|
|
Życie Ramany Maharisziego Wanda Dynowska |
WSTEP
Przytocze
tu slowa napisane wkrótce po odejsciu Szri Ramana Maharisziego:
"Byl
on jednym z nielicznych dzis medrców i swietych na miare
najwiekszych, jacy kiedykolwiek istnieli w historii, nawet
starozytnych - tak bogatych w medrców - Indii. Nazywano go równiez
Dznianinem i Dziwanmukta. Te slowa sanskryckie zawieraja szersza
tresc, wyrazaja wyzsze szczyty ducha anizeli nasze okreslenia:
medrzec i swiety. Dzniana - to najczystsza madrosc ducha, a ten kto w
niej osiaga szczyt - Dznianin, jest na wieki zjednoczony z Prawda, o
swiadomosci pograzonej w Rzeczywistosc jedna i nieprzemijajaca. Trwa
on w morzu niezmaconej swiatlosci i bezgranicznej szczesliwosci
(Ananda).
"Dziwanmukta
- to dusza (Dziwa), która osiagnela bezwzgledna wolnosc - Mukti lub
Moksza (zbawienie w terminologii chrzescijanskiej). Jest to wiec
czlowiek - scislej mówiac nadczlowiek - tak w Bogu pograzony, iz
Jego swiatlosc - mocy, madrosci, milosci - swieci przezen
nieustannie, niezmacona i potezna."
"Istotnie,
kazdy kto widzial Maharisziego, musial to odczuc silniej lub slabiej,
zaleznie od wlasnego rozwoju i «pojemnosci duszy»; ale w ciagu mego
wieloletniego kontaktu z aszrama nie spotkalam ani jednego czlowieka,
który by nie doswiadczyl tego niewymownego promieniowania. A
przybywali tam ludzie o najwyzszym wyksztalceniu europejskim, róznych
narodowosci i wyznan, ze wszystkich czesci swiata. Wielu, zarówno
hindusów, jak chrzescijan lub muzulmanów, Europejczyków czy
Amerykanów, pozostawalo tam przez szereg miesiecy, a nawet lat,
wglebiajac sie w nauki Maharisziego, usilujac stosowac wskazywane
przezen metody samopoznania i odkrywania Boga; niejeden odjechal
istotnie przemieniony. Setki i tysiace ludzi doznawalo przedziwnej
pomocy w jego obecnosci; milczace jej promieniowanie uleczylo
niejedno, zarówno fizyczne jak psychiczne schorzenie. Trudno jest
oddac slowami atmosfere aszramy, ten nieskonczony spokój, glebie
ciszy, a jednoczesnie dynamicznej mocy."
"A
gdy sie staralo zblizyc swa ludzka swiadomosc do Maharisziego,
spotykalo sie bezkres, nieskonczona, niemozliwa do ogarniecia
wielkosc, jakby jego indywidualnosc nie istniala oddzielnie od
Swiadomosci Kosmicznej; odczuwalo sie w nim Boga, niejako
bezposrednio, «dotykalnie». Osobiscie widzialam w nim «soczewke»
bozej swiatlosci, zywa, nieskonczona Prawde, a nie czlowieka. Takim
pozostal dla mnie zawsze. Nie bylam zreszta bynajmniej odosobniona
ani w tym odczuciu, ani w wyrazaniu go w poetyckiej formie; w wielu,
bardzo wielu, budzila sie samorzutna twórczosc, wypowiadajaca sie, u
ludzi Zachodu w wierszach, u Hindusów zas w najlatwiejszej dla nich
formie - w piesni."
"Mahariszi
nieraz powiadal, iz zadna wyobraznia ludzka nie moze sobie wytworzyc
najslabszego pojecia, czym jest ta przepastna glebia, ta bezgraniczna
intensywnosc Szczesliwosci - Anandy - jaka zna, która nieustannie
zyje ten, który sie zjednoczy z Rzeczywistym. Mysle równiez, ze
trudno sobie wyobrazic, czym moga byc doznania tych, którzy mieli
moznosc znalezienia sie w obecnosci Czlowieka promieniujacego takim,
szczesciem."
"Milczenie
bylo jego zywiolem; ale odpowiadal chetnie na wszelkie ustnie,
pisemnie lub myslowo stawiane mu pytania; gdyz czytal w myslach ludzi
jak w otwartej ksiedze. Niejednokrotnie najtrudniejsze zagadnienia
meczace ludzi latami rozwiazywaly sie nagle «same», juz w
pierwszych godzinach cichego skupienia w obecnosci medrca. Sluszna
okazywala sie w tym wypadku tradycja hinduska, iz wystarczy tzw.
darsan - tj. milczace, chocby krótkie, przebywanie w obliczu
swietego i wewnetrzne oddanie mu czci, by promieniowanie jego mocy
moglo dokonac w nas wielkich i donioslych przemian. Bylam sama
swiadkiem niejednej..."
|
Ostatnia fot. Sri Bhagavana, zrobiona 10 dni przed Maha Samadhi.
Slowa
te byly pisane przed dziewieciu laty, w pare miesiecy po odejsciu
Maharisziego, i wywolaly w niejednym czytelniku serdeczny zal, iz nie
danym mu bylo ujrzec medrca i przebyc w aszramie chocby pare dni.
A
jednak... Zal ten, tak bardzo ludzki, nie byl uzasadniony; wkrótce
zycie zaprzeczylo samym jego podstawom. Oto od czasu zrzucenia
fizycznej powloki "praca" Maharisziego jakby sie stala
konkretniejsza, bardziej uchwytna i do zauwazenia latwiejsza, a
zataczajaca zdawaloby sie kregi szersze anizeli podczas jego
przebywania w fizycznej postaci na ziemi. Bowiem dziwne rzeczy dzieja
sie wsród róznych, nic o sobie nie wiedzacych grup ludzkich, w
krajach tak odleglych jak Afryka Poludniowa, Brazylia, Australia,
Polska. Przypadkowe spojrzenie na przedostatnia - przepiekna w
wyrazie - fotografie medrca, przez ludzi nieraz zupelnie nie
"mistycznych", a o ile mozna by sadzic z pozorów, nie
specjalnie wrazliwych - wywoluje wstrzas (az do lez) i nie chwilowa,
a dlugotrwala, mniej lub bardziej gleboka w nich zmiane. Stale
powtarza sie prosba o otrzymanie tej fotografii; a potem odbijanie
jej, powiekszanie, rozdawanie coraz szerszym gronom swych przyjaciól.
I tak wedruje do wielu domów, biur, gabinetów przyjec lekarskich...
i wszedzie wywiera szczególny - dla racjonalistów niepojety -
wplyw.
Ale
to, co mi pisza ludzie z tych róznych kranców swiata, o miejscu,
jakie zajal w ich zyciu Mahariszi po wprowadzeniu do domu jego
fotografii, moze wygladac na legende, a przecie jest scisla i
autentyczna prawda. Oto nawiazuje sie wyrazny i staly kontakt z
duchem medrca, i zaleznie od stopnia wrazliwosci, prostoty i...
milosci - bo fotografia wywoluje u licznych ludzi jakies
serdeczniejsze "osobiste" uczucia - wplyw ten rozszerza sie
i poglebia, az zajmuje u wielu centralne i najwazniejsze w ich zyciu
miejsce. Jest to jakby subtelne kierownictwo duchowe, przyjazn
dobrotliwa i rozumiejaca, która umie wskazac bledy czy uczucia lub
mysli niegodne danego czlowieka, brzydsze i nizsze anizeli jego
wlasne pragnienia; impuls zywy i prawie "konkretny" ku
czemus glebszemu, ku "odklamaniu" swego codziennego
postepowania, ku przewartosciowaniu swego stosunku do siebie i
otoczenia, ku szukaniu Boga. A przy tym pomoc wyrazna w kazdej
trudnosci, wysilku, zawilym problemie, pomoc nawet w fizycznym
niebezpieczenstwie, tak rzucajaca sie w oczy, iz mozna by ja nazwac
"cudem".
Trudno
mi opisywac fakty bez upowaznienia autorów tych licznych listów.
