Jerzy Kosiński Wystarczy być

JERZY KOSIŃSKI




Wystarczy Być


(Przełożyła Julita Wroniak)





Katherine v. F.,

która nauczyła mnie,

że miłość to coś więcej

niż pragnienie bycia razem.


l



Była niedziela. Los krążył wolno po ogrodzie, ciągnąc za sobą zielony wąż i uważnie obserwując lejący się z niego strumień wody. Bardzo delikatnie kierował go na każdą roślinę, każdy kwiat, każdą gałąź. Rośliny są jak ludzie; potrzebują miłości, aby żyć, pokonywać choroby i umierać w spokoju.

A jednak różnią się od ludzi. Nie umieją rozmyślać o sobie ani zgłębiać swej istoty; nie istnieje lustro, w którym mogłyby się przejrzeć; wszystko, co robią, robią nieświadomie: rosną mimo woli, a ponieważ nie potrafią rozumować ani marzyć, ich rozwój pozbawiony jest znaczenia.

W ogrodzie, który dzielił od ulicy wysoki, porośnięty bluszczem mur z czerwonej cegły, było przyjemnie i bezpiecz­nie, i nawet odgłosy przejeżdżających obok aut nie zakłócały panującego w nim spokoju. Los nie zwracał najmniejszej uwagi na hałasy z ulicy. Chociaż nigdy nie wychodził poza teren domu i przyległego doń ogrodu, nie interesował go świat na zewnątrz.

Przednią część domu, w której mieszkał Stary Człowiek, Los traktował tak samo jak mur czy ulicę. Nie wiedział, czy ktoś tam żyje, czy nie. W tylnej części, na parterze, w izbie z oknem na ogród, mieszkała pokojówka. Los zajmował pomieszczenie po przeciwnej stronie holu, z własną łazienką i oddzielnym korytarzem prowadzącym do ogrodu.

Jeśli chodzi o ogród, najbardziej podobało się Losowi to, że zawsze, gdziekolwiek się znajdował, na jednej z wąskich ścieżynek czy pośród drzew i krzewów, mógł po nim krążyć, nie zastanawiając się, w którym idzie kierunku, nie wiedząc, czy posuwa się naprzód, czy cofa po swoich dawnych śladach. Liczyło się tylko to, że tak jak rośliny żyje własnym rytmem.

Co pewien czas wyłączał strumień wody, siadał na trawie i pogrążał się w zadumie. Wiatr wiejący z różnych stron kołysał liśćmi krzewów i drzew. Miejski kurz osiadał wszędzie, przyciemniając barwy kwiatów, które cierpliwie czekały, aż deszcz je obmyje, a słońce osuszy. Jednakże, nawet w szczyto­wym momencie swojego rozkwitu, tętniący życiem ogród był jednocześnie cmentarzem. Pod każdym drzewem i każdym krzakiem tkwiły zgniłe pnie oraz spróchniałe, rozkładające się korzenie. Właściwie trudno było określić, co jest ważniejsze: powierzchnia ogrodu czyjego trzewia, cmentarzysko, z które­go wszystko bierze początek i w które na nowo się zapada. Wzdłuż muru, na przykład, rósł w pogardzie dla innych roślin żywopłot; rozrastał się szybko, przytłaczając sobą sąsiadujące kwiaty i wdzierając się na terytorium słabszych krzewów.

Los wrócił do pokoju i włączył telewizor. Ekran tworzył własne światło, własne kolory, własny czas. Nie podlegał prawu ciążenia, które sprawia, że rośliny chylą się ku ziemi. W telewizorze wszystko było splątane, przemieszane, a zara­zem uładzone: noc i dzień, rzeczy duże i małe, solidne i kruche, miękkie i szorstkie, ciepłe i zimne, dalekie i bliskie. W kolorowym świecie telewizji ogrodnictwo było dla Losa jak laska dla ślepca.

Zmieniając kanały, Los zmieniał i siebie. Przechodził przez różne fazy, podobnie jak rośliny w ogrodzie, ale przechodził przez nie tak szybko, jak chciał, tak szybko, jak wciskał przycisk. Zdarzało się, że zmieniając programy wypełniał sobą cały ekran, tak jak wypełniały go osoby pokazujące się w telewizorze. Manipulując przyciskiem doko­nywał tego, że ludzie jawili się przed jego oczami. Toteż nic dziwnego, że uwierzył, iż swoje istnienie również zawdzięcza tylko sobie; sobie i nikomu więcej.

Postać, którą zobaczył na ekranie, wyglądała jak jego własne odbicie w lustrze. Chociaż nie potrafił czytać ani pisać, bardziej przypominał mężczyznę w telewizorze, niż się od niego różnił. Nawet głosy mieli podobne.

Wtopił się w ekran. Niczym promień słońca, podmuch świeżego powietrza czy lekki deszczyk, świat spoza ogrodu przeniknął Losa i Los, niby obraz telewizyjny, wypłynął w świat, niesiony siłą, której nie znał i nie widział.



Nagle usłyszał skrzypienie otwieranego na górze okna i krzyk grubej pokojówki. Wstał z ociąganiem, ostrożnie zgasił telewizor i wyszedł do ogrodu. Gruba pokojówka wychyliła się z okna na piętrze i wymachiwała rękami. Nie lubił jej. Zamieszkała w domu Starego Człowieka wkrótce po tym, gdy czarnoskóra Louise zachorowała i wróciła na Jamajkę. Była gruba, była cudzoziemką i mówiła z dziwnym akcentem. Nie kryła tego, że nie rozumie słów płynących z telewizora, który oglądała we własnym pokoju. Los słuchał jej trajkotu tylko wówczas, gdy przynosiła mu posiłki i opowiadała, co zjadł Stary Człowiek oraz co - jej zdaniem - mówił. Teraz wołała, żeby przybiegł czym prędzej.

Ruszył po schodach na górę. Nie miał zaufania do windy, odkąd czarnoskóra Louise przesiedziała uwięziona w niej kilka godzin. Na trzecim piętrze skręcił w długi hol prowadzący do frontowej części domu.

Ostatnim razem, kiedy tu przebywał, niektóre z drzew w ogrodzie, teraz już wysokie i okazałe, były niskie i mizerne. W domu nie było wówczas telewizora. Na widok swojego odbicia w dużym lustrze zawieszonym na ścianie w holu Losowi stanął w pamięci obraz siebie jako małego chłopca, a potem Starego Człowieka siedzącego w ogromnym fotelu. Stary Człowiek miał siwe włosy, ręce suche i pomarszczone. Sapał ciężko i często robił przerwy między słowami na złapanie tchu.

Los wędrował przez pokoje, które wydawały mu się dziwnie puste; grube kotary w oknach ledwo przepuszczały światło. Stopniowo zaczął dostrzegać wielkie meble przykryte starymi pokrowcami oraz zasłonięte lustra. Słowa, którymi Stary Człowiek przemówił do niego po raz pierwszy, wryły mu się w pamięć niczym korzenie w ziemię. Los był sierotą, i to właśnie Stary Człowiek zaopiekował się nim przed wielu laty, udzielając mu schronienia w swoim domu. Matka chłopca zmarła przy porodzie. Nikt, nawet Stary Człowiek, nie chciał mu powiedzieć, kim był jego ojciec. Niektóre dzieci uczą się pisać i czytać, ale on, Los, nigdy nie posiądzie tej umiejętności. Nigdy nie zdoła pojąć wszystkiego, o czym inni rozmawiają lub co do niego mówią. Będzie pracował w ogro­dzie, dbając o kwiaty, trawy i drzewa, które rosną tam w spokoju. Będzie taki jak one: cichy, pogodny w słońcu, ociężały w deszczu. Na imię otrzyma Los, gdyż los sprawił, że przyszedł na świat. Nie ma żadnej rodziny. Jego matka, chociaż była bardzo ładną kobietą, umysł miała - podobnie jak i on - niesprawny; miękka gleba chłopięcego mózgu, z której wyrastają wszystkie myśli, uległa trwałemu zniszcze­niu. Dlatego też on, Los, nie powinien szukać sobie miejsca w świecie ludzi, którzy żyją poza domem i poza bramą ogrodu. Musi ograniczyć swój świat do pokoju, który jest mu przydzielony, i do ogrodu; nie wolno mu wchodzić do innych pomieszczeń ani wychodzić na ulicę. Posiłki będzie mu zawsze przynosić Louise, jedyna osoba, którą będzie widywał i z którą może rozmawiać. Nikt inny nie ma prawa zaglądać do jego pokoju. Poza chłopcem tylko Stary Człowiek może spacerować po ogrodzie i w nim przesiadywać. Los musi dokładnie wypełniać wszelkie polecenia, w przeciwnym razie, jak oznajmił Stary Człowiek, zostanie wysłany do zakładu dla obłąkanych, a tam zamknięty w celi i zapomniany.

Los więc robił to, co mu kazano. Czarnoskóra Louise również.



Naciskając klamkę masywnych, ciężkich drzwi, usłyszał skrzekliwy głos pokojówki. Kiedy wszedł do środka, ujrzał pokój dwukrotnie wyższy od pozostałych pomieszczeń. Ściany obudowane były półkami pełnymi książek. Płaskie, skórza­ne teczki leżały na stole.

Pokojówka krzyczała coś do telefonu. Na widok Losa wskazała ręką łóżko. Zbliżył się do posłania. Stary Człowiek siedział wsparty o sztywne poduszki i wyglądał tak, jakby z uwagą nasłuchiwał cichego szemrania w rynnie. Ramiona opadały mu bezwładnie, głowa zaś - niczym ciężki owoc na gałęzi - zwisała w bok. Los popatrzył na twarz Starego Człowieka: miała barwę kredy, górna szczęka zachodziła na dolną wargę i tylko jedno oko było otwarte, tak jak u martwych ptaków, które czasem znajdował w ogrodzie. Pokojówka odłożyła słuchawkę wyjaśniając, że zadzwoniła do lekarza, który wkrótce tu przybędzie.

Los ponownie zerknął na Starego Człowieka, mruknął pod nosem “do widzenia” i wyszedł. Wrócił do swojego pokoju i włączył telewizor.


2



Nieco później, kiedy wciąż jeszcze oglądał telewizję, z górnych pięter domu doleciały go odgłosy jakichś zmagań. Wyszedł z pokoju i ukrywszy się za dużą rzeźbą stojącą w holu we frontowej części domu, obserwował, jak kilku mężczyzn wynosi ciało Starego Człowieka. Ponieważ Stary Człowiek umarł, Los sądził, że niedługo zjawi się ktoś, kto zadecyduje o tym, co ma się stać z domem, z nową pokojówką oraz z nim samym. W telewizji śmierć zawsze pociągała za sobą przeróżne zmiany, zmiany wprowadzane przez krewnych zmarłego, przedstawicieli banku, prawni­ków, biznesmenów.

Ale dzień minął i nikt się nie pojawił. Los zjadł skromną kolację, obejrzał program rozrywkowy i położył się spać.



Jak zwykle wstał wcześnie rano, wniósł do pokoju tacę, którą pokojówka zostawiła przy drzwiach, zjadł śniadanie i udał się do ogrodu.

Sprawdził, czy ziemia na grządkach jest dość wilgotna, przyjrzał się uważnie kwiatom, usunął parę zeschłych liści, przyciął kilka gałązek. Wszystko było jak należy. W nocy padał deszcz i rośliny wypuściły sporo świeżych pędów. Usiadł i zdrzemnął się w słońcu.

Dopóki nie patrzy się na ludzi, ludzie nie istnieją. Ukazują się, tak jak postacie na ekranie telewizora, dopiero wtedy, gdy człowiek skieruje na nich wzrok. I żyją w jego myślach, aż nie zastąpi ich nowy obraz. Tak samo działo się z nim, Losem. Patrząc na niego inni sprawiali, że stawał się wyraźny, otwierał się, wyłaniał; nie będąc widziany, zamazywał się i rozpływał. Może wiele tracił oglądając ludzi na ekranie telewizora i nie będąc samemu oglądanym. Cieszył się, że teraz, gdy Stary Człowiek nie żyje, zobaczą go osoby, które nigdy dotąd go nie widziały.



Na dźwięk telefonu pędem wrócił do pokoju. Męski głos poprosił go, żeby przyszedł do biblioteki.

Los pospiesznie zrzucił z siebie strój roboczy, ubrał się w jeden z najlepszych garniturów, jakie miał, starannie przyczesał włosy, włożył duże okulary słoneczne, które nosił do pracy w ogrodzie, i ruszył na górę. W wąskim, mrocznym pokoju o zastawionych książkami ścianach ujrzał kobietę i mężczyznę. Siedzieli za dużym biurkiem, na którym leżały porozkładane różne papiery. Los zatrzymał się na środku pokoju, niepewien, co ma uczynić. Mężczyzna wstał od biurka, postąpił naprzód kilka kroków i wyciągnął rękę.

- Thomas Franklin z firmy prawniczej Hancock, Adams i Colby, która prowadzi sprawy spadkowe zmarłego. A to - rzekł odwracając się w stronę kobiety - moja asystentka, panna Hayes.

Los potrząsnął wyciągniętą dłonią i spojrzał na kobietę. Uśmiechnęła się.

- Pokojówka powiedziała mi, że mieszka tu mężczyzna zatrudniony w charakterze ogrodnika. - Mówiąc to Franklin skinął głową w kierunku Losa. - Jednocześnie w żadnych dokumentach z ostatnich czterdziestu lat nie ma najmniejszej wzmianki o jakimkolwiek mężczyźnie zatrudnionym przez zmarłego czy też mieszkającym w jego domu. Czy wolno mi spytać, od ilu dni pan tutaj przebywa?

Zdumiało Losa, że w tak wielu papierach rozłożonych na biurku nigdzie nie figuruje jego imię; przyszło mu do głowy, że może ogród też nigdzie nie jest wspomniany. Po chwili wahania odparł:

- Mieszkam w tym domu, odkąd tylko pomiętam, odkąd byłem małym dzieckiem. Zamieszkałem tu na długo przedtem, zanim jeszcze Stary Człowiek złamał nogę w bio­drze i zaczął większość czasu spędzać w łóżku, zanim w ogrodzie wyrosły duże krzewy, zanim na trawnikach pojawiły się automatyczne spryskiwacze do roślin, a w poko­jach telewizory.

- Co takiego? Twierdzi pan, że mieszka w tym domu od dzieciństwa? Czy wolno mi spytać o pańskie nazwisko?

Los poczuł się zakłopotany. Wiedział, że między nazwis­kiem człowieka a jego życiem istnieje ważny związek. Dlatego ludzie w telewizji zawsze mieli dwa nazwiska, jedno własne, używane poza ekranem, oraz drugie, które przybierali za każdym razem, gdy wcielali się w jakąś postać.

- Nazywam się Los - powiedział.

- Pan Los, tak? - upewnił się prawnik. Los skinął głową.

- Spójrzmy do akt. - Ze stosu na stole podniósł kilka arkuszy. - Mam tu pełen wykaz osób, jakie zmarły kiedykol­wiek u siebie zatrudniał. Podobno kiedyś sporządził testa­ment, ale, niestety, nie udało nam się go odnaleźć. Prawdę mówiąc, zmarły zostawił po sobie bardzo niewiele dokumen­tów. Mamy jednak pełną listę wszystkich jego pracowników - oznajmił dobitnie, spoglądając na dokument, który trzy­mał w dłoni.

Los czekał bez słowa.

- Może pan usiądzie? - zaproponowała panna Hayes.

Przysunął krzesło w stronę biurka i usiadł.

Franklin oparł brodę na ręce.

- Bardzo to dziwne - powiedział nie podnosząc wzroku znad kartki papieru, którą uważnie studiował - ale pańskie nazwisko nigdzie nie figuruje w naszych aktach. Według
informacji, jakie mamy, nikt o takim nazwisku nie pracował u zmarłego. Panie Los, czy jest pan pewien, całkowicie pewien, że zmarły zatrudnił pana u siebie?

- Pracuję tu od samego początku - oświadczył z głębo­kim przekonaniem Los. - Całe życie zajmuję się ogrodem na tyłach domu. Odkąd tylko pamiętam. Byłem małym chło­pcem, kiedy rozpocząłem pracę. Drzewa były wtedy niskie, żywopłotu też właściwie jeszcze nie było. A teraz ogród...

- Ale w dokumentach - przerwał mu Franklin – nie ma ani słowa o tym, aby jakikolwiek ogrodnik mieszkał tu i pracował. Firma Hancock, Adams i Colby powierzyła nam,
to jest mnie i pannie Hayes, uregulowanie wszystkich spraw zmarłego. Posiadamy szczegółową dokumentację. I mogę pana zapewnić, panie Los, że nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o ogrodniku. Przeciwnie, z dokumentów jasno wynika, że w przeciągu ostatnich czterdziestu lat zmarły nie zatrudniał żadnego mężczyzny. Przepraszam... czy jest pan ogrodnikiem z zawodu?

- Jestem ogrodnikiem. Nikt nie zna tego ogrodu lepiej ode mnie. Mieszkam tu od dziecka i przez cały czas ja jeden troszczę się o ogród. Dawniej zajmował się nim ktoś inny,
wysoki, czarnoskóry mężczyzna; kiedy nauczył mnie wszyst­kiego, kiedy pokazał mi, co mam robić, odszedł i od tej pory pracuję zupełnie sam. Wiele z tych drzew i kwiatów zasadzi­
łem własnoręcznie - stwierdził, wskazując w stronę okna wychodzącego na ogród. - Sprzątam ścieżki, podlewam grządki. Dawniej Stary Człowiek często schodził do ogrodu, siadał z książką, odpoczywał. Ale potem przestał.

Franklin przeszedł od okna do biurka.

- Proszę pana - rzekł - chciałbym panu wierzyć, ale widzi pan, jeśli wszystko, co pan mówi, jest prawdą, to z jakiegoś niezrozumiałego powodu pańska obecność w tym
domu oraz fakt zatrudnienia w charakterze ogrodnika nie zostały odnotowane w żadnym z dostępnych nam dokumen­tów. Niewiele pracowało tu osób - dodał cicho, zwracając się
do asystentki. - Zmarły odszedł z firmy w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, ponad ćwierć wieku temu, kiedy złamane biodro przykuło go do łóżka. Ale pomimo zaawansowanego wieku do końca czuwał nad swoimi sprawami i każdą osobę, którą zatrudniał, zgłaszał do nas; to my wypłacaliśmy jej pensję, załatwiali ubezpieczenie i tak dalej. Z naszych akt wynika, że po odejściu panny Louise przyjął do pracy jedną “zagraniczną” pokojówkę, i nikogo więcej.

- Znam starą Louise. Ona może poświadczyć, że od dawna mieszkam w tym domu i pracuję w ogrodzie. Louise była tu, odkąd pamiętam, odkąd miałem kilka lat. Codzien­nie przynosiła mi posiłki do pokoju, a od czasu do czasu siadywała ze mną w ogrodzie.

- Louise umarła, proszę pana - przerwał Franklin.

- Nie, ona pojechała na Jamajkę.

- Tak, ale niedawno zachorowała i umarła - wyjaśniła
panna Hayes.

- Nie wiedziałem o tym - powiedział cicho Los.

- W każdym razie - ciągnął dalej Franklin - wszyst­kie zatrudnione tu osoby zawsze regularnie otrzymywały pensje; a ponieważ zajmowała się tym nasza firma, dysponu­jemy pełną dokumentacją.

- Nie znałem innych osób, które tu pracowały. Kiedy nie pielęgnowałem ogrodu, przebywałem u siebie w pokoju.

- Chciałbym panu wierzyć, panie Los, jednakże w na­szych aktach nie ma najmniejszej wzmianki o pana obecności w tym domu. Nowa pokojówka nie umie powiedzieć, od jak
dawna pan tu mieszka. Jak powiedziałem, nasza firma jest w posiadaniu pełnej dokumentacji, posiadamy nawet wszystkie czeki i kwity ubezpieczeniowe z ostatnich pięćdziesięciu lat. - Uśmiechnął się. - W czasie gdy zmarły był wspólni­kiem w firmie, niektórych z nas jeszcze nie było na świecie, a inni dopiero raczkowali.

Panna Hayes roześmiała się. Los nie rozumiał, dlaczego jej tak wesoło.

- Proszę pana - Franklin znów powrócił do spraw dokumentów - czy przypomina pan sobie, aby w czasie pobytu w tym domu podpisywał pan cokolwiek?

- Nic nie podpisywałem.

- A w jaki sposób panu płacono? W gotówce?

- Nigdy nie dawano mi pieniędzy. Dostawałem posiłki, bardzo smaczne posiłki; mogłem jeść, ile chciałem. Miałem własny pokój, z łazienką i oknem wychodzącym na ogród;
wstawiono też nowe drzwi prowadzące do ogrodu. Otrzyma­łem radio, a po pewnym czasie telewizor, duży, kolorowy, z pilotem i zegarem, którego sygnał budzi mnie rano...

- Tak, wiem, o jakim pan mówi.

- Wolno mi chodzić na strych i wybierać sobie garnitury Starego Człowieka. Leżą na mnie idealnie, o, proszę – rzekł wskazując na ten, który miał na sobie. - Mogę również nosić jego płaszcze i buty, chociaż te ostatnie trochę piją mnie w nogi, i koszule, chociaż są trochę za ciasne pod szyją, i krawaty, i...

- Tak, rozumiem.

- Zdumiewające! - zawołała panna Hayes. - Jest pan tak modnie ubrany...

Los uśmiechnął się do niej.

- To nie do wiary, jak bardzo dzisiejsza moda męska przypomina tę z lat dwudziestych - dodała.

- Ładnie, ładnie! - powiedział Franklin siląc się na wesołość.- Czyżbyś dawała mi do zrozumienia, że moje garnitury wyszły z mody? - I ponownie zwracając się do Losa, spytał: - A więc nie sporządzono żadnej umowy o pracę?

- O ile wiem, to nie.

- I zmarły nigdy nie obiecywał panu żadnej zapłaty, ani nic w tym rodzaju?

- Nie. Nikt mi nic nie obiecywał. Rzadko widywałem Starego Człowieka. Przestał schodzić do ogrodu, zanim posadziłem te krzewy po lewej stronie ścieżki, które teraz sięgają mi już do ramion. Sadziłem je w czasach, kiedy nie było telewizora, tylko radio. Pamiętam, jak pracując w ogro­dzie słuchałem radia, a Louise schodziła na dół i mówiła, żebym je ściszył, bo Stary Człowiek śpi. Już wtedy był bardzo stary i schorowany.

Franklin nagle poderwał się z miejsca.

- Panie Los, wydaje mi się, że bardzo uprościło­ by sprawę, gdyby pokazał nam pan jakiś dokument za­wierający pański adres. Może to być książeczka czeko­wa, prawo jazdy, karta ubezpieczeniowa czy coś w tym rodzaju.

- Nie mam nic takiego.

- Proszę pana, chodzi mi o cokolwiek, na czym widnia­łoby pańskie nazwisko, wiek i adres.

Los milczał. - Może świadectwo urodzenia? - podsunęła życzliwie panna Hayes.

- Nie mam żadnych dokumentów.

