Kornel Makuszyński
Romantyczne i dziwne opowieści
Spis treści
Dwie przygody najmilszego ze złodziei 3
Przykre położenie 26
Dwaj samobójcy 41
Muzyk 55
Biedny człowiek 73
Zawsze człowiek 106
Bezczelna figura 128
Rzecz jest godna zastanowienia, że pan Józef Karczoch został wreszcie złodziejem: a dlatego “wreszcie”, albowiem miłe to z wielu względów indywiduum starało się przez wiele lat przystosować do jakiegoś zawodu, a ściślej mówiąc, starało się zawód przystosować do siebie; jednak każdy zawód przynosił mu niewiele, bo tylko - zawód. Pan Karczoch miał tedy wiele powodów do melancholii; nic mu się nie wiodło. W młodych swoich leciech ukradł po raz pierwszy kilka książek szkolnych kolegom, a ponieważ Ellen Key była niemowlęciem dopiero, nie mogła go przeto uchronić przed wpojeniem, cokolwiek gwałtownym, kilku grubszych zasad katechizmowych.
- I za co - za zwyczajną kradzież literacką - mówił pan Józef Karczoch - ukradłem bowiem cudzą książkę tylko…
Zrażony do życia, które na niego patrzyło dość niechętnie, mniej więcej jak policyjny komisarz na przyniesionego do biura podrzutka, pan Karczoch stał się zasadniczo smutny. I to była jego jedyna zasada, chociaż i ją później utracił, co się objawiło dosadnie wesołym pojęciem za małżonkę byłej panny, z jednego zawodu praczki, z drugiego zaś kobiety w całym tego słowa znaczeniu - wolnej. Ponieważ jednak Józef Karczoch wszedł wreszcie w siebie (w braku gorszej spelunki wchodził w siebie) i ujrzał, że mu po prometejsku zmniejsza się wątroba, wyjadana mu przez żonę, zbuntował się i zerwał pęta. Okradł tedy małżonkę swoją, a pozostawiwszy jej cześć i dobre imię, zabrał jej wszystko poza tym, oskarżył ją - w komisariacie o kradzież, co miało być znakomitym wybiegiem w stylu Conan Doyla, i wyjechał.
Józef Karczoch bywał w Paryżu (J. d’Artichaut, bez bliższego adresu), był w Ameryce, był w Australii. Przez czas jakiś był matadorem w Sewilli, sprzedawał szkaplerze w Lourdes, szukał złota w St. Francisco, był “jeźdźcom wyższej szkoły” w cyrku w Chicago, był braciszkiem w gminie “ludzi natury”. Ach! był jeszcze wędrownym kaznodzieją, chociaż ‘nie miód mu z ust spływał, lecz wódka, i grał któregoś z apostołów na scenie w Oberamergau. Wtedy to ukradł chlamidę swojemu koledze apostołowi Szymonowi Judzie.
A potem tragedię historyczną napisał Józef Karczoch, w wielu aktach i w wielu obrazach, pominąwszy to, że pisał wiersze. Pisał wiersze smętne, bardzo nastrojowe, bardzo czułe. O miłości pisał. Józef Karczoch miał serce miękkie, miał sentyment duży i bardzo był nieszczęśliwy. Miał zresztą to wszystko, o czym się pisze w krytyce o nowym zbiorze poezji, “który w powodzi tomików tym się odznacza, że itd… i na półkach księgarskich wybitne zajmuje miejsce”…
Od takiego wolnego zawodu, jak literatura, jeden krok do drugiego wolnego zawodu. Józef Karczoch sądził tak przynajmniej, tłumacząc się wymownie przed taką łajdacką figurą, jak sumienie, kiedy wyłamał pierwszy w życiu zamek. Karczoch tłumaczył to sobie nieposkromioną żądzą przygód; zauważyć jednak należy, że mimo tego rycerskiego patosu Józef Karczoch wcale przygód nie szukał i starał się stąpać jak najciszej. Jednak poezja w nim była. Kiedy, włamawszy się do mahoniowego biurka, znalazł paczkę listów związanych różową wstążeczką, zabrał je wraz z dwoma srebrnymi lichtarzami i całą noc, do białego rana, czytał listy i - płakał.
Józef Karczoch płakał… Kiedy czytał ustęp: …bo nie zostanie mi wtedy tylko trucizna i ona mi da rozkosz śmierci, która łaskawsza będzie, niźli Ty byłaś dla mnie…, Karczoch otarł łzę rękawem i szeptał: - straszne! straszne!…
A kiedy przeczytał: dziś przespałem noc na rewolwerze, czy ty rozumiesz, okrutna, na re-wol-we-rze!… Karczoch jęknął: - Ten człowiek cierpiał prawdziwie! - Cały dzień potem był smutny i oba przepił lichtarze.
Czyż nie godzien sympatii człowiek ten? Głowę miał bardzo dumną, zawsze poważną, twarz nieco dramatycznie ponurą; bujne włosy rozmierzwione, jak przystało na poetę; oczy trochę nerwowo niespokojne, jak przystało na złodzieja; na palcu ukradziony gdzieś sygnet, jak przystało na człowieka nie byle jakiego pochodzenia. Zawsze chodził w tużurku, którego kołnierz podnosił, albowiem, jako były człowiek natury, nie używał kołnierzyków, i zawsze miał lakierowane kamasze, chociażby doprowadzone do tego stanu błyszczącej świetności z żółtych butów, polakierowanych czymś świecącym, byle czarnym. Używał też cylindra sposobem ludzi poważnych: szewców, poetów i profesorów uniwersytetu, radców miejskich i przedsiębiorców pogrzebowych.
A oto ujrzymy Karczocha w dziele jego. Wieczór już jest bowiem i pachną bzy, gąszcz bzów kryjących ustronną, samotną willę, w której jedno okno tylko oświecone patrzy z głupia w zmrok wieczorny. Karczoch krąży dokoła jak zadumany, samotny włóczęga, który przyszedł słuchać słowików.
Rozanielił go cichy wieczór wiosenny. Karczoch zdjął swój cylinder, przystanął i dyszał; zdaje się, że nie obchodziło go nic na świecie, prócz bzów i chrabąszczów. Bodaj, czy w tej chwili nie szukał rymów, bo zamyślił się bardzo, zupełnie machinalnie splunął na cylinder i machinalnie począł go gładzić rękawem; w ten sposób przybywało mu blasku, co Karczoch cenił nadzwyczajnie.
Cicho było i coraz ciszej; Karczoch powlókł się ostrożnie w cień, obejrzał się i czekał. Coraz ciszej; wille w oddali zaczęły do siebie gadać rozświetlonymi oknami jak oczyma. Potem im oczy ślepły, ciemność była dokoła, tylko w samotnej willi okno mdlało światłem. Karczoch ostrożnie posunął się ku ogrodzeniu i pilnie patrzył; sylwetka kobieca mignęła ‘kilka razy na szybie.
- Samotne biedactwo! - pomyślał Karczoch - mąż bałwan gdzieś pije…
Karczoch był z gruntu poczciwy.
Obejrzał się jeszcze kilka razy, bardzo poza tym spokojnie, i zaczął mozolnie przełazić sztachety.
- Jak Napoleon przez Alpy - szepnął, wydostawszy się na terytorium, hipotecznie nie na niego zapisane.
Przystanął i nasłuchiwał.
Nic… Cisza… Karczoch zrobił gębę groźną, jak wypadało z chwili, i zaczął się ostrożnie posuwać ku domowi. Omijał kwiaty, aby ich nie deptać. Bardzo miły złodziej…
Wszedł na schody.
Cicho…
Drzwi otwarte.
Karczoch wytarł nogi o rogóżkę i wsunął się przez drzwi tym piruetem wężowym, jakim wchodzi złodziej do cudzego mieszkania, Żydowin z wekslem, poeta początkujący do gabinetu literackiego referenta, petent do ministra, aktor do dyrektora, mąż wracający późną nocą.
W przedpokoju - jako żywo! - Karczoch zdjął z głowy cylinder.
- Kobieta jest w tym lokalu - pomyślał - trzeba być z uszanowaniem.
W tej chwili trącił nogą jakoweś wieszadło i pot mu wyszedł na czoło.
- Kataklizm! - pomyślał. - Apokalipsa! - albowiem Karczoch nawet w chwilach niebezpiecznych używał wyrażeń tragicznych, z domieszką patosu. Ukrył się za czymś tam i czekał. W przyległym pokoju ktoś się ruszył i biegł ku drzwiom. Niewiasta piękna wyjrzała przez drzwi i zaszczebiotała: - “Toś ty?” - Nic. Cisza. Karczochowi serce poderwało się w piersi; niewiasta zamknęła drzwi i poszła.
- Ucisz się serce! - szepnął Karczoch - to była rusałka.
Potem stąpał dalej.
Otworzył jakieś drzwi, potem drugie. Padła nań blada struga światła z oddalonego pokoju, w którym się świeciło. Karczoch zmrużył oczy, potem patrzył. Niewiasta czytała, czy coś takiego. (Co może robić niewiasta?) Bardzo była niespokojna i ciągle spoglądała w stronę drzwi, wiodących do przedpokoju. Karczoch spojrzał na nią z zadowoleniem.
- Nie do twarzy jej tylko w białym - pomyślał - zresztą owszem, owszem…
Rozpatrywał teren działania; był w salonie czy czymś takim; podszedł do kominka, na którym stały dwa biusty niewieście. Z lekka stuknął palcem w jeden.
- Brąz! - szepnął - bardzo słusznie. Coraz mniej na świecie brązów. Dywany także niezgorsze…
Rozejrzał się po pokoju z miną znawcy, jakby galerię oglądał. Zauważył, że okno do ogrodu otwarte, co go napełniło zadowoleniem. Zdjął tedy po cichutku oba biusty z kominka i złożył je w pobliżu okna. Potem drobiazgi wybierał ze znajomością rzeczy; zachowywał się, jednym słowem, jak dyrektor muzeum.
- A to co? - szepnął nagle.
Skrzypnęły w oddali drzwi, ktoś przyszedł.
Karczoch spojrzał ostrożnie; niewiasta zerwała się z krzesła i zawisła komuś na szyi. (Cóż może innego robić niewiasta?) Karczoch stał niezdecydowany; dość niebezpiecznie było czekać. Ukryć się? Nie ma gdzie… Więc patrzył. Niewiasta okrywała młodego jakowegoś gentelmana pocałunkami.
- To nie mąż… - rzekł sobie bardzo słusznie głęboki znawca życia, Józef Karczoch.
I nie wiadomo dlaczego, uradował się. Kombinował bardzo rozumnie:
- To nie mąż, z całą pewnością, a jeżeli nie mąż, w takim razie on się więcej boi ode mnie, chociaż ja się właściwie nie boję. Bo mnie tylko zamkną, a jego nabiją…
Lecz stała się rzecz przykra, albowiem piękna pani i piękny pan zdradzili wyraźną ochotę przejścia w miejsce operacji Karczocha.
- Moi chlebodawcy tu idą… Do diabła! To może być moje Waterloo! - jęknął Józef Karczoch i dał susa drogą kochanków, księżyca i złodziei przez okno.
- Ha!… - Jęknął w tejże chwili głęboko…
Przewrócił kogoś i został ujęty za nogę.
Ten ktoś porwał się z ziemi i zdradzał ochotę, zgoła barbarzyńską, zaduszenia ozdoby złodziei, wykwintnego poety w wolnych chwilach, Józefa Karczocha, autora historycznej tragedii.
- Kto to? - ryczał (cicho wprawdzie bardzo, lecz ryczał) człowiek niewykwintny, do którego Karczoch już od pierwszej chwili poznania czuł gwałtowną i wcale nie ukrywaną niechęć.
Karczoch podniósł się z trudem i rzekł z niesmakiem:
- Złodziej, do usług…
Zaznaczyć jednak należy, że wcale nie pochylił głowy.
- Łajdaku!
Karczoch spojrzał poważnie, można nawet rzec, tragicznie:
- Nie mam przyjemności znać pana…
Była w tym duma człowieka, nad którym ciąży wprawdzie przemoc, ale człowieka, który ma maniery.
Jegomość, który zawładnął wybitną indywidualnością Józefa Karczocha, spojrzał na niego z wściekłością.
- Czegoś tu chciał, łotrze?
Józef Karczoch obejrzał go powoli, z pewnego rodzaju politowaniem; wydął wargi, uśmiechnął się bardzo, ale to bardzo ironicznie i rzekł szeptem, wybijając wyrazy, bardzo znacząco:
- Szanowny pan pozwoli… Szanownemu panu idzie zapewne o to, aby teraz, mówię wyraźnie: teraz nie podnosić głosu… Więc się dziwię, że szanowny pan tak krzyczy, powtarzam, krzyczy. Daruje pan, ale innego wyrażenia użyć na to nie mogę. Tu się Karczoch uśmiechnął zjadliwie i dokończył:
- A tam - wskazał ręką okno - mogą usłyszeć…
Spojrzał na jegomościa z niesmakiem i z pewną wyższością.
W tej chwili jegomość chwycił go kurczowo za rękę i wpił się w nią palcami.
- Cicho, łotrze! - szepnął.
- Jak pan uważa - odrzekł, nie spiesząc się, Karczoch.
Jegomość nasłuchiwał; twarz mu się mieniła i miała wyraz mocno apoplektyczny. Karczoch spojrzał na niego niedbale, z miną znudzoną, bardzo bowiem lubił wszelkie pozy w chwilach nastrojowych. Rzekł jednak po chwili sentencjonalnie, z pewnym obniżeniem głosu:
- Obaj jesteśmy biedni…
Jegomość, mimo wszystko, spojrzał na niego jak na wariata.
- Coś powiedział?
- Powiedziałem, że obaj jesteśmy biedni. Tak, panie, każdy człowiek jest biedny już w łonie matki swojej…
Karczoch myślał przez chwilę, tragicznie zamyślony. Potem, wskazując rzutem głowy nieszczęsną willę, rzekł znacząco:
- Pan jest… tego… że tak powiem, mąż?…
Jegomość spojrzał na niego jak wilk.
- Milcz!
- Więc mąż… - zakonkludował Karczoch. - Ha! życie jest przykre, drogi panie, sądzę, że nawet, panie hrabio, zważywszy, że głowę masz pan bardzo zdegenerowaną…
Potem się smętnie zamyślił. A kiedy wytrzymał w tej pozie chwilę wrażenia swoich słów, zwrócił się do jegomościa z żądaniem, przez pół, i to bardzo tylko idealnie, uzasadnionym:
- Sądzę, że już mogę odejść?
Spojrzał na jegomościa trochę z obawą, trochę z nadzieją, trochę kpiąco.
- Ani mi się rusz - syknął mąż - złodziej jesteś. Na sucho ci to nie ujdzie.
Józef Karczoch zachował się z godnością. Przekrzywił drwiąco usta i mówił:
- Słusznie, słusznie… Ale sądziłem, że kiedy pan ma nieszczęście w familii…
Nie dokończył, gdyż srogi mąż ścisnął mu rękę, tę spracowaną, biedną rękę tak silnie, że wrodzonej bohaterskości Karczocha zawdzięczać należy jego pogardliwe w tej chwili milczenie.
- Rozumiem - rzekł - rany bolą. Wiem o tym.
Stali tak długą chwilę: mąż nasłuchując, Karczoch posągowo piękny, zimny, nieporuszony, tylko trochę poirytowany.
Po chwili jednak począł uciemiężony dramaturg tonem perswazji:
- Pan źle robi… Przepraszam, że mówię, ale mówię cicho. Otóż pan źle robi, ośmielam się nawet powiedzieć, że dość głupio… Niech mnie pan tak nie ciśnie, bo sądzę, że nagły krzyk nie będzie panu miły… A dlatego głupio, bo jeszcze żaden Kaligula nie wygrał dwóch bitew, na dwa fronty. I nikt, uważa pan, dwóch srok od razu za ogon nie złapał. To jest prawda odwieczna, można powiedzieć nawet, prawda narodów… Tak, teraz dobrze… Wcale nie ucieknę, niech mnie pan nawet zupełnie nie trzyma.
- Zaimponowałem mu Kaligulą - pomyślał Karczoch - idiota!
- Pst!… - syknął mąż.
Karczoch przyczaił się.
Mąż nachylił się ku Karczochowi:
- Byłeś tam?
- Obym był tego uniknął!
- Widziałeś ich?
- Owszem, owszem… Nie mogę powiedzieć, żebym nie widział…
- Panią i pana?
- Można się i tak wyrazić, lepiej jednak nie tak konwencjonalnie.
- Milcz, głupcze! Co widziałeś jeszcze?
Karczoch przymrużył filuternie jedno oko.
- Dwa prawdziwe brązy, na kominku w salonie…
Mąż uderzył go ręką w bok.
- Łajdaku! bez złodziejskich figlów… Co widziałeś?
Karczoch westchnął boleśnie.
- Gdybym, łaskawy panie, miał ochotę, poszedłbym sobie z tego niewdzięcznego domu, nie powiedziawszy panu nawet: - dobranoc, co najwyżej: - do widzenia, ale tkwię tu koło pana, bo mnie ta cała sprawa interesuje ze strony romantycznej. A pan się awanturuje. Niechże pan nie będzie tak cholerycznie impertynencki, bo narobię krzyku, potem mnie pan będzie szukał. Zresztą wygląda pan inteligentnie; może się mylę, ale pan tak wygląda, więc niechże się pan u stu diabłów uspokoi…
Mąż spojrzał na niego ze wściekłością, ale mu przyznał rację we wzburzonej duszy.
Karczoch dorzucił wreszcie:
- Zresztą jestem człowiekiem wykształconym…
I umilkł.
Mąż myślał, długo myślał bezradnie.
Romantyczny rzezimieszek stał spokojnie; ani mu przez myśl nie przeszło, aby uciekać. Wesołym swym spostrzeżeniem podzielił się natychmiast z nieszczęśliwym mężem:
- Wcale nie ucieknę. Owszem, pomogę panu. O co tylko panu idzie?
Karczoch uśmiechnął się w tej chwili jadowicie.
- Pan prawdopodobnie jest w tej chwili w klubie?
- Jak to w klubie?
Mąż, zdenerwowany, nie rozumiał czasu teraźniejszego w inscenizacji genialnego autora historycznej tragedii.
- To znaczy - mówił szeptem Karczoch - że poszedł pan do klubu, miał pan wrócić rano, a teraz jest dopiero północ. Racja czy nie racja?…
- Owszem, racja.
Mąż spojrzał na rzezimieszka z pewnego rodzaju uzasadnionym podziwem, a ten dorzucił niedbale i lekceważąco:
- Jak w starej sztuce… Wszystko na świecie się powtarza…
Mąż chwycił go nagle za ramię:
- Słyszysz? Śmieje się!
Aż syknął z wściekłości nieszczęśliwy mąż.
Karczoch rzekł łagodnie:
- Śmiech ten jest srebrzysty, ale niech się pan uspokoi. Winni poniosą karę.
Wyrzekł te słowa z namaszczeniem, a równocześnie złowieszczo, groźnie, po apostolsku. Mężowi aż błysnęły oczy.
Konfidencja już była zupełna. Nieszczęśliwy mąż odrzucił wszelkie skrupuły; nie ma broni, której by zdradzony mąż nie ostrzył na żonę. A któż miał o tym lepiej wiedzieć, jak nie głęboki psycholog, Józef Karczoch, złodziej me byle jaki?
Stali teraz bezradni, jakby dotknięci jednym nieszczęściem; niewiele brakowało fantazji poetyckiej rzezimieszka, aby sobie zaczął wyobrażać, że to go własna żona zdradza, była panna, zasadniczo praczka.
Zimno było.
Mąż widocznie postanowił czekać wyjścia swego “wice”, swego zastępcy bez prawnego po temu pozwolenia. Wreszcie natchniony zwrócił się do Karczocha:
- Silny jesteś?
- Dwadzieścia sześć byków legło na arenie w Sewilli…
Mąż skombinował z tego, nie wiadomo jakim sposobem, że rzezimieszek jest widocznie silny.
- Utrzymasz mnie na ramionach?
- Dźwigałem życie - odrzekł Karczoch.
- Unieś mnie w górę, muszę zobaczyć, co się tam dzieje…
Karczoch pomyślał chwilę.
- Właściwie nic się tam dziać nie może, czego by z góry nie można przewidzieć, a po drugie słyszałem, że pan ma skłonność do apopleksji? Czy tak?
Nikt tego Karczochowi nie opowiadał, lecz nieszczęsny mąż potwierdził skinieniem głowy. Karczoch zrobił tedy słuszną uwagę:
- Więc po co ma pan zaglądać w mroki tajemnicy i narażać się na apoplektyczny atak? Zapewniam pana, że tam nic złego dziać się nie może; widziałem szanowną małżonkę pańską i jestem pewien, że kobieta, tak anielskiej piękności, hańby panu nie przyniesie, ale, uważa pan, licho nie śpi… o!… nawet się śmieje!
Karczoch powiedział to z wyrafinowanym jadem, bo się nikt w tej chwili w cichym domu nie śmiał.
Mimo to nieszczęsny mąż najwyraźniej słyszał śmiech. Józef Karczoch spojrzał na niego zwycięsko.
Potem rzekł:
- Więc lepiej ja będę patrzył, a pan mnie podniesie. Sądzę, że plan mój jest doskonale obmyślony i poparty rzeczowymi dowodami. Stań pan tu… o!… tu…
Mąż robił wszystko posłusznie, bezwolny we wściekłości.
- Tu bliżej… bardziej w cieniu. Nogi pan rozkracz! Hop!
Karczoch umocował na głowie cylinder i wdrapał się na plecy nieszczęsnego męża.
Ten jęknął.
- Co widzisz? Gadaj! Prędko gadaj! - szeptał.
- Przede wszystkim nic nie widzę, bo już ciemno - mówił cichutko z wysokości rzezimieszek - a po drugie pan dygoce i wszelka obserwacja na większą skalę jest niemożliwa…
Męża porwała wściekłość.
- Gadaj! musisz widzieć!
- Nie skłamałem w moim życiu - szepnął Karczoch z godnością, a w szepcie tym znać było obrażoną miłość własną, o ile rzezimieszek tego rodzaju może mieć co własnego, czego by nie ukradł.
- Boże! Boże! - rzęził mąż w rozpaczy.
- Cicho! - zakomenderował nagle Karczoch.
Mąż przyczaił się i nasłuchiwał.
- Ktoś szedł drogą… - dokończył rzezimieszek spokojnie, a wtedy mąż uszczypnął go w nogę.
- Łotrze! Złaź!
- A właśnie teraz widzę…
- Gdzie są?
- Dobrze nie wiem - szeptał Karczoch - ale niech pan przejdzie w stronę oświetlonego okna… Zdaje się, że tam przeszli…
Rzezimieszek mówił serio, z przejęciem, ale przecież drwiąco. Najwyraźniej kpił.
Mąż tymczasem dźwigał swój słodki ciężar w stronę oświetlonego okna. Karczoch kierował nim z pomocą nóg.
- Powoli, panie! Gałęzie mokrego bzu zniszczą mi cylinder, który bym pragnął zabrać do grobu… Widzę!
- Co widzisz? Mów! zapłacę… Zapłacę, tylko mów. Karczoch mówił powoli, jak obserwujący pozycję nieprzyjacielską żołnierz mówi do dowódcy, zdając mu sprawę ze spostrzeżeń.
- Są tam…
- Wiem, że są…Co on robi?
- Siedzi przy niej, to znaczy, przepraszam, przy
szanownej pani…
- Przy niej?
Nieszczęsny mąż pytał łakomie, zachłannie; można było myśleć, że zgodzi się na najgorsze, byle tylko w tej chwili mógł się o tym dowiedzieć.
- Tak, przy szanownej małżonce…
- A ona? Co ona?
- Kto? Szanowna małżonka?
- Ona! Mów, co ona robi?
- Siedzi przy nim - szepnął złodziej z bardzo sympatyczną flegmą.
Nieszczęsnym mężem wstrząsnął dreszcz.
- Łeb cji rozpłatam, jeśli tak będziesz odpowiadał.
- Przecież mówię logicznie - rzekł Karczoch. - Aha! Jest!
- Co, co jest?
- Nie wiem, czy mogę…
- Mów! Nie bój się, mów!
- Powiem, bo rzecz mnie osobiście nie dotyczy, całują się…
Biedny mąż ryknął, zatrząsł się i zadygotał, jak w febrze.
- Pan płacze? - odezwał się głos z góry - to źle… Po corn ja to powiedział?…
Mąż uspokoił się w tej chwili.
- Dureń jesteś! - rzekł wściekle z dołu ku górze - co robią?
- Nie są wcale zajmujący, wciąż się całują - odrzekł genialny dramaturg.
- Ona jego czy on ją? - pytał strasznym szeptem mąż.
Karczoch starał się odpowiedzieć wymijająco:
- To jest dla pana szczegół małej wagi, ale właściwie robią to równocześnie. Wprawa, panie, wprawa…
- Łotrze! Łajdaku! W łeb ci strzelę!
Karczoch nie wzruszył się; za chwilę jednak zaniepokoił się wyraźnie:
- Oho! Trąba powietrzna!
- Co się stało?
- Idą!…
- Dokąd? - krzyczał już mąż.
- Mów pan trochę piano… Tu idą!… Ona, to jest szanowna pani, wzięła na siebie szal. Idą do ogrodu wedle moich strategicznych obliczeń… Już wychodzą… Oho! stanęli we drzwiach.
- Co robią? co robią?
- Co mają robić?! Całują się.
Karczoch zeskoczył na ziemię; mąż miał twarz straszną; oczy na wierzchu; stał bez ruchu, zaniemówił, zdaje się, że już nawet nie myślał. Karczoch, mąż we wszelkich sytuacjach bez wyjścia, tak zwanych dla skrócenia “kryminalnych” - spokojny, ujął go za rękę.
- Ukryj się pan; tu idą, więc jeśli pan chce już tak koniecznie wiedzieć wszystko, to się pan ukryj. Ma mu pan rozpłatać łeb, to trzeba przynajmniej mieć za co… Nieprawda?
- Słusznie… słusznie… Ty nie uciekniesz?
Karczoch uśmiechnął się drwiąco.
- Nigdy się nie wychodzi z opery przed ostatnim aktem - rzekł swobodnie, potem wciągnął męża w gąszcz bzów.
- Cicho pan siedź! - mówił głosem już dowódcy - bądź pan jeszcze przez chwilę cierpliwy.
Czekali w milczeniu; zimno było i wiatr ich zwęszył nawet w gąszczu. Wreszcie Karczoch rzekł w antrakcie:
- Pan Bóg mnie panu zesłał. Pan Bóg wie, co robi…
Mąż spojrzał na niego z bezsilną nienawiścią.
- Naturalnie! - mówił nieubłagany rzezimieszek. - Beze mnie byłby pan wpadł do domu, rozbił dwie głowy, zastrzelił z pięć, sześć osób (Karczoch uniósł się i przeliczył w uniesieniu) - no i byłby pan miał wyrzuty sumienia i sprawę skandaliczną w sądzie, co człowiekowi z pozycją… Idą!…
Piękna para szła w ich stronę, swobodna, bardzo wesoła i bardzo miła. Karczoch musiał zrobić uwagę.
- Dobrze wyglądają razem - szepnął.
Nieszczęsny mąż spojrzał mu w oczy i wzrokiem zagroził śmiercią. Ale rzezimieszek szeptał dalej:
- Ale co prawda, to pan ma bardzo lekkomyślną żonę…
Mąż jęknął w duszy.
- …bo, żeby późną nocą wychodzić do ogrodu i zostawiać otwarte drzwi, to jest przecież lekkomyślność! Niechby tak złodziej w pobliżu…
- Łotrze!
- Cicho pan siedź! - rzekł bezczelnie Karczoch.
Para podeszła blisko, zupełnie blisko. Rzezimieszek zarżał w duszy, jak uradowany nadzwyczajnym widokiem koń, zresztą był poetyckiej natury, a sytuacja była romantyczna.
- Jak bzy pachną! - rzekła cicho ona.
- W istocie, nawet za bardzo - szepnął rzezimieszek na ucho mężowi.
- Bardzo pachną - rzekł młody gentelman.
- Łajdak! Złodziej! - zasyczał mąż.
Bardzo, jednym słowem, ciekawy dialog we dwie pary. W gąszczu była cisza; rzezimieszek chichotał, ale niewidocznie. Młody pan ujął za rękę czcigodną żonę ukrytego w bzach męża. Ten się wściekł.
- Wziął ją za rękę! - uważasz - za rękę! - szeptał.
- Weź pan mnie, można zrobić figurę lanciera… No! Nie szczyp pan, bo krzyknę! Do diabła!…
- Cicho! mówią…
Mówił młody pan:
- Zaziębisz się, dzieciaku… okryj się…
- Kiedy mi tak gorąco…
- Gorąco jej! - jakby z przerażeniem szepnął mąż.
- Panu chyba również - odszepnął liryczny poeta i zawodowy złodziej, Józef Karczoch.
Młody pan otulił niewiastę szalem, co niewiasta przyjęła z widoczną nawet wśród nocy rozkoszą; lecz nagle, jakby się jej coś niemiłego przypomniało, więc rzekła:
- On niedługo wróci…
Mąż trącił rzezimieszka i szepnął prawie że z radością, z niezrozumiałą na pozór, a jednak z bardzo zrozumiałą radością; tonął i chwycił za ostrze brzytwy.
- O mnie mówi - powtórzył cichym szeptem.
- Mała pociecha, zresztą mnie nie zna… - rzecze drwiąco rzezimieszek.
- Już jest po pierwszej - rzekł młody pan - ale nie wróci tak prędko. Był w klubie, siadał do kart, kiedy wychodziłem.
- Szuler! - syknęła pani.
Rzezimieszek trącił z lekka nieszczęsnego męża.
- O panu mówi - szepnął.
Mąż stał wśród bzów jak kamienny, nieruchomy słup. Nie słuchał niczego i już niczego nie widział. Oni poszli; ona roześmiana, on szczęśliwy.
Rzezimieszek rozejrzał się w sytuacji.
- Można wyjść - powiedział.
Wyszli z kryjówki zziębnięci i przemokli od rosy. Józef Karczoch wyglądał jak duch, któryś z czarnych duchów, chadzających w cylindrze. Mąż był złamany.
- Gdzie oni są? - zapytał.
- W oświetlonym pokoju.
Rzezimieszek spojrzał prawie że niespokojnie.
- Będzie pan strzelał?
Mąż wydobył z kieszeni rewolwer i bardzo pilnie go opatrywał. Z oczu zamigotała mu wściekłość; nagle spojrzał na rzezimieszka i rzekł, jak się mówi do przyjaciela:
- Słyszałeś? Powiedziała: szuler! Tak czy nie?
Powiedziała: szuler?!
Karczoch machnął ręką.
- Mój złoty, po co to brać do serca? Grasz w karty - i zaraz szuler! Plunąć i koniec. Ja także gram w karty…
- No, widzisz… Ale powiedziała: szuler?
- Może nawet i powiedziała, ale to jeszcze niczego nie dowodzi… Pan mnie w początkach naszej znajomości nazwał złodziejem, a ja się nie obraziłem, a co “złodziej” lepszego od “szulera”? No, czy nie mam racji? Gdyby tak zaraz wszystko to brać na serio, co kobieta mówi, należałoby się powiesić w zaraniu żywota, czego ja nie zrobiłem ani pan nie zrobił. A dlaczego? Bo jesteśmy ludzie inteligentni i znamy metodę walki. Kobieta mówi “szuler”, a serce jej krwawi i krew czerwona się w nim przelewa, bo pana kocha. Słowo panu daję! Ja sam miałem raz żonę, która, kiedy rzucała we mnie przedmiotem tak nadnaturalnie ciężkim jak żelazko do prasowania, uważała pilnie, aby uderzyć wszędzie, byle nie w głowę. I w tym jest miłość dramatyczna, miłość, powiem nawet, tragiczna, ale zawsze miłość. A pańska szanowna małżonka właśnie tak wygląda, bardzo, bardzo… Pan zaś zaraz po rewolwer! Albo to sztuka kogo zastrzelić? To wcale nie sztuka. Tak samo mógłbym ja zastrzelić pana, a nie robię tego, bo po pierwsze nie mam rewolweru, a po drugie, jesteśmy, zdaje się, w przyjaźni. Po co strzelać? Zresztą to już nawet nie w modzie, a pan, który ma takie modne ubranie, nie będzie chyba niemodny w postępowaniu z szanowną małżonką, dla której żywię sympatię, mimo że potępiam zasadniczo jej sposób traktowania przysięgi najwyższej przed ołtarzem boskim…
Józef Karczoch, jeden z najmilszych złodziei, mówił bardzo przekonywująco; lecz mąż, tak ohydnie spotwarzony, nie zwracał na to uwagi. Chwyciła go pasja; był gotów do mordu. Rzezimieszek tedy się zaniepokoił. Myślał chwilkę. Potem mu się twarz rozjaśniła i bardzo przebiegle się uśmiechnął. Stanął przed mężem, spojrzał mu dostojnie w oczy i rzekł chytrze:
- Widzi pan, drogi panie, że mam dla pana współczucie. Siedzę tu z panem trzy godziny, czego by inny na moim miejscu nie zrobił, bo ja pana bardzo polubiłem, owszem, owszem.
Mąż spojrzał na niego z uwagą.
- No i to panu powiem, jeśli pan chce już tak koniecznie mordować, że żaden cesarz nie wygrał jeszcze bitew bez planu. To się nazywa strategia, proszę pana. W szachach także jest strategia, w warcabach także jest. Tu dama i tam dama. Czyż nie prawda? Pan chce zabić damę. Dobrze! Ale król ucieknie. Pan wejdzie z rewolwerem, a on ucieknie przez to samo okno, przez które ja uciekłem, tylko że pana już - pod nim nie będzie. Zrozumiano?
- Gadaj… gadaj…
- Otóż Napoleon zrobiłby tak: mnie by posłał, aby ich wypłoszyć, a sam czekałby pod oknem. Otóż ja wejdę do domu i narobię krzyku; ona, to jest szanowna małżonka, zemdleje, a on zrobi to, co ja: wyskoczy przez to otwarte okno. I tu będzie jego Waterloo: strzelać mu wtedy w łeb albo tylko zranić. To jest chyba plan naprawdę strategiczny.
Mąż myślał. Bardzo długo myślał. To się tylko tak opowiada, że każdy zdradzony mąż zaraz strzela. Nigdy. Każdy zdradzony mąż myśli najpierw, czy będzie z tego skandal, czy go nie będzie, potem dopiero strzela. Ale zawsze przed tym myśli.
- Dobrze! - wyjęknął - idź!
Józef Karczoch uśmiechnął się szatańsko.
- Niech mnie pan na śmierć pobłogosławi; on może myśleć, że to pan, i strzeli. A wiadomo, że chłop strzela, a Pan Bóg na to nie zwraca uwagi. Ale ja dla przyjaciół wszystko…
Mąż wyjął nagłym ruchem portfel.
- Masz! bierz i idź!
Józef Karczoch, jeden z najmilszych złodziei, spojrzał na niego z powagą, potem rzekł:
- Sądzę, że mnie pan przez to nie chce obrazić!…
Wziął, schował, zdjął z galanterią cylinder, ukłonił się nisko i poszedł.
- Czekać pod oknem! cierpliwie! Muszę ich spłoszyć ostrożnie, aby nie za wczesnie - rzekł na odchodnym.
Mąż zgiął się we dwoje, jak do skoku, wpatrzył się w ciemną plamę okna i czekał.
Nic… cisza…
Szmer jakiś…
Mąż podniósł dłoń i wymierzył.
Cisza. Nikt nie nadszedł. Mąż czekał, bardzo długo czekał. Nikt oknem nie wyskoczył. Więc się zaniepokoił. Bacząc ciągle na okno, poczołgał się jak Indianin w stronę drzwi. Wpełznął na schody… Wszedł w sień i otworzył cichutko drzwi. Potem, przebiegłszy cały dom, a nie znalazłszy nikogo, ryknął:
- Zdrada! Zdrada!
I począł strzelać do szaf i luster.
Bowiem Józef Karczoch, najmilszy ze złodziei, poeta liryczny i dramaturg, człowiek o sercu gołębim, nie mógł wydać kochanków na pastwę tygrysa.
Sądziłem, że Karczoch zakończy tym żywot swój, pełen awantur srogich, których by się powstydził nawet człowiek uczciwy, cóż dopiero - złodziej.
Józef Karczoch jest to jednak figura lekkomyślna; nie wystarczyło mu to, że kradł - Karczoch chciał kraść pięknie, jakby na złość wiekowi zmechanizowania wszechrzeczy i wiekowi akcyjnych towarzystw. Karczoch szukał przygód, jak polski malarz mecenasa; autor historycznej tragedii, w wolnych chwilach poeta, z zawodu złodziej, nie mógł pędzić żywota bezmyślnie, jak byle minister. Błąkał się tedy po świecie z klasycznym swoim cylindrem na łbie, który był nieco mniej klasyczny ze względu na zbytnią filuterność złodziejską, biegającą po gębie Karczocha - błąkał się i szukał przygody. Pragnął przygód smętnych, poetycznych, a czasem układał sobie we łbie sytuacje, na których widok zadrżałby nawet Arsen Łupin, nie mówiąc o reporterach, z których każdy za sensację podobną dałby sobie wybić siedem przednich zębów. Przypominał przygody wesołe i uśmiechnął się rozkosznie.
Poza tym tęsknił.
Józef Karczoch lubował się w melancholii przyzwoicie subtelnej i w pozach pełnych smutnego wdzięku. I krążył po świecie, szukając, co by ukradł; byłby smutny, gdyby tylko ukradł. To nie było nigdy w charakterze Karczocha; poczciwy ten złodziej pragnął efektu za wszelką cenę, przygody jakiejś wspaniałej, z której byłby słynny po wszystkie złodziejskie pokolenia. Martwiła go nuda i niepomysłowość świata, który się wlecze dokoła słońca tylko dlatego, że musi, bo gdyby nie musiał, tedy chyba z rozpaczy znudzonej palnąłby sobie w łeb pierwszym lepszym ognistym meteorem. Tak przynajmniej Karczoch wyobrażał to sobie efektownie.
Wlókł za sobą ciężko i ospale nogi, wyszedłszy pod wieczór dumać o nocy. I oto, mimo że miał oczy pełne roztęsknionej mgły, dojrzał samotny pałacyk, bielejący w cieniu nocy i mrugający oświetlonymi oknami.
Karczoch przystanął.
Nikt nigdy nie będzie wiedział, co ważył w myśli mąż ten w tej chwili. Patrzył długo, bardzo długo. Rozejrzał się dookoła raz i drugi; potem jakby westchnienie dobyło mu się z piersi.
Skłonił nieco głowę i szepnął: - Ciche ustronie - witam cię!… - jak Faust swego czasu, chociaż nie było księżyca i kulis bezczelnie udających drzewa. Śnieg pomalował dekoracje na biało i obłożył gałęzie drzew watą.
Karczoch patrzył.
Dookoła cicho i smętnie; nastrój przyzwoicie ponury i interesujący. Tylko jakaś histerycznie podniecona kawka darła się na gałęzi wniebogłosy. Karczochem dreszcz wstrząsnął; trochę mu było zimno, a zresztą febra nim jakaś zatrzęsła jak aktorem, który za chwilę ma z wielkim wyciem wybiec na scenę. Ulepił nerwowo pocisk ze śniegu i cisnął nim w stronę kawki, która poderwała się z obelżywym narzekaniem. Potem powoli, nie śpiesząc się, podszedł bliżej, patrząc jakby obojętnie, i stanął pod drzewem, płaszczem malowniczym szczelniej się owinął i czekał. Wcześnie było, zaś Karczoch, członek wolnego zawodu, miał czas. Zaczął dumać.
Zdaje się, że przemyśliwał nad wnętrzem samotnego domu, gdyż czoło zmarszczył bardzo nawet interesująco. Dom mrugał bezmyślnie kilku oświeconymi oknami i nudził się wśród nocnej ciszy.
Karczoch dumał.
- …Może jest tam kto chory… Kto wie!… A może kto potrzebuje pociechy, gryząc się w samotności?…
Na duszę szlachetnego złodzieja, autora historycznej tragedii, w której cnota zwyciężyła już w trzecim akcie, przyszło rozczulenie. Dreszcz po nim przeszedł, kiedy sobie zaczął wyobrażać straszliwą mękę samotności; a któż znał ją lepiej niźli Józef Karczoch, znający skutki prawnych pomyłek i dziwacznego sposobu patrzenia na świat indywiduów, powołanych do sądzenia wolnych czynów ludzkich? W tej chwili kroki zaskrzypiały na śniegu. Karczoch, zwinny jak małpa, przylgnął do pnia drzewa i spłaszczył się jak “człowiek-wąż”. Począł wypatrywać bystro. Figura jakowaś, srodze zmarznięta, dreptała szybko ulicą, chuchając w ręce. Karczoch uspokoił się.
- …Biedaczysko! - pomyślał.
I znów patrzył.
Kiedy zaś już się rozmówił ze złodziejską swoją duszą, wielce przemyślną, chociaż dostojną, i przekonał się, że pora jest już dość późna, więc sprzyjająca czynom śmiałym, jednakże nie wymagającym koniecznie szerokiego rozgłosu, posunął się ostrożnie ku białemu domowi. W jednym tylko oknie widać było jeszcze światło. Karczoch szedł spokojnie, tylko swój nieśmiertelny cylinder przytrzymując od czasu do czasu.
Za chwilę był przy drzwiach domu; przyjrzał się im ciekawie i z dość wyraźnym lekceważeniem. Rzecz prosta, że człowiek, który tragedie pisząc dusze ludzkie na oścież otwierał, z tym większą łatwością otworzył drzwi zamknięte. Wszedł w jakąś pustą, ciemną sień, drzwi zatrzasnął ostrożnie i począł nasłuchiwać. Bezdenna cisza, tylko wiatr, drugi złodziej, starając się wejść za Karczochem dobijał się do drzwi, trzepocąc się bezmyślnie.
Karczoch, dech zaparłszy, począł się posuwać wolno wzdłuż jakiejś ściany, szedł tak dość długo, aż łbem o inną uderzył.
- Zapory! - pomyślał - biednemu zawsze wiatr w oczy…
Zmienił tedy kierunek najmilszy ze złodziei i dotarł do jakichś drzwi. W tej chwili dusza skurczyła się w nim gwałtownie, Karczoch począł nasłuchiwać.
- Ten dom czuwa!… - szepnął. - O!
Ktoś w oddali mówił do kogoś głosem cudnie miękkim i niskim.
Karczoch rozdął nozdrza; gębę oblała mu jakaś złodziejska błogość.
- Coś będzie! - pomyślał.
I słuchał.
- To anioł mówi… - rzekł sobie i słuchał dalej z przeraźliwą lubością.
Mówiono w oddaleniu, przeto Karczoch, dziwnie spokojny, poczekawszy na silniejszy łomot wiatru, pchnął drzwi i otworzył je z tym wrodzonym wdziękiem, z jakim je otwiera lokaj lub złodziej.
Ciemno…
Karczoch otworzył szeroko oczy i począł badać sytuacyjny plan sceny; w głębi majaczyło okno brudną plamą. Przy bladym zmroku dojrzał ciemniejącą czeluść; była to alkowa, do której wstępu broniły portiery. Jakiś głęboki fotel dumał głęboko w kącie, jakiś stół rozparł się na środku jak znarowiony koń, co rozparłszy się, z miejsca ruszyć nie chce.
- To jest małżeńska świątynia - szepnął Karczoch z szacunkiem i stąpał cicho, jak najciszej, zręczny jak tygrys, nieuchwytny jak duch, taki z duchów kryminalnych.
Podszedł do drzwi i nasłuchiwał.
- Hi! hi! hi! - zarechotał Karczoch w bardzo subtelnej tonacji.
Ktoś mówił.
- …tak, bez wątpienia… to jest straszna krzywda… zabił we mnie wszystko… wszystko… wszystko… nie rozumiał tego, co powinien był rozumieć… Niech cierpi… wszystko mi jedno.
- Niech cierpi!… - odrzekł ktoś z przekonaniem. - a… a ja tak bardzo chciałabym umrzeć… Umrzeć za wszelką cenę…
- To można urządzić taniej!… - szepnął Karczoch.
- Umrzeć? - pytał z patosem głos męski - niech on umrze, jeśli ciebie nie zrozumiał. Zbrodniarz.
- Hi! hi! hi! - zachłysnął się Karczoch. A w tejże chwili wyszedł mu pot na czoło. Schwycił uchem jakiś szelest czy skrzyp. Ależ tak!… ktoś stąpał ostrożnie, przygotowując każdy krok. Rzecz dziwna! Karczoch się nie przeraził, raczej oburzenie targnęło nim gwałtownie.
- Do stu diabłów! - zaklął na samym dnie przepaścistej duszy - a jeśli to jeszcze jeden złodziej?…
Nie, to byłaby nieuczciwość… Świństwo nie konkurencja…
Niewidzialna figura stąpała jednakże w innym kierunku i pewniej, widocznie znając lepiej pole bitwy. Ten ktoś stąpał dość nieostrożnie, jakby się spiesząc gorączkowo, i widocznie potrącił w ciemności rzecz jakąś, która upadła z hałasem.
- Fuszer! - syknął Karczoch - jeśli to złodziej, w takim razie wart stryczka.
…Och!
Jednym susem znalazł się Karczoch za kotarą szerokiego, tęskniącego małżeńskiego łoża. Żaden polityk nie skoczył jeszcze tak zgrabnie, jak to uczynił szanowny nasz złodziej i autor historycznej tragedii z epilogiem. Uczynił to bez rozważań, gdyż nie miał na nie czasu. W tej chwili bowiem, kiedy ów niewidzialny idiota strącił coś w przedpokoju, hałas czyniąc wbrew przepisom porządnej inscenizacji, w pokoju przyległym odbyły się błyskawicznie dziwne rzeczy. W jednej chwili wszystko tam zamarło i zapanowała śmiertelna cisza, która w przerażeniu zdmuchnęła światło. Potem się zerwały niespokojne szepty, krótkie i urywane. A za chwilę rozwarły się gwałtownie drzwi do komnaty, w której rezydował już Karczoch. Ktoś, cały w bieli, …anioł biały, pchnął gwałtownie w plecy anioła, najwidoczniej czarnego.
Przerażony, zachłyśnięty, umierający szept trzepotał się straszliwie:
- Prędzej!… na miłość boską, prędzej… tam!… tam!… za kotarę!…
W Karczochu zamarło szlachetne serce, potem jęło podrygiwać nierytmicznie i zgoła wesoło.
- To anioł mówi… - pomyślał Karczoch. Potem przezornie przylgnął do ściany i wytężył wzrok, chcąc jak najprędzej dojrzeć, kogo mu los, najgłupszy z dramaturgów, dał za towarzysza.
Patrzył zdumiony; chwycił ręką fałd pluszowej kotary i nie śmiał odetchnąć. W oddaleniu dwóch kroków słaniał się na trzęsących nogach jakowyś młodzieniec. Zaleciała od niego woń perfum i szat kobiecych. Na głowie miał założony niezręcznie w pośpiechu kapelusz, spod którego cieniutkimi strugami spływał pot. W rękach dzierżył ten gentelman futro bogate. Gość był zasadniczo elegancki, w ciemności zaś można była poznać, że trwoga śmiertelna trzęsie nim tak, jak łobuz trzęsie jabłonią albo jak się trzęsie topielca, aby z niego wytrząść wodę. Sądząc zaś po metalicznym odgłosie uderzających o siebie zębów, młodzieniec musiał je mieć piękne i zdrowe.
Karczoch obejrzał go wysiłkiem wzroku z pewnym zadowoleniem, chociaż równocześnie dość pogardliwe przejęło go względem gościa uczucie.
- Arcyksiążę!! - pomyślał jednakże z uznaniem.
Młodzieniec nie widział ozdoby złodziei, gdyż przede wszystkim nie potrafiłby widzieć w tej chwili, a poza tym zmienił się cały w słuch. Karczoch, oddech tamując, słuchał również jak czujny marynarz, który nasłuchuje pierwszego dalekiego grzmotu przed burzą, włóczącą się jeszcze gdzieś na widnokręgu.
W tejże chwili drgnęły oba tygrysy w pułapce; jeden i drugi wyciągnął przed siebie głowę. Och!
Po chwili straszliwej ciszy grzmot zahuczał gdzieś daleko, w komnacie jakiejś oddalonej. Potem szedł coraz bliżej i bliżej, aż zawył w pokoju sąsiednim basem wcale pięknym.
- On tu jest!…
Odpowiedział mu jakiś przeraźliwy spazm płaczu.
- Hi! hi! hi! - zarżał Karczoch w duszy końską modą. - Awantura!
Stojący obok młodzieniec dostał w tej chwili straszliwego ataku febry. Patrzył przez szparę obłąkanym wzrokiem i dyszał szybko.
- On tu jest!… - krzyczał w dalszym ciągu czarny charakter - drzwi były otwarte… On tu jest… Ale żywy nie wyjdzie…
- Jak w podłej sztuce - pomyślał Karczoch - wszystko się powtarza.
Nie dokończył jednakże głębokiej refleksji na płytki temat, gdyż drzwi rozwarły się nagle z głuchym, nic dobrego nie wróżącym trzaskiem. Smuga światła, jak sfora psów biegnąca przed myśliwym, wpadła do komnaty w tej chwili, jakby węsząc, gdzie się skryła ścigana zwierzyna. A oni, za kotarą, cofnęli się instynktownie na widok światła. Karczoch, bezpośrednio nieinteresowany, spojrzał przez szparę kotary i ujrzał ciekawe widowisko. Niewiasta nieprzyzwoicie piękna, w stroju wielce niedbałym i wcale wygodnym, chwyciła się kurczowo rękoma drzwi i stojąc wśród nich, broniła wstępu jakiemuś tygrysowi, co prawda z gębą małpy.
- Nie wejdziesz!… - łkała spazmem.
- Puść! - krzyczał mąż (bo któż to mógł być inny?). Krzyczał i wymachiwał trzymaną w ręku świecą, która wpadła również w furię i sypała skrami naokół.
- Nie wejdziesz! - krzyknęła łzami niewiasta.
Karczoch spojrzał z pogardą na cień młodzieńca Polepionego do ściany, schowanego za kotarą.
Mąż dyszał ciężko… Chwytał z trudnością powierzę, chciał mówić i nie mógł. Jakimś zwariowanym gestem, nie mogąc dobyć z krtani dźwięku, usiłował przekonać drgającą we drzwiach lwicę. Potem wykrztusił z trudem:
- Nie zmuszaj mnie, abym użył siły… Znam łotra… Nie rozdrażniaj mnie, bo go utłukę na miejscu.
- Aaaa!… - jęknął w tej chwili młodzieniec za kotarą i rzucił się w tył jak opętany. Postawił oczy w słup, jakby nagle zwariował, otworzył szeroko usta i stężał jak trup. Uczuł bowiem na ramieniu jakąś ciężką rękę. Karczoch przybliżył twarz do jego twarzy, spojrzał mu z pogardą w oszalałe oczy, dając równocześnie niecierpliwie znak, aby milczał.
Młodzieniec począł rzęzić ze strachu.
Karczoch uderzył go pięścią w bok.
- Cicho bądź, do stu diabłów… Za chwilę będzie pan trupem… To trudno, młodzieńcze… Bóg karze wszelką winę… Cicho, mówię!…
- Puść mnie! - ostatkiem powietrza dyszał mąż na progu…
- …za chwilę będziesz trupem, młodzieńcze… Pacierz odmów… Ja go znam, on nie daruje… Znam go z klubu… Albo się ratuj…
- Nie! na miłość boską, nie! - jęczała szlochem niewiasta.
- …ratuj się!… - szeptał Karczoch.
Młodzieniec wpił palce w ramię Karczocha i rzęził:
- Ja–ak? - wykrztusił.
- Ratuj się… - mełł szeptem Karczoch - szybko! Tchórz pan jest, drogi panie… Bóg mnie tu przysłał… Moje imię jest Józef, błogosław to imię, bo nazwiska nigdy się nie dowiesz. Ha! Dawaj pan futro!
Wziął mu futro bez ceremonii i szybko je wdział.
- Portfel, prędko!… On już strzela…
Młodzieniec śmiertelnym jakimś ruchem wydobył nortfel. Karczoch, nie śpiesząc się, ukrył go bez zdziwienia w kieszeni.
- Siedź pan tu cicho… Dalej, pod łóżko!… Prędzej, głupcze… Ja idę za ciebie na śmierć!
Wepchnął młodzieńca pod łóżko jak stary materac, potem poprawił na głowie cylinder, odchrząknął i przeżegnał się.
- Puść mnie!… - prosił śmiertelną groźbą mąż.
- Niee! Tam nikogo nie ma…
Wtedy mąż chwycił ją za włosy, szarpnął silnie i odtrącił tak, że padła bez sił na podłogę. Przeszedł prawie że po niej i rzucił się jak ryś ku kotarze, gdzie dojrzał jakiś ruch podejrzany. Nagle się zatoczył…
Spotkał się oko w oko - z nim.
Niewiasta uniosła się nieco i patrzyła przerażona na to, co się stanie, otworzywszy usta jak człowiek nerwowy, który czeka na strzał.
- Jezus! Maria! - krzyknęła nagle niewiasta.
Zza kotary wyszedł Józef Karczoch we wspaniałym futrze; twarz miał dziwnie poważną; był nieco blady, lecz dziwnie dostojny i tragiczny. Spojrzał jakby lekko zdziwiony tym, co się tutaj dzieje, potem jakby w lot wszystko zrozumiał, zmierzył męża od stóp do głowy z dziwną, beznadziejną niemal pogardą, potem nie śpiesząc się, ruchem człowieka, który na swojej drodze pogrzeb spotkał, zdjął z głowy cylinder. Stanął jak marmurowy posąg i czekał.
Mąż, chwiejąc się, podszedł ku niemu i przybliżył świecę do wspaniale tragicznej, pogardą uszminkowanej twarzy Karczocha. Ujrzał z bliska tę gębę, sympatyczną wprawdzie, lecz wybitnie złodziejską, i - myśli mu się pomieszały w głowie.
Znalazł w gardle jakiś wyraz, napoił go śliną i zaskrzeczał:
- Łotrze!
Karczoch drgnął, lecz widocznie zapanował nad sobą z trudem. Widać było wyraźnie, że rasa przemogła namiętność. Z duszonym wzburzeniem, głosem lodowatym wycedził:
- Pan się raczy uspokoić…
Potem skłonił się chłodno wprawdzie, lecz z jakim takim uśmiechem sympatii biednej niewieście.
- Przepraszam panią za jej męża… - rzekł ze straszliwą, tragiczną ironią.
- Łotrze! - ryczał mąż - zabiję jak psa!
I szedł ku niemu.
Karczoch nie cofnął się, tylko twarz nachmurzył i rzekł z niesłychaną wzgardą:
- Na to będzie czas… Na razie niech mi pan nie pali świecą twarzy i niech pan oszczędzi tej pani brutalnych wzruszeń… Jedno panu tylko powiem: żona pańska jest niewinna… Tu zaszła pomyłka… Straszna pomyłka…
Niewiasta patrzyła na Karczocha wzrokiem, jakim jeszcze żaden wariat nie patrzył na drugiego wariata. Przecierała oczy i trzęsła się jak w żółtej febrze.
- Ma pan do czynienia z człowiekiem nieszczęśliwym - mówił wzruszony już Karczoch. - Ale ja poniosę konsekwencje… Jutro przyniosą panu mój adres… Szpady albo kula… To mi wszystko jedno…
I uśmiechnął się z lekceważeniem.
- …Teraz żegnam! To była pomyłka… Pani!
Powoli, dostojnie, jak aktor wspaniały, skierował się ku drzwiom. Mąż, świecę podniósłszy ku górze, patrzył za nim, otworzywszy szeroko usta. Potem, jakby miał paść trupem, postąpił za nim dwa kroki.
- Niech się pan nie fatyguje - rzekł Karczoch dumnie - sam pójdę. I na śmierć mogę także pójść sam… Na śmierć, rozumiesz pan? Paani!…
Są rzeczy na ziemi i niebie, o których się nie śniło - “Przeglądowi Filozoficznemu”.
Są na ziemi rzeczy przykrzejsze niż małżeństwo nawet - są rzeczy bardziej smutne niż rocznik polskiego pisma humorystycznego.
Są rzeczy, które zostawiają po sobie wspomnienie trwalsze niż proszony obiad, są rzeczy głupsze niż mowy jubileuszowe.
