R. A. Salvatore
(The Silent Blade)
Ścieżki Mroku 1
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Wulfgar spoczywał na łóżku, rozmyślając. Starał się zrozumieć gwałtowne zmiany, jakie zaszły w jego życiu. Zostawszy uwolniony od demona Errtu, z jego piekielnego więzienia w Otchłani, dumny barbarzyńca znów znalazł się pośród przyjaciół i sojuszników. Był tu Bruenor, jego przybrany krasnoludzki ojciec, oraz Drizzt, jego mrocznoelfi mentor i najdroższy przyjaciel. Dzięki odgłosom chrapania Wulfgar mógł stwierdzić, iż Regis, pucołowaty halfling, śpi smacznie w sąsiednim pomieszczeniu.
I jeszcze Catti-brie, droga Catti-brie, kobieta, którą Wulfgar pokochał tak wiele lat temu, kobieta, którą zamierzał poślubić siedem lat temu w Mithrilowej Hali. Wszyscy byli tutaj, w swym domu w Dolinie Lodowego Wichru, znów razem i zapewne w dobrych stosunkach, dzięki bohaterskim czynom owych wspaniałych przyjaciół.
Wulfgar nie wiedział, co to znaczy.
Wulfgar, który przeżył straszliwą udrękę, sześć lat tortur w opazurzonych łapach demona Errtu, nie rozumiał.
Wielki mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi. Był wyczerpany, więc się położył, choć bardzo niechętnie, we śnie bowiem odnajdywał go Errtu.
Tak było również tej nocy. Wulfgar, choć pogrążony głęboko w rozmyślaniach poddał się swemu zmęczeniu i zapadł w spokojną ciemność, która wkrótce przeszła w obrazy wirujących szarych mgieł, składających się na Otchłań. Siedział tam gigantyczny, nietoperzoskrzydły Errtu, spoczywając na swym wyrzeźbionym z grzyba tronie. Śmiał się. Zawsze śmiał się tym strasznym, chrapliwym rechotem. Śmiech ów nie rodził się z radości, lecz był szyderstwem, zniewagą dla tych, których demon postanowił torturować. Teraz bestia kierowała tę nie kończącą się niegodziwość w Wulfgara, podobnie jak skierowane były wielkie szczypce Bizmateca, innego demona, sługusa Errtu. Dzięki sile przekraczającej możliwości niemal każdego innego człowieka, Wulfgar zaciekle zmagał się z Bizmateciem w zapasach. Barbarzyńca odrzucił na bok wielkie, podobne do ludzkich ramiona oraz dwie inne umiejscowione w górnej części ciała kończyny, szczypce. Zaczął zaciekle boksować.
Nacierało jednak na niego zbyt wiele młócących kończyn. Bizmatec był zbyt wielki i zbyt silny, a potężny barbarzyńca zaczął w końcu się męczyć.
Zakończyło się to – zawsze się tak kończyło – zaciśnięciem szczypiec Bizmateca wokół gardła Wulfgara, podczas gdy drugie szczypce oraz dwa ludzkie ramiona demona trzymały go nieruchomo. Bizmatec, biegły w swej ulubionej metodzie torturowania, nacisnął delikatnie na gardło Wulfgara, pozbawiając go powietrza, po czym puścił, pozwalając mu zaczerpnąć tchu, i tak raz za razem, doprowadzając do tego, iż mężczyzna chwiał się na nogach. Tak mijały minuty, a następnie godziny.
Wulfgar usiadł na łóżku, trzymając się za gardło, pocierając paznokciem zadrapanie, dopóki nie uświadomił sobie, iż demona tu nie ma, że jest bezpieczny w swym łóżku, w krainie, którą nazywał swym domem, otoczony przez przyjaciół.
Przyjaciół...
Cóż znaczyło to słowo? Co oni mogli wiedzieć o jego udręce? Jak mogli mu pomóc odpędzić ten ciągnący się koszmar, którym był Errtu?
Mężczyzna nie przespał reszty nocy, a gdy Drizzt przyszedł go obudzić na długo przed świtem, zastał go już przygotowanego do drogi. Mieli wyruszyć tego dnia, niosąc artefakt Crenshinibon daleko, daleko na południe i zachód. Kierowali się do Caradoon na brzegu jeziora Impresk, a następnie w Góry Śnieżne, do wielkiego opactwa nazywanego Duchowym Uniesieniem, gdzie kapłan o imieniu Cadderly zniszczy niegodziwy relikt.
Crenshinibon. Drizzt miał go ze sobą, gdy tego poranka przyszedł po Wulfgara. Drow nie nosił go na wierzchu, lecz Wulfgar wiedział, że tam jest. Mógł go wyczuć, odczuwał jego niegodziwą obecność. Crenshinibon pozostawał bowiem połączony ze swym ostatnim panem, demonem Errtu. Mrowił energią demona, a w związku z tym, iż Drizzt miał go przy sobie i stał tak blisko, Errtu również pozostawał blisko Wulfgara.
– Dobry dzień do drogi – stwierdził lekko drow, lecz Wulfgar zauważył, iż jego głos jest wymuszony, protekcjonalny. Z niemałą trudnością Wulfgar powstrzymał pragnienie, by uderzyć Drizzta w twarz.
Zamiast tego uśmiechnął się i przeszedł obok niskiego mrocznego elfa. Drizzt miał zaledwie około metra sześćdziesiąt, podczas gdy Wulfgar przekraczał dwa metry i był dwukrotnie cięższy niż drow. Udo barbarzyńcy było grubsze od pasa Drizzta, a jednak gdyby doszło między nimi do wymiany ciosów, rozsądniej byłoby stawiać na drowa.
– Nie obudziłem jeszcze Catti-brie – wyjaśnił Drizzt. Wulfgar obrócił się szybko na wspomnienie tego imienia. Spojrzał twardo w lawendowe oczy drowa.
– Lecz Regis już nie śpi i je śniadanie. Bez wątpienia ma nadzieję spałaszować dwa lub trzy, zanim wyruszymy – dodał Drizzt z chichotem, ale Wulfgar pozostał nie wzruszony. – A Bruenor spotka się z nami na polu za wschodnią bramą Bryn Shander. Jest wraz ze swym ludem, przygotowując kapłankę Stumpet, by przewodziła klanowi pod jego nieobecność.
Wulfgar jedynie na wpół słyszał słowa. Nic dla niego nie znaczyły. Cały świat nic dla niego nie znaczył.
– Obudzimy Catti-brie? – spytał drow.
– Ja to zrobię. – odpowiedział szorstko Wulfgar. – Ty zajmij się. Regisem. Jeśli będzie miał brzuch pełen jedzenia, z pewnością będzie nas spowalniał, a ja zamierzam dotrzeć szybko do twojego przyjaciela Cadderly’ego, abyśmy mogli pozbyć się Crenshinibona.
Drizzt zaczął odpowiadać, lecz Wulfgar odwrócił się i poszedł wzdłuż korytarza do drzwi Catti-brie. Puknął raz, potężnie, po czym wszedł gwałtownie do środka. Drizzt wykonał krok w tamtym kierunku, by złajać barbarzyńcę za niegrzeczne zachowanie – w końcu kobieta nie odpowiedziała na jego pukanie – ale zostawił to. Ze wszystkich ludzi jakich drow kiedykolwiek poznał, Catti-brie była najbardziej zdolna bronić się przed obrazami lub przemocą.
Poza tym Drizzt wiedział, iż jego pragnienie, by iść i złajać Wulfgara, było wywołane przez zazdrość o mężczyznę, który niegdyś był, a być może znów będzie, kandydatem na męża Catti-brie.
Drow przejechał dłonią po swej przystojnej twarzy i poszedł znaleźć Regisa.
** *
Zaskoczona Catti-brie, mająca na sobie jedynie lekką bieliznę i do połowy wciągnięte spodnie, skierowała zdziwiony wzrok na Wulfgara wchodzącego do pokoju.
– Mogłeś poczekać na odpowiedź – powiedziała cierpko, podciągając spodnie.
Wulfgar przytaknął i podniósł dłonie – może tylko na wpół w geście przeprosin, lecz i tak o połowę wyżej niż Catti-brie się spodziewała. Kobieta widziała ból w błękitnych jak niebo oczach mężczyzny oraz pustkę w jego rzadkich, wymuszonych uśmiechach. Porozmawiała w końcu o tym z Drizztem, także z Bruenorem i Regisem, i wszyscy zdecydowali, by zachować cierpliwość. Jedynie czas mógł uleczyć rany Wulfgara.
– Drow przygotował dla nas wszystkich poranny posiłek – wyjaśnił Wulfgar. – Powinniśmy dobrze zjeść, zanim wyruszymy w długą drogę.
– Drow? – powtórzyła Catti-brie. Nie zamierzała wypowiedzieć tego na głos, lecz była tak ogłupiona pełnym dystansu odniesieniem Wulfgara do Drizzta, iż to słowo po prostu jej się wymsknęło. Czy Wulfgar nazwałby Bruenora krasnoludem? I jak długo potrwa, nim ona stanie się po prostu dziewczyną? Catti-brie westchnęła głęboko i naciągnęła tunikę na ramiona, przypominając sobie stanowczo, iż Wulfgar przeszedł przez piekło – dosłownie. Spojrzała na niego, przyglądając się tym oczom, i ujrzała w nich ślad zawstydzenia, jakby echo jego nieczułego określenia Drizzta naprawdę ugodziło go w serce. Był to dobry znak.
Wulfgar odwrócił się, by opuścić pokój. Podeszła do niego i wyciągnęła rękę, by delikatnie pogładzić go po policzku i szorstkiej brodzie, którą postanowił zapuścić lub której po prostu nie chciało mu się ogolić.
Wulfgar spojrzał na nią, na czułość w jej oczach, i po raz pierwszy od walki na krze lodowej, gdy wraz ze swymi przyjaciółmi pokonał niegodziwego Errtu, w jego uśmiechu pojawiła się nuta szczerości.
* * *
Regis dostał swoje trzy śniadania i zrzędził przez cały poranek na ten temat, gdy pięcioro przyjaciół wyruszyło z Bryn Shander, największego z miasteczek w regionie nazywanym Dekapolis, w dalekiej Dolinie Lodowego Wichru. Z początku grupa kierowała się na północ, przemieszczając się na łatwiejszy teren, po czym skręciła prosto na zachód. Na północy, w dużej oddali, przyjaciele ujrzeli wysokie budowle Targos, drugiego miasta w okolicy, zaś za jego dachami widać było lśniące wody Maer Dualdon.
Do połowy popołudnia, zostawiwszy za sobą ponad dwadzieścia kilometrów, dotarli do brzegów Shaengarne, wielkiej rzeki, wezbranej i płynącej szybko po wiosennych roztopach. Podążyli za nią na pomoc, z powrotem do Maer Dualdon, do miasta Bremen oraz oczekującej tam łodzi, którą zorganizował Regis.
Grzecznie odrzucając liczne propozycje mieszkańców, by zostali w osadzie na kolację i ciepły nocleg oraz liczne protesty Regisa, twierdzącego, iż umiera z głodu i jest gotów położyć się i zemrzeć, przyjaciele byli już wkrótce na zachód od rzeki. Szli szybko, pozostawiając za sobą swój dom.
Drizzt ledwo mógł uwierzyć, że wyruszyli tak szybko. Dopiero co Wulfgar do nich wrócił. Wszyscy byli znów razem w krainie, którą nazywali domem, w spokoju, a mimo to teraz znajdowali się tutaj, znów kierując się za głosem obowiązku. Drow naciągnął nisko na twarz kaptur swego podróżnego płaszcza, osłaniając swe delikatne oczy przed palącym słońcem.
Przyjaciele nie mogli widzieć jego szerokiego uśmiechu.
APATIA
Często siadam i zastanawiam się nad zamętem, jaki odczuwam, gdy moje klingi spoczywają, gdy cały otaczający mnie świat wydaje się żyć w pokoju. Jest to przypuszczalnie ideał, do którego dążę. A jednak w owych spokojnych czasach – a zdarzały się one naprawdę rzadko podczas tych ponad siedmiu dekad mojego życia – nie czuję się tak, jakbym znalazł doskonałość, lecz raczej jakby czegoś brakowało mi w życiu.
Wydaje się to taką absurdalną myślą, a jednak uświadomiłem sobie, iż jestem wojownikiem, istotą akcji. W czasach gdy nie ma palącej potrzeby akcji, nie czuję się spokojny. Ani trochę.
Gdy droga nie jest wypełniona przygodą gdy nie ma potworów do pokonania oraz gór, na które trzeba się wspiąć, odnajduje mnie nuda. Udało mi się zaakceptować tę prawdę o moim życiu, tę prawił de o tym, kim jestem, tak więc przy tych rzadkich okazjach potrafię znaleźć sposób, by pokonać nudę. Potrafię odnaleźć górski szczyt wyższy niż ten, na który ostatnio się wspiąłem.
Widzę teraz wiele podobnych symptomów w Wulfgarze, przywróconym nam zza grobu, z wirującej ciemności, która była zakątkiem Errtu w Otchłani. Obawiam się jednak, iż stan Wulfgara przekroczył zwykłą nudę, wlewając się do krainy apatii. Wulfgar również był stworzeniem akcji, lecz to nie wydaje się być lekarstwem na jego letarg ani apatię. Prosili go, aby objął przywództwo nad plemieniem. Nawet uparty Berkthgar, który musiałby oddać pożądane stanowisko władzy, wspiera Wulfgara. On i cała reszta z nich wie, w tych mizernych czasach, iż ponad wszystkich to Wulfgar, syn Beornegara, mógłby dać wielkie korzyści nomadycznym barbarzyńcom z Doliny Lodowego Wichru.
Wulfgar nie podąży za tym wezwaniem. To nie skromność czy znużenie go powstrzymują, jak widzę, ani też żadne obawy, iż nie byłby w stanie poradzić sobie z tą pozycją lub żyć zgodnie z oczekiwaniami tych, którzy go proszą. Każdy z tych problemów mógłby zostać pokonany, przemyślany lub wsparty przez przyjaciół Wulfgara, w tym mnie. Wszakże nie, nie jest to żadna z tych naprawialnych rzeczy.
Chodzi po prostu o to, iż go to nie obchodzi.
Czy to możliwe, że jego własne cierpienie było tak wielkie i nieustające, iż utracił zdolność współodczuwania bólu innych? Czy widział zbyt wiele grozy, aby słyszeć ich krzyki?
Tego obawiam się ponad wszystko, jest to bowiem strata, na którą nie ma określonego lekarstwa. A jednak, żeby być szczerym, widzę ją wyraźnie wyrytą w rysach Wulfgara, w stanie pochłonięcia samym sobą, w którym zbyt wiele wspomnień o jego niedawnych udrękach zaciemnia mu wzrok. Być może nawet Wulfgar nie dostrzega bólu nikogo innego. Albo też, jeśli go widzi, odrzuca go jako trywialny w porównaniu do monumentalnych prób, przez jakie musiał przejść podczas tych sześciu lat niewoli u Errtu. Utrata współodczuwania może być najtrwalszą i najgłębszą blizną ze wszystkich, bezgłośną klingą niewidocznego przeciwnika, rozrywającą nasze serca i kradnącą nam więcej niż tylko siłę. Kradnącą naszą wolę, czym bowiem jesteśmy bez współodczuwania? Jakąż radość możemy odnaleźć w naszych życiach, jeśli nie potrafimy zrozumieć radości i smutków tych, którzy nas otaczają, jeśli nie możemy się nimi dzielić w większej społeczności? Pamiętam lata w Podmroku po tym, jak uciekłem z Menzoberranzan. Samotny, poza okazyjnymi wizytami Guenhwyvar, przetrwałem te długie lata dzięki własnej wyobraźni.
Nie jestem pewien, czy Wulfgarowi została choćby taka możliwość, bowiem wyobraźnia wymaga introspekcji, sięgnięcia do własnych myśli, a obawiam się, iż za każdym razem gdy mój przyjaciel spogląda w ten sposób w głąb siebie, wszystkim co widzi, są słudzy Errtu, szlam i groza Otchłani.
Jest otoczony przez przyjaciół, którzy kochają go i z całego serca będą próbować wspierać go, pomagać mu wydostać się z emocjonalnego lochu Errtu. Być może Catti-brie, kobieta, którą niegdyś kochał (a może wciąż kocha) tak głęboko, okaże się postacią kluczową dla jego wyzdrowienia. Przyznaję, iż boli mnie, gdy oglądam ich razem. Catti-brie traktuje Wulfgara z czułością i współczuciem, lecz wiem, iż on nie czuje jej delikatnego dotyku. Lepiej, by uderzyła go w twarz, spojrzała stanowczo i ukazała mu prawdę. Wiem o tym, a jednak nie mogę jej powiedzieć, by tak zrobiła, bowiem ich związek jest znacznie bardziej skomplikowany. Mam obecnie w myśli i w sercu jedynie najlepszy interes Wulfgara, a jednak gdybym wskazał Catti-brie sposób, w który mogłaby być mniej współczująca, mogłoby to zostać i zostałoby – przynajmniej przez Wulfgara, w jego obecnym stanie umysłu – odebrane jako wtrącanie się zazdrosnego zalotnika.
Nieprawda. Choć bowiem nieznani uczuć Catti-brie wobec tego mężczyzny, który kiedyś miał zostać jej mężem – ponieważ ostatnio dość mocno strzeże ona swych uczuć – dostrzegam, iż Wulfgar nie jest obecnie zdolny do miłości.
Niezdolny do miłości... czy istnieją jakieś smutniejsze słowa, którymi można by opisać mężczyznę? Nie sądzę i żałuję, że nie mogę teraz inaczej ocenić stanu umysłu Wulfgara. Miłość jednak, szczera miłość, wymaga współodczuwania. Jest to dzielenie się – zabawą, bólem, śmiechem, łzami. Szczera miłość czyni czyjąś duszę odbiciem nastrojów partnera. A tak jak pokój wydaje się większy, gdy jest wyłożony lustrami, podobnemu wzmocnieniu ulegają radości. A tak jak poszczególne przedmioty w odbitym pomieszczeniu wydają się mniej ostre, podobnie ból zmniejsza się i zanika, rozciągnięty poprzez dzielenie się.
Na tym polega piękno miłości, czy to w namiętności, czy przyjaźni. Dzielenie się, które zwiększa radości, a zmniejsza bóle. Wulfgar jest teraz otoczony przez przyjaciół, z których wszyscy pragną włączyć się w takie dzielenie, jak to niegdyś było pomiędzy nami. On jednak nie może włączyć nas w ten sposób, nie potrafi opuścić tych barier, które musiał postawić, gdy otaczali go tacy jak Errtu.
Utracił swą zdolność współodczuwania. Mogę się jedynie modlić, by znów ją odnalazł, by czas pozwolił mu otworzyć swe serce i duszę dla tych, którzy na to zasługują, bowiem bez współodczuwania nie odnajdzie celu. Bez celu nie odnajdzie satysfakcji. Bez satysfakcji nie odnajdzie zadowolenia, a bez zadowolenia nie odnajdzie radości.
A my, my wszyscy, nie będziemy mieć sposobu, by mu pomóc.
Drizzt Do’Urden
OBCY W DOMU
Artemis Entreri stał na kamienistym wzgórzu wychodzącym na rozległe, zapiaszczone miasto, starając się przebić przez miriady uczuć, które w nim wirowały. Podniósł rękę, by otrzeć pył i piasek z warg oraz włosów świeżo zapuszczonej koziej bródki. Dopiero gdy ją potarł, uświadomił sobie, iż od kilku dni nie golił reszty twarzy, bowiem teraz jego mała bródka, zamiast wyróżniać się na twarzy, zatonęła w poszarpanej gęstwinie na policzkach. Entreriego to nie obchodziło.
Wiatr wyrwał wiele pasm jego długich włosów z węzła na karku i krnąbrne kosmyki uderzały go w twarz, drażniąc ciemne oczy. Entreriego to nie obchodziło.
Spoglądał po prostu na Calimport i starał się mocno wejrzeć w głąb siebie. Mężczyzna przeżył niemal dwie trzecie swego życia w tym powiększającym się mieście na południowym wybrzeżu, osiągnął tam pozycję wojownika i zabójcy. Było to jedyne miejsce, które mógł naprawdę nazywać domem. Kiedy teraz spoglądał na nie, brunatne i zapiaszczone, nieugięte pustynne słońce odbijało się jaskrawo od białego marmuru większych domów. Rozświetlało również liczne nędzne chałupy, rudery oraz podarte namioty, rozstawione wzdłuż dróg – zabłoconych, ponieważ nie miały odpowiednich kanałów do odprowadzania wody. Kiedy skrytobójca spoglądał teraz na Calimport, nie wiedział, co odczuwać. Kiedyś znał swoje miejsce w świecie. Osiągnął szczyt swej niecnej profesji, a każdy, kto wymawiał jego imię, robił to z czcią i strachem. Gdy pasza wynajmował Artemisa Entreriego, by zabił człowieka, ów człowiek wkrótce był martwy. Bez wyjątku. Pomimo zaś licznych przeciwników, których w oczywisty sposób sobie zrobił, skrytobójca był w stanie chodzić ulicami Calimportu otwarcie, nie przemykając się z cienia w cień, w całym przekonaniu, iż nikt nie byłby na tyle śmiały, by wystąpić przeciwko niemu.
Nikt nie ośmieliłby się wystrzelić strzały w Artemisa Entreriego, chyba że byłby przekonany, że strzał jest idealny. Inaczej to Entreri byłby górą.
Uwagę Entreriego przykuł ruch z boku, lekkie przesunięcie cienia. Potrząsnął głową i westchnął, niezbyt zaskoczony, gdy okryta płaszczem sylwetka wyskoczyła zza głazów, jakieś siedem metrów przed nim, i stała blokując drogę, skrzyżowawszy ramiona na krzepkiej piersi.
– Wybieramy się do Calimportu? – spytał mężczyzna z wyraźnym południowym akcentem w głosie.
Entreri nie odpowiedział, trzymał jedynie głowę prosto, choć jego oczy zerkały na liczne głazy leżące wzdłuż obu stron szlaku.
– Musisz zapłacić za przejście – ciągnął krzepki mężczyzna. – Jestem twoim przewodnikiem. – Z tymi słowy skłonił się i podszedł, ukazując bezzębny uśmiech.
Entreri słyszał wiele opowieści o zdobywaniu pieniędzy poprzez zastraszanie, choć nigdy wcześniej nikt nie był na tyle śmiały, by mu zablokować drogę. Tak, istotnie, zdał sobie sprawę, nie było go tu przez wiele czasu. Wciąż nie odpowiadał, a krzepki mężczyzna przesunął się, rozpościerając szeroko swój płaszcz, by ukazać miecz wiszący u pasa.
– Ile monet proponujesz? – spytał mężczyzna.
Entreri zaczął mówić mu, by się odsunął, lecz zmienił zdanie i jedynie westchnął.
– Głuchy? – powiedział mężczyzna i wyciągnął miecz, po czym postąpił o kolejny krok. – Zapłać mi, albo ja i moi przyjaciele sami weźmiemy monety z twojego pociętego ciała.
Entreri nie odpowiedział, nie poruszył się, nie wyciągnął wysadzanego klejnotami sztyletu, swej jedynej broni. Stał tam po prostu, a jego obojętność wydawała się jeszcze bardziej złościć krzepkiego mężczyznę.
Mężczyzna zerknął na bok – na lewo od Entreriego – dyskretnie, lecz skrytobójca wyraźnie wychwycił to spojrzenie. Podążył za nim ku trzymającemu łuk jednemu z towarzyszy rabusia, ukrytym w cieniu pomiędzy dwoma dużymi głazami.
– No już – powiedział krzepki. – Twoja ostatnia szansa.
Entreri cicho wsunął stopę pod kamień, lecz nie wykonał żadnego innego ruchu. Stał czekając, wpatrując się w krzepkiego mężczyznę, lecz trzymając łucznika na skraju wzroku. Skrytobójca tak dobrze mógł odczytywać ruchy mężczyzn, najmniejszy skurcz mięśni, iż to on zareagował pierwszy. Entreri skoczył na skos, w przód i w lewo, przetaczając się i zamachując prawą stopą. Posłał kamień w stronę łucznika, nie żeby go zranić – to przekraczałoby umiejętności nawet Artemisa Entreri – lecz w nadziei na rozproszenie jego uwagi. Wykonując salto, skrytobójca rozpostarł szeroko płaszcz w nadziei, że pochwyci on i spowolni strzałę.
Nie musiał się o to martwić, bowiem łucznik spudłował paskudnie i zrobiłby to, nawet gdyby Entreri w ogóle się nie poruszył.
Entreri ustawił odpowiednio stopy i skierował się ku nacierającemu miecznikowi, świadom tego, iż kolejni dwaj mężczyźni wyłaniają się zza głazów po drugiej stronie szlaku.
Wciąż nie pokazując broni, Entreri nieoczekiwanie rzucił się w przód, w ostatniej chwili uchylając się przed zamachem miecza, po czym podniósł się gwałtownie za świszczącym ostrzem, jedną dłonią chwytając podbródek napastnika, a drugą sięgając za głowę mężczyzny i łapiąc go za włosy. Skręt i obrót powaliły miecznika na ziemię. Entreri puścił go, przesuwając dłoń w górę ramienia z bronią mężczyzny, by nie dopuścić do próby ataku. Mężczyzna upadł ciężko na plecy. W tej chwili Entreri nastąpił mu na gardło. Uchwyt mężczyzny na mieczu osłabł, jakby podawał broń Entreriemu.
Skrytobójca odskoczył, nie chcąc, by jego stopy były zaplątane, gdy zbliżą się dwaj pozostali, jeden dokładnie od przodu, drugi z tyłu. Miecz Entreriego błysnął w prostym leworęcznym zamachu, następnie zaś w błyskawicznym pchnięciu. Mężczyzna z łatwością usunął się z zasięgu Entreriego, lecz atak i tak nie miał za zadanie trafić. Entreri przerzucił miecz do prawej dłoni, trzymając go od góry, po czym cofnął się nagle o krok, obracając dłoń i klingę. Skierował ją w poprzek swego ciała, po czym pchnął za siebie. Skrytobójca poczuł, jak ostrze wchodzi w pierś mężczyzny i usłyszał gwałtowne wessanie powietrza, gdy przebił płuco.
