John Moressey Nic do stracenia (m76)

Autor: John Morressy

Tytul: Nic do stracenia


(Nothing to lose, nothing to kick)

Z „NF” 1/92

Michael McGuffey wszystko robił dość dobrze, ale w niczym nie był dobry naprawdę i uważał to za przekleństwo swego życia. Pragnął uznania, chwały i poklasku. Otrzymywał uprzejme skinienia i uśmiechy zaabsorbowanych czym innym ludzi. Pragnął słyszeć swoje imię wyrywające się z milionów gardeł. Zamiast tego słyszał, jak mówiono o nim „ten Mike Jakmutam...” Do bólu pragnął być kimś znanym, a z każdym dniem stawał się coraz bardziej niezauważany.

W ponury wieczór trzydziestych czwartych urodzin siedział samotnie w nędznym pokoju rozmyślając nad swym życiem. Stwierdził, że można by je przedstawić na wykresie jako stale opadającą krzywą. Był kumplem bohaterów, rozmazaną twarzą w rogu fotografii wielkich ludzi, pomocnikiem zwycięzców. Zawsze tak było i nic nie wskazywało, żeby teraz nagle miało się coś zmienić.

Kiedy na studiach grał w szkolnej drużynie koszykówki, zawsze siedział na ławce rezerwowych. Zarobił kilka punktów, ale najlepszy był jako podający. Studiował prawo, ale nazwa uniwersytetu, który skończył, nikomu nic nie mówiła. Po dyplomie zaczął pracować w małej firmie „Baer, Barron, Withes i Cyr”, specjalizującej się w mozolnym zdobywaniu informacji dla większych, lepiej znanych zespołów adwokackich. Ożenił się z miłą, całkiem atrakcyjną dziewczyną i wynajęli skromne mieszkanie. Po pewnym czasie pogodził się z faktem, że jego życie najprawdopodobniej nie stanie się nagle szczególnie widowiskowe. Ale również nie będzie beznadziejne. Po prostu wielkość nie wchodziła w grę.

W trzecim roku małżeństwa żona odeszła od niego. Parę dni później, w czasie gdy był w pracy, przyjechała dużym samochodem bagażowym i zabrała wszystko, czego zdążyli się dorobić.

McGuffey próbował zapomnieć. Zaczął chodzić do barów dla samotnych, dużo pił i odstręczał każdą napotkaną kobietę swymi rzewnymi monologami. „Bear, Barron, Withers i Cyr” trezygnowali z jego usług. Zaczął pić jeszcze więcej.

Zaplątał się w pełen napięć związek z początkującą aktorką i dzięki niej zainteresował się sceną. Po jakimś czasie zaproponowano mu rólkę w purenonsensowym dramacie wystawianym daleko od Broadwayu. Uwierzył, że wreszcie przyszedł jego czas. Sztuka upadła podczas pierwszego przedstawienia, kiedy żaden z widzów nie wrócił po przerwie.

McGuffey zacisnął zęby i postanowił szukać sławy w pisaniu. Napisał powieść opowiadającą w żywy, bezkompromisowy sposób o życiu jego pokolenia. Zaakceptowana w trzydziestym siódmym wydawnictwie, do którego posłał maszynopis, ukazała się podczas strajku księgarzy. Sprzedano osiemdziesiąt jeden egzemplarzy. Kiedy McGuffey przesłał maszynopis kolejnej książki: „Głos wołającego na puszczy”, otrzymał odmowę pocztą zwrotną. Wydawca nie odpowiadał na jego szalone telefony i odsyłał listy nawet ich nie otwierając.

To był kres jego możliwości. Wchodząc w trzydziesty czwarty rok życia, czuł się podstarzałym nieudacznikiem i na takiego też wyglądał. Miał bladą i obwisłą skórę, siwiejące włosy, oczy bez wyrazu. Jeśli kiedykolwiek miał zostać kimś wielkim i sławnym, na co czuł, że zasługiwał, powinno się to stać niedługo. Bardzo niedługo. Tej właśnie nocy.

Wyjrzał w ciemne niebo przez pokryte warstwą brudu, mokre od deszczu okno i zacisnął za złością pięści.

- Dlaczego mi to robisz? - jęknął. - Pragnę zostać kimś znanym! Zasługuję na to.

