Rozdział II
Zabili mi kanarka! Zbrodni narzędziem była wiertarka! Kto zabił? Kto?!
Merissa nie mogła uwierzyć, że on nie żyje. Był pierwszą osobą jaką poznała po przyjeździe do Danton i wydawał się być w porządku. Nawet zaprosiła go na przyjęcie jakie w weekend wyprawiali jej kuzynka Gabrielle i brat Maddox. Ale skoro ich rówieśnik został znaleziony w lesie z rozszarpanym gardłem, to czy powinni kontynuować plany? Nie, definitywnie nie.
-Co jest, siostra? -zapytał Merissę Maddox. Chłopak usiadł obok Merissy, na krętych, szerokich schodach prowadzących na piętro. Mieli z tamtąd widok na lobby, salon i dzięki ogromnym, wątłym drzwiom zbudowanym w większości ze zbrojonego szkła mogli podziwiać podjazd przed rezydencją Hamiltonów.
Dziewczyna odetchnęła ciężko przeciągając się, po czym oparła głowę na silnym ramieniu brata. Pachniał trawką, płynem do golenia i czymś jeszcze, czego Merissa nie potrawiła zidentyfikować.
-Ten chłopak, którego znaleziono niedaleko Death Cub. -zaczęła niepewnie.
-Co z nim? -powiedział wypranym z emocji głosem Maddox. Merissa nie wiedziała jak on to robi. Jak ukrywa wszelkie uczucia. Był w tym doskonały. Nawet po tragicznej śmierci państwa Whitmore, którzy zginęli w wypadku samochodowym Maddox, który był z rodzicami bardzo związny, nawet bardziej niż Merissa -znosił to dobrze, jak nie bardzo dobrze. Czasami ten idealny spokój Maddoxa mącony sporadycznymi ekspresjami uczuć, których chłopak nigdy nie starał się tłumić, żeby nie popaść w szaleństwo przyprawiał Merissę o ciarki na plecach. Ale kochała brata jak nikogo na świecie i zrobiła by dla niego wszystko, tak samo jak on dla niej. Podziwiała to jak on sobię radzi i tę jego stoickość, której jej brakowało. Czasami zastanawiała się, czy nie jest odbierana przez środowisko jako rozemocjonowana i infantylna blondynka. Wkońcu przy bracie zdawała się wręcz tryskać emocjami.
-Wiesz, że poznałam go w ten wieczór, kiedy zginął? -spojrzała w jego ciemnoniebieskie oczy. Maddox skinął głową. -No więc... myślisz, że to nie będzie dziwne, jeśli odprawimy to całe przyjęcie powitalne?
-Merisso. -powiedział Whitmore jakby zwracał się do małego dziecka. -Przejmujesz się kolesiem z którym rozmawiałaś pięć minut, co jest z tobą nie tak? To znaczy, rozumiem, że cała ta sytuacja nie jest najnormalniejsza. No wiesz, to rozszarpane gardło i wogóle. Ale nie zmienisz tego co się stało. Trzeba żyć dalej, bo świat nie skończył się wraz ze śmiercią tego skanka.
-Nie nazywaj go tak! -zdenerwowała się. -Nie znałeś go!
-Nie, ale James go znał. -powiedział w swojej obronie Maddox. -Ten cały Maxxie był ćpunem i złodziejem i wierz mi siostra, nikt za nim płakać nie będzie. -Merissa wzruszyła jedynie ramionami. -No może poza tobą.
-Przestań! -walnęła Maddoxa pięścią w ramię. -Wydawał się naprawdę miłym kolesiem.
-Skanki zawsze się tacy wydają. -stwierdził Maddox. -Dopóki nie włączą swojej drętwej muzyki i nie zaczną dawać sobię w żyłę nie przejmując się tym, że stoisz obok.
-Ten Maxxie naprawdę był skankiem? -zapytała z nadzieją. Wolała wierzyć, że chłopak, którego poznała na parkingu przed Death Cub nie był obiecującym geniuszem, który miał w przyszłości wynaleźć lekarstwo na raka, lub dzielnym strażakiem, który miał uratować życie komuś jej bliskiemu. Jeśli był skankiem, których również określano mianem brudasów, to Merissa czuła się z tym lepiej. Czy przez to była złym człowiekiem? Bo kto miał prawo wyceniać ludzkie życia? Merissa wiedziała kto i miała nadzieję nigdy nikogo takiego nie spotkać. Przeszedł ją dreszcz.