Czysty instynkt sprawił, iż Entreri odwrócił się, obracając w prawo i utrzymując napastnika na mieczu. Wykorzystał mężczyznę jako tarczę przeciwko łucznikowi, który rzeczywiście znów wystrzelił. Znów jednak paskudnie chybił i tym razem strzała wbiła się w ziemię kilka kroków przed Entrerim.
– Idiota – mruknął skrytobójca, po czym z nagłym szarpnięciem upuścił swą ostatnią ofiarę na piach. Wykonał ów manewr tak doskonale, że drugi miecznik zrozumiał swą głupotę, obrócił się i uciekł.
Entreri znów się odwrócił, cisnął miecz z grubsza w kierunku łucznika i rzucił się za osłonę. Minęła długa chwila.
– Gdzie on jest? – zawołał łucznik z wyraźnym strachem w głosie. – Merk, widzisz go?
Minęła kolejna długa chwila.
– Gdzie on jest? – krzyknął znów łucznik, stając się przerażony. – Merk, gdzie on jest?
– Tuż za tobą – dobiegł szept. Błysnął wysadzany klejnotami sztylet, przecinając cięciwę, po czym, zanim oszołomiony mężczyzna zdołał zareagować, spoczywając na jego gardle.
– Proszę – wyjąkał mężczyzna, trzęsąc się tak mocno, iż to jego, nie Entreriego, ruchy spowodowały pierwsze draśnięcie ostrej klingi. – Mam dzieci, tak. Wiele, wiele dzieci. Siedemnaście...
Zakończył gulgotem, gdy Entreri przeciął mu gardło od ucha do ucha, jednocześnie wkładając stopę pod plecy mężczyzny, a następnie kopnięciem posyłając go twarzą na ziemię.
– To powinieneś był wybrać bezpieczniejsze zajęcie – odpowiedział Entreri, choć mężczyzna nie mógł tego usłyszeć.
Wyglądając zza głazów, Entreri wkrótce dostrzegł czwartego z grupy, przemykającego wzdłuż drogi od cienia do cienia. Mężczyzna wyraźnie kierował się do Calimportu, lecz był po prostu zbyt przerażony, by wyskoczyć i pobiec otwarcie. Entreri wiedział, że mógłby go dogonić, albo nawet napiąć ponownie łuk i zastrzelić go stąd. Nie zrobił jednak tego, ponieważ niezbyt go to obchodziło. Nie troszcząc się nawet o sprawdzenie ciał w poszukiwaniu łupów, Entreri wytarł i schował do pochwy swój magiczny sztylet, po czym wrócił na drogę. Tak, nie było go tu od bardzo, bardzo dawna.
Przed opuszczeniem tego miasta Artemis Entreri znał swoje miejsce w świecie, w Calimporcie. Myślał o tym teraz, wpatrując się w miasto po kilkuletniej nieobecności. Rozumiał zamieszkiwany przez siebie wcześniej świat cieni i zdawał sobie sprawę, iż w owych alejkach najprawdopodobniej zaszło wiele zmian. Starzy współpracownicy odeszli, a jego reputacja najprawdopodobniej nie pomoże mu podczas spotkań z nowymi, często samozwańczymi przywódcami rozmaitych gildii oraz sekt.
– Co ze mną zrobiłeś, Drizzcie Do’Urdenie? – spytał chichocząc, bowiem owa wielka zmiana w życiu Artemisa Entreri rozpoczęła się, gdy pasza Pook wysłał go w misji odzyskania magicznego rubinowego wisiorka od zbiegłego halflinga. Dość łatwe zadanie, sądził Entreri. Halfling, Regis, był znany skrytobójcy i nie powinien był się okazać trudnym przeciwnikiem.
Entreri nie wiedział wtedy zbytnio, iż Regis wykonał niesamowicie sprytną robotę, otaczając się potężnymi sojusznikami, w tym mrocznym elfem. Jakże wiele lat minęło, zastanawiał się Entreri, odkąd pierwszy raz napotkał Drizzta Do’Urdena? Odkąd pierwszy raz zetknął się z wojownikiem równym sobie, który mógł słusznie postawić przed Entrerim lustro i ukazać mu kłamstwo jego egzystencji? Niemal dekada, uświadomił sobie, i podczas gdy on stał się starszy i być może trochę wolniejszy, drow, który mógł dożyć sześciu stuleci, nie zestarzał się w ogóle.
Tak, Drizzt umieścił Entreriego na ścieżce niebezpiecznej introspekcji. Mrok uległ jedynie wzmocnieniu, gdy Entreri znów udał się za Drizztem wraz z pozostałościami rodziny drowa. Drizzt pokonał Entreriego na wysokiej półce skalnej poza Mithrilową Halą, a skrytobójca zginąłby, gdyby pewien oportunistyczny mroczny elf o imieniu Jarlaxle nie zabrał go wtedy do Menzoberranzan, rozległego miasta drowów, fortecy Lolth, demonicznej królowej chaosu. Ludzki skrytobójca znalazł odmienną rolę tam w dole, w mieście intryg i brutalności. Tam każdy był skrytobójcą, a Entreri, pomimo swych niesamowitych talentów w sztuce mordu, był jedynie człowiekiem, i fakt ten zsyłał go na dno drabiny społecznej.
To jednak coś więcej niż tylko zwyczajne postrzeganie pozycji tak dotkliwie ugodziło skrytobójcę podczas jego pobytu w mieście drowów. Było to uświadomienie sobie pustki własnej egzystencji. Tam, w mieście pełnym Entrerich, zaczął dostrzegać głupotę swego przekonania, śmiesznej myśli, iż umiejętność walki wzniosła go w jakiś sposób ponad motłoch. Wiedział o tym teraz, spoglądając na Calimport, miasto, które było dla niego domem, które wydawało się ostatnim schronieniem na całym świecie.
W mrocznym i tajemniczym Menzoberranzan Artemis Entreri został upokorzony.
Kierując się ku odległemu miastu, Entreri zastanawiał się wielokrotnie, czy naprawdę pragnął tego powrotu. Wiedział, że pierwsze dni będą niebezpieczne, lecz to nie obawa o życie wprowadziła wahanie w jego normalnie buńczuczny krok. Była to obawa o to, co dalej.
Pozornie niewiele zmieniło się w Calimporcie – mieście miliona żebraków, jak Entreri lubił je nazywać. Istotnie mijał tuziny żałosnych nędzarzy, leżących w łachmanach lub nago po obu stronach drogi. Większość z nich leżała najprawdopodobniej w tych samych miejscach, w których straż miejska rzuciła ich o poranku, oczyszczając drogę dla wyładowanych złotem wozów ważnych kupców. Żebracy wyciągali w kierunku Entreriego trzęsące się, kościste palce, ręce tak słabe i wychudzone, iż nie mogli utrzymać ich w górze nawet przez te kilka sekund, jakich potrzebował nieczuły mężczyzna, by obok nich przejść.
Gdzie pójść? – zastanawiał się. Jego stary pracodawca, pasza Pook, od dawna nie żył, padłszy ofiarą potężnej panterzej towarzyszki Drizzta po tym, jak Entreri zrobił to, o co mężczyzna go poprosił i zwrócił mu Regisa oraz rubinowy wisiorek. Entreri nie pozostał w mieście długo po tym nieszczęsnym incydencie, bowiem przywiódł Regisa i doprowadziło to do zguby potężnej osobistości, co niewątpliwie było czarną plamą na życiorysie skrytobójcy pośród jego niezbyt litościwych współpracowników. Entreri mógł zapewne dość łatwo naprawić sytuację, oferując po prostu swe nieocenione usługi kolejnemu potężnemu mistrzowi gildii bądź paszy, lecz wybrał inną drogę. Entreri pragnął zemścić się na Drizzcie nie za zabicie Pooka – skrytobójcy niezbyt to obchodziło – lecz dlatego, że on i Drizzt walczyli zaciekle w miejskich kanałach, nie osiągnąwszy rezultatu, zaś Entreri wciąż wierzył, iż powinien był wygrać tę walkę.
Idąc teraz brudnymi ulicami Calimportu, musiał zastanawiać się, jaką reputację zostawił za sobą. Z pewnością wielu skrytobójców mówiło o nim źle pod jego nieobecność, wyolbrzymiało jego porażkę w incydencie z Regisem, aby wzmocnić swą własną pozycję w rynsztokowej hierarchii.
Entreri uśmiechnął się, zastanawiając nad tym faktem, bo wiedział, że te złe słowa byłyby przekazywane jedynie szeptem. Nawet pod jego nieobecność inni zabójcy obawialiby się odwetu. Być może nie znał już swego miejsca w świecie. Być może Menzoberranzan postawiło ciemne... nie, nie ciemne, lecz po prostu puste lustro przed jego oczyma, lecz nie mógł zaprzeczyć, iż wciąż cieszył go szacunek.
Szacunek, na który może będzie musiał znów sobie zasłużyć, jak sobie wymownie przypomniał.
Gdy szedł znajomymi ulicami, wracało do niego coraz więcej wspomnień. Wiedział, gdzie umiejscowiona była większość domów gildii i podejrzewał, iż jeśli nie zdarzyło sienie niespodziewanego ze strony praworządnych przywódców miasta, wiele wciąż stało nienaruszonych, być może pełnych znanych mu niegdyś współpracowników. Dom Pooka został wstrząśnięty do fundamentów zabiciem niegodziwego paszy, a następnie wyznaczeniem leniwego halflinga Regisa na jego następcę. Entreri zadbał o ten drobny problem, zajmując się Regisem, a mimo to, pomimo chaosu, jaki wybuchł w owym domu, gdy Entreri udał się na północ, ciągnąc za sobą halflinga, dom Pooka przetrwał. Być może wciąż stał, choć skrytobójca mógł jedynie zgadywać, kto mógłby nim dzisiaj rządzić.
Byłoby to miejsce, do którego Entreri mógłby się udać, by odbudować swą potęgę w mieście, lecz on po prostu wzruszył ramionami i minął boczną alejkę, która do niego prowadziła. Zabójca pomyślał, że tylko wałęsa się bezcelowo, lecz wkrótce dotarł do kolejnego znajomego regionu i zdał sobie sprawę, iż podświadomie się tu kierował, być może, by spróbować nabrać otuchy.
Były to ulice, na których młody Artemis Entreri po raz pierwszy odznaczył się w Calimporcie, gdy będąc zaledwie nastolatkiem, pokonał wszystkich rywali, w tym mężczyznę wysłanego przez Theeblesa Royuseta, porucznika w gildii potężnego paszy Basadoniego. Entreri zabił tego zbira, a później paskudnego Theeblesa, a morderstwo zagwarantowało mu łaskę samego Basadoniego. Entreri stał się porucznikiem w jednej z najpotężniejszych gildii w Calimporcie, w całym Calimshanie, w wieku czternastu lat.
Teraz jednak niezbyt go to obchodziło, a przypomnienie tej historii nie wywołało na jego twarzy nawet najmniejszego uśmiechu.
Cofnął się jeszcze dalej, wspominając udrękę swych młodych lat, problemy zbyt wielkie, by chłopiec mógł je pokonać, oszustwa i zdrady grożące ze strony każdego, kogo znał i komu ufał, nawet ze strony własnego ojca. Wciąż go to jednak nie obchodziło, nie był nawet w stanie już dłużej odczuwać bólu. Było to bezcelowe, puste, bez korzyści czy sensu.
W cieniu jednej z chat ujrzał kobietę rozwieszającą wyprane ubrania. Przesunęła się głębiej w cień, wyraźnie ostrożna. Rozumiał jej troskę, bowiem był tu obcy, odziany zbyt bogato. W swym grubym, dobrze zszytym płaszczu podróżnym nie pasował do tej nędznej dzielnicy.
– Odtąd dotąd – dobiegło wołanie, głos młodzieńca, pełen dumy, lecz z nutką strachu. Entreri odwrócił się powoli i zobaczył młodego, wysokiego i tyczkowatego chłopaka, trzymającego pałkę nabijaną kolcami i wymachującego nią nerwowo.
Entreri spojrzał na niego stanowczo, widząc siebie w twarzy chłopca. Nie, nie siebie, zdał sobie sprawę, bowiem ten był zbyt nerwowy. Raczej nie przeżyje długo.
– Odtąd dotąd! – chłopak powiedział głośniej, wskazując wolną ręką od tego końca ulicy, którym wszedł Entreri, ku przeciwległemu, dokąd skrytobójca się udawał.
– Przepraszam, młody panie – powiedział Entreri, pochylając się w niskim ukłonie i jednocześnie wyczuwając swój wysadzany klejnotami sztylet, umieszczony na pasku pod fałdami płaszcza. Machnięcie nadgarstkiem mogłoby z łatwością cisnąć ów sztylet przez te pięć metrów, przez niezdarną obronę młodzieńca, głęboko w jego gardło.
– Panie – powtórzył chłopak w sposób, który był w równym stopniu niedowierzającym pytaniem, co stwierdzeniem. – Zgadza się, panie – zdecydował, najwyraźniej polubiwszy ten tytuł. – Panie tej ulicy, wszystkich tych ulic, po których nikt nie będzie chodził bez pozwolenia Taddio. – Kończąc, puknął się kilkakrotnie kciukiem w pierś.
Entreri wyprostował się i zaledwie na chwilę w jego czarnych oczach błysnęła śmierć, a w myślach rozbrzmiały słowa „martwy panie”. Chłopak właśnie go wyzwał, a Artemis Entreri sprzed kilku lat, mężczyzna, który przyjmował i pokonywał wszelkie wyzwania, po prostu zniszczyłby młodzika tam, gdzie ten stał.
Wtedy jednak ów przypływ dumy czmychnął, pozostawiając Entreriego nie zbitego z tropu i nie urażonego. Mężczyzna westchnął ze zrezygnowaniem, zastanawiając się, czy czeka go kolejna głupia walka, l po co? – zastanawiał się, stojąc przed tym żałosnym, zakłopotanym chłopcem na pustej ulicy, do której nikt rozsądny nie rościłby sobie praw.
– Błagam o wybaczenie, młody panie – powiedział spokojnie. – Nie wiedziałem, bowiem jestem nowy w tej okolicy i nie znam waszych zwyczajów.
– Więc je poznasz! – odparł gniewnie chłopak, nabierając odwagi ze służalczego tonu odpowiedzi Entreriego i podchodząc o kilka kroków do przodu.
Entreri potrząsnął głową, jego dłoń ruszyła ku sztyletowi, lecz zamiast tego udała się do sakiewki przy pasie. Mężczyzna wyciągnął złotą monetę i cisnął ją pod stopy kroczącego dumnie młodzika. Chłopak, który pił z kanałów i jadł szczątki, które był w stanie wyszukać w alejkach za domami kupieckimi, nie był w stanie ukryć swego zaskoczenia i zachwytu. Chwilę później odzyskał jednak postawę i znów spojrzał na Entreriego władczym wzrokiem.
– To nie wystarczy – rzekł.
Entreri cisnął kolejną złotą monetę, a później srebrną.
– To wszystko, co mam, młody panie – powiedział, rozkładając szeroko ręce.
– Jeśli cię przeszukam i okaże się, że jest inaczej... – zagroził chłopak.
Entreri znów westchnął i zdecydował, że jeśli chłopiec się zbliży, zabije go szybko i litościwie.
Chłopak schylił się i podniósł trzy monety.
– Jeśli wrócisz do domeny Taddio, miej ze sobą więcej monet – oznajmił. – Ostrzegam cię. A teraz precz! Tą samą stroną ulicy, którą wszedłeś!
Entreri obejrzał się na drogę, którą przyszedł. W istocie w tej chwili jeden kierunek wydawał mu się równie dobry jak drugi, skłonił się więc lekko i odszedł z domeny Taddio, który nie miał pojęcia, ile miał dzisiaj szczęścia.
* * *
Budynek miał trzy pełne kondygnacje i, ozdobiony zawiłymi rzeźbami oraz lśniącym marmurem, był naprawdę najbardziej imponującą siedzibą ze wszystkich gildii złodziejskich. Normalnie tak skryte osobistości starały się żyć poniżej stanu, w domach które z zewnątrz się nie wyróżniały, choć w środku były niczym pałace. Nie było tak z domem paszy Basadoniego. Starzec – a był już wiekowy, zbliżał się do dziewięćdziesiątki – cieszył się luksusem i lubił okazywać potęgę oraz splendor swej gildii każdemu, kto chciał na nią spojrzeć.
W dużej komnacie na środku drugiej kondygnacji, w pokoju zebrań głównych dowódców Basadoniego, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, którzy na co dzień kierowali operacjami rozległej gildii, podejmowało młodego ulicznego zbira. Ten był bardziej chłopcem niż mężczyzną, nieznaczną figurką, utrzymywaną przez poparcie paszy Basadoniego, a z pewnością nie przez własne sztuczki.
– Przynajmniej jest lojalny – stwierdził Dłoń, cichy i subtelny złodziej, mistrz cieni, gdy Taddio ich opuścił. – Dwie złote monety i jedna srebrna. Niemały łup dla kogoś pracującego w sekcji rynsztoków.
– Jeśli to wszystko, co otrzymał od gościa – odpowiedziała Sharlotta Yespers z chichotem. Sharlotta była najwyższa z trojga kapitanów, miała lekko ponad metr osiemdziesiąt, szczupłe ciało i pełne gracji ruchy – takiej gracji, iż pasza Basadoni przezwał ją Wierzbą. Nie było tajemnicą, iż Basadoni wziął sobie Sharlottę jako kochankę i wciąż traktował ją w ten sposób, przy tych rzadkich okazjach, gdy jego stare ciało było zdolne stanąć na wysokości zadania. Było powszechnie wiadome, iż Sharlotta wykorzystywała ów związek dla własnych korzyści i wspinała się na kolejne szczeble poprzez łóżko Basadoniego. Dobrowolnie się do tego przyznawała, zwykle tuż przed zabiciem mężczyzny lub kobiety, którzy się na to skarżyli. Potrząśnięciem głowy posłała długie do pasa, czarne włosy za ramię, tak by Dłoń mógł wyraźnie widzieć jej cierpką minę.
– Gdyby Taddio otrzymał więcej, dostarczyłby więcej – zapewnił ją Dłoń, a jego ton, pomimo gniewu, ujawniał ów ślad frustracji, jaką on oraz jego towarzysz, Kadran Gordeon, odczuwali zawsze, gdy kontaktowali się z protekcjonalną Sharlotta. Dłoń zajmował się kieszonkowcami i prostytutkami pracującymi na rynku, podczas gdy Kadran Gordeon opiekował się żołnierzami ulicznej armii. Jednak Sharlotta, Wierzba, trzymała nad wszystkim pieczę, będąc uchem Basadoniego. Służyła za główną pomocnicę paszy oraz jako głos rzadko teraz widywanego starca.
Gdy Basadoni w końcu umrze, ta trójka bez wątpienia stoczy walkę o władzę, a choć ci, którzy rozumieli jedynie powierzchowne prawdy o gildii, ceniliby sobie szorstkiego i głośnego Kadrana Gordeona, inni, tacy jak Dłoń, który miał lepsze wyczucie spraw, rozumieli, iż Sharlotta Yespers podjęła już wiele, wiele kroków, by zabezpieczyć i wzmocnić swą pozycję.
– Długo będziemy rozmawiać o tym chłopcu? – spytał z naganą w głosie Kadran Gordeon. – Trzech kupców postawiło stoiska na rynku o rzut kamieniem od naszego domu, bez pozwolenia. To jest ważniejsza kwestia, wymagająca naszej pełnej uwagi.
– Już to omówiliśmy – odparła Sharlotta. – Chcesz, byśmy dali ci pozwolenie na wysłanie twoich żołnierzy, a może nawet bitewnego maga, by dali tym kupcom nauczkę. Tym razem go od nas nie dostaniesz.
– Jeśli zaczekamy, aż pasza Basadoni wypowie się w końcu w tej kwestii, inni kupcy dojdą do przekonania, że oni również nie muszą nam płacić za przywilej działania w granicach naszej strefy ochronnej. – Obrócił się do Dłoni, bowiem niski mężczyzna był często jego sprzymierzeńcem w sporach z Sharlotta. Złodziej był jednak wyraźnie zakłopotany. Wpatrywał się w jedną z monet, które dał mu Taddio. Wyczuwając, że jest obserwowany, Dłoń podniósł wzrok na pozostałą dwójkę.
– Co to jest? – ponaglił Kadran.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – wyjaśnił Dłoń, ciskając monetę krzepkiemu mężczyźnie.
Kadran schwycił ją i szybko obejrzał, po czym, ze zdumioną miną, podał ją Sharlotcie.
– Podobnie ja nigdy nie widziałem tej pieczęci – przyznał. – Nie jest z miasta ani, jak sądzę, nie z Calimshanu.
Sharlotta przyjrzała się uważnie monecie i w jej uderzająco jasnozielonych oczach pojawiła się iskra zrozumienia.
– Sierp księżyca – stwierdziła, po czym obróciła krążek. – Profil jednorożca. Jest to moneta z regionu Silverymoon.
Pozostali dwaj popatrzyli po sobie, zaskoczeni tą wiadomością tak samo jak Sharlotta.
– Silverymoon? – Kadran powtórzył niedowierzająco.
– Miasto daleko na pomocy, na wschód od Waterdeep – odparła Sharlotta.
– Wiem, gdzie leży Silverymoon – odrzekł cierpko Kadran. – Domena pani Alustriel, jak mniemam. To nie dlatego uważam to za zaskakujące.
– Dlaczego miałby kupiec, jeśli był to kupiec, z Silverymoon, błąkać się po slumsach Taddio? – spytał Dłoń, wypowiadając podejrzenia Kadrana.
– W istocie uważam za zagadkowe, że ktoś posiadający więcej niż dwie sztuki złota mógł być w tej okolicy – zgodził się Kadran, wydymając wargi i krzywiąc usta w swój zwyczajowy sposób, który ustawiał jedną stronę jego długich i podkręconych wąsów wyżej niż drugą, co dawało całej jego ciemnej twarzy asymetryczny wygląd. – A teraz wygląda na to, iż stało się to jeszcze ciekawsze.
– Ktoś, kto zabrnął do Calimportu, prawdopodobnie przybył przez doki – stwierdził Dłoń – i zagubił się w miriadach uliczek i zapachów. W końcu tak duża część miasta wygląda podobnie. Nie jest trudno zabłądzić obcokrajowcowi.
– Nie wierzę w zbiegi okoliczności – odparła Sharlotta. Cisnęła monetę z powrotem do Dłoni. – Zabierz to do jednego ze stowarzyszonych z nami czarodziejów – Giunta Wieszcz wystarczy. Być może na monetach pozostało wystarczająco wiele śladów tożsamości poprzedniego właściciela, by Giunta mógł go namierzyć.
– Wygląda to na nadmierny wysiłek wobec kogoś, kto zbyt boi się chłopca, by odmówić zapłaty – odrzekł Dłoń.
– Nie wierzę w zbiegi okoliczności – powtórzyła Sharlotta. – Nie wierzę, by ktoś mógł zostać tak zastraszony przez tego żałosnego Taddio, chyba że jest to ktoś, kto wie, iż pracuje on dla paszy Basadoniego. A nie podoba mi się wizja, iż ktoś posiadający taką wiedzę postanowił wejść na nasze terytorium bez zapowiedzenia. Czy on czegoś nie szuka? Jakichś naszych słabych punktów?
– Wiele zakładasz – wtrącił Kadran.
– Tylko tam, gdzie w grę wchodzi nasze bezpieczeństwo – zripostowała Sharlotta. – Dla mnie każdy jest wrogiem, dopóki nie dowiedzie, iż jest inaczej, a znając moich wrogów, mogę przygotować się na wszystko, co mogą przedsięwziąć.
Niewiele kryło ironię jej słów, skierowanych do Kadrana Gordeona, lecz nawet niebezpieczny żołnierz musiał skinąć głową, zgadzając się ze spostrzegawczą i ostrożną Sharlotta. Nie co dzień kupiec z monetami z odległego Silverymoon zachodził do jednych z zapuszczonych slumsów Calimportu.
* * *
Znał ten dom lepiej niż jakikolwiek inny w mieście. W obrębie tych brązowych, nie wyróżniających się ścian, pod przykrywką zwyczajnego magazynu, wisiały przetykane złotem gobeliny i wspaniała broń. Za tymi zawsze zamkniętymi bocznymi drzwiami, pod których mizerną osłoną skulił się teraz stary żebrak, leżała komnata pięknych tancerek, wszystkich w zwiewnych woalach i woniejących perfumami, basen o pachnących wodach oraz kulinarne specjały ze wszystkich zakątków Krain.
Dom ów należał do paszy Pooka. Po jego śmierci został oddany przez arcywroga Entreriego halflingowi Regisowi, który rządził krótko, dopóki Entreri nie uznał, iż dosyć już głupich rządów. Gdy Entreri opuszczał Calimport z Regisem, kilka frakcji w domu walczyło o władzę. Entreri podejrzewał, iż walkę wygrał Quentin Bodeau, doświadczony włamywacz z ponad dwudziestoletnim stażem w gildii. Nie wiedział natomiast, zważywszy na zamęt i wściekłość w szeregach, czy owa walka warta była tego, by ją wygrać. Być może inna gildia wkroczyła na to terytorium. Być może wnętrze tego brązowego magazynu było teraz równie niewyróżniające się jak fasada.
Entreri nie mógł odnaleźć w myślach żadnego trwałego punktu zaczepienia. Być może zakradnie się w końcu do środka, by zaspokoić swą nie tak znowu wielką ciekawość. Być może nie.
Zabójca ociągał się przy bocznych drzwiach, zbliżając się wystarczająco blisko do jednonogiego żebraka, by rozpoznać przemyślny węzeł przytrzymujący jego drugą nogę ciasno do tylnej strony uda. Mężczyzna ten był wyraźnie wartownikiem, a większość z garstki miedziaków, które Entreri widział w otwartym woreczku przed nim, została tam umieszczona przez niego samego, zasilając sakiewkę i wzmacniając w ten sposób przebranie.
Nieważne, pomyślał skrytobójca. Odgrywając rolę nieświadomego gościa Calimportu, podszedł do mężczyzny i sięgnął do własnej sakiewki, wyciągając srebrną monetę i wrzucając ją do woreczka. Zauważył, iż niezbyt stare oczy mężczyzny otworzyły się trochę szerzej, gdy odciągnął płaszcz, by sięgnąć do sakiewki, odsłaniając jednocześnie rękojeść jego wyjątkowego, wysadzanego klejnotami sztyletu, broni dobrze znanej w alejkach i cieniach Calimportu.