- Potrzebny jest nam dowód, że mieszka pan w tym domu - oznajmił stanowczo prawnik.

- Ale macie mnie, jestem tu na miejscu. Czyż to niewystarczający dowód?

- Czy kiedykolwiek był pan chory, to znaczy, czy leżał pan w szpitalu albo zasięgał porady lekarskiej? Proszę zrozumieć - ciągnął beznamiętnie Franklin - potrzebuje­my jakiegoś dowodu na piśmie, że mieszkał pan i pracował pod tym adresem.

- Nigdy nie chorowałem. Nigdy.

Franklin zauważył podziw w oczach panny Hayes.

- No dobrze. A jak się nazywa pański dentysta?

- Nigdy nie byłem ani u lekarza, ani u dentysty. Nie opuszczałem tego domu i nikt mnie nigdy nie odwiedzał. Louise czasami wychodziła na miasto, ale ja nie.

- Panie Los, będę z panem szczery – powiedział znużonym głosem Franklin. - Nie posiadamy żadnego dowodu na to, że pan tu naprawdę mieszkał, że otrzymywał
pensję, że miał opłacone ubezpieczenie... - Nagle urwał. - A podatki, czy płacił pan podatki?

- Nie.

- A czy służył pan w wojsku?

- Nie. Oglądałem wojsko w telewizji.

- Czy nie jest pan może spokrewniony ze zmarłym?

- Nie, nie jestem.

- Przyjmując, że mówi pan prawdę, chciałbym wie­dzieć, czy zamierza pan rościć pretensje do spadku po zmarłym?

Los nie rozumiał, o co prawnikowi chodzi.

- Nie mam żadnych pretensji - wyjaśnił ostrożnie. - Jest mi tu dobrze. Lubię ten ogród. Spryskiwacze są jeszcze całkiem nowe.

- Proszę mi powiedzieć... - wtrąciła się do rozmowy panna Hayes; wyprostowała się na krześle i odrzuciła w tył głowę. - Jakie ma pan plany na przyszłość? Czy znalazł pan już inną pracę?

Los poprawił okulary słoneczne. Był całkiem zdezoriento­wany; dlaczego miałby odejść z ogrodu?

- Pragnę tu pozostać i dalej dbać o rośliny – odparł cicho.

Franklin zaczął przekładać papiery na biurku i po chwili wyciągnął kartkę pokrytą drobnym drukiem.

- To zwykła formalność - stwierdził podając ją Loso­wi. — Bardzo proszę zapoznać się z tym dokumentem i jeśli nie będzie pan miał żadnych zastrzeżeń, podpisać u dołu.

Los wziął od prawnika kartkę i trzymając ją oburącz, uważnie się w nią wpatrywał. Zastanawiał się, ile potrzeba czasu, żeby przeczytać jedną stronę pisma urzędowego. W telewizji różnie to trwało. Wiedział, iż nie powinien zdradzić się z tym, że nie potrafi czytać i pisać. W telewizji drwiono i wyśmiewano się z takich ludzi. Przybrał skupiony wyraz twarzy, ściągnął brwi, zmarszczył czoło i ujął brodę pomiędzy kciuk a palec wskazujący.

- Nie mogę tego podpisać - odparł wreszcie, zwracając Franklinowi kartkę. - Po prostu nie mogę.

- Rozumiem. A zatem nie rezygnuje pan z roszczeń?

- Nie mogę tego podpisać, to wszystko.

- Jak pan sobie życzy. - Prawnik zebrał z biurka dokumenty. - Uprzedzam pana, panie Los, że jutro w połu­dnie dom będzie zaplombowany. Obie pary drzwi, jak również brania do ogrodu, zostaną zamknięte. Jeśli w istocie pan tu mieszka, proszę wyprowadzić się do południa, zabiera­jąc z sobą wszystkie swoje rzeczy osobiste. - Sięgnął do kieszeni i wyjął nieduży kartonik. - Proszę, oto wizytówka z moim nazwiskiem oraz adresem i numerem telefonu naszej firmy.

Los wziął od prawnika wizytówkę i wsunął do kieszeni kamizelki. Wiedział, że powinien czym prędzej opuścić bibliotekę i wrócić do siebie do pokoju. Po południu nadawano w telewizji program, który oglądał regularnie i którego nie chciał przegapić. Wstał i pożegnawszy się, wyszedł. Na schodach wyrzucił wizytówkę.


3



We wtorek, wczesnym rankiem, Los zszedł ze strychu z ciężką, skórzaną walizką w ręce, po raz ostatni zerkając na portrety zdobiące ściany domu. Spakował się, zaniknął za sobą drzwi pokoju i kiedy już był przy bramie prowadzącej na ulicę, nagłe ogarnęła go chęć, by wrócić do ogrodu, ukryć się wśród zieleni i opóźnić nieco swoje odejście. Postawił walizkę na ziemi i cofnął się. W ogrodzie panował błogi spokój.

Kwiaty na wiotkich łodyżkach prężyły się ku niebu, a auto­matyczny spryskiwacz wyrzucał w górę bezkształtny obłok wilgoci, który osiadał na krzewach. Mężczyzna przejechał dłonią po kłujących igłach sosny i bujnych gałązkach żywo­płotu, które jakby wyciągały się do niego.

Przez jakiś czas stał bez ruchu, rozglądając się leniwie po ogrodzie, po czyni wyłączył spryskiwacz i wrócił do swojego pokoju. Nastawił telewizor, usiadł na łóżku i zaczał zmieniać kanały. Na ekranie ukazywały się wiejskie posiadłości, drapa­cze chmur, nowo wybudowane bloki mieszkalne, kościoły. Zgasił odbiornik. Obraz znikł, jedynie na środku ekranu majaczył mały, niebieski punkcik, jakby zapomniany przez świat, do którego należał, ale po chwili i on się rozpłynął. Ekran pokryty równomierną szarością wyglądał jak kamien­na płyta.

Mężczyzna wstał i ponownie skierował się w stronę ogrodu, tym razem pamiętając, aby wziąć stary klucz, który od lat wisiał nie używany na haczyku w korytarzu nie opodal drzwi. Zbliżywszy się do bramy, wsunął klucz w zamek, po czym otworzył furtkę, przestąpił próg i nie wyjmując klucza, zatrzasnął ją za sobą. Powrót do ogrodu miał na zawsze odcięty.

Po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w domu Starego Człowieka, znalazł się za bramą. Światło raziło go w oczy. Po chodnikach sunęli przechodnie, a dachy zaparkowanych wozów lśniły w słońcu poranka.

Rozglądał się ze zdumieniem: ulica, samochody, budynki, ludzie, przytłumione odgłosy - były to obrazy, które od dawna miał utrwalone w pamięci. Jak dotąd, życie za bramą nie różniło się od tego, które oglądał na ekranie telewizora; może jedynie wszystko było większe, a zarazem bardziej powolne, mniej eleganckie, mniej atrakcyjne. Słowem, miał wrażenie, że patrzy na coś, co dobrze zna.

Ruszył przed siebie. Zanim jednak minął najbliższą przecznicę, walizka zaczęła mu ciążyć, a upał dokuczać. Zszedł z chodnika w wąską przestrzeń między dwoma zaparkowanymi przy krawężniku samochodami, gdy wtem spostrzegł, że jeden z nich gwałtownie rusza wstecz. Poderwał się, usiłując wrócić na chodnik, ale walizka spowolniła ruchy. Nim zdążył uskoczyć, poczuł uderzenie: został uwięziony między zderzakiem cofającego się pojazdu a reflektorami następnego. Z trudem wyszarpnął jedną nogę - druga nawet nie chciała drgnąć. Potworny ból sprawił, że zaczął krzyczeć i walić pięścią w bagażnik. Limuzyna zatrzymała się. Z prawą nogą uniesioną nad zderzak, z lewą wciąż unieruchomioną, Los był zupełnie bezradny. Pot lał się z niego strumieniami.

Z pojazdu wyskoczył czarnoskóry, umundurowany szofer i z czapką w ręce zaczął coś mamrotać. Kiedy uświadomił sobie, że mężczyzna zaklinowany między wozami nie może drgnąć, przerażony czym prędzej usiadł z powrotem za kierownicą i podjechał nieco do przodu. Los postawił na ziemi uwolnioną nogę i upadł na krawężnik. Natychmiast otworzy­ły się tylne drzwi pojazdu, z których wyłoniła się szczupła kobieta.

- Czy bardzo pana boli? - spytała pochylając się nad Losem.

Podniósł oczy. W telewizji widział wiele podobnych do niej kobiet.

- Nie - odparł, lecz głos mu drżał. - Tylko... tylko mi trochę zgniotło nogę.

- O mój Boże! - zawołała ochryple kobieta. – Czy mogę... czy mógłby pan podciągnąć nogawkę?

Spełnił jej prośbę. Łydka zdążyła mu spuchnąć i przybrać czerwonosiny odcień.

- Mam nadzieję, że kość nie jest złamana. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi przykro. Mój kierowca nigdy dotąd nie spowodował wypadku.

- Nic takiego się nie stało. Czuję się już nieco lepiej.

- Od kiedy mój mąż niedomaga, mieszka u nas lekarz oraz kilka pielęgniarek. Sądzę, że najrozsądniej będzie, jeśli pojedzie pan ze mną, chyba że woli pan udać się do własnego
lekarza?

- Sam nie wiem, co robić.

- Nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby zbadał pana nasz lekarz?

- Nie, bynajmniej.

- To jedziemy. Jeśli nie będzie mógł panu pomóc, zawiozę pana do szpitala.

Wsparty na ramieniu, które kobieta mu podała, doszedł do limuzyny i wsunął się na tylne siedzenie. Kobieta usia­dła obok. Kierowca umieścił walizkę w bagażniku i po chwili samochód gładko włączył się w poranny ruch ulicz­ny.

- Nazywam się Elizabeth Eve Rand – przedstawiła się kobieta. - Jestem żoną Benjamina Randa. Przyjaciele mówią na mnie EE... to od pierwszych liter moich imion.

- EE - powtórzył z powagą Los.

- Tak, EE - powiedziała kobieta, rozbawiona jego skupioną miną.

Przypomniał sobie, że w podobnych sytuacjach mężczy­źni, których oglądał na ekranie telewizora, również się przedstawiali.

- A ja Los - wyjąkał, a ponieważ kobieta wciąż patrzyła na niego wyczekująco, dodał: - Los ogrodnik...

- Ross O'Grodnick? - Zauważył, że zmieniła jego imię, i uznał, że tak jak ludzie w telewizji, powinien odtąd przedstawiać się inaczej. - Mąż i ja od lat przyjaźnimy się
z Basilem i Perditą O'Grodnick. Czy jest pan z nimi spokrewniony?

- Nie, nie jestem.

- A może wypiłby pan szklaneczkę whisky albo odrobi­ nę koniaku?

Milczał zakłopotany. Stary Człowiek nie pił i nie pozwalał pić służbie, ale od czasu do czasu czarnoskóra Louise potajemnie zaglądała w kuchni do butelki i za jej usilną namową Los też kilka razy skosztował alkoholu.

- Chętnie. Może koniaku - odparł, znów czując, jak ból przeszywa mu nogę.

- Widzę, że pana boli - rzekła kobieta, pośpiesznie otwierając drzwiczki barku, który znajdował się na wprost nich; ze srebrzystej karafki nalała ciemnego płynu do szklanki z wyrytym monogramem. - Proszę wypić do dna. Dobrze to panu zrobi.

Los pociągnął łyk i zakrztusił się. Kobieta uśmiechnęła się.

- Lepiej? - spytała. - Wkrótce będziemy w domu i zajmie się panem lekarz. Jeszcze chwila cierpliwości.

Pociągnął kolejny łyk: trunek był mocny. Tuż nad barkiem Los dojrzał przemyślnie ukryty mały odbiornik telewizyjny. Miał wielką ochotę go włączyć. Popijał ze szklanki, a tymczasem samochód sunął wolno po zatłoczo­nych ulicach.

- Gzy telewizor działa?

- Tak, naturalnie.

- Czy można... czy mogłaby go pani włączyć?

- Oczywiście. Może pozwoli to panu zapomnieć o bólu. - Pochyliła się i wcisnęła przycisk: ekran pojaśniał, wypeł­niając się obrazem. - Który kanał włączyć? Czy chce pan obejrzeć jakiś konkretny program?

- Nie, może być ten, co jest.

Malutki ekran i wydobywające się z niego dźwięk, oddzielały ich od hałasu ulicznego. Nagle zajechał im drogę jakiś samochód i szofer gwałtownie zahamował. Los zaparł się mocno, żeby nie polecieć do przodu, i w tym momencie poczuł ostry ból w nodze: świat zawirował mu przed oczami, a potem wszystko pociemniało, niczym ekran po zgaszeniu telewizora.

Kiedy się obudził, leżał na ogromnym łóżku, w pokoju skąpanym w promieniach słońca. EE stała obok.

- Panie O'Grodnick - powiedziała wolno – stracił pan przytomność. Ale już jesteśmy w domu.

Rozległo się pukanie do drzwi; po chwili ukazał się w nich człowiek w białym kitlu i okularach o grubych, czarnych oprawkach; w ręce miał pękatą, skórzaną torbę.

- Jestem lekarzem - oznajmił - a pan jest zapewne tym mężczyzną, którego przygniotła wozem i porwała nasza urocza gospodyni?

Los skinął głową.

- Wybrała sobie pani bardzo przystojną ofiarę - po­wiedział z uśmiechem lekarz. - Ale chciałbym teraz zbadać pacjenta, więc gdyby mogła nas pani na chwilę zostawić
samych...

Zanim EE wyszła, dodał jeszcze, że pan Rand śpi i lepiej go nie budzić wcześniej niż późnym popołudniem.

Los miał nogę bardzo obolałą; fioletowy siniec pokrywał niemal całą łydkę.

- Niestety, muszę zrobić panu zastrzyk - powiedział le­karz - inaczej będzie pan mdlał, ilekroć dotknę pańskiej nogi.

Wyjął z torby strzykawkę i w czasie gdy ją napełniał, Los zaczął sobie przypominać różne sceny z filmów, na których widział, jak ktoś dostaje zastrzyk. Podejrzewał, że musi to być bolesne, ale nie wiedział, w jaki sposób ma okazać strach.

Lekarz jednak spostrzegł, że pacjent się boi.

- Wszystko będzie dobrze - pocieszył go. - Na razie jest pan w stanie lekkiego szoku, i chociaż wydaje mi się to mało prawdopodobne, muszę sprawdzić, czy nie ma pan pękniętej kości.

Zrobił zastrzyk tak szybko, że Los nawet nie poczuł ukłucia. Po kilku minutach oświadczył, że kość jest nie uszkodzona.

- Musi pan leżeć do wieczora. A potem, jeśli będzie się pan czuł na siłach, może pan zejść na kolację. Tylko proszę nie stawać całym ciężarem na spuchniętej nodze. Zostawię
pielęgniarce instrukcje co do pańskiej kuracji; będzie pan otrzymywał jeden zastrzyk co trzy godziny oraz pastylkę przy każdym posiłku. Jeśli okaże się to konieczne, jutro zrobimy
prześwietlenie. A teraz życzę miłego odpoczynku.

Zaniknął za sobą drzwi. Los leżał zmęczony i senny. Ale kiedy EE wróciła do pokoju, natychmiast otworzył oczy.

Kiedy inni zwracają się do nas, kiedy na nas patrzą, nic nam nie grozi. Nasze czyny są przez nich interpretowane w ten sam sposób, w jaki my interpretujemy ich zachowanie. Ludzie nie potrafią dowiedzieć się o nas więcej, niż my o nich.

- Och, pani Rand! Prawie zasnąłem.

- Przepraszam, jeśli panu przeszkadzam, ale rozmawia­łam z lekarzem, który pocieszył mnie, że musi pan tylko dobrze wypocząć. - Usiadła na krześle tuż obok łóżka. - Chciałam
panu powiedzieć, że dręczą mnie potworne wyrzuty sumienia; czuję się odpowiedzialna za to, co się stało. Mam nadzieję, że ta sytuacja nie pokrzyżuje panu zbytnio planów.

- Proszę się nie martwić. Jestem ogromnie wdzięczny za pomoc. Nie wiem... nie wiem, jak...

- Na moim miejscu każdy postąpiłby tak samo. Ale może chciałby pan kogoś powiadomić? Żonę? Rodzinę?

- Nie mam żony ani rodziny.

- To może kogoś z biura? Proszę się nie krępować i do woli korzystać z telefonu, z teleksu, wysyłać telegramy... A może przydałaby się panu sekretarka? Mąż choruje od tak
dawna, że personel, który zatrudnia, ma niewiele pracy.

- Dziękuję bardzo, ale nic mi nie potrzeba.

- Ależ musi być ktoś, z kim pragnąłby się pan skontakto­wać... mam nadzieję, że nie czuje się pan...

- Nie ma nikogo.

- Jeśli tak jest w istocie... i proszę, niech pan nie sądzi, panie O'Grodnick, że mówię to tylko z grzeczności... jeśli nie ma pan żadnych pilnych spraw do załatwienia w najbliższym
czasie, chciałabym, żeby został pan z nami, dopóki pan całkiem nie wydobrzeje. Czułabym się okropnie, gdyby musiał się pan troszczyć o wszystko sam, będąc w takim
stanie. Miejsca jest tu pod dostatkiem i będzie pan pod stałą opieką najlepszych lekarzy. Mam nadzieję, że pan mi nie odmówi?

Los przyjął zaproszenie. EE podziękowała mu i wkrótce usłyszał, jak wydaje służbie polecenie, aby rozpakowano jegc walizkę.



Obudził się, kiedy promyk światła wdzierający się przez szparę pomiędzy grubymi kotarami padł mu na twarz. Było późne popołudnie. Losowi kręciło się w głowie, bolała go noga i nie do końca kojarzył, gdzie się znajduje. Po chwili przypomniał sobie wypadek, limuzynę, kobietę, i lekarza. Tuż obok łóżka, dosłownie w zasięgu ręki, stał telewizor. Los włączył odbiornik i leżał oglądając zmieniające się obrazy, które działały na niego kojąco. Nagle, akurat gdy zamierzał podejść do okna i uchylić kotarę, zabrzęczał telefon. Dzwoni­ła EE. Zapytała o nogę, a także czy chce, żeby przyniesiono mu na górę herbatę i kanapki, oraz czy ona sama może go wkrótce odwiedzić. Odpowiedział, że tak.

Po chwili w drzwiach ukazała się pokojówka z tacą, którą ustawiła na łóżku. Los jadł powoli, rozkoszując się wy­śmienitym podwieczorkiem, takim jak te, które widywał na ekranie telewizora.

Leżał wsparty o poduszki oglądając telewizję, kiedy EE weszła do pokoju. Widząc, że przysuwa fotel bliżej łóżka, z ociąganiem wyłączył odbiornik. Spytała, czy boli go noga. Odparł, że tylko trochę. Zaraz zadzwoniła do lekarza, którego zapewniła, że pacjent ma się znacznie lepiej.

Wyznała Losowi, że jej mąż, Benjamin Rand, jest dużo od niej starszy i zbliża się już do osiemdziesiątki. Dopóki nie zmogła go choroba, był energicznym mężczyzną, a nawet teraz, pomimo swego wieku i niedomagań, wciąż żywo interesuje się - i zajmuje - sprawami zawodowymi. Żałuje, powiedziała, że nie mają dzieci, zwłaszcza odkąd Rand zerwał wszelkie stosunki z poprzednią żoną oraz dorosłym synem z pierwszego małżeństwa. Przyznała, że czuje się odpowiedzialna za rozłam, jaki nastąpił między ojcem i sy­nem, gdyż Rand właśnie dla niej rozwiódł się z matką chłopca.

Świadom, że powinien okazać zainteresowanie tym, co EE mówi, Los zaczął powtarzać za nią końcówki jej zdań, naśladując sztuczkę, którą zauważył w telewizji. W ten sposób zachęcał kobietę, aby kontynuowała, a nawet rozwijała opo­wieść. Za każdym razem gdy się odzywał, EE rozpromieniała się i nabierała większej pewności siebie. Wkrótce poczuła się tak swobodnie, że dla zaakcentowania swoich wypowiedzi zaczęła dotykać to jego ramienia, to jego dłoni. Miał wrażenie, że jej słowa dryfują mu po głowie, i leżał patrząc na kobietę, jakby była postacią oglądaną w telewizji. EE usiadła wygodniej w fotelu. Pukanie do drzwi przerwało jej w pół słowa.

Okazało się, że to pielęgniarka, która przyszła zrobić zastrzyk. EE wstała, lecz zanim opuściła pokój, poprosiła Losa, żeby zechciał zjeść kolację wspólnie z nią i jej mężem, który akurat poczuł się nieco lepiej.

Los zastanawiał się, czy pan Rand każe mu się wyprowa­dzić. Na myśl o tym nie czuł jednak niepokoju; zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później będzie musiał odejść, nie wiedział tylko — tak jak się nie wie oglądając film w telewizji - co nastąpi później. Nie zdążył jeszcze poznać wszystkich aktorów grających w tym odcinku. Wiedział, że nie musi się niczego obawiać, gdyż wszystko ma dalszy ciąg, i że jedyne, co może w tej sytuacji zrobić, to czekać cierpliwie na swój wieczorny występ.

Akurat kiedy włączał telewizor, w pokoju zjawił się czarnoskóry kamerdyner z odświeżonym, uprasowanym gar­niturem. Uśmiech mężczyzny, przyjazny i swobodny, przypominał uśmiech starej Louise.

EE ponownie zadzwoniła, zapraszając Losa na drinka przed kolacją. Kiedy zszedł na dół po schodach, służący zaprowadził go do salonu, gdzie czekała na niego EE wraz z sędziwym mężczyzną. Benjamin Rand był bardzo stary, niemal tak stary jak Stary Człowiek. Rękę, którą wyciągnął na powitanie, miał suchą i gorącą, uścisk dłoni słaby. Popatrzył na nogę Losa.

- Nie wolno jej panu zbytnio forsować - oznajmił; mówił wolno i wyraźnie. - Proszę powiedzieć, jak się pan czuje? EE wspomniała mi o wypadku. To straszne! Po prostu
brak mi słów!

Los zawahał się.

- Nic takiego się nie stało, proszę pana. Zresztą czuję się już znacznie lepiej. To pierwszy wypadek, jaki przydarzył mi się w życiu.

Służący napełnił kieliszki szampanem. Los ledwo zdążył zamoczyć usta, kiedy poproszono ich na kolację. Mężczyźni przeszli za EE do jadalni, gdzie stał stół z trzema nakryciami. Uwagę Losa zwróciły lśniące srebra oraz białe rzeźby z mato­wego szkła umieszczone w rogach pokoju.

Nie wiedząc, jak się zachować, postanowił naślado­wać pewną postać z serialu telewizyjnego: młodego biznes­mena, który często jadał w towarzystwie swojego szefa i jego córki.

- Sprawia pan wrażenie silnego, zdrowego człowieka, panie O'Grodnick, a zdrowie to cenna rzecz – stwierdził Benjamin Rand. - Ale proszę powiedzieć, czy ten wypadek
nie oderwał pana od pracy zawodowej?