To są sensacje życia, które jest z natury swojej indywiduum mocno głupawym i rzadko do sensacji zdolnym… A nic bardziej nie wytrąca z równowagi, jak taki nagły odskok od utartego jak szosa szablonu, kiedy życie wierzgnie jak muł, zrodzony z konia, osła i przypadku - i wywróci dyliżans, zdążający truchcikiem ku stacji niebieskiej, w rów przydrożny. Po co? Na co? Czemu się nie dzieje wszystko tak, jak się dziać powinno, to znaczy - tak, jak napisali w “Tygodniku Mód i Powieści” albo w romansie znanej zaszczytnie autorki, która wydała na świat czterdzieści dziewięć tomów i tylko troje dzieci, albo jak napisał poeta bardzo szanowany, który zwykle śpiewa przez łzy jakąś “mękę serdeczną” i jakąś melancholię z czarnych najzacniejszą, a którego życie poi zawsze tylko trucizną. Nieraz się dzieje inaczej, i to jest sensacja… A to Jest źle. Na ludzi nie przygotowanych do ciosu działa to jak uderzenie w głowę kołem albo tomem poezji; znam znakomitego krytyka literackiego, który odchorował ciężko ustęp z mojej noweli, który on osądził jako sensację. Przeczytał, zemdlał i trzy dni leżał nieprzytomny. Potem przyszedł do autora.
- Panie - rzekł - to się nie godzi!…
Spojrzał na niego autor, jak na wariata, albo zgoła jak na człowieka, który założył w Polsce pismo literackie.
- Co się nie godzi, mistrzu?
- Pan tego nie powinien był zrobić…
- Jezus, Maria! Co ja mogłem takiego zrobić… Zabiłem kogo?
- Gorzej!… - jęknął krytyk. - Niech pan sobie przypomni, co pan napisał w ostatniej swojej noweli.
- No?
- Proszę pana! Bohater pański, człowiek młody i uczuciowy, wraca do domu na wieś, na wieś, powtarzam, o zachodzie słońca… Wraca do rodziców, których nie widział pięć miesięcy…
- W istocie, bo potrzebował pieniędzy.
- Proszę pana! Bohater pański siedzi w powozie przed nim naturalnie woźnica…
- Zrozumiałe!
- Woźnica, syn ziemi. Nieprawdaż? Zbliżają się do wsi rodzinnej; w tym miejscu, jak świat światem obrócić się powinien woźnica w stronę gościa i wskazując biczem oddaloną wieś, powinien powiedzieć: - “Paniczu! Ot i Katlewo” - albo “ot i Burbiszki!”, stosownie do geograficznego położenia… Proszę pana! W tym miejscu, jak świat światem, powinny konie, czując dom, pomknąć szybciej, a młody człowiek powinien unieść się z siedzenia, wpatrzyć się przez łzy w dal, wzbudzić w sobie wizję dziecinnych dni, a potem zapytać: - “A zdrowi tam wszyscy w Czerwonym Dworze?” albo coś równie serdecznego powinien powiedzieć. A pan co? U pana bohater śpi, a woźnica się upił…
- Obaj łajdaki! - odrzekł autor ze zgorszeniem.
- Słusznie, drogi panie - rzekł mu krytyk - ale tak nie można. W stu powieściach, w trzech tysiącach nowel woźnica się odwracał i wskazywał wieś batem, a pan go spija jak zwierzę. To źle, drogi panie!… Tak daleko nie zajedzie, są bowiem rzeczy uświęcone…
Ten krytyk miał słuszność.
Są rzeczy uświęcone, a grzech przeciwko nim mści się ciężko.
Oto był pisarz jeden, który napisał powieść, a w powieści tej rzeźbiarz był bohaterem (rzeźbiarz tylko w ten sposób może być bohaterem). Rzeźbiarz ten zrobił naturalnie posąg swej kochanki, która go naturalnie zdradziła, tylko głupio, bo dopiero w ostatnim rozdziale. Co powinien teraz zrobić rzeźbiarz? Powinien, jak świat światem, zaciąć usta i młotem roztrzaskać posąg. Tak było zawsze; tymczasem ten rzeźbiarz podarował posąg na imieniny. Autor tej powieści zwariował po roku, już więc widocznie w chwili tworzenia nie był przy zdrowych zmysłach.
Był kronikarz jeden, który, opisując rozpaczliwy stan bruków w swym mieście, nie położył na końcu notatki złowróżbnych, a wiele mówiących dwóch słów: »Bez komentarzy”. Rozpił się i umarł w zakładzie.
Był malarz, który nie namalował w życiu ani jednego stawu i nawet sześciu dzikich kaczek, ani jednej “Jutrzenki”, ani jednego psa z kotem, z wdzięcznym Podpisem “Przyjaciele”. Powiesił się i pochowano go bez księdza.
Była powieściopisarka, która nie napisała ani jedne j powieści “w formie pamiętnika” z przedmową, która oznajmia, że “osoby interesowano już dawno pomarły,więc im nie zaszkodzi ogłoszenie tych kart pożółkłych”. Ta zginęła w staropanieństwie.
Był poeta, który nie położył przy końcu książki dopisku, co się biografowi jego przyda: “Pisałem w maju i czerwcu u stóp Gaurisankaru”, albo “Warszawa - Capri, luty - listopad”. Człowiek ten szalony, który ponadto nad żadnym z wierszy nie dał motta, chociażby z Schopenhauera - ożenił się…
To są rzeczy straszne. Tego się nie powinno mówić. Bo po co mówić o wyrzutkach, którzy się wynoszą ponad inne, miary nie znając; toteż wylatują w kierunku stycznej poza krąg tego koła, co się obraca dokoła dobrze nasmarowanej osi, równo i składnia. To są doprawdy indywidua, niezdolne napisać nawet porządnego aforyzmu w odpowiedzi na ankietę w sprawie kobiet upadłych.
Dawno już powiedział ktoś, zapewne mądry, że życie jest - jak powieść. Bardzo słusznie powiedział i tak też być powinno, tylko rzecz wiadoma, że życie cierpi na uwiąd starczy wskutek przeżycia. Toteż się nieraz nie dzieje tak, jak się dziać powinno, jak się działo zawsze i jak się dobrze działo; te sensacje życia należy notować, jak się notuje stan gorączki u chorego człowieka.
Przecież od wieków było tak, że kiedy podejrzliwy mąż wyjeżdżał, zawsze wracał niespodzianie, zawsze zastawał żonę w objęciach jakiegoś łotra, który (o, łajdak!) udawał jego przyjaciela; mąż był blady i błyskał lufą rewolweru, ona padała na kolano, a kochanek padał solidniej z przewierconą czaszką. Tak było zawsze i było dobrze, bo nie było powodu do zmian. Sytuacja się przyjęła we wszystkich sferach z małymi zmianami, polegającymi na tym, że często i nieszczęśliwy mąż się strzelał, ale to już wtedy, kiedy powieść pisała kobieta, która chciała sprawę zakończyć więcej po chrześcijańsku. Co więc należy powiedzieć o ludziach, którzy urządzili sobie scenę zupełnie inaczej, zgoła podlej? Należy chyba pomyśleć, że społeczeństwo ma wypłowiałe sumienie i zgniły sposób reakcji, skoro w najtragiczniejszych chwilach życia należące doń jednostki inscenizują scenę swoją na sposób głupkowaty - sceny zreformowanej?
Z całym oburzeniem wewnętrznym należy powtórzyć tu historię, która właśnie tego dowodzi.
Działo się to, diabli wiedzą kiedy, zresztą, mniejsza o to. Była noc, rzecz naturalna, bo żadna romantyczna historia nie udaje się przy banalnym oświetleniu dziennym. Bohater miał nazwisko czterozgłoskowe. Powinno się wyjaśnić, dlaczego miał nazwisko tak długie, “z perspektywą”, jak Mark Twain powiada. Oto dlatego, że w literaturze rodzimej nazwiska rozciągają się z czasem, jak gęba w uśmiechu, jak wierszowana epopeja, która miała być rapsodem na wierszy czterysta, jak znoszone ubranie, albo zgoła jak długi honorowe.
Dawno już temu bohater miał zawsze nazwisko krótkie, jak szczęk miecza, jeśli chodziło o sfery szlacheckie, albo jak kłapnięcie zębami z zimna i naturalnie z buntowniczej wściekłości, jeśli mowa była o maluczkich. Więc np. Gryf, Kos, Wirch, Róg; potem rozmiękły nieco twarde te, a mocne nazwania i bohater wszelki zwał się nieco dłużej, dostojniej, ze spółgłoską często na końcu, co też miało swoje znaczenie subtelne; więc był: Czertwan, Krzemień, Topór, Łowicz, a jeśli bohater był artystą, zwał się Drewicz, Orwicz, Wyrwicz, Rawicz, albo też wedle typów: Rzecki lub Płoński, co znów uległo z czasem zmianie na lepsze, bo każdy prawie artysta (zaś artysta w powieści nieszczęśliwy - zawsze), zwał się wedle odmiany na wzór: “Kurzawa” - więc Warzecha, Doliwa, Szreniawa, Zawisza. Mimo takich herbowych zawołań, każda tak nazwana dusza, pomazana szczodrze przez Stwórcę, jedynego możliwego kuratora artystycznego cechu, miała w sobie zawsze obok pierwiastków genialnie twórczych przymieszkę brutalności twardej i chłopskiej. Samym dźwiękiem imienia groził autor, że jego bohater twardy jest i w chwili stosownej kości połomić potrafi każdemu czarnemu charakterowi, którym wedle schematu był zawsze hrabia.
Dzieci onych mają już nazwiska czterozgłoskowe; nie powinno się już dziś używać, nazywając imieniem bohatera powieści, nazwisk dwu lub trzy zgłoskowych; robią to tylko “klasycy” z konsekwencji, a młodzi dla powagi a dostojeństwa. Prawdziwy bohater nosić dziś powinien nazwisko długie, trudne do zapamiętania. Tak też i jest. Nie jest to regułą, ale kto z prądem idzie, ten niech czyni, jak należy.
Bohater tej skandalicznej opowieści nazywał się, nie wiadomo dość ściśle dlaczego, Tomasz Robokszycki. Bardzo był miły człowiek, silny bardzo i rozrosły, z twarzą uśmiechniętą słodko, jakby najmniej ze dwie cukrownie posiadał albo cukrową chorobę, i zawsze wesoły, mimo że miał żonę, długi i chroniczny katar kiszek. Żonę miał cichą, łagodną, spokojną. Kiedy ją bolały zęby, mówiła nowennę, kiedy ją kto obraził, dawała żebrakowi kopiejkę, aby odkrzyczał pacierz za jej wroga. Takie pacierze, takie tanie pacierze nigdy, jak wiadomo, wrogowi na zdrowie nie wychodzą, ale ona czyniła to z czystości serca. Kobieta to była prawdziwa. I za co ją zamęczył dnia jednego mąż jej, kat, jednym słowem, albo nakładca, właściciel księgarni?…
Mąż wyjechał.
Mówił, że wyjechał; tak się zawsze mówi i zawsze się temu wierzy; a on tymczasem stanął w ukryciu po drugiej stronie ulicy, w głębokim cieniu. Stał nie sam: była z nim wściekłość. Sądzę, że zwrot ten, przyzwoicie groźny, maluje sytuację dokładnie.
Był wieczór już późny, coś około dwunastej; śnieg się skrzył na ulicy przytłumionym blaskiem, mróz się tulił do kamienicznych bram, jak nocny włóczęga, czekając, aż wyjdzie ktoś ze skarbem ciepła, komu by je można wydrzeć, chociażby je na piersiach nawet ukrył.
Robokszycki stał jak posąg, tylko od czasu do czasu, kiedy kto przebiegał szybko ulicą, ruszał się z miejsca, stąpał kilka kroków i udawał, że zapala papierosa. Zawsze się bowiem zdaje, że każdy obcy coś niecoś wie o tym, czego nikt wiedzieć nie powinien. Potem znów stawał pod jakąś bramą i patrzył w okna swego mieszkania.
Nagle spojrzał pilniej, robiąc równocześnie krok w tył, jakby się jeszcze bardziej chciał ukryć.
- Jest, łajdak! - syknął.
Zaczął myśleć gorączkowo, patrząc uporczywie w okna.
- Pójść na górę - myślał - obić go jak psa i zrzucić ze schodów… Ją do stu diabłów… W nią rzucić tą wazą, stojącą na kominku… Jeśliby bronił, ogłuszyć uderzeniem krzesła. Najlepsze będzie to ze złamaną jedną nogą, bo mu się już wielkiej krzywdy nie zrobi…
Robokszycki robił w tej chwili plan jak marszałek polny. Zimną krew jednak w rozpatrywaniu szczegółów należało przypisać zimnu ulicy.
- …Gdyby chciał uciec przez sypialnię - kombinował dalej - wywróci się na fotelu, który postawiłem przy wyjściu. Złapię go, o to nie ma obawy… Tylko w sypialni musiałbym bić w ciemności, czego nie chcę, bo nuż bydlę rzuci jakim krzesłem i roztrzaska lustro…
Robokszycki mocno się nachmurzył; bardzo długo myślał.
- Podniosą wrzask - myślał zaniepokojony - a to będzie zupełnie niepotrzebne. Skandal!… Do diabła…
Wyglądał coraz pochmurniejszy, aż w jednej chwili mrugnął oczyma, prawie że wesoło. Spojrzał na zegarek; było wpół do pierwszej.
- …Strzelać? - mówił sobie - to przecież nie teatr, a krzesła na taką małpę także szkoda…
Podszedł ku bramie i zadzwonił; - nieznacznie pocisnął guzik dzwonka, jakby się bał, że go usłyszą; czekał niecierpliwie. Zadzwonił powtórnie… Brama skrzypnęła jękliwie, zupełnie jakby się trumna otwierała na Sądzie Ostatecznym. Stróż spojrzał na Robokszyckiego i aż się cofnął; potem się chytrze uśmiechnął i podrapał się w głowę, co znów nie było gestem bardzo zbytecznym.
Robokszycki szedł cicho i ostrożnie po schodach; w tej chwili nie myślał o niczym, szedł z gotowym planem; nie filozofuje strzelec, kiedy idzie wprost na zwierza. Lecz kiedy stanął przed drzwiami, zrobiło mu się nieswojo. Zatrzymał się chwilę… Przemknęło mu przez myśl, że nie odrobi tego, co się stało - więc może lepiej, dla uniknięcia skandalu, wynieść się stąd tak samo cicho, wrócić jutro i porobić obrachunki, najpierw z nią, potem z nim, aby tylko nie łączyć tego w jedno. Może lepiej załatwić się po cichu, ale jutro…
Równocześnie wkładał klucz we drzwi. Cichutko, jak kot, przemknął się przez nie i zamknął na klucz z powrotem. Potem bardzo spokojnie zdjął futro i kalosze; wyjął chustkę i wytarł nos, poprawił krawat i jak najspokojniej otworzył drzwi, wiodące do okropnego pokoju.
Stary efekt; wszystko tedy odbyło się wedle zwyczajnego scenariusza. Młody jegomość odskoczył nagle i zaczął nerwowo osadzać binokle na nosie; ona coś, zdaje się, wyjękła, ale cichutko i odruchowo poczęła porządkować włosy. Jedno tylko w tym wszystkim było nadzwyczajne: Robokszycki nawet okiem nie mrugnął, błysk mu tylko lekki ześliznął się po szkle źrenic i zamarł w nich. Uśmiechnął się nad wyraz uprzejmie, jakby z wizytą przyszedł; zrobił kilka kroków; nie można z nich było poznać, czy to krwawy tygrys gotuje się do skoku, czy wykwintny pan podchodzi, aby się przywitać…
Młodzieniec, który w tej chwili nie czuł w sobie duszy ani żadnego takiego bohaterskiego sprzętu, struchlał, ale stać go jeszcze było na to, żeby udać, że robi krok… Podniósł nagle głowę i jak przystało w takich wypadkach, rzekł przez pół bohatersko, przez pół z jękiem dorzynanego koguta:
- Panie!…
Bo właściwie młody ten człowiek przeraził się tylko w pierwszej chwili tak bardzo, że aż mu dech zaparło; później ochłonął jednakże, bo ostatecznie przewidywał, ze kiedyś dojść musi do katastrofy; czekał więc tylko jej rozwikłania wedle wszelkich reguł przyzwoitości i wedle praw obyczajowych, przygotowany był przeto na jeden, dwa, ostatecznie trzy policzki. Więc już hardo nawet, z odcieniem pytania powtórzył:
- Panie?!…
Robokszycki jakby go dopiero spostrzegł…
- Ach! Kochany pan! Przepraszani najmocniej… Bardzo mi miło… Swoją drogą nie spodziewałem się pana spotkać u nas…
- Przecież miałeś wyjechać - wtrąciła gorączkowo, tonem szczerego wyrzutu i jakby usprawiedliwienia, pani Robokszycka.
- Ja wyjechać? Może być, ale nie wyjechałem… I dobrze się stało, bo byłaby mnie ominęła sposobność pogadania z kochanym panem…
Popatrzył na tego kochanego pana tak szczerze i jasno, że się temu zrobiło trochę słabo. Poza tym zgłupiał w tej chwili doszczętnie.
- Zwariował czy co? - myślał.
Zachowanie się Robokszyckiego było dla niego czymś niesłychanym; to była sensacja zgoła nieoczekiwana. Jak świat światem kochanek na jego miejscu badał w takiej chwili, czy wszystkie żebra ma na swoim miejscu. Wiedziałby zresztą, jak się zachować w takiej sytuacji, w tej zaś, którą zainscenizował ten stary bałwan, nie umiał się połapać. Stał tylko groźnie wyprostowany i patrzył na niego jak na żbika. Robokszycki zupełnie tego nie widział; usiadł w fotelu i podał młodzieńcowi cygaro, zwracając się równocześnie z niebiańskim uśmiechem do żony:
- Pozwolisz, złoto, że zapalimy?
Żona otwarła szeroko niebieskie oczy, mocno przerażone, i nic nie odrzekła. Młodzieniec zaś przywołał na pomoc całą przytomność umysłu. Nie wiedział, co robić. Przyjąć cygaro, usiąść i wdać się w pogawędkę? Do stu tysięcy diabłów?… Przecież ten nosorożec wszystko widział, wchodząc do pokoju… I zamiast, żeby on strzelił, jemu coś strzeliło do łba… Zrobić awanturę? Powiedzieć: - “Podły!”, jak należy, i pójść sobie precz?…
To mu kości połamie. Ale dlaczego robi głupstwa, czemu go od razu nie zrzuci ze schodów? Więc albo nic nie widział, albo jest dureń, albo chce wszystko pokryć tym postępowaniem i nie robić skandalu. W takim razie ośmieszy go tylko przed swoją żoną! Zasiąść z nim do przyjacielskiej pogawędki, znaczy stchórzyć, a wiadomo, że niewiasta nie znosi indywiduów mało bohaterskich i stąd ma taką predylekcję do oficerów. Należałoby więc powiedzieć głucho:
- Udław się pan swoim cygarem, ja kocham pańską żonę, a pan jest człowiek podły…
I w tej chwili sympatyczny młodzieniec, unikając wzroku pani Robokszyckiej, uśmiechnął się jak glista do słońca, skłonił się lekko, a ciężko usiadł. Wstrzymał w sobie rwący poryw bohaterstwa, bo diabli wiedzą, co by z tego mogło wyniknąć…
Robokszycki uśmiechnął się niewidocznie. Nastała długa chwila milczenia. Sprytny młodzieniec zapalał cygaro bardzo długo w ten sposób, że zręcznie gasił dmuchnięciem przez nos każdą zapałkę, przez co zyskał tyle czasu, że mógł przyjść do siebie, co zresztą często do miłych wizyt nie należy.
- Ty nie usiądziesz? - zwrócił się Robokszycki do żony.
- Kto, ja?
- Proszę cię, usiądź…
Usiadła na brzeżku fotela i patrzyła pod stół, bawiąc się nerwowo łańcuszkiem od zegarka. Robokszycki patrzył na oboje z miną nawet wesołą.
- A, taaak! - powiedział po chwili.
Zacny młodzieniec i pani Robokszycka spojrzeli na niego z przestrachem. To ,,a, taaak!” - powiedziane tak dziwnie, mogło znaczyć wszystko; diabli go wiedzą, co chciał przez to powiedzieć.
Znowu milczeli bardzo długo. Żona podniosła powoli powiekę tylko lewego oka i spojrzała na męża; nic… puszczał na pokój obłoki dymu i miał minę głupkowato zadowoloną…
Młodzieniec zaś walczył z sobą; chciał coś powiedzieć i rozpędzał się jak koń na wyścigach. Nagle poczerwieniał, potem nagle zbladł i rzekł niesłychanie bezczelnie:
- Już po pierwszej!
Robokszycki spojrzał na niego łagodnie.
- Po pierwszej? Ha! trudno… Czas nie czeka, coraz bliżej jesteśmy śmierci…
- Jezus! Maria! - pomyślała żona.
- Oszalał! - jęknął w duszy z trwogą mimowolną człowiek młody, choć niewiele obiecujący.
Robokszycki się nachmurzył, przymknął lekko oczy i mówił jakby sam do siebie:
- Iluż to ludzi kona w tej chwili… Śmierć to jest straszna rzecz…
Włosy młodego człowieka, porozumiawszy się między sobą, podniosły się jak jeden mąż; po krzyżu przebiegł mu dreszcz, taki z gorszych… Dusza, jak ptak w klatce, do której ktoś nagle wsunie rękę, zaczęła się tłuc po piersiach i przywarła gdzieś w okolicach płuc.
Pani Robokszycka spojrzała na męża przerażona. Dałaby pół życia za to, aby tego młodego idioty w tej chwili tu nie było; jego przymusowa obecność targała jej nerwy, jak śpieszący się człowiek targa zbyt mocno skręcone wiązadła butów, które chce zdjąć. Porównanie to jest z gruntu szewskie, ale i jej pasja w tej chwili była tego samego pochodzenia.
A pan Tomasz Robokszycki siedział tak długo, bardzo długo i milczał. Potem, w istocie jak wariat, zerwał się na równe nogi (bo czyż można zerwać się inaczej?) i zaczął chodzić po pokoju, zgoła jak człowiek, który czeka na pieniężną przesyłkę, albo jak podły aktor, kiedy Borkmana udaje.
Oni oboje spojrzeli na niego z przeraźliwym jakimś, zalęknionym podziwem.
Robokszycki nagle przystanął.
- Nie zważajcie na mnie, moi drodzy…
Potem usiadł…
- Pan jest bardzo miły człowiek - rzekł ni z tego, ni z owego.
Młodzieniec uśmiechnął się niesłychanie przyjemnie: tylko przy ataku porażenia twarz składa się w takim uśmiechu.
- Ach, cóż pan znowu!… - bąknął.
- Owszem, panie, owszem. Pan jest bardzo miły człowiek…
To było wszystko; młodzieniec patrzył, coraz niespokojniej. Po dłuższej chwili odważył się napomknąć, wstając:
- Wpół do drugiej… Państwo pozwolą, że ich pożegnam…
I spojrzał niespokojnie.
Robokszycki podszedł ku niemu, wziął za rękę i posadził mocno na fotelu. Młodzieniec mignął buntowniczo oczyma, ale wnet się uśmiechnął słodko. Pani Robokszycka patrzyła na to przerażona i poderwała się natychmiast, kiedy mąż do niej nagle zagadał:
- Moja kochana, podaj herbatę.
Spojrzała na niego z rozpaczą i ośmieliła się na uwagę:
- Służba śpi… Jest wpół do drugiej…
- Pan będzie tak łaskaw, że ci pomoże. Niech pan pomoże żonie zrobić herbatę, kochany panie. Młodzieńcowi krew uderzyła do głowy; zacisnął pięście i był gotów roztrzaskać mu głowę. Kiedy się jednak spotkał z jego jasnym wzrokiem, uśmiechnął się, jakby wszystko to brał za żart.
- Ależ z przyjemnością… - rzekł.
Przyjemność ta stawała mu kością w gardle. Zupełnie banalna rozpacz zaczęła mu zapierać piersi, a głowę rozsadzało mu równocześnie poczucie niemocy rozpatrzenia się w sytuacji. Co właściwie zrobić? Jakie zająć stanowisko wobec tego starego łotra. Nie znał wyjścia z tej sytuacji, nie miał wzoru na rozwiązanie tego powikłania, nigdy ani sam nie był w takim położeniu, ani nikt mu o podobnym nie mówił.
- Wścieknę się! - pomyślał i czekał, co zrobi zacna- małżonka. Od niej czekał zbawienia, a ona od niego. Robokszycki zaś patrzył na nich niefrasobliwie, wciąż uśmiechnięty, łagodnym, poczciwym wzrokiem.
Pani Robokszycka wyszła jednak sama tylko; pozostali oni. Młodzieniec uśmiechnął się wcale głupkowato i poprawiał binokle. Robokszycki milczał.
- Już jest bardzo późno… - rzekł młodzieniec.
Robokszycki milczał.
- I zimno dzisiaj bardzo… Nic. Cisza…
- Pan, zdaje się, bardzo zmęczony… - szepnął w pocie czoła młodzieniec.
- Bynajmniej - rzekł wreszcie Robokszycki - mnie nie tak łatwo zmęczyć.
- Czy w istocie? - pytał młodzieniec z niespokojną ciekawością.
- W istocie, panie. Odżywiam się dobrze, siły mam. Niczego się nie obawiam. Raz mnie drab jakiś napadł w ciemnej ulicy, tom mu głowę na nic roztłukł…
- Pięścią?
Młodzieniec wstrzymał oddech.
- Nie, kolbą rewolweru. O, tego rewolweru.
Dobył powoli z kieszeni okropną, błyszczącą maszynę i podał młodzieńcowi, któremu w tej chwili oczy zaszły mgłą i zaczęły drgać rytmicznie kolana.
- Aha! - szepnął - tym rewolwerem.
Oglądnął się niespokojnie na drzwi, ale Robokszycki już ukrył rewolwer w kieszeni, od której biedny młody człowiek nie mógł oderwać oczu.
- Tym rewolwerem… - powtarzał z jakąś straszliwą rozpaczą młodzieniec - ha! ha! ha! to ciekawe, słowo daję, że to ciekawe.
- Pan nie wierzy?
Młodzieniec aż zbladł na myśl, że go można o to posądzić.
- Nie! nie! nie to!… Tylko skąd pan, że tak powiem, tyle zimnej krwi…
Robokszycki smutno sposępniał.
- To u mnie chorobliwe, drogi panie; kiedy byłem młody, wtedy namiętnością moją było skręcanie głów ptakom albo rozpruwanie brzuchów psom i kotom…
- …psom i kotom… - powtarzał bezdźwięcznie biedny młodzieniec.
- Tak; raz znów chciałem udusić przyjaciela, który mi zabrał scyzoryk.
- Za scyzoryk?
- …gdyby mi był zabrał rzecz cenniejszą, byłbym go zabił. A tak mnie zaledwie od niego oderwali…
Młodzieńca krew zalała; pot mu wyszedł na czoło, potem badawczo począł chyłkiem oglądać potężne pazury Robokszyckiego; czuł je już najwyraźniej na swoim gardle.
Znowu milczeli. Młodzieniec szukał gwałtownie ratunku, raz nawet spojrzał na Robokszyckiego błagalnie. Potem zdecydował się na coś okropnego, bo nagle powstał i zaczął mocno:
- Ja, panie, sądzę, że…
- Siadaj pan! - rzekł słodko Robokszycki.
Więc usiadł. Zimny pot spływał mu po czole; w żołądku uczuł jakieś niewyraźne ciążenie, ręce mu się trzęsły.
Robokszycki szepnął troskliwie:
- Pan musi być bardzo nerwowy.
- O, bynajmniej!
- Powiedziałem panu, że pan musi być nerwowy!
- Ależ nigdy w życiu!
- Bardzo nerwowy!
- Do stu tysięcy diabłów!… - wrzasnął nagle młodzieniec.
- A widzi pan, że pan jesteś nerwowy - rzekł spokojnie Robokszycki.
Młodzieniec osłabnął i jakby się załamał. Spojrzał na niego z rozpaczą i zaczął cichym głosem:
- Niech mi pan pozwoli odejść…
Robokszycki aż się zdumiał.
- Ależ, panie! Nigdy bym nie śmiał pana zatrzymać, ale żona przygotowuje herbatę, a pan ni z tego, ni z owego chce odejść. Niech Bóg broni, żebym miał na to pozwolić.
Biedny człowiek spojrzał na niego tak jak na psa.
Zaciął zęby, potem się… uśmiechnął.
- W istocie - rzekł. I zamilkł.
Robokszycki wprawił nogę w ruch i zaczął pogwizdywać; potem, jakby coś nagle zauważył, zawołał:
- Pan się w moim towarzystwie nudzi, nie dziwi
mnie to zresztą, bo jestem niedźwiedź.
- Druga! - jęknął młodzieniec, nasłuchując bijącego w drugim pokoju zegara.
- Już? - zdziwił się Robokszycki - jak diablo ten czas leci… Zosiu! Zosiu!
Żona weszła zmieszana, ze śladami łez w cichych oczach.
- Zosiu - rzekł - pan się tu ze mną nudzi, a ty siedzisz w kuchni.
Pani Robokszycka spojrzała na niego z taką pogardą, z jaką nie patrzy nawet poeta na drugiego poetę.
- Zaraz podam herbatę - jęknęła zrezygnowana.
- Nie masz nic do herbaty?
- Nic…
- O, szkoda!
Podała herbatę najpierw Robokszyckiemu, potem sobie, wreszcie biednemu młodzieńcowi.
Usiadła przy stoliku i wpatrzyła się w którąś z jego nóg. Robokszycki gadał głośno i najuprzejmiejszym ruchem podawał im cukier.
- Bo to, uważacie - mówił - głupio jest na tym świecie. Ja osobiście nie narzekam, bo co mi tam… Ale są biedacy, którzy nawet tego nie mają, co ja. Czy nieprawda, drogi panie? Nie wiem, jak tam z panem, ale coś mi się zdaje, że panu nie jest na świecie aż za wesoło; w oczach ma pan przygnębienie, można powiedzieć, że nawet smutek, śmiertelny smutek. Niech mi pan wybaczy, że o tym mówię, ale okropnie mi mimowiednie pana żal…
Młodzieniec aż kłapnął zębami z wściekłości.
- Bynajmniej! - syknął.
- A to w takim razie coś pana gryzie. Jeszcze raz proszę pana o przebaczenie, że o tym mówię. Ale ja tak przecież pana lubię…
Uśmiechnął się tak po przyjacielsku, że młodzieńca aż podniosło.
- Lubię pana - mówił Robokszycki - za ten smutek właśnie pana lubię. Czy nieprawda, Zosiu? Patrz, jakie pan ma oczy… prawie że załzawione.
Wściekłość targnęła młodzieńcem, jak pies żydowskim chałatem; szukał jakiegoś widelca, jakiego noża, jakiego ciężkiego sprzętu.
- Wszystko gryzie człowieka, drogi panie - mówił Robokszycki z jakimś smętkiem w głosie - a zdawać by się mogło, że najbardziej dokucza nam to, co jest, teraźniejszość. A to nieprawda… Najbardziej gryzie wspomnienie tego, co było, i najbardziej gryzie obawa przed tym, co będzie… Przed tym, co będzie… - powtórzył jakimś suchym, śmiertelnym głosem.
Żona i młodzieniec patrzyli na niego niespokojnie.
- Dlaczego pan to wszystko mówi? - zapytał młody człowiek.
Robokszycki się zdumiał.
- Diabli wiedzą… tak sobie, aby się nam czas nie dłużył. Zresztą i tak mówię bez sensu…
To już było prowokujące. Anioł zakląłby w tym miejscu i trzasnąłby drzwiami, ale młodzieniec przygryzł wargi i rzekł tylko z cieniem, ale tylko z cieniem złośliwości:
- Już trzecia dochodzi…
- Trzecia! - nie wiadomo dlaczego głucho szepnął Robokszycki.
Żona była bliska omdlenia.
Biedny młodzieniec był wyczerpany, trawiła go złość, rozpacz, strach i wściekłość. Nie mógł patrzeć w tej chwili na tę kobietę; ona jeśli na niego spojrzała, to jak na płaza. Ale cóż miał robić? Wstać i teraz plunąć mu w pysk? To byłaby niekonsekwencja… Trzeba to było zrobić przed dwiema godzinami. Postawić jasno sprawę i prosić o chwilę rozmowy na osobności? W takim razie Robokszycki trzaśnie go w pysk śmiechem i zapyta zupełnie słusznie, dlaczego sobie to teraz właśnie przypomniał…
- Kto jest większy łajdak? - pytał sam siebie biedny młodzieniec - ja czy on? Właściwie on, bo mnie powinien był wyrzucić przez okno… albo właściwie ja, bo powinienem był wyjść… a jeśliby bronił, wydrzeć mu ze łba wszystkie włosy. Tylko że mnie, łotr jeden, otumanił swoim postępowaniem… Co to za moda diabelska, co za niesłychane małpiarstwo!
- O czym się pan tak zadumał? - zapytał nagle Robokszycki.
- Ależ wcale, i owszem, słuchałem z uwagą tego, co pan mówił…
I… zawstydził się.
Robokszycki wstał tymczasem i usiadł przy pianinie. Niby grał i niby nie grał; siedział bokiem do pianina i wodził po klawiszach jedną ręką, mówiąc w trakcie tego.
- Pan - mówił - jest młody, a każda młodość drapuje na sobie smutek jak płaszcz… Ale pan ma w głębi duszy bujną wesołość…
- Bogdajbyś się udławił!… - myślał nieszczęśliwy człowiek.
- …bujną wesołość i radość z życia. A ja cóż? Życie mnie już odbiega, więc ja się do niego garnę i do ludzi się garnę; lubię ludzi, lubię rozmowę, lubię taką jasność pogodną właśnie, jaka jest w tej chwili między nami…
- Jezus! Maria! - jęknęło w duszy nieszczęsnej niewieście.
- …i dlatego tak mi jest z wami dobrze… - kończył smętnie.
W tej chwili żona, nie mogąc zdławić tego w głębi Piersi, buchnęła łkaniem.
- Czy cię muzyka drażni? - zapytał obojętnie.
Młody człowiek miał dość tego wszystkiego. Powstał z fotelu, oczy mu błysnęły złowrogo i zdawało się, że roztrzaska łeb Robokszyckiemu, który ani drgnął, tylko dziwnie popatrzył na młodzieńca. Ten spojrzał prawie że błędnie i spokojnie powrócił na dawne miejsce.
- Pani płacze… - rzekł tonem najlżejszego wyrzutu.
Robokszycki przestał grać i zbliżył się do nich.
- Co ci jest, Zosieńko?… Cicho, uspokój się, pan gotów pomyśleć, że jest tu niepotrzebny…
- Właśnie tak myślałem…
- O, widzisz! Właśnie tak myśli. Niech pan siada, drogi panie. Bardzo pana proszę. Moja żona z nerwami trochę źle, ale się uspokoi. Ot i już…
Pani Robokszycka postawiła oczy w słup i ani odetchnęła głębiej.
- Państwo pozwolą, że odejdę…
- Ależ co znowu! Jest dopiero wpół do czwartej! Wie pan co? Pan podobno świetnie czyta; zrobi mi pan przyjemność, a żona się uspokoi… Nic lepszego dla popsutych nerwów.
Młodzieniec pochylił głowę na piersi; nie rzekł ani słowa. Robokszycki podszedł do jakiegoś stolika, wybrał książkę ze stosu, wyszukał jakieś miejsce i podał mu.
Młodzieniec spojrzał błędnie najpierw na niego, potem na nią, potem spojrzał w książkę.
- Apokalipsa?!
- A dłaczegóż by nie? Za mało czytamy takich rzeczy, panie, stanowczo za mało, a Apokalipsa to jest genialna rzecz.
Młody człowiek nie miał już siły. Machinalnie ujął
książkę i zaczął głosem rozpaczliwym, podobnym trochę do śmiertelnego rzężenia:
- Co widzisz, napisz w księgi i poślij siedmi kościołom, które są w Azji; Efezowi i Smyrnie, i Pergamowi, i Tyatyrze, i Sardowi, i Philadelphia, i Laodycei…
Odetchnął i spojrzał wściekły. Robokszycki słuchał uważnie, rzec by można, nabożnie. Ona leżała w fotelu prawie omdlała. Więc biedny człowiek rozdął nozdrza, spojrzał w książkę z zajadłością i rzucił się na nią oczyma, jak zgłodniały szakal na zdechłego wielbłąda. I zaczął czytać szybko, okropnie szybko, zdławionym głosem; nie przestawał ani na chwilę, tylko jęczał tym okropnym głosem, suchym jak głos, kiedy piłą trą drzewo… Gonił wszelkie anioły i potwory, rwał, huczał, szalał.
Robokszycki słuchał z powagą, z zajęciem i z zaciekawieniem.
- Pan doskonale czyta… - przerwał mu w jednym miejscu. Ten spojrzał na niego nieprzytomnie i czytał… czytał…
Szyby zasnute mrozem zaczęły błękitnieć; lampa paliła się jakoś tajemniczo. W pokoju było zimno, przeraźliwie jakoś i ciężko. A on czytał…
Skończył wreszcie, opuścił książkę na posadzkę i jakby zdrętwiał.
- Przepiękna rzecz… - rzekł półgłosem Robokszycki. - Bardzo panu dziękuję.
Młody człowiek wyszczerzył ku niemu zęby, jakby mu nimi chciał wygryźć kawał twarzy. Pani Robokszycka nie mówiła nic - była zgnieciona. Przesiedzieli tak chwilę w milczeniu, po czym Robokszycki spojrzał na zegarek.
- Już po szóstej - rzekł obojętnie - myślałem, że to później…
On wstał i nieszczęsny młodzieniec wstał zupełnie machinalnie.
- Pan już odchodzi? - zapytał serdecznie Robokszycki. - To szkoda… Dokąd panu tak spieszno? Zosiu! pan odchodzi…
Pani Robokszycka spojrzała na nich obu nienawistnie, potem skinęła głową.
- Powiedzże panu: dobranoc!
- Dobranoc!…
Młody człowiek skłonił się machinalnie i zwrócił się ku drzwiom. Nie trafił do nich, bo wpierw wyrżnął głową o obramienie drzwi; z trudem nacisnął klamkę. Był chory, nie wiedział, co się z nim dzieje; szedł ostatkiem sił.
Robokszycki podał mu uprzejmie futro, podprowadził do drzwi, otworzył je również uprzejmie, potem ujął biednego człowieka za ramiona, kopnął go brutalnie i zrzucił ze schodów.
Przyjaciel mój, malarz, wpadł w taką wściekłość, jakby się wody napił, a wiadomo, że każdy malarz strzeże się wody - jak ognia. Biegał po “pokoju” (nazwanym tak przeze mnie złośliwie i bez najmniejszej podstawy) jak tygrys, ale taki z najstraszliwszych, co by nic nie robił, a tylko jadł mięso. Z tego względu każdy zresztą malarz jest uderzająco podobny do tygrysa.
Malarz zaś, o którym mowa, był w tej chwili naprawdę jak tygrys krwiożerczy, a zwał się - Boże mu przebacz! - Szymon Byk. Mocna była bestia wskutek tak rzeźnickiego .nazwania, w barkach rosły jak rzeźnik albo Herkules i krępy jak tragarz kolejowy. Brodę miał wspaniałą, zgoła jak misjonarz, chociaż z przekonań był raczej ludożercą niż apostołem. Targał ci w tej chwili brodę jak huragan, ale nie taki nasz suchotniczy, ale jak amerykański huragan. Był w tej chwili tak wściekły, że można się było po nim spodziewać wszystkiego, nawet zapłacenia komornego. Zdaje mi się jednakże, że przesadzam. Prawdziwy malarz nie zrobi tego nawet po trzeźwemu.
Biegał tedy Szymon z kąta w kąt, zupełnie nie zajmująco, od czasu do czasu tylko dla pewnej rozmaitości kopnął po drodze krzesło albo stół, który przerażony, zaparł się mocno i dygotał.
- Aaa!… Aaa!… - krakał (!) Byk.
I w przystępie nagłej furii przerzucać począł ze dwadzieścia płócien, wybrał szkic - najgorszy (sprytny szelma!) i drzeć go począł z pasją, jaką można rzadko ujrzeć nawet na scenach stołecznych, kiedy grają tragedię, albo nawet w gronie poetów znamienitych. Wydawał przy tym głosy jakieś straszliwe i rzężenia jak zepsuty gramofon albo primadonna; - taki malarz to z pewnością potrafi.
Wreszcie, jak by pozycja na dwóch nogach niewygodna była do tego rodzaju operacji, rzucił się na ziemię, na grzbiet, chwycił się obu rękoma za głowę i wyjąc, bił mocnymi nogami o podłogę. Odbrzmiały mu w tejże chwili z trwożliwym jękiem szyby i zadzwoniły w wysokiej tonacji dwie flaszeczki i jedna szklanka samotna, którą rozpacz gryzła, bowiem szczerby miała po brzegach niesamowite.
Na niższym piętrze pies zawył przerażony, a wrony na dachu siedzące zerwały się z wrzaskiem.
A malarz tłukł nogami o podłogę, co zresztą musiały zanotować wszystkie sejsmografy we wszystkich obserwatoriach. W tejże chwili drzwi skrzypnęły przeraźliwie, jak dusza na mękach.
Malarz, czując, że ktoś wchodzi, wpadł w szał ostateczny, nie patrząc zresztą, kogo wywołał rykiem. Trwało to przez czas dłuższy, bowiem gość się nie zbliżał. Aż się znudziła rozpacz malarzowi, więc przerwał na chwilę trzęsienie kamienicą, podniósł głowę i spojrzał, kto taki przyszedł. Ujrzawszy zaś znajomą figurę, najspokojniej w świecie rozpoczął ciąg dalszy.
- Tak musiał wyglądać św. Wit!… - rzecze gość.
Szymon Byk podniósł najpierw głowę, potem wstał i zaczął otrzepywać ubranie. Spojrzał na gościa; gość przyszedł bez kapelusza, gdyż mieszkał o piętro niżej.
Była to osobistość straszliwie długa i nadmiernie wychudła; gębę miał gość szanowny spokojną i miłą, patrzył zaś niebieskimi oczyma bez ciekawości, albowiem nigdy się nie dziwił.
Był to również malarz, a malował tylko sprośne akty. Rozejrzał się po pokoju, starł połą surduta śmiecie z krzesła i usiadł spokojnie. Spojrzał blado na wściekłego Byka i rzecze:
- Ząb cię boli?
- Głupiś!…
- To szkoda, że nie ząb, bo mam świeżą terpentynę, a to by ci pomogło… Aleś mi psa przestraszył…
Byk się zirytował.
- Czegoś tu przylazł?
- Bo myślałem, że pukasz na mnie, abym przyszedł… Aleś mi psa przestraszył…
- Powiedz swojemu psu, że jest bydlę.
- Dobrze, powiem… A tyś się czemu wściekł?
Szymon stał się w jednej chwili straszliwie smutny, gębę miał zbiedzoną i zrozpaczoną.
- Bo proszę ja ciebie - mówił - znałeś mego stryja?
- Znam różną hołotę…
- To ten, co tu był przed tygodniem, taki z nalaną fizjognomią, z grubym karkiem…
- Obserwowałem… Owszem, owszem, kryminalny typ!
- Kamienicę miał!
- Ha! Niech mu Bóg przebaczy!
- I obraz ode mnie wycyganił, najlepszy obraz, jaki miałem…
- To wariat!
- Bałwan jesteś… I uważasz, ta kanalia, mój stryj…
- Wystarczy powiedzieć: kanalia, a wiadomo będzie, że rzecz się w twojej familii rozgrywa.
- Słuchaj no, jeszczem nikogo z taką siłą nie wyrzucał, z jaką ciebie wyrzucę.
- Uspokój się, znowu mi psa przelękniesz… No i cóż ten stryj?
- Umarł!
- Niemożliwe! No, no, no!
- Czemu wyjesz?
- Bo byłem przekonany, że skończy na szubienicy… Kamienicę przecież miał.
- Masz rację. A wiesz, co mnie zostawił?
- Dziedziczne rozmiękczenie mózgu?
Malarz, nie zważając na nic, podszedł do pieca i w jego okolicy, spośród krawatów, kołnierzyków, tutek i śmieci, wydobył straszliwie zmięty papier listowy.
- Masz! - krzyczał - czytaj!
Przyjaciel spojrzał na list podejrzliwie.
- Słuchaj no - rzekł - a może ten twój stryj umarł na suchoty, w takim razie ty sam czytaj, nie chcę tego brać do rąk.
Byk spojrzał na niego z pasją, potem, siląc się na straszliwy spokój, czytał:
…Na łożu boleści będąc i bliski śmierci, którą Pan Bóg na mnie ześle może za dzień, może za godzinę, a może nawet za kwadrans, piszę do ciebie po raz ostatni w tym życiu doczesnym, które jest czyśćcem i niedola, w nadziei, że usłuchasz głosu zza grobu, który woła, abyś się opamiętał i zerwał ze swoim życiem. Przede wszystkim rzuć do stu diabłów tego łajdaka, co mieszka pod tobą, tego solitera, co tylko nagie kobiety maluje, a ciebie na złe drogi prowadzi…
- To ja! - przerwał z tryumfem przyjaciel.
- …potem ci radzę, abyś pracował i nie zawracał
sobie głowy ta aktorka, co cię najmniej z dziesięć rubli miesięcznie kosztuje, bo cię na to nie stać, a ja nie dam, bo takim jak ty nicponiom i lampartom się nie daje, aby po gabinetach tracili i trzy razy na dzień jedli obiad albo i więcej. Dlatego też wszystko, co mam, zapisałem na kościół i poleciłem, aby się za ciebie modlili, choć to i tak nic nie pomoże, bo z takiego podłego nasienia nic dobrego być nie może, chyba malarz… Aaa!
Chudy przyjaciel mrugał wesoło oczyma i aż się zachłysnął, gdyż go nagła czkawka z radości napadła.
- To była bardzo ładna kamienica! - rzekł wreszcie.
- Żebyś skonał! - odpowiedział mu złamany i zgnębiony Szymon.
- A tyś myślał, że ją dostaniesz?
- Nie myślałem, pewny byłem… Zrujnowany jestem, mam długi…
- Mnie jesteś winien dziesięć kopiejek za tytoń, pamiętaj…
- Jestem zrujnowany i tylko na jego śmierć liczyłem…
- Możesz teraz liczyć na moją… Weźmiesz psa!
- Głupiś!… I co ja teraz zrobię? Stąd mnie wyrzucą jutro lub pojutrze; jeść nie mam co, na modele nie mam…
- O! wymaluj stryjaszka w trumnie, to możesz darmo.
Malarz nagle wpadł w szał; znów zaczął biegać po pokoju i rwać włosy.
- Zastrzelę się! - krzyknął - zastrzelę się.
- Aha! - wtrącił chudy przyjaciel - a jak spotkasz po śmierci tego ananasa, to się tyłem do niego odwróć!
- Kości mu połamię, aby nie miał z czym wstać na Sąd Ostateczny.
Nagle stanął przed przyjacielem i rękę mu położył na ramieniu.
- Słuchaj - mówił - jak Boga kocham, ja nie żartuję, ja naprawdę jestem bez wyjścia. Przecież ja Felce obiecałem krawcową zapłacić, stróżowi dałem słowo honoru, że mu dwa ruble oddam…
- O, to źle!
- Co źle?
- Lekkomyślnie dajesz słowo honoru!
- Musiałem, słowo honoru, że musiałem…
- Tak, ale psujesz barbarzyńcę… O, to niedobrze!
- No i co teraz? W łeb sobie strzelę i koniec…
A cóż ja, do diabła, będę sobie głowę suszył!…
- Naturalnie! - rzekł przyjaciel - z tą obfitością wody, jaką ty masz, to ciężka robota…
Malarz był smutny. Pochylił głowę na piersi i bardzo z tym mizernie wyglądał. Potem podszedł karawaniarskim krokiem do stołu, wyjął z szuflady jakiś straszliwy rewolwer i smętnie począł mu się przypatrywać.
Przyjaciel zapytał obojętnie:
- Naoliwiony?
Byk milczał.
- A gdzie chcesz strzelać: w serce czy w głowę?
- I w serce, i w głowę! Co to ciebie obchodzi?
- Bo jeżeli w głowę, to będziesz jej długo szukał, więc dlatego radzę, aby w serce.
- Bałwan!
Ale przyjaciel był bardzo poczciwy, chociaż chudy.
- Szkoda mi ciebie, Szymonie, uważasz; będzie mi bez ciebie dość smutno, zawsze bowiem weselej jest człowiekowi, kiedy chociaż ma znajomego psa, cóż dopiero, kiedy ma przyjaciela. A gdzież ty to będziesz urządzał? Chyba nie tu, bo się zaraz hołota zleci.
- Pewnie, że nie tu.
- Zresztą znowu byś mi psa przestraszył, a ten kundel jest bardzo nerwowy. A z rzeczami co zrobić?
- Możesz wszystko zabrać, udław, się.
- Widzisz, Szymciu, ja bym poszedł z tobą, na przypadek, gdybyś się długo męczył, ale jak cię kocham, tak nie mogę… Czasu nie mam…
- Obejdzie się…
- Naturalnie… Ale na pogrzebie będę, z całą pewnością będę. Tedy się już więcej nie zobaczymy! Ha, trudno! Nie będę płakał, bo co mi tam… Kiedy sięchcesz strzelać, to się strzelaj, tego ci nikt zabronić nie może… No, daj ci Boże szczęście, kochany! i śmierć lekką.
Potrząsnął mocno ręką zacnego Szymona, obejrzał się z boleścią po pokoju, pokiwał bardzo smutno głową i poszedł.
Zza drzwi tylko krzyknął:
- Hej, Byk!
- Czego jeszcze?
- A jakbyś bardzo późno dziś w nocy wrócił, to się nie tłucz bardzo głośno, bo spać nie mogę.
- Skręć kark!…
Malarz wystroił się w coś takiego, co może nawet przypominać narzutkę, straszliwy rewolwer schował w kieszeń, zapalił papierosa i poszedł. Zdawało mu się, że wszyscy mu się na ulicy przypatrują z miną tajemniczą i że mu z szacunkiem ustępują z drogi. Wiatr wył w jakiejś bardzo wysokiej tonacji albo się nagle roześmiał głupkowato, kiedy mu się udało zagasić latarnię. Drobny deszczyk padał jak by przez sen, bezsilnie, powoli, nudnie. Malarz brnął po największym błocie, wykombinowawszy bardzo sprytnie, że człowiek, co na śmierć idzie, nie ma potrzeby uważania na kamasze. Szedł w stronę samotnego parku, gdzie postanowił zakończyć żywot pełen boleści, kolców, farb, pędzli, terpentyny i łez. Tak jest! na tej samej ławce się zastrzeli, na której przysiągł rudej Felce z chóru miłość, kolację i pilnik do paznokci na imieniny. Niech myśli, małpa jedna, że to przez nią. Dobrze jest pozostawić na ziemi choć jedno serce wdzięczne.
- Bo stróż łajdak będzie mnie klął! - myślał.
Wiatr nad nim zaskrzeczał, kiedy wchodził do parku i plunął mu w twarz deszczem z najbliższej brzozy. Malarz spochmurniał, rewolwer ścisnął w garści i szedł. Nieprzyjemnie go nastroiła wisielcza dekoracja parku; było mu dość nieswojo. Ale szedł. Nie ma indywiduum bardziej upartego nad malarza.
Kiedy był bliski ławki, tej uświęconej ławki, na której wiele było wyrytych serc, wiele znaków miłosnych - ujrzał, że ktoś na niej siedzi. W pierwszej chwili się zdumiał, potem go aż poderwało z irytacji.
- Ki diabeł - myślał - o tej porze wysiaduje w parku? Deszcz chlapie, a ten idiota siedzi…
Przeszedł obok i spojrzał arogancko na jegomościa, który skulony, cichy, bardzo skromnie przysiadł na brzeżku ławki. Bardzo elegancki był jegomość i widocznie nieśmiały. Malarz zawadiacko i prowokacyjnie chrząknął, przechodząc. Jegomość nic. Tylko jakoś bardzo błagalnie spojrzał na malarza. Malarz go minął raz jeszcze, wreszcie, nie patrząc na siedzącego pana, usiadł ciężko, aż się ławka ugięła. Obcy pan patrzył na niego już z rozpaczą. Byk dyszał ciężko, zapewne z irytacji.
Dusza się w nim wzdęła złością, jak żagiel wiatrem; od czasu do czasu tedy rzucał straszliwe spojrzenie, od którego powinien zostać przynajmniej siniec na bladej twarzy cichego jegomościa, takie to były spojrzenia. Wreszcie się sytuacja sprzykrzyła malarzowi. Zwrócił się do siedzącego pana i dość bezczelnie zapytał:
- Szanownemu panu nie zimno?
Blada twarz przeraziła się najwidoczniej i nic nie odrzekła.
- Bo jeżeli panu zimno, to najlepiej pójść do domu.
- Wcale mi nie zimno - rzekł wreszcie cichy pan - a przecież ja nie przeszkadzam?
Malarz się zdumiał.
- A właśnie, że mi pan przeszkadza!
- O! o! o!
- Naturalnie…
- Przepraszam najmocniej - mówiła figura - ale ja tu przecież byłem pierwszy.
- To cóż z tego?
- Więc raczej pan dobrodziej mnie przeszkadza. Malarza zdumiała szczerze ta bezczelność. I ni stąd, ni zowąd rzekł jakimś strasznym głosem:
- A czy pan wie, mój panie, że ma pan do czynienia z człowiekiem, któremu o życie bynajmniej nie idzie?!
Blady pan uśmiechnął się smutnie.
- Może być - rzekł - ale co mnie to obchodzi?
- Jestem Byk! - rzekł gromko malarz.
- Co, co pan jest? Byk?
Postać stała się mocno niespokojną.
- Nazywam się Byk!
- A, pan się tak nazywa! To w istocie bardzo ciekawe.
Uchylił lekko kapelusza i dodał:
- A ja, niestety, zupełnie się nie nazywam…
- Wariat - pomyślał malarz niespokojnie.
A głośno:
- Nie nazywa się pan?
- Nie nazywam się…
- Ale się pan jakoś nazywał?
- Może być… może być…
Postać mówiła bardzo, bardzo smutno. Malarzowi zrobiło się nieco mdło, do dobrego serca napłynęła mu litość. Spojrzał pilnie na sąsiada i zobaczył bladą, dobrą twarz, bardzo zmęczoną, i zgasłe oczy.
- Panu musi być coś niedobrze na duszy? - zapytał.
- Tak sobie, trochę!…
- Przepraszam, że o tym mówię, ale widzi pan, ja jestem dobry chłop, tylko trochę narwany i do tego jeszcze mam ciężkie zmartwienie. Jedno z drugim to niby nic, ale człowiek wtedy jest jak szkapa…
- Pan jest poeta?
- Niech mnie Bóg broni, malarz.
- Bardzo panu jestem wdzięczny… Nic nie szkodzi, bynajmniej…
- Co ma szkodzić? Widzę, że pana jakaś cholera gryzie, więc mi pana żal. Ja mam także zmartwienie, drogi panie. Stryj mój umarł i na kościół wszystko zapisał, no, ale już się tam Pan Bóg z nim za to porachuje… No, powiedz pan sam, czy człowieka nie ma chwycić szewska pasja?
- O, jeszcze jak! I pan dlatego jest smutny?
Malarz się zaperzył.
- Smutny? Panie, ja bym całemu światu dzisiaj kości połamał! No, pan się nie ma czego bać…
- Ja się też nie boję; pan musi być dobry człowiek.
Malarza chwyciło za serce.
- Dobry to ja tam nie jestem, ale znowu i taki bardzo zły nie jestem. I pana, na przykład, bardzo mi żal… Nie rób pan głupich grymasów, bo naprawdę mi pana żal. Co pana ukąsiło?
- Życie…
- To bydlę? I gdzie? - w serce?
- Trochę w serce, trochę w mózg, drogi panie. Ale nie ma o czym gadać.
- O! właśnie, że jest o czym, o takiej kanalii, proszę pana, jak życie, zawsze można mówić. Słowo daję! Tylko że wesoło mówić nie można…
Blady pan uśmiechnął się z lekka.
- Oskar Wilde powiada, że życie jest rzeczą zbyt poważną, aby o nim mówić poważnie.
- Kto powiada? A co mnie to obchodzi, co tam jakiś Żydowin o tym sądzi. To mnie nie interesuje, ja wiem to, że ja się muszę wyzłościć…
- Toś pan szczęśliwy człowiek.
- Ja?!!
- Naturalnie, bo się pan nairytuje, gdyby pan mógł, toby pan komu połamał przygodnie kości, a potem wszystko dobrze. Ale tak nie wszyscy mogą…
- Naturalnie, jeśli kto jest bałwan, to się strzela…
Blady pan ściągnął nagle twarz.
- Coś pan powiedział?
- Ze jeśli kto bałwan, a ma zatarg z życiem, to się strzela. Odmrozi sobie uszy na złość mamie… Aha!
