330 Dale Ruth Jean Warto było marzyć




Ruth Jean Dale


WARTO BYŁO MARZYĆ









ROZDZIAŁ PIERWSZY



Ktoś korzystał z fotela Jareda Wolfa.

Drewniany bujany fotel, podobnie jak wszystkie inne meble w tym domu, a właściwie leśnej chacie, były ręcznie wykonane przez Wolfowych przodków i Jared znał ich każde zagięcie, wgłębienie, każdy kant i wyżłobienie. Wiedział też dokładnie, gdzie każdy przedmiot stoi. Poustawiał wszystko tak, jak było niegdyś.

Już w chwilę po zapaleniu naftowej lampy dostrzegł, że fotel znajduje się bliżej okna, jakby ktoś usiadłszy, chciał przyglądać się zachodowi słońca dawno zagubionego za horyzontem.

Jared poczuł niepokój.

Spięty i czujny wszedł do kuchni. Rozejrzał się dokoła i po plecach przeszły mu ciarki.

Ktoś tu przed tem jadł! Jego produkty. Na drewnianej ladzie stała otwarta puszka fasoli z wieprzowiną, w blaszanym zlewie leżały miska i widelec.

Bezszelestnie wszedł schodami na górę i zbliżył się do drzwi sypialni. Uniósł lampę nad głowę i uchylił drzwi.

W łóżku ktoś spał.

I poznał osobę...


- Obudź się, Blondasie!

Nie słowa, ale ostry ton dotarł do świadomości dziewczyny. Lark Mallory otworzyła oczy i przez długą chwilę nie mogła sobie uświadomić, gdzie się znajduje. Ale ten głos oznaczał grożące jej niebezpieczeństwo. Czyżby tak szybko odnalazł ją ojciec? Miała nadzieję, że nie. Byłoby to niesprawiedliwością losu, gdyby po wszystkich trudach dotarcia tu, tak szybko wpadła.

- Jazda, jazda, oprzytomnij, panienko! - Głos wyrażał rosnące zniecierpliwienie. - Wielki Niedźwiedź wrócił do swej jamy i jest cholernie zły, że zastał obcego na swym własnym posłaniu.

Silna dłoń chwyciła rozespaną dziewczynę za ramię, szarpnęła i obróciła na plecy. Lark otworzyła szeroko oczy, widząc nad sobą twarz człowieka, który w przeszłości zawsze ją onieśmielał, bardziej niż ktokolwiek inny.

Słabe światło lampy naftowej pogłębiało cienie, wydobywając jego wydatne kości policzkowe i silnie zarysowany podbródek. Całości wizerunku jego twarzy dopełniał silny, kształtny nos i zmysłowe usta.

W sumie niebezpiecznie pociągający mężczyzna. Ogarnął ją niepokój, gdyż rozpoznała osobę i jej umiejętność kontrolowania każdej sytuacji.

- Co, do diabła, robisz w moim łóżku? - zapytał, a jego brązowe oczy ciskały błyskawice. Ostry ton zupełnie ją zmieszał.

- Ja? Przecież... Myślałam... to znaczy wydawało mi się...

Zaklął, co odebrało jej mowę. Ponadto zdała sobie sprawę, że leży odkryta i to w bardzo skąpej bieliźnie. Czym prędzej naciągnęła prześcieradło pod szyję, bezradnie wpatrując się w twarz mężczyzny, którego znała jeszcze jako chłopca.

Przełknęła i powiedziała:

- Jestem Lark Mallory. Nie poznałeś mnie?

- Poznałem - odburknął Jared Wolf.

- Dzięki Bogu! - Wtuliła się głębiej w materac. - Ja cię od razu poznałam. - Jak bym mogła cię zapomnieć, pomyśląła. - Kiedy po raz ostatni przyjechałam tu z rodzicami, miałam czternaście lat. A ty... chyba dziewiętnaście... A Risa miała mniej więcej tyle samo, co...

- .. .co ty - dokończył, odstawiając lampę na nocny stolik. - A może była o rok młodsza. Co tu, do diabła, robisz? - Sięgnął do górnego guzika roboczej koszuli. Lekki uśmieszek na jego twarzy nie należał do miłych. Rozpiął koszulę i jej poły wyciągnął ze spodni.

- To ja pytam, co, do diabła, ty tu robisz? - Uniosła się na łokciu, odpowiadając takim samym tonem.

- Rozbieram się. Mam taki dziwny zwyczaj przed położeniem się do łóżka.

- Nie możesz! - wykrzyknęła. - To znaczy, gdzie masz zamiar...? O Boże!

W panice rozejrzała się po izbie, jakby w poszukiwaniu drugiego łóżka, drzwi do drugiego pokoju bądź jeszcze jakiejś osoby.

- Co ty wyprawiasz, Jared? Co ci przyszło do głowy?!

- Do głowy przyszło mi to, że jestem zmęczony i chcę się położyć. - Rzucił koszulę na podłogę.

Wpatrywała się w niego jak sroka w gnat. Musiała przyznać, że ma piękny tors. W ogóle jest bardzo przystojny. Budził w niej przedziwne uczucia. Gdy jednak sięgnął do sprzączki paska spodni, krzyknęła:

- Dość tej zabawy! To mój dom i moje łóżko. Wiem, że ojciec pozwalał ci zawsze korzystać z niego w czasie naszej nieobecności, ale teraz ja tu jestem i...

Zmieszała się, bo groźnie na nią spojrzał.

- Wiem, wiem, pamiętam... bywaliśmy tu bardzo rzadko i mogłeś sądzić... A kiedy matka umarła... Ale nie o to chodzi. To jest dom Mallorych i jestem zmuszona poprosić cię, abyś go opuścił, gdyż zamierzam pozostać tu przez wiele tygodni...

Myliła się, jeśli sądziła, że to zakończy sprawę, Jared z rozmysłem zakołysał się na sztywnych nogach i powtórzył sarkastycznie:

- Dom Mallorych, powiadasz? Otóż nie. To jest dom Wolfów. Zawsze był domem Wolfów, nawet wówczas, gdy bezcześcili go członkowie rodu Mallorych. Więc jeśli idzie o twoją niepożądaną obecność,to zapomniałaś o jednym dobrym obyczaju. O zapytaniu właściciela, czy możesz wejść.

- Nie jest mi potrzebne pozwolenie ojca.

- Nie mówiłem o Drake'u Mallorym, ale o właścicielu.

- Ooo...! - Zdziwiona zmarszczyła brwi, ale po chwili na jej twarzy pojawiło się przerażenie. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że...?

- Chcę i mówię: od lat jestem właścicielem tego domu, a ty leżysz w moim łóżku, Blondasie. I jeśli nie masz zamiaru dzielić go ze mną zmykaj ze swoją pupą...

- Nie nazywaj mnie blondasem! Boże drogi, ojciec nie pisnął nigdy ani słowa, że zamierza ten dom sprzedać. - Wstała, otulając się prześcieradłem. - Przestaliśmy przyjeżdżać tu na wakacje, ale myślałam, że on sam pojawia się od czasu do czasu...

- Od czasu do czasu pojawiał się. Sprowadzał tu nawet różne... gości! Ale zgłosił dom do sprzedaży mniej więcej w tym czasie, kiedy postanowił powtórnie zakosztować małżeńskiego życia.

Lark wiedziała, dlaczego to zrobił: jego nowa oblubienica nie należała do kobiet gotowych jechać za mężczyzną w głuszę. Zresztą małżeństwo z Marszą trwało tylko dwa lata.

- Ale przecież... - zaczęła Lark, jakby zamierzała nadal upierać się przy swoich prawach. Dziecinada. Nie miała już czternastu lat, a Jared dziewiętnastu. Była dorosłą dwudziestosześcioletnią kobietą. Przełknęła gorycz i łzy. - I ty odkupiłeś chatę? - spytała.

Na twarzy Jareda pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.

- Moja matka popełniła wielki błąd, kiedy dała się wykiwać temu chytrusowi i sprzedała dom Wolfów. Teraz dom do mnie wrócił. - Z wyrazu jego twarzy było widać, że nigdy nikomu już go nie odda.

Lark zaczęło ogarniać poczucie beznadziejności. Co teraz zrobi? Dokąd się uda? Gdzie znajdzie tak upragnioną samotność, by uporządkować własne skłębione myśli i podjąć najważniejszą z życiowych decyzji?

- Więc już wiesz, że przebywasz tu bezprawnie?

- Jeśli to, co mówisz, jest praw... - Jego spojrzenie nie pozwoliło jej dokończyć ostatniego słowa. - Tak, tak, wierzę ci - poprawiła się szybko. - Tylko że... ja nie mam gdzie iść, Jared. Przyjechałam tu, bo... chciałam być sama... wszystko przemyśleć. Muszę podjąć ważne decyzje...

- Rzeczywiście trudna sytuacja. - Choć wypowiedział to zimnym tonem, miała wrażenie, że wyczuwa w jego głosie lekką nutę współczucia, a w każdym razie jakby zrozumienie.

Postanowiła przystąpić do negocjacji.

- Posłuchaj. Pozwól mi tu przenocować, a jutro porozmawiamy. - W ciągu dnia przynajmniej nie będę czuła się jak w klatce z rozjuszonym górskim lwem, pomyślała.

Przez chwilę zdawało się jej, że Jared odmówi, gdyż patrzył na nią intensywnie, nastroszony, ale po chwili wyraz twarzy mu złagodniał. Skinął krótko głową.

- Możesz przenocować. Jedną noc. Jednak potem powiemy sobie do widzenia.

Poczuła ulgę.

- Dziękuję, dziękuję - odparła niemal wylewnie i usiadła na skraju łóżka. - Wiedziałam, że nie jesteś Tak złym człowiekiem, który by na górskim odludziu w zimną noc wyrzucił z domu kobietę.

- Noc wcale nie jest zimna. - Sięgnął do paska i zaczął go rozpinać.

- Co ty robisz?

Wyciągnął pasek ze spodni i rzucił na podłogę.

- Kładę się spać.

- Przecież przed chwilą powiedziałeś...?

- ...że możesz zostać, co nie oznacza, że ja sobie pójdę. Osobiście nie mam nic przeciwko dzieleniu z tobą mego skromnego posłania... - Lark miała wrażenie, że rozbiera ją wzrokiem. - Skoro jednak ci to nie odpowiada, znajdź sobie jakiś inny kącik, bo za dwie minuty nagutki mężczyzna legnie na tym łóżku.

Zerwała się i postąpiła parę kroków w kierunku drzwi.

- Ale gdzie mam iść? Nie weszłabym do tego pokoju, gdyby inne nie były zastawione połamanymi meblami i puszkami z farbą.

- To już nie moja sprawa. - Zaczął rozpinać spodnie.

- Czy mogę przynajmniej zabrać lampę, bo po ciemku nigdzie nie trafię? - Mimo ogarniającej ją paniki i zmieszania, zaobserwowała, że Jared ma piękne dłonie o długich, smukłych palcach.

- Bierz, ale nie podpal mi domu - burknął, podając jej naftową lampę z czerwonym szkłem, przez które przebijał nikły płomyk.

Tak, ma piękne palce. Biorąc lampę, dotknęła jednego z nich i przeszył ją prąd. O mało nie upuściła szklanego zbiorniczka pełnego nafty.

- Na pewno nie podpalę - wyjąkała i prawie wybiegła z sypialni,

- Śpij dobrze! - pożegnały ją słowa wypowiedziane nieoczekiwanie miękko.

Nie było mowy o dobrym spaniu. W chacie nie znalazła ani jednego mebla mogącego służyć za łóżko. Najpierw położyła się na minikanapce, z której niestety spadła. Spróbowała więc zasnąć na bujanym fotelu, który poprzednio ustawiła blisko okna, aby móc podziwiać przecudowny zachód słońca w Górach Skalistych. Ale nic z tego. Potem przez paręnaście minut usiłowała zasnąć też na wąskiej ławie. Zdesperowana zdecydowała się wreszcie ułożyć na baraniej skórze przed zimnym, dawno wygasłym kominkiem.

Głęboko westchnęła, rozmyślając o czekających ją problemach, do których dołączył obecnie jeszcze jeden. Miał na imię Jared.

Jared Wolf był jej pierwszą pensjonarską miłością. Pewno nawet o tym nie wiedział. Uwielbiała go. W jej mniemaniu nie było wspanialszego chłopca na świecie, wypełniał jej wszystkie dziewczęce myśli i marzenia.

W tamtych latach marzenia, podobnie jak życie, były proste i łatwe. Śniła o tym, jak to Jared pojawia się w jej domu w Palm Beach i zabiera ją na bal maturalny, gdzie wszyscy z otwartymi ustami podziwiają styl i elegancję tej wspaniale dobranej pary. Przemykały jej przez głowę i inne obrazy: Jared zaskakuje ją podczas kąpieli w gorących źródłach. Ona jest oczywiście w kostiumie kąpielowym. Dziewczęce marzenia były bardzo niewinne! Jared się rozbiera, też jest w kąpielówkach, wchodzi do wody i obdarza ją pocałunkiem...

Tylko w marzeniach. W rzeczywistości Jared nigdy nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, chyba że wymagała tego jego praca.

Lark uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych lat, kiedy zawsze uprzejmy i wesoły chłopak był doraźnie zatrudniany przez rodzinę Mallorych, gdy ta zjawiała się na wakacje w Górach Skalistych, Jared miał właściwie, zlecone dbanie o letni dom. Jakże inny od tamtego chłopca jest ten zbyt pewny siebie ponury mężczyzna. Zatroskała się. Czyżby ciężkie życie tak zmieniało ludzi?

Myśli jej powróciły do głównego problemu. Musi mieć te kilka dni na przemyślenie wszystkiego. Na przeanalizowanie swoich uczuć. Siostra miała pewno dużo racji, mówiąc, że niepokoje Lark to po prostu przedślubne lęki towarzyszące wielu kobietom. Ale wszystko będzie w porządku, na wszystko znajdzie się odpowiedź, byle tylko przez kilka dni pozostawać zdała od ojca...

A jeśli w końcu zdecyduje, iż w żadnym wypadku nie zgodzi się na spędzenie życia z Wesem Sherbomem? Czy ojciec zaakceptuje i zrozumie podobną decyzję?

Z pewnością nie. Zacznie jej przypominać, że razem z Wesem się wychowywała i chodziła do szkoły, że obaj ojcowie prowadzą wspólny interes, że Lark i Wes mają te same poglądy, że są sobie przeznaczeni właściwie od kołyski. Wszystko to już słyszała tysiąc razy. I ojciec jeszcze doda, że Wes jest bardzo przystojny i ma zapewnioną przyszłość w firmie. Tak, to prawda, Wes jest przystojny: wysoki, szczupły, ma blond włosy, twarz inteligentną...

Ale poza tym Wes ją śmiertelnie nudzi. Sam siebie uważa zapewne za atrakcyjnego. Ona tego nie dostrzegała. Czuła się jak zwierzę w klatce, gdy myślała, że będzie musiała dzielić z nim życie. Wes nie mógł jej dać tego, czego pragnęła, choć trudno byłoby jej zdefiniować, czego naprawdę chciała. I kogo.

Nagle jej myśli skierowały się ku mężczyźnie, który spał w sypialni nad nią. Poczuła gorący dreszczyk podniecenia. Nie, nie! Nie będzie teraz snuć fantazji z Jaredem Wolfem w roli głównej. Dość było tego w przeszłości. Teraz jest dorosła i nie wypada jej marzyć niczym pensjonarce.

Obróciła się na drugi bok i zamknęła oczy, licząc na to, że wreszcie zaśnie. Jednak zamiast snu, pod zamkniętymi oczami przewijały się wydarzenia z ostatnich dwu dni...

Na pokrytym dywanem podium ekskluzywnego salonu strojów ślubnych przy Worth Avenue w Palm Beach w stanie Floryda stała szczupła kobieta w strojnej sukni ślubnej. Wolno się obracała, a lustrzane ściany odbijały nieskończoną liczbę pięknych oblubienic. Przypatrujące się nieco z boku dwie inne kobiety, krytycznie mrużyły oczy.

- Obróć się w prawo, Lark - odezwała się siostra przyszłej panny młodej. - Według mnie tren jeszcze nie układa się dobrze... - Spojrzała na swą towarzyszkę. - Nie sądzi pani?

Wynajęta konsultantka i zarazem organizatorka uroczystości ślubnych zmarszczyła brwi.

- Chyba ma pani rację. Poza tym nasza oblubienica nadal traci na wadze. Jeśli nie przestanie, to nigdy nie dopasujemy dobrze sukni.

Risa Mallory Clarke spojrzała znacząco na siostrę.

- Słyszysz, Lark? Musisz więcej jeść. Ślub trzydziestego sierpnia. Masz jeszcze sześć tygodni.

Obie kobiety weszły na podium. Risa poklepała zimną dłoń siostry i zajęła się omawianiem koniecznych poprawek. Lark stała bez ruchu, jak woskowa figura, spoglądając w lustrzane odbicia i... w przyszłość.

Czyż nie powinna być szczęśliwa, mając zapewnioną ową przyszłość u boku przystojnego mężczyzny, którego kariera wydawała się murowana? Mogła być pewna dostatniego życia, do jakiego przywykła od dzieciństwa. Wszystkie przyjaciółki jej zazdrościły.

- Atłas książęcy, kość słoniowa o zachodzie słońca - zidentyfikowała materiał sukni ślubnej Karen Dodd, konsultantka ślubna.

Lark poczuła nagle ciężar materii, jakby utkano ją z ołowiu. Kątem oka spojrzała w jedno z luster. Musiała przyznać, że suknia jest piękna, jak z bajki. Ale ta bajka nie odpowiadała Lark, a suknia ją po prostu przerażała.

Uporawszy się z trenem, Karen Dodd poszła po welon, zaś Risa usiłowała podnieść siostrę na duchu.

- Będziesz najpiękniejszą ze wszystkich oblubienic, kochanie - oświadczyła ze zwykłą sobie pewnością. - I nie zwracaj uwagi na to, co gada ta Dodd. Wiesz, co się mówi?

- O czym?

- O kobietach. Że nie ma kobiet zbyt szczupłych i zbyt bogatych. Właściwie, to ja ci zazdroszczę. Ty szczuplejesz, a ja jestem coraz grubsza. I nie wiem, dlaczego. Chyba pójdę do lekarza...

Lark wzruszyła ramionami, patrząc na elegancko ubraną siostrę.

- Wcale nie.

- Oj tak. Ale jeśli idzie o ciebie, to martwię się nie tyle twoją wagą, co podkrążonymi oczami. Masz po prostu sine kręgi. Czy ty dobrze się czujesz? Powiedz, jeśli masz coś do powiedzenia. Od twoich zaręczyn na Boże Narodzenie nie miałyśmy okazji szczerze porozmawiać.

- Nie ma o czym mówić. Nic mi nie jest - odparła szybko Lark.

- Nie jestem taka pewna... - Risa pokręciła głową. - No bo jeśli nie... - Nie zdążyła dokończyć, gdyż wróciła pani Dodd z koronkową mgiełką, którą z triumfem umieściła na jasnozłotych lokach Lark.

Suknia, blada twarzyczka i ten welon w białe koronkowe róże stanowiły doskonałą całość.

Pani Dodd odstąpiła parę kroków i zachwycona kiwała głową.

- Przeurocze, cudowne! - Cmoknęła.

- Będziesz miała wspaniały ślub, po którym czeka cię wspaniałe życie - dodała siostra. - Szczęściara z ciebie!

Twarz, jaką Lark widziała w lustrzanym odbiciu, jej własna twarz, nie wyrażała szczęścia, tylko znużenie i lęk.

Jakże mogła pozwolić wpakować się w podobną kabałę! Sierpniowy ślub wydawał się bardzo odległym terminem, kiedy go ustalano w grudniu. Wydawał się czymś nierealnym i dlatego wtedy milczała. Wes Sherborn zadał niespodziewanie owo istotne pytanie podczas bożonarodzeniowego obiadu, w którym uczestniczyły obie zaprzyjaźnione rodziny - Mallorych i Sherbornów. Uczynił to publicznie, przy wszystkich, i wszyscy się tego spodziewali, z wyjątkiem Lark. Została zaskoczona. Nim zdołała otworzyć usta, zaczęto składać jej gratulacje i obcałowywać. Wspominając teraz ową chwilę, była na siebie wściekła.

I czy naprawdę powiedziała wówczas „tak"? Nie mogła sobie tego przypomnieć. W każdym razie nikt nie sądził, że Lark może się wahać. A kiedy zobaczyła rozpromienioną twarz ojca, zapomniała o jakichkolwiek wątpliwościach. Przez całe życie usiłowała zdobyć uznanie ojca - właśnie takie, jakie wówczas zobaczyła na jego twarzy. I postanowiła się nim cieszyć, póki można. Myślała wtedy, że jeśli popełniła błąd, przyjmując oświadczyny Wesa, to ma przed sobą dostatecznie dużo czasu do sierpnia, by błąd naprawić.

Tak jej się wtedy zdawało, ale ów czas przeleciał, nim się spostrzegła. Nagle Lark poczuła się jak heroina melodramatu: przywiązana przez czarny charakter do torów kolejowych jest zupełnie bezradna i czeka na cudowne wybawienie.

Rozhuśtane myśli przerwał dzwonek telefonu na stoliku obok podium. Dzwonił ojciec.

- Ooo, Lark, dobrze, że cię zastałem. - Drake Mallory zawsze mówił tonem sugerującym, że telefonowanie sprawia mu przykrość. - Bądź dziś w domu o szóstej. Przyprowadź Wesa.

- Ale mamy inne plany. Musimy...

- To bardzo ważne. Wes już wie. Przyjdź punktualnie. Drake Mallory przerwał połączenie, natomiast Lark zacisnęła dłoń na słuchawce tak mocno, że aż zbielały jej palce. Potem wolno ją odłożyła.

- Ojciec chce widzieć mnie i Wesa o szóstej - poinformowała siostrę bezbarwnym tonem. - Rozkaz dyrektora.

- Musisz być wyrozumiała - odparła Risa. - Wiesz, że ojciec ma pewne problemy z bilansem...

- Myślałam, że to już załatwione.

- Jeszcze nie. A jeśli ojciec i pan Sherborn nie rozwikłają sprawy i nie ukręcą jej łba, póki nie dotrze to do wiadomości publicznej. W handlu nieruchomościami najważniejsza jest reputacja. Tony powiedział, że gdyby to dotarło do prasy, to byłoby bardzo źle. Użył nawet słowa: katastrofalnie. Musisz więc uzbroić się w cierpliwość i nie przeciwstawiaj się ojcu.

- Zgoda, ale ty mi powiedz, co się dzieje. Dlaczego ja i Wes otrzymaliśmy kategoryczne wezwanie na dzisiejszy wieczór?

- Nie jest to powód, aby się martwić na zapas. Jeszcze raz przyjrzę się trenowi sukni...

- Tren jest w porządku. Chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje. Mów, Risa!

- Stawiasz mnie w bardzo trudnej sytuacji... Jeśli pisnę słowo, to ojciec... Poczekaj parę godzin, Lark. Sama się dowiesz.

Lark nie chciała czekać paru godzin i wreszcie siostra uległa.

- Zmuszasz mnie... - Risa westchnęła. - Otóż ojciec i ojciec Wesa chcą wam dziś wieczorem wręczyć ślubne prezenty. Prezentem ojca jest klucz do domu. Do wspaniałego domu. Będziesz zachwycona. W pobliżu plaży, ogrodzony i tak dalej. A pan Sherborn podaruje wam obojgu klucze do własnych samochodów BMW oraz cudowny miesiąc miodowy na prywatnym jachcie, którym popływacie sobie po Morzu Jońskim i Egejskim. Czy to nie bajkowe?

Z każdym słowem siostry Lark czuła, że coraz ściślej oplątują ją łańcuchy, z których już nigdy się nie wyzwoli. Zaciskała zwilgotniałe ze strachu dłonie, gniotąc bezcenną koronkę jedwabnych mankietów ślubnej sukni. Wybrane przez pana Sherboma prezenty wydawały się upokarzające: narzucony jej samochód, identyczny jak męża, i miesiąc miodowy przez kogoś zaplanowany. Prezent ojca przepełniał czarę goryczy: dom, w którym ma spędzić resztę życia, a nawet nie dane jej było go przedtem obejrzeć.

Nie! Coś się w niej gotowało. Ma zostać żoną najnudniejszego człowieka pod słońcem, którego jej właściwie narzucono? Ma mieszkać w domu i jeździć samochodem przez kogoś wybranym?


Lark wsiadła do swego samochodu ścigana słowami Risy:

- Obiecaj, że będziesz tam o szóstej! Jeśli się nie pojawisz, ojciec mnie zabije. Przeżywasz normalny kryzys każdej panny młodej.

- Ty go nie miałaś.

- Ha! Któregoś dnia ci opowiem.

- Chętnie posłucham. Pa, Risa, muszę jechać. Risa uczepiła się otwartych drzwiczek samochodu.

- Nie puszczę cię, póki mi nie obiecasz, że zjawisz się w domu o szóstej. Pomyśl tylko...

Lark chętnie zatopiłaby się w myślach, by je jakoś uporządkować, ale po prostu nie mogła. Była u kresu wytrzymałości, wszystko zaczęło się nagle walić, ogłuszając ją całkowicie. Wiedziała jedno: popełniła błąd, posuwając się zbyt daleko w swym pragnieniu zdobycia uznania ojca. Była zbyt uległa wobec jego wymagań i pragnień. Teraz potrzebny jest czas i spokój, by mogła wszystko przemyśleć i zdecydować, po czyjej stronie leży wina, jeśli w ogóle można mówić o winie. Zdecydowała, że póki nie znajdzie wewnętrznego spokoju, nie pójdzie do ołtarza, przy którym musiałaby związać się na całe życie z człowiekiem wybranym dla niej przez ojca.

Kiedy więc ruszyła spod salonu strojów ślubnych, nie skręciła do domu, ale pojechała prosto szerokim bulwarem obsadzonym palmami.

Wychowywała się na południu Florydy. Spędziła tu właściwie całe życie. Od wielu lat mieszkała w ojcowskim domu na Jupiter Island, z wyjątkiem krótkiego okresu, kiedy to przeniosła się z matką do apartamentu w Miami - a było to zaraz po rozwodzie rodziców. Polubiła florydzki żar, wilgotność, palmy i złoty piasek plaż. Nie mogła już jednak dłużej znieść rozsadzającego ją napięcia i zewnętrznych presji, które narastały od chwili wymuszonych zaręczyn z Wesem. Dodała gazu. Zdawała sobie sprawę, że jedzie zbyt szybko, musiała jednak dokądś uciec, aby w zupełnym spokoju zebrać myśli. Zobaczyła zjazd w kierunku lotniska. Nie wiedziała, dokąd jedzie, ale wiedziała, że najszybciej dotrze tam samolotem.


Do domu zadzwoniła już z lotniska w Dallas-Fort Worth. Była godzina dziewiąta piętnaście - upłynęło dziesięć godzin od opuszczenia salonu strojów ślubnyh w Palm Beach.

Czekając na podniesienie słuchawki z drugiej strony, patrzyła martwo na przewalający się przez terminal tłum podróżnych. Każdy dokądś śpieszy. A dokąd śpieszy ona? Po piątym dzwonku telefon odebrała pokojówka.

- Tu mówi Karen Dodd - powiedziała Lark zmienionym głosem. - Tak, ślubna konsultantka panny Mallory. Chciałabym porozmawiać z panią Clarke.

- Proszę poczekać - odparła pokojówka.

Więc Lark czekała, zastanawiając się, jak wytłumaczy swoją obecność w Dallas. Sama zresztą nie wiedziała, co tu robi. Ot, podeszła do pierwszego lepszego stanowiska na lotnisku w Palm Beach i kupiła bilet pierwszej klasy na najbliższy samolot. Odlatywał właśnie do Dallas.

I co dalej? W Dallas nie znała żywego ducha, nie znała także miasta, była tylko kilkakrotnie na lotnisku w drodze do wakacyjnego domku rodziców w Górach Skalistych. Przesiadała się w Dallas na samolot do Colorado Springs, gdzie ojciec wynajmował furgonetkę, którą jechali w góry. Ze wzruszeniem wspominała tamte czasy. Żyła wówczas matka, małżeństwo rodziców jeszcze trwało. Lark spacerowała wśród sosen, kąpała się w gorących źródłach i tam właśnie zakochała się. Uśmiechnęła się do siebie. To był wspaniały chłopak! Bardzo płakała, kiedy ojciec powiedział jej, że więcej nie będą jeździć w Góry Skaliste. Jeszcze długo wspominała Jareda Wolfa...

- Pani Dodd? O co chodzi? Przepraszam, ale nie mogę teraz długo rozmawiać... - Risa! Tu Lark. W słuchawce rozległ się jęk.

- O Boże! Gdzie ty jesteś? Ojciec szaleje. Nie, nie mów mi, gdzie jesteś. Ojciec ściągnie cię przez policję, ani się obejrzysz. Powiedz mi jedno: jesteś cała i zdrowa?

- Cała i zdrowa. W każdym razie na ciele. Risa, ja nie mogę...

- Czego nie możesz?

- Wyjść za Wesa. To nie jest mąż dla mnie...

- To histeria. Opanuj się, Lark - odparła Risa po chwili ciszy. - Rozumiem twoje wątpliwości, ale...

- To nie są wątpliwości. To prawie pewność!

- Prawie, prawie! Czy ty wiesz, co narobiłaś, co tu się dzieje? Ojciec szaleje. Pan Sherborn się wściekł i pojechał do domu. Pani Sherborn płakała...

- A Wes? - spytała Lark z pewnym poczuciem winy, gdyż powinna była od niego zacząć.

- Odczekał dwie godziny i poszedł grać w tenisa.

Lark powinna była tego oczekiwać. Wes nie przejmował się drobiazgami.

- Przykro mi, że z mojego powodu wszyscy są tak okropnie nieszczęśliwi - powiedziała z rozmyślną złośiiwością.

- Ale wpadłam po prostu w panikę. Teraz czuję się już znacznie lepiej, bo jestem tu, a nie tam, gdzie ty. Nadal jednak pozostaje podstawowy problem. I potrzebuję wiele czasu, by go rozwiązać. Co mi teraz radzisz zrobić?

- Wiem jedno: nie wracaj, póki ojciec nie ochłonie. Przez parę dni zostań tam, gdzie jesteś. Dużo śpij, pływaj, odpręż się. Przede wszystkim to ostatnie. Wtedy zaczniesz myśleć racjonalnie i rozsądnie. Powiem ojcu, że dzwoniłaś. Ale zrobię to dopiero jutro, kiedy w ogóle będzie zdolny słuchać.

- No dobrze... Bardzo mi przykro, Risa...

- Niczym się teraz nie martw. Zadzwonisz do Wesa?

Lark zamknęła oczy. Nie miała odwagi i ochoty rozmawiać z Wesem. Tylko nie z nim.

- Zrób to za mnie, siostrzyczko. I wytłumacz mu, że musiałam na kilka dni uciec od tych wszystkich przedślubnych problemów. Że czuję się dobrze i za parę dni dam znać.

- Dobrze, Lark. Nie martw się niczym. Wszyscy bardzo cię kochamy...

- Wiem... Jest jeszcze jedna sprawa: zostawiłam samochód na lotniskowym parkingu w Palm Beach. W skrytce jest kwit parkingowy i... mój zaręczynowy pierścionek. Byłoby lepiej, gdybyś wóz zabrała i przechowała pierścionek...

- Lark, Lark...!

- Do usłyszenia, moja droga. Wkrótce dam o sobie znać. Lark odłożyła słuchawkę i wyszła z kabiny.


Teraz zaczął ją ogarniać sen. Wtuliła się głębiej w baranią skórę. Za chwilę zaśnie i zapomni o minionych dniach udręki.

Ale powróciło znów na moment wspomnienie całkowitego zagubienia po wyjściu z kabiny...

Co zrobić, dokąd się udać? Widok tłumu zdążającego we wszystkie strony ponownie przypomniał jej przeszłość, kiedy i ona szła u boku ojca i matki do samolotu... Pojedzie do letniego domku z sosnowych bali na górskim zboczu... Tam, gdzie niegdyś poznała przecudownego chłopca.

Nagle, tuż przed zapadnięciem w sen, uświadomiła sobie, że przez te wszystkie dziewczęce lata zadurzenie żyło, rosło w niej, a teraz nagle zmieniło się w głębokie uczucie do mężczyzny, który tak brutalnie wypędził ją ze swego łóżka.



ROZDZIAŁ DRUGI


Lark obudziła się przed świtem. Nim pierwsze promienie słońca zajrzały w okno, już wiedziała, co zrobi. W każdym razie w najbliższym czasie. Po prostu tu pozostanie. Bo właściwie nie ma dokąd się udać. Musi przekonać Jareda Wolfa, by pozwolił jej na kilka dni pozostać w dawnym letnim domku Mallorych.

Była nawet gotowa za to zapłacić, ale Jared musi poczekać na pieniądze. Zostało jej niewiele gotówki po zapłaceniu biletów lotniczych, motelu w Palm Springs, zakupieniu niezbędnych przyborów toaletowych i żywności, a następnie wynajęciu samochodu, którym tu przyjechała.

Miała przy sobie karty kredytowe, ale wiedziała, że jeśli z nich skorzysta, to ojciec natychmiast ją znajdzie. Znała dobrze jego metody. Wykorzysta wszystkie znajomości, no a przede wszystkim wynajmie detektywów. Ojciec miał już z pewnością jasno wytknięty cel: doprowadzić do domu zbłąkaną owieczkę i dopilnować, by dotarła do ofiarnego ołtarza.

A najgorsze, że we własnym przekonaniu robił to dla jej dobra. Lark postanowiła, że jeśli miałaby ostatecznie wyjść za Wesa, to uczyni to z własnej woli, a nie z woli ojca.

Usłyszała kroki na schodach. Uniosła się na łokciu, sprawdzając przedtem, czy prześcieradło dobrze ją osłania, Jared zatrzymał się w dole schodów. Uśmiechnął się.

- Spałem jak zabity - obwieścił. - A ty? - Krytycznym wzrokiem obrzucił jej sylwetkę pod prześcieradłem.

- Wspaniale. Nie ma to jak spać na twardej podłodze. Żałuję, że tak późno to odkryłam.

Po raz pierwszy od ich obecnego spotkania roześmiał się. Rysy mu złagodniały i Lark przez chwilę widziała dawnego dziewiętnastolatka, tyle że jeszcze bardziej czarującego.

Zaczerwieniła się, uświadamiając sobie ostatnią myśl przed zaśnięciem.

Jego śmiech całkowicie ją rozbroił. Była gotowa zrobić dla niego wszystko.

- Chcesz coś zjeść, nim się stąd wyniesiesz? - spytał i bez czekania na odpowiedź zniknął w kuchni.

Zmroził ją, słońce zgasło. Zerwała się z podłogi i owinięta prześcieradłem pobiegła na piętro, gdzie szybko włożyła dżinsy i bawełnianą koszulę, które kupiła poprzedniego dnia w Colorado Springs. Po pięciu minutach dołączyła do Jareda w małej kuchni.

Siedział przy stole, na którym stała duża miska, plastykowy dzbanek z mlekiem i pudełko ze śniadaniowymi płatkami. Na piecu pyrkała maszynka do robienia kawy, z której wydobywał się nęcący aromat.