Maddox wstał ze schodka i powiedział:
-Jak wyglądam? Dziś pierwszy dzień w nowej szkole, chcę mieć odpowiednie wejście. -Merissa obejrzała dokładnie brata zanim wydała osąd. Maddox miał na sobię swoją ulubioną koszulkę z krótkim rękawem koloru zgniłej zieleni nakrapianej brązowymi cętkami i spodnie rurki zciągnięte skórzanym paskiem. Najwidoczniej wracał do swojego starego stylu zprzed roku. Jak na lektro przystało zrobił sobię irokeza, którego podtrzymywała tona produktów marki Madamme LeFaye.
-Wyglądasz bardzo dobrze. -stwierdziła. -Jak ty zprzed roku. -usta Maddoxa rozciągnęły się w leniwym uśmiechu, który przywołał Merissie na myśl wielkiego kota wpatrującego się złaknionym wzrokiem w mysz.
-To właśnie chciałem usłyszeć. -powiedział schodząc po schodach wyciszonych grubym, czerwonym dywanem. -Idziesz?
-Uhmm. -Merissa podniosła się i poszła za bratem w dół, do kuchni gdzie czekała na nich już ciotka Deidre z mężem -kapitanem Randallem Hamiltonem i dziećmi.
Kapitan tylko przywitał się z rodzeństwem Whitmore, gdyż spieszył się na spotkanie. A podobno szychy z zarządu ogromnej firmy wydobywczej Stamplax sami wyznaczają sobię godziny pracy -zauważyła Merissa.
Ciocia Deidre, która zwykle nie lubiła, kiedy nazywa się ją ciocią, lub mamą dziś zdawała się być bardzo prorodzinna. Nawet sama przygotowała śniadanie odsyłając służącą do innych zajęć. Whitmoreowie i Hamiltonowie jedli razem w sielankowej atmosferze dopóki nie została ona zmącona.
Maddox dłubał widelcem naleśniki z bitą śmietaną i truskawkami wkładając ukradkiem słuchawkę przenośnego odtwarzacza muzyki do ucha. Gabrielle promieniejąc opowiadała Merissie o swoich przyjaciółkach ze szkoły, ale ani słowem nie wspomniała o zajęciach, nauczycielach, czy innych uczniach, jakby przez całe życie skutecznie ignorowała istnienie tych części życia nastolatka, a teraz poprostu niezdawała sobię sprawy, że to wszystko również istnieje i jest realne. Alex rozmawiał z matką o tenisie, którego obydwoje byli wielkimi fanami. Cóż, jeśli posiadasz własny kort i grywasz przynajmniej dwa razy w tygodniu to nic w tym dziwnego. Hamiltonowie naprawdę byli snobistycznymi gwiazdkami z wyższych sfer znanymi wszystkim w hrabstwie. Byli również poważanym obiektem zazdrości zwykłych mieszczuchów.
-Co zamierzacie robić w weekend? -zapytała Deidre. Siedziała prosto jak struna, odziana w czarną sukienkę i perły. Nawet do zwykłego śniadania z rodziną upięła swoje długie czarne włosy w efektowną fryzurę, do podtrzymania której zostało wykorzystanych dziesiątki spinek i wsówek. -Randall i ja wyjeżdżamy do Rhaston na premierę Gwiezdnej Drogi z Lucy Lowe w roli głównej. Fesiwal filmowy zapowiada się obiecująco!
-Czy to ten film, w którym Lucy gra prostytutkę, która mści się na zabójcach swojej dziewczyny? -zapytała Gabrielle. Deidre zgromiła ją wzrokiem.
-Nie, Gabrielle. -powiedziała chłodno Deidre. -Gwiezdna Droga to nie tani film akcji, a głęboki dramat. Już sam tytuł jest metaforycznym przekazem.
-A co on takiego nam przekazuje? -zapytała Gabrielle wiedząc, że matka powtarza jedynie zasłyszane informacje na temat filmu.
Merissa musiała przyznać, że bardzo się zdziwiła widząc pierwszy raz od wielu lat ciotkę Deidre, o której tyle nasłuchała się w dzieciństwie od matki. Faith z domu Wagressa była siostrą Deidre i wogóle jej nie przypominała. To znaczy z wyglądu były niemal identyczne -czarne włosy, piękne, ostre i lekko drapieżne rysy twarzy i ciała, które mimo urodzenia dzieci i wieku wciąż były bardzo atrakcyjne i gibkie. Charakterem różniły się od siebię niczym woda i ogień. Faith zdawała się być ekscentryczna, była uduchowioną artystką pełną życia i wigoru, z kolei Deidre była zimna i przesadnie racjonalna. Faith nie przejmowała się tym co o niej mówią ludzie, nosiła kolorowe ubrania i tanią biżuterię. Deidre nie tylko dbała o swój wizerunek, ale również bezlitośnie krytykowała innych. Deidre zawsze nosiła się na czarno jakby należała do subkultury lektro, ale jej ubrania były drogimi robionymi na miarę przez osobistą projektantkę dziełami sztuki.