- Tak jak już mówiłem pańskiej żonie - zaczął powoli Los - mój dom został zamknięty i nie mam w tym momencie żadnych pilnych obowiązków. - Ukroił sobie kawałek mięsa
i zaczął go dokładnie przeżuwać. - Właśnie czekałem, aż coś się przydarzy, kiedy potrącił mnie samochód pańskiej żony.

Pan Rand zdjął okulary, chuchnął na nie, po czym przetarł szkła chusteczką do nosa. Następnie włożył je z powrotem i popatrzył na gościa tak, jakby spodziewał się dalszych wyjaśnień. Los zdał sobie sprawę, że jego odpowiedź jest niewystarczająca. Rozejrzał się i napotkał wzrok EE.

- Niełatwo jest, proszę pana, znaleźć odpowiednie miejsce, ogród, do którego nikt by się nie mieszał, a który uprawiałoby się stosownie do pór roku. Okazje takie trafiają
się coraz rzadziej. W telewizji... - zawahał się i nagle coś sobie uzmysłowił. - W telewizji ani razu nie widziałem ogrodu. Widziałem lasy i dżungle, czasem pojedyncze drze­wa, ale nigdy ogrodu, w którym mógłbym pracować i pa­trzeć, jak to, co zasadziłem, rośnie... - Posmutniał.

Benjamin Rand pochylił się przez stół.

- Świetnie powiedziane, panie O'Grodnick! Czyż jest lepsze słowo niż ogrodnik na określenie prawdziwego biznes­mena? Tak, Ross... pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu?...
Człowiek interesu niczym ogrodnik pracą własnych rąk sprawia, że gleba licha staje się urodzajna; zraszając ją potem, który ścieka mu z czoła, tworzy coś wartościowego, wspaniałe
miejsce, które służy nie tylko jego rodzinie, ale całemu społeczeństwu. Tak, Ross, to genialna metafora! Pracowity biznesmen jest jak robotnik we własnej winnicy!

Skwapliwość, z jaką pan Rand zareagował na jego słowa, uspokoiła Losa; wszystko było w porządku.

- Dziękuję panu - wymamrotał cicho.

- Ależ mów mi Ben. Los skinął głową.

- Dobrze, Ben. Ogród, który opuściłem, był właśnie takim wspaniałym miejscem i wiem, że już nigdy nie znajdę mu równego. Wszystko, co w nim rosło, było moją zasługą; to
ja wysiewałem nasiona, ja podlewałem rośliny, ja patrzyłem, jak kwitną. Ale wszystko znikło; jedyne, co mi pozostało, to pokój na górze - rzekł wskazując oczami na sufit.

Rand przyjrzał mu się z zatroskaniem.

- Dlaczego ktoś tak młody jak ty mówi o pokoju na górze? To ja się tam wkrótce udam, nie ty. Jesteś tak młody, że niemal mógłbyś być moim synem. Oboje jesteście jeszcze
młodzi, i ty, i EE.

- Ben najdroższy - przerwała mu kobieta.

- Tak, tak... - nie pozwolił jej dokończyć. - Wiem, że nie lubisz, kiedy wspominam o dzielącej nas różnicy wieku. Ale mnie czeka już tylko ten pokój na górze.

Los zadumał się, niepewien, co znaczą słowa Randa. Chyba nie zamierzał zająć pokoju na piętrze, póki on, Los, przebywał w tym domu?

Jedli w milczeniu; Los wolno przeżuwał każdy kęs, ani razu nie sięgając po kieliszek z winem. W telewizji ludzie pijący wino wpadali w dziwny stan i tracili nad sobą kontrolę.

- A jeśli wkrótce nie trafi ci się dobra okazja, co będzie z twoją rodziną?

- Nie mam rodziny. Twarz Randa spochmurniała.

- Nie rozumiem; jak to możliwe, że taki młody, przystoj­ny człowiek nie założył rodziny?

- Nie było czasu.

Rand pokiwał z uznaniem.

- Byłeś tak bardzo pochłonięty pracą?

- Ben, proszę cię... - wtrąciła EE.

- Jestem pewien, że Ross nie ma mi za złe tych pytań. Prawda, Ross?

Los potrząsnął głową.

- A czy... czy nigdy nie chciałeś mieć rodziny?

- Nie wiem, co to znaczy mieć rodzinę.

- Musisz być bardzo samotny - szepnął gospodarz. Po kilku minutach, które upłynęły w ciszy, służba wniosła drugie danie. Rand popatrzył na Losa.

- Wiesz, Ross - rzekł - masz w sobie coś, co mi odpowiada. Jestem starym człowiekiem, więc będę z tobą szczery. Podoba mi się twoja bezpośredniość; chwytasz
wszystko w lot i nie owijasz niczego w bawełnę. Jak zapewne wiesz, jestem prezesem zarządu Pierwszej Amerykańskiej Korporacji Finansowej. Rozpoczęliśmy właśnie działalność
niosącą pomoc przedsiębiorstwom podupadającym na skutek inflacji, zbyt wysokich podatków, strajków i innych kłopotów. Chcemy wyciągnąć, że tak powiem, pomocną dłoń do wszystkich uczciwych “ogrodników" amerykańskiego świata interesów. To właśnie oni stanowią naszą najlepszą obronę przed trucicielami środowiska, którzy zagrażają wolności oraz dobrobytowi średnich klas społeczeństwa. Musimy kiedyś o tym porozmawiać; może, jak już zupełnie wydobrzejesz, spotkałbyś się z innymi członkami zarządu, którzy zapoznaliby cię dokładniej z naszymi planami oraz celem, jaki nam przyświeca. - I ku zadowoleniu Losa niemal natychmiast dodał: - Wiem, wiem, nie należysz do ludzi, którzy pochopnie podejmują decyzje. Ale przemyśl to, co powiedziałem, i pamię­taj: siedzi przed tobą bardzo stary człowiek, któremu zostało już niewiele czasu... - Nie zważając na protesty EE, ciągnął dalej: - Jestem chory i zmęczony długim życiem. Czuję się jak drzewo, którego korzenie wystają nad ziemię...

Los przestał słuchać. Ogarnęła go tęsknota za ogrodem; w ogrodzie Starego Człowieka żadne drzewo nigdy nie uschło, żadnemu korzenie nie wystawały z ziemi. Tam wszystkie drzewa były młode, otoczone troskliwą opieką. Kiedy po chwili zdał sobie sprawę, że przy stole zapadła cisza, powiedział szybko:

- Zastanowię się nad tym, Ben. Na razie boli mnie noga i trudno mi o czymkolwiek decydować.

- Dobrze, Ross, nie będę cię poganiał. - Pochylił się i poklepał Losa po ramieniu, po czym cała trójka wstała od stołu i udała się do biblioteki.


4

W środę rano, kiedy Los się ubierał, zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się głos Randa.

- Dzień dobry, Ross. Żona prosiła mnie, abym również i w jej imieniu życzył ci dobrego dnia. Nie będzie jej dzisiaj w domu, musiała lecieć do Denver. Ale dzwonię w innej sprawie. W dniu dzisiejszym prezydent Stanów Zjednoczo­nych wygłosi przemówienie na dorocznym spotkaniu Instytu­tu Finansów. Jest już w drodze do Nowego Jorku, dzwonił do mnie z pokładu samolotu. Wie, że niedomagam i że w związ­ku z tym nie będę mógł przewodniczyć zebraniu. Ale ponieważ czuję się dziś nieco lepiej, wspaniałomyślnie postanowił mnie odwiedzić, zanim się tam uda. To ładnie z jego strony, nie uważasz? W każdym razie wyląduje na lotnisku Kennedy'ego i przyleci na Manhattan helikopterem. Możemy go oczekiwać mniej więcej za godzinę. - Zamilkł; Los słyszał w słuchawce jego ciężki oddech. - Chciałbym, żebyś go poznał, Ross. Na pewno nie pożałujesz. To ciekawy, naprawdę ciekawy człowiek; nie wątpię, że przypadniesz mu do gustu. A teraz słuchaj: wkrótce zjawią się tu ludzie z jego ochrony, żeby przeszukać dom. Jest to zwykła rutynowa czynność, którą zawsze wykonują. Jeśli nie masz nic przeciw­ko temu, moja sekretarka zawiadomi cię, kiedy przybędą.

- Dobrze, Benjaminie, dziękuję.

- Aha, i jeszcze jedno. Mam nadzieję, że nie poczujesz się dotknięty... zrobią ci rewizję osobistą. Nikomu, kto znajduje się w pobliżu prezydenta, nie wolno mieć przy sobie żadnych ostrych przedmiotów, a ty masz język ostry jak brzytwa, więc uważaj! No, do zobaczenia, przyjacielu! - rzekł i odłożył słuchawkę.

Nie wolno mieć przy sobie ostrych przedmiotów. Los szybko usunął z krawata spinkę, z kieszeni zaś wyjął grzebień i położył na stole. Ale o co Randowi chodziło z tą brzytwą?

Przyjrzał się sobie w lustrze. Podobało mu się to, co widział: lśniące włosy, rumiana cera, świeżo odprasowany ciemny garnitur, idealnie dopasowany, niczym kora do drzewa. Zadowolony z siebie, włączył telewizor.

Po pewnym czasie sekretarka Randa zadzwoniła, by powiedzieć, że ludzie z ochrony prezydenta chcieliby przyjść na górę. W drzwiach ukazało się czterech uśmiechniętych mężczyzn, którzy prowadząc ożywioną rozmowę zaczęli przeszukiwać pokój za pomocą różnych skomplikowanych urządzeń.

Los siedział przy biurku i oglądał telewizję. Zmieniając kanały, nagle dojrzał olbrzymi helikopter zniżający się nad polaną w Parku Centralnym. Spiker wyjaśnił, że właśnie w tym momencie prezydent Stanów Zjednoczonych ląduje w sercu Manhattanu.

Agenci przerwali pracę i również skierowali oczy na ekran.

- Szef przyleciał - stwierdził jeden z nich. - Pośpiesz­my się; zostało nam jeszcze kilka pokoi.

Wkrótce po ich wyjściu, kiedy był sam w pokoju, sekretar­ka Randa zadzwoniła z wiadomością, że prezydent zjawi się lada chwila.

- W takim razie powinienem chyba zejść na dół, jak pani sądzi? - spytał Los, lekko się jąkając.

- Sądzę, że tak, proszę pana.

Ruszył w dół po schodach. Ludzie z ochrony krzątali się cicho po korytarzach, po holu, w pobliżu windy. Kilku stało przy oknach gabinetu, inni kręcili się po jadalni, po salonie i przed biblioteką. Któryś przeprosił Losa, zrewidował go, po czym otworzył mu drzwi do biblioteki.

Rand podszedł do swojego gościa i poklepał go po ramieniu.

- Cieszę się, Ross, że będziesz miał okazję poznać prezydenta. To porządny człowiek, który ma duże poczucie sprawiedliwości i świetne rozeznanie w tym, co wyborcy
powitają z wrzaskiem, a co z poklaskiem. Swoją drogą, to ładnie z jego strony, że postanowił mnie odwiedzić, nie sądzisz?

Los przytaknął.

- Szkoda, że EE musiała wyjechać - ciągnął dalej Rand. - Jest gorącą zwolenniczką obecnego prezydenta i uważa go za bardzo przystojnego mężczyznę. Nie wiem, czy
wiesz, ale dzwoniła z Denver.

Los odparł, że mówiono mu o tym.

- Nie rozmawiałeś z nią? No cóż, na pewno zadzwoni jeszcze raz; będzie chciała usłyszeć o twoich wrażeniach i o przebiegu wizyty... Gdybym akurat spał, Ross, czy mógłbyś z nią porozmawiać, opowiedzieć jej o spotkaniu z prezydentem?

- Z przyjemnością. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, Ben. Wyglądasz znacznie lepiej.

Rand z trudem poruszył się w fotelu.

- To sprawa makijażu, mój drogi, to wszystko sprawa makijażu. Pielęgniarka siedziała przy mnie całą noc i pół ranka; prosiłem ją, żeby mnie trochę przypudrowała... nie
chcę, żeby prezydent myślał, że umrę w trakcie jego wizyty.

Nikt nie lubi przebywać w towarzystwie umierającego, Ross, ponieważ mało kto wie, czym jest śmierć. Wszyscy się jej panicznie boją. Ty jesteś wyjątkiem, Ross, czuję to; ty się nie boisz. To właśnie tę twoją cudowną równowagę emocjonalną oboje z EE tak bardzo w tobie podziwiamy. Nie miotasz się pomiędzy strachem a nadzieją; jesteś człowiekiem w pełni pogodzonym ze światem! Nie, nie zaprzeczaj. Mógłbym być twoim ojcem. Wiele przeszedłem, wiele razy się bałem, żyłem otoczony maluczkimi ludźmi, którzy zapominali o tym, że człowiek rodzi się nagi i nagi umiera i że żaden księgowy nie zrewiduje księgi życia na naszą korzyść.

Był bardzo blady. Sięgnął po pastylkę i połknął ją, popijając wodą ze szklanki. Po chwili zadzwonił telefon. Rand podniósł słuchawkę i odparł rześkim głosem:

- Pan O'Grodnick i ja czekamy. Proszę wprowadzić pana prezydenta do biblioteki. -Odłożył słuchawkę, po czym zdjął z biurka szklankę i postawił za sobą na półce. - Prezydent przyjechał. Zaraz tu będzie.

Los przypomniał sobie, że widział niedawno prezydenta w telewizji. W słoneczny, bezchmurny dzień odbywała się defilada wojskowa. Prezydent znajdował się na trybunie honorowej w otoczeniu wojskowych w mundurach obwieszo­nych lśniącymi medalami oraz cywili w ciemnych okularach. Przed trybuną maszerowały nie kończące się kolumny żołnie­rzy z oczami utkwionymi w prezydenta, który pozdrawiał ich ręką. Z jego spojrzenia przebijał wyraz zadumy, gdy tak stał patrząc na tysiące przesuwających się w szeregach żołnierzy, którzy w pomniejszeniu na ekranie wyglądali jak martwe, opadłe z drzew liście niesione przez porywisty wiatr. Nagle kilka odrzutowców lecących w zwartym, równym szyku przecięło niebo. Zarówno wojskowi, jak i cywile na trybunie ledwo zdążyli zadrzeć głowy, kiedy samoloty z szybkością błyskawicy przemknęły nad prezydentem; huk ich silników brzmiał jak huk gromu. Twarz prezydenta ponownie wy­pełniła szklany ekran. Spojrzał w niebo na znikające w od­dali punkciki i przelotny uśmiech na moment złagodził jego rysy.



- Miło mi pana gościć, panie prezydencie - rzekł Rand wstając z fotela, aby powitać średniego wzrostu mężczyznę, który wszedł uśmiechnięty do pokoju. - Czuję się zaszczycony, że przebył pan taki kawał drogi, aby odwiedzić starego,
umierającego człowieka.

Prezydent uściskał go i podprowadził do fotela.

- Bzdury wygadujesz, Benjaminie. Usiądź, proszę, i po­zwól, że ci się przyjrzę.

Sam zajął miejsce na kanapie i po chwili skierował wzrok na Losa.

- Panie prezydencie - oznajmił Rand – chciałbym panu przedstawić mojego drogiego przyjaciela, pana Rossa O'Grodnicka. Ross, oto prezydent Stanów Zjednoczonych.

Po dokonaniu prezentacji Rand zapadł się w fotelu, a prezydent uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę do Losa. Pamiętając, że podczas emitowanych przez telewizję konfe­rencji prasowych prezydent zawsze patrzył ludziom w twarz, Los spojrzał prezydentowi prosto w oczy.

- Miło mi pana poznać - rzekł prezydent, opierając się wygodnie o kanapę. - Wiele o panu słyszałem.

Zdumiało Losa, że prezydent mógł cokolwiek o nim słyszeć.

- Proszę, niech pan usiądzie - ciągnął dalej prezydent - i pomoże mi skarcić naszego przyjaciela, Benjamina, za to, że ukrywa się w domu, z dala od świata. Ben... - pochylił się w stronę starego mężczyzny w fotelu - ojczyzna cię potrze­buje, a ja, jako prezydent tego państwa, nie pozwoliłem ci jeszcze odejść na emeryturę.

- Jestem bliski kresu życia, panie prezydencie – odparł łagodnie Rand. - I co więcej, nie mam o to do nikogo żalu; świat rozstaje się z Randem, Rand rozstaje się ze światem,
obopólnie korzystna transakcja, nie sądzi pan? Poczucie bezpieczeństwa, spokój, zasłużony odpoczynek, wszystko, czego tak bardzo pragnąłem, wkrótce będzie moje.

- Nie żartuj, Ben! - Prezydent machnął ręką. - Wiem, że lubisz filozofować, ale pamiętaj, że nade wszystko jesteś silnym, rzutkim człowiekiem interesu! Pomówmy o życiu!

- Przerwał na moment, żeby zapalić papierosa. - Cóż to ma znaczyć, że nie będziesz wygłaszać dziś przemówienia na zebraniu w Instytucie Finansów?

- Nie mogę, panie prezydencie. Lekarz mi zabronił. I zabrania mi też ból, jaki czuję.

- Hm... no tak... zresztą to zebranie nie jest aż tak ważne. I nawet jeśli nie będziesz obecny tam ciałem, będziesz obecny duchem. Instytut pozostaje twoim dziełem, Ben; na
wszystkim wycisnąłeś swoje piętno.

Mężczyźni wdali się w długą rozmowę. Los prawie nic nie rozumiał, chociaż często spoglądali w jego stronę, jakby zachęcając go do uczestnictwa. Wydawało mu się, że ze względu na tajemnicę państwową posługują się jakimś obcym językiem, kiedy nagle prezydent zapytał:

- A pan, panie O'Grodnick, co pan sądzi o złym okresie na Wall Street?

Los skulił się ze strachu. Poczuł się tak, jakby ktoś sięgnął do jego myśli i wyrwał je z. korzeniami z mokrej gleby, w której rosły, po czym cisnął splątane we wrogie, nieprzyjazne środowisko. Przez chwilę siedział wpatrzony w dywan, nie odzywając się.

- W ogrodzie - przemówił wreszcie - złe i dobre okresy następują po sobie. Po wiośnie i lecie nadchodzi jesień i zima, a potem znów wiosna i lato. Póki jednak korzenie są zdrowe, nie ma powodu do zmartwień, bo wszystko jest i będzie dobrze.

Spojrzał przed siebie. Rand przyglądał mu się kiwając głową. Prezydent też sprawiał wrażenie zadowolonego.

- Muszę przyznać, panie O'Grodnick, że jest to najbar­dziej pokrzepiająca i optymistyczna opinia, jaką słyszałem od bardzo, bardzo dawna. - Podniósł się z kanapy i stanął plecami do kominka. - Wielu z nas zapomina, że ludzie i przyroda stanowią jedność. Tak, należymy do świata przyrody, choć staramy się od niego odciąć. Nasz system
ekonomiczny, jeśli spojrzeć nań długodystansowe, jest równie stabilny i racjonalny jak świat przyrody i dlatego nie powinniśmy się lękać. - Na moment zawahał się, po czym zwrócił się do Randa: - Akceptujemy nieuchronną zmien­ność pór roku, a martwią nas zmienne koleje naszej ekonomii! Jacyż z nas głupcy! - Uśmiechnął się do Losa. - Wiesz, Ben, zazdroszczę panu O'Grodnickowi jego zdrowego rozsądku. Właśnie tego brakuje członkom Kongresu. - Zerknął na zegarek i ruchem ręki powstrzymał Randa, który usiłował podnieść się z fotela. - Nie, Ben, nie przemęczaj się. Mam nadzieję, że wkrótce się znów zobaczymy. Kiedy poczujesz się lepiej, przyjedź z EE do Waszyngtonu. A pan, panie O'Grodnick... liczę, że pan również zaszczyci wizytą mnie i moją rodzinę. Do rychłego zobaczenia!

Objął serdecznie gospodarza, uścisnął dłoń Losa i żwa­wym krokiem wyszedł z pokoju. Benjamin Rand sięgnął czym prędzej po szklankę z wodą, popił kolejną pastylkę i osunął się ciężko na fotel.

- Przyzwoity facet z naszego prezydenta, nie uważasz? - spytał Losa.

- Tak, chociaż w telewizji sprawia wrażenie wyższego.

- Masz rację, Ross. Pamiętaj jednak, że jest to polityk, który w sposób dyplomatyczny, bez względu na to, co naprawdę myśli, dobrocią podlewa każdą napotkaną po drodze roślinę. Lubię go. A swoją drogą, Ross, czy zgadzasz się z moją opinią w sprawie kredytów i polityki oszczędnego wydatkowania środków?

- Nie jestem pewien, czy ją dobrze rozumiem. Dlatego w trakcie rozmowy wolałem nie zabierać głosu.

- Ale zabrałeś, mój drogi, i bardzo dobrze! Spodobało się prezydentowi zarówno to, co mówiłeś, jak i sposób, w jaki formułowałeś myśli. Analizy w moim stylu prezydent słyszy na okrągło, a opinie takie jak twoja zdarzają się, niestety, bardzo rzadko, jeśli w ogóle.

Zadzwonił telefon. Rand podniósł słuchawkę i po chwili poinformował Losa, że prezydent oraz ludzie z jego ochrony odjechali, a ponadto, że sarn musi już iść, gdyż czeka na niego pielęgniarka z zastrzykiem. Uścisnął Losa i wyszedł z bibliote­ki. Los wrócił do siebie na górę. W telewizji ujrzał sznur prezydenckich pojazdów sunących Piątą Aleją. Na chodnikach zbierały się grupki przechodniów, do których prezydent machał przez okno limuzyny. Patrząc w szklany ekran Los zastanawiał się, czy naprawdę była to ta sama dłoń, którą ściskał zaledwie kilka minut temu.

Otwarcie dorocznego zebrania w Instytucie Finansów odbyło się w atmosferze oczekiwania i wysokiego napięcia spowodowanego porannym ujawnieniem wzrostu bezrobocia, które osiągnęło nie spotykany dotąd poziom. Przedstawi­ciele administracji rządowej nie kwapili się z udostępnieniem informacji o tym, jakie kroki prezydent zamierza przedsię­wziąć w celu opanowania kryzysu. W środkach masowego przekazu panował stan pogotowia.

W swoim przemówieniu prezydent zapewnił zebranych, że pomimo kolejnego spadku produkcji rząd nie planuje żadnych drastycznych kroków.

- Mieliśmy wiosnę, mieliśmy lato, a teraz, niestety, tak jak to bywa w przyrodzie, nastała pora nieuchronnych jesiennych chłodów i zimowych zawiei.

Podkreślił, że dopóki korzenie przemysłu tkwią mocno i głęboko w życiu kraju, dopóty jest pewne, że gospodarka znów się odrodzi.