W tym miejscu zaczerwienił się z lekka miły malarz, Szymon, więc dodał łagodnie:
- Chyba, że kto ma naprawdę ciężkie zmartwienie.
Blady pan spojrzał z ufnością na malarza i zapytał, powoli cedząc:
- A gdyby pana żona zdradziła, panie drogi? Co byś pan wtedy zrobił? Czy to jest zmartwienie, czy nie jest?
- O, wtedy bym się zastrzelił, ale z zupełnie innego powodu, nie dlatego, że ona mnie zdradziła, ale dlatego, żem się w ogóle żenił.
- A, tak?
- Naturalnie, że tak!
W tym miejscu spojrzał spod oka na cichego towarzysza i zapytał łagodnie:
- Żona pana zdradziła?
- Tak!… - jęknął tamten.
- O, psiakrew! - zakonkludował malarz.
Deszcz jesienny mżył haniebnie; trzeszczały konary drzew, którymi trząsł w histerycznym ataku zimny wiatr; naokoło ani żywego, ani umarłego ducha.
Blady pan przysunął się blisko do malarza, któremu serce stopniało jak wosk; patrzył na biednego samobójcę poczciwie i serdecznie.
Byk siedział, ręce ukrywszy w kieszeniach paltota; w prawej miał straszliwy swój rewolwer - któremu, jako żywo, nudziło się w mocno nieużytecznym i nieczynnym żywocie.
Milczeli obaj samobójcy długi czas; biedny, blady, zdradzony mąż chlipał przez nos, trochę z zimna, trochę zaś dlatego, że łzy mu zamigotały w oczach, co zaczynało rozstrajać gwałtownie malarza, indywiduum czułe na łzy ludzkie i niedolę. Wzruszenie swoje począł objawiać przez jakieś niesamowite parskanie, jak czyni hipopotam, kiedy się z rzeki wynurzy, a wreszcie głosem, który udawał, że jest niesłychanie obojętny na sprawy tego i tamtego świata, zapytał:
- Pan się zastrzeli nieodwołalnie?
- Nieodwołalnie.
- Koniecznie na tej ławce?
- Już tu jestem, więc tutaj… Nie mam siły, aby się przenieść gdzie indziej.
- To może ja panu przeszkadzam? W takim razie pójdę sobie.
Blady pan spojrzał na malarza błagalnie i z przestrachem.
- Nie! niech pan siedzi…
- Boi się! - pomyślał malarz, a głośno dodał:
- Pan jest bardzo zdenerwowany… To bardzo niedobrze. Człowiek, kiedy się chce strzelać, powinien być spokojny…
- Ja trzy noce nie spałem!
Malarz się oburzył.
- Jak to? przez trzy noce pan się męczył i dopiero dziś pan chce się zastrzelić? Pan jest niedołęga, kochany panie! I to przez kogo, przez kobietę! Nie mówię, żeby pan miał jaką prawdziwą przykrość, żeby pan rękę złamał, żeby pana ząb bolał albo coś takiego…
Pan miał ładną żonę?
- Owszem, ładną…
- Choćby i ładną, no to cóż? Zdradziła pana, to zdradziła. Pal ją licho! A to, żeś się pan o tym dowiedział, to jest pański czysty zysk, bo inaczej zdradzałaby pana, a pan byś jej wierzył. Czego pan jeszcze chce? Zresztą może to i dobrze, że żona pana zdradziła?
- Co takiego?
- Prosta rzecz! bo pan wygląda bardzo zacnie, pana, że tak powiem, szkoda jest na męża.
Samobójca uśmiechnął się przez łzy.
- Co pan opowiada!
- Prawdziwe rzeczy. Na co porządnemu człowiekowi żona? Widział pan kiedy malarza z żoną? Prawda, że nie. A jeżeli się taki nawet przez pomyłkę ożenił, to za tydzień już idzie na pocztę czy do sądu, czy gdzie się to tam chodzi, i bierze rozwód. To tak zawsze… A pan się chce strzelać przez żonę, a wie pan, że to irytujące. Jak to? Ona pana zdradza, ma z tego pociechę, pan ma zgryzotę, a pan jej jeszcze z drogi ustępuje? Wyrzucić babę na łeb i skończona ceremonia!…
- Tak nie można, drogi panie.
- Dlaczego nie można?
- Kościół także coś znaczy.
- Kościół? Niech mi pan tego lokalu nie wspomina, bo mnie krew zaleje, przecież mój stryj wszystko na kościół zapisał.
- A skandal?
- Skandal nic nie znaczy. Większy będzie skandal, kiedy pana tu jutro jaki pies wywęszy. Zresztą, jaki skandal? Czy pan jest arcyksiążę, czy co, że pana skandal obchodzi? Pal diabli skandal! Mnie, panie, raz na głównej ulicy aresztował policjant, bo mnie wziął przez pomyłkę za włamywacza, i nic sobie z tego nie robię. Całe życie, drogi panie, to jest jeden skandal, i to wielki skandal…
Blady pan skinął smutnie głową, milczeniem przyznając malarzowi słuszność. Przeto ten, zachęcony, mówić zaczął, jak kaznodzieja złotousty.
- Przysięgam panu, że jeśliby pan sobie w łeb dzisiaj palnął, to bym panu nigdy ręki nie podał. (Malarz się zagalopował). Bo mnie to odrazą napełnia, jeśli kto dla tak błahego powodu, jak zdrada małżeńska, w łeb sobie strzela. Co pan myślisz, że pańska żona, jeśli pana już zdradziła, bardzo się tym zmartwi? Jeśli pan tak myśli, toś pan w nieporządku z rozumem. Sprawi sobie czarne obleczenie i będzie sobie malowała twarz, aby była blada. Słowo daję! Ho! ho! panie, już kto, jak kto, ale ja znam kobiety.
“Blada twarz” uśmiechnęła się niewidocznie; potem z wahaniem rzecze:
- Tak, panie kochany. Może pan ma nawet rację, ale widzi pan, ja ze wszystkim mogę być w porządku, ale jeśli nie zejdę z tego świata…
- Który oby diabli wzięli!
- Dobrze, niech go wezmą; otóż jeśli ja z niego się nie usunę, to będę w nieporządku z jednym: z honorem.
Malarz spojrzał na niego jak na wariata.
- Z czym, z czym takim?
- Z honorem!
Malarz przysunął się jeszcze bliżej i zaczął tłumaczyć samobójcy, jak niecierpliwy nauczyciel tępemu żakowi. Machał przy tym rękoma, jak obłąkany wiatrak, krzyczał jak na partyjnym zgromadzeniu i dyszał jak lokomotywa.
- Pan jest głupi! Niech mi pan nie przerywa, bo pan jest głupi… Pan będzie z honorem w nieporządku? A czy pan co ukradł? Czyś pan kogo zabił? Do licha ciężkiego! Coś pan w tym zawinił, że pana żona zdradza? Co? Jaki pan kodeks wyznaje? Niech się ona powiesi, bo podle z panem postąpiła, albo niech się ten dureń struje, który pana okradł… Tak ją pan kocha, że pan Jej hańby przeżyć nie może? A kiedy to nieprawda, bo Jeśliby pan ją tak kochał, tobyś najpierw ją zabił, a potem dopiero siebie. Nie bądź pan w takim razie taki wspaniałomyślny, bo się na tym nikt nie pozna. Ot i jest romantyk, znalazł się wariat!
- Ależ, panie!
- Proszę pana! - krzyczał malarz - niech mi Pan nie przerywa, bo panu takich impertynencji nagadam, jakich pan jeszcze w życiu swoim nie usłyszał! Blady gość skurczył się pod ciężarem tych wymyślań i patrzył z trwogą na straszliwego malarza; szepnął tylko nieśmiało:
- Pan się zbyt obrazowo wyraża.
- Bo od tego jestem malarz, a nie żaden taki, co się żony boi. Pan jest tchórz, uważa pan.
- Boże! - westchnął samobójca - żebym ja miał część chociażby pańskiej energii i ochoty do życia.
- I ochoty do życia??
- Tak, panie! W panu życie aż kipi, aż wre, aż krzyczy, zacny panie. O, pan się nigdy nie zastrzeli!
Malarzowi bardzo trafiły te słowa do serca.
- Tak pan powiada? - zapytał prawie że nieśmiało.
- Naturalnie, panie najmilszy.
Malarz rzekł tedy z dumą:
- Więc niech pan weźmie przykład ze mnie! Plunąć życiu w fizjognomię i drwić sobie ze wszystkiego. Idź pan do żony i powiedz jej, że może sobie robić, co się jej podoba, bo z niej i tak już nic nie będzie. Kobiety więzić nie można, bo tak czy tak ucieknie. Toteż niech ucieka. Po co pan będzie męczył ją i siebie? Hę? A pan wtedy odżyje i ona odżyje. Jesteście pewnie jak dwie nie dopasowane deski, z których nie zrobi się nawet trumny.
Samobójca słuchał tych słów z jakąś radosną ciekawością; nie przerywał malarzowi, czekał niemal na każde słowo, jak ktoś, kto słucha cudzego kłamstwa aby nim utwierdzić własne. Coraz częściej się uśmiechał i coraz ciekawiej patrzył, aż się uradowała dusza w malarzu, który widział, że nie nadaremno krzyczał.
- Może pan i ma słuszność, może pan i ma słuszność - dodał.
- Zawsze miałem, a teraz tym bardziej, bo o kobiety chodzi. Zawsze się ma słuszność mówiąc o kobiecie. Stara prawda! A panu się nie dam zastrzelić, żebym tu do rana miał siedzieć. Samobójstwo to jest ordynarne głupstwo. Przede wszystkim musi mi pan przyrzec, że pan tę babę wyprawi od siebie.
- Ja do niej nie pójdę!
- No, to ja pójdę i skończona rzecz.
- Ależ, panie!…
- Może pan myśli, że się ulęknę? Oho! Powiem jej takie kazanie, że jej w pięty pójdzie.
- Nie śmiałbym pana trudzić, niech Bóg broni.
Ale pan jest niesłychanie zacny człowiek.
- Naprawdę?
- Przysięgam!
- Jeśli tak, to oddaj pan rewolwer!
Samobójca odsunął się szybko i ścisnął rewolwer w garści.
- Odda pan rewolwer?
- Nie! tego nie zrobię!
- Eee! - rzecze tonem lekceważącym malarz; chwycił go za obie ręce i odebrał mu rewolwer jak dziecku. Zanadto zaś był podniecony, żeby zauważyć, że smutny samobójca nie tak bardzo się znowu bronił. Malarz zadowolony ukrył odebrany rewolwer w niezgłębionej swojej kieszeni.
- Teraz to się pan może strzelać! - rzekł z tryumfem.
Samobójca zdawał się być obrażony.
- Pan mi krzywdę robi!
- Gadanie!
- Pan mnie nawet ciężko krzywdzi, bo ja żyć nie mogę.
- Tak się panu tylko zdaje. Może dlatego, że tu bardzo zimno. Toteż niech się pan otuli płaszczem i chodźmy z tego lokalu.
- Iść? Dokąd?
- Dokąd pan chce. Pan już po kolacji?
- Nie myślałem dziś o kolacji - rzekł ten ponuro.
- W takim razie pójdziemy na kolację. Ja pana proszę! Tylko, czy pan ma przy sobie pieniądze?
- Mam.
- To pan jest oryginalny samobójca. Ma pieniądze i idzie się strzelać.
I w napadzie dobrego humoru uderzył malarz pięścią w brzuch miłego samobójcę.
Ten miał minę nieco pochmurną, ale znów nie tak bardzo, aby to groziło śmiercią. Wzięli się pod ręce i szli po błocie w stronę miasta.
- Pan mnie sterroryzował, drogi panie…
- Nic nie szkodzi! Za to zapłaci pan kolację, ale!… ale!… Ja, uważa pan, mam przyjaciela. Także malarz, ale bardzo chudy i wielki żarłok, niechże i on skorzysta przy tym święcie, bo dziś z pewnością nic nie jadł.
- Ależ z największą chęcią!
- Uprzedzam pana jednakże, że on zabierze ze sobą także swego psa, bardzo miłe bydlę, chociaż trochę parszywe. To także żarłok.
Blady pan już się śmiał wesoło.
- Weźmiemy i psa!
- No to już wszystko dobrze! No i niech pan sam powie, czy to nie lepiej, niż sobie dziurawić łeb?
- Może i lepiej. Diabli wiedzą! Ale, słuchaj no, panie malarzu, powiedz pan, jacy diabli pana przynieśli do parku o tej porze? Coś pan tam robił? A, słowo daję, że to ciekawe!
Szymon nastroił gębę dość ponuro, spojrzał na towarzysza straszliwym jakimś wzrokiem, wydobył powoli z kieszeni okropną, zardzewiałą maszynę i pokazując ją zdumionemu człowiekowi, rzecze:
- Po com przyszedł do parku? Bo się chciałem zastrzelić, mój panie!
Towarzyszowi malarza zdawało się w pierwsze chwili, że zwariował.
- Aaa! - ryknął.
- Tylko mi pan przeszkodził - mówił dobitni; i z mocą Szymon - i tego panu nie przebaczę do śmierci… Chodź pan na kolację, do stu diabłów!…
Można było przypuszczać wszystko, lecz że znajdzie się ktoś, kto zabije Mokowskiego, tego nikt przypuścić nie mógł. Człowiek ten nie miał wroga, co więcej, nie było nikogo, co by niechęć czuł do niego. Świat nie interesował się nim, a on światem, poza muzyką było mu wszystko obojętne; człowiek ten dziwaczny niczego nie wiedział - on tylko słyszał. Prawie że mówić nie umiał, bo myśli swoje wygrywał. Gdy go kto zagadnął, Mokowski patrzył najpierw zdumiony, czego ktokolwiek może chcieć od niego, potem słuchał cierpliwie, nie odpowiadał zazwyczaj, lecz obracał się leniwo na pięcie i zamyślony, odchodził najspokojniej w świecie.
Zachowywał się jak idiota. Czasem potrafił stanąć na gościńcu i przytknąwszy ucho do telegraficznego słupa, stał tak pod nim i słuchał. Spotkałem go raz na szerokim placu naprzeciwko ciężkich drzwi paryskiej Notre Dame, jak zamieniony w słup soli sterczał na środku placu, w górę zadarł głowę i z niebiańskim uśmiechem na twarzy słuchał bicia dzwonów, w takt się kołysząc.
- Z drogi! - ryczał siny i nabrzękły dorożkarz - z drogi, do stu diabłów!…
A on stał i nie obchodziło go w tej chwili nic na świecie.
Był to człowiek nieszkodliwy i niepożyteczny. Nikomu z tego nic nie przyszło, że się Mokowski włóczył przez dzień cały, słuchając albo dzwonów z wież kościelnych, albo też niesamowitego hurkotu wodnego młyna. Łaził blady i wynędzniały, zawsze, zdaje się, głodny, a zawsze pogodny, skromny i biedny; nikt go chyba nie słyszał mówiącego, czasem tylko nucił z cicha. Czasem zaś, idąc, kroku przyśpieszył i obiema rękoma chwycił się za głowę, jakby mu czaszka pęknąć miała; wtedy rozpoczynał gonitwę bez uwagi na nic, co stało na drodze. Biegł jak oszalały wprost pod automobile i ciężarowe wozy; nieraz ktoś go za poły surduta chwytał i gwałtem go wyciągał już spod kół niemal. Mokowski wtedy spoglądał tylko przerażony i biegł dalej. Czasem znów nachodziła go melancholia; wtedy siadywał w opustoszałym publicznym ogrodzie, leżał na zimnej kamiennej ławce i przysłuchiwał się łomotowi bezlistnych gałęzi, na które staczała się z nagła lawina wichru, tocząca się z dachów ogromnych kamienic. Drżał, czując niespokojny podmuch wśród gałązek przerażonych tym, co się stanie za chwilę; wichr leciał z daleka i już, już uderzy z przeraźliwym świstem w drzewa. Mokowski oddech wtedy zapierał i kurczył się; czekał tej muzyki wichrowej ze wzruszeniem. Wieczorem późnym do domu się wlókł i pisał przy świetle obłąkanej świecy, która, uczyniona z łoju, świeciła, jak jej się podobało, kopcąc i gasnąc.
Żal się nam zrobiło tego biedaka; nikt nie wiedział, z czego ten człowiek żyje, on, zdaje się, najmniej o tym wiedział, nie miał nikogo z bliskich, nikt się nim nie opiekował, a było to przecież wielkie dziecko. Nigdy nikogo o nic nie prosił i nikogo nie nachodził. Z oczu wyraźnie skowyczał mu głód, sam za siebie prosząc, jak by wiedział, że ten, co go ma nakarmić, nie myśli o nim. Wreszcie raz zemdlał na ulicy; chorował całe tygodnie, lecz się cokolwiek odżywił w szpitalu. Wypuszczono go na koniec; zachwiał się i potoczył pod najbliższy mur. I znowu rozpoczął swoją wędrówkę bez celu i planu. Trzeba się było nim zająć wreszcie; litość kazała to uczynić.
- Co pan umie? - pytaliśmy Mokowskiego.
- Nic… - odrzekł.
- Ale przecież może coś…
- Stanowczo nic - odrzekł pogodnie.
- Więc cóż pan, do pioruna, robił całe życie?
- Nic nie robiłem.
Nagła złość chwyciła męża litościwego, który z nim wiódł rozmowę, lecz ułagodził się natychmiast, spojrzawszy w jasne oczy Mokowskiego; rzekł tedy bardzo serdecznie:
- Coś trzeba robić, drogi panie. Pan jest podobno muzyk?
Mokowski bardzo się zdziwił.
- Muzyk? Nie.
- Ale pan gra na czym?
Biedny człowiek ożywił się.
- Ach, tak! Gram, naturalnie, że gram… Na fortepianie… Kiedyś nawet dobrze… Dziś palce z wprawy… Tak… Pan rozumie… Ćwiczenia… Bardzo dawno… Bo gdzież fortepian?… Pan rozumie…
Tyle od razu w życiu swoim chyba nie powiedział.
- I pisze pan?… Kompozycje…?
Mokowski nagle poczerwieniał.
- Kto to powiedział?… Wszystko możliwe… Pan rozumie… Mało umiem… Rzecz bardzo trudna… Może kiedyś… Symfonia…
Jąkał się biedaczysko, bladł i czerwieniał na przemian.
Przeto mu zaczęli długo i obszernie przedkładać, że w nędzy tej ostatecznej żyć niepodobna, że musi się czego chwycić, coś zapracować, aby mu przynajmniej na mleko starczyło i bułkę. Wytłumaczono mu, że w bardzo cichej knajpce może grać na fortepianie do drugiej godziny po północy; płacą dobrze, dają obiad; grać może wszystko, co mu się podoba.
- Wszystko?
- Wszystko… Będzie pan sobie grał spokojnie, jakby u siebie w domu, byle pan grał… Gospodarz żąda tylko, żeby… żeby głośno… Ale to tylko od czasu do czasu.
Zgodził się. Zawiedliśmy go do ciasnego lokalu i posadzili przy fortepianie. Zawsze dwóch nas tam siedziało na straży, żeby nie uciekł; ale przywykł z czasem i grał. I tam go zabito.
Za co? Bóg jeden wie. To była okropna sprawa. Sądy były w kłopocie, nie wiedząc, co uczynić z mordercą, który sam się oddał w ręce władz. Przyznał się. Twierdził, że Mokowski zasłużył na śmierć, a on mu ją musiał zadać.
- Ja zginę także - szeptał - ale on musiał zginąć również. I płakał.
Morderca był to człowiek młody, dziwnie sympatycznego wyglądu. Oczy miał bardzo zapadnięte i rozgorzałe, kredowo bladą twarz i prześliczne usta, rozchylone wiecznie, jakby im wciąż mało było powietrza… Zabił Mokowskiego nożem, godząc go z tyłu, w okolicę lewej łopatki; Mokowski siedział właśnie przy - fortepianie, tak że się zwalił na ziemię, nie dokończywszy akordu; krew zalała klawiaturę, struny strasznie jęknęły jak by przerażone.
- Zbrodnia! - krzyknął cały lokal, zatłoczony tłumem. Rzucono się na mordercę, który się nie bronił’ zdawało się, że zemdleje, tak śmiertelnie pobladł.
Mokowski skonał za chwilę.
Zbrodniarz, przytrzymany przez tłum, jak by tylko czekał na to, wyszeptał:
- Zaprowadźcie mnie do sędziego…
Tłum się rozstąpił. Innego byliby na miejscu ubili, przed tym bladym mordercą rozstępowano się z dziwnym lękiem. Nie był groźny ani straszny, lecz straszliwie zbolały. Załamał się w jednej chwili. Wleczono go, pod ręce ująwszy, gdyż iść nie mógł. Oczy miał mętne i nieprzytomne; zaciął usta i szedł.
Wyprowadzono go wśród śmiertelnej ciszy, która zapanowała nagle, rozkazująco tłumiąc hałas i zgiełk wywołany straszliwym czynem.
Mokowski padł twarzą na klawiaturę, potem dopiero osunął się na podłogę. Leżał w strudze krwi, a twarz miał wykrzywioną przerażeniem, po śmiertelnie bladym czole ociekał jeszcze wielkimi kroplami pot.
Tłum otoczył trupa i począł szeptać.
- Okropne! - rzekł ktoś.
- Za co? za co? - mówili.
Lubiono Mokowskiego bardzo; grał prześlicznie, często zmuszał swoją grą pijany lokal do śmiertelnej ciszy i tłum dyszał tylko, słuchając. Nora zmieniła się w koncertową salę, garsoni chodzili na palcach, zanim Mokowski, niemal już omdlały, nie skończył. Wtedy któraś z wyszminkowanych dziewic ulicznych rzucała w Jego stronę bukiecik fiołków; raz go któraś objęła ramionami z tyłu i ucałowała w usta. Mokowski jak by nie wiedział o tym, biegał palcami po klawiszach, myślą zaś daleko, daleko…
Któż tedy był mordercą i za co go zabił?
Sprawa była dziwaczna. Morderca, postawiony przed sędzią, nie chciał wyrzec słowa. Słaniał się na nogach, więc się ręką mocno chwycił rogu stołu i milczał.
Patrzyli na niego bez odrazy i bez złości. Od pierwszego wejrzenia wzbudzał litość.
- Za co go pan zabił? - zapytał sędzia po raz dziesiąty. Cisza śmiertelna zaległa pokój. Wszystkich oczy zawisły na bladych, drgających ustach mordercy. Walczył z sobą długo, wreszcie wy jąknął jedno słowo:
- Musiałem…
Niczego dojść nie było można.
- Czeka pana śmierć! - powiedziano mu.
- Wiem o tym… - szepnął - niech będzie śmierć.
Starano się poruszyć go na wszelkie sposoby; sędzia począł mówić z nim dobrotliwie, z odcieniem litości…
- Niech się pan broni… Przecież coś pan musi mieć na swoją obronę…
- Nie mam - szepnął morderca - jestem winny. Sądźcie!
- Tak sądzić nie można, pan przecież coś powie… Czy mówił pan kiedy z tym człowiekiem?
- Nigdy…
- Znał go pan? Wiedział pan, kto to jest?
- Nie - rzekł morderca - nie znam jego nazwiska.
- Uczynił panu co złego?
Morderca myślał długo, potem jęknął:
- Nie wiem…
- To niemożliwe, aby pan nie wiedział; więc za co go pan pchnął nożem?
- Musiałem…
Sędzia rozłożył bezradnie ręce. Patrzył na mordercę równie bezradnie, nie umiał znaleźć wejścia do tej dziwnej duszy.
Morderca stał bez ruchu, wszystko było mu oboiętne. Patrzył w jeden punkt i zapewne nie widział niczego; może widział swoją zbrodnię. Odprowadzono go, aby przyprowadzić za chwilę z powrotem; był tylko bledszy i oczy mu zapadały coraz głębiej w czaszkę. Strasznie było spojrzeć na tę twarz trupią, oświeconą dwoma ogniami oczu.
Na wszystko mówił: “nie wiem”, “musiałem”.
- Czy jest pan chory?
- Nie - odrzekł.
- Pan, zdaje się, bardzo cierpi?
Morderca pochylił głowę z rezygnacją.
Sytuacja była rozpaczliwa; człowiek ten musiał zostać skazany, winy nie potrzeba było udowadniać, musiał śmiercią zapłacić za śmierć. Bronić się nie chciał. I tak trwało to tygodnie.
Nadszedł wreszcie dzień rozprawy sądowej. W dusznej sali wiało śmiercią. Chwila była okropna; mimo woli przymykaliśmy oczy. Publiczność była wyjątkowo spokojna i usposobiona jednakowo, litościwie.
Zaległa cisza śmiertelna, kiedy wprowadzono mordercę. Był to szkielet wychudły i straszny, tylko te oczy rozżarzone jak węgle… Słaniał się jak człowiek bardzo chory… Raz jeden tylko uczynił żywszy ruch ręką, kiedy wszedł w smugę złotego słonecznego pasma, które wpadło przez okno. Szybko zasłonił oczy ręką, Jak ktoś, co długo patrzył w ciemność i wyszedł na światło. Ręce mu drżały jak w gorączce.
Powiedział szeptem nazwisko.
- Czym się pan zajmuje? - pytał sędzia.
- Nazywano mnie poetą… - rzekł bardzo cicho.
- Więc poeta?
- Nie wiem, czy jestem, nazywano mnie…
Po tłumie poszedł cichutki szmer; zaczęto mu się przypatrywać uważniej, próbowano oczyma dawać znaki sympatii. Tłum wiedział, że to morderca, a jednak sympatią, wyrosłą na jego widok, starał się go osłonić.
- Co pan ma na swoją obronę?
- Nic!
Straszna cisza jeszcze przygłuchła; w piersi zaparły się wszystkie oddechy.
Sędzia patrzył mu długo w oczy, potem rzekł głosem niespokojnym:
- Niech pan mówi… Niech pan koniecznie coś powie. To jest stawka o życie… Pan jest młody… Ratować się panu wolno i ratować się pan musi… Niech pan mówi!…
Morderca spojrzał na niego dobrym wzrokiem i szepnął:
- Po co?
- Może się pan ocalić… Niech pan tylko wszystko powie…
- Ja się nie chcę ocalić - rzekł morderca.
W sali podniósł się przerażony szept.
- …Boże! …Boże! - westchnął ktoś.
Sytuacja była przerażająca i niezwykła… Namawiano mordercę, aby się ratował. Wszystkie oczy, zwrócone ku niemu, wygrażały mu i prosiły równocześnie. Wszyscy byli przekonani, że jest to morderca niezwykły, że zamordował człowieka z pobudek jakichś strasznych, lecz nie złych.
Sprawa się przeciągała, już czekać nie było można. Nikt już nic nie mówił, wszyscy patrzyli w mordercę, na usta mu spoglądając. Sędziowie odwlekali chwilę ostateczna. Mordercy drżały niespokojnie usta i ręce. Cisza… Jakiś cichy błysk oświetlił mu oczy na moment… Pochwycono ten błysk i patrzono mu w oczy. Morderca dyszał ciężko i chrapliwie. Męczył się najwidoczniej, bo pot mu kroplisty ukazał się na czole.
Pobladł jeszcze więcej.
- …Powiem… - szepnął wreszcie.
W sali stało się duszno. Patrzono płonącymi oczyma, nie śmiano oddychać; czekanie to było torturą. Poprawiono się w krzesłach, wszyscy głowy naprzód wysunęli; odetchnęli sędziowie.
On oparł się o drewniane balaski, palcami kurczowo je oplótł i dyszał.
- Powiem - mówił znękanym szeptem. - Bogiem się świadczę, że powiem prawdę… Uwierzcie… Zresztą proszę o śmierć… Proszę, jak o łaskę… Powiem prawdę… Zmęczyła mnie tajemnica i przemogła… Bogiem się świadczę… Tylko uwierzcie, bo rzecz jest nieprawdopodobna… Ale może być… Ja wiem, że może…
Podano mu szklankę wody; pił chciwie, potem rozpoczął:
- Ja chciałem zabić Mokowskiego. Nosiłem tę myśl w sobie bardzo długo, ale mi brakło odwagi… Nie sypiałem po nocach, męczyłem się bardzo… Ja z tym człowiekiem nie zamieniłem w życiu jednego słowa, a on mnie wycieńczył… Darł ze mnie powoli pasmami ciało… Mózg mi wysuszył… Ja go musiałem zabić…
- Ale za co? za co?
- Wszystko powiem… Historia jest długa… Pozwólcie mi mówić…
- Niech pan mówi.
Morderca zbierał myśli, coś sobie z wysiłkiem przypominał. I mówił:
- Powiem od początku, nie zataję ani jednego słowa… Tylko uwierzcie… Oto ja byłem człowiekiem szczęśliwym; rozpierała mnie młodość, choć żyłem w nędzy, bo zarabiałem pisaniem. Od młodości najwcześniejszej byłem sam. Nikt się nigdy o mnie nie upomniał ani nikt mnie nie wspomógł. Mniejsza jednak o to. Skończyłem uniwersytet i rzuciłem się wpław w wielkie wody życia… Brak mi było wszystkiego i miałem wszystko. Zaczęto o mnie mówić głośniej, ktoś tu i tam wspomniał o mnie życzliwie. Wydałem pierwszą książkę i byłem szczęśliwy… Och, jak bardzo byłem szczęśliwy… Zarabiałem, jak mogłem, najczęściej wynajmowałem się jako statysta do teatru albo przepisywałem znanym pisarzom niemądre romanse. Robiłem wszystko, aby żyć i pisać; toteż mogłem żyć i pisać. Nie miałem wrogów, zadowolony byłem z życia. W marzeniach widziałem przyszłość inną, śniły mi się laury. Mój Boże! Kto to wie?… Mówiono mi, że mam talent… Byłbym ludziom całował ręce z radości… Widziałem szczęście w pobliżu, zdawało mi się, że wiosna mego życia wyda owoce… Mogło mi się tak zdawać, przecież to nic złego… Każdy człowiek marzy… Aż spotkałem kobietę…
Dreszcz po nim przebiegł jak w febrze. Audytorium, słysząc o zjawieniu się kobiety na tragicznej scenie, wstrząsnęło się również.
A on mówił otarłszy pot z czoła:
- …Spotkałem kobietę…
- Kto ona? - spytał cicho sędzia.
Morderca spojrzał przerażony.
- Ona? Nie wiem… nie pamiętam… Zginęła mi z oczu, zresztą zapewne umarła… Czy ja wiem? To było dawno… Co komu po tym, kto ona? Kobieta - wystarczy…
- Niech pan mówi dalej… - zachęcano go, jakby obawie, że to nagłe przerażenie głos mu uwięzi w gardle.
- …Tak, zapewne umarła… Nie wiem o niej od roku… Nikt nie wie… Zresztą snów się nie powinno pamiętać, to mąci życie… Za wiele jest na jednego człowieka rzeczywistości, po co jeszcze sny… Tak… To była kobieta piękna…
I zadumał się na krótką chwilę, jak człowiek, stojący przed zatartym, sczerniałym obrazem.
Sędzia przerwał zadumę łagodnym pytaniem:
- Pan kochał tę kobietę?
Morderca ważył długo słowo, które miał wyrzec.
- Kochałem! - rzekł - kochałem do szaleństwa…
Przecież byłem młody i marzyłem o sławie. I dla niej poświęciłem wszystko… Była piękna i młoda. Doprowadziła mnie do obłędu… Mogła ze mną uczynić wszystko… I czyniła. Mieszkaliśmy razem przez dwa lata… Z początku byliśmy szczęśliwi… Szał nas opętał, oboje byliśmy młodzi, nie dbający o nic… Zarabiałem wtedy wiele, życie było dla nas podstępnie łaskawe. To tak zawsze… to . tak zawsze… Przynosiłem do domu chleb i kwiaty… Dni nasze były wtedy cudne, szaleństwa nasze były piękne. Nie chciałem już od życia niczego więcej, tylko by mi ją zostawiło na zawsze; modliłem się o to niespokojny; odchodziłem od zmysłów na myśl, że się rzeczy takie kończyć zwykły znanym trybem, że szaleństwa kończą się szybko, bo jednego dnia życie musi zapukać do drzwi i zażądać krwawej zapłaty za chwilę szczęśliwego obłędu. Pot zimny występował mi na czoło, kiedym patrząc na nią, szczęśliwą - myślał o tym wszystkim… Zamierało we mnie serce w śmiertelnym przerażeniu, kiedym ujrzał w jej oczach smutek… Dlatego jej nie pokazywałem świata… Kiedyśmy szli ulicą, starałem się za wszelką cenę odwrócić jej uwagę w chwili, gdy przechodziła obok nas strojna kobieta. Widziałem w oczach mojej kochanki ten straszny błysk, który wszystko mówi… Przecież kobieta mówi prawdę tylko oczyma, jeśli jeszcze nie jest najgorsza i oczyma także nie kłamie… Unikałem tłumu, ciągnąłem ją przemocą sprzed wystaw sklepowych. Bałem się, by nie została sama z tymi myślami. A wtedy - dziwna rzecz! - czułem, że gdzieś, daleko może jeszcze, majaczy koniec szczęścia, a wtedy kochałem ją jeszcze bardziej, jeszcze szaleniej. Stałem się niespokojny, wszystkie nerwy we mnie grały… A cierpiałem niepokój człowieka, nad którym ma się zawalić powała… Och! to było ciężkie, to było ciężkie…
Pamiętam noce, po których obłęd zaczął mi zaglądać w oczy. Udawaliśmy oboje, że śpimy, a wtedy właśnie odbywały się rzeczy ohydne. Ona, zamknąwszy oczy, myślała, a ja szpiegowałem jej myśli. Widziałem, że się w niej czaiły, ukrywając się przede mną. Widziałem każdą jej myśl, jak by to była moja własna; czułem, że się ta kobieta męczy, i czułem wszystkimi nerwami, jak mnie strasznie zaczyna nienawidzieć. Podsłuchiwałem, jak uderza jej serce: biło niespokojnie… Nie śmiałem odetchnąć, aby nie spłoszyć jej myśli… Bałem się, że spostrzeże, jak ją szpieguję, jak widzę, mając oczy zamknięte… Nie chciałem, aby to .spostrzegła; czułam jakąś rozkosz w tej męce strasznej nocy; przecież to rozkosz widzieć czyjąś duszę, jak by zamkniętą w szklanym słoju… A ja widziałem każde jej poruszenie…
Nazajutrz zataczałem się na ulicy; musiałem odpoczywać pod murami, aby nie upaść… Szedłem z celem. Wiedziałem, że znikąd nie wydostanę pieniędzy, wyczerpawszy wszystkie źródła. Od całych tygodni nie brałem pióra w rękę. Nie miałem czasu: męczyłem się obawą. W takim stanie pisać nie można, kłamią ci, którzy mówią, że cierpienie tworzy najwspanialej. To nieprawda… Najwspanialej tworzy spokój, a zresztą to wszystko jedno… Mózg miałem zajęty czym innym… Szedłem tedy z celem… Pożyczyć nikt mi już nie chciał… Kredytu nie miałem… Ale szedłem z celem. Nie wiem, skąd wzięła się we mnie jakaś straszna odwaga. Byłem śmiertelnie spokojny. Znacie ten wielki jubilerski magazyn na rogu bulwarów… Nie namyślając się ani na chwilę, wszedłem do środka; byłem śmiertelnie spokojny, potrafiłem nawet wywołać na usta uśmiech, z pańska pobłażliwy. Kazałem sobie pokazać brylanty… Przesypywałem je przez palce, oglądałem pod światło, chwaliłem ognie. Patrzono na mnie z ufnością, bo zdaje się, twarz miałem jeszcze uczciwą. Rzecz nie do uwierzenia, a jednak… Powiedziałem, że nie kupię, że przyjdę innym razem… I wyszedłem ze świetnym brylantem w ręku. Jak go ukradłem, nie wiem, ale, zdaje się, że najsprytniejszy złodziej mógłby się pochwalić tą kradzieżą. Tajemnica była w tym, że kradłem spokojnie; wiedziałem, że muszę ukraść, więc ukradłem. Ani razu twarz mi nie zadrgała, ani razu nie zadrżała mi ręka; byłem dziwnie pewny, że mnie nie pochwycą na kradzieży, choć wytłumaczyć sobie tego nie umiem. I wyszedłem z brylantem… Skłoniłem się uprzejmie i wyszedłem z magazynu najspokojniej w świecie… Ach! co więcej… Powróciłem za chwilę, gdyż zapomniałem laskę… Oddano mi z ukłonem. Nie śpieszyłem się… Szedłem powoli, przystając często przed wystawami, uśmiechałem się uprzejmie do znajomych… Z jakąś straszliwą rozkoszą podszedłem do sierżanta policji i skłoniwszy się, zapytałem o drogę, którą świetnie znałem; rozmawiałem z nim przez dłuższą chwilę swobodnie, obracając palcami w kieszeni duży brylant… Szedłem dalej… Kiedy wchodziłem na schody domu, w którym mieszkałem, poczułem, że słabnę; ścisnąłem brylant kurczowo i dowlokłem się do drzwi mieszkania. Wtedy straciłem przytomność. Upadek mój wywołał ją przed drzwi… Cuciła mnie długą chwilę; kiedy przyszedłem do przytomności, ujrzałem jej twarz nad swoją. Płakała… Tak! Kobieta zna tę sztukę najlepiej ze wszystkich… Całowałem ją po rękach, upadłem jej do nóg i całowałem jej nogi. Potem ofiarowałem jej brylant…
Była zdumiona. Patrzyłem na jej twarz w chwili, kiedy oglądać poczęła pyszny kamień… To nie była jej twarz… Oczy błyszczały jej więcej jeszcze niż brylant, usta miała dziwnie rozchylone, na twarzy jakąś straszną, niemiłą radość…
- Skąd go wziąłeś? - spytała szeptem.
Wahałem się długą chwilę.
- Znalazłem… - rzekłem niespokojnie.
Spojrzała na mnie drwiąco; spojrzała potem w stronę drzwi i szepnęła cicho:
- Ukradłeś! Powiedz, gdzie?
- W magazynie na rogu bulwaru… - odpowiedziałem bezwolnie - dla ciebie, to dla ciebie…
W oczach jej zaigrał uśmiech zwierzęcego zadowolenia. I wtedy stało się coś strasznego. Patrzyła na mnie długo… chciałem ją ująć za rękę - odtrąciła mnie z siłą.
- Złodziej! - krzyknęła.
Zemdlałem po raz drugi..: przecież byłem wyczerpany…
A przecież nie umarłem. Obudziłem się z tego omdlenia po długiej chwili. Jej nie było… W pokoju było ciemno… Chciałem się podnieść i nie mogłem. Potem sześć tygodni… Tak… Tej samej nocy począłem gorączkować… Zapalenie mózgu… Ktoś litościwy się zajął i nie pozwalał mi umrzeć… Ludzka litość często jest nierozsądna… A jej nie było, odeszła na zawsze… W gorączce mówiłem o brylancie i o niej… Odeszła, zabrawszy brylant - sam go jej przecież oddałem, dla niej był…
Audytorium westchnęło jednym, ciężkim westchnieniem; tłum się głęboko zamyślił i tak trwał w zadumie, unikając nawet szeptu. Tu i ówdzie migotały łzy w oczach ludzkich.
Morderca zwilżył usta wodą i nie pytany, mówił dalej.
- …Nie wiedziałem, co się z nią stało; kiedym się podniósł z łóżka, podobny do trupa, oddali mi list. Płakałem, kiedym go otwierał; radość pozbawiła mnie przytomności; w jednej chwili przebaczyłem jej wszystko - to był list od niej… Mój Boże! Mój Boże!… Oglądałem ten list, jak wiązankę kwiatów, pieścić się nim chciałem jak najdłużej, zanim go otworzę. Złem uczynił, bo powinienem się był zabić przed otwarciem listu i umrzeć w przekonaniu, że list jest dobry i pełen miłości. Po co człowiek jest ciekawy? Lepiej przecież umierać ze złudzeniem; tylu ludzi umarło dla swego złudzenia i mieli potem uśmiech na umarłej twarzy!…
Ja otworzyłem ten list… Tak… pod listem był jej podpis… Pisała mi, że ze złodziejem żyć nie może, że mi powinna była w twarz plunąć przed odejściem, a jeśli tego nie uczyniła, to tylko z litości… Pisała mi, ze brylant oddaje okradzionemu jubilerowi, a mnie Prosi, abym jej nie szukał… W razie, gdybym to czynił, zagroziła mi policją… ‘Zresztą w tych stosunkach, w których teraz żyje, byłoby dla niej czymś okropnym, gdyby się okazało, że ma znajomości wśród indywiduów kradnących brylanty. Pisała, że zapewne czuję dla niej choćby wdzięczność, więc z tytułu tej wdzięczności nie powinienem narażać jej na przykrości… Tak… Miała zapewne słuszność… Dostałem po tym liście ataku szału… Gryzłem pałce… To przecież było jasne… Mój straszny postępek z kradzieżą brylantu był jej na rękę… Przecież ona podczas tych bezsennych nocy, kiedy podsłuchiwałem szeptu jej myśli, szukała rozpaczliwie powodu, aby mnie rzucić… Ja jej sam powód ten znalazłem… Ja sam…
Po tym liście zacząłem jej szukać… Nikt nie wiedział, co się z nią stało; ktoś mówił, że umarła, ktoś twierdził, że ją widział w Nizzy. Chodziłem w łachmanach dnie całe po ulicach, czekając szczęśliwego przypadku; wieczorami stawałem przy wejściu do teatru, przyglądając się każdej twarzy. Godzinami wystawałem na dworcach kolejowych; późną nocą zaglądałem przez szpary wśród nieszczelnie zesuniętych firanek w oknach wszelakich lokalów… Nigdzie jej nie było… Wtoczyłem się na pół omdlały z głodu, unikając w tłumie zdumionych oczu znajomych; każdy je szybko odwracał… Pracowałem nocami na wszelkie sposoby, aby rano, ledwie żyjąc, zacząć poszukiwania na nowo… Aż wreszcie Pan Bóg litościwy nagrodził mnie za cierpliwość… Kiedy się wlokłem przez bulwar, dostałem nagle zawrotu głowy; z uliczki bocznej potoczył się powóz… Musiał zwolnić biegu na skręcie i wtedy ją ujrzałem… Siedziała w powozie jeszcze piękniejsza, niż była, cudnie strojna… Mówiła o czymś żywo staruszkowi siedzącemu obok… W tym samym momencie odzyskałem przytomność… Roztrącając gwałtownie przechodniów, rzuciłem się z furią ku ‘powozowi… Ujrzała mnie i zbladła jak trup; chwyciła się kurczowo ramienia żółtego starca.
- Wariat! - krzyknęła przeraźliwie - ratunku!
A ja, wpatrzony w nią, jak śmiertelne widmo, skoczyłem na stopień powozu i wyciągnąłem do niej rękę. Nie pojmuję tego, lecz wiem, żem się starał pamiętać jakimś okruchem błyskawicznej myśli, żeby w tej chwili mieć twarz łagodną… Wtedy poczułem straszny piekący ból… To woźnica, przerażony, ciął mnie batem przez twarz… Krew mi zalała oczy, przestałem widzieć, więc tylko obłąkanym ruchem chwyciłem kurczowo za skrzydło powozu, który rozpędzony wlókł mnie za sobą… Straszliwy ból zmógł mnie, upadłem, wijąc się w ślepocie… Otoczył mnie tłum ludzi… Opatrzono mnie i kazano odejść precz…
Wtedy widziałem ją po raz ostatni…
Nie widziałem jej już nigdy więcej w życiu…
Nigdy… Zapadłem w siebie jak w przepaść. Zamknąłem moje życie… Umarłem… Kto mi śmiał przypominać? Uczyłem się zapominać, zapijałem się na śmierć. Pisałem wszystko, co mi kazano, aby tylko wydostać pieniądze; pisałem zeszytowe romanse kryminalne, pisałem listy służącym i lokajom; żyłem i zapominałem. Stanąłem na bagnie i wykonywałem gwałtowne ruchy, aby zapaść jeszcze głębiej w trzęsawisko. Zapominałem…
Wydzierałem z siebie włókno po włóknie, ściskałem serce w dłoni, aby się stało mniejsze, aby w nim zabrakło miejsca na wspomnienia. Powinienem był sobie wydrzeć jeszcze oczy, aby nie widzieć twarzy ludzkiej, która mogłaby być podobna… Tylko że człowiek ślepy, nie mogąc patrzeć przed siebie, patrzy w siebie i widzi straszniej… Życie ustawia na ludzkiej drodze dekoracje, w człowieku się one nie zmieszczą… Więc zapominałem… Już nawet zacząłem się uczyć uśmiechu… Stawałem .przed lustrem i próbowałem się śmiać. Och! to męcząca nauka… Chciałem tak wyssać krew z własnego serca, aby nawet wtedy, kiedy by niespodzianie stanęła przede mną, zabrakło mu krwi na uderzenie; sączyłem z własnego mózgu wszystko niepotrzebne… Zapominałem… I odniosłem zwycięstwo, najwspanialsze ze zwycięstw; jednej nocy, wpatrzony w ciemność, starałem sobie umyślnie przypomnieć… Patrzyłem z wysiłkiem w zmrok i widziałem jakieś widma, rozeznawałem kontury, lecz nie dojrzałem ciała… Och! To było zwycięstwo!… Miałem mózg znieczulony i wyschnięte serce; gdyby mumiom zostawiano serca w piersi, byłyby takie, jak moje tej nocy.
Odpocząłem… Odetchnąłem głęboko i zaśmiałem się… to był śmiech, który mnie samego przeraził, lecz to był śmiech… Skończyła się moja męka, a przecież ja cierpiałem nieludzko; rana, która mnie przyprawiała o utratę zmysłów, poczęła się zabliźniać. Jak człowiek, który się przygląda zgliszczom wspaniałego swego domu, tak ja zacząłem się przyglądać własnej duszy: była straszna, wyglądała jak drzewo stoczone przez robaki, jak ciało okryte trądem… Przerażenie miałem w oczach… Tę duszę trzeba uleczyć! - rzekłem sobie - trzeba usunąć z pobojowiska ścierwo, którego kruki nie dojadły, aby nie szerzyło zarazy.
Wtedy poszedłem między ludzi… Nie chciałem zostać sam ze sobą… Bałem się samotności… Samotność zdradza człowieka przed nim samym. Poszedłem między ludzi, aby przypomnieć sobie to, co we mnie pokrył muł razem z tamtym… I tam spotkałem Mokowskiego…
Na dźwięk tego nazwiska dreszcz wstrząsnął tłumem; morderca, usłyszawszy to straszne słowo z własnych ust, przeląkł się śmiertelnie; zdawało się, że z przerażeniem nasłuchuje jego echa. Przetarł ręką czoło, potem oczy, jak człowiek zbudzony ze snu. To, o czym dotąd mówił, mówił głosem jak by sennym, jak by mówił ktoś z .oddali. Morderca był daleko poza opowieścią swoją; teraz się zbudził… Nazwisko zamordowanego człowieka uderzyło go w skroń i wyrwało ze snu wspomnień.
Choć to było niemożliwe, a jednak zdawało się, że pobladł jeszcze więcej. Zachwiał się nagle i byłby upadł; podsunęli mu krzesło, na które opadł ciężko. Patrzono na niego z niepokojem, zdawało się bowiem, że skona chyba za chwilę.
- Czy pan może mówić? - spytał sędzia.
Morderca spojrzał na niego nieprzytomnie, potem jak by zrozumiawszy, gdzie się znajduje, obejrzał się po sali.
Zaczął urywanym głosem:
- To już niewiele… powiem do końca… Powiedziałem, że spotkałem Makowskiego?…
- Tak! Czy go pan widział kiedykolwiek przedtem?
- Nigdy… Ujrzałem go po raz pierwszy w tym lokalu, gdzie go zabito… gdzie ja go zabiłem. Opowiem… wszystko opowiem… Ujrzałem go po raz pierwszy przed miesiącem może, a może i wcześniej nieco, zanim zginął. Siedział przy fortepianie i grał. Usiadłem opodal i słuchałem jak inni. Grał dziwnie pięknie… Po chwili podszedłem bliżej i usiadłem przy stole tuż obok. Słuchałem jego muzyki z rozkoszą… byłem może niecą podniecony winem… Patrzyłem w niego uporczywie, z zachwytem… W jednej chwili on odwrócił głowę i spotkaliśmy się oczyma… Musiał zobaczyć coś w mojej twarzy, bo nie spuszczał ze mnie oczu, grając równocześnie… Chciałem odwrócić głowę i nie mogłem… Nie do wiary, lecz to prawda… On miał straszny wzrok; zdawało się, że się oczy nasze połączyły i czytają z siebie… Przebiegł po mnie dreszcz niepokoju… Przecież ja tyle czasu unikałem ludzkich oczu, więc czemuż on mnie torturował?… Nie do wiary… Stało się potem coś, o czym nikt nie wiedział, tylko ja… i chyba on drugi, Mokowski… Przestał patrzeć we mnie i pochylił się nad fortepianem, ja tymczasem jak by z ulgą wielką przymknąłem oczy, aby mogły odpocząć po tym strasznym, dziwnym patrzeniu. Słuchałem z zamkniętymi oczyma… Rzecz straszna… Słuchałem i zaczęło się ze mną dziać coś niepojętego… Chciałem się zerwać i nie mogłem; chciałem krzyknąć i nie mogłem, byłem bez woli i bez siły, ten człowiek przykuł mnie łańcuchem i trzymał. Poczułem nagle w piersi piekielny ból, o jakim nie może mieć pojęcia człowiek, który go nie wycierpiał; zdawało mi się, że ktoś mi pali serce rozpalonym żelazem. W głowie mi zaszumiało, zacząłem drżeć na całym ciele… A on grał; nie słyszałem nic, tylko tę muzykę piekielną i złą. On grał to, co we mnie podpatrzył! On grał rzeczy okropne! Grał to, o czym nikt nie wiedział, tylko ja jeden, i nawet ja jeden już tego nie wiedziałem, bom o tym zapomniał…
Morderca podniósł w tej chwili głos do jakiegoś chorobliwego krzyku; płakał tym głosem i łkał mówiąc:
- …Słuchałem… Musiałem słuchać… Wiłem się z bólu… Ten człowiek szukał mego serca po omacku rękoma, znalazł je, wziął w ręce i ścisnął. Byłem szalony z bólu… Patrzył w moje serce i grał… Wszystko powiedział, wszystko!… Darł mi duszę i rzucał ją kawałami… A stu ludzi patrzyło na to, stu ludzi słuchało tego, co było moją tajemnicą. Wszystko powiedział: o tym, jak kochałem, i o tym, co potem przeszedłem… Nie mogłem się bronić… Płakałem z bólu… Kto on jest? Za co mi to uczynił? Bóg jeden wie… Ja tyle razy cierpiałem, wyjąc jak zwierz, aby znaleźć chwilę spokoju, ja z siebie wszystką krew wylałem podczas tych męczarni, aby zapomnieć, a on mi lał roztopiony ogień na rany…
Z oczu popłynęły mu łzy… Wszyscy patrzyli na mordercę ze wzruszeniem. Cierpiał… Twarz mu ryła w tej chwili jakaś wielka, straszna boleść.
- To nie koniec - mówił ciężko morderca - to nie koniec… On się nade mną pastwił… Dawał mi chwilę spokoju, aby zaraz potem tym straszniej duszę mi rozerwać na oścież… Aż dotarł do ostatniej skrytki, zawahał się, potem strunami niespokojnie brzęknąwszy - uderzył. Och! co to był za ból!!!… Myślałem, że oszaleję albo że skonam natychmiast… Ta skrytka była w mózgu, w najciemniejszym kącie i on do niej dotarł… Czułem jego palce, rwące mi wszystkie w mózgu nerwy… Czułem, że w tej chwili, kiedym ja omdlał z bólu, on uderzył w klawisze z tryumfem… Słyszałem, jak tłum ludzi krzyknął: - brawo! - Wtedy mogłem otworzyć oczy… Musiałem wyglądać strasznie, bo się ktoś z obok siedzących przeląkł mego wzroku. Spojrzałem na niego… Siedział zmęczony i dyszał ciężko… Szybko i nagle popatrzył w moje oczy, lecz je w tejże chwili odwrócił; uczynił to jak kat, który się sam przeraził męczarni, które zadał…
Od tego wieczora zaczęła się moja najcięższa męka… Cierpiałem wtedy, kiedym to wszystko przeżywał, lecz tamto można było znieść, tego nie byłem w stanie. Wtedy nie wiedziałem, co będzie i co nadejdzie, kiedy zaś on mnie katował, wiedziałem w chwili męki, że ta, która za chwilę przyjdzie, będzie większa Jeszcze. A nie wiedziałem, za co to wszystko… Całą noc włosy darłem, łkając. Nie rozumiałem, czego ode mnie chciał ten człowiek… Nie mogłem pojąć, jak mógł ^ę dowiedzieć wszystkiego… Nie mogłem pojąć, sby człowiek mógł być jak szyba… W oczach wyczytał - myślałem. Spojrzałem w lustro i ujrzałem oczy własne przerażone, lecz nieme. Przecież strawiłem na to całą duszę, aby zapomnieć i ukryć. Skąd on wie?
…Zaczęła się moja straszliwa męka… Sto razy tej nocy przypomniałem sobie wszystko… Ujrzałem nagle ją, stojącą przy mnie. Krzyknąłem jak szalony… Głowa mi pękała, byłem szalony naprawdę… Przed oczyma przebiegało mi tysiące obrazów… Ujrzałem twarz własną zalaną krwią, z pręgą na czole… I w tejże chwili poczułem naprawdę wściekły ból; rzuciłem głowę w poduszki, jęcząc.
…Chciałem się zabić, a jednak nie zabiłem. Nazajutrz powlokłem się tam, gdzie on grał. Niepojęte! Krążyłem całą godzinę koło drzwi lokalu; coś mnie pchnęło… Wszedłem. Szedłem prosto w jego stronę… Usiadłem i czekałem, aż mnie ujrzy… Ujrzał… Uśmiechnął się dziwnie i - powtórzył torturę. Zacisnąłem zęby i rzęziłem… Coś się we mnie jednak stało strasznego… Powiedziałem mu to oczyma, a on, zdaje się, mnie zrozumiał. I kiedy zjawiłem się następnego wieczora, on już czekał; uderzył we mnie od razu akordem piekielnym; chciałem wyć, ale milczałem. Postanowił mnie ugiąć… a ja wiedziałem dlaczego: - przeraził się. Zrozumiał, że mnie musi zabić swoją muzyką albo przywieść do obłędu; więc mnie męczył jeszcze okropniej; kiedy opowiadał na strunach moje wszystkie cierpienia, powtarzał niektóre jego najstraszniejsze ustępy po kilka razy. Aż dopuścił się wreszcie zbrodni… Kiedy odczuł (bo nie patrzył na mnie), że mnie doprowadza do obłędu, do ostatniego końca bólu, uciszył struny na jedno mgnienie oka, a potem wprowadził je w okropny spazm śmiechu; pastwił się nade mną tym śmiechem, bił i chłostał… To był jego strach.
Zrozumiałem go… Tak!… Wygrał mi z oczu wszystko, co w nich było, i w duszy, i w sercu… A po tem się sam tego przeraził… Może nie chciał, może to uczynił, sam nie wiedząc, co czyni… Ale potem czynił to samo z przerażenia… Oto ja mu oczyma zagroziłem śmiercią!!! Tak jest! On to wiedział… I mnie chciał zabić przedtem…
…A ja go nie zabiłem podstępnie… Ja mu powiedziałem, że go zabiję. Powiedziałem mu oczyma, a on zbyt dobrze czytał w oczach najstraszniejsze tajemnice, aby nie zrozumiał rzeczy tak prostej, jak groźba śmierci…
…Toteż zaczęła się między nami najstraszniejsza walka… Nikt o niej nie wiedział, tylko my dwaj, a Bóg może trzeci… Ja wyłem z bólu, ale kiedy byłem przy nim, zaciskałem usta, do krwi je gryząc… dopiero potem, w domu, u siebie, było ze mną okropnie… Ale teraz to on się męczył… Teraz on wył z rozpaczy i strachu; ja mu to czytałem z oczu i ja to słyszałem w jego muzyce. Ach! Dzień jeden przed śmiercią on mnie prosił! Tak, on mnie prosił… Nie słowami, bośmy w życiu nie zamienili ani słowa… On prosił za pośrednictwem swoich strun. Ja rozumiałem każde słowo; nikt ich nie słyszał, tylko ja…
…Odejdź! - błagał - odejdź na miłość boską… Przebacz mi krzywdę… Ja nie chciałem, Bogiem się klnę, że nie chciałem. Ja muszę wygrać to, co słyszę i widzę… To sztuka moja i moja chwała… Cóż, żeś cierpiał? Odejdź i zapomnij raz jeszcze!…
- A ja mu w tejże chwili, oczyma tylko mówiąc, odpowiedziałem tym samym śmiechem, którym on mnie chłostał niedawno. Musiał to być śmiech straszny, bo Mokowski nie skończył wtedy akordu… Ręce mu zaczęły drzeć z przestrachu. Och! jak strasznie ja się wtedy śmiałem, jak strasznie.
