Balzac Honoriusz DZIEWCZYNA O ZŁOTYCH OCZACH PROBOSZCZ Z TOURS

BALZAC

DZIEWCZYNA

O ZŁOTYCH OCZACH

PROBOSZCZ Z TOURS



OD TŁÓMACZA

Dziewczyna o złotych oczach stanowi trzecie z opowiadań*), objętych we francuskiem wydaniu wspólnym tytułem: Historja trzynastu. I tu, jak w tamtych częściach, dzieje owej fantastycznej „trzy­nastki'* niewielkie mają znaczenie: pozatem że widzi­my Ferragusa, z pękiem wytrychów wnikającego do tajemniczego pałacu, mogłoby się obyć bez tego udziału. Henryk de Marsay nie potrzebowałby nale­żeć do tajnego związku (o czem zresztą Balzac w póź­niejszych utworach zapomina), aby być jedną z naj­ciekawszych, najbardziej niepokojących postaci Ko- medji Ludzkiej. Jest też faworytem samego Balzaca: zakochany w jego urodzie, zuchwalstwie i wdzięku, pisarz przebacza mu wszystko i chowa go do najwyż­szych przeznaczeń. Oddaje mu wszystkie kobiety. „Powiedzmy na pochwałę kobiet, że miał wszystkie,

których raczył pragnąć“, oto zdanie, które jakby mi- mowoli wyrywa się moraliście Balzakowi. De Marsay to przyszły mąż stanu, premjer gabinetu po Rewolucji Lipcowej (Córka Ewy), Przeobrażenie to jest bardzo znamienne dla pojęć Balzaka o człowieku: wartość ludzką stanowi dlań siła motoru, transmisja jest kwe­st ją okoliczności. Jedynie człowiek mierny nie będzie dlań nigdy niczem. Mimochodem rzucona jego uwaga

o owych „porządnych ludziach“, którzy są plagą pań­stwa, jest bardzo znamienna. Jestto jedno z owych powiedzeń Balzaka, odsłaniających śmiałość jego my­śli, zawsze wybiegającej poza sferę zdawkowej mo­ralności. Nam to przeobrażenie dandysa w męża czy­nu dosyć powinno trafiać do przekonania: czyż nie mamy najładniejszego przykładu takiej metamorfozy w naszym księciu Józefie?

Niemniej uderzającą jest charakterystyka owego księdza, który wychował i stworzył młodego Henry­ka. Ten „prałat, wspaniały typ ludzi, których genjusz ocali Kościół katolicki, apostolski i rzymski, zagrożo­ny obecnie wskutek słabości swych rekrutów i zgrzy­białości swoich arcykapłanów“, mógłby być dosyć nie­wygodny tym, którzy chcą widzieć w Balzaku (na wia­rę zresztą jego enuncjacji) filar katolicyzmu. Ale w gąszczu Balzaka tyle jest rzeczy, spojrzenie jego jest tak wielostronne, że każdy bierze z jego dzieła to co mu się nadaje, a zapomina łatwo o czem innem. Konfrontować Balzaka z Balzakiem, to jedna z bar­dziej interesujących rozrywek.

Dziewczyna o złotych oczach jest zarazem cieka­wym przyczynkiem do zrozumienia kompozycji Bal­zaka i jego pozornych błędów kompozycyjnych. Spójrzmy na ten początek, malujący dantejskie kręgi Paryża, Wstęp ten, zdawałoby się, niewiele ma wspól­nego z samem opowiadaniem. Balzac, chcąc powie­dzieć, że świeża i młodzieńcza twarz jego bohatera

musiała odbijać od fizjognomji spotykanych w Pary­żu, tłómaczy czemu te fizjognomje są takie: i opis ten rozrasta mu się pod piórem w potężny obraz, zbędny może tutaj, ale jakże niezbędny w całości Komedji Ludzkiej! Wciąż instynktownie Balzac komponuje dla całości.

I znów w tym utworze mamy owego Balzaka, w którym poeta-romantyk, indywidualista, zmaga się

z zaciekłym analitykiem życia, przyrodnikiem jego objawów. Po wstępie, sporządzającym, z ową dokła­dnością jaka zawsze będzie cechowała Balzaka, bi­lans każdej namiętności, wchodzimy niespodzianie w świat bajki, w jakąś dziwną, przepojoną zmysło­wym czarem historję. Jakże daleko jesteśmy od bal- zakowskiego realizmu przy owej Pakicie, gdy to dziecko chowane w paryskim haremie, nie wiedzące

nic o świecie, przemawia do kochanka tym stylem:

,,Jeżeli chcesz wybrać schronienie godne nas. Azja jest jedynym krajem, gdzie miłość może rozwi­nąć skrzydła...“

Te rozkoszne dzieciństwa, te przekrwienia wyo­braźni, znów odsłaniają nam innego Balzaka. Są to w jego dziele oazy, które ten niestrudzony wędrowiec stwarzał sobie sam dla wypoczynku. Skojarzenie prawdy i marzenia, trzeźwości i szaleńsitwa, czyni go tak pełnym człowiekiem, tym który mógł napisać isto­tną Komedją Ludzką.

Dla balzakistów dodać należy, że ów tak dro­biazgowo opisany ponsowy pokój ¡jest wiernym opi­sem własnego pokoju Balzaka w owej epoce, urządzo­nego wedle jego smaku. Ten pokój, wymarzony przez miłość dla zazdrosnej i zbrodniczej rozkoszy, był w istocie pracownią i celą wielkiego samotnika. „Zmę­czenie, wysiłki, walki, bóle głowy, kłopoty, wszystko to się rozgrywa w czterech ścianach owego białego i różowego buduaru, który znasz z opisu w Dziewczy­nie o złotych oczach“, pisze Balzac do pani Hańskiej.

Na tem ostatniem opowiadaniu kończy się owa historja trzynastu, której ślad ginie w dziele Balzaka. „Te trzy epizody, pisze Balzac w swojej nocie, są to jedyne, które autor może ogłosić. Co się tyczy innych dramatów tej historji, tak płodnej w dramaty, da się je opowiedzieć między jedenastą a dwunastą w nocy: ale niepodobna ich napisać“.

Pierwsze wydanie Dziewczyny o złotych oczach opatrzył Balzac następującym komentarzem:

Od dnia gdy ukazał się pierwszy epizod Historji Trzyna­stu, aż do dziś gdy ukazuje się ostatni, wiele osób zapytywało

autora czy ta hisiorja jest prawdziwa: ale wzdragał się zaspo­koić ich ciekawość. Takie ustępstwo mogłoby zaszkodzić wie­rze jaka należy się opowiadającym. Kończąc jednakże, wyzna, że epizod Dziewczyny o złotych oczcch prawdziwy jest w więk­szości szczegółów, okoliczność zaś najbardziej poetyczna i two­rząca jej węzeł, podobieństwo dwojga bohaterów, jest ścisła. Bohater przygody, który ją opowiedział autorowi prosząc aby ją ogłosić, będzie z pewnością rad ze spełnienia swego życze­nia, mimo że zrazu rzecz zdała się autorowi niemożebna. Tru- dnem zwłaszcza zdawało się aby czytelnik uwierzył w tę cu­downą wpół-kobiecą piękność, która stroiła bohatera gdy miał siedemnaście lat, a której ślady autor dojrzał w dwudziesto­sześcioletnim młodzieńcu, Jeżeli kto z czytelników interesuje się Dziewczyną o złotych oczach, może ją oglądać w teatrze po zapuszczeniu kurtyny: jestto aktorka, która, aby otrzymać swe znikome wieńce, wstaje zdrowa i cała, mimo iż zasztyleto­wana publicznie, W naturze nic nie kończy się poetycznie. Dziś Dziewczyna o złotych oczach ma trzydzieści lat i mocno przy­więdła. 0 margrabinę de Saint Real otarła się tej zimy w Bouf- fes lub w Operze niejedna zacna osoba która czytała to opo­wiadanie. Jest dziś w wieku do którego kobiety się nie przy­znają, ale zdradza go owa straszliwa „koafiura“, jaką niektóre cudzoziemki pozwalają sobie zatarasowywać front loży, z wiel- ką przykrością młodych osób które siedzą schowane wtyle. Ta margrabina jest to osoba wychowana na Wyspach, gdzie oby­czaj tak dalece uprawnia Dziewczyny o złotych oczach, iż tam one niemal instytucją.

Co się tyczy dwóch innych epizodów, dosyć osób w Paryżu znało ich aktorów, aby nie potrzebować objaśniać, że pisarze nie wymyślają nigdy nic. Wyznanie to złożył pokornie wielki Walter Scott w swojej przedmowie, rozdzierając zasłonę, którą się tak długo spowijał. Nawet szczegóły rzadko należą do pisarza, który jfcsi mniej lub więcej szczęśliwym kopistą. Jedyna rzecz, która należy do niego, kombinacja wydarzeń, ich rozmieszczenie lite­

rackie, stanowi zazwyczaj słabą stronę, którą krytyka skwap­liwie atakuje. Krytyka nie ma racji. Nowoczesne społeczeństwo, równając wszystkie stany, oświetlając wszystko, zniosło komizm i tragizm. Historyk obyczajów jest zmuszony, jak tutaj, brać, tam gdzie je znajdzie, fakty zrodzone z tej samej namiętności, ale które się zdarzyły wielu osobom, i zeszyć je razem aby stworzyć pełny dramat. Tak więc, zakończenie Dziewczyny stworzyć pełny dramat. Tak więc, zakończenie Ddziewczyny o złotych oczach, przy którem zatrzymała się rzeczywista hi- storja opowiedziana przez autora w całej jej prawdzie, to za­kończenie jest w Paryżu faktem perjodycznym. Chirurgowie szpitalni znają tragedje tego miasta, gdyż medycyna i chirurgja są powiernicami szaleństw do jakich przywodzą namiętności, tak jak prawnicy powiernikami dramatów zrodzonych ze starcia in­teresów. Prawdziwe dramaty i komedje naszej epoki rozgrywają się w szpitalu lub w kancelarji prawników.

Mimo że każdy z Trzynastu mógłby dostarczyć tematu do niejednego epizodu, autor uznał że przyzwoiciej i może poe­tyczniej jest zostawić ich przygody w tymsamym cieniu, w ja­kim trzymało się stale ich osobliwe stowarzyszenie.

I znów Proboszcz z Tours (bohater tego opowia­dania jest bratem — i jak prawdziwym bra­tem! — Cezara Birotteau) pokazuje nam, jak za- wodnem byłoby chcieć wytyczyć ewolucję Bal­zaka wedle epok jego twórczości. Gdy ta Dziewczy­na o złotych oczach, stworzona w latach 1834 — 1835, tyle ma młodzieńczego romantyzmu, Proboszcz z Tours, pisany dwa lata wprzódy, posiada już cechy najdojrzalszej twórczości Balzaka. Jest to arcydzieło panowania nad tematem; zarazem wykazuje już w całej pełni to, co ¡będzie najistotniejszą zdobyczą, nie­mal wynalazkiem Balzaka: zdolność dramatyzowania

codzienności, wyolbrzymiania zdarzeń, które są drob­ne i poziome dla obojętnych, ale które dla swoich bo­haterów zawierają pełnię ludzkich wzruszeń i namięt­ności. Twórca umiejący w nich czytać wyczyta te same lekcje i te same prawdy, co w najpatetyczniej- szych księgach his tor j i. I właśnie zestawione razem, dwa te utwory (oba spolszczone po raz pierwszy), dają nam klucz do zjawiska: BALZAC.

Boy

Warszawa, w kwietniu 1926.

-¿fi vvłaj*

: ¿,»łivu

f.

:3»r:

* i

ł i ' t

f

! .i ♦

t

> u l t

I

r i ł

i li

I )

V 1

1

. • \

x

}/

\

) '■ ir. f-

DZIEWCZYNA o złotych oczach

EUGENJUSZOWI DELACROIX

malarzowi

Jednym z widoków mieszczących w sobie najwię­cej grozy jest bezwątpienia powszechny wygląd ludno­ści paryzkiej; okropne jest patrzeć na te twarze, wy­schłe, żółte, ciemne. Czyż Paryż nie jest olbrzymiem polem bezustanku poruszanem burzą interesów? W jej podmuchu tańczy garść ludzi, których śmierć kosi czę­ściej niż gdzieindziej i którzy odradzają się wciąż równie gęsto; z których pomiętych i wysilonych twa­rzy tryska wszystkiemi porami inteligencja, namiętno­ści, trucizny lęgnące się w ich mózgach. To nie twa­rze, ale maski: maski słabości, maski siły, maski nę­dzy, maski radości, maski obłudy; wszystkie wycień­czone, wszystkie naznaczone niestartem piętnem dy­szącej żądzy.,.. Czego one chcą? Złota, rozkoszy?

Kilka objaśnień duszy Paryża może odsłonić przy­czyny jego trupiej fizjognomji. Ma ona' tylko dwa wieki: młodość albo zgrzybiałość; młodość wyblakła i bez kolorów, zgrzybiałość podmalowana i udająca młodość. Widząc tę ludność jakby dobytą z grobu, cudzoziemcy, którzy nie mają obowiązku się zastana­wiać, doznają w pierwszej chwili uczucia wstrętu do

tej stolicy, wielkiej hali uciech, z której niebawem oni sami nie są zdolni się wyrwać i gdzie skazują się na dobrowolne zwyrodnienie. Kilka słów starczy, aby usprawiedliwić fizjologicznie piekielną niemal cerę pa­ryskich twarzy; bo nie dla żartu jedynie nazwano Pa­ryż piekłem. Bierzcie to dosłownie. Wszystko tam dymi, wszystko pali się, błyszczy, wszystko kipi, pło­nie, paruje, gaśnie, rozpala się znowu, skrzy się, migoce i niszczeje. Nigdy w żadnej krainie życie nie było bardziej płomienne i palące. Ta natura społeczna, wciąż w stanie płynnej lawy, powiada sobie niejako po skończeniu każdego dzieła: ,,Następne!'* tak jak to so­bie powiada sama natura. Tak jak natura, i ta natura społeczna zajmuje się owadami, jednodniowem kwie­ciem, drobiazgami, błahostkami, i też wyrzuca ogień i żar swoim wiekuistym kraterem. I może, zanim rozbierzemy przyczyny dające specjalną fizjognomję każdemu plemieniu tej inteligentnej i ruchliwej rasy, trzeba wskazać ogólną przyczynę, dla której twarze j ednos>tdk istają »się mniej lub więce j bezbarwne, blade* sine i ciemne.

Wskutek interesowania się wszystkiem, Paryża- nin nie interesuje się wkońcu niczem. Ponieważ żadne uczucie nie przeważa na jego fizjognomji zużytej od tarcia, staje się ona szara jak tynk domów, na którym osiadł wszelki pył i dym. Obojętny wczoraj na to czem będzie się upajał jutro, Paryżanin, bez względu na swój wiek, żyje jak dziecko. Narzeka na wszyst­ko, pociesza się po wszystkiem, drwi ze wszystkiego, zapomina o wszystkiem, kosztuje wszystkiego, chwyta

wszystko namiętnie, porzuca wszystko obojętnie; swo­ich królów, swoje podwoje, swoją chwałę, swoije bo­żyszcze, czy ono będzie z bronzu czy ze szkła; tak jak rzuca swoje pończochy, kapelusze i swoje mienie. W Paryżu żadne uczucie nie opiera się strumieniowi zdarzeń, a ich bieg zmusza do walki, która osłabia na • mętności. Miłość jest tam pożądaniem, nienawiść zachcianką; niema tam prawdziwego krewnego poza tysiącfrankówką, a przyjaciela poza lombardem. Ta powszechna obojętność wydaje owoce; w salonie, jak na ulicy, nikt nie jest zbędny, nikt nie jest bardzo potrzebny ani bardzo szkodliwy: głupcy i hultaje czy ludzie z głową i sercem. Paryż toleruje wszystko, rząd i gilotynę, religję i cholerę. Zawsze nadasz się temu światu, nie brakujesz mu nigdy. Cóż tedy włada w tej krainie bez obyczajów, bez wiary, bez żadnego uczucia, ale z której wychodzą i do której mierzą wszystkie uczucia, wszystkie wiary i wszystkie oby­czaje? Złoto i użycie. Weźcie te dwa słowa za po­chodnię i przebiegnijcie tę wielką tynkowaną klatkę, ten ul o czarnych rynsztokach, idźcie za serpentyną myśli która nim porusza, która go dźwiga, trawi! Patrzcie. Przyjrzyjcie się najpierw światu, który nie ma nic.

i

Robotnik, proletarjusz, człowiek który porusza nogami, rękami, językiem, grzbietem, jednem ramie­niem, pięcioma palcami aby żyć; otóż ten który prze- dewszystkiem powinienby oszczędzać motor swego życia, nadużywa swoich sił, zaprzęga swoją żonę do jakiejś machiny, zatrudnia swoje dziecko i przygważ-

dża je do jakiegoś jej trybu. Fabrykant, ten jakiś poboczny sznur wprawiający swojetn drganiem w ruch owo plemię, które swemi brudnemi rękami lepi i złoci porcelanę, szyje librami a i suknie, ciągnie żelazo, obra­bia drzewo, poleruje stal; kręci konopie i nici, wygła­dza bronz, rżnie kryształ, wyrabia sztuczne kwiaty, przędzie wełnę, tresuje konie, plecie rzędy i galony, wycina miedź, maluje powozy, gnie młode wiązy, grempluje bawełnę, wydyma szkło, trawi djament, szlifuje metale, rznie w płyty marmur, gładzi kamie­nie, ubiera myśl, barwi, bieli i czerni wszystko; otóż ten podmajstrzy przyrzekł temu światu potu i woli, wiedzy i cierpliwości, nadzwyczajny zarobek czy to w imię kaprysów miasta czy to na głos (potwora zwa­nego Spekulacją. Zaczem te czwororęki jęły czuwać, cierpieć, pracować, kląć, głodzić się, dreptać; wypruli z siebie wszystkie siły aby zdobyć złoto, które ich wa­bi. Następnie, obojętni na przyszłość, łakomi użycia, licząc na swoje ramiona jak malarz na swą paletę, rzucają — jednodniowi magnaci — co poniedziałek swoje pieniądze w szynkownie tworzące miastu istną obręcz z błota; przepaskę najbezwstydniejszej Wene- ry, wciąż wkładaną i zdejmowaną, gdzie topi się, niby w grze, doraźne mienie tego ludu, równie wściekłego w użyciu jak spokojnego przy pracy. Przez pięć dni tedy niema spoczynku dla tej czynnej cząstki Paryża! Powtarza ruchy, od których krzywi się, grubieje, chud­nie, blednie; tryska tysiącznym strumieniem twórczej woli. Potem przychodzi uciecha, odpoczynek: wy­czerpująca rozpustą, o spalonej cerze, czarna od $iń-

ców, blada od pijaństwa lub żółta z niestrawności. Trwa tylko dwa dni, ale kradnie przyszły chleb, cało­tygodniową zupę, suknie żony, podarte pieluszki dziecka.

Ci ludzie, zrodzeni zapewne poto aby byli piękni,

każde bowiem stworzenie ma ¡swoją urodę, zaciągnęli się od dziecka pod komendę siły, pod władzę młota,

obcęgów, przędzalni, i zwulkanizowali się szybko. Szpetny i silny Wulkan czyż nie jest godłem tego szpetnego i silnego plemienia? Wspaniałe swą mecha­niczną inteligencją, cierpliwe do czasu, straszliwe przez jeden dzień na wiek, zapalne jak proch i przy­gotowane wódką do pożaru rewolucji, dość pojętne zresztą aby buchnąć płomieniem na słowo pokusy, które dlań znaczy zawsze: złoto i użycie! Licząc wszystkich tych, którzy wyciągają rękę po jałmużnę, po godziwy zarobek lub po pięciofrankówkę rzuconą wszelkim rodzajom prostytucji paryskiej, słowem po wszelki grosz źle lub dobrze zarobiony, — plemię to liczy trzysta tysięcy osób. Gdyby nie szynkownie, czyż rząd nie byłby obalony co wtorek? Szczęściem, we wtorek ten lud jest stępiały, trawi swą hulankę, niema już ani grosza, i wraca do pracy, do suchego chleba, party potrzebą materjalnego płodzenia, które stało mu się nałogiem. Mimo to, lud ten ma swoje dziwy cnoty, swoich pełnych ludzi, swoich nieznanych Napoleonów, którzy są wcieleniem jego sił w najwyż- szem napięciu i streszczają jego społeczną doniosłość w istnieniu gdzie myśl i ruch kombinują się nietyle

poto aby w nie wnieść radość, ile aby uregulować funkcje cierpienia.

Przypadek uczynił jakiegoś robotnika oszezęd- nym, przypadek obdarzył go myślą; zdołał objąć okiem przyszłość, spotkał kobietę, został ojcem, i po kilku latach ciężkich wyrzeczeń otwiera mały kramik, najmuje sklep. Jeśli rozpusta ani choroba nie zatrzy- mają go w drodze, jeśli mu się powiodło, oto szkic tego

normalnego życia.

Przedewszystkiem, pokłońcie się temu królowi paryskiego ruchu, który zdołał ujarzmić czas i prze­strzeń. Tak, pokłońcie się tej istocie z saletry i gazu, która dostarcza Francji dzieci w ciągu swoich pracowi­tych nocy, zstokrotnia zaś w ciągu dnia swoją istność dla usług, chwały i przyjemności swoich współobywa­teli. Ten człowiek rozwiązuje problem jak obsłużyć równocześnie kochaną żonę, dom, Constitutionnel, biuro, Gwardję Narodową, Operę i Pana Boga; ale poto aby przemienić na talary Constitutionnel, biuro, Operę, Gwardję Narodową, kobietę i Boga. Słowem, pokłon wcielonemu perpetuum mobile! Wstawszy co­dziennie o piątej rano, przebył jak ptak przestrzeń dzielącą jego dom od ulicy Montmartre. Czy wiatr czy burza, deszcz czy śnieg, on jest w Constitution- nelu i czeka na porcję dzienników, którą zobowiązał się rozprzedać. Przyjmuje chciwie ten chleb politycz­ny, bierze go i niesie. 0 dziewiątej jest w domu, żar­tuje z żoną, darzy ją soczystym całusem, pije z lubo­ścią kawę lub łaje dzieci. O trzy kwadranse na dzie­siątą zjawia się w magistracię. Tam, siedząc na fote-

lu niby papuga na drążku, w pokoju ogrzanym kosz­tem miasta, wpisuje do godziny czwartej, nie darząc ich łzą ani uśmiechem, zgony i urodzenia całego okrę­gu, Szczęście i niedola dzielnicy spływają przez ostrze jego pióra, jak złote myśli Const it utionnela wędrowały przed chwilą na jego ramionach. Nic mu nie ciąży! Idzie wciąż przed siebie, czerpie gotowy patrjotyzm w swoim dzienniku, nie sprzeciwia się ni­komu, krzyczy i klaszcze ze wszystkimi i żyje jak jaskółka. Będąc o dwa kroki od parafialnego kościo­ła, może, w razie jakiej bogatej ceremonji, powierzyć swoje miejsce pomocnikowi i iść odśpiewać Requiem na chórze, którego jest, w niedziele i święta, najpięk­niejszą ozdobą, najwspanialszym organem i gdzie roz­dziera z energją swoje szerokie usta intonując radosne Amen. Jest kantorem. Skończywszy o czwartej urzędowanie, zjawia się aby wnieść radość i wesele na łono najsłynniejszego sklepu w dzielnicy Cité. Szczę^ śliwa jest i jego żona, bo on nie ma czasu być zazdro­sny; jest raczej człowiekiem czynu niż uczucia. Toteż, zaledwie przyszedłszy, droczy się ze sklepowemi, któ­rych żywe oczki ściągają sporo klientów; paprze się z lubością w stroikach, chusteczkach, muślinie kraja­nym zręcznemi rękami robotnic; lub też, częściej je­szcze, obsługuje przed obiadem jakiegoś gościa, ko- pjuje stronicę z dziennika, lub niesie do komornika jakiś niewykupiony weksel. O szóstej, co drugi dzień, jest niezawodnie na posterunku w Operze, jako nie­śmiertelny bas w chórze, gotów stać się żołnierzem, Arabem, jeńcem, dzikim, wieśniakiem, cieniem, nogą

wielbłąda, lwem, djabłem, duchem, niewolnikiem, czarnym lub białym eunuchem, wciąż gotów wyrażać radość, ból, litość, zidziwienie, wydawać nieodmienne krzyki, milczeć, polować, bić się, wcielać Rzym lub Egipt; ale wciąż in pełło zostając sklepikarzem. O pół­nocy znów staje się dobrym mężem, człowiekiem, tkliwym ojcem, wsuwa się w łóżko małżeńskie, z wy­obraźnią jeszcze rozgrzaną ponętnemi kształtami nimi Operowych, i w ten sposób obraca na rzecz miłości małżeńskiej deprawacje świata oraz rozkoszne łydki panny Taglioni. Wreszcie, o ile śpi, śpi szybko, odrabia swój sen tak jak odrabia życie. Czyż to nie jest ruch, który się stał człowiekiem, wcielona prze­strzeń, proteusz cywilizacji?

Ten człowiek streszcza w sobie wszystko: histo- rję, literaturę, politykę, rząd, religję, sztukę wojenną. Czyż to nie jest żywa encyklopedja, pocieszmy Atlas, bezustanku w drodze jak Paryż, nie odpoczywając ni­gdy? Wszystko weszło u niego w nogi. Żadna fizjo- gnom ja nie może się ostać takiej pracy. Robotnik, który umiera starcem w trzydziestym roku, z żołąd­kiem wytrawionym rosnącemi dawkami wódki, wyda się może, wedle pewnych zamożnych filozofów, szczę­śliwszy od tego sklepikarza. Jeden ginie odrazu, a drugi potrosze. Ze swoich ośmiu zawodów, ze swoich ramion, gardła, rąk, ze swojej żony i swego handlu, ten wyciska — jak inni z roli — dzieci, kilka tysięcy franków, oraz najbardziej pracowite szczęście, jakiego kiedykolwiek kosztowało serce człowieka. Ten mają- teczek i te dzieci, lub też dzieci które są dlań wszyst-

kiem, stają się łupem świata wyższego, któremu nie­sie swoje talary i swoją córkę, lub syna posyłanego do gimnazjum i — jako że oświatą przerósł ojca — wy­żej kierującego ambitne spojrzenia. Często młodszy syn małego sklepikarza marzy o kar jerze urzędnika.

Ta ambicja prowadzi myśl w drugą strefę Pary­ża. Wstąpcie o piętro wyżej i idźcie do antresoli; lub też zejdźcie z poddasza i zatrzymajcie się na czwar- tcm piętrze; słowem, zapuśćcie się w świat który coś ma: ten sam rezultat. Hurtownicy i ich czeladź, urzęd­nicy, kasjerzy drobnych banczków a wielkiej uczci­wości, hultaje, totumfaccy, młodsi i starsi subjekci, dependenci komornika, adwokata, rejenta, słowem działające, myślące, spekulujące organy owego drob­nego mieszczaństwa, które miele na mąkę interesy Pa­ryża i czuwa nad ziarnem, zgarnia zbiory, magazynuje produkty wytworzone przez nędzarzy, ładuje w becz­ki owoce południowe, ryby morskie, wina z wszelkich okolic umiłowanych przez »słońce; które wyciąga ręce ku Wschodowi, skupuje tam szale wzgardzone przez Turków i Rosjan; wędruje po towar aiż do Indji, przy­czaja się aby wyczekać moment sprzedaży, pali się do zysku, eskontuje weksle, puszcza w ruch i inkasuje wszelkie walory; pakuje detalicznie cały Paryż, prze­wozi go, czyha na zachcenia dziecka, śledzi kaprysy i przywary dorosłych, wyzyskuje choroby... Otóż, ni& pijąc wódki jak robotnik, ani też nie tarzając się w ta- iliej rozpuście, wszyscy oni też nadużywają swoich sił; wytężają ponad miarę ciało i umysł; spalają się prag­nieniem, niszczą szaloną gonitwą. Dochodzą do ka­

lectwa pod biczem interesów, pod chłostą ambicji, która żre wyższe sfery tego potwornego miasta, tak jak proletarjusze dochodzą do niego pod okrutnem wa­hadłem fizycznej pracy wciąż nakładanej przez despo­tyzm arystokratycznego „Tego chcą*. I tam również, ulegając owemu powszechnemu panu, rozkoszy lub złotu, trzeba pochłaniać czas, wyciskać czas, znajdo­wać więcej niż dwadzieścia cztery godzin w każdej dobie, zamęczać się, zabijać, sprzedawać trzydzieści lat starości za dwa lata charłactwa i odpoczynku, Tyle tylko, że robotnik, skoro się spełni ostatnia faza jego skarłowacenia, umiera w szpitalu, gdy mieszczuch zostaje żywy i żyje, ale skretyniały. Ujrzycie go z twarzą zniszczoną, płaską, starą, z oczyma bez bla­sku, ze zwiotczałemi nogami, wlokącego się z ogłupiałą miną po bulwarach, tej przepasce jego Wenery, jego ukochanego miasta. Czego chciał mieszczuch? Pała- sika gwardzisty narodowego, codziennego garnka zu­py, przyzwoitego grobu na Pére-Lachaise, a na sta­rość nieco godziwie zarobionego złota. Jego ponie­działek, to niedziela; jego odpoczynek, to spacer w na­jętej dróżce; wycieczka na wieś, w czasie której żona i dziecko radośnie łykają kurz lub pieką się na słońcu; jego szynkownia to restaurator, którego trujący obiad ma dobrą markę, lub też familijny balik, gdzie ludzi­ska duszą się do północy. Dudki dziwią się tańcowi św, Wita, którym dotknięte są monady, oglądane przez mikroskop w kropli wody; ale co powiedziałby rabele- sowski Gargantua, owa postać nakreślona ze wpania- łym a niezrozumianym rozmachem, co powiedziałby

ten olbrzym, spadły ze stref niebieskich, gdyby dla rozrywki przyjrzał się ruchowi owego drugiego pary* skiego życia, któreśmy właśnie streścili? Czy widzie­liście te kramiki, zimne w lecie, w zimie ogrzane jedy­nie fajerką, skupione pod obszerną miedzianą cza­peczką strojącą Hale zbożowe? Pani siedzi tam od rana, jest faktorką w Halach i zarabia podobno tem rzemiosłem dwanaście tysięcy rocznie. Gdy pani wstaje, pan przechodzi do ciemnego gabinetu, gdzie pożycza pieniądze na lichwę kupcom w swojej dziel­nicy. 0 dziewiąltej tkwi w biurze paszportów, gdzie jest zastępcą naczelnika. Wieczorem, jest w kasie teatru Włoskiego, lub wszelkiego innego teatru, jeżeli wolicie. Dzieci są na mamkach, skąd się je odbiera aby je oddać do kolegjum luib na pens j ę. Państwo mieszkają na trzeciem piętrze, mają tylko jedną ku­charkę, dają bale przy kinkietach w salonie dwanaście stóp długim a ośm szerokim; ale dadzą córce sto pięć­dziesiąt tysięcy franków posagu i odpoczną sobie v/ pięćdziesiątym roku życia, w którym-to wieku za­czynają się pojawiać w loży trzeciego piętra w Ope­rze, w dorożce na wyścigach w Longchamp, lub też v/ nieświeżej tualecie, w słoneczny dzień, na bulwa­rach, będących niby grzędą tej jarzyny. Są szanowa­ni w dzielnicy, kochani przez rząd, spowinowaceni z Wysokiem mieszczaństwem. Pan dostaje w sześć­dziesiątym piątym roku krzyż Legji, a ojciec jego zię­cia, mer okręgu, zaprasza go na swoje wieczory. Te mozoły całego życia wychodzą tedy na korzyść dzie­ciom, pchanym przez to drobne mieszczaństwo do

tBm

wyższego. Każda sfera składa tedy całą swoją ikrę w sferze wyższej. Syn bogatego korzennika zostaje rejentem; syn handlarza drzewem sędzią. Żaden zą­bek nie chybi swego rowka, wszystko pobudza prący ku górze ruch pieniądza.

Otośmy tedy doszli do trzeciego kręgu tego pie­kła, które może kiedyś znajdzie swego Danta. W tym trzecim kręgu społecznym, w tym brzuchu paryskim, gdzie trawią się sprawy miasta, zagęszczając się w for­mę t. zw. interesów, krząta się i rusza, ostrym i żółcio­wym ruchem jelitowym, ciżba prawników, lekarzy, re­jentów, adwokatów, aferzystów, bankierów, przemy­słowców, spekulantów, urzędników. Tam jeszcze wię­cej przyczyn fizycznego i moralnego rozkładu. Pra­wie wszyscy ci ludzie żyją w ohydnych kancelarjach, w zapowietrzonych salach sądowych, w małych zakra­towanych klitkach; pędzą dni zgięci pod brzemieniem interesów, wstają o świcie aby wszystkiemu nadążyć, aby się nie dać okraść, aby wszystko zyskać lub nic nie stracić, aby chwycić człowieka lub jego pieniądze, aby nawiązać lub rozwiązać interes, aby wyzyskać przelotną sposobność, aby posłać na szubienicę lub

pod sobą, przemęczają je, zdzierają im także nogi przed czasem. Czas jest ich tyranem, brakuje go im, umyka im, nie mogą ani go rozciągnąć ani ścisnąć.

Któraż dusza może pozostać wielka, czysta, uczci­wa, szlachetna, a tem samem która twarz może pozo­stać piękna w szpetnej praktyce zawodu, który każe dźwigać ciężar niedoli publicznych, analizować je, wa­

żyć, szacować, wyciskać z nich regularny dochód? Ci ludzie zostawiają swoje serce, gdzie?... nie wiem; ale zostawiają je gdzieś, o ile je mają, nim zstąpią co rano na dno tego piekła. Niema dla nich tajemnic; widzą podszewkę społeczeństwa, którego są spowiednikami, i gardzą niem. Otóż, chcąc czy nie chcąc, przez to samo iż mierzą się z zepsuciem, czują wstręt i smutek, lub też, znużeni, skłonni do tajemnego kompromisu, godzą się z niem. W końcu obojętnieją na wszystkie uczucia; oni, którym prawa, ludzie, instytucje każą bujać nakształt wron nad ciepłemi jeszcze trupami.

0 każdej porze człowiek żyjący z pieniądza waży ży­wych, człowiek żyjący z kontraktów waży umarłych, człowiek żyjący z prawa waży sumienia.

Zmuszeni bezustanku mówić, wszyscy oni zastę pują myśl słowem, uczucie frazesem, dusza ich zmie­nia się w krtań. Zużywają się i demoralizują. Ani wielki kupiec, ani sędzia, ani adwokat, nie zdolni są zachować poczucia prawości: nie czują już, stosują formuły, które paczą ducha. Niewolnicy swej krętej egzystencji, nie są ani mężami, ani ojcami, ani kochan-

z godziny na godzinę pchani interesami wielkiego mia­sta. Kiedy wracają do domu, trzeba im iść na bal, do Opery, na zabawę, gdzie będą zdobywać klijentów, znajorności, protektorów. Wszyscy oni jedzą nad mia­rę» źrają, nie śpią, twarze ich rozlewają się, płaszczą, czerwienieją. Tak straszliwym wydatkom sił umysło­wych, tak ciągłym skurczom moralnym, przeciwstawia­ją nie zabawę — jesit zbyt blada «i nie daje żadnego

kontrastu — ale rozpustę, rozpustę tajemną, przeraża, jącą, mogą bowiem rozporządzać wszystkiem i tworzą moralność społeczeństwa. Ich istotna tępota kryje się pod specjalnością. Znają swój zawód, ale nie mają pojęcia o niczem, co doń nie należy. Dlatego, aby oca­lić swą miłość własną, podają w wątpliwość wszystko, krytykują na prawo i lewo; udają sceptyków a w isto­cie są naiwni, ogłupiają się dyskusjami bez końca. Prawie wszyscy skwapliwie przyjmują wszelkie prze­sądy społeczne, literackie lub polityczne, aby nie mu­sieć mieć własnego zdania; tak samo jak chronią swo­je sumienie za kodeksem lub trybunałem handlowym. Rzuciwszy się wcześnie w życie, aby zostać czemś wy- bitneni, stają się miernotami i pełzają po szczytach społecznych. Toteż twarze ich mają ową zgryźliwą bladość, owe fałszywe kolory, martwe i podsiniałe oczy, gadatliwe i zmysłowe usta, w których łatwo po­znać ubóstwo myśli i deptanie w kręćku specjalności, zabijającej wszelką płodność mózgu, szerszy rzut oka, zdolność uogólniania i wyciągania wniosków. Kurczą się prawie wszyscy w piecu do wypalania interesów. Toteż nigdy człowiek, który dał się pochwycić w tryby i walce tych olbrzymich machin, nie może zostać wiel­kim. Jeżeli jest lekarzem, albo unika praktyki, albo jest wyjątkiem: jakiś Bichat który umarł młodo. Je­żeli, jako wielki kupiec, zostaje czemś, jest niemal Ja- kóbem Coeur. Czy Robespierre praktykował? Danton był leniem, który czekał. Któż zresztą pozazdrościł kiedy postaciom Dantona i Robespierra, mimo iż tak wyniosłym?

Ci spekulanci do szpiku kości ściągają ku sobie pieniądze i gromadzą je aby się skojarzyć z arysto­kracją. Jeżeli ambicja robotnika jest tożsama z ambi­cją mieszczucha, tutaj znowuż te same namiętności. W Paryżu wszystkie namiętności streszcza próżność. *ypem tej klasy byłby bądź ambitny mieszczuch, któ- po wieku mąk i zabiegów, dostaje się do Rady Sta- nuf jak mrówka włazi przez szczelinę; bądź jakiś szczwany dziennikarz, którego król zrobi parem Fran­cji, może na złość szlachcie; bądź rejent, który zosta­nie merem swego okręgu; wszystko ludzie wycieńczeni tym wyścigiem, którzy, jeżeli dojdą do celu, dochodzą jako trupy. We Francji jest zwyczaj sadzać na tron pierników. Napoleon, Ludwik XIV, jedyni wielcy mo­narchowie, zawsze posługiwali się młodymi ludźmi.

Ponad tą sferą jest świat artystów. Ale i tam twarze nacechowane piętnem oryginalności, są szla­chetnie zniszczone, ale zniszczone, zmęczone, pomięte. Przemęczeni przymusem tworzenia, wyciśnięci swemi kosztownemi zachceniami, wyczerpani zachłannym geniuszem, zgłodniali rozkoszy, artyści paryscy silą się wrszyscy nadmierną pracą nadrobić luki zostawione przez lenistwo; napróżno starają się pogodzić świat i sławę, pieniądz i sztukę. Na początku kar jery arty­sta wciąż dyszy pod uciskiem wierzyciela; potrzeby jego rodzą długi, a długi żądają bezsennych nocy. Po pracy, hulanka. Alktenr gra do północy, uczy się rano, w południe ma próbę. Rzeźbiarz ugina się pod swoim posągiem. Dziennikarz to myśl, maszerująca tak jak żołnierz na wojnie. Wzięty malarz zawalony jest pra-

Dziewczyna o złotych oczach 2

cą; malarz bez irobołty trawi się i męczy, o ile czuje w sobie geniusz. Konkurencja, współzawodnictwo, po- twarze, zabijają te talenty. Jedni, przywiedzeni do rozpaczy, rzucają się w błoto; drudzy umierają młodo nieznani, dlatego iż sprzedali na pniu swą przyszłość. Mało która z tych twarzy, pierwotnie tak uroczych, pozostaje piękna. Zresztą płomienna piękność tych głów bywa niezrozumiana. Twarz artysty jest zawsze wybrykiem; zawsze ma coś mniej albo coś więcej niż to, co głupcy mienią idealnem pięknem. Co za potęga je niszczy? Namiętność. Wszelka namiętność stre­szcza się w Paryżu w dwóch słowach: złoto i rozkosz.

A teraz, czy nie oddychacie swobodnie? Czy nie czujecie czystego powietrza, przestrzeni? Tutaj ani mozołu ani zgryzot. Spiralny ślimak złota dosięgnąć szczytów. Z głębi suteren gdzie się zaczynają jego ścieki, z głębi sklepów gdzie je zatrzymują wątłe groble, z głębi kantorów i fabryk gdzie się je odlewa w sztaby, złoto, pod postacią posagów lub spadków, sprowadzone dłonią młodych dziewcząt lub kościste- mi rękami starca, tryska ku sferze arystokratycznej, gdzie zabłyśnie, rozleje się strugą, pocieknie strumie­niem. Ale, nim opuścimy cztery dziedziny na których wspiera się wielka własność paryska, czyż nie należy, wymieniwszy przyczyny moralne, wywieść przyczyny fizyczne; zwrócić uwagę na trąd, aby tak rzec pod­skórny, który stale żre twarz odźwiernego, sklepika­rza, robotnika; wskazać zgubne działanie, którego zgnilizna równa jest zgniliźnie paryskiej gospodarki pozwalającej jej swobodnie istnieć! Powietrze w do-

mach, w których mieszka większość obywateli, jest za- trutcj ulice zieją swoje okrutne miazmaty w duszne pokoiki za sklepami. Ale wiedzcie, że, poza tą zara­zą, czterdzieści tysięcy domów stolicy nurza się fun­damentami w kale. Władze nie pomyślały dotąd

0 tem, aby ująć ten kał betonem, któryby przeszkodził cuchnącemu błotu wsiąkać w ziemię, zatruwać studnie

1 usprawiedliwiać podziemnie sławne miano Lutecji. Połowa Paryża sypia w zgniłych wyziewach dziedziń­ców, ulic i ustępów.

Ale wejdźmy do wielkich salonów wietrzonych i złoconych, do pałaców z ogrodami, w świat bogaty, próżniaczy, szczęśliwy. Twarze są tam zawiędłe i prze­żarte próżnością. Niema tam nic realnego. Gonić za przyjemnością, czyż to nie znaczy znaleźć nudę? Lu­dzie światowi wcześnie ochwacili swą duszę. ^ Pochło­nięci jedynie użyciem, szybko nadużyli swoich zmy­słów, jak robotnik nadużywa wódki, Przyjemność jesi jak pewne substancje lekarskie: aby osiągać stale ten sam skutek, trzeba zdwajać dawki, śmierć zaś u zidjocenie mieszczą się w ostatniej. Wszystkie niższe klasy pełzają przed bogaczami i śledzą ich upo o a^ nia, aby je zmienić w przywary i wyzyskać. Jak oprzeć się zręcznym pokusom, w których tak celuje aryż. Toteż Paryż ma swoje mikstury, w których gra, u żołądka i kurtyzana zastępują opium. U tych ludzi słabostki zajmują miejsce namiętności; mają romanso­we fantazje i chłodne zachcenia. W tym świecie wła­da niemoc; tam niema już myśli, spłynęły wraz z ener- gją w buduarowych komedjach, w damskich mizdrzę-

niach. Są tam czterdziestoletni smarkacze i szesna­stoletni filozofowie. Bogacze znajdują w Paryżu dow­cip już gotowy, wiedzę już pożutą, przekonania już sformułowane, co ich zwalnia od posiadania dowcipu, wiedzy i przekonań. W tym świecie niedorzeczność równa jest słabości i rozpuście. Ten świat skąpi swego czasu, bo go za wiele traci. Nie szukajcie tam przywią­zania, tak samo jak nie szukajcie myśli. Uściski kryją tam obojętność, a grzeczność wzgardę. Nikt tam nie ko­cha nikogo. Płytkie koncepty, dużo niedyskrecji, plotki, zwłaszcza zaś komunały: oto treść ich języka; ale ci nieszczęśni Szczęśliwi twierdzą, że nie schodzą się po to, aby sporządzać maksymy w stylu la Rochefoncaul- da; jakgdyby nie istniała pośrednia strefa — odkrył się wiek XVIII — między nadmiarem a próżnią. Je­żeli ten i ów inteligentny człowiek uprawia lekki i de­likatny żart, tnie rozumieiją go; 'znużony niebawem tem, że daje a inie dostaje nic w zamian, zamyka się rychło vr domu i pozwala królować głupcom w swoich dzie­dzinach. Ta pustka, to ciągłe wyczekiwanie przyjem­ności, która nie zjawia się nigdy, ta ciągła nuda, ta czczość duszy, serca i mózgu, to znużenie wielkim pa­ryskim rautem, odbijają się w rysach i tworzą te obli­cza z tektury, te przedwczesne zmarszczki, tę fizjogno- mję ,,klas posiadających“, na której wydrzeźnia się niemoc, w której odbija się złoto, i skąd pierzchła in­teligencja.

