Riley Judith Merkle
księga Małgorzaty
Przełożyła z angielskiego Ewa Pankiewicz
„KB”
Dla Elizabeth z miłością
Podziękowania
Słowa wielkiej wdzięczności kieruję pod adresem rodziny za inspirację i wspieranie mnie w czasie pisania; pragnę tu wymienić Susan Kullmann Puz, która zechciała przeczytać roboczą wersję, oraz śp. Susan Hamilton, zachęcającą mnie do pisania. Wielce zobowiązana jestem również za pomoc agentowi Jeanowi Naggarowi oraz życzliwemu wydawcy Carole Baron.
Książka mogła powstać dzięki materiałom źródłowym pochodzącym ze zbiorów kilku znakomitych bibliotek. Są to: Biblioteka im. Honnolda przy Claremont Colleges, Dział Pomona Biblioteki Publicznej w Los Angeles oraz Biblioteka im. Francisa Bacona. Wyjątkowo serdeczne podziękowania należą się Bibliotece im. Henry’ego E. Huntingtona w San Marino w Kalifornii, gdzie udostępniono mi średniowieczne źródła umożliwiające studia nad epoką.
PROLOG
W Roku Pańskim 1355, trzeciego dnia po święcie Trzech Króli, Bóg polecił mi napisać książkę.
- Jestem tylko kobietą - odpowiedziałam głosowi, który rozbrzmiewał w moim umyśle - nie umiem pisać i nie znam łaciny. Jakże więc i o czym napisać mam książkę, skoro nie dokonałam żadnych wielkich czynów?
- Opisz to, co widziałaś na własne oczy - rzekł głos. - Nie ma niczego złego w tym, że jest się kobietą i robi się zwyczajne rzeczy. Czasem w drobnych uczynkach objawiają się wzniosłe myśli. A skoro nie potrafisz władać piórem, uczyń tak, jak postępują inni: niech ktoś pisze dla ciebie.
- Głosie, skąd mam wiedzieć, że pochodzisz od Boga, nie zaś od diabła kuszącego mnie, bym popełniła jakieś głupstwo?
- Małgorzato, czyż ten pomysł nie jest dobry? Wszak złych Bóg nie podsuwa nigdy.
Pomysł wydawał mi się bardzo dobry. Im głębiej się nad nim zastanawiałam, tym stawał się lepszy. Lubię słuchać głośnej lektury książek, ale nigdy nie słyszałam, by ktoś odczytywał opowieść o kobietach. Czasami mój mąż czytuje domownikom książkę podróżniczą, mówiącą o cudach dalekiego świata. Niekiedy prosimy jakiegoś księdza, by dla uszlachetnienia naszych dusz czytał wzniosłe rozważania i traktaty. Chętnie posłuchałabym lektury książki!, o jakiej rozmawiał ze mną głos.
Opowiedziałam mężowi, że jakiś głos, głos pochodzący prosto od Boga, każe mi napisać książkę.
- Znów jakiś głos, tak? - odpowiedział. - Czyż jednak nie po to mam pieniądze, by zaspokajać życzenia mojej najsłodszej? Nie bronię ci, muszę jednak ostrzec, że nie będzie łatwe znalezienie duchownego, który napisałby książkę dla ciebie.
Mój mąż niemało wie o sprawach tego świata, ponieważ żyje na nim znacznie dłużej niż ja. Nie mylił się. Pierwszy duchowny, do którego zwróciłam się ze swoją prośbą, wpadł w złość, odmawiając przy tym przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty za takie zadanie.
- Któż ci podsunął taką myśl, szatan?! - mówił, przeszywając mnie wzrokiem. - To on budzi w kobietach grzeszne żądze! Niewiasty nie mają żadnego powodu, by w ogóle cokolwiek pisać! Nie uczestniczą w ważnych wydarzeniach, myśląc zaś, nie czynią subtelnych rozważań, a tylko te dwie przyczyny są podstawą do pisania książek. Reszta jest marnością, która prowadzi do zguby. Wracaj więc do domu, by służyć mężowi, i dziękuj Bogu, że uczynił cię pokorną.
Byłam bardzo zniechęcona.
- Głosie - powiedziałam - zganiono mnie i pogrążona jestem w smutku.
- Nie poddawaj się, Małgorzato - rzekł głos. - Czy należysz do osób, które tak łatwo dają za wygraną?
- To dla mnie zbyt trudne. Wszyscy ciągle mówią mi, że to niemożliwe, i zdaje się, iż tym razem mają rację. Żaden mężczyzna nie chce spisywać tego, co ma do powiedzenia kobieta.
- Po prostu nie znalazłaś właściwego człowieka - odparł głos.
- Szukaj dalej.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W zachodnim końcu nawy wspaniałej katedry Świętego Pawła w Londynie wysoki, kościsty człowiek w przetartym habicie nieokreślonego koloru, czając się za filarem, bacznie obserwował tłum zajętych swymi sprawami kupców, pobożnych niewiast, służących i kleryków. W katedrze można było znaleźć pracę: przy jednym z filarów na zatrudnienie czekali pozbawieni pracy służący, przy innym z większą dyskrecją duchowni czynili to samo, rozklejając starannie napisane małe karteczki z informacjami, że gotowi są przyjąć każde zlecenie. Tutaj zaś, w zachodnim końcu nawy, dwunastu katedralnych skrybów siedziało przy pulpitach, przepisując listy i redagując dokumenty. Brat Grzegorz czatował tu przez kilka ostatnich dni, by skwapliwie pochwycić jakiś powierzony do przepisania dokument, który mógł spaść z jednego z owych pulpitów. Przed dwoma dniami napisał pewnej kobiecie list do syna w Calais, ale od tego czasu nic mu się nie trafiło i zaczął już miewać nieprzyzwoite sny o kiełbasach i golonkach.
Jakże zdumiewająco odbijały się i niknęły w tej nawie dźwięki. Delikatną nić melodii, która spłynęła skądś z daleka, przerwał nagle zgiełk dochodzący z bocznej nawy. Jakiś rycerz wszedł głównymi drzwiami, nie pamiętając o zdjęciu ostróg. Zapanowało poruszenie i wkrótce rozległ się szczebiot chłopięcych głosów, gdy chórzyści otoczyli go kołem, uświęconym zwyczajem domagając się datków.
Brat Grzegorz dostrzegł poprzedzaną przez służącą młodą damę. Zagadnęła pierwszego skrybę. Choć brat Grzegorz stał dość blisko, nie usłyszał ani słowa z rozmowy. Kobieta zwracała się do wszystkich kopistów po kolei. Gdy stanęła przy drugim, pierwszy obrócił się, by zobaczyć, co zrobi kolega. Gdy drugi, patrząc na nią z góry, zmarszczył długi nos, jakby wąchał zepsutą rybę, pierwszy zaśmiał się, przykrywając usta dłonią. Kiedy odwróciła się, by pójść do trzeciego, brat Grzegorz ujrzał jej profil. Miała twardo zarysowany podbródek.
„Uparta kobieta - pomyślał widząc, że zatrzymała się przy starcu czekającym za trzecim pulpitem. - U niewiasty nieustępliwość jest wadą”.
Następny skryba, gruby, czerwonolicy kleryk, roześmiał się jej w twarz, konspiracyjnie pochylił się ku koledze i szeptał mu coś na ucho. Ów również szeptem zwrócił się do kolejnego, który, gdy stanęła w końcu przed jego pulpitem, wskazał na brata Grzegorza. Obróciła się gwałtownie i utkwiła w nim wzrok. Wyglądała na nieco zakłopotaną i rozczarowaną, ale po chwili ruszyła do przodu. Była młodsza, niż mu się początkowo wydawało. „Nie dalej jak przed rokiem lub dwoma skończyła dwadzieścia lat” - pomyślał. Ciemnoniebieski płaszcz z kapturem nasuniętym na głowę całkowicie okrywał jej suknię, odsłaniając jedynie brzegi białego lnianego barbetu. Z pewnością była zamożna; płaszcz oblamowany drogim futrem spięła złotą, filigranowej roboty broszą. Przybyła tutaj pieszo - drewnianymi chodakami chroniła przed wiosennym błotem haftowane pantofelki ze skóry. Mimo średniego wzrostu nawet w wysokich chodakach wydawała się niska, była bowiem drobnej budowy. Brat Grzegorz dostrzegł w jej twarzy wyraz zagubienia, ale niektóre kobiety zawsze wyglądają na nieco zmieszane; poza tym wiele z nich nie potrafi poruszać się w męskim świecie i nie powinno się pozwalać, by wychodziły z domu. „Z pewnością niewiele oferowała za wykonanie swojego zlecenia, skoro wszyscy skrybowie uznali, że to żart - pomyślał - ale cóż, lepiej dostać marne zajęcie, niż nie mieć żadnego”. Sny o jedzeniu zakłócały jego medytacje; może więc wyciągnąłby z owej niewiasty chociaż tyle, by starczyło na porządny obiad. Potem już bez przeszkód kontynuowałby swoje poszukiwania Boga.
Kobieta wahała się przez chwilę, mierząc go wzrokiem od góry do dołu, a następnie rzekła stanowczo:
- Potrzebny mi jest ktoś, kto potrafi pisać!
- To oczywiste - odpowiedział brat Grzegorz, przyglądając się jej dokładnie. Bogata, bardzo bogata. I uparta.
- Mam na myśli pisanie; prawdziwe pisanie - dodała.
„Katedralni pisarze zażartowali sobie ze mnie - myślała Małgorzata. - Ten mężczyzna jest żebrakiem, jednym z owych wędrownych złodziei, którzy udają zakonników, by dostać trochę pieniędzy. Prawdopodobnie w ogóle nie potrafi czytać ani pisać. Będzie udawał tak długo, aż otrzyma zapłatę, a potem zniknie, zostawiając mnie ze stronicami pełnymi nic nie znaczących znaczków i stanę się pośmiewiskiem, bo dałam się wystrychnąć na dudka. Ja zaś będę szczęśliwa, jeśli przy okazji nie ukradnie srebrnych łyżek. Co za los! Dlaczego głos nie przemówił do kogoś innego?”
- Umiem pisać - powiedział brat Grzegorz z zuchwałą arogancją. - Potrafię pisać po łacinie, a także po francusku. Moje pióro włada też potoczną angielszczyzną. Nie będę jednak pisać po niemiecku. Ten barbarzyński język sprawia, że atrament warzy się jak nieświeże mleko.
„Wyraża się poprawnie - pomyślała Małgorzata - nie jak wieśniak czy cudzoziemiec. Najmę go do pracy”.
- Potrzebny mi ktoś, kto potrafi napisać całą książkę.
- Kopista, który przepisałby modlitewnik? Mogę to zrobić.
- Nie modlitewnik, książkę. Książkę o kobietach. Książkę o mnie. Brat Grzegorz był zaszokowany. Widział też błysk rozbawienia
w oczach skrybów zerkających znad pulpitów. Obrzucił kobietę groźnym wzrokiem. Uznał, że jest zepsuta do szpiku kości. Cóż to za głupiec, ów bogacz, który ulega tak obłąkańczym zachciankom?! Czy za pieniądze można kupić wszystko, nawet męską godność? Uprzejmie wprawdzie, ale odprawił niewiastę.
Małgorzata zmierzając ku wyjściu obróciła się jeszcze; na twarzy brata Grzegorza pojawił się” wyraz odpychającej dumy. Właśnie to przyciągnęło jej uwagę. Wszyscy, którzy naprawdę potrafią czytać i pisać, są właśnie tacy. Z wysokości swego słusznego wzrostu spoglądał na nią wyniośle, jakby miał przed sobą sto obiadów, a propozycja pracy wcale go nie interesowała.
Do wieczoru los nie okazał się łaskawy. Brat Grzegorz osłabł z głodu. Szedł cmentarzem, a nagie gałęzie i fragmenty kościelnego muru, które widział nad głową, zdawały się podnosić, opadać i wirować na szarym niebie najbardziej niezwykłymi wzorami. Przystanął na chwilę, by oprzeć się o cmentarny mur, gdy ta kobieta - nie wiadomo skąd - zjawiła się wraz ze służącą i pociągnęła go za przetarty rdkaw. Mówiła i mówiła, wiodąc go przez labirynt zaułków do małej piekarni w Cheapside, gdzie - wedle jej słów - mogli porozmawiać w największej tajemnicy. Wkrótce brat Grzegorz siedział w kącie piekarni przed dużą porcją jedzenia. Posilał się długo i wreszcie zakopcona piekarnia przestała mu się kręcić nad głową. Przez cały ten czas kobieta jak najpokorniej przekonywała go do przyjęcia zlecenia. To, czego pragnęła, nie wydawało się zresztą całkiem złe, zważywszy, że zostało jej nakazane przez jakiś głos. Życzenie tej kobiety, gdy spojrzeć na nie we właściwym świetle, nie było aż takie złe, a właściwie wcale nie było złe.Brat Grzegorz zgodził się zatem przyjść następnego dnia do domu jej męża, Rogera Kendalla, by rozpocząć pracę.
Rankiem podążył - wśród jeźdźców, handlarzy i objuczonych osłów - ku wijącej się wzdłuż brzegu rzeki Thames Street. Przy tej ulicy najchętniej budowali swoje domy kupcy, handlujący sprowadzanymi z zagranicy towarami. Brat Grzegorz minął siedzibę znanego właściciela składu win i zatrzymał się o kilka posesji dalej. Stał przed imponującym, dwupiętrowym budynkiem, istnym pałacem. Fasadę tego domu przecinały kunsztownie rzeźbione i polerowane drewniane wsporniki. Z miejsc, w których stykały się owe belki, spoglądały ku przechodniom zdumiewająco wycyzelowane i pozłacane twarze aniołów i bestii, a spadziste okapy dachu kryły wymalowane pod nim wizerunki sów. Metalowe rynny wykończono parą wymyślnie odlanych z ołowiu gargulców, których rozdziawione gęby sterczały spod okapu.
Już na pierwszy rzut oka widać było bogactwo Rogera Kendalla i bratu Grzegorzowi łatwo przyszło teraz zrozumieć, jak bardzo zepsuło to jego żonę. Okna tego domu były, jak na mieszkanie prywatne, wprost niezwykłe: między błyszczącymi, czerwonymi i zielonymi, rzeźbionymi okiennicami znajdowały się szyby z prawdziwego szkła, oprawne w grube ołowiane obręcze. W wielkiej belce wieńczącej frontowe drzwi, między dwoma głęboko wyrytymi krzyżami, ponad tarczą herbową Kendalla wyrzeźbiono sentencję: DEXTRA DOMINI EXULTAVIT ME.
Brat Grzegorz niewątpliwie był już na miejscu. Herb wyglądał jak pieczęć kupca. Nie zdobił go żaden lew i prawdopodobnie nie był nawet zarejestrowany w herbarzu. Trzy owce, waga i wąż morski. Właściciel tego domu nie czynił tajemnicy ze sposobu, w jaki zarobił pieniądze.
Skryba ujął ciężką kołatkę z brązu. Po kilku chwilach wskazano mu w rozległym holu miejsce, gdzie miał poczekać. Usiadł na ławie i, położywszy obok siebie podarty płaszcz z owczych skór, spoglądał na herb wymalowany nad kominkiem o wielkim palenisku. Zastanawiał się, jak długo ta kobieta wytrwa w swoim zamiarze; ile czasu zdoła upłynąć, nim poczuje się znużona. Przede wszystkim zaś myślał o tym, ile jakakolwiek kobieta może mieć do powiedzenia. Po kilku dniach, może po tygodniu, wymyśli sobie nową zachciankę, a on będzie mógł wrócić w pokoju do swoich medytacji. Wielki kominek jaśniał ogniem. W przestronnym holu było miło i ciepło. Z kuchni dobiegał zapach przygotowywanego obiadu. Tak, brat Grzegorz przy odrobinie szczęścia za kilka dni z nowymi siłami będzie mógł ponownie wyruszyć na poszukiwanie Boga.
★
- Od czego życzy sobie pani zacząć? - zapytał brat Grzegorz.
- Od początku, kiedy byłam mała.
- Więc już jako mała dziewczynka słyszała pani te głosy? - brat Grzegorz zdziwił się niebotycznie.
- Och, nie, byłam dzieckiem jak wszystkie inne. Jedynymi głosami, jakie słyszałam, były głosy matki i ojca. Nie rozpieszczali mnie. Tak to bywa z rodzicami... A więc zacznę od początku, od mojej rodziny.
- Znakomicie, zawsze najlepiej jest zaczynać od początku - powiedział z pewną ironią, ostrząc nożem gęsie pióro.
Małgorzata nie zauważyła złośliwości.
- Wydaje mi się, że drugiego lata po śmierci matki nasze życie znalazło się na zakręcie, który wiódł nas na zupełnie inne ścieżki niż te, po jakich wówczas chodziliśmy. Mówiąc „nas”, mam na myśli mojego brata Dawida i siebie. Byłam wtedy mała, miałam siedem, a może sześć lat. Z młodszym o rok bratem byliśmy nierozłączni, wszystko robiliśmy wspólnie. Najbardziej lubiliśmy siedzieć na jabłoni, jeść jabłka i pluć pestkami na ziemię, a podczas siewów - biegać, krzyczeć i machać ramionami, żeby odstraszyć ptaki od ziarna. Podobno robiliśmy to bardzo dobrze. Po śmierci matki ojciec niezbyt się o nas troszczył, więc wałęsaliśmy się niczym para dzikusów, rozmawiając w wymyślonym języku, by nie rozumiał nikt oprócz nas. I sądziliśmy, że tak będzie zawsze; że zawsze będziemy razem.
Nic jednak nie trwa wiecznie, nawet jeśli początkowo sprawia takie wrażenie. Na przykład nasze miasteczko. Było stare jak świat, a dziś go nie ma. Morowa zaraza obróciła je w perzynę. Jedynie w mojej pamięci istnieje nie zmienione. Wciąż jeszcze widzę nagie wzgórza za domem, i wznoszące się w niebo poszarpanymi klinami; uprawne pola w głębi doliny i podobny do wąskiej blizny strumyk oddzielający kościół, rynek i większe domy od wieśniaczych chat po drugiej stronie kamiennego mostu.
Ashbury było wówczas najmniejszym z miasteczek wspaniałego opactwa Świętego Mateusza, ale leżało na trakcie i tym wyróżniało się spośród innych. Z naszych frontowych drzwi widać było wieżę kościoła wznoszącą się nad drzewami, a zakręcająca przed domem droga wiodła wprost na cmentarz. Dodawało to niewielkiemu domostwu pewnego znaczenia. Innymi uczynił nas także ojciec. Urodził się wolnym człowiekiem i uprawiał własną ziemię. Był też nie tylko najlepszym kobziarzem, ale również największym opojem w Ashbury, co zawsze sporo znaczy w tym kraju.
Pewnego letniego dnia zaczęły się zmiany i potem już niczego nie można było znów ze sobą połączyć, nawet mnie i Dawida, choć długo tego nie rozumiałam. Było bardzo ciepło. Przed sąsiednim domem siedząca w słońcu zacna pani Sara gawędziła z kumoszkami. Dawid i ja zabawialiśmy się łapaniem pcheł. Podciągnęłam spódnicę za kostki bosych stóp i znalazłam tam trzy dorodne okazy niespiesznie pełzające po moich nogach. W okamgnieniu złapałam jedną, ale dwie pozostałe zeskoczyły na piasek.
- Jesteś zbyt powolna, Małgorzato. Pozwoliłaś im uciec! - powiedział Dawid tonem wyższości i potrząsnął dwiema pchłami, które trzymał w palcach. Żadne z nas nie spoglądało w górę, więc nie widzieliśmy proboszcza, księdza Ambrożego, brnącego piaszczystą drogą ku naszemu domowi.
- Bo mam mocną krew, która sprawia, że moje pchły są szybsze niż twoje - odpowiedziałam wyniośle.
- Zaraz się przekonamy - odparował Dawid i zaczął palcem rysować koło na piasku. - Każde z nas położy w środku dwie swoje pchły i zobaczymy, która wyskoczy najszybciej.
Jego pchły wyskoczyły z tego koła pojedynczymi, wspaniałymi susami, podczas gdy moje czołgały się ślamazarnie przez piasek.
- A widzisz?! - triumfował.
Czasami nawet brat bywa denerwujący. Szczególnie młodszy, który zawsze musi udowadniać, że jest lepszy. Byłam tak zirytowana, że nawet nie dosłyszałam pozdrowień, jakimi sąsiadki witały ojca Ambrożego.
- Pozbędę się wszystkich pcheł, skoro nie mogą szybko uciekać - powiedziałam.
Dawid rozgrzebywał palcami piasek. Nie miał pończoch ani butów, tylko bluzę i pasek. Nie nosiliśmy koszulek, nigdy nawet ich nie widzieliśmy.
- Ha! Nie pozbędziesz się! Każdy ma pchły! - napawał się zwycięstwem.
- A właśnie że mogę! Po prostu je zmyję!
- Wskoczą na ciebie z powrotem - stwierdził całkiem rozsądnie.
- Więc wciąż będę je zmywać!
- Głupia jesteś! Jak często myślisz to robić?
- Będę... będę kąpać się co tydzień! Codziennie!
- Zetrzesz sobie skórę i umrzesz. Wszyscy wiedzą, że od zbyt częstego mycia skóra robi się coraz cieńsza i człowiek umiera.
Cień proboszcza padł na zakreślony w piasku krąg. Ksiądz miał przenikliwe niebieskie oczy. Na jego pomarszczonej twarzy malowało się pełne zgorszenia zdumienie.
- Bacz, dzieweczko, czy nie mówisz zbyt śmiało o takich bezeceństwach! - zganił mnie głębokim basem.
- Ojej, dzień dobry, ojcze Ambroży! - Dawid również dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności proboszcza. - Czy ksiądz ma dziś dużo wizyt?
- Tak, chłopcze... - Ksiądz z uśmiechem spojrzał na inteligentną, ładną buzię mego brata.
Dawid miał szczupłą, owalną twarz naszej matki, jej bardzo jasną cerę i gęstą czuprynę wspaniałych ciemnych loków, które odziedziczył po ojcu.
- Dopiero rozpocząłem moje codzienne wizyty. - Ojciec Ambroży przykucnął przed Dawidem. - Najpierw poszedłem z hostią do starej Agnieszki, która ma chore stawy i nie może opuszczać łóżka. Muszę się też udać do zacnej Alicji. Ta czcigodna niewiasta pragnie, bym wyświęcił jej kuchnię. Podobno zamieszkał tam diabeł, który przypala wszystkie potrawy. Mąż grozi, że ją porzuci, jeśli ów diabeł zepsuje jeszcze jeden obiad. Teraz jednak, młodzieńcze, mam sprawę do twojego ojca.
- Do ojca? - zapytałam.
Wstał i patrzył na mnie długo, uważnie. Ludzie często zachowywali się w ten sposób, a potem potrząsali głową i mówili: „Wyglądasz dokładnie tak jak twoja matka”. Wypowiadali te słowa z dezaprobatą. „Nazbyt blada, i te oczy... Piwny nie jest szczęśliwym kolorem. W tym świetle wydają się żółte, jak u kota. Wielka szkoda, że nie są niebieskie jak Dawida!”
Czułam się zakłopotana i żałowałam, że nie mam lepszej sukienki. Może gdyby ta, którą miałam na sobie, nie była wykrojona z sukni mojej matki i trzy razy na zapas podszyta, by łatwo ją było w przyszłości podłużyć, lub też gdyby miała kolor niebieski zamiast owego pospolitego brunatnego, może wtedy ksiądz lubiłby mnie bardziej; tak jak Dawida. Ojciec Ambroży jednak zawsze był wobec mnie surowy.
- Tak, mam sprawę do twojego ojca, który powinien pojednać się z Kościołem. Ty zaś, panienko, musisz uważać, byś nie poszła jego śladami ku pysze i zarozumiałości. Prawdziwa chrześcijanka nad sprawy ciała przedkłada życie duchowe; zbyt częste kąpiele i upiększanie się - to oznaka pogańskich myśli, które wiodą ku potępieniu!Zapaliwszy się do tematu, mówił dalej:
- Nieumiarkowanymi kąpielami nasz zmarły, nieszczęsny król, Edward Drugi, niech spoczywa w Bogu - tu ojciec Ambroży przeżegnał się - tak się osłabił, że przegrał bitwę i został obalony przez własną żonę. Przyczyną jego śmierci było zatem mycie. Weź pod rozwagę ów przykład dany przez Boga!
Wielebny Ambroży był z siebie bardzo zadowolony, jak zwykle, ilekroć wygłosił kazanie, które jego zdaniem zabrzmiało nadzwyczaj mądrze i błyskotliwie.
Przyjrzałam mu się z uwagą: miał włosy posklejane od potu, a spod jego kołnierza wypełzło i pięło się po szyi coś małego i ciemnego. Więc to dzięki czarnym paznokciom był świętym człowiekiem? Czyżby znaczyło to, że stary William, po całym dniu ładowania gnoju na furę, jest jeszcze bardziej święty? Na szczęście nie odezwałam się ani słowem. Podobne pytania przez całe życie przysparzały mi wielu kłopotów.
- Powiedzcie, dzieci, czy wasz ojciec jest w domu? Nie widziałem go dziś przy pracy. Mówiono mi, że zachorował.
- Tak, jest chory - odpowiedziałam.
- Zachorował od piwa - zaszczebiotał Dawid, który czasem był przemądrzały.
- O, biedne dzieci! Domyślałem się tego. Że też nie można zatrzymać tych piekielnych piwnych korowodów. Każdy, kto tak długo by śpiewał, do późnej nocy grał na kobzie i tyle wypił, niewątpliwie byłby, hmmm... chory.
Ksiądz bez pukania wszedł do naszego domu i z mrocznego wnętrza dobiegły nas głosy, a raczej jeden głos, który odpowiadał pomrukami niezadowolenia. Gdy głosy podniosły się, usłyszeliśmy, o czym mówiono.
- Mężczyzna nie zakłada kapelusza, do którego sra.
- Od pewnego czasu utrzymujesz z nią cielesne stosunki, więc musisz się ożenić albo staniesz przed sądem i będziesz musiał zapłacić grzywnę.
- Płacić grzywnę?! Nie mam pieniędzy, ksiądz przecież wie.
- Czyżbyś już roztrwonił posag, jaki wniosła ci żona?
- To były lokaty, ojcze.
- Lokaty? Lokaty w grzechu, powiadam! Nie wstyd ci, że jej dzieci siedzą tam w brudzie, leniwie licząc pchły, a ty od dwóch tygodni nie przyprowadzasz ich do kościoła?
- Dzieci to straszny kłopot. Od żadnego mężczyzny nie należy oczekiwać, by je wychowywał.
- Więc ożeń się z tą wdową, człowieku. Ona wychowa twoje potomstwo.
- Jest za gruba.
- Nie jest jednak za gruba, byś z nią sypiał.
- Jest za stara i ma zbyt donośny głos.
- Ale dobrze jej się powodzi i ma dwóch dużych, silnych synów, którzy pomogą ci w polu.
- Masz na myśli dwie wielkie gęby z jeszcze większymi brzuchami?!
- Wyrażasz się jak pańszczyźniany chłop, a nie jak wolny człowiek, którym jesteś. I powiem ci...
- Jestem wolnym człowiekiem, wolnym od małżeńskich więzów i takim właśnie mam zamiar pozostać.
- ...I powiem ci, nędzny grzeszniku, że jeśli w przyszłym tygodniu nie ogłoszę twoich zapowiedzi, będziesz gnił w lochach.
Rozległ się jęk, a potem zgrzyt, jakby leżący przewracał się w łóżku.
- Dobrze więc, ogłaszaj i zabieraj się stąd do diabła.
- Wyrywam cię z jego szponów, ty bluźnierco, ty nikczemny ochłapie gnijącego mięsa!
Kilka wściekłych kroków i wielebny Ambroży był już przed domem. Z niewinnymi minami udawaliśmy, że nie dotarło do nas ani jedno słowo. Mijając próg ksiądz rozchmurzył się, z jego twarzy zniknęła furia. Znów popatrzył na Dawida.
- Jesteś dobrym chłopcem, prawda? Dawid skinął głową.
- Nie masz na sumieniu żadnych kłamstw ani kradzieży owoców?
- Nie, proszę księdza, żadnych.
- Posłuchaj, Dawidku, potrzebuję grzecznego chłopca, aby służył mi do mszy. Będziesz kołysać kadzielnicą i z bliska słuchać słowa Bożego. Jeśli będziesz bardzo grzeczny, ujrzysz zastępy aniołów, które gromadzą się w świątyni podczas sumy.
Dawid szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Skąd ksiądz mógł wiedzieć, ile godzin spędziliśmy wpatrując się w niebo z nadzieją, że uda nam się ujrzeć anioły przelatujące za chmurami? Ale ja wiedziałam, o czym z rozczuleniem myśli wielebny Ambroży, wiedziałam, że wyobraża sobie piękną twarz Dawida otoczoną białym księżowskim kołnierzem, słyszy w duszy jasny sopranik mego brata śpiewającego po łacinie. Dawid był ślicznym dzieckiem. Nawet brudny był śliczny. - Bardzo chciałbym księdzu pomagać, wielebny ojcze Ambroży - rzekł jak dorosły.- Dobrze więc, przyjdź dziś do mnie po nieszporach. Wyjaśnię ci, co będziesz robił.
Ojciec Ambroży udał się ponownie w stronę drogi wiodącej ku ocienionemu portykowi starego kamiennego kościoła. Słyszałam, jak mamrocze: „Są jeszcze w tym domu dusze do zbawienia”.
★
Tak więc, zaledwie kilka tygodni później, w naszym domu zjawiła się nowa matka, przybywając na furze wypełnionej garnkami i pościelą, a zaprzężonej w dwa woły. Do tej fury uwiązana była mleczna krowa. Przyjechali też dwaj silni chłopcy, nasi nowi przyrodni bracia, Rob i Wil, którzy powozili wołami. Przed furą biegło kilka psów (ich walki były ulubionym sportem naszych braci). W koszykach podróżowały cztery gęsi, kilka kur i dwa koguty bojowe. Nowa mama musiała być także entuzjastką polowań - z daleka czuć było smród klatki z fretką.
Jej krewni w miasteczku mówili, że jest bogata i dumna. Od początku było jasne, że mieli rację. W kufrze wiozła pół tuzina prześcieradeł, pudło rzeźbionych drewnianych łyżek, igły i kądziel, cztery ostre noże, a nawet sakwę srebrnych monet. Bardzo się pyszniła, bo pochodziła z samego Saint Matthew, dużego miasta leżącego o krok od siedziby biskupa. Gdy fura przetaczała się główną ulicą miasteczka, wyniosłymi ukłonami kwitowała okrzyki uliczników. Kręciła nosem na nasz kościół, a na widok stawu rybnego mruknęła: „Biskupi jest większy”. Nie spodobały jej się także nasze błonia z niewielkim pręgierzem i dybami, które widziały już niejednego złoczyńcę.
- Ostrożnie z tymi kuframi!!! - wrzasnęła przeraźliwie, gdy ojciec zabrał się do rozładowywania wozu.
Nie mówiąc ani słowa obrzucała bladoniebieskimi, rybimi oczami nasz zaniedbany dom, zapuszczony ogród mojej mamy i dzikie róże, które pięły się po otaczającym go murze. Obejrzawszy wszystko przywiązała swoją krowę, wniosła do wnętrza fretkę i uwolniła drób.
- Trzeba tu zrobić porządek - szorstko oświadczyła ojcu.
I zrobiła; wymiotła za drzwi śmieci i nie dojedzone przez psy kości, za okna wywiesiła dawno nie wietrzoną pościel, rozpaliła ogień i ustawiwszy na kuchni swoje garnki, powiedziała, że teraz powinnam się zachowywać jak grzeczna dziewczynka, i ze smutkiem pokiwała głową na wiadomość, że nie umiem prząść. Kiedy Rob i Wil - jej rośli, prostaccy synowie - zaczęli się ze mnie śmiać, zdzieliła ich kijem, który zawsze miała pod ręką. Zawyli i uciekli, wybierając drogę, którą Dawid umknął, gdy zobaczył nadciągającą furę.
Im dokładniej przyglądałam się nowej matce, tym mniej mi się podobała. Nie pamiętałam już mamy, ale na pewno była znacznie ładniejsza i o wiele ładniej pachniała. Są ludzie brzydcy pod każdym względem - brzydko wyglądają, brzydko mówią i brzydko pachną. Właśnie taka była nowa matka. Moja prawdziwa mama śpiewała słodkim głosem i naprawdę pamiętam, że miała miękkie dłonie. Sąsiedzi ją podziwiali, a gdy umarła, mówili, że jest wśród aniołów. Mama miała w sobie coś, co sprawiało, że nawet ksiądz, zawsze taki surowy dla kobiet, do niej odnosił się z szacunkiem. Nie rozumiałam przyczyny, ale wiedziałam, że tak było. Teraz nowa matka, obwiązawszy strąki spłowiałych włosów zatłuszczoną chustką, kaczym krokiem chodziła po domu, wytykała wszystko, co jej się nie podoba, i narzekała piskliwie. Często zastanawiałam się, jak ojciec - mając kiedyś za żonę naszą mamę - mógł przyprowadzić do domu kogoś takiego. Może uczynił to dla pieniędzy.
Pierwszego dnia sierpnia ojciec powiódł nową matkę do ołtarza i tak zaczęło się nasze nowe życie. Kilka tygodni po weselu dla wszystkich stało się jasne, że tusza Anny (takie imię nosiła macocha) nie była efektem samego tylko apetytu; wkrótce urodzić się miało dziecko.
Bóle złapały ją w dniu świętego Marcina, akurat gdy w miasteczku ubito już przeznaczone na rzeź bydło i zasolono mięso, a ojciec zarzynał świnię. W kotle, nad rozpalonym za domem ogniskiem, gotowały się krupy na kaszankę; my sporządzałyśmy przyprawy do kiełbas.
Ojciec i bracia unieśli przeraźliwie kwiczące zwierzę za tylne nogi. Macocha podstawiła wielką drewnianą misę, a tato ostrym nożem poderżnął świni gardło. I właśnie wtedy, gdy ze świńskiej szyi wypłynęła rzeka krwi, Anna zaczęła mienić się na twarzy.
- Małgorzato, przyprowadź babkę Agnieszkę - powiedziała. - A wy się pospieszcie, bo niebawem zacznę rodzić!
Przerażona, całą drogę do chatki akuszerki pokonałam biegiem. Wracałam wolniej, gdyż staruszka z trudem kuśtykała, a ja niosłam jej kosz. Już na podwórzu za domem słychać było krzyki matki Anny. Ojciec kończył ćwiartowanie świni. Szynki były wykrojone, wielki, pozbawiony krwi łeb o zamarłych, szklistych oczach leżał z wysuniętym językiem na pniaku. Kilka życzliwych sąsiadek kończyło rozpoczętą przez matkę pracę, bo nic nie mogło czekać. Jedna nalewała smalec do pęcherza, druga - sięgając po wymyte jelita - wiązała kiełbasy, trzecia zaś - przerywając na chwilę robienie kaszanek - weszła do domu, by rodzącą wesprzeć na duchu. Kiedy wycie i jęki milkły, głaskała jej dłoń i wracała do swoich zajęć.
Matka ledwie odpowiedziała na pozdrowienie akuszerki. Oparta plecami o ścianę siedziała na niskim zydlu porodowym. Krzyczała, jęczała i stękała z wysiłku.
Babka była w swoim żywiole.
- Małgorzato - powiedziała - przygotuj balię ciepłej wody na kąpiel dla dziecka. Czeka nas dużo pracy.
W naszym domu nie było balii, więc pobiegłam do sąsiadów i przyniosłam jedyną, jaką mieli. Gdy wróciłam, akuszerka trzymała matkę za rękę i - by przyspieszyć poród - skrzeczącym głosem zawodziła: „Ukaż się, Łazarzu”. Matka była purpurowa na twarzy, z jej oczu płynęły łzy.
Po chwili obie kobiety wydały z siebie krzyk - wreszcie ukazała się główka. Babka uklękła między uniesionymi kolanami matki pomagając wynurzyć się najpierw tej główce, potem ramionkom i reszcie ciała.
- Chłopiec! - wykrzyknęła stara Agnieszka, a matka szeptem powtarzała to słowo.
Dziecko zaraz zaczęło płakać i z sinego stało się różowe. Akuszerka poczekała na łożysko i przecięła pępowinę. Zaciekawione sąsiadki, chcąc uczestniczyć w tej wspaniałej chwili, rzuciły swoje zajęcia i tłoczyły się w drzwiach. Kobiety nie potrafią oprzeć się ciekawości ujrzenia noworodka. Babce ułatwiło to pracę, ponieważ sąsiadki wykąpały noworodka i zawinęły w pieluszki, bez przerwy szczebiocąc pieszczotliwie. Wreszcie można było zająć się chrzcinami. Dawida wysiano po chrzestnych, a ojciec, kumoszki matki i akuszerka triumfalnie zaniosły maleństwo do kościoła. Czekałam wraz z Anną, która pełna była niepokoju. A jeśli dziecko nie zapłacze przy chrzcielnicy? To by oznaczało, że święconej wodzie nie udało się wygonić z niego diabła. Zły byłby to omen. Obydwaj jej starsi synowie spokojnie przespali swoje chrzciny!
Nie minęło wiele czasu, gdy dzieciątko zwrócono matce, by nakarmiła je swoją obfitą piersią. Ojciec wieprzowym boczkiem zapłacił babce za usługę. Sąsiadki radośnie opowiedziały, że chłopiec w chwili chrztu wrzeszczał wniebogłosy, i wyszły zastanawiając się wesoło, jakie potrawy przygotować na uroczystość oczyszczenia i ponownego przyjęcia położnicy na łono Kościoła.
Do dziś się zastanawiam, dlaczego od kobiet się tego wymaga. Wprawdzie lubię te uroczystości i kilka wspaniałych oczyszczeń widziałam od tego czasu. Czemu jednak po porodzie kobieta klęczeć musi przed kościelnymi drzwiami, by ją oczyszczono? Czy powicie dziecka jest czymś bardziej nikczemnym niż zabijanie ludzi, będące rzemiosłem rycerza, lub uśmiercanie zwierząt? Tego dnia ojciec zarżnął świnię. Czyż to nie on powinien klęczeć przed kościołem? Doprawdy, wciąż nie pojmuję, dlaczego Bóg sądzi, że rodzenie dzieci gorsze jest od robienia kiełbas i ćwiartowania zwierzęcych tusz. Wciąż też - ilekroć wracam myślą do tamtych wydarzeń i własnego przerażenia, gdy myślę, jak niewiele wtedy zobaczyłam i zrozumiałam
- nie mogę wprost uwierzyć, że miałam zadatki na dobrą akuszerkę, a ten talent zadecyduje kiedyś o moim losie.
★
- Nie wygląda pani na akuszerkę - przerwał jej brat Grzegorz, dmuchając na arkusz.
Odwrócił twarz, by ukryć niesmak. Ta kobieta nie ma ani krzty taktu. Wszak o takich sprawach się nie pisze, księgi wspominają tylko, jak Panienka rodziła w asyście aniołów.
- Bo już nią nie jestem - odparła Małgorzata, rzucając mu chłodne spojrzenie.
- To oczywiste; sztuki tej nie uprawiają kobiety żyjące w takim bogactwie.
- Powinna to być najbardziej szanowana profesja na świecie; akuszerki są świadkami Boskiego odmładzania świata.
Z oschłego tonu Małgorzaty brat Grzegorz wywnioskował, że będzie musiał wybierać między swym smakiem literackim a smakiem obiadu w jej kuchni.
- Świadkami dojrzewania owoców grzechu - mruknął pod nosem.
- Co powiedziałeś?
- Bóg pragnie ukorzyć człowieka sposobem naszych narodzin
- rzekł głośno, wstydząc się własnych myśli o zapachu dochodzącym z kuchni.
- Cieszę się, że myślisz tak jak ja - stwierdziła Małgorzata.
- Możesz teraz zacząć nowy rozdział od góry strony. Pisz dużymi literami, bo to ładnie wygląda.
★
Chcę teraz opisać, w jaki sposób zdarzenia owego czasu tak obracały kołem fortuny, by na zawsze rozłączyć mnie z Dawidem.
Wraz z pojawieniem się macochy, nowych braci i niemowlęcia, Dawid coraz częściej uciekał na probostwo.
- Co robisz u wielebnego Ambrożego przez cały czas? - zapytałam go pewnego wieczoru.
- Jest tam ze mną Robert, syn grabarza. Ksiądz proboszcz pokazuje nam mnóstwo wspaniałych rzeczy. Trzeciego chłopaka, syna bednarza, wyrzucił za łgarstwo, ale nam powiedział, że jesteśmy grzeczni i dobrze się uczymy.
- A czego się uczycie prócz służenia do mszy?
- Och, wielu rzeczy. Zobacz - patykiem narysował na piasku kilka liter. - Oto moje imię: Dawid! - zawołał triumfalnie.
- Jakie to cudowne! Czy potrafisz również napisać: Małgorzata? Zrzedła mu mina.
- Wiem, że zaczyna się od M, ale twoje imię jest okropnie długie. Może wielebny pokaże mi, jak się je pisze, a potem ja pokażę tobie.
- Dajesz słowo?
- Słowo!
- Dobrze, a teraz pokaż mi literę M. Nauczę się choćby tej jednej.
- Może najpierw powinienem zapytać ojca Ambrożego. On twierdzi, że niektóre rzeczy są tajemnicą nieodpowiednią dla kobiet.
- Ale litera M nie jest tajemnicą. Już mi o niej powiedziałeś, więc nie ma sekretu. Poza tym ja nie jestem kobietą, tylko twoją siostrą.
Na twarzy Dawida pojawiło się strapienie.
- No dobrze, zrobię to dla ciebie, patrz...
I tak właśnie nauczyłam się litery M, którą stawiam zamiast krzyżyka, jakim posługują się inni.
- Co tam robisz, Małgorzato, bąki zbijasz? Dobiegającemu z wnętrza domu, piskliwemu głosowi matki Anny towarzyszyły coraz głośniejsze wrzaski dziecka.
- Przędę, matko, przędę i rozmawiam z Dawidem.
Nie była to prawda, bo kądziel stała bezczynnie od chwili, kiedy zobaczyłam brata zmierzającego ku domowi.
- Z Dawidem? - Matka natychmiast Wystawiła głowę przez drzwi. Niemowlę zachłannie ssało jej pierś. - Wejdź do domu, chłopcze. Na dworze jest chłodno. Na kolację będzie duszona wieprzowina. Co to za znaczki? Litery? Jakiś ty zdolny! Już teraz mógłbyś być księdzem!
Wprost rozpływała się nad moim bratem. Ach, jak chciałaby być matką księdza! Jakąż zapewniłoby jej to pozycję! Jak nisko by się jej kłaniano! Nawet matki chłopców z zaledwie pierwszą tonsurą otaczano szacunkiem. A cóż dopiero, gdyby - przypuśćmy - pewnego dnia został proboszczem i zwracano by się do niego „wielebny Dawidzie”?!... Nagle zerknęła na mój podołek, gdzie spoczywał efekt nieudolnej próby przędzenia.
- Cóż to za paskudztwo, Małgorzato? To nazywasz przędzeniem?! Na takie strzępy i supły szkoda dobrej wełny. Skoro pogaduszki tak ci psują robotę, przestań szczebiotać i przyłóż się do niej lepiej. A teraz wchodźcie szybko, bo ciasto się przypali.
Tamte chłodne dni adwentu były krótkie, noc zapadała szybko, więc niebawem znaleźliśmy się w łóżku. Wnętrze oświetlał jedynie nikły płomień ognia tlącego się w kuchennym palenisku. Wtedy, zanim jeszcze rozbudowano nasz dom, mieliśmy tylko jedną dużą izbę, z owym paleniskiem na środku i przepierzeniem, za którym nocą można było trzymać bydło. Tam na słomie spał wół i parobek. Nad otoczonym gładkimi kamieniami paleniskiem wisiał kocioł, obok stał okrągły płaski rondel i kilka mniejszych garnków. Dym z paleniska unosił się ku okopconej powale, gdzie tak długo snuł się wokół zwisających z krokwi szynek i połci boczków, póki nie przeniknął ich na wylot.
Spaliśmy wszyscy w jednym łóżku. Niemowlę matka wkładała do kołyski, bo inaczej mogłoby się udusić, przygniecione przez kogoś śpiącego. Zasnąć nie było łatwo, nawet gdy starsi chłopcy nie bili się o miejsce. Najmłodsze dziecko - któremu na chrzcie dano imię Marcin - mimo pomyślnych wróżb źle się chowało. Wraz z nadejściem chłodów stało się rozdrażnione, kwiliło, a karmienie nie przynosiło mu ulgi. Bez przerwy miało katar. Czasami Dawid i ja godzinami nie mogliśmy zasnąć, tak głośno Marcin płakał. Wil i Rob wkładali sobie do uszu kłębki wełny. Nic nie zakłócało snu parobkowi, który był głuchy. Matka prawie nie spała, jej twarz straciła rumieńce, pod oczami pojawiły się głębokie cienie. Nieraz w ciągu dnia, gdy stała nad kotłem przy ogniu, głowa opadała jej na piersi. Ojciec był coraz bardziej zdenerwowany i narzekał: „Mężczyzna, który w dzień pracuje tak ciężko jak ja, zasługuje na trochę spokojnego snu”.
Pewnej nocy matka spała tak twardo, że nie usłyszała pierwszych kwileń dziecka. Płacz przeszedł w piskliwy, narastający i opadający skowyt, który wyrwał ze snu leżącego obok mnie Dawida. Ja nie spałam wcale!
- Niech diabli wezmą tego bękarta! - z miejsca zajmowanego przez ojca rozległy się przekleństwa. - Stul gębę!
Marcin w kołysce wciąż płakał.
- Anno! - ojciec szarpał ramię żony. - Zrób coś z tym dzieckiem.
Matka wydała jakiś pomruk, ale się nie obudziła.
- Zamknij się, gnojku! - warknął ojciec, zmierzając w stronę kołyski. - Już ja cię nauczę nie budzić spracowanego człowieka!
Wyciągnął z kołyski zawinięte w pieluchy dziecko i mocno nim potrząsnął. Płacz ustał.
- To cię nauczy! Teraz będziesz już cicho, co? - cisnął dziecko do kołyski, wskoczył z powrotem do łóżka i aż na głowę naciągnął pierzynę.
Hałas nie obudził matki, ale cisza wyrwała ją ze snu. Sięgnęła do kołyski i coś ją zaniepokoiło. Otworzyła oczy, wzięła maleństwo na ręce. Główka Marcina nienaturalnie opadała do tyłu, zbielałe usta pokrywała cienka warstwa krwawej piany. Gdy matka dotknęła jej palcem, główka dziecka zakołysała się bezwładnie.
- Matko Boska i wszyscy święci! Coś ty zrobił, cóżeś ty uczynił!
- Na rany Chrystusa, niewiasto, zamknij gębę! Najpierw jedno wrzeszczy, a potem drugie! Człowiek musi się wyspać!
- Hugo, dziecko nie żyje! Umarło!
- Nie umarło, zasnęło wreszcie! Daj mi spokój!
- Umarło, nie żyje, mówię ci! I to ty je zabiłeś!
Ojciec wreszcie się obudził i wstał. Zogromniałe oczy Dawida lśniły w mroku. Leżeliśmy cisi jak sama śmierć, bojąc się, że ojciec zauważy nas i potraktuje w ten sam sposób. Całkiem już rozbudzony, zrozumiał w końcu, co się stało. Matka z przerażeniem patrzyła na chłodne, wilgotne ciałko. Następnie obróciła się w stronę ojca z takim wyrazem nienawiści i odrazy, jakiego już nigdy więcej nie widziałam.
- Zobacz, tylko zobacz, co zrobiłeś własnemu synowi!
I stało się coś dziwnego. Ojciec poszarzał na twarzy, skulił się w sobie.
- Nie chciałem tego zrobić, nie chciałem - powtarzał jękliwie. Matka rozwijała dziecko z pieluszek. - Przysięgam przed wszystkimi świętymi: nie chciałem tego zrobić. Czyż nie rozumiesz, Anno, nie zrobiłem tego umyślnie! - błagając o wybaczenie wczołgał się na posłanie.
Od tamtej chwili nasz dom zmienił się całkowicie, bo wszystkimi sprawami zarządzała matka. Wystarczyło, że powiedziała: „Gdzie jest Marcin?” lub „Oddaj mi syna!”, a ojciec spuszczał z tonu i pokornie zgadzał się na wszystko. Małego Marcinka otulono tak pięknym lnianym całunem, że jeszcze długo mówili o tym ludzie w naszym miasteczku; prócz owego całunu nikt nie spostrzegł niczego godnego uwagi, bo zimą chowa się wiele dzieci.
Wiosną matka postanowiła zająć się warzeniem piwa. Z ojca coraz mniej było pożytku, więc musiała zakrzątnąć się za jakimś groszem. Ojciec zgadzał się na wszystko. Nie znajdował w sobie siły, by stawić jej opór, a w dodatku myślał tylko o piwie. Przyznał więc oczywiście, że to wspaniały pomysł: mieć wielki zapas złocistego napoju we własnym domu! Bednarz zrobił kilka porządnych, dużych beczek i kiedy pierwsza partia piwa była gotowa, matka umieściła nad wejściem kufel na znak, że oto nasz dom jest lokalem publicznym.
Sława matki jako piwowarki rozeszła się szybko od chwili, gdy opat przysłał swego kipera, by sprawdzić jakość produktu. Czcigodny ów człowiek, czknąwszy głośno, stwierdził, iż jej piwo jest najlepsze ze wszystkich, jakich próbował w ciągu minionych dwunastu miesięcy, i raczył się nim do późnego wieczoru. Matka zawsze podawała najlepsze piwo, nie należała bowiem do tych piwowarów, którzy po dobrych gatunkach serwowali gorsze. Wkrótce też zarobiła dość pieniędzy, by front domu powiększyć o dużą izbę umeblowaną ławami dla piwoszy, tył - o dodatkowy pokój o trochę krzywych ścianach, pomieszczenie środkowe zaś - o poddasze, gdzie odtąd spać mieliśmy my, dzieci. Wielebny Ambroży pogardzał piwiarniami, jako że są jaskiniami grzechu, matka Anna jednak pozyskała go sobie prezentami i pochlebstwami, w końcu więc - choć niechętnie - zgodził się, iż skoro podobne miejsce w ogóle musi istnieć, dobrze że jest porządne.
Lubiłam pomagać matce przy warzeniu piwa. To wspaniałe zajęcie wymaga zarówno skupienia, jak i łaskawości losu. W tamtych dniach matka była zbyt zajęta, by się złościć, nawet czasami coś sobie cicho nuciła.
Było to latem, drugiego roku warzenia przez matkę piwa. Przyrządzałyśmy właśnie słód w wielkich kotłach, wiszących nad ogniem rozpalonym przed domem, gdy przyszedł do nas wielebny Ambroży.
- Szukam twojego męża, dobra kobieto, bo mam do niego sprawę. Nie zastałem go na polu, może znajdę go tutaj.
- Jest w domu, ojcze. Znów złożyła go choroba - powiedziała uprzejmie. - Pewnie wielebny napije się trochę. Piwo najlepiej gasi pragnienie w upał.- To bardzo uprzejma propozycja, zacna Anno - odpowiedział ksiądz. Spod kapelusza spływały mu strużki potu. - W taki dzień mogę ją przyjąć.
Zostawiwszy kotły pod moją opieką, pospieszyła za wielebnym z wyjaśnieniami.
- Chłopcy zbierają siano, bo dla męża upał jest zbyt wielki. Nie idzie mu do młodości, księże proboszczu.
Jej głos zamilkł w głębi domu. Podeszłam ku otwartemu oknu. Matka i wielebny Ambroży stali obok szerokiego łóżka, na którym rozwalony leżał mój ojciec.
- Hm... rzeczywiście, upał źle na niego działa - ojciec Ambroży zmarszczył nos z powodu smrodu trawionego alkoholu, jaki bil od leżącego.
- Wstawaj, mężu, podnieś się, bo wielebny Ambroży ma do ciebie sprawę - matka, chcąc ukryć skrępowanie, zaczęła krzątać się po domu.
Ojciec wydał pomruk niezadowolenia i usiadł na łóżku.
- Mam ważną sprawę, która przyniesie ci zaszczyt i przyjemność
- wielebny Ambroży krzyczał, jakby ojciec był głuchy.
- Przyjemność? - mamrotał ojciec.
- I zaszczyt - podpowiedziała matka, która podobnie jak ja zaczynała się domyślać, o co chodzi.
- Zacny Hugonie, twój syn Dawid jest utalentowanym, może nawet bardzo utalentowanym chłopcem.
- Naprawdę? - ojciec drapał się po głowie i mrugał powiekami.
- Chłonie wiedzę niczym gąbka, która pije wodę.
- Dawid pije?! Od kiedy? Upija się?
- Chłonie wiedzę, drogi mężu, upija się nauką - podpowiedziała matka.
- Proponuję, by posłać go do szkoły naszego opactwa. Sam go zarekomenduję.
- Do szkoły... A czyż nie trzeba za nią płacić? - mruczał ojciec.
- Czesne nie jest wysokie. Pamiętaj, że dają tam mieszkanie i wyżywienie. Pomyśl też o oszczędności w domu. Nie wszyscy chłopcy zdolni są do nauki. Nie możesz odmówić mu swojej zgody - wielebny Ambroży z pewnością dostał od matki jakiś prezent.
- Ja mam płacić za wysłanie go z domu?! To zakonnicy powinni mi zapłacić za niego. Potrzebuję go tutaj. W domu jest wiele pracy
- ojciec irytował się coraz bardziej; pijackim, mętnym wzrokiem gapił się na czubek nosa księdza proboszcza.
- Podziękuj za ten zaszczyt, mężu!
- Potrzebne mu wyższe wykształcenie - przekonywał protekcjonalnym tonem wielebny Ambroży.
- Wykształcenie?! - zaperzył się ojciec. - Ja go wykształcę!
- Nie chodzi o wiejskie, gospodarskie umiejętności. Mówię o wyższym poziomie nauki - ksiądz proboszcz był coraz bardziej zdenerwowany.
- Wyższe wykształcenie, wyższe wykształcenie!!! - głos ojca brzmiał sarkastycznie.
- Propozycja wielebnego Ambrożego jest bardzo zaszczytna. Musisz ją rozważyć - matka starała się udobruchać ojca.
- A co ty możesz o tym wiedzieć? - odwrócił się ku niej z furią.
- Myślisz, że nie rozumiem? Wyższe wykształcenie! Otóż to! Co wyższe, to lepsze!
- Lepsze od czego? Od starego ojca? Ja sam wykształcę go wyżej. Nie będzie eunuchowatym klechą, który pęcznieje od dziesięcin!
Ojciec Ambroży z wściekłością obrócił się ku wyjściu. Matka chwyciła go za rękaw.
- Och, proszę, proszę, by czcigodny ojciec miał wzgląd na Dawida. Niech wielebny w złości nie odbiera mu tej szansy. Proszę przyjść jutro... albo nie, lepiej sama przyślę jutro męża z odpowiedzią do kościoła. Pomyśl o chłopcu, księże wielebny, nie o jego ojcu.
Udobruchany proboszcz spojrzał na nią surowo.
- Zatem do jutra - powiedział. - Będę czekać do nieszporów, ale nie dłużej - dodał na odchodnym.
Warzone w kotłach piwo nie mogło czekać. Gdy odchodziłam od okna, z głębi domu dobiegł mnie krzyk matki.
- Powiadam ci, że dopnę swego! Gdyby żył Marcinek... Zimą Dawid wyjechał do opactwa, a doskonałe piwo matki pokryło koszty.
★
Brat Grzegorz postawił kropkę i westchnął. Należało postąpić taktownie.
- Ten tekst jest bardzo długi - powiedział.
Smutnymi, inteligentnymi oczami przebiegł równe rzędy starannie kaligrafowanych małych liter na ostatniej stronie. Dano mu do pisania szlachetny włoski papier, więc efekt był doskonały. Ale brat Grzegorz wcale nie cieszył się swoim dziełem. Miał nadzieję, że nikt nigdy nie rozpozna jego charakteru pisma.
- Martwisz się o koszty? W tym domu jest zapas papieru, a tego także mamy więcej. - Małgorzata wskazała na gęsie pióro, które miało już rozmiękły koniec.
Wyciągnęła szyję i bacznie przyglądała się tekstowi, jak zwykle osoba niepiśmienna, która nie chce być oszukana.
- Przeczytaj mi tylko ten ostatni kawałek, chcę usłyszeć, jak to brzmi - powiedziała tak zdecydowanie, jakby targowała się na rynku o wołowy ogon.
Z powagą przeczytał końcowy fragment książki. Poważny wyraz twarzy, zabarwiony odcieniem nieuchwytnego zakłopotania, postarzał brata Grzegorza. Wrażenie to potęgował bezkształtny, wyświechtany, sięgający do kostek szary habit, który podsunął Małgorzacie przypuszczenie, iż prawdopodobnie jej skryba jest franciszkaninem. Habit ów był całkowicie wytarty na łokciach i siedzeniu, w dwóch najsłabszych miejscach stroju każdego uczonego. U zniszczonego skórzanego pasa brat Grzegorz nosił sakiewkę, pióra, kałamarz i nóż w futerale. W dni tak chłodne jak dzisiejszy przed włożeniem sandałów okrywał stopy zniszczonymi skarpetami, a na habit narzucał pelerynę z baraniej skóry. Porzuciwszy kosztowny nawyk golenia się, pozwolił zarosnąć tonsurze i zapuścił brodę. Gęste ciemne brwi ocieniała plątanina niesfornie wijących się, bujnych czarnych włosów:
Małgorzata kiwała głową, słuchając jak odczytywał to, co wcześniej opowiedziała, i złapała się na tym, iż zastanawia się, ile on naprawdę ma lat. Pewnie jest bardzo stary, może dobiegł już lat trzydziestu. Nie, tak leciwy chyba jeszcze nie jest. Może jest niewiele starszy od niej. Mylił ją wyraz powagi, z jaką koncentrował się na pisaniu. Małgorzata miała zwyczaj obserwowania z bliska brata Grzegorza przy pracy. Najpierw powodował nią niepokój o srebrne łyżeczki, potem - zainteresowanie pisaniem. Litery były różne, staranne i drobne - wyglądało na to, że skryba jej nie oszukuje. Z zaciekawieniem przyglądała się delikatnym ruchom dużych dłoni brata Grzegorza, gdy kreślił na papierze atramentowe, wijące się linie i znaki. Z własnego doświadczenia w szyciu wiedziała, że do takiej wprawy można dojść jedynie długim ćwiczeniem. Co kilka stron sprawdzała też brata Gregorzay każąc mu głośno odczytywać fragmenty, i z prawdziwą ulgą stwierdzała, iż zapisany tekst powtarza dokładnie jej słowa.
Promienie słońca o zachodzie sączyły się przez wypełniające okna grube tafle szkła oprawnego w ołów i wąską złocistą smugą kładły się na dębowym pulpicie. Brzęki i rumor dochodzący z kuchni pozwalał się domyślać, że kolacja wkrótce będzie gotowa. Nagle ktoś gwałtownie otworzył drzwi, dał się słyszeć odgłos szybkich kroków i donośne krzyki.
- Pani Małgorzato, pani Małgorzato! Dziewczynki znów się biją. O nic, o błyskotkę, o zapinkę od lalczynej sukienki! Sama bym im przyłożyła za to, że tak przeszkadzają, ale powiedziała pani, że nikt prócz niej nie może dzieci tknąć, więc przyszłam - stara piastunka potrząsała głową. - Małe diablice! Rózgi na nie trzeba!
- Przyprowadź tu dziewczynki, porozmawiam z nimi.
- Porozmawiam...? Jak pani sobie życzy.
Stara kobieta wyszła kołysząc się w biodrach. Nie miała już żadnych wątpliwości, że służy u niewiasty, której wiele trzeba wybaczyć.
- Nie myślałem o kosztach, pani Małgorzato, bo widzę, że opływasz w dostatki - brat Grzegorz, poirytowany nieco tym intermedium, wrócił do przerwanej rozmowy.
Dom, w którym przyszło mu pracować, budził podziw.
Parter domu Rogera Kendalla, z holem, kuchnią i pomieszczeniami służbowymi, najwyraźniej służył także wygodzie i przyjemności. Był tu pokój, w którym cała rodzina mogła zasiąść i słuchać, jak pan domu głośno czyta książki, bądź też po prostu gawędzić lub podziwiać róże rosnące w ogrodzie za domem. Zamiast zwykłych plecionych chodników pod stopami brata Grzegorza rozciągał się wielobarwny orientalny dywan. W jednym rogu pyszniła się wyjątkowej urody rzeźbiona komoda, ale najcenniejsze skarby Rogera Kendalla ujrzałby brat Grzegorz pod ciężkim wiekiem okutego żelazem kufra, stojącego tuż obok biurka. Kryło się w nim - oprócz cacek, jakie gospodarz przywoził do domu z podróży do obcych krajów - dziewiętnaście pięknie spisanych ksiąg, oprawnych w cielęcą skórę. Gdy brat Grzegorz po raz pierwszy został tu wpuszczony, mruknął do siebie: „Bogacz, ale o zbyt wyszukanym smaku jak na przyzwoitego człowieka nieszlacheckiego rodu”. Teraz zaś, z udawaną powagą, wspierał rozpieszczoną dziewczynę, żonę owego miłującego zbytek, zacnego człowieka, w bezowocnej prawdopodobnie próbie przydania jej opowieści jakiegoś literackiego stylu.
- Nie koszt papieru jest najważniejszym problemem - ciągnął dalej. - Myślałem o przykładzie świętych i mędrców oraz starożytnych filozofów. Zmierzają do sedna sprawy bez tylu dygresji. Należy więc - mówił, przeglądając zapisane strony - korzystać zarówno z ich światłych myśli, jak i z obserwacji cudów czynionych przez Boga.
- Powiedziałeś to dlatego, że jestem kobietą? Za dużo mówię?- Nie, nie dlatego, ale... no cóż, tak. Zbyt często, pani Małgorzato, odbiegasz od tematu i gubisz wątek. Poszczególne części opowieści powinny opierać się na jakiejś ważnej nauce lub głębokiej refleksji; całą bezwartościową, trywialną przyziemność należy oddzielać od myśli przewodniej. Z drugiej zaś strony przyznaję - kontynuował tonem nieco sarkastycznym - że grzechu nobilitowania trywialności nie popełniają wyłącznie kobiety.
- Muszę robić to tak, jak zaczęłam, bo nie znam innego sposobu.
Przerwali rozważania, gdyż piastunka przyprowadziła dwie rudowłose dziewczynki. Starsza, zaledwie czteroletnia, kurczowo ściskała w dłoniach przedmiot sporu: poszarpaną, na wpół tylko ubraną lalkę. Wielkie niebieskie oczy dziewczynki skrzyły się świętym oburzeniem. Loki, których żadnej wstążce nigdy nie udało się utrzymać, falowały gwałtownie, sprawiając wrażenie, że pukle toczą ze sobą wielką bitwę. Jej szatki były w nieładzie i nawet piegi, jakimi pocętkowany był drobny nos, wydawały się płonąć gniewem. Druga dziewczynka, młodsza od siostry o rok, była jej przeciwieństwem. Łagodna twarzyczka, która zachowała jeszcze pulchne rysy niemowlęctwa, była opuchnięta od płaczu i zalana łzami, a właścicielka tej buzi świadomie czyniła z niej portret pokrzywdzonej niewinności.
- Ona ciągnęła mnie za włosy, o tutaj! - zawodziła młodsza, wskazując paluszkiem jedwabiste fale nad skronią.
- Nieprawda! - krzyknęła starsza.
- Dzieci, dzieci - matka upominała je spokojnie. - Kłótnie, kłamstwa, i to przy gościu! Nie wstyd wam?
Dziewczynki nie tylko wcale się nie zawstydziły brata Grzegorza, ale zerkały na niego spod oka, szukając sprzymierzeńca.
- Siostry muszą się kochać i wspierać. Powinny sobie pomagać, a nie walczyć.
Starsza dziewczynka jeszcze mocniej przycisnęła do siebie lalkę i wymierzyła młodszej kuksańca. Piastunka, wyraźnie niezadowolona z tego przedstawienia, poprosiła, by pozwolono jej odejść.
- Dobrze, lecz zostań w pobliżu, żeby zabrać dziewczynki, gdy sprawa zostanie rozstrzygnięta.
Stara niania dyskretnie wzniosła oczy ku niebu, dając tym wyraz zwątpienia, czy ta sprawa może być w ogóle kiedykolwiek rozstrzygnięta.
- A zatem czyja to lalka? - zapytała Małgorzata spokojnym głosem.
- Moja! - wykrzyknęła starsza dziewczynka.
- Ale sukienka jest moja! - szlochała młodsza. - A ona obiecała, że mogę się tą lalką bawić, jeśli pożyczę ubranko.
- Cecylio, czy powiedziałaś, że Alicja może się pobawić twoją lalką, jeśli pożyczy ci swoją sukienkę?
- Tak, i pozwoliłam jej się bawić. - Starsza mówiła już grzeczniej.
- Ale tylko przez chwilę, a potem mi ją wyrwała!
- A ty? Co wtedy zrobiłaś, Alicjo? - wypytywała łagodnie matka.
- Kopnęłam ją.
- Ty zaś, Cecylio, pociągnęłaś ją za włosy?
- Tak... ale to się nie liczy, bo ona kopnęła mnie pierwsza!
- Dziewczynki, które się biją, sprawiają przykrość mamie - powiedziała Małgorzata, lecz jej córki nie wydawały się skruszone. - Dziewczynki, które się biją, wprawiają w gniew tatę...
Małe wymieniły szybkie spojrzenia; to już był ważki argument.
- ...aby więc powstrzymać siostry od bójki, zabiorę im tę lalkę i schowam do szuflady, a oddam dopiero, gdy dziewczynki się ucałują, przeproszą i obiecają, iż będą się razem grzecznie bawić. - Małgorzata szybkim gestem zabrała lalkę i zamknęła w komodzie. - Gdyby jednak znów doszło dzisiaj do jakiejś bójki, wasza zabawka zostanie tu przez cały tydzień.
- Ależ mamo, ona jest nam potrzebna!
- Jeśli jest wam potrzebna, ucałujcie się i pogódźcie.
Z niezadowolonymi minami siostry objęły się i wymieniły całusy. Małgorzata wyjęła lalkę z komody i przywołała piastunkę. Ostatnimi słowami, jakie przez nie domknięte drzwi dotarły do uszu nieco przerażonego brata Grzegorza, były dyspozycje wydawane przez jedną z sióstr: „Jeśli już musisz się nią bawić, ty będziesz nianią, a mamą będę ja”.
- Wróćmy do naszej rozmowy - rzekła Małgorzata - mówiłeś o starożytnych filozofach.
- Oto moja sugestia: niezależnie od tego, pani, czy będziesz pisać w szlachetnym stylu starożytnych czy też nie, nigdy nie skończysz żadnej książki, pozwalając odbiegać myślom ku trywialności i sprawom dnia codziennego.
- To już mówiłeś.
- O twoim pisaniu, pani, ale nie o twoim życiu - odparł z pewną zgryźliwością brat Grzegorz.
- Dobrze, że jesteś szczery - powiedziała Małgorzata, starając się ułagodzić zrzędliwego skrybę - ja jednak nigdy nie umiałam uniknąć zrobienia czegoś, co w danej chwili było konieczne, i nadal będę postępować w ten sposób, ponieważ inaczej nie potrafię.
Brat Grzegorz potrząsnął głową. Im dłużej potrwa pisanie, tym większą otrzyma zapłatę; ale wszystko wskazywało na to, że całe przedsięwzięcie będzie znacznie bardziej skomplikowane, niż je sobie wcześniej wyobrażał.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Mam nadzieję, pani, że zachowałaś w pamięci moje słowa o starożytnych - rzekł brat Grzegorz, spoglądając karcąco na Małgorzatę.
Człowiek świecki, żyjący sprawami doczesnymi, niewiele mógłby zarzucić zachowaniu i prostemu strojowi stojącej przed nim kobiety, ale brat Grzegorz w tych sprawach wyznawał zasady surowsze niż inni.
W porównaniu z bardzo wysokim bratem Grzegorzem Małgorzata wydawała się niska. Odziana była w pozbawioną jakichkolwiek ozdób czy najskromniejszych choćby koronek, uszytą ze zgrzebnej szarej wełny suknię. Na niej nosiła tunikę w kolorze głębokiego błękitu, obszytą futrem z popielic i przybraną pojedynczym szlakiem haftu, biegnącym wzdłuż środkowej fałdy i dolnego brzegu. U wąskiego skórzanego paska, który okalał jej kibić, wisiał pęk kluczy i sakiewka. Schludnie splecione warkocze upięte nad uszami podtrzymywała błyszcząca jedwabna siatka. Na jasnych splotach nosiła - jak przystało na niewiastę zamężną - czepiec z białym welonem.
Była smukła i poruszała się z naturalnym wdziękiem. Szczególną uwagę przyciągały jej ręce, mimo że nie zdobiły ich liczne pierścienie, noszone zwykle przez majętne kobiety. Wiotkie, wąskie dłonie wykonywały proste i pełne gracji gesty. Rzadko też pozostawały bezczynne. Małgorzata zawsze miała w nich kądziel czy igłę. Przyglądając się im bliżej, każdy spostrzegał, że nie są słabe, lecz zdolne do każdego wysiłku. Jedyną oznakę mężowskiego bogactwa w stroju Małgorzaty stanowił złoty krzyż, zawieszony na łańcuchu okalającym jej szyję. Łańcuch ten był zresztą także prosty. Nie zdobiły go drogocenne kamienie, ale jego wyjątkowo rzadki krój dowodził wyrafinowanego smaku. Najbardziej osobliwe było jednak w Małgorzacie to, co nie dawało się ująć w słowa: ludzie doznawali przy niej uczucia spokoju. W jej obecności cichły najbardziej zażarte nawet spory, ale nikt - łącznie z samą Małgorzatą - nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Ludzie często pojmowali natychmiast, że z Małgorzatą dobrze się czują; zawsze więc miała wokół siebie przyjaciół.
Należało być człowiekiem prawdziwie twardego ducha, by pozostać nieczułym na jej urok, ale brat Grzegorz pochlebiał sobie, iż jest odporny na wdzięk ludzi żyjących sprawami doczesnymi. Chociaż w Małgorzacie nie było oznak pychy, nie wątpił, iż jest płytka i próżna. Ta kobieta spełniała po prostu swe kaprysy i tylko głupiec przyjąłby jej zlecenie. Jego zaś jedynie ambicja i honor trzymały przy zajęciu, któremu nie widać końca. Jeśli zdołałby wprowadzić ją w arkana bardziej budującego stylu, a także - załóżmy - skierować ku wznioślejszym tematom, nie byłby to czas stracony.
- Bracie Grzegorzu, nie zapomniałam o starożytnych i przemyślałam to, co mi mówiłeś.
Dla roztropnego mężczyzny przesadnie słodki ton Małgorzaty musiał być ostrzeżeniem. Brat Grzegorz spojrzał na nią surowo, z przyganą.
- Czy starożytni dużo pisali o kobietach? - ciągnęła dalej. - Ja chcę pisać o sprawach, które znam. I jestem kobietą. Powiedz mi więc, jak pisały ówczesne kobiety, a będę się na nich wzorować.
- Kobiety żyjące w dawnych czasach wcale nie pisały, w tym więc były mądrzejsze i bardziej dyskretne niż pewne niewiasty dzisiejsze - skarcił ją brat Grzegorz.
- Ale starożytni nie byli chrześcijanami i z pewnością nie byli też tak oświeceni jak my. W naszych zaś światłych czasach kobiety są istotami doskonalszymi i z głębokim uczuciem piszą o ważnych sprawach. Na przykład Brygida ze Szwecji.
- Dama ta jest po pierwsze błogosławioną i świętą przeoryszą, po drugie - pisze o wzniosłych sprawach ducha, a nie o doczesnych błahostkach. Powinna pani wziąć to do serca dla swej własnej nauki.
Było w niej coś dziwnego, coś zupełnie nieuchwytnego, szczególnego... Ta właśnie osobliwość, tak drobna, że niemal niedostrzegalna, przeważyła szalę i sprawiła, że podjął się pracy. Zauważył to owego pierwszego dnia, kiedy zobaczył Małgorzatę, a światło na chwilę tylko padło na jej oczy. Nawet w głębokich cieniach katedry jej oczy lśniły złotym wzrokiem orła. To było naprawdę bardzo dziwne spojrzenie. Gdzie on już widział taki wzrok? Nie u kobiety, to pewne. Gdzież więc?
Ta myśl nie dawała mu spokoju. Teraz jednak, gdy przestał już miewać koszmarne nocne wizje baranich kotletów, oskarżał się o brak ambicji. W sztuce pisania powinny obowiązywać jakieś normy, on zaś zaniedbał obowiązku ich przestrzegania. Nie miał żadnego usprawiedliwienia. Westchnął. Oto do czego prowadzi ciekawość. Przygnębiony westchnął jeszcze raz i starannie zaostrzył zawczasu kilka piór, bo doświadczenie pierwszego tygodnia nauczyło go, że Małgorzata mówi - jak na jego gust - o wiele za dużo; a gdy już mówić zaczyna, bardzo rzadko robi przerwy.
★
Zima trzynastego roku mojego życia była bardzo surowa. Wilgotna jesień sprawiła, że zbutwiało żyto, a potem zamarzła ziemia. Przez miasteczko przetoczył się koklusz, zabierając kilkoro dzieci i paru najbardziej słabowitych dorosłych, łącznie z babką Agnieszką. Nim przyszły ostatki, nie było u nas nikogo, komu nie krwawiły dziąsła. Rozchwiały mi się zęby.
Ale nie pogoda była najgorsza. Nocami, leżąc bezsennie pośród chrapiących rodziców i braci, słuchając sapania wołów uwiązanych w komórce pod naszym stryszkiem, trzęsłam się ze strachu. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje.
Jednego z owych mroźnych dni matka Anna przestała prząść i odeszła od ognia. Potem samotnie poszła za miasto ku ośnieżonemu wierzchołkowi wzgórza i długo stała tam w milczeniu. Podążyłam za nią z ciekawości, a kiedy znalazłam się w pobliżu, nie złorzeczyła ani nie kazała mi iść precz. Stała nieporuszona i zda się - nic nie widziała. Uświadomiłam sobie, że bezgłośnie płacze. Ziąb był taki, że łzy zamarzały na jej twarzy.
- Matko Anno, co się stało?
- Przecież nic cię to nie obchodzi, więc po co pytasz?
- Ależ obchodzi mnie! Nie płacz tak, bó się rozchorujesz.
- A kto się tu będzie martwił moją chorobą?!
- Wszyscy się o ciebie troszczymy, matko.
- Nie, nikogo nie obchodzę. Jestem stara i wkrótce umrę.
- Wcale nie jesteś taka stara - protestowałam.
- Tej zimy wypadł mi ostatni ząb. Moja uroda przeminęła. Jestem stara i czeka mnie już tylko śmierć.
Patrzyłam na nią ze zdumieniem.- Nie rozumiesz, prawda? - obróciła się ku mnie gwałtownie. - Dla ciebie zawsze byłam brzydką starą macochą. Kiedyś jednak byłam piękna. Miałam zęby jak perełki, a skórę gładką i delikatną jak płatki kwiatów; właśnie taką, jak ty masz teraz. Moje włosy spływały falami tak złotymi, jakich nikt nigdy nie widział. Nazywano je rzeką złota...
Mroźny wiatr przeszywał mnie do szpiku kości.
- ...teraz zaś straciłam już wszystkie zęby. Mówi się: „Jedno dziecko - jeden ząb”, a ja każde z moich dzieci opłaciłam więcej niż po jednym. Rodziłam dzieci, a one umierały. Gdzież tu sprawiedliwość? Tracić urodę dla istot śmiertelnych... Gdyby żyło dziesięcioro moich dzieci, byłabym szanowana!
Matka Anna przestała płakać, jej jasnoniebieskie oczy wydawały się teraz martwe.
- Pewnego dnia wszystko zrozumiesz. Twoja matka była szczęśliwa! Zmarła w glorii swej piękności. Jej błyszczące włosy okrywały ją jak wspaniały całun. Nawet po śmierci była piękniejsza niż rzeźba Najświętszej Panienki. „Och, spójrzcie na nią, piękną, nieszczęśliwą, uroczą istotę. Święta, biedna święta, która zostawiła dwa osierocone teraz maleństwa”. Tak mówili sąsiedzi. A ja powiadam: dwa nieczule, sprytne stworzenia, zostawione nieszczęśliwej, brzydkiej Annie, by je wychowała. I kiedy chowają się dobrze, kto zbiera uznanie? Zmarła święta, oczywiście! Dlaczego miałoby być inaczej? Powiedz, no powiedz, co zrobisz, kiedy będziesz stara, brzydka i nikt już nie będzie cię kochał, nawet twoje własne dzieci?
- Ale Rob i Wil...
- Rob i Wil? - przerwała mi z goryczą. - To diabelskie nasienie! Pewnego dnia szatan ich porwie! A ja będę zawsze sama, aż do śmierci!
Nigdy nie przypuszczałam, że ktoś tak prosty jak ona może myśleć w podobny sposób; że miała tyle sekretnych trosk. Ogarnęło mnie głębokie współczucie.
- Zejdźmy już z tego zimnego pustkowia, matko Anno. Postaram się być dla ciebie dobrą córką. Prawdziwą córką.
Pokiwała głową i pochłonięta własnymi myślami pozwoliła się prowadzić jak ślepiec.
W domu panowała cisza, bo ojciec i chłopcy wyszli, by u starszych mieszkańców naszego miasteczka zasięgnąć rady, kiedy rozpocząć siewy. Ziemia była jeszcze zamarznięta i należało je odwlec. Położyłam matkę Annę do łóżka, bo wstrząsały nią dreszcze, a w jej oczach pojawiło się pragnienie śmierci. Gdy ojciec i bracia wrócili, robiłam wszystko, by zostawili matkę Annę w spokoju. Moje wysiłki spełzły jednak na niczym, bo ojciec, zobaczywszy ją leżącą za dnia w łóżku, zaczął krążyć wokół.
- Cóż to, stara, wylegujesz się o tej porze? Machanie kijem od miotły wcześnie cię dzisiaj zmogło! - szydził.
Jej synowie także śmiali się głośno. Pragnienie śmierci, które jeszcze przed chwilą malowało się w jej oczach, ustąpiło miejsca wściekłości.
- Im bardziej stajesz się słabsza, tym bardziej czuję się silniejszy! - drwił z niej nadal. - Zobaczymy teraz, kto tu rządzi!
- Ty stary capie! - wrzasnęła. - Nie jesteś silniejszy niż księżowskie pierdnięcie. Już ja ci pokażę, jak wywija mój kij od miotły! - zawołała wyskakując z łóżka.
Ojciec żwawo uskoczył na bok, z daleka grożąc jej palcem.
- Jeszcze jeden ruch, a nie opowiem ci najnowszych wieści!
- Wieści? Cóż to za wieści?
- O, takich nowin lubią słuchać stare baby! Najnowsze wiadomości od księdza jegomości! - droczył się z nią ojciec.
- Mów natychmiast, bo rozwalę ci łeb! - wołała groźnie, sięgając po kij.
Rob i Wil śmiali się teraz z ojca, wszystko wracało bowiem na swoje miejsce.
- Cóż, wielebny Ambroży mówi, że nie będziemy już musieli płacić za naukę Dawida...
- Matko Święta, wyrzucili go! - matka Anna jęknęła i usiadła.
- Posłali go gdzie indziej - ojciec dokuczał jej okrutnie.
- O Boże, chyba nie do więzienia? Co on mógł zrobić?
- Nie, matko, nie - powiedział Rob, a Wil szturchnął go i zachichotał.
- Mówcie, mówcie zaraz, bo polecę prosto do plebana! - krzyczała matka.
- Opuść skrzydła, kobieto! To kolejny zaszczyt, jaki czyni nam wielebny Ambroży - ojciec spojrzał na nią z wysoka. - Zdaje się, że to miejsce wyższego wykształcenia. Miejsce najwyższego z „wysokich wykształceń”. Tak wysokie, że księżulo musi wznosić oczy do nieba, gdy o nim mówi. Każdego roku opat wysyła tam dwóch chłopców i płaci za nich czesne, ale od kilku lat żaden nie był wystarczająco święty ani dość godny dostąpić zaszczytu - tu ojciec zmarszczył nos, jakby wąchał zepsute mięso - by tam pójść. W tym roku zaś znalazł się tylko jeden. Nasz Dawid, oczywiście. Mały mędrzec...- Czy wielebny Ambroży widział Dawida? - przerwałam, spragniona informacji o ukochanym bracie. - Czy miewa się dobrze? Jest szczęśliwy?
- Tak, widział go. Dawid miewa się wspaniale. Rośnie jak na drożdżach. Braciszkowie, krwiopijcy, jedzą lepiej niż my.
- Czy to miejsce, do którego ma się udać, jest bardzo wspaniałe?
- zapytałam.
Matka zamyśliła się i milczała.
- Sądząc ze słów księdza Ambrożego, jest tylko trochę mniej doskonałe od samego nieba - opowiadał ojciec. - Dawid jedzie do Oksfordu, to się nazywa uniwersytet. Proboszcz twierdzi, iż człowiek, który tam studiuje, ma przed sobą bezkresną przyszłość. Pewnego dnia Dawid może zostać kimś bardzo wielkim. Wspaniałym uczonym lub nawet księciem Kościoła, a co najmniej dobrym księdzem.
Książę! Nic, nic nie było zbyt piękne dla chłopca takiego jak Dawid! Matka osłupiała.
- Jeśli tylko część z tego co mówisz, staruchu, jest prawdą
- odezwała się po chwili - to jesteśmy urządzeni! Książęta zawsze troszczą się o swoich!
Ojciec pokiwał głową, przyznając jej rację.
- Ale... ale ta podróż... Jest długa i niebezpieczna. Jakże on tam dotrze? Gdzie będzie mieszkać? - matka przeraziła się na myśl, że mogłaby stracić taki skarb, gdy już wyobrażała sobie przyszłe profity.
- Wszystko jest załatwione. Nic nie musimy robić. W październiku uniwersytet wysyła dobrze uzbrojonych ludzi, by zwieźli uczniów z całej Anglii. Opat płaci za podróż. Potem chłopcy mieszkają w jednym domu z nauczycielem, który się nimi opiekuje, i za to także płaci opat. Czytają wielkie księgi i uczą się wielkich rzeczy. Na koszt opata. Gdy skończy nauki, wróci jako książę.
- A zatem uściśnij mi rękę, jesteśmy bowiem ludźmi, do których los się uśmiechnął.
Pokój między ojcem a matką trwał całe dwa tygodnie.
★
- Zawsze chciałem studiować w Oksfordzie - powiedział cicho brassGrzegorz, kończąc ostatni akapit.
- Byłeś tam kiedyś? - spytała Małgorzata.
- Tak, nieraz, a nawet kupiłem w Oksfordzie wspaniałą książkę, ale los nie dał mi szansy studiowania w owym miejscu.
- Masz jakieś książki?
- Na własność tylko jedną. Wówczas kupiłem książkę na czyjeś zamówienie. Ten uniwersytet jest cudownym miejscem. Nawet w tamtejszych piwiarniach toczą się wspaniałe dysputy.
Brat Grzegorz zaczynał dochodzić do przekonania, że chyba powinien traktować Małgorzatę z większą powagą. Wszak nie każda kobieta ma brata uczonego. No cóż, niewątpliwie będzie musiał mozolnie zapisać jeszcze wiele stron, nim dowie się, gdzie ów brat jest teraz.
- Mój mąż ma książki - powiedziała Małgorzata.
- Naprawdę? - odparł uprzejmie, odliczając i starannie numerując już zapisane arkusze. „Kto by się tego spodziewał po takim handlarzu liczykrupie...” - dodał w myślach.
- Zebrał ich aż dziewiętnaście. Są zamknięte w tej wielkiej skrzyni - zastukała palcem w okute żelazem wieko kufra stojącego nie opodal brata Grzegorza. - Niektóre napisane są po łacinie, kilka po francusku, jedna po niemiecku. Wszystkie mówią o Bogu. Jest tam nawet książka napisana po arabsku.
Ha! To było coś zupełnie niezwykłego! Brat Grzegorz uniósł brwi.
- Tak, po arabsku - powtórzyła Małgorzata świadoma wrażenia, jakie to na nim wywarło. - Mój mąż podróżuje po całym świecie i mówi, że dobry handlowiec musi znać wiele języków.
- A ty, pani? - spytał brat Grzegorz. Małgorzata wyraźnie posmutniała.
- Ja nie znam żadnego oprócz angielskiego - odparła i zaraz rozjaśniła się nieco - ale mąż zatrudnił pewną Francuzkę, by uczyła mnie i dziewczęta. Małżonek twierdzi, że wszyscy powinni znać francuski, bo jest on językiem dworu. Mówi, iż lada chwila będę całkiem ładnie mówić po francusku.
- Znam człowieka, który posiada czterdzieści książek - rzekł brat Grzegorz.
- Jestem pewna, że i mój mąż będzie miał czterdzieści książek, gdy tylko znajdzie na nie czas - powiedziała lekko Małgorzata.
Brat Grzegorz zbierał się do wyjścia. Małgorzata sięgnęła po zapisane strony i pochyliła się nad kufrem. Najpierw przesunęła rzeźbioną listwę, potem nacisnęła narożną wypukłość, następnie z miejsca gdzie dolne krawędzie skrzyni zamaskowane były rzędem ornamentów, wysunęła sporą szufladę.- Proszę spojrzeć, czyż to nie doskonała skrytka? Mąż pokazał mi tę szufladę i pozwolił z niej korzystać. W naszym domu jest mnóstwo takich sekretnych miejsc, ale ja ich nie znam. Do tej szuflady będę chować karty mojej książki.
Brat Grzegorz z posępną miną czekał przy drzwiach.
- Ach, prawda! - wykrzyknęła Małgorzata. - Twoja zapłata za miniony tydzień. Mam ją tutaj. Nie zapomniałam. Wiem, że zakonnicy także muszą jeść.
Brat Grzegorz udawał że nie słyszy jej szczebiotu.
- Ale wrócisz? - zapytała. - Pojutrze?
- Wolałbym w przyszłym tygodniu.
„Może płacę zbyt wiele - pomyślała Małgorzata. - Jeśli będzie miał dużo pieniędzy, nie wróci. Wystarczająco jasno dał mi do zrozumienia, że nie lubi pisać dla kobiet. Nie należy jednak być sknerą, jeśli praca jest dobrze wykonana. - Westchnęła. - Poza tym pan Kendall wstydziłby się za mnie, gdyby usłyszał, że tak nisko się cenię”. Z sakiewki, wiszącej u jej paska tuż obok pęku kluczy, wyciągnęła pieniądze dla swego sekretarza.
Brat Grzegorz pożegnał się cicho i wyszedł.
★
Przyszedł w następnym tygodniu. Już na ulicy spostrzegł z pewnym poirytowaniem, że Małgorzata usadowiła się wygodnie na parapecie, jakby zawsze tak właśnie oczekiwała jego powrotu. Postawiwszy obok siebie koszyk z robótką, obszywała spory kawałek białego płótna. Usłyszała chyba od służącej jakąś zabawną historyjkę, bo śmiała się, nawet gdy dziewczyna zniknęła z naręczem bielizny. W holu słychać było przekrzykujących się terminatorów pana Kendalla. Małgorzata zaczęła mówić, zanim jeszcze brat Grzegorz otworzył kałamarz. Szczęście dźwięczące w jej głosie jeszcze bardziej biedaka rozdrażniło.
★
Zdaje się, że doszłam do chwili, w której uległy zmianie stosunki między mną a matką Anną. Przyszła wiosna, skończyłam czternaście lat, byłam już dojrzałą kobietą. Wkrótce wydano mnie za mąż. Nie wiedziałam z początku, że wszystko stało się z powodu młynarza.
Wiesz, jak to bywa, prawda? Wyciągasz jakąś nitkę, czego prawie nie zauważasz, a kaftan się pruje. Dopiero później stwierdzasz, że to z pozoru nieważne zdarzenie było brzemienne w skutki, ale wtedy, oczywiście, nie mogłeś tego wiedzieć. Właśnie tak rzecz się miała z młynarzem. Był kłamcą i oszustem. Nikt nigdy nie wracał z młyna z uczciwie odmierzoną mąką. Pewnego pięknego dnia młynarz przeszedł jednak samego siebie i ojciec z Wiłem wrócili z młyna klnąc ze złości. Tata był tak wściekły, że przed progiem cisnął kapelusz o ziemię i przeklinał z furią.
- Niech diabli porwą tego młynarza! Przysięgam, że znowu zaniżył wagę naszego zboża! Diabelskie nasienie!
W naszym opactwie był tylko jeden młyn, więc cóż można było zrobić? Nic, sądziliśmy wszyscy. Ot, jeszcze jeden szkodnik, jak myszy, szczury albo szpaki lub wróble. Ptaki jednak sprawiały nam przyjemność swym śpiewem, a jedynymi pieśniami, jakie kiedykolwiek wyśpiewywał młynarz, były zeznania w sądzie. Sądy odbywały się regularnie, ale wysokość grzywien, jakie na młynarza nakładał opat, pozostawała w ścisłym związku z wysokością jego dochodów. Teraz, gdy jestem starsza, sądzę, że byli ze sobą w zmowie, bo opat na wszystkim umiał zarobić.
Ojciec wpadł kiedyś w zastawioną przez młyna; za pułapkę. Pewnego dnia poszedł z Wiłem, Tomaszem od bednarza i kilkoma innymi do młyna. Wpadli we wściekłość, gdy dostali mniej mąki, niż się spodziewali. Jak opowiadał nam potem ojciec, nawet dziecko by zauważyło, że mąki jest za mało.
- Ty łajdaku! - krzyczał. - Znowu mnie oszukałeś! Jak śmiesz! Chcesz mnie okpić, ty pańszczyźniany chamie?!
Młynarz, mimo że miał temperament śniętej ryby, odpowiedział natychmiast.
- To oszczerstwo, podwójne oszczerstwo! Odmierzyłem ci właściwą miarę, a jestem takim samym wolnym człowiekiem jak ty!
W następnym tygodniu odbyło się posiedzenie sądu. Ojciec, który musiał się tam udać, zabrał ze sobą pół miasteczka, łącznie z matką i ze mną. Do odbywania owych posiedzeń służył specjalny budynek, będący częścią rozległych majątków Kościoła. Sędzią był opat. Na mniej ważne rozprawy, w miasteczkach i wsiach należących do opactwa, posyłał czasem swego rządcę, ale przestępstwa i wykroczenia popełnione w Saint Matthew musiały być sądzone tam.
Obserwując, w jaki sposób opat wymierzał sprawiedliwość, bałam się coraz bardziej. Był to najokropniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziałam. Tłusty od gnuśnego trybu życia, z parą przenikliwych jastrzębich żółtych oczu, brzydkim wydatnym nosem i zachłannymi, bogato upierścienionymi dłońmi. Swoje wyroki obwieszczał znudzonym, obojętnym głosem człowieka, który dawno już przyzwyczaił się, że jest obsługiwany. Nic, żaden gest, żadne mrugnięcie nie uchodziło tym świdrującym oczom. Grzywny za cudzołóstwo, obcięcie ucha za kradzież i piętnowanie zbiegłych łotrów rozpalonym żelazem - jego sprawiedliwość była szybka, a najsurowsze wyroki ogłaszano publicznie.
Widziałam koniec sprawy rozstrzyganej tuż przed procesem ojca. Bogato ubrany kupiec o bladej, gładko wygolonej twarzy przybył tu z Northampton, by dochodzić sprawiedliwości z powodu kradzieży jakichś dóbr; kradzieży popełnionej rzekomo przez człowieka, z którym wszedł w interesy w Saint Matthew. Gdy człowiek ten usłyszał wyrok, zbladł i wykrzyknął: „Ty potworny kłamco!” Zaraz jednak wyprowadzono go na dziedziniec, by obciąć mu rękę. Reakcja kupca wprawiła mnie w nieopisane zdumienie: on się uśmiechał! Ten uśmiech był niemal łaskawy, szeroki i pełny, ale oczy... niebieskie oczy kupca były zimne jak lód. „Cóż to za straszny człowiek” - pomyślałam z lękiem. Gdy kupiec opuszczał salę, by być świadkiem wykonania wyroku, przeszedł obok mnie. Nie chciałam napotkać jego spojrzenia, więc wbiłam wzrok w ziemię. Widziałam tylko czarne spiczaste buty stąpające miękko ku wyjściu.
Wezwano ojca, a on podniósł się śmiało. Jako pierwszy zeznawał młynarz. Twierdził, że ojciec rzucił na niego oszczerstwo, i żądał sprawiedliwości. Ojciec powiedział, że jest człowiekiem wolnym, nie zaś pańszczyźnianym chłopem i chce świeckiego, niezależnego sądu. Zmęczony już długim siedzeniem opat poruszył się niecierpliwie na swym wspaniałym krześle. Jego łańcuch zadźwięczał, a krucyfiks przesunął się między fałdami tłuszczu i jedwabiu na grubym brzuchu. Opat leniwym gestem uniósł pulchną, upierścienioną dłoń i oświadczył, że potwarz jest za małą sprawą dla sądu i że w takim przypadku on jest suwerennym sędzią. Rzucił zatem ojciec to oszczerstwo czy nie?
- Nie! - odpowiedział odważnie ojciec, stwierdzając też, iż ma sześciu świadków z miasteczka, gotowych przysiąc na święty krzyż, że nigdy nikogo nie spotwarzył.
Żółte oczy opata przypominały ślepia złośliwego kocura. Młynarz, kościsty i ponury, siedział z miną uciśnionej niewinności.
Ojciec zapewniał też, że nigdy nie mógłby powiedzieć czegoś takiego, nie tylko z tego powodu, iż - jak wszyscy wiedzieli - młynarz jest wolnym człowiekiem, ale również i z tej, powszechnie znanej przyczyny, że był zobowiązany do przekazywania części swej produkcji czcigodnemu sędziemu. Gdyby zatem w sekrecie zatrzymywał dla siebie mąkę tych, którzy korzystali z jego młyna, okradałby także opata, „czego, jak wszyscy wiemy, człowiek tak uczciwy jak on nigdy by się nie dopuścił”.
Wreszcie zrozumiałam przebiegłość ojca i tajemnicę jego długich, nocnych rozmów z sąsiadami. Żółte oczy opata błysnęły rozbawieniem, a kolana młynarza opanowało drżenie, niezbyt silne, lecz zauważalne. Opat, wydymając niczym ropucha blade policzki, rzucił trzęsącemu się młynarzowi piorunujące spojrzenie.
- No cóż, posłuchajmy zatem świadków - rzekł.
Wysłuchawszy zeznań, uczynił coś, co wydawało się całkowicie do niego niepodobne. Oddalił oskarżenie, udzielając jednocześnie surowej przestrogi, by bez dowodu nie wnoszono skarg o oszustwa przy ważeniu mąki. Wtedy też stała się rzecz dziwna. Odprawiając przybyłych, rozejrzał się wokół i jego wzrok padł na mnie, stojącą obok matki na samym końcu sali. Przez chwilę przyglądał mi się badawczo.
Wracając do domu, milczeliśmy przez pół drogi, by ludzie opata nie usłyszeli triumfalnego śmiechu. Uczestnicy owego wydarzenia świętowali całą noc, chełpiąc się przed sąsiadami, którzy pozostali w domach. Gdy tylko matka utoczyła piwa, ojciec sięgnął po kobzę, inni zaś pobiegli po bębny i wiole. Tej nocy tańczono i pito z zapałem i nawet wielebny Ambroży przyłączył się do zabawy, bo on także bywał ofiarą młynarza.
Jakiś czas po nauczce danej młynarzowi rozległy się utyskiwania na zachłanność opata. Pojawiły się nawet groźby spalenia jego napełnionych dziesięcinami stodół, ale nikt się tego nie dopuścił. Ponieważ jednak nic nie trwa wiecznie, młynarz wrócił wkrótce do dawnych praktyk.
Tak więc doszliśmy do dnia, który głęboko utkwił w mej pamięci; dnia kiedy ojciec zapragnął, by diabli porwali młynarza. Gdy tylko to powiedział, Wil i Rob spojrzeli na siebie, a ja wiedziałam już, co się stanie. Obaj bracia na długo zniknęli z domu i ulic naszego miasteczka. Bardzo mi to odpowiadało, bo wreszcie mogłam w spokoju marzyć o małżeństwie z przystojnym Ryszardem Dale. Widywaliśmy się teraz codziennie, ja zaś stałam się obiektem powszechnej zazdrości, bo w całym Ashbury nie było kobiety, która by nie spoglądała łakomie na Ryszarda, choć nie był bogaty. Skończył właśnie piętnaście lat; urodziwy, czarujący młodzieniec, cudowny tancerz - w sam raz dla mnie, nie ustępowałam mu bowiem w niczym.
Kilka tygodni później po niedzielnej mszy stałam z Ryszardem na kościelnym dziedzińcu. Usłyszeliśmy wówczas zdumiewającą historię. Ludzie opowiadali, że diabeł rzeczywiście przyszedł po młynarza, zniknął jednak, gdyż młynarz obiecał mu pieniądze i dziewictwo córki. Dziwiło mnie, że takimi ofertami można nakłonić diabła do odstąpienia od niecnych zamiarów, ale nikt prócz mnie nie widział w tym niczego szczególnego. Któż zresztą może powiedzieć, jakimi drogami chodzą myśli szatana? Młynarz pewnie miał nadzieję, że oszuka diabła i uniknie dopełnienia transakcji. Wezwał księdza, by odprawił w jego domu egzorcyzmy, ale kapłan wpadł w przerażenie na widok śladów szatańskich kopyt pod oknem.
- A może ten diabeł porwie wszystkich łajdaków z naszego opactwa? - powiedział Tomasz od bednarza, gdy racząc się piwem w naszym domu, po raz setny opowiadał tę historię.
- Zbyt wielu ich w tej okolicy, by zmieściły się w jego worku - odparł Wil.
- Hm... zbyt wielu i zbyt wielkich - zauważył Rob. - Takiego grubasa jak opat musiałoby pewnie taszczyć dwóch diabłów.
Wszyscy parsknęli rubasznym śmiechem.
Egzorcyzmy nie na długo się zdały, bo już wkrótce przy piwie matki opowiadano kolejną historię. Diabeł wrócił po swoją należność i nawet krucyfiks nad drzwiami go nie powstrzymał. Wskoczył do domu młynarza przez okno sypialni. Towarzyszyło mu trzech innych szatanów; bardzo wielkich, z rogami na głowach i ogonami podobnymi do krowich. Ten pierwszy, najważniejszy, miał łeb bestii i wielkie rogi. Jednak najbardziej zdumiewała jego skóra. Była zielona! Diabeł był zielony... wszędzie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Trzech szatanów trzymało młynarza, a diabeł z okrzykiem „Moja należność” chwycił kołdrę i zarzucił ją młynarzównie na głowę. Spod kołdry dał się wkrótce słyszeć zduszony krzyk protestu:
- Jerzy, Jerzy, co ty wyprawiasz?! Myślałam, że cię głowa boli!
- Ty głupcze, złapałeś żonę! - zachichotały pozostałe szatany i diabeł zmuszony był naprawić swój błąd.
- Ani kropli krwi, panie młynarzu! - zawołał, dopełniwszy swego dzieła. - Jesteś nieuczciwy! Nie możesz handlować czymś, czego nie masz! Dziewczyna nie była dziewicą. Pewnie sam pozbawiłeś ją tego skarbu, sprośny staruchu! Czyżbyś nie wiedział, że diabła nie uda ci się oszukać? Skończyliśmy nasze interesy, zabieramy cię do piekła!
Diabelska drużyna wcisnęła kulącego się ze strachu młynarza do worka i wyniosła przez okno. Coś jednak musiało owych diabłów powstrzymać - młynarz przysięgał potem, że uczyniła to święta relikwia, którą zawsze nosił na szyi - bo doszli tylko do jego własnego stawu i tam go wyrzucili. Za sprawą niebios nie utopił się, bo w tym miejscu nie było głęboko. Rankiem przemoczonego i szamocącego się młynarza uwolniono z diabelskiego worka. Przerażeni sąsiedzi odkryli pod oknem młynarza wiele śladów diabelskich kopyt.
Tuż po owym wydarzeniu nakryłam Wiła na szorowaniu rąk w strumieniu. Brat tłumaczył, iż ubrudził się trawą, lecz ja miałam niejakie podejrzenia, a że są słuszne, upewniłam się, gdy pewnego wieczoru poszłam na spacer z Ryszardem.
- Chodź ze mną w bardziej ustronne miejsce - poprosił. - Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Oddaliliśmy się więc nieco od miasta, udając się ku uroczemu miejscu, gdzie drzewa rosły gęściej, a krzaki obok wąskiej strugi tworzyły naturalną altanę. Tam usiedliśmy. Ryszard zapatrzył się w zakole strumienia.
- Nie mogę się jeszcze ożenić - powiedział z powagą - ale jeśli poczekasz, poproszę ojca...
Nie skończył, pchnął mnie i całym swym ciężarem przygniótł do ziemi.
- Tylko jeden całus, jeden słodki całus, żeby przypieczętować naszą wierność... - poprosił.
Poczynał sobie jednak, jakby miał na myśli coś więcej niż pocałunki. Był tak przystojny i tak trudno było mu odmówić... Cóż, do niczego nie doszło, bo zaczęłam krzyczeć:
- Puść! Coś mnie kłuje w plecy!
Jakże szybko ból tłumi namiętność. Ryszard podniósł się, bliski płaczu.
- Nie kochasz mnie? - zapytał.
- Ależ kocham, tylko coś ostrego okropnie mnie uwiera. O tutaj, jakiś korzeń.
Ryszard schylił się nisko.
- To nie korzeń - stwierdził. - To coś drewnianego, może róg jakiejś skrzyni.
Zaczął kopać jak szalony. Czarodziejski skarb! Wszyscy wierzyliśmy w jego istnienie. Słyszeliśmy o człowieku, który wyorał dzban pełen dziwnych monet. Ryszard całkiem o mnie zapomniał. Czekało go jednak rozczarowanie.
- Och, to tylko chodak! Przeklęty chodak!
Ale jakże osobliwy był ów chodak! Wystrugany z drewna, od góry doskonale dopasowany do ludzkiej stopy, od dołu zaś wymodelowany na kształt czarciego kopyta. Nie miałam wątpliwości, że Ryszard, kopiąc dalej, znalazłby nie skarb, lecz kilka par identycznych chodaków.- Ten przedmiot nie ma żadnego znaczenia - powiedziałam, odrzucając chodak na bok. - Mówimy teraz o ważnych sprawach i muszę ci coś powiedzieć. Jeżeli nie możesz ożenić się szybko, to lepiej nie pieczętujmy w ten sposób naszej wierności, bo wcale nie chcę urodzić bękarta, choć bardzo pragnę ciebie.
- Chyba masz rację - odburknął - ja także nie chciałbym, by mój syn żył w hańbie. Powiedz, czy będziesz na mnie czekała?
- Będę czekała - obiecałam.
Nim odeszliśmy, spaliłam ten chodak. Po cóż wpędzać braci w kłopoty? I tak tkwili w nich po uszy... Niepotrzebnie się martwiłam, uszło im na sucho, choć pół miasteczka pozdrawiało młynarza pytaniem: „Dziś w nocy też bolała cię głowa, Jerzy?”
Wiosna daje diabłu wyjątkowo dużo zajęć, bo nawet w dobrych ludziach budzą się grzeszne pokusy. Jeśli zaś chodzi o tych, których zawsze ciągnie do złego... no cóż, po nich najbardziej można się spodziewać, iż takim pokusom ulegną.
Czasem ojciec znikał na cały dzień z mężem owej Alicji, której garnki ksiądz poddawał wielokrotnym egzorcyzmom, bez większego zresztą powodzenia. Wil i Rob poszturchiwali ojca i się z nim droczyli.
- Po co płacić za coś, co można dostać za darmo? Przecież w morzu pływa wiele ryb!
- Płacisz, to wymagasz! - odpowiadał ojciec, wznosząc do nieba oczy pełne udawanej ekstazy.
Choć przysłuchiwałam się uważnie, nic nie rozumiałam. Matka Anna sprawdzała wtedy zawartość małej skrzyneczki, w której trzymała pieniądze.
- Gdybym była wdową - mówiła z gniewem - miałabym przynajmniej to, co zarobiłam. Ale mój ślubny może wsadzać łapę do kasy, kiedy tylko zechce. Dziesięciny i podatki nie są takie złe jak ten nicpoń i nierób.
Patrząc na mnie dodała:
- Wyjdź za człowieka majętnego albo nie wychodź za mąż wcale, dobrze ci radzę. Strzeż się biednych, przystojnych chłopaków prawiących czułe słówka jak ten Ryszard Dale! Poszukaj człowieka statecznego, zapobiegliwego, który będzie dbał o twoje dobro.
- Tak, matko. Wezmę sobie do serca twoje słowa. Przyrzekłam to pokornie, ale któż wiosną zważa na dobre rady...
Nadal całe dnie spędzałam marząc o Ryszardzie i naszym bliskim ślubie.
Wiem, że inne dziewczęta czuły wiosnę tak samo, bo - choć trudno mi było to zrozumieć - Mary, córka bednarza, ścigała wzrokiem mego okropnego starszego brata Wiła, któremu poświęcała wszystkie swoje myśli, podobnie jak ja pięknemu Ryszardowi. Łaziła za mną przez cały czas, mając nadzieję, że dzięki temu stanie się Wilowi bliższa. Na nic zdało się przestrzeganie, że Wil jest chłopakiem bez serca, który myśli jedynie o sobie.
- Siostry zawsze tak mówią, więc ci nie wierzę. Czy zauważyłaś kiedyś, jaki Wil ma uroczy dołek w brodzie?
- Ależ Mary, Wil jest dziobaty!
- To tylko dodaje charakteru jego twarzy.
- Jest brutalny! A jeżeli zacznie cię bić?
- Jak mógłby bić mnie, swoją prawdziwą miłość?
- Zbiłby i mnie, swoją prawdziwą siostrę, lecz nie może mnie złapać, bo szybciej od niego biegam. Gdy nie smakuje mu kolacja, bije własną matkę. Dlaczego nie miałby bić ciebie?
- Nigdy tego nie zrozumiesz. Jest wyższy i przystojniejszy niż wszyscy inni chłopcy i przysiągł mi dozgonną miłość.
- Mary, zrozum, on zdradził wiele kobiet. Powinnaś być ostrożna.
- Małgorzato, już sobie wyobrażam, jak będziemy się kochać, gdy zostaniemy siostrami. Jesteś tylko zbyt surowa dla swojego brata. Wszak powiedział, że swą urodą skradłam mu serce. Żadna siostra nie zna mężczyzny tak dobrze jak kobieta, którą darzy on miłością.
Mary była wysoka i chuda, a jej miłą buzię okalały ciemne włosy. Skończyła już siedemnaście lat.
„Wil jest podłym draniem - pomyślałam. - Porzuci ją, gdy tylko ta dziewczyna zajdzie w ciążę, jeszcze będzie się tym chwalił”.
Tuż przed Wielkanocą królewski rozkaz obwieścił pobór do armii. Wszyscy mówili o wielkiej kampanii we Francji. Wil nie należał do ludzi, którzy usiedzieliby na miejscu, mając okazję bić się i wałęsać po świecie.
Ojciec oczywiście gderał i utyskiwał, nie chciał bowiem stracić pomocników, jakimi byli Wil i Rob. Matka starała się go uspokoić. Wszak nie wyjadą przed pierwszym dniem maja, a Dawid będzie w domu przez całe lato, nim znów pojedzie na uniwersytet, więc pomoże w pracach na roli. Przekonywała też ojca, by się cieszył, że sam nie musi iść na tę wyprawę, bo człowiek tak stary i wygodny jak on nie wytrzymałby trudów wojskowego obozowania i bitew.
- Więc powiadasz, kobieto, że jestem słaby?
- Ależ nie, tylko... masz szczęście.- Już ja ci pokażę szczęście! - zawołał i chwyciwszy pogrzebacz gonił matkę dookoła pieca, a potem wybiegł za nią na ulicę, gdzie wkrótce zabrakło mu tchu.
- Stary głupiec, nawet płuc już nie ma. Mocny tylko w języku
- powiedziała matka i wróciła do swoich zajęć.
Dokładnie na tydzień przed Wielkanocą jakiś szaro ubrany mnich przybył, by odprawić rekolekcje. Wywołał niemałe poruszenie wśród ludzi. Był doskonałym kaznodzieją i wyjaśnił Boże zamysły o wiele dokładniej, niż czynił to wielebny Ambroży. Twierdził, że Bóg najbardziej kocha ubogich, wielebny Ambroży zaś - że posłusznych.
- No cóż, zatem posłuszni mają obowiązek stać się ubogimi
- zauważył stary Tomasz, kończąc dyskusję.
Minęła Wielkanoc i zbliżał się pierwszy dzień maja, który jest świętem radości, mimo wszystkich poczynań ojca Ambrożego. Sądzę, że to wielebny zaniechał tego święta, gdy się zestarzał, bo majowe zabawy odbywały się tu na długo przed objęciem przezeń naszej parafii. Mówiono nawet, że poprzedni proboszcz świętował ten dzień razem z parafianami, ale trzymał też psy myśliwskie i był zupełnie innym człowiekiem niż ojciec Ambroży. Tego dnia tańczy się i pije, szepce czułe słówka, płata figle; tego dnia wszystko jest dozwolone, jak sądzić można po wielu chrzcinach, które odbywają się dziewięć miesięcy później.
Królem pierwszomajowego święta jest Robin Hood, którego z grona najprzystojniejszych młodzieńców wybiera panna Marianna. Tego roku był nim urodziwy Ryszard, a mnie, oczywiście, obrano panną Marianną. Najwyższy z młodzieńców wciela się w postać Małego Jana i wyzywa każdego na pojedynek. Najlepszą z ról jest rola grubego mnicha, braciszka Tucka, którą powierza się największemu zawadiace miasteczka. Przez całe święto, przed i po odgrywaniu sztuki o Robin Hoodzie, ma on prawo wyczyniać wszystko, co przyjdzie mu do głowy. W dowód uznania za pomysł zemsty na młynarzu w mnisi habit odziano tym razem Roba.
Nikt nie wyglądał cudowniej niż Ryszard, gdy - zarumieniony od piwa - wiódł taneczny korowód.
- Nie ma piękniejszej niż ty, Małgorzato - szepnął, kiedy mijaliśmy się w jednej z tanecznych figur. - Żadna nie jest ładniejsza od ciebie - powtórzył, gdy ponownie spotkaliśmy się w tańcu.
- Czekaj na mnie, piękna panno Marianno - wyszeptał, kiedy zakończyliśmy pląsy - bo jestem pewien, że mój ojciec już wkrótce porozmawia z twoimi rodzicami.
- A czy ty będziesz na mnie czekał, słodki Robinie?
- Zawsze. - Pocałował mnie i zniknął. Wtedy podeszła do mnie Mary.
- Bardzo dziś ciepło, Małgorzato. Usiądź ze mną gdzieś w cieniu. Chciałabym z tobą porozmawiać.
- Może pod tym drzewem?
- Proszę cię, poszukajmy miejsca bardziej na uboczu.
- No cóż, dobrze. Będziemy chodzić tak długo, póki nie znajdziemy jakiegoś cichego zakątka.
- To nie będzie łatwe - stwierdziła Mary. - Dzisiaj chyba za każdym krzakiem kryją się zakochani.
- Pójdźmy zatem jeszcze dalej. Znam takie miejsce w zaroślach nad strumieniem, które przypomina małą altankę. Tam nikt nam nie przeszkodzi.
Domyślam się, o czym chciała mi opowiedzieć. Biedna dziewczyna... Zdziwiłoby mnie, gdyby nie była to wiadomość, że jest w ciąży.
- Małgorzato, chciałam z tobą porozmawiać o mojej miłości do Wiła.
- Tak myślałam...
Zostawiłyśmy za sobą rozbawionych ludzi. Mary była blada, pod jej oczami malowały się cienie.
- Małgorzato, on mówi, że jeszcze nie możemy ogłosić zapowiedzi.
- Więc ojciec się zgodził?
- Nie, jeszcze nie, choć myślę, że już wkrótce... Tyle jest spraw do uzgodnienia. Gospodarstwo... to wszystko jest takie skomplikowane, wiesz... Trzeba wynegocjować kontrakt małżeński i posag.
- Tak... ale nie o to pytałam, Mary. Nie wiem, czy Wił prosił już ojca, czy już z naszym ojcem o tym rozmawiał.
- Nie prosił?! Nie rozmawiał?! - wzrok miała teraz błędny. - Ależ z pewnością prosił! Tak mi powiedział. Chyba sobie żartujesz!
- No cóż - powiedziałam uspokajająco - ojciec mi się nie zwierza ze swoich spraw.
- Na pewno, na pewno. Mężczyźni nie mówią kobietom wszystkiego - przytaknęła, a po chwili dodała w wahaniem: - ale widzisz, jeśli zapowiedzi nie ukażą się teraz, to nie ma nadziei, by nasz ślub odbył się przed wyjazdem Wiła.
- Tak, będziesz musiała zaczekać na jego powrót. O, tu właśnie jest to miejsce. Chodź, zamoczymy stopy w wodzie.
Gdy pochylone weszłyśmy do naturalnej altanki, oczom naszym ukazał się widok najzupełniej nieoczekiwany: jakiś mężczyzna żwawo poczynał sobie wśród spódnic jednej z córek pastucha Watta, a jej siostra, uwieszona u ramion owego młodziana, piszczała: „Teraz moja kolej, teraz moja kolej!” Nie widziałam twarzy tego mężczyzny, ale pomyślałam, że poznaję pończochy. Zielone... podobne do pończoch Robin Hooda. Po chwili nie miałam już żadnych wątpliwości. Nad falującymi spódnicami ukazała się falująca lokami głowa Ryszarda Dale.
- A więc to tak na mnie czekasz?! - zawołałam, nie panując nad łzami spływającymi mi po policzkach.
- Mężczyźni są inni niż kobiety, nietykalna świętoszko. Bądź nieco bardziej wielkoduszna. My mamy swoje potrzeby. Prawdziwa kobieta je rozumie.
- Tak jak my - wtrąciła jedna z sióstr. - Jeśli mężczyzna obiecuje małżeństwo, dowodzi to jego szlachetnych zamiarów. A takie Ryszard ma wobec nas. Chodź, odegrajmy jeszcze raz naszą poślubną noc, najdroższy!
- A potem ja! - wykrzyknęła druga, strojąc do mnie miny.
- Ona po prostu nie rozumie mężczyzn - powiedział Ryszard obu siostrom i spokojnie wrócił do swego dzieła.
Odwróciłam się na pięcie, zbyt wściekła i upokorzona, by znaleźć odpowiednie słowa, którymi mogłabym się odgryźć.
- Chodźmy stąd, chodźmy stąd w tej chwili - powtarzała Mary ciągnąc mnie za rękaw.
- Tak czy owak nie możesz ożenić się z obiema naraz! - odwróciłam się i krzyknęłam z furią w stronę altanki.
Czemu zawsze spóźniamy się z inteligentną odpowiedzią?
- Oczywiście, że nie może, Małgorzato kochana. A gdyby nawet poślubił sto chłopskich córek, nie dostanie z nimi ani pensa. Dla chwili przyjemności zaryzykował wiano tak bogate jak twoje. Jest głupi, więc z pewnością nie będziesz go chciała.
- Ale ja naprawdę go chcę, a raczej naprawdę go chciałam. I tylko czuję się teraz tak okropnie.
- Nie pozwól, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Ja też nie pozwolę, by dowiedziano się o mnie. Wkrótce będzie widać, że dziecko jest w drodze, a Wil wyjeżdża na wojnę. Jeśli da się zabić, nawet nie będę wdową.
Rozszlochała się na moim ramieniu, ja też beczałam jak małe dziecko. Gdy już obie się wypłakałyśmy, długo opłukiwałyśmy oczy zimną wodą, aż z naszych twarzy zniknęła opuchlizna.
Tej nocy jadłyśmy i piły bez umiaru. Musiałam siedzieć u szczytu stołu obok Robin Hooda, a Mary - obok Wiła. Co mogłyśmy robić, by nie okazać cierpienia? Tylko jeść i pić aż do mdłości.
- Zdrowie panny Marianny, najpiękniejszej i najbardziej łakomej damy na świecie - miejscowi rozrabiacy wznosili toasty, a ja podnosiłam szklankę w stronę mrowia twarzy, które wydawały się mnożyć i wirować wokół stołu.
Najsłabsi już padli, ale najsilniejsi hulali aż do świtu. Za wszelką cenę musiałam upokorzyć Ryszarda Dale! Siedział obok mnie, zbyt dumny, by wstać i na uboczu zrobić siusiu, choć wiedziałam, że już nie może wytrzymać.
- Nalej mi jeszcze, braciszku Tucku! - wołałam. - Potrafię dotrzymać kroku każdemu mężczyźnie!
Figlarna, szalona panna Marianna była w doskonałym humorze. Nigdy nie mówcie, że kobieta ma słabszą głowę! Podniosłam kubek i wypiłam połowę.
- Reszta dla ciebie, śmiały Robin Hoodzie! - podałam kubek Ryszardowi.
- Nieodrodna córka swego ojca, to pewne! Kto by pomyślał, że ten stary opój przekaże dalej swój talent - zaprawieni w podobnych bojach nikogo nie szanują bardziej niż twardego piwosza.
Ryszard zbladł, na jego skroniach pojawiły się krople potu. Widziałam, że wreszcie go dopadłam. Upajając się zemstą obserwowałam, jak Ryszard zielenieje na twarzy. Oczy miał błędne. Po chwili, wydając ohydny bulgot, zwymiotował i bez przytomności spadł z ławy.
- Hurra! Panna Marianna wygrała! - wiwatowali ci, którzy jeszcze zostali przy stole.
Wstałam i kłaniałam się machając kubkiem, aż nagle poczułam, że i ze mną dzieje się coś niedobrego. Pospiesznie opuściłam więc zebranych, by gdziekolwiek załatwić potrzebę.
Było już ciemno, kiedy wróciłam do drzwi; ale ciemno czy widno, nie miało to znaczenia, bo nie widziałam zbyt dobrze. Po omacku szukałam dłonią klamki, gdy ktoś ciężką ręką chwycił mnie za ramię, obrócił i przycisnął do ściany.
- Śliczna Małgorzato - usłyszałam pijacki głos, którego nie mogłam rozpoznać. Czyjaś ręka ugniatała mi pierś, a cuchnące wargi przywarły do moich ust. Wykręcałam głowę na wszystkie strony.
- Tylko jeden całus. Widziałem, jak całowałaś się z Ryszardem Dale. Nie jesteś taka czysta. Daj mi całusa.
Dopiero teraz rozpoznałam jego głos.
- Ojcze! Zostaw mnie w spokoju! Puść mnie!
- Ty suko! Taka cnotliwa? Taka święta? Wychowuję cię i karmię. Jesz przy moim stole... - był pijany w sztok, z jednego oka ciekły mu łzy - ... nie chcesz pocałować ojca, ani jednego całusa nie chcesz dać własnemu ojcu, choć tak wiele dajesz innym...
Znów całą siłą przygniótł mnie do ściany i sięgnął mi pod spódnicę.
- Na Boga, ojcze, przestań!
- Ukochana, tak, najmilsza, jesteś moja - jego oddech śmierdział piwem.
- Nie, ojcze! To nieprzyzwoite! Bóg na to nie pozwala!
- Co ty gadasz! Wielu mężczyzn to robi. Któż lepiej się nadaje, by rozdziewiczyć dziewczynę?! Jej ojciec! Młynarz to zrobił. A zresztą... jeśli nie ojciec, to dzieła dokona właściciel tej ziemi, korzystając z prawa pierwszej nocy!
Znowu młynarz. Tak, wszystko naprawdę zaczęło się od niego.
- Nie! Nie teraz! Nie tutaj! Nie ze mną! Nigdy! Zostaw mnie! Wyrywałam się, szamotałam, lecz ojciec był znacznie silniejszy ode mnie.
- Natychmiast odejdź od tej dziewczyny! - w ciemności rozległ się kobiecy głos.
Ojciec upadł bez przytomności, ugodzony w głowę ciężkim pogrzebaczem.
- Och, mamo, mamo! - szlochałam.
- Ten stary łajdak skacze na wszystko, co się rusza! - Matka Anna splunęła z pogardą na bezwładne ciało ojca. - Zastanawiałam się, kiedy to się stanie. Widziałam, jak wodzi za tobą oczami. Jesteś zbyt ładna. Kusisz mężczyzn, nawet o tym nie wiedząc. Najwyższy czas, by wydać cię za mąż, dziewczyno. Im szybciej, tym lepiej.
- Nie... nie chcę wychodzić za mąż, matko. Mężczyźni są okropni.
- Okropni czy nie, powinnaś zostać wydana. I to za jakiegoś silnego mężczyznę. Inaczej nie będziesz bezpieczna, póki nie staniesz się taka stara i brzydka jak ja.
- Nie mogę wyjść za mąż. Nie teraz. Po prostu nie mogę.
- No cóż, skoro jesteś taka głupia, że chcesz za męża Ryszarda Dale, wyjdź za niego. Jeśli go poślubisz, wasze wesele będzie początkiem nieszczęścia.
- A może... może on się poprawi? - płaczliwie usiłowałam protestować.
- Czy węże mogą się poprawić? A wilki mogą się zmienić? Mężczyźni uganiający się za kobietami nigdy się nie zmienią - westchnęła matka. - Musisz też rozważyć inną rzecz. Ryszard Dale, choćby był i święty, jest marną partią. Jego ojciec ma małe gospodarstwo, a matka to pańszczyźniana chłopka. Wolność twoich dzieci mogłaby stanąć pod znakiem zapytania.
Nigdy nie słyszałam matki mówiącej z tak zimną logiką, ale też nigdy nie słyszałam, jak kalkuluje zyski, które mogą płynąć z zawarcia korzystnego małżeństwa.
- Znajdę ci odpowiednią partię. Mam kuzynów w Saint Matthew.
- Ale ja nie chcę męża z Saint Matthew.
- Posłuchaj, panienko, musisz brać, co ci się trafi, i wyprowadzić się stąd jak najprędzej. Inaczej ojciec dopadnie cię i zgwałci. Jeszcze tego nie zrozumiałaś?
Miała rację. Jedynymi mężczyznami, wystarczająco silnymi by oprzeć się ojcu, byli moi wielcy bracia. Ale nawet oni, choć prostaccy i nieokrzesani, nigdy nie podnieśliby na niego ręki. Nieposłuszeństwo wobec ojca byłoby grzechem śmiertelnym. Wiedzieliśmy, że wola ojca jest nieograniczona niczym władza królewska, bo zatwierdzona została przez samego Boga. Honor siostry nie był wart banicji i ludzkiej wzgardy. A ojciec... Teraz wiem, że nawet nie smażyłby się za to w piekle, bo ceny odpustów dla mężczyzn uprawiających kazirodztwo były w tamtych latach bardzo niskie.
- Czy wielebny Ambroży nie mógłby go powstrzymać? Matka potrząsnęła głową i zaśmiała się z goryczą.
- Czyżbyś nie wiedziała, iż on obwini ciebie, że wodzisz ojca na pokuszenie, a nie ojca, że ulega pokusie? Idź z tym do księdza, a dopiero będziesz pogrążona!
- Więc co mam robić, matko?
- Zachowaj spokój. Zawsze miej przy sobie nóż i unikaj ojca, gdy jest pijany. Musisz też mnie słuchać, bo córka matce jest winna posłuszeństwo.
Kręciło mi się w głowie. Zbyt wiele prawdy i zbyt wiele piwa jak na jedną noc.
- Tak, matko - powiedziałam. - Będę ci posłuszna.
Ojciec wytrzeźwiał i chyba nie pamiętał, co stało się pierwszej majowej nocy. Ale matka miała rację. Wodził za mną oczami, a ja teraz byłam przerażona. Moją trwogę pogłębiała świadomość, że bracia lada dzień wyjadą i zostanę z nim sama. Czasami, przechodząc obok, ocierał się o mnie w sposób niezupełnie niewinny lub stając mi na drodze nie pozwalał przejść, czasem nucił jakąś piosenkę i prowokował, bym podeszła bliżej.
Nadszedł czas wyprawy do Francji. Moi bracia wraz z połową mieszkańców naszego miasteczka ruszyli w świat, a my staliśmy na drodze i płakaliśmy. Nie wiem jak inni, ale ja, myślę teraz, płakałam nad sobą. Sądzę zresztą, że płacząc, na ogół płaczemy nad sobą.
Wciąż jeszcze widzę, jak Rob i Wił, machając nam beztrosko na pożegnanie, idą, by z błogosławieństwem Boga robić we Francji to, czego On zabraniał im czynić w domu. Nawet teraz pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego Boże przykazania nie odnoszą się do cudzoziemców. Jeśli dodasz do tego pytania uwagę, iż cudzoziemcy myślą, że to my jesteśmy cudzoziemcami, wtedy kwestia ta komplikuje się jeszcze bardziej. A jeśli wierzyć temu, co mówią księża po każdej ze stron, Bóg każdą z nich błogosławi tak samo. Mnie zaś się wydaje, że Boskie prawo nie odnosi się do nikogo. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mniej rozumiem wojnę. Może Bóg udzieli mi kiedyś wyjaśnienia. Obym tylko nie zapomniała poprosić go o to ponownie po mszy w tym tygodniu. A raczej poczekam do Wielkanocy. Bóg często właśnie wtedy odpowiada na nasze pytania.
Niebawem na swe ostatnie lato w domu wrócił Dawid. Przez cały dzień czekałam u końca drogi za miastem, bo chciałam powitać go pierwsza. Przyszedł sam, niosąc niewielki dobytek w worku zarzuconym na plecy. Był teraz wyższy niż ja, kościsty i niezgrabny niczym strach na wróble. Mówił załamującym się, skrzeczącym głosem. Wciąż miał poważne oczy i czuprynę czarnych loków, choć trudno mi było w nim poznać braciszka.
- Jaki jesteś duży! - podziwiałam Dawida. - Cóż to, nie uściskasz mnie?
- Przepraszam, Małgorzato, to dlatego że żyłem całkiem inaczej - odparł obejmując mnie mocno, a ja położyłam mu głowę na ramieniu.
- A będziesz żył jeszcze lepiej, Dawidzie! Ojciec powiedział matce, że jeśli będziesz studiować na uniwersytecie, zostaniesz księciem! Czy to prawda?
- Ojciec nie zawsze ma rację, Małgorzato. A poza tym nie wie o wielu sprawach.
- Ale ty wiesz coraz więcej i więcej, więc stajesz się coraz doskonalszy, czyż nie?
- Nie wiem. Będę księdzem i może nauczycielem, jeśli okażę się wystarczająco zdolny. Niektórzy chłopcy dostają później dobre stanowiska, ale oni są bogaci z domu i mają wielkie rodziny. Nie mogę wiele oczekiwać.
Ujęłam go za rękę. Myślę, że zapomniał ją cofnąć.
- Możesz jednak być kimś takim jak wielebny Ambroży i czynić dobro.
- Tak, to prawda. Musiałbym zastępować kogoś, kto ma dobrą parafię...
- Chcesz przez to powiedzieć, że księża wynajmują zastępców, tak jak bogacze uzbrojoną służbę?
- Tak, Małgorzato.
- A co robią, kiedy zaangażują zastępcę do śpiewania mszy?
- Przypuszczam, że zmieniają miejsce na lepsze.
- To bardzo dziwne... Sądziłam, że byłoby cudownie być księdzem i chronić dusze parafian przed szatanem. Ale teraz wydaje mi się to bardziej skomplikowane.
- Bo to jest bardziej skomplikowane, Małgorzato, a ja zaczynam się tego uczyć.
Byliśmy już blisko domu.
- Powiedz mi, Dawidzie, czego będziesz się uczył na tym uniwersytecie?
- No cóż, przede wszystkim łaciny i innych języków, co nazywa się gramatyką; ładnego wysławiania się i przekonywania, co nazywa się dialektyką, a także matematyki, teologii i innych jeszcze rzeczy.
- Co to jest matematyka?
- Hm... to jest... to jest zbyt trudne, by wyjaśnić.
Musi to być rzeczywiście bardzo trudne, skoro nawet Dawid, tak zdolny do nauki, nie potrafił mi tego wytłumaczyć.
- Och, Dawidzie, jesteś przecież taki mądry, z pewnością dostaniesz dobre miejsce.