Jedno wystepuje wyraznie: sila i zakres, zarówno pomocy jak i
kierownictwa, zaleza w duzej mierze od otwarcia sie i dobrowolnego
zwrócenia sie do medrca, zapominajac o czynniku, który uwazamy
zwykle za przeszkode, nawet w wewnetrznym porozumiewaniu sie, tj. o
przebywaniu jednej strony poza fizycznym cialem. Przyjawszy, chocby
niezupelnie swiadomie, calkowita niezaleznosc wielkich Duchów od
formy przejawienia - poprzez fizyczne, czy jakies inne subtelniejsze
cialo - mozna ten kontakt wzmacniac i poglebiac wlasnowolnie niejako
- bo w tym wypadku sprawdza sie stare powiedzenie hinduskie, nieco
zmienione, ze "tam gdzie uczen robi krok ku Mistrzowi, ten czyni
ku niemu dziesiec". Podstawmy zamiast slowa "uczen" -
czlowiek, który serdecznie szuka czegos glebszego, a zamiast Mistrza
- Medrzec, o nieskonczonej dla wszechzycia milosci - a bedzie to
równie scisle.
Pisze
tych pare slów, aby zapewnic czytelników, którzy slyszac lub
czytajac o Mahariszim odczuli ten zal, ze go nie mogli znac; jak i
dla tych, którym sie zdaje, ze ich glebsze tesknoty sa prózne, ze
wszelkie ich usilowania ku wyzszemu zyciu sa skazane, bez pomocy, na
niepowodzenie, itp. - ze tylko i jedynie od ich wlasnego pragnienia
zalezy znalezienie nieprzemijajacej radosci i pogody, i... ze pomoc
stokroc dalej idaca anizeli mogliby to sobie wyobrazic jest tuz,
dostepna, czujna, szczodrobliwa; niechze tylko zechca chciec, niech
nie wahaja sie zwrócic sie ufnie ku niewidzialnemu Przyjacielowi, a
On nie zawiedzie; czy to bedzie Mahariszi, czy ktos z innych
Wielkich, niech sie o to nie troszczy, bedzie to na pewno jego
wlasnej duszy najblizsza, najbardziej jej pokrewna w swym wewnetrznym
dzwieku - Moc.
_________________________
Teraz
nieco szczególów o zyciu tego przedziwnego medrca; a na tle calej
historii swietych, sannjasinów, jogów czy medrców Indii, zajmuje
on bardzo specjalne i pod wielu wzgledami wyjatkowe miejsce, jak to
postaram sie w tym krótkim szkicu przedstawic.
|
W
1879 roku na poludniu Indii, w Tamilskim kraju, niedaleko slawnego
grodu Madury, urodzil sie w kulturalnej i bogobojnej braminskiej
rodzinie chlopak, którego nazwano Wenkataraman. Do lat szesnastu nie
odznaczal sie niczym specjalnym, poza jedna dziwna cecha, o której
za chwile.
Byl
silnie zbudowany, lubil sporty, ruch, zabawe, nie palil sie do nauki;
ani w szkole poczatkowej w swej wiosce, ani w nastepnej w pobliskim
miescie Dindigul, ani w Madurze, w wyzszej, nalezacej do
amerykanskiej misji chrzescijanskiej, nie wykazywal zadnego zapalu do
nauki; ale dzieki fenomenalnej pamieci - mógl powtórzyc kazda
lekcje po jednokrotnym jej przeczytaniu lub wysluchaniu - nie byl
uwazany za zlego ucznia. Natomiast celowal w sportach - pilka nozna,
plywanie, zapasy i biegi byly jego zywiolem.
Jedna
cecha odrózniala go od innych kolegów, oto niezwykle twardy,
nienormalnie gleboki sen. Mahariszi po wielu latach sam opowiadal o
paru zdarzeniach ze swego chlopiecego wieku, które mu przywiódl na
pamiec odwiedzajacy aszrame krewny.
Raz
cala rodzina udala sie na nocne nabozenstwo, a chlopak zostal
"pilnowac domu". Zaryglowal drzwi i polozyl sie spac. Gdy
po paru godzinach rodzina wrócila, zadne najsilniejsze bombardowania
do drzwi i okien nie pomogly, musieli pozyczyc od sasiadów klucz, by
drzwi otworzyc; a ze trwalo to dosc dlugo, zlosc wyladowali na
spiacym chlopcu; ale o dziwo, zadne razy ani szturchance nie zdolaly
go obudzic, a nazajutrz zupelnie nie pamietal, co sie z nim dzialo.
Gdy koledzy dowiedzieli sie o tym, nie omieszkali z tej dziwnej
wlasciwosci czasem korzystac i ilekroc "mieli z nim na pienku"
- a nie odwazali sie otwarcie go atakowac, bo byl silny i zreczny -
szli wieczorem do jego domu, wyciagali spiacego na podwórze i tu
"mscili sie" do woli; a Wenkataraman nigdy sie nie obudzil,
pomimo najdotkliwszych razów, a nazajutrz byl zdumiony widzac
siniaki i czujac ból we wszystkich czlonkach. Sam Mahariszi
opowiadal te zdarzenia w aszramie.
Wedlug
psychologii jogi hinduskiej oznaczalo to tak dalekie "odejscie"
Ducha od ciala fizycznego, tak calkowite pograzenie sie w swa
ojczyzne, iz nic, co tylko fizycznosci dotyczylo, nie moglo przywolac
ku niemu z powrotem uwagi swiadomosci. Ale wsród otoczenia
Wenkataramana nikt o tym nie wiedzial i tym sie nie zajmowal.
Chlopak
mial 12 lat, gdy umarl ojciec, a rodzina sie podzielila; on ze
starszym o dwa lata bratem przeniósl sie do domu stryja, do Madury i
wstapil do amerykanskiej szkoly misyjnej. Tutaj przyszlo niebawem
jakby pierwsze przeczucie jego przeznaczenia; oto, gdy odwiedzil ich
stary krewniak i na zapytanie chlopca, skad przybywa, odpowiedzial:
"Z Arunaczali" - sam dzwiek tego imienia sprawil na nim
dziwne, niemal wstrzasajace wrazenie. Przedtem nic o Arunaczali nie
wiedzial, poza tym, ze jest to imie wielkiej starozytnej, Sziwie
poswieconej swiatyni. Nie czytal byl równiez zadnych religijnych
ksiazek; a do równie slawnego chramu w Madurze chodzil raczej, bo
"wypadalo", bez zadnych wzruszen ani specjalnych modlitw.
Ale uslyszawszy to imie cos w nim tym razem drgnelo wzruszeniem.
Drugim jeszcze silniejszym wrazeniem bylo pograzenie sie w zywoty
szescdziesieciu trzech tamilskich swietych, opisanych w klasycznej
ksiedze Perija-puranam, która pozyczona skads przez stryja znalazl
wsród jego ksiazek.
Zaglebil
sie w nia az "do utraty tchu". Uderzylo go najbardziej to,
iz Bóg, zdajacy sie dotad odleglym, niepojetym Olbrzymem, moze
niejako "zstepowac" ku swym Bhaktom, ze mozna go dosiegnac,
z Nim obcowac i ukochac Go najwyzsza, najzarliwsza, "bezpamietna"
miloscia; ze calkowite odejscie od swiata, wyrzeczenie sie i
zatoniecie w medytacji dalo tylu swietym poznanie Go i bezgraniczne
szczescie. Odtad zbudzil sie w nim nurt jakiegos nieznanego
wewnetrznego zycia i nieraz unosil go w najglebsze skupienia
medytacyjne. Teraz chodzil do swiatyni z radoscia, czul tam obecnosc
Boga i doznawal goracych uniesien w czystych, pozbawionych wszelkich
prósb modlitwach.