Ten rzut oka na Paryż moralny dowodzi, iż Paryż fizyczny nie mógłby być inny niż jest. To miasto w djademie, jest niby królowa, która, wciąż ciężarna,

ma nieodparte i wściekłe zachcenia. Paryż jest głową świata, mózgiem który pęka od myśli i tworzy cywili­zację świata, wielkim człowiekiem, wciąż twórczym ar- tystą, jasnowidzącym politykiem, który musi z koniecz­ności posiadać zmarszczki myśliciela, przywary wiel­kiego człowieka, kaprysy artysty i cynizm polityka. Fiz>jognom1 ja 'jego zidimdza kiełkowanie 'dobrego i złe­go, walkę i zwycięstwo; bitwę moralną z roku 89, któ­rej trąby brzmią jeszcze we wszystkich kątach świata; a także przygnębienie z r. 1814. To miasto nie może tedy być moralniejsze, ani serdeczniejsze, ani schlud­niejsze niż kocioł wprawiający w.ruch owe olbrzymie parowce, które podziwiacie widząc jak prują fale! Czyż Paryż nie jest wspaniałym okrętem naładowanym inteligencją? Tak, herb jego, to jedna z owych wy­roczni, na jakie zdobywa się niekiedy los: MIASTO PARYŻ ma swój wielki maszt, cały z bronzu, wyrzeź­biony zwycięstwami, a za szyldwacha Napoleona. Ten statek płynąc kołysze się i chwieje; ale pruje świat, roznieca w nim ogień stoma ustami swoich trybun, przebiega morza nauki, płynie po nich pełnemi żaglami, krzyczy ze swego bocianiego gniazda głosem uczonych i artystów: „Naprzód, marsz! idźcie za mną!“ Niesie olbrzymią załogę, która lubi go stroić nowemi flagami, la załoga, to młodzi majtkowie i chłopcy okrętowi figlujący wśród lin; i balast ciężkiego mieszczaństwa; i robotnicy i majtkowie uwalani mazią; w kabinach szczęśliwi podróżni; wykwintni porucznicy palący cy­gara pochyleni nad parapetem; następnie na pokła­dzie żołnierze«, parci ciekawością lub ambicją, spieszą

ku wszystkim brzegom, i rozświecając je żywym bla­skiem, żądają sławy która jest rozkoszą i miłości która żąda złota.

Tak więc, gorączkowy ruch nędzarzy; i orgia in­teresów miażdżąca dwie sfery mieszczaństwa; i dra­pieżna myśl artysty; i nadmiar rozkoszy wciąż gonio­nej przez możnych, wszystko to tłómaczy normalna, szpetotę fizjognomji paryskiej. Jedynie na Wschodzie rasa ludzka wydała wspaniały typ; ale jestto wynik stałego spokoju w jakim trwają owi głębocy filozofo­wie o długiej fajce, o krótkich nogach, kwadratowym torsie, którzy gardzą ruchem i mają doń wstręt; gdy w Paryżu mali, średni i wielcy biegną, skaczą i podry­gują, smagani przez nieubłaganą boginię, Potrzebę? potrzebę pieniędzy, sławy i rozrywki, Toteż jakaś twarz świeża, wypoczęta, wdzięczna, naprawdę młoda jest tu najosobliwszym wyjątkiem: spotyka się ją rzadko. Jeżeli ujrzycie taką twarz, niewątpliwie bę­dzie to: jakiś młody i pobożny kleryk, albo poczciwy proboszcz czterdziestolatek o trzech podbródkach; niewinna i‘czysta panienka kwitnąca w rzadkich mie­szczańskich domach; dwudziestoletnia mamusia, je­szcze pełna złudzeń i karmiąca swoje pierwsze dzie­cię; młody człowiek świeżo przybyły z prowincji i od­dany pod opiekę nabożnej ciotki, która zostawia go bez grosza; albo jakiś chłopiec sklepowy, który kła­dzie się spać o północy umorzony zwijaniem i rozwija­niem perkalu, a wstaje o siódmej aby urządzić wysta­wę; często uczony lub poeta, żyjący klasztornie sam na sam ze swą ideą, wstrzemięźliwy, cierpliwy i czy

sty; albo jakiś głupiec, zadowolony z siebie, wykar- miony na głupstwie, tryskający zdrowiem, uśmiecha­jący się sam do siebie; albo też szczęśliwe i gnuśns plemię włóczykijów, jedynych ludzi naprawdę szczę­śliwych w Paryżu, wałęsających się po nim i łykają­cych raz po raz kąsek żywej poezji.

Istnieje wszakże w Paryżu garść istot uprzywile­jowanych, którym wychodzi na korzyść ten nadmierny ruch wytwórczości, interesów, spraw, sztuk i złota. To kobiety. Mimo że i one mają tysiąc tajemnych przy­czyn, które tam bardziej niż gdziekolwiek niszczą ich fizjognomję, spotyka się w świecie kobiecym małe szczęśliwe plemiona żyjące wschodnią modą i zdolne zachować swą piękność. Ale te kobiety rzadko poja­wiają się pieszo, żyją w ukryciu, niby kosztowne ro­śliny, rozwijające swoje płatki tylko o pewnych godzi­nach. To są egzotyczne wyjątki.

Ale Paryż jest pod każdym względem krainą sprzeczności. 0 ile prawdziwe uczucia są tam rzad­kie, 'sipotyka ¡się tam również, jak gdzieindziej, szla­chetną przyjaźń, poświęcenie bez granic. Na tem polu bitwy interesów i namiętności, tak samo jak wśród owych maszerujących społeczeństw w których króluje egoizm, gdzie każdy zmuszony jest bronić się sam, i które nazywamy armją, zdaje się że uczucia — kie­dy się objawią — bywają pełne i są, przez kontrast, tem wznioślejsze. Tak i twarze. Czasami w Paryżu w najwyższej arystokracji widzi się tu i ówdzie jakąś uroczą twarz młodego chłopca, owoc zgoła wyjątko­wego wychowania i obyczaju. Z młodzieńczą urodą

krwi angielskiej łączą takie twarze mocny typ połu­dniowy, francuskiego ducha, czystość formy. Ogień ich oczu, rozkoszna czerwień warg, lśniący heban włosów, biała cera, wytworny owal twarzy, czynią z nich piękne kwiaty ludzkie, wspaniale odcinające się od reszty fizjognomij zwiędłych, starych, pomiętych, skrzywio­nych. Toteż kobiety zwracają natychmiast pełen po­dziwu wzrok na tych młodych ludzi, z ową łakomą przyjemnością, z jaką mężczyźni patrzą na osobę ład­ną, skromną, pełną uroku, strojną we wszystkie wdzię­ki, w jakie wyobraźnia nasza lubi stroić ideał dziewi­czości.

Jeżeli ten pobieżny rzut oka na ludność paryską wytłómaczył rzadkość rafaelowej twarzy oraz na­miętny podziw jaki musi ona budzić od pierwszego spojrzenia, główny sens naszego opowiadania będzie usprawiedliwiony. Quod erał demonstrandum, „co by­ło do udowodnienia“, jeżeli wolno jest zastosować scholastyczne formuły do studjum obyczajów.

Otóż, w jeden z owych wiosennych poranków, kiedy liście, mimo iż .rozwite, nie są jeszcze zielone; kiedy słońce zaczyna prażyć dachy a niebo jest błę­kitne; kiedy tłum paryski wychodzi ze swych komó­rek, zaczyna brzęczeć po bulwarach, płynie niby stu- barwny wąż ulicą de la Paix ku Tuilierjom, pozdra­wiając przepychy hymenu który zaczyna święcić na­tura; w jeden tedy z owych radosnych dni, młody czło­wiek, piękny jak piękny był ten dzień, wytwornie ubrany, swobodny, (zdradźmy tajemnicę) dziecię miłości, naturalny syn lorda Dudley i słynnej margra­

biny de Vordac, przechadzał się po głównej alei Tuil- leryj. Adonis ten, nazwiskiem Henryk de Marsay, urodził się we Francji, gdzie lord Dudley wydał tę młodą osobę, już matkę Henryka, za starego szlachcica zwącego się de Marsay. Ten wyblakły i niemal zgasły motylek uznał dziecko za swoje, w zamian za dożywo­cie stutysięcznej renty przepisanej na własność na je­go rzekomego syna. Szaleństwo to nie wiele koszto­wało lorda, ile że renta francuska stała wówczas po siedmnaście i pół franka. Stary szlachcic umarł, nie poznawszy swojej żony. Pani de Marsay zaślubiła później margrabiego de Vordac; ale nawet zanim zo­stała margrabiną, niewiele się troszczyła o swoje dziecko i o lorda Dudley. Po pierwsze, wojna między Francją a Anglją rozdzieliła parę kochanków, wier­ność zaś za wszelką ceną nie była i nie będzie w Pa­ryżu chyba nigdy w modzie. Następnie sukcesy ko­biety wytwornej, ładnej, uwielbianej, zagłuszyły w Pa­ryżance macierzyństwo. Lord Dudley nie więcej od matki troszczył się o swego potomka. Rychła niewier­ność gorąco ukochanej kobiety zrodziła w nim może pewną niechęć do wszystkiego co pochodziło od niej. Może zresztą ojcowie kochają jedynie dzieci, z które- mi się zżyli. Jestto społeczny artykuł wiary nader ważny dla spokoju rodzin; powinni go podtrzymy­wać wszyscy kawalerowie, dowodząc że ojcostwo jest- tc uczucie wyhodowane niby w cieplarni przez kobie­tę, prawa i obyczaje.

Biedny Henryk de Marsay znalazł tedy ojca je­dynie w tym, który potemu żadnego nie miał obowiąz­

ku. Ojcostwo pana de Marsay było oczywiście bar­dzo niezupełne, Wedle naturalnego porządku dzieci mają ojca jedynie z rzadka; pan de Mar­say naśladował w tern naturę. Nieborak nie byłby sprzedał swego nazwiska, gdyby nie miał jakichś przy­war, Przejadał tedy bez skrupułów i przepijał raty, które Skarb wypłacał rent jerom. Następnie oddał chłopca siostrze, starej pannie de Marsay, która o nie­go bardzo dbała, Z chudej pensyjki wyznaczonej przez brata, dała mu preceptora, jakiegoś księdza-ho- łysza, który oszacował w duchu przyszłość młodego człowieka i zahipotekował sobie na owych stu tysią­cach renty starania użyczone pupilowi, do którego się zresztą przywiązał. Preceptor ten był to przypadko­wo rasowy ksiądz, jeden z ludzi zdolnych zostać kar- dynąłem we Francji lub Borgią w tjarze papieskiej. Nauczył chłopca w trzy lata tyle, ileby go nauczono w dziesięć lat w kolegjum. Następnie, ten wielki czło­wiek, nazwiskiem ksiądz de Maronis, dokończył edu­kacji ucznia, oświetlając mu wszechstronnie cywiliza­cję, Wykarmił go swojem doświadczeniem, bardzo niewiele ciągnąc go po kościołach, wówczas zamknię­tych; prowadził go czasami za kulisy, częściej do kur­tyzan; rozłożył mu uczucia ludzkie sprężynka po sprę­żynce; uczył go polityki w łonie salonów gdzie się ona wówczas smażyła; skatalogował mu aparaty rządu; słowem, starał się, przez sympatję do pięknej inteli­gencji zaniedbanej ale bogatej w nadzieje, zastąpić mu po męzku matkę: czyż Kościół nie jest matką sie­rot? Uczeń okazał się godnym tych starań.

Ów zacny człowiek umarł w r. 1812, zadowolony iż zostawia na ziemi szesnastoletnie pacholę, co do wy­robienia duszy i umysłu zdolne iść o lepsze z czter­dziestoletnim mężczyzną. Któżby się spodziewał zna­leźć serce z bronzu, mózg wytrawiony alkoholem pod najbardziej uroczemi pozorami, jakie starzy malarze, ci naiwni artyści, dali kiedykolwiek wężowi w Raju ziemskim? To jeszcze nic. Co więcej, poczciwy fio­letowy djabeł wyrobił swemu wybranemu dziecku w wielkim świecie paryskim pewne znajomości, które, w rękach młodego człowieka, warte byiy drugich stu tysięcy franków renty. Słowem, ten ksiądz, zepsuty ale wytrawny, niedowiarek ale pełen światła, prze­wrotny ale miły, wątły na pozór ale równie krzepki głową jak ciałem, był tak użyteczny swemu wycho­wankowi, tak pobłażliwy dla jego wad, tak dobrze umiejący obliczyć wszelką siłę, tak głęboki gdy trzeba było przejść po człowieku, tak młody przy stole, we Frascati, w..,, nie wiem już gdzie, że wdzięczny Hen­ryk de Marsay zdolny był w r. 1814 do wzruszenia je­dynie widząc portret swego drogiego biskupa. Była to jedyna ruchomość, jaką mógł mu zapisać ten pra­łat, wspaniały typ ludzi, których geniusz ocali Kościół katolicki, apostolski i rzymski, zagrożony obecnie dzię­ki słabości swoich rekrutów i zgrzybiałości swoich ar­cykapłanów: ale tak chce Kościół!

Wojna kontynentalna nie pozwoliła młodemu de Marsay poznać swego prawdziwego ojca; wątpliwe jest nawet, czy znał go z nazwiska. Jako porzucone dziecko, nie znał również pani de Marsay. Oczywiście

bardzo skromnie opłakiwał swego rzekomego ojca. Co się tyczy panny de Marsay, swej jedynej matki, kiedy umarła, kazał jej wznieść na cmentarzu Pere-Lachaise bardzo ładny grobowczyk. Eminencja de Maronis zapewnił temu staremu kwefowi z loczkami pierwszo­rzędne miejsce w niebie, tak iż, widząc że umiera szczęśliwa, Henryk obdarzył ją samolubnemi łzami, opłakał ją dla samego siebie. Ksiądz osuszył łzy swe­go wychowanka, zwracając mu uwagę, że stara panna nieapetycznie zażywała tabakę i robiła się tak brzyd­ka, tak głucha, tak nudna, iż powinien był dziękować śmierci za przysługę.

Biskup usamowolnił swego wychowanka w r. 1811. Następnie, kiedy matka Henryka wyszła ponownie za mąż, ksiądz wybrał w radzie familijnej uczciwego głuptasa, znanego mu z konfesjonału, i powierzył mu zarząd majątku, którego dochody rad obracał na wspólne potrzeby, ale którego kapitał chciał ocalić.

Pod koniec r. 1814, Henryk de Marsay nie miał tedy na ziemi żadnego obowiązkowego uczucia i był wolny jak ptaszek bez pary. Mimo że miał skoń­czonych dwadzieścia dwa lat, wyglądał ledwie na siedmnaście. Nawet niechętni rywale musieli w nim uznać najładniejszego chłopca w Paryżu. Po ojcu, lordzie Dudley, wziął niebieskie zwodzicielskie i miło­sne oczy; po matce gęste czarne włosy; po obojgu czystą krew, płeć młodej panny, łagodną i skromną minkę, wiotką i arystokratyczną kibić, bardzo ładne ręce. Dla kobiety, ujrzeć go, znaczyło szaleć za nim; rozumiecie? zapłonąć jednem z tych uczuć, które wże­

rają się w serce, ale które mijają wskutek niemożności zaspokojenia; kobieta bowiem w Paryżu nie posiada naogół wytrwałości, Mało która powiada sobie, wzo­rem mężczyzn, owo Utrzymam go, godło orańskiego domu. Pod tą świeżą powłoką i mimo słodyczy swych oczu, Henryk był odważny jak lew, zręczny jak mał­pa. Przecinał na dziesięć kroków piłkę o ostrze noża; jeździł konno jak wcielona baśń o centaurze; pro­wadził z wdziękiem faeton puszczając lejce. Był zwinny jak Cherubin a spokojny jak baranek; ale umiał pobić podmiejskiego siłacza w straszliwych za­pasach na pięści lub na kije; grał przytem na fortepia­nie tak, że mógłby zostać artystą znalazłszy się w bie­dzie, i miał głos, za który mógłby uzyskać w teatrze pięćdziesiąt tysięcy za sezon. Niestety! wszystkie te piękne przymioty, te miłe wady, były przyćmione okropną skazą: nie wierzył ani w mężczyzn ani w ko­biety, w Boga ani w djabła. Kaprys natury naszki­cował go obiecująco; ksiądz go dokończył.

Aby to opowiadanie stało się zrozumiałe, trzeba koniecznie dodać, że lord Dudley spotkał bez trudu wiele kobiet, gotowych wykonać parę odbitek tak uro­czego portretu. Drugiem jego arcydziełem w tym ro­dzaju była młoda dziewczyna, imieniem Eufemja, uro­dzona z pewnej damy hiszpańskiej, wychowana na Hawanie, sprowadzona do Madrytu z młodą kreolką z Antyllów oraz z wszystkiemi rujnującemi nawykami kolonij. Na szczęście wydano ją zamąż za starego i kolosalnie bogatego magnata hiszpańskiego, don Hijosa, margrabiego de San-Real, który, od czasu oku-

paeji Hiszpan ji przez wojska francuskie, osiadł w Pa­ryżu i mieszkał przy ulicy Saint-Lazare. Zarówno przez obojętność, jak przez szacunek dla niewinności, lord Dudley nie uprzedzał swoich dzieci o krewień- stwach, jakie im tworzył po całym świecie. Jestto lekkie niedomaganie cywilizacji; ale ma ona tyle za­let, że, przez wzgląd na jej dobrodziejstwa, trzeba wy­baczyć jej braki. Lord Dudley — aby już z nim skoń­czyć — schronił się w r. 1816 w Paryżu, aby ujść po­ścigu trybunałów angielskich, które z rzeczy wschod­nich tolerują jedynie towary, Lord-podróżnik, widząc raz Henryka, spytał kto jest ten piękny młody czło­wiek. Następnie, usłyszawszy jego nazwisko:

A! to mój syn, rzekł. Cóż za szkoda!

Taka była historja młodzieńca, który w połowie kwietnia r. 1815 przebiegał niedbale główną aleję Tuilerji, na sposób owych zwierząt, które, znając swą siłę, kroczą w spokoju i majestacie. Mieszczą- neczki obracały się naiwnie aby go ujrzeć jeszcze; ko­biety światowe nie odwracały się, czekały aż wróci, i zapisywały go w swej pamięci, aby przy sposobności przypomnieć sobie tę słodką twarz, z której byłaby dumna bodaj najpiękniejsza z nich.

Cóż ty tu robisz w niedzielę? spytał mijając Henryka margrabia de Ronąuerolles.

Są ryby w saku, odparł młody człowiek.

Ta wymiana myśli odbyła się zapomocą dwóch znaczących spojrzeń w ten sposób, iż Ronąuerolles i de Marsay nie zdradzili niczem że się znają. Młody czło­wiek badał przechadzających się z bystrością Paryża-

nina, który napozór nie widzi i nie słyszy nic, ale wi­dzi i słyszy wszystko, W tej chwili podszedł do Hen­ryka młody człowiek, ujął go poufale pod ramią, mó­wiąc :

Jakże się miewasz, kochany?

Doskonale, odparł de Marsay owym tonem ni- by-to serdecznym, ale który, między młodymi ludźmi w Paryżu, nie dowodzi niczego, ani na teraz ani na

przyszłość.

W istocie młodzi Paryżanie nie są podobni do młodych ludzi w żadnem innem mieście. Dzielą się na dwie klasy: młodzieniec, który coś ma i młodzie­niec, który nie ma nic; ten co pracuje i ten co się ba­wi. Ale, zroztumiecie to, chodzi jedynie o tych rdzen­nych Paryżan, którzy wiodą w tem mieście rozkoszne i wykwintne życie. Jest tam wprawdzie i garść in­nych; ale ci, to są dzieci, które bardzo późno pojmują życie paryskie i padają jego ofiarą. Nie spekulują, ale kształcą się, kują, powiadają o nich tamci. Wresz­cie widzi się tam jeszcze pewnych młodych ludzi, bo­gatych lub biednych, którzy obierają sobie zawód i trzymają się go poprostu; to coś nakształt Emila Russa, materjał na obywateli. Ci nie pojawiają się nigdy w „świecie“. Dyplomaci nazywają ich nie­grzecznie ,,dudkami“. Dudki czy nie, powiększają oni liczbę owych ludzi miernych, pod których cięża­rem ugina się Francja. Są zawsze pod ręką; zawsze gotowi partaczyć sprawy publiczne lub prywatne pła­ską kielnią mierności, szczycąc się swoją impotencją, której dają miano cnoty i uczciwości. Te prymusy

społeczne zabagniają urzędy, armję, sąd, parlament, dwór. Pomniejszają, płaszczą kraj i stanowią ponie­kąd w ciele politycznem limfę, która je obciąża i osła­bia. Te uczciwe figury mienią ludzi z talentem nie­moralnymi lub łajdakami. Jeżeli te łajdaki każą opła­cać swoje usługi, przynajmniej służą na coś; podczas gdy tamci szkodzą i cieszą się szacunkiem mas; ale, szcęściem dla Francji, wykwintna młodzież piętnuje ich na każdym kroku mianem ciemięgów.

Zatem, na pierwszy rzut oka każdy przypuszcza głęboką różnicę między dwoma rodzajami złotej mło­dzieży, tej lubej korporacji, do której należał Henryk de Marsay. Ale obserwatorowie, którzy nie zatrzy­mują się na powierzchni, dochodzą rychło do przeko­nania, że różnice są czysto moralne i że niema nic tak zwodniczego jak piękna powłoka. Bądź co bądź, wszyscy oni cisną się jednako do pierwszych rzędów; paplą na prawo i lewo o sprawach, ludziach, o litera­turze, sztukach pięknych; wciąż mają w ustach każdo­rocznego Pitła i Koburga; przerywają rozmowę dla kalamburu; obracają w śmieszność naukę i uczonego; gardzą wszystkiem czego nie znają lub czego się lę­kają; następnie wznoszą się ponad wszystko czyniąc się najwyższemi sędziami wszystkiego. Każdy z nich obełgałby swego ojca i byłby gotów wylewać kroko­dyle łzy na łonie matki; ale naogół nie wierzą w nic, obmawiają kobiety, lub też odgrywają skromność, a w rzeczywistości dadzą się wodzić za nos lichej kurtyzanie albo starej kochance. Wszyscy porówni stoczeni są do szpiku kości rachubą, zepsuciem, bru-

ta Iną żądzą kairjery. Jeżeli im grozi kamień, to prze- dewszystkiem sonda znalazłaby go w ich sercu. W sta­nie normalnym mają śliczne pozory, wysuwają co chwila swoją przyjaźń, są jednako serdeczni. Jed­nakże drwiny dominują w ich zmieniającej się gwarze. Silą się wyróżnić strojem, a mieszczą swą dumę w tem. aby powtarzać głupstwa jakiegoś modnego aktora i z kimkolwiek się zetkną, zaczynają od lekceważenia lub impertynencji aby być niejako w tej partji ,,na ręku**; ale biada temu kto sobie nie umie dać wykłuć jednego oka aby im wykłuć dwa. Zdają się jednako obojętni na niedolę ojczyzny i na jej klęski. Podobni są do owej białej piany, która wieńczy fale w czas burzy. Ubierają się, ucztują, tańczą, bawią się w dniu bitwy pod Waterloo, podczas cholery lub podczas re­wolucji. Wreszcie wszyscy jednako wydają pienią­dze^ ale tu zaczyna się różnica. Jedni posiadają ka­pitał owej płynnej i mile trwonionej fortuny, a drudzy oczekują go dopiero... Mają tych samych krawców, ale rachunki owych drugich wiszą niezapłacone. Na­stępnie, o ile jedni, podobni do sita, przepuszczają wszelkiego rodzaju myśli nie zatrzymując żadnej, drudzy ważą je i zachowują z nich to co dobre. Jedni myślą że coś wiedzą, nie wiedzą nic a rozumieją wszystko; pożyczają tym, którzy nie potrzebują ni­czego, a nie dadzą nic tym,’ którzy potrzebują; tamci zgłębiają potajemnie myśli drugich i lokują swoje pieniądze, tak samo jak swoje szaleństwa, na gruby procent. Jedni nie widzą nic, bo dusza ich, jak lustro starte od używania, nie odbija już żadnego obra-

Dziewczyna o złotych oczach 3

zu; drudzy oszczędzają swoje zmysły i swoje życie niby-to rozrzucając je, jak tamci, na cztery wiatry. Pierwsi, zmamieni nadzieją, oddają się bez przekona­nia partj i, która ma za sobą wiatr i płynie pod wodę, ale przeskakują na inną tratwę kiedy ta zaczyna to­nąć; drudzy mierzą okiem przyszłość, zgłębiają ją i widzą w wierności politycznej to, co Anglicy widzą w uczciwości handlowej: warunek powodzenia. Ale tam gdzie młody człowiek, który coś ma, »zrobi ka­lambur lub koncept o przesileniu koronnem, ten, któ­ry nie ma nic, zdobędzie się na jawną grę albo sekret­ną nikczemność i dojdzie do wszystkiego ściskając dłonie przyjaciołom. Jedni nie uznają nigdy cudzych zdolności, uważają każdą swoją myśl za coś nowego, jakgdyby świat był stworzony wczoraj, pokładają w solbie -bezmierne zaufanie a nie mają 'cięższego wroga nad siebie. Ale drudzy zbrojni są w ciągłą nieufność. Szacują ludzi wedle ich wartości, i są na- tyle sprytni aby posiadać o jedną myśl więcej od swych przyjaciół, którymi się posługują; wieczorem, kiedy przyłożą głowę do poduszki, ważą ludzi tak, jak skąpiec waży sztuki złota. Jedni obrażają się

0 niewinny żart, a dają się brać na fundusz dyploma­tom, którzy bawią się nimi ciągnąc tych pajaców za ich główną nitkę: próżność; drudzy każą się szanować

1 dobrze wybierają swoje ofiary i swoich protektorów. Zaczem, jednego dnia, ci, którzy nie mieli nic, mają coś, a ci, którzy mieli coś, nie mają nic. Ci uważają swoich szczęśliwych kompanów za ludzi nieszczerych, za złe serca, ale także za tęgich graczy. „Kuty na czte­

ry nogi!.,,/* oto najwyższa pochwała oddawana tym, którzy doszli, quïbuscumque viis, do kar jery, do kobiety lub do majątku. Zdarzają się pomiędzy taki­mi młodzi ludzie, którzy grają tę partję, siadając do niej z długami; ci, oczywiście, są niebezpieczniejsi od tych, co ją grają nie mają ani grosza.

Młody człowiek, który mienił się przyjacielem Henryka, był to wartogłów, przybyły z prowincji. Młode urwisy paryskie uczyły go sztuki eleganckiego schrupania sukcesji; ale miał jeszcze ostatnie ciastecz­ko u siebie na prowincji, niezawodne małżeństwo1. Był to poprostu spadkobierca, który przeszedł nagle od chudych stu franków miesięcznie do całej fortuny ojcowskiej, i który, o ile nie miał dość sprytu aby spostrzec że sobie kpią z niego, umiał n,a tyle rachować aby się zatrzymać na dwóch trzecich kapitału.

Poznał w Paryżu, za cenę pewnej ilości tysiąc- frankówek, dokładną cenę uprzęży, sztukę nie oszczę­dzania zbytnio rękawiczek, słuchania uczonych wy­wodów na temat rękojmi, oraz dociekania jaka sprze­daż na pniu będzie najkorzystniejsza. Pokładał swą ambicję w tem, aby fachowo rozprawiać o koniach

i o swoim psie pirenejskim; aby ze stroju, chodu, obu­wia poznać do jakiej klasy należy kobieta; aby zgłę­bić sekrety écarté, pochwycić kilka modnych powie­dzonek i zdobyć w świecie paryskim potrzebny auto ­rytet, by wprowadzić później na prowincję nałóg herbaty, angielskie srebra, oraz kupić sobie prawo gardzenia wszystkiem na resztę życia.

De Marsay zaprzyjaźnił się z nim, aby się nim po­

sługiwać w świecie, jak śmiały spekulant posługuje się wiernym agentem. Przyjaźń Henryka, fałszywa czy prawdziwa, była pozycją socjalną Pawła de Manerville, który znowuż uważał się za tęgiego gra­cza wyzyskując na swój sposób swego druha. Żył od­blaskiem przyjaciela, chował się bezustanku pod jego parasol, wkładał jego buty, błyszczał jego promieniami. Stając w zwycięskiej pozie koło Henryka lub nawet idąc obok niego, zdawał się mówić: „Nie zaczepiajcie nas, jesteśmy istne tygrysy". Często odzywał się z przechwałką: „Gdybym poprosił Henryka o to lub

o to, ma dla mnie tyle przyjaźni, żeby to zrobił“. Ale nigdy go nie poprosił. Bał się go, a lęk ten, mimo że ledwie dostrzegalny, udzielał się innym i przydawał blasku Henrykowi.

To tęgi chwat ten de Marsay, powiadał Paweł. Ba, ¡ba! zobaczycie: zostanie tem, czern sam zechce. Nie dziwiłbym się, gdybym pewnego dnia ujrzał go ministrem spraw zagranicznych. Nic mu się nie oprze.

De Marsay był dla niego tem, czem dla kaprala Trim jego czapka.

Spytajcie de Marsaya, a zobaczycie.

Albo:

Kiedyś polowaliśmy z de Marsayem: nie chiał mi wierzyć, więc dla przekonania go wziąłem z miejsca krzak ani nie drgnąwszy na koniu!

Albo:

Byliśmy dbaj z Henrykiem u kobietek i, daję słowo honoru, ja.,.. Etc.

Tak więc Paweł de Manerville zdolny był zająć

Dziewczyna o złotych oczach

»

miejsce jedynie w wielkiej, dostojnej i znamienitej klasie głupców, którzy robią karj erę. Kiedyś miał zo­stać posłem. Na razie, nie był nawet młodym czło­wiekiem. Przyjaciel jego de Marsay określał go takr „Pytacie mnie, co zacz jest Pawełek. Ależ Paweł... to Paweł de Manerville“.

Cóż za cud, mój drogi, rzekł do Henryka, że jesteś tutaj w niedzielę.

Miałem ci zadać to samo pytanie.

Kobietka.

Kobietka?

Hm.

Tobie mogę się przyznać bez obawy niedys­krecji. Przytem kobieta, która przychodzi w niedzielę do Tuilleryj, nie istnieje z arystokratycznego punktu widzenia.

Haha!

Cicho-że siedź, albo już nic nie powiem. Za głośno się śmiejesz, pomyślą jeszcze, że jesteśmy po dobrem śniadaniu. W ostatni czwartek, przechadza­łem się tutaj po terasie des Feuillants, ot tak, bez żadnej myśli. Naraz, doszedłszy do furty od ulicy Castiglione, którą zamierzałem wyjść, spotykam się nos w nos z kobietą lub raczej z młodą osóbką, która, jeżeli mi się nie rzuciła na szyję, to, jak sądzę, nietyle przez skrupuły, ile wskutek owego głębokiego zdumie^ nia, co to poraża ręce i nogi, przechodzi szpik pacie­rzowy i włazi w pięty aby przykuć człowieka do ziemi. Często wywierałem tego rodzaju wrażenie. To coś niby magnetyzm zwierzęcy, który staje się bardzo silny,

kiedy atomy okazują szczególne powinowactwo. Ale to, mój drogi, to nie było ani zdumienie, ani pospolita dziewczyna. Gdyby wyrazić, co mówiła jej twarz, toby znaczyło: „Jakto! ty tu, mój ideał, przedmiot moich myśli, moich marzeń każdego ranka i każdego wieczoru. Skąd się tu wziąłeś? czemu dziś rano? cze­mu nie wczoraj? Weź mnie, jestem twoja, et caete- ra!“ — Dobryś, pomyślałem sobie, jeszcze jedna! Przyglądam się jej tedy. Ba, mój drogi, z fizycznego punktu widzenia, ta nieznajoma to najbardziej urocza

kobiecość, jaką mi się zdarzyło spotkać. Należy do tej odmiany kobiecej, którą Rzymianie nazywali fulva, flava, kobieta z płomienia. A przedewszyst- kiem, co mnie najbardziej uderzyło, w czem dotąd je­stem jeszcze rozkochany, to para oczu żółtych jak u tygrysa; żółtych jak lśniące złoto, złoto które żyje, złoto które myśli, kocha i chce bezwarunkowo wpaść do naszej sakiewki!

Ależ znamy, znamy! wykrzyknął Paweł. Przy­chodzi czasami tutaj, to Dziewczyna o złotych oczach. Dalliśmy jej to miano. Ma może dwadzieścia lat,

może dwadzieścia dwa. Widziałem ją tutaj kiedy Burboni tu byli, ale była wówczas z kobietą sto tysięcy razy więcej wartą od niej.

Milcz, Pawle! Żadna kobieta nie może prze ­słonić tej dziewczyny. To istna kotka, która ociera się o nogi człowieka, biała dziewczyna z popielatemi włosami, wątła na pozór, ale która z pewnością ma

włoski na palcach a na policzkach biały puszek lśnią-

cy w słońcu, zaczynający się koło uszu a ginący na karczku,

Och, >ta diruga! ba, mój «drogi! Ma bestyjka cziarne oczy, które nigdy nie płakały, ale które pallą; czarne zrośnięte brwi, które dają jej coś twardego, kłócącego się z lubemi fałdami jej warg, po których pocałunek spływa bez śladu, warg płomiennych i świe­żych; cera mauretańska, w której człowiek grzeje się jak w słońcu... Ba!... ależ... słowo honoru, ona podobna

jesit do ciebie...

Pochlebiasz jej!

Giętka kibić, smukła linia lotnej korwety., która rzuca się na statek kupiecki z francuskim impe­tem, kąsa go i zatapia w mgnieniu oka.

Ba, mój drogi, co mnie obchodzi ta, której nie widziałem? odparł de Marsay. Od czasu jak zgłę­biam kobiety, moja nieznajoma jest jedyną, której dziewicze łono, płomienne i rozkoszne kształty, wcie ­liły dla mnie kobietę, o której marzyłem. To oryginał oszalałego obrazu pod tytułem: Kobieta pieszcząca swą Chimerą. To najgorętszy, najpiekielniejszy wy­buch starożytnego geniuszu; święta poezja sprostytu­owana przez tych, co ją skopjowali na freskach i mo* zaikach. Dudki widzą w tej kamei jedynie brelok; wieszają go sobie u zegarka, gdy to jest cała kobieta, otchłań rozkoszy, w której się człowiek nurza nie znaj­dując dna; kobieta idealna, jaką spotyka się czasem żywą w Hiszpan j i, we Włoszech, nigdy prawie we Francji. Otóż ujrzałem tu znowu tę dziewczynę o zło­tych oczach, tę kobietę pieszczącą swą chimerę, spot -

kałem ją tutaj w piątek. Przeczuwałem, że nazajutrz przyjdzie o tej samej godzinie; nie omyliłem się. Sze­dłem za nią niepostrzeżenie; śledziłem z rozkoszą ten leniwy krok kobiety spokojnej, w której ruchach wszakże maluje się drzemiąca rozkosz. I ot, odwróci­ła się, ujrzała mnie, ubóstwiła mnie na nowo, na nowo zadrżała, wstrząsnęła się. Wówczas zauważyłem prawdziwą duenną hiszpańską, która jej strzeże, hyenę którą zazdrośnik ubrał w suknię, jakąś djablicę dobrze opłacaną za to by strzegła tej rozkosznej istoty... Och, wówczas, ta duenna tchnęła we mnie coś więcej niż miłość, obudziła moją ciekawość. W sobotę, nikogo.

I oto dziś jestem tutaj, oczekuję tej dziewczyny, któ­rej jestem chimerą, i pragnę najgoręcej znaleźć się z nią w pozie owego potwora z fresku.

Oto ona, rzekł Paweł, wszyscy się oglądają aby ją ujrzeć...

Nieznajoma zaczerwieniła się, oczy jej błysnęły na widok Henryka, zamknęła je i przeszła mimo.

Mówisz, że ona puszcza do ciebie oko? rzekł jowialnie Paweł de Manerville.

Duenna przyjrzała się bystro dwóm natrętom,

Kiedy nieznajoma i Henryk spotkali się znowu, młoda dziewczyna otarła się o niego i dłonią uścisnęła dłoń młodzieńca. Następnie odwróciła się, uśmiechnęła się miłośnie; ale duenna pociągnęła ją żywo ku furcie. Dwaj przyjaciele szli za młodą dziewczyną, podziwia­jąc wspaniałą linię szyj i, która spływała się harmo­nijnie z głową i na której kręciły się krótkie włoski. Dziewczyna o złotych włosach miała nogę zgrabną,

cienką w kostce, wysoką na podbiciu, dającą tyle pod­niet łakomej wyobraźni. Toteż była wykwintnie obuta

i miała krótką sukienkę. Odwracała się chwilę aby ujrzeć Henryka, i z wyraźnym żalem szła za starą, której była zarazem jakgdyby panią i niewolnicą: mogła ją kazać oćwiczyć, ale nie mogła jej oddalić. Wszystko to było widoczne.

Przyjaciele doszli do furty. Dwaj lokaje w li~ berji opuszczali stopień wykwintnego powozu z herbami na drzwiczkach. Dziewczyna o złotych oczach wsiadła pierwsza, zajęła miejsce tak aby Hen­ryk mógł ją widzieć skoro powóz zakręci. Oparła rę­kę o drzwiczki i bez wiedzy duenny dała znak chu­steczką, drwiąc sobie z gadania gapiów i mówiąc Hen ­rykowi publicznie tym ruchem: ,,Jedź za mną!

Czy widziałeś kiedy, aby ktoś zgrabniej rzucił chusteczkę? rzekł Henryk do Pawła de ManeryiHe,

Następnie, spostrzegając dorożkę, która, wysa­dziwszy gościa, miała odjechać, dał znak woźnicy aby zaczekał.

Jedź za tym powozem, patrz w jaką ulicę, do którego domu wjedzie, dostaniesz dziesięć franków. —

Bądź zdrów, Pawle.

Dorożka potoczyła się za powozem. Powóz wje­chał w ulicę Saint-Lazare, do jednego z najpiękniej • szych pałaców tej dzielnicy.

De Marsay był to człowiek z głową. Każdy inny młodzik uległby chęci zdobycia bezzwłocznie jakichś wiadomości o dziewczynie, która tak wspaniale ucie­leśniała najpromienniejsze pojęcie kobiety wyrażone

przez poezję Wschodu; ale on, nazbyt zręczny aby na-

rożkarzowi jechać dalej ulicą Saint-Lazare i odwieźć się do domu. Nazajutrz, kamerdyner jego, imieniem Wawrzyniec, chłopak szczwany jak sługus ze starej komedji, zaczaił się w pobliżu domu gdzie mieszkała nieznajoma, i czekał godziny listonosza. Aby móc szpiegować dowoli i kręcić się koło pałacu, sprawił sobie, wzorem szpiclów kiedy chcą dobrze się przebrać, strój posłańca, siląc się przybrać i fizjognomję tego zawodu. Kiedy przechodził listonosz obsługujący te­go dnia ulicę Saint-Lazare, Wawrzyniec udał, że nie może sobie przypomnieć nazwiska osoby, której ma oddać przesyłkę, i poradził się listonosza. Zwiedziony pozorami, listonosz, ta osobistość tak malownicza na tle paryskiej cywilizacji, pouczył go, że pałac gdzie mieszka Dziewczyna o złotych oczach, należy do don Hijosa, margrabiego de San-Reail, granda Hiszpanji. Oczywiście, posłaniec nie miał sprawy do margrabiego.

Paczka, rzekł, jest dla margrabiny.

Niema jej, odparł listonosz. Listy jej odsyłają do Londynu.

Więc to nie margrabina ta młoda kobietka, która...

Aha! przerwał listonosz, przerywając i przy­glądając się bystro lokajowi, ty jesteś taki posłaniec jak ja tancerz.

Wawrzyniec pokazał kilka sztuk złota funkcjo- narjuszowi, który zaczął się uśmiechać.

Masz, oto nazwa twojej zwierzyny, rzekł wyj­

mując ze skórzanej torby list noszący pieczęć z Lon­dynu, Adres: Do panny Paquity Valdes, ulica Saint- Lazare, pałac San-Real, w Paryżu, nakreślony był owem drobnem i podłużnem pismem, które zdradza

ręką kobiety,

Byłżebyś pan nieczuły na butelkę Chablis, to­warzyszącą zrazowi polędwicy, a poprzedzoną tuzi­nem ostryg? rzekł Wawrzyniec, który pragnął zdo­być szacowną przyjaźń listonosza,

O \ypół do dziesiętej, po służbie,,. Odzie?

Na rogu Chaussee d‘Antin i Neuve-des-Mathu-

rins, pod Suchą Studnią, rzekł Wawrzyniec,

Słuchaj, przyjacielu, rzekł listonosz spotkaw-

szy się w godzinę później z kamerdynerem, jeżeli twój pan kocha się w tej dziewczynie, będzie miał tęgą robotę! "Wątpię, aby wam się udało ją zobaczyć. Od dziesięciu lat jak jestem listonoszem w Paryżu, mo­głem poznać rozmaite systemy drzwi! ale mogę rzec, bez obawy łgarstwa, że niema bramy również tajem­niczej jak brama w pałacu San-Real, Nikt nie może wejść do pałacu bez jakiegoś tam hasłaj a zważ, że wybrano umyślnie pałac bez żadnego sąsiedztwa, Szwajcarem jest stary Hiszpan, który nie mówi ani słowa po francusku, ale który przygląda się każdemu niby sam Vidocq, aby zobaczyć czy to nie jaki zło­dziej, Gdyby tego pierwszego stróża zdołał oszukać kochanek, złodziej, albo nie przymierzając ty, na­tknąłbyś się w pierwszej sali, do której wiodą oszklo­ne drzwi, na marszałka dworu otoczonego lokaj stwem, starego wygę jeszcze dzikszego i trudniejszego w po­

życiu niż ów Szwajcar. Kiedy kłoś minie bramę, mar­szałek wychodzi, czeka nań w sieni i bierze go na śledztwo jak jakiego zbrodniarza. Ja sam to przeby­łem, ja, prosty listonosz. Myślał, że jestem przebrany

i że noszę co innego, dodał śmiejąc się dobrodusznie. Co się tyczy służby, nie spodziewaj się z nich nic wy­ciągnąć; sądzę że ci ludzie są niemi, nikt w dzielnicy nie słyszał ani słowa z ich ust. Nie wiem, ife za to biorą aby nie mówić i nie pić; ale fakt jest, że nic się z niemi nie da zrobić, czy że boją się kulki w łeb, czy że straciliby grubo w razie niedyskrecji. Jeżeli twój pan kocha natyle pannę Pakitę Valdes aby pokonać wszystkie te trudności, nie ujarzmi, to pewna, donny Konchy Marialva, duenny która jej towarzyszy, i któ­ra raczej schowałaby ją pod spódnicę niżby ją miała na krok opuścić. Te dwie kobiety wyglądają jakby były zszyte razem.