- Cóż, siostrzyczko, będę się uczyć ze wszystkich sił i wezmę, co mi dadzą. Mam zresztą szczęście. Opat roztacza nade mną swoją opiekę. Wezwał mnie do siebie i powiedział, że jeśli okażę się zdolny i pracowity, pomoże mi znaleźć dobre miejsce. Tak właśnie postępuje z chłopcami, którymi się opiekuje.
- Któż zatem ośmieli się powiedzieć, że mógłbyś nie wrócić księciem!
Tego lata Dawid zabrał się do pracy z ochotą, a w rozmowie ze mną nazwał pracę na roli swoją pokutą. Wiedziałam, że całym sercem oczekiwał nadejścia jesieni.
Tuż przed nocą świętojańską, kiedy rozpala się ogniska i toczy zapalone koła, dowiedziałam się, że matka znalazła dla mnie męża.
- Twój ojciec się zgadza. To dobra partia - powiedziała matka Anna, zdejmując gąsienicę z pędu fasoli.
- Dobra? W jakim sensie? - zapytałam pełna niepokoju, bo strasznie się bałam małżeństwa.- Pewien zamożny starszy mężczyzna, wdowiec trudniący się handlem futrami, rozpytuje o ciebie. Widział cię w sądzie i twoja uroda doprowadziła go do szaleństwa czy też jakiejś żądzy, jak mówi mój kuzyn... - z tymi słowami wyrwała z zagonu rzepy jakiś zabłąkany chwast.
- Czy on mieszka w Saint Matthew? Będę więc mogła przynajmniej cię odwiedzać.
Skończyłam pielić marchew i przeszłam w grzędę cebuli. Pot spływał mi po twarzy. Otarłam go wierzchem ręki zostawiając na nosie ciemną smugę.
- To naprawdę dobra partia. Twój przyszły mąż mieszka dużo dalej, w Northampton. Zrobi dla ciebie korzystny zapis. Nie zabraknie ci niczego: wspaniałych potraw, strojów, przyjaciół. Bardzo rzadko dziewczynie takiej jak ty, choćby nawet bardzo pięknej, trafia się taka okazja.
- Wolałabym jednak mieszkać tutaj, w tej okolicy, wśród ludzi, których znam.
Serce zamierało we mnie ze strachu na myśl o życiu w samotności między obcymi.
- Powinnaś myśleć o wygodach, jakich zażywać będą twoje dzieci, i dziękować Bogu, że obdarza cię łaską w najtrudniejszej chwili twego życia - odpowiedziała matka Anna z kamienną twarzą.
- Ale...
- Nie grymaś. Gdyby jakiś bogacz mnie sobie upatrzył, kiedy byłam piękna i młoda, zgodziłabym się z ochotą. Mieszkałabym w mieście, cieszyłabym się luksusem i od rana do wieczora dziękowałabym Panu Bogu i drogim rodzicom. Wdzięczność! Oto czego brak dziś dzieciom: wdzięczności! Młode pokolenie jest niewdzięczne, ot co!
- Och, matko, jestem wdzięczna. Naprawdę jestem wdzięczna. I zawsze będę ci dziękować. Obiecuję.
Posłano zatem wiadomość owemu kupcowi, który nam wydawał się tak bogaty, i rozpoczęto negocjacje zmierzające do zawarcia małżeństwa, którego on pragnął tak gorąco.
Bardzo trudno było mi rozmawiać o tym z Dawidem. Powiedziałam mu o swoim zamążpójściu, gdy pewnego wieczoru, wróciwszy do domu po zakończeniu codziennej „pokuty”, siedział zapatrzony w ogień.
- Rodzice ci powiedzieli? Mam być wydana za mąż.
- Tak, słyszałem - odparł smutno.
- Mówią, że mój przyszły małżonek jest bardzo bogaty.
- Nie ma człowieka zbyt dostojnego dla ciebie - powiedział Dawid.
- Czy będziesz za mną tęsknił, Dawidzie, gdy ja będę mężatką, a ty nauczycielem?
- Cóż za głupie pytanie, Małgorzato! - Dawid wpatrywał się posępnie w rozżarzone węgle.
- Będzie mi smutno, braciszku, ale może będziemy mogli się odwiedzać.
- To także głupie słowa. Rozstajemy się na zawsze. Jeśli kiedykolwiek spotkamy się znowu, nie będziemy już tacy sami. Nie będziemy tymi samymi ludźmi.
- Dlatego że będę bogata, a ty nie? O tym mówisz?
- Och, Małgorzato, nie będę ci zazdrościł. Tylko że ja się zmienię. Już się zmieniłem. Nie potrafię rozmawiać z matką i ojcem. Nie potrafię rozmawiać z dawnymi przyjaciółmi. Może pewnego dnia nie będę mógł rozmawiać także i z tobą - oparł brodę na rękach i pogrążył się w cichej zadumie.
- Ależ Dawidzie, nawet jeśli będziesz nauczycielem, czyż nie możemy się kochać?
- Bardzo... bardzo trudno to wyjaśnić. Jak możesz pojąć, co czyni drugi człowiek, jeśli nie potrafisz z nim rozmawiać?
Coś mi się przypomniało.
- Powiedz mi, Dawidzie, czy tam, w opactwie, widujesz anioły?
- Niezbyt wiele... nie, to nieprawda. Nie widziałem ani jednego. Gdy Dawid wyjechał, wydawało mi się, że umarł. Czułam, że już nigdy go nie zobaczę.
Odejście Dawida było pierwszym nieszczęściem. Nieszczęścia chodzą stadami. Najpierw zdarza się jedno, potem nadchodzi drugie. W końcu zaś pojawia się ich bardzo wiele. Gdyby udało się znaleźć sposób, by za tym pierwszym na głucho zamknąć drzwi, następne nie umiałyby ich sforsować. Byłam młoda i sądziłam, że wszystko zawsze kończy się dobrze.
Niebawem pojawił się mój konkurent. Przybył na grzbiecie białego muła, otoczony służącymi, którzy dźwigali podarunki. Jego przejazd przez miasteczko wywołał wielkie poruszenie. Choć był już stary - miał trzydzieści lat! - zachował zdumiewająco młodzieńczy wygląd. Miał urocze loki, wymykające się spod zawoju ze złotogłowiu, i nosił zalotne szkarłatne pończochy, szyte z cienkiej skóry. Był piękny, niemal bez skazy; może tylko ślad jakiejś bruzdy na czole, a może kanciasta szczęka, która sprawiała, że jasnoniebieskie oczy wydawały się trochę za małe... Wszystkich oszołomił strojem - ubrany był jak chodząca reklama swego przedsiębiorstwa: futro na kapeluszu, futro na rękawach i futro na kołnierzu. Haftowana, oblamowna futrem toga ściągnięta była nabijanym srebrem pasem, z którego zwieszał się długi sztylet. Palce mego konkurenta lśniły od złota, a stopy obute były w piękne, zrobione z koźlej skóry i obszyte futrem ciżmy o długich noskach. Gdy zajechał przed dom, kądziel wypadła mi z rąk, a oddech uwiązł w gardle. Był to ów kupiec, okrutnik bez serca, którego widziałam w sądzie opata!
★
Brat Grzegorz przerwał pisanie i poruszał palcami, wyginając je tak mocno, aż słychać było trzeszczenie stawów. Rozprostował plecy krzywiąc się z bólu i westchnął. Już za późno, by się wycofać. Nie mógł zdecydować, czy ma winić za wszystko swój żołądek, od którego zaczęła się cała sprawa, czy też własną ciekawość, która przywiodła go aż do miejsca, kiedy już dawno powinien powiedzieć „dość!” A może to honor powstrzymał go przed odrzuceniem złej okazji w porę, by ustrzec od spisywania owego kompendium trywialności. Tak, to z pewnością honor. Lecz szkoda honoru dla ludzi, którzy nawet nie rozumieją, co to słowo znaczy. Kobiety na przykład. One w ogóle nie mają honoru, więc nie doceniają go u innych. Przebiegle, samolubne istoty! Nawet się nie wstydzą, że są przyczyną upadku mężczyzny. Przecież całe zło świata zapoczątkowała Ewa, która w raju skusiła Adama jabłkiem. Małgorzata posłużyła się zamówionymi w piekarni bułkami z mięsem, lecz skutek był podobny. Biedny uczony skryba musi teraz całymi dniami słuchać historii o kobietach, z którymi nie zamieniłby nawet jednego słowa przy drodze, chyba że byłby zmuszony poprosić o wodę lub zapytać, którędy iść dalej. Święty Jan Chryzostom miał rację nazywając niewiasty otwartymi kloakami, a była to jedna z przyjemniejszych rzeczy, jakie powiedział. „Powinienem był zważać na jego słowa - mruknął brat Grzegorz do siebie - sam tego chciałem”.
Najgorsze jest to, że owe niedorzeczne istoty wszystko tłumaczą na odwrót. Było to dokładnie tak - no dobrze, prawie dokładnie - jak gdyby zawarł umowę na spisanie wspomnień czyjegoś ulubionego konia.
- No, dzielny rumaku - zapytasz takiego - od czego zaczniemy?
- Od pełnego żłobu - odpowiedziałby.
Potem zacząłby się ciąg codziennych nieważnych zdarzeń. Czy jakakolwiek, dyktowana najlepszą intencją korekta przyniosłaby najskromniejszy efekt? Z pewnością nie! Trzeba być istotą myślącą, by mieć zdolność przyswajania spraw wznioślejszych. A tu nic, tylko pełna kiesa, pełny brzuch, plotki i porody. Jakże nisko upadł! Oto coś, przed czym nie ostrzegli go mędrcy. Z drugiej zaś strony może Bóg próbuje dać mu lekcję? Lekcję czego?! Pokory? Tych lekcji odebrał ostatnio bardzo wiele; Bóg powinien być już nimi zmęczony. Może ta opowieść ma jakiś morał? W takim razie niewysłuchanie jej do końca byłoby lekceważeniem woli Boga. A jeśli to ciekawość znów wiodła go na pokuszenie? „Zadam sobie pokutę, a potem poślę wiadomość tej głupiej kobiecie, że już nie wrócę do pracy” - postanowił.
Lecz cóż, nie mógł powstrzymać się od myślenia, jak dobrze mu się medytowało, gdy przestawał śnić koszmary o indyku na rożnie, w zasięgu ręki... Dopiero wczoraj zbliżył się do prawdziwej ekstazy podczas kontemplowania korony cierniowej...
Nie powinien rozstawać się z pracodawczynią tak szorstko. Mógł przyprawić ją o atak histerii, a to byłoby niemądre. Przez chwilę wyobrażał sobie rozhisteryzowane kobiety; setki histeryzujących kobiet. Wykrzywione czerwone twarze, otwarte, krzyczące usta. Otrząsnął się, a potem bacznie spojrzał na Małgorzatę. Nie wyglądała na histeryczkę - jak dotąd. Pewnie po prostu dobrze się maskuje. Szorstkim ruchem złożył zapisane strony, pożegnał się i wyszedł.
ROZDZIAŁ TRZECI
Brat Grzegorz, zły jak osa, siedział w kącie wspaniałego holu pana Kendalla. Tego ranka przybył z Azji transport towarów, w całym więc domu panował harmider. Czeladnicy i rachmistrze biegali zaaferowani swoimi tajemniczymi sprawami. Zgiełk rozlegał się w stajniach, kuchni, a przez otwarte drzwi służbowego kantoru słychać było głos samego pana Kendalla, który życzył sobie, by jakąś sztukę jedwabiu odłożyć dla żony burmistrza. Nigdzie jednak nie było Małgorzaty.
„Pewno zapomniała albo zrezygnowała, nie fatygując się, by mnie o tym powiadomić. Oto jak postępują bogacze” - myślał z goryczą Grzegorz. Wyszedł z domu bez śniadania, co komu innemu nie sprawiłoby dużej przykrości, bo około południa ludzie zwykle jedzą obiad. Jego jednak ów brak porannego posiłku wprawił w zły humor. W jeszcze gorszy nastrój popadł, usłyszawszy głosy z kuchni.
- Pani ciągle zaprasza tego wielgachnego chudzielca, prawda? Choć śmieszny że boki zrywać. Tak jak ten jegomość w czarnej todze, który chodził po domu błogosławiąc wszystko wokół, pamiętacie?
- A pamiętacie tych pogan zza morza z czarnym chłopczykiem chodzącym za nimi krok w krok? Pan sprowadza do domu istne dziwadła.
- Pani zaś przyjmuje ich z szacunkiem jakby krewnych. Ale ten, co ostatnio tu przychodzi, to zrzęda jakiego świat nie widział.
- Bo już nie pamiętasz tego jegomościa z żółtą twarzą, który przybył z Wenecji.
- Włosi się nie liczą; oni wszyscy są szaleni.
- Powiadam ci, nie tak szaleni jak Niemcy!
„Więc to tak - mruknął brat Grzegorz do siebie. - Odchodzę, ona zaś będzie musiała odszukać mnie i prosić, bym wrócił. Jestem już wyleczony z ciekawości”. Podniósł się i postąpił kilka kroków w stronę drzwi, lecz zaraz drogę mu zastąpiła Małgorzata, za którą podążał służący z pustym koszykiem.
- Och, bracie Grzegorzu, nie wychodzisz już chyba? Dostrzegła pełną żalu irytację brata Grzegorza. Była w prawdziwie opiekuńczym nastroju. Wydała już dyspozycje służbie na dziś i zdążyła obejść gospodarstwo. Nakarmiwszy wcześniej córki i wszystkich pracowników, dała też jeść biednym, a teraz zauważyła, że jej sekretarz najwyraźniej jest głodny.
- Nie jadłeś śniadania, bracie Grzegorzu, prawda? Jesteś zbyt wysoki, by wychodzić bez posiłku. Osłabniesz i zachorujesz. Wróć więc i usiądź, a ja zobaczę, czy w kuchni znajdzie się coś do zjedzenia.
Nie można odmówić kobiecie będącej w takim nastroju. Taka potrafi przejrzeć człowieka na wylot i dostrzec słabą stronę, to czułe miejsce, które pozostało w nas od czasu dzieciństwa, kiedy bez szemrania słuchaliśmy matki. Brat Grzegorz pozwolił posadzić się przy stole i nie protestował na widok chleba, sera i dzbana piwa. Zjadł, wypił i od razu poweselał.
- Czyż nie tego było ci trzeba? - zagadnęła Małgorzata. - Gdyby wszyscy na świecie jedli śniadania, nie byłoby wojen.
Przełknął ostatni kęs i odpowiedział z wrodzoną przekorą, która po śniadaniu wyraźnie się ożywiła.
- To zdanie zupełnie pozbawione jest logiki. Książę Lancaster, człowiek wielce wojowniczy, jada śniadanie każdego dnia, a pewien pobożny opat, który całymi dniami chodzi bez jedzenia, nawet muchy nie potrafiłby zabić.
- Nie dowiedziesz niczego jedynie dwoma przykładami.
- Ty zaś, pani, próbowałaś dowieść horrendalnego non scguitur posługując się tylko jednym przykładem: mną - celnie zripostował.
- Łacina! Oto za czym szybko się ukrywasz!
- Za niczym się nie ukrywam. Mam rację i mówię o tym otwarcie, przypominając zarazem, że pani książka czeka.
- Och, nie traćmy ani chwili! - wykrzyknęła Małgorzata i niemal natychmiast usiedli do pracy.
★
O moim konkurencie mówiono w każdym domu naszego miasteczka. Wszyscy głośno się nim zachwycali. „Ludwik Smali, jaki wytworny, jaki elegancki. Ależ ta Małgorzata ma szczęście. Doprawdy, ma go aż za dużo, to niesprawiedliwe”- mówiono. I wcale nie miało znaczenia, jak wiele razy powtarzałam: „Nie chcę go! On mnie przeraża!” Mówiono: „Małgorzata jest samolubna, nie docenia niczego, co się dla niej robi; zawsze była taka”. Mówiono też, że jedynie głupcy walczą z przeznaczeniem.
Nie wydaje mi się, by walka z losem była czymś głupim. Przede wszystkim nigdy się nie wie, jak sprawy potoczą się w przyszłości, czemu więc je ponaglać? Poszłam do wielebnego Ambrożego i płakałam. Spowiednik zawsze musi nas wysłuchać, nawet wbrew woli.
- Z całą pewnością - mówiłam wypłakując oczy - Bóg nie jest przekonany, że ludzie muszą zawierać małżeństwa, jeśli tego nie chcą.
Ku mojemu zaskoczeniu oblicze księdza skamieniało, gdy powiedziałam, że boję się pana Smalla.
- Musisz przezwyciężyć ten strach - pouczał mnie - i postąpić zgodnie z wolą rodziców, która jest wolą Boską.
- A... czyż nie mogłabym zostać mniszką, zamiast wychodzić za mąż? - zaryzykowałam nieśmiało.
Wielebny Ambroży wstał i spoglądając z góry na mnie klęczącą, wrzeszczał ogarnięty furią:
- Ty?! Oblubienicą Chrystusa?! Nie masz ani krzty powołania! Znam cię przecież nie od dziś. W głowie ci tylko tańcowanie, pioseneczki, całusy, rozpusta! Nie obrażaj służebniczek Pańskich! Proś Chrystusa, by cię wspierał w pokorze, i dziękuj Mu za małżeństwo z tak szlachetnym mężczyzną!
- Szlachetnym?
- Tak, naprawdę szlachetnym! Znacznie szlachetniejszym niż twoja rodzina. Chociaż bowiem Ludwik Smali nie urodził się szlachcicem, jest szlachetny w myślach, szlachetny w uczynkach i umiłowaniu Matki Naszej - Kościoła. Złożył już nawet odpowiednią ofertę na naprawienie dachu; zobowiązał się też, że w dniu zaślubin ufunduje okno do głównej nawy. Odmówiłabyś świętemu miejscu pięknego witrażowego okna powodowana samolubnymi pragnieniami?! Żałuj, żałuj, a będzie ci wybaczone. Wyjdź za mąż w skromności i pokorze, jak przystało dziewczynie! Niech to będzie twą pokutą za grzechy.
Jakżeż ja nienawidziłam pokuty! Dlaczego Bóg jest dla nas tak srogi? Wtedy właśnie przyszło mi na myśl, iż powód tkwić musi w tym, że Bóg jest mężczyzną, lub też raczej że mężczyźni i Bóg myślą tak samo. Gdyby Bóg był kobietą, sprawy miałyby się całkiem inaczej.
Z całą pewnością Ona nie przymuszałaby żadnej dziewczyny do zamążpójścia. Pozwoliłaby kobietom dokonywać wyboru, a mężczyźni - żyjąc w posłuszeństwie, skromności i pokorze - musieliby poczekać, aż zostaną wybrani. Byłoby zupełnie inaczej na tym świecie, gdyby kobiety mogły wybierać!
Ale sprawy biegną utartymi drogami, więc zostaliśmy połączeni węzłem małżeńskim przez wielebnego Ambrożego, który w swej próżności myślał wtedy wyłącznie o witrażowym oknie w kościele.
Ponieważ matka była piwowarką, weselne piwo było jeszcze doskonalsze niż to, którym raczono się podczas zaślubin jedynej córki kowala w Saint Matthew. Nie spożyto jednak nawet połowy przygotowanych potraw i napojów, gdy mąż wezwał swoich ludzi i powiódłszy mnie w stronę odświętnie przystrojonego muła, posadził w siodle, wykonując przy tym elegancki ukłon.
Głośno wzdychały kobiety, których zdaniem podający mi strzemiona pan Smali wyglądał jak bohater romantycznej ballady. Ryszard Dale, który stracił ostatnią nadzieję na mój posag, z trupio bladą twarzą przyglądał się temu bez jednego słowa. Było mi niemal żal niedawnego konkurenta.
Gdy muł powoli ruszał spod kościoła, odwróciłam się i zobaczyłam, że mężczyźni usłużnie podają Ryszardowi najpierw jedną, potem drugą szklanicę. Byłam pewna, że nim weselna uczta przeniesie się do naszego domu, Ryszard będzie kompletnie pijany.
Długa podróż daje okazję do rozważań i przemyśleń. Nie spieszyłam jak na skrzydłach do nowego domu i wielkiej posiadłości, gdzie miałam stać się panią tylko dlatego, że kiedyś spojrzenie bogatego nieznajomego przypadkowo spoczęło właśnie na mnie. Wciąż zastanawiałam się: dlaczego ja? Co prawda jak na dziewczynę z tak małego miasteczka miałam piękny posag, jednak był on niczym dla mężczyzny, którego stać było na kupno witrażu do kościoła. Taki mężczyzna nie mógł przecież być w długach. Dlaczego ja? Nie wyglądał na chorego z miłości do mnie. Może tacy światowcy potrafią to lepiej ukrywać? I dlaczego wybrał mnie, mieszkającą tak daleko, skoro miasta, jak powiadają, pełne są pięknych kobiet, strojnych w złoto i purpurę? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na tyle pytań. A jeszcze w nim samym kryło się coś, co sprawiało, że cierpła mi skóra. Byłam coraz bardziej przygnębiona. Przede mną wąskim, zakurzonym traktem jechał pan młody i jego przyjaciele, wypełniający sobie czas śpiewaniem piosenek o niestałości kobiet. Za mną w milczeniu podążał orszak zbrojnych. Czułam się jak bela sukna przewożona z miasta do miasta. Stado wron wzleciało nagle obok nas z pola jęczmienia. Zapragnęłam ulecieć tak jak one, uciec i być wolna niczym ptak. Głupie mrzonki. Kobieta nie może być niezamężna, skończy bowiem w rynsztoku lub przydrożnym rowie; wszyscy to wiedzą. Sąsiadki przekonywały mnie przed ślubem, że się przyzwyczaję, a moje życie nabierze sensu, gdy przyjdą na świat dzieci. Chciałam mieć śliczne dzieciątko, może wtedy nie byłoby mi tak źle...
Niebawem pojawiły się przed nami wieże kościoła, niskie mury miejskie i baszty, królujące w tym mieście-zamku, a wkrótce muły znalazły się w stajniach należących do pana Smalla. Dom był podobny do sąsiadujących z nim siedzib innych drobnych kupców, frontem zwrócony do ulicy. Na parterze mieścił się duży hol oraz kuchnia. Pomieszczenia dla służby i kwatery czeladników były z tyłu; część przednią przeznaczono na sklep. Za domem zielenił się ładny, otoczony murem ogródek. Pod wielkim holem znajdowała się śmierdząca zwierzęcymi skórami piwnica, nad holem zaś - sypialnie i strych. W należącym do części sypialnej pierwszym pokoju stało wielkie, okotarowane łoże, w którego nogach ustawiono skrzynie na kosztowności. Był tam także stół i drugi kufer przy oknie wychodzącym wprost na ulicę. Przy tym stole mąż sporządzał rachunki. W drugim pokoju, przeznaczonym na kobiece zajęcia, jak szycie i tkanie, sypiał syn mojego męża z pierwszego małżeństwa oraz opiekunka chłopca. Stała tu także pusta kołyska i jeszcze jedno puste łóżko. Było jasne, że Ludwik Smali chce mieć dużo dzieci, i to jak najszybciej.
Gdyby nawet służba nie była tak ponura i cicha, od samego początku nie miałabym wątpliwości, że w tym domu dzieje się coś niedobrego. Wydawało mi się, że poznałam przyczynę tego stanu rzeczy, gdy piastunka przyprowadziła synka pana Smalla, by przywitał się z ojcem. Był to wątły, blady chłopiec, nie mający jeszcze pięciu lat, który bezrozumnie patrzył niebieskimi wytrzeszczonymi oczami debila. Nie potrafił mówić. Przez głowę przemknęła mi nagle myśl: „Potrafię urodzić lepsze dzieci niż to”. Pan Smali, spojrzawszy na syna z niechęcią, ostrym głosem kazał go wyprowadzić. „Cóż za próżny człowiek - pomyślałam - nie potrafi znieść wstydu, iż jego potomek i następca jest nienormalny”.
Jaka byłam naiwna! Już wkrótce miałam się o tym przekonać.
Odprawiwszy dziecko, mąż kazał przynieść wodę, by z rąk i twarzy zmyć kurz przebytej drogi, a potem posłał gońca do wikarego z wiadomością o swoim powrocie. Zacny wikary, poprzedzany przez chłopca z kadzielnicą, przybył niebawem, by pobłogosławić małżeńską łożnicę i odprawić modły za przyszłych synów. Tłum ludzi (jeszcze nie wiedziałam, kto należy do rodziny) cisnął się wokół łóżka, gdy ksiądz nieskończenie długo modlił się o synów, wnuków i prawnuków, kropiąc łóżko święconą wodą i okadzając cały pokój. Potem zostawiono nas samych.
Z ulicy, pogrążonej w letnim zmierzchu, dochodziły wrzaski i gwizdy przyjaciół pana młodego, którzy zebrali się pod oknem. Ludwik Smali, dysząc ciężko, patrzył na mnie bez słowa. Jego oczy błyszczały niczym płomyki świec. Ja również milczałam. Wciąż miałam na sobie ślubną suknię. Czułam się nieswojo, z drżeniem usiadłam na skraju łóżka. Smali wziął się pod boki i nie spuszczał ze mnie płonących oczu. Nagle wielkimi krokami podbiegł do drzwi i je zaryglował.
- Rozbieraj się! Chcę zobaczyć, co kupiłem - rzekł zimno. Zmrużył oczy niczym jakiś gad. Patrzyłam na niego oszołomiona.
Nie wyobrażałam sobie nocy poślubnej bez pocałunków, pieszczot i czułych słów.
- Nie powiedziano ci, że twoim obowiązkiem jest posłuszeństwo wobec męża? - zapytał cicho, a na jego twarzy pojawił się przykry grymas. - Pospiesz się z okazaniem owego posłuszeństwa i przestań skrywać się pod kotarami. No już!
Nie mogłam na niego patrzeć, skryłam twarz w narzucie.
- Posłuszeństwo dotyczy wszystkiego. - Pan Smali podszedł bliżej. - Nic, co mężczyzna robi w małżeństwie, nie jest niewłaściwe. Rozumiesz? Zobaczymy zaraz, ile wiesz...
Poczerwieniałam. Musiano by wychowywać nas pod korcem, byśmy nie wiedziały chociaż trochę na ten tamat.
- ...a myślę, że wiesz wystarczająco dużo - mówiąc to odrzucił narzutę.
Patrząc na mnie, nerwowo mamrotał coś pod nosem.
- To dopiero będzie zabawa... to będzie nocna robótka... dzieło nocy.
Byłam zdumiona. O czym on mówił, u licha?
Zdjął tunikę i stał teraz przede mną w długiej spodniej koszuli z białego płótna. Po chwili zaczął krążyć po pokoju, jak człowiek nie mogący podjąć decyzji. Następnie zdjął koszulę odsłaniając luźne, lniane kalesony. Pas, którym ciasno spinał zarówno kalesony, jak i pończochy, zasznurowany był z przodu długimi galonami. (Męskie pończochy i kalesony mają w sobie coś śmiesznego. Te części męskiej garderoby nie wydają mi się szczególnie dostojne.) Pan Smali ciągle dyszał głośno. Zaczęło mnie to śmieszyć, a rozśmieszyło jeszcze bardziej, gdy stało się dla mnie jasne, że ten mężczyzna jest równie...bezużyteczny jak utopiona dżdżownica. Sytuacja była prawdziwie komiczna. Z radością uznałam, że jestem wybawiona od strasznych obowiązków małżeńskich. Smali podjął jeszcze kilka bezowocnych prób uczynienia tego, co jest właściwe, a potem wpadł we wściekłość.
- To robota szatana! Czary!!! Ktoś rzucił na mnie klątwę! Czułam, że śmiech narasta we mnie jak mydlana piana, ale nie
zdążyłam skryć twarzy. Pan Smali zobaczył, że drżą mi usta, i rzucił się na mnie z płonącymi oczami.
- Jesteś czarownicą! Jak wszystkie inne! Nie dam się jeszcze raz oszukać! Nie będzie ci do śmiechu, ty wiedźmo!
Wyskoczył z łóżka, by sięgnąć po skórzaną szpicrutę, a potem kilkoma susami wrócił i chwycił mnie za ramię.
- Potrzeba ci nauk, żono - powiedział z zimnym uśmiechem. - Już ja cię złamię.
Nie będę się wdawać w istotę owych nauk, powiem tylko, iż były bardzo bolesne. Ale też właśnie wtedy zaczęłam dowiadywać się nowych i niemiłych rzeczy o panu Smallu. Pierwszą było to, że podniecała go krew. Zaczął trząść się z pożądania. Przypuścił atak, gdy zaś wreszcie - bez jednego choćby słowa - skończył, otworzył okiennice, by wysłuchać sprośnych gratulacji swoich kompanów. Następnie owinął się kołdrą, przewrócił na bok i zasnął.
Spał, jakby w ogóle nic się nie stało. Chrapał okropnie, a ja siedziałam na łóżku płacząc rzewnymi łzami. Wciąż na nowo zapytywałam siebie: dlaczego ja? Czemu musiał jechać tak daleko, by znaleźć mnie i skrzywdzić? Przecież w tym mieście są tuziny dziewcząt, które mógłby poślubić; dziewcząt z większymi posagami, panien o złocistych włosach. Czemu taki bogacz sięgnął po dziewczynę z prowincji?
Zdawało mi się, że w odpowiedzi na moje nie wypowiedziane myśli słyszę westchnienia w ciszy mrocznego pokoju. Ciemność litowała się nade mną.
Rankiem Smali siedział w łóżku wypoczęty i świeży, ja zaś nie czułam się dobrze. A los zostawił mi jeszcze wiele do odkrycia. Smali codziennie szykował coś nowego.
- Obowiązkiem żony jest wstawać wcześnie i służyć mężowi. Lenistwo jest grzechem śmiertelnym - powiedział zimno. Udawałam, że śpię odwrócona plecami. - Kobieta nigdy nie powinna dodawać grzechu uporu i samowoli do własnego, naturalnego skalania. Czy muszę użyć dyscypliny, by ci pomóc wyzbyć się niegodziwości?
Gdy chwiejnie wstałam, on pochylił się i podniósł z podłogi rzucony tam nocą pejcz.
- Życzę sobie - rzekł cicho, z miłym uśmiechem - byś na dowód swego posłuszeństwa uklękła, pocałowała tę szpicrutę i podziękowała.
- Nie - wyszeptałam, cofając się w róg pokoju. Zamierzałam bronić się jak dzikie zwierzę. Wydrapałabym mu
oczy, gdyby do mnie podszedł.
- Nie?! - zapytał. - Czy wiesz, co dzieje się z nieposłusznymi żonami? Jestem bardzo wyrozumiałym mężem, bo nie chcę, byś straciła syna, którego z pewnością nosisz w swoim łonie po ostatniej nocy. Gdybym nie był tak troskliwy, mógłbym połamać ci obie nogi. Mężczyznę, który niegdyś to zrobił, nazywano dżentelmenem, bo nim połamał swej żonie nogi, umówił się z chirurgiem, że ów je poskłada. Ale oczywiście wtedy nie mogła mu służyć, nieprawdaż? - zakończył pytaniem, czule głaszcząc pejcz.
Skóra cierpła mi ze zgrozy.
- Jestem jednak chrześcijaninem, człowiekiem kulturalnym, miłosiernym - mówił dalej. - Wybaczę więc to nieposłuszeństwo, jeśli się poprawisz. Będziesz żyć w dostatku, budzącym zazdrość innych kobiet. Jeśli jednak pozostaniesz krnąbrna, jest wiele sposobów pozbycia się upartej, samowolnej niewiasty. Jeśli obrazisz mnie swoim nieposłuszeństwem, ogłoszę, że jesteś szalona. Przedtem, zakuta w łańcuchy, kilka tygodni spędzisz w ciemnicy, gdzie - nie mając żadnego towarzystwa prócz własnych majaków - oszalejesz. Będę więc od ciebie wolny na zawsze, zapomnę cię i poszukam bardziej potulnej kobiety - uśmiechnął się znowu. - Czy zatem namyśliłaś się już i pocałujesz bat?
Byłam przerażona. Jego okrucieństwo przerastało wszelkie wyobrażenie.
- No chodź - powiedział. - Wybaczam ci, a nawet dostaniesz nową suknię.
O Boże, cóż za sromota; wolałabym chodzić naga.
- Zrobiłaś dopiero jeden krok. Teraz zrób następny, masz przed sobą jeszcze trzy - powiedział z okropnym, wyrachowanym uśmiechem. - A teraz klękaj! - rozkazał.
Gadzimi oczami śledził każdy mój ruch.
- I cóż, czy było to takie trudne? Pochyl teraz głowę i całuj pejcz - pieścił mój kark. - Widzisz, jakie to proste? Dogadzaj mi, rodź synów i dbaj o mój dom, a ja będę dbał o ciebie. Jeśli okażesz się uparta i nieposłuszna, nie licz na mą litość.
Po tych słowach kazał mi wstać i - jakby nic się nie stało - wezwał służącego, by go ogolił.Wtedy straciłam ostatnie (jeśli w ogóle jakieś mi jeszcze pozostały) złudzenia. Powodowana ciekawością przyglądałam się z kącika. Służący pomógł Smallowi włożyć koszulę, potem zarzucił mu na ramiona pelerynę. Umieścił w kominku długi żelazny pręt, i gdy żelazo się nagrzewało, ogolił swego pana. Potem sięgnął po tajemniczy pręt i nawinął nań kosmyk włosów Smalla. Pokój wypełnił się zapachem spalenizny. Minęła chwila i odwinięte z pręta włosy były wspaniale skręcone! Następny skręt, znów trochę smrodu i kolejny pukiel był gotowy. Wkrótce wokół głowy Smalla wiły się zwoje pięknych loków.
Przyglądałam się w osłupieniu. Jakby tego było mało, balwierz sięgnął po mały słoik i zanurzywszy w nim palce, niewielkimi szybkimi ruchami rozmasował jego zawartość na twarzy chlebodawcy. Na moich oczach oblicze Smalla znów przybrało czerstwy, różowy kolor, którym tak zachwycały się kobiety w naszym miasteczku. Skończywszy podziwianie samego siebie w ręcznym lusterku z brązu, Smali nagle zuważył, że stoję w kącie wytrzeszczając oczy, i parsknął lekceważąco.
- Napatrzyłaś się już, głupia? Wynoś się stąd, nim znów ci pokażę, gdzie twoje miejsce!
Poszłam do kuchni, gdzie zaczęłam uczyć się, jak zarządzać jego domem i służbą.
Dla pochodzącej z prowincji dziewczyny, która liczyła sobie niewiele ponad czternaście lat, nie było to wcale łatwe zadanie. Stojąc samotnie przy kuchennym piecu musiałam pewnie wyglądać tak, jak się czułam: zagubiona i samotna, zbyt nieśmiała, by o cokolwiek zapytać. Kucharka przerwała pracę i wraz z gronem milczących dziewcząt stanęła przede mną. Patrzyła na mnie długo i uważnie, a potem zaczęła - w dziwnie delikatny sposób - wyjaśniać, co do mnie należy, i pokazała, gdzie ustawione są produkty oraz naczynia kuchenne.
Od służby nauczyłam się, jak dojść na rynek, jak zamawiać odpowiednie ilości niezbędnych w gospodarstwie artykułów, jak rozpoznawać nieświeże mięso, podrabiane towary, jak planować posiłki, zamawiać szycie, jak dbać o pościelową i stołową bieliznę, i do czego służy taki wielki pęk kluczy, jaki teraz też noszę u pasa. Wiele artykułów, takich jak przyprawy, trzymano pod kluczem. Ponadto w piwnicznych magazynach i w skrzyniach trzymano kosztowności. Wszystko było tu zupełnie inne niż w moim rodzinnym miasteczku.
- Nie należy ufać kucharce w sprawie soli i cukru - powiedziała niańka. - Ona kradnie.
- Proszę nie ufać niańce w sprawie wina - uprzedzała kucharka.
- Ona pije.
Obie niewiasty zgodnie twierdziły, że czeladnicy i parobcy powinni być trzymani z dala od wszystkiego, co daje się zjeść, a obiad, nasz główny posiłek, musi być podany - pod groźbą końca świata
- najpóźniej o pierwszej po południu.
W ten właśnie sposób przebiegały moje ćwiczenia w prowadzeniu domu, nim nauczyłam się względnie dobrze zarządzać gospodarstwem. Rzuciłam się w wir tej pracy z całą energią, ponieważ bezczynność wzmaga smutek i żale.
Ale praca nie mogła wyleczyć mnie ze wstrętu i przerażenia, jakich doznawałam każdej nocy. Przejmował mnie lęk, ilekroć wchodziłam do małżeńskiej sypialni. Wyobraziłam sobie, że coś w tym pokoju się kryje. Coś niewidzialnego, co napełniało mnie przygniatającym smutkiem. W ciągu dnia, gdy mrok i mój strach nie zaciemniały obrazu owego pomieszczenia, próbowałam szukać przyczyny. Wtedy jednak nie znajdowałam niczego, co mogłoby uczynić ten pokój tak strasznym
- żadnego zapachu rozkładu ani krwawych plam, które by świadczyły, że popełniono tu jakiś nikczemny czyn. Pokój był czysty i ładnie urządzony. Ściany zostały starannie pobielone, z krokwi nie zwisały pajęczyny. Podłogę pokryto czystymi matami z sitowia zmieszanego z pachnącymi ziołami. Gustowne żelazne lichtarze zapewniały światło w nocy. Kilka tkanych z czystej wełny kilimów wiszących na ścianach powstrzymywało chłód przed wtargnięciem do wnętrza, a dobrze dopasowane okiennice nie pozwalały zimnym wiatrom dostać się tu przez nie oszklone okna. Piękne łoże, potężne kufry oraz stół, przy którym mąż sporządzał rachunki, stanowiły umeblowanie. Przypuszczam, że gdyby ten pokój znajdował się w domu innego człowieka, mógłby mi się nawet podobać.
Drugiej nocy mąż mnie nie dręczył, od razu zasnął. Leżałam w ciemności, długo wpatrując się w kąt sufitu widoczny między zasłonami łoża. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok nękana niezrozumiałym snem wiążącym się z tym pokojem. Następnego dnia wstałam zmęczona, z pobladłą twarzą i głębokimi cieniami pod oczami. Dzień po dniu te cienie stawały się coraz głębsze, aż w końcu moje oczy wyglądały jak zapadnięte. Byłam udręczona brakiem snu i nocnymi „zalotami” mojego męża. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że życie może być tak smutne i przepełnione cierpieniem. Zaczęłam pragnąć choroby albo śmierci.
Mąż niczego nie zauważał, wciąż z tą samą energią oddawał się interesom. Czy naprawdę był człowiekiem bez serca? Starałam się dociec, co mogłoby go poruszyć. Było to równie bezsensowne jak próba przeniknięcia myśli jakiegoś robaka wędrującego tam i z powrotem po podłodze. Stopniowo zaczęłam rozumieć, że nawet wśród bogatych są stopnie bogactwa, a Ludwik Smali był małą, nędzną kreaturą skazaną na to, by wciąż wisieć u klamki możnych i szlachetnie urodzonych, z nadzieją że jakiś szczęśliwy traf lub przypadek sprawi, iż przyjmą go do swej kompanii. Właśnie ta żądza znalezienia się wśród możnych kierowała wszystkimi jego poczynaniami. Boże, jak bardzo pragnął wysokiej pozycji! Niczym zapracowany insekt, który niósł wielki okruch, chcąc wepchnąć go do swej kryjówki, wysilał się i natężał, dobijał się i zabiegał o to - zupełnie bezskutecznie. Nie ustawał w wysiłkach, podejmował wciąż nowe przedsięwzięcia, by za wszelką cenę wspiąć się wyżej. To zajmowało mego męża najbardziej i wyjaśniało tkwiące w nim liczne sprzeczności.
Stwierdziłam, że wielce interesujące jest obserwowanie go z boku, jakby był nieznajomym. Doznawałam złośliwej przyjemności widząc jego wysiłki podobne wciąganiu do norki zbyt wielkiego okrucha, co nie mogło się udać. Każdy, choćby najbardziej powierzchowny pogląd wyrażony przez jakiegoś wielmożę stawał się dla mego męża niezawodnym drogowskazem, a ponieważ możni panowie mają wiele różnych poglądów, wciąż miotał się między nimi. Gdy na mszę przyprowadził mnie odzianą na niebiesko, a stwierdził, że bardziej modna i wytworniej sza jest zieleń, musiałam nosić stroje zielone, choć w tym kolorze nie było mi do twarzy i moja cera nabierała żółtego odcienia. Gdy mistrz gildii kupieckiej zajmował się w czasie mszy swoimi interesami przyjmując petentów i głośnym szeptem wydając polecenia, Smali robił to samo. Gdy w modzie była pobożność, padał na kolana i wznosił oczy do niebios. Jego rękawy coraz to wydłużały się i skracały, a buty wysuwały do przodu czubki, by wkrótce znów je cofnąć. Także potrawy na stole i maniery Smalla zmieniały się zgodnie z kaprysami mody.
Jednak zainteresowanie przedsięwzięciami Smalla podejmowanymi za dnia nie osłabiało mego strachu przed nocą. Schudłam, moje włosy straciły blask. Sama sobie wydawałam się kimś obcym. Ilekroć, chcąc poprawić warkocze i kryjący je czepiec, spoglądałam w ręczne lusterko, nie poznawałam własnej twarzy. Jakaś nie znana blada kobieta o podkrążonych oczach patrzyła na mnie z głębokim smutkiem. Czasami byłam tak zmęczona, że niczym leciwa niewiasta zapadałam w sen w ciągu dnia. W nocy pociłam się i przewracałam z boku na bok. Coś... coś kryło się w tej ciemności. Myślę, że spałam i miałam koszmarne sny, ale czasami czuwałam całą noc albo śniłam, że czuwam i wypatruję w mroku... któż wie czego...
Potem starania Smalla zmieniły kierunek, a skutek jednego z owych wysiłków na pewien czas przyniósł mi ulgę i pociechę. Wydaje się, że Smali raczej podsłuchał jakiegoś kupca, niż sam zapałał miłością do nauki, która „przydawała szlachetności charakterowi”. Ludwik Smali nie był wykształcony, prowadził rachunki stawiając kreski, a gdy chciał, by przeczytano mu lub napisano jakieś listy - zatrudniał pisarczyka, podobnie jak czyni to większość ludzi, ponieważ ledwie umiał napisać swoje imię. Krótko mówiąc, nie miał wielkiej wiedzy, a to, co uważano za jego inteligencję, w rzeczywistości było przebiegłością i podstępnością wyniesioną na najwyższy poziom. Zatrudnił więc ubogiego księdza, by czytywał mu wieczorami wzniosłe i święte dzieła, o czym miało się dowiedzieć całe miasto. Ksiądz czytał, a mój mąż oglądał sobie paznokcie albo spoglądał gdzieś w dal z dobrze znanym mi wyrazem twarzy, który oznaczał, iż rozważa jakąś podejrzaną transakcję.
Jednak dla mnie ta lektura nie była stratą czasu. Wiele pociechy przyniosły mi nie tylko Psalmy oraz opowieści o pełnym cierpień życiu królów i szlachetnych dam w dawnych czasach, ale również wzniosłe myśli Brygidy ze Szwecji i innych świętych pustelników, a także piękne pieśni Ryszarda Samotnika. Nie miałam już bowiem wątpliwości, dlaczego kobiety zamężne zwracają się ku religii.
Niestety, nikt w mieście nie sławił Ludwika Smalla za pobieranie nauk, mój mąż odesłał zatem księdza, bo poczuł się nim zmęczony. Zresztą spotkał kogoś, kto jego zdaniem był o wiele bardziej interesujący. Znalazł sobie nowego przyjaciela, który na jakiś czas stał się dlań arbitrem w sprawach mody i elegancji. Jestem przekonana, że głównym zajęciem owego człowieka było żerowanie na podobnych do mego męża ludziach, którzy marzyli o wielkości i gotowi byli zapłacić za nią każdą cenę. Ów Jan de Woodham, jegomość nie posiadający własnych dóbr, żył z wątpliwego prawa do szlachectwa, gdyż pochodził z nieślubnego związku. Jego kapitałem były niezliczone koneksje ze szlacheckimi domami i zapas opowieści, w które nie uwierzyłoby nawet pięcioletnie dziecko. Jednak mój mąż, zawsze taki skrupulatny i przebiegły w handlu futrami, był oszołomiony i zachwycony każdą opowieścią, jeśli tylko pojawiało się w niej nazwisko jakiejś szlachetnie urodzonej osoby. Naiwnie wierzył we wszystko, gładko przełykając długie listy rzekomych upodobań takiej osoby; opowieści o ulubionych rozrywkach dam dworu i inne, równie smakowite kąski.”W najwyższych sferach wszyscy są przekonani, że nauka jest dobra dla mnichów, nie zaś dla ludzi światowych” - zawyrokował Jan i ksiądz został przepędzony.
Wkrótce Smali porzucił długą togę, zmieniając ją na krótką pelerynę i pstrokate pończochy, na wzór ubioru Woodhama, a jego policzki stały się jeszcze bardziej różowe. Wieczorami Woodham często przychodził na kolację - jego grubiańska twarz czerwieniła się od wina, oczy nabiegały krwią. Czasami wyciągał mego męża do domów rozpusty, czasami zaś zamykali się we frontowej sypialni, skąd dochodziły dziwne hałasy i śmiech. Ja spałam wtedy w pokoju chłopca i jego piastunki. Byłam niemal wdzięczna Woodhamowi, bo wybawiał mnie od obowiązku towarzyszenia mężowi w tamtym strasznym pokoju.
Moja sytuacja budziła już wtedy wśród domowników wielkie poruszenie. Służący sądząc, że tego nie widzę, kiwali głowami. Piastunka chłopca zaczęła okazywać mi swą troskę. Rano, gdy nie miałam apetytu, zamawiała w kuchni maczankę na mleku lub inne smakołyki, byle tylko skłonić mnie do jedzenia. Uznałam, że wszystko się wyjaśniło, kiedy straciłam okres i zaczęłam wymiotować. Byłam w ciąży. Jeszcze niedawno pragnęłam tego z całego serca, teraz nie czułam żadnych wzruszeń i niczego prócz ogromnego zmęczenia, zmęczenia życiem.
- Trzeba jeść, pić i odpoczywać - powtarzała Berta każdego ranka.
- Nie mogę jeść. Po prostu nie mogę. Powinnam pójść do swoich zajęć.
- Nie ma takich zajęć, które nie mogłyby zaczekać. Ani takich, których nie mógłby zrobić ktoś inny. Proszę się położyć, ja zajmę się wszystkim.
- Och, Berto, żaden odpoczynek mi nie pomoże. Ja w ogóle nie sypiam. W sypialni kryje się coś mrocznego, co odbiera mi sen i zsyła koszmary.
Berta patrzyła na mnie ze smutkiem.
- Teraz musi pani myśleć o dziecku. Trzeba odpoczywać i dobrze się odżywiać. Proszę po prostu leżeć. Żaden ze służących nie powie panu Smallowi, że pani sypia w ciągu dnia.
- Jesteś bardzo dobra, Berto, ale muszę się ubrać i pójść na rynek. Może świeże powietrze sprawi, że poczuję się lepiej. O Jezu, gdzie jest miednica?
Udało mi się przeżyć kolejny dzień, a ile jeszcze takich dni miało mnie czekać do końca życia?
Mąż nadal podejmował wysiłki, które miały go wynieść w grono możnych. Nawet Woodham nie wyczerpywał jego energii, więc
- wciąż pełen nadziei - zaczął nadskakiwać staremu, trzęsącemu się zarządcy zamku. Zaprosił go na wspaniałą ucztę i dopilnował, bym
- wystrojona w głęboko wydekoltowaną suknię - siedziała obok tego starca. Przypuszczam, iż sądził, że leciwy człowiek jest zbyt krótkowzroczny, by zauważyć moją bladość i zniekształconą figurę, a zaglądanie w kobiecy dekolt będzie przyjemną rozrywką dla jego załzawionych oczu. Ów rządca miał tytuł szlachecki, co prawda niezbyt wysoki, i mówiono, że rozmawiał nawet z samym królem, ilekroć najjaśniejszy pan przybywał z wizytą na zamek. Takiemu człowiekowi należało schlebiać. Poza tym miał on właśnie złożyć bardzo korzystne zamówienie na futra. Jednak tym razem Smali przeszedł samego siebie. Rządca, biedny staruszek, tak się podniecił, że nie trafił łyżką do ust i oblał sosem wspaniałą swą szatę. Zawsze gorliwy Ludwik Smali nie przepuścił takiej szansy. Mimo że niezmiernie dbały o strój, odstawił puchar i spokojnym gestem wylał łyżkę sosu na własny gors, równocześnie podając gościowi serwetkę. Na ten widok nie mogłam powstrzymać się od podziwu. Obserwując Smalla stałam się znawcą pochlebstw, ale ten gest był nadzwyczajny, niczym salto jakiegoś akrobaty, i z całą pewnością zasługiwał na pochwałę.
Skoro zaczął odwiedzać nas ów rządca, Woodham - chcąc zachować podstawy swojej egzystencji - powinien mieć się na baczności. On jednak był tak pewny względów mego męża, że stawał się coraz bardziej zachłanny. W końcu okpił i wykończył sam siebie. Popełnił bowiem ten jeden, jedyny czyn, jakiego pasożyt nigdy, nawet nieumyślnie, nie powinien się dopuszczać - upokorzył swojego żywiciela przed innymi. Mój mąż nigdy nie wybaczał najmniejszej zniewagi czy poniżenia - prawdziwych czy wyimaginowanych.
Woodham nie zadowalał się jednym łóżkiem, jeśli mógł mieć dwa. Pewnej nocy, gdy ustały igraszki we frontowej części domu, przez sen usłyszałam odgłosy potężnego chrapania oraz ciche skrzypienie drzwi. Nim otworzyłam oczy, łóżko ugięło się pod potężnym ciężarem i poczułam, że czyjeś ręce błądzą po moim ciele.
Zerwałam się z krzykiem i rozpoznałam obrzmiałą twarz pijanego kompana mojego męża.
- Cicho bądź, on nie odmawia mi niczego, więc pewnie i tej drobnostki nie będzie mi wzbraniał... - wybełkotał, zionąc na mnie cuchnącym oddechem.
- Wynoś się stąd! Wynocha! - wrzeszczałam. Mój krzyk obudził piastunkę, osobę o niezłomnych zasadach moralnych.
- Ależ panie Woodham, co pan robi?! Proszę natychmiast stąd wyjść! Co za zberezeństwa pan wyczynia!
- Ona tego chce! Wszystkie chcą! Prawda, że chcesz? Kopnęłam go z taką siłą, że spadł z łóżka.
- Nie, ty stary rozpustniku!
Hałas obudził wreszcie mężczyzn śpiących na dole. Gnani ciekawością wbiegli po schodach i tłocząc się w otwartych drzwiach, chichotali cicho i szturchali się łokciami. Malec spoglądał wkoło bezrozumnie. Tylko mój mąż wciąż chrapał. Woodham, w którego prostackim umyśle nigdy nie było miejsca na więcej niż jedną myśl, podniósł się, by dopiąć swego. Noc była ciepła, więc sypiał nago, podobnie jak wszyscy w owym domu. Księżyc jasno oświetlał tę scenę ku wielkiemu zadowoleniu widzów.
- Tylko mały pocałunek... Polubisz to... - mamrotał pijak wyciągając ramiona.
Księżycowa poświata połyskiwała na ciele Woodhama nadając mu wygląd sinego ślimaka. Od progu dochodziły drwiące szepty.
- Myślisz, że mu się uda?
- Stary skunks pewnie się nie obudzi.
Cała długo powstrzymywana nienawiść i wściekłość, jaka gromadziła się we mnie od nocy poślubnej, wylała się teraz jak trucizna.
- Już ja cię pocałuję, ty przybłędo! - krzyknęłam, kopiąc go z całej siły w miejsce, gdzie cios mógł uczynić najwięcej szkody.
Woodham zawył, służba wybuchnęła rubasznym śmiechem.
Hałas sprawił, że nawet mój mąż musiał się obudzić. Owinięty w prześcieradło stanął w otwartych drzwiach. Woodham zwijał się z bólu na podłodze, a ja stałam nad nim ogarnięta furią. Ludwik Smali najbardziej zirytował się obecnością wielu świadków i okazywaną przez nich wesołością. Mój mąż jednego tylko się bał - śmieszności.
- Kobiety... nie wiedzą... co jest modne - powiedział Woodham przez zaciśnięte zęby.
Kolejny wybuch śmiechu zatrząsł posadami domu.
- Obawiam się, że ty nie wiesz, co jest modne, przyjacielu - rzekł mój mąż, zachowując się z rzadką u niego godnością. - Ubierz się i znikaj stąd natychmiast.
Służba podniosła owację.
Jak zauważył mój mąż następnego ranka, ta złośliwa uwaga była słuszna, bo jego nowy czcigodny przyjaciel - rządca - był przekonany, że jaskrawe pończochy nie dodają godności, a człowiekowi interesu bardziej przystoi długa toga. W dodatku krótka peleryna Smalła zaplamiona była sosem i tak czy inaczej należało się z nią rozstać.
Po tym wydarzeniu stwierdziłam, że otoczyła mnie cicha, serdeczna sympatia wszystkich domowników i służby. Kilka tygodni później usłyszałam niechcący takie oto słowa stajennego: „Pani Małgorzata jest dobrą kobietą, którą wydano za złego człowieka”.
★
Nie mówiłam jeszcze, jaka jest odpowiedź na zagadkę mojego małżeństwa. Tajemnica wyjaśniła się dopiero po odprawieniu Woodhama. Wtedy bowiem musiałam, oczywiście, wrócić do małżeńskiego łoża we frontowej sypialni i już pierwszej nocy zaczęły mnie nękać koszmary.
Było już dobrze po północy, a ja przewracałam się z boku na bok, próbując znaleźć sobie pozycję, która pozwoliłaby mi zasnąć, gdy zjawiła się dawna mara. Dostrzegłam, że coś prawie niezauważalnego kołysze się pod krokwiami. Zmartwiałam z przerażenia, choć przecież powinnam uznać, że to złudzenie, wywołane przez poruszaną wiatrem zasłonę. Potem jednak wyraźniej zobaczyłam marę. Była to twarz - upiornie blada twarz jakiejś kobiety! Przerażające oblicze lśniło niebieskawo, a cienkie kosmyki rudawych włosów oblepiały skronie niczym mokre sznurki. Oczy wychodziły ohydnie z nabrzmiałej twarzy, z ust zaś wysuwał się potwornie spuchnięty, poczerniały język. To była głowa wisielca!
Twarz przepłynęła pod krokwiami, a jej wybałuszone oczy zdawały się patrzeć na mnie. Krzyknęłam i zdaje się, że we śnie powiedziałam: „Jezu, ocal mnie”. Kiedy otworzyłam oczy, siedziałam i trzęsłam się jak liść. Czy widziałam jakieś nikłe światełko pod krokwiami, gdzie w moim śnie pojawiła się twarz? Mąż chrapał obok mnie. Nic nie mogło zakłócić jego snu. Nic mu się nigdy nie śniło. Wiedziałam, że nawet gdyby w tym pokoju pojawiło się sto twarzy wołających Smalla po imieniu, nigdy by się nie ocknął.
Przyszły kolejne noce i znów widziałam tę przerażającą twarz. Czasami włosy powiewały wokół niej, czasem przylegały tak, jakby były mokre. Niesamowite oczy zawsze wpatrywały się we mnie. Czułam, że popadam w szaleństwo. Albo jestem wariatką, albo w tym pokoju czai się jakiś demon. Nigdy przedtem nie widziałam szatana, prawdziwego diabła. Mój ojciec widział kilka diabłów. Były bardzo wysokie, miały rogi i ognisty oddech, długie pazury i koźle kopyta. Tak też powinny wyglądać. Nigdy nie słyszałam o demonie kobiecie, w dodatku mającym jedynie głowę. Może więc zwariowałam? Teraz pan Smali naprawdę na zawsze zamknie mnie w ciemnicy...
Zmęczona bezsennymi nocami i ogłupiona koszmarami zaczęłam zachowywać się jak wariatka. Pewnego ranka Berta zapytała mnie o zdrowie.
- Och, czuję się całkiem dobrze, ale głowa tej powieszonej kobiety, jęcząc i stękając, znów nie pozwalała mi zasnąć - odpowiedziałam, jakbym mówiła o najzwyklejszej rzeczy pod słońcem.
Berta przeżegnała się ze strachem.
- Myślisz, że oszalałam? - paplałam dalej. - Tak, oszalałam i już nigdy nie zasnę. Piękna dama o sinej twarzy wybałusza na mnie oczy przez całą noc, poczerniałym językiem chce mi coś powiedzieć. Przybywa nocą. Proś Boga, by mnie pobłogosławił, bo już wkrótce zostanę wygnana stąd na zawsze.
- Boże, zlituj się! - zawołała piastunka. - Niech pani o tym nie mówi!
Przez cały dzień wszyscy mnie unikali. Mąż wyjechał w interesach do Londynu po ładunek doskonałych zagranicznych soboli i gronostajów. Nic innego nie zaprzątało jego uwagi.
Ja gasłam, Ludwik Smali rozkwitał. Nie dość ukontentowany sprzedażą kocich i króliczych skór, zaczął też handlować szlachetniejszymi towarami, widząc w tym sposób na nawiązanie regularnych kontaktów z wyższymi sferami. Postawił na tę kartę bardzo wiele i liczył na wygraną. Wreszcie dołączy do bogatych, eleganckich i sławnych! Obserwując, jak rozkoszuje się myślą o przyszłości, nagle zdałam sobie sprawę, że jeśli nawet Smallowi się powiedzie, będzie mi w dalszym ciągu wstrętny. Czy można oczekiwać zmiany na lepsze w człowieku, którego ulubioną rozrywką jest dręczenie żywych istot? Gdy nie napawał się widokiem prawdziwej krwi, sycił się wiadomościami o nieszczęściach innych ludzi, które dostarczały mu niemal takiej samej przyjemności, lub opowieściami o poczynaniach czarownic, co budziło w nim niepokój.
Przed wyjazdem męża do Londynu byłam świadkiem pewnej rozmowy.
- Czarownice są dzisiaj wszędzie - mówił Smali. - Nikt nie może czuć się bezpieczny. Cóż, nawet ja od nich ucierpiałem... popatrzcie na mojego syna! Wysuszyły mu rozum, tak jak wysuszają krowom mleko.
Jego przyjaciele ponuro kiwali głowami.
Zanim udało im się dojść do zgody, jak sobie radzić z plagą czarownic, z Melcomb dotarły wieści o nowym potworze. Widziano go w Bristolu - opowiadali przyjaciele Smalla - to jakiś nowy pomór; zaraza tak zabójcza, że przenosi ją samo tylko spojrzenie. Można się nią zarazić nie wchodząc do domu ofiary, bo ów potwór fruwa w powietrzu. Jeśli tylko poczuje się gorączkę, można spisywać testament, bo śmierć pojawi się, nim upłynie noc.
- Czarne krosty? - dopytywał się mój mąż, z rozkoszą upewniając się co do szczegółów. - I ludzie umierają tak szybko, że nie mają już czasu na spowiedź?
Przeżegnał się wznosząc oczy ku niebu.
- Tę zarazę z pewnością spowodowały czarownice - dodał, żegnając się ponownie. - Mamy szczęście, że Bristol leży daleko stąd.
- Wykrzywił się w ohydnym grymasie, który miał być uśmiechem. Zamierzam jednak dalej opowiadać o tej głowie, ponieważ w noc po
rozmowie o czarownicach mara przemówiła. A to, co powiedziała, było jeszcze bardziej przerażające niż jej wygląd.
Owej nocy nie spałam. Myślałam bowiem, iż jeśli nie zasnę, ta straszna głowa mi się nie przyśni. Leżałam cichutko, póki nie usłyszałam, że ciężki oddech mego męża zamienił się w chrapanie. Potem usiadłam w pościeli.
Czas wlókł się niemiłosiernie wolno; z ulicy nie dochodziły już odgłosy kroków i dom pogrążył się w głębokiej ciszy. Nawet drewniane belki przestały skrzypieć.
- I cóż, maro! Ja będę zawsze czuwać, więc nigdy nie wrócisz!
- wyszeptałam odważnie w ciemnościach.
Mój brzuch był już wtedy duży, więc objąwszy i brzuch, i kolana rękami, rozglądałam się po pokoju.
Tamte słowa wypowiedziałam jednak zbyt wcześnie, kiedy bowiem spojrzałam na sufit, tuż pod krokwiami zobaczyłam słabe światło. Było podobne do migotliwego płomyka świecy. Wydłużone i owalne, płynnie przesuwało się nad baldachimem. Byłam jak zaczarowana, nie mogłam się poruszyć, nie mogłam odwrócić głowy. W ledwie widocznym świetle mara stopniowo przybierała kształt postaci. Jakiś cień poruszył się wśród miękkiej draperii - ręka; ujrzałam rękę lub coś podobnego do ręki, co miękko zwisało między fałdami.
Nagle fałdy zafalowały odsłaniając przerażającą, opuchniętą, bezwładnie zwisającą głowę. Pod belkami sufitu łagodnie kołysało się ciało wiszącej kobiety! Sznurem była wąska smuga światła nad wiotką, zduszoną szyją. Długie włosy przylegały do skroni i wiły się wokół ramion. Kobieta! Jezu Chryste! Czy to ja? Nie, to z pewnością nie ja. To nie mogłam być ja - dostrzegłam bowiem dołek w jej brodzie. Dotknęłam własnej brody - była gładka. Spojrzałam na swoje ręce - brakowało im tej dziecięcej pulchności, jaką miała dłoń wisząca między miękkimi fałdami draperii. Nie, to nie byłam ja, choćby ta postać była do mnie podobna. Nie była to zatem wizja mojej śmierci...
Dźwięk, który w tej ciszy dotarł do moich uszu, brzmiał jak cichy płacz. Jeśli zjawa była duchem, pojawiała się w jakimś celu. Co chce mi wyjawić? Kołyszące się ciało obróciło się i szeroko otwarte oczy spojrzały prosto na mnie. Przeżegnałam się.
- Będę się za ciebie modlić - wyszeptałam w ciemności - zapalę ci świecę.
- Nie módl się za mnie. Wielu ludzi modli się za spokój mojej duszy. Módl się za siebie. Znalazłaś się w domu śmierci. Opuścisz go dopiero w chwili, kiedy skonasz. Módl się za siebie, byś nie była jak ja przeklęta na wieki.
Jej łagodny głos, przypominający natarczywy szept, przepływał przeze mnie, bo choć go słyszałam, w mrocznym pokoju panowała zupełna cisza. Jak można słyszeć i nie słyszeć? Kim była ta niewiasta; to dziewczę-kobieta? Dlaczego została przeklęta? Sznur znowu drgnął i ciało ponownie się zakołysało. Włosy okręciły się wokół głowy, jakby pochwycił je niewidzialny wiatr, a głowa podniosła się jak żywa. Jarząca się twarz ślicznej dziewczyny spoglądała na mnie. Widziałam uroczą buzię o regularnych rysach, z krótkim, nieco zadartym nosem i lekko wysuniętą brodą z niewielkim wgłębieniem, jakie miewają małe dzieci.
- Powiesiłam się - powiedziała zjawa o słodkim dziecięcym obliczu - bo obdarzyłam miłością szatana w ludzkiej postaci...
Łagodne światło zaczęło gasnąć, a wąska smuga świetlistego sznura całkiem zniknęła.
- ...Przybyłam, by cię ostrzec. Teraz ty jesteś mu poślubiona i tylko z Bożą pomocą możesz ocalić swoją duszę.
Ciemność pochłonęła kołyszącą się postać, a mnie ogarnęło przerażenie. Moje życie było stracone, dusza znalazła się w niebezpieczeństwie. A więc nie żaden insekt, ale diabeł z piekielnej otchłani! To całkiem zmieniało postać rzeczy. Nie z własnego wyboru zostałam poślubiona diabłu. Diabłu, który wśród ludzi uchodził za człowieka godnego szacunku. Co powiedziała ta dziewczyna? Że go kochała, że jego wybrała. No cóż, ja go nienawidziłam. Zawsze nienawidziłam Ludwika Smalla. Błagałam, by mi nie kazano pójść z nim do ołtarza, ale Smali zaślepił wszystkich. Jest diabłem - to tłumaczyło wszystko. Omamił nawet matkę i księdza. Na całe życie związana byłam z szatanem. Dlaczego nikt mnie nie słuchał?
Następnego dnia mój mąż był zajęty zgoła nie diabelskimi sprawami. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie, ponieważ nadeszła wiadomość, że za dzień lub dwa może spodziewać się dostawy swoich towarów. Po południu zaś jego nastrój bliski był irytacji, ponieważ zaproszono nas na huczne wesele córki Williama le Draper.
- Oto w jaki sposób szczyci się on posiadaniem trzech synów
- rzekł mój mąż z rozdrażnieniem.
- Czyż nie honoruje on również swojej córki? - zapytałam.
- Bzdura! Po prostu chwali się, że ma kolejnego syna; zięcia, który już zrobił majątek.
Smalla dręczyło to, że miał tylko jednego syna, i to głupiego. A może jeszcze bardziej irytowała mego męża pozycja Williama le Draper, gdyż zdaniem Smalla na nią nie zasługiwał, ale dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu znalazł przychylność możnych protektorów. William le Draper nigdy nie szukał towarzystwa mojego męża i, w odróżnieniu od wielu innych, którzy uważali Smalla za miłego gościa, zwykle stronił od niego dyskretnie nawet wtedy, gdy niemal codziennie musieli się spotykać w interesach.
- Ucztą, tańcem William demonstruje swoje powodzenie - rzekł cierpko mój mąż.
- Tobie przecież także się poszczęści - odparłam z właściwą kobietom uległością.
- Gdy urodzi się mój syn - spojrzał na mój ogromny brzuch
- wyprawię wspaniałe chrzciny; znacznie wspanialsze niż to wesele, możesz być pewna!
Jakiś skurcz przemknął przez jego twarz, a może mi się tylko zdawało.
- Ty zaś, Małgorzato, do tego czasu na siebie uważaj - dodał.
- Nie życzę sobie, by cokolwiek stało się mojemu synowi przez twoją beztroskę - uśmiechnął się przyjaźnie, lecz lodowaty chłód miał w oczach.
- Mężu, czy mogę cię o coś poprosić?
- Cóż, proś. Jeśli uznam to za właściwe, wyrażę zgodę - odpowiedział łaskawie.
- Czy mogę pójść dziś wieczorem do kościoła?
- Pomodlić się o syna dla mnie? Weź ze sobą Roberta, będziesz wracać o zmroku, a wtedy ulice nie są bezpieczne dla kobiet.- Dziękuję. Czy mogłabym także dostać trochę pieniędzy na świecę?
Ani jednego pensa nie dostałam od niego bez uzasadnionej prośby. Tego dnia Smali był jak rzadko łaskawy.
- Kup dwie lub trzy świece, jeśli chcesz - odpowiedział, wyciągając pieniądze z sakiewki.
Gdy poszłam po płaszcz, Berta zapytała mnie, gdzie i po co się wybieram.
- Idę zapalić świecę za kobietę, która się powiesiła - odpowiedziałam spokojnie, patrząc jej prosto w oczy.
- Boże miłosierny! - wyszeptała. - Kto pani powiedział? Kto śmiał to zrobić? On zabije każdego, kto wyjawi...
- Ona mi powiedziała. On zaś nie może zabić jej po raz drugi. Każdej nocy ta kobieta pojawia się w pokoju, w którym umarła. Łamie mi serce swoim bólem; muszę pomodlić się za jej duszę, jeśli kiedykolwiek chcę jeszcze zasnąć.
- Pani ja widziała?!
- Widziałam. I wciąż ją widzę. Ma poczerniałą twarz, a oczy wychodzą jej z orbit. Zbyt makabryczny to obraz, bym mogła go wymyślić.
Berta przeżegnała się.
- Właśnie tak wyglądała, gdyśmy ją odcięli. Biedna zagubiona dusza. A wcześniej była taka piękna...
- Ta kobieta była pierwszą żoną Smalla, prawda?
- Tak. Wyszła za niego z miłości.
- Z miłości? Niemożliwe! Nie mogę wprost uwierzyć!
- Była bardzo piękna i bardzo młoda. Jej ojciec był człowiekiem szanowanym, farbiarzem. Smali zobaczył ją w kościele, w towarzystwie matki, i zachowywał się wobec nich tak grzecznie, że dziewczyna się zakochała, a matka sprzyjała tej miłości. Spotykali się w kościele, lecz wkrótce Smali wysłał swatów. Jej ojciec był temu przeciwny, bo chciał dla córki lepszej partii. Ale Smali był młody, urodziwy i bardzo wymowny, więc obie kobiety nakłoniły ojca, by zgodził się na to małżeństwo. Miała niewiele ponad trzynaście lat, gdy wkroczyła w progi tego domu, który kupił dla nich jej ojciec. - Berta otarła łzy wierzchem dłoni.
- Mów dalej. Muszę to usłyszeć.
- Wkrótce zaszła w ciążę, ale taka młoda dziewczyna nie miała dość siły, by znieść ją łatwo. Chłopczyk urodził się zbyt późno i - jak pani widzi - nienormalny. Smali wpadł w szał. Niebawem ponownie zaszła w ciążę, ale on straszył ją krzykiem i bił. Zagroziła, że ucieknie do rodziców. Smali chciał, by została w jego domu, bo była jedynaczką, a więc odziedziczyłaby cały majątek ojca. Niemal udusił ją tamtej nocy, a rano nastąpił przedwczesny poród.
- Jakie to straszne! Dziecko jednak żyło, prawda?
- Żyło... tak, nie umarło od razu. Na tym maleństwie ciążyło jednak jakieś straszne przekleństwo, ponieważ urodziło się bez twarzy.
- Nie miało twarzy? Jak to możliwe?
- No cóż, dziecko miało tylko część twarzy. Miało oczy. Tam gdzie powinny znajdować się nos i usta, ziała wielka jama. Kwiliło całymi dniami, ale ponieważ nie miało ust, nie mogło ssać mleka i powoli zagłodziło się na śmierć.
- Cóż za okropna historia!
- Smali twierdził, że jego żona jest czarownicą, bo potrafi rodzić jedynie potwory. Ja zaś powiadam, że to on jest diabłem, który płodzi takie monstra. Nieważne zresztą kto co mówi. Pewnego dnia pani poczekała, aż Smali wyjdzie z domu, i powiesiła się w sypialni. Synek ją znalazł. Od tamtej chwili nie mówi. Wymawiał kilka słów, czasem też śpiewał, ale teraz tylko patrzy wytrzeszczonymi oczami.
- Dziękuję, że mi to opowiedziałaś, Berto. Będzie mi łatwiej. Teraz rozumiem, dlaczego powiedziała, że inni modlą się za nią.
- Tak powiedziała? Biedna dziewczyna... Jej ojciec umarł ze zgryzoty, a Smali sądownie pozbawił wdowę wszystkiego - i to właśnie uczyniło go bogatym.
Tak więc tajemnica została wyjaśniona. Jak przyzwoici rodzice, którzy znali tę historię, mogliby oddać swą córkę w ręce takiego człowieka?! Smali pragnąc potomków musiał zatem po następną żonę udać się daleko, aż na prowincję, gdzie takie wiadomości nie docierały. W tym mieście wszyscy porządni rodzice z pewnością musieli zamykać przed nim drzwi. Och, matko, a taka byłaś zadowolona, wydając pasierbicę za bogatego Ludwika Smalla zamiast za biednego Ryszarda Dale!
Poszłam więc na nieszpory, by klęknąć przed figurą Najświętszej Panienki, zapalić świecę i wypłakać swój ból. Kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych był o wiele większy niż kamienny kościółek w moim rodzinnym miasteczku. Gildie i cechy ozdobiły go licznymi kaplicami i ołtarzami. Srebrne wota połyskiwały wśród relikwiarzy i ustawionych w nawie barwnych figur licznych świętych. Najpiękniejszą z nich - moim zdaniem - była, ufundowana przez gildię kupców, rzeźba przedstawiająca Najświętszą Marię Pannę. Często chodziłam do kaplicy Matki Bożej, bo w twarzy posągu było coś, co przypominało mi moją własną, prawdziwą matkę. Modlitwa tam koiła największy nawet ból.
O zmierzchu w kaplicy panowała cisza. Zdawało się, iż świat za murami kościoła zniknął i przepadł. Ostatnie promienie słońca wpadające przez wielki, okrągły witraż rozjaśniały strzeliste, zacienione łuki sklepienia smugami kolorowego światła, które szerokim kręgiem padało na podłogę. W kaplicy Matki Bożej iskrząc i migocząc płonął las świeczek, odurzał słodki zapach wosku i kadzidła. Najświętsza Panienka, wzrostem przypominająca żywą kobietę, spoglądała z wyrazem łagodności i powagi. Fale długich włosów, spływające spod ciężkiej korony, otulały Jej ramiona i rękawy. Na jednym ramieniu trzymała pulchne i pogodne Dzieciątko, a pod Jej delikatną bosą stopą leżał zdeptany diabeł, skręcający się w agonii. Oto grzech, niezdolny skalać Niepokalanej, pokonany siłą miłości. Wyrzeźbione w drewnie szaty były bogato malowane i pozłacane. Jedynie twarzy, dłoni i stóp nie pokrywała farba. Jasne wypolerowane drewno przypominało żywe ciało. W oczach z lazurytu i kości słoniowej odbijało się światło, nadające im blask żywego spojrzenia.
Kupiłam doskonałą świecę i ustawiłam ją obok innych w migotliwym lesie płonącym przed Najświętszą Panną. Całym sercem modliłam się o wstawiennictwo za samobójczynią, bo czyż nie może Przenajświętsza Panienka uczynić każdego cudu, jakiego tylko zapragnie? Modląc się poczułam, że zimny smutek topnieje w moim sercu. Jakieś cienie poruszały się wokół i gdy wpatrywałam się w Jej jasną twarz, sądziłam, że coś dostrzegłam - może był to błysk świecy... Oczy pełne blasku na krótką chwilę obróciły łagodne spojrzenie ku mojej uniesionej twarzy, a potem znów wzniosły się na ludzi, którzy weszli do kaplicy. Byłam pewna, że Matka Boża dała mi znak. Otrzymałam odpowiedź.
Następnego dnia przystąpiłam do swoich obowiązków z jakąś obojętnością, która była całkiem do mnie niepodobna. Wreszcie skończyły się poranne mdłości i odzyskałam energię. Miałam za sobą dobrze przespaną noc, a w mrocznym cieniu pod krokwiami nie kryła się już żadna tajemnica prócz niewielkiego pająka cichutko chodzącego po swej sieci.
W domu panował wielki rwetes, ponieważ wrócił pan Smali z futrami. Umieszczano muły w stajniach, służący wraz z dwoma czeladnikami wnosili przywiezione towary do magazynu, w kuchni zaś przygotowywano uroczysty obiad. Rano zgubił się gdzieś milczący chłopczyk, ale bez trudu znaleziono go siedzącego w rynsztoku dwie ulice od domu. Nic nie zakłóciło powrotnej podróży z Londynu, jedynym zdarzeniem godnym odnotowania było to, że jeden z parobków zachorował i zostawiono go w przydrożnym zajeździe, by tam wracał do zdrowia. Ludwik Smali był wylewny, niemal hojny i wynagrodził wszystkich, którzy bezpiecznie dostarczyli towary do jego domu. Po obiedzie trzeba było czeladnika położyć do łóżka z bólem brzucha, jakiego nabawił się jedząc zbyt łapczywie. Gdy Smali skończył wreszcie swą przemowę o grzechu łakomstwa, zaniosłam chłopcu napar z mięty.
- Pani Małgorzato, bardzo cierpię i tak mi gorąco - leżał na boku zwinięty w kłębek, mówił z trudem.
- Nie martw się, zaraz ci przejdzie - powiedziałam uspokajająco i przesunęłam dłonią po jego czole. Był rozpalony! Wiedziałam, że to nie jest żadna dziecięca choroba, ale jakaś niebezpieczna gorączka.
Postanowiłam posiedzieć przy nim przez chwilę i przyniosłam zanurzony w zimnej wodzie kawałek płótna, by zrobić choremu okłady na głowę i ciało. Wychodząc obiecałam, że wkrótce wrócę. Po pewnym czasie znów obmyłam chłopca chłodną wodą. Zauważyłam, że na jego szyi i pod ramieniem pojawiły się duże zgrubienia. Był teraz niemal nieprzytomny z gorączki i prosił, bym sprowadziła jego matkę. Wtedy spostrzegłam czarne krosty, przypominające brzydkie, ciemne pęcherze, które zaczęły się tworzyć na jego ciele. Było tych krost niewiele, ale stało się jasne, że nim nadejdzie noc, pojawi się ich bardzo dużo. Uznałam chorobę za ciężką, więc mężowi - który wyszedł zabiegać o jakiegoś klienta - posłałam wiadomość, że powinien jak najszybciej wrócić. Przyszedł do domu wściekły, bo przerwałam mu rozmowę.
- Mężu, stało się coś ważnego. Twój czeladnik ma gorączkę i myślę, że w domu pojawiła się jakaś niebezpieczna choroba.
- A cóż to, z powodu niestrawności łakomego chłopaka przeszkadzasz mi w interesach?!
- Nigdy nie widziałam kogoś tak chorego. To dziwna niemoc, która powala człowieka w ciągu kilku godzin.
Smali uniósł brew.
- Pójdź ze mną i zobacz, bo to nie jest błaha sprawa - dodałam. - Posłałam już po księdza.
Mąż zapalił świecę, ponieważ izba, w której sypiali czeladnicy, miała tylko jedno wąskie okno i nawet w południe było tam ciemno. W blasku świecy zobaczyliśmy, że biedny chłopiec wydal swe ostatnie tchnienie, nie doczekawszy księdza. Jego ciało pokrywały czarne krosty. Było ich najwięcej na brzuchu i twarzy, z której uczyniły nierozpoznawalną maskę.- Wiem, co to jest - powiedział Smali. - Dobrze zrobiłaś, żono, posyłając po mnie. - Szybkim krokiem ruszył do pomieszczeń w piwnicy. - Chodź ze mną i rób dokładnie to, co ci każę.
Stanął w drzwiach rozległego magazynu, podniósł wysoko świecę i zaśmiał się swoim przerażającym śmiechem.
- Chłopcy! - zawołał. - Zapomniałem o moim miłym obowiązku. Zanieście najwspanialsze towary z nowej dostawy londyńskiej do domu Williama le Draper, jako mój ślubny prezent dla jego córki. Te zaś sobole przekażcie samemu Williamowi i powiedzcie mu, iż to podarunek na znak przyjaźni; dodajcie też, że pragnę, by w imię Chrystusa skończyły się wszelkie nieporozumienia między nami. Szybko! Pospieszcie się! I pamiętajcie, by się upewnić, że wszystko przekazujecie samemu Williamowi. Do rąk własnych!
Zdmuchnął świece, mocno chwycił mnie za rękę i szybko wciągnął do pokoju na górze.
- Weź swoją podróżną pelerynę i spakuj niezbędne rzeczy
- polecił.
Z wielkiego kufra wyjął złoto, którym napełnił sakwę oraz wydrążone obcasy w swoich chodakach. Przywiązał rzemieniem chodaki, zapiął pas z pieniędzmi, sięgnął po sztylet i tarczę.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytałam poruszona tym nagłym zamieszaniem.
- To nie ciebie zabieram, ale mojego syna. - Rzucił mi lodowate spojrzenie.
Już po chwili byliśmy na dziedzińcu przed stajnią. Kurczęta umykały Smalłowi spod stóp, gdy spieszył, by stajennemu wydać rozkaz osiodłania konia dla niego i muła dla mnie. Sam przytroczył do siodła juki. Stary stajenny pomógł mi dosiąść muła (byłam już bardzo nieporadna).
- Proszę na siebie uważać, pani Małgorzato, i szybko do nas wracać - powiedział uprzejmie staruszek, a potem, jakby po namyśle, dodał: - panu także życzę wszystkiego dobrego.
Nasze wierzchowce wyjechały za bramę. Smali bez słowa ruszył przodem, szczęki zaciskał tak mocno, że twarz miał jak skamieniałą.
- Dokąd jedziemy? - ośmieliłam się zapytać. - I czemu tak szybko?
- Nie powinno cię obchodzić, dokąd jedziesz, jeśli wszystko dzieje się zgodnie z wolą twego męża. Ale powiem ci: na dalekiej prowincji mieszka człowiek, który jest moim dłużnikiem. Spędzimy więc u niego jakiś czas, póki nie będziemy mogli wrócić do naszego domu.
- Nie jest rzeczą właściwą wyjeżdżać tak szybko, nie żegnając się z nikim, porzucając obowiązki...
- To ja decyduję, co jest w tej sprawie właściwe - przerwał mi. - Gdybyś uważniej słuchała, a mniej mówiła, wiedziałabyś to, co ja zrozumiałem natychmiast. Skóry z Londynu są zarażone. To towary dotknięte zarazą. Wniosły czarną śmierć do naszego domu.
- Słodki Jezu! - przeżegnałam się. - Więc te ślubne prezenty... Uśmiech Ludwika Smalla był tak słodki, że wydawał się niemal czuły.
- Uważam, że powinienem dzielić się swoim szczęściem z przyjaciółmi.
Z przerażeniem wyobraziłam sobie roześmianą córkę Williama le Draper, głaszczącą miękkie futra w przeddzień swojego wesela, być może w towarzystwie druhen, przyjaciół i krewnych, którzy przybyli, by podziwiać ślubne dary. Podarunek śmierci! Jej zacny ojciec, oszukany chrześcijańskim posłaniem, pewnie trzymał już w rękach sobole, może teraz odpoczywa, bo czuje się niezbyt dobrze i nie chce innym psuć zabawy. A jeśli słudzy Smalla, mimowolni wysłannicy śmierci, wracając do domu wstąpili gdzieś na piwo? Zostawią w tawernie tchnienie śmierci, które niczym piekielny ogień wypali miasto. Wezwany do naszego domu ksiądz, błogosławiąc zwłoki biednego chłopca, przeniesie z nich przerażający dar do kościoła. Jakiż precyzyjny i skuteczny zamysł zrealizował Ludwik Smali! Za jednym zamachem mścił się zarówno na swoim wrogu, jak i na świecie za utratę cennych towarów. Jechaliśmy w milczeniu, nie zatrzymując się nawet po zapadnięciu ciemności. Była pełnia i Smali chciał jechać przez całą noc, by jak najszybciej oddalić się od miasta. Wąski brukowany trakt lśnił w zimnym świetle księżyca. Gdy zaświatała jutrzenka, zaczęłam narzekać na głód, bo gdy jestem w ciąży, mam wilczy apetyt, ale mąż powiedział, że powinniśmy jechać dalej, ponieważ jesteśmy blisko celu.
Wkrótce zakurzony trakt zaczął się wić przez jakieś miasteczko, nie większe niż to, w którym się urodziłam. Zatrzymaliśmy się przed domem, gdzie zawieszony nad drzwiami kufel oznaczał, iż mieści się tu gospoda. Byliśmy tam bardzo krótko. Jedząc i pijąc nie odpowiadaliśmy na żadne pytania.
Wychodziliśmy już, gdy usłyszałam głos karczmarki.
- Biedna dziewczyna, mąż odwozi ja do rodziców, bo jest w ciąży z innym mężczyzną.
- Nie - odparła jakaś leciwa niewiasta. - Sama mi powiedziała, ze wracają po błogosławieństwo jej starej matki, która jest umierająca. Nim nadeszło południe, nie mogłam jechać dalej. Nawet teraz nie mogę podróżować konno dzień i noc bez snu.
- Mężu, proszę tylko o chwilę odpoczynku, dla dobra dziecka. Te słowa były jedynym kluczem do jego serca. Zeskoczył z konia, spętał go, a potem pomógł mi zsiąść i położyć się pod drzewem przy drodze.
- Taka jestem spragniona. Czy masz wodę? - zapytałam, bo nagle poczułam się bardzo słaba.
Poszedł po skórzany bukłak. Nagle rzucił mi dziwne spojrzenie. Szybko wrócił, przyklęknął i dotknął mojego czoła.
- No cóż, żono - powiedział spokojnie - chyba masz gorączkę. Leż tu i odpoczywaj, a ja spieszę sprowadzić pomoc z miasteczka.
Przywiązał muła do swego siodła i dosiadł konia jednym skokiem.
- Czekaj, wkrótce wrócę! - zawołał i uśmiechnął się do mnie. I właśnie ten uśmiech sprawił, że nagle zrozumiałam, iż już go nie
zobaczę i że z miasteczka nie nadejdzie żadna pomoc. Gdy zamknęłam oczy przed rażącym do bólu słońcem, słyszałam jeszcze brzęk uprzęży i stukot końskich podków na trakcie, którym odjechał na zawsze mój mąż.
★
Brat Grzegorz nie podniósł wzroku. Z nieruchomą twarzą starannie wykaligrafował subtelną arabeskę na końcu ostatniej litery. Małgorzata zauważyła, że mocno zacisnął zęby, i zaczęła się niepokoić. Może mnich, usłyszawszy tę opowieść, zechce rzucić zajęcie i odejść? Brat Grzegorz był tak pruderyjny i tak łatwo się gorszył! Gotował się pewnie do zacytowania jakiegoś kostycznego mędrca... Ach, czemu usłyszała ten nieszczęsny głos?! Zmartwiona Małgorzata źle poprowadziła ścieg i wbiła sobie igłę w palec. Opatrywała skaleczenie zastanawiając się, jak trudno snuć wątek w opowiadaniu o własnym życiu. Czy powinna pewne wydarzenia pominąć, by nie narazić się na potępienie słuchacza lub czytelnika? Tylko jak można dojść do sedna sprawy tkwiącego w zakończeniu opowieści, nie przechodząc przez jej środek?
- Czy widziałaś wiele duchów, pani? - zapytał brat Grzegorz.
- Nie, tylko tego jednego - odparła, jeszcze niżej pochylając się nad haftem.
- Jaka szkoda - westchnął. - Znałem kiedyś pewnego świeckiego brata, który miewał regularne, ostrzegawcze widzenia. Były one nader dogodne, szczególnie w czasie zasiewów.
Śledził wzrokiem igłę, która śmigała tam i z powrotem po pnącym się listowiu w haftowanym wzorze. Kropelkę krwi już do połowy zakrywał liść. Małgorzata wyglądała niewinnie, któż by przypuszczał, że - niczym jakaś obłudnica - była już drugi raz zamężna? Czy jej pierwszy małżonek umarł? Prawdopodobnie drugiemu mężowi oświadczyła się na trumnie pierwszego, jak owa niewiasta z powszechnie znanego dowcipu. Znalazła jakiegoś leciwego jegomościa i oczarowała go przewracając oczami i strojąc się w koronki, a on, stary, niedowidzi, niedosłyszy i pozostawia jej zbytnią swobodę. Szkoda. Brak dyscypliny szkodzi kobietom i psom. Trzeba z nimi postępować konsekwentnie, jeśli chce się osiągnąć trwałe rezultaty. „Udzieliłbym tej kobiecie wskazówek - myślał brat Grzegorz - dla jej własnego dobra, ale moje rady z pewnością przyjęłaby z płaczem i spazmami”.
- Przypuszczam, pani, że niewiele wiesz o diabłach - powiedział. - To wymaga dogłębnych studiów. Sama obserwacja nie wystarczy.
- Zatem ty widziałeś ich wiele? - zapytała Małgorzata podnosząc wzrok.
- Tylko jednego lub dwa. Znam jednak pewnego wielebnego ojca, który potrafi rozprawić się z wieloma diabłami. Nauczyłem się od niego kilku bardzo przydatnych rzeczy.
- Wiesz więc, że Smali był prawdziwym demonem. Sam tego dowiódł, mordując skrycie tylu ludzi.
- Wyciągasz wnioski przed rozpatrzeniem przesłanek, pani Małgorzato. To błąd w sztuce. Najpierw musisz się upewnić, czy ofiary nie miały jakichś grzechów na sumieniu. Zaraza, jak wiadomo, może być wyrazem woli Boskiej. Pan pragnie ostrzec nas przed przywiązywaniem zbyt wielkiej wagi do spraw ziemskich.
Brat Grzegorz gładził się po brodzie w zamyśleniu. Nie mógł długo tłumić swej pasji teologicznej, która kipiała w nim szczególnie wtedy, gdy stawał w obliczu koszmarów i lęków codziennego życia. Można się było spodziewać, że brat Grzegorz, oglądając wystawione zwłoki jakiegoś poćwiartowanego zdrajcy, ciekaw będzie przede wszystkim, w której części ciała zamieszkiwała dusza. Najokropniejsze zdarzenie budziło w nim najpierw myśli o woli Boskiej. Kiedyś, dawno temu, w zbryzganej krwią zbroi przemierzał usłane ciałami pole bitwy, zastanawiając się nad istotą Trójcy Świętej.
Teraz przypomniała mu się zaraza. Odkrycie w niej Boskiego zamiaru było bardzo trudne. Widział wówczas mężczyzn wyjących jak psy nie opodal otwartych dołów, w których ciała zmarłych układano niczym sagi drewna; pamiętał kobiety przeraźliwie krzyczące z rozpaczy i biegające nago po ulicach. Bóg, zsyłając na śmiertelników coś takiego, z pewnością skłania nas do myślenia wyłącznie o Królestwie Niebieskim...
- Ale Bóg, jeśli jest dobry, z całą pewnością nie czyni swym wysłannikiem człowieka, który pała żądzą zemsty - powiedziała bardzo zaniepokojona Małgorzata, przerywając zadumę brata Grzegorza.
- Oto kwestia, którą należy rozważyć! Nie znaczy to jednak, iż ów jegomość był diabłem. Mógł być tylko człowiekiem, który łatwo zawarł z diabłem umowę. Coś w tym jest, że kusi on szczególnie kupców i lichwiarzy, gdyż oni, co dzień kupując i sprzedając, myślą, że potrafią targować się lepiej niż prości ludzie. Najpierw obliczają zyski, potem pozbawiają uczciwych rycerzy majątku. Doszli już do tego, że dolewają trucizny do wina. Ludzie interesu są pozbawieni honoru. Dlatego chętnie wchodzą w pakt z diabłem, lecz choć są sprytni, nie potrafią go przechytrzyć.
Teorii tej - może nieco zbyt skomplikowanej jak dla kobiety - Małgorzata nie zrozumiała.
- Wydaje mi się, że Ludwik Smali był skrajnie samolubny i nie myślał o niczym z wyjątkiem własnych korzyści - powiedziała po chwili spokojnym tonem. Wróciła do haftowania. - Kompletny egoizm jest ucieleśnieniem zła, czyż nie?
- Babskie gadanie, pani Małgorzato, babskie gadanie. Sprawą zasadniczą jest rozstrzygnięcie, po pierwsze: czy samobójczyni, która powiedziała, że jest on diabłem, była snem czy jakimś zwyczajnym duchem, co uczyniłoby jej słowa niepewnymi; po drugie: czy może było to widzenie ostrzegawcze zesłane przez Boga, co nadawałoby twierdzeniom zjawy większe znaczenie; po trzecie: czy ona sama nie była jakimś demonicznym objawieniem szatana, co znów znacznie zmieniałoby interpretację jej wyznań. Proszę mi powiedzieć, czy jesteś pewna, pani, że zarówno widziałaś tę dziewczynę, jak i przyśniła ci się ona, czy też tylko widziałaś ją, bądź też - na odwrót - jedynie ją śniłaś?
- Sądzę, że najpierw mi się przyśniła, a potem zobaczyłam ją w ciemności. Byłam jednak bardzo rozstrojona. Ponadto byłam w ciąży i czułam się samotna w domu tego szalonego mężczyzny, więc mogło być tak i tak - odparła z namysłem.
- Pragnąc dokładnie przeanalizować swoje wizje, powinnaś myśleć z większą jasnością, niż czynisz to obecnie - brat Grzegorz był zupełnie pewny siebie. W dodatku widział pożytek z ćwiczenia się w takich sprawach.
- Zbyt to trudne, bym mogła nadążyć. - Małgorzata wyglądała na zakłopotaną. - Jak można powiedzieć, co jest rzeczywistością, a nie złudzeniem? Lub złudzeniem złudzenia?
- Na tym właśnie polega trudność. Gdybyś wtedy miała obok siebie święconą wodę... nie, proszę zaczekać; coś przyszło mi na myśl. Czy kiedykolwiek przyjrzałaś się, pani, nozdrzom Ludwika Smalla?
- Nozdrzom?
- Diabeł może przybierać dowolną ludzką postać, o czym dobrze wiedzą czarownicy, którzy z pomocą magii potrafią komunikować się ze zmarłymi. Ale zawsze ma tylko jedno nozdrze i tym właśnie różni się od ludzi. Jeśli jakiś śmiertelnik spojrzy w takie nozdrze, zobaczy przez nie diabelski mózg, który jest ni mniej, ni więcej tylko ogniem samych piekieł. Żaden człowiek nie może na to patrzeć, nie popadając w szaleństwo, a jego dusza skazana jest na wieki. Oczywiście, diabeł stara się, by ludzie zaglądali mu w nozdrze, ale ci, którzy wiedzą o ich oszustwach, nigdy tego nie robią.
Małgorzata zastanowiła się nad tą kwestią.
- Nie przypominam sobie, bym zaglądała w jego nozdrza, ale wydaje mi się, że mial oba.
- Jesteś pewna, pani? Może Bóg zaszczepił w tobie taką niechęć do Ludwika Smalla, byś nie przyglądała się z bliska jego nozdrzom.
- To bardzo możliwe, ponieważ nie lubiłam patrzeć na jego twarz i prawie zawsze odwracałam od niej wzrok. Byłoby wspaniale, gdyby działo się to za sprawą Pana Boga, ponieważ bardzo się wtedy obawiałam, że moja niechęć do Smalla obraża święty sakrament małżeństwa. Jeśli jednak sprawił to Pan Bóg, nie muszę czuć się winna. Może Smali rzeczywiście miał jedno nozdrze, ale nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością.
- W każdym razie miałaś dużo szczęścia, pani, bo człowiek będący w kontakcie z diabłem może skraść wiele dusz. Proszę tylko pomyśleć, w jaki sposób nakłonił swą pierwszą żonę do grzechu samobójstwa. Jej dusza z pewnością jest potępiona, jak mówią nam wszyscy święci, a diabeł zapłacił za to Smallowi.
- Ale ja, bracie Grzegorzu, naprawdę wierzę w łaskawe wstawiennictwo Najświętszej Marii Panny. A ty nie? Grzech tej dziewczynie z pewnością został wybaczony.
Brat Grzegorz mógłby rozważyć poszczególne, bardzo interesujące zagadnienia teologiczne. Skoro jednak me zrobiłby na Małgorzacie żadnego wrażenia, nie powiedział juz nic wiece.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W kolejny wtorek brat Grzegorz wstał wcześnie, wysłuchał mszy i udał się w długą drogę, która prowadziła od rogatek Aldersgate do mieszczącego się w centrum miasta domu pana Kendalla. W ten wilgotny wiosenny poranek ubogi skryba był dziwnie rozkojarzony. Jego mózg pracował nad najlepszym sposobem ułatwiającym dotarcie do Boga, a żołądek był mile zajęty oczekiwaniem śniadania, które z pewnością już czeka. Stopy nauczyły się same podążać z domu noclegowego w ślepym zaułku za murami śródmieścia, przez bramę Aldersgate i dalej w dół ku rzece, brat Grzegorz nie musiał zatem wcale uważać na drogę.
„Na co wydać zarobione pieniądze? - myślał mózg. - Może by nająć mieszkanie?” „Bułki - myślał żołądek. - Wyrośnięte, rumiane... takich nie ma nigdzie indziej”. „W domu noclegowym trudno kontemplować - myślał mózg - zwłaszcza gdy obok chrapie czterech obcych ludzi. Jeśli nawet są duchownymi, to niekoniecznie poszukują Boga, a kpiny mogą zakłócić czyjeś praktyki duchowe równie dotkliwie, jak innemu człowiekowi burzy sen krzątanina. W jakiejś niewielkiej, malej izbie można by medytować w spokoju. Dla wygody - w obrębie murów miasta, oczywiście”. „Bulki będą tym świeższe, im wcześniej tam dojdziesz” - wtrącił się żołądek. „Kto wynajmuje mieszkanie w mieście, ten łatwiej dostaje poważniejszą pracę - dodał mózg. - Jak można myśleć o wzniosłych sprawach, pisząc listy pijakom po tawernach?”
To był interesujący problem. Pojawienie się pierwszych oznak pomyślności zawsze budzi pragnienie większego dobrobytu; tak więc i owe pierwsze sukcesy, które brat Grzegorz odniósł jako kopista, wywołały w nim myśl o nowych przedsięwzięciach. W ostatnich czasach zdobył pewną sławę, krążąc po piwiarniach uzbrojony w torbę z piórami, kałamarz i gruby zwój papieru. Klientów miał coraz więcej i stawał się znany jako mistrz poezji miłosnej.
Nawet on nie był całkiem pewien, jak to się stało, iż takim mianem cieszył się wśród furmanów, kupieckich terminatorów i czeladników oraz awanturników i nożowników z całego Londynu. „Jeśli naprawdę chcesz zrobić wrażenie na dziewczynie - mówili między sobą - poszukaj tego wysokiego, sztywnego gościa, który w każdy poniedziałkowy poranek przychodzi do tawerny Pod Bykiem i Niedźwiedziem. Napisze ci fantastyczny, kwiecisty list. Ułoży go wierszem, a weźmie za to mniej, niż w katedrze kosztuje skopiowanie umowy”.
Tak więc regularnie, kilka razy w tygodniu brat Grzegorz sięgał po różne klasyczne wzorce i przerabiał je na powszechną angielszczyznę, by rozkoszowały się poezją zarówno panny, jak i wiarołomne żony. Jego pirackie pióro z jednakowym upodobaniem buszowało w dziełach Owidiusza i Wergiliusza, lirycznych truwerów Prowansji, a nawet nieśmiertelnego Abelarda. No cóż, jednak warto było zdobywać wykształcenie.
Praca nie sprawiała bratu Grzegorzowi żadnych trudności. Miłość do kobiet go nie interesowała, układał frazy czysto mechanicznie, więc wiersze powstawały szybko. A były tym cenniejsze, że gwarantował, iż nie istniały dwa identyczne poematy. Wykluczało to jakiekolwiek niebezpieczeństwo porównań, które może się pojawić, jeśli kobieta musi - w tajemnicy! - znaleźć kogoś, kto przeczytałby jej list od kochanka. Sprawy potoczyłyby się fatalnie, gdyby jej lektor powiedział: „Hm, coś identycznego czytałem przed tygodniem Katarzynie, żonie właściciela sklepu rybnego”. Siła słowa pisanego była tak wielka, że w owych dniach w wielu rejonach miasta kobiety nosiły utwory brata Grzegorza na szyjach jako miłosne talizmany, niczym bojaźliwy lud, który nosi na sobie spisane modlitwy przeciw zarazie.
Brat Grzegorz skręcił na rogu Lombard Street i wszedł w wąski labirynt zaułków, by pójść na skróty niedawno odkrytą drogą, która ponad nabrzeżem Billingsgate wiodła ku bulwarowi nad Tamizą. Było tu trochę niebezpiecznie, ale jeśli się dobrze nad tym zastanowić, gdzie w śródmieściu jest całkiem bezpiecznie? Zresztą - nawet z głową w chmurach - brat Grzegorz poruszał się pewnym krokiem człowieka, który w razie potrzeby umie posłużyć się sztyletem. Nie obawiał się napadu, gdyż jego rosła sylwetka i rzucająca się w oczy szczupłość sakiewki zniechęcały rabusiów równie skutecznie jak zbrojna eskorta.
W tym zaułku spotykało się rozmaitych ludzi, co cudownie wprost absorbowało myśli brata Grzegorza. Przed tygodniem wysłuchał u Świętego Pawła od Krzyża homilii wygłoszonej przez sławnego kaznodzieję, który przedstawił tezę, że Chrystus gości w każdym człowieku. Koncepcja ta nie była obca bratu Grzegorzowi, ale piękne kazanie obudziło w nim chęć dalszego rozważania owej kwestii. Pora była teraz równie dobra jak każda inna. Najpierw więc skoncentrował się na tym, by ujrzeć Chrystusa w zgarbionym kulawym starcu, potem - w zgrai chłopaków grających w piłkę, w końcu zaś - co było najtrudniejsze - w dwóch leciwych matronach, które wychyliwszy się przez okna, prowadziły głośną konwersację.
Znacznie łatwiej było dostrzec Chrystusa w otulonym opończą mężczyźnie w średnim wieku. „Chodzi jak jeździec” - pomyślał brat Grzegorz i już po chwili zastanawiał się, jak dobrze Chrystus jeździł konno. Niewątpliwie robił to doskonale będąc królem. Królowie zawsze są dobrymi jeźdźcami, noszą purpurowy płaszcz i złotą koronę, a jak wiadomo, Chrystus teraz, gdy jest już w niebie, nosi i płaszcz, i koronę...
Myśl brata Grzegorza oderwała się od wyższego celu, ku któremu zmierzała poprzednio. Szybko skierował ją tam z powrotem, by już w następnej chwili stwierdzić, że jest całkowicie niezdolny do zobaczenia Chrystusa w trzech zbójcach, którzy wyskoczyli z cienia na plecy człowieka w opończy.
Trzech na jednego - to oburzyło brata Grzegorza. Bez wahania ruszył, chwycił dwóch za karki i stuknął głowami. Rozległ się straszny chrzęst. Tuż przy ziemi szczęknął groźny nóż. Brat Grzegorz postawił na nim swą wielką stopę, przygniatając jednocześnie rękę złoczyńcy, który zawył z bólu i uciekł. Napadnięty podniósł się z błota, skoczył jak tygrys i zadał jednemu z bandytów potężny cios, brat Grzegorz zaś cisnął drugiego niczym wór szmat w jakąś bramę.
- Uciekajmy stąd! - zawołał do nieznajomego. - Pewnie mają tutaj swoich kompanów.
- Też tak sądzę - odparł ubłocony mężczyzna, wciąż jeszcze nie mogąc złapać tchu.
Dobiegli zaułkami do rozległego placu i dopiero tu Grzegorz rozpoznał człowieka, któremu pospieszył na pomoc.
- Proszę, proszę... - szlochając uśmiechnął się z uznaniem. - Wciąż przychodzisz mi z obroną, czyż nie, Gilbercie?
- Sir Williamie, to dla mnie zaszczyt - odpowiedział brat Grzegorz z wielką uprzejmością. Sir William Beaufoy miał zabłocone ubranie, lecz widać było, że jest bardzo podniszczone i pokryte plamami rdzy od kolczugi. Jego żona była mistrzynią igły, więc pocerowany kaftan i opończa prezentowały się dość porządnie.
- Wyglądam inaczej, prawda, Gilbercie? Nie tak jak dawniej. Pamiętasz te czasy, kiedy ty i Filip jeździliście za mną w Crecy? Byliśmy niepokonani; nie zliczę już francuskich lordów, których pojmaliśmy owego dnia. Nigdy nie miałem lepszych giermków od was
- od ciebie i mojego syna. Spójrz teraz na mnie. Ubrany w stare łachy... osaczony przez złodziei...
- Nie powiesz ojcu, panie, że tu jestem, prawda? - spytał brat Grzegorz z obawą.
- Gilbercie, nie mogę ci tego obiecać. Mogę jednak przyrzec, że nie opowiem mu, jak wyglądasz.
Sir William jeszcze raz obejrzał dokładnie brata Grzegorza i potrząsając głową dodał:
- W zamian chcę wyjaśnienia, dlaczego ukrywasz się w tym mieście w wieśniaczej, owczej skórze, uzbrojony w torbę z piórami, wyglądając przy tym jak mnich wykluczony ze wspólnoty zakonnej.
- Właśnie przechodzę ze świata wiedzy w sferę kontemplacji
- odparł z wielką godnością brat Grzegorz.
- Kontemplacji? Chcesz powiedzieć, że pragniesz pojąć Boga? Ty?! Przecież tylko pokorni mogą Go zobaczyć.
- Jestem nadzwyczaj pokorny - odpowiedział wyniośle brat Grzegorz, wskazując na swoje odzienie. - Jeśli mierzyć pokorę wielkością zmian w stosunku do uprzednio noszonego stroju, to prawdopodobnie jestem najpokorniejszym człowiekiem w Londynie, a los mnie tak doświadcza, że czynię w pokorze wielkie postępy. Oczekuję więc rychłego objawienia Bożego - brat Grzegorz wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie.
Jeśli spodziewał się szacunku lub czci, szybko wyprowadzony został z błędu. Sir William najpierw się skrzywił, potem parsknął śmiechem, aż łzy ciekły mu po zaczerwienionej twarzy.
- Och, Gilbercie - rzekł, stłumiwszy wreszcie wesołość - bardzo ci dziękuję. Nie potrafiłem się śmiać, odkąd zrujnowali mnie Francuzi. Niczemu nie oddajesz się połowicznie, prawda? Nawet pobożności.
Brat Grzegorz zmarszczył zmierzwione brwi, rzucając groźne spojrzenie. „Żadnej wdzięczności za ocalenie życia - pomyślał.
- A tak szanowałem tego rycerza! I proszę, teraz mnie wyśmiewa...”
- No, nie patrz na mnie srogo. Nie jestem twoim ojcem - powiedział sir William, którego nagle dopadła czkawka.
Brat Grzegorz uprzejmie klepał rycerza po plecach, by pomóc mu opanować niemiłą przypadłość, i zmienił temat rozmowy.
- Ty zrujnowany przez Francuzów, sir Williamie? Czyżby ich najazdy sięgały tak daleko? Pańskie posiadłości leżą przecież w głębi kraju.
- Gilbercie, nie mam już żadnych posiadłości - odparł pobladły nagle sir William. - Straciłem wszystko. Filip został pojmany we Francji do niewoli i - aby zgromadzić pieniądze na okup - zastawiłem swe ziemie u lombardzkich bankierów. Później zaś przeklęci Francuzi przysłali wiadomość, że nie uwolnią Filipa, bo powinienem zapłacić więcej. Jestem więc teraz w tym mieście, właśnie sprzedałem ostatni srebrny talerz mojej żony. Sprzedałem nawet konia, na którym tu przyjechałem. Idę do domu, aby powiedzieć żonie i córkom, że mogą stracić dach nad głową. Nie żałuj mi więc śmiechu, Gilbercie. Może śmieję się po raz ostatni.
Brat Grzegorz złagodniał w jednej chwili.
- Gdy tylko Filip wróci, z pewnością dostaniesz ziemię z powrotem, panie.
- Dostanę ziemię?! Dostanę?! A któż w ogóle dostaje ziemię prócz owych nie mających Boga w sercu bankierów? Powiadam, Gilbercie: pewnego dnia ci krwiopijcy przejmą całą Anglię i wraz z kupcami zmienią królestwo w wielki magazyn rozmaitych towarów na sprzedaż. Staniemy się narodem drobnych sklepikarzy, handlujących między sobą różnymi śmieciami i żyjących w funtach i szylingach, zamiast w glorii i chwale.
- Funty i szylingi to nie wszystko. Najważniejszy jest Bóg.
- Bóg? A gdzież On teraz jest? Straciłem syna, który był dumą i radością mojego życia, moimi oczami i moim sercem. Nigdy już nie zobaczę mojego chłopca, choć oddałem wszystko, by do mnie wrócił.
Łzy starego rycerza paliły serce brata Grzegorza. Jego ból był podwójny, bo nawet teraz, współczując sir Williamowi, czuł zazdrość, która niczym jadowity robak zżerał mu duszę. Zazdrość o Filipa, tak wychwalanego, choć nie zrobił nic prócz tego, że dał się pojmać. Gdyby brat Grzegorz bez niczyjej pomocy zdobył Jerozolimę, jego ojciec zapytałby tylko, czemu nie pomyślał o tym wcześniej. Na cóż zda się pokora, jeśli nie broni przed zazdrością? Ta rozmowa cofnęła duchowy rozwój brata Grzegorza o całe tygodnie.
- Pozwolisz, sir Williamie, że odprowadzę cię do zajazdu. Powinieneś się odświeżyć przed powrotną podróżą.- Dajże spokój, Gilbercie, nie mam pieniędzy. Nie mogę cię nawet zaprosić na piwo, choć chciałbym okazać wdzięczność.
- Na piwo? - brat Grzegorz zaśmiał się szeroko. - Tym nie martwiłbym się ani trochę, panie. Proszę za mną.
Zaprowadził sir Williama do jednej z licznych, dobrze sobie znanych piwiarni w nędznej uliczce. Wystarczyło jedno słowo zamienione w kuchni z karczmarką, by dano mu kubeł wody i stary ręcznik. Niósł kubeł z taką gracją, jakby była to srebrna miednica, a ręcznik przerzucił sobie przez ramię z elegancją, z jaką obsłużyłby jakiegoś lorda, który siedząc przy stole chciałby umyć ręce. W swoim czasie brat Grzgorz był bardzo dobrym giermkiem.
- Bądźmy cicho, nie trzeba ich budzić - wskazał kilku birbantów
drzemiących jeszcze w głównej sali po ostatniej nocy.
Usiedli tuż przy piecu. Nie minęło wiele czasu, gdy przy ich ławie zjawił się jakiś mężczyzna w szewskim fartuchu.
- To ci dopiero! - zawołał patrząc na brata Grzegorza. - Nie wiedziałem, że dziś dyżurujesz Pod Jednorożcem! Cóż za szczęśliwe spotkanie!
Sir William był zaintrygowany.
- Muszę to mieć natychmiast - mówił dalej szewc - zrozum, w tej chwili. Chcę jej to wysłać najpóźniej dziś wieczorem. Ile zażądasz?
- Za usługę na poczekaniu? - brat Grzegorz nie namyślał się długo. - Piwo dla nas obu.
Przysunął ławę bliżej stołu, postawił kałamarz na szerokim blacie, a z fałdów sutanny wyciągnął arkusz papieru. Udało mu się jakoś go nie pognieść w bójce. Strząsnął ze stołu okruchy chleba i rozłożył papier.
- Zacznijmy więc - powiedział chłodno, rzeczowo. - Kolor oczu?
Słuchając odpowiedzi kaligrafował. Szlachetną, wąską dłonią pewnie stawiał ozdobne litery. Potem z poważnym wyrazem twarzy, ale oczami pobłyskującymi ironią, dźwięcznym, miarowym tonem zaprezentował klientowi owoc swojego trudu.
- Zadziwiające! Wspaniałe! - zawołał szewc.
Sir William przyglądał się tej scenie z rosnącym oszołomieniem. Nim zaczęli pić piwo, przyszedł czeladnik kamieniarza ze zleceniem, za które zapłacił bochnem chleba. Po trzech kolejnych poematach sapali z ukontentowaniem nad resztkami nader obfitego śniadania.
- Nie wiedziałem, że potrafisz pisać wiersze - rzekł sir William. - Gdzie się tego nauczyłeś?
- Gdzie się nauczyłem poezji? Och, była moją pasją. Improwizowana wersyfikacja to ostatni krzyk mody na uniwersytecie w Paryżu. Ja jednak głównie oddawałem się filozofii.
- Paryż... To jest serce wroga, Gilbercie. Nie dość, iż okazałeś nieposłuszeństwo ojcu, jeszcze hańbisz jego nazwisko w obcych krajach...
- Wcale nie byłem nieposłuszny, sir Williamie. Przede wszystkim to on zabronił mi pójść do Oksfordu, poszedłem więc kształcić się gdzieś indziej. I nie przebywałem tam pod własnym nazwiskiem. W Paryżu nie przyjmują Anglików na uniwersytet. Nie zadawano mi tam zresztą wielu pytań. I cóż to za różnica, Anglia czy Francja, skoro królestwem uczonego jest cały świat.
- Och, Gilbercie, Gilbercie - stary rycerz potrząsnął głową. - To, że postąpiłeś zgodnie z literą Boskiego prawa, nie znaczy, iż nie złamałeś jego ducha. Twój ojciec pragnie, byś był żołnierzem.
- Sir Williamie, nie mam już szesnastu lat, a powołanie jest wyższe nad prawo ojcowskie. Wiesz o tym, panie...
- Równie dobrze jak i ty wiesz, że posłuszeństwo wobec ojca jest twoim obowiązkiem i będzie nim przez cale życie. Nie uchylisz się od niego śpiewaniem psalmów. Ojciec może wysłać pół tuzina zbrojnych, by przywlekli cię do domu i zamknęli w ciemnicy, gdzie posiedzisz o chlebie i wodzie, póki nie ostygnie ci głowa.
- Często mi to powtarzał - rzekł oschle brat Grzegorz. - Nie jest to jednak argument przemawiający za obowiązkiem wobec ojca.
- Ani to - odparł sir William, szerokim gestem wskazując wnętrze tawerny - nie jest argumentem za oddaniem się religijnym uniesieniom. Powiedz, czy to właśnie jest chwalebną niwą działania, bardziej chwalebną od pola bitwy? Tak właśnie żyjesz?
- Niezupełnie... nie całkiem... wcale nie! Moim podstawowym zajęciem jest pisanie dla... hm... pewnego bardzo bogatego kupca. W przerwach oddaję się medytacjom. Słyszałeś kiedyś, panie, o niejakim Rogerze Kendallu?
Mówiąc to brat Grzegorz uświadomił sobie, że bardziej szczere wyznanie byłoby jedynie potwierdzeniem konkluzji sir Williama, jak i że Małgorzata bardzo się pewnie niepokoi nieobecnością sekretarza. Chwycił więc za kołnierz jakiegoś chłopca, który z pustym dzbanem Przyszedł tu po piwo, i posłał go do domu pana Kendalla przy Thames Street z wiadomością dla pani Kendall, że dziś brat Grzegorz przyjdzie dopiero po południu.
- Pan Kendall? Pan?! Coś podobnego! - zawołał sir William z goryczą. - Kolejny kupiec! Znam ja takich! Najpierw zabierają nam ziemię, potem sięgają po synów! Gilbercie, jesteś na złej drodze. Wracaj do domu, do ojca. Klęknij przed nim i błagaj o wybaczenie. Poddaj się jego woli. Wola ojca jest wolą Boga! Okłamujesz go i przynosisz wstyd nazwisku, szargając je w tak haniebnych miejscach! A czytanie, pisanie poezji i czcze gadanie o szukaniu Boga... Zastanów się; jeśli Bóg chce spotkać się z ludźmi, to zazwyczaj daje im o tym znać. Znajdzie cię wszędzie, jeśli zapragnie spotkać się właśnie z tobą. Obawiam się też, że syn, który nie słucha woli własnego ojca, nie posłucha też woli Boga. Wróć do domu, Gilbercie. To twój obowiązek wobec Boga i ludzi, a ja mówię ci to dla twego własnego dobra.
Brat Grzegorz skłonił głowę, ale zarazem zgrzytnął zębami. Sir William byl dobrym człowiekiem, lecz nigdy nie miał racji. Wszystko rozpatrywał w kategoriach obowiązku, niczym chodzący kodeks rycerskich obyczajów. Ludzi zaś nigdy nie widział takimi, jakimi byli naprawdę. Tylko brat Grzegorz rozumiał swego ojca. I tylko on miał wolę ujrzenia Boga. Miał też powód, aby winić Go za to, iż dał mu właśnie takiego ojca. To wymagało poważnej dyskusji i skargi.
- Wysłałem ojcu list z wiadomością, że podjąłem decyzję; decyzję wiążącą się z moim życiem duchowym; i że on nic w tej sprawie zrobić nie może.
- Decyzję? Wstępujesz w stan kapłański czy do zakonu?
- Do zakonu. Już się zdecydowałem. Wybrałem miejsce. Spędziłem tam sporo czasu i wiem, że dla mnie jest najzupełniej odpowiednie. Ojciec powinien być zadowolony. Wszak każdego rodzica powinna napawać dumą chęć młodszego syna do obrania tak szlachetnej drogi. Mam gorące pragnienie poświęcić wiele godzin na modlitwę do Boga o pobłażliwość dla tego człowieka o zatwardziałym sercu, bo bardzo jej potrzebuje. A w dodatku umocni to mnie w pokorze.
- Bracia augustianie? - zapytał z nadzieją sir William.
- O nie, pozostawiono im zbyt wiele swobody. Obżerają się, żłopią wino i po cichu sprowadzają sobie kobiety. I o ile wiem, nie spotykają się z Bogiem. Wciąż o Nim mówią i na tym wszystko się kończy. Znalazłem inne zgromadzenie, które całkowicie poświęciło się kontemplacji na wyższym poziomie duchowym. Z pewnością słyszałeś, sir Williamie, o ich przeorze - Godryku Milczącym. Niektórzy mówią, że to najświętszy człowiek w Anglii. Dokonał wielu cudów, a także wypędził mnóstwo diabłów. Regularnie odbywa wzniosłe konwersacje z Panem Bogiem. Bóg przekazuje mu tak bezgraniczną i niewypowiedzianą mądrość, że gdy ów przeor postanawia przekazać ją ludziom (a zdarza się to rzadko), trzeba kilku tygodni, by pojąć, co chciał powiedzieć. Tak więc, panie, pragnę w tym właśnie zgromadzeniu złożyć zakonne śluby i wstąpić w wyższe rejony duchowe, gdy tylko osiągnę odpowiedni stopień pokory.
Rycerz był wręcz przerażony, choć starał się tego nie okazać.
- Wierzę, Gilbercie - mówił lekko - iż pobożność czyni człowieka dobrym. Łatwo też mogę sobie wyobrazić, że w porywie entuzjazmu składasz śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Jak widzę, w sprawie ubóstwa zrobiłeś już duże postępy i może uda ci się także dotrzymać przysięgi czystości. Kiedyż to wszakże byłeś posłuszny? Jeśli jakiegoś buntowniczego czynu dopuścisz się w zakonie, wtedy zapragniesz znaleźć się w celi własnego ojca.
Brat Grzegorz zmienił temat pytając sir Williama, którą bramą zamierza opuścić miasto. Rycerz westchnął i podniósł się z ławy. Widać ani jedno z jego słów nie dotarło do głupiej głowy Gilberta. „No cóż, nieodrodny syn swojego ojca” - pomyślał.
Szli w milczeniu przez Bishopsgate Street, mijając po drodze klasztor Świętej Heleny, aż w końcu stanęli w cieniu Bramy Biskupiej. Brat Grzegorz intensywnie się nad czymś zastanawiał.
- Z pewnością nie wypada, by szlachcic wracał bez ekwipunku, bez konia.
- Nie będę o nic prosić, Gilbercie. Nigdy.
- Ale spotkasz się z księciem, panie?
- Oczywiście! Czy kiedykolwiek mnie zawiódł lub ja jego? Za dwa tygodnie będzie sprawował sąd w Kenilworth, a jeszcze nigdy nie odtrącił żadnego starego wojownika. Przynajmniej zapewni posag moim córkom i zaoferuje mi miejsce na dworze... Powiedz, Gilbercie, czy widzisz mnie jako odźwiernego?
- Naprawdę nie, sir Williamie; w tej roli w ogóle sobie ciebie nie wyobrażam.
- Ani ja... Gdy Filip wróci z niewoli, jeśli będę musiał, znów pojadę w obce strony jako najemnik. Nie jestem jeszcze za stary, by próbować mieczem odzyskać majątek.
Sir William popatrzył bratu Grzegorzowi prosto w oczy.
- Gilbercie, muszę cię ostrzec. Błądzisz, ta droga, nie jest zła sama w sobie, lecz zła dla ciebie. Trwając w uporze, prawdopodobnie przez resztę swych dni będziesz oglądał raczej wnętrze eklezjastycznego więzienia niż oblicze Pana Boga. Mówię ci to dla twojego dobra, jakbyś był moim synem...
Brat Grzegorz z pochyloną głową udawał, że słucha. Uścisnąwszy sobie dłonie rozstali się, a stary rycerz pomyślał: „Sir Hubert jest głupcem i powiem mu to, kiedy go zobaczę. Gdyby ustąpił choć trochę, gdyby zdobył się choćby na jedno słowo, miałby syna u swego boku”. Popatrzył w ślad za bratem Grzegorzem, który przeciskał się przez tłum handlarzy i czeladników. Po długiej chwili sir William obrócił się i minął bramę. Mżyło. Ciaśniej otulił się peleryną. Długa droga porośnięta po brzegach trawą wiodła obok klasztoru Świętego Botolfa i Szpitala Betlejemskiego, a potem wijąc się wśród chat i gospodarskich podwórek, zmierzała w mglistą zieloną dal.
- Byłoby to dla nich takie łatwe - mówił cicho sam do siebie. - A ja... ja nie mam nic, nic nie mogę zrobić, by odzyskać syna.
★
Tego popołudnia brat Grzegorz przybył do domu pana Kendalla w nastroju ukontentowania, jak nigdy. Małgorzata zauważyła to natychmiast, ale nie powiedziała ani słowa.
„Pewnie właśnie kogoś zrugał - pomyślała. - Zawsze ma taki humor, gdy komuś naubliża. Oczywiście, on nie widzi w tym znieważania. Sądzi, że wyświadcza innym przysługę mówiąc prawdę, tak jakby byli zbyt tępi, by ją zauważyć. Ciekawa jestem, kto mu się dziś naraził? Jakiś jegomość, który sprzedawał nieświeżą kiełbasę, czy też może ksiądz, błędnie cytujący świętego Pawła?”
Małgorzata była w swych domysłach bliska prawdy, choć sekretarz nikogo dziś nie pouczył. Myślał o swoim ojcu. Przypadkowe spotkanie z sir Williamem mogło przynieść cenne rezultaty. Sir William, stary przyjaciel ojca, uda się wprost do niego i opowie o pobożności brata Grzegorza. To oczywiście rozwścieczy ojca, który w żaden sposób nie pojmuje, że jemu samemu przydałoby się znacznie więcej pokory. Zabraknie mu tchu od krzyku i ciskania po holu meblami, do czego z pewnością posunie się w przystępie szalu. Ale ostatecznie będzie to dla niego korzystne. Świadomość, iż syn zmierza ku doskonałości ze szlachetnym pragnieniem, by życie poświęcić modlitwom za rodzica, mogła ojca jedynie uszlachetnić, choćby nawet nie zasługiwał on na taki, zgoła niesamolubny, wzniosły akt ducha.
Małgorzata nie wierzyła własnym uszom, gdy usłyszała, że brat Grzegorz nuci coś pod nosem, wyciągając z torby pióra i kałamarz. Udało mu się dotrzeć tutaj nikogo z domowników po drodze nie besztając i nawet nie posłał w jej stronę srogiego, mrocznego spojrzenia. Wiedziała jednak, że to nie potrwa długo. Cokolwiek bowiem powiedział sprzedawcy kiełbas, Małgorzata zajmowała bardzo wysokie miejsce na liście ludzi potrzebujących pouczeń, przed czym wciąż coś go powstrzymywało.
★
Nie wiem, jak długo leżałam bez przytomności przy zakurzonym trakcie. Pamiętam, że rozbudził mnie jakiś dźwięk, przypominający odgłos pracy krosna. Stukot, chrzęst czy skrzypienie; nie potrafiłam rozróżnić. Ten dźwięk czasem ustawał, czasem rozbrzmiewał ponownie.
- Konie, słyszę tętent kopyt. Czy wraca mój mąż?
- Cicho, cicho - rozległ się kobiecy głos. - Jeszcze nie wy dobrzałaś, śpij.
- Słyszę coś, a może to tylko w mojej głowie...
Jak przez mgłę dostrzegłam w poczerniałej od dymu izbie kobietę mielącą ziarno w żarnach. Głuchy dźwięk rozległ się ponownie, gdy energicznie zatoczyła krąg drewnianym styliskiem.
- Przygotowuję mąkę na placek. Nie muszę już ukrywać żaren przed poborcą - z jej ust wydobył się dziwny, cichy chichot. - Przypuszczam, że wszystko ma swoje dobre strony, nawet zaraza. Nareszcie mąka jest za darmo.
Odgłos mielenia rozbrzmiewał nadal. Zdawało mi się, że umarłam, a to jest przedsionek czyśćca. Czarny, zadymiony i ciasny - czyściec z pewnością jest tak mroczny i ponury jak ta izba. Nie mogłam się ruszyć i wkrótce znów pochłonął mnie mrok.
Gdy ponownie otworzyłam oczy, ujrzałam światło księżyca wpadające do ciemnego wnętrza. W palenisku okrytym warstwami darni ogień tlił się na środku izby. Czy to w ogóle była jakaś izba? Jakiś dom? Wyciągnęłam z posłania rękę i wymacałam mocno ubite klepisko oraz fragment wyplecionej z sitowia, obłożonej chropowatą gliną ściany. Słyszałam czyjś głęboki oddech.
Gdzie ja jestem? Może wciąż śnię? Poczułam uderzenie... na piersi skoczył mi wielki kot. Ujrzałam parę przyglądających mi się badawczo olbrzymich oczu, które błyszczały jak rozżarzone węgle. Prążkowana sierść i długie białe wąsy...
„Na pewno jestem żywa - pomyślałam - bo w życiu pozagrobowym nie ma żadnych kotów. Ale gdzie ja jestem i dlaczego żyję?”
Kot zakończył oględziny i odszedł, by kontynuować nocny obchód pogrążonej w ciemnościach chaty.
„Jawa czy sen, co za różnica?” - pomyślałam i wkrótce znów straciłam przytomność.
Pewnego ranka obudziłam się, usłyszałam śpiew ptaków i poczułam zapach jakiejś gotującej się potrawy. Próbowałam podnieść głowę.- Wreszcie się budzisz? - usłyszałam. - Mówiłam ci, że wyżyjesz. Byłam tego pewna, gdy zobaczyłam, że wielkie czarne krosty odpadły. Wówczas zrozumiałam też, że mój sen okazał się prawdziwie proroczy.
Dotykając swoich ramion i karku czułam dotkliwy ból. Pod odzieniem wyczuwałam otwarte, wysychające rany.
- To nie jest czyściec, prawda? - zapytałam lękliwie. - A ja żyję, czy tak?
- Och, może jest to pewien rodzaj czyśćca, ale ty z pewnością żyjesz, choć najpierw miałam co do tego wątpliwości.
- Dlaczego wciąż jeszcze żyję?
- Bo się o to modliłam. - W głosie nieznajomej wyraźnie słychać było zadowolenie. - Gdy pochowałam całą swoją rodzinę, płacząc wzywałam Boga i Najświętszą Matkę Jego Syna, i mówiłam: „Teraz, kiedy wszyscy pomarli, któż pozostanie, by pochować mnie? Czy umrę samotna, a psy gryźć będą moje kości?” I właśnie wtedy miałam cudowne widzenie. Sama Królowa Niebios w szkarłatnym płaszczu, złotej koronie i ślicznych pantofelkach z błękitnej skóry zjawiła się przede mną. „Nie lękaj się - powiedziała. - Ześlę ci kogoś, kto pogrzebie twoje kości”. Tak więc gdy dowiedziałam się od Piotra, że znalazł kogoś ledwo żywego przy drodze, wsadziłam cię na Muśkę i przywiozłam tutaj, choć nie wyglądałaś dobrze. Na całym ciele miałaś otwarte rany, muchy po nich chodziły.
Z podwórka za domem dobiegł ośli ryk. Pewnie ryczała Muska.
- Kto to jest Piotr?
- Głuptak. Nie pogrzebałby nikogo, póki ktoś nie kazałby mu tego zrobić.
Zastanawiałam się przez chwilę i choć zdawałam sobie już sprawę, w jak rozpaczliwej sytuacji się znajduję, moja wyobraźnia podsunęła mi sugestywne obrazy.
- A kto pochowałby Piotra? - zapytałam.
- Piotr nigdy nie umrze, bo jest podrzutkiem czarownic. Może pewnego dnia zabiorą go z powrotem, ale z pewnością nie zostanie po nim nic do pochowania.
„No tak, tym nie trzeba się kłopotać” - pomyślałam. Obraz nie kończącego się łańcucha pochówków opuścił moją wyobraźnię.
Uniosłam głowę i zobaczyłam, z kim rozmawiam. Przy kotle stała kobieta w brunatnej sukni i fartuchu, z głową obwiązaną białą chustą. Twarz - niegdyś może pełną i rumianą - miała bladą, pomarszczoną; oczy niebieskie - takie nieraz bywają zamglone, nieraz błyszczące - a pod nimi ciemne napuchnięte worki. Jej włosy, sądząc po kosmykach, które wymykały się spod chustki, były popielate z pasmami białymi jak śnieg. Sękatymi, żylastymi rękami wyciągnęła z kotła chochlę i napełniła jej zawartością trzy drewniane miski.
- Jeśli zdołasz się już podnieść, będziesz mogła zjeść sama. Bardzo się starałam, ale mogłam jedynie unieść głowę.
- Piotrze, pomóż tej kobiecie usiąść - rozkazała i ujrzałam obok siebie upiornie wyglądające monstrum, w którym ledwo mogłam rozpoznać człowieka.
