Percevalem. Ci dwoje najwyraźniej mieli talent do komplikowania sobie życia. Nawet on doskonale widział, że panna mówi zupełnie co innego, niż myśli. Ale poza tym...! Nie wierzył własnym uszom. Ci dwoje chcieli zwrócić jego obligacje! Po tylu kłopotach, które przysporzyła mu ich kradzież. Chyba oszaleli. Co jednak miał zrobić? Gdy tylko pojawi się kurier, obligacje będą stracone raz na zawsze. Nie, do tego nie wolno mu dopuścić. Miały dla niego zbyt wielką wartość. Należało je znaleźć jeszcze przed przybyciem tęgo człowieka. Ale gdzie Perceval je schował?

Następnego ranka zbudził się z bólem głowy, a obok niego leżał pusty dzban. Cały świat zdawał się przysięgać przeciwko niemu. Poprzedniego wieczoru myślał i myślał, ale nic nie wymyślił. W chacie było zimno i wilgotno. Nawet kozioł znikł.

Hugo był przygnębiony w najwyższym stopniu. Wyglądało na to, że jego plan, by poczekać, aż Debora z własnej woli padnie mu w ramiona, całkowicie zawiódł. Perspektywa odziedziczenia majątku zawróciła jej w głowie, za to jego przyszłość straszyła teraz pustką. Nie mógł znieść myśli o poślubieniu kogo innego, a wyobrażenie sobie Debory w ramionach innego mężczyzny skutecznie przeszkodziło mu w zaśnięciu ostatniej nocy. W końcu wstał i zaczął chodzić po pokoju, przeklinając swoją głupotę. Jakiż był ślepy, jaki naiwny, głupio zadufany w sobie i pewien, że nigdy się nie zakocha! A jakim brakiem zrozumienia zgrzeszył, ile pogardy okazał innym, nawet Dungarranowi, najlepszemu przyjacielowi i od niedawna szwagrowi. I oto poniósł karę za swoją arogancję. Rzadko bywał tak zdezorientowany. Musiał bardzo się pilnować, żeby nie iść natychmiast na poszukiwanie Debory, nie bacząc na to, że jest środek nocy, i nie pokazać jej - jeśli trzeba nawet siłą - że to on jest tym jednym, jedynym mężczyzną przeznaczonym dla niej. A ona jest jedną, jedyną kobietą przeznaczoną dla niego. Jeśli zaś wyglądałoby to na zachowanie głupca, to właśnie tym był: ślepym, zauroczonym głupcem! Hugo Perceval rzucił się na łóżko pełen ponurych myśli i pretensji do siebie. Ale nie trwało to długo. Nie zwykł się poddawać. W miarę upływu nocy myślał coraz bardziej twórczo. Jeszcze nie wszystko było stracone. G ile wiedział, nikogo innego w życiu Debory nie było. Mógł przecież spróbować stać się dla niej kimś równie nieodzownym, jak ona dla niego. Był gotów nawet. .. był gotów nawet znowu jej się oświadczyć. Przecież Debora na pewno w końcu zmieni zdanie... musi!

Następnego ranka pojechał na plebanię. Debora, którą zastał w towarzystwie kuzynek, przyjęła go dość chłodno. Frederica i pozostałe panny rozmawiały o planowanej wizycie u sąsiadów. Hugo upewnił się, że Debora nie zamierza im towarzyszyć, i postanowił wrócić później, a na razie przegonić psa po lesie. Wziął więc Autolikusa i pojechał znajomą ścieżką. Zatrzymał się na wysokości chaty Sammy'ego Sprattona. Kozioł chodził po ścieżce tak, jakby się zgubił. Hugo zawahał się, zdecydował jednak po - . móc przyjacielowi Debory, mimo że był sam. Uznał, że złapie kozła i zostawi go w pobliżu chaty Sammy'ego. Zsiadł więc z konia, przywiązał go do drzewa i chwycił za ciągnący się po ziemi koniec koziego postronka. Autolikus, pełen dobrych chęci, lecz nieprzekonany o dobrych zamiarach kozła, trzymał się w pewnym oddaleniu. Wkrótce Hugo znalazł odpowiednie drzewo w pobliżu chaty i pochylił się, by zaczepie postronek o sęk. Autolikus nagle warknął, niestety za późno. Hugo poczuł silne uderzenie w tył głowy i upadł. Jak przez mgłę docierały do niego przekleństwa napastnika i charkot Autolikusa, a potem oddalający się odgłos skamlącego psa. Potem zapadła ciemność.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Harry Dodds nie mógł uwierzyć w swoje szczęście! Przez całą noc łamał sobie głowę, jak znaleźć obligacje, I oto los rzucił mu prosto w ręce jedynego człowieka, który wiedział, gdzie one się znajdują. Nie wolno mu było stracić ani chwili. Hugo Perceval był krzepkim, rosłym mężczyzną, należało go więc unieszkodliwić, póki nie był w stanie się bronić. Harry zaciągnął Hugona to chaty, raz po raz wzdrygając się z bólu, ten przeklęty pies ugryzł go bowiem w ramię. W chacie wziął z kąta łańcuchy, nie bez trudności postawił Hugona przy słupie, który podtrzymywał dach, i przykuł go do słupa za ręce i nogi. Potem cofnął się nieco i z zadowoleniem obejrzał wynik swojej pracy. Zdążył akurat w porę, bo Hugo zaczął odzyskiwać przytomność.