Odwrócił się od okna i padł na twarde, wąskie łóżko.

- Oddam wszystko, co mam, żeby być sławny - łkał. - Oddam

wszystko każdemu, kto uczyni mnie sławnym. - Płakał we wygniecioną poduszkę.

Usłyszał wewnątrz głowy zimny, bezosobowy głos:

- Wszystko, każdemu? Czy jesteś pewien? - zapytał głos.

- Tak! - krzyknął McGuffey.

W tym samym momencie usłyszał pukanie do drzwi.

Usiadł zdziwiony. Od tak dawna nikt go nie odwiedzał, że

zaczął zachowywać się ostrożnie jak zbieg. Wstał z łóżka i skradając się podszedł do drzwi.

- Kto tam? - zawołał.

- Czy to mieszkanie pana Michaela Aloysiusa McGuffeya? -

zapytał zimny, bezosobowy i znajomy głos.

- Tak. Kim pan jest?

- Mam parę spraw do tego pana, ale nie można ich

załatwić, jeżeli stoi się po dwóch stronach drzwi. Czy mogę wejść?

McGuffey zawahał się, po czym otworzył. Gość nie miał ani głosu ani manier złodziejaszka. A gdyby nawet był nim, w mieszkaniu nie znajdowało się nic interesującego.

Przybysz, wysoki, szczupły mężczyzna w dopasowanym, prążkowanym garniturze, nosił melonik i trzymał teczkę oraz cienki parasol. Włosy i wąsy miał rude, oczy bladoniebieskie, nos wąski i garbaty. Jego wygląd odpowiadał wyobrażeniu McGuffeya o londyńskim radcy prawnym.

Wszedł do środka i rozejrzał się, jakby oceniając lokatora według jego mieszkania. McGuffey poczuł się nagle nieswojo i jeszcze gorzej niż zwykle.

- Musi pan wybaczyć... nie oczekiwałem - mamrotał.

Jego gość usadowił się na najmniej zniszczonym krześle,

położył teczkę i parasol obok siebie, a kapelusz na oparciu.

Spoglądając na gospodarza odezwał się:

- Zakładam, że to pan jest Michael McGuffey. Zgadza się?

- Tak, panie...panie...

Sięgając w głąb wewnętrznej kieszeni marynarki, gość

wyciągnął karty wizytowe i wręczył jedną z nich McGuffeyowi. Wypukłe, czarne litery głosiły: „Alistair Burne-Brymstone. K.C.S.E.” Papier był bardzo zimny w dotyku.

- Czego więc pan sobie życzy, panie Burne-Brymstone? Jeżeli reprezentuje pan kogoś, kto chce wyciągnąć ode mnie jakieś pieniądze, traci pan swój czas. Mam ubranie na grzbiecie i niewiele więcej - apatycznie stwierdził McGuffey.

Burne-Brymstone machnął na tę sugestię ręką i zdecydowanie pokręcił głową.

- Orientujemy się bardzo dobrze, jaki jest pański status materialny, panie McGuffey i to od jakiegoś już czasu. Nie przyszedłem tu po to, żeby prosić o pieniądze - powiedział.

- Więc co? Spadek? - Na samo brzmienie tego słowa McGuffeya przeszedł dreszcz. - Czy ktoś zostawił mi pieniądze? Czy wujek Warren wreszcie...

Jego gość ponownie machnął tylko wymanikiurowaną dłonią.

- To jest spotkanie handlowe. Parę minut temu złożył pan

ofertę. Jestem tu, żeby przedyskutować warunki.

- Jaką ofertę?

- Powiedział pan, że odda wszystko każdemu kto uczyni

pana sławnym.

- Naprawdę? ...Tak, być może to właśnie powiedziałem.

- Owszem, panie McGuffey. Nawet na pewno pan to powiedział.

I to z dużym przejęciem. Czy oferta jest nadal aktualna?

McGuffey poczuł się nagle nieswojo. Przyjrzał się swojemu gościowi uważniej. Wyglądał na człowieka godnego zaufania, ale cała sytuacja była dość niepokojąca. Jak ktokolwiek mógł usłyszeć jego zdławione poduszką słowa?

