Nec plus ultra 16

Rozdział 16.


Przecież mówiłam ci, że to świetni ludzie – szepnęła Andromeda, lekko szturchając Jane.

Niezwykła grupa, składająca się głównie z puchońskich starszoklasistów, rozłożyła się pod ogromnym dębem, który rósł na stoku niedaleko od jeziora. Zadowolona Ślizgonka oparła się o pień i odchyliła głowę, wystawiając twarz na działanie złocistych promyczków, przebijających się miejscami przez przetrzebione przez porę roku listowie.

Weseli – zgodziła się, nie odwracając głowy. Andromeda pewnie chciałaby usłyszeć bardziej rozbudowaną odpowiedź z konkretniejszymi komplementami pod adresem jej przyjaciół, lecz Jane nie miała zamiaru kontynuować wypowiedzi.

Tak naprawdę było jej strasznie przykro, lecz złościć się mogła wyłącznie na samą siebie. To ona sama, sama wybrała Slytherin. I sama uczyniła swoje życie w nim nie do zniesienia. A także, niejako po drodze, przekreśliła możliwość zbliżenia się do Snape'a, gdyż nawet pierwszoklasiści bardzo szybko pojęli, że jest ona „persona non grata” we własnym domu. Lecz najgorzej było właśnie po zapoznaniu się z Puchonami. Któż by pomyślał, że na początku lat siedemdziesiątych to wcale nie Gryffindor był gniazdem wolnomyślicieli i buntowników? Aktualnie jej ukochany dom był dokładnie takim samym siedliskiem czystej krwi, jak i Slytherin. Z całego tegorocznego gryfońskiego narybku, tylko Lily Evans była mugolskiego pochodzenia. Wśród rówieśników Alicji i Fabiana w ogóle nie było ani jednego nieczystokrwistego Gryfona. Swoją drogą, nie miało to najmniejszego wpływu na współzawodnictwo ze Slytherinem, widać korzenie antagonizmu sięgały głęboko w przeszłość.

A jednak całej tej rywalizacji nie dało się choćby z grubsza porównać do tego, co przyszło znosić Hufflepuffowi, gdzie uczyło się dobre pięć szóstych wszystkich uczniów mugolskiego pochodzenia. W takiej atmosferze mieli tylko jedno wyjście – stać się tymi, kim się stali: zgraną drużyną kpiarskich i drwiących buntowników, machających swoim mugolskim pochodzeniem jak flagą. W czasie wolnym od nauki chodzili w mugolskich ubraniach, demonstracyjnie woleli piłkę nożną od kafla, namiętnie czytali i pożyczali sobie nawzajem przywiezione z domu książki, z zapałem dyskutowali o kinie, rock and rollu i wojnie w Wietnamie. Żywym wcieleniem kochającej wolność atmosfery swojego domu była sama młoda Pomona Sprout, jakby wprost wyjęta z kadrów kroniki Woodstocku – długie, kwiaciaste spódnice, rozpuszczone włosy w kolorze jesiennych liści, dźwięczące bransolety na opalonych nadgarstkach... Zdecydowanie już dla samego tego widoku warto było trafić w przeszłość. I gdyby Jane miała teraz wybierać dom, bez cienia wątpliwości wolałaby być pośród tej pstrokatej, zżytej kompanii pod przywództwem młodego, pełnego zapału i nieobojętnego opiekuna.