Matka Merissy opowiadała jej, że ona i Deidre zawsze były przyjaciółkami. Nierozłączne siostry Wagressa dzielące się wszystkim co miały. Podobno zrobiły by dla siebię wszystko, a uczucie siostrzanej miłości było między nimi silniejsze od jakiegokolwiek innego. Ale Merissa choć się starała nie mogła dostrzec w cioci Deidre tej roześmianej i mistycznej nimfy z opowiadań matki. A już z pewnością niemożliwym było wyobrażenie sobię przez Merissę cioci babrzącej się w farbie -gdyż właśnie tak niegdyś Deidre i Faith zarabiały na życie -sprzedając własne obrazy, przeprowadzając nieskomplikowane renowacje starych dzieł sztuki i malując (o zgrozo -pomyślała Merissa) domy. Ale to była przeszłość.
Wykwintna i władcza Deidre sięgnęła po gazetę chcąc taktownie uniknąć pytania córki. W zasadzie pragnęła wyplątać się z tematu tak bardzo, że nawet nie zdawała sobię sprawy z tego, że czyta gazetę przy śniadaniu z dziećmi, czego normalnie nigdy by nie zrobiła.
-Oh, piszą o tym chłopcu z rozszarpanym gardłem. -powiedziała Deidre. -Wiedzieliście, że to Jason Barry znalazł ciało? -Merissa upóściła srebrny widelec plamiąc obrus truskawkową straciatellą.
-Jason? -zapytała patrząc na ciocię jakby z jej głowy wyskoczył klaun na sprężynie. -To musiało być okropne. Powinniśmy zabrać go ze sobą, kiedy wyjeżdżaliśmy zpod Death Cub.
-Dla biednego Jasona musiało to być podwójnie nieprzyjemne doświadczenie. -stwierdziła Deidre ignorując wzmiankę Merissy o nocnym klubie.
-A to dla czego? -zapytał Maddox wyjmując słuchawkę z ucha. Z odpowiedzią pośpieszyła Gabrielle.
-Matka Jasona została znaleziona w lesie za Death Cub. Według świadków pani Barry brakowało gardła i tchawicy. Istna rzeźnia.
-Wyrażaj się, Gabrielle. -upomniała córkę Deidre. -To nie jest temat na poranną pogawędkę przy stole. -Deidre ponownie tego ranka udowodniła, iż sprawnie potrawi zmieniać temat dodając. -Wiedziałaś Merisso, że ojciec Jasona, Keith spotykał się z twoją matką Faith?
-Nie wiedziałam. -odparła Merissa. Nie bardzo miała ochotę na wspominki z ciocią. To co usłyszała na temat matki Jasona bardzo ją poruszyło i przygnębiło. Nadomiar wszystkiego zaczęła podejżewać kto, a raczej co ją zabiło. I co zabiło Maxxiego. Merissa wyraźnie zbladła.
-Tak, miało to miejsce w '97 roku. Faith była nawet królową balu absolwentów. -paplała Deidre. -Miała taką piękną sukienkę. Pamiętam ją jakby działo się to wczoraj. Faith w kanarkowo żółtej sukience -zapoczątkowała tym nową modę i w następnym roku niemal wszystkie dziewczyny ubrały sukienki podobnego kroju, w egzotycznych barwach. Wiem, bo to był mój bal, na który przyszłam z Roderickiem Visconti -był bardzo przystojny. Taka szkoda, Roderick bardzo się roztył ostatnimi czasy, a słowo daję było na czym zawiesić oko. -zachichotała. To zdecydowanie nie była najlepsza mowa Deidry, która starała się wypaść luzacko przed nastolatkami.
-Mamo. -przerwała jej Gabrielle. Deidre spojrzała na nią jakby z zamiarem wbicia widelca w oko. -Mamo! -Gabrielle wskazała na Merissę, która wyglądała bardzo niewyraźnie. Zdawało się, że zaraz zwymiotuje śniadanie.
-Merisso? -zapytała Deidre. -Dobrze się czujesz? -Merissa pokręciła głową zaprzeczając. Wzięła kilka głębszych oddechów.
-To wampiry. -powiedziała na wydechu. Wszyscy równocześnie spojrzeli na Merissę. -To wampiry zabiły matkę Jasona, a teraz wróciły i zabiły Maxxiego.