- Łyżki są w górnej szufladzie kredensu, kubki na półce - wskazał gestem dłoni uzbrojonej w łyżkę. - Bierz, co chcesz.

Lark czuła się niepewnie pod jego bacznym spojrzeniem i omal nie upuściła wyjętej łyżki. Gdy wreszcie usiadła na przeciwko niego za stołem, spytała, nadrabiając miną:

- Bez intencji krytykowania twojego gospodarstwa chciałabym wiedzieć, czy oprócz tego... - z niesmakiem wskazała na pudełko z płatkami - masz coś jeszcze do jedzenia?

- Bez intencji ograniczania twego prawa do wyboru pokarmu informuję, że to mi wystarcza. - Zjadł ze smakiem łyżkę płatków. - Masz obiekcje do zbożowej mieszanki?

- Najmniejszych. Tyle że wygląda to jak zeschłe liście i kawałki kory.

- Żywiłaś się kiedyś korą i suchymi liśćmi?

- Jeszcze nie. Ale gdybym spróbowała, to smakowałyby pewno jak to, co masz w pudełku. A ty jadłeś?

- Oczywiście. Często zjadam na śniadanie korę, liście i małe dziewczynki, które zadają głupie pytania. - Brązowe oczy spoglądały na nią badawczo. Z nonszalancją podał jej pudełko. - Spróbuj. Dobre.

Nabrała dwie łyżki i zalała mlekiem,

- Kawa już pewno gotowa - mruknął.

Uniosła pytająco brwi.

- Więc co?

- Więc może nam nalejesz. Bogate dziewczynki też chyba czasami nalewają kawę.

- Ośmielam się zauważyć, jeśli sam tego nie dostrzegłeś, że już nie jestem dziewczynką.

- Staram się nie dostrzegać. - Spojrzenie, jakim ją obrzucił, wywołało na jej twarzy kolejny rumieniec. Miała też wrażenie, że drgnęła. Z pewnością nie umknęło to uwagi Jareda. - Kubki są na półce. Już to mówiłem.

Lark nalewała kawę drżącą ręką. Dlaczego on ją tak traktuje? Przecież nigdy w życiu nie zrobiła i nie powiedziała nic, co by go mogło urazić. A nawet gdyby go uraziła, to przecież minęło dwanaście lat. Kto przez dwanaście lat może mieć żal o jakiś drobiazg?

Nie podziękował nawet za podany mu kubek. Podniósł go do ust i powoli sączył.

- Musimy porozmawiać - zaczęła niepewnym głosem. Twarz mu nagle skamieniała, zrobiła się obojętna, tak jak poprzedniego wieczoru.

Postanowiła nie owijać sprawy w bawełnę:

- Odwołuję się do twojej wyrozumiałości, Jared. Potrzebuję Twojej pomocy! Musisz mi pozwolić zostać tu przez kilka dni.

- Muszę? - Twarz jeszcze bardziej mu stężała. Zignorowała tę uwagę.

- Nie będę wchodziła ci w drogę. Obiecuję. Nie przyjechałam do Colorado Springs w poszukiwaniu towarzystwa. Wprost przeciwnie.

- Muszę ci pozwolić zostać? - powtórzył z tym samym wyrazem twarzy.

- Może źle się wyraziłam. Jestem zupełnie zdesperowana. Nie mam się gdzie udać...

- Mam w to uwierzyć?

- I kończą mi się pieniądze...

- Zatrzymaj się. Nazywasz się nadal Mallory, tak? Czytałem ostatnio o najnowszym wielomilionowym przedsięwzięciu twego papy. Wnoszę z tego, że nie brak mu pieniędzy i to grubych. - Zwęził oczy. - A może uciekasz przed mężusiem? Nie nosisz co prawda obrączki, ale w naszych czasach nic nie wiadomo...

Odczuła pewną przyjemność: Jared zauważył, że nic nie ma na serdecznym palcu. A może specjalnie się przypatrywał, czy coś nosi. Jak to dobrze, że zostawiła na Florydzie zaręczynowy pierścionek.

- Nie wyszłam za maż - odparła. Nie dodała jednak, że się zaręczyła. To nie było teraz istotne.

- Boże drogi, nie jesteś chyba w kolizji z prawem?

- Nic takiego. Chodzi o... mojego ojca. Usiłuję ukryć się przed ojcem. Zrobiłam coś... - Gorączkowo myślała nad tym, jak uzyskać sympatię i pomoc Jareda, nie wyjawiając mu zbyt wiele. - A właściwie zamierzam coś zrobić, czy raczej nie zrobić, wbrew jego woli. Jared, on mnie zatłucze, jeśli mnie dopadnie, on musi ochłonąć, a ja muszę postanowić, co powinnam zrobić...

Zakończenie powyższego apelu wypadło bardziej emocjonalnie, niż zamierzała. Zrezygnowana opuściła głowę. Jared z pewnością nie pozwoli jej zostać. Będzie musiała skorzystać z kart kredytowych, żeby wrócić na Florydę, gdzie ojciec ponownie ją stłamsi i zmusi do respektowania jego woli.

- Spójrz mi w oczy, Lark Mallory!

Zdumiona ciepłym tonem zrobiła, o co prosił. Obudziła się w niej nutka nadziei.

- Słucham, Jared?

- Czy twój ojciec wie, że tu jesteś?

Przesunęła językiem po wyschniętych wargach. Nie zamierzała kłamać, Jared od razu by to wyczuł.

- Nie, nie ma pojęcia.

- I gdyby wiedział, zaraz by tu się zjawił?

- Chyba tak... Na pewno tak. Ale wierz mi, że nie zniknęłam, żeby go zranić. Nic takiego. Chodzi o mnie. Muszę... Muszę pomóc sobie. Muszę przemyśleć wiele rzeczy sama. Muszę mieć czas, przestrzeń, samotność. I wydawało mi się, że jeśli przyjadę właśnie tu, gdzie niegdyś byłam taka szczęśliwa... - Jęknęła. - Jakże mam ci to wytłumaczyć?

- Nawet nie próbuj. - Wstał. Przegrałam, pomyślała.

- Nawet nie próbuj mi dalej wyjaśniać, bo wszystko rozumiem. Góry działają przedziwnie na ludzi, choć oni nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Każdy, kto znajdzie się w górach, musi się zmienić. A ty spędziłaś tu sporo czasu, dość, aby to pojąć. Tak, rozumiem, dlaczego wróciłaś... - Ruszył ku drzwiom.

- Wiec mnie nie wyrzucisz?! - krzyknęła za odchodzącym.

- Tego nie powiedziałem.

- Zapłacę ci, jeśli pozwolisz mi zostać. Nie mam przy sobie wiele gotówki, ale obiecuję, że zapłacę.

- Czy musisz mnie obrażać? - Pogardliwie wykrzywił usta. - Wam, Mallorym, wydaje się, że wszystko można kupić. - Wyszedł.

Lark została sama, nie mając pojęcia, co robić dalej.

Jared zeskoczył z ganku i skręcił w lewo, w kierunku młodego osikowego lasu, którym obrastał górski stok tuż za domem. Osiki zadomowiły się tu po pożarze, jaki strawił gęstwinę sosen i nawet zagroził letniemu domowi Mallorych.

Pożar nastąpił z wyniku nieostrożności Drake'a Mallory'ego i to był jeden z wielu powodów niechęci Jareda do tego człowieka.


Między osikami, pod ich koronkowym listowiem, powstał dziki ogród pełen kwitnących krzewów i słoneczników. Jared z miłością spoglądał na swoje królestwo, chociaż myślami tkwił w tym, co przed chwilą usłyszał.

A więc mała Mallory ukrywa się przed ojcem. Jared może jej w tym pomóc... jeśli będzie chciał. Kusząca perspektywa. Nie interesowało go oddawanie przysług córce człowieka, którego nie znosił, ale dlaczego nie skorzystać z okazji zrobienia na złość temu wstrętnemu typowi? Jared obszedł dom. Na jego tyłach zobaczył samochód Lark. Nie zauważył go, wracając wieczorem.

Jareda nie obchodziło, dlaczego Lark uciekła z domu. Z pewnością miała ważny powód. Dziewczyna wyglądała na załamaną. Jest niepewna siebie i wyraźnie nieszczęśliwa. Pamiętał ją jako pełną energii, zawsze roześmianą osóbkę, jeszcze dziecko. Co ją tak zmieniło?

Ale co go to właściwie obchodzi? Jeśli pozwoli jej zostać, to dla zadośćuczynienia własnej potrzebie dokuczenia nielubianemu człowiekowi, a nie dla jej przyjemności.

Obiecał matce, że nie będzie szukał na tym człowieku zemsty, której tak bardzo pragnął. Matkę bardzo kochał i ponieważ o to prosiła, uległ. Ale nie obiecał, że zapomni o licznych afrontach wobec własnej rodziny. I nie obiecał, że przebaczy. Nawet teraz nie był gotów przebaczyć.

Jared Wolf czekał spokojnie na okazję i jego cierpliwość została nagrodzona. Jeśli zatrzyma u siebie Lark, to będzie mógł w każdej chwili zwabić samego Drake'a Mallory'ego. A wtedy mu powie, co o nim sądzi. I to będzie jego zemsta.

Jared uśmiechnął się do siebie. Ale okazja! Ileż to może wydarzyć się w ciągu jednego dnia. Ileż zmienić.


W drodze z Denver zatrzymał się poprzedniego dnia po południu w Cripple Creek u siostry. Siostra i siostrzeniec byli radością jego życia. Mały Jared niczego się nie bał i jeśli wujek Jared będzie w przyszłości miał coś do powiedzenia w sprawie jego wychowania, nic go nigdy w życiu nie zaskoczy i nie przestraszy.

- Przestań szaleć, wujku Jaredzie - usłyszał za sobą głos siostry. - Na małego czas spać. Jeśli się za bardzo rozbryka, to mi nie zaśnie.

Jared obrócił się w stronę Jenny. Za jej szeroki uśmiech odpłacił też uśmiechem. Jenny miała dwadzieścia trzy lata. Była o osiem lat młodsza od brata. Ale mimo tej różnicy wieku rodzeństwo było bardzo zżyte. Jared kochał siostrę i nauczył się także szanować ją za roztropną postawę życiową. Samotnej młodej kobiecie trudno jest wychowywać dziecko, ale Jenny świetnie sobie z tym radziła.

Śmiejąc się, zbiegła lekkim krokiem z werandy malutkiego domku prosto w głęboką trawę i porwała małego Jareda z ramion brata. Przytuliła główkę dziecka do piersi. Długie czarne włosy zawirowały, kryjąc twarz matki i dziecka. Gdy odgarnęła włosy, intensywnie niebieskie oczy tryskały radością. Cieszyła się z powodu niespodziewanej wizyty brata.

- Zostaniesz na kolacji? - spytała.

- Bardzo bym chciał, ale... - Jared zawahał się, spoglądając w kierunku odległych szczytów Sangre de Cristo na zachód od Cripple Creek. Historyczne miasteczko przy kopalniach złota spoczywało w głębokiej wulkanicznej niecce Gór Skalistych, ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza. Jenny sprowadziła się tu wkrótce po urodzeniu małego Jareda, uważając, że jest to doskonałe miejsce do wychowania dziecka.

Jared podzielał tę opinię, chociaż utrudniało mu to wizyty u siostry. Zbyt daleko. Teraz pochylił się nad Jenny, pocałował ją w czubek głowy i dokończył poprzednią myśl:

- Bardzo bym chciał, ale nie mam już czasu.

- Jedziesz do Denver? Głową wskazał zachód. - Do leśnej pustelni?

- Aha. Mam to i owo do przemyślenia. Potrzebuję trochę spokoju.

Jenny usiadła na stopniach ganku.

- Jeszcze nie podjąłeś decyzji? Zajął miejsce obok siostry.

- Nie.

- Dlaczego? To do ciebie niepodobne.

Miała rację. Rzadko się wahał przed zrobieniem ważnego kroku.

- Tym razem krok jest bardzo poważny, Jen. Zbudowałem firmę od podstaw, ale Wolf Cache Systems nie daje mi już tej samej frajdy co dawniej i powinienem machnąć na to ręką i pozbyć się ciężaru. Tylko że nie rysuje mi się nic ciekawszego.

- Mógłbyś zająć się trochę własnym życiem, braciszku. - Jenny mówiła łagodnym, ale przekonującym tonem. - Weź pieniądze i zmykaj. Zajmij się ranczerstwem, załóż kolejną firmę... - Pocałowała go w policzek. - A najlepiej znajdź sobie miłą dziewczynę i zakochaj się. Albo daj się znaleźć...

- Czytałaś zbyt wiele romansów, Jennifer. W życiu tak nie bywa. - Pociągnął małego Jareda za ucho, czym wywołał radosny śmiech dziecka. - Przed powrotem do mojej górskiej kryjówki muszę jeszcze to i owo kupić, więc ruszam, w drogę. Może ci jeszcze w czymś pomóc?

- Nie, dziękuję. Wszystko, co trzeba, zrobiłeś. Jared sięgnął do portfela w tylnej kieszeni spodni.

- Potrzebna ci gotówka?

- Nie, dziękuję. Wystarczy nam to, co mamy. Wahał się, trzymając portfel w dłoni,

- Może jednak? Daj mi sobie pomóc.

- Naprawdę nie potrzeba. Już mi dość pomogłeś. No, jazda, jedź sobie do letniego zimowiska, prześpij całe lato. Wytrzymamy bez ciebie. - Uśmiechnęła się przy tym czule.

Cmoknął siostrę w czoło, wsiadł do land rovera i odjechał. Był zły, że Jenny nie chciała wziąć pieniędzy. Kupił jej ten domek i założył konto. Pieniądze przeznaczone były na wychowanie i wykształcenie małego Jareda. Tyle Jenny przyjęła, ale nie chciała nic więcej, postanawiając sobie sama dawać radę. Uparta dziewczyna, dumna, zdecydowana iść przez życie o własnych siłach,

Jared był właściwie taki sam. Wszyscy Wolfowie byli tacy sami. Może to dziedzictwo po pradziadku Indianinie ze szczepu Ute, a może po irlandzkiej prababce, W każdym razie Jared i Jenny mieli owej dumy i samodzielności aż w nadmiarze.

Zakupy zrobił w Cripple Creek, gdyż górski sklepik był zamykany przed zmrokiem, a przed sobą miał jeszcze długą drogę.

Ułożywszy paczki w tyle wozu, ruszył do domu. Leśny dom Wolfów był i zawsze będzie dla mnie rodzinnym domem, pomyślał. Nawet przez te lata, kiedy do Wolfów nie należał, też nazywał go domem rodzinnym. Górskie uroczysko przyciągało Jareda jak magnes, a sam budynek wzniesiony własnymi rękami przez dziadka i przez niego urządzany, był zawsze dla Jareda miejscem świętym, miejscem wytchnienia.

Póki ten drań Mallory nie położył na nim łapy.

Odzyskanie domu po latach upokorzenia sprawiło Jaredowi większą satysfakcję niż wszelkie sukcesy w interesach. Z pewnością większą, niż przekształcenie małej firmy składowania dysków komputerowych w wielomilionowy biznes. A wszystko to było jego własnym dziełem. Cieszył się z sukcesu, ale nie traktował go jako celu samego w sobie.

Odegranie się na Mallorym sprawiłoby Jaredowi satysfakcję niemal równą odzyskaniu domu Wolfów. Jednakże jeszcze poprzedniego dnia nic nie zapowiadało, że pojawi się podobna okazja.

Zresztą poprzedniego dnia Jared nie myślał o żadnej wendecie. Jadąc najpierw w zapadającym mroku, a potem w ciemnościach górską krętą gruntową drogą, myślał o decyzji, jaką musi wreszcie podjąć. Ofiarowywano mu górę pieniędzy za koncern Wolf Cache Systems. Przyjąć czy odrzucić?

Drogę, którą jechał, znał na pamięć. Setki razy przemierzył ją w dzień i w nocy. Znał każde wybrzuszenie i dziurę, każdy odchodzący w bok szlak i każdy górski dom. Jak zawsze serce zabiło mu mocniej, gdy przekraczał strumyk na skraju polany. Stąd już dostrzegał sylwetkę domu jeszcze ciemniejszą niż leśne tło. Podjechał, zatrzymał wóz, wyłączył silnik i siedział przez kilka minut przy opuszczonych szybach, wdychając słodkie powietrze domu, jego domu, i przyzwyczajając wzrok do mroku.

Poczuł jeszcze coś! Słodkiego i... kobiecego.

Czujny wyszedł powoli i bezszelestnie z wozu.

Coś tu było nie tak, jak powinno być. Sam nie wiedział, co wzbudziło jego czujność, odbierał tylko sygnały. Był tu przed dwoma dniami z pierwszą partią zapasów na lato. Od dwu dni nastąpiła jakaś zmiana.

No i wkrótce dowiedział się, kto jest intruzem. A przy okazji... O właśnie, pojawiła się okazja. Cierpliwość się opłaciła.


Po czterdziestu pięciu minutach Jared powrócił do domu równie niespodziewanie, jak poprzednio wyszedł, czym zaskoczył Lark, która zamiatała podłogę.

Paroma zdecydowanymi krokami przemierzył izbę i stanął przed dziewczyną, wpatrując się intensywnie w jej oczy. Wstrzymała oddech, oczekując wyroku. Była pewna odmowy. Tymczasem on delikatnie ujął jej podbródek i uśmiechnął się.

- Możesz przez jakiś czas zostać, ale na pewnych warunkach - powiedział.

Odważnie wytrzymywała badawcze spojrzenie.

- Na jakich?

- Na początek odwrócimy role.

- Odwrócimy role? - Zmarszczyła brwi. - Niezupełnie rozumiem,

- Ja rozkazuję, a ty robisz, co ci każę.

- Robię, co mi każesz...?

- Zajmujesz się domem. Gotujesz i sprzątasz. I robisz wszystko inne, co ci każę.

- Wszystko?! - Bardzo niebezpieczna sytuacja... Co on może mieć na myśli?

Znowu się uśmiechnął i Lark natychmiast zapomniała o swoich zastrzeżeniach do słowa „wszystko".

- Tak, wszystko. Nie mam zamiaru robić ci krzywdy. Możesz mi ufać.

- Ty chyba ze mnie żartujesz. Wszystko! A jeśli nie będzie ci się podobało, co i jak robię, to mnie wyrzucisz, tak?

- O nie. Po prostu zadzwonię do tatusia.


Była to poważna groźba. A może obietnica? Jego spojrzenie paliło, oczy gorzały. Zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Czy to nie ryzykowne dobrowolnie poddać się jego woli? Ale czy istnieje jakaś alternatywa? Owszem, doczołgać się na Florydę, błagając o przebaczenie... Nigdy!

- Zgadzam się na to „wszystko" - odparła z westchnieniem. - Wiem, że uważasz mnie za trutnia i chcesz mnie poddać próbie albo upokorzyć, ale ci oświadczam, że umiem gotować, lubię to robić, jestem porządnisia i umiem sprzątać, chociaż tego nie lubię. I nie mam zamiaru narzucać się ze swoją osobą, wprost przeciwnie, przyjechałam wyłącznie po to, żeby być sama ze sobą. Akceptuję warunki. - Impulsywnie wyciągnęła rękę.

Spojrzał na nią, chwileczkę odczekał, a potem ujął w swoją dłoń.

Poczuła mrówki w całej ręce aż do ramienia, które kiedyś boleśnie nadwerężyła i wtedy także tysiąc szpileczek kłuło ją od czubków palców aż po bark.

Językiem zwilżyła suche wargi i spytała:

- Odpowiesz mi na jedno pytanie?

- To zależy.

Dlaczego on nie puszcza jej dłoni? Skórę ma suchą, ciepłą ale szorstką. Pewno ciężko zarabia na życie... Cała jej ręka aż po ramię wydawała się sparaliżowana. Ale tak jakoś miło.

- Dlaczego tak mnie nienawidzisz? Myślałam... kiedyś... byliśmy przyjaciółmi. Co ja ci takiego zrobiłam?

Puścił jej dłoń, obrócił się na pięcie i wyszedł.

Stała jeszcze długo z podbródkiem opartym na drążku szczotki i zastanawiała się, jakąż to Jared może mieć do niej pretensję. O co? W każdym razie chodziło o coś, co wydarzyło się bardzo dawno temu.

Jared był wówczas cichym, ciężko pracującym chłopcem.

Robił wszystko, co mu kazano. Robił to dobrze i bez protestu: załatwiał zakupy, rąbał drewno, dokonywał drobnych napraw, wycinał krzaki i małe drzewa, gdyż Drake Mallory chciał mieć wolną przestrzeń wokół domu. Zauważyła, że od tamtych czasów większość krzaków już odrosła.

I chyba ją lubił. Tak w każdym razie sądziła. Przykro byłoby wiedzieć, że się myliła. Zachowywał pewien dystans w stosunku do rodziny Mallorych, ale do niej odnosił się inaczej... jakby czule, a w każdym razie nieco przyjaźniej.

Wszędzie za nim chodziła, jeśli nie miał nic przeciwko temu. Risa flirtowała z nim na całego, matka go ignorowała, a ojciec...

No cóż, Drake Mallory traktował Jareda tak jak każdego innego podwładnego. To chyba naturalne. Ojciec ostrym tonem wydawał dyspozycje i nigdy nie zwracał uwagi na to, co inni mogą odczuwać. W kilku wypadkach, kiedy Jared żachnął się na otrzymane polecenie, ojciec stawał się nieprzyjemny, a nawet bywał obrażliwy, póki chłopak nie podporządkował się jego woli. I zawsze go do tego zmuszał.

Ale to jeszcze nie powód do nienawiści. Skąd ten głęboki uraz Jareda? Zadała sobie po raz pierwszy to pytanie. Jako czternastolatka przypuszczała, że Jareda mało obchodzi zachowanie ojca, bo gdyby go obchodziło, obróciłby się na pięcie i więcej dla Mallorych nie pracował. Obecnie takie wyjaśnienie nie wystarczało.

Ten nowy Jared Wolf jest dumnym mężczyzną. I z pewnością tę dumę posiadał już jako chłopak. Nie pracował chyba dla pieniędzy, ponieważ ojciec płacił mu grosze. Jared z pewnością zarobiłby więcej i łatwiej gdzie indziej. Dlaczego więc trzymał się Mallorych i tego domu?

Domu! Czyż nie to właśnie jest kluczem do zagadki: umiłowanie tego miejsca, domu?

Jared poszedł przez las do gorących źródeł odległych o blisko trzy kilometry. Usiadł na potężnym głazie i zapatrzył się na mały wodospad, z którego do skalnej niecki spływała parująca woda.

Usta wykrzywił mu zły uśmiech. Czas zapłaty, powtarzał sobie w duchu. Nadszedł czas zapłaty!

Jeśli zemstę można porównać do tortu, to Lark Mallory była zdobiącym go kremem.

Jakże długo czekał na ten słodki deser. Niemalże z lubością oblizał wargi.



ROZDZIAŁ TRZECI


Lark miała szczery zamiar wywiązać się z zawartej umowy. Nie tracąc czasu na dalsze rozważania na temat motywów zachowania Jareda, zabrała się do pracy i zaczęła myć i szorować wszystko, co tylko wpadło jej pod rękę. Jared się myli, jeśli myśli, że ona jest cieplarnianym kociakiem. Przez dwa lata, spędzone z matką w Miami, wiele się nauczyła... Nie, nie będzie wracała teraz do tych wspomnień.

Nauczyła się również wiele przez kilka miesięcy samotnego życia. Była bardzo szczęśliwa w swoim malutkim mieszkanku, póki ojciec nie dostał ataku serca i nie musiała czym prędzej wracać do wielkiej rezydencji na Jupiter Island.

Myślała sobie wówczas, że skoro tak bardzo zawiodła matkę i dźwiga pokaźny ciężar winy, to nie może z kolei zawieść ojca. Na jego władcze skinienie powróciła do rodzinnego domu.

Dość wspominania przeszłości! Skończyła sprzątanie i zabrała się do przyrządzania południowego posiłku. Podgrzała zupę z puszki i przygotowała kilka kanapek z serem. Usiadła za stołem i czekała na Jareda. Czekała długo. Nim się pojawił, zupa ostygła, a kanapki zeschły się na wiór. Jared jakby nigdy nic przemaszerował przez kuchnię i rzucił na patelnię srebrzystą rybę.

- Górski pstrąg - wyjaśnił. - Będzie świetna kolacja.

Lark przyszła do głowy przedziwna myśl, kiedy tak patrzyła to na Jareda, to na rybę: samiec polujący dla swej samicy.

- Ryby jeszcze nigdy nie patroszyłam - przyznała cienkim głosem,

- Nigdy nie jest za późno - odparł nieco rozbawiony jej szczerością. Dotknął kubka. - Ooo, mamy dziś zupę na zimno?

- Była gorąca, ale ostygła. Udało mi się rozpalić piec... Jeśli poczekasz kilka minut... - Wzięła kubek, żeby przelać zawartość do garnka.

Powstrzymał ją, chwytając za rękę. Znowu poczuła te mrówki, jakby jego dotyk elektryzował ją.

- Nie trudź się.

- To żaden trud.

- Siadaj, jest dobra taka, jaka jest.

Usiadła i żeby pokryć zakłopotanie, zaczęła małymi łyczkami popijać zupę, przyglądając się Jaredowi spod opuszczonych powiek.

Chcąc przerwać głuche milczenie, powiedziała:

- Nastąpiło wiele zmian od czasu, kiedy byłam tu po raz ostatni.

Twarz mu pociemniała.

- Przywróciłem wszystko do poprzedniego stanu. Tak jak zawsze było i powinno było pozostać. Twój ojciec... Tak, twój ojciec wszystko pozmieniał. Wszystkie meble wyrzucił do szopy, która przeciekała, założył elektryczność, zainstalował nowoczesną hydraulikę...

- Bardzo mi przykro! - Lark przeprosiła za ojca dla świętego spokoju, chociaż zupełnie nie rozumiała, dlaczego założenie elektryczności i doprowadzenie wody miałoby być przestępstwem i budzić w Jaredzie wrogie uczucia.

- Ty nadal nie rozumiesz, dlaczego jestem wściekły na twego ojca? - spytał Jared, jakby czytał w jej myślach.

- Nie - przyznała. - Większość ludzi nazwałaby to, co zrobił ojciec, wartościową modernizacją.

- Może to zrozumiesz, a może nie. Być może obracamy się w światach odmiennych wartości... - Milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się z dezaprobatą nieco zdumionej Lark. - Leśny dom Wolfów... jest moim gniazdem rodzinnym. Wyrwanie tego domu z łap tego... Drake'a Mallory'ego, sprawiło mi więcej frajdy niż cokolwiek innego w całym moim dotychczasowym życiu.

- Ja nic nie wiedziałam... Wiec ten dom był dawniej w twojej rodzinie?

- Zbudował go mój pradziadek w roku tysiąc dziewięćsetnym. Mogę się mylić o rok. Własnymi rękami. Zbudował go dla swej żony, a mojej prababki. Mieszkali tu do końca życia. Jego dziełem są również te meble, które twój ojciec wyrzucił na śmietnik.

- Do szopy - poprawiła Lark. - Ale przed blisko stuleciem musiała tu być prawie puszcza. Absolutne pustkowie!

- Oczywiście. I dlatego pradziadek wybrał to miejsce. Nazywa się Wilcza Przełęcz. Teraz, kiedy mówię, że nazywam się Wolf, niektórzy sądzą, że jestem potomkiem niemieckich imigrantów. Nikomu nie przychodzi do głowy, że chodzi o wilka. Mój pradziadek był Indianinem ze szczepu Ute. Nazywał się Wilcza Głowa. Moja babka była Irlandką. Chcieli żyć tu sami. Bo ani ona wśród Indian, ani on wśród białych żyć nie mogli.

- Czy nie chcieli?

Roześmiał się szyderczo.

- Czy ty wiesz, dziewczyno, co to były za czasy? Życie Indianina u boku białej kobiety i białej kobiety u boku Indianina byłoby piekłem zarówno w środowisku białych, jak i Indian.

- I co było potem?

Wzruszył ramionami.

- Ich dzieci i dzieci ich dzieci żyli sobie długo i szczęśliwie. Pochodzę ze szczęśliwej rodziny, w której żyłach płynie krew indiańska, irlandzka, meksykańska, niemiecka i angielska. Być może jeszcze o którejś nie wiem. I jestem bardzo dumny ze swego pochodzenia.

Lark przyglądała mu się z nie ukrywanym zachwytem i podziwem. Dopiero teraz w jego rysach odkrywała cechy, które odziedziczył po swych przodkach. I od każdego z nich Jared otrzymał co najlepsze. Czyż to nie jest oczywiste? Że też tego nie spostrzegła wcześniej.

- Opowiedz mi więcej o swojej rodzinie! Bardzo cię proszę.

- I tak za wiele mówiłem. Skończmy z głupstwami i porozmawiajmy o poważniejszych sprawach.

- O poważniejszych sprawach? Jakich?- spytała z lękiem w głosie.

- Ukrywasz się przed ojcem. Czy dobrze zrozumiałem?

Skinęła głową.

- Więc jeśli nie chcesz, żeby cię znalazł, to trzeba szybko oddać wypożyczony samochód do firmy...

- Dlaczego? Przecież zapłaciłam gotówką.

- Ale spisali dane z prawa jazdy i karty kredytowej jako gwarancji?

- No tak, ale przecież...

- Żadne przecież. Jeśli twój ojciec cię szuka, to lada chwila może trafić na ślad przez firmy wynajmu samochodów. Kiedy się dowie, że dotarłaś do Colorado Springs, natychmiast skojarzy to z tym domem.

- O Boże, nie pomyślałam o tym. Ale jeśli pojadę zwrócić wóz, to jak wrócę?

- Pojedziesz jutro. Kiedy będziesz zwracała samochód, wypsnie ci się „przypadkowo" informacja, która skieruje twojego ojca na fałszywy ślad. Pojadę za tobą land roverem i przywiozę z powrotem.

- Co oznacza, że ja... - Nie dokończyła myśli, że od tej chwili będzie całkowicie zależna od Jareda, nie mogąc się nigdzie ruszyć, gdyby zaszła potrzeba.

- Co oznacza, że pozostaniesz w mojej mocy, na mojej łasce. Czy to cię bardzo przeraża, Lark Mallory?

On ma nieprawdopodobną umiejętność odgadywania moich myśli. Ale ja się nie dam.

- Wcale mnie nie przeraża - odparła, patrząc mu prosto w oczy. Była to nawet podniecająca perspektywa. I to ją dopiero przeraziło,


Jej pierwszy wyczyn kulinarny - smażony pstrąg - Jared obwieścił jako prawdziwy sukces. Inna rzecz, że sam się do niego przyczynił, patrosząc pstrąga, czego sama nigdy by nie dokonała.

Po kolacji Jared zniknął, a Lark sprzątnęła ze stołu i zabrała się do zmywania. Coraz lepiej się orientowała, gdzie co się znajduje. Chociaż Jared przywrócił dawne dość prymitywne umeblowanie, miał na tyle rozsądku, by nie rezygnować z zainstalowanego przez ojca wodociągu i generatora potrzebnego do dość staroświeckiej, ale spełniającej swe podstawowe funkcje lodówki. Elektryczności jednak nie było, tylko naftowe lampy, i gotować trzeba było na dwu fajerkach pieca na drewno. Lark uważała to za bardzo romantyczne. Zresztą ten budynek z bali, postawiony na ukwieconej polanie, prawie na szczycie zalesionej góry, z szemrzącym strumykiem w pobliżu, był zawsze dla niej niemal czarodziejskim miejscem. Odwiesiła ścierkę i wyszła na drewnianą platformę na zewnątrz, aby podziwiać krajobraz. Tę platformę kazał wybudować ojciec i Jared jej nie rozebrał, gdyż i on doceniał widok, jaki się stąd roztaczał.

Wstrzymała oddech, patrząc na te cudowne góry już ciemniejące przed nocą. Wsparła się o drewnianą balustradę i chłonęła nastrój pełnego spokoju.

Dobrze, że tu przyjechała.

- Indianie nazywali je Błyszczącymi Górami.

Drgnęła, Jared całkowicie ją zaskoczył. Nie słyszała jego kroków.

- Są przepiękne. Wszystko tu jest piękne... - powiedziała cicho.

- Nie przeszkadza ci ta wysokość? Jesteśmy ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza. Niektórzy źle się czują na tej wysokości.

- Przecież bywałam tu. Nic się nie zmieniło. W ogóle nie odczuwam wysokości. Czasami tylko, po większym wysiłku, mam krótki oddech... Dawniej też.

- Dużo pij i przez następne kilka dni oszczędzaj siły. Nie odczuwasz bólu głowy?

- Nie.

- Zuch dziewczynka. Nie posądzałem cię o to.

Cóż miała odpowiedzieć na ten wątpliwej wartości komplement i dość uwłaczające określenie „dziewczynka"?

Zanim zdążyła wymyślić coś uszczypliwego, stanął koło niej, wspierając dłonie o balustradę.

- Przecudowny widok nawet w nocy - powiedział głosem pełnym niekłamanego rozmarzenia.

Spojrzała na niego z ukosa, nieco zdziwiona tym romantycznym wynurzeniem.

- Tak, w pełni się z tobą zgadzam. Te góry robią na mnie większe wrażenie teraz niż niegdyś. Wówczas po prostu były, widziałam je i traktowałam jak coś, co po prostu istnieje... Mało pamiętam z tamtych czasów, bo nie starałam się poznać nazw roślin, krzewów czy drzew. Nie wiem, jak się nazywają tutejsze zwierzęta, nie znam nazw poszczególnych szczytów. Wiem tylko, że jest tu szczyt Pikes. Ale to wie każdy, bo jest najwyższy.

- Otóż „każdy" wie źle. Pikes jest potężnym szczytem, ale nie najwyższym.

- Co ty mówisz!

- W Kolorado jest trzydzieści wyższych szczytów. Pikes jest najpotężniejszym w pierwszym łańcuchu. Pierwszy, jaki dostrzegali zdążający na Zachód osadnicy-pionierzy, kiedy zbliżali się od Wschodu.

Przez minutę milczeli, wpatrując się w panoramę gór. Potem Jared wskazał na odległy zarys poszarpanej grani na tle nieco jaśniejszego nieba:

- To jest łańcuch Sangre de Cristo. Legenda mówi, że hiszpański duchowny ujrzał o zachodzie słońca zalane ostatnimi promieniami turnie i wykrzyknął: „Krew chrystusowa". I ta nazwa przylgnęła. Przedziwne bywają źródła nazw gór i górskich szczytów...

Podczas ich rozmowy zapadł całkowity zmrok. Szmer ostrzegł Lark, że Jared postąpił o krok. Czyżby...? Czego oczekiwała? Obróciła w jego kierunku głowę i stwierdziła, że kieruje kroki w stronę domu. Lekcja geografii skończona... Szkoda.

- No cóż, musimy uprzątnąć jakieś pomieszczenie, żebyś miała gdzie spać - rzucił za siebie. - Chyba że wolisz dalej spać na tej baraniej skórze albo... dołączyć do mnie. - Zatrzymał się i obrócił ku niej.

Na szczęście ciemności skryły jej spurpurowiałe policzki.

- Nie, dziękuję, wybieram którąś z sypialni.


Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu, wyruszyli do Colorado Springs. Jared jechał pierwszy land roverem. Lark miała duże trudności, by dotrzymać mu tempa i koncentrując całą uwagę na prowadzeniu, traciła przecudowne widoki. Pocieszała się, że w powrotnej drodze będzie tylko pasażerem,

Jared zatrzymał się na parkingu malutkiego terminalu lotniczego w Colorado Springs, podczas gdy Lark zwracała wóz w agencji wynajmu. Uprzejma urzędniczka spytała ją, jak udała się górska wycieczka. Lark odparła, że świetnie i że zamierza z kolei odwiedzić Albuquerque. Na oczach urzędniczki przeszła ze specjalnie zabraną podróżną torbą do głównego holu lotniska, minęła wszystkie stanowiska, a następnie wyszła odległymi drzwiami, za którymi czekał już na nią Jared. Wsiadła szybko do wozu i skuliła się na siedzeniu, by nikt jej nie zauważył podczas wyjazdu z lotniska.

- Udało się! - wykrzyknęła radośnie. - Zmykajmy szybko stąd. Nie podniosę głowy, póki nie wyjedziemy na pustkowie. - Miała głęboką nadzieję, że ewentualni detektywi, wynajęci przez ojca, dadzą się zmylić i pognają do Albuquerque.

Kiedy wyjechali na wąską stromą drogę wiodącą w góry, Lark się wyprostowała i wzdychając, obejrzała za siebie.

- Żałuję, że nie mogliśmy się zatrzymać w mieście. Wiem, że jest tam tyle ciekawych rzeczy, których nigdy nie widziałam. Ilekroć przejeżdżaliśmy z ojcem przez wiktoriańskie Old Colorado City albo koło muzeum figur woskowych Dzikiego Zachodu, prosiłam, żeby się zatrzymał, bo chcę to obejrzeć. Risa też bardzo chciała. Nigdy nam nie pozwolił.

- Chcesz mi powiedzieć, że przez te wszystkie lata, kiedy z rodziną przyjeżdżaliście tu na wakacje, ani razu nie zatrzymaliście się w mieście, ani nigdzie po drodze?

- Ani razu. Z lotniska prosto do domu w górach. Z gór prosto na lotnisko. Nie żartowałam, kiedy ci wczoraj powiedziałam, że o tych górach prawie nic nie wiem.

- Turyści! - W jego ustach słowo to zabrzmiało obraźliwie. - No cóż, nauczysz się paru rzeczy teraz. Wjeżdżamy na Przełęcz Ute. Nie daj Boże trafić tu na burzę śnieżną i dmiący wiatr. Łatwo było zrozumieć, dlaczego droga stawała się w zimie nieprzejezdna. Wąskie pasemko wykute w czerwonej skale, po obu stronach potężne kamienne ściany. Teraz napotykali licznych rowerzystów korzystających z dobrodziejstwa dwudziestu czterech biegów. Lark czytała gdzieś, że Kolorado stało się nowym rajem dla pragnących wielkiej przygody rowerzystów.

Wkrótce dotarli do miasteczka Woodland Park. Tablica przy głównej ulicy obwieszczała wzniesienie dwa tysiące pięćset metrów ponad poziomem morza.

- Dlaczego w miastach Kolorado na tablicach przy wjeździe podawana jest wysokość, a nie liczba ludności, jak w innych stanach? - zastanawiała się głośno.

Jared wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Może dlatego, że większość mieszkańców Kolorado myśli tak jak ja: duża liczba mieszkańców to żadne dobrodziejstwo. Wolimy pustą przestrzeń. Natomiast wzniesieniem nad poziom morza można się pochwalić.

Gdy opuszczali miasto, Lark zauważyła tablicę, która wywołała uśmiech na jej twarzy: TAM DALEJ JEST JUŻ TYLKO CRIPPLE CREEK.

- Tam właśnie się udajemy - wyjaśnił Jared. - Mam to i owo do kupienia. No bo skoro jest jeszcze jedna gęba do żywienia... - Obrzucił ją krótkim krytycznym spojrzeniem. - Chociaż wiele nie potrzeba. Chudziutka jesteś, z pewnością mało jesz...

Lark przypomniała sobie uwagę konsultantki ślubnej i obronny argument Risy. Powtórzyła go teraz:

- Nie ma kobiet zbyt bogatych i zbyt chudych.

- Ja tam wolę kobietki z odrobiną mięsa przy kości. - Prowokująco spojrzał na Lark.

Niech sobie takiej poszuka, pomyślała, nie dając się wciągnąć w dysputę. Właściwie nie umiała się kłócić ani walczyć o swoją rację, a kiedy teraz spróbowała, doszła do wniosku, że konsekwencje mogą się okazać bardzo niemiłe.

- Niech każdy ma to, co chce - odparła lekko, chociaż wcale nie było jej lekko na duszy. Pewno Jared uważa ją za kobietę bezwolną. I cóż dziwnego. Życie z ojcem potrafiło zniechęcić ją do stawiania oporu wszelkim argumentom.

Po paru minutach napawania się widokiem mijanych cudów przyrody przerwała milczenie:

- Ja też potrzebowałabym to i owo kupić. Wyjechałam z Florydy w tym, co miałam na sobie. W Colorado Springs kupiłam dwie bawełniane koszulki i sportowe buty. To prawie wszystko, co mam. Potrzebowałabym kostiumu kąpielowego...

- Po co ci? Mną się nie krępuj. Nie zaznał rozkoszy życia ten, kto nagutki nie kąpał się w gorących źródłach.

Wyobraziła sobie wspaniałą scenę... Zamyka oczy, aby rozkoszować się jedwabistym ciepłem górskiego źródła, wynurza się, nie mając nic na sobie, nagutka, otwiera oczy i oto stoi przed nią na brzegu Jared Wolf i czeka... tak jak w jej dziewczęcych marzeniach.

- Ach, jak bym chciała! - Westchnęła głośno.

Minęli dużą tablicę, która obwieszczała: JEDZIESZ BOSKIM SZLAKIEM, WIĘC NIE PĘDŹ, JAKBY CIĘ DIABLI GONILI.

Roześmiała się. Śmiech był jej bardzo potrzebny. Tylko on mógł ją uratować.

Kolorado to przedziwna i cudowna kraina, pomyślała zadumana, zerkając na charakterystyczny profil swego kierowcy. Przedziwna kraina cudów natury i wspaniałych mężczyzn... Jared jest jednym znich...


Kiedyś, przed wielu laty, Lark odwiedziła Cripple Creek, senną mieścinkę o burzliwej, niesławnej przeszłości i reputacji miejsca rozpusty. Ot, zagubione w górach ludzkie osiedle bez przyszłości. Kiedy land rover wjechał na główną ulicę tego „Największego na świecie obozowiska poszukiwaczy złota", wykrzyknęła zdumiona:

- Co tu się dzieje?

- Niektórzy nazywają to postępem. - Powiedział to tonem wyraźnie wskazującym, że on sam do nich nie należy. - Przed paru laty władze stanowe wydały zezwolenie na hazard i miasteczko przeżywa drugą młodość.

Po obu stronach dawnej Bennett Avenue odnowiono zabytkowe domy i wzniesiono nowe, a eleganckie sklepy i lokale rozrywkowe wabiły potencjalnych klientów krzykliwymi reklamami. Jared skręcił w boczną uliczkę, jeszcze bez twardej nawierzchni, pnącą się stromo w górę. Lark była nieco zdziwiona, że przyjeżdża po zakupy i mija bez zatrzymania handlowe centrum. Przy tej bocznej drodze stały domy z sosnowych bali lub ustawione na stałych fundamentach mieszkalne samochodowe przyczepy. Tuż za szkołą Jared skręcił na podjazd przed domem obitym drewnianymi deskami, zatrzymał wdz i zgasił silnik.

- Mieszka tu ktoś z twoich znajomych? - spytała, nie mogąc opanować ciekawości.

- Ktoś bardzo znajomy. Moja siostra i siostrzeniec. Nim zdążyli wyjść z samochodu, na ganku pojawił mały bobas i zaczął radośnie wołać: ,Jurd, Jurd!"


Jenny i Lark siedziały na ganku w bujanych fotelach, na stoliku między nimi stały szklanki z lemoniadą. Jared bawił się w tym czasie z małym Jaredem.

- Co za niespodzianka, co za niespodzianka! - powtórzyła Jenny parokrotnie. - Nie spodziewałam się wizyty Jareda, był tu przecież zaledwie przed dwoma dniami. Nie spodziewałam się ciebie...

Lark wpatrywała się w Jareda baraszkującego z dzieckiem. Jaki on jest czuły, jaki wyrozumiały dla małego, jaki cierpliwy. Ciekawe, jaki byłby wobec kobiety? Czy taki sam?

Od tych właśnie myśli oderwał ją radosny głos Jenny.

- Pytałaś o coś?

- Mówiłam, że jestem zaskoczona...

- Ja też jestem zaskoczona tym, że Jared mnie tu przywiózł i w ogóle... Przyjechałam, nie mając pojęcia, że ojciec sprzedał ten letniskowy dom w górach. Gdybym wiedziała, nie zjawiłabym się przecież.

- A co cię skłoniło do przyjazdu? Tęsknota za górami?

- Nie, potrzeba kilku spokojnych dni, żeby przemyśleć parę spraw i znaleźć rozwiązanie... Wybrałam to miejsce, bo nie zapomniałam, jaka tu zawsze byłam szczęśliwa...

- Rozumiem. Zaskoczyło cię, kiedy spotkałaś w domu Jareda?

- Jeszcze jak! Ale łaskawie pozwolił mi na kilka dni zostać i... - Zagryzła wargi. - Ojciec nie wie, że tu jestem. To właśnie on jest jednym z moich problemów. Całe szczęście, że Jared pozwolił mi zostać. Nie wiedziałabym, co ze sobą zrobić,

- Jared miałby nie pozwolić? Chyba żartujesz. Czyżbyś zapomniała, jaki jest Jared...

Po chwili milczenia Lark poprosiła:

- Chciałabym zatelefonować...

- Ależ proszę bardzo.

- Zadzwonię na moją kartę kredytową, bo to rozmowa międzystanowa. Chciałabym zawiadomić siostrę, że wszystko ze mną w porządku i tak dalej.

- Świetnie rozumiem. Telefon jest tuż za drzwiami. - Jenny wstała. - Ja w tym czasie dołączę do Jareda. Nie musisz się śpieszyć...

Lark rzuciła jeszcze okiem na Jareda i małego, a potem weszła do domu.


- Risa, Risa... Nie wymawiaj mego imienia!

- Lark? Dzięki Bogu. Nie obawiaj się, jestem sama.

- Doskonale. Więc jak tam sytuacja?

- Ojciec się po prostu pieni, chociaż wszystkim dokoła rozpowiada, że wyjechałaś do kalifornijskiego uzdrowiska na przedślubny odpoczynek. A propos przedślubny... Odbędzie się ten ślub czy nie?

- Jeszcze nie wiem. Nie miałam czasu się zastanowić. Jeszcze w ogóle nie miałam czasu o czymkolwiek myśleć...

- A czymże jesteś taka zajęta, że nie masz czasu na myślenie? Ileż to już dni upłynęło! Mówże, czym jesteś taka zajęta!

- No więc tak. Spotkałam tajemniczego, czarującego i przystojnego mężczyznę. Sprzątam mu dom, gotuję posiłki, plotkuję z jego siostrą, podziwiam jego siostrzeńca... Nie mam czasu na dalsze szczegóły. Chciałam ci tylko powiedzieć, że jestem cała i zdrowa.

- Dość już tej błazenady, Lark. Powiedz, gdzie jesteś?

- Sza, Risa, uzgodniłyśmy, że dla twojego dobra...

- Ale to było przedtem, nim zdałam sobie sprawę, że nie wrócisz po dwu dniach. Teraz chcę wiedzieć, gdzie jesteś. Mów!

- Przykro mi, ale muszę ci odmówić. Ojciec zaraz by wszystko z ciebie wyciągnął.

- A gdyby coś ci się przydarzyło? Jakiś wypadek albo gdybyś zachorowała, jak mielibyśmy cię znaleźć?

- Nic mi się nie przydarzy, nie zachoruję... - Już miała na końcu języka zapewnienie, że ludzie, z którymi przebywa, zajęliby się nią, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie: - Mam przecież przy sobie imienne karty kredytowe.

- To przecież okropne. Tak nie można. Ślub już za kilka tygodni!

- Kilka tygodni to masa czasu. Już dłużej nie mogę mówić, Risa. Jeszcze zadzwonię.

Odłożyła słuchawkę i przez kilkanaście sekund stała dygocąc z wrażenia. Rozmowa ją wyczerpała. Dopiero kiedy wróciła na ganek, zdała sobie sprawę, że nawet nie spytała o Wesa, o samochód, o losy zaręczynowego pierścionka.


Do domu Wolfów wrócili późnym popołudniem. Jared zaparkował z tyłu budynku i zaczął rozładowywać rzeczy kupione w Cripple Creek.

Lark mu oczywiście pomagała, uważając to za jeden z obowiązków, jakie na siebie wzięła. Jednakże szło jej niezbyt dobrze, gdyż czuła się dziwnie ociężała i senna po pokaźnym lunchu, jaki zjedli w przydrożnym barze.

W pewnej chwili Jared powiedział:

- Zostaw to. Zresztą dam już sobie radę.

- Nie wyrywaj mi pudła z rąk. To moja robota...!

- Jak mówię zostaw, to zostaw! - burknął ostro. Rozwścieczona, zaczęła się wyrywać i uciekać z paroma paczkami, nie trafiła na stopień i byłaby upadła, gdyby nie pochwyciły jej silne ramiona, obróciły... i Lark ze zdumieniem stwierdziła, że wreszcie po tylu latach spełniły się jej dziewczęce marzenia i oto... znajduje się w ramionach Jareda, a jego twarz dzieli od jej twarzy szerokość dłoni.

- Proszę, proszę, proszę! - powiedział z pomrukiem zadowolonego kocura i pocałował ją.

Spodziewała się - a raczej miała nadzieję - że wcześniej czy później to nastąpi, natomiast nie przypuszczała w najśmielszych przewidywaniach, że pocałunek ten będzie miał taki ładunek emocjonalny. Zawierając z nią kontrakt na pozostanie w jego domu. Jared zastrzegł, że Lark ma być posłuszna wszystkim jego poleceniom. Wszystkim! Chyba jednak nie zażąda zbyt wiele. Nie zażąda wszystkiego! Oczywiście, że wie... Jeśli nawet odda mu pocałunek, jeśli obejmie go za szyj?

Obróciła głowę na bok, aby przerwać ten trwający już wiele sekund pocałunek i żeby zaczerpnąć powietrza. Serce waliło jej tak, jakby chciało się wyrwać z klatki piersiowej. I bolało, dosłownie bolało! Wargi paliły ją, dygotała. Bała się, że jeśli Jared postawi ją na ziemi, to ugną się pod nią nogi. Na wszelki wypadek obejmowała go mocno za szyję i tuliła się do jego piersi.

Po chwili jako tako oprzytomniała i chciała się wyrwać, ale Jared nie puszczał, pokrywając jej policzki drobnymi pocałunkami. Było to nawet przyjemne, choć czuła się jak schwytany ptak, trzymany w zaciśniętej dłoni.

Kiedy ponownie chciał ją pocałować, zdobyła się na protest, którego zabrakło poprzednio:

- Przestań! Zostaw mnie, przestań!

- Możesz wymienić choć jeden argument, dlaczego mam przestać? - spytał.

- Chcesz argumentu? Proszę bardzo: jestem zaręczona.

Przygotowana na najgorsze, nie spodziewała się jednak aż takiej reakcji.



ROZDZIAŁ CZWARTY


- Zaręczona?! - Jared tak gwałtownie postawił ją na ziemi, że aż zatoczyła się.

W ostatniej chwili chwyciła się balustrady, by nie upaść. Jeszcze nigdy nic podobnego jej się nie zdarzyło: mężczyzna całował ją tak długo, że chwiały się pod nią nogi.

I dlaczego on tak na nią patrzy? Szumiało jej w głowie.

- Powtórz to raz jeszcze! Że jesteś zaręczona...!

- No, niby tak, ale...

- Dlaczego mi od razu nie powiedziałaś?

- Bo to nie było ważne... To znaczy, że było dla mnie bardzo ważne, ale nie miało nic wspólnego z naszymi... z naszym wzajemnym stosunkiem. - Zagryzła dolną wargę. - Skąd mogłam się spodziewać, że... - I skąd mogła wiedzieć, że jego pocałunek przewróci jej świat do góry nogami?

- No tak, skąd mogłaś przypuszczać, że los zaprowadzi cię do człowieka, który nadal wierzy, że małżeństwo to rzecz święta. I że świętą rzeczą jest słowo mężczyzny, jeśli jest prawdziwym mężczyzną! A co warte jest słowo kobiety, panno Lark Mallory?

- Ty nic nie rozumiesz. Przyjechałam tu, żeby...

- Za późno na usprawiedliwienie. Zaręczona kobieta nie robi tego, co ty przed chwilą robiłaś. Nie robi, jeśli szanuje własne słowo... Jestem wdzięczny za jedno... To mi bardzo ułatwia zrobienie tego, co powinienem już dawno zrobić.

Odrętwiała patrzyła, jak Jared susami pędzi w stronę lasu. Zaczynała rozumieć tego człowieka: kiedy jest podniecony i zdenerwowany, znika w górach i po kilku godzinach pojawia się uspokojony, z gotowym rozwiązaniem problemu.

W pewnym sensie zazdrościła mu tej umiejętności wylądowania się. Z ciężkim sercem zebrała z ziemi rozrzucone pakunki i zaniosła je do kuchni. Co on miał na myśli, mówiąc, że coś powinien zrobić? Co? Pewno zdystansować się od niej.

Czy należało powiedzieć mu wcześniej o zaręczynach?

Niby z jakiej racji? Co go to mogło obchodzić do chwili... kiedy ją pocałował. To byl właściwy moment na wyjaśnienie sytuacji... Inna sprawa, że zaręczona kobieta nie powinna obcałowywać innych mężczyzn. Ale to Jared był inicjatorem pocałunku... Niemniej sprawa była skomplikowana.

Palcami przesunęła po wargach. Niemal czuła jeszcze żar jego ust. W skrytości ducha przyznawała, że bardzo chciała zasmakować tego pocałunku. I znaleźć się choć raz w ramionach mężczyzny z dziewczęcych marzeń. Może jednak Jared miał rację, oskarżając ją o niedotrzymanie danego Wesowi słowa? Może miał podstawy, by nią pogardzać... ?


Jared powrócił dopiero po zmroku. Lark owinięta pledem siedziała na platformie, wpatrzona w góry. Wstała, gdy się zbliżył.

- Zostawiłam ci kolację. Zaraz podgrzeję...

- Nie potrzeba, już jadłem... - warknął, przemykając koło niej.

Ciekawe, gdzie mógł jeść? W lesie? - pomyślała.

- Chciałam cię też przeprosić... za to wcześniejsze - wydusiła z siebie.

Stanął i spojrzał na nią badawczo.

- Przepraszasz za pocałunek czy może za narzeczeńską niewierność?

- Nigdy nikomu nie byłam niewierna! - wykrzyknęła oburzona. - Wprost przeciwnie, dochowałam wierności jedynej mojej miłości... - Ugryzła się w język. Może powiedziała zbyt wiele.

- A więc pan narzeczony wie, że tu jesteś i aprobuje to?

- No, niezupełnie... - Poczuła chłód lipcowej nocy w górach i owinęła się szczelnie pledem.

- Chcesz powiedzieć, że twój narzeczony nie aprobowałby układu, jaki tu powstał?

- Czego?

- Przecież mieszkasz z innym mężczyzną, w głuszy...

- Jest mieszkanie z kimś i mieszkanie u kogoś. Dwie różne rzeczy. Pomiędzy nami nic nie zaistniało...

- Nie? Chyba się mylisz. Użyłaś czasu przeszłego, ale teraz mamy teraźniejszy. Zaistniało coś, faktów nie zmienisz.

- Teraz, skoro się już wszystkiego dowiedziałeś... z pewnością będziesz...

- A czy ja się rzeczywiście wszystkiego dowiedziałem? Bardzo wątpię. - Postąpił krok ku niej i ujął kosmykjej blond włosów. - Bardzo wątpię. Podejrzewam, że mamy sytuację, w której nie ma nic pewnego.

- Co masz na myśli? - Ledwo mogła mówić, niezdolna też była się poruszać sparaliżowana pieszczotą jego palców na karku.

- Póki zaręczyny nie są zerwane, jesteś bezpieczna, jeśli chodzi o mnie. Nie podkradam kobiet innym mężczyznom. Ale jeśli narzeczona umknęła, nie mając zamiaru honorować poprzedniego zobowiązania, to sytuacja staje się inna. Mogę uczestniczyć w wyścigu do...

Chętnie by zapytała, do czego, ale się po prostu bała. Poza tym przyjechała tutaj w celu rozwiązania problemu dotyczącego przyszłości, a miast tego wpakowała się w nową, jeszcze gorszą aferę. Była teraz dalsza od podjęcia sensownej decyzji niż w chwili przyjazdu.

I nie może mu powiedzieć, że tamte zaręczyny są zerwane, że właściwie została do nich zmuszona. Nie może tego wyznać, gdyż Jared może porwać ją z miejsca do swego łóżka. A wtedy jego namiętność spali ją. Czy to byłoby takie złe? Owszem, mogłoby okazać się okropne... gdyby ją potem zostawił... bo nie potrafiłaby być odpowiednią dla niego partnerką. Jared Wolf potrzebuje kobiety ognistej, pewnej siebie, a nie tchórzliwej panienki, która przede wszystkim jest córeczką papy i właściwie nigdy nie dojrzała na tyle, by być kobietą samodzielną.

Jared pochylił się nad nią. Czuła na twarzy jego gorący oddech. Zapytał kuszącym tonem:

- Więc jak to w końcu jest? Nadal jesteś zaręczona? Oficjalnie i... w sercu?

- Taak... - wydała z siebie jęk. Po co to powiedziała? Zabrał dłoń z jej karku.

- Masz mi powiedzieć, jeśli sytuacja się zmieni... Zostawił ją samą w kuchni, wspartą o stół.


Czas upływał wolno. Chociaż Jared traktował ją z chłodną uprzejmością, Lark zdawała sobie sprawę, że ich wzajemny stosunek uległ radykalnej zmianie. Pod pozornie niefrasobliwą powłoką krył się drapieżnik, którego nazwisko nosił. Jeśli zaś chodzi o nią samą, to była bardziej bezbronna - jeśliby przystąpił do natarcia - niż skowronek, którego ostatnio widziała za oknem.

To wszystko nie prowadziło do niczego. Oparła czoło o chłodną szybę i usiłowała myśleć. Czy powinna zdecydować się na zaaranżowany przez ojca ślub? Przez wszystkie minione dni zamiast rozważać ten temat, jej myśli błądziły wokół mężczyzny, który przed dwunastoma laty był przedmiotem jej marzeń.

Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że nie może wiecznie tu się kryć. Wcześniej czy później ojciec ją odszuka lub Jared Wolf będzie miał już dość tej zabawy w kotka i myszkę i po prostu wyrzuci ją z domu.

Tak czy inaczej Lark musi podjąć decyzję przed terminem ślubu. Należy ślub odwołać lub nań przystać.

Dziś postanowię, podjęła heroiczną decyzję. Jared gdzieś sobie poszedł w góry. Nie było więc najmniejszego powodu, by nie mogła zrobić tego samego. Postanowiła odszukać gorące źródła, gdzie baraszkowały z Risą. Przypomniała sobie, że prowadziła tam wąska ścieżyna. Trzeba tylko na nią trafić. Nie ma co prawda kostiumu, ale czy to ważne, skoro będzie sama?

Zadyszała się zanim jeszcze doszła do skraju gęsto porośniętej krzewami polany. Chociaż nigdy nie cierpiała na chorobę wysokościową było jej teraz znacznie ciężej oddychać niż za młodu. Wówczas w ogóle nie odczuwała tych trzech tysięcy metrów, teraz zaczęły dawać się jej we znaki. Starzejesz się, dziewczyno, pomyślała. Podejmuj szybko ważne życiowe decyzje, nim będzie za późno. Rozbawiła ją ta myśl o starzeniu się. Przecież właściwie jeszcze nie dojrzała jako kobieta.

Wspinając się pod górę, weszła do zagajnika osik. Oddech miała urywany, ale to była mała cena za możliwość wdychania czystego, słodkiego powietrza gór. Jestem na szczycie świata, jestem wolna! Tak krzyczało jej serce. Po raz pierwszy od przyjazdu poczuła się wspaniale i beztrosko.

Za osikowym zagajnikiem zaczęła szukać ścieżyny prowadzącej do źródeł. Wszystko się jednak zmieniło, zarosło, wyrosło. Nawet orlików było więcej i miały piękniejsze kwiaty. Śliczne. Uklękła, aby je pogłaskać. Dawniej zbierała polne kwiaty dla matki, pragnąc wywołać uśmiech na jej ustach, gdyż przeważnie chodziła poważna i smutna. Teraz nie ośmieliła się zerwać ani jednego. Też mają prawo do życia. Poszła dalej w szumie wiatru między gałęziami drzew i wśród odgłosów leśnego ptactwa. Niemalże spod jej stóp wyrwał się królik i pomknął w gąszcz. Unosząc głowę, zobaczyła jastrzębia krążącego majestatycznie na tle niebieskiego nieba.

Wdychała głęboko czyste powietrze, poiła wzrok widokami, wchłaniała dźwięki przyrody. Nie zakłócała tego żadna niemiła myśl, żadne wyrzuty sumienia, żadne niepokoje. Była po prostu absolutnie, bezgranicznie szczęśliwa.

Wreszcie chyba jednak trafiła na słaby ślad dawnej ścieżyny, wiodącej przez las iglasty. Przedzierając się przez jedlinę, doszła do ostrego zakrętu. Była pewna, że źródełka są już blisko. Przyśpieszyła kroku i tuż za zakrętem... wpadła na Jareda Wolfa. W pierwszej chwili go nie poznała i krzyknęła ze strachu.

- Przeraziłeś mnie - powiedziała z pretensją w głosie.

- Bardzo się cieszę. Może wyjdzie z tego coś dobrego. Oprzytomniejesz. - Stał w poprzek ścieżki z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Miał cierpki i jednocześnie wojowniczy wyraz twarzy. - Dokąd to panna zdąża? - spytał niezbyt grzecznie,

- Do gorących źródeł. Ale, co to cię obchodzi? - Dlaczego on ją traktuje jak opóźnione w rozwoju dziecko, pomyślała ze złością.

- Nie idziesz do źródeł - odparł,

- Idę i nie powstrzymasz mnie. - Obeszła go, chcąc iść dalej. - Widzisz? Idę sobie.

- Może i idziesz, ale nie do źródeł.

- Idę, Jared...! - zaoponowała niemal płaczliwym, proszącym tonem.

- Tą ścieżką dojdziesz do Widokowej Skały, jeśli po drodze nie spadniesz w przepaść lub nie zabłądzisz w bardzo gęstym i ciemnym lesie. Gorące źródła są tam! - wskazał jej kierunek. - Jesteś na złym szlaku, Blondasie.

- Przestań mnie nazywać blondasem, nienawidzę tego!

- Bardzo ci się podobało, kiedy dawniej cię tak nazywałem.

- Dawniej to nie teraz.

- Wracając do poprzedniego tematu. Nie wiesz o tym, co grozi ceprom, kiedy się wałęsają samotnie po tych górach?

- Chwycił ją za ramię i dosłownie przeciągnął na poprzednie miejsce przed sobą. - Są tu także dzikie zwierzęta. Niedźwiedzie i rysie. - Lekko pchnął ją w kierunku, z którego przyszła.

Gdy wyszli z iglastego poszycia, wskazał na ślady tuż przy ścieżynie.

- Widzisz? - Ukląkł, pociągając ją za sobą. Palcem wskazał obrys śladów. - Drapieżnik.

- Drapieżnik? Tutaj? Może to duży kot?

- Owszem, nawet bardzo duży. Żbik, ryś lub kuguar.

- Boże drogi! - Skoczyła na równe nogi, serce zaczęło jej walić. Rozejrzała się po polanie. - Gdzie on jest?

- Mam nadzieję, że już gdzieś daleko. Czy teraz rozumiesz, dlaczego nie mogę ci pozwolić samej daleko chodzić? Diabli wiedzą, na co możesz trafić, albo co trafi na ciebie. I jak to potem wytłumaczysz panu Wybrańcowi.

- Nie nazywaj go tak. On ma imię i nazwisko.

- Co ty mówisz? Jeszcze mi go nie zaprezentowałaś w całej okazałości.

- Ma na imię Wes. Wesley Sherborn,

- Wesley, powiadasz. No tak, nawet wyglądasz na osobę, która może mieć coś wspólnego z Wesleyem.

Wiedziała, że to jest obraźliwe, ale nie była pewna, na czym ta obraza miała polegać.

- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego teraz ma tu być tak niebezpiecznie, skoro kiedyś biegałyśmy wszędzie z Risą... - mruknęła, nie chcąc dopuścić do dalszej rozmowy na temat Wesleya.

- Po prostu byłaś wtedy mądrzejsza i nie byłaś sama.

- Owszem, byłyśmy same z Risą.

- Nie. Za wami zawsze wszędzie szedłem ja.

- Ty? Ale przecież...

- Wolałem mieć na was oko. Porzućmy ten temat, dobrze? Wyszli na skalny zrąb tuż nad domem. Idąc za spojrzeniem Jareda, Lark zobaczyła stojącą na podjeździe furgonetkę i wydała okrzyk przerażenia. Odnalazł ją tu ojciec! Instynktownie chwyciła Jareda za ramię, ale zobaczyła na jego twarzy uśmiech.

- Przyjechała Jenny - poinformował ją. Skonfundowana, dumnie sama poszła stokiem w kierunku domu.

Zmiana w zachowaniu Jareda była oszałamiająca. Przed chwilą wściekły ciągnął Lark przez las, a teraz gaworzył z małym Jaredem i robił do niego zabawne miny.

Trudno jest rozgryźć tego człowieka, pomyślała.

Jenny mieszała łyżeczką kostki lodu w szklance z herbatą, rzucając z ukosa krótkie spojrzenia na Lark.

- Jak wam dwojgu tu się wiedzie? - spytała nienaturalnie obojętnym głosem.

Lark zaśmiała się z goryczą.

- Jak ma się wieść, kiedy... Powiedz mi, Jenny, dlaczego Jared tak mnie nie lubi?

- Nie lubi? - Jenny uniosła wysoko brwi. Była szczerze zdumiona. - Jeśli tak jest rzeczywiście, to zupełnie nie rozumiem. Natomiast twojego ojca... to już inna sprawa. - Pokiwała smutno głową.

- Wiele o tym nie powiedział, ale jego pretensje do ojca wydają mi się trochę wydumane. To prawda, że ojciec nie należy do najmilszych ludzi na świecie...

Jenny prychnęła.

Lark roześmiała się.

- Już dobrze, przyznaję. Jest arogancki, narzuca wszystkim swoją wolę. Spędziłam całe życie, starając się robić to, czego żądał, i prawie nigdy go nie zadowoliłam. Ale cóż on takiego zrobił, że Jared aż tak go nienawidzi?

- Skrzywdził nie tylko Jareda, ale całą naszą rodzinę. Może nie powinnam o tym mówić... - Jenny zerknęła w stronę brata pogrążonego z małym Jaredem w studiowaniu wielkiej szyszki.

- No to mi nie mów. Nie zamierzam nalegać...

- Nie powinnam, ale ci powiem - przerwała jej Jenny z uśmiechem. - Gniew Jareda nie jest mi straszny. Mój wspaniały braciszek onieśmiela wszystkich dokoła, ale nie mnie.

- Mnie onieśmiela bardzo - przyznała Lark. - Po prostu boję się go.

- Hej, hej! Zacznij się odgryzać. W mojej rodzinie często panuje nastrój wojowniczy i jeśli nie oddasz ciosu, to cię stratują. A poza tym warczenie Jareda jest groźniejsze niż samo ugryzienie. - Widząc wyraz twarzy Lark, dodała: - Wiem, że niezbyt mi wierzysz, ale któregoś dnia sama się przekonasz. No więc sprawa stosunku naszej rodziny do Drake'a Mallory'ego... - Upiła trochę mrożonej herbaty. - Mówiąc w skrócie: twój papa ukradł ten dom.

- Ooo, widzę, że nie przebierasz w słowach. - Lark zaśmiała się sztucznie.

- Nigdy, kiedy nie muszę. Nie zadałabyś mi tego pytania, gdybyś nie chciała znać prawdy. To było tak: w rok po śmierci naszego ojca twój ojciec zwrócił się do naszej matki z propozycją kupna tego domu na cele wakacyjne. Jared miał wtedy około trzynastu lat, a ja cztery lub pięć.

- Chyba się mylisz. - Lark zmarszczyła brwi. - Ile masz teraz lat, Jenny?

- Dwadzieścia trzy, a Jared trzydzieści jeden. Dlaczego pytasz?

- No bo ja mam dwadzieścia sześć. Jestem o trzy lata starsza od ciebie. I dokładnie sobie przypominam, że miałam jedenaście lat, kiedy ojciec kupił ten dom.

- Przypominasz sobie, kiedy go kupił, czy kiedy tu po raz pierwszy przyjechałaś?

- Chcesz powiedzieć, że...?

- Tak. Chcę powiedzieć, że Drake Mallory był właścicielem tej posiadłości na wiele lat przed sprowadzeniem tu po raz pierwszy swej rodziny. Używał domu jako... - rzuciła kolejne ukradkowe spojrzenie w kierunku brata. - ...do interesów. Załatwiał tu prywatne sprawy... Wracając jednak do sedna sprawy, to wiedz, że od wielu lat nikt z naszej rodziny w tym domu nie mieszkał. Był zbyt mały. Ale ojciec i potem Jared konserwowali go. Mieszkaliśmy w większym domu. Na drodze stąd do Cripple Creek. Ojciec był ranczerem. Po jego śmierci matka znalazła się w kłopotach finansowych. Poza tym była załamana i chora. Pojawił się wtedy Drake Mallory, wymachując plikiem banknotów i oświadczając, że oferuje jej znacznie więcej niż dom i teren są warte, i obiecując, że będzie dbał o wszystko. Zagwarantował jej także prawo pierwokupu, gdyby dom mu się znudził i chciał go sprzedać.

- Dotychczas nie widzę w tym niczego złego. Postawił sprawę uczciwie - odezwała się Lark, uważając za swój obowiązek choćby formalnie wystąpić w obronie ojca.

- Tak wygląda, prawda? Na nieszczęście matka nie otrzymała żadnej z tych obietnic na piśmie. Rzekomo wspaniała cena, powyżej rynkowej, okazała się nędznymi groszami, bo była wielokrotnie niższa od rzeczywistej ceny tej nieruchomości. Okradł niedoświadczoną załamaną po śmierci męża kobietę. I kiedy dom kupił, wcale się o niego nie troszczył, jak to obiecał. Gdyby Jared nie spędzał całego wolnego czasu na reperacjach i konserwacji, ten dom wyglądałby dziś jak rozpadające się baraki po kopalnianych osadach. Jest ich pełno w górach.

- Ale przecież płacił Jaredowi za jego pracę?