- Jeżeli zastanawia się pan skąd to wiem, zapewniam, że posiadamy stały serwis informacyjny - powiedział Burne-Brymstone z uspokajającym uśmiechem.

- Na mój temat?

- Na temat wszystkich ludzi.

McGuffey przez chwilę milczał przetrawiając tę

informację. Wiedział, że mafia rozporządza ogromnymi środkami, ale nigdy nie spodziewał się, że na taką skalę. To, w co się pakował, mogło byś śliskim interesem... ale oni obiecywali sławę...

- Jaka jest wasza oferta?

- Proponujemy pięć lat sławy i powodzenia we

wskazanej przez pana dziedzinie w zamian za pańską duszę.

- Moją duszę? Czy pan jest?...

Głos McGuffeya załamał się. Był gotów na układ z

przestępcami. Diabeł to zupełnie inna sprawa.

- Jestem - przyznał Burne-Brymstone lekko skłaniając głowę.

- Ależ pan jest przecież Anglikiem! - zaprotestował McGuffey.

- Mój drogi przyjacielu, czyż nie tego się pan spodziewał? Ostatecznie, pan jest Irlandczykiem.

McGuffey spojrzał na elegancką, uśmiechniętą i bardzo anglosaską postać, i przypomniał sobie opowieści swojej babki ze starego kraju o dniach przed Wiosennym Powstaniem.

- Ma pan rację, Burne-Brymstone. Nie zastanawiałem się nad tym od dawna, ale ma pan rację.

- Oczywiście, że tak. A teraz czy jest jeszcze coś, co chciałby pan przedyskutować przed złożeniem podpisu?

- Tak. Dlaczego dostaję tylko pięć lat. Ci wszyscy, o których słyszałem, dostawali dwanaście, a niektórzy nawet dwadzieścia cztery lata.

- Mój drogi przyjacielu, chyba zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo wzrosły koszty w ciągu ostatnich paru wieków. Po prostu nie jesteśmy w stanie proponować warunków z tamtych czasów. Z drugiej jednak strony, dzięki nowym technologiom można osiągnąć więcej korzyści. Dziś w ciągu pięciu lat można się naprawdę porządnie zdeprawować. Kiedyś potrzeba było na to co najmniej pięćdziesięciu. W rzeczywistości więc osiągnęliśmy postęp.

McGuffey potrząsnął głową.

- Technologia mnie nie obchodzi. Pięć lat to pięć lat, a

nie dwadzieścia cztery.

- Proszę tego nie brać do siebie, mój drogi, ale pan także nie jest Faustem.

- Niech będzie dziesięć.

- Mogę zgodzić się na sześć, McGuffey, ale to moje

ostatnie słowo.

- Kiedy to się zacznie?

- Pan wyznacza termin. Zazwyczaj umowa zaczyna

obowiązywać natychmiast po podpisaniu.

McGuffey westchnął głęboko.

- Dobrze więc. Chwileczkę. Chcę, żeby wszystko było

zupełnie jasne. Jeżeli zaprzedam panu swoją duszę - przyjmując, że ją posiadam - w momencie podpisywania stanę się sławny. Zgadza się?

- Jeżeli takie jest pańskie życzenie. Uważam, że warunki trzeba ustalać bardzo precyzyjnie. To zapobiega późniejszym pretensjom.

- Czy myśli pan, że ja będę chciał oszukiwać?

- Mój drogi, każdy próbuje. Proszę więc wyrazić jasno

swoje pragnienia.

McGuffey kiwnął głową unosząc dłoń, jakby prosząc o cierpliwość. Po chwili zastanowienia powiedział:

- Chcę międzynarodowej sławy i uznania dla moich artystycznych osiągnięć, a także majątku i zdrowia, bym mógł korzystać z nich w pełni.

- To wszystko? - zapytał rozmarzonym głosem Burne-Brymstone.

- Jeszcze nie. Chcę odnosić olśniewające sukcesy w każdym przedsięwzięciu, za które się wezmę. Chcę, by damy, których widok zapiera dech w piersi, obdarzały mnie szczodrze swymi uczuciami i to bez wahania. Chcę, by potężni tego świata bali się mnie i poważali, a masy uwielbiały. Chcę, żeby w momencie mojego wejścia do jakiegoś pokoju zapadała cisza, a po chwili wybuchały wiwaty i wyrazy ślepego uwielbienia dla mej wielkości. Tego chcę, Burne-Brymstone. I chcę tego od chwili podpisania dokumentu.