- Co, u diabła... - Hugo chciał się poruszyć, ale nie mógł. - Co jest, u diabła!

- Mam nadzieję, że nie robię panu krzywdy - odezwał się Harry Dodds, stanąwszy przed Hugonem.

Hugo spróbował skupić wzrok, co było tym trudniejsze, że w chacie panował półmrok.

- Dodds! Harry Dodds. A więc jednak wróciłeś. Po obligacje, jak sądzę.

- Ale jest pan bystry! Jeszcze przed chwilą nieprzytomny, a już coś kojarzy, no, no. Człowiek nauki, słowo daję. Rzeczywiście, chcę dostać z powrotem swoje obligacje.

- Nie twoje, Dodds. One należą do lorda Stauntona. W dodatku spóźniłeś się. Są już w drodze do Irlandii.

- Dzielnie się pan stara, ale mówi nieprawdę. Wciąż pan ma obligacje. Nie traćmy czasu. Gdzie one są i kiedy ma przyjechać kurier?

- Ukryte tak, że nie położysz na nich swoich łapsk. Jeśli sądzisz, że powiem ci cokolwiek o kurierze, to jesteś głupcem! - odparł Hugo z pogardliwym uśmieszkiem. Głowa bardzo go bolała, ale myślał jasno. Ostrożnie poruszył wszystkimi kończynami po kolei, sprawdzając, w jakim są stanie. Wydawały się całe i zdrowe. Tylko po głowie mocno oberwał, ale w swoim czasie nieraz dostawał jeszcze mocniej.

Harry Dodds zauważył jego wysiłki i powiedział:

- Może pan się natężać do końca świata. Jest pan obwiązany jak baleron. Zdejmę łańcuchy, kiedy dowiem się wszystkiego, czego chcę.

- Wobec tego obaj mamy przed sobą długie, męczące godziny. Poddaj się, Dodds. Nie dostaniesz obligacji. Co zrobiłeś psu?

- Zabiłbym to bydlę, gdybym je odpowiednio złapał. Ale miało szczęście i w porę uciekło. Niech pan jednak nie liczy na psa, Perceval. Pogłaskałem go pałką, więc zwiewał, wyjąc jak pokutująca dusza. Na pewno tu nie wróci. Lepiej bądźmy rozsądni. Już wiem, że zmarnowałem okazję odebrania obligacji Deborze Staunton. Skoro wyjęła je z kasetki, to na pewno są schowane gdzieś poza moim zasięgiem. Nawet nie będę pytał gdzie. Mogę je odebrać kurierowi, pod warunkiem, że dowiem się, kiedy przyjeżdża. Na pewno będzie tu dzisiaj albo jutro. Pan może mi to powiedzieć dokładnie.

Hugo zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.

- Musisz się obejść bez obligacji i ta kobieta od Stauntonów też. Niczego ci nie powiem!

- Jaka kobieta od Stauntonów? - Harry wyszczerzył zęby. - Jeśli myśli pan o tej, która mieszka w Dublinie, to nieaktualne. Panna Staunton zrezygnowała z udziału w moim małym przedsięwzięciu. Dlatego jeszcze bardziej zależy mi na dostaniu tych pieniędzy. To dla mnie olbrzymia suma.