-Oczywiście, że wampiry, a któż by inny? -powiedział arogancko Alex. Merissa spojrzała na niego z niedowierzaniem.
-Wiecie i nic z tym nie zrobicie? -zapytała wstrząśnięta. Na to pytanie odpowiedziała Deidre.
-Merisso, kochanie. Wampiry żyją na tym świecie od tysięcy lat. Bronimy się przed nimi jak możemy, ale nigdy nie zdołamy ochronić wszystkich, ani wytępić plagi nocnych. Zdajesz sobię z tego sprawę, prawda?
-Tak, ale możemy spróbować! -powiedziała przejęta. -Nie możemy pozwolić, by wampiry bezkarnie mordowały ludzi!
-Codziennie giną tysiące ludzi. -powiedziała rzeczowo Deidre. -Merisso, hrabstwo Greesweet jest jednym z najbespieczniejszych miejsc w całej Atharyngii. Zarówno Północnej jak i Południowej. -Deidre przypatrywała się przez chwilę siostrzenicy, jakby badając ile może jej powiedzieć. -Nasze hrabstwo jest pod ochroną i jestem przekonana, że wampir, który dokonał mordu został ukarany.
-Co to znaczy, że hrabstwo jest pod ochroną? -zapytała. Deidre westchnęła ze znużenia zanim odpowiedziała.
-Dziecko, to nie są sprawy, którymi powinnaś się kłopotać. Jeszcze nie nadszedł twój czas.
-Ale Gabrielle i Alex wiedzą?! -powiedziała z frustracją. -Wiedzą o tej całej ochronie jaka została nałożona na hrabstwo Greesweet?
-Wiedzą tylko tyle ile im powiedziałam. -wyznała Deidre. Młodzi Hamiltonowie i Maddox wyraźnie się ożywili. -Gabrielle jest moją spadkobierczynią i dowie się wszystkiego czego powinna. We właściwym czasie. -dodała, gdy Gabrielle próbowała się wtrącić. -Wszyscy wiecie co czai się w ciemności nocy. To itak więcej niż wiedzą zwykli ludzie. Zaczynam się zastanawiać, czy nie zostaliście obarczeni tą wiedzą zbyt wcześnie. Powinniście przygotowywać się do szkoły, a nie do chronienia ludzkiego bydła. -w ostatnim zdaniu wypowiedzianym przez Deidre wyraźnie dźwięczała gorycz. Merissa nie zamierzała się tak łatwo poddać, ale również nie zamierzała rozgniewać ciotki. Nie tym razem. Poza tym zaskoczyło ją to ostatnie zdanie pełne jadu i nienawiści. Zdawało się, iż Deidre nie darzy nieuświadomionych nadprzyrodzonego świata ludzi szacunkiem większym niż ten jakim darzy zwierzęta. A może krowy wydawały się Deidre -czarodziejce z domu Wagressa bliższe od zwykłych śmiertelników?
***
Merissa wsiadła do złotego Luskina z nieskrywaną złością. Alex i Gabrielle zajęli miejsca z przodu sportowego samochodu. Nie odzywali się najpewniej rozważając to co usłyszeli przy śniadaniu. Merissa westchnęła przyciągając uwagę bliźniaków.
-Co? -zapytał Alex z powątpiewaniem. Wiedział co Merissa zamierzała powiedzieć i nieuśmiechało mu się wysłuchiwać jej lamentów nad rozlanym mlekiem.
-Nie sądzicie, że powinniśmy coś z tym zrobić? -zapytała. -No wiecie, z tym wampirem.
-Nie. -odparł twardo Alex. -To nie nasza sprawa. -kiedy Merissa miała zacząć drugą cześć swojej przemowy dodał. -Nie wydaje ci się Merisso, że Deidre wie co należy zrobić? Że to jej obowiązek? Myślisz, że czarodziejka ze starego magicznego rodu nie zdaje sobię sprawy z obecności wampirów? Deidre wie jak się pozbyć tego krwiopijcy i z pewnością już powzięła odpowiednie kroki.
-Ale... -zaczęła Merissa.
-Nie ma rzadnych "ale". -powiedział Alex kończąc rozmowę. -To Deidre jest czarodziejką, nie ty. I to ona zajmie się problemem.