- Rozumiem. To będzie formularz 12-A.

Burne-Brymstone wyciągnął odpowiednie papiery ze swej

teczki, uważnie przeczytał je, po czym dał do sprawdzenia McGuffeyowi. McGuffey czytał powoli, niezwykle wnikliwie, żałując, że od tak dawna wziął rozbrat z prawem. Nie mógł powstrzymać podejrzeń, chociaż wszystko wyglądało absolutnie w porządku. Firma, z którą miał do czynienia, nie cieszyła się dobrą reputacją. Burne-Brymstone usiadł wygodnie w fotelu niczym nie okazując zniecierpliwienia.

- Chciałbym tu wprowadzić pewną poprawkę. Niewielką - powiedział McGuffey. Burne-Brymstone uniósł brew jakby zaciekawiony, więc ciągnął dalej. - W artykule siódmym chciałbym dodać słowa „jeżeli istnieje” po słowie „dusza”.

- Panie McGuffey, zadziwia mnie pan. W naszych kartotekach jest pan umieszczony w spisie katolików, proszę więc wybaczyć, w tej kwestii nie powinien mieć pan wątpliwości.

- Byłem wychowany w rodzinie katolickiej. Teraz jestem czymś w rodzaju agnostyka.

Burne-Brymstone parsknął śmiechem.

- Nawet teraz?

- Cóż... wciąż nie mam pewności, jeżeli chodzi o duszę i

to wszystko.

- Ponieważ my mamy pewność, myślę, że taka poprawka jest możliwa. Czy podpisze pan teraz?

- A co ze zmianą tekstu?

- Nie ma potrzeby nic dopisywać. Proszę spojrzeć i

sprawdzić, czy teraz zapis jest odpowiedni.

McGuffey spojrzał na artykuł siódmy. Zmienione słowa widniały, jakby były tam zawsze. Poczuł chłód w żołądku i nie chcąc dopuścić do głosu lęków, chwycił oferowane pióro i złożył podpis powyżej wydrukowanego swego nazwiska. Kiedy wykańczał ogonek od y w McGuffey, zadzwonił telefon.

- To do pana, panie McGuffey - powiedział Burne-Brymstone wyjmując pióro spomiędzy palców swego klienta i sięgając po kontrakt.

- Ależ ja nie mam telefonu.

- Teraz już tak. Dzwoni pański nowojorski agent.

- Ależ ja nie mam agenta.

- Teraz już tak. Ośmiu. I wszyscy są bardzo zapracowani.

McGuffey wstał i ruszył oszołomiony do zakurzonego

parapetu, gdzie dzwonił jaskrawoczerwony telefon. Odwrócił się, żeby przeprosić i zdążył jeszcze zobaczyć swego gościa w drzwiach. Uśmiechnięty Burne-Brymstone musnął dłonią melonik.

- Au revoir, panie McGuffey. Do zobaczenia za sześć lat.

I już go nie było.

Od tej chwili życie Michaela McGuffeya nie przypominało w niczym tego, co doświadczał wcześniej. Każdy dzień był świętem.

Jego powieść „Głos wołającego na puszczy” została kupiona na pniu, o czym poinformowały gazety na całym świecie. Na jej kampanię reklamową przeznaczono pięć milionów dolarów. McGuffey ledwie zakończył objazd po wszystkich większych miastach, gdzie zorganizowano mu spotkania autorskie, a już musiał zaczynać próby do piętnastoodcinkowego miniserialu, którego scenariusz bazował na jego książce. Grał w nim główną rolę. Miał tylko dwa dni na odpoczynek, które spędził wysłuchując entuzjastycznych recenzji, odczytywanych mu przez aktualną przyjaciółkę i już trzeba było ruszać na Zachodnie Wybrzeże, by rozpocząć pracę nad filmem. A ponieważ to on sam był autorem scenariusza i ścieżki dźwiękowej, a także producentem i reżyserem, jego dni były wypełnione pracą. Wieczory spędzał w najelegantszych klubach, noce zaś w łóżkach kolejnych piękności. Każdego ranka zrywał się tryskając energią, gotów powitać czekający na niego z utęsknieniem świat.