Hufflepuff i tak bardzo szybko uznał Jane za swoją. Po części dlatego, że Ślizgoni dość otwarcie ją bojkotowali, zdecydowanie podkreślając jej status obcej wśród swoich, po części – dzięki protekcji Andromedy, która nawet po zakończeniu przez Teda szkoły, nadal podtrzymywała serdeczne stosunki z jego przyjaciółmi. Lecz prawdziwe zaufanie Jane zyskała, gdy pewnego razu przysiadła się do nich, jak śpiewali przy gitarze. Ślizgonka w koszulce z wizerunkiem Commandante, z przyjemnością śpiewająca Let it be, Light my fire i Kołysankę Marii Magdaleny („I dont't know how to love him”), co prawda nie zdeptała stereotypów, za to sama stała się wyjątkiem od reguły i pełnoprawnym członkiem grupy puchońskich starszoklasistów. Jednak gdy nadchodził czas ciszy nocnej i musiała wracać w niegościnne podziemia, kontrast między „swoimi w myśli”, a „swoimi w myśl reguł” był wręcz druzgoczący. Do tego stopnia, że Jane wydawało się, że lepiej nie mieć wcale przyjaciół, niż codziennie widzieć, jak wielką głupotę popełniła w czasie przydziału. Za to, kiedy udawało się jej o tym nie myśleć, czerpała ogromną przyjemność z kontaktu z Puchonami i z długich przechadzek po okolicach zamku. Aktualnie nauka nie pochłaniała jej całkowicie, jak to było wcześniej, lecz nawet i wkuwanie na świeżym powietrzu było przyjemniejsze – tutaj Fab miał absolutną rację. A kiedy nadchodziło słodkie lenistwo, można było odłożyć książkę i patrzeć na wysokie, błękitne niebo, stopniowo schodząc wzrokiem w dół, w kierunku linii horyzontu, połamanej dalekimi skałami po tej stronie jeziora, ku krawędzi Zakazanego Lasu i z powrotem – w górę po zboczu, po dróżce wiodącej między szarymi głazami, w kierunku zamku i dalej – w stronę wzgórza, na którym hogwarckie dzieciaki drażniły Bijącą Wierzbę...

Cóż się tam dzieje? – Andromeda z niepokojem podniosła się ze swojego miejsca.

Coś się stało. – Fabian skomentował oczywistość. – Chodźmy, popatrzymy...

Poderwał się szybciej niż zdążył wypowiedzieć ostatnie zdanie; po rozpaczliwych wrzaskach pierwszoklasistów od razu stało się jasne, że sprawa jest poważna.

Patrzcie! – westchnęła Maggie, prefekt siódmego roku, wskazując palcem na wierzbę.

Natychmiast wszyscy zerwali się z miejsc, rzucając książki, piłki i gitarę. Pośród listowia pod powykręcanym pniem rzucała się w oczy żółta kurtka leżącego na wznak chłopca. Wierzba wściekle, na oślep tłukła po ziemi gałęziami, nie dopuszczając w pobliże jego towarzyszy.

Chwała niech będzie Mildfeverowi!” - przemknęło przez głowę Jane, kiedy wbiegła na zbocze, pozostawiając innych daleko za sobą. Jej wdzięczność dla trenera-szowinisty była absolutnie szczera dlatego, że w tym momencie szalenie ważne było, żeby znaleźć się na miejscu przed innymi. I wyciągnąć chłopaka spod wierzby zanim nie wlazł tu jakiś odważny Gryfon czy oddany Puchon. Czy też ktokolwiek inny, nie mający aurorskiego przygotowania i nie znający narowów agresywnego drzewa.

Cofnąć się! - krzyknęła strasznym głosem na pierwszoklasistów, kłębiących się na granicy niebezpiecznego obszaru i wyraźnie zbierających się, by ruszyć na pomoc poszkodowanemu koledze.

Ale tam jest Davey! - pisnął jeden z bardziej aktywnych „ratowników”, w ostatniej chwili złapany za koszulę.

Wszyscy zabierać się stąd biegiem! - ryknęła Jane. - I przyprowadźcie panią Po... madame Duval!

Część dzieci posłusznie pobiegła w stronę skrzydła szpitalnego, lecz kilkoro zostało, dlatego nie można było nawet myśleć o tym, żeby na ich oczach unieruchomić Wierzbę. Więc działania Jane kropka w kropkę powtarzały ten sen, który kończył się spotkaniem z Remusem. Skok, przetoczenie się, krótki odpoczynek przy samym pniu – i gwałtowny zryw w stronę nieruchomego chłopca, schylić się pod solidną gałęzią, przypominającą zaciśniętą pięść, chwycić ofiarę za kołnierz i powlec – nie ma czasu na prawidłowy transport rannego! - i biegnij-biegnij, kursantko Granger, jakiego hipogryfa baby...

Jane, Jane, co z tobą?

Rzeczywistość powracała wraz z uspokajającym się oddechem.

Nie trzęś mną, Fab, wszystko ze mną w porządku. – Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku i zdecydowanie rozgoniła tłum kłębiący się wokół rannego chłopca. - Przepuśćcie.

Chłopak dostał w twarz kolczastą gałęzią – przez lewą stronę, od linii włosów aż do podbródka ciągnęła się głęboka rana szarpana. Gdyby kolec, który zadał tę ranę był dłuższy o kilka centymetrów, chłopiec straciłby oko.