Czy głupio zrobił, pokazując tę broń? – zastanawiał się Entreri, odchodząc. Zabójca nie miał najmniejszego zamiaru ujawniać się, przychodząc w to miejsce, lecz również nie miał zamiaru nie ujawniać się. To pytanie, podobnie jak zaduma nad losem domu Pooka, nie zagrzało miejsca w jego błądzących myślach. Być może pomylił się. Być może pokazał sztylet w desperackim zaproszeniu do odrobiny rozrywki. I być może mężczyzna rozpoznał sztylet jako własność Entreriego lub może zauważył go tylko dlatego, iż był naprawdę piękną bronią.
Nie miało to znaczenia.
* * *
LaValle starał się bardzo mocno zachować miarowy oddech i ignorować pomruki nerwowych wspólników obok siebie, gdy jeszcze tej samej nocy zaglądał nerwowo w kryształową kulę. Podekscytowany wartownik doniósł o incydencie na zewnątrz, o darze, dziwnej monecie od mężczyzny chodzącego cichym, pewnym krokiem wojownika i noszącego sztylet przystający do kapitana królewskiej straży.
Opis tego sztyletu wprawił bardziej doświadczonych członków tego domu, wliczając w to czarodzieja LaValle’a, w szał. Obecnie LaValle, długoletni wspólnik śmiercionośnego Artemisa Entreri, który widział ów sztylet wielokrotnie i zdecydowanie nazbyt często z nazbyt bliska, wykorzystywał tę właśnie wiedzę oraz kryształową kulę, by odszukać obcego. Magiczne oczy czarodzieja przeczesywały ulice Calimportu, przemykając z jednego cienia w drugi. Nagle mag wyczuł powiększający się obraz i wiedział już, że to naprawdę ten sztylet. Sztylet Entreriego był z powrotem w mieście. Teraz, gdy obraz zaczął nabierać kształtu, czarodziej oraz ci, którzy stali obok niego – bardzo nerwowy Quentin Bodeau oraz dwóch młodszych czupurnych zabójców – dowiedzą się, czy naprawdę nosi go najbardziej śmiercionośny ze skrytobójców.
W polu widzenia pojawiła się mała sypialnia.
– To gospoda Tomnoddy’ego – wyjaśnił Dog Perry, który nazywał się Dogiem Perry Serce, w związku ze swą praktyką wycinania ofiarom serca na tyle szybko, iż umierający mógł obejrzeć jego ostatnie uderzenia (choć nikt inny niż sam Dog Perry nigdy nie widział, jak ów czyn jest wykonywany).
LaValle podniósł dłoń, by uciszyć mężczyznę, gdy obraz stawał się ostrzejszy, skupiając się na pasie zarzuconym na dolny kołek łóżka, pasie, na którym wisiał wiele mówiący sztylet.
– To Entreriego – powiedział z jękiem Quentin Bodeau.
Znajdujący się w pokoju mężczyzna zapiął na sobie pas, ukazując ciało ukształtowane przez długie lata ciężkich ćwiczeń, mięśnie drgające przy każdym ruchu. Quentin przybrał zagadkową minę, przyglądając się mężczyźnie, długim włosom, koziej bródce oraz drapiącemu, zaniedbanemu zarostowi.
Zawsze znał Entreriego jako perfekcjonistę w każdym detalu, perfekcjonistę do granic. Spojrzał na LaValle’a, szukając odpowiedzi.
– To on – odpowiedział ponuro czarodziej, który znał Artemisa Entreriego chyba lepiej niż ktokolwiek inny w mieście.
– Co to znaczy? – spytał Quentin. – Wrócił jako przyjaciel czy wróg?
– Raczej jako obojętny – odparł LaValle. – Artemis Entreri zawsze był wolnym duchem, nigdy nie okazywał zbytniej lojalności żadnej określonej gildii. Błąka się po skarbcach każdej, najmując się u tego, kto daje najwięcej. – Gdy czarodziej to mówił, zerknął na dwóch młodszych zabójców, z których obaj znali Entreriego jedynie z reputacji. Chalsee Anguaine, młodszy, zachichotał nerwowo – i roztropnie, jak wiedział LaValle – lecz Dog Perry zmrużył oczy, przyglądając się mężczyźnie w kryształowej kuli. LaValle wiedział, iż jest on zazdrosny, bowiem ponad wszystko inne Dog Perry pragnął tego, co posiadał Entreri: reputacji najbardziej śmiercionośnego, najgroźniejszego ze skrytobójców.
– Być może powinniśmy szybko znaleźć zapotrzebowanie na jego usługi – stwierdził Quentin Bodeau, wyraźnie starając się, by jego głos nie zdradził zdenerwowania, bowiem w niebezpiecznym świecie calimporckich gildii złodziejskich nerwowość równała się słabości. – W ten sposób będziemy mogli lepiej poznać jego zamiary i cel, dla którego wrócił do Calimportu.
– Lub po prostu moglibyśmy go zabić – wtrącił Dog Perry, a LaValle stłumił chichot wobec tak przewidywalnego osądu. Dog Perry nie rozumiał prawdy o Artemisie Entrerim. LaValle, nie będąc ani przyjacielem, ani miłośnikiem młodego zbira, niemal miał nadzieję, iż Quentin spełni jego życzenie i pośle go zaraz za Entrerim.
Quentin jednak, choć nigdy nie miał osobiście do czynienia z Entrerim, dobrze pamiętał liczne, liczne opowieści o działalności skrytobójcy, a mina, jaką mistrz gildii skierował na Doga Perry’ego, wyrażała czyste niedowierzanie.
– Zatrudnij go, jeśli go potrzebujesz – powiedział LaValle. – A jeśli nie, po prostu obserwuj, ale mu nie groź.
– On jest sam, a my jesteśmy gildią liczącą setkę – zaprotestował Dog Perry, lecz nikt go już nie słuchał. Quentin zaczął odpowiadać, lecz przerwał szybko, choć jego mina dokładnie powiedziała LaValle’owi, o czym myślał. Obawiał się najwyraźniej, iż Entreri wrócił, by przejąć gildię, i nie było to bezpodstawne. Z pewnością najbardziej śmiercionośny ze skrytobójców wciąż posiadał wiele potężnych powiązań w mieście, wystarczająco dużo, by móc obalić kogoś takiego jak Quentin Bodeau. LaValle nie sądził jednak, by obawy Quentina były uzasadnione, bowiem czarodziej na tyle rozumiał Entreriego, by zdawać sobie sprawę, iż człowiek ten nigdy nie pragnął tak odpowiedzialnego stanowiska. Entreri był samotnikiem, nie mistrzem gildii. Po tym jak obalił halflinga Regisa, mógł objąć jego miejsce, a jednak odszedł, po prostu opuścił Calimport.
Nie, LaValle nie sądził, by Entreri wrócił, aby przejąć tę czy inną gildię, i udało mu się przekazać to bezgłośnie Quentinowi.
– Jakikolwiek będzie nasz ostateczny wybór, wydaje mi się oczywiste, iż najpierw powinniśmy po prostu poobserwować naszego niebezpiecznego przyjaciela – powiedział czarodziej na użytek dwóch młodszych poruczników. – I dowiedzieć się, czy jest przyjacielem, wrogiem, czy też jest obojętny. Nie ma sensu iść na kogoś tak silnego jak Entreri, dopóki nie ustalimy, że to niezbędne, a nie sądzę, by coś takiego miało się zdarzyć.
Quentin przytaknął, szczęśliwy, że słyszy potwierdzenie. LaValle skłoniwszy się odszedł, za nim zaś podążyli pozostali.
– Jeśli Entreri jest zagrożeniem, to powinien zostać wyeliminowany – powiedział Dog Perry do czarodzieja, dogoniwszy go na korytarzu obok jego pokoju. – Mistrz Bodeau dostrzegłby tę prawdę, gdyby twoja porada była inna.
LaValle wpatrywał się długo i stanowczo w młodzika. Nie podobało mu się to, iż w ten sposób zwraca się do niego ktoś, kto jest o połowę młodszy i ma tak niewielkie doświadczenie w takich sprawach. LaValle miał do czynienia z tak niebezpiecznymi zabójcami jak Artemis Entreri, zanim Dog Perry w ogóle się urodził.
– Nie powiem, że się z tobą nie zgadzam – powiedział do mężczyzny.
– Skąd więc twoja rada dla Bodeau?
– Jeśli Entreri przybył do Calimportu na prośbę innej gildii, to każdy krok mistrza Bodeau sprowadzi straszne konsekwencję na naszą gildię – odparł czarodziej, improwizując, ponieważ nie wierzył w ani jedno słowo z tego, co mówił. – Wiesz oczywiście, że Artemis Entreri uczył się swego fachu pod samym paszą Basadonim.
– Oczywiście – skłamał Dog Perry.
LaValle przybrał zamyśloną pozę, pukając jednym palcem o wydęte wargi.
– To może nie okazać się dla nas w ogóle żadnym problemem – wyjaśnił. – Z pewnością, gdy wieści o powrocie Entreriego – widzisz, starszego i powolniejszego Entreriego, któremu pozostało być może w mieście niewiele powiązań – rozniosą się po ulicach, niebezpieczny mężczyzna sam będzie oznaczony.
– Zrobił sobie wielu przeciwników – stwierdził chętnie Dog Perry, wydając się dość zaintrygowany słowami i tonem LaValle’a.
LaValle potrząsnął głową.
– Większość przeciwników Artemisa Entreri, który przed tylu laty opuścił Calimport, nie żyje – wyjaśnił czarodziej. – Nie, nie przeciwników, lecz rywali. Jakże wielu młodych i przebiegłych skrytobójców łaknie potęgi, którą mogliby znaleźć jednym pociągnięciem klingi?
Dog Perry przymrużył oczy, w końcu zaczynając chwytać.
– Zasadniczo, ten, kto zabije Entreriego, zawłaszczy sobie zasługi za zabicie wszystkich tych, których zabił Entreri – ciągnął LaValle. – Taką reputację można zdobyć jednym pociągnięciem klingi. Zabójca Entreriego niemal natychmiast stanie się najwyżej cenionym skrytobójcą w całym mieście. – Wzruszył ramionami i podniósł dłonie, po czym przeszedł przez drzwi, pozostawiając wyraźnie zaintrygowanego Doga Perry’ego.
Tak naprawdę LaValle’a niezbyt obchodziło, czy młody awanturnik wziął sobie te słowa do serca, czy też nie, lecz naprawdę troskał go powrót skrytobójcy. Entreri wzbudzał w czarodzieju niepokój większy niż wszystkie inne niebezpieczne postaci, z którymi współpracował przez tak wiele lat. LaValle przetrwał, ponieważ nie stanowił dla nikogo zagrożenia, służąc osądem każdemu, kto zdobył władzę w gildii. Z podziwem służył paszy Pookowi, a gdy Pook został usunięty, z łatwością przeniósł swą lojalność na Regisa, przekonując nawet protekcyjnych mrocznoelfich i krasnoludzkich przyjaciół halflinga, że nie jest zagrożeniem. Podobnie, gdy Entreri wystąpił przeciwko Regisowi, LaValle wycofał się i pozwolił im dwu rozstrzygnąć tę kwestię (choć oczywiście LaValle nie miał nigdy najmniejszych wątpliwości, kto z nich zatriumfuje), przerzucając następnie swą lojalność na zwycięzcę. I tak to się działo. Mistrz zastępował mistrza podczas zamętu, jaki nastąpił po odejściu Entreriego, aż nastał obecny mistrz gildii, Quentin Bodeau.
Zważywszy jednak na Entreriego, pozostawała jedna subtelna różnica. Przez dziesięciolecia LaValle zbudował wokół siebie osłonę. Starał się bardzo mocno, by nie czynić sobie żadnych wrogów w świecie, w którym nawet dobroduszny widz mógł zostać pochwycony i zabity w zwyczajnych walkach. Tak więc zbudował sobie osłonę z potężnej magii na wypadek, gdyby z jakiegokolwiek powodu ktoś taki jak Dog Perry zdecydował, iż powodziłoby mu się lepiej bez LaValle’a. LaValle wiedział, iż nie byłoby tak z Entrerim, i to dlatego nawet sam widok tego człowieka tak go zdenerwował. Obserwując skrytobójcę przez lata, LaValle doszedł do przekonania, iż tam, gdzie zaangażowany był Entreri, po prostu nie istnieją wystarczające osłony.
Czarodziej siedział na swym łóżku do późnej nocy, starając się przypomnieć sobie każdy szczegół każdego kontaktu, jaki miał ze skrytobójcą, i starając się dojść, co, jeśli w ogóle coś szczególnego, sprowadziło Entreriego z powrotem do Calimportu.
UJEŻDŻANIE KONIA
Ich tempo było wolne, lecz miarowe. Tundra, wyzwalana stopniowo z uścisku lodu, stawała się niczym wielka gąbka, pęczniejąc miejscami i tworząc pagórki wyższe nawet niż Wulfgar. Ziemia zasysała przy każdym kroku ich buty, jakby desperacko próbowała ich zatrzymać. Drizzt, najlżejszy z nich, miał najłatwiej – przynajmniej z tych, którzy szli. Regis, siedzący wygodnie na ramionach nie skarżącego się Wulfgara, nie czuł wilgoci w swych ciepłych butach. Mimo to pozostała trójka, która spędziła tak wiele lat w Dolinie Lodowego Wichru i przywykła do problemów związanych z podróżą wiosną, parła do przodu bez narzekań. Podróżnicy od początku wiedzieli, iż najwolniejszy i najbardziej męczący będzie pierwszy etap podróży, dopóki nie obejdą zachodniego skraju Grzbietu Świata i nie opuszczą Doliny Lodowego Wichru.
Co jakiś czas znajdowali spłachetki wielkich kamieni, pozostałości po drodze zbudowanej dawno temu z Dekapolis do zachodniej przełęczy, których obecna rola ograniczała się do tego, że upewniały podróżnych, iż znajdują się na dobrej ścieżce, co wydawało się mieć niewielkie znaczenie na rozległych, otwartych połaciach tundry. Wszystkim, co towarzysze tak naprawdę musieli robić, było kierować się ku ogromnym górom na południu. Nie mogli się zgubić.
Drizzt ich prowadził i starał się wybierać drogę, która podążała najszerszymi obszarami kiełkującej żółtej trawy, bowiem to zapewniało przynajmniej jakąś stabilność na niepewnym gruncie. Oczywiście – tak drow, jak i jego przyjaciele o tym wiedzieli – wysoka trawa mogła służyć za kamuflaż dla niebezpiecznych yeti z tundry, wiecznie głodnych bestii, które często żywiły się nieostrożnymi podróżnikami.
Gdy jednak prowadził Drizzt Do’Urden, przyjaciele mogli czuć się bezpiecznie.
Zostawili rzekę daleko za sobą i znaleźli kolejny fragment pradawnego szlaku, gdy słońce było już w połowie drogi ku zachodniemu horyzontowi. Tamże, tuż za długą kamienną płytą, natknęli się na świeże ślady.
– Wóz – stwierdziła Catti-brie, widząc drugie linie głębokich kolein.
– Dwa – skomentował Regis, dostrzegając w każdym rowku podwójne linie.
Catti-brie potrząsnęła głową.
– Jeden – sprostowała, podążając za śladami i zauważając sposób, w jaki czasami się łączyły, a czasami rozdzielały, zawsze robiąc szerszą koleinę, gdy jechały oddzielnie. – Ślizga się po błocie i tył jest czasem nierówno z przodem.
– Dobra robota – pogratulował jej Drizzt, bowiem on również doszedł do takiego samego wniosku. – Jeden wóz podróżujący na wschód, nie więcej niż dzień przed nami.
– Wóz kupiecki opuścił Bremen na trzy dni przed tym, jak tam dotarliśmy – skomentował Regis, zawsze obznajomiony w tym, co dzieje się w Dekapolis.
– To wyglądałoby na to, iż mają wielkie trudności z jazdą po błotnistej ziemi – odrzekł Drizzt.
– Mogą też natknąć się na inne kłopoty – dobiegło wołanie Bruenora z miejsca leżącego kawałek w bok. Krasnolud nachylał się nad małą kępką trawy.
Przyjaciele podeszli do niego i natychmiast zauważyli przyczynę jego troski – kilka tropów odciśniętych głęboko w błocie.
– Yeti – powiedział z odrazą krasnolud. – Podeszły tuż do śladów wozu, a potem wróciły. Wiedzą, że to używany trakt, albo jestem brodatym gnomem.
– Ślady yeti są świeższe – stwierdziła Catti-brie, zauważając stojącą w nich wciąż wodę.
Znajdujący się na ramionach Wulfgara Regis rozejrzał się nerwowo dookoła, jakby spodziewał się, iż wyskoczy zaraz na nich setka włochatych bestii.
Drizzt również przyklęknął, by przyjrzeć się wgłębieniom i zaczął kręcić głową.
– Są świeże – nalegała Catti-brie.
– Nie sprzeciwiam się twojej ocenie czasu – wyjaśnił drow. – Jedynie identyfikacji stworzenia.
– Nie koń – powiedział Bruenor, postękując. – Chyba że koń ma dwie nogi. Yeti, i to cholernie duży.
– Za duży – wytłumaczył drow. – Nie yeti, ale gigant.
– Gigant? – krasnolud powtórzył sceptycznie. – Jesteśmy piętnaście kilometrów od gór. Co robiłby tu gigant?
– Właśnie, co? – odparł drow, a jego ponury ton dał wystarczającą odpowiedź. Giganty rzadko opuszczały Grzbiet Świata, i jedynie po to, by powodować szkody. Być może był to tylko pojedynczy zbir – taki scenariusz byłby najlepszy – albo też zwiadowca większej i bardziej niebezpiecznej grupy.
Bruenor zaklął i opuścił wyszczerbione ostrze swego topora na miękki torf.
– Jeśli chcesz wracać taki kawał do tych durnych miast, to przemyśl se to jeszcze raz, elfie – powiedział. – Im szybciej wyleziemy z tego błota, tym lepiej. Przez te lata miastom się dobrze żyło bez naszej pomocy. Nie musimy teraz zawracać!
– Ale jeśli to są giganty – zaczęła się sprzeciwiać Catti-brie, lecz Drizzt jej przerwał.
– Nie mam zamiaru zawracać – rzekł. – Jeszcze nie. Nie, dopóki nie będziemy mieć dowodu, iż te ślady zapowiadają większą katastrofę, niż jeden, a nawet kilku gigantów, mogłoby wyrządzić. Nie, nasza droga biegnie na wschód, a ja chciałbym dogonić ten samotny wóz przed nastaniem ciemności lub niedługo później. Jeśli ten gigant jest częścią większej grupy i wie o tym, że niedawno przejeżdżał tędy wóz, to kupcy z Bremen mogą wkrótce bardzo potrzebować naszej pomocy.
Ruszyli szybszym tempem, podążając za śladami wozu, i w przeciągu paru godzin ujrzeli kupców zmagających się z obluzowanym kołem. Dwóch z pięciu mężczyzn, najwyraźniej wynajętych strażników, ciągnęło mocno, starając się podnieść pojazd, podczas gdy trzeci, młody i silny kupiec, którego Regis rozpoznał jako mistrza Camlaine’a, handlarza kośćmi ryb, pracował ciężko, choć raczej nieskutecznie, by wyrównać przekrzywione koło. Obydwaj strażnicy zapadli się po kostki w błoto, i choć zapierali się potężnie, nie byli w stanie podnieść ładunku wystarczająco wysoko.
Jakże twarze całej piątki rozjaśniły się, gdy dostrzegli zbliżającego się Drizzta oraz jego przyjaciół, naprawdę dobrze znaną w Dolinie Lodowego Wichru kompanię bohaterów.
– Miło cię spotkać, powinienem powiedzieć, mistrzu Do’Urdenie! – krzyknął kupiec Camlaine. – Użycz nam siły swego barbarzyńskiego przyjaciela. Zapłacę wam dobrze, obiecuję. Muszę być niedługo w Luskan, a jeśli będzie mi dopisywać takie szczęście jak od opuszczenia Bremen, obawiam się, iż zima zastanie mnie jeszcze w dolinie.
Bruenor podał swój topór Catti-brie i skinął na Wulfgara.
– Chodź no, chłopcze – powiedział. – Zrobimy to wspólnie, a ja porobię za kowadło.
Z nonszalanckim wzruszeniem ramion Wulfgar zdjął Regisa ze swych ramion i postawił go na ziemi. Halfling jęknął i pospieszył do kępy trawy, nie chcąc całkowicie zabłocić sobie nowych butów.
– Myślisz, że to podniesiesz? – spytał Bruenor Wulfgara, gdy wielki mężczyzna dołączył do niego przy wozie. Bez słowa, nawet nie odkładając swego wspaniałego młota bojowego, Aegis-fanga, Wulfgar chwycił wóz i pociągnął mocno. Błoto zassało się głośno w proteście, trzymając się uparcie, lecz w końcu nie mogło już dłużej się opierać i koło wydostało się z mokrej ziemi.
Dwaj strażnicy, po chwili niedowierzania, znaleźli uchwyty i pociągnęli, podnosząc wóz jeszcze wyżej. Bruenor opadł na dłonie i kolana, ustawiając grzbiet tuż pod osią, obok koła.
– No dawajcie, postawcie to cholerstwo – rzekł, po czym stęknął, gdy spoczął na nim ciężar.
Wulfgar wziął koło od zmagającego się z nim kupca i ustawił, po czym wepchnął pewnie na miejsce. Odsunął się o krok, chwycił Aegis-fanga oburącz i stuknął nim mocno, zabezpieczając koło. Bruenor stęknął, gdy ciężar przesunął się nagle, a Wulfgar podszedł, by znów podnieść wóz, tak, by Bruenor mógł się spod niego wysunąć. Mistrz Camlaine przyjrzał się robocie, obracając się z promiennym uśmiechem i kiwając z aprobatą głową.
– Moglibyście rozpocząć nową karierę, dobry krasnoludzie i potężny Wulfgarze – powiedział ze śmiechem. – Naprawianie wozów.
– To by dopiero był cel dla krasnoludzkiego króla – stwierdził Drizzt, podchodząc wraz z Catti-brie i Regisem. – Porzuć swój tron, dobry Bruenorze, i naprawiaj wozy zbłąkanych kupców.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, poza Wulfgarem, który wydawał się po prostu być na uboczu od tego wszystkiego, oraz Regisa, wciąż trapiącego się zabłoconymi butami.
– Jesteście daleko od Dekapolis – zauważył Camlaine – a na zachodzie nic nie ma. Czy znów opuszczacie Dolinę Lodowego Wichru?
– Na krótko – odparł Drizzt. – Mamy sprawy na południu. – W Luskan?
– Za Luskan – wyjaśnił drow. – Ale wygląda na to, że istotnie będziemy iść przez to miasto.
Camlaine rozpromieniał, wyraźnie szczęśliwy, że słyszy takie wieści. Kupiec sięgnął do dźwięczącej sakiewki przy pasie, lecz Drizzt podniósł dłoń, uznając za śmieszne, że mężczyzna miałby płacić.
– Oczywiście – stwierdził Camlaine, zawstydzony, przypominając sobie, iż Bruenor Battlehammer rzeczywiście był krasnoludzkim królem, o znacznie większym majątku niż prosty kupiec miał kiedykolwiek nadzieję zdobyć. – Chciałbym, aby istniał jakiś sposób, w jaki mógłbym... moglibyśmy odpłacić się wam za pomoc. Albo jeszcze lepiej, chciałbym, aby istniał jakiś sposób, w jaki mógłbym przekupić was, byście towarzyszyli nam do Luskan. Nająłem oczywiście zdolnych i dobrych strażników – dodał, wskazując na dwóch mężczyzn – lecz Dolina Lodowego Wichru jest niebezpiecznym miejscem i przyjazne miecze – albo młoty lub topory – są zawsze mile widziane.
Drizzt popatrzył na swych przyjaciół i, nie widząc sprzeciwów, przytaknął.
– Rzeczywiście, będziemy wam towarzyszyć w drodze z doliny – rzekł.
– Czy wasza misja jest pilna? – spytał handlarz kością. – Nasz wóz raczej się wlecze niż toczy, a nasza drużyna jest zmęczona. Chcieliśmy zreperować koło, a następnie znaleźć odpowiednie miejsce na obóz, choć pozostały jeszcze dwie lub trzy godziny światła.
Drizzt spojrzał na swych przyjaciół i znów nie ujrzał skarg. Grupa, choć ich misja udania się do Duchowego Uniesienia i zniszczenia Crenshinibona była naprawdę ważna, nie spieszyła się bardzo. Drow znalazł miejsce na obozowisko, na względnie wysokim, niezbyt dalekim wzgórzu, i tam rozłożyli się na noc. Camlaine zaoferował swym nowym towarzyszom doskonały, gęsty gulasz z dziczyzny. Posiłek minął im na czczych pogawędkach, przy czym mówił głównie Camlaine i jego czterej towarzysze, opowiadając głównie o zimowych problemach oraz o pierwszych połowach cenionego pstrąga kłykciowego, ryby dostarczającej doskonałego materiału na kość. Drizzt i pozostali słuchali uprzejmie, tak naprawdę niezbyt zainteresowani. Regis jednak, który mieszkał na brzegu Maer Dualdon i spędził lata na tworzeniu własnych rzeźb z rybich kości, poprosił Camlaine’a, by ten pokazał mu dokończone egzemplarze, które zabierał do Luskan. Halfling przyglądał się każdemu przez długą chwilę, badając każdy detal.
– Myślisz, że zobaczymy giganty? – spytała cicho Drizzta Catti-brie, gdy odeszli na bok od głównej grupy.
Drow potrząsnął głową.
– Ten, na którego trop się natknęliśmy, zawrócił w stronę gór – powiedział. – Raczej sprawdzał po prostu drogę. Obawiałem się, że ruszył za wozem, lecz w związku z tym, że Camlaine i jego załoga nie byli daleko, a my nie widzieliśmy dalszych śladów behemota, nie spodziewam się go zobaczyć.
– Ale może sprowadzić kłopoty na następny wóz – uznała Catti-brie.