Stał się idolem. Uwielbiali go wszyscy niezależnie od wieku, płci, języka, kultury, rasy, narodowości. Eskimosi i pigmeje, Ainowie i Lapończycy, Beduini - wszyscy oni nazywali swoje dzieci, chłopców jak i dziewczynki, Michaelem McGuffeyem. Zewsząd wyglądała uwieczniona na plakatach jego uśmiechnięta twarz, od Wielkiego Muru w Chinach po Chichen Itza, od Kremla do Timbuktu. Wszędzie również było go słychać - w przejściach, poczekalniach, wielkich magazynach, dyskotekach, na przyjęciach i w samolotach - śpiewającego swe nagrodzone piosenki do muzycznej wersji swej nagrodzonej powieści „Głos wołającego na puszczy”. Był wszechobecny jak pogoda.

Grywał w golfa z prezydentami, pokonał nawet pewnego księcia dziewiętnastoma punktami. Śpiewał przed królową, a po występie cała rodzina królewska urządziła mu owację na stojąco. Spił dokumentnie całe Politbiuro, a kiedy wszyscy leżeli już pod stołem, wychylił ostatni stakańczyk wódki i poszedł prosto do teatru „Bolszoj”, gdzie dla niego dziewiętnaście razy podnoszono kurtynę.

Dzięki jego urokowi i talentowi film „Głos wołającego na puszczy” otrzymał dziewiętnaście Oskarów, McGuffey został więc od razu poproszony, by przez kilka najbliższych lat był mistrzem ceremonii podczas rozdawania tej prestiżowej nagrody. Mowa, którą wygłosił odbierając Nobla, natychmiast przeszła do klasyki. W plebiscycie magazynu „Time” przez pięć lat pod rząd był wybierany mężczyzną roku.

Przez wszystkich traktowany był jako największy autorytet. I to w każdej dziedzinie. Wypowiadał się publicznie na temat wyborów, zdrowia, ekologii, ekonomii, Bliskiego Wschodu, bezpieczeństwa na drogach, praw obywatelskich, sportu i programu kosmicznego - a ludzie słuchali. W telewizji pojawiał się co najmniej cztery razy w tygodniu. Czasami jako jedyny gość w najbardziej popularnych programach publicystycznych. Niekiedy pozwalał przeprowadzić ze sobą wywiad. Ale najczęściej wygłaszał memoranda w sprawach najwyższej, światowej wagi.

W ciągu jednego tylko roku powstało siedemnaście nowych organizacji artystycznych, kulturalnych czy literackich, po to tylko, by przyznać jakąś nagrodę Michaelowi McGuffeyowi. Jego obrazy zainicjowały nowy trend w malarstwie, nazwany modą na nadmiar, która opanowała natychmiast Zachodnią Europę i Japonię, a w Sowietach spowodowała kryzys. Jego prace wystawiono w muzeum, którego budynek on sam zaprojektował. Premiera jego „Wariacji na perkusję, cztery głosy i orkiestrę” odbyła się w Centrum Kennedy’ego, a owacja po prapremierze była większa od tych, jakie otrzymywał ten prezydent.

McGuffey był stale w ruchu, a podróżował jak na miliardera przystało. W limuzynie towarzyszyli mu fryzjer, manikiurzystka, krawiec, charakteryzator, sekretarz, lekarz, i instruktor gry w szachy. Za nimi podążał zespół do kontaktów z mediami. A obstawa jechała z przodu, z tyłu i po bokach. Nigdy nie był sam, zawsze towarzyszyli mu ludzie - a on to uwielbiał, uwielbiał, uwielbiał.

Kiedy minęła połowa szóstego roku tej międzynarodowej celebry na jego cześć Michael McGuffey zaczął poważniej zastanawiać się nad swoją przyszłością. Podobało mu się życie, jakie prowadził i nie chciał zamieniać go na wieczność, która na pewno nie miała być przyjemna.

Zebrał zespół swoich doradców prawnych, zaprzysiągł ich i zdradził warunki ugody z Burne-Brymstonem. Nikt nie wydawał się szczególnie zaskoczony. Popatrzyli po sobie i poprosili, by pokazał im kontrakt. Kiedy położył go przed nimi, uważnie obejrzeli papiery. Przez jakiś czas w pokoju panowała absolutna cisza.