Davey umarł? - wyszeptał wstrząśnięty chłopiec, któremu nie pozwoliła rzucić się na pomoc.

Twój Davey jest żywy, oddycha – warknęła Jane, wyciągając różdżkę. Gdzieś za plecami dzieciaków Maggie rozpłakała się z ulgi. - Ale wstrząs mózgu ma solidny. Jeśli tylko ma mózg. Jak i wy wszyscy, tak swoją drogą...

Nie prawiła im więcej morałów. „Sami też nieźli jesteśmy – myślała Jane, oczyszczając ranę zaklęciem. - Rozsiedliśmy się na słońcu, gitara, żarciki... Najpierw trzeba było dzieciaki wziąć za kołnierz i zakazać im zbliżać się do wierzby. Starsi koledzy, też coś!” Unosząc Daveya przy pomocy Mobilicorpus, ruszyła z nim w stronę skrzydła szpitalnego. Naprzeciw już biegła biała jak kreda Poppy w otoczeniu gromadki posłańców.

Jest w porządku, wszyscy żyją. – Jane od razu przystąpiła do uspokajania przyjaciółki. - Trzeba będzie goić rany, do tego ma wstrząs mózgu.

To musiało się tak skończyć. – Wstrząśnięta Poppy pokiwała głową, przejmując od niej rannego. - Tyle razy Hagrid przepędzał ich od tego przeklętego drzewa i wszystko na nic. Ale mam nadzieję, że teraz... A co z tobą?

W porządku. Teraz przez cały wieczór będę warzyła mikstury dla Daveya, więc będziemy musiały odwołać herbatkę.

Za nic! - oburzyła się Poppy. - Cóż to za urodziny bez tortu urodzinowego?! Jeśli będzie trzeba, to przyniosę ci do laboratorium...

A ty nic nie mówiłaś! - Zza pleców Jane usłyszała obrażony głos Fabiana. - Też mi przyjaciółka.

Fab, ja nigdy nie obchodzę...

I słusznie! - przerwał jej w pół słowa. - Nadchodząca starość nie jest powodem do radości. Pomyśl tylko, co cię czeka: zęby zaczną wypadać, włosy się przerzedzą, ręce-nogi przestaną cię słuchać... a zmarszczki! Nie, tu absolutnie nie ma czego świętować. Lecz to jeszcze nie znaczy, że należy nas pozbawiać powodu do świętowania. Oto, co nazywam czystym egoizmem...

Szybko orientując się, że ta fontanna krasomówstwa jest niewyczerpana, Jane machnęła ręką i pobiegła w ślad za Poppy.


***


Minął cały tydzień, a postępu nie widać” - myślał Lucjusz ze złością. Był w stanie zmusić Knightley do powrotu do lochów i nie zawahał się wykorzystać swoich praw jako prefekta, gdy okazało się jasne, że nowa jest na tyle uparta, żeby nocować w tym swoim głupim laboratorium aż do zakończenia roku. Po praktykach astronomicznych zagroził jej, że opowie dyrektorowi o jej noclegach poza terenem sypialni, po czym Jane poddała się bez walki. Lecz pogodzić ją z domem...

To zadanie było absolutnie niewykonalne. Głównie dlatego, że dziewczyną zaopiekowała się Cadogan z tym nieznośnym Prewettem i cały poprzedni tydzień wszędzie ciągali ją za sobą. I pal licho, gdyby zajmowali się nią sami, ale nie, koniecznie musieli zapoznać ją z wszystkimi swymi koleżkami mugolskiego pochodzenia... Dobrze, że choć nie było wspólnych zajęć Hufflepuffu i Slytherinu, bo Knightley już w ogóle spędzałaby całe dnie w ich towarzystwie.

Uwaga! – Wzmocniony zaklęciem głos dyrektora przerwał jego rozmyślania. - Mam ważną informację. W związku z nieszczęśliwym wypadkiem, którego ofiarą padł uczeń

Hufflepuffu Davey Gudgeon, wszyscy uczniowie mają zakaz podchodzenia do Bijącej Wierzby bliżej niż na sto kroków. Ci, którzy się temu nie podporządkują, będą...

A co się stało? – zapytał głośnym szeptem Parkinson.