Mimo bólu Hugo odczuł wyraźną ulgę. Słowa Doddsa oznaczały bowiem, że rodzina Stauntonów pozostanie wolna od zarzutów.

Harry Dodds podjął następną próbę.

- Niech pan da spokój, Perceval - powiedział cicho. - Jakie to ma dla pana znaczenie, w czyich rękach są pieniądze? Odbiorę je kurierowi, pan nie będzie miał z tym żadnego związku. Nikt się nigdy nie dowie... A ten staruszek w Dublinie może obejść się bez nich. Niech pan będzie rozsądny.

Hugo milczał, więc Dodds przybrał ton urażonego człowieka.

- Och, jak pan mi utrudnia sprawę. Nie lubię nikogo krzywdzić, ale jeśli nie mam innego sposobu, jestem w stanie się do tego zmusić. W miarę upływu czasu te łańcuchy będą wrzynać się coraz głębiej w ciało.

- Czas ci nie sprzyja, Dodds. Moi ludzie niedługo zaczną mnie szukać.

- Jeszcze nie przez najbliższe dwie, trzy godziny. Przecież wybrał się pan na przejażdżkę. Znacznie szybciej będzie się pan cieszył, że może mi powiedzieć, gdzie są obligacje.

Hugo zamknął oczy. Trzy godziny! Wyobraził sobie Autolikusa kuśtykającego na plebanię, gdzie nie ma nikogo oprócz Debory. Debora zacznie się zastanawiać, co zaszło. Nawet jeśli pomyśli, że Autolikus po prostu uciekł od pana, to się zaniepokoi. Będzie na niego czekać, a jeśli się nie doczeka, to... Co zrobi Debora? Pewnie nie przyjdzie jej do głowy, że szukanie kogoś w lesie może być niebezpieczne. Czy będzie dostatecznie rozsądna, żeby wezwać mężczyzn? Miał nadzieję, że tak. Minione doświadczenia wskazywały raczej na to, że Debora Staunton pogna prostu ku nieszczęściu. Musiał znaleźć kompromisowe rozwiązanie.

- Co zrobisz, jeśli ci powiem? - spytał powoli. Harry zerknął na niego podejrzliwie.

- Podejrzanie nagle zmienia pan zdanie, hę?

- Nie zostawiłeś mi wyboru.

- Naturalnie puszczę pana. Hugo uśmiechnął się ironicznie.

- Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę. Nie zaryzykujesz, bo mógłbym uprzedzić kuriera o niebezpieczeństwie. Nie, Dodds. Myślę, że albo zabijesz mnie tu, na miejscu, albo zostawisz mnie gdzieś, gdzie nikt mnie nigdy nie znajdzie.

- Nigdy dotąd nikogo nie zabiłem. Nie jestem mordercą. Ma pan rację, że go nie wypuszczę. Ale zostawię pana gdzieś, gdzie go znajdą... po pewnym czasie. I co pan na to?

Najgorsze obawy Hugona były uzasadnione. Debora znalazła Autolikusa skulonego pod drzwiami stajni i po obejrzeniu go przekonała się, że ma przetrąconą łapę. Co się stało? Opatrzyła psa, a potem usiadła przy nim, czekając na Hugona. Liczyła, że wszystkiego od niego się dowie. Powinien przecież zaraz się zjawić śladem psa... Minęło pół godziny, a Hugona wciąż nie było. Debora coraz bardziej się niepokoiła. A jeśli Hugonowi przytrafiło się coś złego? Jeśli na przykład zrzucił go koń, to nie tylko Autolikus, lecz również Hugo mógł być ranny.

Gdy tylko ta myśl przemknęła jej przez głowę, przestała się wahać, co robić. Jeśli Hugo leży nieprzytomny na jakiejś leśnej ścieżce, to trzeba natychmiast go odszukać. Stajenny był razem z rodziną, a drugi sługa w polu. Ze służby Debora znalazła jedynie nianię Humble. Straciła kilka cennych minut na wytłumaczenie staruszce, o co chodzi.

- Ale, panienko... :

- Nie sprzeciwiaj się, nianiu! - powiedziała ostro Debora. - Znajdź jednego z mężczyzn i przekaż mu wiadomość. Nie mogę czekać, aż ktoś będzie mi towarzyszył, muszę iść. Koniecznie wyślij kogoś moim śladem. Rozumiesz?

Zdążyła jeszcze zauważyć niechętnie skinienie głową niani, chwyciła koc i trochę płótna i już podążała w stronę lasu.