Kilkenny, starszy partner firmy, spojrzał na Katza, drugiego starszego partnera. Katz uniósł brwi i powoli pokręcił głową.

- Bardzo interesujący dokument - stwierdził Kilkenny.

- Krótki, jasny i zwięzły... właśnie przed takimi

dokumentami zawsze pana przestrzegaliśmy - powiedział Kutz patrząc na McGuffeya ze smutkiem i rezygnacją.

- Kiedy to podpisywałem, nie miał mnie kto ostrzec - odpowiedział McGuffey poirytowanym głosem. - Teraz macie mnie z tego wyciągnąć.

Katz odchrząknął, westchnął i wreszcie powiedział.

- Tak jak już mój partner zauważył, panie McGuffey, to

jest bardzo interesujący dokument.

- Co chce pan przez to powiedzieć, panie Katz?

- Jeśli wybaczy mi pan ten kolokwializm, powiem krótko.

Jest pan udupiony, panie McGuffey.

- Udupiony? - powtórzył McGuffey cichym, drżącym głosem.

Katz kiwnął głową. Kilkenny poprawił okulary, odkaszlnął

i z dodającym otuchy uśmiechem powiedział:

- Chyba że mógłby pan dowieść tym... ludziom, że nie ma pan duszy, wtedy problem byłby rozwiązany. Zgodnie z dokumentem, mógłby pan zatrzymać wszystko, bez żadnych legalnych konsekwencji.

- Ale... przecież jesteśmy inteligentnymi ludźmi... to jest dwudziesty wiek, a nie średniowiecze... nikt już w takie rzeczy nie wierzy... prawda?

- Wszystko wskazuje na to, że Burne-Brymstone i jego ludzie - tak. A oni wypełnili swoją część zobowiązania - powiedział Kilkenny. - Jeżeli posiada pan duszę, należy ona do nich.

- Wymyślcie coś! - głos McGuffeya wzniósł się do krzyku.

- Wyciągnijcie mnie z tego! Walczcie z nimi!

- Żadem sąd się tego nie podejmie - powiedział Katz ponuro.

- Może więc ugoda?

- Z tymi ludźmi?

McGuffey złapał się za głowę. Spojrzał po siedzących

wokół stołu prawnikach. Dwieście lat doświadczenia, ukończone najbardziej prestiżowe wydziały prawa, wpływy, kontakty - musieli znaleźć jakieś rozwiązanie.

- Dobrze - powiedział z wysiłkiem kontrolując swój głos - nie wystąpimy do sądu i nie mamy szans na ugodę. Jakie są inne rozwiązania?

Z odległego końca stołu doszedł go cichy głos starego, siwego Vikery.

- We wszystkich podobnych przypadkach, o jakich słyszałem, stosowana była modlitwa i pokuta. Jak zapatruje się pan na takie rozwiązanie, panie McGuffey?

McGuffey spojrzał na niego zaszokowany. Cisza przeciągała się, atmosfera zrobiła się ciężka, przerwał ją wreszcie młody Woodby, aplikant, odzywając się prawie szeptem.

- Jeżeli można coś zaproponować...

- Proponuj, proponuj! - wykrzyknął McGuffey.

- Rejestracja.

Dwadzieścia zebranych wokół stołu osób równocześnie

westchnęło, a potem wykrzyknęło.

- Właśnie to chciałem zaproponować!

- Czy to oznacza, że ja jestem niezarejestrowany? Każda

znakomita osobistość jest zarejestrowana. Jak to się stało, żeście o tym zapomnieli?

- Kiedy Kongres w jawnym głosowaniu ustanowił, że nie obowiązuje pana jurysdykcja kraju, wydawało się to zbędne. Teraz oczywiście, jeżeli uważa pan...

McGuffey podniósł ręce prosząc o ciszę i zwrócił się do Woodby’ego.

- Zarejestruję się więc. I co to dla mnie oznacza?