W
pare miesiecy pózniej zaszedl fakt zmieniajacy cale jego zycie, a
wlasciwie odslaniajacy dokladnie jego przeznaczenie, wielkosc i
osiagniete - zapewne w ciagu wielu poprzednich zywotów sadhany -
szczyty. Sam Mahariszi opisal to zdarzenie, totez wole zacytowac jego
wlasne opowiadanie:
"Ta
wielka zmiana w moim zyciu zaszla okolo szesciu tygodni przed moim
definitywnym opuszczeniem Madury. A byla zupelnie nagla. Siedzialem
sam w pokoju, na pierwszym pietrze domu mego stryja. Chorowalem w
ogóle niezmiernie rzadko, a w ów dzien absolutnie nic mi nie
dolegalo; az oto nagle ogarnal mnie przerazajacy strach smierci. W
stanie mego zdrowia nic nie moglo byc tego przyczyna; nie staralem
sie tez przyczyny tej szukac i strach mój uzasadniac. Po prostu
czulem: «zaraz umre», i poczalem zastanawiac sie, co mam zrobic.
Nie przyszlo mi wcale na mysl, by zwrócic sie do lekarza, czy do
starszych z rodziny lub przyjaciól; czulem, iz mam stanac przed tym
faktem twarza w twarz, zupelnie sam."
"Ów
wstrzas przenikliwego leku smierci skierowal cala moja uwage i mysl
ku glebi, w siebie; powiedzialem sobie wewnetrznie, bez formulowania
w slowach: «0to przyszla smierc, ale cóz to znaczy? Co ma umrzec?
To cialo umiera.» I od razu dramatyzujac ten oczekiwany fakt i chcac
nadac jak najwieksza realnosc swemu badaniu polozylem sie wyciagajac
czlonki sztywniejace, jakby rigor mortis juz mnie ogarnial;
wstrzymalem oddech, zacisnalem usta, aby zadne slowo sie z nich nie
wymknelo, ani «ja», ani zadne inne. Mówilem sobie: «Cialo to juz
umarlo; zaniosa je i spala na popiól na stosie pogrzebowym. Ale czyz
ze smiercia tego ciala umarlem i ja? Czy to cialo to ja? Wszak jest
ono nieruchome i nieme, a JA czuje pelnie sil mej indywidualnosci, a
nawet slysze glos mej Jazni wewnatrz, w glebi, zupelnie poza cialem i
od niego niezaleznie. A wiec jestem Duchem, wyzszym od ciala. Cialo
umiera, ale Ducha, który jest ponad nim, smierc nie moze dotknac.
Jestem wiec niesmiertelnym Duchem»".
"A
nie byly to mgliste, niewyrazne mysli, byly one jak blyskawice
swiadomosci, zywej bezposrednio przezywanej prawdy, niejako poza
procesem myslowym. «Ja» bylo czyms tak zywym i realnym, jakby to
byla w tej chwili jedyna rzeczywistosc. Cala dzialalnosc swiadomosci,
dotad zwiazana z cialem, byla teraz zesrodkowana w tym «Ja». Jazn
skupila cala swa uwage na sobie, zostala wciagnieta niejako w glab
siebie samej jakims poteznym impulsem. Strach smierci zniknal, aby
nigdy nie wrócic."
"To
pograzenie sie w Jazn-Ducha trwalo odtad nieprzerwanie wciaz. Inne
mysli mogly pojawiac sie i znikac, jak rózne tony muzyczne, ale owa
«Jazn» trwala wciaz jak podstawowa nuta brzmiaca nieustannie,
zlewajac sie z innymi tonami. Czy bylem zajety rozmowa, czytaniem,
czy jakakolwiek inna czynnoscia, wykonywalo ja moje cialo, a «Ja»
bylem wciaz skupiony w Duchu. Poprzednio przed owym krytycznym
przezyciem nie mialem jasnego pojecia o swym Duchu, nie bylem swiadom
jego przyciagania; nie odczuwalem zadnego zainteresowania nim, a tym
bardziej pragnienia, by sie wen calkowicie i na stale pograzyc."
Oto
w prostych slowach opis najdziwniejszego mistycznego przezycia, które
ze zwyklego, wesolego chlopca uczynilo swietego.
Biografowie
Maharisziego róznie to przezycie interpretuja. Jedni uwazaja, ze
bylo to pierwsze przejrzenie, a po nim nastapily lata tzw. tapasu,
tj. surowej dyscypliny i wysilku w coraz glebszym sieganiu w Ducha,
az do zupelnego - po wielu latach - stopienia sie z nim na stale. Ale
inni, glebsi, a moze i lepiej znajacy tajemnice i arkana jogi,
utrzymuja, ze wszelkie dyscypliny i wysilki mial juz Mahariszi poza
soba, ze w dawnych zywotach osiagnal juz byl szczyt jogi, a w obecnym
wystarczylo jednego silnego wstrzasu, by calkowicie dojrzala, dorosla
i z Bogiem juz zjednoczona swiadomosc splynela niejako w to silne,
zdrowe, a wrazliwe chlopiece cialo i poczela wyrazac sie w codziennej
swiadomosci. Wlasne slowa Maharisziego, rózne wzmianki i
napomknienia raczej to zrozumienie potwierdzaja. A fakt tak
niezmiernie rzadki w historii jogów i swietych Indii, iz nigdy nie
mial Guru i nie znal przedtem zadnych metod jogi, ani ksiag, prócz
jednej - zywotów tamilskich swietych - utrwala to mniemanie. Sa i
tacy, którzy uwazaja Maharisziego za bezposrednie wcielenie
(awatara) jednego z najwspanialszych "bogów", czczonych
specjalnie goraco na poludniu Indii - Subrahmanii.
Co
do mnie przychylam sie raczej do drugiego ujecia, które ciekawie
ujmuje jeden z najlepszych pisarzy o Mahariszim - Artur Osborne:
"Cala sadhana zajela nie wiecej jak pól godziny, ale fakt, ze
byla to sadhana, czyli skupiony wysilek ku swiatlu, a nie latwe
bezwysilkowe przebudzenie, jest dla nas doniosly i ma swe glebokie
znaczenie."
Owa
zasadnicza zmiana osrodka swiadomosci musiala stac sie widoczna i w
codziennym zyciu, tak iz otoczenie nie omieszkalo jej zauwazyc,
zreszta nie rozumiejac jej zupelnie. Czeste zadumy nad otwarta a nie
czytana ksiazka przypisywano lenistwu; nieobecnosc uwagi i jakas
odleglosc, której krewni nie umieli wytlumaczyc, dziwila ich i
razila; wszystko, co dotychczas lubil, zdawalo sie teraz absolutnie
obojetne.
Mozna
sobie zreszta wyobrazic, jak trudne bylo dostosowanie codziennego
zycia do tej nowej, dotad zupelnie nie przeczuwanej swiadomosci,
zwlaszcza przy braku jakiejkolwiek wiedzy z dziedziny jogi. Mahariszi
sam powiedzial ciekawe i dla jogi znamienne slowa, oto ze dusza -
bedaca lacznikiem, pomostem pomiedzy Duchem (z którym byl sie w owym
przezyciu zjednoczyl) a swiadomoscia fizyczna - "usilowala
znalezc na nowo «miejsce» do zarzucenia kotwicy"; kto wie, czy
nastepne lata samotnosci, milczenia i zupelnego zdawaloby sie
"odejscia" od fizycznego ciala nie byly poswiecone wlasnie
tej pracy; bo jest to praca olbrzymia - jak uczynic z duszy i ciala
fizycznego odpowiedni, najwrazliwszy przewodnik dla niezmiernie
szybkich i poteznych wibracji Ducha, tak, aby jego moc mogla dosiegac
przez ten instrument fizycznej sfery oraz calej ludzkosci.
W
dwa miesiace po owym przezyciu, gdy jego zachowanie sie coraz
bardziej niecierpliwilo otoczenie, nastapil "wybuch";
zreszta, jak przystalo na bardzo kulturalna rodzine braminska, o
przyslowiowej delikatnosci, w formie niedomówionej i tylko nieco
ironicznej; oto stryj zastawszy go pograzonego w medytacji, z otwarta
ksiazka gramatyki angielskiej na kolanach, zauwazyl, iz te ksiazki na
nic sie nie przydadza "takiemu" chlopcu, czyli chcacemu
prowadzic zycie sannjasina, a nie czlowieka swieckiego.
Zrobilo
to na nim ogromne wrazenie, uderzyla go niezaprzeczalna slusznosc
tych slów i natychmiastowe zrozumienie jak blyskawica wychylilo sie
z wewnatrz - "oczywiscie tylko sannjasa jest dla mnie wlasciwa."