Wkrótce znalazła konia Hugona, spokojnie skubiącego trawę. Był przywiązany do drzewa tuż przy odejściu ścieżki do chaty Sammy'ego Sprattona. Ale gdzie był Hugo?

Ostrożnie ruszyła ścieżką. Trawa była przydeptana, więc Hugo musiał niedawno tędy przechodzić. Nagle usłyszała jego głos i stanęła jak wryta.

- Nie, Dodds. Myślę, że albo zabijesz mnie tu, na miejscu, albo zostawisz mnie gdzieś, gdzie nikt mnie nigdy nie znajdzie.

Harry Dodds! Wrócił, tak jak się tego obawiała. Debora zmartwiała, słysząc jego głos:

- Nigdy dotąd nikogo nie zabiłem. Nie jestem mordercą. Ma pan rację, że go nie wypuszczę. Ale zostawię pana gdzieś, gdzie go znajdą... po pewnym czasie. I co pan na to?

Przejęta paniką, próbowała zdecydować, co robić. Nie odważyła się poruszyć, bo w chacie zapadła cisza. Po chwili Harry Dodds powiedział:

- Nie będę czekał dużo dłużej. - Zabrzęczał łańcuch i Hugo zacharczał. - Zaraz będzie gorzej - obiecał Dodds. - Lepiej niech pan się zdecyduje.

Debora podkradła się do okna i zajrzała do środka. Widok przejął ją trwogą. Na bladej twarzy Hugona zastygła smuga krwi. Hugo miał zamknięte oczy i był mocno przykuty do słupa pośrodku. Dodds niewątpliwie skrócił przed chwilą łańcuch i zadał tym Hugonowi ból. Co robić?

Nie zdążyła jednak podjąć żadnej decyzji. Niespodziewanie pojawił się za jej plecami Sammy Spratton, który bynajmniej nie starał się zachować ostrożności. Dodds usłyszał go i natychmiast skoczył do drzwi. Zanim Debora zdążyła zrobić krok, już był na zewnątrz. Sammy smyrgnął w krzaki, a ona została sam na sam z wrogiem. Broniła się, kopiąc i drapiąc, ale w końcu Dodds zaciągnął ją do chaty i pokazał Hugonowi. Był niezwykle zadowolony.

- Niech pan popatrzy, kogo tutaj mam - oznajmił. - Idealna zakładniczka. Muszę przyznać, Perceval, że byłem w kłopocie. Gdyby pan wytrzymał, nie wiem, co bym zrobił. Ale teraz... - Związał Deborze ręce na plecach. - Teraz powie mi pan wszystko, co chcę wiedzieć! Bo inaczej pańska ślicznotka przestanie być taka śliczna.

Hugo szarpnął się gwałtownie, ale łańcuchy trzymały mocno. Harry odwrócił się ku niemu, trzymając jedną ręką Deborę. Drugą ręką ujął za dekolt jej sukni.

- Pan rozumie, co mógłbym teraz zrobić, prawda? Debora miała związane ręce, ale nogi wolne. Z całej siły kopnęła więc Harry'ego Doddsa w goleń.

- To nie będzie takie łatwe! - krzyknęła. Popełniła błąd. Dodds wrzasnął z bólu, a potem uderzył ją tak mocno, że osunęłaby się bezwładnie na ziemię, gdyby jej nie trzymał.

Hugo wpadł w taką furię, jak jeszcze nigdy. Dziko szarpnął łańcuchem. Stalowe ogniwa nie puściły, ale drewniany słup okazał się słabszy. Trzasnął i pękł w pół, a Hugo odzyskał wolność. Rzucił się naprzód i zacisnął dłonie na gardle Doddsa, zanim ten zdążył odetchnąć. Byłby to nieuchronnie marny koniec Harry'ego, gdyby nie ocalił go krzyk Debory:

- Hugo! Uważaj! - Debora wskazywała w górę. Było jednak za późno. Rozległ się kolejny trzask, a potem jeszcze cała seria podobnych suchych odgłosów i cała konstrukcja dachu zapadła się na troje ludzi wewnątrz. Owionęła ich chmura duszącego pyłu, posypały się na nich najpierw gałązki, potem gałęzie, wreszcie również belki pełniące funkcję krokwi. Gdy po pewnym czasie Hugo chwiejnie wstał, jeszcze przez chwilę nie był w stanie niczego zobaczyć. Potem pył opadł i wtedy dostrzegł zarys dwóch postaci leżących na ziemi.