To co mi mówisz, czcigodny listonośco, odparł Wawrzyniec pociągnąwszy łyk wina, utwierdza mnie w tern czego się dowiedziałem. Słowo uczciwego czło­wieka, myślałem że sobie kpią ze mnie. Owocarka z przeciwka mówiła mi, że w nocy spuszczają do ogro­du dwa psy, których jadło wisi na słupie tak aby nie mogły go dosięgnąć. Te przeklęte bydlęta myślą, że kiedy kto próbuje wejść, łakomi się na ich porcję

i rozszarpałyby go w sztuki. Powiesz mi, że moż- naby je struć, ale zdaje się tak są ułożone, że nic nie wezmą z innej ręki prócz odźwiernego.

Odźwierny barona de Nucingen, którego ogród

styka, się z ogrodem pałacu San-Real, też mi to powie­dział, odparł listonosz.

Dobra! mój pan go zna, powiedział sobie Wa­wrzyniec. — Czy wiecie, dodał mrugając do listono­sza, że mój pan to tęgi chwat i że gdyby sobie uroił w głowie że pocałuje cesarzową w piętę, musiałby po­stawić na swojem? Gdyby was potrzebował, czego wam życzą, bo to szczodry pan, czy możnaby na was

liczyć?

Ba, panie Wawrzyniec, nazywam się Wrubel

Pisze się zupełnie tak jak ten ptaszek: W-r-u-b-e-1, Wrubel.

W istocie, rzekł Wawrzyniec.

_ Mieszkam przy ulicy Trois-Fréres, numer 11, na piątem, ciągnął Wrubel; mam żonę i czworo dzieci. Jeśli to, czego odemnie j^żądacie, nie będzie się sprze­ciwiało sumieniu i obowiązkom urzędowym, rozumie­cie! jestem do usług.

Dzielny z was człowiek, rzekł Wawrzyniec,

ściskając mu rękę.

Paquita de Valdes jest z pewnością kochanką margrabiego de San-Real, przyjaciela króla Ferdy­nanda. Tylko stary ośmdziesięcioletni trup hiszpań­ski zdolny jest do podobnych ostrożności, rzekł Hen­ryk, kiedy kamerdyner opowiedział mu rezultat swo­ich kroków.

Proszę pana, rzekł Wawrzyniec, o ile ktoś nie dostanie się tam w balonie, niema sposobu wejść do tego pałacu.

Głuptas z ciebie! Czyż potrzeba wchodzić do pałacu, skoro Paquita może zeń wyjść?

A duenna, proszę pana?

Zamknie się twoją duennę na kilka dni.

A więc będziemy mieli Paąuitę! rzekł Wa­wrzyniec zacierając ręce,

Błaźnie! odparł Henryk, wpakuję cię do łóżka z Konchą, jeśli się ważysz mówić tak zuchwale o ko­biecie zanim ją będę miał,.. Pomóż mi się ubrać, wy­chodzę,

Henryk utonął na chwilę w radosnych myślach. Powiedzmy na pochwałę kobiet, że miał dotąd wszyst­kie, których raczył pragnąć. I cóżby trzebaby pomyśleć

o kobiecie nie mającej kochanka, gdyby się umiała oprzeć młodzieńcowi zbrojnemu pięknością, która jest dowcipem ciała, zbrojnemu dowcipem, który jest wdziękiem duszy, zbrojnemu siłą moralną i mająt­kiem, które są jedynemi dwiema prawdziwemi potę­gami? Ale, odnosząc tryumfy tak łatwo, de Marsay musiał znudzić się swemi tryumfami; toteż blisko od dwóch lat nudził się mocno. Zanurzając się w otchłań rozkoszy, wynosił z niej więcej żwiru niż pereł. Do­szedł też, jak monarchowie, do tego, iż błagał losu

o jakąś przygodę, któraby wymagała napięcia jego niezużytych sił moralnych i fizycznych. Mimo iż Pa­quita Valdes zabłysła mu cudownym zbiorem dosko­nałości, których dotąd kosztował jedynie cząstkowo, podnieta zmysłów prawie u niego nie istniała. Ciągła sytość osłabiła w jego sercu nerw miłości. Podobnie jak starcy i ludzie zużyci, miał on już tylko dziwaczne

kaprysy, rujnujące zachcianki, fantazje, które, raz za­spokojone, nie zostawiały w sercu żadnego słodkiego wspomnienia, U młodych ludzi miłość jest najpięk- niejszem z uczuć, rodzi w duszy życie, rozwija swą słoneczną mocą najpiękniejsze natchnienia i wielkie myślij wszelkie pierwociny mają roskoszny smak. U mężczyzn miłość staje się namiętnością: siła wie­dzie do nadużycia, U starców staje się deprawacją: niemoc wiedzie do wybryków. Henryk był równocze­śnie starcem, mężczyzną i młodym. Aby mu przywro- drżenie prawdziwe) miłości, trzeba mu było, jak Lowelasowi, Klaryssy Harlowe, Bez magicznego od­blasku tej najrzadszej perły, mógł mieć już tylko za­chcenia podsycane jakąś paryską próżnostką, lub ambicję wobec samego siebie aby tę a tę kobietę do­prowadzić do pewnego stopnia zepsucia, lub wreszcie przygody któreby podnieciły jego ciekawość. Rapoit Wawrzyńca, jego służącego, przydał olbrzymiej ceny Dziewczynie o złotych oczach. Chodziło o stoczenia bitwy z jakimś tajemniczym wrogiem, który zdawał się równie niebezpieczny jak zręczny; dla odniesienia zwycięstwa, nie było zanadto wszystkich sił, jakiemi rozporządzał Henryk. Miał odegrać tę wieczną starą komedję, która będzie zawsze nowa, a której aktorami są starzec, młoda dziewczyna i kochanek: don Hijos, Paquita, de Marsay, O ile Wawrzyniec wart był Fi­gara, duenna zdawała się nieprzedajna. Tak więc, ży­wa sztuka była mocniej zawiązana przez los, niż kie­dykolwiek utwór teatralny przez autora! Alboż przy­padek nie jest geniuszem?

Trzeba dobrze rozegrać tę partję, powiedział sobie Ilenryk.

I cóż, spytał Paweł de Manerville wchodząc, jak rzeczy stoją? Przychodzę się zaprosić do ciebie na śniadanie.

Dobrze, rzekł Henryk. Nie obrazisz się, jeżeli zrobię przy tobie tualetę?

Cóż za koncept!

Bierzemy obecnie tyle rzeczy od Anglików, że moglibyśmy łatwo stać się wstydliwi i obłudni jak oni, rzekł Henryk.

Wawrzyniec postawił przed swoim panem tyle przyborów, tyle rozmaitych sprzętów, i tyle ładnych drobiazgów, że Paweł spytał mimo woli:

Ależ to potrwa ze dwie godziny?

Nie! rzekł Henryk, półtrzeciej.

A więc, skoro jesteśmy sami i możemy sobie mówić wszystko, wytłomacz mi, dlaczego człowiek niepospolity jak ty — bo ty jesteś niepospolity — udaje z umysłu fircyka, którym nie może być z natu­ry? Poco się muskać przez dwie godziny, kiedy wy­starczy wleźć na kwadrans do wanny, uczesać się raz dwa, i ubrać się? No, wytłómacz mi twój system.

Muszę cię bardzo lubieć, mój ty bucefale, aby ci powierzać tak doniosłe sekrety, rzekł młody czło­wiek, któremu w tej chwili szczotkowano nogi miękką szczotką natartą angielskiem mydłem,

Ależ ja jestem do ciebie głęboko przywiązany, odparł Paweł de Manerville. Kocham cię właśnie za to, żeś więcej wart odemnie...

Musiałeś zauważyć, o ile wogóle jesteś zdolny

coś zaobserwować, że kobieta ma słabość do fircy- ków, odparł de Marsay jedynie spojrzeniem kwitując oświadczyny Pawła. Czy wiesz, dlaczego kobiety ko­chają fircyków? Dlatego, że fircyki to jedyni ludzie, którzy dbają o siebie. Otóż, zanadto dbać o siebie, czyż nie znaczy pielęgnować w sobie samym cudze dobro? Człowiek, który nie należy do siebie, to wła­śnie ten na którego kobiety są łase. Miłość ma w so­bie coś złodziejskiego. Nie mówię ci o tej przesadnej czystości, za którą szaleją. Czy znajdziesz kobietę, któraby lubiła niechluja, choćby to był genjalny czło­wiek? Jeżeli coś takiego się zdarzy, trzeba to poło­żyć na karb zachceń kobiety w ciąży, owych niedo­rzecznych kaprysów, które mogą się zdarzyć każdemu. Naodwrót, widziałem ludzi bardzo wybitnych, odtrą­conych z powodu swego zaniedbania, Fircyk, który zajmuje się swoją osobą, zajmuje się głupstwem, dro­biazgiem. A cóż jest kobieta? drobiazg, zbiór głup- siewek. Dwa słowa rzucone na wiatr, czyż nie wy­starczą, aby ją zatrudnić na cztery godziny? Pewna jest, że fircyk będzie się nią zajmował, skoro nie myśli

o niczem pcważnem. Nie zaniedba jej nigdy dla sła­wy, dla ambicji, polityki, sztuki, owych wielkich la­dacznic, które dla niej są rywalkami. Następnie fir­cyk ma odwagę stać się śmiesznym, aby się przypodo­bać kobiecie, a serce jej jest pełne nagród dla czło­wieka śmiesznego z miłości. Wreszcie fircyk może być fircykiem tylko o tyle, o ile ma prawo potemu. To kobiety dają nam tę rangę. Fircyk, to pułkownik mi-

Dziewczyna o złotych oczach 4

łości, ma pułk kobiet pod sobą! Mój drogi, w Paryżu ludzie wszystko wiedzą, mężczyzna nie może być fir- cykiem gratis. Ty, który masz tylko jedną kobietę i dobrze może robisz że masz tylko jedną, spróbuj być fircykiem?... nawet nie będziesz śmieszny, uśmier- cisz się. Staniesz się chodzącą teorją, jednym z ludzi skazanych nieuchrionnie na robienie wciąż tego samego. Będziesz znaczył głupstwo, jak p. de Lafayette zna­czy Ameryka; p, de Talleyrand dyplomacja; Desau- giers piosenka, p. de Ségur romanza. O ile wyjdą po­za swó'j rodź a! j, nikt nie wierzy już w wartość tego co robią. Oto jacy my jesteśmy we Francji, zawsze z gruntu niesprawiedliwi! P. de Talleyrand jest może wielkim finansistą, p. de Lafayette tyranem, Desau- giers ma może talenty gospodarcze. Mógłbyś mieć na przyszły rok czterdzieści kobiet, nie danoby ci pu­blicznie ani jednej. Tak więc, być fircykiem, Paweł­ku, to znak niezaprzeczonej władzy nad plemieniem kobiet. Człowiek posiadający wiele kobiet uchodzi za osobnika szczególnych zalet; dopieroż zaczyna isię walka o tego nieszczęśnika! Ba, czy ty myślisz zresz­tą, że to jest nic mieć prawo wejść do salonu, patrzeć na wszystkich z wysokości swego krawata, lub swej lorynetki i móc lekceważyć najtęższego człowieka,

o ile nosi zeszłoroczną kamizelkę? — Wawrzyńcze, nogę mi złamiesz! — Po śniadaniu, Pawełku, pójdzie­my do Tuilleryj zobaczyć cudną Dziewczyną o zło­tych oczach.

Kiedy, po doskonałem śniadanku, dwaij młodzi ludzie przebiegli terasę des Feuillants oraz wielką

aleję Tuilleryj, nie spotkali ani śladu boskiej Paquity Valdes, na której intencję znajdowało się tam pięć­dziesięciu najwykwintniejszych młodych ludzi z całe­go Paryża, wszyscy upiżmowani, w wysokich krawa­tach, butach, ostrogach, machający szpicrutą, chodzą­cy, gadający, śmiejący się i wysyłający się wzajem do wszystkich djabłów,

Spaliło na panewce, rzekł Henryk; ale przy­szła mi wspaniała myśl. Ta dziewczyna dostaje listy z Londynu, trzeba tedy przekupić albo spoić listono­sza, otworzyć list, oczywiście przeczytać go, wsunąć czuły bilecik i zapieczętować z powrotem. Stary tyran, crudel tiranno, musi z pewnością znać osobę, która pisuje z Londynu, i nie ma się przed nią na baczności.

Nazajutrz, de Marsay znowu przechadzał się w słońcu po terasie i ujrzał Paąuitę Valdes; już na­miętność upiękniła ją w jego oczach. Naprawdę osza­lał dla tych oczu, których promienie miały jakgdyby coś z promieni słońca, i których żar streszczał w so­bie żar tego cudnego ciała oddychającego rozkoszą. De Marsay pałał żądzą otarcia się o suknię uroczej dziewczyny kiedy się mijali w czasie przechadzki; ale zabiegi jego były wciąż daremne. Raz, kiedy wy­przedził duennę i Paąuitę, aby, za nawrotem, móc się znaleźć obok Dziewczyny o złotych oczach, nie mniej niecierpliwa Paquita przysunęła się żywo: de Marsay uczuł uścisk ręki tak szybki, tak namiętny i wymowny, że miał wrażenie iskry elektrycznej. W tej jednej chwili wszystkie wzruszenia młodości zadrgały w jego sercu. Kiedy kochankowie spojrzeli na siebie, Pa-

quita zdawała się zawstydzona; spuściła oczy, aby nie widzieć już oczu Henryka, ale spojrzenie jej po­mknęło dołem aby obejrzeć nogi i postać tego, którego przed Rewolucją kobiety nazywały swoim zwycięscą.

Stanowczo ta dziewczyna będzie moją ko­chanką, rzekł sobie Henryk.

Idąc za nią aż do końca terasy od strony placu Ludwika XV, spostrzegł starego margrabiego de San- Real, który, wsparty na ramieniu służącego, stąpał z całą ostrożnością podagryka i cherlaka. Donna Koncha, którą Henryk widocznie niepokoił, wzięła Pakitę między siebie i starca.

Och, ty! powiedział sobie de Marsay, spoglą­dając ze wzgardą na duennę, jeżeli się nie dasz obła­skawić, odrobina opium starczy aby cię uśpić. Znamy mitologję i batjkę o Argusie.

Nim wsiadła do powozu, Dziewczyna o złotych oczach wymieniła z kochankiem parę spojrzeń, któ­rych wyraz nie pozostawiający wątpliwości oczarował Henryka. Ale duenna podchwyciła spojrzenie i rze­kła żywo kilka słów. Pakita, zrozpaczona, cofnęła się wgłąb karety. Przez kilka dni, Pakita nie pojawiała się w Tuillerjach. Wawrzyniec, który, na rozkaz pa­na, sprawował czaty w pobliżu pałacu, dowiedział się od sąsiadów, że ani dwie kobiety ani stary margrabia nie opuścili domu od dnia w którym duenna podchwy­ciła wymianę spojrzeń między swą pupilką a Henry­kiem. Słaby węzeł, który łączył parę kochanków, był tedy już zerwany.

W kilka dni później — nikt nie wie jakim sposo­

bem — de Marsay dopiął celu. Miał pieczątkę a wosk zupełnie podobne do pieczątki i wosku, któremi pie­czętowane były listy z Londynu do panny Valdes; papier podobny temu jakim posługiwał się jej kores­pondent, wreszcie wszystkie przybory i stemple po­trzebne do podrobienia angielskich i francuskich pie częci. Napisał list, któremu nadał wszelkie cechy listu wysłanego z Londynu:

Droga Pakito, nie będę próbował odmalować ci w słowach miłości jaką we mnie zbudziłaś. Jeżeli, na moje szczęście, podzielasz ją, dowiedz się, że znala­złem sposób korespondowania z tobą. Nazywam się Adolf de Gouges, mieszkam przy ulicy Uniwersytec­kiej nr. 54. Jeżeli zanadto cię pilnują abyś mogła pi­sać, jeżeli nie masz papieru i piór, domyślę się tego z twojego milczenia. Zatem, jeżeli jutro, między ósmą rano a dziesiątą wieczór, nie rzucisz listu przez mur twego ogrodu do ogrodu barona do Nucingen, gdzie będzie ktoś czekał przez cały dzień, nazajutrz, o dzie­siątej rano, człowiek zupełnie mi oddany poda ci przez mur, za pomocą sznurka, dwa flakony. Staraj się przechadzać o tej godzinie. Jeden flakon zawierać będzie opium dla uśpienia twego Argusa; sześć kropel wystarszy. Drugi zawierać będzie atrament. Flakon z atramentem jest rżnięty, drugi gładki, Oba są na- tyle płaskie, abyś je mogła ukryć za stanikiem. Wszystko co już uczyniłem aby móc się z tobą poro­zumiewać, dosyć ci chyba mówi jak cię kocham. Gdy­byś wątpiła o tem, wyznaję ci, że, aby spędzić jedną godzinę z tobą, dałbym życie".

54 Balzac

* ' - - ,1 j-.i_r.j- . i - . I ■ I —| I. 1 — —I -r J ir-M ■ ■ T 1 I -II

One w to wierzą, to biedne istoty! rzekł sobie de Marsay; ale mają słuszność. Cóżbyśmy pomyśleli

o kobiecie, któraby została nieczuła na list miłosny poparty tak wymownemi dowodami?

List ten doręczył pan Wrubel, listonosz, nazajutrz, około ósmej rano, odźwiernemu z pałacu San-Real.

Aby się przybliżyć do pola bitwy, de Marsay przyszedł na śniadanie do Pawła, który mieszkał przy ulicy de la Pepiniere. O drugiej, w chwili gdy dwaj przyjaciele opowiadali sobie ze śmiechem katastrofę młodego człowieka, który chciał żyć na wytworną sto­pę nie mając rzetelnego majątku, oraz szukali dlań końca, woźnica Henryka przyszedł po swego parta aż tutaj i wprowadził tajemniczą osobistość, żądającą uporczywie rozmowy z samym Henrykiem. Osobi­stość ta, był to mulat, którego Talma. gdyby go byf spotkał, wziąłby z pewnością za wzór do swego Otella. Nigdy żadna afrykańska twarz nie wyrażała lepiej po­tęgi zemsty, chyżości podejrzenia, szybkości w speł­nieniu myśli, siły Maura i jego dziecięcej naiwności. Czarne jego oczy były nieruchome jak oczy drapież­nego ptaka; oprawne były, jak u sępa, w sinawą błon- kę pozbawioną rzęs. Niskie i małe czoło miało coś groźnego. Widocznem było, że ten człowiek żyje pod naciskiem jednej myśli. Jego żylaste ramiona nie na­leżały do niego. Towarzyszył mu człowiek, którego wszelkie wyobraźnie, od tych które dygocą z zimna w Grenlandji aż do tych które pocą się pod zwrotni­kiem, odmalują sobie tem zdaniem: był to człowiek nieszczęśliwy. Z tego słowa każdy go odgadnie i wy­

obrazi go sobie wedle pojęć właściwych każdemu kra­jowi. Ale kto sobie wyobrazi jego twarz bladą, po­marszczoną, zaczerwieniony na końcu nos, jego dłu gą brodę? Kto ujrzy jego zżółkły i skręcony krawat, zatłuszczony kołnierz u koszuli, zużyty kapelusz, zie­lonkawy surdut, żałosne spodnie, przykusą kamizelkę, tombakową szpilkę, zabłocone trzewiki, któryc wstąż ki wlekły się w błocie? Kto go zrozumie w całym bezmiarze jego obecnej i przeszłej nędzy? Kto. ty ko Paryżanin. Nieszczęśliwy człowiek w Paryżu jest nieszczęśliwy w całej pełni, znajduje bowiem jeszcze radość w tem, aby wiedzieć jak jest nieszczęśliwy. Mulat wyglądał na kata Ludwika XI, który wiedzie człowieka na szubienicę.

Któżto nam wyłowił tych dwóch hultajów? rzekł Henryk.

Dalibóg, jednego z nich można się przestra­szyć, odparł Paweł.

Ktoś jest ty, któryś podobniejszy jesst do chrześcijanina? rzekł Henryk spoglądając na czło- wieka nieszczęśliwego.

Mulat stał wytrzeszczając oczy na dwóch mło­dzieńców, jak człowiek, który nic nie rozumie a stara się coś odgadnąć z gestów i ruchu warg.

Jestem pisarz publiczny i tłómacz. Mieszkam w Pałacu Sprawiedliwości i zwę się Pomcet.

Dobrze... A tamten? spytał Henryk, wskazu­jąc palcem mulata.

_ Nie wiem. Mówi tylko jakąś portugalską

gwarą; przyprowadził mnie tutaj, aby się z panem po­rozumieć.

Mulat wydobył z kieszeni list, który Henryk na­pisał do Paki ty, i oddał mu go. Henryk rzucił list w ogień.

-— Brawo, rzecz zaczyna się rysować, rzekł sam do siebie Henryk. — Pawle, zostaw nas na chwilę.

Przetłómaczyłem mu ten list, podjął tłómacz, skoro zostali sami. Kiedy skończyłem tłómaczyć, po­szedł nie wiadomo gdzie. Potem wrócił, aby mnie przyprowadzić tutaj, przyrzekając mi dwa ludwiki.

Co mi powiesz, Chińczyku? spytał Henryk.

Nie powiedziałem mu Chińczyku, rzekł tłó­macz czekając odpowiedzi mulata.

Powiada, proszę pana, rzekł tłómacz wysłu­chawszy nieznajomego, żeby pan był jutro o wpół do jedenastej wieczór na bulwarze Montmartre, koło ka­wiarni. Ujrzy pan powóz, do którego pan wsiądzie, powiadając człowiekowi, który otworzy drzwiczki, sło­wo cortejo; po hiszpańsku kochanek, dodał Poincet winszując spojrzeniem Henrykowi.

Dobrze!

Mulat chciał wypłacić dwa ludwiki; ale de Mar- say nie pozwolił i sam wynagrodził tłómacza; podczas tego mulat wyrzekł kilka słów.

Co on mówi?

Uprzedza mnie, odparł nędzarz, że, jeśli po­pełnię jakąś niedyskrecję, udusi mnie. Milutki jest. i bardzo wygląda na człowieka zdolnego to wykonać,

Jestem pewny, odparł Henryk, że dotrzymał­by słowa.

Dodaje, dorzucił tłómaez, że osoba, która go wysłała, błaga pana, dla pana i dla niej, aby pan po­stępował z największą ostrożnością, ponieważ sztylety wzniesione nad waszemi głowami utonęłyby w wa­szych sercach, tak iż nic w świecie nie zdołałoby was

ocalić.

Tak powiedział? Tem lepiej, to będzie za­bawniejsze. — Możesz wrócić, Pawełku! krzyknął na przyjaciela.

Mulat, który cały czas patrzał na kochanka Pa- kity z magnetycznem skupieniem, odszedł wraz z tłó- maczem.

Niema co, to mi romantyczna przygoda, po wiedział sobie Henryk, kiedy Paweł wrócił. Brałem udział w kilku takich, aż wkońcu sam znalazłem w tym Paryżu intrygę z akompanjamentem poważ­nych okoliczności, kapitalnych niebezpieczeństw. Do kata, jakże niebezpieczeństwo dodaje odwagi kobie­cie! Krępować kobietę, chcieć ją spętać, czyż to nie znaczy dać jej prawo i odwagę przeskoczenia jednym susem zapór, z któremi porałaby się całe lata? Pędź, skacz, śliczna istotko. Umrzeć? biedne dziecko! Szty­lety! Rojenia kobiece! Wszystkie one czują potrze­bę podbicia ceny swojego figielka. Zresztą pomyśli­my o tem, Pakito! pomyślimy, moja dziewuszko! Niech mnie czart porwie, teraz, kiedy wiem, że ta śliczna dziewczyna, to arcydzieło natury, należy do mnie, prz

ygoda straciła swój pieprzyk.

Mimo tych. niedbałych słów, młodzieniec zbudził się w Henryku. Aby skrócić męczarnie oczekiwania jutra, rzucił się w hulankę: grał, jadł, pił z przyja­ciółmi; pił jak dorożkarz, jadł jak Niemiec i wygrał jakiś dziesiątek tysięcy franków. Wyszedł z Rocher de Cancale o drugiej rano, spał jak dziecko i zbudził się nazajutrz różowy i świeży. Ubrał się, aby się udać do Tuilleryj, zamierzając, po ujrzeniu Pakity, przeje­chać się konno, aby zyskać na apetycie i smaczniej zjeść obiad, wszystko dla skrócenia czasu.

O wskazanej godzinie, Henryk był na bulwarze ujrzał powóz i rzucił hasło człowiekowi, który wyglą dał na owego mulata. Słysząc to słowo, człowiek otworzył drzwiczki i opuścił szybko stopień. Henryk pomknął tak szybko przez Paryż, a myśli jego tak mało pozwoliły mu zwracać uwagi na ulice któremi przejeżdżał, że nie wiedział gdzie powóz się zatrzy­mał. Mulat wprowadził go do domu, w którym scho­dy znajdowały się tuż koło bramy. Schody były ciem­ne, zarówno jak sień, w której Henryk musiał czekać przez czas gdy mulat otwierał drzwi. Mieszkanie było wilgotne, duszne, bez światła. Izby, ledwie oświe­tlone świecą, którą przewodnik jego znalazł w przed­pokoju, były puste i nędznie umeblowane, jak w domu którego mieszkańcy są w podróży. Przypomniało mu się wrażenie, jakiego doznał czytając jeden z roman­sów Anny Radcliffe, gdy bohater przebywa ciemne, posępne, niezamieszkałe pokoje jakiegoś smutnego i opuszczonego domostwa. Wygląd starych mebli

i spełzłych draperji, które zdobiły ten pokój, czynił go

podobnym do salonu w podejrzanym domu: ta sama pretensja do wykwintu i to samo nagromadzenie rze­czy w złym smaku, kurzu i brudu.

Na czerwonej aksamitnej kanapce, przy dy­miącym kominku, gdzie ogień zduszony był popio­łem, siedziała stara dość licho odziana kobieta. Na głowie miała ów turban, jaki umieją wymyślać angiel­ki w pewnym wieku. Turban ten miałby olbrzymie powodzenie w Chinach, gdzie ideałem artystów jest potworność. Ten salon, ta stara kobieta, ten zimny kominek, byłyby zmroziły miłość, gdyby nie było tam Paki ty, siedzącej na kozetce w rozkosznym peniua- rze, ślącej swobodnie, swoje spojrzenia ze złota i pło­mieni, pokazującej zgrabną stopkę, czarującej pro- miennemi ruchami.

To pierwsze spotkanie było tem, czem są wszyst­kie pierwsze schadzki namiętnych istot, które szybko przebyły oddalenie i które, nie znając się, pragną się gorąco. Niepodobna, aby się obeszło zrazu bez pew­nych dysonansów, w owem położeniu, kłopotliwem do chwili w której dusze nastroją się na jeden ton. O ile żądza dodaje śmiałości mężczyźnie i nastraja go zdo­bywczo o tyle kochanka, pod grozą zniweczenia czaru, choćby najgorętszą była jej miłość, przerażona jest tem, że tak szybko doszła od celu, i że znalazła się wobec konieczności oddania. Dla wielu kobiet równa się to runięciu w przepaść, na której dnie nie wiedzy co znajdą. Mimowolny chłód kobiety kłóci się z wy­znaniami jej miłości i oddziaływa nieodzownie na naj­bardziej rozpalonego kochanka. Te myśli, które czę­

sto bujają niby opary dokoła dusz, powodują w nich tedy rodzaj przelotnej choroby, W słodkiej podróży, jaką dwie istoty podejmują przez cudne krajobrazy miłości, chwila ta jest niby step do przebycia, step bez zarośli, wilgotny i ciepły naprzemian, pełen roz­palonych piasków, przerzynany bagnami i wiodący do rozkosznych gajów różanych, gdzie miłość i orszak jej rozkoszy pląsa na dywanie miękkiej zieleni. Często inteligentny mężczyzna ratuje się niemądrym śmie­chem, który służy mu za odpowiedź na wszystko* umysł jego jest jakby odrętwiały pod lodowatym uci­skiem żądzy. Może się zdarzyć, iż dwie istoty jedna­ko piękne, inteligentne i namiętne, będą wymieniały najgłupsze komunały, aż jakiś traf, słówko, drżenie pewnego spojrzenia, zetknięcie prądów, pozwolą im znaleźć szczęśliwe przejście, wiodące ich na ukwieco­ną ścieżkę, którą się nie idzie, ale którą się toczy, nie zniżając się wszakże.

Ten stan duszy jest zawsze w proporcji do gwał­towności uczuć. Dwie istoty, które kochają się słabo, nie doznają niczego podobnego. Wrażenie tego kry­ty cmego momentu można też porównać do wrażenia żaru czystego nieba. Natura jest na pierwsze wejrze­nie pokryta zasłoną z gazy, lazur nieba zdaje się czar­ny, nadmierne światło podobne jest ciemności,

U Henryka i u Hiszpanki uczucia były jednako gwałtowne; prawo statyczne, mocą którego dwie rów­ne siły znoszą się przy spotkaniu, mogłoby być też prawdziwem w dziedzinie uczuć. Obecność starej mumj i wzmogła też bardzo to chwilo^we zakłopotanie.

Miłość płoszy się lub ożywia wszystkiem; wszystko ma dla niej znaczenie, wszystko jest szczęśliwą lub zło- wrogą wróżbą. Ta zgrzybiała kobieta była tam niby widmo możliwej przyszłości; wyobrażała ten ohydny rybi ogon, którym symbolizm grecki szpecił chimery

i syreny, tak urocze, tak kuszące łonem, jak wszyst­kie namiętności w swem zaraniu.

Mimo że Henryk był nie ,,mocną głową“ — to rniano ma zawsze coś ironicznego — ale człowiekiem bardzo silnym, człowiekiem tak wielkim jak można nim być bez wiary, całość tego obrazu uderzyła go. Zresztą najsilniejsi ludzie są z natury najwrażliwsi, a tem samem najbardziej zabobonni, o ile wogóle moż­na nazwać zabobonem pierwszy odruch wewnętrzny, który jest z pewnością wypadkową przyczyn ukry­tych innym oczom, alle widocznych ich wzrokowi.

Hiszpanka korzystała z tego odrętwienia, aby się ostać ekstazie owej bezgranicznej adoracji, jaka ogarnia kobietę gdy kocha naprawdę i kiedy się znaj­dzie w obliczu daremnie oczekiwanego bóstwa. Oczy jej tryskały radością, szczęściem, biły z nich iskry. Była pod urokiem, upajała się bez obawy długo ma­rzoną słodyczą. Zdała się w tej chwili Henrykowi tak cudownie piękną, że cała ta fantasmagorja łachma­nów, starości, zużytych czerwonych kotar, zielonych mat przed fotelami, czerwona źle utrzymana podłoga, cały ten nędzny i niezdarny zbytek znikły nagle. Sa­lon rozświetlił się; Henryk widział już tylko przez mgłę straszliwą harpię, martwą i niemą na czerwonej kanapce, z żółtemi oczami zdradzającemi niskie uczu-

cía, owoc nieszczęścia lub nałogu, który wiedzie do zbydlęcenia biczem swego despotyzmu. Oczy jej mia­ły zimny blask oczu tygrysa w klatce, który zna wła­sną bezsilność i zmuszony jest dławić swą żądzę zni­szczenia.

Kto jest ta kobieta? spytał Henryk.

Pakita nie odpowiedziała nic. Uczyniła znak że nie rozumie po francusku i spytała Henryka czy mówi po angielsku. De Marsay powtórzył pytanie po an­gielsku.

To jedyna kobieta, której mogę zaufać, mimo że już raz mnie sprzedała. Drogi Adolfie, to moja matka, niewolnica kupiona w Gruzji dla swej rzadkiej piękności, z której niewiele coprawda dziś zostało. Mówi tylko rodowitym językiem.

Zachowanie tej kobiety, która widocznie siliła się odgadnąć z gestów córki i Henryka co się dzieje mię­dzy nimi, stało się naraz jasne młodemu człowiekowi. Wyjaśnienie to wróciło mu swobodę.

Pakito, rzekł, nie będziemy tedy swobodni?

Nigdy! odparła smutno. Mamy nawet niewie­le dni przed sobą.

Spuściła oczy, spojrzała na swoją rękę, i liczyła coś na palcach, ukazując zarazem najpiękniejsze ręce, jakie Henryk kiedykolwiek widział.

Raz, dwa, trzy...

Doliczyła do dwunastu.

Tak, rzekła, mamy dwanaście dni.

A potem?

Potem, rzekła zmartwiała jak wątła kobieta

w obliczu katowskiego topora, zabita zawczasu lę­kiem, wyzuta z owej wzniosłej energji, jaką natura obdarzyła ją jakby tylko po to aby mnożyć rozkosz

i zmieniać najgrubsze uciechy w poematy bez końca.— Potem... powtórzyła.

Oczy jej zgubiły się w przestrzeni; zdawało się, iż wpatruje się w jakiś odległy i groźny przedmiot.

Nie wiem, rzekła.

To war jatka, powiedział sobie Henryk, który również utonął w osobliwych myślach.

Widział, że Pakita zajęta jest czemś, co nie jest nim, jak kobieta owładnięta równocześnie namiętno­ścią i wyrzutem. Może miała w sercu inną miłość, którą zapominała i przypominała sobie kolejno. W jed­nej chwili obiegło Henryka tysiąc sprzecznych myśli. Ta dziewczyna stała się dlań tajemnicą; ale, przyglą­dał się jej z wytrawną uwagą człowieka zużytego, głodnego nowych wzruszeń, niby ów wschodni król, który żądał aby dlań stworzono rozkosz. W świetle tej straszliwej żądzy, która trawi wielkie dusze, Hen­ryk odgadywał w Pakicie najbujniejszą istotę, jaką kiedykolwiek natura wypieściła dla miłości. Przeczu­wany szał tego ciała — nie licząc duszy — przeraził by każdego innego, ale Henryka oczarowało to bogate żniwo obiecanych wzruszeń, ta nieustanna rozmaitość w miłości, marzenie każdego mężczyzny, a przedmiot ambicji każdej kochającej kobiety. Ta dotykalna nie­skończoność przeniesiona w sferę najwyższej ludzkiej rozkoszy, przywiodła go do szaleństwa. Ujrzał to wszystko w tej dziewczynie jeszcze wyraźniej niż

wprzódy, pozwoliła się bowiem oglądać bez oporu, szczęśliwa, iż budzi podziw. Podziw Henryka zmie­nił się w tajoną wściekłość. Obnażył ją całkowicie, rzucając jej spojrzenie, które zrozumiała Hiszpanka, jak gdyby przyzwyczajona do podobnych spojrzeń.

Gdybyś nie miała być wyłącznie moją, zabił­bym cię! wykrzyknął.

Na te słowa, Pakita zasłoniła twarz rękami i wy­krzyknęła naiwnie:

Panno najświętsza, w co ja się wpakowałam!

Wstała, rzuciła się na czerwoną kanapę, zanurzy­ła. głowę w łachach okrywających łono jej matki, i za­płakała. Stara patrzała na córkę nie wychodząc ze zwykłej martwoty, nie zdradzając żadnych uczuć Matka posiadała w najwyższym stopniu ową powagę dzikich plemion, ową martwotę posągów, z której nic nie można wyczytać. Kochała córkę, czy nie? żadnej odpowiedzi. Pod tą maską czaiły się wszystkie uczu­cia ludzkie, dobre i złe; wszystkiego można było spo­dziewać się po tej istocie. Spojrzenie jej szło wolno od pięknych włosów córki okrywających ją jak płaszcz, do twarzy Henryka, której przyglądała się z niewymowną ciekawością. Zdawała się pytać samą siebie przez jakie czary on się tu znalazł, jaki kaprys natury wydał tak uroczego mężczyznę.

Te kobiety drwią sobie ze mnie! pomyślał Henryk.

W tej chwili, Pakita podniosła głowę i objęła go spojrzeniem, które wnika do duszy i pali. Wydała

: •

mu się tak piękna, że przysiągł sobie posiąść ten skarb piękności,

Paki to moja, bądź moją!

Chcesz mnie zabić? rzekła wystraszona, drżą­ca, niespokojna, ale parta ku niemu niewytłómaczoną siłą, i

Zabić cię, ja! rzekł z uśmiechem.

Pakita wydała krzyk przerażenia, rzekła coś sta­rej, która ujęła przemocą dłoń Henryka, dłoń córki, popatrzała na nich długo, poczem puściła ich ręce, po­trząsając głową w sposób straszliwie wymowny.

Bądź moją dziś wieczór, zaraz, pójdź za mną, nie opuszczaj mnie, ja chcę tego, Pakito! Kochasz mnie? chodź!

W jednej chwili obrzucił ją tysiącem szalonych słów, z chyżością strumienia, który pomyka między skały i powtarza pod tysiącem rozmaitych form ten sam dźwięk.

To ten sam głos! rzekła Pakita melancholijnie, tak cicho, że de Marsay nie mógł słyszeć, i... ten sam płomień, dodała.

A więc tak, dobrze, rzekła z wybuchem namię­tności, której nic nie zdołałoby opisać. Tak, ale nie dziś wieczór. Dziś wieczór, Adolfie, dałam trochę za mało opium Konsze, mogłaby się obudzić, byłabym zgubiona. W tej chwili cały dom myśli, że ja śpię & swoim pokoju. Za dwa dni bądź w tem samem miejscu, powiedz to samo słowo temu samemu czło­wiekowi. Ten człowiek to jak mój ojciec. Kristemjo ubóstwia mnie, umarłby dla mnie w mękach a nie wy-

Dziewczyna o złotych oczach

5

dartoby zeń ani słowa przeciw mnie. Żegnaj, rzekła obejmując Henryka i owijając się dokoła niego jak wąż.

Uścisnęła go całego, przytuliła twarz do jego twa­rzy, podała mu wargi. Pocałunek, który z nich wypił, wprawił oboje w taki zawrót głowy, że de Marsay miał uczucie że ziemia -się otwiera, a Pakita krzyknęła: „Idź już!“ głosem, który zwiastował jak mało była pa­nią siebie, Ale trzymała go wciąż w objęciach, krzy­cząc doń ciągle: „Idź już!“ i wyprowadziła go wolno na schody.

Tam, mulat, którego białe oczy zapłonęły na wi­dok Pakity, wziął świecę z rąk swego bożyszcza i pu­ścił Henryka na ulicę. Zostawił świecę w bramie, otwo­rzył drzwiczki, wsadził Henryka do powozu i wysa­dził go na bulwarze des Italiens ze zdumiewającą chyżością, Konie zdawały się mieć ogień piekielny w żyłach.

Scena ta była dla Henryka jak sen, ale jeden z owych snów, które, gdy się rozwieją, zostawiają w duszy uczucie nadprzyrodzonej rozkoszy, i każą człowiekowi gonić za nią przez resztę życia. Jeden pocałunek wystarczył. Żadna schadzka nie odbyła się w sposób przyzwoitszy, czystszy, chłodniejszy może nawet, w miejscu bardziej ohydnem jako rama, w obli­czu wstrętniejszego bóstwa. Ta matka została w wy­obraźni Henryka jako coś piekielnego, zmurszałego, trupiego, zepsutego, okrutnie dzikiego, coś czego fan­tazja malarzy i poetów jeszcze nie odgadła, W isto­cie, nigdy żadna schadzka bardziej nie podrażniła je­

go zmysłów, nie odsłoniła zuchwalszych rozkoszy, nie wydobyła miłości z jej ośrodka, iżby rozlała się niby oparem dokoła całego człowieka. To było coś posęp­nego, tajemniczego, słodkiego, tkliwego, połączenie męki i oddania, ohydy i czaru, nieba i piekła, coś co pogrążyło Henryka jakby w pijaństwie. Nie był już samym sobą, a był on dość silny aby się oprzeć upo- j eniu rozkoszy.

Aby dobrze zrozumieć jego postępki w zakończe­niu tej historji, koniecznem jest wytłómaczyć, w jaki sposób dusza jego urosła w wieku, w którym młodzi ludzie zdrabniają się zazwyczaj, żyjąc z kobietami lub zajmując się niemi zbytnio. Urósł dzięki zbiegowi ta­jemnych okoliczności, które oblekały go w olbrzymią nieznaną nikomu władzę. Młodzieniec ten miał w dło­ni berło potężniejsze od berła nowoczesnych królów, którzy prawie wszyscy spętani są prawami w naj­mniejszej swojej chęci. De Marsay wykonywał samo- dzierżczą władzę wschodniego despoty, Ale władza ta, tak głupio stosowana w Azyi przez zwyrodniałe jednostki, była dziesięciokrotnie spotęgowana europej­ską inteligencją, francuskim dowcipem, najżywszem

i najostrzejszem ze wszystkich narzędzi inteligencji. W zakresie swoich rozkoszy i próżności, Henryk mógł wszystko co chciał. To niewidoczna władza nad spo­łeczeństwem była obleczona w majestat rzeczywisty, ale tajemny, bez zewnętrznych oznak, skupiony w sa­mym sobie. Miał o sobie nie tę opinię, jaką mógł mieć

o sobie Ludwik XIV, ale opinję jaką najdawniejsi z Kalifów, Faraonów, Xerxesów, uważający się za po­

tomków boskiej rasy, mieli o sobie, kiedy naślado­wali Boga kryjąc się oczom poddanych, pod pozorem że spojrzenia ich zadają śmierć. Tak więc, bez naj­mniejszego skrupułu iż jest zarazem sędzią i stroną, de Marsay skazywał spokojnie na śmierć mężczyznę lub kobietę, którzy go ciężej obrazili. Wyrok, mimo iż często wydany niemal lekkomyślnie, był nieodwo­łalny, Omyłka była nieszczęściem, podobnem temu, jakie powoduje piorun spadając na szczęśliwą Pary­żankę, jadącą dorożką, zamiast zmiażdżyć starego woźnicę, który ją wiezie na schadzkę. Toteż ostry

i przejmujący ton żartu, jaki cechował rozmowę tego młodego człowieka, budził dość powszechnie grozę' nikt nie miał ochoty wejść mu w drogę. Kobiety uwielbiają namiętnie owych ludzi, którzy się sami mianują panami, którzy idą jakby pod eskortą lwów, liktorów i kroczą w atmosferze grozy. Wynika stąd u tych ludzi spokój w działaniu, pewność władzy, hardość spojrzenia, lwia duma wcielająca dla kobiet siłę, o której marzą wszystkie. Takim był de Marsay.