Był niski, zgarbiony, przysadzisty, miał wielką, jajowatą głowę, skąpo obrośniętą ciemnymi włosami, i małe skośne oczy, dziwnie osadzone, chyba za szeroko. Przypominał świnię, może z powodu bardzo zadartego nosa. Jego duże, wydatne usta nie były dość wielkie, by zmieścił się w nich język, który był wysunięty nawet wtedy, gdy stwór nie mówił. „Mówił” - tak to określiłam jedynie przez grzeczność, ponieważ gospodyni rozumiała chrząkania i jęki owej istoty tak, jakby były słowami.
- Nie lękaj się - powiedziała widząc, że drżę. - Piotr jest najżyczliwszym, najbardziej kochającym stworzeniem, jakie kiedykolwiek przyszło na ten świat. Zawsze się uśmiecha i nie wie co to złość. Wkrótce przekonasz się, że istnieje znacznie gorsze towarzystwo niż podrzutek czarownic.
Potwór objął ją i uśmiechnął się tak, jakby rozumiał, że opowiadała o nim.
- Potrzebowałam też kogoś, z kim mogłabym porozmawiać - mówiła dalej. - Rozmowa z Piotrem jest bardzo miła, choć niełatwa.
Piotr znów uśmiechnął się swoim dziwnym, zniekształconym uśmiechem i wydał kilka zawodzących dźwięków, kołysząc się w przód i w tył, jakby cieszył się z pochwały. Potem ponownie podszedł do łóżka, na którym leżałam, i położywszy silne ramię pod moje plecy, pomógł mi usiąść.
W jakże dziwnym miejscu się znajdowałam! Siedziałam na wytartym słomianym materacu w - teraz widziałam już dokładnie chłopskiej chacie. Stwór śmiejąc się czekał, bym mu podziękowała. Uśmiechnęłam się, a on uszczęśliwiony zaczął się kiwać i przestraszyłam się, że jego kluskowata głowa zaraz się stoczy z ramion.
Nad piecem z garnkami i kuchennymi przyborami wznosił się kryty słomą dach rozdzielony tak, by przez szparę mógł uchodzić dym, choć tylko jego część wydostawała się tą drogą na zewnątrz. Światło docierało tu przez na wpół otwarte drzwi i znajdujące się po przeciwnej stronie okno, nie będące niczym innym jak tylko dziurą w ścianie, przez którą świecił księżyc.
Umeblowanie tej izby stanowił niewielki kufer, drewniane łóżko oraz wielki siennik, na którym zapewne spała niegdyś liczna rodzina. W jednym z kątów znajdowała się sterta siana i wbita w ścianę obręcz, do której staruszka mogła przywiązać na noc osła. Jednak najbardziej niezwykły w tej chacie był pułap. Zwisały z niego liczne pęki suszonych ziół. Niektóre miały nawet korzenie, a każda wiązka wisiała na osobnym sznurku.
- Nie jesteś w domu jakiejś zwyczajnej kobiety - powiedziała gospodyni. - Mam rzadką wiedzę o ziołach, leczeniu i urokach. Wyleczyłam wielu umierających i przyjęłam wiele dzieci, które bez mojej pomocy nie przyszlyby żywe na świat. Przy mnie rodząca jest zawsze bezpieczna. Moja dobra sława niesie się daleko. Nawet wielkie damy posyłają po mnie.
Znachorka! Położna! Nagle przypomniałam sobie o dziecku i szaleńczo szukałam rękami wypukłości mego brzucha.
- Dziecko nie żyje. - Gospodyni spoglądała na mnie łagodnie. - Przypuszczam, że było już martwe w twoim brzuchu, kiedy cię znaleźliśmy, choć oczywiście nie mam pewności. Nie przeżyłoby tej gorączki. Tak właśnie bywa, a potem dziecko rodzi się całe uschnięte, spalone...
- Całe spalone? Więc to był potwór?! Wiedziałam, że to będzie potwór! - wy buchnęłam płaczem.
- Ależ to wcale nie był potwór; tego nie powiedziałam. - Pogłaskała mnie po ramieniu. - Ochrzciłam dziecko, gdy tylko pojawiła się główka. Nie ma tu w okolicy żadnego księdza, który by powiedział, że źle zrobiłam. A to była śliczna, maleńka dziewczynka, doskonale uformowana, ale bardzo wątła - cichutka i blada.
Jakie to dziwne, że nic nie pamiętałam. Sięgałam pamięcią wstecz, jednak kiedy zamykałam oczy, nie widziałam nic prócz płomieni.
- Dziewczynka? Śliczna dziewczynka...? - powtarzałam w oszołomieniu.
Znachorka ujęła mnie za rękę.
- Otuliłam ją całunem i pochowałam pod jabłonią. Zaprowadzę cię tam, gdy już wyzdrowiejesz.
Wyobrażałam sobie moją córeczkę, białą jak aniołek, z zamkniętymi oczami. Oczywiście, że nie mogłaby żyć. Mała dziewczynka nie mogłaby żyć w domu tak złego człowieka.
- Dziękuję, że ją ochrzciłaś. - Otarłam łzy. - W niebie jest szczęśliwa.
- Nie musisz mi dziękować. Tak zawsze robię, to mój obowiązek. Nie pozwolę, by jakiekolwiek dziecko, które odbieram, umarło nie ochrzczone.
Oczywiście, nigdy nie zapomina się straconego dziecka, choć niektórzy powiadają, że nie warto nim zaprzątać sobie głowy. Kiedy więc poczułam w sobie tyle siły, by móc wychodzić na jesienne słońce, siadywałam pod jabłonią i przędąc, gręplując wełnę lub łuskając groch, myślałam o córeczce. Wyobrażałam ją sobie; jakiego koloru miałaby włosy, jak wyglądałby jej uśmiech i pulchne stopki, gdy zaczynałaby chodzić. Ale ona była już w niebie... Od owej chwili ja sama ochrzciłam wiele takich dzieci. Być może, aniołowie uczą je chodzić.
★
Małgorzata nagle zamilkła. Brat Grzegorz oderwał pióro do karty papieru i podniósł wzrok. Na twarzy Małgorzaty malowało się głębokie wzruszenie, a kostki jej dłoni zaciśniętych na złotym bizantyjskim krzyżu, który zawsze nosiła, były całkiem białe.
- Jak myślisz, bracie Grzegorzu? Czy stracone dzieci rosną, gdy idą do nieba? Czy ktoś je uczy i wychowuje, czy też zachowują swój ziemski wzrost, wieczyście mocząc powijaki?
Brat Grzegorz był przerażony. Kobieca głupota jest źródłem zabobonu. Dusze w niebie się nie moczą, a umysł, w którym mogła się zrodzić taka supozycja, zdolny był do każdego szaleństwa.
- Czy wiesz, bracie, że wciąż jeszcze, nawet teraz, śni mi się niekiedy moja utracona córeczka? Modlę się za nią każdego świętego dnia i zapalam dla niej świecę przed figurą Najświętszej Marii Panny. Nie uważasz chyba, że to głupie, prawda? - Małgorzata odwoływała się do opinii brata Grzegorza; był przecież duchownym.
- Nie ma nic głupiego w tym, że modlimy się za dusze błogosławionych zmarłych, pani Małgorzato - odparł ponuro brat Grzegorz. Zaostrzył pióro i zamknął kałamarz, by w czasie owej przerwy w pisaniu nie wysechł atrament.
Rozważył zagadnienie, czy jest możliwe, że dzieci nie idą do czyśćca, nim przestaną się moczyć. Cóż, wyroki Boskie są niezbadane i zbytnie spekulacje mogą doprowadzić do herezji. To przypomniało mu o znacznie poważniejszej kwestii. Spojrzał więc na Małgorzatę z niezadowoloną miną.- Kim była ta kobieta? Czarownicą? Nauczyła panią pogańskich sztuczek? - Lubił dokładnie badać takie sprawy. Ktoś inny nie byłby tak dociekliwy.
- Wielkie nieba, bracie Grzegorzu, ona i czary?! Była głęboko wierząca. Miała męża leśnika, lecz owdowiała. Zarabiała na życie odbieraniem porodów i wiedzą o ziołach. Całym sercem kochała Matkę Najświętszą. Nigdy nie słyszałam, by sprzedawała jakąś truciznę lub miłosne zaklęcia. Nie rzucała też uroków na nie narodzone jeszcze dzieci. Kochała wszystkie żywe stworzenia, nawet te, które nie mają duszy - przekonywała Małgorzata żarliwie. Wiedziała, że musi bardzo uważać, by nie urazić ludzi religijnych. Nigdy nie można przewidzieć, co byliby niekiedy skłonni tolerować, co zaś wprawi ich w najświętsze oburzenie. A w dodatku nie ma dwóch identycznych ludzi, każdy na te sprawy inaczej patrzy. - Muszę więc opowiedzieć dalszy ciąg mojej historii, wtedy wszystko stanie się jasne.
W zamyśleniu spoglądała na sufit, jakby wznosząc oczy ku niemu mogła znowu ujrzeć dawno zapomniane cienie. Brat Grzegorz niespiesznie przysunął i ponownie otworzył kałamarz.
★
Gdy zacna matka Hilda mnie znalazła, sądziła, iż jestem jakąś damą. Mój mąż, o czym już mówiłam, lubił bowiem chwalić się pieniędzmi, strojąc mnie bogato. Hilda znalazła mnie więc w bieliźnie z pięknego białego lnu, cudownie haftowanej sukni i wspaniałym podróżnym płaszczu z błękitnej wełny, miękkiej jak rączka niemowlęcia. Jakże dziwnie wyglądały te stroje teraz! Schudłam tak, że wisiały na mnie jak na kiju. Miały też przydymiony kolor, ponieważ Hilda na kilka dni powiesiła je nad ogniem, by wypędzić z nich zarazę.
W owym czasie Hilda rozpaczała po utracie ostatnich z jej pięciorga dzieci. Opłakiwała dwóch dorosłych synów, którzy byli ostoją jej długiego wdowieństwa. Obaj zostali wysłani gdzieś w świat do pracy i nigdy więcej ich nie zobaczyła. Zaraza ich powaliła daleko od domu.
- Kto wie, gdzie są pochowani i czy zmówiono nad nimi jakiekolwiek modlitwy - płakała załamując ręce.
Teraz nie pozostawał jej już nikt prócz biednego odmienca. Podrzutek czarownic był jej najmłodszym dzieckiem, ale przecież nie mogła w nim szukać oparcia na starość. Uśmiechy i niezgrabne przymilania Piotra nie mogły powstrzymać nachodzących ją ataków płaczu.
Kiedy oprzytomniałam i zaczęłam zdrowieć, Hilda uradowała się, że osoba, którą sobie wyśniła, nie była próżną, wynoszącą się nad innych damą, lecz kobietą równie ciekawą świata jak ona, i że nie była zbyt dumna, by pracować własnymi rękami. Przyznaję, że nie mogłam się oprzeć odrobinie chełpliwości.
- Nim wyszłam za mąż, nie tylko przędłam najcieńszą nić w całym Ashbury, piekłam najlżejsze bochenki i warzyłam piwo ustępujące jakością jedynie piwu mojej matki, ale potrafiłam też śpiewać i opowiadać ciekawe historie. Mówiono nawet, że robię to lepiej niż większość wędrownych komediantów.
- Tak? A ile zwrotek „Ballady o Robin Hoodzie” potrafisz zaśpiewać?
- Ponad sześćdziesiąt. Więcej niż ktokolwiek inny w całym miasteczku!
- Żadna niemądra pannica nie pokonała jeszcze ludzi starszych - zachichotała uszczęśliwiona. - Ja znam ponad sto! Znasz „Powieść o Lisie” albo „Opowieść o trzech zbójach”?
- „Powieść o Lisie” znam w trzech różnych wersjach - prychnęłam.
- I założę się, że „Wytrwałą Gryzeldę” znasz także? - upewniała się, jakby kpiąc ze mnie.
- „Wytrwała Gryzelda” wcale mi się nie podoba. - Skrzywiłam się z niesmakiem.
- A pewnie - zachichotała. - Ja jej też nie lubię.
★
Brat Grzegorz podniósł wzrok, przerywając pisanie.
- „Wytrwała Gryzelda” to bardzo pouczająca opowieść. Dzisiejsze dziewczęta byłyby znacznie doskonalsze, gdyby częściej myślały o lekcji, jaką dała Gryzelda.
Małgorzata ogromnie się zirytowała. Nurt jej wspomnień płynął swobodnie, teraz zaś, za sprawą brata Grzegorza, został zakłócony Przez tę znienawidzoną Gryzeldę.
Przypuszczam, że ciebie samego bawi recytowanie umoralniających opowieści grzesznym kobietom - powiedziała, a jej oczy zwęziły się niebezpiecznie.- Odmawiam takim bzdurom miejsca w mym umyśle - odparł brat Grzegorz wyniośle. - Nigdy nie recytuję nic prócz psalmów służących uszlachetnieniu mojej duszy.
„Kiełbaski - westchnął brat Grzegorz - sprowadzacie mnie na manowce. Jestem przesiąknięty brudną zawartością pamięci tej niemądrej kobiety. Kiełbaski. Hm... Nie byłoby źle zjeść je dziś na kolację...” Przyłapał się na przyjemności rozważania grzechu łakomstwa i zadrżał. Teraz musiał się spieszyć. Małgorzata jednak nie była zdeprymowana oświadczeniem brata Grzegorza. Na jej twarzy pojawiło się zadowolenie.
- Właśnie przyznałeś, bracie Grzegorzu, że „Wytrwała Gryzelda” to bzdura! - wykrzyknęła.
Brat Grzegorz drgnął. Nie zachował czujności. To do niego niepodobne.
Małgorzata nie mogła odmówić sobie pójścia dalej.
- Wydaje mi się, że kobieta, która pozostaje posłuszna swemu mężowi, chociaż jest przekonana, że zamordował wszystkie jej dzieci, wcale nie jest cierpliwa i wytrwała, tylko bardzo głupia i tchórzliwa.
Brat Grzegorz rzucił jej piorunujące spojrzenie. Gdyby była mężczyzną, w jej słowach można by doszukać się sensu. On jednak z pewnością nie pozwoli, by jakakolwiek kobieta, szczególnie ta straszna niewiasta, pokonała go w dyskusji. Przybrał ton chłodnej wyższości.
- Kobiety są mniej zdolne do rozważania abstrakcyjnych pojęć niż mężczyźni. Dlatego właśnie jedynym, odpowiednim dla kobiety sposobem postępowania jest godzić się z opinią mężczyzny w tych sprawach. Arystoteles rozstrzygnął tę kwestię ostatecznie mówiąc, że niewiasta jest zdolna jedynie do posłuszeństwa.
Cóż, trudno dyskutować z Arystotelesem. To był miażdżący argument. Małgorzata, niewątpliwie pokonana, pochyliła głowę nad robótką.
- Ten Arystoteles był mężczyzną, prawda?
Brat Grzegorz nie dosłyszał ostrożnej ironii brzmiącej w głosie Małgorzaty.
- Oczywiście - rzekł.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała Małgorzata. Dawno nauczyła się trudnej sztuki powstrzymywania uśmiechu.
- Skończyliśmy na dzisiaj? - zapytał z nadzieją.
- Nie, jeszcze nie.
Brat Grzegorz westchnął i znowu sięgnął po pióro.
Hilda była przekonana, iż Bóg - który, jej zdaniem, znajdował osobliwe upodobanie w ironii - zażartował sobie nieziemsko i ocalił ją w czas zarazy tylko dlatego, że była uboga.
- Pomyśl tylko, Małgorzato - mówiła - zaraza jest tak śmiertelna, że nawet spojrzenie przenosi chorobę. Powietrze wokół chorych jest zatrute, podobnie jak ich rzeczy. Ból głowy oznacza, że wkrótce pojawi się gorączka. Nim minie dzień, ukazują się czarne krosty, wrzody oraz opuchlizna i człowiek idzie do grobu. Moja chatka leży daleko od miasteczka. Któż by tu przynosił morowe powietrze starej Hildzie? Któraż to próżna szczebiotka chciałaby widzieć Hildę; zbyt biedną by ją zauważać, póki nie nadejdą bóle porodowe. Biegały do kościoła, by się tam modlić, i wdychały morowe powietrze. Ci, którzy mogli uciekać wraz z dobytkiem, zabrali zarazę do swych posiadłości. Ci zaś, którzy zostali, zamykali się w domach i umierali, po kolei chowając się do grobu; matka grzebała dzieci, mąż - żonę. Potem skonał ksiądz, a grabarz uciekł, więc umarli leżą, gnijąc we własnych domach. Któż w całym tym zamęcie przyniósłby jedzenie lub błogosławieństwo starej Hildzie? Nikt! Została zapomniana. Zapomniana przez wszystkich prócz Boga. A on powiada: „Zapomniany będzie pamiętany, ubogi wzniesiony ponad bogatego, a stara Hilda przeżyje, ponieważ o biedaczce nikt nie myśli”. Ha! Bóg losy ludzkie odmienia i najbardziej lubi karać próżnych. Oko Opatrzności widzi wszystko, Małgorzato. Może być, że my jesteśmy ostatnimi żyjącymi ludźmi na całym świecie. Zaraza rozszerza się i zabija, a biedną starą Hildę, która nie umie czytać ani pisać, pozostawiono przy życiu, by stała się jedynym kronikarzem. Bóg, myślę sobie, widzi wszystko jako żart. Nie jest to nasz rodzaj żartu, lecz Jego.
Hilda była mądra, ale jak można nazywać Boga żartownisiem? Jej pomysł wcale nie poprawił mojego samopoczucia. „Och, dobry Panie Jezu - modliłam się - ochroń mnie przed żartami Stwórcy”. Doświadczałam bólu i kłopotów wystarczająco dotkliwych. Więc jeszcze żarty? Wszystko naraz wydawało mi się niesprawiedliwe.
★
- Hilda to heretyczka! - brat Grzegorz z niesmakiem zatrzymał Pióro.Małgorzata patrzyła na niego przenikliwie.
- Myślę, że nie - powiedziała spokojnym, ale stanowczym tonem. - Poza tym - dodała - przerywasz najważniejszą część opowiadania.
- Doprawdy najważniejszą? - zapytał sceptycznie, podnosząc jedną brew. - Mnie wszystkie wydają się takie same...
- A nie są! Jedna musi poprzedzać drugą, jeśli ostatnia ma być zrozumiana właściwie. By zrozumieć najważniejsze części, musimy widzieć całość.
- Cóż za głęboka myśl. Ot, kobieca filozofia... Cóż, słucham dalej.
★
Gdy mogłam już chodzić, pomagałam Hildzie zbierać i magazynować orzechy i owoce, ponieważ była już jesień. Prócz nas w okolicy nie pozostał ani jeden człowiek, by zebrać plony. Jakże smutny był widok pól, na których zabrakło żeńców. Przykro było patrzeć na zmarnowane dojrzałe zboża. Wokół tylko krakały kruki i bzykały pszczoły. Czasem słyszałyśmy w pobliżu ujadanie zdziczałych psów. Znikąd jednak nie dochodziły żadne nawoływania, okrzyki ani pastusze pogwizdywania. Nic prócz ciszy i żaru. W złocistych wstęgach pól wyciśnięte były nieregularne wzory tam, gdzie jakaś krowa lub koń, które urwały się z uwięzi, poszukiwały paszy. Inne zwierzęta padły z głodu lub morowej zarazy w zagrodach i gdy wiatr wial z tamtej strony, docierał do nas odór rozkładu.
- Matko Hildo - powiedziałam pewnego dnia. - Muszę nabrać sił, będę chodziła codziennie trochę dalej. Dziś chciałabym pójść aż do miasteczka, poszukam choć jednego żywego stworzenia.
- Dobrze ci zrobi dłuższy spacer, ale nic tam nie znajdziesz. Bądź ostrożna; nie wchodź do domów, pamiętaj, że wszystkie są w środku zatrute.
Po namyśle dodała:
- Na końcu drogi, przy podmiejskich błoniach stoi dom ocieniony przez piękną gruszę. Od kilku dni myślę o jej słodkich owocach. Zawsze miałam ochotę ich spróbować, a teraz się marnują. Jeśli będziesz przechodzić w pobliżu, przynieś mi kilka gruszek z tego drzewa.
Tak więc wyruszyłam w południe, by przynieść Hildzie gruszki i odbyć dłuższy spacer.
Wydawało się, że mieszkamy hen od miasteczka, w cieniu lasu, lecz droga wcale nie była daleka, choć z powodu mej słabości pokonałam ją z trudem. Prawdziwa odległość między ubogą chatą Hildy a domami tego miasteczka była dystansem, jaki dzieli wdowie ubóstwo od rodzin, którym dobrze się powodzi. Przypuszczam zresztą, że gdyby zmierzyć odległość między bogaczami a Łazarzem, wynosiłaby przynajmniej tysiąc ogromnych duchowych mil. Szłam zastanawiając się nad sobą. Ominęłam jakiegoś padłego byka, który leżał na drodze rozdęty i pokryty muchami. Kiedy przechodziłam obok gruszy, dobiegł mnie szelest - jaszczurka przebiegła po schodkach. To było osobliwością strasznej zarazy - atakowała nawet małe stworzenia, wyciągając je z nor, by zginęły na powierzchni ziemi. Widziałam kilka myszy przy drodze. Były wysuszone na wiór, jakby dzikie drapieżniki lękały się urządzić z nich sobie ucztę.
Grusza nie rosła zbyt blisko chaty, więc nie bojąc się moru czyhającego we wnętrzu, zebrałam do fartucha kilkanaście owoców. Do wszystkich domów, u początku i końca drogi, zawitała zraza. Tu nie zamknięta furtka trzaskała na wietrze. Tam przy drodze leżała skórzana piłka jakiegoś dziecka. Szyld z kuflem piwa zwisał smętnie nad otwartymi drzwiami tawerny. Przy znajdującym się za nim domu były jeszcze ślady pospiesznego pakowania; na ziemi leżał rozbity dzbanek, którego zawartość się rozlała. Pewnie jakaś rodzina uciekła w panice, byle jak najdalej stąd.
Brnęłam przez piach, pogrążona w rozmyślaniach. Przeraziło mnie zderzenie jasnego dnia z tym obrazem zniszczenia. Czy Bóg pragnął wygubić ród ludzki? Jak wielkie popełniono tu grzechy, że wszystko, co żyło, musiało zginąć tak marnie? A może to nie Bóg...? Może On opuścił świat, a to zniszczenie było dziełem szatana? Jednak szatan nie może stworzyć pięknego dnia ani obwiesić gałęzi gruszy dorodnymi owocami. Z pewnością nie. A zatem tylko ja nie byłam zdolna zrozumieć. Gdzież jest osoba, która pomogłaby mi to wyjaśnić?
Pomyślałam wtedy, iż może jest tak, jak powiadają księża, że wszystko zostało zapisane w świętych księgach. Zasmuciłam się, ponieważ nigdy nie widziałam książki, która wyjaśniłaby, czemu ludzie żyją i czemu umierają. Zresztą gdybym nawet widziała, nie mogłabym jej przeczytać. Dlaczego na takie pytania znikąd nie ma odpowiedzi? Niesprawiedliwość tego faktu właściwie nawet mnie nie gniewała. Nie czułam żadnej emocji. Podniosłam wzrok, gdy jakiś cień przeciął mi drogę. Przede mną wyrastała wieża kościoła. Nie zauważyłam, kiedy znalazłam się na kościelnym dziedzińcu.
„Może tu znajdę odpowiedź, klucz do tajemnicy” - pojawiła się we mnie niejasna myśl. Jednak po chwili cofnęłam się ogarnięta nagłym przerażeniem i niemal uciekłam. Cmentarz, położony tuż za bramą, przed drzwiami kościoła, był w stanie kompletnego nieładu. Gdy nastała zaraza, zaczęto kopać płytsze groby i w każdym umieszczano kilka ciał. Ostatnie złożono tak blisko powierzchni, że zwierzęta wykopały je i teraz ze zwałów suchej ziemi wyłaniały się okropnie poszarpane kończyny i strzępy butwiejących całunów. W powietrzu unosił się smród gnijących ciał.
Przeżegnałam się. Dreszcz wstrząsnął nie tylko moją duszą. Wśród grobów grasowały zdziczałe psy, jeden z nich miał w pysku ludzką kość. W rogu, przygnieciona innymi, leżała dziecięca czaszka z wciąż jeszcze trzymającym się na niej pasmem długich włosów. Wychudzony czarno-biały kundel wyszczerzył ku mnie żółte kły i umknął. Inne też, idąc za jego śladem, skryły się w cieniu kamiennych nagrobków. Czułam, jak stamtąd mierzą mnie wzrokiem.
Czemu poszłam dalej? Nawet teraz naprawdę tego nie wiem. Myślę, że musiałam, bo tak mi było przeznaczone. Trochę przypominało to wejście w samą śmierć. Ojciec Ambroży zawsze powiadał, że tylko przez śmierć odradzamy się do wiekuistego życia. Ciężkie drzwi kościoła nie były zamknięte na klucz i pod naciskiem ręki otworzyły się powoli. Był to biedny, parafialny kościół, nie tak wielki jak wspaniała świątynia opactwa Świętego Mateusza. Na ścianach wymalowano Upadek Człowieka, Potop i Ukrzyżowanie. Niegdyś obrazy te jaśniały kolorami, dziś były poczerniałe od dymu wielu świec. Nad ołtarzem namalowano Sąd Ostateczny. Odziane na biało dusze błogosławione unosiły się po prawej stronie, po lewej zaś przeklęci zrzucani byli nago w płonącą czeluść ku uciesze diabłów. Wielki krucyfiks był wciąż na swoim miejscu, podobnie jak nakrycie ołtarza. Świece wypaliły się zupełnie i zmieniły w grube zwały zimnego, zakrzepłego wosku. Zastanawiałam się, czy ksiądz, sam wobec śmierci, odprawiał właśnie mszę, gdy został dotknięty chorobą. A może był nieostrożny lub po prostu uciekł? Nieme oblicza drewnianych świętych pozostawały milczące.
Nigdy nie czułam się tak samotna. Opadła mnie zupełna rezygnacja, jakbym cała zatraciła się we łzach. Odebrano mi wszystko, co - jak sądziłam - jest ważne. Po prostu przestałam istnieć. Byłam mężatką, ale nie miałam męża; byłam matką, ale nie miałam dziecka; zostałam przy życiu, a jednak naprawdę już nie żyłam. Dziwna, obca postać, która stała w kościele, była nikim, osobą bez domu, bez przeszłości i przyszłości. Nie potrafiłam się nawet modlić do Najświętszej Marii Panny i wszystkich świętych. Nawet Bóg mnie opuścił. Moja pamięć była nie zapisana i pusta jak otwarty grób.
Właśnie wtedy zauważyłam, że coś dziwnego dzieje się ze światłem. W naturalnym cieniu, wypełniającym nie oświetlony kościół, coś bardzo dziwnego, niczym świetlisty welon, powoli opadało z wysokiego sklepienia. Zafascynowana wpatrywałam się w tę światłość, która spływała ku dołowi. Usta otworzyłam ze zdumienia, mimo woli puściłam rąbek fartucha i gruszki potoczyły się po podłodze, roztaczając słodki zapach. Gdy ów welon światła spłynął na dół, padłam na kolana na środku pustej podłogi. Ze złożonymi rękami nie przestawałam spoglądać ku górze, zadziwiona migotliwą jasnością. Wspaniale formy światła, dziwnie rzęsistego i jeszcze bardziej złocistego niż łagodne, złote światło welonu, ściekały po nim, niczym miód przelewający się brzegami dzbanka.
Patrzyłam na owe świetliste wzory, które wokół unosiły się i opadały, i owładnęła mną ekstaza. Od tamtej chwili wciąż staram się znaleźć słowa na określenie, co się stało, ale żaden ludzki język nie potrafi tego opisać. Moja dusza, porwana i uniesiona w górę, zaczęła sięgać wszechświata, czy raczej wszechświat i moja dusza tak się ze sobą splotły, iż nie można było powiedzieć, gdzie zaczyna się jedno a kończy drugie. Z niezmiernej wysokości spojrzałam w dół na moją biedną, fizyczną powłokę; klęczące i drżące ciało... Czy powinnam wracać? Po co się męczyć?
Jakiś głęboki głos, który słyszałam obok siebie, głos rozbrzmiewający wewnątrz i na zewnątrz mojej duszy, rzekł: „Wracaj, masz coś do zrobienia”.
„Och, nie, nie!” - sprzeciwiała się moja dusza. Czemu miała być znowu uwięziona, czemu by miała cierpieć? Czułam jednak, że spływa z wysokości w dół, i wkrótce znów własnymi oczami spoglądałam na znikający, lśniący welon światła. Nie wiem, jak długo tam byłam, ale coś mi mówiło, że muszę iść do domu. Gruszki leżały na podłodze. Pozbierałam je nie myśląc o niczym, byłam jak pijana.
Otworzyłam drzwi kościoła na światło płóźnego popołudnia i weszłam w świat, przed którego bólem tak się wzbraniałam. Jednak coś bardzo dziwnego zmieniło widok rozciągający się przede mną. To było światło; światło we wszystkim. Pień drzewa był strugą pomarańczowego płomienia unoszącego się z ziemi, a jego liście - deszczem trzepoczących, rozżarzonych iskierek. Trawa migotała fosforyzującą zielenią. Tuż przede mną stado wróbli z trzepotem skrzydeł uniosło się w górę, zataczając złotozielone kręgi, ziemia promieniowała głębokim, ciepłym światłem.
„A kamienie? - pomyślałam. - Czy i one ożyją w świetle?” Spojrzałam na wielki kamień i zobaczyłam w jego wnętrzu ciemne, rozpraszające się lśnienie rubinowej czerwieni.
„Czy ożyje to, co niegdyś żyło, a teraz jest martwe?” Patrzyłam na uschniętą gałąź, a blady odcień jej macierzystego drzewa wciąż igrał wzdłuż tej gałęzi, która wkrótce rozjarzyła się jasną, piękną zieloną światłością.
„Wszystko jest światłem! Jesteśmy jasnością, wszyscy nią jesteśmy. Wszyscy i wszystko!” Byłam oszołomiona, ogarnęła mnie niepohamowana radość.
Wracając przyglądałam się odmienionym rzeczom, stworzeniom i roślinom. Dostrzegałam ukryte w trawie owady jako barwne iskierki. Droga, pola, drzewa - wszystko było zaczarowane i cudowne.
Wciąż pogrążona w transie otworzyłam niskie drzwi ciemnej chaty. Powitanie, jakie mnie tam spotkało, było doprawdy dziwne.
- O słodki Jezusie, miej litość! - wykrzyknęła Hilda odwracając się od ognia.
„Co się stało?” - chciałam zapytać, ale mogłam jedynie bezdźwięcznie poruszać wargami. Próbowałam mówić, lecz słowa nie wychodziły z mych ust.
Po chwili usłyszałam głęboki głos, dochodzący zarówno ze wszechświata, jak i z mego wnętrza. Ów głos powiedział: „Bóg jest jasnością”.
Hilda padła na kolana i przeżegnała się. Czy ona także to usłyszała?
Wreszcie odzyskałam mowę i zapytałam:
- Na miły Bóg, Hildo, czy stało się coś złego?
- Małgorzato - odpowiedziała drżącym głosem - coś... coś jaśnieje wokół twojej głowy i ramion. Otacza cię pomarańczowe światło ze złotymi iskierkami. Twoja twarz połyskuje złotawym blaskiem. Przerażasz mnie.
- Moja ukochana, droga przyjaciółko! Zdaje się, że popadam w szaleństwo. Przepełnia mnie niewysłowiona radość.
- Widziałam wiele obłąkanych kobiet i mężczyzn, ale obłęd nie świeci ani nie promieniuje widzialnym światłem. To jest zupełnie coś innego. - Zaczęła myśleć przytomniej i dodała: - Czy to jest bolesne? Jak to się stało?
- Wydawało mi się, że umarłam i że śmierć jest piękna. Ale jakiś głos powiedział mi, że mam coś do zrobienia i muszę wracać. Sfrunęłam więc ponownie w swoje ciało, rozejrzałam się i zobaczyłam, że wszystkie rzeczy, nawet te najbrzydsze, jaśnieją niewypowiedzianie pięknym światłem. Zmartwychwstałam i wchodzę w odrodzony świat.
Stara Hilda przyglądała mi się przenikliwie, przechylając przy tym głowę tak, jakby się nad czymś zastanawiała.
- Nie możesz chodzić po świecie błyszcząc. To niemożliwe. Jak ty teraz zarobisz na życie?
- Nie wiem, jak będę żyć, bo nie wiem, dlaczego żyję. Czyż nie będzie mi wskazane...?
- Myślę, że będzie, z pewnością będzie... - wyszeptała Hilda, pogrążając się w głębokiej zadumie, a potem spojrzała na mnie ostro, naprawdę bardzo ostro i rzekła: - Przyszło mi coś do głowy. Sprawdźmy to. Widzisz moje dłonie?
Podniosła ręce. Jej dłonie były sękate, a palce rozdęte w stawach.
- Od dawna już najbardziej boję się tego, że ból, który zniekształca mi ręce, pewnego dnia całkiem je unieruchomi. Wiesz, że nie mogę już prząść. Jeśli nie będę mogła zbierać ziół ani ująć główki rodzącego się dziecka, umrę z głodu.
Szła ku mnie z wyciągniętymi rękami.
- Dotknij moich dłoni, Małgorzato - rzekła. - Dotknij moich dłoni i módl się, by zostały uzdrowione.
Podeszłam do Hildy i ujęłam w obie ręce jej dłonie. Bezgłośnie modliłam się i zamknąwszy oczy przywołałam na chwilę w pamięci obraz miękkich, giętkich, młodych dłoni. Czułam nieznaną moc, która przepływała przez moje ciało, potem zaś - dziwną pustkę, jakby wraz ze znikającym z wnętrza izby światłem opuszczały mnie siły.
- Małgorzato! To cud! Spójrz, ruszam rękami! Ból zniknął! Mocno wyginała palce na wszystkie strony, bym mogła zobaczyć, że stawy zginają się łatwo. W ciągu kilku następnych dni wszystkie odciski oraz zgrubienia stawów i żył zniknęły bez śladu.
- Małgorzato, teraz znasz swoje zadanie. To dar, cudowny dar! Jesteś powołana do czynienia dobra! - stwierdziła Hilda, trzymając przed sobą wyciągnięte dłonie i poruszając palcami, jakby podziwiała ich ruch.
- Jednak światło już nie świeci, Hildo. Nie sądzę więc, bym mogła zrobić to ponownie.
- Tak - przyznała, ostrożnie obchodząc mnie dookoła, niczym kura bacznie oglądająca dużego robaka. - Światła jest znacznie mniej. Blask ledwie się jarzy. Dlatego że zużyłaś moc na uzdrowienie. Jeśli znow wzniecisz to światło, będziesz mogła nadal uzdrawiać.
- Jakże wzniecę to światło? Przecież nigdy go nie sprowadzałam.
- Co robiłaś wtedy, gdy na ciebie spłynęło?Hilda była mądrą kobietą, mądrzejszą niż ja, choć nie uważam się za głupią.
- Modliłam się i nie modliłam. Ogarniał mnie wspaniały spokój, nie myślałam o niczym i sama byłam niczym.
- Zatem ja wyjdę z izby, a ty zrobisz to jeszcze raz i zobaczysz, czy blask wraca.
Ostrożnie uklękłam dokładnie tak jak przedtem i wprowadziłam mój umysł w stan absolutnej nicości. Ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślałam, zanim się w nim pogrążyłam, było to światło.
Trwałam w tym stanie długo i nagle zauważyłam, że jarzy się wnętrze chaty. Nie tym gorejącym, złotym blaskiem owego welonu, którego - jak sądzę - nigdy nie dane mi będzie ujrzeć ponownie, ale łagodnym, miłym, nieskończenie spokojnym, pomarańczowym lśnieniem. Czułam, jakby coś miękkiego spoczęło na moich ramionach. Podziękowałam Bogu i podniosłam się z klęczek.
- Tak, tak - rzekła Hilda, wbiegając do izby - znów jaśniejesz. Widziałam, jak się modlisz, potem zobaczyłam delikatny blask wokół twojej głowy i ramion.
- Widziałaś? Przyglądałaś się?! - byłam zalękniona.
- Przez dziurkę od klucza, moja droga. A czego się spodziewałaś? Znasz przecież moją ciekawość.
- Droga przyjaciółko - powiedziałam głaszcząc ją po dłoni - gdybym wiedziała, że patrzysz, nie mogłabym tego zrobić.
- Tak właśnie sądziłam, tak sądziłam. Jednak musisz mi wybaczyć. Gdybym bowiem tego nie zrobiła, jak mogłybyśmy zrozumieć twój dar? Obiecuję ci szczerze, że nigdy więcej, jeśli tak sobie życzysz, nie będę cię obserwować. Zaspokoiłam ciekawość. Masz prawdziwy, zesłany przez Boga dar czynienia dobra na tym świecie.
Wzburzona chodziła od ściany do ściany, wtem przystanęła i spojrzała mi prosto w oczy.
- Powiedz mi jednak, czy i teraz, gdy tak jaśniejesz i oddajesz się modlitwie, obiecasz, że pochowasz moje kości? - zapytała.
- Oczywiście, przecież się nie zmieniłam, wciąż jestem tą samą Małgorzatą; pod każdym względem tą samą. Niegodną grzesznicą i twoją przyjaciółką.
★
Brat Grzegorz ochlapał się atramentem, bo tak szybko zapisywał słowa Małgorzaty. Był blady jak trup, ręce mu się trzęsły
- W imię Boga, niewiasto, zaklinam cię, kłamiesz!?
- Nie, bracie Grzegorzu, to prawda.
- Wiesz, o czym mówisz? Wiesz, co to jest?
- Wiem - odparła spokojnie - właśnie dlatego powiedziałam ci, że poprzedni fragment był konieczny.
- To niesprawiedliwe, po prostu tak być nie powinno - żachnął się brat Grzegorz. - Nosiłem włosiennicę, pościłem, modliłem się nie śpiąc przez całe dnie i noce. Złożyłem Bogu w ofierze swoje niewinne ciało, a Bóg, który odmówił mi łaski, dał ją tobie! Tobie! Kobiecie, grzesznicy nie znającej pokory. Kobiecie tak próżnej, że zatrudnia sekretarza, by spisywał jej przyziemne wspomnienia! - Cisnął piórem.
- Najdroższy bracie Grzegorzu... - Małgorzata pojednawczo położyła rękę na jego ramieniu, lecz on się cofnął. - Czyżbyś nie słyszał, że powiedziano, iż Duch tchnie, kędy chce? Nigdy nie twierdziłam, że jestem tego godna. Poza tym chyba wiesz, że włosiennica nie daje nic prócz swędzenia.
- Wiem - przyznał brat Grzegorz ponuro - pogłębia też ból głowy, a biczowanie zostawia plamy na bieliźnie.
- Najlepiej zmyć je zimną wodą.
- Nie należy tego robić, jeśli mają być pokazywane bliźnim.
- Jak więc możesz zarzucać próżność kobiecie, skoro to ty pragniesz wszem wobec chwalić się takimi ozdobami? - zapytała ze śmiechem Małgorzata.
Napięcie zostało nagle rozładowane. Brat Grzegorz skinął głową pełen skruchy.
- Byłem wtedy młody, tak młody... jakby działo się to tysiąc lat temu.
Ze smutkiem patrzył w okno. Lubił rozpamiętywać własne cierpienia, a równocześnie zaczynał odzyskiwać trzeźwy pogląd, choć nigdy by tego nie przyznał. Utwierdził się w przekonaniu, że Małgorzata uległa jakiemuś chwilowemu obłędowi lub, co gorsza, doznała fałszywego objawienia, choć wolałby jej tego nie sugerować. To zdarza się kobietom, a dzieje się tak dlatego, że mają ku temu naturalną skłonność, łatwo ulegają emocjom, nawet najsłabszym, i sądzą, że uczucia mają nadprzyrodzone źródło. Wciąż z posępną miną patrzył w dal. Małgorzata zaczęła myśleć, że skryba z pewną przyjemnością rozgrywa swoją tragedię. Zdecydowała się zmienić temat.
- Powiedz mi, bracie Grzegorzu, czy twoim zdaniem kobieta potrafi myśleć tak dobrze jak mężczyzna?- Ściśle mówiąc - odparł mentorskim tonem - kobiety w ogóle nie potrafią myśleć; a już na pewno myśleć tak, jak potrafimy to robić my, mężczyźni. Mają one jednak tak dobrze rozwinięte zdolności imitatorskie, że niektóre, naśladując mężczyzn, mogą stwarzać pozory myślenia.
- A te zdolności imitatorskie - ciągnęła Małgorzata ostrożnie, nie chcąc niczego sugerować - jak daleko prowadzą kobiety w najbardziej skrajnych przypadkach?
- No cóż, do prawdziwego rozumowania zdolność ta doprowadzić nie może. Zatem na wejście w sferę wynalazczości, matematyki i wyższej filozofii, które będąc owocami oryginalnego myślenia przynależne są mężczyznom, kobieta liczyć nie może. Niewiasty mogą być kształcone w prostszych sprawach i - moim zdaniem - to właśnie należy robić. Bo czyż sokół nie stał się pomocny łowcy, gdy wyćwiczono go w polowaniu? A pies - jeśli dojdzie do szczytu swych zdolności - czyż nie potrafi zmienić się z dzikiego, niebezpiecznego drapieżcy w łagodnego towarzysza, zdolnego do ochrony domu swego pana? Tak właśnie jest z kobietami. One także powinny być kształcone zgodnie ze swymi zdolnościami przez wzgląd na ich służbę mężczyznom.
- Jesteś doprawdy bardzo oświecony - oschle stwierdziła Małgorzata.
- Często spotykam się z gwałtownym sprzeciwem, ponieważ jak uczą nas i starożytni, i współcześni filozofowie, kobiety nie potrafią łączyć swych działań z wyższymi pojęciami moralnymi. Pewna doniosła szkoła myślenia głosi więc, iż dostarczenie kobietom jakiejkolwiek wiedzy jest wyjątkowo niebezpieczne, bo mogą one wówczas rozszerzyć zakres swych działań! Ja zaś jestem przekonany, że jeśli kobiety są odpowiednio wyćwiczone w pokorze, nie zaszkodzi im ta znikoma wiedza, jaką zdolne są pojąć.
- Wydajesz się doskonałym znawcą tych zagadnień - powiedziała Małgorzata z delikatną ironią.
- Bo tak jest. Kilka lat temu przygotowałem nawet rozprawę zatytułowaną „O rozumie kobiet i innych stworzeń”, która wywołała pewną polemikę, nim jej zakazano.
- Lubiłeś pisanie?
„A może większą przyjemność niż pisanie sprawiła ci owa polemika” - pomyślała. Miała już przecież dość czasu, by dobrze przyjrzeć się kłótliwej naturze brata Grzegorza.
- Tak, pisanie jest dla mnie źródłem wielkiej przyjemności - odpowiedział wyniośle - chyba że ktoś musi wyrzec się swych słów, tak jak musiałem zrobić to ja, gdy moja rozprawa została spalona.
Nieoczekiwanie rozmowa zaczęła toczyć się w niezbyt miłym dla niego kierunku. Wciąż boleśnie odczuwał tamto wyparcie się własnych poglądów i nie lubił o tym myśleć. Małgorzacie udało się go zaskoczyć... Był przekonany, że argumenty zawarte w jego książce są zbyt inteligentne, by rozprawa mogła zostać zakazana. Jednak ta właśnie nadmierna inteligencja przyciągnęła uwagę władz, a publiczne spalenie książki było taką hańbą, że musiał opuścić nie tylko uniwersytet, ale i miasto. Od tego czasu nie nauczał. Była to kolejna sprawa, którą zamierzał przedstawić Panu Bogu, kiedy Go zobaczy.
- To bardzo smutne - przyznała Małgorzata, widząc ów mroczny wyraz, który pojawił się na jego twarzy, i nie chcąc, by tuż obok niej przetoczyła się burza z piorunami.
- Tak, istotnie. Miło mi, że to rozumiesz, pani. Książka jest jak dziecko. Ciężar jego utraty jest ogromny. Równie przykra była dla mnie pokuta nałożona przez spowiednika.
Z tym Małgorzata nie mogła się zgodzić. Jakiż mężczyzna wie, czym dla kobiety jest utrata dziecka? Była jednak na tyle dyskretna, że nie drążyła tej kwestii.
- Myślę, że to wielka strata - skinęła głową ze zrozumieniem, a czując, że jej współczucie osłabiło nieco czujność brata Grzegorza, dodała nieśmiało, jakby po namyśle: - Czy to ewentualne kształcenie kobiet obejmowałoby czytanie i pisanie?
- Oczywiście - odparł brat Grzegorz, machnąwszy w powietrzu ręką. Rozchmurzył się i myślami podążył w nowym kierunku. - Wiele szlachetnie urodzonych dam czytuje książki ze znaczną korzyścią dla swych dusz. Jest też kilka mniszek, które potrafią pisać zarówno po łacinie, jak i po francusku.
- Gdybym potrafiła pisać, pisałabym po angielsku - powiedziała Małgorzata.
- Naturalnie, to oczywiste, pani, bo nie znasz ani jednego słowa w żadnym cywilizowanym języku.
- Chciałam powiedzieć, że nawet znając łacinę pisałabym po angielsku, bo ten język jest powszechnie zrozumiały.
- Ten naiwny pomysł zasługuje na wybaczenie tylko dlatego, że wygłasza go kobieta. - Brat Grzegorz uśmiechnął się wyrozumiale. - Po pierwsze, istota pisania polega na tym, by zwracając się ku szlachetnym i uczonym umysłom oraz osobom na wysokich stanowiskach, zdobyć wieczną sławę. Po drugie, choć ludzi, którzy rozumieją jedynie prosty angielski, jest znacznie więcej, to ani nie potrafią czytać, ani nie interesują ich podniosłe rozmyślania. Pisanie po angielsku jest więc stratą czasu.
- Z pewnością, jeśli tak się o tym myśli... - mruknęła przypochlebnie Małgorzata. - Lecz jak sądzisz, czy gdybym ja znalazła nauczyciela, mogłabym nauczyć się czytać i pisać?
- Cóż, z pewnością... tak, raczej tak.
- Czy jakaś osoba dobrze znająca słabości niewieścich umysłów, tak jak ty, potrafiłaby udzielić wskazówek osobie takiej jak ja, gdyby była zdolna je pojąć?
- Aha, chcesz mnie chwycić w pułapkę, pani.
- Mogłabym podwoić ci zapłatę.
- Twój mąż jest z pewnością bardzo szczodry i nie szczędzi ci pieniędzy. Najpierw jednak, gdybym był tobą, poprosiłbym jego o zgodę na takie przedsięwzięcie.
- A zatem załatwione! - zawołała Małgorzata, klaszcząc w dłonie. - Mąż zgodził się już, bym pobierała lekcje, jeśli nie opuszczę się w nauce francuskiego, który jego zdaniem jest ważniejszy.
- Tak czy inaczej, wolałbym usłyszeć to z jego własnych ust, nim rozpoczniemy naukę.
Widząc rozpromienioną twarz Małgorzaty, brat Grzegorz uśmiechnął się w duchu, bo on także zakochany był w książkach. Umiłowanie nauki, choćby takiej, do której zdolna była kobieta, przemawiało mu wprost do serca.
★
W następnym tygodniu brat Grzegorz przyniósł woskową tabliczkę, rylec i małą deszczułkę z wyciętymi w niej wszystkimi literami alfabetu.
- Chcę je zobaczyć! - wykrzyknęła radośnie Małgorzata.
- Dopiero gdy skończymy ten rozdział, pani, chyba że właśnie w tym miejscu chcesz zakończyć swoją książkę.
- Nie, nie! - zaprotestowała żarliwie. - Muszę przecież wyjaśnić, co wydarzyło się później, jak zostałyśmy ocalone przed głodową śmiercią w zimie, a także opowiedzieć o wielu innych zdarzeniach.
- Tak właśnie sądziłem - rzekł brat Grzegorz zgryźliwie. Usiadł za stołem, wyjął kałamarz oraz nóż do ostrzenia piór i zaczął pisać.
★
Matka Hilda była bardzo praktyczna i nigdy nie pozwalała sobie na długie rozmyślania o rzeczach, które mogłyby przeszkodzić sprawom pozostającym w zasięgu ręki. Wkrótce po doświadczeniu przeze mnie nieziemskiej jasności opadło z niej wzburzenie. Zaczęła się zastanawiać, jak najlepiej moglibyśmy zebrać plony i zaopatrzyć się na zimę. Nie miała już synów, było to więc dla niej trudne zadanie. Piotrowi nie należało powierzać niczego ostrego, zwłaszcza sierpu czy kosy, a ja wciąż byłam zbyt słaba i nie na wiele mogłam się przydać. Mimo to zżęłyśmy ile tylko się dało, a z zebranego zboża ułożyłyśmy stertę gotową do młócki.
- Za mało, za mało - mruczała Hilda i kiwając głową sprawdzała zapasy zboża i fasoli - i żadnego zwierzęcia do pługa.
Ja wciąż nie mogłam dojść do siebie. Świat, na który spoglądałam, jaśniał kolorami; każdy przedmiot, choćby i najlichszy, otoczony był lśniącym konturem, ja zaś na wszystko patrzyłam ze zdumieniem nowo narodzonego dziecka. I niczym małemu dziecku zupełnie obojętny był mi mój los. Skoro dziś miałam co jeść, po cóż było troszczyć się o jutro? Świat był piękny, jak zatem mogłoby stać się coś złego? Tak więc przez kilka tygodni po moim widzeniu pozostawałam w stanie uduchowionej radości i zupełnej obojętności na sprawy doczesne. Kontentowałam się rozważaniem nowego pomysłu, który przyszedł mi do głowy, że cały świat widzialny jest tylko różnymi odmianami światła, a światłość - w każdej postaci - jest emanacją i objawieniem Boga. Czułam się otoczona i przeniknięta wszechświatem, choć niepewna, gdzie się ów wszechświat zaczyna, a gdzie kończy. Trwałam tak w swoim zaczarowanym świecie w beztroskim zachwycie, ku częstej - jak przypuszczam - irytacji mojej przyjaciółki, pragnącej mieć bratnią duszę, która dzieliłaby jej zmartwienia.
W tym dziwnym czasie zdarzyły się dwie ciekawe rzeczy.
Zaczęły mi odrastać włosy, które w chorobie i tuż po niej wychodziły wielkimi kępami. Uprzednio Hilda poradziła, by obciąć je krótko, powyżej ramion, żeby mogły urosnąć nowe i - ciach, ciach, ciach - pod wielkimi nożycami do strzyżenia owiec martwe, proste włosy spadły na ziemię. Teraz odrastały już nie proste, lecz kręcone, prześwietlone dziwnym blaskiem. A gdy pewnego dnia siedziałam w ogrodzie jak zwykle pod jabłonką, rozczesując i podziwiając moje nowe włosy, zauważyłam coś jeszcze dziwniejszego. Jabłoń, ogołocona z owoców lata, przygotowywała się do nieurodzajnej pory zimowej.Ale... między gałązkami zobaczyłam tuzin - nie, znacznie więcej - białych, słodko pachnących kwiatów! Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Byłby to jakiś znak? Zdumiałam się i zamyśliłam, a nagle usłyszałam łagodny, szumiący głos, który dźwięczał wśród kwiecia niczym pszczoły zbierające nektar.
- Tak, to znak. Wreszcie zauważyłaś - mówił dalej ów głos. Podniosłam wzrok, lecz nikogo tam nie było - Ładne, prawda? Chcę, żeby ci się podobało.
„Zawsze należy być uprzejmą” - pomyślałam.
- To dla mnie? Kwiecie jest prześliczne! Ale nie rozumiem...
- A więc ty także chcesz wyjaśnień? Większość ludzi jest szczęśliwa otrzymując choćby jeden znak. Nie powinnaś poddawać mnie próbie cierpliwości, Małgorzato. Poza tym nic nie dadzą wyjaśnienia, nie zrozumiesz. Tak właśnie jest zwykle z wami, ludźmi.
- Zrozumiem, zrozumiem, tylko proszę mi wytłumaczyć. Wiem, że nie jestem wykształcona, ale potrafię wiele pojąć, jeśli mówi się do mnie prostym językiem...
Wokół jabłoni panowała jednak cisza.
Moje dziwne zachowanie nie uszło ostremu wzrokowi Hildy.
- Cóż, kto wie... Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy - mamrotała pod nosem. - Może Bóg przeprowadzi nas przez tę zimę. Sami z pewnością przepadniemy.
Pewnego wieczoru przy kolacji powiedziała:
- Małgorzato, nie dożyłabym takiego wieku, gdybym nie była roztropna. A przeżyłam już ponad pięćdziesiąt lat. Wiele wiem, lecz dopisywało mi także szczęście, na które i my teraz czekamy.
- Jakie szczęście?
- Nie przetrwamy tutaj zimy, chyba że będzie wyjątkowo łagodna. Przyszło mi do głowy, że wszyscy na tym świecie nie mogli umrzeć. Jeśli zatem nie pomarli, to czyż nie będą mieć dzieci? Czyż nie będą im potrzebne okłady i lecznicze maści? Jeśli tak, to dlaczego nie mieliby odszukać starej Hildy, która w całej okolicy znana jest jako najbieglejsza w owych sztukach? Postanowiłam więc nie martwić się dłużej, bo fortuna zpukać może do naszych drzwi równie dobrze jak głód.
Od tamtej pory wielokrotnie przekonywałam się, że jeśli Hildzie przychodzi do głowy jakiś pomysł, należy go wysłuchać, bo jej przepowiednie się sprawdzają.
Kiedy pierwsze chłodne wiatry strąciły liście z drzew, a jesienne deszcze zamieniły drogi wiodące na pola i do miasteczka w głębokie kanały błota, zasiedliśmy w domu czekając na fortunę, której spodziewała się Hilda. Nie traciliśmy czasu bezczynnie. Piotr mieszał w kotle, my przygotowywałyśmy posiłki lub przędłyśmy, wymieniając się przy tym różnymi opowieściami i balladami. Hilda przekazywała mi wiedzę o ziołach i ich zastosowaniu. Zdecydowała, iż taka jest wola Boska, byśmy wróciły do żyjącego świata jako partnerki w odbieraniu porodów i uzdrawianiu, bo razem mogłyśmy zdziałać znacznie więcej niż osobno.
- Jeśli niecały świat umarł, będzie ci potrzebne jakieś zajęcie, Małgorzato - powiedziała pewnego dnia, przyrządzając w moździerzu mieszankę ziół. - Robię się za stara, by pracować w pojedynkę. Musisz przyznać, że ten plan jest doskonały.
Pomysł wydawał się dobry, ale byłam nim przerażona. Jak może kobieta żyć bez mężczyzny, który by ją utrzymywał? Niczego nie umiałam. Skąd miałabym w ogóle cokolwiek wiedzieć? Nie byłam tak stara i mądra jak Hilda. Nadchodziła zima. Na myśl o przyszłości ogarniał mnie lęk. Pewnego dnia, gdy wyprowadziłam Muśkę, by przed burzą zebrać trochę chrustu, poczułam, że dłużej już nie mogę tłumić tego w sobie. Lęk narastał we mnie i znalazł ujście w krzyku. Krzyczałam więc ku chmurom pędzonym przez wiatr.
- Nie mogę tego robić, po prostu nie potrafię! Nie, nie! Nie podołam!
Krzyk zamarł mi na ustach i usłyszałam jakiś cichy głos, który zdawał się dobiegać z mego własnego wnętrza.
- Oczywiście, że podołasz.
- Jesteś moją myślą czy jakimś głosem? - zapytałam.
- Niczego się jeszcze nie nauczyłaś, prawda? Czy nie wiesz, że moja ręka cię wspiera?
Zadrżałam w przejmującym wietrze.
- Ty... masz rękę? - zapytałam, wprost nie mogąc się od tego pytania powstrzymać.
- Jedynie... w pewnym sensie. Staram się tak wyrażać, byś zrozumiała.
- Och, przepraszam.
- Masz za co. Jak na kobietę sprawiasz sporo kłopotu.
- Jak na kobietę...? Jesteś zatem mężczyzną.
- Czy to ważne, jak sobie ludzie mnie wyobrażają? A oni są zdolni jedynie do porównań... Hm, nie zaskakuje cię, że mówię po angielsku, nie zaś po łacinie?
- Ja w ogóle nie znam łaciny.
- No właśnie.
Zamyśliłam się, ale to wciąż nie miało zbyt wiele sensu. Właśnie chciałam zadać kolejne pytanie, gdy glos rzekł:- Więcej myśl, a mniej mów, Małgorzato. Dam ci wystarczająco dużo czasu, byś się nad tym wszystkim dobrze zastanowiła.
Ten nieszczęsny głos nie pomógł mi ani trochę, tylko jeszcze bardziej wszystko pomieszał. Na domiar złego Muska postanowiła, że się nie ruszy z miejsca na krok. Z furią zaparłam się stopami i ciągnęłam oślicę za uzdę, a wiatr szarpał moim płaszczem i rozpostarł go jak chorągiew.
- Ty durne stworzenie! - krzyczałam. - Złamię twój upór! A co więcej, zaniesiesz do domu każdy kawałek tego drewna. Natychmiast! Ruszaj!
W dali zahuczał grzmot i pierwsze wielkie krople spadły na moją twarz. Muska uniosła ku mnie niewinne spojrzenie, wysunęła do przodu prawą nogę i ostrożnie badając błotnisty grunt zaczęła iść, jakby taki właśnie zamiar miała od samego początku.
Bardzo pilnie pracowałam nad opanowaniem sztuki zielarstwa, a wszystkie moje wątpliwości ustąpiły miejsca zachwytowi nad cudowną zręcznością Hildy.
- Widzisz to? - pytała podnosząc coś ciemnego i brzydkiego.
- Oto korzeń mandragory; musisz wyjąć go z ziemi w odpowiedni sposób, bo inaczej wcale nie podziała. A to - wskazała bezkształtny pęk zasuszonego zielska zwisający z powały - to jest krwawnik, który przykłada się na krwawiące rany i skaleczenia. Jakie to zioło, Małgorzato?
- Naparstnica. Nie wiem jednak, na co pomaga.
- Zmniejsza opuchliznę kostek, ale musisz ją stosować bardzo ostrożnie, jeśli nie chcesz kogoś otruć - wyjaśniła. Sięgała po pęki ziół, kazała mi dotykać i wąchać, abym nigdy nie popełniła żadnej pomyłki. - Oto pasterskie ziółko przeciw biegunce; oto „kostka”
- ziele zwane tak dlatego, iż leczy złamane kości; szałwia zapobiegająca melancholii i „drewniane kamienie” chroniące przed szatanem...
Wychodziłyśmy nocą, by wykopywać korzenie w świetle księżyca. Suszyłyśmy zioła, rozdrabniałyśmy je na proszek, a ja uczyłam się, jak przyrządzać balsamy i maści. Hilda zawsze ożywiała się wśród roślin. Lubiła wszystko, co rośnie z ziemi, i rośliny chyba o tym wiedziały. Nigdy nie spotkałam osoby, której by lepiej rosła kapusta. Szybkość, z jaką się uczyłam, sprawiała Hildzie przyjemność, a przekazywanie mi tej wiedzy było dla niej tak zajmujące, że stopniowo przestała się martwić, kto ją pochowa, i robiła plany na dalsze życie. Czasem opowiadała mi o trudnych porodach, które przyjmowała, o wybrykach natury i o zdesperowanych kobietach, które popadały w obłęd po urodzeniu nie chcianych dzieci. Snuła też opowieści o upiorach - umarłych noworodkach, które straszyły w domach, gdzie przyszły na świat. Jej mądrość wydawała mi się bezkresna jak niebo.
Przejawem mojej absolutnej wiary w jej przeczucia był fakt, iż nie poczułam się ani trochę zaskoczona, gdy po pierwszej lekkiej śnieżycy usłyszałyśmy w oddali tętent końskich kopyt, co oznaczało, że zostałyśmy odnalezione i ocalone. Dwaj zbrojni jeźdźcy, którzy wiedli muła z pustym siodłem, zatrzymali się przed naszymi drzwiami.
- Jest tam kto?! - krzyczeli. - Widzieliśmy ogień. Posłano nas po Hildę akuszerkę, jeśli jeszcze żyje...
- To ja jestem Hilda, dobrzy ludzie. Zejdźcie z koni i wejdźcie do środka. Nie musicie się obawiać, w tym domu wszyscy są zdrowi.
- Wielkie dzięki - odpowiedział jeden z nich, ciemnowłosy, brodaty, potężny - ale nie zatrzymamy się dłużej, bo nasza pani zacznie wkrótce rodzić, więc musimy się spieszyć.
- Mimo to siądźcie i posilcie się, podczas gdy ja zapakuję niezbędne rzeczy - namawiała Hilda. - Przyjechaliście z daleka?
- Z Monchensie, półtora dnia ostrej jazdy z zaledwie jednym postojem na kawałek suchego placka i piwo, dobra kobieto.
- Tak daleko? Słyszałam o tej miejscowości. Posyła po mnie lady Blanka? Znałam kiedyś bardzo dobrą akuszerkę mieszkającą o wiele bliżej. Czyżby zacna Alicja także zmarła w czasie zarazy?
- Stara Alicja żyje, ale lady Blanka nie chce jej usług. Alicja ma chore ręce, skóra jej ropieje i łuszczy się. Została odesłana z obawy, że mogłaby przywlec jakąś chorobę, która zaszkodzi dziecku.
- Zdaje się, że to ogień świętego Antoniego - powiedziała Hilda potrząsając głową. - Doprawdy wielka szkoda, bo zacna Alicja była bardzo zręczna, a ja słyszałam, że lady Blanka nie rodzi łatwo
- A zatem musisz jechać z nami, i to bezzwłocznie - powiedział młodszy, przyglądając się podejrzliwie krzątaninie Hildy.
Oślica, która wraz z kotem i kurczętami zimą trzymana była w domu, szybko została objuczona zwiniętymi derkami z łóżka i dwoma wielkimi koszami. Kręcąc się po domu Hilda pakowała swój niewielki dobytek. Ściągnęła z powały sznury, na których wisiały jej zasuszone zioła, i zawinąwszy w długi kawałek płótna, zapakowała je także. Widząc, ku czemu zmierza, chwyciłam starego kocura i unieruchomiłam go w koszyku, a Hilda złapała trzy ostatnie kurczęta.
- Dlaczego objuczasz tego osła, skoro mamy szybkiego muła? zapytał nerwowo starszy posłaniec.
- Muł musi udźwignąć Małgorzatę i mnie, Piotr pojedzie z tobą, osioł poniesie moje przybory.- Po co oni mają jechać? Posłano nas tylko po ciebie.
- Cóż, Małgorzata jest moją pomocnicą, bo jak widzisz, ma wyjątkowo szczupłe, długie ręce, niezbędne przy trudnym porodzie.
Sprytna, przebiegła Hilda! Jej giętki język zapewni nam wszystkim bezpieczeństwo.
- Ja pojadę z tą młodą - młodszy rzucił pożądliwe spojrzenie - ale nie z idiotą.
- Młody człowieku, on nie jest idiotą, ale podrzutkiem czarownic. Czarownice zaś obdarzają dobrodziejstwami tych, którzy dobrze go traktują.
Młodszy prychnął z niedowierzaniem, a starszy się denerwował.
- Żadnych kurcząt ani kota! Z takimi koszami na ośle nie będziemy mogli jechać szybko! - powiedział surowo.
- Cóż, najlepsza kura jest dla ciebie, drogi przyjacielu, w nagrodę za opiekę nad nami - odparła dobrotliwie Hilda i dodała: - Druga zaś dla zacnej Alicji. Wiedzie się jej tak marnie. Kimże jesteśmy, by odmawiać chrześcijańskiego miłosierdzia?! Trzecia zaś musi znosić jajka dla Małgorzaty, która dopiero odzyskuje siły. Widzisz, jaka jest blada? Ten kosz nie waży dużo.
- Ale bez kota!
- Nie będę spać ze szczurami! - odrzekła zdecydowanie.
- Ty wiedźmo! - wrzasnął młodszy sięgając do miecza. - Zasnęłabyś z samym diabłem, gdybym tylko mógł użyć na ciebie mojej broni.
- A jak, jeśli wolno spytać, trup odebrałby poród? - odparła spokojnie. - Siła nie jest odpowiedzią na wszystkie sprawy. Jeśli zaś masz do czynienia z kobietami, musisz pamiętać, że więcej much przywabisz miodem niż octem. Już jesteśmy spakowani, widzisz? A musisz przecież coś jeść.
Opróżniła garnek, potem umieściła w nim całodzienny wypiek i wcisnęła go między dwa kosze, gdzie derka mogła zatrzymać resztę ciepła. Wyprowadziwszy oślicę z domu, przywiązała jej uzdę do siodła, które niósł na grzbiecie muł. I tak właśnie, obładowani, mocno opatuleni przed zimnem wyruszyliśmy wczesnym zmierzchem.
★
Rozdział był skończony, więc brat Grzegorz odłożył przybory do pisania i sięgnął po tabliczkę, by rozpocząć lekcję czytania. Był wybornym nauczycielem. Zaczął od nauczenia Małgorzaty znaków alfabetu, które pomógł jej zapamiętywać polecając, by prowadziła rylec wyżłobieniami liter wyciętych w drewnianym szablonie, a potem powtórzyła ten sam ruch na woskowej tabliczce. Polecił też, by kończąc wzór, głośno wypowiadała nazwę każdej liter. Gdy po raz pierwszy położył przed Małgorzatą drewnianą i woskową tabliczkę, zauważył, że ręce jej drżą z niecierpliwości, choć twarz ma spokojną. Była bystra, bardzo bystra, i nim brat Grzegorz skończył pierwszą lekcję, opanowała prawie cały alfabet. Zostawił ją wciąż od nowa piszącą litery i recytującą je głośno, gdy ryte w wosku przybierały kształt odpowiadający szablonowi.
„Dziwne, dziwne” - myślał brat Grzegorz, potrząsając głową. Dotychczas nigdy nie uczył bez rózgi w dłoni.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Twarz służącej, która tydzień później bez słowa wskazała skrybie pokój lekcyjny, była prawdziwym studium zmartwienia. Wkrótce brat Grzegorz ujrzał powód milczącej dezaprobaty tej poczciwej kobieciny. Jego oczom ukazał się zaiste niezwykły widok. Przy stole do pisania, pochylona nad nową woskową tabliczką, siedziała głęboko zaabsorbowana Małgorzata, a dwie rudowłose dziewczynki po obu stronach mamy z równym zapałem pochylały się nad wspólną pracą.
- To jest A, przypomina domek.
Tuż obok niezdarnej litery A pojawiły się, jedna po drugiej, dwie nieokiełznane, chwiejne repliki.
- Tu jest B; jak myślicie, co czego jest podobne?
- Do grubasa - odpowiedziała starsza, przechylając na bok głowę pokrytą lokami.
- A ja uważam, że ta litera jest bardzo ładna, mamusiu; ślicznie ją narysowałaś - orzekła zawsze miła mała Alicja.
Brat Grzegorz poczekał, dopóki nie powstały dwie kolejne litery B, a potem zdecydowanie wkroczył w tę idylliczną scenę.
- Pragniesz, pani, oświecać płeć niewieścią, czy też wychować dwie małe zakonniczki?
Zaskoczona Małgorzata odwróciła się i w jego ciemnych, zazwyczaj ponurych oczach dostrzegła błysk rozbawienia.
- Och, nic podobnego. Spójrz, jakie zdolne są moje dzieci! - z dumą demonstrowała tabliczkę. - Jakże będą szczęśliwe, umiejąc przez cale życie czytać i pisać...
Brat Grzegorz przerwał entuzjastyczny monolog, który - dobrze o tym wiedział - zabrzmiałby po tych słowach.
- ...by potem w sekrecie otrzymywać liściki od kochanków i planować oszustwa! Jeśli wykształcone niewiasty przypominają gadające pieski, nienaturalne i bezużyteczne, to rozważ, o ile bardziej wyuzdane jest widowisko z uczonymi dziewczynkami.
Małgorzata intuicyjnie wyczuła jednak, że w istocie brat Grzegorz wcale nie jest zagniewany. Wiedziała, że jego czułym punktem była miłość do nauki i uczenia, a któryż nauczyciel nie jest zadowolony widząc, że jego praca przynosi wręcz nadspodziewane owoce? Spojrzała więc na jego pozornie pogardliwe oblicze ze spokojnym uśmiechem. Następnie zaś, pozwalając by na tym sprawa się zakończyła, wezwała służącą, żeby wyprowadziła dzieci, co odbyło się nie bez kaprysów i okrzyków niezadowolenia.
Brat Grzegorz nie mógł nie zauważyć, jak małe płakały, gdy zabierano im litery. W szkolnej klasie chłopcy płakali tylko wtedy, gdy dostawali lanie od nauczyciela, a te dziewczynki naprawdę chciały się uczyć.
„Może ona ma rację. Może rózga jest złym nauczycielem” - zadumał się przez chwilę, ale trwał w milczeniu, bo rozważanie takiej myśli było obraźliwe dla człowieka nauki.
★
Zamek i miasteczko Monchensie uniknęły zarazy w bardzo prosty sposób. Kiedy sir Rajmund dowiedział się, że choroba dotknęła dwie rodziny w jego majątku, kazał je po prostu żywcem uwięzić na zawsze w zarażonych domach. Podczas gdy stolarze zabijali gwoździami drzwi i okiennice, sir Rajmund, galopując na swym gniadoszu, pilnował - co prawda z bezpiecznej odległości - jak pracują i obwieszczał, że wszyscy, którzy ośmielą się zachorować, zostaną tak potraktowani. Zatrzymawszy więc zarazę u swoich bram, pan na zamku Monchensie nadal oddawał się swoim codziennym zajęciom i polował tak jak przedtem. Nie lubił, by mu przeszkadzano, a poza tym był przekonany, że natura powinna stosować się do jego woli. Jednego tylko sir Rajmundowi nie udało sie nakazać nautrze: żona nie obdarzyła go żywym męskim potomkiem. I tak oto znaleźliśmy się w punkcie, w którym los przywiódł nas do posługi przy porodzie lady Blanki.
Zamek był starą fortyfikacją datującą się z czasów króla Wilhelma. Najpierw ukazała nam się długa, rozłożysta budowla na wzgórzu, z czworoboczną warowną wieżą, widoczną nad potężnymi fortyfikowanymi murami, pod którymi biegła sucha fosa wypełniona zaostrzonymi palami. Za murami rozciągało się podzamcze z zabudowaniami mieszkalnymi i warsztatami rzemieślników. Zamek, wraz z biedną osadą stłoczonych wokół murów, krytych strzechami chat i otaczającymi go rozległymi polami, stanowił samowystarczalne małe królestwo. Mieszkali tu kowale i płatnerze, stolarze i rymarze, a także tkacze oraz kucharze i piekarze. Krótko mówiąc, w czasie jakiejkolwiek plagi zamek mógł oprzeć się morzu udręki niczym arka Noego. Było tu bowiem wszystko co niezbędne, by ponownie zaludnić ziemię.
Dla nas, nawykłych do odosobnienia, najbardziej zaskakujący był widok tak wielu żywych ludzi. Gdy przejechaliśmy przez zwodzony most i bramę z wartownią, oglądano nas jak wiejskich głupków. Nasi towarzysze nie mogli tego nie zauważyć i przybrali pyszałkowaty wygląd tubylców, pokazujących pielgrzymom jakąś cudowną relikwię.
Podzamcze, choć obmurowane kamieniami, zapełniały budowle drewniane; od wspaniałych stajni do przybudówek, dających dach nad głową najbiedniejszym przybyszom, oraz szop na narzędzia i sprzęty, wszystko było z drewna. W pewnym sensie zamek przypominał ludne miasto. Przybywali tu na handel wieśniacy, była stalą załoga, barwny kontyngent najemnych kuszników, nieustannie przelewał się potok przyjezdnych i gości, zresztą nikt dokładnie nie wiedział, ilu ludzi się znajduje w Monchensie. Tu wyprowadzano ze stajni olbrzymiego ciężkiego rumaka, tam wycierano spienionego w czasie polowania rączego konia. Wszędzie biegały psy, a nie oskubane jeszcze gęsi czekały na nóż kucharza. Najmłodsi służący wałęsali się przy bramie szukając okazji, by pogapić się na jakiegoś przybysza.
Zaprowadzono nas do stajni, gdzie stajenny nakazał jakimś ludziom zaopiekować się osłem, a sam doglądał rozpakowywania naszych pstrych bagaży w należącym do niego i jego żony małym mieszkanku. Potem zostałyśmy poprowadzone do wielkiej sali, która zajmowała pierwsze piętro wieży nad wartownią i piwnicami.
Lady Blanka leżała w jednym z przylegających do wielkiej sieni oddzielnych pokoi, który pełnił rolę izby porodowej. Otoczona była tłumem dam. My dwie niemal zniknęłyśmy w ciżbie obecnych tu osób. Wszystkie miały co robić. Jakaś starsza dama obmywała różaną wodą policzki lady Blanki, dwie inne trzymały ręce swojej pani, która wiła się w bólach i jęczała. Jedna służąca stojąc w rogu mamrotała modlitwy, podczas gdy druga przygotowywała krzesło porodowe i dziecięcą wanienkę. Ksiądz - którym, jak się później dowiedziałam, był ojciec Damian, kapelan rodzinny - palił kadzidło i rozpryskiwał święconą wodę wypowiadając błogosławieństwo dla rodzących. Przepędzone z tego pomieszczenia ulubione psy myśliwskie lady Blanki skowyczały i pazurami drapały drzwi z każdym jej jękiem. Na jednej z wysokich kolumn w głowach łóżka przewieszony był szlafrok i peleryna, po innych zaś sokoły spacerowały niespokojnie w górę i w dół, dzwoniąc przy tym dzwoneczkami.
Gdy zostałyśmy zaanonsowane, wysoka i pełna wdzięku dziewczyna, starsza córka lady Blanki, oderwała się od tego zaabsorbowanego tłumu i wyjaśniła Hildzie, że poród jest przedwczesny i istnieje obawa o życie dziecka. Niechętnie zrobiono drogę dla Hildy, która ostrożnie pomacała przez koszulę wielki brzuch lady Blanki, później przyłożyła do niego ucho i nasłuchiwała, a następnie dokonała badania, które obejmowało drogę porodu i pościel. Potem spojrzała na bladą, ściągniętą cierpieniem twarz lady Blanki.
- Jestem przekonana, że to fałszywy poród, który się zatrzyma, a właściwy zacznie się później. Jest jednak duży kłopot. Dziecko ułożyło się bokiem.
- Tak właśnie mówiłam! - powiedziała jedna z dam.
- Ja również tak myślałam - triumfalnie szepnęły pozostałe. Kobiety lubią uchodzić za znawczynie porodów.
- Jak wielce czcigodne panie niewątpliwie już wiedzą, lady musi teraz odpoczywać i wykwintnymi potrawami wzmacniać siły przygotowując się do właściwego porodu, na który wskaże odejście wód.
Siła i spokój Hildy znacznie złagodziły napięcie panujące w tym pokoju, choć nawet najłagodniejsze z jej słów zdawały się robić niewielkie wrażenie na lady Blance.
- Dziecko jest żywe i bezpieczne - mówiła Hilda - ponieważ czuję jego ruchy. Podam pani lekarstwo, które wzmacnia ciało rodzących. Jednak najbardziej potrzebne są pani modlitwy do Wszechmogącego, by zechciał zmienić pozycję dziecka, bo to jest najważniejsze.
Właśnie wtedy po raz pierwszy widziałam zręczność, z jaką Hilda radziła sobie z trudnymi porodami. Bywają takie porody, że tylko takt, wyjaśnienia i stosowny apel do niebios mogą uratować życie akuszerki, szczególnie gdy ma do czynienia ze szlachetnie urodzonymi.
- Nigdy nie widziałam, by przedwczesny poród tak szybko się zatrzymał - powiedziała Hilda pobożnie składając ręce i dodała: Mogę w tym widzieć jedynie rezultat szczerej i usilnej modlitwy do łaskawości Stwórcy.
Z tymi słowami zrobiła ukłon w stronę ojca Damiana. On zaś Przyjął wyrazy uznania i zwrócił się do wyczerpanej lady Blanki. Jego sposób mówienia wprawiał mnie w najwyższe zdumienie. Słyszałam - wyraźną nutę służalczości i tyle eleganckich nosówek, jakby ksiądz miał ciężki katar. Pewnie po prostu wolałby się wysławiać po francusku, niesmakiem przejmował go prosty język angielski.
- Najczcigodniejsza pani, spędziłem wiele bezsennych nocy modląc się o bezpieczne przyjście na świat pani syna.
Zacna Hilda zerknęła na mnie porozumiewawczo. Obie naraz zdałyśmy sobie sprawę, że ojciec Damian jest w równie wielkim kłopocie jak lady Blanka i my. Najwyraźniej przyrzekł jej, że to będzie syn. Nie jest roztropnie przypisywać sobie zdolności komunikowania się z niebem, ponieważ Bóg, czego - jak mówiłam - dowiedziałam się od Hildy, bywa czasem prawdziwym żartownisiem.
Lady Blanka siedziała teraz na łożu. Jej imię, znaczące „biała”, bardzo do niej pasowało. Na plecy opadał jej warkocz tak jasny, że niemal biały. Twarz miała białą jak lniane prześcieradło, a oczy tak jasnobłękitne, że niemal przezroczyste. Gdy rozglądała się wokół swoim przenikliwym, uważnym spojrzeniem, zaczęłam podejrzewać, że jej serce (jeśli je miała) jest także białe; białe jak szron lub świeży śnieg. Teraz, wsparta na poduszkach i niemal pogrzebana w bogatych futrzanych okryciach, które zarzucono na nią przez wzgląd na obyczajność, patrzyła prosto na mnie.
- A ty, druga akuszerko, nie jesteś wieśniaczką. Było to zarówno stwierdzenie, jak i pytanie.
- Nie, jaśnie pani - odpowiedziałam składając głęboki ukłon.
- A zatem kim jesteś?
- Jestem osobą wolną i wdową.
Prawdopodobnie była to nawet prawda. Jakże bowiem mógłby mój mąż uniknąć owej śmiertelnej zarazy, choć uciekając od niej porzucił żonę i dziecko?
- Taka młoda i już wdowa... Co było przyczyną?
- Zaraza pozbawiła mnie rodziny, a mnie wyleczyła ta oto znachorka, matka Hilda.
Spojrzenie lady Blanki powędrowało ku Hildzie.
- Zatem jesteś naprawdę potężną czarownicą. Dobrze. Sprowadź bezpiecznie na świat mego syna, a sowicie cię wynagrodzę. Jeśli synowi coś się stanie - zadrżała mimowolnie - niech Bóg ma nas wszystkich w opiece.
W tej samej chwili rozległo się łomotanie w drzwi i gromkie wołanie:
- Gdzie mój syn, pani?! Żywy czy znów martwy?! Niewiasty czmychnęły w róg pokoju niczym stado przerażonych
kurcząt. Drzwi otworzyły się gwałtownie i sir Rajmund, baron Monchensie, niepomny dobrych obyczajów, wkroczył tu prosto z polowania. Przed nim wysoko podskakiwały psy, a za nim stał naganiacz z zakapturzonym ulubionym sokołem swego pana na rękawicy. Lord Rajmund był mężczyzną średniego wzrostu i silnej budowy, o wyrazistych, mocnych rysach, które pogrubiały od tłustego jedzenia i nadmiernego picia. Miał ciemne włosy, dobrze utrzymaną niewielką brodę i wąsy pobłyskujące siwizną. Spod rozpiętego okrycia wyłaniał się doskonały, uszyty z brązowej wełny strój myśliwski. Ostrogi jego butów dzwoniły przy każdym kroku.
- Cóż, pani, jak idzie? - dopytywał się głośno i bezceremonialnie, spoglądając na pustą kołyskę.
Hilda stanęła przed nim tak zuchwale, jakby obecność mężczyzny w izbie porodowej nie była niczym szczególnym, i odpowiedziała z niskim i skromnym ukłonem.
- Lordzie, poród jeszcze się nie zaczął.
- Ha, czarownica z dalekich stron, co? Czegóż to my nie potrzebujemy! Uroków i lekarzy, modlitw i pielgrzymek! Ale na rany Chrystusa, niewiasto, jeśli i tym razem nie dasz mi syna, klasztor będzie dla ciebie zbyt dobry! - mówiąc to zacisnął pięść; zadźwięczała ostroga, gdy tupnął, by wzmocnić siłę słów.
- Dziecko żyje, czuję, jak kopie - słabo odpowiedziała lady Blanka.
- Bacz, żeby żywe przyszło na świat!
Opanował się, odwrócił ze wstrętem i wyszedł. Ojciec Damian uczynił to samo, potem zaś wybiegły psy, a za nimi podążyli naganiacze.
Znów wymieniłyśmy z Hildą spojrzenia. Jej wzrok mówił jasno: wpadłyśmy z deszczu pod rynnę.
Hilda nigdy niczego nie żałowała. Zawsze kierowała się dewizą „Patrz w przyszłość, przeszłość zostaw za sobą”, a ja nauczyłam się od niej wystarczająco wiele, by wierzyć, że Bóg kolejny raz nas wybawi z opresji. Hilda z zupełnym spokojem ustaliła wszystko z damami. Ktoś zawsze, dniem i nocą, musiał być przy lady Blance. Jej służące i damy spały już w tym pokoju, ale od teraz jedna z nich musi w nocy czuwać przy swej pani. Gdy poród był już coraz bliższy, dołączyłyśmy do owej warty i także tam spałyśmy. Przedtem dano nam miejsce do spania obok innych służących w izbie za kuchnią. Dla lady Blanki i dam dotrzymujących jej towarzystwa kolację przynoszono do izby porodowej, reszta chodziła jeść do wielkiej sieni.
Z zapadnięciem zmroku do pokoju lady Blanki przynoszono kilka świec, ale wielka sala od końca do końca oświetlona była płonącymi smolistymi pochodniami. Ich dym, zmieszany z kłębami wydobywającymi się z kominka, który znajdował się w środku tego pomieszczenia, wznosił się pod powałę, z rzadka tylko uchodząc przez louwe, wywietrznik na szczycie dachu. Wspaniałe krzesło na podwyższeniu zajmował lord Rajmund, sadzając sobie na ramieniu ulubionego sokoła.
U jego stóp leżały myśliwskie psy. Wraz z panem zamku u szczytu stołu zasiadali inni szlachetnie urodzeni panowie, a także najwierniejsi, choć niższego stanu, towarzysze pańskich polowań, oraz księża i damy, które nie zostały w pokoju porodowym. Niżej, przy ławach na drewnianych kozłach, jedząc i pijąc hałaśliwie, siedzieli giermkowie i służba.
Posadzono nas przy najniższym stole wraz ze służącymi w zamku kobietami. Trudno powiedzieć, który koniec owej sali był najbardziej awanturniczy. Po naszej stronie powietrze było aż gęste od przekleństw i sprośnych opowieści, szczyt stołu wydawał się bardziej dystyngowany. Potrawy były tam elegancko serwowane przez giermków, a lord Rajmund, podzieliwszy mięso, własnymi rękami podawał najlepsze kawałki najzacniejszym gościom. Pan tego zamku i jego kompani rozmawiali o polowaniu, rzucając jedzenie psom, które czekały na to pod stołem. Przy niższych stołach panowała większa gwałtowność. Gdy tylko pojawiło się jakieś smakowite danie, z dziesięć noży kierowało się ku niemu tak szybko, że człowiek zbyt powolny mógłby stracić palec, gdy zaś mięso obgryzione było do czysta, rozrywki dostarczały kości. Rzucano je psom lub na schody, gdzie biły się o nie mieszkające tam sieroty.
Przy niższych stołach poruszano mało wzniosłe tematy. Nasze sąsiadki zażarcie rozważały możliwe ojcostwo dziecka, które miało urodzić się jednej z podkuchennych. Niektóre mówiły, iż mógł to być sir Henryk, inne - że lord Rajmund, a trzeci odłam przypuszczał, że ojcem dziecka jest główny kucharz.
Hilda i ja miałyśmy wspólną miskę i kubek, a jej szybkie ręce okazały się szczególnie przydatne, bo gdyby nie one, nasz obiad skończyłby się na chlebie. Podzieliłam nożem kawałek pochwyconego przez siebie drobiu. Odpędziłyśmy małego psa, który łasił się u naszych stóp. Pokrywające podłogę maty z sitowia były grube, pozbijane, pełne przegniłych resztek jedzenia i zwierzęcych odchodów. Bił od nich wstrętny fetor.
Szczęk noży i głośne mlaskanie ucichły na chwilę, gdy jeden ze zbrojnych rzucił kość dwóm psom, które jęły gryźć się i walczyć o ochłap z pańskiego stołu. Kobieta siedząca obok mnie śmiała się głośno, pokazując szczerbate zęby.
- Spóźniłyście się na prawdziwą zabawę - powiedziała. - W zeszłym tygodniu nasz lord właśnie tam na podium złamał sir Janowi rękę za to, że włożył ją pod sukienkę jego córki. To dopiero była rozrywka!
Zaśmiałam się nerwowo i przez grzeczność odpowiedziałam:
- Nigdy dotąd nie byłam w tak wielkim domu. Czy wszystkie są takie jak ten?
- O tak! Nie ma w nich ani chwili nudy. Jest mnóstwo jedzenia i picia, choć najlepsze potrawy idą na pierwszy stół. Muszę się na tym znać, bo jestem pomocnicą w spiżarni. Mamy tu wiele rozrywek, gdy lord Rajmund przebywa w swojej rezydencji. Turnieje, tańce... i mnóstwo gorącej krwi. Przestrzegam cię, bo wyglądasz na młodą i głupią. Nigdy nie chodź po tym zamku sama. Nawet damy tego nie robią. Zbyt wielu jest tu mężczyzn spragnionych drobnej uciechy - znów się roześmiała. - Trudno opowiedzieć, co się tutaj dzieje. Nic się nie ukryje, chyba że wszyscy tego chcemy. Powinnaś usłyszeć, co damy robią z giermkami! Ha! Pracując w kuchni jadłybyście lepiej, ale wy macie znacznie weselsze zajęcie w tamtej sypialni. Szybko się o tym przekonacie, panie akuszerki!
Hilda i ja skinęłyśmy głowami, starając się zachować uprzejmie. Sąsiadka przy stole mówiła dalej:
- Macie zamiar sprowadzić na świat syna mego pana? Życzę szczęścia! Kazał na śmierć zatłuc położne, gdy jego ostatni syn umarł. Biedne maleństwo, nie przeżyło nawet dwóch dni. Sprytna Alicja wolała zachorować, by uniknąć odbierania tego porodu. Nie dożyłaby swoich lat, gdyby była głupia, mówię wam! - po tych słowach roześmiała się znowu.
Serce zamarło we mnie z przerażenia. Nie spałyśmy dobrze tej nocy.
Nadszedł ranek, a rankiem - szczególnie gdy jest chłodny, czysty i piękny jak tamten - sprawy nigdy nie wyglądają tak źle. Hilda wyszła, by sprawdzić, co się dzieje z Piotrem, który okazał się przydatny w stajni, a ja z wolna podążyłam za nią, by obejrzeć nowe otoczenie. Mimo naszych kłopotów radowałam się po drodze, że słońce wciąż jeszcze wschodzi, koguty pieją, a ptaki śpiewają. Cóż, może przesadzam, bo na zimę wszystkie ptaki prócz kruków i wron odlatują daleko, a kruki i wrony nie słyną z uzdolnień śpiewaczych. Stado czarnych ptaków chmarą obsiadło gorące, otulone obłokiem pary sterty gnoju na zlodowaciałej ziemi, szukając smakowitych kąsków. Ludzie już pracowali: piec w kuźni rozpalony był do białości, a kowal co słyszałam - śpiewał i walił młotem. Słyszałam też stukot krosien gadatliwości, a także dowiedziałyśmy się, jakiego rodzaju i rozmiaru kija sir Rajmund używa na lady Blankę, ponieważ pan opowiadał całemu światu, że szlachcica poznaje się po wymuszaniu dyscypliny bez kaleczenia kobiecej skóry. Bezgłośnie przysięgałam, że nigdy ponownie nie wyjdę za mąż, a gdyby jakikolwiek mężczyzna kiedykolwiek uderzył mnie kijem, poczekałabym, aż zaśnie, i wbiłabym mu nóż między żebra. Musiał bić ode mnie chłód, bo leciwa żona stajennego przerwała swą opowieść.
- To jasne, że nigdy nie zaznałaś mężowskiej oziębłości - zwróciła się do mnie. - Gdybyś jej doświadczyła, okazywałabyś więcej współczucia. Wszystko zaczyna się od tego, gdy mąż już nie chce cię w łóżku. Kiedy stajesz się brzydka, biega do innych, a ciebie bije. Jego zdaniem, nadajesz się jedynie do gotowania strawy.
Łza spłynęła po policzku Sary, a mnie było przykro, że pogrążona we własnych myślach, nie okazałam dość serca. Ale trudno mi było sobie wyobrazić jej starego Alberta z inną. „Jest szczęśliwy, że ją ma” - pomyślałam.
- Hilda to rozumie, ale taka młoda dziewczyna jak ty po prostu nie potrafi pojąć. Taki drobiazg, ale od tego wszystko się zaczyna...
Wyciągnęła rękę. Na stawach palców widać było kępę paskudnych czarnych brodawek.
- Od brodawek?! - zapytałam, a Hilda uszczypnęła mnie myśląc, że jestem bezczelna.
- Tak. To niewiele, ale... wystarczy. Mam je także na ciele, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć, i żadna kuracja nie pomaga. On mówi, że to skazi jego członek... Mąż stał się dla mnie zimny i surowy.
- Próbowałaś obwiązać je czerwoną nitką i śpiewać...
- Próbowałam. Próbowałam też święconej wody, oczu ropuchy i wszelkich innych sposobów. Wykosztowałam się też na znachorki i księży. Złożyłam nawet ofiarę pod owym włosem świętego Dunstana, który przechowuje ojciec Damian. Ksiądz powiedział, że to nie poskutkowało z powodu jakiegoś sekretnego grzechu, którego nie wyjawiłam podczas spowiedzi. Ale to nieprawda! Na nic się to wszystko nie zdało. Wszelkie metody są bezskuteczne.
Hilda spojrzała na mnie pytająco. Byłam zakłopotana i patrzyłam w podłogę, ale skinęłam głową dając znak, że się zgadzam.
Jest jeszcze coś, czego mogłabyś spróbować - powiedziała Hilda.
Coś jeszcze? Pewnie drogie, przykre i upokarzające. Jak wszystko inne - odparła z goryczą Sara.
dobiegający przez otwarte drzwi i przyglądałam się giermkom, którzy skończywszy budzić swych panów, rozpoczynali ćwiczenia wojskowe. Cóż złego może się stać takiego ranka?
Hilda wróciła zaaferowana. Sara, żona stajennego, strasznie była ciekawa plotek z izby porodowej i chciała, byśmy zjadły z nią śniadanie.
- Teraz, Małgorzato - oświadczyła Hilda - nadarza się wspaniała okazja, by usłyszeć wiele przydatnych nowin. Uważaj, by nie powiedzieć zbyt wiele i na litość boską, nie zacznij swoim zwyczajem rozmawiać z powietrzem.
Jakie to przykre. Od tygodni nie słyszałam żadnych głosów, a Hilda wciąż mi to wypominała. Wkrótce raczyłyśmy się owsianymi ciasteczkami i piwem, siedząc przy kominku zacnej Sary, słuchając opowieści o czterech córkach lorda i ich nadzwyczajnych zaletach, a także o losie jego jedynego syna.
- To była jakaś nie znana nam akuszerka. Stara Alicja miała biegunkę i nie mogła odebrać tego porodu. Tamta kobieta użyła jakiegoś czaru i śpiewała, by spowodować, żeby dziecko wyszło na świat. Urodziło się, ale ani nie płakało głośno, ani dobrze nie oddychało. Kiedy osłabło, ojciec Damian powiedział, że to z powodu owych piekielnych sztuczek, jakich użyła, by je wyciągnąć. Szybko zmarło. Lord Rajmund powiedział wtedy, że mamka miała trujące mleko. Przysięgała, że nigdy nie otruła żadnego dziecka, lecz po pogrzebie umarła pod batami, które kazał jej wymierzyć. On jest surowym człowiekiem, moja droga Hildo. Znałam tę dziewczynę. Pochodziła z uczciwej rodziny. Zostawiła swe własne dziecko, gdy wzięto ją do karmienia syna sir Rajmunda. Jej synek nie pożył długo. Ośle mleko nie jest dobre dla niemowląt.
- Tak, to prawda - przyznała Hilda - niewiele dzieci, które nie są karmione piersią, pozostaje przy życiu...
Milczałam. Dlaczego Hilda jest tak spokojna? Ona jednak pogłaskała mnie po ręce, jakby czytając w moich myślach.
- ...Widziałam już twardszych mężczyzn niż sir Rajmund - mówiła dalej - ale Bóg zawsze się zmiłuje nad ludźmi mocnej wiary. Pozwólcie więc, że teraz ja opowiem o pewnej starej akuszerce, która mnie uczyła, a była najmądrzejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałam...
Wymieniły się kilkoma opowieściami o trudnych porodach, cementując przy okazji przyjaźń.
Potem rozmowa przeszła na temat surowych mężów, ale ja oglądałam swoje paznokcie i nie powiedziałam ani słowa. Następnie usłyszałyśmy o tym, jak sir Eryk złamał nos swojej żonie z powodu jej
- Nie, Małgorzata mówi, że spróbuje. Ma jakiś osobliwy dar. To może nie poskutkować, ale jest łatwe do sprawdzenia i z pewnością nie zaszkodzi.
Sara westchnęła.
- Czemu nie...? Co muszę zrobić? Czułam się bardzo głupio.
- Położę dłonie na twoich rękach - odpowiedziałam. - Uklękniemy razem i ja... cóż... pomodlę się cicho.
- I to wszystko?! Jeśli nie trzeba płacić, warto spróbować. Wprowadziłam mój umysł w taki sam stan, w jakim znalazłam się wtedy, gdy ujrzałam welon złotego światła. Czułam w dłoniach jakieś wibrujące ciepło. Słyszałam oddech Sary w absolutnej ciszy, jaka wypełniła pokój, gdy osiadł w nim miękki, pomarańczowo-różowy blask, który skąpał każdy kąt subtelnym, trudnym do opisania światłem. Wydawało mi się, że słyszę jakiś szum; odniosłam też dziwne wrażenie, że coś dziwnego dzieje się z moim ciałem. Nie byłam świadoma niczego, prócz ogarniającego mnie i pochłaniającego doznania, które wkrótce minęło, gdy pokój wrócił do swych zwyczajnych światłocieni i znów wyglądał zwyczajnie. Podniosłyśmy się z kolan; zobaczyłam, że Sara wytrzeszczonymi oczami wpatruje się w moją głowę i ramiona. Nim zdążyłam ją powstrzymać, gwałtownie pochwyciła rąbek mojej sukni i uniosła do ust, jakby chciała go pocałować.
- Nie, nie, to nie wypada - protestowałam, wyrywając suknię. Hilda uniosła jej ręce, by zobaczyć, co się stało. Okazało się, że
brodawki są suche, szarawe i kruche. Sara lekko dotknęła palcem największej z nich. Brodawka odpadła z łatwością, zostawiając pod spodem krąg zdrowej, różowej skóry, potem następna a potem jeszcze jedna... Oczyściwszy z brodawek ręce, Sara dotknęła tych, które miała na twarzy. Rezultat był taki sam.
- Reszta - powiedziała figlarnie - może trochę zaczekać. Rozbawiło to Hildę i mnie, Sara zaśmiała się także.
- Powiedz, proszę, czy to czary lub jakaś sztuczka? Wydawało mi się, że przez krótką chwilę widziałam jakieś światło gorejące wokół twojej głowy i ramion.
- Nie wiem, co przypomina to innym, ale ja widzę światło - odpowiedziałam. - Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Myślę, że to jakiś dar od Boga. Pewnego dnia po prostu ów dar otrzymałam, choć wcale go nie pojmuję. To światło przechodzi przeze mnie i czasem sprawia, że ludzie sami wracają do zdrowia. Nieraz znika na chwilę, a potem wraca. Od czasu do czasu widuję jakieś zamglone postacie i czuję ich przeznaczenie. Może odczuwałabym więcej, gdyby ktoś mi wyjaśnił, co to jest. Ale nikt nie potrafi tego zrobić. Muszę cię prosić, byś - skoro podziałało to na ciebie - zachowała wszystko w sekrecie.
- Mądra dziewczyna! Musisz być ostrożna. Znałam kiedyś osobę mającą dar podobny do twego, choć trochę inny. Źle się to dla niej skończyło. Ludzie nie lubią takich rzeczy. Możesz zostać spalona na stosie.
Byłam wstrząśnięta. Wcale o tym nie myślałam, prosząc o zachowanie dyskrecji. Chodziło mi tylko o to, że czułabym się upokorzona, gdyby mój dar nie poskutkował w chwili, kiedy zdecydowałam się go zaprezentować. Poza tym używanie tego daru męczyło mnie bardzo. Kto wie, może kiedyś ktoś wchłonąłby moje życie przez ów wylot w duszy, jaki uczynił mi ten dar. Nie sądzę, by stworzono mnie, żebym została świętą. Jestem zbyt samolubna i nie zawsze byłam dobra.
Po dwóch tygodniach, gdy zaczęło już wyglądać na to, że coraz bliższa jest właściwa chwila przyjścia na świat lordowskiego potomka, przeniosłyśmy się do pokoju rodzącej, aby tam czuwać. Hilda była mistrzynią w sztuce imponującej krzątaniny. Ludzie cenią to w akuszerkach. Podczas gdy ksiądz czytał coś lady Blance, by poprawić jej nastrój i skrócić czas zarówno rodzącej, jak i damom, Hilda krzątała się przygotowując bieliznę, tampony i lecznicze olejki, a wanienkę i inne przedmioty ustawiła przy kominku w sposób jej zdaniem najbardziej praktyczny. Przybyły medyk zdał raport ze swej ostatniej konsultacji, opatrzony komentarzami o wróżbach i przepowiedniach związanych z narodzinami tego dziecka. Gdy wszystko było już przygotowane, wymknęłyśmy się z zatłoczonej izby, by odetchnąć świeżym powietrzem i na osobności omówić własne plany.
Przeszłyśmy przez wielką sień. Ponieważ zła pogoda nie sprzyjała przyrządzaniu posiłków pod gołym niebem, kilka rzędów ptactwa piekło się na rożnach nad głównym kominkiem. Tłusty dym unosił się kłębami ku krokwiom, gdzie gęsto wisiały wędzące się szynki, kiełbasy i dziczyzna. Wyniesiono stąd stoły, ale rwetes czyniony przez ludzi i psy był większy niż poprzednio, ponieważ sir Rajmund przygotowywał się do wyjazdu na polowanie. W rogu grupa niesfornych paziów grała w piłkę. Dostrzegłyśmy też grupkę służących, które porzuciwszy swe obowiązki, bezczynnie plotkowały. Doprawdy, dom jest w nieładzie, gdy brak mu gospodyni, która potrafi rządzić.
„Te podłogi są obrzydliwe - pozwoliłam sobie zauważyć, gdy brnęłyśmy przez warstwę śmieci.- Grymaśnica z ciebie - zaśmiała się Hilda. - Powiadają, że tutejszy pan jest schludny, bo każe je wymiatać i odświeżać w czasie Wielkiego Postu, przed Wielkanocą.
Może to były grymasy, lecz mój żołądek buntował się na myśl o stercie butwiejących odpadków i zapchlonych mieszkańcach wielkiej sieni, pozostających tam przez całą zimę. Służący lorda Rajmunda co noc bez wstrętu sypiali na lawach i derkach w owym barłogu.
- Powinnaś niepokoić się raczej panami niż ich śmieciami na podłodze - dodała moja roztropna przyjaciółka.
- Ty z pewnością masz już jakiś plan - odparłam; jakże bowiem Hilda mogłaby nie zaplanować już wszystkiego.
- Hm... niezupełnie. Zastanówmy się nad kilkoma możliwościami. - Zaczęła wyliczać na palcach ewentualne rozwiązania.
- Pierwsza: dziecko jest zdrowe i okaże się chłopcem - ta możliwość jest najlepsza. Druga: dziecko jest zdrowe, lecz okaże się dziewczynką
- my nie ponosimy odpowiedzialności, ale źle to wróży księdzu Damianowi i astrologowi. Trzecia: dziecko rodzi się martwe - przy pewnej dozie szczęścia nie będziemy obarczone winą. Czwarta: dziewczynka jest słabowita - nie sądzę, by przysporzyło nam to kłopotów. I ostatnia: jeśli będzie to słabiutki chłopiec - w takim wypadku znajdziemy się w nie lada tarapatach. Jest także problem powrotu do zdrowia lady Blanki, ale w tej kwestii nie oczekuję poważniejszych kłopotów, bo w przeszłości rodziła dzieci, choć jest już nieco stara jak na położnicę. Cóż... myślę, że na wszelki wypadek zaprzyjaźnię się z wartownikiem przy bramie. Potem może uda mi się go przekupić, jeśli będziemy musiały szybko wyjechać. Oczywiście ucieczka stanie się dowodem winy; będziemy musiały wyruszyć stąd bez zwłoki, by uniknąć schwytania. Ostrożność mówi mi, że powinnyśmy być spakowane, gdy tylko poród się skończy. Przy odrobinie szczęścia może nie spotka nas to najgorsze...
Podziwiałam sposób myślenia Hildy. Nie poprzestawała jedynie na modlitwach, choć i tych miała za sobą bardzo wiele, ale wszystko dokładnie rozważyła. Często powtarzała, że akuszerka, która nie jest dość sprytna, nie dożyje starości. Moje późniejsze liczne doświadczenia mówią, że Hilda miała rację.
Sprawdziłyśmy, jak się miewa Piotr, i właśnie wracałyśmy przez dziedziniec, gdy zacna Sara wybiegła z domu i zaczęła szarpać Hildę za rękaw.
- Hildo, biegnę, by cię ostrzec. Szuka cię tu ktoś, z kim nigdy nie powinnaś rozmawiać. Wracaj natychmiast i nie przechodź korytarzem obok drzwi do wartowni.
- Któż to może być? - zapytała zdziwiona Hilda. - Nie znam tu przecież prawie nikogo.
- Pewna kobieta, nie lepsza niż śmierć, lecz ja mimo to nie mam serca, by zdradzić jej obecność.
- Pójdę za twoją mądrą radą, droga przyjaciółko - odparła Hilda, kiwając głową. - Teraz muszę się spieszyć, bo dziecko lady Blanki może się urodzić w każdej chwili.
Uścisnęłyśmy się na pożegnanie i przeszłyśmy na drugą stronę dziedzińca. Kiedy już Sara nie mogła nas widzieć, weszłyśmy w ocienioną galerię, a następnie mrocznymi schodami zawróciłyśmy na niższą kondygnację wieży, wprost na drzwi wartowni.
- Co masz zamiar zrobić? - zapytałam z pewną obawą, gdy tuż za zakrętem zobaczyłam wartownię, bo Hilda otwarcie zignorowała szczerą radę.
- Jest tu jakaś tajemnica. Może uczynimy coś dobrego - odparła spokojnie i bez lęku ruszyła przed siebie.
Poczułam, że ktoś ciągnie mnie za rękaw, i aż zadrżałam.
- Pst... - usłyszałam cichy głos w ciemności.
W mroku stała kobieta tak zawoalowana, że widać było jedynie jej oczy. Wysilając wzrok, by ujrzeć jej postać, zobaczyłam, że jest w zaawansowanej ciąży.
- Hej, wy tam, czarownice!
- Kto mówi? Jest tu kto?
- To ja... ja, Belotta - dobiegł nas cichy, dziwnie świszczący szept.
- Czego od nas chcesz?
- Potrzebuję czegoś. Mogę dobrze zapłacić...
- Czego potrzebujesz? - przerwała jej Hilda stając obok mnie.
- Szukam znachorki, która spędzi ten płód.
- Ja daję życie, nie odbieram - powiedziała Hilda.
- Przy mnie nie musisz się tak oburzać! Wiem, że macie swoje sposoby. Zioła, może czary. Z pewnością potrafisz to zrobić. Mam pieniądze, prawdziwe złoto...
- I cóż ci z tego przyjdzie?
- Próbowałam sama, ale nic nie poskutkowało. Przez to dziecko tracę zarobek, nie rozumiesz?
- Rozumiem, rozumiem. - Hilda dumała przez chwilę. - Rozwiązanie jest już tak bliskie, że każda próba spędzenia tego płodu kosztowałaby także twoje życie.
- A cóż mnie ono obchodzi! Czyż każdego dnia nie wołam tysiąckrotnie o śmierć? Chętnie zaryzykuję i płacę z góry. Wtrąciłam się do tej rozmowy z ignorancją, która zawstydza mnie do dzisiaj.
- Jeśli popełniłaś grzech, nadszedł właśnie czas, byś się wyspowiadała i uczyniła pokutę. Bóg wybacza pokornym. Możesz zacząć nowe życie.
- Mała świętoszka! - syknęła Belotta z jadowitą goryczą. - Zachowaj te banialuki dla siebie!
Mówiąc to uchyliła grubą zasłonę, pod którą ukrywała dolną połowę twarzy.
- Przeżyj to, a potem wygłaszaj mi kazania!
Moje oczy ujrzały widok tak przerażający, że wprost nie da się go opisać.
Wyszczerzone zęby niczym u trupiej czaszki lśniły wśród masy bliznowatego, zsiniałego żywego ciała pod nosem. Ta kobieta w ogóle nie miała górnej wargi! Dziwny defekt wymowy, zasłona... Teraz wszystko się wyjaśniło. Hilda w najmniejszym stopniu nie pokazała po sobie zaskoczenia.
- Rana nie wygląda na bardzo starą - stwierdziła spokojnie.
- Kiedy to się stało?
- Niezbyt dawno, nie minął jeszcze rok - odpowiedziała Belotta.
- Przyjechałam z kilkoma łucznikami z Sussex, w czasie królewskiej wizyty. Robiłam wtedy dobre interesy, dopóki jakiś drań mnie nie zdradził. W sądzie wszyscy siedzieli tak, jakby mnie nigdy przedtem nie widzieli. A Blanka, zarozumiałe babsko, wraz ze swoim spowiednikiem z przyjemnością przyglądała się, jak ten potwór - jej mąż - mnie skazywał. Niech ich wszystkich piekło pochłonie! Kiedy już zrobili swoje, ojciec Damian, przeklęty diabeł, miał czelność modlić się nade mną o moją poprawę.
„Odejdź, grzesznico - naśladowała afektowany sposób mówienia księdza - i wiedz, że darowano ci życie, byś mogła wyrażać skruchę”. Wstrętny obłudnik! Kto weźmie kobietę bez twarzy?! - jej oczy błyszczały w ciemnościach. - Nie tknęli jednak mojej „skarbonki”
- mówiąc to poklepała miejsce pod swoim wielkim brzuchem i zaraz dodała gorzko: - choć cena była niska. Teraz rośnie tu bękart i odmawia przesiedlenia.
Hilda słuchała z głębokim smutkiem i uważnie przyglądała się figurze Belotty. W końcu wyciągnęła ręce i dotknęła brzucha nieszczęsnej kobiety.
- Cóż... - rzekła ze współczuciem - to przesiedlenie odbędzie się niebawem, bo dziecko opuściło się już w macicy. To kwestia kilku dni.
- Kilku dni?! - wykrzyknęła obłąkańczo Belotta. - Zatem jeśli ty nic nie zrobisz, sama je uduszę.
Nagle wydało mi się, że oczy Hildy stały się głębokie jak otchłań. Mówiła teraz bardzo wolno, a jej głos brzmiał bezgranicznym bólem.
- Te straszne, okropne słowa kierujesz do kobiety, która straciła całą rodzinę. Ale wiem, jedynie twój gorzki los sprawia, iż tak mówisz. Chciałabym umieć cię przekonać, że dziecko jest zawsze nową nadzieją. Zostaw wszystko w rękach Pana Boga, a może zdarzy się coś cudownego.
- Pan Bóg! Pan Bóg! A cóż Bóg kiedykolwiek dla mnie zrobił! Bóg jest tylko największym z wielkich panów, kolejnym nikczemnym mężczyzną, który słodkimi słówkami mami głupców, gdy ma zamiar ich zniszczyć. Któryż to bożek zadawałby taką śmierć; szczodrze wymierzał wyroki i nie zaprzestawał zsyłania na ten świat kolejnych niewinnych istot, by poić je goryczą i bólem, a potem pozbawiać życia?! Nie mów mi o Bogu, bo przekonałam się, kim jest, i Go nienawidzę! - Belotta miotała się, jakby ją ogarnęło szaleństwo.
- Pomimo to, gdy zaczniesz rodzić, możesz posiać po którąś z nas
- odpowiedziała uspokajająco Hilda. - Mieszkasz wśród mężczyzn i trudno będzie ci znaleźć kogoś, kto przeciąłby pępowinę.
- Nigdy! - zasyczała Belotta i zbiegając ciemnymi schodami zniknęła nam z oczu.
- Co jest tam na dole? - szepnęłam.
- Piwnica, magazyny. Lochy. I Belotta - odrzekła Hilda.
- Musimy szybko stąd wyjść; to miejsce jest niebezpieczne dla samotnych kobiet.
Jej słowa okazały się prorocze, bo wkrótce usłyszałyśmy za sobą odgłos ciężkich kroków.
- Stój! Ty tam! - zawołał ktoś basem. - Belotta! Co tu robisz w biały dzień?
Stanęłyśmy, ale kolana trzęsły mi się ze strachu. Rozpoznałam pełniącego wartę sierżanta. Towarzyszyło mu dwóch uzbrojonych mężczyzn.
- Ha! Nowe markietanki? Nowicjuszki, co? - powiedział jeden z nich.
- Nie - odparłam odzyskując głos - jesteśmy akuszerkami. Belotta chciała zdobyć u nas środek na pozbycie się dziecka, ale my takich środków nie mamy. Właśnie wychodzimy.
- Ach, to te wiejskie baby! - powiedział sierżant. - Słyszałem o was. Kazano mi posłać dwóch ludzi, by was przywieźli. Nie Powinnyście się tu plątać. Sam was odprowadzę.Machnąwszy ręką dwóm pozostałym, wskazał nam drogę ku schodom, które prowadziły na dziedziniec.
- Powiedzcie mi w zaufaniu - rzekł, gdy już wychodziłyśmy - jakże się ma nasza dziewczyna?
- Kto? - zapytałam.
- Belotta. Nieczęsto ją ostatnio widujemy. Jej „skarbonka” jest pewnie coraz cięższa?
Śmiał się rubasznie, a kiedy cofnęłam się z niesmakiem, jego twarz przybrała wyraz jakiejś dziwnej poufałości.
- Posłuchaj - powiedział - powinnaś być wdzięczna tej dziewce. Dzięki niej jesteś bezpieczna. Jak mógłbym utrzymać taką gromadę silnych, uzbrojonych mężczyzn bez choćby odrobiny pochędożenia? Nie jesteśmy mnichami. Naszym zajęciem jest sianie śmierci. Nudzimy się, gdy nic tu się nie dzieje. Tam gdzie przychodzi mi stacjonować, w promieniu dziesięciu mil żadna beczułka ani kobieta nie uniknie naszego pukania.
Położył dłoń na rękojeści swego miecza i zaśmiał się ponuro.
- Tak więc w interesie porządku publicznego musimy składać i diabłu ofiarę. Belotta piękna nie jest, ale któż by się tym przejmował.
Oburzona Hilda ściągnęła wargi.
- Nie spoglądaj tak srogo, stara! Widzicie, już wyszliśmy. A ty, mała akuszerko, wezwij mnie, gdybyś potrzebowała pomocy. Może kiedyś będziemy mogli wyświadczyć sobie wzajemnie jakąś przysługę. Wezwij po prostu Wita; niektórzy zwą mnie Witem Długorękim.
Odprowadził nas do drzwi wielkiej sieni, a potem odwrócił się i pogwizdując odszedł przez oświetlony słońcem dziedziniec.
Tego popołudnia, gdy siedziałyśmy przy stole na końcu sali, byłam już mniej przerażona awanturniczym tłumem, który zajmował miejsce w pobliżu lordowskiego krzesła na podwyższeniu, bo wśród tych birbantów widziałam błyszczącą twarz Wita i jego kompanów. Pili tak jak wszyscy, ale może w potrzebie okażą się przyjaciółmi.
Popołudnie zastało Hildę na poważnej rozmowie z najstarszą córką lady Blanki i z klucznicą. Wszystkie razem udałyśmy się do pokoju obok sieni, w którym lady zabawiała się rzucaniem jedzenia trzem wielkim psom, łaszącym się przy jej łóżku.
- Pani - zaczęła Hilda i ukłoniła się bardzo nisko - przypuszczam, że dziecko wciąż leży w poprzek twego łona, nie zaś głową w dół, co sprzyjałoby łatwiejszemu porodowi. Jeśli pani pozwoli, to z pomocą dam postaram się zmienić jego położenie.
Lady Blanka wyraziła zgodę sztywnym i wyniosłym skinieniem głowy. Hilda poprosiła o podanie kordiału. Lady się upiła, córka przytrzymała jej ręce, a jedna z pozostałych dam podetknęła swej pani pod nos słodko pachnące olejki. Hilda odsłoniła wielki brzuch i masowała go delikatnie.
- Tu jest główka, Małgorzato. Dotknij tego miejsca ręką. Czujesz? Później mogę potrzebować twojej pomocy. Taaak... - mruczała do samej siebie - tu mamy stos pacierzowy... nóżkę...
Wszyscy podziwiali zręczność jej rąk, którymi masowała brzuch tam i z powrotem, stopniowo zmieniając pozycję dziecka. Czyniła to tak, jakby przesuwała je pod ciężkim kocem. Mimo wszystko nie było to łatwe, lady Blanka jęczała i kurczowo ściskała ręce służących.
- Całkiem dużo wiem o rodzeniu dzieci - rzekła jedna z dam
- ale nigdy nie widziałam czegoś takiego. To istne czary!
- Gdyby nie to, że czas rodzenia dzieci mam już za sobą
- powiedziała inna - ta kobieta zawsze byłaby przy mnie.
- To prawdziwy skarb - szepnęła pierwsza. Lady Blanka leżała bez ruchu.
- Pani - odezwała się Hilda - muszę prosić, by od tej chwili damy nie opuszczały tego pokoju i czuwały wraz z nami. Chciałabym, by dziecko zaczęło zmieniać pozycję. Będziemy je przekręcać, póki nie zostanie wypchnięte do przodu przez skurcze porodowe.
Spojrzenie lady Blanki przypominało mi wzrok węża.
Od tej chwili Hilda wciąż była przy niej, czekając na rozpoczęcie porodu. Sama przynosiłam jej wszystko, czego potrzebowała. Kilka dam pozostawało stale w pokoju i uspokajało swoją panią, bo gniewało ją czekanie. Tu, w jej izbie, usłyszałam kilka pięknych nowych ballad i nauczyłam się gry w szachy. Gdy przyszła moja kolej na rozbawianie dam, opowiedziałam im wiele historii, których wcześniej nie słyszały, ponieważ opowieści i pieśni z moich stron były mało znane w tej części kraju. Tak właśnie mijał nam czas oczekiwania.
Pewnego wieczoru, gdy przechodziłam przez wielką sień z garncem piwa dla Hildy, ktoś położył ciężką rękę na moim ramieniu.
- Mała akuszereczko - usłyszałam znajomy bas - czy mogłabyś zejść na chwilę na dół, gdy już zaniesiesz to piwo? Twoja znajoma jest w potrzebie. Zaczekam tu na ciebie.
Szybko weszłam do izby i pospiesznie, ukradkiem naradziłam się z Hildą. Czy powinnam pójść? Co mam, dobry Boże, wziąć? Co mam robić? Widziałam już porody będąc jeszcze dziewczynką, ale nigdy dotąd żadnego nie odbierałam. Nie miałam za sobą żadnej praktyki, jedynie nauki Hildy.
Idź, Bóg nakazuje, by w miłosierdziu nie odwracać się od nikogo. Pospiesz się; bądź łagodna i spokojna. Nie przecinaj pępowiny, póki nie przestanie pulsować. Módl się do Przenajświętszej Panienki, by tobą kierowała. To wszystko. Niech cię Bóg błogosławi - szepnęła.
Wyszłam z pokoju lady Blanki, unosząc w niewielkim koszyku kilka niezbędnych rzeczy.
Wit czekał na mnie z pochodnią. Razem zeszliśmy szybko schodami, którymi nie wolno mi było chodzić, i minąwszy wartownię skierowaliśmy się ku długiemu, ciemnemu korytarzowi, gdzie spotkałyśmy Belottę po raz pierwszy. Następnie przeszliśmy przez kilka krętych korytarzy i schodów, a potem mijając pomieszczenia pełne zakurzonych beczek i kadzi solonego mięsa udaliśmy się w głąb wieży. Z pewnością gdzieś tutaj były jakieś lochy i zamknięte cele, w których więźniowie pozostawali w straszliwym oczekiwaniu śmierci. Wyobrażałam sobie kościotrupa wyciągającego ręce przez zaryglowane drzwi, za którymi w rzeczywistości nie kryło się nic prócz beczek pilnie strzeżonego wina. Nie znałam prawdy: sir Rajmund nie lubił zapełniania swych piwnic więźniami. Wolał egzekucje.
Otworzyliśmy jedną z cel i moim oczom ukazał się okropny widok. Zawieszona na ścianie pochodnia oświetlała nędzny, wypchany słomą siennik, na którym leżała Belotta. Stał przy niej jakiś żołnierz. Miała skrępowane ręce, a w ustach knebel, by krzykiem nie zdradziła swej obecności.
- Próbowała przeciąć sobie żyły - mruknął niewyraźnie żołnierz wskazując obwiązane ręce Belotty. - Przeszkodziłem jej.
- Dobrze zrobiłeś - powiedział Wit. - Nie będę miał na swoim sumieniu grzechu śmiertelnego.
Belotta już rodziła.
- Odwróć się - powiedziałam - i nigdy więcej jej nie związuj. Belotta rzuciła mi wściekłe spojrzenie znad duszącego ją knebla.
Dwaj mężczyźni odwrócili się, a ja uniosłam jej suknię. Główka była już widoczna. Wody płodowe i krwawa maź zrobiły wielką plamę zarówno na sienniku, na którym leżała Belotta, jak i na jej odzieniu. Z każdym bolesnym skurczem wydawała z siebie zduszony jęk.
- Nie może oddychać, potrzebuje powietrz”: - powiedziałam i żołdak wyciągnął jej knebel.
- Tylko już więcej nie wrzeszcz - ostrzegł - bo własnym życiem zapłacimy za to, że dajemy ci schronienie, a i ty swoje stracisz za to, że tu jesteś.
- Akurat, myślałby kto! - zasyczała. - Kosztowałoby to was może kilka pacierzy, wywalenie z załogi i całowanie relikwiarza. Tyko ja zapłacę życiem, ty najwyżej będziesz mieć kłopoty.
- Nie gadaj, oddychaj głęboko, a ból będzie mniejszy - upomniałam ją.
Gdy wyciągałam główkę, potem ciałko, a na końcu łagodnie pulsującą pępowinę, ciałem Belotty targały konwulsje.
- Już po wszystkim - zasyczała, gdy czekałam na łożysko. - Nie pokazuj mi tego potworka. Po prostu zabierz go stąd i roztrzaskaj o ścianę.
Odeszło łożysko. Z jego przyjęciem poradziłam sobie bez trudu. Zgodnie z instrukcją poczekałam, aż pępowina zamrze, potem ostrożnie ją zawiązałam i odcięłam. Dziecko zadrżało i zaczęło oddychać, z trudem wydobywając z siebie płacz i przybierając śliczny różowy kolor. Cień złotych włosów błysnął na pulsującej główce. Drobna twarzyczka o regularnych rysach skurczyła się w grymasie, bo świat nie okazał się tak przyjazny i ciepły jak łono matki. Delikatne różowe piąstki otwierały się i zaciskały, a nóżki konwulsyjnie podciągały się do brzuszka. Żołnierze, którzy przez cały czas trwali w śmiertelnym milczeniu, teraz śmiali się i pokazywali sobie przyrodzenie noworodka, który okazał się chłopcem. Gdy wzięłam dzieciątko na ręce, by je wytrzeć, popatrzyłam na nie - takie różowe i śliczne jak kwiat - i zaczęłam płakać. Nie mogłam powstrzymać łez. Przecież i ja urodziłam kiedyś dziecko, a nigdy nie trzymałam córeczki w ramionach.
Belotta spojrzała na mnie błyszczącymi oczami i prychnęła.
- Mała świętoszka wzruszyła się słodko, a teraz pięknie sobie popłakuje. Co wymyślisz tym razem?
- Nie mów tak! Miałam córeczkę, która jest już wśród niebieskich zastępów. Ani razu nie trzymałam jej w ramionach. Dziwisz się, czemu płaczę?
- Ty miałaś dziecko?! A ja sądziłam, że jesteś dziewicą. Mała świętoszka. Może nawet jesteś bardziej grzeszna, niż myślałam.
- Tylko go potrzymaj, potrzymaj go choć raz, zrób to dla mnie! Jest taki śliczny, prześliczny!
- A więc to chłopiec? Biedny mały. Ładny, powiadasz?
- Piękny jak wschodzące słońce! - zawołałam podając jej nagą istotkę.
I wówczas stał się cud. Belotta wyciągnęła ramiona, jej straszna twarz złagodniała, samotna łza popłynęła po policzku. Dziecko tuliło się do matki, szukając mleka. Ona zaś, poruszona tymi bezradnymi pstami, poczęła rozpinać suknię, by je nakarmić. Płakała rzewnymi łzami, czule pieszcząc maleństwo.
Jak myślisz, zostawi je przy życiu? - zapytał Wit.- Sądzę, że tak.
- Kłopoty, same kłopoty... Ale pomyślimy o tym szkrabie. Jeszcze tylko zawinęłam dziecko w pieluszki, a potem wyszłam. Gdy stanęłam u drzwi pokoju lady Blanki, czułam, że wracam
z innego świata. Hilda wyszła mi na spotkanie. W środku wszyscy już spali.
- Zrobione? - zapytała.
- Tak, już po wszystkim.
- Dziecko żyje?
- Żyje i jest piękne - objęłam ją i zapłakałam. - Hildo, los jest tak niesprawiedliwy! Ta okropna kobieta ma dziecko śliczne jak aniołek, a ja nie mam żadnego!
- Cicho, cicho... Nie bądź beksą. Przyjdzie czas i na ciebie. Mam przeczucie i sny, o których ci opowiem w odpowiedniej chwili.
- Kogo obchodzą sny?! Chciałabym, żeby to piękne dziecko było moje, moje!
Hilda zganiła mnie za ów szaleńczy atak zazdrości i kazała pójść spać.
★
Czy przez przekorę dzieci zwykle rodzą się nocą? Właśnie w noc wigilijną, trzy godziny przed świtem lady Blanka poruszyła się i zajęczała przez sen. Wkrótce siedziała już wyprostowana, a w całym pokoju panowała krzątanina, bo odeszły jej wody i wreszcie zaczął się prawdziwy poród.
Zagrzano wodę, przyniesiono stos czystych lnianych ręczników. Lady Blanka, posadzona na krześle porodowym, przy każdym skurczu ściskała jego wspaniale rzeźbione uchwyty. Na honorowym miejscu ustawiono pustą, pięknie zdobioną kołyskę. Obok leżały obszyte wstążkami powijaki i śliczna czapeczka haftowana drobnymi perełkami. Odurzająco pachniały drogie świece z pszczelego wosku - świece łojowe paląc się cuchną, co mogłoby drażnić lady Blankę w tej wyjątkowej chwili. Nagle zawładnęło mną przygnębienie. A jeśli te wszystkie przygotowania poczyniono dla... kolejnej dziewczynki? Lady Blanka zaczęła krzyczeć. Miała już trochę za dużo lat na rodzenie dzieci; ten poród nie zapowiadał się na łatwy. Hilda przemawiała do niej uspokajająco.
- Proszę oddychać głęboko z każdym skurczem. Będzie mniej bolało.
Na nic się zdały dobre rady, bo lady Blanka była przerażona i rozhisteryzowana.
- Za jakie grzechy mam znosić taki ból! - krzyczała. - Kobiety rodzą się tylko po to, żeby cierpieć! Och, dolo ty moja nieszczęsna, zapłaczę się tu i umrę!
Takie słowa wydawałyby się bardziej zrozumiałe w ustach kobiety, która nigdy nie rodziła dzieci, niż u niewiasty mającej za sobą wiele porodów. Jednak teraz, gdy jestem starsza, wiem, że lęk jest najgorszym wrogiem rodzącej, a lady Blanka miała poważny powód, by być w śmiertelnym strachu. Dopiero o świcie można było obudzić sir Rajmunda, który po wypiciu kilku dzbanów wina spał głęboko.
- Tak? - ziewnął. - Nie zawracajcie mi głowy, póki nie urodzi się mój syn. To jedyna wiadomość warta budzenia mnie!
Rankiem sprowadzono z osady mamkę. Była to młoda dziewczyna z jedwabistymi jasnymi włosami, głupiutkimi niebieskimi oczami i piersią, której nie powstydziłaby się mleczna krowa. Jej oczy błyszczały dumą. Jakich to dostojeństw doświadczy na zamku...!
- Hm - mruknęła Hilda skrycie - dobrze i niezbyt dobrze...
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytałam.
- Dobrze, bo czysta i młoda, a mleka ma tyle, że mogłaby wykarmić bliźnięta. Źle, bo głupia jak but z lewej nogi, a dzieci z mlekiem wypijają cechy matki. Jeśli jest występna - będą występne, jeśli głupia - głupie. Ale cóż... w szlacheckich rodzinach głupoty nie uważa się za wadę.
- Hildo - nagła myśl przeleciała mi przez głowę - a gdzie jest teraz jej dziecko? Umarło? Skąd się tu wzięła z piersią pełną mleka?
- Jej dziecko będzie wychowywane przez babkę i karmione gałgankiem nasączonym kozim albo oślim mlekiem. Zimą nie jest to tak niebezpieczne jak latem, gdy noworodki umierają na biegunkę i skręt kiszek. Ja to nazywam letnią chorobą. Tak umiera wiele dzieci.
- Więc ona porzuca własne dziecko, by przejęło cechy jakiejś oślicy lub kozy?! I powierza je babcinej pobłażliwości?! To po prostu straszne!
W większości wypadków nie tak straszne. Cała jej rodzina wzbogaci się i zacznie cieszyć poważaniem. Ona sama zazna luksusów. Joędą ją doskonale karmić i poić, by uchronić mleko przed zepsuciem. Nie zliczysz nagród, jakich może się spodziewać mamka dziedzica szlacheckiego rodu. Jeśli los będzie jej sprzyjać, ta pozycja okaże się Początkiem wielkiej kariery. Jeśli jednak cokolwiek stanie się dziecku... no cóż... obie wiemy, że sir Rajmund jest niebezpieczny. Przeżegnałam się.- Oby nic nie stało się temu dziecku - prosiłam Boga - dla naszego wspólnego dobra...
Ranek nadszedł i minął, a poród wciąż trwał. Lady Blanka, wyczerpana krzykiem i lamentowaniem, oczekiwała każdego kolejnego skurczu z rezygnacją jak bydlę czekające na rzeź.
- Hildo! Hildo! - zawołała jedna z dam. - Poród się zatrzymał! Główka nie posuwa się dalej!
- Jej ciało traci siłę - szepnęła Hilda. - Skurcze są coraz słabsze.
- Przypuszczałam, że tak będzie. Czy nie możesz nic zrobić? Jeśli sprawy potoczą się tą drogą, stracimy zarówno syna barona Monchensie, jak i jego żonę, a lord Rajmund wpadnie w bezgraniczny gniew.
- Jestem tego świadoma. Któż ryzykuje bardziej niż położna? Nigdy nie zapominam, że jestem tu obca.
- Co zrobimy? - przerażona dama załamywała ręce. Niczym w odpowiedzi na jej pytanie do izby wkroczył ksiądz Damian.
- Pax vobiscum - pobłogosławił wszystkich zebranych. - Poinformowano mnie, że najszlachetniejszy syn mego pana został narażony na niebezpieczeństwo przez niewłaściwe postępowanie i partactwo niezdarnych akuszerek.
Wziął od ministranta jakąś okropną, zamkniętą w szkatułce relikwię, kadzielnicę i krucyfiks. Pokazał zgromadzonym błyszczący srebrny relikwiarz zawierający zasuszony, pomarszczony płód, a następnie wręczył go drugiemu księdzu, który przybył wraz z nim. Lady Blanka przewracała oczami ze zgrozy, a jej usta poruszały się bezgłośnie. Ksiądz Damian sięgnął po kadzidło i zapaliwszy je, obficie okadzał cały pokój, głośno modląc się po łacinie.
Lady Blanka odzyskała głos.