Wstal z postanowieniem odejscia z domu zaraz. Dokad? Ma sie rozumiec
do Tiruwannamalai, do Arunaczali. Pozostawil charakterystyczny list:
"Wyruszylem ku Ojcu, na Jego rozkaz. Przedsiewziecie, które «to» podejmuje, jest sluszne, przeto niech nikt sie nie smuci tym czynem i nie wydaje pieniedzy na szukanie «tego». Czesne w koledzu nie zostalo zaplacone, reszte - 2 rupie - zalaczone."
Pare
punktów uderza w tym liscie jako ilustrujace ten stan duszy
"szukajacej, jak na nowo zarzucic kotwice": zwiazek ze
swiadomoscia fizyczna sie rozluznil, a z Duchem nie byl jeszcze dosc
scisly. Drobne oszukanstwo - wziecie przeszlo polowy z sumy danej
przez stryja na zaplacenie koledzu (zreszta scisle tyle, ile sadzil,
ze bilet kolejowy do Tiruwannamalai moze kosztowac, oddajac reszte),
które nie byloby potem mozliwe; wyrazenie: "ku Ojcu", lub
moze dokladniej "w poszukiwaniu Ojca", choc wlasciwie juz
Go znalazl i z Nim sie calkowicie w duchu zjednoczyl, ale... do
pelnej mózgowej swiadomosci nie moglo to jeszcze dotrzec; oraz -
nazywanie siebie "to".
Nie
bede sie zatrzymywala na zdarzeniach podczas podrózy do
Tiruwannamalai. Gdy przybyl z sercem wezbranym radoscia, pospieszyl
wprost do wielkiej swiatyni, a ze o swicie wszystkie bramy, az do
swietego swietych, sa otwarte, znalazl sie za chwile w najglebszym
wzruszeniu, sam na sam z symbolem od wieków umilowanego Pana. Tu
poczul, iz dlugiej wedrówce wielu zywotów nastapil kres, powrócil
"w dom Ojca".
|
Swiatynia Tiruwannamalai.
Swiatynia
Tiruwannamalai jest poswiecona Sziwie najwyzszemu, pod imieniem:
"Arunaczala-Iszwara" (skrócone Arunaczaleszwara), co
znaczy »Bóg (Sziwa) przejawiajacy sie pod postacia Arunaczali".
Odtad ten symbol stal mu sie najblizszy i nieraz nazywal
Przenajwyzszego Pana po prostuArunaczala.
Nad
stawem (wiele swiatyn ma w obrebie swych licznych dziedzinców staw
dla kapieli) zrzucil swiety braminski sznur, jak i cala skromna
odziez, przygotowawszy sobie tylko male obiodrze z podartego w tej
chwili "dhoti"; balwierz przy bramie ogolil mu - jak
mnichowi - glowe; reszte miedziaków, jakie mu zostawaly, rozdal
ubogim i tak, dopelniwszy wszystkich zewnetrznych oznak wyrzeczenia -
sannjasy - wrócil do swiatyni. Ale juz nie do swietego swietych, nie
przed oblicze najswietszego symbolu; jakby pelnia zjednoczenia w tym
pierwszym "przywitaniu" byla tak wielka, ze dalsze
przebywanie w najwiekszej bliskosci nie bylo potrzebne. Usiadl w
olbrzymiej sali o tysiacu kolumnach (wiele swiatyn poludniowych Indii
ma te charakterystyczne olbrzymie tysiackolumnowe "sale",
zwane mantapam) i tu, znalazlszy ustronne miejsce pograzyl sie w
ekstatyczna medytacje. Dzien za dniem plynal, a on prawie bez przerwy
tonal w tej bezgranicznej szczesliwosci.
|
Tak
sie rozpoczal drugi okres po owym pamietnym przezyciu, majacy trwac
kilka lat; zmienial miejsce, najpierw w obrebie tej samej swiatyni,
potem w malych, przydroznych, albo pod drzewami, a jeszcze pózniej
po róznych grotach na stokach Arunaczali; zawsze w tym zupelnym
zapomnieniu i oderwaniu sie od widzialnego swiata, w absolutnym
pograzeniu sie w swiat Rzeczywistej, dla nas trudnej do wyobrazenia,
boskiej Swiadomosci. A pochloniecie to bylo tak wielkie, ze nie czul
jak mrówki ranily mu nogi; jak kolana mdlaly w wilgotnej ciemni
podziemia swiatyni, gdzie sie byl schronil niebawem po przybyciu do
niej; slady tej wilgoci zostaly mu na cale zycie w ostrym
reumatyzmie. Zawsze znalazl sie jakis bogobojny czlek - nie brak ich
w Indiach wszedzie - który widzac mlodzieniaszka pograzonego w
medytacji, przyniósl mu odrobine ryzu, wody, owoców, aby uchronic
go od zbytniego wycienczenia postem; nieraz taki dobroczynca musial
przywolywac wielokrotnie jego uwage, chcac zmusic go do posilku, lub
cale godziny czekac, zanim chlopak otworzyl oczy i zgodzil sie cos
przelknac. Nie wymawial do nikogo ani jednego slowa. Nie dziw, ze
otoczenie, jak i pózniejsi, bardziej powierzchowni biografowie
uwazali ten okres za wstep do Wyzwolenia, czyli trudna droge
umartwienia - tzw. tapasu. A bylo to tylko bezpamietne pograzenie sie
w bezkres Rzeczywistego, zycie z Bogiem i w Nim.
W
tym okresie zewnetrzny wyglad Maharisziego móglby przerazic kazdego
Europejczyka - bo Hindusi przyzwyczajeni sa do widoku skoltunionych
wlosów, popekanej skóry, chudosci przypominajacej raczej szkielet
niz czlowieka, itp. Po prostu w krótkich chwilach, gdy powracal
swiadomoscia do fizycznego swiata, zdawal sie wlasnego ciala nie
dostrzegac czy tez nie byc go normalnie swiadomym. Ale wlasnie taki
wyglad przemawial do wyobrazni licznie przeciagajacego przed
swiatynkami ludu i niejeden zatrzymywal sie, oddawal czesc
najglebszym poklonem, lub rozciagnieciem sie na ziemi. I tak
mlodziutki swami powoli stawal sie znany. Ale nikt nie wiedzial ani
skad przybyl, ani jakim wlada jezykiem.
Zostalo
to odkryte dopiero w dwa lata po przybyciu do Tiruwannamalai, gdy
mieszkal w malej swiatynce zwanej gurumurtam - bo wielce nabozny
czlowiek imieniem Tambiran odprawial tam nabozenstwa do swego
zmarlego guru - on to zdolal przekonac mlodego sannjasina, aby sie
tam schronil przed szalejacym monsunem, spod drzewa, gdzie wówczas
przebywal; a sam wzruszony glebokim pieknem wyrazu mlodzienca, kiedy
pozostawal godzinami w stanie najglebszej medytacji, zaczal i jemu
oddawac, podobna jak swemu guru czesc. Raz, gdy przyszedl z codzienna
uzebrana porcyjka ryzu, ujrzal wypisane duzymi tamilskimi literami na
murze: "to wystarczy, nic wiecej nie trzeba." Zrozumial, ze
swami nie chce zadnych oznak czci, tylko te odrobine strawy. Ale i
zdumial sie, ze mlodzieniec tak ladnie pisze; ciekawosc jego zostala
tym podniecona, totez wraz z innymi przyjaciólmi stale
odwiedzajacymi swiatynke postanowil dowiedziec sie o nim czegos
wiecej. Jeden z odwiedzajacych okazal sie w swych pytaniach wytrwaly,
choc myslac, ze swami zlozyl slub milczenia, nie nalegal na ustna
odpowiedz, kladl przed nim jednak olówek, proszac o slowo. Czekal
dlugo; Mahariszi bowiem zdawal sie nie slyszec prósb i nie widziec
papieru. Az po wielu dniach straciwszy cierpliwosc bhakta oznajmil,
ze sie nie ruszy z miejsca i nie bedzie jesc, ani pic, zanim
odpowiedzi nie dostanie (jest to starozytna i powszechnie uzywana w
Indiach metoda). Wówczas dopial swego, mlodzieniec napisal po
angielsku swe imie: "Wenkataran; wies Tiruczuzhi".
