Balzac Honoriusz FAŁSZYWA KOCHANKA PODWÓJNA RODZINA

BALZAC

FAŁSZYWA KOCHANKA

PODWÓJNA RODZINA



OD TŁÓMACZA

Fałszywa kochanka powstała w r. 1841. Mimo iż ta nowela z pewnością nie należy do najlepszych utworów Balzaka, jest ona dla nas szczególnie zajmu­jącą, jako objaw zainteresowania Balzaka Polakami i sprawą polską. Łącznikiem między Balzakiem a Pol­ską była oczywiście pani Hańska, a sam bohater tej noweli, Tadeusz Pac, wyidealizowany jest z rzeczy­wistej postaci kuzyna pani Hańskiej, Tadeusza Wy- leżyńskiego, który żywił dla swojej kuzynki głęboką a beznadziejną miłość. Cytowałem niedawno tę no­welę, kiedy, w dyskusji nad komedją Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka, jeden z krytyków podnosił specyficzną polskość poświęcenia Przełęckiego, twier­dząc, iż koncepcja tego heroizmu byłaby z pewnością niezrozumiała np. dla Francuza. Otóż godnem uwagi wydało mi się, iż dość pokrewny motyw heroizmu przeprowadził w swoim utworze właśnie pisarz fran­cuski, ale bohaterem jego czyniąc — Polaka. Jest to więc zarazem i zaprzeczenie i potwierdzenie owego poglądu. Nawiasem mówiąc, w korespondencji swej z panią Hańską, Balzac daje do zrozumienia, iż

w osobie Paca chciał odmalować swoje własne serce i jego zdolność do heroizmu w miłości..,.

Podwójna rodzina pojawiła się po raz pierwszy, pad tytułem Kobieta Cnotliwa, w r. 1830, w pierwszem wydaniu Scen z życia prywatnego; pod tym tytułem figurowała aż do r, 1842, w którym to roku Balzac przerobił ją nieco i dał jej obecne miano. Bohater opo­wiadania, p, de Granville, jest postacią, która pojawia się w Komedji Ludzkiej, ilekroć chodzi o przedstawie­nie nieskazitelnego urzędnika. Polscy czytelnicy pamię­tają go z Cezara Birotteau i z Ostatniego wcielenia Vautrina. On, p, de Bauvan (Honoryna) i p, de Se- rizy, stanowią nierozłączną trójcę przyjaciół, pognę­bionych — każdy na inny sposób — przez małżeństwo. Balzac, który w jednym z pierwszych swoich utworów (Fizjologja małżeństwa) dał już niejako zarys swej filozojfi społecznej, nieustannie interesuje się małżeń- stem we wszystkich jego przejawach: małżeństwo sa­mo w sobie jest to dlań mały dramacik, którego sceny rozgrywają się każdego dnia. W jaki sposób wystę­pek może być rozkładowym czynnikiem małżeństwa, to nie wymaga komentarza: ale trzeba było genjalnej bystrości spojrzenia Balzaca, aby przedstawić jak de­strukcyjne działanie może posiadać cnota. Czytel­nicy Kuzynki Bietki pamiętają może ów głęboki para­doks na temat Dalili i Judyty: „Występek ucina wło­sy, cnota ucina głowę“.., Ale, jeżeli hr. de Granvile nie znajduje szczęścia w ramach porządku społeczne­go, nie znajduje go i poza niemi. Życie jego, raz zburzone, odbudować się nie da. Złamało go małżeń­

stwo, dokonane nie z wyboru, ale narzucone przez oj­ca. I oto, na ostatniej stronicy powieści, znajduje się scena, gdy, pojmując omyłkę swego życia, ostrzega syna przed tym samym błędem. I w konkluzji powia­da mu: „Strzeż się niebacznego małżeństwa! Ja sam ci wybiorę żonę“... Jeżeli ten rys — jak mam wraże­nie — jest mimowolny, należy on do najgłębszych w dziele Balzaka, i świadczy (na co nieraz już zwra­całem uwagę), że przenikliwość jego spojrzenia dzia­łała automatycznie, nieraz wbrew intencji, wbrew te­zie jaką rozwijał.

Czyż potrzebuję podkreślać, iż portret dewotki i jej otoczenia, które gotowo jest papieża uznać bez­bożnikiem, skoro opinja jego wypadnie nie po myśli, jest małem arcydziełem, godnem stanąć obok najwyższych koncepcji Balzaka? Bo też wielkie jego koncepcje zespolone są najściślej z drobiazgami życia, z nich wyrastają: czyż nie tragedja źle skrojonego ubrania pchnęła Lucjana de Rubempre na drogę, któ­rej kresem stało się więzienie i stryczek? Genjusz spojrzenia, które nie gubi się ani w wielkich rzeczach ani w małych, które ogląda każde zjawisko z kilku stron naraz, daje Balzakowi owo zupełnie odrębne miejsce wśród wielkich analityków i poetów duszy

ludzkiej.

Boy.

Warszawa, październik 1925.

FAŁSZYWA KOCHANKA.

We wrześniu roku 1835, jedna z najbogatszych panien z arystokratycznego świata, panna du Rouvre, jedyna córka margrabiego du Rouvre, zaślubiła hra­biego Adama Mieczysława Łagińskiego, młodego pol­skiego wygnańca. Niech nam będzie wolno pisać na­zwiska tak jak się wymawia, aby oszczędzić czytel­nikom widoku fortyfikacji spółgłosek, któremi język słowiański ochrania swoje samogłoski, zapewne dla­tego, aby ich nie postradać, ile że ma ich niewiele. Margrabia du Rouvre strwonił prawie zupełnie jedną z najpiękniejszych fortun, której zawdzięczał niegdyś swoje małżeństwo z panną de Ronquerolles. Tak więc, po kądzieli, wujem Klementyny du Rouvre był margrabia de Ronquerolles, a ciotką pani de Sèrizy- Po mieczu, stryjem jej był kawaler du Rouvre, ory­ginał, młodszy syn rodziny, stary kawaler, który zro­bił majątek, spekulując na ziemiach i domach. Mar­grabia de Ronquerolles stracił dwoje dzieci w czasie

cholery. Jedyny syn pani de Sèrizy, młody wojsko­wy, rokujący najpiękniejsze nadzieje, zginął w Afryce w potyczce nad Makta. Dzisiaj, bogatym rodzinom grozi to, że zrujnują swoje dzieci, jeżeli ich mają za dużo, albo wygasną, o ile się ograniczają do jednego lub dwojga: osobliwe następstwo Kodeksu cywilnego, nieprzewidziane przez Napoleona! Przypadkowo te­dy, mimo szalonych wydatków margrabiego du Rou­vre na Florynę, uroczą aktorkę paryską, Klementyna stała się posażną panną. Margrabia de Ronquerolles, jeden z najzręczniejszych dyplomatów nowej dynastji, siostra jego, pani de Sérizy, or^tz kawaler du Rouvre, chcąc ocalić swoje majątki od szponów margrabiego, postanowili rozrządzić niemi na rzecz siostrzenicy, której w dniu zamęźcia zapewnili po dzięsięć tysięcy franków renty.

Nie potrzeba objaśniać, że Polak, mimo że wy­chodźca, nie kosztował ani grosza francuskiego rzą­du. Hrabia Adam należy do jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin w Polsce, spokrewnionej z większością książęcych domów niemieckich, z Sa­piehami, Radziwiłłami, Rzewuskimi, Czartoryskimi, Le­szczyńskimi, Jabłonowskimi, Lubomirskimi, i wszyst- kiemi wielkiemi sarmackimi ski. Ale Francja Ludwi­ka Filipa nie jest zbyt mocna w heraldyce i rodowód ten nie mógł być rekomendacją dla panującego wów­czas mieszczaństwa. Zresztą kiedy w r. 1833 Adam pojawił się na bulwarze des Italiens, we Frascati, w Jockey-klubie, wiódł życie młodego hulaki, jakgdy- by, straciwszy nadzieje polityczne, odzyskał swoje na­

łogi i chętkę do zabawy. Brano go za studenta, Wskutek ohydnej reakcyjnej polityki rządu, naród polski spadł wówczas tak nisko, jak wysoko chcieli go wznieść republikanie. Osobliwa walka Ruchu z Oporem, dwa terminy, które za jakieś trzydzieści lat będą zupełnie niezrozumiałe, uczyniła zabawkę z te­go, co miało być tak czcigodne; z imienia zwycięskie­go narodu, któremu Francja użyczyła gościny, na rzecz którego urządzano zabawy, dla którego tańczo­no i śpiewano, wreszcie narodu, który, w dobie walki między Europą a Francją, ofiarował jej w r. 1796 sześć tysięcy ludzi, i to jakich ludzi!

Niech nikt z tego nie wyciąga wniosków, że au­tor chce potępiać cesarza Mikołaja w stosunku do Polski, albo też Polskę w stosunku do cesarza Miko­łaja. Po pierwsze, byłoby niedorzecznością wprowa­dzać dyskusje polityczne w opowiadanie, które ma bawić lub interesować. Następnie i Rosja i Polska jednako miały słuszność; pierwsza, że chciała jedno­ści swego państwa, druga, że chciała być wolna. Po­wiedzmy mimochodem, że Polska mogła była podbić Rosję wpływem swych obyczajów, zamiast ją zwal­czać orężnie, na wzór Chińczyków, którzy zchińszczyli z czasem Tatarów, i którzy, miejmy nadzieję, zchiń- szczą Anglików. Polska powinna była spolszczyć Ro­sję; Poniatowski próbował tego w najmniej umiarko­wanej okolicy Cesarstwa: ale ten szlachcic był królem niezrozumianym, i to tem bardziej, iż może sam nie rozumiał siebie. W jakiż sposób nie nienawidzonoby biedaków, którzy byli przyczyną ohydnego kłamstwa,

popełnionego w czasie owej rewji, kiedy to cały Paryż domagał się, aby ratować Polskę? Udawano, że bierze się Polaków za sprzymierzeńców partj i re­publikańskiej, nie zastanawiając się, że Polska była republiką arystokratyczną. Z tą chwilą mieszczań­stwo obrzuciło nikczemną wzgardą Polaków, których ubóstwiano kilka dni wprzódy. Powiew rewolucji zawsze odwracał Paryżan od Północy ku Południowi, pod każdym rządem.

Trzeba koniecznie przypomnieć te zmiany opinji paryskiej, aby wytłómaczyć, w jaki sposób słowo Po­lak stało się, w r. 1835, szyderczym epitetem w ustach narodu, który się uważa za najinteligentniejszy i naj­uprzejmiejszy pod słońcem, w centrum oświaty, w mieście, które dzierży berło literatury i sztuki. Ist­nieją niestety dwie odmiany polskich wychodźców: Po­lak republikanin, wychowanek Lelewela, oraz Polak szlachcic, ze stronnictwa, na którego czele stoi książę Czartoryski. Te dwie odmiany Polaków to ogień i woda: ale czemu brać im to za złe? Czyż te prze­ciwieństwa nie zawsze powtarzają się u wychodźców, do jakiegobądź narodu należą, w jakiejkolwiek znaj­dą się stronie? Unosi się swój kraj i swoje nienawi­ści z sobą. W Brukseli dwaj francuscy księża emi­granci okazywali sobie wyraźny wstręt, a kiedy spy­tano jednego z nich o przyczynę, odpowiedział wska­zując towarzysza niedoli: „To jansenista". Dante na swojem wygnaniu byłby chętnie zasztyletował przeci­wnika Białych. Oto przyczyna ataków skierowanych na czcigodnego księcia Adama Czartoryskiego przez

francuskich radykałów, oraz źródło niełaski, w jaką popadła część emigracji polskiej w oczach sklepo­wych Cezarów i Aleksandrów.

W r. 1834, Adam Mieczysław Łagiński był tedy celem paryskich konceptów,

Sympatyczny jest, chociaż Polak, mówił

o nim Rastignac.

Każdy Polak jest z reguły wielkim panem, powiadał Maksym de Trailles, ale ten płaci karciane długi; zaczynam przypuszczać, że istotnie miał jakieś dobra.

Bez obrazy wygnańców, niech będzie wolno za­uważyć, że lekkomyślność, beztroska, niestałość sar­mackiego charakteru usprawiedliwiały te drwiny Pa- ryżan, którzy zresztą w podobnych okolicznościach byliby zupełnie podobni do Polaków. Arystokracja francuska, tak szlachetnie wspomagana przez arysto­krację polską za Rewolucji, nie odpłaciła równą mo­netą masowej emigracji polskiej z r. 1832. Miejmy smutną odwagę powiedzieć, iż nasze Saint-Germain wciąż jest jeszcze dłużnikiem Polski.

Czy hrabia Adam był bogaty, czy biedny, czy był awanturnikiem? Problem ten był długi czas nie­rozstrzygnięty. Salony dyplomatyczne, wierne swoim instrukcjom, naśladowały milczenie cesarza Mikołaja, który uważał wówczas każdego polskiego emigranta za nieboszczyka, Tuillerje, wraz z większością tych, którzy w nich czerpią natchnienie, dały straszliwy do­wód owej politycznej cnoty przystrojonej mianem rozsądku. Nie poznawano rosyjskiego księcia, z któ­

rym się paliło cygara na emigracji, ponieważ zdawa­ło się, że popadł w niełaskę u cesarza Mikołaja. Wzięci we dwa ognie między rozsądek dworu a roz­sądek dyplomacji, Polacy z wyższych sfer żyli w bi­blijnej samotności super fluminc Babilcnis, lub sku­piali się w paru salonach, służących za neutralny te­ren wszystkim opinjom. W Paryżu, tem mieście roz­koszy, gdzie roi się od rozrywek na wszystkich pię­trach, polska lekkomyślność znalazła aż nadto pobu­dek, aby wieść hulaszcze życie. Powiedzmy wresz­cie, że powierzchowność hrabiego Adama uprzedzała zrazu do niego. Istnieją dwa rodzaje Polaków, jak dwa rodzaje Angielek. Kiedy Angielka nie jest bar­dzo ładna, jest potwornie brzydka; otóż hrabia Adam należał do tej ostatniej kategorji. Drobna twarz

0 dość żółciowej cerze, robiła wrażenie, jakby była zgnieciona sitem. Krótki nos, blond włosy, rude wąsy

1 broda czyniły go podobnym do kozy, tem bardziej, że jest mały, chudy, i że brudno-żółte jego oczy ude­rzają owem kosem spojrzeniem, tak sławnem dzięki wierszowi Wirgiljusza.

W jaki sposób, mimo tak niekorzystnych wa­runków, posiada on wzięcie i ton bez zarzutu? Pro­blem ten tłómaczy się wykwintem stroju oraz wycho­waniem, które zawdzięcza matce, z domu Radziwił­łównę j. 0 ile odwaga jego graniczy z szaleństwem,

o tyle dowcip nie sięga poza zdawkowe i ulotne kon­cepty paryskiej gwary: ale niewielu młodych elegan­tów przewyższa go pod tym względem. Ludzie świa­towi rozmawiają dziś o wiele za dużo o koniach, do­

chodach, podatkach, posłach, aby francuska rozmowa mogła być tem, czem była niegdyś. Dowcip wymaga wolnego czasu, i pewnych nierówności stanowiska. Lepiej dziś może rozmawiają w Petersburgu i Wie­dniu, niż w Paryżu. Ludzie równi nie potrzebują tylu finezji, mówią poprostu wszystko tak jak jest. Kpia­rze paryscy z trudnością tedy odkryli wielkiego pana w wesołym studencie, który w rozmowie skakał nie­dbale z tematu na temat, który gonił za rozrywkami z fur ją tem większą, ile że uszedł świeżo wielkich nie­bezpieczeństw, i który, opuściwszy ojczyznę, gdzie ro­dzina jego była bardzo znana, sądził, iż może wieść lekkomyślne życie, nie narażając opinji.

Pewnego pięknego dnia, Adam kupił sobie przy ulicy de la Pepinière pałac. W pół roku później dom jego postawiony był na stopie najbogatszych domów w Paryżu. W chwili gdy Łagiński zaczynał sobie zdo­bywać pozycję, ujrzał we Włoskim Klementynę i za­kochał się. W rok później odbył się ślub. Salon pa­ni d‘Espard dał hasło zachwytów. Matki córek na wydaniu dowiedziały się zbyt późno, że od dziewięć- setnego roku Łagińscy liczą się do najświetniejszych rodzin Północy. Wiedziona antypolską ostrożnością matka młodego hrabiego pożyczyła w chwili powsta­nia od dwóch żydowskich bankierów olbrzymią sumę na swoje dobra i umieściła je w papierach francuskich. Hrabia Adam Łagiński posiadał ośmdziesiąt tysięcy franków renty. Nie dziwiono się już nieopatrzności, z jaką, zdaniem wielu salonów, pani de Sèrizy, stary dyplomata Ronquerolles, oraz kawaler du Rouvre,

rym się paliło cygara na emigracji, ponieważ zdawa­ło się, że popadł w niełaskę u cesarza Mikołaja. Wzięci we dwa ognie między rozsądek dworu a roz­sądek dyplomacji, Polacy z wyższych sfer żyli w bi­blijnej samotności super fluminc Babilcnis, lub sku­piali się w paru salonach, służących za neutralny te­ren wszystkim opinjom. W Paryżu, tem mieście roz­koszy, gdzie roi się od rozrywek na wszystkich pię­trach, polska lekkomyślność znalazła aż nadto pobu­dek, aby wieść hulaszcze życie. Powiedzmy wresz­cie, że powierzchowność hrabiego Adama uprzedzała zrazu do niego. Istnieją dwa rodzaje Polaków, jak dwa rodzaje Angielek. Kiedy Angielka nie jest bar­dzo ładna, jest potwornie brzydka; otóż hrabia Adam należał do tej ostatniej kategorji. Drobna twarz

0 dość żółciowej cerze, robiła wrażenie, jakby była zgnieciona sitem. Krótki nos, blond włosy, rude wąsy

1 broda czyniły go podobnym do kozy, tem bardziej, że jest mały, chudy, i że brudno-żółte jego oczy ude­rzają owem kosem spojrzeniem, tak sławnem dzięki wierszowi Wirgiljusza.

W jaki sposób, mimo tak niekorzystnych wa­runków, posiada on wzięcie i ton bez zarzutu? Pro­blem ten tłómaczy się wykwintem stroju oraz wycho­waniem, które zawdzięcza matce, z domu Radziwił­łównę j. 0 ile odwaga jego graniczy z szaleństwem,

o tyle dowcip nie sięga poza zdawkowe i ulotne kon­cepty paryskiej gwary: ale niewielu młodych elegan­tów przewyższa go pod tym względem. Ludzie świa­towi rozmawiają dziś o wiele za dużo o koniach, do­

chodach, podatkach, posłach, aby francuska rozmowa mogła być tem, czem była niegdyś. Dowcip wymaga wolnego czasu, i pewnych nierówności stanowiska. Lepiej dziś może rozmawiają w Petersburgu i Wie­dniu, niż w Paryżu. Ludzie równi nie potrzebują tylu finezji, mówią poprostu wszystko tak jak jest. Kpia­rze paryscy z trudnością tedy odkryli wielkiego pana w wesołym studencie, który w rozmowie skakał nie­dbale z tematu na temat, który gonił za rozrywkami z fur ją tem większą, ile że uszedł świeżo wielkich nie­bezpieczeństw, i który, opuściwszy ojczyznę, gdzie ro­dzina jego była bardzo znana, sądził, iż może wieść lekkomyślne życie, nie narażając opinji.

Pewnego pięknego dnia, Adam kupił sobie przy ulicy de la Pepinière pałac. W pół roku później dom jego postawiony był na stopie najbogatszych domów w Paryżu. W chwili gdy Łagiński zaczynał sobie zdo­bywać pozycję, ujrzał we Włoskim Klementynę i za­kochał się. W rok później odbył się ślub. Salon pa­ni d‘Espard dał hasło zachwytów. Matki córek na wydaniu dowiedziały się zbyt późno, że od dziewięć- setnego roku Łagińscy liczą się do najświetniejszych rodzin Północy. Wiedziona antypolską ostrożnością matka młodego hrabiego pożyczyła w chwili powsta­nia od dwóch żydowskich bankierów olbrzymią sumę na swoje dobra i umieściła je w papierach francuskich. Hrabia Adam Łagiński posiadał ośmdziesiąt tysięcy franków renty. Nie dziwiono się już nieopatrzności, z jaką, zdaniem wielu salonów, pani de Sèrizy, stary dyplomata Ronquerolles, oraz kawaler du Rouvre,

ustąpili szalonej miłości siostrzenicy* Świat prze­szedł jak zwykle z jednej ostateczności w drugą. Przez zimę r. 1836 hrabia Adam był w modzie, a Kle­mentyna Łagińska stała się jedną z królowych Pary­ża. Pani Łagińska należy dziś do tego uroczego kółka młodych kobiet, w którem błyszczą panie de TEsto- rade, de Portenduere, Mar ja de Vandenesse, panie du Guenic i de Maufrigneuse, kwiaty dzisiejszego Pa­ryża, żyjące bardzo zdała od parwenjuszów, łyków, i od gwiazd nowej polityki.

Wstęp ten był potrzebny, aby określić sferę, w której rozegrała się jedna z owych wzniosłych hi- storji, mniej rzadkich niż przypuszczają oszczercy naszych czasów. Są to niby piękne perły, owoc cier­pienia lub bólu, i, podobnie jak perły, kryją się pod twardą skorupą, na dnie tej otchłani, tego morza, tej wciąż wzburzonej fali zwanej światem, epoką, Pa­ryżem, Londynem lub Petersburgiem, jak chcecie!

Jeżeli kiedy stała się faktem ta prawda, że ar­chitektura jest wyrazem obyczajów, to chyba po pow­staniu r. 1830, pod panowaniem Orleanów! Majątki skurczyły się we Francji, majestatyczne pałace oj­ców idą bezustannie w gruz, a zastępują je owe ko­szary, gdzie nowy Par Francji mieszka na trzeciem piętrze nad wzbogaconym lekarzyną. Wszystkie sty­le sąsiadują z sobą. Ponieważ niema już Dworu ani szlachty, któreby nadawały ton, niema żadnej jedno­ści w wytworach sztuki. Z drugiej strony nigdy ar­chitektura nie odkryła tańszych środków, aby małpo­wać autentyczność, trwałość, i nie rowinęła więcej ta­

lentu, pomysłów, w wyzyskaniu miejsca. Dajcie ta­kiemu artyście skrawek ogrodu po starym zburzonym pałacu, a zbuduje wam mały Louvre przeciążony or­namentami, wykombinuje dziedziniec, stajnie, a je­żeli chcecie i ogród; wewnątrz nagromadzi tyle po­koików i kurytarzy, tak dobrze omami oko, iż ma się wrażenie wygody. Roi się tam od tylu mieszkań, iż rodzina księcia gnieździ się w dawnej piekarni pre­zydenta sądu.

Pałac hrabiny Łagińskiej przy ulicy de la Pe- pinière jest jednym z takich nowoczesnych tworów. Po prawej w dziedzińcu mieszczą się kuchnie i cze­ladnie, którym odpowiadają po lewej wozownie i staj­nie. Loża odźwiernego mieści się pomiędzy dwiema ślicznemi bramami wjazdowemi. Wielki zbytek tego domu stanowi prześliczna cieplarnia, przylegająca do buduaru na parterze, gdzie znajdują się wspaniałe salony przyjęć. To cacko architektury wzniósł pe­wien filantrop wygnany z Anglji; on zbudował cie­plarnię, wytyczył ogród, polakierował drzwi, wyło­żył cegłami czeladnie, ukwiecił okna i ziścił cud po­dobny, w miniaturze oczywiście, do domku Jerzego IV w Brighton. Płodny, przemyślny, chyży robotnik paryski wyrzeźbił drzwi i okna. Sufity skopjowano ze średniowiecza albo też z pałaców weneckich; nie żałowano okładów z marmuru. Elschoet i Klagman wykonali supraporty i przystroili kominek. Schinner po mistrzowsku wymalował sufity. Cuda klatki scho­dowej, białej jak ramię kobiece, mogły iść o lepsze z cudami pałacu Rotszylda. Z powodu zamieszek,

cena tego kaprysu wyniosła nie więcej, niż mil jon sto tysięcy franków. Dla Anglika to było za darmo.

Cały ten zbytek, nazywany książęcym przez lu­dzi, którzy nie wiedzą już, co to jest prawdziwy ksią­żę, zmieścił się w dawnym ogrodzie pałacowym jakie­goś liweranta, Krezusa Rewolucji, zmarłego jako ban­krut w Brukseli po krachu na Giełdzie. Anglik umarł w Paryżu na Paryż, bo dla wielu ludzi Paryż jest chorobą, czasami nawet kilkoma chorobami. Wdowa po nim, metodystka, żywiła głęboki wstręt do tego „kawalerskiego* * domku nababa. Filantrop ów był to handlarz opjum. Wdowa zarządziła sprzedaż skanda­licznej posiadłości, w chwili gdy rozruchy podawały w wątpliwość „pokój za wszelką cenę“. Hrabia Adam skorzystał z tej sposobności, dowiecie się jak, gdyż było to bardzo odległe od jego wielkopańskich nawy­ków.

Za domem rozciąga się aksamitny trawnik, ocie­niony w głębi wykwintnym gaikiem egzotycznych drzew, z których wyziera chińska altana ze swemi niememi dzwonkami i nieruchomemi złoconemi jaj­kami. Cieplarnia i jej fantazyjne przybudówki za­słaniają mur od południa. Drugi mur naprzeciwko

0SH,

cieplarni schowany jest pod pnącemi roślinami, two- rzącemi portyki przy pomocy prętów, pomalowanych na zielono i połączonych poprzecznemi drążkami. Ta łąka, ten gaj kwiatów, te ścieżki wysypane piaskiem, ta imitacja lasu, te napowietrzne palisady, wszystko to mieści się na przestrzeni dwudziestu pięciu sążni, które warte są dziś czterysta tysięcy franków, tyle co

prawdziwy las. W tem zaciszu, stworzoncm w środku Paryża, śpiewają ptaszki, są tam kosy, słowiki, gile i mnóstwo wróbli. Cieplarnia jest niby olbrzymia żar- dinjera, w której powietrze przesycone jest zapacha­mi i gdzie można się przechadzać w zimie, tak jakby lato lśniło całym swoim żarem. Sposoby jakiemi spo­rządza się dowolny klimat, tropiki, Chiny lub Wło­chy, zręcznie są ukryte oczom. Rury, w których krąży wrząca woda czy para, obłożone są ziemią i wydają się niby girlandy żywych kwiatów. Buduar jest obszerny. Cudem tej paryskiej wróżki zwanej Archi­tekturą, jest to, aby, na szczupłej przestrzeni, wszy­stko uczynić wielkiem. Buduar młodej hrabiny był ambicją artysty, któremu hrabia Adam powierzył od­świeżenie pałacyku. Występek jest tam niemożliwy: za wiele jest tam ładnych cacek. Miłość nie miałaby

się gdzie rozłożyć między chińskiemi rzeźbionemi ko- módkami, z których spoziera tysiąc twarzy wyrobio­nych w kości słoniowej, i których pokolenie prze­trwało dwa rody chińskie; czarki z topazu na filigra­nowych nóżkach; mozajki budzące nieprzepartą chęć kradzieży; holenderskie obrazy odnowione przez Schinnera; anioły poczęte przez Steinbocka, któremu nie zawsze chce się je wykonać: posążki rzeźbione przez genjuszów, których ścigają wierzyciele (praw­dziwe wytłómaczenie arabskich mitów); przepyszne szkice naszych najtęższych artystów; ekrany, których boazerje oprawiają kaprys indyjskich jedwabi; por- tjery spływające złocistemi falami z pod dębowych karniszów, na których kłębi się całe polowanie; me­

belki godne pani de Pompadour, perskie dywany, etc. Bogactwa te, oświetlone światłem sączącem się przez koronkowe firanki, zdają się jeszcze piękniejsze. Na konsolce, wsrod starożytności, szpicrózga z ręko­jeścią roboty panny de Fauveau, świadczy, że hra­bina lubi jeździć konno. Taki jest buduar w r. 1837, wystawa towarów bawiących oko, jakgdyby nuda groziła temu najruchliwszemu w świecie społeczeń­stwu. Dlaczego nic swojego, nic coby budziło zadu­mę, spokój? Czemu? Bo nikt nie jest pewny jutra i każdy używa życia z marnotrawstwem dożywotnika.

Pewnego ranka, Klementyna dumała potrosze, wyciągnięta na rozkosznej kanapce, z tych, z których nie można wstać, tak dobrze tapicer, który je wymy­ślił, umiał odgadnąć krągłości lenistwa i słodycze far niente. Otwarte drzwi cieplarni pozwalały wnikać woni roślin oraz tropikalnym zapachom. Mło­da kobieta patrzała na Adama palącego wykwintny nargil: jedyna forma palenia, jaką dopuszczała w tym apartamenciku. Zręcznie upięte port jery po­zwalały oku zapuścić się do wnętrza dwóch wspania­łych salonów. Jeden biały ze złotem, który przywo­dził na myśl pałac Forbin-Janson, drugi w stylu Odrodzenia. Do jadalni, z którą może rywalizować w Paryżu jedynie jadalnia barona Nucingena, wiedzie mały kurytarzyk, z sufitem i zdobieniami w stylu Śre­dniowiecza. Od strony dziedzińca kurytarzyk przy­lega do dużego przedpokoju, z którego przez szklane drzwi widzi się przepychy klatki schodowej.

Hrabiostwo wstali właśnie od śniadania, nie­

bo lśniło błękitem bez chmurki, był koniec kwietnia. Małżeństwo miało za sobą dwa lata szczęścia, a Kle­mentyna dopiero od dwóch dni odkryła w domu coś, co trąciło sekretem, tajemnicą. Polak — powiedzmy i to jeszcze na jego chwałę, jest naogół słaby wobec ko­biety: ma dla niej tyle czułości, że w Polsce schodzi przy niej na drugi plan: ale, mimo że Polki są urocze, jeszcze łatwiej pobije go Paryżanka. To też hrabia Adam, przypierany do muru, nie zdobył się na ten niewinny spryt, aby sprzedać żonie tajemnicę. Z ko­bietą trzeba zawsze umieć wyzyskać sekret; to budzi w niej szacunek, tak samo jak hultaj patrzy z sza­cunkiem na uczciwego człowieka, który mu się nie dał wystrychnąć na dudka. Hrabia, bardziej dzielny niż mowny, prosił jedynie, aby mu było wolno odpowie­dzieć dopiero, gdy skończy swój nargil pełen tombaki.

W podróży, mówiła, przy każdym kłopocie powiadałeś mi: ,,Pac to załatwi!0 Pisałeś tylko wciąż do Paca! Za powrotem wszyscy mówią mi tutaj: „kapitan!*1 Chcę wyjść?... Kapitan! Chodzi o zapła­cenie rachunku?... Kapitan! Mój koń ma za ostrego trapa, melduje się to kapitanowi Pacowi. Słowem, mam uczucie, że gramy w domino: wszędzie Pac. Słyszę wciąż tylko o Pacu, a nie mogę ujrzeć tego Paca. Co to jest Pac? Niechże mi dadzą tego Paca.

Czy coś idzie niedobrze? spytał hrabia, po­rzucając bocchettino swego nargilu.

Wszystko idzie tak dobrze, że niejeden ma­gnat z dwustoma tysiącami franków renty zrujnował­by się żyjąc tak jak my żyjemy za sto dziesięć, rze­

kła. Pociągnęła za bogatą koronkową taśmę od dzwonka, istne cacko. Natychmiast zjawił się kamer­dyner, ubrany jak minister.

Proszę powiedzieć panu kapitanowi Pacowi, że pragnę z nim mówić.

Jeżeli sobie wyobrażasz, że dowiesz się cze­go!... uśmiechnął się hrabia Adam.

Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Adam i Klementyna, pobrawszy się w grudniu r. 1835 i spę­dziwszy zimę w Paryżu, przepodróżowali rok 1836 po Włoszech, Szwaj car j i i Niemczech. Wróciwszy w grudniu, hrabina zaczęła pierwszy raz przyjmować tej zimy, która właśnie się skończyła. Wówczas-to zauważyła nieme, prawie dyskretne, ale dobroczynne istnienie totumfackiego, którego osoba zdawała się niewidzialna, owego kapitana Paca.

Pan kapitan przeprasza panią hrabinę, jest w stajni, w stroju, który mu nie pozwala zjawić się w tej chwili. Skoro się tylko ubierze, hrabia Pac przyjdzie natychmiast, rzekł kamerdyner.

Cóż on tam robi?

Pokazuje, jak się powinno opatrywać konia jaśnie pani, którego Konstanty nie czyścił tak, jak pan kapitan kazał, odparł kamerdyner.

Hrabina spojrzała na służącego, był zupełnie poważny, słowom jego nie towarzyszył ów uśmie­szek, na jaki pozwalają sobie niżsi, mówiąc o wyższym, który spadł niejako do ich poziomu.

A, czyścił Korę.

Wszak pani hrabina wybiera się konno dziś

rano? rzekł lokaj, ale odszedł bez odpowiedzi.

Czy to Polak? — spytała Klementyna męża, który skinął twierdząco głową.

Klementyna Łagińska zamilkła, przyglądając się mężowi. Z nóżkami prawie wyciągniętemi na podusz­ce, z główką nastawioną niby u ptaka który nasłu­chuje z gniazdka najlżejszego szmeru, mogła oczaro­wać najbardziej przeżytego człowieka. Szczupła blondynka, z włosami po angielsku, przypominała w tej chwili owe wpół bajeczne postacie z keepsaków, zwłaszcza spowita w swój jedwabny perski peniuar, którego obszerne fałdy nie osłaniały tak dobrze skar­bów jej ciała i smukłej kibici, aby nie można było ich podziwiać przez gęste zasłony z haftowanych kwiatów. Jaskrawa materja, schodząc się na piersiach, pozwa­lała oglądać nieco gorsu, którego biel odcinała się od bieli bogatej gipiury otulającej ramiona. Okolone czarnemi rzęsami oczy podkreślały wyraz ciekawo­ści rysujący się na ładnych ustach. Na kształtnem czole znaczyły się charakterystyczne wypukłości Paryżanki samowolnej, śmieszki, świadomej, ale nie­dostępnej pospolitym pokusom. Ręce jej, prawie przeźroczyste, zwisały z fotela. Smukłe paluszki lśniły w świetle paznokietkami podobnemi do różo­wych migdałów. Adam uśmiechał się z niecierpliwo­ści żony, patrzał na nią wzrokiem, którego nie ostu­dziło jer>zcze małżeństwo. Już ta drobna, wątła ko­bietka umiała zagarnąć władzę w domu, ledwie bo­wiem zwracała uwagę na zachwyt Adama. W spoj­rzeniach, jakie ta Paryżanka rzucała nań ukradkiem,

była już może świadomość swej wyższości, nad tym słabym, chuderlawym i ryżym Polakiem.

Idzie Pac, rzekł hrabia słysząc kroki w ku-

rytarzu.

Hrabina ujrzała rosłego, pięknego mężczyznę,

o kształtnej budowie, na którego twarzy malowała się owa łagodność, będąca owocem siły i nieszczęścia. Pac włożył na prędce obcisły szamerowany surdut, zwany przez Polaków czamarą. Obfite czarne włosy, dość niedbale zresztą uczesane, okalały jego kwadra­tową głowę, uwydatniając szerokie czoło, błyszczące niby złom marmuru. Pac trzymał w ręku czapkę z daszkiem, a ręka ta podobna była do ręki Herku­lesa z dzieckiem. Jędrne zdrowie tryskało z tej twarzy równo przedzielonej wielkim rzymskim no­sem, który przypominał Klementynie piękne Transte- weryny. Czarny jedwabny krawat dopełniał marso­wego wyglądu tej tajemnicy o pięciu stopach i sie­dmiu calach wzrostu, z oczami czarnemi jak węgiel,

o włoskim blasku. Obszerne fałdziste spodnie, z pod których widać było tylko koniec buta, świadczyły iż Pac pozostał wierny polskiej modzie. Doprawdy, dla romansowej kobiety byłoby coś niesamowitego w tym tak jaskrawym kontraście między kapitanem a hrabią, między tym Polaczkiem o drobnej buzi a tym pięknym żołnierzem, między pankiem a panem.

Jak się masz, Adamie, rzekł poufale do hra­biego.

Poczem skłonił się uprzejmie, pytając Klemen­tyny, czem może służyć.

Pan jest tedy przyjacielem mego męża? spy­tała młoda kobieta.