Przyklęknął obok drobniejszej. Debora leżała przysypana do połowy resztkami dachu, na twarzy i ramionach krwawiły jej liczne skaleczenia. Najbardziej złowieszczo wyglądała jednak krwawa rana na skroni. Obok leżała jedna z krokwi. Najwidoczniej spadając, uderzyła Deborę w głowę.

- Deboro! Deboro! - Hugo gorączkowo rozcierał jej ręce, ale bez skutku. Na chwilę sparaliżował go strach. Przecież Debora nie umarła, nie mogła umrzeć! Kochał ją i nie mógł bez niej żyć. Gołymi rękami zaczął rozgarniać masę drewna i darni, mimo że sam był mocno pokaleczony i sprawiało mu to ból. Debora wciąż leżała bezwładnie. Uniósłby ją i spróbował tchnąć w nią życie, ale się nie odważył. Lepiej było jak najmniej ją ruszać. Musiał poczekać, aż nadejdzie pomoc, i będzie można przenieść ranną do Perceval Hall. Zdjął więc surdut i okrył nim Deborę, modląc się, by czekanie nie trwało długo. Sam bał się pobiec po pomoc, nie chciał bowiem” zostawić jej na długo bez opieki. Woda! Przynajmniej trochę wody mógł przynieść. Potykając się o belki i gałęzie, dotarł do strumienia i zamoczył fular. Widok koca i płótna zrobił na nim piorunujące wrażenie. A więc Debora pośpieszyła mu na pomoc, bo myślała, że jest ranny. Jak dobrze, że wzięła z sobą te rzeczy. Kocem ostrożnie okrył Deborę, a złożone płótno podsunął jej pod głowę. Potem delikatnie starł krew z twarzy. Po chwili wyczuł słaby puls na szyi. Co za szczęście! Debora żyła!

Gdy usłyszał kroki, wstał i zaczął rozpaczliwie wołać. Mężczyźni, widząc zakrwawionego, uwalanego ziemią pana, szybko ruszyli mu na pomoc. On jednak nie dopuścił ich do siebie, tylko krzyczał jak szalony, żeby uważali. Widok nieruchomej Debory natychmiast wyzwolił w ludziach karność. Dwóch przystąpiło do oczyszczania ścieżki prowadzącej do traktu, trzeci pojechał na koniu Hugona do Perceval Hall, żeby powiedzieć, co się stało, i sprowadzić wóz. Tymczasem Hugo siedział z Deborą, omywał jej twarz i chciwie wypatrywał oznak wracającej świadomości. Nie było jednak żadnych.

Gdy wrócił służący, zrobiono prymitywne nosze z koca i gałęzi, po czym przeniesiono Deborę na wóz. Hugo z groźną miną wykrzykiwał polecenia dla służby, nie zważając na swoje rany. Podróż do dworu była dlań jedną wielką udręką. Lady Perceval wymościła wóz poduszkami a stangret jechał bardzo powoli, ale i tak na każdy podskok wozu Hugo reagował skurczem serca. Zanim dotarli do Perceval Hall, był ledwie żywy z niepokoju.

Lowell sprowadził medyka i razem z matką oczekiwał przybycia wozu na dziedzińcu.

- Hugonie! - wykrzyknęła lady Perceval, gdy jej syn chwiejnie stanął na ziemi. - Nie sądziłam, że i ty jesteś ramy!

- Bo nie jestem, mamo - odparł, odsuwając ją na bok.

- Gdzie jest doktor? Musi natychmiast zająć się Deborą...

- Jestem tutaj, panie Perceval. Doprawdy powinien pan pozwolić opatrzyć swoje rany...

- Do diabła, rób pan, jak każę - burknął Hugo. Zaszokowany doktor potrzebował chwili, żeby się opanować, i dopiero potem powiedział:

- Naturalnie. Panny Staunton proszę na razie nie ruszać, póki jej nie obejrzę. Potem należy ją przenieść do wygodnej sypialni, tam będę mógł zbadać ją dokładniej. - Podszedł do wozu i zajął się ranną, a tymczasem Hugo krążył tam i z powrotem po dziedzińcu jak tygrys w klatce. W tym momencie mógł budzić niemały przestrach. Twarz wciąż miał zabrudzoną błotem i krwią, włosy potargane, był bez surduta i fularu, chociaż jakaś życzliwa dusza zarzuciła mu na ramiona koc. Matka raz po raz odrywała wzrok od zajętego Deborą doktora i spoglądała zdumiona na syna. Hugo bardziej przypominał jej w tej chwili mongolskiego koczownika niż modnego młodzieńca, jakiego znała od dawna.