Sadhu Palaniswami. |
Znajomosc
angielskiego, z która swami sie zdradzil, wywolala jeszcze wieksze
zdumienie i stala sie przyczyna nowych zdarzen. Oto od pewnego czasu
mieszkajacy w tej samej swiatynce sadhu imieniem Palaniswami
przynosil rózne ksiazki tamilskie i angielskie i mozolil sie nad
nimi w pocie czola, gdyz jeden i drugi jezyk znal malo, bedac sam z
Malabaru, który uzywa jezyka malajalam. Teraz widzac, ze mlody swami
zna angielski, nabral odwagi i zwrócil sie don o pomoc.
Ksiazki
byly przewaznie klasycznymi dzielami z dziedziny filozofii i religii.
Choc Mahariszi nigdy przedtem nie mial ich w reku, doswiadczenie
przezyte równalo sie siegnieciu w sfere Ducha, gdzie cala wiedze
mozna przyswajac innymi metodami niz nam sa znane, totez przegladal
ksiazki szybko, od razu ogarniajac calosc i streszczal, lub obszernie
wykladal swemu towarzyszowi. W tym wlasnie okresie i tym sposobem
nauczyl sie niemal bez wysilku sanskrytu i dwóch dotad nie znanych
jezyków, pokrewnych tamilowi - telugu i malajalam.
Dla
rodziny, glównie matki, znikniecie Wenkataramana bylo równie
niespodziewane jak bolesne, zwlaszcza ze nie mieli pojecia, gdzie go
szukac. Dopiero w trzy lata pózniej, na pogrzebie stryja, u którego
Wenkataraman w Madurze mieszkal, po raz pierwszy uslyszeli, iz w
Tiruwannamalai przebywa mlodziutki sannjasin, który podal swe imie
jako Wenkataraman. Wówczas brat matki, na jej usilne prosby, udal
sie zaraz do Tiruwannamalai chcac naklonic siostrzenca, by powrócil
w rodzinne strony, tak aby sedziwa matka mogla przynajmniej od czasu
do czasu go widywac, zapewniajac go, ze nikt na pewno nie
przeszkadzalby mu w zyciu sannjasina, które jak widac jest jego
powolaniem. Mial duze trudnosci w dostaniu sie do Maharisziego, który
przebywal wówczas w ogrodzie zamykanym przez wlasciciela na klucz;
ale gdy wreszcie dotarl i stanal przed obliczem swego do niepoznania
zmienionego siostrzenca i poczal go prosic i blagac o powrót,
spotkal absolutna obojetnosc, moze raczej nieobecnosc; bo Mahariszi
zdawal sie nawet nie slyszec jego slów.
Po
paru dniach natarczywie powtarzanych prósb, z tym samym skutkiem,
wuj musial powrócic z niczym. W pare miesiecy pózniej matka,
doczekawszy sie urlopu najstarszego syna, puscila sie w droge w tym
samym celu. Poznala syna natychmiast, pomimo wychudzenia i zupelnego
zaniedbania; cala jej macierzynska troska i niepokój wyrazaly sie w
lzach, których nie umiala powstrzymac. Przemawiala najczulszymi
wyrazami - ale z dala, nikt bowiem, nawet matka, nie zbliza sie i nie
dotyka sannjasina - jednak i tym razem mlody swami nie drgnal,
siedzial jak przedtem nieruchomy, odlegly i "nieobecny".
Dzien po dniu, przez pare tygodni, przychodzila przynoszac rózne
potrawy i przysmaki, których swami ledwie tknal, a zostawaly wedle
zwyczaju rozdane pomiedzy obecnych. Prosila wciaz, czasem
najpokorniej, to znów z wyrzutem; raz rozszlochala sie na dobre i
zwrócila sie do jednego z obecnych o pomoc w uzyskaniu od syna
odpowiedzi. Wówczas podsunieto mu papier i olówek, blagajac o pare
slów. Byly one charakterystyczne. Tak bezosobiste, iz mogly sie
pozornie wydawac zimne, a przeciez byly wyrazem wspólczucia (o jego
wlasciwym stosunku do matki zaswiadczy w wiele lat potem jego
czuwanie przy jej smierci i uczynienie dla niej niemal "cudu").
Oto jego odpowiedz:
"Najwyzszy Zarzadca kieruje przeznaczeniem dusz, zaleznie od prarabdha karmy kazdej. To, co nie jest przeznaczone, nie stanie sie, chocbysmy sie o to najusilniej starali. A to, co jest przeznaczone, stanie sie, chocbysmy wszystko robili, by tego uniknac. Jest to niezawodne i pewne. Najlepiej wiec trwac w milczeniu."
|
Mahariszi z matka.
Czyz
nie bylo to, jak slusznie biograf Maharisziego zauwaza, najjasniejsza
wskazówka, iz przeciw zrzadzeniom Opatrznosci nie ma "odwolania",
nawet dla matki? Mahariszi zawsze podkreslal, ze to, co sie zdarza,
jest wynikiem naszych przeszlych czynów, mysli i uczuc, wyrazem
niezlomnego prawa przyczyny i skutku, a wiec jest juz przeznaczone
(prarabdha karma), ale jednoczesnie wciaz powtarzal, iz mamy pelna
swobode nieutozsamiania sie z cialem, podleglym temu przeznaczeniu; a
kto zdola utozsamic sie, tj. czuc sie Duchem, a nie cialem, ten jest
od wszelkiej karmy (skutków) wolny. Mahariszi powtarzal wyraznie, ze
czlowiek jest sam odpowiedzialny za to, jakie stwarza przyczyny, ale
od logicznych i naturalnych ich skutków nie moze sie uwolnic, musi
je "wyzyc". Kiedys powiedzial: "Poniewaz
ludzie zgodnie z prawem Boga zbieraja tylko plon, który sami
posieli, przeto odpowiedzialnosc jest ich, a nie Boga".
Najwyzszy stwarzajac wszechswiat ustanawia pewne niezlomne prawa, tak
fizykalne jak i moralne, i zadne blagania, prosby ni zaklecia,
dzialania tych praw nie sa w stanie uchylic; ale moga dodac
czlowiekowi w ciezkim polozeniu wiecej sil i rozumu o tyle, aby sie
nie buntowal przeciw "przeznaczeniu" i nie chcial sie
uchylic od tego, co sie juz nie moze odmienic.
Ostatnie
slowa: "Najlepiej jest trwac w milczeniu", choc odnosily
sie specjalnie do matki Maharisziego, zawieraja wlasnie te gleboka
nauke - niesprzeciwiania sie przeznaczeniu, tj. temu co sie staje i
"zapada"; bunt taki tylko pogarsza kazda sytuacje,
przeszkadza nam w przyswojeniu sobie nauki, której zycie ma nas
nauczyc. Nie znaczy to jednak bynajmniej, ze nie trzeba sie trudzic i
dzialac; nigdy nie mozemy wiedziec z góry, ku czemu dane zdarzenia
zmierzaja, jak sie maja rozwinac, wiec czyn ma zawsze swe miejsce,
jak i "spelnianie tego, co jest naszym obowiazkiem"
(dharma). Tej wlasnie trudnej a moze najwazniejszej w naszym zyciu
madrosci uczy nas niesmiertelna Bhagawad Gita.
Matka
wrócila juz spokojnie do domu, Mahariszi nadal pograzal sie w
Rzeczywiste. Bez cienia wysilku, tym mniej zmartwienia, sam wspominal
o tym w wiele lat pózniej: "nie
jadlem, wiec mówili, ze poszcze, nie odzywalem sie, wiec mówili, ze
zlozylem slub milczenia".
Czyli zycie pozornego umartwienia (tapasu) nie bylo przygotowaniem do
wyzwolenia, a skutkiem jego osiagniecia. O tym stanie "nieobecnosci"
sam wspominal: "czasem
otwieralem oczy i spostrzegalem, ze to ranek, a czasem, ze to
wieczór, ale nie widzialem sam, kiedy slonce wstalo ani kiedy
zaszlo."
|
Mahariszi z uczniami.