Na śmierć i życie, odparł Pac, któremu hrabia odpowiedział najczulszym uśmiechem, wypuszczając ostatni kłąb dymu.

Więc czemu pan nie jada razem z nami? Czemu pan nie był z nami we Włoszech i Szwajcarji? Czemu pan się tu chowa tak, że panu nie mogę nigdy podziękować za usługi, jakie pan nam stale oddaje? rzekła młoda hrabina żywo, ale bez najmniejszego wzruszenia.

Wyczuwała w Pacu jakąś dobrowolną służal­czość, a ta myśl nie była wolna od lekceważenia. Był to dla niej coś niby sekretarz niby intendent, ani zu­pełnie sekretarz ani zupełnie intendent, jakiś ubogi krewny, natrętny przyjaciel.

Dlatego, pani, odparł dosyć swobodnie, że niema mi za co dziękować: jestem przyjacielem Ada­ma, i sprawia mi przyjemność zajmować się jego do­mem.

Czy i stać także sprawia ci przyjemność? rzekł Adam.

Pac usiadł na fotelu blisko drzwi.

Przypominam sobie, że pana widziałam na moim ślubie, i parę razy w dziedzińcu, rzekła młoda kobieta. Ale dlaczego pan się stawia w tej pod­rzędnej roli, pan, przyjaciel Adama?

Opinja Paryża jest mi zupełnie obojętna, odparł. Żyję dla siebie, lub, jeżeli pani pozwoli, dla was obojga.

Ależ opłnja świata o przyjacielu mego męża nie może mi być obojętna.,.

Och, pani, świat zaspakaja się tak łatwo tem słówkiem: oryginał! Niech pani tak mówi. — Czy pani się wybiera na przechadzkę? spytał po chwili.

Chce pan jechać do lasku? odparła hrabina.

Chętnie.

Pac wyszedł skłoniwszy się.

Poczciwiec! prosty jest jak dziecko, rzekł Adam.

Wytłómacz mi teraz wasz stosunek, rzekła Klementyna.

Pac, moja duszko droga, pochodzi z rodziny równie starej i świetnej jak nasza. W czasie zamie­szek pewien Pazzi umknął z Florencji do Polski, gdzie osiedlił się uniósłszy z sobą niewielki mająte- czek i stał się protoplastą Paców, którym dano tytuł hrabiowski. Rodzina ta, która się odznaczyła w pię­knych epokach naszej królewskiej republiki, doszła do znacznych bogactw. Gałąź drzewa ściętego we Włoszech puściła tak bujnie, że istnieje kilka gałęzi hrabiowskiego domu Paców. Zrozumiesz tedy łatwo, że są Pacowie bogaci i Pacowie biedni. Nasz Pac jest z linji biednej. Sierota, mając za cały majątek swoją szablę, służył w pułku wielkiego księcia Konstantego, gdy wybuchło powstanie. Wciągnięty do polskiego stronnictwa, bił się jak Polak, jak patryjota, jak czło­wiek który nie ma nic: trzy przyczyny, aby się dobrze bić. W ostatniej potyczce, myśląc że żołnierze idą za nim, pognał na baterję rosyjską; wzięto go By­

łem przy tem. Ten dowód odwagi podniecił mnie: — Chodźmy go odbić! mówię do ułanów. Szarżujemy na baterję, i odbijamy Paca w siedem koni. Ruszyło nas dwudziestu, wróciło ośmiu, licząc już i Paca. Sko­ro Warszawę sprzedano, trzeba było myśleć, jak umknąć Moskalom. Osobliwym trafem, obaj z Pacem znaleźliśmy się o tej samej godzinie, w tem samem miejscu, po drugiej stronie Wisły. Ujrzałem jak te­go biednego kapitana pochwycili Prusacy, którzy słu­żyli w tej potrzebie Moskalom za psy gończe. Kiedy się wyłowiło kogoś ze Styksu, człowiek się doń przywiązuje. To nowe niebezpieczeństwo Paca tak

mnie zmartwiło, że dałem się wziąć wraz z nim, aby mu być pomocą. Dwaj ludzie mogą się ocalić tam, gdzie jeden zginie. Dzięki memu nazwisku oraz jakie­muś pokrewieństwu z tymi, od których zależał nasz los, — byliśmy bowiem w rękach Prusaków — przy­mknięto oczy na moją ucieczkę. Podałem mego dro­giego kapitana za prostego żołnierza bez znaczenia, za mego domownika, i tak dostaliśmy się do Gdańska. Wpakowaliśmy się na statek holenderski jadący do Londynu, i dobiliśmy tam w dwa miesiące później. Moja matka była w Anglji chora i oczeki­wała mnie: pielęgnowaliśmy ją z Pacem aż do śmierci, którą przyśpieszyła katastrofa powstania. Opuszcza­jąc Londyn, zabrałem Paca do Francji. W podobnych nieszczęściach dwaj ludzie stają się jak bracia. Sko­ro się znalazłem w Paryżu, w dwudziestym drugim roku życia, z sześćdziesięcioma z górą tysiącami fran­ków renty, nie licząc resztek sumy uzyskanej z obra­

zów rodzinnych i djamentów sprzedanych przez matkę, chciałem zapewnić Pacowi los, zanim się rzu­cę w wir paryski. Widziałem smutek w oczach ka­pitana, niekiedy kręciły się w jego oczach powściąga­ne łzy. Miałem sposobność ocenić jego duszę, jest z gruntu szlachetna, wielka, zacna. Może cierpiał, że jest przykuty dobrodziejstwami do człowieka młodszego odeń o lat sześć, nie mogąc mu się wypła­cić. Byłem młody, lekkomyślny, mogłem stracić wszystko w grze, dać się omotać jakiej Paryżance, mogliśmy się któregoś dnia rozejść z Pacem, Mimo iż miałem zamiar zabezpieczyć wszystkie jego potrze­by, mogłem bardzo łatwo zapomnieć o tem, albo nie być w stanie wypłacić mu pensji. Wreszcie, mój anie­le, chciałem mu oszczędzić przykrości, wstydu prosze­nia mnie o pieniądze, lub też szukania napróżno swe­go towarzysza w krytycznym dniu. Dunque, pewnego rana, po śniadaniu, kiedyśmy obaj palili rozparci w krzesłach przy kominku, wówczas, napiekłszy się sporo raków, nakołowawszy się srodze (przyczem on mi się przyglądał z niepokojem), podałem mu oblig

na dwa tysiące czterysta franków renty na okazi­ciela...

Klementyna podniosła się, usiadła na kolanach Adama, okoliła mu szyję ramionami, ucałowała go w czoło i rzekła:

Skarbie drogi, jak to ładnie! I cóż zrobił

Pac?

Tadeusz, odparł hrabia, zbladł, nie rzekł

nic...

A, nazywa się Tadeusz?

Tak, Tadeusz złożył papier, oddał mi go, i rzekł: „Myślałem, Adamie, że jesteśmy związani na śmierć i życie, i że się nie rozstaniemy nigdy. Zatem już nie chcesz mnie? — Och, rzekłem, skoro tak, Ta­deuszu, nie mówmy już o tem. Gdy ja się zrujnuję, i ty zostaniesz bez grosza.

Nie posiadasz, rzekł, na tyle majątku, aby żyć jak przystało Łagińskiemu; czyż nie trzeba ci te­dy przyjaciela, któryby się zajmował twojemi spra­wami, który byłby niby ojciec i brat, zaufany powier­nik?1* Mówiąc te słowa, moje drogie dziecko, Pac był zupełnie spokojny, ale w głosie jego było coś, co po­krywało macierzyńskie wzruszenie; była to istna wdzięczność Araba, przywiązanie psa, przyjaźń dzi­kiego, bez popisu ale wciąż gotowa. Na honor, obją­łem go tak jak my Polacy się obejmujemy i ucałowa­łem w same usta: — Zatem na śmierć i życie, dobrze! Wszystko co mam należy do ciebie, i rób jak uważasz. To on wynalazł mi ten pałacyk, prawie za bezcen. Sprzedał moją rentę kiedy stała wysoko, odkupił ją kiedy stała nisko, i spłaciliśmy cenę tej budy różnicą. Zna się świetnie na koniach i handluje niemi tak sprytnie, że stajnia nie kosztuje mnie prawie nic, a mam najpiękniejsze konie, najładniejsze zaprzęgi w Paryżu. Nasza służba, wybrani przez niego dziel­ni polscy żołnierze, poszliby za nas w ogień. Ucho­dziłem za człowieka który się rujnuje, a Pac prowa­dzi mój dom tak porządnie i oszczędnie, że załatał moje klęski karciane, szaleństwa młodości. Tadeusz

jest sprytny jak dwóch Genueńczyków, chciwy na zysk jak polski żyd, przewidujący jak dobra gospo­dyni. Kiedy byłem kawalerem, nigdy nie mogłem go nakłonić, aby żył tak jak ja. Czasami trzeba było przemocą wyciągać go do teatru kiedy miałem iść sam, lub też na obiad, który dawałem w restauracji wesołym kompanom. Nie lubi światowego życia.

A co lubi? spytała Klementyna.

Kocha Polskę, płacze po niej. Jedyna jego rozrzutność to były zasiłki, posyłane raczej w mo- jem niż w swojem imieniu naszym biednym wygnań­com.

Ależ ja czuję, że ja serdecznie polubię tego chłopca, rzekła hrabina, wydaje mi się prosty jak wszystko co naprawdę wielkie.

Wszystkie ładne rzeczy które tu zastałaś, ciągnął Adam, który z najszlachetniejszą ufnością wychwalał swego przyjaciela, to Pac wyszperał, ku­pił je na licytacjach albo okazyjnie. Och! on jest bardziej szczwany od wszystkich kupców. Kiedy go ujrzysz w dziedzińcu jak zaciera ręce, możesz być pewna, że zamienił dobrego konia na lepszego. Ży­je mną, jego szczęście to widzieć mnie wykwintnie ubranym, w ślicznym powoziku. Obowiązki, które sam sobie nałożył, spełnia bez rozgłosu, bez emfazy. Jednego wieczora przegrałem dwadzieścia tysięcy franków w wista. ,,Co powie Pac?“ powiadałem so­bie wracając. Pac wręczył mi je, nie bez westchnie­nia, ale nie skarcił mnie nawet wzrokiem. To wes­tchnienie bardziej mnie opamiętało niż wszystkie pe-

rory wujów, żon i matek w podobnych okazjach. ,,Żal ci tych pieniędzy? spytałem. — Och! nie dla ciebie ani dla siebie, pomyślałem tylko, że dwudziestu bie­dnych Paców żyłoby z tego przez rok“. Rozumiesz, że Pazzi nie są gorsi od Łagińskich. To też nigdy nie widziałem w moim drogim Pacu niższego. Starałem się grać moją rolę również szlachetnie jak on swoją. Nigdy nie wyszedłem z domu ani nie wróciłem, aby nie zajść do Paca tak jakbym szedł do ojca. Mają­tek mój jest jego majątkiem. Zresztą Tadeusz jest pewny, że skoczyłbym dziś w ogień, aby go zeń wydo­być, tak jak to zrobiłem dwa razy.

To wielkie słowo, mój drogi, rzekła hrabina. Poświęcenie to jest jak błyskawica. Człowiek się mo­że poświęcić na wojnie, a nie poświęci się w Paryżu.

Ba! rzekł Adam: otóż dla Paca, ja jestem zawsze na wojnie. Nasze charaktery zachowały swoje kanty i braki, ale wzajemne poznanie dusz zacieśniło tak bliskie już węzły przyjaźni. Można ocalić komuś życie, a zabić go później w zwadzie; ale myśmy prze­szli wszystko, co czyni przyjaźń nierozerwalną. Ist­nieje między nami owa ciągła wymiana wrażeń, która czyni przyjaźń pełniejszą może od miłości.

Ładna rączka zamknęła usta hrabiemu tak szyb­ko, że ten gest podobny był do policzka.

Ależ tak, rzekł. Przyjaźń, mój aniele, nie zna bankructw uczucia i niewypłacalności rozkoszy. Dawszy zrazu więcej niż ma, miłość daje w końcu mniej niż dostaje.

Z jednej i drugiej strony, rzekła z uśmie­chem Klementyna.

Tak, rzekł Adam; gdy przyjaźń może tylko rosnąć. Nie masz co robić minek; my jesteśmy, mój aniele, narówni przyjaciółmi co kochankami; zjedno­czyliśmy — przynajmniej mam nadzieję — oba te uczucia w naszym związku.

Ja ci wytłómaczę, co was uczyniło takimi przyjaciółmi, rzekła Klementyna. Różnica trybu ży­cia płynie z waszych upodobań, a nie z musu; z ocho­ty, a nie z położenia. O ile można sądzić człowieka z przelotnego widzenia i z tego, co mi o nim mówisz, tutaj niższy może się stawać w pewnych momentach wyższym.

Och, Pac jest doprawdy więcej wart ode- mnie, odparł naiwnie Adam. Jedyna moja wyższość nad nim to przypadek.

Żona uściskała go za to szlachetne wyznanie,

Nadzwyczajna zręczność, z jaką ukrywa wiel­kość swoich uczuć, jest już sama olbrzymią wyższo­ścią, dodał hrabia. Mówiłem mu nieraz: ,,Ty je­steś zcichapęk, masz w sercu rozległe krainy, w które się chowasz“. Ma prawo do tytułu hrabiego Pa­ca, a każe się nazywać w Paryżu tylko kapitanem,

Słowem, średniowieczny Florentyńczyk obja­wił się w nim po trzystu latach, rzekła hrabina. Jest w nim coś z Dantego i z Michała Anioła.

Wiesz, ty masz rację, on jest poetą w duszy, odparł Adam.

Jestem tedy żoną dwóch Polaków, rzekła

młoda hrabina z gestem, jaki tylko genjalne aktorki umieją znaleźć na scenie.

Drogie dziecko, rzekł Adam, biorąc Klemen­tynę na kolana, byłabyś mi sprawiła wielką przykrość, gdyby Pac ci się nie spodobał: lękaliśmy się tego obaj, mimo że on był bardzo rad z mojego małżeństwa. Uszczęśliwisz go, jeżeli mu powiesz, że go kochasz... och, jak starego przyjaciela.

Pójdę się tedy ubrać, ładnie jest, przejedzie- my się wszyscy troje, rzekła Klementyna, dzwoniąc na pokojówkę.

Pac prowadził życie tak podziemne, że cały wy­kwintny Paryż pytał, kto towarzyszy Klementynie Ła- gińskiej, kiedy ją ujrzano jadącą do lasku Bulońskie- go i wracającą z Tadeuszem i z mężem. W czasie prze­jażdżki Klementyny wymogła, iż Pac zostanie z nimi na obiedzie. Ten kaprys wszechwładnej pani sprawił, iż kapitan musiał się gorliwie zająć swoją tualetą. Wróciwszy z lasku, Klementyna ubrała się z pewną zalotnością, tak iż kiedy weszła do salonu, gdzie cze­kali na nią dwaj przyjaciele, sprawiła wrażenie nawet na Adamie.

Hrabio Pac, rzekła, pójdziemy razem do Opery.

Było to powiedziane tonem, który u kobiet zna­czy: Jeśli mi pan odmówi, poróżnimy się.

Chętnie, pani, odparł kapitan. Ale, ponie­waż nie mam majątku hrabiowskiego, niech mnie pa­ni nazywa poprostu kapitanem.

A więc podaj mi rękę, kapitanie, rzekła, uj-

mując Paca pod rękę i wiodąc go do jadalni ruchem pełnym owej uroczystej poufałości, która tak czaruje

zakochanych.

Hrabina posadziła przy sobie kapitana, który miał minę biednego podporucznika, zaproszonego na obiad do bogatego generała. Kiedy Klementyna mó­wiła, Pac słuchał jej z szacunkiem, jaki się ma dla zwierzchnika, nie przerywał jej w niczem i nim od­powiedział, czekał formalnego pytania. Wydał się niemal ciemięgą hrabinie, której zalotność obiła się

o tę lodowatą powagę i dyplomatyczny szacunek. Da­remnie Adam mówił: ,,Rozkrochmal-że się, Tadeuszu! Myślałby kto, że nie jesteś u siebie! Czyś sobie dał słowo, że onieśmielisz Klementynę?" Tadeusz był wciąż senny i ociężały. Kiedy z końcem deseru służba przestała się kręcić, kapitan bąknął coś, że życie jego urządzone jest zupełnie nawspak życia światowych ludzi; kładzie się o ósmej, a wstaje o świcie; tem samem dał do zrozumienia, że chętnie poszedłby spać.

Namawiając pana do Opery, miałam intencję rozerwać pana, kapitanie, ale zrobi pan jak pan ze­chce, rzekła Klementyna nieco dotknięta.

Pójdę, odparł Pac.

Duprez śpiewa Wilhelma Telia, rzucił Adam, ale może wolałbyś raczej iść do Rozmaitości?

Kapitan uśmiechnął się i zadzwonił, zjawił się

lokaj.

Niech Konstanty, rzekł, zaprzęże do karety, nie do powozu. Byłoby nam ciasno, dodał spogląda­jąc na hrabiego.

Francuz byłby zapomniał o tern, rzekła Kle­mentyna z uśmiechem.

Ale my jesteśmy Florentyńczycy przeszczepie­ni na Północ, odparł Tadeusz z finezją i ze spojrze­niem, które zdradziły, że jego zachowanie przy stole było rozmyślną grą. Klementyna zmierzyła kapitana owem szybkiem spojrzeniem, które wyraża u kobiet zarazem zdziwienie i uwagę. To też, przez cały czas gdy pili kawę w salonie, panowało milczenie, dość kłopotliwe dla Adama, który nie rozumiał jego przy­czyny. Klementyna nie droczyła się już z Tadeuszem. Kapitan znowuż odzyskał swoją żołnierską sztywność i już jej nie porzucił ani w drodze, ani w loży, gdzie udawał, że śpi.

Widzi pani, że bardzo nudna ze mnie figura, rzekł podczas ostatniego aktu Wilhelma Telia, w chwi­li baletu. Czyż nie miałem racji trzymać się, jak to mówią, mojej specjalności?

Widzę, drogi kapitanie, że nie jesteś ani bla- gier, ani gaduła: bardzo mało masz z Polaka.

Pozwólcie mi tedy czuwać nad waszemi przyjemnościami, nad waszem mieniem i nad waszym domem, mogę zdać się tylko na to.

Hipokryta! rzekł z uśmiechem hrabia Adam. Moja droga, to jest człowiek z sercem i z rozumem; gdyby chciał, mógłby błyszczeć w każdym salonie. Nie bierz, Klementyno, tej skromności za dobrą monetę.

Mam zaszczyt pożegnać panią, dałem dowód dobrej woli, teraz wezmę powóz, aby wcześniej zna­leźć się w łóżku i odeślę go państwu.

Klementyna skinęła głową i nie odpowiedziała

nic.

Cóż za niedźwiedź, rzekła do hrabiego. Ty jesteś o wiele milszy!

Adam uścisnął niepostrzeżenie rękę żony.

Poczciwy Tadeusz sili się zostać na drugim planie, gdy wielu mężczyzn starałoby się mnie zaćmić.

Och! rzekła, nie wiem, czy niema rachuby w tem jego postępowaniu: zwykłą kobietę łatwoby tem zaintrygował.

W pół godziny później, gdy strzelec Bolesław krzyczał: „Otwieraj!M gdy woźnica gotów wjechać w bramę czekał, aż otworzą obie jej połacie, Klemen­tyna rzekła do hrabiego:

Gdzie się gnieździ kapitan?

0 tam, odparł Adam, pokazując małe pię­terko, zgrabnie wznoszące się po obu stronach bramy, z jednem oknem na ulicę. Jego mieszkanie leży nad

wozownią.

A kto zajmuje drugą stronę?

Jeszcze nikt, odparł Adam. Drugie miesz­kanko, nad stajnią, będzie dla naszych dzieci i dla nauczyciela.

Nie śpi jeszcze, rzekła hrabina, widząc świa­tło u Tadeusza, kiedy powóz znalazł się pod gankiem z kolumnami skopjowanemi z Tuilleryj, zastępującym pospolitą cynkową markizę.

Kapitan, w szlafroku, z fajką w ręku, patrzał na Klementynę wchodzącą do sieni. Dzień był dla niego ciężki. Oto czemu. Kiedy, swojego czasu, Adam za­

prowadził go do teatru Włoskiego, aby mu pokazać narzeczoną, Tadeusz uczuł straszliwy skurcz w sercu: następnie, kiedy ją ujrzał w merostwie i w kościele św. Tomasza z Akwinu, poznał w niej ową jedyną ko­bietę, którą mężczyzna ma kochać wyłącznie, sam Don Juan bowiem musiał wyróżnić jedną wśród swoich mille e tre! To też Pac bardzo usilnie doradzał kla­syczną poślubną podróż. Przez czas, który trwała nie­obecność Klementyny, był niemal spokojny, ale cier­pienia jego zaczęły się na nowo od chwili powrotu sympatycznego małżeństwa. Oto co myślał w tej chwili, paląc lałaki z wiśniowej fajki, długiej na sześć stóp (dar Adama):

Ja sam, i Bóg, który mnie nagrodził za to że cierpię w-milczeniu, wiemy, do jakiego stopnia ją kocham. Ale co czynić, aby nie ściągnąć ani jej mi­łości, ani nienawiści?

I dumał bez końca nad tym problemem strate- gji miłosnej. Nie sądźcie, iż Tadeusz wśród swojej męki nie kosztował i rozkoszy. Wzniosłe oszukań- stwa tego dnia były dlań źródłem wewnętrznej rado­ści. Od powrotu Klementyny i Adama doznawał co- dzień niewymownych słodyczy, widząc się potrzebnym temu małżeństwu, które bez jego oddania osunęłoby się z pewnością w ruinę. Jakaż fortuna oparłaby się kosztom paryskiego życia? Wychowana przez ojca utraćjusza, Klementyna nie miała pojęcia o prowadze­niu domu, nad którem najbogatsze, najwyżej urodzo­ne kobiety zmuszone są dziś czuwać osobiście. Kto może dziś mieć intendenta? Adam znowuż, potomek

owych magnatów polskich, którzy dają się zjadać ży­dom, niezdolny zarządzać resztkami jednej z najwięk­szych fortun w Polsce, gdzie są jeszcze olbrzymie for­tuny, nie umiał trzymać w cuglach ani kaprysów swo­ich, ani kaprysów żony. Zostawiony sobie, byłby się może zrujnował już przed ślubem. Pac wstrzymał go od gry na giełdzie, czyż to nie znaczy rzec wszystko? To też, czując iż mimo swej woli kocha Klementynę, Pac nie miał tej ucieczki, aby opuścić dom i wyjechać w podróż, zapomnieć o swej namiętności. Wdzię­czność, to słowo zagadki, jaką było jego życie, więziła go w pałacu, gdzie on jeden mógł być plenipotentem tej lekkomyślnej rodziny. Podróż Adama i Klemen­tyny zbudziła w nim nadzieję odzyskania spokoju; ale, za powrotem, hrabina, jeszcze ładniejsza*, zażywająca owej wolności jaką małżeństwo daje Paryżankom roztaczała wszystkie uroki młodej kobiety i ten jakiś nieokreślony powab, płynący ze szczęścia, albo ze swobody, jaką jej zostawiał człowiek tak ufny, tak naprawdę rycerski, tak szczerze zakochany, jak Adam. Mieć świadomość, że jest fundamentem szczęścia tego domu; widzieć Klementynę jak wysiada z powozu wracając z jakiejś zabawy lub jadąc rano do lasku; spotykać ją na bulwarach w ładnym powoziku, niby kwiat w konsze z liści, to budziło w biednym Tadeu­szu tajemnicze i pełne rozkosze rozkwitające w jego sercu, ale tak iż nigdy najmniejszy ich ślad nie odbił się na jego twarzy. Jakim cudem w ciągu tych pię­ciu miesięcy hrabina dostrzegła kapitana? Krył się przed nią, kryjąc zarazem wytrwałość, z jaką jej uni­

kał. Niema nic podobnie jszego do miłości boskiej, niż miłość bez nadziei. Czy nie musi być głębokiem serce, zdolne się poświęcić w milczeniu i mroku? Głębia ta, w której kryje się miłość ojca i Boga, mieści w sobie kult miłości dla miłości, jak władza dla władzy była godłem życia jezuitów; namiętność cudowna w tem, że jest wciąż bezinteresowna, wzorowana zresztą na ta- jemniczem istnieniu pierwiastków świata. Skutek, czyż to nie jest Natura? a Natura, ta czarodziejka, jest własnością człowieka, poety, malarza, kochanka: ale czy Przyczyna nie jest w oczach uprzywilejowanych dusz, potężnych myślicieli, wyższa od Natury? Przy­czyna to Bóg. W tej sferze przyczyn żyją ludzie tacy jak Newton, Laplace, Kepler, Kartezjusz, Malebran- che, Spinoza, Buffon, prawdziwi poeci i samotnicy dru­giej ery chrześcijańskiej, hiszpańska święta Teresa oraz wzniośli ekstatycy. Każde uczucie ludzkie zawie­ra analogję z tym momentem, w którym duch porzuca Skutek dla Przyczyny; Tadeusz zaś doszedł do tych wyżyn, gdzie wszystko zmienia postać. Trawiony te- mi niewysłowionemi rozkoszami stwórcy, Tadeusz był w miłości tem, czem są w sferze genjuszu najwięksi.

Nie, ona się nie dała zupełnie oszukać, po­wiadał sobie, ścigając okiem kłęby dymu. Mogłaby mnie poróżnić bezpowrotnie z Adamem, gdyby mnie zniecierpiała: a gdyby mnie zaczęła wabić, aby mnie dręczyć, cóżby się ze mną stało?

Zarozumialstwo tego ostatniego przypuszczenia było tak sprzeczne ze skromnym charakterem i ger­mańską niejako nieśmiałością kapitana, iż połajał się

sam w duchu za nie i położył się z zamiarem oczeki­wania wypadków, zanim coś postanowi.

Nazajutrz, Klementyna zjadła śniadanie bez Ta­deusza, nie zauważywszy jego nieposłuszeństwa. Te­go dnia wypadł właśnie jej dzień przyjęć, który od­bywał się u niej z królewską wspaniałością. Nie zwróciła uwagi na nieobecność kapitana, na którego głowie spoczywały szczegóły tych uroczystości.

Wybornie! powiedział sobie Pac, sły­sząc, około drugiej nad ranem, odjeżdżające powozy; to był tylko kaprys albo ciekawość Paryżanki. Wró­cił tedy do zwykłego trybu życia, zmąconego na chwi­lę tem wydarzeniem.

Pochłonięta mozołami paryskiego życia, Klemen­tyna jakby zapomniała o Pacu. Czy ktoś sobie wyo­braża, w istocie, że to mała rzecz, władać nad tym niestałym Paryżem? Czy myślicie, że w tej wytężo­nej grze ryzykuje się tylko majątek? Każda zima jest dla kobiety modnej tem, czem niegdyś była kampanja dla żołnierzy Cesarstwa. Ileż sztuki, talentu, pochła­nia jedna tualeta, jedna fryzura, która ma zrobić wrażenie! Wątła i delikatna kobieta nosi swój twar­dy i lśniący pancerz z kwiatów i djamentów, z je­dwabiu i stali, od dziewiątej wieczór do drugiej, czę­sto trzeciej rano. Mało je, aby ściągać oczy smu- kłością kibici: głód, który ją nęka cały wieczór, oszu­kuje osłabiającą ją jeszcze herbatą; do tego słody­cze, lody, lub ciężkie pasztety. Żołądek musi się na­giąć do wymagań zalotności. Budzi się bardzo późno. Wszystko w jej życiu jest sprzeczne z prawami natu­

ry, a natura jest nieubłagana. Ledwie wstanie, kobie­ta modna przystępuje do rannej tualety, myśli o tua- lecie popołudniowej. Czyż nie musi przyjmować, od­dawać wizyt, spieszyć do lasku konno lub powozem? Czyż nie musi wciąż ćwiczyć się w szermierce uśmie­chów, silić się na obmyślanie komplementów, któreby nie były ani pospolite, ani wyszukane? I nie wszyst­kim kobietom się to udaje. Dziwcie się tedy, iż kobie­tę, którą moda wzięła świężą, w trzy lata później uj­rzycie zwiędłą i zblakłą! Pół roku spędzone na wsi ledwie może uleczyć rany zadane przez zimę. Wciąż się dziś słyszy o gastrycznych gorączkach, o dziwnych chorobach, nieznanych zresztą kobietom zajmującym się domem. Dawniej, kobieta pokazywała się od cza­su do czasu, dziś jest na scenie ciągle. Klementyna musiała walczyć: zaczynano o niej mówić. W tru­dach tej walki między nią a rywalkami ledwie było miejsce na miłość małżeńską! Łatwo mogła zapo­mnieć o Tadeuszu. Jednakże w miesiąc później, w ma­ju, na kilka dni przed wyjazdem do Ronąuerolles w Burgundji, wracając z lasku, ujrzała w bocznej alei Pól Elizejskich Tadeusza, starannie ubranego, rozkoszującego się widokiem uroczej w swoim powo- ziku hrabiny, ognistemi konikami, świetną liberją, słowem, swojem drogiem stadłem, budzącem po- wszychny podziw.

Patrz, kapitan, rzekła do męża.

Jaki on szczęśliwy! odparł Adam. Oto jego rozkosze: niema zaprzęgu lepiej utrzymanego niż nasz, i on się raduje widząc, jak cały świat za-

zdrości naszego szczęścia. Och! ty go zauważyłaś pierwszy raz, ale on tu jest prawie codzień.

O czem on może myśleć?

Myśli w tej chwili, że zima kosztowała dro­go, i że oszczędzimy coś siedząc u wuja, — odparł Adam.

Hrabina kazała stanąć i zmusiła Paca, aby siadł obok niej w powoziku. Tadeusz zaczerwienił się jak wiśnia.

Zatruję pani powietrze, paliłem właśnie cy­garo, rzekł.

Czyż Adam nie pali? odparła żywo hra­bina.

Tak, ale to Adam, rzekł kapitan.

I czemuż Tadeusz nie miałby mieć tych sa­mych przywilejów? rzekła hrabina z uśmiechem.

Ten boski uśmiech pokonał bohaterskie postano­wienia Paca: spojrzenie, jakiem objął Klementynę, przelało w oczy cały ogień jego duszy, złagodzony wszakże anielskim wyrazem wdzięczności, wdzięczno­ści mężczyzny, który żył tylko tem uczuciem. Hrabi­na zawinęła się w szal, oparła się w zadumie o po­duszki, mnąc pióra swego najpiękniejszego kapelusza i wodziła oczyma po przechodniach. Ten błysk wiel­kiej, a dotychczas zrezygnowanej duszy, potrącił struny jej serca. Ostatecznie, jakąż zasługę miał Adam? Czyż to nie jest zupełnie naturalne być od­ważnym i szlachetnym? Ale kapitan!... Tadeusz — tak się zdawało przynajmniej — był czemś nieskoń­

czenie wyższem od Adama. Co za nieszczęsne myśli obiegły hrabinę, kiedy znów uderzył ją kontrast pię­knej i bujnej natury Tadeusza w porównaniu z mizer­nym Adamem, owocem nieuniknionej degeneracji ary­stokratycznych rodzin, popełniających to szaleństwo, aby się kojarzyć wciąż sami tylko między sobą? Dja- beł był świadkiem tych myśli: młoda kobieta bowiem nie odezwała się nic aż do samego domu, zamyślona, jakby nieobecna,

Zostanie pan u nas na obiedzie, inaczej się pogniewam, rzekła wchodząc. Jest pan Tadeu­szem dla mnie, jak dla Adama. Wiem, co pan mu jest winien, ale wiem również, co my jesteśmy winni panu. Szlachetność za szlachetność, to bardzo naturalne, ale pan jest szlachetny codzień i o każdej godzinie. Bę­dzie na obiedzie mój ojciec, wuj de Ronąuerolles

i ciotka de Serizy, niech się pan ubierze, rzekła, przyj­mując rękę, którą podał jej, aby jej pomóc wysiąść.

Tadeusz poszedł się ubrać z sercem wraz szczęśliwem i przejętem straszliwem drżenieni. Ze­szedł w ostatniej chwili i znów grał przy obiedzie ro­lę żołnierza, zdolnego jedynie do roli intendenta. Ale tym razem Klementyna nie dała się oszukać Pacowi, którego zdradziło spojrzenie. Ronąuerolles, najzdol­niejszy ambasador po księciu de Talleyrand, człowiek, który tak skutecznie wspierał de Marsaya w czasie jego krótkich rządów, dowiedział się z ust siostrzeni­cy o wysokiej wartości hrabiego Paca, który skazy*- wał się tak skromnie na rolę intendenta przyjaciela swego Mieczysława.

Czem się dzieje, że dopiero pierwszy raz wi­dzę hrabiego Paca? spytał margrabia,

Ba! jest skryty i odludek, odparła Kle­mentyna, spojrzeniem upominając Paca, aby się zmie­nił.

Niestety, trzeba wyznać, choćby nawet przez to kapitan miał stracić w oczach czytelnika, Pac, mi­mo że górował nad przyjacielem swym Adamem, nie był człowiekiem silnym. Pozorną swoją wyższość zawdzięczał nieszczęściu, W dniach nędzy i samo­tności w Warszawie, czytał, kształcił się, rozważał świat i dumał: ale nie posiadał owego daru twórcze­go, będącego istotą wielkiego człowieka, a czyż można nabyć ten dar? Pac, wielki jedynie sercem, sięgał w tej sferze wzniosłości, ale, będąc raczej człowiekiem czynu niż myśli, chował swoją myśl dla siebie. Myśl zdała mu się jedynie na to, aby cierpieć, Czemże jest zresztą myśl niewyrażona?

Po jakiemś odezwaniu Klementyny, margrabia de Ronąuerolles i siostra jego wymienili szczególne spojrzenie, pokazując sobie siostrzenicę, hrabiego Adama i Paca. Była to jedna z owych błyskawicz­nych scen, zdarzających się jedynie we Włoszech

i Paryżu. Jedynie w tych dwóch miejscach w świe- cie, pominąwszy wszystkie Dwory, oczy umieją po­wiedzieć tyle rzeczy. Aby przelać w oko całą potę­gę duszy, dać mu wymowę słowa, zamknąć w niem w jednem mgnieniu poemat albo dramat, na to trzeba albo ostatecznej niewoli, albo zupełnej swobody, Adam, margrabia du Rouvrę i hrabina nie zauważyli

jasnowidzącego błysku starej kokietki i starego dy­plomaty, ale Pac, ten wierny pies, zrozumiał zawarte w nim proroctwo. Zważcie, iż rozegrało się to w dwóch sekundach. Chcieć odmalować burzę, jaka wstrząsnęła duszą kapitana, to byłoby za rozwlekłe, jak na dzisiejsze czasy.

Jakto! już przypuszczają, że ona może mnie kochać! powiedział sobie w duchu. Więc szczęście moje zależy już tylko od mej śmiałości? A Adam!...

Idealna Miłość i Żądza, obie równie potężne, jak Wdzięczność i Przyjaźń, starły się z sobą: w tej chwili przeważyła Miłość: ten biedny wzniosły ko­chanek zapragnął mieć swój dzień! Pac stał się do­wcipny, chciał się podobać. Na jakieś zapytanie dy­plomaty opowiedział w szerokich rysach powstanie polskie. Pac spostrzegł przy deserze, że Klementyna pije jego słowa, patrząc nań jak na bohatera i zapo­minając, że Adam, poświęciwszy trzecią część swego ogromnego majątku, naraził się na wygnanie. 0 dzie­wiątej, po kawie, pani de Sérizy ucałowała siostrze­nicę w czoło, ściskając jej rękę, i uprowadziła prze­mocą Adama, zostawiając margrabiego du Rouvre

i Ronquerolla, którzy w dziesięć minut później wy­szli. Pac i Klementyna zostali sami.

Pożegnam panią, rzekł Tadeusz, zapewne pani pojedzie za całem towarzystwem do Opery.

Nie, odparła, nie lubię tańca: zresztą dają dziś ten okropny balet Bunt w Seraju.

Nastała chwila milczęnią.

Dwa lata temu Adam nie poszedłby beze- mnie, rzekła nie patrząc na Paca.

Kocha panią do szaleństwa, odparł Tade­usz,

Ba! właśnie dlatego, że mnie kocha do szaleń­stwa, przestanie mnie może kochać jutro, wy­krzyknęła hrabina.

Paryżanki są zagadką, rzekł Tadeusz, Kiedy je kochać do szaleństwa, chcą aby je kochać rozsą­dnie: a kiedy je ktoś kocha rozsądnie, wówczas wy­rzucają mu, że nie umie kochać.