- Płacił Jaredowi raczej za milczenie niż za pracę. Jared robił to, co robił, raczej z miłości do rodzinnego domu. A gdyby policzyć jego czas, wypadłoby, że twój ojciec płacił mu po pięć centów za godzinę. Ale godził się na to, bo mógł się stale kręcić koło domu. Dzięki temu zdołał ocalić meble, które twój ojciec wyrzucał. Meble własnoręcznie zrobione i wyrzeźbione przez naszego pradziadka. Twój ojciec wszystko chciał z tego domu usunąć, wszelkie pamiątki, zamazać ślady pobytu poprzednich mieszkańców. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Drake Mallory chciał, by ten dom zamienił się w ruinę. Gdyby Jared nie zacisnął zębów i nie zajął się konserwacją, to dom byłby teraz w ruinie.

- Co to znaczy, że ojciec płacił Jaredowi za milczenie?

- Tego ci niestety nie mogę powiedzieć. Byłoby to z mojej strony nietaktem. Nie mam prawa ci o tym mówić. Najgorsze jest jednak to, że kiedy twój ojciec postanowił sprzedać dom, nawet nie wspomniał nam o tym, mimo danej obietnicy. To była zemsta za dumne zachowanie Jareda. A przecież dał słowo! Podobno, kiedy się dowiedział, że Jared jednak kupił ten dom przez podstawioną osobę, dostał szału. Nie mógł już nic zrobić. A tłumaczył się, że umowa pierwokupu dotyczyła tylko matki i że jej śmierć zwolniła go ze wszelkich zobowiązań.

Przez kilka minut obie kobiety siedziały w milczeniu. Pogrążona we własnych myślach Lark odezwała się pierwsza:

- Jest mi niezmiernie przykro, przepraszam.

- Nie musisz przepraszać za ojca - powiedziała sucho Jenny. - Nie jesteś niczemu winna. Zresztą to nie koniec historii, jest więcej do opowiedzenia. Dużo więcej... Matka przed śmiercią ubłagała Jareda, aby jej przysiągł, że nie będzie się mścił na twoim ojcu. Gdyby jej tego nie obiecał, to chyba po jej śmierci poleciałby pierwszym samolotem na Florydę. Dla Jareda słowo jest słowem. Od tamtego czasu Drake Mallory nie postawił nogi w stanie Kolorado. Chyba że skrycie, bo inaczej Jared by wiedział. I wówczas... Jeśli dziś pojawiłby się tu Drake Mallory... - Wzdrygnęła się. - Ale przestańmy mówić o tym, co by było, gdyby... - Przerwała i powiedziała ze sztuczną wesołością: - Może pójdziemy zobaczyć, co robią nasi panowie...?

Lark wolałaby zostać i zadawać Jenny dalsze pytania, które zaprzątały jej głowę, a dotyczyły Jareda... Jednakże wstała z uprzejmym uśmiechem i poszła za Jenny na polankę.

- Mleko, mleko! - powtarzał mały Jared.

- Pozwolicie, że zabiorę małego dżentelmena i dam mu mleczka. - Lark wzięła dziecko za rączkę i poprowadziła do kuchni, zostawiając brata z siostrą na polance. - Zaraz wrócimy! - krzyknęła z ganku.

Dziecko machało rączką do matki, Jenny odpowiedziała synkowi tym samym.

- Polubiłam ją - powiedziała do Jareda. - Nie zrób Lark krzywdy. Bardzo ją polubiłam.

- No i dobrze. Co z tego?

Usiadł na trawie i objął rękami podciągnięte kolana. Jenny usiadła obok.

- Traktuj ją dobrze. Ona nie może odpowiadać za winy ojca.

- Nie wtykaj nosa w sprawy, których nie rozumiesz, Jen! - odparł z twarzą bez wyrazu.

Nie stropiło to Jenny.

- Rozumiem więcej, niż ci się zdaje. Lark jest dobrą kobietą. I zupełnie bezbronną. Nie ma tak potrzebnego w życiu pancerza. Raz jeszcze powtarzam, że nie chcę, byś jej wyrządził jakakolwiek krzywdę.

- Co przez to rozumiesz? Jaką mógłbym jej wyrządzić krzywdę?

- Wielką. Sam to wiesz. Ona jest naiwnym Czerwonym Kapturkiem w lesie pełnym złych wilków, takich jak ty. - Zaskoczyły ją jej własne słowa i wybuclinęła śmiechem. - Tak, w tym lesie ty jesteś najgroźniejszym wilczurem. Każdy to wie. Tym razem masz okazać serce. Nalegam na to, a nawet żądam tego!

- To jest to, co w tobie lubię, siostrzyczko. Zawsze doprowadzasz mnie do śmiechu.

Jenny i tym razem nie dała się zbić z tropu. - Mówię poważnie: Lark jest miłą, interesującą kobietą.

- Głupia gęś. Przed paroma godzinami zgubiła się w lesie. Gdybym za nią nie szedł, to nie wiadomo, jak by to się skończyło.

- No więc się zgubiła. I co z tego? Normalna rzecz dla cepra.

- Pokazałem jej ślad w błocie i powiedziałem, że przechodził tędy kuguar... - Jared uśmiechnął się pod nosem.

- Kuguar! - Jenny aż podskoczyła.

- Nie podniecaj się. To nie był kuguar, ale borsuk.

- Ale przecież ślad borsuka jest malutki...

- Ano właśnie. Chodzi o to, że ona tu nie pasuje, podobnie jak ty, droga siostrzyczko, nie pasowałabyś do salonu gier hazardowych. Albo do balu u królowej.

Jenny zerwała się, oczy jej ciskały błyskawice.

- A właśnie, że mogę się dopasować, jeśli będę miała na to ochotę, do stołu ruletkowego czy nawet królewskiego balu. Nie twoja rzecz decydować, kto do czego pasuje. I masz kobiecie dać szansę! Ostrzegam cię, zostaw Lark w spokoju!

Było to wypowiedziane w formie bezapelacyjnego rozkazu. Jenny obróciła się plecami do Jareda, który tylko patrzyłszeroko otwartymi oczami, i pomaszerowała na ganek.

Jared zadumał się. Jenny powiedziała ciekawą rzecz: że Lark jest interesującą kobietą. No bo i jest. Podpowiedział mu to jednak raczej instynkt niż dotychczasowe obserwacje.

Przed laty uważał ją za jedyną dobrą w klanie Mallorych. Stary był skończonym draniem, jego żona smutną alkoholiczką, zaś Risa...? Tę wspominał tylko jako flirciarę. Natomiast Lark była zupełnie miłym dziewczątkiem. Co się z nią zrobiło przez te lata? Z tryskającej żywotnością panny wyciekła gdzieś wola życia i cała energia. No cóż, każdy ma swoje problemy.

Warto by może poznać owe problemy... no i wady.



ROZDZIAŁ PIĄTY


- Może jeszcze jedną kawę? - spytała Lark, mając nadzieję, że tym zatrzyma Jareda dłużej na śniadaniu. Po odjeździe Jenny, przez minione trzy dni, Jared połykał śniadanie i znikał aż do zmroku. Do wcześniejszego powrotu nie skłoniła go nawet popołudniowa burza poprzedniego dnia.

Był też zdecydowanie chłodny, nieprzystępny, prawie obraźliwy w swojej obojętności. Lark zachodziła w głowę, co się stało. Zastanawiała się, jak mogłaby przełamać impas w ich wzajemnych stosunkach. Ciągle myślała o Jaredzie i brakowało jej czasu, by zastanowić się poważnie nad własnym ślubem, Wesem i ojcem.

Jared chwilę się wahał i już była pewna, że odmówi, kiedy westchnął i powiedział:

- Dlaczego nie. Nalewaj!

Czym prędzej to zrobiła, sobie również dolała i usiadła zadowolona z tego drobnego sukcesu. Zdobyła się na odwagę i spytała:

- Może mi wreszcie powiesz, co ty tam robisz codziennie w lesie i to przez cały dzień? Nie wracasz nawet na popołudniowy posiłek.

- Robię to, co zamierzałem robić, kiedy postanowiłem tu przyjechać.

- Czyli co?

- Prymitywizuję się.

- Co takiego?

- Powracam do natury, jeśli takie określenie bardziej ci odpowiada.

- Ooo! - Poczuła się nieco urażona, że Jared przedkłada naturę nad jej towarzystwo. Chociaż daleka była od zamartwiania się swą samotnością, chętnie by pobyła w ciągu dnia z Jaredem. Niech sobie nawet milczy, byle tu był.

- Nie głoduję w lesie, jeśli cię to interesuje, bo chyba nie martwi. - Drobnymi łyczkami popijał kawę. - Gdybym musiał, wyżywiłbym się w lesie. Na szczęście nigdy nie musiałem. Kiedy przyjeżdżam do tego domu, zawsze spędzam wiele czasu samotnie w górach. Mam tu różne skrytki leśne z zapasami i śpiworami. Teraz wracam na noce tylko dlatego, żebyś się nie bała. Tak, wracam dla twojej przyjemności.

- Ładna mi przyjemność! - wyrwało się Lark.

- Wolałabyś zostawać w nocy sama? Nie bałabyś się? Gdyby od pierwszej nocy była sama, wcale nie bałaby się, ale teraz, przyzwyczajona do jego obecności, miałaby chyba lekkiego stracha. Przyznała się do tego na głos:

- Może i bym się bała. Wiesz co? Tak mi przyszło teraz do głowy, że te wakacje, które tu spędzałam z moją rodziną, równie dobrze mogłyby być spędzone gdziekolwiek. Las i góry były obserwowane tylko z tej platformy. Równie dobrze można to było zobaczyć w kinie. Strasznie mało zobaczyłam i poznałam.

- Nie twoja wina. Rodzice trzymali cię krótko, a gdybyś się gdzieś dalej wyrwała, mogłabyś wpaść w duże tarapaty. - Rozparł się na krześie, zakładając ręce za głowę. - Mam taką swoją teorię, że człowieka naprawdę poznaje się po jego zachowaniu w lesie i w górach. Na łonie nieskażonej natury. Jedni czują się tu jak w domu, inni załamują, jeszcze inni, jak na przykład twój ojciec, uważają, że mogą łamać i zmieniać wszystko, nawet prawa natury. Do jakiej kategorii należysz, Lark?

Milczała chwilę.

- Nie wiem - powiedziała wreszcie. - Nigdy nie miałam okazji sprawdzić. Ale nie sądzę, abym nadawała się na góralkę...

Ponownie zapadło między nimi milczenie. Tym razem przerwał je Jared:

- Jest jeszcze jeden powód...

- Powód czego? - Nie odchodź jeszcze, porozmawiaj ze mną, prosiła w duchu.

- Że nie wracam w ciągu dnia.

- Jaki mianowicie?

- Powiedziałaś, że masz wiele do przemyślenia. Nie chcę ci przeszkadzać. I dlatego od razu po śniadaniu wychodzę. - Uśmiechnął się i wyszedł lekkim krokiem, pozostawiając ją z ciężkim sercem.

Rzeczywiście. Miała wieie rzeczy do przemyślenia. A przede wszystkim musi rozwiązać zagadkę: dlaczego ma teraz nieustannie przed oczami obraz Jareda i ciągle o nim myśli?


Cztery dni później, kiedy skończyli kolację, na którą upiekła kurę i przyrządziła kartoflaną sałatkę, Jared wystąpił z nieoczekiwaną propozycją:

- Zrobimy sobie dziś gwiaździsty wieczór, chcesz?

Zamyślona Lark podniosła głowę.

- Gwiaździsty wieczór? - spytała zdumiona.

- Tak. Popatrzymy sobie w niebo, w gwiazdy, w kosmos.

Roześmiała się.

- Ostami raz gapiłam się w gwiazdy, kiedy byłam małą dziewczynką. Gdzie miałby się odbyć ten twój gwiaździsty wieczór? Przed domem?

- Nie. Mam sklecony przez siebie teleskop na Widokowym Zrębie. Mieszkając w górach, zakochałem się w gwiazdozbiorach. Na tej wysokości lepiej je widać. Prawdziwy cud wszechświata. Jeśli jednak nie masz ochoty wałęsać się w nocy po lesie w towarzystwie właściwie obcej ci osoby...

- Pójdę z wielką przyjemnością. Byłam tylko zdziwiona, że mi to zaproponowałeś. Poza tym... nie jesteś obcy. Właściwie znam cię od dziecka. Myślałam nawet, że się zaprzyjaźniliśmy...

A jednak mało go znam, pomyślała. Pojęcia nie miałam, że mogą go interesować gwiazdy czy kosmos. Nie mam też pojęcia, jakie otrzymał wykształcenie i w jaki sposób zarabia na życie. Prawdopodobnie poszedł w ślady ojca i jest jakimś drobnym ranczerem.

- Gdzie mieszkasz, kiedy nie jesteś tu? - spytała. - Chyba nie zostajesz w górach na zimę?

- Zaprosiłem cię na oglądanie gwiazd, a nie na zadawanie mi pytań dotyczących mego prywatnego życia - odparł spokojnie, odsunął talerz i wstał. Twarz miał nieprzeniknioną. - Wychodzę za pół godziny. Jeśli zamierzasz iść ze mną, włóż długie buty i weź kurtkę.


Lark była podniecona tą nocną wyprawą, Jared małą latarką oświetlał ścieżynę pnącą się w górę przez las. Szła za nim. Początkowo dokoła panowała cisza. Im głębiej jednak wstępowali w las, tym wyraźniej docierały do Lark odgłosy nocnego życia gór.

Raz potknęła się i omal nie upadła, ale Jared zdążył się obrócić i podeprzeć ją.

- Trzymaj się mojego pasa - poradził. - Czeka nas trudny odcinek drogi.

Posłuchała i starała się zachować ten sam co on rytm i tempo, by nie miał powodu do wyrzekań.

Wyszli na otwartą przestrzeń porośniętą trawą i drobnymi krzewami. Jared niespodziewanie zgasił latarkę. Lark przestała cokolwiek widzieć. Wydawało się jej, że jest w absolutnych ciemnościach. Wpadła z impetem na Jareda i by utrzymać równowagę, objęła go obiema rękami. Tkwiła tak przytulona, a on zamarł w bezruchu. Po długiej chwili wyswobodził się i odstąpił na krok.

- Zgasiłem latarkę, abyśmy mogli przyzwyczaić wzrok do ciemności. Na odzyskanie maksymalnej wizji potrzeba aż dziesięciu minut. Ale już wcześniej zobaczysz coś cudownego.

Trudno jej było w to uwierzyć. Wydawało się, że dookoła i nad głową ma tylko głęboką czerń. Odetchnęła głęboko i zamknęła oczy. Gdy po kiiku sekundach je otwarła, oniemiała.

- 0 Boże, jakie to wspaniałe! - wykrzyknęła.

Wokół i pod stopami nadal panowała czerń, ale tuż nad głową niebo jakby nagle otuliło ziemię. Błyszczały na nim miliony gwiazd. Wydawały się być tak blisko, że kusiło, by wyciągnąć ręce i zagarniać je garściami.

- Jared, drogi Jared, dziękuję ci, że mnie tu przyprowadziłeś!

Jared zaśmiał się przedziwnie świeżym, nie znanym jej jeszcze śmiechem.

- A więc czujesz piękno natury! Poczekaj, to jeszcze nic. Weź mnie za rękę, poprowadzę cię do Widokowej Skały...

Dostrzegła wyciągniętą ku niej dłoń. Bez wahania wsunęła w nią swoją. Spletli palce.

Wiem, co robię, pomyślała. Często popełniam błędy, ale nie tym razem,

I poszła za nim przez rozświetloną nagle polanę, skąpaną w blasku księżyca, pod aksamitnym baldachimem wyszywanym brylantami gwiazd. Zdawała sobie sprawę, że każdy krok zbliża ją ku tajemniczej i nieznanej przyszłości.

- Teraz nieco w prawo. Ursa Major. Widzisz?

Lark wpatrywała się w niebo, przez domowej roboty teleskop

- Nie. Widzę tylko Wielką Niedźwiedzicę - powiedziała bardzo z siebie niezadowolona. Jared musiał być rozczarowany jej tępotą.

Z rozedrgania jego dłoni wspartych na jej ramionach domyśliła się, że Jared hamuje śmiech. To ją jeszcze bardziej zdeprymowało.

- Kochanie moje, Wielka Niedźwiedzica to właśnie Ursa Major. Brawo!

Powiedział „kochanie moje". Poczuła przyśpieszone bicie serca. Zalała ją fala gorąca. To niebo, to słowo i dotyk jego dłoni! Co za wspaniała noc. Poczuła zawrót głowy, jakby była pijana. Pijana szczęściem.

Straciła miarę czasu. Nie wiedziała, czy jest tu od kilku minut, od godziny, czy od paru godzin.

Jared, dumny jak paw, długo opisywał optykę dziesięciocalowego teleskopu i wyjaśniał, dlaczego dzięki takiemu przyrządowi otrzymuje się wierne w układzie przestrzennym zbliżenie badanego odcinka nieba.

Prawdę powiedziawszy, Lark mało z tego rozumiała, ale i wysłuchała wszystkiego w skupieniu, potakując głową, zapatrzona w mężczyznę i zafascynowana jego wprost młodzieńczym entuzjazmem. Pochylił się nad nią, niemal dotykając pleców piersią.

- Weź kapinkę w lewo, a zobaczysz...

- Wiem, wiem. Małą Niedźwiedzicę. Tyją nazywasz pewnie Ursa... Minor?

Długo jeszcze wyszukiwali gwiazdozbiory i gwiazdy, których nazwy Lark pamiętała ze szkolnych czasów.

W pewnej chwili jej pole widzenia przecięła jaskrawa srebrna smuga.

- Patrz! - wykrzyknęła. - Spadająca gwiazda!

- Nie gwiazda, to był meteor - poprawił. - Czy to zresztą ważne? Wspaniałe zjawisko. Dobrze wypatrując, zobaczysz ze dwa na godzinę. Każdej nocy... - Popatrzył na nią i zapytał żartobliwie: - A pomyślałaś życzenie?

- Nie zdążyłam, ale zaraz coś przygotuję na zapas, żeby mieć gotowe na następną spadającą gwiazdę czy tam meteor.

Na szczęście Jared nie zapytał, jakie to będzie życzenie. Była mu za to wdzięczna. Zresztą sama jeszcze nie wiedziała, czy życzenie miałoby dotyczyć rozwiązania problemu ślubu, czy też zawierać marzenie, by na zawsze pozostać w Kolorado? Na zawsze być poza zasięgiem wpływów ojca?

A może należy mieć jeszcze inne życzenie: zagubić się na zawsze w ramionach niejakiego Jareda Wolfa?

Przez długi czas milczeli. Jared tkwił przy teleskopie, a Lark tak była zapatrzona w ugwieżdione niebo, że zaczęło jej się wydawać, iż płynie między gwiazdami.

Przerwała milczenie pytaniem:

- Od dawna interesuje cię astronomia?

- Od dziecięcych lat.

- Wtedy, kiedy jeszcze przyjeżdżałam na wakacje?

- Oczywiście.

- Nie wiedziałam o tym.

- A skąd niby miałaś wiedzieć? Ty żyłaś w swoim świecie, ja w swoim.

- Może teraz jesteś zawodowym astronomem?

- Ależ nie - roześmiał się. - Wtedy nie przychodziłbym tu patrzeć na gwiazdy. Miałbym dość mego obserwatorium. Nie, to tylko mój uboczny, skrzętnie ukrywany konik. Patrzenie w gwiazdy pomaga mi myśleć i rozwiązywać różne sprawy. Zorganizowałem dzisiejszy wieczór z nadzieją, że i tobie to pomoże jasno myśleć.

Mimo mroku i dzielącej ich odległości widziała jego spojrzenie. Intensywne, przenikliwe i badawcze.

Z niepokojem zabiło jej serce. Czyżby zbliżała się chwila, na którą w skrytosci czekała od ich ostatniego, a zarazem pierwszego pocałunku? Zniknęło rozmarzenie niebem, pojawiła się czujność kobiety spodziewającej się... Sama nie wiedziała czego.

Odszedł od teleskopu i przysiadł koło niej na wielkim głazie. Nie spuszczał z niej wzroku. Pochylił się ku jej twarzy i zamarł, jakby w oczekiwaniu reakcji.

Siedziała bez ruchu. Też na niego patrzyła. Ujął jej kark między palce, pieścił włosy. Zbliżył głowę.

Podniosła usta do pocałunku.

Wziął ją w ramiona, przytulił, wpił się wargami w jej usta, całując z pasją, która ją oszołomiła. Przylgnęła do niego, wtopiła się w jego ramiona, wszystkimi zmysłami wchłaniając jego bliskość. Czuła pulsowanie krwi w żyłach. Gdy po całej wieczności uniósł głowę, usłyszała jego chrapliwy oddech. Uchyliła powieki, ale ujrzała tylko ciemną sylwetkę na tle roziskrzonego nieba, jak z bajki.

- Proszę... - zaczęła, ale umilkła, gdyż nie miała pojęcia, co chce powiedzieć. Żeby przestał? Z pewnością nie! Żeby całował dalej? Czyjej wolno o to prosić? A Floryda?

- Odpowiedz mi na jedno pytanie - odezwał się, a w nocnej ciszy jego głos dotarł z przeraźliwą wyrazistością. - Chcę wiedzieć, czy nadal jesteś zaręczona?

Serce przestało jej bić. Zmartwiała. Nadeszła chwila już nie decyzji, gdyż decyzję w duchu dawno podjęła, ale przyzwoitego załatwienia sprawy. Musi jak najszybciej zawiadomić Wesa i ojca...

Nie miała żadnych wątpliwości. Wiedziała, że czując to, co czuje do Jareda, nie mogłaby wyjść za nikogo innego. Ale, co ma teraz odpowiedzieć Jaredowi?

- Ja... - zawahała się.

- I nie karm mnie żadnymi kłamstwami - przerwał. - Już ci powiedziałem, że nie romansuję z zaręczonymi kobietami, choćby one leciały na mnie.

- Ja miałabym lecieć na ciebie! - oburzyła się. - Ja nigdy...

- Może mi powiesz, że nie chciałaś tego pocałunku przed chwilą?

Zeskoczyła z głazu, pociągając za sobą śpiwór. Noc, do tej chwili taka cudowna, zrobiła się nagle chłodna i obca.

- Ja nigdy nie myślałam...

- Akurat! - Chwycił ją w pasie i przyciągnął do siebie. - Kłamiesz - powiedział z pogardą w głosie.

Poczuła to jak smagnięcie biczem. Pocałował ją. Tym razem był to pocałunek brutalny i krótki. Jednakże żar jego warg stłumił w niej chęć do jakichkolwiek protestów, ale i pozbawił zdolności pozytywnego zareagowania.

Puścił ją.

- Rezygnuję z dalszych prób przebicia pancerza - powiedział z goryczą w głosie. - Widzę, że jesteś nieodrodną córą rodu Mallorych.

W powrotnej drodze w ciemnościach ledwo za nim nadążała. Psychicznie zmaltretowana, niezdolna do skoncentrowania myśli, szła ze spuszczoną głową i raz po raz potykała się. Jared bezlitośnie parł przed siebie i zatrzymywał się, gdy istniała obawa, że Lark zabłądzi. Ale nawet w takich momentach wyraźnie okazywał zniecierpliwienie.

Dotarła do domu całkowicie wyczerpana, z podrapanymi rękami i poobijanymi nogami. Jared nawet na nie nie spojrzał. Nie zapalił też lampy, tylko od razu poszedł po ciemku na górę do sypialni.

Chyba po raz pierwszy w życiu Lark płakała zasypiając. Nie czuła się tak załamana nawet po rozwodzie rodziców czy po śmierci matki.

Leżąc w ciemnościach, z szeroko otwartymi oczami, wyrzucała sobie głupotę. Dlaczego nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy? Przecież jeszcze przed wyjazdem z Florydy wiedziała bardzo dobrze, że właściwie nie kocha Wesa. A teraz, po spotkaniu Jareda Wolfa, była w pełni świadoma, że nie mogłaby poślubić innego mężczyzny. Ani dla sprawienia przyjemności ojcu, ani dla zabezpieczenia sobie wygodnego życia. Za całe złoto skarbca federalnego w Fort Knox nigdy by nie wyszła za Wesa Sherboma!

Dlaczego nie powie tego Jaredowi? Serce zabiło jej żywiej, gdy po raz pierwszy uświadomiła sobie, że go kocha. Przedtem myślała jeszcze o swoim uczuciu w kategoriach dziewczęcego zadurzenia, które nagle odżyło z powodu niespodziewanego spotkania w tym właśnie miejscu. Teraz już wiedziała, że to jest prawdziwa, dojrzała miłość.

Wykręciła się od odpowiedzi tam, na Widokowej Skale. Dlaczego już wtedy nie uświadomiła sobie pełni tego uczucia? Czy będzie miała okazję naprawienia błędu?

Powie mu jutro, że zrywa zaręczyny, a jeśli nie zmieni to opinii Jareda o niej, to trudno. I tak nie wyjdzie za Wesa.

Mogłaby wyjść tylko za Jareda. Jeśli on jej tego nie zaproponuje, to zostanie starą panną... Jared najprawdopodobniej nie zaproponuje. Mężczyzna, który się szczyci szczęśliwym małżeństem swoich rodziców, a także dziadków i pradziadków, nie będzie chciał mieć nic wspólnego z kobietą, która się zaręcza, a potem długo waha, by wreszcie zerwać zaręczyny.

Gdy się obudziła następnego poranka, Jareda już nie było. Ogarnęła ją panika. Kto ją teraz odwiezie do Cripple Creek, żeby mogła zadzwonić na Florydę i obwieścić podjętą w nocy decyzję? Może Jared w ogóle wyjechał, pozostawiając ją własnemu losowi.

Jednakże w saloniku znalazła kluczyki do samochodu, jakby specjalnie położone na dębowym stoliku. Przez chwilę zastanawiała się, czy rzeczywiście Jared o niej myślał, kładąc je tu i czy wolno jej bez wyraźnego zezwolenia zabrać land rovera.

Doszła do wniosku, że nie zwlekając musi zadzwonić. Jeśli nawet Jared się wścieknie, to trudno. W każdym razie będzie miała czyste sumienie w stosunku do Wesa i ojca.


Prowadziła nerwowo, przejęta czekającą ją przykrą rozmową. Gdy wreszcie zatrzymała wóz przed wiejskim sklepem w budynku z sosnowych bali, siedziała jeszcze z minutę za kierownicą, żeby poskładać myśli.

Staroświecka budka telefoniczna znajdowała się w sklepie, a nie przed nim, prawdopodobnie ze względu na miejscowe warunki atmosferyczne. Wyjęła z torebki kredytową kartę telefoniczną, wsunęła w szczelinę i wystukała jedenaście cyfr - florydzki kod i właściwy numer.

Po trzech dzwonkach usłyszała rześki, choć trochę szorstki głos telefonistki:

- Korporacja Mallory i Sherbom, czym mogę służyć?

- Chciałabym... - zakrztusiła się. - Chcę mówić z panem Wesem Sherbornem.

Dlaczego telefonistka waha się z odpowiedzią, zastanawiała się i w tym samym momencie usłyszała:

- Łączę, proszę czekać.

A więc chyba wszystko w porządku? Za chwilę zgłosi się Wes i na pewno zrozumie, kiedy usłyszy... Inna będzie sprawa z ojcem, on nigdy nie zrozumie.

- Lark, gdzie do diabła jesteś? Zamartwiam się na śmierć! - zagrzmiał dobrze jej znany głos.

O Boże, to ojciec! Telefonistka domyśliła się, kto mówi, i zamiast z Wesem, połączyła z gabinetem ojca. Lark poczuła, że uginają się pod nią nogi. Oparła się o półkę w kabinie.

- Prosiłam o połączenie z Wesem, a nie z tobą, papo - wydusiła z siebie głosem, który zabrzmiał jak skrzeczenie.

- Powtórzę Wesowi wszystko, co powinien wiedzieć. Kiedy wracasz do domu? Czy ty wiesz, ile mnie kosztowało utrzymanie całej sprawy w tajemnicy? Żeby nie rozniosło się po ludziach! Nie wiem, jak ci się uda przeprosić nas wszystkich.

Lark zamknęła oczy. Boże, zawsze pragnęła w swoich poczynaniach aprobaty ojca. Nigdy jej nie zaznała i nigdy już nie zazna. Nie miała jednak zamiaru cofnąć się z obranej drogi.

- Nie wracam do domu - powiedziała bohatersko opanowanym głosem. - Po to zadzwoniłam do Wesa, żeby mu powiedzieć, że ślubu nie będzie.

- Nie gadaj bzdur! Gdzie jesteś? Nadal w Albuquerque? Podnieś pupę i galopem wracaj. Nie mam zamiaru przyglądać się bezczynnie, jak marnujesz swoją przyszłość! Wszystko omówimy. Wracaj natychmiast, to rozkaz...!

Lark zdobyła się na heroiczny wysiłek odwieszenia słuchawki. To chyba jeden z największych wyczynów w jej życiu. Była z niego bardzo dumna, niemniej nogi trzęsły się pod nią nadal.


Jared nie wracał. A tak wieie miała mu do powiedzenia.

Chodziła po domu zdenerwowana, szukając do roboty czegoś, co by ją zajęło i pozwoliło nie myśleć o kolejnym kłopocie. Na próżno - wszystko było na swoim miejscu, wypucowane. Wyszła na platformę obserwacyjną. Wpatrzyła się w las i wiodące z niego ścieżki. Dokąd też ten Jared poszedł? I po co?

Po paru godzinach czekania pomyślała, że oszaleje, jeśli czymś się natychmiast nie zajmie. A może pomogłaby gorąca kąpiel czy masaż wodny?

Oczywiście! Gorące źródła! Przecież teraz chyba znajdzie drogę? Jared jej wyjaśnił, jaki popełniła błąd. Zresztą będzie szła uważnie, bacznie obserwując wszystkie charakterystyczne miejsca. Jest dopiero druga po południu, jeszcze daleko do zmroku. Wygrzeje się i odpręży w ciepłej, źródlanej wodzie i zdąży wrócić do domu jeszcze przed Jaredem...

Jeśli Jared w ogóle zamierza wrócić! Może z litości zostawił jej samochód...? Wróci, wróci! Czy zostawiłby samochód, który pewnie jest całym jego majątkiem?

Wybiegła na polankę, kierując się ku linii drzew. Nie wróciła nawet po zapomniany ręcznik.

Jakże mogła pierwszym razem zabłądzić? Droga do źródeł była przecież taka łatwa! Tym razem od razu trafiła na właściwą ścieżkę.

Gorące źródła wyglądały tak jak niegdyś. Nic się nie zmieniło. Zupełnie, jakby tu była wczoraj...

Wszystko z siebie zrzuciła i nagutka usiadła na głazie, z którego sięgała stopą do pieniącej się, ciemnoniebieskiej gorącej wody, ale na szczęście nie zanadto gorącej.

Spływał na nią spokój. Z wielkim westchnieniem ulgi wślizgnęła się do wody po szyję, zanurzyła się w miłe ciepło i zamknęła oczy.

Za chwiię woda zmyje wszystkie moje troski, pomyślała, a potem na brzeg wyjdzie inna Lark, pełna nowych pomysłów i nowych sił.

Na skale nad źródełkami, ukryty częściowo za skalnym zrębem, Jared Wolf obserwował Lark Mailory. Potem zaczął powoli schodzić do kąpieliska.



ROZDZIAŁ SZÓSTY


Lark obróciła się przestraszona odgłosem sypiących się kamyków. Nad głową, na tle rozjarzonego słońcem nieba, zobaczyła jakąś groźną sylwetkę. Serce skoczyło jej do gardła, instynktownie zasłoniła dłońmi piersi, patrząc jak urzeczona na zbliżającą się zjawę.

- Co tu, u diabła, robisz? - usłyszała warknięcie. Odetchnęła z ulgą. Na szczęście był to Jared, a nie jakiś górski włóczęga. Nawet nie zwróciła uwagi na niemiłą formę pytania, tylko zagłębiła się w wodę, aż po samą szyję.

- Przecież widzisz, co robię - odparła uspokojona,

- Wygląda mi to na zaproszenie do zabawy. Bardzo kuszące.

- Kto wie... może to jest zaproszenie - wyszeptała, nim zdążyła zdać sobie sprawę, co mówi. Oczy jej przyzwyczaiły się nieco do jaskrawego tła. Zobaczyła, że po jej słowach bezzwłocznie sięgnął do guzików kraciastej koszuli. Wstrzymała oddech, przyglądając się, jak zrzuca ubranie.

Czy właśnie na to czekała w dziewczęcych marzeniach? I teraz stało się. Przyszedł Jared i zastał ją w kąpieli...

Serce waliło jej jak młotem. Nawet pod wodą trzymała dłonie na piersiach.

Siła i trwałość jej uczucia dla Jareda przerażała, a zarazem podniecała.

Nadszedł moment, kiedy rzeczy trzeba nazywać po imieniu. To jest właśnie miłość. Kochała Jareda. Wiedziała to już od kilku dni. Czy on kiedykolwiek odwzajemni to uczucie?

Może tak, może nie. Mimo to, już w tej chwili gotowa była zaryzykować wszystko, by do niego należeć. Choćby przez krótki czas...

Wstydliwie obróciła się do Jareda tyłem. Po chwili wyczuła jego obecność w wodzie - drobniutkie fale muskały jej kark, a zaraz potem męskie dłonie dotknęły ramion.

Dłonie nie pozostały w bezruchu. Jared przyciągnął ją do swojej piersi. Oparła się o nie, wydając stłumiony jęk, i odchyliła głowę. Jego nogi splotły się z jej nogami.

Przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał:

- Myślałem, że jestem dość silny, by się oprzeć pokusie. Ale się myliłem. Nic mnie nie powstrzyma od kochania się z tobą, połączenia tu i teraz. Nie powstrzyma mnie duma ani zasady. Przyznanie się przed samym sobą do grzechu pożądania ciebie unicestwiło wszelkie skrupuły. Ale jedno twoje słowo może mnie powstrzymać. Wypowiedz je, Lark Mallory, albo bądź gotowa ponieść wszelkie konsekwencje.

Przez chwilę jeszcze dygotała przytulona do mężczyzny, a potem westchnęła głęboko, uwolniła się z uścisku i obróciła stając naprzeciwko. Dzielił ich twarze przejrzysty welon unoszącej się ze źródełka pary.

Nie mogła się oprzeć, by dłońmi nie objąć jego twarzy.

- Nie powstrzymam cię żadnym słowem, Jared, ponieważ to musi się stać. Tak było mi pisane. Przed laty byłeś moją pierwszą miłością. - Wpatrywała się intensywnie w jego brązowe, czujne oczy, mając nadzieję, że to, co on widzi w jej oczach przekona go o szczerości jej słów i uczuć. - Należałam do ciebie od dawna, przez całe moje młodzieńcze i dorosłe życie. W każdym razie w sercu. Teraz chcę należeć do ciebie ciałem.

Ruch wody pchnął ją lekko w kierunku Jareda. Dotknęli się lekko udami.

- Przez te lata brakowało mi ciebie... Tyle bym jeszcze chciała ci powiedzieć, tyle ci muszę powiedzieć... Boże! Że cię ko...

- Chwilowo nie mów nic - przerwał. - Czyny przemówią silniej niż słowa.