Drizzt kiwnął głową, przyznając jej racje, i uśmiechnął się, a jego spojrzenie stało się bardziej intensywne, gdy skrzyżował wzrok z piękną kobietą. Od powrotu Wulfgara panowało pomiędzy nimi zauważalne napięcie, ponieważ w ciągu sześciu lat nieobecności barbarzyńcy Drizzt i Catti-brie zawarli głęboką przyjaźń, zahaczającą o miłość. Teraz jednak Wulfgar, który w momencie swej rzekomej śmierci był zaręczony z Catti-brie, powrócił, a sprawy pomiędzy drowem a kobietą mocno się skomplikowały.
Jednak nie w tym momencie. Z jakiegoś powodu, którego żadne z przyjaciół nie mogło zrozumieć, na tę jedną sekundę było tak, jakby stali się jedynymi osobami na całym świecie, albo jakby czas wokół nich się zatrzymał, unieruchamiając pozostałych w stanie zapomnienia.
Nie przetrwało to jednak więcej niż krótką chwilę, bowiem poruszenie po drugiej stronie obozu rozdzieliło ich. Gdy Catti-brie odwróciła wzrok od Drizzta, zauważyła wpatrującego się w nich stanowczo Wulfgara. Skrzyżowała z nim spojrzenia, lecz znów jedynie przez chwilę. Jeden ze strażników Camlaine’a, stojący za Wulfgarem, zamachał energicznie rękoma.
– Możliwe, że nasz przyjaciel gigant zdecydował się pokazać swą paskudną twarz – powiedziała Catti-brie do Drizzta. Gdy dołączyli do pozostałych, strażnik wskazał w kierunku innego wzgórza, sączącego się błotnego pagórka, wypchniętego niczym wulkan przez przesuwającą się tundrę.
– Za tym wzgórzem – powiedział.
Drizzt przyjrzał się bacznie pagórkowi. Catti-brie ściągnęła z ramienia Taulmarila, hak Poszukiwacz Serc, i naciągnęła strzałę.
– Za mały pryszcz, żeby mógł się za nim schować gigant – stwierdził Bruenor, lecz mówiąc to, ścisnął mocniej swój topór.
Drizzt pokiwał z aprobatą głową. Spojrzał najpierw na Catti-brie, a następnie na Wulfgara, wskazując im, aby go kryli. Następnie zerwał się do biegu, wybierając trasę, która doprowadziła go do podstawy pagórka. Zerknąwszy za siebie, by upewnić się, że jego przyjaciele są gotowi, drow wspiął się po zboczu, wyciągnąwszy wcześniej swe bliźniacze sejmitary.
Następnie uspokoił się i odłożył śmiercionośne klingi, gdy mężczyzna – wielki mężczyzna, mający na sobie okrycie z wilczej skóry – wyłonił się zza podstawy pagórka, pojawiając się całkowicie w polu widzenia.
– Kierstaad, syn Reyjaka – stwierdziła Catti-brie.
– Podąża za swym bohaterem – dodał Bruenor, spoglądając na Wulfgara, bowiem nie było tajemnicą dla żadnego z nich ani dla nikogo spośród barbarzyńców z Doliny Lodowego Wichru, że Wulfgar był idolem Kierstaada. Młody mężczyzna skradł nawet Aegis-fanga i podążył w ślad za towarzyszami, gdy ci udali się na Morze Ruchomego Lodu, by wyswobodzić Wulfgara od demona Errtu. Dla Kierstaada Wulfgar symbolizował wielkość, jaką plemiona Doliny Lodowego Wichru mogły osiągnąć oraz wielkość, jakiej on również pożądał.
Wulfgar zmarszczył brwi na jego widok. Kierstaad i Drizzt zamienili kilka słów, po czym podeszli do głównej grupy.
– Przyszedł pomówić z Wulfgarem – wyjaśnił drow.
– Aby błagać o ocalenie plemion – przyznał Kierstaad, wpatrując się w swego barbarzyńskiego pobratymcę.
– Plemiona dobrze sobie radzą pod opieką Berkthgara Śmiałego – odparł Wulfgar.
– Właśnie że nie! – odpowiedział ostro Kierstaad, a pozostali wzięli to za wskazówkę, by dać dwóm mężczyznom trochę miejsca.
– Berkthgar rozumie stare zwyczaje, to prawda – ciągnął Kierstaad.
– Jednak stare zwyczaje nie oferują nadziei na nic lepszego niż życie, jakie znamy od stuleci. Jedynie Wulfgar, syn Beornegara, może naprawdę zjednoczyć plemiona i wzmocnić nasze więzi z ludźmi z Dekapolis.
– Tak będzie lepiej? – spytał sceptycznie Wulfgar.
– Tak! – odrzekł bez wahania Kierstaad. – Żaden członek plemienia nie będzie już głodował dlatego, że zima jest ciężka. Nie będziemy już tak zależni od stad karibu. Wulfgar, dzięki swym przyjaciołom, może zmienić nasze zwyczaje... może zaprowadzić nas w lepsze miejsce.
– Mówisz głupstwa – powiedział Wulfgar, machając ręką i odwracając się od mężczyzny. Kierstaad nie pozwolił mu jednak tak łatwo odejść. Młodzieniec podbiegł do niego od tyłu i chwycił Wulfgara mocno za ramię, obracając go.
Kierstaad zaczął wysuwać kolejny argument, wyjaśniać, iż Berkthgar wciąż uważał ludzi z Dekapolis, a nawet krasnoludzki lud przybranego ojca Wulfgara, bardziej za wrogów niż za sojuszników. Było tak wiele rzeczy, które Kierstaad chciał powiedzieć Wulfgarowi, tak wiele argumentów, które chciał przedstawić wielkiemu mężczyźnie, aby spróbować przekonać go, iż jego miejsce jest wraz z plemionami. Wszystkie te słowa uleciały jednak daleko, bowiem Wulfgar obrócił się gwałtownie, podążając za pociągnięciem młodzieńca, i zamachnął się ręką, uderzając młodego mężczyznę mocno w pierś i posyłając go w krótki lot, a następnie w ślizg po zboczu urwiska.
Wulfgar obrócił się z niskim, zwierzęcym warknięciem, wracając pędem do swej miski z kolacją. Z każdej strony podniosły się protesty, zwłaszcza od Catti-brie.
– Nie musiałeś uderzać chłopca – wrzasnęła, lecz Wulfgar jedynie machnął na nią ręką i znów warknął, po czym wrócił do jedzenia.
Drizzt pierwszy znalazł się przy boku Kierstaada. Młody barbarzyńca leżał twarzą w błocie u podstawy urwiska. Regis dotarł zaraz za drowem, podając jedną ze swych chusteczek, by obetrzeć trochę szlamu z twarzy Kierstaada – oraz by pozwolić mężczyźnie ocalić trochę dumy i szybko otrzeć łzy lejące mu się z oczu.
– On musi zrozumieć – stwierdził Kierstaad, spoglądając na szczyt wzgórza, lecz Drizzt przytrzymał go silnie za ramię, a młody barbarzyńca nie wyrywał się specjalnie.
– Ta kwestia została już rozstrzygnięta – powiedział drow. – Pomiędzy Wulfgarem a Berkthgarem. Wulfgar dokonał wyboru i wyborem tym była droga.
– Krew przed przyjaciółmi, taka jest zasada plemion – spierał się Kierstaad. – A bracia krwi Wulfgara potrzebują go teraz.
Drizzt przekrzywił głowę i na jego gładkiej, mahoniowej skórze twarzy pojawiła się porozumiewawcza mina, która uspokoiła Kierstaada bardziej, niż mogłyby to zrobić jakiekolwiek słowa.
– Czyżby? – drow spytał spokojnie. – Czy to plemiona potrzebują Wulfgara, czy też Kierstaad?
– Co masz na myśli? – wyjąkał młodzieniec, wyraźnie zawstydzony.
– Berkthgar jest na ciebie zły od długiego czasu – wyjaśnił drow. – Być może dopóki Berkthgar włada plemionami, nie znajdziesz pozycji, która by ci odpowiadała.
Kierstaad wyrwał się gwałtownie, z twarzą wykrzywioną złością.
– Tu nie chodzi o pozycję Kierstaada w plemionach! – wykrzyknął. – Mój lud potrzebuje Wulfgara, tak więc przyszedłem po niego.
– Nie podąży za tobą – rzekł Regis. – Ani go nie zaciągniesz, jak sądzę.
Kierstaad, z wyraźną frustracją na twarzy, zaczął zaciskać i otwierać pięści u swych boków. Młody wojownik popatrzył na urwisko, po czym wykonał krok w tamtym kierunku, lecz zwinny Drizzt stanął szybko przed nim.
– Nie podąży za tobą – powtórzył drow. – Nawet Berkthgar błagał Wulfgara, by pozostał i przewodził, lecz to, zgodnie ze słowami samego Wulfgara, nie jest teraz jego miejsce.
– Ależ jest!
– Nie! – Drizzt powiedział z naciskiem, powstrzymując chłodno wszelkie dalsze argumenty Kierstaada. – Nie, i to nie tylko dlatego, że Wulfgar ustalił, iż to nie jego miejsce. Naprawdę odczułem ulgę, dowiadując się, iż nie przyjął przywództwa od Berkthgara, bowiem ja również troszczę się o dobrobyt plemion z Doliny Lodowego Wichru.
Nawet Regis spojrzał na drowa z zaskoczeniem, zdumiony tym zgoła nielogicznym rozumowaniem.
– Nie wierzysz, by Wulfgar był odpowiednim przywódcą? – spytał niedowierzająco Kierstaad.
– Nie w tej chwili – odparł Drizzt. – Czy ktokolwiek z nas jest w stanie docenić ból, jakiego doświadczył ten mężczyzna? Czy możemy zmierzyć utrzymujące się efekty udręki? Nie, Wulfgar nie jest teraz w odpowiednim stanie, by przewodzić plemionom – ma wystarczające trudności z samym sobą.
– Ale my jesteśmy jego pobratymcami – starał się spierać Kierstaad, lecz nawet gdy mówił te słowa, wydawały mu się one niezdarne. – Jeśli Wulfgar odczuwa ból, czy nie powinien być z nami, pod naszą opieką?
– A jak wy moglibyście zajmować się ranami, które rozrywają serce Wulfgara? – spytał Drizzt. – Nie, Kierstaadzie. Przyklaskuję twoim intencjom, lecz twoje nadzieje są fałszywe. Wulfgar potrzebuje czasu, by przypomnieć sobie, kim jest naprawdę, przypomnieć sobie to wszystko, co było niegdyś dla niego ważne. Potrzebuje czasu oraz swoich przyjaciół. I choć nie wątpię w twoje twierdzenie o ważności pokrewieństwa krwi, mówię ci teraz z całą szczerością, iż ci, którzy najbardziej kochają Wulfgara, są tutaj.
Kierstaad zaczął odpowiadać, lecz jedynie prychnął i znów zaczął wpatrywać się pusto w urwisko, nie dysponując żadną odpowiednią ripostą.
– Wrócimy dość szybko – wyjaśnił drow. – Przed nadejściem zimy, mam nadzieję, a najpóźniej następną wiosną. Być może po drodze, wraz z przyjaciółmi, Wulfgar odnajdzie swe serce i duszę. Być może powróci do Doliny Lodowego Wichru gotów, by objąć przywództwo, na które naprawdę zasługuje, i na które zasługują plemiona.
– A jeśli nie? – spytał Kierstaad.
Drizzt jedynie wzruszył ramionami. Zaczął rozumieć głębię bólu Wulfgara i nie mógł dawać żadnej gwarancji.
– Opiekuj się nim – rzekł Kierstaad. Drizzt przytaknął.
– Na twoje słowo – naciskał młody barbarzyńca.
– Dbamy o siebie nawzajem – odparł drow. – Było tak, zanim jeszcze niemal dekadę temu wyruszyliśmy z Doliny Lodowego Wichru, by odzyskać tron Bruenora w Mithrilowej Hali.
Kierstaad wciąż wpatrywał się we wzgórze.
– Moje plemię obozuje na pomoc stąd – wyjaśnił, powoli odchodząc. – To niedaleko.
– Zostań z nami na noc – zaproponował drow.
– Mistrz Camlaine ma dobre jedzenie – dodał z nadzieją Regis. Z samego faktu, iż halfling najwyraźniej ma ochotę podzielić porcje, Drizzt wiedział, iż ciężkie położenie Kierstaada dotknęło jego małego przyjaciela.
Jednak Kierstaad, wyraźnie zbyt zawstydzony, by wrócić na górę i stanąć przed Wulfgarem, potrząsnął jedynie głową i ruszył na północ przez pustą tundrę.
– Powinieneś go uderzyć – powiedział Regis, spoglądając na wzgórze i na Wulfgara.
– W czym by to pomogło? – zapytał drow.
– Sądzę, że naszemu dużemu przyjacielowi mogłoby się przydać trochę pokory.
Drizzt potrząsnął głową.
– Jego reakcja była właśnie tym, czym była: reakcją – wyjaśnił drow. Teraz zaczął trochę lepiej rozumieć nastrój Wulfgara, bowiem gdy ten uderzył Kierstaada, nie wywiodło się to ze świadomej myśli. Drizzt przypomniał sobie dni spędzone przez siebie w Melee-Magthere, drowiej szkole wojowników. W tym wiecznie niebezpiecznym środowisku, w którym wrogowie czaili się za każdym rogiem, Drizzt widział takie właśnie reakcje, sam tak zareagował przy wielu okazjach. Wulfgar był teraz z powrotem z przyjaciółmi, w bezpiecznym miejscu, lecz emocjonalnie wciąż był więźniem Errtu, jego bariery przeciwko napaściom demona i jego sług wciąż znajdowały się na miejscu.
– To było czysto instynktowne.
– Mógł przeprosić – odrzekł Regis.
Nie, nie mógł, pomyślał Drizzt, lecz zachował to dla siebie. Wtem drowowi przyszła do głowy idea, która wywołała szczególny błysk w jego lawendowych oczach, minę, którą Regis widział już wielokrotnie przedtem.
– O czym myślisz? – spytał halfling.
– O gigantach – odparł Drizzt z nieśmiałym uśmiechem – i o niebezpieczeństwie jakie ze sobą niosą dla przejeżdżających karawan.
– Sądzisz, że przyjdą do nas w nocy?
– Sądzę, że są już z powrotem w górach, być może planując wysłanie wyprawy łupieżczej na trakt – odpowiedział szczerze Drizzt. – A zanim się pojawią, nas już tu dawno nie będzie.
– Nie będzie? – powtórzył cicho Regis, wciąż przyglądając się jaśniejącym oczom drowa, które nie były trikiem zachodzącego słońca, oraz sposobowi w jaki wzrok Drizzta umykał ku zaśnieżonym szczytom, lśniącym na południu. – O czym myślisz?
– Nie możemy czekać na powrót gigantów – powiedział drow – ani nie chcę narażać żadnych przyszłych karawan na niebezpieczeństwo. Być może Wulfgar i ja powinniśmy przejść się tej nocy.
Regisowi opadła szczęka, a jego ogłupiała mina wywołała uśmiech na wargach drowa.
– Kiedy przebywałem z Montolio, tropicielem, który mnie wytrenował, dowiedziałem się wiele o jeździectwie – zaczął wyjaśniać Drizzt.
– Zamierzasz wziąć jednego lub obydwa konie kupców, by pojechać w góry? – spytał niedowierzająco Regis.
– Nie, nie – odparł Drizzt. – Montolio był za młodu niezłym jeźdźcem, oczywiście zanim stracił wzrok. A konie, które wybierał dojazdy, były najsilniejsze i najmniej złamane przez siodła. Miał jednak technikę – nazywał ją ujeżdżaniem konia – aby uspokajać rumaki na tyle, by się odpowiednio zachowywały. Wyprowadzał je na otwarte pole na długim postronku i smagał za nimi raz za razem biczem, by biegały w szerokich i męczących kręgach, a nawet by się wybrykały.
– Czy to nie sprawiało, że zachowywały się gorzej? – zapytał halfling, ponieważ nie wiedział wiele o koniach.
Drizzt potrząsnął głową.
– Najsilniejsze z koni posiadają zbyt wiele energii, jak wyjaśnił mi Montolio. Tak więc wyprowadzał je i pozwalał im wyzwolić ten nadmiar, a gdy później wsiadał na ich grzbiety, były silne, lecz pod kontrolą.
Regis wzruszył ramionami i przytaknął, akceptując opowieść.
– Co to ma wspólnego z Wulfgarem? – spytał, a zaraz gdy to pytanie wyszło z jego ust, na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. – Zamierzasz ujeździć Wulfgara, tak jak Montolio ujeżdżał konie – stwierdził.
– Być może potrzebuje dobrej walki – odrzekł Drizzt. – A ja naprawdę chciałbym pozbawić tę okolicę problemów z gigantami.
– Dotarcie do gór zajmie wam godziny – oszacował Regis, spoglądając na południe. – Może nawet dłużej, jeśli trop gigantów nie jest wyraźny.
– Ale będziemy się poruszać znacznie szybciej, jeśli wy troje zostaniecie, jak obiecaliśmy, z Camlainem – odparł drow. – Wulfgar i ja będziemy z powrotem przy was za dwa lub trzy dni, na długo przed tym, zanim okrążycie Grzbiet Świata.
– Bruenorowi nie spodoba się to, że zostaje – stwierdził Regis.
– Więc mu nie mów – polecił drow. Następnie, zanim Regis zdążył podać spodziewaną odpowiedź, dodał – Nie mów też Catti-brie. Wyjaśnij im jedynie, że ja i Wulfgar wyruszyliśmy tej nocy i że obiecałem wrócić pojutrze.
Regis wydał z siebie pełne frustracji westchnięcie – kiedyś już Drizzt zbiegł, wymuszając na Regisie zachowanie tajemnicy, a rozszalała Catti-brie niemal wyszarpnęła informację z halflinga.
– Dlaczego to ja mam zawsze strzec twych sekretów? – spytał.
– Dlaczego zawsze wkładasz swój nos tam, gdzie nie trzeba? – odpowiedział ze śmiechem Drizzt.
Drow znalazł Wulfgara po przeciwległej stronie obozowiska. Wielki mężczyzna siedział sam, z roztargnieniem rzucając kamienie na ziemię. Nie podniósł wzroku ani nie ukazał przepraszającej miny, zagrzebując ją pod ścianą złości.
Drizzt współczuł mu całkowicie i dostrzegał udrękę buzującą tuż pod powierzchnią. Złość była jedyną bronią jego przyjaciela przeciwko strasznym wspomnieniom. Drizzt kucnął nisko i spojrzał w bladoniebieskie oczy Wulfgara, nawet mimo tego, że wielki mężczyzna nie odpowiedział wzrokiem.
– Pamiętasz naszą pierwszą walkę? – spytał przebiegle drow. Teraz Wulfgar podniósł wzrok na drowa.
– Chcesz dać mi kolejną lekcję? – zapytał, a jego ton wskazywał, iż był bardziej niż gotów, by przyjąć wyzwanie.
Słowa te ugodziły dotkliwie Drizzta. Drow przypomniał sobie swoje ostatnie gniewne spotkanie z Wulfgarem, kiedy zbeształ barbarzyńcę za jego sposób traktowania Catti-brie. Było to przed siedmioma laty w Mithrilowej Hali. Walczyli zaciekle i Drizzt okazał się zwycięzcą. I przypomniał sobie swą pierwszą walkę przeciwko Wulfgarowi, gdy Bruenor pochwycił chłopca i sprowadził go do krasnoludzkiego klanu w Dolinie Lodowego Wichru po tym, jak barbarzyńcy starali się najechać Dekapolis. Bruenor wyznaczył Drizztowi trenowanie go na wojownika, a te ich pierwsze lekcje były szczególnie bolesne dla młodego i nadmiernie dumnego barbarzyńcy. Nie do tego wszakże spotkania odnosił się teraz Drizzt.
– Chodzi mi o pierwszy raz, gdy walczyliśmy razem ramię przy ramieniu przeciwko rzeczywistemu przeciwnikowi – wyjaśnił.
Wulfgar przymrużył oczy, gdy zastanawiał się nad tym wspomnieniem, przebłyskiem przyjaźni z Drizztem sprzed tak wielu lat.
– Biggrin i Yerbeeg – przypomniał Drizzt. – Ty, ja i Guenhwyvar szarżujący prosto na legowisko pełne gigantów.
Gniew odpłynął z twarzy Wulfgara. Udało mu się lekko uśmiechnąć i przytaknął.
– Biggrin był twardy – ciągnął Drizzt. – Ileż to razy trafiliśmy behemota? Potrzeba było ostatecznego rzutu z twojej strony, żeby wbić sztylet...
– To było dawno temu – przerwał Wulfgar. Nie był już w stanie utrzymać uśmiechu, lecz przynajmniej nie wpadł z powrotem w wybuchową złość. Wulfgar odnalazł znów pewniejszą równowagę, podobną do jego odsuniętego, obojętnego zachowania z początku tej podróży.
– Ale czy pamiętasz? – naciskał Drizzt. Na jego czarnej twarzy poszerzał się uśmiech, a w lawendowych oczach pojawił się ten wiele mówiący błysk.
– Dlaczego... – zaczął pytać Wulfgar, lecz przerwał i przyjrzał się uważniej swemu przyjacielowi. Nie widział Drizzta w takim nastroju od bardzo, bardzo dawna, nawet na długo przed pamiętną walką ze sługą demonicznej królowej Lolth w Mithrilowej Hali. Był to przebłysk Drizzta z czasów przed wyprawą, by odzyskać krasnoludzkie królestwo, obraz drowa z okresu, w którym Wulfgar obawiał się, iż lekkomyślność Drizzta może postawić jego oraz drowa w sytuacji, z której nie będą mogli się wymknąć.
Wulfgarowi podobał się ten obraz.
– Mamy paru gigantów, którzy szykują się do zasadzki na podróżnych na drodze – powiedział drow. – Nasze wyjście z doliny będzie wolniejsze, bowiem zgodziliśmy się towarzyszyć mistrzowi Camlaine’owi. Wydaje mi się, że mała przechadzka, by załatwić sprawę z tymi niebezpiecznymi bestiami, byłaby na miejscu.
Była to pierwsza iskra w oku Wulfgara, jaką Drizzt ujrzał, odkąd spotkali się w lodowej jaskini po pokonaniu Errtu.
– Rozmawiałeś z pozostałymi? – spytał barbarzyńca.
– Tylko ty i ja – wytłumaczył Drizzt. – I Guenhwyvar, oczywiście. Nie spodobałoby jej się wyłączenie z takiej zabawy.
Opuścili obóz na długo przed świtem, zaczekawszy, aż Catti-brie, Regis i Bruenor zasną. Gdy drow prowadził, nie mieli trudności z widzeniem pod gwieździstym niebem tundry, wracając prosto do miejsca, w którym przecięły się ślady wozu i giganta. Tam Drizzt sięgnął do sakiewki i wyciągnął onyksową figurkę pantery, umieszczając ją z czcią na ziemi.
– Chodź do mnie, Guenhwyvar – zawołał cicho.
Podniosła się mgła, wijąc się wokół figurki, stając się coraz gęściejsza, przepływając i wirując, przybierając kształt wielkiej pantery. Była coraz gęściejsza i nagle nie było już mgły okrążającej onyksową podobiznę, lecz sama pantera. Guenhwyvar popatrzyła na Drizzta oczyma ukazującymi inteligencję dalece przewyższającą to, na co wskazywała jej kocia sylwetka.
Drizzt wskazał na trop giganta, a Guenhwyvar, rozumiejąc, poprowadziła ich.
* * *
Zaraz gdy otworzyła oczy, wiedziała, że czegoś brakuje. Obóz był spokojny, dwóch strażników siedziało na koźle wozu, rozmawiając cicho.
Catti-brie oparła się na łokciach, by lepiej przyjrzeć się okolicy. Płomień był niski, lecz wciąż na tyle jasny, by rzucać cienie z posłań. Najbliżej leżał Regis, zwinięty w kłębek tak blisko ognia, iż Catti-brie była zdumiona, że malec nie zajął się płomieniami. Pagórek, który był Bruenorem, leżał kawałek do tyłu, dokładnie tam, gdzie Catti-brie mówiła dobranoc swemu przybranemu ojcu. Kobieta usiadła, po czym przyklęknęła na jedno kolano, wychylając szyję, lecz pośród śpiących nie mogła zlokalizować dwóch określonych sylwetek.
Ruszyła do Bruenora, lecz zmieniła zdanie i zamiast tego skierowała się do Regisa. Halfling zawsze wydawał się wiedzieć...
Lekkie potrząśnięcie sprawiło jedynie, iż stęknął i bardziej zwinął się w kłębek. Mocniejsze potrząśnięcie i zawołanie jego imienia sprawiło jedynie, iż wyrzucił z siebie parę przekleństw i zwinął się jeszcze bardziej.
Catti-brie kopnęła go w zadek.
– Hej! – zaprotestował głośno, wstając nagle.
– Gdzie oni poszli? – spytała kobieta.
– O co chodzi, dziewczyno? – dobiegł zaspany głos Bruenora, bowiem krzyk Regisa obudził krasnoluda.
– Drizzt i Wulfgar opuścili obóz – wyjaśniła, po czym znów skierowała przenikliwy wzrok na Regisa.
Halfling poruszył się niespokojnie pod tym spojrzeniem.
– Dlaczego miałbym wiedzieć? – sprzeciwił się, lecz Catti-brie nawet nie zamrugała. Regis popatrzył na Bruenora w poszukiwaniu wsparcia, lecz dostrzegł, że na wpół ubrany krasnolud podchodzi powoli, wydając się równie zatroskany jak Catti-brie, lecz najwyraźniej gotów, podobnie jak kobieta, by skierować swój gniew w stronę halflinga.
– Drizzt powiedział, że wrócą do nas jutro, może dzień później – przyznał halfling.
– A dokąd się udali? – zapytała kobieta.
Regis wzruszył ramionami, a Catti-brie chwyciła go za kołnierz, podnosząc go, zanim jeszcze zdążył skończyć ten ruch.
– Zamierzasz znów bawić się w tę gierkę? – zapytała.
– Żeby odnaleźć Kierstaada i przeprosić, jak sądzę – powiedział halfling. – Zasługuje na to.
– To dość dobrze, jeśli chłopak ma przeprosiny w sercu – stwierdził Bruenor. Wydając się tym usatysfakcjonowany, krasnolud zawrócił z powrotem do swego posłania.