I zawsze mają słuszność, panie Tadeuszu, odparła z uśmiechem. Znam dobrzę Adama, nie mam mu tego za złe: jest lekkomyślny, a zwłaszcza jest wielki pan; zawsze będzie rad, że mnie ma za żonę

i nie będzie mi się w niczem sprzeciwiał, ale...

Gdzie jest małżeństwo, w któremby nie by­ło ale? rzekł łagodnie Tadeusz, starając się nadać inny bieg myślom hrabiny.

Człowiek najmniej zarozumiały powziąłby mo­że myśl, od której ten kochanek omal nie oszalał, a mianowicie: „Jeżeli jej nie powiem, że ją kocham, będę skończonym głupcem!“ Zapanowało między temi dwiema istotami owo straszliwe milczenie, nabrzmia­łe myślami. Hrabina przyglądała się Pacowi ukrad­kiem, on zaś przyglądał się jej w lustrze. Zanurzy­wszy się w berżerce, jak człowiek najedzony, który trawi.—istny gest męża, lub też obojętnego starca — Pac złożył ręce na brzuchu, puścił palec w szybki

i machinalny młynek, i przyglądał mu si^ bezmyślnie.

Niechże pan powie coś dobrego o Adamie! wy­krzyknęła Klementyna. Niech mi pan powie, że to nie jest człowiek lekki, pan go zna przecie!

Był to wspaniały krzyk serca.

Przyszła tedy chwila, aby wznieść między nami zapory nie do przebycia, pomyślał biedny Pac, obmyślając heroicznie kłamstwo. — Coś dobrego?... podjął głośno, zanadto go kocham, nie uwierzyłaby pani. Nie jestem zdolny powiedzieć o nim nic złego. To też... moja rola w tym domu jest bardzo trudna.

Klementyna spuściła głowę i przyglądała się końcom lakierowanych bucików Paca.

Wy, ludzie Północy, wy macie jedynie od­wagę fizyczną, brak wam stałości, decyzji, szepnęła.

Co pani będzie robiła sama? spytał Pac, przybierając ton zupełnej naiwności.

Nie chce mi pan tedy dotrzymać towarzy­stwa?

Daruje pani, muszę iść...

Jakto? Dokąd?

Idę do cyrku, dziś pierwsze przedstawienie na Polach Elizejskich, niepodobna mi nie być...

Dlaczego? rzekła Klementyna, przerywając mu nawpół gniewnem spojrzeniem.

Czy mam pani otworzyć moje serce, odparł rumieniąc się, zwierzyć pani to, co kryję memu dro­giemu Adamowi, który myśli, że ja kocham tylko Polskę.

-=— Oho! nasz szlachetny kapitan ma sekrety?

Podłość, którą pani zrozumie i z której mnie pani rozgrzeszy.

Pan, podłość?—

Tak, ja, hrabia Pac, kocham się jak szale­niec w dziewczynie, która włóczyła się po Francji z rodziną Butorów, taki cyrk w rodzaju Frankoniego, ale który jeździ tylko po jarmarkach. Postarałem się dla niej o miejsce w Cyrku Olimpijskim.

Czy ładna? spytała hrabina.

Dla mnie tak, odparł melancholijnie. Mala­ga (to jej pseudonim) jest silna, zręczna i zwinna. Czemu jest mi droższa nad wszystkie kobiety w świecie? doprawdy, nie umiałbym powiedzieć. Kiedy ją widzę, jej czarne włosy przewiązane błę­kitną wstążką spadające na śniade i nagie ramiona, całą jej postać odzianą w białą tunikę ze złotym brzegiem, w jedwabnym trykocie, który ją zamienia w żywy grecki posąg, z nogami w atłasowych panto­felkach, jak skacze z chorągwiami w ręku przez olbrzymią papierową obręcz i rozdziera ją w powie­trzu, gdy koń pomyka w galopie, a ona znów skacze nań z wdziękiem, oklaskiwana samorzutnie przez ca­łą publiczność... cóż powiem? to na mnie działa!

Bardziej niż piękna kobieta na balu?... rze­kła Klementyna z wyzywaj ącem zdziwieniem.

Tak, odparł Pac zdławionym głosem. Ta cudowna zwinność, ten ciągły wdzięk w ciągłem nie­bezpieczeństwie, to dla mnie najpiękniejszy tryumf kobiety... Tak pani, Cinti i Malibran, i Grisi i Ta- glioni, i Pasta i Essler, wszystko co włada lub włada-

łó na scenie, nie wydaje mi się godne rozwiązać trze­wiczków Malagi. Jak ona umie wskakiwać i zeskaki­wać z konia w pełnym galopie, ześlizgnąć się z lewej, aby go dosiąść z prawej; miga jak błędny ognik doko­ła najdzikszego zwierzęcia; umie się utrzymać na ko­niuszku jednej stopy» i spaść swobodnie na grzbiet koński wciąż w galopie, a wreszcie, stojąc na tym biegunie bez cugli, robi pończochy, tłucze jajka i przy­rządza omlet, ściągając głęboki podziw ludu, pra­wdziwego ludu, żołnierzy i robotników! Raz ta uro­cza Kolombina nosiła krzesła na końcu swego nosa, najładniejszego greckiego nosa jaki kiedykolwiek widziałem. Malaga, pani, to uosobnienie zręczności. A silna jak Herkules: wystarczy jej maleńka piąstka albo jej mała nóżka, aby się uwolnić od trzech, czte­rech mężczyzn. Słowem, to bóstwo gimnastyki.

Musi być głupia...

Gch! odparł Pac, jaka zabawna! Lekko­myślna jak istna cyganka, mówi wszystko co jej przejdzie przez głowę, dba o przyszłość tyle co pani

o jałmużnę, rzuconą ubogiemu, i miewa powiedzenia wręcz cudowne. Nigdy jej nikt nie udowodni, że stary dyplomata to jest piękny młodzieniec, i ani za mil jon nie zmieniłaby zdania. Jej miłość to dla mężczyzny tryumf, upojenie! Zdrowie ma wprost bezczelne; zę­by to trzydzieści dwie perły cudownego blasku, opra­wne w koral. Pyszczek jej (tak nazywa usta) ma, we­dle wyrażenia Szekspira, jędrność i smak pyska kla­czy. A jak umie dręczyć człowieka! Ceni mężczyzn pięknych, silnych, Adolfów* Aleksandrów, Augustów,

kuglarzy, osiłków. Instruktor jej, okropna figura, bił ją ile wlazło, i trzeba było istotnie tysięcy kijów aby jej dać tę zwinność, ten wdzięk, tę odwagę.

Pan, jak widzę, upił się tą Malagą! rzekła hrabina.

Nazywa się Malaga tylko na afiszu, rzekł Pac z urażoną miną. Mieszka przy ulicy Saint-Lazare; małe mieszkanko na trzeciem piętrze, gniazdko wy­słane jedwabiem i aksamitem, żyje tam jak istna księżniczka. Ma dwa istnienia, swoje życie jar­marczne i życie ładnej kobiety.

I kocha pana?

Kocha mnie... będzie się pani śmiała... jedy­nie dlatego, że jestem Polakiem. Widzi zawsze Pola­ków wedle ryciny Poniatowskiego skaczącego w El- sterę, bo dla całej Francji Elstera, w której niepo­dobna się utopić, jest rwącą rzeką, która pochło­nęła Poniatowskiego... Mimo to, jestem bardzo nie­szczęśliwy... tak, pani...

Łza wściekłości, która spłynęła z oczu Tadeusza, wzruszyła Klementynę.

Wy, mężczyźni, wy lubicie to, co nadzwy­czajne!

A panie, a kobiety? rzekł Tadeusz.

Znam tak dobrze Adama, że jestem pewna, żeby zapomniał o mnie dla jakiejś cyrkówki, jak pań­ska Malaga. Ale gdzie ją pan poznał?

W Saint-Cloud, we wrześniu zeszłego roku, w jakieś święto. Siedziałem w kącie okrytej płótnem budy, w której odbywają się przedstawienia* Koledzy

jej, wszyscy w polskich strojach, robili straszliwy zgiełk. Była niema, milcząca, miałem wrażenie, że czytam w jej melancholicznych myślach. Czyż nie miała do nich powodu, ta dwudziestoletnia dziewczy­na ? to mnie wzruszyło.

Hrabina spoczywała w uroczej pozie, zaduma­na, jakgbyby smutna.

Biedny, biedny Tadeusz! wykrzyknęła.

I swobodna, jak prawdziwa wielka dama, dodała, nie bez szelmoskiego uśmieszku: „Niech pan idzie, niech pan idzie do cyrku!“

Tadeusz ujął jej rękę, ucałował roniąc na nią łzę, i wyszedł. Wymyśliwszy tę miłość do cyrkówki, musiał jej dać jakiś pozór rzeczywistości. W opowia­daniu tem prawdą była jedynie tyle, że tego rana v/ Saint-Cloud uderzyło go na afiszu miano sławnej Malagi, cyrkówki z rodziny Butorów. Pajac, pozy­skany pięciofrankówką, opowiedział Pacowi, że woltyżerka jest znajdą, może skradzioną gdzieś dzieckiem. Tadeusz udał się tedy do cyrku i ujrzał

«*» W« >i

piękną woltyżerkę. Za cenę dziesięciu franków, masz­talerz, który zastępuje tam teatralne garderobiane, powiedział mu, że Malaga nazywa się Małgorzata Turąuet, i że mieszka przy ulicy des Fosses-de-Tem- ple, na piątem piętrze.

Nazajutrz, z rozpaczą w duszy, Pac udał się do dzielnicy du Tempie i spytał o pannę Turąuet, w le- cie dublującą z najsłynniejszą woltyżerką cyrkową, w zimie statystującą w bulwarowym teatrzyku.

Malaga! krzyknęła odźwierna, gnając na pod-

dasze, jakiś piękny pan z wizytą! Wywiadu je się

o ciebie u mojego starego, który go buja, abym miała czas cię uprzedzić

Dziękuję, pani Chapuzot: ale co on pomyśli, skoro mnie zastanie, jak prasuję sukienkę?

Ba! kiedy ktoś kocha, wszystko mu się po­doba u ukochanej.

Czy to Anglik? oni lubią konie.

Nie, wygląda prędzej na Hiszpana.

To kiepsko; mówią, że Hiszpanie są goli... Niechże pani zostanie, pani Chapuzot, nie będzie się wydawało, żem taka sama...

Kogo pan szuka? rzekła odźwierna, otwie­rając Tadeuszowi drzwi.

Panny Turąuet.

Moje dziecko, odparła odźwierna przybiera­jąc godną pozę, ktoś pyta o ciebie.

Sznur, na którym suszyła się bielizna, strą­cił kapitanowi kapelusz z głowy.

Czego pan sobie życzy, spytała Malaga pod­nosząc kapelusz.

Widziałem panią w cyrku, przypomniała mi pani córkę którą straciłem: przez pamięć tedy mojej Heloizy, do której pani uderzająco jest podobna, chciałbym pani w czem dopomóc, o ile pani oczy­wiście pozwoli.

Jakże!... ależ niechże pan siada, panie gene­rale, rzekła pani Chapuzot. Bardzo ładna propozycja, bardzo cacana. Wie pan, jak gadać z kobietkami.

Myli się pani, rzekł Pac; jestem poprostu strapionym ojcem, który chce się omamić podobień­stwem.

Będę zatem uchodziła za pańską córkę, rzekła Malaga znacząco, nie domyślając się głębokiej

prawdy tego przypuszczenia.

Tak, odrzekł Pac, będę tu zachodził czasa­mi; aby zaś złudzenie było zupełne, urządzę pani ła­dne mieszkanko, pięknie umeblowane...

Będę miała meble? spytała Malaga patrząc na starą.

I służbę, odparł Pac, i wszelkie wygody.

Malaga przyjrzała się gościowi z pod oka.

Z jakiego kraju pan jest?

Jestem Polak.

Więc przyjmuję.

Pac wyszedł, obiecując wrócić.

A to kawał! rzekła Małgorzata Turąuet, spoglądając na panią Chapuzot. Boję się tylko, że ten człowiek chce mnie otumanić, aby zadowolić ja­kieś niezdrowe zachcianki. Ba! ryzykuję.

W miesiąc po tej szczególnej rozmowie, piękna woltyżerka zajmowała apartamencik, rozkosznie ume­blowany przez tapicera hrabiego Adama, Pac bowiem chciał, aby u Łagińskich mówiono o jego szaleństwie. Malaga, dla której ta przygoda była bajką z Tysią­ca i jednej Nocy, wzięła do obsługi Chapuzotów, służących i powierników zarazem. Chapuzotowie

i Małgorzata Turąuet oczekiwali jakiegoś rozwiąza­nia, ale po trzech miesiącach, ani Malaga ani Chapu-

zotowie nie umieli sobie wytłómaczyć kaprysu pol­skiego hrabiego. Pac zachodził tam na jakąś godzinę tygodniowo; cały czas spędzał w salonie, nie wcho­dząc do buduaru, ani do sypialni Malagi, której progu nie przestąpił nigdy, mimo na j chytrzej szych mane­wrów woltyżerki i Chapuzotów. Hrabia wypytywał się o drobne wydarzenia, z których snuło się życie cyrkówki i za każdym razem zostawiał dwie czter- dziestofrankowe sztuki na kominku.

Wygląda bardzo znudzony, mówiła pani Chapuzot.

Tak, odpowiadała Malaga, ten człowiek zi­mny jest jak glista.

Ale i tak dobry chłop, wołał Chapuzot uszczęśliwiony ze swego niebieskiego garnituru, w którym wyglądał conajmniej jak woźny z minister- jum.

Perjodyczne datki Paca dawały Małgorzacie Turąuet dochód trzystu dwudziestu franków mie­sięcznie. Suma ta, połączona z chudą gażą w cyrku, stworzyła jej egzystencję wspaniałą w porównaniu z poprzednią nędzą. W cyrku, wśród artystów, krą­żyły osobliwe wieści o szczęściu Malagi. Próżność woltyżerki wyszrubowała do sześćdziesięciu tysięcy franków owe sześć tysięcy, jakie apartament jej kosztował roztropnego kapitana. Wedle tego, co mówi­li klauni i komparsi, Malaga jadła na srebrze, przy­chodziła zresztą do cyrku we wspaniałych burnu­sach, kaszmirach, cudownych szalach. Pozatem Polak

był najbajeczniejszym człowiekiem, jakiego wolty-

zerka mogła spotkać: nie wtrącał się do niczego, nie był zazdrosny, zostawiał Maladze zupełną swobodę.

Niektóre kobiety mają szczęście, mówiła ry­walka Malagi. Mnie, która idę do trzeciej części w działach, coś podobnego się nie trafi.

Malga nosiła ładne fatałaszki, paradowała od czasu do czasu w powozie w lasku Bulońskim, gdzie złota młodzież zaczynała na nią zwracać uwagę. Sło­wem, zaczynano mówić o Maladze w podejrzanym świecie dwuznacznych kobiet, i podgryzano jej szczę­ście potwarzą. Mówiono, że ona jest lunatyczka, a Polak to magnetyzer, który szuka kamienia filozo­ficznego. Inne jeszcze jadowitsze plotki sprawiły, że Malaga stała się ciekawą jak Psyche; z płaczem wszystko powtórzyła Pacowi.

Kiedy ja mam coś do kobiety, rzekła w koń­cu, nie oczerniam jej, nie mówię, że ją magnetyzują, aby w niej szukać kamieni; mówię, że jest koszlawa

i daję na to dowody. Czemu mnie pan kompromituje?

Pac zachował okrutne milczenie. Chapuzotowa dowiedziała się w końcu nazwiska i tytułu Tadeusza: następnie dowiedziała się w pałacu Łagińskich ści­słych faktów: Pac jest kawaler, nikt nie słyszał, aby mu umarła córka czy w Polsce, czy we Francji. Ma­laga nie mogła się oprzeć uczuciu grozy.

Moje dziecko, mówiła Chapuzotowa, ten po­twór...

Człowiek, który poprzestał na tem, że przyglą­dał się z pod oka—ukradkiem—nie śmiejąc się wypo­wiedzieć—nie okazując zaufania—ładnej dziewczynie,

jak Malaga, musiał, wedle pojęć Chapuzotowej, być potworem,

Ten potwór obłaskawia cię, aby cię doprowa­dzić do jakiegoś bezprawia, może do zbrodni. Boże miłosierny, gdybyś się miała dostać do kryminału, albo — drżę na samą myśl o tem — przed policję po­prawczą, gdyby cię mieli oszkalować w dziennikach... Czy ty wiesz, co jabym zrobiła na twojem miejscu? Uwiadomiłabym dla pewności policję.

Jednego dnia, kiedy najszaleńsze myśli kłębiły się w mózgu Malagi, skoro Pac położył zwykłe dwie sztuki złota na kominku, wzięła złoto i rzuciła mu je w twarz, mówiąc: — Nie chcę kradzionych pieniędzy.

Kapitan dał pieniądze Chapuzotom i więcej nie wrócił. Klementyna spędzała wówczas lato w ma­jątku wuja, margrabiego de Ronąuerolles, w Burgun- dji. Kiedy w cyrku nie ujrzano Tadeusza na zwykłem miejscu, zrobił się hałas między artystami. Szlache­tność Malagi jedni mienili głupstwem, drudzy spry­tem. Postępowanie Polaka było zagadką, nawet dla najdoświadczeńszych kobiet. W ciągu jednego tygo­dnia Tadeusz otrzymał trzydzieści siedem listów od damulek lekkiego autoramentu. Szczęściem dlań, je­go zdumiewająca wstrzemięźliwość nie obudziła cie­kawości w prawdziwym świecie, i stała się przedmio­tem komentarzy jedynie w dwuznacznym światku.

W dwa miesiące później, piękna woltyżerka, przywalona długami, napisała do hrabiego Paca list, którzy ówcześni dandysi uznali jako swego rodzaju arcydzieło:

nZwracam się do pana, którego śmiem jeszcze nazywać moim przyjacielem: czy pan będzie miał jeszcze litość nademną po tem, co się stało i co pan tak źle sobie wytłómaczył? Serce moje odwołuje wszystko, co pana mogło urazić. Jeżeli byłam natyle szczęśliwa, aby dać nieco uroku godzinom, które pan spędzał ze mną, niech pan wróci... inaczej stanę się Pastwą rozpaczy. Jestem w nędzy, a pan wia, do ja­kich ona głupstw pcha człowieka. Wczoraj miałam na cały dzień śledzia i kawałek chleba. Czy to jest po­siłek godny pańskiej kochanki? Nie mam już Chapu- zotów, którzy zdawali się tacy oddani. Pańskie zni­knięcie sprawiło, iż przejrzałam do dna ludzkie przy­wiązanie... Pies, któregośmy żywili, nie opuści nas, a Chapuzotowie odeszli. Komornik wszystko zajął w imieniu właściciela, człowieka bez serca, i jubilera który nie chce czekać ani tygodnia: człowiek nie ma zaufania do człowieka! Cóż za położenie dla kobiety, która drugim robiła tylko dobrze! Zaniosłam do lom­bardu wszystko co miałam wartościowego, zostało mi już tylko pańskie wspomnienie, a nadchodzą ciężkie dni. Przez zimę nie pobieram feu, bo grają w teatrze

same pantominy, ot, małe rólki, w których kobieta nie ma się w czem pokazać. W jaki sposób pan mógł się nie poznać na szlachetności moich uczuć? Wszak ko­bieta ma tylko jeden sposób okazania wdzięczności! Zdawał się pan taki rad z mego dostatku, w jaki sposób mógł mnie pan zostawić w nędzy? O mój je­dyny przyjacielu na świecie, zanim zacznę uganiać po jarmarkach z Cyrkiem Butora, bo w ten sposób przy­

najmniej zarobię na życie, daruj mi, że chciałam się dowiedzieć, czy cię straciłam na zawsze. Gdybym pa­na wspomniała w chwili gdy skaczę przez obręcz, mo­głabym sobie połamać nogi, bo straciłabym tempo. Cobądź się stanie, jestem zawsze na życie ci oddaną,

Małgorzatą Turąuet“.

Ten list, rzekł sobie Tadeusz, parskając śmie­chem, wart jest moich dziesięciu tysięcy franków.

Nazajutrz wróciła Klementyna, Tadeusz ujrzał ją ładniejszą, bardziej uroczą, niż kiedykolwiek. Po obiedzie, w czasie którego hrabina zachowała wobec Tadeusza zupełną obojętność, rozegrała się w salonie po odejściu kapitana scena pomiędzy hrabią a jego żoną. Niby to prosząc Adama o radę, Tadeusz zosta­wił mu, jakby przez nieuwagę, list Malagi.

Biedny Tadeusz! rzekł Adam do żony, pa- tiząc za wymykającym się Pacem. Cóż za nieszczęście dla tak niepospolitego człowieka być zabawką hecar- ki ostatniego gatunku! Straci wszystko, spodli się, za jakiś czas będzie nie do poznania. Masz, moja droga, czytaj, rzekł hrabia, podając żonie list.

Klementyna przeczytała list cuchnący tytoniem,

i rzuciła go ze wstrętem.

Mimo grubej opaski, którą ma na oczach, wi­docznie coś spostrzegł, rzekł Adam. Musiała mu pła­tać srogie figle.

I on wraca do niej! rzekła Klementyna,

i przebaczy jej. Tylko dla tych okropnych kobiet ma­cie pobłażanie!

Tak go potrzebują.,, rzekł Adam.

Tadeusz znał swoje miejcse... siedząc u siebie

w domu, dodała.

Och, mój aniele, idziesz za daleko, rzekł hrabia, który, uszczęśliwiony w pierwszej chwili, iż zdołał obniżyć przyjaciela w oczach żony, nie chciał wszakże śmierci grzesznika.

Tadeusz, który znał dobrze Adama, prosił go

o najgłębszy sekret: powiedział mu o tem rzekomo, aby go przeprosić za swoje marnotrawstwo i wy­żebrać tysiąc talarów dla Malagi.

To człowiek z charakterem, podjął Adam.

Jakto?

A no, że nie wydał na nią więcej niż dziesięć tysięcy, i że ją doprowadził do takiego listu, nim jej dał na zapłacenie długów! jak na Polaka, na honor!...

Ależ on może cię zrujnować, rzekła Klemen­tyna cierpkim tonem Paryżanki, z natury podejrzliwej jak kotka.

Och, ja go znam, odparł Tadeusz, poświęcił­by dla nas Malagę.

Zobaczymy, odparła hrabina.

Gdyby to było potrzebne dla jego szczęścia, nie wahałby się zażądać zerwania. Konstanty mówił mi, że, przez czas tego stosunku, Pac, dotąd tak wstrzemięźliwy, wracał niekiedy do domu bardzo... niepewny. Gdyby się miał rozpić, byłbym tak zgry­ziony, jakgdyby chodziło o mego rodzonego syna.

Nie mów mi już o nim, wykrzyknęła hrabina

otrząsając się ze wstrętem.

W dwa dni później kapitan spostrzegł w głosie,

w oczach hrabiny, straszliwe skutki niedyskrecji Ada­ma. Wzgarda wykopała przepaść między tą uroczą ko­bietą a nim. Od tej chwili popadł w głęboką melan- cholję, żarty tą myślą: „Uczyniłeś się dobrowolnie nie­godny jej!“ Życie stało mu się ciężkie, najpiękniejsze niebo było dlań szare. Jednakże, pod tą falą gorzkiego bólu, miewał chwile radości: mógł wówczas bez oba­wy podziwiać hrabinę, która nie zwracała nań naj­mniejszej uwagi. W dniu jej przyjęć, zaszyty w ką­cie, niemy, ale cały zmieniony w oczy i w serce, nie tracił ani jednej pozy, ani jednej minuty gdy śpiewała. To było jego życie: mógł sam okulbaczyć konia, które­go ona miała dosiąść, mógł się oddać zarządowi tego świetnego domu, którego interesami zajął się ze zdwo­joną gorliwością. Te ciche rozkosze pozostały w jego sercu, jak rozkosze matki, której dziecko nigdy nie wie nic o jej sercu: nie wie bowiem o niem nic, kto nie wie wszystkiego. Czyż to nie było piękniejsze, niż czysta miłość Petrarki do Laury, która, ostatecznie, płaciła go skarbem sławy oraz tryumfem tchniętej weń poezji? Uczucie, jakiego musiał doznawać d‘Assas umierając, czyż nie jest całem życiem? Tego uczucia doznawał Pac codzień, nie umierając, ale też bez przy­wileju nieśmiertelności. Cóż tedy tkwi w miłości, iż, mimo tych tajemnych rozkoszy, Pac trawił się zgry­zotą? Religja katolicka tak wyolbrzymiła miłość, iż skojarzyła w niej poniekąd nierozerwalnie cześć i szla­chetność:—Miłości nie da się pomyśleć bez zalet któ­re stanowią chlubę mężczyzny. Tak rządkiem jest, aby ktoś był kochany, kiedy budzi wzgardę, iż Tadeusz

umierał z ran, które sobie dobrowolnie zadał. Usły­szeć z jej ust, że byłaby go pokochała i umrzeć?... biedny kochanek uważałby to za hojną zapłatę za swe życie. Męczarnie dawniejszej jego roli zdawały mu się znośniejsze, niż to, aby żyć obok niej, obsypując ją do­brodziejstwami, których ona nigdy nie oceni ani nie zrozumie. Słowem, pragnął zapłaty za swoją cnotę. Schudł, pożółkł, i rozchorował się tak, iż, trawiony po­wolną gorączką, cały styczeń musiał przeleżeć w łóż­ku, nie chcąc poradzić się lekarza. Hrabia Adam był bardzo niespokojny o swego biednego Tadeusza; hra­bina natomiast była natyle okrutna, iż odezwała się raz, kiedy byli w małem kółku:

Dajże mu pokój, czy nie widzisz, że on ma jakąś olimpijską zgryzotę?

Odezwanie to wróciło Tadeuszowi odwagę roz­paczy; wstał, wyszedł, spróbował się rozerwać, i od­zyskał zdrowie.

W lutym Adam przegrał znaczniejszą sumę w Jockey-Klubie, że zaś obawiał się żony, prosił Ta­deusza, aby wpisał tę sumę na konto swoich wydatków na Malagę.

Cóż w tem nadzwyczajnego, aby ta hecarka kosztowała cię dwadzieścia tysięcy franków? To spra­wa tylko między mną a tobą: gdyby natomiast żona wiedziała, że ja je przegrałem, spadłbym w jej oczach, lękałaby się o przyszłość.

Więc jeszcze i to! wykrzyknął Tadeusz z głę- bokiem westchnieniem.

Tadeuszu, ta przysługa skwitowałaby nas, gdybym już nie był twoim dłużnikiem.

Adamie, będziesz miał dzieci, nie graj już, rzekł kapitan.

Malaga znów nas kosztuje dwadzieścia tysię­cy—wykrzyknęła w kilka dni później hrabina, dowia­dując się o ofierze Adama. Dziesięć tysięcy przedtem, razem trzydzieści tysięcy! tysiąc pięćset franków ren­ty, tyle co kosztuje moja loża we Włoskim, majątek niejednej rodziny... Och, wy, Polacy, rzekła zrywając kwiaty w pięknej cieplarni, jesteście niesłychani! Ty się nie wściekasz?

Biedny Pac..,

Biedny Pac, biedny Pac, przerwała, naco on nam potrzebny? Ja sama zajmę się domem! Dasz mu tych sto ludwików renty, które odrzucił, i niech się urządza jak chce ze swoim cyrkiem.

Jest nam bardzo użyteczny, oszczędził nam od roku z pewnością więcej niż czterdzieści tysięcy. Pomyśl, drogi aniele, złożył nam sto tysięcy franków u Rotszylda, a intendent byłby je z pewnością ukradł...

Klementyna złagodniała, ale mimo to była nadal oziębła dla Tadeusza. W kilka dni potem poprosiła Paca, aby przyszedł do tego buduaru, w którym rok wprzódy mimowoli porównywała go z hrabią: tym ra­zem przyjęła go sam na sam, nie widząc najmniejsze­go niebezpieczeństwa.

Mój drogi panie Pac, rzekła z pańską bezce- remonjalnością, jeżeli pan kocha Adama tak, jak pan

mówi, zrobi pan coś, czego on nie zażąda od pana ni­gdy, ale czego ja, jego żona, nie waham się żądać...

Chodzi o Malagę, rzekł Tadeusz z głęboką ironją.

A więc tak, jeżeli pan chce zostać do końca życia z nami, jeżeli chcesz, abyśmy zostali dobrymi przyjaciółmi, niech ją pan rzuci. W jaki sposób sta­ry żołnierz...

Mam dopiero trzydzieści pięć lat, i ani jedne­go siwego włosa!

Robi pan wrażenie, że je pan ma, a to na je­dno wychodzi. W jaki sposób człowiek tak dobrze umiejący liczyć, tak szlachetny...

Najokropniejsze było, iż słowa tego użyła z wyraźną intencją obudzenia w nim szlachectwa du­szy, które uważała za wygasłe.

Tak szlachetny, jak pan, podjęła po niedo­strzegalnej pauzie, spowodowanej gestem Paca, daje się tak wodzić za nos, jak dziecko! Pańska przygoda wsławiła Malagę... Wuj mój zainteresował się nią, od­wiedzał ją... I nie wuj jeden, Malaga przyjmuje wielu panów... Miałam pana za szlachetnego człowieka... Fe! Mo, czy to będzie dla pana strata nie do powetowania?

Pani, gdybym znał poświęcenie, które mi trze­ba uczynić, aby odzyskać pani szacunek, natychmiast bym go dokonał: ale rzucić Malagę to nie jest żadna ofiara...

To samo odpowiedziałabym w pańskiem po- łcżeniu, gdybym była mężczyzną, odparła Klementyna.

Więc cóż! jeżeli ja to biorę za wielką ofiarę, niema się o co gniewać.

Pac wyszedł, lękając się, aby nie popełnił jakie­goś głupstwa; czuł, że nim owłada szaleństwo. Poszedł się przejść, lekko odziany mimo zimna, nie mogąc uga­sić ogniów na twarzy i na czole. „Miałam pana za szlachetnego człowieka!“ Wciąż brzmiały mu w uszach te słowa.—A jeszcze niema roku, powiada sobie, jak Klementyna wołała, że ja sam jeden pobiłem Moskali! Myślał o tem, aby rzucić Łagińskich, zaciągnąć się do spahisów i zginąć w Afryce, ale w tej samej chwili wstrzymała go straszliwa obawa. — Bezemnie cóż się z nimi stanie? zrujnują się w mgnieniu oka. Biedna hrabina! cóż za straszne życie dla niej być skazaną bo­daj na trzydzieści tysięcy franków renty! Nie, powia* dał sobie, skoro jest dla mnie stracona, odwagi, trzeba mi dokończyć mego dzieła.

Wszyscy wiedzą, że od r. 1830 karnawał rozwi­nął się w Paryżu do niesłychanych rozmiarów, stał się czemś europejskiem; o ileż ucieszniejszy jest, o ileż bardziej ożywiony, niż nieboszczyk karnawał wenecki! Czy to znaczy, iż z gwałtownem uszczupleniem fortun Paryżanie wynaleźli sposób bawienia się gromadnie, tak jak w swoich klubach stworzyli salony bez pani domu, bez uprzejmych form i za tanie pieniądze? Jak- bądź się rzeczy mają, marzec roił się wówczas od owych balów, gdzie taniec, błazeństwo, rozpasanie, S2ał, komiczne sceny i figle iskrzące się paryskim do­wcipem dochodzą do potwornych iście rozmiarów. Świątynia tego szaleństwa mieściła się wówczas przy

ulicy Saint-Honoré, a Napoleonem jego był Musard, mały człowieczek, jakby stworzony na to, aby dyry­gować orkiestrą równie potężną, jak rozszalały tłum i aby prowadzić galopadę, ten istny sabbat taneczny, chwałę Aubera, galopada bowiem ma swój kształt i swoją poezję dopiero od wielkiej galopady z Gusta­wa. Czyż ten olbrzymi finał nie mógłby służyć za sym­bol epoki, w której od pięćdziesięciu lat wszystko prze­suwa się z chyżością snu?

Otóż, poważny Tadeusz, noszący boski i nieska­lany obraz w sercu , zaproponował Maladze, królowej roztańczonego karnawału, aby z nim spędziła noc na balu Musard. Dowiedział się, że hrabina, prze- biana i w masce, wybiera się w towarzystwie jeszcze dwóch młodych kobiet i ich mężów, aby nasycić swą ciekawość widokiem jednego z tych potwornych ba­lów. W Tłusty Wtorek r. 1838, o czwartej rano, hrabi­na, otulona w czarne domino, siedząc na stopniach jednego z amfiteatrów tej babilońskiej sali, ujrzała w galopadzie Tadeusza. On sam w kostjumie Roberta Macaire wiódł w taniec woltyżerkę w stroju Dzikiej, z głową strojną piórami jak koń na koronacji, i ska­czącą niby błędny ognik wśród tańczących.

Och, rzekła Klementyna do męża, wy Polacy jesteście ludzie bez charakteru. Któżby nie zaufał Tadeuszowi? Dał mi słowo, nie wiedząc, że ja będę tutaj, i że zobaczę wszystko, nie będąc widziana.

W kilka dni później Pac był na obiedzie. Po obiedzie, Adam zostawił ich samych, a Klementyna

zrobiła Tadeuszowi scenę, dając mu do zrozumienia, że nie życzy go sobie w domu,

Tak, pani, rzekł pokornie Tadeusz, ma pani słuszność, jestem nędznikiem, dałem słowo. Ale cóż!,., odłożyłem zerwanie z Malagą na czas postu... Będę zresztą szczery: ta kobieta ma na mnie taki wpływ...

Kobieta, którą policja wyprowadza od Mu- sarda i to za jaki taniec!...

Przyznaję, jestem nie do usprawiedliwienia, opuszczę pani dom. Ale zna pani Adama. Skoro od­dam w pani ręce zarząd majątku, trzeba będzie roz­winąć wiele energji. Jeżeli ja mam słabostkę do Ma­lagi, umiem w zamian prowadzić wasze sprawy, trzy­mać w garści służbę i czuwać nad najdrobniejszym szczegółem. Niech mi pani pozwoli opuścić dom dopie­ro, gdy ujrzę, że pani zdolna jest objąć po mnie rządy. Macie już za sobą trzy lata małżeństwa, jesteście bez­pieczni od pierwszych szaleństw miodowego miesiąca. Paryżanki, i to najwyżej utytułowane, umieją dziś doskonale zawiadywać domem i majątkiem... A więc, w dniu, w którym będę pewien nietyle pani zdolności, ile wytrwania, opuszczę Paryż.

Oto odpowiedź godna Tadeusza z Warsza­wy, a nie Tadeusza z Cyrku, odrzekła. Niech pan wra­ca do nas uleczony.

Uleczony?... nigdy, rzekł Pac, spoglądając na zgrabne nóżki Klemetyny. Pani nie wie, hrabino, ile ta kobieta ma uroku i dowcipu.

Czując, że męstwo jego słabnie, dodał:—Żadna

światowa dama ze swemi minkami nie umywa się do tej szczerej natury młodego zwierzątka,..

To pewna, że nie chciałabym mieć nic ze zwie­rzęcia, rzekła hrabina, mierząc go jadowitem spojrze­niem.

Począwszy od tego ranka, hrabia Pac zapoznał Klementynę ze stanem interesów, stał się jej przewo­dnikiem, wtajemniczył ją w trudności zarządu mająt­kiem, obznajmił z ceną wszystkiego, oraz sposobami, aby się nie dać nadto okradać służbie. Pouczył ją, że może liczyć na Konstantego i uczynić zeń swego marszałka dworu; urobił Konstantego do tej roli. W maju osądził, że hrabina zupełnie jest przygotowa­na do prowadzenia domu; Klementyna bowiem była z liczby owych kobiet, które mają bystre oko, nieza­wodny instynkt i wrodzony talent pani domu.

W położeniu tem, tak naturalnie przygotowanem przez Tadeusza, zaszła straszliwa perypetja. Cierpie­nia jego nie miały być równie lube, jak to sobie uło­żył. Biedny kochanek nie liczył się z udziałem przy­padku. Otóż, Adam zachorował bardzo poważnie. Za­miast wyjechać, Tadeusz pełnił przy łożu przyjaciela rolę pielęgniarki. Poświęcenie jego było niestrudzo­ne. Kobieta, któraby miała w tem interes, aby widzieć jasno, dostrzegłaby w heroizmie kapitana jakgdyby karę, jaką szlachetne dusze nakładają sobie, aby zdła­wić swoje mimowolne złe myśli; ale kobiety widzą wszystko, albo nie widzą nic, zależnie od stanu ich du­szy: miłość jest ich jedyną latarką.