Szczęśliwy w tej chwili nadzieją przyszłości, stał się znów młody i gibki; kładąc się spać myślał jedynie

o miłości. Marzył o Dziewczynie o złotych oczach, tak jak marzą zakochani młodzieńcy. Były w tem ma­rzeniu potworne obrazy, nieuchwytne fantazje, któ­rych błysk objawia nam niewidzialne światy, ale za­wsze w sposób niepełny, gdyż przesłaniająca je mgła zmienia warunki optyczne, Na drugi i trzeci dzień, Henryk znikł, nikt nie wiedział co się z nim stało. Po tęga jego związana była z pewnemi warunkami; szczę­

ściem dla siebie przez te dwa dni był prostym żołnie­rzem w służbie biesa, któremu zawdzięczał swą czar­noksięską egzystencję. Ale o oznaczonej godzinie, wieczorem, na bulwarze, wyglądał powozu, który nie dał na siebie długo czekać. Mulat zbliżył się do Hen­ryka i wyrzekł po francusku zdanie, którego widocznie wyuczył się na pamięć:

Jeżeli pan chce jechać, powiedziała pani, trze­ba sobie dać zawiązać oczy.

I Krisitemio pokazał białą jedwabną chustkę.

Nie! rzekł Henryk, którego wszechpotęga zbuntowała się nagle.

I chciał wsiąść. Mulat dał znak, powóz odjechał.

Dobrze! krzyknął de Marsay, wściekły że wy­myka mu się marzone szczęście.

Pojął niemożliwość paktowania z niewolnikiem, którego posłuszeństwo było ślepe jak posłuszeństwo kata. Zresztą czyż na to bierne narzędzie powinien spaść jego gniew?

Mulat gwizdnął, powóz wrócił. Henryk wsiadł spiesznie. Już kilku gapiów skupiło się bezmyślnie na

bulwarze. Henryk był silny, chciał sobie zadrwić z mulata. Skoro powóz ruszył ostrym kłusem, chwy­cił go za ręce aby nim owładnąć, i, ujarzmiwszy swe­go stróża, zachować swobodę widzenia. Daremne wy­siłki. Oczy mulata zabłysły w cieniu. Wydał krzyk zdławionej wściekłości, uwolnił się, odepchnął żelazną ręką de Marsaya i przygwoździł go niejako na siedze­niu; poczem wolną ręką wydobył trój graniasty sztylet

i gwizdnął. Woźnica usłyszał gwiźnięcie i zatrzymał

konie/ Henryk był bez broni, musiał się ugiąć; dał so­bie zawiązać oczy. Ten gest poddania ułagodził Kri- stemja, który przewiązał mu oczy z szacunkiem i deli­katnością świadczącą o czci dla osoby ukochanej przez jego bożyszcze. Ale, nim podjął tę ostrożność, scho­wał nieufnie sztylet do bocznej kieszeni i zapiął się pod szyję.

Byłby mnie zabił ten Chińczyk, pomyślał de Marsay.

Powóz potoczył się znowu pędem. Henrykowi, znającemu Paryż na wylot, zostawał jeden sposób Aby poznać dokąd jedzie, potrzebował tylko skupić

się, policzyć, wedle liczby przebytych rynsztoków, uli­ce mijane bulwarem, dopóki powóz będzie jechał pro­sto. W ten sposób mógł poznać w którą przecznicę skieruje się powóz, bądź ku Sekwanie bądź ku wzgó­rzom Montmartre, oraz zgadnąć miano lub położenie ulicy, gdzie jego przewodnik każe się zatrzymać. Ale gwałtowne wzruszenia, walka, wściekłość w jaką go wprawiło owo 'Sponiewieranie jego godności, myśl o zemście, domysły jakie mu podsuwały ostrożności tej tajemniczej dziewczyny, wszystko to nie pozwoliło mu rozwinąć owej czujności ślepca, koniecznej dla skupienia inteligencji i pamięci. Jazda trwała pół go­dziny. Powóz zatrzymał się na ulicy, gdzie nie było już bruku. Mulat i woźnica wzięli Henryka wpół,

unieśli go wgórę, posadzili na mosze i ponieśli przez ogród. Uczuł zapach kwiatów i aromat drzew. Cisza

panowała tam tak głęboka, że mógł policzyć krople

wody spadające na wilgotne liście.

Dwaj ludzie wnieśli go na schody, kazali mu wstać, poprowadzili go przez kilka pokoi wiodąc za ręce. Wreszcie zostawili go w pokoju, w którym po­wietrze było przesycone wonnościami i gdzie Henryk uczuł pod stopą puszysty dywan. Ręka kobieca po­wiodła go ku otomanie i rozwiązała chustkę, Henryk ujrzał przed sobą Pakitę, ale Pakitę w całym blasku rozkosznej kobiety.

Połowa buduaru, w którym się znajdował Hen­ryk, opisywała wdzięczne i miękkie półkole; w po­środku drugiej części, prostokątnej, lśnił marmurowy biały ze złotem kominek. Boczne drzwi, któremi wszedł tam Henryk, zasłonięte były bogatym dywa­nem; po przeciwległej stronie było okno. Podkowę zdobiła prawdziwa otomana turecka, to znaczy mate­rac położony na ziemi, ale materac szeroki jak łóżko, mający pięćdziesiąt stóp obwodu, z białego kaszmiru, strojony czarną i ponsową jedwabną frendzlą. Grzbiet tego olbrzymiego łóżka wznosił się na kilka cali ponad stos poduszek, które przez dobór swój i strojność pod­nosiły jeszcze wrażenie bogactwa. Buduar był obity czerwoną materją, a tę znów pokrywał w podłużnych falach indyjski muślin, Z góry i z dołu przytrzymy­wała go szeroka wstążka ponsowej materji, na której widniały czarne arabeski. Pod tym muślinem, ponwJ przybierał odcień różowy: miłosny kolor, który powta­rzał się w firankach z indyjskiego muślinu podszytego różowym jedwabiem i zdobnego czamemi i ponsowemi frendzlami. Sześć kryształowych dwuramiennych kinkietów oświecało otomanę, Sufit, z którego zwie­

szał się złocony świecznik, lśnił białością, gzyms był złocony. Dywan, podobny do wschodniego szala, wzorem /swokn przypominał poemaity perskie, kraj gdzie stworzyły go ręce niewolnic. Meble były pokry­te białym kaszmirem, z czarną i ponsową pasmanterją. Zegar, kandelabry, wszystko z białego marmuru ze złotem. Jedyny stół w pokoju przykryty był kaszmi­rem. Wykwintne żardinjery mieściły wszelkie gatun­ki róż: białe, czerwone. Słowem, najdrobniejszy szczegół wypieszczony był miłośnie. Nigdy bogactwo nie ukryło się zalotniej aby się stać wykwintem, aby wyrazić wdzięk, aby spowić rozkoszą. Wszystko tam rozgrzałoby najzimniejszą istotę. Mieniąca barwa obi­cia, zależnie od tego skąd na nie patrzeć, albo zupeł­nie biała albo zupełnie różowa, spływała się z grą światła, które topiło się w przejrzystych fałdach mu­ślinu, dając wrażenie mgły. Dusza ma jakąś szczegól­ną sympatję do koloru białego, miłość lubuje się w czerwonym, złoto zaś pobudza żądzę, ma w sobie moc ziszczenia jej kaprysów. Tak więc, wszystko co człowiek ma w sobie mglistego i tajemniczego, wszyst kie jego niewytłómaczone powinowactwa znajdowa­ły tam oddźwięk swych bezwiednych skłonności. Był w tej doskonałej harmonji koncert barw, na który du­sza odpowiadała rozkosznem, mętnem, nieokreślonem uczuciem,

W tej-to mglistej atmosferze przesyconej roz- kosznemi wonnościami, Paldta, strojna w biały pe- niuar, boso, z kwiatem pomarańczowym w czarnych włosach, zjawiła się Henrykowi, klęcząc przed nim,

wielbiąc go jak boga w tej świątyni, do której raczył zstąpić. Mimo iż de Marsay nawykły był do wspania­łości paryskiego zbytku, zdumiał się na widok tej konchy, podobnej muszli z której wyszła Wenera, Czy przez kontrast między ciemnością w której był dotąd a światłem które kąpało jego duszę, czy przez błyskawiczne porównanie tej sceny z pierwszem wi­dzeniem, uczuł ów subtelny 'dreszcz, jaki rodzi praw­dziwa poezja. Oglądając w tem ustroniu, wykwitłem pod różdżką czarnoksięską, arcydzieło stworzenia, tę dziewczynę, której gorąca płeć, której cera, delikatna ale lekko pozłocona refleksami czerwieni oraz nieokre­ślonym oparem miłości, lśniła tak jakby odbijała pro • mienie barw i świateł, uczuł iż gniew jego, chęć ze­msty, drażnięta próżność, wszystko milknie. Jak orzeł, który spada na ofiarę, chwycił ją w objęcia i wziął na kolana. Z niewymowną rozkoszą uczuł rozkoszny cię­żar tej dziewczyny, której bujne wdzięki otuliły go ła­godnie.

Pójdź, Pakito! szepnął.

Mów, mów bez obawy! rzekła. To ustronie stworzone zostało dla miłości. Żaden dźwięk się nie przedrze, tak żarliwie chciano zachować akcenty i me- lodje kochanego głosu. Choćby najgłośniejszy krzyk nie wyjdzie poza tę nyżę. Możnaby tu zamordować człowieka, skargi jego byłyby próżne, niby w bezkre­sach pustyni.

Któż tak dobrze zrozumiał zazdrość i jej po­trzeby?

Nie pytaj mnie nigdy o to, odparła rozwiązu­

jąc czarującym gestem krawat młodego człowieka, za­pewne aby lepiej obejrzeć jego szyję.

Tak, to ta szyja, którą tak kocham!,., rzekła. Chcesz mi zrobić przyjemność?

To pytanie, któremu akcent jej dawał coś lubież­nego, wyrwało Henryka z zadumy, w jakiej pogrążyła go stanowcza odpowiedź Pakity, broniąca mu wszel­kich dociekań co do tajemniczej istoty unoszącej się

jak cień nad nimi.

A gdybym ja chciał wiedzieć, kto tutaj króluje?

Pakita spojrzała nań ze drżeniem.

Więc nie ja? rzekł wstając i odtrącając dziew­czynę, która padła głową w tył. Ja chcę być sam, tam gdzie jestem.

Uderzające! uderzające!... rzekła biedna nie­wolnica zdjęta grozą.

Za kogóż ty mnie bierzesz?... Czy odpowiesz?

Pakita wstała zwolna, z oczyma we łzach, wyjęła

z szuflady sztylet i podała go Henrykowi gestem, któ­ry rozczuliłby tygrysa.

Daj mi ucztę taką, jaką daje mężczyzna kie­dy kocha, rzekła, i, kiedy będę spała, zabij mnie, bo nie mogę ci odpowiedzieć. Słuchaj! Jestem przywią­zana jak biedne zwierzę do swego palika; sama się dziwię, że mogłam rzucić pomost ponad przepaścią, która nas dzieli. Upój mnie, a potem mnie zabij. Och, nie, nie, rzekła składając ręce, nie zabijaj mnie! ja kocham życie! Życie jest dla mnie tak piękne! Jeżeli jestem niewolnicą, jestem i królową. Mogłabym cię okłamać, powiedzieć że kocham tylko ciebie, dowieść

ci tego, skorzystać z mej chwilowej władzy aby ci rzec: „Weź mnie tak jak się poi mimochodem zapa­chem kwiatu w ogrodzie króla**, Poczem, rozwinąw­szy chytrą wymowę kobiecą i skrzydła rozkoszy, na­syciwszy moje pragnienie, mogłabym cię kazać wrzu­cić w studnię, gdzieby cię nikt nie znalazł, a którą zbudowano potto, aby nasycić zemstę bez obawy przed dłonią sprawiedliwości, studnię pełną wapna, które zapaliłoby się aby cię strawić, tak iż nie odnalezio- noby ani cząsteczki twojej istoty. Zostałbyś w mojem sercu, mój na zawsze,

N.

Henryk patrzał na tę dziewczynę bez drżenia, a to nieustraszone spojrzenie przejęło ją rozkoszą,

Nie, nie uczynię tego! Nie jesteś tu w pułap­ce, ale na łonie kobiety która cię ubóstwia; to mnie wrzucą do studni,

Wszystko to mi się wydaje bardzo zabawne, rzekł de Marsay przyglądając się jej. Ale wyglądasz nii na dobrą dziewczynę, cokolwiek pomyloną; je­steś, daję słowo, niby żyjąca szarada, której rozwią­zanie niełatwo znaleźć.

Pakita nie zrozumiała ani słowa; patrzała łago­dnie, otwierając oczy, które nigdy nie mogły być głu­pie, tyle się w nich malowało rozkoszy.

Słuchaj, kochanie moje, rzekła wracając do pierwotnej myśli, czy chcesz mi zrobić przyjemność?

Zrobię wszystko co zechcesz, nawet to czego nie zechcesz, odparł śmiejąc się de Marsay, który od­zyskał swobodę kobieciarza postanawiając płynąć

z prądem i nie oglądać się naprzód ani wstecz. Liczył może przy tern na swoją siłę i na swą zręczność zdo­bywcy, iż w kilka godzin później zawładnie tą dziew­czyną i wydobędzie z niej wszystkie sekrety.

A więc, rzekła, pozwól mi przebrać cię tak, jak mam ochotę.

Przebierz mnie jak masz ochotę, rzekł de Marsay.

Pakita, uszczęśliwiona, wyjęła z szafy czerwoną aksamitną suknię, oblekła w nią Henryka, włożyła mu damski czepeczek i owinęła go szalem. Oddając się tym szaleństwom, spełnionym z niewinnością dziecka, śmiała się konwulsyjnym śmiechem, podobna do ptaka trzepocącego skrzydłami; ale nie widziała nic po- zatem.

O ile niepodobieństwem jest odmalować niewy­mowne rozkosze, jakie znalazły te dwie piękne istoty stworzone przez niebo w chwili gdy było radosne, trzeba może ująć filozoficznie niezwykłe i fantastycz­ne niemal wrażenia Henryka. Rzeczą, którą ludzie z jego klasy i żyjący tak jak on żył umieją najlepiej odróżnić, to niewinność młodej dziewczyny. Ale, rzecz osobliwa! o ile Dziewczyna o złotych oczach była dziewicą, to pewna że nie była niewinną. To dziwno połączenie tajemnicy i rzeczywistości, cienia i światła, okropności i piękna, rozkoszy i niebezpieczeństwa, nieba i piekła, które już objawiło się w tej przygo­dzie, powtarzało się w kapryśnej i wzniosłej istocie, na której grał de Marsay. Wszystko co potrafi naj- wyrafinowańsza rozkosz, wszystko co Henryk znał do­

tąd z owej poezji zmysłów, która zowie się miłością, zbladło wobec skarbów, jakie roztoczyła ta dziewczy­na. Jej płomienne oczy nie skłamały żadnej ze swych obietnic. Był to wschodni poemat, promienny słoń­cem, jakie Saadi i Hafir wlali w swoje porywające strofy, Ale ani rytmy Saadiego ani Pindara nie zdo­łałyby wyrazić wstydliwego zachwytu i zdumienia ja­kie ogarnęło młodą dziewczynę, skoro pierzchnął błąd, w jakim utrzymywała ją żelazna ręka.

Zginęłam, rzekła, zginęłam! Adolfie, zabierz mnie na kraj świata, na jakąś wyspę, gdzieby nikt o nas nie wiedział. Niech nasza ucieczka nie zostawi śladów! Ściganoby nas aż do piekła... Boże! już dnie­je!... uchodź. Czy ujrzę cię znów kiedy? Tak, jutro, chcę cię widzieć, choćbym dla zdobycia tego szczęścia miała zadać śmierć wszystkim moim stróżom. Do jutra.

Objęła go uściskiem, w którym przebijała grozu śmierci. Następnie dotknęła sprężyny, która musiała wprawiać w ruch dzwonek, i ubłagała Henryka aby sobie pozwolił zawiązać oczy.

A gdybym się nie zgodził?... gdybym chciał zostać tutaj?

Spowodowałbyś tem rychlej moją śmierć, rze­kła; bo obecnie jestem pewna, że umrę dla ciebie.

Henryk poddał się. W człowieku, który dopiero co upił się rozkoszą, istnieje jakaś skłonność do za­pomnienia, jakaś niewdzięczność, pragnienie wolno­ści, ochota do przechadzki, odcień wzgardy a może niesmaku dla swego bóstwa; słowem nieokreślone uczucia, które go czynią bezecnym i szpetnym. Świa­

domość owego stanu mglistego ale realnego u dusz nie oświeconych owem niebiańskiem światłem, ani nie namaszczonych świętym balsamem, który daje nam

trwałość uczucia, podyktowała zapewne Russowi „przygody lorda Edwarda“, tworzące zakończenie listów Nowej Helojzy. O ile Rousseau niewątpliwie wzorował się na utworze Richardsona, odbiegł od nie­go w tysiącu szczegółów dających jego dziełu wspa­niałą oryginalność. Przeszedł niem do potomności przez wielkie myśli, które trudno jest zanalizować, kiedy za młodu czyta się to dzieło szukając w niem gorącego obrazu najfizyczniejszego z naszych uczuć, podczas gdy poważni pisarze i filozofowie używają jego obrazów jedynie jako następstwo lub potrzebę myśli. Przygody lorda Edwarda są jedną z najbar­dziej po europejsku subtelnych koncepcyj tego dzieła.

Henryk znajdował się tedy pod działaniem owego mętnego uczucia, którego nie zna prawdziwa miłość. Trzeba było poniekąd wymownej perswazji porównań oraz nieodpartego powabu wspomnień aby go przy­wieść z powrotem do kobiety. Prawdziwa miłość włada zwłaszcza przez pamięć. Kobieta, która się nie wyryła w duszy ani nadmiarem rozkoszy ani siłą uczu­cia, czyż może kiedy być kochana? Bez wiedzy Hen ­ryka, Pakita wcisnęła się weń temi dwoma sposobami. Ale w tej chwili, pogrążony w znużeniu szczęścia, owej rozkosznej melancholji ciała, zaledwie zdolny był analizować własne serce przywodząc na swoje wargi smak najżywszych rozkoszy jakich kiedykolwiek

kosztował. Znalazł się o świcie na bulwarze Mont- martre, popatrzał tępo na powóz, który pomknął pę­dem, wyjął z kieszeni dwa cygara, zapalił jedno od latarki kobieciny sprzedającej wódkę i kawę robotni­kom, ulicznikom i straganiarkom, całej tej ludność; paryskiej która zaczyna żyć przededniem; poczem ru­szył paląc cygaro i kładąc ręce do kieszeni z obojętno­ścią doprawdy haniebną.

Kapitalna rzecz, cygaro! Oto coś, co człowie­kowi nigdy się nie znudzi.

Zaledwie że myślał o Dziewczynie o złotych oczach, za którą w tej chwili szalała cała paryska zło­ta młodzież! Myśl o śmierci wyrażona w pełni roz­koszy, ten lęk, który raz po raz zasępiał czoło owej pięknej istoty, mającej coś z azjatyckich hurys przez matkę, europejki z wychowania, córy tropików z pochodzenia, wydały mu się jedną z owych mistyfi­kacji, któremi wszystkie kobiety pragną się zrobić in­teresujące.

Jest z Hawany, najbardziej hiszpańskiego kraju w całym Nowym Świecie; wolała tedy odgrywać lęk niż wygrywać cierpienie, trudności, zalotność lub obowiązek, jak czynią Paryżanki. Na jej złote oczy, spać mi się chce potężnie.

Ujrzał dorożkę wystającą pod Frascati w oczeki­waniu jakiegoś gracza, obudził woźnicę, kazał się za­wieźć do domu, położył się i usnął snem nicponiów, który — dziwny zbieg, nie wyzyskany jeszcze przez żadnego piosenkarza — bywa równie głęboki jak sen

niewinności. Może to jesit potwierdzenie przysłowia,

że ostateczności graniczą z sobą.

Około południa, de Marsay obudził się, przecią­gnął, i uczuł szarpanie owego wilczego głodu, którego każdy stary żołnierz doświadczał nazajutrz po zwy­cięstwie. Toteż ujrzał z przyjemnością Pawła de Manerville, niema bowiem wówczas nic przyjemniej­szego niż jeść w towarzystwie.

I cóż, rzekł przyjaciel, wyobrażaliśmy sobie, ż* ty siedzisz od dziesięciu dni zamknięty z Dziewczy­ną o złotych oczach.

Dziewczyna o złotych oczach! ani myślę już

o niej. Dalibóg, mam inne rzeczy na głowie!

A! bawisz się w dyskrecję.

Czemu nie? rzekł śmiejąc się de Marsay. Mój drogi, dyskrecja jest najzręczniejszą rachubą. Słu­chaj... Ale nie, nie powiem ani słowa. Ty mnie nigdy niczego nie nauczysz, nie mam ochoty rozdawać darmo skarbów mojej polityki. Życie, to rzeka służąca dla celów handlowych. Na wszystko co jest najświętsze­go na ziemi, na dobre cygaro, nie jestem profesorem ekonomji społecznej uproszczonej dla dudków. Sia­dajmy do śniadania. Taniej wypada dać ci omlet z kawiorem niż częstować cię moim mózgiem,

Liczysz się z przyjacielem?

Mój drogi, rzekł Henryk, który rzadko pomi-

zdarzyć, jak każdemu zresztą, że potrzebowałbyś dyskrecji, i ponieważ bardzo cię kocham... Tak, ko­cham cię! Słowo honoru, gdyby ci trzeba było tylko

jednej tysiączki aby cię ocalić od strzelenia sobie w łeb, znalazłbyś ją tutaj, bo jeszcześmy nie obdłużyli hipoteczki, Pawle, co? Gdybyś się jutro strzelał, od­mierzyłbym dystans i nabiłbym pistolety, aby cię za­bito wedle wszelkich prawideł. Wreszcie gdyby kto inny niż ja ośmielił się źle o tobie mówić w twojej nie obecności, miałby do czynienia z zuchem zamieszka­łym w mojej skórze. Oto co nazywam przyjaźń w każ­dej próbie. Otóż, kiedy będzie potrzebował dyskrecji, moje dziecko, dowiedz się, że istnieją dwa rodzaje dyskrecji: czynna i bierna. Dyskrecję bierną upra- wiają głupcy: milczenie, przeczenie, nadęta mina, dys­krecja zamkniętych drzwi, dzieciństwa! Dyskrecja czynna działa zapomocą twierdzenia. Gdybym dziś wieczór w klubie powiedział: Słowo honoru, ta Dziew­czyna o złotych oczach nie warta była tego co mnie kosztuje!“ — każdy, po mojem odejściu, powiedziałby: „Słyszeliście tego samochwała Henryka? chce w nas wmówić, że miał już Dziewczyną o złotych oczach. Chciałby się w ten sposób pozbyć rywalów; hoho, jaki sprytny!“ Ale to jest podstęp pospolity i niebezpiecz­ny. Choćby głupstwo, które nam się wymknie, było najgrubszego kalibru, zawsze się znajdzie cymbał go­tów w nie uwierzyć. Najlepsza dyskrecja, to ta, którą posługuje się sprytna żona, kiedy chce wywieść w po­le męża. Polega na tem, aby skompromitować kobie­tę, na której nam nie zależy, albo której nie kochamy, albo której nie mieliśmy, aby ocalić honor tej, którą kochamy natyle aby ją szanować. Ja to nazywam

Dziewczyna o złotych oczach

6

kobieta-parawan... — A, jest Wawrzyniec. Co nam

przynosisz?

Ostrygi ostendzkie, panie hrabio...

Dowiesz się kiedyś, Pawełku, jak miło jest zadrwić ze świata kryjąc mu tajemnicę naszych uczuć, Sprawia mi to ogromną przyjemność wyprowadzić w pole idjotyczne sądy tłumu, który nigdy nie wie ani czego chce ani czego mu się każe chcieć, który bierze środek za cel, który naprzemian ubóstwia i przeklina, wynosi i niszczy! Co za szczęście narzucać mu wzru­szenia a nie brać ich od niego; ujarzmiać go, a nigdy mu nie ulegać! Jeżeli można z czego być dumnym, to czy nie z władzy zdobytej samemu, władzy, której jest się zarazem przyczyną i skutkiem, istotą i celem? Otóż nikt w świecie nie wie ani co kocham, ani czego chcę. Może dowiedzą się kogo kochałem, czego chcia­łem, tak jak się poznaje minione dramaty; ale odsła­niać moje karty?... Słabość, głupota! Nie znam nic marniejszego, niż siła pokonana przez spryt. W tych igraszkach obznajmiam się z zawodem ambasadora,

o ile bądź co bądź dyplomacja jest równie trudną jak życie? Wątpię- Czy masz ambicję? Czy chcesz zo­stać czemś?

Ależ, Henryku, ty sobie drwisz ze mnie, jak- gdybym nie był człowiekiem dość miernym, aby dojść

do wszystkiego.

Brawo, Pawełku! Jeżeli nadal będziesz drwił z samego siebie, będziesz mógł niebawem drwić z ca­łego świata.

Przy śniadaniu, skoro przyszła godzina cygara,

de Marsay zaczął rozważać wypadki nocne pod oso- bliwem światłem. Jak u wielu wielkich umysłów, przenikliwość jego nie była doraźna, nie wnikał odra- zu w głąb rzeczy. Jak u wszystkich natur obdarzo­nych zdolnością silnego życia w teraźniejszości, wy­ciskania z niej, aby tak rzec, soku i pochłaniania jej, jego drugi wzrok potrzebował jakgdyby snu aby się utożsamić z przyczynami.

Takim był kardynał Richelieu, co nie wykluczało w nim daru przewidywania niezbędnego dla wielkich zamysłów. De Marsay posiadał wszystkie te warunki, ale z początku posługiwał się swą bronią jedynie na. rzecz swoich zabaw; został jednym z najgłębszych po­lityków obecnej doby dopiero nasyciwszy się przyjem­nościami, o których myśli zrazu młody człowiek, kiedy nia złoto i władzę. Tak hartuje się mężczyzna: zuży- kobietę, iżby kobieta nie mogła go zużyć. W tej chwili tedy, oglądając w całości tę noc, której rozko­sze zrazu sączyły się stopniowo aby w końcu rozlać się strumieniem, de Marsay spostrzegł, że stał się igraszką Dziewczyny o złotych oczach. Wówczas dopiero mógł odczytać tę tak świetną napozór (stronicę, mógł od­gadnąć jej ukryty sens. Czysto fizyczna niewinność Pakity, jej radosne zdumienie, kilka słów zrazu ciem­nych a obecnie jasnych, wszystko dowiodło mu że słu­żył za namiastkę innej osoby. Ponieważ żadne zepsu­cie nie było mu obce, ponieważ niezdolny był się zgor­szyć żadnym kaprysem, i uważał je za usprawiedli­wione przez to samo że można je zadowolić, nie prze­raził się zepsuciem; znał je tak, jak się zna przyjacie­

la! ale drasnęło go to, że mu służył za strawę. Jeżeli jego domysł był prawdą, doznał śmiertelnej zniewagi. Samo to podejrzenie wprawiło go we wściekłość, ryknął jak tygrys, z którego zadrwiła gazella, jak ty­grys, który z siłą zwierzęcia łączy inteligencję szatana

No, co tobie znowu? spytał Paweł.

Nic!

Nie chciałbym, gdyby cię spytano czy masz cc przeciw mnie, abyś odpowiedział podobnem nic: trzebaby się nam pojedynkować nazajutrz.

Już się nie pojedynkuję, rzekł de Marsay.

To mi coś pachnie jeszcze tragiczniej. Mor­dujesz zatem?

Mylisz słowa. Wydaję wyrok.

Mój drogi przyjacielu, rzekł Paweł, ostre masz

dzisiaj żarciki.

Cóż chcesz? rozkosz wiedzie do okrucieństwa.

Czemu? nie mam pojęcia, i nie je/stem ciekawy przy­czyny.—Te cygara są wyborne. Nalej herbaty swemu przyjacielowi. — Wiesz, Pawle, że ja prowadzę bydlę­ce życie? Byłby czas obrać sobie jakąś drogę, zużyć siły dla czegoś, co byłoby warte aby żyć. Życie to jest osobliwa komedja. Przerażony jestem, śmieję się z niedorzeczności naszego społeczeństwa. Rząd każe ucinać głowę nieborakowi, który zabił człowieka, a da­je patenty istotom, które, mówiąc po lekarsku, ekspe- djują tuzin młodych ludzi w ciągu jednej zimy. Mo­ralność jest bez siły wobec tuzina przywar, które ni­szczą społeczeństwo i których nic nie może ukarać, — Jeszcze jedną filiżankę? — Słowo honoru! człowiek

jest błaznem, który tańczy nad przepaścią. Mówią nam o niemoralności Niebezpiecznych związków, i ja­kiejś tam innej książki, która nosi imię pokojówki1); ale istnieje książka ohydna, plugawa, przerażająca, deprawująca, wciąż otwarta, której nie zamknie się nigdy, wielka księga świata, nie licząc drugiej książ­ki, tysiąckroć niebezpieczniejszej, która się składa zc wszystkiego co mężczyźni szepcą sobie do ucha, albo

kobiety za wachlarzem, wieczorem, na balu.

Henryku, w tobie się najoczywiściej dzieje

coś niezwykłego; to widać mimo twojej czynnej dys­krecji.

Tak! słuchaj, muszę zabić czas do dziś wie czora. Chodźmy grać... Może będę miał to szczę­ście, że przegram.

De Marsay wstał, wziął garść banknotów, zwinąi

je, wsunął do etui ma cygara, ubrał się i skorzystał z powozu Pawła aby się udać do klubu. Aż do obia­du strawił czas w owych drażniących kolejach prze­granej i wygranej, które są ostatnią ucieczką silnych organizacji, kiedy im trzeba zużywać się w próżni.

Wieczorem przyszedł na schadzkę i dał sobie posłusz­nie zawiązać oczy. Następnie, z ową niezłomną wolą, którą umieją skupiać jedynie ludzie prawdziwie silni, skierował całą uwagę i obrócił całą inteligencję na to, aby zgadnąć jakiemi ulicami jedzie. Był niemal pew . nY* że go zawieziono na ulicę Saint-Lazare i że po­

1) Mowa o książce margrabiego de Sade: Justysia czyli niedole cnoty.

wóz zatrzymał się u furtki ogrodowej pałacu San-Real.

Skoro minął, jak pierwszym razem, tę furtkę i kie­dy go złożono na noszach, dźwiganych zapewne przez mulata i woźnicę, zrozumiał, słysząc skrzypienie pia ­sku pod nogami, przyczynę tych ostrożności. Gdyby był swobodny, albo gdyby szedł, mógłby zerwać jakąś gałązkę, zbadać piasek któryby mu przylgnął do po­deszew; podczas gdy przy tej powietrznej wędrówce do niedostępnego pałacu przygoda jego musiała zo­stać tern czem była dotąd, snem. Ale, ku swojej roz­paczy, człowiek nie może nigdy zrobić nic doskonałe­go, ani w dolbrem ani w złem. Wszystkie jego dzieła, duchowe czy fizyczne, naznaczone są pięknem zni­szczenia. Padał lekki deszcz, ziemia była wilgotna. W nocy pewne zapachy roślinne są o wiele silniejsze niż w dzień; Henryk uczuł tedy woń rezedy w alei którą go konwojowano. Wskazówka ta miała go oświecić w poszukiwaniach, jakie zamierzał podjąć ce­lem rozpoznania pałacu, w którym znajdował się bu­duar Pakity. Uważał nawet zakręty, jakie czyniono idąc z noszami przez dom, i sądził że zdoła je zapa­miętać. Znalazł się, jak wczoraj, na otomanie, w obli­czu Pakity, która zdjęła mu chustkę; ale była blada

i zmieniona. Widać było, że płakała. Klęcząc jak modlący się anioł, ale anioł smutny i pełen melan- cholji, biedna dziewczyna nie była już podobna do ciekawej, niecierpliwej, rozszalałej istoty, która na swoich skrzydłach zaniosła Henryka w siódme niebo miłości. Było coś tak szczerego w tej rozpaczy prze- słonionej rozkoszą, że straszliwy de Marsay uczuł

w głębi podziw dla tego nowego arcydzieła przyrody

i zapomniał na chwilę o głównym celu schadzki.

Co tobie, Paki to?

Drogi mój, rzekła, zabierz mnie jeszcze tej nocy. Ukryj mnie gdzieś, gdzieby na mój widok nikt nie mógł rzec: „To Pakita“; gdzieby nikt nie odpo­wiedział: „Jest tu dziewczyna z długiemi włosami

o złocistem spojrzeniu“. Tam dałabym ci wszystką rozkosz, jakiejbyś zażądał. Później, kiedy mnie już nie będziesz kochał, rzucisz mnie; nie będę się skarży­ła, nie powiem nic. Nie będziesz potrzebował robić sobie żadnych wyrzutów, bo jeden dzień spędzony Przy tobie, jeden jedyny dzień, przez który patrzyła­bym na ciebie, starczy mi za całe życie. Ale jeżeli zo­stanę tutaj, jestem zgubiona.

Nie mogę opuścić Paryża, moja mała, odparł Henryk. Nie należę do siebie, związany jestem przy­sięgą z losem wielu osób, które służą mnie jak ja im. Ale mogę ci stworzyć w Paryżu schronienie gdzie żadna siła ludzka nie dotrze.

Nie, rzekła, zapominasz o sile kobiecej.

Nigdy głos ludzki nie zdołał wyrazić więcej grozy,

Któż mógłby cię dosięgnąć, skoro ja stanę między tobą a światem?

Trucizna! rzekła. Już donna Koncha się do­myśla... Przytem, dodała dając upust łzom, które bły­snęły jej na licach, łatwo poznać, że. nie jestem już ta sama. Więc dobrze, jeśli mnie zostawisz wściekłości potwora który minie pożre, niech się dzieje twoja święta wola! Ale pójdź, spraw aby wszystkie rozko­

sze życia wsiąkły w naszą miłość. Zresztą, będę bła­gać, będę płakać, krzyczeć, będę się bronić, uratuję się może,

Kogo będziesz błagać? spytał,

Cyt! rzekła Pakita, Jeżeli uzyskam łaskę, to może dzięki mej dyskrecji,

- Daj mi moją suknię, rzekł podstępnie Henryk.

Nie, nie! odparła żywo; zostań czem jesteś, jednym z aniołów, których mnie nauczono nienawi­dzić i w których widziałam jedynie potwory, gdy wy jesteście tem co może być najpiękniejszego na ziemi, rzekła gładząc włosy Henryka, Ty nie wiesz, do ja­kiego stopnia ja jestem głupia. Nic się nie uczyłam. Od dwunastego roku żyję w zamknięciu, nie widząc ni­kogo. Nie umiem ani czytać ani pisać, mówię tylko po angielsku i po hiszpańsku.

W jaki sposób tedy dostajesz listy z Londynu?

Moje listy?,,, masz, oto są! rzekła dobywając zwitek papieru z japońskiej wazy.

Podała Henrykowi listy, w których młody czło­wiek ujrzał ze zdumieniem dziwaczne figury podobne do rebusów, kreślone krwią a wyrażające okrzyki pełne namiętności,

Ależ, wykrzyknął podziwiając te hieroglify stworzone dłonią przemyślnej zazdrości, jesteś tedy pod władzą piekielnego ducha?

Tak, piekielnego, odparła,

Ale w jaki sposób mogłaś wyjść,..

Ach, rzekła, to była moja zguba, Kazałam Konsze wybierać między natychmiastową śmiercią

a możebnym gniewem. Żarła mnie piekielna cieka­wość, chciałam skruszyć tę spiżową obręcz, którą zakreślono między światem a mną, chciałam wie­dzieć co to są młodzi ludzie, znałam bowiem z męż­czyzn jedynie margrabiego i Kristemja. Woźnica i lo­kaj, który nam towarzyszy, to starcy...

Ależ nie byłaś przecie zawsze zamknięta.

Zdrowie twoje...

Och, odparła, przechadzałyśmy się, ale w no. cy, na wsi, nad brzegiem Sekwany, zdała od świata.

Czy nie jesteś dumna, że cię ktoś tak kocha?

Nie, rzekła, już nie! To podziemne życie, mimo iż pełne wzruszeń, jest jedynie mrokiem w po­równaniu do światła.

Co nazywasz światłem?

Ciebie, mój piękny Adolfie! ciebie, dla które- go oddałabym życie. Całą namiętność, którą we mnie sączono i którą budziłam, ja czuję dla ciebie! Chwi­lami nie rozumiałam zupełnie życia, ale teraz wiem jak my kochamy. Dotąd, byłam jedynie sama kocha ną, ja nie kochałam. Rzuciłabym wszystko dla ciebie, zabierz mnie. Jeżeli chcesz, weź mnie jak zabawkę, ale zostaw mnie przy sobie, póki mnie nie złamiesz.

Nie będziesz żałować?

Ani chwili! rzekła zwracając nań swoje oczy,

których złoty ton pozostał czysty i jasny.

Czy jestem tym wybranym? rzekł sam do sie­bie Henryk, który, odgadując prawdę, skłonny był przebaczyć zniewagę przez wzgląd na tak naiwną mi­łość. — Przekonam się, pomyślał.

O ile Paki ta nie była winna rachunku z przeszło­ści, najmniejsze wspomnienie stawało się zbrodnią w jego oczach. Miał tedy tę smutną siłę, aby kryć swoją myśl, sądzić swą kochankę, śledzić wszystko oddając się najbardziej porywającym rozkoszom, ja­kie kiedykolwiek Peri, zstąpiwszy z niebios, znalazła dla swego ukochanego. Pakita była snać ze szczegól- nem staraniem stworzona przez naturę dla miłości. Od jednej nocy do drugiej, kobiecość jej uczyniła olbrzy­mie postępy. Mimo całej władzy nad sobą, mimo swe­go zobojętnienia na rozkosz i mimo wczorajszego na­sycenia, Henryk znalazł w Dziewczynie o złotych oczach ów seraj, jaki umie stworzyć kochająca kobie­ta i którego mężczyzna nie wyrzeka się nigdy. Pakita odpowiadała tej namiętności, jaką we wszystkich lu­dziach naprawdę wielkich rodzi nieskończoność. Tc owa tajemnicza namiętność tak dramatycznie wy­rażona w Fauście, tak poetycznie ucieleśniona w Man­fredzie, ta sama, która parła don Juana do zgłębienia serc kobiecych, w nadziei znalezienia tam owej myśli bez granic, za którą ugania się tylu łowców mar, ta sama którą uczeni gaszą w wiedzy, a którą mistycy znajdują jedynie w Bogu. Nadzieja, iż posiądzie wreszcie idealną istotę, z którą walka mogłaby być stałą bez znużenia, oczarowała Henryka, który, po raz pierwszy od wielu lat, otworzył swe serce. Nerwy jego zwolniały, chłód jego stopił się w atmosferze tej pło­miennej duszy, jego brutalne zasady pierzchły, szczę­ście ubarwiło jego istnienie białą i różową barwą tego buduaru. Czując płomień nieznanej rozkoszy, dał się

unieść poza granice, w jakich dotąd zamykały się jego uczucia. Nie chciał się dać prześcignąć tej dziewczy­nie, którą sztuczna poniekąd miłość urobiła zgóry dla potrzeb jego duszy. W próżności, która każe mężczyź­nie zostać we wszystkiem zwycięzcą, znalazł siły do ujarzmienia tej dziewczyny; ale też, wyrzucony poza sferę w której dusza jest panią samej siebie, zgubił się w owej rozkosznej otchłani. Był tkliwy, dobry, ser­deczny. Przywiódł Pakitę niemal do szaleństwa.

Czemubyśmy nie mieli pojechać do Sorrento, do Nicei, do Chiavari, spędzić całe życie w ten spo­sób? Chcesz? mówił przejmującym głosem.

Czy potrzebujesz kiedy mówić mi: „Chcesz? wykrzyknęła. Cżyż ja mam wolę? Istnieję poza tobą jedynie poto, aby być tobie rozkoszą. Jeśli chcesz wy­brać schronienie godne nas, Azja jest jedynym kra­jem, gdzie miłość może rozwinąć skrzydła...

Masz słuszność, odparł Henryk. Jedźmy do Indji, tam gdzie wiosna trwa wiecznie, gdzie ziemia rodzi wciąż same kwiaty, gdzie człowiek może oto­czyć się monarszym przepychem nie budząc ludzkich gadań, jak w głupich krajach, które chcą urzeczywi­stnić płaską chimerę równości. Jedźmy w strony, gdzie żyje się w otoczeniu niewolników, gdzie słońce wciąż oświeca pałac wiecznie biały, gdzie w powietrzu unoszą się zapachy, gdzie ptaki śpiewają miłość

i gdzie się umiera kiedy się nie może już kochać...

I gdzie umiera się razem! rzekła Paki ta. Ale nie jedźmy jutro, jedźmy zaraz, weźmy Kristemja.

Na honor, rozkosz jest najpiękniejszem roz­

wiązaniem życia. Jedźmy do Azji; ale, aby jechać, dziecko, trzeba dużo złota! aby zaś mieć złoto, trzeoa uporządkować interesy.

Nie rozumiała.

Złoto jest tu, o, potąd, rzekła podnosząc rękę.

Nie moje jest.

Cóż to szkodzi? odparła; jeżeli nam potrzeba, bierzmy.

Nie należy do ciebie.

Nie należy! powtórzyła. Czyż mnie nie wzią­łeś? Skoro je weźmiemy, będzie należało do nas.

Zaczął się śmiać.

Biedne niewiniątko! nie masz pojęcia o świecie.

Nie, ale oto co wiem, rzekła pociągając Hen­ryka w swoje ramiona.

W chwili gdy de Marsay zapominał o wszystkiem

i umacniał się w chęci przywiązania do siebie na za­wsze tej istoty, otrzymał w pełni upojenia cios szty­letu, który przeszył na wylot jego serce. Pierwszy to raz zraniono je w ten sposób. Pakita, która podnio­sła go gwałtownie jakby chcąc mu »się przyjrzeć, wy­krzyknęła :

Och! Marikita!

Marikita! ryknął młodzieniec; wiem teraz wszystko, o czem chciałem jeszcze wątpić.

Rzucił się do mebla, w którym schowany był dłu­gi sztylet. Szczęściem dla Pakity i dla niego, szafa była zamknięta. Ta przeszkoda wzmogła jego wściek­łość; ale odzyskał spokój, chwycił swój krawat i zbli­żył ku niej tak dziko wymownym ruchem, że, nie wie­

dząc jaką zbrodnię popełniła, Pakita zrozumiała wszakże, że idzie tu o jej życie. Jednym skokiem rzuciła się w przeciwległy kąt aby uniknąć nieszczę-r snego węzła, jaki de Marsay chciał jej zadzierzgnąć na szyj i. Zaczęła się walka. Siła, zwinność, zręcz­ność równe były po obu stronach. Aby zakończyć walkę, Pakita rzuciła pod nogi kochanka poduszkę, na której się przewrócił. Skorzystała z chwili, aby poci«; snąć sprężynę i dać sygnał. Mulat zjawił się w tejże chwili. W mgnieniu oka Kristemjo skoczył na Hen­ryka, powalił go, postawił mu nogę na piersi, z piętą ra gardle. De Marsay zrozumiał, że, jeśli będzie si^ bronił, zginie pod tą nogą na jeden znak Paki ty.