Podczas krótkiej, nieoficjalnej części przeznaczonej na pytania i odpowiedzi prezydent wyjaśnił, iż “przeprowadził konsultacje na wielu szczeblach” z członkami “Gabinetu, Izby Reprezentantów i Senatu, a także z wybitnymi przed­stawicielami świata interesów”. Złożył hołd Benjaminowi Randowi, prezesowi Instytutu, nieobecnemu na zebraniu z powodu choroby; dodał, że w domu pana Randa odbył z gospodarzem i jego gościem, panem Rossem O'Grodni-ckiem, niezwykle owocną dyskusję na temat zbawiennych skutków inflacji. “Inflacja powoduje wysychanie napęczniałych kont; ludzie wolą lokować kapitał w przemyśle, wzmac­niając tym samym jego zdrowy, acz nadwerężony pień”. To właśnie wtedy przedstawiciele środków masowego przekazu po raz pierwszy usłyszeli o Losie.



Po południu sekretarka Randa zadzwoniła do Losa.

- Mam na linii pana Toma Courtneya z “New York Times". Czy poświęci mu pan kilka minut? Wydaje mi się, że chce się czegoś więcej o panu dowiedzieć.

- Dobrze, pomówię z nim.

Sekretarka przełączyła Courtneya.

- Pan wybaczy, że przeszkadzam, panie O'Grodnick. Nie zajmowałbym panu czasu, ale przed chwilą rozmawia­ łem z panem Randem. - Tu zrobił wymowną pauzę.

- Pan Rand jest bardzo chorym człowiekiem - powie­dział Los.

- Tak, hm... w każdym razie wspomniał mi, że z uwagi na cechy pańskiego charakteru oraz przenikliwość umysłu istnieje możliwość, że wejdzie pan w skład zarządu Pierwszej
Amerykańskiej Korporacji Finansowej. Czy zechciałby pan to skomentować?

Kolejna pauza.

- Ponieważ “New York Times” zamieści na swoich łamach przemówienie prezydenta oraz relację z przebiegu jego wizyty w Nowym Jorku, pragniemy, aby podane przez
nas wiadomości były jak najbardziej dokładne. Czy zechciał­ by pan skomentować charakter dyskusji, jaka miała miejsce między panem, panem Randem i prezydentem?

- Podobała mi się.

- Z tego, co mi wiadomo, prezydentowi też. No tak. Proszę pana - ciągnął dalej z pozorną obojętnością Courtney - nam w “Timesie” zależy na tym, aby uzupełnić posiadane przez nas informacje na pański temat, rozumie pan, o co mi chodzi? - Roześmiał się nerwowo. – Na przykład, czy mógłby pan wyjaśnić, jaki istnieje związek między interesami, które pan prowadzi, a Pierwszą Amery­kańską Korporacją Finansową?

- Uważam, że powinien pan spytać o to pana Randa - odparł Los.

- Tak, oczywiście, ale ponieważ pan Rand jest chory, pozwalam sobie zadać to pytanie panu.

Los milczał. Na drugim końcu linii Courtney czekał na wyjaśnienie.

- Nie mam nic więcej do powiedzenia - oznajmił po chwili Los i odłożył słuchawkę.

Courtney odchylił się na krześle i zmarszczył czoło. Czasu było coraz mniej. Zwołał swoich pracowników, a kiedy zjawili się u niego w gabinecie, przybrał typową dla siebie pozę nonszalancji.

- W porządku, panowie. Zaczynamy od przebiegu wizyty prezydenta i przemówienia, które wygłosił. Rozma­wiałem z Randem. Okazuje się, że Ross O'Grodnick, czło­wiek, o którym prezydent wspomniał, jest biznesmenem, finansistą, a także, według Randa, poważnym kandydatem na jedno z wolnych miejsc w zarządzie Pierwszej Amerykań­
skiej Korporacji Finansowej.

Popatrzył na swoich pracowników, którzy wyraźnie cze­kali, by usłyszeć coś więcej.

- Rozmawiałem również z O'Grodnickiem. No cóż... - Courtney zawahał się. - Facet wypowiada się w sposób bardzo lakoniczny, rzeczowy. Zresztą i tak nie zdążylibyśmy
zebrać wszystkich informacji, więc skupmy się na jego spodziewanej afiliacji z Randem, na jego rychłej nominacji do zarządu Korporacji, na radach, jakich udzielił prezydentowi, itd., itd.



Los siedział w pokoju oglądając telewizję. Prawie wszyst­kie stacje transmitowały przemówienie wygłoszone przez prezydenta na zebraniu w Instytucie Finansów; na kilku pozostałych kanałach nadawano teleturnieje rodzinne i filmy przygodowe dla dzieci. Los zjadł przyniesiony mu na górę obiad; po posiłku długo jeszcze wpatrywał się w ekran, a kiedy wreszcie ogarnęła go senność, zadzwoniła sekretarka Randa.

- Właśnie rozmawiałam z szefami cyklu “Nocni goście” - oznajmiła podekscytowana - którzy chcą, żeby wystąpił pan w ich dzisiejszym programie. Przepraszali, że dzwonią
w ostatniej chwili, ale dosłownie przed kilkoma minutami okazało się, że wiceprezydent, który miał się wypowiedzieć na temat przemówienia prezydenta, nie będzie mógł wystąpić.
Pan Rand, z uwagi na swój stan zdrowia, również odmówił udziału, ale podsunął im pomysł, żeby zwrócili się do pana, wybitnego finansisty, który zrobił tak dobre wrażenie na
prezydencie.

Los nie miał najmniejszego pojęcia, na czym polega występ w telewizji. Bardzo chciał zobaczyć siebie zmniejszo­nego do rozmiarów ekranu; chciał zamienić się w obraz i znaleźć wewnątrz odbiornika.

Sekretarka czekała na odpowiedź.

- Dobrze - rzekł. - Co mam robić?

- Absolutnie nic - odparła wesoło. - Producent zjawi się po pana osobiście. Ponieważ program idzie na żywo, trzeba być w studio co najmniej pół godziny przed czasem. Będzie pan głównym gościem dzisiejszego wydania. Zaraz oddzwonię do telewizji; ucieszą się, że przyjął pan zaprosze­nie.

Los ponownie włączył odbiornik i zadumał się nad tym, czy człowiek zmienia się przed ukazaniem się na ekranie, czy już po występie? Czy zmienia się na całe życie, czy tylko na czas trwania programu? Jaką część samego siebie pozostawia w telewizji? I czy później będzie dwóch Losów: jeden, który ogląda program, i drugi, który w nim występuje?

Pod wieczór do pokoju Losa wkroczył niski mężczyzna w ciemnym garniturze - producent “Nocnych gości”. Powiedział, że przemówienie prezydenta spowodowało wzrost zainteresowania sprawami gospodarczymi kraju...

- ... i skoro wiceprezydent nie może dziś wystąpić w naszym programie - ciągnął dalej - bylibyśmy ogromnie wdzięczni, gdyby wyjaśnił pan telewidzom, jak dokładnie przedstawia się sytuacja gospodarcza Stanów Zjednoczo­nych. Ponieważ łączą pana tak zażyłe stosunki z prezyden­tem, wydaje się nam pan odpowiednim człowiekiem, żeby udzielić społeczeństwu wyczerpujących informacji. Podczas programu będzie pan miał całkowitą swobodę wypowiedzi.

Prowadzący nie będzie panu przerywał; jeśli zechce się wtrącić, żeby zadać kolejne pytanie albo podkreślić coś, co pan już powiedział, uniesie palec wskazujący lewej ręki do
lewej brwi.

- Rozumiem.

- Dobrze; więc ruszajmy, jeśli jest pan gotów. Charakteryzator będzie musiał pana tylko lekko przypudrować. - Uśmiechnął się. - Aha, gospodarz programu byłby zaszczycony, gdyby spotkał się pan z nim przed emisją.

W ogromnej limuzynie przysłanej przez studio znajdowa­ły się dwa małe odbiorniki telewizyjne. Kiedy jechali Aleją Parkową, Los spytał, czy może jeden włączyć. Dalszą drogę przebyli w milczeniu, wpatrując się w ekran.

Wnętrze studia wyglądało identycznie jak te, które Los oglądał w telewizji. Wprowadzono gościa do sąsiadującego ze studio dużego gabinetu, gdzie zaproponowano mu drinka; odmówił i zamiast tego poprosił o filiżankę kawy. Po chwili zjawił się gospodarz programu. Los z miejsca go rozpoznał: wielokrotnie widział jego twarz w “Nocnych gościach”, chociaż w sumie nie przepadał za tego rodzaju programami.

W trakcie gdy mężczyzna długo mu coś tłumaczył, Los zastanawiał się, co będzie dalej i kiedy wreszcie wejdzie na wizję. Kiedy mężczyzna w końcu zamilkł, do gabinetu wrócił producent, prowadząc z sobą charakteryzatora. Ten posadził Losa na krześle przed lustrem i pokrył mu twarz cienką warstwą brązowego pudru.

- Czy często występuje pan w telewizji? - spytał.

- Nie, ale oglądam ją bez przerwy.

Zarówno charakteryzator, jak i producent roześmiali się uprzejmie.

- Gotowe - oznajmił wkrótce charakteryzator, kiwając z zadowoleniem głową, i zamknął walizeczkę. - Życzę panu powodzenia - dodał na odchodnem.

Los czekał w przyległym pokoju, spoglądając na stojący w rogu duży, masywny telewizor. Na ekranie pojawił się gospodarz programu i zapowiedział dzisiejszych gości. Pu­bliczność zareagowała brawami; gospodarz roześmiał się. Wielkie kamery o sterczących niby nosy obiektywach jeździły gładko po scenie. Rozległa się muzyka i przez moment na ekranie widniała uśmiechnięta twarz dyrygenta.

Zdumiało Losa, że telewizja potrafi filmować samą siebie; kamery obserwowały się nawzajem i, obserwując, nagrywały program. Powstały w ten sposób autoportret przekazywany był na ekrany telewizyjne rozmieszczone w pobliżu sceny i oglądany przez publiczność w studio. Spośród wielu rozmai­tych rzeczy istniejących na świecie - drzew, trawy, kwiatów, telefonów, radioodbiorników, wind - tylko telewizja wciąż przystawiała lustro do swojej nietrwałej, wiecznie zmieniają­cej się twarzy.

Raptem do pokoju zajrzał producent i skinął na Losa. Razem minęli drzwi oraz wiszącą w przejściu grubą kotarę. Wtem Los usłyszał, jak gospodarz programu wypowiada jego nazwisko. Producent odsunął się na bok, a on sam nagli znalazł się w blasku reflektorów, przodem do zgromadzonej w studio publiczności. Oglądając w domu telewizję, zawsze odróżniał poszczególne twarze widzów, teraz jednak miał przed sobą zlewającą się masę ludzką. Z prawej strony małej, kwadratowej sceny, na której mieściły się trzy potężne kamery, siedział przy obitym skórą stole gospodarz progra­mu. Uśmiechając się promiennie do Losa, wstał z godnością i przedstawił go publiczności. Rozległa się burza oklasków. Naśladując podpatrzone w telewizji zachowanie innych gości, Los podszedł do stołu i zajął przeznaczone dla siebie miejsce. Gospodarz również usiadł. Operatorzy, nie czyniąc najmniejszego szmeru, przybliżyli do nich kamery. Prowa­dzący audycję pochylił się przez stół w stronę Losa.

Twarzą do kamer oraz publiczności, która teraz była ledwo widoczna na drugim końcu studia, Los czekał biernie na to, co się wydarzy. Siedział skupiony, a zarazem jakby odległy, nie myśląc o niczym. Kamery pożerały jego obraz - rejestrowały każdy ruch i bezgłośnie przekazywały do milionów ekranów telewizyjnych na całym świecie, ekranów w salonach i sypial­niach, w samochodach, na statkach i w samolotach. Los zdawał sobie sprawę, że ogląda go więcej osób, niż kiedykol­wiek spotka w życiu, osób, które nigdy nie poznają go osobiście. Ci, którzy obserwowali go na swoich ekranach, nie wiedzieli, na kogo naprawdę patrzą; skąd mieli wiedzieć, skoro go nie znali? Telewizja przekazywała jedynie zewnętrzny wizerunek człowieka, odrywała kolejne obrazy od jego ciała i wysyłała je w dal, gdzie znikały bezpowrotnie, wchłonięte przez nienasy­cone oczy widzów. Kiedy tak siedział zwrócony twarzą do kamer, których nieczułe obiektywy sterczały do przodu niczym trzy świńskie ryje, dla milionów prawdziwych ludzi Los był tylko obrazem telewizyjnym. Ludzie ci nie orientowali się, że jest on równie prawdziwy jak oni, albowiem kamery nie potrafiły przekazywać myśli. Zresztą dla niego, Losa, widzowie również istnieli wyłącznie jako obrazy, jako towary jego wyobraźni. Nie wiedział, na ile są prawdziwi; aby to wiedzieć, musiałby ich spotkać, przekonać się, co myślą. Nagle usłyszał skierowane do siebie słowa: - Panie O'Grodnick, cieszymy się ogromnie, zarówno my w studio, jak i z pewnością czterdzieści milionów Amery­kanów oglądających codziennie nasz program, że zaszczycił nas pan dzisiaj swoją obecnością. Zaprosiliśmy pana dosłownie w ostatniej chwili, tym bardziej więc jesteśmy wdzięczni, że zgodził się pan przyjechać do nas i zastąpić wiceprezyden­ta, któremu niestety naglące obowiązki uniemożliwiły przy­bycie do studia. - Na moment zamilkł; w studio panowała niczym nie zmącona cisza. - Panie O'Grodnick, pozwoli pan, że spytam wprost: czy zgadza się pan z opinią prezyden­ta na temat naszej sytuacji gospodarczej?

- Z którą?

Prowadzący audycję uśmiechnął się znacząco.

- Z tą, którą prezydent przedstawił dziś po południu, przemawiając w Instytucie Finansów. Wcześniej prezydent konsultował się ze swoimi doradcami od spraw finansowych,
między innymi z panem.

- I...?

- I chodzi mi o to... - gospodarz zawahał się i zerknął do notatek. - Może podam panu konkretny przykład. Prezydent porównał gospodarkę naszego kraju do ogrodu,
dając do zrozumienia, że po okresie nieurodzaju następuje rozkwit...

- Znam się na ogrodach - przerwał stanowczym tonem Los. - Całe życie pracuję w ogrodzie. To dobry ogród, zdrowy ogród, w którym rosną zdrowe drzewa, krzewy
i kwiaty; rośliny nie chorują, jeśli systematycznie się je podlewa i przycina w odpowiednich porach roku. Ogród wymaga troskliwej pielęgnacji. Tak, zgadzam się z prezyden­
tem: z czasem wszystko w ogrodzie staje się zdrowe i silne. I mamy w naszym ogrodzie jeszcze wiele miejsca na nowe drzewa i nowe kwiaty...

Publiczność nie dała mu dokończyć: część widzów zaczęła bić brawo, część gwizdać. Spoglądając na monitor, który stał po jego prawej ręce, Los ujrzał na ekranie własną twarz, a po chwili twarze kilku osób z publiczności; jedne wyrażały aprobatę, inne złość. Kiedy na ekranie pojawiła się twarz gospodarza programu, Los odwrócił się od monitora i popa­trzył na niego.

- Doskonale pan to ujął, panie O'Grodnick – oznajmił prowadzący. - I wydaje mi się, że pańskie słowa dodały otuchy wszystkim tym, którzy nie znajdują przyjemności
w biadoleniu ani w wysłuchiwaniu ponurych przepowiedni. A więc, jeśli dobrze pana zrozumiałem, uważa pan, że stagnacja gospodarcza, tendencje spadkowe na giełdzie,
wzrost bezrobocia... pana zdaniem to wszystko stanowi fazę przejściową, chwilowy, że tak powiem, sezon nieurodzaju...

- W ogrodzie wszystko rośnie, ale żeby rosnąć, musi wpierw obumrzeć; ażeby drzewa były silne, grube i wysokie i żeby mogły wypuścić nowe pędy, najpierw muszą stracić
stare liście. Niektóre drzewa usychają, ale na ich miejsce wyrastają młode. Ogrody wymagają wiele troski. Ale jeśli ktoś kocha swój ogród, wówczas chętnie w nim pracuje
i cierpliwie czeka na wyniki swojej pracy. Po pewnym czasie nadchodzi wiosna i ogród rozkwita na nowo.

Po studio przeszedł szmer podniecenia, który zagłuszył ostatnie słowa Losa. Członkowie orkiestry zaczęli postukiwać w instrumenty, kilku głośno wołało brawo. Los zerknął na stojący w pobliżu monitor i ujrzał własną twarz z oczami skierowanymi w bok. Gospodarz podniósł rękę, żeby uciszyć publiczność, ale oklaskom - przerywanym tylko nielicznymi okrzykami niezadowolenia - nie było końca, toteż wstał powoli, ruchem dłoni zapraszając Losa na środek sceny. Tam uściskał go ceremonialnie. Burza oklasków wzmogła się. Los tkwił na scenie, speszony. Kiedy publiczność wreszcie ucichła, gospodarz potrząsnął dłonią swego gościa.

- Panie O'Grodnick, dziękuję panu, wszyscy panu dziękujemy. Właśnie takich ludzi potrzebuje nasz kraj. Miejmy nadzieję, że wiosna wkrótce zawita w naszej gospo­
darce. Jeszcze raz panu dziękujemy. Proszę państwa, pan Ross O'Grodnick, finansista, doradca prezydenta i prawdzi­ wy mąż stanu!

Odprowadził Losa do kurtyny, a tam producent uścisnął jego dłoń.

- Był pan wspaniały, po prostu wspaniały! - wykrzyk­nął. - Niemal od trzech lat robię ten program i nie pamiętam czegoś takiego jak pański występ! Szef słuchał zachwycony!
Był pan naprawdę wspaniały!

Towarzyszył Losowi na zaplecze studia. Na widok gościa kilku pracowników telewizji pomachało do niego przyjaźnie, kilku zaś odwróciło się plecami.



Po kolacji, którą zjadł z żoną i dziećmi, Thomas Franklin zamknął się w gabinecie, żeby jeszcze trochę popracować. Za dużo miał spraw do załatwienia, żeby móc się z nimi uporać w biurze, zwłaszcza odkąd jego asystentka, panna Hayes, wyjechała na urlop.

Kiedy nie mógł się dłużej skupić na pracy, udał się do sypialni. Żona leżała już w łóżku i oglądała w telewizji program na temat przemówienia prezydenta. Rozbierając się, od czasu do czasu Franklin rzucał okiem na ekran. W ciągu dwóch ostatnich lat akcje giełdowe Franklina spadły do jednej trzeciej ich pierwotnej wartości, oszczędności rozeszły się, a udział, jaki miał w zyskach swojej firmy, ostatnio zmniejszył się. Przemówienie prezydenta nie dodało mu otuchy i liczył na to, że może wiceprezydent - czy też zaproszony w jego zastępstwie niejaki O'Grodnick - zdoła poprawić jego ponury nastrój. Ściągnął spodnie i niechlujnie cisnął je na krzesło, zamiast powiesić w elektrycznej prasowa­czce, prezencie urodzinowym od żony, a potem przysiadł na łóżku, żeby obejrzeć program “Nocni goście”, który właśnie się rozpoczynał.

Gospodarz programu przedstawił Rossa O'Grodnicka. Gość zbliżył się do stolika. Obraz był ostry, kolory idealne. Nawet zanim pokazano na ekranie zbliżenie twarzy, Franklin wiedział, że gdzieś już widział tego człowieka. Może w telewi­zji podczas jednego z tych obszernych, szczegółowych wywia­dów, kiedy to niespokojne kamery filmują człowieka, jego twarz i ciało, dosłownie ze wszystkich stron? A może spotkał go osobiście? W każdym razie Ross O'Grodnick, a zwłaszcza jego strój, wydał mu się dziwnie znajomy.

Tak usilnie starał się sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek spotkał tego człowieka, że nie słyszał ani słowa z tego, co O'Grodnick mówił, i nie wiedział, która z jego wypowiedzi wywołała głośny aplauz publiczności.

- Co on powiedział, kochanie? - spytał żonę.

- O rany, nie słyszałeś? Że gospodarka kraju rozwija się pomyślnie! Że jest jak ogród; no wiesz, raz rozkwita, a raz więdnie. Uważa, że wszystko będzie dobrze! - Usiadła na łóżku, spoglądając na męża z pretensją. - Mówiłam ci, że nie ma potrzeby rezygnować z tego domu w Yermont albo odkładać na później rejsu. Ale to w twoim stylu, zawsze pierwszy musisz wpaść w panikę! Radziłam, żebyś się po­wstrzymał! No i widzisz, to był tylko lekki przymrozek w ogrodzie naszej gospodarki!

Franklin wpatrywał się bezmyślnie w ekran. Nie miał cienia wątpliwości, że już gdzieś widział tego człowieka, ale kiedy, do diabła, i gdzie?

- Ten O'Grodnick - ciągnęła dalej żona - to napraw­dę wyjątkowy facet. Męski, dobrze ubrany, o pięknym głosie, jest jakby skrzyżowaniem Teda Kennedy'ego z Gary Grantem. Różni się i od tych fałszywych idealistów, i od tych skomputeryzowanych technokratów.

Franklin sięgnął po proszek nasenny. Był zmęczony, a robiło się późno. Może popełnił błąd zostając adwokatem. Świat interesu... finansów... Wall Street, chyba tam czułby się lepiej. Ale w wieku czterdziestu lat był już za stary, żeby podejmować nowe ryzyko. Zazdrościł O'Grodnickowi pre­zencji, sukcesu, pewności siebie. Gospodarka jak ogród? Głośne westchnienie wydobyło mu się z piersi. Czemu nie? Gdyby tylko mógł w to uwierzyć.



W drodze powrotnej ze studia do domu, kiedy siedział samotnie w limuzynie oglądając telewizję, Los ujrzał gospodarzą programu “Nocni goście” z kolejną zaproszoną osobą, bardzo zmysłową aktorką ubraną w niemal przezroczystą suknię. Słyszał swoje nazwisko wymawiane zarówno przez prowadzącego, jak i przez aktorkę; kobieta uśmiechała się często i w pewnym momencie oświadczyła, że uważa Losa za człowieka bardzo przystojnego i bardzo męskiego.

Kiedy dojechał na miejsce, z domu wybiegł służący, żeby otworzyć mu drzwi.

- Pięknie pan mówił, proszę pana - rzekł idąc za Losem do windy.

Inny służący przytrzymał drzwi windy.

- Panie O'Grodnick, proszę przyjąć słowa podziękowa­nia od prostego człowieka, który wiele w życiu widział.

Stojąc w windzie, Los spoglądał na mały, przenośny telewizor wmontowany w boczną ścianę kabiny. Program “Nocni goście” wciąż trwał. Gospodarz rozmawiał z następ­nym gościem, piosenkarzem o bujnej, rozłożystej brodzie, i Los ponownie usłyszał swoje nazwisko.

Na górze czekała na niego sekretarka Benjamina Randa.

- To był doprawdy znakomity występ, proszę pana - oznajmiła. - Po raz pierwszy widziałam, żeby ktoś był tak rozluźniony i tak autentycznie szczery. Dzięki Bogu, że mamy
jeszcze w tym kraju takich ludzi jak pan. Och, z wrażenia bym zapomniała: pan Rand też oglądał pański występ i chociaż nie czuje się najlepiej, nalegał, żeby po powrocie
zajrzał pan do niego.