Przez sześć tygodni Pac czuwał przy Mieczysła-

wie, pielęgnował go; zdawało się, że zupełnie nie my­śli o Maladze, dla tej prostej przyczyny, że nigdy

0 niej nie myślał. Widząc, że Adam walczy ze śmier­cią i że stan ten się przeciąga, Klementyna zwołała najsławniejszych doktorów.

Jeżeli z tego wyjdzie, rzekł najuczeńszy le­karz, to jedynie mocą wysiłku natury. Rzeczą tych, co go pielęgnują, jest uchwycić ten moment i wspo­magać naturę. Życie hrabiego jest w rękach osób, któ­re czuwają przy nim.

Tadeusz oznajmił ten wyrok Klementynie, która schroniła się w chińskiej altance, zarówno aby odpo­cząć nieco, jak aby zostawić lekarzom swobodę i nie krępować ich. Idąc ścieżką wiodącą z buduaru do skały, na której wznosiła się altanka, Tadeusz kroczył niby w otchłani, którą opisuje Alighieri. Nieszczęśliwy nie przewidział możliwości małżeństwa z Klementyną

1 zagrzebał się sam w błocie. Przybył z twarzą zmie­nioną, wspaniałą bólem. Głowa jego, jak głowa Me­duzy, tryskała rozpaczą.

Umarł?... spytała Klementyna.

Skazali go,' a przynajmniej zdają wszystko na naturę. Niech pani tam nie idzie, są jeszcze, Bian- chon ma sam zdejmować opatrunek.

Biedny człowiek! wyrzucam sobie, czy ja go nie dręczyłam czasem, rzekła.

Był z panią szczęśliwy, niech pani będzie spo­kojna w tej mierze, rzekł Tadeusz. Miała dlań pani pobłażliwość...

Strata moja będzie niepowetowana.

Ależ, droga pani, przypuściwszy, że Adam umrze.,, czy pani nie rozczarowała się do niego?

Kochałam bez zaślepienia, rzekła, ale kocha­łam go tak, jak żona powinna kochać męża,

A więc, rzekł Tadeusz głosem, którego Kle­mentyna u niego nie znała, będzie go pani żałowała niniej, niż gdyby pani straciła człowieka z rzędu tych, którzy dla was, kobiet, są całą waszą dumą, całą mi­łością, całem życiem! Może pani być szczera z przy­jacielem takim, jak ja.,. Ja go będę żałował!,,. Na dłu­go przed waszym związkiem uczyniłem zeń swoje dziecko, poświęciłem mu życie. Stracę wszystko na ziemi, Ale dla dwudziestoczteroletniej wdowy życie jest jeszcze piękne,

Ech! pan wie, że nie kocham nikogo, od­parła szorstko z bólem,

Nie wie pani jeszcze, co to kochać, rzekł Ta­deusz.

Och, jeżeli chodzi o męża, mam na tyle roz­sądku, aby woleć dziecko takie, jak mój biedny Adam, od człowieka wyższej miary. Oto już blizko pięć ty­godni powiadamy sobie: „Czy będzie żył?" Te wa­hania przygotowały mnie, jak i pana, na tę stratę. Mogę być z panem szczera. Otóż dałabym kawał me­go życia, aby zachować życie Adama. Samotna kobie­ta w Paryżu! czyż nie grozi jej co chwila, iż da się złapać na komedję miłości bankrutowi lub marno­trawcy? Modliłam się do Boga, aby mi zostawił mę­ża tak zacnego, tak niewymagającego, i który zaczy­nał się mnie bać.

Jest pani szczera i tem wyżej panią cenię, rzekł Tadeusz, ujmując rękę Klementyny i całując ją bez protestu z jej strony. W chwili tak poważnej dzi­wnie miło jest spotkać kobietę bez obłudy! Można z panią rozmawiać. Spójrzmy w przyszłość: przy­puśćmy, że Bóg pani nie wysłucha, mimo iż jestem jednym z tych, którzy najwytrwałej doń krzyczą: „Zostaw mi mego przyjaciela!“ Tak, pięćdziesiąt no­cy nie osłabiło moich oczu, i gdyby było trzeba trzy­dzieści dni i trzydzieści nocy czuwać, paniby spała, a jabym czuwał. Zdołam go wyrwać śmierci, jeżeli, jak oni powiadają, można go ocalić siłą starań. Ale przypuśćmy, że, mimo nas obojga, hrabia umiera. Otóż, gdyby pani była kochana, och, ubóstwiana przez człowieka z sercem i charakterem godnym niej...

Może szalenie pragnęłam być kochaną, ale nie spotkałam...

A jeżeli się pani omyliła...

Klementyna spojrzała bystro na Tadeusza, przy­puszczając u niego nietyle miłość, ile interesowną myśl, zmierzyła go wzgardliwie od stóp do głów i zmiażdżyła go mówiąc tylko: „Biedna Malaga!“ Te dwa słowa wyrzekła tonem, jaki jedynie wielkie damy posiadają w rejestrze swej wzgardy. Wstała, zosta­wiła Tadeusza zemdlonym, i nie odwracając głowy, udała się dumnym krokiem do swego buduaru, po-

czem poszła do pokoju Adama.

W godzinę później, Pac zjawił się w pokoju chorego, i jakgdyby nie otrzymał śmiertelnego ciosu, zajął miejsce przy jego łożu. Od tej nieszczęsnej

chwili stał się milczący; cały skupił się do pojedynku wydanego chorobie, zwalczał ją w sposób budzący podziw lekarzy. O każdej godzinie widziało się jego oczy, płonące jak dwie lampy. Nie objawiając żadnej urazy, słuchał obojętnie podziękowań Klementyny, był jakby głuchy. Powiedział sobie: „Będzie mi winna życie Adama!“ i słowa te wypisał niby ognistem pismem w pokoju chorego. Po dwóch tygodniach, Klementyna musiała spocząć, groziło jej bowiem, że padnie ze zmęczenia. Pac był niestrudzony. Wresz­cie, pod koniec września, lekarz domowy, Bianchon, zaręczył Klementynie za życie hrabiego.

Och pani, rzekł, mnie pani nic nie zawdzię­cza. Gdyby nie jego przyjaciel, nie bylibyśmy go oca­lili!

Nazajutrz po straszliwej scenie w chińskiej al­tance, margrabia de Ronquerolles zaszedł do swego siostrzeńca: jechał do Rosji w sekretnej misji. Pac, rażony poprzedniego dnia gromem, szepnął dyplomacie parę słów. Otóż, w dniu, w którym hrabia Adam i je­go żona wybrali się pierwszy raz na przejażdżkę, w chwili gdy powóz ruszał, wszedł w dziedziniec pa­łacowy żandarm i spytał o hrabiego Paca. Tadeusz, który siedział na przodzie, odwrócił się, wziął list z pieczęcią ministerjum spraw zagranicznych, i wło­żył go do kieszeni gestem który uchylił wszelkie py­tania. Nie można ludziom dobrze wychowanym za­przeczyć znajomości języka, który obywa się bez słów. Mimo to, kiedy dojeżdżali do bramy Maillot,

Adam, korzystając z przywilejów rekonwalescenta,

który ma prawo narzucać swe kaprysy, rzekł do Ta­deusza;

Nie może być mowy o niedyskrecji między braćmi, którzy się kochają, jak my; wiesz, co zawiera ta depesza, powiedz mi, mam gorączkę z ciekawości.

Klementyna spojrzała niechętnie na Tadeusza

i rzekła:

Pan Pac tak się na mnie dąsa od dwóch mie­sięcy, że nie ośmieliłabym się nalegać.

Och, mój Boże, ponieważ nie mógłbym za­bronić dziennikom ogłoszenia sekretu, zdradzę go wam chętnie: cesarz Mikołaj raczył mnie mianować kapitanem w pułku przeznaczonym na wyprawę do

, Kiwy.

I jedziesz? wykrzyknął Adam.

Jadę, mój drogi. Kapitanem przyjechałem, kapitanem wracam... Malaga mogłaby mnie przywieść do jakiego głupstwa. Jemy dziś ostatni obiad razem. Gdybym nie pojechał do Petersburga we wrześniu, trzebaby jechać lądem, a ja nie jestem bogacz, muszę zabezpieczyć Maladze skromną egzystencję. Jakże­bym nie pomyślał o przyszłości jedynej kobiety, któ­ra mnie umiała zrozumieć? Dla Malagi jestem wielki! Dla Malagi jestem piękny! Malaga może mnie zdra­dzała, ale skoczyłaby dla mnie...

Przez obręcz i spadłaby z powrotem na ko­nia, rzekła Klementyna.

Och, pani nie zna Malagi, rzekł kapitan z głęboką goryczą i z ironicznem spojrzeniem, które zbudziło w Klementynie zadumę i niepokój.

Żegnajcie młode drzewka tego ślicznego la­sku, gdzie się przechadzają Paryżanki, gdzie się prze­chadzają wygnańcy, odnajdując tam ojczyznę. Pe­wien jestem, że oczy moje nie ujrzą już zielonych drzew w alei Mademoiselle, ani akacji, ani cedru w zakolu... Hen, na brzegach Azji, posłuszny zamia­rom wielkiego cesarza, którego sobie obrałem za pana, doszedłszy może do naczelnej komendy siłą odwagi, siłą hazardu, będę może żałował pól Elizejskich, do­kąd mnie pani raz powiozła na spacer. I wiecznie bę­dę żałował okrucieństwa Malagi, tej Malagi o której myślę w tej chwili.

Było to powiedziane tak, że Klementynę prze­szedł dreszcz.

Bardzo pan tedy kocha Malagę? spytała.

Poświęciłem dla niej ten honor, którego mężczyzna nie poświęca nigdy...

Jaki?

Ten... ten, który pragnie się zachować za wszelką cenę w oczach swego bóstwa.

Po tej odpowiedzi Tadeusz zachował najgłębsze milczenie, przerwał je tylko raz, kiedy przejeżdżali przez Pola Elizejskie; wskazał ręką drewniany budy­nek i rzekł: ,,0, cyrk!“

Na chwilę przed obiadem poszedł do ambasady rosyjskiej, stamtąd do ministerjum spraw zagranicz­nych, i odjechał do Hawru, rano, nim hrabina i Adam wstali.

Tracę przyjaciela, rzekł Adam ze łzami w oczach, dowiadując się o wyjeździe Paca; przyja-

cicla w prawdziwem znaczeniu tego słowa i nie wiem, co mu każe uciekać z mego domu, jak z miej­sca zarazy. Takich przyjaciół jak my nie może poróż­nić kobieta, rzekł patrząc bystro na Klementynę; a jednak wszystko co wczoraj mówił o Maladze...

Toż on nigdy nie dotknął ani końca palców tej dziewczyny...

Skąd wiesz? spytała Klementyna.

Ależ oczywiście poszedłem przez ciekawość do panny Turąuet. Biedna dziewczyna dotąd nie umie sobie wytłómaczyć chłodu Tadeusza...

Dosyć o tem, rzekła hrabina, która poszła do swego pokoju myśląc. — Czyżbym była ofiarą jakiejś wzniosłej mistyfikacji?

Zaledwie dokończyła w duchu tej myśli, kiedy Konstanty oddał jej następujący list, który Tadeusz skreślił w nocy.

Pani, iść zginąć na Kaukazie i unosić z sobą twoją wzgardę, to za wiele; trzeba umrzeć zupełnie. Pokochałem panią od pierwszej chwili, kiedy panią ujrzałem, tak jak można pokochać kobietę, na wiecz­ność, nawet wówczas gdy nas zdradzi: ja, dłużnik Adama, który panią wybrał i za którego pani wycho­dziła za mąż, ja biedak, ja dobrowolny rządca, do­mownik waszego domu, W tem okropnem nieszczę­ściu życie było mi rozkoszą. Być w twoim domu nie­odzowną sprężyną, czuć, że jestem potrzebny dla twego zbytku, dla twego dobrobytu, bvło mi źródłem szczęścia; a jeżeli ta rozkosz była żywa w mem sercu, gdy chodziło o Adama, osądź, czem stała się wów­

czas, gdy źródłem jej i przyczyną stała się “boS^_ na kobieta. Poznałem słodycze maoerzynstw łości, pogodziłem się z takiem życiem Zbudowałem sobie — niby żebrak-włóczęga — chatkę z w twoich pięknych włościach, nie wyciągając bie ręki. Ja biedny i nieszczęśliwy. o^P.o»y nm ściem Adama, ja byłem dobroczyńcy. Och, y czona miłością czystą iak miłość anioła °

czuwał kiedy ty spałaś, pieścił cię .po|riem . przechodziłaś, byt szczęśliwy z istmema, był«.o>czy stem słońcem dla tego biednego wygnańca, k y P ¿ dfS ze łzami w oczach, myśłąc .

tych pierwszych dm. Mając lat jem sobie

wie, nie kochany jeszcze przez mkog , odno.

za idealną kochankę uroczą o ie ę, królową

‘““I Ti'' 3ci. ^ tS nie wiedziała 7Ź nt ocrii*m w mawif.. Ja kląłem

Ocadź wedle tego zdarzenia mej miu moją miłosc! Osądź, weo J sferze twoje)

dości, jak musiałem byc szczęsli y , no.

egzystencji, kulbacząc twego koma, g sakieW_

wiutkie sztuki złota przeznaczone do twj)

ki, czuwając nad zbytkiem twejo s ołu . twmcbp y ¡¿. patrząc, iak dzięki me) obrotność, zacrmewa majątki większe od twego. kie-

Z jakim zapałem rzucaj w Pary , ^

dy Adam mi powiadał. „ „rrirost do wyraże-

a tego!" To szczęście niepo o ne .a^eg0ś drobia-

nia! Czasem zachciewa o się p , cudów, trze-

zgu, którego zdobycie wymagało i

ba mi było gonić siedem godzin dorożką, a cóż za rozkoszą było wędrować dla ciebie piechotą! Patrząc na ciebie, uśmiechniętą wśród kwiatów, niewidziany przez ciebie, zapominałem, że nikt mnie nie kocha... Odnajdywałem moje ośmnaście lat. Czasami, kiedy szczęście zawróciło mi w głowie, szedłem w nocy ca­łować miejsca, gdzie stopy twoje zostawiały dla mnie świetlne ślady, tak jak niegdyś dokazywałem istnych sztuk złodziejskich, by ucałować klucz, którego hra­bina Władysławowa dotknęła otwierając drzwi. Po­wietrze, którem oddychałaś, było mi balsamem, był w niem dla mnie nadmiar życia, czułem się w niem niby pod zwrotnikiem, odurzony życiodajnemi opara­mi. Muszę pani powiedzieć to wszystko, iżbyś mogła zrozumieć bezgraniczne zuchwalstwo moich mimowol­nych myśli. Umarłbym, nimbym pani wyjawił mą ta­jemnicę! Przypomina sobie pani może owych kilka dni ciekawości, kiedy to chciałaś ujrzeć autora cudów, które ściągnęły wreszcie twą uwagę. Pomyślałem, daruj mi pani, że mogłabyś mnie pokochać. Twoja sympatja, twoje spojrzenia tak wymowne dla zako­chanego wydały mi się tak niebezpieczne, że wymy­śliłem tę komedję z Malagą, wiedząc, że są stosunki, których kobiety nie przebaczają. Uciekłem się do tego w chwili gdy widziałem że miłość moja musi się udzielić! Niech mnie pani przywali obecnie wzgardą, którą sypała pani na mnie niezasłużenie pełnemi rę­kami, ale jestem prawie pewny, że owego wieczora, kiedy pani de Serizy zabrała Adama, gdybym był wyznał wszystko, co oto pani piszę, wówczas, powie­

dziawszy to raz, byłbym jak obłaskawiony tygrys, który wpił zęby w żywe ciało, który poczuł smak kiwi, i...

O północy.

,,Nie mogłem pisać dalej, wspomnienie tej go­dziny jest jeszcze zbyt żywe. Tak, wówczas ogarniał mnie szał. Nadzieja żyła w twoich oczach, czerwone fragi zwycięstwa byłyby zabłysły w moich i byłyby urzekły twoje. Zbrodnią moją było, żem pomyślał to wszystko, może fałszywie. Ty sama możesz osądzić °wą straszliwą scenę, w której miłość, żądzę, najprze­różniejsze siły człowiecze, zdołałem zdławić lodowa- *3 ręką wdzięczności, która powinna być wieczna. Twoja straszliwa wzgarda ukarała mnie. Dowiodłaś mi, że wstrętu ani wzgardy nie da się odkupić. Ko­cham panią jak szaleniec. Gdyby Adam był umarł, byłbym odjechał; tembardziej trzeba mi jechć, skoro °n ocalał. Nie wyrywa się przyjaciela z rąk śmierci Poto, aby go oszukać. Zresztą mój wyjazd jest karą za myśl, jaka mi przeszła przez głowę, aby mu dać zginąć, wówczas kiedy lekarze powiedzieli, że życie

9

Jego jest w rękach tych, co go pielęgnują. Żegnaj pa­ni, tracę wszystko opuszczając Paryż, ty zaś nie tra­cisz nic, nie mając już przy sobie swego oddanego

Tadeusza Paca**,

Jeżeli biedny Adam mówi, że stracił przyjąć cielą, cóż ja dopiero straciłam? pomyślała Klemen­tyna, wlepiając smutne oczy w deseń dywanu.

A oto list, który Konstanty oddał w sekrecie

hrabiemu.

Mój drogi Adamie, Malaga powiedziała mi wszystko. Zaklinam cię na twoje szczęście, nie zdradź ani słówkiem nigdy przed Klementyną twoich odwie­dzin u woltyżerki, i pozwól jej wciąż wierzyć, że Ma­laga kosztowała mnie sto tysięcy. O ile znam jej cha­rakter, nie darowałaby ci nigdy ani twoich przegra­nych w karty, ani stosunków z Malagą. Nie jadę do Kiwy, ale na Kaukaz. Mam spleen, to też mam na­dzieję, że do trzech lat będę księciem Pacem albo nie­boszczykiem. Żegnaj: mimo że podjąłem u Rotszylda sześćdziesiąt tysięcy, skwitowaliśmy się.

Tadeusz“.

Ja głupiec, o mało się nie wsypałem przed chwilą, rzekł sobie Adam.

Minęły już trzy lata, jak Tadeusz wyjechał, a dzienniki nie mówią jeszcze o żadnym księciu Pacu. Hrabina Łagińska interesuje się niezmiernie wypra­wami cesarza Mikołaja, jest Rosjanką sercem, czyta łapczywie wiadomości przychodzące z tego kraju. Parę razy w ciągu zimy spytała z obojętną miną am­basadora: „Czy pan nie wie, co się stało z naszym biednym hrabią Pacem?“

Niestety! większość Paryżanek, tych istot rzeko­mo tak bystrych i tak inteligentnych, przechodzi i za­wsze będzie przechodzić koło Paca, nie widząc go. Tak, niejeden Pac jest nieznany, ale—rzecz przera­żającą!—bywają nieznani nawet wówczas, kiedy są kochani. Najprostsza nawet kobieta światowa jeszcze

wymaga w największym człowieku trochę szarlata- nerji. Najpiękniejsza miłość nie jest warta nic, o ile jest surowa, trzeba jej oszlifowania i oprawy.

W styczniu r. 1842, hrabina Łagióska, strojna w najpowabniejszą melancholję, wzbudziła szaloną namiętność w hrabi La Palferine, jednym z najzu­chwalszych lwów dzisiejszego Paryża. La Palferine zrozumiał, jak trudny jest podbój kobiety strzeżonej Przez Chimerę; aby zdobyć tę uroczą kobietę, liczył na słodką przemoc i na pomoc pewnej kobiety zazdro­snej nieco o Klementynę i gotowej posłużyć za narzę­dzie w tej intrydze.

Niezdolna, mimo całego sprytu, podejrzewać ta- kiego podstępu, hrabina Łagióska popełniła tę nie­ostrożność, iż wybrała się z ową kobietą na bal ma­skowy do Opery. Około trzeciej rano, Klementyna, dla której La Palferine rozwinął wszystkie swoje uro­ki, zgodziła się iść na kolację i już miała wsiąść do powozu fałszywej przyjaciółki. W krytycznym mo­mencie ujęło ją silne ramię i, mimo jej krzyków, prze­niosło ją do jej własnego powozu, którego drzwiczki były otwarte i o którym nie wiedziała, że znajduje się w pobliżu.

Nie wyjechał z Paryża, wykrzyknęła pozna­jąc Tadeusza, który umknął, skoro ujrzał, że powóz unosi hrabinę.

Czyż która kobieta miała kiedy podobny romans w życiu? Klementyna wciąż żyje nadzieją ujrzenia jeszcze Paca.

Paryż, styczeń 1842•

' *

PODWÓJNA RODZINA.

Hrabinie Luizie de THrb»'"^< w dowód pamięci i petnej szacunku przyjaźni jej powolnego sługi

dc Balzac.

Ulica Tourniquet - Saint - Jean. niegdyś J.A»

2 najbardziej krytych i odludnych ulic J

okalającej Ratusz, biegi. wzdlui małych ogrodkow paryskiej prefektury i kodczyla ** przy uhcy du Martroi, na rogu starego muru, obecnie >u go. W tem miejscu znajdował się kolowro , ta ulica zawdzięcza swoje miano i który z w 1823, wówczas gdy gmina paryska rimdowaU na terenie ratuszowego ogródka saU balową na lets^ księcia Angouleme po jego powrocie z 7aie^wie Najszersza część ulicy Tourniquet miała pięć stóp szerokości. Toteż w słotny czas czar jora opływały stopy starych domów, stojącychprzy tej ulicy, unosząc z sobą nieczystości, składa bramą. Ponieważ wozy na śmiecie nie mog^^ aby tędy przecisnąć, mieszkańcy liczy i Cudem

uprzątnęła ulicę stale ton^c^W> “jecie słońce pra- mogłaby tedy być czysta. Kie y

ży Paryż swemi promieniami, złoty obrus, ostry jak klinga szabli, oświecał na chwilę ciemności, nie mogąc osuszyć wilgoci, która panowała od parteru aż do pierwszego piętra tych czarnych i milczących domów. Mieszkańcy, którzy w czerwcu zapalali lampy o go­dzinie piątej popołudniu, nie gasili ich nigdy w zimie. «Jeszcze dziś, jeżeli ktoś odważny chce iść z Marais na Wybrzeże, idąc od ulicy du Chaume ulicami de rH,omme-Arme, des Billettes i des Deux-Portes, któ­re wiodą do ulicy Tourniquet-Saint-Jean, będzie miał wrażenie, że cały czas szedł piwnicami. Prawie wszystkie ulice dawnego Paryża, którego wspaniałość sławiły kroniki, podobne były do tego ciemnego i wil­gotnego labiryntu, gdzie archeologowie mogą jeszcze podziwiać jakieś historyczne zabytki.

I tak, kiedy dom, który wznosił się na rogu ulicy du Tourniquet i de la Tixeranderie, istniał jeszcze, można tam było zauważyć ślady dwóch wielkich że-

*

laznych pierścieni wpuszczonych w mur, resztkę łań­cuchów, które niegdyś rozciągano co wieczór dla bez­pieczeństwa publicznego. Ten dom, uderzający swą starością, zbudowany był w sposób, który świadczył, jak niezdrowe były te dawne mieszkania: aby bowiem uczynić parter mieszkalnym, podniesiono sklepienia piwnicy o jakie dwie stopy nad ziemię, tak iż trzeba było przebyć trzy stopnie, aby wejść do domu. Skle­pienie drzwi opisywało pełny łuk, którego wnętrze zdobiła głowa kobieca oraz arabeski, zjedzone przez czas. Trzy okna, których daszki znajdowały się na wysokości człowieka, przynależały do małego

i. nlicv Tourńi-

mieszkanka, położonego na par er sztaby 1 rzadko

quet. Okien łych broniły ttak Gdy-

rozmieszczone i zakończone o rąg , odzień rzucił

by w ciąSu dnia iakiś * to

oczyma na dwa pokoje, * bowiem rMtóimc

mieszkanie, me dojrzał y zieloną szer-

w drugim pokoju dwa oz , trzebaby lipcowego

szą i schowane w starej < ^ zapalone, mo-

słońca. Ale wieczór, s oro ^ pierwszym pokoju

żna było spostrzec prze przy kominku

starą kobietą, siedzącą na * bredną potrawę-

i grzejącą w rynce J u sprzęt kuchenny

W półmroku widać było nieliczny Pq ^ godzinlC)

i gospodarski zawieszony na sc^ kształcie X ale

stary stół, ustawiony na podst cynoWcm nakry-

bez obrusa, zastawiony^ by widocznie przyrządzo- ciem; widać też było Pó^mise^sła dopełniały ume- ny przez starą. Trzy *#***%„ za kuchnię i ja- blowania pokoju, który j sic kawałek lustra,

dalnię. Na kominku znaJd°ki oraZ mocno poszczer- krzesiwo, trzy szklanki, »P ' kominek, wszystko biony dzbanek. Podłoga, sprzę y, ^ oszczędnOŚci, ,a-

uderzało wszakże zmys e . g schronienie.

kim oddychało to ponure harmonią-

Blada i PO--tpTeślTą ¿emu. Ktoby i* -

wała z mrokiem ulicy i P|e® * na Urześle, rrekłby.

dział w chwili spoęzynl™ ¡aU Ślimak

ie jest przyrosną ^ której poprzez udaną skorupy. Twar^ J h ^łysk spry -

skorupy. Twarz )«,, «

duszność przebijał 1

okrągły i płaski tiulowy czepek, niezupełnie pokry­wający siwiznę; wielkie szare oczy były rówme spo­kojne jak ulica, a liczne zmarszczki można było po­równać ze szczelinami murów.

Czy urodziła się w nędzy, czy osunęła się w nią z minionej świetności, zdawała się oddawna pogodzo­na ze smutnem swem istnieniem. Od wschodu słońca

aż do wieczora, z wyjątkiem chwil gdy gotowała stra­wę albo obarczona koszykiem wychodziła na zakupy,

staruszka siedziała w drugim pokoju przy ostatniem oknie, naprzeciw młodej dziewczyny. O każdej go­dzinie dnia przechodnie widzieli tę młodą robotnicę, siedzącą na starym czerwonym aksamitnym fotelu,

z głową nad krosienkami, pracującą z zapałem. Matka miała na kolanach zielony bębenek i robiła tiul,

ale palce jej słabo władały klockami, wzrok jej mu­siał być wątły, gdyż jej sześćdziesięcioletni nos dźwi­gał staroświeckie okulary. W nocy te dwie pracowite istoty stawiały między sobą lampę, której światło,

przechodząc przez dwa szklane słoje napełnione wo­dą, oświecało ich warsztat silnym blaskiem, pozwa­lając jednej widzieć najcieńsze nitki na bębenku, a drugiej najdelikatniejsze rysunki wykreślone nama-

terji. Wklęsłość sztab żelaznych pozwoliła młodej dziewczynie postawić na oknie drewnianą skrzynię z ziemią, gdzie rósł pachnący groszek, nasturcje, mi­zerny powój, którego wątłe łodygi pięły się po kra­tach. Suchotnicze te rośliny rodziły blade kwiaty, smutno i łagodnie harmonizujące z obrazem rysują­

cym się w oknie, którego rama dobrze uwydatnia­ła te dwie twarze.

Ujrzawszy przypadkowo to wnętrze, najbardziej samolubny przechodzień unosił z sobą wierny obraz życia, jakie wiedzie w Paryżu klasa robotnicza; wi- docznem było bowiem, że hafciarka żyje tylko ze swej igły. Niejeden, nim opuścił ulicę, zapytywał sam sie­bie, w jaki sposób młoda dziewczyna mogła zachować rumieńce, żyjąc w tej piwnicy, Kiedy przechodził tamtędy student, udając się w dzielnicę Łacińską, ży­wa jego wyobraźnia nasuwała mu porównanie między tem pokątnem i roślinnem życiem a życiem bluszczu czepiającego się zimnych murów, albo też życiem chłopów pochłoniętych pracą, co rodzą się, pra­cują i umierają, nieznani światu który żywili. Ren- tjer powiadał sobie, zmierzywszy dom okiem kamie- nicznika: ,,Co się stanie z temi kobietami, skoro hafty wyjdą z mody?“

Wśród ludzi, którzy, pracując w Ratuszu albo w sądzie, muszą przechodzić tą ulicą o stałych go­dzinach, czy to udając się do zajęcia, czy też wraca­jąc do domu, trafiały się może litościwe serca. Może jaki wdowiec albo jakiś czterdziestoletni adonis, śle­dząc tajemnicę tego smutnego życia, liczył na roz­paczliwe położenie obu kobiet, aby tanio posiąść nie­winną robotniczkę, której zwinne i kształtne paluszki, świeża szyjka i biała cera—powab, który z pewnością zawdzięczała tej ulicy bez słońca — budziły jego zachwyt. Może też jakiś uczciwy urzędnik o tysiąc dwustu frankach pensji, codzienny świadek zapału,

z jakim młoda dziewczyna oddawała się pracy, świa­domy jej uczciwości, czekał awansu, aby połączyć je­dno pokątne życie z drugiem, jedną wytrwałą pracę z drugą, przynosząc bodaj męzkie ramię, aby pode­przeć tę egzystencję oraz spokojną miłość, bezbarwną jak kwiaty wtem okienku. Mgliste nadzieje ożywiały wypełzłe i szare oczy starej matki. Rano, po skromniut- kiem śniadaniu, wracała do swego bębenka raczej z nałogu niż z musu; kładła bowiem okulary na dre­wnianym stoliczku, równie starym jak ona, i od ósmej do wpół do jedenastej robiła przegląd osób zwyczaj­nie przechodzących tą ulicą: śledziła ich spojrzenia, robiła uwagi nad ich chodem, strojem, fizjognomją. Rzekłbyś, że im stręczy swoją córkę, tak bardzo gada­tliwe jej oczy manewrami godnemi kulis siliły się na­wiązać sympatyczne porozumienie. Łatwo się było do­myślić, że ten przegląd, to było dla niej niby przed­stawienie, może jedyna przyjemność.

Córka rzadko podnosiła głowę; wstyd, a może przykre poczucie własnej nędzy, ściągały jej oczy na robótkę; toteż, aby ukazała przechodniom swoją zmę­czoną twarz, musiała matka wydać j akiś okrzyk zdumie­nia. Urzędnik w nowym surducie, albo stary przecho- dzieii zjawiający się z kobietą pod rękę, mogli wów­czas ujrzeć lekko zadarty nosek robotnicy, jej drobną różową twarzyćzkę, oraz szare oczy, zawsze, mimo wyczerpującej pracy, iskrzące się życiem: bezsenne noce znaczyły się jedynie w sinej obwódce pod oczy­ma na świeżych policzkach. Biedne dziecko zdawało się zrodzone do miłości i wesołości; do miłości, któ­

ra nakreśliła nad jej zmęczonemi powiekami dwa kształtne łuki, i dała jej tak gęsty las kasztanowa­tych włosów, że mogłaby się niby w altanie skryć pod niemi oczom kochanka; do wesołości, która tworzyła dwa dołeczki w świeżych policzkach i pozwalała jej tak łatwo zapominać zgryzot; do wesołości, tego kwia­tu nadziei, która użyczała jej sił, aby bez drżenia spo­glądać na ciernistą drogę życia.

Główka młodej dziewczyny była zawsze staran­nie uczesana. Obyczajem paryskich robotniczek uwa­żała tualetę za skończoną, kiedy wygładziła włosy odwinąwszy pukle igrające na skroniach i odcinające się od białej skóry. Pukle te miały tyle powabu, cie­mna lin ja rysująca się na karku tak cudownie mówiła

0 jej młodości i wdziękach, że, widząc ją pochyloną nad robótką, tak iż żaden hałas nie był zdolny pod­nieść jej główki, można ją było pomówić o zalotność. Tyle pokus budziło ciekawość niejednego młodego człowieka, który wracał napróżno w nadziei ujrzenia

tej skromnej twarzyczki.

Karolino, znów mamy nowego przechodnia,

1 żaden z dawnych ani się umył do niego.

Słowa te, wymówione z cicha przez matkę, pe­wnego sierpniowego ranka roku 1815, zwyciężyły obo­jętność młodej, która daremnie spojrzała w ulicę: nie- źnajomy był już daleko.

Którędyż on odfrunął? spytała.

Wróci z pewnością koło czwartej, ujrzę zda- leka jak nadchodzi i trącę cię nogą. Jestem pewna, że wróci, już trzy dni przechodzi naszą ulicą, ale o nie­

regularnych porach: pierwszego dnia przyszedł o szó­stej, przedwczoraj o czwarej, a dziś o trzeciej. Przypo­minam sobie, że go widywałam dawniej od czasu do czasu. To pewno jakiś urzędnik z prefektury, który musiał się przeprowadzić na Marais. Oho,—dodała, rzuciwszy okiem w ulicę, — nasz jegomość w bronzo- wym fraku wdział perukę, jak go to zmienia!

Jegomość w bronzowym fraku, był to przecho­dzień, zamykający widać codzienną procesję, bo stara włożyła z powrotem okulary, wzięła robotę, westchnę­ła i objęła córkę osobliwem spojrzeniem, które sam Lawater niełatwoby zanalizował: podziw, wdzięcz­ność, nadzieja lepszej przyszłości, łączyły się z dumą posiadania tak pięknej córki. Około czwartej, stara trąciła Karolinę, która podniosła głowę właśnie na czas, aby ujrzeć nowego aktora, którego zjawienie się miało ożywić scenę. Wysoki, szczupły, blady i czarno ubrany, człowiek ten, lat około czterdziestu, miał coś dostojnego w chodzie i w postawie. Kiedy jego szare przenikliwe oko spotkało się ze spełzłem spojrzeniem starej, zadrżała: miała wrażenie, że z natury czy z nawyku nieznajomy posiada dar czyta­nia w sercach. Zetknięcie się z nim musiało być rów­nie lodowate, jak powietrze na tej ulicy. Czy ziemista i zielonkawa cera tej straszliwej twarzy była wyni­kiem nadmiernej pracy czy też wątłego zdrowia? Problem ten rozwiązywała stara matka na tysiąc spo­sobów, ale Karolina odgadła w lot na tem pomarszczo- nem czole ślady długich cierpień duszy. Lekko zapa­dłe policzki nosiły odcisk pieczęci, jaką nieszczęście

znaczy swoich poddanych, jakgdyby chcąc im zostawić tę pociechę, aby się mogli poznać braterskiem okiem i zjednoczyć dla obrony.

Upał był tak wielki, a przechodzień tak roztar­gniony, że przechodząc tą niezdrową ulicą, nie włożył kapelusza. Karolina zauważyła surowe czoło, rysują­ce się pod zaczesanemi w szczotkę włosami. Spojrze­nie młodej dziewczyny ożywiło się zrazu niewinną ciekawością, ale złagodniało w miarę jak przechodzień oddalał się krokiem ostatniego krewniaka zamykają­cego kondukt. Żywe, ale pozbawione uroku wrażenie, jakiego doznała Karolina na widok tego człowieka, nie było podobne do żadnego z wrażeń, jakie budzili w niej inni przechodnie. Pierwszy to raz współczucie jej tyczyło kogo innego, niż jej samej lub matki. Nie odpowiedziała nic na dziwaczne kombinacje w jakie zapuściło się niecierpliwiące gadulstwo starej;przecią­gała w milczeniu długą igłę przez napięty tiul, żałując, że nie dość przypatrzyła się nieznajomemu. Czekała jutra, aby sobie wyrobić o nim ostateczne zdanie. Pierwszy to raz także ktoś nieznajomy obudził w niej tyle refleksji. Zazwyczaj odpowiadała jedynie smu­tnym uśmiechem na domysły matki, która w każdym przechodniu spodziewała się znaleźć dla córki prote­ktora. Jeżeli te niebacznie podsuwane myśli nie obu­dziły w niej żadnej złej intencji, obojętność Karoliny trzeba przypisać owej wytężonej i koniecznej nie­stety pracy, która zużywała siły jej szacownej mło­dości. Praca ta musiała niechybnie skazić z czasem blask jej oczu, wydrzeć białym licom ich delikatne

kolory. Blisko dwa miesiące czarny pan—taki dano mu przydomek — pojawiał się bardzo nieregularnie. Nie zawsze przechodził ulicą Tourniquet; stara spo­strzegała go czasem wieczór, mimo że go nie widziała rano. Nie wracał o godzinach tak regularnych, jak inni urzędnicy, którzy służyli za zegar pani Crochard. Zresztą, z wyjątkiem pierwszego spojrzenia, które przejęło starą jakimś lękiem, nigdy oczy jego nie zwróciły uwagi na malowniczy obraz, jaki przedsta­wiały te dwa żeńskie gnomy. Z wyjątkiem dwóch wielkich bram i nędznego sklepiku, istniały wtedy na ulicy Tourniquet jedynie zakratowane okna, rzucające mdłe światło na schody paru sąsiednich domów; bra­ku ciekawości przechodnia nie można było tedy tłóma- czyć niebezpieczną rywalizacją. To też pani Cro­chard była bardzo dotknięta, widząc czarnego pana za­wsze zadumanego poważnie, z oczyma spuszczonemi ku ziemi lub też wytężonemi naprzód, jakgdyby chciał wyczytać przyszłość we mgle.