Czemu chciałeś mnie zabić, kochanie? rzekła.

De Marsay nie odpowiedział.

Czem cię uraziłam? pytała. Mów, porozu­miejmy się.

Henryk zachował zimną postawę człowieka sil­nego, który się czuje zwyciężonym. Zachowanie je­go, chłodne, milczące, nawskroś angielskie, chwilową rezygnacją wyrażało świadomość własnej godności. Zresztą, mimo swego gniewu, zastanowił się już, że nierozważnem było wchodzić w zatarg ze Sprawiedli­wością zabijając dziewczynę niespodzianie, nie przy­gotowawszy mordu tak, aby sobie zapewnić bez­karność.

Mój ukochany, ciągnęła Pakita, mów do mnie; nie zostawiaj mnie bez serdecznego słowa! Nie chciałabym zachować w sercu grozy, jaką w nie wla­łeś... Czy odpowiesz? rzekła tupiąc z gniewem nogą.

Za całą odpowiedź de Marsay rzucił jej spojrze­nie znaczące tak wymownie: Umrzesz! że Pakita sko » czyła ku niemu.

Powiedz, chcesz mnie zabić? Jeżeli moja śmierć może ci sprawić przyjemność, zabij mnie!

Dała znak mulatowi, który zdjął nogę z piersi młodzieńca i odszedł nie zdradzając twarzą sądu swe­go o Pakicie.

Oto człowiek! rzekł w duchu de Marsay, uka­zując mulata posępnym gestem. Prawdziwe oddanie jest tylko to, które posłuszne jest przyjaźni nie są­dząc jej, Masz w tym człowieku rzetelnego przyja­ciela.

Dam ci go, jeżeli chcesz, odparła; jeżeli mu każę, będzie ci służył z tem samem oddaniem co mnie.

Czekała słowa odpowiedzi i podjęła z akcentem pełnym tkliwości:

Adolfie, powiedz mi dobre słowo!,,. Już dnieje.

Henryk nie odpowiedział. Młodzieniec ten miał jeden smutny przymiot, wielkiem bowiem zdaje się wszystko oo jest dowodem siły; wszak często ludzie

Odpuszczenie, które niewątpliwie jest łaską duszy, nie istniało dla niego. Okrucieństwo ludzi Północy, któ- rem krew angielska dość jest przesycona, przeszło nań po ojcu. Był niezachwiany w dobrych jak i w złych uczuciach. Wykrzyknik Pakity był dlań tem okrop­niejszy, iż strącił go z wyżyn najsłodszego tryumfu, jakim kiedykolwiek wezbrała próżność ludzka. Na­dzieja, miłość, wszystkie uczucia rozpłomieniły się

w jego sercu i mózgu; i nagle te pochodnie, mające rozświecać jego życie, zgasły od zimnego podmuchu. Osłupiała Pakita miała w swej boleści ledwie tyle si­ły, aby dać znak rozstania.

To niepotrzebne, rzekła odrzucając przepaskę. Skoro mnie nie kocha, skoro mnie nienawidzi, wszyst­ka skończone.

Czekała spojrzenia, nie uzyskała go i padła wpół- martwa. Mulat objął Henryka spojrzeniem tak strasz­nie wymownem, że przyprawił pierwszy raz w życiu

o dreszcz tego młodzieńca, któremu nikt nie odmawiał daru rzadkiej odwagi. ,,Jeśli jej nie będziesz kochał jak należy, jeśli jej sprawisz najlżejszą przykrość, za­biję cię!“ takie było znaczenie tego błyskawicznego spojrzenia. Przeprowadzono Henryka niemal uniże­nie przez długi korytarz oświetlony małemi okienka­mi. Wyszedł ukrytemi drzwiczkami na sekretne scho­dy wiodące do ogrodu. Mulat powiódł go ostrożnie aleją lipową do furtki, wychodzącej na ulicę, wów­czas odludną. De Marsay uważał dobrze wszystko. Powóz czekał nań; tym razem mulat nie wsiadł razem. W chwili gdy Henryk wychylił głowę aby spojrzeć na ogród i pałac, napotkał białe oczy Kristemja, z któ­rym wymienił spojrzenie. Było to z obu stron wy­zwanie, zaczepka, zapowiedź wojny na sposób dzi­kich, pojedynku w którym ustają zwykłe prawa, gdzie zdrada i podstęp są dozwolonym środkiem. Henryk wiedział, że Kristemjó chce go zabić nim on zabije Pa- kitę. Obaj rozumieli się doskonale.

Przygoda wikła się w sposób dość zajmujący, rzekł w duchu Henryk.

Dokąd pan jedzie? spytał woźnica.

De Marsay kazał się zawieść do Pawła de Maner-

ville.

Przez tydzień przeszło, Henryka nie było w do mu; nikt nie wiedział ani co robił przez ten czas, ani gdzie przebywał. Ukrycie to ocaliło go od wściekłości mulata i spowodowało zgubę biednej istoty, która złożyła całą nadzieję w człowieku ukochanym tak, jak żadna istota nie była kochana na ziemi. W ostatnim dniu owego tygodnia, o jedenastej wieczór, Henryk przybył w powozie do furtki pałacu San-Real. Towa­rzyszyło mu czterech ludzi. Woźnica należał widocz­nie do jego przyjaciół, bo stanął wyprostowany na koźle, jak człowiek, który chce, niby czujny szyldwach, schwycić najlżejszy szmer. Jeden z trzech ludzi stał zewnątrz furtki na ulicy; drugi czuwał w ogrodzie oparty o mur; ostatni, trzymając w ręku pęk kluczy, towarzyszył Henrykowi.

Henryku, rzekł towarzysz, ktoś nas zdradził.

Kto, mój dobry Ferragusie?

Nie wszyscy śpią, odparł wódz Płomiennych; najwidoczniej ktoś w domu nie pił ani nie jadł. O, wi­dzisz światło.

Mamy plan domu, skąd to światło?

Nie trzeba mi na to planu, odparł Ferragus; z pokoju margrabiny.

m

A! wykrzyknął de Marsay. Musiała zapewne przybyć dziś z Londynu. Ta kobieta zabrała mi na­

wet moją zemstę! Ale, jeżeli mnie wyprzedziła, mój dobry Gracjanie, wydamy ją w ręce sprawiedliwości.

Słuchaj-że! już się stało, rzekł Ferragus do

Henryka.

Dwaj przyjaciele nadstawili ucha i usłyszeli sła­by krzyk, który byłby rozczulił tygrysa.

s — Twoja margrabina nie pomyślała, że głos prze­dostanie się rurą od komina, rzekł wódz Płomiennych, śmiejąc się jak krytyk uszczęśliwiony iż odkrył błąd w pięknem dziele.

My jedni umiemy wszystko przewidzieć, rzekł Henryk. Czekaj na mnie. Zobaczę co się tam dzieje ua górże, niech się przekonam, jak one załatwiają swoje sprzeczki domowe... Na miły Bóg, zdaje się, że ona ją piecze na wolnym ogniu.

De Marsay wbiegł lekko po schodach, które już znał, i zmacał drogę do buduaru. Kiedy otworzył drzwi, przebiegł go mimowolny dreszcz, jaki budzi w najśmielszym człowieku widok rozlanej krwi. Wi­dok, który ukazał się jego oczom, mógł go zresztą za­dziwić w niejednym względzie. Margrabina była ko­bietą: obliczyła swoją zemstę z ową doskonałą chytro- ścią, która cechuje zwierzęta słabe. Ukryła swói gniew, aby upewnić się o zbrodni, nim ją ukarze.

Za późno, ukochany mój! rzekła umierająca Pakita, obracając ku Henrykowi blade spojrzenie.

Dziewczyna o złotych oczach konała utopiona we

krwi. Wszystkie pochodnie zapalone, delikatny za­pach unoszący się w powietrzu, ów nieład, w którym oko kobieciarza umiało rozpoznać szały wspólne

Dziewczyna o złotych oczach 7

wszystkim namiętnościom, wszystko to świadczyło, że margrabina umiejętnie badała występną. Ten biały buduar, z którym krew harmonizowała tak dobrze, zdradzał długą walkę. Ręce Paki ty były odciśnięte na poduszkach. Wszędzie czepiała się życia, wszędzie broniła się, i wszędzie ją ugodzono. Całe strzępy sfałdowanej gazy wydarły jej zakrwawione ręce, któ­re z pewnością długo walczyły. Pakita musiała pró­bować wdrapać się na sufit. Bose jej nogi odcisnęły się na grzbiecie otomany, po którym widocznie się wspinała. Ciało jej, poszarpane sztyletem jej kata, mówiło, z jaką zaciekłością broniła swego życia, które Henryk uczynił jej tak drogiem. Leżała na ziemi i ko­nając ukąsiła w nogę panią de San-Real, która trzy­mała w ręce sztylet zbroczony krwią. Margrabina miała powyrywane włosy, pokryta była ukąszeniami, z których wiele krwawiło; rozdarta suknia odsłaniała jej podrapane piersi. Była wspaniała. Głowa jej, łakoma i wściekła, wdechała zapach krwi. Usta dy­szały wpółotwarte, nozdrza nie mogły nastarczyć od­dechowi. Pewne zwierzęta, wprawione we wściekłość, rzucają się na nieprzyjaciela, uśmiercają go, poczem, uspokojone zwycięstwem, jakgdyby zapominają wszystkiego. Są inne, które kręcą się dokoła swej ofia* ry, pilnują jej, aby im jej ktoś nie wydarł, i, podobne homerowemu Achillesowi, okrążają dziesięć razy Troję, wlokąc nieprzyjaciela za nogi. Taką była mar­grabina. Nie spostrzegła Henryka. Po pierwsze, zbyt była pewna, że jest sama, aby się lękać świadków; następnie zanadto się upiła ciepłą krwią, nadto roz­

grzała walką, nadto była podniecona aby dostrzec bo­daj cały Paryż, gdyby Paryż otoczył ją niby amfitea­trem. Nie byłaby uczuła piorunu. Nie dosłyszała nawet ostatniego westchnienia Pakity i myślała że umarła może ją jeszcze zrozumieć.

Umieraj bez spowiedzi! mówiła; idź do pie­kła, potworze niewdzięczności; nie bądź już niczyja, tylko czarta. Za krew, którą mu oddałaś, winna mx jesteś wszystką twoją! Umieraj, umieraj po tysiąc razy, byłam zbyt dobra, zabiłam cię odrazu, byłabym chciała zadać ci wszystkie męki, które ty mi zosta* wiasz. Ja będę żyła! będę żyła nieszczęśliwa, skaza­na jestem na to aby już kochać tylko Boga!

Przyjrzała się jej.

Umarła! rzekła po pauzie, opamiętując się nagle. Umarła! och, ja umrę z bólu!

Zmożona rozpaczą, która odbierała jej głos, mar­grabina chciała się rzucić na otomanę, a ruch ten po­zwolił jej wreszcie ujrzeć Henryka de Marsay.

Ktoś ty? rzekła biegnąc ku niemu ze wzniesio­nym sztyletem.

Henryk zatrzymał jej ramię, mogli sobie spojrzeć oko w oko. Straszliwe zdumienie ścięło obojgu krew V/ żyłach, zadrżeli niby przestraszone konie. W istocie

rzekli oboje te same słowa:

Lord Dudley musi być twoim ojcem?

Każde z nich skinęło twierdząco głową.

Była wierną krwi, rzekł Henryk wskazując Pakitę.

Była tak niewinną jak tylko być może, odpar­ła Małgorzata Eufemia Porraiberil, i rzuciła się na cia­ło Pakity z krzykiem rozpaczy. — Biedna dziewczyna! och! chciałabym cię wskrzesić! Zbłądziłam, przebacz mi, PakitoL. Umarłaś, a ja żyję! Jam bardziej nie­szczęśliwa.

W tej chwili ukazała się ohydna twarz matki Pakity.

Powiesz mi, żeś mi jej nie sprzedała na to abym ją zabiła, wykrzyknęła margrabina. Wiem, po co wychodzisz ze swojej nory. Zapłacę ci ją dwa razy. Milcz.

Dobyła worek złota z hebanowej szafki i rzuciła go ze wzgardą do nóg starej. Dźwięk złota zdołał wywołać uśmiech na martwej twarzy Gruzinki.

Przychodzę na czas dla ciebie, siostro, rzekł Henryk. Sąd zażąda od ciebie...

Niczego, odparła margrabina. Jedna jedyna osoba mogła żądać rachunku za tę dziewczynę. Kri-

stemjo nie żyje.

A ta matka, rzekł Henryk wskazując starą,

czy nie będzie wciąż ściągała z ciebie haraczu?

Ona jest z kraju, gdzie kobieta nie jest czło­wiekiem, ale rzeczą, z którą się robi co się chce, którą się sprzedaje, kupuje, zabija, której się używa do swoich kaprysów, jak wy tutaj używacie swoich mebli. Zresztą ona ma namiętność, wobec której milkną wszystkie inne, i która unicestwiłaby jej miłość ma­cierzyńską, gdyby kiedy kochała swą córkę; namięt­ność...

Jaką? spytał żywo Henryk, przerywając siostrze.

Grę, od której niech cię Bóg strzeże! odparła margrabina,

Ale kto ci pomoże, rzekł Henryk ukazując Dziewczyną o złotych oczach, usunąć ślady tego ka­prysu, którego sądy by ci nie darowały?

Jej matka, odparła margrabina wskazując starą Gruzinkę, której dała znak aby została.

Zobaczymy się, rzekł Henryk, który pomyślał

o niepokoju przyjaciół i czuł że trzeba iść.

Nie, bracie, rzekła, nie zobaczymy się nigdy. Wracam do Hiszpanii, aby wstąpić do klasztoru los

Dolores.

Jesteś jeszcze za młoda, za piękna, rzekł Hen­ryk, biorąc ją w objęcia i całując ją.

Żegnaj, rzekła; nic nie zdoła pocieszyć po stracie tego co nam się zdało nieskończonością.

W tydzień później, Paweł de Manerville spotkał Henryka w Tuillerjach, na terasie des Feuillants.

I cóż, ty zbrodniarzu, co się stało z naszą piękną Dziewczyną o złotych oczach?

Umarła.

Na co?

Na piersi.

Paryż, marzec 1834 — kwiecień 1835.

-.-m

I<i" t ''

iii ?"

'.1,1 i

! • .1

! ! '

t< 'I

r i

i.

1;

i r

I

&:i V Im

ł :U’i

i •:

^Y1: -i. V .iJt

l/t-

i. J"

- -ij

Mi

Hj-1

m

t

¿1 1 *'

1 I 5-*

.i!'. T:

>t3M1

I'

N.i';

Jr

>1. l\

PROBOSZCZ Z TOUR5

Trwanie dzieła, na którem kreślę twoje nazwisko, dwukrotnie sławne w tem stuleciu, jest nader problematycz­ne; podczas gdy ty ryjesz moje na bron- zie, który przeżywa narody, nawet choćby był bity tylko pospolitym mło­tem mincarza. Czy numizmatycy nie będą zakłopotani tyloma koronowane- mi głowami w swojej pracowni, kiedy, wśród popiołów Paryża, odnajdą owe istnienia uwiecznione przez ciebie po­nad trwanie ludów, istnienia, w któ­rych oni będą się dopatrywać dynastyj ? Tobie tedy przypadł ten boski przy­wilej, mnie wdzięczność.

De Balzac

Z początkiem jesieni r. 1826, księdza Biroitteau, główną osobę tego opowiadania, zaskoczyła ulewa w chwili gdy wracał z domu gdzie spędził wieczór. Prze­był tedy, tak szybko jak mu pozwalała jego tusza, pusty placyk, zwany le Cloître (Klasztor), znajdujący

się za chórem kościoła Saint Gatien w Tours*

Ksiądz Birotteau, mały i krótki człeczyna, o apo- plektycznej budowie, liczący około sześćdziesięciu lat, przebył już kilka ataków podagry. Otóż, ze wszystkich drobnych niedoli ludzkiego życia, wypadkiem do któ­rego dobry ksiądz miał największy wstręt, było nagłe skropienie trzewików z szerokiemi srebrnemi klam­rami oraz przemoknięcie podeszew. W istocie, mimo flanelowych szmatek w które stale zawijał nogi z iście księżą dbałością o swoją osobę, zawsze wrażliwy był na wilgoć; poczem, nazajutrz, podagra dawała mu nie­chybnie dowody swojej pamięci. Mimo to, ponieważ bruk na placyku jest zawsze suchy, ponieważ ksiądz Birotteau wygrał półczwarta franka w wista u pani de Listomere, zniósł z rezygnacją deszcz od połowy placu arcybiskupiego, gdzie zaczął padać obficie. W tej chwili pieścił zresztą swoje mar zenie, pragnienie hodowane już od dwunastu lat, klasyczne marzenie księdza! Pragnienie to, które nawiedzało go co wie­czór, zdawało się w tej chwili bliskie ziszczenia: sło­wem, zbyt szczelnie zawijał się w pelerynkę kanonika, aby czuć wilgoć. Tego wieczora, osoby zbierające się zwyczajnie u pani de Listomere zaręczyły mu niemal że otrzyma kanonię, właśnie w kapitule katedralnej św. Gracjana, dowodząc mu, że nikt nie zasługuje na tę posadę tyle co on, i że długo pomijane jego prawa są tym razem niezaprzeczone. Gdyby był przegrał w kairty, gdyby się był dowiedział że ksiądz Poirel, jego rywal, ma zostać kanonikiem, deszcz wydałby się pocz- ę i winie o wiele chłodniejszy. Może byłby złorzeczył

Proboszcz z Tours 107

istnieniu. Ale znajdował się w jednym z owych rzad­kich momentów życia, kiedy różowe myśli pozwalają

o wszystkiem zapomnieć. Jeżeli przyśpieszył kroku, to jedynie machinalnie. Prawda, owa prawda tak nie­odzowna w historji obyczajów, każe wyznać, że nie myślał ani o ulewie ani o podagrze.

Niegdyś istniały w Klasztorze od strony ulicy Wielkiej, liczne domy zamknięte wspólnem ogrodze­niem, przynależące do katedry i mieszczące kilku dy­gnitarzy kapituły. Od czasu zagarnięcia majątków kleru, miasto uczyniło z przejścia, które dzieli te do­my, ulicę nazwaną Psalette, która prowadzi od Klasz­toru do ulicy Wielkiej. Nazwa ta wskazuje dostatecz­nie, że tam mieścił siię niegdyś wielki Kantom, jego szkoły i cały jego dwór. Lewą stronę lej ulicy wy- wypełnia jeden dom, przez którego mury przechodzą żebra wspierające kościół. Żebra te tkwią w małym ogródku koło domu, (tak iż trudnoby rozstrzygnąć, czy katedrę zbudowano przed czy po tej starodawnej sie­dzibie, Ale, badając arabeski i kształt okien, łuk drzwi i sczerniałą od wtóku fasadę, archeolog pozna, że zawsze (Stanowiła ona część wspaniałej budowli z którą «jest zespolona. Antykwarjusz (gdyby takli ist­niał w Tours, je dnem z najmniej oświeconych miast we Francji) mógłby nawet rozpoznać, u wnijścia pa­sażu do Klasztoru, ślady arkady, która tworzyła nie­gdyś portyk owych ksiiężych mieszkań i która musiała harmonizować z ogólnym charakterem budowli. Poło ­żony na północ od św. Gracjana, dom ten znajduje się

stalle w cieniu rzucanym przez tę wielką katedrę. Czas oblekł ją swoim czarnym płaszczem, wycisnął na niej swe zmarszczki, posiał swój wilgotny chłód, swoje mchy i wysokie »zioła. To też mieszkanie to jest za­wsze spowite w głęboką ciszę, przerywaną jedynie dźwiękiem dzwonów, śpiewami kościelnemi, przenika- jącemi przez mury kościoła, lub też krakaniem kawek gnieżdżących się w dzwonnicy. Zakątek ten jestto pu­stynia kamiienna, samotnia pełna wyrazu, gdzie miesz­kać mogą jedynie istoty sprowadzone do zupełnej ni­cości lub 'też obdarzone olbrzymią siłą ducha. W do­mu o którym mowa, mieszkali zawsze księża, a należał on do starej panmy nazwiskiem Gamard, Posiadłość tę nabył od Narodu, w czasie Terroru, ojciec panny Gamard; ale, ponieważ od dwudziestu lat stara panna wynajmowała ją księżom, nikomu nie przyszło na myśl gorszyć slię za Restauracji, że dewotka posiada real­ność pochodzącą z tego źródła. Może duchowni przy­puszczali, że panna Gamard ma zamiar zapisać dom kapitule, świeccy zaś nie widzieli zmiany w jego prze­znaczeniu.

Ksiądz Birotteau kierował się tedy ku temu do­mowi, gdzie mieszkał od dwóch lat. Mieszkanie to było niegdyś — jak obecnie pelerynka — przedmiotem jego pragnień i jego hoc erat in uotis przez jakich dwa­naście lat. Być pensjonarzem panny Gamard i zostać kanonikiem, to były dwie wielkie sprawy jego życia; w istocie określają one dość ściśle ambicję księdza, który, czując się niejako pielgrzymem w drodze ku

\\ •

_• / •_ ■; » T

K

x : • v

V - .

» *.

w-V

Aj*.

ś^':i

Proboszcz z Tours

109

wieczności, może pragnąć na tym świecie jedynie do­brego legowiska, dobrej kuchni, schludnej odzieży, trzewików ze srebrnemi klamrami, rzeczy wystarcza­jących dla potrzeb zwierzęcych; kanonji zaś dla zado­wolenia miłości własnej, tego szczególnego uczucia, które zaniesiemy z sobą podobno aż przed oblicze Boga, skoro istnieją stopnie pomiędzy Świętymi. Ale pożądanie mieszkania, obecnie zajmowanego przez księdza Birotteau, owo uczucie tak blade w oczach świata, było dlań całą namiętnością, namiętnością pełną przeszkód, i, jaknajbardziej zbrodnicze namięt­ności, pełną nadziei, upojeń i wyrzutów,

Rozkład i charakter domu nie pozwalały pannie Gamard mieć więcej niż dwóch pensjonarzy, Otóż, mniej więcej na dwanaście lat przed dniem w którym Birotteau rozgościł się u starej panny, podjęła się ona hodować w zdrowiu i weselu księdza Troubert i księ­dza Chapeloud, Ksiądz Troubert żył, ksiądz Chape* loud umarł a Birotteau zajął natychmiast jego miejsce.

Nieboszczyk ksiądz Chapeloud, za życia kanonik u św, Gracjana, był serdecznym przyjacielem księdza Birotteau, Za każdym razem kiedy wikary zaszedł do kanonika, stale podziwiał mieszkanie, meble i bibljo- tekę. Z tego podziwu zrodziła siię pewnego dnia żądza posiadania tych pięknych rzeczy. Niepodobieństwem było księdzu Birotteau zdławić to pragnienie, które często zadawało mu straszny ból, skoro pomyślał, że jedynie śmierć najlepszego przyjaciela mogła zaspo-

«Ti

r% ■ i,

iVy,

I'

lp i*

v.

i

!t : ,* •

i.

.! /

:

U

v >V -, ł '■*«

\rs ->

r\'v,

1 :

: 1 ; -r

J ' I

i L Jj r\

. . ¡>^

.L-i Î . -.ł *^V

-.>.i I i1*» mi) .,•11 • «

vj ■ ! "i

I ‘t

>

V 9

\ r

1 rv4.

r'Ć*' t** i

koić to ukryte, ale wciąż rosnące pożądanie. Ksiądz Chapeloud i jego przyjaciel Birotteau nie byli bogaci. Obaj synowie chłopscy, nie mieli nic poza skąpą księ­żą płacą; szczupłe zaś oszczędności poszły na prze­trwanie nieszczęsnej doby Rewolucji. Kiedy Napoleon przywrócił obrządek kaltolicki, zamianowano księdza Chapeloud kanonikiem św. Gracjana, a księdza Bi­rotteau wikarjuszem katedralnym. Wówczas Chape­loud wprowadził się do panny Gamard. Kiedy Bi­rotteau odwiedził kanonika na nowe<j siedzibie, ujrzał mieszkanie bardzo wygodnie urządzone; ale nie widział w niem nic więcej. Początek tej żądzy podobny był do szczerego uczucia, zaczynającego się niekiedy u mło­dego człowieka chłodnym podziwem dla kobiety, któ­rą później pokocha na zawsze.

Mieszkanie to, do którego wiodły kamienne scho • dy, znajdowało się w części domu położonej od po­łudnia. Ksiądz Troubert zajmował parter, a panna Ga­mard pierwsze piętro od frontu.

Kiedy Chapeloud objął swoje mieszkanie, pokoje były nagie a /sufity czarne od dymu. Kamienny i dość gruibo rzeźbiony kominek nie był nigdy malowany. Za całe urządzenie, biedny kanonik ustawił łóżko, stół, kilka krzeseł i tych niewiele książek które posiadał. Mieszkanie podobne było do ładnej kobiety w łach­manach. Ale kiedy, w parę lat później, pewna stara dama zapisała księdzu Chapeloud dwa tysiące fran • ków, obrócił tę sumę na zakup no dużej dobowej bi- bljoteki, pochodzącej z zamku, rozszarpanego przez

Czarną Bandę, a uderzającej rzeźbami godnemi po­dziwu artystów. Ksiądz nabył tę szafę skuszony nie- tyle niską ceną, ile zupełną zgodnością jej rozmia­rów z rozmiarami sieni. Oszczędności jego pozwo­liły mu wówczas odnowić całkowicie salonik, aż dotąd biedny i zaniedbany. Wywoskowano starannie posadzkę, wybielono sufit, pomalowano boazerję tak, aby imitowała słoje i sęki dębowe. Marmurowy komi­nek zajął miejsce dawnego. Kanonik miał na tyle gustu, aby wyszukać stare rzeźbione orzechowe fotele. Wre­szcie długi hebanowy stół i dwa meble Boulle‘a dały tej izbie fizjognomję pełną charakteru .W ciągu dwóch lat, hojność pobożnych osób oraz legaty penitentek, mimo że skromne, wypełniły książkami puste zrazu półki bibljoteczne. Wreszcie wuj X. Chapeloud, były Oratorjanin, zapisał mu swoją kolekcję in folio Ojców Kościoła, i wiele inych dzieł cennych dla duchow­nego. Birotteau, coraz bardziej zdumiony przeobraże­niami tej gołej niegdyś izby, doszedł stopniowo do mimowolnej pożądliwości. Zapragnął posiadać ten gabinet, tak zestrojony z powagą stanu duchownego, Namiętność ta rosła z dnia na dzień. Pracując przez całe dni w tem ustroniu, wikarjusz mógł ocenić ciszę i spokój mieszkania, które zrazu zachwyciło go swoim wygodnym rozkładem. W ciągu następnych lat, Cha­peloud uczynił ze swej celi modlitewnię, którą jego nabożne przyjaciółki skwapliwie upiększały. Jeszcze później, dama jakaś ofiarowała kanonikowi haftowa­ny fotel, który sama przez długi czas robiła pod okiem

tego sympatycznego człowieka, -nie domyślającego się jego przeznaczenia. Wówczas z sypialnią stało się to co z gabinetem; olśniła wikarego. Wreszcie, na trzy lata przed śmiercią, ksiądz Chapeloud dopełnił upięk­szeń w swojem mieszkaniu, strojąc salon. Meble, mimo iż poprostu obite czerwonym utrechckim aksamitem, oczarowały księdza Birotteau. Od dnia w którym ujrzał firanki w czerwone pasy, mahoniowe meble, dy­wan, i cały ten obszerny nowo pomalowany pokój, mieszkanie X. Chapeloud stało się dlań przedmiotem tajemnej monomanji. Mieszkać tam, położyć się w łóżku o sutych jedwabnych firankach, gdzie sypiał kanonik, mieć koło siebie wszystkie te wygody, to był dla X. Birotteau szczyt szczęścia: nie widział nic po­nadto. Wszystkie pragnienia i ambicje lęgnące się w sercu ludzi skupiły się w księdzu Birotteau w tajem- nem i głębokiem uczuciu, z jakiem pragnął mieszkania podobnego do gniazdka księdza Chapeloud. Ilekroć

przyjaciel zachorował, ksiądz Birotteau przybiegał wiedziony niewątpliwie szezerem przywiązaniem; ale, kiedy się dowiadywał o jego niemocy lub też kiedy

mu dotrzymywał towarzystwa, rodziło się mimowoli w głębi jego duszy tysiąc myśli, których najprostszym wyrazem było zawsze:

- Gdyby Chapeloud umarł, może dostałbym je­go mieszkanie.

Że jednak Birotteau miał zacne serce, ciasny u- mysł i ograniczoną inteligencję, nie przychodziło mu

t

na myśl uczynić cośkolwiek w tym celu, aby mu przy­jaciel zapisał bibljotekę i meble.

Ksiądz Chapeloud, miły i pobłażliwy egoista, od­gadł namiętność przyjaciela, co nie było trudno; i prze­baczył mu ją, co może się wydać mniej łatwe u księ­dza. Ale też wikary, którego przyjaźń była wciąż nie­zmienna, przechadzał się co dzień z przyjacielem w tej samej alei, nie mając doń ani przez chwilę żalu

o czas, który od dwudziestu lat poświęcał na tę prze­chadzkę. Birotteau, który uważał swoje mimowolne pragnienia za grzech, byłby zdolny za pokutę do naj­głębszych poświęceń. Kanonik spłacił dług wobec tak naiwnie szczerego braterstwa, mówiąc na kilka dni przed śmiercią do wikarego, który mu czytał Qnoti- dienne:

Tym razem dostaniesz mieszkanie. Czuję, że już koniec ze mną.

W istocie, ksiądz Chapeloud zapisał księdzu Bi­rotteau bibljotekę i meble. Posiadanie tych rzeczy, tak żywo upragnionych, oraz nadzieja zostania pensjonar- juszem panny Gamard, złagodziły znacznie boleść, jaką zadała księdzu Birotteau strata przyjaciela: nie byłby go może wskrzesił, ale płakał po nim. Przez kil­ka dni był jak Gargantua, gdy mu żona umarła dając życie Pantagruelowi: nie wiedział, czy ma się cieszyć z narodzin syna, czy też martwić się iż pochował pocz­ciwą Badbek; i wciąż mylił się, ciesząc się ze śmierci żony, a opłakując urodzenie Pantagruela. X. Birotteau spędził pierwsze dni żałoby na sprawdzaniu tomów

Dziewczyna o złotych oczach 8

swojej bibljoteki, na posługiwaniu się swojemi mebla­mi, na oglądaniu ich; przyezem, tonem, którego na nie­szczęście nikt nie mógł zapisać, mówił: „Biedny Cha- poloud!“ Radość jego i ból tak go pochłonęły, że nie uczuł żadnej przykrości widząc że kto inny otrzymał kanonję, której sukcesji nieboszczyk Chapeloud spo­dziewał się dla przyjaciela. Panna Gamard z przy­jemnością wzięła wikarjusza na pensję; jakoż odtąd dostąpił wszystkich materjalnych szczęśliwości życia, które mu wychwalał zmarły kanonik. Nieobliczalne korzyści! Wedle tego co mówił nieboszczyk Chape­loud, żaden z księży mieszkających w Tours nie wyj­mując arcybiskupa, nie był z pewnością przedmiotem równie delikatnych, równie drobiazgowych starań, jak te któremi panna Gamard otaczała swoich dwóch pensjonarzy.

Pierwsze słowa kanonika, kiedy się spotykał z przyjacielem na przechadzce, tyczyły prawie zawsze smacznego obiadku, który właśnie spożył. Rzadko się zdarzyło, aby, w ciągu siedmiu spacerów w tygodniu,

Ta poczciwa dziewczyna ma wyraźne powo­łanie do służby duchownej.

Pomyśl, mówił Chapeloud do ks. Birotteau, przez dwanaście lat z rzędu, bielizna, alby, komże, ra­baty, nic nigdy nie brakowało. Zawsze znajduję każdą rzecz na miejscu, w dostatecznej ilości, pachnącą iry­sem. Meble wyczyszczone i wytarte tak, że od dawna nie wiem poprostu co to kurz. Czy widziałeś kiedy u

mnie bodaj źdźbło kurzu? Nigdy! Drzewo na opał pięk­ne, suche, każda rzecz wyborowa; zdawałoby się, że panna Gamard ma ustawiczne oko w moim pokoju. Nie przypominam sobie, abym w ciągu dziesięciu lat za­dzwonił dwa razy by prosić o cokolwiek. To się nazy­wa żyć! Nie musieć niczego szukać, nawet pantofli! Mieć zawsze dobry ogień, dobry stół. Naprzykład mie­szek mój mnie niecierpliwił, źle ciągnął. Nie poskar­żyłem się ani dwa razy: Już! na drugi dzień, panna Gamard dała mi bardzo ładny mieszek i te szczypczy- ki, któremi, jak widziałeś, grzebię sobie w ogniu.

Birotteau, za całą odpowiedź, szeptał tylko:

Pachnące irysem!

To pachnące irysem wzruszało go zawsze. Słowa kanonika odsłaniały szczęście fantastyczne dla bie­dnego wikarego, który miał wieczny kłopot ze swe- *ni albami i rabatami, nie miał bowiem zmysłu porząd­ku i dość często zapominał zadysponować obiad. To też, czy to gdy obchodził kościół z kwestą, czy gdy odprawiał mszę, ilekroć spostrzegł pannę Gamard, za­wsze obejmował ją słodkiem i życzliwem spojrzeniem, takiem jakie święta Teresa mogła słać w niebo.

Szczęście, którego pragnie każde stworzenie i o którem tak często marzył wikary, ziściło się. Ale, po­nieważ trudno jest komukolwiek, nawet księdzu, żyć bez jakiejś pasji, od pół roku ksiądz Birotteau zastą­pił swoje dwie zaspokojone namiętności żądzą pele­rynki. Tytuł kanonika stał się dlań tern, czem godność Para dla ministra-plebejusza. Toteż możliwość tej no­

minacji, nadzieje jakie mu dano u pani de Listomere, tak mocno zawróciły mu w głowie, iż dopiero wróci­wszy do domu przypomniał sobie, że zostawił para­sol. Gdyby nie deszcz, który lał jak z cebra, może nie byłby sobie wogóle o tem przypomniał, tak bardzo był pochłonięty. Z rozkoszą przetrawiał w myśli wszystko, co mu powiedziały w przedmiocie jego pro­mocji osoby bywające u pani de Listomere, starszej damy, u której spędzał wieczór co środę. Wikary za­dzwonił żywo, jakgdyby chcąc tem wyrazić służącej aby mu nie kazała czekać. Następnie przytulił się do bramy aby jak najmniej zmoknąć; ale wóda spływa­jąca z dachu padała mu właśnie na końce trzewików, a wiatr kierował nań raz po raz strugi deszczu dość podobne do tuszu. Odczekawszy czas potrzebny aby służąca mogła wyjść z kuchni i pociągnąć za sznurek którym otwierało się bramę, wikary zadzwonił po­nownie, i to tak aby uczynić bardzo wymowny hałas,

Nie mogły przecież wyjść, powiadał sobie nie słysząc w domu żadnego odgłoisu.

I zaczął dzwonić po raz trzeci, a dzwonek, powtó­rzony donośnie przez wszystkie echa katedry, rozległ się tak cierpko, że niepodobna było się nie obudzić. To­też, w dobrą chwilę potem, usłyszał, nie bez pewnej przyjemności zaprawnej irytacją, saboty służącej ło­mocące po bruku. Mimo to, udręki jego podagry nie skończyły się tak prędko jak ksiądz się spodziewał. Zamiast pociągnąć za sznurek, Marjanna musiała otwo­rzyć drzwi wielkim kluczem oraz odsunąć rygle,

* Jakże ty możesz dać mi trzy razy dzwonić na taki czas? rzekł do Marjanny,

Przecie ksiądz widzi, że brama była zamknięta. Wszyscy oddawna śpią, biły już trzy kwadranse na dziesiątą. Nasza pani myślała pewnie, że ksiądz jest w domu.

Ale tyś mnie przecież widziała jakem wycho­dził! Zresztą pani wie dobrze, że bywam u pani de Listomere co środę.

Cóż powiem, proszę księdza? zrobiłam jak mi pani kazała, odparła Marjanna zamykając bramę.

Słowa te zadały księdzu Birotieau cios, który był tem dotkliwszy w porównaniu z doskonałem szczę­ściem w jakiem właśnie tonął w marzeniu. Zamilkł, i udał się za Marjanną do kuchni aby wziąć świecę, w przekonaniu że ją tam zostawił. Ale zamiast wejść do kuchni, Marjanna zaprowadziła księdza na górę, gdzie ujrzał w przedpokoju swój lichtarz na stole. Niemy ze zdumienia, wszedł szybko do pokoju, zoba­czył że niema ognia na kominku i przywołał. Marjannę, która jeszcze nie zdążyła odejść.

Nie zapaliłaś ognia? rzekł.

Przepraszam księdza, odparła. Musiał zgasnąć.

Birotteau spojrzał na nowo na kominek i przeko­nał się, że był nietknięty od rana.

*— Muszę wysuszyć nogi, odparł; rozpal ogień.

Marjanna usłuchała z pośpiechem osoby której się widocznie chce spać. Szukając sam swoich pantofli i nie znajdując ich, jak bywało zwykle, na dywaniku,

ksiądz przyglądał się Marjannie i uczynił parę spo­strzeżeń, świadczących, że ona nie wstała prosto z łóż­ka, jak twierdziła. Uprzytomnił sobie wówczas, że od dwóch tygodni pozbawiono go wszystkich owych drob­nych wygód, które przez półtora roku uczyniły mu ży­cie tak słodkiem. Otóż, ponieważ ciasne umysły skłon­ne są z natury do rozstrząsania drobiazgów, pogrążył się z miejsca w głębokich dumaniach nad temi czte­rema wypadkami, które, niedostrzegalne dla kogo in­nego, dla niego stanowiły cztery katastrofy. Była to najoczywiściej zupełna ruina jego szczęścia; to za­pomnienie pantofli, to kłamstwo Marjanny o ogniu na kominku; to niesłychane przeniesienie lichtarza do przedpokoju, i wreszcie ta przymusowa kwarantanna w deszcz pod bramą.

Kiedy ogień błysnął na kominku, kiedy zapa­lono lampkę nocną, i kiedy Marjanna opuściła pokój, nie spytawszy, jak czyniła niegdyś: „Czy księdzu jesz­cze czego nie potrzeba?“ ksiądz Birotteau zanurzył się łagodnie w pięknej i obszernej berżerce zmarłego przyjaciela; ale ruch, jakim się w nią osunął, miał coś smutnego. Oblegało nieboraka przeczucie jakiegoś straszliwego nieszczęścia. Oczy jego wędrowały kolej­no po pięknej szafie, komodzie, krzesłach, firankach, dywanach, po obszemem łóżku, kropielnicy, krucyfi­ksie, Dziewicy Valentyna, Chrystusie Lebruna, sło­wem po wszystkich przedmiotach; a na jego twarzy

kolwiek kochanek darzył pierwszą kochankę lub sta

rzec swoje ostatnie zasadzone drzewa. Wikary poznał w tej chwili, nieco późno coprawda, oznaki cichego prześladowania, uprawianego na nim od trzech miesięcy przez pannę Gamaird. Człowiek inteligentny byłby z pewnością odgadł jej niechęć o wiele wcześ­niej. Alboż wszystkie stare panny nie mają specjalne­go talentu akcentowania uczynków i słów, jakie pod­suwa nienawiść? Drapią podobnie jak koty. Przytem nie tylko ranią, ale doznają rozkoszy w tem aby ranić i aby pokazać -ofierze że ją zraniły. Tam, gdzie czło­wiek obyty w świecie nie dałby się drasnąć dwa razy,

poczciwemu Birotteau trzeba było kilku uderzeń łapą w twarz, zanim uwierzył w złą intencję.

Natychmiast, z ową drobiazgową bystrością, ja­kiej nabywają księża nawykli zgłębiać sumienia i roz­trząsać błahostki przy konfesjonale, ksiądz Birotteau zaczął budować — jagdyby chodziło o kontrowersję religijną — następujący pewnik:

- Przypuściwszy, że panna Gamard zapom­niała o wieczorze u pani de Listomere, że Marjanna zapomniała rozpalić ogień, że myślały że wróciłem; zważywszy że zniosłem dziś rano — i to osobiście! — mój lichtarz!!! niepodobieństwem jest, aby panna Ga­mard, widząc go u siebie w sali, mogła przypuszczać żc ja jestem w domu. Ergo, panna Gamard chciała mnie wytrzymać pod bramą w deszcz; każąc zaś od­nieść lichtarz na górę, miała zamiar okazać mi... — Co? rzekł głośno, przejęty grozą wypadków, wstając

aby zdjąć mokrą odzież, wziąć szlafrok i fular na głowę.

Następnie przeszedł od łóżka do kominka, gesty­kulując i rzucając na rozmaite tony następujące zda­nia, każde zakończone falsetem, jakby dla zamarko- wania wykrzykników:

Cóż ja jej, u djaska, zrobiłem? Czego ona chce odemnie? Marjanna nie mogła zapomnieć o o- gniu! To ona jej powiedziała, aby nie palić! Trze- baby być dzieckiem, aby nie spostrzec, z jej tonu i za­chowania, że ona ma coś do mnie. Nigdy księdzu Chapeloud nie zdarzyło się nic podobnego! Niepo­dobna mi będzie żyć z takiem dokuczaniem,,, W moim wieku!,,.

Ksiądz położył tsię w nadziei wyświetlenia naza­jutrz przyczyn nienawiści, niweczącej na zawsze owo szczęście, którem cieszył się od dwóch lat, wytęskm- wszy się za niem tak długo. Niestety! tajemne pobudki uczuć panny Gamard miały dlań zostać na wieki nie­znane, nie dlatego aby je trudno było odgadnąć, ale dlatego że nieborakowi brak było owej szczerości, z ja­ką ludzie wyżsi i hultaje umieją wejrzeć w siebie i osą­dzić się. Jedynie genjalny człowiek lub filut umie so­bie powiedzieć: „Zbłądziłem“, Interes i talent, to je­dyni sumienni i bystrzy doradcy. Otóż, ksiądz Birot- teau, którego poczciwość graniczyła z głupotą, któ­rego wykształcenie było jakby inkrustacją wtłoczoną wysiłkiem pracy, nie miał najmniejszego pojęcia o świecie i o życiu. Żył między mszą a konfesjonałem,

wielce zajęty rozstrzyganiem najlżejszych skrupułów sumienia jako spowiednik miejscowych pensjonatów, oraz kilku zacnych dusz, które umiały go cenić. Było to wielkie dziecko, któremu mechanizm społeczny był prawie zupełnie obcy. Jedynie egoizm wrodzony wszy­stkim ludzkim istotom, wzmocniony swoistym egoiz­mem księżym, oraz ciasnym egoizmem prowincji, rozwinął się w nim nieznacznie i mimo jego wiedzy. Gdyby ktoś zadał sobie ten trud, aby zgłębić duszę wi­karego i wykazać mu, że w nieskończenie drobnych szczegółach jego egzystencji oraz drobnych obowiąz­kach jego prywatnego życia brak mu zasadniczo owe­go poświęcenia które głosił, byłby się sam ukarał, umartwiłby się z dobrą wiarą. Ale ci których zadra- śniemy, nawet bezwiednie, nie troszczą się o naszą nieświadomość, chcą i umieją się zemścić. Zatem Bi- fotteau, mimo iż mały człeczyna, miał paść ofiarą owej wielkiej Sprawiedliwości, która nieodmiennie każe światu spełniać swoje wyroki, zwane przez wielu dudków nieszczęściami życia.