- A on, kat mój, począł wtedy płakać… Tak, płakać począł… Każda struna płakała z osobna; miałem wrażenie, że jego muzyka przypadła do moich kolan i całowała mi nogi. Bałem się, że osłabnę i spojrzę mu w oczy litościwie, a ja tego uczynić nie mogłem; zbyt byłem nieszczęśliwy, aby się nie zemścić. Zemsta jest obowiązkiem, jeśli człowiek człowiekowi zadał cierpienie, bo lepiej jest raczej zabić człowieka, niż mu pozwolić cierpieć… Jedna łza ludzka więcej jest warta niż cały strumień krwi… Tak sądziłem i zdaje mi się, że sądziłem dobrze… Wstałem przeto czym prędzej, uczyniwszy ruch, jak bym odtrącił kopnięciem liżące mi nogi psy…
Tak było dzień jeden przed jego śmiercią. Dnia tego wiedziałem, że go zabiję… Nie wiedziałem dokładnie kiedy; byłem tak spokojny, jak gdybym miał spełnić czynność najzwyczajniejszą… Nie to jednakże jest dziwne, gdyż z najbardziej szaloną myślą oswoić się można - a mój zamiar bynajmniej szalonym nie był - dziwne jest to, że i on doskonale wiedział o moim planie śmiertelnym i nie uciekł, nie zginął mi z oczu, nie przepadł, aby siebie ocalić przynajmniej, bo mnie już nic ocalić nie mogło; ja byłem skazany na strącenie w przepaść, a on mnie przywiódł nad jej krawędź i ukazywał dla większej męki jej czeluść…
I nie uciekł… Przecież mógł to uczynić… Byłbym może sobie głowę o mur roztrzaskał z rozpaczy, gdybym go był już nie ujrzał nazajutrz, ale przecież on mógł mi ujść…
Odszedłem przedostatniej nocy prawie spokojny; czułem, jak mnie gryzł w sercu jego ręką zadany piekielny ból, ale byłem spokojny… Tak jest… Starałem się uchronić mózg od męczarni, bo przecież musiałem myśleć…
Przyszedłem do domu późno w noc… Była już czwarta rano… Ale mózg mój widział i myślał; wtedy to postanowiłem wykonać śmiertelną próbę. Ściągnąłem ze siebie ubranie, gdyż nie miałem innego, i wypchałem je, czym mogłem; w ten sposób uczyniłem manekina… Tak… wtedy już świtało… Posadziłem go na krześle przy stole w tej samej pozycji, w jakiej siadywał przy fortepianie on, muzyk…
Obserwowałem manekina długą chwilę, potem, upatrzywszy miejsce po lewej stronie pleców - uderzyłem ostrym nożem… Zwalił się na ziemię… Ot tu jest ślad na moim ubraniu, tu godziłem… Cios był dobry… Powtórzyłem go bardzo wiele razy - trafiłem zawsze… Zdawało mi się, że się on męczy i że kona bardzo, bardzo wiele razy… To mnie wyczerpało, musiałem, zdaje się, zemdleć i stracić przytomność, bo po dłuższej chwili zbudziłem się, leżąc na ziemi; leżałem obok manekina i ręką ściskałem go w okolicy gardła…
Szumiało mi nieznośnie w głowie, byłem bez siły…
To on mnie tak wyniszczył… Strach mnie przejął, bo mi się zdawało, że wstać nie potrafię… Dźwignęła mnie z ziemi czarna rozpacz i ten lęk okropny… Ubrałem się i wyszedłem z nożem ukrytym w kieszeni. Musiałem być bardzo blady, bo mi się przypatrywano na ulicach, ale szedłem prosto… Było jeszcze wcześnie, a on przychodził zwykle po dziewiątej wieczorem. Krążyłem więc w okolicy, czytając afisze przy latarniach… Była jedenasta, kiedy wszedłem… Słyszałem już pod drzwiami, że gra… Byłem tak spokojny, jak jeszcze nigdy w życiu, choć czułem, że pracuje we mnie ostateczny wysiłek…
Widziałem przez szybę w drzwiach, że ile razy ktokolwiek wchodzi, on się odwraca na jeden moment, co mi nie było na rękę. Wiedziałem, że go zabiję, nie chciałem jednak, aby w ostatniej chwili próbował ucieczki albo walki - sił mi mogło nie starczyć, cios mógł zawieść podczas walki… Czekałem więc długo pod drzwiami, aż ktoś będzie wchodził, a ja postanowiłem przemknąć się niepostrzeżenie za tym wchodzącym… Wreszcie mi się udało - nie dojrzał mnie…
Okrążyłem go dookoła i stanąłem wreszcie tuż za nim, o krok jeden… Grał tak pięknie, jakby chciał z siebie wygrać wszystko… Nagle drgnął: nie dostrzegł mnie, ale wyczuł; poznał, że stoję za nim, bo drgnąwszy, pochylił się tylko, jakby w śmiertelnej trwodze… Och! W tej chwili wiedzieć musiał, że przyszła jego ostatnia godzina, i czekał ciosu. Ja jednak nie uderzałem - ja chciałem mieć chwilę szczęścia, bo oto nie słyszałem w tym momencie jego muzyki, która pewnie musiała być straszna, bo wszyscy zdumieni spojrzeli w stronę fortepianu - a widziałem tylko tego człowieka, skurczonego jak robaka, który nawet oddech zdusił w sobie… Nie mógł się podnieść! Nie mógł krzyknąć nawet, tylko się bał… Jakby oszalał z przerażenia, siedział, wcisnąwszy głowę w barki - i grał.
Chciałem mu spojrzeć w oczy; nie mógł zauważyć mego ruchu, a jednak w tej samej chwili głowę jeszcze bardziej zniżył…
Nagle jęknął… Ja tylko ten jęk słyszałem, nikt więcej.
On tym jękiem prosił o śmierć…
Za wiele już było męki, choć moja była straszniejsza… i ulitowałem się…
…Pchnąłem go nożem…
Morderca dyszał ciężko, ostatkiem sił. W sali było cicho, jak w grobie; a on dodał szeptem:
- To był muzyk genialny… …ten Polak… Zabiłem go, więc każcie zabić i mnie, ale ja go zabić musiałem… On cierpiał krócej…
I rozejrzał się błędnym wzrokiem po sali. Patrzyło na niego sto par oczu, rozszerzonych nadmiernie przerażeniem. Aż po długiej chwili okropnego milczenia, ktoś wybuchnął spazmatycznym płaczem.
Rozsądź tę sprawę, Sędzio sprawiedliwy!…
Potworne miasto dyszało ostatkiem sił; spalone i zwiędłe modliło się konającym zgiełkiem o przyjście nocy. Targnęła nim w przedwieczornej godzinie jakaś nagła, rozwydrzona rozpacz człowieka, który się zapracował na śmierć i wyciem woła o spoczynek.
Powietrze napełnił złotawy płyn; rzeka spłynęła krwią stu tysięcy świateł, zlewających się na dno z arkad mostów. Miasto zaczęło omdlewać, jak codziennie wieczorem, i uspokajać się, ciężko dysząc, jak człowiek, któremu tchu zabrakło. Coraz ciszej i ciszej. Gdzieś z głębi potwora dochodzi przytłumiony pomruk, nienawistny i zły, pełen strasznej groźby.
Orłowski usiadł przy kwadratowym, mansardowym okienku i patrzy.
Wąska, złota smuga rozciągnęła się aad morzem dachów; setki tysięcy kominów zbiegło się w jedną gromadę, poskręcanych dziwacznie i niepomiernie wysokich. Gdy się oczy przymknie, wyglądają jak rzadkie, smukłe pnie na skraju lasu. Dalej, dalej dwie pyszne wieże z granitowych złomów zaczepiły o złotą smugę. Chmura złocistego pyłu pada na miasto powoli i drży w rozpalonym, spragnionym powietrzu. Orłowski myśli:
- …Niech ci Bóg przebaczy, miasto złe i potworne…
Niech cię nie zniszczy pożar… Choć serce twoje jest złe… Niech ci Bóg przebaczy wszystko, co ci przebaczyć można, boś jest piękne.
Gryziesz i łamiesz, wysysasz ostatnią kroplę krwi; depcesz i gnieciesz; nie dbasz o człowieka, jak nie dbasz o psa, co się nocą po zaułku włóczy. Ale słońce ponad tobą zachodzi tak, jak nad żadnym miastem na świecie… Nawet nędza jest piękna w twoich zaułkach i śmierć piękna w twoim bagnie… O, miasto, z potwornych najpotworniejsze… Złote miasto i kamienne, opite krwią i potem, wściekłe i łaskawe, królewskie i żebracze…
…Zostałem w tobie sam… Wzięłoś mi wszystko… wszystko… Nie mam nic do oddania…
Orłowski patrzył z zachwytem, jak dachy na niezmierzonym obszarze stanęły w jednej chwili w pożarze słońca, które rozkrwawiło sobie piersi na jakiejś wieży i ociekając krwią, zapadało w siny mrok widnokręgu.
Głąb miasta zawył, jęknął głęboko i zadzwonił tysiącem łańcuchów. Potwór, jak by się bał ciemności, zapalił w jednej chwili tysiące tysięcy świateł i odetchnął z ulgą. Uciszał się powoli, powoli… Jakiś zabłąkany, świeży powiew wtargnął przez którąś z podmiejskich bram i węszył w rozpalonych zaułkach…
Orłowski westchnął smutno; zapalił lampę i usiadł przy stole. Chciał czytać i po chwili odsunął książkę… Chciał pisać i nie mógł znaleźć pierwszego słowa… Chodził po malutkim pokoiku niespokojny i zbiedzony, jak by z wysiłkiem. Czasem przystanął na środku pokoju, jak by się z własną nieoczekiwaną myślą spotkał i jak by się jej przyglądał z dziecinną ciekawością.
- A, tak!… - szepnął za chwilę z cicha i chodził w dalszym ciągu.
potem się lekko uśmiechnął tym uśmiechem, któremu się - śmiać nie chce; uśmiech taki przebiega bezmyślnie po wyżłobionej kolei głębokich zmarszczek na twarzy, jak by tylko z niemądrego przyzwyczajenia.
Orłowski, jak by to czynił machinalnie, wydobył szachy i zaczął ustawiać figury. Wstrząsnął od czasu do czasu nerwowo głową, jak by chciał spędzić natarczywe wspomnienie czy myśl niedobrą, potem z niesłychaną powagą pochylił się nad szachami.
I jak by samotność chciał oszukać, udawał niesłychane zajęcie się grą. Grał z - Orłowskim. Myślał długo nad każdym posunięciem, potem uczyniwszy je, z tą samą powagą przechodził na drugą stronę stołu, niosąc ze sobą jedyne krzesło jedynego gracza. Z tego stanowiska nieprzyjacielskiego osądzał najpierw posunięcie przeciwnika z tamtej strony stołu, uśmiechnął się, zazwyczaj ironicznie, albo machnął lekceważąco ręką, potem znów myślał długo ze skupieniem i po czasie poruszał szachową figurę. Przeniósłszy się na poprzednie stanowisko, spojrzał z pogardą na szachownicę, przyszedł bowiem do przekonania, że pociągnięcie było co najmniej bez sensu.
Ktoś w tej chwili szarpnął dzwonkiem.
Orłowski przeraził się, zupełnie dosłownie. Podnosił się z wolna z krzesła i bał się odwrócić. W jego ślicznych bladych oczach zabłysło niesłychane zdumienie.
- Do mnie?… - zapytał sam siebie.
Dzwonek chwiał się jeszcze w przedpokoju, potem raz jeszcze głośno się rozwrzeszczał.
Orłowski skradać się począł na palcach ku drzwiom; wszedł do przedpokoju i zaczął podsłuchiwać pod drugimi drzwiami. Potem ostrożnie uchylił drzwi i spojrzał przez szparę. Rozjaśnił w tej chwili twarz i drzwi szeroko otworzył.
- Ależ proszę! - zawołał - nie myślałem, że to pan!
Gentelman, który się zjawił we drzwiach, zdumiał się w pierwszej chwili, że go witają w tym przybytku tak serdecznie. Potem gębę okrasił niebiańskim uśmiechem i rzecze:
- Czemu pan nie każe otwierać lokajowi? Jak się pan miewa? Pozwoli pan, że nie zdejmę w przedpokoju paltota, bo go zastawiłem trzy lata temu. He! he! he! Prawda, że dowcip jeszcze mam?
- Ależ zawsze go pan miał. Proszę do środka. Szanowny gość wchodził uroczyście i z niesłychaną gracją; miał wprawdzie nogi wygięte w kabłąk, ale to w specjalnych warunkach może być stylowe. Na fizjognomii miał inteligencję i szczecinowate włosy, bo się widocznie golił tylko na święta narodowe. Wisiał na nim jakiś frak, od którego odcięto poły. W ogóle był ubrany niesłychanie pomysłowo, jeśli dla kompletu weźmie się pod uwagę cudny krawat, który w kolorze swoim objawiał stanowczo pomieszanie zmysłów.
Gość rzucił kapelusz w kąt pokoju i z rozkoszą usiadł. Rozejrzał się po pokoju z niesłychanym lekceważeniem, cmoknął językiem i rzecze:
- Co kosztuje ten apartament z kosztami sądowymi?
- Dwieście franków rocznie bez kosztów sądowych.
- Tak drogo może płacić tylko polski szlachcic.
Orłowski uśmiechnął się z widoczną chęcią zatrzymania uśmiechu na twarzy jak najdłużej. Zbliżył się do gościa, rękę mu położył na ramieniu i przemawiał serdecznie:
- Co się z panem robi, panie Leonie, gdzie się pan podziewa, jak pan żyje?
Pan Leon pokiwał smętnie głową i gębę wykrzywił pociesznie.
- Na razie zmieniam wyznanie, bo mi się dotychczasowe sprzykrzyło, poza tym mój patron, od którego mam te eleganckie spodnie, prosił mnie o to natarczywie. A pan wie, że serce mam dobre. Co robię poza tym? Nic nie robię… Wczoraj chodziłem cały dzień po magazynach i wybierałem gorsety dla rodaczki, która sprzedaje w ojczyźnie ten nieartykułowany artykuł. Dostałem za to trzy franki, proszę pana, dlatego, jak pan uważa, jestem w humorze doskonałym i skończę jutro serię dwudziestu pięciu fejletonów o impresjonistach.
- Któż to panu wydrukuje?
- Wydrukuje? Nikt nie wydrukuje… Po pierwsze, że to, co napiszę, już z pewnością było gdzieś kiedyś wydrukowane, a po drugie dlatego, że zupełnie niczego nie napiszę. A gadam o tym tylko z przyzwyczajenia. Ale! ale! Może panu czego potrzeba? Jest do nabycia fałszywy Monticelli i zepsuty aparat fotograficzny u mojego przyjaciela. Idiota ma szczęście, bo to wszystko dostał od swojej kochanki…
- Dziękuję, serdecznie dziękuję…
- No to może pan kupi egzemplarz Verlaine’a z jego własnoręcznym podpisem. Nie? Nie, to nie! Właściwie to ja panu po przyjacielsku powiem, że autograf jest podrobiony. Sprzedam komu innemu. Nie przyjechał kto nowy? Orłowski wzruszył ramionami.
- Przez dwa miesiące nie byłem nigdzie i wychodziłem tylko wieczorami. Skąd ja to mogę wiedzieć?
- Tak! tak! - skarżył się pan Leon - czasy są coraz cięższe. Albo nikt nie przyjeżdża, albo jeżeli już przyjedzie, to bez pieniędzy, co się powinno policyjnie zabronić. Po co taki jeden z drugim przyjeżdża? Czego tu chce? Konkurencję robić i psuć kredyt; słowo daję, że się kiedy zirytuję i wrócę do Polski.
- A może pan już tęskni? Jak pan długo tu siedzi?
- Czternaście lat; przyjechałem wprawdzie na rok, ale nie miałem za co wyjechać i siedzę już rok czternasty. Czemu nie?
Orłowski się zdumiał. Spojrzał z podziwem na swojego gościa i zaczął mu się przypatrywać ciekawie.
- Przez czternaście lat w nędzy?
- W jakiej nędzy? To jest bardzo romantyczna pozycja, a nie nędza. Skąd zaraz nędza! Jadł pan kiedy u Leona? Nie! Widzi pan! A ja jadłem… Samego by mnie tam wprawdzie nie wpuścili, ale byłem w solidnym towarzystwie. Miałem przyjaciela, który jest dzisiaj ministrem, miałem na spółkę z jednym Arabem kochankę, która dzisiaj ma automobil. Hę! miał pan kiedy kochankę w takim stylu?
- No, a teraz pan powiedz, ileś razy pan nie jadł?
Pan Leon wykrzywił pociesznie fizjognomię i figlarnie zmrużył oczy.
- Tyfus głodowy to jest bardzo zajmująca rozrywka; człowiek ma za darmo widzenia, jak by w kinematografie siedział. Bardzo zajmujące… Knut Hamsun by się uradował… Nie ma o czym gadać. Całe szczęście, że jestem dobrze ubrany i że ludzie mnie nie cierpią…
- Co panu z tego szczęścia?
- Bo każdy łatwiej i chętniej pożyczy, dlatego właśnie, że mnie nie znosi, gdyż jest przekonany, że go potem będę unikał. Ale ja jestem towarzyskie bydlę i bardzo lgnę do ludzi, nawet do tych, którym jestem winien cokolwiek. Dlatego też mam sto tysięcy przyjaciół i nadzieję, że każdego z nich przecież kiedyś jakieś nieszczęście spotka.
- Czyżby pan ich aż tak nienawidził?
- Nienawidzieć? Nie! Tego nie umiem. Tyle razy mnie w życiu wyrzucono za drzwi, tyle razy potraktowano mnie gorzej psa, zresztą bardzo słusznie, że się wyzbyłem tak luksusowego uczucia, jakim jest nienawiść. Co mi z tego przyjdzie? Kto sobie będzie cokolwiek robił z mojej nienawiści? Wszystkiego się już wyzbyłem w tym mieście, gardzę tym miastem i w nim umrę, bo gdzie indziej już nawet umrzeć bym nie potrafił. Niech zresztą diabli porwą to całe miasto ze mną razem… To jest cały mój sentyment. Zresztą nie dbam o nic… Da się pan oszukać, to pana oszukam, da się inny, oszukam innego. Nie na wiele, na całego franka, bo większych sposobności już nie ma teraz. I czy pan myśli, że ja to robię dlatego, że jestem indywiduum bez czci i wiary? Nie! Słowo panu daję, że nie - robię to najpierw z potrzeby, a wreszcie z przyzwyczajenia. Gdybym miał jutro milion, to przecież i tak przyszedłbym do pana pożyczyć kilka sous na absynt. O, jej! A głupie małpy psują mi renomę i robią ze mnie kanalię. Za co? Dlaczego? Dlatego chyba, że nie pożyczam więcej nad jednego franka, to znaczy, że się nie szanuję i nie mam ambicji, aby się odważyć prosić o dziesięć, których by mi nota bene i tak nikt nie dał… Uprzedzenia! Małpie uprzedzenia, a ja jestem człowiek zachodni. Słowo panu daję, że zachodni…
- Ależ naturalnie!…
Pan Leon się poirytował.
- A przecież, proszę pana, ja mam żonę i dziecko. Ożeniłem się… Po com się ożenił? Albo ja wiem! Ale człowiekowi zawsze się zdaje, że jak będzie miał żonę, to mu wszystko taniej wypadnie.
- Gdzież jest pańska żona?
- Moja żona?
- Właśnie o nią pytam…
- Moja żona? A diabli ją wiedzą. Gdzieś żyje z tym dzieckiem, które podobno jest bardzo ładne; widziałem ją trzy lata temu i wziąłem od niej dwa franki. Od tego czasu nie widziałem jej na oczy. Jak umrze, to mi dadzą znać z komisariatu.
Orłowski słuchał z niedowierzaniem; patrzył na gościa z mimowolnym podziwem. Wreszcie zapytał:
- Przepraszam bardzo, że o tym mówię - ale w istocie, po cóż się pan żenił?
- Po co ja się żeniłem? A kto to panu powiedział, że ja się chciałem żenić? Nie miałem gdzie mieszkać, a zima była, ona zaś miała mieszkanie. Każdy by się ożenił w takich warunkach…
- Nie do uwierzenia!
- Owszem, rzecz jest z prawdziwego zdarzenia. Sumienie? Co za sumienie? Sentymentalny nałóg może, ale nie sumienie… Zresztą w takim ogromnym mieście na takie rzeczy nie zwraca uwagi człowiek cywilizowany. Wielkie miasto nie ma sumienia. Słowo panu daję! A ja znam dobrze to zbiegowisko kamiennych domów; ja byłem na samym spodzie tego bagna, dlatego może mam takie złodziejskie oczy. Czy pan nie zauważył, że ja mam oczy rzezimieszka?
Orłowski smutno się uśmiechnął, bo nie wypadało nie przyznać gościowi słuszności.
- Tak jest! Rzezimieszkiem nie jestem, ale mam złodziejskie maniery, w czym zresztą jest styl. Ja bardzo cenię styl; ja, o czym pan zapewne wie, niczego nie robię trywialnie, chociaż się to nie opłaca. Zresztą nieraz znajdzie się kabotyn, co potrafi zrzucić człowieka ze schodów bez uwagi na jego stylowość. Jak pan sądzi, ile razy zamknięto mi drzwi przed nosem? Może sto, może dwieście. Ja się w takich wypadkach mszczę, ja się strasznie mszczę. Człowiekowi, który się ten sposób ze mną obszedł, nie podałem już w życiu ręki. He! he! he!
I Orłowski zaczął się śmiać nieszczerze razem ze swoim wytwornym gościem. Obaj jednakże przestali śmiać się nagle i prawie równocześnie, gdyż się spotkały ich oczy: jasne, niezmącone oczy Orłowskiego i z głupia chytre, biegające na wszystkie strony, jak by za żerem, oczy pana Leona. Orłowskiemu przebiegło przez myśl zapytanie, co sprowadziło do niego tego niesamowitego gościa. Gdyby szło o franka albo o stary kapelusz, nie trwałaby ta wizyta tak długo. Zresztą pan Leon zwyczajnie opowiadał raczej z lubością o innych, o których wszystko wiedział, nigdy zaś o sobie, o którym zresztą wszyscy i tak wiedzieli wszystko. Przy tym gość widocznie udawał tylko arogancką pewność siebie; coś mu ciążyło, do czego nie mógł przystąpić bez wahania.
Milczeli obaj długo, jeden i drugi niespokojny, jak by się nawzajem zaczęli strzec. Orłowskiemu, który nie znosił sytuacji niewyraźnych, zaczęła ciążyć atmosfera, zbyt zaś był delikatny, aby spytać gościa wprost o ceł wizyty. Każdy inny na jego miejscu rzekłby pan Leonowi: - “panie Leonie, może pan z łaski swojej pójdzie już, aby się trochę przejść!” Orłowski nie miał odwagi. Zresztą, jak by na przekór wszystkim, czuł litość dla tej smutno-wesołej kreatury, która się karała ochłapami życia, radowała nędzą i tyła głodem, dla tego znawcy sztuki, wytwornego, choć na kabłąkowatych nogach. Czuł, że mu gość przygotowuje jakąś historię, do której sam nawet nie mógł śmiało przyłożyć ręki, chociaż załatwiał w życiu swoim rzeczy, których. się życie samo wstydziło.
Pan Leon wydobył z niezgłębionej kieszeni starą kopertę listową i wytrząsnął z niej na dłoń szczyptę tytoniu; potem z niesłychaną uwagą począł skręcać papierosa. W trakcie tego mówił:
- A cóż pan, panie Orłowski? Pisze pan?
- Owszem, cokolwiek…
- To dobrze, to bardzo dobrze… Jeśli pan zechce, to ja panu książkę przetłumaczę. Bardzo to tanio zrobię, po przyjacielsku. I pan tak zawsze, tak w czterech ścianach, zawsze tak sam?
- Bardzo rzadko mnie kto odwiedzi. Od sześciu miesięcy pan pierwszy był tak łaskawy…
- Daj pan spokój, nie mów pan do mnie tak pięknie, bo się rozpłaczę… “Był pan łaskawy”… Bardzo słusznie! He! he!
- W istocie, że to łaska z pańskiej strony; nikt mnie nigdy nie odwiedza…
Pan Leon zrobił “smutną twarz”.
- I panu nie jest przykro?
- Bynajmniej! Nauczyłem się samotności, a to przecież wielka sztuka. Niczego tak człowiek nie pragnie, jak samotności, chociaż niczego się tak nie obawia, jak jej właśnie. A ja niezmiernie lubię moją samotność… Zdaje mi się, żem dokonał wielkiego dzieła, potrafiwszy stać się samotnym w tym mieście, najpotworniejszym z potwornych; zdaje mi się, żem wywiódł w pole to złe miasto i wyhodowałem sobie w jego piekielnym zgiełku ciszę, choćby anemiczną i odżywianą sztucznie. Jestem sam i przysięgam, że chcę być sam. Nie wyjdę już z tego miasta, bo może wyjść z niego już nie potrafię, ale żyć w nim będę sam, tylko sam!
Ostatnie słowa mówił Orłowski z nieugiętym, mocnym przekonaniem, jak by się bał, że mu kto zechce narzucić zamiar odmienny. A pan Leon słuchał tej mowy z nie ukrywanym roztargnieniem. Rzecze potem:
- Ślubów niech pan nie składa, bo może przyjść chwila, że pan zechce wyjść z klasztoru. Trzeba być ostrożnym! Po co ma się człowiek później wstydzić własnego wiarołomstwa. Cisza! Samotność! O, jej! sto tysięcy tak mówiło i sto tysięcy poszło wreszcie do baru z damską kapelą. Kto z nas nie chciał być samotnym? Nawet ja, chociaż byłbym wtedy w zasadniczym kłopocie, bo przecież sam od siebie nie mógłbym niczego pożyczyć, jestem tego absolutnie pewny… He! he! he! Czemu się pan nie śmieje? To jest przecież dobry dowcip, że ja chciałem być raz samotny… Ja w ogóle robię tylko dobre dowcipy!… Tak jest! Niech pan słucha doświadczonego człowieka: nie należy nigdy zamykać za sobą furtki tak mocno, żeby jej potem nie można było otworzyć. Zostaw pan zawsze drabinę, po którejś pan wlazł na dach, abyś mógł zleźć z dachu, kiedy ci tam będzie niewygodnie. Niech pan słucha, bo gadam jak mądry rabin… Po co więc przysięga na samotność? Był pan często samotny w życiu?
- Nie…
- Więc pan nie ma wprawy w tym kunszcie, a do tego trzeba wprawy niesłychanej. Teraz to już pan wie, co to znaczy zostać sam na sam z sobą? Ja tego nie znam, ja to tylko sobie wyobrażam… To musi być ciężko, to musi być nawet bardzo ciężko.
Orłowski skłonił głowę i jak by wpadł w zadumę. Myślał. Pan Leon zorientował się szybko w sytuacji, powstał z krzesła, zbliżył się do Orłowskiego, ujął za guzik jego surduta i targając nim, zaczął mówić, z początku głosem jak by przytłumionym, potem coraz natarczywszym:
- Pan samotności nie wytrzyma, bo samotność pana zgryzie i melancholika z pana uczyni. Silniejsi od Pana strzelali sobie w łeb ze strachu, a pan chce urządzać zapasy z najmocniejszym indywiduum. Już stracił kredyt oklepany aforyzm o człowieku, który najsilniejszym jest wtedy, kiedy jest sam. Wybili człowiekowi temu szyby i wyrzucili z intratnej posady. Dobrze mu tak, po co gadał frazesy… Otóż to! Ja jestem człowiek zachodni, proszę pana, a człowiek zachodni żyje gromadą i jest silny, w każdym razie silniejszy od melancholików z błękitnymi oczyma. Pan wie o tym, że ja jestem człowiek zachodni?
- Ależ wiem, wiem…
- A człowiek zachodni jest to mądry człowiek… Może być i kanalią, owszem, owszem, ale mądrą kanalią, która się sentymentów nie wyzbyła, lecz zaczęła notować na giełdzie. Wszystko się powinno notować na giełdzie. Gdyby wszystko na giełdzie miało swój kurs, nie byłoby pomyłek i nikt by nie cenił niczego, nie podnosił sztucznie ceny i nikt by nie bankrutował. Pan albo inny taki oszacuje pewnego dnia swój sentyment ponad wartość, a ponieważ nikt panu za to nie da ceny żądanej i zaśmieje się panu w oczy - wtedy pan zbankrutuje i szuka samotności. Człowiek zachodni tego nie zrobi. Naturalnie, że i tu się znajdzie wyrzutek, który popularnym hasłom robi na złość; zwykle jest to pijak albo poeta, albo jedno i drugie razem. Ale tu już nawet poezję notuje się na giełdzie i nie ma pod tym względem pomyłek.
- Bredzi pan jak fałszywy bankier.
Pan Leon się uśmiechnął.
- Pan to dobrze powiedział: ja bankier! Voila! Cały świat to jest jeden wielki bank, a tu, w tym mieście, jest jego główna kasa. Ale my odbiegamy od przedmiotu, jak to zresztą każdy Polak zawsze robi od początku świata. Ja panu chciałem powiedzieć, że panu. samotność nie do twarzy, “samotny człowiek” - to jest jeden z najgłupszych paradoksów. Są okoliczności łagodzące, przypuśćmy… Ja wiem, co pana spotkało… Pan się zaciął, sobie samemu na złość… Po polsku… O, jej!… Słowo daję, że sobie samemu na złość.
Orłowskiemu przemknął po twarzy cień niechętnego niezadowolenia; z półsłówek poznał, że gość jego chce mówić o czymś, o czym on mówić nie chce; wyrazem twarzy chciał mu dać tedy do poznania, że nie życzy sobie rozmowy na ten temat. Pan Leon jednakże, człowiek zachodni, którego wschodnim obyczajem zrzucano ze schodów, nie zwykł się przerażać zaledwie grymasem niezadowolenia. Mówił tedy:
- Ja wiem, co z panem było, wszyscy wiedzą, co z panem było. Nic strasznego… Żona od pana odeszła… Orłowski się wstrząsnął nerwowo.
- Może damy temu pokój…
- Niech mi pan powie dlaczego? Samotność nauczyła pana drażliwości, wypielęgnował pan chore miejsce i nie można tam pana dotknąć. To bardzo źle, panie Orłowski, to bardzo źle. Trzeba się leczyć, a ja pana chcę uleczyć właśnie. Bezinteresownie, z czystej przyjaźni… Słowo panu daję! Pana nie można zostawić dłużej w takim stanie, bo jeszcze miesiąc może pan wytrzyma, a potem zrobi pan głupstwo. Melancholia to jest kiepski patron, niczego nie da na kredyt, a za fałszywy spokój każe sobie zapłacić - czy ja wiem czym? - może śmiercią, a może szpitalem wariatów. O, jej! Po co panu tego?
Orłowski męczył się. Nie mógł pojąć, w jakim celu to indywiduum bredzi od godziny i krętymi drogami chce wpełznąć w jego myśli. Kto mu tak kazał? Dla kogo to robi? Za jaką nagrodę, bo przecież nie traci tu czasu bezinteresownie?
- Panie Leonie - rzekł wreszcie - czemu wciąż mówimy tylko o mnie? Są przecież tematy bardziej zajmujące.
- Przeciwnie! nie ma tematu bardziej zajmującego nad pana. Czemu nie mamy mówić o panu, tym bardziej że potrzeba mówić. Słowo daję, że potrzeba… Niech pan pozwoli… Mówmy o panu i o pańskiej żonie…
Orłowski miał w oczach wyraz dotkliwego bólu.
Zaczął szeptać:
- Nie mam żony… niech mi pan da wreszcie spokój… nie mam żony… zapomniałem i nie chcę przypominać.
Pan Leon podszedł bliżej i szepnął tonem porozumiewawczym:
- Ale ona pamięta!
Orłowski spojrzał na niego jak ogłuszony. Patrzył długo, bardzo długo; miał w oczach nagłe przerażenie.
- Pan od niej przychodzi? - zapytał cicho z jakimś niezmiernym rozpłakanym żalem w głosie. - Czemu pan mnie oszukuje i czemu pan mi tego nie powiedział przed godziną?
Pan Leon udał, że się wstydzi. W głosie Orłowskiego był szczery, dotkliwy wyrzut; Orłowski zresztą nie umiał mówić nieszczerze.
- Myślałem - rzekł gość - że panu będzie zbyt przykro, jeśli powiem od razu, z czym przyszedłem. Pan jest czuły człowiek, zupełnie nie zachodni, pan jeszcze lubi tragedie. Myślałem więc, że dobrze będzie przygotować pana. Zresztą to jest delikatna sprawa… Bardzo nawet delikatna. Pan mnie mógł wyrzucić za drzwi… O, jej, czemu nie! Więc dlatego chciałem pana przekonać, że pan źle robi, żyjąc tak, jak pan żyje…
- Pan mnie nie przekona, więc niech pan już niczego nie mówi. Jeśli pan zechce gadać, niech pan gada, bo ja i tak słuchać nie będę. Panie kochany! com ja panu złego zrobił? Czego pan chce ode mnie?
Orłowski dyszał niespokojnie; przeszedł kilka razy przez pokój, wreszcie zwalił się na łóżko. Siedział oparty o ścianę i patrzył przed siebie szklanym, nieruchomym wzrokiem.
Pan Leon milczał również i zdaje się, układał w myśli plan postępowania. Trwało to nadmiernie długo. Patrzył spod oka na Orłowskiego, któremu pot wystąpił na czoło; siedział na łóżku nieruchomy i widocznie się dręczył, bo po szkliwie jego oczu zaczął się rozlewać mglisty ból, który mu spływać począł w serce, bo się w jednej chwili wstrząsnął jak by w nagłym febrycznym ataku.
Pan Leon spojrzał na niego niespokojnie.
- Co panu jest? - zapytał troskliwie.
Orłowski nie odpowiadał, tylko szybko zakrył powiekami oczy, aby temu lichemu indywiduum nie pokazać łez, które zjawiły się nagle w kątkach oczu, czujne, ciche, pomieszane z krwią.
Pan Leon poczuł w tejże chwili, że jest panem położenia; sam zwyciężył się człowiek, który łzy, choćby najcichsze, przyzwał sobie na pomoc. Pan Leon, wpatrzony bystro w Orłowskiego, zaczął mówić, gotów przerwać potok słów każdej chwili, kiedy by Orłowski tylko podniósł powieki. Pan Leon mówił cicho, jak by dla nadania wagi swoim słowom i jak by się trwożył, że głośniejsze słowo gotowe obudzić Orłowskiego, uśpionego w bolesnej, męczącej, strasznej zadumie. Przysunął cichutko krzesło w pobliże Orłowskiego, usiadł na jego brzeżku i z miną kuszącego Mefistofelesa, takiego z głupszych - mówił:
- Pan się strasznie męczy, panie Orłowski… Niech mi pan nie mówi, że nie, bo ja pański ból czuję w powietrzu… Ból można wyczuć nozdrzami, a ja jestem człowiek na ból czuły. Mnie samemu boleść zalewa serce, przysięgam, że ja cierpię razem z panem, bo któż by z panem nie cierpiał? No, niech pan powie, czy jest człowiek, którego by pańskie nieszczęścia nie wzruszyły? Nie ma! A dlaczego nie ma? Bo pan ma miłość u ludzi, pana wszyscy kochają, pan nikomu nie wyrządził krzywdy, pan się dzielił ostatnim kawałkiem chleba, pan ma talent i pan ma wielkie serce.
W tym miejscu musiał pan Leon zaczerpnąć powietrza, a chwyciwszy go, biegł na złamanie karku, pędząc przed sobą swoje słowa. Zaczął mówić z wprawą bulwarowego rajfura.
- Ja wiem, że pan kochał swoją żonę tak, jak tylko szlachetny człowiek potrafi… Pan w podziw wszystkich wprawiał, pan wszystkich zmuszał do szacunku swoją małżeńską miłością. Zna pan tę chudą Marrinettę od “Pascala”? Powiedziała, że dla pana popełniłaby morderstwo, tak jej pan tym zaimponował; widzi pan, że uznanie było ogólne. Trochę niezupełnie, bo właśnie ta, którą pan tak kochał, zepsuła harmonię i nie uznała pańskiej pięknej duszy… Czego pan chce? Kobieta! Już wszystko jest powiedziane… A do tego prześliczna kobieta… Prześliczna, to jest może nawet mało powiedziane; takich złotych włosów, jakie ona ma, świat jeszcze nie widział. Czyż nieprawda? Panie Orłowski, czyż nieprawda?
Spojrzał w tej chwili na Orłowskiego, który siedział jak zastygły i zdaje się, szczęki zwarł przemocą. Znad oczu nie podnosił powiek i słuchał z bólem głuchym w duszy. Na czole miał kropelki potu, ręce mu leciuchno drżały. Nie odpowiadał…
Pan Leon tedy mówił dalej:
- Uciekła od pana… No, trudno, tego ukryć nie można, o tym wszyscy wiedzą… A uciekła dlatego, że pan ją do tego zmusił.
Orłowski wstrząsnął się gwałtownie i nagle oczy szeroko otworzył.
- Tak jest, nikt inny, tylko pan… Pan odprawiał przed nią nabożeństwo, pan ją całował po nogach, pan by dla niej kraść poszedł, pan by się był dla niej powiesił. I jak pan myśli? Dużej na to trzeba było filozofii, żeby obliczyć, kiedy od pana ucieknie? Wcale nie dużej. Skąd pan wziął swoją żonę? Z kawiarni… I zamiast jej dać to, czego ona mogła zapragnąć, pan jej dał na imieniny swoją duszę. He! he! Doskonały kawał! Trzeba z nią jeszcze było pogadać w wolnych chwilach o św. Franciszku z Asyżu… Czemu nie? No i z tym wszystkim był pan tragiczny komik, a ona wolała takiego, który się w aktorskim żargonie nazywa ,,płaski komik”. Ale ja się, co prawda, niepotrzebnie w to mieszam, a robię to tylko dla naszkicowania tła, jak taki, co pisze nowelę albo robi węglem szkic do obrazu. To bowiem nikogo nie obchodzi, to obchodzi pana i ją, panią dobrodziejkę. Voila! Dobrze powiedziane… Więc uciekła… Jeszcze to nie jest nic strasznego wobec tego, że ona nie była ani pierwsza, ani ostatnia… Tym właśnie ja bym się pocieszył, gdyby ode mnie żona uciekła, ale to wszystko jest na razie bezprzedmiotowe, wobec tego, że ja uciekłem od żony… Czy pan uważa, jaką ja mam grecką pogodę w duszy? Co? A pan jest niepotrzebnie smutny… Pan jest niepotrzebnie bardzo, bardzo biedny… Gdyby pan siebie samego zobaczył w tej chwili, zapłakałby pan nad samym sobą… No, niechże pan przemów! słowo, jedno słowo, bo przysięgam, że nie wytrzymam i że się rozpłaczę…
Orłowski jak by wracał powoli do życia. Oczy przynajmniej czyniły takie wrażenie, zamigotawszy żywym blaskiem. Udawał spokój… Po chwili jąkając się, jak by słów szukał w pamięci, zapytał cicho, patrząc gdzieś w bok:
- Co… co… ona… teraz robi?
Pan Leon aż krzyknął z radości…
- No tak! Niechże pan pyta, ja panu na wszystko odpowiem… Ja tu po to przyszedłem, słowo daję, że w żadnym innym celu…
- Cóż ona robi?
- Co robi? Cierpi! - rzekł pan Leon głosem straszliwie głuchym. - Strasznie cierpi… Ona może nawet tego długo nie wytrzyma. Ona cierpi całą duszą i całym skołatanym sercem. Ja się do wszystkiego przyznam, ja panu wszystko powiem, jednego słowa nie przemilczę. Pozwoli mi pan wszystko powiedzieć?
Orłowski milczał chwilę.
- Niech pan mówi!… - rzekł z wysiłkiem.
Pan Leon nastroił twarz tragicznie, jak prowincjonalny aktor. Starał się słowom swoim nadać kolor przeraźliwie czarny, kiedy mówił:
- Panie Orłowski! Pan wie, w jakim stanie żona pańska od pana odeszła - w jednej koszuli. Cóż robić? - zaślepienie, głupie bezmyślne zaślepienie… Ten pan, pan Kazimierz, wytłumaczył jej, że miłość powinna być ślepa… To jest niesympatyczna figura, ten pański dawny przyjaciel. Opowiadał o sobie, że jest malarzem, może być… Każdy może opowiadać, że jest malarzem. Taki on tam malarz! Kanalia nie artysta… Udawał pańskiego przyjaciela i zabrał panu żonę. A pan nawet nie zaklął, pan się poszedł wypłakać… Mniejsza o to! I jak pan myśli, co miał ten pański przyjaciel? Pan myśli, że on miał talent? Nieprawda, on miał tylko suchoty i dlatego mu oczy tak błyszczały, a pan wie, jak to. łatwo z suchotami i ze świecącymi oczyma udawać apostoła… Gdybym ja miał suchoty, to bym z tego doskonale żył, bobym wtedy uwodził kobiety.
Pan Leon chciał się widocznie w tej chwili zaśmiać ze swojego dowcipu, ale w stosownej porze spostrzegł, że się w sytuacji tak wybitnie tragicznej śmiać nie wypada. Więc tylko gębę wykrzywił, aby uśmiech, który już wypełznął mu na usta, wdusic w nie z powrotem.
- Tak jest! - mówił - dla tego suchotnika żona pańska uciekła stąd w jednej koszuli, a drugiej on jej z pewnością nie kupił, bo nie miał za co… Wie pan, jak oni żyli i żyją? Gorzej ode mnie… Wyrzucili ich z jednego hotelu, szli do drugiego, aby po nocy szukać znów jakiej nory. Czasem im tam ktoś coś pożyczył ze względu na pana, a czasem odmówił, i to także ze względu na pana… Więc żebrali… U wszystkich żebrali, i to nie on, tylko ona, bo on był za dumny i ją tylko wysyłał… Tam franka, a tam pół… A on blagował. Co miał robić na własną pociechę? Gadał o jakimś wielkim obrazie; rysował szkice na kawiarnianych stolikach i pluł krwią w międzyczasie. A ona prześlicznie patrzyła w niego jak w tęczę. Słowo daję, jak w tęczę albo w święty obraz… Ja z takim zachwytem nie patrzę na wystawowe okno bankowe, z jakim ona patrzyła w tego człowieka. A to jest nieszkodliwy maniak… Nic więcej, tylko maniak… Na nim się pan nie będzie mścił, bo to chore indywiduum i gada w gorączce. Co panu z zemsty? Nic, chyba niesmak…
Panie Orłowski, ale ona cierpiała i cierpi… Ja nie chcę pana wzruszać, ale to jedno panu powiem, że raz zemdlała na ulicy z głodu i wyczerpania. Ból w duszy jest gorszy niż głód… Podobno to jest prawda… Ona strasznie odpokutowała… Unikali jej, patrzyli na nią z dwuznacznym uśmiechem, oglądali z fałszywym politowaniem jej kamasze, przez które widać było bose nogi… Czego pan jeszcze chce?… Zbladła, wychudła jak szkielet, oczy ma otoczone sińcami… To jest bardzo biedna kobieta… Mnie jej bardzo żal, chociaż równocześnie żal mi was oboje; pana nieraz nawet więcej niż jej, bo pan cierpi niezasłużenie… Ona sama pracowała na swój los… Gdybyś pan ją teraz zobaczył na wpół żywą, serce by w panu jękło…
Orłowski, słuchając tego, starał się ukryć łzy, które mu niespostrzeżenie zamigotały na szkle oczu… Osłabł, osunął się, siedział bez najmniejszego ruchu, strasznie biedny i strasznie cierpliwy. Wyobrażał sobie, jak by w gorączce, żonę swoją, wynędzniałą i głodną, śpiącą na ławce na przedmiejskim bulwarze; nie chciał myśleć o niej i myślał; odganiał wspomnienia i całym wysiłkiem więził je oczyma, ile razy zamajaczyły mu przed źrenicami. Łzy mu zalały oczy, płakał nad jej i nad swoją nędzą. Nie czuł żadnego żalu, nie odczuwał w duszy złości… Oddał się w opiekę rozpłakanemu cichemu dziecięcemu cierpieniu. Było mu wszystko jedno… Wolę jego podmyły łzy, które płynęły gdzieś z serca i ubezwładniały w nim duszę.
Patrzył na swego gadającego gościa, jak dziecko patrzy… Zdawał sobie sprawę z tego, że jest ogromnie nieszczęśliwy, tłumaczył sobie bezmyślnym szeptem myśli, że on niczemu nie winien, temu chyba, że ją zanadto kochał, niczemu więcej… Kochał ją tak, jak ją kocha w tej chwili… Gdzieś tam na samym dnie duszy, krzyczało w nim coś, że czyni jak żak albo niedołęga, że postępuje jak idiotyczny bohater idiotycznej powieści, w której miłość zwycięża na ostatniej kartce. Więc, by tego nie słyszeć, słuchał, co mu jego gość mówił w dalszym ciągu. Słuch wytężył i oczyma już rzucał się na słowa, zanim się urodziły w ustach mówiącego.
A gość mówił:
- Obiecałem panu, że panu wszystko powiem i dotrzymam słowa; po oczach pańskich poznaję, że pan by przebaczył mordercy… Pan jest ciekawy człowiek, jakiegom jeszcze nie spotkał w życiu. Lal la! Pan jest biedny człowiek i niesłychanie dobry… Ja panu wszystko powiem… Niech się pan nie przeraża…
Orłowski zbladł jeszcze bardziej i powoli powstał, zbliżył się do pana Leona i wstrzymał oddech w piersi. Wpatrywał się w swego gościa niesłychanie pilnie.
- Powiem… powiem… po co mam ukrywać? - Pańska żona jest chora…
Spojrzał na Orłowskiego.
- …jest bardzo chora! - dodał szybko.
Orłowski uczynił jeden krok naprzód, pan Leon zaś równocześnie dwa kroki w tył. Orłowski dyszał ciężko.
- Z głodu? - zapytał niespokojnie.
- Nie!
- Z nędzy?
- Nie!
- Co jej jest? - krzyczał już Orłowski.
- Pańska żona jest w ciąży… - rzekł szybko pan Leon i cofnął się nagle, zbyt dobrym bowiem był literatem, aby nie wiedzieć, że po tym wesołym oświadczeniu musi nastąpić efekt tragiczny.
W istocie, Orłowski chwilę stał, jak piorunem rażony, potem się rzucił nagle w stronę gościa, a nie znalazłszy go pod ręką, zatoczył się aż do kominka; oparł się na nim ciężko i zawył. Targał nim jakiś straszny szloch; Orłowski się trząsł jak w ataku, chwytał głośno powietrze i płakał; przeraźliwie, okropnie, nieznośnie; od czasu do czasu jęknął nagle i przejmująco, jak by sobie przypomniał ciężkie słowo pana Leona.
Ten przyjrzał się bacznie Orłowskiemu i mrugnął znacząco oczyma, usiadł najspokojniej na krześle i czekał. Czekał bardzo długo. Szloch Orłowskiego ustawał jak burza, która zerwała się zbyt nagle, aby trwać długo. Czasem nim dreszcz jeszcze wstrząsnął, czasem widocznie Orłowski zupełnie opadał ze sił. Aż po długiej chwili się odwrócił, jak by zupełnie zmieniony. Pan Leon w tymże samym momencie zerwał się szybko z krzesła. Podbiegł ku Orłowskiemu, ujął go pod rękę i odprowadził do krzesła, na którym sam siedział przed chwilą. Orłowski dał ze sobą czynić wszystko, jak dziecko. Usiadł, ręce zwiesił i patrzył bezmyślnie w ziemię…
Nastała przykra cisza.
Po długiej dopiero chwili podniósł Orłowski swe jasne oczy; patrzył długo w oczy swego gościa, potem zapytał cicho, głosem bardzo zmęczonym i jak by nieswoim…
- Gdzie ona jest?
Pan Leon odpowiadał szybko.
- Czeka na mnie na schodach; uprosiłem dozorcę, by jej tam siedzieć pozwolił.
Orłowski znów się wstrząsnął; nie przypuszczał, że żona jego jest blisko.
- Grozi jej co?
- Zapewne, wyczerpana jest do ostatnich granic, ona musi spocząć, bo zginie… Nie będzie miała zapewne tyle siły, aby dojść tu, do pana, na piąte piętro, bo przecież… tu… przyjdzie… Panie Orłowski, pan jest wielki człowiek, pan ma anielskie serce… Przecież ona tu przyjdzie… Panie Orłowski!…
Orłowski spojrzał na niego wzrokiem cudownie jasnym i wyszeptał dziwnie smutno:
- Tak… ona tu przyjdzie…
- Aaaaa! - odetchnął pan Leon, jak człowiek, który zrzucił wreszcie ciężki kamień, niesiony na barkach.
- Niech pan pójdzie po nią… Niech przyjdzie, a ja sobie pójdę… Niech pan będzie tak dobry i pójdzie po nią…
Pan Leon się nagle zaniepokoił.
- Dobrze - rzekł - naturalnie, że pójdę, prosta rzecz. Tak! Tylko ja miałem panu jeszcze powiedzieć niedużo, dwa, trzy słowa, a potem koniec, stanowczo już koniec.
- Niech pan mówi…
Pan Leon nie mógł znaleźć słów.
- Widzi pan - cedził powoli - ja bym tego, co mam powiedzieć, nie powiedział, ale ujrzałem coś, czego nie widziałem dotąd jeszcze w życiu! Widziałem na własne oczy ludzką dobroć. Od tej chwili jestem lepszy człowiek… Przysięgam panu, jestem lepszy… Kiedy się wpatruję w oczy pańskie, dochodzę do przekonania, że wszystko jest możliwe na świecie, nawet cudowne bohaterstwa. I dlatego tylko odważę się panu powiedzieć… Panie Orłowski… Rzecz skomplikowana!…
Orłowski spojrzał na niego wzrokiem pytającym. Czego jeszcze chciano od niego?
- Panie Orłowski, rzecz jest strasznie skomplikowana. Rzecz jest nieprawdopodobnie skomplikowana… Pańska żona przyszła do pana po litość… siedzi tam na schodach… ale nie przyszła sama… On jest tam także, ten maniak… jakżeż tam, do diabła… ten pan Kazimierz… Nie mów pan nic, na miłość boską nic pan nie mów, my to zaraz załatwimy. To jest nieprawdopodobne, temu by nikt nie uwierzył, ale tak jest… Ona musi szukać u pana ratunku, bo jest w rozpaczy, ale jego nie opuściła… On jest bardziej chory od niej…
Suchotnik… Kanalia… Może pożyje tydzień, może dwa… Niech pan na mnie tak nie patrzy, bo cóż ja jestem winien… Przywlekli się oboje i wyją tam jak głodne psy. Miej pan litość, panie Orłowski…. Miej pan litość nie nad ich nędzą, ale nad tym, że oni musieli przyjść do pana; niech pan wierzy, że pańska żona wolałaby śmierć, ale ona to dla niego robi! Co ja temu jestem winien?
Pan Leon mówił to wszystko z jakąś rozpaczą i ze łzami w głosie. Wyszedł wreszcie, zdaje się, z równowagi; patrzył na Orłowskiego prawie błędnie. A Orłowski zbladł śmiertelnie; oczy jego rozpaliły się niesamowicie; tarł ręką czoło, jakby nie mogąc zrozumieć dobrze, co się dzieje naokoło niego. Miał w twarzy wyraz człowieka, który się śmiertelnie przeląkł.
Patrzył na swego gościa obłąkanym wzrokiem - jak na obłąkanego.
Ważył przez chwilę słowa na ustach, jak by się nie mógł pozbyć ich ciężaru, potem jak by zacharczał:
- Ona jest z nim?
- Z nim! - odparł gość z rozpaczą.
Orłowski chwycił się rękoma za głowę.
- Boże! Boże! Boże!
- Wszystko jest możliwe na tym świecie - dodał tonem usprawiedliwienia pan Leon. - Ona jest z nim… Ta kobieta nie wie, co czyni, ale w jej rozumieniu czyni pięknie. Przeciw temu ani pan nie poradzi, ani ja. Odtrąci ich pan ode drzwi, wtedy stanie się jakaś rzecz straszna; nie odtrąci ich pan, będzie to dla pana rzecz straszna… Ja to wiem, ja to doskonale rozumiem. Czemu pan znowu płacze? We łzach pan tego nie utopi… A oni tam czekają z zapartym oddechem… On czyni podle, ale jest bez woli, on robi to, co mu rozpacz każe… To jest tragedia z “Grand Guignolu”… Nie płacz pan, do stu diabłów… Panie Orłowski!
Orłowski płakał, ale teraz już bardzo cicho i bezgłośnie; łzy toczyły mu się po twarzy jedna za drugą. Przeżywał w tej chwili mękę piekielną; rozumiał to jedno, że nie powinien rozumieć tego, co ma uczynić, bo jeśli rozważać to zacznie - oszaleje albo się rzuci przez okno z piątego piętra na bruk.
- Niech się stanie… - szepnął Orłowski sam do siebie, jak człowiek konający.
Pan Leon wpił się oczyma w jego pobielałe wargi.
- Co ma się stać?
- Idź pan do nich… Niech tu przyjdą… ja się usunę… idź pan zaraz do nich. Mnie już nic… Dzisiejszą noc ja tu w przedpokoju na podłodze… może trzeba będzie lekarza… idźże pan po nich… A!… Tu dla pana dziesięć franków za trud… Nie mów pan nic, żem płakał… Przynieś mi pan co do zjedzenia albo nie, ja sam pójdę…
Pana Leona już nie było.
A Orłowski jak by zagasił tlejące mocno, prześliczne swoje blade oczy, potem stanął pod ścianą, znieruchomiał jak słup i czekał śmiertelnie blady. Martwiało w nim serce…
Nie widział przed sobą nic, chociaż patrzył… Kolana pod nim drgać zaczęły, w ustach czuł jak by posmak skrzepłej krwi.
Zacisnął zęby i czekał…
Spotkaliśmy tę kobietę w jakiejś podłej salce koncertowej na bulwarze; oczy, lustrujące zbieraninę ludzką, musiały się zatrzymać na jej twarzy i musiały do niej wracać z niepokojem. Wszyscy patrzyli na tę twarz tak białą, jak najbielszy płatek papieru, i na te oczy, które nie znały innego wyrazu, jak przerażenie. Była to twarz anielskiej piękności. Kobieta nie była zbyt młoda, można było dostrzec wśród jej włosów smugi srebrne, jak nagłe słoneczne błyski na złocie. Kto ją ujrzał, wodził w tejże chwili niespokojnie oczyma naokół, badając, co mogło przerazić tę przecudną kobietę, i spotykał wzrok obecnych, równie zdziwiony jak jego. To był straszny koncert tego wieczora. Ta kobieta zaraziła wszystkich swoim nieludzkim przerażeniem oczu; widzieli ją wszyscy i wszyscy patrzyli ustawicznie na nią, jak by zamagnetyzowała całą salę. Nikt nie słuchał muzyki, nikt nie mógł słuchać. Czuliśmy to sami po sobie. Ile razy ktokolwiek z nas spojrzał na estradę, musiał w tej chwili się obejrzeć, aby widzieć te oczy przerażone.
Kobieta siedziała nieruchoma i cicha i słuchała muzyki chciwie, łaknąco; czasem jej twarz prześliczna drgnęła, a wtedy cudna kobieta przymykała powoli i jak by sennie powieki, bardzo znużone, ciężkie, jak by obciążone przepychem rzęs wspaniałych.
Patrzyliśmy w nią jak w zjawisko nieziemskie, ona nie spojrzała na nikogo; zdawało się, że nie widzi nikogo i że te dziwne oczy wszystką swoją władzę oddały na pastwę temu przerażonemu wyrazowi. Te oczy musiały być zawsze takie, gdyż ani na chwilę nie umiały spojrzeć inaczej.
Siedzący obok mnie przyjaciel mój, malarz, patrzył w nie od godziny, niespokojny i sam, zdaje się, przerażony; szeptem rozprawiał o czymś, sam ze sobą; wreszcie pochylił się ku mnie i zapytał:
- Co widzisz w tych oczach?
Nie odpowiadałem mu; chciałem spojrzeć w nie raz jeszcze; spojrzałem tedy tajemnie i patrzyłem długo, bardzo długo.
- Obłąkany strach… - rzekłem cichutko.