O
dalszym zyciu Maharisziego jest stosunkowo niewiele do powiedzenia; o
tyle, ze poznawanie jego madrosci i potegi dokonywalo sie powoli, ale
stale. Zaczelo sie od prostaczków, chlopów okolicznych, potem
przychodzili inteligentniejsi i nabozni ludzie i róznego rodzaju
sannjasiny, potem "biegli w Pismie", pandity, jogowie i
swami, oraz intelektualisci - lekarze, prawnicy itd. itd., wreszcie
zjawil sie "przypadkiem" slawny juz i wielce uczony
Ganapati Muni, zwany tez zaszczytnym mianem Kawiakanta, tj. "mistrzem
w poezji", dzieki jego wspanialym improwizacjom sanskryckim. Byl
czlowiekiem wybitnym, znanym, mógl byl zajac pierwsze miejsce wsród
pisarzy i filozofów swego czasu, gdyby mu na tym zalezalo, ale
interesowala go wiecej joga; doszedl w niej do znacznych wyzyn, przez
mantry i dzapy; mial wielu uczniów, tak w swych swieckich
umiejetnosciach, jak i w jodze; mial wplywy, powodzenie, zaufanie
setek ludzi, a jednak ani spokoju, ani bezposredniego odczucia Boga.
Nie spotkal nigdy silniejszego i rozumniejszego od siebie jogina;
pragnal kierownictwa. Meczyl sie, nie wiedzial co dalej? W takim
stanie znalazl sie w Tiruwannamalai i poszedl na góre Arunaczale do
groty Wirupaksza, która zamieszkiwal wówczas Mahariszi. Rzucil mu
sie do nóg z charakterystyczna bezposrednioscia swej natury i
drzacym ze wzruszenia glosem mówil: "Wszystko co mozna bylo
przeczytac (z filozofii i religii hinduizmu) - przeczytalem; nawet
zrozumialem w pelni Wedanta-siastry (trudne slawne ksiegi),
praktykowalem bez konca dzape (spiewy i rózancowe modlitwy, jak i
inwokacje), a jednak nie zrozumialem jeszcze, na czym polega
prawdziwy tapas. Po to przychodze tu, naucz mnie, oswiec, powiedz co
jest trescia tapasu.
Mahariszi
zwrócil wzrok na uczonego i trwal bez ruchu; wreszcie rzekl: "Jesli
badasz skad pochodzi pojecie «ja», caly umysl pograza sie w TO; to
jest tapas. Gdy powtarzasz mantry i badasz, jakie jest zródlo, z
którego powstaje glos, dzwiek, dusza pograza sie w TO; to jest
tapas".
Dumny
uczony rozpogodzil sie, poczul swiatlo w sercu a radosc w duszy.
Odtad poczal tworzyc piesni sanskryckie ku czci Maharisziego, którego
czcil jako swego guru. To on nadal mu imie Bhagawan Szri Ramana
Mahariszi - Blogoslawiony, najczcigodniejszy wielki riszi Ramana; a
imie to przyjelo sie tak dalece, ze malo kto dzis zna, jakim go
nazywala matka. Uczony ten, gdy zmienil sie w najgoretszego bhakte,
rozslawil imie Maharisziego na cale Indie.
Od
tego czasu coraz wiecej ludzi poczelo odwiedzac skalne ustronie o
cudownym, rozleglym widoku; a gdy w 1922 na usilne prosby swego
rodzonego brata - który tez zostal gannjasinem - i wielu bhaktów,
Mahariszi zgodzil sie przeniesc sie z groty do malej chatki
zbudowanej przez nich u stóp Arunaczali, nieustanny szereg
odwiedzajacych wzmagal sie z roku na rok. Tam w rozbudowanej juz
aszramie i ja ujrzalam po raz pierwszy Maharisziego - zreszta mam
pewne podstawy, aby wierzyc, ze to on mnie wezwal do Indii i on
sklonil do pozostania tu wiele lat; a w 1939 "wyslal " do
Europy. W tej aszramie odwiedzal go S. Radhakrisznan, wiceprezydent
Indii, Babu Radzendra Prasad, który przy mnie przebyl tam ze dwa
tygodnie z paru wybitnymi pracownikami Gandhiego. On sam na
nieszczescie nigdy nie mógl aszramy odwiedzic, ale tak sie
Mahariszim interesowal, ze ilekroc zostawalam z nim sama w jego
wlasnej aszramie - Sewagram (sewa - sluzenie, gram - wies),
rozpytywal i kazal sobie zawsze o nim opowiadac.
Pierwszym
europejskim bhakta byl mlody urzednik z pobliskiego miasta Wellore -
F.H.Humphreys; mial juz za soba powazne okultystyczne studia,
rozwinal jasnowidzenie i inne tzw. "psychiczne wladze",
mial nadzieje znalezc w Indiach to, co go najbardziej interesowalo -
prawdziwa joge. Wkrótce sen mu wskazal, iz jest w Wellore wybitny
jogin - Ganapati Muni, i niebawem obaj udali sie do Maharisziego,
który powital nowego przybysza jakby go od dawna znal. Sformulowania
Humphreysa moga nas Polaków specjalnie zainteresowac, gdyz byl
katolikiem, a po przezyciu glebokich olsnien przy Mahariszim,
poznawszy podstawowa jednosc wszystkich religii powrócil do Anglii i
wiele lat zycia spedzil na kontemplacji w jakims klasztornym
ustroniu.
Pierwsze
jego pytania byly dla Europejczyka charakterystyczne: "Czy moge
pomóc swiatu?" Na co równie charakterystycznie brzmiala
odpowiedz: "Dopomóz przede wszystkim sobie, a tym samym
pomozesz swiatu. Przebywasz wsród swiata, sam nim jestes, nie
stanowisz czegos oden oddzielnego i swiat nie jest czyms calkiem od
ciebie róznym."
Po
paru odwiedzinach Humphreys pisal: "Az dziwne, jak wielka zmiana
moze sie w nas dokonac po przebyciu krótkich chwil w obliczu
Maharisziego!"
Bardzo
predko zrozumial, ze jego wladze psychiczne sa niewazne; ze dla zycia
duchowego nie maja wartosci, a sa nieraz duza przeszkoda. Oto co
wkrótce pisal do "International Psychic Gazette" w
Londynie:
"Mistrzem
jest ten, kto tak dlugo rozmyslal tylko o Bogu, iz rzucil sie cala
swa istota w ocean Boga i zatopil ja w Nim i zapomnial siebie, az sie
stal Jego narzedziem; gdy otwiera usta mówi slowa Boze, bez wysilku
ani swiadomosci; a gdy podnosi reke, to znów Bóg splywa przez nia i
zdaje sie czynic cuda."
"Nie
nalezy myslec duzo o zjawiskach psychicznych i róznych niezwyklych
wladzach; jest ich legion; ale sa uzyteczne tylko dopóty, dopóki
nie obudza w szukajacym swiatla czlowieku wiary w istnienie
niewidzialnego. Jasnowidzenie, «jasnoslyszenie» itp. nie maja same
przez sie wartosci, gdyz o wiele wiekszy spokój i oswiecenie zdobywa
sie bez nich, anizeli posiadajac je. Mistrz nam je odbiera i jest to
nasza ofiara. Pojecie, iz Mistrzem jest ten, kto zdobyl wladze nad
niewidzialnym swiatem i utajonymi «wyzszymi» zmyslami, jest
absolutnie bledne. Zaden z Mistrzów nie dbal o to nigdy.
Nie
zwracajcie uwagi na te wszystkie zmienne zjawiska, a nawet nie
myslcie o samej czynnosci widzenia i postrzegania, myslcie jedynie o
TYM, od którego to wszystko zalezy."
"Moze
na razie wyda sie to wam zbyt trudne, ale wkrótce poczujecie Jego
wplyw. Tak, starajcie sie skupiac stale cala uwage na Tym, który
widzi, jest On w glebi was samych; choc moze wam zajac lata
przygotowanie sie, by stanac w Jego obecnosci, jednak skutki tego
skupienia okaza sie predko, w kilka miesiecy - w spokoju mysli, w
pogodzie duszy, w zdolnosci rozwiazywania trudnych problemów, w
znacznej sile i mocy, wewnetrznej, ale zawsze nieswiadomej."