- Istnieje słynne postanowienie ogłoszone przez Sir

Edwarda Coke’a w sprawie szpitala w Sutton, którego najważniejszy paragraf głosi, że podmioty zarejestrowane nie mają dusz. Następnie Lord Thurlow potwierdził to bardziej dosadnie, w słynnym zdaniu : „Nie mają duszy, którą by mogli stracić, ani zadka, który by można kopnąć” - dodał Woodby ze sztywnym, zawodowym uśmieszkiem.

- Jest pan pewien, Woodby?

- Absolutnie pewien, panie McGuffey.

- Jeżeli to jest takie proste, dlaczego Burne-Brymstone

nie wpadł na to? Jak mógł przeoczyć coś tak oczywistego, panie Woodby?

- Każdy popełnia błędy, panie McGuffey.

- Myśli pan, że ci ludzie również? - zapytał McGuffey z

niewiarą.

- Zgodnie z moimi wiadomościami, w ten właśnie sposób stali się nimi, panie McGuffey. Zawsze przeceniali swoje możliwości.

McGuffey zapadł się głęboko w fotel i wreszcie odetchnął z ulgą. Parsknął cicho, a potem roześmiał się na głos. Pochylił się do przodu i z radości huknął pięścią w wypoliturowany blat stołu, po czym krzyknął.

- Na co więc czekacie? Rejestrujcie mnie!

Burne-Brymstone zjawił się punktualnie. McGuffey przyjął go w pokoju wielkości boiska do piłki nożnej swego pied a terre w Palm Springs.

- Czy jest pan gotowy, McGuffey? - zapytał Burne-Brymstone.

- Oczywiście.

- Muszę przyznać, że znosi to pan całkiem nieźle, stary

przyjacielu. Zadziwiająco nieźle.

McGuffey wzruszył ramionami i machnął lekceważąco ręką.

- Napije się pan czegoś? - zapytał szykując dwie

szklanki.

- Chyba mamy czas na strzemiennego. Zazwyczaj zostawiam sobie parę minut na wysłuchanie lamentów i błagań, wie pan, ale jak widać pan nie będzie tracił na nie niepotrzebnie czasu.

- Nie - odpowiedział z uśmiechem McGuffey. Nalał do obu szklanek pokaźną porcję pięcioletniej szkockiej whisky. Do swojej szklanki wrzucił kostkę lodu, drugą wręczył swojemu gościowi.

- Dziś nie będzie żadnych próśb i żadnych lamentów, chyba że pańskie.

- Nie bardzo rozumiem.

- Nie wybieram się z panem nigdzie, panie

Burne-Brymstone. A jednocześnie nie zamierzam złamać naszej umowy. Widzi pan, zostałem zarejestrowany.

- Co? - zapytał Burne-Brymstone nagle blednąc.

- Rejestracja. My, podmioty zarejestrowane, nie posiadamy

dusz, co najprawdopodobniej dobrze pan wie. Tu są papiery, jeżeli chce pan coś sprawdzić, a tu odpowiednie przepisy - powiedział McGuffey wskazując ręką w kierunku długiego stołu, na którym leżał imponujący zbiór prawniczych tomów.

- Rejestracja. A niech to - powiedział głucho Burne-Brymstone. - Zawsze o tym zapominam. A niech to. - Wypił do dna i podał szklankę do kolejnego napełnienia.

- Czy to znaczy, że taka pomyłka zdarzyła się już panu wcześniej?

- Tak - Burne-Brymstone skinął głową. - Już kilka razy się o to potknąłem.

- To pech, kolego - stwierdził McGuffey. Nalał gościowi ponownie, ale sobie wrzucił tylko kolejną kostkę lodu, uważając, że powinien mieć się na baczności, zanim wszystko zostanie omówione. Podając szklankę Burne-Brymstone’owi powiedział:

- Muszę przyznać, że znosi to pan całkiem nieźle. Przypuszczam, że zdaje sobie pan sprawę, iż zgodnie z kontraktem musicie nadal wypełniać swoją część zobowiązania.

- Oczywiście, panie McGuffey. Będzie pan osobą słynną na całym świecie do końca swego długiego, bardzo długiego życia. Właściwie można powiedzieć, że będzie się pan robił każdego dnia coraz sławniejszy. Tak jak tu jest napisane.

- To bardzo ładnie z waszej strony.

Burne-Brymstone uśmiechnął się. Zdążył już odzyskać

poprzednią pewność siebie.