I tak też się stało.


Lark szczęśliwa, zadowolona z siebie i ze świata, siedziała na wielkim głazie, pod którym bulgotała gorąca źródlana woda. Usta jej okalał tajemniczy uśmieszek. Przyglądała się stojącemu nie opodal Jaredowi, już w dżinsach, choć bez koszuli.

Jakże on jest wspaniałe zbudowany, pomyślała. I wbrew temu, co mówią o muskularnych mężczyznach, jest mądry i bardzo inteligentny.

W miarę coraz lepszego poznawania Jareda, coraz bardziej go kochała. Bez względu na to, co kryje przyszłość, nigdy nie będzie żałowała przeżytych z nim chwil.

Podszedł, ujął jej podbródek i pocałował w usta.

- Wszystko w porządku? Żadnych żalów?

- Ani troszkę - odparła. - Przerwałeś mi przedtem, kiedy chciałam ci powiedzieć coś bardzo ważnego. Chcę ci to teraz powiedzieć...

- Nie chcę tego słyszeć, Lark! Spojrzała zdumiona.

- Ale dlaczego?

- Bo wiem, co zamierzasz powiedzieć. - Patrzył niemal obojętnie w las. - Chcesz to, co zaszło między nami, potwierdzić słowami. Że mnie kochasz, że twoje zaręczyny były błędem, że fakt, iż zbuntowałaś się przeciwko ojcu, nie ma z nami nic wspólnego, i tak dalej. Masa zbędnych słów, które nie zmienią sytuacji...

- Jakiej znowu sytuacji?! - wykrzyknęła przerażona.

- Niepotrzebne mi są twoje kłamstewka. To, co się między nami wydarzyło, było zaspokojeniem fizycznych potrzeb dwojga dorosłych ludzi. I niczym więcej. Wspaniały seks bez zobowiązań. Więc jeśli zamierzasz to lukrować i usprawiedliwiać się, to ja... odchodzę.

Czuła się jakby ogłuszona obuchem. Zdawała sobie sprawę, że w tym stanie jego umysłu żadne słowa do niego nie dotrą. Zrobi to, co zapowiedział. Odejdzie. Zniknie w lesie. Jeśliby nawet zdążyła wyrzucić z siebie potok słów, zanim on to uczyni, to i lak jej nie uwierzy. - Wygrałeś - powiedziała zrozpaczona, ukradkiem ocierając łzy. Jakże on może oskarżać ją o podobne rzeczy w chwili, gdy przekonana, że ma wreszcie bliską sobie istotę, chciała zwierzyć się z najbardziej ukrytych myśli.

- Nie spodziewałem się niczego innego - odparł łagodnie. - I pozbądź się tej tragicznej miny, kochanie. Oboje dobrze wiemy, o co nam chodziło. Dlaczego kobiety chcą wszystko obwiązywać różowymi wstążeczkami?

- Może z tego samego powodu, z jakiego mężczyźni boją się jak ognia głębszego uczucia - mruknęła.

Otoczył ją ramieniem.

- Nie jest tak źle. Moje uczucie do ciebie jest głębokie i zawsze takie pozostanie, a tu, przy źródłach, zawsze będę o tobie myślał.

- Czy ty tu... pierwszy raz...? - wyjąkała.

- Ja tu pierwszy raz. - Roześmiał się. - Chociaż nie sądzę, bym wynalazł tę metodę... Domyślam się, że inne pary też uprawiały miłość w gorącym źródełku.

- Kto na przykład?

- Boże drogi, ale ty masz pytania! Pewno moi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, cały ród Wolfów. Ale, co ciebie obchodzą Wolfowie...!

- Bardzo mnie obchodzą. Cała wasza rodzina jest fascynująca... Opowiedz mi o niej coś więcej.

- Kiedy indziej, teraz jest zbyt późno, niedługo się ściemni. - Zeskoczył z głazu i pomógł jej zejść. - Byliśmy tu dłużej, niż każde z nas zamierzało. - Na jego twarzy pojawił się urwisowski uśmiech.

- Co zamierzałeś początkowo, kiedy mnie podszedłeś?

- Miałem zamiar dać ci klapsa i we łzach odesłać do domu, żebyś miała nauczkę, iż samej nie wolno ci się nigdzie zapuszczać.

- No i przytrafiła ci się przygoda. - Objęła go w pasie. Była w znacznie lepszym humorze. Postanowiła zastosować wobec niego zupełnie inną metodę. Skoro nie chce jej wysłuchać. .. Nie rozpoznawała samej siebie w kobiecie, która bezwstydnie obcałowywała teraz jego podbródek.

Skutek był znacznie lepszy, niż opowiadanie o sile własnych uczuć.

- Wiesz co? - powiedział zduszonym głosem. - Chyba jeszcze nie jest na tyle późno, abyśmy musieli już w tej chwili wracać... - Wziął ją w ramiona i zaniósł na aksamitny skrawek trawy, gdzie otrzymała kolejną lekcję miłości.


Trzymając się za ręce, wracali z powrotem. Zapadał różowy mrok. Milczeli. Chwilowo wszystko zostało już powiedziane.

Chwilowo! Lark miała bowiem w zapasie te wszystkie słowa, których Jared nie chciał wysłuchać, podejrzewając ją o nieszczerość. No cóż, trzeba kontynuować nową metodę. Nadejdzie wreszcie taki moment, że będzie mu mogła wszystko wyjaśnić, a przede wszystkim przekonać, że naprawdę nie należała do innego mężczyzny, kiedy oddawała pierwszy pocałunek Jareda.

Kto wie, czy nie zdoła wykrzesać z niego iskierki miłości oprócz zwykłego pożądania. Lepiej jednak na to nie liczyć, aby gdy wszystko się skończy, nie odjechać ze złamanym srcem. Zadygotała na myśl o prawdopodobieństwie takiej możliwości.

- Zimno ci? - spytał troskliwie i objąwszy ramieniem, doprowadził aż do progu domu.

Tej nocy przeniosła się do sypialni Jareda.

Było jej bardzo dobrze. Robiło się jej smutno jedynie wtedy gdy na ustach miała już słowa „kocham cię" i w ostatniej chwili musiała je w sobie zdusić, nie chcąc ryzykować obrazowych komentarzy.


Po śniadaniu trzeciego dnia po tym, jak zostali kochankami, Jared wyraził chęć udania się do Cripple Creek.

- Potrzeba nam wielu rzeczy, których nie dostanę w tym przydrożnym sklepiku wiejskim. Muszę też załatwić kilka telefonów nie cierpiących zwłoki. Może i ty masz jakies sprawy?

- Ooo! - Przypomniała sobie Florydę, o której istnieniu w ogóle nie myślała przez minione trzy dni. - Właściwie to powinnam zadzwonić do domu...

- Czy oni już wiedzą, gdzie jesteś? - zapytał z pozorną obojętnością.

- Wydaje im się, że wiedzą. Ojciec połknął haczyk. Myśli, że jestem w Albuquerque. Bardzo mi to odpowiada.

Jared przyglądał się jej w zadumanym milczeniu.

- Wcześniej czy później powinni poznać prawdę. Nic się nie zyska, odkładając przykrą rozmowę na potem - mruknął wreszcie.

Nic na to nie odpowiedziała, bo miał przecież rację.


Wyjechali po dziesiątej. Był prześliczny sierpniowy dzień. W Cripple Creek Jared pojechał prosto do miejscowego hotelu, zamiast skręcić pod górę do domu Jenny.

- Jenny dziś pracuje - wyjaśnił zdziwionej Lark. - Spytamy, czy mogłaby zjeść z nami lunch.

Hotel Górnika mieścił się w przepięknie odrestaurowanym wiktoriańskim budynku. W stylowo wytapetowanym holu, kuszącym puszystym niebieskim dywanem, za bogato rzeźbioną recepcyjną ladą rezydowała Jenny. Ale jaka Jenny!

Wyglądała ślicznie z upiętymi wysoko czarnymi włosami, w białej ozdobnej bluzce i czarnej spódnicy do ziemi. Można by ją było wziąć za dziewiętnastowieczną modelkę prezentującą ówczesne kreacje.

Wybiegła zza lady, by powitać Jareda i Lark.

- Jakaż miła niespodzianka! - wykrzyknęła.

- Jenny, wprost zabrakło mi słów. Wyglądasz cudownie. Na pewno urodziłaś się w niewłaściwym stuleciu.

- Masz rację, zbyt późno. Mówiono mi, że do złudzenia przypominam babkę Molly. I wiesz, w tym stroju czuję się naprawdę lepiej niż w dżinsach. Jedyna przeszkoda to obuwie. Nie mogę tu nosić kowbojskich butów. - Skwitowała żart śmiechem.

- Zjesz z nami lunch? - spytał Jared.

Jenny zdawała się nie słyszeć pytania, przenosząc ciekawie wzrok z twarzy Jareda na Lark i z powrotem. Jared musiał powtórzyć pytanie nieco zniecierpliwiony tą lustracją.

- Tak, oczywiście. Będę mogła się urwać za godzinę lub dwie. A wy...? - Zmarszczyła brwi. - Widzę coś nowego... Coś się zmieniło.

Jak Jenny mogła odgadnąć, pomyślała Lark. Przecież nie trzymają się z Jardem za ręce, nie uśmiechają głupawo... Jenny szeroko otworzyła oczy.

- Już wiem, już wiem! Jesteście... razem! To powoduje tę różnicę.

- Nie bądź głupia! - obruszył się Jared. - Jesteśmy razem od tygodni, od kiedy Lark przyjechała...

- O nie, drogi braciszku! Dopiero teraz naprawdę jesteście razem. - Uściskała Lark, która lekko zarumieniła się. - Wspaniale!

- Przestań robić z nas widowisko, Jen! - syknął Jared. - Wszyscy się gapią.

- Nie opowiadaj bzdur, mądralo! - Tym niemniej rozejrzała się dokoła. - Słuchajcie, muszę uciekać, bo pan Grover dostanie białej gorączki. Przyjdźcie tu po mnie o pierwszej.

- Doskonale. Mogę zabrać na spacer małego Jareda? Jest u panny Willie?

- Ależ oczywiście. Mały będzie uszczęśliwiony.


Jadąc z Jaredem po chłopca, Lark zachodziła w głowę, w jaki sposób Jenny tak łatwo odgadła, co ją teraz łączy z Jaredem. Pewno sądzi, że wszystko ich teraz łączy i że się wkrótce pobiorą. Nie wie, że chodzi tylko o łóżko, pomyślała z goryczą.

Małego Jareda zastali przy południowym posiłku, złożonym z bułeczki z masłem i szklanki mleka.

Zawodowa opiekunka, starsza już pani, Wilhelmina Porter, znana wszystkim jako „panna Willie", powitała gości informacją, że mały Jared był grzeczny, wobec czego zasługuje na spacer z wujkiem.

Ku zdziwieniu Lark, Jared miał w land roverze specjalne krzesełko dla dziecka, które sprawnie przymocował do tylnego siedzenia.

W drodze powrotnej do miasteczka Lark spytała cicho, aby mały nie słyszał:

- Kto jest ojcem dziecka?

- I ja chciałbym to wiedzieć.

- Ooo?

- Jenny nigdy tego nie zdradziła. Boi się, że mógłbym się na facecie zemścić. Przyszła do mnie przed trzema laty, powiedziała, że jest w ciąży i chce urodzić dziecko. Co miałem robić...?

- Odważna dziewczyna.

- Co tam odważna. Uparta jak muł. Jak wszystkie kobiety z rodu Wolfów.

- Dlaczego tak mówisz? Jenny jest naprawdę dzielna.

Wjechali do miasta. Jared właśnie zwalniał, aby stanąć przy chodniku, kiedy wyprzedziła ich kareta zaprzężona w dwa siwki. Młody woźnica zawadiacko podjechał pod kasyno. Z karety wysiadła czwórka turystów zachwycona przejażdżką.

- Ko-ni-ki, ko-ni-ki - pisnął radośnie mały Jared. - Ja kce ko-ni-ki!

- Tak, ja i mały Jared chcemy przejechać się karetą! - poprosiła Lark.

Jared spojrzał zaskoczony.

- Ty i on! No cóż... Co poradzę przeciwko dwojgu? Podszedł do woźnicy, który uśmiechnął się szeroko spod płowej brody.

- Cześć, Slim, jak leci? - spytał.

- Nieźle, a tobie?

- Też nieźle. Zaprzęg do wynajęcia?

- Jak dla kogo. Dla ciebie tak.

- Mój siostrzeniec i moja... przyjaciółka chcą odbyć długi, piękny spacer twoim powozem. Trudno, pocierpię i ja.

Wsiedli, powóz ruszył. Mały Jared był tak podniecony, że bez ustanku podskakiwał na kolanach Lark.

- Wiesz, jeszcze nigdy w życiu nie jechałam pojazdem zaprzężonym w konie - wyznała Lark. - To bardzo przyjemne.

Jared spojrzał na nią z ukosa.

- Nie przestajesz mnie zdumiewać - mruknął pod nosem. - Wszystkim, co robisz i co mówisz.

Nic nie odpowiedziała.

Powóz wolno toczył się Bennett Avenue, na której panował olbrzymi ruch. Mijali jaskrawo oświetlone setkami lampek kasyna, pseudoantykwariaty i sklepy z pamiątkami. Bardzo wielu przechodniów miało na sobie kostiumy z minionej epoki. Jared wytłumaczył, że są to pracownicy lokali rozrywkowych, specjalnie przebrani, aby w ten sposób zwabiać turystów, którzy lubują się w oglądaniu przeszłości, chociaż sami wolą żyć jak tylko można nąjnowocześniej.

- Cripple Creek*... co za dziwna nazwa tego miasteczka - dziwiła się Lark.

______________________________

* Cripple Creek - Kulawa Rzeczka


- Podobno kiedyś, nim jeszcze odkryto tu złoto i z dnia na dzień powstało miasto, jakaś krowa z pobliskiego rancza złamała nogę, przeskakując rzeczkę płynącą nie opodal. Kiedy odkryto złoto, powstało towarzystwo zajmujące się jego eksploatacją. Nazywało się Kompanią Kulawej Rzeczki. Ale miasteczko nosiło jeszcze przez pewien czas nazwę Hayden Placer. Dopiero potem mieszkańcy doszli do wniosku, że zrobią lepszy interes na kulawej krowie.

- Skąd ty to wszystko wiesz, Jared?! - wykrzyknęła.

- Nie ma takiego drugiego - odezwał się milczący dotąd woźnica. - On wszystko wie o wszystkich. Powiedz pani o Pearl Devere, Jared. Kobitki lubią wiedzieć o innych kobitkach.

Jared zmarszczył brwi i spojrzał znacząco na malca siedzącego na kolanach Lark.

- Pearl Devere to była taka... wysportowana dama, która w okresie gorączki złota po 1880 roku otworzyła w Cripple Creek... salon. Swoje przedsiębiorstwo nazwała „Rodzinnym ranczem". Była jego szefową...

- Salon? Jaki salon? - dopytywała się Lark. Slim zachichotał, Jared pominął pytanie.

- „Rodzinne ranczo" było jednym z najlepszych lokali. Wysokiej kiasy. Najpopularniejszy... przybytek w mieście.

- To musiała być pistoletowa babka - wtrącił woźnica.

- I z pewnością bardzo zaangażowana... społecznie. Kiedy umarła, miasto wyprawiło jej pogrzeb, że... ho, ho! Trumnie towarzyszyła honorowa eskorta policyjna i dwudziestoosobowa orkiestra miejscowej loży masońskiej. Zlecieli się chyba wszyscy górnicy ze wszystkich kopalń. Mówią, że jej dziewczęta, to znaczy pracowniczki, zalewały się podczas pogrzebu łzami.

- Przyjemnie słuchać, że jakiejś kobiecie powiodło się w interesach - powiedziała niewinnie Lark, tuląc małego Jareda,

Aprobata, jaką ujrzała w oczach dużego Jareda, wywołała na jej twarzy rumieniec zadowolenia.

- Aż trudno uwierzyć, że udało ci się skłonić Jareda do podobnej przejażdżki pojazdem dla turystów - zauważyła Jenny z uśmieszkiem.

- To mały Jared miał taki pomysł - burknął.

- Mały Jared ma taki pomysł, ilekroć widzi konia. Ale ty jeszcze nigdy nie zgodziłeś się. Dziś po raz pierwszy... Ale jeśli masz zamiar zaprzeczać czemuś, co jest tak widoczne jak nos na twojej twarzy...

- Dasz mi spokój? - warknął, wiodąc wzrokiem za Lark, która ruszyła przez hol w stronę telefonów.

Jenny poklepała brata po dłoni.

- Nie mam zamiaru droczyć się z tobą. Jestem bardzo zadowolona. Nawet szczęśliwa, że masz wreszcie kogoś specjalnego... własnego w życiu.

- Nie wyciągaj pochopnych wniosków,

- Nigdy tego nie robię. Mówię, kiedy jestem czegoś pewna. I zazdroszczę ci, braciszku.

- Czego?

- Kiedy widzę, jak ona na ciebie patrzy, to aż mrówki przebiegają mi po całym ciele. Ta biedna istota bierze cię za samego Pana Boga. A w każdym razie za kogoś, kto potrafi chodzić po wodzie, jeśli ma na to ochotę. Oczywiście tylko dlatego, że cię nie zna tak dobrze, jak ja...

- Ty w ogóle nie masz pojęcia, co jest grane, malutka siostruniu. I dam ci jedną dobrą radę: nie przywiązuj się do niej zanadto, bo ona jest z rodziny Mallorych i długo tu już nie pobędzie.

- A niby dlaczego? - Jenny otworzyła szeroko oczy, jakby nagle coś sobie uświadomiła. - Tylko mi nie mów, że zamierzasz ją wykorzystać, żeby się zemścić na jej ojcu, bo jeśli tak, to ja...

Nim zdołała dokończyć, na progu pojawiła się Lark. Była blada jak chusta.


Rozmowa z Risą sprawiła Lark zawód.

Risa jak zwykle zaczęła od pytania „gdzie ty jesteś", a zakończyła uwagą, że Lark nie może chować się bez końca.

W trakcie rozmowy Lark dowiedziała się, że ojciec nadal szaleje, że nie odwołał ślubu i nawet nic nie powiedział Risie i Wesowi o telefonie Lark.

- O Boże, więc Wes jeszcze nic nie wie?! - wykrzyknęła Lark. - Muszę natychmiast do niego zadzwonić.

- Nie trudź się. On właśnie odwiedza przyjaciół w Key West. Nie ma mowy, żebyś go dziś dopadła. Nawet nie wiem, kiedy wraca. Spróbuj za kilka dni.

- Za dwa dni nie będę mogła.

- Niby dlaczego? - Bo w domu nie ma...

Tuż obok przechodziła grupa hałasujących głośno turystów. Lark przesłoniła dłonią mikrofon słuchawki.

- Gdzie ty właściwie jesteś? - dopytywała się Risa. - Co to za krzyki?

- To nieważne. Chcę ci tylko powiedzieć, że na Florydę nie wracam. Nigdy.

Risa wydała okrzyk zdumienia.

- A Wes jest nadal pewien, że ślub odbędzie się trzydziestego! Co ty wyrabiasz, Lark!

- Jest mi niezmiernie przykro. Ale za Wesa wyjść nie mogę. Zwłaszcza w powstałej sytuacji...

Usłyszała w słuchawce głośne zachłyśnięcie.

Może by i mogła wyjść za Wesa, nim poznała, czym jest prawdziwa miłość, czym jest przebywanie w ramionach Jareda Wolfa...

Nagle zdała sobie sprawę, że pozwoliła Jaredowi zbliżyć się do siebie w co najmniej dwuznacznej sytuacji: była pewna, że zaręczyny są zerwane, że ojciec obwieścił to Wesowi. Tymczasem ani Wes, ani zainteresowany tym florydzki światek nic nie wiedzieli i nadal szykowano się do ślubu... Co by powiedział Jared, gdyby się dowiedział? Okropne!

- Risa, musisz coś dla mnie zrobić! - wykrzyknęła do słuchawki. - I to natychmiast, teraz, od razu!

- O Boże, cóż znowu?

- Musisz Wesa i wszystkich innych zawiadomić, że ślubu nie będzie, że zrywam zaręczyny. Musisz odwołać ślub w kościele, no i oczywiście przyjęcie. Wszyscy muszą o tym wiedzieć. Powiedz Wesowi, że zadzwonię do niego, kiedy będę mogła. Powiedz ojcu...

- Lark, ja tego nie mogę zrobić. Musisz sama... Nie mam prawa tego zrobić.

- To ja nie mogę. Fizycznie nie mogę. Przez najbliższe dni nie będę miała dostępu do telefonu. Proszę cię, Riso! Zostałaś mi tylko ty, nie mam nikogo innego, do kogo mogłabym się zwrócić. Błagam cię... musisz to dla mnie zrobić...

Lark usłyszała westchnienie z drugiej strony i słowa Risy:

- No cóż, spróbuję...

- Natychmiast. Nie wyobrażasz sobie, jakie to dla mnie ważne.

- A ty nie wyobrażasz sobie, co się dzieje w domu, co wyrabia ojciec...

- Okropnie mi przykro, że masz przeze mnie kłopoty... Ale to, o co cię proszę, jest dla mnie sprawą... życia i śmierci. Obiecujesz, że zawiadomisz wszystkich o mojej decyzji?

- Powiedziałam, że się postaram... Pamiętaj, że nie będziesz mogła ukrywać się bez końca...


Lark zdawała sobie z tego sprawę, ale wiedziała też, że z każdą godziną staje się silniejsza i bardziej przekonana, że postępuje słusznie. Podziękowała siostrze i odłożywszy słuchawkę, wróciła do restauracji. Jedno spojrzenie na twarze Jareda i Jenny powiedziało jej, że się o coś sprzeczali. W milczeniu zajęła swoje miejsce.

- Na Florydzie wszystko w porządku? - spytała niewinnie Jenny.

- Daj spokój, smarkata! - burknął Jared i zwrócił się do Lark: - Jesteś gotowa do drogi?

- Nie jest gotowa! - wybuchnęła Jenny. - Obiecałam jej pokazać hotel.

- Nie mamy na to czasu! - Jared ze złością patrzył na siostrę.

- Ale miałeś czas na włóczenie się po mieście w starej karecie - odcięła się. - I przestań być taki srogi. Myślisz, że cię nie przejrzałam? Znam cię jak stary kapeć, drogi braciszku. Wiem, że nie masz nic pilnego do załatwienia. Czasami śmiać mi się chce, kiedy jesteś taki...

- Dajcie spokój, moi kochani... - mitygowała ich Lark.

Jared uciszył ją jednym spojrzeniem.

- A ty, Jenny, masz czasami niedobry zwyczaj otwierania buzi przed zaangażowaniem w proces myślowy paru szarych komórek. Skoro żądasz ode mnie, abym nie wtrącał się do twojego życia, ty nie wtrącaj się do mojego. Jeśli będę potrzebował zasięgnąć twojej opinii, smarkata, to się o to zwrócę...

- Ach ty zarozumiały, świętoszkowaty, absolutnie nieczuły...!

Lark zerknęła na małego Jareda. Czy chłopca nie przeraziły podniesione głosy? Ale maluch spokojnie uderzał swoją łyżką w tacę, rozpryskując na wszystkie strony okruchy krakersów.

Jared zerwał się. Twarz miał kamienną.

- Mam tego dość! Idziemy! - Przez długą chwilę wpatrywał się w siostrę złym wzrokiem. Potem przeniósł go na Lark.

- Idziesz, czy zostajesz? - Zadał pytanie tonem, który sugerował, że go nie obchodzi jej decyzja.

Jenny wydawała się zdeterminowana. Żadne z rodzeństwa nie zamierzało ustąpić.

Co ja w tym towarzystwie robię, zadała sobie pytanie Lark. Okazuje się, że prawie nie znam Jareda. Jednakże cząstkę, którą znała, uwielbiała, a resztę pragnęła jak najprędzej dokładnie poznać, więc wstała.

- Przykro mi, Jenny, ale hotel obejrzę chyba innym razem - powiedziała.



ROZDZIAŁ SIÓDMY


Tej nocy Lark spała sama w łóżku Jareda. Jego właściciel po kolacji zniknął w mroku. Długo nie mogła zasnąć, zastanawiając się nad nowymi komplikacjami i bardzo przykrą sytuacją. Nad sytuacją zakochanej kobiety, której kochany mężczyzna nie ufał. I właściwie trudno było mieć o to do niego pretensję. Gdyby wyjechała z Florydy, zrywając uprzednio zaręczyny, wszystko wyglądałoby inaczej. Mogła i powinna była to zrobić.

Jeszcze długo męczyły ją mniej lub bardziej nieprzyjemne myśli. Zasnęła chyba dopiero po północy. Sen miała jednak spokojny i rano obudziła się zupełnie rześka, a jej pierwszą myślą było, że lepiej jest kochać i przegrać, niż nie zaznać miłości. Była zadowolona ze swojego wyboru. Do kuchni zeszła w znacznie lepszym humorze, niż szła spać.

Przy kuchennym stole siedział Jared i spokojnie zajadał swoje płatki. Kiedy wrócił i skąd, nie miała pojęcia, ale najwidoczniej nocna wyprawa dobrze mu zrobiła, gdyż spojrzał na nią niemal przyjaznym wzrokiem.

- No więc dobrze - powiedział. - Mów!

- Co mam mówić?

- To, co tak bardzo chciałaś mi zakomunikować, a czego ja nie chciałem słuchać. Mów, zamieniam się w słuch. - Coś rozbłysło w jego oczach.

Nagle wyschło jej w ustach. Usiadła, odchrząknęła, przełknęła. ..

- A więc tam, w gorących źródłach...

- Owego znamiennego dnia? - przerwał jej pytaniem,

- Tak. Chciałam ci wtedy powiedzieć, że wszystko jest w porządku, bo zerwałam zaręczyny...

- Czyżby? - Zmrużył oczy.

- Bo to, co wtedy powiedziałeś o kobietach należących do innych... Chciałam ci powiedzieć, że już nie ma innego mężczyzny. - Zaczęła się plątać i gubić. Czy odważy się wyjawić mu głębię swego uczucia? Czy powinna to zrobić?

- Kiedy zerwałaś zaręczyny?

Było jasne, że on nadal nie jest pewny, czy powinien jej wierzyć i ufać.

- Tego samego dnia, zanim poszłam do gorących źródeł, wzięłam twojego land rovera i pojechałam do wiejskiego sklepu na drodze do Cripple Creek... Zadzwoniłam do... - Przecież rozmowę przejął ojciec... i nie przekazał Wesowi. Ale to przecież nie jej wina...

- Rozmawiałaś z tym, jak mu tam na imię...?

- Na imięmu Wes. - Odważyć się skłamać, czy też zdobyć się na odwagę i powiedzieć prawdę?

- O właśnie, Wes. Rozmawiałaś z nim?

No, właściwie nie rozmawiała, ale nie dlatego, że nie chciała. Chciała bardzo. To wina ojca. Wczoraj Risa obiecała, że się postara. Czy skorzystanie z dwu pośredników jest równoznaczne z osobistym zawiadomieniem?

- Czekam na odpowiedź - cierpliwie odezwał się Jared. Siedział nadal z kamienną twarzą, ręce miał założone na piersiach.

- Wes wie, że z nim zrywam! - wyrzuciła z siebie. - Czy dasz mi wreszcie spokój? Przestań zadręczać mnie tymi drobiazgowymi pytaniami.

- Chcę wiedzieć, czy oświadczyłaś mu wyraźnie, bez niedomówień, że za niego nie wyjdziesz? Możesz mi to powiedzieć? Bo jeśli mu nie powiedziałaś i chcesz wrócić, jak gdyby nigdy nic, to zachowam pełną dyskrecję. Możesz się nie bać. Przeżyliśmy wspaniałe chwile, ale bez żadnych zobowiązań, pa, cześć...!

Miała ochotę trzepnąć go w twarz za to, co teraz powiedział. Trwało długo, nim się opanowała.

- Nie chcę wracać.

- Czy zamierzałaś jeszcze coś powiedzieć? - Wstał.

- Czy to nie wystarczy? - Nie była to odpowiednia chwila na mówienie o miłości

Wcale nie była pewna, czy jej uwierzył.

To, co mu powiedziała, choć mijało się trochę z prawdą, wyrażało jej uczciwe intencje.

Zresztą Wes chyba już wie. Co za różnica, czy o zerwaniu zaręczyn powie mu ona sama, czy członek rodziny? Byle otrzymał wiadomość, że weselnych dzwonów nie będzie, że zaręczyny są definitywnie zerwane. Jeśli tak się stało, to Lark powiedziała Jaredowi prawdę.


W dwa dni po rozmowie z Lark na temat zerwania zaręczyn, Jared stał zadumany na wzniesieniu powyżej domu Wolfów i usiłował rozgryźć zagadkę panny Lark Mallory. Nie było żadnych wzajemnych zobowiązań, żadnych zobowiązań, powtarzał sobie.

Przez minione dwie noce spał w lesie, usiłując podjąć jakąś decyzję.

Czy jej wierzy? Nie wiedział.

Wobec tego inne pytanie: czy chciałby móc jej wierzyć?

Otrząsnął się i poszedł w kierunku osikowego zagajnika. Rano padało, liście drzew jeszcze nie obeschły, Jared był wkrótce przemoczony, co go jednak nie zniechęciło do dalszego spaceru.

Musi poznać prawdę, nim sytuacja jeszcze bardziej się skomplikuje. Był na to tylko jeden sposób.

Po dobrych dwudziestu minutach marszu dotarł do wiejskiego sklepiku przy drodze. Zamknął się w kabinie telefonicznej i wystukał numer informacji w Palm Beach, a następnie siedzibę Korporacji Mallory-Sherborn. Poprosił o połączenie z Wesem Sherbornem i po kilku sekundach usłyszał w słuchawce męski głos:

- Mówi Wes Sherborn. Czym mogę panu służyć?

- Poszukuję panny Lark Mallory. Powiedziano mi, że pan się z nią przyjaźni.

- Owszem. Ale kto mówi?

Jared się zawahał. Szybko jednak podjął decyzję, nie było sensu ukrywać tożsamości. Nie znał Wesa Sherborna, a Wes Sherborn nie słyszał nigdy o Jaredzie Wolfie. Lark z pewnością miała wielu przyjaciół i prawdopodobieństwo, że Wes wspomni o tym telefonie Drake'owi Mallory'emu było znikome. A jeśli nawet...

- Nazywam się Jared Wolf. Można powiedzieć, że od bardzo dawna jestem przyjacielem obu sióstr...

- Rozumiem. Więc czym mogę panu służyć?

- Słyszałem, że za dwa tygodnie panna Lark wychodzi za mąż.

- Tak, to prawda. Wychodzi za mnie. Trzydziestego sierpnia.

Jaredowi wydawało się, że Wes niemal zachichotał.

- Moje gratulacje.

- Dziękuję. Więc o co...?

- Chciałbym wysłać jej prezent ślubny... W imię dawnych czasów, kiedy byliśmy dziećmi...

- Jestem pewien, że sprawi jej to wielką przyjemność. Niech pan to wyśle pod adresem naszego nowego domu. Jest to prezent dla nas od jej ojca. Już panu podaję...

Jared stał jak skamieniały. Chciał znać prawdę i poznał.

Kiedy Jared nie wrócił - tak jak się Lark spodziewała - wpadła w panikę. Nie bacząc na nic, zabrała ze stołu klucze do land rovera i pojechała do Cripple Creek.

Chyba zgłupiałam, mówiła sobie podczas drogi. Przecież nie zastanę Jenny w domu. Z pewnoscią jest w pracy albo na spacerze z małym Jaredem, lub załatwia sprawunki. Tymczasem Jared wróci i będzie wściekły, że zabrałam samochód. A wyprawa do miasteczka i tak na nic się nie przyda.

Nie, nie, nie! Musi odszukać Jenny! Musi z nią porozmawiać, zwierzyć się, może wspólnie znajdą jakieś rozwiązanie tej skomplikowanej sytuacji. Może jednak będzie miała szczęście i zastanie Jenny?


Miała to szczęście. Jenny już z daleka zobaczyła samochód Jareda, wyszła na ganek i zaczęła wesoło wymachiwać.

Lark odczuła wielką ulgę.

Mały Jared spał, więc obie kobiety usiadły na werandzie i mogły spokojnie porozmawiać, pijąc jak zwykle lemoniadę.

- Wyglądasz nietęgo, Lark. Masz podkrążone i zapuchnięte oczy, jakby od płaczu. Czym tak się zamartwiasz? - zagaiła Jenny. - Jared?

- Jared.

- Zakochałaś się w nim. - Było to stwierdzenie, nie pytanie. - Już poprzednio dostrzegłam symptomy.

- Szkoda, że nie dostrzega ich Jared. Czasami sobie myślę... - Zamilkła.

- Mów! Nic mu nie powtórzę. Ani nikomu innemu. Nie wiem, czy będę ci mogła pomóc, ale spróbuję.

- Nic tu nie poradzisz, Jared mi po prostu nie ufa. Nie wiem, czy to chodzi o mnie, czy o jego nienawiść do mojego ojca, ale na każdym kroku coś między nami się pojawia, jakaś bariera... Jared stale tylko powtarza, że żadne z nas niczego nie obiecywało i niczego nie może się spodziewać. A ja chciałabym się spodziewać... przyszłości... z nim. Nie chcę być traktowana jak... wakacyjna przygoda. Będę musiała to akceptować...jeśli to jest wszystko, co mogę uzyskać, ale bardzo mi to nie odpowiada. Jestem po prostu zrozpaczona...

- Chyba przesadzasz. On z pewnością nie traktuje cię jak poderwanej na jeden wieczór panienki...

- Właśnie tak mnie traktuje. Nie szanuje mnie, ponieważ jestem zaręczona. To znaczy byłam, kiedy tu się zjawiłam.

- Byłaś, czy jesteś?

- Drogi Boże, w tej chwili to już sama nie wiem. Chciałam zerwać zaręczyny i zadzwoniłam do Wesa... to mój narzeczony, żeby mu to powiedzieć, ale odebrał ojciec. Prosiłam go więc, żeby zawiadomił Wesa. Nie zawiadomił. Rozmawiałam potem z siostrą, Risą, i ją prosiłam, żeby koniecznie odwołała ślub i powiedziała Wesowi, że za niego nie wyjdę. Mogę mieć tylko nadzieję, że Risa to zrobiła... Boże, ja nigdy nie powinnam była zaręczać się z Wesem. Tak jakoś wyszło, znaliśmy się od dziecka, ojciec parł do tego małżeństwa, bo to syn jego wspólnika. No i Wes publicznie mi się oświadczył w obecności obu naszych rodzin... Głupio mi było powiedzieć „nie", nie dano mi czasu na zastanowienie się. - Po policzkach Lark spłynęło parę łez. - Zawsze tak bardzo chciałam aprobaty ojca. Nie chcę jednak płacić za nią małżeństwem z mężczyzną, którego nie kocham. Kocham Jareda, ale on we mnie nie widzi przyszłej żony...

- Byłaś zawsze blisko z ojcem? - spytała Jenny.

- Blisko? Nigdy. Dlatego chciałam być. Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałam czternaście lat. Zaraz po powrocie z ostatnich wakacji, tu w górach. Ojciec chciał, żebyśmy z Risą zostały z nim, ja bardzo tego chciałam. Matka... matka za dużo piła i to mnie do niej zniechęcało.