"Przekazuje
wam ta nauke w slowach mego Guru. Myslcie odtad wciaz o Tym, który
widzi."
"Nie
istnieje nagroda za osiagniecie Prawdy. Jesli zastanowicie sie, iz
sam fakt myslenia jest mozliwy tylko dzieki Jedynemu Zyciu, iz umysl
ozywiony tym Zyciem dziala jako czastka Calosci, która jest Bóg,
wówczas wasza osobowosc wkrótce zniknie jako oddzielna istnosc,
cialo i umysl równie niejako znikaja, a to co zostaje to czysty Byt,
który jest i istnieniem i nieistnieniem, ale to jest niemozliwe do
wytlumaczenia w slowach, ani pojeciach."
"Mistrz
nie zdola juz byc w innym stanie; z ta róznica jedynie, iz w jakis
dziwny, dla nas zgola niezrozumialy sposób moze uzywac umyslu,
intelektu i ciala, nie popadajac juz nigdy w uludne poczucie, iz jest
oddzielna od Calosci swiadomoscia. Spekulowanie, dazenie do
osiagniecia intelektualnego pojecia, idei, jaka sobie tworzymy, jest
zupelnie bezuzyteczne. Jest to tylko popularna religia, kodeks dla
dzieci (w wewnetrznym rozwoju), dla spolecznego zycia jest to
chwilowy przewodnik, by uniknac zbyt duzych odchylen, aby wewnetrzny
ogien w nas mógl predzej spalic to bezsensowne poczucie
oddzielnosci, by odrobine wczesniej zbudzil sie w nas rozum poznajacy
ulude odgraniczonej naszej jazni."
"Religie
- czy to chrzescijanstwo, czy buddyzm lub hinduizm, czy nawet
teozofia - czy jakakolwiek inna religijna filozofia - moga nas
doprowadzic tylko do punktu, gdzie wszystkie religie sie spotykaja i
ani kroku dalej. A tym punktem jest zrozumienie, nie w jakis
abstrakcyjny, daleki od zycia sposób, a jak najzywiej,
najkonkretniej i najrealniej, w codziennym praktycznym zyciu, iz Bóg
jest wszystkim, a wszystkosc jest Bogiem. I od tego punktu poczyna
sie praca urzeczywistniania tego zrozumienia w kazdej chwili i
godzinie dnia. W praktyce sprowadza sie to do przelamania i
zniweczenia nalogu, przyzwyczajenia mysli «ja». Trzeba przestac
uwazac przedmioty i wszystko co widzimy za «rzeczy», a nauczyc sie
widziec w nich Boga... Bóg jest nieskonczony, a wiec istnienie i
nieistnienie sa tylko dwoma Jego przejawami. Prawdziwa wiedza plynie
z wewnetrznej glebi, nie z zewnatrz. A prawdziwe poznanie to nie
wiedza, to widzenie. Wyzwolenie nie jest niczym innym jak widzeniem
Boga, doslownie. Najwiekszym naszym bledem jest wyobrazanie sobie
Boga jako dzialajacego symbolicznie lub alegorycznie, zamiast widziec
Go doslownie w kazdym praktycznym, dotykalnym czynie."
|
Adam Osborn i Sri Bhagavan. |
Po
autorze tych slów bylo jeszcze paru dosc wybitnych Anglików, az
jeden z ostatnich (ostatnim, o ile wiem, jest Artur Osborne) Paul
Brunton, zdolny, lecz wcale nie gleboki dziennikarz, mial natchnienie
napisania dosc popularnej i nieco sensacyjnej ksiazki o jogach Indii,
w której najladniej przedstawil swe spotkanie
i doœwiadczenia z Mahariszim <Ramana_Brento.html>.
Ta ksiazka obiegla caly swiat, stala sie slawna i zainteresowala
tysiace. Od tego czasu zaczeli zjezdzac ludzie z wszystkich krajów i
ladów, a niejeden znalazl oswiecenie, spokój ducha i
nieprzemijajaca radosc.
Aszrama
sie rozbudowywala; na miejscu sloma krytych chatynek, które zastalam
dwadziescia cztery lata temu, urosly murowane, wielkie budynki,
mieszczace ogromna sale jadalna, która gosci nieraz - podczas
uroczystosci - kilka setek, a dobudowane napredce szalasy, kilka
tysiecy, odwiedzajacych; sekretariat, bowiem korespondencja - która
Mahariszi zawsze przegladal sam - z calym swiatem wzrastala z kazdym
rokiem; ksiegarnia - gdzie sprzedawano ksiazki Maharisziego i o nim,
w róznych jezykach; szkola sanskryckich mantram; pare murowanych
domków dla stalych lub dluzszy czas mieszkajacych Bhaktów; a ze
kobietom nie wolno bylo przebywac w obrebie aszramy pomiedzy 7
wieczór a 5 rano (jak w klasztorach), wiec wkrótce po drugiej
stronie goscinca, naprzeciw aszramy, poczely, jak grzybki po deszczu,
wyrastac chatki, domki i wieksze wygodne domy ludzi zasobnych, którzy
przyjezdzali z rodzinami na kilka miesiecy, a niektórzy osiedlali
sie na stale.
Przy
samej aszramie nie bylo na poczatku zadnej swiatynki, odprawiano
pudze (bo bez tego nie mogli zyc hindusi) w malutkiej salce obok
skladu na ryz i jarzyny. Za mego pobytu powstala mysl wzniesienia
wiekszej, klasycznej swiatyni, która, zapewne w przewidujacym umysle
sarwadhikarina (zarzadcy, którym byl mocnej reki brat Maharisziego)
miala sluzyc jako osrodek przyciagania, gdy medrzec odejdzie. Nie
omylil sie, do dzis ciagna do niej tlumy, zwlaszcza w doroczne swieta
i uroczystosci zwiazane z wielkim historycznym chramem
Tiruwannamalai.
Widzialam
jak pierwszy kamien zostal uroczyscie polozony w 1939; jak wzrastala
powoli, bo wedle starozytnej tradycji i najscislejszych przepisów
ksiag kazda kolumna musiala byc kuta z jednego kamienia, kazdy posag
z najwieksza czcia rzezbiony, a raczej takze kuty, przez
specjalistów, z jednej bryly granitu; i wreszcie - na rok przed
odejsciem Maharisziego - bylam na wspanialym obrzedzie poswiecenia
tej swiatyni. Jest to jeden z najbardziej malowniczych,
skomplikowanych i magicznie poteznych rytualów hinduizmu. Trwa dwa,
do trzech tygodni, zajmuje kilkudziesieciu kaplanów specjalistów -
tzw. pudzarinów, sprowadzanych nieraz z innych wielkich swiatyn -
kosztuje kilkadziesiat, nieraz kilkaset tysiecy rupii. Uroczystosc ta
byla dla mnie niezapomniana, nie tylko dla swego piekna i potegi,
zwlaszcza gdy sie wzywa anioly i archanioly i czuje sie wyraznie ich
obecnosc, ale i dlatego, iz dziwne przeczucie mówilo mi, iz
Mahariszi wkrótce odejdzie; jakby poblogoslawienie tego chramu - a
wszedl byl sam do swietego swietych i dlugo tam w samotnosci
pozostawal, przed ostatecznym obrzedowym jego otwarciem - bylo
ostatnim widzialnym jego darem dla kraju, który przetrwa - jak tyle
miejsc swietych Indii - setki, a moze tysiace lat.
Uproszono
go, by przeniósl sie z podluznej skromnej sali, gdzie przebywal
niemal od poczatku swego przybycia do malutkiej wówczas aszramy, do
olbrzymiej, wspanialej, stanowiacej czesc swiatyni. A niemal w rok po
poswieceniu chramu odszedl.