- I co? - spytał Hugo, gdy doktor się wyprostował.

- Nie sądzę, żeby panna Staunton doznała poważnych obrażeń. Nie ma się czym martwić.

- Nie ma się czym martwić?! - krzyknął Hugo. - Nie ma? Leży bez świadomości od ponad godziny, a pan mówi, że nie ma się czym martwić?! Pan jest szarlatanem!

Doktor znał Percevalów od dawien dawna, więc ten nagły wybuch młodego człowieka, który zawsze był wzorem dworskich manier, wstrząsnął nim do głębi. Zaczerpnął tchu i odrzekł, że pan Perceval zachowuje się zupełnie inaczej niż zwykłe, więc należałoby zapewnić mu spokój i umożliwić dojście do siebie...

Lady Perceval zdążyła już przesłać wiadomość gospodyni, by przygotowała łóżko dla Debory. Po ostatnich słowach doktora podeszła do syna i wzięła go za rękę.

- Hugonie, mój drogi - powiedziała. - Jestem pewna, że doktor robi wszystko co w jego mocy. Może weźmiesz kąpiel i odpoczniesz?

- Nie mogę, mamo - odparł Hugo. - Najpierw muszę wiedzieć, co z Deborą. - Zobaczył, że służba zdejmuje nosze z wozu. - Co wy wyrabiacie?! - krzyknął i ruszył szybko w tamtą stronę, żeby przejąć komendę. - Ostrożniej, to nie jest kopa siana!

- Hugonie, po co pan robi tyle hałasu? Proszę przestać. I bez tego boli mnie głowa.

Hugo pochylił się nad noszami. Debora miała otwarte oczy i patrzyła na niego bardzo surowo.

- Och, Deboro! Moja najdroższa! Dzięki Bogu! Tak się martwiłem!... Myślałem... - Głos mu się załamał, a twarz jeszcze bardziej zbladła.

Lady Perceval dała znak służącym, by wnieśli nosze do domu. Podeszła do syna.

- Hugonie, posłuchaj Debory. Sam widzisz, że wydobrzeje.

- Ale czy na pewno? Och, mamo... - Hugo Perceval, młody człowiek, który zawsze miał w pogardzie okazywanie uczuć, pierwszy raz w życiu zemdlał.

Trzecia ofiara zawalenia się chaty Sammy'ego nie miała tyle szczęścia. Służący, który został na miejscu katastrofy po odjeździe Hugona z Deborą, znalazł Harry'ego Doddsa w tym samym miejscu, w którym ten upadł. Podobnie jak Debora, został trafiony krokwią w głowę, w jego przypadku jednak uderzenie było śmiertelne. Ponieważ nie wiedziano nic o krewnych Doddsa, pochowano go na przykościelnym cmentarzu w Abbot Quincey, co lady Elizabeth potraktowała jako akt miłosierdzia i przebaczenia.

Mimo obaw, które kazały Hugonowi warować pod sypialnią Debory, ilekroć przychodził tam doktor, pacjentka szybko odzyskiwała zdrowie. Po kilku dniach mogła już odwiedzać starszą panią w jej pokojach, a po południu cieszyć się pogodną jesienią w cieniu cedru. Członkowie rodziny na zmianę dotrzymywali jej towarzystwa. Chętnych nie brakowało, zupełnie jakby chcieli uzyskać absolutną pewność, że Deborze już nic nie grozi. Ciepłymi uczuciami darzyli ją tu wszyscy, ale chyba dopiero teraz uświadomili sobie, jak niewiele brakowało, by stracili ją na zawsze. Nikt nie wypominał Hugonowi jego zachowania na dziedzińcu, nawet Lowell. Co więcej, Hugo zyskał tym jeszcze powszechniejszy podziw i szacunek. Nikt z Percevalów nie podejrzewałby go wcześniej o zdolność do publicznego okazania tak żywych uczuć.