- To żałobne egzekwie! Przyszedłeś, by przygotować mnie na spotkanie ze śmiercią? - wyszeptała w przerażeniu.
- Nie lękaj się, najczcigodniejsza pani - odpowiedział słodziutko. - Przyszedłem, by wyprosić w niebiosach życie dla twojego syna. Zaiste, jeśli twoje grzechy i grzechy wszystkich tu obecnych w tym pokoju - tu dzikim wzrokiem rozejrzał się wokół siebie - nie są zbyt wielkie, oboje będziecie ocaleni.
Powiedział to i dalej modlił się po łacinie. Damy upadły na kolana i wyjąwszy różańce zaczęły się modlić, a ksiądz Damian promieniał, gdy otoczył go ów szmer rozmodlonych głosów.
Hilda z pobladłą twarzą odciągnęła mnie na bok. Było jasne, że ksiądz Damian rozgrywał tę scenę, by w przypadku niepowodzenia winę zrzucić na nas.
- Nie mamy wyboru - wyszeptała z desperacją - muszę użyć czarnego proszku. Podaj mi szkatułkę, jest w koszyku z moimi rzeczami, a potem przynieś z dołu trochę zaprawionego korzeniami wina. Wierzę, że potrafię wznowić poród, ale musimy skryć gorycz tego proszku, bo inaczej lady Blanka nie zechce go zażyć. Nie pozwól, by ksiądz Damian zobaczył lekarstwo; jeśli zacznie choćby podejrzewać, że go używamy, będziemy skończone.
Gdy tylko ksiądz Damian odwrócił się plecami, umknęłam otwartymi drzwiami równie bezszelestnie jak śmierć, która zdawała się stać tuż za nami.
Przebiegałam właśnie przez wielką sień, gdy zagrodził mi drogę Wit.
- Pozwól mi przejść! - zawołałam. - Nie mogę stracić ani chwili!
- Poczekaj, mała akuszerko, dzieje się coś bardzo złego. Wciąż stał mi na drodze.
- Zatem chodź ze mną i szybko mi wszystko opowiedz.
- Biedna Belotta płonie gorączką. Jest w agonii. Prosiłem księdza, by udzielił umierającej grzesznicy ostatniego namaszczenia, ale odmówił przyjścia. Powiedział, iż grzesznicy muszą umierać w grzechu. Był zajęty. Ona mówi, że nie chce widzieć nikogo, tylko tobie pragnie coś wyjawić.
- Nie mogę iść z tobą, bo dziecko lorda jest w niebezpieczeństwie i wysiano mnie po lekarstwo. Powiedz jej, że przyjdę, może jeszcze przed wieczorem.
Pobiegłam dalej. Kiedy wróciłam, nie zastałam już księdza Damiana, bo udał się do kaplicy, by odprawić mszę i modlić się za szczęśliwe przyjście na świat syna lorda Rajmunda. Damy ze strachu wciąż klepały pacierze.
Hilda, z twarzą niewzruszoną niczym rzeźba, zamieszała wino i niepostrzeżenie dosypała szczyptę czarnego proszku ze szczelnie zamkniętej szkatułki.
- Wielmożne panie, błagam, byście pomogły swojej pani zażyć to lekarstwo, które często działa w takich wypadkach. Proszę to wypić zwróciła się do lady Blanki. - Ta mikstura przywróci pani siły.
Lady Blanka z trudem wypiła ledwo połowę i opadła na ręce dam do towarzystwa.
- Teraz musimy czekać, ale nie będzie to długo trwało - oświadczyła Hilda.
Ponieważ pokój wypełniały już długie cienie wieczoru, damy znów zapaliły świece, przekształcając izbę w połyskujący światłami buduar wypełniony mocnym, słodkim zapachem topniejącego pszczelego wosku.
Nagle lady Blanka krzyknęła.
- Rodzi! Nareszcie rodzi! - wołały zachwycone damy. Rzeczywiście, po kilku silnych skurczach ukazało się ciemię.
Chwilę potem w doświadczonych rękach Hildy znalazła się główka; nie można było zobaczyć twarzy, bo zwrócona była ku dołowi. Następny skurcz wypchnął ramiona dziecka, a wraz z nimi jakąś zielonkawo-czarną maź, której ogarnięte radością damy nie zauważyły; ale ja spostrzegłam, że na ten widok Hilda znowu pobladła. Wkrótce dziecko się urodziło, a gdy stało się jasne, że jest chłopcem, rozległ się wielki krzyk radości.
- Poślijcie po pana! Narodził mu się syn! - wołała jedna z dam.
Nim odeszło łożysko, okrzyki radości wypełniły echem wielką sień. Wśród owych śmiechów i uścisków, jakimi wymieniano się w pokoju, nikt prócz mnie nie zauważył, że dziecko nie oddycha. Hilda obróciła niemowlę ku dołowi i palcami wydobywała czarną maź z jego ust. Dziecko było sine. Hilda położyła noworodka i delikatnie wdmuchiwała powietrze w jego usta i nos, zachowując miarowy, równy rytm. Wątłe ciałko powoli się zaróżowiło. W oczach Hildy pojawiła się ulga.
- Mój syn, gdzie jest mój syn?! - zawołała lady Blanka, nie zważając na zgiełk.
- Wspaniały chłopiec. - Hilda pokazała jej dziecko, które trzymała w ramionach w taki sposób, by płeć noworodka była doskonale widoczna, ale twarz pozostawała w cieniu.
Dobrze wiedziała, co robi. Któraż matka nie byłaby przerażona taką żałośnie wyglądającą twarzą? Zdeformowana długim porodem główka miała kształt ukośnie przekrzywionej elipsy. Zapuchnięte oczy otaczał potężny krwiak rozlewający się po całej twarzy, nos był zgnieciony. Kilka bezbarwnych włosów kleiło się do zasinionej na fioletowo czaszki. Całe ciało było gliniaste, sinoróżowe pod białawą mazią resztek pęcherza płodowego, w której rodzą się wszystkie dzieci.
- Mój syn, mój syn! Pokażcie mi mojego syna! - głos lorda Rajmunda huczał w wielkiej sieni.
Ojciec kilkoma zdecydowanymi krokami wszedł do pokoju i stanął na wprost Hildy trzymającej noworodka w ramionach.
- Ha! Rzeczywiście chłopiec! A jak wspaniale wyposażony! - zawołał klepiąc dzieciątko po nóżce. - Ale cóż mu się stało w głowę? Wygląda, jakby uczestniczył już w bitwie!
- Panie, po tak długim porodzie to normalne - odpowiedziała Hilda. - Nim minie kilka dni, siniec zniknie i chłopak będzie jak malowanie.
Dziecko wydawało z siebie żałosny, kwilący dźwięk.
- Ha! Mój syn jest głodny! Mamka! - grzmiał pełnym głosem lord Rajmund. - Karm mojego syna dobrze, a nie minie cię wysoka nagroda, jeśli będzie się należycie rozwijać. Nie próbuj go głodzić - zagroził, wbijając w jej głupią twarz złośliwy wzrok - jeśli oszukasz go marnym, chudym mlekiem, zrobię z tobą dokładnie to samo, co uczyniłem z poprzednią.
Biedaczka zacisnęła powieki i zaczęła płakać.
- Przestań beczeć, niewiasto, i daj mojemu synowi jeść! Wzięła dziecko w objęcia, a lord aż krzyknął z zachwytu, gdy wyjęła
olbrzymią, nabrzmiałą pokarmem pierś. Biedne dziecko zaczęło słabo ssać, a dziewczyna uśmiechnęła się z zadowoleniem, gdy lord wręczył jej srebrną monetę.
- To zadatek - powiedział i już miał wyjść, ale przypomniał sobie o czymś. - Żono, nareszcie spełniłaś swój obowiązek. Dobra robota, dobra robota... Zamówię mszę dziękczynną.
Lady Blanka uśmiechnęła się słabo, lecz triumfalnie. Wszystko się dla niej zmieniło, i to w ciągu jednego tylko dnia. Teraz była już bezpieczna na zawsze. Jako matka syna mogła się cieszyć, iż starości dożyje w dostatku.
Gdy lady Blanka spoczywając w pozycji półleżącej przyjmowała gratulacje, Hilda i ja wykąpałyśmy dziecko i włożyły prześliczną czapeczkę na jego zniekształconą główkę. Teraz, gdy widać było jedynie drobną buzię, chłopczyk nie wydawał się tak brzydki. Wszystkie noworodki w powijakach wyglądają tak samo.
- Mam nadzieję, że nic nas już złego nie spotka - westchnęła Hilda, siadając na niskiej ławie w kącie pokoju i wyciągając przed siebie zmęczone nogi. - Matka i dziecko żyją, a w domu króluje radość.
- Sprawiasz wrażenie, jakbyś ledwie uszła wielkiemu niebezpieczeństwu - szepnęłam.
;- Obie byłyśmy w wielkim niebezpieczeństwie, choć nikt prócz mnie tego nie widział. Przygotowane przeze mnie lekarstwo było owym środkiem, za który Belotta zapłaciłaby złotem. Ono właśnie przedwcześnie wypycha dziecko z macicy. Jeśli jest zbyt mocne, Przynosi śmierć lub wywołuje szaleństwo, ale podane we właściwej chwili - gdy los sprzyja - może również przynieść życie. Pewnego ma pokażę ci, jak się je robi. Niebezpiecznie jest znać tajemnicę czarnego proszku, choć zrobienie go nie jest zbyt trudne. Aż dziwne, jak prosto się ten lek przyrządza: nieco zanieczyszczonego żyta i kilka dodatków. Ale bądź ostrożna, gdy będziesz korzystać z tego środka, bo często niesie ze sobą zło i mogłoby doprowadzić cię do tortur i śmierci.
Wzmianka o Belotcie napełniła mnie poczuciem winy. Opowiedziałam Hildzie, iż ta nieszczęsna kobieta prosiła mnie o pomoc.
- Idź więc, ale wróć jak najszybciej, bo mogę znów potrzebować twojej pomocy.
Hilda z niepokojem przyglądała się lady Blance śpiącej po przeciwnej stronie pokoju.
W sieni znalazłam człowieka, który zaprowadził mnie do Wita, z Witem zaś zeszłam w czeluście, gdzie czekała Belotta. Dziecko leżało u jej boku. Zbyt się spóźniłam, by mi cokolwiek wyznała, bo już nie mogła mówić. Położyłam dłoń na jej czole i poczułam straszliwy żar gorączki.
- Nie ma tu wiele do zrobienia - rzekł Wit. - Dość się już w życiu naoglądałem gorączki, by wiedzieć, że to koniec.
Belotta ożywiła się nieco i przemówiła, najwyraźniej nie uświadamiając sobie, kto przy niej stoi.
- Ojcze wielebny, nareszcie przyszedłeś, chcę się pokajać, uzyskać odpuszczenie win i błogosławieństwo, bo już płonę w ogniu piekieł.
- To ja, Małgorzata...
- Ojcze, w całym moim życiu zrobiłam tylko jedną dobrą rzecz. Dałam życie dziecku pięknemu jak wschodzące słońce. Ocal go! Ocal go! Niech nie cierpi za moje winy.
- To ja, Małgorzata! Belotto, będę się za ciebie modlić! Zwróciłam się do Wita.
- Odejdź stąd teraz. To kobiece sprawy. Spotkamy się na górze, gdy będę przechodzić przez wartownię.
Uklękłam do modlitwy za umierającą. Ogarnął mnie spokój, świat wokół mnie zaczął drżeć i niknąć. Czułam jakąś okropną, mroczną siłę wokół Belotty. Coś w niej tkwiło, wysysało ze mnie silę życia. W jakiś dziwny sposób wiedziałam, że jeśli będzie to trwało dłużej, śmierć ułoży mnie obok niej. Szukałam sposobu, by zerwać ten przerażający, łączący nas związek, i bezwiednie krzyknęłam. Ten krzyk mnie obudził. Wyrwałam się z mocy ciemności. Ponownie położyłam dłoń na czole Belotty.
- Belotto, Belotto słyszysz mnie? Twój syn będzie ocalony. Zabiorę go, a kiedy będę miała pieniądze, zamówię mszę za twoją duszę...
Nagle oprzytomniała. Zastanawiałam się, czy wzmocniła ją siła życiowa, którą przejęła ode mnie.
- Ach, to ty, mała akuszerko, dobrodziejko. A ja sądziłam, że przyszedł ksiądz. Spójrz, spójrz na moje dziecko! Ma twarz anioła. Umieram. Znajdziesz jakiś sposób, by się zatroszczyć o mego synka? Myślę, że gdybym żyła, kochałabym go... choć Belotta nie kocha żadnego mężczyzny. Wiem, że mi zazdrościsz synka. Zabierz go teraz!
Och, jakże się wstydziłam mojej nikczemnej zazdrości! Zazdrościć nieszczęśliwej kobiecie jej jedynego szczęścia! Zaczęłam płakać; nie z żalu, lecz ze wstydu.
- Okaż trochę hartu ducha, chucherko! - zbeształa mnie Belotta. - Nie są mi tu potrzebne żadne łzy, bo jestem umierająca i przeklęta.
- Nie jesteś przeklęta, nie, nie! Jezus wybacza nam wszystkim... Już mnie nie widziała; spoglądała gdzieś w górę. Usłyszałam jakiś
hałas, podniosłam się i odwróciłam. Hilda weszła do celi Belotty.
- Jak tu trafiłaś? - zapytałam.
- Rzecz nie w tym, moja droga, jak tu trafiłam, ale dlaczego. Z dzieckiem jest coraz gorzej. Teraz widzę to tylko ja, ale wkrótce zrozumieją wszyscy. Najmądrzej zrobimy wyjeżdżając stąd, moja droga. Przekupiłam pewnego człowieka, by potajemnie otworzył dla nas miejską bramę. Nim nastanie ranek, musimy być daleko stąd.
- Hildo, nie pojmuję. Sądziłam, że dziecko ma się dobrze. Hilda pokiwała głową z politowaniem.
- Małgorzato, Małgorzato... Czy doprawdy muszę trawić życie na wyjaśnianiu ci tego, co oczywiste? To biedactwo nigdy nie miało się dobrze - jak wszystkie dzieci urodzone w takiej czarnej mazi. Zwraca wszystko, czym nakarmiła go mamka. Nie trawi pokarmu, nie robi kupki. Widziałam to już przedtem. Nie ukształtowały się jelita. Może w ogóle ich nie ma, kto wie? Lord Rajmund jest prawdziwym mężczyzną, imponującym i bezlitosnym, ale nigdy nie spłodzi silnego syna. Człowiek pozbawiony serca ma syna pozbawionego jelit. Myślę, że to dziecko jest skazane na śmierć. Ale będziemy na nią skazane również my i mamka, jeśli do rana nie znajdziemy się daleko stąd.
Belotta zaśmiała się ostrym, gorzkim śmiechem. Ten śmiech sprawił, że Hilda spojrzała na nią i na spokojnie śpiącą obok, promienną małą istotkę.
- Och! - zawołała z zachwytem. - Jaki piękny! Miałaś rację, Małgorzato.
Spojrzała w oczy umierającej.
- Może nie wszystko stracone... Belotto, czy chciałabyś, żeby mój syn miał wspaniały dom? - No pewnie! - Belotta otrząsnęła się z gorączki. Chyba rozumiała sytuację, bo w jej oczach widziałam szelmowską przebiegłość.
- Znam pewną kobietę, która wykarmi go własną piersią lepiej niż swoje ukochane dziecko - mówiła Hilda znacząco.
- Ach, każda kobieta byłaby rada mając takiego syna! - dodałam żarliwie.
Belotta zaśmiała się cicho.
- Niech więc ta kobieta karmi go tak długo, aż będzie miał wspaniały dom.
Hilda uniosła dziecko, a jego matka wydała krótkie westchnienie.
- Jeśli nie umrę, przyślijcie mi wiadomość, jak mu się powodzi.
- Z radością to zrobię, Belotto - odpowiedziała Hilda. Pociągnęłam ją za rękaw.
- Czy nie powinnyśmy się pospieszyć? Gdzie jest Piotr? Nie możemy zwlekać.
- Piotr siedzi obok Muśki i czeka na nas. Teraz jednak nie musimy uciekać, więc bądź tak dobra, pójdź tam i każ mu rozsiodłać oślicę. Wierzę, że wymyśliłam kurację dla tamtego biednego malca.
Delikatnie owinęła małą istotkę w miękką połę swego płaszcza i wyszłyśmy - ona do lady Blanki, ja do stajni.
Godzinę później cicho jak myszka wróciłam do Hildy. W pokoju lady Blanki spali już wszyscy prócz popłakującej mamki, która zagrodziła mi drogę.
- Nie podchodź tam! - wyszeptała. - Pani Hilda stosuje jakieś. trudne zabiegi. Nie należy jej niepokoić, ale chyba leczenie nic nie da.
Zacna Małgorzato, z dzieckiem jest źle; prawie nie oddycha. Jeśli nie przeżyje, lord mnie też wymierzy karę. Proszę, błagam, niech pani nie budzi nikogo, bo wszystkie będziemy zgubione.
Stałam przed mamką i żegnałam się znakiem krzyża.
- Mam całkowite zaufanie do zacnej Hildy - uspokajałam ją. - Jest najmądrzejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałam. Jeśli ona nie ocali dziecka, to znaczy, że nikt nie może mu pomóc.
Poczułam jakiś dziwny zapach z wnętrza pokoju; jakby ktoś wrzucał do ognia zioła. Oczy mamki stały się ogromne. Wydawało się, że tuż obok odprawiano jakieś czary. Czekałyśmy w ciemnościach sądząc, iż trwa to całą wieczność.
Hilda cicho stanęła przed nami. Otulona peleryną, na jednym ramieniu zawieszony miała swój kosz, drugim zaś przytulała śpiące dziecko.
- Już po wszystkim - szepnęła w ciemnościach. - Kiedy dziecko się obudzi, najpierw tą maścią posmaruj pierś, by wyleczyć swoje mleko, a potem dobrze chłopca nakarm. Będzie miał wielki apetyt, bo sińce już zniknęły i teraz potrzeba mu jedynie siły, jaką daje dobry pokarm. Nigdy nawet nie wspomnij nikomu o tej kuracji, bo została przeprowadzona za pomocą sił nadprzyrodzonych i diabły porwą was oboje - ciebie i dziecko - jeśli dowiedzą się, że o tym opowiadasz. Ludziom mów tylko, że niezwykle wyborne jedzenie sprawiło, iż twoje mleko jest nadzwyczajnie silne. - Hilda wprost przeszywała wzrokiem wystraszoną mamkę. - A teraz obie zostawcie mnie samą, bo muszę dopełnić jeszcze jednego obowiązku.
Najcichszym krokiem przemierzyła sypialnię, biorąc ze sobą świecę, by zapalić ją od żarzących się węgli kominka w wielkiej sieni.
- Nie podążaj za mną, Małgorzato. Muszę iść sama. Odwróciła się tak zdecydowanie, że zaczęłam się zastanawiać, czy ją obraziłam. Z zapaloną świecą w dłoni bezszelestnie przekradała się między ludźmi śpiącymi w wielkiej sieni. Wiedziałam, że muszę za nią pójść. Była na drodze wiodącej ku niebezpieczeństwu i mogła potrzebować pomocy. Obawiam się jednak, że pod owym czułym sentymentem kryła się moja ciekawość i narastające podejrzenie.
Hilda skierowała się ku wąskiej klatce schodowej, a ja czując się jak zdrajczyni, szłam za nią w bezpiecznej odległości. Jedna kondygnacja schodów i jeszcze jedna, aż wreszcie uświadomiłam sobie, że schodzimy w dół, pod wartownię. Prowadził mnie jedynie odległy promyk świecy. Stąpałam po schodach bardzo ostrożnie, bo były wilgotne, śliskie i nie miały poręczy. Gdy dotarłyśmy do najgłębszych podziemi, wiedziałam, że moje podejrzenie jest słuszne. Dotykając ścian, skradałam się jak kot. Światło zamigotało i zniknęło w brudnym lochu. Ujrzałam Hildę klęczącą przy słomianym sienniku Belotty. Dotykając jej głowy i szukając oddechu przekonała się, że choć biedaczka jest nieprzytomna, wciąż jeszcze żyje. Tuż obok głowy umierającej postawiła świecę, przytwierdzając ją do podłogi w małej kałuży stopionego wosku.
- Zrobione... - szepnęła Belotcie do ucha. - Idź w pokoju w swoją długą drogę...
Tylko w wyobraźni czy też na jawie widziałam, jak biednej dziewczynie rozbłysły oczy, nim wydała ostanie tchnienie? Zadrżała i-, była martwa!
Hilda zmówiła najkrótszą z modlitw, a potem wyciągnęła z koszyka słabe, sine, nieruchome, zawinięte w pieluszki dziecko. Wyglądała teraz, jakby miała tysiąc lat, gdy grobowym, cichym głosem przemawiała do żałosnego zawiniątka.- Biedne maleństwo. Nie mogłeś pozostać nawet dwóch dni na tym padole łez! Bóg weźmie cię w opiekę i umieści wśród aniołków.
Uczyniła znak krzyża na czole dziecka i włożyła zawiniątko w martwe objęcia Belotty. Zanim buzia noworodka zniknęła pod rękawem zmarłej, wyraźnie ją ujrzałam w małym kręgu światła świecy. Główka wyrastała nad czołem w długi, elipsowaty czubek, zgnieciony nos był przekrzywiony, a ciemny siniak okrywał jedno oko...
★
Brat Grzegorz gwałtownie zatrzymał pióro.
- To śmiertelny grzech! Popełniłyście śmiertelny grzech! Nie wstyd ci?! Nie masz w ogóle wstydu?!
Małgorzata spojrzała mu w oczy.
- Nie widzę w tym żadnego grzechu - powiedziała twardo. - Widzę szlachetny czyn przynoszący zaszczyt; czyn dokonany z lojalnością i miłością.
Brat Grzegorz płonął nienawiścią.
- Właśnie zaświadczyłaś własnymi ustami, że kobiety są nikczemnymi, kłamliwymi i grzesznymi oszustkami. Nie masz prawa mówić o szlachetności i honorze! Twój umysł jest niezdolny, by to pojąć!
- Teraz ty mnie posłuchaj - rzekła stanowczo - bo ja poświęciłam tej sprawie więcej uwagi i namysłu niż ty, który jesteś gwałtowny, porywczy i cnotliwy! Doprawdy, mężczyźni najpierw mówią, a potem myślą!
- Czyżby?! Nawet najbardziej sentymentalny głupiec nie zachowałby spokoju na wieść o tym, co zrobiłyście tamtej nocy!
- Nie zwracasz uwagi na szczegóły, bracie Grzegorzu, i przez to niewiele rozumiesz. Po pierwsze, zauważ, że Hilda popełniła ów czyn tak, by nikt inny nie został w to wmieszany. Jakikolwiek byłby to grzech, jakiekolwiek było to ryzyko, wszystko wzięła na siebie. Za pomocą kilku aromatów i jakiegoś mazidelka utrzymała w niewiedzy nawet swoje wspólniczki. Myślę, że było to lojalne i honorowe.
- To właśnie pokazuje, że jest oszustką. Najwyraźniej chciała powstrzymać stado głupich dziewek przed pójściem do spowiedników, by prawda nigdy nie wyszła na jaw!
- A co tu jest prawdą?
- To, że bękartem nikczemnej krwi zastąpiła dziedzica szlachetnego rodu!!!
- Tego nigdy nie powiedziałam. Powiedziałam to, co widziałam i co myślę, ale ponieważ nie widziałam, jak ów czyn został dokonany, nie mogłabym go udowodnić. Przede wszystkim zaś, czyż to nie sir Rajmund groził popełnieniem licznych wielkich grzechów, gdyby Bóg zapragnął nigdy mu nie dać żywego syna? Czyż nie dopuściłby się profanacji sakramentu małżeństwa i czyż nie popełniłby licznych, nieodwracalnych aktów przemocy w swojej bezowocnej, grzesznej wściekłości na wolę Boską? A zatem czyż nie został ocalony od straszliwego grzechu?
- W tej dziedzinie oceniać może jedynie scholastyka! Tak, a scholastyka jest niedostępna dla umysłu kobiety!
Brat Grzegorz nie wycofałby się z żadnego sporu, ponieważ walkę na słowa lubił znacznie bardziej niż walkę na miecze i nawet gdy narastał w nim gniew, pociągała go radość płynąca z toczenia dysputy.
- Niewiasto - mówił dalej - to Kościół określa, co jest grzechem, a nie ty ani nikt inny!
- Tak powiadasz, lecz przecież za niewielkie pieniądze człowiek może uzyskać unieważnienie małżeństwa, za cenę odpustu - popełnić mord lub kazirodztwo albo okaleczyć bliźniego. Ja zaś mówię, że grzech jest zawsze tym samym; sprawą między Bogiem a człowiekiem, i żaden kardynał, który zadaje się z wszetecznicami i bierze łapówki, nie może zmazać go jednym machnięciem ręki.
- Jeśli naprawdę tak myślisz, szalona kobieto, spłoniesz! - grzmiał brat Grzegorz. - Odmawiasz namiestnikom Chrystusa na ziemi mocy wybaczania grzechów!
- Chrystus nie wybaczał grzechów za pieniądze! Nie przypominam też sobie, by powiedział: „Błogosławieni niech będą bogacze”. Jakie prawo pozwala owym namiestnikom sądzić, że wolno im zmieniać Jego słowa?
Brat Grzegorz skierował rozmowę na bezpieczniejszy dla siebie temat i otworzył drugi front.
- Kiedy jednak umieszcza się nikczemnie urodzone dziecię wśród tych, w których żyłach płynie szlachetna krew, niszczy się Boski plan rządzenia światem. Bóg stworzył ludzi szlachetnej krwi, by rządzili innymi. Sam Chrystus nie domagał się obalenia prawowitych władców. Tak więc w imię niedopuszczenia do ewentualnego grzechu Popełniony został wielki grzech przeciwko Boskiemu porządkowi wszechświata! - wykrzyknął brat Grzegorz triumfalnie.
A któż powiada, że takie dziecko jest nikczemnie urodzone? Co to znaczy: nikczemnie urodzone?! Czyż wszyscy nie pochodzimy od Adama?- Tak mówi uliczny motłoch - odparł pogardliwie brat Grzegorz i zaśpiewał drwiąco:
Gdy Ewa kądziel przędła, Adam ziemię kopał. Kto tam komu był szlachcic, A kto komu chłopał?!
- To nie jest żadna odpowiedź! - rzekła Małgorzata.
- Ależ tak, to jest odpowiedź! - odparł z wyższością. - Ta głupia piosenka jest wytworem pospolitych, niezadowolonych umysłów, które zaprzeczają Pismu Świętemu i od czasów Adama twierdzą, iż Bóg nigdy nie wywyższył prawomocnych władców ponad rodzaj ludzki. Wszak wiadomo, że wielkie rody rządzą z mocy prawa, ponieważ ludzie szlachetnej krwi są silniejsi, zdolniejsi i przewyższają pospólstwo.
- A jak rozpoznaje się szlachetną krew? - zapytała chytrze Małgorzata.
- Dzieci szlacheckich rodów są bardziej urodziwe, silniejsze i bardziej niż potomstwo gminu zdolne zarówno do nauki, jak i do szlachetnych uczynków.
- Doprawdy? Zatem zaszła tam oczywista pomyłka. Chucherko urodziło się lordowi przez przypadek, a dorodne, piękne dziecko także było... błędem. Jakie to dziwne... Bóg się pomylił! Zatem wręcz powinnyśmy skierować sprawy na właściwą drogę. Pan Bóg z pewnością tego chciał. A więc jak można mówić tu o grzechu?
- Cóż za przebiegłość! Zapewne zaraz usłyszę, iż taka była wola Boska...
- I tak właśnie powiem - przyznała Małgorzata. - Nie chciałbyś jednak poznać końca tej historii?
- No cóż, chcę - mruknął brat Grzegorz. - Gdyby nie wchodziła w grę moja ciekawość, powiedziałbym, że księża, którzy odmówili pisania tej książki, byli mądrzejsi ode mnie. Zrozumieli bowiem, że kiedy kobieta ma kaprys spisywania własnych wspomnień, mogą wyniknąć jedynie kłopoty. Tą opowieścią przywiodłaś mnie, pani, do współudziału w swoim grzechu i wiedziałaś o tym wcześniej...
Skrzywiony z niezadowolenia sięgnął po kolejne gęsie pióro i je zaostrzył.
- Mimo to pracujmy dalej - dodał.
Jak już zostało powiedziane, szłam za Hildą w sekrecie. Szybko uświadomiłam sobie, iż znalazłam się w okropnych tarapatach. Zawiodłam jej zaufanie, poznałam straszną tajemnicę, a teraz Hilda z pewnością mnie tu odkryje. Nie przyniosłam bowiem ze sobą żadnego światła i musiałam podążać za płomykiem jej świecy, by wydostać się z lochów. Przy drzwiach nie miałam gdzie się ukryć, a przecież musiałam puścić ją przodem. Na pewno by mnie zobaczyła wychodząc i nie chciała już znać przez to oszustwo.
Nim obmyśliłam jakiś plan, usłyszałam ciężkie kroki i ujrzałam na wpół ubranego sierżanta straży z mieczem w jednej ręce i pochodnią w drugiej.
- Zdawało mi się, że widziałem tu jakieś światło - mruczał. - Nie łudź się, że przemkniesz obok żołnierzy!
Wytężył wzrok i zobaczył mnie ukrytą w ciemności.
- Kto tu jest? Mała akuszerka? A ta stara jest w środku? Robicie głupio wchodząc tu bez eskorty. Co z Belottą?
Z wnętrza dobiegł tak beztroski głos Hildy, jakby nic się nie stało.
- Niechże cię Najświętsza Panienka pobłogosławi za twą czujność. Potrzebujemy pomocy, dobry Wicie, bo Belotta umarła w nocy z połogowej gorączki i zabrała ze sobą biedne maleństwo.
- Może to i lepiej - rzekł gburowato - ale diablo się będę tłumaczył, jak tu się znalazła.
Podszedł bliżej i uniósł pochodnię, by przyjrzeć się mojej twarzy.
- Patrzcie no, jesteś młodsza, niż myślałem! A wiesz - dodał ze smutkiem - ona również nie była stara. Miała tylko dwadzieścia lat. Oto gorzki koniec pięknej młodej dziewczyny, która podążyła za swym ukochanym do wojska.
- Była piękna?
Och, była bardzo piękna, gdy wyruszała z garnizonem. To się stało ze trzy lata temu. Nie miała ani pensa. Zwykła wtedy mawiać, że jej majątkiem jest jej twarz. Przypuszczam, że chciała wyjść za mąż, ale wojak - jak to młody chłopak - był nią znużony i już jej nie chciał.
lak bywa... Ty jesteś szczęśliwa, dziewczyno. Możesz sprzedawać zręczność swoich rąk, a nie pocałunki i ciało. Nie kuś losu! Jesteś jeszcze dość młoda, by wyjść za mąż i ustrzec się... tego - rzekł oświetlając pochodnią wnętrze izby.
Małżeństwo... - pomyślałam - och... to tylko inna droga sprzedawania ciała. Boże, chroń mnie przed małżeństwem. Wit jednak ma, zdaje się, dobre intencje, nie będę więc dla niego niegrzeczna”. Skinęłam uprzejmie głową.
W tym czasie Hilda zdążyła się już pozbierać i - nie bez ostrego ku mnie spojrzenia - stanęła w drzwiach obok nas.
- Czy zechciałbyś, panie, powiadomić księdza o pogrzebie? Nie byłoby dobrze, gdyby nas łączono z tą sprawą - powiedziała, a sierżant milcząco przytaknął.
Dotrzymał słowa, lecz nie wiem, jak udało mu się - bez ściągnięcia na kogoś kary - przekazać wiadomość, że wbrew lordowskiemu rozkazowi ukrywano Belottę w zamku. Wiedząc już jednak co nieco o tamtejszych sposobach postępowania, wyobrażam sobie, że kilkoma sprośnymi żartami i chwilą rubasznego śmiechu mógł załatwić tę sprawę ze wszystkimi - z wyjątkiem księdza. Ojciec Damian odmówił grzesznicy ostatniej posługi. Wyniesiono więc Belottę i dziecko bez żałobnego orszaku za miejską bramę, pochowano w nie poświęconej ziemi. Nie było żałobników, nikt - prócz mnie - nie odmówił za Belottę żadnych modłów. Tylko ja wiedziałam, że jestem jej winna wiele modlitw za ukazanie mi moich skrywanych grzechów: pychy, zazdrości, tchórzostwa; grzechów, których przysięgałam więcej nie popełniać.
★
Dzień chylił się ku zachodowi, gdy brat Grzegorz odłożył pióro i kałamarz. Spoglądał na Małgorzatę zmęczonym wzrokiem i palcami lewej ręki rozcierał prawą dłoń.
- Godzina już późna i jesteś zmęczony, bracie Grzegorzu. Czy nie zechciałbyś zostać na kolacji? Nie będzie to wielka uczta, bo mąż nie jada dużo ani tłusto. Lubi jednak rozmowy z wykształconymi ludźmi i byłbyś miło widziany.
Irytację brata Grzegorza ukoiła myśl o tak upragnionej kolacji spożywanej w niepowszednim dla niego komforcie oraz o chwili poważnej męskiej konwersacji. Od momentu gdy rozpoczął to pisanie, zewsząd dochodziły go słuchy, że Roger Kendall jest nie tylko bogaty, ale i bywały w świecie, a także wspaniały z niego gawędziarz z niewyczerpanym wprost zasobem ciekawych opowieści z zamorskich ziem.
Jak dotąd bratu Grzegorzowi udało się spotkać ze sławnym kupcem tylko raz i na krótko, gdy udał się do niego, by zapytać o lekcje czytania. Kendall stal przy oknie swego kantoru, sprawdzając długość otrzymanego właśnie szkarłatu, który rozwinęli czeladnicy. Obok stał jego rachmistrz z tabliczką i rylcem w dłoni. Promień słońca wpadający przez okno rozświetlał zwoje pięknej czerwonej materii i brat Grzegorz widział, jak Kendall gniecie i mnie ją w palcach, by sprawdzić sprężystość, oraz nachyla się, by poczuć mocny zapach farby. Gdy młodszy czeladnik pociągnął go za rękaw mówiąc, z jaką sprawą przyszedł brat Grzegorz, kupiec spojrzał w stronę otwartych drzwi. Uprzejmie, lecz lakonicznie odpowiedział: „Tak, oczywiście”. Teraz wreszcie odbędą prawdziwą rozmowę i brat Grzegorz przekona się, czy Roger Kendall zasługuje na swą reputację.
- Z przyjemnością przyjmuję twoje zaproszenie, pani, bo wiem, że jest szczere - rzekł z lekkim ukłonem. Od czasu do czasu pokazywał, iż potrafi być elegancki, choć swą uprzejmość skrywał często pod sarkazmem. Zaraz więc zawahał się i po zastanowieniu dodał: - Proponuję, byśmy ogłosili zawieszenie broni w naszych sporach, bo choć przyszedł mi na myśl pewien niezbity dowód, bądź co bądź nie byłoby właściwe zdruzgotanie pani w dyspucie wobec takiej gościnności.
Brat Grzegorz był człowiekiem nieustępliwym, szczególnie gdy chodziło o kwestie szlachetnej i pospolitej krwi oraz właściwego porządku wszechświata, i miał w zanadrzu miażdżącą argumentację. Właśnie przypomniał sobie, gdzie widział już te dziwne złotawe oczy.
- Doskonale, bracie Grzegorzu - uśmiechnęła się Małgorzata. - Teraz chodźmy na wieczerzę; niezbite dowody najlepiej przygotowuje się z pełnym żołądkiem.
Był głęboko wstrząśnięty, gdy wezwała nianię, polecając jej, by przygotowała dzieci do kolacji.
- Córki z pewnością jadają osobno, pani Małgorzato?
- Przy wielkich okazjach - tak, ale dziś mamy skromną wieczerzę. Jesteś zaskoczony, że siedzą u naszego stołu? Taki zwyczaj panuje w tym domu.
„I w chłopskich domach - pomyślał brat Grzegorz skrycie. U ludzi z bardziej dystyngowanym systemem trawiennym takie brzdące wywołują ból brzucha”. Pozostał jednak uprzejmy. Pani, hołdujesz rozmaitym dziwactwom, jak widzę. To nie są dziwactwa, bracie Grzegorzu. Mam pewne powody... - odparła z zadumą. - Mój mąż nie jest już młody, więc chciałabym, by córki odniosły możliwie najwięcej korzyści z mądrej konwersacji i obcowania z człowiekiem o tak wspaniałym umyśle. Mąż niemal codziennie rozmawia z wielkimi ludźmi, ma również bogate doświadczenia z dalekich podróży w obce strony. Alicja i Cecylia nawet teraz, dziwną naturę mrucząc pobożnie „Amen”. W czasie kolacji zaś jego uwagi nie uszło i to, że czujnie wsłuchiwały się w każde słowo ojca. Z wpatrzonymi w niego oczami pytały: „Tato, co było potem?”, a pan Kendall puszył się jak paw pod pełnym uwielbienia wzrokiem dzieci.
Rozdrażnienie skryby było tym większe, że przywiedziony tu został ciekawością, choć przecież mógł się jej oprzeć i zawczasu przewidzieć, jak to będzie. Czuł, że krew napływa mu do karku, i jego uprzejmość stawała się coraz bardziej zjadliwa.
Gdy brat Grzegorz wprost kipiał w duchu, Roger Kendall badał go niespiesznie. Wszak nie stałby się bogatym człowiekiem, jeśliby nie potrafił dostrzegać szczegółów. Zwykle ubodzy klerycy, których Małgorzata zapraszała do stołu, denerwowali go przede wszystkim okropnymi, plebejskimi manierami. Tak było na przykład z pewnym augustianinem, który aż po przegub wkładał rękę do sosu i otwarcie a często pluł na podłogę; jeszcze gorzej zaś - z franciszkaninem, który nadziewał mięso na koniec noża i obtaczal je w soli, a szklanicę wina podnosił do warg ociekających tłuszczem. Dzisiejszy gość był zupełnie inny. Ukroił sobie drugą porcję pieczeni z precyzją biegłego w służbie giermka i nie przerywając rozmowy, pełnym swobody, wdzięcznym gestem sięgał po sól czubkiem noża. Doprawdy dziwny jest widok człowieka, który nosi się jak oberwaniec, a maniery ma zgoła dworskie.
- Masz szeroki nadgarstek, bracie Grzegorzu. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż kiść twojej ręki nie rozwinęła się tak od trzymania pióra - rzekł Kendall.
- Jest pan człowiekiem spostrzegawczym. Nim porzuciłem doczesny świat, byłem żołnierzem. Ja też gotów byłbym sądzić, że pańskie muskuły nie powstały w wyniku prowadzenia rachunków w kantorze.
- Człowiek musi zarobić pieniądze, nim zacznie je liczyć. W swoim czasie byłem dość gwałtownym człowiekiem o prędkim mieczu. Odparłem wiele napaści rozbójników i piratów. W owych czasach ani lądem, ani wodą nie było łatwo podróżować kupcom z towarami. Ale najpierw ty opowiedz nam swoją historię, potem ja opowiem swoją.
Wino zaczynało już zmieniać pogląd brata Grzegorza na świat. Powoli ogarniała go nostalgia. Opowiedział o swojej służbie we Francji, gdzie jako giermek znalazł się wraz z wielką armią dowodzoną przez księcia Lancastera. Kendall uśmiechał się tajemniczo, jakby utwierdzał się w podejrzeniach, a potem zaczął mówić o sobie. Jego opowieść o przygodzie wśród Saracenów zawierała nawet opis najciekawszych momentów pojedynku na tureckie szable.
Są lżejsze i mają cieńsze ostrza. Taką szablą można rozciąć włos.
gdy są małe, każdym usłyszanym od ojca słowem wzbogacają swoją wiedzę.
„Och, wyobrażam sobie, że i ty, pani, lubisz plotki ze świata - pomyślał brat Grzegorz. - Cóż, kto by pomyślał. Małżeństwo wiosny z późną jesienią, wzbogacone prawdziwym wzajemnym zrozumieniem. Może wcale nie miewasz romansów”.
Roger Kendall przywitał brata Grzegorza jowialnie.
- Wyglądasz, jakbyś był w złym humorze, bracie Grzegorzu! Porzuć troski na dzisiejszy wieczór i opowiedz nam jakąś ciekawą historię!
Mówiono, że ten wielki kupiec spędził kilka lat na dworze samego niesławnego sułtana Melechimandabrona. A człowiek, który potrafi oczarować niewiernego, nie mówiąc już o handlowaniu z nim, może oczarować każdego. Mniejsza zresztą, czy ta pogłoska była prawdziwa. Kendall wiele lat temu się nauczył, że skwaszony kupiec nie sprzeda niczego; miał pogodne usposobienie, wzbogacone jeszcze wyuczoną profesjonalną życzliwością, która zjednywała mu wszystkich, wielkich i maluczkich.
Jeśli zaś chodzi o brata Grzegorza... no cóż, on był tego wieczoru strapiony z kilku powodów. Po pierwsze, kolacja, choć dobrze przygotowana, okazała się bardzo prosta. U szczytu stołu, tam gdzie siedział z Kendallem, były tylko dwie niewielkie misy z mięsem. Zauważył, że domownicy jedzą z apetytem, lecz niezbyt dużo. Poza tym... pościć jest rzeczą szlachetną, skoro jednak sprawność umysłu zależy od dobrego jedzenia, przykro znaleźć na talerzu skąpe danie. Musiał więc dobierać drugą i trzecią porcję, co pewnie wyglądało na łakomstwo, a zależało mu, by podczas owego pierwszego dłuższego spotkania z Rogerem Kendallem pokazać się jako wzór cnót. Jakże kłopotliwe było ciągłe napełnianie talerza i dolewanie wina na życzenie Kendalla, wyrażane niezmiennie jowialnym tonem! Wszystko to kazało bratu Grzegorzowi przypomnieć sobie, jak bardzo nie lubił nadmiernie przyjacielskich ludzi. Uważał, że są nieszczerzy i powierzchowni. Budzili w nim irytację niczym pchły, zesłane przez Boga jako kara za grzechy. Zresztą owa nadmierna kordialność irytowała brata Grzegorza nawet bardziej.
Zauważył także, że choć nie był to czas Wielkiego Postu, Małgorzata nie sięgnęła po mięso. To doprawdy denerwujące, z jakim powodzeniem ona popisuje się wstrzemięźliwością widząc, iż on cierpi męczarnie głodu. A już zaczynał łudzić się nadzieją, że nie jest zdolna do takiej obłudy. Poza tym, gdy prosił o modlitwę, zauważył, że rudowłose szelmy, córki Kendallów, skutecznie skrywały swą praw
- Włos? Teraz pan przesadza, panie Kendall.
- Tak, tak, włos! Pokażę ci to na przykładzie sztyletu, który przy sobie noszę. To także sztylet saraceński i ma takie samo ostrze.
- Kendall wyrwał sobie z głowy siwy włos i zbliżając go do ostrza zwrócił się do brata Grzegorza. - Ach, starość nie radość! Moje oczy nie widzą już włosa wyraźnie. Spróbuj sam.
Z tymi słowami wręczył bratu Grzegorzowi zarówno włos, jak i sztylet.
Ostrze błysnęło w dłoni gościa.
- Rzeczywiście! Cóż za szlachetna stal! - brat Grzegorz pokazał rozcięty włos zdumionemu towarzystwu. Potem z uwagą obejrzał pozłacany wzór na rękojeści wysadzanej drogimi kamieniami. - Powiedz mi, panie, czy to jest pismo?
- Tak, arabskie.
- A co mówi ten napis?
- „Allah jest wielki”.
Brat Grzegorz odrzucił nóż, jakby jadowitego węża.
- Masz na sztylecie pogańskie zawołanie? Głoszące chwałę fałszywego Boga?
- Nie, przyjacielu, to zdanie głosi chwałę naszego Boga, który jest panem nieba i ziemi. Saraceni może źle rozumieją inne sprawy, ale wiele wiedzą i myślą o Bogu. Byłem w krainach, gdzie Boga nikt nie zna.
Brat Grzegorz zadrżał.
- Żaden człowiek nie może godnie przeżyć swego życia bez wiary chrześcijańskiej. Między poganami, panie, twoja dusza mogła być na zawsze zgubiona.
- Nie obawiaj się, przyjacielu. Moja dusza nie miewa się ani lepiej, ani gorzej niż jakakolwiek inna dusza w tym kraju. Regularnie się spowiadam i uzyskuję rozgrzeszenie. Stale składam też ofiary na wypominki za dusze kupców, którzy zmarli w dalekich krainach bez ostatniej pociechy Matki Naszej, Kościoła.
Małgorzata potakująco kiwała głową.
- Mój mąż jest bardzo pobożnym człowiekiem, bracie Grzegorzu
- powiedziała stanowczo. - Bardzo pobożnym!
- Jednak - mówił dalej Kendall - muszę się tobie sprzeciwić, ponieważ stawiasz tezę, iż żaden spośród starożytnych, przed ziemskimi narodzinami naszego Pana, nie był zdolny do godnego życia. Czy zaprzeczyłbyś, że w potocznym rozumieniu tego słowa Sokrates był prawym człowiekiem, a Lukrecja - cnotliwą niewiastą? Skoro nie mogli znać Chrystusa, ich dusze nie są chyba przeklęte?
Dysputa. Och, jak to lubił brat Grzegorz! Jego ciemne oczy zapłonęły radością na myśl o sporze. Kendall rozparł się wygodnie w krześle i uśmiechał szeroko, bo lubił ćwiczyć dowcip, a niedostatki wiedzy teologicznej nadrabiał wspaniałymi przykładami czerpanymi z doświadczeń dalekich podróży. Po kolacji dyskusja przeniosła się do pokoju graniczącego z ogrodem. Świece były już niemal wypalone, gdy zmęczona Małgorzata zabrała się do wyjścia, dzieląc z piastunką trud zaniesienia do łóżek dwu śpiących już dziewczynek. Nawet nie otworzyły oczu, gdy podniesiono je z poduszek na okiennym parapecie.
Wychodząc z pokoju słyszała stanowcze argumenty brata Grzegorza:
- Jak powiada Tomasz z Akwinu... Kendall zaraz odpowiedział przekornie:
- Ale poganie, którzy wielbią sześcioramiennego bożka, są tak cnotliwi, że...
„Niedobrze, niedobrze, to mu szkodzi na zdrowiu” - myślała z troską Małgorzata.ROZDZIAŁ SZÓSTY
W następny piątek, gdy brat Grzegorz przyszedł na lekcje czytania, Małgorzata zajęta była w kuchni.
- Chłopak powiedział, że te ryby złowiono dziś rano - zapewniała kucharka.
- Chyba raczej wczoraj wieczorem... - rzekła Małgorzata podejrzliwie, choć nieufność ta nie odnosiła się do kucharki ani do chłopca na posyłki, tylko do rybaków z Billingsgate. Niektórzy „poprawiali” jakość ryb, układając świeże na stercie starych, i należało bardzo uważnie przejrzeć cały kosz, by mieć pewność, że żaden z domowników się nie zatruje.
- Te trzeba wyrzucić - oświadczyła, odkładając na bok dwie ryby. - Pozostałe weźmiemy, ale wymagają ostrego sosu. Nawet teraz nie wydają mi się wspaniałe. Czy w kotle jest ziarno?
Zajrzała do garnka stojącego na piecu. „O Boże - pomyślała - dopiero zaczęło pęcznieć, a strasznie długo musi stać przy ogniu. Mam nadzieję, że będzie gotowe na czas”. Następnie podążyła ku kucharce, która pochylała się nad rzeźniczym pniakiem, a potem ku małemu chłopcu, ostrzącemu noże. Musiała otworzyć pudełka z przyprawami i sprawdzić ich zawartość, ostry zapach ziarnistego pieprzu i goździków zmieszał się wtedy z aromatem dań przyrządzanych przez kucharkę. Jakie to szczęście, jak cudownie mieć kuchnię pełną dobrych rzeczy do jedzenia! Jak miło widzieć, że w tym domu wszyscy mają pełne, rumiane twarze, że nigdy jej dzieci nie są głodne.
Małgorzata miała zamiar przyrządzić gotowaną w mleku pszenicę z korzeniami, ulubioną potrawę jej męża i córek. Już wyobrażała sobie korzenny aromat, który wydobędzie się z garnka, gdy w nim zamiesza.
Pan Kendall nie rozumiał, że skoro potrafiła coś robić rzeczywiście dobrze, nie mogła powierzyć tego komuś innemu, mimo że kucharka tak bardzo się stara. Wiedziała, że mąż naprawdę doceniał jej metodę warzenia piwa; w całym mieście nikt nie robił tego lepiej i wszyscy wychwalali piwo podawane w domu pana Kendalla.
Nikt też nie piekł lepiej niż ona. To prawdziwy dar niebios - umiejętność pieczenia wyrośniętego, lekkiego jak puch chleba, i nie każdy ten dar posiada. Pewnego dnia, w którym odbywało się pieczenie, wybiegła mężowi na spotkanie wciąż opasana wielkim fartuchem, z rękami w mące aż po łokcie i białą smugą na nosie. Roger Kendall śmiał się rozbawiony. „Gdybyś wiedziała, jak śliczna jesteś właśnie teraz, kruszynko, nosiłabyś na twarzy taką mączną smużkę każdego dnia i dałabyś początek nowej modzie na dworze” - powiedział, a ona nie wiedziała, czy czasem się z niej nie śmieje. „Tak właśnie jest z mężczyznami - pomyślała wtedy. - Wszystko, co mówią, ma zawsze dwa albo i trzy znaczenia naraz”.
W następnej chwili spostrzegła, że zbiornik na wodę jest pusty, więc posłała podkuchenną, by go napełniła; potem sprawdziła, czy przełożono i wywietrzono pościel, czy wyniesiono popiół z kominków, czy pokoje są pozamiatane, a bielizna pościelowa i stołowa przełożona świeżą lawendą. „Jaka jestem szczęśliwa - myślała. - Nie muszę już nosić wody”. Wstawała przed świtem i była na nogach aż do wieczora. Spać chodziła ostatnia, bo wieczór to czas, gdy mądre panie domu chodzą od pokoju do pokoju, by sprawdzić, czy wygaszono wszystkie świece i paleniska. Tylko głupiec może żałować na to czasu ryzykując, że pewnej nocy spłonie żywcem we własnym łóżku. „Jakżeż zmienił się mój los - myślała. - Wielu rzeczy nie muszę już robić sama, ale muszę sprawdzić, czy inni zrobili je dobrze. Mam wprawdzie wciąż wiele pracy, lecz zupełnie innej”.
Najszczęśliwszym rozdziałem jej nowego życia były lekcje. Mogła siedzieć i doskonalić umysł, co było luksusem, jakiego nie miały inne znane jej kobiety. Wszystko zaczęło się w chwili, gdy pewnej nocy mąż zapytał, co chciałaby dostać w prezencie. Była wtedy bardzo zmęczona, bo nie zjawił się człowiek z drewnem, a dziewczynki przez cały dzień kłóciły się i kaprysiły, więc odpowiedziała: „Czas, czas dla siebie, zeby pomyśleć”. Tego nie mógł jej dać, więc by nie sprawiać mu przykrości, powiedziała coś, co strzeliło jej wtedy do głowy. „Chciałabym uczyć się francuskiego, by móc rozmawiać z twoimi przyjaciółmi. Byłbyś wtedy ze mnie bardziej zadowolony”.
„Zawsze jestem z ciebie zadowolony, kochanie - odpowiedział ale to jest niezły pomysł, całkiem niezły pomysł”. I zatrudnił obdarzoną niezbyt radosnym usposobieniem wdowę po pewnym rycerzu, by codziennie rozmawiała z nią i dziewczynkami po francusku. Teraz nawet mała Alicja nazywała swą sukienkę robe de chambre.
A najwięcej szczęścia dawała Małgorzacie jej książka. Nigdy nie ośmieliłaby się o niej pomyśleć, gdyby nie ów głos, który był tak przekonywający. Człowiek nie powinien ignorować żadnego głosu. Ta książka była jedyną rzeczą na świecie, która naprawdę należała do niej; do niej i do nikogo innego. I okazało się to tak piękne; te wszystkie strony zapisane starannym pismem. W kilku miejscach mogła nawet rozpoznać parę słów, co czyniło to zajęcie jeszcze przyjemniejszym, a kiedy czytano jej te strony, wszystko brzmiało dobrze, po prostu dobrze. Może pewnego dnia ktoś to przeczyta i zrozumie, dlaczego chciała mówić, i może nikt nie będzie robić jej wykładów o tym, co powinna chcieć powiedzieć. A wtedy, cóż... może wtedy sprawy toczyć się będą inaczej, może też będzie to inny świat; świat, w którym ludzie potrafią odczytać to, co inni muszą powiedzieć, nawet jeśli nie są mężczyznami. Mój Boże, tak, głos podsunął jej wtedy bardzo dobry pomysł.
Brat Grzegorz był już znudzony długim czekaniem na ławce w holu. Splatając ręce za plecami, a długi nos wysuwając do przodu niczym tropiący pies, podążył do kuchni. Przez otwarte drzwi zobaczył, iż Małgorzata, opasana wielkim fartuchem, uważnie bada beczkę pełną świeżo ściętych główek kapusty, które moczyć się miały tak długo, póki nie wypłyną z nich wszystkie żyjące w kapuścianych liściach robaki. Małgorzata wzdragała się na myśl o nagryzieniu robaka w jabłku lub ugotowania jakiegoś w kapuście, choć nie wszyscy są tak wybredni. Z przechyloną na bok głową przytupywała niecierpliwie, przyglądając się robakom wypływającym powoli na powierzchnię wody. „Paskudztwa - myślała. - Niech sobie żyją w jakiejś innej kapuście, nie w mojej”.
„Ona wcale nie jest zajęta - dumał brat Grzegorz. - Robi mi na złość, każąc na siebie czekać”. Przekraczał już próg, gdy rozległ się jakiś ochrypły głos.
- Złodzieje! Złodzieje!
- Co za licho?! - wykrzyknął mimowolnie i stanął jak wryty. Wszyscy się zaśmiewali.
- A widzicie? Czujniejsza od psa! - zawołała radośnie kucharka, biorąc się pod boki.
W plecionej wiklinowej klatce zawieszonej pod sufitem, poza zasięgiem kocich łap, trzepotały czarno-białe skrzydła.
- To sroka naszej kucharki - wyjaśniła Małgorzata, wycierając ręce w fartuch - ostrzega, gdy ktoś zakradnie się do kuchni, by zwędzić kawałek stygnącego ciasta - mówiła dalej. - Kucharka dostała tego ptaka od swojej siostry, której mąż nie mógł go znieść. My bardzo sroczkę lubimy.
Sroka zagwizdała wesoło, a potem wydała z siebie dźwięk przypominający bulgotanie wody. „Niedorzeczność” - pomyślał brat Grzegorz.
Gdy Małgorzata zdejmowała fartuch, brat Grzegorz z przygnębieniem wpatrywał się w beczkę z kapustą. Woda pełna była pływających robaków. Przyszła mu do głowy myśl, że ludzie, którzy z taką powagą odnoszą się do spraw tak banalnych jak zepsute ryby lub kapuściane robaki, nie są zdolni do poważnych rozważań. Bardzo był z siebie zadowolony, że wreszcie odkrył, czemu kobiety są z natury gorsze od mężczyzn. Zauważają jedynie szczegóły, nie potrafią ogarnąć większej całości, na którą składają się te szczegóły. Było więc oczywiste, że kobiety nie są zdolne do szerszej percepcji etycznej i do rozwoju moralnego. Z tego zaś wynikał wniosek, że aby istnieć, wymagały zwierzchnictwa mężczyzn, niczym wieczne dzieci, tylko bardziej od nich niebezpieczne.
Wpadł w nastrój wręcz pogodny. Tak bardzo zadowolony był z samego siebie, że zapomniał warknąć na skandaliczną ortografię Małgorzaty. Nie rzucił nawet żadnej sarkastycznej uwagi, gdy w czasie lekcji jej pies nosem otworzył sobie drzwi i zaczął się łasić, choć pani była zbyt zajęta, by obdarzyć ulubieńca pieszczotą. Pies Małgorzaty, porośnięty długimi kudłami, prowokował brata Grzegorza do złośliwości, gdyż z przodu i z tyłu wyglądał niemal identycznie.
Dziś rozpoczęli od lekcji czytania i pisania. Brat Grzegorz wypisywał na tabliczce coraz trudniejsze wyrazy, a potem, gdy Małgorzata je przeczytała, rozpoczął dyktando. Bardzo poważnie traktował swoją pracę. Upewniał się, że każde ćwiczenie miało właściwy wydźwięk, ponieważ w jego oczach właściwe kształcenie musiało zawierać edukację moralną, zwłaszcza w przypadku Małgorzaty. Teraz z zadowoleniem patrzył, jak skupiona pochyla się nad zadaniem. Dziś przepisywała wyrecytowany wcześniej przez brata Grzegorza fragment Biblii o niewieście, która dzień i noc służąc swej rodzinie i nigdy nie zażywając odpoczynku, cenniejsza jest °d rubinów. Małgorzata, powoli żłobiąc w wosku litery, nieświadomie marszczyła czoło i przygryzała dolną wargę. Wydawało się oczywiste, że podziwiała wzniosłe uczucia i bardzo chciała być doskonalsza. Próżne były jego nadzieje. Kiedy rozdział o cnotach niewieścich i rubinach był już przepisany, zaczęła znowu irytować i gorszyć brata Grzegorza opowiadając historię swego życia. „Teraz twoja kolej na pobieranie lekcji, skrybo” - pomyślała.
★
Monchensie to pierwszy zamek, w jakim mieszkałam, i mam nadzieję, że pozostanie ostatnim. Zamki są na ogół znacznie bardziej imponujące z zewnątrz niż od wewnątrz. Od kamiennych murów ciągnie chłodem; zawsze czuć tam wilgoć, stęchliznę i pleśń. Rycerze i damy noszą w pomieszczeniach ciężkie, lamowane futrem szaty, jakich nie mają biedniejsi mieszkańcy i służba, jeśli nie liczyć rzadko u nich spotykanych baranic. Tamta zima była tak mroźna, że woda zamarzała w kuchennych dzbanach, i mimo że ubrana byłam dość ciepło, dłonie i stopy miałam zawsze sine z zimna. Nawet wiejską chatę można łatwiej ogrzać niż zamek. Chciałyśmy wyjechać, lecz trzymała nas w Monchensie obawa przed nieznanym, bo Hilda i ja nie miałyśmy dokąd pójść. W jaki sposób opuściłyśmy ten zamek... to historia godna osobnej opowieści.
Zazwyczaj sir Rajmund wraz z dworem podróżował między swymi trzema największymi posiadłościami, a dzielił je szmat drogi. Usłyszałam wtedy, że nadawanie rozproszonych ziem jest środkiem ostrożności, który król podejmuje wobec swych baronów, by byli mniej skłonni do umacniania się w jednym miejscu i wzniecania rebelii. Poza tym wszyscy szlachetnie urodzeni muszą przenosić się nieustannie, bo są niczym plaga szarańczy: opadają na jakieś miejsce i doszczętnie je objadają, więc potem muszą powędrować gdzie indziej. Tym razem jednak lord Rajmund postanowił, że w związku z osłabieniem żony lepiej będzie pozostać całą zimę w Monchensie i tu właśnie wraz ze wszystkimi domownikami świętować Boże Narodzenie. Prawie codziennie wyprawiał uczty, ale nadchodzące święta, pierwsze po przyjściu na świat jego syna, zapowiadały się jako najwspanialsza uroczystość. Jadło dla świętujących zdobywano w promieniu wielu mil. Planowano muzykę i tańce. Należący do lorda Rajmunda zespół muzykantów miał być powiększony o kobziarzy z miasteczka. Niewiele radości sprawiali mi jego bardowie. Sir Rajmund nie miał słuchu za grosz, co ich zniechęcało. W czasie posiłków rzępolili i bębnili bez przekonania. Jedyną bowiem rozrywką dla barona Monchensie były rozwlekłe i krwawe relacje o bitwach, wyśpiewywane z akompaniamentem cytry; relacje, w których pojawiało się jego imię. Muzykanci skomponowali kwiecistą pieśń uwieczniającą narodziny jego potomka, ale niestety miała zbyt dużo zwrotek i sir Rajmund ziewał. Wszyscy oczekiwali, że kobziarze ożywią bożonarodzeniowe tańce; zrządzeniem losu tamte święta miały znacznie szlachetniejszą oprawę.
Pewnego grudniowego popołudnia, tuż przed świętem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, jakieś towarzystwo nadciągnęło ku miasteczku domagając się wpuszczenia za bramę i prosząc o gościnę na zamku. Z okna pierwszego piętra zobaczyłam wędrowców na dziedzińcu. Delikatne płatki śniegu pokrywały bielą ich ubrania i bagaże. Trzej mężczyźni nieśli na plecach opakowane instrumenty, wiedli za sobą dwa ciężko objuczone osły i cztery małe psy. Za nimi posuwało się kilku ludzi, którzy przyłączyli się do tej grupy dla towarzystwa i bezpieczeństwa w podróży: zakapturzony pątnik z papieskimi odpustami i pielgrzymim workiem przyszytym do opończy oraz jakiś kupiec z pomocnikami i obładowanymi mułami.
Częściej niż zazwyczaj towarzyszyłam wtedy lady Blance, która odkryła, że dotyk moich rąk potrafi powstrzymać ciężkie krwawienia, na jakie cierpiała po owym trudnym porodzie. Gdy opowiedziałam jej o niespodziewanych gościach, kazała mi dowiedzieć się wszystkiego i zdać dokładną relację, bo sama ciągle jeszcze złożona była niemocą.
W westybulu, w którym sir Rajmund wysłuchiwał petycji i karał dzierżawców, jeden z wędrowców składał niski ukłon i prezentował list polecający. Przedstawił się jako mistrz Robert de Taborer, muzykant samego króla Nawarry, dwaj pozostali byli członkami kapeli. Po jego prawej ręce - szerokim gestem wskazał wysoką, kościstą postać w pstrym stroju - stał słynny Tomasz le Pyper, znany także jako Duży Tomek. Gdy Duży Tomek kłaniał się nisko, mistrz Robert wytwornie przedstawił stojącego z lewej niskiego zwinnego człowieka jako sławnego Parvusa Willielmusa, mistrza wesołości. Sir Rajmund wezwał swego kapelana, by przeczytał list polecający, który okazał się nader kwiecistą pochwałą nadzwyczajnych uzdolnień muzycznych całej trójki. List ten zawierał też sporządzoną w imieniu króla, a adresowaną do wszystkich szlachetnie urodzonych, do których zwrócą się owi muzykanci, prośbę o udzielenie im gościny. Ksiądz Damian był pod głębokim wrażeniem. Uniósł brwi i pokazał dokument sir Rajmundowi, który wpatrywał się w niego pustym wzrokiem.
- Król Nawarry, co? - mruknął. - To jego pieczęć? A tutaj, ta Plama?- Obawiam się, że to wino, panie. My, wędrowni muzycy, zmuszeni jesteśmy czasami nocować w podłych karczmach - odpowiedział mistrz Robert.
- W przybytkach rozpusty... Cóż, możecie się tu zatrzymać. Będziecie mile witani. Królewscy muzykanci! Co za szczęśliwy przypadek. Jakie macie wiadomości z Francji?
Mistrz Robert przekazał nieco wieści z zagranicy, dopełniając je paroma ciekawymi informacjami o zdarzeniach w Anglii. Dorzucił też kilka skandalicznych opowiastek, a kiedy zobaczył, że ciekawość sir Rajmunda rośnie, wiedział już dokładnie, jak sobie z nim poradzić. Gdy więc sir Rajmund zażądał, by pokazali mu próbę swego kunsztu, wezwał Dużego Tomka i Parvusa Willielmusa. Duży Tomek sięgnął po bęben i wkrótce donośny łomot przyciągnął domowników do sieni. Z każdych drzwi spoglądały jakieś twarze. Przy łoskocie bębna mały Parvus Willielmus żonglował w powietrzu najpierw trzema, później czterema, a w końcu pięcioma piłeczkami. Następnie próbę swoich umiejętności zaprezentował mistrz Robert, a dwaj pozostali, kończąc bębnienie i żonglowanie, wsparli go w wysiłkach. Odegrali scenkę zawierającą kilka wyjątkowo sprośnych historyjek. Sień napełniła się rubasznym śmiechem. Sir Rajmund tak się śmiał, że zrobił się purpurowy, jakby dostał ataku duszności.
- Mistrzu Robercie, jeśli muzykujecie równie dobrze, jak opowiadacie, z pewnością czeka nas parę wesołych wieczorów - po twarzy sir Rajmunda ciągle spływały łzy śmiechu.
- Wezwij tutaj tych bardów - poleciła mi lady Blanka - ja także chcę usłyszeć nowiny.
Przyjęła ich siedząc oparta na poduszkach i wypytała o życie na zagranicznych dworach; przede wszystkim co się teraz nosi. Mistrz Robert sięgnął po cytrę i zaśpiewał pieśń o jej piękności, z której - jak mówił - znana jest wszędzie.
- Naprawdę?! Zagrzebałam się na tej prowincji... Nie wiedziałam, że moja uroda znana jest w świecie.
- O pani! Wszędzie o niej słyszałem. W całym królestwie nikt nie ma tak jasnej liliowej karnacji. Mówią, że pewien szlachetnie urodzony rycerz na śmierć usycha z tęsknoty za panią, ale nikt nie zdradził mi jego imienia.
Lady Blanka z zachwytem słuchała. Mistrz Robert długo się rozwodził na ten temat. Jego kompani, sięgnąwszy po lutnię i wiolę, zaśpiewali następną pieśń sławiącą jej piękność. Stało się dla mnie jasne, że owi komedianci przez jakiś czas pożyją tu dostatnio.
Byli zabawną bandą. Z sieni udali się do kuchni, stajen i wartowni, wszędzie wkradając się w laski. Kupcy kilka dni później wyruszyli w dalszą drogę, muzycy i pątnik zaś pozostali. Pątnik prowadził ożywiony handel relikwiami i odpustami, które o tej porze roku miały wielkie powodzenie.
- Śliczna panienko - rzekł do mnie pewnego dnia - mam coś specjalnie dla ciebie. Ta relikwia przyniesie ci deszcz łask i urodziwego męża. Mówię o paznokciu świętej Katarzyny, którego cenę, dla twych pięknych oczu, gotów jestem opuścić.
Pokazał mi relikwię umieszczoną w niewielkim woreczku, by można ją było nosić na szyi.
- Nie mam pieniędzy, panie - odpowiedziałam.
- Dla ciebie: „bracie Sebastianie”, anielskooka. Pozwól, bym włożył ci woreczek z paznokciem świętej na szyję. Nie jesteś dość pobożna. Bóg podpowiada mi w tych sprawach. Napraw swój błąd, kupując relikwię. Rozważ moje słowa: Bóg może zesłać ci pieniądze, a ja zachowam tę cenną relikwię wyłącznie dla ciebie przez następne dwa tygodnie, choć kilka innych dzieweczek już się nią interesowało.
Bardzo byłam zdziwiona. Zazwyczaj pątnicy są niezwykle surowi i żeby przekonać ludzi do zakupienia odpustów, starają się przerazić ich opowieściami o ogniu piekieł. Ten zaś zażywny tłuścioszek wyglądał tak, jakby najlepiej czuł się w tawernie.
Nadeszło Boże Narodzenie i całkiem przestałam myśleć o pątniku. W zamku odbywały się liczne zabawy - nawet dla służących i mieszkańców miasteczka, którzy uczestniczyli w wielkiej uczcie w sieni. Nad podium zawieszono baldachim i lord Rajmund przyjmował gości niczym król. Wielka sień obwieszona była zielonymi gałęziami i wydawało się, że fundamenty trzęsą się od tańców. Wtedy właśnie dowiedziałam się czegoś zupełnie nowego o Hildzie. Była wspaniałą tancerką. Zarumieniona, bez tchu, nie ustawała w pląsach, znajdując wielu partnerów do zabawy. Najczęściej tańczył z nią ów pątnik, tak jak wszyscy pełen świątecznej wesołości.
Przez kilka dni odbywały się turnieje rycerskie. Przysparzały wielu zajęć zarówno zamkowym płatnerzom, którzy naprawiali zbroje, jak i balwierzowi, który w zwykłe dni przycinał jedynie włosy i brody. Wieczory pełne były zabaw, jedzenia i tańca. Przed ucztą mistrz Robert śpiewał kilka nowych pieśni o bitewnych czynach, potem jego trupa wzmacniała siły muzyków na galerii, a tuż przed tańcami Przedstawiała „debatę” - komiczny dialog między, na przykład, zimą i latem lub winem i wodą. Z nadejściem nocy porzucano te wzniosłe tematy, bo Robert le Taborer okazał sie istotnie maistre - mistrzem, zwłaszcza w gorszeniu i urażaniu. Kiedyś był klerykiem i najczęściej żartował z księży. Dowcipy wywoływały ogólną wesołość, której nie poddawał się jedynie ojciec Damian i jego podwładni z zamkowej kaplicy. Gdy ludzie tłumnie przybywali na turniejowe potyczki, trupa mistrza Roberta popisywała się żonglerką, śpiewaniem ballad i sztuczkami małych piesków. Najsprytniejszy z nich biegał wśród zgromadzonych z miską w pysku, prosząc o datki.
Muzykantom oraz pątnikowi dobrze powodziło się i w dzień, i w nocy. Wiodło im się dobrze także i pod innymi względami.
- Czyż nie byłoby miło zamieszkać w Londynie, mieście wielkim i pięknym? - zapytała któregoś wieczoru Hilda rozmarzonym tonem.
- Co chcesz przez to powiedzieć, na miły Bóg? - zdziwiłam się.
- Chcę przez to powiedzieć, że tak czy inaczej musimy stąd wyjechać. Czemuż więc nie wyjechać w towarzystwie uroczego pątnika i czarujących muzykantów? Drogi brat Sebastian mówi, że kobieta z moimi zdolnościami i umiejętnościami w Londynie zrobiłaby majątek.
- Drogi brat Sebastian? Kiedy stał się drogi? - myśl o owym huncwocie napełniła mnie najgorszymi przeczuciami i lękiem o przyjaciółkę.
- Och, Małgorzato, tak jak wszyscy, źle go osądzasz. Jest człowiekiem wielkiego uroku, szczerości i wiedzy.
Wyraz rozmarzenia malujący się na jej twarzy wprawił mnie w osłupienie.
- Cóż ty, u licha, masz z nim wspólnego? - pytałam, ale rozanielona Hilda nie słyszała mnie chyba.
- Powiedział, że kobieta o mojej inteligencji i wrodzonej namiętności rozpala w nim płomień. Kochałam mojego męża i nigdy nie pragnęłam innego... ale ten mężczyzna... kocham go z takich samych powodów. Och, Małgorzato, gdybyś tylko wiedziała o nim tyle co ja, także musiałabyś go podziwiać. Znów znalazłam szczęście.
Jeśli istnieje coś bardziej irytującego niż zaślepiony podlotek, to jest to zaślepiona pięćdziesięciolatka. Ten mężczyzna najwyraźniej ją oszukiwał. Jak mogłam przyjaciółce pomóc?
- Wiem, że jesteś podejrzliwa, kochanie. - Hilda wzięła mnie za rękę. - I masz do tego pełne prawo, ale gdybyś z nim dłużej porozmawiała, zobaczyłabyś, jaki jest wspaniały. Nawet jego mowa jest nadzwyczajna. Czy kiedykolwiek słyszałaś kogoś wyrażającego się tak elegancko? Ledwie mogę zrozumieć jego słowa. Używa tylu słów francuskich i łacińskich, zupełnie jak jakiś lord, tylko lepiej. Wiele podróżuje i jest taki... niefrasobliwy.
- Hildo, tak się boję, że on cię skrzywdzi. Nie lękasz się tego?
- Ani trochę! Musisz go poznać i sama ocenić. Chcę podzielić się z tobą moim szczęściem. Wszyscy pojedziemy do Londynu i zdobędziemy bogactwo!
Następnego dnia poszłam więc do izby obok stajni, w której zamieszkali wędrowcy. Zastałam ich siedzących na podłodze wokół Piotra. Uczyli biednego głupka rzucać kostki do drewnianego talerza ozdobionego jakimiś dziwnymi znakami.
- Wejdź, Małgorzato! - zawołał mistrz Robert bezceremonialnie, choć dotąd nie rozmawialiśmy ani razu. - Ćwiczymy Piotra we wróżeniu; zwykle robił to jeden z piesków, lecz większe wrażenie uczyni podrzutek czarownic.
- Urocza Małgorzato, miło słyszeć, że razem z nami odbędziesz wyprawę do Londynu przez scenki i jarmarki miasteczek naszego ukochanego królestwa - rzekł jowialnie brat Sebastian.
Bacznie im się przyglądałam. Nie wyglądali groźnie, ale miałam się na baczności, by nie dać wystrychnąć się na dudka.
- Czy mistrz Robert zostanie w Londynie, czy też wróci do Nawarry? - spytałam podejrzliwie. Przecież mogli nas porzucić w jakimś miejscu znacznie gorszym niż Monchensie.
- Do Nawarry? To długa i niebezpieczna podróż, dziecino. Szczególnie jeśli nigdy się tam nie było. - Pątnik pochylał się ku mnie konfidencjonalnie, jakby chciał rozproszyć moje obawy.
- Wiesz już wszystko - mistrz Robert śmiał się wesoło.
- Ale... masz przecież ten list... - wyjąkałam.
- Oczywiście, że mam ten list. Mamy też kilka innych. Brat Sebastian jest prawdziwym artystą, kiedy bierze pióro do ręki.
- Tak więc chcesz przyłączyć się do naszej trupy - rzekł brat Sebastian. - Czy potrafisz grać na jakimś instrumencie, robić salto albo mostek?
Potrząsałam przecząco głową.
- Już wiem! Możesz sprzedawać! Ta niewinna twarzyczka, to naiwne, uczciwe spojrzenie... o to właśnie chodzi! Małgorzato, jesteś stworzona do handlu.
- Ależ ja nie mam nic do sprzedania!
Będziesz mieć! Nieoceniona Hilda przygotowuje właśnie ziołowe wyciągi - między innymi swój słynny balsam na oparzenia.
Masz na myśli to cuchnące paskudztwo z gęsiego smalcu i łoju? „7” Właściwie opakowane i sprzedawane przez tak ujmujące dziecko jak ty będzie cudownym lekiem. Nazwę je... hm... cudownym balsamem z... z... z Arabii! Tak, z Arabii. To dobrze brzmi.- Arabia, co? - wtrącił Parvus Willielmus. Imię to oznacza Mały Wilhelm, ale on wolał kroczyć przez świat w glorii łaciny. - Znam wspaniały żart o pewnym wędrownym mnichu, który przyjechał do Arabii i wszedł do haremu sułtana przebrany za...
- Dosyć! - brat Sebastian uniósł rękę. - Ile razy mam powtarzać, że te wulgarne dowcipy mnie ranią?! Czy nie masz żadnego szacunku dla sutanny?
- Och, dajże już spokój! Przeorowi klasztoru Świętego Dunstana całkiem się podobały, gdy byliśmy tam na Świętego Michała. Wprawdzie przeor był pijany, a ja zrobiłem mnicha dominikaninem...
- Opowiadasz takie dowcipy w opactwach? - nie mogłam powstrzymać się od tego pytania.
- Naturalnie, zakonnicy także potrzebują śmiechu. Udają, że pozwalają na nasze występy tylko ze względu na okolicznych mieszkańców, ale sami także na nie przychodzą. Niewiele jest klasztorów o surowej klauzurze. Pokutnicy i pustelnicy w niczym nie dostrzegają dowcipu.
- Jednak wy opowiadacie okropne rzeczy. Wyśmiewacie ludzi piastujących wysokie godności. Przedrzeźniacie ich w swoich scenkach. Wcześniej czy później zakują was w dyby.
- Dyby?! Dyby są dla zwykłych śmiertelników - rzekł Parvus Willielmus - dla jakiegoś oberżysty, który znieważy miejskiego rajcę, albo dla chłopa, który ordynarnie nazwie ekonoma. Nas, żonglerów i wesołków nie karze się nigdy, niezależnie od tego co mówimy. I tak jesteśmy przeklęci, jak mówi Kościół. Więc zawsze się śmieją i pozwalają nam odejść. No... prawie zawsze. Robert miał przyjaciela, który zbyt zuchwale śmiał się z króla i... zapłacił za to oczami. Ale ja?! Obrażam książąt, lordów, biskupów - jednym słowem wszystkich! I żyję!
- Nasz Mały Wilek, książę aktorów! - zawołał brat Sebastian i zaraz dodał: - A zatem postanowione, prawda, Małgorzato? Przyjedziesz do Londynu z moim wymarzonym skarbem o oczach jak gwiazdy - tu Hilda uśmiechnęła się sztucznie - i tymi wesołymi kamratami, i zbijesz majątek!
Zdumiewające, jak miłość zaślepia. Hilda zupełnie straciła głowę. Cóż jednak miałam począć? Nie miałam nikogo bliskiego, tylko tę przyjaciółkę. Zdecydowałam udać się z tymi ludźmi do Londynu.
- Zgoda - powiedziałam ku ich radości. Musiałam jeszcze o coś zapytać.
- Jedna myśl wciąż nie daje mi spokoju. Jeśli nigdy nie byliście w Nawarze, to skąd macie tyle wiadomości z zagranicy?
- Mamy na to swoje sekretne sposoby, Małgorzato - odparł mistrz Robert. - My, żonglerzy, mamy swój zawodowy rynek i szlak, na którym rozpowszechnia się wiadomości, a jeździmy wszędzie. Spotykamy się w drodze i wymieniamy nowinami. Czego nie wiemy, to wymyślimy. Niecne uczynki obcych monarchów, opowiadania o kochankach umierających z tęsknoty... wiesz przecież, o co chodzi. Wszyscy lubią słuchać podobnych historii, trzeba tylko zmieniać imiona - mistrz Robert patrzył na mnie, jakby nie mógł uwierzyć, że jestem tak naiwna.
- Ach, a lady Blanka była zachwycona...
- Głupia damulka z prowincji! Większość naszych pieśni i niemała porcja „najświeższych nowin” tyle jest warta, ile odpusty naszego księżulka. Trzeba tylko wstawić właściwe imiona i pamiętać o szczegółach, czarne oczy czy niebieskie, Hiszpania czy Francja, jednego bohatera zastępuje się innym. Jakoś sobie zawsze radzimy.
Dziwne, ale ilekroć dowiaduję się o podobnym oszustwie, doznaję uczucia zawodu. Złudzenie jest znacznie przyjemniejsze. Ci komedianci zaś niewątpliwie umieli sprawiać przyjemność. Sir Rajmund nie chciał wypuścić trupy mistrza Roberta, dopóki kilkakrotnie nie usłyszał całego repertuaru ich dowcipów. Nas zaś lady Blanka zatrzymała długo przy sobie, bo wciąż nie czuła się dobrze, choć jej powrót do zdrowia znacznie przyspieszył mistrz Robert śpiewając pochlebstwa i wywracając oczami.
Wyprosiliśmy w końcu zgodę na wyjazd i suto wynagrodzeni, w lekkim wiosennym deszczu wyjechaliśmy główną bramą przez zwodzony most na błotnistą drogę. Pierwszy postój zrobiliśmy w Bedford, niewielkim miasteczku ze skromną gospodą i nudnymi mieszkańcami. Patrzyłyśmy w przyszłość z nadzieją.
Szybko okazało się, że wcale nie zmierzamy wprost do Londynu. Podróżowaliśmy bocznymi drogami na południe kraju. Miasta, opactwa i zamki otwierały przed nami swoje bramy. Szczególnie serdecznie witano nas w dni świąteczne, bo ludzie niezależnie od okazji chcą się bawić. Wszędzie i zawsze zaczynało się to w ten sam sposób. Walenie w bęben przyciągało uwagę gawiedzi, żonglerka ją podtrzymywała, a potem rozpoczynało się właściwe przedstawienie - żarty i śmieszne scenki - sprytnie przerywane w najciekawszych momentach, by zbierać drobne monety, których większość, obawiam się, była fałszywa. Psy przeskakiwały przez obręcze, chodziły na tylnych łapach, i prosiły o pieniądze, kłaniając się w podzięce za datki. Gdy w miasteczku była jakaś tawerna, Piotr wróżył rzucając kości. Zarabiał tym lepiej niż Hilda, a ona zarabiała lepiej ode mnie, bo szybko odkryłam, że nie nadaję się do sprzedawania czegokolwiek i w ogóle nie potrafię zarabiać pieniędzy.
Brat Sebastian siadywał z daleka, ponieważ chciał uniknąć pytań, czemu podróżuje w naszym towarzystwie. Wyjątkowo dobrze powodziło mu się w czasie postu przed Wielkanocą. Był to czas wzmożonego ruchu na drogach - wielu ludzi wysyła się wtedy na pielgrzymki, by w ten sposób odbyli karę za jakiś ciężki grzech. Pokutnicy, długo pozostający z dala od domu i rodziny, często zmieniali się w huncwotów. Kiedyś spotkaliśmy człowieka ubranego w samą bieliznę, który niósł wielki krzyż. Zabił człowieka w walce o kobietę. Z początku znalazł azyl w parafialnym kościele, lecz nie na długo. Ksiądz nakazał mu pielgrzymkę. Pokutnik dźwigał krzyż w pocie czoła, dopóki nie oddalił się od miasta. Wówczas cisnął brzemię w krzaki i przyłączył się do rozbójników.
Gdy zima ustępuje i nastają cieplejsze dni, pielgrzymi ruszają w świat. Przy dobrej pogodzie mogą obozować na świeżym powietrzu i oszczędzają na gospodzie. To jest właśnie najlepsza pora dla kuglarzy, bo podróżnicy lubią rozerwać się w drodze i chętnie za to płacą. Jeśli dobrze zaplanuje się trasę, można zarobić sporo pieniędzy, wędrując od jednego letniego jarmarku do drugiego. Mistrz Robert narzekał jednak, iż teraz nie było to już tak łatwe jak dawniej, przed zarazą. Miasteczka na naszej trasie były w polowie wymarłe. Pola, niegdyś uprawne, obróciły się w ugory. Wilki podchodziły bliżej miast leżących nie opodal lasów i należało się mieć na baczności. Wielu ludzi, na których gościnność i suty poczęstunek liczyli moi przyjaciele, pomarło.
- Zapamiętaj - powiedział brat Sebastian, gdy pewnej gwieździstej nocy siedzieliśmy wokół ogniska - drugą stroną choroby jest... okazja. Pomyśl tylko: jeśli jakieś miasto spłonie, ktoś musi zarobić na jego odbudowie; gdzie zatruta jest woda, tam można nieźle zarobić na sprzedaży wina; gdy spada na ludzi zaraza, wszyscy kupują nie tylko lekarstwa ratujące ciało, ale i relikwie zbawiające duszę. Zrozum tę zasadę, a zawsze będzie ci się dobrze wiodło i nigdy nie zaznasz trosk. Taki jest świat. Wszystko ma dwie strony, nawet nieszczęście.
- Och, bracie Sebastianie, cóż to za przyjemność słuchać inteligentnych wywodów filozofa - westchnęła tkliwie Hilda.
- Filozofa? Wiem coś o pewnym filozofie... - powiedział długonogi, kościsty Tomasz le Pyper.
Mały Wilek obwiązywał głowę chustą, by zagrać niewiastę w „Żarłocznym prałacie”, w którym Duży Tomek grał zdradzonego męża, a Robert przebiegłego księdza.
- Zdaje się, że żył kiedyś pewien stary, szpetny filozof, który zaprzedał duszę diabłu w zamian za miłość i urodę. Chciał uwieść śliczną dzieweczkę, która mieszkała tuż obok. Kiedy...
- Przestań! Wszyscy już słyszeliśmy tę historyjkę i wiemy, że źle się kończy! - zawołał brat Sebastian unosząc rękę.
- Jedynie dla tego filozofa - głośno śmiał się Duży Tomek.
- Co moim zdaniem jest wystarczająco okropne - odparł wyniośle brat Sebastian. - Opowiem wam za to o pewnym kuglarzu, który zmarł i trafił wprost do piekła, jak zwykle podobni ludzie. Był to tak niegodziwy drań, że kiedy diabeł wyruszał kusić dusze, powierzał mu baczenie na bramę piekieł. Jak wiecie, kuglarze nigdy nie posługują się umysłem, kiedy więc święty Piotr zszedł z niebios, by zagrać sobie w kości, kuglarz nie wahał się ani chwili. Najpierw postawił swą lutnię i ją przegrał, potem - kalesony, bo jak mawiał, „ciepło mu i bez nich”, a święty Piotr wygrał je także. Potem, gdy nie miał już niczego, co mógłby postawić w grze, a nigdy nie wiedział, kiedy przestać - musicie przyznać, że to charakterystyczne dla kuglarzy - rzucił do gry kilka duszyczek zza piekielnych wrót. Z typowo żonglerską zręcznością przegrał też owe dusze. Grali przez całe popołudnie, póki piekło się nie opróżniło. Diabeł, wróciwszy ze swej podróży, walił kopytem z wściekłości i wrzeszczał: „Nigdy więcej nie wpuszczę tu żadnego kuglarza!” I rzeczywiście, nie wpuszcza ich tam do dzisiaj. Kuglarze nigdzie nie są mile widziani!
Wszyscy śmiali się serdecznie.
- Ho, ho, bracie Sebastianie! Może zdecydujesz się zostać kuglarzem? Zdolny jesteś do opowiadań, z żonglerką też może sobie poradzisz! - zaśmiewał się mistrz Robert.
- Poćwiczę raczej balansowanie na linie i grę na kobzie - powiedział brat Sebastian, wyczuwając wiszącą w powietrzu drwinę.
Wizja pulchnej postaci brata Sebastiana balansującego niczym akrobata znów wszystkich rozśmieszyła.
Gdy zatrzymaliśmy się w Abingdon, mistrz Robert przez cały dzień uważnie przyglądał się miastu. Rolę oszukanego męża w „Żarłocznym prałacie” zagrał, dokładnie naśladując tamtejszego burmistrza. Wszyscy zgromadzeni wprost pokładali się ze śmiechu i zarobiliśmy tam znacznie więcej niż zwykle.
Następnego ranka świt był czysty i jasny, a my szczęśliwi opuściliśmy mury tego miasta, zaśmiewając się z plotek o żonie burmistrza, które mistrz Robert usłyszał w tawernie. Jednak nadmiar śmiechu przytępia zmysły; zbyt późno usłyszeliśmy odgłosy pościgu. Nim dotarło do nas, co oznacza tętent końskich kopyt, grupa zbrojnych otoczyła naszą trupę, a ich dowódca bez słowa szpicrutą wskazał mistrza Roberta. Dwaj giermkowie pochwycili go i związali, a pozostali z obnażonymi mieczami otoczyli nas i nie dali się ruszyć na krok. Dowódca zbrojnych zeskoczył z konia i niespiesznie ruszył w stronę Roberta. Przeraziłam się, że chce go oślepić. Zakryłam rękami twarz, lecz nie mogłam nie słyszeć ciężkich uderzeń szpicruty i strasznych krzyków Roberta, jeszcze przed chwilą tak wesołego. Odgłosy razów i krzyki wreszcie umilkły. Zobaczyłam, jak w kurzu drogi Robert zwija się z bólu w podartej na strzępy wielobarwnej pelerynie. Dowódca kopniakiem obrócił go na plecy, skinął z zadowoleniem głową, po czym zbrojni dosiedli koni i jak wiatr pomknęli z powrotem do miasta.
Mistrz Robert był cały pokrwawiony, jedno oko mu zasiniało, z drugiego wyzierał ból. Próbowaliśmy go podnieść, ale nas powstrzymał.
- Nie dotykajcie mnie - szepnął, z trudem poruszając opuchniętymi wargami. - Wszystko mnie boli. Zastawcie mnie tu w spokoju. Oto przeznaczenie wszystkich aktorów: śmierć w przydrożnym rowie.
Hilda i ja uklękłyśmy obok niego.
- Nie patrz na mnie, Małgorzato - prosił ledwo dosłyszalnie. - Umieram i chcę, byś pamiętała mnie wesołego i szczęśliwego.
- Nie umrzesz, mistrzu Robercie. Bardzo krwawisz i masz rozbitą głowę, ale śmierci w tobie nie ma.
- Skąd wiesz? - zapytał Mały Wilek.
- Nie wyczuwam wokół niego czarnej otchłani, więc jestem pewna, że będzie żył.
- Ha, ja nie daję mu żadnych szans. W tym stanie daleko nie zajdzie. Może i zdołalibyśmy go donieść do gospody w Abingdon, ale wolę sobie nawet nie wyobrażać, jakie czekałoby nas powitanie. Mistrz Robert pozostanie więc tutaj, rany mu zaropieją i całkiem opadnie z sił. Tak to już jest. Wędrowny komediant jest wolny jak ptak i jak ptak wesoły, lecz kiedy zachoruje, nie może pójść do domu.
- Pozwólcie, by Małgorzata pomogła Robertowi - zaproponowała Hilda. - Ona zna pewien zadziwiający sposób uzdrawiania.
- Małgorzata? Potrafi uzdrawiać? Zdumiewające! - rzekł brat Sebastian.
- Przynieście trochę wody, najpierw go obmyjemy - odparłam.
Delikatnie oczyściłam rany z krwi i kurzu, choć niektóre przyprawiały mnie o dreszcze, a potem na każdą z nich kładłam dłonie. Zamknęłam oczy i tak długo wprawiałam się w ów szczególny stan, gdy jednocześnie jest się wszystkim i nicością, póki nie poczułam napływającego ku mym dłoniom ciepła, póki nie poczułam, że mój kręgosłup przypomina rozżarzony stalowy pręt sięgający aż do mózgu. Najpierw rozbita głowa, potem zasiniale oko, pogruchotana szczęka...
- Cóż ty robisz, Małgorzato? - spytał mistrz Robert. - Miejsca, których dotykasz, już mnie prawie nie bolą!
- Cicho, ciii... pozwól jej skończyć - szepnęła Hilda.
- Spójrzcie, krwawienie ustało! Ta rana wygląda, jakby się zabliźniła! - wołał Mały Wilek.
Byłam bardzo zmęczona. Ogarnęło mnie tak straszne znużenie, jakbym całą swoją siłę życiową przelała na mistrza Roberta.
A on usiadł i obmacywał się ostrożnie. Nie był jeszcze w pełni sił, ale całkiem świeże sińce były już pozieleniałe, jakby miał je od tygodnia, a pozostałe rany i okaleczenia wyglądały tak, jakby kilka dni spędził w łóżku, i to pod troskliwą opieką medyka.
- Czy mogłabyś użyć tej sztuczki także wobec mojej peleryny?
- zapytał z nadzieją.
- Nie, to nie działa na peleryny. Nie zawsze zresztą działa na ludzi.
- Bardzo zbladłaś, Małgorzato. Ja zaś czuję się zupełnie dobrze. Coś ty mi zrobiła?
- Naprawdę nie wiem. To przychodzi samo, nie wiem skąd, przechodzi przeze mnie i pomaga leczyć ludzi.
- Patrzcie, patrzcie, Małgorzata jest uzdrowicielką! Kto by pomyślał?! - brat Sebastian był bardzo wesoły. - Małgorzato, będziesz bogata! W następnym miasteczku my będziemy walić w bębny, a ty zaczniesz leczyć ludzi. Kalecy będą odrzucać kule, jakaś śliczna, ślepa dziewczyna zawoła: „Widzę, widzę!” Wszyscy będą płakać i krzyczeć ze szczęścia, a my zgarniemy pieniądze, pieniądze, pieniądze!
- To nie działa w ten sposób, bracie Sebastianie. Nie w ten sposób! - byłam strasznie zmęczona.
- Sebastianie, mój miły - wtrąciła Hilda - ona nie może robić tego tak, jak myślisz. Im większa jest rana, tym bardziej ją to wyczerpuje. Cały dzień nieustannego uzdrawiania by ją zabił. Poza tym nigdy nie robiła tego w publicznych miejscach. Kto wie, może utraciłaby wtedy swój dar...
- Proszę, majątek przemknął nam koło nosa... - westchnął żałośnie brat Sebastian. - Powinienem wiedzieć, że to zbyt piękne, by było prawdziwe...
- A zatem kogo będziemy nieść - przerwał mu Duży Tomek
- Roberta czy Małgorzatę?- Małgorzato - odparł z cieniem dawnego uśmiechu - jesteś zbyt poważna. Przysporzy ci to wielu kłopotów jeszcze przed dniem Sądu Ostatecznego.
- On ma rację, Małgorzato - przestrzegł mnie brat Sebastian. - Nie można brać życia zbyt serio. Ja hołduję zasadzie: „Lekkie stopy, lekkie ręce”. Nigdzie nie pozostawaj zbyt długo i nigdy nie trzymaj się niczego zbyt mocno. W przeciwnym razie może cię spotkać coś niemiłego - mówiąc to pogroził mi palcem z udawanym gniewem.
Coś niemiłego istotnie mnie spotkało. Czasem trudno mieć wystarczająco „lekkie stopy”. Ledwie udało nam się zasnąć owej nocy, gdy obudziły nas gwałtowne poszturchiwania i głośne dopytywania o kosztowności. W jasnym świetle księżyca zobaczyliśmy, że jesteśmy otoczeni przez dwunastu zbójców uzbrojonych w luki. Mistrz Robert, człowiek o zimnej krwi, wygramolił się spod derki i kłaniał, jak zwykle czynił przedstawiając swoich aktorów.
- Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem mistrz Robert le Taborer, a ci dobrzy ludzie są moimi aktorami. Cały nasz majątek to pieśni i wesołość, żadnych ziemskich dóbr niestety nie mamy.
Tu wykonał kolejny dworski ukłon, szeroko wymachując ramionami, z których zwisała podarta na strzępy peleryna; wszyscy spaliśmy w ubraniach.
- O mój Boże, to komedianci! Najbardziej obszarpana banda, jaką kiedykolwiek widziałem - stwierdził jeden ze zbójców, osiłek o poznaczonej bliznami twarzy.
- Poderżnijmy im gardła, bo za grajków nie dostaniemy okupu - sugerował inny.
- Jeszcze nie. Jest wśród nich jakaś dziewczyna. Chcę ją mieć pierwszy. Gardła poderżniemy później - warknął trzeci.
- A czemuż to miałbyś ją mieć pierwszy?! Ja chcę być pierwszy!
- Znacie zasady?! Najpierw herszt! Więc po kolei! Wkrótce ją dostaniemy. Teraz bierzcie się do podcinania gardeł pozostałym!
- Ależ szanowni panowie - włączył się mistrz Robert. - Tracicie wspaniałą okazję. Zważcie, że byłem kiedyś nadwornym komediantem samego króla Nawarry, z której musiałem wyjechać skutkiem Pewnego kłopotliwego wydarzenia, o jakim opowiem wam kiedy mdziej. Rozweselaliśmy królów. Z pewnością potrafilibyśmy też dostarczyć królewskiej przyjemności królowi zbójców.
Nie wyglądasz na takiego, który mógłby rozśmieszyć choćby Pchłę, mistrzu obdartusie!
Zbójcy zachichotali z uznaniem dla dowcipu kamrata.
- Nikogo! - odpowiedzieliśmy oboje jednocześnie.
Mistrz Robert wstał, z wielką godnością otrzepał się z kurzu, podniósł z ziemi pelerynę i z rozmachem zarzucił ją na siebie. Potem ukłonił się, szerokim gestem wskazując mi siodło oślicy.
- Après vous, madame - rzekł dwornie.
Gdy oboje siedzieliśmy już na oślicy, cala trupa ruszyła w dalszą drogę. Wciąż słyszeliśmy, jak brat Sebastian mruczy sam do siebie.
- Straciliśmy taką okazję... - mamrotał. - Moglibyśmy zaangażować herolda. Bywalibyśmy na królewskich i książęcych dworach, za granicą... Nie mówiąc już o tym, iż bardzo wzrosłaby sprzedaż relikwii...
Najbliższe miasteczko było opustoszałe i wiele czasu zabrało nam znalezienie jakiegoś miejsca, gdzie można by coś zjeść. Potem ruszyliśmy dalej, aż znaleźliśmy się nie opodal puszczy Rockingham. Wszyscy zgodzili się, że lepiej rozbić obóz w sporej odległości od kniei, gdyż ukrywali się w niej zbiegli chłopi pańszczyźniani, którzy łączyli się w zbójeckie hordy i napadali na podróżnych.
- Życie wędrownego komedianta nie jest już dziś takie jak niegdyś - narzekał mistrz Robert przy ognisku. - Pełno wokół goryczy, religijnych fanatyków, burmistrzów, którzy nie znają się na żartach... Anglia kiedyś byïa bardziej radosna. Powiadam wam, w dawnych czasach było lepiej.
- Dawne czasy zawsze są lepsze - odrzekł brat Sebastian. - Im są dawniejsze, tym lepsze się stają, bo już ich nie pamiętasz. Gdybyście zrozumieli, że drugą stroną nieszczęścia jest okazja, o czym mówiłem poprzednio, uświadomilibyście sobie, że przyszłość jest znacznie ciekawsza od przeszłości. Stwarza wprost nieograniczone okazje, jeśli mierzyć ją od nieszczęścia, które już się stało.
- Bracie Sebastianie, jesteś chyba szalony. Przecież im dalej podróżujemy w przyszłość, tym bardziej zbliżamy się do końca świata. Mnie, na przykład, nie spieszno stanąć przed obliczem Najwyższego Sędziego. Obawiam się, że wyjdę na tym gorzej niż na spotkaniu z rzezimieszkami burmistrza - powiedział mistrz Robert.
- Dajże spokój - rzekłam - nie masz na to żadnego dowodu.
- Małgorzato, jesteś kochaną, wiejską gąską, inaczej byś tak nie mówiła. Zarabiam na życie kłamstwem i cudzołóstwem. Nawet Kościół mówi, że nie będę zbawiony.
- Może jestem głupia, mistrzu Robercie, ale wydaje mi się, że na liście twoich grzechów nie ma morderstwa, jesteś więc znacznie cnotliwszy niż większość ludzi naszych czasów, a Bóg jest łaskawy i weźmie pod uwagę fakt, że dałeś ludziom wiele radości.- Jak widzę, nigdy nie słyszałeś mojej opowieści o wędrownym mnichu i pewnej młynarzowej.
W tym momencie Mały Wilek przyskoczył do Roberta, udrapował na sobie derkę niczym suknię i począł się przesadnie wdzięczyć po niewieściemu.
- Och, doprawdy, mój panie, nie jestem taka jak inne... - przemówił falsetem.
Mistrz Robert grał rozpustnego mnicha. Nigdy nie widziałam go grającego lepiej. Duży Tomek starał się prześcignąć go w roli zdradzonego męża. Scenka była dość sprośna. Zbójcy śmiali się głośno i rubasznie.
- Widzicie? - mistrz Robert z trudem chwytał powietrze, przyciśnięty do ziemi przez mściwego małżonka. - Jak moglibyście pozwolić, by wasz herszt stracił coś tak wspaniałego? Powiadam, pozwólcie, byśmy najpierw was rozweselili. Trudno jednak śpiewać z poderżniętym gardłem.
- Hm... to prawda. Niewiele też z was złupimy. Będziemy więc ucztować w obozie.
Poszliśmy z nimi, w ponurych nastrojach, ale ufając w łaskawość losu i dowcipy mistrza Roberta.
Czemu zbójcy zawsze wstają późno? Można by pomyśleć, że powinni do swych zbójeckich zajęć udawać się wczesnym rankiem, jak inni ludzie, by pomnażać swoje dochody. Oni jednak śpią do późna, bo całe noce piją i opowiadają niestworzone historie o własnych wyczynach. A przynajmniej takie obyczaje mieli zbójcy, których spotkałam. Mimo późnej nocy w obozie oczywiście nikt nie spał. Pośród pijących i chełpiących się bandytów na honorowym miejscu siedział ich herszt.
- Co to jest?! - zawołał. - Nowa zabawa?
- Kobiety! - krzyknął jeden z prowadzących naszą trupę. - I kilku kuglarzy, którzy znają wiele sprośnych żartów.
- Świetnie, zabawimy się! Chcę mieć pierwszy tę ślicznotkę.
- Tak właśnie myśleliśmy, więc ocaliliśmy ją dla ciebie. Ale potem też chcemy ją mieć.
Herszt zbójców był rosły, jasnowłosy. Miał wielką ryżą brodę i ręce jak łopaty. Jakaś blizna przecinała mu twarz wykrzywiając nos i szpecąc policzek. Przyciągnął mnie do ognia, by zobaczyć, jak wyglądam. Wówczas i ja wyraźnie go zobaczyłam i poznałam mimo blizny.
- Brat Wil!
- Małgorzata? Cóż ty tu robisz, u diabła?
- O to samo mogłabym spytać ciebie! Miałeś przecież pozostać w armii?
- W porządku, chłopaki! Zabawa skończona! To moja siostra! Wśród zbójców rozległy się pomruki niezadowolenia.
- Jutro wszystkich was zapraszam do Grubej Marty... - obiecywał kompanom mój brat, jednak pomruki były coraz głośniejsze.
- Ale braciszku...
- Żadnego „ale”, siostrzyczko, potem ci wszystko wyjaśnię. Nie widzisz, że mam ręce pełne roboty? Stanowisko herszta bandy to nie jest bezpieczne zajęcie, wierz mi.
- Teraz - wtrącił z wdziękiem mistrz Robert - przedstawimy wam opowieść o wędrownym mnichu i córce pewnego kupca. Podacie mi mój bębenek, prawda? Jest tam, na oślim grzbiecie.
Zaraz rozległo się bębnienie; widzieliśmy, że cali i zdrowi ujrzymy także następny poranek.
Późną nocą, gdy przykryci derkami leżeliśmy przy zbójeckim ognisku, brat Sebastian lekko dotknął mego ramienia.
- Małgorzato, śpisz już? - zapytał szeptem.
- Nie, bracie Sebastianie. Patrzę na gwiazdy i zastanawiam się, jak długo będę je oglądać.
- To nie ma sensu, bo albo będziesz, albo nie będziesz... Ja jednak chciałbym wiedzieć coś innego: czy to naprawdę twój brat?!
W jego szepcie brzmiały ciekawość i przerażenie.
- Tak, brat przyrodni. W naszych żyłach nie płynie ta sama krew.
- Och, to tłumaczy wszystko. Nie jesteście do siebie podobni. Następnego wieczoru podczas kolacji kuglarze grali i śpiewali
przed Wiłem jak przed jakimś lordem. Brat posadził mnie na honorowym miejscu obok siebie, a kiedy muzyka i wino rozweseliły wszystkich, pochyliłam się ku niemu i zapytałam, czy nie boi się tutejszego szeryfa. Widziałam przecież, że nawet nie wystawił czatów.
- Bać się szeryfa? - zaśmiał się donośnie. - Pracujemy dla sir Gwidona, czemu mielibyśmy się go bać?
- Pracujecie dla niego?!
- Oczywiście, siostrzyczko. Dostaje od nas część łupów. Dzięki temu utrzymuje swoją świtę. - Spostrzegł moje zdumienie i dodał: - tego nie zrozumiesz. Zawsze byłaś osobą nie z tego świata. Zbójectwo jest dzisiaj w modzie. Wszyscy szlachetnie urodzeni mają swoich zbójców. Nawet klasztory w Rufford i Kirkstall posiadają własne bandy. Wiele dachów potrzebuje dziś naprawy, Małgorzato, a dobre dachówki nie są tanie... Znów rozbawiła go moja mina.- Myślałam, że jesteś we Francji, że będziesz bohaterem. Jak trafiłeś do... tego zawodu? - pytałam.
- Och, Małgorzato, zostałem bohaterem, bo wojnę kocham jeszcze bardziej niż walki psów. My, łucznicy, wkroczyliśmy do bitwy i skosiliśmy francuskich grandów. Strzelaliśmy do koni, a potem podcinaliśmy gardła jeźdźcom. Nie masz pojęcia, cóż to za radość stać nad jakimś wielmożą leżącym w błocie pod swoim własnym rumakiem i słuchać jego błagań o darowanie życia. Wtedy wsuwasz nóż w szczelinę pod hełmem i podrzynasz Francuzowi gardło. Gdybyś tylko słyszała ich wrzaski! Krew leje się strumieniami...
Przypominał to sobie z wyraźnym rozmarzeniem.
- ...Któż by jednak pomyślał - mówił dalej - że podciąłem kilka gardeł za dużo. „Hej ty, łuczniku, tego człowieka chciałem wziąć żywcem dla okupu! Czy nie słyszałeś, że mówił, iż jest wielkim panem?” - rzekł mój lord. „Wybacz, panie, nie mogę pertraktować z wrogiem. Sądziłem, że mam ich zabijać”. Tak popadłem w tarapaty. Wróciłem z Robem - głupio zrobiliśmy. W Ashbury nikogo już nie było. Połowa wymarła, reszta przeniosła się do miasta. Ojciec zmarł. Matka przeżyła zarazę i czuje się dobrze. Rob został. Żeni się z tą głupią, klejącą się do niego Mary, która teraz dziedziczy cały majątek swojej rodziny. Ale ja nie mogłem tam zostać. Miasto jest więzieniem, mówię ci. Żyję więc tutaj, w lesie, niczym Robin Hood, tyle że pracuję dla szeryfa. Teraz ty opowiedz mi o sobie. Wszyscy mówili mi, że umarłaś.
- Mąż rzucił mnie na pożarcie śmierci w czasie zarazy, ale ta oto kobieta, Hilda, znalazła mnie i wyleczyła. Wciąż jeszcze nie wiem, czemu Bóg mnie ocalił. Podróżuję z Hildą i trupą kuglarzy, by odmienić swój los w Londynie.
- W Londynie, co? To ładne miasto. Byłem w Londynie. Nie jest tak piękny jak Paryż, ale ładny. Powinnaś być jednak bardziej ostrożna. Drogi pełne są rabusiów, a wasza grupa jest zbyt mała. Zostańcie tu przez jakiś czas; póki nie wysłuchamy wszystkich plugawych ballad mistrza Roberta i nie obrabujemy następnych pięciu albo sześciu ludzi. Nie podetniemy im gardeł, ale wypuścimy z wami jako eskortę.
Mistrz Robert, który nas podsłuchiwał, nisko skłonił się przed Wiłem.
- Wielce szanowny herszcie zbójców i bracie Małgorzaty. Dowiedzieliśmy się ostatnio, że musimy chwilowo odłożyć naszą podróż do Londynu, bo trzeba nam się udać na wielki jarmark w Sturbridge. Musimy znów zgromadzić nieco gotówki przed osiedleniem się w tak wygłodniałym pieniędzy mieście jak Londyn. A w tej drodze przyda nam się eskorta.
- Hm, to cała wyprawa. Mogę jednak ją przygotować, choć zebranie podróżników udających się w tym kierunku potrwa nieco dłużej.
Zostaliśmy więc ze zbójcami i wcale nie było nam źle. Mistrz Robert śpiewał pieśni sławiące wielkich rycerzy przeszłości, bohaterami czyniąc naszych nowych znajomych. Umieścił też ich imiona w przerobionej wersji „Robin Hooda”, co wprawiało kamratów Wiła w świetny nastrój.
W obozie zbójców nie tylko się śpiewa. Jest tu wiele roboty. Trzeba upiec upolowaną nielegalnie zwierzynę; trzeba magazynować łupy i żywność. Kobiety, banitki, które również umknęły do puszczy przed sprawiedliwością, warzyły piwo, cienkie i kwaśne. Na prośbę Wiła ja uwarzyłam takie, że nie mogli się nazachwalać. Wieczorami trzej komedianci zakładali maski i grali „Renarda Lisa”; psy popisywały się sztuczkami... krótko mówiąc, żyliśmy w puszczy podobnie jak na zamkach i w miastach, zajmowaliśmy się tymi samymi sprawami.
Minęły niemal dwa tygodnie, nim zdobyto konie i ekwipunek oraz zebrano sześciu ponurych ludzi, którzy mieli nam towarzyszyć. Wił darując im życie uprzedził, w jakim celu zostali ocaleni, i zmusił, by przysięgli na krzyż, że doprowadzą nas do celu. Zbójcy odprowadzili nas na drogę, obdarowali bronią i pieniędzmi, i zniknęli w lesie.
Ludzie zazwyczaj nie potrafią być wdzięczni. Gdy tylko zbójcy odjechali, nasza eskorta zaraz zaczęła się kłócić.
- Jak mam nieść ten sztylet, skoro on zabrał mi pas?
- A dźwiganie własnego sadła jakoś cię nie martwi! Bez trudu wskażę ze dwa mało eleganckie miejsca, gdzie mógłbyś sobie schować ten sztylet.
- Tobie przynajmniej nie zabrał opończy, choć gdy teraz na nią patrzę, rozumiem, czemu jej nie chciał - ma wsiowy krój.
- Moja opończa ma wsiowy krój?! To raczej twoja broda jest wsiowa! Widziałem lepiej wyglądających pustelników!
Tak to kłócili się i narzekali nasi nowi towarzysze podróży, nie przyzwyczajeni do chodzenia piechotą.
- Przyjaciele - powiedział mistrz Robert wesoło. - Powinniśmy się nieustannie cieszyć, że zostaliśmy przy życiu, jak powiedział zając po wizycie w lisiej norze... Teraz wydaje mi się, że to była stara lisica...
I tak w dobrych humorach zmierzaliśmy do celu naszej podróży.
★
Na dziś pisanie skończone. Brat Grzegorz rozprostował plecy. Ostatnie strony już wyschły, więc wstał, czyniąc to ostrożnie, bo śmieszny pies Małgorzaty, który pod stołem zapadł w sen, leżał niebezpiecznie blisko jego stóp. Dziś Grzegorzowi naprawdę spieszno było do wyjścia, ale nie chciał tego okazać. Zamierzał dziś zajść do katedry, a obawiał się, że zostanie zatrzymany jakąś błahą rozmową.
Małgorzata, snując swą opowieść, zwijała wełnę. Po jednej stronie krzesła miała do połowy opróżniony kosz motków wełnianej przędzy, a po drugiej - kosz pełen zwiniętych już kłębków. Coraz to ktoś tu zaglądał pytając o rozmaite domowe sprawy. Brat Grzegorz poczuł więc ulgę widząc, że teraz jedna z dziewcząt kuchennych weszła, by naradzić się z Małgorzatą.
- Druciarz przyszedł do kuchennych drzwi i mówi, że pani posłała po niego, żeby naprawił garnki. Mamy go wpuścić?
- Który to? Ten łajdak Roch? Nie posyłałam po niego. Próbuje się dostać do tego domu. Szuka guza...
Małgorzata usprawiedliwiła się i pospieszyła do kuchni, a brat Grzegorz, rad, że jest już wolny, ruszył do katedry. Miał przed sobą długą drogę przez całe miasto.
★
W południe wokół świątyni gromadził się tłum. Chyba każdy przyjezdny chciał obejrzeć katedralny zegar, zamontowany ledwie dziesięć lat temu. Był to istny cud. Bogato złocona postać anioła wskazywała godziny, a w południe różne dźwignie i odważniki sprawiały, że wyrzeźbieni „czeladnicy świętego Pawła” żelaznymi młotami wybijali dwanaście uderzeń. Gdyby nie fakt, że zegar umieszczono na kościele, można by podejrzewać herezję, ponieważ czczy wynalazek człowieka urodą przyćmiewał Boski zegar, słońce.
Tłum już się rozchodził. Przed katedrą pozostała grupa kleryków, rozprawiających z ożywieniem.
- Jak możesz wychwalać Wilhelma z Ockham? Wszak on jest nominalistą, podczas gdy realność rzeczy jako stworzona przez Boga...
Interesująca dyskusja przyciągnęła jakiegoś niemieckiego pielgrzyma, który barbarzyńską, twardo wymawianą łaciną włączył się do sporu. Dwaj mnisi w szarych habitach także nie potrafili się oprzeć, zostali wciągnięci w rozmowę. Brat Grzegorz był tego popołudnia w świetnej formie. Zbesztawszy starych mnichów celnie dobranym cytatem z Pisma Świętego, wdał się w spór wokół wersów Arystotelesa z owym Niemcem, który odpowiadał argumentem na argument. Pozostawili dyskutujących kleryków i mnichów, powoli zmierzając ku północnej nawie katedry.
U wejścia do nawy północnej panował zgiełk uniemożliwiający dalszą rozmowę. Kilku chórzystów, młodszych diakonów i paru księży uważnie oglądało arkusz papieru przybity do drzwi obok ogłoszeń o najmie do pracy. Wrzawa stawała się coraz głośniejsza.
- Quis enim non viens abundat tristibus obscaenis? Ha, to dobre! Przypomina mi Juwenalisa.
- Czy naprawdę sądzisz, że to wszystko prawda?
- Ten kawałek o kupczeniu sakramentami jest za bardzo powściągliwy, ale reszta...
Podeszło kilku katedralnych pisarzy, zaciekawionych powodem tej wrzawy. Oni także przeczytali dowcipny wiersz, wyliczający grzechy popełniane przez pewnych kanoników i księży z tej katedry. Mimo że wiersz był po łacinie i zachowywał formę klasyczną, sporządzono go chwiejnym, nie wyrobionym charakterem pisma. Temperatura dyskusji wzrosła; podstawową kwestią stało się zagadnienie stopniowalności grzechu cudzołóstwa. Akurat uczyniono nader interesującą obserwację, iż pewien typ tego grzechu powszechniejszy jest w klasztorach niż w katedrach, gdy za plecami dyskutujących wściekle zafurkotała sutanna i ogarnięty furią ksiądz zerwał z drzwi obraźliwy wiersz.
- Precz stąd! Wszyscy! Natychmiast! - wykrzykiwał drąc arkusz na drobne kawałki.
Chórzyści rozpierzchli się w popłochu. Było już jednak za późno. Wiersz został potajemnie przepisany na woskowej tabliczce i bezpiecznie ukryty w fałdzistym rękawie młodszego diakona. Nim zapadnie wieczór, wiersz ów będzie śpiewany na szyderczą świecką melodię u wszystkich studni Londynu. Zalety uniwersalnego języka sprawią, iż w kilka tygodni utwór ten przemierzy pół Europy.
Oblicze odchodzącego od drzwi brata Grzegorza przybrało wzniosły i prawdziwie seraficzny wyraz.
Ktokolwiek to napisał, z pewnością dobrze znał Juwenalisa - zauważył Robert, ów kleryk, który przeciwstawiał realizm nominalizmowi.
„To zawęża krąg do połowy duchownych w Londynie - odparł Szymon, kopista.- Człowiek miał okropny charakter pisma - zauważył chłodno brat Grzegorz.
- Ale doskonałą znajomość łaciny, co paradoksalne - stwierdził Niemiec.
- Łatwo wyjaśnić ten paradoks. Autorem jest ktoś, kto świetnie posługuje się łaciną, dobrze zna Juwenalisa i celowo pisał dużymi, niewprawnymi literami - oświadczył katedralny skryba Robert, spoglądając na brata Grzegorza.
- To wciąż zawęża krąg raptem do połowy duchownych w Londynie - zauważył Szymon.
- Wszakże wiersz ten dowodzi jednego... - rzekł Niemiec.
- Czegóż to? - zapytał brat Grzegorz unosząc jedną brew.
- Dowodzi, że Anglicy są buntowniczą rasą, niezdolną do wyższej duchowej dyscypliny - odpowiedział Niemiec i wzniósł oczy ku niebu, jakby chciał pokazać własne, nadzwyczajne zdolności w tej dziedzinie.
Miał wyjątkowo bladą cerę i jasne, prawie białe włosy, otaczające małe kółko mnisiej tonsury. Był niemal przezroczysty, wyglądał na nadzwyczaj uduchowionego. Nawet mówił cicho, z żarliwością - wszystko to świadczyło, że jest on poszukiwaczem prawdy. Brat Grzegorz zazdrościł Niemcowi bladości i zastanawiał się, co zrobić, by wyglądać podobnie. A jeszcze głos... może glos by mu się zmienił po doznaniu prawdziwego, doniosłego objawienia. Miałeś objawienie?
- Kilka, i to doprawdy ekstatycznych! Właśnie dlatego pielgrzymuję od świątyni do świątyni, od relikwii do relikwii. Miewam wizje, gdy przez całą noc modlę się w świętym miejscu. W Santiago de Compostela objawił mi się sam święty Jakub ubrany w wytworną sutannę z zielonego aksamitu, naszywaną drogimi kamieniami. Otaczał go niegasnący blask, słyszałem śpiew aniołów. Widziałem też czterech ewangelistów niesionych przez zastęp cherubinów w czterech identycznych złotych lektykach. Każdy z nich miał w ręku Ewangelię pisaną ognistymi literami...
Widząc, że zebrani słuchają go z uwagą, Niemiec mówił ze
swadą:
- Złożyłem już uprzednio ofiarę i hołd mleku Najświętszej Panienki, krwi świętego Piotra i włosom Marii Magdaleny, a teraz sztyletowi Pana Naszego w tutejszej katedrze. Przemierzam trakty i gościńce, by doznać nie dających się opowiedzieć objawień, które czekają mnie u celu mej pielgrzymki, wiodącej do relikwiarza świętego Tomasza w Canterbury. Wstrzymuje mnie jedynie moje mnisie ubóstwo, ale nawet najmniejsze wsparcie finansowe pozwoli mi iść dalej...
Braciszkowie spojrzeli po sobie, a potem skierowali wzrok ku drzwiom. Wychodził przez nie jakiś rycerz, ale nie wydawał się skłonny do ofiar. Potem, w towarzystwie córki i służących, szła podstarzała dama szukając czegoś w rękawie. Zakonnicy usunęli się na bok, by Niemiec mógł skorzystać z okazji, on zaś wsparł się na pielgrzymim kiju i wyciągnął rękę do przechodzącej.
- Módl się za mnie, pielgrzymie - westchnęła i nim minęła Niemca, wcisnęła w jego dłoń kilka monet.
Nagryzł jedną, by sprawdzić, czy jest prawdziwa, a potem wsunął je do sakiewki. Zabrzęczały dźwięcznie, uderzając o monety zgromadzone wcześniej.
- ...Jak już mówiłem, gdy będę się modlił u relikwii świętego Tomasza...
- A zatem nie zgłębiłeś jeszcze tajemnicy tajemnic? - dopytywał się brat Grzegorz.
- Ach... tak marnemu robakowi, nędzniejszemu niż pyłek kurzu, ledwie życia starczy na poszukiwanie. Jednak to ostatnie, najważniejsze objawienie bez wątpienia czeka na końcu mej drogi pokuty i oczyszczenia. Opatrzność czuwa nade mną. Pan Nasz nigdy nie odmówi swym najniższym sługom oślepiającego i cudownego światła Jego obecności.
- To mi przypomniało, że jeszcze nie jedliśmy obiadu - rzekł Robert, klepiąc się po brzuchu.
Brat Grzegorz spojrzał na niego z krzywym uśmiechem. Wszyscy, prócz pielgrzyma, zajrzeli do sakiewek, by zobaczyć, czy mają dość pieniędzy.
- Dzisiaj jemy U Marty - oświadczył Szymon. Różańcową Drogą wyszli razem, by odszukać piekarnię, w której
mogliby dostać jakieś wczorajsze danie po znacznie obniżonej cenie. Nim nadeszła pora płacenia rachunku, pielgrzym zniknął.
★
Brat Grzegorz był zgnębiony, gdy po raz kolejny przybył do domu Państwa Kendallów. Złośliwym swym piórem zdemaskował pobożność innych, lecz doznał pychy, której się powstydził. Było to wtedy, gdy czwarta lub piąta osoba z lubością zacytowała mu anonimowe Persze z katedralnych drzwi. Zaczynał gubić z trudem wywalczoną pokorę. Powątpiewał też w skuteczność całonocnych modlitw, tak gorąco zalecanych przez niemieckiego pielgrzyma. Poprzedniego wieczoru cicho opuścił przyjaciół i udał się na czuwanie przy relikwii świętego Melitusa. Dwaj inni pielgrzymi wprawdzie odkryli metodę spania na klęczkach przed relikwiarzem, brat Grzegorz jednak czuwał. Późną nocą w mrocznym cieniu nad świecą ukazał mu się nieoczekiwany obraz. Była to twarz jego ojca, okolona zmierzwioną białą brodą. Minęła blisko godzina, nim bratu Grzegorzowi udało się powrócić do właściwego stanu medytacyjnego. Gorzko ubolewał nad tym, że ojciec mógł się dowiedzieć, gdzie mieszka teraz jego syn.
★
Cicho rozkładał na stole pióra i papier. Jego bladość i ciemne kręgi pod oczami nie uszły bystremu wzrokowi Małgorzaty.
- Czy nie jesteś głodny? - zapytała pełna niepokoju.
- Nie, ani trochę. - Umartwiał się, lecz wolał to zachować w tajemnicy.
Odpowiedź zdziwiła i zaniepokoiła Małgorzatę. Im głębiej się nad nią zastanawiała, tym bardziej przeczuwała coś złego. „Mam nadzieję, że nie wiąże się to ze mną” - myślała. Niepokój stopniowo ustąpił miejsca irytacji, gdy brat Grzegorz, już w pierwszym wypowiedzianym przez nią zdaniu, aż trzy razy skorygował styl, nim je zapisał. Słowa zaczęły wreszcie spływać na papier, lecz od brata Grzegorza wciąż wiało chłodem.
★
W Sturbridge odbywał się doroczny wielki jarmark. Przez trzy wrześniowe tygodnie kupcy z całej Anglii, a także z wielu zamorskich krajów zjeżdżali się, by wystawić rzadkie i szlachetne towary ze wszystkich zakątków ziemi. Chętnie oglądano występy kuglarzy. Przyjeżdżały na jarmark w Sturbridge niezliczone grupy aktorów, żonglerów oraz wszelkiego rodzaju szarlatani. Licznie przybywali tam także kieszonkowcy i szaleńcy - ale nie chcę o tym mówić.
Można było całe dnie spędzić podziwiając wszelkie atrakcje, lecz my nie mieliśmy czasu na zwiedzanie. Hilda usadowiła się na skraju jarmarku, skąd mogła obserwować nasze spętane osły, i tam właśnie na pelerynie rozłożyła swoje wyroby. Ludzie chętnie od niej kupowali.
Brat Sebastian działał z Piotrem, którego wróżby niezmiennie cieszyły się wielkim powodzeniem; mistrz Robert i jego przyjaciele znaleźli sobie wygodne, a niezbyt często odwiedzane przez inne trupy miejsce i rozpoczęli bicie w bębny i żonglowanie. Mnie pozostawiono z sześcioma pudelkami śmierdzącej maści; tymi samymi sześcioma pudełkami, które nosiłam przez całe lato. Nie sprzedawały się dobrze, a mówiąc prawdę, w ogóle się nie sprzedawały, za to śmierdziały coraz bardziej. Przewidując, iż moja umiejętność zachwalania towaru może okazać się niedoskonała, brat Sebastian - nim zniknął - udzielił mi kilku przestróg.
- Pamiętaj, Małgorzato, skoro nie udało się tego sprzedać jako maści na oparzenia, polecaj ją jako maść przeciw zmarszczkom, wrzodom i dziobom po ospie. Mów, że sama byłaś kiedyś pokryta okropnymi dziobami, a wszystkie zniknęły natychmiast, gdy tylko zastosowałaś odpowiednią ilość tej maści. Przy licznych śladach po ospie zachęcaj do kupna dwóch pudełek. I na Boga, przestań mówić ludziom, co w niej jest. Mów, że to rzadki balsam z Arabii, który w Bristolu sprzedał ci jakiś genueński żeglarz.
- Ależ bracie Sebastianie, ja po prostu nie potrafię kłamać! - protestowałam. - Nigdy nie byłam w Bristolu, a poza tym to nie pachnie przyjemnie.
- Małgorzato, nieprzyjemny zapach oznacza, że balsam ma silne działanie. Rusz głową!
Z tymi słowami zniknął w tłumie, a ja poczułam się jak ostatni głupiec. Błąkałam się wokół oglądając buty, psy, konie, ludzi. Robiłam wszystko, prócz nakłaniania kogokolwiek do kupna tej okropnej maści. Właśnie podziwiałam jakieś piękne weneckie szkło. Zobaczyłam w nim odbicie kogoś, kto stał za mną. Przypominał mi kogoś znajomego. Odwróciłam się, lecz ujrzałam jedynie znikającą postać jakiegoś bogatego kupca i jego grubą, obwieszoną klejnotami żonę. Dziwne, ale w postawie tego mężczyzny, w lokach wijących się na karku było coś, co przypominało mi Ludwika Smalla.
„Och, Małgorzato, to jakieś zwidy - powiedziałam do siebie. - Musisz wziąć się do pracy”. Sięgnęłam po jedno z pudełeczek i próbowałam je zachwalać, ale mój język okazał się niezdolny do głoszenia, iż jest to rzadki balsam z Arabii. Nosiłam więc pudełeczko w dłoni marząc, że samo gdzieś uleci. Chodziłam tak i chodziłam, klnąc że śniadanie nie było obfitsze, i marząc, by być kimś innym kimś, kto nie nosi przy sobie sześciu pudełek śmierdzącego mazidła. Byłam więc zupełnie zaskoczona, gdy zatrzymała mnie tęga, bogato rana kobieta i spytała, co mam w ręce. - Maść przeciw zmarszczkom - odparłam. - Doskonale działa też na oparzenia, a niektórzy mówią, że sprawia, iż znikają także dzioby po ospie. Zrobiona jest z...
- Wezmę jedną - powiedziała ta niewiasta i zapłaciła mi srebrną monetą.
Odzyskałam nadzieję, że jakoś pozbędę się pozostałych pudełek. Czemu więc nie miałabym pójść obejrzeć zawodów zapaśniczych? Niezbyt szybko szłam przez tłum, udając, że sprzedaję... Podziwiałam właśnie tańczącego niedźwiedzia, gdy zagadnęli mnie dwaj stróże porządku.
- To ty sprzedajesz maść? - zapytał jeden z nich.
- Ma ją w ręku, widzisz? - rzekł drugi spoglądając na pudełko z wyrazem przerażenia na twarzy.
Zdziwiłam się. Czy rzeczywiście maść śmierdzi tak strasznie? Widocznie woń wydobywa się spod wieczka.
- A więc to ty! Idziemy. Jesteś poszukiwana przez kupiecki sąd. Zakłopotana poszłam za nimi w milczeniu. Nikt nawet się nie
obejrzał, gdy torowali sobie drogę przez tłum.
- Dlaczego jestem poszukiwana? - zapytałam nieśmiało.
- Jakbyś nie wiedziała! - odpowiedział jeden z nich ze wstrętem. Prowadzili mnie na sam koniec jarmarku, gdzie nieustannie
obradował sąd. Rozpatrywano wszelkie drobne sprawy, jakie rodzą się wtedy, gdy krzyżują się drogi Anglików, obcokrajowców i pieniędzy.
Tego dnia sąd kupiecki działał niespiesznie. Jakiegoś człowieka, który tak rozciągał wełniane ubrania, by wydawały się obszerniejsze, wsadzono w dyby. Kilka osób ściągnęło tu, by zobaczyć, jak sprzedawcę fałszywego wina przed zakuciem w dyby zmuszono, by wypił cały galon tego trunku, a resztę towaru na niego wylano. Dla gapiów było to niemal równie zabawne jak wałka niedźwiedzi; krzyczeli z uciechy. Jeden z eskortujących pociągnął mnie za łokieć i zaprowadził do szeryfa, który przewodził temu sądowi.
- Oto ta kobieta - powiedział.
- Jesteś pewien, że to ona? Moim zdaniem wygląda zbyt młodo - szeryf spoglądał na mnie z powątpiewaniem.
- To ona, dokładnie odpowiada opisowi.
- Niewiasto, zostałaś oskarżona o czary. Czy parasz się tajemnymi sztukami?
Szeryf przyglądał mi się bacznie, czekając na odpowiedź. Patrzyłam mu prosto w oczy. Zdawał się zakłopotany. Posadzono go na ławie pod drzewem w otoczeniu kilku innych mężczyzn. Drepczący wokół ludzie wzniecali tumany kurzu. By przepłukiwać gardło, szeryf postawił obok siebie wielki kufel piwa. Powiedziałabym, że był udręczony. Sądy jarmarczne w istocie nie są powołane do tak poważnych spraw jak czary. Do ich rozstrzygania konieczni są prawdziwi specjaliści.
- Nie robię nic tajemnego - stwierdziłam gorliwie. - Jestem bogobojną chrześcijanką. Pogardzam szatanem i jego dziełami.
- Widzisz? - wzruszając ramionami szeryf zwrócił się do człowieka, który stał obok niego. - Zaprzecza. Dobrze jej z oczu patrzy. Myślę, że jest za młoda.
- Jednak, czcigodny szeryfie, człowiek, który ją oskarżył, był tego pewien. Jak można wierzyć słowom czarownicy?