Merissa założyła ręce na piersi i zamilkła wpatrując się w motocykl stojący na podjeździe. Był to czarny Hartnet z najnowszymi częściami uzupełniającymi jakie można było zdobyć. Tyle mogła powiedzieć po dwumiesięcznym spotykaniu się z zapalonym fanem wszelakich jednośladów, kiedy jeszcze mieszkała w Suntrand. Na Hartnecie siedział James ubrany w uniform z czarnej skóry idealnie nadający się do jazdy na szybkim motocyklu. Służył on jako dodatkowa ochrona podczas wypadków -czego Merissa dowiedziała się od swojego ex Lukasa. James prezentował się doskonale, mimo, iż jego fryzura musiała przygnieść się pod kaskiem. Ale przynajmniej bardziej dbał o własne zdowie niż wygląd -co Merissa dodała do pozytywnych cech kuzyna Jasona. Zastanowiła się czemu Jason za nim nie przepadał.
Alex odpalił silnik Luskina, kiedy z rezydencji wyszedł Maddox zakuty w czarną kórtkę ze skóry. Merissa nie widziała tej kurtki na bracie od wieków. Ucieszyła się, że znowu ją nosi.
-Myślę, że Maddox pojedzie z Jamesem. -powiedziała do Alexa, który bez słowa ruszył z podjazdu w stronę bramy wyjazdowej. Merissa odwróciła się ostatni raz oglądając się za Jamesem i Maddoxem. Maddox w tym czasie wsiadał na Hartneta za Brownem obejmując go w pasie. W oczach Jamesa dostrzegła jeszcze błysk, po czym zniknęli z jej pola widzenia.
Hellot H'Aye było tak zwaną dzielnicą willową Danton i mieściło się na całej długości wzgórz o tej samej nazwie. Prócz rezydencji Hamiltonów znajdowało się tam kilka innych wielkich, drogich domów. W Hellot H'Aye mieszkali Blairowie, Scottowie, Martinowie, Lambertowie, Blaiseowie, Bijou i Savage. Z sąsiadów Merissa poznała tylko Alice Scott, która była dziewczyną Gabrielle. Willa Scottów stała najbliżej rezydencji Hamiltonów, a była oddalona od niej o jakieś dwadzieścia minut szybkiej jazdy samochodem. Hamiltonowie jako jedyni wybudowali swój dom w północnej części Hellot H'Aye, w dziewiczej części wzgórz. Merissie zdecydowanie odpowiadało to odosobnienie i spokój leśnej okolicy. Z jej pokoju rozciągał się piękny widok na port w Danton, który z tak daleka wydawał się skupiskiem kolorowych plamek. Za to morze było wspaniałe. Rozciągało się na całej długości północnego horyzontu i kusiło spokojnymi falami. Plaż Merissa już nie dostrzegała, ani ze swojego pokoju, ani z żadnego innego w całej rezydencji, ale w ładną pogodę, kiedy mgły niezasnówały okolicy widziała wyraźnie wyspę Forlorngię, o której opowiadał jej Jason. Według legendy na Forlorngii -Samotnej Wyspie -mieszkali zmiennoskórzy. W rzeczywistości mieściło się tam niewielkie miasteczko rybackie i sławny na całym świecie labirynt jaskiń, odwiedzanych co roku przez setki grotołazów i archeologów, wraz z całymi ekipami i sprzętem badawczym.
-Czy Crystal Bijou przyjdzie na przyjęcie? -zapytała od niechcenia Gabrielle. Alex wzruszył ramionami. -Co ty w niej widzisz? Wiesz, że Crystal jest wredną suką zadzierającą nosa?
-Idealnie pasuje do mojej nowej marynarki. -stwierdzł Alex uśmiechajac się do siostry. Merissa przewróciła oczami.
-To nie było miłe. -powiedziała Gabrielle. -I pewnie zapamiętała bym to, gdybyś mówił o kimś innym niż Crystal. -Gabrielle przeciągnęła się wygodnie na siedzeniu. -Kiedy mama już zdecyduje się uczyć mnie "magicznego rzemiosła" jak ona to nazywa, to sprawię, że na nosie Crystal wyrośnie odrażająca brodawka. -Merissa mimo woli zachichotała. Nie znała tej całej Crystal Bijou, ale wiedziała, że Gebrielle nie darzyła by ją nienawiścią gdyby tamta sobię nie zasłużyła.
-Nie pozwolę, żebyś oszpeciła jedyną ładną dziewczynę, którą mogę zabrać na bal, albo zaprosić do domu. -powiedział Alex.
-Urgh. -przeklęła Gabrielle. -Pytam poważnie, co cię pociąga w tej całej Crystal Bijou. -wypowiedziała imię dziewczyny z obrzydzeniem. -Już jej nazwisko zdradza powieszchowność i cukierkowość jaką się cechuje.