- Ja widzę śmierć… - odpowiedział mi zalęknionym szeptem - ta kobieta nie żyje…
Zwróciłem się ku niemu niespokojnie; był w najwyższym stopniu zdenerwowany, prawie że drżał całym ciałem; zaczął szeptać, czyniąc dłuższe, niespokojnym oddechem wypełnione pauzy, ile razy muzyka wzniosła się szumiącą głośnie falą.
- …Ona nie żyje, w tych oczach zamarło wszelakie życie… Umarła w chwili jakiegoś śmiertelnego zalęku… Kto ona jest? Kto ona jest?… Blada jest śmiertelnie… Patrz, z jakim ona wysiłkiem słucha… Mój Boże! Mój Boże!… Co ta kobieta przeszła, bo przecież z takimi oczyma człowiek się nie rodzi - z takimi umiera… Nie! takich przerażonych oczu nie ma nawet człowiek konający… Spójrz na nią!
Kobieta przechyliła w tył głowę i zdawało się, że
to naprawdę jest człowiek umarły; jak człowiek znużony oparłszy się, poddaje się orzeźwiającemu wiatrowi, tak ona, jak by zmęczona śmiertelnie, czekała lecącej z estrady burzy dźwięków, chłonąc je całym swoim nieruchomym ciałem.
Przygięta cudnie, trwała w tej zastygłej marmurowej pozie; ktoś obok niej siedzący, jak by olśniony jej pięknością, usunął się nieco, jak by nie śmiał siedzieć zbyt blisko tego królewskiego piękna - patrzył tylko z nieśmiałym zachwytem.
Skończono koncert; kobieta podniosła się z krzesła i patrząc tymi dziwnie przerażonymi oczyma, szukała wyjścia. Nagle z tłumu wysunął się człowiek, któregośmy nie zauważyli, podszedł ku niej z ukłonem i podał jej rękę. Nawet nie spojrzała na niego.
Przyjaciel mój, malarz, przystanął zdumiony.
- Znam go! - szepnął mi cicho - to lekarz…
A więc kobieta była chora… Tak, przez te straszne oczy przeglądała choroba, bo przecież zdrowie się nie trwoży; musiała to być jednakże choroba dziwna.
Kobieta szła powoli, przed siebie tylko patrząc, wiedziona pod rękę przez lekarza; wiódł ją ostrożnie, podtrzymując na każdym stopniu schodów. Tłum rozstępował się szybko, jak by z szacunkiem i jak by litośnie, zdumiony równocześnie tą pięknością posągową i widokiem tej anielskiej twarzy, w którą ktoś Wprawił przez straszną pomyłkę oczy obłąkanego człowieka.
Szliśmy za nią; po co i dlaczego, nikt z nas nie Wiedział; wiodła nas jakaś podniecona ciekawość, zresztą nie można się było łatwo oderwać od tego widoku; miałem wrażenie, że człowiek uciekający przed niebezpieczeństwem zatrzymałby się na jej widok, gdyby mu nagle stanęła przed jego oczyma.
Wyszli na bulwar; u bramy koncertowej sali czekał lokaj z okryciem, na bulwarze stał automobil. Lekarz szepnął coś szybko lokajowi, który się skłonił nisko; kobieta nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Po chwili lokaj odjechał w automobilu, ona zaś, zawsze z lekarzem pod rękę, skierowała się w jedną z ulic bocznych. Była godzina dość późna, ulice paryskie dość puste. Stąpaliśmy za nimi w pewnej odległości, milcząc, gdyż każdy jeszcze widział te oczy zalęknione i szukał w myślach ich tajemnicy.
Oni szli również bez słowa, ona bezwolnie, nie patrząc na nic, przed siebie jedynie. Szli najwidoczniej w stronę montmartrowskiego wzgórza, mrugającego nad zalanym nocą bagnem Paryża wesoło ślepiami czerwonych latarń, wywieszonych nad drzwiami dziesiątków nigdy nie śpiących lokalów. Wiosna rozparła się na tym bulwarze szumnym i głośnym, radując się. W cieniu każdego drzewa całowały się pary, nie wiedząc o niczym; czasem spoza nagle otwartych drzwi wspaniałej szynkowni zdołało się wymknąć kilka dźwięków orkiestry i wpadłszy na bulwar, szalało przez chwilę.
Oni szli powoli pod górę, nie wypowiedziawszy dotąd ani słowa - my za nimi, wstydząc się szpiegującej ciekawości własnej. Lecz te oczy, te oczy… Zdawało mi się, że tej nocy usnąć bym nie potrafił…
Z każdą chwilą byliśmy coraz więcej zdumieni; nie wiedzieliśmy, kim jest ta kobieta - pewnie nieszczęśliwa chora, lecz po cóż w takim razie idą tutaj, na to wzgórze, które jest cmentarzem wprawdzie, ale tylko dla zdrowych trupów? Dokąd idą i po co? Zdumienie nasze było jeszcze większe, kiedyśmy spostrzegli, że ta dziwna para zmierza do jednego z najhałaśłiwszych z montmartrowskich przybytków; u drzwi stał już widziany przez nas niedawno automobil i lokaj zgięty w ukłonie.
Tutaj?
Weszliśmy za nimi po chwili. Blada kobieta siedziała przy stoliku i patrzyła na rozigraną salę swymi przerażonymi oczyma; przy niej siedział jej towarzysz.
Światła zdawały się przygasać, tak obłąkanie wył wytworny tłum w tej sali od czasu do czasu, chcąc okazać swoją radość; na środku tańczyły, przeraźliwe wykonując ruchy, dwa zdyszane dziewczątka, ledwo rozkwitłe; orkiestra w haniebnie czerwonych frakach odchodziła od przytomności, zalewając się potopem swojej muzyki; pijacki wrzask rósł z każdą chwilą, coraz bardziej podniecony sam sobą.
Ona siedziała obojętna na wszystko, wiecznie blada i tak samo dziwnie patrząca; postawiono przed nimi butelkę szampańskiego wina, którego żadne z nich nie tknęło.
Nikt tu na nich nie zwracał uwagi; czasem tylko człowiek jakiś podniecony, starający się z trudem przedostać z jednego rogu sali w drugi, głośniej ryczący - przechodząc obok nich, przystawał na chwilę, zdumiony; potem, jak by czarne widmo ujrzał, otrząsał się i szedł dalej; czasem kokota, benzyną zalatująca, przyjrzała się ciekawie i szepnęła coś złośliwie do zasypiającego indywiduum, które resztką świadomości czuwało nad portfelem.
Patrzyliśmy na tę bladą kobietę już nie z litością, ale i rozczuleniem; widziałem jak po towarzyszu moim od czasu do czasu przebiegł dreszcz. Nie odrywał od niej wzroku. Rzekł wreszcie:
- Pijmy!
Piliśmy chciwie, jak by nas trawiła gorączka; żaden z nas nie widział nic, tylko ją jedną, to pyszne, śmiertelne widmo, zastygłe w nieludzkim przerażeniu.
- Ja wiem, po co ona tu przychodzi - szepnął mi malarz - ja wiem… Ona się boi nocy i siebie.
- Nocy i siebie?
- Tak… W jej oczach jest wieczysty strach, więc musi widzieć zawsze światło, aby się z mroku nie wyprzędło to, co ją trwoży… Musi widzieć ludzi i światło… Ta kobieta widziała śmierć i czuła na twarzy jej oddech… Albo jeszcze coś okropniejszego…
- Co jest okropniejsze nad śmierć? - spytałem cicho.
- Nad śmierć? - Wszystko! Ona się chyba śmierci nie boi; człowiek, który by się bał śmierci, a w oczach miał to przerażenie, które ona ma, zabiłby się dawno… Nie zniósłby tego lęku, mając furtkę otwartą… A ona się nie zabije, bo zdaje się, że już nie ma w sobie nic żywego.
W tej chwili miałem wrażenie, żeśmy stanęli nad trupem i mówimy o śmierci.
- Och! - wstrząsnął się malarz.
Piliśmy coraz więcej, nie wiem, z żalu nad tą bladą, cudną kobietą, czy też jakiś nieokreślony niepokój suszył nam wargi. Wrzawa oszołomiła nas do reszty; nie wiedział z nas żaden, co się dzieje poza ścianami; tam pewnie świt złoty spływał ze wzgórz lesistych ku Sekwanie i mącił jej żółte wody, płynące ku morzu i nadaremnie zwalniające biegu w obrębie straszliwego miasta, jak by jak najdłużej płynąć przez nie chciały; pewnie już usnęło święte wzgórze, zmęczone rozkoszą wiosenną, znużone piosenką i marzeniem, albo już zbudziwszy się z krótkiego snu, śpiewa najmilsza montmartrowska czereda, chór obłoconego złotem swym Paryża.
Oddech zaparłem w piersi…
Spotkałem jej dziwne oczy…
Po raz pierwszy obejrzała się po sali, zatrzymując się wzrokiem tu i ówdzie.
Spotkała oczy nasze i drgnęła tak samo, jak my. A myśmy, widząc wreszcie na wprost siebie te źrenice tajemne, wpiliśmy się w nie obłąkanym pragnieniem dobycia z nich tego, co w nich było. Uczułem zawrót głowy… Teraz dojrzę… Patrzy w moje oczy bez drgnienia…
Na Boga! Nie widzę jej ani jej twarzy śmiertelnie bladej: widzę tylko ogromne, przeogromne oczy, rozgorzałe strachem, zalęknione, jak by zmartwiałe w przerażeniu; zdaje mi się przez chwilę, że nie ma nic naokół, że jest ciemno i strasznie, a wszystką przestrzeń przede mną wypełniły te oczy… te oczy…
Wpiłem palce w ramię siedzącego przy mnie malarza i ściskałem je kurczowo… Czułem, że on drży na całym ciele… Ja się bałem…
- Te oczy… Te straszne oczy…
Zdawało mi się, że za ich szkliwem, które darłem wzrokiem ostrym jak nóż, mieszka strach… Jeśli zerwę tę powłokę szklistą, stanie się coś strasznego; ujrzę tajemnicę człowieka, który ją ukrył na samym dnie serca i łękiem się zdradza.
Czułem, że jeśli z tym samym strasznym wysiłkiem będę patrzył dłużej - omdleję… Patrzę jednak i mam wrażenie, że mi powieki mdleją, a oczy krew zalewa. Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę!…
Boże żywy!
Błysnął purpurowy strumień krwi… Widmo… I strach… Śmiertelny strach…
Powieki z długimi rzęsami zapadły w tej chwili na jej przerażone oczy, jak zasłona, która scenę śmiertelną zakryła.
Po com ja patrzył w te oczy… po co?!
Może to był opar z wina, który się przed mymi uniósł oczyma - nie wiem; lecz to, co się z niego wyprzędło, było straszne i niepojęte. Może to była opowieść wygrana przez szum krwi w głowie rozgorączkowanej - nie wiem. Ja przysiąc mogę, żem to widział w jej oczach, których obym nie ujrzał po raz drugi w życiu… Te oczy były obłąkane… A oto jest ich opowieść:
Miała lat dwadzieścia i najpiękniejsze oczy w całym Paryżu; czytywała romanse i wiersze, poza tym kochała się w poecie. Był to człowiek młody i znał życie tylko z tej strony, z której świeci na nie słońce. Poeta całował jej przedziwne oczy długo, aż jednego dnia rzekł jej ojciec:
- Powiedz temu panu, że jeszcze przez dwa dni może oczekiwać ciebie na ulicy za węgłem domu. Jeśli go spotkam na trzeci dzień, obiję go jak psa.
Ojciec jej miał minę dyplomaty i wyszarzany tużurek, na którego klapie widniała zatłuszczona wstążeczka orderu. Zdaje się, że sprowadzał młodym bogatym ludziom dziewczęta i grywał oszukańczo w karty.
Kiedy jej to powiedział, wpadła w rozpacz; do oczu nabiegły jej łzy; oblewając nimi każde słowo, mówiła:
- Czy ojciec wie o nim?
Ojciec z miną dyplomaty zaśmiał się chytrze.
- Wiem, żeś była z ‘nim przedwczoraj, i wiem, że on tu był wczoraj. Wiem także, że go już więcej nie ujrzę, tak samo, jak i ty…
- Czemu?
- Bo mnie się to nie podoba. Czy wystarczy?
A jeśli nie wystarczy, przywiążę do łóżka jak dzikie zwierzę… Tego zaś chłystka ze schodów zrzucę. Dość… Jeśli mi zaczniesz mówić o tym, jak bardzo ty jego kochasz, a jak bardzo on ciebie, wtedy za siebie nie ręczę… Za dwa dni pójdziesz za mąż…
- Jezus, Maria!
Stary łotr nie wzruszył się bynajmniej.
- Za dwa dni przyjdzie tu młody człowiek, który cię kocha… Ręczę słowem uczciwości, że na śmierć jest w tobie zakochany, gdybym bowiem nie był przekonany o tym, nie oddawałbym mu dziecka.
I zaśmiał się.
Słuchała zalękniona nie śmiejąc odetchnąć. Krew jej szumiała w głowie, jak po uderzeniu. Uczyniła ruch jakiś rozpaczliwy.
- Dość! - krzyknął. - Jest bogaty i kocha cię. Rzecz jest załatwiona i umówiona… A jeśli masz do tego pana zza węgła domu jakie ostatnie zlecenia, mnie je powierz… Ja mu wytłumaczę, he! he! Zdaje się, że to dobry chłopak i rzecz zrozumie. Pewnie chce twojego szczęścia, więc sam cię będzie namawiał… Szczęście właśnie idzie do ciebie… Ja ci je wynalazłem… Za dwa dni pójdziesz za mąż… On cię widział i rozkochał się na śmierć… O czymś lepszym marzyć nie mogłem… Dość! Oknem nie wyskoczysz, ani się nie strujesz, to głupie… On ma zamek i ogromne dochody…
I oto niewiasta z przecudnymi oczyma wyszła za mąż. Nie widziała nic przez łzy; dojrzała tylko, że mąż Jej ma twarz jastrzębią i drapieżną. Oczy jego były wieczyście zalane krwią; były to ślepia gnuśnego zwierza, który z trudem podnosi ciężkie powieki. Ten człowiek pił nadmiernie. Wlókł się powoli z łbem wtulonym w barki. Dotknął jej ogromnymi rękoma, zawieszając jakąś cenną kolię na jej białej szyi. Drgnęła, przerażona śmiertelnie. Mąż spojrzał na nią zdumiony, potem gwałtownie szarpnął kolię… Kamienie rozsypały się po podłodze.
- Oswoisz się! - rzekł i odszedł.
Płakała cicho całymi nocami, nie odważając się płakać głośno; bała się tego człowieka i leniwego spojrzenia jego załzawionych krwią oczu. Wpadała w omdlenie, kiedy ją pieścił, półpijany. Darł na niej suknie, szukając lubieżnie ciała. Padała mu wtedy w ramiona nieżywa; czuła na ciele dotknięcie jego strasznych, wilgotnych, zaślinionych warg i łkała tym cichym, ukrytym gdzieś wewnątrz łkaniem człowieka płaczącego przez sen.
Jednego dnia, kiedy się przywlókł i zaczął szukać jej ust, krzyknęła przeraźliwie i chciała uciec; wtedy on, zatoczywszy się, chwycił ją za włosy, targnął i siłą przyciągnął ku sobie, omdlałą.
- Zbyt drogo cię zapłaciłem - rzekł - nie uciekniesz!
Pilnowano jej ze wszystkich stron i czuwano nad każdym jej ruchem; nigdy nie była sama. Bała się własnych łez i własnych snów. I zaczęła konać powoli… Raz kiedy leżała bezsilna, usłyszała piosenkę pod oknami… Rzuciła się ku oknu jak oszalała, szybko zaczęła zdejmować pierścionki z palców i rzucać je grajkowi, który w okna jej patrzył. Za chwilę piosenka urwała się nagle. Ktoś obił grajka i odegnał. Potem ją wywieziono…
Powóz dudniąc wjechał pod sklepienie murowanej bramy. Z mroku wieczora wylazły kontury starego zamku, ciche i surowe. Miała wrażenie, że ją “skazaną” uwożą do więzienia.
On był przy niej, dziwnie rozmowny. Patrzył na nią ze straszliwą jakąś czułością, jak by zdumiony i uradowany jej pięknością. Śledził jej oczy, czekając, jakie wrażenie wywrze na niej nowa siedziba.
- Ten zamek jest twój!… - rzekł.
A ona czym prędzej przymknęła oczy.
Cisza, mieszkająca w wysokich sklepionych pokojach, podniosła się niechętnie ze snu, który jej zmącono, i poczołgała się w zakątki.
Kobieta z cudnymi oczyma patrzyła obojętnie na bogactwo komnat usłanych miękko i bogato. Nagle przebiegł po niej dreszcz radości. Olbrzymi, biały chart, śpiący na poduszkach, podniósł się ociężale, podszedł ku niej i łasić się począł, patrząc jej w oczy. Ujęła w drobne dłonie wysmukły psi łeb i przytuliła doń śliczną swą twarz. W tejże samej chwili on wszedł do pokoju, patrzył przez chwilę, a potem nagle przystąpił i z całej siły kopnął psa. Bolesny skowyt pobiegł echem przez pokoje.
- Czy ten pies milszy ode mnie? - rzekł.
Chciała mu w twarz plunąć i nie mogła; dreszcz nią tylko wstrząsnął. Spojrzała na tego człowieka z taką straszliwą pogardą, że się odwrócił powoli i ze złością.
Nie miała siły na nienawiść, zresztą ten człowiek nie był wart nienawiści.
Wytężyła wszystkie siły, aby żyć, nie żyjąc, nie widzieć niczego i niczego nie słyszeć.
- Kiedyś skonać muszę… - myślała.
Myślała gorączkowo o wszystkim, aby nie myśleć tylko o nim i o ojcu. Patrzyła w jego twarz i nie widziała jej, jak by jej oczy, wiecznie łzami zasnute, patrzyły przez opar i mgłę.
Kiedy z daleka usłyszała jego podniesiony głos, bladła w jednej chwili i tuliła się do byle czego, jak przerażone dziecko. W głowie czuła zamęt, na ustach spiekę. Ogarniała ją choroba lęku; chodziła jak by w wieczystej gorączce, snując się jak cudowna mara, jak jakiś duch królewny zaklętej, pokutującej w starym zamku.
Nie pragnęła niczego; zapomniała własnych pragnień i własnych tęsknot. Godziny mijały, a ona, siedząc w starym, rzeźbionym fotelu, wodziła oczyma za złotą smugą słonecznego błysku, który kaskadą złocistą wpadł przez romańskie okno i wędrował po ścianach, polerując stare, zardzewiałe tarcze i ostrząc groty włóczni rozwieszonych na murze.
Oddychała ciężko, jak by zmęczona tą powolną wędrówką za słonecznym błyskiem. Kiedy złocista żmija słoneczna poczynała barwie się krwią na znak odejścia w chwili zachodu, lęk ją przejmował. Bała się nocy jak śmierci. Pod wieczór zjawiał się - on. Wracał z lasu czy z pola, zły i milczący. Potem pił, Czasem chwytał go obłęd i wtedy w śmiertelnym przerażeniu czekała tej chwili, kiedy ją sobie przypomni i oślizgłymi rękoma pocznie szukać jej piersi…
Wszystka krew uciekła jej z twarzy w oczekiwaniu na tę chwilę śmiertelnej męki. Zaciskała zęby i odchodziła od zmysłów… A potem się modliła - o śmierć swoją albo jego.
Tępy ból szukał co dnia najczulszego miejsca w jej duszy, potem wpijał się w nie zadzierżystym ostrzem i szarpał powoli, długo, nieskończenie. Wypaliło się w niej wszystko jak w ognisku, które dogasa niesycone. Oto trup z cudną twarzą, kląć nawet nie umiejąc, bezsilny i bezwolny nie czekał już na nic, albowiem nic już przyjść nie mogło…
Jednego dnia on wyjechał; patrzył na nią długo i nieufnie, mrucząc coś sam do siebie; pożegnał ją opryskliwie i odjechał.
Było jej to obojętne, było jej wszystko jedno, a jednak poczuła ulgę nie w sercu, lecz - w powietrzu; zdawało się jej, że zamek cały, jak by skulony dotąd i przerażony, odetchnął głęboko i wolno. Po raz pierwszy podeszła do ogromnego okna i otworzyła je na oścież. Była już noc i księżyc, miejsce sobie czyniąc gwałtownie wśród chmur jak ktoś dostojny, co niecierpliwie przez tłum się przedziera, biegł szybko ku górze, jak by się bał opóźnić, wiedząc, że w czasie oznaczonym ma stanąć ponad wierzchami starych buków, co rosły gromadą pod murami zamku.
Patrzyła jak na dziwo na tę rzeszę wyniosłych drzew.
Szemrały leniwo i bez troski; nagle powiew jakiś wpadł między gałęzie, jak ktoś, kto straszną nowinę przynosi; uciszyły się stare drzewa, jak tłum nasłuchujący wieści. Powiew trzepotał się wśród liści, biegał niespokojnie w tę i ową stronę, jak by ostrzegał i groził, i płakał lękliwie, to znów jak by prosił gromadę olbrzymów, która potężne garby pni zaparła w ziemię, a konarami się splotła.
Zaszemrało w tejże chwili potężne morze gałęzi i zaszumiało nagle, krótko i donośnie.
- Wichr idzie! - świsnęły ostrym szmerem karły drzewne, przytulone do stalowych pni buków, i podały ostrzeżenie dalej, i dalej, tuląc się do siebie z lękiem.
A buki potężne zwarły się, zaiste, silniej i splotły się mocniej koronami, jak by czekając. Gdzieś z daleka szedł wichr, dudniąc jak tabun nieokiełznany, rwący z kopyta. Rozpędził się gdzieś na górskim stoku i biegł, wróg śmiertelny, na zagładę omszałych olbrzymów. Odbił się tumanem od ziemi, łapy przed siebie wyciągnął i walił, dyszący, zły i wściekły. A kiedy był już blisko, świsnął przeraźliwie, zahuczał diabelskim śmiechem i runął. Wsparły się drzewa i ugięły z bólem korony. A wichr tysiącem łap kosmatych za konary je chwycił i mocować się począł, chcąc pnie ruszyć z ziemi; połamał tysiące gałązek, strzepnął rozwścieklony tysiące liści i drgał złością, chcąc skręcić potężne ramię konaru. Wtem huk ogromny wstrząsnął się strasznie, zaszumiał i zaśpiewał grzmotem; przeraził się wichr i odpadł, jak zwierz marny, co się na lwa porwał. Jak pies skomlący, co ogon pod siebie schowawszy ucieka, tak wichr pohańbiony i bezsilny uciekał w pole, rwąc chwasty w bezsilnej wściekłości. Ryknęły za nim śmiechem buki olbrzymie i dysząc, i szemrząc radośnie, opowiadać sobie poczęły o bitwie, jak żołnierze zwycięscy, co obronili zamek.
W zamku była śmiertelna cisza. Czasem tylko gałąź pobliskiego drzewa uderzyła niespokojnie o szybę, czasem szmer jakiś się ozwał.
W tejże chwili niewiasta z cudnymi oczyma drgnęła i poczęła nasłuchiwać. Zdawało się jej, że mimo szumu wichru, hulającego w konarach drzew, słyszy nad sobą jakieś kroki. Wstrzymała oddech w piersi… Tak… Słyszy… Słyszy najwyraźniej, jak ktoś stąpa miarowo, ciężko i głucho.
Serce w niej zamarło. Wiedziała, że na górze jest jeszcze komnata, będąca częścią wieży zamkowej, lecz nie była tam nigdy.
Kroki słychać jak by w oddali, jednakże słychać wyraźnie. Ktoś stąpa bardzo powoli, jak by przemierzał komnatę wszerz i wzdłuż, nie śpiesząc się; odgłos raz się przybliża, raz oddala. Komnata musi być obszerna, bo ten ktoś, tak beznadziejnie chodzący, od czasu do czasu jest daleko od niej albo przystanął w wędrówce. Nie… Nie przystanął, tylko wraca z odległego kąta.
Pot jej wyszedł na czoło. Zaczęła myśleć bezładnie i szybko; służby tam nie ma, gdyż cała służba już śni w oddalonych pokojach. Nie jest to złodziej, rzecz prosta, bo ani się nie spieszy, ani się nie ukrywa.
Serce w niej nagle bić zaczęło… W jednej chwili odszedł ją wszelki strach; nie wiedziała dlaczego, lecz czuła że się zupełnie nie obawia. Była śmiertelnie blada, lecz spokojna… Powoli, nie spiesząc się, zapaliła świece i szeptem przywołała charta. Wiedziała, że z korytarza obok wiodą na górę schody; szła ku nim, wiodąc charta na obroży. Mrok się poderwał z kamiennych schodów i biegł coraz wyżej: niewiasta stąpała po nich. Nie czuła nic, tylko jakąś okropną, straszną ciekawość ujrzenia człowieka. Rozchyliła usta i patrzyła przed siebie z wysiłkiem. Chart, przed nią biegnący, zatrzymał się u szczytu schodów; kiedy tam doszła, napotkała drzwi, ciężkie, dębowe, rzeźbami zdobione drzwi. Przyłożyła ucho do drzwi nasłuchując…
Kroki umilkły…
Straszna cisza dzwoniła naokół przeciągłym, smętnym, cichym, nieskończonym jękiem. Chart węszył niespokojnie i drżał całym ciałem.
Ją nagle dreszcz przeszedł… Zebrała wszystkie siły i pchnęła drzwi…
Zamknięte… Klucz był w zamku, więc z trudem przekręciła klucz; podniosła wysoko kandelabr, oczy szeroko otwarła i weszła.
- Jezu! - krzyknęła cicho…
Naprzeciwko niej, w oddali stał człowiek.
Oparła się bezsilnie o odrzwia, na pół omdlała, i patrzyła przerażonym wzrokiem.
W tej komnacie nie było nikogo żywego, a jednak ktoś na nią patrzył…
W tej komnacie nie było żywego człowieka, a jednak słyszała kroki…
Chart się przytulił do jej nóg i skomlał przerażony.
Przecież tam stał człowiek!…
Czuła na sobie jakiś wzrok i nie mogła po raz drugi podnieść oczu. Dyszała ciężko i słyszała łomot swego przerażonego serca.
Nagle, jak by ktoś drugi w niej był i jak by ten ktoś za nią mówił, rzekła głośno:
- Kto tu!?!
Nikt nie odpowiedział.
Była jak w obłędzie; więc z obłędną odwagą podniosła wreszcie oczy i spotkała oczy - jego. Ktoś patrzył w nią natarczywie. Nie widziała nic, tylko oczy, patrzące jak by z bolesnym wysiłkiem.
- Kto… Kto tu??
Nikt nie odpowiedział.
Czuła, że ma mgłę na oczach, więc ją zaczęła przedzierać źrenicami, jak szponem; i kiedy spojrzała po raz trzeci, zrozumiała, że patrzy na nią - obraz. Przetarła oczy ręką i przybliżyła światło.
Tak, to był obraz.
W tejże chwili jednakże ogarnęło ją przerażenie. Jeśli to był obraz, w takim razie musi tu być gdzieś ukryty ten, który ją tu zwabił odgłosem swoich głuchych kroków. Rozejrzała się powoli. Nie ma nikogo. Z komnaty tej nie było innego wyjścia, prócz tych drzwi, którymi ona weszła, a te były zamknięte od zewnątrz. Okna były szczelnie zamknięte i widocznie dawno nie otwierane; ukryć się tu nie mógł nikt, gdyż nie było żadnego zagłębienia i żadnego wielkiego sprzętu. Nagie ściany świeciły pustką.
A jednak chart skomlił wciąż niespokojnie i węszył, jej zaś nie opuszczało przerażenie. Zapaliła świece stojące na marmurowym stole, potem zaczęła przeszukiwać wszystkie kąty. Chart biegał za nią wciąż niespokojny.
Było cicho i pusto.
- To było przywidzenie… - pomyślała i podniosła świece, aby ujrzeć obraz. Cofnęła się, blada jak trup… Te oczy… te oczy… Był to obraz olbrzymi, sięgaiacy od podłogi niemal do sufitu, w stare, pożółkłe oprawiony ramy. Na obrazie był człowiek, który w nią patrzył uporczywie… Tak, to on patrzył… Oparty o marmurową kolumnę, młody, przedziwnej piękności człowiek, stał w pozie niedbałej; jedną ręką trzymał na smyczy prześlicznego białego charta, a drugą oparł na sadzonej rubinami głowni sztyletu, upiętego u pasa. Twarz miał bladą i rozchylone usta; rozgorzałe oczy, czarne jak karbunkuły, patrzyły z obrazu. Zaklęty w pozie tej przez mistrzowskiego malarza, stał cudny młodzieniec tak, jak by dopiero przed chwilą, zmęczony przytrzymywaniem wyrywającego się charta, przystanął pod marmurową kolumną. Stał i patrzył.
Niewiasta z cudnymi oczyma znieruchomiała na widok tego przedziwnego obrazu.
Zapomniała o wszystkim, patrząc na tę twarz bladą i rozumną, na usta zacięte dumnie. Usta jej poczęły się rozchylać w zachwyceniu; zdawało się jej, że ten malowany książę przechylił głowę, jak by łaskawie, jak by chciał dać znak niemy, że i on patrzy na nią z zachwytem.
Przysunęła stary, wypłowiały fotel naprzeciwko obrazu i zapadłszy weń, patrzyła; oczy jego, jak węgiel czarne i jak by żywe, trzymały, ją na uwięzi. A kiedy przymknęła oczy, zdawało się jej, że się on nad nią pochylił, opuściwszy stare płótno; podniecona, miała wrażenie, że jej włosy muska oddech gorący i przyśpieszony; więc w upojeniu, głowę w tył pochyliwszy, na twardą poręcz fotela, dysząca z pragnienia, podawała mu usta, aby ich dotknął.
Rozkosz nieludzka spłynęła w jej krew.
Westchnęła głęboko i szeptem cichutkim wzywała go:
- Książę!… mój książę!…
Chart jej warknął w tej chwili, skomląc żałośnie, tulił się do jej kolan.
Zbudzona z dziwnego snu, otwarła oczy i spojrzała na obraz; okrzyk zdumionego przestrachu, nieludzki okrzyk szczęśliwego zdumienia, urwany w połowie, pobiegł echem po zamczysku. Oczy przetarła rękoma. Oto zdawało się jej, nie! tonie było przywidzenie! - widziała najwyraźniej, jak cudny młodzieniec, chwyciwszy się jedną ręką złoconej ramy obrazu, jak ktoś, kto się za okno wychyla, wychylił się tułowiem z płótna ku niej i patrzył na nią, jak kochanek patrzący z miłością na kochankę śpiącą i dech wstrzymuje w trwodze, aby jej nie zbudził oddechem.
Krzyknęła i zjawisko znikło. Młodzieniec stał na obrazie z ręką opartą na głowni sztyletu sadzonej rubinami.
Świt począł malować sinym kolorem sadzone w ołowiu szyby, aby się w nich za chwilę mogło przeglądnąć słońce; dopalały się świece, trzepocąc się niespokojnie płomykami, przerażone wstawaniem dnia; dotkliwy chłód poranka przyłożył odmrożone swoje ręce na jej skroniach rozpalonych i gorejących. Podniosła się z trudem z fotelu, drżąc z zimna, nieprzytomna prawie. Słaniając się, podeszła do portretu i nie wiedząc sama, co czyni, wzniosła się na palcach i dotknęła ustami jego ust. W tej chwili myśl jej zmąciło szaleństwo: ten człowiek miał gorące usta. Obłąkane, szczęśliwe przerażenie padło na jej duszę, jak mglisty opar. Wpiła palce w pukle swoich włosów i rwała je, jak człowiek obłąkany; wpatrzona w straszliwy obraz, słaniając się i zataczając, ostatnim wysiłkiem uciekała z tej zaczarowanej komnaty; ani na chwilę nie mogła oderwać wzroku od jego oczu, które chyba siny świt malujący wszystko niewyraźnym konturem zabarwił śmiertelnym smutkiem, gdyż w tej chwili patrzył na nią oczyma, pełnymi tęsknoty i żalu, jak by pełnymi łez.
Przerażenie ujęło ją pod ręce i zawiodło w dolne pokoje. Upadła na łóżko wyczerpana, nieprzytomna i w gorączce. Zdawało się jej, że on stoi przy niej i dłonią zimną czoło jej gładzi i włosy znad czoła odgarnia; dreszcz nią wstrząsnął, z piersi wyrywał się cichy jęk bardzo chorego człowieka.
- Książę! - szeptała przez sen - mój książę!
Przez sen słyszała ponad głową kroki miarowe i głuche. Kiedy się obudziła, czuła, że oczy jej w głąb zapadły i że w nich wije się ból jak czerw. Ręce jej drżały niepokojem, w mózgu czuła zamęt, jak by ją po ciężkiej chorobie uśpiło powietrze.
Mąż wrócił po południu; oto po raz pierwszy czekała na niego niecierpliwie. Przyjechał zły i milczący; kiedy jednak ujrzał, że szuka jego wzroku, zaniepokoił się. Nie czyniła tego nigdy; rozmawiając z nim, błądziła wzrokiem mimo jego głowy, dziś zaś patrzyła mu w oczy natarczywie.
- Czego chcesz? - spytał wreszcie.
Rzekła cicho:
- Chciałam cię spytać…
- O co? Gdzie byłem? Czy mam kochankę?
Po twarzy jej przebiegł dreszcz; zacięła usta i zamilkła.
- Więc o co ci idzie?
- O nic… o nic…
Spojrzał na nią obelżywie i skinął znacząco ręką, lecz patrzył, co uczyni. Ona odeszła powoli, zamyślona. Usłyszał po chwili, jak cicho i ostrożnie skrada się po schodach do górnej komnaty, więc zaciekawiony poszedł za nią. Widział, jak stanęła przed drzwiami, ciężko dysząc, jak potem, oczy przymknąwszy, weszła. Jednym skokiem był pod drzwiami, gdzie nagle przystanął, usłyszawszy lekki okrzyk żony. Kopnął drzwi i wszedł. Ona stała oparta o stół, wpatrzona z nierozumną radością w portret.
- Czego tu chcesz? - krzyknął.
Wstrząsnęła się gwałtownie i nie spojrzała na niego.
- Czego tu chcesz? - powtórzył.
Patrzył zdumiony w jej rozradowane oczy, pojąć nie mogąc, co te łzawe, zgaszone oczy mogło ustroić radością. Przyjrzał się jej z uwagą, patrzył bardzo długo, potem, uśmiechnąwszy się chytrze, rzekł:
- Piękny, co?
A ona, jak by odpowiadała echu, jak by mówiła z kimś dobrym, któremu się zwierza, wyszeptała:
- Piękny, och, jak bardzo piękny…
W tej chwili on ukrył swój uśmiech chytry i wywołał na twarz uśmiech zły.
- Piękniejszy ode mnie w każdym razie… Ale to też i nie mój przodek, bo go kupiłem razem z murami… Piękny… Tak… Chłystek ze sztyletem, ha! ha! ha! Podoba ci się? Ale ponieważ to nie mój antenat, więc go mogę obrazić…
Twarz złożył do obleśnego uśmiechu, zarechotał nieprzyjemnym śmiechem i nie zważając na jej przerażenie, stanął przed obrazem, nogi szeroko rozkraczył i plunął w cudnie bladą, królewsko piękną twarz młodzieńca.
Chciała krzyknąć i głos jej zamarł na ustach; a mąż jej zbladł w tejże chwili okropnie i odskoczył, przerażony. Oboje ujrzeli to samo: cudny młodzieniec na portrecie pobladł jeszcze bardziej i nagle oczy czarne zapaliły mu się płomieniem; obraz wyraźnie drgnął na ścianie i przez długą jeszcze chwilę widać było, że ręka namalowanego młodzieńca, oparta na głowni sztyletu, drżała okropnym jakimś drżeniem.
Cisza jęknęła w tym momencie urwanym, nagłym jękiem. Nie śmieli odetchnąć. Mąż nie mógł poruszyć się z miejsca; wreszcie po długiej chwili usłyszała jego rzężenie:
- Co… co to było?
Potoczył wkoło zakrwawionymi oczyma i ujrzał ją, podobną do posągu, białą jak płótno, zastygłą w lęku.
Wtedy wrzasnął przeraźliwie:
- Chodź stąd! Natychmiast!
Chwycił ją za rękę i powlókł.
Lęk padł na niego. Po chwili siedział już na koniu i gnał po zoranym polu; nie wiedział, dokąd pędzi ani po co; uciekał od tego wzroku, który widział dzisiaj. Wrócił blady, z rozszerzonymi oczyma. Od progu już wołał służbę.
- Portret spalić! - krzyczał.
- Jaki portret?
- Ten tam na górze… Żywy!…
Służba spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Spalić wszystko… Płótno i ramy, aby nie zostało śladu.
Zaczęto mu przedkładać, że jest późno, że nie można wzniecać ognia, że spalą obraz z brzaskiem dnia.
- Dobrze, dobrze - jąkał - byle spalić, byle spalić…
Szedł senny i znużony, lęk zabrał mu wszystkie siły. Wszedł do sypialni i stanął zdumiony.
- Gdzie jest pani? - spytał służby.
- Pani jest, zdaje się, na górze - odpowiedziano mu - w górnych oknach widać światło.
Musiał się oprzeć, aby nie upaść; silił się na spokój przed służbą.
- Czy dawno tam poszła?
- Przed godziną.
- Przed godziną… - powtarzał sennie - przed godziną…
- Czy pójść poprosić panią? - spytał służący.
- Odejdź! - krzyknął - ani się waż!
Pozostał sam, oparty o ścianę, i dyszał; chwiejnym krokiem podszedł ku oknu i pchnął je. Serce w nim tłukło się niespokojnie, coraz mocniej. Drżał na całym ciele, a twarz jego przybierała powoli wyraz zwierzęcego pyska; na czoło wystąpił mu kroplisty pot, w piersi świszczał oddech. Zaczął się posuwać powoli wzdłuż ściany, ściskając w ręku szpicrutę, z którą się jeszcze nie rozstał.
Szedł czujnie jak zwierz i bezgłośnie.
Zanim uczynił krok, próbował, czy posadzka nie skrzypnie. Krew mu zalewała oczy, więc ręką ściany dotykał, idąc. Wstąpił na kamienne schody i nie szedł po nich, lecz pełzał, czyniąc wrażenie hieny, skradającej się do ludzkiego legowiska; przystawał od czasu do czasu, nasłuchując. Wtedy oczy rozszerzał i rozchylał usta. I znów się czołgał jak wąż obleśny. Dotarł w ten sposób do drzwi i - drgnął. Usłyszał coś jak cichy jęk. Wstrząsnął się. To był jęk dziwny. To było westchnienie jakiejś nieziemskiej rozkoszy… Stał tak przez długą chwilę, półżywy, nie mogąc zrozumieć, co się odbywa. Wreszcie się odważył.
Czujnie i ostrożnie nacisnął drzwi; otworzył je bez szelestu, spojrzał i zamarł. Oparł się o ścianę i znieruchomiał na widok tego, co ujrzał.
Kilka bladych świec oświecało ogromną komnatę, lak by stały na straży tego, co się odbywało w mroku, który ją zaległ; działa się rzecz jakaś straszna. Oto na dywanie, u stóp obrazu leżała ona, na pół naga, cudnie piękna. Rozprzestrzeniła ramiona, przechyliła w tył głowę. Miała przymknięte oczy i rozchylone usta, spalone od żądzy; palce wpiła kurczowo w dywan, a całe jej ciało prężyło się straszliwym skurczem miłosnym, drżało w miłosnym obłędzie, oszalałe od rozkoszy, która je objęła płomieniem i paliła to ciało białe, jak płatek białej róży. Zdawało się, że każdy jej włos drga uniesieniem, że płonie pożądaniem radosnym. Z ust rozchylonych wydostawał się od chwili do chwili głęboki, cudny jęk rozkoszy, rozszalałej, pysznej i niepojętej. Objął ją pożar. Nie widziała i nie słyszała niczego, słysząc tylko radosny, huczny szum krwi, przelewającej się w niej strumieniem, i łomot serca.
To było jakieś wspaniałe szaleństwo, jakaś niepojęta orgia krwi, jakiś sabbat miłosny, cudny i straszny, oddanie się zupełne wśród męczącej rozkoszy, śpiewającej szumem krwi. Zdawało się, że nad jej pysznym ciałem uniósł się przedziwny opar rozkoszy, ognisty żar, śmiertelna mgła miłości.
To było misterium miłości na jego cześć - bladego księcia.
Niepojęte… Niepojęte…
On się wychylił z obrazu i palił ją oczyma i oczyma ją posiadał, oszalałą w dzikiej swojej, straszliwej rozkoszy. Rozchylił usta i żarł ją oczyma, rwał, zdało się, na poły płomieniem objęte ciało.
Chwila była okropna.
Mąż stał jak trup stężały, oparty o ścianę. Nagle, kiedy się z jej piersi dobył już nie jęk, lecz krzyk, rzucił się jednym skokiem ku niej i rzężąc, uderzył z całej siły szpicrutą w jej nagie, pyszne ciało. Krew trysnęła z czerwonej pręgi; zbudziła się z nieludzkim jękiem ze swego obłąkanego snu, aby ujrzeć przerażonymi oczyma scenę, na której widok mogą zbieleć włosy.
W tej chwili stała się rzecz, na której wspomnienie rozum się miesza.
Oto młodzieniec na portrecie błyskawicznym ruchem sięgnął po sztylet i z niepojętą szybkością utopił go w sercu tego człowieka. Stało się to tak szybko, jak szybko myśl biegnie przerażona.. Mąż rozłożył ręce, jęknął głucho i zwalił się siny na podłogę, aby już nie powstać. Z przebitego serca nie wypłynęła ani jedna kropelka krwi, na piersi nie znaleziono żadnej rany. A jednak ten człowiek skonał pod uderzeniem sztyletu!!
Niepojęte… Niepojęte…
Jej przerażenie zmąciło mózg; przerażenie zamarło w jej oczach i pozostało na zawsze. Najstraszliwszy lęk, o jakim tylko pomyśleć można. Ona widziała okropne morderstwo… To jest jej tajemnica w oczach ukryta…
Spojrzała na portret obłąkanym wzrokiem. Blady młodzieniec stał oparty o marmurową kolumnę; jedną ręką przytrzymywał pięknego charta, a drugą oparł na sadzonej rubinami głowni sztyletu…
Przyjacielu! nie oszalałem… To nie wino! Klnę się, że to wszystko widziałem w jej przerażonych oczach - w szynkowni na Montmartrze… Przecież ona nigdy już nie uśnie… Boi się nocy i siebie… Nie daj mi, Boże, spotkać te oczy po raz drugi… Widziałem od początku do końca Wszystko… Wszystko… I krwawą pręgę, i jego oczy czarne w jej oczy patrzące… Wyjdźmy! Na miłość boską, wyjdźmy!
Słońca! Słońca!
Pani Zofia biegła szybko po schodach, blada jak trup, potykając się; wbiegła na drugie piętro i oparła się o ścianę, dysząc gwałtownie i nie mogąc schwytać powietrza rozchylonymi ustami; drżąc, zaczęła szukać w torebce klucza. Trwało to długą chwilę, zanim trzęsącymi się rękoma zdołała otworzyć drzwi do mieszkania. Nie zamknąwszy ich z powrotem, zdarła niemal kapelusz z głowy, targając zdzierała z rąk rękawiczki; rzuciła to wszystko na podłogę i wpadła do ciemnego pokoju. Za chwilę zgrzytnął klucz w zamku. Zaległa cisza na jeden moment, bo wnet ozwał się głuchy tupot na schodach; ktoś biegł przeskakując po kilka na raz schodów; młody człowiek pchnął nie domknięte drzwi i Wpadł z hałasem do przedpokoju. Nogą nastąpił w ciemności na jakiś uginający się przedmiot i podniósł go, rozpaliwszy światła elektryczne. Trzymał w rękach kapelusz swojej żony. Odrzucił go precz, zamknął drzwi i widocznie się opanowując, począł nasłuchiwać. Nie usłyszał ani szmeru. Podszedł do lustra, przejrzał się, krawat poprawił, zmarszczył czoło, strojąc minę przyzwoicie groźną, chwilę w niej wytrwał, potem pewnie, Jak człowiek doskonale ze wszystkim obznajomiony, ujął za klamkę tych drzwi, które przed chwilą zamknęła na klucz pani Zofia.
Szarpnął silniej i słuchał.
Wyczekał chwilę, potem głosem uroczystym i mocnym rzekł:
- Natychmiast proszę wyjść!…
I słuchał.
Doleciał go tylko szmer niewyraźny.
- Natychmiast proszę wyjść! - powtórzył.
Z ręką opartą na klamce zmienił się w wyczekujący słup soli, a kiedy mu nie odpowiadano, kopnął z całej siły drzwi.
- Jeśli natychmiast nie otworzysz, wyłamię zamek… Proszę otworzyć!
Rozpoznał czułym uchem, że podeszła na palcach do drzwi i stanęła tuż obok nich, jak by sobą chciała je zasłonić. Wtedy wytężył wszystkie siły, zaparł się i pchnął. Drzwi poczęły trzeszczeć, wreszcie gwałtownie puściły.
- Och! - krzyknęła przerażona pani Zofia, odskoczywszy.
On wszedł do pokoju, dysząc ciężko z wysiłku, lecz bardzo uroczysty, prawie groźny. Ruchem dostojnym zapalił światło i spojrzał na nią. Wepchnięta w kąt przytuliła się do ściany i blada, przerażona patrzyła na niego oczyma pełnymi łez.
Podniósł nad jej głową zaciśnięte pięści ruchem, swoją drogą, haniebnie teatralnym i dysząc ciężko, wykrztusił jedno słowo:
- Ladacznico!
- Och! - jęknęła pani Zofia ciężkim, nagłym, śmiertelnie zdumionym, okropnie przerażonym westchnieniem i zasłoniła ramieniem twarz.
On ją uchwycił za to ramię, szarpnął silnie i ciągnął ją na poły bezwładną na środek pokoju; tam ją cisnął tak, że padła w jakiś fotel już łkająca. Stanął nad nią, ręce skrzyżował na piersi i gębę ustroił w ten tragiczny uśmiech podławego aktora, ten, który się składa z rozpaczy, politowania, gniewu, pogardy, przebaczenia, wściekłości i ze wszystkiego tego, czym się przygnieść ma niewiastę.
Nie śmiała na niego spojrzeć, czuła go tylko nad sobą. Myślała, że ją za chwilę zabije.
A on, cisnąwszy w nią ciężkim, strasznym słowem, uśmiechem tym składanym pokrywał i własny niepokój; właściwie bowiem furia jego była furią na kredyt. Oto niedawno przed tym, co się tu stało, ujrzał żonę swoją wychodzącą z niepokojem z jakiejś kamienicznej bramy. Spotkał się z nią oko w oko zupełnie niespodzianie, o nic nie podejrzewając; chciał ją zagadnąć właśnie, od kogo ze znajomych powraca w tej chwili, kiedy nagle ona, jak by przed sobą ujrzała upiora, krzyknęła przeraźliwie i poczęła uciekać w stronę domu. Osłupiał w pierwszej chwili, potem zrozumiał. Zbladł i poszedł za nią, lecz powoli, zupełnie się nie śpiesząc, wytwornie spokojny, nie chcąc, aby ktoś, kto go może spotkać, nie pomyślał czego złego o tym niepokoju. Dopiero kiedy się znalazł w bramie domu, zaklął szpetnie i zaczął przesadzać schody po cztery od razu.
Teraz stał nad nią jak sędzia, zdany na łaskę i niełaskę… oskarżonego, stał oburzony i wściekły, nie wiedząc jednakże jasno, o co idzie, przeczuwając tylko; stał groźny i patetycznie spokojny, wiedząc dobrze, że musi ją przerazić, aby się mógł dowiedzieć. Gdzieś głęboko w duszy śmiał się złośliwie z niewieściej nieopatrzności, która tak łatwo, bez jego najmniejszej pod tym względem zasługi, oddawała mu się w ręce. Trząsł głową z bolesnym, głuchym politowaniem jak chytry inkwizytor, który chce tym przekonać winowajcę, że wie o wszystkim, niestety…
Pani Zofia nie widziała ani jego twarzy straszliwie groźnej, ani nie słyszała tego złośliwego śmiechu, który się w nim przyczaił. Serce się w niej tłukło przerażone; ogarnął ją lęk na myśl o tym, co on z nią uczyni teraz, kiedy wie wszystko. Była przekonana, że wie doskonale o każdej drobnostce; spotkała go pod domem, gdzie ją zapewne śledził, dokąd za nią poszedł, pod którym na nią czekał, aby na nią spojrzeć tak, jak spojrzał. Na samą myśl o tym ogarnęło ją takie przerażenie, że na chwilę przytomność ją odeszła i jak spoza zasłony usłyszała nagle słowa:
- Byłaś u kochanka?
Mówił dobitnie, głośno, nielitościwie głośno. Ton tego głosu dowodził, że człowiek ten wie o wszystkim, co zresztą było oczywiste.
Nie odpowiadała. Po co?
Więc się nad nią pochylił i warczał głosem zduszonym:
- Byłaś u kochanka?
Ona zakryła twarz i wtuliła się w fotel.
Scena była banalnie tragiczna, jak zresztą każda taka scena od początku świata; tragiczne sceny zazdrości są bardziej nudne niż miłość nawet, poza tym ludzie po małpiemu naśladują się wzajemnie. A nieraz szczęśliwy mąż marzy jak o rozrywce o takiej scenie, idzie przed lustro i przegląda się, chcąc się dowiedzieć, jak by wyglądał w takiej roli. Ludzie naprawdę biedni milczą, nieszczęście nie znosi słów; ludzie nieszczęśliwi gadają tylko w teatrze i w noweli, tak samo jak wszelki gadający, upajający ,się namaszczeniem słów idiota. Życie jest takie nudne, że rad jest człowiek, jeśli przynajmniej w takiej scenie użyje sobie i czasem nawet poruszy nerwy.
Kiedy młody człowiek przez czas dłuższy nie otrzymywał odpowiedzi, podniósł nagle w górę zaciśniętą pieść i już, już miał uderzyć. Wtedy ona, jak by dotknięta nagle rozpalonym żelazem, zerwała się z fotelu, chwyciła obiema rękoma bohaterskie jego ramię i poczęła wołać szybko z jakąś rozpaczliwą pasją:
- Tak! tak! tak!… byłam!… byłam!…
I jakby osłabła nagle, osunęła się na podłogę; złożyła głowę na fotelu, objęła ją rękoma i poczęła łkać.
On stał nad nią nieporuszony; przypuszczał, że nie była na rekolekcjach, czekał tej odpowiedzi albo też zaprzeczenia, które by jeszcze szczerszym było dowodem, a jednak drgnął. Pobladł jeszcze bardziej i uczuł zawrót głowy. Zawyło w nim to, co przede wszystkim “wyje” w zdradzonym mężu: złośliwa rozpacz okradzionego, który rwie sobie włosy z głowy, że źle drzwi opatrzył. “Mnie” potrafiono okraść! “Mnie”, który z taką niesłychaną wprawą okradałem innych! “Mnie”, który znam wszystkie tajemnice małżeńskich włamań. Krew mu bluznęła w oczy w potwornym napadzie złości. Na nią, leżącą mu u nóg, nie zważał, bo w tej chwili nie o nią mu szło. Kobieta i koniec… Ale jemu, temu głupcowi, który śmiał… Jemu by w tej chwili roztłukł czaszkę jak czerep, aby pokazać, że “on” się okradać nie pozwoli. Szalała w nim w tej chwili wściekła “ambicja” straszliwego pogromcy, którego haniebnie pogromiono. Och! Zacisnął ręce i aż zadrżał… Starał się błyskawicznie odtworzyć sobie jego bezczelną, wstrętną, parszywą twarz; malował sobie w oczach jakieś nieznane fizjognomie, aż nagle ujrzał jedną, do żadnej ze znanych niepodobną, zlepioną z rozmaitych widzianych kiedyś twarzy, tak haniebnie roześmianą, naznaczoną jak trądem tak złośliwym uśmiechem, że aż oczy przymknął.
- Łotrze! - krzyknął tak głośno, że aż ona, u stóp jego łkająca, nagłym, przerażonym ruchem wtuliła głowę w ramiona i zamilkła, tłumiąc łkanie, nie śmiejąc nawet odetchnąć.
W jednej chwili zapanował nad sobą, głową wstrząsnął jak ktoś, kto chce strząsnąć z mózgu dokuczliwą marę, potem pochylił się nad żoną. Mówił głosem zduszonym, udającym spokój, głosem, który grozi, na wypadek, jeśliby się stało inaczej, niźli on rozkaże.
- Kto… on… jest?
Żona jeszcze bardziej przytuliła twarz do fotelu.
- Proszę cię, powiedz… kto on jest?…
Cisza.
- …Kto on jest?! - krzyknął nagle wściekle, rękoma ujął jej głowę i tak wykręcił, aby mógł spojrzeć w jej twarz. Ujrzał zaciśnięte wargi, twarz mokrą od łez i oczy zupełnie łzami zasnute. W tej chwili przeraził się, że jeśli w te zapłakane oczy będzie patrzył dłużej, poczuje - żal i zmięknie, więc czym prędzej twarz haniebnie ustroił w grymas śmiertelnej pogardy, odjął ręce od jej głowy, jak od czegoś wstrętnie śliskiego, i teatralnie tragicznym sykiem uderzył ją w zalęknioną twarz jednym słowem:
- Dziewka!
W tej chwili stało się coś, czego się najmniej spodziewał; jej bladą, łzami oblaną twarz pokrył rumieniec wstydu, a oczy zaświeciły jak u wilka; podniosła się nagłym ruchem, jak by podrzucona siłą obelgi, stanęła przed nim wyprostowana. Dyszała ciężko; widać było, że przygotowywała się do dłuższej przemowy, a nie mogła jeszcze schwycić oddechu. On spojrzał na nią zdumiony - o! - i czekał niespokojny. Właściwie nie mógł pojąć, jak ona w ogóle śmie w ten sposób na niego patrzeć? Co u licha? Był tak wspaniale i tragicznie groźny… Złamał ją i powalił do nóg samym pytaniem o kochanka, przeraził ją tonem głosu; nazwał ją dziewką - to i cóż? Prawo zwycięzcy i oszukanego… A ona…
A ona mówi:
- Postępujesz podle… Strasznie podle… Tak jest! mam kochanka, słyszysz? mam kochanka… Byłam u niego… Przysięgam, że po raz pierwszy… Byłabym ci powiedziała, gdyż nie chciałam ukrywać… Wyśledziłeś mnie, dobrze!… Byłabym ci powiedziała sama… Ale mnie przeraziłeś, nie wiedziałam, co robię…
Kiedy to mówiła, jego twarz towarzyszyła zmianą wyrazów każdemu jej słowu; zdumienie i niepokój spłynęły z niej powoli jak woda, a na ich miejsce wypłynął z oczu cynicznie zuchwały uśmiech i twarz całą okrasił. Przerwał jej z urągliwą uprzejmością:
- Może usiądziesz, mowa będzie długa…
Nie zwróciła na jego słowa uwagi.
- Mam kochanka i nie zapieram się tego… Musiałam pójść do kogoś od ciebie… Co mi dałeś? Zresztą mam sumienie spokojne, bo mnie upoważniłeś do czynienia wedle woli… Między nami była umowa dość jasna, abym i ja potrafiła zrozumieć. Miało być tak, że jeśli się jedno znudzi drugiemu - każde może pójść w swoją stronę, postawiwszy kwestię jasno i szczerze… Tak było czy inaczej? Powiedz!
Teraz on nie odpowiedział ani słowa, tylko urągliwy uśmiech zniknął nagle z jego twarzy, jak by spłoszony jej spokojnym wzrokiem. Czuł, że czekała odpowiedzi, więc szeptem przez pół, lecz dość nieśmiało drwiącym, rzekł:
- No i cóż z tego?
- Jak to, cóż z tego? Ja chciałam postawić kwestię jasno i szczerze, tylko nie dałeś mi na to czasu.
- Kłamstwo!
- Wcale nie kłamstwo…
- Mogłaś i powinna byłaś, jeśli tę “umowę” wzięłaś na serio, powiedzieć mi o wszystkim przedtem, nie potem!…
Ona, jakby właśnie czekała na te słowa, aż rozjaśniła twarz uśmiechem omal że smutno tryumfującym. I powoli, jakby badając wrażenie każdego wyrazu, cedziła:
- A ty - czy mi powiedziałeś przedtem? Wzdrygnął się jak złodziej, którego odkryto, lecz tonem zdziwionego oburzenia zdołał jeszcze krzyknąć:
- Ja??!
- Tak, ty! - Czy zaprzeczysz, że od pół roku masz kochankę?