- Ale jednak z nią zamieszkałaś.

- Matka mnie potrzebowała. Ojciec nie. Została z nim Risa. Zawsze wolał ją ode mnie. Wyjechałam do Miami z matką. Ojciec był z tego powodu bardzo niezadowolony. Po prostu wściekły. Okropne rzeczy o niej mówił, żeby mnie skłonić do pozostania. Ale ja zamieszkałam z nią chyba z dobrego serca. Jakiś odrach miłosierdzia... A jak zamieszkałam z matką, to chciał, żebym mu donosiła, co matka robi. Wywierał na mnie różnorakie naciski. Udało mi się jednak im oprzeć...

Lark opuściła głowę i zasłoniła twarz dłońmi. Po dłuższej chwili wyprostowała się i ciągnęła dalej:

- W dwa lata po rozwodzie matka po pijanemu rozbiła samochód na drzewie. Zabrano ją do szpitala w ciężkim stanie. Siedziałam w holu, czekając na to, żeby mi ktoś powiedział, co z nią jest, kiedy przyszedł ojciec i z miejsca zaczął mnie oskarżać, że to moja wina, bo gdybym go informowała, że matka ciągle pije, to można by było oddać ją do zakładu. Że powinnam była z nim zamieszkać. Że właściwie ledwie uszłam z życiem, bo przecież mogłam być w tym samochodzie. Że nigdy w życiu nie podjęłam żadnej dobrej decyzji. Ani razu nie zapytał o matkę. Miałam już tego wszystkiego dosyć i zaczęłam okropnie krzyczeć, a nawet rzuciłam się na niego. Miałam ochotę wydrapać mu oczy. Krzyczałam, że matka nigdy nie powiedziała ani jednego złego słowa na ojca, i że to jego okrutne zachowanie wpędziło ją w nałóg. To on uczynił jej życie piekłem. I na koniec powiedziałam mu, chcąc się zemścić, że owszem, odwiedzali ją mężczyźni, już od dawna, jeszcze przed rozwodem... I wtedy zjawił się doktor i powiedział, że matka nie żyje...

- Byłaś wówczas jeszcze dzieckiem, Lark, nie możesz winić siebie za nic. A ja w twojej opowieści i w tych twierdzeniach, że ciągle szukasz aprobaty ojca, dostrzegam jakiś ciężar winy i próbę jej odkupienia - powiedziała Jenny.

- Taaak - potwierdziła Lark. Z emocji aż ochrypła - dlatego chciałam ojcu sprawić przyjemność i wyjść za Wesa. Marzył o tym.... Napomykał o tym od pierwszej chwili, kiedy po pogrzebie matki wróciłam do jego domu. Zamieszkałam z ojcem i Risą. Pierwszego dnia ojciec wezwał mnie i wygłosił uroczysty wykład. Wyjaśnił mi, dlaczego nigdy w przyszłości nie powinnam samodzielnie podejmować życiowych decyzji. Bo jestem słaba, jak matka, która zakochiwała się w każdym przystojnym mężczyźnie, jaki się pojawił na horyzoncie. I że na szczęście mam ojca, który będzie za mnie dokonywał wyborów. Napomknął, że mało jest ojców, którzy z powrotem przyjęliby pod swoje skrzydła tak niewdzięczne dziecko. Miałam szesnaście lat, okropnie się wstydziłam tego, co zrobiłam. No i postanowiłam zasłużyć na tę aprobatę, o której już mówiłam...

- Musiało ci być bardzo ciężko - skomentowała Jenny. - Niewesołą miałaś młodość...

- Jedna Risa mnie rozumiała. Wiedziała, jak okropnie wszystko przeżywam. Poradziła mi, żebym udawała, że wierzę w to wszystko, co ojciec mówi, a robiła swoje. I żebym nie stawiała otwartego oporu. Wtedy ta rada wydawała mi się dobra. Jeszcze do niedawna tak sądziłam i zgodnie z nią postępowałam. Teraz żałuję... Chociaż z drugiej strony było mi łatwiej żyć, unikając starć. Kiedy kłóciłaś się przy mnie z Jaredem, byłam zupełnie przerażona i pomyślałam sobie... Nawet ci nie powiem, co pomyślałam, to takie straszne...

- W naszej rodzinie wszyscy zawsze mówili sobie, co mają na wątrobie. Ostro i bez ogródek. Każdy powiedział swoje i szedł swoją drogą, ale co mu zapadło w głowę, to zapadło. I wyciągał wnioski. Wszyscy się kochamy i nikt do nikogo nie ma długo pretensji. A każdemu lżej, że się wygadał.

- To jest dla mnie nie do pojęcia.

- No i stąd twoje trudności w porozumieniu z Jaredem i zrozumieniu jego samego - podsumowała Jenny.

- Kiedy tu nie chodzi o to. Chodzi tylko o mnie. Jared wydaje się wiedzieć dokładnie, czego chce i dokąd zdąża. To ja nie wiem. On ustala reguły, a ja według nich postępuję. Z wyjątkiem...

- Jakim?

- Chyba wiesz, że ja i Jared... jesteśmy kochankami. To znaczy byliśmy... - W spojrzeniu Lark kryło się jakby wyzwanie.

- Nie musisz tak na mnie patrzeć, jakbyś się spodziewała, że cię potępię. Nie mam zamiaru osądzać ciebie ani mojego brata. Ja też byłam kiedyś zakochana, a moje wybory nie zawsze były takie, jakie podobałyby się mojej rodzinie. Ale nikt się do mnie nie odwrócił plecami. I nie żałuję tego, co zrobiłam. Mam synka, którego kocham nad życie... Niczego nie żałuję.

- Ja żałuję wielu rzeczy, ale nie dlatego, że kocham Jareda. Kiedy tu się zjawiłam, nie było najmniejszego powodu, bym mu się zwierzała z moich osobistych spraw. Między nami absolutnie niczego nie było. Nic się nawet nie kroiło. I nagle stało się i było już za późno. Jeszcze nie spotkałam człowieka, który miałby taki szacunek do instytucji małżeństwa. Wprost niewiarygodne w naszych czasach. I rozciąga ten szacunek nawet na stan narzeczeństwa.

- A ponieważ jest takim unikatem, nadal tkwi w stanie kawalerskim - odparła Jenny. - Powiedział mi kiedyś, że jego małżeństwo musi być podobne do małżeństwa rodziców, dziadków i pradziadków co do trwałości i wzajemnej miłości. Powiedziałam mu wtedy, że perfekcji żądać może tylko ktoś doskonały, a on wcale nie jest doskonały. Ma wiele wad. Dobry chłop, ale nie anioł.

- O tak, aniołem to on nie jest. - Lark po raz pierwszy roześmiała się.

- I okropnie wyrzekał na kobiety, że stało się z nimi coś niedobrego, że mężczyzna ma trudności, żeby z którąkolwiek związać się na całe życie... Może wreszcie znajdzie... Jared to człowiek wprost stworzony do rodzinnego życia. Tylko że poprzeczkę ustawił zbyt wysoko. Nikt jej nie może przeskoczyć...

Przez kilka minut obie kobiety siedziały w milczeniu, zadumane.

Wreszcie Lark powiedziała:

- Dziękuję ci, Jenny, że mnie wysłuchałaś i z miejsca nie potępiłaś...

- Za co to miałabym cię potępiać? A jeśli idzie o ocenę twojego postępowania w przeszłości i w przyszłości, to jedynym sędzią możesz być ty sama. I ty musisz dokonywać wyborów i dróg jakimi zdążasz.

- Mam wrażenie, że jedną z przyczyn, dla których Jared mnie nie szanuje, jest moja uległość wobec woli ojca. Jared nigdy przed nikim i niczym nie ucieka. Stawia zawsze czoło trudnościom, to widać. Ja jestem inna. Kiedy zdobyłam się wreszcie na umknięcie ojcu z Florydy, to właśnie w celu przemyślenia wszystkiego w spokoju.

- I przemyślałaś?

- O tak! Poznanie Jareda i zakochanie się w nim dało mi siłę, której potrzebowałam, żeby przeciwstawić się ojcu. W każdym razie przez telefon, na odległość. - Roześmiała się żałośnie. - Spaliłam za sobą mosty. Teraz nie mogę wrócić, choćbym chciała. Na szczęście nie chcę.

Jednakże już w chwili wypowiadania tych ostatnich słów ogarnęły ją wątpliwości. Póki Jared stał przy niej, była zdolna walczyć z całym światem. Ale Jared może od niej odejść, a nawet obrócić się przeciw niej.

Co wtedy?


Jared nie wrócił przez dwa następne, okropne dni. Lark cierpiała, czekała, wypatrywała go. Kiedy wreszcie trzeciego dnia stanął w drzwiach, nie czekała, aż objawi swój zły czy dobry humor, czy też odezwie się słowem, lecz rzuciła mu się na szyję i mocno przytuliła.

- Tak się martwiłam! - wykrzyknęła. - Dzięki Bogu, że jesteś.

- Czy coś się stało?

Z policzkiem pod brodą Jareda nie widziała jego twarzy, lecz wyczuła w głosie niepokój. To dobry znak!

- Właściwie nie - przyznała. - Tylko było mi ciebie brak.

Jeszcze przez chwilę czuła jego ramiona obejmujące ją niby żelazna obręcz.

- Ciekawy wybrałaś scenariusz - powiedział.

Odchyliła nagle głowę.

- Co ty powiedziałeś?

- Możesz się nie martwić. Wróciłem przecież. - Miał kamienny wyraz twarzy, oczy wpatrzone w przestrzeń.

- Nie wydajesz się uradowany, że mnie widzisz...

- A dlaczego miałbym być uradowany? - spytał zimno.

Jared zdecydowanie się zmienił. Lark nie potrafiłaby powiedzieć, na czym ta zmiana polegała. Poza tym zachowywał się chłodno i z rezerwą. Wydawało się jej, że w paru spojrzeniach, jakie na nią rzucił, tkwiło palące pytanie, ale go nie zadawał.


Następnego dnia, przygotowując na lunch kanapki z tuńczykiem, zastanawiała się nad tym. O co mu właściwie chodzi? Zupełnie, jakby podjął decyzję akceptowania istniejącego stanu rzeczy, niewybiegania z planami na przyszłość, wyczekiwania na rozwój wypadków. Przyglądał się jej uważnie, ostrożnie, a od powitalnego uścisku poprzedniego dnia nie dotknął jej ani razu.

Nie tego oczekiwała, ale trudno. Poczeka i ona.

Nie usłyszała jego kroków, gdy wchodził przez drzwi prowadzące z platformy obserwacyjnej. Zerknęła w jego kierunku i zamarła, ujrzawszy twarz skrzywioną dziwnym grymasem.

- Co byś zrobiła, gdyby zastał cię tu ojciec? - zapytał prosto z mostu.

Ponieważ milczała, powtórzył:

- No, co byś zrobiła?

Drżały jej ręce, więc odłożyła nóż, którym krajała chleb.

- Zapadłabym się pod ziemię. Nie jestem gotowa do rozmowy z nim.

- Czy nie dramatyzujesz?

- Sama nie wiem. Ty nie masz pojęcia, jaki on jest wyniosły i jak upokarza rozmówcę. Zagadałby mnie, a raczej zakrzyczał, a pode mną zatrzęsłyby się nogi. Owszem, mogłabym z nim rozmawiać, gdybyś zechciał mi pomóc, Jared. Ty sobie z każdym poradzisz.

- Dlaczego miałbym występować w twoim imieniu? Nie ma po temu powodu.

- Chyba masz rację, nie ma powodu... - Opuściła głowę.

- Wracamy więc do punktu wyjścia. Jeśliby pojawił się ojciec, toby ci zdrowo nagadał, a ty posłusznie wróciłabyś na Florydę. - Jared mówił cynicznie i prawie obojętnie.

- A cóż miałabym zrobić? Boże, ty naprawdę sądzisz, że on może mnie tu znaleźć? Sądziłam, że gdzie jak gdzie, ale tu jestem bezpieczna.

- Istnieje wiele sposobów na odszukanie cię. To sprawa czasu, a ty tylko na krótko odsuwasz nieuchronny finał. Chowasz głowę w piasek. A to nigdy nie jest dobrą metodą.

- Więc, co mam począć? Tobie jest łatwo mówić... Zawsze jesteś pewny tego, co zamierzasz zrobić, i robisz to. Nie wnikasz w to, co ja czuję...

- Dlaczego nie powiesz sobie raz na zawsze: dość. Tupnij nogą i powiedz mu, co sądzisz o nim i jego metodach. Postaw mu się. Zachowaj się raz wreszcie jak dorosła osoba i powiedz mu, żeby wyniósł się z twojego życia. Że to jest twoje i tylko i twoje życie...

- Mówisz tak, bo jesteś w innej sytuacji. Masz gdzie mieszkać i z czego żyć. Możesz tu przetrwać...

- Jedyna różnica między mną a tobą polega na tym, że ja przed nikim się nie chowam.

- I to jest twój dom, a nie mój... - dodała. - Ja będę go musiała opuścić.

- Dość tej rozmowy. Ojciec prawdopodobnie tu się nie pojawi. Zapomnij, że poruszyłem ten temat. Ale pamiętaj, że któregoś z najbliższych dni będziesz musiała coś zdecydować.

Wyróżnił słowo „najbliższych". Dlaczego?

- Kiedy wszystko ułoży mi się w głowie, na pewno coś zrobię.

A kiedy mnie się ułoży wszystko w głowie, też coś zrobię, pomyślał Jared. Byle nie było za późno. Wyszedł na platformę obserwacyjną i przez kilka minut patrzył na drogę wiodącą do domu Wolfów.

Teraz był już całkowicie pewien, że popełnił błąd telefonując na Florydę. Miał przedziwne wrażenie, że wróg jest już blisko. Chociaż nie osłabła w nim chęć zemsty na Mallorym, nie wiedział dobrze, jaką formę ta zemsta powinna przyjąć. Na ile podświadomie chciał zranić Lark, i w jaki sposób powinien jej ojca rzucić na kolana.

Czując się przede wszystkim opuszczona, samotna, zataczając się ze zmęczenia po paru bezsennych nocach, Lark szła ciężko do sypialni na pięterku. Rzuciła się na łóżko i zapadła w głęboki sen.

Obudziły ją gniewne głosy.



ROZDZIAŁ ÓSMY


Jared Wolf stał na progu domu i z góry patrzył spod przymrużonych powiek na swego arcywroga. Drake Mallory był mężczyzną potężnej budowy o czerstwej cerze. Wydawał się starszy, tęższy, ale poza tym był taki sam jak niegdyś - arogancki i odnoszący się do słabszych z pogardą.

- Patrzcie państwo! - powiedział. - Mój chłopak na posyłki. Gdzie ona jest, Wolf?

Jared z trudem się hamował.

- O kim mówisz, Mallory? Czyżbyś miał tu umówione spotkanie z którąś ze swoich dziwek? - Dłonią pocierał o kieszeń dżinsów, wzrok wtopił w twarz przeciwnika. - Czyżbyś jej nie zawiadomił, że dom już nie należy do ciebie? Zapomniałeś? Obie twoje żony odkryły tajemnicę twojego gniazdka i dlatego cię rzuciły...

- Won od mojej rodziny! - wrzasnął Mallory.

- Z rozkoszą, jeśli tylko opuścisz moją posiadłość. Obaj mężczyźni wzajemnie sztyletowali się spojrzeniami.

Mallory nie wstąpił na schodki ganku, Jared z nich nie zszedł. Obaj z nadludzkim wysiłkiem trzymali nerwy na wodzy, aby wzajemna niechęć nie przerwała tamy.

Wskazując palcem dom, Mallory powiedział:

- Wiem, że moja córka tu jest i nie odejdę, póki z nią nie porozmawiam. Ty nie masz prawa...

- Mam wszystkie prawa - przerwał Jared. - Łącznie z prawem obrony siłą ziemi, która do mnie należy. Lark powiedziała mi, że nie chce rozmawiać z ojcem.

- Kłamiesz. Zawsze kłamałeś...

- Niech pan uważa. Nie jestem już chłopczykiem do popędzania. I nie życzę sobie spoufalania. Specjalnie użyłem formy „ty", żeby pan posmakował jej w specyficznym kontekście. Może już wystarczy? Chcę, żeby pan wiedział, że jest pan najbardziej aroganckim, odpychającym typem. Aby z nią rozmawiać, musiałby pan wejść siłą, a pan jest silny tylko w słowach. Na mnie słowa nie robią wielkiego wrażenia. - Na ustach pojawił mu się lekki uśmiech. - Ale nie radzę próbować siły.

- Dugan! - warknął Mallory przez ramię. - Chodź tu szybko, człowieku.

Jared był tak zapatrzony w swego wroga, że nawet nie zauważył drugiego mężczyzny siedzącego w samochodzie. Był to spotkany niedawno w Cripple Creek miły woźnica, jeden z najbardziej znanych rozrabiaków w tych stronach. Jeden z najprzebieglejszych.

Slim Dugan wygrzebał się z dżipa i oparł o błotnik.

- Wolę sobie postać tutaj, panie Mallory - powiedział. - Cześć, Jared. Wyglądasz wcale znośnie... - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

Mallory jeszcze bardziej poczerwieniał. Rzadko zdarzało się, że jego rozkazy nie zostawały spełnione. Nadął się i oświadczył Jaredowi:

- Jeśli zrobiłeś jej krzywdę, draniu, to cię zabiję...!

- Nie tak się mówi do człowieka, z którym chce się ubić mteres, panie Mallory. - Jared czuł, że traci panowanie. Jeszcze chwila, a rzuci się Mallory'emu do gardła. - Dlaczego miałbym krzywdzić milionerską córunię? Jaki byłby w tym mój interes? Miałbym ją krzywdzić tylko dlatego, że jej tatuś okłamał i oszukał moją matkę, wpędzając ją do grobu? A może dlatego, że jej szanowna mamusia obciążała mnie winą za puste butelki po whisky? Lub dlatego, że druga pańska córęczka zwaliła na mnie winę... Eee, szkoda słów. - Machnął ręką. Wskazując palcem drogę, wykrzyknął: - Wynoś się stąd panie Mallory! No już, jazda z mojej ziemi!

Mallory był absolutnie zaskoczony siłą emanującej z Jareda nienawiści. I po raz pierwszy poważnie zaniepokojony. Trwał jednak przy swoim:

- Nie ruszę się stąd, póki nie dowiem się, nie zobaczę, że wszystko jest w porządku. A może ona jest przetrzymywana wbrew swej woli? Wszystkiego można się po panu spodziewać.

- O tak, po mieszańcu można spodziewać się najgorszych rzeczy - powiedział z goryczą Jared. - Dla pana byłem i jestem mieszańcem.

- Ja chcę się widzieć z moją córką, psiakrew! Z jej własnych ust chcę usłyszeć, że ona nie chce rozmawiać ze starym ojcem. Wiem dobrze, że kiedy mnie zobaczy, wróci jej rozum. - Mallory odzyskiwał pewność siebie. Założył ręce na piersiach i rozstawił nogi, aby dać do zrozumienia, że się nie ruszy, póki jego życzenie nie zostanie spełnione.

- A ja mówię nie! - odparł krótko Jared.

Mallory jakby się skurczył.

- Niech pan ją przynajmniej zapyta. Jeśli ona powie, że nie... - Mallory wyraźnie szukał kompromisu. - Dobrze, niech chociaż podejdzie do okna i rzuci we mnie kamieniem. Wtedy będę wiedział... Ale póki jej nie zobaczę, nie odejdę. A jeśli nie uzyskam tego, co chcę, to wrócę tu z szeryfem...

Jared zawahał się. Nie miałby nic przeciwko spełnienia przez Mallory'ego groźby sprowadzenia przedstawiciela prawa, ale Lark mogłaby być z tego niezadowolona. Lark już się chyba obudziła i pewno stoi na pięterku tuż za oknem.

Psiakrew, co za przedziwna dziewczyna. Boi się ojca, który przecież nic jej nie może zrobić. I w zasadzie ma prawo wiedzieć, czy córce nie stało się nic złego, skoro tak niespodziewanie zniknęła. Lark powinna z nim porozmawiać. Gdyby od czasu do czasu ktoś z nim porozmawiał, nie padając przed nim plackiem, to może byłby teraz inny. Nie mówiąc już o tym, że pozostali członkowie rodziny, przez lata tłamszeni, też byliby inni.

- Zgoda! - postanowił nagle Jared. - Niech Lark też ma przyjemność powiedzieć ojcu, co o nim sądzi. Jeśli zechce. Proszę tu czekać.

I zniknął w głębi domu.

Lark nie było! Przepadła. Nie wiedział, jak i kiedy, nie wiedział dokąd poszła, ale zniknęła. Nie było jej nigdzie. Stał przez chwilę przy oknie wychodzącym na tyły domu. Tędy wyszła, prosto na platformę obserwacyjną i diabli tylko wiedzą, dokąd poszła.

Jared podjął błyskawiczną decyzję.


Zapakowała się szybko - zapasowe skarpetki, bawełniana koszulka, trochę bielizny, druga para dżinsów i kurtka. Wszystko upchała w plecaku, który znalazła w komórce. Dorzuciła jeszcze przybory toaletowe i prawo jazdy, i dopiero wtedy podeszła do uchylonego frontowego okna. Usłyszała słowa Jareda: „Nie tak się mówi do człowieka, z którym chce się ubić interes".

Serce skoczyło jej do gardła. Jared ją zdradził, zamierza wydać ojcu! Nie ma czasu na zastanawianie się. Trzeba szybko uciekać. Pozostało okno na tyłach domu. Pójdzie do wiejącego sklepiku przy drodze. Na pewno trafi. Stamtąd zatelefonuje... Do kogo? Teraz nieważne. Zastanowi się, kiedy dotrze do sklepiku.

Jeszcze nigdy nie była w takiej panice. Owszem, odczuwała podobny do obecnej paniki stan, kiedy opuściła salon strojów ślubnych w Palm Beach i potem stała w kolejce po bilet lotniczy. Wówczas też nie wiedziała, dokąd ucieka, i co robi, kiedy już tam dotrze.

Teraz znów musi uciekać. Tchórzostwo z premedytacją, pomyślała gorzko. Taka już jestem. A przecież wcześniej czy później będę musiała stawić czoło sytuacji i ojcu. Jared to przepowiedział.

Wcześniej czy później. Wybrała: później.


Wkrótce się zdyszała, ale biegła dalej. Plecak podskakiwai na plecach i zaczepiał o gałęzie. Wreszcie stanęła i oparła się o wielki głaz, usiłując chwycić oddech. Usłyszała nagle czyjeś szybkie kroki. W panice rzuciła się między drzewa.

Jared ją dopadł, nim zrobiła dziesięć kroków, chwycił za plecak i szarpnął. Usiłowała wyswobodzić się z pasów plecaka, ale złapał ją za rękę. Walczyła dalej i kopała.

- Dość tego, Lark, czyś ty oszalała? - Objął ją i mocno przytrzymał. Zrezygnowana poddała się. W oczach miała łzy niemocy i rozpaczy.

- Co ci obiecał ojciec za to, że mu mnie oddasz? - Powróciła chęć walki. Próbowała raz jeszcze się wyrwać.

- Co ty znowu bredzisz? - Trzymał ją mocno. - Nie było o tym mowy!

- Słyszałam na własne uszy. Mówiłeś z ojcem o ubijania interesu...

- Jesteś niemądra. Twój ojciec powiedział, że jeśli nie pozwolę mu cię zobaczyć, to wróci z szeryfem. Pomyślałem sobie, że wolałabyś tego uniknąć. I doszedłem do wniosku, że w powstałej sytuacji ma prawo upewnić się, czy nic złego ci się nie stało. On powiedział, że godzi się nawet na to, byś rzuciła w niego z okna kamieniem, byle mógł cię zobaczyć. Jemu jednak na tobie zależy...

- A ja myślałam...

- Jeśli w przyszłości zastosujesz metodę zadania komuś lub sobie kilku pytań, nim zaczniesz głupio działać, to lepiej na tym wyjdziesz. Gdybyś to robiła w przeszłości, uniknęłabyś wielu kłopotów.

- Więc ty naprawdę nie miałeś zamiaru ściągnięcia mnie z sypialni i wpakowania do jego samochodu?

- Chyba żartujesz! Gotowa do powrotu?

- Nie. Nie chcę go widzieć, Jared!

- I co dalej?

- Zostańmy tu.

- Tu? Czyli gdzie?

- W lesie. Sam powiedziałeś, że to jest najlepsze miejsce do myślenia.

Puścił ją i usiadł na pniu zwalonego drzewa.

- Posłuchaj, mała. Jest jeszcze jedna opcja. Odstawię cię do cywilizowanego świata, zawiozę na lotnisko, gdzie chcesz. Znajdziesz sobie jakąś inną kryjówkę i zaczniesz od początku prowadzić swoje gierki.

Ma wracać do cywilizowanego świata? A cóż ją ten świat obchodzi? Nie miała ani dokąd jechać, ani do kogo. Gdyby nie spotkała Jareda, to być może nauczyłaby się żyć sama. Może nawet byłaby już gotowa do powrotu na Florydę i do dawnego życia. Chociaż chyba nie. Teraz najważniejszy był dla niej Jared. Na dobre i na złe.

- Ja chcę zostać z tobą, proszę... Zrobię wszystko, co chcesz, byleś mi uwierzył. Wszystko zrobię! Powiedz tylko co.

- Na początek możesz mnie pocałować - odparł, otwierając szeroko ramiona. - Całuj mnie tak, jakbyś naprawdę... Widzę w tym jedyny sposób, abym się upewnił, że nie straciłem rozumu, chroniąc cię przed tym nieprawdopodobnie aroganckim typkiem, którego nazywasz ojcem.

I nagle wszystko przestało być dla niej nieustanną ucieczką, a stało się wielką przygodą - przecudowną przygodą, którą przeżywa się tylko raz w życiu.

Odzyskała humor. To już nareszcie nie jest uciekanie, ale pędzenie ku czemuś wspaniałemu, niezapomnianemu.

Ojciec w pewnym sensie oddał jej przysługę, zmuszając do opuszczenia domu Jareda. Zaczynało tam być za wygodnie. .. W porównaniu z domem na Florydzie ten tutaj był nędzną budą, ale ta buda w zestawieniu z otaczającą ją pierwotną naturą symbolizowała jednak cywilizację.

Szli prawie niewidoczną ścieżyną, Jared stanął i polecił Lark iść dalej, do skraju drzew, i tam się zatrzymać. Obiecał wkrótce wrócić.

- Ale dokąd idziesz? - spytała zaniepokojona.

- Wracam do domu zabrać parę niezbędnych rzeczy. Jak się domyślasz, opuściłem go raczej pośpiesznie.

- A jeśli ojciec pójdzie za tobą?

- Życzę mu tego. - Uśmiechnął się na myśl, co w tych górach może przydarzyć się ceprowi. - Szkoda tylko, że wplątany jest w to Slim Dugan. On stanowi istotny problem.

- Slim Dugan to ten woźnica, którego spotkaliśmy w Cripple Creek?

Poklepał ją w pośladek.

- Tak. Jazda, dziewczyno. Nie mogę zrobić tego, co chcę, póki nie zapuszkuję cię w bezpiecznym miejscu.

Niezbyt podobała jej się ta perspektywa „zapuszkowania", ale co miała robić. Jared był panem i władcą. I to w znacznie istotniejszym stopniu niż poprzednio. Poprzednio wymusił na niej obietnicę posłuszeństwa. Teraz była gotowa ofiarować mu to z własnej woli...

Jared wychylił się z osikowego zagajnika i przebiegł otwartą przestrzeń od wschodniej ściany domu. Zapadał zmrok. Jared był więc tylko jednym cieniem więcej wśród wielu. Oparł się o belki i nasłuchiwał. Cisza. Nikt go nie dostrzegł. Bezszelestnie okrążył dom i zbliżył się do kuchennego okna, było otwarte. Dobiegł go szmer rozmowy. Podszedł jeszcze dwa kroki, stanął bez ruchu i słuchał.

- ... powinienem był zabić sukinsyna, kiedy miałem okazję... Żałuję, że tego nie zrobiłem...

To był głos tego bydlaka, Mallory'ego.

- Przesadza pan, panie Mallory. Jedno panu powiem: jeśli Jared miał więcej niż dziesięć lat, kiedy się pan z nim starł, to niech pan Bogu samemu dziękuje, że nie wypsnęło się panu słówko za dużo. Już wtedy miazgę by z pana zrobił...

Dugan! Mallory wynajął jedynego człowieka w tych górach, który potrafiłby stawić czoło Jaredowi. A teraz może nawet by go pokonał, bo miał nad Jaredem przewagę - nie był związany uczuciowo z kobietą, co mężczyznę zawsze w pewien sposób osłabia. O tak, Jared musiałby sięgnąć po czarodziejskie sztuczki, żeby Slimowi dać radę.

Co Slim i Mallory zamierzają robić w jego domu? Zamieszkać tu? Znudziło się Mallory'emu Palm Beach? A może sobie myślą, że dziewczyna zmęczy się tutejszymi niedogodnościami i przybiegnie do tatusia z płaczem, prosząc, by ją stąd zabrał?

- I nawet mi żadnego listu, żadnej kartki nie zostawiła! - użalał się Mallory,

Ten bydlak dalej tkwi w przekonaniu, że świat kręci się wokół niego, pomyślał Jared.

- Ale kobitka przesłała wiadomość, no nie, panie Mallory? Że tatusia nie chce widzieć. To dla mnie jasne jak słońce -odezwałsię Slim.

- Może dla ciebie. A skąd ja mam wiedzieć, czy ten kundel nie wywlókł jej siłą? Na pewno jej tu w ogóle nie było, kiedy przyjechałem. Ona może nawet nie wie, że jestem w Kolorado. Moja córka jest delikatną, słabą dziewczyną. Nie zdecydowałaby się żyć w takich lasach jak tu.

- A Jared Wolf nie należy do ludzi, którzy siłą zmuszają kobiety, żeby robiły to, co oni chcą, żeby robiły. - Slim wypowiedział to pewnym siebie i pełnym uznania głosem. - Słuchaj no pan, panie Mallory. Ja tam nie mam nic do Jareda Wolfa, ale coś mi mówi, że pan to ma go na zębie i chętnie by ugryzł.

- Nie płacę wam za to, co wam coś mówi, Dugan, ale za rezultat. Chcę, żebyście jutro przyprowadzili mi córkę.

- A jeśli ona nie będzie chciała?

- Będzie chciała. Nie ma obawy. Dam wam do niej kartkę. Macie tylko dopilnować, żeby przeczytała.

- Zajmie mi kawałek czasu dopaść Wolfa...

- No to zajmie. Za to płacę. Ona wróci. To dla jej własnego dobra. Czeka na nią wspaniały chłopak.

Jared usłyszał skrzypienie krzesła, potem kroki po drewnianej podłodze. Odsunął się nieco od okna. Było już prawie ciemno, ale nie ryzykuje się, mając do czynienia ze Slimem Duganem.

- Wyjdę trochę i porozglądam się... - usłyszał jeszcze, ale dalej już nie słuchał i pobiegł w kierunku lasku.

Wejście Dugana do gry spowodowało, że Jared poczuł przypływ adrenaliny.


- Ja już jestem zmęczona. Nie chcę zmieniać obozowiska - broniła się Lark.

- Może wolisz spędzić noc w domu, usiłując wytłumaczyć tatusiowi, co robisz po nocy w lesie z mężczyzną, który nie jest twoim narzeczonym.

- Masz rację. Nie mam teraz żadnego narzeczonego.

- Skoro tak powiadasz. Zignorowała jego niedowierzający ton.

- Co on robi w domu? Dlaczego sobie nie pojedzie? -spytała płaczliwie.

- Nie on, a oni. Nie zapominaj o Slimie Duganie.

- A co on może zrobić?

- Slim to najlepszy tropiciel, jakiego znam.

Okutana śpiworem już na wpół spała, ale ostatnie słowa Jareda ją rozbudziły.

- Tropiciel? Chcesz powiedzieć, że ojciec sprowadził tropiciela, żeby szedł za mną jak za zwierzyną? - Była oburzona.

- On myśli, że cię porwałem. Uważa mnie za kidnapera.

- Chyba żartujesz?

- Czy wyglądam na żartownisia?

Mimo woli przyjrzała mu się przy świetle księżyca.

- Nie. Wyglądasz raczej na człowieka, który świetnie się bawi.

Cisza, a potem chrząknięcie,

- Kto wie, kto wie. Może i masz rację.

- Dlaczego to cię bawi? Dla mnie...

- Bawi mnie nowa sytuacja. Slim jest naprawdę doskonały. W normalnych warunkach chętnie bym się z nim zabawił w chowanego.

- Aż trudno mi w to uwierzyć - odezwała się półżartem. - Rozstrzygają się moje losy, chodzi praktycznie o moje życie, a ty chciałbyś sprawdzać, który z was jest lepszy.

- Przecież powiedziałem, że zrobiłbym to w normalnych warunkach. A my jesteśmy w nienormalnych. Natomiast chętnie nauczę twojego papę, że nie może mieć wszystkiego, co chce, jeśli akurat chce tego samego, co ja. A teraz zabieraj pupę ze śpiwora i umykaj stąd, póki czas. Będziemy mieli okazję dalej się kłócić, kiedy dotrzemy tam, gdzie mamy dotrzeć.


Okazało się jednak, że gdy po drugiej wędrówce przez las mogli wreszcie wślizgnąć się do śpiworów, żadne z nich nie miało już ochoty na dalszy fechtunek słowny. Niemal natychmiast zasnęli, by o brzasku wstać i iść dalej.

Lark pojękiwała. Plecak wydawał się ważyć tonę, w brzuchu burczało z głodu, mnożyły się pęcherze na stopach.

- Slim jest na naszym tropie. Ale jeśli masz już dość, to powiedz. Powiedz słowo, kiedy tylko będziesz miała ochotę poczołgać się do tatusia, a wrócimy.

Lark, oburzona, wzruszyła tylko ramionami i szła dalej.

Przestali wreszcie uciekać, gdy dotarli do miejsca, które wydało się Lark iście rajskim ogrodem. Stojąc w bujnej trawie, jak dziecko klaskała z radości w dłonie na widok zapierającego dech piękna. Na tle iglastego lasu pasły się łanie wśród purpurowego kwiecia, a nad tą pocztówkową niemal scenerią wznosiły się majestatycznie turnie. Jared ukląkł na skraju wartko płynącego potoku i pił wodę nabraną w złożone dłonie.

- Jesteś zuch - powiedział, nie odwracając głowy.

- Naprawdę tak uważasz? - Ten prosty komplement sprawił jej wielką satysfakcję. Komplementy ze strony Jareda były na wagę złota.

- Nie mówiłbym, gdyby to nie była prawda.

Wstał i wskazując na pień leżący w poprzek potoku, kazał jej usiąść.

- Muszę obejrzeć twoje stopy.

- Stopy? Po co?

- Kulejesz już od dłuższego czasu. Musisz mieć pęcherze.

- Nic mi nie jest. - Nie usiadła.