Ucierpiał pierwszoklasista – wyjaśniła mu Teo. - Wymyślili sobie głupią zabawę z Bijącą Wierzbą – zakład, kto dotknie pnia czy coś w tym stylu, maluchy się tam całymi dniami kręciły. Aż do dziś... Jeszcze trochę i... zatłukłaby na śmierć. Dzisiaj w związku z tym wzywają nas na zebranie, słyszysz mnie, Luc?

Poczekaj! – W czasie, gdy Teo szeptała, zabrzmiał głos Sprout. - O czym ona mówi?

...pięćdziesiąt punktów dla Slytherinu!

Po raz pierwszy przy nagrodzeniu Slytherinu punktami trzy pozostałe domy głośno biły brawo. Zwykle Ślizgoni musieli gratulować sami sobie, lecz tym razem było absolutnie na odwrót – ich stół zachował milczenie, jeśli nie brać pod uwagę nielicznych klaśnięć w wykonaniu tych, którzy, tak samo jak i Lucjusz, nie usłyszeli początku przemowy profesor Sprout.

No, bardzo ci dzięki – wysyczała Cissi, zwracając się do Knightley, która spokojnie jadła, nie podnosząc wzroku znad talerza. - Takiej hańby jeszcze nie widzieliśmy. Punkty dla Slytherinu za uratowanie szlamy!

Dokładnie – odpowiedziała jadowitym tonem – niechby to walnięte drzewo dzieciakowi łeb rozbiło na śmierć.

I niechby! - krzyknęła histerycznie Narcyza, ignorując Lucjusza, próbującego ją uspokoić.

Rozpoczynająca się kłótnia natychmiast przyciągnęła uwagę nauczycielskiego stołu i kto wie, czym by się to wszystko skończyło, gdyby w tym momencie na stół tuż przed talerzem Knightley nie upadł wyjec, owinięty w czerwono-złoty papier.

Jane, staruszko! - Natychmiast po otwarciu wydarł się głosem Prewetta. - Mimo że planowałaś ukryć tort urodzinowy... Fab, przestań! - wyjec przerwał sam sobie wzburzonym dziewczęcym głosem. - Jane! Wszystkiego najlepszego... choć jesteś wyjątkową nudziarą i mądralińską... Fab! Ale przecież tak właśnie jest! Najlepszego z okazji siedemnastych urodzin! Życzymy ci... TORTU!!! Fabianie Prewett, zachowuj się odpowiednio!!! To wyjec, Cadogan, on powinien być głośny, a tak w ogóle, to się nie wtrącaj, bo to był mój pomysł! Fab, zaraz skończy się działanie zaklęcia i nie zdążymy... Trzy-czte-ry: Wszyst-kie-go naj-lep-sze-go!!! Bądź szczęś...

Wyjec wybuchł złocistym konfetti, które powoli sypało się w talerze najbliższych sąsiadów Knightley. I nastąpiła grobowa cisza. Po kilku chwilach przez Wielką Salę znów przetoczyła się fala oklasków i życzeń, szczególnie starali się uczniowie z Gryffindoru i Hufflepuffu.

A Knightley się uśmiechała. Lucjusz specjalnie się odwrócił, żeby zobaczyć jej twarz. Uśmiechała się tak, jakby ten żałosny wyjec był nie wiadomo jak cennym podarunkiem. Jakby w jej życiu nie było żadnych bojkotów, żadnej biedy, żadnego sieroctwa. Sekunda – i ten uśmiech zgasł, zmieniając się w grymas, którego nie mógł rozszyfrować, gdyż dziewczyna gwałtownie wstała od stołu i mówiąc kilka słów pielęgniarce, wyszła z sali.

A mnie się spodobało... – odezwała się nagle Gwendoleen.

Co, konfetti? – zapytał kpiąco Snape, krzywiąc się w trudny do opisania sposób.

Wcale nie konfetti – odpowiedziała mu tonem pełnym wyższości. - A to, jak się uchylała przed ciosami wierzby – tam... tu... a potem przewrót! - Gwen wykreśliła w powietrzu nad stołem skomplikowaną trajektorię, o mały włos nie upuszczając swojej szklanki do talerza Teo. - Byłam tam!

Ty co, też się w to bawiłaś? - wykrzyknęła we wzburzeniu odpowiedzialna za pierwszoklasistów Cissi.