Grom w niego uderzył; rzucił się jednym skokiem ku niej, lecz się powstrzymał; rękoma wyprawiał tylko jakieś ruchy niesamowite.
- Kto ci o tym powiedział?
- Niech ci to wystarczy, że wiem… A więc prawda… Więc ja czekałam dłużej… Nie zapytałam cię, kim jest ona, bo mnie to nie obchodziło, sam mi przecież o tym miałeś powiedzieć. Teraz rachunki się wyrównały, możemy mówić spokojnie. Czy powiesz mi, kto jest ta kobieta?
Patrzył na nią przez mgłę, nie mogąc zebrać myśli; miał w istocie w tej chwili poczucie złodzieja, który się wstydzi nie zbrodni, lecz swojej niezręczności. Chciałby się sam wybić po twarzy, w oczy sobie plunąć. Bolało go i piekło to upokorzenie w chwili, kiedy miał upokorzyć… Mimo to począł szukać w myśli gwałtownie sposobu “honorowego” wybrnięcia z głupiej sytuacji. Nawet łajdak wstydzi się kobiety, co zapewne świadczy o rycerskim pochodzeniu wszelkich gentelmanów. Można zbyć taką sprawę bolesnymi kpinami albo zaśmiać się tak “strasznie” jak u Leoncavalla, aby to znaczyło i głuchy ból, i obłąkaną krwawym śmiechem rozpacz’ albo zaśmiać się cichutko a przejmująco, przy akompaniamencie bolesnych ruchów głowy, co też nieraz robi wrażenie; albo wzdrygnąć się, jak na okropnym mrozie, i spojrzeć jej głęboko w oczy, i powiedzieć jej tym wzrokiem: “biedna, omamiona kobieto!”; albo też nagle zmienić wyraz twarzy, namalować ją dobrotliwym pudrem współczucia, ująć kobietę za rękę i również wzrokiem zapytać, czy nie chora z męki i przerażenia; albo rozchylić usta rybią modą i udawać, że nawet krzyknąć nie może się z oburzenia, gdyż obelga była zbyt ciężka; albo wytrzymawszy niemą ,,pauzę artystyczną”, spojrzeć na tę obłąkaną wedle tematu Słowackiego: “plunąłem twemu sercu w usta!”; albo podejść ku niej tak powoli, tygrysim krokiem, aby się przeraziła, i wtedy pełnym już głosem, nie oczyma, krzyknąć: “na kolana, nędznico!”; albo spojrzawszy na nią tak dziwnie, dziwnie, opaść omdlewającym ruchem na najbliższe krzesło, tragicznie ciężko i zmartwieć; albo też obłąkanymi oczyma w jej spojrzeć oczy i potem, po dłuższej chwili westchnąć głęboko i nagle zapłakać tymi męskimi łzami, które działają okropnie.
Albowiem tyle albo i jeszcze więcej sposobów przemknęło w tej chwili przez jego myśl trzepocącą się niespokojnie.
Ona patrzyła ciekawie, co uczyni; a on uczynił to, czego się nie spodziewała: zaciął nagle usta, pochylił głowę i wyszedł powoli z pokoju jak pies, który ogon pod siebie podwinął.
Przymknął drzwi cicho i poszedł.
Słyszała, jak w ciemności potyka się o meble, jak potem drzwi od mieszkania zatrzasnął. Poczęła nasłuchiwać: schodził powoli ze schodów.
On szedł wściekły; kopnął z irytacji jakiegoś kundla, który mu się zaplątał pod nogi, końcem laski walił o bruk, aby się przed samym sobą wydać poirytowanym do ostatnich granic.
- Och, bydlę! bydlę! - powtarzał uporczywie.
Nagle zastanowił się nad tym, dokąd idzie, i w tej samej chwili zmienił kierunek drogi; wąskimi, bocznymi ulicami podążał w stronę miasta, gdzie ją dziś spotkał, wychodzącą z nieznanego domu. Odnalazł go z łatwością i począł go ciekawie oglądać. Dom taki sam jak i inne, bo właściwie nie było powodu, aby ta fatalna dla niego buda miała się odznaczać czymkolwiek. Stanął po przeciwnej stronie ulicy i począł badać uporczywie okna. Które należą do tego głupca? Za którymi firankami ukryty czekał na nią skradającą się pod murem? Łotr… łotr… Och! Ktoś w tej chwili wychodzi z bramy… Mąż poirytowany przeszedł szybko ulicę i zaszedł drogę przechodniowi; spojrzał mu w twarz tak bezczelnie arogancko, że przechodzień aż przystanął. Nie! to chyba nie ten - gębę ma obleśnie poczciwą i zalatuje zresztą sklerozą. Mąż zmierzył go od stóp do głowy i poszedł dalej, nie zważając na zdumioną minę spokojnego obywatela. Wszedł do bramy i rozejrzawszy się badawczo, począł czytać spis mieszkańców; syczał przy czytaniu każdego nowego nazwiska. Na którego dźwięk ma splunąć? Najlepiej na wszystkie. Wymordowałby z rozkoszą całą tę czarną listę oskarżonych, jak ten, który mordować kazał całe miasto w przekonaniu, że Bóg już rozezna sługi swoje pomordowane niewinnie.
Rosnąca w nim wściekłość podszeptywała mu najdziksze pomysły: opadł go zamiar, aby wejść na górę, pukać do wszystkich drzwi i pytać każdego: czy to pan jest kochankiem mojej żony? W tejże samej chwili jednakże wykombinował straszliwie sprytnie, że ten łotr, ten złodziej, ten itd. nie siedzi chyba w domu po rozkosznych popołudniowych godzinach, że się kędyś włóczy kanalia albo się szampanem chłodzi, albo podobnym sobie opryszkom opowiada półsłówkami o tym, jak on zdołał oszukać człowieka, którego dotąd nikt jeszcze oszukać nie zdołał.
Na myśl o tym aż zbladł ten człowiek; wściekłość w nim szalejąca przybrała w tej chwili maniery zwierzęce. Jak szalony wybiegł na ulicę z bramy tego przeklętego domu; miał ochotę rozedrzeć kogoś na poły, rozlewać krew, wydzierać serca, przypiekać żelazem. Opuściły go już wszystkie myśli, pozostała myśl o zemście. W mózgu rozpalonego łba oszukanego męża uczyniło się jej nagle przestronne, została przecież sama jedna. Zawyła przeraźliwie, jak na trwogę, targnęła tym człowiekiem i uderzyła go jak bicz, pędząc, aby biegł na oślep, aby szukał, aby mu oczy wydarł, aby go chwycił rękoma za gardło i dławił bez sądu i zastanowienia, bo za ciężką zbrodnię: za podeptanie mężowskich ambicyj, za wywiedzenie w pole mężowskiego sprytu. Za nic więcej… Za to, jednym słowem, że łotr ten śmiał przypuścić, iż “jego” można oszukać.
Stało się; oszukać go potrafił, ale zemście jego ujść nie potrafi! Och, nie! na samą myśl o tym zaśmiał się straszny mąż mimo bólu. Biegł przed siebie wywijając z pasją kijem. Ulice już opustoszały, pora była dość późna, ale myśl o zemście pędziła go wciąż naprzód. Wreszcie przystanął, aby się zastanowić. Po co goni w tę stronę? Co tam znajdzie?
Mściwa myśl przerwała na jedną chwilę swój obrót monotonny dookoła mózgu, jak by się również pragnęła zastanowić. Furia jej zmieniać się zaczynała powoli w chłodne, złe, jadowite rozważanie.
Mąż myślał:
- Co mu uczynię, jeśli go znajdę? Obiję jak psa - to i cóż? Ośmieszę się… A ja bym chciał patrzyć na niego długo, długo, tak aby konał ze strachu, czując moje spojrzenie… A potem za gardło chwycić…
Minę w tej chwili miał zdradzony mąż potwornie tragiczną. Szedł już powoli, z twarzą zamyśloną niesamowicie. Zmarszczki na czole wołały na przechodniów: - Z drogi! Ten człowiek zamyśla okropność! - Całe szczęście, że noc wymiotła ulicę i psy tylko po niej się błąkały.
Dostojność tragiczną zadumanej twarzy męża psuł niekiedy dreszcz pospolitej złości; był to pisarski znak wściekłej myśli o tym, skąd żona dowiedziała się o jego kochance? Szpiegowała go - to podłość, ale stokroć większą jej podłością było to, że dowiedziawszy się, nie uczyniła mu najlżejszego wyrzutu, nie powiedziała mu o tym ani słowa. Och, to potrafi tylko kobieta… Podłość! podłość! Wszystkiego się po niej spodziewał, tylko nie tego spokoju i obojętności. Przypuszczał, że się to kiedyś wykryje, iż on ma kochankę, lecz nie przypuszczał, że to odkrycie straszne nie będzie warte machnięcia ręki. Zęby też jedna jej łza żalu czy rozczarowania… Czemu nie przyszła do niego i nie powiedziała: masz kochankę, podeptałeś moją miłość, koniec z nami! - Każde jej takie słowo powinno być wielką, ciężką, krwawą łzą.
I wtedy - kto wie? - może byłby się wzruszył, może byłby się zastanowił. Nie wie tego z pewnością, lecz przypuszcza, że nie byłby obojętny na łzy i cierpienie; owszem, ma przecież miękkie, dobre serce… I cóż mu urządza ta podła kobieta? Dowiaduje się o wszystkim, nie mówi ani słowa, nie przeszkadza mu w niczym. Jest to perfidia, jest to ohyda, jest to zepsucie duszy ostateczne. Och, nie takie miał o kobietach wyobrażenie. Taka kobieta, jak ona, nie jest warta litości… Tym bardziej że posunęła sprawę do niesłychanej ostateczności: znalazła sobie kochanka.
Krew zalała mu w tej chwili mózg; pięść zacisnął i pogroził nią w niewiadomym kierunku… Znalazła sobie kochanka! A potem się mówi: zdradzona kobieta cierpi, bowiem w tej samej chwili kona po raz pierwszy, bo raz drugi kona na śmiertelnym łożu. To są nasze wyobrażenia o kobietach. Głupstwo! Patrzcie, jak cierpi. W jakichś mocnych, młodych ramionach… Bezczelna… Całe szczęście, że mu przypadek odkrył wszystko, w przeciwnym razie całowałby co dnia jej rękę na powitanie jak rękę kobiety czystej.
Nie to jednak jest najgorszym w całej tej sprawie; najokropniejszą jest jej perfidia. Kiedyś, dawno już bardzo, powiedziała mu:
- Mój drogi! Zawrzyjmy układ. Ludzie źle robią męcząc się, kiedy już do siebie nie należą duszą. Po co kłamać? Dla tragedii? Uczyńmy tak: jeśli się jedno drugiemu znudzi, jeśli sobie nawzajem nie wystarczymy - niech każde pójdzie w swoją stronę… Niech Bóg broni, aby się tak miało stać, ale za nic ręczyć nie można… Niechże wtedy jedno drugiemu powie: bądźmy przyjaciółmi, bo miłość nasza wypaliła się jak ogień. Niech jedno wie, co drugie czyni, i niech się na to zgodzi z pogodnym przyzwoleniem. Są legendy, które mówią, że byli ludzie kochający się - aż do śmierci, i zdaje się dla tych szanownych, legendarnych Filemonów i Baucyd ustanowił Pan Bóg groźne, nierozwiązalne małżeńskie prawo, ale natura jest kobietą i czyni zawsze na przekór wszystkiemu, a ze szczególnym zamiłowaniem czyni na przekór Panu Bogu, jak pensjonarka staremu nauczycielowi matematyki… Uczyńmy tak, jak mówię: nie będzie między nami tajemnic. Zechce odejść jedno - niech odejdzie, drugie zaś nie będzie miało prawa narzekań i żalów; niech cierpi. Tym cierpieniem, jeśliby obie strony od razu nie znalazły wyjścia, zapłaci jedno drugiemu za minione chwile szczęśliwe… Będziemy mówić prawdę i tylko prawdę! Przyrzekasz?
Pamięta, że się wtedy usiłował śmiać, lecz ta podła kobieta wymusiła na nim przyrzeczenie swoją dostojną miną. Potem go całowała po rękach. Miał jej odmówić tego głupstwa, miał jej robić przykrość, nie godząc się na dziecinne pomysły? Wiedział już wtedy, że przyrzeczenia w razie czego nie dotrzyma, dlatego najpierw, bo przyrzeczenie to było śmieszne i naiwne, i dlatego poza tym, że gdyby odszedł od niej do innej kobiety, nie miałby litości, aby się przyznać temu biedactwu, patrzącemu na świat dziecinnymi oczyma.
Myślał zresztą, że to samo zrobiłaby i ona, mimo tysiąca przyrzeczeń, a ponieważ przypuszczał, że i ona taka będzie, dlaczegoż on miałby czynić inaczej? Był na koniec tego zdania, że gdyby przyszedł do niej pewnego dnia i powiedział: - moje dziecko, mam ciebie dość, odchodzę wedle naszego układu - strułaby się albo wyskoczyłaby oknem, razem ze swoim “pogodnym cierpieniem”. Tak myślał i oto cóż się stało? Ta rafinowana, nędzna kobieta mówiła to wszystko szczerze!… Coś takiego spotkał po raz pierwszy w życiu. Zadrwiono sobie z niego haniebnie; ta kobieta nie uprzedziła go, że mówi szczerze, a przecież kobieta zawsze powinna do słów swych dodawać w nawiasie: “mówię to serio”! gdyż on nie jest obowiązany brać dosłownie to, o czym mówi kobieta. Zdradzony mąż był święcie przekonany, że nigdy nie było inaczej i nie powinno być inaczej.
Tym większa była jego złość, że się zawiódł na wszystkich tradycją uświęconych, niewzruszonych punktach; był tak pewny tego, że się cała ta historia jego życia odbędzie tak, jak się dotąd odbywały wszystkie tego rodzaju historie, to znaczy wedle teatralnego egzemplarza, ocenzurowanego i zatwierdzonego przez władze i opinię, że pojąć nie mógł całej złośliwości tej kobiety, która chciała się emancypować za cenę jego spokoju.
Podłość! Podłość! Podłość!
I oto do czego go doprowadzono?
Do tego, że ugania teraz nocą po ulicach, że szuka sam nie wiedząc czego, że go ośmieszono, że mu zakłócono dobrze ułożony tryb życia, że go urażono w najczulsze miejsce, że zbezczeszczono jego honor mężczyzny wywiedzionego w pole. Za to się zemści nie na niej, tylko na nim, a przez to ją zrani straszniej, niżby mógł zranić ją, godząc wprost w jej serce. Najgłupszy kabotyn męskiego rodzaju wie o tym dobrze, że nic kobietę tak okropnie nie boli, jak boleść czyjaś, kogo ona kocha, więc boleść dziecka lub kochanka. Ją można torturować, byle istota jej umiłowana była szczęśliwa za tę choćby cenę. To jest rys kobiecy - przeciwny naturze, dziwny nawet u kobiet, rys wyzyskiwany przez mądrych, wielbiony przez mądrych i głupich. Jest to cecha kobieca tak wzniosła, że już nie ludzka, lecz raczej zwierzęca, bo tylko szlachetne zwierzę zachowało w sobie cnoty dawnych, starych, głupich, pięknych ludzi.
I mąż zdradzony wiedział o tym, więc czując, że się musi zemścić, postanowił zemścić się strasznie, gdyż raczej głupiec mszcząc się wpadnie na wspaniały pomysł zemsty, niż mądry król, który każe ścinać głowę od razu.
Zdradzony mąż myślał. Szedł już zupełnie spokojny zbliżając się do swego domu; kiedy był blisko, wzbudził na chwilę swoją czujność, wykombinowawszy chytrze, że ten, którego szukał, może się właśnie znajdzie w tej okolicy. Po rozkosznych godzinach tego dnia, spędzonych z nią po raz pierwszy, jak sama bezwstydnie wyznała, przyszedł może nocą pod jej okna nie wiedząc o niczym, co zaszło w międzyczasie; może tu gdzie krąży, jak koło rykowiska, łotr haniebny, i zagląda w jej okna; gnany rozbudzonym miłosnym pragnieniem może tu przyszedł, stoi gdzieś pod murem i płonie patrząc i widząc ją przez mury, przez oślepłe, ciemne okna. Mąż przystanął za węgłem domu i bacznie się rozejrzał; cicha noc odpoczywała, ległszy na rozpalonym asfalcie ulicy. Naokół nie było żywej duszy; spojrzał w okna żony - ciemne… Było już dawno po północy, lecz on wiedział, że żona nie śpi jeszcze, że zapadła w jakiś fotel i łka. Kiedy o tym pomyślał, zaciął usta i twarz ustroił w powagę sędziego, który musi spełnić swój obowiązek nawet wobec najbliższych.
Wszedł do mieszkania po cichutku i poszedł wprost do swojego pokoju. Nie zapalał światła; czuł najwyraźniej, że obok, w przyległym pokoju, żona jego zatrzymała w tej chwili oddech w piersi i szeroko otworzyła przerażone oczy oczekując czegoś, co się ma stać. Aż się uśmiechnął… Zwierzę ludzkie lubi, jeśli ktoś dla niego cierpi.
Już wiedział mniej więcej, co ma uczynić, pragnął jednakże efektownych przygotowań; spać mu się nie chciało, gdyż mimo wszystko był podniecony; rozpoczął tedy bardzo pomysłową komedię, którą się po chwili nawet przejął. Wiedział, że ona tam słucha; więc zapaliwszy papierosa, podszedł do okna i pchnął je z trzaskiem. Niech wie, że on stoi teraz przy otwartym oknie, i cierpi myślą, że się wpatrzył w ciemność i w ułudnym mroku nocy, malującym wszystko na poczekaniu, widzi bladą przerażoną twarz samobójcy; że rozmawia z nocą i pyta jej ciszy o radę, o pomoc, o zbawienie. O! o! o! Ze rozpamiętuje w tej okropnej niemej chwili całe życie swoje, że w świetle migającej ulicznej latarni widzi swoje szczęście minione, jasne i świetlane.
Wytrzymał tę chwilę cierpliwie, paląc najspokojniej papierosa. Potem, wyrzuciwszy niedopałek na ulicę, westchnął głęboko, tak aby go ona mogła usłyszeć, i rozpoczął wędrówkę po pokoju. Stąpał ciężko, jak człowiek, co na barkach okropny dźwiga ciężar: trupie cielsko swego życia, młyński kamień śmiertelnej troski, albo coś z podobnych artykułów tragicznych. Czuło bydlę, że każdy jego krok uderza ją jak cios, że przerwy między jednym a drugim stąpnięciem oczekuje ona wszystkimi nerwami nie wiedząc, co będzie, co będzie… Czuło to bydlę potworne, że mimo wszystko, po haniebnej scenie dzisiejszej, kobieta ta cierpi… nad nim; słyszy, jak on tu chodzi, i wyobraża sobie wszystko i krwawi się myślą, że to przecież ona jest winna przede wszystkim, a on po niej dopiero. Kobieta ma w sobie tę szczątkową pozostałość szlachetnych odruchów, ma w sobie nieuleczalną chorobę poświęcenia. Czuło to bydlę chodzące w tej chwili z idiotycznym komedianckim uporem, że się nad nią znęca; czuł to, i to mu pomogło do przejęcia się komedią; kiedy przemierzał pokój tam i z powrotem po raz nie wiadomo już który, sam tym znudzony - nie mógł już zaprzestać komedii. Chodził “tragicznie”, już bez uśmiechu, chodził z ponurym wyrazem na twarzy, nasłuchując echa swoich kroków dudniących w nocnej ciszy; chodził wytrwale, nieznużenie. I w jednej chwili pomyślał bezczelnie, lecz doprawdy że szczerze:
- Niech wie, jak ja cierpię…
Zaczął sobie wyobrażać, co ona tam robi… Płacze?
Chyba nie - już jej musiało zabraknąć łez, choć ich jest zawsze wiele w źródłach oczu. Nie! leży bezsilna, zrezygnowana i słucha. Och! jak strasznie słucha.
Mózg jej chodzi za nim cieniem; oczy jej patrzą już jak szklane, usta ma rozchylone i popękane. Nie szkodzi… nie szkodzi… Po co je rozpalała niedawno pocałunkami?… Ręce jej drżą z zimna… Nie szkodzi… nie szkodzi… To za godziny gorących upojeń…
Zmęczył się, ale chodził wciąż jeszcze, rozmyślając, w jaki efektowny sposób należy przerwać tę wędrówkę tragiczną. Świt spływał już z dachów kamienic niebieskimi, chłodnymi strugami. Było zimno. Żal mu się nagle zrobiło samego siebie; roztkliwił się nad swoim nieszczęściem.
Podszedł do okna, szybko zamknął je bez hałasu, przeszedł pokój jeszcze kilka razy, potem odsunąwszy z hałasem krzesło - opadł następnie na nie ciężko.
Po chwili drzemał już, tak czujnie jednak, aby mógł w każdym momencie przybrać pozę nieszczęsną. Zbudziło go słońce. Zerwał się z krzesła i natychmiast oprzytomniał. Podszedł do lustra i przeglądnął się w nim uważnie; był blady i oczy miał podkrążone.
Wiedział, co ma teraz czynić, obmyślił wszystko, szło mu teraz o to tylko, aby nie wypaść z roli. Podszedł do drzwi, wiodących do pokoju żony, i zaczął nasłuchiwać. Nie usłyszał ani szmeru. Nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
Na łóżku, zupełnie ubrana, leżała ona, w niespokojnym pogrążona śnie; zdawało się, że przez sen cierpi jeszcze.
Ostatni wysiłek zamknął jej zmęczone, spłakane oczy. Spała, dysząc ciężko i nierówno. On wszedł do pokoju na palcach i cichutko usiadł na brzegu łóżka, wpatrzony w jej twarz. Musiała przez sen odczuwać iego obecność, bo nagle porwała się przestraszona, jak człowiek, który we śnie ujrzał niebezpieczeństwo. Spojrzała na niego jak na widmo.
On skłonił głowę. Twarz miał dziwnie smutną i prawie że dobrą.
- Nie bój się - szepnął - czego się boisz?
Patrzyła w jego twarz z podejrzliwą uwagą, nie pojmując, co zamyśla. On spuścił oczy.
- Trzeba się było położyć - rzekł z wyrzutem.
Jakaś nagła fala rozradowanej dobroci okryła jej twarz. Tak cicho, że ledwie ją usłyszeć było można, szepnęła:
- Tyś się przecież także nie kładł…
Zrobił minę człowieka schwytanego na dobrym uczynku.
- Skąd wiesz o tym? Dajmy temu pokój… Może się i nie kładłem. Noc leczy ludzi…
- Noc leczy ludzi… - powtórzyła jak echo zdumiona, oczekując czegoś radosnego jak słońce.
A on głowę jeszcze bardziej na piersi skłonił i zaczął mówić głosem przesyconym łzami, głosem, w którym był ból i głucha, dobra, śmiertelna rezygnacja. Mówił:
- Stało się, tego nikt nie naprawi, zresztą po co naprawiać? Tak widocznie być powinno… Nikt z nas temu nie winien… Myślałem nad tym noc całą… Głupiec tylko chce zdobyć szczęście i głupiec tylko usiłuje walczyć z nieszczęściem. Stało się i już się nie odstanie, a może to, co się stało, nie jest tak straszne, jak się to nam wydawało w pierwszej chwili… Pozwól mi tylko zapytać o coś.
Milczała oczekując.
- Nie chcę wiedzieć, kto jest ten człowiek, chciałem wiedzieć jego nazwisko przedtem, teraz tego nie pragnę, jest mi obojętne - powiedz mi tylko, czy kochasz tego człowieka?
Spojrzał na nią nagle spod oka i ujrzał, jak jej rumieńce uderzyły na twarz. Pierś jej wzniosła się westchnieniem, oczy zamigotały tak, że wstręt ohydny go przejął:
- …Bydlę! - pomyślał.
- Kocham! - odpowiedziała nagle głośno i po prostu.
Usłyszawszy to słowo, uczynił ruch, jak człowiek, którego znienacka uderzono w pierś.
- Więc tak… - rzekł, nie wiedząc w pierwszej chwili, co powiedzieć.
Milczeli długą chwilę. Ona była prawie nieprzytomna, jego wytrąciła z równowagi niezwykłość sytuacji; miał wrażenie, że poza swoimi oczyma sprzedaje samego siebie.
Ona patrzyła na niego z niepokojem. Począł mówić urywanym głosem, ciężko, jak by się dławiąc.
- Więc tak… - powtórzył - więc rzecz skończona… Tragedie żadne niepotrzebne, gdyż tragedie są dla małych ludzi… I słów żadnych nie potrzeba, bo rzecz jest prosta… Jedno od drugiego musi odejść… Ty w swoją stronę, ja w swoją… Ty pójdziesz zapewne za nim?
- Tak.
- Dobrze, ja zostanę sam.
- Sam?
Po raz pierwszy podniósł na nią oczy.
- Czy mogłoby być inaczej? - zapytał zdziwiony.
Ona pod naporem jego dotkliwego wzroku opuściła powieki, jak by się wstydząc tego, co ma powiedzieć.
- Myślałam, że sam nie będziesz… Wiem przecież o tym… powiedziałam ci to wczoraj.
Uśmiech politowania, bolesny i gorzki, zjawił się na jego twarzy.
- Tak sądzisz? Otóż zostanę sam. Myślisz o tej kobiecie, o której mówiłaś wczoraj?
- Tak, o niej…
- Znasz ją?
- Słyszałam o niej wiele…
- Więc wiesz o niej cokolwiek choćby i myślisz, że zastąpić ona potrafi…
Nie dokończył, bo zdaje się, nagłe, łzawe westchnienie wpadło między słowa, rzecz jednak była wyraźna i wiadomo było, jaki miał być koniec zdania.
Wnet jednakże zapanował nad sobą, gdyż podniósł się energicznie, uczynił ruch, jak by coś z siebie chciał otrząsnąć, wpatrzył się w nią i mówił:
- Rozejść się musimy, nie ma nad tym dyskusji. Trzeba to jednak uczynić tak, aby nie było powodu do skandalu, należy uważać, aby ludzkie sępy nie miały z nas żeru…
Mąż mówił to wszystko głosem odpowiednim stylowi. Podniecał go jej widok. Twarz jej się rozjaśniła, z oczu płynęła serdeczna, wielka wdzięczność, o jakiej mężczyzna pojęcia mieć nie może. Są-ci bowiem kobiety, które w chwilach wolnych od zajęcia myślą uporczywie nad tym, jak by się komuś za coś odwdzięczyć. Wstrzymała ją powaga sytuacji przed rzuceniem mu się na szyję; pracowała wszystkimi nerwami nad tym, aby utrzymać się w swej dziecięcej, naiwnej dostojności w tej chwili, w której się ważyły losy jej życia. Więc tylko usta rozchyliła spieczone i czekała każdego jego słowa, oddzwaniając każdemu głośnym, radosnym uderzeniem serca.
- Myślałem o wszystkim - mówił on z lekkim patosem - i zrozumiałem wszystko. Nie ma ludzi bez winy, a winą Boga jest to, że stworzył człowieka… Stanie się, jak chciałaś. Szanuję wzajemny między nami układ: kto zechce odejść, niech odejdzie nie troszcząc się o innych - nic łatwiejszego być nie może. Nasze sprawy są uporządkowane, obowiązki zaś mieliśmy tylko względem siebie - możemy się rozejść.
Ostatnie słowa miały w sobie posmak krwi. Zawahał się po nich jedną chwilę, potem, oczy spuściwszy, jak człowiek nieśmiały, wyrzekł:
- Jedno tylko… Niech Bóg broni, aby się to stało, o czym ci powiem, bowiem życia nikt jeszcze sobie nie wyprorokował, ale jeśliby kiedy - powtarzam - nie daj to, Boże! - miało się tak stać, że zostaniesz sama, że będziesz opuszczona i biedna, wtedy mnie sobie przypomnij… Dobrze tylko patrz, żebyś mnie poznała, bo włosy mogę mieć siwe… Będę cię czekał, ty… ty… dziecko…
Ryk nieludzki przerwał mu te słowa. Pani Zosia padła mu do nóg, objęła jego kolana i całowała je. Chwyciła potem dłoń jego w obie ręce i całowała ją długo, długo. Uczuł na ręce ciepło łez i zadrżał; ale to bydlę chytre stało tak ponad nią tryumfujące i uśmiechające się nieznacznie.
Wtem uczynił gest, jakby się zbudził z głębokiego snu, chwycił ją za ramiona i podniósł.
- Nie płacz… - mówił - po co? Raczej się weselmy… Przecież to nie pogrzeb, lecz święto pojednania dwóch dusz; czemu płaczesz? Niech inni urządzają tragedie i komedianctwa, my mamy odwagę prawdy! Ach! Uderzył się ręką w czoło jak człowiek, który sobie nagle coś przypomni. Spojrzała na niego przez łzy, oczekując.
- Wierzysz w to wszystko, co ci powiedziałem?
- Wierzę! wierzę!
- I spełnisz ostatnią moją prośbę? Odchodzącym na zawsze niczego się nie odmawia!
- Spełnię wszystko, wszystko…
Wtedy on, jak dziecko na myśl o zabawie roześmiane, zaczął mówić szybko z twarzą pogodną:
- Proszę cię o coś takiego, co wygląda dziwnie, lecz cóż może jeszcze dziwić po tym najdziwniejszym, cośmy przeżyli w ostatnich godzinach? Niechżeż sprawa się dopełni… Wszystko nam wypada uczynić po tym, cośmy czynić zaczęli, wszystko. Jeśli się już wyzwala dusze, należy je wyzwolić tak, aby nie zostało ani śladu kajdan, ani śladu ich ucisku na rękach. Dobrze, Zosiu?… Otóż chcę cię prosić o coś, co mogłoby wyglądać na teatr i na lekkomyślną pozę, a co będzie czymś pięknym, bo czymś niecodziennym, niebywałym, nadzwyczajnym… Mogę prosić?
- Mów…
- Urządźmy ucztę! Ucztę radosną, na którą przyjdą ci, co od siebie odchodzą, i ci, co do siebie przybędą…
Głos mu się zaczął łamać; znaczyło to, że słowa powyższe wymawia człowiek, który odchodzi od zmysłów z nieludzkiego bólu. Ale na twarzy miał jakiś. dziwny, jakby szczęśliwy uśmiech, który objaśniał dyskretnie, że nic ten ból, że nic ta męka, jeśli tylko ona, będzie przez to szczęśliwa. Ona jednak nie pojęła w pierwszej chwili.
- Jaką ucztę? - spytała nieśmiało.
- Urządzimy po prostu: ubierzemy stół kwiatami, aby pokryć nimi to wszystko, co by mogło pozostać jeszcze na dnie dusz, bo przecież jesteśmy ludźmi… A przy stole zasiądzie czworo ludzi, którzy się w życiu spotkali, bo zapewne musieli się spotkać, czworo ludzi, którzy pogrzebali przesądy, tradycje śmieszne, przyzwyczajenia, narzucone prawa… Tacy bowiem jesteśmy wszyscy… Wszyscy czworo, nieprawdaż?
- Czworo?
Uśmiechnął się szczęśliwie, smutno.
- A tak… czworo… Ci, którzy się zejdą dziś, aby święcić uroczysty, dzień dwóch pogrzebów i dwóch wesel… Ty i - on, ja i ta… ta kobieta…
- Jezus! Maria!
Spojrzał na nią łaskawie, jak by uspokajająco.
- Czemu się przerażasz?
- Ja? Nie… Przeciwnie… Tylko to tak nagle…
- Bo nie mogłoby być inaczej… Zastanowienie jest to zły doradca, zdarzają się zaś chwile, które dlatego są piękne, bo je urodziła lekkomyślność. Zresztą lekkomyślność jest to w tym wypadku obrona przed obłąkaniem, gdyż chyba oszaleć, gdyby nie… Ech! Dziecinne aforyzmy… A idzie o to, aby życiu na przekór uczynić rzecz piękną…
- To wcale nie będzie życiu na przekór… Życiu przede wszystkim… To będzie na przekór ludzkiej złości… Życie przecież jest mądre i życie kazało nam uczynić to, cośmy uczynili - wyjąkała nieśmiało, dysząc szybko.
Nagłe ziewnięcie zniecierpliwienia pokrył on w tej chwili obleśnym uśmiechem.
- Zapewne - rzekł - zapewne… Więc komukolwiek na przekór uczyńmy tak, jak się nie zwykło czynić. Pogodnie, cicho, niewymuszenie, po prostu, jak rzecz najzwyczajniejszą… Znajdziemy spokój, a tyle go potrzeba i tobie, i mnie… I mnie także… Czy mi wierzysz?
Znów napłynęły łzy do jej oczu.
- I niech zapanuje zgoda między nami. Po co będziemy sobie krwawić nawzajem serca? Chcę przeto ujrzeć to święto… Niech się dziś odbędzie… Zgodzisz się?
Odpowiedziała mu cudownym spojrzeniem.
- …Niech się dziś odbędzie… Napisz do tego człowieka, którego ja nie znam, aby dzisiaj o dziewiątej wieczorem przyszedł do ogrodowej restauracji nad rzeką… Napisz mu, aby przyszedł wesoły… A… I napisz mu jeszcze, że chcę ujrzeć jego oczy, aby z nich wyczytać zapewnienie twego szczęścia… I że będziemy przyjaciółmi… Ja zaś…
Nagłe, rozczulające, głośne łkanie przerwało jego przemowę. Spojrzał na nią, doprawdy, że tkliwie… Zdawało się, że sam miał łzy w oczach, jak aktor, który rolą się przejął…
- Co ty?… - zapytała w przerwie pomiędzy jednym ciężkim westchnieniem, a drugim.
- Ja? ja pójdę - po nią… Taka była nasza ugoda… Niech ona przyjdzie i uczy się dziwnej nauki o szczęściu… Niech raz ujrzy bladość ludzkich dusz, które sobie nawzajem patrzą w oczy… Niech ujrzy ciebie i niech się stara nauczyć twoich tajemnic, które niewolą ludzi… Niech przyjdzie… Kilka godzin spędzimy razem po raz ostatni, potem każde pójdzie w swoją stronę, przed siebie patrząc, nie odwracając oczu na to, co minęło…
Milczeli oboje długą chwilę. Na jej twarzy znać było szczęście, samo sobie niedowierzające, jeszcze podejrzliwe; oszołomienie, niezaradność, niepokój, a nad tym wszystkim uśmiech kobiety, która wierzy w miłość i słońce, w cud i szczęście, biednej kobiety, biedniejszej od dziecka. Ręce jej drżały, kiedy usiłowała otrzeć sobie łzy. W głowie czuła zawrót, ledwie się utrzymywała na nogach. Poprzez wir myśli widziała jedno tylko: nieprawdopodobną dobroć swego męża.
Myślała bezładnie:
- Wyrządziłam mu krzywdę, bojąc się go… Wyrządziłam mu zniewagę, nie wierząc mu… Miłość zwycięża. Miłość sprawiła cud… Ludzie nie uwierzą, nikt nie uwierzy, a jednak to prawda… Przecierpiałam tę noc strasznie, teraz mi szczęście płaci za ból… Może za mało cierpiałam, może zbyt tanio kupiłam szczęście… Chciałabym cierpieć jeszcze, a wtedy może będę mego szczęścia bardziej pewna… Spraw to Boże, Boże jedyny… Nie chcę za darmo, nie chcę z łaski… Nie jestem dziecko, nad którym trzeba się litować… Dobrze mi jest, och, jak mi jest dobrze…
A on wtórował jej myślom, rozbujanym jak szczęśliwe, wolne ptaki!
- Weź dzisiaj wieczorem najpiękniejszą suknię, suknię białą… Na stole rozsypane będą fiołki… Nie płacz, bo potrzeba, ażebyśmy mieli oczy jasne, niezamącone, bo będziemy musieli spojrzeć dziś wprost w słońce. Na łzy będzie czas, tak… naturalnie… na łzy ze szczęścia… Obyś nigdy nie płakała inaczej…
Powiedział to głosem tak dziwnym, że go ona ujęła za rękę, pytając szeptem:
- Cierpisz?
- Raduję się - odpowiedział on i twarz odwrócił, nie chcąc zapewne, aby dojrzała dwie łzy w jego oczach.
Po chwili skłonił się przed nią i ucałował z szacunkiem jej rękę.
- Ja odchodzę - rzekł - poczynić przygotowania, ty uczyń, o co cię prosiłem.
I wyszedł krokiem wolnym, dostojnym, a jednak jakby przygnębionym.
Ona stała długo nieporuszona. Ujęła rękoma skronie, chcąc uspokoić uderzenia krwi, która w nie biła. w pierwszej chwili nie mogła sobie z niczego zdać sprawy, usłyszane niedawno słowa latały jej w pamięci jak rój niespokojnych motyli; poczęła je chwytać i przyglądać się im z bliska; składać z nich swój hymn o szczęściu.
- “Obyś nigdy nie płakała inaczej, jak tylko ze szczęścia”.
Przypomniała sobie te słowa i odkrzyknęła rozradowanym głosem: - “Niech ci Bóg zapłaci!”
- ,,Będziemy musieli spojrzeć dziś prosto w słońce…”
I ujrzała je w tej chwili przed oczyma rozszalałe, szczęśliwe, kwiat płomienny, dobro siejący, żywiący miłość.
Podeszła szybko do biurka i pisała jak człowiek rozradowany, który wieść szczęśliwą chce zamknąć w jednym słowie:
…Bóg nam pomaga… Śpiewajmy! Życie jest dobre, ludzie są dobrzy… Przybliż twarz swoją do mojej, a powiem ci takie słowa, że każde z osobna do ust podniesiesz i będziesz całował… Bóg nam pomaga… O, ukochany mój, o dobry!… Serce tak głośno we mnie bije, ze nie słyszę słów moich, mówionych w tej chwili do ciebie. Słuchaj! słuchaj!… Będę dziś w sukni białej, jakbym do ołtarza szła, a na stole rozsypane będą fiołki… Będą ludzie i miłość… Potem już będziemy razem zawsze, zawsze, zawsze. Czemu płaczesz?… Ze szczęścia… “Obyśmy nigdy nie płakali inaczej!” On tak dziś powiedział i pisze ci, że będzie przyjacielem twoim i chce w oczach twoich ujrzeć moje szczęście. Miej dziś sionce w oczach, zaklinam cię, aby ten człowiek nie cierpiał przeze mnie. Widziałam dziś w jego oczach łzy po raz pierwszy w życiu, bo przedtem nigdy nie Plakat… Osusz te łzy spojrzeniem swoim, kiedy mu dziś spojrzysz w oczy - masz przecie spojrzenie palące… I powiedz mu oczyma, jak mnie kochasz… Chcą, aby wiedział i był spokojny, gdyż ma duszę przedobrą… Usta moje pragną…
A potem jak człowiek, który oddech już zdołał chwycić, poczęła mu opisywać każdą chwilę przeżytą od wczoraj. Jak umierała powoli i strasznie przez noc całą, jak jej łez zabrakło, jak usnęła męczącym snem, z którego on ją zbudził - “człowiek dobry”.
…Więc przybądź wesoły i beztroski, piękny jak bóg i jak bóg zwycięski… Będziemy przesypywali fiołki między palcami i śpiewać będziemy chórem na cześć nowego życia, które idzie i które dziś wyjdzie naprzeciwko tych, którzy się odnaleźli w tłumie… Wszyscy będziemy piękni, on i my, i ta kobieta, która kocha! Jak dobrze jest patrzeć na miłość! Jak rozkosznie jest wdychać słońce!… Czemu wszyscy ludzie o tym nie wiedza i czemu się męczą? Czemu nie uczynią tak jak my, którzyśmy pojęli, że szczęście mieszka tuż przyj nas, nie za siódma: górą… Czemu wszyscy, którym jest źle, nie mają odwagi powiedzenia: pójdźmy w południowe strony życia, gdzie słońce świeci?…
…Przybądź za wszelką cenę, człowiek nie powinien lękać się człowieka. U ściśnięcie sobie dłonie, bo wszakże minęły czasy, kiedy dwaj dzicy walczyli maczugami o kobietę. Człowiek jest już piękny i umie czynić ze siebie ofiarę. On tę ofiarę uczynił i za to całowałam dziś jego ręce, najlepszego przyjaciela… Pamiętać mu to będę do śmierci, tę dobroć zniewalającą, ten braterski spokój, z którym sobie serce rwał w kawały. Biedny, dobry człowiek… Niech Bogu najwyższemu będą dzięki, że miłość nasza jest jasna jak słońce, bo gdyby taką nie była, cień jego męki może by zgasił blask miłości naszej… Będę się za niego modliła A ty przybądź z ufnością na święcenie tego dnia najdziwniejszego ze wszystkich… O, ukochany!…
Dzień był “najdziwniejszy ze wszystkich”.
Nie mogła się uspokoić. Chodziła z kąta w kąt, wybierała suknie, rozpoczynała czytanie stu książek, pisała listy, które darła, przerzucała drobiazgi, nie mogąc się doczekać pierwszej gwiazdy. Pod wieczór przyniesiono jej odpowiedź, krótką i dobrą:
…Ufam mu. Powiedz mu, że go pozdrawia człowiek szczęśliwy, który wszystkim szczęścia życzy… Miej siły i odwagę… Przyjdę!…
- Och, tak! och, tak! - zaświadczyła słowom listu. - Miałam dość siły i dość jej będę miała…
Potem podniosła list do ust i wargi do niego przywarła. W tej chwili wszedł mąż; nie miała czasu zmienić cudnego gestu, więc poczerwieniała, ale odzyskawszy spokój w jednej chwili, podała list mężowi, mówiąc:
- “Pozdrawia cię człowiek szczęśliwy…”
A kiedy począł list czytać, dodała:
- I błogosławi.
- I ja go błogosławię! - odrzekł zduszonym nieswoim głosem mąż.
Był dziwnie uroczysty, przybrany we frak.
- …Więc wszystko już gotowe - rzekł - na dole czeka na ciebie powóz. Pojedziesz sama. Każde niech przyjdzie z osobna. Cieszy cię wieczór dzisiejszy? Odpowiedziała uśmiechem szczęścia.
- Niech ci Bóg zapłaci…
- Daj pokój, daj pokój… Czynię to, co powinienem uczynić… Ukazaliśmy sobie serca na dłoni i dostrzegliśmy, że do siebie nie należą - cóż może być prostszego?… Za co mi dziękujesz?… Tak… odchodzę, abym był pierwszy… Czekam cię…
Podali sobie ręce i trzymali je w długim, serdecznym, mocnym, szczerym uścisku.
- Żegnam cię! - rzekł krótko.
Dwie smutne, lecz jasne łzy pożegnały go, jak by chciały pobiec za nim. Nie było go już, a ona stała długo nieruchoma. Westchnęła cicho, mówiąc szeptem, jak do siebie:
- Jeśli ci uczyniłam krzywdę - przebacz mi…
Otrząsnęła się nagle jak człowiek, który nieruchomy czekał, aż grób zasypią, potem się nagle ocknął, kiedy grudy ziemi przestały dudnić na drewnie trumny.
Wyschły dwie łzy duże, w kątach oczu się ważące, i promień słoneczny wybiegł z jej rozradowanych błyszczących źrenic. Poszła się ubierać w białą, pyszną suknię. Fiołki wpięła we włosy.
Z biciem serca wchodziła do restauracyjnego gabinetu, do którego nie dochodził żaden odgłos z ulicy. Stanęła we drzwiach wspaniale oświetlonego, wybitego adamaszkiem pokoju. Koło okna stał mąż i patrzył w szyby, w głębokim zaś fotelu siedziała kobieta przybrana w jaskrawą żółtą suknię. Na widok wchodzącej zerwała się nagle i poczerwieniała jak schwytane na złym uczynku dziecko, potem skłoniła się głęboko i niezręcznie. Mąż odwrócił się i skłonił się również głęboko, potem obejrzał żonę uważnie. Zwierzęcy uśmiech zadowolenia przemknął po jego twarzy… Och, jakże piękna!…
Pokrył w tejże chwili zmieszanie i przedstawił panie głosem głucho uprzejmym.
Niewiasta w żółtej sukni poczerwieniała po raz drugi, więc pani Zofia spojrzała na nią jak by zachęcająco, z uśmiechem pełnym siostrzanej dobroci, oglądając ją równocześnie ciekawie. Ujrzała kobietę - bez stylu, nic nie mówiącą ani twarzą, ani oczyma, niebrzydką; była to taka szara istota, zapewne dobra, a w tej chwili niemal przerażona rolą, którą jej grać kazali; widać było, że nogi pod nią drżały.
Pani Zofia usiadła w fotelu, patrząc gdzieś przed siebie. Teraz dopiero uczuła zmęczenie. Nikt nic nie mówił, wszyscy czekali jakby zdenerwowani, a ona czekała najbardziej; chwytała słuchem każdy oddalony szmer.
- Niech już przyjdzie… - myślała - niech już przyjdzie…
Każda chwila zwiększała zdenerwowanie; wszyscy mieli uczucie, że są na jasno oświetlonej scenie, na której ma się rozegrać dziwny dramat pod osłoną twarzy roześmianych szczęściem.
Pani Zofia zbladła nagle. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Trwało to przez jedno mgnienie i w tej krótkiej chwili, jakby lśnienia błyskawicy, uczuła straszny zamęt w głowie, a w duszy jakby przerażenie.
Szybko spojrzała na męża. Siedział spokojny, nasłuchujący; poczuwszy jej wzrok, zerwał się, podszedł ku niej pytając:
- Czy się niecierpliwisz? Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę… Och, właśnie nadchodzi…
Powstali wszyscy.
Pani Zofia zbladła nagle jak trup.
Mąż stanął naprzeciwko drzwi i zamarł w oczekiwaniu; usta rozchylił, wysilił oczy; twarz miał martwą i złą.
Drzwi się otwarły i stanął w nich człowiek młody, smukły, z jasnymi oczyma. Przystanął na chwilę, spojrzał po wszystkich, potem dopiero spotkał się ze wzrokiem męża. Patrzyli sobie w oczy długo; nikt nie śmiał odetchnąć. Wtem młody człowiek poruszył się z miejsca i podszedł do męża. Wyciągnął rękę i rzekł spokojnie:
- Jestem tym, któremu pan obiecał przyjaźń… Przyszedłem uścisnąć pańską rękę… Niech mi ją pan poda…
Mąż podniósł rękę jak automat.
Młody człowiek potrząsnął nią szczerze, potem podszedł ku pani Zofii, skłonił się i ucałował jej rękę. To samo czynił, podszedłszy do zalęknionej pani w żółtej sukni. Mąż wodził za nim oczyma.
- Panie! - rzekł do niego młody człowiek - przyszedłem tu z twarzą rozradowaną. Panu to zawdzięczam. Uczynił pan coś takiego, na co się ludzie dotąd zdobywali w bajkach. Żona pańska…
- Garson idzie!… - przerwał mąż.
Zamilkli. Przyniesiono jedzenie, którego nikt nie tknął. Atmosfera była dziwna.
Przyniesiono szampana.
- Cóż moja żona? - zapytał mąż.
- Żona pańska - mówił dalej młody człowiek - pisała mi, że pan chce z oczu moich wyczytać, czy ją potrafię uczynić szczęśliwą. Więc niech pan spojrzy w moje oczy…
- Już je widziałem…
- I?
- I ujrzałem to, czego nie widziałem nigdy… Pan jej da szczęście…
- Boże! krzyknęła zduszonym krzykiem pani Zofia.
- …Nie wiem, kto pan jest - mówił mąż - i nie pragnę tego wiedzieć. O ludziach mówi twarz, nie nazwisko… Chciałem tylko ujrzeć pana… Chciałem ujrzeć człowieka, któremu mam oddać wszystko… Czy pan się nie lękał idąc tutaj?
- Lękać się?… Ufam ludziom.
- Ile pan ma lat?
- Dwadzieścia siedem - odrzekł zdumiony młody człowiek.
- W takim razie wierzę panu, że się pan nie lękał… Zresztą warto się było poświęcić… Niech pan spojrzy na moją żonę…
Spojrzeli na nią wszyscy; siedziała blada, wzruszona, w tej chwili zakłopotana.
- Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak pięknej… To dla pana… Nigdy nie widziałem jej tak pięknej. Miłość czyni ludzi bogami… Och! I pan jest piękny… Ma pan czoło bohatera… Zdobył ją pan jak bohater… Pijmy!
Ujęli wszyscy szklanki w ręce. Mąż wypił jednym haustem i szklankę precz odrzucił. Potem zbliżył się do młodego człowieka, za rękę go ujął i podprowadził do żony.
Chwila była smutna. Żal było patrzeć na tego człowieka, który tak straszną czyni ofiarę; wziął w ręce własne serce i ścisnął je kurczowo, gdyż twarz wykrzywiła mu się nagle nieludzkim cierpieniem.
- Muszę was pobłogosławić - wykrztusił - ja wam daję szczęście, ja was też pobłogosławię… O!… Pobłogosławię…
Młody człowiek ujął rękę pani Zosi i powoli, uroczyście do ust ją podniósł. Jej oczy zaszły mgłą i ukazały się w nich łzy szczęśliwe.
A w tejże chwili chwycił mąż ze stołu ciężką butelkę szampańską i uderzył nią w czoło młodego człowieka. Krzyk nieludzki wydarł się z piersi obu kobiet.
Bluznęła krew i trysnęła na białą suknię pani Zosi. Młody człowiek, chwytając rękoma powietrze, zwalił się ciężko na podłogę.
Mąż wyskoczył przez otwarte okno i uciekł.
Nad olbrzymim biurkiem pochylił się poeta, jeden ze znakomitszych, znany tłumowi pod nazwiskiem Tworowskiego. Jako żywo nazwisko to nic nie mówi, a mówić powinno, bowiem o człowieku obciążonym ciężką chorobą talentu zwykły mawiać niewiasty: “on już w samym nazwisku ma coś niezwykłego”. Sprawą tą martwił się długo przyjaciel mój, malarz, Szymon Chrząszcz, przezwany tak przez Boga z powodów bliżej nie znanych - bo i cóż niezwykłego jest w Chrząszczu? Toteż człowiek ten do niczego nie doszedł - rzecz prosta. Ale Tworowski doszedł.
Siedzi tedy przy biurku i pisze.
Może się to wydawać komu rzeczą nieco przesadzoną wobec tego, że polski poeta zwykł pisać w kawiarni ze względu na ekonomię światła, opału i przyborów do pisania i z tego także, że kawiarnia jest terenem operacyjnym ludzi opasłych, zażywnych i chytrych, zwanych pospolicie redaktorami, co w wolnym przekładzie oznacza człowieka, który zawsze potrzebuje sonetu i zawsze ma przy sobie tylko pół rubla, nigdy więcej.
A Tworowski siedział we własnym gabinecie przy olbrzymim biurku, zarzuconym z niesłychanym artyzmem książkami o najwspanialszych tytułach i dziesiątkiem drobiazgów. Twarz miał wielce zmęczoną, różową od różowego światła nakrytych abażurami świec. Krótkim ruchem poprawiał od czasu do czasu binokle albo gwałtownie zapalał papierosa. Pisał coś z wysiłkiem, nieco poirytowany. Potem cisnął pióro, oparł głowę na poręczy fotela i mistrzowsko wił z dymu kółka, radując umęczoną duszę. I znowu pisał i kreślił omal wściekły, i znowu ciskał piórem.
Należy wyjaśnić, że poeta ciska piórem wtedy, kiedy rym wyślizguje mu się z rąk jak plugawy piskorz albo kiedy spostrzeże, że rzecz zbyt jasno wyszła w poemacie, tak że byle kobieta od razu to pojmie; kiedy zauważy, że mimo woli powtórzył to samo, co przed tygodniem napisał jego wróg ciężki i serdeczny przyjaciel rymem płaczący; kiedy, kończąc poemat, obliczył, że jeszcze sześćdziesięciu wierszy brakuje, aby było równo rubli dwadzieścia; kiedy sobie nagle przypomni, że nazajutrz przypada termin płacenia weksla; kiedy mu się w pamięci nagle zarysuje wstrętna gęba tego nędzarza, któremu tak serdecznie winszował ostatniej książki.
Ale Tworowski wyjątkowo pisał prozą w tej chwili; kończył powieść i wpadł w rozpacz: skazał bohatera na śmierć i nie umiał go zabić! Doprawdy. Taka rzecz może zirytować. Strzelać go nie chciał, bowiem byle fircyk strzela w łeb bohaterowi, co przestało tedy być zajmującym. Wieszanie nie należy do rzeczy przyjemnych i nie jest sposobem patentowanym w literaturze z wyjątkiem “nowel ludowych” i takich, w których bohaterem jest dzwonnik kościelny. Ten ci bowiem zawsze, po wszystkie czasy będzie się wieszał na sznurze u dzwonu, aby jeszcze raz, ostatni, serce dzwonu jęknąć mogło… A bohater Tworowskiego był człowiekiem stylowym. (Było to indywiduum zbankrutowane które sobie samo ziemię spod nóg usunęło, dół grobowy kopiąc).
Więc szlachetny twórca cisnął piórem. Potem myślał głęboko i pilnie, oglądając starannie paznokcie. Przeszedł się po pokoju, na chwilę tylko przystanąwszy przed lustrem.
- Do diabła! - zaklął i znów usiadł.
Przeglądnął szybko kilka ostatnich kart manuskryptu, ujął pióro i czekał. A bohater jego czekał ze swej strony na śmierć, ile możności nagłą i niespodziewaną, i najwidoczniej się nudził jak francuski arystokrata pod gilotyną.
- Złota szpilka w tyle głowy? - myślał Tworowski - za sensacyjne! Dobre dla Gaborieau i Lecoqua… Zresztą musiałby to zrobić ktoś, a ten idiota jest sam… Na nic… na nic!…
Spojrzał w tej chwili ze złością na muchę, która wpadła w płomień świecy i poczęła skwierczeć, ucieszne ruchy wyprawiając nogami. Okrucieństwo zalało mu duszę jak płomień. Najchętniej ująłby teraz swego bohatera za gardło i dusiłby go z satysfakcją. Aż dumny stał się z tego nagłego przypływu srogości okropnej i mitygować się począł, nie chcąc się przed sobą samym wydać gorszym, niż był w istocie. Ale powstał i już tylko ukradkiem spojrzał w lustro, jak by sam tego nie chciał wiedzieć, że patrzy. Miał tyle tylko czasu, że patrząc w lustro, ściągnął nagłym ruchem brwi ku sobie i oczy jakoś dziwnie, złowrogo przymrużył. Potem, zadowolony zapewne z efektu, twarz rozjaśnił dobrotliwie, łagodnie się uśmiechnął i stąpał w stronę biurka.
Dzwonek jęknął w przedpokoju bardzo cicho, śmiesznie nieśmiało. Potem drugi raz równie cicho, jak by wiedział, że w tym lokalu głośno dzwonić nie można, bo milczenie tu śpi, a kto wie! - śmierć może, czająca się po kątach i patrząca nienawistnie na poetę, co blady i wspaniały nieśmiertelność sobie przędzie.
- Kogo tu znów diabli niosą? - mruknął poeta. - Janie!
Indywiduum, srodze chytre na gębie, ukazało się we drzwiach patrząc bystro.
- Ktoś dzwoni - rzecze Tworowski. - Jeśli to ta pani, która wczoraj była, powiedz, że mnie nie ma, a jeśli ta zawsze czarno ubrana, powiedz, że wyjechałem, wpuścić tylko tę, co tak głośno krzyczy, kiedy mówi…
- Słucham!
- Czekaj, zaraz! Jeżeli to pan Sielski, to powiedz, że wrócę za tydzień…
- Słucham!
Dzwonek zawstydzony widocznie swoim zuchwalstwem odważył się na bąknięcie czegoś pod nosem, ale z pokorą.
- Aha! - kończył szybko Tworowski - jeśli to pan Szwyc, to nawet nic nie mów, a jeśli to pan Strowski, to znów za trzy dni będę. Idź otwierać!
Tworowski nasłuchiwał uważnie i niespokojnie. Jan otwierał drzwi widocznie ostrożnie.
- Pan jest?
- A jak by był, to co? - pytał Jan dyplomatycznie.
- Byłoby to nieszczęście dla ciebie, licha imitacjo człowieka - mówił ktoś za drzwiami - bowiem nie mógłbyś kraść papierosów.
- O! o! o! - zdumiał się sługus.
- Przeto wpuścisz czy nie wpuścisz?
- Mogę wpuścić albo nie wpuścić! - mówił Jan bez czci gościowi należnej.
- Bardzo słusznie - wołał mąż za drzwiami - ale widzisz, ja mogłem przyjść albo nie przyjść, a przyszedłem.
- A nogi pan wytrze?
- Nie mam głupich przyzwyczajeń! - rzecze gość.
Potem widocznie wszedł przemocą, bo zamieszanie się stało wielkie w przedpokoju i ktoś kogoś uderzył w okolicę żołądka, co można rozpoznać po jęku głębokim a nagłym.