Los wszedł do sypialni Randa.

- Ross! - Starszy pan z trudem uniósł się na ogromnym łożu i wsparł o poduszkę. - Przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje! Doskonale mówiłeś, doskonale. Mam nadzieję, że cały naród cię słuchał. - Pogładził ręką koc. - Posiadasz cenny dar... zawsze potrafisz być sobą, a to, mój drogi, stanowi rzadki talent i prawdziwą cechę wielkiego przywód­cy. Wykazałeś siłę i odwagę, a zarazem uniknąłeś moraliza­torstwa. Mówiłeś na temat, bez zbędnych dygresji. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie w milczeniu.

- Ross, drogi przyjacielu - podjął po chwili Rand; mówił z powagą i jakby z szacunkiem. - Z pewnością zainteresuje cię wiadomość, że EE jest przewodniczącą biura
zajmującego się pobytem delegatów przyjeżdżających na sesje ONZ. Sam więc rozumiesz, że powinna pokazać się na przyjęciu, jakie jutro odbędzie się w gmachu Organizacji.
Ponieważ nie mogę wychodzić, cieszyłbym się, gdybyś do­trzymał jej towarzystwa. Twój dzisiejszy występ na wszyst­kich zrobił ogromne wrażenie i jestem pewien, że wiele osób
bardzo chętnie cię pozna. Jak, mój drogi, mogę na ciebie liczyć?

- Tak, z przyjemnością dotrzymam EE towarzystwa. Twarz starca na moment spochmurniała, jakby ścięta od wewnątrz lodem. Zwilżył wargi; jego spojrzenie wędrowało bez celu po pokoju i dopiero po chwili znów spoczęło na Losie.

- Dziękuję ci, Ross. Aha, jeszcze jedno - dodał cicho. - Gdyby coś mi się stało, proszę cię, zaopiekuj się nią. Ona bardzo potrzebuje kogoś takiego jak ty...

Na pożegnanie uścisnęli sobie ręce i Los udał się do swojego pokoju.

Wracając samolotem z Denver do Nowego Jorku, EE coraz częściej rozmyślała o O'Grodnicku. Usiłowała upo­rządkować jakoś wydarzenia z ostatnich dwóch dni. Przypomniała sobie, że kiedy zobaczyła Rossa po raz pierwszy, wtedy gdy potrąciła go limuzyną, wcale nie sprawiał wraże­nia zdziwionego; twarz miał pozbawioną wyrazu i zachowy­wał się spokojnie, powściągliwie, jakby spodziewał się wypad­ku, bólu, a nawet jej obecności.

Minęły dwa dni, lecz nadal nie wiedziała, kim jest człowiek mieszkający w jej domu ani skąd pochodzi. Skutecz­nie unikał wszelkich rozmów na swój temat. Wczoraj, kiedy służba jadła w kuchni, a on spał u siebie w pokoju, dokładnie przejrzała wszystkie jego rzeczy, ale nie znalazła żadnych dokumentów, żadnych czeków, pieniędzy, kart kredytowych, czy choćby starego biletu do kina. Zdziwiło ją, że ktoś może podróżować w ten sposób. Przypuszczalnie prowadzenie swoich spraw powierzył jakiejś firmie lub bankowi, do którego dzwonił, gdy zachodziła potrzeba. To, że był dobrze sytuo­wany, nie ulegało wątpliwości. Nosił szyte na miarę garnitury z doskonałych materiałów, koszule z najdelikatniejszych jedwabiów oraz ręcznie wykonane buty z najmiększej skóry. Walizka, którą miał przy sobie, była prawie nowa, choć sądząc po kształcie i zapięciu trochę staromodna.

Kilkakrotnie usiłowała wypytać go o przeszłość. On jednak z reguły uciekał się do swoich ulubionych porównań z telewizją lub światem przyrody; zaczęła więc podejrzewać, że trapią go jakieś niepowodzenia zawodowe, może nawet spotkało go bankructwo, zjawisko tak powszechne w dzisiejszych czasach, albo że cierpi z powodu utraty ukochanej kobiety. Może odszedł od niej pod wpływem chwili i wciąż się waha, czy nie wrócić. Gdzieś w tym kraju istniała przecież społeczność, do której należał, miejsce, gdzie miał swój dom, pracę oraz przeszłość.

W rozmowie nie wymieniał nazwisk, nie wspominał żadnych miast, nie przytaczał zdarzeń. Doprawdy, nie spotkała dotąd nikogo, kto w równym stopniu polegałby wyłącznie na sobie i nie powoływał się na żadne znajomości czy koligacje. Jego zachowanie świadczyło o obyciu towarzy­skim, pewności siebie oraz przyzwyczajeniu do życia w do­statku.

Nie umiała określić uczuć, jakie w niej rozbudził. Świado­ma była, że bez przerwy o nim myśli, że w jego obecności serce bije jej szybciej i że z trudem utrzymuje chłodny, spokojny ton, kiedy z sobą rozmawiają. Pragnęła poznać go lepiej - i bardzo chciała ulec temu pragnieniu. Jawił się jej jako człowiek o wielu twarzach, nie potrafiła jednak odkryć żadnych pobudek w jego zachowaniu i przez chwilę nawet czuła przed nim lęk. Już na samym początku zwróciła uwagę, jak starannie się pilnuje, żeby w rozmowie ani jednym słowem nie zdradzić, co myśli o niej, o innych, o czymkolwiek.

W przeciwieństwie do mężczyzn, z którymi łączyła ją zażyłość, O'Grodnick ani jej nie zachęcał, ani nie odtrącał. Podniecała ją myśl, że mogłaby go uwieść, sprawić, by stracił swoje opanowanie. Im bardziej był zamknięty w sobie, tym bardziej chciała, żeby spojrzał na nią i odkrył, jak ogromnie go pożąda, dostrzegł w niej uległą kochankę. Oczami wyobraźni widziała, jak oddają się miłości - gwałtownej, lubieżnej, bez zahamowań i umiaru.

Wróciła do domu późnym wieczorem i zadzwoniła do Losa pytając, czy może do niego zajrzeć. Zgodził się. Na jej twarzy widać było zmęczenie.

- Żałuję, że musiałam wyjechać. Ominął mnie twój występ w telewizji, a w dodatku brakowało mi Nowego Jorku... i ciebie - wyszeptała nieśmiało.

Usiadła na krawędzi łóżka. Los odsunął się, żeby zrobić jej miejsce.

Odgarnęła włosy z czoła i przyglądając mu się w milcze­niu, położyła rękę na jego dłoni.

- Proszę cię... nie odsuwaj się! Nie uciekaj! Siedziała bez ruchu, z głową wspartą na jego ramieniu. Zdziwiły go jej słowa: dokąd miałby uciekać? Zaczął przypominać sobie różne sytuacje z filmów oglądanych w telewizji, kiedy to kobieta i mężczyzna siedzą blisko siebie na kanapie czy w samochodzie, albo znajdują się w łóżku. Zwykle po pewnym czasie przytulali się; często byli na wpół rozebrani. Potem całowali się i ściskali. Ale nigdy nie pokazywano tego, co działo się później; na ekranie pojawiał się nowy obraz, a obejmująca się para znikała. Los jednak przeczuwał, że po tych pierwszych uściskach muszą następo­wać jakieś dalsze gesty, inne czułości. Jak przez mgłę pamiętał mechanika, który wiele lat temu przychodził do domu Starego Człowieka czyścić piec do spalania śmieci. Po zakończeniu pracy czasami wychodził do ogrodu, żeby napić się piwa. Któregoś dnia pokazał Losowi kilka małych fotogra­fii przedstawiających nagą parę. Na jednym zdjęciu kobieta trzymała w dłoni długi i nienaturalnie gruby członek. Na innym członek tkwił, niewidoczny, pomiędzy jej nogami.

Los oglądał uważnie zdjęcia, słuchając wyjaśnień mecha­nika. Zaczęło go ogarniać uczucie niepokoju; w telewizji nigdy nie widział intymnych części ciała tak nienaturalnie powiększonych, ani ludzi w tak dziwnych pozach. Kiedy został sam, natychmiast pochylił się, żeby przyjrzeć się sobie. Jego członek był mały, wiotki i nie wykazywał najmniejszej tendencji do wzwodu. Pokazując Losowi zdjęcia, mechanik tłumaczył mu, że właśnie ta część ciała kryje w sobie nasiona, które wytryskują strumieniem, a wówczas człowiek odczuwa niezwykłą przyjemność. Jednakże mimo ugniatania i maso­wania swojego narządu Los nie czuł nic; nawet rano, kiedy czasem budził się z trochę powiększonym członkiem, nic z tego nie wynikało - członek nie chciał zesztywnieć, on sam zaś nie doznawał najmniejszej przyjemności.

Nieco później usilnie starał się odkryć, jaki istnieje związek - jeśli w ogóle istnieje - między genitaliami kobiety a narodzinami dziecka. W serialach o lekarzach, szpitalach i operacjach często widział misterium narodzin: ból i cierpie­nie matki, radość ojca, mokre, różowe ciałko niemowlęcia. Ale nigdy nie trafił na program, który by wyjaśniał, dlaczego jedne kobiety rodziły dzieci, a inne nie. Kilka razy miał ochotę spytać o to Louise, ale machnął ręką. Zamiast tego przez pewien czas z większą uwagą oglądał telewizję. W koń­cu zapomniał o całej sprawie.

EE zaczęła gładzić go po koszuli. Potem jej ciepła dłoń dotknęła jego brody. Nawet nie drgnął.

- Jestem pewna... - szepnęła - ... przecież wiesz, że chcę, abyśmy... żebyś ty i ja... stali się sobie bardzo bliscy... - Nagle rozpłakała się cichutko, niczym dziecko. Pochlipując wyjęła chusteczkę, wydmuchała nos i przetarła oczy, ale łzy wciąż ciekły jej po policzkach.

Los uznał, że w jakiś sposób ponosi odpowiedzialność ze jej smutek, choć nie wiedział, czym go wywołał. Objął kobietę ramieniem, ona zaś, jakby spodziewając się takiej reakcji, oparła się o niego z całej siły i razem przewrócili się na łóżko. Uniosła się lekko, muskając włosami twarz Losa, po czym zaczęła całować go po szyi i czole, oczach i uszach. Łzami, które roniła, zwilżała mu skórę. A on chłonął zapach jej perfum, nerwowo zastanawiając się, co powinien teraz uczy­nić. Ręka EE zsunęła mu się do bioder i zaczęła wędrować po jego udach. Po chwili kobieta cofnęła dłoń; przestała płakać i leżała spokojnie, milcząca, bez ruchu.

- Dziękuję ci, Ross - powiedziała. - Jesteś człowie­kiem, który potrafi nad sobą panować. Jeden twój gest, jeden najlżejszy dotyk dłoni wystarczyłby, żebym ci uległa. Ale ty
nie lubisz wykorzystywać słabości innych. Wiesz, pod wielo­ma względami bardziej przypominasz Europejczyka niż prawdziwego Amerykanina. - Uśmiechnęła się. - Chodzi
mi o to, że w przeciwieństwie do wielu znanych mi mężczyzn obce ci są te typowo amerykańskie metody zalotów, te wszystkie obmacywanki, całuski, łachotki, przytulanki, nie­
śmiałe umizgi prowadzące do celu, którego dwoje ludzi boi się, a zarazem i pragnie. - Na moment urwała. -Jesteś czło­wiekiem bardzo mądrym, bardzo rozumnym; chcesz zdobyć kobietę jakby od środka; tchnąć w nią potrzebę i pragnienie twojej miłości, tęsknotę za twym uczuciem, nie mylę się, prawda?

Słowa EE, że nie jest prawdziwym Amerykaninem, zmieszały Losa. Nie rozumiał, dlaczego tak uważa. Często oglądał w telewizji brudnych, kudłatych, hałaśliwie zacho­wujących się ludzi obu płci, którzy sami otwarcie obwoływali się wrogami Ameryki albo których tym mianem określała policja i biznesmeni oraz porządnie ubrani przedstawiciele rządu, słowem, schludni obywatele uchodzący za prawdzi­wych Amerykanów. W telewizji starcia jednych z drugimi często kończyły się przemocą, rozlewem krwi i śmiercią.

EE wstała i poprawiła sukienkę. Popatrzyła na Losa, ale w jej spojrzeniu nie było animozji.

- Właściwie mogę ci to powiedzieć, Ross. Zakochałam się w tobie - oznajmiła. - Kocham cię, pragnę cię. Wiem, że tym wiesz, i cieszę się, że jednak postanowiłeś zaczekać, aż... aż... - szukała odpowiednich słów, lecz ich nie znalazła i wyszła z pokoju, nie dokończywszy zdania.

Los podniósł się z łóżka i przygładził ręką włosy. Następ­nie usiadł przy biurku i włączył telewizor. Obraz pojawił się błyskawicznie.


5



Nastał czwartek. Gdy tylko Los otworzył oczy, z miejsca włączył telewizor, po czym zadzwonił do kuchni, żeby przyniesiono na górę śniadanie.

Wkrótce zjawiła się pokojówka ze starannie przygotowa­ną tacą. Poinformowała Losa, że późnym wieczorem pan Rand poczuł się znacznie gorzej i że wezwano dwóch dodatkowych lekarzy, którzy czuwają przy nim od północy. Wręczyła Losowi stos gazet oraz kartkę pokrytą pismem maszynowym. Nie wiedział, od kogo pochodzi.

Akurat skończył jeść, kiedy zadzwoniła EE.

- Ross, kochanie, dostałeś mój list? I czy widziałeś już poranne gazety? Podają, że jesteś jednym z twórców nowej polityki prezydenta, która znalazła odzwierciedlenie w przemówieniu, jakie wygłosił w Instytucie Finansów. I obok tekstu przemówienia cytują to, co mówiłeś wczoraj w telewi­zji. Och, Ross, byłeś wprost cudowny. Nawet na samym
prezydencie wywarłeś duże wrażenie!

- Lubię pana prezydenta.

- Słyszałam, że wyglądałeś bosko! Wszyscy moi przyja­ciele koniecznie chcą cię poznać. Ross, pójdziesz ze mną dzisiaj na przyjęcie do ONZ, prawda?

- Tak, z przyjemnością.

- Jesteś kochany. Mam nadzieję, że nie zanudzisz się na śmierć. Ale nie musimy zostawać do końca. Jeśli chcesz, możemy potem wpaść do moich przyjaciół, którzy wydają
wieczorem bankiet.

- Dobrze, z radością.

- Och, tak się cieszę! - zawołała, a po chwili zniżyła głos do szeptu: - Czy mogę do ciebie przyjść? Ogromnie się za tobą stęskniłam...

- Tak, oczywiście.

Wpadła do pokoju zarumieniona.

- Mam ci coś do powiedzenia, coś bardzo dla mnie ważnego, i chciałam ci to powiedzieć osobiście, a nie przez telefon... - urwała oddychając ciężko i szukając właściwych
słów. - Proszę cię, żebyś rozważył możliwość pozostania tutaj z nami przynajmniej przez jakiś czas. Zaproszenie jest wspólne, moje i Bena. - I nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej: - Zgódź się, Ross. Mógłbyś mieszkać z nami w tym domu! Ross, błagam, nie odmawiaj mi! Benjamin jest bardzo chorym człowiekiem; mówi, że czuje się znacznie pewniej, mając cię pod swoim dachem. - Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem. - Ross, najdroższy, musisz się zgodzić, musisz - szepnęła. Głos jej drżał z przejęcia.

Los przyjął zaproszenie.

EE uścisnęła go i pocałowała w policzek, następnie opuściła ręce i zaczęła krążyć po pokoju.

- Już wiem! - krzyknęła. - Musimy znaleźć ci sekretarkę! Teraz gdy jesteś znaną osobistością, przyda ci się ktoś doświadczony do pomocy, ktoś, kto będzie zajmował się
twoimi sprawami, odbierał telefony, osłaniał cię przed natrę­tami, z którymi nie chcesz rozmawiać albo się widzieć. A może znasz kogoś, kto by się nadawał, co? Kogoś, kto kiedyś
u ciebie pracował?

- Nie, nie znam nikogo.

- W takim razie rozejrzę się sama - oznajmiła niskim, lekko ochrypłym głosem.

Tuż przed obiadem Los siedział oglądając telewizję, kiedy zadzwoniła EE.

- Ross, mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, ale chciałabym, żebyś poznał panią Aubrey, która jest tu ze mną w bibliotece. Pani Aubrey chętnie przyjmie posadę, o której
rozmawialiśmy, dopóki nie znajdziemy kogoś na stałe. Czy możesz do nas zejść?

- Już idę.

Otworzywszy drzwi do biblioteki, ujrzał siwowłosą kobie­tę czekającą na kanapie obok EE. EE dokonała prezentacji. Los przywitał się z panią Aubrey i usiadł. Speszony jej natarczywym spojrzeniem, zaczął bębnić palcami w blat stołu.

- Pani Aubrey przez wiele lat pracowała w Pierwszej Amerykańskiej Korporacji Finansowej, gdzie była zaufaną sekretarką mojego męża - wyjaśniła EE.

- Rozumiem.

- Nie chce jeszcze przechodzić na emeryturę; bezczyn­ność nie jest w jej stylu.

Los nic nie odpowiedział. W milczeniu pocierał kciukiem policzek. EE poprawiła zegarek, który zsunął się jej na nadgarstek.

- Jeśli sobie życzysz, Ross, pani Aubrey może natych­miast przystąpić do pracy.

- Dobrze - przemówił wreszcie. - Mam nadzieję, że pani Aubrey spodoba się tutaj. To wspaniały dom.

EE usiłowała napotkać jego spojrzenie.

- W takim razie sprawa załatwiona - rzekła. - Zostawiam państwa samych. Muszę przygotować się na przyję­cie. Zobaczymy się później, Ross.

Los wpatrywał się w panią Aubrey, która siedziała z głową zwróconą w bok i sprawiała wrażenie smutnej i zamyślonej. Przypominała rosnący samotnie na polu mlecz.

Wydała mu się sympatyczna, ale nie wiedział, co jej powiedzieć. Czekał, aż pierwsza się odezwie. Po dłuższej chwili kobieta wyczuła spoczywający na niej wzrok i spytała cicho:

- Może powinniśmy zacząć? Gdyby zechciał mi pan przedstawić w zarysie ogólny charakter pańskiej pracy oraz kontaktów pozazawodowych...

- Proszę pomówić o tym z panią Rand - odparł Los wstając z miejsca.

Pani Aubrey szybko poderwała się na nogi.

- Rozumiem, proszę pana. Jestem stale do pańskiej dyspozycji. Mój pokój mieści się obok pokoju osobistej sekretarki pana Randa.

- Dobrze, dziękuję - powiedział Los i opuścił biblio­tekę.



Kiedy Los i EE dotarli do gmachu ONZ, gospodarze przyjęcia powitali ich serdecznie i wskazali im miejsca przy jednym z najbardziej eksponowanych stolików. Po chwili zjawił się sekretarz generalny, który witając się z EE ucałował jej dłoń i zapytał o zdrowie Randa. Los nie pamiętał, aby kiedykolwiek widział tego człowieka w telewizji.

- Pan pozwoli - rzekła EE spoglądając na sekretarza generalnego - że przedstawię panu pana Rossa O'Grodnicka, bliskiego przyjaciela mojego męża. Mężczyźni podali sobie ręce.

- Znam pana O'Grodnicka - powiedział z uśmiechem sekretarz. - Podziwiałem jego wczorajszy występ w telewizji. Panie O'Grodnick - zwrócił się do Losa - cieszę się, że
zaszczycił nas pan dzisiaj swoją obecnością.

Kiedy tylko usiedli, natychmiast pojawili się kelnerzy roznoszący kanapki z jajkiem, łososiem i kawiorem oraz tace pełne kieliszków z szampanem; w pobliżu kręcili się fotoreporterzy, którzy robili zdjęcia. W pewnym momencie do stołu podszedł wysoki, rumiany mężczyzna, na którego widok sekretarz generalny poderwał się na równe nogi.

- Panie ambasadorze, zapraszamy do naszego stolika! - zawołał i zwracając się do EE dodał: - Pani pozwoli, że przedstawię jej Jego Ekscelencję Władimira Skrapinowa, ambasadora Związku Socjalistycznych Republik Radziec­kich.

- Pan ambasador i ja mieliśmy już przyjemność się poznać, nieprawdaż? - EE uśmiechnęła się. - Pamiętam serdeczną rozmowę między panem ambasadorem a moim mężem, Benjaminem Randem, której byłam świadkiem dwa lata temu w Waszyngtonie. - Na moment zamilkła. — Nie­stety, mąż jest chory i nie będzie miał dziś przyjemności
spotkać się z panem.

Ambasador skłonił się nisko, przysunął sobie krzesło i wdał się w rozmowę z EE oraz sekretarzem generalnym. Los milczał, przyglądając się gościom na przyjęciu. Po pewnym czasie sekretarz generalny wstał, jeszcze raz zapewnił Losa, iż bardzo się cieszy, że miał okazję go poznać, pożegnał się i znikł w tłumie. Wtem EE dojrzała swojego dobrego znajomego, ambasadora Wenezueli, który akurat przecho­dził obok, więc przeprosiła obu mężczyzn przy stole i na chwilę zostawiła ich samych.

Ambasador radziecki przysunął krzesło bliżej Losa. Roz­błysły flesze aparatów.

- Żałuję, że dopiero teraz się spotykamy - rzekł.

- Widziałem pana w programie “Nocni goście” i muszę przyznać, że z wielkim zainteresowaniem słuchałem pańskich wypowiedzi, tak ujmujących w swojej prostocie. Nie dziwię się, że prezydent Stanów Zjednoczonych tak ochoczo pod­ chwycił pańskie tezy. - Przysunął krzesło jeszcze bliżej.

- Proszę mi powiedzieć, jak się miewa nasz wspólny przyjaciel, Benjamin Rand? Słyszałem, że jego stan jest bardzo poważny, a nie chciałem sprawiać przykrości pani
Rand, wypytując ją o szczegóły.

- Pan Rand choruje - odparł Los. - Nie czuje się dobrze.

- Tak, wiem, takie właśnie doszły mnie słuchy. - Am­basador Skrapinow pokiwał głową i spojrzał z uwagą na swojego rozmówcę. - Panie O'Grodnick, będę z panem szczery. Zważywszy na niezwykle trudną sytuację ekonomi­czną, w jakiej znalazły się Stany Zjednoczone, jestem pewien, że wkrótce obejmie pan ważną funkcję w rządzie swego kraju.
Zauważyłem u pana pewną... jak by to określić... pewną powściągliwość, jeśli chodzi o sprawy natury politycznej. Czy nie sądzi pan, że powinniśmy... to znaczy my, dyplomaci, i wy, biznesmeni, mieć z sobą bliższy kontakt? Przecież nie dzieli nas aż taka wielka przepaść! Los przyłożył rękę do czoła.

- To prawda - powiedział. - Nasze krzesła niemal się stykają.

Ambasador roześmiał się głośno; wokół pojaśniało od błysków fleszy.