Nauke
Maharisziego najlepiej przedstawiaja notatki z jego odpowiedzi
dawanych róznym ludziom przez kilkanascie, a nawet kilkadziesiat
lat, i pare jego wlasnych utworów o niezmiernej glebi filozoficznej;
wlasciwie dwa glówne - klasyczne, jak utwory pradawnych medrców - a
które w tym wydaniu dodaje, to: Upadeœa
Saram, czyli Trzydzieœci Wierszy o Prawdzie
i Ulladu
Narpadu lub Sat Widia, czyli Prawda Bytu lub Wiedza Bytu ;
zostaly spisane przez uczniów laczac w calosc poszczególne strofy
przez Maharisziego, na wzór mantram, w róznych chwilach tworzone;
oczywiscie z aprobata i korekta medrca. Jedynymi utworami, które
samorzutnie, w przyplywie ogromnej szczesliwosci - w mlodzienczych
latach - stworzyl, sa hymny do Najwyzszego pod imieniem Arunaczali,
tzw. Piêæ
Hymnów do Arunaczali ,
o dziwnej dla tego typu medrca, Bhakti. Slusznie uwaza sie go za
godnego nastepce wielkich riszich, autorów przeslawnych Upaniszadów,
o których Max Muller, jak i Schopenhauer mówili, ze przedstawiaja
niemal najwyzszy wzlot metafizycznej mysli czlowieka.
* * *
Mahariszi
duzo wiedzial o Polsce; tak ode mnie, jak od wczesniej przybylego do
Indii i czesciej odwiedzajacego aszrame, bardziej "odwaznego"
w swych pytaniach, a wielce przez Maharisziego lubianego - Maurycego
Frydmana. Nieraz pytal o Polske, czytal i pomagal na odleglosc. A gdy
z grupa mlodziezy uchodzczej objezdzalam poludniowe Indie - dajac
wszedzie przedstawienia polskich tanców, i zawitalismy takze do
aszramy, chcial je zobaczyc; kazal mi stanac tuz przy sobie i
tlumaczyc kazda piosenke, która dziewczeta spiewaly. W sali przy
jego tapczanie stal od 1935 r. huculski drewniany lichtarz, który
sluzyl do laseczek kadzidla palacego sie caly dzien. Na Arunaczali
zostaly zakopane kamyczki z Polski i wylana woda z Morskiego Oka. Na
stoliczku przy tapczanie lezal polski kilimek... Lacznosc z Polska
nie przerwala sie i po jego odejsciu; wiem, iz Mahariszi jest bardzo
aktywny w pomaganiu kazdemu, kto sie don w Polsce zwraca, i... calemu
krajowi.
Zycze
serdecznie, by drugie wydanie tej ksiazeczki, pomimo iz forma
wypowiedzi - tak czysto hinduska - moze byc dla naszych czytelników
trudna - znalazla do nich dostep i przyniosla niejednemu te jasnosc i
szczescie, jakie jest udzialem tych, którzy go ukochali.
* * *
Jeszcze
o Arunaczali, Górze Swietego Plomienia. Jest dziwna. Niemal samotna
wsród szerokich równin, pólek ryzowych, zarosli zwanych dzungla,
lasków i jeziorek - wsród malowniczego krajobrazu o niebieskawych
wzgórzach, o muzycznych liniach na horyzoncie - wznosi sie wielka i
majestatyczna. Choc obiektywnie niezbyt wysoka - okolo 800 m - góruje
nad cala okolica; widac ja z dala, czy to z kolei, czy z biegnacych w
pare stron szerokich goscinców.
Od
aszramy zdaje sie prosta i dostepna; trójkatny szczyt, z dwoma
wzgórzami po bokach, o olbrzymich zlomach skalnych porozrzucanych
niesymetrycznie, jakby reka bawiacych sie olbrzymów; o szerokich
granitowych plaszczyznach, porosla bujna, wysoka trawa, rozzieleniona
podczas deszczów, a plowa, jak grzywa lwa, w posuche. Patrzac z
aszramy zdaje sie byc latwa i wcale nie tajemnicza, choc o
przedziwnym wyrazie czerwieniejacych zboczy, a szczycie dumnym,
spowitym rankami w chusty mgiel, a w czarnosine chmurzyska podczas
monsunu. Ale rozpoczawszy pradakszine, tj. tradycyjne okrazanie majac
wciaz góre po prawej stronie, czekaja nas niespodzianki. Co pare
staj swiatynki, stawy, posagi, figury, ale to mniej uderza niz
zmieniajacy sie ksztalt góry, która teraz sie okazuje zespolem
wzgórz poroslych nieprzebytym gaszczem, o tysiacznych urwiskach,
zagieciach, zalomach, lozyskach strumieni, a szczyt nad nimi jak
sciety mieczem. A gdy w pól drogi (naokolo 8 mil) spotyka sie
swiatynie dziwnie cicha, a wedle tradycji rozbrzmiewajaca chórem
anielskim, który tylko ludzie "czystego serca" moga
uslyszec, raz do roku, w swieta noc Sziwy, którego symbolem
Arunaczala od wieków sie mieni - i stad sie spojrzy na góre - nie
mozna poznac, ze to ta sama, która sie wznosi nad aszrama.
Szczyt
dziki, stromy, grozny. Nie tylko legenda mówi, ale i Mahariszi
stwierdzal, ze dotad zyja wsród jej niedostepnych rozpadlin, w
nieznanych jaskiniach wielcy pradawni riszi, strzegacy misteriów
odwiecznych, do dzis ponoc istniejacych, choc przed wzrokiem ludzkim
ukrytych.
Opowiadal,
iz raz, w swych mlodzienczych latach, gdy lubil puszczac sie w
odkrywcze wedrówki, na przelaj wsród gaszczów, po niemal
niedostepnych zboczach Arunaczali, spotkal pewnego dnia w jakims
wawozie stara, zgrzybiala, ubogo odziana kobiete, zdajaca sie zbierac
chrust (nie miala jednak przy sobie zadnej wiazki), która zatrzymala
sie naprzeciw niego mierzac go smialym, badawczym i wynioslym
spojrzeniem. Uderzyl go ten niemal pogardliwy wzrok i cala postawa -
dumna i dostojna, nie spotykana wsród prostych kobiet, które
zreszta nigdy nie zapuszczaly sie tak daleko w glab Arunaczali.
Przystanal i chwile patrzyli sobie w oczy. "Czegóz to szukasz
mlodziencze wsród tych dzikich skal i zarosli?" rzekla silnym
glosem, z odcieniem glebokiej ironii. "Czy spodziewasz sie tu
znalezc droge do nieba? Czyli tez spotkac samego Sziwe, by cie od
razu moksza (wyzwoleniem) obdarzyl? Czy nie lepiej siedziec
spokojnie, skad przyszedles i nie walesac sie po tych ustroniach,
naruszajac tylko ich cisze?" I w jednej chwili znikla wsród
krzaków zostawiajac mlodego sannjasina w zdumieniu, bowiem jezyk
tamilski tej kobiety byl jeszcze bardziej uderzajacy anizeli jej
wyglad - silny, dosadny, zdawaloby sie nieokrzesany, a przecie
narzucajacy sie. Czul, iz bylo to jakby skarcenie, przestroga, czy
tez nagana i ze nie byla to zwykla prosta niewiasta. Gdy po latach
opowiadal to zdarzenie w aszramie, dodawal z usmiechem: "Kto
wie, moze to byl jeden z owych tajemniczych riszich czy siddhów,
zyjacych w niedostepnych jaskiniach Arunaczali; który, niezadowolony
z mego wtargniecia zbyt blisko jego schronienia przybral te postac,
by mi dac surowe napomnienie? W kazdym razie od tego dnia zaniechalem
moich wedrówek i nie zapuszczalem sie juz tak gleboko w owe niemal
niedostepne stoki swietej góry"
Arunaczala
nie jest zwykla góra, stwierdza to kazdy wrazliwy czlowiek, który
ja zna. Promieniowanie gleby i skal jest inne, prad spod ziemi
odmienny... Odczucie wichru wieków i zaduma, unoszaca sie jak zywy
oblok, ciagna w glab.
Arunaczala
nie jest zwykla góra. Wzieta przed wiekami za symbol Najwyzszego,
Niewyslowionego, zdaje sie nosic na sobie odblask Jego majestatu i
oczy czlowieka kierowac ku Niemu.
WANDA
DYNOWSKA