- Kobieto, zostałaś oskarżona o czary, ponieważ sprzedajesz balsam dający nadludzką siłę; balsam zrobiony z tłuszczu nie ochrzczonych niemowląt.
Mówiąc to szeryf uniósł niewielkie pudełko. Ta jedyna nieszczęsna transakcja, jakiej dokonałam... Dziwny wyraz musiał malować się na mojej twarzy.
- Więc jak powiadasz, co w tym jest? - otworzył pudełko i podsunął mi je pod nos.
Spuściłam głowę i oblałam się rumieńcem.
- Gęsi smalec, łój i zioła - powiedziałam zawstydzona.
- I to daje nadludzką moc?! Moc latania i wszystkowidzący wzrok?!
Byłam głęboko upokorzona. Oto do czego prowadzi oszustwo w interesach.
- Nadludzką moc? Jeśli cały się pan tym natrze, zyska pan nadludzką woń - odpowiedziałam - lecz nigdy nie mówiłam, że ta maść działa na cokolwiek prócz oparzeń.
- Ale sprzedałaś to?
- Tak, choć nad tym ubolewam. Uśmiechnął się nerwowo jedną stroną ust.
- Czary to poważna sprawa. Nie możesz się ich po prostu wyprzeć. Musisz udowodnić swoją niewinność.
- Udowodnić?
- Tak. Nie mamy tu odpowiednich urządzeń, ale doprawdy nie mogę popełnić omyłki. Pozwolić odejść czarownicy?! Miałbym wtedy za swoje! Musisz to zrozumieć. A zatem co bardziej ci odpowiada - szerokim gestem wskazał rzekę - woda czy ogień? - uważnie wpatrywał się w moją twarz.
„Ogień?! - pomyślałam. - Jezu, ocal mnie”. W moich oczach szeryf musiał wyczytać przerażenie.- Zdaje się, że ogień, nieprawdaż? - zwrócił się do pomocników. - No cóż, będziemy potrzebować dużo żaru, tam... Ognisko powinno płonąć do zmierzchu, jak myślicie? Trzeba przyprowadzić księdza, gdy będzie już gotowe. Przykro mi z powodu tej zwłoki, moja droga, będziemy musieli zatrzymać cię do tego czasu.
Wszystko wydawało mi się zgoła nierealne. Przeprasza za to, iż zmusza mnie do czekania, aż zostanę spalona na popiół?
- Macie zamiar spalić mnie bez procesu? - odważyłam się nieśmiało zapytać.
- Przecież właśnie prowadzę proces. Ułożymy rozpalone do czerwoności węgle, ty po nich przejdziesz, boso oczywiście, a potem ksiądz zabandażuje ci stopy. Po tygodniu zdejmie bandaże i jeśli oparzenia na twoich stopach będą wygojone, odzyskasz wolność. Jeśli rany będą ropiały, spalimy cię całą. Każdy przyzna, że postępujemy sprawiedliwie. Wszystko w rękach Boga, niewiasto. Módl się i żałuj za grzechy. - Wypił piwo do dna. W powietrzu wciąż unosił się kurz.
Kurz i pragnienie nękały mnie tego dnia podobnie jak głód, gdy z rękami związanymi do tyłu czekałam w piekącym słońcu, patrząc jak szeryf siedzi w cieniu, je, pije i wymierza sprawiedliwość. To musiał być sen. Do wieczora moje stopy miały być spalone do kości, a ja, krzycząca z bólu, przeniesiona na tydzień do więzienia, by czekać tam na egzekucję. Takie rzeczy zdarzają się innym ludziom, ale nie mnie! Na cóż się zda widzenie światłości i przekonanie, że Bóg przeznaczył cię do jakichś szczególnych zadań, jeśli dowiadujesz się, że czeka cię jedynie poniżająca i bolesna śmierć? Moi przyjaciele z pewnością zorientowali się w niebezpieczeństwie i wyjechali już z miasta. Nie potępiałam ich. Prawdopodobnie sama też bym tak postąpiła.
Kto mnie oskarżył o czary i dlaczego? Pomyślałam o kobiecie, która kupiła ode mnie maść, bogatej damie, tak grubej i pełnej pychy. W mej pamięci wciąż błyszczały jej pierścienie, łańcuchy i... zaraz, zaraz! Czyż nie widziałam jej przedtem, spacerującej... spacerującej z mężem; tym człowiekiem, który wyglądał jak Ludwik Smali...? A więc to musiał być... To był Ludwik Smali! To jego sposób myślenia, jego sposób postępowania. Ponownie się ożenił, więc sądził, że umarłam. Jest więc teraz bigamistą i musi pozbyć się dowodu! Jakież to wszystko proste! Był kreaturą działającą z doskonałą, bezlitosną logiką. Nigdy nie uda mi się przed nim umknąć, nigdy... Ludwik Smali mnie odnalazł i chce zabić po raz drugi. Tym razem na pewno. Znałam go dobrze: przyjdzie na tę próbę ognia. Rozkoszuje się męką innych ludzi. Widocznie uważa, że zbyt mało cierpień zadał mi dotąd.
Ugaszono już płomienie, pozostawiając stertę rozpalonych do czerwoności węgli. Wokół zgromadził się tłum, bo „rozżarzone łoże” obiecywało największe emocje tego jarmarku. Słyszałam, jak ludzie rozmawiali między sobą.
- Nie pchaj się! Ja tu byłem pierwszy!
- Zróbcie miejsce, przepuśćcie, pozwólcie dzieciom usiąść z przodu.
- Młoda, prawda? Czarownicami ostatnio stają się coraz młodsze. Młodość nie ma żadnego szacunku, mówię ci...
- Też tak sądzę, ale ty całkiem zasłaniasz mi widok.
- Czemu ona nie płacze?
- Czarownice nie ronią łez, cymbale!
Schodzili się gadając, poszturchując wzajemnie. Cały tłum się na mnie gapił. A ja wpadałam w dziwny stan, który trudno opisać słowami.
„Jakże surowy i niemiłosierny jest Bóg - myślałam - posyłał mi światłość, a teraz szykuje mi taki kres”. Czułam się jak ofiara szyderczego żartu. Czyż Hilda nie mówiła mi, że Bóg lubi żartować? Kiedy doświadczałam światłości, czułam się lepsza. Gdybym mogła wyrazić ostatnie życzenie, chciałabym pożegnać się z tą światłością i poczuć ją wokół siebie. Myśli mąciły mi się w głowie. Węgle były przygotowane, a ksiądz machał kropidłem i odmawiał modlitwy. Zdjęto mi buty i pończochy, a potem sukienkę i pas, pozostawiając jedynie bieliznę.
Dlaczego w takich chwilach zostawia się człowieka w samej koszuli? Moja, dzięki Bogu, była ładna; pozostała jeszcze z czasów bogatego małżeństwa. Luźna, z białego lnu, ładnie skrojona, z białym haftem wokół szyi, miała długie rękawy i obszyta była futerkiem pod kolanami. Niedawno ją prałam, więc była czysta, co nie zawsze da się powiedzieć o bieliźnie innych ludzi, jeśli ją w ogóle mają. Oto mi udowodniono, iż warto mieć porządną bieliznę i grubą skórę na stopach. Przypuszczam, że ludzie rozbierają kobiety przed próbą ognia lub wody, bo chcą mieć widowisko, chcą także poniżyć drugiego człowieka. Jeśli jest zima i oskarżona o czary biedaczka się rozchoruje, powiedzą, iż taka była wola Boska. Dawniej zastanawiałam się, czy Bóg nosi jakąś bieliznę, ale dziś wiem, że Pan Nasz jest ponad to...
Nie szukałam w tłumie żadnych znajomych twarzy, gdy prowadzono mnie ku rozżarzonym węglom; byłam na to zbyt przerażona. Przecięto pęta na moich rękach, sierżant przytrzymał mnie za łokcie, a pozostali rzucali na węgle kawałki huby, by sprawdzić, czy są dość gorące. Pod cienką warstwą białego popiołu węgle żarzyły się wiśniową czerwienią. Z każdym kawałeczkiem huby pojawiała się nad nimi fontanna iskier, która niemal natychmiast znikała. Kilku mężczyzn z długimi pikami stało obok, by pchnąć mnie plecami na tę rozpaloną masę, gdybym próbowała uciec.
Strach to doprawdy dziwna rzecz. Chwyta cię niczym wielka pięść i paskudnie tobą potrząsa. Kolana się pode mną uginały, ale chwycono mnie pod ramiona. Potworny ciężar spadł mi na piersi. Twarz, dłonie i stopy zmieniły się w kawałki lodu.
- Proszę - szepnęłam - pozwólcie mi zostać tu jeszcze chwilę, bym odzyskała władzę w nogach. Wtedy sama wstąpię na ta węgle.
Miałam wrażenie, że wielka pięść strachu rozluźnia nieco swój uścisk. Stałam o własnych silach, ale cała się trzęsłam. Niczego nie słyszałam; nawet ich odpowiedzi w moich uszach dźwięczały tylko jak narastający zgiełk.
- „Pozwól, by ten ogień był światłością” - błagałam Boga w myślach; Wyrywałam się z uścisku strachu i wstydu, zapadłam w nicość, która cicho drżała wokół. Zamknęłam oczy i poczułam w mózgu jakiś narastający, syczący żar. Zniknęłam. W następnej chwili poczułam, że coś dziwnego przesącza się przez mój kręgosłup. Coś jarzącego się i głoś lego niczym trzask. Usłyszałam głos. Ów głos był bardzo głęboki, dochodził równocześnie z mojej głowy i z zewnątrz.
- Niczego się nie lękaj - powiedział ten głos: - Nie ma ognia. Nie spoglądaj w dół. Myśl, że stąpasz po chłodnych kamieniach w wodach jakiejś rzeki. Patrz tylko w światłość.
Otworzyłam oczy, ale nie widziałam niczego. W miejsce ciemności, którą widziałam pod zamkniętymi powiekami, ujrzałam jedynie światło, pulsujące na granicy bólu. Byłam całkierń oślepiona. Wstąpiłam na rozżarzone węgle i przeszłam przez nie, jakby był to bród. Chodziłam po obwodzie okrągłego „ognistego łoża”, chwiejnym krokiem zmierzając do miejsca, z którego zaczęłam. Słyszałam bicie swego serca. Wydawało stłumiony, głuchy odgłos, wstrząsający wszechświatem. Ktoś pociągnął mnie za ramię. Zachwiałam się i upadłam. Wciąż nic nie widziałam, ale czułam, że tłum napiera coraz bardziej.
- Zobaczcie, ona nie widzi!
- Jest ślepa!
- Pokażcie nam jej stopy, sprawdźmy, jak się spaliły!
Moje stopy. Siedziałam na ziemi i z wolna powracał mi wzrok. Nade mną pochylała się jakaś postać w czerni, z bandażami w rękach. Dlaczego nie czułam swoich stóp? Spaliły się? Czy tego się nie czuje?
- Patrzcie tylko, na jej stopach nie ma najmniejszego oparzenia! To prawdziwy cud! - wołał zdumiony ksiądz, unosząc jedną z moich stóp tak, by wszyscy ją widzieli.
Cóż się stało? Wciąż czułam w kręgosłupie słaby trzask.
- Cud! Cud! - zamruczał tłum i cofnął się nagle. Widziałam ludzi żegnających się i padających na kolana.
- Została fałszywie oskarżona! - zawołał ktoś.
- To prawda! Ona nawet wygląda niewinnie. Od początku to mówiłem! - wykrzyknął ktoś inny.
- Gdzie jest oszczerca? - wrzasnął jakiś potężny mężczyzna.
Patrzyłam wokół. Po drugiej stronie rozżarzonych węgli wystrojony mężczyzna w zielonych pończochach i szkarłatnej opończy próbował ukradkiem wymknąć się z tłumu. Starałam się dostrzec, kto to jest. Mimo iż było lato, futro zdobiło zarówno jego opończę, jak i pelerynę - to byl Ludwik Smali. Obrócił głowę w moją stronę i ujrzałam twarz, którą długo widywałam w koszmarnych snach. Loki - doskonałe jak zwykle - teraz zabarwione były nikłym śladem siwizny. Zapuścił niewielką brodę. Pewnie ktoś mu powiedział, że to bardzo modne. si
- To on, ten bogacz, ten diabeł wcielony! - zawołał ktoś z tłumu. Czy to możliwe, by był to głos jednego z sierżantów?.
Tłum zamknął Smallowi drogę.
- Dajcie mi przejść, hołoto! Nie widzicie, że jestem zacnym obywatelem? Mylicie się! - wołał, ale strach dźwięczał w jego głosie i to go zdradziło.
- Widzieliśmy tego łotra, widzieliśmy! To on! - krzyknęła jakaś kobieta, a tłum gęstniał wokół niego tak, że z trudem mogłam rozpoznać uderzające na oślep, przybrane futrem ramię.
Słyszałam jego krzyki, coraz bardziej przeraźliwe, gdy próbował przebić się przez tłum. Widziałam też jego żonę, która jeszcze przez chwilę stała z boku, w pewnej odległości, z oczami pełnymi lęku. W przelocie ujrzałam jej kaptur, gdy uciekała chyłkiem.
- To on! To on! Rozedrzeć go na kawałki! - tłum napierał i żądał krwi.
- Jego poddajmy tej próbie. On jest na usługach diabła!
Ktoś chwycił za obszyty futrem płaszcz i Ludwik Smali albo się potknął, albo też został pchnięty na jarzące się łoże węgli. Upadł i krzyczał, gdy ogień osmalił mu rękę. Starał się podnieść, wydostać z żaru. Miotając się jak szaleniec, zdołał powstać na nogi. Zgubił ozdobione piórami nakrycie głowy z bobrowych skór, które leżąc na węglach zrazu tylko się kopciło, a potem nagle stanęło w płomieniach.
Był to szpetny kapelusz; brzydki, czarny, z drogocennym kamieniem i małym rondem. Ludwik Smali nigdy nie miał dobrego smaku.
Tłum znowu naparł, ktoś ponownie pchnął Smalla na węgle. Oszalały z bólu szamotał się, dziko spoglądając wokół. Ubranie już się na nim tliło, za chwilę objęły je płomienie. Wkrótce też zaczął unosić się straszliwy smród, przypominający woń palonej kociej skórki. Widziałam kurczowo zaciśnięte, płonące dłonie; pierścienie błyszczące na pokrytych pęcherzami palcach. Słyszałam też brzęk złotych łańcuchów. Smali począł wyć jak zwierzę, gdy poczuł pełznące po plecach płomienie. Tłum nie dawał mu uciec. Języki ognia sięgnęły włosów skazańca, zmieniając je w piekielną aureolę. Biegał, więc rozniecał płomienie; ludzie odsunęli się nieco, by nie spadły na nich kawałki płonącej opończy. Przyciskał dłonie do twarzy, jakby w ten sposób mógł ją osłonić, ale krew wypływała mu spod palców.
Tłum, zafascynowany i przejęty grozą, przyglądał się, jak ta niemal już nierozpoznawalna, ale wciąż krzycząca, oszalała ludzka pochodnia biegała obłąkańczo wokół węgli. Smali niczego już nie widział, wpadł na drzewo za ławą sędziego i przewrócił się na plecy. Dymiące ręce i nogi wciąż waliły w ziemię. Wił się niczym umierający robak. Popiół i strzępy poczerniałego ubrania leżały wokół niego rozrzucone. Widziałam biel kości. Tłum w milczeniu obserwował, jak płomienie dogasały na tej wijącej się i jęczącej masie, z której wciąż unosił się tłusty, czarny dym. Nie mogłam przestać na to patrzeć. Nie mogłam się nawet poruszyć. Mój Boże, ten człowiek spłonął! Myślałam, że wynurzy się z płomieni niczym diabeł, wciąż ze swym przerażającym uśmiechem. Ale ta twarz - nie istniała! Poczerniała skorupa nie będzie mogła nigdy więcej skrzywić się w okropnym uśmiechu. Ten jęk... czy zabrzmiał jak moje imię? Nigdy, dobry Boże, nigdy! Po chwili ludzka masa drgnęła konwulsyjnie i zobaczyłam jedną rękę - czarną niczym spalony pazur - szkaradnie wyciągniętą w moim kierunku. Umarł. Umarł! Chciałam go pchnąć kijem, by się upewnić, że nie żyje.
- Chodźmy stąd szybko, póki nie patrzą! - usłyszałam ponaglenia.
Brat Sebastian okrył mnie peleryną, pomógł podnieść się z ziemi i, otoczywszy ramieniem, popychał do przodu. Hilda wraz z pozostałymi przyjaciółmi czekała w bezpiecznej odległości. Wszyscy byli spakowani i gotowi do drogi.
- Włóż tylko buty, dziecinko. Nie zatrzymuj się, resztę ubrania włożysz później. Powiedz mi tylko, jak to się stało, że nie popaliłaś sobie stóp?
- Naprawdę nie wiem, ale je pokaleczyłam o kamienie, kiedy biegliśmy.
Hilda podała mi buty, które włożyłam na gołe nogi.
- Nie podawaj w wątpliwość niewątpliwego cudu, powiadam - rzekł brat Sebastian. - Musimy jechać, bo jak zwykłem mawiać...
- ...lekkie stopy, lekkie ręce! - odpowiedziało chórem całe towarzystwo.
O milę od Sturbridge zatrzymaliśmy się, bym mogła się ubrać i zdjąć pelerynę, bo dzień był bardzo ciepły. Musiałam wszystkim pokazywać stopy, które co prawda były niezupełnie czyste, ale z pewnością nie miały śladów oparzeń. I to cieszyło wszystkich.
- Zostaliśmy, by próbować cię odbić z rąk ludzi szeryfa, Małgorzato - powiedziała Hilda. - Sądziliśmy, że w najlepszym razie uprowadzimy cię i ukryjemy, póki twoje stopy się nie wygoją. W najgorszym zaś... no cóż, nie zastanawialiśmy się nad tym.
- Zostaliście dla mnie? Po prostu tylko dla mnie? Dziękuję, dziękuję; jesteście prawdziwymi przyjaciółmi!
Siedziałam i płakałam, bo nie mogłam wprost uwierzyć, jacy byli dla mnie dobrzy, choć przekonywali, że i ja z pewnością pomogłabym każdemu z nich w ucieczce.
- A teraz - powiedział brat Sebastian - pieśń, która nas rozweseli.
Duży Tomek i Mały Wilek zaczęli śpiewać:
Młodzieńcy, ponoć wiecie, Że w sieci nie wpadniecie. Bo temu tylko nędza, Komu żona jędza.
Brat Sebastian i inni przyłączyli się do chóru.
A jednak choć sieć mała, To nogi nam splątała. I smutkiem tchną dziś lice, Bo żony - sekutnice!
Potem zaśpiewali piosenkę o wiośnie, która bardziej mi się podobała. Przejechaliśmy tak kilka radosnych mil, póki nie zatrzymaliśmy się na kolację w przydrożnej gospodzie. Było tam sporo ludzi, ale na szczęście znaleźliśmy kilka miejsc w kącie sali. Kupcy i podróżni jadący do Sturbridge bądź wracający z tamtejszego jarmarku przysparzali właścicielowi niemało zysków. Nie mogliśmy powstrzymać się od podsłuchiwania ożywionej dyskusji toczącej się przy sąsiednim stole.
- A Tobiasz mówi, że widział zastęp aniołów, unoszący ją na ramionach nad ogniem!
- Prawdziwy cud! To znak Boży!
- Tak! Wszystkie dziewice będą zbawione.
- Nie, ja myślę, że to znaczy, iż zbliża się koniec świata.
- Ilu było tych aniołów?
- Przynajmniej dwudziestu, ze złotymi skrzydłami. Jeden miał
spiżową trąbę...
- Tak, trąba bez wątpienia oznacza koniec świata... Wcisnęłam się w kąt. Bałam się, że ktoś mógłby mnie rozpoznać.
- Dziewica, powiadasz...?
- Tak, święta dziewica, fałszywie oskarżona. Odziana w suknie z najcenniejszego białego jedwabiu ze złotymi obszyciami. Miała długie złote włosy sięgające aż do kostek. Aniołowie musieli unieść ją prosto do nieba, bo zniknęła bez śladu.
- Wielki Boże, to zdumiewające!
- Najlepsze jest to, co stało się z oszczercą. Diabły wyszły spod ziemi, chwyciły go i wciągnęły w płonącą czeluść, która otworzyła się, a potem zamknęła za nimi. Nie zostawiły nic prócz twardego czarnego kamienia, który miał zamiast serca.
- Coś takiego... - mruknęła Hilda z ustami pełnymi jedzenia.
- Zawsze tak myślałam...
Na twarzy brata Sebastiana malowało się zadowolenie.
- Wysoce zadowalający cud pierwszej klasy, nie sądzisz, Małgorzato? - rozkoszował się sytuacją.
- Ciii... - szepnęłam ostrzegawczo.
Pozostali chichotali wesoło. Zapłaciliśmy i cichcem opuściliśmy gospodę. Uznaliśmy, iż mądrzej będzie spać tej nocy pod gołym niebem, ale z dala od plotkarzy.
Następnego ranka całe towarzystwo odbyło naradę. Aktorzy chcieli kontynuować podróżowanie do kraju, nie zaś jechać prosto do Londynu. Okazało się też, że Tomasz miał jakiś zatarg z pewnym zamożnym jegomościem w londyńskiej gildii rymarzy, o czym wcześniej nikomu nie wspomniał. Czekał na ucichnięcie sprawy i sądził, że ów jegomość nie miał jeszcze dość czasu, by ochłonąć.
- Nie chcę jechać już na żaden jarmark - powiedziałam.
- Chyba mnie rozumiecie.
- Małgorzato, wkrótce odzyskasz siły. Może następnym razem powinnaś tresować pieski. Po prostu nie nadajesz się do handlu
- pocieszał mnie mistrz Robert.
- A jednak, moje drogie dzieci - rzekł podniośle brat Sebastian
- ja sam czuję magnetyczną siłę owego prawdziwego pępka świata, jakim moim zdaniem - jeśli odliczycie Jerozolimę, Paryż i Rzym
- jest ta potężna metropolia, Londyn! Na zimę mam tam zajęcie i nie zaszkodzi mu wczesny początek. Proponuję więc, byśmy się rozdzielili. Nasza czwórka uda się do Londynu, gdzie - jeśli tylko zechcecie - możecie do nas przyjechać później.
- Rozdzielić się?! Wielka szkoda! Tak dobrze szło nam z Piotrem wróżenie!
- Będziemy tęsknić za waszym towarzystwem, ale w Londynie pieniądze leżą na ulicy i tylko czekają, by je podnieść.
- Jak was tam znajdziemy? - zapytał Parvus Willielmus.
- Pytaj w domu Sebastiana, aptekarza w Walbrook, o miejsce pobytu brata Malachiasza... zawsze będziesz mile widziany.
- Brat Malachiasz? Któż to jest, mój drogi Sebastianie? - pytała Hilda.
- No cóż, to ja, oczywiście! W Londynie nazywam się brat Malachiasz. Imię Sebastian pożyczyłem sobie na drogę. On co prawda nie dał mi na to zgody, ale tylko dlatego że go o nią nie prosiłem.
- Och, Sebastianie, mój złoty... chciałam powiedzieć: Malachiaszu, jesteś człowiekiem o tylu obliczach... mężczyzną tak zagadkowym... - gruchała czule.
- Żyję życiem kosmopolity, moja droga, i z radością będę dzielić je z tobą.
- Nie zostawicie mnie samej, prawda? - zapytałam z obawą.
- Ależ Małgorzato - odpowiedział wylewnie. - Czy porzucilibyśmy Piotra? Albo Muśkę? Mieszkaj w naszym domu tak długo, jak długo zechcesz.
Odetchnęłam z ulgą. Bez przyjaciół szybko umarłabym z głodu. Nie umiałam robić nic, co dałoby mi utrzymanie.
Tak więc rozstaliśmy się z kuglarzami wśród uścisków i łez, przyrzekając sobie, że zobaczymy się pewnego dnia. Oni udali się na zachód, a my do Londynu. Byliśmy pełni nadziei.
- Opowiedz mi o Londynie, drogi Malachiaszu. Nigdy nie mieszkałam w wielkim mieście - powiedziała Hilda.
- Rozciąga się daleko jak okiem sięgnąć - odparł brat Malachiasz, rozkładając ramiona. - Wszystkich udogodnień, wszystkich wygód, jakie tylko można sobie wyobrazić, jest tam pod dostatkiem, a nawet siedem razy więcej. Wewnątrz murów Londynu znajduje się blisko dwieście kościołów, ludzi żyje w tym mieście ponad trzydzieści tysięcy, a było jeszcze więcej, tylko wybiła ich zaraza. Nie wyobrażacie sobie muzyki dzwonów - to już nie jeden marny, parafialny dzwoneczek, ale setki głębokich dźwięków, falami wznoszących się nad miastem. Cudzoziemcy trudzą się i podróżują nieustannie, by wprost do drzwi dostarczać egzotyczne przyprawy i inne zamorskie skarby. Nie kończące się pasmo przyjemności - parady, gry, festyny, uroczystości i święta - wszystko to „kusi i zachwyca mieszkańców. A ja, kochana Hildo, wszystko to rzucam ci do stóp.
Ukłonił się, jakby składał dar. Hilda się śmiała. Lubiłam patrzeć na nią roześmianą. „Zasługuje na radość i szczęście” - pomyślałam.
★
Małgorzata siedziała na parapecie okna na poduszce, z rękami na podołku, odpoczywającymi na nie dokończonej robótce. Obserwowała i bawiła się rosnącą w miarę pisania irytacją brata Grzegorza. Nie ma bowiem nic bardziej zachwycającego niż irytowanie kogoś, kto łatwo popada w święte oburzenie. Małgorzata dobrze już poznała nastroje brata Grzegorza, wiedziała, czego się może spodziewać. Obrócił się raptownie, stanął nad nią zdenerwowany do ostateczności.
- Jak przypuszczam, daje mi się do zrozumienia, że ty, pani, oraz błogosławione dziewczę ze Sturbridge, to jedna i ta sama osoba?
- Ja tylko opowiadam ci, co widziałam i słyszałam. Staram się być dokładna - odpowiedziała słodko.
Brat Grzegorz wprost kipiał gniewem. Krążył po pokoju z rękami założonymi za plecami.
- To hańba! Z pewnością czerpałaś zyski ze sprzedaży relikwii.
- Och, nigdy! Zapewniam cię. Oczywiście, jakiś czas później przyłapałam brata Malachiasza na wygarnianiu z kominka popiołu i napełnianiu nim relikwiarzy. Powiedział, że wpadł na pomysł, by wypalone węgle sprzedawać jako lekarstwo na paraliż. Przez jakiś czas - nim zajął się sprzedawaniem zębów - nawet dobrze mu to szło.
- Nie mów nic więcej, pani, nie chcę tego słuchać - brat Grzegorz zacisnął usta w wąską linię.
„Wspaniały dzień - pomyślała Małgorzata - duża część mojej opowieści jest już spisana, i przy okazji rozzłościłam brata Grzegorza. A teraz muszę wrócić do pracy”.
Dzisiaj gotowano mydło i mimo że nie jest to skomplikowany proces, lubiła doglądać go z bliska, by mieć pewność, że służbą nie doda za wiele ługu. Wówczas przy myciu złuszczałaby się skóra, a to nie jest zdrowe ani przyjemne. Później miał przyjść krawiec, by zdjąć miarę na nową suknię i płaszcz, które zamówił dla niej mąż, chciał bowiem na Boże Narodzenie wystroić Małgorzatę i dziewczynki.
- Mam sztukę ciemnozielonego aksamitu, który podkreśli blask twoich oczu, kochanie - powiedział tuląc ją w ramionach.
I choć Małgorzata nigdy nie przywiązywała większej wagi do strojów, jak mogła odrzucić szlachetną propozycję złożoną przez człowieka, który tak się o nią troszczył? Kendall wyposażał także służbę i pracowników, i to spoczywało na barkach Małgorzaty. Potem oczywiście trzeba podać kolację. Choć to codzienny obowiązek, nie jest łatwy do spełnienia. Gdy podaje się kolację tak licznym domownikom, jej przygotowanie jest zajęciem godnym marszałka polnego. Małgorzata niechętnie rozstała się w myślach ze swą książką, zanim jeszcze brat Grzegorz zdążył wyjść. Planowała już kolejne zajęcia, kiedy zorientowała się, że skryba coś mówił i czeka na odpowiedź. Spojrzała pytająco.
- Mówiłem właśnie, że w celu załatwienia pewnej sprawy muszę wyjechać z miasta na dwa tygodnie - powtórzył z przesadną cierpliwością.
- Och, dobrze, naturalnie. Będę w tym czasie ćwiczyć - odparła, nie całkiem jeszcze rozumiejąc jego słowa. Nagle pojęła, o co chodzi, i w jej głosie zabrzmiała nuta trwogi. - Nie będzie cię tutaj? Wielkie nieba! Mam nadzieję, że to nie potrwa długo?!
- Dwa tygodnie, jak już mówiłem...
- Ale wrócisz, by pomóc mi z książką, prawda? „Posunęłam się za daleko i teraz jest naprawdę zły - zmartwiła się.
- Jakże dam sobie radę, jeśli nie wróci?”
- Tak, wrócę. Muszę załatwić sprawy rodzinne. Najwyżej dwa tygodnie...
- Ach tak, rozumiem, dwa tygodnie - odetchnęła z ulgą.
- Nie więcej - powiedział oschle. „Nigdy za dużo powtarzania, jeśli mówisz do osoby, która mało może pojąć”.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Brat Grzegorz starał się połączyć niemiły pobyt w domu z pogodnym odpoczynkiem. Pozwolił, by swobodnie popłynął strumień wspomnień o owych dziwnych, błyszczących złotem oczach. Teraz wprost kipiał trafnymi argumentami; Małgorzata będzie musiała przyznać, iż w ogóle nie miała racji w dyskusji. I wciąż spodziewał się Bożego objawienia. Nie powinien czekać zbyt długo, bo ojcu zawsze udawało się w taki czy inny sposób bezgranicznie zwiększyć jego pokorę.
Wrócił do Londynu po długich dwóch tygodniach nieobecności. Nie zdawał sobie sprawy, do jakiej był zdolny tęsknoty za domem przy Thames Street i jego mieszkańcami, dopóki nie skręcił za róg i nie zobaczył znajomego dachu, okien i drzwi. Tuż przed nim w szlamie rynsztoka rozwalała się wielka maciora o oczach wpółprzymkniętych z ekstazy. Ssało ją z dziesięć prosiąt. Jeden mały buntownik nie przyłączył się do tego rodzinnego posiłku, lecz radośnie rył w pobliskiej stercie końskiego nawozu.
„Jeszcze nie sprzątano! - pomyślał z irytacją brat Grzegorz. - Człowiek ledwie może tędy przejść! Dawniej inaczej bywało! Teraz nigdzie nie ma porządku! Świnie puszczone wolno! Śmieci! Nie można znaleźć uczciwego człowieka, który by zrobił cokolwiek! Wszędzie tylko chciwość i zachłanność! Nic nie jest na swoim miejscu od czasu zarazy. Wokół zachłanni żebracy, zbiegli chłopi pańszczyźniani i pomylone niewiasty, które czują potrzebę pisania książek! Świat się kończy!” Brat Grzegorz był tak pochłonięty gniewem i torowaniem sobie drogi wśród świń i odpadków, że nie usłyszał dochodzącego z góry okrzyku: „Wyleeeeewa się!” W oknie pierwszego piętra pojawiło się krzepkie ramię jakiejś służącej. Jedno machnięcie... i ciepły płyn obryzgał brata Grzegorza, który zbyt późno uskoczył na bok. Uderzył przy tym wystającym z sandała palcem o nierówny bruk. Był tak strapiony, że nawet nie zaczął snuć rozważań nad anarchią, która pozwala każdemu właścicielowi domu brukować niewielki fragment ulicy dowolnym materiałem i na taką wysokość, jaka mu odpowiada.
- Na rany Chrystusa, ty głupia babo! - wygrażał pięścią zamkniętej okiennicy.
- Co ja słyszę, bracie Grzegorzu! Sądziłem, że nie pochwalasz przekleństw. - Robert Kendall zbliżał się właśnie do drzwi swego domu i ujrzał ów nieszczęśliwy wypadek. U jego boku stał rachmistrz i chichoczący czeladnik.
- Nie pochwalam, nie pochwalam - odparł brat Grzegorz ponuro. - To była chwilowa słabość. Będę ją musiał odpokutować.
- Widzę, że rękaw i skraj twego habitu jest całkiem mokry. Wejdź do środka, proszę, i doprowadź się do porządku.
Wesołość brzmiąca w głosie pana Kendalla sprawiła bratu Grzegorzowi przykrość.
- Lepiej będzie, jeśli pójdę do domu. Muszę się umyć - mruknął ponuro. - Dzień zaczął się całkiem dobrze, lecz kto wie, czym obdarzy nas fortuna, nim zapadnie zmrok?
- Jeśli przed chwilą doznałeś deszczu łask fortuny, choć mnie wydawało się całkiem inaczej, to jesteś prawdziwie szczęśliwym człowiekiem. Jednak nie wyjdziesz z mego domu, nim będziesz tak schludny jak wtedy, gdy opuściłeś swój.
- Ależ ja nie wszedłem jeszcze do pańskiego domu - protestował - brat Grzegorz.
- Teraz już wszedłeś, przyjacielu!
Drzwi otworzyły się od wewnątrz i brat Grzegorz został wepchnięty do środka. Wręczając rachmistrzowi plik dokumentów Roger Kendall wezwał służącego.
- Powiedz mojej żonie, że brat Grzegorz miał wypadek na ulicy. Niech pośle Bess, by przygotowała kąpiel.
- Ależ po co ten kłopot, pójdę już - bagatelizował brat Grzegorz.
- Jakiż to znowu kłopot? Zapraszam, zapraszam. Takich ablucji jak u nas nie znajdziesz nigdzie. Mamy wspaniałą balię przeznaczoną wyłącznie do kąpieli. Okrywa ją niewielki namiot, więc się nie zaziębisz. Moja żona jest chyba najczęściej kąpiącą się kobietą w tym mieście. Wkrótce skóra jej się zetrze i co ona wtedy zrobi? Ale nie przestaje. Kąpie się i kąpie - co tydzień, a nawet dwa razy w tygodniu. Nie zabiega o klejnoty, jak mogłeś zauważyć. Żona chce ode mnie dostawać tylko przybory kąpielowe i inne dodatki do mycia - wodę różaną, olejek migdałowy... tym życzeniom nie ma końca. I bieliznę! Pralnia ma nieustanne zajęcie z jej lnianymi zmianami, powiadam ci. Mówię jej nieraz: „Nie przesadzaj, kochanie. Mały brud nie czyni zdrowiu szkód”, ale ona odpowiada: „Nie szkodzi robakom, ale ludziom szkodzi na pewno”. Cóż, może nie całkiem się myli. Odkąd pojawiła się w tym domu, mniej w nim chorób. A może sprawiają to jej modlitwy... Zna pewien zabawny sposób... zauważyłeś? Twarz jej się rozjaśnia...
- Nie, nie zauważyłem. A ta kąpiel... żadnych śmierdzących dodatków! Mam już dość marności tego świata!
- Nie martw się o to. Poza tym zatrzymuję cię tu z bardzo egoistycznych powodów. Chcę prosić o przysługę, ale nie uczynię tego, dopóki się nie oporządzisz - rzekł Roger Kendall, poklepując skrybę po plecach.
Brat Grzegorz drgnął. Nie lubił takich familiarnych gestów. Zadrżał zresztą także dlatego, że miał obolałe plecy. Onegdaj biczował się próbując pojąć Boga i rany jeszcze się nie zabliźniły.
Miał wrażenie, że minęła tylko chwila, nim zaprowadzono go do jednego z pomieszczeń w głębi domu, gdzie była już przygotowana duża, drewniana, okuta żelazem balia. Dwie schludnie odziane służące w białych chustach zajęte były noszeniem brązowych dzbanów z gorącą wodą, by ją napełnić. Po kąpieli będą musiały wynieść stąd każdą kroplę wody.
- Wszystko to marność nad marnościami - mamrotał brat Grzegorz.
Para napełniła ładnie malowany mały namiot rozpięty nad balią. Służąca pewnym gestem sięgnęła po wodę różaną, by wlać ją do balii.
- Żadnych niewieścich pachnideł!!! - wrzasnął brat Grzegorz. Służąca spojrzała na niego zdumiona i wyszła. Kendall rozumiejąc, iż nerwowość brata Grzegorza wiąże się z obecnością kobiet, przysłał służącego, by pomógł gościowi rozebrać się i wykąpać. Sługa rozłożył na podłodze grube sukno pod bose stopy brata Grzegorza. Tutaj - odmiennie niż w innych pokojach używanych przez Kendalla i jego rodzinę - nie było dywanów, gdyż nasiąkałyby wilgocią. Goła posadzka i miękka materia pod stopami mgliście przypomniały Grzegorzowi dawne czasy w rodzinnym domu, gdy wraz z bratem każdego ranka stawali przed ojcem, a służący klękał, by rozłożyć sukno, nim zacznie rycerza ubierać. Jego dom był jednak cały surowy i zimny.
- Wkrótce doprowadzimy pańskie odzienie do porządku - rzekł służący, zabierając cuchnący habit.
Jęknąwszy z niezadowolenia brat Grzegorz zanurzył się w balii. Czuł się głęboko upokorzony. Pewnie mniej by się wstydził idąc brudny do domu.
Poważnie rozważał, czy dobrze zrobił zostając tutaj. Wprawdzie jego ciasna izdebka na ostatnim piętrze obskurnej czynszowej kamienicy nie miała udogodnień sprzyjających myciu, lecz nie musiałby tam obnosić swego wstydu przed obcymi. Delikatnymi i taktownymi, ale mimo wszystko obcymi.
W zamyśleniu wysunął rękę z okrywającego balię namiotu i dotknął nią flakonika wody różanej. Czy to naprawdę ładnie pachnie? Wyciągnął korek i powąchał. Co za zapach! Tak pachnie Małgorzata. Zamknął flakon i odstawił go pospiesznie.
Zanurzył się głębiej i skrzywił z bólu, gdyż na plecach zapiekły go rany od bicza. Ciemna piana pokryła powierzchnię wody. Brat Grzegorz wyszorował nogi, potem ramiona. Czy Bóg twierdzi, iż mycie się jest oznaką próżności? Cóż, może... gdy człowiek bierze kąpiel w ciepłej wodzie, w balii pod jaskrawym namiotem.
Milo być czystym, częste mycie nie byłoby takie złe... Z przyjemnością polewał sobie głowę i mył ją energicznie. Tonsura zarastała, a czarne kędziory znów się splątały, bo brak im było strzyżenia. Teoretycznie brat Grzegorz golił się gładko, ale nawet teraz, gdy miał już trochę pieniędzy, nie był skłonny golić się co tydzień, niczym jakiś bawidamek, więc w jego pojęciu gładko wygolona twarz była mniej gładka, niż to powszechnie przyjęto. Lał dużo wody na włosy, by je dokładnie spłukać. Szare drobinki, które bystrym oczom mogłyby się wydać insektami, spłynęły w brudną pianę.
Tłumiąc chęć zanucenia pięknej pieśni „Stabat Mater”, brat Grzegorz, zanurzony w ciepłej wodzie, począł snuć wspomnienia. Wciąż nie całkiem rozumiał, czemu decyzją opata został z powrotem odesłany światu, skoro ma całkowitą pewność, iż jego umysł najdoskonalej odpowiada sztuce kontemplacji Boga. Tego zdumiewającego odkrycia własnych możliwości dokonał jakiś czas temu, w drodze z Calais, gdy utkwiwszy wzrok w bezbrzeżnym oceanie za burtą statku, pogrążył się w rozmyślaniach o wyraźnym końcu swojej kariery literackiej. Wtedy nieoczekiwanie przebiegło mu przez głowę jedno zdanie z „Mystica Theologica” Dionizjusza: „Ludzie mogą osiągnąć wewnętrzną doskonałość przez porzucenie wszystkiego, co nie jest Bogiem”.Następnie Dionizjusz wyłożył bardzo jasno, że ci, którzy są zachłanni na ziemską wiedzę, nie są zdolni do zrozumienia Słowa Bożego, a szczególnie niezdolni są do obcowania z Bogiem. Uświadomiło to natychmiast bratu Grzegorzowi, wtedy jeszcze Gilbertowi, że oprawcy, paląc jego księgi, wyciągnęli doń pomocną dłoń - wezwali go ku Bogu. Ta myśl tak mu się spodobała, tak bardzo go pocieszyła, iż natychmiast udał się do najsurowszego klasztoru w całej Anglii i zaprezentował się jako nowicjusz pragnący żarliwie zatracenia się w jedności z Bogiem.
Przewidywał oczywiście, że w spokoju klasztoru osiągnie poziom duchowego rozwoju, jakiego wielu mogłoby pozazdrościć. Ale właśnie gdy był gotów do złożenia ostatnich ślubów zakonnych, co oddałoby go życiu kontemplacyjnemu, opat, który w ogóle nie umiał dostrzec, iż brat Grzegorz znalazł się w bardzo szczególnym miejscu swego duchowego rozwoju i wymaga wyjątkowych względów, wezwał go do siebie.
Brat Grzegorz pamiętał długie, bardzo długie oczekiwanie i to, jak klęczał na zimnej, kamiennej podłodze, nim Goderyk Milczący przemówił.
- Trwasz i umacniasz się w dumie - rzekł, mrużąc pozbawione rzęs powieki.
W dumie?! No cóż, ten starzec musiał być ślepy, skoro do tego czasu nie dostrzegł nadzwyczajnych uzdolnień brata Grzegorza. Opat, podobnie jak wielu innych, którzy cieszyli się nadmiernym i przesadnym uznaniem, kompletnie się mylił. Przede wszystkim bowiem któż prócz brata Grzegorza potrafił całymi godzinami klęczeć bez zasłabnięcia, całymi dniami pościć bez słowa skargi i cytować słowa największych autorytetów w uczonych dysputach? Ponadto zaś właśnie zbliżał się do momentu ujrzenia i zrozumienia Boga, gdy Goderyk wezwał go do siebie. Prawdopodobnie miało to ze sobą jakiś związek. Potem starzec powiedział coś, co dowodziło, że naprawdę niczego nie rozumie.
- Odejdź, póki nie upewnisz się, czy poszukujesz Boga, czy też uciekasz od świata. Wrócić i odpowiedzieć mi na to pytanie możesz dopiero wtedy, gdy zrozumiesz różnicę.
Pewnie przemawiała przez opata zazdrość. Tak, zazdrość i polityka, które zawsze plączą ludzkie losy. Skargi innych braci z pewnością także miały jakiś wpływ. Oto co zdarza się zawsze, ilekroć zbiera się grupę prostaków i ludzi wyższego pochodzenia - nawet jeśli ci drudzy są tylko młodszymi synami - i mówi im, że są równi wobec Boga. Zazdrość zżera wszystkich. Jaka szkoda, że był zbyt prostolinijny, by zawczasu wziąć tę zazdrość pod uwagę. A cóż to za pomysł, że ostateczną decyzję o przyjęciu kogoś do klasztornego domu bracia podejmowali w głosowaniu. Czy Bóg przegłosowuje zbawienie?!
Brat Grzegorz chciał dyskutować. Znał tysiące poważnych biblijnych przesłanek przemawiających za tym, iż jego własna droga ku zbawieniu jest lepsza. A oto stoi przed starcem noszącym całkowicie zasłużony przydomek „Milczący”. Z takim w ogóle nie można dyskutować.
Dla człowieka słabego duchem byłby to druzgocący cios, ale brat Grzegorz nie uważał się za duchowego słabeusza. Ponieważ jego stare odzienie przekazano biednym, otrzymał ubranie porzucone przez jakiegoś świeckiego brata. I tak pewnego styczniowego poranka, zrzuciwszy - zgodnie z rozkazem - szorstki biały habit, brat Grzegorz w wytartej szacie nieokreślonego szarego koloru i brudnej owczej skórze znalazł się u początku długiej drogi, wiodącej wprost do Londynu. Nie buntował się, wyrok zniósł z pokorą, choć nie mógł odpędzić mrocznych myśli.
Los rzucił go w świat wędrownych mnichów, którzy przepisują listy, modlą się w pogrzebowych konduktach i za marne grosze wyśpiewują psalmy. Brat Grzegorz znosił cierpliwie tę próbę wiary, lecz już wkrótce był pewien dwóch rzeczy: że miał powołanie do kontemplacji i że nigdy, przenigdy już nie pojedzie do ojcowskiego zamku.
- Gdy wrócę i powiem opatowi, że pojąłem Boga, przyzna, że się mylił - pomrukiwał brat Grzegorz, leniwie polewając wodą brzuch.
- Ho, ho, bracie Grzegorzu, siedzisz w kąpieli długo, więc muszę wejść i tu z tobą porozmawiać. Wybacz, ale za godzinę muszę być na drugim końcu miasta, a nie mogę wyjść, póki nie przedstawię mojej prośby - jowialny głos Kendalla przebił mgłę pary otaczającej balię i brutalnie wdarł się w rozmyślania brata Grzegorza.
„Oto jak postępuje się w tym domu - pomyślał skryba. - Najpierw rozbiera się człowieka do naga, a potem, gdy nie może uciec, prosi się go o przysługę. No cóż, tego się należało spodziewać”. Wysunął głowę spod namiotu.
- Jak tam lekcje czytania, bracie Grzegorzu?
- Co proszę?
- Lekcje czytania. Czy Małgorzata umie już czytać?
- Proste rzeczy - tak. Robi postępy. Jak na kobietę jest bardzo zdolna, jednak jej ortografia pozostawia wiele do życzenia.
- A do Bożego Narodzenia jak dobrze będzie czytać?- Sądzę, że płynnie. Jest jeszcze sporo czasu. Czemu pan o to pyta?
- Mam zamiar zrobić jej prezent i pomyślałem, że zasięgnę u ciebie rady, bracie Grzegorzu.
- Prezent? Jaki prezent?
- Książkę. Wpadłem na pomysł nowego psałterza, a ty jesteś człowiekiem, który może mi pomóc. Chciałbym, by obok wersów łacińskich były tam wersy napisane po angielsku; tak by żona mogła je czytać i spoglądać na tekst łaciński.
- To ryzykowny pomysł. Psalmy po angielsku?! W tym języku przestaną być święte.
- Miałem w życiu wiele ryzykownych pomysłów. Nie dyskutujmy o tym, póki nie wyjdziesz z kąpieli. Powiedz mi tylko, czy możesz wskazać mi dobrego kopistę lub może tłumacza z poetyckimi skłonnościami, który potrafiłby to dla mnie zrobić? Nie potrzebuję bogatego iluminowania; wystarczą ładnie zdobione inicjały. Psałterz musi być jednak gotowy na czas.
- Tak, znam odpowiednich ludzi.
- Jeśli zorganizujesz to przedsięwzięcie i dotrzymasz terminu, zapłacę ci dobrą prowizję.
- Rozejrzę się wśród ludzi i wrócę tu jutro z odpowiedzią. Jestem pewien, że można to zrobić, nawet w tak krótkim czasie.
- Dobrze więc, dobrze... a zatem do jutra!
Brat Grzegorz usłyszał kroki odchodzącego pana Kendalla. Wciągnął głowę pod namiot niczym żółw. Woda wystygła. Z zewnątrz dobiegły go odgłosy krzątaniny.
- Pani przysyła te ubrania, byś zechciał je włożyć, póki twoje nie wyschną. Wiszą nad ogniem, ale potrzeba jeszcze trochę czasu, by były całkiem suche. Ręcznik jest obok balii. Już wychodzę - rzekł służący.
O miłosierny Jezu, cóż jeszcze go tu spotka?! Jakiż błazeński strój w szalonych kolorach uwieńczy tę serię zniewag?! Brat Grzegorz wyszedł z balii i zobaczył przygotowane ubranie. Hm, całkiem odpowiednie. Małgorzata, wyczuwając jego gust, przysłała poważną czarną togę i pończochy, które pan Kendall nosił na pogrzebie swojej matki. Strój był na brata Grzegorza trochę za obszerny i nieco za krótki, ale kto by tam zwracał uwagę na takie drobiazgi. Skryba raz jeszcze przyjrzał się czarnej szacie zastanawiając się, czy Małgorzata w pewien subtelny sposób nie kpi sobie z niego. Kiedy jednak zszedł na dół, Małgorzata przywitała go pytając wesoło: „A więc wszystko już wyschło, bracie Grzegorzu?”, jakby nawet nie zauważyła tej śmiesznej czarnej togi. Rzucił jej ostre spojrzenie. Stawała się doprawdy zbyt pewna siebie.
Woń atramentu i widok czystych, nie zapisanych jeszcze arkuszy papieru przyciągał go jak zawsze. Zaczął pisać. Powstawał dalszy ciąg pięknego, wolnego od kleksów manuskryptu. Brat Grzegorz zapomniał o rzekomo doznanych upokorzeniach, mógł rozmyślać jedynie nad rzędami liter wychodzącymi spod jego pióra. Zdumienie zachował na później.
★
Było już dobrze po zmroku, zacni obywatele pogasili światła i poszli spać, kiedy Hildę, brata Malachiasza i mnie obudziło żałosne zawodzenie dwóch pijaków, słaniających się na błotnistej drodze przed naszym domem.
- Braaacia w Chrystusooowym miłosieeeerdziu... - śpiewali, a raczej usiłowali śpiewać przyjacielski hymn swego cechu.
Ich zawodzenie było coraz głośniejsze i przypominało wycie wilków. Ktoś otworzył z trzaskiem okiennicę.
- Zamknijcie się! - ryknął męski glos.
W następnej chwili dołączył do niego następny.
- Ochlaptusy! Nawet przypiekane na ogniu koty śpiewają lepiej!
Rozległ się świst i trzask. Ktoś rzucił śmierdzące jajko, które nie czyniąc nikomu szkody rozbiło się na nierównym chodniku. Nagle pijący zatoczyli się i podpierając wzajemnie, przystanęli.
- T... t... t... to tutaj - oświadczył jeden z nich i załomotał w nasze drzwi.
My, rozbudzeni, marzyliśmy tylko o tym, by poszli dalej. Otworzyły się drzwi naszych sąsiadów.
- Wit, wchodź natychmiast do środka! Straż nocna znów weźmie cię do aresztu!
- A więc tu jesteś, Kate! Co robisz w domu sąsiada?
- Nie jestem u sąsiada! Tu jest twój dom. Do drzwi nowych sąsiadów walisz jak głupi właśnie ty!
- Nie jestem głupi! To jest mój dom, a ty jesteś w domu sąsiadów. I co ty tam właściwie robisz? - pytał tonem, w którym narastała podejrzliwość.
- Jesteś pijany! O której to przychodzi się do domu?! Co robiłeś po cechowym święcie?! Odpowiadaj natychmiast!
- Ależ serdenko - odparł dużo bardziej pojednawczo - zatrzymałem się z jednym z naszych braci... w interesach...
- W pijackich interesach, chcesz powiedzieć! A właśnie, któż to z tobą przyszedł?
- Mój przy... przyjaciel. Żona nie wpuści go do domu, więc ja mu na to: „Moja Kate jest bardzo gościnna, zatrzymaj się u nas!” A ty zamykasz nam drzwi przed nosem i chcesz, byśmy zostali przed drzwiami sąsiadów!
Po chwili usłyszeliśmy odgłos kroków. Sąsiadka wyszła, chwyciła pijanego męża za ucho i odciągnęła od naszych drzwi.
- Aj! Aj! Moje ucho! - wrzeszczał.
- Jesteś odrażający! Odejdź natychmiast od drzwi tamtej kobiety. To dziwka! Wiem coś o tym!
- A mnie się po... po... podoba!
- Akuszerka!!! Myślałby kto!!! Tere-fere! Jest na to dużo za młoda. Mamy coraz gorszych sąsiadów, mówię ci!
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem i nie usłyszeliśmy już niczego więcej.
Byłam w wielkim kłopocie. Ulice Londynu może istotnie wybrukowane są złotem, ale trzeba mieć odpowiednią łopatę, by to złoto wykopać. Nie mogłam znaleźć żadnych klientek. Trudno rozkręcić interes w miejscu, gdzie nikt cię nie zna. Było tu całkiem inaczej niż na prowincji. Gdy przybyliśmy do Londynu, zatrzymaliśmy się w małej izbie na zapleczu piekarni w Cheapside. Było tu taniej niż w zajeździe, bo właściciele piekarni nie mieli prawa udzielać noclegów. Prawo to wyłącznie dla swoich członków zastrzegła gildia właścicieli zajazdów. Brat Malachiasz po mistrzowsku oszczędzał pieniądze dzięki życiu w takich podejrzanych miejscach, więc nocowaliśmy tam, póki nie wynajął domu dla siebie i „swoich dwu właśnie owdowiałych kuzynek, które utrzymywał i wspierał z litości i miłosierdzia”. Pewnego dnia wrócił zacierając ręce z ukontentowania.
- Cóż, moje drogie, czyż nie powiadam zawsze, że nawet w nieszczęściu znaleźć można dogodną dla siebie okazję? Nawet byśmy nie marzyli o takim wspaniałym domu przed zarazą, która sprawiła, że w wielu miejscach w ogóle nie płaci się czynszu! Do końca naszych dni mieszkalibyśmy w jakiejś wynajmowanej izbie, ale teraz, dzięki mojej pomysłowości, mamy cudowny wielki dom, który wprost idealnie odpowiada naszym potrzebom. Wyobraźcie sobie prawdziwy pałac tchnący godnością szacownego wieku!
Wyprowadziliśmy oślicę z płatnej stajni i wąskimi uliczkami ruszyliśmy do Cornhill, gdzie skręcając za róg brat Malachiasz wskazał ręką na prawo i oświadczył, iż zamieszkamy w tej okolicy. Na ulicę wystawione były na sprzedaż różne rzeczy, głównie jakieś rupiecie: kaptury, rękawice, kubki, łyżki, garnki i noże różnej wielkości.
- Gdzie tu jest ulica? - zapytałam. - Nie widzę jej.
- Właśnie tutaj.
Między domami, przed którymi stali uliczni sprzedawcy, znajdował się wąski wylot: długi, kręty zaułek. Raczej przesmyk, szczelina dla wiatru, licząca ledwie cztery lub pięć stóp szerokości, odpowiednia jako rynsztok przy głównej ulicy. Zaułek pogrążony był w mroku, ponieważ promienie słońca nie mogły wcisnąć się między stojące ciasno domy. Serce we mnie zamarło.
- Jak nazywa się ten zaułek? - zapytałam.
- Kiedyś znany był jako ulica Świętej Katarzyny, ale ostatnio zyskał nazwę złodziejskiego zaułka. Obawiam się, że te rzeczy sprzedawane przed domami pochodzą głównie z kradzieży. Ale dom jest wspaniałym odkryciem. Oto on! - brat Malachiasz był z siebie bardzo zadowolony.
Jedno spojrzenie na dom wystarczyło, by serce poszło mi w pięty. Spojrzałam na Hildę, Hilda zaś spojrzała na mnie. Mina jej się wydłużyła. „Nie rozpłaczę się przez wzgląd na Hildę” - pomyślałam, ale oczy mnie piekły. Był to najstraszniejszy, najbrudniejszy dom, jaki mogłam sobie wyobrazić. Duży, to prawda. Pozostałe były zniszczonymi jedno - i dwupiętrowymi czynszówkami, a daleki koniec zaułka zamykało kilka walących się parterowych chat.
Dom był wąskim, piętrowym straszydłem, wciśniętym jak sędziwy pijak między dwóch identycznie pijanych kompanów, czyli między dwie szpetne, dwupiętrowe kamienice, podzielone i wynajmowane „poziomami”. Szerokość frontowej ściany każdego z domów stanowiących to trio nie przekraczała dziesięciu stóp. Łukowe drzwi, znajdujące się z lewej strony wejścia do naszego domu, prowadziły do ogrodu. Może kiedyś ten dom był ładny. Pogruchotanych parapetów trzymały się jakieś śmieci, zwisając między uderzającymi o siebie, zbutwiałymi okiennicami frontowych okien pod okapem.
Piętro wysunięte było sporo nad parter, okrywając wejściowe drzwi nieustannym cieniem i uniemożliwiając człowiekowi dosiadającemu konia przejazd wzdłuż całego zaułka. Ktokolwiek dodał ów nawis poszerzający część nad parterem, nie miał pojęcia o symetrii, i to właśnie - oraz wiek drewnianych wsporników - przydawało domowi pijackiego wyglądu. Wysokiemu, spadzistemu dachowi brakowało tak wielu dachówek, że przypominał uśmiech szczerbatego. Pod okapami nie było śladów rynny. Ścian od dawna nie malowano, odpadły od nich
- Ależ serdeńko - odparł dużo bardziej pojednawczo - zatrzymałem się z jednym z naszych braci... w interesach...
- W pijackich interesach, chcesz powiedzieć! A właśnie, któż to z tobą przyszedł?
- Mój przy... przyjaciel. Żona nie wpuści go do domu, więc ja mu na to: „Moja Kate jest bardzo gościnna, zatrzymaj się u nas!” A ty zamykasz nam drzwi przed nosem i chcesz, byśmy zostali przed drzwiami sąsiadów!
Po chwili usłyszeliśmy odgłos kroków. Sąsiadka wyszła, chwyciła pijanego męża za ucho i odciągnęła od naszych drzwi.
- Aj! Aj! Moje ucho! - wrzeszczał.
- Jesteś odrażający! Odejdź natychmiast od drzwi tamtej kobiety. To dziwka! Wiem coś o tym!
- A mnie się po... po... podoba!
- Akuszerka!!! Myślałby kto!!! Tere-fere! Jest na to dużo za młoda. Mamy coraz gorszych sąsiadów, mówię ci!
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem i nie usłyszeliśmy już niczego więcej.
Byłam w wielkim kłopocie. Ulice Londynu może istotnie wybrukowane są zlotem, ale trzeba mieć odpowiednią łopatę, by to złoto wykopać. Nie mogłam znaleźć żadnych klientek. Trudno rozkręcić interes w miejscu, gdzie nikt cię nie zna. Było tu całkiem inaczej niż na prowincji. Gdy przybyliśmy do Londynu, zatrzymaliśmy się w małej izbie na zapleczu piekarni w Cheapside. Było tu taniej niż w zajeździe, bo właściciele piekarni nie mieli prawa udzielać noclegów. Prawo to wyłącznie dla swoich członków zastrzegła gildia właścicieli zajazdów. Brat Malachiasz po mistrzowsku oszczędzał pieniądze dzięki życiu w takich podejrzanych miejscach, więc nocowaliśmy tam, póki nie wynajął domu dla siebie i „swoich dwu właśnie owdowiałych kuzynek, które utrzymywał i wspierał z litości i miłosierdzia”. Pewnego dnia wrócił zacierając ręce z ukontentowania.
- Cóż, moje drogie, czyż nie powiadam zawsze, że nawet w nieszczęściu znaleźć można dogodną dla siebie okazję? Nawet byśmy nie marzyli o takim wspaniałym domu przed zarazą, która sprawiła, że w wielu miejscach w ogóle nie płaci się czynszu! Do końca naszych dni mieszkalibyśmy w jakiejś wynajmowanej izbie, ale teraz, dzięki mojej pomysłowości, mamy cudowny wielki dom, który wprost idealnie odpowiada naszym potrzebom. Wyobraźcie sobie prawdziwy pałac tchnący godnością szacownego wieku!
Wyprowadziliśmy oślicę z płatnej stajni i wąskimi uliczkami ruszyliśmy do Cornhill, gdzie skręcając za róg brat Malachiasz wskazał
wielkie kawały spłowiałego tynku. Usłyszałam jakiś szelest i zobaczyłam olbrzymiego szczura umykającego do jednej z licznych dziur przy ziemi.
- Nie róbcie takich strapionych min, moje drogie. Dom ma prawdziwy dach, a z tyłu jest ładny ogród. Z pewnością wyda wam się przytulny. Przy wynajmowaniu udzielono mi specjalnego rabatu w zamian za obietnicę doprowadzenia go do porządku.
Oczywiście: okazja! To wyjaśnia wszystko. „Ten dach nie wytrzyma nawet mżawki” - myślałam ponuro. Brat Malachiasz pchnął otwarte drzwi. Ukazały nam wąski przedsionek, który wiódł zarówno ku wewnętrznym schodom prowadzącym na piętro, jak i do ogrodu znajdującego się za domem. Podążyłyśmy tam, wiodąc za sobą Muśkę. Ogród okazał się słoneczną grządką chwastów z szopą dla zwierząt. Zostawiliśmy spętaną oślicę w ogrodzie i tylnymi drzwiami wróciliśmy do domu. Śmierdziało w nim od nie mytych ubikacji, z których nieczystości odprowadzane były do szamba w ogrodzie. Parter składał się z dużej tylnej izby z kominkiem i małej frontowej, także z kominkiem. Ktoś musiał kiedyś dbać o ten dom. W starych domach rzadko spotyka się kominki. Z pewnością dobudowano je później. Na piętrze, co szybko odkryliśmy, również mieściły się dwa pokoje. Nie było mebli. Ścian nie bielono od dawna, a warstwa kurzu pokrywała podłogi. Pająki rozsnuły w kątach swoje sieci.
- Ten tylny pokój doskonale nadaje się do mojej pracy. Miły kącik na kapliczkę. Ma własny kominek, a to rzecz szczególnie wygodna, o czym się wkrótce przekonacie - oświadczył brat Malachiasz. - Żegnam was na chwilę, moje miłe. Muszę odebrać kilka swoich rzeczy, które przechowuję u przyjaciela. Jestem pewien, że znajdziecie tutaj jakieś zajęcie.
Patrzyłyśmy, jak wychodzi tylnymi drzwiami. Za nimi, w ogrodzie wśród chwastów, siedział Piotr wymachując jakimś długim badylem i szczerząc zęby w radosnym uśmiechu. We wnętrzu domu wszystko było ciemne i brudne. Pokoje śmierdziały stęchlizną. Padłyśmy sobie w ramiona i wy buchnęłyśmy płaczem.
Powiadają, że nic skuteczniej nie przywraca kobiety do równowagi jak sprzątanie. W ciągu następnych kilku tygodni miałyśmy wiele okazji do odzyskania równowagi. Gdy my szorowałyśmy dom od piwnic po dach, brat Malachiasz pogwizdywał i ustawiał w tylnym pokoju jakieś dziwne rzeczy. Były to miechy, jakie widuje się u kowala, a także inne, jeszcze dziwniejsze przedmioty. Jeden z nich nazywał tyglem, ponieważ rozpalał w nim bardzo gorący płomień. Znalazły się tam także dziwne miedziane dzbany z długimi dzióbkami, które nazywał pelikanami, i duży słój ze szkła z wygiętą szyjką, która opadała na bok. Były tam również jakieś stojaki, szczypce i małe słoiki, a także pudełka z dziwnie pachnącą zawartością.
- Tylko tego nie dotykaj; szczególnie tego małego, śmierdzącego. Niektóre z tych rzeczy, niewłaściwie użyte lub też, mógłbym dodać, wciągnięte twoim ślicznym, małym noskiem, mogłyby okazać się śmiertelne - ostrzegł mnie.
- Do czego służą te wszystkie rzeczy?
- Nie, nie, Małgorzato, jeśli już koniecznie musisz unosić vas hermética, nie odstawiaj jej tak mocno, bo się roztrzaska! - Brat Malachiasz nie przestawał się krzątać, zaprzątnięty myślami.
- Czy doprawdy nie możesz mi nic powiedzieć, choćby trochę...?
- Innym razem, być może, ale teraz muszę cię prosić, byś nigdy nikomu nie mówiła, co mam w tym pokoju.
- Nie musisz się niepokoić, bracie Malachiaszu - odparłam. - Z kim miałabym rozmawiać? Nikogo tu nie znam.
To była prawda. Nie miałam żadnych znajomych. Byłam młoda, ale nie czułam się tak jak inni młodzi ludzie. Starsi również nie zabiegają o poznanie wdowy, która nie ma pieniędzy. Mogliby poczuć się zobowiązani do udzielenia jej jakieś pomocy. Hilda przedstawiła siebie i mnie księdzu z kościoła Świętego Michała, gdzie udałyśmy się na nabożeństwo. Zapewniała go, że jest doświadczoną i uczciwą akuszerką, że zna właściwe zasady udzielania chrztu, opowiedziała, iż pochowała dziewięcioro własnych dzieci. Ja jednak wyglądałam, jego zdaniem, zbyt młodo i pochowałam tylko jedno dziecko, więc rekomendować gotów był jedynie Hildę. Przez jakiś czas byłam zadowolona, że chodzę z Hildą i asystując jej poszerzam zasób swych umiejętności. Szybko jednak zniechęciłam się i zostawałam w domu. Szyłam, sprzątałam, gotowałam i zaglądałam do pracowni brata Malachiasza.
- Mocniej pracuj miechami, moja miła! Muszę mieć teraz więcej żaru.
- Powiedz mi, proszę, czym się teraz zajmujesz? - zapytałam.
- Wytwarzaniem aąuae regis w procesie znanym pod nazwą destylacji. Ogień powoduje, że spirytus unosi się ku górze; o tutaj, gdzie jest chwytany, a potem opada, by znów pojawić się... o tam!
Coś ściekało do zbiornika.
- Ile razy mam ci powtarzać, Małgorzato, żebyś tego nie dotykała?! Spalisz sobie palec!
- No cóż, to przynajmniej nie śmierdzi tak okropnie jak inne rzeczy, które robisz w swojej pracowni. Powiedz wreszcie, do czego to służy?- Hm... - powiedział mierząc mnie poważnym wzrokiem - myślę, ze potrafisz dochować tajemnicy, Małgorzato. Jestem blisko, bardzo blisko odkrycia tajemnicy tajemnic.
- A cóż to za tajemnica? - byłam poruszona.
- To sekret przemiany. Gdy zgłębię tę tajemnicę, będę mógł zamieniać metale nieszlachetne w złoto. Pracuję nad tym od lat. Zamierzam stać się kiedyś bardzo bogatym człowiekiem.
Wielkie nieba! To była prawdziwa wielka tajemnica. Byłam bardzo dumna, że o tym wiem. Brat Malachiasz przysięgą zobowiązał mnie do dyskrecji, bo po pierwsze, niebawem nasz dom miał być pełen złota, a po drugie, nie wykształceni ludzie uważali, iż alchemią - tak nazywano sztukę, jakiej się oddawał - zajmują się jedynie ci, którzy zaprzedali duszę diabłu. Zaniepokoiłam się nie na żarty.
- Ale ty tego nie zrobiłeś, prawda? - zapytałam.
- Możesz być zupełnie spokojna, moje dziecko. Nigdy nie brałem tego pod uwagę. Chcę być bogaty i mieć też swoją duszę. Inaczej nie byłoby to tak przyjemne.
Gdy nadeszły chłody i nie mogłyśmy często przewietrzać pomieszczeń, zapachy dochodzące z tylnego pokoju stały się jeszcze bardziej niemiłe. Pewnego dnia, kiedy krzątałyśmy się po domu złe jak osy, brat Malachiasz powiedział, że pokaże nam coś, co polubimy i za co będziemy mu wdzięczne. W destylarni zrobił „duszę wina”; przejrzysty płyn, który mógł zapalić się od ognia.
- Do czego to ma służyć? - zapytałyśmy.
Podobno można to pić; spróbowałyśmy, ale płyn był wstrętny w smaku, a jego zapach krzywił nam nosy.
- To jest zupełnie bezużyteczne, bracie Malachiaszu, podobnie jak inne wytwory z twojego przybytku - łajałam go.
- Małgorzato, ten płyn przydatny jest w wielu sprawach. Być może, bardziej go docenisz jako płyn do przemywania.
Tak właśnie używałyśmy tego płynu, a brat Malachiasz napełnił nim kilka buteleczek i z niemałym powodzeniem sprzedał jako lekarstwo na jarmarku w Cheap.
W końcu ja także zdobyłam klientelę i mimo że była bardzo dziwna i nie przyniosła mi żadnego zysku, czułam się podniesiona na duchu, więc warto o tym wspomnieć. Jesień minęła bez pracy, nadeszła zima i chodzenie po ulicach bez grosza przy duszy stało się nudne. Lubiłam wymykać się z naszego woniejącego niemile domu i samotnie wędrowałam ulicami niepomna jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Nad rzeką stały wielkie pałace, można było przyglądać się dostojnym lordom, za którymi podążała ich strojna świta. Schodziłam aż do Galley Quay, by obserwować przybijające tu statki. Widywałam duże, barwnie malowane żaglowce i słyszałam żeglarzy śpiewających w obcych językach. Przypływały też galery z podwójnymi lub potrójnymi rzędami wioseł, łagodnie kołysały się na kotwicy, gdy wynoszono z nich ładunki drogocennych towarów z dalekiego Orientu.
Dalej wzdłuż rzeki na nabrzeżu Billingsgate rybacy handlowali rybami, a jeśli człowiek nic nie kupił, wymyślali mu od najgorszych. Gdy nie dopisywała pogoda, wędrowałam do katedry Świętego Pawła. Tam, w głównej nawie, ubija się wszelkie możliwe interesy; robotnicy szukają pracy, jacyś ludzie sprzedają różne rzeczy podejrzanego pochodzenia chowając je pod pelerynami, a chłopcy grają w piłkę. Jeśli jednak przychodzi tam samotna kobieta, ludzie myślą, iż szuka męskiego towarzystwa, więc nie mogłam się zatrzymywać. Wcale nie jest miło chodzić tam i z powrotem, gdy osłania cię przed wiatrem jedynie stary płaszcz i oglądasz domy, gdzie mieszkają szczęśliwe rodziny. Nie jest też miło wiedzieć, że gdy uliczny sprzedawca zawoła: „Ciaaaastka, gorące ciaaastka”, ty nie znajdziesz w kieszeni nawet jednego pensa. Wszystko to sprawia, że zastanawiasz się, co cię czeka i czy w ogóle twoje życie ma jakiś sens.
Hilda teraz była zawsze zajęta. Raz poprosiła, bym jej asystowała przy jakimś porodzie za murami miasta, bo „położnica wyglądała na bliźnięta”. Poszłyśmy więc krętymi uliczkami do Bramy Biskupiej i minąwszy ją, znalazłyśmy się na jakimś obskurnym przedmieściu. Okazało się, że nie były to bliźnięta, lecz trojaczki. Urodziły się martwe, ale ocaliłyśmy matkę. Biedna niewiasta pocieszała się po tej stracie myślą, iż nie mogłaby tylu dzieci wykarmić. Wracając przez Moorfields zobaczyłyśmy, że bagno całkiem zamarzło. Po lodzie ślizgali się mali chłopcy, ich oddechy tworzyły białe kłęby pary. Jedni ciągnęli się nawzajem, inni - i to było najlepsze ze wszystkiego - pędzili niczym wiatr. Mieli coś śliskiego u stóp i odpychali się dwoma kijkami jak szaleni. Byłam tym wprost urzeczona.
- Hildo, muszę to zrobić! To przypomina latanie!
- Małgorzato, chyba oszalałaś! Kobiecie nie przystoi tak się bawić! Czy widzisz tu choćby jedną niewiastę lub dziewczynkę? Nie? A więc wybij to sobie z głowy! Wpakujesz się w kłopoty.
Mina mi zrzedła. Latanie tylko dla chłopców?!
- Hej, co sprawia, że poruszasz się tak szybko? - zapytałam jakiegoś chłopca w brunatnym kapturze i baranim kożuszku.
- Łyżwy, psze pani - odpowiedział, zwalniając trochę.
- Pokaż mi je - poprosiłam. Uprzejmie podniósł jedną nogę, balansując na drugiej. Do spodu podeszwy przywiązana była ostro przycięta barania kość.
- Czy mogę je przymierzyć?
Zrobił niegrzeczną minę i właśnie szykował się do błyskawicznego ślizgu, gdy nadbiegli jego koledzy.
- Cha, cha, cha, Jack ma kochankę! - zaśmiewali się.
- Cmok, cmok, buzi, buzi!
- To z pewnością największa dziewczyna, jaką miałeś! Chłopczyk oblał się rumieńcem.
- To nie jest moja kochanka!!! - wrzeszczał. - To jakaś duża stara baba. Nawet jej nie znam!!!
Po chwili wszyscy razem znów ślizgali się wesoło, ale ta przyjemność nie trwała długo. Któryś z większych chłopców ścigany przez kolegę najechał na nich i rozproszył małą grupkę po całej długości lodu.
- Hej, Jack, wstawaj, my już idziemy - mówili, gromadząc się wokół kolegi.
- Nie mogę, złamałem nogę.
- Nie złamałeś, po prostu ją skręciłeś! Ruszaj nią!
- Ojej, boli! Zabieraj łapy, to moja noga!
- Jak masz zamiar dostać się do domu?
- Nie moglibyście mnie zanieść?
- Pomyśl tylko, jeśli będziemy cię nieść, pójdziemy za wolno, a wtedy majster domyśli się, że byliśmy na ślizgawce.
- A co ze mną? Jeśli wrócę ze złamaną nogą, mój mistrz mnie zabije. Jest znacznie surowszy niż wasz!
Tego było już dla mnie za wiele. Ostrożnie po lodzie podeszłam do tej małej grupki i lekceważąc ostrzeżenia Hildy, zaproponowałam swoją pomoc.
- Patrzcie, patrzcie, twoja dziewczyna znów jest przy tobie!
- Pocałuje cię i od razu poczujesz się lepiej.
- Pocałuj mnie tutaj, bo tu mnie boli! - wrzasnął któryś wykonując przy tym wulgarny gest.
- Potrafię pomóc, wierz mi. Mam na to pewien sposób, który sprawi, że twój kolega poczuje się lepiej, ale to nie jest całowanie - rzekłam do „dowcipnisia”.
- Pomóż mu więc, pani, bo inaczej znajdzie się w nie lada tarapatach.
Delikatnie dotknęłam stopy i kostki chłopca, który krzywił się z bólu. Następnie objęłam dłońmi zwichnięty staw i skoncentrowałam na nim swój umysł. Na powietrzu, w wolnej przestrzeni, nikt nie mógł zobaczyć osobliwego światła. Ja sama go nie widziałam. Wyczuwałam je zaledwie jako rodzaj ciepła. Cofnęłam dłonie. Chłopiec ostrożnie poruszył stopą, a potem zaczął wykręcać ją na wszystkie strony.
- Och... już nie boli. Dziękuję pani - rzekł, a po chwili niepewnie zapytał: - Nie chce pani nic za to, prawda?
- Owszem, chcę! - odpowiedziałam szybko. - Chcę spróbować poślizgać się na twoich łyżwach.
Wydawał się przerażony.
- No, Jack! To sprawiedliwe!
- Co się stało, Jack? Nie masz zwyczaju spłacać długów?
- No cóż, zgoda - mruknął. - Ale pani się przewróci! Wiedziałam, że Hilda miota się między oburzeniem a rozbawieniem, i zastanawia się jednocześnie, jak to się skończy.
Zarówno łyżwy, jak i kijki były dla mnie za krótkie. Po kilku krokach przewróciłam się z hukiem.
- Wystarczy. Widzi pani? Mówiłem, że się pani przewróci!
- Spróbuję jeszcze raz - rzekłam twardo. Tak bardzo chciałam pomknąć. Wyobrażałam sobie, że fruwam. Jednak moje stopy nie uniosły się nad lodem.
- Jack, zgódź się, wszyscy przewracaliśmy się za pierwszym razem.
Koledzy Jacka mnie podnieśli. Może chcieli jeszcze pobawić się jego zakłopotaniem. Ja także w normalnych okolicznościach byłabym skrępowana, gdybym znalazła się w gromadzie chłopców, wypowiadających schrypniętymi głosami jakieś uwagi. Zbyt jednak pragnęłam latać, by się tym przejmować. Zrobiłam jeden krok, potem dłuższy ślizg, następnie odepchnęłam się kijkami i... pomknęłam!
- To przypomina latanie! - wołałam ku nim z radością. Potem starałam się zawrócić i znów upadłam. Wstałam i po raz
pierwszy od wielu miesięcy zanosiłam się ze śmiechu. Chłopcy śmiali się także.
- Czy mogę przyjść tu znowu? - prosiłam. Spojrzeli po sobie i znów się roześmiali.
- Jesteśmy czeladnikami u rzeźnika. Jeśli tu wrócisz, damy ci większe łyżwy. Ale musisz być także naszą dziewczyną, a nie tylko jego.
Tak właśnie zaczęłam się uczyć jazdy na łyżwach i zdobyłam „swoich klientów”. Na lodzie dochodziło do wielu skaleczeń i potłuczeń, a ja pomagałam tym, którzy nie byli zbyt dumni, by o to poprosić. Wkrótce szeroki strumień małych chłopców płynął złodziejskim zaułkiem wprost do moich drzwi, by pokazywać podbite oczy i złamane palce. Czasami była wśród nich jakaś dziewczynka, ale niezbyt często, bo choć dziewczęta bywają czeladnikami w wielu rzemiosłach, nie wolno im biegać po ulicach. Możliwe zresztą, że nie potrafią korzystać z wolności, a chłopcy się nią cieszą. Jestem przekonana, że wielu z nich powinno być w rzemieślniczych warsztatach lub załatwiać sprawunki albo biegać na posyłki, gdy nagle odkrywają uroki walkonienia się, kopania piłki lub bójek. Jeśli zaś kilku zbierze się razem, któż zdoła ich powstrzymać? Właśnie wtedy Londyn przestał być dla mnie miastem obcych, obojętnych ludzi, którym wcale nie byłam potrzebna. W tamtych dniach stał się on dla mnie miastem dzieci. Gdziekolwiek bowiem poszłam, zawsze jakiś urwis odrywał się od pochłoniętej zabawą grupy lub zatrzymywał w pół kroku, choć spieszył z przesyłką, i słyszałam serdeczne pozdrowienia: „Patrzcie, to Małgorzata! Witaj, Małgorzato!” Od tej chwili wszystko wydawało mi się inne.
- Jakże się cieszę słysząc znowu twój śmiech - powiedziała pewnego wieczoru Hilda, siedząc przy kominku.
Kolację tego dnia zjedliśmy bardzo skromną. Pieniądze brata Malachiasza się skończyły, a Hilda nie zarabiała ich tyle, by starczyło na porządne utrzymanie całej naszej czwórki. W owych dniach jedliśmy głównie czarny chleb, fasolę i cebulę. Brat Malachiasz w ogóle nie zwracał na to uwagi, bo był już tak podekscytowany bliskim odkryciem sekretu, że często zapominał o jedzeniu i trzeba mu było o nim przypominać. Piotr również wcale się tym nie przejmował, bo wszystkie potrawy smakowały mu tak samo. Hilda była bardzo mało wymagająca i nie załamywała się w ciężkich czasach. Tylko ja się martwiłam. Wędrówki po ulicach i jazda na łyżwach sprawiły, że wciąż byłam głodna jak wilk.
- Istotnie, znowu się często śmiejesz - stwierdził brat Malachiasz, który tego dnia nie pracował w swoim pokoju. - Ostatnio ciągle byłaś nadąsana i smutna, a to jest niesłychanie przygnębiające dla człowieka, który musi oddychać eteryczną atmosferą entuzjazmu, by prowadzić trudne i wytężone badania.
- Przykro mi, nie chcę wam psuć nastroju. Bywam smutna, bo wstydzę się, że nie zarabiam pieniędzy. Nie wnoszę tu swojego udziału.
Oboje ofuknęli mnie i powiedzieli, że moim udziałem są zajęcia domowe. Nie bardzo mnie to pocieszało. Naprawdę się martwiłam, że nie znalazłam żadnego zajęcia. Dręczyło mnie również i to, że wścibska sąsiadka nieustannie mnie śledziła, głośno rozgłaszając wszem wobec, że jestem kobietą podejrzanej konduity. Było to tym bardziej krzywdzące, że w sąsiedztwie mieszkało wielu innych ludzi, o których mogła do woli plotkować - paser, mający licznych nocnych gości, a także pewien kieszonkowiec oraz kilku osiłków, którzy wykonaliby każde zlecenie, byle płatne.
Jednak pewnego dnia los dał szansę także mnie. Zostałam w domu, by posprzątać i nawarzyć piwa (to jedyna rzecz, którą robię bardzo dobrze, a moim zdaniem woda w Londynie nie nadaje się do picia). Nagle zapukał do drzwi wysoki, mizernie wyglądający człowiek w wyświechtanej czarnej sutannie. Miał pociągłą, kościstą twarz i wyglądał niczym zmęczony pies. Był księdzem z niższymi święceniami, jego żona miała wkrótce rodzić i szukał akuszerki. Hildy nie było. Powiedziałam mu, że jestem położną. Wydawał się rozczarowany.
- Miałem nadzieję, że zastanę tę starszą - powiedział.
- Wiem, że jestem młoda, ale asystowałam przy wielu porodach i z powodzeniem przyjmowałam na świat dzieci, choć nie w Londynie. Ta starsza jest moją nauczycielką i robię wszystko tak jak ona - broniłam się dzielnie.
- Nie pracujesz tu zbyt długo, prawda?
- Nie - westchnęłam - od niedawna jestem w Londynie, a trudno zdobyć pozycję, szczególnie w tej profesji, jeśli nie wygląda się staro.
- Jesteśmy zatem w podobnej sytuacji - rzekł. - Przyjechałem tu, bo w Londynie złoto miało leżeć na ulicy, ale jak do tej pory jakoś nie urwało mi kieszeni. Żonaci księża nigdy nie awansują. Czasem dostaję coś do przepisania, kiedy indziej ktoś zapłaci mi za śpiewanie psalmów. Od czasu do czasu błogosławię też domostwa - mówiąc to, rozejrzał się z nadzieją. - Czy nie chciałabyś, bym pobłogosławił twój dom?
Żadne sprzątanie nie uczyniłoby tego domu mniej obskurnym. Nie mieliśmy pieniędzy na pobielenie ścian. Przyzwyczailiśmy się do niedostatku, więc przestaliśmy się tym przejmować. Zawsze jednak doznawaliśmy wstrząsu, gdy podczas wizyty kogoś obcego uświadamialiśmy sobie, jak strasznie wygląda nasz dom.
- Obawiam się, że nie jest godny błogosławieństwa - westchnęłam znowu, spoglądając na ściany.
- Jaka szkoda, chociaż... - tu zrobił przerwę, ale już wiedziałam, co usłyszę - chociaż... miałem nadzieję, że opłatę odbiorę... później.
Znałam stosowną odpowiedź i choć byłam rozczarowana, bardzo chciałam się sprawdzić i dowieść swoich umiejętności.
- Odbiorę ten poród z miłości do Chrystusa, bez zapłaty - powiedziałam.
Twarz mu pojaśniała.- Jesteś pewna, że potrafisz to zrobić równie dobrze jak ta starsza? Moja żona i ja pobraliśmy się półtora roku temu, a powiadają, że pierwszy poród jest zawsze najcięższy.
- To zależy od sił rodzącej - odparłam uspokajająco.
- Dobrze więc, wrócę tu i pobłogosławię wasz dom. Nie ma takiego domostwa, które nie byłoby godne błogosławieństwa. Może to potrzebuje go bardziej niż inne.
- Prawdopodobnie. Obawiam się, że poprzedni mieszkańcy mogli źle skończyć.
Umowa została zawarta i kiedy poród się zaczął, ksiądz po mnie przyszedł. Biegłam, by dorównać mu kroku, i tak przemierzaliśmy ulice prowadzące do zaułka - niemal identycznego z naszym - w innej części Cornhill, gdzie mieszkał w walącej się chacie. Poród nie był ciężki, ale trwał długo, jak to zwykle bywa z pierwszym dzieckiem, a rodząca była śmiertelnie przerażona. Już po wszystkim poszłam po ojca do drugiego pokoju, w którym czekał kryjąc twarz w dłoniach i odmawiając modlitwy.
- Ma pan córkę. Matka i dziecko czują się dobrze - powiedziałam.
Podniósł wzrok i rozpromienił się radością.
- Naprawdę?! Gdy usłyszałem krzyki, sądziłem...
- Nie, są zdrowe, obie czują się doskonale.
Poszłam za nim i z uczuciem zazdrości przyglądałam się czułej scenie.
- Czyż nie jest śliczna? - zachwycał się córeczką, a jego żona uśmiechała się uszczęśliwiona.
„Gdybym mogła wybierać - pomyślałam - wybrałabym małżeństwo z miłości, takie jak to. Jeśli nie będę mogła żyć w takim stadle, nigdy nie wyjdę za mąż”. Cóż, los nauczył mnie później, że nader rzadkim wyjątkiem jest kobieta, która może dokonać wyboru w sprawach uznawanych za domenę mężczyzn.
Tak właśnie zaczęła się moja passa, bo za pierwszym klientem przychodzą następni, a ów ksiądz biedaczyna docierał wszędzie. Czasami widywałam go na rogu ulicy nawołującego przechodniów do walki z grzechem. Jego wyświechtana sutanna łopotała na wietrze. Miał kilka ulubionych tematów. Niektóre mogły go zaprowadzić prosto w... dyby, i doprawdy nie wiem, jak ich uniknął. Mówił, że zarazę spowodowały grzechy bogatych i szlachetnie urodzonych, piętnował egoizm bogaczy oraz bezduszność bezżennego, żyjącego w celibacie kleru, ceniącego tylko pieniądze i stanowiska. „Niewinność bez uczucia”, „Dziewictwo bez miłości bliźniego” - tak to właśnie nazywał. Mówił też, że kupione odpusty nie ocalą nabywców przed piekłem, bo tylko Bóg może wybaczać i robi to nie zważając na pieniądze. Biedacy lubili go słuchać. Nie raz i nie dwa widziałam, jak otaczający księdza tłum chronił go przed niebezpieczeństwem, gdy tylko zbliżały się straże.
Z klientami, których mi przysyłał, był pewien problem: podobnie jak jemu, doskwierała im bieda i płacili mi warzywami. No cóż, lepsze to niż nic.
Nasza sytuacja zaczęła się poprawiać. Pewnie dlatego rozmaite bezdomne stworzenia zaczęły ściągać do tego domu, szukając czegoś do jedzenia. Pewnego ranka, gdy karmiłam Muśkę, stwierdziłam, że jakaś wymizerowana ruda kotka, bez ogona i z naderwanym uchem, spędziła noc w szopie. Tak długo się łasiła, póki nie dostała trochę mleka na śniadanie. Wkrótce zawładnęła domem i podwórzem, i niebawem stała się gruba jak zażywający dobrobytu mieszczuch. Hilda była zadowolona, bo często żałowała, iż musiała zostawić swego starego kocura, i myślała o nabyciu nowego kota. Gdy świeci słońce, kot przydaje uroku murkowi otaczającemu ogród, w czasie niepogody zaś - domowemu ognisku; od tego dnia dom zaczął nam się wydawać mniej posępny.
Potem, pewnego deszczowego popołudnia, gdy wracałam po pracy z zapłatą w formie masła i jajek starannie ułożonych w koszyku, omal nie przewróciłam się o coś miękkiego przed frontowymi drzwiami. Podobne to było do sterty luźno splątanego sznurka, i nawet gdy wstało i ufnie wtoczyło się za mną do domu, nie byłam całkiem pewna, co to jest, bo z przodu i z tyłu wyglądało tak samo. Poszłam po kubeł wody i grzebień - dziwne stworzenie nie odstępowało mnie nawet na krok - a potem za tylnymi drzwiami zaczęłam mycie i czesanie.
- Cóż za dziwo tak szorujesz? - dopytywał się brat Malachiasz, wychylając się ze swej pracowni-smrodowni, by zaczerpnąć powietrza.
- Nie jestem pewna, ale to chyba pies - odpowiedziałam, rozczesując mokrą sierść.
Zauroczyła mnie znaleziona pod splątaną sierścią para radosnych, inteligentnych oczu i pysk, który wydawał się zawsze uśmiechnięty. Pies musi jednak jeść. Nie mogłam go zatrzymać, gdyby inni się sprzeciwili.
- Pies, tak...? No cóż, nie jest zbyt duży. Wyobrażam sobie, że głośno szczeka. Małgorzato, chyba zatrzymamy tę kreaturę, by nas ostrzegała przed złodziejami, bo przede wszystkim musimy myśleć o przyszłości. Nasz dom już wkrótce wypełnią sztaby złota, więc ściągną tu przestępcy. Przezorność nakazywałaby trzymać psa. Najwyraźniej fortuna czuwa nad nami. Tak więc pies pozostał. Następnego ranka złożył u mych stóp dowód wdzięczności. Był to ogromny martwy szczur.
- Wielkie nieba, Małgorzato! - zawołała Hilda. - On musiał stoczyć prawdziwy bój, by zdobyć tego szczura. Jest mały, ale ma serce lwa!
Tak zdobył imię. Większość ludzi mówiła, że jest głupi, jednak Lew był bardzo pojętny i z łatwością wyuczyłam go sztuczek, jakie oglądałam w wykonaniu psów kuglarzy. Mistrz Robert znał sekret, który sprawiał, że jego pieski były radosne jak dzieci - nigdy ich nie bił. Pokazywał sztuczkę i drobnymi nagrodami, głaskaniem oraz łagodnym głosem zachęcał do nauki. To był bardzo chytry sposób, więc ja również go stosowałam. Chłopcy, którzy przychodzili do mnie w odwiedziny, nagradzali Lwa oklaskami, co sprawiało mu wielką przyjemność, bo ogromnie lubił być podziwiany.
Dzięki małym przyjaciołom Lew nie był mi jedynym towarzyszem w owym czasie. Pewnego późnego marcowego popołudnia rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Stała w nich jakaś smutna istotka
- chudy, kościsty chłopiec, noszący na ręce długą, nie zaleczoną ranę. Miał wiele drobnych siniaków na całym ciele, chodził koślawo, a gdy zaczął mówić, zobaczyłam, że ma czerwone i opuchnięte dziąsła. Znam dobrze tę chorobę. Przychodzi zimą, gdy brakuje jedzenia.
- Czy to ty leczysz rany? - zapytał.
- Tak.
- Chłopcy mówią, że pomagasz im bezinteresownie, z miłości do brata, który zaginął. Czy już się odnalazł?
- Nie, jeszcze nie. Wejdź do środka.
Wszedł, stąpając ostrożniej niż kot i bacznie rozglądając się wokół, jakby groziło mu niebezpieczeństwo.
- Któż to taki, Małgorzato? Kolejny z twoich chłopców? - pytała Hilda, bacznie przyglądając się przybyszowi. - Jak ci na imię i kto jest twoim mistrzem? Jasno widać, że obchodzi się z tobą wprost okropnie! - jej głos brzmiał ciepło i słychać w nim było niepokój. Poczęstowała chłopca zupą.
- Na imię mi Sim i nie mam żadnego majstra - odparł. - Mama była za biedna, by posłać mnie na naukę jakiegoś rzemiosła, a potem umarła. Imam się różnych zajęć. Szukam pracy, gdzie tylko mogę.
- Przypuszczam też, że nie gardzisz również odrobiną jałmużny
- powiedziała Hilda.
Chłopiec milczał. Hilda pomyślała chwilę i zniknęła w pracowni brata Malachiasza. Wkrótce pojawiła się z jakąś poduszką.
- Sim - powiedziała - bratu Malachiaszowi, który ciężko pracuje nad ważnym wynalazkiem, potrzebny jest chłopiec do dmuchania w miechy oraz mycia naczyń i pojemników. Piotr się do tego nie nadaje. Dawniej Małgorzata pomagała bratu Malachiaszowi, ale teraz ma wiele zajęć. Jeśli podejmiesz się tej pracy, możesz zostać w naszym domu. Chciałbyś?
Sim był nieufny.
- To nie jest żaden podstęp - uspokajała go Hilda. - My tu nie jemy dzieci ani ich nie bijemy, i niemal zawsze dajemy coś dobrego do jedzenia. Pomyśl.
W tej chwili przyszła kotka i zaczęła się łasić do Sima.
- Dobrze, będę u was pracować - zdecydował.
Hilda ucałowała go i umowa została zawarta. Obmyłam ranę i złączyłam jej brzegi, ale obie wiedziałyśmy, że najlepszym lekarstwem dla tego chłopca będzie jedzenie.
Sim okazał się bardzo przydatny w naszym domu. Gdy tylko odzyskał siły, całymi godzinami pracował w pokoju brata Malachiasza i załatwiał wiele spraw. Jadł, jakby był beczką bez dna. Zauważyłam też, że gdy stał się silniejszy, zdobył jakąś szczególną pozycję wśród pozostałych chłopców, którzy odnosili się do niego z wielkim szacunkiem.
Pewnego dnia, idąc na targ, zauważyłam Sima na ulicy. Domagał się prawa do pierwszego uderzenia piłką i dostał je, moim zdaniem niezasłużenie. Dogoniłam jakieś dziecko biegnące do zabawy i chwyciłam je za ramię.
- Poczekaj chwilę - poprosiłam. - Powiedz mi, kim jest ten chłopiec, który pierwszy rzuca piłką, i dlaczego wszyscy odnoszą się do niego z takim szacunkiem?
- Och, naprawdę pani nie wie? To Sim! Terminuje u czarownika i poznał już kilka bardzo ważnych sekretów. Potrafi przywoływać mniejsze diabły i może zamienić swych wrogów w ropuchy!
- Co za bujdy!
- Och nie, to prawda! Pokazywał nam żywe srebro z pracowni swego mistrza i wodę, która rozpuszcza kamienie!
- No cóż, dziękuję, że mi to powiedziałeś. Nigdy nie dość ostrożności z czarownikami!
- Ja też tak sądzę, psze pani! Wieczorem odbyliśmy rozmowę z Simem.
- Podobno opowiadasz innym czeladnikom, że terminujesz u czarownika - powiedziałam twardo.
Brwi brata Malachiasza podskoczyły do góry. Sim był zakłopotany.- Sim, to poważna sprawa - rzekła Hilda. Chłopiec zwiesił głowę.
- Opowiadanie podobnych bzdur może sprowadzić tu na nas archidiakona - mówiłam dalej. - Przypuśćmy, że gdzieś usłyszy te bajdy o ropuchach i diabłach. Zaaresztuje wtedy brata Malachiasza, oskarżając go o czary. Mogą zresztą aresztować nas wszystkich. Musisz mieć się na baczności!
Sim wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
- Ropuchy?! Diabły?! - brat Malachiasz patrzył dzikim wzrokiem. - Coś ty naopowiadał kolegom?
Zawstydzony Sim powtórzył mu wszystko.
- Chłopcze - brat Malachiasz potrząsał głową - obawiam się, że z takim długim językiem nigdy nie osiągniesz wiele ani jako czarnoksiężnik, ani jako alchemik, ale...
Sim spojrzał na niego z nadzieją.
- ...skończysz jako sprzedawca zaklęć przeciw piorunom! Zachowaj swoje kłamstwa na przyszłość, młody przyjacielu, a gdy będziesz trochę starszy, razem udamy się w drogę. Tymczasem powiedz kolegom, że twój mistrz wezwał diabła tak strasznego, iż natychmiast tego pożałował i wyruszył na długą pielgrzymkę, by oczyścić się z grzechu. To powinno wystarczyć. Takie sensacje szybko umierają, jeśli się nimi właściwie pokieruje.
- Ale czy mimo to będę pracować miechami?
- Oczywiście, oczywiście. Jutro rozpoczynam nowe, najbardziej subtelne, ale i najniebezpieczniejsze doświadczenie. Istnieje ryzyko, że moje materiały mogą gwałtownie, z olbrzymim płomieniem i hałasem wylecieć w powietrze, ale jeśli nie, otworzy się przed nami brama wiodąca do tajemnicy. Kiedy ostatnio podjąłem taką próbę, omal nie spaliłem domu. Tym razem oczekuję złota! Jednak musisz wykazać się wielką odwagą.
- Ależ ja jestem odważny! Przysięgam! - Sim dodawał sobie otuchy.
- Dobrze... Zaczniemy jutro o świcie. Muszę jednak mieć do ciebie pełne zaufanie! Przysięgasz, że nikomu więcej nie będziesz opowiadał o mnie bzdur?
Sim przysiągł. Następnego dnia dom pełen był tak paskudnego i czarnego dymu, że nawet robactwo skryło się w szczelinach ścian. Hilda i ja wyszłyśmy do swoich zajęć, by uniknąć uduszenia. Hilda udała się do nowej klientki, żony bogatego rymarza, która miała rodzić siódme dziecko, co zdaniem mojej przyjaciółki było szczęśliwą wróżbą. Ja natomiast poszłam do okropnego mieszkania przy London Bridge, by zobaczyć kobietę poleconą mi przez ojca Idziego, owego ulicznego kaznodzieję.
Lubię London Bridge. Ci, którzy mieszkają lub mają sklepy przy tym moście, uważają się za wybrańców losu i w rozmowach wciąż powołują się na dowody swojej wyjątkowości. Powietrze jest tam chłodne i rześkie, co ich zdaniem zapewnia lepsze zdrowie. Dziwnie kojący jest też widok wody, która z dużą siłą wdziera się między wąskie kamienne falochrony. Łodziom grozi w tym miejscu wielkie niebezpieczeństwo, mimo to przewoźnicy przemykają pod mostem każdego dnia, i tylko roztropniejsi klienci wysiadają po jednej stronie mostu i przechodzą na drugą, by tam wrócić do łodzi. Ponieważ na moście stoją domy, biegnąca nim główna ulica ma zaledwie dwanaście stóp szerokości, z wyjątkiem miejsca gdzie przechodzi w „skwer”; czasem odbywają się tu pojedynki. Tylko jedno mi się na tym moście nie podoba - brama zwodzonego przęsła na przyczółku Southwark, udekorowana uciętymi głowami. Mają one przypominać tym, którzy przybywają do Londynu z południa, że zdrada jest w Anglii surowo karana. Każde umieszczenie nowej głowy traktowane jest jak swoiste święto i ludzie ściągają tu całymi rodzinami na przechadzki, by się pogapić i zrobić niewielkie zakupy. Gdyby tylko tutejsi sklepikarze mogli to sobie załatwić, być może - dla zwiększenia obrotów - mieliby nową głowę co tydzień.
Tego dnia na High Street panował straszny ścisk. Handlarki głośno zachwalały towary. W mrocznych zakątkach uprawiali swoje rzemiosło kieszonkowcy i złodzieje. Żebracy, a także kalecy starzy wojacy oraz dzieci tak ubrane i posiniaczone przez rodziców, by wzbudzać jak największą litość - wszyscy zawodzili i w imię Chrystusa prosili o datki. Na dających jałmużnę spadał deszcz błogosławieństw i rychło otaczało ich mrowie twarzy i wyciągniętych rąk. Handlarze i czeladnicy przepychali się pieszo, podczas gdy bogaci kupcy przemierzali zatłoczoną ulicę na grzbietach koni i mułów. U wejścia na most usłyszałam rozmowę kilku czeladników.
- Powiadam wam, głowa tego czarnoksiężnika zrobiła się całkiem czarna.
- Zawsze była czarna, tak to jest z czarnoksiężnikami, szczególnie ze złymi. A ten był najgorszy! Wyobraźcie sobie, próbował rzucić czar na księcia!
- Wcale nie; gdy ją przybijali, nie była czarna, tylko trochę zmalała. Czarna zrobiła się później, mówię wam.
- A teraz rozpada się na kawałki. Po jakimś czasie wszystkie tak wyglądają. Najciekawsze są nowe;- To prawda, gdy nie widać już im oczu, nie są tak ciekawe. Dalszym rozważaniom kres położył okrzyk dobiegający z południowego krańca mostu.
- Z drogi! Zróbcie drogę dla księcia Norfolk!
Konny orszak szlachetnych panów, ze świtą i asystą z bagażami, kłusem przemykał przez zwodzony most. Ich zdobione srebrem i złotem stroje lśniły w słońcu. Końskie piersi i karki mokre były od potu po długiej, szybkiej jeździe. Tłum się rozstępował, nie czyniąc tego jednak wystarczająco szybko. Matki skwapliwie chwytały swoje dzieci, a dorośli mężczyźni ruszyli ku dającym schronienie bramom. Tylko nielicznym szczęśliwcom udało się stanąć w przeznaczonych dla pieszych niszach, znajdujących się w murach mostu. Ktoś mnie popchnął i przewrócił, a wtedy inni wpadli na mnie i wkrótce przygnieciona byłam kilkoma ciałami. Straciłam oddech, a w nodze poczułam palący ból.
Potem żądni sensacji gapie zbiegli się na kolejne widowisko. Po przejeździe orszaku rozplątywano kłębowisko rannych, odnoszono ich do sąsiadującej z mostem kaplicy i układano na podłodze. Niektórzy byli tylko lekko potłuczeni i szybko dochodzili do siebie. Pewien starszy mężczyzna miał złamany kręgosłup, bezwładnie leżał z poszarzałą twarzą. Ksiądz namaszczał go olejami, a ministrant trzymał nad nim gromnicę. Tuż obok mnie cyrulik bandażował komuś żebra pogwizdując, a gdy skończył, spojrzał na mnie.
- I cóż my tu mamy? - zapytał beztrosko.
- Moja noga... - szepnęłam cicho, bo bardzo mnie bolało. Światło w tej kaplicy było nikłe, a podłoga z szarego kamienia twarda i niewygodna. Jęki konającego cichły coraz bardziej.
- Och, śliczna noga! - zawołał unosząc mi suknię. - Wspaniałe złamanie! Oto kość!
Miał paskudną ryżą brodę, krzaczaste brwi i zmierzwione długie włosy tego samego koloru. Jego brunatną tunikę i ciemnozieloną opończę ochraniał szeroki skórzany fartuch pokryty złowieszczymi plamami krwi.
- Na Boga, nie dotykaj! - krzyknęłam.
Cyrulik oglądał kawałek białej kości wystającej z miejsca złamania. Było mi niedobrze. Ludziom zwykle robi się słabo, gdy oglądają własne kości.
- Zaraz się nią zajmę. Masz rodzinę, która zapłaci za mój trud, prawda?
- Tak, mam - udało mi się odpowiedzieć.
- A zatem zabierzemy cię stąd. To za duża robota, by jej podołać na podłodze kaplicy. Musisz jednak trochę poczekać. W tamtym rogu mam bowiem jeszcze ładniejsze złamanie.
Unieruchomił mi nogę w prowizorycznych łubkach i zawołał pomocników. Wkrótce zostałam przeniesiona do siedziby cyrulika i ułożona w odległości kilku kroków od człowieka z „ładniejszym złamaniem”. Wniesieni przez drzwi ciasnego magazynu za zakładem golibrody, owinięci skrwawionymi bandażami, które oznaczały, że ktoś wykrwawił się w nich na śmierć, niczym worki mąki leżeliśmy na ławach.
Stało tu wielkie krzesło, na którym cyrulik strzygł i golił, a także puszczał krew. U nóg tego krzesła znajdowała się ubrudzona krwią, najwyraźniej często używana misa. Rozwieszony na ścianie sznur zębów zaświadczał o jego sile jako wyrwizęba. Na przeciwległej ścianie w upiornym szyku wisiały narzędzia, jakie znaleźć można chyba tylko w izbie tortur - noże, piły i kleszcze oraz jakieś żelazne pręty do przypalania, kufer zaś zawierał lancety i inne małe instrumenty. W kącie izby znajdowało się najbardziej złowieszcze urządzenie: zniszczony i brudny stół operacyjny. Ściany i meble pokryte były ciemnymi plamami zeschniętej krwi, a mata leżąca na podłodze
- czarna i usiana obrzydliwymi śmieciami i wyciekami ze starych ran.
- No tak... - słyszałam, jak cyrulik mówi do pierwszego pacjenta
- nieźle roztrzaskano ci tę nogę. Takie wypadki zwykle fatalnie się kończą. Chcesz umrzeć z tą nogą, czy żyć bez niej?
- Żyć... chcę żyć - wymamrotał mężczyzna wyglądający na skromnego człowieka. Może był woźnicą. Miał na sobie brunatną tunikę i resztki szarych pończoch. Leżał na swoim starym szarym płaszczu i zaciskał zęby, by nie krzyczeć.
- Rozsądny gość. Utnę ją migiem. Jesteś w dobrych rękach, wierz mi. Potrafię tak szybko uciąć rękę albo nogę, że nawet nie poczujesz. W armii nazywano mnie Janem Błyskawicą.
Jan Błyskawica nie potrzebował żadnych przygotowań, bo miał już na sobie obryzgany krwią fartuch. Jego pomocnicy przywdziali swoje fartuchy i położyli ofiarę na stole operacyjnym. Następnie wszyscy czterej (a jak przystało na asystentów chirurga, byli bardzo muskularni) przycisnęli tego człowieka całym swym ciężarem, unieruchamiając jego ramiona, tors i zdrową nogę tak, by nie mógł się ruszyć i przeszkodzić cyrulikowi w pracy. Przygotowane przez innego pomocnika żelazne przypiekacze, rozpalone do czerwoności, czekały już w ogniu. Cyrulik zacisnął sznur na nodze biedaka i zabrał się do dzieła. Był bardzo nowoczesnym chirurgiem: nie odrąbywał kończyny za jednym zamachem ufając Opatrzności, że uderzy toporem we właściwe miejsce. Zamiast tego przekrawał mięśnie do kości, którą następnie przepiłowywał kilkoma szybkimi cięciami. Mimo ucisku sznura krew tryskała na wszystkie strony, tworząc nowe plamy na ścianie i podłodze, a przeraźliwe krzyki operowanego sprawiły, że własna krew zastygła mi w żyłach. W pewnej chwili jeden z pomocników włożył w dłoń Jana Błyskawicy trzonek żelaznego przypiekacza. Ohydnemu skwierczeniu i swądowi przypiekanego ciała towarzyszył przeraźliwy wrzask ofiary, nim miłosiernie opuściła ją przytomność.
- Dobra robota, chłopcy! - obwieścił Jan Błyskawica, odkładając narzędzia. - Sądzę, że przeżyje. Posprzątajcie stół i bierzemy się do tej niewiasty.
Dwaj muskularni czeladnicy podeszli, by mnie podnieść.
- Nie dotykajcie mnie, póki nie umyjecie stołu! - krzyknęłam.
- Nie chcę leżeć na cudzej krwi!
- Kobiety! Zawsze mają jakieś kaprysy! No dobrze, wedle życzenia... Albercie, wytrzyj stół, ta dama nie chce pobrudzić sobie sukni.
Gdy położono mnie na stole, cyrulik znów zagwizdał.
- No cóż, serdeńko, chcesz umrzeć z tą nogą, czy żyć bez niej?
- Umrę z nią! - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - Złóż tylko kość!
- Szkoda, bezpieczniej byłoby ją uciąć - odparł. - To złamanie nie jest zresztą tak paskudne jak poprzednie. Może wyjdziesz jakoś z tego, jeśli noga nie zacznie gnić.
Zobaczyłam, jak jeden z pomocników sięga po amputowaną przed chwilą nogę i wyrzuca ją na kupę śmieci. Znowu zrobiło mi się słabo. Cyrulik oglądał moją złamaną nogę.
- Złóż ją prosto. Nie chcę być kaleką! - Chwyciłam go za rękę i zmusiłam, by spojrzał mi w oczy. - Powiedz, że złożysz ją prosto! - błagałam.
- A może sama się wyleczysz, co? Nie ma końca tym babskim zachciankom. Powinnaś strzec się próżności, młoda damo! Ona zabija was tak szybko. Głęboko wycięte suknie w zimie, ciasne gorsety... Jeśli tylko trzeba podjąć jakąś decyzję, kobieta zawsze pozwala, by kierowała nią próżność. Zmierza wprost w objęcia śmierci! Człowiek, który tam leży, wiedział, jaką podjąć decyzję; to mężczyzna - wybrał życie! Złożenie tej nogi według twego życzenia będzie trwało znacznie dłużej. Nie mogę też ręczyć za skutki. Odcięcie jej może się później okazać konieczne tak czy inaczej. Zapytam cię zatem jeszcze raz - czy nie lepiej zaznać mniej bólu? Mogę uciąć tę nogę już teraz.
- Nigdy, powtarzam ci, przenigdy. Złóż ją tylko równo. Wybaczę ci moją śmierć - mówiłam przez zaciśnięte zęby, bo bardzo cierpiałam.
- Dobrze więc, bierzemy się do roboty - powiedział wesoło, pukając w kość - ale nie możesz wrzeszczeć, bo to mnie rozprasza. Składanie nogi jest znacznie trudniejsze niż ucinanie, a sama powiedziałaś, że chcesz mieć złożoną równo.
Wydał polecenie, by wykopano mu świeżą babkę i utarto jej korzenie na miazgę. Następnie zanurzył lniany ręcznik w wyciągu z tej rośliny i sięgnął po długie łubki w kształcie rynny.
- A teraz gryź to - powiedział, podając mi gruby skórzany rzemień z licznymi śladami zębów - nie chę słuchać twoich krzyków. Gdybyś zaciskała szczęki i nie miała tego rzemienia, mogłabyś połamać sobie zęby, a ja zawsze powiadam: Primum non nocere.
Jakieś prawo natury sprawia, że kiedy człowiek nie może odpowiadać, zagaduje się go bez umiaru. Jan Błyskawica był mistrzem takiej jednostronnej konwersacji. Gdy ja skręcałam się z bólu pod ciężarem jego pomocników, on nie przestawał toczyć pogodnej pogawędki.
- No... gdzież jest ten drugi kawałek? Aha, tu cię mam. Obydwa kawałki odłamane są równo! Hm... Niektórzy mówią, że ten most nie jest dobrym miejscem na praktykę medyczną. Ja jednak uważam, że to wspaniały punkt - ileż tu zajęć! W dzień i w noc! Wypadki, bójki, utonięcia - nie ma tygodnia, by z przewróconych łodzi nie dochodziły tu krzyki przewoźników! Nie wierć się! Właśnie składam kość. O tak! Musisz zrozumieć, że każde nieszczęście stwarza jakąś okazję. Okazję! Gdy czas wlecze się wolno i nie mam nic do roboty, co blisko mostu zdarza się rzadko, przypominam zdrowemu kupieckiemu ludkowi, że najlepszym sposobem na pozostanie w dobrym zdrowiu jest regularne, przynajmniej pięciokrotne w ciągu roku upuszczanie krwi. Człowiek, który robi to choć raz w roku, utrzymuje równowagę nastrojów. Przecież już ci mówiłem, żebyś leżała spokojnie; zepsujesz moje dzieło! No, teraz jest równo i umieścimy nogę w łubkach. Widzę, że nie masz żadnych blizn na przegubie ani na kostce. Nie dbasz o zdrowie. Jak mogłaś dożyć swoich lat bez tak prostego środka ostrożności jak upuszczanie krwi, nie rozumiem... Teraz to zaciśniemy... Twoje humory są prawdopodobnie bardzo rozchwiane. Żadnym cudem nie ochronisz swego zdrowia, jeśli twoje humory będą w nieładzie. Taaak... Ładna robota. Czyż nie zostało to zrobione po mistrzowsku?
- O tak, mistrzu Janie! - zgodnym chórem przyznali pomocnicy.- A teraz wyślemy chłopca, by zawiadomił twoich krewnych, żeby cię stąd zabrali. Więc jak powiadasz, gdzie mieszkasz?
Byłam okropnie słaba.
- W Cornhill, ulica Świętej Katarzyny... - ledwie zdołałam wyszeptać, a oni wzięli to za żart.
- W złodziejskim zaułku?! Na kości Chrystusa! Nie składałbym ci nogi, gdybym wiedział, gdzie mieszkasz!
- Nie obawiaj się, dostaniesz zapłatę!
- Cieszę się. Zmyjcie stół, chłopcy, nigdy nie wiadomo, kiedy się trafi następna okazja. - Mistrz Jan pogwizdując zaczął układać narzędzia, by być gotowym na przyjęcie następnego klienta. Jan Błyskawica lubił swoją pracę.
Choć istnieją rzeczy, które uważam za bardziej krępujące niż „przejazd” przez miasto na noszach cyrulika, to jednak na mojej liście przykrości wciąż zajmuje on bardzo wysoką pozycję. Byłoby lepiej, gdybym straciła przytomność, czułam się bowiem okropnie głupio. Brat Malachiasz - nieco poirytowany, że oderwano go od zajęć
- przybył w towarzystwie dwóch gburów z sąsiedztwa, których wynajął, by przenieśli mnie do domu. Zapłacił za wypożyczenie noszy, ustalił, że ureguluje rachunek w dwóch ratach, i wyniesiono mnie z pracowni chirurga. Wyglądaliśmy niczym procesja: te dwa gbury, nosze, brat Malachiasz w swoim starym, osmolonym i wyplamionym habicie i jeden z pomocników cyrulika, który miał potem wrócić z noszami.
Brat Malachiasz karcił mnie przez całą drogę.
- Sama widzisz, do czego prowadzą takie wędrówki, Małgorzato. Masz wiele szczęścia, przecież mógł cię ktoś napaść lub okraść. Ufam, że od tej chwili będziesz spacerować w bezpośrednim sąsiedztwie. Nie jesteś dość sprytna, by sama troszczyć się o siebie w wielkim mieście.
Beształ mnie i łajał, co było dowodem, iż mnie lubił. Nim znaleźliśmy się w domu, za noszami uformował się sznur próżnujących chłopców. Większość z nich już mnie znała.
- Hej, Małgorzato, już za późno na łyżwy! Jak to się stało?
- krzyczeli wesoło.
- Ktoś mi nadepnął na nogę - odpowiedziałam.
- To musiał być słoń! - zażartował jeden z chłopców.
- Słoń nadepnął na Małgorzatę!
- Nie, głuptasie, to z pewnością był koń.
Gdy skręcaliśmy w nasz zaułek, wokół szerzyła się już wiadomość, że stu rycerzy w pełnych zbrojach przegalopowało przez środek miasta, tratując na śmierć dziesiątki kobiet i dzieci. Wkrótce mówiono, jakoby na wybrzeżu mieli wylądować Francuzi, i choć po kilku dniach stłumiono tę pogłoskę, plotka o stratowanych dzieciach nigdy całkiem nie ucichła.
Wniesiono mnie do domu i ułożono przy kominku. Natychmiast
- pod pozorem udzielenia pomocy, w rzeczywistości zaś po to, by zdobyć informacje od rzekomego naocznego świadka - zbiegły się wszystkie sąsiadki. Byłam zbyt zmęczona, by odmówić im tej przyjemności.
- Powiadają - rzekła sąsiadka, która tak lubiła mnie obgadywać - że ulica spłynęła krwią.
- O tak, krwi było tam wiele.
- A dzieci krzyczały?
- Rozlegały się okropne krzyki i ludzie modlili się głośno, zupełnie jakby nastał dzień Sądu Ostatecznego.
- Mówią, że było tam osiemdziesięciu rycerzy w ciężkich zbrojach - przerwała jej inna sąsiadka.
- Nie widziałam ich aż tylu - zaprotestowałam.
- Oczywiście, że nie widziała! - wykrzyknęła ta pierwsza.
- Była już przecież stratowana! Niewiele się widzi, gdy człowiek jest stratowany.
Wkrótce już tylko jedna drugiej opowiadały, co się stało, i z każdym słowem wiedziały wszystko coraz lepiej. Hilda podała mi talerz kaszy, która została z kolacji, a one ciągle nie wychodziły. Noga bolała okropnie i czułam, że ogarnia mnie gorączka.
- Jak się miewa ciężarna, którą miałaś odwiedzić? - spytała cicho Hilda, podczas gdy trajkotanie nie ustawało.
- Płód jeszcze się nie przesunął, ale stanie się to niebawem
- odparłam.
- To samo mówiła moja położna - wtrąciła jedna z kobiet - ale była głupia, bo dziecko urodziło się tak szybko, że rozerwało mi wnętrzności i nigdy już nie doszłam do siebie.
- Ty? Rozerwana? Nawet sobie nie wyobrażasz tego bólu, jaki sprawiło mi moje piąte! Urodziło się niedorozwinięte! Byłam sparaliżowana przez kilka miesięcy.
- Moja droga, tylko dzięki Bożej pomocy żyjesz, by opowiadać takie bajki. Córka mojej kuzynki urodziła niedorozwinięte dziecko i to ją zabiło. Pochowano ją z tym dzieckiem w ramionach.
Wkrótce radośnie wymieniały się przerażającymi opowieściami.
Co jakiś czas któraś z nich zwracała się do Hildy lub do mnie po potwierdzenie, a my kiwałyśmy głowami. W końcu, naplotkowawszy się do syta, wyszły szczebiocząc radośnie.- Och, Hildo - westchnęłam, gdy zostałyśmy same - mam nadzieję, że nie wrócą.
- Popełniasz błąd. Ja mam nadzieję, że wrócą. Właśnie takie kobiety jak one wyrabiają ci opinię.
- Ależ ja sama ciężko pracuję na swoją opinię. One zaś są zwykłymi pleciugami.
- To, co robisz, ma niewielkie znaczenie - odparła Hilda - liczy się to, co o tobie mówią.
Hilda była mądra, dużo mądrzejsza ode mnie. Wkrótce się o tym przekonałam. Ponieważ nie mogłam chodzić po schodach, spałam wraz z Lwem przy kominku, a w ciągu dnia, siedząc z nogą na ławie, szyłam, cerowałam i zajmowałam się podobnymi pracami. Pewnego dnia usłyszałam przez otwarte okno, jak ta straszna plotkarka z sąsiedztwa przekonuje kogoś, iż rozmawiała ze mną o ważnych sprawach i okazałam się „stateczna i bogobojna”. „To śmieszne - myślałam ponuro - ja przecież tylko kiwałam głową w czasie jej gadaniny”.
- Wygląda młodo, ale jest pobożną wdową i, jak słyszę, bardzo dobrą położną - zapewniała dalej sąsiadka.
Zanim jeszcze mogłam wrócić, wspierając się na kuli, do swego podstawowego zajęcia, sąsiedzi pozdrawiali mnie z okien. Kiedy zaś całkiem wróciłam do zdrowia, stwierdziłam, że rekomendowali „tę młodą położną” jako niemal tak samo dobrą jak „ta stara”, a znacznie tańszą. W czasie mojej rekonwalescencji osiągnęłam tyle, ile przyniosłaby mi setka bezpiecznie przyjętych na ten świat noworodków. Opowiadam o tym, by pokazać, że w wielkim mieście opinie stwarzane są doprawdy osobliwymi sposobami. Od tamtej chwili wiedziałam już, że w Londynie zawsze zdołam zarobić na życie.
★
Brat Grzegorz czekał, aż skończą pisanie i będzie mógł przedstawić swoją tezę, a potem rozkoszować się pognębieniem Małgorzaty.
- Dobrze ci w czerni, bracie Grzegorzu. Wyglądasz bardzo dystyngowanie - stwierdziła Małgorzata, przeglądając zapisane arkusze. Jeszcze nie wszystko umiała przeczytać, ale jak zwykle z przyjemnością patrzyła na czarne zawijasy, układające się w uprzednio wypowiedziane słowa.
- Czuję się jak głupiec - rzekł spoglądając na czarną, obszytą futrem togę i obciągając ją na sobie, by zakryć łydki.-
- Wielu duchownych nosi teraz świeckie stroje, niektórzy chodzą bardzo modnie ubrani. Parę dni temu widziałam mnicha w wielobarwnych pończochach, który rozstał się z tonsurą. Powiedziałabym, że właśnie on wyglądał jak głupiec.
Małgorzata siedziała na szerokim, wyłożonym poduszkami parapecie okna i powoli przewracając strony mrużyła lekko oczy, ilekroć natknęła się na trudniejszy fragment.
- Ci durnie nie są prawdziwymi poszukiwaczami prawdy. Cóż za czasy nastały! Po wielkiej zarazie duchowni opuścili swe zgromadzenia i snują się po Londynie polując na tak łatwe zajęcia jak śpiewanie psalmów. Nie wykształceni, spragnieni jedynie pieniędzy prostacy, którzy nie odróżniają A od B, nie mówiąc już o tym, że nie znają łaciny, wciskają się do religii. Moim zdaniem to po prostu hańba! Nie inaczej też mają się sprawy w innych dziedzinach życia. Zapomina się o dawnych wartościach. Porzuciliśmy Boski sposób życia - mówił brat Grzegorz, spoglądając ponuro na swe czyste paznokcie.
- Boski sposób życia?! Kiedyż to, u licha, Bóg przeznaczył nas do takiego życia? Lub też do takiego, jakie wiedliśmy przed zarazą? Albo do takiego, jakim w Awinionie żył papież i kardynałowie z kochankami? Bóg z pewnością miał szlachetniejsze idee. Doprawdy nie pamiętam, by dawniej panowała większa prawość i cnota. Twoje słowa są gorzkie, bo poddałeś się ponurym myślom.
Mówiła szczerze i zdecydowanie. Włożyła do sekretnej szuflady kufra najnowszą część manuskryptu. Gdy się odwróciła, brat Grzegorz zastawił na nią pułapkę.
- Czyż jednak nie jest grzechem przeciwstawianie się Boskiemu planowi, jakikolwiek byłby ten plan?
- Sądzę, że to grzech, ale najpierw trzeba ten plan poznać.
- Weźmy, na przykład, Boski plan ofiarowania wysokich pozycji w tym świecie szlachetnie urodzonym.
- Och, więc znów wracamy do tej sprawy? Nie wierzę w to ani trochę. Przede wszystkim zastanówmy się, przez kogo zakładane są dynastie. Przez ludzi z najdawniejszym rodowodem czy też przez osobników z najpotężniej zbrojnym ramieniem? Raczej przez tych drugich.
- Ja zaś powiadam, że dar miecza dany jest temu, kto ma niepospolitą krew, by pokazać, iż szlachetnie urodzeni powołani są do rządzenia.
Gdyby Małgorzata w tym momencie nie była tak zadowolona z siebie, z pewnością usłyszałaby ton wyższości w głosie brata Grzegorza.- A ja powiadam, że nie istnieje żadne wytłumaczenie Boskich darów; On obdarowuje nimi wedle własnej woli.
- Bóg miałby być anarchistą?! Nigdy! - oczy brata Grzegorza błyszczały; nareszcie ją chwycił w sidła. - Rozważmy dobry przykład. Czy twój brat, pani, nie otrzymał darów, dzięki którym został zauważony przez możnych? Nie powiesz chyba, że zaszedł wyżej dzięki swoim uzdolnieniom?
Małgorzata była zakłopotana.
- Sądzę, że masz trochę racji, ale on ciężko pracował. Tak zdobył sobie prawo do nauki. Był też zdolniejszy niż inni.
- A także bardziej powabny i atrakcyjny?
- To też, oczywiście... Ale oboje wrodziliśmy się w matkę. Była w tym sensie niezwykła.
- Iw ten właśnie sposób potwierdziłaś moją tezę, pani.
- Nic podobnego. To ty właśnie zgodziłeś się ze mną.
- Nie. Umyka ci jedna informacja, a ona właśnie dowodzi słuszności mego argumentu.
Małgorzata nagle uświadomiła sobie, jak bardzo nie lubi sardonicznego spojrzenia, którym ją brat Grzegorz mierzy.
- Jeśli masz zamiar powiedzieć coś nieprzyjemnego - rzekła zdecydowanie - najpierw zastanów się dwa razy, a potem nie mów tego wcale.
- Zatem nie powiem ani słowa. Jedynie, niczym Sokrates, zadam kilka pytań, a sama dojdziesz do prawdy.
- Kim był Sokrates?
- Filozofem, który dochodził do prawdy przez zadawanie pytań.
Małgorzata nie czuła się zbyt pewnie, gdy brat Grzegorz wspominał o filozofach. Zwykle wprowadzał ich do dyskusji niczym zbrojne posiłki, by przypuścić szczególnie przykry atak. „Jeśli nie odpowiem na jego pytania - pomyślała - będzie musiał przestać pytać i pozostanie w błędzie, więc ten jeden raz zgadzam się odpowiadać”.
- Nie możesz zaprzeczyć, pani, że bogacze i lordowie utrzymują kochanki, prawda?
- Oczywiście, nie przeczę.
- I książęta Kościoła także?
- Także, jeśli są zepsuci.
- Ostatnio jest wielu zepsutych. Wspominam twoje własne słowa.
Małgorzata nie odpowiedziała.
- Co robią bogacze i szlachetnie urodzeni ze swoimi naturalnymi potomkami?
- Uznają ich, jeśli mają na to ochotę, a potem im pomagają.
- A książęta Kościoła?
- No cóż... Nie mogą ich uznać, ale czasami dyskretnie pomagają swemu naturalnemu potomstwu. Przyjmowałam nawet na świat córkę biskupa. Dał jej ogromny posag, by mogła dobrze wyjść za mąż.
- Zastanawiałaś się kiedyś, pani, nad obyczajami opata Odona z klasztoru Świętego Mateusza?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała zaniepokojona Małgorzata.
- Zaraz, zaraz. To ja zadaję pytania. Czy wiedziałaś, pani, że ma niemal tyle samo naturalnych potomków co mój ojciec? A mój ojciec jest człowiekiem pełnym sił witalnych. Ciągle spotykam jakichś półbraci, których nie znam. Naturalnie, mój ojciec rzadko ich uznaje, bo straszny z niego skąpiec. Opat Odo był bardziej szczodry, rozdawał swym naturalnym dzieciom posagi i awanse. Potrafił też utrzymać to w tajemnicy.
- O czym mówisz, nikczemniku?! - krzyknęła Małgorzata. Wściekłość Małgorzaty wielce uradowała brata Grzegorza. Przybrał minę zwycięzcy.
- Chcę przez to powiedzieć, że ów opat z żółtymi oczami jest twoim dziadkiem. Twoja matka miała takie same oczy i dostała duży posag. Opat miał starszego brata, sir Roberta, który wraz ze swym ojcem przebywał za granicą. Robert również miał takie oczy. Dlatego wszystko odgadłem. Co prawda muszę powiedzieć, że twoje oczy, choć podobne, są ładniejsze. Opat wygląda na lubieżnika, prawda? Oczywiście nie przypadkiem roztoczył nad twoim bratem opiekę. Proszę tylko pomyśleć - mówił brat Grzegorz, spoglądając w sufit - ten opat jest w prostej linii potomkiem Karola Wielkiego. Karol Wielki zaś pochodził oczywiście od rzymskich imperatorów, którzy, naturalnie, wywodzą swe rody wprost od pogańskich bogów...
- Poczekaj... zagalopowałeś się. Nie słyszałam, by pogańscy bogowie pochodzili od Adama. To rodowe drzewo niewątpliwie opiera się na licznych zmyśleniach! - zawołała żarliwie Małgorzata.
- Myśl sobie, co chcesz, pani, ja powiedziałem swoje - rzekł brat Grzegorz z miną triumfatora - ale to ty się mylisz. Poza tym mogłabyś chociaż przyznać, że jesteśmy kuzynami, tylko trzeba cofnąć się nieco myślą i pozwolić...
- Kuzynami? Spokrewnionymi przez kogo? Przez Karola Wielkiego czy Juliusza Cezara? A może przez kałamarz jakiegoś pomysłowego mnicha? Przychodzisz do mojego domu, jesz w nim tyle co plaga szarańczy, a potem obrażasz moją matkę i brata! Nic cię nie łączy ze mną, ty wścibski, węszący po kątach gburze! - Małgorzata krzyczała zapalczywie.
- Ja?! Wścibski?! To ty przelewasz na papier tajniki swego życia za pomocą mojego pióra. Nigdy za niczym nie węszyłem. Jestem wolny od wszelkiego wścibstwa!
Brat Grzegorz odchylił się do tyłu i splótł ręce za głową. Oto po miesiącach irytacji nadeszła chwila nie dającej się opisać przyjemności. Jego kościste ramiona w czarnych szerokich rękawach unosiły się obok uszu niczym skrzydła nietoperza. Uśmiechnął się szeroko, ciesząc furią Małgorzaty. Doprawdy, powinna być mu wdzięczna. Znacznie lepiej mieć szlachetną krew, choćby nawet w wyniku grzechu, niż być w ogóle nikim. Ale ona najwyraźniej wcale tego nie rozumiała. Prawdziwa prostaczka. To ciekawe, że kryło się w niej również tak gwałtowne usposobienie. Może zaraz ciśnie w niego kałamarzem?
Ale Małgorzata go zaskoczyła. Zamiast złorzeczyć, nagle zaczęła załamywać ręce. Łzy płynęły po jej twarzy.
- Moja biedna, biedna matka - powiedziała drżącym głosem, starając się ze wszystkich sił opanować. - Mężczyźni są po prostu okropni.
„Kobiety - pomyślał brat Grzegorz - są po prostu zupełnie niepojęte”.
Jednak przyszłość brata Grzegorza ostatecznie rozstrzygnęła się w chwili, gdy tego samego wieczoru Roger Kendall zaśmiał się głośno.
- I to wszystko? - pytał swą zapłakaną żonę. - No cóż, doprawdy nie ma o czym mówić. To nawet nie jest interesujące, chyba że byłaby mowa o kardynale. Twój skryba nie może się powstrzymać, by nie sprawić komuś przykrości. Taki się już urodził, nie zmienisz go, możesz go tylko odprawić. Więc musisz zdecydować: chcesz skończyć tę książkę czy też nie?
