Trochę minąłem się z prawdą pisząc, że wszyscy poza Lorensem mogli wspominać mecz w Mołdawii tylko dobrze. Zapomniałem o sobie. Stało się w późniejszym czasie tak, że właśnie w znacznej mierze przez to spotkanie musiałem odejść z Betisu - po blisko czterech latach. Otóż w meczu z Mołdawią po raz drugi w karierze złamałem nogę. Może nie złamałem, ale kość piszczelowa pękła mi wzdłuż, zrobił się odprysk. Uraz był dziwny, bo nie przez cały czas go czułem i momentami wydawało się, że jestem w pełni zdrowy. A w dodatku nie widać go było na prześwietleniach. Doktor Lorens mówił, że to uraz psychiczny, a z nogą jest wszystko w porządku. Pewnie odczytał to na podstawie mojego pola magnetycznego.
Już spotkania z Mołdawią, po tym jak mnie kopnięto, nie dograłem do końca, a w meczu z Gruzją nie zagrałem w ogóle. W czasie rozruchu zacząłem biegać normalnie, ale po chwili nie byłem w stanie chodzić. Zawieziono mnie na badania w jakiejś przedpotopowej maszynie. Skoro Gruzja, to pewnie Józef Stalin składał sobie w tym miejscu połamane kości. Podobno maszyna miała tylko wyglądać źle, bo zdjęcia, które produkowały - pierwsza klasa! Nie wiem jedynie, czy wszyscy zrozumieli, że nie chcę fotki do paszportu, tylko że mnie noga boli. Cóż - poboli, gdzie jak gdzie, ale w Gruzji mnie nie wyleczą. A zdjęcie fakt, że ładne. Szkoda, że nic nie pokazało.
Szczerze mówiać, to wolałbym już iść do lekarza w Mołdawii niż w Gruzji. Tu jak wylądowaliśmy i wsiedliśmy do autokaru, to myśleliśmy, że po nas. Szofer tylko zapalił, to poszedł taki nawiew do środka, że wszystkie spaliny buchnęły nam prosto w twarz. I tak pompowano nas miejscowymi biopaliwami przez całą podróż. Nic dziwnego, że połowie chciało się wymiotować, a połowę jedynie bolała głowa. Jakoś jednak doturlaliśmy się do chyba jedynego hotelu w tym pieprzonym mieście. To był nieprawdopodobny widok. Tam nie było nic. Nic. Stolica kraju i nic. Pustka. Same ruiny. Same zgliszcza. Wyjąłbyś dziesięć dolarów i kupił pół dzielnicy. Tylko po co? Nawet zaorać ten bajzel byłoby trudno. Byliśmy na jakiejś cholernej, cywilizacyjej pustyni.
I oto hotel, o którym można byłoby pomyśleć, że jest tylko fatamorganą, złudzeniem optycznym, które z nas kpi. Jakiś mafiozo w środku tego zadupia wybudował piękny hotel. To znaczy my w Polsce mamy takich kilkadziesiąt, ale tamten stał pośród złomu. A w środku złoconone poręcze, fontanny, oczywiście ozdobne windy, bo budynek był chyba wysoki na kilkanaście pięter - wszystko pięciogwiazdkowe. Co ciekawe, w tym samym hotelu mieszkała nasza sympatyczna, znana obsługa z samolotu - stewardessy i piloci (chyba jednak istnieli) zostali przewiezieni prosto z pasa startowego do hotelu i dostali zakaz opuszczania swoich pokojów. Taki areszt, bo chyba kraje się specjalnie nie kochały. I w tych pokojach podniebny personel rodem z Mołdawii czekał aż rozegramy mecz, aby z nami polecieć do Polski.
Mecz nie warty wspomnienia. Aż się trochę cieszyłem, że w nim nie gram. Gruzini powieźli nas jak baranów. Sławek Majak też już chyba nie mógł na to patrzeć, bo zamiast tego wolał pooglądać czerwoną kartkę. A tamci - cóż, po prostu byli lepsi. Na takim obciachowym stadionie typu Warta Poznań porażka smakowała jeszcze gorzej.
Wiadomo, że Wójcika ta porażka zabolała, bo on przecież miał podbijać świat, a tu taki dzwon na ogórkowie. Ale co tam, zdarzają się większe problemy niż przegranie meczu w przegranych wcześniej eliminacjach. A najważniejsze było to, że wreszcie - wreszcie! - wrócimy z tej wyprawy do domu. Uwolnimy załogę samolotu i polecimy tym samolotem bez czegokolwiek poza wyjściami awaryjnymi byle dalej.