Ha! - Bezczelna dziewczynka dumnie zadarła głowę. - Ja wymyśliłam tę zabawę!


***


Poppy, która zdecydowała, że z okazji siedemnastych urodzin Jane grzechem byłoby nie otworzyć butelki Romanee-Conti przywiezionej z jej rodzinnej Burgundii, „lekko” przedobrzyła w swoim zamiarze dodania odwagi przyjaciółce. A może to nie była wina alkoholu – gęstego, aksamitnego i zdecydowanie mocnego, tylko tego, że pod nieprzyjaznymi spojrzeniami Ślizgonów Jane ledwo tknęła swoją kolację, więc „świętowała” praktycznie na pusty żołądek. „Tortu urodzinowego można nie liczyć, gdyż lwią jego część pożarł łakomy Fab” - pomyślała Jane i ten mimowolny kalambur wywołał u niej kolejny niekontrolowany wybuch śmiechu. Żeby nie chichotać w głos, zakryła sobie usta obiema rękami, starając się z własnego krawata zrobić knebel, lecz to rozbawiło ją jeszcze mocniej i w rezultacie wtoczyła się do pokoju wspólnego, radośnie chichocząc i plując nitkami. W tym momencie natknęła się na pogardliwe spojrzenie stalowych oczu.

Kniiiiightley. – Usłyszała pretensjonalny głos pawia, podnoszącego się z kanapy. - Bohaterek reguły nie dotyczą, prawda?

Przez kilka chwil gorączkowo próbowała dojść do tego, skąd dowiedział się o przezwisku, które nadały jej gazety, a potem znów zaczęła się śmiać.

Bohaterka?! Malfoy, napisz o tym artykuł do „Proroka”! „Bohaterska Bitwa z Bijącą Wierzbą. Magiczny Świat Znów Uratowany...”

Knightley, co z tobą? Pijana jesteś?

Ależ spostrzegawczość! Cóż za bystrość myśli! Najlepszy uczeń w klasie, prawda, Malfoy? To od razu widać.

Sarkastyczny efekt jej słów o mało nie został zniszczony, gdy Jane potknęła się o dywan, lecz udało się jej utrzymać równowagę i z godnością pójść dalej. Prawie się udało.

Żadnych wywiadów – ciągnęła rozkapryszonym tonem, starając się odsunąć Malfoya ze swej drogi.

Knightley, przekraczasz wszelkie granice. – Malfoy poczuł ukłucie złości. - Mało tego, że włóczysz się po zamku po ogłoszeniu ciszy nocnej...

Więc odejmij mi punkty! Przecież masz to coś – na potwierdzenie swoich słów tknęła go palcem w pierś, nie trafiając przy tym w znaczek prefekta. Malfoy z obrzydzeniem odsunął jej rękę, lecz nic nie powiedział. - A, tak, ty prędzej sam się zaavadujesz niż odejmiesz punkty swojemu gniazdu węży... Co za pech, prawda? - I Jane skrzywiła się w udawanym współczuciu.

Przestań się w końcu wygłupiać! - Lucjusz potrząsnął ją za ramiona. - Albo natychmiast pójdziemy i poprosimy Slughorna o eliksir trzeźwiący.

Jeszcze raz mną tak potrząśniesz i eliksir nie będzie potrzebny – obiecała mrocznie Jane. - Dlatego, że zwymiotuję wprost na ciebie. I sama z siebie wytrzeźwieję.

Malfoy wyraźnie pobladł i natychmiast zabrał ręce, cofając się o krok.

Knightley, usiądź, musimy porozmawiać. – Gestem wskazał jej kanapę.

Idź, pogadaj z gigantycznym kalmarem – odcięła się, czując, jak odwaga opuszcza ją wraz z oparami alkoholu. Zrobiła kilka kroków w kierunku korytarza wiodącego do sypialni, lecz paw nie planował się poddać i znów zastąpił jej drogę. - Malfoy, odczep się ode mnie raz i na zawsze, dobra? I przekaż to pozostałym. Aż do samego końca roku mam dość kontaktów z wami...

Przestań drażnić Bellę – przerwał jej. - I bądź ostrożna.

Jane przez moment pomyślała, że przesłyszała się przy ostatnich słowach. Paw ją ostrzega? Czy to może groźba?