ROZDZIAŁ ÓSMY
To już adwent. Lodowaty wiatr znad rzeki sprawiał, że brat Grzegorz, który z trudem szedł ku Thames Street, drżał pod swoją starą baranicą, obróconą na zewnątrz brudną, zbitą sierścią. Marzł, a co będzie później? Już pierwsze podmuchy chłodu zapowiadały, że zima w tym roku będzie niezwykle ciężka. Brat Grzegorz nigdy by tego nie przyznał, ale z utęsknieniem czekał, kiedy znajdzie się w ciepłym holu domu Kendalla. Gdy jednak wpuszczony został na lekcję czytania, stwierdził, że w domu panuje niezwykłe zamieszanie. Przystanąwszy na chwilę, by dojść do siebie przy ogniu płonącym we wspaniałym kominku, usłyszał, jak służący i czeladnicy rozprawiają o czymś zawzięcie z kilkoma pomocnikami.
- ...więc nasz mistrz ściera ów znaczek zrobiony kredą, a potem spokojnie mówi tej bandzie uzbrojonych po zęby: „Jeśli wasz pan domaga się kwatery, to niech jej sobie szuka w jakim nie zamieszkanym domu!” Na to ich dowódca sięga po miecz, a pan Kendall mówi: „Zabij wolnego kupca Londynu na schodach jego domu, a będziesz wisiał!” Do tego czasu byłem tam już z chłopakami, a mistrz Wengrave z sąsiedztwa pojawił się ze swoimi, więc ci łajdacy skoczyli na koń. „A zabierzcie też wszystkie bagaże sir Rudolfa i jego konie ze stajni” - powiada jeszcze nasz mistrz. Mówię wam, pan Kendall ma nerwy ze stali...
„Cóż tu się mogło stać?” - zastanawiał się brat Grzegorz. Wszedłszy do pokoju, gdzie zwykle dawał lekcje, zastał Małgorzatę w objęciach Rogera Kendalla, pocieszającego ją łagodnie.
- Małgorzato, Małgorzato, nie trwóż się tak. Już po wszystkim. Prawo jest po naszej stronie. To, że król jest w mieście, nie oznacza wcale, że jego zwolennicy mogą zarekwirować nasz dom. Może kiedyśtak robiono, ale podobne postępowanie od dawna niezgodne jest z prawem tego miasta i od dwudziestu lat nikt się na to nie ważył. Oni tylko badali naszą wolę i przekonali się, że jest dla nich zbyt silna. Nie wrócą, zapewniam cię. Król na to nie pozwoli, więc już się dłużej nie smuć.
- Co to wszystko znaczy? - przerwał brat Grzegorz.
- Och, bracie Grzegorzu, jestem zbyt zdenerwowana, by odbywać teraz lekcję czytania! - Małgorzata była prawdziwie roztrzęsiona. - Sir Rudolf de Ayremynne próbował zająć nasz dom na czas swego pobytu w Londynie, ale mój mąż starł znak uczyniony kredą nad naszymi drzwiami i pognał precz jego ludzi. A teraz mówi, że nie mamy się czego bać.
- I powtórzę to jeszcze raz, kochana. Nie przejmuj się takimi głupstwami.
- Ale... ale prawo chodzi swoimi ścieżkami. Zawsze jest po stronie szlachetnie urodzonych. Nie ufam prawu ani trochę. Żaden kawałek papieru nie ma mocy miecza.
Małgorzata wciąż była bardzo zdenerwowana. Stanowczo za dużo myślała. Innym kobietom wystarczyłoby słowo męża.
- Kochanie, to nonsens. Pomyśl tylko: za prawem kryje się polityka, a za polityką - pieniądze. Dlatego właśnie mamy nasz dom.
- Zbyt wielką siłę przypisuje pan pieniądzom, panie Kendall
- brat Grzegorz także nie mógł pojąć rozumowania męża Małgorzaty.
- W niebiosach rządzi święte prawo Boskie, na ziemi rządzi miecz.
- Popełniasz jeden błąd, bracie Grzegorzu. Boskie legiony aniołów nie pracują dla pieniędzy. Bóg tworzy pioruny i wszelki niebiański oręż nie ponosząc kosztów. Król zaś nie może utrzymać armii bez pieniędzy. My, kupcy, mamy pieniądze, więc jeśli ich chce, nie może nas obrażać. Ponieważ bez pieniędzy miecz pozostaje w bezruchu, zarówno prawo, jak i miecz podążają za pękatą sakiewką.
- To zgrabna teza, panie Kendall, chociaż nie przekonuje mnie ani jedno jej słowo. Ja zaś odnoszę się z szacunkiem do każdego, kto nadaje swojej tezie zgrabny kształt. Zgrabna teza jest niemal równie cenna jak teza słuszna. Tylko że argumentacja ta toczy się kołem.
- Kołem? Nie rozumiem.
- No cóż... tak, kołem. Nie można zrobić pieniędzy, jeśli pokoju nie strzeże miecz. Mógłby pan równie dobrze powiedzieć, że bogactwo podąża za prawem, a prawo za mieczem... który - zgodnie z pana tezą
- podąża za bogactwem.
- Hm... tak. Widzę, że się nie możemy zgodzić, bo nie znajdujemy się w tej samej części owego koła. Zechciej jednak przesunąć się nieco na moją stronę i powiedz Małgorzacie, że nie zostaniemy stąd wyrzuceni.
- Pani Kendall, mąż ma rację. Nie będziesz musiała, pani, zacząć pakowania. Obaj zgadzamy się, że jesteś nadmiernie zdenerwowana i zbyt emocjonalna - rzekł brat Grzegorz protekcjonalnie.
Małgorzata siedziała obok męża na wyłożonym poduszkami parapecie okna. Pan Kendall ujął dłonie żony, wciąż wilgotne i zimne ze strachu.
- Wcale nie jestem zbyt emocjonalna; to ja myślę o ważnych sprawach, takich jak dom, podczas gdy wy dyskutujecie o jakichś kołach.
Była coraz bardziej zirytowana bratem Grzegorzem. Ta irytacja zadziałała wprost zbawiennie; dzięki niej Małgorzata zapomniała o strachu. Wkrótce zresztą zdenerwowała się jeszcze bardziej, gdy uświadomiła sobie, że Kendall postanowił przeciągnąć brata Grzegorza na swoją stronę tego sporu, Grzegorz zaś bronił własnych racji kolejnymi celnymi przykładami i niebawem obaj żarliwie dyskutowali o polityce.
Zezłościło ją to okropnie. Przez chwilę myślała, że powinna zostawić ich samych. Potem jednak doszła do wniosku, iż nie może odwoływać lekcji. Brat Grzegorz, choć bywał denerwujący, zaniechał innej pracy, by znaleźć czas na tę lekcję, a gdyby nie dostał zapłaty, z pewnością byłby głodny. Małgorzata zawsze myślała o tych sprawach, ponieważ sama często bywała głodna w przeszłości. Pod tym względem różniła się od samolubnych bogatych kobiet, które wiodąc wygodny żywot, bez skrupułów niszczyły innych ludzi poddając się chwilowym nastrojom. Poczekała więc, aż Kendall przypomni sobie, że ma do zrobienia rachunki, zapewniła go tkliwie, że rozproszył jej wątpliwości, i usiadła do pracy. Wciąż jednak trudno jej się było skoncentrować. Nie pozbyła się strachu, że ten bezpieczny, spokojny, mały świat, jaki sobie stworzyła, mógł znaleźć się w niebezpieczeństwie. Z wciąż jeszcze pobladłą twarzą i dłońmi zbyt drżącymi, by utrzymać igłę do haftu, zaczęła dyktować kolejny rozdział swojej książki.
★
Był jasny, chłodny, jesienny poranek. Podniosłam wzrok znad robótki, słysząc gwałtowne pukanie do frontowych drzwi. Stał w nich jeden z małych pomocników rzeźnika. Był blady i nie mógł złapać tchu.Wprowadziłam zwyczaj zostawiania w pogodne dni otwartych drzwi, by swobodnie mogły przez nie uchodzić zapachy z destylarni brata Malachiasza. Od tygodnia brat Malachiasz był już bardzo blisko odkrycia tajemnicy tajemnic i wprost niemożliwie śmierdzącym dymem wypełniał nasz dom. Teraz walczył, nie bez powodzenia, z odorem zaułka, który zwykle wchodził tu z zewnątrz.
- Małgorzato, Małgorzato... pozostawianie otwartych drzwi i okien jest ryzykowne - protestował brat Malachiasz. - To zaproszenie dla złodziei i zabójców.
- Co by nam ukradli? Nie mamy ani pieniędzy, ani żadnych cennych rzeczy - odpowiedziałam, w moim przekonaniu dość rozsądnie.
- Żadnych cennych rzeczy?! A mój aparat, moje przybory i narzędzia?! To wszystko jest bardzo cenne i minęłyby lata, nim udałoby się to odtworzyć!
- Ale nie jest to łakomy kąsek dla złodzieja. Gdyby nawet ktoś ukradł twój aparat, jaką odniósłby korzyść, skoro by nie wiedział, co z nim zrobić?
- Jakiś podstępny wróg mógłby chcieć wykraść moje sekrety. Pomyśl także o tym - mruknął brat Malachiasz, ale po chwili twarz mu się rozjaśniła. - Już wkrótce ten dom pełen będzie złota i srebra. Cóż za pokusa! A tu proszę: Małgorzata swym okropnym zwyczajem zostawi otwarte okno...
Kończąc tę przemowę brat Malachiasz naśladował skradanie się złodzieja, który po omacku szuka pieniędzy.
- ...a potem - dodał jeszcze - zaczai się i... poderżnie nam gardła!
Z tym okrzykiem podskoczył ku mnie, rozczapierzając palce na kształt szponów i przewracając oczami niczym szaleniec. Cofnęłam się przestraszona.
- Bracie Malachiaszu, powinieneś wrócić do mistrza Roberta. Dla mnie jest to zbyt dramatyczna scena!
- Akcja mojej sztuki zbliża się do finału, drogie dziecko. Zachowaj większą ostrożność. Nie mamy tu wytwornego sąsiedztwa.
- A jeśli się tu udusimy, nim poderżną nam gardła, co się wtedy stanie? Nigdy nie poznasz wymarzonej tajemnicy. Pomyśl też i o tym, że sam zapach z daleka odstraszy każdego.
- Hm... Wezmę to pod uwagę.
Oto dlaczego siedząc w pobliżu otwartych drzwi i zajmując się cerowaniem, próbowałam jednocześnie ogrzewać się przy kominku i wdychać rześkie, jesienne powietrze, co w tych okolicznościach było zwyczajnie niemożliwe. Cerowania miałam dużo; ubrania brata Malachiasza wymagały stałej troski, ponieważ rozpryskujące się iskry wciąż wypalały nowe dziury w materii, na które właściciel, pogrążony w dociekaniach naukowych i zaprzątnięty eksperymentami, nie zwracał uwagi.
Na widok chłopca od rzeźnika odłożyłam cerowanie.
- Co się stało? - zapytałam. - W czym ci mogę pomóc? Chłopiec z trudem łapał oddech, nie mógł wykrztusić słowa.
Znałam go. Był jednym z moich kolegów ze ślizgawki. Dopiero po dłuższej chwili zaczął mówić.
- Małgorzato, czy jest położna? Biegłem przez całą drogę. Moja pani wije się w bólach. W nocy zaczęła rodzić. Źle z nią...
- Hildy nie ma, ale ja pójdę. Wezmę tylko swój koszyk.
- Ty?! Też jesteś położną? Nie jesteś jeszcze stara! Pani chce, by przyszła ta stara, która odbierała jej ostatnie dziecko.
- Wyszła do rodzącej na całą noc, ale ja pójdę z tobą. Jestem niemal tak samo dobra jak ona.
- Mam nadzieję, że pani nie będzie zła. Powiedziała, że wszystko będzie dobrze, bo urodziła już ośmioro dzieci, a pochowała czworo, więc czemu niepokoić się przy kolejnym? Mistrz nie chciał zapłacić za to, by ktoś czuwał przy niej w nocy. „Każ tu siedzieć swojej kuzynce - powiedział - a wezwie się kogoś tylko do przecięcia pępowiny. To babskie zajęcie”. Ale coś źle zaczęło się dziać. Chodźmy szybko!
Spieszyłam się, bo do dzielnicy rzeźni i jatek było od nas daleko. Poprzedniej nocy padał deszcz i większość nie brukowanych ulic pokrywało grząskie błoto, przez co trudno było iść szybkim krokiem.
- Pomyśl tylko, jak prędko byśmy byli na miejscu, gdyby ulice były zamarznięte i gdybyśmy mieli łyżwy - powiedziałam, potykając się w moich drewnianych chodakach.
Chłopiec spojrzał ze smutkiem na swoje buty, przemoczone na wylot.
- Chyba dostanę okropną burę za to, że zniszczyłem buty. Majster mówi, że jestem jego utrapieniem i największym psotnikiem na świecie.
- Może tym razem podziękuje ci za pośpiech i zapomni o butach.
Skręciliśmy w szeroką ulicę, przy której rzeźnik miał swój dom. Podmuch zimnego wiatru kazał nam ciaśniej otulić się płaszczami.
- Jesteś pewna, naprawdę pewna, że się na tym znasz?
- Znam wszystkie sekrety mojej mistrzyni - odpowiedziałam.”Czego zaś brakuje mi w owej wiedzy - pomyślałam - to nadrobię darem światłości. Oczywiście, że potrafię uratować rodzącą”.
- A zatem jesteś czeladnikiem, tak jak ja!
- Niezupełnie, choć może w pewnym sensie...
- Miłosierny Jezusie, jesteśmy za późno!!! - krzyknął chłopiec, zwalniając kroku.
Broda mu się zatrzęsła, bo do domu położonego obok parterowego sklepu wchodził właśnie ksiądz poprzedzany przez ministranta z gromnicą. Gdy chłopiec pokazał mi schody wiodące do sypialni, ojciec wygrażał nam pięścią.
- Spóźniliście się, przeklęci! - zasyczał.
- Cicho! - rozkazał ksiądz, bo właśnie udzielał ostatniego namaszczenia ledwie oddychającej kobiecie.
W głowach jej łóżka siedziała jakaś niewiasta płacząc i załamując ręce. Cztery małe dziewczynki tłoczyły się z drugiej strony. Obok, zwiesiwszy głowę, stał ojciec. Miał na sobie skórzany fartuch, w dłoni zaś ściskał wielki nóż. Pracował, dopóki sprawy nie zaczęły toczyć się źle.
- Ojcze wielebny, mój syn... Kobieta już nie oddychała.
- Bóg tak chciał... Jeśli pragniesz syna, ożeń się ponownie - rzekł ksiądz spokojnym głosem.
- Nie zrezygnuję tak łatwo! - zawył rzeźnik, tocząc wokół oszalałym wzrokiem. Pot oblewał mu czoło. - Stańcie z boku, wiem, co robić!
Odepchnął księdza i nogą odtrącił dziewczynki. Gwałtownym ruchem zrzucił z łóżka odzienie zmarłej, które przygotowano dla niej na pożegnanie ziemskiego padołu. Ostry nóż błysnął nad wielkim, połyskującym biało brzuchem.
- Nie, tatusiu! Nie! - krzyknęły dziewczynki jak oszalałe. Mały czeladnik skurczył się w kącie. Rzeźnik jednym cięciem
otworzył brzuch... jakby patroszył świnię. Krew bluznęła szeroką strugą, obryzgując jego fartuch i gęstymi kroplami spadając na podłogę i na mnie. Nagle, o Boże, cóż za niewypowiedziana zgroza! Gdy nóż rozciął ciało, ręce kobiety drgnęły upiornie, a jedno oko otworzyło się i ohydnie wywróciło w moją stronę. Nie była jeszcze całkiem martwa!
- Chłopiec! Chłopiec, dzięki Bogu! W ten sposób urodził się Juliusz Cezar!
Rzeźnik wydobył z otwartego łona słabe, sine dziecko i gestem krwawego triumfu uniósł je wysoko. Zwisająca pępowina wciąż jeszcze łączyła je z martwą już matką.
- Podaj je tutaj, daj mi dziecko! - krzyknęłam przerażona tym czynem.
Palcem oczyściłam usta dziecka z czarnej mazi i delikatnie wtłaczałam w nie swój oddech. Klatka piersiowa dzieciątka unosiła się i opadała w rytmie mojego oddechu, ale ciało pozostało sine. Poród był zbyt trudny; wiedziałam już, że dziecko nie żyje. Ksiądz, który podszedł bliżej, przyglądał się z zainteresowaniem.
- Nie przestawaj oddychać - powiedział. - Widzę, że jego pierś się rusza. Nie przestawaj! - powtórzył sięgając po małą buteleczkę święconej wody. Trzy razy pokropił maleństwo. - Dziecię moje, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Klęcząc na podłodze obok łóżka, z dzieckiem w ramionach, uniosłam ku niemu wzrok. Kucnął obok mnie. Twarz miał bez wyrazu.
- Nie utracę żadnej duszy powierzonej mojej opiece - oświadczył z absolutnym spokojem.
- On żyje, żyje! - krzyknął rzeźnik.
- Nie, mój synu, właśnie umarł - odparł ksiądz. Przyglądając się zakrwawionemu dziecku w mych ramionach, zrozumiałam, dlaczego tak się stało. Główka była zbyt duża; niemal dwukrotnie większa niż u zdrowego dziecka, czoło zaś - spuchnięte tak, jakby nad brwiami wyrastały dwa kwadratowe rogi czy guzy. Żadna kobieta nie byłaby w stanie urodzić takiej głowy. W milczeniu przecięłam pępowinę i otuliłam dziecko, a potem ułożyłam je na rękach zmarłej kobiety, odwracając wzrok od rozpłatanego brzucha. Ksiądz czekał; przypuszczam, że na pieniądze. Poza tym był tam przecież do omówienia podwójny pogrzeb. Wyszłam cicho, nie mówiąc ani słowa. Mały czeladnik podążył za mną. Na jego twarzy malował się smutek.
- Była dla mnie dobra... Wiedziałaś, że była dla mnie dobra?
- Pokaż mi drogę - poprosiłam. - Nie znam tej okolicy. Bez słowa ujął mnie za rękę i odprowadził do domu.
Gdy wróciliśmy, było już południe. Cerowane przeze mnie ubranie brata Malachiasza leżało tam, gdzie je zostawiłam, ale z Pokoju Wyziewów dochodziły dwa rozbawione głosy.
- To ty, Małgorzato? Już po pracy? Chyba nam wszystkim należy się kolacja! - zakrzyknął wesoło brat Malachiasz.
- Już wróciłam, wszystko w porządku - odparłam. Moje przygnębienie nie uszło jednak jego uwagi.
- Nie poszło dobrze? No cóż, nie martw się, jesteśmy bogaci i zjemy dziś wspaniałą kolację.
- Odkryłeś wreszcie wielką tajemnicę?- Nie, nie, jeszcze nie - wtrąciła Hilda, krzątając się po pokoju. - Kobieta, u której byłam, powiła bliźnięta! Chłopca i dziewczynkę. Oboje mają czarne włosy. Krzyczeli na cały glos. Mąż tańczył z wielkiej radości. „Bliźnięta! - wołał. - Zapłacę ci podwójnie!” Ja zaś powiedziałam mu: „Pamiętaj, by zapewnić żonie pomoc mamki, jeśli zabraknie jej sił, bo te tłuste, żarłoczne dzieciaki będą potrzebowały wiele pokarmu”. Tak więc otrzymałam podwójną zapłatę, która wzrosła dodatkowo, bo siedziałam przy niej całą noc, a poza tym on zapłacił gotówką! Nie warzywami, Małgorzato, ani używanymi ubraniami, ale gotówką! Doprawdy, dobrze nam się powodzi w Londynie!
Wciąż byłam markotna.
- Małgorzato, czy stało się coś złego?! - zaniepokoiła się Hilda. - Masz krew na ubraniu! Kim jest ten chłopiec? On też jest bardzo smutny. Co się stało?
- To Ryszard, czeladnik rzeźnicki; odprowadził mnie do domu. Och, Hildo, żona rzeźnika umarła. Główka dziecka była za duża.
- A ta krew, moja droga? Więcej jej niż zwykle...
- To prawda. Mąż przeciął jej brzuch, by uratować dziecko. Niczym Juliusza Cezara, jak powiedział...
- Hm... To ciekawe... Dziecko przeżyło?
- Nie, Hildo. Myślę, że już wtedy było martwe, choć ksiądz uważał, że nie, i je ochrzcił.
- Tak bywa, tak bywa... Nie był to zły pomysł, mógł okazać się skuteczny.
Byłam wstrząśnięta. Chłopiec znów zalał się łzami. Hilda przechyliwszy głowę, przyglądała mu się jak zaciekawiona wiewiórka.
- Powiedz, chłopcze, czy żołnierze, gdy idą na wojnę, ryzykują życie?
- Tak - odrzekł przez łzy.
- A za kogo i za co walczą, ponosząc takie ryzyko? - pytała łagodnie.
- Za... za Boga, króla i ojczyznę.
- Czy wiesz, że i my, kobiety, jesteśmy żołnierzami? Spojrzał na nią tyleż zdumiony, co i rozbawiony.
- My także ryzykujemy nasze życie. Każdego dnia. Tyle że my walczymy za Boga, życie i rodzaj ludzki. Czyż to nie jest ważne?
Chłopiec otworzył usta ze zdziwienia.
- My, akuszerki, jesteśmy podobne generałom. Prowadzimy stałą kampanię. Tutaj zaś - mówiąc to, wskazała na mój koszyk - są nasze machiny oblężnicze, nasz oręż. Kobiety są rycerzami: walczą żarliwie, by przynieść życie, i czasem giną na tym polu walki. Walka, by dać komuś życie, szlachetniejsza jest od walki, by kogoś zabić. Twoja zacna pani wieczerza tej nocy w niebie. Jest tam uhonorowana wyżej niż ci, którzy za życia parali się zadawaniem śmierci. Śpiewają jej anielskie chóry. Jezus, Pan Najsprawiedliwszy ją pozdrawia, a Najświętsza Panienka osusza jej oczy, więc i ty musisz wytrzeć swoje
- otarła chłopcu oczy końcem rękawa, a on zdusił płacz i zakaszlał.
- Musisz też przestać kaszleć. Czy wiesz, że mam wspaniałe lekarstwo na kaszel? Polubisz je, wcale nie jest gorzkie. Robię je z podbiału i miodu, i formuję w małe kuleczki. Chodź...
Chłopiec poszedł za nią bez słowa. Widziałam, jak Hilda sięga po słój stojący na jej półce z lekarstwami, odlicza owe słodkie kulki, układając je na dłoni chłopca, a potem miękko zamyka nad nimi jego palce.
- Teraz muszę poprosić cię o przysługę - mówiła dalej. - Jesteśmy tu wszyscy bardzo zajęci. Sim wciąż biega za piłką, a Piotr jest zbyt naiwny, by można mu było powierzyć coś ważnego. Chciałabym, byś towarzyszył Małgorzacie w drodze do piekarni w Cheapside - jedynej, jaka otwarta jest do późnego wieczoru... Małgorzata kupi tam pasztet i inne smakołyki... a potem, chłopcze, zostaniesz z nami na kolacji. Ilekroć zaczniesz kasłać, weź moje lekarstwo.
- To miła niewiasta, prawda? - zapytał, gdy krętymi zaułkami zmierzaliśmy do piekarni.
- Bardzo miła. Wiesz, że ocaliła mi życie?
- Przy rodzeniu dzieci?
- Nie, w czasie zarazy. Wzdrygnął się.
- Nikt nie przeżył jej dotknięcia.
- Nieliczni przeżyli. Ja jestem jedną z nich. Hilda jest bardzo mądra.
- Cóż, nic dziwnego, że chcesz być jej czeladniczką. Pewnego dnia ty też będziesz mądra.
- Mam taką nadzieję. Ale potrwa to długo. Dłużej niż myślałam. Mały pomocnik rzeźnika włożył do ust jedną ze słodkich kuleczek Hildy i zastanawiał się nad tym przez chwilę.
Zawsze lubiłam londyńskie piekarnie. Nie ma podobnych w całym kraju. To wielka przyjemność - wrócić do domu z pieniędzmi w kieszeni i móc kupić sobie gotowe potrawy. Czasami ludzie mają niespodziewanych gości, mogą więc szybko postawić na stół coś pysznego. Przy Thames Street jest kilka drogich piekarni, które dla wygody klientów otwarte są zarówno w dzień, jak i w nocy. Poza tym, jeśli mieszka się w niewielkim pokoju, gdzie nie można gotować, dzięki owym piekarniom wcale nie trzeba obywać się bez dobrego jadła. Niektórzy ludzie stołują się wyłącznie w tawernach i piekarniach, jeśli stwierdzają, że ich domy nie nadają się do gotowania posiłków. Gdy mieszkasz w Londynie, masz w tej kwestii wiele rozmaitych możliwości.
Piekarnia, do której szliśmy, stała się ostatnio naszą ulubioną, bo Hilda przyjęła na świat dziecko żony właściciela i dostawała tu zniżkę. Pchnęliśmy ciężkie drzwi prowadzące z ulicy; wewnątrz było ciepło, pachniało cebulą, przyprawami i pieczystym. Ogień pod kuchnią dostarczał więcej światła niż łojowe świece na okopconych ścianach. Połcie mięsa i sztuki ptactwa skwierczały na rożnach. Nad wielkim paleniskiem obracało się powoli pół owcy. Opiekano tam również świński łeb z zapadniętymi oczami. Jakoś nie podobały mi się te oczy. Opiekana połówka owcy miała jedno oko. Straszne jak oko owej zmarłej kobiety, które obróciło się ku mnie tego ranka. Nagle zrozumiałam, że nie mogłabym zjeść żadnego z pieczonych mięs. Czułam, że wszystkie te oczy - gęsie, świńskie, gołębie, łabędzie i owcze - spoglądają na mnie i wywracają się złowrogo. Znajoma Hildy, postawna, rumiana kobieta w chustce na głowie i w opryskanym tłuszczem fartuchu, wyszła do nas i przywitała się serdecznie. Odkroiła nam duży kawałek pasztetu, więc go kupiłam, ale poczułam, że robi mi się słabo. Kupiłam jeszcze świeży ser i kilka innych smacznych wiktuałów. Widziałam, że mojemu małemu towarzyszowi nastrój się poprawił. „To dobrze - pomyślałam - poczuje się jeszcze lepiej, gdy zostanie nakarmiony”.
W domu opadłam z sił przy kolacji. Pasztet został triumfalnie pocięty, a brat Malachiasz wygłosił kwieciste błogosławieństwo, które - jak twierdził - odpowiadało wspaniałości tej okazji. Wszyscy radośnie wyciągnęli ręce po pasztet, tylko ja się odwróciłam.
- Co się stało, kochanie? Nie jesz takich pyszności? - dopytywał się brat Malachiasz z pełnymi ustami.
- Nie mogę. Czuję skurcze żołądka.
- Dajże spokój, Małgorzato, powinnaś się radować i jeść, bo któż wie, co może zdarzyć się jutro - rzekła Hilda.
- Ależ ja się cieszę, tylko... tylko...
- Tylko co, kochanie?
- Nie mogę jeść niczego z oczami! - zaniosłam się płaczem.
- Przecież pasztet nie ma żadnych oczu! - przekonywał całkiem rozsądnie brat Malachiasz.
- Ale miał oczy! - wołałam z pełnym przerażeniem.
- Chce przez to powiedzieć, iż owca je miała, nim stała się pasztetem, kochany Malachiaszu.
Piotr mlaskał i pochrząkiwał, co zawsze czynił przy jedzeniu.
- Ser nie ma oczu, Małgorzato. Zjedz więc ser zamiast mięsa - nalegała Hilda.
Sięgnęłam po ser. Był dobry. Wzięłam jeszcze drugi kawałek.
- Hurrra! - wykrzyknął brat Malachiasz.
- Skoro nie jesz swojej porcji pasztetu, to może ja ją zjem? - mały pomocnik rzeźnika odzyskiwał siły.
- Spytaj najpierw, czy brat Malachiasz ma na nią ochotę; pewnie będziesz musiał ten kawałek podzielić na dwie części - odparłam.
- Na trzy - poprawił mnie Sim.
Podzielono więc moją porcję na trzy części, a ja od tamtej chwili nie jem niczego z oczami. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale dostaję boleści po zjedzeniu mięsa. Czasami daję się oszukać jakiemuś fantazyjnemu daniu, ale żołądek zawsze kurczy mi się boleśnie. Któż chciałby jeść coś, co zadaje ból jego wnętrznościom? Tak więc nie jem mięsa i wydaje mi się, że nie doświadczyłam z tego powodu żadnej szkody, choć mówiono mi, że zachoruję i umrę. Ludzie zwykle mnie nie rozumieją; jedni są przekonani, że jestem bardzo święta, inni zaś widzą we mnie obłudnicę. A ja wcale nie poszczę przez cały rok, tylko nie popieram zadawania cierpienia żadnej żyjącej istocie.
Sim odprowadził chłopca do domu. Drogę powrotną musiał pokonać biegiem, by zdążyć przed godziną gaszenia świateł. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Wciąż widziałam tę wielką głowę, która próbuje się urodzić, i wyobrażałam sobie, że mogę ją jakoś wyciągnąć. Następnej nocy było tak samo, z tą jedynie różnicą, że śniło mi się, iż mam bardzo długie palce; długie, wąskie i silne. Wpychałam je do łona rodzącej i wyciągałam tę główkę. Tej nocy w moim śnie dziecko przeżyło.
Następnego ranka byłam bardzo osłabiona. Brat Malachiasz to zauważył i nie był dość taktowny, by przemilczeć.
- Tylko nie kłam, Małgorzato! Jestem wielkim czarownikiem i widzę wszystko! Wiem, że nie sypiasz.
- Czy twoje czary wnioskują to z ciemnych kręgów pod mymi oczami?
- Co nie daje ci spać? Znów jakiś duch? Może straszny duch jakiegoś nieboszczyka, pochowanego niegdyś pod tym domem, jęczy, by go uwolnić? Dla ciebie pobłogosławię go i odeślę w zaświaty.
- Nie, nie... nie dzieje się nic tak strasznego. To tylko sen. Ten sen wciąż mnie dręczy. Chciałabym go zrozumieć, ale nie mogę.
- To nic trudnego. Mam coś odpowiedniego dla ciebie.J. M. RILEY
- Palce kolejnych świętych?
- Nie, okrutna dziecino! Coś znacznie bardziej skutecznego. Szperał w mieszku, który zawsze nosił u pasa.
- Gdzież ja to mam...? Ach, tutaj... jest!
Dwoma palcami ujmował dziwny, ośmioboczny kamień, jasnoniebieski i przezroczysty.
- Co to jest? Jak go zrobiłeś? - zapytałam.
- Nie zrobiłem. W takiej postaci znaleźć go można w naturze...
- Co to jest? - nalegałam.
- Kryształ snów, Małgorzato. Miałem ich kilka, ten jest ostatni. Inne sprzedałem szlachetnie urodzonym damom, by mogły widzieć w snach twarze swych kochanków.
- Nie potrzebuję żadnego kochanka, bracie Malachiaszu.
- Rozumiem, Małgorzato, pragniesz jednak dośnić swój sen do końca. Ten cudowny kamień sprowadzi go dla ciebie, zamieni w jawę i ujrzysz to, co próbowałaś sobie wyśnić.
- Och, bracie Malachiaszu, wiem, że masz cudowne zdolności, ale... kryształ snów? To mi przypomina kawałek prawdziwego Krzyża Świętego, który wyprodukowałeś z belek naszego domu i sprzedałeś pewnemu głupcowi w Ely.
- Niezupełnie, Małgorzato. Zaufaj mi chociaż raz, dobrze? - brat Malachiasz podawał mi kryształ na otwartej dłoni. Kamień był piękny. - Połóż go wieczorem pod poduszkę. Zaśniesz jak dziecko, a rano będziesz pamiętać swój sen.
- Posłucham twojej rady. Jesteś bardzo miły, że o mnie pomyślałeś - odparłam wierząc, że nie przyniesie to żadnej szkody.
Tej nocy zasnęłam z trudem. Budziłam się kilka razy w wilgotnej od mego potu pościeli. Znów, dwa lub trzy razy, śnil mi się ten sen, a ja zrywałam się z łóżka za każdym razem, gdy dziecko przychodziło na świat. Potem zapadłam w ciężki, przygniatający koszmar. Nad ranem znów przyśnił mi się ten sen, tylko gdy tym razem wyciągałam główkę, spojrzałam na swoje dłonie. Moje palce były ze stali!
- Stalowe palce! - krzyknęłam, siadając na łóżku. - Śniły mi się stalowe palce!
- Ojej, cicho bądź, Małgorzato! - Sim obrócił się na swym posłaniu, Piotr wydał z siebie przez sen jakiś prosięcy kwik, pies zastukał pazurami w drewnianą podłogę.
- Spokój tam! - krzyknął z frontowej sypialni zaspanym głosem brat Malachiasz.
Usiadłam więc w ciszy i rozmyślałam o swych stalowych palcach. Gdybym miała coś takiego... przypominałoby szczypce, którymi wyjmuje się gorące mięso z garnka... ale z zaokrąglonymi, stalowymi palcami na końcu... wyciągnęłabym główkę dziecka, tak jak w moim śnie. Nie, nie palce... mogłabym zrobić dziecku krzywdę, przebić czaszkę. Główka noworodka jest miękka... Hm... A może jakieś kółko wokół tych palców?
Następnego ranka znów jedliśmy razem. Brat Malachiasz moczył czerstwy chleb w wielkim dzbanie piwa. Nagle znieruchomiał, spojrzał na mnie z gniewem.
- Przypomniałem sobie! Jakiś głupiec krzykiem obudził mnie o świtaniu. Czyżbyś to ty krzyczała, Małgorzato?
- Z pewnością ci się zdawało, Malachiaszu - wtrąciła słówko Hilda. - Spałam i nie słyszałam żadnych krzyków.
- Ty byś nie usłyszała nawet armat, bo to ja, ja jestem jedynym wrażliwym człowiekiem w tym domu. Jestem też bardzo wyczerpany. Ostatniej nocy byłem bliski odkrycia wielkiej tajemnicy. Chciałem się zdrzemnąć godzinę, by odświeżyć myśli. Trochę bym odpoczął i wielka tajemnica zostałaby odkryta. Ale nie, fortuna chciała inaczej. Gwiazdy, okrutne gwiazdy mnie zdradziły! Moja godzina wytchnienia została zniweczona przez jakieś okropne hałasy!
- Bardzo mi przykro, bracie Malachiaszu, ale wszystkiemu winien twój kryształ snów - przepraszałam go.
- O tak, kryształ snów - powiedział z udawanym znudzeniem, bagatelizująco machając ręką. - Ulubiony amulet usychających z miłości głupich niewiast. To dobre dla nich, ale nie dla poszukiwacza prawdy.
- Przecież sam mi go dałeś!
- Tylko po to by cię uspokoić, chciałem bowiem lepiej wypocząć. Czy mówiłem ci, że mózg przypomina delikatną roślinę? W nieprzyjaznym, hałaśliwym środowisku łatwo usycha.
- A nie chcesz usłyszeć, co mi się śniło?
- Przypuszczam, że muszę, bo inaczej i później nie zaznam wypoczynku.
- Śniło mi się narzędzie przypominające szczypce z długimi stalowymi palcami po każdej ze stron; zagiętymi o tak - złożyłam dłonie, jakbym coś w nich trzymała.
- A więc to ty mnie obudziłaś, i to z takiego powodu? Byłoby lepiej, gdyby przyśnił ci się kochanek. Zwykle damy śnią o kochankach.
- Zaraz, zaraz, Malachiaszu, poczekaj chwilę - wtrąciła Hilda. - Do czego miały służyć te szczypce, Małgorzato?
- Bywa przecież, że główka się nie przesuwa i dziecko nie może się urodzić. Mając stalowe palce mogłabyś ująć główkę i wyciągnąć noworodka z ciała matki.
Hilda była bardzo zaciekawiona.
- Musiałabyś to zrobić bardzo delikatnie, inaczej łatwo byłoby uszkodzić główkę. A gdzie byś nimi sięgnęła? - zapytała. Zamyśliła się na chwilę, wykonywała rękami takie ruchy, jakby ujmowała nimi główkę dziecka. - Tak... Tutaj... Musiałabyś ją ująć w tym jednym miejscu, nigdzie indziej... Na wysokości kości policzkowych, bo tu główka jest najtwardsza.
- Niewiasty! Nic tylko trajkoczecie! Idę odkrywać sekrety wszechświata! Sim, chodź ze mną, będziesz dąć w miechy. Następna próba wymaga wielkiego gorąca.
- Poczekaj, bracie Malachiaszu... Czy mógłbyś zrobić mi model takiego instrumentu?
- Moje drogie dziecko, nie ja jestem ci do tego potrzebny, lecz człowiek, który kuje stal; na przykład płatnerz.
- Płatnerz? Jaki płatnerz?
- Najlepszy, kochana, najlepszy! Nie chodź do byle jakiego kowala, bo zrobi to niedokładnie i z materiału o niskiej jakości - rzekł brat Malachiasz, zmierzając do swojej Jaskini Wyziewów.
- Nie znam żadnego płatnerza.
- Ale ja znam; poproś o to Jana z Leicestershire... znałem kiedyś jego brata. Jan pracuje teraz na Kowalskim Przedmieściu, wśród najlepszych w tym zawodzie - powiedział i... już go nie było.
- Wierzę w twoje sny, Małgorzato - rzekła Hilda. - Rzadko je miewasz, ale kiedy już cię nawiedzają, są bardzo ciekawe. Powinnyśmy się zastanowić, czy nie warto by spróbować...
- Ale żaden płatnerz nie zrobi takiej rzeczy za darmo.
- To przecież niezbyt wielka rzecz, raczej prosta i nieskomplikowana. Szczypce muszą być mocne i lekkie. Czemuż więc miałyby być drogie? Mam zresztą jeszcze znaczną część zapłaty za tamte bliźnięta. Spróbujmy więc, Małgorzato...
- Jak one mają wyglądać?
- Przecież ci się śniły. Nie widziałaś ich?
- We śnie wszystko wydawało się łatwe, ale teraz, gdy o tym myślę... każde dziecko ma inną główkę i każde inaczej leży, więc szczypce muszą być zagięte i w jakiś sposób regulowane.
Zastanawiając się nad wyglądem i działaniem owych szczypiec, sięgnęłyśmy po szczypce kuchenne.
- Gdyby rozciągały się w ten sposób, a łączyły tak...
Rozwierałyśmy i zamykałyśmy szczypce, stulałyśmy i rozchylałyśmy dłonie, aż wreszcie wiedziałyśmy, jaki kształt będzie najlepszy. Włożyłyśmy kuchenne szczypce do mego koszyka, by łatwiej nam było na ich przykładzie wyjaśnić płatnerzowi, co chcemy zamówić, a Hilda sięgnęła po pieniądze. Następnie, przez bramę Aldersgate, wyruszyłyśmy w drogę na leżące za miejskimi murami Kowalskie Przedmieście, gdzie najlepsi płatnerze mieli swoje warsztaty. Ci, którzy nie byli dość dobrzy, pracowali w pobliżu gildii płatnerzy w centrum miasta; inni wykonywali swe prace na dworach wielkich panów, ale Kowalskie Przedmieście było miejscem największych turniejów i tu można było znaleźć prawdziwych mistrzów, tu też były najsłynniejsze zbrojownie. Właśnie na Kowalskie Przedmieście udałyśmy się w poszukiwaniu Jana z Leicestershire.
W największym warsztacie płatnerskim panowało znaczne ożywienie. Była to wielka kamienna izba, w której płonęło kilka palenisk. Liczni pomocnicy i czeladnicy waląc młotami formowali i obrabiali różne przedmioty, pokaźne i maleńkie. Wystawiono tu na sprzedaż miecze, sztylety i noże. Na ścianach wisiały wykute już, a także nie wykończone jeszcze wielkie napierśniki dla koni, zbroje dla psów. Delikatnie zdobione zbroje turniejowe zwisały ze ścian niczym kawałki poćwiartowanych ciał; kolczugi przypominały mi rozwieszoną do suszenia bieliznę. Jeden z pracowników składał metalowe kołeczki małe jak palec, a obok niego inny wykańczał coś, co wyglądało jak skrzydło smoka, choć miało wielkość mojej dłoni. „Na jaką to część ciała?” - zastanawiałam się przez chwilę.
- Szukacie mistrza? - zapytał czeladnik przy jednym z palenisk, ocierając sobie twarz rękawem.
Wszyscy na nas patrzyli. To nie miejsce dla kobiet. Niektórzy mężczyźni, z powodu gorąca, pracowali półnadzy, a powietrze było aż gęste od soczystych przekleństw. Słyszałyśmy głośne dyszenie potężnych miechów i ciężkie uderzenia młotów.
- Hej, Janie, czy one przyszły, by odebrać należność? - krzyknął jakiś dowcipniś.
- Nie, to „dostawa do domu” - rozległ się ochrypły śmiech. - Mistrz Jan lubi wygodę!
Jan pracował przy centralnym palenisku. Wykuwał wielki, oburęczny miecz, którego długość była równa memu wzrostowi.
- Cicho tam! Nie zważam na wasze głupie gadanie! - warknął.
Był łysiejącym olbrzymem z wielką rudą brodą. Pracował bez koszuli, osłaniając ciało szerokim skórzanym fartuchem.
- Małgorzato, chyba nie powinnyśmy tu przychodzić. - Hilda nerwowo pociągała mnie za suknię.
Ja jednak stałam niczym wrośnięta w ziemię, zafascynowana patrzyłam, jak Jan uniósł olbrzymi, rozpalony do czerwoności miecz i zanurzył go w hartującej kąpieli; miecz wydał tak przerażający syk, jaki w piekle z pewnością robią diabły. Cóż za niewiarygodna zręczność! Jan wezwał czeladnika.
- Skończ to - powiedział - mam gości.
Odwrócił się i z wyżyn swego wzrostu spojrzał na nas. Jego skórzany fartuch i mocno umięśnione ramiona błyszczały w świetle paleniska.
- Niczego nie kupuję - mruknął.
- Nie przyszłyśmy tu, by cokolwiek sprzedawać, panie - ośmieliłam się odezwać. - Raczej coś kupić.
- A cóż tu kupicie? - zaśmiał się głośno, odrzucając do tyłu głowę. - Kobiety z pewnością nie potrzebują zbroi turniejowej.
- Jesteśmy akuszerkami. Chcemy coś zamówić - zdobyła się na cichą odpowiedź Hilda.
- Tarczę lub hełm, które chroniłyby was przed niezadowolonymi klientami?
- Nie, panie - odrzekłam - coś, co bardziej przypomina oręż. Broń do walki o życie.
Zaciekawiło go to.
- Przecież nie stać cię na moje ceny. Nie stać na nie nawet książąt. Mają u mnie długi.
- Zaoszczędziłyśmy trochę pieniędzy, a rzecz, której potrzebujemy, jest bardzo mała. Chodzi tylko o to, że musi być zrobiona doskonale. Powinna być lekka, mocna i gładka. Brat Malachiasz powiedział, byśmy się zwróciły do płatnerza; do najlepszego płatnerza. Kazał nam przyjść do ciebie.
- A więc ten szubrawiec i oszust brat Malachiasz znów jest w mieście?! Po tym wszystkim co uczynił memu bratu?! Na rany Chrystusa, tego już za wiele!!!
Hilda i ja skuliłyśmy się z przestrachu.
- O, widzę, że znacie jego sztuczki!
- Czy zrobił coś bardzo złego? - zapytałam.
- Dobrego czy złego... zależy, jak na to spojrzeć. Ja uważam, że to było haniebne. Mój brat zachorował, a ten szarlatan sprzedał mu kawałek palca świętego Dunstana. Brat poczuł się lepiej. „Chwała tej świętej relikwii!” - wołał. Obejrzałem relikwię i stwierdziłem, że to tylko kawałek świńskiej kości. „Ty niedowiarku!!!” - wrzeszczy mój brat i wali mnie w ucho. Do dziś nosi świńską kość na szyi i prawie się do mnie nie odzywa. I to wszystko przez brata Malachiasza! - parsknął Jan i z obrzydzeniem splunął w ogień paleniska.
- A zatem brat Malachiasz nie ma racji? - szepnęłam.
- Nie ma racji? W czym? W świńskich kłykciach?! - ryknął mistrz Jan.
- W tym, że jesteś najlepszym płatnerzem w Londynie...
- Najlepszym płatnerzem w Londynie?! Tak, brat Malachiasz się myli! Jestem najlepszy w Anglii!!!
- Zatem nie stać nas na twoje usługi. Małgorzato, chodźmy stąd - rzekła Hilda, odwracając się ku wyjściu.
- Przychodzicie, wychodzicie... Przeszkadzacie w pracy i trwonicie mój czas! Rozwścieczacie mnie imieniem tego oszusta, a teraz odchodzicie bez słowa wyjaśnienia? Oto kobiety! - krzyknął Jan, rozkładając szeroko ramiona.
- Chodźmy - powiedziałam. - On nie potrafi tego zrobić! To przecież jest zupełnie inne niż wszystko, co tu wytwarza.
- Hola, zatrzymaj się, młoda damo! - burknął i wystawiając nogę zagrodził mi drogę. - Nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiłbym zrobić.
- Bitewne topory i końskie zbroje z pewnością potrafisz robić, nawet bardzo dobrze, ale to, co mi jest potrzebne, wymaga znacznie większej precyzji. Pójdę gdzie indziej.
- Znacznie większej precyzji, powiadasz?! Posłuchaj, gdybym tylko chciał, zrobiłbym zbroję dla myszy, a nawet dla komara, i każdy kawałek wycyzelowałbym w złotym listku! - ryczał.
- Nie wiem, czy potrafiłbyś zrobić rzecz, której my potrzebujemy. Chodzi o przyrząd dla kobiety...
- Zrobiłem już trzy pasy cnoty; z doskonałej stali, gładkie i zdobione klejnotami. Żaden nie pozostawił noszącej go damie ani jednego siniaka.
- Nie mów nic więcej, to odrażające! Ja potrzebuję czegoś innego.
- Czego?
- Narzędzia. Nikt go nie ma. Instrumentu do wyciągnięcia główki dziecka z łona matki. Czy wiesz, że główka czasami jest za duża? Wtedy może ona, cóż...
- Utknąć? - spytał. - To właśnie się zdarza?
- Tak. Matka wtedy umiera. I dziecko także...
- Mając taki przyrząd mogłybyśmy dziecko wyciągnąć - dodała Hilda.
- Jak on powinien wyglądać? - zapytał z pewnym zainteresowaniem.
- Może właśnie tak... - Wyciągnęłam z koszyka nasze szczypce. - Musi się jednak inaczej zaciskać i rozszerzać. Inna też musi być część chwytająca. Płaska i wygięta tak, by przylegała do dziecięcej główki - mówiąc to ułożyłam w odpowiedni sposób dłonie. - Gdy się zastanawiałam, przyszły mi na myśl stalowe, zaokrąglone palce.
- Nie, myślę że ten kształt jest niedobry. To za małe - stwierdził.
- Za małe? Nie! Główka rodzącego się dziecka nie jest większa od jabłka. Jest jednak bardzo miękka, niczym pieczone jabłuszko, i nie wolno jej ściskać zbyt mocno ani posiniaczyć. Tak miękkie kości mogłyby łatwo zostać zgniecione.
- A zatem ten kształt jest niedobry. Uzbrajałem niejedną głowę i trzymałem w dłoniach wiele par szczypiec. To, o czym mówisz, jest zbyt skomplikowane, by dobrze działało. Potrzeba ci czegoś gładszego, czegoś takiego... - podniósł jakiś patyk i rysował nim na pokrytej kurzem podłodze zbrojowni.
- Rozumiem, co masz na myśli. Czy jednak nie powinno to być wygięte właśnie tak? - poprawiłam rysunek.
- Dlaczego? Z powodu kształtu główki?
- Nie. Po to by można ją było wyciągnąć. Przyrząd musi wejść pod kątem...
- Aha... Dobrze to wymyśliłaś. Powinnaś być mężczyzną. Byłabyś dobrym płatnerzem - przyglądał mi się uważnie. - Więc powiadasz, że te szczypce mogą ocalić życie?
- Tak - odparłam.
- Zrobię więc je z miłości dla Zbawiciela. Wytwory moich rąk służą do walki i zazwyczaj odbierają ludziom życie. Chcę zrobić jakiś dobry uczynek, by mi go policzono w niebie - mówiąc to sięgnął po moją dłoń. - Zrobię małe uchwyty, by pasowały do małej rączki. Pomodlisz się, by mi się udało, mała akuszerko?
- Będę się modlić także o twoje zdrowie i szczęście!
Pod koniec tygodnia „stalowe palce” były gotowe. Po ich odbiór poszłam z Simem i podziękowałam płatnerzowi najserdeczniej, jak potrafiłam. On zaś prosił mnie jedynie o wiadomość, jak się ów przyrząd sprawuje.
- Daj mi znać, gdy tylko z powodzeniem się tym posłużysz. Lubię wiedzieć, jak się miewają moje dzieła - powiedział.
Przyrzekłam, że się o tym dowie, i niebawem spełniłam tę obietnicę.
Hilda unikała użycia nowego narzędzia, bojąc się, że może nim zrobić krzywdę rodzącej. Była jednak bezgranicznie pewna, że ów sen pokazał mi wszystko. Nie było to prawdą i co noc zamartwiałam się nad najlepszym sposobem wypróbowania swoich „stalowych palców”. Ilekroć razem udawałyśmy się do porodu, zabierałyśmy je ze sobą, wiedziałyśmy bowiem, że wcześniej czy później zdarzy się jakiś ciężki przypadek. Byłyśmy zawsze gotowe do zastosowania naszego przyrządu. Niebawem zdarzył się taki poród; przy akompaniamencie krzyków rodzącej otworzyłam swój koszyk i sięgnęłam po leżące na dnie błyszczące, stalowe palce. Ostrożnie, bardzo ostrożnie dotarłam nimi do główki i dopasowałam tak, by na wysokości twardych kości policzkowych objęły ją swym stalowym uściskiem. Uchwyty wprost idealnie pasowały do moich rąk. Jedno delikatne, ostrożne pociągnięcie... następne, nieco mocniejsze, w rytmie skurczów... a potem, zamiast tragedii, radosne wydarzenie, które zawsze przypomina mi o błogosławionych narodzinach naszego Zbawiciela. Tego dnia owijałyśmy żywe dziecko w pieluszki, nie zaś martwe w śmiertelny całun.
Po powrocie do domu wymyłam to cudowne narzędzie w winnym spirytusie brata Malachiasza, i starannie je naoliwiłam, by jego lśniącej powierzchni nie przeżarła rdza. Potem zawołałam Sima.
- Biegnij do mistrza Jana i powtórz mu: „Mała akuszerka zawiadamia, iż ocaliłeś dziś dwie ludzkie istoty”.
Chłopak wybiegł z okrzykiem radości, bo był już zmęczony dmuchaniem w miechy w pracowni brata Malachiasza.
Na tym jednak nie kończy się jeszcze owa historia. W noc przed świętem Trzech Króli, gdy zaułki zasypał śnieg, ulice pokryły się lodem, a my wszyscy pogrążeni byliśmy w głębokim śnie za zaryglowanymi okiennicami, rozległo się przeraźliwe walenie w drzwi. Słyszałam, jak brat Malachiasz pomrukiwał z niezadowolenia, gdy Hilda otworzyła okiennicę i wychyliła się przez okno.
- Czy to dom akuszerek? Obudź tę małą i powiedz jej, że Jan z Leicestershire ma dla niej pilne zlecenie.
Przetarłszy zaspane oczy, ubrałam się szybko i obwiązując dla przyzwoitości chustą warkocze, zbiegłam schodami do drzwi. Czekali przed nimi z pochodniami dwaj młodzi, wysocy mężczyźni w zbrojach. Jeden z nich trzymał dwa dobre konie. W słabym świetle latarni widziałam ciemny błysk ich hełmów i napierśników, wyzierających spod nie dopiętych peleryn, i małe obłoczki pary wydobywające się z ich ust.
- To ty jesteś małą akuszerką? Jan z Leicestershire pilnie chce cię widzieć. Mówi też, byś przyniosła tę broń przeciwko śmierci, którą dla ciebie wykuł. Mamy cię zabrać do jego domu.
- Pozwólcie mi tylko wziąć ze sobą niezbędne rzeczy. Sięgając po koszyk, który zawsze był spakowany, jeszcze raz sprawdziłam jego zawartość: balsam do masażu, słodkie aromaty do cucenia, mała szkatułka czarnego proszku, który może przyspieszyć poród lub przynieść śmierć i, na samym dnie, owinięta w ładną lnianą serwetkę potężna broń mistrza Jana z Leicestershire.
Otuliłam się obszernym, ciepłym płaszczem, który dawno temu podarowała mi lady Blanka, i pospieszyłam ku dwóm mężczyznom w zbrojach. Czy to jacyś rycerze? W jednym z nich rozpoznałam czeladnika mistrza Jana. No tak, któż może mieć piękniejszą zbroję niż płatnerz? Ten właśnie czeladnik jednym ruchem uniósł mnie i posadził na poduszce za siodłem na koniu. Był bardzo silny, jak wszyscy, którzy pracują w kuźni, i miał ponurą twarz. Jego towarzysz także dosiadł konia i opuściliśmy zaułek, a potem przejechaliśmy przez Cornhill i mroczne oblodzone targowisko tak szybko, jak tylko było możliwe, zważywszy, że ulice były śliskie od zmarzniętego śniegu.
Konie coraz to się potykały, więc kurczowo trzymałam się jeźdźca. Bramę Aldersgate zamykano na noc, ale jeźdźcy Jana zaopatrzeni byli w przepustki burmistrza. Zsiedliśmy z koni i drugi jeździec załomotał w drzwi, by obudzić strażnika i skłonić go do otworzenia mieszczącej się w wielkiej bramie furty, przez którą można przejść pieszo. Zapytałam wówczas jeźdźca, który wiózł mnie na swym koniu, co się stało. Chciałam mieć jak najwięcej informacji, nim dotrzemy na miejsce.
- Pani akuszerko, córka Jana, którą zaledwie w minionym roku wydal za mąż, nosi pod sercem pierwsze dziecko. Teraz przyjechała do domu swego ojca, by w godzinie potrzeby towarzyszyła jej matka. Zległa w połogu już ubiegłej nocy. Położne opuściły ją dzisiejszego wieczoru, a wezwany przez Jana uczony lekarz z zagranicy powiedział, że ten poród przekracza jej siły. Ksiądz już udzielił biedaczce ostatniego namaszczenia, ale ona jeszcze żyje. Mój mistrz powiedział więc do mnie: „Została nam jeszcze jedna szansa... Kiedyś wykułem bez zapłaty, z miłości do Jezusa Chrystusa, oręż przeciw śmierci. Wezwij tę małą akuszerkę, która mieszka w złodziejskim zaułku, i przyprowadź ją tutaj”. To bardzo ciężka chwila dla mojego mistrza. Wszyscy znamy Izabelę. Jeszcze niedawno była ślicznym dzieckiem i bawiła się w kuźni. Ojciec kocha ją ponad wszystko. Śmierć kosi nasze dzieci jak trawę, więc nie powinniśmy kochać ich aż tak mocno...
Westchnął głęboko, a ja nie mogłam powstrzymać się od odpowiedzi.
- Czyż jednak pomimo to nie lepiej kochać i ryzykować bolesną stratę, niż zamrozić własne serce?
- Nie wtedy gdy strata jest pewna... - odparł.
Nadszedł wreszcie szczelnie opatulony strażnik, by dłonią w ciepłej rękawicy otworzyć furtę. Był zły, że go obudzono, ale nikomu nie wolno było zlekceważyć przepustki burmistrza. „Jak to dobrze - pomyślałam - że mistrz Jan jest taki sławny i wysoko ustosunkowany. Ma stałą przepustkę, nie musiał w chwili pilnej potrzeby posyłać ludzi, by zdobyli taki dokument”. Furta otworzyła się z trzaskiem i przeprowadziliśmy przez nią konie. Dosiedliśmy ich za bramą. Wokół panowała martwa cisza, słychać było jedynie stukot kopyt i brzęk uprzęży, gdy konie ruszyły kłusem po śliskiej drodze. Słabe światło latarni jeźdźców rzucało światło tylko na kilka stóp przed nami, a przez obłok pary z końskich i ludzkich oddechów widzieliśmy tylko kawałek mrocznej ulicy. Podróż wydawała się bardzo długa i nim dotarliśmy do domu mistrza Jana, byłam na wskroś przemarznięta.
Dom mistrza Jana mieścił się nad i obok wielkiej zbrojowni, jakby przyklejono go do niej po namyśle. Parter, będący częścią jej kamiennej konstrukcji, strzegł przed ogniem i zaświadczał o pomyślności i dobrobycie właściciela, piętro zaś, pod wysokim, krytym dachówką dachem, zbudowane było z drewna i kamienia. Tworzyły one niewyraźny wzór nad ciężkimi, rzeźbionymi drewnianymi drzwiami. Zewnętrznymi schodami wspięliśmy się na piętro, a wtedy przez szpary okiennic dostrzegliśmy światło w mieszkalnej części domu. Mężczyźni zapukali, odryglowano drzwi. Weszliśmy i naszym oczom ukazała się scena nieszczęścia. Rozpaczającą kobietę, z pewnością matkę, usiłowała uspokajać i pocieszyć położna, a przy kominku lekarz wyjaśniał coś płatnerzowi po łacinie lub może po francusku, tego nie jestem pewna.
Dziewczynę ułożono już - niczym umarłą - na łóżku umieszczonym we wnęce w dalszej części pokoju. Koce i derki, okrywające jej wzdęty brzuch, sięgały aż do szyi, a na niewielkim stoliczku w głowach łóżka płonęły świece. Ksiądz trzymał rękę umierającej dziewczyny, która była sina i nieruchoma, choć wydawało mi się, iż widzę słaby oddech poruszający te okrycia. Młody mąż kulił się obok, z głową ukrytą w pościeli. Mistrz Jan podniósł się powoli i bez swej dawnej energii wyciągnął ku mnie swą wielką dłoń.
- To mój jedyny skarb - powiedział prosto.
Nikt inny nie zwrócił uwagi na moje przybycie; wszyscy zajęci byli własnymi myślami. Delikatnie odsunęłam mężczyzn od łóżka na drugą stronę tego wielkiego pokoju. Potem wróciłam, określiłam etap porodu. Główka nie ruszyła do przodu, nie było też odpowiedniego rozwarcia.
- Kolejna akuszerka? - młody mąż obrócił się i zaczerwienionymi oczami przyglądał się memu badaniu. - Mam już dość położnych i rozmów o dzieciach! Gdybym nie dotykał swej żony, miałbym ją jeszcze!
- Pogódź się z wolą Boską - rzekł łagodnie ksiądz, ujmując go za łokieć i odciągając na bok.
Odsunęłam ich dalej, mając na względzie przyzwoitość, bo nie wydaje mi się właściwe, by mężczyźni byli obecni przy porodach. Potem otworzyłam koszyk i położyłam na łóżku swą broń owiniętą w lnianą serwetkę. Delikatnie rozwinęłam ją, wprowadziłam do środka i ostrożnie, bardzo ostrożnie dopasowałam szczęki szczypiec do główki. Ta była głębiej niż główki dzieci, jakie kiedykolwiek odbierałam, i bałam się, że wyrządzę krzywdę. Ostrożnie ujmowałam dłonią uchwyty. Jedynie Jan skierował ku mnie wzrok na chwilę, by sprawdzić moją lub może raczej naszą pracę, bo nim odwrócił wzrok, dostrzegłam w jego oczach wyraz zawodowej dumy: wykonane przezeń narzędzie doskonale pasowało do mej ręki. Pociągnęłam „stalowe palce” i główka zaczęła się ukazywać. Wkrótce wyłoniły się ramiona i odłożyłam szczypce, by reszty dokonać dłońmi. Najpierw ukazał się tors - to była dziewczynka! - a potem nóżki. Czułam, że kilka par oczu spogląda teraz na mnie, ale nie zwracałam na to uwagi.
- Dziecko żyje! - wykrzyknęła położna, biorąc je ode mnie i umiejętnie ocucając. Było oczywiste, że doskonale zna swoje rzemiosło. Mistrz Jan był bogaty; dobrze płacił, ale wiele wymagał.
Wszyscy tłoczyli się wokół położnej, by zobaczyć niemowlę. Matka odeszła, ale dziecko uratowano. Młody ojciec wydawał się niezadowolony, że życiem swojej żony zapłacił za córkę i - niewątpliwie - wór czekających go kłopotów, związanych z wychowaniem dziewczynki bez matki.
Jan nie odrywał oczu od swej córki, leżącej na łóżku w zacienionej wnęce. Kiedyś musiała być śliczna i pewnie wciąż byłaby taka, gdyby życie różowiło jej policzki. Zwoje ciemnych loków miała splątane i wilgotne od potu, ale na doskonale gładkiej skórze, którą okrywała już śmiertelna bladość, nie widziałam żadnej skazy. Ile miała lat? Prawdopodobnie piętnaście... Wyglądała na niewiele młodszą ode mnie, może o rok lub dwa...
Po twarzy Jana spływały łzy.
- Mała akuszerko, twoja broń ocaliła to niemowlę, ale mojego dziecka już nie ma.
- Jeszcze nie odeszła!
Przyłożyłam głowę do jej piersi i wydawało mi się, że słyszę nikle bicie serca. Potem, z wielkiej sympatii dla mistrza Jana, przezwyciężyłam strach oraz nieśmiałość i powiedziałam:
- Spróbuję jeszcze jednego sposobu, jeszcze jednego... Dlaczego mówię o strachu i nieśmiałości? Cóż, byłam skrępowana, a nawet zawstydzona tym, że obcy mogliby zobaczyć dar światłości. Przypuszczam, iż skrycie rozpierała mnie duma, gdyż obdarzono nim właśnie mnie, ale równie skrycie czułam lęk, że nie jestem go warta i nie objawi się on w obecności nieżyczliwych obserwatorów. Dobrze więc, że inni tłoczyli się w tym momencie wokół kołyski, bo kto wie, może powstrzymałabym się od podjęcia tej próby. Gdy otworzyłam swój umysł, by ów dar mógł przezeń przeniknąć, doznałam mrocznego uczucia, że śmierć jest blisko. Panicznie bałam się śmierci, bałam się, że zostanę w nią przez kogoś wciągnięta, niczym ratownik pogrążony w otchłani przez tonącego pływaka.
Powiedziałam sobie jednak: „Bądź dzielna. Stąpałaś już przecież boso po płomieniach. Możesz pomóc tej dziewczynie, która jest bardziej kochana, niż ty byłaś i kiedykolwiek będziesz”. Uklękłam, by modlitwą dodać sobie sił, a potem przeżegnałam się i tak uspokoiłam myśli, by pozbyć się lęku i przywołać światłość. W tej samej chwili, gdy pojawił się łagodny pomarańczowy blask w rogach pokoju, poczułam pierwsze muśnięcie macek śmierci. Kobieta wciąż jeszcze oddychała, lecz bardzo słabo. Skupiłam się na zupełnej pustce. Światło było coraz jaśniejsze. Usłyszałam coś, nie żaden określony dźwięk, raczej brzęczący szum. Siła wstąpiła w moje drżące ręce. W dłoniach czułam żar. Położyłam je na lodowato zimnej twarzy umierającej kobiety. Jakiś mrok mnie ogarnął - pomyślałam, że to ja umieram, ale panowałam nad swymi myślami, tak jak wtedy, gdy stąpałam po rozżarzonych węglach.
W następnej chwili nie mogłam utrzymać się na nogach; jakbym stała na czymś wysokim i straciła równowagę. Pociągnięta siłą śmierci, ze słabym okrzykiem upadłam na łóżko. Straciłam przytomność. Nie wiem, jak długo to trwało. Przypominam sobie, że Jan swymi wielkimi dłońmi odrywał moje ręce od lica córki, a potem mnie odciągnął i lekko uderzał po twarzy, by przywrócić do przytomności. Miałam szeroko otwarte, szkliste oczy, ale byłam zupełnie ślepa. Ktoś mną potrząsał, ktoś masował mi skronie. Powoli rozpoznawałam wielką brodę Jana, a potem jego twarz, na której malował się wyraz szaleńczej radości.
- Spójrz! Patrz! - wolał. - Widzisz? Ona żyje! Kolory jej wracają, znikła bladość! Oddycha głęboko, jakby spała. Spójrz, zobacz, czego dokonałaś!
Nie mogłam mówić. Byłam zupełnie wyczerpana i biała jak płótno. Widocznie ze mnie zaczerpnęła tyle sił witalnych, ile jej było potrzeba do życia. Jakże to się stało? Naprawdę nie wiem. Niezbadane są wyroki Boskie...
Błądząc wokół oczami zobaczyłam, kto trzyma mnie za ręce. To ksiądz, wielebny ojciec Edmund.
- Jak to zrobiłaś, córko? - zapytał łagodnie.
- Nie wiem. Chyba modlitwą...
- Modlitwą? A jak się modlisz? Do których świętych?
- Nie wiem. Modlę się do Boga, przez Jezusa i Jego Najświętszą Matkę. Tak mi się wydaje...
- Skąd czerpiesz wiedzę o Bogu? Uczyłaś się? Chodzisz regularnie do kościoła?
- Ja nic nie wiem, ojcze. Jestem biedną kobietą; nie umiem pisać ani czytać i nigdy się nie uczyłam. Chodzę na mszę wtedy, kiedy mogę, bo zarabiam na życie odbieraniem porodów, a kobiety rodzą w różnych godzinach.
- Nie pozwól tej małej akuszerce wystrychnąć się na dudka, ojcze. Ma umysł mężczyzny i odwagę całego legionu. Sam jej zresztą powiedziałem, że byłaby dobrym płatnerzem, gdyby nie urodziła się kobietą.
Pełen wigoru głos mistrza Jana przywrócił mi siły. Nagle przypomniałam sobie tę ciężką próbę, jakiej poddano mnie w Sturbridge, i widok czarnej sutanny księdza wprawił mnie w przerażenie. Jednak jego twarz wydawała się miła i... wyrażała głębokie zainteresowanie.
- Mała akuszerko, za to, czego dokonałaś dzisiejszej nocy, uczynię cię bogatą kobietą - rzekł mistrz Jan.
- Nie, mistrzu Janie z Leicestershire, zrobiłam to z umiłowania Chrystusa, bezinteresownie, tak jak ty kiedyś wykułeś dla mnie oręż przeciwko śmierci.
Moja broń! Gdzież ona jest? Podniosłam się i zaczęłam szukać. Leżała na łóżku, błyszcząc w fałdach zakrwawionej pościeli. Chwyciłam ją pospiesznie i włożyłam do koszyka. „Jutro ją umyję” - pomyślałam. Ksiądz przyglądał mi się zdumiony.
Lekarz, wygłosiwszy wiele słów po łacinie i sporządziwszy dla dziecka jakieś nieprzyjemnie wyglądające lekarstwo, podszedł do nas.
- Ach, cóż za cudowny powrót do życia! - obmacując głowę leżącej na łóżku kobiety, mówił coś po łacinie do księdza, który jeszcze płynniej odpowiadał mu w tym samym języku.
Później medyk tak długo bez słowa czekał u boku mistrza Jana, póki ten nie zrozumiał, że przyszła pora na zapłacenie honorarium. Płatnerz odliczał monety wkładając mu je do ręki.
- Tyle pieniędzy za pijawki, łacinę i śmierdzące mikstury! Lepiej bym wyszedł wzywając brata Malachiasza. Jego szarlataństwo przynajmniej nie szkodzi - rzekł po wyjściu lekarza, a potem coś sobie przypomniał. - Skoro nie chcesz żadnej zapłaty, mała akuszerko, przyjmij coś, co dla mnie nie ma żadnej wartości, ale dla ciebie może być bardzo cenne.
Ze świecą wyszedł, a ja podążyłam za nim czując, że ksiądz depcze mi po piętach. Jan zmierzał do swego pokoju, gdzie stała okuta żelazem skrzynia. Uklęknął, otworzył ją kluczem, wyjął pięknie rzeźbioną szkatułkę z kości słoniowej. W szkatułce, jak po chwili zobaczyłam, był krzyż o dziwnym, niezwykłym rysunku; prosty, ale wytworny.
- Dostałem go kiedyś jako spłatę długu. Ma wielką moc; jest zbyt potężny, by go nosić. Pochodzi z dalekiej krainy. Jest bardzo stary. Zapewniam cię, że to nie żaden świński kłykieć - mówił Jan.
W świetle świecy krzyż błyszczał jasno, bo wykonany był z dobrego, dukatowego złota. Jan unosił ten klejnot ostrożnie, nie dotykając ani krzyża, ani łańcucha, lecz trzymając go przez kawałek jedwabiu, którym owinięty był w szkatułce.
- Czy widzisz, jak go trzymam? - spytał Jan. - Ostrożniej niż w kuźni rozżarzony do białości metal. Raz go dotknąłem i wypalił mi na dłoni głęboką pręgę! Pozostawia piętno na skórze, jeśli nosząca go osoba nie dość blisko obcuje z Bogiem. Tak mi powiedziano. Jest więc bezużyteczny zarówno dla mnie, jak i dla człowieka, który miał go przede mną. Przypuszczam zresztą, że jest bezużyteczny niemal dla każdego. Starałem się, ale cóż... nie zawsze byłem dobrym człowiekiem. Dotknij go! Jeśli cię nie oparzy i nie napiętnuje, będziesz mogła go nosić, a jeśli będziesz mogła go nosić, przyniesie ci wielką siłę. Jestem tego pewien.
Wyciągnęłam jeden palec - by jak najmniej się oparzyć - i dotknęłam krzyża ostrożnie, jakby był gorący. Nie parzył, więc dotknęłam go ponownie. Wciąż nie czułam żadnego żaru, wzięłam więc klejnot do ręki.
- Tak myślałem... - powiedział Jan, wyraźnie z siebie zadowolony - gdy zobaczyłem, jak klęczysz obok Izabeli z twarzą jaśniejącą niczym tuzin świec. Powiedziałem sobie: „Oto osoba, która może nosić ów krzyż”. Czy masz ochotę go dotknąć, ojcze wielebny? - zapytał księdza; ten jednak odmownie potrząsnął głową.
Jan ostrożnie, wciąż trzymając łańcuch przez jedwabną tkaninę, zawiesił krzyż na mojej szyi. Obydwaj cofnęli się, jakby oczekiwali, że usłyszą skwierczenie dotkniętego nim ciała. Nic jednak nie zaskwierczało. Najpiękniejszy klejnot, jaki kiedykolwiek widziałam, spoczywał na mojej piersi.
- Idź z Bogiem, będę się za ciebie modlił - rzekł Jan. - Ale poczekaj... Wciąż wydajesz się słaba. Może chciałabyś się czegoś napić albo zjeść? Jeden z chłopców odwiezie cię konno do domu. Sama nie dałabyś rady tam dojść.
- Zjadłabym trochę chleba z piwem, jeśli masz.
- Czy wiesz, z kim rozmawiasz, niewiasto? - zagrzmiał po staremu mistrz Jan. - Będzie nawet wino, jeśli zechcesz, i to dla wszystkich!
Zaprowadził nas znów do pokoju, w którym odbywał się poród. Okapujące świece zastąpiono tu nowymi i podano drugą już dziś w tym domu, późną kolację. Zimny drób i paszteciki oraz maczankę z winem dla młodej matki, która siedziała na łóżku, czule zachęcana do jedzenia przez własną matkę. Dziecko było starannie owinięte w pieluszki, a rzemienie kołyski ciasno zaciągnięte. Maleństwo spało zadowolone i tylko słaby ślad na głowie oraz duża sina pręga pod kością policzkową świadczyły o niedawnej potyczce ze śmiercią. Pościel była zmieniona i czysta, a splamiony w czasie porodu siennik zabrano do spalenia. Wszystko w tym pokoju wyrażało radość. Ta rodzina była szczęśliwa. Przez chwilę czułam ukłucie zazdrości. Jakże pragnęłam, by ta serdeczność i ciepło były moim udziałem!
I były, bo Jan, wysławiając mnie, swoją córkę i nowo narodzoną wnuczkę, kazał przynieść wino; prawdziwe wino, nie zaś winną polewkę. I gdy świt zaglądał przez okiennicę, po królewsku zaspokajaliśmy głód. Miałam usta pełne chleba i powodowana łakomstwem dolewałam sobie wina, a wtedy zagadnął mnie ksiądz.
- Nie sięgasz po drób, Małgorzato, a przecież to jeszcze nie Wielki Post. Czy uczyniłaś jakiś ślub?
- Nie, ojcze Edmundzie, po prostu nie mogę jeść niczego, co ma oczy, bo wtedy boli mnie brzuch - odparłam, starając się przełknąć chleb, by nie wydać się prostaczką, która mówi z pełnymi ustami.
- Jeśli zatem nic nie ślubowałaś, to czy nie starasz się być nadmiernie pobożna? Czy nie jesteś obłudnicą?
- Ależ nie, ojcze. Nie jestem święta ani się nie staram nią być. Kocham świętych - zapewniłam pospiesznie - naprawdę ich kocham, ale nigdy nie będę aż tak dobra. Jestem bojaźliwa. I łakoma - wypiłam kolejny duży łyk. Nareszcie miałam okazję pić prawdziwe reńskie wino.
Ksiądz bardzo wolno przesunął rękę między świecą a moją twarzą, przyglądając mi się uważnie.
- Moja ręka - rzekł spokojnie - wcale nie rzuca cienia, bo z twojej głowy i ramion ciągle płynie własne, nikłe światło. Tamto... nim... nim zemdlałaś, było jaśniejsze.
- Och, to tylko gra świateł o brzasku - powiedziałam, wciąż żując chleb. - Widzisz, ojcze wielebny? Świt już nadchodzi.
- Hm... być może... Chciałbym jednak wiedzieć, czy służysz Bogu, czy diabłu?
Byłam zmieszana. Posiłek dobiegał końca. Ksiądz Edmund zwrócił się do naszego gospodarza.
- Nie musisz posyłać żadnego chłopca. Ja odprowadzę tę akuszerkę do domu.
Jan kazał wyprowadzić ze stajni siwego kłusaka ojca Edmunda i osiodłać konia dla mnie. Serdecznie żegnani przez całe towarzystwo wyruszyliśmy w rześki poranek.
Z pniaka przed wrotami stajni dosiadłam konia. Wielebny Edmund przywiązał uzdę mojego kasztanka do kabląka swego siodła, mówiąc przy tym zdawkowo:
- Bogaty płaszcz... Nie wiedziałem, że akuszerkom powodzi się tak dobrze, iż stać je na futrzane podbicia...
W tamtych czasach podobne uwagi nie budziły moich podejrzeń, więc odpowiedziałam szczerze:
- Ten płaszcz jest częścią zapłaty za przyjęcie porodu. Dostałam go od pewnej wielkiej damy; od pani Blanki de Monchensie.
- Słyszałem o niej - rzekł, dosiadając swego konia. Uprząż szczęknęła pod jego ciężarem. - Użyłaś swoich czarów?
Spiął ostrogami kłusaka i ruszyliśmy. Sklepy i warsztaty płatnerskie były już otwarte, słyszeliśmy dzwonienie młotów uderzających o kowadła.
- To był pierwszy poród, w jakim uczestniczyłam, pomagając mojej nauczycielce. Nigdy nie stosujemy czarów. Posługujemy się jedynie wyczuciem i modlitwą - odpowiedziałam.
Zbliżaliśmy się do bram miasta.
- Myślę jednak, że pomagają ci siły nadprzyrodzone - rzekł.
- Czy jesteś świętą?
- Nie, nie... Staram się być dobra, ale nie zawsze mi się udaje i czasem błądzę, tak jak większość ludzi. Cieszę się, że Bóg mi wybacza.
Bramy miasta otwarte były od świtu. Wjechaliśmy za dwiema furami i grupą wieśniaczek, które w koszach, zawieszonych na oślim grzbiecie, wiozły na sprzedaż świeże jajka. Na targu panował już ruch; okna na handlowych ulicach były otwarte, a towary wystawione przed sklepy, by kupujący mogli je obejrzeć. Handlarki zachwalały swoje towary, a gospodynie z koszykami w rękach zastanawiały się, co kupić. Ojciec Edmund, jak zauważyłam, wciąż bacznie mi się przyglądał.
- A poza tym... poza tym możesz nosić Płonący Krzyż... - mówił niemal do siebie pełnym namysłu głosem.
- Czy ten krzyż jest sławny? - zapytałam. - Nigdy o nim nie słyszałam.
- Tak. Jest sławny. Ja sam nie ośmieliłem się go dotknąć - odparł.
- Może ja również bym go nie dotknęła, gdybym wiedziała o nim więcej.
- Tłumaczysz to dziwne zjawisko własną niewiedzą?
- Nie, po prostu obserwuję i staram się zrozumieć, co widzę. Moja nauczycielka osiąga wiele dzięki obserwacji. Mówi zawsze: „Patrz i ucz się”. Czyż nie pomyślałeś, na przykład, że Płonący Krzyż mógł być dawno temu powleczony trucizną, która zwietrzała lub straciła moc?
Ojciec Edmund długo jechał w milczeniu. Wreszcie wjechaliśmy w ulicę Świętej Katarzyny. Obrócił się i potrząsając głową spoglądał na Płonący Krzyż.
- Hm... ta możliwość nie przyszła mi do głowy - rzekł do siebie. Z wdziękiem zeskoczył z konia przed naszym domem, a ja też zsunęłam się z siodła.
- Sprawdźmy więc, czy to prawda. Dotknij krzyża.
Uniosłam klejnot w dłoni. Ojciec Edmund wydawał się zaszokowany, ale ostrożnie wyciągnął palec i najpierw tylko dotknął krzyża, a następnie wziął go do ręki.
- Ten krzyż pochodzi z Bizancjum. Mówi o tym jego rysunek. Jest bardzo stary - rzekł, wciąż trzymając klejnot w dłoni i obracając przed oczami.
- Z Bizancjum? Czyli z daleka? Nigdy o takiej krainie nie słyszałam.
- Zdaje się, że jest wiele rzeczy, o których nie słyszałaś. Mieszkańcy Bizancjum mieli zamiłowanie do trucizn. Jesteś bardzo bystra.
- Oboje jesteśmy przenikliwi... lub też ty jesteś świętym. Wielebny Edmund uśmiechnął się z uznaniem.
- Może i chciałbym być święty. Żegnaj, Małgorzato. Gdy usłyszę o ciężkim porodzie, powiem, by posłano po małą akuszerkę ze złodziejskiego zaułka.
★
Brat Grzegorz odłożył pióro i podniósł wzrok na Małgorzatę, która stała obok przyglądając się, jak pisze.
- Nie wiedziałem, że pani zna Jana z Leicestershire - rzekł.
- Znam wielu ludzi. Akuszerki bywają w wielu miejscach.
- Jak widać... Choć nie sądzę, by przyzwoita kobieta była widywana u jakiegoś płatnerza.
- A czyż nie zależy to od miary przyzwoitości? Może nasze wyobrażenia o przyzwoitości powinny zostać zmienione, bracie Grzegorzu?
Mówiła to do jego pleców i karku, bo był zajęty lakowaniem kałamarza i suszeniem ostatniej strony.
- Wiele rozmyślałem o twoich słowach, pani - rzekł spokojnie. - Poddałem cię próbie. Dotychczas sądziłem, że mimo trudnych kolei losu poznałaś sens niewieściej cnoty skromności. Można jednak spodziewać się kłopotów, jeśli nie powściągniesz swego zuchwalstwa.
Nieoczekiwanie Małgorzata posmutniała, a w jej wzroku pojawił się żal. Brat Grzegorz dostrzegł to spojrzenie.
- Nie mówię tego, by cię urazić, pani Małgorzato. Wiem, że czasem jestem surowy. Ty... i pan Kendall także... idziecie wspaniałą drogą. Ty chcesz być wolna, a on myśli, że poganie mogą być cnotliwi. Obrażacie tym wielu ludzi. Potężnych ludzi.
- Drogi bracie Grzegorzu - rzekła Małgorzata, kładąc swą białą dłoń na jego splamionej atramentem ręce. - Nikt nie jest tego świadomy bardziej niż ja.
Coś w brzmieniu jej głosu poruszyło go tak bardzo, że zapomniał cofnąć rękę. Patrzył na nią z powagą. Rozumiała tak wiele; skrywała coś bolesnego, a on nie chciał dociekać jej tajemnic. Taktownie zmienił temat rozmowy.
- Więc krzyż, który nosisz, pani, jest tym słynnym Płonącym Krzyżem? Słyszałem o nim wiele, ale nigdy nie widziałem. Powiadają, że nikt nie okazał się dość cnotliwy, by nosić ten klejnot, i uniosła go do nieba jakaś tajemnicza ręka, która pojawiła się znikąd.
- Ręka?! Jakież to głupie! Był w posiadaniu mistrza Jana, płatnerza, który dostał go jako spłatę długu. Zawsze noszę ten krzyż i bardzo go lubię.
Małgorzata wpuściła psa, który drapał w drzwi i skamlał. Uspokoiła go i kazała siedzieć. Brat Grzegorz zerknął na krzyż i nikły rumieniec przemknął po jego twarzy.
- Chciałbym... jest coś, o co... chciałbym poprosić...
- Ty także chcesz go dotknąć? - zaśmiała się Małgorzata. Śmiejąc się wyglądała zupełnie inaczej. Jak mała dziewczynka, która nigdy nie dorośnie. - Więc po prostu go dotknij! Zrób to! On nie gryzie!
Wyciągnęła ku niemu krzyż, tak jak ku wielebnemu ojcu Edmundowi w pewien dawno miniony poranek święta Trzech Króli.
Grzegorz otworzył dłoń i zamknął krzyż w swej dużej, kościstej pięści.
- Nic nie czuję! - wykrzyknął zdziwiony radośnie.
- No cóż, a zatem i ty jesteś pełen cnót - rzekła z uśmiechem Małgorzata.
- Czy nie jesteś zbyt zmęczona, pani, byśmy teraz odbywali lekcję czytania?
- Na to nigdy nie jestem zbyt zmęczona. Uwielbiam się uczyć. Słyszałeś, jak mówię po francusku? Madame twierdzi, że jestem już przygotowana. Ja parle correctement presque tout le temps, maintenant.
- Très bien - pochwalił brat Grzegorz i zapytał w tym samym języku: - A do czegóż to się przygotowujesz, pani?
- Wydajemy wielką ucztę dla licznych, bardzo ważnych gości. Wtedy mam po raz pierwszy zademonstrować nową umiejętność. Czy sądzisz, że mówię jak prawdziwa dama?
Jej francuski miał wytworną intonację jak z najlepszej klasztornej szkoły, a powolność i precyzja wymowy dawały mu oryginalność i wdzięk.
- Pan Kendall wybrał dobrą nauczycielkę - rzekł brat Grzegorz już po angielsku. - Masz ładny akcent, pani.
Małgorzata zarumieniła się z zadowolenia.
- Zaczniemy dziś od pisania. - Brat Grzegorz udawał, że nie zauważa jej rumieńca. - Proszę napisać: „Bóg dał człowiekowi ziemię we władanie”.
Zacisnęła wargi i w skupieniu, ostrożnie prowadziła rylec. Brat Grzegorz chodząc tam i z powrotem po pokoju i nieświadomie drapiąc rękę, zastanawiał się nad następnym zdaniem. Małgorzata podniosła wzrok.
- Bracie Grzegorzu, czy coś ci się stało w rękę?
- Po prostu drapię się, bo mnie swędzi.
- Doprawdy? To jakieś skaleczenie?
- Nie, pewnie pchła, skoczyła na mnie z twoich sukien, pani.
- Ja nie mam pcheł, bracie Grzegorzu - rzekła stanowczo.
- Każdy ma pchły. Przecież stworzył je Bóg na ludzkie utrapienie.
- Ja nie mam pcheł. Zmywam je!
- Pani Małgorzato, nie myślisz rozsądnie. Pchły wskakują na człowieka z powrotem. Nie można tak ich zmyć, by trzymały się z daleka.
- Ja mogę.
- Czy nie obawiasz się, pani, że zejdzie ci skóra? To możliwe... i znacznie gorsze niż pchły - brat Grzegorz mówił z absolutną pewnością.
- Wszyscy mnie ostrzegają, ale skóra jeszcze mi nie zeszła.
- Jesteś zbyt praktyczna, pani; myślisz tylko o swojej wygodzie. Przejdźmy do następnego zdania: „Pchły nie dają się zmyć”.
- Dobrze to napisałam? - zapytała, unosząc tabliczkę. Brat Grzegorz potrząsnął głową z udanym oburzeniem.
- Boleję nad tobą, pani. Tak się pisze słowo „pchły”?!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Brat Grzegorz wyjrzał przez niewielkie okno pod okapem, myśląc o tym, jak spędzi resztę dnia. Był wspaniały zimowy poranek. Słońce przebiło chmury i jęło rozpuszczać lód na bezlistnych konarach drzewa przed oknem; teraz każda gałązka błyszczała kroplami wody. Rozległe połacie błękitu zdobne płynącymi z wiatrem chmurami rozciągały się wysoko nad stromymi dachami Londynu. Poryw rześkiego wiatru przemknął przez pokój, rozwiewając suszące się na stole stronice. Brat Grzegorz wstał jeszcze przed świtem i zrobił już wiele, był więc z siebie bardzo zadowolony. Wysłuchał mszy, medytował o grzechu gniewu i cnocie łagodności, a potem zjadł rogaliki, które wciśnięto mu u Kendallów wczorajszego dnia, bo właśnie odbywało się tam pieczenie. Poświęcił też nieco czasu na przepisanie kolejnego fragmentu psałterza, który był już niemal gotowy. Skończył mu się prawie zapas atramentu; najwyższy czas, by go odnowić. Brat Grzegorz zdecydował: pójdzie dziś do Mikołaja, załatwi kwestię oprawy psałterza i kupi atrament.
Tak więc, odetchnąwszy raz jeszcze świeżym powietrzem, niechętnie zamknął okiennicę i wrócił do stołu. Starannie złożył wysuszone strony, a potem sięgnął po kałamarz i piórnik, by zawiesić je u pasa. Z piórem zawadiacko zatkniętym za jedno ucho, niespiesznie zszedł zewnętrznymi schodami, mrucząc coś do siebie. Skierował się ku Małej Brytanii, brudnemu labiryntowi zaułków nie opodal murów, gdzie jego przyjaciel, Mikołaj, miał sklep. Nie był to największy ani najlepszy sklep tej specjalności, ale Grzegorzowi nigdy nie przyszło na myśl, by chodzić do innego; Mikołaj był jedynym człowiekiem, u którego zdołał uzyskać kredyt, gdy po raz pierwszy przybył do tego miasta. Zawdzięczał mu zresztą dużo więcej, bowiem w sklepie
Mikołaja zawsze toczyły się interesujące rozmowy. Nigdy nie było wiadomo, kto tam wpadnie, by rzucić okiem na książki albo kupić papier lub atrament. W sklepie Mikołaja na ogół więcej było dyskusji i sporów niż... obrotów. Nie raz i nie dwa doszłoby tu do rękoczynów, gdy żarliwie rozważano takie kwestie, jak istota herezji arian czy związki między przyczyną a koniecznością w tworzeniu świata widzialnego, ale dzięki nadzwyczajnemu opanowaniu właściciela sklepu zawsze udawało się zapobiec rozlewowi krwi. W jaki jednak sposób handlarz książkami utrzymywał swą owdowiałą siostrę i trzech dorastających siostrzeńców z nie mającej grosza przy duszy klienteli, dla wszystkich było zagadką.
Mikołaj cieszył się powszechnym szacunkiem. Pisał rozprawę filozoficzną, która - gdy tylko ją skończył - wyjaśni złożoną naturę wszechświata. Cóż, kiedy oprawa, kupno i sprzedaż książek oraz zlecane mu przepisywanie sprawiały, że dzieło rodziło się zbyt wolno. „Zawsze tak bywa. Kobiety i handel... oto co odciąga mężczyznę od życia umysłowego” - pomyślał brat Grzegorz omijając kałuże.
Dotarł do bramy Aldersgate, pogwizdując radośnie jedną ze starych, łotrzykowskich piosenek rybałtowskich. Często je śpiewał z przyjaciółmi w Paryżu, gdy po jakimś szczególnie spornym wykładzie tłumnie udawali się do tawerny, by w niej dyskutować i pić. Wielka szkoda, że wszystko się tak skończyło, ale nawet po spaleniu jego książki nie żałował porzucenia dóbr doczesnych dla wędrownego życia erudyty. Poza tym władze nigdy nie zatrzymały jego poematów ani nawet nie wykryły, kto napisał zuchwały esej, wskazujący dwadzieścia poważnych błędów w dziełach teologicznych biskupa Paryża.
A teraz... teraz oddawał się kontemplacji. Jakaż wspaniała perspektywa wiekuistej wzniosłości otwierała się przed nim! I pomyśleć tylko, że gdyby go nie zawrócono z błędnej drogi, gdyby nie ukrócono tej doczesnej namiętności do wiedzy, mógłby w ogóle nie uświadomić sobie, iż jego prawdziwym powołaniem jest kontemplacja. To właśnie dowodziło, że wszystko toczy się zgodnie z Bożym zamiarem. Już wkrótce spotka Go osobiście, a potem wróci i wolny od owych brudów, którymi naznaczyło go życie, poświęci cały swój czas na kontemplację. Czyż to nie zdumiewające, w jakie łańcuchy życie zakuwa człowieka? Brak pieniędzy lub nadmiar pieniędzy, gospodarstwo, rodzina - to w zadziwiający sposób potrafi zniewolić wolnego ducha. Brat Grzegorz uznał w tej chwili, że w życiu dostrzec można jedynie dwie istotne wartości - wolność i myślenie. Dochodząc do tego wniosku spostrzegł, że właśnie znalazł się u celu, bo tuż przed nim, na końcu krętej alejki, znajdowały się drzwi do małej księgarni.
Mikołaj jak zwykle powitał brata Grzegorza subtelnym dowcipem i, gdy już omówili kwestię oprawy, sprzedał mu atrament oraz pół tuzina trzcinowych piór.
- Widzę, że w końcu sprzedałeś Owidiusza - zauważył Grzegorz, rzuciwszy okiem na wysokie półki, gdzie ułożono chyba z dziesięć ksiąg różnej wielkości.
- Po długim czekaniu; i nawet osiągnął niezłą cenę, zważywszy, że czytałeś go wystarczająco często, by nauczyć się jego wierszy na pamięć - odparł Mikołaj.
Właściciel księgarni był szczupłym człowiekiem średniego wzrostu, nie mającym jeszcze lat czterdziestu, z przerzedzającymi się rudawymi włosami, krótko przystrzyżoną brodą i inteligentnymi szarymi oczami.
- Nie wierzę, bym był największym z tutejszych grzeszników
- odparł brat Grzegorz, spoglądając w stronę dwóch brodatych kleryków (jeden z nich miał oksfordzką togę), którzy przeglądali zasoby księgarni.
- Dostałem w tych dniach nowość, która ci się spodoba - rzekł Mikołaj, wskazując na niepozorny tom.
- Ach, „Incendium Amoris”... Kusisz mnie, Mikołaju, ale staram się unikać pokusy posiadania, bo mam zamiar ponownie odsunąć się od świata, gdy tylko ostatnia moja praca będzie skończona - rzekł zadowolony sam z siebie brat Grzegorz i wziąwszy do ręki książkę, zaczął uważnie ją studiować.
- Radowanie się przydatnością jakiegoś przedmiotu jest jedną z definicji posiadania - przypomniał mu Mikołaj.
Pierwszy z przybyłych tu wcześniej czytelników poirytowany, że się mu przeszkadza, podniósł wzrok i... rozpoznał brata Grzegorza.
- Prawie cię nie poznałem! Wyglądasz dobrze, twarz ci się zaokrągliła, jesteś grubszy.
- To ty, Robercie? Co za niespodzianka... a ja wcale nie jestem gruby - rzekł łagodnie Grzegorz, spoglądając znad książki.
- Nie powiedziałem „gruby”, stary koniu, tylko „grubszy”. Dawniej wyglądałeś jak śmierć na chorągwi.
- Jeśli będziesz mnie nadal obrażał, Robercie, to dzisiejszy obiad zjesz sam - powiedział spokojnie Grzegorz i odwrócił kolejną stronę.
- Chyba nie sądzisz, że znów zapłacę za twój obiad!
- Sądziłem, że zapraszając Mikołaja i jego rodzinę, mógłbym zaprosić także i ciebie. Jak już powiedziałem, w tych dniach wyzbywam się wszelkiej własności, a wczoraj otrzymałem zapłatę.
- Grzegorz uniósł jedną brew, jego oczy błyszczały rozbawieniem.
- Dobry Boże, znalazłeś żyłę złota? Czy też może zajmujesz się obcinaniem sakiewek?
Oksfordzki student zamknął książkę i nie odkładając jej przysunął się bliżej, by lepiej słyszeć rozmowę. Był przeraźliwie chudy, usta miał tak blade, że niemal białe.
- Nie, udzielam teraz lekcji czytania i ilekroć tam idę, karmią mnie wprost jak tuczoną gęś. Odkąd zacząłem dawać te lekcje, muszę o dwie dziurki dalej zapinać pas. A ty, Robercie, wciąż przepisujesz dla tego kupca?
- Nie, znalazłem lepszego pracodawcę; lordowskiego syna, który lubi ody pisane na jego cześć i przepada za wykształconymi kompanami do szklanicy.
- Robercie, wiesz przecież, że tak zastawia sidła diabeł; pozwalasz wodzić się na pokuszenie wystawnym życiem - brat Grzegorz karcąco kiwał palcem w udawanej, prześmiewczej przestrodze, ale jego przyjaciel wiedział, że w tych słowach kryje się powaga.
- Och, nie bądź taki święty, Grzegorzu, bo gotów jestem pomyśleć, że masz w domu dyscyplinę i biczujesz się co noc, zamiast pić jak każdy z nas.
- No cóż, teraz mam zamiar się napić, jeśli Mikołaj, przywoławszy Beatrycze i chłopców, zamknie sklep.
Był czas, że brat Grzegorz nie zauważał Beatrycze, która była starsza od Mikołaja i poruszała się jak niemy cień, ilekroć w pobliżu znajdowali się mężczyźni. Jednak po kilku miesiącach pisania księgi Małgorzaty spojrzał na nią nagle pewnego dnia i zobaczył wyraz jej oczu. „Jest więźniem” - pomyślał nieoczekiwanie i opanowała go nie znana dotąd refleksja: była to wizja balii z bielizną, nosideł z wiadrami wody, wizja gotowania, wynoszenia popiołu, ciągłego szorowania brudów, a wychodzenia z domu jedynie na targ lub do kościoła. Od tej chwili brat Grzegorz zaczął rozumieć smutek człowieka pozbawionego nadziei. On sam żył nadzieją, która jako jedyna nigdy go nie zawiodła. Pragnął przywrócić ją tej kobiecie, i tak zrobić jeden krok na drodze zbawienia. Nie potrafił jednak wymyślić niczego, co mógłby zrobić; teraz nagle przyszło mu do głowy, by zaproszony przez niego Mikołaj wziął ze sobą i siostrę.
- Mam jeszcze jednego klienta - przypomniał delikatnie właściciel księgarni.
Brat Grzegorz zwrócił się do studenta, który w niemal przezroczystych wąskich dłoniach trzymał książkę udając, że czyta.
- Byłbym zaszczycony, gdybyś przyjął moje zaproszenie - rzekł z dworską uprzejmością.J. M. RILEY
Student podniósł wzrok. Widać było, jak kurczowo zaciska szczęki. Chciał powiedzieć „nie”. Brat Grzegorz dokładnie wiedział, co ten człowiek chciał zrobić. Włożyłby zimne ręce do połatanych rękawów i wróciłby do Świętego Pawła, gdzie miał nadzieję znaleźć jakąś pracę.
- Założę się, że piszesz - powiedział brat Grzegorz. - Z przyjemnością bym o tym posłuchał.
- Cóż, istotnie piszę - odparł student - ale skąd o tym wiesz? Pracuję teraz nad analizą „Metafizyki” Arystotelesa.
- Sam już trochę napisałem, nim zacząłem uczyć czytania - rzekł brat Grzegorz z nutą ironii w głosie i dodał: - Z pewnością znasz grekę. Zawsze chciałem poznać ten język, bo znalazłem kilka fragmentów w pismach Platona, które wydają mi się trudne do pogodzenia z doktryną chrześcijańską bez pełnego rozumienia tego tekstu.
Twarz młodzieńca się rozjaśniła i już po chwili wszyscy siedzieli przy stole w karczmie Pod Głową Odyńca, mając przed sobą cały rożen ptactwa i kilka garnców najlepszego tutejszego piwa. Mieli szczęście, że cały stół się zwolnił. Wcześniej zajmowała go grupa hałaśliwych matron, które spędzały tu czas na piciu i plotkach. Nagle jedna z nich wstała.
- Nabożeństwo skończone! - zawołała, śmiejąc się głośno. Wszyscy zrozumieli, że oszukały mężów mówiąc, iż udają się do kościoła, podczas gdy sekretnie spotkały się w karczmie, by zażyć nieco radości. Teraz miejsce głośnej dyskusji o niezadowalającej naturze mężów zajęła przy stole równie głośna debata o istocie i składnikach duszy, która trwała długo, aż wszyscy nasycili się jadłem i konwersacją.
Po południu, wracając do domu z atramentem i piórami, brat Grzegorz rozmyślał zarówno o tym, co przeczytał w owej książce, jak i o całkowicie satysfakcjonującej naturze obiadu. Student był dobrym kompanem, prawdziwym odkryciem, i Grzegorz dowiedział się wiele nowego. Rozważano kwestię właściwego sposobu zwracania się do Boga. Mistyk, pustelnik Ryszard Rolle według „Incendium” myślał przyjmując pozycję czołobitności lub adoracji. Czemu właśnie tak? Następnie zdarzyła się wspaniała sposobność uniknięcia grzechu gniewu, który groził zepsuciem przyjemnego wieczoru. Stało się to w chwili, gdy pewien tłusty ksiądz wszedł do karczmy z kochanką, wiszącą mu u ramienia. Księżulo ów stwierdził, że sprzedano już cały drób, i przechodząc obok ich stołu rzucił szyderczą uwagę o skrybach głodomorach. Grzegorz spojrzał groźnie, poczerwieniał i sięgnął dłonią do pasa, lecz zamiast miecza wyciągnął... piórnik. Mikołaj wybuchnął śmiechem i pociągnął przyjaciela z powrotem na ławę.
Okazało się, że żadna zemsta nie przynosi takiej radości jak obserwowanie kary Boskiej! Mikołaj znał tę kobietę i nieomylnie przewidział, że gdy skończy swe „zajęcie”, pozbawi księdza pieniędzy i ubrania, a potem zniknie. Z uciechą wysłuchali pełnych oburzenia i zgrozy krzyków dochodzących z pokoju na zapleczu, zanim opuścili karczmę rozbawieni setnie.
Brat Grzegorz wstępował na zewnętrzne schody wiodące do wynajętej izby, gdy otrzymał od właściciela domu list dostarczony podczas jego nieobecności. Zerwał pieczęć, przebiegł list wzrokiem i w mgnieniu oka stracił radosny nastrój.
Ktoś z pewnością pomagał ojcu w skomponowaniu epistoły, ponieważ poza zwykłymi groźbami okaleczenia zawierała poważniejsze aluzje o szczególnie nieprzyjemnych karach, które czekały niewdzięcznych synów; takich choćby jak klątwa na ziemi i ogień piekielny pod ziemią.
- Gdyby nie to, nie pojechałbym nawet na uprzejme zaproszenie - mruknął gniotąc list.
Musiał zawitać w domu i zdecydowanie, jasno przedstawić swoje plany porzucenia doczesnego świata. Szkoda, że jeszcze nie zobaczył Boga; tak bardzo chciał stanąć przed obliczem ojca w blasku nieuchwytnej światłości. Nieznośnego starca wreszcie by przekonał, że nie można wiecznie rościć sobie praw do syna. Cóż, przed rychłą wizytą u ojca będzie nieustannie wzburzony, a w tym stanie nikt nie mógłby obcować z Bogiem, więc trzeba pożegnać się z marzeniami o wizjach aż do czasu wyjaśnienia rodzicowi planów na przyszłość. To zaś oznaczało konieczność pilnego wyjazdu. Tak więc najbliższa wizyta w wysokim domu przy Thames Street będzie ostatnią przed podróżą; pani Małgorzata z pewnością się zdenerwuje, ponieważ jeszcze nie skończyła swojej opowieści.
- Ten świat nie jest dobrze urządzony - westchnął brat Grzegorz.
★
Małgorzata zauważyła, że skryba jest czymś pochłonięty. Rozglądał się wokół tak, jakby starał się każdy szczegół zapisać w pamięci. Ściągnął brwi boleśnie i zajął się ostrzeniem pióra. Pracowicie zmiótł wszystkie małe wiórki ze stołu, nim rozłożył na nim papier.
★
O tym, że zbliża się wiosna, miejskie położne wnioskują z innych oznak niż te, jakie widzi się na wsi. Po pierwsze, interesy idą lepiej, bo cały rodzaj żeński rodzi młode. Nawet w naszym domu, nim pojawiły się pączki na drzewach, kotka powiła przy kominku kocięta, a stara Muska wydała na świat źrebię. Hilda i ja nieustannie biegałyśmy po mieście, co brat Malachiasz kwitował narzekaniem na jedzenie.
- Gotowe dania nie trafiają tak do serca jak potrawy zrobione w domu - mówił.
Drugą oznaką wiosny jest to, że ludzie, którzy przez całą zimę siedzieli w domach, popadają w szaleństwo przebywania na świeżym powietrzu.
Pierwszy przypadek tego wiosennego szaleństwa obserwowałam z bliska. Brat Malachiasz oświadczył bowiem, że tajemnica, która nie poddała mu się przez całą zimę, może jeszcze poczekać miesiąc lub dwa, aż zarobi on trochę pieniędzy.
- To wstyd być utrzymywanym przez kobiety - westchnął mozoląc się nad jakimś pergaminem w swojej, cichej teraz, pracowni-smrodowni.
Nawet Sima ogarnęła wiosenna gorączka. Przestał dąć w miechy, zdziczał, odmawiał załatwiania sprawunków i tylko włóczył się po ulicach.
- Co robisz, u licha? - zapytałam Malachiasza, gdy rozgrzewał wosk.
- Szykuję się znów do drogi, dziecinko. Tym razem udam się chyba na północ; do Bostonu, Lynn i Yorku. Dawno mnie tam nie widziano. W Londynie już nic nie zarobię; jestem zbyt znany.
- Czy będziesz sprzedawał instrumenty alchemiczne?
- Ależ nie, głupia gąsko, są za kruche i zbyt ciężkie, by zniosły podróż. To natomiast jest lekkie - wskazując na swój stary worek, Malachiasz szacował, ile się w nim zmieści.
- Cóż to za papiery? Skąd masz tyle dokumentów? - pytałam, ponieważ nie umiałam czytać, ale i tak domyślałam się prawdy.
- Czy potrafisz dochować tajemnicy?
- Oczywiście, przecież akuszerka musi zachować dyskrecję. Byłam bardzo dumna z mej reputacji wziętej położnej. Znałam
wiele sekretów. Uprawianie zawodu akuszerki niewiele się różni od słuchania spowiedzi. My także wiele wiemy; wiemy, czyje dziecko nie jest podobne do ojca, wiemy, która kobieta poddała się kiedyś spędzeniu płodu, a która użyła czarów, by zajść w ciążę.
- Cóż, zatem jesteś osobą zaufaną... Powiem ci więc, że to właśnie jest mój towar. Widzisz to cacko? - Trzymał w dłoni metalową pieczęć z wizerunkiem człowieka w wysokim kapeluszu przypominającym jajko. - Kto to jest, jak myślisz?
- Jakiś wielki król - odpowiedziałam.
- Największy. To sam papież. Oto papieska pieczęć. - Odwrócił pieczęć do światła.
- Naprawdę papieska? Czy mogę jej dotknąć? - poprosiłam z podziwem.
Ludzki podziw zawsze poprawiał Malachiaszowi humor, jak artyście uznanie widzów.
- Papieska... prawie. Jest taka, jaką papież życzyłby sobie mieć, gdyby o niej wiedział. Kazałem ją zrobić w Paryżu. Paryż zaś leży niezbyt daleko do Awinionu, więc można powiedzieć, iż ta pieczęć pochodzi z właściwego kraju. A jakaż doskonała jakość! Tutaj trudno byłoby dostać coś wykonanego równie perfekcyjnie.
Obracał pieczęć na wszystkie strony, mrucząc z zadowoleniem. Potem zaczął pieczętować dokumenty, które wcześniej napisał.
- Oto mój najnowszy asortyment odpustów - rzekł z dumą. - Wszystkie sporządzone po łacinie, jak należy. W każdym jest puste miejsce na nazwisko człowieka, który ten odpust kupi. Proponuję nader korzystną transakcję: biorę mniej niż konkurencja, a wybaczam znacznie, znacznie więcej.
- Och, bracie Malachiaszu, to następne z twoich okropnych oszustw!
- Ależ dziewczyno, ja mam licencję na dostarczanie ludziom odpustów! Liczne klasztory sprzedają tego rodzaju dokument bez jakiejkolwiek licencji. Jestem uczciwy! Wstydź się! Widzisz? Oto bulla papieska! - zawołał, wyciągając z wewnętrznej fałdy swej sutanny jakiś stary pergamin. - Spójrz, ile tu pieczęci! Patrz, drzyj i proś, bym ci wybaczył tak okrutne oskarżenie!
Przyjrzałam się z bliska owej bulli. Największa pieczęć była taka sama jak stempel na odpustach. „O mój Boże - pomyślałam z niepokojem - z pewnością na zawsze stracimy brata Malachiasza. Nigdy do nas nie wróci, jeśli go złapią”. By sprawić mu przyjemność, udawałam ślepy zachwyt i nawet pocałowałam ten dokument, jak czynią to owi głupi wieśniacy, którzy stanowią jego klientelę.
- O nie! Nie za darmo! Nawet dla ciebie, moja droga, bez opłaty nie pozwolę drugi raz całować tej świętej pieczęci! - Schował dokument i pogwizdując wrócił do pracy.
Hilda wsunęła głowę w drzwi jego pracowni.
- Na jak długo nas opuszczasz, drogi Malachiaszu?
- Na miesiąc lub dwa, moje miłe, ale nie martwcie się. Jakub wam pomoże.
Jakub był kolejnym sygnałem wiosny. Ten chudy, ponury mężczyzna, w nieokreślonym wieku, uciekł z jakiejś posiadłości w hrabstwie Kent. Gdy pewnego dnia zjawił się w naszym domu prosząc o pracę, udawał, że jest wolnym najmitą. Nietrudno było odgadnąć, że jest zbiegłym chłopem pańszczyźnianym, bo kiedyś został już napiętnowany. Jak mu się udało wymknąć strażom swego pana, doprawdy nie wiem, ponieważ nigdy o tym nie mówił. Musiał pozostać w mieście przynajmniej przez dziesięć miesięcy, by nie mogli żądać jego powrotu. Wielu ludzi wiedziało, że można się u nas za darmo najeść, i Jakub gdzieś o tym usłyszał, bo zjawiał się dokładnie w porze obiadu. Nie jadł wiele. Hildzie i mnie dobrze się powodziło i potrzebowałyśmy człowieka do pomocy, a w tych dniach znalezienie kogoś wcale nie było łatwe. Z Malachiasza nie było najmniejszego nawet pożytku, bo poszukiwanie uniwersalnej prawdy pochłaniało cały jego czas. Pozostał więc Jakub. Tak to w naszym domu pojawiali się nowi mieszkańcy: wszystko do niego wędrowało.
Malachiasz długo gotował się do letniej wędrówki. Pewnego dnia powiedział:
- Lekkie stopy, lekkie ręce! Niech Bóg nad wami czuwa. Na cześć tego domu przyjmuję imię... hm... brat... hm... brat Piotr! Tak, tym razem - Piotr!
Zniknął, unosząc gorące łzy Hildy na ramieniu wyciągniętej z kufra pątniczej czarnej szaty, a na plecach wielki tobół ze swym „warsztatem” i towarami. Spakował też i schował alchemiczne przybory i instrumenty, aby „jacyś głupcy i profani” nie zniszczyli ich w czasie jego nieobecności. Podczas jego nieobecności dom wyglądał jak zielarnia, nie zaś jak przybytek sztuk tajemnych.
Wyszorowałam i wywietrzyłam z wszelkich zapachów zajmowany przez Malachiasza tylny pokój. Wyglądał całkiem nieźle. Wybieliłyśmy dwie parterowe izby, oczyściwszy je uprzednio z sadzy. Wyglądałyśmy teraz na osoby cieszące się dobrobytem: miałyśmy stół, kilka stołków i ławę we frontowym pokoju. Dwa duże kotły fparę mniejszych naczyń zdobiło kuchnię. W domu i w szopie było dużo drew. Miałyśmy tez ładny kufer i kilka koszyków. Brat Malachiasz w przypływie dobrego humoru zrobił kiedyś w. obydwu izbach specjalne półki, na których w przewiewnych koszykach przechowywałyśmy zioła, a w małych puzderkach i glinianych dzbankach różne maści, nalewki i syropy. Hilda wciąż suszyła jakieś wielkie bukiety ziół.
Wisiały one u sufitu tylko w rogach izby, nie zaś - jak to w jej starej chacie bywało - wszędzie. Na podłogę nie miałyśmy żadnych plecionek, a ponieważ była wyłożona kamiennymi płytami, polerowałyśmy ją tak długo, aż nabrała połysku. Gdy przestało śmierdzieć z pracowni alchemicznej, w naszym domu zapanował ostry zapach ziół. Wewnątrz wciąż jeszcze było ponuro, ale już nie odrażająco.
Hilda nie przestawała popłakiwać, bo brak jej było w wielkim łożu brata Malachiasza. Zapewniłam ją, że wkrótce go zobaczy, gdyż Malachiasz nie porzuciłby swojej destylarni. Jakiś czas później istotnie powrócił, z sakiewką pełną pieniędzy, bardziej przy tym nadęty niż kiedykolwiek... ale to zupełnie inna historia.
Hilda czuła się samotna i utyskiwała, że „w domu wiecznie jest bałagan”. Choć była nieustannie zajęta, praca nie dawała jej zadowolenia. Za oknami wiosenne szaleństwo robiło swoje. Gdy pogoda nie była nazbyt dżdżysta, ulicami przeciągały rzesze rozebranych do pasa ludzi: mężczyzn i kobiet razem, aż do krwi biczujących się wielopalczastymi batami. Zmierzając w stronę kościoła, zawodzili i wzywali wszystkich do pokuty i żalu za grzechy, bo rychło nastąpi koniec świata. Przechodzień, który się przed nimi nie schował, żałował rzeczywiście - żałował, że spotkał na swej drodze owych pokutników, ponieważ chwytali każdego, kogo mogli złapać, i zmuszali do towarzyszenia im w marszu i biczowaniu się. Lepiej szczelnie zamykać okiennice, gdy taka rzesza znajduje się w pobliżu.
Koniec świata był tej wiosny głównym tematem rozmów. Widziałam w Cornhill człowieka zakutego w dyby za głoszenie, że grzechy i nieprawości burmistrza oraz rajców miejskich prowadzą do końca świata. Może skończyłoby się to dla niego lepiej, gdyby nie był tak dokładny w określaniu rodzaju owych grzechów. Nazywanie rzeczy po imieniu zawsze jest niemądre.
Ilekroć wychodziłam z domu, bez zwłoki udawałam się wprost do swych zajęć, a krzyż chowałam pod płaszczem przed oczami postronnych. Nie należało kusić szaleńców i złodziei. Jednak mimo tej ostrożności nie uniknęłam kłopotów związanych ze znakami zapowiadającymi koniec świata. Pewnego dnia obok wejścia do brudnego zaułka nie opodal Funchurch Street niemal przewrócił mnie jakiś bezzębny olbrzym, który pędził przed siebie na oślep.
- Z drogi! Muszę tego dotknąć! - krzyczał.
Trzy niewiasty, trzymając się za ręce, zagrodziły mi drogę. Usłyszałam inne głosy i spojrzawszy w głąb zaułka, zobaczyłam tłoczących się tam ludzi. Panował tam straszny zgiełk.
- Wystarczy spojrzeć, a jesteś zbawiony!
- To cud!
- Pozwólcie mi zobaczyć! Podnieście to!
- Trzymajcie mnie, mdleję!
- To znak Boży!
- Tak! Zbliża się koniec świata!
I znów ten koniec świata! Stanęłam w bramie, by uniknąć stratowania, bo potok ludzi pędzących wąską uliczką zamienił się w rzekę; kaleki o kulach, dzieci wiodące ślepców, obdarci robotnicy w dziurawych butach, stare kobiety w niezgrabnych, burych sukniach i ubogich drewniakach - wszyscy tłoczyli się i krzyczeli.
- Dobra kobieto, o co tu chodzi? - pociągnęłam za rękaw jakąś niewiastę o uczciwej twarzy.
- Nie słyszałaś? To cudowne objawienie! Pewna gospodyni piekła w brytfannie owsiane ciastka i jedno się przypaliło. Gdy chciała to przypalone ciastko wyrzucić, pęknięcia na wierzchu utworzyły oblicze Zbawiciela. To pokazuje, że Bóg kocha pokornych. Powiadają, że każdy, kto to zobaczy, będzie zbawiony. Och, muszę się spieszyć, nim cud zniknie! - Pognała z tłumem.
Był to z pewnością znak okropnej wiosny. Cudowne ciastka tak wcześnie? Przecież to jeszcze nie Wielkanoc! Szukałam sposobu, by bezpiecznie wymknąć się z bramy, gdy rozległ się jakiś znajomy głos.
- Czyż to nie Małgorzata, mała akuszerka? Ty też przyszłaś zobaczyć cudowne objawienie?
- Och, wielebny ojcze Edmundzie, chcę uniknąć stratowania i szukam bezpiecznej drogi do domu. Ale co ksiądz tu robi?
- Moim obowiązkiem jest być tutaj, więc do widzenia - zanurzył się w tłum i po chwili usłyszałam, jak krzyczy: - Przepuśćcie mnie, dobrzy ludzie!
- Spójrzcie, ksiądz!
- Pozwólcie mu przejść; przyszedł, by oddać cześć.
- Nie, weźmie cudowne ciastko dla siebie!
- Nie weźmie!
- Pozwólcie mi przejść! - głos ojca Edmunda brzmiał coraz bardziej nagląco.
- Powstrzymajcie go, bo ukradnie wizerunek Syna Bożego!
- Nie przyszedłem tu, by kraść!
- To czekaj na swoją kolej! Czemu miałbyś być zbawiony przed nami? My czekamy dłużej.
- Cud musi być potwierdzony, nie rozumiesz?
- Mówię wam, on to ukradnie!
- Ukradniesz, by potem brać pieniądze za oglądanie oblicza Zbawcy! A Chrystus objawił się nam, ubogim, ty krwiopijco w sutannie!
- Powtarzam, nie mam zamiaru tego zabierać!
- Wszyscy tak mówią!
- Nie chcesz, by ubodzy zostali zbawieni. Wolałbyś raczej zniszczyć cud.
- Oni wszyscy są tacy, mówię wam. Księża to wściekłe psy!
- Zniszczy cud! Zatrzymajcie go!
Zapanował przeraźliwy wrzask. Słyszałam całą awanturę i krzyki. Tłum ruszył w przeciwnym kierunku. Ludzie wyganiali ojca Edmunda z zaułka.
Podzielili się na dwie frakcje: pro - i antyksiężowską. Poszły w ruch pięści, kądziele i warząchwie. Gdy coś cuchnącego podniesionego z rynsztoka przeleciało obok mojej bramy, ujrzałam ojca Edmunda, który wynurzył się z tłumu. Sutannę miał podartą i brudną. Utykał. Pod okiem rósł mu wielki siniak, a z kącika ust kapała krew. Patrzył wokoło nieprzytomnie i nagle się przewrócił, bo ktoś podstawił mu nogę.
- Zostawcie go w spokoju! - zawołałam drżącym głosem, wychodząc z mego bezpiecznego schronienia. - On niczego nie ukradnie! Jak mogliście go tak skopać?! - Wyprostowałam się, by wyglądać na wyższą, i rzucałam tłumowi płonące spojrzenia. - Nie wstyd wam? Bóg pokocha was bardziej, jeśli nie będziecie kopać Jego kapłana! A poza tym biegając w kółko, straciliście swoje miejsca! Inni już je zajęli! Widzicie?
Potężny mężczyzna odwrócił się z trwogą.
- Czekam tak długo! Tamci dopiero przyszli i już się wepchnęli! Z drogi! - krzyknął i zaczął znów przepychać się przez zaułek.
- To ty się odsuń, prostaku!
- Ja byłem pierwszy!
- Puśćcie mnie!
Tłum pomknął w kierunku cudownego ciastka. Ojciec Edmund wstał i otrzepał sutannę.
- Nie o tym myślałem, gdy poświęcałem swe życie Bogu - westchnął z goryczą. - Dziękuję ci, Małgorzato. Potrafisz przemówić do takich ludzi.
- Ja?! Ależ nie, to był zwykły przypadek. Ksiądz nie wygląda dobrze. Mieszkam niedaleko stąd. Chodźmy, doprowadzi się ksiądz do porządku przed pójściem do domu. Dokąd zmierzasz, ojcze Edmundzie?
- Do katedry Świętego Pawia.
- To daleko. Musisz więc, ojcze wielebny, zajść najpierw do naszego domu. Mamy dobre piwo, a pewnie znajdzie się także coś do zjedzenia.
- Zgoda, pójdę do was, ale nie mogę jeść - powiedział zrezygnowany. - Dostałem kopniaka w zęby, chwieją się teraz i bardzo bolą.
- Pozwól, bym to obejrzała.
- Nie tutaj, to nieprzyzwoite.
- Dobrze, chodźmy więc. Niech ksiądz się oprze na moim ramieniu.
Odsunął się.
- To także nie jest przyzwoite - stwierdził. Po kilku krokach bardzo zbladł.
- Chyba jednak potrzebna mi będzie twoja pomoc.
- Wszyscy czasem potrzebujemy pomocy. W przyjmowaniu czyjegoś wsparcia nie ma niczego złego, choć oczywiście znacznie szlachetniejsze jest udzielanie go bliźnim.
- Mówisz jak leciwa dama - rzekł, opierając się na moim ramieniu.
- Jak leciwa dama... jak mężczyzna... Nikt nie rozumie, że jestem sobą, po prostu - Małgorzatą. Cóż to za dziwne miasto...
Na szczęście do domu było już niedaleko, bo ksiądz Edmund wyglądał tak, jakby nie mógł iść dłużej.
- Nie pochodzisz z Londynu? - zapytał.
- Nie, urodziłam się na prowincji.
- Powinienem był się tego domyślić. Jesteś zbyt prosta jak na miejską dziewczynę.
- No, no... czyżbym była prostaczką?
- Nie, nie jesteś prostaczką; jesteś prostolinijna. Weszliśmy w nasz wąski zaułek. Musieliśmy stąpać ostrożnie, by
uniknąć wdepnięcia w... różne nie dające się opisać rzeczy płynące rynsztokiem. Drzwi otworzył nam Piotr. Na nasz widok zaczął podskakiwać z radości, pochrząkiwać i szczerzyć zęby. Ksiądz był przerażony.
- Nie trwóż się, ojcze Edmundzie. Piotr nas wita. Cieszy się, że cię widzi.
- Kto to jest?! Lub może raczej - co?
- Nie rań jego uczuć! To Piotr, ostatnie żyjące dziecko Hildy. Jest nienormalny, ale ona go bardzo kocha. Piotr nikomu nie robi krzywdy.
- Czy jest chrześcijaninem? - ksiądz powoli otrząsał się z przerażenia.
- Och, ojcze Edmundzie, Piotr jest zbyt głupi, by to rozumieć. Jednak kocha Chrystusa... Całuje krzyż... Widzisz? - uniosłam swój krzyż, a Piotr niezdarnie podskoczył ku niemu.
Ksiądz Edmund uśmiechnął się opuchniętymi ustami.
- Więc taki jest los słynnego Płonącego Krzyża... Noszony przez ubogą akuszerkę gdzieś w Londynie i całowany przez śliniącego się idiotę...
Zirytowało mnie to, ale nie dałam niczego po sobie poznać. Posadziłam księdza przy ogniu, bo w domu było chłodniej niż na zewnątrz, i nalałam mu piwa. Popijał wolno, krzywiąc się z bólu. Spojrzeniem nie przestawał wędrować po pokoju. Cieszyłam się, że dzień wcześniej wypucowałyśmy wszystko do czysta. Nasza kotka z małym kociakiem w pyszczku przedefilowała przed księdzem i zniknęła za pryzmą drewna. Potem się pojawiła bez kociaka, jeszcze raz przeszła przed wielebnym Edmundem i po chwili wróciła z następnym potomkiem.
- Co ona robi?
- Przenosi swoje kocięta. Robi to bardzo często. Przestaje się jej podobać dotychczasowe miejsce i przeprowadza małe.
- A cóż za stworzenie powitało cię u wejścia? Z którego końca ma przód?
- To Lew, jest psem, pokażę ci jego głowę. Lew, proś! - Lew podniósł się z miejsca u moich stóp, usiadł i zaćząl prosić. - Widzisz więc, gdzie jest jego przód!
Lew wywiesił różowy jęzor, błysnął oczami z głębi sierści. Zupełnie jakby się śmiał. Posadziłam go sobie na kolanach, gdzie natychmiast zapadł w sen.
- Dziwaczny pies. Wszystko w tym domu jest dziwne.
- Ja nie jestem dziwna.
- Na pewno, Małgorzato? Pamiętam, co widziałem w noc przed Trzema Królami w domu płatnerza. Czy wciąż przywracasz ludziom zdrowie? Mam pewną samolubną myśl. Myśl o bólu, który powinienem znosić przez pamięć Męki Chrystusowej.
- Jeśli pragniesz go znosić, nie będę cię powstrzymywać. Jeśli nie chcesz cierpieć, pomogę ci. - Podobała mi się jego szczera twarz. Uznałam, że nie jest obłudny.
- Od dawna tak ludziom pomagasz? - zapytał.
- No cóż, zaczęło się od porodów. A że chodzę po domach, tu i ówdzie przyniosłam komuś ulgę w dolegliwościach. Potem ludzie zaczęli tu pukać po lekarstwa lub z prośbą o leczenie i przysyłali swoich znajomych. Teraz przyjmuję i odwiedzam wielu mieszkańców tej okolicy - głównie kobiety, ale tylko z lżejszymi chorobami. Boję się śmierci. Gdy mam uleczyć kogoś ciężko chorego, tracę wiele sił i czuję czającą się w pobliżu śmierć. Niektóre przypadki nie mogą być uleczone; są zbyt poważne lub zbyt okropne, i nie mam takiej siły. Wiem to od pierwszego rzutu oka i mówię o tym otwarcie. Kawałków ciała, których nie ma - palców, uszu i kończyn, nie można odbudować. Ale bardzo dobrze leczę brodawki.
- Brodawki?!
- Tak; brodawki, narośle, kurzajki, kaszaki, skaleczenia i inne małe dolegliwości. Czasem poprawiam złamania i zwichnięcia po nastawieniu ich przez chirurga.
- Mam rozumieć, że obdarzona zostałaś przez Boga, by usuwać brodawki?! - pytał, siedząc na ławie z obolałą nogą i trzymając się za kolano.
- Nie powiedziałam, że posiadam jakiś dar od Boga, lecz skoro tak myślisz, nie zaprzeczę. Nie wiem, jak wielka jest to siła, ale chyba niezbyt duża, bo i ja nie jestem wielka. Brodawki, niewielkie przypadłości, jakieś gorączki - to potrafię leczyć.
- Cóż... zdecydowałem, iż nie chcę żyć z bólem. Zęby mogą mi wypaść, ale nie mogę klęczeć na tym kolanie. Jak się będę modlił? Przecież jestem księdzem.
- A więc ci pomogę. Połóż się. Wielu miejsc na twoim ciele muszę dotknąć rękami.
Ojciec Edmund jęknął układając się na długiej ławie przy stole. Klęczałam, póki pokój nie zajaśniał łagodnym pomarańczowym światłem; moje ręce stały się ciepłe. Czułam na sobie przenikliwe oczy księdza Edmunda, lecz starałam się myśleć tylko o jego bólu. Przykładałam dłonie do każdego siniaka po kolei, kończąc na spuchniętym kolanie.
- Nie ruszaj się przez chwilę. Dłonie muszą przez moment pozostać w spokoju, by mogły zakończyć leczenie. Kolano będzie zapewne wymagało kilku prób. Przemieszczają się tam jakieś części - coś może być naderwane lub złamane.
- Wiem.
- Masz jakieś inne stłuczenia, których nie widzę?
- Boli mnie w boku.
Dotknęłam go delikatnie przez fałdy sutanny.
- Masz pęknięte żebro - powiedziałam.
- Skąd wiesz, skoro ja sam tego nie wiem?
- Potrafię wyczuć wokół ciała cień. Jeśli ów cień wydaje się złamany, oznacza to, że coś jest złamane w środku. Kiedyś tego nie wiedziałam, ale cały czas się uczę.
- Wielkie nieba, czuję się znacznie lepiej! - rzekł siadając. Postawił nogi na podłodze i pocierał szczękę. - Twoja twarz jaśnieje, Małgorzato. Powiedz, jak to w ciebie wstępuje? Osiągnęłaś to przez modlitwę, kontemplację czy może dzięki Bożej interwencji?
- To przyszło samo, w czasie gdy straciłam wszelką nadzieję. Ów dar jest pozostałością po widzeniu, którego wówczas doznałam; po objawieniu światłości.
- Co wtedy robiłaś? Modliłaś się? To przyszło nagle?
Jakie to dziwne, że ktoś interesuje się tym widzeniem. Poczułam ulgę opowiadając o nim. Czasem trzeba ubrać myśli w słowa.
- Nie, ojcze Edmundzie, nie modliłam się. Chciałam, ale nie mogłam. Myślałam o nicości. Pogrążyłam swój umysł w nicości. Nie w tym, co nazwałbyś „niczym szczególnie ważnym”, ale w prawdziwej nicości, ogromnej pustce. Czy rozumiesz, co staram się powiedzieć? Nie jestem pewna, czy wyrażam się właściwie.
- Wyrażasz się nader właściwie i doskonale rozumiem. Inni czynią to także, ale nie w tak niezwykły, dziwny, prymitywny sposób - spoglądał na mnie i potrząsał głową. - Nie wykorzystują tego do biegania po mieście i leczenia brodawek. Tylko taka prosta dziewczyna z prowincji jak ty mogła pomyśleć o czymś takim. Powinnaś rozmawiać z Bogiem, gdy to się zbliża. Powinnaś mówić Bogu coś szlachetnego, rozumiesz; na wyższym poziomie.
- Przykro mi. Robię wszystko najlepiej, jak potrafię. Myślę, że Bóg chce, by ludzie mieli się dobrze... dlatego pozwala pomagać im w dochodzeniu do zdrowia. Chciałabym mieć wykształcenie, bym mogła robić to we właściwy sposób, ale nauki czerpię tylko z życia. Patrzę i myślę, i tyle.
Mówiłam to pokornie, bo nie jest rzeczą roztropną irytować księdza, nawet bardzo miłego.
Wielebny Edmund wypił kufel piwa, a potem drugi. Zjadł też nieco chleba i sera. Wyglądał teraz całkiem dobrze.
- Ile bierzesz za tę... hm... pomoc w dochodzeniu do zdrowia?
- Nic, ale ludzie dają mi różne rzeczy, w zależności od tego jak bardzo, ich zdaniem, pomogłam. Dostaję głównie warzywa i kurczęta. Czasem jakieś ubrania. Niekiedy, jeśli pochodzą z innej dzielnicy, dadzą mi jakieś pieniądze. Jednak tutaj żyją sami biedacy.
- Nie obawiasz się takiego sąsiedztwa?
- Kiedyś się bałam, ale teraz znam tu wszystkich. Nasi sąsiedzi nie są źli. Ludzie wszędzie są tacy sami. Bardziej obawiam się wielkich panów. Widziałam kiedyś jednego; był przerażającym człowiekiem: dzikim i okrutnym, bo mógł robić wszystko, na co miał ochotę.
- Zatem jest ci tu wygodnie? - rozglądał się wokół z niesmakiem.