- Nie nudź! Siadaj! Muszę sprawdzić. Może trzeba opatrzyć. Czeka nas jeszcze długa droga. Nie można ryzykować zakażenia. - Wziął ją za rękę, poprowadził do pniaka i posadził. - Trzeba cię prowadzić jak dzieciaka. - Ale powiedział to ciepłym tonem. - Kiedy opatrzę ci stopy, rozbijemy obozowisko. Chwilowo nikt nas tu nie znajdzie... psiakrew, to twoje skarpetki! Powinienem był sprawdzić, co wkładasz na nogi, dziewczyno!

- A co takiego? Po prostu skarpetki. Ściągnął je zjej stóp i schował do kieszeni.

- Pajęczyna. W tym nie wolno chodzić po górach. Potrzebne są grube wełniane skarpetki. Na szczęście mam ze sobą zapasową parę. Nic dziwnego, że masz tyle pęcherzy. Moje skarpetki są trochę za duże, ale to lepsze niż nic...

- Obie jej stopy obmył w lodowatej wodzie potoku. Wstrzymała oddech nie z powodu zimna, lecz intymnego charakteru tego, co robił. Jeszcze nikt nigdy nie oddawał jej podobnych usług. Poczuła niepokojące ciepło, które od stóp rozchodziło się po całym ciele. Ciepło i iskierki...

Kiedy skończył, wyprostował się, przeciągnął i obwieścił, że czas najwyższy rozbijać obozowisko.

Jak on niewiarygodnie szybko wszystko zorganizował, podziwiała. Siedząc na skrzyżowanych nogach przy rozpalonym ognisku, patrzyła ciekawie, jak Jared przywiązuje haczyk na końcu linki.

Podniósł głowę i napotykając jej wzrok, powiedział:

- Korzystnie jest wieść prymitywne życie choćby po to, aby się nauczyć, co w życiu jest niezbędne.

Rzuciła w jego kierunku podejrzliwe spojrzenie. - To niby twoja sentencja?

- Ale mnie przyłapałaś! Nie moja. Thoreau.

Powiedział jeszcze, że wiele tak zwanych luksusów, którymi się otaczamy, nie tylko nic nie pomaga, ale przeszkadza.

- Nie posunęłabym się tak daleko w tym stwierdzeniu - mruknęła Lark. - To i owo jest człowiekowi potrzebne.

- Jeden lubi to, drugi owo. - Odłożył linkę z haczykiem.

- Czy naprawdę jesteśmy tu bezpieczni? - spytała.

- Słowo „bezpieczni" nie pasuje do sytuacji. Twój ojciec nie zamierza cię skrzywdzić, a mnie nie potrafi. To nie jest gra o śmierć lub życie.

- Dla ciebie może nie... Czy ten człowiek, którego wynajął to... Jeśli to twój przyjaciel, to dlaczego na nas poluje?

- Nigdy nie mówiłem, że to mój przyjaciel. Slim i ja uczęstniczyliśmy w przeszłości w górskich misjach ratowniczych. Przed paroma laty wyruszyliśmy na poszukiwanie dwojga zaginionych turystów, wtedy nasze współzawodnictwo... wymknęło się spod kontroli, jeśli tak wolno rzec.

- Kto pierwszy dotarł do tych dwojga?

Wybuchnął śmiechem.

- Ktoś trzeci. Podczas gdy my człapaliśmy, chcąc, by któryś z nas zgubił szlak, ktoś inny do nich dotarł. Ale dla zaginionych sytuacja nie była groźna. Nigdy nie znajdowali się w niebezpieczeństwie.

- Ojciec oczywiście płaci Slimowi?

Jared skinął głową.

- Gdyby Slim żył przed stu pięćdziesięciu laty, byłby prawdziwym bezinteresownym góralem. Przed stu laty byłby tylko rewolwerowcem. Teraz wynajmuje się do różnych zadań. I nigdy nie angażuje się emocjonalnie. Wykonuje, co trzeba i wraca do siebie.

- Ma rodzinę?

- Ja o żadnej nie wiem. Mieszka daleko w górach. Czasami przez kilka miesięcy nie pojawia się w miasteczku. Nie ma lepszego trapera, myśliwego i tropiciela. Wszyscy dokoła i wiedzą o tym. Z jednej strony to bardzo źle, że twój ojciec go sprowadził. Slima trudno wykołować. Z drugiej jednak... - Wzruszył ramionami.

- Z drugiej strony jesteś zadowolony, mogąc zmierzyć z nim siły...

- Owszem.

Westchnęła.

- Wyrzucam sobie, że przez własną głupotę wpadłam w tarapaty, ale jeśli jest ktoś, kto może mnie z nich wyciągnąć, to tylko ty.

Przez chwilę miała wrażenie, że jej słowa sprawiły mu przyjemność, ale odpowiedział:

- Co ty tam o mnie wiesz.

- Coraz więcej.

- Eee! - Patykiem zaczął poprawiać ogień. - Pewno się martwisz, że Slim cię znajdzie i zawlecze do ojca?

- Trochę się martwię.

- No to przestań! To się nie zdarzy. Wrócisz, jeśli będziesz chciała, ale nie z przymusu.

- Obiecujesz?

Skinął głową.

To jej wystarczyło. Wiedziała już, że Jared Wolf nie rzuca obietnic na wiatr. Poczuła się zupełnie bezpieczna. I wtedy Jared dodał do niemej obietnicy jedno słowo:

- Ale...

Zadygotała.

- ...wcześniej czy później będziesz musiała stawić czoło sytuacji. Będziesz musiała odważnie powiedzieć ojcu, jak stoją sprawy, czego chcesz, a czego nie chcesz. Jeśli będziesz chciała mieć własne życie, to musisz je wywalczyć, odebrać ojcu prawo do rozporządzania nim. Im dłużej będziesz sprawę odkładać, tym trudniejsze będzie to dla ciebie.

- Masz rację - przyznała. - Ja to wszystko wiem. Z braku odwagi odkładam to od lat. Wydaje mi się to takie trudne...

- Wiem, że to jest trudne, ale musisz to zrobić. Spójrz ojcu prosto w oczy i powiedz: „Chodzi, psiakrew, o moje życie. Wara od niego!".

Zaśmiała się nerwowo.

- Tobie łatwo mówić. Wiesz, kim jesteś i gdzie jest twoje miejsce. Żyjesz sobie w górach i prowadzisz proste życie. Odpowiada ci ono. Pasujesz do niego. Odwróciłeś się plecami od świata biznesu, władzy, prestiżu. Odwróciłeś się od tego wszystkiego, za czym ludzie gonią.

- Może ja nie jestem takim prostym góralem, za jakiego mnie bierzesz...

- Ja nie powiedziałam, że jesteś prostym człowiekiem, ale że prowadzisz nieskomplikowane, proste życie. Wcale nie sugerowałam, że jesteś prostakiem. Dla mnie jesteś najbardziej skomplikowanym człowiekiem ze wszystkich, jakich znam. I najcudowniejszym.

Ponieważ nic nie powiedział, mówiła dalej:

- Zawsze jesteś pewny siebie. A ja... nigdy niczego. Gdybym mogła jeszcze raz rozpocząć życie, to robiłabym wszystko inaczej. To znaczy postępowałabym inaczej. Wcale mnie nie dziwi, że ojciec jest mną rozczarowany. Sama jestem sobą rozczarowana... - W momencie gdy po jej policzku potoczyła się łza, poczuła obejmujące ją ramię.

- Zapomnij o wszystkim - szepnął. - O ojcu, o Slimie Duganie i o reszcie cywilizowanego świata. Pozostańmy przez te kilka dni tylko my dwoje... - Ujął jej podbródek i złożył gorący pocałunek na ustach.

I wziął ją w ramiona.

Jest mi bardzo dobrze, pomyślała. I tak już powinno pozostać.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Leżała w ramionach Jareda na materacu z sosnowych gałęzi pod rozgwieżdżonym niebem. Najlżejszy ruch wyzwalał żywiczne aromaty.

Potem otulił ją śpiworem i ucałował na dobranoc. Westchnęła szczęśliwa - rano czekało ją przebudzenie w jego ramionach...

Przez następne cztery dni wędrowali leśnym pustkowiem, co wieczór rozkładając obozowisko w innym miejscu. Nie śpieszyli się. Jared wybierał drogę po długim namyśle i szedł ostrożnie. Miał wreszcie czas, by odpowiadać na setki cisnących się jej na usta pytań o tej przecudownej krainie, o której tyle wiedział, a ona prawie nic.

Uczył ją orientować się według słońca i księżyca, odczytywania śladów pozostawionych przez zwierzęta, przygotowywania papierowych knotów, by łatwiej rozpalić ognisko. Wszystko to było dla niej olśniewającym objawieniem. W życiu nie spędziła przecież ani jednego dnia na młodzieżowym obozie wędrownym.

Wkrótce potrafiła już przygotować posiłek z suszonych jarzyn i dopiero co złowionego pstrąga. Umiała też jeść tak, aby nie zakrztusić się jakimś korzonkiem czy leśnym owocem, jakich masę zbierał w czasie wędrówki. Nie sprawiało już jej trudności zaparzanie kawy w osmalonym garnku przystawionym do skraju ognia i ustawianie pułapek z gałęzi na drobną zwierzynę, chociaż z oddechem ulgi witała puste sidła.

Pojęła też sztukę bezszelestnego przemieszczania się w lesie, sztukę słuchania leśnych odgłosów i dostrzegania najdrobniejszych szczegółów. Wszystko to było tak wspaniałe i tak podniecające, że w miarę upływu czasu Lark nabierała coraz większej pewności siebie, I miała coraz większy podziw i szacunek dla przewodnika po tym wspaniałym świecie.

Była już na tyle oswojona z górami i lasem, że kiedy piątego dnia zostawił ją samą w którejś z kryjówek, nie miała żadnych obaw, i pomachała mu wesoło na pożegnanie, pewna, że przecież wróci.

- On nie wyjedzie, póki z nią nie pogada - powiedział Slim Dugan. Siedział po jednej stronie małego ogniska, Jared po drugiej. Każdy z mężczyzn trzymał w dłoni kubek kawy zaparzonej w czajniku wiszącym blisko ognia na rozszczepionej gałęzi.

- Ona wyszła z domu z własnej woli, ze strachu przed nim - mruknął Jared.

- Może i tak było. Ale facet woli myśleć, że zabrałeś ją siłą i na dodatek wyprałeś jej mózg. - W oczach Slima pojawił się sarkastyczny ognik. - Dobrze się bawisz? - Głową wskazał góry.

- Nie narzekam - odparł Jared. - Jak długo Mallory ma zamiar tu sterczeć? -

- Nawet i rok, jeśli będzie musiał. - Slim odstawił kubek.

- Niewygodne mu to, bo ma inne problemy.

- Ooo? - zdziwił się Jared. - Skąd to wiesz? Jakie?

- Gadał, ale co ja tam rozumiem. Jakieś tam pomieszanie kapitału czy coś takiego. Wierci się i kręci, do wiejskiego sklepiku do telefonu lata, coś tam opowiada i krzyczy. Ale ruszyć się stąd nie chce, póki z córką nie pogada.

Długie milczenie, jakie po tym wyjaśnieniu zapadło, przerwał Slim:

- Przyjemniaczek z niego,.. brr, ale dla tej córuni to mięknie. A jeśli o mnie chodzi, to mam już dość łażenia za wami po górach. Gdybym mógł, tobym zabrał moje pieniądze i dał nura do siebie.

- Doskonale cię rozumiem. Stary ma rzeczywiście kłopoty. - Jared wiedział już przedtem o trudnościach z realizacją wielomilionowego kompleksu biurowego. Wszystko jest teraz jasne...!

- Ja ci taką propozycję dam, Jared: pozwól mi tylko przekazać dziewczynie to, co napisał do niej ojciec, a jak ona już dostanie tę kartkę, to jeśli o mnie chodzi... możecie sobie oboje skoczyć z Widokowej Skały w dolinę.

Jared się zastanowił. Dopuszczenie Slima do Lark nie wchodziło w rachubę. Tylko by się wystraszyła, słysząc, że ojciec zamierza siedzieć w Kolorado nawet do zimy, a może i dłużej.

Chyba już najwyższy czas wyjść z impasu, póki jest w lepszej od Slima sytuacji. Bo Jared zakładał, że jest w lepszej sytuacji. Powiedział więc:

- Mam taki jeden pomysł... Może ci się spodoba...

- Miałem nadzieję, że coś wymyślisz. Wal!


Lark ze sprawnością prawdziwego człowieka gór zarzuciła na barki plecak.

- No, to w jakim kierunku dziś idziemy?

- Na zachód,

- Ale to przecież...?

- Tak, zmierzamy ku cywilizowanemu światu. Potrzebujemy paru rzeczy i najlepszym miejscem wydaje mi się wiejski sklepik przy drodze.

Przez kilka sekund stała bez ruchu.

- To znaczy, że ojciec nadal na mnie czeka? Gdyby już pojechał, wrócilibyśmy do siebie.

Nic nie odpowiedział, przypatrując się jej tylko uważnie.

- Skąd wiesz, że ojciec jeszcze jest? - spytała podniesionym głosem. - Byłeś tam? Chyba nie, zbyt szybko wróciłeś, nie zdążyłbyś tam i z powrotem...

- Zgódźmy się, że wiem.

- Nie rób tego, Jared!

- Mianowicie czego?

- Nie okłamuj mnie. Nie miej tajemnic przede mną. Nie zniosłabym tego. Tak się zbliżyliśmy przez ostatnie dni... - Głośno westchnęła. - Czy o to chodzi? Może zanadto się zbliżyliśmy jak na twój gust? O, Jared...!

Zrzuciła plecak na ziemię i twarz zakryła dłońmi. Może nadszedł czas powiedzenia tego, co chciała powiedzieć już dawno, a czego on nie chciał wysłuchać do końca. Nie wiedziała, skąd wie, ale była przekonana, iż nadeszła krytyczna chwila. Nie czekając więc na nic, wyrzuciła z siebie:

- Kocham cię, Jared! Kochałam cię przed ucieczką z twojego domu, a teraz kocham jeszcze bardziej. I zawsze będę cię kochała, bez względu na to, co się stanie.

Coś rozbłysło na dnie jego ciemnych oczu.

- Ale czy mi ufasz? - zapytał.

- Jestem gotowa zawierzyć ci moje życie - odparła bez sekundy wahania.

- Wobec tego musisz mi uwierzyć, że robię to, co jest dla nas obojga najlepsze. - Podniósł z ziemi jej plecak i podał.

Uwierzyła. Była teraz pewna, że Jared nigdy jej nie zdradzi i nie zawiedzie.

Tak sobie wmawiała, ale czy tak jest naprawdę?

Lark i Jared szli tego poranka szybciej niż zwykle. Żadne z nich nie miało ochoty na rozmowę. Może uważali, że chwilowo wszystko zostało powiedziane i wyjaśnione.

Powietrze było rześkie i czyste. W południe zaskoczyła ich burza, którą przeczekali w napotkanej pieczarze. Lark chciwie wchłaniała widoki, jakby po raz ostatni miała je oglądać, jakby chciała wtłoczyć je w pamięć wraz ze wszystkimi innymi wspomnieniami przeżytych tu chwil.

Po co to właściwie robi, dlaczego patrzy na otaczający ją wspaniały świat, jakby miała go pożegnać? Przecież będzie tu jutro i pojutrze, a może zostanie na zawsze?

Najpiękniejsze były jednak i chyba pozostaną na zawsze wspomnienia ostatnich dni. Ile ich upłynęło? Straciła zupełnie rachubę czasu, przebywając w nierealnym świecie, który sami stworzyli dla siebie. Jedli, kiedy byli głodni, spali, kiedy byli zmęczeni, szli, kiedy mieli na to ochotę.

Jared zatrzymał się i wskazał palcem krętą drogę, a przy niej domek.

- Tam! Nasz wiejski sklepik. Droga, która wije się pod górę, prowadzi prosto do domu Wolfów.

Przez chwilę spoglądali na siebie niemo, jakby usiłowali zgłębić nawzajem swoje myśli. Wreszcie Jared ujął Lark pod ramię i poprowadził w dół stromego zbocza. Z każdym krokiem wzrastało w niej napięcie. Czego się bała?

Gdy była już niedaleko sklepu, zobaczyła stojący przed nim samochód. Minęli go i weszli przez ganek do środka.

Lark tak się ociągała, że musiał zmierzyć ją ostrym spojrzeniem. Potem dopiero zwrócił się do uśmiechniętej kobiety za ladą.

- Dzień dobry.

- Ooo, witam, Jared. Czego ci dziś potrzeba?

- Zapałki i puszkę... - Ruszył za kobietą na zaplecze. Lark chciała też za nim iść, ale nagłe powstrzymała ją czyjaś dłoń, chwytając za łokieć.

- Dzień dobry, Lark!

Ojciec! Głos drżał mu lekko, ale trudno jej było dociec, czy to spowodowało uczucie niepokoju, złości, czy też rozczarowanie córką. Lark spojrzała rozpaczliwie w kierunku Jareda, ale on stał w głębi, odwrócony do niej plecami. Nic nie słyszał? Nic nie zauważył? Czy może świadomie pozostawił ją samą?

Obróciła się wolno i odpowiedziała:

- Dzień dobry, tato.

Drake Mallory chwycił ją w ramiona tak mocno, że na chwilę straciła oddech. Nie odwzajemniła uścisku, ale on jej nie puszczał.

- Lark, o Lark, jakże się o ciebie martwiłem!

- Powiedziałam ci przez telefon, że niepotrzebnie.

- A ja się martwiłem i nadal martwię. Wes i Risa całują ciebie.

- Czy Wes wybaczył mi zerwanie zaręczyn?

- Wes wybacza ci tę ucieczkę. A jeśli idzie o zaręczyny... - Drake Mallory rozejrzał się na bok - ...nie są zerwane.

Lark poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Poczuła lodowate zimno i słabość.

- Ja i Risa wiedzieliśmy, że jak wyrzucisz z siebie wszystkie żale i dobrze wszystko przemyślisz, to oprzytomniejesz i wrócisz. Chciałem uniknąć skandalu...

- Mój Boże, mój Boże! Czy ty nic nie rozumiesz? - Patrzyła na ojca półprzytomnym wzrokiem, a na jej twarzy pojawiły się rumieńce. - Czy ty nie słuchasz, co się do ciebie mówi? Moje życie całkowicie się zmieniło. Jestem teraz z Jaredem Wolfem. I pozostanę z nim tak długo, jak będzie chciał. Może na całe życie.

Drake Mallory pogardliwie prychnął.

- Psiakrew, Lark, czy ty się nigdy nie nauczysz oceniać ludzi? Nie znam osoby bardziej tępej niż ty... Jared Wolf! - W swojej nienawiści niemalże wypluł to nazwisko. - Jeśli tylko on stoi między tobą a twoim narzeczonym, dobrym chłopcem, który kocha cię od lat, to nie mamy czym się martwić. Nie ma problemu!

- Proszę, tato, nie zaczynaj! Kocham Jareda i nie pozwolę ci...

- Ty mnie masz na coś nie pozwalać? Niedoczekanie! - Mallory przeciągnął palcami przez szpakowate włosy, jego twarz przybrała chytry wyraz. - Wiesz przecież, że ten Wolf wziął cię na wabia... zastawił pułapkę...

- Co ty opowiadasz?

- Tak, podszedł cię i teraz przehandlował. Zrobił z ciebie idiotkę. To nasze spotkanie zostało zaaranżowane przez Jareda Wolfe. Opowiedz jej, Dugan! Do tej chwili Lark nie zauważyła nawet Dugana, który kręcił się po sklepie. Powinna było go rozpoznać. - Prawdę mówi pan Mallory - odezwał się Dugan - Ja to chciałem tylko kartkę od ojca panience wręczyć, ale Jared zaproponował spotkanie. Albo to spotkanie, albo nic.

- Ten chłopak zawziął się na mnie już dawno temu. A on wie, że ja zrobię wszystko dla moich córeczek. Po jego telefonie do Wesa... - ciągnął Mallory.

- Jared zadzwonił do Wesa? Rozmawiał z Wesem?! - Miała wrażenie, że pod jej stopami otworzyła się otchłań.

- A zadzwonił. Jego zemsta nie byłaby pełna, gdyby nie spryskał nas wszystkich swoim jadem. To zły człowiek. Zawsze był taki. Z Risą mu się nie udało, ale ty nie jesteś taka czujna i ostrożna jak ona. Risa nie jest naiwna tak jak ty...

- Zaraz, zaraz! - Lark podniosła obie ręce do góry. - O czym ty mówisz? Jared i Risa? Owszem, znali się też przed dwunastu laty, kilka razy ze sobą rozmawiali, ale...?

Drake Mallory poklepał córkę po ramieniu, a jednocześnie przesunął się o krok, by przesłonić sobą widok Jareda stojącego przy półkach w głębi.

- Kochanie moje, jesteś już drugą osobą z rodu Mallorych, którą ten bydlak chciał... skorumpować. Risa go przejrzała i kazała zmykać, ale ty dałaś się omamić. Droga córeczko, jesteś zbyt naiwna, zbyt dobra, aby potrafić dostrzec zło w innych...

Lark zrobiło się zimno na widok nienawistnego spojrzenia, jakie jej ojciec posłał w głąb sklepiku. Zdawała sobie sprawę, że nienawiść Jareda do ojca była równie wielka. Nie ma chyba słodszej zemsty, niż zwabienie do łóżka córki wroga? A potem chwalenie się tym wrogowi. Niemniej trudno jej było w to uwierzyć. Łączyło ją teraz z Jaredem tak wiele...

- Mylisz się! To wszystko nieprawda. I nie chcę dłużej tego wysłuchiwać. - W bliskim histerii odruchu, zatkała dłońmi uszy. - Jared jest dobry, jest uczciwy. Byłam z nim szczęśliwsza, niż mogłabym to sobie wymarzyć. Prowadzi proste życie...

- Jakie znowu proste życie? - Drake Mallory odsłonił zęby w złym grymasie. - Człowiek posiadający taką fortunę i tyle obowiązków nie może prowadzić prostego życia. Coś ci się pomieszało.

- O jakiej znowu fortunie mówisz? Jared nie ma żadnych pieniędzy - Lark spojrzała na Dugana, jakby u niego poszukiwała wsparcia.

Nie otrzymała go, Drake Mallory był pewien, że wreszcie udało mu się złamać córkę.

- To ty nic nie wiesz, kochanie? On ma przedsiębiorstwo warte grube miliony dolarów. Wolf Cache Systems. Komputery...

- Niemożliwe! - Ponowne spojrzenie na Dugana kazało jej uwierzyć, że w tym wypadku ojciec powiedział prawdę. Jared Wolf nie był na co dzień człowiekiem gór i tylko gór, lecz bogatym przedsiębiorcą. Ale jeszcze nie wygasła w niej cała nadzieja...

Ojciec ujął ją za łokieć,

- Pozwól, że zabiorę cię do domu, córeczko, i zajmę się tobą, jak zawsze się zajmowałem. Ja wiem, co dla ciebie najlepsze...

Poczuła ciarki na plecach. Zajmował się nią, o tak! Do tego stopnia, że utraciła własną tożsamość, pozostając wyłącznie córeczką tatusia.

Wyrwała się j cofnęła o krok, poszukując wzrokiem Jareda.

- Gdzie jest Jared? Muszę porozmawiać z Jaredem.

- Jestem tu, Lark.

Dźwięk głosu ukochanego niemalże ją załamał. Z wielkim wysiłkiem woli powstrzymała się, by nie paść mu w ramiona i nie zacząć błagać, by ją stąd zabrał z powrotem w góry. Jednakże tym razem sytuacja wymagała opanowania i siły charakteru. Musi go okazać. Przecież to właśnie Jared jej to zawsze mówił.

- Jesteś bogaty? - Było to zarówno twierdzenie, jak i pytanie.

- Bogactwo to względne pojęcie.

- Ale jesteś właścicielem firmy?

- Jestem.

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

- Bo nie chciałaś tego wiedzieć. Nie interesowało cię to.

- Ja nie chciałam? - Zmarszczyła brwi,

- Nie chciałaś nic słyszeć o cywilizacji. Przyjechałaś w góry dla gór. Zapewniłem ci to przeżycie.

Jakież to jeszcze inne przeżycia zapewnił jej, tylko dlatego, że ona tego chciała?

- I dzwoniłeś do Wesa?

- Tak.

- Jared! - wykrzyknęła poruszona. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Przygnębiło ją, że i w tym wypadku ojciec jej nie okłamał. Jego informacja okazała się prawdziwa.

- Ponieważ... - Jared skierował ponure spojrzenie na Drake'a Mallory'ego - ...zaistniał pewien problem... odkryłem twoje kłamstwo.

- Moje kłamstwo?

- Przysięgałaś, że zerwałaś zaręczyny. Chciałem ci wierzyć. Jednakże okazało się, że ten zaręczony z tobą biedaczyna wcale o tym nie wiedział.

- Mogę ci to łatwo wyjaśnić. Natomiast nie wiem, czy ty potrafisz wyjaśnić, dlaczego za moimi plecami dzwonisz na Florydę, informując przez to cały świat, gdzie jestem? Zemsta na moim ojcu...? - Urwała, nie chciała publicznie oskarżać go o to, że w celu zemsty zrobił z córki wroga swoją kochankę.

Przez chwilę Jared wpatrywał się w Lark, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Potem wzruszył ramionami.

- Zaufanie, moja droga, to dwukierunkowa ulica. Nie zamierzam niczego tłumaczyć, niczemu zaprzeczać. Albo z przekonaniem mówiłaś mi o swoich uczuciach, albo rzucałaś słowa na wiatr. Albo mi ufasz, albo nie. - Powiedziawszy to, obrócił się na pięcie i wyszedł.


Teraz już rozumiała, dlaczego Jared nie powiedział nigdy, że ją kocha. Nie powiedział tego nawet potem, kiedy ona mu wyznała swoją miłość.

Nie powiedział, ponieważ jej nie kocha.

Wykorzystał ją tylko, bo mu się napatoczyła. Wykorzystał, żeby zemścić się na ojcu, a może i na Risie. Teraz z nią skończył, nie jest mu już potrzebna. Jakie szczęście, że nie pisnęła ani słowa o kłopotach finansowych ojca, dostarczyłaby mu tylko dodatkowych informacji o wrogu...

Opuściła głowę, patrząc na pokiereszowane czubki swych górskich butów i na błyszczące noski półbutów ojca, potem podniosła wzrok na twarz Drake'a Mallory'ego. Gdyby na niej zauważyła uśmieszek zadowolenia z odniesionego sukcesu, mogłaby jeszcze zdobyć się na to samo, co przed chwilą wobec niej zrobił Jared. Odwróciłaby się i wyszła. Jednakże ojciec był blady, jakby śmiertelnie znużony i smutny. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że i on cierpi.

- Bunty źle ci wychodzą, córeczko. Wracamy do domu. Czy miała jakiś wybór? Zerknęła na otwarte drzwi sklepu.

Jareda nigdzie nie było.


Lark szybko stwierdziła, że jej nieobecność nie zahamowała tempa przygotowań do ślubu. A myślała, że poważnie przyjęto jej decyzję zerwania zaręczyn. Nie, po prostu ją lekceważono. Zawsze lekceważono jej słabe odruchy buntu, wiedząc dobrze, że zawsze zrobi to, czego chce ojciec.

Piątego dnia po powrocie na Florydę, do pokoju Lark wpadła jak burza Risa. Rzuciła na łóżko jakieś papiery i próbki materiałów, po czym sama rzuciła się na szyję marnotrawnej siostrze, która powróciła na rodzinne łono.

- Tak się o ciebie martwiłam! - wykrzyknęła i odsuwając Lark na odległość ramion, powiedziała: - Aż trudno uwierzyć, że po tym wszystkim co przeszłaś, wyglądasz tak świetnie. Przytyłaś parę kilo, zniknęły ciemne kręgi pod oczami...

Lark wzruszyła ramionami. Nie obchodziło ją, jak wygląda. W ogóle nic ją nie obchodziło. Poruszała się jak automat i miała nieodpartą ochotę wybuchnąć płaczem.

- I powiadasz, że przez cały czas byłaś w Kolorado? - spytała Risa.

- Nie miałam pojęcia, że ojciec sprzedał ten dom letniskowy.

- Co ty mówisz? Ja też nie wiedziałam. Myślałam, że po prostu przestaliśmy tam jeździć. - Risa odchrząknęła. - I byłaś z... Jaredem Wolfem?

- Nie chcę o nim mówić!

- Wcale ci się nie dziwię. - Risa obrzuciła siostrę szybkim spojrzeniem. - Niby po co o nim mówić, skoro przeminęło. Natomiast musimy pomówić o Wesie.

- Jest przecież chyba jasne, że po tym wszystkim nie mogę za niego wyjść. Nie po... - Tak, nie po romansie z Jaredem.

Bardzo go kochała, ale straciła. Jaka była głupia, myśląc, że lepiej jest kochać i utracić miłość, niż nigdy nie kochać. Ale zaznała miłości i teraz Wes pozostawał tylko... niewyraźnym cieniem. Owszem, lubiła go, szanowała za pracowitość, nie mogła jednak pokochać tak, jak teraz wiedziała, że jest zdolna kochać.

Risa objęła rozdygotaną siostrę.

- Ojciec wyczyniał cuda, żeby wszystko wyciszyć. I cały świat nadal spodziewa się, że za niespełna tydzień zostaniesz panią Sherborn. I nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji, póki nie porozmawiasz z Wesem,

Lark zamknęła oczy. Robiło się jej niedobrze na myśl, że przed Wesem miałaby obnażać swoje uczucia do innego mężczyzny.

- Masz rację - zgodziła się z siostrą.

- Więc nadarza się okazja, bo oto Wes...

W progu otwartych szeroko drzwi rzeczywiście stał Wes z bukietem czerwonych róż w ręku i z dość niewyraźną miną.

Risa, spełniwszy swoją rolę pośredniczki ojca i Wesa, dyskretnie się ulotniła, zamykając za sobą drzwi. Lark została sam na sam z Wesem. Blondyn, wypielęgnowany, elegancko ubrany, bardzo „cywilizowany", w pastelowej koszuli i szarych spodniach, był przeciwieństwem tamtego...

- Dla ciebie - powiedział i sztywno wyciągnął rękę z bukietem.

Przyjęła ofiarowywane róże i tak mocno zacisnęła je w dłoni, że wbiła sobie głęboko kolec. Skrzywiła się z bólu.

- Cieszę się, że wróciłaś - powiedział.

- Dlaczego? - spytała obcesowo.

- No, bo... - Zmarszczył czoło, będąc autentycznie zaskoczony pytaniem. - Za sześć dni mamy się pobrać...

- Ty chyba nie zamierzasz się ze mną ożenić, po tym jak...

- Zamierzam. I bardzo tego pragnę. Kocham cię, Lark.

Ach, gdyby tylko powiedział, że jej nienawidzi... ulżyłoby to jej sumieniu. Słowo „kocham" zwaliło na nią jeszcze większy ciężar winy.

- Ja też cię bardzo kocham, Wes, ale do małżeństwa potrzebny jest inny rodzaj miłości - odpowiedziała, sama nie wiedząc, skąd nagle przyszło jej to do głowy. - My się kochamy wzajemnie, bo znamy się już całą wieczność - ciągnęła zachęcona własną odwagą. - I mam wrażenie, że chcemy uczynić to jedynie dlatego, że obie nasze rodziny popychają nas w tym kierunku. Ale może się okazać, że nasze małżeństwo nie jest w naszym interesie...

Nie spodziewała się, że Wes zrozumie to, co ona chce mu powiedzieć. Nigdy nie należał do najbłyskotliwszych. Tym razem ją zadziwił, gdyż z miejsca zadał pytanie:

- Poznałaś kogoś w Kolorado, w kim się po uszy zakochałaś?

- Tak - odparła szczerze.

- Wyjdziesz za niego?

- Nie. - Nie miała przecież najmniejszej szansy,

- Jesteś pewna?

- Jestem pewna.

- Masz zamiar spędzić resztę życia w samotności?

- Ja...? Nie wiem, mam nadzieję, że nie. Ale myślenie o przyszłości jest dla mnie w tej chwili zbyt bolesne.

- Oprzytomnij, Lark! - wykrzyknął z siłą, jakiej się po nim nie spodziewała.

Spojrzała nieco zaskoczona. Nigdy nie podnosił głosu, nigdy nie tracił panowania nad sobą. A teraz jest wyraźnie zdenerwowany, jakby wytrącony z równowagi.

Wes podszedł do okna i stojąc tylem, powiedział półgłosem:

- Czy tobie się zdaje, że jesteś jedyną osobą cierpiącą z powodu nie spełnionej miłości?

- Ty...? Chcesz powiedzieć, że...?

- Chcę to powiedzieć! Tak, ja. Ale było, skończyło się i nie ma o czym mówić. Z kolei ciebie spotkał podobny los... Cóż więc mamy do stracenia? - Podszedł, chwycił Lark za ręce. - Moja rodzina chce naszego małżeństwa, pragnie też tego twój ojciec. Wiem, że nigdy nie będę kochał żadnej kobiety, tak jak tamtą kocham, jak kochać potrafię. Co ty na to...?

Nie umknęło uwagi Lark, że użył czasu teraźniejszego „kocham". Przez moment zastanawiała się, kim też ona może być. To nie miało jednak znaczenia.

- Ja nie mam zamiaru spędzać samotnie reszty mojego życia - ciągnął przygnębionym głosem. - Zwariowałbym. I tobie to grozi, jeśli nie opuścisz na dobre tego domu...

- Więc ty naprawdę chcesz się ze mną mimo wszystko ożenić? - Jak on może coś podobnego proponować, pomyślała zgorszona.

- Oczywiście. Ileż małżeństw przetrwało wszystkie burze, ponieważ ich związek opierał się na wzajemnym szacunku. A ten do siebie mamy. Tak więc tym razem bez świadków proszę cię raz jeszcze: wyjdź za mnie! I teraz, skoro nie ma świadków, możesz odmówić, jeśli zechcesz.

A więc to tak! Poprzednio wszystko było zaaranżowane, by nie mogła odmówić. Musiała także przyznać, że Wes nie jest taki płytki, jak sądziła. Czy to jednak usprawiedliwiało przyjęcie obecnej oferty? Musiała jeszcze jedno wyjaśnić.

- Jared do ciebie zadzwonił i w ten sposób wszyscy się dowiedzieli, gdzie jestem? - spytała.

Wahał się długo, nim odpowiedział.

- Tak.

Zniknęła ostatnia nadzieja, potwierdziły się informacje o udziale Jareda w jej wykryciu. Teraz przyszła kolej na jej zemstę na Jaredzie.

Spojrzała w niebieskie oczy Wesa i zdecydowanym tonem oświadczyła:

- Dobrze, Wes. Wyjdę za ciebie.

Wes z powrotem wsunął na jej palec zaręczynowy pierścionek.

Po paru minutach Wes wyszedł. Lark została pośrodku sypialni, patrząc jak zafascynowana na rozmazaną na palcu kroplę krwi. Otarła ją, westchnęła i ruszyła za narzeczonym. Ze szczytu schodów zobaczyła, że Wes już zszedł i właśnie podchodzi do spacerujących tam i z powrotem po holu ojca i Risy.

Lark schodziła powoli jak automat. Słyszała nerwowe pytanie ojca:

- No i co, no i co? Jest ten ślub, czy nie ma?

- Jest - odparł Wes i ujął dłoń Lark, która podeszła ze spuszczoną głową.