Czego mam się bać? Lest... Belli, czy tak? Już zapomniałeś, że wszyscy związani jesteśmy przysięgą wierności? Może tak: ja was nie tykam i wy mnie nie tykacie? I przestań mnie straszyć!

Straszyć? - Malfoy zaśmiał się nerwowo. - Jeszcze nawet nie zacząłem. A może tak: zachowuj się godnie, a nikt cię nie tknie?

Godnie? Godnie?! A godnie to pozwolić Bijącej Wierzbie zrobić z chłopaka bitki? Już całkiem rzuciła się wam na mózgi ta czystokrwistość?!

Knightley, od twojego krzyku uszy mi więdną. – Twarz chłopaka wykrzywił grymas. - Oczywiście, że Cissi przegięła, ale ona nie całkiem to miała na myśli...

Tak, oczywiście. – Jane energicznie pokiwała głową. - Całkiem nie to miała na myśli, a tak w ogóle, to była pod Imperio... Malfoy, lepiej nie trać słów. Według mnie dogadaliśmy się, mogę teraz w końcu pójść się trochę przespać?

Ona znów spróbowała przemknąć się do siebie, lecz przytrzymał ją za rękaw szaty.

A co się tyczy twoich puchońskich przyjaciół...

...sama będę decydować, z kim się zadawać! - Jane wyrwała rękę i skryła się w korytarzu, nie zatrzymując się ani chwili dłużej.


***


Nie całkiem wyszło, prawda? – Walden uśmiechnął się złośliwie, wychylając się z odwróconego tyłem fotela, gdy tylko ucichły kroki Knightley. - A z drugiej strony, jesteś

cały i zdrowy, Merlinowi niech będą dzięki!

Nie rozśmieszaj mnie. – Lucjusz skrzywił się ze złością. – Cóż ona mogła mi zrobić w tym stanie? Przecież ledwie trzymała się na nogach!

Bierzesz życzenia za rzeczywistość, Luc? Przy okazji, czy zauważyłeś, że ona wymawia nazwy Niewybaczalnych bez mrugnięcia okiem? Coś złego się dzieje w Nowym Świecie, jeśli takie rzeczy są dla nich normą.

Lucjusz pokiwał głową w roztargnieniu i odwrócił się w stronę kominka – po części, aby ukryć swoje zażenowanie. Na razie jeszcze nie opowiadał przyjacielowi o swoich letnich praktykach w willi Lestrange'ów. I nie zamierzał o tym mówić. W stosunku do Macnaira miał zdecydowanie inne plany. Malfoy chciał, żeby Walden był tylko jego człowiekiem, częścią jego własnej świty.

Źle się dzieje w Nowym Świecie skoro normą u nich są tacy ludzie jak Knightley. – Chłopak nerwowo potarł ręce, jak gdyby mu zziębły. - No, powiedz mi, co ja jej zrobiłem?

Ty mi to powiedz. – Walden uśmiechnął się. - A ja? A Bella? A Goyle – czy ty kiedykolwiek widziałeś, jak ona patrzy na Goyle'a? Jak królik na węża dusiciela. Nie

przeszła ci ochota na jej oswajanie?

Gdyby nie Cissi z Bellą, to Knightley już dawno przestałaby się boczyć. – Lucjusz włożył w te słowa o wiele więcej pewności, niż czuł naprawdę.

A siostry Black jak nigdy zwarły szyki przeciw nowej – zakończył jego myśl Macnair. - I im bardziej będziesz się starał, żeby Slytherin uznał Knightley za swoją, tym bardziej będą się temu sprzeciwiać.

Lucjusz przez pewien czas kucał przy kominku, patrząc w zadumie, jak rude płomienie pożerają ostatnie polano, po czym gwałtownie wstał.

Więc przestanę się starać – odpowiedział w końcu. - I zobaczymy, co z tego wyjdzie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nec plus ultra 18
Nec plus ultra 2 z 48 [T]
Nec plus ultra do 21
Nec plus ultra 15
Nec plus ultra 9
Nec plus ultra 11 i 12
Nec plus ultra do 14
Nec plus ultra 5
Nec plus ultra 22
Nec plus ultra 13 i 14
Nec plus ultra 17
Nec plus ultra 8
Nec plus ultra 7
Nec plus ultra 6
Nec plus ultra do 10
Nec plus ultra 3
Nec plus ultra 10
Nec plus ultra 4
Nec plus ultra 20

więcej podobnych podstron