- Och, teraz powodzi nam się całkiem dobrze. Dostałyśmy niezłą zapłatę za kilka porodów. Czasem ludzie podchodzą do mnie na ulicy lub w kościele i dają mi pieniądze z prośbą, bym się za nich modliła. Zaoszczędziłam trochę grosza i naprawiłyśmy dach. Dachówki są teraz bardzo drogie, wiesz przecież, wielebny ojcze. Ostatniej zimy okropnie wiało przez szpary, a nie mieliśmy dość drewna na opał i było nam bardzo zimno. Teraz jest lepiej, dużo lepiej.
- Czy Hilda, o której opowiadałaś, jest twoją nauczycielką?
- Och, wszystko zapamiętałeś! Ale ja też jestem ciekawa. Chcę wiedzieć, czemu biegasz po mieście w poszukiwaniu cudownych ciastek, zamiast śpiewać mszę?
- Jestem teologiem. Wiesz, kto to taki?
- To człowiek, który studiuje religię... czyta księgi o Bogu. Jesteś magistrem czy doktorem?
- Aha! Więc tylko udajesz głupią, Małgorzato! Skąd dziewczyna z prowincji może o tym wiedzieć?
- Wiele mi opowiadał brat, który studiuje teologię. Był taki zdolny, że z poparciem opata Odona z klasztoru Świętego Mateusza został wysłany do Oksfordu.
- Cóż, to coś innego. Często widujesz brata? Nagle ogarnął mnie smutek.
- Wcale - powiedziałam. - Straciłam go i nie wiem, gdzie teraz jest. Straciłam wszystkich. Moją rodziną teraz są mieszkańcy tego domu.
- To ma sens... Straciłaś ich przed owym widzeniem? - jego głos brzmiał teraz szorstko i urzędowo.
- Tak, oczywiście.
- Hm... Sądzę, że istnieje nazwa twojego daru. Jest to jednak nazwa łacińska, więc byś jej nie zrozumiała. Czy w czasie widzenia czułaś, że masz łączność z wszechświatem?
- Tak mi się zdawało. Czy to źle?
- Ogólnie mówiąc, to dobrze, jednak rzadko się zdarza i ludzie dążą do tego głównie przez kontemplację. Nieco ci zazdroszczę. Sam pragnąłem osiągnąć podobny stan, ale Bóg odmówił mi tej łaski. Bądź ostrożna, Małgorzato. Jeśli będziesz robić coś więcej, niż tylko leczyć biednych ludzi, rozbudzisz zawiść. Wielką zawiść w wysokich rezydencjach, a to już trudno uleczyć... Cóż, muszę iść. Wciąż jeszcze powłóczył lekko nogą.
- Zajmę się ponownie twoim kolanem w przyszłym tygodniu, jeśli sobie życzysz.
- Myślę, że tu wrócę. Poza tym warzysz dobre piwo.
- Nauczyłam się od matki. Była świetną piwowarką.
- Piwowarką?! Coś podobnego! Piwowarką. Oczywiście. Czemu nie? - rzekł przechodząc przez próg, a potem zniknął w zaułku, mrucząc coś pod nosem.
Kilka dni później mały paź w bogatej liberii zapukał do naszych drzwi. Jego pani potrzebowała mej pomocy, bo medycy zawiedli. Przypuszczałam, że usłyszała o mnie od ojca Edmunda, ponieważ nigdy nie odwiedzałam tak odległej dzielnicy. Ta dama była cudzoziemką, nie rozumiałam jej mowy, ale jedna ze służących - śliczna, wytwornie odziana ciemnowłosa dziewczyna - opowiedziała mi o chorobie. Dama odsunęła się od świata i okrywała twarz woalem, gdyż jej oblicze pokryte było wzbierającymi ropą krostami. Puszczano krew, stawiano bańki, przyjmowała rzadkie lekarstwa zrobione z kruszonego złota i rtęci... nic nie przynosiło poprawy. Zirytowany lekarz powiedział w końcu, że pomóc może jedynie modlitwa, więc wezwała księdza z katedry Świętego Pawła.
Wprowadzono mnie do przepięknego pokoju. Panowało tu miłe ciepło, ale nie było żadnego dymu, kominek bowiem wbudowano w ścianę, a dym uchodził przez sprytnie zaprojektowany komin, który wznosił się nad bogato zdobionym obramowaniem paleniska. Ściany nad rzeźbioną boazerią pokryte były gobelinami tkanymi jedwabiem i złotymi nićmi. Okna, przez które wpadały do pokoju wspaniałe smugi światła, nie przepuszczały mroźnego powietrza, ponieważ zrobiono je z małych, przejrzystych kręgów szkła połączonych ołowiem, niemal równie pięknych jak te, które widuje się w kościele. Dama odpoczywała na pozłacanym łożu udrapowanym brokatem, z woalem okrywającym twarz. Tuż obok łóżka, przy okrągłym stoliku przykrytym adamaszkowym obrusem, inna cudzoziemka, ubrana piękniej niż jakaś królowa, siedziała i czytała na głos „Księgę godzin”. Jakaż to była cudowna księga! Ozdobiona drogimi kamieniami, pełna wielobarwnych obrazów i złoceń. Po raz pierwszy widziałam kobiety, które potrafiły czytać! Nie wierzyłam własnym oczom.
Na stole stalą wykonana z brązu misa z pierwszym wiosennym kwieciem, a obok niej kadzielnica, z której unosił się wonny dym pachnący piękniej niż kadzidło w kościele. Podłogę ocieplały nie pospolite, łatwo się brudzące plecionki, lecz ogromny gruby dywan, tkany w roślinne i fantastyczne wzory. Pierwszy raz widziałam coś tak pięknego na podłodze.
Muszę jednak opowiedzieć o owej damie. Jej lekarz, cudzoziemiec, w długim czarnym odzieniu i dziwnym czarnym nakryciu głowy, z czarnymi włosami, zjeżonymi czarnymi wąsami i brodą, stał obok. Dama bez słowa uniosła woal. Miała piękne ciemne oczy; poza tym była wstrętna. Ta twarz mogła należeć do ulicznego żebraka dotkniętego trądem. Cofnęłam się odruchowo.
- Czy to trąd?
- Nie, to nie trąd - odpowiedział mi medyk. Potem mówił po łacinie. Medycy zawsze tak robią.
Poprosiłam o gorącą wodę i zrobiłam ciepły okład ze słodko pachnących ziół, który - w ręczniku - przyłożyłam do jej twarzy. Położyłam na tym ręczniku moje dłonie. Może byłoby lepiej przedtem zdjąć okład, ale jak już mówiłam, jestem tchórzliwa i nie lubię dotykania okropnych ran czy wrzodów. Gdy ściągnęliśmy ręcznik, krosty wysychały, a skóra wyglądała dużo ładniej. Dama powiedziała, iż nie było to zbyt bolesne. Służąca trzymała przed nią wypolerowane lustro z brązu.
- Pani mówi, że widać poprawę - przetłumaczyła. - Pyta też, czy zrobisz to jeszcze choć raz.
- Powiedz, że ponowię zabieg dzisiaj, a potem w przyszłym tygodniu. Leczenie wymaga czasu. Twoja pani musi wyrzucić woal, by powietrze dotknęło jej twarzy. Musi też przecierać ją raz dziennie - tylko raz! - lnianym ręcznikiem zamoczonym w wodzie różanej.
Dama skinęła głową, lekarz zaś wtrącił się do rozmowy.
- Używasz tylko ziół? Żadnych metali?
- Jestem prostą kobietą, panie, i używam prostych rzeczy. Sądzę, że gdyby Bóg chciał, byśmy jedli metale, dałby nam tygiel zamiast żołądka.
- Powiedziane po męsku! Czy jesteś pańszczyźnianą chłopką?
- Nie, urodziłam się wolna, a myślę po swojemu.
- To widać.
Po tych słowach zamilkł, a jego czarne oczy obserwowały mnie niczym ślepia kota, gdy powtarzałam zabieg. Twarz cudzoziemki wyglądała znacznie lepiej. Krosty skurczyły się, a tu i ówdzie przebłyskiwała biała skóra. Medyk patrzył na mnie z jakimś powściągliwym podziwem.
- Widzę, że i ty jesteś prawdziwym lekarzem - rzekł. - Pozwól, że się przedstawię: jestem dottore Matteo z Bolonii. Ty zaś jesteś...?
Mówił z obcym akcentem i wciąż nie spuszczał ze mnie oka; poczułam się dziwnie i zastanawiałam, czy nie jest to człowiek niebezpieczny. Ojciec Edmund ostrzegał mnie przed ludzką zawiścią...
- Jestem Małgorzata z Ashbury - odpowiedziałam z prostotą i wzięłam się do pracy.
Nagle chora dama zaczęła mówić coś bardzo szybko i spostrzegłam, że utkwiła wzrok w krzyżu, który lśnił na mej piersi.
- Pani powiada, iż nic dziwnego, że masz uzdrawiającą siłę. Wszak nosisz Płonący Krzyż...
Znowu! No cóż, czy mogłam przekonać bogatą i uczoną damę, że nie ma racji?
- ...powiada też, że była ciekawa, gdzie on teraz jest. Kiedyś ten klejnot miał jej wuj, ale krzyż przepalił mu ciało do kości, więc się go pozbył; oddał pewnemu kupczykowi, któremu był coś dłużny.
Dziwny jest ten świat! Jak to się splatają losy ludzi i przedmiotów!
- Pani każe ci to przekazać jako zapłatę. Daje ci złoto zamiast srebra, bo chce, byś się za nią modliła. Przyjdź znowu w przyszłym tygodniu.
Gdy odprowadzano mnie do drzwi, zamorski doktor podążył za mną.
- To, co mówisz i robisz, nie jest pozbawione sensu. Miałem kiedyś w Bolonii mistrza, który studiował medycynę Saracenów. On także mówił podobne rzeczy. Czy swymi metodami osiągasz wiele sukcesów?
- Owszem... gdy je stosuję. Ale zazwyczaj nie leczę chorób. Jestem akuszerką.
- Akuszerką! Ach tak. Głupia kobieta, która pomaga innym głupim kobietom.
Najwyraźniej sprawiło mu to ulgę. Pozwolił mi wyjść na ulicę i zostawił w spokoju.
- Hildo! Hildo! - wołałam, otwierając drzwi naszego domu. - Jesteśmy bogate!
- Bardzo się cieszę, bo ja nie zarobiłam dziś ani jednego pensa. Jakiś mężczyzna przyszedł tu prosić o coś, co sprawiłoby, że jego kochanka straciłaby dziecko. „Nie sprzedajemy takich środków - odpowiedziałam - bo jest to niezgodne z prawem Świętego Kościoła”. „Ale znasz takie środki?” - dopytywał się pokazując złoto w sakiewce. „Nie - odpowiedziałam - nigdy o nich nie słyszałam”. „Jesteś więc złą położną” - rzekł. „Nie - odparłam - jestem dobrą położną; ja sprowadzam na świat żywe dzieci”. Poszedł sobie.
- Ech, nie myślmy o smutnych sprawach. Pomyślmy o kolacji. Jest tu gdzieś Sim? Mógłby pójść po coś do jedzenia.
Sim bawił się w pobliżu i ochoczo pobiegł do piekarni. Właśnie wtedy usłyszałyśmy kogoś u drzwi. Stojąca w nich stara kobieta zalewała się łzami. Miała zniszczoną suknię, zwykły, wiejski płaszcz skrojony jak wielki fartuch i grubą białą chustę. Wyglądała jak zwykła uboga staruszka, ale było w niej coś, co wzbudziło mój niepokój.
- O Boże, co się stało? - zapytała Hilda. - Wejdź do środka i usiądź.
- Dobre kobiety, moja córka jest w ciąży, a kochanek nie chce jej poślubić! - szlochała staruszka.
- Rzeczywiście masz zmartwienie. Czy córka potrzebuje akuszerki? - pytała Hilda.
- Nie tak szybko. Teraz potrzebuje męża. Sprzedajecie różne lekarstwa. Czy nie mogłybyście sporządzić miłosnej mikstury, by kochanek zaproponował jej małżeństwo?
- Ależ droga pani - wyjaśniałam cierpliwie - takie mikstury warzą czarownice. My tego nie potrafimy. Robimy napary na chore gardła.
- Z pewnością możecie mi pomóc. Muszę zdobyć taki napój. Widzisz? Przyniosłam oszczędności całego życia.
Otworzyła sakiewkę, która zajaśniała zlotem. „Jakie to dziwne, przecież staruszka wygląda na biedną jak mysz kościelna” - pomyślałam.
- A zatem, moje drogie - rzekła ocierając oczy - zastanówcie się dobrze i nie odmawiajcie... och... gdzie tu macie ustronne miejsce? Jestem już stara, pęcherz mnie zawodzi...
- Chętnie pokażę - powiedziałam i zaprowadziłam ją do wygódki na tyłach domu, z której nieczystości odsączane były do dołu w ogrodzie.
Przechodziłyśmy przez pracownię brata Malachiasza, a staruszka bacznie się rozglądała. Dawna pracownia jednak wyglądała jak zwykły pokój.
- Co jest w tamtym dzbanku?
- Miodowe dropsy przeciwko dziecięcemu kaszlowi. Dzieci, jak wiesz, nie lubią lekarstw o przykrym smaku.
- Czy mogę dostać taki cukierek?
Poczęstowałam ją, lecz zajrzała jeszcze do innych słoików i wąchała zawartość. Potem załatwiła swoją potrzebę. Czekałam na nią w pokoju brata Malachiasza, a następnie odprowadziłam do drzwi.
- Małgorzato, co się tu dzieje?! - zawołała Hilda po jej wyjściu.
- Najpierw chcieli proszku spędzającego płód, a potem napoju miłosnego. Zaraz będą pytać o świece z ludzkiego tłuszczu i rączek nie ochrzczonych dzieci! Co to wszystko znaczy? Ktoś musiał uznać, że uprawiamy tu czarną magię!
Przestraszyłam się nie na żarty. Czyżby poddawano nas jakiejś próbie?
- Hildo, myślę, że jest bardzo źle. Ktoś stara się zgromadzić dowody świadczące przeciwko nam. Dowody na to, że zajmujemy się czarami.
Mijały kolejne dni i nic się nie zdarzyło, więc zapomniałam o zmartwieniu. Zarabiałyśmy coraz więcej pieniędzy. Zajmowałam się nie tylko porodami. Od kiedy wyleczyłam ową bogatą damę, zyskałam dobrą opinię wśród bogaczy. Miałam teraz kilku majętnych klientów, ale człowiek jest istotą wiecznie niezadowoloną i zawsze znajdzie powód do kwękania.
- Och, Hildo, przyjemnie dostawać hojne zapłaty od starych, szpetnych ludzi, ale wolałabym otrzymywać je za sprowadzanie na świat ślicznych niemowląt, które wyglądają jak różyczki.
- Nigdy nie wyzywaj losu, kochana Małgorzato - powiedziała Hilda, nie podnosząc wzroku znad cerowania. - Fortuna może odwrócić się od ciebie.
Nic jednak nie wskazywało na to, by pomyślność chciała mnie opuścić. Wręcz przeciwnie, powodzenie wyraźnie wzrosło, gdy przybył do mnie jakiś dobrze ubrany czeladnik, którego pan, mieszkający we wspaniałym domu nad rzeką, życzył sobie mego leczenia. Przysporzyło mi to stałego klienta w osobie leciwego kupca, tak bogatego, że z samych tylko jego opłat można by utrzymać liczną rodzinę.
Był typowym utyskiwaczem, takich bardzo lubi każdy lekarz, bo ludzie ci nigdy nie czują się dobrze i nie umierają - wymarzeni pacjenci. Ten miał dnę. Ataki niemal go paraliżowały, ale nie stosował żadnych, najzwyklejszych choćby sposobów, które mogłyby położyć im kres. Zamiast tego wzywał mnie, bym uśmierzyła ból, a potem wracał do swych przyjemności.” Leżał niczym olbrzymia żaba, wsparty na poduszkach w łożu z baldachimem, z paskudnie spuchniętą stopą uniesioną na haftowanym podnóżku.
- Czy nie rozumie pan, że te ataki minęłyby bezpowrotnie, gdyby tylko zrezygnował pan z dogadzania sobie tłustym jedzeniem i winem? - powiedziałam.
- Zrezygnować? Ciężko pracowałem, by zostać bogatym człowiekiem i móc sobie dogadzać, jak to nazywasz. Za młodu chodziłem spać o głodzie, ale teraz stać mnie na jadanie niczym król.
- Nie powinien pan jednak jeść ani pić, panie Kendall, przynajmniej wtedy, kiedy kładę dłonie na pańskiej stopie.
- Co? Nie jeść i nie pić? Tylko połóż swą śliczną rączkę właśnie tu, moja droga, gdzie ból jest największy - rzekł, wskazując to miejsce dłonią, w której trzymał barani kotlet.
Przyjmowanie noworodków jest znacznie łatwiejsze niż przekonanie mężczyzny, że powinien się zmienić na lepsze.
Przez jakiś czas usiłowałam pomóc panu Kendallowi, będącemu moją największą porażką jako uzdrowicielki, póki fortuna, która cierpliwie czekała swojej chwili, nie wymierzyła mi druzgocącego ciosu.
Było to jednego z cudownych poranków, tuż po Zielonych Świątkach, gdy wracałam do domu po nocy spędzonej u boku rodzącej na Watling Street. Niebo różowiało, w krąg kwiaty roztaczały wonie, ja zaś byłam szczęśliwa jak ptak, bo dobrze wykonałam swoją pracę, a sakiewka u pasa kryła zapłatę. Jakież było moje zdumienie na widok ojca Edmunda, o tej rannej godzinie pukającego do naszych drzwi.
- Ojcze Edmundzie, co ty tu robisz? Odwrócił się przestraszony, z miną winowajcy.
- Och, nikogo w tym domu nie mogę się dobudzić!
- Bo nikt w nim teraz nie śpi.
- Małgorzato, przyszedłem do ciebie. Muszę cię ostrzec - mówiąc to rzucił ukradkowe spojrzenie ku ulicy.
- Ostrzec mnie? Przed czym? - zapytałam w trwodze.
- Wejdźmy do środka - zaprosił mnie gestem do mego własnego domu.
Usiedliśmy obok wygasłego paleniska i rzekł coś bardzo dziwnego.
- Małgorzato, czy znasz katechizm?
- Hm... tyle co wszyscy, że Bóg stworzył niebo i ziemię...
- Nie, nie, miałem na myśli sakramenty.
- Cóż, przez słowa księdza hostia zmienia się w Prawdziwe Ciało Chrystusa...
- To wystarczy... a co z godnością księdza?
- Nieważne czy ksiądz jest zacny, czy niegodny, byle słowa były wypowiedziane właściwie...
- Dobrze.
Tak właśnie rozmawiał ze mną dalej, poprawiając i zadając kolejne pytania. W oczach miał rozpacz.
- Cóż się stało, ojcze Edmundzie? Wątpisz, czy jestem chrześcijanką? - zniecierpliwiłam się wreszcie.
- Ja nie mam w tej kwestii wątpliwości, Małgorzato, lecz inni je mają. Wzbudzasz zawiść, o której ci mówiłem, i ktoś, nie wiem kto, zadenuncjował cię do biskupa. Jedno tylko ci sprzyja: król nie pozwala, by w Anglii swobodnie działała inkwizycja.
- Inkwizycja? Co to takiego?
- Więcej nie mogę ci wyjaśnić. Za dużo już powiedziałem. Zaryzykowałem wszystko. Gdy następnym razem mnie zobaczysz, to na rany Chrystusa, udawaj, że mnie nie znasz - uścisnął mi dłonie. - Zobaczę cię jeszcze, jeśli taka będzie wola Boska. Wiem, że jesteś chrześcijanką, a może nawet...
Wymknął się chyłkiem za bramę i pospiesznie odszedł.
Byłam zaintrygowana i strapiona. Czyniłam dobro i mówiłam prawdę. Skąd więc wziął się strach i rozpacz ojca Edmunda? Niedługo dane mi było zadręczać się podobnymi myślami, bo ledwie rozpaliłam ogień i postawiłam na nim imbryk, rozległo się pukanie do drzwi. Różne bywają pukania. Niektóre są radosne, niektóre zaś przerażające. To było złowieszcze. Zamarzyłam, by mieć obrońcę, może jakiegoś wielkoluda z ogromną maczugą, który by stał obok mnie. Otworzyłam drzwi. Za progiem w świetle jasnego dnia stał woźny biskupiego sądu i dwóch strażników.
- Czy to ty jesteś kobietą, która nazywa siebie Małgorzatą z Ashbury albo akuszerką Małgorzatą?
Wiedziałam, po co tu przyszli. Kolana się pode mną ugięły, czułam suchość w ustach.
- Tak, to ja.
- Zatem ciebie poszukujemy. Chodź z nami!
Chwycili mnie za ramiona i brutalnie wywlekli z domu, a potem na moje okropnie trzęsące się ręce założyli kajdany.
- Ja... ja nie ucieknę... Nie musicie tego robić - wyjąkałam.
- Jesteś niebezpieczną kobietą; ktoś mógłby próbować cię odbić. Zostaliśmy ostrzeżeni, więc na nic się zdadzą twoje sztuczki - rzekł jeden ze strażników, wskazując na rękojeść krótkiego miecza u swego boku.
Ze wstydu niemal nic nie widziałam, gdy wiedli mnie za sobą. Drzwi naszego domu pozostały uchylone. Uszliśmy zaledwie kilka kroków, gdy nie opodal domu pojawił się pełen animuszu Sim z Lwem.
- Ludzie, zabierają naszą Małgorzatę! - krzyczał.
- Zabierają Małgorzatę?! - jakaś głowa wychyliła się z okna.
W złodziejskim zaułku wszyscy jesteśmy rannymi ptaszkami. Kilku mężczyzn ruszyło ku nam.
- Hej, wy tam, dokąd zabieracie naszą Małgorzatę?! Potrzebna jest tutaj!
- Cofnijcie się lub zginiecie - powiedział woźny. - Ona należy teraz do biskupa.
Strażnicy groźnie sięgnęli po broń, a woźny szarpnął mnie za ramię. Sąsiedzi zatrzymali się. Nie mogłam ich widzieć, ale czułam, że mężczyźni i kobiety stali tłumnie i patrzyli w milczeniu.
- Niech Bóg ma cię w swojej opiece, mała akuszerko! - krzyknęła jakaś kobieta.
Niczego nie widziałam przez łzy, wiedli mnie jak ślepą.
To była długa droga; prawdopodobnie najdłuższa w moim życiu. Miejscem przeznaczenia okazała się siedziba kapituły przy katedrze. Szarzy ludzie zazwyczaj nie oglądają tego budynku, jeśli nie mają pecha. Tu odbywają się spotkania dziekana kapituły z kanonikami. Jest to ośmioboczna budowla, otoczona dwukondygnacyjnym krużgankiem. Ilekroć cofam się myślą do owego zdarzenia, dochodzę do przekonania, że gdybym była drobną oszustką, jakąś staruszką, która wyśpiewywała głupie kuplety czy kupiła miłosny eliksir, pewnie ukaraliby mnie grzywną albo skazali na kilka dni więzienia. Gdybym była potężnym i groźnym heretykiem, który napisał dzieło obrażające Boga, prawdopodobnie byłabym sądzona z wielką pompą w samej katedrze i skazana na stos. Kim jednak byłam ja - tego zupełnie nie wiedzieli, co zresztą zrozumiałe: skoro ja sama nie wiedziałam, czemu mieliby wiedzieć oni? Nie mogli mnie sądzić publicznie - lękali się zamieszek wśród gminu, bo byłam już wtedy dobrze znana we wszystkich uboższych dzielnicach.
Woźny wprowadził mnie do małego, ciemnego korytarza z kilkoma twardymi ławami i żelaznymi uchwytami na pochodnie w ścianie. Pokazał mnie komuś, kto - jak przypuszczałam - był zarządcą tego miejsca, a ów gospodarz posłał po więziennego dozorcę (bo katedra prócz swoich gruntów ma też własne więzienie dla gwałcicieli kościelnego prawa, podobnie jak miejskie więzienia przeznaczone są dla tych, którzy łamią prawo świeckie).
- Czy to ta kobieta? - zapytał zarządca. - No, no, taka młoda! Przypuszczałem, że będzie to jakaś stara baba. Zamknij ją, strażniku - rozkazał.
Nie podobało mi się jego obleśne spojrzenie.
- Wybacz, panie - odparł strażnik - ale teraz mam w więzieniu samych mężczyzn. Nie mogę zagwarantować jej tam bezpieczeństwa.
- Taka kobieta nie potrzebuje zbytniego pobłażania - zarządca podszedł bliżej, próbując naprzeć na mnie ciałem. Cofnęłam się.
- Och, dajże spokój, komuż to zabraknie jednej kromki z całego bochenka - starał się włożyć mi rękę pod suknię, ale szybko odskoczyłam na bok.
Więzienny strażnik, który najwyraźniej był uczciwym człowiekiem, przemówił jeszcze raz.
- Jestem odpowiedzialny za przyprowadzenie jej przed oblicze biskupa w takim samym stanie, w jakim mi ją przekazano. Ta kobieta nie powinna być w więzieniu. Wezmę ją do domu. Nie ucieknie.
- Jeśli ci ucieknie, zapłacisz głową! - warknął rządca.
- Przysięgam, że przyprowadzę tę niewiastę przed sąd, całą i zdrową, jak życzy sobie biskup.
- Biskup, biskup... Przypuszczam, że masz rację; to mogłoby niekorzystnie wpłynąć na przesłuchanie - rzekł zarządca, zgrzytając zębami.
- Mam odpowiednie pomieszczenie. Zamknę ją tam. Będzie bezpieczniejsza niż w więzieniu. Nikt nawet nie zbliży się do tej izby, przysięgam.
Rządca był rozwścieczony, ale strażnik więzienny szybko wyprowadził mnie z tego korytarza. Próbowałam mu podziękować.
- Nie odpłać mi złem - powiedział gburowato. - Pamiętasz kuzynkę mojej żony? Żonę właściciela sklepu z rybami? Moja żona mówi, że ocaliłaś jej życie, bo masz jakieś dziwne narzędzie. Mówi, że do końca życia nie da mi spokoju, gdyby skrzywdzono cię w więzieniu. A żadna kobieta nie wyjdzie stamtąd cała, zapewniam cię.
Doszliśmy do jego domu, który mieścił się nie opodal, bo był częścią więziennego obejścia. Strażnik przedstawił mnie żonie, która ułożyła już siennik w ich zamykanej piwnicy.
- Nie wolno ci rozmawiać z tą kobietą - zwrócił się do żony.
- Spełniłem twoją prośbę, ale klucz będę trzymać ja.
Odpiął klucz od jej pasa i przypiął do swego. Potem zamknął mnie w ciemnej piwnicznej izbie. Tylko małe, gęsto okratowane okienko u samego sufitu tej ciemnicy wpuszczało nieco światła. Siedziałam wśród beczek i worków z ziarnem i nie mogłam pozbierać myśli. Po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że jestem bardzo zmęczona i głodna. Wspięłam się na palce, by wyjrzeć przez okno. Wychodziło na brukowany wewnętrzny dziedziniec. Zobaczyłam czyjąś stopę. Zaraz zniknęła.
Usiadłam, chcąc zasnąć, gdy nagle od strony okna usłyszałam jakiś szept.
- Pst! Jesteś tam?
Podniosłam wzrok. W okienku widać było dwie stopy. Kobiece stopy. Przyszła do mnie żona więziennego nadzorcy.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - wyszeptała.
- Jestem taka głodna i spragniona... nie spałam przez całą minioną noc.
- Odbierałaś jakiś poród?
- Tak.
- Matka i dziecko zdrowe?
- Tak.
- Przy tobie zazwyczaj wszystko dobrze się kończy. Jesteś tu znana.
- Nie przyniosło mi to wiele dobrego, prawda?
- Ja słyszałam o tobie znacznie wcześniej niż inni. W związku z moją kuzynką. Powiedziała, że masz jakiś sposób uśmierzania bólu. Strasznie bolą mnie plecy, właśnie tutaj...
- Nie widzę; widzę tylko stopy.
- Na samym dole, nad siedzeniem, nie na górze.
- Czy gorzej czujesz się wtedy, gdy podnosisz coś ciężkiego?
- Znacznie gorzej.
- Nie zginaj się, kiedy siedzisz lub stoisz. Nie dźwigaj nic ciężkiego przez jakiś czas. Każ służącemu podnieść kosz z bielizną lub kocioł. A jeśli unosisz coś lekkiego, to się nie pochylaj. Trzeba czasu, byś poczuła się lepiej.
- Gdybyś tylko dotknęła moich pleców, na pewno poczułabym się dobrze.
- Nie mogę ich dosięgnąć - odpowiedziałam tym stopom.
- Och, ten mój mąż! Właśnie gdy nadarza się okazja, by wyleczono mi plecy...
- Zacna niewiasto, jestem bardzo spragniona, czy możesz mi dać coś do picia? - prosiłam.
- Mąż mnie zabije - szepnęła.
- Podaj mi trochę wody, przecież twój mąż się nie dowie - błagałam.
- Dobrze, coś ci przyniosę. Tylko schowaj kubek. Jeśli go znajdzie, to już po mnie. Nie powinnam z tobą nawet rozmawiać.
Stopy odeszły. Potem czyjaś ręka wsunęła przez okno kubek piwa i pół bochenka chleba. Zaspokoiwszy głód i pragnienie, ukryłam kubek i zapadłam w sen.
Dobrze, że zdążyłyśmy wtedy porozmawiać, bo nigdy już nie miała następnej okazji. Piwnicznej izby nie otworzono przed nastaniem ranka trzeciego dnia. Gdy więzienny nadzorca mnie wyprowadził, uświadomiłam sobie, jak muszę wyglądać - brudna, rozczochrana, w pomiętej sukni. Byłam okropnie spragniona i wypiłam niemal wiadro wody, nim mnie powstrzymał ze strachu, że się pochoruję.
Wprowadzono mnie do wielkiej, głównej sali kapitularza, gdzie przesłuchiwano więźniów. Z całego serca pragnęłam umyć choćby twarz. Oczywiście były to próżne marzenia. Tak więc słaba, głodna, brudna i zaniedbana musiałam stawić czoło dobrze odżywionym i dobrze ubranym wielmożom. Domyślałam się jednak, że tak z więźniem postępują celowo, by trzymać go w trwodze i niepokoju, gdy rozpoczną zadawanie pytań.
Sala posiedzeń kapituły była bardzo wysoka, ośmioboczna. W każdej z ośmiu ścian umieszczono wysoki witraż, który wpuszczał snop światła, igrającego na kamiennej podłodze i twarzach zgromadzonych dygnitarzy. Sufit był wysoki i zacieniony, z kamiennymi maskami i rzeźbionymi ornamentami kryjącymi się w ciemnych rogach, gdzie strop stykał się ze ścianami.
Wprowadzona przez dwóch strażników i pozostawiona samotnie na środku, dygotałam ze strachu. Przede mną wznosiło się podium podtrzymujące wspaniale rzeźbiony i bogato udrapowany stół, za którym siedzieli inkwizytorzy. W najwyższym i najbardziej udekorowanym fotelu siedział sam biskup; stary, chorowicie wyglądający mężczyzna, w warstwach haftowanego purpurowo-białego jedwabiu, bogato obszytego najpiękniejszymi gronostajami. Miał długi nos i aroganckie oczy, osadzone w zwiędłej twarzy, pocętkowanej spękanymi żyłkami. Z jego szyi na łańcuchu zwieszał się wspaniały złoty krzyż, wielki i kunsztownie zdobiony. Odetchnęłam z ulgą, że mój Płonący Krzyż schowany był pod płaszczem. Kościelny dostojnik wpadłby w złość, gdyby zobaczył, że zwykły śmiertelnik nosi krzyż piękniejszy, i do tego sławny.
Mój wzrok przesuwał się wzdłuż stołu. U jednego końca siedział dominikanin w czarnym habicie z kapturem, z zapadniętymi oczami fanatyka. U drugiego zaś duchowny, który czytał dokumenty i spisywał protokoły; zwykły ksiądz, ubrany w czarną sutannę i białą komżę. Między nimi zasiadali teolodzy. Ich dłonie lśniły złotem, ale blaskiem przewyższały je ciężkie złote łańcuchy z krzyżami lub przemyślnie rzeźbionymi relikwiarzami. Ciężkie szaty z jedwabiu i aksamitu układały się w głębokie, połyskujące fałdy. Stojąc przed tymi ludźmi, czułam się jeszcze słabsza i mniejsza. Gdybym chociaż miała umytą twarz!
Podniosłam wzrok ku zadowolonym, dobrze odżywionym sędziom, w których oczach czaiło się coś bezlitosnego i fałszywego. Serce we mnie zamarło. Uświadomiłam sobie, że między tymi surowymi obliczami jest jedno, które znam. W dostojnych szatach doktora teologii, jakże odmienny niż widywany na co dzień, siedział ojciec Edmund. Szczęki zacisnął równie mocno i oczy miał równie okrutne jak dominikanin. Odwróciłam od niego wzrok, bo bałam się najgorszego. Słyszałam bicie swego serca, gdy zaczęłam odpowiadać na pytania.
- Czy jesteś kobietą, która nazywa siebie Małgorzatą z Ashbury, a także Małgorzatą Smali lub akuszerką Małgorzatą? - zapytał zakonnik.
- Jestem tą kobietą - odpowiedziałam drżącym głosem. Mężczyźni za stołem niemal niedostrzegalnie pokiwali ku sobie
głowami. Dominikanin miał na twarzy afektowany uśmiech, pozostali nadal patrzyli na mnie surowo. Cóż, u licha, mogło być złego w odpowiedzi na to pytanie? A może postępowali tak, by pozbawić mnie odwagi?
- Czy wiesz, że zostałaś oskarżona o herezję?
- Zostałam oskarżona fałszywie. Jestem chrześcijanką. Gdzież są moi oskarżyciele, bym mogła im odpowiedzieć?
- Odpowiadaj tylko na nasze pytania, niewiasto, która nazywa siebie Małgorzatą z Ashbury, i w swojej arogancji nie ośmielaj się pytać żadnego z nas - powiedział jeden z uczonych teologów.
Potem wypytywali mnie o dogmaty wiary. Zaczęli od prostych pytań, na które starałam się odpowiadać możliwie jak najwyraźniej, ze strachu, że prowokują mnie do złych odpowiedzi. Wkrótce stałam się śmielsza, bo zobaczyłam, że słuchając mnie potakująco kiwają głowami.
- A jak rozumiesz sakrament komunii?
Odpowiadałam śmiało. Takie same pytania zadawał mi ojciec Edmund! Prawdopodobnie zostanę ocalona, jeśli nie dopatrzą się we mnie żadnej winy. Pytania jednak stały się bardziej skomplikowane, zawierały łacińskie słowa i musiałam powiedzieć, że ich nie rozumiem. Znów rzucali sobie chytre, porozumiewawcze spojrzenia. Potem zaczęło być coraz gorzej. Głos zabrał mężczyzna siedzący obok dominikanina, przerażająca postać. Jego odważnie barwne szaty jedynie podkreślały ziemistą bladość twarzy o zapadniętych policzkach. Bił od niego zapach grobu.
- Bez wątpienia jest to najzuchwalsza, najbardziej bezwstydna służebnica diabła, jaką kiedykolwiek widziałem; starająca się wykręcić od Boskiej sprawiedliwości. Słusznie mówi się, że kobieta jest bramą do piekieł. Ta skrywa się za świętymi słowami i udaje niewinność, by zdobyć więcej dusz dla szatana. - Wyszedł przed stół i utkwił we mnie palący wzrok. - Czy zaprzeczasz, że używałaś przyrządu zwanego „diabelskimi rogami”, by dusić i wyciągać noworodki z łona matek, i zaprzedałaś swoją duszę diabłu, by dostać to narzędzie?
Zrozumiałam. Mój upadek nie był wyłącznie moją sprawą. Mogłam pociągnąć za sobą innych uczciwych ludzi. Nie wolno mi ujawnić, kto zrobił dla mnie „stalowe palce”, ani też kto został dzięki nim ocalony. „Boże, dodaj mi sił” - modliłam się bezgłośnie.
- Zaprzeczam. Nigdy nie zaprzedałam duszy diabłu. To narzędzie zrobione jest na wzór szczypiec służących do ściągania gorących garnków z ognia. Wydobywa dziecko z łona matki, gdy nie może się ono urodzić. Nie odbiera życia, lecz je daje. Kocham dzieci i nie zrobiłabym im krzywdy.
- Czy ten instrument wygląda właśnie tak? - zapytał inkwizytor, potrząsając nagle w powietrzu czymś świecącym.
Promień słonecznego światła odbił się od szerokich uchwytów narzędzia i świetlanym punkcikiem przebiegł na przeciwległą ścianę. Święty Jezu! Zdobyli to w jakiś sposób! Zadrżałam. Inkwizytor podszedł bliżej.
- To jest twoje. Nie możesz zaprzeczyć.
- Tak, moje. W posiadanie tego przedmiotu weszłam uczciwie. To broń przeciwko śmierci.
- Broń przeciwko śmierci?! - uśmiechnął się szyderczo. - Czy ochroni cię przed śmiercią, gdy zostanie położona u twoich stóp wśród płonących bierwion stosu?
- Nie - odparłam odważnie. - Nie kryje się w tych szczypcach żadna magiczna ani szatańska moc. To proste urządzenie, sporządzone dzięki obserwacji. Chroni życie, zmniejsza ból i cierpienie w czasie porodu. Nie ocali mnie przed płomieniami stosu.
- Łagodzi ból i cierpienie?! Kobieto, czy ty wiesz, co mówisz?! - wołał inkwizytor.
Spostrzegłam, że ojciec Edmund skulił się gwałtownie, a jego twarz pokryła się bladością.
- Czy zaprzeczysz, że Ewa popełniła grzech pierworodny? - inkwizytor nie ustawał w zadawaniu mi kolejnych pytań.
- Nnnie... - wyjąkałam.
- A jak go popełniła?
- Wzięła od węża jabłko.
- I co się potem stało?
- Adam je zjadł, a Bóg wygnał ich z raju.
- Jaka kara spotkała Adama za ten grzech?
- Musiał odtąd pracować...
Nagle pojęłam, ku czemu zmierzają pytania. Uniknęłam jednej pułapki, by znaleźć się w drugiej. Już po mnie. Jestem skazana. Jego głos uderzył we mnie jak cios.
- A jak, zgodnie z wyrokiem Boskim, miała być ukarana Ewa? Zawahałam się. Powtórzył pytanie z drwiącym uśmiechem i zapytał, czy nagle odjęło mi pamięć.
- Bóg zdecydował - odpowiedziałam niechętnie, ledwie słyszalnym głosem - że Ewa i jej córki powinny cierpieć ból w czasie porodów.
- Ból i cierpienie, czyż nie tak powiedziałaś?
- Tak.
Myślałam, że się udławię wymawiając to słowo.
- Niewiasto, oto stoisz potępiona własnymi ustami - rzekł z wilczym uśmiechem na swych bladych wargach.
Nogi ugięły się pode mną, ale nikt nie podszedł, by mnie podtrzymać. Pozbierałam myśli i uklękłam na kamiennej posadzce, ze skutymi rękami złożonymi tak jak do modlitwy.
- Błagam o wybaczenie. Myślałam, że czynię dobro.
Mój głos brzmiał bardzo słabo. W sali panowała śmiertelna cisza, słychać było tylko skrzypienie pióra sekretarza, zapisującego każde słowo. Biskup patrzył na mnie, jakbym była odrażającym robakiem. Mężczyzna siedzący po prawej ręce biskupa, jegomość z wielkimi, wydętymi policzkami i świńskimi oczami, odezwał się twardym głosem:
- Wysokie masz o sobie mniemanie, niewiasto, uważając się za znawcę dobra w obliczu woli Boskiej.
- A w swojej arogancji - wtrącił inny głos - kroczysz od jednego połogu do drugiego, sycząc jak żmija do kobiecych uszu i kusząc niewiasty, by przeciwstawiały się Kościołowi i buntowały przeciwko swoim mężom.
- Nigdy nic takiego nie robiłam!
- Zaprzeczasz, iż wałęsasz się po biedniejszych dzielnicach, ośmielając się głosić tam swoje herezje i rozmawiać o woli Boskiej?
- Nie robię tego, przysięgam! Czy źle czyniłam wymawiając imię Boże? Ja tylko chciałam ratować życie kobiet i dzieci, a to wydawało mi się czynieniem dobra!
Byłam zrozpaczona. Jakimi słowami błagać o łaskę, skoro nie rozumiałam, co złego uczyniłam?
- Łżesz we wszystkim, co tu przed nami mówisz, z wyjątkiem twego wyznania winy! - rzekł któryś z teologów.
Do czego oni zmierzali?
Jak gdyby w odpowiedzi wtrącił się następny:
- Czy jesteś świadoma kary za krzywoprzysięstwo przed tym sądem? Będziesz żałowała, że się urodziłaś.
- Krzywoprzysięstwo?! Cóż to znaczy? - pytałam rozpaczliwie.
- To znaczy łgarstwo, obłudnico - odpowiedział dominikanin. Jego oczy lśniły zimno jak mokre kamienie.
- Ależ ja nie kłamię! Na miłość Boską, powiedzcie mi, co złego uczyniłam?
- Na Boga, ta kobieta jest podstępna i przebiegła. Jej krnąbrność przechodzi wszelkie wyobrażenie! - powiedział inkwizytor do ojca Edmunda.
Gdy ja czekałam na następny cios, głos ojca Edmunda przyłączył się do ataku, twardo i okrutnie jak smagający pejcz.
- Na czym to, mówiłaś, polega dobro, nędzna niewiasto? Jak doszłaś do swego przekonania o tym, czym jest dobro, którym tak bezwstydnie pyszniłaś się w obliczu sprawiedliwego planu Boskiego?
Była to pułapka znacznie subtelniejsza niż inne. W jaki sposób mogłam odpowiedzieć na nie poprawnie, nie pogrążając się jeszcze głębiej? A myślałam, że ojciec Edmund mi pomoże... Oczy zasnuła mi mgła.
- Ja... ja sądziłam, że dobrem jest postępowanie zgodne ze wskazaniami Boga oraz podążanie za przykładem i naukami Pana naszego i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa.
- Skąd wiesz o owych naukach? - pytał dalej.
- Słucham, co ksiądz mówi.
- Słuchasz kazań uważnie?
- Tak. Często chodzę na mszę.
- Od kogo zatem dowiadujesz się, co jest dobre?
- Od księdza.
- A ksiądz skąd wie, czym jest dobro?
- Z czytania świętych ksiąg i z tego, że... że jest księdzem - odpowiedziałam.
- Jakie znasz modlitwy?
- Znam „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”...
- A „Skład Apostolski”?
- Cały nie... - zastanawiałam się, dokąd on zmierza.
- Czy potrafisz czytać święte księgi?
- W ogóle nie potrafię czytać.
20 Księga Małgorzaty
- Skoro więc nie potrafisz czytać świętych ksiąg i tak niewiele wiesz po tylu latach słuchania kazań, jak mogłaś oczekiwać, że sama z siebie okażesz się zdolna do poznania dobra?! Czyż nie jesteś zbyt głupia, by je w ogóle dostrzec? Cóż za próżność i pycha podsunęły ci myśl, że mogłabyś bez niczyjej pomocy poważyć się na rozumienie słów Pana?
Nareszcie wiedziałam, czego chciał. Muszę uznać własną nicość. Powiadają, że jeśli wystarczająco się poniżysz, uduszą cię, nim zapłonie stos. Byłam jednak daleka od podobnych rozważań. Zorientowałam się natomiast, że zostałam zdradzona przez człowieka, któremu ufałam. Zaczęłam płakać.
- Odpowiadaj! - ponaglił brutalnie. Łzy płynęły mi po twarzy.
- To... to prawda... nie jestem wykształcona... nie potrafię czytać... jestem tylko kobietą... - mówiłam łamiącym się głosem.
- Głupią kobietą? - podpowiedział bezlitośnie.
- Głu... głupią kobietą - zaszlochałam.
- I ośmieliłaś się wynieść ponad księży? - któryś z teologów przyłączył się do ataków ojca Edmunda.
- Nie... nie czyniłam tego - otarłam twarz rękawem.
Ich głosy zlewały się w jeden, gdy wykrzykiwali zniewagi i obelgi.
- To tylko jedna część wyznania - wtrącił biskup. - Sekretarzu, przeczytaj dokument, który skazuje tę fałszywą niewiastę.
Sekretarz czytał jasnym, czystym tenorem:
- „W Roku Pańskim tysiąc trzysta czterdziestym dziewiątym Ludwik Smali, kupiec z miasta Northampton, stwierdził, że jego żona, Małgorzata z Ashbury, padła ofiarą zarazy i zarejestrował jej śmierć w kościele, wykupując przy tym trzy msze za spokój jej duszy”.
- A teraz - rzekł dominikanin z oczami błyszczącymi pod czarnym kapturem - powiedz nam, kim jesteś.
Mój Boże! Plugawa ręka Ludwika Smalla skazuje mnie zza grobu. To przekraczało wszelkie wyobrażenie! Obłuda owych trzech mszy doprowadziła mnie do nieopisanej wściekłości. Jakbym go widziała; z oczami wzniesionymi ku niebu ocierającego łzę, gdy już był pewien, że droga do ponownego małżeństwa jest otwarta. Nie pozwolę, by Ludwik Smali miał ostatnie słowo, nigdy!
Śmiało podniosłam głowę.
- Jestem Małgorzata z Ashbury. Nie jestem oszustką - powiedziałam. - Ludwik Smali jest kłamcą. Złożył fałszywe świadectwo o mojej śmierci, bo chciał być wolny, aby się ponownie ożenić.
- Czy zaprzeczasz, że byłaś mu poślubiona? - pytał dominikanin.
- Byłam mu poślubiona.
- Gdzie on jest teraz?
- Nie żyje.
- Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! - szydził.
- Kim więc jesteś? - przerwał mu ojciec Edmund.
- Jestem Małgorzata.
- Dokładniej!
- Zostałam ochrzczona imieniem Małgorzata w miejscowości Ashbury przez tamtejszego proboszcza, ojca Ambrożego od świętego Pankracego w roku tysiąc trzysta trzydziestym drugim.
- To już lepiej! - rzekł ojciec Edmund.
- No cóż, ta część zeznań nie jest fałszywa - powiedział sekretarz, sprawdzając jakiś zapis.
- Kto może cię rozpoznać? - zapytał ojciec Edmund.
- Nie znam tu nikogo.
- Czy rozpoznałby cię brat, Dawid z Ashbury?
- Tak, rozpoznałby... Jeśli jeszcze żyje.
- Nie wiesz, czy żyje?
- Zostaliśmy rozdzieleni w roku mojego ślubu i już nigdy go nie widziałam.
Czułam, że znów napływają mi łzy do oczu; łzy wstydu, ponieważ byłam hańbą dla Dawida i teraz nigdy nie zobaczę go ponownie. Z nosa mi ciekło i chciałam go wytrzeć. Rękawy miałam już bardzo mokre i brudne. W owej chwili pewnie nie powinnam troszczyć się o taki drobiazg jak brudne rękawy, ale wydaje mi się, że myśli wszystkich ludzi chadzają własnymi drogami.
- Lordzie biskupie, proponuję, byś wezwał swego sekretarza, Dawida z Ashbury, jako świadka - rzekł uprzejmie ojciec Edmund.
Dawid! Dawid jest tutaj! Poczułam przypływ nadziei, lecz zaraz przemknęła mi przez głowę straszna myśl. A jeśli, zamiast przynieść ocalenie, Dawid mnie odtrąci? Wreszcie zrozumiałam, jaką ryzykowną grę prowadził ojciec Edmund. Licząc, że Dawid będzie za mną świadczył, przejął inicjatywę w śledztwie podczas najbardziej niebezpiecznej fazy, kiedy to mogłam powiedzieć jakieś głupstwo, które zaprowadziłoby mnie do grobu. Gdyby przegrał, już nie jedna, lecz trzy osoby czekałyby tej nocy w więzieniu na publiczne pohańbienie i stos. Szumiało mi w uszach, serce waliło jak młotem.
Ileż było bieganiny i poruszenia, gdy biskup wezwał najmłodszego ze swych sekretarzy. Dawid nic się nie zmienił. Taki był piękny, młody, smukły i poważny w swej prostej sutannie. Stanął przed pisarzem i usłyszałam, jak dźwięcznym głosem składa przysięgę, że będzie mówił prawdę i tylko prawdę.
- Dawidzie z Ashbury, czy wiesz coś o tej sprawie?
- Nic, panie. Nie przygotowywałem dokumentów związanych z tym procesem.
- Kim jest kobieta, która tam klęczy? - pytał biskup.
- Nie wiem... chwileczkę... - przyjrzał się uważniej. Obrócił nieco głowę, by móc zobaczyć moją pochyloną twarz. - To moja siostra Małgorzata, panie - rzekł do biskupa.
Złożywszy to oświadczenie, zwrócił się ku mnie.
- Małgorzato, wyglądasz okropnie! Prawie cię nie poznałem.
- Dość - powiedział biskup. - Ile masz sióstr?
- Tylko jedną, Małgorzatę - odparł mój brat. - Starszą o rok. To ona. Nie widziałem Małgorzaty od dnia jej ślubu. Zmieniła się.
- Poznałbyś ją wszędzie?
- Tak, panie, poznałbym. To jest moja siostra.
- Nie przyniosła ci chluby. Możesz już iść.
Dawid skłonił się głęboko i wyszedł. Biskup westchnął.
- Ten jeden zarzut zostaje oddalony. Co z pozostałymi?
- Księże biskupie - rzekł spokojnie ojciec Edmund. - Pozwolę sobie zauważyć, że podczas całego przesłuchania niewiasta, stojąca przed Waszą Eminencją, ani nie składała fałszywych przysiąg, ani też nie wykazywała, że kurczowo trzyma się heretyckich poglądów...
- Przyznała jednak, że rozmyślnie przeciwstawiła się słowu Bożemu - przerwał mu dominikanin.
Biskup gestem ręki uciszył gorliwego zakonnika, chcąc wysłuchać ojca Edmunda.
- Tak, prawda, że to wyznała; sądzę, że element rozmyślności nie jest dostatecznie ukazany, a przekonanie tej kobiety bliższe jest błędu niż herezji. Jest ciemna i naiwna. Moim zdaniem przywiodła ją ku błędowi godna potępienia próżność.
- Ojcze Edmundzie, nikt sam nie wkracza na złą drogę, lecz wiedziony jest przez szatana, który szczególnie upatrzył sobie akuszerki na sługi.
- Nie znaleziono jednak dowodu na uprawianie przez nią sztuki czarnoksięskiej, a zarzut, iż niewiasta ta jest oszustką i krzywoprzysiężczynią, został odparty. Jedyną jawną jej winą jest błąd zaledwie ocierający się o herezję. Powiedz, księże biskupie, czy ta skromna, pochlipująca istota sprawia wrażenie wyzywającej i opornej? Nie zobaczysz w niej złej woli, tylko głupotę. Wierzę, że jest zdolna do skruchy i poprawy.
Jakżeż głęboko ranił mnie ojciec Edmund! Nie mogłam uwierzyć, że w moim sercu może zmieścić się tyle bólu.
Biskup przyglądał mi się długo. Klęczałam przed nim rozczochrana, z twarzą spuchniętą od łez.
- Zdolna do poprawy? Ona jest podstępna jak wąż. To obłudnica! - zawołał któryś z uczonych teologów.
- Niewiasto, czy wyrażasz skruchę? - zapytał ojciec Edmund.
- Tak, najpokorniej żałuję i błagam o wybaczenie. - Moja godność została złamana; czułam tylko głębokie upokorzenie.
- Czy pragniesz pokuty?
- Pragnę pokuty.
- Porzucisz swe niecne sposoby...
- Porzucę.
- ...i nim spróbujesz czynić rzeczy, które wydają ci się dobre, nie będziesz pysznić się nimi, ale pokornie przypomnisz sobie własną nicość i pogodzisz się z osądem swego spowiednika lub innego zacnego księdza?
- Przysięgam.
- Sądzę, że nie jest niezdolna do poprawy - powiedział ksiądz Edmund.
- Widziałbym tu raczej surową pokutę - rzekł jeden z siedzących za stołem.
- Tak, to oczywiste!
- Dlaczego nie zadowala cię gręplowanie i przędzenie wełny, któremu oddają się inne niewiasty?
- Muszę zarabiać na życie - zaprotestowałam słabo, ale mój glos zginął w bełkocie obelg.
Po chwili głos biskupa przebił się przez ten hałas.
- Oto co postanawiam. Małgorzato z Ashbury, znana także jako Małgorzata Smali i akuszerka Małgorzata; musisz porzucić swą obecną, grzeszną drogę życia, bowiem wiedzie cię ona ku pokuszeniu i nikczemności. Naszemu Zbawcy ponad śmierć grzesznika milsza jest skrucha. Wyprzesz się i pod przysięgą poniechasz swych buntowniczych myśli i uczynków przeciwko Pismu Świętemu, szczególnie zaś twego fałszywego przekonania odnoszącego się do kary Boskiej nałożonego na córki Ewy. Nie wolno ci dłużej odbierać porodów ani fałszywie leczyć przykładaniem rąk. Nie możesz wypowiadać się publicznie o sprawach wchodzących w zakres wiary ani też w inny sposób wywoływać podobnego, niewłaściwego i gorszącego poruszenia publicznego. Musisz żyć tak, jak żyją przyzwoite niewiasty, w sposób jaki przystoi kobiecie. Powinnaś wyjść za mąż i być posłuszna mężowi, jeśli takiego znajdziesz. Musisz regularnie spotykać się ze spowiednikiem, a my będziemy otrzymywać od niego raporty o tym, jak się prowadzisz. Z pokorą przyjmiesz chłostę w swym parafialnym kościele, pojawiając się tam boso, z gołą głową, w białym gieźle i niosąc zapaloną świecę. Jesteś uwolniona od ekskomuniki. Pamiętaj jednak, że jeśli pojawisz się tu ponownie, nie będzie ci dana druga szansa. Zostaniesz spalona na stosie. Nawet Zbawiciel traci cierpliwość wobec zatwardziałych grzeszników. Sekretarzu, przygotuj protokół przyznania się do winy i wyrzeczenia się dotychczasowych czynów.
Słyszałam, jak w ciszy skrzypi pióro sekretarza. Nie trwało to długo, chyba protokół został przygotowany wcześniej, pozostawiono tylko miejsce na kilka końcowych zdań, które miały być dopisane, gdy moja wina się potwierdzi. Sekretarz wstał.
- Małgorzato z Ashbury, wysłuchaj swego zeznania i tekstu wyrzeczenia się swych uczynków - obwieścił.
Pamiętałam każde słowo. Jakże mogłabym zapomnieć?! Nie wierzyłam, by tyle hańby i wstydu można było zapisać na papierze. Sekretarz czytał jasnym, donośnym głosem.
- „W imię Boga przed tobą, czcigodny ojcze w Chrystusie, Stefanie, z łaski Bożej biskupie Londynu, ja, Małgorzata z Ashbury, położna w mieście Londynie, w tutejszej diecezji twoja sługa, wyznaję błąd i herezję.
Primo: Odmawiałam słuszności Pismu Świętemu w kwestii zasłużonej kary Boskiej nałożonej na Ewę za sprowadzenie na rodzaj ludzki grzechu pierworodnego i rozmyślnie oraz uparcie używałam sztucznych środków chcąc spowodować, by córki Ewy uniknęły brzemienia nałożonego na nie mocą Boskiego wyroku.
Secundo: Głosiłam publicznie, szczególnie wobec kobiet, słuszność mojego błędu, namawiając je do grzechu fałszywymi przysięgami i sekretnymi słowami pokusy”.
Tutaj się wzdrygnęłam. Kiedy wyznawałam coś takiego? Chciałam zaprotestować i już otwierałam usta, ale czas mówienia minął. Kątem oka spostrzegłam, że ojciec Edmund wzrokiem nakazuje mi surowo, bym milczała.
Sekretarz czytał dalej.
- „Tertio: Przywiodła mnie ku temu grzeszna pycha i świadomy bunt przeciwko Bogu i Jego Kościołowi. Wypieram się i wyrzekam mej herezji; nigdy żadnej herezji nie popełnię ani nie będę głosić fałszywej doktryny przeciwko świętej wierze i postanowieniu Kościoła Rzymu”.
Następnie sekretarz jeszcze raz przeczytał sentencję, a także ostrzeżenie: jeśli powrócę do swych błędów, będę oddana w ręce świeckiej sprawiedliwości i zostanę spalona na stosie.
- Tu jest miejsce na twój podpis - powiedział, wskazując puste miejsce na końcu owego dokumentu.
- O czym mówi ten fragment? - zapytałam, patrząc na szeregi czarnych znaczków na pergaminie.
Sekretarz rzucił mi spojrzenie wyrażające najczystszą odrazę.
- Mówi, że poświadczasz wszystko własnoręcznie postawionym krzyżykiem. Czy wiesz, jak trzymać pióro?
Niczego nie pojmowałam. Wszystko było takie straszne. To musi być jakaś pomyłka. Skąd się tu wzięłam? Powinnam teraz siedzieć w mroku przy oliwnej lampce i trzymać za rękę jakąś rodzącą kobietę. Do tego stworzone są moje dłonie. Spojrzałam na prawą rękę. Żelazo zaczęło zdzierać skórę nadgarstka. „Ręko moja - pomyślałam - jesteś tchórzem i ja również jestem tchórzem. Nie powinnam wyrzekać się na zawsze swej broni przeciwko śmierci”. Starałam się uspokoić, bo drżały mi palce. Nie mogłam ich nawet odpowiednio zacisnąć. Zakonnik widział, jak niezdarnie się poruszały, więc włożył w nie pióro, pomagając stawiać znak. Atrament rozprysnął się, plamiąc moją rękę i pozostawiając kleksy na papierze oraz na jego rękawie. Sekretarz oglądał szkodę pełen niesmaku. Już po wszystkim.
Byłam wolna. Jakże smutna okazała się ta wolność. Nie odważyłam się prosić o rozmowę z Dawidem, ze strachu by mu nie zaszkodzić. Gdy mnie wyprowadzano, nie mogłam nawet spojrzeć na ojca Edmunda, więc wbiłam wzrok w podłogę. W drzwiach strażnik zdjął mi kajdany. Niemal nic nie widziałam przez łzy. Ocaliłam Dawida swoimi obietnicami, ale jak miałam dalej żyć? Broń przeciwko śmierci przepadła. Nie ośmielę się zamówić następnej. To wszystko było straszne prawie jak śmierć, bo nie mogłam już być sobą. I nagle uświadomiłam sobie, że choć czekał mnie stos, zostałam ocalona. Serce zabiło mi żywiej i wkroczyłam w jasne światło dnia.
★
Małgorzata zaglądała bratu Grzegorzowi przez ramię. Drażniło go to teraz, gdy umiała już czytać. Wcześniej lubił, gdy tak patrzyła z podziwem, jak kreśli litery na papierze. A brat Grzegorz miał i inne powody do rozdrażnienia.
- Pani Małgorzato, znalazłem się w niebezpiecznej sytuacji. Przypuszczam, że znają moje imię.
- To tylko lekcje czytania. Nie ponosisz za to żadnej odpowiedzialności.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Ja dużo wiem. Mówiłam ci, słucham uważnie, co ludzie mówią. Nawet teraz.
- Cóż, przynajmniej jedna zagadka się wyjaśniła. Nie pojmowałem, dlaczego pragnęłaś napisać tę książkę, pani. Wydawało mi się to dziwne. Jednak teraz, gdy znam cię dobrze, jest dla mnie jasne, że chciałaś...
- ...opowiedzieć moją wersję tej historii - wpadła mu w słowo Małgorzata.
- Twoją wersję? Jak zwykle przerywasz. Nie, pani, ty po prostu chciałaś mieć ostatnie słowo. Ach, te kobiety! - brat Grzegorz parsknął, lecz tym razem bez gniewu. - Pozwól jednak, że coś ci poradzę - mówił dalej, grożąc jej palcem. - To nie może ujrzeć światła dziennego. Jeśli chcesz zmarnować swój wysiłek, to twoja sprawa, ale wyjawienie wszem wobec takich spraw to także sprawa twoich przyjaciół.
- Wiem i nie zamierzam historii mego życia dawać nikomu do czytania. Chciałam ją tylko utrwalić.
- Po co? Dla kogo? - brat Grzegorz potrząsał głową; niezbadany jest tok kobiecych myśli.
- Dla moich córek. Na razie schowam książkę w tej skrzyni.
- Tyle pracy na marne... - mamrotał skryba, przemierzając izbę dużymi krokami.
Małgorzata siedziała spokojnie.
- Jeśli nie zechcą przeczytać mej opowieści, może zostawią ją swoim córkom. Pewnego dnia ktoś wreszcie pozna moją wersję tej historii... - i dodała pojednawczo: - Och, nie złość się, bracie Grzegorzu. Przecież postępuję teraz inaczej, i tak jak nakazywał mi biskupi wyrok - poprawiłam się. Ojciec Edmund sobie przypisuje tę zasługę. Widuję go czasem.
- Odprawiłaś pokutę?
- Chodzi ci o to, czy odziana w białe giezło błagałam o wybaczenie, dźwigając ogromną świecę i zostawiając krwawe ślady bosych stóp na posadzce? Nie. Naturalnie, mąż uchronił mnie przed tą pokutą. Teraz on ponosi za mnie odpowiedzialność.
- Uzyskałaś dyspensę? Nie tak łatwo ją otrzymać.
- Czasami, bracie Grzegorzu, myślę, że jesteś bardziej naiwny niż ja. Po zaręczynach mąż ich spłacił. Powiedział, że żona kupca o jego pozycji powinna żałować za grzechy skrycie i we własnych ubraniach. Ksiądz dotknął wielokrotnie moich pleców i zaświadczył, że są to uderzenia, więc otrzymałam karę chłosty. Świeca była bardzo duża i droga. Mąż zapłacił też za niewielki relikwiarz, którego bardzo potrzebowali w parafialnym kościele. Wiesz przecież, że za pieniądze można zdziałać wszystko.
- Może w Londynie, ale nie w Paryżu - rzekł z goryczą brat Grzegorz.
Czy to sprawiedliwe? On nie tylko musiał w bieliźnie błagać o wybaczenie błędu, ale również wszystkie egzemplarze swej książki wrzucić do ognia własnymi rękami. Co więcej, musiał to uczynić publicznie, w obecności setek ludzi wykrzykujących obelgi, podczas gdy kościelni sekretarze głośno czytali jego zeznania i akt wyrzeczenia się przekonań. To raniło znacznie mocniej niż uderzenia biczem, które przykleily mu koszulę do pleców. Musiano ją z niego zdzierać i potem chorował przez kilka tygodni. Kobieta zaś tylko zapłacze i wszystko jest załatwione pieniędzmi.
- Prawdopodobnie odnosi się to do większości miejsc za granicą - powiedziała spokojnie Małgorzata, wyrywając brata Grzegorza z ponurego zamyślenia. - Mój mąż powiada, że w Londynie wszystko można kupić i sprzedać. To właśnie czyni go miastem kupców.
- Hm... tak... Nawet dla tych, którzy handlują sfałszowanymi odpustami - rzekł cierpko brat Grzegorz.
- Wielkie nieba! Brat Malachiasz nigdy nie sprzedaje ich tutaj. Kupują od niego tylko prości ludzie.
Brat Grzegorz stawał się coraz bardziej ponury.
- Przypuszczam, że jego także widujesz.
- Nigdy. Nie mogę wrócić do starego domu. Gdyby ktoś o mojej wizycie doniósł do kapituły, oznaczałoby to śmierć brata Malachiasza. Hilda przyjmowała na świat moje córeczki i z nią wciąż jeszcze się widuję. Ale nie tutaj, nie... Jestem bardzo ostrożna. Kiedy chcę po nią posłać, wypuszczam Lwa, a on ją przyprowadza.
- Potrafi to zrobić? Tak niewiele w nim z psa...
- Ale jest bardzo rozumny. Czasem zdaje mi się, że myśli i czuje jak człowiek.
- Uważaj, pani Małgorzato, znów zbliżasz się do niebezpiecznej granicy... Zwierzęta nie mają duszy!
- Czyż wszyscy ludzie ją mają?
- Jeszcze gorzej! - brat Grzegorz uśmiechnął się ponuro.
Odłożył pióro i kałamarz, a potem wręczył rękopis Małgorzacie, która uklękła, by umieścić go w sekretnej przegródce w skrzyni. Był nieswój, zastanawiał się nad ubraniem w słowa złej wiadomości.
- Pani Małgorzato, ceduję na ciebie prawo pisania. Ostatnią część swojej książki będziesz musiała napisać sama.
- Wyjeżdżasz? - była zatrwożona i wstrząśnięta. - Dlaczego? Zawiniłam w czymś?
- Nie - odparł ze smutkiem - to sprawa rodzinna. Mój świat bliski jest upadku, tak jak twój rośnie w siłę. Wiesz przecież, że chciałbym zostać i usłyszeć koniec tej historii. Ciekawość jest jedną z moich najgorszych wad i ona właśnie prowadzi mnie na manowce. Choć także i ku wspaniałym miejscom na świecie, jak choćby ku temu domowi. Ale teraz wszystko wali mi się na głowę.
- Możesz mi o tym opowiedzieć, czy też jest to jakaś tajemnica?
- Małgorzata poczuła nagle dla niego wielkie współczucie. Przykro było patrzeć na brata Grzegorza, który przygasł, stracił gdzieś dawny żar. Chyba nawet by nie podjął dysputy z Rogerem Kendallem, choćby miała dotyczyć natury wiary w czasach Arystotelesa. Małgorzacie brakowało dawnej gderliwości zacnego skryby.
- Mój ród jest stary, pani Małgorzato. Mamy starodawne nazwisko i herb, co traktujemy bardzo poważnie.
- Już mnie o tym informowałeś - powiedziała Małgorzata oschle.
- Nie obracaj wszystkiego przeciwko mnie. Łapiesz mnie za słowa. Przepraszam, jeśli cię obraziłem.
- Przepraszasz? Och, nie przepraszaj, bracie Grzegorzu. Takiego cię nie znam. Z pewnością chcesz mi przekazać jakąś złą wiadomość.
- Tak, to zła wiadomość... przynajmniej dla mnie. Nie jesteśmy bogaci, pani Małgorzato, w naszym domu jest inaczej niż... tutaj...
- Brat Grzegorz uczynił ręką szeroki gest. - Ja zaś jestem młodszym synem...
Spoglądał w okno i wzdychał. W ogrodzie zimny wiatr poruszał nagie gałęzie.
- Mój ojciec znów jest w długach, pani Małgorzato, a ilekroć w nie popada, zadręcza mnie o pieniądze. Gdy wyjeżdżaliśmy na wojnę do Francji, zadłużył się, by nas wyekwipować... Nękał mnie potem, ale dostaliśmy bogaty okup. Później zapłacił za szlachecki tytuł Hugona... Opłaty, opłaty, opłaty... I nową zbroję od Jana z Leicestershire...
Niebawem znów mnie znalazł i znów zadręczał. „Jedź na wyprawę jak mężczyzna! - krzyczał. - Przestań się ukrywać wśród habitów”.
Co to był za skandal. Głos ojca niósł się daleko, od rozmównicy klasztornej aż do sali opata. Nie zjednało mi to przyjaciół!
Każdy by pomyślał, że ojciec z radością przyjmie moją decyzję zamknięcia się w klasztorze. Przecież oszczędziłem mu wielu wydatków. Otóż nie, jak długo pamiętam, ciągle jest niezadowolony. Nie żyje mi się łatwo - czuję powołanie, chcę iść własną drogą, a powinienem przecież czcić i słuchać ojca. Jakże on się zachowuje! „Porzuć wreszcie tę książkę, ty diabelski pomiocie, i bierz przykład ze starszego brata! Hugo jest wzorem rycerza!” „Byłem już na rycerskim turnieju i na polu bitwy, ojcze” - odpowiedziałem. „To wracaj, bo tam twoje miejsce!” - wrzasnął rodzic i powalił mnie jednym uderzeniem. Potem spakował moje manatki i odesłał mnie na dwór księcia mówiąc, że powinienem być wdzięczny. Wdzięczny! Cóż, książę był dokładnie taki jak ojciec! Przysięgam, pani Małgorzato, chyba się zmówili, by wybić mi z głowy powołanie!
Byłem jednym wielkim sińcem, od kiedy postanowiłem poświęcić swe życie Bogu. Nie masz pojęcia, jak mój ojciec potrafi wymóc posłuch, nawet teraz, gdy jest stary. - Brat Grzegorz krążył po pokoju jak oszalałe zwierzę. - Nigdy nie uszanuje mojej decyzji. Czemu tak mnie gnębi? Spełniałem wszystkie jego żądania. Dowiodłem, że nie jestem tchórzem, ale chcę podążać własną drogą. Dlaczego muszę być taki jak Hugo? Czy koniecznie muszę być rycerzem, ponieważ pochodzę z rycerskiego rodu?
Małgorzata niezupełnie rozumiała, ale brat Grzegorz był tak wzburzony, że wolała milczeć.
- I oto znowu ojciec mnie dręczy. Teraz, gdy już stawiam kolejne kroki na drodze ku odnalezieniu prawdy. Wiesz czemu? Bo dach wymaga naprawy! Możesz to sobie wyobrazić?! Mam iść na wojenną służbę i zdobyć pieniądze na dach akurat wtedy, gdy poszukuję Boga! Za jakie grzechy Bóg pokarał mnie takim ojcem?! Ale powiadam ci, on mnie nie powstrzyma! Nie powstrzyma mnie! Prędzej czy później, tak czy inaczej dotrę do Boga! A kiedy stanę przed Jego obliczem, powiem... - Brat Grzegorz zacisnął pięści, żyły nabrzmiały mu na karku.
- Bracie Grzegorzu! - Małgorzata była wstrząśnięta. Położyła dłoń na jego ręce, by powstrzymać ten gwałtowny gest.
Brat Grzegorz spojrzał ze zdumieniem - nie zauważył, że uniósł pięści ku niebu.
- On nie widzi we mnie syna - mówił dalej - tylko psa. Ciągnie za smycz i sięga po kij, a ja uciekam.
- Może... może powinieneś zawierzyć Bożej opiece - odważyła się powiedzieć Małgorzata.
- Hm... - mruknął brat Grzegorz - mówisz niczym przeor, który jest taki jak mój ojciec. Czasami myślałem, że zawarli przymierze. On także kazał mi czcić ojca i go słuchać. On również nigdy mnie nie rozumiał. Powiedział, że kontemplacja jest nie dla mnie, gdyż nie przezwyciężyłem jeszcze dumy, że powinienem wrócić do świata, póki nie zrozumiem, co miał na myśli. Duma! - zawołał brat Grzegorz gorzko. - Wcale nie jestem dumny! Czy uważasz, że jestem dumny, pani Małgorzato?
- Tylko troszeczkę, bracie Grzegorzu.
- Czy byłem dumny wobec ciebie? Nie! Jestem uosobieniem pokory! Zauważyłaś to, czyż nie?
- Oczywiście, oczywiście!
- Spójrz! - zawołał brat Grzegorz, płacząc i rozrywając habit na piersi. Coś czarnego, cuchnącego i włochatego zastępowało bieliznę.
- Bracie Grzegorzu, czyżbyś znowu nosił włosiennicę? To wygląda okropnie i z pewnością kaleczy ci skórę.
- Moja skóra jest bardzo mocna. Nie tak jak twoja. Nie krwawi łatwo - rzekł brat Grzegorz, a przez jego twarz przemknął wyraz zadowolenia z siebie, ustępując zaraz miejsca rozżaleniu. - Umartwiam się, pozbywam mizernych resztek dumy. I w takim stanie muszę jechać do ojca, by znów doznać upokorzenia.
- Z pewnością nie będzie to takie straszne, bracie Grzegorzu.
- Jestem osaczony przez marności tego świata - jęknął.
- Jednak wrócisz choćby po to, by sprawdzić moją ortografię?
- To ci obiecuję, pani Małgorzato. Gotów jestem przysiąc, jeśli chcesz.
- Nie musisz. Tylko obiecaj i przyślij mi wiadomość, że wróciłeś.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Małgorzata siedziała w salonie nad pustą kartką papieru, gdy usłyszała okropny rwetes dochodzący z kuchni. Kucharka krzyczała, sroka skrzeczała, a odgłos uderzeń miotły i rumor przewracającego się wiadra mógł postawić cały dom na nogi. Otworzywszy drzwi, Małgorzata ujrzała trzech czeladników. Jeden z nich, ściskając w dłoni kawał pasztetu, rączo niczym jeleń popędził na ulicę, gdzie wszyscy trzej mieli podzielić się zdobyczą. Większość terminatorów i czeladników Rogera Kendalla pochodziła z dobrych rodzin. Byli młodszymi synami i ich ojcowie żywą gotówką płacili za przyuczenie do zawodu kupca, za edukację w bardzo zyskownym przedsiębiorstwie handlowym. O kilka miejsc u Kendalla zawsze ubiegało się wielu chętnych, bo wiadomo było, że pod opieką Małgorzaty dzieci dobrze się rozwijają, a poza tym w owych nowoczesnych czasach wszyscy wiedzieli, że wykształcenie kupieckie, podobnie jak prawnicze, zapewnia niemal równie pewną przyszłość jak dziedziczenie ziemi. Paniczykowie byli jednak łobuziakami, nie mającymi żadnego szacunku dla świętości kuchni, ale ich figle ogromnie rozśmieszały Małgorzatę, choć nigdy nie dałaby tego po sobie poznać.
Gdy kucharka, bez tchu, oparta na miotle, pojawiła się w drzwiach, Małgorzata nie tylko opanowała śmiech, ale i odegrała scenę tak pełnego oburzenia wzniesienia oczu, jakby właśnie oderwała pióro od papieru. Poza ta, zapożyczona od brata Grzegorza, okazała się bardzo skuteczna.
- Pani Małgorzato - kucharka zerknęła z szacunkiem na pióro i papier - czy widziała pani, którędy pobiegli ci nicponie?
- Przykro mi, kucharciu, naprawdę nie widziałam. Jak widzisz, byłam zajęta. Zajmiemy się tym wieczorem. Którzy to?
- Aleksander znów był prowodyrem.
- I jak zwykle byli z nim Stefan i Filip?
- Jak zwykle.
- Dziś wieczorem będzie to definitywnie załatwione. Kucharka złagodniała.
- Mimo wszystko - mruknęła do siebie - łatwiej utrzymać gospodarstwo w karbach, odkąd wyjechał ten wysoki, chudy jegomość.
Choć nigdy by tego nie przyznała, brakowało jej brata Grzegorza, tak jak wszystkim artystom brakuje prawdziwie oddanych entuzjastów ich twórczości. O tak, brat Grzegorz nie wybiegał z domu i nie jadał gdziekolwiek niczym jakiś niewdzięcznik, ale wdychając kuchenne aromaty rozsiadał się z lubością i w pełnym skupieniu jadł aż mu się uszy trzęsły. „Jakież to było dobre - mawiał - dodałaś szafranu, prawda? Niewielu ludzi wie, jak należy przyprawiać potrawy szafranem”. Kucharka rumieniła się wtedy i proponowała jeszcze jedną porcję, którą także zjadał. Nawet sroka przyzwyczaiła się do brata Grzegorza i nie wszczynała już alarmu na jego widok. Cóż, prawdziwy smakosz wyjechał, a pozostała zgraja łakomych hultajów, którzy na niczym się nie znają.
Małgorzata westchnęła słuchając pomruków kucharki. Potem w nowy, dogodniejszy sposób poukładała pióra, papier i kałamarz. Ledwie jednak napisała jedno słowo, gdy przez otwarte drzwi wpadły trajkoczące dziewczynki, za którymi biegła piastunka.
- Mamo, mamo, Aleksander porwał cały pasztet. My też chcemy coś do jedzenia.
- Wiecie przecież, że zbliża się pora obiadu. Nie należy jeść między posiłkami; to psuje apetyt.
- Aleksandrowi nie popsuło to apetytu - odpowiedziała Alicja wydymając wargi.
- Ale popsuje! Poza tym dziś wieczorem spotka go przykrość. Starsza córka, Cecylia, spojrzała na Małgorzatę przebiegle.
- Ależ mamo, brat Grzegorz jadł cały czas i nigdy nie popsuło mu to apetytu.
Małgorzata znów westchnęła, a niania wyprowadziła wciąż hałasujące dzieci.
Napisała drugie słowo. „Może powinnam zamknąć drzwi - pomyślała. - Ale gdyby stało się coś złego, nie mogłabym się tym natychmiast zająć”.
W tej samej chwili Roger Kendall, który właśnie skończył sporządzanie rachunków i rejestrów magazynowych, stwierdził, iż musi nieco odpocząć.
- Wielkie nieba, wyglądasz tak uczenie, siedząc nad arkuszem papieru z piórem w dłoni. Zawsze wiedziałem, że jesteś niezwykle mądra! - zawołał radośnie, stając w otwartych drzwiach.
Małgorzata zarumieniła się z zadowolenia. Mąż podszedł bliżej i zajrzał jej przez ramię.
- Niewiele tu jeszcze napisane, prawda? Ale nie przejmuj się! Niebawem moja zdolna, śliczna Małgosia zapisze całą stronę.
Małgorzata uśmiechnęła się niewesoło.
- Co to za smakowite zapachy dochodzą mnie z kuchni? Czy mamy dziś wielu gości na obiedzie?
- Kucharka przyrządza duszone króliki. Dziś przyjdą do nas jedynie ci kupcy tkanin z londyńskiej hanzy. Nikogo więcej nie będzie.
- Szkoda, że nie zaprosiłaś któregoś ze swych ekscentrycznych znajomych. Chętnie wyostrzyłbym dowcip w dyskusji.
- Będzie mistrz Idzi.
- On? Jest zbyt owładnięty jedną ideą, by dobrze dyskutować. Po prostu zgłupiał, odkąd zaczął pisać długi poemat oskarżający bogaczy. Ciekawe, czy go kiedykolwiek skończy. Prawdopodobnie nie ujrzę tego dzieła przez długie lata. Nie, nie, potrzebuję kogoś ostrzejszego. O, brat Grzegorz, ten to umiał dyskutować... - Pan Kendall z głębokim westchnieniem wrócił do rachunków.
Małgorzata jednak zdecydowała się zamknąć drzwi i usiadła do pisania.
„Co on teraz porabia?” - powiedziała do siebie, zanurzając pióro w atramencie, i skończyła pierwsze zdanie.
★
Jasne promienie słońca oślepiły mnie, gdy wyszłam z posępnego mroku gmachu kapituły. Byłam załamana i pełna trwogi. Wyobrażałam sobie, że gdziekolwiek pójdę, ludzie będą mnie podsłuchiwać, szpiegować, donosić o każdej grzesznej myśli, jaka ich zdaniem przyszła mi do głowy. Ale najbardziej przerażało mnie niebezpieczeństwo grożące przyjaciołom. Nagle zobaczyłam nasz dom tak, jak widzieli go kościelni urzędnicy: w dzielnicy złodziei i morderców, złowieszcza, waląca się jaskinia, która dała schronienie dwom podejrzanym akuszerkom zalecającym wątpliwe kuracje, a także szalonemu alchemikowi oraz zbiegom i degeneratom. Były nawet w tym domu dziwne zwierzęta, które można by uznać za wprost idealnych kompanów czarownic. Będą mnie obserwować. Ile czasu upłynie, nim podejrzenie padnie na brata Malachiasza, który wcale nie był żadnym bratem? Co by się stało, gdyby odkryli, czym się zajmował? Nie mogłam znieść myśli o jego głowie wbitej na koniec pala u bram miasta. A gdyby go pojmali, co stałoby się z Hildą, która nie mogła bez niego żyć, i z naszymi domownikami, którzy nie mieli dokąd pójść? Jeśli ich kocham, nie mogę mieszkać tam dłużej. Nie znałam dnia ani godziny. Za mną weszłaby do tego domu śmierć. Czułam się podła. Dotąd myślałam tylko o sobie. Wydawało mi się, że działam dla jakiegoś wyższego dobra, ale byłam samolubna i pełna pychy, prosząc innych, by - nawet o tym nie wiedząc - dzielili ze mną niebezpieczeństwo.
„Żyj jak inne niewiasty, prządź i tkaj! Porzuć położnictwo i leczenie przykładaniem rąk. Wyjdź za mąż i żyj przyzwoicie, bo jeśli się nie poprawisz, zostaniesz spalona”. Wciąż widziałam ich twarze z rybimi ustami, które otwierały się i zamykały. Nawet Dawid był teraz w niebezpieczeństwie. Żałowałam, że nie mogę porozmawiać z własnym bratem i go przeprosić, ale wiedziałam, że dla jego dobra nie ośmielę się widzieć z nim ponownie. Jak miałam żyć? Nigdy nie lubiłam prząść ani tkać.
Głowę zwiesiłam tak nisko, że nie widziałam lektyki stojącej u stóp schodów za klasztorną bramą. Stary pan Kendall z zabandażowaną chorą stopą, pokrzykując i sapiąc, wspierał się na ramionach dwóch krzepkich służących. Rzadkie siwe włosy wysuwały się na wszystkie strony spod modnego, ozdobionego drogimi kamieniami kapelusza, a złote łańcuchy pobrzękiwały na poplamionym sosami przodzie jego bogatej, obszytej futrem togi.
- Patrzcie, panna Małgorzata! Wychodzisz bez straży? A ja się bałem, że znajdę cię w więzieniu lub - co gorsza - w towarzystwie katów. Tak czy inaczej przybyłem za późno.
- Och, panie Kendall, dlaczego pan tu przyjechał? Znajomość ze mną jest niebezpieczna.
- Moje drogie dziecko, przyjechałem przekupić twoich inkwizytorów - odparł Kendall, uśmiechając się swoim zabawnym, nieco skrzywionym uśmiechem. - Ale ty najwyraźniej wyszłaś na wolność beze mnie. Jak ci się to udało?
- Wciąż mnie pytali i pytali, a ja musiałam odpowiadać. Potem wstawił się za mną mój brat, a ponieważ jest księdzem, więc go wysłuchali. Nakazano mi skruchę i odmianę. Powiedzieli, że drugiej szansy już nie będzie...
Kendall potrząsnął głową.
- Masz szczęście, młoda damo. Na kontynencie żadna ludzka istota nie wychodzi żywa z kleszczy Świętej Inkwizycji. Tam zeznania wymuszane są torturami. Nasz dobry król nie pozwala Kościołowi stosować tortur w czasie przesłuchań. Powiada, że to kłóci się z angielską sprawiedliwością... - mówiąc to uniósł moją dłoń, obejrzał ją z obu stron i w zdumieniu potrząsał głową. - Masz doprawdy wielkie szczęście. Żadnego śladu. Niewielu ludzi może to powiedzieć. Jak wiesz, prowadzę liczne interesy na kontynencie. Francja, Niemcy, Italia... wszędzie to samo. Straciłem kilku przyjaciół. Gdy tam daje im się pieniądze, sądzą, że człowiek ukrywa ich znacznie więcej, toteż go skazują na śmierć, a potem konfiskują cały majątek. Tam pod czarnymi szatami kryją się żarłoczne, nienasycone wilki! W Anglii odrzucenie łapówki jest aktem zgoła niepatriotycznym. Wyobrażałem sobie, że to będzie kosztować wiele, ale prawdopodobnie uda się załatwić sprawę dużo taniej...
Przechylił głowę na bok i liczył coś w pamięci.
- ...To oczywiście kwestia osobistego podejścia i talentu... Musiałbym zapłacić im więcej, niż zapłacili im ci, co na ciebie donieśli. Cóż, naciągnęliby mnie na parę okien, może jeszcze jakąś kapliczkę na dodatek... Hm, pewnie też kaucję za twoje dobre prowadzenie. No, to byłoby drogie, ale warte owej ceny. Warte! Choroba spala mnie bólem, odkąd cię uwięzili. Musiałem mieć cię z powrotem!
- Och, panie Kendall, zrobiłby pan to wszystko dla mnie? Zaryzykowałby pan swój majątek?
- Dla swojego artretyzmu, moja droga, dla swojej dny. Jestem człowiekiem, który nie znosi bólu. Czy mogłabyś natychmiast zająć się moją dolegliwością?
- Ależ nie wolno mi już więcej leczyć. To jeden z warunków...
- Potraktujmy to zatem jako wizytę towarzyską - odparł beztrosko. - Wszystko załatwię. Teraz przestań się martwić, idź do domu i przynieś śmierdzące paskudztwo, którym nacierasz mi nogę, i ten obrzydliwy napar do picia. Boli mnie; bardzo mnie boli i dłużej już nie wytrzymam.
Pospieszyłam po lekarstwa potrzebne panu Kendallowi. Jakże pokrzepiła mnie świadomość, iż mam lojalnych przyjaciół...
W domu panował nieopisany chaos. Szykowano się do wyjazdu. Hilda wszystko pakowała, a brat Malachiasz, który wrócił podczas mojej nieobecności, nie rozpakował bagaży. Siedział na skrzyni w swej pracowni i szeroko gestykulując ramionami zabawiał obecnych jakąś opowieścią. Usłyszałam jej ostatni fragment.
- ...oczywiście, dzięki łaskawości losu, ja pierwszy zobaczyłem księdza proboszcza, na którym nadzwyczajne wrażenie uczyniła papieska pieczęć. Więc gdy wiejscy prostacy ruszyli na mnie z kosami, zasłonił mnie własną piersią wołając: „Ani jeden włos nie może spaść z głowy tego świętego pątnika!”
- Co było potem? - dopytywał się Sim.
- No cóż, wybaczyłem im i... sprzedałem wszystkie odpusty po nieco niższej cenie. Potem zaś powiedziałem, że mam chore stopy, więc po krótkiej naradzie dali mi tego wspaniałego, nawet jeśli trochę leciwego muła, na którym wróciłem. Otóż i Małgorzata! Marnotrawna córka wróciła!
- Nie musicie uciekać. Jestem wolna. Nie spalono mnie na stosie.
- Widzimy, kochana, widzimy. Czyż jednak nie nałożyli na ciebie różnych warunków; nakazów i zakazów? Czyż nie będziesz obserwowana? - brat Malachiasz zawsze był człowiekiem przenikliwym.
- Prawdopodobnie tak. Westchnął ciężko.
- W takim razie, dziecinko, muszę odłożyć na jakiś czas moje poszukiwania kamienia filozoficznego, a wyposażenie pozostawić spakowane. Kto wie, komu każą tu węszyć... - potem jednak rozchmurzył się i dodał: - Handel relikwiami rozwija się z dnia na dzień. Czy wiedzieliście, że do miasta wróciła zaraza? Mam cudowną modlitwę ochronną do noszenia w małym mieszku na szyi. A jeśli niemoc jest tak silna, że pojawia się mimo wszystko, można przeżuć kawałek pergaminu ze słowami modlitwy i zjeść jako pewne lekarstwo. Zarobiłem wiele na tych mieszkach w Chester kilka lat temu. Bóg nigdy nie odbiera nam okazji, On tylko pokazuje nam następną - skończył, wznosząc w górę oczy.
- Amen! - zawołałam. Brat Malachiasz zazwyczaj wprawia mnie w dobry humor. - Muszę pędzić, bo pan Kendall chce, bym mu ulżyła w bólach.
- Ten wór złota jest bardzo mądry... mądrzejszy niż cała ta inkwizycja. Skąd się tak szybko dowiedział, że cię wypuszczono?
- To długa historia, ale jak zwykle masz rację, bracie Malachiaszu.
Zebrałam swoje rzeczy i szybko ruszyłam w drogę do położonego przy Thames Street wielkiego domu. Gdy wprowadzono mnie do sypialni, od razu było dla mnie jasne, że pan Kendall bardzo cierpi. Leżał na łóżku, jego odzież znajdowała się w nieładzie, a nieszczęsna stopa była odsłonięta, bo pan Kendall nie mógł znieść w tym miejscu jakiegokolwiek dotyku.
Stopa spuchła i przybrała barwę czerwoną. Pan Kendall gryzł własny skórzany pas, by nie krzyczeć z bólu, i łzy płynęły mu po twarzy.
- Och, panie Kendall, jakże więc wyjechał pan dzisiaj z domu? - pytałam wykładając swoje rzeczy.
Tylko jęknął w odpowiedzi. Uklękłam i przeżegnałam się. Pocierając dłonie, by rozgrzać między nimi maść, uspokoiłam swój umysł. Wszystkie moje myśli, wszystkie kłopoty zniknęły i wypełniła mnie cudowna błogość. W głowie i rękach czułam pulsowanie i łagodne ciepło. Gdy otworzyłam oczy, pokój wypełniało niemal niedostrzegalne ciepłe, pomarańczowe światło. Położyłam ręce na spuchniętej stopie.
- Dzięki ci, już myślałem, że oszaleję z bólu.
Służąca poprawiła poduszki, by pan Kendall mógł unieść głowę. Stopa wyraźnie zbladła.
- Daleki był pan od tego, by popaść w szaleństwo, panie Kendall, ale podejrzewam, że nazbyt bliski rozkoszom stołu. Jadł pan pudding z wołowego łoju ostatniej nocy? Było też wino? Baranina?
- Nie, nie, najlżejsze z potraw! Zawsze postępuję zgodnie z twoimi radami. Tylko gęś, pasztet ze skowronków, białe wino - bardzo lekkie! - jakiś ser, pyszna strucla. Och, doprawdy, same lekkie dania.
- Panie Kendall, potrafię uśmierzyć ten ból, ale będzie się pan w nim pogrążał za każdym razem, ilekroć da pan upust swemu upodobaniu do tłustych potraw i wina.
- Cóż mi zatem zostało? - rzekł strapiony.
Szybko zapomniał o bólu i zaplanował luksusową kolację, by wynagrodzić sobie cierpienia.
- Owsiane placki? Woda? I może jeszcze pieczone jabłko?! Przecież ubodzy wieśniacy jadają lepiej!
- A czy zauważył pan, że ubodzy wieśniacy nie chorują na dnę?
- Bo nie żyją dość długo, by na nią zapaść! A wszystko przez owsiane placki i ohydną polewkę. Fuj! Umierają z głodu, nim zdążą zachorować na dnę.
- Musi się pan zdecydować - powiedziałam twardo. - Albo proste potrawy, albo dna. Wybór należy do pana.
- Cóż, pomyślę o tym. Jesteś jedyną osobą, która mówi rozsądnie i nie jest bezduszna. Przez całe lata pozwalałem się zatruwać i puszczać sobie krew. Nigdy nie zyskiwałem niczego prócz dodatkowego bólu. Chora stopa, bolący brzuch, obolałe nadgarstki czynią Rogera Kendalla nędzarzem! Czy możesz podsunąć te poduszki trochę wyżej?
Poprawiłam poduszki, a on dziwnie mi się przyglądał. Jasność, która wypełniała pokój, powoli gasła.
- Jesteś smutna. Cóż ci powiedziały te stare pierniki w kapitularzu?
- Powiedzieli, że powinnam tkać i prząść, tak jak czynią to inne kobiety; że powinnam przestać odbierać porody, uzdrawiać ludzi i modlić się za nich, i... i wyjść za mąż.
- Więc czemu ich nie chcesz posłuchać?
- Muszę zarabiać na życie, a zarabiając na życie nie będę mogła się zmienić. To się po prostu nie uda. Więc znowu stanę przed nimi, a szczęście nie dopisze mi po raz drugi - mówiłam, coraz bardziej przygnębiona.
- Dlaczego nie miałabyś wyjść za mąż? Innym kobietom podoba się to, iż są utrzymywane przez mężów.
- Nie mogę wyjść za mąż, po prostu nie mogę. Nie chcę być mężatką!
- Nie chcesz być mężatką? A cóż to za pomysł przyszedł do głowy ślicznej młodej dziewczynie? Co sprawia, że nie chcesz wyjść za mąż?
- Ja... ja... cóż... ja chyba niezbyt lubię mężczyzn - wyjąkałam. Byłam załamana, a w tym stanie trudno wymyślać jakieś oględne odpowiedzi.
- Nie lubisz mężczyzn? Nie lubisz mężczyzn? - Kendall roześmiał się głośno. - Dziewczyno, jesteś stworzona do miłości!
- Życie mężatki jest okropne. Wiem to z doświadczenia.
- A jakież ty możesz mieć doświadczenie w twoim wieku?! Założę się, że nic nie wiesz o małżeństwie.
- Wiem aż nazbyt dużo. Wydano mnie za mąż za strasznego człowieka. Był wcielonym diabłem i tylko moi rodzice tego nie podejrzewali, gdy zawierali umowę ślubną. Zaraza, którą wszyscy tak gromko przeklinają, ocaliła mnie przed nim.
- I on cię skrzywdził... - głos pana Kendalla był łagodny i cichy.
- Przykro mi, jeśli tak się talo.
- Bił mnie, upokarzał. Jego... jego pierwsza żona powiesiła się w sypialni. Był bardzo zły - mówiąc to płakałam w narzutę.
- Gdybym tylko mogła, zostałabym zakonnicą, ale nie mam posagu, który trzeba mieć wstępując do klasztoru, a przede wszystkim nie jestem czysta. Żaden klasztor nie przyjmuje dziewcząt, które nie są czyste.
Uniósł się na poduszkach i opiekuńczo otoczył mnie ramieniem.
- Jesteś czysta, Małgorzato. Jesteś cnotliwą wdową. A mnie, bogatemu, łatwo byłoby dać ci wiano, więc jeśli chcesz do klasztoru...
- Ma pan szlachetne intencje, ale nic pan nie rozumie. Mąż brał mnie w sposób niezgodny z naturą. Mówił, że to mój obowiązek. Już nigdy, nigdy nie będę czysta...
- I to wszystko? Tylko tyle? Małgorzato, gdzież tu twoja wina? A mężczyźni często tak postępują z żonami.
- Ależ to niezgodne z naturą. Wciąż krwawiłam. Czasami wstydziłam się, że żyję.
Czemu opowiedziałam mu o wszystkim? Nie wiem. Chyba dlatego że byl pełen życzliwości. Był też stary... nie przerażał mnie.
- Małgorzato, droga Małgorzato! - czyżbyś nie wiedziała, że tak właśnie mężczyźni kochają się ze sobą?
- Mężczyźni... ze sobą?! Jakże to?!
- Czy on miał przyjaciela? To wyjaśniałoby wiele.
- Tak, okropnego, służalczego typa. Czy właśnie to robili, będąc ze sobą w sypialni? Nie wiedziałam.
- To i niewątpliwie coś więcej - odparł.
- Więc jest jeszcze coś więcej?! Proszę już nic nie mówić. Dla mnie to zbyt wiele.
- Dziwna z ciebie dziewczyna. Większość jest ciekawa...
- Nie jestem ciekawa. Jestem tylko bardzo... bardzo smutna. Prosiłam Boga, by odebrał mi życie. Nie chciałam dłużej dźwigać mego grzechu. Bóg nie wysłuchał mych modlitw, tylko dał mi dar światłości.
- Ten dar, który sprawia, że nie czuję bólu w stopie?
- Tak, Bóg ma osobliwe poczucie humoru. Jestem o tym przekonana - łzy powoli wyschły, wytarłam nos rękawem.
- Małgorzato, gdybyś wiedziała więcej o świecie, nie płakałabyś z powodu takiej drobnostki. Usiądź koło mnie i posłuchaj, a obiecuję ci, że już nigdy nie będziesz przez to płakać. Potem zgodzisz się przyjąć ode mnie posag, prawda?
Podniósł mnie, posadził na łóżku obok siebie i poczekał, aż wytrę oczy, a potem zaczął mówić.
- Im dłużej będziesz żyła, Małgorzato, tym lepiej zrozumiesz, do jakich trudnych wyborów zmusza nas los. Wydaje mi się, że prawość i czystość nie polegają na tym, by człowiek pozostawał nieskalany, ale na prawym postępowaniu w trudnych okolicznościach. Nigdy nie widziałem, byś świadomie przyłożyła rękę do jakiejś niegodziwości, Małgorzato, obserwowałem cię uważniej, niż myślisz. Niewielu jest ludzi, o których mógłbym to powiedzieć, ba, nawet ja sam...
Roześmiał się cicho i mówił dalej:
- Czy wiesz, ile przychodzi mi płacić za moje związki ze Wschodem, a szczególnie za znajomość z sułtanem? Jakże mi zazdroszczą, jakże mnie nienawidzą mniej ustosunkowani braciszkowie ze zgromadzenia kupców! Widzą w mojej stajni potomków rumaka ze stadniny sułtana, a u mego pasa bogaty sztylet; zazdroszczą mi tych podarków, które wymieniliśmy wiele lat temu, i zazdroszczą mi przedsiębiorstwa. Ale ów sułtan jest równie moralny jak znani nam chrześcijańscy królowie lub dostojnicy kościelni i zapewniam cię, że każdy chrześcijański jeniec na jego dworze przeżył tak jak ja, zaznał dobrobytu i był uwolniony... chyba że sułtan zbyt wiele się od nas nauczył niegodziwości.
Przyglądałam się Kendallowi ciekawie. Jakiż dziwny człowiek ukrywał się pod tą śmieszną powierzchownością. Czułam się tak, jakbym spoglądając w głąb studni nieoczekiwanie zobaczyła w toni parę mądrych sędziwych oczu patrzących na mnie.
- Posłuchaj, Małgorzato, dawno temu znałem kogoś równie młodego jak ty, kto w czasie długiej podróży handlowej poznał okrucieństwa i pokusy tego świata, a po powrocie dowiedział się, że jego żona nie żyje, dzieci zaś są wychowywane przez jego matkę. Ten ktoś oddał się żalowi i łzom, modlitwie i pokucie, postom i pielgrzymkom, a wszystko to z powodu przewin, których nigdy by się nie dopuścił z własnej woli. Jak to rozumiesz? Co byś temu człowiekowi powiedziała?
Długo się zastanawiałam.
- Powiedziałabym, że jeśli Bóg mu wybaczył, to i on powinien wybaczyć sobie, bo w przeciwnym razie udławi się dumą. Lepiej coś naprawić, niż zbyt długo rozwodzić się nad własną winą.
- Ja też tak sadzę, Małgorzato, ale ty jesteś mądra, mądrzejsza niż większość ludzi. Wiem, że ów człowiek nie wpadł na ten pomysł równie szybko. Doszedł do podobnego wniosku, dopiero gdy stwierdził, że jego własny monarcha, nasz zmarły król, żył nie inaczej niż sułtan; wówczas zrozumiał, że była to rzecz niemal niewarta uwagi w wielkim świecie; błahostka niewarta machnięcia ręką.
Szeroko otworzyłam oczy ze zdziwienia. Nigdy nie myślałam w ten sposób. Kendall patrzył na mnie przenikliwie i pobłażliwie zarazem.
- Małgorzato, droga niewinna dziewczyno, czy nie widzisz, że to, co cię tak trapi, jest niczym, niczym w oczach tego świata? Jeśli zaś chodzi o osąd moralny, no cóż, myślę, że już dostałaś odpowiedź od Pana Boga.
- Więc dar światłości był odpowiedzią na moje błagania o karę za grzech?
- To prawda - rzekł pan Kendall.
- Ale... i tak nie mogę zostać zakonnicą. Jakiż zakon przyjmie kobietę, która podpisała przyznanie się do herezji?
- Pomyślałem już o tym - powiedział Kendall rzeczowo. - Nie idź do zakonu. Wyjdź za mąż... za mnie na przykład. Ochroniłyby cię moje pieniądze i wpływy.
- Och, pan... nie, proszę zrozumieć; jest pan... cóż, jest pan bardzo uprzejmy. Małżeństwo?! Małżeństwo przeraża mnie tak bardzo, że z pewnością nigdy ponownie nie wyjdę za mąż.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że połowa wdów w Londynie oddałaby życie za taką okazję? Jestem stary... stoję już nad grobem, a wdowa po mnie będzie bardzo bogata.
- To nieuczciwy powód zamążpójścia.
- Nieuczciwy, ale dość powszechny. Wiesz, miałem kiedyś kochankę, całkiem niedawno, która wciąż mnie błagała, bym się z nią ożenił. Ogromnie lubiła brylanty. Obsypałem ją tymi błyskotkami. Ale ślub?! Ta pijawka miała młodego gacha. Otruliby mnie równie pewnie, jak uczynili to z owym starym głupcem, który w końcu się z nią ożenił.
- Trucizny! Kochanki! Cóż to za odrażające życie!
- I ja tak mówię, Małgorzatko. Wyjdź za mnie i lecz moją dnę, a nie zabraknie ci niczego. Jestem gotów wieść zacny żywot, bo lata lecą i czuję śmierć nad sobą...
- Och, panie Kendall, to bardzo kosztowny sposób zdobycia pielęgniarki.
- Pielęgniarki?! Mogę zapłacić pielęgniarce za opiekę, nie muszę się żenić w tym celu. Nie myśl tak. Wzbogaciłem się dzięki umiejętności odnajdywania ukrytych skarbów. Jesteś skarbem, Małgorzato, a ja okazałem się tylko dość sprytny, by cię pochwycić.
- Ale... to... się nie uda... - mięłam w dłoniach róg narzuty. Pan Kendall przyglądał mi się tak przenikliwie, jakby obserwował Lewantyńczyka, który chce pożyczyć pieniądze.
- Gzy myślisz o... hm... obowiązkach małżeńskich?
- Tak.
- A jeśli ci obiecam, przyrzeknę przed księdzem, że o nic cię nie poproszę, chyba że ty poprosisz pierwsza? Nie dotknę cię, jeśli tego nie zechcesz.
- Zrobiłby pan to naprawdę?
- Przysięgam na Pana naszego Jezusa Chrystusa.
Kendall mówił poważnie i patrzył mi prosto w oczy. Uwierzyłam, że składa obietnicę zupełnie szczerze.
- I nie chce pan spadkobierców?
- Mam spadkobierców - odparł. - Mam dwóch dorosłych synów, którzy będą zachwyceni, jeśli ty nie urodzisz żadnych dzieci.
Żadnych dzieci? Przez chwilę targnęła mną bolesna tęsknota, ale zaraz odpędziłam ją od siebie.
- Jeśli przysiągł pan prawdziwie... zatem... zatem przyjmę pańskie oświadczyny.
- Postanowione! Jutro pójdę dać na zapowiedzi!
Pan Kendall dotrzymał obietnicy, o czym wkrótce miałam się przekonać, ale jak wszyscy sprytni gracze, miał ukrytą kartę. Długie lata przeżyte w stanie bezżennym (a wiele z nich spędził za granicą, gdzie bywał w doprawdy dziwnych miejscach) uczyniły go mistrzem sekretów sztuki miłosnej. Właśnie owymi sekretami w końcu mnie pokonał, dotrzymując przy tym słowa. Ale o tym później.
Tak mnie wtedy zainteresowały usłyszane nowiny o wielkich tego świata, że ośmieliłam się zapytać:
- Czy to prawda, że znałeś zmarłego króla?
- Nawet dość dobrze. Sprzedałem mu mnóstwo różnych osobliwości i rarytasów. Po jego upadku udało mi się ujść z życiem i fortuną.
- Od dawna się zastanawiam, czy naprawdę osłabł i stracił tron z powodu zbyt częstych kąpieli?
- Małgorzato, Małgorzato, nigdy mnie nie znudzisz! - wołał, a potem ujął mnie za rękę i tłumaczył wszystko jak dziecku. - Cóż, to prawda, że nasz poprzedni władca, jego wysokość król Edward Drugi, kąpał się często i dlatego ludzie nazywali go zniewieściałym. Nosił on także, jeśli możesz to sobie wyobrazić, niewielką serwetkę i w nią wydmuchiwał nos, zamiast, jak porządny chrześcijanin, pomagać sobie przy tym palcami. Jednak nie to go zniszczyło, lecz miłość do mężczyzn, szczególnie zaś to, że jego faworyci i ich stronnicy rośli w siłę. Zdradzili Edwarda królowa i jej kochanek w zmowie z kilkoma baronami. Kiedy zaś król abdykował na rzecz swojego syna i następcy, zamordowali go, nie zostawiając żadnego znaku na jego ciele.
- Jak to uczynili? Zagłodzili go na śmierć?
- Los nie okazał się dla niego tak łaskawy. Wepchnęli mu rozpalony do czerwoności pogrzebacz w tę aleję miłości, o której rozmawialiśmy, i wypalili wnętrzności.
- Święty Jezu! - przeżegnałam się. Jeśli to spotyka królów, jak mamy czuć się bezpiecznie my, zwykli ludzie?!
- Nigdy nie mów z obcymi o tej sprawie. Wiem o wielu sprawach, które nie są znane innym. Zawsze będę z tobą szczery, jeśli potrafisz powściągnąć język. W tym świecie wiedza niesie wielkie zagrożenie.
- Myślę, że ignorancja także.
- Masz rację, ale zostaw mi decyzję, co jest groźniejsze.
★
Małgorzata pisała w samotności. Czoło miała zmarszczone z napięcia, małe krople atramentu kapały z pióra na jej rękaw. Duża atramentowa plama zdobiła wskazujący palec, a mniejsza - kciuk.
„Opisywanie tego jest znacznie trudniejsze niż opowiadanie - pomyślała. - Nic dziwnego, że brat Grzegorz był taki gburowaty”. Pomasowała sobie prawą dłoń w sposób, jaki u niego podpatrzyła. Lew spał pod stołem, psim zwyczajem wydając przez sen jakieś popiskiwania. Małgorzata zastanawiała się przez chwilę, co też może śnić się psom, potem przypomniała sobie, że po południu dziewczynki powinny mieć lekcje, następnie rozważała, co należałoby podać na wtorkową kolację, na którą przyjdą goście. Wreszcie wróciła myślą do obecnego zajęcia. Zorientowała się, że pisze wolniej, niżby chciała. Westchnęła i znów sięgnęła po pióro. Jeszcze tylko przez chwilę zaświeciła jej myśl, jakie to byłoby zabawne: zirytować brata Grzegorza czymś naprawdę gorszącym.
★
Pobraliśmy się cicho, ale trudno było uniknąć skandalu. Dorośli synowie męża poczuli się obrażeni powtórnym małżeństwem ojca i całe miasto mówiło, że Roger Kendall popadł w starczy uwiąd i ożenił się z pielęgniarką. Oznaczało to oczywiście, że na naszych zaślubinach obecny był tłum złożony nie tylko z przyjaciół męża, ale i jego wrogów - tych wszystkich, którzy chcieli rozpowiadać: „Widzieliście tę laleczkę starego Kendalla? Byłem na jego ślubie. Całkiem zgłupiał... tak, po prostu stracił rozum”.
Uroczystość zaślubin zdawała mi się snem, bo słowa małżeńskiej przysięgi przypominały mi pierwsze małżeństwo. Nawet niezwykła umowa zawarta wcześniej z mężem nie uspokoiła mnie. Czułam się schwytana w pułapkę; związana małżeństwem zawartym ze strachu przed stosem oraz z miłości do moich przyjaciół i brata. Sprzedałam swoją wolność, by ocalić ich przed niebezpieczeństwem, jakim była znajomość ze mną. Ta gorzka myśl dręczyła mnie dniem i nocą. Ale w końcu powiedziałam sobie „dość!” i rozsądnie stwierdziłam, że jednak nie dla siebie to robię. Wolność warta jest ryzyka spalenia, bo stos płonie tylko krótką chwilę, lecz nie zniosłabym spędzenia w smutku całej wieczności wiedząc, że naraziłam na więzienie i śmierć tych, których kochałam. Postanowiłam więc ze względu na nich być posłuszna biskupiemu wyrokowi. Z dawnego życia wzięłam tylko Płonący Krzyż, który zawsze nosiłam na piersi, i Lwa, który beze mnie nie chciał jeść i zdechłby z głodu.
Jednak nowe suknie ani luksusowe otoczenie mi nie służyły. Sprawiałam wrażenie, jakbym traciła siły w domu pana Kendalla. Nie potrafiłam się skupić, by znów przywołać światłość. Szłam obok męża jak bez życia, gdy prowadził mnie do kościoła, gdzie nasze pojawienie zawsze wywoływało sensację. Moje włosy straciły blask i zaczęły wypadać. Pewnego ranka upewniłam się - dar zniknął. Niebawem nie byłam zdolna podnieść się z łóżka, a wkrótce nie mogłam też jeść. Brzuch wciąż bolał mnie tak, jakby diabły rozrywały mnie w środku na kawałki.
- Zrób mi przyjemność i zjedz coś - błagał mnie mąż. - Myślałem, że jesteś tylko smutna i niebawem wrócisz do siebie, ale teraz widzę, że jesteś chora. Tylko mi nie gaśnij. Proszę, spójrz na mnie. Jestem znacznie szczuplejszy. Jadam mniej tłustych potraw i z moją dną jest już znacznie, znacznie lepiej! Od jakiegoś czasu już nie miałem żadnego ataku! Sądziłem, że to cię oszczędzi. Użyj swojej siły, byś poczuła się lepiej. Czy nie możesz wyleczyć samej siebie?
Tylko uśmiechnęłam się do niego, bo mówienie sprawiało mi trudność. Troskliwość męża dodawała mi otuchy. Lew leżał obok łóżka, był zawsze przy mnie, jakby chciał obronić przed jakimś niewidzialnym niebezpieczeństwem.
- Poślij po Hildę - wyszeptałam, zebrawszy wszystkie siły. - Jeśli ona nie będzie wiedziała, jak wyleczyć tę chorobę, nikt inny mi nie pomoże.
- Zrobię coś znacznie lepszego; poślę po najlepszego lekarza w Londynie, po dottore Matteo z Bolonii.
- Czy on jest Włochem? - spytałam poruszona.
- Tak, oczywiście. Jest bardzo mądry.
- Ma szczeciniastą czarną brodę?
- Tak.
- Nie zniosę spotkania z nim. To człowiek, którego widziałam u owej bogatej damy... on mnie zdradził, jestem pewna.
- Cicho, cicho... Zasięgnąłem informacji. Człowiekiem, który cię zdemaskował, był Anglik. Zapłacił dużo pieniędzy, by cię pojmano. Kapituła nie dostała ani jednego donosu od cudzoziemca. Podejrzewać można tylko dwu ludzi. Obaj specjalizują się w leczeniu bogatych niewiast. Stanowiłaś dla nich konkurencję.
- Myślisz więc, że jakiś medyk doniósł na mnie, bym nie wchodziła mu w paradę?
- Gdy gra się o pieniądze, ludzie nie znają litości. Wiem coś o tym. Sam rozegrałem już kilka ostrych partii; dostałem też parę ciosów, ale je przetrzymałem i później wziąłem rewanż.
Z oczu patrzyło mu dziko i dla dobra jego duszy miałam nadzieję, że nigdy nie dowie się, który z tych dwu medyków zawinił.
- Złe myśli nie sprzyjają twemu zdrowiu - upomniałam męża.
- Brawo! Mówisz jak dawniej - poweselał w jednej chwili. Potem moje myśli zaczęły błądzić i - jak mi później powiedziano
- nie poznałam przybyłej Hildy. Mój mąż wpadł w przerażenie i natychmiast posłał zarówno po doktora, jak i po księdza. Tym księdzem był ojciec Edmund.
Wiedziałam, że jacyś ludzie stoją nade mną. Wyglądali jak cienie unoszące się wokół łóżka. Nie rozpoznawałam ich. Te mary spoglądały oskarżycielsko, więc je przepraszałam.
- Tak mi przykro, że umarły. Nic więcej nie mogłam zrobić. Miałam kiedyś broń przeciw śmierci, ale przepadła. Główka dziecka jest za duża, za duża...
- Mówiłem wam, tak właśnie było. Ona myśli, że pracuje. Czasem mówi, że fruwa bez skrzydeł, lub opowiada jakieś inne zmyślone historie. Ona... ona wciąż nie wraca do przytomności. Miałem zamiar, ojcze Edmundzie, zaprosić cię na kolację, a nie na ostatnie namaszczenie.
- Małgorzato, córko, czy wiesz, kim jestem? - usłyszałam wyraźniej jakiś męski głos.
Ktoś przyłożył do mojej twarzy coś zimnego i mokrego, co szczypało i okropnie śmierdziało. Tak jak nasz stary dom.
- Hilda! Gdzie jest Hilda? Prosiłam o nią. Posłałeś po Hildę?
- Jestem tutaj, Małgorzato. To lekarstwo doktora Matteo.
- Strasznie tu cuchnie, Hildo; zupełnie jak w pracowni brata Malachiasza. Widzisz, znowu zachorowałam.
- Wiem, przyszłam tu, by ci pomóc.
Mgła sprzed moich oczu ustępowała. Zobaczyłam stojącego przy mym łóżku ojca Edmunda. Przyodział się stosownie do chwili i włożył stułę. Ministrant z gromnicą trzymał święte oleje. Obok łóżka postawili mały stolik z dwiema płonącymi świecami, kropidłem z cisowej gałęzi, ręcznik i inne akcesoria.
Ojciec Edmund ujął moją rękę.
- Małgorzato, przepraszam za wszystko, co ci uczyniłem. Musiałem złamać twoją godność. Musiałem zrobić to wszystko, nim powiedziałabyś cokolwiek więcej, bo poprzekręcaliby twoje słowa, aby cię potępić i nieodwołalnie skazać. Tak właśnie postępuje się w przesłuchaniach; nie trzeba stosować tortur, by zaprowadzić człowieka na szafot. Chciałem cię ocalić, a pognębiłem. Sądziłem, że czynię dobrze.
- Zatem myślałeś tak jak ja.
- Tak jak ty...
- Nie jestem ciemna i głupia, choć kazano mi to przyznać.
- Musiałem wymierzyć cios w twój słaby punkt.
- Uczyniłeś to.
- Bardzo chciałem cię ocalić. Za bardzo. Nie mogli poradzić sobie z tym przypadkiem. Nie było żadnego dowodu prócz owego oświadczenia o twojej śmierci. Gdy odnalazłem Dawida, wiedziałem, że wygram. Nie mogłem pozwolić, byś zginęła. Nosisz w sobie prawdziwie cudowną moc, będącą objawieniem Boskiej mocy. Twój dar jest znacznie cenniejszy niż choćby sławny ostatnio cudowny naleśnik.
- Cudowny naleśnik?!! - mój mąż wprost zagrzmiał. - Coś o tym słyszałem... Proszono mnie, bym złożył ofiarę na relikwiarz. Dałem, oczywiście. Zawsze daję na relikwiarze.
- Ojcze Edmundzie, czy były jeszcze jakieś objawienia od czasu tego naleśnika? - zapytałam.
- O tak, kilka bardzo interesujących. Świecąca kość, lśniący miecz (który już okazał się fałszywy, a podrzucił go jakiś szarlatan dla pieniędzy), jest też odcisk stopy anioła i paznokieć kciuka Ukrzyżowanego. Jeśli chodzi o ten ostatni - dowiodłem, iż jest przypadkiem czarnej magii. Londyn ma teraz o czym mówić, choć do wiosny jeszcze daleko.
Położono mi pod głowę jeszcze jedną poduszkę. Pościel osunęła się nieco i zajaśniał pod nią błysk złota.
- Widzę, że wciąż nosisz Płonący Krzyż. Teraz nie ośmieliłbym się go dotknąć - powiedział ze smutkiem ojciec Edmund.
- Boisz się, że cię oparzy? To niemądre.
- Nie, ze strachu, że nie zapłonie. Wiedziałem, że nie byłem tak dobrym człowiekiem, jak mi się wydawało, gdy dotknąłem go po raz pierwszy.
- Och, ojcze Edmundzie...
- Nie jesteś ciemna, tylko nigdy nie studiowałaś, a to coś zupełnie innego. To zawsze przysparzać ci będzie kłopotów. To i fakt, że nie trzymasz na wodzy języka.
- Słusznie mówisz - westchnęłam. - Jednak teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Straciłam swoją siłę.
- Nie miewasz już wizji?
- Pamiętam tylko jedną, ale odeszła.
- Błagam cię pokornie o wybaczenie, Małgorzato, bo ja to uczyniłem.
Doktor Matteo chrząknął. Kręcił się tu cały czas. Najpierw zbadał mi puls, potem węszył wokół, zaglądał do wazonów i kufrów, a wreszcie nawet pod łóżko.
- Wy, księża, zawsze traktujecie wszystko jako kryzys duszy - rzekł, a jego broda zjeżyła się dziko. - Sądziłem, że ty jesteś bardziej światły niż cała reszta, lecz i tobie brakuje umiejętności obserwacji.
Był wyraźnie oburzony.
- Patrzcie na ten włos, jak się łamie! - sięgnął po długie pasmo moich włosów leżących na poduszkach i demonstrował to, zwijając je między palcami. Potem ujął moją dłoń. - Widzicie te paznokcie? Ich kolor? Także się łamią. A czy widzicie barwę jej cery? - Brutalnie ujął mnie pod brodę. - Powinniście wezwać mnie wcześniej. Nawet ta stara kobieta, choć zapewne nie jest głupia, nic nie zauważyła. A ja zauważyłem. W Italii to dość powszechne.
Doktor Matteo zrobił efektowną przerwę, lubił dramat.
- To trucizna! - obwieścił wreszcie.
Ojciec Edmund i pan Kendall spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.
- Na ogół - mówił dalej doktor Matteo - gdy podobne symptomy widzi się u kobiety, oznaczają one, że mąż jest nią zmęczony lub nie może wybaczyć zdrady - opierając zjeżoną brodę o moją twarz, patrzył mi głęboko w oczy, a potem nagle zapytał: - Miewasz romanse? - Wyprostował się. - Nie, nie sądzę. A że niedawno wyszłaś za mąż, twój małżonek jeszcze nie powinien być tobą zmęczony. Problem pozostaje więc otwarty... Kto odniesie korzyść z twojej śmierci, bambina?
Kendall zmrużył oczy. Wiedział.
- Więc będzie żyła? - zapytał.
- Będzie żyła? Kto to powiedział? Na ogół stosuję puszczanie krwi i przeczyszczenie, by oczyścić krew i jelita. Ale na to jest już za późno. Pańska żona jest za słaba na puszczanie krwi. Zastosujemy więc picie dużej ilości wody i odstawienie zatrutych potraw. To na pewno nie zaszkodzi, a może pomóc. Choć nie dawałbym nikomu takiej nadziei. Zazwyczaj jeśli pacjent znajduje się w takim stanie, po kilku dniach, a nawet godzinach jest już po wszystkim. Kto wie...? - Wzruszył ramionami i dodał: - Niech się lepiej pojedna z Bogiem. Czas już na to.
Potem podszedł bliżej do mego łóżka i pochylił się nade mną.
- A ty, bambina, nie powinnaś się zamartwiać. I ja przeżyłem wiele. Następnym razem nie płaszcz się ani nie przyznawaj. Opieraj się im! Trwaj w prawdzie! Ona jest piękna. Gdy palili na stosie mojego pierwszego mistrza, Bernarda z Padwy, rzucili w ślad za nim jego książki. Płomienie buchnęły w górę, a on krzyknął: „Gardzę wami! Nie możecie spalić prawdy!” Och, powiadam ci, to jedyna odpowiednia śmierć dla uczonego. Perfetto! Wspaniała śmierć męczennika za prawdę! Gdy kolumna dymu wzniosła się wysoko, płomień rozjarzył jego włosy niczym aureolę. „Prawda - krzyczał - dziś jest śmiercią!”
Doktor Matteo był bardzo podekscytowany, gestykulował szeroko, by wywołać przede mną obraz huczących płomieni, a potem uniósł ręce, by zademonstrować, jak dym skierował się wprost ku niebu. Na koniec utkwił we mnie wzrok.
- Módl się i nie jedz niczego gorzkiego - nakazał. - Wrócę jutro, by zobaczyć, czy jeszcze żyjesz.
- Ja... ja myślałam, że tą goryczą był mój smutek - powiedziałam słabo.
- Tak sądzisz?! Ha! Kobiety! - zmierzał już do wyjścia, ale zawrócił i podszedł do Hildy. - Więc to ty, starsza damo, jesteś jej nauczycielką?
- Nauczycielką? - zdumiała się Hilda.
- Mówi, że nauczyłaś ją wszystkiego. Odbyliśmy, ona i ja, kilka interesujących rozmów. Sporządzam opis zastosowania roślin i ziół rosnących w Anglii. Chciałbym kiedyś przyjść i porozmawiać o twoich ziołowych lekach.
Hilda z roztargnieniem skinęła głową.
Opuścili pokój wszyscy prócz ojca Edmunda, który wysłuchał mej spowiedzi i położył mi ręcznik pod brodą, bym mogła przyjąć komunię. Kiedy wrócili, rozpoczął modlitwy i słyszałam niewyraźne mamrotanie odpowiedzi, które stopniowo stawało się coraz słabsze.
Jest coś niezwykle interesującego w śmierci, przynajmniej w śmierci w łóżku. Początkowo człowiek okropnie się opiera, ponieważ przypomina to ześlizgiwanie się w głąb niebezpiecznego tunelu bez poręczy. Będziesz się chwytać wszystkiego, trzymać się szaleńczo, brać wielkie, głębokie, rozpaczliwe oddechy, starając się nabrać tyle powietrza, by rozniecić gasnący płomień życia. Potem jest gorzej. Wszystko pęka w środku i krew wypływa przez twoje usta, sącząc się na poduszki. Nawet nie czujesz jej słonego, metalicznego smaku ani nie martwisz się o pościel. Ból znika gdzieś daleko niczym jakaś piłka, która ulatuje w powietrze i już do ciebie nie wraca. Wszystko przeminęło, całe twoje życie, i naprawdę nie ma to żadnego znaczenia, bo teraz następuje coś zupełnie innego... To jest, hm, w myślach nazywam to łagodnością. Oparłam się o śmierć jak o coś miłego, miękkiego i ciepłego. Odprawiający śmiertelną liturgię byli oddaleni o tysiące mil. Sprawiali wrażenie bardzo poruszonych. Jakież to niemądre. Kiedyś i ja podobnie odczuwałam. Było to wtedy, gdy troszczyłam się o ten pyłek, to niewielkie ciało zwane Małgorzatą.
Potem nagle przepłynęłam nad owym pyłkiem, spoglądając w dół. Cóż za niemądrzy, nierozsądni ludzie. Leżała tam marna powłoka cielesna jakiejś kobiety. Wyglądała okropnie. Była boleśnie młoda, ale na jej twarzy rysowały się niewyraźne linie ocieniające policzki. Jej głęboko zapadnięte oczy otaczały cienie o dziwnym, zielonkawoniebieskim kolorze, jakim zabarwiają się stare sińce. Małe postacie w ciemnych strojach stały wokół łoża, a jedna z nich właśnie kończyła kreślenie kciukiem na jej czole znaku krzyża. Żegnajcie, śmieszne pyłki; muszę wznieść się wysoko!
Jakiś głos, niczym huczący wodospad, rozległ się wokół mnie w próżni światłości.
- Małgorzato, jeszcze nie możesz tu przyjść. Musisz wrócić.
- Nie, za nic, pozwól mi wejść teraz.
- Wracaj, masz jeszcze zadanie, które musisz wykonać.
- Proszę, nie! - krzyczałam w próżnię.
- Masz zadanie na wiele lat. Nie będziesz ich żałowała. Jeszcze nie nadeszła twoja pora i nie możesz tu wejść.
- Nie chcę, jestem już gotowa, przychodzę! - krzykiem odpowiadałam światłu.
- Dlaczego jesteś taka uparta i czemu wciąż musisz tyle mówić? Jeszcze się niczego nie nauczyłaś? Wracaj, powiadam!
- Nie! - krzyknęłam całym swoim jestestwem, ale straszliwa siła, kręcąc mną i wirując, ściągnęła mnie w dół.
Jakże gorzkim rozczarowaniem było przebudzenie się w nieopisanym bólu. Znów byłam w moim biednym ciele. Nie umiałabym powiedzieć, gdzie umiejscowił się ból. Promieniował zewsząd. Był to ból pozostania przy życiu. Czułam się oszukana. Nie otwierałam oczu. Słyszałam w uszach szum własnej krwi i slaby rytm własnego oddechu. Od czasu do czasu ktoś unosił moją rękę. Cierpiałam i żyłam... żyłam...
W pewnej chwili usłyszałam ludzki głos.
- Więc ona wciąż jeszcze oddycha?
I znów tylko szum... a potem dotarły do mnie słowa:
- Dziewczyna z kuchni się przyznała. Hilda przyłapała ją na tym, a dziewka powiesiła się w więzieniu, nim zaczęto przesłuchanie.
Kogóż to obchodzi?
- Już po kryzysie, będzie z nią coraz lepiej - powiedział ktoś. Wcale nie jest coraz lepiej. Nie mogę ulecieć. Okropne, ciężkie ciało ściąga mnie w dół.
Nie warto otwierać oczu. Kto chciałby oglądać świat?
Jednak pewnego dnia życie zwyciężyło. Podniosłam powieki i ujrzałam Hildę śpiącą w zaciemnionym pokoju. Po chwili zamknęłam oczy, ale tym razem uczyniłam to, by spać, naprawdę spać.
Po południu zobaczyłam światło przez jedno oko, które otwierał mi ktoś z czarną zjeżoną brodą.
- Ha! Żyje! Wróci do zdrowia.
Poruszyłam wargami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
- Co? Przemów. Nic nie słyszę.
- Już nigdy nie będę bać się śmierci - wyszeptałam. - Jest łagodna i czuła.
- Czyż nie mówiłem ci tego? Ha! Śmierć jest równie wspaniała jak życie. Należy ją docenić.
„Jakiś szaleniec - pomyślałam. - Znam tylko jednego takiego szaleńca”.
- Doktor Matteo - powiedziałam wolno i wyraźnie.
- Ona mówi! Poznała cię! To cud! Wierzę, że wyzdrowieje! Dam na mszę dziękczynną! Wspaniale! Cudownie - Roger Kendall pochylił się nade mną. - Uczcimy twój powrót do zdrowia wielką ucztą.
- Och, mężu, nie rób sobie tyle kłopotu! Obudzisz tym swoją dnę.
- Oto moja dawna Małgorzata, dzielna Małgorzata! - wołał zadowolony.
Doktor wyszedł i Roger Kendall siedział obok mnie, póki oczy znów mi się nie zamknęły. Spałam krótko, a kiedy ponownie się obudziłam, coś zmusiło mnie do mówienia.
- Myślę, że musisz naprawdę... mnie... lubić... Mogłeś przecież mnie opuścić - powiedziałam, zebrawszy swe niewielkie siły.
- Opuścić ciebie?! Po tylu przemyślnych zabiegach i planach, by cię zdobyć? Małgorzato, nigdy się nie wyrzekam moich skarbów!
- Naprawdę? Sądzisz, że jestem skarbem?
- Prawdziwym skarbem. Od pierwszego wejrzenia cię pokochałem. Gdybym był młody, zalecałbym się do ciebie w najbardziej czarujący sposób, któremu nie mogłabyś się oprzeć. Ale jestem już stary i balem się, że mnie wyśmiejesz. Na szczęście los, choć wydawał się zdradziecki, pchnął cię w moje ramiona. Małgorzato, kocham cię. Kocham i jestem szczęśliwy, mimo że wiem, iż nie wyszłabyś za mnie w innych okolicznościach.
Patrzyłam mu w oczy. Mówił szczerze i z powagą. Jego słowa wzruszyły mnie do głębi.
- Daj mi rękę, bym mogła ją pocałować, najlepszy przyjacielu. Bardzo cenię twoją miłość. Jestem kochana przez kogoś tak subtelnego i dobrego... nie śmiałam o tym nawet marzyć.
Moje serce przepełnione było czułością. Nie mogłam się podnieść, ale sięgnęłam po wyciągniętą ku mnie rękę. Była szeroka i mocna. Przebiegała po niej straszna blizna. Ucałowałam bliznę delikatnie, wtuliłam policzek w tę dłoń i zapadłam w sen.
Gdy wracałam do zdrowia, Roger Kendall każdego dnia przynosił mi upominek. Bukiet, wstążkę, jakąś drobnostkę wybraną z doskonałym smakiem. I gdy codziennie przychodził i trzymał mnie za rękę, zauważyłam, iż dzieje się coś niezwykłego. Jego twarz jaśniała radością i z każdą wizytą wydawała się coraz młodsza, jakby miłość przywracała mu pełnię sił. Ubierał się teraz staranniej, rezygnując z zaplamionych sosami szat, w których przedtem go widywałam. Nosił teraz stroje z barwnych, kosztownych materiałów, często obszyte czarnym futrem i wspaniale haftowane. Ciężkie delie podkreślały jego dostojeństwo, a złote łańcuchy i pierścienie nie służyły osiągnięciu krzykliwego efektu, lecz starannie dobrane dowodziły wrodzonej elegancji i dobrego smaku. Oblicze Rogera Kendalla wyszczuplało, a wydatna szczęka ponownie wyłoniła się z obwisłych niegdyś fałdów tłuszczu. Oczy świeciły w niej jaśniej, a zmarszczki na czole się wygładziły.
- Wszyscy mówią, że odmłodniałem, Małgorzato. Twoja to zasługa. Jem jarzyny, piję napary, cóż, ograniczyłem nawet wino. Spójrz! - zawołał, unosząc nogę. - Stopa wygląda zupełnie dobrze. Dla ciebie chcę być znowu młody, by uczynić cię szczęśliwą.