Catti-brie stała jednak, trzymając szorstko Regisa i potrząsając głową.
– On ich w sobie nie ma – powiedziała, przywołując krasnoluda z powrotem do rozmowy. – Nie teraz, i to nie po to się udali. – Mówiąc to, przysunęła się bliżej Regisa, lecz go nie puściła. – Musisz mi powiedzieć – rzekła spokojnie. – Nie możesz bawić się w tę gierkę. Jeśli mamy podróżować razem przez pół Faerunu, to potrzebujemy trochę zaufania, a ty go sobie nie zdobywasz.
– Poszli na gigantów – wypalił Regis. Nie mógł uwierzyć, że to powiedział, lecz nie mógł również zaprzeczyć logice argumentu Catti-brie ani błagalnemu spojrzeniu w tych jej pięknych oczach.
– Ba! – parsknął Bruenor, tupiąc gołą stopą – i uderzając nią tak mocno, iż zabrzmiało to tak, jakby miał buty. – Na mózgi spiczastogłowych kuzynów orków! Dlaczego nie powiedziałeś nam wcześniej?
– Bo zmusilibyście mnie, żebym poszedł – spierał się Regis, lecz gdy Catti-brie przysunęła się bliżej niego, jego głos stracił gniewną nutę.
– Ty zawsze wydajesz się wiedzieć za dużo i mówić za mało – warknęła. – Tak jak wtedy, gdy Drizzt opuścił Mithrilową Halę.
– Słucham – odparł Regis, wzruszając niewinnie ramionami.
– Ubieraj się – poleciła Regisowi Catti-brie. Halfling popatrzył na nią z niedowierzaniem.
– Słyszałeś! – ryknął Bruenor.
– Chcecie tam iść? – spytał halfling, wskazując na czarną pustkę, jaką stanowiła tundra w nocy. – Teraz?
– To nie będzie pierwszy raz, kiedy wyciągam tego cholernego elfa z paszczy yeti – parsknął krasnolud, kierując się ku swemu posłaniu.
– Giganta – sprostował Regis.
– Jeszcze gorzej! – ryknął głośniej Bruenor, budząc resztę obozu.
– Ale my nie możemy odejść – zaprotestował Regis, wskazując na trzech kupców i ich strażników. – Obiecaliśmy ich strzec. Co, jeśli giganci przyjdą do nas?
To sprowadziło zatroskane miny na twarze pięciu członków drużyny kupieckiej, jednak Catti-brie nawet nie zamrugała na tę śmieszną myśl. Wciąż wpatrywała się stanowczo w Regisa oraz należące do niego przedmioty, w tym nowy buzdygan zakończony głową jednorożca, który wykuł dla niego jeden z kowali Bruenora, piękną rzecz z mithrilu i czarnej stali, z niebieskimi szafirami wprawionymi w miejsce oczu.
Z głębokim westchnieniem halfling wciągnął tunikę przez głowę.
Wyruszyli w przeciągu godziny, cofając się do punktu, w którym przecinały się ślady wozu, ślady giganta, a teraz również drowa i barbarzyńcy. Mieli dużo większe trudności z zauważeniem ich niż Wulfgar, a szczególnie Drizzt, który widział w ciemnościach. Bowiem choć Catti-brie nosiła zaklętą opaskę, która pozwalała jej widzieć w mroku, nie była tropicielką i nie była w stanie dorównać czułym zmysłom oraz wyszkoleniu Drizzta. Bruenor pochylił się nisko, węsząc z nosem przy ziemi, po czym ruszył w mrok.
– Pewnie połkną nas zaczajone yeti – stęknął Regis.
– Wtedy wystrzelę wysoko – odpowiedziała Catti-brie, wyciągając swój śmiercionośny łuk. – Powyżej żołądka, tak więc nie będziesz miał w sobie dziury, gdy cię wytniemy.
Oczywiście Regis dalej stękał, lecz ciszej, nie pozwalając Catti-brie słyszeć wyraźnie, by nie mogła rzucać więcej sarkastycznych odpowiedzi.
* * *
Ciemne godziny przed świtem spędzili wyczuwając drogę przez kamieniste pogórze Grzbietu Świata. Wulfgar narzekał wielokrotnie, iż musieli zgubić trop, lecz Drizzt wierzył w Guenhwyvar, która wciąż pojawiała się przed nimi, zaznaczając swój ciemniejszy cień na tle nocnego nieba.
Krótko po nastaniu dnia, gdy szli krętą, górską ścieżką, wiara drowa w panterę została potwierdzona, gdy natknęli się na wyraźny odcisk stopy, wielkiego buta, w niskim i błotnistym zagłębieniu w szlaku.
– Godzinę przed nami, nie więcej – wyjaśnił Drizzt, badając ślad. Spojrzał znów na Wulfgara i uśmiechnął się szeroko, a jego lawendowe oczy zalśniły.
Barbarzyńca, bardziej niż gotowy do walki, przytaknął.
Podążając za przewodem Guenhwyvar, wspinali się coraz wyżej, dopóki ziemia nad nimi nie wydała się nagle znikać, a szlak skończył się przy stromym zboczu urwiska. Drizzt podszedł tam pierwszy, od cienia do cienia, wskazując Wulfgarowi, by szedł za nim, gdy sprawdził już, że droga jest czysta. Dotarli do brzegu kanionu, głębokiej i kamienistej szczeliny, ze wszystkich czterech stron otoczonej przez górskie ściany, choć bariera na prawo od nich, na południe, nie była kompletna, pozostawiając jedno wyjście z dna doliny. Z początku sądzili, iż obozowisko gigantów musi znajdować się w parowie, ukryte między głazami, lecz nagle Wulfgar zauważył smugę dymu, unosząca się zza ściany kamieni na urwisku, niemal dokładnie po przeciwległej stronie, jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym stali.
Drizzt wspiął się na pobliskie drzewo, by spojrzeć pod lepszym kątem, i wkrótce potwierdził, iż jest to obóz gigantów. Para behemotów siedziała za osłoną kamieni, spożywając posiłek. Drow przyjrzał się okolicy. Mógł przejść dookoła, podobnie jak Guenhwyvar, nie schodząc na dno dolinki.
– Możesz ich stąd dosięgnąć rzutem młota? – spytał Wulfgara. Barbarzyńca przytaknął.
– Wprowadź mnie więc – powiedział drow. Puściwszy oko, ruszył w lewo, przechodząc nad krawędzią urwiska i powoli brnąc wzdłuż niej. Guenhwyvar również się zerwała, wybierając wyższą niż Drizzt drogę wzdłuż ściany urwiska.
Mroczny elf poruszał się niczym pająk, pełznąc z jednej półki skalnej na drugą, podczas gdy Guenhwyvar przemykała nad nim serią potężnych skoków, pokonując za jednym zamachem siedem metrów. W przeciągu pół godziny, co było zdumiewające, drow dostał się za północną ścianę aż do wschodniej fasady, na odległość siedmiu metrów od wyraźnie nieświadomych tego gigantów. Skinął do tyłu na Wulfgara, po czym ustawił stabilnie stopy i wziął głęboki oddech. Nie chcąc zostać zauważonym, dotarł lekko poniżej poziomu półki oraz kamiennej ściany, a teraz mierzył odległość krótkiego biegu, który go czekał, oraz skoku na półkę gigantów. Nie chciał być zmuszonym do użycia rąk, by bezpiecznie wylądować, wolał mieć obydwa sejmitary wyciągnięte i w gotowości.
Zdecydował, że mu się uda, spojrzał więc na Guenhwyvar. Kocica siedziała na półce skalnej jakieś dziesięć metrów nad gigantami. Drizzt otworzył usta, udając ryknięcie.
Wielka pantera odpowiedziała, tyle że jej rykowi daleko było do cichości. Jej głos odbił się od górskich ścian, przyciągając uwagę gigantów oraz innych stworzeń w promieniu kilometrów.
Giganci zerwali się na nogi, wyjąc. Drow pobiegł bezszelestnie wzdłuż półki i skoczył pomiędzy nich.
Wykrzykując zawołanie do Tempusa, barbarzyńskiego boga wojny, Wulfgar uniósł Aegis-fanga... lecz zawahał się, ugodzony brzmieniem tego imienia. Imienia boga, którego niegdyś wyznawał, lecz do którego nie modlił się od tak wielu lat. Boga, który opuścił go w norach Otchłani. Zalały go fale emocjonalnego zamętu, oślepiając go, posyłając z powrotem do tego strasznego miejsca Errtu.
I pozostawiając Drizzta odsłoniętego.
* * *
W równym stopniu szli za tropem, co zgadywali, choć bowiem Catti-brie potrafiła widzieć dobrze w ciemnościach, jej umiejętności widzenia nie mogły dorównać drowowi i Bruenorowi, i choć była wyszkolona w tropieniu, nie mogła dorównać myśliwskim zdolnościom Guenhwyvar. Mimo to, gdy usłyszeli ryk pantery odbijający się od otaczających ich kamieni, wiedzieli, iż odgadli dobrze.
Pobiegli. Toczący krok Bruenora dorównywał długim, pełnym gracji susom Catti-brie. Regis nawet nie próbował ich dogonić, nawet nie starał się podążać tą samą ścieżką. Podczas gdy Bruenor i Catti-brie rzucili się prosto w kierunku ryku, Regis zboczył na północ, podążając łatwiejszym, lecz nachylonym do góry szlakiem. Halfling nie był zbytnio poruszony perspektywą plątania się w walkę, nie mówiąc już o walce z gigantami, lecz naprawdę chciał pomóc. Być może uda mu się znaleźć wysoki punkt orientacyjny, z którego będzie mógł wykrzykiwać wskazówki do swych przyjaciół. Być może znajdzie miejsce, z którego będzie mógł rzucać kamieniami (a miał całkiem niezłego cela) w znajdujące się w bezpiecznej odległości giganty. Być może uda mu się znaleźć...
Pień drzewa, pomyślał halfling, lekko rozproszony, gdy obiegł zakręt i wpadł na solidny pień.
Nie, to nie pień, uświadomił sobie. Drzewa nie noszą butów.
* * *
Dwaj giganci podnieśli się, by znaleźć Guenhwyvar; dwaj giganci dostrzegli nagłe zbliżanie się drowa. Drizzt doskonale wyliczył i wymierzył swój skok, lądując lekko w pełnej równowadze na brzegu półki. Nie brał jednak pod rachubę dwóch czekających na niego przeciwników. Spodziewał się, że rzut Wulfgara zdejmie jednego z nich, a przynajmniej rozproszy uwagę behemota na wystarczająco długo, by mógł stanąć stabilnie.
Szybko improwizując, drow przywołał swe wrodzone magiczne moce – choć niewiele pozostało mu po latach spędzonych na powierzchni – i stworzył kulę nieprzeniknionej ciemności. Umieścił ją na tylnej ścianie, trzy metry nad ziemią, tak by blokowała widok behemotom, lecz jednocześnie, w związku z tym, iż promień kuli był mniej więcej równy wzrostowi Drizzta, pozostawiał ich nogi widocznymi. Rzucił się na nie gwałtownie i szybko, wpadając ślizgiem i siekąc szaleńczo obydwoma sejmitarami, Błyskiem i świeżo nazwaną Lodową Śmiercią.
Giganci wierzgali i tupali, pochylali się i wymachiwali szaleńczo maczugami, a choć istniało równe prawdopodobieństwo, iż trafią siebie nawzajem albo drowa, gigant mógł wytrzymać solidne uderzenie maczugą drugiego.
Drizzt nie.
* * *
Przeklęty Errtu! Jakże wiele zła przez niego wycierpiał? Jakże wiele ataków na ciało i duszę? Znów czuł szczypce Bizmateca zamykające mu się na szyi, znów czuł tępy ból od ciężkich ciosów Errtu, a później ostre ukłucie ognia, gdy demon wciągał go w płomienie, zawsze otaczające jego paskudną sylwetkę. Czuł także dotyk sukuba, delikatny i kuszący, chyba najgorszą udrękę ze wszystkich.
A teraz potrzebował go jego przyjaciel. Wulfgar wiedział o tym, słyszał, że walka się rozpoczęła. Powinien zacząć rzutem Aegis-fangiem, powinien pozbawić giganty równowagi, a może nawet całkowicie powalić jednego z nich.
Wiedział o tym i desperacko pragnął pomóc swemu przyjacielowi, a jednak jego oczy nie widziały walki pomiędzy Drizztem a gigantami. Znów spoglądały w wiry więzienia Errtu.
– Bądź przeklęty! – krzyknął barbarzyńca i zbudował ścianę z czystego, czerwonego gniewu, starając się zablokować obraz za pomocą wściekłości.
* * *
Był to zdecydowanie najwyższy gigant, jakiego Regis kiedykolwiek widział, sięgający siedmiu metrów i równie szeroki jak budynki, które halfling nazywał kiedyś domem. Regis popatrzył na swój buzdygan, na swój żałośnie mały buzdygan, i zwątpił w to, czy byłby w stanie choć zadrasnąć giganta. Następnie podniósł wzrok i ujrzał, że potwór pochyla się niżej, a wielka dłoń – na tyle wielka, że mogła ścisnąć halflinga i wycisnąć z niego życie – sięga w jego stronę.
– Kawałek mięsa, co? – powiedział wielki stwór zdumiewająco wyrafinowanym głosem. – Niewiele oczywiście, ale lepiej mało niż wcale.
Regis wciągnął oddech i położył rękę na sercu, czując się tak, jakby miał zemdleć – w wyniku czego wyczuł znajomą bryłę na szyi. Sięgnął za tunikę i wyciągnął klejnot, wielki rubin dyndający na końcu łańcuszka.
– Ładne, nie sądzisz? – spytał niewinnie.
– Chyba lubię, jak moje zwierzątka są zgniecione – odparł gigant i podniósł wielką stopę, a Regis odbiegł z piskiem. Jeden długi krok postawił jednak przed nim drugą stopę giganta i malec nie miał już dokąd uciec.
* * *
Drizzt przetoczył się nad wierzgającą nogą giganta, nadstawiając barku, gdy trafiał w kamień. Potem zwinnie wstał z powrotem na nogi, odwracając się i wbijając jaśniejący Błysk w wielką łydkę. Wywołało to ryk bólu, po którym rozległ się kolejny wrzask. Był to Wulfgar. Po przekleństwie barbarzyńcy nastąpił wybuch, gdy kamień lub coś innego – odczuwający ulgę Drizzt uznał, iż to Aegis-fang – uderzył mocno o urwisko.
Pocisk odbił się od kamiennej ściany, wpadając w otwartą przestrzeń, gdzie drow mógł zobaczyć, iż to głaz – rzucony bez wątpienia przez innego giganta – a nie młot bojowy.
Co gorsza dla Drizzta, jeden z gigantów przesunął się na tyle daleko wzdłuż półki, iż wyjrzał zza kuli mroku.
– Argh, ty czarnoskóry szczurze! – powiedział, podnosząc swą maczugę.
Guenhwyvar sfrunęła dziesięć metrów ze swej grani, by wpaść pochylonemu behemotowi na ramiona jako trzystukilowy pocisk składający się z rozrywających pazurów i gryzących kłów. Zaskoczony i pozbawiony równowagi gigant przewrócił się na kamienną ścianę i wpadł w rozpadlinę, zabierając za sobą Guenhwyvar.
Drizzt, unikając kolejnego upartego kopnięcia, krzyknął za kocicą, lecz musiał się odwrócić, musiał skupić się na wierzgającym gigancie.
Gdy spadający gigant przetoczył się, Guenhwyvar znów się wybiła, lecąc daleko, z powrotem w kierunku urwiska, na którym stał Wulfgar, walczący ze swymi demonami. Kocica uderzyła mocno w półkę, nisko pod barbarzyńcą, i tam uchwyciła się desperacko, zmaltretowana i trzęsąca się, podczas gdy gigant kontynuował swój lot w dół. Gigant spadał i spadał, ponad trzydzieści metrów, zanim spoczął, potłuczony i jęczący, na skalistym wyniesieniu.
* * *
Kolejna eksplozja zakołysała półką, na której Drizzt walczył z gigantem, a za nią trzecia. Nagły odgłos wstrząsu wyrwał w końcu Wulfgara z jego mrocznych wspomnień. Barbarzyńca dostrzegł, jak Guenhwyvar walczy, by utrzymać się na półce skalnej, a pod nią, aż do dna parowu, nie ma nic poza powietrzem. Wojownik ujrzał kulę ciemności Drizzta, a co jakiś czas błysk niebieskawego światła, gdy drow posyłał swój sejmitar pod kulą, lecz powyżej kamiennej bariery. Gdy gigant się wyprostował, ujrzał jego głowę i wycelował.
Wtedy jednak kolejny głaz uderzył w ścianę urwiska, odbijając się od skały prosto w głowę giganta. Następne uderzenie poszło w ścianę tuż na prawo od Wulfgara, niemal strącając go z nóg. Barbarzyńca zlokalizował rzucających, trzech lub więcej gigantów na półce skalnej w dół i w prawo, dobrze ukrytych za skalną barierą i znajdujących się najprawdopodobniej w jaskini w ścianie urwiska. Trzeci z nich cisnął swym głazem w stronę Wulfgara i barbarzyńca musiał rzucić się na bok, by nie zostać zmiażdżonym.
Wojownik podniósł się i znów musiał się uchylić, gdy poleciały kolejne dwa kamienie.
Z rykiem – nie do boga, lecz po prostu pierwotnym rykiem – Wulfgar podniósł Aegis-fanga nad głowę i odpowiedział na salwę. Potężny młot bojowy poleciał koziołkując, by uderzyć w głaz tuż przed uchylającymi się gigantami. Swą potężną ripostą wyrąbał spory fragment ze skalnej ściany.
Giganci podnieśli się, wyraźnie oczarowani zniszczeniami, jakie wyrządziła broń. Gdy się poruszyli, wszyscy trzej rzucili się jeden przez drugiego, by podnieść młot.
Aegis-fang zniknął jednak, a gdy powrócił do ręki Wulfgara, barbarzyńca widział wyraźnie trzech gigantów, stojących w całej okazałości na tle ściany.
* * *
Catti-brie i Bruenor dotarli do tej samej krawędzi kanionu, po której znajdował się Wulfgar, lecz bardziej na południe, mniej więcej w połowie drogi między barbarzyńcą a trzema gigantami. Dotarli akurat na czas, by ujrzeć kolejny rzut Aegis-fangiem. Jeden z gigantów zdołał dostać się pod osłonę ściany, a drugi był w drodze, gdy wpadł na niego młot bojowy, powalając go na grzbiet trzeciego. Choć trafienie było solidne, nie zabiło giganta. Nie zabiła go również srebrzysta magiczna strzała, którą Catti-brie wypuściła z Taulmarila, uzyskując trafienie w plecy tego samego potwora.
– Ba! Wy dwoje zabierzecie dla siebie całą cholerną zabawę! – stęknął Bruenor, odskakując na południe i szukając sposobu, by dostać się do gigantów. – Zrobię se krasnoludzki łuk!
– Łuk? – Catti-brie spytała sceptycznie, nakładając kolejną strzałę. – Kiedy nauczyłeś się oprawiać drewno?
Gdy dokończyła, Aegis-fang znów pofrunął. Bruenor wskazał na niego energicznie.
– Krasnoludzki łuk! – wyjaśnił, puszczając oko, po czym odbiegł.
Choć byli ranni, trzem gigantom udało się przegrupować. Pierwszy podniósł się z wielkim głazem nad głową.
Następna strzała Catti-brie wbiła się mocno w ów głaz, przelatując przez niego, a dwie połówki spadły w dół, uderzając giganta w głowę.
Drugi gigant podniósł się szybko, rzucając silnie w stronę Catti-brie, lecz daleko od celu. Opadł jednak w dół akurat w porę, by uniknąć następnej srebrzystej strzały. Pocisk zagłębił się mocno w ścianę urwiska.
Trzeci gigant wystrzelił w Wulfgara, jeszcze gdy Aegis-fang wracał mężczyźnie do dłoni, i barbarzyńca musiał znów rzucić się na ziemię, by nie zostać zmiażdżonym. Mimo to kamień odbił się od ściany pod nieoczekiwanym kątem, boleśnie zahaczając Wulfgara w biodro.
Catti-brie dostrzegła, iż wojownik ma jeszcze większy problem, bowiem za nim, w wyższej części północnej ściany, majaczył kolejny gigant. Ten był naprawdę wielki, trzymał nad głową kamień wyglądający tak, jakby mógł roztrzaskać zarówno barbarzyńcę, jak i półkę na której stał.
– Wulfgar! – Catti-brie krzyknęła ostrzegawczo, sądząc, iż mężczyzna jest zgubiony.
* * *
Drizzt nie widział wymiany z pocisków, choć udało mu się na tyle przerwać uchylanie i cięcie, by zauważyć, iż z Guenhwyvar wszystko w porządku. Pantera dostała się na dolną półkę i choć była wyraźnie ranna, wydawała się bardziej zdenerwowana faktem, iż nie może łatwo wrócić do walki.
Kopnięcia giganta stały się teraz wolniejsze. Behemot się zmęczył, a nogi piekły go od wielu głębokich cięć. Jedynym problemem, jaki stał teraz przed zwinnym drowem, było upewnianie się, czy nie poślizgnie się na krwi.
Wtedy drow usłyszał krzyk Catti-brie, co go zaskoczyło na tyle, że zbytnio zwolnił. Dopadł go but i posłał na łeb na szyję na przeciwległy kraniec półki, poza krawędź kuli ciemności. Podniósłszy się z powrotem i ignorując ból, Drizzt wbiegł po kamiennej ścianie, wspinając się na cztery metry, zanim gigant rzucił się za nim w pościg. Potwór pochylił się nisko, sądząc, iż jego zwierzyna znajduje się na ziemi.
Drizzt opadł gigantowi na ramiona, otaczając mu szyję nogami i wykonując podwójne pchnięcie sejmitarami obok oczu. Behemot zawył i wyprostował się, sięgnął ku źródłu bólu, lecz drow był zbyt szybki. Stoczywszy się po grzbiecie giganta i wylądowawszy zwinnie na nogach, Drizzt rzucił się szybko ku krawędzi półki, doskakując do kamiennej barykady.
Gigant uderzył się po zranionych oczach, oślepiony ranami i krwią. Zamachał szaleńczo rękoma i odwrócił w kierunku odgłosów ruchu drowa, by go pochwycić.
Drizzta już tam jednak nie było. Drow obrócił się wokół giganta i ścigał go od tyłu, naciskając mocno, by behemot szedł ku półce, pozbawiony równowagi. Wyjąc z bólu, gigant starał się obrócić, lecz Drizzt zaatakował wtedy jeszcze mocniej, siecząc sejmitarami podbródek pochylonej istoty.
Gigant próbował odzyskać równowagę, lecz spadł w przepaść.
* * *
Wulfgar odwrócił się na krzyk Catti-brie, lecz nie miał czasu, by uderzyć pierwszy lub się uchylić. Catti-brie podniosła i wycelowała łuk, lecz wielki gigant rzucił pierwszy.
Głaz przemknął obok Wulfgara, obok Catti-brie oraz Bruenora, spadając na półkę od strony południowej. Odbiwszy się od kamiennej ściany, uderzył jednego z gigantów w pierś, rzucając go plecami na ziemię.
Spoglądając na swą naciągniętą strzałę, oszołomiona Catti-brie zauważyła Regisa siedzącego wygodnie na ramieniu giganta.
– Mały szczur – wyszeptała pod nosem, naprawdę będąc pod wrażeniem.
Teraz cała trójka – gigant, Wulfgar i Catti-brie skierowali swą uwagę na dolną półkę. Srebrzyste strzały fruwały jedna za drugą, przetykane obrotowymi rzutami Aegis-fangiem lub donośnym uderzeniem ciśniętego przez giganta głazu. Sama siła tej salwy sprawiła wkrótce, iż trzech gigantów oszołomiło.
Aegis-fang trafił jednego w ramię, gdy ten próbował umknąć boczną, ukrytą ścieżką. Siła ciosu obróciła go tak, że miał akurat czas ujrzeć srebrzystą strzałę, zanim pocisk wbił się w jego paskudną twarz. Potwór upadł, tworząc bezładną stertę. Wyszedł drugi gigant, trzymając wysoko kamień przygotowany do rzutu. Oberwał wielkim głazem w pierś.
Trzeci, mocno ranny, przykucnął za ścianą, nie ważąc nawet podczołgać się pięciu metrów dzielących go od wejścia do jaskini w ścianie za nim. Trzymając głowę w dole, nie widział, jak krasnolud wchodzi na pozycję na półce powyżej, choć podniósł wzrok, gdy usłyszał ryk skaczącego Bruenora.
Topór krasnoludzkiego króla, wbity głęboko w mózg giganta, otrzymał kolejną szczerbę.
ROZDZIAŁ 3
NIEPRZYJEMNE LUSTRO
Dobrze zrobiłbyś, sprawdzając go – powiedział Giunta Wieszcz do Dłoni, gdy mężczyzna opuszczał dom czarodzieja. – Niebezpieczeństwo wyczuwam, a obaj wiemy, kto to być może, choć imienia wymawiać się obawiamy. Dłoń wymamrotał odpowiedź i poszedł dalej, ciesząc się, że zostawia podekscytowanego czarodzieja wraz jego wyjątkowo denerwującą manierą układania zdań, która, jak czarodziej twierdził, pochodziła z innego planu egzystencji. Dłoń natomiast uważał to po prostu za sposób Giunty na robienie wrażenia na otaczających go osobach. Mimo to Giunta miał swoje zastosowania, Dłoń to dostrzegał, bowiem z około tuzina czarodziejów, z których usług korzystał dom Basadoni, żaden nie potrafił lepiej rozwiązywać tajemnic niż on. Wyczuwając po prostu emanacje z dziwnych monet, Giunta niemal całkowicie zrekonstruował rozmowę pomiędzy Dłonią, Kadranem a Sharlottą, a także tożsamość Taddio jako tego, który przyniósł pieniądze. Kiedy Giunta zajrzał głębiej, zmarszczył dobitnie brwi, a gdy opisywał zachowanie oraz ogólny wygląd osoby, która dała monety Taddio, zarówno on jak i Dłoń zaczęli dopasowywać elementy układanki.