Jednakże, pewnego ranka, wdzięczna główka Karliny Crochard rysowała się tak ślicznie na ciem- nem tle, tak uderzała świeżością wśród późnych kwiatów i zwiędłych liści zaplatających się o kraty; słowem, codzienna scena kontrastem swoim światła i cienia, białego i różowego koloru, tak dobrze harmo­nizowała z białym muślinem, który upinała ładna ro- botniczka, z ciemno-brunatną barwą foteli, że nie­znajomy wpatrzył się uważnie w ten żywy obraz. Coprawda, znużona obojętnością czarnego pana, ma­tka zaczęła robić taki hałas klockami, że chmurny i

.zatroskany przechodzień zniewolony był spojrzeć w okna. Nieznajomy wymienił z Karoliną tylko jedno przelotne spojrzenie; dusze ich musnęły się lekko, i oboje uczuli, że będą o sobie myśleli wzajem. Kiedy

o czwartej nieznajomy wrócił, Karolina poznała od­głos jego kroków na bruku. Spojrzeli na siebie. W oczach nieznajomego odbiła się życzliwość, która sprowadziła na jego usta uśmiech. Karolina zaczer­wieniła się: stara matka spoglądała na oboje z zado­woleniem. Od tego pamiętnego ranka z rzadkiemi wyjątkami czarny pan przechodził ulicą Tourniquet dwa razy dziennie. Z nieregularnych godzin jego po­wrotu obie kobiety odgadły, że nie jest ani tak rychło wolny ani tak zmuszony do punktualności jak zwykły urzędnik.

Przez trzy miesiące Karolina i nieznajomy widy­wali się w ten sposób dwa razy dziennie. Ta przelotna wymiana spojrzeń miała charakter coraz bardziej po­ufałej życzliwości, w końcu nabrała czegoś braterskie­go. Od pierwszej chwili mieli uczucie, że się rozu­mieją; później, w miarę jak się przyglądali sobie, nau­czyli się głębiej czytać w swoich twarzach. Niebawem stało się to niby wizytą, która należała się Karolinie. Jeżeli przypadkiem czarny pan przeszedł nie śląc jej półuśmiechu swoich wymownych ust lub przyjaciel­skiego spojrzenia ciemnych oczu, brakowało jej czegoś cały dzień. Podobna była owym starcom, dla których gazeta stała się taką przyjemnością, że nazajutrz po uroczystem święcie chodzą jak błędni, żądając, zarów­no przez nieuwagę jak przez niecierpliwość, świstka,

zapomocą którego oszukują na chwilę pustkę egzy­stencji, Te ulotne widzenia dawały tak Karoli­nie jak nieznajomemu wrażenie poufnej przyjaciel­skiej gawędy. Młoda dziewczyna nie mogła już ukryć przed inteligentnem okiem swego milczącego przyja­ciela smutku, niepokoju, zniechęcenia, tak samo jak on nie mógł ukryć przed Karoliną troski.

Miał wczoraj jakieś zmartwienie", ta myśl ro­dziła się często w sercu robotnicy na widok zmienio­nej twarzy czarnego pana.

,,Znowu dużo pracował!" ten wykrzyknik ro­dził się znowu z innych znamion, które Karolina umia­ła rozpoznać.

Nieznajomy odgadywał także, że młoda dzie­wczyna spędziła niedzielę nad suknią, której wzór go zainteresował. Widział, kiedy się zbliżał termin komornego, jak ta ładna twarzyczka zasnuwa się niepokojem, i domyślał się, że Karolina spędziła bez­senną noc. Ale zwłaszcza zauważył, jak owe smutne myśli, które kaziły wesołe i delikatne rysy tej młodej główki, rozpraszają się w miarę postępów ich znajo­mości. Kiedy zima ogołociła z liści zieleniący się w oknie ogródek, kiedy okno się zamknęło, nieznajomy ujrzał, nie bez łagodnie inteligentnego uśmiechu, szczególną jasność oświetlającą głowę Karoliny. Oszczędność ognia, lekko posiniałe twarze obu kobiet, zdradziły mu ubóstwo tego małego gospodarstwa; ale kiedy w oczach jego odbiło się bolesne współczucie, Karolina dumnie odpowiadała na nie udaną weso­łością. Jednakże uczucia zakwitłe w głębi ich serc

zostały tam zagrzebane, żaden przypadek nie odsłonił siły ich i rozmiarów. Nie znali nawet dźwięku swego głosu. Ta para niemych przyjaciół odczuwała jak- gdyby lęk przed bliższą znajomością. Każde z nich lękało się przynieść drugiemu niedolę cięższą, niż ta, którą pragnęłoby podzielić. Czy wstrzymywała ich wstydliwość przyjaźni? Czy to był ów egoizm, owa straszliwa nieufność, które rozdzielają miesz­kańców gniotących się w murach ludnego miasta? Czy jakiś głos wewnętrzny ostrzegał ich o bliskiem nie­bezpieczeństwie? Niepodobna wytłómaczyć uczucia, które czyniło ich wrogami i przyjaciółmi; równie obo­jętnymi jak byli do siebie przywiązani; równie bliski­mi instynktem jak dalekimi faktycznie. Może oboje chcieli zachować swoje złudzenia? Możnaby rzec niekiedy, że czarny pan lęka się usłyszeć jakieś gminne słowo wychodzące z tych ustek tak świeżych i czystych jak kwiat, Karolina zaś nie czuje się godna owego tajemniczego człowieka, w którym wszystko znamionowało władzę i majątek.

Co się tyczy pani Crochard, ta czuła matka była prawie że nierada z niezdecydowania córki. Dą­sała się na czarnego pana, do którego dotąd uśmiecha­ła się z obleśną usłużnością. Gorzko skarżyła się przed córką, iż w swoim wieku musi jeszcze zajmować się kuchnią. Nigdy tyle nie wyrzekała na swoje reu- matyzmy i katary; nie mogła zresztą zrobić tej zimy tej ilości tiulu, na którą Karolina zazwyczaj liczyła. W tych okolicznościach, pod koniec grudnia, w epoce kiedy chleb był najdroższy, i kiedy czuło się już po­

czątek owej drożyzny, która sprawiła, że rok 1816 tak ciężki był dla biedaków, przechodzień wyczytał w twarzy młodej dziewczyny jakąś okropną myśl, któ­rej uśmiech jego nie zdołał rozproszyć. Niebawem po­znał po oczach Karoliny umęczenie nocną pracą. Jednej nocy, nieznajomy wracał, wbrew swoim oby­czajom, około pierwszej ulicą Tourniquet. Zanim przybył pod dom Karoliny, usłyszał w ciszy nocnej płaczliwy głos starej matki, oraz boleśniejszy jeszcze głos młodej robotnicy, którego dźwięki zlewały się ze świstem zadymki śnieżnej. Zbliżył się zwolna; na­stępnie, narażając się na to że go mogą aresztować, zaczaił się pod oknem, aby podsłuchać rozmowy obu kobiet, przyglądając się im przez dziurę w firan­kach z pożółkłego muślinu, podobnych do wielkie­go liścia kapusty wygryzionego przez gąsienice. Ujrzał jakiś papier na stole obok krosien, na którym*- to stole stała lampa między dwoma słojami pełnemł wody. Poznał z łatwością pozew. Pani Crochard pła­kała, a głos Karoliny, zazwyczaj słodki i pieszczotli­wy, miał coś ostrego.

Poco tak rozpaczać, mamo? Pan Molineux nie sprzeda nam mebli i nie wypędzi nas, nim skończę tę suknię: jeszcze dwie noce i zaniosę ją pani Roguin.

A jeżeli każe czekać, jak zwykle? A czy to, co dostaniesz za suknię, starczy i na piekarza?

Świadek tej sceny miał taką wprawę w czytaniu w twarzach, iż dojrzał tyleż fałszu w rozpaczy matki, co szczerości w zgryzocie córki. Znikł, i zjawił się w chwilę potem. Kiedy zajrzał przez dziurę w firan-

cc, matka była już w łóżku. Młoda robotnica, pochy­lona nad krosienkami, pracowała z niezmordowaną wytrwałością. Na stole, obok pozwu, znajdowała się kromka chleba, mająca jej zapewne służyć za poży­wienie w ciągu nocy, a zarazem uprzytomniać nagrodę jej poświęcenia. Czarny pan zadrżał z rozczulenia i z bólu; rzucił sakiewkę przez rozbitą szybę tak aby padła do stóp dziewczyny, poczem, nie ciesząc się jej zdumieniem, umknął z bijącem sercem, z płonącemi policzkami. Nazajutrz, smutny i posępny nieznajomy przeszedł udając zamyślenie, ale nie zdołał uniknąć wdzięczności Karoliny, która otwarła okno i grzebała coś nożem w skrzynce pokrytej śniegiem. Ta naiwna chytrość miała wyrazić jej dobroczyńcy, że tym razem chce go oglądać nie przez szyby. Z oczyma pełnemi łez hafciarka skinęła swemu opiekunowi głową, jakby mówiła: „Mogę się panu wypłacić jedynie sercem“. Ale czarny pan jakgdyby nie rozumiał wyrazu tej szczerej wdzięczności. Wieczorem, kiedy wracał, Karolina, która zaklejała właśnie papierem stłuczoną szybę, zdążyła się doń uśmiechnąć, błyskając niby w obietnicy emalją białych zębów. Czarny pan obrał odtąd inną drogę i nie zachodził już na ulicę Tourniquet.

W pierwszych dniach maja, pewnej soboty ra­no, Karolina, podlewając swoje kwiatki, ujrzała mię­dzy dwiema czarnemi linjami domów maleńki skra­wek nieba bez chmurki i rzekła do matki:

Mamo, trzeba się wybrać jutro na spacer do Montmorency!

Ledwie wyrzekła te słowa radosnym tonem, kie­dy przesunął się czarny pan, smutniejszy jeszcze i bardziej przygnębiony niż zwykłe. Niewinne i słodkie spojrzenie, jakiem go objęła Karolina, mogło uchodzić za zaproszenie. To też nazajutrz, kiedy pani Cro- chard, odziana w ciemną merynosową kapotkę, je­dwabny kapelusz i imitację kaszmiru w wielkie prążki, zjawiła się, aby wziąć bryczuszkę na rogu ulic Faubourg-Saint-Denis i d‘Enghien, zastała tam nie­znajomego, w pozycji człowieka, który czeka na swoją żonę. Uśmiech radości rozpromienił twarz nieznajo­mego, skoro ujrzał Karolinę, której mała nóżka obuta byław jasne prunelowe kamasze, a biała sukienka, uno­szona groźnym dla źle zbudowanych kobiet wiatrem, rysowała jej powabne kształty. Twarzyczka, osłonio­na słomkowym kapeluszem na różowym jedwabiu, od­bijała blask nieba; szeroki pasek uwydatniał kibić, którą możnaby objąć palcami dwóch rąk. Włosy, roz­dzielone w dwa pasma na czole białem jak śnieg, dawały jej wyraz niewinności.

Radość czyniła Karolinę tak lekką, jak słomkę z której zrobiony był jej kapelusz; ale, kiedy ujrzała czarnego pana, błysła w jej oczach nadzieja, która opromieniła nagleistrój jej i urodę. Nieznajomy, dotąd jakby niezdecydowany namyślił się może ofiarować hafciarce swoje towarzystwo, widząc szczęście jakiem przejął ją jego widok. Zgodził kabrjolet, który wydał mu się porządniejszy od innych i zaprosił doń panią Crochard wraz z córką. Matka przyjęła, nie dając się prosić, ale, w chwili gdy powozik znalazł się na drodze

Podwójna rodzina 93

— —.——— —■— ;— - 1 ■* 1 1

do Saint-Dénis, chwyciły ją skrupuły; jęła coś bąkać

o kłopocie, jaki sprawiają swemu towarzyszowi.

Pan może chciał sam wybrać się do Saint- Leu? rzekła z obłudną dobrodusznością. Ale nieba­wem zaczęła się skarżyć na upał, a zwłaszcza na ka­tar, który, jak mówiła, nie dał jej oka zmrużyć w nocy; to też, zaledwie powóz przybył do Saint-Denis, pani Crochard już spała. Chwilami chrapanie jej wydało się podejrzane czarnemu panu, który marszczył brwi, patrząc na starą z mocno nieufną miną.

O, mama śpi, rzekła naiwnie Karolina, kaszlała bezustanku od wczoraj. Musi być bardzo zmęczona.

Towarzysz podróży spojrzał na młodą dzie­wczynę z filuternym uśmiechem, jakby chcąc rzec: „Naiwne stworzenie, ty nie znasz swojej matki !" Je­dnakże, mimo swej nieufności, kiedy powóz potoczył się ową długą aleją topolową, która wiedzie do Eau- bonne, czarny pan miał wrażenie, że pani Crochard istotnie śpi: może też nie miał już ochoty sprawdzać,

o ile ten sen jest udany lub prawdziwy. Może pięk­ność nieba, czyste powietrze, oraz upajające zapachy płynące od zieleniących się topoli, wierzb i głogów sprawiły, iż serce jego zakwitło tak, jak kwitnie cała natura; może dłuższy przymus go męczył; może uroczo lśniące oczy Karoliny uśmierzyły niepokój je­go oczu : dość, że czarny pan wdał się z nią w rozmo­wę równie ulotną jak kołysanie się drzew na wietrze, równie kapryśną jak lot motyla w błękitnem po­wietrzu, równie mało treściwą jak słodki melodyjny

głos pól, ale nasyconą jak cała natura tajemnicą mi­łości. Czyż w owej dobie natura nie jest jak oblubie­nica, która wdziała ślubną suknię, i czyż nie zaprasza najchłodniejszych nawet dusz do rozkoszy? Opuścić mroczne ulice Marais po raz pierwszy od zimy i zna­leźć się na łonie harmonijnej i malowniczej doliny Montmorency; przebyć ją rankiem, mając przed oczy­ma bezkres jej widnokręgów i móc z niej przenieść swoje spojrzenia na oczy, które odbijają też nieskoń­czoność swym blaskiem miłosnym: któreż serce zo­stałoby z lodu, któreż wargi uchowałyby tajemnicę? Nieznajomemu wydawała się Karolina bardziej wesoła niż inteligentna, bardzej tkliwa niż wykształcona: ale,

o ile śmiech zdradzał pustotę, słowa jej wróżyły szczere uczucie. Kiedy, na trzeźwe pytanie towarzy­sza, młoda dziewczyna odpowiadała wylewem serca,

którem ludzie prości szafują, nie trzymając go na wo­dzy jak ludzie z wielkiego świata, twarz czarnego pa­na ożywiała się, jakgdyby odrodzona: ustępował smu­tek, który kaził jego rysy; twarz jego nabierała młodo­ści i urody, z czego Karolina była szczęśliwa i dumna. Ładna hafciarka odgadła, że jej protektor, oddawna pozbawionego tkliwszego uczucia, stracił wiarę w odda­nie kobiety. Wreszcie jakiś niespodziany wyskok Ka­roliny zerwał ostatnią zasłonę, która odbierała fizjo- gnomji jej prawdziwą młodość i jej istotny charakter; możnaby rzec, iż rozstał się na zawsze z przykremi myślami, i dopuścił do głosu żywość ukrytą pod uro­czystą maską. Rozmowa stała się tak poufna, iż, w chwili gdy powozik zatrzymał się przy pierwszych do­

mach Saint-Leu, Karolina nazywała nieznajomego pa­nem Rogerem. W tej chwili po raz pierwszy stara matka przebudziła się.

Karolino, ona wszystko słyszała, rzekł Ro­ger podejrzliwie do ucha młodej dziewczyny.

Karolina odpowiedziała czarującym uśmiechem i rozproszyła nim posępną chmurę, jaką obawa rachu­by matki sprowadziła na czoło tego nieufnego czło­wieka. Nie dziwiąc się niczemu, owszem wszystkiemu rada, pani Crochard udała się za córką i za panem Ro­gerem do parku, gdzie oboje młodzi zapragnęli odwie­dzić rozkoszne łąki i wonne gaje, tak wsławione upo­dobaniem królowej Hortensji.

Mój Boże, jakie to wszystko piękne! wykrzy­knęła Karolina, kiedy, wspiąwszy się na zielony wzgó­rek, od którego zaczyna się las Montmorency, ujrzała u swoich stóp niezmierzoną dolinę usianą wioskami, błękitne pagórki, wieże kościelne, łąki, pola. Do ucha młodej dziewczyny dochodził szmer podobny szumowi morza. Wszyscy troje puścili się brzegiem rzeki i przybyli do owej szwajcarskiej doliny, której szalet gościł niejeden raz królową Hortensję i Napoleona. Kiedy Karolina usiadła z cichem uszanowaniem na omszonej ławeczce, na której spoczywali królowie, księżniczki i Cesarz, pani Crochard zapragnęła obej­rzeć widniejący zdała most zawieszony między dwie­ma skałami. Skierowała się w stronę tej sielskiej oso­bliwości, zostawiając córkę pod opieką pana Rogera. Oznajmiła mu zresztą, że nie spuści ich z oczu.

I cóż biedne dziecko, wykrzyknął Roger,

czy nigdy nie pragnęłaś majątku, zbytku? Czy nie marzysz niekiedy o tern, aby nosić piękne suknie, które haftujesz?

Skłamałabym, panie Rogerze, mówiąc, że nie myślę nigdy o szczęściu, jakiego zażywają bogacze. Och, tak, myślę często, zwłaszcza kiedy zasypiam. Radabym, aby biedna matka w swoim wieku nie cho­dziła w niepogodę na targ. Chciałabym, aby co rano, kiedy jeszcze leży w łóżku, służąca przynosiła jej do-

brze osłodzoną kawę. Biedaczka lubi czytać romanse;

otóż wolałabym raczej, aby sobie psuła oczy przy ulu­bionej lekturze, niż przekładając klocki od rana do wieczora. Trzebaby jej także trochę dobrego wina. Słowem, chciałabym widzieć ją szczęśliwą, taka jest dobra,

Dała pani tedy dowody swej dobroci?

Och, tak, odparła córka z uczuciem. Nastę­pnie, po chwili milczenia, gdy młodzi ludzie spoglą­dali na panią Crochard, która, dotarłszy do połowy mostu, groziła im palcem, Karolina dodała:

Och tak, dała mi dowody! Jak ona dbała o mnie, kiedy byłam mała! Sprzedała ostatnią łyżkę srebrną, aby mnie oddać na naukę do starej panny, która mnie nauczyła haftować. A biedny ojciec, ileż ona zadała sobie męki, aby mu umilić jego ostatnie chwile!

Na to wspomnienie, młoda dziewczyna zadrżała

i zasłoniła sobie twarz.

Et! nie myślmy o minionych nieszczęściach, rzekła siląc się odzyskać wesołość. Spłoniła się, czu-

jąc że Roger jest wzruszony, ale nie śmiała nań spoj­rzeć.

Czem był pani ojciec? spytał.

Był tancerzem w Operze przed Rewolucją, rzekła najnaturalniej w świecie, a mama śpiewała w chórach. Ojciec, który był przodownikiem baletu, zna­lazł się przypadkiem przy zdobywaniu Bastylji. Kil­ku oblegających poznało go. Zagadnęli go, czy on, który tak dobrze kieruje udanemi szturmami w tea­trze, nie potrafiłby poprowadzić prawdziwego. Ojciec był odważny; zgodził się, powiódł powstańców i otrzymał za to stopień kapitana w armji Sambry i Mozy. Dzięki swej odwadze awansował szybko, zo­stał pułkownikiem; ale odniósł tak ciężką ranę pod Lutzen, że musiał wracać do Paryża, gdzie przechoro- wawszy cały rok, umarł. Przyszli Burboni, matka nie zdołała uzyskać pensji; popadliśmy w tak czarną nę­dzę, że trzeba było pracować na życie. Od jakiegoś czasu staruszka zapada na zdrowiu, toteż nigdy nie widziałam jej tak zgorzkniałą; skarży się wciąż, i pojmuję to: ona kosztowała słodyczy szczęśliwego życia. Co do mnie, nie mogę żałować rozkoszy, któ­rych nie znałam i proszę nieba tylko o jedno...

O co? spytał Roger, pogrążony w zadumie.

Aby kobiety zawsze nosiły haftowane tiule

i aby nam nigdy nie brakło roboty.

Szczerość tych zwierzeń zainteresowała młode­go człowieka; mniej wrogiem okiem spojrzał na panią Crochard, kiedy wracała ku nim wolno.

I cóż, moje dzieci, nagadaliście się z sobą?

rzekła z żartobliwem pobłażaniem. Kiedy się pomyśli, panie Rogerze, że mały kapral siadał tu, gdzie pan siedzi! dodała po chwili milczenia. — Biedny czło­wiek, dodała, jak mój mąż go kochał! Och! Crochard dobrze uczynił, że umarł, nie zniósłby tego, co oni z nim zrobili.

Roger przyłożył palec do ust, a poczciwa stara potrząsnęła głową i rzekła poważnie:

Rozumiem, ani mrumru o tem, sza! Ale, do­dała, rozpinając trochę suknię i pokazując krzyż wraz z czerwoną wstążeczką zawieszony na szyi na czarnej aksamitce, nie zabronią mi nosić tego, co On dał me­mu biednemu mężowi..- To pewna, że każę sobie to włożyć do grobu...

Słysząc te słowa, które uchodziły wówczas za zdradę stanu, Roger przerwał starej matce wstając. Wrócili do wsi parkiem. Młody człowiek oddalił się na chwilę, aby zamówić obiad w najlepszej restauracji, poczem wrócił po panie i zaprowadził je tam lasem. Obiad był wesoły. Roger nie był już tym posępnym cieniem, który przechodził niegdyś ulicą Tourniquet. „Czarny pan" bardziej był podobny do młodego czło­wieka pełnego ufności, gotowego puścić się z prądem, tak jak te dwie kobiety, lekkomyślne i pracowite, któ­re jutro może nie będą miały chleba. Ogarnęła go chłopięca wesołość; uśmiech jego miał coś pieszczo­tliwego i dziecinnego. Kiedy około piątej wesoły obiad zakończył się paroma kieliszkami szampańskiego, Ro­ger pierwszy zaproponował, aby się udać pod kaszta­ny na wiejski balik. Puścili się z Karoliną w taniec,

ręce ich splotły się porozumiewawczo, serca biły jed­naką nadzieją. Pod tern błękitnem niebem, w uko­śnych i czerwonych promieniach zachodzącego słońca, spojrzenia ich nabrały blasku, który dla nich ćmił blask nieba. Osobliwa potęga jednej myśli i jednego pragnienia! Nic nie zdawało się niepodobieństwem tym dwojgu. W owych czarodziejskich momentach, w których rozkosz rzuca blask nawet na przeszłość, dusza przeczuwa jedynie szczęście. Ten piękny dzień stworzył już dla nich wspomnienia, z któremi nic nie mogli równać w minionem życiu. Czyżby źródło było wdzięczniejsze niż rzeka, pragnienie słodsze niż uży­cie, a to czego się spodziewamy powabniejsze, niż wszystko to, co się posiada?

Więc już dzień się kończył?

Na ten okrzyk, który się wyrwał nieznajomemu w chwili, gdy się skończył taniec, Karolina spojrzała nań ze współczuciem: ujrzała na jego twarzy mgłę smutku.

Czemu nie miałby pan być równie rad w Pa­ryżu jak tutaj? rzekła. Czyż szczęście istnieje tylko w Saint-Leu? Zdaje mi się teraz, że nie mogę być nie­szczęśliwa nigdzie.

Roger zadrżał na te słowa, podyktowane ową słodką ufnością, która zawsze prowadzi kobietę da­lej niż chce zajść, tak samo jak przyzwoitość daje jej czasem więcej okrucieństwa, niż go ma w istocie. Po raz pierwszy od owego spojrzenia, które niejako zaczęło ich przyjaźń, Karolina i Roger powzięli tę sa­mą myśl. Nie wyrazili jej, ale odczuli ją we wspólnem

wrażeniu, podobnem do działania dobroczynnego ogniska, które im dało zapomnieć o zimowym chło­dzie, Następnie, jakgdyby się zlękli swego milczenia, skierowali się ku miejscu, gdzie czekał powóz; ale nim ^siedli, wzięli się po bratersku za ręce i pobiegli ciemną aleją wyprzedzając panią Crochard. Kiedy już stracili z oczu biały tiulowy czepek, który prze­świecał niby punkcik przez liście, Roger rzekł drżą­cym głosem z bijącem sercem:

Karolino!

Młoda dziewczyna, zmięszana, cofnęła się o kil­ka kroków, rozumiejąc pragnienia, kryjące się w tym pytajniku, Mimo to wyciągnęła rękę, którą on ucało­wał gorąco; ale cofnęła ją szybko, wspinając się bo­wiem na palce, ujrzała matkę. Pani Crochard udała, że nic nie widziała, jakgdyby, przez wspomnienie daw­nych ról, miała statystować jedynie w głąbu

Przygoda młodych ludzi nie miała dalszego cią­gu przy ulicy Tourniquet, Aby odnaleźć Karolinę i Rogera, trzeba się przenieść w centrum nowoczesnego Paryża, gdzie, w świeżo zbudowanych domach, istnie­ją owe mieszkanka, zdawałoby się umyślnie zrobione dla nowożeńców na czas miodowego miesiąca. Obicia

i malowania są tam młode, jak państwo młodzi; wszy­stko jest kwitnące, jak ich miłość, wszystko tam jest w harmonji z młodością myśli, z kipieniem pragnień. Przy ulicy Taitbout, w domu, którego kamień jeszcze nie zdążył pociemnieć, którego przedsionek i brama nie miały jeszcze najmniejszej zmazy, a ściany lśniły owemi wdzięcznemi malaturami, wchodzącemi w mo-

dę, jako widomy znak pierwszego naszego zbliżenia z Anglją, znajdował się na drugiem piętrze mały apartamencik, przysposobiony przez architekta tak, jakgdyby domyślał się jego przeznaczenia« Skromny

i miły przedpokój, zdobiony stiukiem, prowadził do salonu i do małej jadalni. Salon sąsiadował z ładną sypialnią, do której przylegała łazienka. Nad każdym kominkiem błyszczało wysokie lustro w pięknych ra­mach. Drzwi uwieńczone były arabeskami w dobrym smaku, a gzymsy odznaczały się czystością stylu. Znawca oceniłby tu, bardziej niż w innym do­mu, ową sztukę zdobniczą, która cechuje nowocze­snych architektów.

Karolina mieszkała od kilku tygodni w tern mie­szkanku, urządzonem przez jednego z owych tapice­rów, którzy są niemal artystami. Zwięzły opis głównego pokoju wystarczy, aby dać pojęcie o cudach, jakiemi to mieszkanko oczarowało Karolinę, kiedy Roger ją tam zaprowadził. Obicia z szarej materji, ożywione szla­kiem z zielonego jedwabiu, stroiły ściany sypialni. Meble kryte jasnym kaźmirkiem, odznaczały się ową lekką i wdzięczną formą, którą stworzył ostatni ka­prys mody. Komoda, inkrustowana ciemną metalową nitką, kryła w sobie skarby strojów; takiż sekretarzyk służył do pisania czułych bilecików na wonnym papie­rze. Łóżko z draperją ó Vantique, budziło rozkoszne myśli miękkością swych wykwintnie rzuconych muśli­nów, szare jedwabne firanki z zielonemi frendzlaim zawsze były zasunięte tak aby przyćmić światłe. Bronzowy zegar przedstawiał Amora wieńczącego

Psyche, wreszcie dywan w gotyckie wzory na czerwo- nem tle uwydatniał akcesorja tego rozkosznego gnia­zdka. Nawprost wielkiego lustra znajdowała się go- towalnia, przy której ex-hafciarka niecierpliwiła się pod uczoną ręką imćpana Plaisir, mistrza sztuki fryzjerskiej.

Czy pan skończy nareszcie dzisiaj? rzekła.

Pani ma tak długie i tak gęste włosy... odparł Plaisir.

Karolina nie mogła się wstrzymać od uśmiechu. Komplement artysty obudził w niej zapewne wspom­nienie namiętnych zachwytów, jakiemi obsypywał ko­chanek piękność jej włosów, które ubóstwiał. Skoro fryzjer odszedł, pokojówka przyszła na naradę nad tualetą, któraby się najbardziej podobała Rogerowi. Było to w początku września r. 1816, było chłodno: zdecydowano się na suknię z zielonej grenadyny przy­branej szynszylą. Zaledwie ukończywszy tualetę, Karolina pobiegła do salonu, otworzyła drzwi na wy­kwintny balkon, i założyła ręce w uroczej pozie, nie aby ściągać zachwyt przechodniów i patrzeć na zwra­cające się ku niej głowy, ale aby spoglądać na bulwar na końcu ulicy Taiibout, Perspektywa ta, którą mo- żnaby snadnie porównać z dziurą, jaką robią w teatrze w kurtynie, pozwalała jej oglądać zatrzęsienie wy­kwintnych pojazdów oraz tłum ludzi przesuwających się z chyżością chińskich cieni. Nie wiedząc, czy Ro­ger przybędzie powozem czy pieszo, śledziła kolejno przechodniów i tilbury, lekkie powoziki świeżo wpro­wadzone do Francji przez Anglików- Młoda jej buzia

barwiła się wyrazem dąsu i miłości, kiedy, po kwa­dransie oczekiwania, bystre oko lub serce nie wskaza- ł° jej jeszcze tego, który miał przyjść. Cóż za wzgar­da, cóż za obojętność malowały się na jej pięknej twarzy dla istot poruszających się niby mrówki pod jej stopami! Jej szare oczy, iskrzące się sprytem, płonęły. Cała pochłonięta swą miłością, unikała hoł­dów równie pilnie, jak pilnie najdumniejsze kobiety starają się je zebrać w czasie przechadzki po Paryżu. Nie troszczyła się zgoła, czy wspomnienie jej białej twarzyczki, lub też jej małej nóżki wystającej z bal­konu, czy kuszący obraz jej żywych oczek i rozkosznie zadartego noska, zatrze się jutro w sercu podziwiają­cych ją przechodniów lub też przetrwa: widziała tyl­ko jedną twarz i miała tylko jedną myśl.

Kiedy srokata głowa dobrze znanego gniadego konia wysunęła się z wysokiej linji nakreślonej przez domy, Karolina zadrżała i wspięła się na palce, stara­jąc się rozpoznać białe lejce i kolor tilbury. To on! Roger skręca w ulicę, widzi balkon, zacina konia. Konik pomyka żwawo, i przybywa pod tę strojną bronzami bramę, do której jest równie nawykły co jego pan. Pokojówka, która usłyszała krzyk radości swojej pani, otwiera zawczasu drzwi. Roger wpada, chwyta Karolinę w objęcia, i ściska ją z tem uniesie­niem, jakie zawsze towarzyszy zbyt rzadkim spotka­niom dwojga istot, które się kochają. Porywa ją, lub raczej idą wiedzeni jedną wolą mimo że spleceni ra­mionami, w stronę owego dyskretnego pachnącego po­koiku, wtulają się w kozetkę nawprost kominka i przy-

glądają się sobie jakiś czas w milczeniu, wyrażając swoje szczęście jedynie mocnym uściskiem dłoni i u- dziełając sobie myśli długiem spojrzeniem.

Tak, to on, rzekła wreszcie: tak, to ty. Czy wiesz, że to już długie trzy dni jak cię nie widzia­łam, cały wiek! Ale co tobie? ty masz jakąś zgryzotę.

Moja droga Karolino...

Aha, jest! moja droga Karolino...

Nie, nie śmiej się, mój aniele: nie możemy iść dziś wieczór do teatru...

Karolina nadąsała się na chwilę, ale rozchmu­rzyła się niebawem.

Głupia jestem! jak ja mogę myśleć o teatrze, widzę ciebie! Widzieć ciebie, czyż to nie jedy­na zabawa, którą lubię? — wykrzyknęła, zanurzając palce we włosach Rogera.

Muszę iść do prezydenta sądu, mamy w tej chwili bardzo drażliwą sprawę. Spotkał mnie w auli, że zaś to ja mam wnosić akt oskarżenia w tej sprawie* prosił mnie, aby przyjść do niego na obiad. Ale możesz iść do teatru z matką, ja tam przyjdę, jeżeli konferencja skończy się dość wcześnie.

Iść do teatru bez ciebie, wykrzyknęła zdu­miona: — mieć przyjemność, której ty nie dzielisz!... Och, Rogerze, wart byłbyś, aby cię nie uściskać, doda­ła skacząc mu na szyję ruchem równie niewinnym, jak zmysłowym.

Karolino, muszę wracać się przebrać. Marais jest daleko, a mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

Szanowny panie, przerwała Karolina,

niech pan uważa, co pan mówi! Mama powiada, że kiedy mężczyzna zaczyna nam mówić o swoich ,»spra­wach", to znaczy, że już nas nie kocha.

Karolino, czyż nie przyszedłem? czy nie ukradłem tej godziny memu bezlitosnemu....?

Cyt, rzekła kładąc palec na ustach Roge­ra, cyt, czy nie widzisz, że ja żartuję?

Tak rozmawiając, znaleźli się z powrotem w sa­lonie. Roger zauważył mebelek przyniesiony tegoż rana przez stolarza: były to stare krosienka z różane­go drzewa, które dawały chleb Karolinie i jej matce, kiedy mieszkały przy ulicy Tourniquet-Saint-Jean. Odnowiono je, a tiulowa sukienka o bogatym rysunku była już na nich rozpięta.

A więc, mój ukochany, będę pracowała dziś wieczór. Przy tych krosienkach będzie mi się zdawa­ło, że to są jeszcze owe dni, kiedy to przechodziłeś pod oknem, nic nie mówiąc, dni, w których pamięć twe­go spojrzenia nie dawała mi spać całą noc. O, moje drogie krosienka, najpiękniejszy sprzęt w całym salo­nie, mimo że nie pochodzi od ciebie! Ty nie wiesz, rzekła siadając na kolanach Rogera, który, nie mogąc się oprzeć wzruszeniu, osunął się na fotel... Słuchaj- że? Chcę oddać wszystko biednym, co zarobię moim haftem. Dzięki tobie, jestem bogata! Jak ja lubię tę ładną wioskę Bellefeuille, nietyle dla tego jaka jest, ile dla tego, że to ty mi ją dałeś. Ale powiedz, Roge­rze, ja chciałabym się nazywać Karolina de Bellefeu­ille, czy mogę? ty musisz wiedzieć: czy to jest prawne, dozwolone? -.LUr-sL;

Widząc potakującą minę Rogera, zrodzoną z antypatji do nazwiska Crochard, Karolina podsko­czyła lekko, klaszcząc w dłonie.

Mam uczucie, wykrzyknęła, że w ten spo­sób bardziej będę należała do ciebie. Wszak zwykle panna wyrzeka się swego nazwiska i przybiera na­zwisko męża... — Niemiła myśl, którą spędziła ry­chło, przyprawiła ją o rumieniec: wzięła Rogera za rę­kę i zaprowadziła go do fortepianu. Słuchaj, rze­kła. Umiem już moją sonatę jak anioł. I już pal­ce jej biegły po białych klawiszach, kiedy uczuła, że ją ktoś chwyta i unosi w górę.

Karolino, powinienbym już być daleko.

Chcesz iść, więc idź, — rzekła z dąsem: ale uśmiechnęła się spojrzawszy na zegar i wykrzyknęła radośnie :

I tak przetrzymałam cię o kwadrans dłużej.

Mam zaszczyt pożegnać pannę de Belle- feuille, rzekł z pieszczotliwą iron ją miłości.