Pomiędzy nieboszczykiem ks. Chapeloud a wika­rym była ta różnica, że jeden był egoistą zręcznym i sprytnym, a drugi egoistą szczerym i naiwnym. Kie­dy ksiądz Chapeloud osiadł u panny Gamard, umiał doskonale ocenić charakter swojej gospodyni. Konfe­sjonał zdradził mu, ile goryczy wytwarza w sercu sta­rej panny nieszczęście stawiające ją poza obrębem społeczeństwa; wytyczył tedy rozważnie plan swego postępowania. Gospodyni, licząca dopiero trzydzieści

ośm lat, zachowała jeszcze pewne pretensje, które, u takich szarych osób, zmieniają się później w wy­sokie mniemanie o sobie. Kanonik zrozumiał, że, aby dobrze żyć z panną Gamard, musi zawsze mieć dla niej tę samą uprzejmość i te same względy, być bar­dziej nieomylny niż sam papież. Aby to osiągnąć, ograniczył się w stosunkach z nią jedynie do tego co nakazuje prosta uprzejmość oraz stopień zażyłości wytwarzający się między osobami mieszkającemi pod jednym dachem. I tak, mimo że ks. Troubert i on ja­dali regularnie trzy razy dziennie, wymówił się od wspólnego śniadania, przyuczając pannę Ga­mard, aby mu posyłała do łóżka kawę ze śmietanką. Następnie oszczędził sobie nudów po kolacji, wy­chodząc na herbatę do znajomych domów. W ten spo­sób, rzadko widywał swoją gospodynię poza obiadem, ale na obiad przychodził zawsze trochę wcześniej. W czasie tej niby wizyty, zawsze, przez dwanaście lat które spędził pod jej dachem, zadawał jej te sa­me pytania, otrzymując te same odpowiedzi. Zain­teresowanie tem czy dobrze spała, śniadanie, drobne sprawy domowe, jej wygląd, zdrowie, pogoda, czas trwania nabożeństw, epizody w czasie mszy, wreszcie zdrowie tego lub owego księdza, oto były tematy tej codziennej rozmowy. Przy obiedzie operował za­wsze metodą delikatnego pochlebstwa, raz po raz przechodząc od zalet ryby, od delikatności zasmażki lub przymiotów sosu do przymiotów panny Gamard i jej zalet jako gospodyni. Umiał zręcznie głaskać próżnostki starej panny, chwaląc jej konfitury, korni­

szony, konserwy, pasztety i inne gastronomiczne wy­mysły, Nigdy wreszcie sprytny kanonik nie opuścił żółtego saloniku, nie powiedziawszy jej wprzódy, że nigdzie, w całem Tours, nie pija się równie dobrej

Dzięki temu doskonałemu zrozumieniu charakteru panny Gamard, oraz tej sztuce życia uprawianej przez kanonika przez dwanaście lat, nigdy nie przy­szło pomiędzy nimi do najmniejszego nieporozumie­nia. Ksiądz Chapeloud poznał odrazu wszystkie kan- ty, szorstkości, zadziory starej panny i uregulował nieuniknione punkty styczności w ten sposób, aby uzy­skać od niej wszystko co było potrzebne dla szczęścia i spokoju jego życia. Toteż panna Gamard mówiła że ks. Chapeloud jestto człowiek bardzo miły, łatwy w pożyciu i nader dowcipny. Co się tyczy ks. Trou- bert, dewotka nie mówiła o nim bezwarunkowo nic. Zupełnie wszedłszy w krąg jej życia jak satelita w sferę swej planety, Troubert był dla niej czemś pośredniem między człowiekiem a psem; mieścił się w jej sercu tuż przed miejscem przeznaczonem dla przyjaciół oraz dla wielkiego dychawicznego mopsa, którego kochała tkliwie. Władała nim całkowicie. Ze­spolenie ich interesów posunęło się tak daleko, iż wiele osób żyjących blisko z panną Gamard mniemało, że ksiądz Troubert dybie na majątek starej panny, że ją przywiązuje do siebie bezgraniczną cierpliwością i powoduje nią tem skuteczniej udając że sam jej słu­cha i nie zdradzając najmniejszej chęci do władzy.

Kiedy ksiądz Chapeloud umarł, stara panna, któ­

ra chciała mieć spokojnego pensjonarza, pomyślała z natury rzeczy o wikarym. Zanim jeszcze otwarto te­stament kanonika, już panna Gamard zamyśliła oddać mieszkanie zmarłego swemu poczciwemu księdzu Troubert, uważając, że mu jest niedobrze na parte­rze. Ale kiedy ks. Birotteau przyszedł spisywać ze starą panną warunki, ujrzała, że tak jest rozkochany w tern mieszkaniu, którego pożądał tak długo dziś dopiero mogąc zdradzić siłę swoich pragnień, iż nie śmiała mu wspomnieć o zamianie. Przyjaźń podpo­rządkowała względom interesu. Aby pocieszyć uko­chanego kanonika, dała w jego mieszkaniu posadzkę zamiast podłogi i przebudowała kominek, który dy­mił.

*

Ksiądz Birotteau odwiedzał prżez dwanaście lat przyjaciela swego ks. Chapeloud, przyczem nigdy nie przyszło mu na myśl dochodzić, skąd pochodzi jego niezmierną oględność w stosunkach z panną Gamard. Kiedy isię sprowadził do tej świątobliwej panienki, znajdował się w sytuacji kochanka, który doczekał się uwieńczenia swych pragnień. Gdyby nawet z natury nie był ślepy, oczy jego zanadto były olśnione szczę­ściem, aby mógł przejrzeć pannę Gamard i zastano­wić się nad sposobem unormowania codziennych sto­sunków. Panna Gamard, widziana zdaleka przez pry- *' .

zmat doczesnych szczęśliwości, jakie wikary marzył w jej domu, zdawała mu się istotą doskonałą* wzo- rową chrześcijanką, osobą pełną miłości bliźniego, niewiastą ewangie liczną, panną mądrą, strojną w owe

ciche i skromne cnoty, nasycające życie niebiańskim zapachem. Toteż, z całym zachwytem człowieka, któ­ry dochodzi do dawno upragnionego celu, z naiwno­ścią dziecka oraz nieopatrznością starca nieznającego świata, wszedł w życie panny Gamard, jak mucha łapie się w sieć pająka. I tak, pierwszego dnia kiedy miał jeść i spać w jej domu, został w sa­lonie, wiedziony pragnieniem bliższego poznania, a również owem dziwnem zakłopotaniem, które tak często paraliżuje ludzi nieśmiałych: wydaje się im, że będą niegrzeczmi, jeżeli przerwą rozmowę aby się pożegnać. Został tedy na cały wieczór. Druga stara panna, przyjaciółka ks. Birotteau, panna Salomon de Villenoix, przyszła iego wieczora. Uszczęśliwiona panna Gamard złożyła partyjkę bostona. Kładąc się spać, wikary pomyślał, że spędził bardzo miły wie­czór. Znając jeszcze bardzo niewiele pannę Gamard i księdza Troubert, widział jedynie powierzchnie ich charakterów. Mało kto odsłania odrazu swoje wady. Naogół każdy stara się przybrać powabną maskę. Ks. Birotteau powziął tedy uroczy projekt poświęcenia swoich wieczorów pannie Gamard, zamiast je spędzać

w mieście.

Osoba ta hodowała od kilku lat pragnienie, które potęgowało się w niej z każdym dniem. Pragnienie i o, z rzędu tych, które hodują starcy a nawet ładne ko­biety, stało się u niej namiętnością podobną namię­tności księdza Birotteau do mieszkania swego przyja­ciela. Tkwiło ono w sercu starej panny korzeniami

pychy i egoizmu, zazdrości i próżności, jaskie istnieją u ludzi światowych. Wieczna historja: wystarczy roz­szerzyć nieco ciasny krąg w którym poruszają się te osoby, aby otrzymać wzór wypadków zachodzących w najwyższych sferach towarzyskich.

Panna Gamard spędzała wieczory kolejno w sze­ściu czy ośmiu rozmaitych domach, Czyto dolegało jej że musi szukać ludzi i czuła się w prawie w swo­im wieku żądać od nich wzajemności; czy raniło jej miłość własną, że nie ma własnego towarzystwa; czy wreszcie próżność jej żądała pochlebstw i względów, jakiemi cieszyły się jej przyjaciółki, dość że całą jej ambicją było uczynić swój salon punktem zbornym, do którego co wieczór pewna ilość osób dążyłaby z przy­jemnością. Kiedy Birotteau i jego przyjaciółka, panna Salomon, spędzili u niej kilka wieczorów w towarzy­stwie wiernego i cierpliwego księdza Troubert, pewne­go wieczora, wychodząc od św, Gracjana, panna Ga­mard oznajmiła przyjaciółkom, których dotąd czuła się jakby niewolnicą, że osoby pragnące ją widzieć, mogą ją odwiedzać raz na tydzień u niej w domu, gdzie zbiera się grono przyjaciół dość liczne, aby złożyć partyjkę bostona. Nie godzi się jej (mówiła) zostawiać samego księdza Birotteau, swego nowego pensjonarka; panna Salomon nie opuściła jeszcze ani jednego dnia; ma obowiązki wobec swych przyjaciół,,, i to, i owo,., i t, d,, i t d. Słowa te były tem pokorniej dumne i tem obficiej słodkawe, iż panna Salomon de Villenoix należała do naj arystokratyczniejszego towa­

rzystwa w Tours. Mimo iż panna Salomon przycho­dziła jedynie przez przyjaźń do wikarego, panna Ga- mard pysizniła się że ją ma w swoim salonie, i czuła się, dzięki księdzu Birotteau, blizka ziszczenia wiel­kiego planu: stworzyć kółko równie liczne, równie miłe jak salon pani de Listomere, panny Merlin de la Blottiere i innych dewotek, podejmujących nabożne towarzystwo w Tours! Ale, niestety, ksiądz Birotteau unicestwił zamiary panny Gamard, Otóż, jeżeli wszy­scy ci, którzy osiągnęli w życiu oddawna upragnione sziczęście, zrozumieli radość, jaką mógł czuć wikary kładąc się w łóżku księdza Chapeloud, powinni rów­nież wytworzyć sobie lekkie pojęcie o zgryzocie, jaką sprawiło pannie Gamard zwalenie jej ulubionego pla­nu. Ścierpiawszy przez pół roku dość powolnie swoje szczęście, Birotteau pierzchnął z jej domu, uprowadza­jąc z sobą pannę Salomon. Mimo niesłychanych wy­siłków, ambitna Gamard zebrała ledwie jakieś pięć czy sześć osób, uczęszczających dość nieregularnie, potrzeba zaś było conajmniej czworo wiernych, aby podtrzymać bostona. Trzeba jej tedy było skruszyć się i wrócić do dawnych przyjaciółek, stare panny bo­wiem czują się zbyt licho we własnem towarzystwie, aby się mogły obejść bez wątpliwych przyjemności świata.

Przyczynę tej dezercji łatwo odgadnąć. Mimo iż wikary był z rzędu tych, do których ma kiedyś nale­żeć raj na mocy wyroku: Błogosławieni ubodzy du­chem! — nie mógł, jak wielu ludzi głupich, znosić nu­

dy, o jaką go przyprawiali inni głupcy, Ludzie niein­teligentni podobni są do chwastów, które lubują sobie w dobrej glebie; ponieważ sami się nudzą, tem bar­dziej potrzebują, aby ich bawiono. Wcielenie nudy której są pastwą, połączone z ustawiczną potrzebą ucieczki od samych siebie, wytwarza tę namiętność ruchu, tę ciągłą potrzebę bycia tam gdzie ich niema, To ich cecha, podobnie jak cecha istot pozbawionych czucia, oraz tych, którzy chybią w życiu swego losu lub cierpią z własnej winy. Nie zgłębiając nadto pust­ki i nicości panny Gamard, ani też nie tłómacząc so­bie ciasnoty jej myśli, biedny ksiądz Birotteau spo­strzegł (nieco późno, na swoje nieszczęście) wady, ja­kie dzieliła z wszystkiemi staremi pannami, oraz te któ • re posiadała osobiście. Zło, oglądane w drugich, odcina się tak wyraźnie od dobrego, iż uderza nas prawie zawsze w oczy zanim nas jeszcze zrani. Ten objaw moralny mógłby usprawiedliwić skłonność, która nas mniej lub więcej popycha do obmowy. Tak naturalną rzeczą jest drwić sobie z ułomności drugich, iż powin­niśmy wybaczyć uszczypliwe plotki usprawiedliwione naszemi śmiesznostkami i dziwić się jedynie potwarzy. Ale oczy poczciwego wikarego nigdy nie osiągnęły tego punktu optycznego, który pozwala światowcom dojrzeć rychło kolce sąsiada i uniknąć ich; iżby tedy

poznał wady swej gospodyni, musiał uczuć przestrogę, jakiej natura udziela wszystkim stworzeniom: ból/ Stare panny, nie nagiąwszy swego charakteru i życia do cudzego życia i charakteru, jak tego wymaga dola

hw^'liu

"■* «i - "je• .ryt'a.yvj"‘-"■■■ ’-»*>'' '■—

ïî9ÎSPWÎ3S?5

Proboszcz z Tours 129

kobiety, mają przeważanie tę manję, aby wszystko dokoła chcieć nagiąć do siebie. U panny Gamard skłonność ta wyrodziła się w despotyzm; ale ten despo­tyzm umiał się wyrazić tylko w 'drobiazgach. Tak więc, wśród tysiąca przykładów, koszyczek z fiszkami i sz tonami, postawiony ma stoliku do kart dla księdza Birotteau, powinien był zostać tam gdzie go poło­żyła; i ksiądz drażnił ją wielce przesuwając ten ko­szyczek, co zdarzało się prawie co wieczór. Skąd po­chodziła owa drażliwość tak niemądrze czepiająca się błahostek i jaki był jej cel? Niktby tego nie umiał powiedzieć, panna Gamard sama nie wiedziała. Mimo iż z natury potulny jak owca, nowy pensjonarz — tak samo jak i owce zresztą — nie lubił zbyt często czuć laski pastuszej, zwłaszcza opatrzonej kolcem. Nie tłó- macząc sobie bezgranicznej cierpliwości księdza Trou- bert, Birotteau zrezygnował ze szczęścia, które panna Gamard chciała mu przyrządzać na swój sposób, są­dziła bowiem że ze szczęściem jest tak jak 'z konfitu­rami. Ale nieborak, wskutek naiwności swego cha­rakteru, wziął się do rzeczy dość niezręcznie; rozsta­nie nie obeszło się tedy bez kwasów i szpileczek, na które ksiądz Birotteau silił się okazać obojętnym.

Z końcem pierwszego roku przeżytego pod da­chem panny Gamard, wikarjusz wrócił do swych daw­nych obyczajów, spędzając dwa wieczory w tygodniu u pani de Listomere, trzy u panny Salomon a dwa po­zostałe u panny Merlin de la Blottiere. Osoby te na­leżały do miejscowej arystokracji, do której panna

Dziewczyna o złotych oczach

Gamard nie miała wstępu. Toteż gospodyni dotkli­wie odczuła ucieczkę księdza Birotteau, która dała jej poznać własną nicość: wszelki wybór mieści w sobie wzgardę porzuconego przedmiotu.

Ksiądz Birotteau nie czuł się dobrze w naszem towarzystwie, powiadał ksiądz Troubert przyjaciołom panny Gamard, kiedy musiała poniechać swoich wie­czorów. To inteligencja, smakosz! Jemu trzeba wiel­kiego świata, zbytku, dowcipnej rozmowy, ploteczek.,.

Słowa te pobudzały zawsze pannę Gamard do wy­sławiania swego charakteru kosztem księdza Birotteau.

Nie taka znów inteligencja, mówiła. Gdyby nie ksiądz Chapeloud, nigdyby się nie wszrubował do pani de Listomere. Och! wiele straciłam, tracąc księ­dza Chapeloud. Cóż za miły człowiek, jaki łatwy w sto­sunkach! Dość powiedzieć, że w ciągu dwunastu lat, nie miałam z nim najmniejszego zajścia ani przy­krości.

Panna Gamard przedstawiła księdza Birotteau w świetle tak ujemnem, że w tym mieszczańskim światku, potajemnie zawistnym o świat arystokratycz­ny, zyskał opinję człowieka bardzo przykrego i nie­znośnego w pożyciu. Następnie, stara panna miała przez kilka tygodni tę przyjemność, iż słuchała ubole­wań swoich przyjaciółek, które, nie myśląc ani słowa z tego co mówiły, powtarzały jej bezustanku: „Jakto, pani, taka zgodna i dobra, pani ściągnęła na siebie nie­chęć...?“ Albo: „Niech się pani pocieszy, droga pani Gamard, zanadto dobrze panią znają, aby..." etc.

Ale wszyscy w duchu błogosławili wikarjusza,

uszczęśliwieni iż ominął ich jeden wieczór w tygodniu w Klasztorze, miejscu najbardziej odludnem, posęp- nem i oddalonem od centrum w całem Tours.

Między osobami wciąż stykającemi się z sobą, nie­nawiść i miłość wciąż wzrastają: znajduje się co chwi­la nowe przyczyny aby się bardziej kochać lub nie­nawidzić. To też ksiądz Birotteau stał się dla pan­ny Gamard nie do zniesienia, W półtora roku od swego osiedlenia, w chwili gdy poczciwiec widział błogi spokój w milczeniu nienawiści i rad był że tak dobrze ułożył swoje stosunki ze starą panną, w istocie stał się dla niej celem tajemnej naganki i chłodno ob­myślonej zemsty. Dopiero te cztery fundamentalne okoliczności: zamknięte drzwi, zapomniane pantofle, brak ognia, lichtarz przeniesiony do jego pokoju, zdo- mu odsłonić ową straszliwą (nienawiść, której ostatnie ciosy miały nań spaść aż w chwili gdy będą nie do naprawienia.

Usypiając tedy, zacny wikarjusz łamał sobie da, remnie biedną głowinę, aby sobie wytłómaczyć to tak szczególnie niegrzeczne postępowanie panny Gamard. Ponieważ swego czasu postąpił bardzo logicznie trzy­mając się naturalnych praw swego egoizmu, trudno mu było zrozumieć w czem zawinił wobec gospodyni?

O ile wielkie rzeczy łatwo jest pojąć i wyrazić, mało­stki życia wymagają wielu szczegółów. Wypadki, stanowiące niejako prolog tego mieszczańskiego dra­matu, w którym wszakże namiętności są równie gwał­towne co gdyby płynęły z wielkich przyczyn, wyma­

gały tego długiego wstępu, i trudno byłoby wiernemu historykowi się ograniczyć.

Nazajutrz rano, po przebudzeniu, Birotteau tale usilnie myślał o swej kanonji, że nie pamiętał już czte­rech ostatnich okoliczności, w których ujrzał w wilję złowrogą wróżbę przyszłych nieszczęść. Wikarjusz nie był człowiekiem, któryby wstał z łóżka bez ognia, zadzwonił tedy na Marjannę; poczem, wedle zwycza­ju, utonął w pół-sennych rojeniach. Zwykle służąca, rozpalając ogień, wyrywała go łagodnie z tego ostat­niego snu szmerem swoich pytań i swego krzątania. Ksiądz lubił ten rodzaj muzyki. Upłynęło pół godzi­ny, a Marjanna się nie zjawiła. Wikarjusz (nawpół już kanonik) miał zadzwonić na nowo, ale puścił ta­śmę od dzwonka, słysząc na schodach męskie kroki. Był to ksiądz Troubert, który, zapukawszy dyskretnie, wszedł na zaproszenie gospodarza. Wizyta ta, którą dwaj księża wymieniali dość regularnie raz na mie­siąc, nie zdziwiła wikarjusza. Najpierw kanonik zdziwił się, że Marjanna jeszcze nie roznieciła ognia u jego kolegi. Otworzył okno, ostro krzyknął na Marjannę, wzywając ją do księdza Birotteau, poczem, zwracając się do księdza, rzekł:

Gdyby panna Gamard dowiedziała się że ksiądz nie masz ognia, połajałaby Marjannę.

To rzekłszy, zagadnął księdza o zdrowie i spytał łagodnie, czy ma jakieś nowiny co do swej nominacji, Wikarjusz opowiedział mu o swych zabiegach i wy­mienił naiwnie osoby, na które starała się wpłynąć pa­ni de Listomere. Nie wiedział, iż Troubert nigdy nie

przebaczył owej pani tego, że nie mógł się dostać do je} domu, on, ksiądz Troubert, dwa razy już omal mianowany generalnym wikarjuszem djecezji!

Niepodobna znaleść dwóch fizjognomji, któreby pozostawiały więcej sprzeczności niż fizjognomje tych dwóch księży. Troubert, wysoki i chudy, miał cerę śniadą i żółciową, podczas gdy wikarjusz był co się nazywa pulchny. Twarz księdza Birotteau, okrągła i rumiana, wyrażała bezmyślną dobroduszność; gdy twarz Trouberta, długa i poorana głębokiemi bruzda­mi, nabierała chwilami wyrazu pełnego ironji i wzgar­dy: trzeba było wszakże przyjrzeć mu się uważnie, aby odkryć te dwa uczucia. Zwyczajnie kanonik za­chowywał zupełny spokój, mając powieki wciąż pra­wie opuszczone na dwoje piwnych oczu, których spoj­rzenie stawało się, kiedy zechciał, jasne i przenikliwe. Rude włosy dopełniały tej posępnej fizjognomji, bez- ustanku powleczonej mrokiem poważnych dumań. Wiele osób mniemało zrazu, iż księdza Troubert po­chłania jakaś wysoka i głęboka ambicja; ale ci co go rzekomo znali lepiej, obalili w końcu to mniemanie, przedstawiając go jako człowieka ogłupionego despo­tyzmem panny Gamard lub też wyczerpanego nad- Hiiernemi postami. Mówił rzadko i nie śmiał się ni­gdy. Kiedy mu się zdarzyło być mile wzruszonym, wymykał mu się słaby uśmiech, gubiący się w fałdach twarzy,

Birotteau był przeciwnie z gruntu szczery, wyla­ny, lubiący smacznie zjeść; bawił się lada czem z na­iwnością człowieka bez żółci i zdrady. Ksiądz Trou-

bert budził w pierwszej chwili uczucie mimowolnej grozy, podczas gdy wikarjusz skłaniał tych co go wi­dzieli do łagodnego uśmiechu. Kiedy, przez arkady i nawy św, Gracjana, wysoki kanonik szedł uroczy­stym krokiem, z pochylonem czołem, z surowemi oczy­ma, budził szacunek: jego przygarbiona postać har­monizowała z pożółkłem! sklepieniami katedry, fałdy jego sutanny miały coś monumentalnego, godnego rzeźbiarza. Natomiast poczciwy wikarjusz krążył tam bez żadnej powagi, dreptał, deptał, tocząc się jak kulka.

Ci dwaj ludzie mieli wszakże jedno podobień­stwo. Tak samo jak ambitne wejrzenie Trouberta, każąc go się obawiać, skazało go może na nieznaczącą rolę zwykłego kanonika, tak samo charakter i postać księdza Birotteau skazywały go niejako na wiekuisty wikarjat. Jednakże, ksiądz Troubert, doszedłszy pięćdziesięciu lat, taktem swoim, pozorami zupełnego braku ambicji i nawksroś świętem życiem rozproszył całkowicie obawy, jakie jego domniemane zdolności oraz groźna fizjognomja obudziły w jego zwierzch­nikach. Ponieważ zdrowie jego było od roku poważnie zachwiane, nominacja jego na generalnego wikarjusza arcybiskupstwa zdawała się prawdopo­dobna. Nawet jego współzawodnicy życzyli mu tej no­minacji, pragnąc lepiej przygotować własną przez tych niewiele dni, których użyczyłaby mu choroba, dziś już chroniczna. Zupełnie przeciwnie, potrójny podbródek księdza Birotteau jawił konkurentom wal­czącym z nim o miejsce kanonika znamiona kwitną­

cego zdrowia, jego zaś podagra zdawała się, w myśl przysłowia, rękojmią długowieczności.

Ksiądz Chapeloud, człowiek nader roztropny, mi­le widziany dla swoich zalet towarzyskich przez ary­stokrację oraz miejscowych dygnitarzy, zawsze prze­ciwdziałał, tajemnie zresztą i bardzo sprytnie, wy­wyższeniu księdza Troubert; bardzo zręcznie nawet zamknął mu przystęp do wszystkich znakomitszych salonów w Tours, mimo że Troubert odnosił się doń zawsze z wielkim szacunkiem, okazując mu w każdej potrzebie wysoką cześć. Uniżoność ta nie mogła zmienić opinji zmarłego kanonika, który, podczas ostatniej przechadzki, powtarzał jeszcze księdzu Bi­rotteau:

Strzeż się tego dryblasa Trouberta! To Syks­tus Piąty pomniejszony do rozmiarów konsystorza.

Takim był przyjaciel i towarzysz stołu panny Ga- mard, który, nazajutrz po dniu w którym stara panna wypowiedziała niejako wojnę biednemu Birotteau, przyszedł go odwiedzić z wylewami przyjaźni.

Trzeba darować Marjannie, rzekł kanonik wi­dząc wchodzącą służącą. Zdaje się, że zaczęła od mego mieszkania# U mnie jest bardzo wilgotno, ka­szlałem dziś całą noc. — Bardzo tu zdrowo ksiądz mieszka, rzekł wodząc okiem po ścianach.

Och! mieszkam jak kanonik, rzekł Birotteau z uśmiechem.

A ja jak wikarjusz, rzekł pokorny ksiądz.

Tak, ale niebawem będzie ksiądz mieszkał

w konsystorzu, rzekł poczciwy Birotteau, który chciał aby wszyscy byli szczęśliwi.

Och! albo na cmentarzu. Ale niech się dzieje wola boża!

I Troubert podniósł oczy do nieba z wyrazem rezygnacji.

Przyszedłem, dodał, poprosić księdza o po­życzenie mi Wykazu beneficjów. Jeden ksiądz w ca^ łem Tours masz to dzieło.

—■ Proszę, niech ksiądz weźmie z biblioteki, od­parł Birotteau, któremu ostatnie słowa Trouberta u-, przytomniły wszystkie rozkosze jego życia.

Wysoki kanonik przeszedł do biblioteki i pozo­stał tam przez czas, przez który wikarjusz się ubierał. Niebawem rozległ się dzwon na śniadanie, podagryk zaś, pomyślawszy iż, gdyby nie odwiedziny Trouberta, nie miałby ognia przy wstawaniu, powiedział sobie:

To poczciwy człowiek!

Obaj księża zeszli razem, uzbrojeni każdy ol- brzymiem in folio, które złożyli na konsolce w jadalni.

Cóż to takiego? spytała cierpko panna Ga- mard, zwracając się do księdza Birotteau. Mam na­dzieję, że ksiądz mi nie będzie zagracał jadalni swe mi szpargałami.

To ja potrzebowałem tych książek, odparł Troubert; ksiądz wikarjusz był tak uprzejmy, że mi ich pożyczył.

Powinnam była się domyśleć, rzekła uśmiecha­jąc się wzgardliwie. Ksiądz Birotteau nie często za­gląda do tych grubych tomów.

Jak pani się miewa? odparł pensjonarz pie­szczonym głosem,

Nieszczególnie, odparła sucho. Ksiądz jest przyczyną, że mnie zbudzono z pierwszego snu i całą noc mi to zepsuło.

Panna Gamard dodała siadając:

Mleko stygnie, moi panowie.

Zdumiony tem cierpkiem przyjęciem gospodyni wówczas gdy spodziewał się przeprosin, ale przerażo­ny, jak wszyscy ludzie nieśmiali, widokami dyskusji, zwłaszcza gdy mają być jej przedmiotem, biedny wikary usiadł w milczeniu. Następnie, widząc na twarzy panny Gamard oznaki wyraźnej niechęci, trwał w niepewności: rozum kazał mu nie znosić zuchwal­stwa gospodyni, charakter zaś skłaniał go do unikania sporu. W tej wewnętrznej udręce, Birotteau jął się uważnie przyglądać wielkim zielonym kratom na gru­bej ceracie, którą od niepamiętnych czasów panna Ga­mard zostawiała podczas śniadania na stole, bez względu na wytarte brzegi oraz liczne blizny tego na­krycia. Dwaj pensjonarze znaleźli się każdy w swo­im trzcinowym fotelu, naprzeciwko siebie, na dwóch krańcach tego prostokątnego stołu, którego centrum zajmowała gospodyni, i nad którym górowała z wyso­kości swego krzesła wymoszczonego poduszkami

i zwróconego grzbietem do pieca. Ten pokój, oraz wspólny salon, znajdowały się na parterze pod sypial­nią i salonem księdza Birotteau, Kiedy wikarjusz brał z rąk panny Gamard filiżankę kawy z cukrem, zmroziło go głębokie milczenie, w jakiem miał dopeł­

nić tego tak wesołego zazwyczaj aktu kończącego śniadanie. Nie śmiał patrzyć ani na oschłą twarz Trouberta ani na groźną twarz starej panny; aby coś z sobą począć, obrócił się w stronę wielkiego opasłego mopsa, który nie ruszał się nigdy z poduszki koło pieca, zawsze znajdując po lewej talerz pełen łakoci, po prawej zaś miseczkę czystej wody.

I cóż, kochasiu, czekasz na swoją kawkę?

Osobnik ten, jeden z najważniejszych w domu, ale mało krępujący o tyle, iż nie szczekał już i zosta­wiał głos swojej pani, podniósł na księdza Birotteau małe oczki ukryte pod fałdami tłuszczu, poczem za­mknął je ponuro. Aby zrozumieć męczarnię biednego wikarjusza, trzeba powiedzieć, iż, obdarzony wymową pustą i dźwięczną jak dźwięk balonu, twierdził on, nie mogąc zresztą przytoczyć żadnego argumentu na po­parcie swego mniemania, iż mowa pomaga trawieniu. Panna Gamard, która podzielała tę hygieniczną teorję. stale dotąd, mimo ich nieporozumień, rozmawiała z wikarjuszem przy stole, ale, od kilku dni, próżno- wytężał swą inteligencję, daremnie wysilał się na chytre pytania, aby ją pociągnąć za język. Gdyby szczupłe ramy tej powiastki pozwoliły przytoczyć bo­daj jedną z tych rozmów, które ściągały prawie za­wsze cierpki i sardoniczny uśmiech na usta księdza Troubert, dałaby ona skończony obraz prowincjonal­nego beocjanizmu. Ubawiłyby może czytelników oso­bliwe poglądy, jakie ksiądz Birotteau i panna Gamard wygłaszali w zakresie polityki, religji i literatury. By­łoby niewątpliwie ucieszną rzeczą przedstawić czyto

pcwagę, z jaką, w roku 1826, podawali w wątpliwość śmierć Napoleona; czy to przypuszczenia, które ka­zały im wierzyć w istnienie Ludwika XVII, ocalonego dzięki kryjówce w dziupli grubego drzewa. Któżby się nie uśmiał, słysząc jak, na mocy sobie tylko wiado­mych racji, orzekają, że król francuski sam jeden roz­strzyga o podatkach, że parlament powołany jest po- to aby zniszczyć kler, że w czasie Rewolucji zginęło przeszło milion trzysta osób na rusztowaniu? Na­stępnie mówili o prasie, nie znając liczby dzienników, nie mając najmniejszego pojęcia czem jest to nowoczesne narzędzie. Wreszcie, ksiądz Birotteau słuchał z uwagą panny Gamard, kiedy mówiła, że człowiek spożywający jedno jajko co rano musi nie­chybnie umrzeć z końcem roku, i że takie fakty widy­wano; że mała pulchna bułeczka spożywana bez na­poju przez kilka dni z rzędu, leczy ze scyjatyki; że wszyscy robotnicy, którzy pracowali przy zburzeniu opactwa Saint-Martin, pomarli w ciągu pół roku; że, za Bonapartego, pewien prefekt dokładał wszelkich starań aby zburzyć wieże św. Gracjana, i tysiąc po­dobnych baśni.

Ale w tej chwili Birotteau czuł, że mu język zmartwiał, zdecydował się tedy z żalem jeść w mil­czeniu. Po chwili uznał, że to milczenie niebezpiecz­ne jest dla jego żołądka i rzekł zuchwale:

Wyborna kawa dzisiaj!

Ten akt odwagi był zupełnie bezcelowy. Spoj­rzawszy w niebo przez małą przestrzeń, która dzieliła

nad ogrodem dwa czarne żebra św, Gracjana, wikary odważył się jeszcze:

Dziś będzie ładniejszy dzień niż wczoraj,,.

Na te słowa, panna Gamard spojrzała tkliwie na księdza Troubert, poczem zwróciła bezlitośnie surowy wzrok na księdza Birotteau, który, szczęściem, spu­ścił oczy,

Trudno o żeńską istotę, któraby doskonalej od panny Gamard wyrażała smętną dolę starej panny, Ale,.aby dobrze odmalować osobę, dzięki której drob­ne wydarzenia tego dramatu, oraz uprzednie życie osób będących jego aktorami, nabierają olbrzymie) wagi, trzeba może streścić tu pojęcie, które zawiera w sobie stara panna: codzienne życie urabia duszę, a dusza tworzy fizjognomję.

Jeżeli wszystko w społeczeństwie, tak jak w świe­cie, musi mieć cel, istnieją niewątpliwie egzystencje, których celu i pożytku niepodobna sobie wytłómaczyć. Zarówno moralność jak i ekonom ja polityczna odrzu­cają jednostkę, która konsumuje nie produkując, która zajmuje miejsce na ziemi nie tworząc dokoła siebie ani złego ani dobrego; zło bowiem jest niewątpliwie dobrem, które nie ujawnia się bezpośrednio, Rządkiem jest, aby, siłą rzeczy, stare panny nie mieściły się w rzędzie tych nieproduktywnych istot. Otóż, o ile świa­domość pracy daje czynnej jednostce zadowolenie, które pomaga znosić życie, o tyle pewność, że się jest ciężarem lub nawet nieużytkiem, musi wydawać prze­ciwny skutek; musi w bezczynnej istocie budzić tę sa­mą wzgardę dla samej siebie, którą budzi w innych.

Ten bezwgzlędny osąd społeczny jest jedną z przy­czyn, które, bez ich wiedzy, sączą w dusze starych panien ową markotność odbijającą się na ich twarzy. Przesąd, w którym jest może coś prawdy, rzuca zaw­sze i wszędzie — we Francji więcej niż gdziekol­wiek — bardzo ujemne światło na kobietę, z którą nikt nie chciał podzielić doli lub znosić niedoli życia, Nad­chodzi dla panien wiek, w którym świat, słusznie czy nie, potępia je ze wzgardą, której są ofiarą. Jeżeli jest brzydka, zalety, charakter powinny były okupić ska­zy natury; jeżeli ładna, nieszczęście jej musi mieć ja­kieś poważne przyczyny. Niewiadomo która z nich bardziej zasługuje na wzgardę. Jeżeli jej panieństwo jest wyrozumowane, jeżeli jest chęcią niezależności, żaden mężczyzna ani żadna matka nie przebaczą jej tego, iż sprzeniewierzyła się powołaniu kobiety, za­mykając serce dla uczuć, które płci ich daje tyle wdzięku. Wyrzec się tych cierpień, znaczy abdykować z ich poezji i stać się niegodną wszelkich pociech, do których matka ma zawsze niezaprzeczone prawa. Przytem szlachetne uczucia, wdzięki, przymioty ko­biece rozwijają się jedynie przez nieustanne ćwicze­nie; zostając panną, istota płci żeńskiej staje się wręcz nonsensem: samolubna i zimna, budzi we wszystkich wstręt. Ten nieubłagany wyrok jest niestety zbyt spra­wiedliwy, i stare panny znają jego pobudki. Świado­mość ta wzrasta w ich sercu, w miarę jak skutki ich smutnego życia odciskają się na ich rysach. Więdną tedy, ponieważ nieustanne wzruszenia szczęścia, któ­re rozpromienia twarz kobiety i daje tyle miękkości

jej ruchom, nigdy u niej nie istniały. Stają się cierpkie

i zgryźliwe, ponieważ istota, która chybiła swego po­wołania, jest nieszczęśliwa; cierpi, a cierpienie rodzi złość. W istocie, zanim sama do siebie zacznie mieć żal o swe osamotnienie, stara panna długo obwinia świat. Od oskarżenia do żądzy zemsty jest tylko krok. Wreszcie, brak wzdzięku we wszystkiem co czynią jest również koniecznem następstwem ich życia. Po­nieważ nigdy nie czuły potrzeby podobania się, wy­kwint, smak* są dla nich czemś obcem. Widzą tylko siebie. To uczucie każe im bezwiednie wybierać to co im jest wygodne, z uszczerbkiem tego co mogłoby być miłe drugim. Nie zdając sobie dobrze sprawy z tego co je różni od innych kobiet, spostrzegają to wreszcie

i cierpią. Zazdrość jest niezniszczalnem uczuciem w sercu kobiety. Stare panny są tedy zazdrosne w próż­ni. Znają tylko niedolę tej jedynej namiętności, jaką mężczyźni przebaczają płci pięknej, ponieważ im po­chlebia. Tak więc, udręczone we wszystkich pragnie­niach, zmuszone dławić głos natury, stare panny do­znają zawsze jakiegoś wewnętrznego przymusu, z którym nie oswajają się nigdy. Czyż nie jest przykro w każdym wieku, zwłaszcza dla kobiety, czytać na twa­rzach odrazę, kiedy losem jej jest budzić w sercach jedynie miłe uczucia? Toteż spojrzenie starej pan­ny jest zawsze kose, nietyle przez skromność, ile przez lęk i wstyd. Nie przebaczają światu swej fałszy­wej roli, ponieważ nie przebaczają jej samym sobie. Otóż niepodobieństwem jest dla istoty ludzkiej, bę­dącej w ciągłej wojnie z sobą, lub w sprzeczności z ży­

ciem, zostawić innych w spokoju i nie zazdrościć ich szczęściu.

Ten bezmiar smutnych myśli widniał w szarych

i wyblakłych oczach panny Gamard, szeroka zaś czar­na obwódka, która je okalała, świadczyła o długich walkach jej samotnego żyda. Wszystkie zmarszczki na jej twarzy biegły prosto. Linie czoła, głowy i po­liczków miały coś twardego, oschłego. Pozwalała obo­jętnie rosnąć siwym kosmykom z kilku brodawek, ja­kie miała na twarzy. Wąskie usta zaledwie pokrywały zbyt długie zęby, zresztą dość białe. Włosy jej, nie­gdyś czarne, zbielały w okropnych migrenach. Wy­padek ten zmuszał ją do noszenia koku; ponieważ je­dnak nie umiała go wkładać tak aby ukryć jego śla­dy, istniała często przestrzeń między krajem czep­ka a czarnym sznurkiem, który przytrzymywał tę li­cho ufryzowaną perukę. Suknia jej, taftowa w lecie, merynosowa w zimie, ale zawsze brunatna, ściskała trochę nadto jej niezręczną kibić i chude ramiona, Z pod krochmalonego kołnierzyka wyglądała szy . ja, której czerwona skóra była artystycznie prążkowa­na niby dębowy liść oglądany pod światło. Pochodze­nie panny Gamard dostatecznie zresztą tłómaczyło niedostatki jej wdzięku. Była córką handlarza drze­wem, zbogaconego chłopa. Mając lat ośmnaście mo­gła być świeża i pulchna; ale nie zostało ani śladu z białej cery ani też z pięknych kolorów, które lubiła wspominać, Cera jej była wyblakła jak często u de­wotek.

Ze wszystkich rysów orli nos najdosadniej wyra­

żał despotyzm charakteru, tak jak płaskie czoło zdra­dzało ciasnotę umysłu. W ruchach miała coś niespo­kojnego, co wykluczało wszelki wdzięk. Sam widok starej panny, gdy wyjmowała z woreczka chustkę aby obetrzeć hałaśliwie nos, pozwoliłby wam odga­dnąć charakter jej i obyczaje. Dość wysokiego wzro­stu, trzymała się bardzo prosto i usprawiedliwiała spostrzeżenie przyrodnika, który wytłumaczył fizycz­nie chód starych panien, twierdząc, że ich stawy się zrastają. Kiedy szła, ruch nie rozkładał się harmonij < nie na całą osobę, nie tworzył owego wdzięcznego fa­lowania, tak powabnego u kobiet; szła, aby tak rzec, z jednej sztuki, wyrastając za każdym krokiem niby posąg Komandora. W chwilach dobrego humoru, da­wała do zrozumienia, jak wszystkie stare panny, że mogła była wyjść zamąż, ale szczęściem przej­rzała na czas złą wiarę zalotnika. W ten sposób bezwiednie dyskredytowała swoje serce, podkreśla« jąc swój zmysł rachuby.

Ten typowy okaz gatunku stara panna miał bar­dzo stosowną ramę w pociesznych wzorach tapety w sali jadalnej, przedstawiających jakieś tureckie krajo­brazy. Panna Gamard przebywała zazwyczaj w tym pokoju, zdobnym w dwie konsole i barometr. Na fotelu każdego z księży znajdowała się haftowana podu- szeczka o spełzłych kolorach. Salon, gdzie panna Ga­mard przyjmowała, był godny jej. Łatwo go objaśni­my, mówiąc że nazywał się żółtym salonem: port jery były żółte, meble i obicia żółte; na kominku strojnym w lustro o złoconych ramach stały kryształowe świe -

czniki i takiż zegar. Co się tyczy osobistego aparta­mentu panny Gamard, nikomu nie było dane tam za­glądać. Można było tylko przypuszczać, że pełen był owych gałganków, zużytych mebli, łachów, jakimi się otaczają wszystkie stare panny. Taką była osoba, któ­ra miała wywrzeć przemożny wpływ na losy księdza Birotteau.

Nie mogąc zużyć, w myśl głosu natury, energji właściwej kobiecie, a zmuszona jakoś zatrudnić tę energję, stara panna przelała ją w małostkowe intrygi, prowincjonalne plotki oraz w owe samolubne kombina­cje, jakie z czasem tworzą wyłączną treść życia wszyst­kich starych panien. Na swoje nieszczęście, Birotteau rozwinął w Zofji Gamard jedyne uczucia do jakich biedna istota była zdolna: uczucia nienawiści, które, utajone, w spokoju i monotonji ciasnego prowincjonal­nego życia, nabrały tem większej siły przez to, iż roz­grywały się na małych rzeczach i w ciasnej sferze. Birotteau był z rzędu tych ludzi, na których wszystko się wali, ponieważ, nie umiejąc nic widzieć, nie mogą niczego uniknąć: wszystko na nich spada.

Tak, będzie ładnie, odparł po chwili kano­nik, który widocznie zbudził się z zadumy i chciał oka­zać się grzeczny,

Birotteau, przerażony czasem jaki upłynął między pytaniem a odpowiedzią (pierwszy raz bowiem w życiu wypił kawę w milczeniu), opuścił jadalnię ze ścisniętem sercem. Filiżanka kawy ciążyła mu w żo­łądku, Przechadzał się smutnie po wąskich bukszpa­nowych alejach, które tworzyły gwiazdę w ogródku.