W końcu doktor zawyrokował, że Debora jest całkiem zdrowa i nie musi przez cały czas mieć opieki. Zaczęto nawet przebąkiwać o jej powrocie na plebanię.

- Pamiętaj, Hugonie - powiedziała któregoś dnia starsza pani, gdy siedzieli we dwoje i popijali sherry. - Lepiej załatw jak najszybciej to, co masz załatwić. Kiedy Debora wróci na plebanię, nie będzie ci już tak łatwo jak tutaj mieć ją tylko dla siebie.

- Łatwo!? Babciu, ty nie masz pojęcia, jak tu jest! Nie mogę nawet zbliżyć się do Debory, a co dopiero mieć jej dla siebie. A poza tym co właściwie twoim zdaniem mam załatwić?

Seniorka rodu parsknęła.

- Naturalnie poprosić ją o rękę. Przecież tego chcesz, czyż nie? To jest jedyne możliwe wytłumaczenie dla twojego niezwykłego zachowania po wypadku. Krzyczałeś i ciskałeś się jak obłąkany.

Hugo zaczerwienił się.

- Ja też byłem ranny, babciu - przypomniał. - Nie potrafię inaczej wytłumaczyć, dlaczego zachowywałem się tak... tak...

- Dziwnie? Jak szalony? Może poddałeś się rozpaczy, Hugonie? - Spojrzała na niego z przebiegłą miną.

- Śmiej się ze mnie, śmiej! - burknął.

- A będę! Kiedy to zapierałeś się, że nie zamierzasz poddać się rozpaczy? W zeszłym tygodniu?

- To było zanim... Lady Perceval zlitowała się nad Hugonem.

- Nie tłumacz się, mój chłopcze. Powiedziałam ci przecież, że jeszcze musisz co nieco dowiedzieć się o sobie, i wreszcie się tego dowiedziałeś. Kochasz Deborę Staunton.

- Nad życie, babciu. Starsza pani uśmiechnęła się usatysfakcjonowana.

- I tak powinno być. Wiem też z niezbitą pewnością, że ona jest tobą urzeczona. Co więc zrobisz?

- Debora odrzuciła moje pierwsze oświadczyny, bo powiedziałem jej, że to ty poradziłaś mi ją poślubić. Mam nadzieję, że mi to wybaczysz, ale tym razem sam zdecyduję, co zrobić. Obiecuję jednak, że pierwsza usłyszysz o wyniku.

Tego popołudnia Hugo wreszcie zdołał zagarnąć Deborę tylko dla siebie. Podszedł do niej, gdy siedziała pod cedrem, mając obok Autolikusa, i podziwiała widoki.

- Tak tu pięknie - powiedziała. - Powinnam zająć się czymś użytecznym, a tymczasem siedzę i napawam się barwami jesieni. - Odwróciła się do niego. - Jak pan się czuje, Hugonie? Pan był dużo ciężej ranny niż ja, ale to mnie poświęcono całą uwagę i współczucie, a na pana spadły niewdzięczne obowiązki. Słyszałam, że wraz z lady Elizabeth zajął się pan pogrzebem Harry'ego Doddsa, a potem spotkał się z kurierem lorda Stauntona i przekazał mu obligacje. Dziękuję.

Hugo zerknął w stronę domu. Babka niewątpliwie była czymś zajęta. Nie przypadkiem Debora została sama. Zdawało mu się jednak, że w oknach widzi podejrzanie dużo głów.

- Czy ma pani siłę na mały spacer? Wzięlibyśmy Autolikusa - zaproponował z uśmiechem.

- Tak. A dokąd pójdziemy?

- Dokądkolwiek, Deboro, byle nie było nas widać z okien dworu.

Podążyła wzrokiem w tamtym kierunku i spłonęła rumieńcem.

- Czy... czy pójdziemy tak jak zawsze?

- Nie boi się pani złych wspomnień?

- Nie. Przeszli więc przez trawnik i znaleźli się na ścieżce do lasu.

Drzewa mieniły się odcieniami czerwieni i złota, w powietrzu unosił się zapach dymu.