Jakże więc mogłabym go nie polubić?
Czułam się na tyle lepiej, że dwaj służący mogli znosić mnie do salonu. Mąż otwierał okno wychodzące na ogród, bym widziała róże i oddychała świeżym powietrzem. Siadał koło mnie i pokazywał mi różne skarby ze swojej wielkiej, okutej żelazem skrzyni. Miał tam miecze o dziwnych kształtach, przyrządy do określania wysokości słońca i wiele przywiezionych z obcych krajów rzeczy, których nigdy przedtem nie widziałam. Miał też księgi łacińskie, francuskie, niemieckie, a nawet arabski traktat o matematyce. Miał też księgi angielskie. Te angielskie czytywał mi na głos; były to głównie wiersze, piękne poematy.
Pewnej nocy usiadł przy mnie na naszym wielkim, osłoniętym kotarami łożu i wziął mnie za rękę.
- Małgorzato, najdroższa, czy nigdy nie myślałaś, że moglibyśmy mieć dzieci?
Zadrżałam. Czule otoczył mnie ramieniem.
- Miłość nie jest zła, Małgorzato, ani bolesna, ani okrutna
- mówił, a ja zwiesiłam głowę. - Naprawdę. Z wielkiej miłości rodzą się wspaniałe dzieci...
Gdy spojrzałam na niego z wyrzutem, dodał:
- ...Pamiętam o swoim przyrzeczeniu, Małgorzato, i dotrzymuję go. Nie chcę, byś mną pogardzała, ale błagam o tylko jeden pocałunek... Nigdy nie poproszę ponownie.
Był moim najlepszym, najszczerszym przyjacielem. Jego głos przepełniała tęsknota, czułość i smutek. „Tylko jeden? - pomyślałam.
- Prosi o tak niewiele, a tyle dla mnie uczynił”.
- Z pewnością jeden pocałunek to nie dość za twoją dobroć. Naprawdę chcę tego - odparłam.
Objął mnie tkliwie i pocałował w usta. Nigdy czegoś podobnego nie zaznałam. Jego pocałunek był delikatny, a zarazem namiętny. Nie potrafię tego opisać. Czułam dziwny dreszcz.
- Jeszcze jeden? - zapytałam cichutko.
- Jeszcze... O moja cudowna, najwspanialsza miłości... Pocałował mnie znowu, a jego silne dłonie pieściły mnie delikatnie, muskały łagodniej niż puszek, który unosi się w promieniach słońca. Całował moją szyję, potem piersi i rozniecając palące płomienie ekstazy wiódł do bram miłości.
- Pragnę cię, pragnę, mój umiłowany oblubieńcze - wyszeptałam czując, że me wnętrze zaczyna rozkwitać jak kwiat. Jakże miałam to wyrazić...
- Już się mnie nie lękaj, ukochana - powiedział cicho. Kiedyś, gdzieś - mogę sobie tylko wyobrażać, że musiało to być
daleko od naszego surowego kraju - mój mąż stał się mistrzem w miłości. Jaka mądra i namiętna musiała być kobieta, która wprowadziła go w tajniki owej sztuki! Zazwyczaj kobiety nienawidzą dawnych kochanek swego męża; ja nawet teraz dziękuję nieznajomej. A bardziej jeszcze niż sztuką miłosną mąż mnie zjednał i odmienił czułą troską, w której objawiła się jego miłość. Wciąż nie znajduję słów, by wyjaśnić to samej sobie. Z subtelnym wyczuciem podsycał naszą wzajemną namiętność aż do wyżyn nie dającego się wyrazić uniesienia. Całe moje jestestwo doznawało tego wstrząsu i odradzało się na nowo. A gdy igrając doszliśmy... tak pięknie, tak przyjemnie, że wprost nie mogę znieść nawet samej nazwy, jaką powszechnie określa się to najpełniejsze zespolenie, spoczął obok mnie i czule zapytał:
- Jeszcze...?
- Jeszcze i zawsze... - wyszeptałam.
Wtuliłam twarz w zagłębienie na jego szyi i... jeśli ów pierwszy raz był pełnym zachwytu uniesieniem, drugi przeszedł granice tego zachwytu. Potem zapadliśmy w sen spleceni w prawdziwy, miłosny węzeł.
Wąski promień słońca przedarł się przez fałdy ciężkiej kotary łóżka, oświetlając szerokie plecy mojego męża. Dla mnie były piękne. Jasna skóra nad łopatkami, kręgosłup wygięty w łuk... Wszystko wydawało mi się cudowne jak łąka po letniej ulewie. Jakie śliczne zasłony! Jaka wspaniała kołdra. Jaka zdumiewająca istota leży obok mnie. Ktoś, kto mnie pokochał, otworzył przede mną skarbnicę miłości i ukazał sekrety mojego własnego serca.
„Z pewnością te zaślubiny Bóg obdarza błogosławieństwem. Nie tamte słowa wypowiadane wobec świadków - myślałam w głębi duszy. - Ludzie się mylą, jak zwykle”.
Mąż obrócił się i podniósł na mnie wzrok.
- Jesteś nadzwyczajna - powiedział. - Zastanawiam się, czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jesteś niezwykła.
Pocałowałam go, a on oddał mi pocałunek i wkrótce znów pogrążyliśmy się w owej rozkoszy, której doświadczyliśmy w nocy.
- Małgorzato, jesteś zachwycająca, wprost niewiarygodna. Wróciłaś mi młodość - mówił gładząc mnie po twarzy.
- Ty zaś tyle mnie nauczyłeś... nie wiedziałam, nie podejrzewałam nawet, że coś takiego istnieje - wyszeptałam.
Podano nam śniadanie i piliśmy z tego samego kubka. Leżeliśmy w łóżku cały dzień, rozmawiając i kochając się, i całą następną noc.
- Czy takie właśnie powinno być małżeństwo? - zapytałam drugiego ranka.
- Może nie zawsze... cały dzień i całą noc, ale w gruncie rzeczy tak - odparł pełen szczęścia.
To prawda, w końcu musieliśmy rozsunąć kotary osłaniające łóżko i wyjść na świat. Ale odtąd darzyliśmy się miłością i serdeczną przyjaźnią, które czynią małżeństwo związkiem prawdziwie uświęconym.
Dom mego męża był ogromny i poznanie go zajęło mi sporo czasu. Poleciłam służącym wyszorować cały dom od piwnic po dach, ponieważ w czasie wdowieństwa Rogera Kendalla przyzwyczaili się do niechlujstwa. Ustronne miejsca, położone w tylnej części domu, były zapchane i cuchnące; zatrudniliśmy więc ludzi, by je przeczyścili, bo żaden z domowych służących by tego nie zrobił. Porządnie przebudowaliśmy spiżarnię, by nie dostawały się tam gryzonie, a ja sprowadziłam od Hildy starą kotkę i jej kocięta, bo nienawidzę szczurów. Czego nie jedzą, to zanieczyszczają, w czym przypominają mi niektóre ludzkie kreatury, o których nie chcę mówić.
- Muszę z tobą porozmawiać, żono. Wydajesz dużo pieniędzy na nowe plecionki posadzkowe, które zawsze zmieszane są z pachnącymi ziołami. Najwybredniejsi ludzie zadowalają się zmienianiem ich cztery lub pięć razy w roku, podczas gdy ty wciąż je wymiatasz.
- W brudnym sitowiu kryją się szczury i insekty. Nie cierpię szczurów.
- Świat pełen jest szczurów i insektów. Pozwól im żyć i oszczędź memu domowi tego całego zamieszania.
- Mogą sobie żyć, gdzie chcą, byle nie w tym domu. Owszem, ciągle kupuję nowe plecionki... Czy widziałeś piękne wzorzyste dywany, które na swych posadzkach kładą cudzoziemcy? Gdybyśmy mieli takie dywany, wydatek byłby tylko jeden.
- Ale cóż to za koszt! Za cenę jednego dywanu można by kupić plecionek na sto lat! Ty to dopiero masz pomysły! Dlaczego nie chcesz brylantów? Kobiety zazwyczaj kochają drogocenne kamienie. Mogę cię obsypać brylantami.
- Wolałabym... czystą podłogę, ukochany mężu. Może przynajmniej choćby tylko jeden dywan do naszej sypialni?
- Napiszę do Wenecji - odparł z uśmiechem
- I do pokoju, który spogląda na ogród?
- Dobrze, do niego także.
- A do holu?
- Tam już nie. Co za dużo... Lepiej wymiatać sitowie!
- Jak sobie życzysz - uśmiechnęłam się.
Mąż potrząsnął głową w zdumieniu i śmiał się wesoło.
Mój małżonek nie protestował zbytnio przeciwko zmianom w jego domu. Mówił, że jakby zamieszkał w nowym, a uniknął kłopotliwej i drogiej przeprowadzki.
Niebawem stwierdziłam, że jestem w ciąży. Mąż nie posiadał się z radości. Był zachwycony, że może pokazać światu, iż jest w pełni sił męskich. Każdego napotkanego człowieka powiadamiał o tym fakcie. Wkrótce wiadomość obiegła całe miasto. Nie szczędzono mężowi uszczypliwych uwag, które przyjmował równie uprzejmie jak komplementy.
- Czy będziesz się gniewał, jeśli urodzę dziewczynkę? - zapytałam.
- Mam już synów i wielce mnie rozczarowali, więc córkę powitam z nową nadzieją. Zresztą każde dziecko twoje i moje będzie równie upragnione.
To prawda, że synowie przysporzyli mu smutku. Byli już dorośli. Starszy, Leon, miał dwadzieścia pięć lat, a młodszy, Tomasz, dwadzieścia dwa. Mało przejęli zalet swego ojca. Przypisywałam to pobłażaniu, z jakim wychowywała ich babka, gdy Roger Kendall bawił w świecie. Wiedli życie utracjuszy i traktowali ojca wyłącznie jako źródło pieniędzy. Nie powiodło im się w zawodach, do których wprowadził ich ojciec. Tomasz mieszkał w wynajętym pokoju nad jakąś tawerną, spędzając dni na grze w kości. Leon żył z kochanką, kobietą chciwą i kłótliwą. Znałam ją wcześniej. Mówiono, że kiedyś, nim zgasła jej uroda, była faworytą lorda Northumberland. Usunęła ciążę, korzystając z usług pewnej znanej mi położnej, która tak beztrosko użyła czarnego proszku, że niemal ją zabiła, i na wiele miesięcy pozostawiła w stanie obłąkania.
Roger Kendall często płacił duże sumy, by sąd darował im zamordowanie jakiegoś człowieka w knajpianej burdzie lub wrzucenie zakonnika na kupę gnoju - tak jak pomagał im unikać kary za grę w piłkę w kościele i wybicie okna, gdy byli mali.
Mąż często się martwił o synów. Siedział wtedy z głową wspartą na rękach, pogrążony w smutnych myślach, a ja starałam się pieszczotami go pocieszyć.
- Och, Małgorzato, gdyby mieli ciebie za matkę, z pewnością byliby lepiej wychowani - mówił, a potem głaskał mój brzuch, w którym rosło nowe życie, i wzdychał.
Powiedział mi, że kiedyś sądził, iż wszyscy chłopcy są nieznośni, ale w końcu każdy się ustatkuje i przyjmie na siebie poważne obowiązki. Jego synowie nie tylko uciekali ze szkoły, ale także łamali kij na plecach swego nauczyciela. Próbował umieszczać ich w terminie u kupców, ale jedynie dowiedli swego lenistwa i okazali się nieposkromieni. Starszego wysłał za morze na pokładzie jednego ze swych statków handlowych w nadziei, iż nauczy się tam czegoś o handlu, ale on nauczył się rozpusty.
Pewnego wiosennego dnia, gdy wszystko wokół zieleniło się i radowało, mąż wezwał mnie do swego biura, gdzie rzadko chodziłam.
- Spisałem swą ostatnią wolę, Małgorzato - rzekł wzdychając głęboko. - Ten dom, moją wiejską posiadłość i dobra osobiste dzielę między ciebie i nasze dziecko lub, jeśli Bóg tak zechce, dzieci. Sama tylko posiadłość przynosi dochód, który dobrze cię zabezpieczy. Moje przedsiębiorstwo, ruchomości i towary, znajdujące się w magazynie, mają być sprzedane. Część przeznaczam jako prezenty moim służącym, przyjaciołom i dobroczyńcom. Istnieje też pewna wielka suma, która będzie podzielona między ciebie i wszystkie dzieci, jakie będziemy mieli. Poprosiłem, by pan Wengrave działał jako ich opiekun i przejął także moje obowiązki wobec terminatorów. Wiem, że mu ufasz, Małgorzato, to dobry człowiek i nie skrzywdzi ciebie. Mimo wielkiej sumy, jaką mam zamiar pozostawić Kościołowi na nieustającą mszę za moją duszę, będziesz bogatą wdową... jedną z najbogatszych w Londynie.
- O Boże, mężu, nie mów o tym! Nie chcę być wdową, choćby nie wiem jak bogatą. Chcę odejść z tobą. Nie mogłabym żyć bez ciebie!
- Łzy napływały mi do oczu.
- Małgorzato, Małgorzato, jesteś zbyt młoda, by tak mówić
- powiedział czule, ocierając me oczy, jakbym była dzieckiem.
- Posłuchaj, co mówię, bo to dla twego dobra. Musisz troszczyć się o nasze dziecko, Małgorzato, ja zaś muszę myśleć o twojej przyszłości, bo ten świat jest szalony.
Ze względu na niego starałam się słuchać, ale rozmowa o owych ostatecznych rozporządzeniach, mimo iż wszyscy musimy je poczynić, napawała mnie zabobonnym lękiem.
- Tak więc, Małgorzato, wydziedziczyłem moich synów. Są rozwiąźli i występni, nie przynieśli mi nic prócz smutku. Wielokrotnie spłaciłem ich dziedzictwo, wydobywając nicponi z kłopotów. Kiedyś miałem nadzieję, że ich ścieżki się wyprostują, ale uporczywością swego sposobu życia przynieśli mi jedynie wstyd i hańbę. Każdego z nich zostawiam - pod warunkiem zacnego zachowania - z pewną niewielką sumą... znacznie większą niż ta, z jaką ja zaczynałem samodzielne życie. Oni niewątpliwie uznają tę sumę za wystarczającą jedynie na kilka nocnych szaleństw. Powinienem właściwie postarać się o referencje, by umieścić synów na dworach. W ten sposób bym ich powstrzymał od nękania ciebie.
- Naprawdę zostawiasz im tak mało? - zapytałam.
- To wciąż za dużo - powiedział z wyraźną goryczą i dodał coś, czego wówczas nie zrozumiałam: - Jeśli spotka cię zły los lub nasze dzieci umrą bezpotomnie, wtedy obaj mogą wnieść roszczenia o odzyskanie wszystkich dziedzicznych aktywów od Kościoła.
Milczałam zakłopotana. Mąż uśmiechał się ponuro.
- Dwa wygłodniałe psy. Od dawna powinienem trzymać ich w klatkach.
Byłam już bardzo gruba i prawie nie mogłam chodzić. Hilda, która przychodziła do mnie często, znosiła mi z miasta wszystkie plotki „z punktu widzenia położnej”. Czyje dziecko nie przypominało żadnego ze swych krewnych, które urodziło się w czepku lub nosiło jakieś niezwykłe znamię i jakie dziwne postanowienia czyniono w różnych domach w związku z pojawieniem się nowego dziecka. Bratu Malachiaszowi powodziło się dobrze dzięki cudownym środkom przeciwko zarazie. Mógł je sprzedawać nie wyjeżdżając z miasta, co uszczęśliwiało Hildę. Wydaje się, że kiedy środek przeciwko morowemu powietrzu nie poskutkuje, zawsze można znaleźć jakieś wytłumaczenie, a ponieważ klient umarł, nie ma pretensji o zły towar.
- ...W ostatnich dniach bardzo, bardzo się zbliżył do odkrycia tajemnicy - mówiła Hilda. - Powiada, że pierwszej porcji złota użyje do zrobienia korony na mą głowę w nagrodę za cierpliwość. Jest niemądry, ale ma takie dobre serce...
- Czy wyniósł z domu wyposażenie pracowni? - spytałam zatrwożona.
- Och, nie martw się. Za dnia produkuje winny spirytus, tajemnicę odkrywa nocami. Dobrze mu się powodzi dzięki temu spirytusowi; sprzedaje go jako lekarstwo. Powiada ludziom, że można nim wyleczyć każdą chorobę. Czy to lekarstwo skutkuje czy też nie, ludzie zawsze wracają, by kupić jeszcze więcej.
- Czy zatem w ogóle nie śpi?
- W ciągu dnia, gdy trzeba coś zrobić w domu, wtedy zawsze potrzebna mu jest drzemka. Ale tak to zwykle bywa z wybitnymi umysłami - odparła Hilda z zadowoleniem i dumą, a potem zbadała mój brzuch. - Dziecko już się ładnie przesunęło, lecz może to potrwać jeszcze kilka dni.
Trzy dni później zaczęły się gwałtowne skurcze i odeszły wody.
- Poślij po Hildę! - zawołałam, z trudem łapiąc powietrze i potrząsając męża za ramię.
Gdy przyszła Hilda, wszystko było przygotowane; płomienie kominka oświetlały nową kołyskę i małą wanienkę, rozłożono czystą bieliznę i pieluszki. Hilda przyniosła krzesło porodowe, bo napatrzyłyśmy się dosyć, by wiedzieć, że łatwiej przeć w dół niż leżąc płasko i wypychać dziecko do przodu.
- Małgorzato, odebrałaś już tyle porodów, że z pewnością nie będziesz bać się swego - powiedziała Hilda, trzymając mnie za rękę.
- Własny poród to coś całkiem innego, Hildo. Poza tym zbyt dobrze wiem, że wszystko może się zdarzyć...
- ...więc zamiast wpadać w panikę, oddychaj głęboko - odparła spokojnie.
Mój mąż był ogromnie zdenerwowany. Za drzwiami pokoju, w którym rodziłam, chodził tam i z powrotem głośnymi krokami, zerkając tu co chwilę, by zadawać Hildzie niepotrzebne pytania.
- Czułbym się lepiej, gdybyśmy mieli ten przyrząd, którego używała Małgorzata... po prostu... na wszelki wypadek... dla bezpieczeństwa - mówił, czekając za otwartymi drzwiami.
- Nie ma potrzeby, panie Kendall. Ja zresztą nigdy nie użyłam tego narzędzia. Bałam się. Jestem staroświecka. Zawsze robiła to tylko Małgorzata, a ona potrafi przecież bardzo dobrze urodzić własne dziecko, prawda?
Opanowanie Hildy koiło na kilka chwil niepokój mego męża. Potem, gdy bóle stały się silniejsze, a ja nie mogłam powstrzymać jęków i krzyku, znów zjawił się w otwartych drzwiach.
- Nie mogę znieść jej cierpienia. Zacna Hildo, czy jesteś pewna, że wszystko przebiega prawidłowo? Krzyczy tak przejmująco... to bardziej makabryczne niż spotkanie z piratami. Powiadasz, że kobiety zawsze tak rodzą?
Hilda była zbyt zajęta, by odpowiedzieć. Krzyknęłam ponownie - główka była już urodzona.
- Musi pan poczekać jeszcze kilka minut, panie Kendall; wszystko idzie dobrze, naprawdę bardzo dobrze... - Hilda delikatnie uwolniła ramionka dziecka, a po minucie wykrzyknęła: - To dziewczynka, ma pan córkę, panie Kendall!
Nie pozwoliła memu mężowi wejść do pokoju, dopóki dziecko nie zostało umyte i zawinięte w pieluszki, a ja ułożona w czystej pościeli. Dopiero wtedy zobaczył swoje dziecko.
- Ma rude włoski! - zawołał uradowany. - Te loczki na czubku głowy są naprawdę rude!
Hilda ułożyła dziecko w mych ramionach. Niemowlę przywarło do piersi i zaczęło ssać.
- Kto by pomyślał? Rudowłosa? - szeptał mój mąż z rozmarzeniem. Jego synowie mieli czarne włosy, podobnie jak ich matka. On sam zaś, przed laty, nim jego włosy stały się białe, był rudy.
Nigdy nie byłam bardziej zmęczona niż w ciągu owych dni i nocy, które nastąpiły potem. Było to szczęśliwe zmęczenie i przesypiałam prawie cały czas, budząc sie jedynie na karmienie.
- Dlaczego nie chcesz zatrudnić mamki, by się nieco oszczędzić? Sądziłem, że wszystkie kobiety chętnie oddadzą dziecko mamce do karmienia - rzekł Kendall, widząc ciemne kręgi pod mymi oczami.
- Och, mężu, nigdy! Dzieci przejmują charakter osoby, której mleko piją. Zbyt wiele mamek poznałam blisko w swoim życiu.
Brwi Kendalla uniosły się w zdumieniu. Wciąż jeszcze potrafiłam go zgorszyć mymi dziwactwami.
Kilka tygodni później, gdy dziecko usnęło, postanowiłam zejść z robótką na dół, gdzie mogłam cieszyć się widokiem róż. Haftowałam sukieneczkę dla mojej córki.
W pewnej chwili przeszkodziła mi Agata.
- Pod drzwiami stoi ksiądz jałmużnik i mówi, że chce panią widzieć. Powiada, że panią zna i chce być przyjęty. Mogę go przegonić, jeśli pani chce. Ci ludzie to istne pijawki, a pani potrzebuje odpoczynku.
- Jak się przedstawił? - zapytałam.
- Powiedział, że ma na imię Dawid... i że pani go dobrze zna. Dawid! Dawid jest tutaj!
- Och, Agato, przyprowadź go natychmiast, to mój brat!
- Pani brat?! Ten łapserdak?! A to ci dopiero! Kpią tu ze mnie! - mrucząc pod nosem wyszła i zaraz pojawił się Dawid.
Rozpromieniłam się, wstając i otwierając ramiona.
- Nie wstawaj, siostro. Poinformowano mnie, że urodziłaś dziecko i potrzebny ci odpoczynek.
- Pozwól mi się uściskać, Dawidzie, ten jeden raz. Marzyłam o tym od dawna - odparłam, a on otoczył rękami moje ramiona w niezdarnym geście.
Usiedliśmy razem na okiennym parapecie. Jak za dawnych dni.
- Dobrze ci się powodzi, siostrzyczko - rzekł, wskazując oszklone okna, wzorzysty dywan i kwitnące róże w ogrodzie.
- Mąż daje mi wszystko.
- Zatem musisz być szczęśliwa - powiedział, ale z jego oczu wyzierał smutek.
- Szczęśliwa? Tak, jestem szczęśliwa. Ale chciałam być wolna...
- Przepraszam! Wspomnienie tamtego dnia sądu wciąż mnie dręczy.
- Nie przepraszaj, Dawidzie. Niech nigdy myśli o mnie nie będą ci udręką. Mój los odmienił się na dobre. Nawet tamten straszny dzień przyniósł mi radość, bo odnalazłam ciebie. Tak żałowałam, że nie mogłam się z tobą później spotkać. Chciałam, ale mogłoby to złamać twoją wspaniałą karierę, więc trzymałam się z daleka.
- Masz rację, lecz musiałem się z tobą zobaczyć i coś ci powiedzieć, Małgorzato.
- Mam nadzieję, że nic złego - odparłam. Zachowywał się z taką powagą.
- Chciałem cię tylko przeprosić.
- Nie potrzebujesz mnie przepraszać, Dawidzie. To ja przepraszam ciebie.
- Nie rozumiesz, Małgorzato. Gdy cię tam zobaczyłem, taką nieszczęśliwą i celowo upokarzaną przez ojca Edmunda, poczułem się zły do szpiku kości. Przypomniało mi to o czymś, co zdarzyło się wiele lat temu. Ja... ja zawstydziłem się, że nie pokazałem ci reszty alfabetu.
Ujęłam jego rękę. Jak czule kochałam Dawida! Mój brat... przez wszystkie dni mego życia chciałam go pocieszać i być mu pomocą.
- To wszystko minęło. Nie możesz zamartwiać się przeszłością. Powodzi mi się dobrze. Mąż obiecał, ża zatrudni dla mnie nauczyciela, gdy tylko będę mniej zmęczona. Pewnego dnia własną ręką napiszę do ciebie list. Będziesz ze mnie dumny, Dawidzie.
- Nie wysyłaj mi żadnych listów! Wszystkie trafią do rąk biskupich urzędników. Dostajemy donosy do biskupiego pałacu; na ciebie i na wielu innych.
Zastanowiłam się nad tym przez chwilę. Dawid miał rację.
- Och, Dawidzie, jakie to smutne. Chciałabym, by istniała jakaś wyspa, daleko na morzu, gdzie mogłabym żyć i myśleć po swojemu.
- Nie ma takiej wyspy, Małgorzato. Musisz żyć tak, jak żyją inni ludzie.
- Gdybyś był dobrym bratem, nie przypominałbyś mi o tym - powiedziałam z uśmiechem.
- To coś, o czym ja także myślę, Małgorzato. Myślę, że kiedyś skręciłem na niewłaściwą ścieżkę; tylko raz się pomyliłem, ale ścieżka ta przywiodła mnie do szerszej drogi - jego twarz nagle ściągnęła się i posmutniała.
- Robisz wspaniałą karierę; nie zepsuj jej teraz jakimiś wątpliwościami - upomniałam go.
- Rzecz w tym - mówił dalej - że zacząłem zastanawiać się nad dawnymi czasami, Małgorzato. Stało się to, gdy zacząłem przypochlebiać się biskupowi po twoim przesłuchaniu. Opowiedziałem mu o wszystkim; o tym jak umarła matka i jaka byłaś dla mnie dobra. Był zadowolony, że cię uwolnił. A ja przypomniałem sobie ideały, jakie niegdyś miałem, i czułem się coraz gorzej. Poprosiłem biskupa, by pozwolił mi odejść. Chcę pracować z ubogimi i żyć jak Chrystus, i wędrować po świecie, póki nie poznam, co jest słuszne.
- Och, Dawidzie, nie rób tego! Tyle byś ryzykował, takie niewygody znosił, masz przecież teraz przed sobą piękną przyszłość.
- Myślisz, że powinienem wrócić? Nie jestem pewien, czy mogę. To tak jak z twoją tęsknotą do wolności.
- Ale biskup nie rozgniewał się na ciebie, prawda?
- Och, nie, był wzruszony i dał mi swoje błogosławieństwo. Powiedział, że także obrał drogę pielgrzyma, gdy był młody, i chciałby zrobić to teraz.
„Kochany Dawidzie - pomyślałam - są dla ciebie bardzo dobrzy, a ja wiem dlaczego”. Myślał, że biskup po prostu go lubi. Czemu miałabym łamać Dawidowi serce?
- Cóż, jeśli będziesz chciał się najeść do syta, możesz wrócić, prawda?
- Oczywiście, wrócę.
- Kiedy?
- Gdy... gdy znów zobaczę anioły.
- Dawidzie, czy przyjmiesz także moje błogosławieństwo? Uklęknął, a ja położyłam dłonie na szorstkim materiale, który
okrywał jego szczupłe ramiona. Pokój zajaśniał najpierw łagodnie pomarańczowym, potem głęboko różowym, a wreszcie przez chwilę jasnym złoto-miedzianym światłem.
- To jakaś zabawna sztuczka, Małgorzato? Twarz ci błyszczy. Jak się tego nauczyłaś?
- Długo by o tym opowiadać. A powiem ci, co zauważyłam u twego biskupa.
- Cóż to takiego?
- Jego pchły skaczą dużo dalej niż twoje.
- Małgorzato, ciebie nie da się zmienić. Jesteś niepoprawna! Szturchnął mnie w ramię, zaśmiał się, podniósł swój tobołek i zniknął.
★
Małgorzata przerwała pisanie. Nie umiała myśleć o Dawidzie nie czując raniącej serce tęsknoty. Rok temu dotarł do niej pobrudzony i pomięty na morskich szlakach list, zaadresowany: „Do mojej szlachetnej ukochanej siostry, Małgorzaty”. Droga do jej rąk trwała przez kilka miesięcy. Przyniósł jej wiadomości o wędrowaniu po Italii, o pracy w szpitalu dla trędowatych i o planowanej pielgrzymce do Ziemi Świętej. Małgorzata odczytywała list wiele razy i od czasu do czasu znów sięgała po niego, niczym po talizman; jakby mógł bezpiecznie przyprowadzić ku niej Dawida. Teraz ponownie wyjęła go z kufra, rozłożyła ostrożnie i jeszcze raz przebiegła wzrokiem znane już na pamięć słowa. Następnie wróciła do pisania.
★
W czasach, które nadeszły potem, mój mąż stawał się coraz bogatszy i nawet ludzie kpiący niegdyś z naszego małżeństwa zabiegali o zaproszenie do domu Rogera Kendalla.
- Dobre towarzystwo i dobra kuchnia, Małgorzato... to jest najważniejsze - powiedział kiedyś mąż. Oglądaliśmy różne cacka, które przypłynęły zza morza. Srebrne kielichy z Italii, złote pierścienie z Konstantynopola, powlekane złotem małe wizerunki Madonny z krajów słowiańskich... Wszystko przechodziło przez jego ręce i zamieniało się w podarunki dla wielkich i możnych, umacniając jego wpływy.
- Nie zapominaj, Małgorzato, że wszyscy potrzebujemy przyjaciół - mówił kiedy indziej, opowiadając mi o jakiejś złośliwej zemście czy też dwulicowości dworu, a potem dodał: - Jesteś moim błogosławieństwem; od kiedy pojawiłaś się w moim domu, odnoszę dwa razy tyle sukcesów!
Nigdy nie czułam się tak kochana, pożądana i doceniana.
Mąż powiększył posiadłości o dwa kolejne dwory na wsi. Pierwszy z nich nabył wyłącznie dlatego, iż miał wielki wiśniowy sad, a on przepadał za wiśniami. Kupując każdą z tych posiadłości, sekretnie zmieniał ostatnią wolę, by jego dwaj synowie nie dostali nic za swoje hulaszcze życie. Gdy byłam w ciąży z Alicją, Leon i Tomasz, bojąc się, że urodzę syna, a nie wiedząc, że mąż sporządził już testament, stali się tak złośliwi, że ostatecznie wyrzucił ich z domu.
Wciąż marzyłam o tym, że pewnego dnia znajdę sposób, by ich pogodzić; by odmienić synów i uradować serce ich ojca. Zawsze wydawało mi się, że ów Boski dar, który tak wspaniale łączył złamane kości, powinien móc połączyć rozbitą rodzinę; cóż, myliłam się. Czasami zresztą nie działał i na choroby, ponieważ ilekroć byłam w ciąży, moja siła wewnętrzna wspomagała dziecko i nie mogła być przekazywana innym. Mąż musiał wtedy bardziej zważać na swoją dnę, co nie było łatwe dla człowieka, który tak lubił dobrze jeść i pić.
Urodziła się mała Alicja, a mąż wyprawił jej chrzciny tak wspaniałe, jakby była synem. Z mojego ponownego wejścia do kościoła uczynił prawdziwe święto i przekazał tyle darów świątyni, że wszyscy byli już przekonani, iż moje oblicze moralne uległo całkowitej poprawie.
I tak właśnie to, co zaczęło się jako małżeństwo z rozsądku, stało się małżeństwem z miłości, a smutek przekształcił się w niewyobrażalne szczęście.
★
Małgorzata przyglądała się ostatnim słowom, kształtnie czerniącym się na papierze. Była zadowolona; bardzo zadowolona. Tak powinna kończyć się jej opowieść: „...a potem żyli długo i szczęśliwie”. Teraz należało ją tylko doskonale zwieńczyć. Podobnie jak piękna suknia winna być starannie wykończona, tak i książka winna być zamknięta właściwym słowem. Zanurzyła pióro w atramencie i dużymi literami napisała łaciński wyraz. Kiedyś to słowo, kończące prawdziwą księgę, pokazał jej brat Grzegorz. Pióro zdążyło się już stępić, więc trochę rozpryskiwało atrament, lecz powstały litery bardzo zgrabne, układające się w słowo:
FINIS
Uniosła arkusz i podziwiała swe dzieło. Potem złożyła wszystkie strony. Wypełniały całą szufladę.
Ale ta opowieść wcale się jeszcze nie zakończyła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Brat Grzegorz zatrzymał się na chwilę i spojrzał na ciemne, skłębione chmury, którymi okryło się niebo. Za nim, na południu, zostało wiele mil starej, sięgającej rzymskich czasów drogi, wiodącej do Londynu. O tej porze roku spotykało się niewielu podróżnych, ponieważ panował dojmujący chłód. Rzadkie przydrożne drzewa skrzypiały na wietrze, a rozciągające się przed nim ponure, wymiecione wichrem pola wyglądały nieprzyjaźnie.
Grzegorz wyciągnął odzianą w rękawicę dłoń. Czyżby to był śnieg? Co za udręka! W śniegu idzie się wolniej, a do najbliższego miasteczka jeszcze daleko. Wydłużył kroki, pomagając sobie grubym kosturem.
Niebawem jego kaptur i niesiony na plecach tobołek pokryły się bielą i brat Grzegorz zastanawiał się, czy jak zawsze dostanie odmrożeń, nim dotrze do domu. Może jednak warto spojrzeć na to z drugiej, lepszej strony. Odmrożenia z pewnością pogłębiały jego pokorę, która tak pięknie rosła wspierana codziennymi modlitwami. Ta myśl przywiodła brata Grzegorza ku rachunkowi sumienia, któremu starał się oddawać przynajmniej raz w tygodniu, jeśli nie częściej. Kilka śmiertelnych grzechów udało mu się w końcu pokonać. Teraz pracował nad pychą. Obżarstwo mu nie grozi w domu ojca... kuchnia zawsze była tam okropna. Ojciec miał podniebienie jak podeszwa, więc kucharzowi wszystko uchodziło płazem.
„Ciekawe - pomyślał brat Grzegorz - czy smak, węch i słuch są ze sobą związane, skoro te trzy zmysły mieszczą się w głowie. Liczne wygięcia na hełmie ojca pozwalają sądzić, iż słuch także może być co najmniej nadwerężony... muzyka nigdy go nie wzruszała. Może więc tą samą drogą uleciał również jego zmysł smaku i węchu? Ojca interesuje tylko jeden rodzaj zmysłowej przyjemności, ale ten zmysł nie leży pod hełmem. Hm... Ciekawy pomysł. Czy grzech rodzi się w głowie i stamtąd wyrusza ku kończynom, czy też powstaje w konkretnych częściach ciała i posuwa się w ludzkim wnętrzu, by zepsuć umysł?” Brat Grzegorz uświadomił sobie, że i ta myśl, jak wszystkie inne, które łączyły się z ojcem, jedynie odciąga go od Boga. Ważne, by panować nad myślami w domu. Wszak napięcie będzie tam ogromne.
Nawet sir William został zwerbowany do wspierania ojcowskich wysiłków. Brat Grzegorz miał w kieszeni na piersiach list od niego. Sir William Beaufoy widocznie był z wizytą u ojca, bo słowa kreśliła dłoń ojcowskiego kapelana. W mało subtelny sposób wychwalał księcia jako najłaskawszego i najszlachetniejszego pana, et cetera, et cetera, a ponadto przypominał bratu Grzegorzowi, że można służyć Bogu także poza klasztornymi murami.
Nie był ów list całkowicie nieszczery. Książę czynił cuda dla sir Williama. Jednym mistrzowskim pociągnięciem rozwiązał wszystkie jego problemy. Posadził swoich prawników nad kontraktami Lombardczyków, a prawnicy owi stwierdzili, że w kontraktach jest tyle luk i wybiegów, ile pcheł na psim grzbiecie. Ponieważ proces nadzorował książę, a sędziowie otrzymali kilka cennych prezentów, wydano wyrok korzystny dla sir Williama. Tak więc sir William pozostał panem swych ziem, odzyskał posagi córek i znów miał w domu swego syna.
- Ha! A wszystko dzięki sile pieniądza, miecza i prawa! - rzekł brat Grzegorz do samego siebie, wspominając dyskusję z Kendallem. Miecz znów wygrywa. Ostatecznie bowiem królewska łaska nie skierowała się ku jakiemuś pierwszemu lepszemu, lecz ku największemu wojownikowi Anglii. Chciałby kiedyś opowiedzieć o tym Kendallowi, choćby po to by wykazać mu, że był w błędzie. Jest przecież rzeczą oczywistą, że same pieniądze, gdyby nie sprzymierzyły się z mieczem, nie utrzymałyby ziemi. A ponieważ ziemia jest pieniądzem, zatem cóż... pieniądz nie może utrzymać samego siebie, nawet jeśli cały Londyn jest przekonany, iż liczy się tylko majątek. Świat nie stał się jeszcze tak sprzedajny.
Bratu Grzegorzowi, przygniecionemu ciężarem pokory, brakowało długich dyskusji z Kendallem. I, oczywiście, ucztowania z nim... choć w obecności Boga człowiek przestaje myśleć o jedzeniu, więc nie było ono takie ważne. Brakowało mu też przyjemności płynącej z nauczania, nawet jeśli nie nauczał filozofii, a jedynym jego uczniem była niewiasta. Obserwowanie Małgorzaty kreślącej w wosku pierwsze litery i świadomość, iż właśnie on zmienia ją na zawsze, sprawiały mu wielką satysfakcję.
We wspomnieniach Londyn okazywał się miejscem, gdzie brat Grzegorz był szczęśliwy. W tym mieście czuł się jak we wspaniałym domu: zawsze mógł tam znaleźć poważną, wzbogacającą ducha debatę, wspaniałą książkę lub... doskonały obiad. A w dodatku, choć brat Grzegorz nie przyznawał tego nawet sam przed sobą, w tym mieście mały, wiecznie głodny wąż jego ciekawości ogromnie się rozrósł. Żywiąc się listami pisanymi dla prostych ludzi, książką Małgorzaty, obserwacją, dyskusjami i zwykłym wścibstwem, stał się potężny i osiągnął rozmiary smoka. Teraz, ilekroć ów smok podniósł głowę, brat Grzegorz nie mógł powstrzymać się od dociekania, skąd pochodzi szkło, jak zrobione są zegary lub w jaki sposób gwiazdy przytwierdzone są do nieba. Albo też - najczęściej - co sprawia, że ludzie robią to, co robią. Brat Grzegorz coraz bardziej lubił przyglądać się ludziom, a także prowokować ich, by sprawdzić, czy się zirytują, oraz udoskonalać wszystkich, nie bacząc czy tego chcą, czy nie.
- Znacznie ciekawiej byłoby wiedzieć, ku czemu ty zmierzasz? - szepnął ten olbrzymi smok.
- Ja zmierzam ku Bogu, i tyle - prychnął pogardliwie brat Grzegorz.
- Nie próbuj mnie lekceważyć - odparował smok.
Nagle nowa myśl zaświtała bratu Grzegorzowi. Jeśli Bóg jest wszędzie, przecież można poszukiwać Go również w Londynie.
- To bardzo interesujące spostrzeżenie - stwierdziło sumienie brata Grzegorza. Smok ciekawości znów poruszył się w swojej jamie i uniósł olbrzymią głowę. Potworowi niełatwo było odmówić.
Tak sobie brat Grzegorz rozmyślał leżąc w łóżku w małomiasteczkowej piwiarni, obok pięciu innych śpiących mężczyzn zwiniętych wokół niego. Wszyscy, łącznie z bratem Grzegorzem, spali w ubraniach, by nikt nie ukradł im odzieży. Opierając głowę na niewielkim tobołku, w którym chował brewiarz, włosiennicę i wielopalczastą dyscyplinę, przez całą noc wpatrywał się w cienie na powale i nawet na chwilę nie zmrużył oka, choć bardzo potrzebował wypoczynku. Czekały go jeszcze ponad dwa dni wędrówki, nim dotrze do domu swego ojca na Boże Narodzenie.
★
Rok Pański 1350 zbliżał się ku końcowi. W wielkim domu Rogera Kendalla przy Thames Street radośnie obchodzono święta Bożego Narodzenia.
Niebo miało kolor ołowiu, a zimny wiatr znad rzeki obiecywał śnieg. Wielkie bloki kry zamknęły port, choć rzeka wciąż jeszcze płynęła swobodnie w lodowych zatorach między kamiennymi przęsłami mostu. W śródmieściu ulice były ciasno zatłoczone, rzeźnicze kramy robiły świetne interesy, a uliczni sprzedawcy wszelkich możliwych artykułów zaludniali dzielnice Cornhill i Cheap. Za zamkniętymi okiennicami ubogich i oszklonymi oknami bogaczy płonęły świece, kaganki i łuczywa, a kuchenne aromaty rozchodziły się po każdej ulicy. Boże Narodzenie było bowiem szczególną porą: nie jakimś pojedynczym świątecznym dniem, ale prawdziwą rzeką uroczystości, która płynęła od ostatnich dni adwentu aż po święto Trzech Króli.
Dom Kendalla błyszczał blaskiem świec i migotliwymi płomieniami igrającymi w kominkach. Nawet namalowany nad obramowaniem kominka wąż morski, w skórze ze zbrojnych łusek, uśmiechał się do postaci przebiegających po wielkim holu ze sprawunkami. Wszyscy domownicy mieli mnóstwo pracy. Same tylko świąteczne pasztety wymagały przecież dwudniowych przygotowań. Gęsi, łabędzie, kapłony, pawie, wołowinę, baraninę i mięso wieprzowe przyrządzano na dziesiątki różnych sposobów; niektóre nacierano ziołami tłuczonymi w moździerzu, rozmaite ptaki układano na półmiskach w ich naturalnym upierzeniu, budowano przemyślne kształty z pasztetu. Przygotowywano także ciasta, galarety i puddingi. Jeden z tortów - istne kulinarne arcydzieło - mial kształt żaglowca, drugi przedstawiał aniołów, objawiających się trzem pasterzom z owieczką. Było też kilka gatunków wina, piwa i miodu, albowiem w owe święta zwykła rzeka trunków przybiera rozmiary fali powodziowej.
Wszyscy uczestniczyli w ozdabianiu domu. Wykonane z bluszczu girlandy i pęki jodłowych gałęzi wiązano z drabiny nawet do samych krokwi wielkiego holu. Każda izba była odświeżona i pachniała jodłą, jemiołą i ostrokrzewem.
Właściwe celebrowanie Bożego Narodzenia nie było zadaniem dla słabeuszy: maraton jedzenia, kolęd, tańców i nabożeństw wymagał niezwykłej wytrzymałości i pasji, podobnie jak przetrwanie surowej i bezwzględnej jesieni oraz zimy. Małgorzatę widziało się wtedy dosłownie wszędzie, bowiem doglądała dekoracji domu, przygotowania świątecznych potraw, a także podarunków, jakimi Kendall obdarzał zarówno własnych domowników, jak i ubogich. W dodatku chodziła z nim na maskarady i kolacje urządzane w domach przyjaciół i znajomych w całym Londynie. W ich własnym domu panował straszny chaos spowodowany przez najbardziej psotnego czeladnika, którego wybrano Królem Gwiazdkowym, ażeby urządzał gry i zabawy.
W Wigilię świąt Bożego Narodzenia czeladnicy i terminatorzy ciągali po podwórzu wielki pień, na którym, niczym na osiołku, usadzili ulubienicę rodziny, małą Alicję. Jej starsza siostra, Cecylia, podążała z tyłu, klaszcząc z dłonie i zaśmiewając się z radości. Młodzi wychodzili z domów, by kolędować i tańczyć, najpierw przed drzwiami swoich panów, a potem na ulicach i kościelnych dziedzińcach, gdzie świętujące tłumy, a także muzykanci i awanturnicy z pewnością drażnili księży przygotowujących Pasterkę.
Ci, którzy zostawali w domach, siedzieli przy kominkach, popijając, opowiadając najróżniejsze historie i przepowiadając przyszłość, ponieważ w tę noc dziewczęta próbują przewidzieć, kto będzie ich mężem. Małgorzata, jeszcze jako młoda dziewczyna, również oddawała się takim zabawom, ale teraz nie dawała im wiary, bo nie przepowiedziały niczego, co zdarzyło się w jej życiu. Właśnie pocieszała jedną ze służących, która okropnie martwiła się wróżbą mówiącą, że sześć razy wychodzić będzie za mąż i zawsze za żeglarza.
- Nie chcę poślubić człowieka, którego nigdy nie będzie w domu! - dziewczyna zalewała się łzami.
- Elżbieto, nie bierz sobie tego do serca. Za rok wróżba powie ci coś zupełnie innego, a ty możesz wybrać los, jaki chcesz - uspokajała ją Małgorzata. - Mnie wróżono kiedyś małżeństwo przez uprowadzenie na końskim grzbiecie i, jak widzisz, ta przepowiednia zupełnie się nie sprawdziła.
Małgorzata, przyglądając się zabawom, nie siedziała bezczynnie, znała bowiem mnóstwo opowieści, które zadziwiały nawet jej bywałego w świecie męża. Tego wieczoru opowiadała jak diabeł, przebrawszy się za kleryka, tak długo pozostawał ulubionym sekretarzem arcybiskupa, póki nie stracił swej mocy w jakiejś najbardziej krępującej i zabawnej uciesze wigilijnej. I tak na opowiadaniu historyjek i śpiewaniu kolęd radośnie minął wieczór.
Pierwszego dnia świąt wszyscy z powagą poświęcili się ucztowaniu. Wynoszono z piwnic beczki wina i piwa, by ich strumienie mogły wielokrotnie opływać świąteczny obiad. Mimo że Kendallowie mieli licznych domowników, pamiętali o swym chrześcijańskim obowiązku i zaprosili kilka wdów i mniej zamożnych sąsiadów. Przybyli też specjalni goście, których Małgorzata najchętniej widziała tego świątecznego dnia.
Ze wszystkich dawnych przyjaciół tylko Hilda mogła się z nią widywać, ale musiała przychodzić w tajemnicy, tylnymi drzwiami. Teraz byli tu wszyscy: Hilda, Malachiasz, Sim, Piotr i Jakub, odświętnie ubrani w nowe ubrania, które otrzymali w podarunku od Małgorzaty. Gdy zatarły się wspomnienia o dawnym procesie i oszczerstwach, Małgorzata stopniowo pozbyła się obaw, że mogłaby nieumyślnie ściągnąć uwagę na działalność Malachiasza, i ostatnio wreszcie poczuła się wystarczająco pewnie i bezpiecznie, by nie szczędzić uwagi przyjaciołom, za którymi tak tęskniła. W tegoroczne święta po raz pierwszy publicznie się z nimi spotkała i zasiadła wraz z mężem u szczytu stołu z twarzą jaśniejącą szczęściem.
Sim i Piotr siedzieli przy niższym stole wraz z czeladnikami. Sim, który miał pilnować, by Piotr nie udławił się podczas jedzenia, raczył łatwowiernych chłopców opowieścią o tym, co przytrafiło mu się podczas pierwszego rejsu. Opowiadał też, gestykulując dramatycznie, że Piotr niegdyś był dokładnie taki sam jak oni, dopóki nie został zauroczony przez królową wróżek, którą przypadkowo zaskoczył, gdy zażywała kąpieli w tajemnym jeziorze pośród głębokich lasów.
Przy pierwszym stole Malachiasz w czarnym stroju uczonego - nowym, więc bez dziur i śladów przypalenia - wieścił upadek francuskich mód kochance Leona, która chłonęła każde jego słowo z fascynacją. Była tak zaciekawiona, że nawet zapomniała o zawistnym oglądaniu całego pokoju, by zdecydować, których mebli zażąda po śmierci ojca Leona.
Nawet dwaj synowie Kendalla sprawiali wrażenie odmienionych przez atmosferę świąt i Małgorzata myślała, że oto w końcu udało jej się doprowadzić do pojednania, o które od dawna się modliła. Zarówno Leon, jak i Tomasz przyjęli jej zaproszenie łaskawie i teraz odnosili się do ojca z widocznym szacunkiem. Dawali nawet do zrozumienia, że myślą o tym, by zostać wspólnikami i utworzyć własną firmę, mówili też, że zaczną żyć inaczej, jeśli tylko ojciec ich w tym wesprze.
Roger Kendall radował się najbardziej ze wszystkich. Popijał pieczonego łabędzia potężnymi haustami miodu, opowiadając o swych włoskich przygodach, które podczas pewnych, dawno minionych świąt Bożego Narodzenia zawiodły go do samego Rzymu. Małgorzata niekiedy kładła dłoń na ramieniu męża, by uważał na siebie ze względu na tę nieszczęsną dnę, ale cóż warte byłyby święta, gdyby człowiek musiał sobie odmawiać uciech. Uśmiechnął się do niej pobłażliwie i napełnił puchar do następnego toastu.
Gdy goście wyszli, Roger Kendall zaczął skręcać się z bólu. Służący ponieśli go do łóżka, a Małgorzata obnażyła bolącą stopę.
- Wygląda jak dawniej, tak? - uśmiechnął się krzywo, zaciskając z bólu zęby.
- Zupełnie tak samo. Jesteś samowolny jak dziecko i zbyt sobie pobłażasz.
- Dotknij jej swoją ręką... dobrze... tutaj... właśnie w tym miejscu. Widzisz? Mam żonę, która potrafi wyleczyć moją dnę, więc czeka mnie jeszcze wiele radosnych świąt. Wszystko zostało dobrze pomyślane przez Boga.
- Mimo to powinieneś bardziej o siebie dbać!
- Czegóż mam się bać, skoro jesteś obok mnie? - Kendall odetchnął swobodniej, gdyż ból już go opuścił.
- No cóż, niczego! Kocham cię tak bardzo, że niczym Orfeusz z dawnej opowieści poszłabym do samego piekła, by cię stamtąd uwolnić - rzekła Małgorzata czule.
- Na razie to ja ciebie uwolnię z uścisku obleśnego księcia Lancasteru, gdy w przyszłym tygodniu pójdziemy do niego na maskaradę. Czy wiedziałaś, że w mieście krąży nowa pogłoska? Odkąd uczysz się francuskiego, mówi się, że przed ślubem uprowadziłem cię z klasztoru.
Zachichotał, gdy Małgorzata wołała z oburzeniem:
- Doprawdy, ludzie nie tylko uwierzą w każde zasłyszane głupstwo, ale nie utrzymają w głowach żadnej myśli dłużej niż dwadzieścia cztery godziny!
Owa pogłoska podążała za nimi przez cały świąteczny sezon, ku wielkiej uciesze i rozbawieniu zarówno męża, jak i żony; dotarło do nich już kilka różnych wariantów tej historii. W końcu Małgorzata nie mogła powstrzymać pokusy dolania oliwy do ognia. Kiedy więc zagadnął ją jakiś uróżowany degenerat, domagając się nieprzyzwoitych względów, szepnęła mu na ucho:
- Och, gdybyż tylko mój oszalały wuj nie zamknął mnie w klasztorze... ale teraz, niestety, na wszystko już za późno; mój los jest przypieczętowany...
Pozostawiając wymalowanego jegomościa w osłupieniu, odnalazła męża w tłumie, by wszystko mu opowiedzieć.
- Mój drogi baronie, to wprost okropne, by jakiś człowiek bez znaczenia pojął dziewczynę tak dystyngowaną i o podobnie subtelnych manierach... - użalał się degenerat.
- Kto wie? Może jeszcze będziesz mieć u niej jakieś szanse... Odrzuciła moje zaloty na odpuście Świętego Marcina. Jest chyba bardzo pobożna, ale powiadam ci, wkrótce zmęczy ją nieciekawe życie ze starym bogatym mężem - odparł jego kompan.
Jednakże Małgorzata oczywiście nie słyszała tej wymiany zdań.
Pierwszego dnia nowego roku Kendallowie rozdawali prezenty domownikom: ubrania i pieniądze. Były to dary praktyczne, ponieważ czeladnicy mieli zły zwyczaj wyrastania z odzieży równie szybko, jak ją kupowano. Dziewczynki dostały zabawki oraz - od mamy - koszyczki do robótek, bo Małgorzata uważała, że nigdy nie jest za wcześnie na naukę pożytecznych umiejętności. Ojciec podarował każdej z nich sznur bursztynów i małą bransoletkę ze złota z wygrawerowanym monogramem.
Małgorzata obdarowała męża prezentem, który długo przed nim skrywała: były to szachy rzeźbione w orientalne wzory i inkrustowana szachownica, którą z równym zachwytem można było oglądać, jak i używać do gry.
Jednak prezent, jaki Kendall miał dla żony, dar planowany od dawna, uszczęśliwił ją bez reszty. Psałterz, oprawiony w cielęcą skórę, z inicjałami Małgorzaty splatającymi się w okrągły monogram... Wewnątrz różne wersy łacińskie, płynące ku dołowi każdej strony, z angielskim przekładem, niemal słowo nad słowem... Nie było tu żadnych iluminowanych ozdób, ale duże litery angielskie starannie wykaligrafowane czerwienią, łacińskie zaś - by odróżnić dwujęzyczne napisy - czernią. Niczego podobnego nie widziano w całej Anglii; była to książka przeznaczona zarówno do modlitwy, jak i do nauki. Małgorzata była oczarowana. Prawdziwa książka, jej własna... oto symbol mężowskiej dumy z ciężkiej walki, jaką stoczyła, by nauczyć się czytać! Kto wie, może pewnego dnia otworzy się przed nią także tajemnica łaciny...?
Roger Kendall bardzo był z siebie zadowolony, gdy zobaczył wyraz twarzy Małgorzaty. Cieszył się, że sprawił żonie tyle radości. Psalmy... jakże ich nadużywano! Psalm pięćdziesiąty pierwszy... jeśli zbrodniarz umiał przeczytać pierwsze linijki, świecki kat rozwiązywał pętlę i oddawał go pod osąd łaskawszej sprawiedliwości Kościoła, jak kleryka. Niepiśmienni szubrawcy uczyli się tych wersów na pamięć, by uniknąć kary. Siedem psalmów pokutnych... codzienna ich recytacja była jedną z licznych pokut nakładanych na wyrzekających się swych przekonań heretyków. Usta nieszczęsnych poruszały się, a serca buntowały nadal. Czasami nakazywano grzesznikowi śpiewanie całego psałterza. Byli też uczeni doktorowie, którzy studiowali każdą linijkę w poszukiwaniu dowodów na to, jak powstał świat widzialny. O tak, psałterz był nadużywany, sterta liter wielokrotnie przemieszana przez duchownych. Ale nie ten psałterz. Małgorzata jest bardziej wniebowzięta, niż gdy jeden z kapitanów przyniósł jej szkatułkę tureckich cukierków z wodą różaną. Przypomniało to Kendallowi czasy młodości. Wtedy także radował się z każdej kupionej książki.
Jednak Małgorzacie nie wolno było tego posiadać. Prawo kościelne zabraniało przekładów świętych ksiąg na miejscowy język. Kendall uśmiechał się ze skrywanym zadowoleniem. Jakże on lubił uszczypnąć boleśnie tych fałszywych świętoszków! Poznał ich wiele lat temu; spostrzegł, jak są chciwi, więc potrafił sobie z nimi poradzić. Małgorzata... ona drażniła ich samym swym istnieniem, ale tego nie rozumiała. Może jak będzie starsza, dostrzeże radość w czynieniu rozmaitych złośliwości tym świętoszkom i zacznie się bawić jak on. Nawet brat Grzegorz, ten zbuntowany nicpoń, dał się wciągnąć w przewrotny plan. Kendall z przyjemnością stwierdził, że wciąż jeszcze trafnie ocenia ludzi.
Małgorzata otworzyła książkę w drżących dłoniach i zaczęła głośno czytać:
- Niebiosa głoszą chwałę Pana, a firmament sławi dzieło Jego rąk...
Zauważyła, iż charakter pisma kopisty jest jej dobrze znany. Gdy skończyła czytać, uświadomiła sobie, czyje to pismo: brata Grzegorza. Uśmiechnęła się do siebie. Wszyscy braciszkowie są tacy sami. Pewnie wziął pieniądze dla jakiegoś kopisty i zatrzymał je dla siebie. To miło wiedzieć, że jest zwykłym człowiekiem, nie żadnym świętym.
Kendall zajrzał żonie przez ramię. On także rozpoznał charakter pisma. Podejrzewał, że brat Grzegorz sam wykona całą pracę, by do jego kieszeni trafiło zarówno honorarium tłumacza, jak i kopisty, wraz z prowizją za znalezienie jednego i drugiego. Miał nadzieję, że tak się stanie, i rad był z tego, bo chciał także bratu Grzegorzowi zrobić świąteczny prezent, a wiedział, że duma nie pozwoli skrybie przyjąć czegokolwiek wprost.
- Podoba ci się, Małgorzato? - zapytał, choć doskonale znał odpowiedź.
- Ten podarunek będzie ze mną zawsze - powiedziała Małgorzata, kładąc rękę na jego dłoni.
- Mam nadzieję, Małgorzato, że gdy będziesz stara, weźmiesz tę książkę do ręki i przypomnisz sobie, jak cię kochałem.
- Chcesz powiedzieć: „jak cię kocham” - poprawiła męża i pocałowała go z wdzięcznością.
Pozostało jeszcze dużo czasu do końca owego szczęśliwego dnia. Z portu nadeszła wiadomość, że przypłynął jeden z długo oczekiwanych okrętów i stoi na kotwicy skuty lodem. Karawela ta spóźniła się o ponad dwa miesiące, bo zepchnęły ją z kursu zimowe sztormy, a pod pokładem kryła towary należące do kilku wielkich kupców, wśród nich - także do Kendalla. Uznano już, że zatonęła. Trudno było pogodzić się z tak znaczną stratą, ale Kendall, jakby nic się nie stało, nie narzekając wypełniał swe zobowiązania. Wyznawał bowiem zasadę, że należy ukrywać rany, by nie zwabić rekinów. Wieść o czekających go ogromnych zyskach powitał z prawdziwą radością.
- Małgorzato, kochanie! - zawołał. - Idę porozmawiać z kapitanem i zaprosić go do nas.
- Czy nie możesz kogoś posłać? Będzie nam cię brakowało. Kapitan zdąży opowiedzieć swoją historię.
- Nie, cóż by to było za powitanie. Wkrótce będę z powrotem. Przeczucie jakiejś tragedii tknęło Małgorzatę. Serce boleśnie jej się skurczyło.
- Weź mnie ze sobą, bardzo cię o to proszę.
- To męskie sprawy, kochanie, i bardzo nudne. Najciekawszą część usłyszysz przy kolacji. - Kendall otulił się ciężkim płaszczem i wyszedł wraz z dwoma czeladnikami.
Do nabrzeża nie było daleko, ale po uczcie czuł się dziwnie ciężki. Wieść o przybyciu karaweli rozeszła się szybko i wielu ludzi przyszło do portu. Znalazł się wśród nich również Leon, starszy syn Kendalla. Był przekonany, że teraz, gdy los znów ojcu sprzyja, nadszedł czas, by prosić o pieniądze. Spotkał ojca i czeladników, a ci, którzy stali nie opodal, słyszeli podniesiony głos i wiedzieli pięść Leona uniesioną w furii. Jego ojciec nie odpowiadał. Zachwiał się i padłby na ziemię, gdyby nie podtrzymali go czeladnicy. Zbladł śmiertelnie, zimny pot wystąpił mu na twarz, wielki ciężar przygniatał pierś. Kapitan statku, który zmierzał w tę stronę ze słowami powitania, stanął z tyłu i żegnał się znakiem krzyża. Roger Kendall nigdy już nie zaprosi na kolację ani jego, ani nikogo innego.
Małgorzata, słysząc głośne nawoływania, podbiegła do drzwi. Zobaczyła zmienione twarze czeladników swego męża i dwóch obcych ludzi stojących przed wejściem. Płatki śniegu opadały na ich kaptury, brody oraz na otulony płaszczem tobół, który dźwigali. Bez słowa badała wzrokiem ich twarze. Wyszła przed próg i wówczas zorientowała się, co dźwigają. Było to ciało jej męża. Z nagle zbielałą twarzą, wolno osunęła się na brudny śnieg przed wejściem. Dwaj służący podnieśli ją i wprowadzili pod dach.
Nim Roger Kendall po raz ostatni znalazł się w holu własnego domu, odzyskała przytomność. Domownicy czuliby się znacznie lepiej, gdyby płakała, ponieważ wtedy mogliby ją pocieszać, kojąc tym samym własny smutek. Jednak ona nie rozpaczała. Dziwnym, obcym głosem wydawała polecenia dotyczące koniecznych przygotowań. Wstrząs nie złamał jej, póki ciało zmarłego nie było gotowe do ułożenia w trumnie. Wezwano dwóch mnichów, by przygotowali zwłoki i zaszyli całun, ale Małgorzata odsunęła ich na bok. Własnymi rękami umyła męża i ułożyła, nikomu nie pozwoliła dotknąć jego ciała. Krzyżując mu ręce ucałowała wielką bliznę na prawej dłoni. Ból nie do zniesienia targnął Małgorzatą i wtedy dopiero pojawiły się łzy.
- Gdybym tylko mogła pójść z tobą... - szeptała pochylając się wolno, by pocałować męża ostatni raz.
Płakała przy kominku nic nie widząc przez łzy, gdy mnisi kończyli pracę. Całą noc przesiedziała w świetle ustawionych wokół trumny świec. Pogrążyła się w strasznym żalu, a że mąż umarł bez spowiedzi, cicho wzywała Boga, by mimo to go zbawił. Nie przestanie, nie, nigdy nie przestanie prosić o to Boga, póki On jej nie powie, że Roger Kendall jest zbawiony. Będzie kurczowo trzymać się skraju Jego szaty, płacząc i błagając, będzie modlić się do Jezusa i wszystkich świętych, póki nie dźwigną duszy zmarłego przed oblicze Boga, póki Go nie przebłagają. Rano znaleziono ją obok trumny całkowicie przytomną, ze szklistymi oczami i dziwnym wyrazem determinacji na twarzy.
Roger Kendall był człowiekiem leciwym, szanowanym i lubianym. W czarno okotarowanym wejściu wraz z księdzem stali w żałobnych strojach wszyscy członkowie gildii kupców bławatnych, by odprowadzić ciało. Gdy trumna opuściła dom, zaczął bić najwspanialszy z dzwonów kościoła pod wezwaniem Świętego Botolfa. Jego dostojny żałobny dźwięk towarzyszył konduktowi odprowadzającemu Kendalla wąskimi, wijącymi się ulicami. Na początku konduktu maszerowali przyjaciele zmarłego z gildii, potem szedł mnich z krucyfiksem, za krzyżem zaś podążali parami zakonnicy z zapalonymi świecami. Przed trumną kroczył powoli ksiądz proboszcz, a za nią pozbawiona wszelkiego czucia szła Małgorzata, podtrzymywana przez Hildę. Dwie córeczki, z czerwonymi, zapuchniętymi od płaczu oczami, czepiały się matczynej spódnicy. Za nimi zmierzali dwaj synowie zmarłego. Odziani w najgłębszą czerń dawali wielki pokaz żalu. Zamykali kondukt domownicy, służący i wszyscy, którzy lubili zmarłego, krzycząc, jęcząc i zawodząc, jak było to w zwyczaju.
W czasie nabożeństwa, gdy ciało Kendalla leżało przed ołtarzem czekając na requiem i absolucję, Małgorzacie udało się zachować spokój. Kiedy jednak okryci kirem mężczyźni ponownie unieśli trumnę, a kantor zaintonował stary hymn „Niech aniołowie powiodą cię do raju”, ponownie owładnęła nią rozpacz. Odprowadzała ciało męża do grobu z ustami w niemym krzyku bólu. Kto na nią spojrzał, płakał rzewnymi łzami z litości.
Podczas stypy Małgorzata duchem była nieobecna, a przez następne dni zachowywała się jak szalona. Hilda wezwała brata Malachiasza i wielkie grono przyjaciół Małgorzaty, zarówno dawnych, jak i nowych (pani Kendallowa była powszechnie lubiana). Nie opuszczali jej w dzień ani w nocy, starali się nakłonić do jedzenia i mówienia. Przyprowadzali córeczki, ale ich nie poznawała. Domownicy i służący bali się, że nie upłynie wiele czasu, a ich pani podąży za mężem do grobu. Jej smutek był nie do zniesienia.
Pewnego dnia brat Malachiasz, ze spuszczoną głową i rękami założonymi na plecach, przedzierał się przez brudny śnieg w Cheapside, gdy nagle usłyszał znajome głosy, wiodące spór między zimą i latem. Lato było w tej dyskusji coraz słabsze, co o tej porze roku wydawało się bardzo stosowne. Tylko mistrz Robert le Taborer potrafił odegrać tę rolę tak dobrze. Brat Malachiasz poczekał dyskretnie, póki nie zebrano pieniędzy, a potem stanął przed Robertem.
- Cóż za spotkanie! - witał starego towarzysza wędrówki. - Jakże mi dziś potrzebna twoja pomoc... Tylko ty, prawdziwy mistrz, możesz coś poradzić. Małgorzata owdowiała i oszalała z rozpaczy. Czy możesz przyjść i uleczyć ją z bólu?
- Jakże się cieszę widząc cię tutaj, stary druhu! - zawołał mistrz Robert jowialnie. - Choć przykrą mi przynosisz wiadomość. Masz rację; najlepszym lekarstwem na wszelkie troski jest muzyka. - Zwrócił się do tłumku gapiów i rzekł z niskim ukłonem: - Drodzy przyjaciele, muszę was teraz opuścić, wybaczcie!
Niewielką grupą - Malachiasz, żongler Mały Wil, kobziarz Duży Tom i mistrz Robert - z trudem podążali wąskimi uliczkami ku domowi Małgorzaty. Gdy mistrz Robert ujrzał wspaniale malowany fronton, zagwizdał cicho ze zdumienia. Więc Małgorzata stała się wielką panią... Rzecz nie w tym, oczywiście, by na to nie zasługiwała, ale mistrz Robert nie mógł oprzeć się wspomnieniom, jak wszyscy razem spali przy drodze pod szerokimi derkami i byli szczęśliwi, mając wszystkiego kilka pensów na czerstwy chleb i cienkie piwo.
- Nie martw się - rzekł brat Malachiasz - ona jest wciąż tą samą miłą dziewczyną... ale okropnie zmienioną nieszczęściem. Wszyscy się o nią martwimy.
Wprowadzono ich na górę, choć jaskrawe, wielobarwne peleryny i ozdobione wstążkami instrumenty wywołały szok wśród bardziej czcigodnych domowników. Małgorzata siedziała na łóżku i pustym wzrokiem patrzyła w dal. Mistrz Robert zasmucił się bardzo na ten widok. Rzucił okiem na gobeliny, puszyste dywany, wspaniale okotarowane łoże, okute żelazem kufry i zrozumiał, że pieniądze, które pocieszały wiele wdów, nic nie znaczą dla Małgorzaty. Z pewnością kochała męża całym sercem.
Ujął więc mistrz Robert le Taborer cytrę i zaintonował długą i smutną balladę o miłości Tristana i Izoldy. Nim doszedł do śmierci Tristana, wszyscy wokół płakali. Potem zaś, gdy śpiewał o bólu Izoldy, nie widzące oczy Małgorzaty spoczęły na jego twarzy i wypełniły się łzami. Dziewczyna zadrżała i w objęciach Hildy zaczęła szlochać, jakby pękało jej serce.
Mistrz Robert dobrze rozumiał ból, ponieważ sam doświadczył wielu strat, a i często wzywano go, by muzyką niósł pociechę. Po balladzie wykonał więc z Dużym Tomem liryczny duet instrumentalny. Następnie Mały Wił, który sam płakał jak dziecko, otarł twarz i rozpoczął kolejną smutną pieśń. Po nim mistrz Robert ożywił nieco nastrój balladą, a następnie cała trupa zaintonowała ulubioną pieśń Małgorzaty, prosząc, by przyłączyła się do nich. Początkowo nie mogła wydobyć z siebie ani słowa, ale gdy drugą zaśpiewali chórem, przyłączyła się drżącym głosem, a oni bili brawo. Niebawem wszyscy śpiewali razem wybijając rytm, dom kołysał się do taktu. Gdy zaś mistrz Robert wykonał komiczny taniec, śmiała się nawet Małgorzata.
Zabawili tam całą noc, śpiewając i wygłaszając prześmieszne dialogi, póki nie wypaliły się świece. Słuchacze padali z wyczerpania, Małgorzata pogrążyła się w pierwszym od owego strasznego dnia prawdziwym śnie. Rano, kiedy się obudziła, sam mistrz Robert tańcząc podał jej śniadanie, a Duży Tom i Mały Wil stali obok i opowiadali dowcipy o jedzeniu, gdy się pożywiała. A potem, ponieważ z wolna wracała do siebie, objęli ją i pożegnali.
- Kochana, nudno nam bez ciebie wędrować. Pamiętaj, że w trupie Roberta le Taborer zawsze jest dla ciebie miejsce. Teraz jednak musimy cię opuścić, bo mamy występ w cechu złotników.
Ukłonili się nader dwornie i zniknęli.
- Och, Hildo, jacy oni są kochani! - wykrzyknęła Małgorzata. - Przywrócili mi życie i nadzieję. Może znów wszystko będzie dobrze.
★
Jednak ani Małgorzata, ani jej przyjaciele nie zdawali sobie sprawy, że już wilki krążyły wokół, jakby była samotną owieczką na leśnej polanie. O ile bowiem uboga wdowa nie ma żadnych przyjaciół, o tyle bogata jest łakomym kąskiem. Jeśli przy tym jest i majętna, i urodziwa, nie będzie długo samotna. W kilku możnych domach przeprowadzano już kalkulacje, ile dni przyzwoitość nakazuje czekać z propozycją małżeństwa i jakie formy delikatnego nacisku mogłyby okazać się najskuteczniejsze w wymuszeniu na wdowie zgody.
Co gorsza, Leon i Tomasz porzucili pozy dobrych synów, gdy krótko po pogrzebie dowiedzieli się o treści testamentu ojca. Planowali coś bardziej zatrważającego niż małżeństwo. Pewnego popołudnia, kiedy czeladnicy i pomocnicy Rogera Kendalla już się wyprowadzili i nie było żadnych gości, do frontowych drzwi zapukał Leon prosząc o przyjęcie. W tym samym czasie do drzwi tylnych zastukał Tomasz. Ku wielkiemu zaskoczeniu domowników, do domu wdarło się kilkunastu uzbrojonych zbójów, którzy spędzili sterroryzowanych służących do wielkiego holu.
- Jeśli chcecie żyć, nie próbujcie się ruszyć na krok! - Leon wymachiwał sztyletem. - Zamierzamy zrobić niespodziankę waszej pani i niech nikt nie waży się nam przeszkodzić.
Gdy bandyci spędzili ostatnich maruderów do stajni, zamknęli wszystkich w dolnym magazynie, a potem rzucili się ku schodom, by znaleźć Małgorzatę, dzieci i niańkę.
- Agato, teraz wreszcie masz szansę spuścić im lanie, na jakie zasługują - zaśmiał się Tomasz, ciskając niańce sakiewkę pełną pieniędzy. - Pilnuj tu dzieciaków, ale ich nie zabij... Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nieźle zarobimy na sprzedaży ich posagów!
- Z przyjemnością spełniam każde twoje pragnienie, panie. - Agata dygnęła nisko.
Najęci bandyci znaleźli Małgorzatę w sypialni, wykręcili jej ręce. Wtedy stanął przed nią Leon.
- Mów, dziwko, gdzie to jest?! - wrzasnął.
- Gdzie co jest? - Małgorzata z trudem łapała oddech.
- Nie udawaj! Dobrze wiesz, po co tu przyszliśmy.
- Przysięgam, przysięgam, że nie wiem...
Rozwścieczony Leon złapał ją za gardło, ale akurat w tej chwili do pokoju wszedł Tomasz.
- Jeszcze jej nie duś; stracimy wszystko, jeśli za wcześnie zabijesz tę kobietę! - zawołał do brata, który nagle wydał z siebie przeraźliwy krzyk.
- Ta suka mnie oparzyła!
Cofnął rękę. W powietrzu unosił się swąd przypiekanego ciała. Przez dłoń Leona przebiegał odciśnięty niczym piętno czarny ślad ogniw łańcucha. Małgorzata nie mogła się ruszyć, tak mocno trzymali ją bandyci. Zdrętwiała z przerażenia, gdy Leon wyciągnął nóż.
- Bracie, poczekaj. Niech najpierw powie, nim zrobisz coś złego, co się nie odstanie. Odejdź i opatrz ranę. - Tomasz także wyciągnął nóż i przyłożył ostrze do szyi Małgorzaty. - Mów, gdzie to jest, albo gorzko tego pożałujesz...
- Przysięgam na wszystkich świętych, że nie wiem, co masz na myśli - wyszeptała Małgorzata, bojąc się uczynić najmniejszy choćby ruch.
- Testament, prawdziwy testament! Ten, który ukradłaś!
- Nie ma innego testamentu prócz tego, który został odczytany. O co ci chodzi?
- Ta kobieta jest zdumiewająco bezczelna! Słyszysz, ona zaprzecza!
Leon - ponura postać odziana w czarny żałobny strój - podbiegi i niemal łagodnie odsunął nóż brata, a potem nagłym, brutalnym ruchem mocno uderzył Małgorzatę w twarz.
- Nie wypieraj się, szkoda czasu! Wiemy, obmyśliłaś sobie, iż ukryjesz prawdziwy testament, zastępując go sfałszowanym. Widziano cię, jak robiłaś to ze swoim kochankiem.
- Z kochankiem?! - zawołała bliska szaleństwa. - Nie mam żadnego kochanka!
Bracia zaśmiali się ochryple.
- Nie uda ci się nas okłamać, obłudna pobożnisiu - szydził Leon. - Nie omotasz nas jak ojca. Widziano cię z dokumentami pisanymi przez plugawego zakonnika, z którym sypiasz.
- Nigdy, nigdy męża nie zdradziłam... Jesteście szaleni, żeby oskarżać mnie tak fałszywie, gdy dopiero co pochowano waszego ojca.
- Więc zaprzeczasz, że widziano cię z papierami? Mamy zamiar zdobyć je, nim upłynie noc. Nie okpisz nas! Gdzie te dokumenty? - Leon powoli przesuwał czubkiem noża po gardle Małgorzaty, zostawiając wąski czerwony ślad.
Ogarnięta przerażeniem Małgorzata nagle zrozumiała, co mieli na myśli. Ktoś powiedział im o jej książce. Nie było sensu tłumaczyć... nigdy by jej nie uwierzyli. A zresztą gdyby nawet uwierzyli, zniszczyliby książkę w bezmyślnej złości. Mogła sobie wyobrazić, jak zaśmiewając się głośno czytają i na jej oczach rzucają stronice na pastwę płomieni. Nie, nie wyjawi im kryjówki. Rozejrzała się w popłochu, ale znikąd nie było pomocy. Leon dostrzegł jej spojrzenie, złośliwy grymas wykrzywił mu twarz.
- Aha! Dobrze wiesz, gdzie to jest! Ojciec z pewnością pozostawił nam wszystko! W końcu dowiedział się, kim jesteś!
- Tak - wtrącił Tomasz. - Ostrzegliśmy go, tego zgrzybiałego głupca. Próbowaliśmy go ocalić, ale ktoś odkrył truciznę i jakoś się wylizałaś.
- Wreszcie nadszedł twój kres! Mów albo zaraz podetniemy ci gardło! - Leon znowu skierował ostrze ku jej szyi.
- Nie boję się śmierci - powiedziała Małgorzata. - No, dalej! Modliłam się o śmierć! Uderzaj!
Obróciła głowę tak, by arteria za uchem pulsowała pod ostrzem jego noża.
Tomaszowi przyszła do głowy pewna myśl.
- Nie boisz się umrzeć? A może chciałabyś otrzymać obcięty śliczny pulchny paluszek albo dwa? Gdzie są te nietykalne bachory?
- Na miłość Boską, nie dotykajcie moich córek! - krzyknęła w rozpaczy Małgorzata, skręcając się szaleńczo w mocnym uścisku najętych zbirów. - Powiem wszystko!
- Więc gdzie jest ten testament? - zapytał Leon z triumfalnym uśmieszkiem.
- Nie ma go tutaj.
- Dałaś go kochankowi?
- Tak. Wszystkie dokumenty dałam bratu Grzegorzowi.
- Gdzie on teraz jest?
- Nie wiem... Wyjechał, ale powiedział, że wróci.
- Nie wiesz? Bracie, ona kłamie - powiedział Tomasz. W tym momencie ktoś zapukał do wejściowych drzwi.
- Otwórzcie! - ryknął Leon do swych ludzi na dole.
Jeden z bandytów wstał z miejsca przy kominku, gdzie popijał piwo Kendalla. Gdy się zatoczył, potrącił Lwa.
- Przeklęty pomiot! - warknął zbój i wymierzył psu parę kopniaków, a kiedy otworzył drzwi, Lew ze skowytem wybiegł na ulicę.
Przed progiem stal jakiś piegowaty dzieciak, który oświadczył, że ma wiadomość dla pani Małgorzaty Kendall, i wyciągnął rękę po napiwek.
- Wezmę ten liścik - rzekł bandyta.
- A moja zapłata, panie... - domagał się chłopiec.
- Jazda stąd! - wrzasnął zbój i zatrzasnął mu drzwi przed nosem, a potem ryknął ku górze szyderczym falsetem: - Wiadomość dla pani Małgorzaty!
Leon przebiegł list oczami.
- Nie kłamała, braciszku - oświadczył. - To od jej kochanka. Pisze, że będzie za trzy dni, by „sprawdzić jej ortografię”. Ha! Domyślam się, jak on to sprawdza. Założę się, że stawia kropki nad i swoim... piórem!
Dwaj bracia i ich ludzie wybuchnęli śmiechem, a Małgorzata oblała się purpurą wstydu.
- Czeka nas zatem trzydniowe oczekiwanie, braciszku - rzekł Tomasz.
- Do tego czasu zamknijmy ją w komórce i przygotujmy zaskakujące przyjęcie dla lubieżnego mnicha - odpowiedział Leon. - On także nie zechce mówić. Niewątpliwie planuje podzielenie się z nią łupami gdzieś w jakimś miłosnym gniazdku. Z pewnością jest o wiele mocniejszy i uparty, a także bardziej przebiegły niż ona.
- Śmiały plan, muszę mu to przyznać. Tego by nie wymyśliła żadna kobieta.
Tomasz doceniał ludzi przebiegłych. Podziwiał mnicha Grzegorza za nikczemność, z uznaniem przyklasnął również bratu, który przedstawił niegodziwy plan:
- Będziemy mieć uciechę i zemstę jednocześnie. Ktoś musi dać nauczkę mnichom tarzającym się w plugawej rozpuście. Może odstraszymy innych, jeśli uczynimy z niego przykład. Och, przygotujemy mu wspaniałe przyjęcie. Powiesimy go jak Abelarda i wykastrujemy na oczach Małgorzaty. Urządzimy mu piekło, póki nie zacznie mówić.
Zbiry potakiwały, mrucząc z uznaniem.
- No, kochana macocho, zapraszamy do piwnicy! Małgorzata była prawie nieprzytomna ze strachu, gdy zamknęli ją samą w jednym z piwnicznych magazynów. Całą noc przesiedziała oparta o jakąś beczkę, płakała z lęku o dzieci i z tęsknoty za mężem. Zamartwiała się, że pragnąc ocalić dzieci i swoją księgę, wydała bandytom niewinnego brata Grzegorza. W rozpaczy nawet nie zauważyła dokonanego przez siebie cudu - otóż w jej piwnicach nie było nawet śladu szczurów.
Nie wiedziała, że Lew wykopany został za drzwi i pobiegł wprost do Hildy. Zacna Hilda, wcześnie rano wróciwszy do domu po przyjęciu długiego porodu, zastała na progu leżącego bezwładnie psa, podobnego do worka łachmanów.
- Cóż to, Lwie! Ty krwawisz? Co ci się stało?
Lew zaskowyczał i jął prowadzić Hildę do domu Małgorzaty. Podążyła za nim, a że była kobietą przenikliwą, nie zapukała do drzwi frontowych, lecz nasłuchiwała pod oknem. Za okiennicami paliło się światło, choć o tej porze wszyscy zazwyczaj byli jeszcze w łóżkach. Usłyszała nie znane głosy i ochryple okrzyki pijących. Lew ciągnął ją za suknię ku jednemu z mocno zakratowanych okien, które prowadziły do piwnicy. Drapał kraty i skamlał. Na jego skowyt Małgorzata się ocknęła.
- Kto tam? Lew, to ty, piesku?
Jaka była jej radość, gdy w odpowiedzi rozległ się szept Hildy.
- Małgorzato? Cóż ty robisz o tej porze w piwnicy?
Pod zimowymi gwiazdami, które najjaśniej świecą przed świtem, Hilda skuliła się na śniegu, by wysłuchać opowieści Małgorzaty o przygotowywanej zasadzce na brata Grzegorza.
- Musisz się spieszyć, Hildo, musisz go ostrzec, ocalić!
- A co z tobą, Małgorzato?!
- Jestem pewna, że brat Grzegorz coś wymyśli. Jest mądry. Zapytaj go, co robić. Tylko pospiesz się i uprzedź go o pułapce.
Nadeszła już różowa godzina świtu, gdy otwierane są bramy i miasto się budzi. Hilda z Lwem, tańczącym wokół jej kolan, z pewnym trudem znalazła dom, w którym mieszkał brat Grzegorz. Po rozchwianych zewnętrznych schodach wspięła się do wynajmowanego przez niego ciasnego pokoju na poddaszu, który miał zamiar niebawem opuścić na zawsze.
Brat Grzegorz, zmówiwszy poranne modlitwy, oddawał się medytacji. Zaczął od rozważania ran Chrystusowych, ale nie szło mu zbyt dobrze. Po pierwsze, był głodny. Po przebudzeniu zawsze chciało mu się jeść i to go rozpraszało. Po drugie, wizyty u ojca nie można było uznać za udaną; wciąż opatrywał sobie guza, którego nabił mu rodzic podczas hałaśliwej dyskusji na temat poświęcenia życia samotności i modlitwie. Prawdę mówiąc, sir Hubert de Vilers był tak gniewny, że umocnił słabnącą w tej materii wolę syna.
Ucho, w które trafił cios ojca, wciąż pulsowało bólem i to poważnie zakłócało tok myśli brata Grzegorza. Dlaczego, u licha, pozwalał ojcu się bić, skoro był już dorosłym mężczyzną? Cóż, a czy miał jakieś wyjście? Przecież nie mógł uderzyć starego rodzica! Spoglądając na to z innej strony, wszak należy podziwiać, jak godnie znosi ciosy. To dowód, iż przeor nie miał racji, podejrzewając go o pychę! Brat Grzegorz zaczął odczuwać zadowolenie z samego siebie. Był niezwykle pokorny, a krzyczał na ojca tylko trochę, nim został powalony potężnym ciosem. Czuł się teraz coraz lepiej. Przeor z pewnością byłby pod wrażeniem tak wielkiej pokory i uznałby swą pomyłkę.
Osiągnąwszy miły stan ducha, pomyślał o Małgorzacie. Był ciekawy, czy spodobał jej się psałterz. Z pewnością rozpoznała charakter pisma i prawdopodobnie podziwiała ciekawe inicjały, ale nigdy nie zgadnie, że sam dokonał przekładu. To jego słodka tajemnica. Psałterz był ładnym prezentem pożegnalnym. Oczywiście zatrzymał prowizję i zapłatę za przepisanie, ale honorarium za przekład złożył w ofierze dla biednych w kościele Świętego Bartłomieja. Brat Grzegorz naprawdę nie dbał o pieniądze. Czuł, że Bóg zawsze gotów jest wspierać szlachetnego człowieka. Poza tym kłopotanie się pieniędzmi jest pospolite, a brat Grzegorz dumny był z tego, iż nie jest pospolity.
Medytacja została nieco zakłócona, więc brat Grzegorz próbował przez chwilę myśleć o pokorze, nim wrócił do ran Chrystusowych. I właśnie w tym momencie, gdy leżał krzyżem przed krucyfiksem, zapukała Hilda.
- Kto tam? - zapytał wstając z podłogi.
- Zwą mnie matką Hildą. Muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego.
Matka Hilda? Nigdy jej nie widział. I był chyba ostatnią osobą w mieście, która jeszcze nie wiedziała o śmierci Rogera Kendalla. Długo go tu nie było; wrócił zaledwie wczoraj i choć miał zamiar uporządkować swoje sprawy przed opuszczeniem miasta, jeszcze się z nikim znajomym nie spotkał.
Hilda szybkim spojrzeniem omiotła jego ciasną izdebkę. Ledwie można się tu było obrócić, a najwyższy punkt sufitu pod ściętym ukośnie dachem znajdował się niebezpiecznie nisko nad głową rosłego skryby. Pobielone ściany zdobił jedynie krucyfiks, na podłodze leżała słomiana mata. Był tu także mały stolik do pisania, zimny koksownik w rogu i niewielkie okienko z nieszczelną okiennicą. „Są w Londynie gorsze pokoje - pomyślała - a w niektórych z nich żyją całe rodziny”. Było jasne, że nie mieszkał on w luksusach, w przeciwieństwie do wielu zadufanych duchownych. Panował tu taki ziąb, że oddech Hildy zmieniał się w małe obłoczki pary.
- Bracie Grzegorzu - sapała, bo schody były strome - Małgorzata przysłała mnie tutaj, bym cię ostrzegła przed pułapką, spiskiem.
- Spiskiem? A któż to spiskuje?! - pytał zdziwiony.
- Synowie Rogera Kendalla. Przechwycili twoją wiadomość i chcą cię pojmać, kiedy przyjdziesz o umówionej godzinie. Planują potraktować się jak Abelarda, jeśli wiesz, co to oznacza...
- Jakże pan Kendall może pozwolić na coś takiego?! A może i on bierze udział w tej zmowie? - pytał zatrwożony brat Grzegorz.
- Więc nic nie wiesz?! Pan Kendall zmarł przed kilkoma dniami.
Grzegorz był zaskoczony. „Co za okropna nowina - pomyślał. - Jeśli nawet pan Kendall nie zanadto ufał dogmatom, porządny był z niego jegomość. Będę się modlił za spokój jego duszy”.
Hilda wyjaśniła, jak synowie Kendalla zajęli dom i zatrzymali Małgorzatę oraz jej córeczki, a teraz czekają na niego.
- Po co im ja, na miły Bóg?! - dziwił się brat Grzegorz.
- Sądzą, że masz testament Rogera Kendalla z korzystniejszymi dla nich zapisami. Ktoś powiedział, że Małgorzata dała ci jakieś dokumenty, i uznali, że to skrywany przed nimi testament. Są też przekonani, że ostatnia wola ojca, którą im odczytano, jest sporządzonym przez ciebie falsyfikatem.
Brat Grzegorz był głęboko poruszony. Po pierwsze, przerwano mu medytację i było oczywiste, że nieprędko będzie mógł do niej wrócić. Po drugie, gniewem napełniała go myśl o Małgorzacie sponiewieranej przez najętych zbirów. Po trzecie, jak śmią pospolicie urodzeni ludzie planować napaść na syna starego rodu - nawet jeśli był tylko drugim synem! Ta myśl nasunęła mu rozwiązanie. Mógł zrobić tylko jedno, choć zarazem za nic w świecie nie chciałby do tego być zmuszony.
Zmarszczył gniewnie twarz, mięśnie jego szczęk zadrżały. Gwałtownie przemierzał swój pokoik i zamyślony uderzał pięścią w otwartą dłoń. Nagle się zatrzymał.
- Będę musiał zobaczyć się z ojcem - rzekł z głębokim westchnieniem.
- Ojcem? Z jakimś księdzem?
- Nie, z moim ojcem. Wcale mnie to nie raduje. Dopiero co powalił mnie ciosem w głowę. Mogę ogłuchnąć, jeśli zrobi to znowu.
- Och, wielkie nieba, ucho masz całkiem sine - przyznała Hilda.
- Przed nami trzy dni - rzekł brat Grzegorz. - To dość czasu, by tam dotrzeć i wrócić, jeśli nie będę musiał iść pieszo. Czy brat Malachiasz ma jeszcze swojego muła?
- Skąd wiesz o bracie Malachiaszu? - Hilda cofnęła się nieufnie.
- Wiem dużo... Więcej niż powinienem wiedzieć - odparł ze smutkiem brat Grzegorz.
- Powinieneś zatem wiedzieć, że muł jest stary i powolny.
- Muszę więc wynająć przyzwoitego konia. Pewnie nie masz pieniędzy, prawda?
- Tutaj nie mam, jeśli jednak pójdziesz ze mną, dam ci trochę. Brat Grzegorz sięgnął po swój tobołek, schował do niego krucyfiks
i podążył za Hildą. Lew podskakiwał radośnie u jego stóp.
- Wciąż nie wydaje mi się właściwe, by pies wyglądał tak samo z obu stron - mruczał Grzegorz, gdy razem schodzili ze schodów.
Omijając zaspy brudnego śniegu, szli oblodzonymi ulicami ku zaułkowi, o którym brat Grzegorz tak wiele pisał, ale którego nigdy nie widział. Pochylając się, by zmieścić się w niskich drzwiach domu, poczuł znajomy zapach - zapach laboratorium alchemika.
- Już wróciłaś?! - zawołał ktoś z głębi domu i przysadzisty, nieco tęgi brat Malachiasz pojawił się w niskich drzwiach w tylnej ścianie głównej izby. - Właśnie myślałem, że miło byłoby zjeść jakieś niewielkie śniadanie... Wielki Boże! Cóż ty tu robisz, Gilbercie?!
- To samo pytanie mógłbym zadać tobie, Teofilusie z Rotterdamu - odparł cicho brat Grzegorz.
- Po kolei, po kolei... Po co tu przyszedłeś?
- Żeby pożyczyć pieniądze na wynajęcie konia.
- Pożyczasz pieniądze od kobiet? Nisko upadłeś, Gilbercie. A skoro już się spotkaliśmy... wciąż piszesz, czy też może ponownie nauczasz?
- Ostatnio zajmuję się kontemplacją - prychnął brat Grzegorz.
- Nie przestałeś być snobem, prawda? - zauważył Malachiasz wesoło. - Cóż, nie mam nic przeciwko temu... Nieźle bawiliśmy się razem... Dopóki nie musiałem opuścić miasta, umykając przed podejrzeniami. Słyszałem, że urządzili niezłe widowisko, paląc twoją książkę... krew na chodnikach, rozszalały wyjący tłum... No cóż, dobrze zrobiłem, że wyjechałem. Popełniłeś błąd, Gilbercie; po co upierałeś się przy swoim? Nigdy nie potrafiłeś wysłuchać dobrej rady.
Brat Grzegorz wyglądał jak chmura gradowa.
- Drogi Malachiaszu, brat Grzegorz ma do załatwienia pilną sprawę i nie możemy go zatrzymywać - rzekła Hilda, która w trudnych chwilach zawsze była opanowana i potrafiła wskazać sedno sprawy.
- Umykasz z miasta? Kto cię ściga? To mi przypomina dawne dobre czasy w Paryżu. Lekkie stopy, lekkie ręce, jak zwykłem mawiać. Nigdy nie trzymaj się niczego zbyt długo!
Brat Grzegorz uśmiechnął się. Teofilus zawsze go potrafił rozbawić.
- Czy znalazłeś już kamień filozoficzny?
- Jestem już bardzo bliski - zwierzył się Malachiasz - ale wciąż przeszkadzają mi różne sprawy...
- Takie jak oszukańcze odpusty i lekarstwa na morowe powietrze? Powinienem był wiedzieć, że to ty kryjesz się za tym wszystkim. Nie ma innego huncwota, który byłby tak wykształcony, i wykształconego człowieka, który byłby takim oszustem.
- A zatem saldo się zgadza, Gilbercie. Ja zaś wnioskuję, że teraz jesteś bratem Grzegorzem. Z pewnością twoja mądrość pomaga ci w kontemplacji. Dawno poświęciłeś się Bogu?
- Dość dawno - usta brata Grzegorza zacisnęły się w wąską linię.
- Miałeś już jakieś objawienie?
- Aktualnie doszedłem do wysublimowanego stanu umysłu, co nie sposób opisać słowami.
- Hm... Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Wałęsałeś się koło domu Małgorzaty. Spałeś z nią, jak przypuszczam. Ładna z niej dziewczyna, męża miała starego... cóż, małżeństwo z rozsądku. Kendall wybawił ją z nie lada kłopotów.
- Nie spałem z Małgorzatą! - oburzył się brat Grzegorz.
- No dobrze, cóż więc robiłeś tam przez cały ten czas?
- Jeśli już musisz wiedzieć, spisywałem pod dyktando jej wspomnienia - odparł Grzegorz ze zgorszeniem. Nie lubił wulgarności i właśnie zaczynał sobie przypominać, jak bardzo go niegdyś Teofilus irytował.
- Co robiłeś?! - brat Malachiasz ryczał ze śmiechu i klepał się po udach. - Gilbercie, stać cię na wymyślenie czegoś lepszego! Kobiety nie piszą wspomnień. Och, już dobrze, niech i tak będzie - rzekł w końcu, widząc gniewną twarz Grzegorza. - Wspomnienia! Ha! Nic dziwnego, że musisz w pośpiechu opuścić miasto! Daj mi znać, gdy będzie można tę księgę przeczytać! - zakpił jeszcze zamykając się w pracowni.
- Mówisz, że Malachiasz ma na imię Teofilus? - zapytała zdumiona Hilda.
- Cóż, tak się zwał, gdy znałem go w Paryżu... ale kto wie, może ma też jakieś inne imię.
Gdy Hilda odliczała pieniądze, Grzegorz dostrzegł, jak jest zmartwiona. Nie wiedział, jak ją pocieszyć; nigdy nie pocieszał żadnej kobiety.
- Nie martw się - powiedział. - Uwolnimy Małgorzatę. - Wybiegł w zaułek tak pospiesznie, że nie widziała wyrazu jego twarzy.
Kłusak, którego wynajął, miał już za sobą dni świetności, ale był wypoczęty i biegł długim krokiem, szybko pokonując odległość. Nie upłynęło wiele czasu, gdy brat Grzegorz minął bramę Aldersgate i przejechawszy przez hałaśliwe zaułki znalazł się na otwartej przestrzeni; na starej, rzymskiej drodze, która wiodła na północ. Jadąc bez wytchnienia pokonał ją w ciągu jednego dnia. Śmiertelnie zmęczony podjeżdżał właśnie do walącego się zamku, gdy zobaczył ojca na drodze. Stary rycerz, z białą brodą i rozwianymi siwymi włosami wypróbowywał nowego konia. Jechał kłusem, owym tanecznym krokiem, który szczególnie dobrze wygląda, gdy rycerz w pełnej zbroi jedzie przez miasto. Zawracał koniem wokół brata Grzegorza, oglądając go od góry do dołu. Grzegorz milczał nie wiedząc, jak zacząć. Brązowy, obszyty futrem płaszcz ojca falował na wietrze, osłonięte rękawicami dłonie miały wielkość bochenków chleba. Wygięty w luk, potężnie umięśniony kark rumaka bojowego lśnił w słońcu, podkute kopyta dudniły na zmarzniętej ziemi, a uprząż podzwaniała w ciszy. Ten koń był prawdziwym monstrum, a stary rycerz siedział na nim wyniośle, prosty niczym ostrze miecza. Spoglądał na syna z góry.
- Na czym ty siedzisz, do diabła?! - wrzasnął.
- To wynajęty koń, ojcze - odparł zmęczony brat Grzegorz.
- Wynajęty koń! A gdzie go wynająłeś? W sklepie ze starzyzną?
- Ojcze, muszę z tobą o czymś pomówić.
- Czołgając się znowu w pyle warknął ojciec. - Jak zwykle, nie masz za grosz dumy.
Starego rycerza nie nękały żadne wątpliwości dotyczące wiary. Był przekonany, że Bóg jest dokładnie taki jak on, tylko nieco większy i włada trochę większą posiadłością. Szykował się na nową wyprawę i miał nieco za złe Bogu, że nie chce oddać mu syna... drugiego syna, w dodatku nieudanego, ale zawsze...
- Ojcze, ja się nie czołgam - brat Grzegorz czuł rosnącą niecierpliwość.
- Nie, jedziesz... jedziesz na wynajętym koniu, który wygląda, jakby go poskładano z różnych części. To jednak lepsze od czołgania się na brzuchu w kurzu drogi, a w taki sposób wydostałeś się stąd ostatnim razem.
Przez niewielką osadę krytych słomą chat, długą, brudną drogą wiodącą do zniszczonej bramy, skierowali się ku zamkowi. Stajenny dyskretnie jechał za nimi, nie mogąc ukryć rozbawienia. Ojciec i syn tworzyli bowiem najbardziej nieprawdopodobną parę, jaką tylko można sobie wyobrazić: brat Grzegorz w starej baranicy, z pałąkowatymi nogami, o wiele za długimi w stosunku do niskiej, wyleniałej szkapy, na której siedział, i sir Hubert de Vilers, wielkopańsko odziany i obuty, dosiadający najpotężniejszego i najpiękniejszego rumaka, jakiego można zobaczyć w promieniu dwudziestu mil. Tylko w postawie byli jednacy: zarówno ojciec, jak i syn trzymali się w siodłach prosto, wyniośli po królewsku.
- Obaj mają podobnie sztywne karki - chichotał stajenny do samego siebie, zacierając ręce na myśl o awanturze, która wybuchała nieuchronnie, ilekroć ci dwaj się spotykali.
Brat Grzegorz opowiadał, co się stało, a ojciec słuchał go nie bez złośliwych uwag.
- Cha, cha, cha! Powiadasz, że zaczaili się na ciebie po kątach? „Przynajmniej się śmieje, nie złości” - pomyślał brat Grzegorz.
- Straszne tu nudy, Gilbercie; w końcu dostarczyłeś mi zabawy. Może pod zakonną sukienką masz coś jeszcze oprócz brzucha. Czy wiedziałeś, że twój brat Hugo jest jeszcze w domu? Wezmę ze sobą jego, giermków i sześciu stajennych. Będzie niezła zabawa! - Rycerz znowu huknął śmiechem.
Brat Grzegorz zwiesił głowę. Ojciec zwykle go wyśmiewał. Jakie to przykre! Za nic w świecie nie przyjechałby tutaj, gdyby nie zmusiły go okoliczności. Ocali Małgorzatę, choćby miał się narazić na większe i boleśniejsze szyderstwa.
Przysiadł na ławie w wielkiej sieni, a ojciec wydawał rozkazy. Psy warczały nad jakąś kością, wygrzebywaną spod cuchnących mat. Ojciec Grzegorza nie widział potrzeby, by je zmieniać. Kazał tak długo układać nowe na stare, póki nogi się nie zapadały w grubej warstwie słomy. Miał bardzo proste przekonania o odpowiednim urządzeniu sieni: liczne jelenie rogi na ścianach, kilka starych toporów wojennych, parę rodowych proporców, na środku palenisko i... niewyczerpane zapasy piwa. W jego mniemaniu tak powinien wyglądać dom. Zresztą sprawami gospodarstwa nie zawracał sobie głowy. To niewieścia domena... ale niewiast tu nie było. Żona sir Huberta umarła, jak twierdził, z nadmiaru pobożności. Wciąż niemile wspominał jej wielkie brązowe oczy wypełnione łzami, wzniesione ku niemu, gdy obejmując jego stopy błagała, by wrócił do Boga. Gorączki niewątpliwie nabawiła się podczas wielogodzinnych modłów w nie ogrzewanej kaplicy, gdzie leżała krzyżem na lodowatej, kamiennej posadzce. Zostawiła mu jednego dorodnego syna, godnego dziedzica rodu, oraz tego głupca. Hugo jeszcze się nie ożenił, choć nadszedł już ku temu najwyższy czas. Drugi syn, Gilbert, nie przyniósł ojcu chluby i nigdy się nie ożeni, jeżeli naprawdę zamknie się w klasztorze. Ilekroć stary rycerz o tym myślał, mruczał do siebie: „Tylko dwie strzały w mym kołczanie” i ręka go świerzbiła, by znów sprawić lanie nieudanemu drugiemu synowi.
- Zbudź się, wstawaj, ty leniu! - ojciec zrzucił brata Grzegorza z ławy.
Brat Grzegorz wstał i oczyścił odzież. Drzemał tylko chwilę i miał straszny sen; przez moment myślał, że ojcowska biała broda, jego krzaczaste brwi i przeszywające go złym wzrokiem niebieskie oczy są nocną marą. Dopiero po chwili uświadomił sobie ze strachem, że to nie sen. Po cóż, u licha, znów przyjechał do domu! Ach tak, by pomóc Małgorzacie... Pogładził puchnącą już szczękę i stanął prosto przed ojcem, który pokrzykiwał:
- Wszystko gotowe, nie możesz spać cały dzień! Jedziemy! Hugo, kilku giermków i pachołków - zbrojna drużyna czekała, aż
będzie gotowy. Jego rola nie miała być wielka. Nie należy ufać głupcom. Niech służy za przynętę.
Stajenny wyprowadził wypoczęte konie. Wierzchowiec wypożyczony przez brata Grzegorza odpoczywał i miał być odesłany następnego dnia. Całe towarzystwo ruszyło w drogę w dobrym nastroju, kłusem i galopem. Brat Grzegorz zdrzemnął się w siodle i kołysał na nim niczym worek pszenicy. Była to dla niego już druga doba bez snu. Po raz pierwszy ojciec nie robił sobie z młodszego syna żartów, był bowiem zbyt zajęty rozważaniem z resztą drużyny planów ataku.
★
Nadeszła umówiona godzina ostatniego spotkania brata Grzegorza z Małgorzatą. Mgła, która ciągnęła znad rzeki, płynęła niewielkimi smugami wzdłuż ulic. Gdy ciężkozbrojna kompania wjechała w Thames Street, jakiś człowiek, dostarczający na oślim grzbiecie opał, skulił się pod opończą, a mały czeladnik pana Wengrave, który wybiegł z pobliskiego domu na widok konnych, uciekł w przeciwną stronę. Trudno byłoby uwierzyć, że coś stało się w domu Kendalla - stał cichy, pogrążony w żałobie po śmierci swego pana.
Jednak wewnątrz działo się wiele złego. Obaj bracia, wciąż ubrani w żałobną czerń, nonszalancko rozwaliwszy się w pokoju wychodzącym na ogród, ze śmiechem planowali z wynajętymi zbirami, co zrobią, by zmusić brata Grzegorza do mówienia. Małgorzata siedziała na wielkiej, okutej żelazem skrzyni, która kryła jej księgę, związana i zakneblowana tak, by mogła być świadkiem pojmania i męczenia rzekomego kochanka.
- Mówię ci, najpierw go wykastrujmy, a potem, gdy będzie kwiczeć, bijmy, póki nie zacznie gadać. - Leon, oparłszy się niedbale o okienny parapet, przycinał sobie paznokcie wielkim sztyletem.
- Może być zbyt oszalały z bólu, by mówić, jeśli zrobisz to w takiej kolejności. Ja powiadam: najpierw go związać i bić, a resztę zrobić, gdy wszystko powie - przekonywał Tomasz.
- Powieśmy go do góry nogami we framudze drzwi - zasugerował jeden ze zbójów. - Niech wszyscy cieszą oczy, jak będzie się skręcał z bólu.
- Aha... słyszę pukanie do drzwi! - zawołał uradowany Leon, a gdy zaanonsowano brata Grzegorza, skrył się za drzwiami i czekał, by zadać cios.
Brat Grzegorz zatrzymał się na chwilę w progu. Kaptur nasunięty na głowę okrywał cieniem jego twarz... twarz ściągniętą i pobladłą z braku snu. Przekroczył próg i gdy maczuga dosięgła jego głowy, zachwiał się, padł na kolana. W tej samej chwili Tomasz ciął go sztyletem w plecy, ale ostrze tylko rozcięło habit, nie czyniąc Grzegorzowi krzywdy. Spod habitu błysnęła kolczuga, a odrzucony z głowy kaptur odsłonił lekki hełm. Dwaj najemni bandyci rzucili się na brata Grzegorza i przycisnęli go do podłogi. Leon, który nigdy nie potrafił powściągnąć niecierpliwości, ruszył do przodu, by zadać śmiertelny cios.
I właśnie wtedy rozległ się przeraźliwy, świszczący dźwięk - to stary rycerz Hubert de Vilers ściął Leonowi głowę jednym cięciem wielkiego oburęcznego miecza. Głowa spadła na podłogę i potoczyła się w róg, a z szyi trysnęła krew na ściany i dywan. Tors jeszcze drgał, gdy hol zapełnił się zbrojnymi, którzy jęli siać spustoszenie. Najemni bandyci zostali wycięci do nogi. Trupy zasłały podłogę.
- Ojcze, co z nimi uczynić? - pytał wesoło Hugo, opierając stopę na gardle Tomasza. Drugi z synów Kendalla wydawał z siebie zdławione błagania o litość. - Wykastrujemy go, co, ojcze? On chciał tak postąpić z Gilbertem.
- Strata czasu - mruknął stary rycerz. - Potraktujemy go jak resztę.
Gdy już walka się skończyła, straszny starzec spokojnie wytarł miecz o czarny płaszcz bezgłowego torsu Leona. Brat Grzegorz rozcinał sznury na nadgarstkach Małgorzaty, wcześniej uwolnił ją od knebla, ale jeszcze wciąż nie mogła mówić.
- Niezła, niezła... - mruczał stary rycerz, chodząc wokół Małgorzaty i oglądając ją ze wszystkich stron, jakby była koniem wystawionym na sprzedaż.
Małgorzata skamieniała z przerażenia. Ten człowiek budził grozę. Puklerz i pończochy miał spryskane krwią, siwą rozwianą brodę poplamioną sosem z pieczeni. Okrutne siwe brwi jeżyły się nad oczami, które wyrażały niezadowolenie. Rozczarowanie, że nie został już nikt, kogo można by zabić.
- A więc to jest kobieta, której sięgałeś pod spódnicę, Gilbercie? Niezła sztuka...
Małgorzata stała surowa i tragiczna w czerni. Płonący Krzyż błyszczał na jej żałobnym stroju. Była wprost rozjuszona.
- Bracie Grzegorzu, kim jest ten straszny starzec? - wyszeptała przez zaciśnięte zęby.
- To mój ojciec, Małgorzato. Ojcze, to jest Małgorzata... a to mój brat Hugo; tam zaś stoją Damian i Robert, ich giermkowie.
Stary rycerz potwierdził tę niezręczną prezentację krótkim skinieniem głowy. Hugo zdjął hełm, odsłaniając swoje krótko przycięte ciemnoblond włosy i wysoko wygolony kark oraz zimnoniebieskie oczy. Ukłonił się z szerokim uśmiechem.
- Wątpiłem wprawdzie, Gilbercie - mówił wesoło stary rycerz - czy w ogóle masz pod tą zakonną kiecką coś... do obcinania, ale miło mi, że jest inaczej. Świetny pomysł... człapać po mieście w habicie i zakradać się do domów znudzonych kobiet tylnymi drzwiami.
- Ojcze! - Grzegorz pałał oburzeniem. Twarz poczerwieniała mu z wściekłości, na skroniach nabrzmiały żyły. Kipiąc czystą furią krzyknął: - Powiedziałem ci już, że oszczędzam swe niewinne ciało dla Chrystusa!
- Oszczędzasz swoje... co?!! - wrzasnął ojciec. - Na miły Bóg, kogo ja spłodziłem? Twój brat Hugo ma nieślubne dzieci nie tylko tutaj, ale i na kontynencie, a ty opowiadasz mi tu, że jesteś całkowicie bezużyteczny?!! Trzymajcie mnie, bo go zabiję!
Obaj giermkowie cofnęli się o krok. Byli wyraźnie rozbawieni.
- Ojcze, dyskutowaliśmy już na ten temat. Więcej nie możesz się nade mną znęcać. Powziąłem już decyzję - brat Grzegorz zgrzytał zębami. Ojciec zawsze potrafił doprowadzić go do szewskiej pasji.
- A gdzież tu jest znęcanie? Jakże się tu znęcać nad takim marnym chłystkiem! - mruknął stary rycerz.
Rozejrzał się po pokoju, a na jego twarzy pojawiła się chytrość. Brat Grzegorz dobrze znał to spojrzenie; oznaczało, iż ojciec oblicza wartość wiszących na ścianie gobelinów. Sir Hubert zdobył kilka podobnych arrasów i sprzętów we francuskich zamkach, które później zburzył, i umiał ocenić podobne skarby. Jednak na widok własnego ojca oglądającego w ten sposób salon Kendalla brat Grzegorz poczuł głęboką urazę.
Stary rycerz ponownie zwrócił swoją uwagę na Małgorzatę.
- Całkiem niezła... wdowa... bogata... i jeszcze młoda - snuł kalkulacje, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów.
To spojrzenie brat Grzegorz rozumiał także i rozzłościł się jeszcze bardziej. Małgorzata stała sztywna z wściekłości.
- Wygląda na bardzo płodną. Dobrą kobietę poznaje się po biodrach i cyckach...
- Jak śmiesz!!! - krzyknęła Małgorzata.
- I ognista! Przy płodzeniu dzieci to duża zaleta. Zawsze mówię, że licha klacz i z rasowego ogiera da marne źrebięta. Nie potrzeba w naszym gronie więcej mięczaków... - gwałtownie obrócił się w stronę pierworodnego. - Hugo, potrzebujesz żony, a ta powinna być dobra. Zabierzemy ją stąd, pożenimy was szybko w domowej kaplicy, bez zapowiedzi, i będziemy ją tam trzymać, póki nie pojawi się dowód skonsumowania małżeństwa, by mieć pewność, że żaden spryciarz nie zdoła unieważnić ślubu. Decydujmy szybko, szkoda stracić taką okazję. Za tydzień lub dwa mógłby ją dostać ktoś inny. Poza tym dach w zamku wymaga naprawy. Co ty na to?
- Myślałem, że dach już naprawiony - zdziwił się Hugo.
- Wydałem pieniądze... na nowego konia... tego wielkiego, karego... Więc jak, postanowione?
- Jestem posłuszny, ojcze - odparł Hugo. Wolał co prawda nieco obfitsze w biuście i jasnowłose, ale w gruncie rzeczy wszystkie kobiety były dla niego takie same.
Małgorzata z furią tupnęła nogą. Poczerwieniała aż po korzonki włosów, oczy jej błyszczały, dłonie zwinęły się w pięści.
- Nie poślubię nikogo; szczególnie nikogo z obecnych w tym pokoju. I nigdy nie wyjdę za mąż, by naprawiono jakiś okropny dach. Nie możecie mnie zmusić!
- Możemy, możemy - uspokajał ją starzec. - A przy okazji, zauważyłeś, Hugo? Ten głupiec Gilbert miał rację. Ona rzeczywiście ma oczy tego Fauconberga. U kobiety też wyglądają śmiesznie. No, chodźmy!
- Nie! Nie zabierzecie Małgorzaty! - krzyknął brat Grzegorz i zasłoniwszy ją sobą, wyciągnął sztylet.
- Głupi, jak zwykle! Wyciąga nóż na mnie?! Ty babo! - sir Hubert jednym potężnym ciosem wytrącił synowi sztylet z dłoni. - Jak nie oberwiesz po głowie, nie nabierzesz rozumu!
Uniósł pięść, Grzegorz odparował ramieniem silny cios i uderzył ojca w szczękę. Zdumiony rycerz runął na podłogę. Brat Grzegorz, przerażony swym uczynkiem, rozprostował pięść i wpatrywał się w dłoń z niedowierzaniem. Twarz zbielała mu niczym prześcieradło.
Czcij ojca swego! Pogwałcił Boskie przykazanie i czuł, jak ten grzech wieczyście go hańbi.
- Cha, cha, cha! - ojciec pocierając szczękę śmiał się donośnie. Grzegorz spoglądał na niego w zdumieniu. - Może jeszcze coś z ciebie wyrośnie, synu.
Grzegorz wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi oczami.
- Rozumiem, że chcesz tę kobietę zatrzymać dla siebie? - zapytał rycerz dźwigając się z podłogi.
- Słyszałeś, co powiedziała Małgorzata. Ona nie życzy sobie wychodzić za mąż - rzekł brat Grzegorz sznurując usta.
Ojciec przeszywał go wzrokiem. „Może uderzył się w głowę, gdy był dzieckiem - myślał. - Może spadł z konia. To jedyne możliwe wyjaśnienie. Nie wszystko w umyśle tego chłopca działa jak należy”.
- Nie życzy sobie?! A cóż to ma za znaczenie?! - Stary rycerz zwrócił się do Małgorzaty. - Powiadam ci, kobieto, zrobiłabyś najlepszą rzecz poślubiając, i to szybko, człowieka z mieczem, inaczej bowiem zginiesz marnie lub będziesz żebrać na ulicach. Te trupy powinny stać się dla ciebie ostrzeżeniem, co czekać może niezamężną kobietę, która ma dużo pieniędzy. Ach, miejskie baby... w ogóle nie mają rozumu. Każda wdowa po rycerzu ma go więcej w jednym małym palcu.
Małgorzata była przerażona. W ogóle nie patrzyła na to w taki sposób. Ten wstrętny starzec trafił w sedno, ale nie podobało jej się to ani trochę.
Brata Grzegorza ogarnęła trwoga. Przez cały czas wydawało mu się, że jeśli ocali Małgorzatę, wszystkie sprawy potoczą się dawnym torem. Żył sobie przecież całkiem przyjemnie. Mógł krążyć po piwiarniach, dyskutując tam z przyjaciółmi, a potem wpadać do Małgorzaty, gdzie obiady były zawsze sute i smaczne, a rozmowy zabawne i ktoś inny musiał troszczyć się o dach, rynny, opał oraz o dzieciaki i samą Małgorzatę. Wyobrażał sobie, że podczas jego nieobecności ona nieodmiennie zajmowała się kuchnią, piekąc pyszny chleb, i zdołał już wyrobić sobie przekonanie, że gdy ją ocali, wszystko - łącznie z Małgorzatą - wróci na swoje właściwe miejsce. Teraz uświadomił sobie coś przerażającego. Niczego nie da się cofnąć. On wróciłby do zimnej, pobielonej celi, by przebywać sam na sam z Bogiem i własnymi myślami, podczas gdy Hugo, ten barbarzyńca, objadałby się doskonałymi rogalikami, płodził dzieci, bił Małgorzatę i włócząc się po okolicy, łajdaczył na prawo i lewo wraz z ojcem. Wieczorami obaj by pili, gratulując sobie łaskawości losu, i może nawet wznosiliby toasty za zdrowie nieobecnego. Małgorzata miałaby zmarnowane życie, płacząc tak jak jej macocha; dziewczynki zaś zostałyby sprzedane za najwyższą cenę w małżeńskie jarzmo w dniu swoich jedenastych urodzin...
- Ojcze, mylisz się. Hugo jej się nie podoba. Małgorzata nie czuje do niego sympatii.
- Sympatii? Komu potrzebna sympatia?! Twoja matka też mnie nie lubiła. A przecież układało nam się świetnie. Zajmowała się kobiecymi sprawami, ja pojechałem na wojnę, a z jej posagu odbudowałem zamek. Sympatia jest w małżeństwie najmniej ważną rzeczą. Pieniądze i rodzina - tylko to się liczy. Powiedziałeś, że ona jest naszą kuzynką, prawda? Niezbyt bliską, mam nadzieję.
- Wcale nie bliską - odparł brat Grzegorz, wzdychając głęboko.
„Jaka szkoda! - pomyślał. - To rozwiązałoby problem”. Niestety na małżeństwo między krewnymi siódmego stopnia Kościół nie wymagał dyspensy.
- Zatem zejdź mi z drogi, nim każę kijem porachować ci kości. Mam zamiar zabrać tę kobietę, ty zaś pozostań w habicie i rób sobie, co chcesz.
Brat Grzegorz spuścił głowę. Był pokonany.
- Cieszę się, że to rozumiesz - rzekł oschle ojciec. - Damian, idź na górę i przynieś jej płaszcz, na dworze jest zimno. Robercie, rozkazuję ci...
- Ojcze... - przerwał Grzegorz.
Ojciec obrócił się ku niemu. Gilbert wydawał się poruszony. Może było jeszcze trochę życia w tym szczeniaku.
- ...ojcze, muszę porozmawiać z Małgorzatą...
Nie dokończył, przeszkodził mu rumor i pokrzykiwania. Damian i Robert pojawili się z naręczem zimowej odzieży, dwiema zapłakanymi dziewczynkami i wściekłą niańką.
- Panie, co zrobić z nimi? Trzymała je na górze zamknięte w szafie.
- Dziwne zwyczaje wychowawcze mają w mieście - stwierdził sir Hubert.
Dziewczynki wyrywały się do matki i krzyczały jeszcze głośniej.
- Posadź je tam na kufrze - rzekł stary rycerz. - Chcę się przyjrzeć tym dzieciom.
Przez długą chwilę w zupełnej ciszy sir Hubert, głaszcząc brodę i myśląc nad czymś głęboko, wpatrywał się w dziewczynki. One zaś wytrzeszczały oczy na niego. Były niemal identyczne i poza tym, że miały rude włosy, wyglądały dokładnie tak jak ich matka.
- Rodzi córki - mruczał stary rycerz. - Pełnokrwista kobieta, ale rodzi dziewczynki - chodził tam i z powrotem, mrucząc do siebie.
- Będzie lepsza dla drugiego syna... Pani - zwrócił się do zaniepokojonej Małgorzaty - czy niańka należy do twojej służby?
- Przekupili ją... całą moją służbę zamknęli w piwnicy, a klucz ma on - odparła, wskazując pęk kluczy u pasa bezgłowego korpusu Leona.
- Powinni więc zamienić się miejscami. Robercie, zabierz tę niewiastę na dół, a uwolnij tamtych. Trzeba tu posprzątać. Każ im to zrobić... Będą nam potrzebne zeznania, gdyby wszczęto śledztwo. Mówiłeś coś, Gilbercie...?
- Muszę porozmawiać z Małgorzatą.
- To rozmawiaj. Co ci przeszkadza?
- Chcę to zrobić na osobności. Małgorzata mówi, że nie będzie rozmawiać w pokoju, w którym leżą trupy.
- Cóż, trupy znajdziecie także w holu. Są w całym domu, może tylko kuchnia jest od nich wolna. Jack, Adam - wezwał dwóch pachołków - odprowadźcie ich tam, stańcie w drzwiach i nie pozwólcie wyjść.
Brat Grzegorz przeprowadził tę niewielką grupę przez hol do kuchni. Także tutaj widać było ślady niedawnej hulaszczej obecności bandy Leona i Tomasza. Wygasłe palenisko, rozrzucone pudełka z przyprawami, podłoga śliska od kałuż piwa, pokryta skorupami rozbitych naczyń. Na samym środku tego kuchennego pobojowiska leżała odcięta od krokwi, szeroko otwarta ptasia klatka.
- Och, nie ma sroki! - krzyknęła Małgorzata. - Mam nadzieję, że jej nie zjedli! Kucharce pęknie serce!
Brat Grzegorz ponuro przyglądał się stratom. Jak można w takiej chwili martwić się o jakiegoś ptaka? Wspiął się jednak na wysokie kuchenne okno, za nim zaś ruszyli pachołkowie, by mieć pewność, że nie planuje ucieczki. Wysoko, na bezlistnym o tej porze roku drzewie, dostrzegł trzepot białych i czarnych piór. Ptak znieruchomiał, usiadł na kołyszącej się gałęzi, przechylił głowę i jednym błyszczącym okiem spoglądał na brata Grzegorza.
- Z ptakiem wszystko w porządku, Małgorzato. Siedzi na drzewie - obwieścił, cofając się od okna. „Kobiety... - pomyślał.
- Niewiele różnią się do ptaków. Ich umysły po prostu wyfruwają i nie potrafią zatrzymać się w jednym miejscu, by nad czymś pomyśleć. Kto wie, jakie następne głupstwo przyjdzie jej do głowy”.
- Małgorzato... - rzekł cicho.
- Twój ojciec jest potworem - powiedziała.
- Nigdy nie mówiłem, że jest inaczej - przyznał, zwiesiwszy głowę.
Ogarnął go rozpaczliwy smutek. Wszystkie jego plany i marzenia rozpływały sie we mgle. Bóg się od niego odwrócił...
Małgorzata wciąż jednak była w strasznych tarapatach, nawet jeśli nie miała dość rozumu, by zdawać sobie z tego sprawę. Ściągnął na nią kłopoty i winien był ją z nich wyprowadzić.
- Ja... ja myślę, że Hugo niezbyt ci się podoba... - zaczął.
- Nigdy nie widziałam podobnie okropnego zbója.
Właśnie tak myślał o nim brat Grzegorz od wielu lat. Poczuł się lepiej. Jak na kobietę Małgorzata była bardzo spostrzegawcza.
- Ja... my... - znów zaczął mówić.
Małgorzata przyglądała mu się z uwagą. Wyglądał okropnie. Stary habit miał rozcięty i splamiony krwią. Pod pachą trzymał lekki hełm, a kaptur opadał mu na plecy. Miał ciemne kręgi pod oczami i wielkiego guza na czole, gdzie - jak przypuszczała - uderzył go ten potworny starzec. Przez długie miesiące wspólnej pracy zdołała dobrze go poznać i wiedziała, co stara się jej powiedzieć. Wiedziała też, jak dużo go to kosztuje, więc cierpliwie czekała. Dwaj pachołkowie przeciągali się i ziewali z nudów.
- Małgorzato... Nic mi się nie udaje. Pisanie, nauczanie, nawet kontemplacja... Próbowałem ci pomóc, i to także się nie powiodło. Spójrz, co zrobiłem... wszystko wokół przeze mnie marnieje...
- To pobojowisko było tutaj już przedtem. Synowie Rogera Kendalla używali tu sobie do woli. Naprawdę mi pomogłeś. Nie mogłeś wiedzieć, co ma zamiar zrobić twój ojciec.
- Obserwowałem go od lat. Powinienem był się domyślić. Zawsze robi to, co chce, i nie troszczy się o krzywdy innych. A teraz skrzywdzi ciebie i będzie to moja wina.
- Obawiam się, że skrzywdzi również ciebie - odparła.
- Tak. Ja jednak przywykłem. Ze mną zawsze postępował w ten sposób. Właśnie dlatego miałem zamiar poświęcić się Bogu, ale teraz... już nie mogę...
Małgorzata spojrzała na zbolałą twarz brata Grzegorza i położyła dłoń na jego rękawie.
- Myślisz, że Bóg tego nie widzi? Bóg jest wszędzie. Grzegorz rozjaśnił się.
- Wiesz, mnie niedawno również przyszła do głowy taka myśl. Czy sądzisz, że Bóg miałby coś przeciwko temu, byśmy się pobrali?
Małgorzata zaczęła się śmiać.
- Grzegorzu, czy to oświadczyny?!
Grzegorz zaczął rozglądać się wokół, jakby nie wiedział, skąd nagle zjawił się taki pomysł, a może szukał jakiejś niewidzialnej dziury w niebie nad swoją głową, z której taka myśl mogłaby nań spłynąć.
- Cóż... tak... przypuszczam, że to oświadczyny... Nie sądziłem, że będę umiał to powiedzieć.
- Ja także nie.
- Ale wiesz, Małgorzato, nie jestem już Grzegorzem... jestem tylko Gilbertem. Zachowywałem to imię dopóki... do powrotu...
- Gilbert? To do ciebie nie pasuje... Czy nie możesz zatrzymać tego drugiego imienia nieco dłużej?
- Obawiam się, że i tak używałem go dłużej, niż powinienem.
- Grzegorzu, jesteś gorszy niż brat Malachiasz!
- Zachowaj powagę, Małgorzato. Znaleźliśmy się w tarapatach. Słyszałaś, co mówił ojciec. Będziemy mieszkać z nim przez jakiś czas, a on będzie nas nękał dniem i nocą. Ja oszaleję!... A może pomogę ci wydostać się przez okno? Pobiegniesz po pomoc do sąsiadów.
- Sądzę, że właśnie dlatego twój ojciec przysłał tu z nami pachołków. Poza tym, mimo że jest odrażający, ma rację. Kto wie, co zdarzyłoby się jutro?
- Więc nie byłabyś przeciwna...?
- Nie. Jesteś bardzo uprzejmy, że prosisz. Ty przynajmniej prosisz, a nie rozkazujesz. No i... myślę... że tego chcę, Grzegorzu.
- Dogadaliście się tam? - rozległ się grzmiący głos sir Huberta. - Czy też ja muszę podjąć decyzję?
- Postanowione! - Brat Grzegorz wyłonił się z kuchni wraz z Małgorzatą i dwoma uzbrojonymi pachołkami.
- Częściowo postanowione - huknął ojciec groźnie. - Teraz chcę wiedzieć, czy nie złożyłeś żadnych ślubów temu nieszczęsnemu zakonowi świętych głupków, przy którym się wałęsałeś.
- Nic wiążącego, ojcze - rzekł oschle brat Grzegorz. Ojcu znów udało się go rozzłościć.
- Dobrze... nie muszę cię wykupywać, to mi oszczędzi wydatków. Kto by pomyślał, że masz jeszcze trochę rozumu? - Stary rycerz kpiąco się zaśmiał. - A co z twoimi wcześniejszymi zobowiązaniami? Gdy wyjeżdżałeś za granicę?
- Niższe święcenia, ojcze, są wymagane przy zdobywaniu stopnia naukowego na uniwersytecie - odparł brat Grzegorz tonem, którego używał do wyjaśniania głupcom rzeczy oczywistych. Czuł narastającą złość, mimo że usilnie próbował panować nad sobą.
- Co? - wybełkotał starzec, którego twarz pokryła się szkarłatem. - Ty skończony durniu! Przecież mężczyźnie po niższych święceniach nie wolno żenić się z wdową. Musiałbym cię wykupywać ze ślubów! Znacznie taniej będzie ożenić z nią Hugona! Co za szczęście, że choć jeden syn ma dobrze w głowie!
Brat Grzegorz oblał się czerwienią, w skroniach mu pulsowało
- W takim razie możesz...
Ale właśnie wtedy stary rycerz usłyszał głos rozsądku, który mówił: „Ostrożnie, ostrożnie! Kiedy to byłeś tak blisko spełnienia pragnień twego serca? Czy kiedykolwiek schwytałeś wolno pasącego się konia, pokazując mu cugle? Nie pozwól mu czmychnąć ponownie! Pokaż mu żłób pełen owsa, a nie bat!” I nieoczekiwanie sir Hubert przerwał synowi w pół zdania, zwracając się do niego niezwykle wprost uprzejmie i przyjaźnie.
- Zaraz, zaraz, Gilbercie... mam myśl. Uspokój się. Nie jest to w dzisiejszym świecie żaden problem. Pieniądze pożyczę z jej spadku, a umowę z tobą zawrzemy później. Biskup wielce nas poważa... czy wiedziałeś, że on także jest naszym kuzynem? Trzeci stopień pokrewieństwa ze strony twojej matki. Dorzucę coś do jakiegoś relikwiarza, jeśli chcesz... Coś w imieniu twojej matki, jak sądzisz?
Złapany tym sposobem brat Grzegorz nie mógł wydobyć z siebie słowa, lecz krew przestała się w nim burzyć.
- A więc? - mówił dalej ojciec. - Teraz już możesz się z tym zgodzić? Dobrze? Jedźmy więc do domu i kaplicy.
Prowadząc między sobą Małgorzatę, zmierzali ku frontowym drzwiom, gdzie w płaszczach i rękawiczkach stały obie dziewczynki, które przyskoczyły do matki.
- Bierzemy dzieci - zdecydował stary rycerz, machając ręką odzianą w rękawicę. - Niewiasty wpadają bez nich w przygnębienie, choć wpadają w przygnębienie także z innych licznych powodów. Takie właśnie są kobiety - dodał.
Wydawał dyspozycje swoim ludziom i służącym Małgorzaty. Zapanowało podniecenie ostatnich przygotowań do wyjazdu. Gdy dosiadali koni, ulice były puste, ale zza półprzymkniętych okiennic wyglądali przestraszeni sąsiedzi. Brat Grzegorz pomógł Małgorzacie usiąść w siodle gniadej klaczy. Małgorzata obróciła się, by ze łzami raz jeszcze spojrzeć na swój dom. Nagle jakiś ochrypły krzyk wdarł się w jej smutek.
- Złodzieje! Złodzieje! - głos niósł się z dachu. Małgorzata podniosła wzrok i uśmiechnęła się przez łzy.
- Cóż to takiego?! - krzyknął sir Hubert, chwytając za miecz. Wysoko na okapie sroka machała skrzydłami i przestępowała z nogi na nogę.
- Wracaj, maleńka! Wracaj, pieszczotko, zobacz, co dla ciebie położyłam na parapecie... - rozległo się nawoływanie kucharki.
Sir Hubert rozluźnił uścisk dłoni na mieczu.
- Co za bzdury... - mruknął. Dał sygnał do odjazdu i gdy ruszyli, oświadczył: - Głupota kobiet jest bezgraniczna.
- To pewne! - zaśmiał się Hugo.
- Prawda, prawda! - potaknęli giermkowie i pachołkowie. Brat Grzegorz nie powiedział ani słowa...
„KB”