-Nie pomyślałaś, Gabi -wtrąciła Merissa. -że Alex może coś do niej czuć? -Gabriell parsknęła śmiechem. Twarz Alexa poczerwieniała, ale Merissa nie mogła stwierdzić czy to ze złości, czy z zażenowania. Alex nie należał do osób, które przyznawały się otwarcie do słabości, a tak się składało, iż młody Hamilton uwarzał miłość za jej oznakę. Poza tym lubił być uwarzany za aroganckiego snoba, którym bez wątpienia był.
***
Pierwszy tydzień w nowej szkole mógł być dla Merissy koszmarem, gdyby nie Jason. Jeszcze zanim weszła do klasy, gdzie miała mieć zajęcia z biologii, na którą bliźniacy nie uczęszczali pozostawiona samej sobię Merissa poznała Crystal Bijou.
Crystal okazała się być dokładnie taką dziewczyną jaką Merissa nigdy nie chciałby zostać. Była co prawda śliczna, o jasnych włosach jak wielu ludzi z północy, roześmianych niebieskich oczach i nienagannym ubiorze, ale była również irytującą trzpiotką z wyższych sfer, która z uwielbieniem rozstawiała maluczkich po kątach. Panna Bijou poruszała się w obstawie dwóch przyjaciółek, które Merissa określiła mianem dworek. Szybko zapałały do siebię niechęcią, która mogła się przeobrazić w nienawiść dorównującą tej jaką darzyła Crystal Gebrielle. A wszystko to tylko dla tego, że Merissa była spokrewniona z Hamiltonówną. Co najdziwniejsze Merissy nie ratowało nawet to, że była również kuzynką Alexa, z którym Crystal nieoficjalnie chodziła.
Na szczęście dla Merissy, która niemal wpadła w sidła Crystal, w jej obronie stanął Jason we własnej osobie. Chłopak zaopiekował się nią i nie porzucił Merissy nawet po lekcji, pomagając jej odnaleźć się w nowym miejscu.
-Nie rozumiem, dla czego jest dla mnie taka niemiła. -powiedziała Merissa, po tym jak Crystal otwarcie skomentowała jej strój -pomarańczową koszulkę, białą spódnicę i kamizelkę. Merissa zawsze czuła się dobrze nosząc się we własnym stylu, bez ograniczeń jakie stawiała sobię Crystal i jej dworki odziane niczym wyuzdane panny z pensji na przedmieściach Starej Tarantali.
-Pewnie ci zazdroszczą. -powiedział Jason. Merissa odpowiedziała mu uśmiechem, co wchodziło powoli w jej nawyk.
-Wątpię. -odparła. -Przecież mają wszystko czego można sobię zapragnąć.
-Ale nie są tobą. -rzekł Jason wpatrując się w idealną twarz Merissy. Dziewczyna przyjżała się swojemu rozmówcy nieco dokładniej niż wieczora, kiedy się poznali. Był wysoki, postawny, przystojny, o ciemnych kędzierzawych włosach. Miał idealny uśmiech, który Merissa mogła oglądać godzinami. I doskonale wychodziło jej jego przywoływanie -wystarczyło, że sama się uśmiechnęła co robiła bardzo często w towarzystwie Jasona. Nagle przypomniała sobię o tym co go spotkało.
-Słyszałam, że to ty znalazłeś zwłoki tego chłopaka. -powiedziała. Uśmiech Jasona szybko zgasł.
-Zgadza się. -powiedział zerkając w bok. -To było dziwne. I nieprzyjemne.
-Przykro mi.
-Niepotrzebnie. -odrzekł. -Nie uwierzysz. -zmienił temat. -Znowu widziałem tego ogromnego wilka. No, może to nie był ten sam, ale przysięgam, że był olbrzymi.
-Kiedy go widziałeś? -zapytała. Merissa nie wiedziała dużo o świecie nadprzyrodzonym, ale zdawała sobię sprawę z istnienia wilkołaków, oraz zmiennoskórych, a teraz nabrała pewności, że conajmniej jeden znich mieszka od lat w okolicy. I, że był na tyle nieostrożny, iż dał się zauważyć zwykłemu człowiekowi, co nie było najmądrzejszym posunięciem. Jason nie wydawał się być chętny by zapomnieć o fantastycznej bestii, jaką widział, a wręcz przeciwnie -marzył by zobaczyć ją jeszcze raz.
-Nocą, chwilę po tym kiedy odjechaliście zpod Death Cub. -powiedział. -To było niesamowite. Wilk patrzył za samochodem, a później poprostu odwrócił się, spojrzał na mnie i pobiegł do lasu. Nie wiem czemu, ale poszedłem za nim. To znaczy, nie tak do końca za nim, ale w tym samym kierunku. I wtedy znalazłem ciało. Myślisz, że to ten zmutowany wilk zabił Maxxiego?