- Brawo, świetnie! - zawołał. - Nasze krzesła w istocie niemal się stykają! I przecież... jak by to powiedzieć... obydwaj chcemy na nich pozostać, prawda? Nie chcemy,
żeby je spod nas wyszarpnięto, mam rację? Dobrze! Bo jeśli jeden z nas poleci, to pociągnie za sobą drugiego i po chwili... bęc! obaj spadniemy, a nikt nie lubi spadać przed czasem,
czyż nie?

Los uśmiechnął się i ambasador ponownie wybuchnął gromkim śmiechem. Nagle pochylił się do przodu i spytał:

- Panie O'Grodnick, czy lubi pan Bajki Kryłowa? Pytam dlatego, że w pana wypowiedziach jest coś z klimatu Kryłowa.

Rozglądając się dokoła Los spostrzegł, że kilku kamerzys­tów filmuje jego spotkanie z ambasadorem radzieckim.

- Z klimatu Kryłowa? Doprawdy?

- Wiedziałem! Odgadłem! - zawołał niemal na cały głos Skrapinow. - A więc zna pan Kryłowa!

Na chwilę zamilkł, po czym przemówił szybko w obcym języku. Słowa miały miękkie brzmienie, a twarz mówiącego przybrała jakby zwierzęcy wyraz. Los, do którego nikt nigdy nie zwracał się w obcym języku, podniósł brwi i zarechotał. Ambasador nie potrafił ukryć zdumienia.

- A jednak... a jednak! Nie pomyliłem się! Czytał pan Kryłowa w oryginale, prawda? Przyznam się panu, że od razu się tego domyśliłem. Z miejsca umiem rozpoznać
człowieka wszechstronnie wykształconego.

Los zamierzał wyprowadzić go z błędu, gdy ambasador mrugnął do niego okiem i dodał:

- Doceniam pańską dyskrecję, przyjacielu.

I znów przemówił w obcym języku; tym razem Los nie zareagował.

Po chwili do stolika wróciła EE w towarzystwie dwóch dyplomatów: Gaufridiego, którego przedstawiła jako deputć z Paryża, oraz Jego Ekscelencji hrabiego von Brockburga-Schulendorffa z Niemiec Zachodnich.

- Benjamin i ja - wyjaśniła Losowi - mieliśmy przyjemność podziwiania starego zamku pana hrabiego w pobliżu Monachium...

Wszyscy troje usiedli; fotoreporterzy pstrykali bez wy­tchnienia. Von Brockburg-Schulendorff uśmiechnął się cze­kając, aż ambasador Skrapinow odezwie się pierwszy; Rosja­nin odpowiedział mu uśmiechem, Gaufridi zaś patrzył to na EE, to na Losa.

- Właśnie odkryliśmy - zaczął Skrapinow - że oby­dwaj z panem O'Grodnickiem jesteśmy gorącymi miłoś­nikami rosyjskich bajek. Okazuje się, że pana O'Grodnicka
zachwycają nasi poeci, których nawiasem mówiąc czyta w oryginale.

- Panie O'Grodnick - Niemiec przysunął bliżej swoje krzesło - pozwoli pan, że wyrażę mu uznanie za to naturalistyczne podejście do spraw ekonomii i polityki, jakie
zaprezentował pan w telewizji. Oczywiście teraz, gdy dowia­duję się o pana literackich zamiłowaniach, mam wrażenie, że znacznie lepiej rozumiem pana wczorajsze stwierdzenia.

- Popatrzył na ambasadora radzieckiego i wzniósł oczy do góry. - Literatura rosyjska natchnęła wiele największych umysłów naszego wieku - oznajmił.

- Podobnie jak i niemiecka! - odparł Skrapinow.

- Mój drogi hrabio, Puszkin przez całe życie wyrażał ogromny podziw dla literatury pańskiego kraju. Ba, kiedy przełożył Fausta na język rosyjski, Goethe przysłał mu swoje
pióro! A Turgieniew, który osiadł w Niemczech? A Tołstoj i Dostojewski, którzy uwielbiali Schillera?

Hrabia von Brockburg-Schulendorff skinął głową.

- Tak, ale czy wie pan, jaki z kolei ogromny wpływ mieli klasycy rosyjscy na Hauptmanna, Nietzschego czy Thomasa Manna? Albo na Rilkego? Ileż to razy Rilke powtarzał, że wszystko, co angielskie, jest mu obce, zaś to, co rosyjskie, kojarzy mu się ze stronami rodzinnymi...

Gaufridi szybko opróżnił do końca kieliszek szampana. Zarumieniony, pochylił się nad stołem w stronę Skrapinowa.

- Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas drugiej wojny światowej - powiedział - obaj mieliśmy na sobie żołnierskie mundury i walczyliśmy przeciwko wspólnemu wrogowi, najokrutniejszemu wrogowi w dziejach naszych narodów. Wzajemne wpływy literackie to bardzo piękna rzecz, lecz bez porównania ważniejszą jest wspólnie przelana krew.

Skrapinow uśmiechnął się z przymusem.

- Ależ drogi panie Gaufridi, pan mówi o czasach wojny, która toczyła się wiele lat temu, o dawno minionym okresie historii. Dziś nasze mundury i odznaczenia wiszą w muzeal­
nych gablotach. Dziś jesteśmy... żołnierzami pokoju.

Ledwo dokończył zdanie, kiedy von Brockburg-Schulen-dorff przeprosił zebranych; wstał pospiesznie, odsuwając gwałtownie krzesło, ucałował dłoń EE, uścisnął rękę Skrapinowa i Losa, po czym skinął głową Francuzowi i odszedł dumnym krokiem. Pojaśniało od błysków fleszy.

EE przesiadła się z Francuzem, który chciał zamienić dwa słowa z Losem.

- Panie O'Grodnick - powiedział łagodnie député, jakby nic się przed chwilą nie stało - słuchałem przemówie­ nia, w którym prezydent wspomniał o konsultacjach, jakie
z panem przeprowadził. Wiele o panu czytałem, miałem również przyjemność obejrzenia pana w telewizji. - Zapalił długiego papierosa, którego ostrożnie umieścił w cygarniczce.
- Wiedziałem o licznych pańskich przymiotach, ale ze słów ambasadora Skrapinowa wnioskuję, że jest pan także miłośni­kiem literatury. - Popatrzył uważnie na Losa. - Mój drogi
panie, czasem tylko dzięki temu, że wierzymy w bajki, że przyjmujemy je za prawdę, możemy kroczyć naprzód na drodze postępu i pokoju...

Los podniósł do ust kieliszek.

- Zapewne nie zdziwi pana - ciągnął Francuz – że wielu naszych przemysłowców, finansistów oraz członków rządu z ogromnym zainteresowaniem śledzi rozwój Pierwszej Amerykańskiej Korporacji Finansowej.Odkąd jednak choro­ba powaliła naszego wspólnego przyjaciela, Benjamina, nie mają, że tak powiem, jasnego obrazu co do polityki, jaką zamierza prowadzić Korporacja... - Zamilkł na moment, daremnie czekając na reakcję. — Cieszę się, że może obejmie pan stanowisko Randa, jeśli oczywiście stan jego zdrowia nie polepszy się...

- Benjamin wyzdrowieje. Tak powiedział prezydent.

- Miejmy nadzieję - odparł Francuz. – Miejmy nadzieję. Pewności bowiem nie może mieć nikt, nawet sam prezydent. Śmierć czyha w pobliżu, zawsze gotowa przeciąć nić życia...

Wywód przerwał mu ambasador radziecki, który szyko­wał się do odejścia. Wszyscy wstali. Skrapinow przysunął się do Losa.

- Cieszę się z tego spotkania, panie O'Grodnick. Było bardzo ciekawe. I bardzo pouczające - powiedział cicho. - Gdyby pan kiedykolwiek chciał odwiedzić mój kraj, rząd
Związku Radzieckiego byłby zaszczycony mogąc udzielić panu gościny. - Na pożegnanie uścisnął mu dłoń.

Kamery i aparaty fotograficzne poszły w ruch. Gaufridi, Los i EE usiedli z powrotem przy stoliku.

- Ross, mój drogi, musiałeś wywrzeć niezwykłe wraże­nie na naszym rosyjskim przyjacielu; na ogół bywa bardzo sztywny! Szkoda, że nie ma tu Benjamina; on wprost uwielbia dyskusje polityczne! - I pochyliwszy się w stronę Losa, dodała: - Wszyscy wiedzą, że rozmawiałeś ze Skrapinowem po rosyjsku; nie miałam pojęcia, że znasz ten język! To niesamowite!

- Tak, w dzisiejszych czasach bardzo przydaje się znajomość rosyjskiego - wtrącił Gaufridi. - A czy włada pan również innymi językami?

- Pan O'Grodnick jest skromnym człowiekiem - oznajmiła gniewnie EE. - Nie lubi chwalić się swoimi umiejętnościami! Ani popisywać swoją wiedzą!

Do stołu podszedł wysoki mężczyzna, lord Beauclerk, prezes zarządu British Broadcasting Corporation, który przy­witał się z EE, a następnie zwrócił się do Losa:

- Ogromnie podobała mi się szczerość pańskich wczo­rajszych wypowiedzi w telewizji. Bardzo to było sprytne, bardzo! Subtelność nie zawsze zdaje egzamin, prawda?
Zwłaszcza gdy się mówi do widiotów. Przecież tego właśnie chcą, boga, którego można karać, nie zaś człowieka ułom­nego jak oni, czyż nie?



Kiedy zbierali się do wyjścia, otoczył ich tłum dziennika­rzy i fotoreporterów trzymających w pogotowiu magnetofo­ny, duże kamery filmowe i małe kamery wideo. EE po kolei przedstawiła ich Losowi. Jeden z młodszych dziennikarzy wysunął się naprzód.

- Panie O'Grodnick, czy byłby pan łaskaw udzielić nam kilku odpowiedzi? - spytał.

EE stanęła przed Losem.

- Panowie, uzgodnijmy jedną rzecz. Nie zajmiecie panu O'Grodnickowi zbyt wiele czasu, dobrze? Pan O'Grodnick bardzo się spieszy.

- Co pan sądzi o artykule wstępnym na temat przemó­wienia prezydenta, wydrukowanym w “New York Timesie”?

Los zerknął na EE, lecz kobieta milczała. Wiedział, że musi coś powiedzieć.

- Nie czytałem go.

- Nie czytał pan artykułu wstępnego w “Timesie"?

- Nie.

Kilku dziennikarzy wymieniło ironiczne spojrzenia. EE popatrzyła na Losa z lekkim zdumieniem, a po chwili z rosnącym podziwem.

- Nie rzucił pan nawet na niego okiem? – spytał chłodno kolejny dziennikarz.

- Nie czytuję “New York Timesa”.

- W “Washington Post" piszą o pańskim “swoistym optymizmie” - powiedział inny. - Czy może pan to skomentować?

- Nie, tego artykułu również nie czytałem.

- A co oznacza “swoisty optymizm”?

- Nie mam pojęcia.

EE wystąpiła dumnie naprzód.

- Proszę panów, Ross O'Grodnick ma bardzo wiele obowiązków, zwłaszcza odkąd pan Rand zachorował. O tym, co pisze prasa, dowiaduje się z relacji swoich pracow­ników.

Na czoło grupy wysunął się starszy wiekiem mężczyzna.

- Przepraszam, że nalegam, ale byłbym wdzięczny, gdyby pan nam zdradził, które gazety pan czyta, a raczej które każe czytać swoim pracownikom.

- Nie czytam żadnych gazet - odparł Los. – Oglądam telewizję.

Dziennikarze stali milczący i zażenowani. Wreszcie któryś przerwał ciszę.

- Czy mamy przez to rozumieć, że uważa pan spra­wozdania telewizyjne za bardziej obiektywne od prasowych?

- Nic nie uważam, po prostu oglądam telewizję. Starszy dziennikarz cofnął się nieco.

- Dziękuję panu - rzekł. - Jest to chyba najbardziej szczere wyznanie, jakie od lat udało mi się słyszeć. Niewielu ludzi zajmujących ważne stanowiska w życiu publicznym
kraju ma odwagę nie czytać prasy. A już z pewnością nikt nie ma odwagi otwarcie się do tego przyznać!

Tuż przy drzwiach wychodzącą parę dogoniła młoda fotoreporterka.

- Przepraszam, że pana niepokoję - powiedziała zdy­szana. - Ale czy mogłabym panu zrobić jeszcze jedno zdjęcie? Jest pan niezwykle fotogeniczny!

Los uśmiechnął się uprzejmie. Zauważył jednak, że EE tłumi w sobie złość. Zdumiało go jej zachowanie. Nie wiedział, co ją rozgniewało.



Prezydent rzucił pobieżnie okiem na wycinki z wczoraj­szej prasy. Wszystkie ważniejsze gazety wydrukowały prze­mówienie, jakie wygłosił w Instytucie Finansów, a także zamieściły jego uwagi o Benjaminie Randzie i Rossie O'Grodnicku. Nagle przyszło mu do głowy, że powinien dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku.

Zadzwonił do swojej osobistej sekretarki i poprosił ją, żeby zebrała wszelkie dostępne informacje o przyjacielu pana Randa. Później, w przerwie między umówionymi spotkania­mi, wezwał ją do gabinetu.

Kobieta wręczyła prezydentowi przygotowaną teczkę. Wewnątrz znalazł akta dotyczące Benjamina Randa, które szybko odłożył na bok, krótką relację z rozmowy, jaką przeprowadzono z szoferem Randów na temat wypadku z udziałem O'Grodnicka, oraz zapis tego, co O'Grodnick mówił w programie “Nocni goście”.

- Zdaje się, że to wszystko, co mamy, panie prezydencie - przyznała z ociąganiem sekretarka.

- Potrzebuję podstawowych danych, jakie zawsze otrzymujemy przed zaproszeniem kogoś do Białego Domu, niczego więcej.

Kobieta poruszyła się nerwowo.

- Zwracałam się po nie tam, gdzie zwykle, panie prezydencie, ale zdaje się, że nic nie mają na temat Rossa O'Grodnicka.

Prezydent zmarszczył czoło.

- Przypuszczam - oznajmił lodowatym tonem – że pan Ross O'Grodnick, podobnie jak i my wszyscy, przyszedł na świat jako syn swoich rodziców, gdzieś się wychował
i mieszkał, zawierał znajomości i tak jak my wszyscy płacił podatki, wzbogacając budżet naszego państwa. Podatki na pewno płaciła również jego rodzina. Chodzi mi tylko o normalne, podstawowe dane.

- Przykro mi, panie prezydencie - sekretarka była wyraźnie stropiona - ale, niestety, nie zdołałam znaleźć nic ponadto, co panu przyniosłam. Proszę mi wierzyć, sprawdzi­
łam wszystkie nasze źródła.

- Chce pani powiedzieć, że nic więcej nie mają na jego temat? - spytał z powagą prezydent, wskazując na teczkę z aktami.

- Tak, panie prezydencie.

- Czy mam przez to rozumieć, że ani jedna z naszych agencji nie posiada żadnych informacji o człowieku, z którym spędziłem pół godziny i którego cytowałem w swoim przemó­wieniu? Czy sprawdzała pani w Who's Who? Na miłość boską, jeśli tam też nic nie ma, niech pani zajrzy do książki telefonicznej Manhattanu!

Sekretarka roześmiała się nerwowo.

- Postaram się coś znaleźć.

- Byłbym pani wdzięczny.

Kiedy kobieta wyszła z gabinetu, prezydent sięgnął po kalendarz i na marginesie nabazgrał: O'Grodnick?



Natychmiast po przyjęciu zorganizowanym przez ONZ ambasador Skrapinow przygotował tajny raport o O'Grodnicku. Ross O'Grodnick, napisał, to bystry i wszechstronnie wykształcony człowiek, posiadający znajomość języka rosyj­skiego i oczytany w literaturze rosyjskiej; jego poglądy zaś “odzwierciedlają nastroje tych przedstawicieli amerykańskiego świata interesu, którzy w obliczu pogłębiającego się kryzysu oraz szerzących się niepokojów społecznych pragną zachować swoje zagrożone pozycje, nawet za cenę politycznych i ekonomicznych ustępstw na rzecz bloku wschodniego”.Po powrocie do siedziby radzieckiej misji przy ONZ Skrapinow zadzwonił do swojej ambasady w Waszyngtonie i połączył się z szefem sekcji specjalnej. Poprosił, żeby natychmiast przesłano mu wszystkie informacje na temat O'Grodnicka: szczegóły dotyczące jego rodziny, wykształce­nia, przyjaciół i współpracowników; pragnął poznać, jakie stosunki łączą go z Randem i dlaczego, mając tylu doradców do spraw finansowych, prezydent wymienił z nazwiska właśnie jego. Szef sekcji specjalnej obiecał, że do rana ambasador otrzyma wyczerpujące wiadomości na interesują­cy go temat. Po rozmowie telefonicznej z Waszyngtonem Skrapinow osobiście dopilnował pakowania drobnych upominków prze­znaczonych dla O'Grodnicka i Randa. Każda paczka zawie­rała kilka dużych puszek czarnego kawioru oraz kilka butelek specjalnie destylowanej rosyjskiej wódki. Do paczki O'Grodnicka dołączył prawdziwego białego kruka: pierwsze wydanie Bajek Kryłowa, z własnoręcznymi uwagami autora na margi­nesach. Książka należała do prywatnego księgozbioru pew­nego Żyda, którego niedawno aresztowano, członka Akade­mii Nauk w Leningradzie.

Nieco później, przy goleniu, ambasador Skrapinow po­stanowił zaryzykować i wymienić nazwisko O'Grodnicka w przemówieniu, które miał wygłosić wieczorem na Międzynarodowym Kongresie Przemysłowców obradującym w Fila­delfii. W akapicie dołączonym do przemówienia, którego treść wcześniej została zatwierdzona przez wyższe instancje w Moskwie, ambasador stwierdził, że z zadowoleniem obser­wuje pojawienie się w Stanach Zjednoczonych “światłych polityków, takich jak pan Ross O'Grodnick, świadomych faktu, że jeśli przywódcy przeciwnych systemów politycznych nie zbliżą do siebie krzeseł, na których siedzą, zostaną ich pozbawieni na skutek gwałtownych zmian społeczno-politycznych zachodząch we współczesnym świecie”.

Przemówienie Skrapinowa wywołało sensację. Wszystkie ważniejsze gazety odnotowały wzmiankę o O'Grodnicku. Kiedy o północy Skrapinow oglądał telewizję, usłyszał frag­menty własnego przemówienia, a zaraz po nich zobaczył zbliżenie twarzy O'Grodnicka, człowieka, którego wypowie­dzi - jak oznajmił spiker - “były cytowane w ciągu ostatnich dwóch dni zarówno przez prezydenta Stanów Zjednoczonych, jak i ambasadora radzieckiego przy ONZ”.

Na frontyspisie Bajek Kryłowa ambasador wpisał dedyka­cję: “Niedookreślam Bajki w pewnym sensie - boję się łechtać aspiracje gęsie (Kryłow). Panu Rossowi O'Grodnickowi, z podziwem i nadzieją przyszłych spotkań, serdecznie pozdra­wiani, Skrapinow”.



Prosto z przyjęcia wydanego przez ONZ EE i Los pojechali do przyjaciół państwa Randów. Bankiet odbywał się w sali sięgającej co najmniej trzech pięter; w połowie jej wysokości biegła wzdłuż ścian galeria z ozdobnie rzeźbioną balustradą. Salę wypełniały rzeźby i szklane gabloty, w któ­rych leżały wyeksponowane różne lśniące przedmioty. Wiszący na złotym łańcuchu żyrandol przypominał drzewo o migo­czących świeczkach zamiast liści.

Między rozproszonymi grupkami gości krążyli kelnerzy roznosząc na tacach napoje alkoholowe. Na widok EE i Losa gospodyni, gruba kobieta w zielonej, wydekoltowanej sukni i ciężkim, wysadzanym klejnotami naszyjniku, ruszyła im naprzeciw z wyciągniętymi rękami. Kiedy obie panie przywi­tały się i ucałowały w policzki, EE przedstawiła Losa. Gospodyni uścisnęła jego rękę i długo jej nie puszczała.

- No nareszcie! - zawołała radośnie. - Sławny Ross O'Grodnick we własnej osobie! EE mówiła mi, jak ogromnie ceni pan sobie spokój i samotność. - Zamilkła i nagle jakby
doznała olśnienia: odrzuciła do tyłu głowę i uważnie przyjrza­ła się Losowi. - Hm, teraz gdy widzę, jakim pan jest przystojnym człowiekiem, zaczynam podejrzewać, że to EE
ceni sobie spokój i samotność w pańskim towarzystwie!

- Sophie, proszę cię - zaprotestowała nieśmiało EE.

- Wiem, wiem, czujesz się speszona! Ależ, moja miła, to nie grzech lubić samotność! - Roześmiała się i położywszy dłoń na ramieniu Losa, ciągnęła dalej tym samym wesołym
tonem: - Proszę mi wybaczyć, panie O'Grodnick, ale EE i ja zawsze sobie tak żartujemy. Swoją drogą muszę przyznać, że jest pan jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciach, i wie pan co? Całkowicie zgadzam się z ,,Women's Daily Wear”: należy pan do najlepiej ubranych przedstawicieli świata interesów. Oczywiście przy pańskim wzroście, szerokich ramionach, wąskich biodrach i długich nogach...

- Sophie, błagam... - wtrąciła EE, cała w rumieńcach.

- Dobrze, już nic więcej nie powiem; obiecuję. Chodź­ cie, poznacie kilku ciekawych ludzi. Ledwo mogą się docze­kać, żeby zamienić z panem słowo!

Przedstawiła Losa swoim licznym gościom. Ściskał wycią­gające się ku niemu ręce, napotykał badawcze spojrzenia, z trudem wychwytywał podawane nazwiska, ciągle wymieniał swoje. Po pewnym czasie, gdy stał przy jakimś wielkim meblu o ostrych krawędziach, dopadł go niski, łysy jegomość.

- Jestem Ronald Stiegler z wydawnictwa Eidolon Books. Miło mi pana poznać - rzekł wyciągając rękę. - Z prawdzi­ wym zainteresowaniem obejrzałem pański występ w telewizji,
a dziś w drodze na przyjęcie włączyłem w samochodzie radio i usłyszałem, jak ambasador radziecki wymienia pana nazwis­ko w swoim przemówieniu w Filadelfii...

- Usłyszał pan w radio? Nie ma pan telewizora w samo­chodzie? - zdziwił się Los.

Stiegler przybrał rozbawioną minę.

- Rzadko słucham nawet radia - odparł. - Przy tak zawrotnym ruchu ulicznym trzeba się wciąż mieć na baczności.

Zatrzymał przechodzącego obok kelnera i poprosił o wód­kę z wermutem, dwiema kostkami lodu i odrobiną soku pomarańczowego.

- Tak się zastanawialiśmy w wydawnictwie – ciągnął dalej opierając się o ścianę - czy nie zechciałby pan napisać dla nas książki? O sprawach, na których pan się zna. Wiadomo przecież, że poglądy Białego Domu różnią się od poglądów intelektualistów czy twardogłowych konserwatys­tów. Co pan na to? - Kilkoma łykami opróżnił zawartość szklanki i gdy tylko zauważył przechodzącego z tacą kelnera, szybko chwycił następną. - Nie pije pan? - spytał z uśmie­chem Losa.