Dłoń znał Artemisa Entreri. Podobnie jak Giunta. Pośród ludzi ulicy było powszechnie wiadomo, iż Entreri opuścił Calimport w pościgu za mrocznym elfem, który doprowadził do zagłady paszy Pooka, zaś zgodnie z doniesieniami drow żył w jakimś krasnoludzkim mieście niedaleko od Silverymoon.
Teraz, gdy jego podejrzenia wskazywały na określony kierunek, Dłoń zdał sobie sprawę, iż nadszedł czas, by zakończyć proces zdobywania informacji za pomocą magii i przejść na bardziej konwencjonalne metody. Udał się na ulice, do licznych szpiegów, oraz otworzył szeroko oczy potężnej gildii paszy Basadoniego. Następnie ruszył z powrotem do swego domu, by pomówić z Sharlottą i Kadranem, lecz zmienił zdanie. Sharlottą była naprawdę szczera, mówiąc, że pragnie informacji o swoich wrogach.
Lepiej dla Dłoni, aby nie wiedziała.
* * *
Pokój nie pasował zbytnio do osoby, która wspięła się tak wysoko w ulicznej hierarchii. Człowiek ten był mistrzem gildii, choć krótko, i był w stanie zażądać ogromnych sum od każdego domu w mieście jako zaliczki za swe usługi. Artemisa Entreriego nie obchodziło jednak skąpe umeblowanie taniej gospody, kurz spiętrzony na parapecie czy odgłosy wydawane przez uliczne damy oraz ich klientów w przyległych pomieszczeniach.
Skrytobójca usiadł na łóżku i przemyślał możliwości, rozważając wszelkie kroki, jakie wykonał od powrotu do Calimportu. Uświadomił sobie, że był trochę lekkomyślny, zwłaszcza przy tym głupim chłopaku, który teraz rościł sobie przywództwo nad jego starymi slumsami, oraz pokazując swój sztylet żebrakowi przy starym domu Pooka. Być może, zdał sobie sprawę Entreri, owa podróż i spotkanie nie były zbiegiem okoliczności czy pechem, lecz wywodziły się z podświadomego planu. Być może chciał ujawnić się przed każdym, kto miałby ochotę wystarczająco dobrze się przyjrzeć.
Cóż to by jednak oznaczało? – musiał się teraz zastanawiać. W jaki sposób zmieniły się struktury gildii i gdzie w tej nowej hierarchii pasowałby Artemis Entreri? Co nawet ważniejsze, gdzie Artemis Entreri chciałby pasować?
Owe pytania przekraczały w tej chwili możliwości Entreriego, lecz skrytobójca zdawał sobie sprawę, iż nie może pozwolić sobie na to, by siedzieć i czekać, aż odnajdą go inni. Powinien przynajmniej zgromadzić więcej danych, zanim podejmie kontakty z potężniejszymi domami Calimportu. Było późno, dobrze po północy, lecz skrytobójca mimo to przywdział czarny płaszcz i wyszedł na ulicę.
Widoki, odgłosy i zapachy przypomniały mu młodość, gdy często sprzymierzał się z mrokiem nocy i gardził światłem dnia. Zanim jeszcze opuścił ulicę, zauważył liczne spojrzenia, jakie na nim spoczywały i wyczuł, iż zatrzymywały się one na nim z więcej niż tylko przelotnym zainteresowaniem, z uwagą większą niż mógłby się spodziewać zagraniczny kupiec. Entreri przypomniał sobie własne czasy na ulicy, metody oraz szybkość, z jakimi były przekazywane informacje. Wiedział, że już jest obserwowany, i to prawdopodobnie przez kilka różnych gildii. Możliwe, iż gospodarz karczmy, w której się zatrzymywał lub któryś z klientów rozpoznał go albo dostrzegł w nim wystarczająco wiele, by wzbudziło to podejrzenia. Ci ludzie z podbrzusza Calimportu żyli wiecznie w obawie o swe życie. Dysponowali więc czujnością, której poziom wykraczał poza wszystko, co mogłyby znać inne kultury. Podobnie jak nizinne polne szczury, gryzonie żyjące w rozległych kompleksach nor o wielu tysiącach mieszkańców, ludzie z ulic Calimportu wykształcili złożony system ostrzegawczy: krzyki i gwizdy, skinięcia czy nawet zwyczajne postawy ciała.
Tak, gdy Entreri szedł cichą ulicą, a jego wyćwiczony krok nie powodował najlżejszego dźwięku, wiedział, że go obserwują.
Nadszedł czas, by on sam również zaczął się rozglądać – wiedział, gdzie zacząć. Po kilku zakrętach dotarł do Rajskiej Alei, wyjątkowo zapuszczonego miejsca, w którym handlowano otwarcie potężnymi ziołami, bronią, skradzionymi rzeczami i seksem. Rajska Aleja, kpina z kultury, stanowiła szczyt hedonizmu klasy niższej. To tutaj żebrak, gdyby zdobył tego dnia parę monet więcej, mógłby przez kilka cennych chwil czuć się niczym król, mógłby otoczyć się wyperfumowanymi damami i wchłaniać wystarczającą ilość wpływających na umysł substancji, by zapomnieć o wrzodach wyrastających na jego brudnej skórze. To tutaj ktoś taki jak chłopiec, któremu Entreri zapłacił w jego starych slumsach, mógłby przez kilka godzin wieść żywot paszy Basadoniego.
Oczywiście wszystko to było fałszywe: wymyślne fasady toczonych przez szczury budynków, fantazyjne ubrania na wystraszonych dziewczynkach lub dziwkach o martwych oczach, mocno wyperfumowanych, by ukryć zapach potu, brudu i braku przyzwoitej kąpieli. Nawet jednak fałszywy luksus wystarczał wszakże większości ludzi ulicy, których stała nędza była aż nazbyt rzeczywista.
Entreri szedł powoli ulicą, zaprzestając introspekcji i kierując wzrok na zewnątrz, badając każdy detal. Skrytobójca uznał, że rozpoznaje niejedną ze starszych, żałosnych dziwek, lecz Entreri nigdy tak naprawdę nie poddał się tak niezdrowym i tandetnym pokusom, jakie można było znaleźć na Rajskiej Alei. Przyjemnościom cielesnym, przy tych rzadkich okazjach, gdy sobie na nie pozwalał (uważał je bowiem za słabość u kogoś aspirującego do miana doskonałego wojownika), oddawał się tylko w haremach potężnych paszów. Nigdy też nie tolerował żadnych środków odurzających i niczego, co mogłoby przytłumić jego czujny umysł. Przybywał jednak często na Rajską Aleję, aby znajdywać innych – zbyt słabych, by się oprzeć. Dziwki nigdy go nie lubiły, a on nigdy się nimi nie przejmował, choć wiedział, podobnie jak wszyscy paszowie, iż mogły one być cennymi źródłami informacji. Entreri nie mógłby się zdobyć, by zaufać kobiecie, która zarabiała na życie w ten określony sposób.
Teraz rozglądał się wśród oprychów oraz kieszonkowców i zdumiał się, zauważając, iż obserwuje go jeden z kieszonkowców. Ukrywając uśmieszek, Entreri zmienił nawet kierunek marszu, by zbliżyć się bardziej do głupiego młodzieńca.
Zdarzenia potoczyły się w schematyczny sposób. Entreri minął złodzieja zaledwie o dziesięć kroków, gdy ten pojawił się obok i „potknął” się w ostatniej chwili, by przysłonić sięgnięcie do dyndającej sakiewki skrytobójcy.
Ułamek sekundy później niedoszły kieszonkowiec został pozbawiony równowagi, a dłoń Entreriego zacisnęła się na koniuszkach jego palców, wywołując dojmujący ból w ramieniu mężczyzny. W ręku skrytobójcy pojawił się wysadzany klejnotami sztylet, cicho lecz szybko, a jego czubek wydrążył małą dziurkę w dłoni złodzieja. Entreri obrócił ramię, by osłonić ten ruch i poluźnił swój paraliżujący uścisk.
Złodziej, wyraźnie zakłopotany zmniejszeniem nacisku na obolałą dłoń, przesunął wolną rękę do własnego pasa, odciągając płaszcz i chwytając za długi nóż.
Entreri spojrzał na niego stanowczo i skoncentrował się na swoim sztylecie, polecając mu, by wykonał mroczną robotę, wykorzystując jego magię, by rozpocząć wysysanie energii życiowej z głupiego złodzieja.
Mężczyzna osłabł, jego sztylet upadł nieszkodliwie na ulicę, a oczy oraz usta otworzyły się w przerażonej, pełnej bólu i całkowicie czczej próbie krzyku.
– Czujesz pustkę – wyszeptał do niego Entreri. – Brak nadziei. Wiesz, że trzymam w moich rękach nie tylko twoje życie, lecz również duszę.
Mężczyzna nie poruszył się, nie mógł.
– Czy to wiesz? – ponaglił Entreri, wywołując skinienie ze strony dyszącego teraz mężczyzny.
– Powiedz mi – poprosił skrytobójca – czy tej nocy są na ulicy jakieś halflingi? – Gdy to mówił, przerwał na chwilę proces wysysania sił życiowych, a mina mężczyzny znów się zmieniła, przechodząc w zakłopotanie.
– Halflingi – przypomniał skrytobójca, podkreślając swą wypowiedź poprzez ponowne rozpoczęcie wysysania energii życiowej. Jedyną rzeczą, jaka podtrzymywała teraz mężczyznę, było ciało samego Entreriego.
Wolną dłonią, trzęsącą się gwałtownie z osłabienia, złodziej wskazał na dalszy odcinek alei, zasadniczo w kierunku kilku dobrze znanych Entreriemu domów. Skrytobójca zastanawiał się, czy nie zadać mężczyźnie jednego czy dwóch dokładniejszych pytań, lecz zrezygnował z tego, zdając sobie sprawę, że i tak już za bardzo ujawnił swą tożsamość, ukazując moce tego wyjątkowego, wysadzanego klejnotami sztyletu.
– Jeśli kiedykolwiek znów cię zobaczę, zabiję cię – powiedział skrytobójca z tak całkowitym spokojem, że cała krew spłynęła złodziejowi z twarzy. Entreri wypuścił mężczyznę, ten zaś odkuśtykał i padł na kolana. Entreri potrząsnął z pogardą głową, zastanawiając się, nie po raz pierwszy, po co w ogóle wrócił do tego paskudnego miasta.
Nie kłopocząc się nawet, by spojrzeć za siebie i sprawdzić, co ze złodziejem, skrytobójca ruszył szybciej ulicą. Jeśli ten szczególny halfling, którego szukał, wciąż żył, Entreri mógł odgadnąć, w którym z tych budynków będzie się znajdował. Środkowy i największy z trzech, Miedziana Stawka, był niegdyś ulubionym domem hazardu licznych halflingów z dzielnicy doków Calimportu, głównie z powodu obsadzonego przez halflinki burdelu na górze oraz pomieszczenia z thayską fajką wodną na zapleczu. Istotnie, gdy Entreri wszedł do środka, ujrzał wielu (zważywszy na to, iż był to Calimport, w którym halflingi były rzadkie) z małego ludu, siedzących przy rozmaitych stolikach w głównej sali. Przyjrzał się powoli każdemu stolikowi, starając się odgadnąć, jak może wyglądać po kilku latach jego dawny przyjaciel. Halfling bez wątpienia będzie szerszy w pasie, uwielbiał bowiem jeść, a jeśli chciał, mógł sobie pozwolić na dziesięć posiłków dziennie.
Entreri wślizgnął się na wolne miejsce przy stoliku, przy którym sześciu halflingów rzucało kośćmi, a każdy poruszał się tak szybko, iż było niemal niemożliwe dla niedoświadczonego hazardzisty, powiedzieć choćby, jakie robili zakłady i który halfling zabierał którą pulę jako wygraną za który rzut. Entreri z łatwością rozszyfrował jednak to wszystko i odkrył, ku swemu zdumieniu lecz zdecydowanie nie zaskoczeniu, iż cała szóstka oszukuje. Wyglądało to bardziej na rywalizację o to, kto pochwyci najszybciej większość monet, niż na jakąkolwiek inną grę hazardową, i całe pół tuzina wydawało się być równie dobrze przygotowane do tego zadania, tak dobrze, iż według Entreriego każdy z nich opuści najprawdopodobniej stolik z mniej więcej taką samą liczbą monet, jaką posiadał zasiadając do niego.
Skrytobójca rzucił cztery sztuki złota na stół i chwycił kilka kości, rzucając nimi bez przekonania. Niemal chwilę przed tym jak kości przestały się toczyć, najbliższy halfling sięgnął po monety, lecz Entreri był szybszy, zaciskając własną dłoń na nadgarstku halflinga i przyciskając go do stołu.
– Przegrałeś! – pisnął malec, a zamglone ruchy zatrzymały się nagle i cała piątka spojrzała na Entreriego, przy czym niejeden sięgnął po broń. Gra zatrzymała się również przy kilku innych stolikach i wszyscy w głównej sali skupili się na Entrerim.
– Ja nie grałem – powiedział spokojnie Entreri, nie puszczając halflinga.
– Położyłeś pieniądze i rzuciłeś kośćmi – zaprotestował jeden z pozostałych. – To jest gra.
Spojrzenie Entreriego posadziło skarżącego się halflinga z powrotem.
– Gram, gdy powiem, nie wcześniej – wyjaśnił. – A zanim rzucę, uznaję tylko te zakłady, które są ogłoszone otwarcie.
– Widziałeś, jak porusza się stół – ośmielił się wykłócać trzeci, lecz Entreri przerwał mu krótko podniesieniem dłoni i skinieniem.
Spojrzał na gracza po swojej prawej stronie, tego, który sięgnął po monety, i zaczekał chwilę by reszta sali uspokoiła się, wracając do swoich spraw.
– Chcesz monety? Te tutaj, a także jeszcze dwa razy więcej będą należeć do ciebie – wyjaśnił, a mina chciwego halflinga przeszła z niepokoju do uśmieszku towarzyszącemu rozpromienionym oczom. – Nie przyszedłem tu, by grać, lecz by zadać proste pytanie. Daj odpowiedź, a monety będą twoje. – Mówiąc to, Entreri sięgnął do swej sakiewki i wyciągnął więcej monet – więcej niż dwukrotna wartość tego, co schwycił halfling.
– Cóż, panie... – zaczął halfling.
– Panie Do’Urden – odparł Entreri, ledwo świadomie, choć przygryzł ironiczny chichot na odgłos nazwiska, które wydostało się z jego ust. – Panie Do’Urden z Silverymoon.
Wszystkie halflingi przy stole przyjrzały mu się z ciekawością, bowiem to niezwykłe nazwisko brzmiało dla nich wszystkich znajomo. Tak naprawdę, i wszyscy sobie to uświadomili, jeden po drugim, wszyscy je znali. Było to nazwisko mrocznoelfiego obrońcy Regisa, stojącego chyba najwyżej w hierarchii (aczkolwiek krótko!) i najbardziej znanego halflinga, który kiedykolwiek przemierzał ulice Calimportu.
– Twoja skóra ma... – halfling przyszpilony uchwytem Entreriego zaczął stwierdzać niefrasobliwie, lecz przerwał, przełknął donośnie ślinę i zbladł, gdy poukładał elementy łamigłówki. Entreri widział, jak halfling przypomina sobie historię Regisa i mrocznego elfa, a także tego, który następnie obalił halflińskiego mistrza gildii, po czym udał się za drowem.
– Tak – halfling powiedział najspokojniej, jak tylko był w stanie. – Pytanie.
– Poszukuję jednego z was – wyjaśnił Entreri. – Starego przyjaciela, nazywającego się Dondon Tiggerwillies.
Halfling zrobił zakłopotaną minę i potrząsnął głową, lecz wcześniej w jego ciemnych oczach mignęło zrozumienie, którego nie przegapił czujny Entreri.
– Każdy z ulic zna Dondona – stwierdził Entreri. – Albo kiedyś go znał. Nie jesteś dzieckiem, a twoje umiejętności hazardowe mówią mi, iż bywasz w Miedzianej Stawce od lat. Znasz, albo znałeś, Dondona. Jeśli nie żyje, to chcę usłyszeć, jak to się stało. Jeśli żyje, to chcę z nim porozmawiać.
Ponure spojrzenia przeszły pomiędzy halflingami.
– Nie żyje – powiedział jeden po przeciwległej stronie stołu, lecz z jego tonu oraz z szybkiego sposobu, w jaki mały osobnik to z siebie wyrzucił, Entreri wiedział, że jest to kłamstwo, że Dondon, zawsze potrafiący się ocalić, tak naprawdę żyje.
Halflingi w Calimporcie zawsze wydawały się jednak trzymać razem.
– Kto go zabił? – spytał Entreri, podejmując grę.
– Zachorował – stwierdził inny halfling, znów w ten sam szybki, wiele mówiący sposób.
– A gdzie jest pochowany?
– A kogo się chowa w Calimporcie? – odrzekł pierwszy kłamca.
– Został wrzucony do morza – powiedział kolejny.
Entreri przytakiwał przy każdym słowie. Był wręcz rozbawiony tym, jak te halflingi rozgrywały to między sobą, budując rozbudowane kłamstwo, które, jak skrytobójca wiedział, będzie w końcu w stanie wykorzystać przeciwko nim.
– Cóż, wiele mi powiedzieliście – rzekł, puszczając nadgarstek halflinga. Chciwy hazardzista natychmiast sięgnął po monety, lecz wysadzany klejnotami sztylet wbił się natychmiast, w mgnieniu oka, pomiędzy wyciągniętą dłoń a pieniądze.
– Obiecałeś monety! – zaprotestował halfling.
– Za kłamstwo? – spytał spokojnie Entreri. – Pytałem o Dondona na zewnątrz i powiedziano mi, że był tutaj. Wiem, że żyje, ponieważ widziałem go zaledwie wczoraj.
Halflingi zerknęły po sobie, starając się poukładać wszystkie nielogiczności. W jaki sposób wpadły tak łatwo w pułapkę?
– Dlaczego więc mówić o nim w czasie przeszłym? – spytał halfling siedzący bezpośrednio po drugiej stronie stołu, pierwszy, który stwierdził, że Dondon jest martwy. Halfling ów uznał się za przebiegłego, pomyślał, że przyłapał Entreriego na kłamstwie... jak było w istocie.
– Ponieważ wiem, że halflingi nigdy nie zdradzają miejsca pobytu innych halflingów komuś, kto nie jest halflingiem – odpowiedział Entreri, a jego mina zmieniła się nagle w beztroską, śmiejącą się, co nigdy nie przychodziło skrytobójcy łatwo. – Nie mam żadnego sporu z Dondonem, zapewniani was. Jesteśmy starymi przyjaciółmi i minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu, odkąd ostatnio rozmawialiśmy. A teraz powiedzcie mi, gdzie on jest, i weźcie swoją zapłatę.
Halflingi znów się rozejrzały, po czym jeden, oblizując wargi i wpatrując się łapczywie w mały stosik monet, wskazał na drzwi w tylnej ścianie dużego pomieszczenia.
Entreri schował sztylet do pochwy i odchodząc od stołu, wykonał gest wyglądający jak salut, po czym przeszedł pewnie przez salę i wkroczył przez drzwi, nawet nie pukając.
Przed nim spoczywał najtłustszy halfling, jakiego kiedykolwiek widział, stworzenie szersze niż wyższe. Grubas wymienił ze skrytobójcą spojrzenia. Entreri był tak na nim skupiony, iż ledwo zauważał otaczające go skąpo odziane halflinki. To naprawdę jest Dondon Tiggerwillies, uświadomił sobie Entreri ku swemu przerażeniu. Pomimo lat oraz dziesiątków kilogramów znał niegdyś halflinga jako najszczwańszego i najbardziej kompetentnego informatora w całym Calimporcie.
– Pukanie zawsze jest mile widziane – powiedział chrapliwym głosem halfling, jakby ledwo był w stanie wydostać dźwięki z otłuszczonego gardła. – Załóżmy, że moje przyjaciółki i ja bylibyśmy zaangażowani w bardziej prywatną czynność.
Entreri nawet nie starał się dojść, jak mogłoby to być możliwe.
– Cóż, czego więc chcesz? – spytał Dondon, wpychając ogromny kawał ciasta do ust, zaraz gdy skończył mówić.
Entreri zamknął drzwi i wszedł do pomieszczenia, pokonując połowę odległości pomiędzy sobą a halflingiem.
– Chcę rozmawiać ze starym wspólnikiem – wyjaśnił.
Dondon skończył przeżuwać i przyjrzał mu się uważnie. Rozpoznał go i wyraźnie oszołomiony zaczął gwałtownie krztusić się ciastem. Wypluł spory kawałek z powrotem na talerz. Jego obsługa dobrze ukryła swą odrazę, odsuwając talerz na bok.
– Ja nie... to znaczy, Regis nie był moim przyjacielem, to znaczy... – wyjąkał Dondon, co było powszechną reakcją u tych, którzy stawali przed widmem Artemisa Entreri.
– Uspokój się, Dondonie – powiedział stanowczo Entreri. – Przyszedłem tu porozmawiać z tobą, nic więcej. Nie obchodzi mnie Regis ani żadna rola, jaką Dondon mógł odegrać przed laty w zagładzie Pooka. Ulice sadła żyjących, nie dla martwych.
– Tak, oczywiście – odparł Dondon, trzęsąc się wyraźnie. Przetoczył się lekko do przodu, starając przynajmniej usiąść, i dopiero wtedy Entreri zauważył łańcuch ciągnący się z grubej bransolety, jaką nosił na lewej nodze. W końcu tłusty halfling dał za wygraną i przetoczył się po prostu do wcześniejszej pozycji. – Stara rana – powiedział, wzruszając ramionami.
Entreri nie zareagował na tę wyraźnie śmieszną wymówkę. Podszedł bliżej do halflinga i przykucnął, odsuwając szaty Dondona, by przyjrzeć się lepiej kajdanom.
– Dopiero co wróciłem – wyjaśnił. – Miałem nadzieję, iż Dondon oświeci mnie co do aktualnej sytuacji na ulicach.
– Jest oczywiście nieprzyjemnie i niebezpiecznie – odrzekł Dondon z chichotem, który przeszedł w wypełniony flegmą kaszel.
– Kto rządzi? – spytał śmiertelnie poważnym tonem Entreri. – Które domy posiadają potęgę i jacy żołnierze ich bronią?
– Chciałbym okazać się dla ciebie pomocny, mój przyjacielu – powiedział nerwowo Dondon. – Oczywiście że tak. Nigdy nie taiłbym przed tobą informacji. Co to, to nie! Widzisz jednak – dodał, podnosząc skutą kostkę – nie wypuszczają mnie już stąd.
– Od jak dawna tu jesteś?
– Trzy lata.
Entreri popatrzył z niedowierzaniem i niesmakiem na małego nieszczęśnika, po czym spojrzał powątpiewająco na względnie proste kajdany, z zamkiem, który stary Dondon otworzyłby kawałkiem włosa.
W odpowiedzi Dondon podniósł swe nienormalnie grube dłonie, tak pulchne, iż nie mógł nawet złożyć ze sobą koniuszków palców.
– Nie czuję już nimi zbyt wiele – wyjaśnił.
W Entrerim zawrzała wściekłość. Skrytobójca czuł, jakby mógł wpaść po prostu w morderczy szał, w którym usunąłby kilogramy tłuszczowej powłoki Dondona swym wysadzanym klejnotami sztyletem. Nachylił się jednak do zamka, obracając go szorstko, by odszukać wszelkie ewentualne pułapki, po czym sięgnął po mały wytrych.
– Nie rób tego – dobiegł wysoki głos zza niego. Skrytobójca wyczuł obecność, zanim jeszcze usłyszał słowa. Obrócił się, przetaczając, z gotowym do rzutu sztyletem w dłoni. W drzwiach stała halflinka, odziana w dobrej jakości tunikę i bryczesy, z podniesionymi i otwartymi dłońmi oraz kompletnie niegroźną pozą.
– Och, ależ to byłoby kiepsko dla mnie i dla ciebie – powiedziała halflinka z lekkim uśmieszkiem.
– Nie zabijaj jej – poprosił Entreriego Dondon, starając się złapać skrytobójcę za rękę. Chybił jednak i dysząc ciężko, zatoczył się z powrotem na miejsce.
Wiecznie czujny Entreri zauważył, że obydwie obsługujące Dondona halflinki sięgnęły dłońmi, jedna do kieszeni, a druga pomiędzy bujne, długie do pasa włosy, bez wątpienia po jakąś broń. Zrozumiał wtedy, iż nowo przybyła jest przywódczynią grupy.
– Dwahvel Tiggerwillies, do twoich usług – powiedziała halflinka, wykonując pełen gracji ukłon. – Do twoich usług, lecz nie na twoje kaprysy – dodała z uśmiechem.
– Tiggerwillies? – powtórzył cicho Entreri, zerkając z powrotem na Dondona.
– Kuzynka – wyjaśnił tłusty halfling, wzruszając ramionami. – Najpotężniejsza halflinka w całym Calimporcie i najnowsza właścicielka Miedzianej Stawki.
Skrytobójca obejrzał się na stojącą zupełnie spokojnie halflinkę, trzymającą ręce w kieszeniach.
– Rozumiesz oczywiście, że nie przyszłam tu sama, nie do kogoś o reputacji Artemisa Entreri – rzekła Dwahvel.
Na twarzy Entreriego pojawił się uśmiech, gdy wyobraził on sobie licznych ukrytych w pokoju halflingów. Uderzyło go to jako pomniejszona parodia innej podobnej operacji, odbywającej się u Jarlaxle’a, mrocznoelfiego najemnika, w Menzoberranzan. Kiedy jednak Entreri musiał stawać przed dobrze chronionym Jarlaxle’em, zdawał sobie bez najmniejszych wątpliwości sprawę, iż gdyby wykonał jakikolwiek nieprawidłowy gest lub też gdyby jeden z drowich strażników uznał któryś z jego ruchów za groźny, jego życie dobiegłoby gwałtownego końca. Nie mógł sobie więc teraz wyobrazić, aby Dwahvel Tiggerwillies, lub jakikolwiek inny halfling, mogła cieszyć się takim słusznie zasłużonym szacunkiem. Mimo to nie przyszedł tu, by walczyć, nawet jeśli jego wojownicza strona postrzegała słowa Dwahvel jako wyzwanie.
– Oczywiście – odpowiedział po prostu.
– Kilku z procami ma cię teraz na oku – ciągnęła. – A kulki w owych procach zostały potraktowane formułą wybuchową. To dość bolesne i niszczące.