- Dzięki Bogu! - Drake Mallory zaczął potrząsać ręką Wesa. - Podjęliście dobrą decyzję, dzieciaki! W pierwszą rocznicę ślubu nawet nie będziecie pamiętali tego wszystkiego...

- Odetchnęłam - szeptała Risa siostrze. - Właściwa decyzja. Na pewno będziecie szczęśliwi.

Lark czuła szum w głowie.

Dla Lark dni mijały jak we mgle. Nadszedł dzień dwudziesty ósmy sierpnia. Ślub już za dwa dni! W pewnym sensie uległa entuzjazmowi rodziny i też zaczęła odczuwać podniecenie.

Wszyscy byli przekonani, że przygodę w Kolorado, jak to nazywali, Lark potrafiła umieścić wśród wspomnień, do których nie warto wracać. Przecież znów się uśmiechała i nawet okazywała chwilami pełną radości życia wesołość.

Nikt nie przypuszczał, że kładąc się spać, zdzierała maskę i pod zamkniętymi powiekami oglądała, scenę po scenie, wydarzenia tamtych dni. I w każdej ze scen Jared grał główną rolę. Ale Jared jej nie kochał. Jeśli nawet ją teraz wspomina, to chyba tylko po to, by się śmiać z jej łatwowierności.


Jenny z hałasem postawiła przed Jaredem szklankę z lemoniadą.

- Jesteś uparty jak stary głupi osioł - powiedziała dobitnie, nie kryjąc wściekłości.

Mały Jared przerwał jedzenie i ze zdziwieniem spojrzał na matkę,

- Pilnuj swego nosa, Jen - burknął Jared.

- Ale ona za dwa dni wychodzi za mąż! Za dwa dni! Musisz ją przed tym powstrzymać.

- Nie moja sprawa, I nie twoja... Spójrz no tylko, mały Jared rośnie jak na drożdżach.

- Nie zmieniaj tematu. Powiedz mi dokładnie, co wydarzyło się ostatniego dnia? Nie mogę uwierzyć, że ona jak baranek poszła za ojcem po tym, co...

- Co to znaczy? Po jakim co?

- Po tym, co mi o nim opowiedziała. Jak ją zawsze do wszystkiego zmuszał. Ucieczka z Florydy wymagała od niej nie lada odwagi. I wróciła potem posłusznie, ponieważ kiwnął palcem...? Niemożliwe! To jest nielogiczne, chyba że ty ją w jakiś sposób zawiodłeś. Coś zrobiłeś albo czegoś poniechałeś.

- Daj już spokój. Muszę jechać do Denver. Postanowiłem sprzedać firmę. I mam jeszcze pewną sprawę. - Wstał, szykując się do wyjścia.

Jenny zerwała się i zastąpiła mu drogę.

- Musisz mnie wysłuchać. - Chwyciła go za rękaw koszuli - Ta dziewczyna naprawdę cię kocha. Nie poszłaby za ojcem, gdybyś podniósł jeden palec, by ją zatrzymać. Dlaczego tego nie zrobiłeś?

- Nie tak było, moja droga. Stary Mallory przekonał Lark, że ją tylko wykorzystałem, by się na nim zemścić, i porzuciłem, kiedy się zemściłem.

- I ona mu tak po prostu bez dowodów uwierzyła? Bez wysłuchania twoich racji?

- Czy ty myślisz, że ja w tym uczestniczyłem? Że stanąłem do konkursu ze starym łobuzem. Miałem walczyć z nim jak na ringu o nagrodę? Gdyby jej na mnie zależało, gdyby mi ufała, to nie uwierzyłaby jego słowom bez względu na to, jak były przekonujące. Powinna była okazać mi odrobinę zaufania...

Jeszcze nigdy nie widział u siostry podobnego wyrazu twarzy. Przypominał litość.

- Ona cię kocha - powtórzyła Jenny. - Powiedziała mi to i z pewnością powiedziała tobie.

- Powiedziała. I co z tego?

- A ty? Czy jej to kiedyś powiedziałeś?

- Daj spokój, Jen. Wypowiedzieliśmy do siebie wiele słów, a niektóre mogły nawet zawierać prawdę...

- Nie wymykaj się z odpowiedzią, Jaredzie Wolfie! Czy jej kiedykolwiek powiedziałeś, że ją kochasz?

Odpowiedzią było milczenie,

- I ty mi teraz będziesz opowiadał o zaufaniu - zadrwiła Jenny. - Żądasz od ludzi bardzo wiele, ale w zamian dajesz bardzo mało.

Kiedy wychodził, zawołała za nim:

- Zastanów się nad tym, Jaredzie. Dobrze zastanów...



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Nadszedł dzień trzydziesty sierpnia. Słoneczny i gorący. Stojąc przed otwartym oknem i wciągając słone powietrze znad Atlantyku, Lark powtarzała sobie, że musi zachować spokój, przede wszystkim spokój.

Ubiegłej nocy znowu myślami wędrowała po górach Kolorado i nie była sama.Przestań, przestań, przekonywała sama siebie. Jered cię nie kocha i nigdy nie kochał. Nic go nie obchodzisz. Nie pozwól, aby zepsuł ci dzień, który ma być pierwszym dniem nowego życia.

Gdy nieco później wychodziła spod prysznica, wpadła Risa. Jedno na nią spojrzenie powiedziało Lark, że coś się wydarzyło. Jednakże zapytana Risa zaprzeczyła:

- Jestem tylko... - zaczęła i zasłaniając usta dłonią pobiegła do łazienki. Lark chciała za nią biec, ale zastała drzwi zamknięte na klucz. Usłyszała natomiast niemiły odgłos wymiotowania.

Risa wróciwszy wreszcie z łazienki, miała twarz bladą jak kreda. Stanęła przed Lark z nisko opuszczoną głową.

- Nic się nie przejmuj, Lark. Nic mi nie jest. Wiesz, to są takie poranne objawy... Jestem w ciąży...

- Ach, Risa, to wspaniale! - Lark chciała rzucić się siostrze na szyję, ale ta ją powstrzymała, wyciągając przed siebie rękę. Patrzyła tępo na Lark, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak.

- Boże, Boże, co ja teraz zrobię - jęknęła. Wydawała się całkowicie otępiała.

Lark usadowiła ją w fotelu i zadzwoniła po kawę i drożdżówki. Nim je przyniesiono, Risa nieco odzyskała panowanie nad sobą. Spoglądała na siostrę o wiele przytomniej.

- Powiedz mi, o co chodzi? - dopytywała się Lark. - Przecież zawsze chciałaś mieć dzieci?

Risa pociągnęła nosem.

- Chciałam, ale nie z Tonym... Nie powinnam ci tego mówić w dniu twojego ślubu... - Bez szminki i ze łzami w oczach wyglądała jak zaszczuta panienka.

- Przecież ty i Tony uchodzicie za dobre małżeństwo... - Lark była zaszokowana tym wyznaniem.

- A co mamy robić? Musimy udawać. Pamiętasz, jak ci przed twoją ucieczką do Kolorado obiecałam, że któregoś dnia opowiem ci o dniu mojego ślubu.

- Pamiętam. Chciałaś mnie pocieszyć.

- Chciałam, więc tylko ot tak powiedziałam, ale nie miałam zamiaru nigdy wyjawić prawdy. Teraz muszę się komuś zwierzyć.

Lark zrobiło się przykro, że pochłonięta własnymi problemami nie pomyślała, że i inni je mają. I to w jej najbliższej rodzinie. Ujęła dłoń siostry.

- Mów, słucham. Nie wiem, czy potrafię ci coś poradzić, ale postaram się... - Przypomniała sobie prawie identyczne słowa Jenny...

- Wiesz chyba, że Tony jest mężem w stu procentach zaleconym mi przez dobrego tatusia.

- Wiem, że tata zawsze go lubił...

- Lubił! Tata go dla mnie wynalazł. Początkowo mi to nie przeszkadzało: ambitny, przystojny, z perspektywami na przyszłość. Ale poza tym władczy, nie znoszący sprzeciwu. Pojąwszy mnie za żonę, uważa, że ma mnie na własność, tak jak ma się samochód. I dlatego zdecydowaliśmy się na separację.

- To dla mnie nowość. Nic nie wiedziałam. Myślałam, że wasze małżeństwo jest naprawdę doskonałe...

- Było doskonałą pomyłką. Poza tym wchodzi tu w grę ktoś trzeci...

- Kogo ojciec nie aprobuje?

- Ojciec nawet nie domyśla się, kto to taki. Gdyby się domyślił. .. O Boże! Świat zawaliłby mi się na głowę. Ojciec wiedział, że się opieram i im bardziej się opierałam, tym nachalniej narzucał mi Tony'ego. Myślałam, że potrafię się przeciwstawić, ale uległam. Boże, jaką tragiczną popełniłam omyłkę, wychodząc za Tony'ego! - Zasłoniła twarz dłońmi. Gdy się uspokoiła i podniosła głowę, policzki miała mokre od łez.

- Jakże ci współczuję, Riso! Powiedz, w jaki sposób mogę ci pomóc?

- Teraz już nikt mi nie może pomóc. Zaszłam w ciążę... Ja naprawdę chcę mieć dzieci. I wiem, że będę to dziecko kochała. Ale teraz już na zawsze jestem związana z Tonym... Przedtem miałam nadzieję, że któregoś dnia zdobędę się na odwagę...

- Żeby porzucić Tony'ego?

- Żeby porzucić ojca.

- Czy nadal widujesz tego, którego kochasz...?

- Tak. - Był to ledwo słyszalny szept. - I on nadal mnie kocha, co jeszcze bardziej czyni sytuację okropną... Gdybym tylko miała wówczas odwagę zrobić to, co uważałam za słuszne. Ale każde z nas miało zobowiązania... wobec rodzin. Myśleliśmy, że nam to przejdzie... że uczucie się wypali...

Jestem w lepszej sytuacji, pomyślała Lark. Przynajmniej wiem, że Jared mnie nie kocha. Więc nie ma po co zdobywać się na odwagę.

Co by jej przyniosła odwaga? Życie jeszcze bardziej samotne niż to, które miała w perspektywie. I oznaczałoby to zerwanie z rodziną.

- Czy chcesz, żebym coś dla ciebie zrobiła? - spytała siostrę. - Może jednak... ?

Łzy spłynęły po policzkach Risy.

- Nic. Przynajmniej ty bądź szczęśliwa. I uczyń Wesa szczęśliwym... Zasługujecie na to.

Lark już sama nie wiedziała, na co zasługuje.

Karen Dodd, zupełnie już zmaltretowana doradczyni uroczystości ślubnych, wygładziła plisy na ślubnej sukni Lark.

- Pasuje jak ulał. Wprost niewiarygodne! Jak to pani zrobiła? Wróciła pani z tych wakacji z dodatkowymi pięcioma kilogramami. Przedtem suknię zwężaliśmy ze trzy razy, a teraz trzeba było poszerzać. Ja nie krytykuję, tylko stwierdzam fakt. Rzeczywiście była pani już stanowczo za szczupła. Aż chorobliwie. - Karen Dodd rzuciła niespokojne spojrzenie na Rise, w obawie, że palnęła głupstwo.

Risa blado się uśmiechnęła. Siedziała na łóżku Lark już ubrana w sukienkę druhny. Miała podkrążone oczy, ale wydawała się opanowana.

Lark nie wierzyła własnym oczom, widząc się w lustrze znów w ślubnej sukni. Jak to się stało? Przez te kilka tygodni w Kolorado obraz ślubnej sukni całkowicie się zatarł, tak jak i wszystko, co było z nią związane. Teraz to już nie jest przymiarka. Teraz stoi ubrana do własnego ślubu. Zdejmie suknię już jako mężatka.

Zdrętwiała, gdy w pełni dotarło do niej znaczenie tego faktu. Wówczas już klamka zapadnie.

Z szoku wyrwało ją pukanie do drzwi.

- Przyszła fryzjerka i kosmetyczka - odezwał się czyjś głos. - Czy mogą wejść?

- Niech wejdą - odpowiedziała Karen Dodd.

Gdy obie kobiety weszły, Karen Dodd rozporządziła:

- Niech jedna z pań zajmie się uczesaniem panny młodej, a dróga makijażem pierwszej druhny. I pospieszcie się, nie mamy wiele czasu...

Tak, nie mam już wiele czasu, myślała gorączkowo Lark. Prawie wcale go nie mam. Niedługo zapadnie klamka...

Lark siedziała przed lustrem, podczas gdy kosmetyczka kończyła makijaż. Prawdziwa artystka, pomyślała Lark. Nie wyglądam na tę samą kobietę, która wróciła tu przed paru dniami,..

Za plecami Lark stała Risa. I jej twarz uległa przemianie. Zniknęły ślady łez i sińce pod oczami. Wydawała się piękna i szczęśliwa... Makijaż potrafi przesłonić wszystko, nawet ból serca...

- Muszę jeszcze załatwić parę drobiazgów - oświadczyła Risa i wyszła, ale po paru minutach wróciła, w chwili gdy wychodziła kosmetyczka. Była bardzo zaaferowana.

- Co się znowu stało? - spytała Lark.

Risa głęboko westchnęła, a chcąc zyskać na czasie, wygładziła nie istniejącą zmarszczkę na swej sukni.

- Boże, nie karz mnie za to, co teraz robię, ale uważam, że powinnam. - Wzniosła oczy ku niebu.

Lark cierpliwie czekała, chociaż prawdę powiedziawszy miała już dość emocji jak na jeden dzień.

- Jeszcze jeden prezent ślubny - zaczęła Risa...

- Złóż go w solarium ze wszystkimi innymi - odparła Lark i pomyślała, że Risa chyba zupełnie straciła głowę, skoro przychodzi z podobnymi głupstwami.

- Nie powinnam tego robić. I to właśnie ze względu na adnotację. - Zza pleców wyjęła kopertę i podała Lark.

Na kopercie było napisane czerwonymi literami: Dostarczyć natychmiast. Sprawa niezmiernej wagi.

Lark na chwilę przestało bić serce. Chociaż koperta nie miała adresu zwrotnego, nie było najmniejszej wątpliwości, od kogo pochodzi przesyłka.

- Co się stało? - spytała po długiej chwili.

- Właściwie można powiedzieć, że na chwilę zemdlałaś. Napij się wody, Lark. Ojej, powinnam ci zwilżyć twarz, ale jesteś już umalowana...

Lark wyprostowała się na krześle, do którego Risa ją jakoś przydzwigała. Trzęsącymi się palcami rozerwała zmiętą w pięści kopertę. Wyjęła z niej arkusz papieru przypominający prawny dokument i przypiętą do niego kartkę.


Jestem ci winien co najmniej to i o wiele wiącej. Byłem wobec ciebie zbyt surowy. Zasługujesz na szczęście w życiu. Mam nadzieją, że je znajdziesz.


Dokument natomiast stwierdzał, że Jared Wolf ofiarowuje jej w prezencie ślubnym dom Wolfów.

Ale to przecież niemożliwe! Ten dom znaczył dla niego więcej niż wszystkie urazy, jakie mógł nosić w sercu, i wszystkie zemsty! To, że go ofiarowuje córce swego największego wroga, mogło oznaczać tylko jedno...

On mnie kocha! On mnie kocha! - powtarzała w myślach jak szalona. Teraz nie może temu zaprzeczyć. Bez względu na to, co się stało, bez względu na to, jaką krzywdę mógł mi wyrządzić, świadomie lub nieświadomie, pozostaje niezaprzeczalnym faktem, że on mnie kocha i to jest jego sposób poinformowania mnie o tym!

Gdzieś zniknął letarg, w którym tkwiła od kilku dni. Chwyciła Risę za ręce.

- Powiedz mi teraz prawdę! Powiedz, co było między tobą a Jaredem? Co się wydarzyło między wami przed laty?

Risa była najpierw zdziwiona, a potem jakby zawstydzona,

- Po co ci mam to opowiadać. Nie pokazałam się wówczas z najlepszej strony.

- Proszę cię! To jest dla mnie bardzo ważne. Risa głęboko westchnęła.

- Niewiele się wydarzyło. Po prostu uganiałam się za nim, jak jakaś nawiedzona, pewno to sobie przypominasz. Zawsze mi imponowali tacy trudni do zdobycia chłopcy. A on był cholernie trudny. Nic nie zdziałałam. W każdym razie przez pierwsze dwa lata. Potem tak go zmęczyłam, że parę razy gdzieś ze mną poszedł. Musiałam się wymykać, żeby ojciec się nie dowiedział. Ale okazało się, że zupełnie do siebie nie pasujemy. Po prostu nudziliśmy się. Ojciec mnie przyłapał, kiedy wracałam z ostatniego spotkania z Jaredem. Ależ mi zrobił awanturę! I oczywiście uznał, że to wszystko wina Jareda, że Jared chciał mnie uwieść. Krzyczał, że nigdy żaden kundel nie dotknie jego córki. Tak, nawymyślał Jaredowi. I zagroził mu, że go zabije.

- Ojciec mi powiedział, że to Jared chciał cię uwieść.

Risa gorzko się roześmiała.

- Ze smutkiem wyznaję, że nie. Bardzo tego wtedy żałowałam. Jared zachowywał się zawsze jak dżentelmen z romansu. Ale ja nie byłam wielką damą z tegoż romansu. I nawet nie stanęłam w jego obronie, kiedy ojciec te straszne rzeczy do niego wykrzykiwał. Jared chronił mnie. W milczeniu przyjął winę na siebie. Chociaż nie wiem, jaka to mogła być wina. Wyszedł po prostu ze mną parę razy... Nic się nie wydarzyło...

Risa zaczęła nerwowo spacerować po dywanie, tam i z powrotem, tam i z powrotem, i tak w kółko.

- Boże, ileż ja głupstw narobiłam w życiu. To z Jaredem, to jeszcze nie największe. Wyszłam za Tony'ego... Teraz dziecko... A wszystko, żeby sprawić przyjemność ojcu,

- Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie - odezwała się Lark. - Czy to prawda, że Jared zadzwonił do Wesa i powiedział mu, gdzie jestem? Tak twierdzi ojciec.

- Przykro mi to potwierdzić, ale to fakt, że Jared dzwonił do Wesa. Nie wiem jednak, o czym rozmawiali. I wiem, że tego samego dnia ojciec wyjechał po ciebie do Kolorado.

Lark ciężko westchnęła.

- Dziękuję ci za szczerość, Risa. A teraz chciałabym kilka minut zostać sama...

Risa przez chwilę się wahała, ale potem ruszyła w stronę drzwi. Otwierając je, powiedziała:

- Pójdę sprawdzić, czy samochody już podjechały. Za pięć minut powinniśmy wyjechać do kościoła. Jeślibyś mnie potrzebowała. ..

Lark odprawiła ją gestem dłoni.


Po wyjściu siostry podeszła do okna i wyjrzała na ogród, w którym paru ogrodników doprowadzało trawniki i klomby do perfekcji. Jakże inna jest ta zieleń od tej w Kolorado. Tak samo jak mężczyzna, którego miała dziś poślubić, był inny od tego, którego kochała...

I kocha, kocha, nadał kocha! Nie może temu zaprzeczyć. Kocha bez względu na wszystko. A on kocha ją. Ale ten jego telefon? Rozmowa z Wesem... Czy można ją usprawiedliwić? A może on jej nie kocha. Może ofiarował jej dom, żeby wymazać z własnej pamięci wszystko, co miało z nią związek? Bzdura! Boże, skąd to można wiedzieć...!

Powodowana impulsem podbiegła do telefonu. W ciągu paru minut uzyskała z biura informacji numer telefonu Jenny w Kolorado. Wykręciła go. Po niezliczonej ilości dzwonków usłyszała jej zdyszany głos.

- Dzięki Bogu, że cię zastałam! - wykrzyknęła do słuchawki Lark.

- Lark? Co się stało? Dziś jest dzień twojego ślubu?

- Tak, Jenny, ale, gdzie jest Jared? Muszę, absolutnie muszę z nim mówić.

- Nie wiem. Pojęcia nie mam. Był tu przed kilkoma dniami, sporo mu wtedy nagadałam i od tego czasu go nie widziałam.

- Nagadałaś mu? Dlaczego?

Lark usłyszała w słuchawce prychnięcie.

- Bo jest głupi. Nie powinien był pozwolić ci odejść. I to mu powiedziałam.

- Gdybym wtedy wiedziała, że on mnie chociaż lubi... że mam jakaś szansę.

- On cię kocha - z wielką pewnością siebie odparła Jenny. - Tylko, czy potrafi połknąć tę dumę, która go zaślepia? Tego nie wiem. To mój brat i bardzo go kocham, ale wiem, że ma straszne wady. A największą jest to, że nie umie wybaczać. Przykro mi, Lark, że nic ci więcej nie mogę powiedzieć. I nie będę też cię namawiała, żebyś rzuciła wszystko i przyjeżdżała tylko dlatego, że ja wiem, że on cię kocha, i powiedziałam ci to.

- Dziękuję ci za wszystko, Jenny. Do widzenia!

- Do widzenia, Lark. Wiele szczęścia...!

O tak, jest jej potrzebne!

Odwiesiwszy słuchawkę, Lark spojrzała w lustro. I nagle uderzyło ją, że obraz ten już widziała. Obraz zatrwożonej kobiety stojącej na podium w salonie strojów ślubnych w Palm Beach.

Obraz bardzo podobny, choć twarz kobiety inna. A może również inna jest kobieta w tej samej sukni? Tamta miała zapadłe policzki i podkrążone oczy. Ta tryska zdrowiem i energią.

Nowa Lark Mallory nie będzie niczyją ofiarą. Ma siłę i wolę sięgnięcia po to, czego pragnie, bez względu na trudności, jakie może napotkać. A nowa Lark Mallory pragnie Jareda Wolfa i nie chce żadnego innego mężczyzny. Dla niego jest gotowa...

Na cały głos się roześmiała. Wejdzie na najwyższy szczyt jeśli zajdzie taka potrzeba. Jared Wolf nigdzie się przed nią nie schroni, nie umknie jej...

Unosząc ciężką spódnicę sukni, podbiegła lekkim krokiem do drzwi i z hałasem je otworzyła. W holu stała Karen Dodd i coś zapisywała w notatniku.

- Ach, panno Mallory! Jak pani cudnie wygląda. Proszę chwilkę zaczekać, zobaczę, czy wszyscy już są gotowi na pani zejście.

- Nie potrzeba - zbyła ją Lark i ruszyła do schodów.

- Niech pani nie schodzi, niech pani nie schodzi! Pan młody rozmawia tam jeszcze z pani ojcem. Wie pani przecież, że to przynosi pecha, jeśli przed ślubem spotyka się pana młodego...

Lark nie słuchała ostrzeżeń Karen Dodd i jak burza zbiegła na dół.

Zdążyła jeszcze zobaczyć plecy swego narzeczonego, który pięknie wystrojony, w tużurku, właśnie wychodził przed dom.

Pobiegła za nim.

- Wes, poczekaj!

Obrócił się zdziwiony. Uniósł wysoko brwi.

- Nie powinienem cię widzieć przed ślubem, moja droga - odezwał się dość sztywno.

- Muszę z tobą porozmawiać, teraz! To bardzo ważne. Wróć na chwilę.

- Jeśli sobie tego życzysz... - Podszedł i stanął jak wryty.

- Jak ty cudownie wyglądasz, twoje oczy błyszczą jak diamenty... cała promieniejesz. - Jego surowy wyraz twarzy ustąpił uśmiechowi. - Lark...

Była zakłopotana jego komplementami w chwili, w której miała mu zakomunikować ostateczną decyzję. Pierścionek ześlizgnął się łatwo z palca, jakby tylko na to czekał. Podała go bez słowa Wesowi.

Początkowo nie pojął, co to jest.

- Co mi podajesz?

- Zwracam ci pierścionek. Nie mogę za ciebie wyjść. Niezmiernie mi przykro. Wszystko to, co mi przedtem mówiłeś, ma sens, ale tylko do pewnego momentu. Małżeństwo oparte na szacunku i przyjaźni może wystarczyć wówczas, gdy nie istnieje osoba, którą się kocha. Natomiast kiedy ta osoba żyje i mieszka w Kolorado...

- Mówisz o tym Wolfie...? Ty go kochasz?

- Duszą i ciałem.

- Przed dwoma dniami nie sądziłaś, byś miała jakąkolwiek szansę...

- Muszę zaryzykować, chociażby szansa miała być minimalna.

Patrzył na nią jakby nie wierzył własnym uszom.

- Twój ojciec zapewniał mnie, że to jest chwilowe zadurzenie i że z tego wyjdziesz. I że nic nie obchodzisz tego faceta. Że on cię tylko wykorzystał jako narzędzie zemsty.

- To jest kłamstwo!

Wes pokiwał głową.

- Kto wie, czy nie masz racji... - Długą chwilę się wahał, a potem powiedział: - Słuchaj, to ja ci już to powiem... Twój ojciec ostrzegał mnie, nalegał, prosił, żebym ci nie mówił, ale powiem. Jared Wolf nie zadzwonił do mnie po to, żeby powiedzieć, gdzie jesteś. Szybko doszedłem do wniosku, że zadzwonił, by sprawdzić, czy ślub jest odwołany, czy nie. Dopiero kiedy mu powiedziałem, że nie jest odwołany, poprosił o adres, pod który może wysłać prezent ślubny. A w ogóle nie miałem pojęcia, kto do mnie dzwoni. Powiedział, że dawny znajomy. Dopiero kiedy wspomniałem jego nazwisko twojemu ojcu, skoczył pod sam sufit. Tak wygląda prawda, Lark.

Lark w tym momencie wręcz pokochała Wesa Sherborna. Stanęła na palcach i złożyła lekki pocałunek na jego policzku.

- Dziękuję ci, bardzo dziękuję. I tak byłam zdecydowana, ale to, co mi powiedziałeś, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie. Teraz mi pozostaje tylko go odnaleźć.

- Powodzenia! - krzyknął za nią, gdy wybiegła z domu. Dostrzegł coś przez oszklone drzwi i dodał pod nosem: - Już chyba znalazła.


Po schodach wchodził szczupły wysoki mężczyzna. Widząc Lark, chwycił ją w ramiona i przytulił do piersi. Lark cicho łkała ze szczęścia.

- Jared... O, Jared, ja właśnie...

- Bądź cicho, nic nie mów. Przyjechałem po ciebie. Już nigdy nigdzie nie będziesz musiała uciekać. A facet, dla którego włożyłaś dziś tę suknię, powinien mi być dozgonnie wdzięczny...

- W pewnym sensie już jestem wdzięczny - odezwał się głos z boku. Do Lark i Jareda podszedł Wes. - Moje gratulacje, Lark. Jakoś przeżyję zaskoczenie gości zebranych w kościele, natomiast mogłoby być gorzej z przeżyciem małżeństwa skazanego z góry na niepowodzenie. Miałaś rację, Lark, że zrobiłaś to, co dyktuje ci serce.

Jared skinął lekko głową.

- Trwało to długo, Sherbom, ale wreszcie poszedłeś po rozum do głowy. Lark, idziemy...!

- Jeszcze nie. - Oparła się jego władczemu gestowi. - Zapomniałeś o czymś... - uśmiechnęła się prowokująco.

Zdziwiony patrzył na Lark, nie wiedząc, o co chodzi. Tylko Wes cicho, się zaśmiał,

- I kto tu wygłasza sentencje o pójściu po rozum do głowy - mruknął, schował ręce do kieszeni i odszedł, łobuzersko pogwizdując.

Jared wreszcie zrozumiał.

- Kocham cię! Czy na te słowa czekałaś? - spytał.

- Tylko na te. - Zawisła mu u szyi, obcałowując całą jego twarz.

Jared wziął ją na ręce i zaniósł do wynajętego samochodu, który zatarasował podjazd wypełniony limuzynami zamówionymi na ślub. Za Lark niby mgiełka wędrował przejrzysty weton. Kierowcy limuzyn, obserwujący widowisko, zaczęli głośno klaskać.

W tej samej chwili w drzwiach rezydencji stanął Drak Mallory i rozległ się przeraźliwy ryk:

- Niech cię piekło pochłonie, mieszańcu! Oddaj mi moja córkę albo oskarżę cię o kidnaperstwo! Przysięgam, że to zrobię! Nie masz prawa zjawiać się tutaj i...

Lark, nadal w ramionach Jareda, silnym jak nigdy głosem odkrzyknęła:

- To moje życie, psiakrew, i chcę je przeżyć tak jak chcę z mężczyzną, którego kocham!

Jared wybuchnął głośnym śmiechem. Usadowił Lark na tylnym siedzeniu samochodu, a ona szybko opuściła tylną szybę i wykrzyknęła do ojca:

- Kocham cię, tato, ale już nie jestem małą dziewczynką. Do widzenia!

Tak, nie była już małą dziewczynką, była kobietą Jareda.

- Możemy jechać? Gotowa? - spytał Jared.

- Na wszystko - odparła.

Lark po raz ostatni spojrzała na ojca, który stał na schodach jakby skamieniały.



EPILOG


Dokładnie w dwa lata po drugiej ucieczce z domu, Lark Mallory Wolf przyjmowała odwiedzających ją w szpitalu w Denver gości. Była to doniosła chwila, bo oto Lark urodziła właśnie chłopca wagi prawie czterech kilogramów. Przy łóżku siedział jej ukochany mąż, który dawno już sprzedał swą firmę komputerową i powrócił do rodzinnego zawodu - ranczerstwa.

Najmilszym gościem młodej matki była jej szwagierka, Jenny. Przyniosła prezenty i pozdrowienia od małego Jareda, który wyrażał radość, że wkrótce będzie miał kuzyna, z którym będzie się mógł bawić.

Trzymając w swej dłoni dłoń męża, Lark była przekonana, że nie ma chyba szczęśliwszej kobiety od niej.

Do drzwi pokoju ktoś zapukał i po chwili ukazała się w nich głowa Risy.

- Macie czas i miejsce dla bardzo dumnej cioci? - spytała.

Lark pisnęła z radości. Nie spodziewała się wizyty siostry, która niestety nie donosiła spodziewanego potomka i potem przechodziła ciężki okres hałaśliwego i przykrego rozwodu. Najwidoczniej była teraz już w lepszej formie, skoro zdecydowała się na podróż do Kolorado.

Siostry padły sobie w ramiona i w pierwszej chwili Lark nie zauważyła, że za Risą wślizgnął się do pokoju mężczyzna. Gdy go wreszcie zobaczyła, otworzyła ze zdumienia oczy: Wes Sherbom, ostatni człowiek na świecie, którego mogła się tu spodziewać. Jared także wydawał się zdziwiony, ale powitał gościa serdecznie, chociaż widział go tylko raz w życiu na schodach rezydencji Mallorych w dniu niedoszłego ślubu. Oczy Risy promieniały szczęściem.

- Mam nadzieję, że nie macie mi za złe, iż przyleciałam z Wesem.

- Ależ nie, skądże... - odparła Lark, chociaż nadal nie pojmowała, co Wes tu robi. Spytała go: - Przyjechałeś w jakimś specjalnym celu? Masz coś do załatwienia w Denver?

- Przyjechałem w specjalnym celu. Towarzyszę Risie...

I w końcu Lark zrozumiała: to Risa była miłością Wesa, a Wes jej!

- Teraz rozumiem wasze problemy - powiedziała Lark. - Rodziny Mallorych i Sherbomów uzurpowały sobie, niestety, boskie prawo zaręczania swoich dzieci jeszcze w kołyskach...

- No i ojciec zapewne był przekonany, że to właśnie niebiosa podpowiedziały mu twój związek z Wesem - dokończyła Risa. - Kiedy wyszłaś za Jareda, myślałam, że ojciec trochę zmądrzeje. Ale nic z tego. Mój rozwód z Tonym jeszcze bardziej go rozsierdził. Tylko małżeństwo z Wesem nieco go uspokoiło. Ma wreszcie Sherborna w rodzinie. I to tego samego, którego chciał...

Przez minione dwa lata Lark miała do siebie żal, że zerwała z ojcem. Ale teraz wyszła na jaw tajemnica Risy. Czy ojca już nic nie nauczy? Nic nie zmieni? Marzyła o pojednaniu Jareda z ojcem, lecz to było nierealne. Jared to zbyt dumny człowiek, aby prosił Mallory'ego o wybaczenie, choćby nawet tylko wydumanych win. A ojciec...

Już po ślubie Lark dowiedziała się też do czego służył jej ojcu dom Wolfa, kiedy jeszcze był jego właścicielem. Nie miał to być wcale dom wakacyjny dla rodziny, lecz gniazdko dla eskapad miłosnych. Dopiero kiedy matka zaczęła coś podejrzewać, ojciec głośno obwieścił, że właśnie kupił letniskową chatę w górach.

Lark zdała też sobie sprawę, że małżeństwo matki i ojca było prawie od samego początku nieudane. Prawdopodobnie także zaaranżowane przez zainteresowane tym związkiem rodziny.

Tak, pomyślała ze smutkiem. Nie ma nadziei, by dzisiejszą radosną chwilę mogła podzielić nie tylko z Jaredem, nie tylko z siostrą i szwagierką, ale także z własnym ojcem. Gdzie jest Jared? Lark, pochłonięta rozmową z gośćmi, nawet nie zauważyła, że wyszedł.

I w tym właśnie momencie, zupełnie jakby to był dzień spełnionych marzeń, otwarły się drzwi i ukazał się w nich Jared w towarzystwie Drake'a Mallory'ego.

Lark i Risa oniemiały. Drake Mallory był obładowany prezentami. Przyniósł wielkiego misia, kije baseballowe, piłki do siatkówki i wiele innych zabawek, do których kiedyś z pewnością śmiać się będą oczy chłopca.

A w oczach ojca Lark zobaczyła nagle wzbierające łzy.

W panującej w pokoju głębokiej ciszy, jakby zwielokrotniło się pogłosem jedno jego słowo:

- Przepraszam.

Lark pytającym wzrokiem patrzyła na Jareda.

- Sprawa prosta - odparł Jared. - Przecież ja cię kocham. Cierpiałaś z powodu zerwania z ojcem, więc ci go sprowadziłem. Pojechałem po niego i przywiozłem, żebyś była szczęśliwa. To bardzo proste...

I od tej chwili, dzięki bardzo wyjątkowemu mężczyźnie, jakim był Jared Wolf, życie Lark Mallory Wolf było nie kończącym się pasmem szczęścia.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dale Ruth Jean Warto bylo marzyc
Dale Ruth Jean Warto było marzyć
R330 Dale Ruth Jean Warto było marzyć
441 Dale Ruth Jean Żółta róża
0015 Dale Ruth Jean Kronika towarzyska
417 Dale Ruth Jean Śniadanie do łóżka
417 Dale Ruth Jean Sniadanie do lozka
030 Dale Ruth Jean Jedna na milion
Dale Ruth Jean Zrzadzenie losu
15 Dale Ruth Jean Kronika towarzyska
Dale Ruth Jean Zolta roza
Dale, Ruth Jean Kuess mich, Cowgirl
143 Dale Ruth Jean Zrządzenie losu
143 Dale Ruth Jean Zrzadzenie losu
Dale Ruth Jean Kronika towarzyska
Dale Ruth Jean Fajerwerk miłości
Dale, Ruth Jean Stille meine Sehnsucht
Dale Ruth Jean Zrzadzenie losu
Dale Ruth Jean Kronika towarzyska

więcej podobnych podstron