Do pokoju weszła kreatura, którą z konieczności trzeba nazwać człowiekiem, lecz nie bez ustępstw na rzecz sumienia. Kreatura dziwnej powierzchowności; zdawać by się mogło, że osoba ta, jeśli zechce, tak się potrafi skurczyć, że zostanie z niej kłębek pomiętej skóry, która wytrzeszczyła na świat parę wyłupiastych oczu i czemuś niesłychanie się dziwuje. Albo też - jeśli zechce - z małej wielką się uczyni albo długą jak glista. Z prawą łopatką podniesioną wyżej, z głową dziwnie niekształtną, spłaszczoną po obu stronach, wyglądał człowiek ten jak źle zrobiony pajac z gliny. Usta miał grube, haniebnie zmysłowe, i wyłupiaste oczy mocno podkrążone. Zdawało się, że się ciągłe czemuś dziwi, gdyby nie to, że się od czasu do czasu uśmiechał tak łajdacko jadowicie, tak niesłychanie bezczelnie, że się mdło robiło patrzącemu nań człowiekowi.
Gość ten był to w zasadzie człowiek skromny, przynajmniej tak wyglądał; zdawało się, że patrzył na wszystkich i wszystko z jakąś milczącą miłością, której były pełne jego siwe, wyłupiaste oczy. A nieraz spojrzał “całym wzrokiem” i w tej chwili jak by nim zatruł.
W chwili kiedy wszedł do pokoju, spojrzał na niego Tworowski z góry, trochę niechętnie, co jednakże w tej samej chwili nakrył tym podłym, głupkowatym, mdłym uśmiechem, który człowiek ma zawsze do rozporządzenia, nauczywszy się go od kobiet, zawsze obleśnych.
- Aaa! To pan!…
Kreatura łypnęła oczyma w sposób przeraźliwy, jak by to uczynił konający, co białka oczu wywraca, aby śmierć odstraszyć.
- Jam jest!
Tworowski podał mu dwa palce, których gość dotknął uroczyście, głowę pochyliwszy ruchem nagłym i zdaje się, wściekłym.
Potem, oglądając się za fotelem, spojrzał błyskawicznym ruchem w stronę biurka, przebiegł po nim oczyma i na próżno starał się oczy ukryć pod powieki kiepsko przystosowane do nadmiernej ich wypukłości.
- Pan pozwoli, że usiądę…
- Ależ proszę!
- Aha!
Usiadł na brzegu fotela, z podziwem rozglądając się po pokoju. Potem zaczął ciągnąć sobie z ust słowa, które nie mogły w żaden sposób przewalić się przez nabrzmiałe, grube wargi.
- Dawno u pana nie byłem…
- A, w istocie… dawno pan nie był.
- Bardzo tu pięknie u pana.
- A tak… tak sobie.
Tworowski zrobił minę na temat: “czego pan chcesz u diabła?”
A kreatura patrzyła wciąż przed siebie z jednakim cielęcym uporem. Tylko twarz się gościowi przeciągnęła dziwnie, jak by robił próbę, czy poważnym być potrafi. Potem westchnął.
- U pana - rzekł - powietrze pachnie… Mocno pachnie. W aptece tylko tak pachnie albo u kokoty, albo u d’Annunzia w powieści. Można dostać zawrotu głowy, wiru wodnego w głowie, chciałem powiedzieć. Czy pan. tu zioła arabskie pali, czy też rozpyla perfumy? Ale na mnie, uważa pan, robi taki zapach przykre wrażenie, ciągle mi się u pana zdaje, że mnie kumoszki okadzają po śmierci… Słowo daję! Zresztą rzecz upodobania - co kto lubi… Nieprawdaż?
- Być może… być może…
- Pan to robi dla kobiet? Słusznie, bardzo słusznie. Kobietę upaja wszelki zapach, a najbardziej zapach pomady na wąsy; nota bene, gdybym ja na przykład wysmarował się od stóp do głów, to i tak by to nic nie pomogło. Ale pan, to co innego. Trochę perfum w powietrzu i dużo w słowach. Świetnie pan przecież gada, nadzwyczajnie pan gada, chociaż nieraz od rzeczy, ale przecież do rzeczy…
Tworowski uśmiechnął się złym uśmiechem, z lekka groźnym, ale poza tym nieszkodliwym. Spojrzał dość litościwie na swego gościa i rzekł:
- Pan jest w wyjątkowym humorze, panie… panie…
Gość się uśmiechnął z politowaniem, z którym się przyjmuje kiepski dowcip.
- Pan już nie zna mego nazwiska? Niech pan spluwa na temat “doktor filozofii Blum”.
- A tak! panie Blum, doktorze filozofii…
- I prawa…
- Niech będzie i prawa.
- Ot i wszystko w porządku. Chciałbym tedy powiedzieć, że pan doskonale gada. Dobry garson wyciśnie z zeschłej cytryny dużo soku, ale pan potrafi jeszcze więcej.
- Czyżby?
- Doprawdy, zresztą pan to doskonale wie sam. To, coś pan ostatnimi czasy napisał, to jest niesłychane, bezczelne głupstwo, łajdackie głupstwo, żeby powiedzieć jędrnie, ale napisane dobrze, bardzo dobrze.
Tworowski patrzył z tym rodzajem nienawiści, która uważa, że powinna się szanować, nie zadając się z byle kim.
Nawet się nieznacznie uśmiechał, niby z politowaniem. Usiadł naprzeciwko, zapalił papierosa, rozparł się wygodnie i patrzył.
Potem rzekł powoli:
- Panie Blum! Powinienem pana wyrzucić za drzwi…
- Naturalnie! - rzekł Blum z całym przekonaniem.
- Ale mam do pana słabość i pozwolę panu bredzić.
- O! - zawołał Blum i skłonił głowę.
- Więc niech pan gada. Czego pan właściwie żąda?
Blum się uśmiechnął niesłychanie miło.
- Przede wszystkim papierosa, niegrzecznie jest bowiem palić samemu wobec gościa.
- Tak, panie Blum, ale pan jest suchotnik, więc myślałem, że panu nie wolno palić. Pan podobno już niedługo pociągnie?
- W każdym razie nie umrę, zanim pan nie skończy powieści. Jeśli mam skonać, to chcę skonać ze śmiechu. To będzie jakieś świństwo podobno; dusza się pewnie jakaś męczy w pańskiej powieści i filozofuje, tylko że pańska filozofia jest dobra do stajni albo do kuchni… A teraz niech mi pan da papierosa.
Tworowski podał mu papierosy udając, że się bawi. Blum zapalał powoli, mówiąc równocześnie.
- A tak!… Zawsze to panu mówiłem i dziś to panu mówię: talentu pan nie masz tyle nawet, ile go ma dziewica zatwardziała w panieństwie i pisząca książkę kucharską. Tak!… Powinien pan pisać w “Tygodniku Mód i Powieści” jako kierownik działu: “Jak się podobać kobiecie?” albo “Rady poufne dla pań”. W literaturze pan jest eunuch, który niczego nie spłodzi…
- Cha! cha! cha! - zaśmiał się ktoś w tej chwili chrapliwie i niesamowicie.
Blum spojrzał na Tworowskiego, Tworowski na Bluma, obaj mieli miny zdumione.
- Czego pan się śmieje? - pytał Blum.
Tworowski spojrzał niespokojny.
- Wcale się nie śmiałem…
- Bo i ja także nie.
- Więc kto się śmiał?
- Diabli go wiedzą, chociaż to zajmujące. Może pan ma gramofon albo może psa? Z tego, co ja mówię, to się nawet i psy śmieją. Poza tym mniejsza o to…
Tworowski patrzył wciąż zdumiony. Blum zasię mówił dalej.
- Serio mówiąc, co pan zrobi beze mnie?
- Co zrobię? Obejdę się…
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Blum patrzył przez chwilę złośliwie, chociaż na próżno starał się zmrużyć wyłupiaste oczy, które - oślizgłe - wymykały się ciągle spod powiek.
- W takim razie jest pan nieprawdopodobnie bezczelny, a ja myślałem, żeś pan tylko głupi, za co pana uroczyście przepraszam.
- Bałwan pan jest, panie Blum.
- Tak, ale doktor filozofii i prawa. Aha!
- Kończ pan, do stu diabłów. Po coś się pan tu przywlókł?
- Jak to, po co?
- Czego pan ode mnie chce?
- Ja od pana? “Kto tam odejmie co, ten będzie mądry”… Ja przyszedłem w nadziei, że panu czego potrzeba, a pan krzyczy…
- Wcale nie krzyczę…
- Bo się pan boi - kończył Blum.
Tworowski porwał się z fotelu wściekły.
- Blum - mówił cicho - pozwalam panu mówić wszystko, co się panu podoba, chociaż pan jest kanalia niemożliwa, wstrętna kanalia, ale jeszcze raz mi pan powie coś podobnego, a chwycę za kołnierz i zrzucę ze schodów tak, że pan nogi połamie. Blum! rozumiesz czy nie rozumiesz?
- Rzecz została wyłożona popularnie - rozumiem - może pan usiąść.
- Czego chcesz?
- Aby mi pan nie mówił “ty”.
- Dobrze! czego pan chcesz?
- Aby pan mówił nieco ciszej.
Tworowski zbliżył się do strasznego swego gościa, spojrzał mu z bliska w oczy i patrzył długo; zdawało się, że mu roztrzaska nieforemny łeb jednym uderzeniem pięści. Blum patrzył również, zadziwiająco spokojny, potem rzekł bardzo przyjaźnie:
- Pan ma bardzo piękne oczy, panie Tworowski, dopiero teraz zauważyłem.
W Tworowskim załamała się wściekłość i osłabła. Spojrzał spode łba i odszedł jak poskromiony wzrokiem zwierz; patrzył teraz nienawistnie, dziko niemal, czasem tylko mignęła mu w oczach rozpacz, jak by mu się oczy na chwilę zalały krwią.
- Pan jest niesłychany łotr, panie Blum! - szepnął.
- To dziedziczne. Stary Blum, to jest mój ojciec, handlował żywym towarem.
- I pan handluje…
- I ja handluję, czym innym wprawdzie, ale to prawie że to samo. Prawie że to samo, tak jest, prawie to samo.
Zachłysnął się w tym miejscu.
Potem mówił:
- Panie Tworowski! mówmy serio… Z panem to wprawdzie trudno, bo pan szlachecki temperament ma w rękach, ale mówmy serio. Może ja nagadałem trochę głupstw, ale to już wina perfumowanego powietrza u pana; człowiek się tu czuje - jak w lupanarze, więc gada, co mu przez usta tylko przejdzie. To pańska wina.
Tworowski patrzył w Bluma uporczywie, wciąż z nienawiścią. Nie mógł mówić, jąkał tylko z wściekłości.
- Pan przyszedł coś wyżebrać?
Blum się rozradował.
- “Jeżeli wiesz, to czemu pytasz?” - rzekł raz Agamemnon do Achillesa. Tylko że nie przyszedłem żebrać - nazwijmy to inaczej.
- Prosić?…
- Jeszcze inaczej.
- Wymusić?
- Fi donc! Brzydkie słowo!
- Więc ukraść?
- To już lepiej. Pan ma duży zapas określeń. Ale ja mogę także żądać.
- Ech?
- Jak pan to rozumie?
- Mów pan! O co panu idzie?
- Powoli! Temperament jest rzecz cenna, ale nie w rozmowie między przyjaciółmi…
Tworowski ważył w ręku jakiś ciężki przedmiot, co Blum obserwował z zajęciem.
- Dobrze mówię: w rozmowie między przyjaciółmi, bo czyż ja nie jestem pańskim przyjacielem? Oddałem panu, panie Tworowski, to, co miałem do oddania najlepszego.
Blum podniósł w tej chwili głos i krzyczał prawie:
- Oddałem czy nie oddałem? Połóż pan ten przycisk i powiedz pan z ręką na podłym sercu: oddałem czy nie oddałem?
Tworowski spojrzał niespokojnie.
- Ciszej! nie wrzeszcz pan!
- Będę wrzeszczał, bo mi się tak podoba.
- Blum!
- Będę wrzeszczał! pan żyje ze mnie po łotrowsku, haniebnie i podle.
- Blum! Kości ci połamię… Nie krzycz! Proszę cię, Blum!
- No, widzi pan - rzekł Blum najspokojniej. - Porozumieliśmy się. Ja krzyczałem tak tylko na efekt, teraz będę mówił.
Tworowski ocierał pot z czoła. Blum jeszcze dyszał, potem zacharczał nagle, za piersi się chwycił ręką i rzęził tak, że aż posiniał na twarzy. Tworowski spojrzał na niego z jakąś nagłą radością i śledził go oczyma, po czym straszliwy gość powstał, rozejrzał się po pokoju, a nie znalazłszy bardziej odpowiedniego naczynia, podszedł do ozdobnego wazonu z palmą i splunął weń najspokojniej.
- Nie, to jeszcze nie koniec - rzekł Tworowskiemu. - Niech się pan nie cieszy za wcześnie.
- Konaj pan albo nie, to mi obojętne.
- Być może…
- Z pewnością.
- Otóż nie, panie Tworowski. Pan mi z całego serca życzy śmierci; pragnąłby pan, aby mnie na przykład tramwaj rozjechał, ale koniecznie na śmierć, albo żeby mi cegła spadła na głowę, albo żebym zażył przez pomyłkę trucizny. Merci, za dobrze pana znam, abym nie wiedział, czego mi pan życzy. Poza tym chciałby pan, abym przynajmniej zwariował, a nie umie się pan zabrać do tego mądrze; wystarczyłoby przecież dać mi do przeczytania, ot, ten gruby rękopis leżący na biurku… to dzieło, które pan napisał sam…
- Cha! cha! cha! - zaśmiał się ktoś niesłychanie dziwnie.
To był skrzek żabi, nie ludzki śmiech, aż Blum się wzdrygnął i spojrzał szybko na Tworowskiego.
- Czyś pan teraz przypadkiem sam nie zwariował? Czego się pan śmiejesz jak ropucha?
Tworowski był bardzo blady.
- To nie ja się śmiałem - odrzekł cicho. - To nie ja się śmiałem. Ani mi przez myśl…
- A któż tak skrzeczy?
- Myślałem, że pan, panie Blum. A jeśli nie pan, to nie wiem…
Rozglądnął się z lękiem po pokoju; świece paliły się jasno, mrok spał tylko po kątach. Tworowski wziął świecę i podszedł do drzwi sąsiedniego pokoju, wszedł tam ostrożnie i za chwilę powrócił.
- Ani żywej duszy… Służący śpi… Pan głupie żarty stroi, Blum.
- Żaden żart mi się w życiu nie udał - rzekł Blum - oprócz tego, żem się urodził. Ale nie jestem idiota, aby się śmiać bez powodu, nawet patrząc na pana, co już wesoło nastraja. Brzuchomówcą także nie byłem nigdy, chociaż żołądek mam rozmowny.
- Więc to nie pan się śmiał?
- Nie jestem usposobiony, poza tym nie śmieję się tak nieinteligentnie.
Tworowski się zdenerwował.
- Mów pan! - rzekł cicho do Bluma.
- Owszem - szepnął Blum - tylko z tego, co ja o panu mówię, ktoś się widocznie śmieje. Wracając tedy do rzeczy, rad bym wiedzieć, co pan pisze?
- Co to pana obchodzi?
- Obchodzi tak bardzo, jak bym to ja pisał. Pan rozumie, że jeśli samodzielnym płodem pan się skompromituje, to i ja się skompromituję. Ojciec wstydzi się za dziecko, chociaż niesłusznie, ale się wstydzi.
- Powieść piszę…
- E!?
- Piszę powieść! Rozumie pan?
- O!?
- Czego pan wyje na różne tony? Kpię z pana i pluję na to, co pan potrafi, bo i ja potrafię. Pisałem ją duszą, sercem, całym sobą pisałem, bo panu przede wszystkim, a potem sobie chciałem i chcę udowodnić, że pan jest łotr…
- Powiedzmy “łotr”…
- …Ze pan jest łotr i że sam żyć mogę, i będę, a pana strząsnę z siebie jak plugawy owad…
- Dobrze powiedziane!
- …I pozbędę się śmiertelnej choroby. Mogę to zrobić i zrobiłem…
Blum patrzył poważnie, jakimś mętnym wzrokiem, bez nienawiści, spokojnie. Podniósł rękę, jak by chciał z niej zrobić tamę potokowi słów Tworowskiego.
- Tak! tak! - powtarzał.
Tworowski ucichł, a Blum dopiero po chwili zaczął:
- Pan powiedział, że jestem łotrem?
- Powiedziałem.
- Pan ma słuszność, prosta rzecz…
- No?’ I co z tego?
- Ja to zawsze dobrze wiedziałem sam; za głupi pan jest, abyś mi takie prawdy odkrywał. Ja to wiedziałem sam… Sam wiedziałem! - uważa pan? - i może dlatego jestem mniejszym łotrem, że umiałem w sobie rozpoznać to szlachetne indywiduum. To jest naiwny co prawda sofizmat, ale i to dobre w tym wypadku. Pana Boga można bowiem oszukać tylko naiwnymi sofizmatami, bo na sprytnych pozna się każdy rabbi, cóż dopiero taki talmudysta jak Pan Bóg; wielkim ludziom zadaje się tylko dziecinne zagadki…
- Bzdurstwa!
- I to także wiem. Staram się mówić popularnie, a pan mi robi z tego zarzuty. Pan się przyzwyczaił do mocnych perfum i do takich słów, które zielenią się, potem kwitną, a okwitłszy giną, nie pozostawiwszy owocu. Gdybym ja miał w ustach tysiąc takich różnokolorowych słów pańskich, grających jak organy, płaczących jak dzieci, dzwoniących jak japońskie złocone dzwonki, skrzących się jak brylanty, byłbym wielki. Bo te cacka nie byłyby u mnie puste, rozumie pan, nie byłyby czcze. Tegom ja nigdy nie umiał, choć miałem coś do powiedzenia, więc milczałem, a pan się rozwrzeszczał na całą literaturę, choć pan milczeć powinien, boś pan jest kabotyn. Nie miałem szaty godowej, bez której nie puszczają na ten wielki bal, gdzie niewiasty z obwisłymi wymionami czytają wiersze. Pan ją miał, człowieku bez czci, wiary i rozumu…
Nagła cisza, jakby czekając ostatnich słów Bluma, jęknęła krótko w dusznym powietrzu, potem się ten jęk, coraz cichszy i z wolna konający, rozpłynął w przestrzeni i osiadł. Słychać było, jak śnieg lekko muskał szyby okien, łagodny i natychmiast więdnący.
Blum dyszał ciężko, a nieraz, jak flet pęknięty, zaświstał resztką płuc. Potem się zwrócił do Tworowskiego.
- Ma pan koniak?
Tworowski przyniósł butelkę i oddał w opiekę Blumowi. Blum był wciąż smutny.
- Panie Tworowski - rzekł - ze mną się dzieje teraz bardzo zajmująca historia, tym bardziej zajmująca, że i pana dotyczy.
- Nie wiązałem swoich losów z pańskimi. Interes nie łączy ludzi aż tak, aby jeden patrzył z trwogą na drugiego, czy temu się przypadkiem nie spodoba skonać.
- Nie, panie Tworowski - nasz interes jest wyjątkowy, nasz interes jest szczególnego rodzaju. Tego pan nie zaprzeczy… I jeśli ja ogłaszam bankructwo, pan je także musi ogłosić, bo pan jest drobny kupiec, chociaż pan ma wspaniałe okno wystawowe, a ja jestem fabrykant na wielką skalę, przedsiębiorca. Słuchaj pan, człowieku sławny, o którego siedm miast będzie spór wiodło, ale dlatego, żeś pan nie zapłacił podatku…
Blum się napoił koniakiem, siadł w fotelu wygodnie i zaczął:
- Powiem panu coś o sobie i wytłumaczę, czemu to mówię. Dobrze?
- Słucham pana, bardzo lubię operetki.
Wśród ciszy gabinetu usłyszeli obaj nagły szelest w stronie biurka.
- Co to takiego? - zapytał znowu zaniepokojony Tworowski.
- Czy ja wiem? Pański manuskrypt wierci się na biurku. Zostaw pan, u diabła…
- Słucham pana.
- Panie Tworowski! Ja jestem Izydor Blum, doktor filozofii i prawa, suchotnik i kanalia. Ja panu sprzedałem pomysł, któryś pan tylko poobwieszał swoimi słowami, jak by pan marmurową rzeźbę poobwieszał szklanymi paciorkami. Książka moja zrobiła sławnym pana. Za tę książkę kupił pan to biurko niesłychane, tę palmę idiotyczną i te dzieła, których pan nigdy nie czytał i których pan nigdy czytać nie będzie. Za tę książkę nakupił pan perfum, aby zasmrodzić sobie mieszkanie. To wszystko ma pan z mojej łaski. Ja nie umiałem napisać - umiałem tylko pomyśleć, pan nie umiał myśleć, ale potrafił pan napisać. Gdyby nie ja, wzięliby pana diabli; siedziałby pan, przypuśćmy, w magistracie albo postarał się o zastępstwo rowerów i maszyn do szycia. Do czego innego nie ma pan talentu. Ja pana uposażyłem…
- Panie Blum - przerwał Tworowski - ja to wszystko mniej więcej wiem, po cóż pan się sili na gadanie? Idzie o butelkę koniaku, weź ją pan i daj mi święty spokój. Trzeba panu butów? - dam panu buty. Tylko pan raz skończ, panie Blum.
Blum się uśmiechnął dziewiczo.
- Butów mi nie potrzeba, a koniak wypiję, zanim stąd odejdę. O co innego idzie; a ponieważ rzecz będzie nieco efektowna i pan gotów się dziwić moim pomysłom, chcę pana uprzedzić wstępem co prawda długim, ale za to nudnym.
Tworowski spojrzał zmęczonym wzrokiem, gotów na wszystko. Bał się zawsze tego człowieka, ale dziś bał się go więcej niż zwykle; czuł, że ma przed sobą jadowitą żmiję z resztką jadu w strupieszałych zębach. Przeczuwał coś złego. Blum był zdolny do wszystkiego.
Tymczasem zaś rzęził.
- Mam do pana prośbę, powiem potem jaką - można to nazwać prośbą, zbyt łagodnie bowiem jestem dziś usposobiony, abym robił awantury. Zresztą koniak ma pan dobry, co jest dla pana w moich oczach okolicznością łagodzącą. Niech mnie pan tylko uważnie wysłucha… Jak się tedy rzekło, Izydor Blum jest kanalia i był nią zawsze… Kiedy miałem lat dziesięć, sprzedawałem wszystko, co może być tylko przedmiotem handlu, panie Tworowski; później sprzedawałem filozoficzne rozprawy, bo nie wiem, czemu filozofia miałaby być czymś lepszym od starych pantalonów. Ale to było nic. To nie było ze mnie, to było zawsze cudze, tylko sprytnie przeżute, to mnie nie bolało. Aż stało się wreszcie, że piękny Izydor Blum zapragnął napisać dramat, pięć lat temu to było, nie tak dawno, i oto jeden dzień przeżyłem wtedy, jeden jedyny dzień, który ze mnie zrobił łotra na wielką skalę, bom poszedł, bom musiał pójść sprzedać to, co miałem tylko ja dla siebie samego, mój płód, moje potomstwo, z mojej cuchnącej krwi, ale zawsze z krwi: pan zna dramat Sielskiego, ten dramat, który go wielkim zrobił? To jest mój dramat, panie Tworowski.
Blum się zająknął i zachłysnął. Bardzo był blady i pot ocierał z czoła. Tworowski patrzył na niego niespokojnie. Blum mówił dalej:
- Zacząłem pisać sam. Miałem głowę pełną, nie spałem i nie jadłem, porwałem sobie nerwy na nic. No i poród się nie udał. Nie umiałem skleić jednej sceny, nie umiałem rozpocząć jednego zdania. Przeżyłem wszystkie męczarnie brzemiennej kobiety, która ma poród ciężki; darłem sobie włosy z głowy; drapałem ścianę, kąsałem do krwi palce. Nie umiałem. Nie mogłem. I mnie wtedy, panie Tworowski, diabli wzięli, jak tę właśnie matkę, która umiera w porodowych mękach. Porównanie może się panu wyda nieco trywialne, mniejsza o to. No i widzi pan, wtedy poszedłem do Sielskiego.
Blum napił się koniaku i ciężko odetchnął.
- Ale to jeszcze nie wszystko - rzekł. - To początek tego, co przeżyłem, ciężko przeżyłem; Sielski kupił pomysł, gotowy, mocny, wykończony pomysł za rubli dziesięć, spłacanych w ratach tygodniowych po pół rubla. Czyż nie złoty interes? Potem zaczął ubierać moich ludzi wedle swego żurnalu; Sielski jest dobry krawiec, ubrał ich dobrze i powiódł na scenę - a ja byłem na premierze. Siedziałem w jakimś kącie i patrzyłem; kiedy podnieśli kurtynę, dostałem bicia serca. W gardle mnie ścisnęło, wyprężyły się we mnie wszystkie żyły; myślałem, że mi głowa pęknie z hukiem, bo mi się w mózgu coś gotowało. Zacisnąłem ręce i gryzłem do krwi moje plugawe wargi, i patrzyłem. Sielski to dobrze zrobił, to jest człowiek pojętny. Ale kiedy grano piątą scenę pierwszego aktu, tę scenę, która wywołała dziwny, niespokojny szmer wśród widzów - stałem się nieprzytomny. Przecież ja to wszystko wiedziałem, potrafiłem jednym rzutem myśli ująć ją, tę scenę, jak ręką, umiałem z mózgu wywieść każde jej słowo, umiałem na pamięć to, co Sielski napisał - i ja tego napisać nie umiałem. Rozumiałem tę straszną impotencję i równocześnie nie mogłem jej pojąć. Zacząłem podobno płakać, łkać, jęczeć… Ktoś, obok siedzący, patrzył na mnie jak na wariata. Potem zaczęli wołać: “Sielski! Sielski!” - jakby teatr zwariował, a mnie zmysły odeszły i zacząłem krzyczeć: “Blum! Blum!”, krzyczałem nawet: ,,Izydor Blum!”, ale Blum nie wyszedł przed rampę. Wrzeszczałem, zacząłem tupać nogami, a potem…
- A potem?…
- …potem mnie wyrzucili z teatru - dokończył Blum spokojnie i napił się koniaku.
- A cóż Sielski?
- Sielski? Sielski mi przysłał drukowany egzemplarz sztuki z własnym podpisem. Sprzedałem ten cenny egzemplarz za rubla. Taki ci oto był początek mojej kariery twórczej. Potem to już mi było łatwo założyć fabrykę; wszyscy o tym wiedzieli i nikt nie wiedział. Twórca szlachetny, któremu sprzedałem powieść, nowelę czy poemat, unikał mnie potem jak zarazy, aby nikt nie spostrzegł przypadkiem, że ma ze mną jakiekolwiek stosunki, a jeżeli mi już trzeba było podać rękę, podawano mi dwa palce. Wie pan, panie Tworowski, dwa palce! - dodał Blum uśmiechnięty. - Uważano mnie pospolicie za rzezimieszka, ale przede wszystkim ci mnie uważali za takiego, którzy ze mnie żyli i mną żyli; lichwiarz jest złodziejem dla tego przede wszystkim, który go z płaczem błaga o pieniądze. Ale to nic. Ja byłem zawsze cierpliwy - aż do dziś, ale to już z panem sprawa.
- Ze mną?
Tworowski spojrzał na niego ze strachem, który jednak szybko ukrył.
- Z panem, twórco tak wyniosły, że gołym okiem głowy u ciebie nie zobaczy. Z panem… Ale to nic strasznego; ja tylko poproszę o coś, a pan będzie zbyt sprytny, aby odmówić.
- A jeżeli odmówię?
Blum spojrzał na niego przeciągle.
- Pan nie odmówi, panie drogi. Sielski by odmówił, ale pan nie, bo pan jest zbyt ambitny na innym punkcie.
- Blum! Pan zamyślasz jakąś podłość. Dobrze, ale uprzedzam, że cokolwiek by mnie miało spotkać z pańskiej strony, to mnie nie przelęknie. Dawałem, co mogłem…
- Czy bardzo nachodziłem pana?
- Być może, że nie. Owszem, nie nachodził pan, więc teraz dam, co mogę, lecz nie dam, czego nie mogę.
- Da pan!
- Nie dam, Blum…
- Zobaczymy, lecz radzę zgodę. Jeśli się pan nie zgodzi, ha! wtedy…
- Cóż wtedy?
- Ogłoszę jutro, a znajdę takich, którzy ogłoszą to jeszcze chętniej, że Tworowski jest większym łajdakiem od Izydora Bluma, doktora obojga praw i filozofii, że Tworowski, indywiduum pozbawione talentu kupiło od pomienionego Izydora Bluma rzecz pod napisem szumnym i wydało to w książce jako rzecz swoją, urodzoną w natchnieniu. Szanowny zaś autor samozwańczy za cenę kilkunastu rubli, trzech par butów i dwóch znoszonych ubrań, sławnym się uczyniwszy, będzie się mógł powiesić w chwili, kiedy to ogłoszę…
Tworowski zaśmiał się nieszczerze.
- Możesz pan ogłaszać, panie Blum, kreaturo najpodlejsza z podłych! Możesz pan ogłaszać, bo ogłoszeniu Izydora Bluma przyświadczy tylko Izydor Blum i tylko on, on jeden w to uwierzy. Jestem spokojny… Możesz pan ogłaszać. Krzyczał pan w teatrze, chcąc zgubić Sielskiego, i - wyrzucili pana z teatru. Ot, i tryumf!
- Ja Sielskiego zgubię teraz… I pana zgubię.
Blum mówił to spokojnie, głosem równym i stanowczym, tak że poetą dreszcz wstrząsnął. Podniósł się jednak i krzyknął:
- Więc idź pan do stu diabłów i ogłaszaj. To mnie już nudzi.
Blum się nie poruszył; oczy mu się tylko zaświeciły złowrogo, poza tym koniak mu je rozpalił.
- Wie pan, jak ja to zrobiłem, aby mi uwierzyli?
Tworowski zaparł dech w piersi, ale milczał.
- Zrobiłem to przewidująco. Zbyt dobrze znałem Sielskiego i pana, abym nie był ostrożny, więc byłem ostrożny, zresztą ja jestem doktor prawa, panie Tworowski. Kiedy miałem sprzedać dramat Sielskiemu, zrobiłem jego szkic w dwóch egzemplarzach, jeden sprzedałem Sielskiemu, a drugi, opatrzony wystarczającym komentarzem, z podkreśleniem daty szczegółowej, z zacytowaniem szczegółów handlowej transakcji, złożyłem w zamkniętej kopercie w zaufanych rękach. To samo, mutatis mutandis, zrobiłem z panem.
- Łajdak!
- A widzi pan! Ten komplement dowodzi, żeś pan całą sprawę zrozumiał.
- Pan to naprawdę zrobił?
- Naprawdę zrobiłem. Sprawę z panem oddałem do przechowania człowiekowi, który wiarę znajdzie, a wybrałem do tej misji apostolskiej jednego z najlepszych pańskich przyjaciół, czym dowiodłem perfidii, z której by był dumny Machiavel albo opat Pronio. Kombinowałem bowiem tak: oddanie tej sprawy w ręce pańskiemu wrogowi jest rzeczą niebezpieczną, każdy bowiem wróg, taki z głupszych, sądzi, że należy być w tani sposób szlachetnym i nigdy by przeciw panu nie świadczył, za to pański przyjaciel, taki z mądrzejszych, będzie sądził, że należy być również szlachetnym, co się objawi najdobitniej przez zdemaskowanie pana dla dobra literatury rodzimej. Szlachetność rozmaicie się objawia, a ja na tym właśnie oparłem moje kombinacje. Jutro tedy idę do pana X i powiadam: ,,Kochany panie! otwórz pan kopertę i czytaj!” Pan X czyta, udaje, że jest niesłychanie oburzony, że jest przybity itd., radując się równocześnie w mądrej duszy. Potem westchnie w tonacji: amicus Plato, sed magis amica veritas i zaświadczy, gdzie będzie trzeba i co będzie trzeba, potem będzie niesłychany skandal, który mnie bynajmniej nie zaszkodzi, tylko panu, gdyż o tym, że ja jestem kanalia, wiedział każdy, ale o panu tego jeszcze głośno przynajmniej nikt nie powiedział. Potem pan się zastrzeli…
Tworowski był blady jak trup. Ręce mu drżały, kiedy z niesłychaną, straszliwą uwagą słuchał słów Bluma; starał się nie stracić z tego ani sylaby, a równocześnie, jak by drugim mózgiem, szukał ratunku. Błyskawice przytłumione latały od jednej skroni ku drugiej; w tyle głowy uczuł ostry ból. Nogi się pod nim chwiały; namalowany mu przez Bluma miły obraz widział wyraźnie oczyma. Aż oczy przymknął nagle, ujrzawszy przed sobą uśmiechnięte boleściwie i jaszczurczo oczy przyjaciół. A to tylko Blum patrzył nieco ponuro, już po pijanemu, uporczywie i bezlitośnie.
Tworowski się zachwiał nieprzytomnie i nachylił się dziwnie w stronę Bluma. Charczał już, nie mówił:
- Więc czego chcesz… Blum…?…
Ten zrobił ruch ręką, jak by się przygotowywał do obrony, potem stojącą na ziemi butelkę przestawił w bezpieczniejsze miejsce, skurczył się, jak przyłożona do ciała pijawka, aby za chwilę napęcznieć krwią, i patrzył.
- Czego ja chcę? - rzekł - drobnostki…
- Mów, Blum!
- Niech pan usiądzie. Pan się niepotrzebnie wzrusza; bierz pan przykład ze mnie, ja jestem spokojny; ja panu wszystko powiem.
- Mów, Blum!
Tworowski już prosił jak człowiek torturowany. Blum milczał dłuższą chwilę, spoglądając w powałę bez podnoszenia głowy; trzeba mu było tylko wywrócić wypukłe, zajęcze oczy. Potem zaczął mówić powoli, rozpalając się coraz bardziej, aż doszedł do strasznego, tłumionego krzyku, który napawa lękiem, prosi i grozi, który płacze bez łez, do tego zgłuszonego skowytu, kiedy słowa szczekają, jak by z zardzewiałego były żelaza. To oznaczało u Bluma uniesienie.
- Pan jesteś sławny, panie Tworowski, ja panu dałem sławę, ale jej nie chcę - niech się pan udławi swoją sławą; kiedyś wyłem po nocach, o sławie marząc. Powtarzam panu: udław się pan swoją sławą. Masz pan wspaniałe mieszkanie; powieś się pan na tym szklanym pająku, bo i nie o to mi idzie; ja się uczyłem głodu, tak samo jak filozofii, a w lakierowanych butach chodzić nie umiem. Jeśli się to wszystko panu wyda dziwnym, to nic nie szkodzi… Pan to sobie może pojmować albo nie pojmować - kpię z tego. Ale jednego panu nie daruję…
Cisza nawet ucichła w tym miejscu, nie chcąc przeszkadzać sercu Tworowskiego, które przerażone, oczekując czegoś okropnego, jednym nagłym ruchem przylgnęło do najciemniejszego zakątka piersi, nie śmiejąc odetchnąć krwią, która szumi płynąc. Tworowski czekał jak strzału w pojedynku. Usta rozchylił, rozszerzyły mu się oczy. Bał się.
A Blum mówił dalej, powoli i stanowczo.
- Jednego panu nie daruję: najpiękniejszego, coś pan moją krwią zdobył - kobiety. Jej panu nie daruję. Nie o wszystkich mówię, lecz o jednej…
- Blum!!
- O jednej… o Płońskiej…
- Aaa! - zawył Tworowski.
- Jej jednej, jej jednej panu nie daruję, bo ja ją powinienem mieć, nie ty, nie ty! - słyszysz? - nie ty! Ile razy szła do pana, tu, do tego lupanaru zatłoczonego bezwstydem kokocich perfum, do tej ohydnej nory, wyłożonej dywanami - tyle razy szła do mnie. Ja to wiem! Ja wiem dokładnie, czymeś ją pan zdobył - nie ukrywała zachwytu, bo za wspaniała jest na to i za czysta. To ja ją panu zdobyłem; ja ją zdobyłem moimi rękoma, nie, moim mózgiem, moją krwią, głupcze, moim karlim sercem, które by mogło pomieścić dziesięć serc pańskich, gdybyś pan miał dziesięć serc nawet. Do mnie powinna należeć wedle wszelkiego prawa. Gdyby nie ta książka przeklęta, mógłbyś pan wyć u nóg tej kobiety, a nie spojrzałaby na pana, bo to nie kreatura, to najlepsza z kobiet, jaką widziałem kiedykolwiek. Nie pan ją usidlił, ale moja książka, mnie wydarta książka, która jej spaliła mózg, a serce rzuciła ci pod nogi.
Świece przybladły, cisza nie śmiała podnieść oczu, aby spojrzeć na tych dwóch ludzi, z których jeden, do trupa podobny, patrzył prawie bezmyślnie, a drugi mówił nienawistnie i strasznie.
Mówił:
- …Skowyczało we mnie serce, kiedy mi Sielski na scenie duszę kradł i darł ją w kawały męcząc, aby się nasycić. Alem to przecierpiał… Darłem piersi z bólu, kiedy mną pomiatano jak psem, kiedy mnie zrzucano ze schodów, kiedy mi podawano dwa palce. Kiedyś mi się pan raz nie odkłonił na ulicy, boś szedł z kimś, uśmiechnąłem się tylko wiedząc, żeś pan głupiec. Wszystko to przecierpiałem, ale ja się męczyłem gorzej. Wiedziałem o każdej drobnostce, którąś pan zdobył moją książką, więc tym bardziej wiedziałem o Płońskiej…
Blum odpoczął chwilę, chwycił łyk powietrza jak zdychająca ryba i znowu mówił:
- I to już był kres wszystkiego. Ile razy szła tu do pana, szedłem za nią; śledziłem ją, jak najlepszy szpieg nie śledził, stałem na deszczu i słocie przed jej domem na straży, ukryty za jakimś węgłem albo w jakiejś bramie. Gdy szła, szedłem za nią nieprzytomny, obłąkany, bo pożądałem jej jednej tylko. Skowyczałem po nocach, gryząc poduszkę: ta kobieta moją bowiem była, a pan mi ją zabrał podle, strasznie podle, podstępnie. Ale to nie wszystko… Cierpiałem niewypowiedzianie, ale dlatego tylko, że jej mieć nie mogłem; ale kiedy odprowadziłem ją do pańskich drzwi, kiedy tu weszła, aby wyjść za kilka godzin - ja stałem, ot, tam! - naprzeciwko, wtłoczony w mur kamienicy, zastygły jak trup, przybity; łkałem, szlochałem wtedy… O, Tworowski! Wtedy cierpiałem dlatego, żeś ją pan miał w tej samej chwili, ją, która do mnie należała… Cierpiałem jak zdradzony mąż… Patrząc w pańskie okna, widziałem wszystko, chociaż mi krew zalewała oczy; patrzyłem przez mury, odczuwałem każdą pieszczotę, którą mi pan ukradł. Słyszałem pocałunki, chociaż mi w uszach szumiało morze, morze wściekłe, zakrwawione, straszne… Widziałem ją nagą, stojącą przed panem, ją, którą kochałem niezmiernie, bo ta miłość płaciła mi wszystkie upokorzenia, wszystkie podłości, wszystkie policzki i kopnięcia…
Blum płakał. Łzy mu zalały ogromne, wyłupiaste oczy i spływały po twarzy żółtej, nabrzmiałej, tocząc się aż na murzyńskie, zmysłowe, wstrętne wargi. Uczuł widocznie w ustach gorzki posmak łez, bo się zatrząsł nagłe jak w febrze, westchnął jak zwierz, potem się rękoma chwycił za włosy i darł je z pasją, obłąkany, straszny.
- Pan ją miał - krzyczał głuchy krzykiem duszonego człowieka - boś ją mnie ukradł… I tego ja ci nie daruję… tego jednego w życiu ci nie daruję!…
Chlipał pociągając nosem, wił się w szaleńczej wściekłości, ohydny, skurczony na fotelu, patrząc w coś uparcie załzawionymi oczyma… Potem, jak by czytał z tego miejsca, w które się wpatrzył z uporem, mówił urywanym głosem, jak by sobie-przypominając:
- Kiedyś pan raz w kawiarni opowiadał Sielskiemu i innym, i mnie o tym wszystkim, kiedyś pan opisywał jej ciało i sposób jej pieszczot, śmiałem się ze wszystkimi, bo tak trzeba w zgodnym chórze. Ale, słuchaj pan; zalewała mnie krew, serce mi się tarzało z bólu, buchało krwią jak płaczem; czułem bezsilną niemoc żył zlodowaciałych, czułem, że pod czaszką zgniły mój mózg zastygł z ohydy… Wtedy chciałem panu w pysk plunąć i kurczowo ściskałem szklankę, aby panu łeb roztłuc na dwoje. Przysięgam, że Gaetano Mammone nie pił w życiu swoim francuskiej krwi z taką lubością, z jaką ja bym wtedy pił pańską krew zatrutą i zarażoną. Przysięgam… A równocześnie uwielbiłem pana! Panie Tworowski! Wtedy uwielbiłem pana… Czułem dla pana nieskończoną wdzięczność widząc, że ja, Izydor Blum, jestem wobec pana bóg! że jestem człowiekiem bez skazy wobec pana, opowiadającego o tajemnicy pieszczot pani Płońskiej…
Tworowski był bliski omdlenia; zastygł w bezsile i niemocy.
- I jeszcze za jedno byłem mu wdzięczny; za to, żeś pan właśnie takim był, jakim się pan okazał. To było moje pierwsze uczucie zemsty, pierwsze słowo złej piosenki, którą bym z ekstazą zaśpiewał nad trupem, nad pańskim trupem, rzecz prosta… Pan się okazał człowiekiem podłym, a ja się lękałem śmiertelnie, że pan mimo wszystko jest inny… Gdyby tak było, byłbym stracony, a ponieważ tak nie było, zacząłem mieć nadzieję… Budowałem na pańskiej podłości, która miała być nawozem pod moje zasiewy. Prawda, że trywialnie powiedziane? A właśnie!… Tak trywialnie powiedziane, a pan tyle perfum rozpylił!… Aha! I jeszcze jedno mnie cieszyło, bardzo mnie nawet cieszyło… To, że pan ją znieważył do ostatecznych granic… Może ja nieporządnie mówię, ale pan rozumie… Że ją pan znieważa najcięższą zniewagą, jakiej się można dopuścić wobec kobiety; gdyby wiedziała o tym, umarłaby… cierpiałaby nadludzko, tłukłaby o mur głową. To nic, że o tym nie wie, ale gdyby wiedziała, umarłaby… To mi wystarcza. To jest kara dla niej, żadna kara w zasadzie, bo ani cierpi, ani umrze, ale to dla mnie dość, taka bezbolesna, wyrafinowana zemsta, a nie chciałbym zemsty prawdziwej, bo ją kocham, jak jej jeszcze nikt nie kochał i jak jej nikt kochać nie będzie, bo na to nie pozwolę, słyszy pan? - ja nie pozwolę! Do mnie należy!…
Tworowski patrzył na niego z przerażeniem, sparaliżowany bezsiłą, niezdolny do niczego. Więc Blum podniósł się z fotela, zatoczył w jedną stronę i podszedł ku niemu; chwiał się na chudych, pajęczych nogach, gestykulował rękoma, które były dziwnie białe, lecz nakrapiane mnóstwem żółtych piegów. Pochylił się nad Tworowskim, któremu twarz w tejże chwili wykrzywiła się śmiertelnym wstrętem i usta dziwnie drgać poczęły… Było w tej całej postaci coś nieludzko wstrętnego, coś z płaza i coś z małpy równocześnie, coś potwornie brzydkiego, co już nie tylko odpycha, lecz i przeraża. Czerwone światło świec oblało go rumieńcem suchotniczym, który gasł lub zapalał się, ile razy Blum się zwrócił do światła lub od niego odwrócił. Nalana twarz jak u alkoholika wyglądała z tym rumieńcem jak by powleczona warstwą lepkiego, obrzydłego tłuszczu. Tworowski, czując nad sobą oddech Bluma, mieszaninę cuchnącą z zapachu tytoniu i koniaku, z powiewu zgniłego gorączki rozpalonej płomieniem nagłej, zwierzęcej chuci, wywołanej opowieścią o Płońskiej,
z ostrej woni lepkiego potu, który twarz Bluma pokrył - i widząc poza wałem sinawych, obwisłych warg strupieszałe, czarne zęby, dziąsła różnokolorowe, białe, czerwone i sine - a nad tym wszystkim te oczy straszne, wielkie, a teraz jeszcze bardziej powiększone, mokre od łez, straszne tym okropnym, mściwym patrzeniem bazyliszka; niskie, spłaszczone czoło jak u zielonego topielca, czerwone, cienkie, odstające uszy - uczuł odrazę taką, że go nagły ból przeszedł i dreszcz nim wstrząsnął. Uderzał rękoma powietrze i gniotąc słowa w gardle, krzyczał:
- Precz! Precz!
- Dobrze! - zachichotał Blum - panu nie jest widok mój miły, a przecież ja mam kapitalną głowę…
…ja dwom ludziom wtłoczyłem wieńce na kretyńskie głowy… Dobrze! Bardzo słusznie… możemy mówić bez poufałości… To nic… Między przyjaciółmi wszystko uchodzi… Możemy mówić, możemy mówić nawet o pani Płońskiej, i to będzie najlepsze, bo przecież po to tylko przyszedłem. Pan się zgadza?
Tworowski zastygł w odruchu wstrętu i milczał.
- Więc pan się zgadza, ale szkoda, że pan nie bierze udziału w rozmowie nas obu interesującej. Ale mam nadzieję, że ja pana rozruszam.
Zrobił pauzę, potem się zaparł mocno na chwiejnych nogach i rzucił:
- Pan zapewne wie, że ona tu dzisiaj przyjdzie?
Spojrzał szybko na Tworowskiego, który nieprzytomnie zapytywał go oczyma, jak by mówić nie mógł.
- Ona tu dzisiaj przyjdzie - mówił Blum - ja tu na nią czekam. Jest już nieco późno na wizytę niewieścią, o ile niewiasta została poślubiona bliźniemu swemu, ale ona tu jeszcze dzisiaj przyjdzie.
Uśmiechnął się tryumfująco.
- Pan się może słusznie dziwić, skąd ja to wiem. A ja wiem. Jestem doktorem prawa i filozofii… Ona może już niedługo… za chwilę… Bo to widzi pan, mój przyjacielu, inscenizacja jest taka: jej mąż dostał dzisiaj list, naturalnie anonimowy, że pani Płońska zdradza pana Płońskiego. Nie powiedziano jednak z kim - myśmy ze sobą nie skończyli transakcji, więc dlatego nie powiedziano z kim. - List ten dostał mniej więcej przed pół godziną, bo listy należy posyłać w samą porę. Co dalej? Dalej będzie tak: pan Płoński otrzyma list przy kolacji; żona siedzi naprzeciwko; pan Płoński otworzy list najspokojniej, nie odpowiadając na pytanie żony, od kogo list, bo po pierwsze, nie otwarłszy listu, nie może tego wiedzieć, a po drugie, nie będzie tego wiedział i po otwarciu listu. Zacznie go czytać od niechcenia, potem nagle zblednie, prawą ręką przetrze czoło, potem oczy, przeczyta list jeszcze raz, potem go nagle zemnie, potem schowa do kieszeni. Na pytanie pani Płońskiej, czemu list wywarł na nim takie wrażenie, nie odpowie nic, spojrzy na nią dziwnie raz i drugi, wreszcie z pasją odsunie krzesło i pójdzie do siebie. Za chwilę, uważa pan - pani Płońska usłyszy, że mąż wyszedł; zdumiona krzyknie za nim, on nawet nie spojrzy i pójdzie do diabła… Zaraz!
Co może być potem? Potem pani Płońska zachwieje się na nogach, wpatrzy się w jeden punkt, będzie przez chwilę nasłuchiwać powrotu męża, potem będzie myśleć… długo, bardzo długo; w końcu westchnie, tym strasznym westchnieniem przerażonego dziecka, zrozumie treść listu, chwyci płaszcz i kapelusz i uda się do pana, tutaj… Na schodach kilka razy przystanie trzymając się poręczy, znajdzie pierwszą lepszą dorożkę i nie oglądając się na nic - przyjedzie… tutaj przy jedzie… Każda inna kobieta, nie Płońska, poszłaby do pokoju męża poszukać, czy przypadkiem listu nie zostawił, przetrząsnęłaby kosz na papiery… Ale pani Płońska tego nie zrobi… Płońska jest czysta dusza i kocha pana, to jest nie pana, tylko Izydora Bluma, który czeka tutaj na nią…
Odetchnął i spojrzał wesoło na Tworowskiego, który w miarę tego, co słyszał, podnosił się z wolna jeszcze bardziej blady.
- Przyznać pan musi, że ja to dobrze obmyśliłem… I nie omylę się ani na głoskę… Gdybyś pan był bystry, tobyś pan powiedział: “Blum, jesteś kiepski reżyser. Płoński zamknie się w swoim pokoju, ale nie wyjdzie, a ty, Blum, ty szanowny, drogi Blum, możesz spokojnie czekać do jutra…” Ale ja bym na to powiedział: “Płoński już wyszedł, bo Płoński szuka od tygodnia sposobności, aby się mógł wykraść wieczorami z domu. Płoński jest dureń i nie wart swej żony, wobec czego poznałem go z bardzo miłą niewiastą, niczego nie obiecującą, bo nawet dzieci…”. A na to pan byś powiedział: “Szanowny panie Blum, wierzę, żeś pan napisał dramat Sielskiemu i godzien pan jest pani Płońskiej”…
Słysząc ostatnie słowa Tworowski skoczył do Bluma, chwycił go za pierś lewą ręką, a prawą sięgnął ku gardłu; w tej chwili jednakże Blum wydarł mu się z wysiłkiem, odskoczył i zaskowyczał:
- Panie Tworowski! Nie ja się pana boję, tylko pan się mnie boi. Ja mam pana w ręku, ot, tu! - (wyciągnął pięść ku niemu) - i ja z panem zrobię, co się mnie podoba. Chyba, że mnie pan zabije, czego pan znowu nie zrobi, bo na to pan jest zbyt nerwowy. Pan jest w ogóle neurastenik, pan się powinien starannie leczyć, więc niech się pan zachowuje spokojnie i zaprosi mnie gościnnie, abym usiadł, bo jeżeli ja stąd wyjdę, to tylko po to, żeby jutro przeczytać, że pan Tworowski, poeta znany i wielce sympatyczny, w łeb sobie strzelił, zapewne z powodu zawiedzionej miłości; wtedy jednak ja sprostuję fałszywe wiadomości dziennikarskie. Ot, i co! Nawet porządnego pogrzebu nie’ będzie, a i mowy nad trumną także nie będzie, chyba że ja ją powiem… Pan rozumie, panie Tworowski?
- Bydlę! - rzekł Tworowski nieswoim głosem - bydlę!
- Niech będzie! Pan dotąd był od tego, aby chrzcić słowem to, co ja stworzyłem myślą, więc niech i teraz będzie tak samo, dobrze, niech będzie: bydlę!
Tworowski oparł się o ścianę i dyszał jak człowiek bardzo zmęczony. Blum niesłychanym gestem wskazał mu fotel.
- Niech pan usiądzie - rzekł - ja jeszcze nie skończyłem, a muszę się spieszyć, bo ona może nadejść, pani Płońska… Bo widzi pan, teraz ja chcę podyktować warunki pokoju między nami. Ja teraz zażądam zapłaty za wszystko, kontrybucji wojennej, odszkodowania za mój ból, więc niech pan usiądzie, abyś pan miał siłę do przejścia pod jarzmem… Tu będzie pański wąwóz kaudyński! Sądzę, że się w tej chwili wyrażam nieźle! Wąwóz kaudyński! He! he!… A jeśli zwycięzcą jest taki łotr, jak ja, złoty panie, w takim razie mnie samemu żal zwyciężonego. Mnie też pana bardzo żal… Zacznijmy tedy, będę mówił krótko i ściśle. Panie Tworowski! Dam panu na piśmie to, czego pan zażąda, czego pan tylko zechce; oświadczę mianowicie pod słowem honoru - to tylko taka forma! - że nigdy nic z panem nie miałem wspólnego i gdyby ktokolwiek kiedykolwiek twierdził inaczej, nawet w moim imieniu, ten łże jak pies. Następnie, a to już będzie wspaniałomyślny dodatek z mojej strony - następnie, jutro o tym czasie żyć nie będę. Jak się to panu podoba? Najbardziej parszywy pies, gdyby to usłyszał, zawyłby z radości, a pan na to nic… Jutro o tym czasie! Nie będę żył, osiągnąwszy to, co osiągnąć chciałem, a czym pan mi zapłaci za wszystko, a za milczenie przede wszystkim.
- Mów!
- Przyszedłem do przekonania, że świat nie ma pociechy ze mnie, a tym bardziej ja ze świata - świat i Izydor Blum nie mają sobie nic więcej do powiedzenia ponad to, co sobie już zdołali impertynencko powiedzieć; zwiększyłem tylko ilość błota na świecie, naplułem w bagno, aby wezbrało. Ociągałem się z likwidacją interesu jedynie ze względu na pana i na Sielskiego; Sielskiemu postanowiłem zrobić tylko przykrą złośliwość, niegodną, co prawda, przyjaciela, ale godną Izydora Bluma, z przesądów chrześcijanina…
- Prędzej.
- Przeciwnie: powoli! To jest przecież mój testament, przekazywanie idei w nieskażonej postaci, w dziewiczym stanie plugastwa. Otóż ja, Izydor Blum, niezupełnie zdrów na ciele, a tym bardziej na umyśle, oświadczam, że postanowiłem ułatwić pracę zwierzątkom miłym, chociaż nieznanym mi z wyglądu, jednym słowem, lasecznikom tuberkulicznym, zamieszkałym we mnie, i zastrzelić się jutro w pogodzie umysłu, w zgodzie z sumieniem i w niezgodzie z kamienicznym stróżem… Czego dotrzymam, tak mi Boże dopomóż, nie do życia, ale do śmierci lekkiej i rozgłośnej… Potem Walhalla mnie czeka… To wszystko. Tak postanowiłem - ale pod warunkiem, panie Tworowski, pod ostatnim z warunków, abym mógł zginąć wśród warunków dobrych, bowiem żyłem wśród psich. Za to, żeś pan mną tył, za to, że ja przez pana cierpiałem - i za to, żeś mi ukradł kobietę, która należeć powinna do mnie - za to mi pan odda tę kobietę. Odda mi pan ją w sposób wskazany przeze mnie. Ja się już postarałem o to, że ona tu będzie, a wedle moich obliczeń będzie tutaj za chwilę. Pan się ma postarać o to, aby pani Płońska była moją, bo tu teraz ja na nią-czekam, nie pan, panie Tworowski. Pod tym jednym warunkiem nie powiem. nikomu jednego słowa, owszem, przy śmierci, jutro, wspomnę pana bardzo nawet uprzejmie. Ale Płońska będzie należeć do mnie tu u pana, abym miał wrażenie, że tu wszystko jest moje, a poza tym powodem nie wystarczającym i dlatego także, abyś chociaż przez chwilę wycierpiał to, co ja tygodniami cierpiałem, ot tam, za tym oknem. Tam dzisiaj pan stać będzie i czekać, aż będzie można wejść…
Tworowski patrzył uważnie, nie stracił z tej przemowy ani słowa, nie próbując już nawet myśleć o obronie, zanadto mu bowiem szumiało w głowie. Rzekł tylko:
- Pan nie jest zbrodniarz, panie Blum, pan jest tylko obłąkany… To, co pan chce zrobić, jest zbrodnią pospolitą i nędzną, ale tylko człowiek obłąkany może się na nią ważyć. Pan jest chory i dlatego tylko nie strzelę panu w łeb jak psu. Pan tego niewart… Niech pan stąd idzie… Niech pan ogłasza, co się panu podoba… Precz, bydlę!
Blum spojrzał zdumiony. Skurczył się, wyprężył jak do skoku, twarz miał siną, z oczu lała mu się wściekłość, zacisnął ręce, warga dolna drżała mu febrycznie, obwisłszy. Tworowski czekał chwili, w której Blum rzuci się na niego i zacznie drapać czy kąsać, lecz Blum nagle, jakby uchem złowił jakiś szelest, znieruchomiał i czekał. Tworowski pochwycił ten zwierzęcy, czujny ruch i zaniepokoił się; wtedy Blum, jakby już pewnie usłyszał to, co chciał słyszeć, spojrzał na Tworowskiego i szepnął z tryumfem:
- Idzie!