- Nie, nie piję.

- Pomyślałem sobie, że byłoby to słuszne i z pewnością korzystne dla kraju, gdyby pańska filozofia została szerzej rozpowszechniona. Wydawnictwo Eidolon Books z przyjem­nością podjęłoby się tego zadania. Sądzę, że już teraz mógłbym zaproponować panu sześciocyfrową zaliczkę, atra­kcyjne honorarium i obiecać ponowne wydanie. Sporządził­
bym umowę, za dzień lub dwa mógłby ją pan podpisać, a potem za rok czy dwa złożyć nam maszynopis.

- Nie umiem pisać.

Stiegler uśmiechnął się pobłażliwie.

- A któż dziś umie? To żaden problem. Zapewnimy panu pomoc najlepszych redaktorów, a także fachowców do gromadzenia materiałów. Ja sam nie potrafię napisać kilku prostych zdań do własnych dzieci. No więc?

- Nie umiem też czytać.

- Nic dziwnego! A kto dziś ma czas na czytanie? Człowiek patrzy, dyskutuje, słucha, obserwuje. Proszę pana, jako wydawca nie powinienem panu tego mówić, ale kiedyś
działalność wydawnicza to był kwitnący interes, a teraz...

- Kwitnący? - zainteresował się Los.

- No cóż, dawna świetność minęła. Nadal oczywiście rozwijamy się, rozrastamy, ale wydaje się obecnie zbyt dużo książek. A zważywszy na kryzys, stagnację, bezrobocie... Jak pan zapewne się orientuje, ludzie przestali kupować książki. Jednakże zawsze znajdzie się u nas miejsce na nową sadzonkę, na nowy, wielki talent. Tak, proszę pana, oczami wyobraźni
widzę, jak talent Rossa O'Grodnicka rozkwita pod znakiem firmowym Eidolon Books! Może umówmy się, że przyślę panu jutro list, w którym opiszę pokrótce, o co nam chodzi, i podam
warunki finansowe. Gzy nadal pan mieszka u Randów?

- Tak.

Podano kolację. Goście udali się do jadalni i zajęli miejsca przy kilku symetrycznie ustawionych stołach. Los siedział w towarzystwie dziewięciu innych osób, pomiędzy dwiema nieznajomymi paniami. Wkrótce rozmowa zeszła na temat polityki. Siedzący naprzeciw starszy mężczyzna zwrócił się nagle do Losa, który na dźwięk swojego nazwiska wyprostował się niepewnie.

- Panie O'Grodnick, kiedy wreszcie rząd przestanie określać produkty uboczne różnych gałęzi przemysłu mianem trucizny? Rozumiem wprowadzenie zakazu na produkcję
DDT, bo DDT w istocie jest trucizną, a znalezienie innej substancji chemicznej o podobnych właściwościach nie przedstawia problemu. Natomiast nie rozumiem, kiedy wstrzymuje się produkcję oleju napędowego tylko dlatego, że nie podobają nam się produkty uboczne procesu spalania!

Los spoglądał na starca w milczeniu. - Na miłość boską, przecież istnieje różnica między spalinami a proszkiem na robaki! Nawet idiota to wie!

- Miałem do czynienia zarówno ze spalinami, jak i z proszkiem - powiedział Los. - I wiem, że i jedno, i drugie jest szkodliwe dla roślin w ogrodzie.

- Proszę, proszę! - zawołała kobieta siedząca po pra­wej stronie Losa. - On jest wspaniały! - szepnęła głośno do swojego sąsiada, tak aby wszyscy ją słyszeli, po czym zwraca­jąc się do pozostałych osób dodała: - Pan O'Grodnick posiada niezwykły dar upraszczania najbardziej skomplikowanych zagadnień poprzez sprowadzanie wszystkiego do konkretów, do własnego domu i ogrodu. Dopiero teraz widzę, jak bardzo ta kwestia leży na sercu zarówno jemu, jak i innym wpływowym ludziom, również prezydentowi, który tak często cytuje pana O'Grodnicka w swoich przemówie­niach.

Kilka osób uśmiechnęło się. Dystyngowanie wyglądający jegomość w binoklach popatrzył na Losa.

- Proszę pana - rzekł - przemówienie prezydenta było bardzo pokrzepiające, jednakże fakty pozostają faktami: bezrobocie wkrótce osiągnie katastrofalne, nie spotykane dotąd w tym kraju rozmiary, produkcja spadła do poziomu tej z tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku, kilka największych, najbardziej liczących się firm zbankrutowało.
Proszę mi powiedzieć, czy naprawdę pan sądzi, że prezydent zdoła powstrzymać te negatywne tendencje?

- Pan Rand twierdzi, że prezydent wie, co robi - od­parł Los. - Rozmawiali ze sobą, a ja byłem przy tym obecny; kiedy prezydent odjechał, pan Rand wyraził taki właśnie pogląd.

- A wojna? - spytała młoda kobieta po jego lewej stronie, przysuwając się nieco bliżej.

- Wojna? Która wojna? Widziałem ich wiele w tele­wizji.

- Niestety - westchnęła kobieta. - Ilekroć w tym kraju śnimy o rzeczywistości, telewizja brutalnie otwiera nam oczy. Dla milionów ludzi wojna to kolejny program w tele­wizji. A tam na froncie giną prawdziwi żołnierze.



Los siedział w jednym z przyległych do jadalni salonów i popijał kawę, kiedy podszedł do niego jakiś mężczyzna, który przedstawił się i usiadł obok, przyglądając mu się badawczo. Był starszy od Losa i podobny do pewnego typu ludzi, jakich Los często widywał w telewizji. Miał przyprószo­ne siwizną, jedwabiste włosy, które nosił zaczesane do góry i opadające na kark, oraz duże, wyraziste oczy obramowane niezwykle długimi rzęsami. Mówił miękkim głosem i od czasu do czasu wybuchał krótkim, ironicznym śmiechem. Los nie rozumiał ani tego, nad czym mężczyzna się rozwodzi, ani powodu jego wesołości. Ilekroć wydawało mu się, że tamten oczekuje od niego jakiejś reakcji, odpowiadał “tak”. Częściej jednak po prostu się uśmiechał i kiwał głową. W pewnym momencie mężczyzna pochylił się i szeptem zapytał o coś, najwyraźniej oczekując konkretnej odpowiedzi. Niepewien, o co chodzi, Los milczał. Mężczyzna powtórzył pytanie. Los nadal milczał. Mężczyzna pochylił się jeszcze bliżej i wbił w niego wzrok; prawdopodobnie coś, co dojrzał w twarzy Losa, sprawiło, że chłodnym, beznamiętnym tonem spytał:

- Chcesz to zrobić teraz? Jeśli tak, możemy od razu pójść na górę.

Los nie wiedział, czego mężczyzna od niego chce. Bał się, że może nie podołać zadaniu. Po dłuższej chwili odparł:

- Chętnie popatrzę.

- Jak to? Chcesz tylko patrzeć? Patrzeć na mnie? - Mężczyzna nawet nie starał się ukryć zdumienia.

- Tak. Bardzo lubię patrzeć.

Mężczyzna na moment odwrócił wzrok, po czym znów spojrzał na Losa i rzekł śmiało:

- Dobrze. Skoro tego pragniesz, niech tak będzie. Kiedy podano likiery, popatrzył Losowi głęboko w oczy, a następnie niecierpliwie ujął go za łokieć i z zadziwiającą siłą przyciągnął do siebie.

- Czas na nas - szepnął.- Chodźmy na górę.

Los zawahał się, niepewien, czy może opuścić salon nie mówiąc EE, dokąd idzie.

- Tylko powiem EE - rzekł. Mężczyznę niemal zatkało.

- EE? - I po chwili dodał: - Zresztą wszystko jedno, powiesz jej później.

- Wolałbym teraz.

- Proszę cię, chodźmy. W tym tłumie nawet nie spo­strzeże twojej nieobecności. Przejdziemy powoli do windy, tej na tyłach domu, i wjedziemy na górę. Nie obawiaj się.

Ruszyli przez zatłoczony salon. Po drodze Los rozglądał się za EE, ale nigdzie jej nie dostrzegł.

Kabina była ciasna, o ścianach obitych miękkim, fioleto­wym materiałem. Stali obok siebie, kiedy nagle mężczyzna chwycił Losa za krocze. Los nie wiedział, jak zareagować. Mężczyzna patrzył na niego przyjaźnie, a na jego twarzy malowało się pożądanie. Ręką wciąż szukał czegoś pod spodniami Losa, który uznał, że najlepiej będzie udawać, że nic się nie dzieje.

Winda zatrzymała się. Mężczyzna ruszył przodem, pro­wadząc Losa za ramię. Wokół panowała cisza. Weszli do sypialni. Mężczyzna poprosił Losa, żeby usiadł, po czym otworzył mały, ukryty barek i zaproponował mu coś do picia. Los odmówił bojąc się, że zemdleje, tak jak wtedy, gdy jechał z EE limuzyną. Odmówił także palenia dziwnie pachnącej fajki, którą tamten mu podsunął. Mężczyzna nalał sobie sporego drinka i wypił jednym haustem. Następnie zbliżył się do Losa i objął go mocno, przywierając do niego udami. Pocałował go w szyję, w policzek, powąchał jego włosy, pogładził je. Los siedział zdumiony, zastanawiając się, jakim słowem czy gestem zasłużył na takie oznaki czułości. Z całej siły usiłował odtworzyć w pamięci podobne sceny widziane w telewizji, ale przypomniał sobie tylko jeden film, w którym dwaj mężczyźni się całowali. Jednakże nawet wtedy, gdy ten film oglądał, nie bardzo rozumiał, o co właściwie chodzi. Postanowił nie ruszać się.

Mężczyźnie to bynajmniej nie przeszkadzało. Oczy miał zamknięte, wargi rozchylone. Wsunął ręce pod marynarkę

Losa, przez chwilę miętosząc go gorączkowo, po czym podniósł się, spojrzał na swego milczącego towarzysza i po­spiesznie zaczął się rozbierać. Na końcu zrzucił buty i położył się nagi na łóżku; ruchem dłoni wezwał do siebie Losa, który stanął obok i popatrzył na wyciągniętą postać. Zaskoczony spostrzegł, że mężczyzna bierze do ręki członek, a następnie zaczyna ciskać się po łóżku, drżąc i jęcząc.

Człowiek na łóżku musiał być chory. Los często widział w telewizji ludzi dygoczących w ataku febry. Pochylił się i w tym momencie mężczyzna przyciągnął go do siebie. Los stracił równowagę i omal nie upadł na nagie ciało. Mężczyzna sięgnął ręką w dół, podniósł nogę Losa i bez słowa przycisnął twardą podeszwę jego buta do swojego sztywniejącego człon­ka.

Widząc, jak dotykający buta organ powiększa się i pręży, Los przypomniał sobie zdjęcia rozebranej pary, które pokazał mu mechanik w domu Starego Człowieka. Czuł się nieswojo, ale nie ruszał się z miejsca. Pozwalał mężczyźnie ugniatać się swoim butem: obserwował, jak nagie ciało drży, nogi prostują się, a mięśnie mocno napinają, i wkrótce usłyszał rozdzierający krzyk, pełen jakiegoś wewnętrznego bólu. Mężczyzna znów przycisnął do siebie but. I raptem spod podeszwy wytrysnęła urywaną strugą biała substancja. Twarz mężczyzny pobladła. Kręcił głową z boku na bok, dopóki ostatni dreszcz nie wstrząsnął jego ciałem. Dopiero wówczas, gdy drżenie ustało, napięte mięśnie pod butem rozluźniły się, zupełnie jakby nagle ktoś odciął je od źródła energii. Mężczyzna zamknął oczy, a Los wyszarpnął nogę i pospiesznie opuścił pokój.

Odszukał windę, zjechał na parter i ruszył przed siebie długim korytarzem, kierując się w stronę, skąd dobiegał szmer rozmów. Po chwili wmieszał się w tłum gości. Rozglądał się za EE, kiedy poczuł na ramieniu czyjś dotyk. Obejrzał się: to była ona.

- Bałam się, że znudziło cię przyjęcie i wróciłeś do domu - powiedziała. - Albo że zostałeś porwany. Kręci się tu mnóstwo kobiet, które chętnie znikłyby stąd razem z tobą.

Nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby go porywać. Dłuższą chwilę milczał i wreszcie rzekł:

- Nie byłem z kobietą. Byłem z mężczyzną. Poszliśmy na górę, ale on zachorował, więc wróciłem tu sam.

- Na górę? Och, Ross, ciągłe prowadzisz jakieś dyskusje; tak bardzo bym chciała, żebyś się odprężył i po prostu miło spędził wieczór.

- Zachorował. Byłem z nim przez kilka minut.

- Mało który mężczyzna może dorównać ci zdrowiem, większość źle znosi takie ilości alkoholu i te towarzyskie pogawędki. Jesteś aniołem, kochany. Dzięki Bogu, że są jeszcze tacy mężczyźni jak ty, którzy umieją przyjść innym z pomocą i podnieść ich na duchu.

Kiedy wrócili do domu, Los włączył telewizor i położył się do łóżka. W sypialni panował mrok, jedynie bladawe światło z ekranu migotało na ścianach. Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju weszła EE ubrana w koszulę nocną.

- Nie mogłam zasnąć, Ross - powiedziała i lekko dotknęła jego ramienia.

Pochylił się, żeby wyłączyć telewizor i zapalić światło.

- Nie - powstrzymała go. - Niech tak zostanie. Przysiadła na łóżku i objęła rękami kolana.

- Musiałam się z tobą zobaczyć... i wiem... wiem... - mówiła szeptem, wyrzucając z siebie po kilka słów naraz - że nie masz mi tego za złe, prawda?... tego, że tu przyszłam?

- Oczywiście, że nie.

Powoli przysuwała się coraz bliżej, muskając włosami jego twarz. Nagle, zanim się zorientował, zrzuciła z siebie koszulę i wśliznęła się pod koc.

Ułożyła się wygodnie i po chwili Los poczuł, jak jej dłoń wędruje po jego nagiej klatce piersiowej, po biodrze; czuł, jak gładzi go, ściska, zsuwa się niżej, a palce gorączkowo wpijają mu się w skórę. Wyciągnął rękę i przejechał nią po szyi, piersiach i brzuchu kobiety. Zadrżała i rozchyliła nogi. Nie wiedząc, co robić, cofnął rękę. Kobieta dygotała na całym ciele i, spocona, tuliła do siebie jego głowę, jego twarz, jakby chciała, żeby ją połknął. Z jej ust wydobywały się piski lub krótkie urywane dźwięki, czasem mówiła coś i nagle milkła albo wydawała odgłosy przypominające sapanie jakiegoś zwierzęcia. Zawodząc cichutko, obsypywała pocałunkami ciało mężczyzny, a potem na wpół pojękując, na wpół śmiejąc się zaczęła pieścić językiem jego bezwładny członek. Głowa kiwała się jej przy tym, kolana uderzały o siebie, ramiona drżały. Uda miała wilgotne.

Chciał wyjaśnić kobiecie, że znacznie bardziej wolałby na nią patrzeć, że tylko poprzez obserwację zdołają zapamiętać, poznać i posiąść. Nie wiedział, w jaki sposób wytłumaczyć jej, że oczy potrafią pieścić lepiej i dokładniej niż dłonie. Wzro­kiem obejmuje się całość naraz, dotyk zaś ograniczony jest tylko do jednego miejsca. Pragnienie EE, żeby być dotykaną, wydawało mu się równie absurdalne jak to, żeby telewizor domagał się pieszczot.

Nie poruszał się, nie opierał. Nagle EE poddała się i, zrezygnowana, położyła głowę na jego piersi.

- Nie pociągam cię - szepnęła. - Nic do mnie nie czujesz. Nic a nic.

Delikatnie odsunął ją na bok i usiadł ociężale na brzegu łóżka.

- Wiem, wiem! Nie podniecam cię ani trochę! – Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. - Nie mylę się, prawda, Ross?

Odwrócił się i spojrzał na nią.

- Chcę na ciebie patrzeć.

Zdumiała się.

- Patrzeć?

- Tak. Lubię patrzeć.

Usiadła, bez tchu, wciągając gwałtownie powietrze.

- Czy dlatego... czy tylko tego chcesz? Patrzeć?

- Tak. Lubię na ciebie patrzeć.

- A to cię nie podnieca? - spytała.

Zsunęła się niżej i wzięła do ręki jego członek. Mężczyzna z kolei położył dłoń u zbiegu jej ud, a po chwili wsadził palce do środka. EE zadrżała, po czym przekręciła głowę i gwał­townie zacisnęła usta na miękkim członku: ssała go, pieś­ciła językiem, kąsała lekko zębami, rozpaczliwie usiłując tchnąć w niego życie. Los czekał cierpliwie, aż kobieta się zmęczy.

Zaczęła gorzko płakać.

- Nie kochasz mnie! Nie znosisz mojego dotyku!

- Chcę na ciebie patrzeć.

- Nie rozumiem - szepnęła płaczliwie. - Bez względu na to, co robię, nie potrafię cię podniecić. A ty wciąż powtarzasz, że lubisz... że chcesz na mnie patrzeć... o Boże, to
znaczy chcesz patrzeć, kiedy ja... kiedy sama...

- Tak, chcę na ciebie patrzeć.

W niebieskawym świetle padającym z ekranu telewizora EE zerknęła na Losa przez na wpół przymknięte powieki.

- Chcesz patrzeć, jak sama doprowadzam się do orgaz­mu?

Nic nie odpowiedział.

- Czy patrzenie podnieci cię na tyle, żeby się ze mną później kochać?

Nadal milczał, niepewien sensu jej słów.

- Chcę patrzeć - powtórzył po raz kolejny.

- No tak, chyba rozumiem.

Wstała i zaczęła spacerować przed ekranem telewizora, nerwowo przemierzając pokój tam i z powrotem. Co pewien czas jakieś słowo wyrywało się jej z ust, słowo niewiele głośniejsze niż oddech.

Wróciła do łóżka i wyciągnęła się na wznak. Gładziła się dłonią po ciele, a potem wolno, leniwie, rozchyliła nogi i przesunęła rozcapierzone jak u żaby palce w stronę brzucha. Kołysała się z boku na bok, czasem lekko się podrywała, jakby kłuły ją w plecy ostre źdźbła trawy. Pieściła swoje piersi, pośladki, uda. Nagle przylgnęła do Losa, oplatając go rękami i nogami - poczuł się jak w gęstwinie rozłożystych gałęzi. Zadrżała gwałtownie; delikatne dreszcze długo jeszcze prze­biegały jej po ciele i wreszcie zamarła bez ruchu, zapadając w półsen.

Mężczyzna przykrył ją kocem. Następnie ściszył dźwięk i zaczął zmieniać kanały. Leżał w łóżku, tuż przy kobiecie, i oglądał telewizję, bojąc się poruszyć.



Nieco później EE powiedziała:

- Przy tobie czuję się taka nieskrępowana. Zanim cię poznałam, mężczyźni ledwo mnie dostrzegali. Traktowali mnie jak naczynie, jak coś, w co można wejść i zbrukać swoją
wydzieliną. Służyłam tylko do zaspokojenia cudzych potrzeb. Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?

Los popatrzył na nią bez słowa.

- Najdroższy... wyzwalasz moje pragnienia; płonie we mnie żądza, a kiedy widzę, jak mi się przyglądasz, gaszę ją własną namiętnością. Dajesz mi poczucie swobody, odsła­niam się sama przed sobą, staję się mokra i oczyszczona.

Los nadal milczał. EE przeciągnęła się i uśmiech pojawił się na jej twarzy.

- Ross, mój miły, zapomniałam ci o czymś wspomnieć. Ben chce, żebyś poleciał ze mną jutro do Waszyngtonu i towarzyszył mi na balu, jaki wydaje Kongres. Jestem
przewodniczącą komitetu organizacyjnego, więc wypada, żebym tam była. Pojedziesz ze mną, prawda?

- Chętnie.

Przytuliła się do niego i ponownie zapadła w drzemkę. Los oglądał telewizję, dopóki i jego nie zmorzył sen.


6



Rano zadzwoniła pani Aubrey.

- Właśnie przejrzałam poranne gazety. Wszystkie o pa­nu piszą, a zdjęcia są wprost fantastyczne! Na jednym rozmawia pan z ambasadorem Skrapinowem, na innym z sekretarzem generalnym, a na jeszcze innym z jakimś niemieckim hrabią. “Daily News” wydrukowało zdjęcie, i to na całą stronę, pana z panią Rand. Nawet ,,Village Voice"...

- Nie czytam gazet - przerwał jej Los.

- Aha... kilka liczących się sieci telewizyjnych zaprosiło pana do swoich programów. “Fortune”, “Newsweek”, “Li­fe”, “Look”, ,,Vogue” oraz “House and Garden” zamierzają
zamieścić o panu długie artykuły. Dzwonili z “Irish Times”, a także z redakcji “Spectatora”, “Sunday Telegraph” i “Guar­dian” z prośbą, żeby się pan zgodził na konferencję prasową.
Niejaki lord Beauclerk prosił o przekazanie, że BBC opłaci panu przelot do Londynu, jeśli wystąpi pan w specjalnym programie telewizji angielskiej; ma nadzieję, że podczas pobytu w Londynie zatrzyma się pan u niego. Dzwonili też nowojorscy korespondenci, “Jours de France”, “Der Spiegel”, “L'Osservatore Romano”, “Pravdy” i “Neue Ziircher Zeitung”, żeby się z panem umówić na wywiad. Był też telefon od hrabiego Brockburga-Schulendorffa z wiadomością, że “Stern” zamieści pana zdjęcie na okładce; ponadto “Stern” chce zakupić światowe prawa druku pańskich wypowiedzi telewizyjnych i czeka tylko na pańskie warunki. Francuski “L'Express” zaprasza pana do dyskusji przy okrągłym stole na temat sposobów walki z amerykańskim kryzysem, gazeta oczywiście pokryje koszty podróży. Pan Gaufridi dzwonił dwukrotnie, oferując panu swoją gościnę we Francji. Dyrek­torzy tokijskiej giełdy proponują panu obejrzenie nowego japońskiego komputera, specjalnie przystosowanego do celów giełdowych...

Los wreszcie doszedł do słowa.

- Nie mam ochoty spotykać się z tymi ludźmi.

- Rozumiem. Jeszcze tylko dwie sprawy: dziennikarze z “Wall Street Journal” przepowiedzieli na łaniach prasy, że wkrótce wejdzie pan do zarządu Pierwszej Amerykańskiej Korporacji Finansowej, i redakcja chciałaby otrzymać od pana oświadczenie w tej kwestii. Uważam, że gdyby przedsta­wił im pan swoją opinię, ich akcje poszłyby w górę...

- Nic nie będę przedstawiał.

- Dobrze. I ostatnia sprawa: członkowie zarządu Eastshore University chcą przyznać panu tytuł doktora honoris causa w zakresie prawa podczas tegorocznych uroczystości nadawania stopni doktorskich, pragną jednak upewnić się, czy pan go przyjmie.