– Jakże pomysłowe – powiedział skrytobójca, starając się brzmieć tak, jakby zrobiło to na nim wrażenie.
– W ten sposób udało nam się przetrwać – odparła Dwahvel. – Ponieważ jesteśmy pomysłowi. Ponieważ wiemy wszystko o wszystkim i odpowiednio się przygotowujemy.
Jednym szybkim ruchem – który z pewnością doprowadziłby do jego śmierci na dworze Jarlaxle’a – skrytobójca obrócił sztylet i wsunął go do pochwy, po czym wyprostował się i skłonił przed Dwahvel w niskim, pełnym szacunku ukłonie.
– Połowa dzieci Calimportu odpowiada przed Dwahvel – wyjaśnił Dondon. – A druga połowa nie jest dziećmi – dodał z mrugnięciem – i również odpowiada przed Dwahvel.
– I oczywiście obydwie połowy obserwowały bacznie Artemisa Entreriego, odkąd wkroczył do miasta – wytłumaczyła Dwahvel.
– Tak się cieszę, że moja reputacja mnie wyprzedza – powiedział Entreri, brzmiąc naprawdę zarozumiale.
– Aż do niedawna nie wiedzieliśmy, że to ty – odparła Dwahvel, tylko po to, by odebrać trochę pewności siebie mężczyźnie, który oczywiście nie był ani trochę zarozumiały.
– A odkryliście to dzięki...? – ponaglił Entreri.
To pozostawiło Dwahvel lekko zawstydzoną, ponieważ zdała sobie sprawę, iż wyciśnięto właśnie z niej skrawek informacji, którego wcale nie zamierzała ujawniać.
– Nie wiem, dlaczego miałbyś spodziewać się odpowiedzi – rzekła, lekko zaniepokojona. – Nie widzę też żadnego powodu, dla którego miałabym pomagać komuś, kto obalił Regisa z gildii dawnego paszy Pooka. Dzięki swej pozycji Regis mógł pomóc wszelkim innym halflingom w Calimporcie.
Entreri nie miał na to odpowiedzi, więc nic nie odpowiedział.
– Mimo to powinniśmy porozmawiać – podjęła Dwahvel, obracając się bokiem i wskazując na drzwi.
Entreri zerknął na Dondona.
– Zostaw go jego przyjemnościom – wyjaśniła Dwahvel. – Uwolniłbyś go, a jednak on niezbyt chciałby odejść, zapewniam cię. Woli dobre jedzenie i towarzystwo.
Entreri spojrzał z niesmakiem na zgromadzone ciasta i słodycze, na ledwo poruszającego się Dondona, a następnie na kobiety.
– Nie jest zbyt wymagający – jedna z nich wyjaśniła ze śmiechem.
– Wystarczą delikatne objęcia, by mógł złożyć zaspaną głowę – dodała druga z chichotem, którym zaraziła pierwszą.
– Mam wszystko, czego kiedykolwiek mógłbym pragnąć – zapewnił Dondon.
Entreri potrząsnął jedynie głową i wyszedł z Dwahvel, podążając za niską halflinką do bardziej prywatnego – i niewątpliwie lepiej strzeżonego – pomieszczenia, leżącego głębiej w kompleksie Miedzianej Stawki. Dwahvel zasiadła w niskim, pluszowym foteli, i wskazała skrytobójcy, by zajął przeciwległe miejsce. Entreriemu było niezbyt wygodnie w niewielkim meblu, a nogi wyciągnął prosto przed sobą.
– Nie goszczę wielu, którzy nie są halflingami – przeprosiła Dwahvel. – Zwykliśmy być zamkniętą grupą.
Entreri dostrzegł, że starała mu się powiedzieć, jaki go spotkał zaszczyt. On jednak wcale nie czuł się zaszczycony, więc nic nie powiedział, utrzymywał jedynie napiętą minę i wpatrywał się oskarżycielsko w kobietę.
– Trzymamy go dla jego własnego dobra – powiedziała bez ogródek Dwahvel.
– Dondon był kiedyś jednym z najbardziej szanowanych złodziei w Calimporcie – zripostował Entreri.
– Kiedyś – powtórzyła Dwahvel. – Lecz niedługo po twoim odejściu Dondon ściągnął na siebie gniew szczególnie potężnego paszy. Mężczyzna ten był moim przyjacielem, więc poprosiłam go, by oszczędził Dondona. Nasz kompromis polegał na tym, że Dondon pozostanie w środku. Zawsze w środku. Jeśli kiedykolwiek zostanie znów ujrzany, jak przemierza ulice Calimportu, przez paszę lub któryś z jego licznych kontaktów, wtedy moim obowiązkiem jest skierować go na egzekucję.
– Lepszy los, według mnie, niż powolna śmierć, na jaką skazujecie go, przykuwając w pokoju.
Dwahvel roześmiała się głośno na te słowa.
– A więc nie rozumiesz Dondona – powiedziała. – Osoby świętsze niż ja dawno określiły siedem grzechów śmiertelnych dla duszy, i choć Dondon nie odznacza się pychą, nie jest zazdrosny ani gniewny, w nadmiarze występują u niego pozostałe cztery – lenistwo, chciwość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu oraz nieczystość czyli żądza. On i ja zawiązaliśmy układ, który ocalił mu życie. Obiecałam dawać mu wszystko, czego pożąda, w zamian za jego obietnicę, iż pozostanie w obrębie moich drzwi.
– To po co łańcuch wokół jego kostki? – spytał Entreri.
– Ponieważ Dondon jest częściej pijany niż trzeźwy – wyjaśniła Dwahvel. – Mógłby spowodować kłopoty w moim budynku, a być może nawet wytoczyłby się na ulicę. To wszystko dla jego własnej ochrony.
Entreri chciał to obalić, ponieważ nigdy nie widział żałośniejszego widoku niż Dondon i osobiście wolałby śmierć na męczarniach niż ten groteskowy styl życia. Kiedy jednak pomyślał uważniej o Dondonie, kiedy przypomniał sobie upodobania halflinga sprzed lat, do których zawsze należały słodkie potrawy oraz liczne damy, dostrzegł, że upadek halflinga był spowodowany tylko przez niego, troskliwa Dwahvel nic nie wymusiła.
– Jeśli pozostanie wewnątrz Miedzianej Stawki, nikt nie będzie go kłopotać – powiedziała Dwahvel, dając Entreriemu chwilę, by to przemyślał. – Żaden kontrakt, żaden skrytobójca. Choć pasza dał swe słowo tylko na pięć lat. Rozumiesz więc, iż moi towarzysze robią się trochę nerwowi, gdy ktoś taki jak Artemis Entreri wchodzi do Miedzianej Stawki, wypytując o Dondona.
Entreri przyjrzał się jej sceptycznie.
– Z początku nie byli pewni czy to ty – wyjaśniła Dwahvel. – Choć już od paru dni wiemy, iż wróciłeś do miasta. Wieści krążą po ulicach, choć, jak możesz sobie wyobrazić, są to raczej plotki niż prawda. Niektórzy mówią, że wróciłeś, by usunąć Quentina Bodeau i odzyskać kontrolę nad domem Pooka. Inni napomykają, że przybyłeś z ważniejszych powodów, najęty przez samych lordów Waterdeep, by zabić kilku stojących wysoko w hierarchii przywódców Calimshanu.
Mina Entreriego podsumowała jego odpowiedź na tę niedorzeczną myśl.
Dwahvel wzruszyła ramionami.
– Takie są przywileje reputacji – powiedziała. – Wiele osób płaci spore pieniądze za każdy szept, jakkolwiek śmieszny, który mógłby im pozwolić domyślić się, dlaczego Artemis Entreri wrócił do Calimportu. Wzbudzasz w nich nerwowość, skrytobójco. Przyjmij to za najwyższy komplement.
– Lecz również jako ostrzeżenie – podjęła Dwahvel. – Gdy gildie boją się kogoś lub czegoś, często podejmują kroki, by usunąć źródło owego strachu. Parę osób zadawało już bardzo wymowne pytania na temat twojej lokalizacji i ruchów, a wystarczająco dobrze rozumiesz ten interes, by zdawać sobie sprawę, iż jest to oznaka polującego skrytobójcy.
Entreri ustawił łokieć na poręczy małego fotela i położył podbródek na dłoni, przyglądając się bacznie halflince. Rzadko ktoś rozmawiał tak bezceremonialnie i śmiało z Artemisem Entrerim i w ciągu tych kilku minut odkąd siedzieli razem, Dwahvel Tiggerwillies zasłużyła sobie na więcej szacunku ze strony Entreriego, niż wielu rozmawiając z nim przez całe życie.
– Mogę zdobyć dla ciebie dokładniejsze informacje – powiedziała chytrze Dwahvel. – Mam dłuższe uszy niż sossalski mamut i więcej oczu niż cała sala beholderów, jak się powiada. I jest to prawda.
Entreri położył dłoń na pasie i brzęknął sakiewką.
– Przeceniasz wielkość mojego majątku – rzekł.
– Rozejrzyj się dookoła – zripostowała Dwahvel. – Po co mi więcej złota, z Silverymoon czy skądinąd?
Jej odniesienie do waluty z Silverymoon było subtelną wskazówką, iż wiedziała, o czym mówi.
– Nazwij to przy sługą pomiędzy przyjaciółmi – wyjaśniła, co nie było zbytnią niespodzianką dla skrytobójcy, który spędził życie na wymianie takich przysług. – Którą być może spłacisz mi pewnego dnia.
Entreri utrzymywał twarz bez wyrazu i intensywnie myślał. Tak tani sposób zdobywania informacji. Entreri mocno wątpił, czy halflinka zażąda kiedykolwiek jego szczególnych usług, bowiem halflingi po prostu nie rozwiązywały swych problemów w ten sposób. Jeśli zaś Dwahvel go wezwie, może się podporządkuj e, a może nie. Entreri niezbyt się obawiał, że Dwahvel wyśle za nim swych dziewięćdziesięciocentymetrowych zbirów. Nie, wszystkim, czego Dwahvel chciała, jeśli wszystko rozstrzygnie się na jego korzyść, było prawo do przechwalania się, iż Artemis Entreri jest jej winien przysługę, zaś słowa takie z pewnością pozbawiłyby krwi twarze większości ulicznego ludu Calimportu.
Entreri musiał sobie teraz zadać pytanie, czy naprawdę obchodzi go otrzymanie informacji, jakie Dwahvel mogła zaoferować? Rozmyślał nad tym przez kolejną minutę, po czym skinął twierdząco głową. Twarz Dwahvel natychmiast się rozpromieniła.
– Wróć więc jutrzejszej nocy – rzekła. – Będę mogła coś ci powiedzieć.
Opuściwszy Miedzianą Stawkę, Artemis Entreri spędził długą chwilę, myśląc o Dondonie, ponieważ za każdym razem, gdy przywoływał obraz tłustego halflinga wpychającego do ust ciasto, wypełniała go wściekłość. Nie odraza, lecz wściekłość. Gdy przyjrzał się tym uczuciom, doszedł do przekonania, iż Dondon Tiggerwillies był najbliższym przyjacielem, jakiego Artemis Entreri kiedykolwiek posiadał. Pasza Basadoni był jego mentorem, a pasza Pook pierwszym pracodawcą, lecz Dondon i Entreri byli powiązani w odrębny sposób. Działali sobie nawzajem na korzyść, nie ustalając cen, wymieniali informacje, nie płacąc za nie. Związek ten był wzajemnie korzystny. Gdy spoglądał teraz na Dondona, całkowitego hedonistę, który porzucił wszystko, co miało znaczenie w życiu, skrytobójcy wydawało się, iż halfling popełnił rodzaj samobójstwa za życia.
Entreri nie posiadał jednak dość współczucia, by wyjaśnić odczuwany przez siebie gniew, a gdy przyznał to przed sobą, doszedł do wniosku, iż widok Dondona odrzuca go tak mocno ponieważ, zważywszy na jego własny stan umysłowy ostatnimi czasy, równie dobrze mógłby to być on. Oczywiście nie przykuty za kostkę w towarzystwie kobiet i jadła, lecz w rezultacie Dondon się poddał, podobnie jak Entreri.
Być może nadszedł czas, by zdjąć białą flagę.
Dondon był w pewnym stopniu jego przyjacielem i istniał również ktoś inny, podobnie z nim związany. Nadszedł czas, by iść zobaczyć się z LaValle’em.
ZEW
Drizzt nie był w stanie zejść na półkę, na której wylądowała Guenhwyvar, wykorzystał więc onyksową figurkę, by odesłać kocicę. Pantera uleciała na Plan Astralny, do swego domu, gdzie lepiej wyleczą się jej rany. Drizzt ujrzał, że Regis i jego niespodziewany giganci sojusznik zniknęli z pola widzenia, a Wulfgar i Catti-brie podążają, by dołączyć do Bruenora na niższej półce na południu, gdzie padł ostatni z wrogich gigantów. Drow z początku pomyślał, że mógłby wycofać się aż do miejsca, w którym stał początkowo z Wulfgarem, lecz używając swej niewiarygodnej zręczności oraz siły palców, ćwiczonych od dziesięcioleci do manewrów szermierczych, znalazł jakoś odpowiednią ilość półek skalnych, szczelin oraz zakrzywionych powierzchni, by dostać się na dół do swych przyjaciół.
Kiedy tam dotarł, cała trójka weszła do jaskini w tylnej części urwiska.
– Te cholerstwa mogły mieć trochę więcej skarbów, jeśli wytoczyły taką walkę – usłyszał narzekania Bruenora.
– Być może dlatego sprawdzali drogę – odparła Catti-brie. – Może byłoby dla cię lepiej, gdybyśmy poszli na nich, wracając od Cadderly’ego? Może wtedy znalazłbyś więcej skarbów. A razem z nimi parę kupieckich czaszek.
– Ba! – parsknął krasnolud, przyciągając szeroki uśmiech Drizzta. Niewielu w całych Krainach mniej potrzebowało skarbów niż Bruenor Battlehammer, ósmy król Mithrilowej Hali (pomimo swej nieobecności w tamtym miejscu), a także przywódca dochodowej kolonii górniczej w Dolinie Lodowego Wichru. Nie to było jednak powodem gniewu Bruenora, wiedział Drizzt, a gdy uśmiechnął się szerzej, Bruenor potwierdził jego przypuszczenia.
– Co za niegodziwy bóg stawia cię przeciwko takim putynżnym wrogom i nie nagradza nawet odrobinom złota? – marudził krasnolud.
– Znaleźliśmy trochę złota – przypomniała mu Catti-brie. Wszedłszy do jaskini, Drizzt zauważył, iż trzymała spory, brzęczący monetami worek.
Bruenor zerknął na drowa z niesmakiem.
– Miedź głównie – stęknął. – Trzy złote monety, parę srebrnych, nic poza śmierdzuncą miedzią!
– Ale droga jest bezpieczna – rzekł Drizzt. Mówiąc to, spojrzał na Wulfgara, lecz wielki mężczyzna nie odpowiedział spojrzeniem. Drow starał się nie osądzać swego przyjaciela. Wulfgar powinien poprzedzić szarżę Drizzta na półkę. Nigdy wcześniej nie zawiódł go podczas walki. Drow wiedział jednak, iż wahanie barbarzyńcy nie wyniknęło z jego wrogości w stosunku do niego ani też z pewnością nie z tchórzostwa. Wulfgar tkwił w emocjonalnym zamęcie, o głębi, jakiej Drizzt Do’Urden nigdy wcześniej nie widział. Drow wiedział o tych problemach, zanim namówił barbarzyńcę na to polowanie, więc teraz nie miał żadnego prawa go winić.
Ani też nie chciał. Miał jedynie nadzieję, iż sama walka, po tym jak Wulfgar się w nią włączył, pomogła mężczyźnie otrząsnąć się z części tych wewnętrznych demonów, lekko ujeździła konia, jakby to ujął Montolio.
– A co z tobom? – ryknął Bruenor, przetaczając się, by stanąć obok Drizzta. – Co ty robisz, odchodzisz se, nie mówione nam ani słowa? Chcesz zatrzymać se całom zabawę dla siebie, elfie? Myślisz, że ja i moja dziewczynka nie możemy ci pomóc?
– Nie chciałem kłopotać was tak drobną walką – spokojnie odparł Drizzt, malując na twarzy rozbrajający uśmiech. – Wiedziałem, że będziemy w górach, na zboczach, a nie pod nimi, w terenie nie dostosowanym dla krótkonogich krasnoludów.
Bruenor chciał go uderzyć. Drizzt widział to w sposobie, w jaki krasnolud się trząsł.
– Ba! – zaryczał zamiast tego, wyrzucając ręce w górę i idąc z powrotem do wyjścia z małej jaskini. – Zawsze to robisz, ty śmierdzuncy elfie. Zawsze chodzisz sam i zabierasz se całom zabawę. Ale znajdziemy wincej po drodze, nie martw się! I lepiej miej nadzieję, że zobaczysz ich przede mnom, inaczej powalę ich wszystkich, zanim te babskie ostrza wyjdom ze swych pochew, albo ten śmierdzuncy kot ze swej figurki.
– Chyba że będzie ich dla nas za dużo... – kontynuował, a jego głos zamierał, gdy wychodził z jaskini. – Wtedy może po prostu pozwolę ci mieć wszystkich dla siebie, ty śmierdzuncy elfie!
Wulfgar, nic nie powiedziawszy ani nie spojrzawszy na Drizzta, wyszedł następny, zostawiając drowa i Catti-brie samych. Drizzt zachichotał, gdy Bruenor dalej marudził, lecz gdy spojrzał na Catti-brie, ujrzał, iż zupełnie nie było jej wesoło. Jej uczucia wyraźnie zostały zranione.
– Sądzę, że to kiepska wymówka – stwierdziła.
– Chciałem zabrać samego Wulfgara – wyjaśnił Drizzt. – Przypomnieć mu, jak to było, zanim zaczęły się kłopoty.
– I nie sądzisz, że mój ojciec albo ja moglibyśmy chcieć w tym pomóc? – spytała Catti-brie.
– Nie chciałem tu nikogo, o kogo Wulfgar mógłby się obawiać – wytłumaczył Drizzt, a Catti-brie cofnęła się z otwartymi ze zdumienia ustami.
– Mówię jedynie prawdę, wiesz o tym – ciągnął Drizzt. – Pamiętasz, jak Wulfgar zachowywał się względem ciebie przed walką z yochlolem. Starał się ciebie chronić za wszelką cenę, aż zaczęło to przeszkadzać w walce. Jak mógłbym cię uczciwie poprosić, abyś dołączyła do nas tutaj, gdy ten poprzedni scenariusz mógł się powtórzyć, pozostawiając być może Wulfgara w jeszcze gorszej emocjonalnie sytuacji, niż gdy wyruszyliśmy? Dlatego nie prosiłem również Bruenora ani Regisa. Wulfgar, Guenhwyvar i ja walczylibyśmy z gigantami tak samo jak przed laty w Dolinie Lodowego Wichru. I być może, jedynie być może, Wulfgar przypomniałby sobie, jak było przed jego pobytem u Errtu.
Mina Catti-brie złagodniała i kobieta przygryzła wargę, kiwając twierdząco głową.
– I podziałało? – spytała. – Pewnie walka poszła dobrze, a Wulfgar walczył mężnie i szczerze.
Wzrok Drizzta podążył ku wyjściu.
– Nie na początku – przyznał drow. – Choć z pewnością poprawił się w trakcie. Mam nadzieję, że Wulfgar wybaczy sobie tę początkową chwilę wahania i skupi na rzeczywistej walce, gdzie spisywał się wspaniale.
– Wahania? – zapytała sceptycznie Catti-brie.
– Gdy rozpoczęliśmy walkę... – zaczął wyjaśniać Drizzt, lecz machnął ręką, jakby nie miało to zbytniego znaczenia. – Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz walczyliśmy razem. Była to wybaczalna omyłka, nic więcej. – Tak naprawdę Drizztowi ciężko było zapomnieć, iż wahanie Wulfgara niemal kosztowało życie jego oraz Guenhwyvar.
– Jesteś w szczodrym nastroju – zauważyła spostrzegawcza Catti-brie.
– Mam nadzieję, że Wulfgar przypomni sobie, kim jest i kim są jego przyjaciele – odparł drowi tropiciel.
– To nadzieja – rzekła Catti-brie. – Ale czy się tego spodziewasz?
Drizzt wpatrywał się dalej w wyjście. Mógł jedynie wzruszyć ramionami.
We czworo wyszli z parowu i niedługo potem wrócili na szlak, a narzekania Bruenora skoncentrowały się na Regisie.
– Gdzie, na dziewięć piekieł, jest Pasibrzuch? – zagrzmiał krasnolud. – I jak, na dziewięć piekieł, zmusił giganta, by rzucał dla niego kamienie?
Jeszcze kiedy to mówił, poczuli pod stopami wibracje ciężkich, bardzo ciężkich uderzeń stóp i usłyszeli głupawą piosenkę śpiewaną pod rytm. Był to wesoły głos halflinga, Regisa, oraz drugi, brzmiący niczym grzmot. Chwilę później zza zakrętu na północnym szlaku wyłonił się Regis, jadący na ramieniu giganta, obydwaj śpiewali i śmiali się na każdym kroku.
– Witajcie – powiedział radośnie Regis, gdy nakierował giganta tak, by dołączyć do swych przyjaciół. Halfling zauważył, że Drizzt trzyma dłonie na swych sejmitarach, choć były one schowane (lecz miało to niewielkie znaczenie dla szybkiego jak błyskawica drowa), Bruenor ściska mocno topór, Catti-brie swój hak, a Wulfgar Aegis-fanga i wygląda tak, jakby miał zamiar eksplodować.
– To jest Junger – wyjaśnił Regis. – Nie był z tamtą bandą. Mówi, że nawet ich nie zna. I jest bystry.
Junger podniósł dłoń, by przytrzymać Regisa, po czym ukłonił się nisko przed oszołomioną grupą.
– Tak naprawdę Junger nie chodzi nawet na drogę, w ogóle nie opuszcza gór – wytłumaczył Regis. – Mówi, że nie obchodzą go sprawy krasnoludów ani ludzi.
– Powiedzioł ci to, co? – spytał z powątpiewaniem Bruenor. Regis przytaknął z szerokim uśmiechem.
– A ja mu wierzę – rzekł, kręcąc rubinowym wisiorkiem, którego magiczne, hipnotyczne właściwości były dobrze znane przyjaciołom.
– To nic nie zmienia – powiedział Bruenor z warknięciem, spoglądając na Drizzta, jakby spodziewał się, że tropiciel rozpocznie walkę. Gigant był w końcu gigantem, zgodnie z krasnoludzkim sposobem myślenia, a każdy gigant wyglądał lepiej, leżąc z toporem wbitym solidnie w czaszkę.
– Junger nie jest zabójcą – powiedział stanowczo Regis.
– Tylko gobliny – powiedział wielki gigant z uśmiechem. – I giganci wzgórzowi. I orki, oczywiście, bo kto mógłby znieść te paskudztwa.
Jego wyszukany dialekt oraz wybór przeciwników sprawiły, iż krasnolud spoglądał na niego wielkimi oczyma. – I yeti – rzekł Bruenor. – Nie zapominaj o yeti.
– Och, nie yeti – odparł Junger. – Ja nie zabijam yeti. Na twarz Bruenora powrócił grymas.
– Nie można nawet zjeść tych śmierdzących stworzeń – wyjaśnił Junger. – Ja nie zabijam yeti, ja je udomawiam.
– Co robisz? – niedowierzająco rzucił Bruenor.
– Udomawiam je – wytłumaczył Junger. – Jak konia czy psa. – Och, mam sporo robotników yeti w mojej jaskini w górach.
Bruenor skierował niedowierzające spojrzenie na Drizzta, lecz tropiciel, równie zakłopotany co krasnolud, jedynie wzruszył ramionami.
– Już straciliśmy za dużo czasu – stwierdziła Catti-brie. – Camlaine i pozostali będą w połowie drogi z doliny, zanim ich dogonimy. Pozbądź się swego przyjaciela, Regisie, i wracajmy na szlak.
Regis potrząsał głową, zanim jeszcze skończyła.
– Junger zwykle nie opuszcza gór – wyjaśnił. – Ale dla mnie to zrobi.
– To ja już nie będę musiał cię nosić – mruknął Wulfgar, odchodząc. – Nie najgorzej.
– I tak nie musisz go nosić – odparł Bruenor, po czym spojrzał z powrotem na Regisa. – Sądzę, że sam możesz chodzić. Nie potrzebujesz giganta jako kunia.
– Więcej – powiedział Regis, promieniejąc. – Ochroniarza. Krasnolud i Catti-brie jęknęli. Drizzt jedynie zachichotał i potrząsnął głową.
– W każdej walce spędzam większość czasu, starając się usunąć z drogi – wyjaśnił Regis. – Nigdy się nie przydaję. Jednak z Jungerem...
– Dalej bendziesz się starał usunąć z drogi – przerwał Bruenor.
– Jeśli Junger ma za ciebie walczyć, to nie jest nikim więcej niż ktokolwiek z nas – dodał Drizzt. – Czy jesteśmy więc jedynie ochroniarzami Regisa?
– Nie, oczywiście że nie – odparł halfling. – Ale...
– Pozbądź się go – rzekła Catti-brie. – Czy będziemy wyglądać na grupę przyjaznych podróżnych, wchodząc do Luskan obok górskiego giganta?
– Będziemy iść z drowem – odpowiedział Regis, zanim to przemyślał, po czym zaczerwienił się mocno.
Drizzt znów jedynie zachichotał i potrząsnął głową.
– Postaw go – powiedział Bruenor do Jungera. – Chyba trzeba z nim porozmawiać.
– Nie możecie zranić mojego przyjaciela Regisa – odrzekł Junger. – Na to po prostu pozwolić nie mogę.
Bruenor parsknął.
– Postaw go.
Spojrzawszy na Regisa, który jeszcze przez kilka sekund utrzymywał upartą pozę, Junger wypełnił polecenie. Gigant postawił halflinga delikatnie na ziemi przed Bruenorem, który wyciągnął rękę, jakby chciał złapać Regisa za ucho, lecz nagle spojrzał w górę, w górę, w górę, na Jungera, i zmienił zdanie.