Tworowski nasłuchiwał dysząc ciężko; złowił szmer w stronie drzwi przedpokoju… Chwiał się, widocznie pracował usilnie myślą, coś ważył…
W tej sekundzie zadźwięczał cichutko elektryczny dzwonek; oni dwaj spojrzeli na siebie: żaden ani drgnął. Dzwonek znów jęknął, nieco gwałtowniej - oni ani drgnęli, tylko Blum wzrokiem zawisł na spokojnych już, tylko źle błyszczących oczach Tworowskiego, potem nagle, ruchem kocim skoczył ku drzwiom. Ręka Tworowskiego chwyciła pustkę, lecz w tejże chwili jednym ruchem był przy Blumie i z nagłą siłą chwycił go jedną ręką za gardło, drugą zamknął mu usta… Dzwonek jęknął smutno jakby zawiedziony…
Tworowski zaciskał ręce coraz silniej, coraz silniej.
Blum charczał, rzęził, potem się zwalił na ziemię, jakby się złamał w połowie, pociągając za sobą Tworowskiego. Ten ukląkł… Patrzył strasznym wzrokiem w stronę drzwi, nie na Bluma, który usiłował trzepać nogami coraz słabiej. Tworowski słyszał najwyraźniej, jak ktoś od drzwi odszedł, jeszcze raz wrócił, widocznie nasłuchując; potem zaszeleściły suknie, pani Płońska schodziła powoli ze schodów. Zatrzaśnięto z hałasem kamieniczną bramę - a on wciąż słuchał.
Odjechała, turkot dorożki się oddalił i głucha szybko na śniegu. Tworowski klęczał wciąż, wciąż patrząc na drzwi skamieniały. Aż nagle uczuł jakąś wilgoć na rękach; wstrząsnął się z obrzydzeniem i spojrzał: po rękach spływała mu zmieszana z krwią ślina z rozwartych szeroko, grubych, sinych, nabrzmiałych ust Izydora Bluma, doktora praw i filozofii…
Tworowski stał chwilę nieruchomo, prawie nieprzytomny, potem z jakimś śmiertelnym spokojem wyjął chusteczkę i nie patrząc, zaczął obcierač ręce; czynił to dokładnie, systematycznie, starannie, potem chustkę w kąt rzucił, wziął flaszkę z perfumami, wylał je na ręce i rozcierał. Twarz miał trupio bladą, oczy zaś jak dwie dopalające się świece gasły raz po raz, dobywały z siebie na chwilę jakiegoś niesamowitego blasku, jak by wysilone, potem ciemniały, aby za chwilę znów rozbłyszczeć światłem konającym, omdlałym i bezsilnym. Tworowski stał tyłem zwrócony do trupa, lecz nie śmiał spojrzeć poza siebie, czuł, że mu siła jakaś skręca głowę zmuszając, aby się obejrzał, jak by go kto rękoma ujął za skronie; czuł to tak wyraźnie, że trzymając się jedną ręką biurka, zaparł się równocześnie mocno nogami, wyprężył się, głowę pochylił i mocował się tą siłą. Lecz myśląc o tym tylko, aby się nie obejrzeć poza siebie, aby nie ujrzeć wykrzywionej strasznie, sinej gęby Bluma - ujrzał ją nagle tuż przed sobą, jak by się nad nią właśnie pochylił i jak by się jej przypatrywał z uwagą. Skamieniał; widział krótką figurę Bluma leżącą na lewym boku, wykrzywioną jak by paraliżem, tak jednak, że głowa leżała prosto, patrząc okropnymi oczyma w górę; w oczach Bluma zamarło niewypowiedziane, beznadziejne przerażenie, takie, które nie miało czasu, aby krzyknąć - i skonało w tych szklanych źrenicach wypukłych, już twardych, tak zalękłych, że zdawało się, iż usiłują cofnąć się w tył i w głąb czaszki zapaść, aby nie widzieć śmierci.
Tworowski patrzył, oddech zaparłszy; pot mu pokrył czoło; zachwiał się i aby nie upaść, uczynił krok przed siebie, tak że musiał stanąć na ciele Bluma; zarył nogę w puszysty dywan - Bluma nie było. Tworowski odetchnął z jękiem jakimś cichym, ptasim, sennym jękiem, podszedł zygzakiem ku najbliższemu, głębokiemu fotelowi i zapadł weń całym ciężarem.
Blum leżał tam, pod drzwiami, z lewej strony, z głową na jakiejś skórze, nogi dotykały drzwi. Tworowski nie patrzył, spoglądał przed siebie głupim wzrokiem, nie myślał o niczym, nie mógł myśleć, nie mogąc zapanować nad tym niezmiernym szumem, który mu się w głowie przewalał, to opadając, to wznosząc się, a wtedy przechodził w jakąś potworną muzykę, pełną szmerów i dzwonień przeciągłych, długich, nie kończących się jęków, które goniąc od prawej skroni ku lewej, uderzały w nią z siłą, a nie znajdując wyjścia, tłukły się po czaszce jak przerażone, krzyczące ptactwo i znów wracały ku czołu, które, zdawało się, nie wytrzyma parcia… Tworowski podniósł ręce ku skroniom i gniótł je; wtedy doznał wrażenia, że trzyma w rękach cudzą głowę z mózgiem, chorym widocznie, bo mózg ten płonął, od czasu do czasu tylko buchając płomieniem, jak by się nie mógł zapalić od razu; znowu płomień zagasł, potem widocznie bulgotał długo, zbierał siły do wybuchu i buchnął coraz żywszy, coraz bardziej gorący, coraz więcej żrący. Zimno lodowe rąk objęło rozpaloną głowę obręczą i gdyby nie ona, płomień z wewnątrz mógłby ją może rozsadzić albo przepalić. Tworowski trwał tak z rękoma na skroniach, nieruchomy, zastygły, bezsilny i bezwolny.
Świece przybladły, tak że mrok po kątach dotąd leniwie śpiący ruszył się z legowisk i czujnie, bacząc na drogę i obchodząc z dala świetliste koło, okrążył je ostrożnie i popełzał w stronę Bluma; zaczął się powoli piąć na jego ciało, czujny na każde żywsze odetchnienie świec, a wreszcie, chwilę upatrzywszy, w której światło świec omdlało zupełnie, zbladłszy od wysiłku, mętny mrok położył nagle szeroką swą dłoń na wykrzywionej twarzy Bluma, nakrył ją zupełnie i zgasił świecący w jego oczach śmiertelny, bezgłośny strach.
W tejże chwili ogarnęło Tworowskiego niesłychane osłabienie; nie zważał już na nic, nie odczuwał o kilka kroków strasznej obecności Bluma. Rozwarł szeroko usta spieczone i bezwładne i oddychał ciężkim powietrzem, dźwigającym ku górze zapachy perfum.
Jak by w nim coś topniało, jak by żyły zmienione w stężałe sople lodowe zaczęły topnieć od gorąca mózgu; uczuł pierwszy dreszcz od tej strasznej chwili, w której skamieniał zaciskając ręce dookoła chudej szyi Bluma; jakaś omdlałość dobra spłynęła mu w ciało i usypiała łagodnie krew.
Odjął ręce od skroni - i ręce opadły bezwładnie niezdolne do żadnego żywszego ruchu; powieki zaciężyły mu nagle; chciał je unieść z trudem w górę, lecz zamknęły się znowu, oczy mu gasły już zupełnie; szum w głowie ustawał, a właściwie oddalał się gdzieś w przestrzeń; słyszał już teraz coś podobnego do szumu oddalonego morza albo do monotonnego łkania oddalonego miasta, które szybko opuszczał, a im dalej był, tym to łkanie stawało się cichsze, raz jeszcze się podniosło jak by naniesione wiatrem i skonało w ciszy. Jakaś czająca się myśl, czekająca, aż zamęt w mózgu ustanie, ostrożnie pełzała jak gad, co macki przed siebie wyciągając, posuwa się czujnie; potem spadła na mózg jak ptak drapieżny, a Tworowski uczuł dziwny ból.
Myślał:
- Zabiłem Bluma…
Zdziwił się; przez cały czas bezwładności i stężenia wszystkich władz widział przed sobą lub tam, obok drzwi, wykrzywionego trupa Bluma bardzo wyraźnie, a teraz się zdumiał, jak by się dowiedział rzeczy niespodziewanej i nieoczekiwanej.
- Zabiłem Bluma!… - powtórzył twardo w myśli, aby się przekonać o jej znaczeniu, lecz tym razem zdumienie zaczęło róść, powaliło w nim od razu bezsilną, omdlałą senność i rozrastać się poczęło błyskawicznie w lęk, w trwogę, w przestrach niezmierny, w przerażenie, w rozpacz, która go wreszcie ogarnęła i wypełniła, trzęsąc zmęczonymi jego rękoma, otwierając gwałtem i brutalnie powieki, tłukąc w serce, gniotąc gardło. Potem go ta sama przerażona rozpacz, jak by ująwszy pod pachy, podniosła stawiając nagle na nogi. Tworowski się zachwiał i kierowany tym bezbrzeżnym lękiem, tym dziwnym lękiem, który się niczego nie lęka i który przerażonego człowieka gna nad brzeg przepaści właśnie, skąd chciał uciec przerażony, albo go ciągnie z wysokości wieży, choćby się rękoma chwycił kurczowo kamiennej balustrady; albo go popycha, uderzając w stos pacierzowy, ku zielonemu bagnu patrzącemu wężowym, przyciągającym okiem. Śmiertelnie wylękły, wziął świecę z biurka, zasłonił ją ręką, aby nie zgasła, i wpatrzony nieruchomym wzrokiem w trupa Bluma, szedł ku niemu…
Mrok, przerażony zbliżający się światłem, zerwał się z obrzękłej twarzy Bluma jak rój much biesiadujących na padlinie, twarz zabłysła czerwonym refleksem, oczy znów spojrzały ohydnym, okropnym wzrokiem. Tworowski stał nad trupem i patrzył. Oświecił twarz Bluma z góry i wpił się w nią oczyma, które z nieruchomych stały się nagle wściekłe i zabłysły, zapaliwszy się od gorącej fali, która je zalała od mózgu płynąc. Tworowski miał w tej chwili w twarzy bydlęcą, bezmyślną wściekłość, ścisnął zęby i patrzył jadowicie z uporem, ze złością niemą, okropną; wyglądał jak szakal nad trupem; a ten patrzył w górę zachłyśnięty tą wstrętną, różową pianą, ściekającą mu po brodzie, wykrzywiony nawet pociesznie, genialny człowiek, Izydor Blum.
Tworowski stał długą chwilę, potem, zdaje się, krew mu zalała oczy, bo twarz nagle skurczył, odstąpił o krok jeden, potem z całym rozmachem kopnął Bluma. A ten, jak człowiek głęboko śpiący, przewalił się ciężko na drugą stronę i spał dalej. Ale patrzył wciąż w górę, uporczywie, śmiesznie.
Tworowski stał długą chwilę jeszcze, potem czoło nagle zmarszczył, zaczął nasłuchiwać i zaniepokoił się; przypomniał sobie, że o kilka stąd kroków śpi służący; więc na palcach, osłaniając wciąż ręką świecę, ostrożnie przeszedł jeden pokój, potem drugi, przystanął przy drzwiach wiodących do ostatniego pokoju, zaparł oddech i słuchał. Uspokoił się; famulus spał ciężko; więc znów na palcach czujnie idąc wrócił do pokoju, w którym leżał Blum, postawił na biurku świecę, a sam usiadł przed nim.
Zmęczył się…
Zmęczony był nad wyraz, tym śmiertelnym zmęczeniem, które nie umie znaleźć sobie rady, aby się napoić siłą, lecz zdolne jest tylko do płaczu; człowiek, którego takie zmęczenie ogarnie, resztkę gasnących sił zużywa na to, aby się zmusić do płaczu, do dziecinnego płaczu, bo mu jest beznadziejnie żal - samego siebie; wtedy go jedna myśl nurtuje, głupia myśl na żałosny temat nieskończonej samotności, beznadziejnego opuszczenia, nie nazwanej krzywdy. Naiwna melancholia zjawia się w mroku łagodna i dziecięca, a człowiek, tym dziwnym zmęczeniem chory, ręce ku niej wyciąga, zadowolony z tego, że przyszła. I płacze.
Sam nad sobą płacze płaczem rozpieszczonego dziecka, którego uspokajać wtedy nie można, gdyż najcichsze słowa uspokajającej pieszczoty do tym większego płaczu go pobudzą. Tworowski począł w ten sposób płakać nad sobą bez łez, bezgłośnie; tym neurastenicznym roztkliwieniem człowieka, któremu się wydało w pewnej chwili, kiedy kwiaty zbyt szybko zwiędły albo kiedy deszcz spadł niespodzianie, że mu się dzieje krzywda, na dowód tego, czym się żywiła jego dusza od dni wielu, na dowód mniemania, że go uciska coś bezustannie i pcha w przepaść, coś, czego nazwać nie umie, lecz co twarz ma złą i sieje smętek; co się pochyla nad jego łóżkiem i szeleści; co mu wróży śmierć wszystkimi strasznymi, banalnie groźnymi znakami neurastenicznej poezji.
Żalił się tedy Tworowski sam nad sobą; żal ten rozprzągł się w nim, zaczął drgać, łaskotać w serce, lekko ściskać gardło i do łez namawiać oczy; Tworowski pragnął rozpłakać się zdając sobie z chytrą udaną nieświadomością sprawę z tego, że rozpłakać się powinien, aby siebie samego wytłumaczyć przed samym sobą; nie dlatego, żeby się wstydził przed samym sobą, lecz tylko dla zachowania pozorów przed własnymi oczyma skombinował zaledwie muśnięciami niewyraźnych myśli mąconych umyślnie, aby się nie rozjaśniły, gdyż musiałyby wtedy zaświadczyć niesłychany kabotynizm ich twórcy - że łzy, gdyby trysnęły mu teraz nagle z oczu, wybawiłyby go od nieprzyjemnego kłopotu doraźnej analizy obecnego jego stanu, którą przeprowadzić właściwie powinien, chociażby jakąś idiotyczną, sofizmatami gadającą metodą, znaną mu znakomicie, wypróbowaną do mistrzostwa w chwilach nerwowych podrażnień, kabotyńsko-aktorskich uniesień, pseudostudiów nad sobą, skłamanych nastrojów, z głupia reżyserowanych wizyj, podle skleconych osobistych tragedyj. Lecz nie tych tragedyj, całego tego teatru z kulisami i cieniami cieniów, ale przede wszystkim trzeba mu było zawsze niezbędnie jednego tylko: oto zupełnego przeświadczenia o nieszkodliwości tego rodzaju efektownych, z pozoru tragicznych, we wnętrzu śmiesznych wiwisekcyj.
To się ładnie nazywa: wiwisekcja.
Musiał się czuć zupełnie bezpiecznym, zanim się ważył na próbę, która, bądź co bądź, mogła go, mimo chęci nawet wyprowadzić z równowagi, przypuśćmy (co Boże uchowaj!) w porze wieczornego obiadu. Wtedy grał dobrze, grał niesłychanie jak aktor, który ze wstrząsającym gestem przykłada rewolwer do czoła, lecz będąc najzupełniej tego pewnym, że jest nienabity; w chwili, kiedy w zapale gry zimną lufą dotknął skroni, może nawet wierzy, że mu kula przewierci czaszkę, ale to już obojętne - od tego jest aktorem, a ta chwila marnej wiary jest całą jego wielkością. Potem wstanie, ukłoni się publiczności i pójdzie na piwo. A Tworowski wstanie, ukłoni się sobie i napisze sonet.
Lecz dziś był dzień nadzwyczajny.
Dziś Tworowski po raz pierwszy dotknął żywej żmii, kiedy dotąd dotykał tylko wypchanej pakułami; czuł, że dziś, wytrącony okropnym uderzeniem z kolei swojej utartej i wytartej, musi rozmówić się z sobą, i zadrżał, znowu jak aktor, który zeszedłszy ze sceny, gdzie pierś nastawiał bohatersko godzącemu w nią nożem opryszkowi, spotkał się z opryszkiem na ulicy i ujrzał przerażonymi oczyma nóż prawdziwy.
Uciekłby w tej chwili wspaniały aktor i dla przyzwoitości pozwoliłby sumieniu zrobić sobie jeden albo dwa najwyżej przyzwoicie sformułowane wyrzuty na temat nędznego tchórzostwa… A Tworowski też kluczyć począł jak umykający przed psem gończym zając, a że dla zachowania bohaterskich pozorów, z tytułu swego pełnego bohaterskiej godności stanowiska, nie wypadało przyznać się do najpodlejszego z lęków, błagał siebie o kilka marnych łez - na początek, z czego przy odpowiedniej wprawie i wrodzonym sprycie wywiódłby kaskadę, rzekę i morze, co zalałoby wszystko po brzegi…
Oczy miał suche; nigdy nie czuł tych łzodajnych źródeł tak suchymi jak dzisiaj właśnie, kiedy przyszedł na niego dzień klęski, kataklizm, próba najcięższa, jaka tylko być może, bo pierwsza. Bał się więc samosądu jak dopełnienia nieszczęścia, jak widoku trumny boi się człowiek bardzo chory. I pragnąłby odsunąć od siebie ten kielich goryczy śmiertelnej, chociażby na czas jakiś, jeśli już inaczej być nie może. O to znów błagało rozwydrzone, sybarycie lenistwo jego myśli żyjącej tylko na powierzchni, wiosłujące, madrygał mając za wiosło albo perfumowany aforyzm, na ukwieconej łodzi słów, po płytkiej topieli, po farbowanej wodzie, zakrytej od wiatru mocnym murem banalności i konwenansu…
Dreszcz nim wstrząsnął. Poznał, że ten nieruchomy, sponiewierany, śpiący na podłodze trup Bluma czuwa złośliwie nad tym, aby on dziś przynajmniej przed sobą nie uciekł; oto się ten straszny, podły człowiek położył trupem u drzwi, jakby je sobą chciał zagrodzić, aby tędy nie wyszedł nikt, kto ucieczkę zamyślił. Pies!…
Nagle skupił całą uwagę na Blumie; zupełnie nie próbował myśleć o tym, co zrobi z trupem, nie wiadomo czemu, było mu to wszystko jedno, co się z nim stanie; myślenie o tym wymagało natężonego wysiłku i zimnego rozpatrzenia, do czego nie był w tej chwili zdolnym, a jednak powoli, nie zdając sobie prawie sprawy z tego, kiedy zaczął myśleć o tym, zaczął sobie wyobrażać z dziką jakąś, obłąkaną satysfakcją fantastyczny splot dwóch ciał: pani Płońskiej - i Izydora Bluma. Gdyby był mógł, zawrzeszczałby w tej chwili śmiechem na całe gardło, lecz tylko twarz przeraźliwie wykrzywił, co mogło także oznaczać, że Tworowski zanosi się w duszy ze śmiechu; radość jakaś mętna spłynęła mu brudem po szkliwie oczu, jak by się ucieszył, że znalazł w tym zapienionym, sinym trupie zajęcie dla myśli, którą chciał zawrócić w każdą inną stronę, tylko nie w głąb własną. Więc powoli, z predylekcją, umiejętnie, począł malować straszliwy obraz Bluma cisnącego do swej zapadłej, nędznej piersi wysmukłą, gnącą się od rozkoszy panią Płońską; widział zalane krwią, aż cuchnące bydlęcą żądzą oczy Bluma, rwące jak szponem białe, pyszne piersi Płońskiej, odęte jego wargi, drżące jak w febrze, pijące z niej krew, wpite w nią z uporem pijawki… Widział wyraźnie, jak Blum wypuścił z uścisku Płońską i nachylił się do jej ucha…
Tworowski widział to tak wyraźnie w stronie drzwi, gdzie leżał Blum, że się nieco uniósł w fotelu i wpił się słuchem w ciszę. Nieskończona trwoga, że Blum powie jej rzecz straszną, zmieniła go w kamień. A Blum pochylony nad jej uchem zasyczał:
- Oszust!… książkę ja pisałem… Izydor Blum!… - i upadł na fotel jak martwy; dyszał ciężko i nieprzytomnie…
Cisza była, nikt nie mówił, nie było nikogo. Świece się dopalały zmęczone i wybladłe. Tworowski uczuł nagle zimno, które nim szarpnęło brutalnie; skulił się, zasunął głębiej w fotel, wpatrzył przed siebie błędnie i myślał.
Myślał ciężko, usilnie, jak by się przedzierał przez niewidzialny, straszliwy gąszcz lian i chwastów: strasznie pracował. Pot mu zalewał czoło i zlepiał włosy, oczy migotały z chorobliwym niepokojem, jak by wypatrywały drogi, ręce drżały od nadmiaru straszliwego wzruszenia, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu, ale torował sobie drogę niestrudzenie, z szaleńczym uporem człowieka, który postanowił przez zagradzający mu drogę gąszcz przedrzeć się za wszelką cenę, choćby za cenę śmierci…
Gdzie jest? Jakimi drogami wszedł w tę zasadzkę bezdrożną, w której karle, cuchnące chwasty czepiają się jego nóg i drą do krwi, w której wybujałe, śliskie ramiona lian chwytają go palcami za włosy?
Jak nędzny tchórz, co zaniesiony w wir najgorętszej bitwy oszaleje trwogą i straszliwym męstwem, bękarcim męstwem, bo urodzonym z lęku i rozpaczy, bohaterów przewyższy, tak on szalał, tnąc naokół, byle przejść, byle przejść i uczuć dookoła siebie trochę wolnego powietrza, choćby tyle tylko, żeby go starczyło na jeden jedyny łyk, a wtedy jak topielec, co powietrza zaczerpnął, wróciłby do życia i spojrzałby dokoła siebie; wie, co by ujrzał, wie tak dobrze, że w chwili, kiedy to oświeca teraz jedną, krótką, niezmiernie bladą błyskawicą myśli, gasi ją z przerażeniem, bo mu spazm konwulsyjny zwiera szczęki tak mocno, że zęby zadzwoniły. Z obłąkanym uporem wije się Tworowski w tej chwili, rzuca się z wytężoną bystrością zdumionej własną odwagą, bladej świadomości w gąszcz, co go otoczył, i w wir szumiący dokoła.
Zmęczenie przyszło natychmiast po rozpaczliwym, niesłychanym wysiłku, zmęczenie pełne gorączkowych wizji, pogmatwanych, niezrozumiałych, zdumiewających swą nielogicznością obrazów - nagłych, niespodziewanych zachceń bez siły i bez wiadomego celu; pełne grających głosów, jakichś smętnych i głuchych, poplątanych akordów, szumów, szmerów, dzwonień i jęczeń, odurzające zmęczenie, trujące nieznanymi woniami, oplatających smugami wonnych, cichych, snujących się bez szelestu dymów, pachnących głęboką wonią kadzidła; zmęczenie chwytające ostatnie jakieś słowa, jak by w nich szukało ratunku, i wpatrujące się gasnącym wzrokiem, dziecinnymi nieświadomymi oczyma w wizje twarzy przedtem widzianych. Toteż jak by żółtą mgłą zakryta zamigotała Tworowskiemu przed rozwartymi oczyma pogodna, jasna, przeczysta twarz pani Płońskiej, potem zaraz twarz złośliwa Bluma; zarozumiała, ostra, sztywna Sielskiego i wciąż inne i inne…
Zdawałoby się, że w chwili takiego kataklizmu, który musiał wstrząsnąć gmachem Tworowskiego, tym ci bardziej, że ten gmach, na podobieństwo królewskich zamków scenicznych, zbudowany był z odrapanych płócien pomalowanych na nowo, którymi lada wiatr zatarga - Tworowski czuł, iż rozpacz wali się na niego jak załamane sklepienie, że go trwożliwa bezradność otacza jak żółta, gliną zabrudzona woda powodzi, że idzie w jego stronę smutna, nie śpiesząca się, cicha kara za wszystko. Kara, która przyjść musiała, jak musi noc zapaść po dniu. A on mimo ohydnej, śmiertelnej, strwożonej samej sobą trwogi, mimo tego ściskania w gardle, jak by stryczek na nim czuł, i mimo zmęczenia, które chłeptało krew jego dotąd tętniącą, kropla po kropli - mimo to wszystko Tworowski o jednym pamiętał: o pozie. Jak spadający w przepaść chwyta się mózgiem jednej uporczywej myśli, tak on ostatkiem siły wbijał sobie w mózg pamięć o tym, żeby zachować tę linię z głupia bohaterską, z aktorska wykwintną, po krawiecku bez zarzutu. Oślepła, zmęczona, bezwolna myśl jego zachowała gest…
Więc kiedy uczuł, że mu przyjdzie za chwilę nieuchronnie zlecieć łbem na dół, kiedy mu zamajaczyła potwornym, przeraźliwym kształtem ciężka godzina myśli nad sobą samym, kombinował szybko jak aktor z rutyną gest odpowiedni; pamiętał o tym, że w twarzy jego powinna w tej chwili zakwitnąć ta wspaniała, bohaterska, a potem tragiczna rezygnacja, kiedy zmęczenie swoją obrzydłą śliną zatruło mu krew szlachetną.
Miał tedy w twarzy epileptyczny grymas prowincjonalnego aktora, który, wniebogłosy wyjąc, Hamleta udaje; a czasem jak mgławy, nędzny błysk świecy zamigotał mu w oczach strach przed tym, aby nie wypuścić z rąk tego sznurka, którym sobą poruszał jak pajacem; czuł, że jeśli pozwoli owładającemu nim lękowi owładnąć i tą histriońską jego władzą, będzie to jego chwila ciężka, straszna chwila samosądu. To nic, że na tym sądzie mógł zagrać rolę tragiczną i z błazeńskim gestem oczernionego bohatera plunąć wesoło w twarz trybunałowi - Tworowski bał się samej możliwości odbycia ohydnego procesu. On jeden wiedział, że oskarżony jest kanalią, więc nie chciał stanąć naprzeciwko swojej twarzy, która samym kurczem strachu oskarżyłaby go najdowodniej. Ach! I Blum wiedział…
- Nikt poza tym…
- Nikt! nikt! nikt!… - tłukł Tworowski słowo to w mózgu z dziką, wrzaskliwą radością.
I myślał jak przed chwilą, ciężko, okropnie.
Głowę przechylił w tył, oczy przymknął, zapadł w siebie; zdawało się, że stężał. Przedarłszy się przez gąszcz drących go i kaleczących myśli, groźnych tylko z pozoru i w pierwszej chwili natarcia, ustał na chwilę; był zbyt zmęczony, aby tak wspaniale szaleć dalej, więc w tej chwili upewniał siebie tylko, że nie wie o tym nikt, jako on, Tworowski, poeta wyniosły, jest łotrem…
- Nikt nie wie!… - powtórzył.
- Ja wiem!
Tworowski rzucił się w tył fotelu, jak by go wąż ukąsił… Spojrzał przed siebie z nieprzytomnym przerażeniem, serce w nim ustało również przerażone. Tym głosem, w którym nie wiadomo czego jest więcej: strachu czy groźby, starał się krzyknąć:
- Kto? kto tu jest?!…
I w tejże chwili skamieniał.
Naprzeciwko niego, poza biurkiem stał ktoś bardzo wysoki, ktoś z bladą, marmurową twarzą, wykrzywioną śmiertelnie złośliwym uśmiechem. Postać cała jak by wychodziła dopiero z mgły i jak by nie miała jeszcze wyraźnych konturów, które dopiero czerwone światło świec rysowało naprędce.
Zdaje się, że to był człowiek, lecz można było sądzić, że wewnątrz czarnego, niesłychanie wykwintnego tużurka - nie było nic, że tam nie było ciała. Dziwna ta figura, spod ziemi ja’k by wyrosła, zbliżyła się powoli w stronę Tworowskiego, który ręce przed siebie wyciągnął instynktownie - broniąc się odruchem; wysoki pan stanął tuż przed nim i zmrużywszy arogancko niebieskie, przedziwnej piękności oczy - patrzył.
Patrzył niezmiernie długo, uporczywie, nieznośnie i bez litości; nieszczęsny poeta uczuł ten wzrok w mózgu, wiercący sposobem czerwia, niezmoźony, pracowity wzrok inkwizytora.
- Ja wiem!… - szepnęła wreszcie figura.
Tworowski powiódł po tej postaci oczyma niesłychanie zdumionymi, z których opadała powoli mgła nagłego przerażenia; w jednej chwili zaczął je mrużyć szybko i otwierać jak człowiek, który wysiłkiem chce wrócić coś swej osłabłej pamięci; patrzył z przeraźliwą uwagą na marmurową, surową, wygoloną twarz niespodziewanego gościa; czasem ośmielił się spojrzeć mu w oczy, mierzył całą jego postać wykwintną, giętką, a jednak jak by wewnątrz pustą… Potem, jak by go wreszcie poznał, skłonił boleśnie głowę i zapytał cichutko:
- To pan się śmiał?
- Ja.
- Pan szeleścił kartkami?
- Ja, aż Blum się zdumiał.
- Tak, aż Blum się zdumiał… - powtórzył Tworowski cicho i jakby boleśnie.
Patrzył już bezmyślnie na dziwną figurę, która powoli z nonszalancją wielkopańską usiadła w fotelu.
Tworowski się już nie bał, czuł, że ma gorączkę i że jest jakby zahipnotyzowany; było mu wszystko jedno, leniwa, senna rezygnacja była przy nim.
Dziwnie duszno było w tej chwili w pokoju i sennie; noc chrzęściła za oknem, chodząc tam i z powrotem po zamarzłym śniegu; cisza jakby przerażona tym wszystkim, co się tu stało, dzwoniła gdzieś w kącie. Oni zaś mówili cicho.
- Poznałem pana… Przed dwiema godzinami myślałem nad tym, w jaki sposób należy pana uśmiercić…
Figura westchnęła niesamowicie, widocznie kpiąc.
- Tak, wiem o tym; pan był łaskaw się trudzić… Za to zrobiłem panu niespodziankę; rzecz, co prawda, niesłychana, aby bohater z książki włóczył się po nocy i niepokoił swego szanownego twórcę, któremu, chociaż jest ojcem nieprawym, winno się jaki taki szacunek. Czyż nieprawda? Ożyłem z pańskiej łaski, bowiem pan mnie spłodził, sądziłem tedy, że jako człowiek dobrze wychowany powinienem pana pocieszyć w strapieniu, bądź co bądź ciężkim. A tak!… Toteż bardzo pana przepraszam za mój idiotyczny śmiech podczas pańskiej rozmowy z tym, co ot tam leży!… Bo z pana nie można się śmiać idiotycznie, z pana trzeba się śmiać poważnie… Ale ja się z Bluma śmiałem, bo Blum, poniewierając pańską książką, sponiewierał i mną zarówno. To był filozof złośliwy.
- Złośliwy… - szepnął Tworowski.
Mówili obaj nie podnosząc głosu, monotonnie, oschłym, bezbarwnym głosem, siedząc naprzeciwko siebie nieruchomo.
- Ale wiele prawdy powiedział panu Izydor Blum.
- Za to go zabiłem…
Gość zacharczał czymś takim, co w braku czegoś lepszego może być także uważane za śmiech.
- Nieprawda, nie za to go pan zabił; siedząc w pańskim manuskrypcie, słyszałem wszystko doskonale. Pan go nie zabił za to, że wiedział o pańskim - excusez le mot! - łotrostwie. Łotrostwo, to jest wyraz ciężki, niech mi go pan wybaczy, jeszcze raz proszę. …Bo to było dla pana nic… Pan był gotów do ustępstw bez ograniczeń, aby ratować ambicję, ją przede wszystkim…
- Dobrze, więc go zabiłem dla czego innego; Blum żądał Płońskiej, więc go zabiłem za to żądanie…
- Kłamiesz!
- Blum żądał Płońskiej… Przecież Blum żądał…
- Tak, ale pan byłbyś mu oddał Płońską!
Tworowski westchnął jak człowiek śmiertelnie raniony; był jak w malignie, nie miał siły do obrony; zapytał tylko szeptem:
- Skąd pan wie, że byłbym mu ją oddał? skąd?
- Panie Tworowski! Mam ten mocno wątpliwy zaszczyt być bohaterem pańskiej powieści, więc czemu pan pyta, skąd znam każdą plugawą myśl pańską? Powiedz pan tak szczerze, jak byś był w chwili śmierci - albo nie! - w chwili śmierci kłamałbyś pan tak samo jak w życiu - powiedz pan tak szczerze, jak by to - jak by to nie pan mówił: oddałbyś pan Blumowi Płońską?
- Taak! - szepnął Tworowski w przerażeniu.
- Gdyby pan był znalazł tylko sposób transakcji?
- Taak!
- Widzi pan! Ale nie było sposobu doprowadzenia do skutku czegoś tak ohydnego, że dreszcz bierze… I dlatego pana ogarnęła rozpacz i zalała panu krwią oczy. Pan zabił Bluma z podłej, obłąkanej rozpaczy, po prostu w histerycznym ataku, kiedy się panu ręce zaciskały same dookoła szyi Bluma… Teraz to już pan może mówić nawet samemu sobie, żeś pan go zabił za to, że on panu w duszę plunął strasznym pożądaniem…
Figura zmrużyła figlarnie niebieskie oczy, potem, zwróciwszy twarz w stronę trupa, zawołał gość niespodziany:
- He! he! Panie Blum! Panie Izydor Blum! Pan Tworowski chciał panu dać Płońską, tylkoś się pan głupio pośpieszył z żądaniem! Panie Blum!…
Trup leżał skurczony, patrząc z uporem w tapetę powały.
Po poecie dreszcz przeszedł, a gość mówił:
- Pan mnie w tej chwili uważa za głupca, choć właściwie jest mi pan niesłychanie wdzięczny; ja powiedziałem mianowicie, żeś pan zabił tego tam w przystępie nerwowego ataku, a pan się tego tłumaczenia chwycił z radością, jeśli pan jeszcze może się czymkolwiek uradować; w oczach mignęło panu jakieś światełko i twarz pan przeciągnął, co ma znaczyć, że pan się uradował, godząc się na to, żeś pan tego chudego filozofa zadusił z rozpaczy. Tworowski! Ja bynajmniej taki głupi nie jestem, chociaż jako bohater pańskiej książki powinienem być kretynem. Otóż nie! Mówiąc to próbowałem, czy się pan na to nie schwyta, a pan by się chwycił przecie w tej chwili wszystkiego. Pan zabił Bluma z rozmysłem! Ten pański nerwowy atak jest doskonałym tłumaczeniem, ale - dla pana! Pan go sam przed sobą skłamał, jak pan umiał skłamać miłość, cześć, rozpacz, płacz i jęki, jak nawet nienawiść pan skłamał; w chwili kiedy panu Blum o Płońskiej mówił, pan wpadł w histeryczną wściekłość umyślnie! Przysięgam, że umyślnie! Ćwiczył się pan w tej wściekłości w chwili, kiedyście obaj z Blumem nasłuchiwali dzwonka, i w tej samej chwili pan obliczał: “zabiję go za Płońską, a jeśli go zabiję za nią, w takim razie nie zabijam go z lęku, żeby nie ogłosił jutro światu łajdactwa z moją twórczością”. Rachunek był robiony z myślą tylko o sobie, pan jest człowiek subtelny i chciał pan być czystym przed sobą, no i omal że się nie udało: zabił pan Bluma jak rycerz, co po trzykroć szlachetny stanął w obronie kobiety; histeryczny atak był bezpłatnym dodatkiem do widowiska.
Tworowski, zdaje się, jęknął…
- Co dalej! pan był nie po trzykroć szlachetny, lecz po dziesięćkroć! Pan go zabił wtedy dopiero, kiedy jak glista o kwiecie marzył o pieszczotach Płońskiej, a znosił pan heroicznie wszystko to, co panu mówił Blum przedtem - o panu. O, twórco wspaniały, ukoronowany laurem twórco! O, bydlę perfidne i gnuśne, zgniłe w całym swoim wnętrzu, obrzydły płazie, subtelny głupcze, kabotynie aktorski! - w pysk ci pluję, w plugawy twój pysk, blady, smętny, piękny i podły!…
Gość, mówiąc to, nie podnosił głosu ani na chwilę, lecz wciąż prawił głosem niskim, równym, dziwnie niesamowitym, bez odcieni, jak by to mówił automat; słowa dźwięczały jednostajnym, nudnym rytmem deszczowych kropel jesiennych, bezustannego deszczu.
Tym straszniej brzmiała ta okropna litania wyzwisk i doprawdy, w najstraszliwszym, krzywiącym się w złym uśmiechu szyderstwie nie było nigdy tyle szyderstwa, ile w tej trupiej mowie, która zdawała się słabnąć co chwilę; jak by słowa były bez kropli krwi i mogło z nich umrzeć każde, zanim zostało wymówione. A jednak czuć było, że słowa te bezsilne mogą tak szemrzeć bez końca, nie tracąc siły w wybuchu i krzyku; ktoś z dala słuchający myśleć mógł, że bohater z powieści Tworowskiego mówi z twórcą swym o sprawach serdecznych a tajemnych…
Tworowskiemu pociemniały w tej chwili oczy, bladość pokryła mu twarz i czoło; usta mu drgały niedostrzegalnie. Wstał, chwiejnym krokiem, słaniając się, powlókł się do jakiejś szafki i wydobył pudło; wyjął dwa groźne pistolety i tym samym chwiejnym krokiem podszedł do swego gościa; w każdej ręce miał pistolet, który zdumiony niepomiernie nagłym wezwaniem go do dramatycznej akcji, błyskał przeraźliwie odbitym w lufie krwawym światłem nakrytych abażurami świec.
Tworowski wyciągnął ręce i podając pistolety swemu bohaterowi, zacharczał na podobieństwo słów:
- Bierz pan!…
Bohater patrzył na to wszystko z haniebnie urągliwym spokojem i usta skrzywił w ledwo widnym uśmiechu.
- Bierz pan! - mówił na wpół z sykiem Tworowski - jeden jest nabity, a ja nie wiem, który…
- Oba są nie nabite - zaszemrał spokojnie sympatyczny bohater - a pan jest pajac!
Tworowski stał chwilę znieruchomiały, potem się zachwiał i padł ciężko w głąb fotelu; pistolety, już zupełnie niegroźne, wysunęły mu się z rąk; dyszał z trudnością i wśród śmiertelnej ciszy było słychać tylko ten oddech, pracę usilną płuc. A bohater, jak pierwej nieruchomy, mówił dalej, dziwnie smętnie i wciąż w ten sam sposób, denerwujący kamiennym spokojem i bezczelną pewnością.
Mówił:
- Niech pan zaprzestanie grać najgłupszą z komedyj… Niech pan się nie stara przerazić mnie, człowieka nie z tego świata… Wyszedłem niepostrzeżenie spomiędzy kart pańskiego rękopisu i tam wrócę, lecz przedtem chciałem pomówić z panem pogodnie. Pan mnie zna dobrze, ale i ja pana znam również dokładnie; przez ileż to nocy widziałem ponad sobą pochyloną, zmiętą i bez wyrazu twarz pańską, kiedyś mnie pan stwarzał, eunuchu, z wysiłkiem, w męce, w bólu, kiedyś się pan wił, aby mnie przystroić jak w różę w pachnące jakieś słowo, od któregom się dusił, kiedyś mnie pan zmuszał do póz kabotyńskich, wykręcając mi ręce i nogi - a ja przecież byłem człowiek zdrowy, bo przecież w prostej linii nie od pana pochodzę, lecz od innych większych od pana, od ludzi wspaniałych i dumnych, jak źródło dumne być może, stwarzając. Od nich pan wziął cień mego cienia i na modę swoją przerobił, ale kto ma oczy żywe i kto się nie da uwieść napuszonemu pańskiemu słowu, ten w figurze bez kręgosłupa, w strojnej, bladej, pysznej figurze z pańskiej powieści - we mnie, jednym słowem - dojrzy to, coś pan sobą zakrył, a co nie jest z pana, lecz z innych. Pan się nade mną znęcał i dlatego panem gardzę. Pan we mnie usiłował zaszczepić swój jad i dlatego gardzę panem po trzykroć. Pan mnie chciał użyć za rajfura ucząc mnie swych słów, abym panu kobiety zdobywał, i dlatego panem gardzę po siedemkroć. Ot, co jest! Ja się wstydzę pana… Ile razy weźmie kto do rąk książkę pańską, nie kobieta ani głupiec, ale ktoś z pełnią duszy, tyle razy jęknę wśród kart, tyle razy się zarumienię i będę smutny…
Śmiertelna cisza, przerażona, słuchała z zapartym oddechem szemrzących w jednostajnym rytmie słów tej bezczelnej, smętnej figury. I Blum jak by słuchał z uwagą, z nadmiernie otwartymi oczyma.
A bohater, w twarz Tworowskiego uporczywie wpatrzony, klął dalej:
- Biały paw pan jest, lecz chociaż biały, ale zawsze paw, najgłupszy z ptasiej czeredy. Człowiek bez entuzjazmu, indywiduum bez pasji, niepłodny, niezdolny do wybuchu, a tyje pan tylko z tego, że naokół pana jest jałowość nierozumna, płytkość i płaskość, która nie rozróżnia plewy od ziarna.
Ale czas pański minie… już mija…
Zrzucą pana ze schodów, po których pan i panu podobni pięli się na piedestał nie dla nich przeznaczony. Prawdy pańskie zostaną sprzedane na publicznym przetargu, ideały pańskie powinny przejść naturalnym sposobem w ręce handlarzy znoszonej garderoby. Ekstazy pańskie, rozkrzyczane, straszliwe ekstazy pańskie, odda się psom na pożarcie, bowiem były skłamane, bo pan był reżyser, a nie twórca, komediant, a nie poeta, głupi, a nie natchniony, rozwydrzony, a nie oryginalny. Pański smutek, łkający smutek, opity łzami niewinnych dzieweczek, jest bzdurstwem, jest ohydnym naśladowaniem, jest histerycznym atakiem podrażnionego przez życie idioty, a pańska melancholia jest sybarycim zmęczeniem po orgii, po wysiłku nędznej, płaskiej, banalnej rozpusty. Pański nastrój?! O, twórco! pański nastrój nie urodził się nigdy w duszy, lecz zawsze w kręgosłupie, który resztką szpiku drżał na widok rozrosłych kłębów którejkolwiek kawiarnianej nimfy, co noce bezsenne spędza, tarzając się po dziewiczym łożu i kąsając palce, boś pan albo inny taki rozdrażnił ją do szaleństwa uwodzącym swoim słowem, jadowitym, złym, pięknym i niechlujnym; boś jej pan krew zmącił trucizną, więc potem wszystką krwią woła o to, co się u pana nazywa rozkoszą, a co jest jej nędzną imitacją, bo rozkosz to jest wspaniała rzecz boska, poemat duszy i hymn szalonej krwi, i tylko ludzie zdrowi zdolni są snuć z krwi swej taki poemat i wszystkimi głosami duszy śpiewać taki hymn. Bogowie tylko są zdolni do rozkoszy i nieskażona. jadem ludzie. Wszystko inne to kłamstwo niskie, choć wyrafinowane.
Tworowski słuchał; oczy miał dziko rozwarte i twarz bardzo bladą, rozwartymi ustami chwytał słowa swego bohatera, jak by ich pragnął.
- …Nie ma na świecie nic tak wstrętnego jak uwodzenie na zimno, z rozmysłem, z premedytacją. A tych wszystkich, których pan uwiódł, uwiódł pan właśnie w ten sposób; pal ich wszystkich licho, nie o nich bowiem idzie, nie o ćmy, lecące do łojówki, ale o pana i o takich jak pan, o ludzi niezdolnych do niczego, ani do miłości, ani do nienawiści. Panu się zdaje na przykład, że pan mnie nienawidzi, co jest kłamstwem; pan by mnie starł w proch, gdyby pan miał potrzebną do tego siłę; najwyżej może mi pan plunąć w twarz, ale to wszystko nie jest jeszcze nienawiścią, to jest obłąkane ciskanie się gada, którego ktoś przycisnął nogą, plucie przydeptanej ropuchy, no a przecież pan mnie kochać powinien, przecież ja jestem bohaterem pańskim, panie Tworowski!
Panie Tworowski, obudźże się pan i przyznaj! Przyznaj, bezkrwisty płazie, bezzębny wężu, mieniący się barwami na skórze. Przyznaj się pan do tego, żeś pan kiedyś może przez jakąś krótką chwilę, przez jakieś mgnienie oka leciał wysoko i sponad chmur patrzył na bagno ziemi szeroko rozlane i żeś pan raz, jeden raz w życiu, pod szafirem nieba lecąc, ślubował swojej duszy wspaniałość i dumę, wielkość i lot zawsze górny. Bo był taki czas, kiedyś pan Ikara udawał, był… Kiedyś pan, artysto, w tej jednej chwili promienie słoneczne wiązał na lutnię, aby powiedzieć banalnie, i kiedyś pan ideały przepyszne na chmurach sobie malował; kiedyś pan ze łzami w oczach przysięgał niebu, że ziemskie bagno pan osuszy i odrodzoną ziemię podaruje niebu. Och, panie Tworowski, to była - szczera poza. Co potem? Potem wszystko tak jak zawsze: potem pan wpadł na dół w bagno i nie tylko, żeś się pan zaparł tej jednej chwili lotu, jednej pięknej, choćby szczerze skłamanej chwili uniesienia, lecz znienawidził ją pan tak strasznie, jak niedoszły kochanek nienawidzi kobiety, której nie udało mu się zdobyć kłamstwem pospolitych przysiąg. A jak człowiek podły czyni, tak pan uczynił: począł pan pluć na to, coś pan świętym nazywał, ale czynił to pan w ukryciu lub kpił pan wśród swoich tylko, na co dzień chowając tę minę uroczystą i wyniosłą, wyraz boży, w który się pan stroił co dnia, wychodząc, jak w cylinder. Tak samo kokota potrafi udawać świętą… A teraz to się pan wspomnienia tych chwil boi, nawet wspomnienia się pan boi, ile razy jest pan ze sobą sam; jak tchórz ucieka pan przed nim i wyje pan na cyniczną modłę, aby zagłuszyć przestrach… No, i nudny pan jest, szlachetny twórco!
I co panu z tego, żeś pan Bluma zadusił? Nic! Wskrześ go pan i zaduś go pan jeszcze dziesięć razy, cóż panu z tego, kiedy pan jeszcze przy życiu? Sam byś pan musiał zginąć, aby siebie uratować… kopnij pan do stu diabłów te bezzębne pistolety, bo mnie to drażni! Kopnij pan!… Albo je pan nabij i strzel pan sobie w łeb od razu z obydwóch, aby mieć większą pewność, że pana diabli wezmą, bo inaczej w pysk panu powinien plunąć każdy obok przechodzący…
Tworowski jęknął w tej chwili śmiertelnie głucho; zdaje się nawet, że płakał, czy coś takiego, przynajmniej minę miał taką; bohater jego spojrzał na niego, jakimś wysilonym wzrokiem swoich bezsilnych, niebieskich, jakby wypłowiałych oczu i prawił:
- Tak czy też inaczej, koniec pański jest bliski, bo nie może być, aby nikt ze zdrowych nie spostrzegł choroby i nie skazał pana na zagładę. A zresztą chociażby i to nie, to się pan przeżyje sam i strawi się sam jak świeca, która mdło płonąc pożera sama siebie. Nie ma pan zapasów na apostolską drogę i umrze pan z głodu, i uschnie pan z pragnienia…
…Jest jeden kraj błogosławiony tylko, jedna ziemia obiecana, w której biją z siłą źródła i w której drzewa rodzą owoce, tym owocom podobne, którymi Wotan i boska gromada żywiła swoją nieśmiertelność, schnąc bez nich. Pan wie tak dobrze, jak i ja, gdzie jest Kanaan. To jest życie… To wszyscy wiedzą, i to jest właśnie nieszczęście, że wszyscy wiedzą, bo prawda wszystkim wiadoma, choćby najwspanialsza była i boska, staje się banalną wiadomością w chwili, kiedy nie ma miny nadętej tajemnicy egipskich kapłanów. Przeciwko temu nikt nie poradzi, bo takie jest przykazanie ludzi; i dlatego od tej prostej prawdy odwraca się ze wzruszeniem ramion, bo jest zbyt prosta, odchodzi się z uśmiechem politowania od tego przeczystego źródła, bo jest - zbyt czyste wedle obłąkanego zaświadczenia wymędrkowanej tradycji, która nie miała jeszcze czasu obrosnąć mchem, a już umiera… Pan to wie, ja to wiem i wszyscy to wiedzą, ale nikt nie pójdzie w tę stronę pierwszy! Chcieliby może pójść w tę słoneczną stronę ci tylko, co - umierają, tylko że już nie mają sił, reszta idzie w stronę przeciwną, gdzie kilku obłąkańców kilku głupców, jeszcze więcej histrionów i dzieciuchów sadzi krzyże zamiast drzew, aby było gdzie wyć na nutę śmiertelnego psalmu, który jednakże przy dobrych chęciach i zapasie beztroskiego humoru można śpiewać bez szkody dla treści na nutę najweselszej piosenki. O, ludzie smutni! O, błazny tragiczne! O, minstrele w epokowych kostiumach! Komiwojażerzy melancholii i handlarze smętków! O, panie Tworowski! Czemu minęły już te czasy, kiedy można było strzelać do podłych aktorów! Do tych nędznych komediantów, którym się zdaje, że życie bez nich umrze, bo oni stwarzają życie.
A życie, na bagno nie patrząc, szumi tak głośno, jak ocean nie szumi, i przelewa się wiecznie żywe i wiecznie wspaniałe, boskie, dumne i niczym niezmożone; niezgłębione życie, które z fal swoich urodzić może Wenus albo pochować w nich bohatera, jeżeli ziemia za małym dla niego grobem się okaże; wspaniałe życie, które ponad króle hojnie płazom perły wyrzuca ze swego łona; litościwe, bowiem krwią swoją poi pragnących, a łaknących ciałem swoim karmi jak Chrystus albo jak matka najlepsza; wieczyste, bowiem jednym skinieniem ręki strąca czoła z kolumn korynckich i jońskich, a oddechem w pył rozniesie piramidy; miłujące, bo żywoty rozdziela tam, gdzie była śmierć; i mściwe życie, bo płazy panu podobne przywiedzie do nóg swoich jak psy na postronku i w proch rzuci, ugnie i rozdepce… Gdyby tu weszło niespodzianie, tobyś pan na twarz upadł i wyłby pan z trwogi i ze śmiertelnego lęku, kajałbyś się i w piersi bił przysięgając fałszywie, żeś nigdy przeciwko niemu nie bluźnił! A pan bluźnił i pluł, i błotem je obrzucał, zapomniawszy, ze jeśli istnieje grzech, to istnieje jeden tylko: przeciwko duchowi życia. Każdy inny grzech, może nim jest, a może nim nie jest, jest odstępstwem od porządku, o którym oznajmienie wyryto na kamiennych tablicach albo wypisano na murze czy na ogrodowym parkanie, o to mniejsza, ale grzech przeciwko duchowi życia jest czymś, co wszystko gwałci na ziemi… I za to życie się mści tak strasznie, jak się nie mści żaden Bóg, żadne prawo i przykazanie, jak się piekło nie mści! Więc na kolana upadnij pan, na kolanach się czołgaj i całuj plugawymi wargami ziemię, bo może szło tędy i ślad z jego obuwia pozostał na ziemi. Weź pan wszystkie swoje księgi, pal pan i przy tym suchotniczym płomieniu śladów życia szukaj i skowycz jak pies zmiłowania; może gdzie jest w pobliżu, usłyszy, zmiłuje się i pójdzie spojrzeć na skowyczącego proroka i może ci tę łaskę uczyni, że ci w dłoni zgniecie serce i skonasz! Blum już jest szczęśliwy, boś mu własnymi rękami pomógł do ucieczki, a Blum uciekał przed życiem.
Tylko ty!… jeszcze ty!…
Panie Tworowski! życie się na was wszystkich pomści okropnie. Teraz was dotknęło ciężką ślepotą… Jak nocne ptaki nagle w słońcu oślepłe, szuka was cała gromada drogi, której z was żaden nie znajdzie, bo wasze wszystkie drogi prowadzą na cmentarz, na którym jednak nikt nie leży, na którym bielą się groby tylko symboliczne… Potem was najdzie ten strach przedśmiertny, który się rodzi na widok piorunowej burzy, i w tym śmiertelnym strachu będzie wasz koniec, podły koniec i - spraw to, życie! - jak na j prędszy. Ukorz się pan, płacz pan, panie Tworowski, płacz, twórco, któryś za dni swoich nie wylał jednej łzy prawdziwej, wij się w bólu, człowieku, któryś się ćwiczył w udawaniu bólu i obojętnie patrzył na ból cudzy. Powieś na kiju tę płachtę, która miała być twoją zwycięską chorągwią!
Uczyń z tego wymiętego sztandaru, który miał powiewać nad trupem starego świata - straszak na wróble, a sam orz rolę, potem ją własnym krop i i krwią ze skroni, użyźnij wysiłkiem i męką, pręż krzyże, pług drewniany ciągnij po niwie wyschłej od pragnienia dżdżu, po tym zaniedbanym ugorze, co się stroił w kosodrzew i osty, a kiedyś dopiero, kiedyś, panie Tworowski, kiedy ci się od pracy straszliwej plecy w kabłąk wygną, zapragnij ciszy i modląc się szumem krwi - poemat napisz. A będzie to poemat, zrodzony z męki i ciszy błogosławionej, co wszystkich zachwyci i wszystkich do stóp twoich ugnie, pokrwawionych, podartych cierniami stóp… Przeżywaj życie i w słońcu się kąp, abyś wszystkie brudy z siebie zmył i oddechu się nauczył, bo oddychać nie umiesz; naucz się pan płakać nie rymem, lecz łzami, śpiewać nie słowem, lecz krwią, żyć się pan naucz nie głową, lecz sercem i stwarzać nie nerwami, lecz duszą. Panie Tworowski!
Tworowski, jak by zupełnie nieprzytomny, nagle zsunął się z fotelu, tak że na prawym kolanie uklęknął, oczy zamknął, a palcami darł sierść dywanu, z głuchą pasją, jak by z rozpaczą; robił wrażenie obłąkanego przed atakiem furii. I nie zauważył, że jego straszny bohater podniósł się z fotela jak widmo, że twarz mu jeszcze bardziej blednąc poczęła zacierając rysy i że mrok go wchłaniał w siebie.
I głosem jak by z grobu szeleścił:
- Pan to wie i ja to wiem, to są rzeczy odwieczne… A ja je panu powtarzam dlatego tylko, abyś pan ujrzał, żeś pan jest tylko nędznik… nędznik…
A potem pochylił się nad biurkiem i dziwnym, niesłychanym sposobem zginął w stosie kart rękopisu powieści Tworowskiego tak nagle, że zaszeleściły tylko niesamowicie. Jeszcze tylko echo ostatnich jego słów słychać było wśród śmiertelnej ciszy pokoju, jakiś pogłos daleki, nieokreślony szmer czy szum.
W tejże samej chwili jedna ze świec, jak by westchnąwszy głęboko, blaskiem zabłysnęła jaśniej, kręgiem ostatnim światła jak okiem gasnącym przy skonaniu ogarnęła pokój i umarła bezgłośnie; a druga, jak by tym przerażona, zaczęła błyskać niespokojnie, rzucać gwałtownie płomieniem, aż mrok, dojrzawszy jej wysiłek, znienacka szeroką dłonią ją nakrył podstępnie, tak że tylko syknęła z bólu i zgasła.
Siny chorobliwą sinością zmarzłego na śmierć człowieka zimowy świt przeciekał przez szyby; pędził przed sobą dotkliwe poranne zimno, które dopadłszy klęczącego wciąż Tworowskiego, przebiegło mu po krzyżu, aż dobiegło do serca, bo się nagle wstrząsnął, westchnął dziwnie i - powstał.
Oczy miał straszne, złe i wściekłe; przez chwilę jak by się starał przyjść do przytomności, stał nieruchomy, potem nagle, wykrzywiwszy twarz potwornie, podszedł szybko do biurka, chwycił pióro i zarył je jak szpon w ostatniej kartce swej powieści.
- Cha! cha! cha! - zaskrzeczał rękopis obrzydliwym, strasznym śmiechem.
A Tworowski w nieprzytomnej złości pisał szybko, niesłychanie szybko, jak by się bał dać choć chwilę wytchnienia swemu bohaterowi, którego w tej chwili męczył. Zdaje się, że skazał go na jakąś straszną śmierć, obdzierał go ze skóry, czy coś takiego, bo skrzeczący śmiech zmieniał się powoli w jęk, w rzężenie, w krakanie urywane, jak by biedny bohater dusił się własną krwią i charczał w ostatnim oddechu.
Zaś twórca szlachetny powoli wypogadzał twarz, którą wreszcie ustroił oślizgłym, strasznym uśmiechem kata, który raduje się męczarnią swej ofiary.