Raz, dwa, trzy - mikrofon działa, można mówić. Przede mną kilkudziesięciu dziennikarzy, którzy akurat uznali, że warto zaprosić Kowalczyka na pomeczową konferencję prasową, bo może powie coś ciekawego.
- Dzień dobry, witam wszystkich.
- Dlaczego gracie tak słabo? Czy pana zdaniem są szanse na awans do pierwszej ligi? - padło pytanie z sali.
- Dobrze, że pan pyta. Otóż chciałem powiedzieć, że tak słabego trenera nie spotkałem w całej swojej karierze - oświadczyłem w pierwszym zdaniu. Dziennikarze w szoku, ale notują, aby nie stracić żadnego słowa. - To przez niego straciliśmy szansę na bezpośredni awans - kontynuowałem. - Tylko i wyłącznie przez jego niedokształcenie i głupotę. On zniweczył cały nasz wysiłek. Cały czas nie mogę zrozumieć, jak prezes mógł dać komuś takiemu pracę. Nie można kazać profesjonalnym piłkarzom pracować z takim amatorem.
- Co pan mówi? Przecież będzie miał pan problemy po takich słowach!
- Wiem, że będę miał, ale nie mogę ciągle milczeć. Do końca pozostało pięć czy sześć kolejek, jest szansa, że chociaż zagramy w barażach. Jeśli do tego czasu zmieni się szkoleniowiec, przy tych piłkarzach wciąż istniałaby szansa, że uda się coś wygrać, awansować. Gdybym nic nie powiedział, to już moglibyśmy kończyć rozgrywki.
Trenerek nie mógł zebrać myśli. Nikt nigdy go tak publicznie nie przeczołgał. Moje słowa trafiły na pierwsze strony gazet sportowych. Miejscowe radio trąbiło o tym, jak Polak skrytykował szkoleniowca. Wiedziałem, że nie uniknę kary, ale co z tego? Wezwano mnie do klubu, do prezesa.
- Trener nie może zrozumieć, dlaczego tak powiedziałeś.
- A co? Nie widzicie? Co mecz macie dwadzieścia tysięcy białych chusteczek na trybunach. Wszyscy chcą, żeby go wywalić, bo się nie zna. Nie zna i już. Piłkarze tynk gryzą, tak go nienawidzą.
- Niestety, musimy cię za te wypowiedzi zawiescić na cztery dni. Nie będziesz przez ten czas trenował z zespołem.
Trudno, bywają gorsze kary niż czterodniowy urlop. Później dorzucono jeszcze kilka dni, skończyło się na siedmiu czy dziesięciu. Po tym czasie trenera wyrzucono! Szedłem ulicą, a ludzie po prostu mi dziękowali, gratulowali! Prasa mnie chwaliła - zwolnienie trenera to dobry ruch, Kowalczyk był jedynym, który odważył się wyznać prawdę. Koledzy z zespołu też byli mi wdzięczni, tylko pracownicy klubu patrzyli krzywo, bo przecież tamten pracował w Las Palmas od wielu lat. Natomiast prezes... zrobił takie wzmocnienie, że duża rzecz! Wziął trenera z drugiej drużyny. Trudno, nieważne. Do końca pięć kolejek, nie będę się już wygłupiał.
Gdy kilka dni po tej aferze wchodziłem na boisko w meczu ligowym, kibice zgodowali mi owację na stojąco. Dwadzieścia tysięcy ludzi biło brawo i skandowało moje nazwisko. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że podjąłem słuszną decyzję - wykorzystałem ostatni moment, aby uderzyć pięścią w stół.
Już znacznie wcześniej wiedziałem, że nie chcę zostać w Las Palmas na kolejny rok. Ładnie tam jest, ciepło, ale na wakacje, co innego codzienne życie. Nie miałem zamiaru już tam siedzieć. Działaczom oznajmiłem, że nie mają co rozmawiać z Betisem na temat kolejnego wypożyczenia - ja się zmywam. Mam dość tej wyspy. Mam dość miasta, które mogę przejść piechotą w dziesięć minut i znam każdy jego zakamarek. Mam już dość mieszkania przy samej promenadzie, tłumu turystów pod oknem. Nie ma też co ukrywać, że w Las Palmas nie szło mi jakoś rewelacyjnie pod względem sportowym. To znaczy statystycznie wygląda to dobrze - rozegrałem trzynaście spotkań i zdobyłem aż dziewięć bramek. Gdy tylko dopisywało mi zdrowie (a niestety miałem kilka drobnych urazów), stawiano na mnie, bo byłem jedną z największych gwiazd drużyny. Wszystko szło świetnie do czasu zgrupowania kadry na Malcie i późniejszej kontuzji. A potem wyjazd na reprezentację na mecze z Anglią i Szwecją, ciągłe nieobecności, z których wynikało, że nie zależy mi na grze w Las Palmas, konflikt z trenerem. Po Malcie, czyli od lutego, tak naprawdę już nie grałem - z przyczyn zdrowotnych i reprezentacyjnych. Jednak ten bilans - trzynaście meczów i dziewięć goli - budził respekt. O tym, że w piłkę grać potrafię, wiedzieli tam bardzo dobrze.
Spośród tych dziewięciu goli, ze dwa strzeliłem na swój ambitny zamach, ale najlepszą bramkę zdobyłem w meczu z Rayo Vallecano. Na samym początku wcisnęliśmy na 1:0, ale potem zupełna zmiana sytuacji - jechali nas jak baranów. Nie mogliśmy wyjść z własnej połowy. Pełny dramat. Obrońcy tylko wykopywali piłki byle dalej. Trochę byłem tym faktem zły, bo można było pograć spokojniej, rozegrać, zamiast z piłki robić wykopki. Po jednym z takich zabłąkanych wykopów piłka trafiła do mnie. - Chcecie tak grać? Chcecie walić po trybunach? Jak wybijamy, to wybijamy! - pomyślałem. No to wybiłem. Byłem mniej więcej trzydzieści metrów od bramki Rayo. No i co? Pewnie już się każdy domyśla. Tak, jakimś cudem ta piłka przeleciała trzydzieści metrów i wpadła pod poprzeczkę. Po chwili kolega z ataku podwyższył i mecz już przegrany wygraliśmy 3:0. I z Las Palmas mam wiele miłych wspomnień.