Przyjęła pocałunek i odprowadziła swego Ro­gera aż do progu: kiedy nie było już słychać jego kro­ków, pobiegła na balkon, aby widzieć jak wsiada do tilbury, jak ujmuje lejce, aby uszczknąć jego ostatnie spojrzenie, usłyszeć turkot kół po bruku i biec oczami za pysznym koniem, za kapeluszem pana, za złotym galonem lśniącym na czapce żokieja, a wreszcie aby patrzeć długo jeszcze, skoro ciemny kąt ulicy pochło­nął już jej wizję.

W pięć lat po instalacji panny Karoliny de Bellefeuille przy ulicy Taitbout, rozegrała się po raz

drugi jedna z owych domowych scen, które zacieśnia­ją węzły między dwojgiem kochających istot. W błę­kitnym saloniku, przy oknie wychodzącem na balkon, czteroletni chłopczyk robił piekielny hałas, okładając batem tekturowego konika, którego dwa bieguny nie poruszały się tak szybko, jakby pragnął. Ładna główka o jasnych włosach, opadających tysiącem pu­kli na haftowany kołnierzyk, uśmiechnęła się niby twarzyczka anioła do matki, kiedy ze swojej berżerki rzekła: — Nie hałasuj tak, Karolku, obudzisz sio­strzyczkę.

Ciekawe dziecko zsiadło wówczas nagle z koni­ka, zbliżyło się na palcach, jakgdyby się lękało odgło­su kroków na dywanie, położyło palec na małych ząb­kach, stało tak chwilę w owej dziecinnej postawie, która ma tyle wdzięku jedynie dlatego, że wszystko jest w niej naturalne, i podniosło zasłonę z białego muślinu, który chronił świeżą twarzyczkę dziewczynki śpiącej na kolanach matki.

Genia śpi? rzekł zdziwiony. Dlaczego ona śpi, kiedy my nie śpimy?—dodał, otwierając wielkie czarne oczy.

Sam Bóg to wie, odrzekła Karolina z uśmiechem.

Matka i dziecko przyglądali się dziewczynce, ochrzczonej tegoż samego rana. Karolina, licząca wówczas około dwudziestu czterech lat, jaśniała ca­łym blaskiem urody, którą rozwinęło szczęście bez chmurki i ustawiczne przyjemności. Kobieta doszła w niej do pełnego rozkwitu. Uszczęśliwiona, że może

spełnić życzenie drogiego Rogera, nabyła wiadomości, których jej zbywało, grała dość dobrze na fortepianie

i wdzięcznie śpiewała. Nie znając zwyczajów towa­rzystwa, które byłoby ją odtrąciło, i gdzie nie chcia­łaby bywać nawet gdyby ją tam przyjęto, bo kobieta szczęśliwa stroni od świata, nie zdołała ani przyswoić

sobie wykwintu manjer, ani posiąść sztuki owej roz­mowy bogatej w słowa a ubogiej w treść, jaka ma obieg w salonach. Wzamian zdobyła pracowicie wia­domości niezbędne matce, której cała ambicja polega na tem, aby dobrze wychować dzieci. Nie rozstawać się z synem, udzielać mu od kołyski owych lekcji, któ­re wrażają w młode dusze miłość dobra i piękna, chronić go od wszelkiego złego wpływu, spełniać równocześnie uciążliwe czynności piastunki i słodkie obowiązki matki, oto była jej jedyna przyjemność.

Od pierwszego dnia, ta dyskretna i słodka istota zgodziła się tak zupełnie nie wychodzić z zaczarowa­nego kręgu, w którym mieściły się dla niej wszystkie rozkosze, że, po sześciu latach najtkliwszego stosun­ku, znała swego kochanka jedynie z imienia: Roger. Zawieszona w sypialni rycina, przedstawiająca Psy­che w chwili gdy przybywa z lampą aby ujrzeć Amora mimo jego zakazu, przypominała jej warunki tego szczęścia. W ciągu tych sześciu lat, skromne jej przyjemności ani razu nie drasnęły fałszywą ambicją serca Rogera, istnej skarbnicy dobroci. Oczekiwać na balkonie powozu Rogera, iść z nim do teatru lub przechadzać się wspólnie w pogodne dni w okolicach Paryża, spodziewać się go, widzieć, spodziewać się

znowu, to była historja jej życia, uboga w wydarzenia, ale pełna miłości.

Kołysząc piosenką córeczkę, która przyszła na świat przed kilku miesiącami, Karolina lubiła wywo­ływać w myśli wspomnienia przeszłości. Ze szczegól- nem upodobaniem zatrzymywała się na miesiącu sier­pniu, epoce, w której co rok Roger zabierał ją do Bellefeuille, aby tam spędzić owe piękne dni, stre­szczające jakgdyby wszystkie pory roku. Natura jest wówczas równie szczodra w kwiaty jak w owoce, wieczory są ciepłe, ranki łagodne, a blask lata często zjawia się po melancholji jesieni. W pierwszej dobie swej miłości, Karolina sądziła, że równość i słodycz charakteru, których tyle dowodów doznała od Rogera, płyną stąd, iż rzadkie ich spotkania zawsze są upra­gnione. Warunki ich życia nie pozwalały im być wciąż ze sobą, jak małżeństwo. Przypominała sobie wówczas z rozkoszą, iż, dręczona próżnemi obawami, śledziła go ze drżeniem w czasie ich pierwszego poby­tu w tej wiosce: jakże czcze obawy! Każdy miesiąc tego szczęścia spłynął jak sen, na łonie słodyczy, któ­ra nigdy nie zaznała zawodu. Wciąż widziała u tego dobrego człowieka tkliwy uśmiech, który zdawał się być echem jej uśmiechu.

Pod wpływem tych obrazów cisnących się zbyt żywo na pamięć, oczy jej zwilgły; pomyślała, że nie dosyć kocha; w udręce swego dwuznacznego poło­żenia widziała rodzaj haraczu nałożonego przez los na jej miłość. Wreszcie niezwyciężona ciekawość kaza­ła jej dociekać po raz tysiączny, co za przyczyna mo­

że skazywać człowieka tak kochającego jak Roger do tego, aby kosztował jedynie tajemnego nielegalnego szczęścia. Roiła sobie tysiąc romansów, właśnie dla­tego aby ominąć istotną przyczynę, którą zgadywała oddawna, ale w którą siliła się nie wierzyć. Wstała, wciąż tuląc uśpione dziecko, i udała się do jadalni, aby czuwać nad przygotowaniami do obiadu. Było to 6 maja r. 1822, rocznica wycieczki do Saint-Leu, w cza­sie której rozstrzygnęło się jej życie; to też co rok dzień ten był małem świętem ich serc. Karolina wskazała, jaką wziąć bieliznę stołową, oraz rzuciła okiem na zastawę. Dopełniwszy z rozkoszą tych sta­rań, które tyczyły Rogera, złożyła córeczkę do zgrab­nej kołyski, siadła na balkonie, i niebawem ujrzała kabrjolet, którym przyjaciel jej, doszedłszy pełni lat męskich, zastąpił dawne wykwintne tilbury. Nacie­szywszy się pierwszym ogniem pieszczot Karoliny oraz małego urwisa, który go nazywał ojcem, Roger zbliżył się do kołyski, przyjrzał się śpiącej córeczce, ucałował ją w czoło i wydobył z kieszeni długi papier pokreślony czarnemi linjami.

Karolino, rzekł, oto posag panny Eugenii de Bellefeuille.

Matka wzięła z wdzięcznością papier wartościo­wy, zapis na wielką Księgę renty państwowej.

Czemu trzy tysiące renty dla Eugenji, gdy Karolkowi dałeś tylko tysiąc pięćset?

Karolek, moja droga, będzie mężczyzną. Tysiąc pięćset franków mu wystarczy. Z tym docho­dem dzielnemu człowiekowi nie grozi nędza. Gdyby,

przypadkiem twój syn był nicponiem, nie chcę ułatwiać mu szaleństw: jeżeli będzie miał ambicję, ubóstwo zbudzi w nim chęć do pracy, Eugenja jest kobietą, musi mieć posag.

Ojciec zaczął się bawić z Karolkiem, którego pieszczotliwe wybuchy świadczyły o niekrępowanej swobodzie wychowania. Żaden strach przed ojcem nie niweczył tego uroku, który wynagradza ojcostwo za jego troski. Wesele tej małej rodziny było równie słodkie, jak szczere. Wieczorem, ku wielkiemu zdumieniu Karolka, magiczna latarnia rzuciła na bia­łe płótno czar swoich tajemniczych obrazów. Nieje­den raz niebiańska uciecha niewinnej istotki sprowa­dziła pusty śmiech na wargi Karoliny i Rogera, Kie­dy później chłopiec poszedł spać, dziewczynka obu­dziła się, domagając się przyrodzonego pokarmu. Przy blasku lampy, przy kominku, Roger z upojeniem po­dziwiał słodki obrazek, jaki tworzyło dziecko wiszące u piersi Karoliny, białej i świeżej jak dopiero co roz­kwitła lii ja. Włosy jej rozsypały się tysiącem ciem­nych pukli, z pod których zaledwie było widać jej szy­ję, Światło uwydatniało wszystkie wdzięki młodej matki, mnożąc na niej, dokoła niej, na jej sukniach

i na dziecku owe malownicze efekty zrodzone z kom­binacji świateł i cieni. Twarz tej spokojnej i milczą­cej kobiety wydała się Rogerowi tysiąc razy słodszą, niż kiedykolwiek; z czułością patrzał na te stulone i pąsowe wargi, z których nigdy nie wyszło swarliwe słowo. Ta sama myśl błyszczała w oczach Karoliny, która spoglądała na Rogera ukradkiem, czyto aby się

nacieszyć wrażeniem, jakie na nim robi, czy też chcąc odgadnąć dalszy ciąg wieczoru.

Nieznajomy, który zrozumiał kokieterję tego subtelnego spojrzenia, rzekł z udanym smutkiem:

Trzeba mi iść. Mam bardzo ważną sprawę do dokończenia i czekają mnie w domu. Obowiązek przedewszystkiem, nieprawdaż, kochanie?

Karolina przyglądała mu się z minką smutną

i słodką zarazem, ale z tą rezygnacją, która nie tai bólu poświęcenia:

Do widzenia, rzekła, idź. Gdybyś został jeszcze godzinę, nie wypuściłabym cię tak łatwo.

Mój aniele, odparł z uśmiechem, mam trzy dni urlopu, i wszyscy myślą, ze jestem o dwadzie­ścia mil od Paryża.

W kilka dni po rocznicy tego 6 maja, panna de Bellefeuille przybiegła rano na ulicę Saint-Louis, na Marais, modląc się w duchu, aby nie przybyła za pó­źno do domu, gdzie bywała zwyczajnie raz na ty­dzień. Doniesiono jej właśnie, że matkę jej, panią Crochard, nawiedził nowy atak choroby, związanej z jej astmą i reumatyzmami. Podczas gdy doroż­karz popędzał konia, naglony przez Karolinę obietni­cą hojnego napiwku, wystraszone staruszki, w których towarzystwie wdowa pędziła swoje ostatnie dni, spro­wadziły księdza. Stara baletnica zajmowała wygodne

i schludne mieszkanie na drugiem piętrze. Służąca pani Crochard nie wiedziała, że ta ładna panienka, do której pani chodziła często na obiad, jest jej rodzoną córką; to też jedna z pierwszych pobiegła po księdza,

w nadziei, że ten duchowny będzie jej eona jurniej ró­wnie pomocny co chorej. Pomiędzy jedną a drugą partyjką, lub też przechadzając się w tureckim ogro­dzie, staruszki, z któremi pani Crochard ucinała co­dzienną gawędkę, zdołały obudzić w wystygłem sercu przyjaciółki niejakie skrupuły co do przeszłego życia, troskę o przyszłość, lęk przed piekłem, oraz nadzie­ję przebaczenia, opartą na powrocie do religji. Tego zatem uroczystego ranka trzy staruszki z ulicy Saint- Franęois oraz Vieille-Rue-du-Temple rozgościły się

w salonie, gdzie pani Crochard przyjmowała je co wtorek. Kolejno któraś z nich wstawała z fotela, aby usiąść przy łóżku i dotrzymywać towarzystwa biednej starej, oraz pokrzepiać ją ową kłamliwą nadzieją, ja­ką się łudzi umierających. Jednakże gdy koniec zda­wał się bliski, a lekarz wezwany poprzedniego dnia nie czynił żadnej nadziei, trzy damy naradziły się, czy by nie wezwać panny de Bellefeuille. Wysłuchawszy poprzednio Franciszki, postanowiono, że pośle się po­słańca na uilcę Taitbout, aby uprzedzić młodą krewną, której wpływ zdawał się tym czterem kobietom tak niebezpieczny: ale miały nadzieję, że posłaniec spro­wadzi za późno osobę zajmującą tyle miejsca w sercu pani Crochard. Jeżeli to żeńskie trio pielęgnowało tak troskliwie panią Crochard, posiadającą niewątpliwych tysiąc talarów renty, to dlatego, że żadna z tych ser­decznych przyjaciółek, nawet Franciszka, nie przy­puszczała istnienia spadkobierców. Dostatek, jakim cieszyła się panna de Bellefeuille, której pani Cro­chard — zgodnie ze starożytnemi obyczajami Opery

i baletu — nie pozwalała sobie dawać słodkiego imie­nia córki, usprawiedliwiał niemal plan tych czterech kobiet, które chciały poprostu podzielić między siebie spadek po umierającej.

Niebawem jedna z wiedźm, która sprawowała straże, ukazała swą trzęsącą głowę i rzekła:

Czas posłać po księdza Fontanon. Jeszcze dwie godziny, a już nie będzie zdolna napisać bodaj jednego słowa.

Stara bezzębna służąca pomknęła tedy i wróciła w towarzystwie czarnego człowieka. Wązkie czoło zdradzało małą duszę tego księdza. Pospolita fizjo- gnomja, szerokie i obwisłe policzki, obfity podbródek świadczyły o samolubnym dobrobycie, przypudrowane włosy dawały mu wyraz obleśny, dopóki nie podniósł małych wypukłych czarnych oczu, które dosyć były­by na miejscu pod brwiami Tatara.

Księże proboszczu, rzekła Franciszka, bar­dzo dziękuję dobrodziejowi za jego rady, ale też, niech mi ksiądz wierzy, że ja bardzo troskliwie chodziłam koło tej zacnej kobiety.

Sługa o ciężkim kroku i stroskanej twarzy zamil­kła, widząc, że drzwi od mieszkania są otwarte i ze najwytrwalsza z trzech staruszek wystaje na scho­dach, aby pierwsza mówić ze spowiednikiem.

Duchowny wysłuchał cierpliwie wszystkich ob­leśnych i nabożnych słówek, zbliżył się i usiadł przy łóżku pani Crochard. Przyzwoitość, oraz pewne po­czucie taktu kazało trzem damom i Franciszce pozo­

stać w salonie. Wszystkie przybrały owe zbolałe mi­ny, jakie jedynie pomarszczone twarze staruszek umieją oblekać z taką wprawą.

Takie już moje nieszczęście! — westchnęła Franciszka głośno. Oto już czwarta pani, którą mi przychodzi pogrzebać. Pierwsza zostawiła mi sto franków dożywocia, druga pięćdziesiąt talarów, a trzecia tysiąc talarów w gotowiźnie. Po trzydzie­stu latach służby, to wszystko, czegom się dosłu­żyła.

Służąca skorzystała ze swego prawa kręcenia się po mieszkaniu, aby się schować w alkierzyku, skąd mogła słyszeć księdza.

Widzę z przyjemnością, moja córko, rzekł ksiądz Fontanon, że jesteś przejęta szczerą pobożno­ścią: nosisz na sobie świętą relikwię...

Pani Crochard uczyniła gest, który świadczył, że nie jest zupełnie przytomna, odsłoniła bowiem ce­sarski krzyż Legji Honorowej. Duchowny cofnął się

o krok, widząc oblicze Cesarza: następnie zbliżył się do penitentki, która szeptała z nim coś tak cicho, że przez jakiś czas Franciszka nie słyszała ani słowa.

O ja nieszczęśliwa, przeklęta, wykrzyknęła nagle stara, ojcze duchowny, nie opuszczaj mnie. Jak- to, księże proboszczu, ksiądz sądzi, że ja będę musia­ła odpowiadać za duszę córki?

Ksiądz mówił zbyt cicho, a przepierzenie było zbyt grube, aby Franciszka mogła wszystko usłyszeć.

Niestety, wykrzyknęła wdowa płacząc, ten

zbrodniarz nie zostawił mi nic, czembym mogła rozpo­rządzać, Biorąc moją biedną Karolinę, rozłączył nas,

i wyznaczył mi jedynie trzy tysiące franków renty, których kapitał należy do córki.

*

Pani ma córkę i ma tylko dożywocie! wy­krzyknęła Franciszka, wpadając do salonu.

Trzy staruszki popatrzyły po sobie z głębokiem zdumieniem. Ta, której nos i broda, bliskie spotkania się z sobą, zdradzały największą doskonałość w obłu­dzie i sprycie, mrugnęła tylko; skoro zaś Franciszka wyszła, dała przyjaciółkom znak, który mówił:

Ta dziewczyna to szczwana sztuka, figurowa­ła już w trzech testamentach.

Zostały tedy, ale ksiądz ukazał się niebawem: rzekł słowo i czarownice pognały za nim po schodach, zostawiając Franciszkę samą z jej panią. Pani Cro- chard, której cierpienia wzmogły się okrutnie, dare­mnie dzwoniła na służącą; ta wołała tylko: „Idę! Już idę!“ Drzwi od szaf i komód otwierały się jedne po drugich tak, jakgdyby Franciszka szukała jakiegoś zagubionego biletu na loterję.

W chwili gdy atak dochodził ostatniego per jo­du, panna de Bellefeuille przybiegła do łoża matki, aby ją obsypać pieszczotliwemi słowy.

Och, biedna matko, jakaż ja występna! Ty cierpisz, a ja nie wiedziałam o tem, serce mi nie po­wiedziało! Ale oto jestem...

Karolino...

Co, mamo?

One mi sprowadziły księdza.

Ależ tu trzeba lekarza, rzekła panna de Bel- Iefeuille. Franciszko, lekarza! Jak mogły te panie nie posłać po doktora!

Sprowadziły mi księdza, powtórzyła stara, wydając westchnienie.

Jak ona cierpi! i żadnych kojących ziółek, nic na stole.

Matka uczyniła nieznaczny ruch, ale bystre oko Karoliny zrozumiało go; zamilkła, aby jej dać mówić.

Sprowadziły mi księdza, żeby mnie niby wy­spowiadał. — Uważaj, Karolino, krzyknęła z trudem stara baletnica ostatnim wysiłkiem, ksiądz wydarł ze mnie nazwisko twego dobroczyńcy.

A kto tobie mógł powiedzieć, mamo?

Stara oddała ducha, starając się przybrać spry­tną minę. Gdyby panna de Bellefeuille była zdolna obserwować w tej chwili, byłaby ujrzała to, czego nie zobaczy nikt: śmiejącą się śmierć.

Aby zrozumieć sekret, kryjący się we wstępie do tej sceny, trzeba zapomnieć na chwilę jej aktorów, i wrócić do dawniejszych wydarzeń, z których ostatnie wiąże się ze śmiercią pani Crochard. Te dwie części stworzą wówczas jedną historję, która — taka jest właściwość paryskiego życia — wydała dwa różne dramaty.

Pod koniec listopada r. 1805, młody adwokat, liczący moię lat dwadzieścia sześć, wychodził około

trzeciej rano wielkiemi schodami z pałacu, gdzie mieszkał Wielki Kanclerz Cesarstwa, Przybywszy na dziedziniec, w balowym stroju, w dotkliwy mróz, nie mógł się wstrzymać od bolesnego wykrzyknika, w którym przebijał wszakże ów humor tak rzadko

opuszczający Francuza: nie ujrzał bowiem przez kra­ty bramy pałacowej ani śladu dorożki, i nie usłyszał w oddali żadnego odgłosu kopyt końskich ani za­chrypłego głosu dorożkarza. Od czasu do czasu roz­legał się w dziedzińcu tupot koni Wielkiego Sędziego,

którego młody człowiek zostawił przy partyjce u Cambaceresa. Dziedziniec ten był zaledwie oświe­tlony latarniami powozu. Naraz młody człowiek uczuł, że go ktoś przyjacielsko klepie po ramieniu: odwrócił się, poznał Wielkiego Sędziego i skłonił się. W chwili gdy lokaj spuszczał stopień, były prawodaw­ca Konwentu odgadł kłopot adwokata.

W nocy wszystkie koty są szare, rzekł weso­ło. Wielki Sędzia nie skompromituje się, podwożąc kawałek drogi pana adwokata. Zwłaszcza, dodał, je­żeli ten adwokat jest bratankiem dawnego jego kolegi, jednego ze świeczników owej wielkiej Rady Stanu, która dała Francji Kodeks Napoleoński.

Na uprzejmy gest najwyższej głowy wymiaru sprawiedliwości adwokat wsiadł do powozu.

Gdzie pan mieszka? spytał minister, nim lo­kaj czekający rozkazu zatrzasnął drzwiczki.

Quai des Augustins, Ekscelencjo.

Konie ruszyły i młody człowięk znalazł się sam

na sam z ministrem, z którym napróżno usiłował na­wiązać rozmowę w salonach Cambaceresa, Wielki Sędzia wyraźnie go unikał przez cały wieczór.

No i cóż, panie de Granvillle, jest pan na pięknej drodze!

Ależ, dopóki będę przy Waszej Ekscelencji—

Ja nie żartuję, rzekł minister. Ukończył pan praktykę od dwóch lat, a obrona pańska w procesie Simeuse i d‘Hauteserre postawiły cię bardzo wysoko.

Sądziłem aż do dziś, że moje oddanie tym nieszczęśliwym emigrantom zaszkodziło mi.

Jest pan bardzo młody, rzekł minister po­ważnie. Ale, dodał po pauzie, bardzo się pan dziś po­dobał Arcy-Kanclerzowi. Niech pan wstąpi do służby sądowej, brakuje nam ludzi. Bratanek człowieka, któremu i ja i Cambaceres serdecznie jesteśmy odda­ni, nie powinien tkwić w adwokaturze dla braku pro­tekcji* Pański wuj pomógł nam przebyć czasy bardzo burzliwe, a tego rodzaju usług się nie zapomina.

Minister zamilkł na chwilę.

W najbliższym czasie, podjął, będę miał trzy wakujące miejsca w trybunale pierwszej instancji oraz przy apelacji w Paryżu, niech pan zajdzie wtedy do mnie, wybierze pan sobie miejsce, które ci będzie odpowiadało. Do tego czasu pracuj pan, ale nie po­kazuj się u mnie na audjencjach. Po pierwsze jestem zawalony robotą, powtóre konkurenci pańscy odgadli­by twoje intencje i mogliby ci zaszkodzić u szefa. Cambaceres i ja umyślnie nie odezwaliśmy się do pana

ani słowa dziś wieczór, aby pana zabezpieczyć od nie­bezpieczeństw faworu,

W chwili gdy minister domawiał tych słów, po­wóz zatrzymał się na quai des Augustins. Młody adwokat podziękował gorąco szlachetnemu protekto­rowi za ofiarowane posady i zaczął się energicznie do­bijać do drzwi, wiatr bowiem szczypał go po łydkach. Wreszcie stary odźwierny otworzył bramę, i, kiedy adwokat wchodził, krzyknął zachrypłym głosem:

Panie Granville, jest list do pana.

Młody człowiek wziął list i starał się mimo zi­mna odczytać pismo przy blasku dogasającej latarni.

To od ojca! wykrzyknął, biorąc świecę, któ­rą odźwierny wreszcie zapalił. I wszedł szybko do mieszkania, aby odczytać następujący list:

,,Weź extrapocztę; jeżeli możesz przybyć szy­bko, los twój jest zapewniony. Panna Aniela Bon- temps straciła siostrę, jest teraz jedynaczką, a wiemy, że wpadłeś jej w oczko. Obecnie, pani Bontemps mo­że jej zostawić jakieś czterdzieści tysięcy renty, nie li­cząc tego, co jej da w posagu. Przygotowałem grunt. Nasi przyjaciele zdziwią się, że stara szlachta łączy się z rodziną Bontemps. Stary Bontemps był to czer­wony jakobin, który skupował za bezcen dobra naro­dowe. Ale popierwsze nabył jedynie łąki klasztor­ne, które nigdy nie wrócą do właścicieli, powtóre, sko­ro już splamiłeś tarczę zostając adwokatem, nie widzę czemu mielibyśmy się cofnąć przed tem dalszem ustępstwem na rzecz nowych pojęć. Panna będzie

miała trzysta tysięcy franków, ja ci daję sto, majątek twojej matki wart jest pięćdziesiąt tysięcy talarów, lub koło tego. Mając takie oparcie, drogi synu, jeżeli wstąpisz na drogę sądowniczą, nie widzę, czemubyś nie miał zostać senatorem, jak inni. Szwagier mój, Radca Stanu, nie pomoże ci w tem, to pewna, ale nie jest żonaty: kiedyś będziesz jego spadkobiercą; gdybyś nie był senatorem sam z siebie, zostałbyś nim z dzie­dzictwa. Z tą chwilą znajdziesz się dość wysoko, aby się rozpatrzyć w wypadkach. Bądź zdrów, ściskam • ** cię .

Młody Granville położył się tedy, snując tysiącz­ne projekty, jedne piękniejsze od drugich. Mając po­tężną protekcję Arcy Kanclerza, Wielkiego Sędziego i wuja swego, jednego z Twórców Kodeksu, miał za­cząć karj erę na stanowisku, ktorego wszyscy zazdro­szczą, przy pierwszym trybunale Cesarstwa, jako czło­nek tego trybunału, z pośród którego Napoleon wybie­rał dostojników swego rządu. Co więcej wstępował do urzędu z majątkiem pozwalającym żyć na odpo­wiedniej stopie, na co nie byłoby starczyło skromnych pięć tysięcy franków dochodu po matce. Aby dopeł­nić tych mirażów ambicji obrazem szczęścia, przypo­mniał sobie naiwną twarzyczkę panny Anieli Bon- temps, towarzyszki zabaw dziecinnych. Póki był je­szcze dzieckiem, rodzice nie sprzeciwiali się zażyłości z ładną córką sąsiada; ale kiedy, w czasie krótkich wakacji w Bayeux, rodzice jego, zawzięci na punkcie szlachectwa, spostrzegli jego sympatję do panienki, ząbronili mu myśleć o niej. Od dziesięciu lat tedy*

Granville widywał jedynie ukradkiem tę, którą nazy­wał swoją małą żoneczką. W tych chwilach, skradzio­nych czujnemu oku rodziny, zaledwie mogli wymienić parę słów, mijając się w kościele albo na ulicy. Naj­piękniejsze ich dni to były te, kiedy, spotkawszy się na jakiejś wiejskiej zabawie, zwanej w Normadji asam- blem, przyglądali się sobie ukradkiem. Podczas ostatnich wakacji, Granville widział dwa razy Anielę, a spuszczone oczy, smutna minka jego małej żoneczki kazały mu przypuszczać, że ona żyje pod uciskiem ja­kiegoś tajemnego despotyzmu.

Przybywszy o siódmej rano na stację pocztową, przy ulicy Notre-Dame-des-Victoires, młody adwokat znalazł na szczęście miejsce w extrapoczcie, która od­jeżdżała w tej chwili do Caen. Nie bez głębokiego wzruszenia ujrzał wieże katedralne w Bayeux. Żadna nadzieja jego życia nie doznała jeszcze zawodu, serce jego rozkwitało pięknemi uczuciami, które ożywiają młodość. Po zbyt długiej uczcie powitalnej, z którą oczekiwał go ojciec i paru przyjaciół, niecierpliwy młodzieniec skierował się w stronę dobrze mu znanego domu przy ulicy Teinture. Serce biło mu mocno, kie­dy ojciec, którego wciąż jeszcze nazywano w Bayeux hrabią de Granville, zapukał silnie do bramy, z której opadało łuskami zielone malowanie. Było około czwartej popołudniu. Młoda służąca we włóczkowym czepku pozdrowiła panów krótkim ukłonem i oznajmi- ła, że panie wrócą niebawem z nieszporów. Hrabia

wraz z synem weszli do parterowej izby, która służyła za salon, a była podobna do rozmównicy klasztornej.

Futrowanie z politurowanego orzecha zaciemniało ten pokój, w którym stało symetrycznie kilka wyścieła­nych krzeseł i staroświeckich foteli* Gałą ozdobę ka­miennego kominka stanowiło zielonkawe lustro, po którego obu stronach wyrastały kręte gałęzie owych staroświeckich świeczników, wyrabianych w epoce po­koju utrechckiego, Nawprost kominka młody Gran­ville ujrzał olbrzymi krucyfiks z hebanu i kości słonio­wej, za którym zatknięta była święcona palma. Trzy okna wychodziły na typowy prowincjonalny ogródek,

o symetrycznych kwaterach oddzielonych szpalerami bukszpanu. Mimo to, było tam tak ciemno, że na ścianie nawprost okien zaledwie można było dojrzeć trzy kościelne obrazy, stworzone przez jakiś biegły

pendzel i kupione z pewnością przez starego Bontemps w czasie Rewolucji. Stary Bontemps, piastujący wów­czas godność naczelnika okręgu, nie zapominał nigdy

o swoich interesach. Od starannie wywoskowanej po­sadzki aż do płóciennych firanek w zielone kraty,

wszystko lśniło klasztorną czystością. Serce młodego człowieka ścisnęło się mimowoli w tej milczącej pu­stelni, w której żyła Aniela, Świetne salony paryskie oraz wir zabaw łatwo zatarły w jego pamięci obraz smutnych i cichych prowincjonalnych istnień: kon­trast był tak gwałtowny, że Granville uczuł jakiś dreszcz. Opuścić wieczór u Combaceresa, gdzie życie płynęło tak szeroko, gdzie myśli szybowały tak górnie, gdzie chwała Cesarstwa odbijała się tak żywo, i spaść ‘ nagle w krąg tej ciasnoty, czyż to nie znaczyło do­stać się z Włoch da Grenlandji?

Żyć tutaj, to nie znaczy żyć, powiadał sobie, rozglądając się po tym salonie metodystów.

Stary hrabia, który spostrzegł zdumienie syna, ujął go za rękę, pociągnął ku oknu, przez które wpa­dało jeszcze trochę światła, i podczas gdy służąca za­palała świece w świecznikach, próbował rozpro­szyć chmury, jakie widok ten zgromadził na czole syna.

Słuchaj, moje dziecko, rzekł; wdowa po sta­rym Bontemps jest wściekłą dewotką. Kiedy djabeł się starzeje... znasz przysłowie! Widzę, że się coś krzywisz na tutejszą atmosferę. Zatem powiem ci całą prawdę. Starą wzięli w obroty księża; wytłómaczyli jej, że zawsze jest czas przemycić się do nieba; aby zaś być pewniejszą świętego Piotra i jego kluczy, ku­puje je. Chodzi codziennie na mszę, nieszpory, przy­stępuje co niedzielę do komunji, restauruje kaplice. Dała katedrze tyle ornatów, alb, kap, ustroiła balda­chim tyloma piórami, że na ostatniej procesji Bożego Ciała było tyle ludzi, co jakby kogo wieszali, tak wszyscy chcieli zobaczyć pos trojonych wspaniale księży i ich wyzłocone na nowo przybory. Toteż ten dom, to prawdziwa Ziemia święta. To ja nie pozwoli­łem starej war jatce dać tych obrazów do kościoła. To Dominikino, Corregio i Andrea del Sarto, obrazy wiel­kiej ceny.

Ale Aniela?... spytał żywo młody człowiek.

Jeżeli się z nią nie ożenisz, Aniela jest stra- ęona, rzękł hrabia» Nąsi zacni apostołowie por^dssiH

jej i aby została dziewicą i męczennicą. Z najwięk- szym trudem zdołałem obudzić jej serduszko, mówiąc jej o tobie, gdy została jedynaczką; ale pojmujesz, ze skoro się z nią ożenisz, zabierzesz ją do Paryża, Tam, zabawa, małżeństwo, teatr, wir paryskiego ży­cia dadzą jej z łatwością zapomnieć o konfesjonałach, postach, Włosienicach i mszach, któremi się wyłącznie żywią te panie.

Ale czy pięćdziesiąt tysięcy funtów renty pochodzących z dóbr kościelnych nie wróci...

Tum cię czekał! wykrzyknął hrabia z chytrą miną. Przez wzgląd na to małżeństwo (myśl bowiem, aby nazwisko Bontemps zaszczepić na drzewie genea- logicznem Granvillow niemało połaskotała próżność starej), matka daje cały majątek na własność córce, zachowując sobie jedynie dożywocie. Toteż kler sprze­ciwia się temu małżeństwu; ale kazałem ogłosić zapo­wiedzi, wszystko jest gotowe, i za tydzień będziesz bezpieczny od pazurów matki i jej księży. Będziesz miał najładniejszą pannę w .całem Bayeux, trusię, z którą nie będziesz miał żadnych kłopotów, bo to osóbka z zasadami. Niedarmo się tyle umartwiała, jak oni to nazywają w swojej gwarze. Posty, modlitwy, a największe umartwienie, dodał ciszej, to matka.

Dyskretne pukanie do drzwi nakazało milczenie hrabiemu, który sądził, że to panie wracają. Ukazał się lokajczyk z zafrasowaną miną: onieśmielony widokiem obcych, dał znak służącej, która podeszła ku niemu. Chłopiec był odziany w niebieski kaftan z krótkiemi połami, które spadały mu na biodra; spo­

dnie w białe i niebieskie prążki, włosy krągło obcięte : wyglądał na chłopca z chóru,, tyle się malowało na jego twarzy owego wymuszonego nabożeństwa, jakie­go nabywają wszyscy mieszkańcy domu; zarażonego dewocją.

Panno Agato, czy pani wie, gdzie są książki na nabożeństwo do Najświętszej Panny? Panie z Kongregacji Serca Jezusowego urządzają dziś w ko­ściele procesję.

Agata poszła po książki.

Czy to jeszcze długo potrwa, mój mały zuchu, spytał hrabia.

Och, co najwyżej pół godziny.

Chodźmy się przyjrzeć, są tam ładne buziaki, rzekł ojciec. Zresztą odwiedzić katedrę, to nie może zaszkodzić!

Młody adwokat udał się za ojcem z niezdecydo­waną miną.

Co tobie? spytał hrabia.

To, mój ojcze, że mam słuszność.

Ale jeszcze nic nie powiedziałeś.

Tak, ale pomyślałem, że ty, ojcze, zachowałeś dziesięć tysięcy franków renty ze swego dawnego ma­jątku; zostawisz mi je jak najpóźniej, pragnę tego go­rąco: ale, jeżeli mi chcesz dać sto tysięcy franków na niemądre małżeństwo, pozwolisz, że cię poproszę tylko

o pięćdziesiąt tysięcy, abym uniknął nieszczęścia i cie­szył się, zostając sobie kawalerem, majątkiem równym temu, jaki mogłaby mi przynieść panna.Bontemps.

Czyś ty oszalał?

Nie, ojcze. Oto jak rzeczy stoją. Wielki Sędzia przyrzekł mi przedwczoraj miejsce w trybunale pary­skim. Pięćdziesiąt tysięcy franków, razem z tem co po­siadam i z moją płacą, dadzą razem dwanaście tysięcy franków rocznie. Wówczas będę miał widoki losu ty­siąc razy świetniejsze, niż ten związek, równie ubogi w szczęście, jak zasobny w pieniądze.

Widać to, rzekł ojciec z uśmiechem, że nie żyłeś za dawnej monarchji. Czy myśmy się kiedy kło­potali o taką drobnostkę, jak żona!...

Ależ, ojcze, dziś małżeństwo stało się..*

Tam do licha, przerwał hrabia, więc wszystko to, co mi opowiadają starzy kamraci, to prawda? Za­tem rewolucja przekazała nam swoje smutne obyczaje,

i zatruła młodych ludzi wątpliwemi zasadami? Więc

i ty, jak mój szwagier jakobin, zaczniesz mi prawić

o narodzie, o moralności publicznej, o bezinteresowno­ści? 0 mój Boże! gdyby nie siostry Cesarza, cóżby się z nami stało!