Dziewczyna o złotych oczach 10

Kiedy się obrócił, obszedłszy raz w koło, ujrzał w pro­gu salonu pannę Gamard i księdza Troubert. Stali w milczeniu: on ze skrzyżowanemi rękoma, nieruchomy jak posąg na grobie, ona oparta o oszklone drzwi. Pa­trzyli weń, jak gdyby licząc jego kroki. Dla człowieka nieśmiałego niema uciążliwszej rzeczy, niż być przed­miotem ciekawych spojrzeń; ale, jeżeli spojrzenia te sączą nienawiść, ból jaki sprawiają zmienia się w męczarnię. Niebawem ksiądz Birotteau wyroił sobie, że przeszkadza pannie Gamard i kanonikowi. Myśl ta, zrodzona z lęku i poczciwości, wzmogła się tak, że wo­lał opuścić ogród. Odszedł nie myśląc już o swej ka- nonji, tak dalece pochłonęła go rozpaczliwa tyrania starej panny. Przypadkowo, szczęściem dla siebie, znalazł w kościele wiele roboty: było kilka pogrze­bów, jeden ślub i dwa chrzty. To mu pozwoliło zapo­mnieć o swych strapieniach. Kiedy żołądek oznajmił mu godzinę obiadu, wydobył nie bez przerażenia ze­garek i stwierdził, że jest kilka minut po czwartej. Znał punktualność panny Gamard, pośpieszył tedy czemprędzej do domu.

Ujrzał w kuchni pierwsze danie już sprzątnięte. Kiedy wszedł do jadalni, stara panna rzekła głosem, v/ którym przebijała równocześnie cierpka wymówka

i radość iż złapała pensjonarza na przestępstwie.

Jest wpół do piątej, proszę księdza. Ksiądz wie, że tu nie czeka się na nikogo.

Wikarjusz spojrzał na zegar, a położenie gazy mającej go chronić od kurzu dowiodło mu, że gospo­

dyni nakręciła zegar, z umysłu posuwając go o kilka minut przed zegarem katedralnym. Nie było sposobu nic odpowiedzieć. Dać wyraz swoim podejrzeniom znaczyło spowodować najstraszliwszy i najbardziej usprawiedliwiony wybuch elokwencji, której panna Gamard umiała, jak wszystkie kobiety jej klasy, dać folgę w podobnym wypadku. Panna Gamard odgadła tysiączne dokuczliwości, jakiemi służąca może zatruć życie panu, albo żona mężowi i zwaliła je na swego pensjonarza. Sposób, w jaki z lubością obmyślała te spiski przeciw domowemu szczęściu biednego księ­dza, nosił piętno głębokiego ducha złości, Umiała się tak urządzić, aby nigdy wina nie była po jej stronie.

W tydzień po momencie, od którego zaczyna się opowiadanie, ksiądz Birotteau nie mógł nie spo­strzec, iż ma do czynienia ze spiskiem uknutym od pół roku. Póki stara panna wykonywała potajemnie swą zemstę i póki wikarjusz mógł dobrowolnie utrzymy­wać się w błędzie, nie chcąc wierzyć w złośliwe in­tencje, choroba moralna nie wielkie w nim uczyniła postępy. Ale od czasu przygody z lichtarzem, od cza­su posunięcia zegara, Birotteau nie mógł już wątpić, że żyje pod wzrokiem nienawiści, której oko wciąż jest nań otwarte. Wówczas owładnęła nim rozpacz; o każ­dej porze widział cienkie i haczykowate palce panny Gamard, gotowe zatopić się w jego sercu! Szczęśliwa, iż może żyć uczuciem tak bogatem we wzruszenia jak zemsta, stara panna lubiła krążyć, ciążyć nad wikai- juszem, jak drapieżny ptak krąży nad myszą leśną

nim ją pożre. Oddawna powzięła plan, którego oszo­łomiony ksiądz nie zdolny był odgadnąć i plan ten wprowadzała w życie z genjalnością, jaką umieją roz­wijać w drobnych rzeczach osoby samotne, których dusza, niezdolna do wzlotów prawdziwej pobożności, rzuciła się w małostkową dewocję. Wreszcie ostatnia ale okropna właściwość tej męczarni: utrapienia księ­dza Birotteau były tej natury, iż człowiek ten, skłon­ny do zwierzeń, lubiący gdy go żałowano i pociesza­no, nie miał tej drobnej pociechy, aby je móc opowie­dzieć swoim przyjaciołom! Odrobina taktu, jaką za­wdzięczał swojej nieśmiałości, dawała mu uczuć śmieszność, jaką okryłby się przyznając, iż zaprząta się takiemi słabostkami. A mimo to błahostki te były całą jego egzystencją, jego drogą egzystencją, pełną zajęcia w próżni i próżni w zajęciu. To było ca­łe jego bezbarwne i szare życie, w którem zbyt mocne uczucia były nieszczęściem, a szczęściem brak wszel­kich wzruszeń. Raj biednego księdza zmienił się tedy nagle w piekło. W końcu męczarnie jego stały się nie do zniesienia. Groza, o jaką go przyprawiała perspek­tywa wyjaśnień z panną Gamard, rosła z każdym dniem. To tajemne cierpienie, które truło dni jego sta­rości, oddziałało na jego zdrowie. Pewnego ranka, kła­dąc niebieskie prążkowane pończochy, stwierdził u- bytek ośmiu linji w obwodzie łydki. Zdumiony tym tak dotkliwym objawem, postanowił zwrócić się do księdza Troubert, z prośbą aby zechciał być pośre­dnikiem między nim a starą panną.

Groźny kanonik przyjął go w pokoju zupełnie nagim, opuściwszy szybko gabinet pełen papierów, gdzie pracował bezustanku i dokąd nikt nie miał wstę­pu. Wikarjusz, znalazłszy się w jego obliczu, uczuł niemal wstyd, że ma zaprzątać dokuczliwościami pan­ny Gamard człowieka, który zdawał się tak poważnie zajęty. Ale, przeszedłszy wszystkie owe tajemne męki i pasowania z sobą, które u ludzi pokornych, nie­zdecydowanych lub słabych towarzyszą nawet bła­hostkom, zdecydował się, z wezbranem sercem przed­stawić księdzu Troubert swoje położenie. Kanonik słuchał poważnie i chłodno, starając się napróżno po­wściągnąć uśmiech, który inteligentnym oczom zdra­dziłby odruch zadowolenia. Płomień strzelił na chwi­lę z pod jego powiek, kiedy Birotteau odmalował mu z wymową prawdziwego uczucia gorycze jakiemi go pojono; ale Troubert zasłonił ręką oczy gestem dość pospolitym u ludzi żyjących myślą i zachował zwykłą godność. Kiedy wikarjusz przestał mówić, daremnie szukał na twarzy Trouberta, w tej chwili upstrzonej plamami żółtszemi jeszcze niż zwykle, śladu uczuć, które musiał zbudzić w tajemniczym księdzu. Prze­trwawszy chwilę w milczeniu, kanonik odpowiedział. Każde jego słowo musiało być z dawna odmierzone i odważone; odpowiedź ta byłaby dla inteligentnego człowieka dowodem zdumiewającej głębi jego duszy i potęgi umysłu. Pognębił wikarjusza, powiadając, że to wszystko dziwi go tem więcej, iż sam bez zwierzeń księdza Birotteau nie byłby spostrzegł nic; nieuwagę tę przypisuje swoim poważnym zajęciom, swojej pracy,

oraz pochłonięciu myślami, które nie pozwalają mu zwracać uwagi na drobiazgi. Wtrącił mimochodem, ale tak, aby się nie zdawało, że chce sądzić postępki czło­wieka, którego wiek i nauka zasługują na jego szacu­nek, że ,,niegdyś samotnicy niewiele myśleli o swem pożywieniu, mieszkaniu, w pustelniach, gdzie odda­wali się świętym kontemplacjom“, i że „dzisiaj kapłan wszędzie może myślą swoją stworzyć sobie pustel­nię“, Następnie, wracając do sprawy wikarjusza, do­dał, że „te nieporozumienia są dlań czemś zupełnie no- wem, Przez dwanaście lat nic podobnego nie zaszło po­między panną Gamard a czcigodnym księdzem Cha- peloud, Może (dodał) oczywiście podjąć się roli roz­jemcy między wikarjuszem a gospodynią, ile że przy­jaźń jego dla niej nie przekracza granic zakreślonych przez Kościół wiernym swoim sługom; ale wówczas sprawiedliwość wymaga, aby wysłuchał i panny Ga­mard, Pozatem (mówił) nie zauważył w niej żadnej zmiany; zawsze była taka; on sam chętnie poddaje się pewnym jej dziwactwom, wiedząc, że ta czcigodna pa­nienka jest wzorem wcielonej dobroci i słodyczy; te lekkie zmiany humoru trzeba przypisać chorobie pier­siowej, o której nie mówi i którą znosi z rezygnacją chrześcijanki,,,“ W końcu oświadczył wikarjuszowi, że ,,o ile jeszcze kilka lat spędzi z panną Gamard, le­piej będzie umiał poznać i ocenić skarby tego przezac- nego charakteru“.

Ksiądz Birotteau wyszedł zawstydzony. Znalazł­szy się w okrutnej konieczności kierowania się włas­nym rozumem, osądził pannę Gamard wedle siebie.

Poczciwiec mniemał, iż jeżeli się usunie na kilka dni, wówczas, dla braku pokarmu, nienawiść sta­rej panny wygaśnie. Postanowił tedy udać się, jak bywało nieraz, na wieś, gdzie pani de Listomere prze­nosiła się z końcem jesieni, w porze gdy niebo w Tu- renji bywa zazwyczaj czyste i pogodne. Biedny czło­wiek! spełniał właśnie tajemne życzenia swej strasz­nej nieprzyjaciółki, której zamiary mogłaby udarem­nić jedynie mnisza cierpliwość; ale ksiądz Birotteau, nie domyślający się niczego, nie znający własnych spraw, musiał paść jak jagniątko pod pierwszym cio­sem rzeźnika.

Posiadłość pani de Listomere na równinie między Tours a wyżem św. Jerzego, wystawiona na południe, otoczona skałami, łączyła wszystkie uroki wsi i wygody miasta. Wystarczyło dziesięć minut, aby się dostać od mostu w Tours do bramy tego domu nazwanego Sio- wronkiem: wielka zaleta w stronach, gdzie nikt ni*j chce się trudzić dla niczego, nawet dla własnej przy­jemności. Ksiądz Birotteau bawił w Skowronku blis­ko od dziesięciu dni, kiedy, pewnego ranka, w porze śniadania, odźwierny oznajmił mu, że p. Caron chce z nim mówić. P. Caron był to prawnik prowadzący interesy panny Gamard. Birotteau, nie pamiętając ani nie wiedząc aby miał jakąkolwiek sprawę sporną z kimkolwiek, wstał od stołu i z pewnym lękiem wy­szedł do adwokata: zastał go na terasie siedzącego skromnie na balustradzie.

Skoro zamiar księdza dobrodzieja aby opuścić

mieszkanie u panny Gamard stał się oczywisty... za­czął prawnik.

Ależ, proszę pana, wykrzyknął Birotteau, ja nigdy nie miałem zamiaru opuszczać...

Jednakże, proszę księdza, musiał ksiądz chy­ba porozumiewać się w tym duchu z moją klijentką, skoro ona mnie przysyła, abym się dowiedział, czy ksiądz długo zostanie na wsi. Dłuższa nieobecność, ja­ko nieprzewidziana w umowie, może dać powód do wdrożenia kroków! Otóż, panna Gamard, uważając, iż warunkiem najmu...

Panie, rzekł zdumiony Birotteau jeszcze raz przerywając adwokatowi, nie sądziłem aby trzeba by­ło uciekać się do sądów poto by...

Panna Gamard, która chce uprzedzić wszelkie komplikacje, rzekł p. Caron, przysłała mnie, abym się porozumiał z panem.

A więc, jeżeli pan będzie tak uprzejmy zajść jutro, odparł znów ksiądz Birotteau, poradzę się i ja kogoś z mojej strony.

Niech i tak będzie, rzekł Caron z ukłonem.

I kauzyperda odszedł. Biedny wikarjusz, przera­żony uporem z jakim panna Gamard go ściga, wszedł do jadalni ze zmienioną twarzą. Na jego widok, zasy­pano go pytaniami:

Cóż się takiego stało, księże Birotteau?

Zrozpaczony ksiądz, usiadł bez odpowiedzi, tak

mocno ogarnęło go przeczucie nieszczęścia, Ale pt) śniadaniu, kiedy kilkoro jego przyjaciół skupiło się w salonie przy dobrym ogniu, Birotteau opowiedział na­

iwnie szczegóły swej przygody. Słuchacze, którzy za­czynali się już nudzić na wsi, zainteresowali się ży­wo tą intrygą, tak bardzo w duchu życia prowincji. Wszyscy wzięli stronę księdza przeciw starej pannie.

Jakto? rzekła pani de Listomere, czy ksiądz nie widzi jasno, że kanonik Troubert chce twego mie­szkania?

Tutaj historyk miałby prawo nakreślić portret tej damy; ale osądził, iż nawet ci, którym system ko- gnomologji Sterna jest obcy, nie mogliby wymówić tych trzech słów: Pani de Listomere! nie wyobrażając sobie osoby szlachetnej, godnej, miarkującej suro­wą nabożność staroświeckim klasyczno-monarchicz- nym wykwintem i dwomością manier; dobrej ale nieco sztywnej; lekko mówiącej przez nos; pozwalającej so­bie na lekturę Nowej Heloizy, na teatr, i noszącej je­szcze sztuczne włosy.

Nie powinien ksiądz Birotteau ustępować tej starej jędzy! wykrzyknął pan de Listomere, porucz­nik okrętu, przybyły na urlop do ciotki. Jeżeli ksiądz będzie miał odwagę i pójdzie za memi radami, nieba­wem będziemy mieli spokój.

Kolejno każdy zaczął roztrząsać postępki pan­ny Gamard z przenikliwością właściwą mieszkańcom prowincji, którym nie można odmówić talentu obna­żania naj tajemniej szych ludzkich pobudek.

To nie to, rzekł stary obywatel, który znał do­brze te strony, W tem tkwi coś poważniejszego, coś czego jeszcze nie zgaduję. Troubert jest za

mądry, aby go można było tak szybko przej- rzyć. Nasz kochany ksiądz Birotteau jest do­piero w początku swoich utrapień. Czy odzyskałby szczęście i spokój nawet ustępując Troubertowi swe­go mieszkania? Wątpię. — Jeżeli Caron przyszedł księdzu oznajmić, dodał zwracając się do osłupiałego wikarjusza, że ksiądz ma zamiar rozstać się z panną Gamard, to z pewnością panna Gamard ma zamiar wyparować księdza z domu... Niema co, opuścisz dom, po woli czy po niewoli. Tacy ludzie nigdy nie robią nic na wiatr i grają tylko na pewne.

Ten stary szlachcic, nazwiskiem p. de Bourbonne, wyrażał wszystkie pojęcia prowincji równie wiernie, jak Wolter wyrażał ducha swojej epoki. Chudy ten starzec był zaniedbany w ubraniu, jak człowiek, któ­rego wartość terytorjalna znana jest w departamen­cie. Fizjognomja jego, wygarbowana słońcem, była nietyle inteligentna ile chytra. Nawykły ważyć słowa, obmyślać każdy krok, ukrywał głębokie wyrachowa­nie pod zwodniczą prostotą. Toteż od pierwszego rzu­tu oka można było zgadnąć, że, podobnie jak chłop Normandzki, człowiek ten musiał mieć zawsze górę w każdej sprawie. Był bardzo biegły w oinologji, ulu­bionej wiedzy Tureńczyków. Umiał zaokrąglić swoje łąki kosztem namułów Loary, tak aby się nie narazić na procesy z rządem. Sztuczka ta utrwaliła wysokie mniemanie o jego talentach. Gdyby ktoś, oczarowany rozmową pana de Bourbonne, spytał kogoś w okolicy

o jego życiorys, przysłowiowa odpowiedź wszystkich

co mu zazdrościli (a było takich dużo) brzmiała: „O, to stary wyga!“ W Turenji, jak przeważnie na pro­wincji, zazdrość jest rdzeniem języka.

Uwaga pana de Bourbonne spowodowała chwilo­we milczenie. Osoby składające to małe grono zda­wały się namyślać. Wśród tego oznajmiono pannę Sa­lomon de Villenoix. Pragnąc przyjść z pomocą księ­dzu Birotteau, przybyła z Tours, a nowiny jakie przy­wiozła zmieniły zupełnie postać rzeczy, W chwili jej przybycia, wszyscy, z wyjątkiem szczwańego ziemia­nina, radzili księdzu podjąć wojnę przeciw spółce Troubert-Gamard, pod auspicjami arystokratycznego towarzystwa, które miało go wspierać w tej kampanji.

Generalny wikarjusz, który prowadzi dział personalny, rzekła panna Salomon, zachorował; arcy­biskup powierzył jego miejsce księdzu Troubert.

Nominacja na kanonika zależy tedy w zupełności od niego. Otóż, wczoraj, u panny de la Blottiere, ksiądz Poirel mówił o przykrościach, jakie ksiądz Bi­rotteau sprawia pannie Gamard, jakgdyby chcąc usprawiedliwić niełaskę, która spadnie na naszego ko­chanego wikarjusza: ,,Ksiądz Birotteau wiele stracił tracąc nieboszczyka księdza Chapeloud, powiadał; od śmierci tego zacnego kanonika okazało się, że...“ Tu nastąpiły domysły, potwarze i t. d. Rozumiecie?

Troubert będzie generalnym wikarjuszem, rzekł uroczyście pan de Bourbonne.

No, księże! rzekła pani de Listomere spoglą­dając na wikarego, co ksiądz woli; być kanonikiem, czy zostać u panny Gamard?

Być kanonikiem! krzyknął powszechnie chór.

A więc, odparła pani de Listomere, trzeba ustąpić księdzu Troubert i pannie Gamard. Czyż ta wizyta Carona nie daje pośrednio do zrozumienia, że jeżeli zgodzisz się ustąpić, zostaniesz kanonikiem? Z rączki do rączki!

Wszyscy jęli sławić przenikliwość i rozum pani de Listomere, z wyjątkiem barona de Listomere, jej bratanka, który rzekł jowialnie do pana de Bour- bonne:

Cieszyłem się na starcie okrętów Gamard i Birołteau.

Ale, nieszczęściem dla wikarjusza, siły w tej wojnie między ,,światem“ a starą panną wspieraną przez księdza Troubert nie były równe. Rychło na­deszła chwila, w której walka miała się zarysować wyraźniej, urosnąć i przybrać olbrzymie proporcje. Z porady pani de Listomere i jej stronników, którzy rozpalili się do tej intrygi ożywiającej prowincjonalną pustkę, posłano po pana Caron. Prawnik wrócił z godną uwagi szybkością, która przeraziła jedynie pana de Bourbonne.

Odłóżmy wszelką decyzję aż do ściślejszych informacji, orzekł ten Fabjusz w szlafroku, który mo­cą głębokiej refleksji przenikał wysokie kombinacja tureńskiej szachownicy.

Chciał oświecić księdza Birotteau co do niebez­pieczeństw jego pozycji. Ale mądrość starego wygi nie szła na rękę namiętnościom chwili, toteż nie bar­dzo zwracano nań uwagę. Narada adwokata z księ *

dżem Birotteau trwała krótko, Wikarjusz wrócił bar-

dzo pomięszany mówiąc:

Żąda stwierdzenia na piśmie mojej cesji.

Cóż to za okropne słowo? spytał porucznik

okrętu.

Cóż to ma znaczyć? wykrzyknęła pani de Listomere,

To znaczy poprostu, iż ksiądz ma oświadczyć, że chce opuścić dom panny Gamard, odpowiedział

pan de Bourbonne zażywając tabakę.

Tylko tyle? Niech ksiądz podpisze! rzekła

pani de Listomere. Jeżeli ksiądz masz poważny za­miar opuścić jej dom, niema żadnej przeszkody do stwierdzenia pańskiej woli.

Wola ksiądza Birotteau!

Słusznie, rzekł p. de Bourbonne zamykając tabakierkę suchym gestem którego znaczenia niepo­dobna oddać, bo to był cały język. — Ale zawsze to niebezpieczna rzecz pisać, dodał kładąc tabakierkę na kominku z miną zdolną przerazić wikarjusza.

Birotteau był tak oszołomiony tym przewrotem we wszystkich jego pojęciach, szybkością wypadków które go zaskakiwały bez obrony, lekkością z jaką przyjaciele traktowali najdroższe sprawy jego samot­nego życia, że stał bez ruchu, jak lunatyk, nie myśląc nic, słuchając tylko i starając się zrozumieć sens pa­dających słów. Wziął pismo pana Caron i przeczy­tał je z pozorami uwagi; ale był to ruch zupełnie ma­chinalny. I podpisał ten papier, którym uznawał iż zrzeka się dobrowolnie mieszkania u panny Gamard

jak również jadania u niej w myśl zawartego układu, Kiedy wikarjusz podpisał, imć Caron wziął akt i za­pytał gdzie jego klientka ma odstawić rzeczy należą­ce do księdza, Birotteau wskazał dom pani de Listo- mere. Skinieniem głowy dama ta zgodziła się przy­jąć księdza na kilka dni, nie wątpiąc że niebawem zostanie kanonikiem. Stary obywatel poprosił o po* kazanie tej cesji; p. Caron podał mu akt.

Jakto, spytał wikarjusza przeczytawszy, istnie­je tedy między księdzem a panną Gamard jakaś umo­wa pisana? Gdzież ona jest? Jakie są jej wa­runki?

Akt jest u mnie, odparł Birotteau.

Czy zna pan jego zawartość? spytał obywatel adwokata.

Nie, panie, rzekł p. Caron wyciągając rękę aby odebrać nieszczęsny papier.

Ba! powiedział sobie w duchu stary obywatel, ty, mości adwokacie, wiesz z pewnością co ten akt zawiera; ale nie głupi jesteś nam to powiedzieć.

I pan de Bourbonne oddał adwokatowi cesję.

Gdzie ja podzieję wszystkie moje meble? wy­krzyknął Birotteau, i moje książki, moją piękną bi­bliotekę, moje piękne obrazy, mój czerwony salon, słowem całe moje urządzenie!

I rozpacz nieboraka, który znalazł się, aby tak rzec, na bruku, miała coś tak naiwnego, tak dobrze malowała czystość jego obyczajów, jego nieświado­mość spraw tego świata, że pani de Listomere i panna

Salomon, zaczęły go pocieszać, tonem matki która obie­cuje dziecku zabawkę.

Ech! będzie się ksiądz kłopotał o takie dro­biazgi? Ależ znajdziemy księdzu zawsze jakieś mie­szkanie, mniej zimne, mniej czarne niż u panny Ga^ mard. Gdyby się nie znalazło coś coby się księdzu nadało, to cóż, jedna z nas weźmie księdza do siebie. No, siadajmy do triktraka. Jutro pójdzie ksiądz do księdza Troubert poprosić go o poparcie: zobaczy

ksiądz, jak księdza dobrze przyjmie!

Ludzie słabi nabierają otuchy równie szybko jak się nastraszyli. Zatem biedny Birotteau, olśniony wi­dokami mieszkania u pani de Listomere, zapomniał

o bezpowrotnej ruinie szczęścia, którego tak długo był pragnął, którem się tak napawał. Ale wieczorem nim usnął, trapił się jak człowiek dla którego kłopoty przenosin oraz zmiana przyzwyczajeń były ostateczną klęską. Dręczył się, czy znajdzie dla swojej bibliote­ki pomieszczenie równie dogodne. Widząc swoje książki wędrujące, meble porozwlekane, dom cały w nieładzie, pytał po tysiąc razy w duchu, czemu pierwszy rok u panny Gamard był tak błogi a drugi tak okrutny. I wciąż przygoda jego była ową studnią bez dna, w której tonął jego rozum. Kanon ja nie wydawała mu się już dostatecznem odszkodowaniem za tyle nieszczęść; porównywał swoje życie do poń­czochy, w której gdy jedno oczko puści, wszystko się pruje. Zostawała mu panna Salomon. Ale, tracąc stare złudzenia, biedny ksiądz nie śmiał już wierzyć w młodą przyjaźń.

W citła dolenłe starych panien, spotyka się, zwła­szcza we Francji, wiele takich, których życie jest co* dzienną ofiarą szlachetnie składaną na ołtarzu szla­chetnych uczuć. Jedne dumnie pozostają wierne ser­cu, które śmierć im zbyt rychło wydarła: te męczen­nice miłości umieją pozostać kobietami duszą. Inne posłuszne są dumie rodzinnej, która, ku naszemu wsty­dowi, z każdym dniem upada, i poświęcają się dla ka- rjery brata lub dla osieroconych bratanków; te stają się matkami, zostając dziewicami. Te stare panny sięgają najwyższego heroizmu swojej płci poświęca­jąc wszystkie kobiece uczucia kultowi nieszczęścia. Idealizują postać kobiety wyrzekając się słodyczy swego losu, a przyjmując tylko jego trudy. Żyją oto­czone blaskiem swego poświęcenia, a mężczyźni skła­niają z szacunkiem głowę przed ich zwiędłemi rysami. Panna, de Sombreual nie była ani kobietą ani panną; była i będzie zawsze żywą poezją, Panna Salomon należała do tych heroicznych istot. Poświęcenie jej było tem wspanialsze, iż miało pozostać bez chwały, będąc równocześnie każdodzienną męką. Będąc mło­dą i piękną pokochała, była kochaną*); narzeczony jej postradał zmysły. Przez pięć lat poświęciła się, z całą odwagą miłości, pielęgnowaniu nieszczęśnika, z którego szaleństwem zespoliła się tak zupełnie, iż nie uważała go za szalonego. Była to zresztą osoba prosta w obejściu, szczera w mowie; blada jej twarz, mimo regularności rysów, miała wiele wyrazu, Nie

*) Ludwik Lambert.

161

f '

mówiła nigdy o swojem życiu, Czasami tylko nagły dreszcz, który ją wstrząsnął kiedy słyszała opowia­danie jakiejś strasznej lub smutnej przygody, odsła­niał w niej bogactwo duszy, jakie rozwija się z wiel­kich bólów. Osiadła w Tours straciwszy towarzysza swego życia. Nikt nie mógł tam ocenić jej istotnej wartości; uchodziła za dobrą osobę. Czyniła wiele do­brego; czuła zwłaszcza pociąg do istot słabych. Z te­go tytułu biedny wikarjusz musiał w niej obudzić głęboką sympatję.

Panna de Villenoix która rano jechała do miasta, zabrała z sobą księdza Birotteau, wysadziła go na uli­cy Katedralnej, skąd ruszył w stronę Klasztoru. Pil­no mu było przybyć, aby ocalić z rozbicia bodaj ka­non ję i czuwać nad przeniesieniem mebli. Zadzwonił, nie bez gwałtownego bicia serca, jakiego doznał na progu domu, gdzie zwykł był wchodzić od czternastu lat, w którym mieszkał i skąd skazał się na wiekuiste wygnanie. A tak marzył, iż umrze tam w pokoju, śladem księdza Chapeloud! Marjanna przyjęła wi- karjusza ze ździwieniem. Oświadczył, że chce się widzieć z ks. Troubert, i skierował się w stronę mie­szkania kanonika; ale Marjanna krzyknęła:

Kanonik już tam nie mieszka, proszę księdza; jest w dawnem księdzowem mieszkaniu.

Słowa te wstrząsnęły straszliwie wikarjusza. Zro­zumiał wreszcie charakter Trouberta oraz jego powoli gotowaną zemstę, kiedy go ujrzał w bibliotece księ~ dza Chapeloud, siedzącego w jego pięknym gotyckim fotelu, sypiającego zapewne w jego łóżku, obalającego

Dziewczyna o złotych oczach

jego testament i wreszcie wydziedziczającego przyja­ciela tego Chapeloud, który go tak długo więził u pan­ny Gamard, broniąc mu wszelkiego awansu i zamyka­jąc mu salony w Tours, Jaka różdżka czarnoksięska dokonała tej metamorfozy? Czyż to wszystko nie na­leżało już do księdza Birotteau? To pewna, iż widząc sardoniczny uśmiech z jakim Troubert spoglądał na tę bibliotekę, biedny Birotteau zrozumiał, że przyszły generalny wikarjusz pewien jest wiecznego posiada­nia łupu po tych których tak okrutnie nienawidził; księdza Chapeloud jako swego wroga, a księdza Bi­rotteau, ponieważ odnajdywał w nim jeszcze tamtego. Na ten widok, tysiączne myśli zaroiły się w sercu nie­boraka i pogrążyły go jakgdyby we śnie. Stał nieru­chomy, niby urzeczony okiem Trouberta, który spoglą­dał nań bystro,

Nie sądzę, księże, rzekł wreszcie Birotteau,

abyś mnie chciał pozbawiać rzeczy, które należą do mnie. Jeżeli pannie Gamard było tak pilno dać księ­dzu lepsze pomieszczenie, winna była bądź co bądź zachować tyle względów, aby mi zostawić czas na spakowanie książek i zabranie mebli,

Mój księże, rzekł zimno ks, Troubert, panna Gamard oznajmiła mi wczoraj, że się ksiądz wyprowa­dza, nie wiem z jakiej przyczyny. Jeżeli mnie pomie­ściła tutaj, to z musu. Ksiądz Poirel zajął moje mie­szkanie, Nie wiem, czy rzeczy znajdujące się w tych pokojach należą do panny Gamard czy nie; jeżeli są pańskie, znasż ksiądz jej rzetelność: świętość jej ży­cia jest rękojmią jej uczciwości. Co do mnie, nie

jest księdzu tajna prostota moich obyczajów. Sypia­łem przez piętnaście lat w gołych ścianach nie zwa­żając na wilgoć, która z biegiem czasu mnie zabiła, Mimo to, gdyby ksiądz chciał na nowo zająć to mie­szkanie, ustąpiłbym go chętnie.

Słysząc te straszliwe słowa, Birotteau zapomniai

o kanonji i zbiegł z chyżością młodzieńca aby szukać panny Gamard. Znalazł ją na dole, w obszernej sieni która łączyła dwa apartamenty.

Pani, rzekł kłaniając się i nie zwracając uwa­gi na zgryźliwy i drwiący uśmiech błądzący po jej wargach ani na niezwykły płomień dający jej oczom biask oczu tygrysa, nie umiem sobie wytłómaczyć, że pani nie zaczekała aż zabiorę moje meble, zanim...

Jakto! przerwała, czy wszystkich pańskich rzeczy nie złożono u pani de Listomere?

Ale moje meble?

Czyż ksiądz nie czytał swojej umowy? rzekła stara panna tonem który trzebaby móc zanotować mu­zycznie, aby pokazać, ile odcieni nienawiść umie zamknąć w akcencie każdego słowa.

Zdawało się, że panna Gamard urosła; oczy jej błysnęły jeszcze mocniej, twarz rozpromieniła się, ca­łe jej ciało zadrżało z rozkoszy. Ksiądz Troubert otworzył okno, aby móc lepiej czytać jakieś in folio. Birotteau stał jakby rażony gromem. Panna Gamard krzyczała mu w uszy, głosem tak dźwięcznym jak dźwięk trąbki, następujące słowa:

Czyż nie umówiliśmy się, iż, w razie gdyby się ksiądz wyprowadził, meble przechodzą na moją wła­

sność, jako odszkodowanie za różnicę między pensją księdza a pensją, którą płacił przezacny ksiądz Cha- peloud? Otóż, ponieważ księdza Poirel mianowano kanonikiem,..

Słysząc te ostatnie słowa, Birotteau pochylił się lekko, jakgdyby kłaniając się starej pannie; poczem wyszedł śpiesznie, Bał się, iż, gdyby został dłużej, zemdleje i dostarczy zbyt wielkiego tryumfu nieubła­ganym wrogom. Idąc jak człowiek pijany zaszedł do pani de Listomere, gdzie znalazł w sieni swoją bieli­znę, ubranie i papiery mieszczące się w jednej waliz­ce. Na widok szczątków swego dobytku nieszczęślU wy ksiądz usiadł, i ukrył twarz w dłoniach, aby za­słonić swoje oczy we łzach. Ksiądz Poirel kanoni­kiem! On, Birotteau został bez dachu, bez środków

i bez mebli!

Szczęściem, panna Salomon przejeżdżała tamtę­dy. Odźwierny, który, zrozumiał rozpacz nieboraka, skinął na woźnicę. Po kilku słowach wymienionych między starą panną a odźwiernym, wikarjusz dał się podprowadzić wpół żywy do wiernej przyjaciółki, która nie zdołała zeń wydobyć nic prócz słów bez związku. Panna Salomon, przerażona tym gwałtow­nym zamętem w głowie już tak słabej, zabrała go na­tychmiast do Skowronka, przypisując ten początek pomięszania zmysłów wrażeniu jakie sprawiła nomi­nacja księdza Poirel, Nie znała umowy księdza z pan­ną Gamard, dla tej prostej przyczyny iż on sam nie zdawał sobie sprawy z jej doniosłości, Że zaś jest w naturze człowieka, iż komizm mięsza się niekiedy

2 najbardziej dramatycznemi rzeczami, dziwne odpo­wiedzi księdza Birotteau przyprawiły niemal o uśmiech pannę Salomon.

Chapeloud miał słuszność, powiadał. To po* twór!

Kto? spytała.

Chapeloud. Wszystko mi zabrał.

Kto, Poirel?

Nie, Troubert.

Wreszcie przybyli do Skowronka. Przyjaciele księdza otoczyli go tak gorliwemi staraniami, iż poci wieczór uspokoili go i zdołali zeń wydobyć relację

o tem co się zdarzyło w ciągu rana.

Flegmatyczny ziemianin zażądał przedewszyst- kiem aktu, w którym od wczoraj domyślał się słowa zagadki. Birotteau wydobył z kieszeni nieszczęsny papier, podał go panu de Bourbonne, który odczytał go śpiesznie i doszedł niebawem do takiej klauzuli:

Ponieważ istnieje różnica ośmiuset franków rocznie między pensją jaką płacił nieboszczyk X. Chapeloud a tą za jaką rzeczona Zofja Gamard godzi się przyjąć w swój dom, na powyżej wyszczególnio­nych warunkach rzeczonego Franciszka Birotteau, zważywszy iż podpisany Franciszek Birotteau uznaje się ponad wszelką wątpliwość niezdolnym przez wiele lat opłacać pensję płaconą przez pensjonariuszy pan­ny Gamard a w szczególności przez księdza Troubert, w uznaniu wreszcie rozmaitych zaliczek wypłaconych mu przez rzeczoną podpisaną Zofję Gamard, rzeczo­ny Birotteau zobowiązuje się zostawić jej tytułem od­

szkodowania ruchomości, które będą w jego posiada­niu w chwili jego zgonu, lub też, gdyby; dla jakiejkol­wiek przyczyny, opuścił z dobrej woli, w jakiejkol­wiek porze, obecnie zajmowany lokal, i przestał ko­rzystać z korzyści zastrzeżonych w zobowiązaniu za- ciągniętem względem niego przez pannę Gamard“..♦

Tam do licha, cóż za historja! wykrzyknął obywatel, i co za szpony ma ta rzeczona Zofja Ga- mard!

Biedny Birotteau, nie wyobrażając sobie w swoim dziecięcym mózgu żadnej przyczyny któraby go mo­gła rozdzielić kiedyś z panną Gamard, spodziewał się umrzeć w jej domu. Nie pamiętał zupełnie tej klau­zuli, której punktów nawet nie rozważył w owym cza­sie, tak mu się wydawała sprawiedliwa wówczas, gdy, w swojem pragnieniu zamieszkania u starej panny, byłby podpisał wszystkie pergaminy jakieby mu pod­sunięto. Naiwność ta była tak czcigodna a postępo­wanie panny Gamard tak ohydne; los biednego starca miał w sobie coś tak żałosnego, a niemoc czyniła go tak wzruszającym, że, w pierwszej chwili oburzenia, pani de Listomere wykrzyknęła:

Ja jestem przyczyną podpisania aktu, który księdza zrujnował, do mnie należy zwrócić księdzu szczęście którego cię pozbawiłam.

Ba, rzekł stary szlachcic, ten akt kryje w so­bie znamiona podstępu; tu jest punkt do procesu...

_. Wybornie! Ksiądz wniesie skargę. Jeżeli przegra w Tours, wygra w Orleanie. Jeżeli przegra

w Orleanie, wygra w Paryżu, wykrzyknął baron de Listomere.

Jeżeli chce się procesować, odparł zimno p, de Bourbonne, radzę mu ustąpić wpierw z wikarjatu,

Poradzimy się adwokatów, rzekła pani de Li­stomere i będziemy się procesowali, jeśli trzeba. Ale ta sprawa jest zbyt hańbiąca dla panny Gamard i mo­że się stać zbyt szkodliwa dla księdza Troubert, aby* śmy nie mieli uzyskać jakiej ugody.

Po dojrzałej rozwadze każdy przyrzekł pomoc księdzu Birotteau w walce jaka go czekała ze stron­nikami jego wrogów. Niezawodne przeczucie, nie­określony prowincjonalny instynkt kazał wszystkim łączyć te dwa nazwiska: Troubert i Gamard. Ale nikt z osób, które znajdowały się wówczas u pani de Li­stomere, z wyjątkiem starego wygi, nie miał jasnego pojęcia o doniosłości podobnej walki. P. de Bour­bonne odciągnął biednego księdza na bok.

Z czternastu osób które są tutaj, za dwa tygo • dnie ani jednej nie będzie miał ksiądz za sobą. Jeżeli będzie ksiądz potrzebował czyjejś pomocy, jedynie ja będę może na tyle śmiały aby cię wziąć w obronę. Ja znam prowincję, ludzi, okoliczności, a co ważniejsze, interesy! Wszyscy pańscy przyjaciele, mimo że peł­ni dobrych intencji, pchają pana na złą drogę, z której ksiądz nie wybrniesz. Posłuchaj pan mojej rady. Je­żeli chcesz żyć w spokoju, rzuć swój wikarjat, opuść Tours. Nie mów dokąd się udajesz, ale postaraj się

o jakieś odległe probostwo, gdzieby Troubert nie mógł cię dosięgnąć.

Opuścić Tours? wykrzyknął wikarjusz z nie-

opisanem przerażeniem.

Była to dla niego śmierć. Czyż to nie znaczyło zniszczyć wszystkie korzenie, któremi tkwił w świecie? U ludzi bezżennych przyzwyczajenie zastępuje uczu­cia. Kiedy ten ustrój moralny, mocą którego nietyle żyją ile przechodzą przez życie, połączy się ze słabym charakterem, wpływ rzeczy zewnętrznych wyrasta u nich do zdumiewających rozmiarów. Birotteau stał się podobny do rośliny: przeszczepić go, znaczyło pod­ciąć jej niewinne życie. Jak drzewo, aby żyć, musi wciąż ssać te same soki i tkwić w jednym gruncie, tak Birotteau musiał wciąż dreptać po katedrze, kręcić się w miejscu gdzie nawykł się przechadzać, mijać te sa­me ulice, odwiedzać trzy salony, gdzie co wieczór grywał w wista lub tryktraka.

A! nie pomyślałem o tem, odparł p. de Bour-

bonne spoglądając na księdza z litością.

Całe Tours dowiedziało się niebawem, że barono­wa de Listomere, wdowa po generale-poruczniku, wzięła do domu księdza Birotteau, wikarjusza kate­dry. Fakt ten, który wiele osób podawało w wątpli­wość, przeciął stanowczo wszystkie kwest je i rozgra­niczył stronnictwa, zwłaszcza gdy panna Salomon od­ważyła się pierwsza mówić o podstępie i o procesie. Drażliwa ambicja, która cechuje stare panny, oraz wrodzona zaciekłość panny Gamard sprawiły iż uczu­ła się mocno dotknięta rolą pani de Listomere. Baro­nowa była to osoba z wielkiego świata, wykwintnar osoba której dobrego smaku, dworności, pobożności,

nikt nie mógł podać w wątpliwość. Biorąc w dom księdza Birotteau, potępiała tem samem jawnie pannę Gamard, krytykowała pośrednio jej zachowanie i sankcjonowała niejako żale wikarjusza.

Dla zrozumienia tej historji, trzeba wyjaśnić, ile siły użyczała pannie Gamard bystrość, z jaką stare kobiety zdają sobie sprawę z postępków drugich, jak również jaką bronią rozporządzali jej poplecznicy. Stara panna, wraz z milczącym księdzem Troubert, spędzała wieczory w kilku domach, gdzie zbierała się garstka osób zespolonych wspólnością upodobań i ana­log ją sytuacji. Było to paru starców żyjących plot­kami i zainteresowaniami swoich gospodyń, kilka sta­rych panien trawiących dni na rozbieraniu słów, na ważeniu kroków swoich sąsiadów oraz ludzi pomie­szczonych powyżej lub poniżej nich w hierarchji spo­łecznej; wreszcie kilka starych kobiet wyłącznie zaję­tych destylowaniem plotek, prowadzeniem rejestru wszystkich majątków i kontrolowaniem cudzych czyn­ności; przepowiadały małżeństwa i krytykowały rów­nie cierpko postępowanie swoich przyjaciółek jak nieprzyj aciółek. Osoby te, rozmieszczone w mieście niby naczynia włoskowate w roślinie, łaknęły, niby liść rosy, nowinek, tajemnic każdego stadła, wysysały je i udzielały ich natychmiast księdzu Troubert, tak jak liście udzielają łodydze wilgoci którą wchłonęły. Za- czem, co wieczora, parte ową potrzebą wzruszeń która mieszka w każdej istocie, zacne te dewotki sporzą­dzały dokładny bilans miejscowych stosunków, roz­wijając w tem bystrość godną Rady Dziewięciu, i u-

prawiając szpiegostwo niezawodne siłą swego zapału, Następnie, kiedy odgadły tajemną przyczynę jakiegoś wypadku, miały tę ambicję aby wchłonąć całą mądrość swego sanhedrynu, i dzięki temu grać pierwsze skrzypce plotek każda w swojej sferze. Kongregacja ta, bezczynna a tak czynna, niewidzialna a widząca wszystko, niema a gadająca bezustanku, posiadała wpływ, nie niebezpieczny na pozór z powodu nicości tego światka, ale straszliwy z chwilą gdy go ożywiał jakiś wyższy interes. Otóż, od dawna już nie pojawił się w sferze ich istnień wypadek równie doniosły i po­ważny, jak walka księdza Birotteau, wspomaganego przez panią de Listomere, przeciw księdzu Troubert i pannie Gamard. Domy, w których bywała panna Gamard, uważały za wrogi obóz salony pań de Li­stomere, de la Blottiere i de Villenoix; na dnie tego sporu czaiły się wszystkie klasowe próżności. Była to walka ludu i senatu rzymskiego w kretowisku, albo • też burza w szklance wody, jak powiedział Montes- kjusz o republice San-Marino, gdzie godności publicz­ne trwały tylko jeden dzień, tak łatwo tam było za­garnąć tyranję. Bądź co bądź ta burza rodziła w du­szach tyleż namiętności, ile byłoby trzeba aby kiero­wać największemi sprawami. Czyż nie jest błędem mniemać, że czas biegnie szybciej jedynie dla serc miotanych wielkiemi zamiarami, które mącą życie i do­prowadzają je do wrzenia? Godziny księdza Troubert biegły równie żywo, umykały brzemienne myślami równie pełnemi trosk, były pomarszczone nadzieją, i rozpaczą równie głęboką^ jak straszliwe godziny

człowieka ambitnego, kochanka lub gracza. Sam Bóg zna sumę energji, jaką nas kosztują tajemnie odnie­sione tryumfy nad ludźmi, wypadkami i nad samymi sobą. O ile nie zawsze wiemy dokąd dążymy, znamy dobrze trudy podróży! Jeżeli wolno jest historykowi porzucić dramat który opowiada, aby objąć na chwilę rolę krytyka, jeżeli wam pokazuje na chwilę życie tych starych panien i dwóch księży, aby tam po­szukać przyczyn nieszczęścia, które je zatruło w sa- mej jego istocie, zrozumiecie może, że człowiek musi zaznać pewnych namiętności aby rozwinąć w sobie przymioty uszlachetniające jego życie, rozszerzające jego sferę i dławiące egoizm wrodzony wszystkim stworzeniom.