-Możliwe. -skłamała. Wymijająco dodała. -Przyjdziesz na przyjęcie powitalne w Hellot H'Aye? Jest w ten weekend i ucieszyła bym się, gdybyśmy się tam spotkali.
-Jasne.
***
Hector musiał przyznać, że polowanie na młodego wampira było miłą odmianą. Sprawa była tym ciekawsza, że Królowa Shadya wysłała swojego Psa za niewinnym nowonarodzonym, który został posądzony o zamordowanie jakiegoś ćpuna. Donosicielką była oczywiście czarodziejka Deidre będąca daleką krewniaczką Królowej.
Królowa Shadya l'a Serija była najstarszym wampirem jaki postawił stopę na Atharyngii i niepodzielnie władała czterema hrabstwami: Greesweet, Rodos, Anthelarin i Braddana. Była najwyższą władzą w tej części kraju, ale nie interesowała się ludzkim życiem. A przynajmniej nie wszystkimi. Królowa bardzo dbała o swój ród i jego żywych przedstawicieli i była skłonna spełniać ich proźby, choć nigdy by tego nie przyznała otwarcie. Zabiła już setki wampirów, które stanęły pomiędzy nią, a czarodziejkami ze starożytnego Athamaru -dzisiejszej zachodniej prowincji Zjednoczonego Królestwa, które Shadya opóściła przed dwoma tysiącami lat, kiedy Athamar był jeszcze autonomicznym, potężnym mocarstwem.
Gdyby tylko Królowa zainteresowała się bardziej tym morderstwem. -pomyślał Hector. -Tym, które wyszło na jaw i innymi, które zostały skrzętnie ukryte przed nią i jej pupilkami -czterema hrabiami -wampirami zajmującymi się nudniejszymi częściami zarządzania ziemiami podległymi Shadyi. -Gdyby tylko rozkazała, któremuś ze swoich podwładnych powęszyć wokół tego tematu, dowiedziała by się, że to nie nowonarodzony, niepanujący nad sobą wampir zabija okoliczne owieczki. Dowiedziała by się, że nocnym stojącym za tymi mordami był jej zaufany sługa -wiekowy wampir, którego osądowi ufała jak żadnemu innemu.
Hector zaśmiał się gardłowo wychwytując drgnienie ruchu. Młode wampiry pozostawione same sobię zaraz po przeobrażeniu są bardzo niebespiecznie nie tylko dla otoczenia, ale również dla samych siebię. Nie wiedzą czego należy unikać. Nie znają się na zacieraniu śladów swojej egzystencji. By wytropić młodego wampira nie trzeba być wytrawnym łowcą, a tak się składało, że Hector był Pierwszym Psem samej Królowej.
Wystrzelił przed siebię niczym błyskawica nie pozostawiając żadnych szans drugiemu wampirowi. Zderzenie było tak potęrzne, iż wywołało głośny grzmot. Nowonarodzony odrzucony siłą uderzeniową roztrzaskał drzewo na swojej drodze. Drzazgi i kilka grubszych gałęzi wbiło się w ciało nocnego, który zawył wstrząsajaco.
Wampirem okazał się być młody chłopak, ćpun jakich wielu spotkać można w wielkich miastach Atharyngii. Hector stanął nad nim mierząc wampira czerwonymi ślepiami. Obydwoje obnażyli kły.
Koniec nowonarodzonego był bardzo szybki. Jego zwłoki Hector pozostawił w lesie, gdzie z wzejściem słońca rozpadną się w chmurze popiołu.
Skoro zadanie zostało wykonane to czyż Hector nie zasłużył na chwilę zabawy? Zadowolony z siebię wampir poszedł za dźwiękiem muzyki napływającej z Hellot H'Aye. Szedł dopóki zorientował się, że ma towarzystwo. Drugi wampir szedł w niedużej odległości po lewej Hectora. Łowca zdziwił się rozpoznając Księcia, którego nienawidziłby z całego serca, gdyby jakieś posiadał.
-Książę. -odezwał się. Według Królowej podwładni powinni kłaniać się swoim panom, ale wampiry nie podzielały jej zdania. Mogły się zgodzić jedynie na opuszczenie głowy w geście uniżoności i właśnie tak zrobił Hector. -Cóż cię sprowadza do Hellot H'Aye? -zapytał.