Ten krzepki jeszcze starzec, którego chłopi w je­go majątku wciąż jeszcze nazywali panem na Granvil­le, dokończył tych słów, wchodząc w sklepienia kate- rdy, Biorąc wodę święconą, zanucił aryjkę z opery Ró- zia i Franus, i poprowadził syna boczną nawą, zatrzy­mując się przy każdym filarze, aby się przyjrzeć w kościele rzędom głów, ściśniętych w szeregu, jak żołnierze na paradzie. Osobliwe nabożeństwo do Serca Jezusowego miało się właśnie rozpocząć. Panie nale­

żące do tej Kongregacji stały blisko chóru; hrabia wraz z synem skierowali się wtedy w tę stronę i przy­stanęli przy jednem z najsłabiej oświetlonych filarów, skąd mogli widzieć całą masę głów, podobnych do barwnej łąki, upstrzonej kwiatami. Naraz, o dwa kro­ki od młodego hrabiego de Granvillle, głos słodszy niż może być głos ludzkiej istoty, wzniósł się niby pierwszy słowik, który się ozwie po zimie. Mimo iż towarzy­szyło mu tysiąc głosów kobiecych i dźwięk organów, głos ten poruszył jego nerwy tak, jakgdyby potrąciły je zbyt jaskrawe tony harmonijki.

Paryżanin odwrócił się i ujrzał młodą osobę z twarzą ukrytą pod szerokim kapeluszem z białej ma- terji. Miał uczucie, że to tylko z niej płynie ta jasna melodja; mimo ciemnej merynosowej pelerynki, w którą była zatulona, zdawało mu się, że poznaje Anielę. Trącił ojca w ramię.

Tak, to ona, rzekł hrabia spojrzawszy w kierunku wskazanym przez syna. Wskazał gestem bladą twarz starej, której oczy, silnie okolone czarną obwódką, dojrzały już przybyszów, mimo, że na pozór fałszywe jej spojrzenie nie opuściło książki do nabo­żeństwa. Aniela podniosła głowę w stronę ołtarza, jakgdyby wdechając przenikliwą woń kadzidła, które­go kłęby dochodziły aż do niej. Przy tajemniczym bla­sku lampy, oświecającej nawę i kilku świec umocowa­nych przy filarach, młody człowiek ujrzał wówczas twarzyczkę, która osłabiła jego postanowienie. Kape­lusik z białej mory okalał cudownie regularny owal twarzy; pod małą bródką z dołeczkiem zawiązana była

atłasowa wstążka. Na wązkiem, ale bardzo wdzięcz- nem czole, blado-złote włosy rozdzielały się w dwa pasma i opadały na policzki niby cień liści na pęk kwiatów, Łuk brwi narysowany był z ową poprawno­ścią, jaką podziwiamy na ładnych chińskich figurkach. Nos, prawie orli, posiadał kontur bardzo zdecydowa­ny, a wargi podobne były do dwóch różowych linji z umiłowaniem nakreślonych delikatnym pendzlem. Blado-niebieskie oczy jaśniały niewinnością. Granville zauważył w tych oczach odcień milczącej surowości, ale przypisał ją nabożnym uczuciom, które ożywiały Anielę w tej chwili. Święte słowa modlitwy przecho­dziły między dwoma rzędami pereł, z których wskutek mrozu widać było wychodzącą jakgdyby mgłę woni. Bezwiednie młody człowiek nachylił się, aby odetchnąć tym boskim oddechem. Ruch ten zwró­cił uwagę młodej dziewczyny; spojrzenia jej, skupio­ne na ołtarzu, zwróciły się na Granville‘a. Mimo pół­mroku poznała towarzysza swego dziecięctwa: wspo­mnienie, silniejsze niż modlitwa, rozjaśniło jej twarz nadnaturalnym blaskiem; zaczerwieniła się. Adwokat zadrżał z radości, widząc, że nadzieje drugiego życia ustąpiły pokonane nadziejami miłości, a chwałę świą­tyni zaćmiły ziemskie wspomnienia. Ale tryumf je­go trwał krótko. Aniela spuściła welon, odzyskała spokój i zaczęła śpiewać głosem, który nie zdradzał najmniejszego wzruszenia. Granville uczuł, że go o- garnia jedno pragnienie, wszystkie rozsądne myśli rozwiały się. Kiedy nabożeństwo się skończyło, nie­cierpliwość jego wzrosła do tego stopnia, że, nie cze­

kając aż panie wrócą do domu, podszedł, aby się przy­witać ze swą małą żoneczką. Nieśmiałe poznanie od­było się w portyku katedry w obecności wiernych. Pa­ni Bontemps zadrżała z dumy, przyjmując ramię hra­biego de Granville, który, zmuszony je podać wobec tylu świadków, zły był na syna o tak niewczesny po­śpiech.

Przez dwa tygodnie, które upłynęły między ofi­cjalną prezentacją wicehrabiego de Granville, a uro­czystym dniem ślubu, narzeczony odwiedzał pilnie swoją przyszłą w ponurej rozmównicy, do któ­rej się przyzwyczaił. Te długie wizyty miały na celu poznanie charakteru Anieli, rozsądek bowiem ocknął się w nim szczęśliwie nazajutrz po owem spot­kaniu, Prawie zawsze zastawał panienkę przy małym stoliczku z drzewa św, Łucji, zajętą własnoręcznem znaczeniem wyprawnej bielizny, Aniela nie mówiła nigdy pierwsza o religji. Kiedy młody adwokat za­czynał się bawić bogatym różańcem pomieszczonym w woreczku z zielonego aksamitu, kiedy oglądał ze śmiechem szkaplerze, Aniela z błagalnem spojrze­niem odbierała mu łagodnie różaniec, i, nie mówiąc słowa, chowała woreczek. Jeżeli czasami Granville pozwalał sobie na złośliwe wycieczki przeciw prakty­kom religji, ładna Normandka słuchała go z uśmie­chem niezłomnego przekonania.

Nie trzeba w nic wierzyć albo wierzyć we wszystko, czego Kościół uczy, odpowiadała. Czy pan chciałby, aby matka pańskich dzieci była istotą bez zasad? Nie. Któryż człowiek ośmieliłby się być sę­

dzią między niedowiarkami a Bogiem? Zatem jakże ja mogę potępiać to, co Kościół uznaje?

Aniela przeniknięta była tak głęboką pobożnoś­cią, miłością bliźniego, spojrzenia jej zwracały się na

młodego adwokata z takiem przejęciem, iż chwilami skłonny był podzielić religję swojej narzeczonej. Jej głębokie przekonanie, że idzie dobrą drogą, obudziło w sercu przyszłego sędziego wątpliwości, które ona starała się wyzyskać, Granville popełnił wówczas ten

ogromny błąd, że wziął urok pożądania za urok mi­łości. Aniela była tak szczęśliwa, że może połączyć glos serca z głosem obowiązku, poddając się skłonno­ści powziętej od dziecka, że omamiony adwokat nie wiedział, który z tych dwóch głosów był silniejszy. Czyż młodzi ludzie nie są skłonni zaufać przyrzecze­niom ładnej twarzyczki, wnosić z piękności rysów o piękności duszy? Jakieś nieokreślone uczucie każe im zawsze wierzyć, że doskonałość moralna idzie w parze z doskonałością fizyczną. Gdyby religja nie pozwoliła Anieli oddać się jej uczuciom, wyschłyby one niebawem w jej sercu niby roślina podlana śmier­telnym kwasem, Czy człowiek kochający i kochany wzajem mógł odkryć tak dobrze ukryty fanatyzm?

Oto historja uczuć młodego Granville w ciągu tych dwóch tygodni, pochłoniętych tak jak się pochła­nia książkę o zajmującem rozwiązaniu. Aniela, ba­cznie śledzona przez niego, wydała mu się najsłodszą z kobiet. Złapał się nawet na tem, iż czuł wdzięczność dla pani Bontemps, która, wszczepiając jej religijne zasady, przygotowała ją niejako do utrapień życia,

To też, w dniu wybranym na podpisanie nieszczęsne­go kontraktu, pani Bontemps kazała uroczyście przy­siąc zięciowi, że będzie szanował praktyki religijne córki, że jej zostawi zupełną swobodę sumienia, że jej pozwoli komunikować, chodzić do kościoła, do spowie­dzi, tak często jak będzie chciała, i nie będzie jej krę­pował w wyborze spowiednika. W tej uroczystej chwili Aniela spoglądała na swego przyszłego z twa­rzą tak czystą i niewinną, że Granville nie zawahał się złożyć żądanej przysięgi. Uśmiech wykwitł na wargach księdza Fontanon, bladego człowieka, który władał sumieniami w tym domu. Lekkiem skinieniem głowy panna Bontemps przyrzekła ukochanemu nie nadużywać nigdy tej wolności. Co się tyczy starego hrabiego, ten pogwizdywał z cicha jakąś aryjkę.

Po kilku dniach wypełnionych uroczystościami weselnemi tak, jak się to odbywa na prowincji, młodzi państwo Granville udali się do Paryża, dokąd powo­łała młodego prawnika nominacja na stanowisko przy Sądzie apelacyjnym. Kiedy się mieli rozejrzeć za mieszkaniem, Aniela użyła wpływu, jakiego miesiąc miodowy użycza każdej kobiecie, aby namówić męża na wielki parterowy apartament na rogu ulicy Vieille- Rue-du-Temple i Neuve-Saint-Franęois. Główną racją wyboru było to, że dom znajdował się o dwa kroki od ulicy d‘Orleans, gdzie był kościół, a sąsiadował z małą kapliczką przy ulicy św. Ludwika.

Dobra gospodyni lubi mieć zapasy, odparł śmiejąc się mąż.

Aniela zwróciła mu słusznie uwagę, że dzielnica

Marais śąsiaduje z Pałacem Sprawiedliwości i że sę­dziowie, którym składali wizyty, mieszkają tam wszyscy. Spory ogród przemawiał również za tem mieszkaniem: gdyby Bóg im dał dzieci, miałyby gdzie zażywać świeżego powietrza. Dziedziniec był obszer­ny, stajnie piękne. Granville byłby wolał mieszkać gdzieś przy ulicy Chaussee d'Antin, gdzie wszystko jest młode i żywe, gdzie moda błyszczy w całej swej świeżości, gdzie na bulwarach spotyka się wykwintną publiczność, skąd jest bliżej do teatru,,, Ale musiał ustąpić przymilnościom młodej kobiety, która prosiła

o pierwsze ustępstwo; aby jej sprawić przyjemność, zagrzebał się na Marais.

Stanowisko pana de Granville wymagało usilnej pracy, tembardziej iż praca ta była dla niego nową. Zajął się przedewszystkiem urządzeniem swe­go gabinetu i uporządkowaniem biblioteki; rozgościł się w pokoju rychło zawalonym papierami i zostawił młodej żonie swobodę w urządzeniu mieszkania, Tem chętniej pchnął Anielę w te pierwsze kłopoty domo­we—źródło tylu przyjemności i tylu wspomnień dla młodych kobiet! — iż wstydził się, że musi ją pozba­wiać swej obecności częściej, niż na to pozwalają pra­wa miodowego miesiąca. Wreszcie generalny adwo­kat dał się żonie wyciągnąć z gabinetu, iżby mógł po­dziwiać całość umeblowania i urządzenia, które wi­dział dotąd jedynie częściowo.

Jeżeli prawdą jest, w myśl starego przysłowia, że można osądzić kobietę widząc bramę jej domu, mie­szkanie musi jeszcze wierniej malować i wyrażać jej

naturę. Czy to że pani de Granville obdarzyła zaufa­niem tapicerów bez gustu, czy że wycisnęła na wszy- s'ikiem swoje własne piętno, to pewna, że młodego u- rzędnika zdumiała oschłość i zimna uroczystość wła­dające w jego domu. Nie było tam nic miłego, wszy­stko się tam kłóciło, nic nie cieszyło oka. Prostoli­nijność i ciasnota rozmównicy w Bayeux odżyły w je­go domu, pod szerokiemi futrowaniami strójnemi w deseń bez gustu.

Pragnąc znaleść jakieś usprawiedliwienie dla żony, młody człowiek cofnął się, obejrzał jeszcze raz długi i wysoki przedpokój, którym wchodziło się do mieszkania. Buazerja była za ciemna; ciemno-zielony aksamit, który pokrywał ławeczki, czynił jeszcze su­rowszą tę ubikację, mało ważną, to prawda, ale która zawsze daje pojęcie o domu, tak samo jak z pierwsze­go zdania sądzimy o inteligencji człowieka. Przed­pokój, to rodzaj przedmowy, która powinna wszystko zapowiadać, ale niczego nie przyrzekać.

Młody adwokat pytał sam siebie, czy to żona mogła wybrać staroświecką lampę zawieszoną w środ­ku tej nagiej sali, wyłożonej białym i czarnym mar­murem, a obitej papierem, na którym były przedsta­wione kopczyki kamieni poprzerastanych zielonym mchem. Bogaty ale stary barometr wisiał na jednej ze ścian, jakby dla uwydatnienia jej pustki.

Młody człowiek spojrzał na żonę. Zdawała się tak rada z czerwonych galonów zdobiących perkali- kowe firanki, tak rada z barometru i z obyczajnego

posążku strojącego wielki staroświecki piec, że nie zdobył się na to okrucieństwo, aby rozpraszać jej złu­dzenia. Zamiast potępić żonę, Granville potępił sa­mego siebie; on to powinien był kierować pierwszemi krokami młodej dziwczyny, chowanej w Bayeux! Czego się można było spodziewać po młodej kobiecie, która wzdrygała się na widok gołych nóg karjatydy i która odpychała świecznik, kandelabr, wszelki sprzęt, skoro ujrzała na nim nagi tors egipski? W tej epoce, szkoła Dawida dochodziła do szczytu swej chwały; wszystko we Francji powtarzało jego nieskazitelny rysunek oraz jego zamiłowanie do starożytnych form, które uczyniło z jego malarstwa jakgdyby barwną rzeźbę. Nic ze zbytku Cesarstwa nie uzyskało prawa obywatelstwa w domu pani de Granville. Olbrzymi kwadratowy salon zachował biel i spełzłe złoto, które go stroiły za Ludwika XV. Architekt rozsiał tam obfi­cie owe nieznośne krateczki i festony, owoc jałowej płodności ówczesnych rysowników. Gdybyż przy­najmniej panowała tam harmonja, gdybyż meble za­chowały ową falistą linję, wprowadzoną w modę przez zepsuty smak Bouchera! Dom Anieli przedstawiałby wówczas jedynie zabawny kontrast młodych ludzi, ży­jących w dziewiętnastym wieku tak, jakgdyby byli z osmnastego; ale były tam na każdym kroku pocieszne sprzeczności. Na konsolach, zegarach, świecznikach widniały owe godła wojenne, które Paryż tak ukochał dzięki tryumfom Cesarstwa. Te greckie kaski, te skrzyżowane rzymskie miecze, te puklerze zrodzone z wojennego zapału i zdobiące wówczas meble naj-

bardziej pokojowe, nie godziły się zgoła z delikatne- mi arabeskami z epoki pani de Pompadour. Dewocja wytwarza jakąś uprzykrzoną pokorę, która nie wyklu­cza pychy. Czy to przez skromność, czy z usposobienia, pani de Granville miała widoczną odrazę do miłych i

jasnych barw. Może myślała, że purpurowy i bru­natny kolor odpowiadają godności sędziego? Ale ja­kim cudem dziewczyna włożona do surowego życia mogłaby wymarzyć owe rozkoszne kanapki, które na­suwają złe myśli, owe wykwintne i zdradzieckie bu­duary, w których rodzą się pokusy grzechu?

Biedny sędzia był w rozpaczy. Z tonu, jakim potwierdził zachwyty żony, spostrzegła, że nic mu się nie podoba. Była tak zgryziona, że się jej nie po­wiodło! Zakochany mąż ujrzał w tem strapieniu do­wód miłości, zamiast widzieć w niem ranę miłości własnej. Młoda dziewczyna, z dnia na dzień wyrwa­na z prowincjonalnej miernoty, niezdolna do zalot­ności, do paryskiego wykwintu, czyż mogła lepiej so­bie dać rady? Sędzia wolał raczej złożyć winę na

rzemieślników, niż wyznać przed sobą prawdę. Gdyby był mniej zakochany, odgadłby, iż kupcy, tak bystrzy w przenikaniu klientów, błogosławili niebo, że im zesłało młodą dewotkę bez gustu, aby im dopomóc w pozbyciu się niemodnych resztek. Pocieszył tedy swą ładną Normandkę.

Szczęście, droga Anielo, nie zależy od mebli; znajduje się je w słodyczy, dobroci i miłości żony.

Wszak to mój obowiązek kochać cię, i nigdy

obowiązek nie był mi tak miły, odparła łagodnie

Aniela.

Natura pomieściła w sercu kobiety taką potrze­bę podobania się, taką potrzebę miłości, że nawet u młodej dewotki myśl o przyszłości i o zbawieniu duszy musi ustąpić pierwszym słodyczom małżeństwa. To też od kwietnia do zimy małżonkowie żyli w dosko­nałej harmonji. Miłość i praca mają tę zaletę, że czy­nią człowieka obojętnym na rzeczy zewnętrzne. Zmu­szony spędzać pół dnia w sądzie, powołany do roz- strząsania spraw tyczących życia lub losu drugich, Granville mniej niż kto inny mógł zauważyć pewne rzeczy w swojem domowem ognisku. Jeżeli w piątek obiad był postny, on zaś daremnie żądał kawałka mię­sa, żona, której Ewangelja broniła wszelkiego kłam­stwa, umiała wszakże za pomocą drobnych wybiegów (dozwolonych w interesie religji), złożyć swój roz­myślny uczynek na roztrzepanie lub przypadek. Usprawiedliwiała się kosztem kucharza, niekiedy wręcz łajała go. W tej epoce młodzi sędziowie nie przestrzegali jeszcze, jak dziś, postów, suchych dni i wigilji, toteż Granville nie zauważył zrazu perjodycz- ności tych postnych obiadów. Żona umiała zresztą urozmaicić je za pomocą przewrotnych sztuczek: sar- celki, kurki wodne, pasztet z ryby, przyprawy które oszukiwały smak. Sędzia żył tedy, nie wiedząc o tem, bardzo po katolicku, i zdobywał niebo incognito. W powszednie dni nie wiedział, czy żona chodzi na mszę czy nie; w niedzielę, przez uprzejmość, towarzy- szył jej do kościoła, jakgdyby chcąc się odwdzięczyć

za to, że dlań poświęca niekiedy nieszpory: nie odrazu tedy poznał surowość praktyk religijnych żony. Ponie­waż w lecie teatr był niemożliwy z powodu upałów. Granville nie miał nawet sposobności proponować żo­nie jakiejś modnej sztuki; tak więc ważna kwestja tea­tru nie przyszła do głosu. Wreszcie, w pierwszych chwilach małżeństwa, do którego skłoniła mężczyznę uroda panny, nie bywa on zbyt wyszukanym w swoich rozkoszach. Człowiek młody jest bardziej łakomcem niż smakoszem; samo posiadanie zresztą ma swój urok. Jak poznać chłód, godność lub wstrzemięźliwość ko­biety wówczas, gdy jej użyczamy własnych naszych upoj eń, wówczas gdy płoni się ogniem ożywiaj ącym nas samych? Trzeba dojść do niejakiego ostudzenia mał­żeńskiego, aby zauważyć, że dewotka oczekuje miłości ze skrzyżowanemi rękami. Granville czuł się tedy do­syć szczęśliwym, aż do chwili, w której nieszczęsny wypadek wpłynął na losy jego małżeństwa.

W listopadzie r. 1808, kanonik przy katedrze w Bayeux, który niegdyś kierował sumieniem pani Bontemps i jej córki, przybył do Paryża, wiedziony ambicją uzyskania probostwa w stolicy. Stanowisko to uważał może za stopień do infuły. Obejmując dawną władzę nad swą owieczką, zadrżał, widząc ją tak zmie­nioną w paryskiej atmosferze: postanowił ściągnąć ją z powrotem do swej zimnej owczarni. Przerażona upo­mnieniami ex-kanonika, człowieka mniejwięcej trzy- dziestoośmioletniego, który wnosił w paryski kler, tak pełen tolerancji i tak oświecony, ów fanatyzm katoli­cyzmu z prowincji, ową nieugiętą bigoterję, której nie­

zliczone wymagania pętają tak silnemi węzłami lękli­wą duszę, pani de Granville skruszyła się i wróciła do dawnego jansenizmu. Byłoby nużącem szczegółowo malować wydarzenia, które wniosły nieznacznie nie­szczęście w tę rodzinę: wystarczy opowiedzieć fakty, nie grupując ich ściśle wedle porządku epok. Pierwsze nieporozumienie małżonków było dość znamienne, Kie­dy Granville wprowadził żonę w świat, zgodziła się bywać na poważnych zebraniach, na obiadach, koncer­tach w domach urzędników wyżej postawionych od jej męża w hierarchji sądowej, ale umiała wymawiać się migreną zakażdym razem, kiedy chodziło o bal. Jedne­go dnia, Granville, zniecierpliwiony temi chorobami na zawołanie, ukrył list, który oznajmiał bal u pewnego Radcy Stanu, zmylił żonę ustnem zaproszeniem i, pe­wnego wieczoru, kiedy zdrowie jej nie pozostawiało nic do życzenia, wprowadził ją na wspaniałą zabawę.

Moja droga, rzekł za powrotem, widząc na jej twarzy smutek, który go uraził, rola kobiety, twoje sta­nowisko, majątek, nakładają obowiązki, z któ­rych żadne prawo boskie nie może cię uwolnić. Czyż nie jesteś chwałą swojego męża? Powinnaś tedy iść na bal, kiedy ja idę i wystąpić jak się należy.

Ależ, mój drogi, cóż było złego w mojej tua-

lecie?

Chodzi o twoją minę, moje dziecko. Kiedy młody człowiek zbliża się do ciebie i zagadnie cię, sta­jesz się tak poważna, że żartowniś mógłby z tego wno­sić o kruchości twej cnoty. Rzekłby ktoś, iż się oba­wiasz, że uśmiech cię skompromituje. Wyglądasz, jak­

byś prosiła Boga o przebaczenie za grzechy, które się popełnia dokoła ciebie. Świat, moja droga, to nie klasztor. Ale, kiedy mówisz o tualecie, powiem ci, że również twoim obowiązkiem jest przestrzegać mód i zwyczajów świata.

Czy chcesz, abym pokazywała moje ciało, jak te bezwstydne kobiety, które się gorsu ją tak, iż można zapuszczać bezwstydne spojrzenia w ich...

Jest różnica, przerwał Granville, między ob­nażaniem całego biustu a zgrabnem wycięciem. No­sisz potrójny rząd tiulowych szlarek, które zakrywają ci szyję aż po brodę. Możnaby rzec, żeś specjalnie pro­siła krawcową, aby zepsuła całą linję twoich ramion

i biustu, tak jak kokietka stara się, aby suknia rysowa­ła jej najtajniejsze wdzięki. Wszyscy żartowali sobie z tej obfitości fałdów, z całej tej przesadnej surowości. Byłoby ci bardzo przykro, gdybym ci powtórzył wszystkie koncepty, jakie obiegły o tobie.

Ci, którym się podobają te bezeceństwa, nie będą ponosili odpowiedzialności za nasze winy, od­parła sucho młoda kobieta.

Nie tańczyłaś, spytał Granville.

Nie będę tańczyła nigdy, odparła.

A gdybym ci powiedział, że powinnaś tań­czyć? odparł żywo sędzia. Tak, powinnaś trzymać się mody, nosić kwiaty we włosach, djamenty. Pomyśl, moja droga, że ludzie bogaci, a my jesteśmy bogaci, obowiązani są podtrzymywać w kraju zbytek. Czy nie lepiej wspierać przemysł, niż pchać pieniądze w księży i jałmużny?

Mówisz jak prawnik, rzekła Aniela.

A ty jak ksiądz, odparł żywo.

Dyskusja się zaogniła. Odpowiedzi pani de

Granville, zawsze słodkie i wygłaszane głosem jasnym jak głos kościelnego dzwoneczka, odznaczały się upo­rem, który zdradzał wpływ księży. Powołując się na prawa, jakie jej dało przyrzeczenie męża, oświadczy­ła, że spowiednik zabronił jej chodzić na bale. Sędzia próbował jej dowieść, że ten ksiądz przekracza prze­pisy Kościoła. Ta wstrętna teologiczna dysputa po­wtórzyła się o wiele ostrzej jeszcze, kiedy Granville chciał zaprowadzić żonę do teatru. Wreszcie sędzia, jedynie w zamiarze sparaliżowania zgubnego wpływu ex-kanonika, zachęcił żonę, aby napisała do kance- larji papieskiej w Rzymie, z zapytaniem czy żona mo­że, nie narażając swego zbawienia, gorsować się, cho­dzić na bale i do teatru, aby sprawić przyjemność mę­żowi, Odpowiedź czcigodnego Piusa VII nadeszła niebawem: papież potępiał stanowczo opór żony i ga­nił spowiednika. List ten, prawdziwy katechizm mał­żeński, zdawał się podyktowany tkliwym głosem Fe- nelona, którego wdzięk i słodycz przebijały w tem

piśmie.

Kobieta jest wszędzie na swojem miejscu, gdzie ją zaprowadzi małżonek. Jeżeli popełni grzech z jego rozkazu, nie ona odpowie zań kiedyś .

Te dwa ustępy z homelji papieskiej sprawiły, że pani de Granville i jej spowiednik pomówili papieża

o bezbożność. Ale zanim to breve nadeszło, sę zia spostrzegł ścisłość, z jaką żona narzucała mu w nie

postne przepisy Kościoła i nakazał służbie, aby mu podawała z mięsem przez cały rok. Mimo przykrości żony, Granville, który zresztą nie wiele dbał o to, czy pości czy nie, utrzymywał ten rozkaz z męską nieugię- tością. Czyż najsłabsza myśląca istota nie czuje się draśnięta w swoich najdroższych uczuciach, kiedy spełnia z przymusu to, co byłaby uczyniła sama z siebie? Ze wszystkich tyranji, najnienawist- niejsza jest ta, która odejmuje duszy zasługę uczyn­ków i myśli: człowiek wówczas abdykuje, a nie zaznał panowania! Najsłodsze do wymówienia słowo, naj­słodsze do wyrażenia uczucia, zamierają, kiedy są na­kazane.

Niebawem młody sędzia doszedł do tego, iż za­przestał przyjmować przyjaciół, wyrzekł się dawania obiadów lub zabaw: dom był jak obleczony krepą. Dom, którego pani jest dewotką, przybiera zupełnie osobliwy charakter. Tak samo jak na j dobroduszniej - szy człowiek, skoro wstąpi do żandarmerji, będzie miał minę żandarma, tak samo ludzie, którzy się od­dają pobożnym praktykom, nabierają wspólnej fizjog- nomji. Spuszczone oczy, pokora, namaszczenie, wszystko to obleka się w liberję obłudy, którą szal­bierze umieją doskonale naśladować. Przytem dewot­ki tworzą rodzaj republiki, znają się między sobą wszystkie. Służba, którą sobie polecają wzajem, sta­nowi niby oddzielną rasę: hodują ją, jak ci amatoro- wie, którzy nie przyjmą do stajni konia, o ile rodowód nie jest w zupełnym porządku. W domu dewotki wszystko nacechowane jest jakimś brakiem wdzięku.

Panuje tam atmosfera sknerstwa i tajemnicy, jak w domu lichwiarza, oraz ta przepojona kadzidłem wil­goć, mroźna jak w kaplicy. Ta małostkowa regular­ność, to ubóstwo myśli, które przebija we wszystkiem, da się wyrazić tylko jednem słowem, a mianowicie bigoterja. W tych ponurych i nieubłaganych domach bigoterja maluje się w meblach, rycinach, bigocka jest tam mowa, bigockie milczenie, bigockie twarze. Prze­obrażenie rzeczy i ludzi w bigoterję to jest jakaś nie- wytłómaczona tajemnica, ale to jest fakt. Każdy mógł zauważyć, że bigoci nie chodzą, nie siadają, nie mówią tak jak inni ludzie. Wszystko jest u nich nie­naturalne. Nikt się u nich nie śmieje; sztywność, sy- metrja władają we wszystkiem, od czepeczka pani domu aż do poduszeczki do szpilek. Spojrzenia są tam nieszczere, ludzie podobni są do cieniów, a pani domu siedzi niby na tronie z lodu.

Pewnego ranka biedny Granville zauważył z bó­lem i smutkiem wszystkie oznaki bigoterji w swoim domu. Zdarzają się w świecie pewne symptomy, w których przejawiają się te same skutki, mimo że wy­dały je inne przyczyny. Nuda zakreśla dokoła tych nieszczęsnych domów spiżowy krąg, zamykający gro­zę pustyni i bezmiar nudy. Małżeństwo jest wówczas nie grobem ale czemś gorszem: klasztorem. W tej lodowatej atmosferze sędzia przyjrzał się chłodno żo­nie. zauważył, nie bez wielkiej przykrości, ciasnotę pojęć, która zdradzała się w sposobie, w jaki włosy wyrastały na jej niskiem i lekko wklęsłem czole. W doskonałej regularności rysów spostrzegł coś dziwnie

zdecydowanego, sztywnego. Niebawem owa udana słodycz, która go uwiodła, stała mu się wstrętna. Odgadł iż kiedyś, w razie jakiegoś nieszczęścia, te cienkie wargi mogłyby mu powiedzieć: „To dla two­jego dobra, mój drogi“.

Twarz pani de Granville przybladła i nabrała wyrazu powagi, zabijającej wesołość u każdego, kto się do niej zbliżył. Czy ta zmiana spełniła się pod wpływem ascetycznych praktyk dewocji — która nie jest pobożnością, tak samo jak skąpstwo nie jest oszczędnością, — czy też było wytworem oschłości wrodzonej duszom bigotów? Trudno byłoby rozstrzyg­nąć. Piękność bez wyrazu jest może szalbierstwem. Niezmącony uśmiech, w jaki młoda kobieta oblekała twarz, ilekroć patrzała na męża, zdawał się u niej je­zuicką formułą szczęścia, którą, w swojem mniemaniu, czyniła zadość wszystkim obowiązkom małżeństwa. Miłosierdzie jej raniło, jej piękność bez duszy zdawa­ła się potwornością tym, co ją znali, najsłodsze jej słowo niecierpliwiło. Była posłuszna nie uczuciom, ale obowiązkom. Są wady, które u kobiety mogą ustą­pić pod wpływem energicznej lekcji danej przez do­świadczenie albo przez męża; ale nic nie zdoła zwal­czyć tyranji fałszywych pojęć religijnych. Wiekuista szczęśliwość, przeciwważona na szali światowej przy­jemności, tryumfuje nad wszystkiem i pozwala wszystko znieść. Czyż to nie jest ubóstwiony egoizm, ja sięgające poza grób? To też papież przegrał sprawę przed trybunałem nieomylnego kanonika i młodej dewotki. Nie mylić się nigdy, to

jedno z uczuć, które w tych despotycznych duszach zastępuje wszystkie inne. Wywiązała się tajemna walka między pojęciami dwojga małżonków; ale mło­dy sędzia znużył się niebawem. Któryż mężczyzna, jakiż charakter oprze się widokowi twarzy miłośnie obłudnej, oraz kategorycznej nauce, przeciwstawionej najdrobniejszemu życzeniu? Co począć wobec kobie­ty, która posługuje się twoją miłością, aby chronić własną bezczułość, która jest zdecydowana pozostać łagodnie nieugiętą, kiedy gotuje się z rozkoszą do roli ofiary i patrzy na męża jak na bicz boży, jak na do­pust, którego utrapienia oszczędzają jej mąk czyśćco­wych? Jakiż obraz mógłby dać pojęcie o tych kobie­tach, które każą znienawidzić cnotę, przesadzając naj­świętsze przepisy religji, religji streszczonej przez św, Jana w słowach: „Kochajcie się nawzajem"?

Jeżeli w magazynie znajdował się jeden kape­lusz skazany na to, aby spełzł na wystawie lub też po­wędrował gdzieś na Wyspy, Granville mógł być pe­wien, że żona się w niego ustroi. Jeżeli się znalazła jakaś materja niewydarzona w kolorze lub w rysunku, ona się w nią ubierała. Te biedne dewotki są rozpacz­liwe w swojej tualecie! Brak smaku, to jedna z wad nieodłącznych od fałszywej dewocji. To też w tych szczegółach domowych, które wymagają największe­go życia, Granville był samotny. Bywał sam w świe- cie, na zabawach, w teatrze. Nic w domu nie było mu miłe. Wielki krucyfix, wiszący między łóżkiem jego a żony, był jakby symbolem jego losu. Czyż nie wyo­braża on bóstwa wydanego na śmierć? Kość słoniowa

tego krucyfiksu była mniej zimna niż Aniela krzyżują­ca swego męża w imię cnoty. Między temi dwoma łóżkami narodziło się nieszczęście: Aniela widziała w słodyczach małżeństwa, tylko obowiązek. Tam, pewnej środy popielcowo jf wyłoniła się kwest ja przestrzegania postu: blade i martwe oblicze, które oschłym głosem nakazało post zupełny. Tym razem Granville nie zdobył się już na to, aby pisać do papie­ża, dla uzyskania wyroku konsystorza co do sposobu przestrzegania wielkiego postu, suchych dni, oraz wi- gilji uroczystych świąt.

Nieszczęście młodego sędziego było bez miary. Nie mógł się nawet skarżyć, cóż mógłby powiedzieć? Miał żonę młodą, ładną, oddaną swoim obowiązkom, cnotliwą, wzór wszelkich cnót! Co rok wydawała na świat dziecko, karmiła wszystkie sama i wychowywała je w najlepszych zasadach. Miłosierną Anielę obwo­łano aniołem. Stare kobiety, tworzące jej kółko (w owej epoce młode kobiety nie wpadły jeszcze na myśl, aby się pogrążać w dewocji dla dobrego tonu), podziwiały poświęcenie pani de Granville; uważały ją, jeżeli nie za dziewicę, to eonajmniej za męczennicę. Obwiniały nie skrupuły kobiety, ale barbarzyńską płodność męża. Stopniowo, Granville przywalony pracą, pozbawiony przyjemności, zmęczony światem, w którym błąkał się samotnie, popadł, mając ledwie trzydzieści dwa lata, w najokropniejszy marazm. Ży­cie stało mu się wstrętne.

Mając zbyt wysokie pojęcie o obowiązkach swe­go stanowiska, aby dawać przykład nieprawidłowego

życia, próbował się zagłuszyć pracą: zabrał się do pisania wielkiego prawniczego dzieła, Ale niedługo cieszył się tą klasztorną samotnością w jakiej się chciał zamknąć. Kiedy niebiańska Aniela spostrzegła, że mąż stroni od zabaw i pracuje pilnie w domu, za­mierzyła go nawrócić. Zgryzotą jej było to, że mąż ma pojęcia niedość chrześcijańskie. Płakała nieraz, myśląc, że gdyby umarł, umarłby bez ostatecznej skruchy, nie zostawiając jej żadnej nadziei wyrwania go z płomieni piekielnych.

Granville stał się tedy pastwą ciasnych pojęć, czczych dowodzeń, wąskich myśli, zapomocą których żoną, przekonana, że odniosła zwycięstwo, próbowała uzyskać drugie, sprowadzając go na łono Kościoła, To był ostatni cios! Cóż bardziej przygnębiającego, niż te głuche walki, w których upór dewotki chciał poko­nać djalektykę sędziego? Cóż okropniejszego, niż te dotkliwe szpileczki, gorsze dla ludzi żywych niż cios sztyletu? Granville uciekał z domu, gdzie wszystko było mu nieznośne. Dzieci, ugięte pod zimnym despo­tyzmem matki, nie śmiały iść z ojcem do teatru. Gran­ville nie mógł im dać zakosztować żadnej uciechy, nie ściągając na nich kar straszliwej matki. Ten człowiek, tak tkliwy z natury, doszedł do obojętności, do ego­izmu gorszego niż śmierć. Ocalił przynajmniej synów z tego piekła, oddając ich wcześnie do kolegjum i za­strzegając sobie prawo kierowania nimi. Rzadko mię- szał się między córki a matkę, ale postanowił wydać je za mąż, skoro tylko dojdą wieku małżeństwa. Gdyby chciał powziąć jakąś heroiczną decyzję, nicby go nie

usprawiedliwiło: żona, wsparta potężnym orszakiem starych bab, sprawiłaby, że cały świat byłby go potępił. Granville nie miał tedy innej drogi, jak tylko żyć w zu­pełnej samotności. Ugiął się pod jarzmem nieszczęś­cia; rysy jego, zwarzone zgryzotą i pracą, stały się wstrętne jemu samemu. Stracił nadzieję, aby mógł znaleźć jakąś pociechę, kobiet z. towarzystwa lękał się.