- Ależ skąd. I proszę pamiętać, że jeśli kiedykolwiek poczułby pan gotowość, żeby jednak zjawić się u nas, wystarczy tylko jedno pańskie słowo. Będziemy na podsłuchu.

- Doceniam propozycję, ale to chyba tylko strata czasu.

Podoba mi się takie życie.

Kiedy Burne-Brymstone nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się dziwnie, McGuffey spojrzał podejrzliwie. Nie był już tak pewny siebie jak na początku rozmowy.

- Nie możecie mi nic odebrać. Kontrakt stwierdza to zupełnie jasno. Nie próbujcie mnie oszukać.

- Oszukać takiego sprytnego faceta? Nawet mi to do głowy nie przyszło, przyjacielu. Powiedziałem to zupełnie poważnie. Z dnia na dzień pańska sława będzie rosła. Wszyscy i wszędzie będą pana pożądać. Tylko...

- Co?...

- Tylko od tej chwili przestanie to być przyjemnością.

- Hej, poczekaj no chwilę, Burne-Brymstone - powiedział

drżącym głosem McGuffey. - Tylko jedną chwilę. Podpisaliśmy umowę. Nie wolno jej zmieniać wstecz.

- Mój drogi przyjacielu - powiedział podnosząc się Burne-Brymstone - obiecaliśmy ci sławę i daliśmy ci ją, nie oszczędzając na niczym. Nigdy nie obiecywaliśmy, że będzie ona pana cieszyć. Pewność, że tak się stanie, istniała tylko w pańskiej wyobraźni. - Dokończył drinka, skinął zadowolony głową i dodał. - Zjawię się na pierwsze wezwanie. Przypuszczam, że będzie pan gotowy na nasze warunki nie później niż za jakieś trzy tygodnie. Do zobaczenia, McGuffey.

McGuffey znalazł się nagle zupełnie sam w pokoju. Nalał sobie kolejnego, potężnego drinka i przełknął go jednym haustem. W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon, gdzieś dalej rozdzwonił się następny. Nagle przestraszył go dzwonek aparatu na stole tuż obok. Wydawało się, że terkot dzwonków otacza go ze wszystkich stron. Podbiegł do okna i zobaczył nadjeżdżający właśnie autokar pełen reporterów, którzy rzucili się w stronę jego domu. Widać też było zbliżające się trzy kolejne autokary pełne turystów. Do dzwonka telefonów dołączył się gong drzwi, frontowych i kuchennych. Ktoś zaczął walić w nie pięścią, ktoś inny stukał w okno.

Słyszał wołających jego imię ludzi.

A z każdym dniem miał się stawać coraz sławniejszy.

Przełożyła Dorota Malinowska

JOHN MORRESSY

Urodził się w 1930 r. Amerykański pisarz SF i profesor literatury angielskiej. Na początku swej kariery literackiej opublikował dwie powieści obyczajowe, po czym zajął się SF. Uważa, że jest to obecnie najciekawsza, dająca najwięcej satysfakcji pisarskiej dziedzina. Filozoficzną podstawą twórczości Morressy’ego stanowi twierdzenie, że ludzkość w przyszłości będzie się zachowywała podobnie jak w przeszłości. Jego nieco moralizatorska proza zawiera zawsze dużo humoru.

Czytelnicy „Fantastyki” i „Małej Fantastyki” mieli okazję zapoznać się z trzema opowiadaniami Johna Morressy’ego:

Murphy pokazuje co potrafi” („F” nr 3/89), „Moggropple po tamtej stronie lustra” („F” nr 7/89) i „Duchy z otchłannych głębi” („MF” nr 3/88).

D.M.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morressy John Nic do stracenia
Baciary nic do stracenia
Bolter Nic do stracenia
Kristi Gold Nic do stracenia
NIC DO STRACENIA. Bolter, Teksty piosenek
Marchand 4 Kristi Gold Nic do stracenia
nic do stracenia
Gold Kristi Nic do stracenia
Bergoglio nie ma nic do stracenia
Gold Kristi Marchand 04 Nic do stracenia
NIC DO STRACENIA
NIC DO STRACENIA
Gold, Kristi Nic do stracenia
72 NIC DO STRACENIA
Mrozu Nic do stracenia

więcej podobnych podstron