- Nie potrzebuję doktora.

- Czy porozmawia pan z członkami zarządu?

- Nie.

- Dobrze. A co z prasą?

- Nie lubię prasy.

- Czy spotka się pan z zagranicznymi korespondentami?

- Wystarczająco często oglądam ich w telewizji.

- Dobrze, proszę pana. Aha, pani Rand prosiła, abym przekazała panu, że polecą państwo do Waszyngtonu prywa­tnym samolotem Randów o czwartej po południu i że zatrzymają się państwo w domu osoby, która wydaje bal.



Karpatow, szef sekcji specjalnej, przybył w piątek do Nowego Jorku na spotkanie z ambasadorem Skrapinowem. Bez zwłoki wprowadzono go do gabinetu ambasadora.

- Nie mamy żadnych informacji o O'Grodnicku - za­meldował, kładąc na biurku cienki skoroszyt.

Ambasador zerknął do środka i odsunął skoroszyt na bok.

- A kto je ma? - spytał.

- Nie znaleźliśmy nawet wzmianki na jego temat.

- Karpatow, proszę przejść do sedna!

Mężczyzna zawahał się.

- Towarzyszu ambasadorze - powiedział – zdołałem jedynie ustalić, że Biały Dom intensywnie próbuje odkryć, co my wiemy o O'Grodnicku. Wynikałoby z tego, że facet jest
osobistością polityczną najwyższego rzędu.

Skrapinow popatrzył z wściekłością na Karpatowa, po czym wstał i zaczął spacerować wzdłuż biurka.

- Od waszej sekcji żądam jednego: faktów z życia Rossa O'Grodnicka!

- Towarzyszu ambasadorze... - Karpatow miał posęp­ną minę. - Moim obowiązkiem jest was powiadomić, że nie udało nam się zdobyć choćby najbardziej podstawowych danych o tym człowieku. Nigdzie nie ma żadnego śladu, zupełnie jakby wcześniej nie istniał.

Skrapinow huknął dłonią w blat biurka; drobna statuetka przewróciła się i spadła na dywan. Karpatow podniósł ją drżącą ręką i ostrożnie postawił na miejscu.

- Niech wam się nie zdaje - powiedział przez zaciśnięte zęby Skrapinow - że możecie mi wciskać ciemnotę! Nie pozwolę na to!, Jakby wcześniej nie istniał"! Nie zapominaj­cie, że O'Grodnick jest jedną z najważniejszych osób w tym kraju, a tak się składa, że ten kraj nie nazywa się Gruzja, tylko Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i jest największym imperialistycznym mocarstwem świata! Tacy ludzie jak O'Grodnick codziennie decydują o losach milionów obywa­teli! “Jakby wcześniej nie istniał”! Czyście oszaleli? Nie zdajecie sobie sprawy, że powołałem się na niego w swoim przemówieniu? - Nagle urwał i pochylił się w stronę Karpatowa. - W przeciwieństwie do członków waszej sekcji nie wierzę w duchy ani w pokazywanych tak często w amery­kańskiej telewizji kosmitów, którzy przybywają z odległych planet, żeby straszyć ziemian. Dlatego też stanowczo żądam, aby wszystkie informacje na temat Rossa O'Grodnicka zostały mi dostarczone do rąk własnych najdalej za cztery godziny!

Zgarbiwszy plecy, Karpatow opuścił ambasadę.



Kiedy cztery godziny minęły i wciąż nie miał wiadomości od Karpatowa, Skrapinow postanowił dać mu nauczkę.

Wezwał do siebie Sulkina, człowieka, który uchodził w misji za mało ważnego urzędnika, a w rzeczywistości był jednym z najbardziej wpływowych ludzi od polityki zagranicznej.

Poskarżył mu się na nieudolność Karpatowa; podkreślił, jak niesłychanie ważną sprawą jest zdobycie informacji o przyjacielu Randów, i zwrócił się do Sulkina o pomoc w uzyskaniu jasnego obrazu przeszłości O'Grodnicka.

Po obiedzie Sulkin zaprosił Skrapinowa na poufną rozmo­wę. Przeszli do pomieszczenia zwanego w misji “Piwnicą”, które było specjalnie zabezpieczone przed wszelkiego rodzaju podsłuchami. Tam otworzył skórzaną teczkę, z której uroczy­stym gestem wyjął czarny skoroszyt, a z niego czysty arkusz papieru. Skrapinow czekał w napięciu.

- Oto jak wygląda przeszłość O'Grodnicka! – warknął Sulkin.

Skrapinow wziął do ręki kartkę; ujrzawszy, że jest nie zapisana, rzucił ją na podłogę i zmierzył Sulkina gniewnym wzrokiem.

- Nie rozumiem, towarzyszu. Karta jest pusta. Czyżby to miało oznaczać, że nie jestem dość zaufanym człowiekiem, aby mi powierzono informacje na temat O'Grodnicka?

Sulkin usiadł na krześle, zapalił papierosa i wolno potrzą­sając ręką, zgasił zapałkę.

- Towarzyszu ambasadorze, zbadanie przeszłości O'Grodnicka okazało się zadaniem nader trudnym dla agentów sekcji specjalnej, tak trudnym, że w wyniku tej pracy straciliśmy jednego z naszych ludzi, nie dowiedziawszy się najdrobniejszego nawet szczegółu z przeszłości człowieka, który was interesuje! - Przerwał na moment i zaciągnął się papierosem. - Na szczęście wpadłem na pomysł, żeby od razu w środę wieczorem przesłać do Moskwy taśmę z nagra­niem “Nocnych gości”. Z pewnością zainteresuje was, towa­rzyszu ambasadorze, że taśmę natychmiast przekazano do analizy psychiatrom, neurologom i językoznawcom. Z pomo­cą najnowszych komputerów nasi fachowcy przestudiowali słownictwo O'Grodnicka, jego sposób wypowiadania się, akcent, gesty, mimikę oraz inne cechy. Wyniki badań zdziwią was, towarzyszu. Otóż wszelkie próby, mające na celu ustalenie pochodzenia etnicznego O'Grodnicka czy dopaso­wanie jego akcentu do jakiejkolwiek społeczności na terenie Stanów Zjednoczonych, spełzły na niczym.

Na twarzy Skrapinowa pojawił się wyraz dezorientacji.

Uśmiechając się blado, Sulkin ciągnął dalej:

- Z pewnością zainteresuje was również fakt, że ów O'Grodnick wydaje się być jedną z najbardziej emocjonalnie stabilnych postaci, jakie na przestrzeni ostatnich czterdziestu
lat pojawiły się na forum publicznym w Ameryce. Ale jego przeszłość przedstawia się... jak pusta kartka papieru - oznajmił unosząc za róg nie zapisany arkusz, który przyniósł
ze sobą w teczce.

- Jak pusta kartka?

- Właśnie tak. Jak pusta kartka. Niech to będzie kryptonim O'Grodnicka.

Skrapinow sięgnął po szklankę wody, którą wypił jednym haustem.

- Wybaczcie, towarzyszu, ale kiedy w czwartek wieczorem postanowiłem wspomnieć O'Grodnicka w przemówie­niu, jakie wygłosiłem w Filadelfii, myślałem, że należy on do uznanej elity finansowej z Wall Street. Przecież sam prezy­dent powołał się na niego. Jeśli jednak zaszła pomyłka... Sulkin podniósł dłoń.

- Pomyłka? - spytał. —Jaki macie powód, aby sądzić, że Ross O'Grodnick nie jest tym człowiekiem, którego opisaliście?

- No ale jeśli pusta kartka... - wydusił z trudem Skrapinow - jeśli brak jakichkolwiek faktów...

- Towarzyszu ambasadorze - przerwał mu Sulkin - poprosiłem was na rozmowę specjalnie po to, żeby pogratulować wam waszej intuicji. Mamy głębokie przekona­nie, że O'Grodnick należy do grona czołowych przedstawi­cieli pewnej frakcji amerykańskiej elity, która od kilku lat przygotowuje przewrót. Musi być kimś niezwykle ważnym w tej frakcji, skoro wszystkim tak bardzo zależy na ukryciu faktów z jego życiorysu.

- Powiedzieliście przewrót? - spytał Skrapinow.

- Owszem. Czyżbyście wątpili w taką możliwość?

- Ależ nie. Skądże znowu. Sam Lenin ją przewidział.

- Bardzo dobrze, towarzyszu ambasadorze, bardzo do­brze - rzekł Sulkin zatrzaskując teczkę. -Intuicja was nie zawiodła, a zainteresowanie O'Grodnickiem okazało się w pełni uzasadnione. Macie, towarzyszu, świetny instynkt, prawdziwie marksistowski instynkt! - Wstał i ruszył w stronę drzwi. - Wkrótce otrzymacie instrukcje odnośnie do postę­powania, jakie należy przyjąć w stosunku do tego człowieka.

Nie do wiary! - pomyślał Skrapinow po wyjściu Sulkina. Co roku wydaje się miliardy rubli na sprytne japońskie urządzenia, na szkolenie i ukrywanie całymi latami asów wywiadu, na satelity rozpoznawcze, na utrzymywanie tak licznego personelu w przedstawicielstwach dyplomatycznych i misjach handlowych, na wymiany kulturalne, łapówki i prezenty, a w końcowym efekcie liczy się tylko dobry marksistowski instynkt! Rozmyślając o O'Grodnicku, Skrapi­now zazdrościł mu jego młodości, opanowania i przyszłej roli jako przywódcy państwa. Pusta Karta, Pusta Karta - kryp­tonim O'Grodnicka obudził w nim wspomnienia z drugiej wojny światowej, wspomnienia o partyzantach, których tylekroć prowadził do zwycięstwa. Może dokonał niewłaści­wego wyboru, decydując się na służbę dyplomatyczną, może kariera wojskowego bardziej by mu odpowiadała... Ale był już za stary.



W piątek po południu sekretarka prezydenta zjawiła się w jego gabinecie.

- Przykro mi, panie prezydencie, ale od wczoraj udało mi się zdobyć zaledwie dwa wycinki prasowe na temat O'Grodnicka: pierwszy to wzmianka o nim w przemówieniu
ambasadora radzieckiego, a drugi to relacja z wywiadu, jakiego udzielił dziennikarzom w gmachu ONZ...

- Wystarczy! - zdenerwował się prezydent. – Czy rozmawiała pani z Benjaminem Randem?

- Dzwoniłam do Randów, panie prezydencie. Niestety, stan zdrowia pana Randa nagle się pogorszył; pacjent jest pod działaniem silnych środków przeciwbólowych i nie może podchodzić do telefonu.

- A pani Rand?

- Tak, z panią Rand rozmawiałam. Cały czas czuwa przy mężu. Powiedziała tylko, że pan O'Grodnick jest człowiekiem szalenie skromnym i unikającym rozgłosu i że ona ogromnie to ceni. Powiedziała też, że podejrzewa, ale tylko podejrzewa, że teraz, gdy jej mąż leży przykuty do łóżka, pan O'Grodnick weźmie znacznie bardziej czynny udział w życiu publicznym. Nie potrafiła jednak podać, czym konkretnie zajmuje się jej gość, i nie orientowała się w jego sytuacji rodzinnej.

- To już więcej wyczytałem w “Timesie”! A nasze źródła? Rozmawiała pani ze Stevenem?

- Tak, panie prezydencie. Ale nic nit znalazł. Dowiady­wał się dwukrotnie i żadna agencja nie może nam pomóc. Zanim udał się pan z wizytą do Randa, sprawdzono oczywiś­cie zdjęcie i odciski palców O'Grodnicka, ale ponieważ był gościem państwa Randów i nigdzie nie figurował jako karany, nikt się nim więcej nie interesował. I to już chyba wszystko, panie prezydencie.

- No dobrze. Proszę zadzwonić do Grunmanna. Niech mu pani powie, czego się pani dowiedziała, a raczej, czego się pani nie dowiedziała, i poprosi go, żeby zadzwonił do mnie, gdy tylko zdobędzie jakiekolwiek informacje.

Grunmann zatelefonował już wkrótce.

- Panie prezydencie, wszyscy stajemy na głowie, ale nie możemy trafić na żaden ślad. Wygląda to niemal tak, jakby facet narodził się dopiero trzy dni temu, kiedy wprowadził się
do domu Randów!

- Niepokoi mnie ta sytuacja, bardzo mnie niepokoi - oświadczył prezydent. - Słuchaj, spróbujcie jeszcze raz. I cały czas trzymajcie rękę na pulsie, rozumiesz? Nie wiem, Walter, czy go oglądasz, ale leci w telewizji taki serial o normalnych z pozoru ludziach mieszkających tu, w Amery­ce, którzy w rzeczywistości są przybyszami z obcej planety.
Nie przekonasz mnie, że będąc w Nowym Jorku rozmawia­łem z jednym z tych kosmitów! Oczekuję dokładnych i wy­czerpujących informacji o O'Grodnicku, w przeciwnym razie
uprzedzam cię, Walter, że sam osobiście każę przeprowadzić dochodzenie, żeby wykryć, kto jest odpowiedzialny za tak skandaliczne naruszenie przepisów bezpieczeństwa:

Grunmann ponownie zadzwonił.

- Panie prezydencie - oznajmił niskim głosem - przy­kro mi, ale nasze początkowe obawy potwierdziły się. Nie istnieją żadne dane o narodzinach tego człowieka, o jego rodzicach czy krewnych. Mamy natomiast pewność, i za to mogę ręczyć osobiście, że nigdy nie był w kolizji z prawem i nie procesował się z żadną osobą czy agencją prywatną, z żadną organizacją stanową lub federalną, ani też z żadną korporacją. Nigdy nie spowodował kraksy, nie wyrządził żadnych szkód i z wyjątkiem tego razu, gdy potrącił go
kierowca Randów, nigdy nie był ofiarą żadnego wypadku.

Ani razu nie leczył się w szpitalu; nie posiada karty ubezpie­czeniowej ani, skoro już o tym mowa, żadnych dokumentów tożsamości. Nie potrafi prowadzić samochodu, nie ma licencji pilota; nigdy nie występował o pozwolenie na użytkowanie jakiegokolwiek pojazdu czy sprzętu. Nie posiada kart kredy­towych, książeczek czekowych, wizytówek. Nie jest właścicie­lem żadnej nieruchomości w Ameryce...Panie prezydencie, węszyliśmy co nieco w Nowym Jorku; wiemy, że ani w domu, ani przez telefon nie rozmawia o interesach czy polityce. Bez przerwy ogląda telewizję, całymi dniami nie wyłącza odbior­nika; w jego pokoju wciąż słychać nieustający szmer...

- Co robi? - spytał prezydent. - Powtórz, proszę, Walterze.

- Powiedziałem, że całymi dniami ogląda telewizję, wszystkie kanały; nawet wtedy... nawet wtedy, gdy pani Rand odwiedza go w sypial...

- Dość! - Prezydent przerwał mu w pół słowa. – Nie ma żadnego powodu, żeby prowadzić aż taką inwigilację! I, do jasnej cholery, nie życzę sobie znać tego rodzaju szczegó­łów! Kogo, u diabła, obchodzi, co facet robi we własnej sypialni?

- Przepraszam, panie prezydencie, ale szukamy infor­macji wszędzie, gdzie się da. - Grunmann odkaszlnął. - Mamy coraz większe obawy, jeśli chodzi o tego człowieka. Nagraliśmy rozmowy, w których brał udział na przyjęciu w ONZ, lecz w sumie niewiele się odzywał. Prawdę mówiąc, przyszło nam na myśl, że jest agentem obcego mocarstwa.
Tylko że ci ludzie niemal z reguły wyposażeni są aż w nadmiar różnego typu dokumentów stwierdzających ich ame­rykańską tożsamość. Sprawiają wrażenie autentycznych Amerykanów; to cud, jak powiada nasz dyrektor, że jeszcze żaden nie został wybrany na prezydenta tego kra... - Grunmann ugryzł się w język, ale nie dało się już zatuszować gafy.

- Kiepski żart, Walterze - oświadczył surowym tonem prezydent.

- No tak, nie chciałem... najmocniej przepraszam...

- Mów dalej, proszę.

- Dobrze, więc uważamy, że jednak O'Grodnick z całą pewnością nie jest jedną z ich wtyczek. Ponadto sami Rosjanie usilnie starają się zdobyć informacje na jego temat. Z przyje­mnością mogę pana powiadomić, że ich chorobliwa cieka­wość też nie została zaspokojona. Proszę mi wierzyć, nie tylko że nie zdobyli żadnych danych, jeśli nie liczyć tego, co było
w tutejszej prasie, ale w wyniku nadgorliwości stracili jednego ze swoich najlepszych agentów! Osiem innych mocarstw również umieściło zdobycie informacji o O'Grodnicku na
liście priorytetowych zadań dla swoich szpiegów. No cóż, panie prezydencie, mogę panu jedynie obiecać, że nie poddamy się, przeciwnie, będziemy zajmować się tą sprawą
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zadzwonię do pana, gdy tylko na coś trafimy.

Prezydent udał się na odpoczynek do swoich pokoi na piętrze. To nie do wiary, pomyślał, wprost nie do wiary! Co roku każdej agencji przyznaje się na działalność kwotę wielu milionów dolarów, a żadna nie potrafi dostarczyć mi kilku prostych informacji o człowieku, który mieszka w jed­nym z najbardziej luksusowych domów w Nowym Jorku jako gość jednego z naszych najbardziej szacownych biz­nesmenów. Czyżby ktoś knuł przeciwko rządowi federalne­mu? Ale kto? Westchnął głęboko, włączył telewizor i zapadł w sen.


7


Człowiek siedzący na kanapie spojrzał na niewielką grupę mężczyzn, którzy zebrali się w jego gabinecie.

- Panowie - zaczął wolno - niektórzy z was orientują się już, że Duncan postanowił nie kandydować razem ze mną. Oznacza to, że w chwili obecnej jesteśmy bez kandydata.
Wkrótce jednak musimy kogoś wysunąć, człowieka równie porządnego jak Duncan, i mówię to pomimo pewnych niepokojących faktów z jego przeszłości, jakie niestety ostat­
nio wyszły na jaw.

Pierwszy odezwał się Schneider.

- Mieliśmy sporo kłopotów, zanim wpadliśmy na Duncana... nie oszukujmy się; kogo znajdziemy w tak krótkim czasie? Shellman zamierza pozostać w swojej firmie. Kandy­datury Franka nawet nie możemy brać pod uwagę, znając jego żałosne osiągnięcia jako rektora...

- A George? - spytał ktoś z obecnych.

- George'a znów operowano, po raz drugi w ciągu trzech miesięcy. Ze względu na swój stan zdrowia nie jest dobrym kandydatem.

Ciszę, która nastała, przerwał OTlaherty.

- Chyba mam kogoś - powiedział cicho. - Co sądzicie o Rossie O'Grodnicku?

Wszystkie pary oczu skierowały się na człowieka, który siedział na kanapie popijając kawę.

- O O'Grodnicku? Rossie O'Grodnicku? Właściwie to nic o nim nie wiemy, prawda? Nasi ludzie nie zdołali niczego odkryć, on sam zaś nie okazał się zbyt pomocny; odkąd cztery dni temu zamieszkał u Randów, nic o sobie nie powiedział...

- Panowie, moim zdaniem to jego ogromna zaleta - stwierdził OTlaherty.

- Dlaczego? - rozległo się chóralne pytanie.

- Skąd się wzięły kłopoty Duncana? A także Franka, Shellmana i wielu innych, nad których kandydaturami się zastanawialiśmy i których musieliśmy odrzucić? Wszyscy mieli przeszłość, zbyt bujną przeszłość! A przeszłość okalecza człowieka, to wielkie bagno, w którym każdy może coś znaleźć! - Podniecony wymachiwał rękami. – Teraz pomyślmy o O'Grodnicku. Pozwólcie, że wam przypomnę, co przed chwilą powiedział o nim największy autorytet w tym kraju: O'Grodnick to człowiek bez przeszłości. A więc nikt nie może mieć do niego zastrzeżeń. Ma nienaganny wygląd, potrafi się wysławiać, dobrze się prezentuje w telewizji. Jeśli natomiast chodzi o jego poglądy, są zbieżne z naszymi. To wszystko. Wiemy, jaki jest. I w nim widzę naszą jedyną szansę.

Schneider zgasił cygaro.

- Panowie, OTlaherty podsunął nam pomysł... i to wcale niezły pomysł. Hm... O'Grodnick, O'Grodnick...

Służący wniósł do pokoju dzbanki ze świeżo zaparzoną, parującą kawą i po chwili dyskusja potoczyła się dalej.



Los przeciskał się przez tłum tańczących par, kierując się ku wyjściu. Przed oczami wciąż majaczył mu niewyraźny, lekko zamazany obraz wielkiej sali balowej, bufetu, tac zastawionych trunkami, wielobarwnych kwiatów, wspania­łych butelek, a na stole ciągnących się rzędami lśniących szklanek. Kątem oka dostrzegł EE w objęciach wysokiego generała, którego mundur połyskiwał licznymi medalami. Niczym przez mgłę przebił się przez błyski reporterskich fleszy. I nagle wszystko, z czym zetknął się po opuszczeniu ogrodu, rozpłynęło się.

Znajdował się w stanie oszołomienia. Zastanawiając się nad sobą, ujrzał w myślach zwiędniętą postać Rossa O'Grodnicka: postać zadrżała, jakby była tylko odbiciem w kałuży, w której ktoś zabełtał wodę kijem, i po chwili znikła. Jego własny wizerunek też znikł.

Ruszył przez hol. Chłodne powietrze wpadało do środka otwartym oknem. Pchnął ciężkie, szklane drzwi i wyszedł do ogrodu. Sztywne gałęzie porośnięte nowymi pędami oraz wiotkie łodygi wypuszczające drobne listki prężyły się ku górze. Ogród, pogrążony we śnie, zalegała cisza. Pasma chmur przesuwały się po niebie, polerując księżyc. Od czasu do czasu gałęzie szeleściły, łagodnie strząsając z siebie krople wody. Lekki wietrzyk owiewał drzewa i krył się pod wilgotny­mi liśćmi. Żadna myśl nie kołatała w głowie Losa. Spokój zagościł w jego sercu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
czy wystarczy być wolnym JGATX2OW6AVUJVGPS5ETI3HAAOLNEZWCGTALHVI
Jerzy Kosiński Gra
Being There Jerzy Kosinski
Jerzy Kosiński Malowany ptak
Ana Ferens, Halina Poświatowska, Jerzy Nikodem Kosiński Informacje
Kosinsky, Jerzy Desde el jardin
Kosinski Jerzy Gra
KOSIŃSKI JERZY GRA
JERZY JARZĘBSKI Być wieszczem
Kosinski Jerzy Malowany ptak
higiena dla studentów 2011 dr I Kosinska
dobrze byc mezczyzna www prezentacje org
byc rodzicem www prezentacje org
dobrze byc mezczyzna
Chcę do Ciebie podobnym być
30 JAK BYĆ ŚWIADKIEM BOŻEJ MIŁOŚCI
Jesli chcesz być przyjacielem własnego dziecka - wersja 2, Przedszkole, PEDAGOGIZACJA RODZICÓW

więcej podobnych podstron