Wreszcie nadeszła decydująca chwila i właśnie wtedy Hugo poczuł, że jest zupełnie zagubiony. Bardzo kochał tę delikatną istotę, która szła obok niego. Nie mógł znieść myśli, że jego uczucie może być nieodwzajemnione. Przecież Debora odrzuciła jego oświadczyny już dwa razy. Ale to, co czuł wtedy, i tak było niczym w porównaniu z tym, jak zdruzgotany czułby się teraz, gdyby poniósł trzecią porażkę. Czy mógł pozwolić sobie na takie ryzyko? Jednak musiał znowu poprosić Deborę o rękę, skoro chciał ją poślubić. Zerknął na nią kątem oka. Przyglądała mu się z błyskiem w oczach i nieznacznym, pytającym uśmieszkiem. Włosy, jak zwykle, dość bezładnie wymykały się spod wystrzępionego słomkowego kapelusika, tego samego, w którym była, gdy spotkali się przed kilkoma tygodniami. Nigdy w życiu nie widział bardziej atrakcyjnej kobiety. Sama jej obecność działała na niego niczym czar. Przygarnął ją do siebie.

- Deboro... Deboro, ja...

- Tak, Hugonie? Do diabła, dlaczego nie może znaleźć właściwych słów? Te ciemnoniebieskie oczy wydawały mu się w tej chwili topielą która może pochłonąć każdego mężczyznę... Wydał szalony okrzyk i zamknąwszy ukochaną w objęciach, namiętnie ją pocałował. Potem nieco odsunął ją od siebie.

- Do diabła, nie oświadczę się trzeci raz! - powiedział stanowczo. - Deboro Staunton, pani musi mnie poślubić, nawet wbrew swojej woli. Czy pani słyszy?

- Ale ja tego chcę, mój najdroższy Hugonie - odrzekła ze śmiechem. - Bardzo tego chcę, mój kochany, cudowny Hugonie, któremu język odmawia posłuszeństwa. - Za rzuciła mu ramiona na szyję i znowu złączyli się w pocałunku, początkowo bardzo czułym, potem coraz bardziej namiętnym. Całowali się i całowali... Ale gdy Autolikus uznał, że sprawy zaszły za daleko, szczeknął - przyjaźnie, lecz bardzo zdecydowanie - i oboje odsunęli się od siebie zmieszani.

Gdy wrócili do Perceval Hall przekazać nowinę oczekującej na nią rodzinie, Debora powiedziała radośnie:

- Widzisz, Hugonie, i już po zmartwieniach. Hugo przesłał jej promienny uśmiech.

- Może po twoich zmartwieniach, moja wielka i jedyna miłości, ale moje chyba dopiero się zaczynają. Nieważne, poradzę sobie z nimi. Sama pomyśl, jaką już mam wprawę.

1* Cytat z „Zimowej opowieści”, przekład Stanisława Barańczaka

2* Bohater ballady Waltera Scotta


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrew Sylvia Tajemnice Opactwa Steepwood 15 Nie przyniosę ci pecha
Andrew Sylvia Tajemnice Opactwa Steepwood 07 Sawantka
Tajemnice opactwa Steepwood 07 Sawantka Andrew Sylvia
097 Andrew Sylvia Sawantka (Tajemnice Opactwa Steepwood 07)
Whitiker Gail Tajemnice Opactwa Steepwood ?rodyta z leśnego jeziora
Whitiker Gail Tajemnice Opactwa Steepwood Akademia uczuć
Herries Anne Tajemnice Opactwa Steepwood 01 Dwie siostry
Ashley Anne Tajemnice Opactwa Steepwood 12 Podstęp lorda Exmoutha
89 Alexander Meg Tajemnica opactwa Steepwood 3 Rozważni i romantyczni (Najlepszy wybór)
Herries Anne Tajemnice Opactwa Steepwood 09 Szansa dla dwojga
Bailey Elizabeth Tajemnice Opactwa Steepwood 10 W kręgu pozorów
Bailey Elizabeth Tajemnice Opactwa Steepwood 02 Panna Serena
105 Whitiker Gail Akademia uczuć (Tajemnice Opactwa Steepwood 11)(1)
Tajemnice opactwa Steepwood 02 Panna Serena Bailey Elizabeth
101 Herries Anne Szansa dla dwojga (Tajemnice Opactwa Steepwood 09)
Whitiker Gail Tajemnice Opactwa Steepwood 05 Afrodyta z leśnego jeziora
Bailey Elizabeth Tajemnice Opactwa Steepwood 02 Panna Serena
109 Alexander Meg Honor Rushforda (Tajemnica opactwa Steepwood 13)
Tajemnice opactwa Steepwood 13 Alexander Meg Honor Rushforda

więcej podobnych podstron