Pouczająca historja tego smutnego małżeństwa nie przedstawia, w ciągu owych piętnastu lat, między rokiem 1806 a 1821, żadnej sceny, którąby warto było przytoczyć. Pani de Granville została zupełnie ta sa­ma z chwilą, gdy postradała serce męża, co w dniach kiedy mieniła się szczęśliwą. Odprawiała nowenny, prosząc Boga i świętych, aby ją oświecili, przez jakie błędy stała się niemiła mężowi, i wskazali środki od­zyskania zbłąkanej owieczki. Ale im modły jej były żarliwsze, tem rzadziej Granville pojawiał się w domu. Blisko od pięciu lat, Generalny Adwokat, któremu Restauracja powierzyła wysokie funkcje, przeprowa­dził się do antresoli nowego pałacu, aby jak najmniej stykać się z hrabiną. Co rano odbywała się scena, która, jeżeli wierzyć plotkom, powtarza się w niejed- nem małżeństwie, zrodzona z niezgodności charakte­rów, z chorób moralnych lub fizycznych, lub też z przy­war wiodących wiele małżeństw ku nieszczęściom opisanym w tej historji.

Zatem, około ósmej rano, pokojówka, dosyć po­dobna do zakonnicy, dzwoniła do mieszkania hrabie­go de Granville, Wprowadzona do salonu, poprzedza­

jącego gabinet sędziego, powtarzała lokajowi, zawsze tym samym tonem, wczorajsze zlecenie:

.»Jaśnie pani pyta pana hrabiego, czy dobrze spędził noc, i czy będzie miała przyjemność widzieć go u siebie na śniadaniu.

Jaśnie pan, odpowiadał lokaj, wracając z po­koju pana, każe się kłaniać pani hrabinie i prosi, aby mu wybaczyła, ale ważne sprawy każą mu spieszyć do sądu“.

W chwilę potem pokojówka zjawiała się znowu

i pytała w imieniu pani, czy będzie miała szczęście oglądać pana hrabiego przed wyjściem.

Już wyszedł“, odpowiadał lokaj, gdy często kabrjolet stał jeszcze w dziedzińcu.

Ten djalog przez ambasadora stał się codzien­nym ceremoniałem. Lokaj hrabiego de Granville, fa­woryt pana, który był przyczyną niejednej sprzeczki małżeńskiej dla swego braku religji i zbytniej swobo­dy obyczajów, udawał się często do gabinetu, gdzie pana już nie było, i przynosił zwyczajną odpowiedź. Strapiona małżonka zawsze czyhała na powrót męża; wystawała na ganku, aby się znaleźć w chwili gdy przechodzi i zjawić się przed nim jak wyrzut. Ma­łostkowa dokuczliwość, właściwa mniszym usposobie­niom, stanowiła grunt charakteru pani de Granville, która, licząc wówczas trzydzieści pięć lat, wyglądała na czterdzieści. Kiedy, zmuszony względami deco­rum, Granville odzywał się do żony lub zostawał w domu na obiedzie, ona, szczęśliwa, że może mu narzu­

cić swoją obecność, swoją słodko-kwaśną rozmowę i nieznośną nudę bigockiego towarzystwa, siliła się wówczas przymawiać mu wobec służby i wobec swo­ich miłosiernych przyjaciółek. Niedawno ofiarowano hrabiemu de Granville, obecnie bardzo dobrze noto­wanemu u Dworu, prezydenturę sądu apelacyjnego: prosił ministra, aby go zostawiono w Paryżu. Odmo­wa ta, której przyczyny znał jedynie minister spra­wiedliwości, nasunęła najdziwaczniejsze przypuszcze­nia serdecznym przyjaciółkom oraz spowiednikowi hrabiny. Granville, mający sto tysięcy franków renty, należał do jednej z najlepszych rodzin w Normandji: nominacja jego na prezydenta była szczeblem do Pa- rostwa: skąd ten brak ambicji? Czem wytłóma- czyć poniechanie wielkiego prawniczego dzieła? Skąd to zbłąkanie, które od sześciu lat blisko uczyniło go obcym domowi, rodzinie, pracy, wszystkiemu co mu było najdroższe?

Spowiednik hrabiny, który w apetycie na infułę liczył tyleż na poparcie domów, w których władał, co na usługi oddane kongregacji, której był jednym z najgorliwszych popleczników, był zbity z tropu odmo­wą hrabiego. Zapuścił się w potwarcze domysły: je­żeli hrabia ma taki wstręt do prowincji, to może dla­tego, że lęka się przymusu obyczajnego życia, jaki ona nakłada? Zniewolony dawać przykład dobrych obyczajów, wróciłby może do żony, od której jedynie występna namiętność może go oddala? Czy kobieta

tak czysta jak pani de Granville domyśli się kiedy

* i

wybryków męża?,.,. Dobre przyjaciółki powtórzyły

te przypuszczenia jako fakty. Panią de Granville ugodziło to jak grom. Nie mając pojęcia o obycza­jach wielkiego świata, nie znając miłości i jej sza­leństw, Aniela uważała hrabiego de Granville za nie­zdolnego do błędów, które dla wszystkich kobiet są zbrodnią. Kiedy hrabia zaprzestał żądać od niej cze­gokolwiek, wyobraziła sobie, że to ostudzenie męża jest rzeczą naturalną. Ponieważ dała mu wszystko, do czego serce jej było zdolne, domysły zaś spo­wiednika niweczyły doszczętnie złudzenia, jakiemi karmiła się dotąd, wzięła w obronę męża: ale nie mogła zniweczyć podejrzeń tak zręcznie wsączonych w jej duszę. Obawy te sprawiły taki zamęt w jej sła­bej głowie, że rozchorowała się z tego, stała się pastwą trawiącej gorączki. Działo się to w czasie postu r, 1822; hrabina nie chciała w niczem odstąpić od swo­ich umartwień i doszła stopniowo do wycieńczenia, które budziło obawę o jej życie. Obojętne spojrzenia męża zabijały ją. Starania i względy sędziego podob­ne były do starań, jakiemi student sili się otaczać sę­dziwego wuja. Mimo iż hrabina wyrzekła się syste­mu przycinków i uwag i starała się ująć męża słody­czą, cierpkość dewotki przebijała z pod tej powłoki

i często jednem słowem niweczyła pracę tygodnia. Pod koniec maja ciepły powiew wiosny, pożywniejsza djeta, wróciły nieco sił pani de Granville. Jednego rana, wróciwszy ze mszy, usiadła w ogródku na ka­miennej ławce. Pieszczota słońca przypomniała jej pierwsze chwile małżeństwa; objęła swoje życie jednym rzutem oka, aby sprawdzić, w czem mogła u­

chybić powinnościom żony i matki. Wtem zjawił się ksiądz Fontanon, w trudnym do opisania stanie wzburzenia.

Czyżby ci się zdarzyło jakie nieszczęście, mój ojcze? spytała z pieczołowitością córki.

Och, chciałbym, rzekł ksiądz, aby wszystkie nieszczęścia, jakie zsyła na ciebie ręka boża, spadły raczej na mnie; ale, moja córko, to są próby, którym trzeba się poddać.

Och, czyż może się zdarzyć gorsza kara, niż ta, którą Opatrzność doświadcza mnie w tej chwili, posługując się moim małżonkiem jako narzędziem swego gniewu?

Przygotuj się, moja córko, na rzeczy gorsze jeszcze, niż to przypuszczaliśmy z twojemi pobożnemi przyjaciółkami.

Winnam tedy dziękować Bogu, odparła hra­bina, za to, że raczy się posłużyć tobą, ojcze, aby mi przekazać swą wolę. Zsyła mi tem samem, jak za­wsze, skarby miłosierdzia obok grotów swego gniewu, jak niegdyś, wypędzając Agar, objawił jej źródło w pustyni.

Odmierzył twoje utrapienia wedle twej re­zygnacji i brzemienia twoich błędów.

Mów, ojcze, gotowa jestem wszystkiego wy­słuchać. ,

Tu hrabina wzniosła oczy do nieba i dodała: — Proszę, niech ksiądz mówi.

*— Od siedmiu lat hrabia popełnią grzech cu­

dzołóstwa z nałożnicą, z której ma dwoje dzieci. Strwonił na ten cudzołożny związek przeszło pięćset tysięcy franków, które powinny były należeć do pra­wej rodziny.

Musiałabym to ujrzeć na własne oczy, rzekła hrabina.

Niech panią Bóg broni, wykrzyknął ksiądz. Powinnaś przebaczyć, moja córko, i czekać w modlit­wie, aż Bóg raczy oświecić twego małżonka. Chyba że chcesz użyć przeciw niemu środków, jakie ci dają w ręce prawa świeckie.

Długa rozmowa, jaka nastąpiła między księdzem Fontanon a jego penitentką, spowodowała gwałtowną zmianę w hrabinie. Zjawiła się w domu z rumieńcami na twarzy ku przerażeniu służby, zdumionej jej szalo­ną energją. Kazała zaprządz, potem odwołała roz­kaz, zmieniła zdanie dwadzieścia razy w ciągu godzi­ny. Wkońcu zdawało się, że powzięła stanowcze po- sianowienie. Wyjechała o trzeciej, zostawiając cały dom zdumiony tą nagłą przemianą.

Czy jaśnie pan ma wrócić na obiad? spytała lokaja, do którego nie odzywała się nigdy.

Nie, proszę jaśnie pani.

Czy odwiozłeś go do sądu dziś rano?

Tak, proszę jaśni pani.

Czy dziś jest poniedziałek?

Tak, proszę jaśnie pani.

Zatem teraz sąd urzęduje w poniedziałek?

Niechże cię djabli porwą! wykrzyknął lokaj,

patrząc za odjeżdżającą, która podała woźnicy adres: ulica Taitbout.

Panna de Bellefeuille płakała; Roger był przy niej, tulił ręce kochanki, milczał i spoglądał od czasu do czasu na małego Karolka, który, nie rozumiejąc zgryzoty matki, stał niemo, patrząc na kołyskę, w któ­rej spała Eugenja i na twarz Karoliny, Smutek jej podobny był do deszczu, padającego poprzez promie­nie radosnego słońca.

A więc tak, drogi aniele, rzekł Roger po dłu­giem milczeniu; jestem żonaty, oto wielka tajemni­ca. Ale kiedyś, mam nadzieję, będziemy tworzyli jedną rodzinę. Żona moja jest od marca w rozpacz­liwym stanie: nie pragnę jej śmierci, ale, jeżeli spo­doba się Bogu powołać ją do siebie, sądzę iż będzie szczęśliwsza w niebie, niż pośród świata, którego i nie­dole i rozkosze są jej obce.

Jak ja nienawidzę tej kobiety! Jak ona mo­gła cię unieszczęśliwić! A jednak to temu nieszczęś­ciu ja zawdzięczam moje szczęście.

Karolino, miejmy nadzieję, wykrzyknął Ro­ger ściskając ją. Nie przerażaj się tem, co mówił ów ksiądz. Wprawdzie spowiednik żony jest człowiekiem bardzo groźnym przez swój wpływ w Kongregacji, ale gdyby próbował zmącić nasze szczęście, umiałbym się zdobyć na postanowienie...

Cobyś uczynił?

Pojechalibyśmy do Wioch, uciekłbym...

Krzyk, jaki rozległ się w przyległym pokoju,

przyprawił równocześnie o dreszcz Rogera i o drżenie pannę de Bellefeuille. Rzucili się do salonu i ujrzeli hrabinę zemdloną, Kiedy pani de Granville odzyska­ła zmysły, westchnęła głęboko, widząc się pomiędzy hrabią a swoją rywalką. Odepchnęła ją mimowolnym gestem pełnym wzgardy.

Panna de Bellefeuille wstała, aby wyjść.

Jesteś u siebie, zostań, rzekł Granville, zatrzymując ją za rękę.

Sędzia pochwycił żonę niemal umierającą, za­niósł ją do powozu i wsiadł razem z nią.

Co mogło cię doprowadzić do tego, aby pra­gnąć mojej śmierci, aby mnie unikać, spytała hrabina słabym głosem, patrząc na męża z równem oburzeniem jak boleścią. Czyż nie byłam młoda, mówiłeś że je­stem piękna, co miałeś mi do wyrzucenia? Czy cię zdradziłam, czy nie byłam cnotliwą i wierną małżon­ką? Serce moje chowało tylko twój obraz, uszy mo­je słyszały tylko twój głos. Jakimż obowiązkom chy­biłam, czego ci odmówiłam?

Szczęścia, odrzekł hrabia stanowczym gło­sem. Wiedz to pani, istnieją dwa sposoby służenia Bogu. Niektórzy chrześcijanie wyobrażają sobie, że, śpiesząc w oznaczonych godzinach do kościoła na pacierze, słuchając regularnie mszy i wstrzymując się od wszelkiego grzechu, zdobędą Niebo. Ci ludzie, wiedz to pani, idą do pieklą: oni nie kochali Boga dla niego samego, nie ubóstwiali go tak jak on tego pra­gnie; nie uczynili dlań żadnego poświęcenia. Minio iż słodcy na pozór, są twardzi dla bliźniego; widzą re­

gułę, literę, a nie ducha. Oto jak ty postępowałaś ze swym ziemskim małżonkiem. Poświęciłaś moje szczęś­cie dla swego zbawienia, oddawałaś się modłom wów­czas gdy ja śpieszyłem do ciebie z radosnem sercem; płakałaś, kiedyś powinna była osładzać mą pracę, nie umiałaś zadośćuczynić żadnemu memu pragnieniu.

A jeżeli były występne, wykrzyknęła hrabi­na z ogniem, czyż miałam zgubić duszę dla twojej przyjemności?

To byłoby poświęcenie, na które inna, bar­dziej kochająca, umiała się zdobyć, rzekł zimno Granville.

O, mój Boże wykrzyknęła z płaczem, ty go słyszysz! Czyż on był godny modłów i umartwień, w których strawiłam moje życie, aby okupić jego i mo­je błędy? Na co zda się cnota?

Aby zyskać niebo, moja droga. Nie można być równocześnie małżonką człowieka i małżonką Chrystusa, toby była bigamia; trzeba umieć wybrać między mężem a klasztorem. Ty, w interesie życia przyszłego, ogołociłaś swą duszę z wszelkiej miłości, z wszelkiego poświęcenia, jakie Bóg ci nakazywał w stosunku do mnie; zachowałaś dla świata jedynie uczucia nienawiści...

Czyż cię nie kochałam?

Nie, pani.

Cóż to jest tedy miłość?

Miłość, moja droga! odparł Granville z iro- nięznem zdziwieniem; tego nie jesteś zdolna ?rozu­

mieć. Zimne niebo Normandji nie może być Hiszpan­ią. Zapewne kwestja klimatu jest tajemnicą naszego nieszczęścia. Naginać się do naszych kaprysów, od­gadywać je, znajdować rozkosz w cierpieniu, poświę­cać dla nas opinję świata, miłość własną, religję na­wet, i uważać te ofiary jedynie za ziarna kadzidła spalone na ołtarzu na chwałę swego bóstwa, oto miłość...

Miłość dziewczyn publicznych, rzekła hrabi­na ze zgrozą. Takie ognie muszą być nietrwałe: nie­bawem zostaje po nich popiół albo węgiel, żal lub roz­pacz. Wedle mojego rozumienia, żona powinna ci ofiarować prawdziwą przyjaźń, miłość równą i....

Mówisz o płomieniu jak murzyn mówi o lo­dzie, odparł hrabia z szyderczym uśmiechem. Wiedz, że najskromniejsza stokrotka powabniejszą jest niż najdumniejsza i najświetniejsza kolczasta róża, która nas wabi na wiosnę swym odurzającym zapachem i ży­wym kolorem. Zresztą, dodał, ja ci oddaję sprawie­dliwość. Tak dobrze trzymałaś się linji rzekomego obowiązku wytyczonej prawem, że, aby ci dowieść, w czem zawiniłaś w stosunku do mnie, trzebaby wejść w pewne szczegóły, których godność twoja by nie zniosła i pouczyć cię o rzeczach, które wydałyby ci się obaleniem wszelkiej moralności.

Śmiesz mówić o moralności, wychodząc z domu, w którym strwoniłeś majątek swoich dzieci, z miejsca rozpusty, wykrzyknęła hrabina, którą nie­domówienia hrabiego doprowadziły do szału.

Pani, dosyć już, przerwał zimno hrabia. Je­

żeli panna de Bellefeuille jest bogata, nie zbogaciła się niczyim kosztem. Mój wuj był panem swego ma­jątku; miał kilku spadkobierców; za życia i z czystej sympatji dla tej, którą uważał za swą siostrzenicę, dał jej majątek swój Bellefeuille. Co się tyczy reszty, za­wdzięczam to jego hojności...

Postępowanie godne jakobina, wykrzyknęła pobożna Aniela.

Zapomina pani, że twój ojciec był jednym z tych jakobinów, których potępiasz z takim brakiem miłości bliźniego, rzekł surowo hrabia. Obywatel Bontemps podpisywał wyroki śmierci w porze, gdy mój wuj oddawał tylko usługi Francji.

Pani de Granville zamilkła. Ale po chwili, mil­czenia, wspomnienie tego, co widziała przed chwilą, zbudziło w jej duszy zazdrość, której nic nie zdoła stłumić w sercu kobiety. Rzekła z cicha, jakby do samej siebie:

Czy można tak gubić duszę swoją i czyjąś?

Ech, pani, rzekł hrabia znużony tą rozmową, może to pani kiedyś odpowiesz za to wszystko. (Tu hrabina zadrżała). W oczach pobłażliwego sędziego, który będzie oceniał nasze winy, dodał hrabia, znaj­dziesz może usprawiedliwienie w dobrej wierze, z ja­ką sprawiłaś moje nieszczęście. Nie nienawidzę cię nienawidzę ludzi, którzy spaczyli twoje serce i ro­zum. Ty modliłaś się za mnie, podczas gdy panna de Bellefeuille oddała mi swoje serce i otoczyła mnie mi­łością. Powinnaś była być naprzemian i moją kochan­ką i świętą modlącą się u stóp ołtarzy. Bądź na tyle

sprawiedliwą, aby przyznać, że ja nie jestem ani zwy­rodniałym ani rozpustnikiem. Obyczaje moje są czys­te. Niestety, po siedmiu latach męki, potrzeba szczęś­cia doprowadziła mnie nieznacznie do tego, że poko­chałem inną kobietę, że stworzyłem sobie inną rodzi­nę. Nie sądź zresztą, że tylko ja sam: istnieją w tem mieście tysiące mężów, których najrozmaitsze przyczy­ny doprowadziły do tej podwójnej egzystencji.

Wielki Boże! wykrzyknęła hrabina, jakże ciężki stał się mój krzyż! Jeżeli mąż, którego mi na­rzuciłeś w swoim gniewie, nie może być szczęśliwy ina­czej niż przez moją śmierć, powołaj mnie na swoje

łono.

Gdybyś zawsze była miała te wzniosłe uczu­cia i to poświęcenie, bylibyśmy dotąd szczęśliwi, rzekł zimno hrabia.

A więc, rzekła Aniela wylewając strumienie łez, przebacz mi, popełniłam błędy. Tak, mężu, goto­wa jestem być ci posłuszną we wszystkiem, pewna, że nie możesz żądać niczego, coby nie było godne i spra­wiedliwe: będę odtąd wszystkiem tem, czem chcesz, aby była twoja żona.

Pani, jeżeli twoim zamiarem jest doprowa­dzić mnie do tego, abym ci powie dział, że cię nie ko­cham, będę miał straszliwą odwagę oświecić cię w tej mierze. Czy mogę rozkazać memu sercu, czy mogę wymazać w jednej chwili wspomnienie piętnastu lat męki? Nie kocham już. Te słowa zawierają tajemni­cę równie głęboką, jak ta, która zawarta jest w słowie

kocham. Szacunek, poważanie, względy da się uzys­kać: znikają, wracają; ale co się tyczy miłości, mógł­bym się zmuszać przez tysiąc lat, a nie odrodziłbym jej w sobie, zwłaszcza dla kobiety, która się dobro­wolnie uczyniła starą.

Och, mężu, pragnę szczerze, aby tych słów nie wymówiła kiedyś ta, którą kochasz, tym samym tonem i akcentem, jakim ty je do mnie mówisz.,.

Czy chcesz włożyć dzisiaj suknię à la grecque

i iść do Opery?

Dreszcz, o jaki to pytanie przyprawiło hrabinę,

stanowiło niemą odpowiedź.

*

W pierwszych dniach grudnia r. 1833, człowiek, którego włosy były zupełnie białe, ale którego fizjog- nomja zdradzała, że raczej postarzały go zgryzoty niż lata—wyglądał bowiem niespełna na jakieś sześćdzie­siąt lat, — przechodził o północy ulicą de Gaillon. Przybywszy pod niepozorny dwupiętrowy domek, przystanął wpatrując się w okno na facjatce. Słaby blask zaledwie oświecał to ubogie okienko, którego kilka szyb zaklejonych było papierem. Przechodzień patrzał na to migocące światło z ową nieokreśloną ciekawością starego paryżanina, kiedy młody człowiek wyszedł nagle z domu. Ponieważ blade promienie la­tarni padały na twarz ciekawego przechodnia, nic dziwnego, że mimo ciemności młody człowiek zbliżył się doń z owemi ostrożnościami, jakie rozwija ktoś, kto się lęka omylić widząc znajomego.

Jakto! wykrzyknął, to pan, panie prezy­dencie, sam, pieszo o tej godzinie, tak daleko od ulicy Saint-Lazare. Niechże mi wolno będzie podać panu ramię. Jest dziś tak ślisko, że, gdybyśmy się nie pod­pierali wzajem, dodał, aby oszczędzać miłość własną starca, trudnoby się było nie przewrócić.

Ależ, drogi panie, ja mam, nieszczęściem dla siebie, dopiero pięćdziesiąt lat, odparł hrabia de Gran- ville. Tak sławny lekarz, jak pan, powinien wiedzieć, że w tym wieku człowiek jest w pełni sił.

Zatem jakaś awanturka miłosna, odparł Ho­racy Bianchon. Nie ma pan zwyczaju, o ile mi się zda­je, uganiać pieszo po Paryżu. Kiedy ma się tak pię­kne konie jak pańskie...

Ależ, odparł hrabia de Granville, przeważnie, kiedy nie idę na jakieś przyjęcie, wracam z Palais- Royal albo z klubu des Etrangers pieszo...

I, to mając zapewne przy sobie znaczną su­mę, wykrzyknął doktor. Czyż to nie znaczy wyzywać nóż bandyty?

Tych się nie boję, odparł hrabia de Granville smutnym i obojętnym tonem.

Ale przynajmniej nie trzeba przystawać, podjął lekarz, pociągając dygnitarza w stronę bulwa­rów. Doprawdy, gotówbym przypuszczać, że pan mi

chce ukraść swoją ostatnią chorobę i umrzeć z innej ręki, niż moja.

Ba! złapał mnie pan na szpiegostwie, odparł hrabia. Czy przechodzę piechotą czy przejeżdżam po­

wozem w nocy o którejkolwiek godzinie, widzę od jakiegoś czasu w oknie na trzeciem piętrze domu, z któ­rego pan wychodzi, cień osoby, która, jak się zdaje, pracuje z heroiczną wytrwałością.

Tu przerwał, jakgdyby uczuł nagły ból. To pod­dasze, ciągnął, zainteresowało mnie tak, jak prawego obywatela paryskiego interesują postępy robót Palais* Royal.

A więc, wykrzyknął żywo Horacy, mogę pana...

Niech mi pan nic nie mówi, odparł Granville wpadając lekarzowi w słowo. Nie dałbym ani grosza, aby się dowiedzieć, czy cień, który się porusza na tych dziurawych firankach, jest cieniem mężczyzny czy ko­biety; czy mieszkaniec tego poddasza jest szczęśliwy czy nie! Jeżeli mnie uderzyło, że nie widzę nikogo pracującego dziś w nocy, jeżeli przystanąłem, to je­dynie dla tego, aby mieć przyjemność snucia domy­słów równie mnogich jak niedorzecznych. Od dzie­sięciu lat, mój młody... Hrabia zawahał się chwilę, ja­kiego wyrażenia ma użyć, ale machnął ręką i wy­krzyknął :

Nie, nie chcę cię nazywać przyjacielem, nie­nawidzę wszystkiego, co ma jakieś podobieństwo do uczucia. Od dziewięciu lat tedy nie dziwię się, że starcy tak się lubują w hodowaniu kwiatów, w sadze­niu drzew. Życie nauczyło ich nie wierzyć w uczucia ludzi. Ja w ciągu kilku dni stałem się starcem. Chcę już tylko kochać zwierzęta, które nie rozumieją, rośli­

ny, wszystko co jest zewnętrzne. Więcej mnie wzru­sza jeden ruch panny Taglioni, niż wszystkie ludzkie uczucia. Nienawidzę życia i świata, w którym jestem

samotny. Nic, nic, dodał hrabia z uśmiechem, który przejął dreszczem młodego człowieka, nic mnie nie wzrusza i nie obchodzi.

Ma pan dzieci?

Moje dzieci! podjął ze szczególnym akcen­tem goryczy. Więc cóż, czyż starsza z moich córek nie jest hrabiną de Vandenesse? Co się tyczy drugiej, małżeństwo starszej wróży jej piękne zamęźcie. Sy­nowie czyż nie porobili świetnych kar jer? Z general­nego prokuratora w Limoges wicehrabia przeszedł na

prezydenta sądu w Orleans; młodszy jest tutaj proku­ratorem. Moje dzieci mają swoje własne sprawy, kłopoty, interesy. Gdyby wśród tych serc jedno było się zupełnie poświęciło mnie, gdyby próbowało przy­wiązaniem wypełnić pustkę, którą czuję tutaj, rzekł uderzając się w piersi, ta istota byłaby zwichnęła swo­je życie, poświęciłaby je dla mnie. I poco? Poto aby osłodzić tych kilka lat, które mi zostały? Choćby które

z dzieci zdołało to osiągnąć, czyż ta szlachetność nie ciężyłaby mi jako dług? Ale... (tu starzec uśmiechnął się z głęboką iron ją) ale, doktorze, nie napróżno uczy^ my ich matematyki, umieją liczyć, W tej chwili czeka­ją może na spadek po mnie.

Och, panie hrabio, jak taka myśl mogła panu przyjść do głowy, panu tak dobremu, uczynnemu, ludzkiemu? W istocie, gdybym sam nie był żywym

dowodem tej uczynności, którą pan pojmuje tak sze­roko i pięknie...

Dla własnej przyjemności, odparł żywo hra­bia. Płacę wrażenie, tak jakbym zapłacił jutro górą złota naj dziecinniej sze ze złudzeń, któreby mi poru­szyło serce. Wspomagam bliźnich dla siebie, tak sa­mo jak gram w karty; to też nie liczę na niczyją wdzięczność. Pana nawet... mógłbym patrzeć bez zmrużenia na pańską śmierć, i proszę, abyś miał te sa­me uczucia dla mnie. Och, młodzieńcze, życie prze­szło po mojem sercu jak lawa Wezuwjusza po Herku­lanum: miasto istnieje ale umarłe.

Ci, którzy doprowadzili do tego stopnia martwoty duszę tak gorącą i żywą jak pańska, są bar­dzo występni.

Ani słowa już, rzekł hrabia, wzdrygając się.

Trawi pana choroba, którą powinien mi pan pozwolić uleczyć, rzekł Bianchon z głębokiem wzrusze­niem.

Czyż pan zna lekarstwo na śmierć? wykrzy­knął hrabia zniecierpliwiony.

Otóż, panie hrabio, założę się, że potrafię roz­grzać to serce, które wedle pana jest tak zimne.

Ma pan talent Taimy? spytał ironicznie dy­gnitarz.

Nie, panie hrabio. Ale natura jest o tyle wyższa od Taimy, o ile Talma mógł być wyższy ode- mnie. Niech pan posłucha. Na tem poddaszu, które pana tak interesuje, mieszka kobieta mniejwięcej trzy­dziestoletnia, u której miłość dochodzi do fanatyzmu.

Przedmiotem jej uwielbienia jest młody człowiek, przystojny, to prawda, ale obdarzony przez złą wróż­kę wszystkiemi przywarami. Gracz, kobieciarz i pi­jak... Wiem, iż popełnił rzeczy, za które powinienby się dostać do kryminału. Otóż ta nieszczęśliwa kobie­ta poświęciła dlań bardzo piękną egzystencję, i czło­wieka, który ją ubóstwiał, z którym miała dzieci. Ale co panu, panie hrabio?

Nic, niech pan mówi dalej.

Dała mu pożreć cały swój majątek, oddałaby mu, jak sądzę, świat, gdyby go miała w ręku. Pracuje dzień i noc; często patrzała bez szemrania, jak ten po­twór, którego ubóstwia, wydziera jej pieniądze prze­znaczone na odzież, której zbywa jej dzieciom, nawet ich jutrzejsze pożywienie! Przed trzema dniami sprze­dała swoje włosy, najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziano. On przyszedł: nie zdołała ukryć dość szyb­ko sztuk złota; poprosił o nie. Za jeden uśmiech, za jedną pieszczotę, oddała cenę dwóch tygodni życia i spokoju. Czyż to nie jest okropne i wspaniałe zara­zem? Ale praca zaczyna żłobić jej policzki. Krzyki dzieci podarły jej duszę na strzępy, w tej chwili jęczy na barłogu. Dziś wieczór nie miała co włożyć do ust, a dzieci nie miały już siły krzyczeć, milczały, kiedy

przyszedłem.

Bianchon urwał. W tej chwili hrabia de Gran­ville włożył, jakby mimowoli, rękę do kieszeni od ka­mizelki.

Zgaduję, młody przyjacielu, jakim cudem może żyć jeszcze, jeżeli ty ją pielęgnujesz.

Och, biedna istota, wykrzyknął lekarz, któż­by jej nie wspomógł? Chciałbym być bogatszy, mam bowiem nadzieję wyleczyć ją z jej miłości.

Ależ, odrzekł hrabia, wyjmując z kieszeni rę­kę, tak iż lekarz nie spostrzegł, iż przez chwilę pełna była banknotów, jak pan chcesz, abym się rozczulał nad nieszczęściem, którego rozkosze opłaciłbym chętnie całym moim mąjatkiem? Ta kobieta żyje, czuje! Czyż Ludwik XV nie byłby oddał całego swego kró­lestwa za to, aby móc powstać ze swej trumny i mieć trzy dni młodości i życia? Czyż to nie jest historja mil jar da umarłych, mil jar da chorych, mil jar da star­ców?

Biedna Karolina! wykrzyknął lekarz.

Słysząc to imię, hrabia de Granville zadrżał. Po­chwycił ramię lekarza, który miał uczucie, że go ścis­kają żelazne kleszcze.

Zowie się Karolina Crochard? wycharczał pre­zydent zmienionym głosem.

Zna ją pan tedy? spytał zdziwiony lekarz.

A ów nędznik zowie się Solvet... Ha! do­trzymałeś słowa, wykrzyknął prezydent, wstrząsnąłeś moje serce najsilniejszem wrażeniem, jakiego zazna aż do chwili, w której obróci się w proch, To wzruszenie, to jeszcze dar piekła, i wiem, jak mu się wypłacić!

W tej chwili hrabia i lekarz przybyli na róg ulicy Chaussee d'Antin. Jeden z owych nocnych łazików, którzy wędrują z plecionym koszem na grzbiecie i z haczykiem w ręku i których w czasie Rewolucji na­zwano żartobliwie: Członkami komitetu poszukiwań,

siał tuż obok kamiennego słupa, przy którym zatrzy­mał się prezydent. Twarz starego szmaciarza godna była tych, które Charlet unieśmiertelnił w swoich ka­rykaturach.

Czy często zdarza ci się znaleźć banknot ty- siącfrankowy? spytał hrabia.

Czasami, dobry panie.

I oddajesz go?

Zależy od przyrzeczonej nagrody...

To człowiek, jakiego mi trzeba, wykrzyknął hrabia, podając szmaciarzowi bilet tysiącfrankowy. Weź to, rzekł, ale pamiętaj, że daję ci go pod warun­kiem, abyś go strwonił w szynku, abyś się upił, pobił się, pobił żonę, powybijał oczy przyjaciołom. Puść w ruch policję, chirurgów, aptekarzy, może i żandarmów, prokuratorów, sędziów i dozorców więzienia. Nie zmieniaj nic w tym programie, albo też djabeł wcześ­niej lub później zemści się na tobie.

Trzebaby, aby jeden człowiek posiadał równo­cześnie ołówek Charleta i Callota, pędzel Teniersa i Rembrandta, aby dać istotne pojęcie o tej nocnej scenie.

Oto spłaciłem dług piekłu, i miałem przyjem­ność za swoje pieniądze, rzekł hrabia głębokim głosem,

wskazując zdumionemu lekarzowi fizjognomję uszczę­śliwionego szmaciarza. Co się tyczy Karoliny Crochard, dodał, może umierać w męczarniach głodu i pragnie- nia, słysząc rozdzierające krzyki konających dzieci, rozumiejąc nikczemność tego, którego kocha. Nie dał­bym ani szeląga, aby ulżyć jej cierpieniom, i nie chcę

patrzeć na pana, dla tego samego, że jej przyszedłeś z pomocą.,.

Hrabia zostawił Bianchona nieruchomego jak po­sąg i znikł, podążając z młodzieńczą chyżością w stro­nę ulicy Saint-Lazare. Wszedł do małego pałacyku, w którym mieszkał, ujrzawszy nie bez zdumienia stoją­cy przed bramą powóz.

Pan prokurator, rzekł lokaj do swego pana, przybył przed godziną, aby widzieć się z panem hrabią, czeka w sypialni.

Granville dał znak służącemu, aby się oddalił.

Jaki ważny powód każe ci łamać rozkaz, jaki dałem moim dzieciom, aby nie przychodziły do mnie nie wezwane? rzekł wchodząc do syna.

- Ojcze, odparł młody człowiek drżącym gło­sem i z wyrazem szacunku, mam nadzieję, że mi prze­baczysz, skoro mnie wysłuchasz.

Rozsądna odpowiedź, rzekł hrabia. Siadaj. Wskazał synowi krzesło. Ale, dodał, czy będę siedział, czy będę chodził, nie troszcz się o mnie.

Ojcze, odparł baron, dziś popołudniu o czwar­tej bardzo młody człowiek, aresztowany u jednego z moich przyjaciół, na którego szkodę dopuścił się dość znacznej kradzieży, powołał się na ciebie, utrzymując, że jest twoim synem.

Nazywa się...? spytał hrabia drżąc.

Karol Crochard.

Dosyć, rzekł ojciec z rozkazującym gestem.

Granville przechadzał się po pokoju w głębokiem

milczeniu, którego syn nie ważył się przerwać.

Mój synu,,, (Słowa te były wyrzeczone tak łagodnym i ojcowskim tonem, że młody sędzia za­drżał), Karol Crochard powiedział prawdę. Rad je­stem, żeś przyszedł dzisiaj, mój dobry Geniu, dodał starzec. Oto pieniądze, rzekł, podając mu plik bankno­tów; zrobisz z nich użytek, jaki uznasz za stosowny. Polegam na tobie i uznaję z góry wszystkie twoje za­rządzenia, obecnie i na przyszłość, Eugenjuszu, moje drogie dziecko, uściskaj mnie, widzimy się może ostatni raz. Jutro proszę króla o zwolnienie, wyjeżdżam do Włoch, O ile ojciec nie jest winien dzieciom rachunku ze swego życia, powinien im przekazać doświadczenie, które mu sprzedał los. Czyż to nie jest cząstka ich dziedzictwa? Kiedy się będziesz żenił, dodał hrabia wstrzymując mimowolny dreszcz, nie podejmuj lekko­myślnie tego aktu, najważniejszego ze wszystkich, ja­kie nam nakłada społeczeństwo. Pamiętaj długo ba­dać charakter kobiety, z którą masz się połączyć: po­radź się mnie, ja chcę sam ją osądzić. Brak harmonji między małżonkami, z jakiejbądź płynie przyczyny, sprowadza straszliwe nieszczęścia: wcześniej lub później spotyka nas kara za to, żeśmy byli nieposłuszni prawom społecznym. Napiszę do ciebie w tym przed­miocie z Florencji: ojciec — zwłaszcza kiedy ma za­szczyt być przewodniczącym Najwyższego Trybunału— nie powinien rumienić się przed synem. Żegnaj,

Paryż, luty J830 — styczeń 1842.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balzac Honoriusz FAŁSZYWA ROZKOSZNICA
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Pulkownik Chabert
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Honoryna
Balzac Honoriusz Kobieta trzydziestoletnia(z txt)
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Kobieta porzucona
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Kuratela

więcej podobnych podstron