-Chciałem sprawdzić jak sobię radzisz, Hectorze. -powiedział spokojnie Książę. Syn Królowej został przemieniony w wieku dwudziestu jeden lat i za życia był zniewalajaco przystojnym, młodym mężczyzną. Jego uroda tylka się wyostrzyła przez ostatnie osiemset lat życia po życiu. Ale nie umiejętność kłamania. A może poprostu to Hectora nie dało się okłamać? Wampir wiedział doskonale czemu Książę za nim przyszedł. Gene kontrolował Hectora, ale i szukał jakiegoś dowodu jego niewierności Królowej. Książę zawsze był podejżliwym dupkiem.
-Jeśli obserwowałeś mnie od dłuższego czasu, to zapewne wiesz, że cel został wyeliminowany. -powiedział Hector Cutthroat. Książę skinął głową idąc dalej. On również podąrzał za dźwiękami muzyki.
Wampiry, dzięki swym zmysłom dalece wyprzedzającym ludzkie możliwości słyszały wyraźnie zawodzący głos piosenkarza:
"Zabili mi kanarka! Zbrodni narzędziem była wiertarka! Kto zabił? Kto?!"
Hector zaśmiał się słysząc idiotyczny tekst piosenki. Ludzie z wieku na wiek stawali się coraz głupsi -skomentował w myślach. Na głos powiedział:
-Czy Książę napije się ze mną świeżej krwii? -Gene rzucił Cutthroatowi groźne spojrzenie, które po chwili złagodniało.
-Muzyka dochodzi z domu czarodziejki Deidre. -powiedział Książę, jakby zastanawiał się nad czymś. W końcu uśmiechnął się szeroko ukazując kły.
"Zabili mi kanarka! Zbrodni narzędziem była wiertarka! Kto zabił? Kto?!" Merissa nie mogła już dłużej słuchać muzyki jaką zapodali Maddox i James. Co dziwne ich specyficzny gust muzyczny spodobał się większości gości, którzy teraz śmigali po parkiecie, lub upijali się w otwartej dla wszystkich części domu.
Dziewczyna szybko pożałowała, że poszła za przykładem swojej matki zprzed dwudziestu pięciu lat i włożyła kanarkowo żółtą sukienkę. Wyglądała jakby była centrum świata w tłumie pełnym ludzi ubranych w ciemnych kolorach, wśród których królowała czerń, brązy i stłumione zielenie, czerwienie, oraz wszelkie odcienie niebieskiego i granatowego. Jedyną osobą równie krzykliwie ubraną była Mandy, w kolorowej sukience z nadrukowanym nierównym ciągiem napisów powtarzających: Kto widział pojebaną psychikę?
Mandy lawirowała pomiędzy Jamesem i Maddoxem, którzy dzielili się dziewczyną podczas tańca do czasu, gdy młodszego brata Merissy odbiła zmysłowa, czarnoskóra dziewczyna o włosach ściętych tuż przy głowie. Była to nowa przyjaciółka Maddoxa -Tamika Blaise. Co najdziwniejsze dopóki Maddox nie połączył ze sobą życiowych ścieżek Jamesa, Mandy i Tamiki ta trójka nie wiedziała nawet o swoim istnieniu. Teraz wydawali się być idealnie dobraną paczką znajomych.
"Zabili mi kanarka! Zbrodni narzędziem była wiertarka! Kto zabił? Kto?!" -Ja! Ja zabiłam kanarka! -zawołała do Gabrielle tańczącej z Alice. Kuzynka posłała Merissie całusa. Wkońcu postanowiła wyjść na świeże powietrze. Jason nie przyszedł i pewnie już się nie pojawi. Merissa wpadła w wisielczy nastrój.
Zdenerwowana przechodząc przez korytarz prowadzący do tylnego wyjścia z domu wpadła na obściskujących się Alexa i Crystal. Zkrzywiła się wymownie i poszła dalej. Na patio znalazła papierosy Maddoxa i choć zwykle nie pali, dziś to zrobiła.
Przeszła się po zacienionym ogrodzie. Wyrzuciła papierosa, kiedy drugi raz zaczęła się krztusić. Trzask!
Merissa odwróciła się słysząc jakiś dźwięk. Jej oczy rozszerzyły się, kiedy zdała sobię sprawę, że obok niej stoi nienaturalnie blady, odpychający mężczyzna. Nie, nie mężczyzna, a wampir. Dziewczyna miała już krzyknąć, ale wampir był szybszy. Zniknął tylko po to by zmaterializować się za nią. Zręcznie zakrył dłonią jej usta, a drugą ręką przyciągnął do siebię.
"Zabili mi kanarka! Zbrodni narzędziem była wiertarka! Kto zabił? Kto?!"
-Wydaje mi się, że zakosztuję własnego kanarka. -powiedział obleśnie perwersyjnym głosem wampir liżąc Merissę po szyji.