Pani de Listomere wróciła do miasta, nie wie­dząc, że od kilku dni przyjaciele jej zmuszeni byli od­pierać bajki obiegające o niej. Bajki te, z których uśmiałaby się gdyby o nich wiedziała, podsuwały jej przywiązaniu do bratanka pobudki mocno podejrzane. Zaprowadziła księdza Birotteau do adwokata, które­mu proces nie wydał się rzeczą łatwą. Przyjaciele wikarego, spokojni o los dobrej sprawy, lub też opie­szali w sporze nie tyczącym ich osobiście, odłożyli rzecz na porę gdy wrócą do Tours. Przyjaciele pan­ny Gamard mogli tedy ich uprzedzić i umieli przed­stawić rzecz w świetle niekorzystnem dla księdza Bi- jrotteau. Tak więc prawnik, którego klientela składa­ła się wyłącznie z osób nabożnych, zdziwił wielce pa* nią de Listomere, radząc j ej aby się nie wdawała w podobny proces; oświadczył zresztą, że on nie pod-

Jąłby się jego prowadzenia, Prawnie, panna Gamard w myśl brzmienia aktu ma słuszność. Moralnie, to znaczy poza wykładem ściśle prawnym, w oczach try­bunału i opinji ksiądz Birotteau okazałby się człowie­kiem pozbawionym owego ducha pokoju, łagodności, zgody, sprzecznie z tem co o nim mniemano dotych­czas, Panna Gamard (mówił adwokat) wygodziła księdzu Birotteau pożyczając mu pieniędzy na koszta połączone z testamentem księdza Chapeloud, i to bez kwitu, Ani wiek ani charakter księdza Birotteau nie pozwalają przypuszczać, aby podpisał akt nie wie­dząc co zawiera, ani też nie znając jego wagi. Jeżeli opuścił dom panny Gamard po dwóch latach, gdy przyjaciel jego Chapeloud spędził tam lat dwanaście, a Troubert piętnaście, musiało to mieć jakieś pobudki, jemu tylko znane; proces osądzonoby tedy jako akt niewdzięczności, etc. Podczas gdy Birotteau miał się ku wyjściu, adwokat odciągnął na bok panią de Li- stomere i zaklął ją, w imię jej spokoju, aby się nie mięszała do tej sprawy,

- Jednakże, wieczorem, biedny wikary, który mę­czył się tak, jak skazaniec męczy się w swej celi cze­kając na wynik apelacji, nie mógł się powstrzymać aby nie opowiedzieć przyjaciołom rezultatu swojej wi­zyty, w chwili gdy, przed partyjką, wszyscy skupili się koło kominka,

Wyjąwszy adwokata liberałów, nie widzę w Tours prawnika, któryby się podjął tego procesu, chyba z zamiarem przegrania go, wykrzyknął p, de Bourbonne, Nie radzę się w to wdawać.

W takim razie to jest riikczemność, rzekł po­rucznik okrętu. Ja zaprowadzę księdza do tego adwokata,

Idźcie tam kiedy już będzie noc, przerwał mu p, de Bourbonne,

A to czemu?

Dowiedziałem się przed chwilą, że ks, Trou­bert otrzymał miejsce po generalnym wikarjuszu, któ ­ry umarł przedwczoraj,

Kpię sobie z waszego księdza Troubert!

Nieszczęściem, baron de Listomere, człowiek

trzydziesto-sześcioletni, nie dojrzał znaku jaki mu dał p, de Bourbonne, zalecając mu aby ważył swoje słowa i wskazując radcę prefektury, przyjaciela Trouberta, Porucznik dodał tedy:

Jeżeli ksiądz Troubert jest łajdakiem,,,

Och! przerwał p, de Bourbonne, po co mię» szać księdza Troubert do sprawy, której jest najzu­pełniej obcy?,,,

Ależ rzekł baron, czyż nie korzysta z mebli księdza Birotteau? Przypominam sobie, że byłem raz u ks, Chapeloud i widziałem tam dwa cenne obrazy. Przypuśćmy, że warte są dziesięć tysięcy franków,.. Czy sądzicie, że ks, Birotteau miał zamiar dać za dwa lata mieszkania u panny Gamard dziesięć tysięcy franków, kiedy już biblioteka i meble warte są w przy­bliżeniu tyleż?

Ksiądz Birotteau zrobił wielkie oczy, dowiadując się, że posiadał tak olbrzymi kapitał; baron zaś, pod­niecony, dodał;

Tam do licha! P, Salmón, były ekspert pa­ryskiego Muzeum, przybył tu odwiedzić swoją teścio­wą. Pójdę doń dziś wieczór jeszcze z księdzem Bi* rotteau, poprosić go aby oszacował obrazy. Stamtąd pójdziemy do adwokata,

W dwa dni po tej rozmowie, proces był rzeczą postanowioną. Adwokat liberałów, objąwszy sprawę księdza Birotteau, wiele przyczynił się do zwrotu opi- nji na niekorzyść wikarego. Ludzie przeciwni rządo­wi oraz ci którzy znani byli jako niechętni księżom lub religji (dwie rzeczy, które wiele osób mięsza) za­jęli się tą sprawą o której mówiło całe miasto. Były ekspert Muzeum oszacował na jedenaście tysięcy franków Madonną Wal entina oraz Chrystusa Lebru­na, obrazy pierwszorzędnej piękności. Co się tyczy biblioteki i gotyckich mebli, rosnący z każdym dniem w Paryżu szał do tych rzeczy dawał im chwilowo war­tość dwunastu tysięcy.

Słowem, zbadawszy wszystko, ekspert ocenił całe urządzenie na trzydzieści tysięcy franków, Jasnem było, że Birotteau nie miał zamiaru darować pannie Gamard tej ogromnej sumy za tych trochę pieniędzy, jakie mogły jej przypadać. Zachodziła tedy potrzeba zreasumowania, mówiąc prawniczo, umowy; inaczej stara panna stawała się winną rozmyślnego podejścia. Adwokat liberałów rozpoczął tedy sprawę od skargi przeciw pannie Gamard, Mimo iż bardzo jadowity, akt ten, poparty cytatami orzeczeń najwyższego Try­bunału oraz wzmocniony kilkoma paragrafami, był istnem arcydziełem prawniczej logiki i potępiał starą

pannę tak niezbicie, iż opozycja rozdała po mieście

kilkadziesiąt kopji skargi.

W kilka dni po rozpoczęciu kroków wojennych między starą panną a księdzem Birotteau, baron de Listomere, który miał nadzieję zostać przy najbliż­szym awansie kapitanem korwety, otrzymał list, w któ - rym jeden z przyjaciół oznajmiał mu, że jest w mini­ster jum mowa o tem aby go wogóle usunąć ze służby. Zdumiony tą wiadomością, pojechał corychlej do Paryża i wybrał się na wieczór do ministra, który sam wydał się mocno zdziwiony, ale roześmiał się z obaw barona. Nazajutrz, mimo zapewnień ministra, baron zasięgnął języka w ministerjum. Popełniając nie­dyskrecję w imię przyjaźni, pewien sekretarz pokazał mu gotowy już referat, którego jedynie wskutek cho ­roby dyrektora nie przedłożono ministrowi; referat ten potwierdzał fatalną wiadomość. Natychmiast ba­ron de Listomere udał się do wuja, który, będąc po­słem, miał sposobność widzieć bezzwłocznie ministra w Izbie. Poprosił go, aby wybadał zamiary Eksce­lencji, chodzi tu bowiem o całą jego przyszłość. To ■ też z najżywszym niepokojem czekał w karecie końca posiedzenia. Poseł wyszedł o wiele przed koń­cem i w drodze do domu przemówił do siostrzeńca w te słowa:

Co u licha! ty się bawisz w jakieś wojny z księżmi? Minister oświadczył mi na wstępie żeś ty sianął na czele liberałów w Tours! „Masz fatalne za­sady, nie trzymasz się linji rządu, 'etc.“ Prawił tak krętemi frazesami, jakgdyby przemawiał jeszcze

w Izbie, Wówczas wypaliłem wręcz: ,,Gadajmyż ńa rozum!“ Jego Ekscelencja wygadał się w końcu, że jesteś źle z konsystorzem, Krótko mówiąc, zasięg­nąwszy języka u paru kolegów, dowiedziałem się, że wyrażałeś się bardzo lekko o niejakim księdzu Trou- bert, prostym wikarjuszu generalnym, ale zarazem najwybitniejszej osobistości na całej prowincji, gdzie jest przedstawicielem Kongregacji. Zaręczyłem za ciebie ministrowi własną głową. Mości bratanku, je­żeli chcesz dojść do czegoś, nie narażaj się księżom. Jedź prędko do Tours i pogódź się z tym djabelskim klechą. Dowiedz się, że generalni wikarjusze, to lu­dzie, z którymi zawsze trzeba żyć w zgodzie. Tam do licha! Kiedy my pracujemy wszyscy nad odbudo­wą religji, idjotyczne jest, aby prosty porucznik okrę­tu, który chce zostać kapitanem, dyskredytował księ­ży! Jeżeli się nie pogodzisz z księdzem Troubert, nie licz na mnie: zaprę się ciebie. Minister Spraw Ko­ścielnych mówił ze mną przed chwilą o tym człowieku jako o przyszłym biskupie. Gdyby Troubert wziął na ząb naszą rodzinę, mógłby ubić moje parostwo przy najbliższych nominacjach. Rozumiesz?

Słowa te oświetliły porucznikowi okrętu tajemne

o

zatrudnienia Trouberta, o którym Birotteau powiadał głupawo: ,,Nie wiem, nad czem on tak siedzi całe

noce“

Pozycja kanonika w senacie niewieścim, pełnią­cym tak subtelnie funkcje prowincjonalnej policji, jak również zdolności jego osobiste ściągnęły nań oczy Kongregacji, która wybrała go na swego tajnego pro-

konsula na całą Turenję. Arcybiskup, generał, pre­fekt, wielcy i mali, wszyscy byli pod jego tajną wła­dzą. Baron de Listomere szybko powziął decyzję.

Nie mam ochoty, rzekł do wuja, otrzymać drugiego pasterskiego upomnienia.

W trzy dni po tej familijno-dyplomatycznej kon­ferencji, marynarz, wróciwszy ekstrapocztą do Tours, objaśnił ciotce niebezpieczeństwa jakie grożą najdroż­szym nadziejom rodziny Listomere, jeżeli, będą nadal obstawać za tym ciemięgą Birotteau. Baron zatrzy­mał pana de Bourbonne w chwili gdy stary szlachcic ukończywszy partyjkę brał laskę i kapelusz. Do­świadczenie starego wygi było nieodzowne dla oświe­cenia raf, wśród których znaleźli się Listomerowie, stary wyga zaś jedynie po to tak wcześnie szukał laski i kapelusza, aby mu szepnięto do ucha:

Niech pan zostanie, chcielibyśmy pomówić z panem.

Szybki powrót barona, jego zadowolona mina, to znów powaga malująca się chwilami na jego twarzy, pozwoliły panu de Bourbonne domyślić się jakichś klęsk które baron musiał ponieść w swojej kampanji przeciw spółce Gamard-Troubert. Nie okazał zdumie­nia słysząc z ust barona tajemnicę potęgi generalnego wikarjusza i męża zaufania Kongregacji.

Wiedziałem o tem, rzekł.

Jakto! wykrzyknęła baronowa, 'czemuż nas pan nie ostrzegł?

Pani, odparł żywo, zapomnijcie państwo, że ja odgadłem niewidzialny wpływ tego księdza, a ja

Dziewczyna o złotych oczach

12

zapomnę że wy go znacie również. Gdybyśmy nie do­chowali sekretu, uchodzilibyśmy za jego wspólników; lękanoby się nas i znienawidzono. Róbcie jak ja: uda­wajcie, że dajecie się omamić, ale wiedzcie gdzie sta­wiacie nogi. Powiedziałem wam dosyć w tej mierze, nie zrozumieliście mnie, a ja nie chciałem się narażać,

Co teraz czynić? rzekł baron.

Poniechać księdza Birotteau nie było nawet żadną kwest ją; był to pierwszy warunek rozumiejący się sam przez «się dla trojga deliberujących.

Wykonać odwrót z honorami wojennemi było zawsze arcydziełem najzdolniejszych wodzów, odparł p, de Bourbonne. Ukorzcie się przed Troubertem jeżeli próżność jego silniejsza jest od nienawiści, zy­skacie w nim sprzymierzeńca; ale jeżeli ukorzycie się

zanadto, przejdzie po was, albowiem

Złam wszystko raczej, to hasło Kościoła,

powiedział Boileau. Pan, panie baronie, udaj że po­rzucasz służbę, a wymkniesz mu się z łap. — Pani niech usunie wikarego z domu, dając tem samem wy­graną pannie Gamard. Spotkawszy księdza Troubert u arcybiskupa, spyta go pani czy grywa w wista: od­powie tak. Zaprosi go pani na partyjkę do tego salo­nu, gdzie tak pragnąłby się dostać; przyjdzie z pew­nością. Jest pani kobietą; niech się pani stara pozy­skać tego księdza. Kiedy baron będzie kapitanem okrętu, jego wuj Parem Francji a Troubert biskupem, będziecie mogli zrobić sobie tego Birotteau kanoni­kiem. Aż do tej pory, ustępujcie, ale ustępujcie

z wdziękiem i umiejąc grozić. Wasza rodzina może użyczyć Troubertowi tyle poparcia, ile on wam; poro­zumiecie się doskonale, — Zresztą żegluj pan z sondą w ręku, panie marynarzu!

Biedny Birotteau! rzekła baronowa,

Och! załatwicie go szybko, odparł szlachcic na odchodnem. Gdyby jaki zręczny liberał opanował tę pustą głowę, mógłby wam narobić przykrości. Osta­tecznie wyrok byłby na jego korzyść; toteż Trouberr musi się bać sądu. Może wam jeszcze przebaczyć że­ście wszczęli walkę; ale po klęsce byłby nieubłagany. Rzekłem,

Puknął w tabakierkę, włożył kalosze i ruszył w drogę.

Nazajutrz rano, po śniadaniu, baronowa, zostaw­szy sama z wikarym, rzekła nie bez zakłopotania:

Mój drogi księże Birotteau, prośba moja wyda się księdzu bardzo niekonsekwentna i bardzo niespra­wiedliwa; ale trzeba dla twego i dla naszego dobra, najpierw umorzyć proces z panną Gamard zrzekając się pretensji, a następnie opuścić mój dom.

Słysząc te słowa, biedny ksiądz zbladł.

Jestem, rzekła, niewinną przyczyną pańskich nieszczęść. Wiem, że bez mego bratanka, nie byłby ksiądz wszczął procesu, który obecnie jest naszem wspólnem strapieniem. Ale niech ksiądz posłucha!

Przedstawiła mu zwięźle olbrzymią doniosłość tej sprawy i wytłómaczyła jej następstwa. Dumając w nocy baronowa odgadła przeszłość księdza Trou- bert; mogła tedy nieomylnie wskazać wikaremu sieci,

w które go omotano, tak zręcznie przygotowawszy ze­mstę. Przedstawiła mu wysokie zdolności i wpływy jego wroga, wytłómaczyła mu jego nienawiść i jej przyczyny. Ukazała go jak przez dwanaście lat pła­szczył się przed księdzem Chapeloud, a równocześnie podgryzał go, prześladując go jeszcze w osobie Jego przyjaciela. Naiwny Birotteau złożył ręce jak do mod­litwy, i zapłakał ze zgryzoty na widok ohydy ludz­kiej, której jego niewinna dusza nigdy nie podejrze­wała. Przerażony tak jakgdyby się znalazł na skraju przepaści, z martwemi i wilgotnemi oczyma, niezdol­ny wyrzec słowa, słuchał przemowy swojej dobro­dziejki, która oświadczyła mu na zakończenie:

Wiem, jak nieładnie jest opuścić cię, drogi księże; ale cóż, obowiązki rodzinne idą przed obo­wiązkiem przyjaźni. Ustąp, jak ja czynię, tej burzy, będę ci umiała dowieść mej wdzięczności. Nie mó­wię księdzu o sprawach materjalnych, biorę to na sie­bie. Będziesz na całe życie bez obawy o swoje po­trzeby. Za pośrednictwem pana de Bourbonne, który będzie umiał ocalić pozory, postaram się, aby księdzu nie zbywało na niczem. Drogi przyjacielu, rozgrzesz mnie, pozwól bym cię zdradziła. Zostanę twoją przy­jaciółką, naginając się do wymagań świata. Roz­strzygaj.

Biedny ksiądz w zdumieniu wykrzyknął:

Chapeloud miał tedy słuszność, powiadając, że, gdyby Troubert mógł go wciągnąć za nogi do gro ­bu, zrobiłby to! Sypia w łóżku mego Chapeloud!

Proboszcz z Tours jgj

Nie para na lamenty, rzekła pani de Listo- mère, mamy niewiele czasu przed sobą. Więc cóż?

Birotteau zbyt był poczciwy, aby nie iść w waż­nych momentach za odruchem serca. Zresztą jego ży­cie było już tylko agonją. Spojrzał na swą protek­torkę rozpaczliwym wzrokiem, który ją osmucił, i rzekł:

Zdaję się na panią. Jestem już kawałkiem

śmiecia porzuconym na ulicy! Tylko, pani baronowo,

dodał, nie chiałbym zostawić Troubertowi portretu

mego Chapeloud; robiony był dla mnie, należy do

mnie, niech pani uzyska to aby mi go oddano, zrzekam się reszty.

A więc, rzekła pani de Listomère, pójdę do panny Gamard.

Ton, jakim wyrzekła te słowa, świadczył o wy ­siłku, jaki czyniła baronowa de Listomère, zniżając się do paktowań z ambitną starą panną.

Spróbuję, dodała, wszystko jakoś ułożyć. Zaledwie śmiem mieć nadzieję. Niech ksiądz idzie do pana de Bourbonne aby sporządził pańskie for­malne zrzeczenie, niech mi ksiądz przyniesie ten akt,* poczem, z pomocą księdza arcybiskupa, uda się nam może to załatwić.

Birotteau wyszedł przerażony. Troubert urósi w jego oczach do rozmiarów egipskiej piramidy. Ręce tego człowieka były w Paryżu, a łokcie w klasztorze św, Gracjana.

On, mówił sobie, przeszkodziłby margrabiemu

de Listomere zostać parem Francji?... I może, z po­mocą księdza arcybiskupa, uda się to załatwić!

W obliczu tak wielkich spraw Birotteau uczuł się robakiem: poddał się losowi.

Nowina o przenosinach księdza Birotteau wywo­łała zdumienie tem większe, iż nikt nie umiał odgad­nąć przyczyny . Pani de Listomere mówiła, że bra­tanek się żeni i rzuca służbę: musi tedy rozszerzyć swój apartament. Nikt nie wiedział jeszcze o zrze­czeniu się księdza. Toteż instrukcje pana de Bour- bonne wykonano skrupulatnie. Te dwie nowiny, któ­re doszły do uszu wielkiego wikarjusza, musiały po­głaskać jego miłość własną, dowodząc mu, że, jeżeli rodzina Listomere nie kapituluje, to przynajmniej zo­staje neutralna, i uznaje milcząco tajną władzę Kon. gregacji. Uznać ją, czyż nie znaczy poddać się jej? Ale proces znajdował się sub judice. Czyż to nie zna­czyło równocześnie ugiąć się i grozić?

Listomerowie zajęli tedy w tej walce stanowisko zupełnie podobne jak wielki wikarjusz: zostali zewnątrz i mogli wszystkiem kierować. Ale zaszło ważne wydarzenie, które utrudniło sukces planu mającego na celu ułagodzenie stronnictwa Gamard- Troubert. Poprzedniego dnia, panna Gamard zazię­biła się wychodząc z katedry; położyła się do łóżka widocznie ciężko chora. Całe miasto rozbrzmiewało lamentami fałszywego współczucia. „Serce panny Ga­mard nie mogło wytrzymać tego skandalicznego pro­cesu. Mimo swoich słusznych praw, umrze ze zmar­twienia. Birotteau zabił swoją dobrodziejkę...1* Ta­

ka była treść zdań sączonych włoskowatemi naczynia­mi wielkiego zboru niewieściego i skwapliwie powta­rzanych przez całe Tours.

Panią de Listomere spotkał ten wstyd, iż wy­brawszy się do starej panny, nie zebrała żadnego owo­cu ze swej wizyty. Zapytała bardzo grzecznie o ge­neralnego wikarjusza.

Troubert rad był może, iż może przyjąć, w biblio­tece księdza Chapeloud, i przy tym kominku ozdo ­bionym dwoma słynnemi obrazami będącemi przed­miotem sporu, kobietę która nie doceniła go niegdyś. Wytrzymał baronową chwilę, poczem zgodził się uży­czyć jej audjencji. Nigdy żaden dworak ani dyplo­mata prowadzący swoje prywatne sprawy lub też pań­stwowe negocjacje nie rozwinęli w rokowaniach więcej zręczności, obłudy, rozumu niż ich okazali baronowa i ksiądz Troubert w chwili gdy się znaleźli z sobą oko w oko.

Podobny ojcu chrzestnemu, który w średnich wiekach zbroił zapaśnika i krzepił go pożytecznemi ra . dami w chwili wstąpienia w szranki, stary wyga po- wiedział baronowej:

Niech pani nie zapomni swej roli: jest pani osobą pośredniczącą, a nie stroną. Troubert jest rów­nież pośrednikiem. Waż pani swoje słowa! bacz na każdy odcień jego głosu. Jeżeli się pogłaska po bro. dzie, znaczy żeś pani dopięła swego.

Czasami rysownicy przedstawiali dla zabawy w karykaturze częsty kontrast między tern co się mówi a tem co się myśli. Tutaj, aby dobrze oświetlić ten

pojedynek na słowa między księdzem a wielką damą, koniecznem jest odsłonić myśli jakie ukrywali wzaje­mnie pod nieznaczącemi na pozór zdaniami.

Pani de Listomere wyraziła ubolewanie nad pro­cesem, poczem wspomniała jak bardzo pragnęłaby aby ta «prawa zakończyła się ku zadowoleniu obu stron.

Zło się stało, pani, rzekł ksiądz poważnie, cnotliwa panna Gamard umiera, (Tyle mnie obchodzi to głupie dziewczysko co zeszłoroczny śnieg, myślał, ale chciałbym wam wpakować na grzbiet jej śmierć, i zmącić wasze sumienie o ile będziecie tak głupi aby się tem przejmować).

Dowiedziawszy się o jej chorobie, odparła ba­ronowa, wymogłam na ks. wikarym zrzeczenie się pre­tensji, które właśnie przyniosłam tej świątobliwej pa - nience, (Odgadują cię, szczwany łajdaku! myślała; ale to nas ubezpiecza od twoich potworzy. Co do cie­bie, jeżeli przyjmiesz zrzeczenie, wpakujesz się, przy­znasz się tem samem do wspólnictwa).

Nastała chwila milczenia.

Sprawy doczesne panny Gamard nie obcho­dzą mnie, rzekł wreszcie ksiądz opuszczając szerokie powieki na swoje orle oczy aby ukryć wzruszenie. Ha! ha! nie wpakujecie mnie! Ale, Bogu dzięki, przeklęci adwokaci nie będą rozmazywali sprawy, któ­ra mogłaby mnie poplamić. Czegóż oni chcą, ci Listo- merowie, że się tak płaszczą przedemną?)

Ojcze wielebny, odparła baronowa, sprawy księdza Birotteau są mi równie dalekie jak ojcu spra< wy panny Gamard; ale, na nieszczęście, religja może

ucierpieć w tym sporze. Widzę tu w panu, wielebny ojcze, jedynie medjatora, tak i jak ja sama działam jedynie w duchu jednania.... (Nie oszukamy sią na­wzajem, książulku, myślała. Czy czujesz szpileczką

pod tą odpowiedzią?)

Religia może ucierpieć? rzekł wielki wika-

rjusz. Religja jest zbyt wysoko, aby ludzie mogli jej

dosięgnąć. (Religja to ja, myślał). — Bóg nas osądzi

bez omyłki, pani, dodał, uznaję tylko jego trybunał.

Zatem, wielebny ojcze, odparła, starajmy się

pogodzić sądy ludzi z sądami Boga. (Tak, religja, to

ty)-

Ksiądz Troubert odmienił ton:

Podobno pani bratanek jeździł do Paryża? (Dowiedzieliście sią tam o mnie, myślał. Mogą was zmiażdżyć, was coście mną wzgardzili. Przychodzicie się ugiąć).

Owszem, proszę ojca; dziękuję, że się ojciec raczy nim interesować. Wraca dziś wieczór do Paryża, wezwał go minister, który ma dla nas wiele życzliwo­ści i chciałby go odwieść od zamiaru porzucania służ­by. (Nie zmiażdżysz nas, jezuito, myślała, ale zrozu­miałam twój żarcik).

Chwila milczenia,

Nie uważam za właściwe jego postępowania w tej sprawie, ale trzeba wybaczyć marynarzowi, że się nie rozumie na prawie. (Uczyńmy sojusz, myślała. Nic nie zyskamy na tem aby wojować z sobą.)

Lekki uśmiech księdza zginął w fałdach jego twa­rzy.

Oddał nam tę usługę, że nam uświadomił war­tość tych dwóch malowideł, rzekł ksiądz spoglądając na obrazy; będą piękną ozdobą kaplicy Najśw. Pan- py. (Wsunęłaś mi szpileczką, masz oto dwie; skwito­waliśmy się, moja pani.)

Gdyby je ojciec zamierzał darować katedrze, prosiłabym, aby mi wolno było ofiarować ramy godne miejsca i dzieła, (Radabym wydobyć z ciebie wyzna­nie, ze chciałeś zagarnąć meble księdza Birołteau, my­ślała.)

Nie należą do mnie, rzekł ksiądz wciąż mając się na baczności.

Oto, rzekła pani de Listomere, akt, który przecina wszelką dyskusję i oddaje je pannie Ga- mard. — Położyła zrzeczenie na stole. — (Widzisz, księże, myślała, jakie ja mam do ciebie zaufanie.) Go- dnem jest ciebie, ojcze, dodała, godnem twego pięk­nego charakteru, pojednać dwoje chrześcian. Mimo że obecnie mało interesuję się księdzem Birotteau...

Mieszka u pani, przerwał ksiądz Troubert.

Już nie mieszka. (Parostwo mego szwagra

i awans bratanka kosztują mnie wiele nikczemnośct, myślała.)

Ksiądz siedział bez ruchu, ale jego spokój zdra­dzał najgwałtowniejsze wzruszenia. Jeden pan de Bourbonne odgadł tajemnicę tego pozornego spokoju Ksiądz tryumfował!

Czemu tedy podjęła się pani doręczyć jego zrzeczenie, spytał, party tem samem uczuciem, które każe kobiecie kazać sobie powtarzać komplementy.

Nie mogłam się obronić odruchowi współczu­cia. Ksiądz Birotteau, którego słaby charakter musi być ojcu znany, błagał mnie, abym poszła do panny Gamard, i uzyskała, za cenę jego rezygnacji,,.

Ksiądz zmarszczył brwi,

.„Rezygnacji ze swoich praw, uznanych przez wybitnych adwokatów, portret,,.

Ksiądz spojrzał na panią de Listomere,

Portret księdza de Chapeloud, ciągnęła. Pod­daję uznaniu ojca jego żądanie,,, (Przegrałbyś, gdybyś chciał się procesować, myślała,)

Akcent jaki położyła na słowach: wybitnych ad­wokatów objaśnił księdzu, że baronowa zna silne

i słabe strony wroga, W ciągu tej rozmowy, która utrzymała się dłuższy czas w tym tonie, pani de Li­stomere olśniła starego znawcę takim talentem, iż ksiądz zeszedł do panny Gamard, aby uzyskać jej od-

*

powiedź na ofiarowaną transakcję,

Troubert wrócił niebawem,

Pani, rzekł, oto słowa biednej umierającej: „Ksiądz Chapeloud okazywał mi zbyt wiele przyja­źni, rzekła, abym się mogła rozstać z jego portretem“. Co do mnie, rzekł, gdyby był moją własnością, nie ustąpiłbym go nikomu. Żywiłem zbyt stałe uczucia dla drogiego zmarłego, abym się nie miał czuć w pra­wie walczenia o jego portret z całym światem,

Ojcze, nie poróżnimy się przecież dla liche­go portretu. (Kpię sobie z niego tak samo jak i ty, my­ślała,) Niech go Ojciec zachowa, damy sporządzić ko- pję. Cieszę >się, żem umorzyła ten przykry i opłakany

proces; osobiście zyskałam na tern przyjemność po­znania ojca. Słyszałem wiele o talentach ojca w grze w wista. Daruje ojciec kobiecie, że jest ciekawa, rze­kła z uśmiechem. Gdyby ojciec zechciał zajść do mnie czasami na partyjkę, nie wątpi ojciec o przyję­ciu z jakiemby się spotkał. Troubert pogładził się po brodzie. — (Mam go! Bourbonne miał słuszność, po­myślała; ma swoją słabą stroną: próżność.)

W istocie, wielki wikarjusz doznawał w tej chwi­li rozkosznego uczucia, któremu Mirabeau nie umiał się obronić, kiedy, w dniach swojej potęgi, ujrzał jak się otwiera przed jego powozem brama pałacu niegdyś dlań zamknięta.

Pani margrabino, odparł, zbyt ważne ciążą na mnie obowiązki abym miał czas na wizyty; ale czegóż- by się nie zrobiło dla pani? (Stara panna klapnie, ja sią uczepią Listomerów i pójdą im na rąką, jeżeli oni pójdą mnie na rąką! myślał. Lepiej jest mieć w nich przyjaciół niż wrogów.)

Pani de Listomere prosiła do siebie, w nadziei iż arcybiskup dokończy tak szczęśliwie rozpoczętego dzieła pokoju. Ale Birotteau nie miał nawet skorzy­stać ze swego zrzeczenia. Nazajutrz pani de Listome­re dowiedziała się o śmierci panny Gamard. Kied} otwarto testament starej panny, nikt się nie zdziwił, dowiadując się, że uczyniła księdza Troubert gene­ralnym spadkobiercą. Majątek jej oszacowano na trzy­sta tysięcy franków. Generalny wikarjusz posłał do pani de Listomere dwa zaproszenia na mszę żałobną

i na kondukt: jedno dla niej, drugie dla jej bratanka.

Trzeba iść, rzekła,

Wyraźnie daje to do zrozumienia! wykrzy­knął p. de Bourbonne. Jestto próba, wedle której wie­lebny ksiądz Troubert chce was osądzić. Baronie, idź aż na cmentarz, dodał zwracając się do poruczni­ka okrętu, który, na swoje nieszczęście, nie wyjechał.

Nabożeństwo odbyło się z pompą godną osoby du­chownej. Jeden tylko z uczestników płakał. Był to Bi- rotteau, który, sam w ustronnej kaplicy, nie widziany przez nikogo, poczuł się winnym tej śmierci i modlił się szczerze za duszę zmarłej, żałując gorzko, że nie uzyskał od niej przebaczenia za swoje winy. Ks. Trou­bert odprowadził swą przyjaciółkę aż do dołu, w którym ją miano pogrzebać. Stanąwszy nad grobem, wygłosił mowę żałobną, w której, dzięki jego talento­wi, obraz ciasnego życia jakie wiodła jego dobrodziej­ka, nabrał monumentalnych wymiarów. Obecni zauwa­żyli zwłaszcza te słowa;

,,To życie pełne dni poświęconych Bogu i religji, to życie strojne w tyle pięknych uczynków spełnianych w ciszy, w tyle pięknych cnót skromnych i nieznanych, złamała boleść, którą nazwalibyśmy niezasłużoną, gdyby, na skraju wieczności, wolno nam było zapom­nieć, że wszystkie nasze strapienia zesłane są od Bo­ga. Liczni przyjaciele tej świętej panienki, znając szla­chectwo i czystość jej duszy, przewidywali, że zdolna jest wszystko znieść, wyjąwszy podejrzeń rzucają­cych cień na całe jej życie. Dlatego też może Opa* trzność zabrała ją na łono boże, aby ją zbawić od na­szych nędz. Szczęśliwi ci, którzy mogą spoczywać tu

na ziemi w pokoju duszy, tak jak Zofja spoczywa te­raz w siedzibie błogosławionych w sukience swej nie­winności!“

Kiedy skończył tę pompatyczną mowę, dodał P* de Bourbonne, który opowiedział szczegóły pogrze­bu pani de Listomere, w chwili gdy, po skończeniu partyjki i przy zamkniętych drzwiach, znalazł się sam z nią i z baronem, wyobraźcie sobie, jeżeli możliwe, tego Ludwika XI w sutannie, zadającego ostatni cios kropidłem zmaczanem w święconej wodzie,

P, de Bourbonne wziął szczypce i powtórzył tak dobrze gest ks, Troubert, że baron i jego ciotka nie mogli się wstrzymać od śmiechu,

Tu jedynie, ciągnął stary obywatel, zdradził się. Aż dotąd zachowanie jego było wzorowe; ale kie­dy grzebał na zawsze tę starą pannicę, którą gardził szczerze i której nienawidził może tyleż co niebosz­czyka Chapeloud, niepodobna mu było nie zdradzić swej radości jakimś gestem.

Nazajutrz rano, panna Salomon przyszła na śniadanie do pani de Listomere, Ledwie weszła, rze­kła mocno wzruszona:

Nasz biedny ksiądz Birotteau otrzymał przed chwilą straszliwy cios, świadczący o najbardziej wy­rachowanej i złośliwej nienawiści. Mianowano go pro­boszczem św, Symforjana,

Św, Symforjan jestto przedmieście Tours, poło­żone za mostem. Most ten, jeden z najpiękniejszych pomników francuskiej architektury, ma tysiąc dzie­

więćset stóp długości, a dwa place które go zamykają z obu stron są zupełnie jednakowe.

Rozumie droga pani? podjęła po pauzie, wiel­ce zdumiona chłodem, z jakim pani de Listomere przy­jęła tę nowinę. Ksiądz Birotteau będzie tam jakby o sto mil od Tours, od swoich przyjaciół, od wszystkiego. Czyż to nie jest wygnanie, tem okropniejsze, iż wyrywa go z miasta, które oczy jego będą codziennie oglądać

i gdzie nie będzie mógł już prawie bywać? On, który, od czasu swoich nieszczęść, zaledwie może chodzić, musiałby robić całą milę, aby nas odwiedzić. W tej chwili biedaczysko leży w łóżku, ma gorączkę. Pleban- ja św. Symforjana jest zimna, wilgotna, a paraf ja jest zbyt uboga aby ją odrestaurować. Biedny starzec znajdzie się tedy w prawdziwym grobie. Cóż za okro­pny pomysł!

A teraz wystarczy nam może, dla dokończenia tej historji, przytoczyć poprostu kilka wydarzeń i na­szkicować ostatni obraz.

W pięć miesięcy później generalny wikarjusz zo­stał biskupem. Pani de Listomere umarła i zapisała księdzu Birotteau tysiąc pięćset franków renty. W dniu, w którym otwarto testament baronowej, Jego Eminencja Hijacynt, biskup Troyes, miał właśnie opu­ścić Tours aby się udać do swej djecezji; ale opóźnił wyjazd. Wściekły, że się dał oszukać kobiecie, której on podał rękę, gdy ona podawała tajemnie dłoń jego wrogowi, Troubert nanowo zagroził przyszłości baro­na oraz parostwu margrabiego de Listomere. W licz-

nem zebraniu, w salonie arcybiskupa, rzucił jedno z owych ,,duchownych“ słówek, brzemiennych zemstą, a pełnych zresztą obleśnej słodyczy. Ambitny mary­narz udał się do nieubłaganego księdza, który z pew­nością podyktował mu twarde warunki; zachowanie bowiem barona świadczyło o zupełnem poddaniu wo­lt straszliwego kongreganisty. Nowy biskup darował prawomocnym aktem dom panny Gamard kapitule/ bibliotekę i książki księdza Chapeloud darował semi­nar jum; dwa zakwestjonowane obrazy ofiarował do kaplicy Najśw. Panny; zatrzymał jedynie portret ks. Chapeloud, Nikt nie umiał sobie wytłómaczyć tego zupełnego niemal zrzeczenia się sukcesji po pannie Gamard. P. de Bourbonne przypuszczał, że biskup zachował potajemnie gotowiznę, aby móc żyć na przy­zwoitej stopie w Paryżu, w razie gdyby go powołano na ławę biskupów w Senacie. Wreszcie, w wilję wy­jazdu Jego Eminencji, stary wyga przeniknął ostatnią rachubę jaka się kryła w tym uczynku, śmiertelny cios zadany przez najwytrwalszą zemstę najsłabszej ze wszystkich ofiar. Baron de Listomére zaczepił zapis uczyniony przez panią de Listomére księdzu Birotteau pod pozorem wyłudzenia! W kilka dni po wniesieniu skargi, barona mianowano kapitanem okrętu. Zarzą­dzeniem dyscyplinarnem proboszcza św, Symf o- rjana zawieszono w jego funkcjach. Przełożeni kościel­ni osądzili proces z góry. Morderca nieboszczki Zofji Gamard był tedy łotrem! Gdyby Eminencja Troubert zachował spadek po starej pannie, trudno byłoby ska­zać księdza Birotteau.

W chwili gdy Jego Eminencja Hjacynt, biskup Troyes, mijał kolaską pocztową dzielnicę Św, Symfor- jsna, udając się do Paryża, biednego księdza Birotteau posadzono w fotelu na słońcu na terasie. Biedny ksiądz, zmiażdżony przez arcybiskupa, był blady i wy­chudły. Zgryzota odciśnięta we wszystkich jego rysach zmieniła zupełnie tę twarz, niegdyś tak pogodną. Cho­roba powlekła jego oczy, niegdyś naiwnie ożywione rozkoszami dobrej kuchni i wolne od troski; zasnuła je zasłoną która udawała myśl, Był to szkielet owe­go Birotteau, który, rok wprzódy, toczył się, tak pu­sty, ale tak zadowolony, przez, uliczki Klasztoru. Bis­kup obrzucił swoją ofiarę spojrzeniem wzgardy i li­tości; poczem raczył zapomnieć o nim, i pojechał da- lej.

Niema wątpienia, iż Troubert byłby w innych czasach Hildebrandem albo Aleksandrem VI. Dziś, Kościół nie jest już' potęgą polityczną i nie spożytko- wuje już sił swoich samotników. Celibat ma tę kapital­ną wadę, iż, skupiając wartości człowieka na jedną na­miętność, egoizm, czyni ludzi bezżennych albo szkodli­wymi albo bezużytecznymi. Żyjemy w epoce, w której rządy (i to ich wada) nietyle urządzają społeczeństwo dla człowieka, ile człowieka dla społeczeństwa. Ist­nieje nieustanna walka jednostki przeciw systemowi, który go chce wyzyskać, a który on chce wyzyskać na swoją korzyść; podczas gdy niegdyś człowiek, w isto­cie bardziej wolny, okazywał się bardziej szczodry dla sprawy publicznej. Krąg, w którym poruszają się

Dziewczyna o złotych oczach

13

ludzie, rozszerzył się nieznacznie: dusza, która zdol­na jest objąć jego syntezę, będzie zawsze tylko wspa­niałym wyjątkiem; zwyczajnie bowiem, w świecie mo­ralnym jak w świecie fizycznym, ruch traci na sile to, co zyskuje na przestrzeni. Społeczeństwo nie może się wspierać na wyjątkach. Najpierw, człowiek był po- prostu i wyłącznie ojcem, i serce jego biło gorąco, sku­pione w sferze rodziny. Później żył dla klanu lub dla. małej republiki: stąd wielkość historji Grecji lub Rzy­mu, Następnie był człowiekiem kasty lub religji, dla której umiał się okazać wzniosłym; ale tu krąg jego interesów pomnożył się o wszystkie strefy intelektual­ne, Dziś, życie jego związane jest z życiem olbrzymiej ojczyzny; niebawem, powiadają, ojczyzną jego będzie cały świat. Czyżby ten kosmopolityzm moralny, na­dzieja chrześcijańskiego Rzymu, nie był wzniosłą omyłką? Tak naturalnem jest wierzyć w ziszczenie szlachetnej mrzonki, w braterstwo ludzi, Ale, nieste­ty! istota ludzka nie ma tak boskich proporcji. Dusza dość obszerna aby ogarnąć uczucia przeznaczone tylko dla wielkich ludzi, nie będzie nigdy duszą zwykłego obywatela ani ojca rodziny. Niektórzy fizjologowie sądzą, iż, kiedy mózg tak się rozprzestrzenia, serce musi się ścieśniać. Fałsz! Pozorny egoizm ludzi, któ­rzy noszą naukę, naród albo prawa w swoim łonie, czyż to nie jest najszlachetniejsza z namiętności, po­niekąd macierzyństwo mas? Aby porodzić nowe ludy lub aby wydać nowe idee, czyż nie trzeba im skojarzyć w swoich potężnych głowach wymion kobiety z potęgą

Boga? Historja Inocentych III, Piotrów Wielkich

i wszystkich ludzi prowadzących epokę lub naród, po­służyłaby w potrzebie, w sferze bardzo wysokiej, za przykład owej olbrzymiej myśli, którą Troubert wcie­lał w klasztorze św, Gracjana.

*

Saint-Firmin, kwiecień 1832.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balzac Honoriusz Proboszcz z Tours
balzac honoriusz proboszcz z tours yxkccqyxnqnnqk5tuwl66bzom4w2gnqqqtm3jry YXKCCQYXNQNNQK5TUWL66BZO
Balzac Honoriusz Proboszcz z Tours
Balzac Honoriusz Proboszcz z Tours
Balzac Honoriusz Proboszcz z Tours
Honoriusz Balzac Proboszcz z Tours
BALZAC HONORIUSZ proboszcz z tours
Honoriusz Balzac proboszcz z tours
Balzac Proboszcz z Tours [LitNet]
Balzac Honore Proboszcz z Tours
Balzac Proboszcz z Tours
Balzak Honoriusz Proboszcz z Tours
Balzac H Proboszcz z Tours
Balzac Proboszcz z Tours
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Pulkownik Chabert
Hammett?shiell Dziewczyna o srebrnych oczach
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Honoryna
Balzac Honoriusz Kobieta trzydziestoletnia(z txt)
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach

więcej podobnych podstron