– Ty nie myślisz, Pasibrzuchu – powiedział cicho krasnolud, odprowadzając Regisa. – Co się stanie, jeśli to wielkie cholerstwo wydostanie się z twego rubinowego czaru? Zmiażdży nas na placek, zanim ktokolwiek z nas go powstrzyma, a nie sądzę, bym starał się go powstrzymać, nawet gdybym mógł, bowiem zasługiwałbyś na spłaszczenie!
Regis zaczął się spierać, lecz przypomniał sobie pierwsze chwile swego spotkania z Jungerem, gdy wielki gigant oświadczył, że lubi, jak jego zwierzątka są zgniecione, a działanie rubinowego wisiorka zawsze było niepewne. Odwrócił się, odszedł od Bruenora i poprosił Jungera, by wrócił do swego domu w głębokich górach.
Gigant uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– Słyszę – powiedział zagadkowo. – Tak więc zostanę.
– Co słyszysz? – zapytał Bruenor.
– Tylko wezwanie – zapewnił ich Junger. – Mówi mi, że powinienem pójść z wami, by służyć Regisowi i chronić go.
– Nieźle go trafiłeś tym czymś, co nie? – wyszeptał Bruenor do halflinga.
– Nie potrzebuję ochrony – rzekł stanowczo Regis do giganta. – Choć wszyscy dziękujemy ci za pomoc w walce. Możesz wrócić do swego domu.
Junger znów potrząsnął głową.
– Lepiej, żebym poszedł z tobą.
Bruenor zmierzył wzrokiem Regisa. Halfling nie miał żadnego wyjaśnienia. Z tego, co mógł powiedzieć, Junger wciąż znajdował się pod czarem wisiorka – fakt, że Regis wciąż żył, wydawał się być tego dowodem – lecz behemot wyraźnie mu się sprzeciwiał.
– Być może mógłbyś pójść z nami – powiedział Drizzt ku zaskoczeniu wszystkich. – Tak, lecz jeśli zamierzasz się do nas przyłączyć, to chyba twoje udomowione yeti mogą okazać się nieocenione. Ile potrzebujesz czasu, by je zabrać?
– Trzy dni najwyżej – odparł Junger.
– Idź więc i pospiesz się – rzekł Regis, podskakując i machając rubinowym wisiorkiem na końcu łańcuszka.
Wydawało się to usatysfakcjonować giganta, który skłonił się nisko, po czym donośnie odszedł.
– Powinniśmy zabić to coś tu i teraz – powiedział Bruenor. – Jak wróci za trzy dni i odkryje, że nas dawno nie ma, to weźmie pewnie te cholerne śmierdzunce yeti i ruszy polować na drogę!
– Nie, powiedział mi, że nigdy nie opuszcza gór – stwierdził Regis.
– Dość tych głupot – zażądała Catti-brie. – Ta istota zniknęła i my też powinniśmy. – Nikt się temu nie sprzeciwił, więc wyruszyli natychmiast, a Drizzt celowo szedł obok Regisa.
– Czy to wszystko było wołaniem rubinowego wisiorka? – spytał tropiciel.
– Junger powiedział mi, że dawno, dawno, nie był tak daleko od domu – przyznał Regis. – Powiedział, że usłyszał wołanie na wietrze i udał się, by na nie odpowiedzieć. Sądzę, że pomyślał, iż to ja wołałem.
Drizzt zaakceptował to wyjaśnienie. Jeśli Junger dalej będzie pod działaniem tego prostego podstępu, okrążą krawędź Grzbietu Świata, pędząc szybko lepszą drogą, zanim behemot wróci w ogóle w to miejsce.
* * *
Junger rzeczywiście biegł szybko w kierunku swego urządzonego ze względnym przepychem górskiego domu i wydawało mu się zagadkowe, iż w ogóle opuścił to miejsce. W młodości Junger był wędrowcem, żyjącym od posiłku do posiłku na dowolnej zwierzynie, jaką mógł znaleźć. Parsknął teraz, gdy zastanowił się nad tym wszystkim, co powiedział głupiemu halflingowi, bowiem naprawdę żerował na ludzkim mięsie, a raz nawet na halflingu. Prawda była taka, że odrzucał teraz takie posiłki, ponieważ z jednej strony nie lubił ich smaku, a z drugiej sądził, że lepiej jest nie robić sobie tak potężnych wrogów jak ludzie. Zwłaszcza czarodzieje go przerażali. Poza tym, aby znaleźć ludzkie bądź halflińskie mięso, Junger musiałby opuścić swój górski dom, a tego nie lubił robić.
W ogóle by tu teraz nie przyszedł, gdyby nie skłoniło go wołanie na wietrze, coś, czego nie do końca potrafił zrozumieć.
Tak, Junger miał w domu wszystko, czego chciał: mnóstwo jedzenia, posłuszne sługi i wygodne futra. Nie miał zamiaru kiedykolwiek opuszczać tego miejsca.
Zrobił to jednak, i rozumiał, że znów to zrobi, choć niegłupiemu gigantowi wydawało się to niedorzeczną myślą. Było to coś, nad czym po prostu nie był w stanie się dłużej zastanawiać. Nie teraz, nie przy tym bezustannym brzęczeniu w uchu.
Zabierze yeti, a później powróci, podążając za instrukcjami wołania na wietrze.
Wołania Crenshinibona.
WYWOŁYWANIE ZAMIESZEK
Rankiem, po spotkaniu z Quentinem Bodeau oraz Chalsee Anguaine, LaValle wszedł do swego prywatnego gabinetu. Miał być również obecny Dog Perry i to właśnie l z nim LaValle tak naprawdę chciał się zobaczyć, lecz Dog przysłał wiadomość, że nie przyjdzie, że jest na ulicy i zbiera informacje o niebezpiecznym Entrerim.
Spotkanie nie okazało się w istocie niczym więcej, niż tylko zebraniem mającym na celu uspokoić nerwy Quentina Bodeau. Mistrz gildii chciał zapewnień, że Entreri nie pokaże się tak po prostu i go nie zamorduje. Chalsee Anguaine, manierą czupurnego młodzieńca, obiecał bronić Quentina swoim życiem. LaValle wiedział, że to oczywiste kłamstwo. Czarodziej twierdził, że Entreri nie działałby w ten sposób, że nie przyszedłby zabić Quentina, nie poznawszy wcześniej jego powiązań i współpracowników oraz nie dowiedziawszy się, jaki jest z niego przywódca.
– Entreri nigdy nie jest lekkomyślny – wyjaśnił LaValle. – A scenariusz, którego się obawiasz, jest wielce lekkomyślny.
Do chwili gdy LaValle odwrócił się, by wyjść, Bodeau poczuł się lepiej i stwierdził, że poczułby się jeszcze lepiej, gdyby Dog Perry lub ktoś inny zabił po prostu niebezpiecznego mężczyznę. LaValle wiedział, że nie będzie to takie proste, lecz zachował tę myśl dla siebie.
Zaraz gdy wszedł na swoje pokoje, kompleks złożony z czterech pomieszczeń: dużego salonu, prywatnego gabinetu na prawo, sypialni naprzeciwko oraz laboratorium alchemicznego z biblioteką na lewo, czarodziej poczuł, że coś jest nie tak. LaValle podejrzewał, że to Dog Perry jest źródłem tych kłopotów – mężczyzna nie ufał mu i nawet, choć subtelnie, na osobności oskarżył go o zamiar sprzymierzenia się z Entrerim, jeśli dojdzie do konfrontacji.
Czy mężczyzna przyszedł tu, wiedząc, że LaValle będzie na spotkaniu z Quentinem? Czy wciąż tu jest, kryjąc się z bronią w ręku?
Czarodziej spojrzał z powrotem na drzwi i nie ujrzał śladów, by zamek – a drzwi zawsze były zamknięte na zamek – został naruszony, albo by jego pułapki zostały unieszkodliwione. Istniała jeszcze jedna droga do tego miejsca, zewnętrzne okno, lecz LaValle umieścił na nim tak wiele glifów i znaków strażniczych, rozrzucając je w kilku różnych punktach, że każdy, kto by się przez nie przeczołgiwał, zostałby porażony błyskawicą, trzykrotnie spalony i całkowicie zamrożony na parapecie. Nawet gdyby intruz zdołał przetrwać tę magiczną salwę, eksplozję usłyszano by na całej kondygnacji domu gildii, co sprowadziłoby dziesiątki żołnierzy.
Uspokojony tym prostym sposobem rozumowania oraz czarem ochronnym, jaki umieścił na swym ciele, by uczynić skórę odporną na wszelkie ciosy, LaValle ruszył do swego prywatnego gabinetu.
Drzwi otworzyły się, zanim do nich sięgnął. Stał w nich spokojnie Artemis Entreri.
LaValle zdołał zachować równowagę, lecz kolana niemal się pod nim załamały.
– Wiedziałeś, że wróciłem – rzekł spokojnie Entreri, występując o krok i opierając się o framugę. – Nie spodziewałeś się, że złożę wizytę staremu przyjacielowi?
Czarodziej zebrał się w sobie i potrząsnął głową, spoglądając z powrotem na drzwi.
– Drzwi czy okno? – spytał.
– Drzwi, oczywiście – odparł Entreri. – Wiem, jak dobrze chronisz swoje okna.
– Drzwi również – powiedział cierpko LaValle, bowiem wyraźnie nie zabezpieczył ich wystarczająco.
Entreri wzruszył ramionami.
– Wciąż używasz tej samej kombinacji zamka i pułapki, co w poprzednich kwaterach – wyjaśnił, trzymając klucz. – Podejrzewałem to, ponieważ słyszałem, że byłeś uradowany, odkrywszy, że przetrwały, gdy krasnolud zapukał ci drzwiami w głowę.
– Skąd wziąłeś... – zaczął pytać LaValle.
– Ja ci dostarczyłem zamek, pamiętasz? – odparł Entreri.
– Ale dom gildii jest dobrze chroniony przez żołnierzy nie znanych Artemisowi Entreriemu – spierał się czarodziej.
– Dom gildii ma swoje sekretne szczeliny – cicho odrzekł skrytobójca.
– Ale moje drzwi – ciągnął LaValle. – Tam są... były inne pułapki. Entreri przybrał znudzoną minę, a LaValle przeszedł do rzeczy.
– Bardzo dobrze – powiedział czarodziej, przechodząc obok Entreriego do gabinetu i wskazując skrytobójcy, by podążył za nim. – Mogę kazać dostarczyć dobry posiłek, jeśli sobie życzysz.
Entreri zajął miejsce naprzeciwko LaValle’a i potrząsnął głową.
– Nie przyszedłem tu dla jedzenia, lecz po informację – wytłumaczył. – Wiedzą, że jestem w Calimporcie.
– Wiele gildii wie – potwierdził LaValle skinieniem głowy. – I owszem, ja też wiem. Widziałem cię w moje kryształowej kuli, podobnie, jestem pewien, jak wielu czarodziejów innych paszów. Nie przemieszczałeś się zbytnio z jednego cienia w drugi.
– A powinienem? – spytał Entreri. – Przybyłem tu bez wrogów, o ile wiem, i bez zamiaru, by robić sobie jakichkolwiek nowych.
LaValle roześmiał się na tę absurdalną myśl.
– Bez wrogów? – zapytał. – Zawsze robiłeś sobie wrogów. Robienie sobie wrogów jest oczywistym efektem ubocznym twojej mrocznej profesji. – Jego chichot zamarł szybko, gdy LaValle spojrzał bacznie na nie rozbawionego skrytobójcę. Czarodziej zdał sobie nagle sprawę, iż kpi sobie z być może najniebezpieczniejszego człowieka na całym świecie.
– Dlaczego mnie szpiegowałeś? – spytał Entreri.
LaValle wzruszył ramionami i podniósł dłonie, jakby nie rozumiał pytania.
– To moja praca w gildii – odrzekł.
– Więc poinformowałeś mistrza gildii o moim powrocie?
– Pasza Quentin Bodeau był ze mną, gdy w kryształowej kuli pojawił się obraz – przyznał LaValle.
Entreri jedynie przytaknął, a LaValle poruszył się niespokojnie.
– Nie wiedziałem oczywiście, że to będziesz ty – wyjaśnił czarodziej. – Gdybym wiedział, skontaktowałbym się z tobą prywatnie przed poinformowaniem Bodeau, by poznać twoje zamiary i życzenia.
– Jesteś lojalny – powiedział cierpko Entreri, a LaValle nie przegapił ironii zawartej w tym stwierdzeniu.
– Nie robię pretensji ani obietnic – odparł czarodziej. – Ci, którzy mnie znają, rozumieją, że nie robię wiele, by naruszyć równowagę otaczających mnie sił i służę każdemu, kto najbardziej obciążył swoją szalę wagi.
– Pragmatyczne podejście – powiedział Entreri. – Czyż jednak nie powiedziałeś mi właśnie, że poinformowałbyś mnie, gdybyś wiedział? Robisz obietnicę czarodzieju, obietnicę służby. A jednak, czy ostrzegając mnie, nie łamiesz obietnicy wobec Quentina Bodeau? Być może nie znam cię tak dobrze, jak sądziłem. Być może nie można ci ufać.
– Dla ciebie robię świadomy wyjątek – wyjąkał LaValle, starając się odnaleźć wyjście z tej logicznej pułapki. Wiedział bez cienia wątpliwości, że Entreri spróbuje go zabić, jeśli stwierdzi, że nie można mu ufać.
I wiedział bez cienia wątpliwości, że gdyby Entreri spróbował go zabić, byłby martwy.
– Sama twoja obecność oznacza, że którejkolwiek stronie służysz, przeważyła skalę na swoją korzyść – wyjaśnił. – Tak więc nigdy dobrowolnie nie wystąpiłbym przeciwko tobie.
Entreri odpowiedział jedynie tym, że wpatrywał się stanowczo w mężczyznę, sprawiając, że LaValle poruszył się niespokojnie. Entreri, nie posiadający zbyt wiele czasu na takie gierki i nie mający żadnego zamiaru zranić LaValle’a, przełamał jednak napięcie, i to szybko.
– Opowiedz mi o gildii w jej obecnym wcieleniu – rzekł. – Powiedz mi o Bodeau i jego porucznikach, a także o tym, jak rozwinęła się jego sieć uliczna.
– Quentin Bodeau jest przyzwoitym człowiekiem – ochoczo wypełnił polecenie LaValle. – Nie zabija, jeśli nie jest do tego zmuszony i okrada jedynie tych, którzy mogą sobie pozwolić na stratę. Wielu pod nim, a także liczne inne gildie, postrzega jednak to jako słabość, tak więc gildia ucierpiała pod jego rządami. Nie jesteśmy tak rozlegli jak wtedy, gdy władał Pook, albo gdy ty przejąłeś przywództwo od halflinga Regisa. – Przeszedł do dokładnego opisywania stref wpływów gildii, a skrytobójca był naprawdę zaskoczony, jak bardzo wielka stara gildia Pooka postrzępiła się na krawędziach. Ulice niegdyś leżące w głębi domeny Pooka teraz znajdowały się dalece poza zasięgiem, bowiem alejki uważane za granice pomiędzy rozmaitymi operacjami znajdowały się teraz znacznie bliżej domu gildii.
Entreriego ledwo obchodziła dochodowość operacji Bodeau. Był to zew przetrwania i nic więcej. Starał się jedynie wyczuć aktualny rozkład podbrzusza Calimportu, aby nieświadomie nie sprowadzić na siebie gniewu którejś z gildii.
LaValle przeszedł do poruczników, mówiąc dobrze o potencjale młodego Chalsee oraz ostrzegając Entreriego śmiertelnie poważnym tonem, który jednak ledwo wydawał się ruszać skrytobójcę, przed Dogiem Perrym.
– Obserwuj go bacznie – powtórzył LaValle, zauważając niemal znudzoną minę skrytobójcy. – Dog Perry był przy mnie, gdy cię śledziliśmy i zdecydowanie nie był szczęśliwy, widząc, że Artemis Entreri wrócił do Calimportu. Sama twoja obecność stwarza dla niego zagrożenie, bowiem żąda on dość wysokich cen jako skrytobójca, i nie tylko od Quentina Bodeau. – Wciąż nie otrzymując żadnej wyraźnej odpowiedzi, LaValle nacisnął jeszcze mocniej – Chce zostać następnym Artemisem Entreri – powiedział czarodziej bez ogródek.
Wywołało to chichot ze strony skrytobójcy, nie z powodu wątpliwości względem zdolności Doga Perry’ego, czy też z pochlebstwa. Entreri był rozbawiony faktem, że Dog Perry ledwo rozumiał to, do czego dążył, gdyby bowiem zdawał sobie z tego sprawę, skierowałby swoje pragnienia w innym kierunku.
– Może widzieć twój powrót jako coś więcej niż tylko niedogodność – ostrzegł LaValle. – Być może jako zagrożenie, albo jeszcze gorzej... jako okazję.
– Nie lubisz go – stwierdził Entreri.
– Jest zabójcą pozbawionym dyscypliny, więc niezbyt przewidywalnym – odparł czarodziej. – Strzała wypuszczona przez ślepca. Gdybym był pewien, że idzie na mnie, niezbyt bym się go obawiał. To często irracjonalne działania tego mężczyzny dość mocno nas martwią.
– Nie żywię aspiracji do pozycji Bodeau – zapewnił Entreri czarodzieja po długiej chwili ciszy. – Nie mam również zamiaru nabijać się na sztylet Doga Perry’ego. Tak więc nie okażesz nielojalności wobec Bodeau, informując mnie, czarodzieju, a ja spodziewam się od ciebie choćby tego.
– Jeśli Dog Perry ruszy na ciebie, będziesz powiadomiony – obiecał LaValle, a Entreri uwierzył mu. Dog Perry był ważniakiem, młodym i pełnym nadziei, pragnącym wzmocnić swą reputację jednym pchnięciem sztyletu. Skrytobójca wiedział jednak, że LaValle zna prawdę o nim, i choć czarodziej mógłby być nerwowy, gdyby wywołał gniew Doga Perry’ego, stałby się naprawdę przerażony, gdyby dowiedział się, iż Artemis Entreri chce go ujrzeć martwym.
Entreri siedział jeszcze przez chwilę, zastanawiając się nad paradoksem swojej reputacji. Dzięki jego latom pracy wielu mogło chcieć go zabić, lecz z tych samych powodów wielu innych obawiałoby się wystąpić przeciwko niemu, i naprawdę działało to na jego korzyść.
Oczywiście gdyby Dog Perry zdołał go zabić, wtedy lojalność LaValle’a wobec Entreriego dobiegłaby gwałtownego końca, przechodząc natychmiast na nowego króla skrytobójców.
Dla Artemisa Entreriego wszystko to wydawało się tak całkowicie bezsensowne.
* * *
– Nie widzisz możliwości? – rzucił ganiąco Dog Perry, starając się utrzymać spokojny ton głosu, choć naprawdę pragnął zadusić nerwowego młodego mężczyznę.
– Słyszałeś opowieści? – zripostował Chalsee Anguaine. – Zabijał wszystkich, od mistrzów gildii do magów bitewnych. Każdy, kogo postanowił zabić, jest martwy.
Dog Perry splunął z niesmakiem.
– Był wtedy młodszy – odrzekł. – Był czczony przez wiele gildii, w tym dom Basadoni. Miał powiązania i protekcję. Teraz jest sam, a nie posiada już takiej zwinności co w młodości.
– Powinniśmy zaczekać na właściwy moment i dowiedzieć się więcej o nim, a także odkryć, dlaczego wrócił – uznał Chalsee.
– Im dłużej czekamy, tym lepiej Entreri odbudowuje swą sieć – sprzeciwił się bez wahania Dog Perry. – Czarodziej, mistrz gildii, szpiedzy na ulicach. Nie, jeśli zaczekamy, to nie będziemy mogli ruszyć na niego, nie rozważając możliwości, że nasze akcje rozpoczną wojnę gildii. Rozumiesz oczywiście prawdę o Bodeau i dostrzegasz, że pod jego rządami nie przetrwamy takiej wojny.
– Pozostajesz jego głównym skrytobójcą – spierał się Chalsee. Dog Perry zachichotał na tę myśl.
– Podążam za okazjami – sprostował. – A okazja, którą widzę teraz przed sobą, należy do takich, których nie można zlekceważyć. Jeśli ja – jeśli my – zabijemy Artemisa Entreriego, zajmę jego wcześniejszą pozycję.
– Bez gildii.
– Bez gildii – odpowiedział szczerze Dog Perry. – A raczej powiązany z wieloma gildiami. Miecz dla tego, kto da najwięcej.
– Quentin Bodeau nie zaakceptuje czegoś takiego – rzekł Chalsee. – Straci dwóch poruczników, osłabiając w ten sposób swą gildię.
– Quentin Bodeau zrozumie to, ponieważ gdy jego porucznicy najmą się potężniejszym gildiom, jego własna pozycja będzie lepiej zabezpieczona – odparł Dog Perry.
Chalsee rozważał przez chwilę to optymistyczne rozumowanie, po czym potrząsnął z powątpiewaniem głową.
– Właśnie wtedy Bodeau będzie odsłonięty. Być może będzie się obawiał, iż wtedy jego właśni porucznicy uderzana niego na polecenie innego mistrza gildii.
– Niech tak będzie – powiedział chłodno Dog Perry. – Powinieneś uważać, jak mocno wiążesz swą przyszłość z takimi jak Bodeau. Gildia traci na znaczeniu pod jego władzą i w końcu wchłonie nas inna. Ci, którzy pozwolą ją podbić silniejszemu, mogą znaleźć nowy dom. Ci, którzy będą powiązani lojalnością z przegranym, zostaną obgryzieni przez żebraków w rynsztoku.
Chalsee odwrócił wzrok, w najmniejszym nawet stopniu nie będąc zadowolonym z tej konwersacji. Aż do poprzedniego dnia, kiedy to dowiedzieli się o powrocie Artemisa Entreri, uważał swe życie i karierę za względnie bezpieczne. Wspinał się po szczeblach względnie silnej gildii. Teraz wyglądało na to, iż Dog Perry ma zamiar podnieść poprzeczkę, sięgając na wyższy poziom. Choć Chalsee potrafił zrozumieć pokusę, nie był pewien prawdziwego potencjału. Jeśli uda mu się przeciwko Entreriemu, nie będzie wątpił w przewidywania Doga Perry’ego, lecz sama myśl o wyruszeniu na Artemisa Entreriego...
Chalsee był zaledwie chłopcem, gdy Entreri opuścił na dobre Calimport. Nie był powiązany z gildiami i nie znał nikogo, kogo zabił Entreri. Do czasu jak Chalsee włączył się w podziemny obieg, inni przywłaszczyli sobie pozycje głównych skrytobójców Calimportu: Marcus Nóż z gildii paszy Wroninga, niezależna Clarissa i jej kohorta, prowadzący burdele, które służyły szlachcie z regionu – tak, przeciwnicy Clarissy wydawali się po prostu znikać. Był jeszcze Kadran Gordeon z gildii Basadoni i chyba najgroźniejszy ze wszystkich, Slay Targon, mag bitewny. Żaden z nich nie otarł się nawet o reputację Artemisa Entreriego, nawet mimo tego, iż kariera Entreriego w Calimporcie została zepsuta przez upadek mistrza gildii, któremu rzekomo służył, oraz potwierdzoną niezdolność pokonania pewnego elfa drowa.
A teraz Dog Perry chciał się katapultować w szeregi czworga okrytych złą sławą skrytobójców za pomocą jednego zabójstwa i tak naprawdę plan ten brzmiał rozsądnie dla Chalsee’ego.
Poza, oczywiście, tym drobnym problemem, jakim było zabicie Entreriego.
– Decyzja została podjęta – powiedział Dog Perry, najwyraźniej wyczuwając prywatne myśli Chalsee’ego. – Idę na niego... z twoją pomocą lub bez niej.
Groźba ukryta za tymi słowami nie umknęła Chalsee’emu. Jeśli Dog Perry zamierzał mieć jakieś szansę przeciwko Entreriemu, nie mogło być neutralnych stron. Gdy młody zabójca oznajmił swe zamiary Chalsee’emu, dał bezceremonialnie do zrozumienia, że Chalsee albo musi stanąć po jego stronie, albo przeciwko niemu – znaleźć się na jego dworze lub na Entreriego. Zważywszy, że Chalsee nawet nie znał Entreriego i obawiał się tego mężczyzny w równym stopniu jako sprzymierzeńca, jak i przeciwnika, wybór nie wydawał się zbyt duży.
Obydwaj natychmiast zaczęli snuć plany. Dog Perry był pewny, iż Artemis Entreri będzie martwy w przeciągu dwóch dni.
* * *
– Ten człowiek nie jest wrogiem – zapewnił Quentina LaValle jeszcze tej samej nocy, idąc korytarzami prowadzącymi do prywatnej jadalni mistrza gildii. – Jego powrót do Calimportu nie był powodowany pragnieniem, by odzyskać gildię.
– Skąd możesz to wiedzieć? – spytał wyraźnie nerwowy przywódca. – Skąd ktokolwiek może znać jego zamiary? Zawsze udawało mu się przetrwać dzięki nieprzewidywalności.
– I tu się mylisz – odparł LaValle. – Entreri zawsze był przewidywalny, ponieważ nie ukrywał swych planów. Rozmawiałem z nim.
Wyznanie to sprawiło, iż Quentin Bodeau obrócił się gwałtownie, by stanąć przed czarodziejem.
– Kiedy? – wyjąkał. – Gdzie? Przez cały dzień nie opuszczałeś domu gildii.
LaValle uśmiechnął się i przekrzywił głowę, przyglądając się mężczyźnie – mężczyźnie, który właśnie głupio przyznał się, że monitorował jego ruchy. Jakże przerażony musiał być Quentin, by uciekać się do takich środków. Mimo to czarodziej wiedział, że Quentin zdawał sobie sprawę z tego, iż LaValle oraz Entreri byli starymi towarzyszami i że gdyby Entreri rzeczywiście pragnął stanąć na czele gildii, najprawdopodobniej pozyskałby sobie LaValle’a.
– Nie masz powodu, aby mi nie ufać – powiedział spokojnie LaValle. – Gdyby Entreri chciał z powrotem gildii, mógłbym ci to niezwłocznie powiedzieć, abyś mógł oddać przywództwo i wciąż zachować jakąś wysoką pozycję w hierarchii.
Szare oczy Quentina Bodeau błysnęły niebezpiecznie.
– Oddać? – powtórzył.
– Gdybym przewodził gildii i usłyszał, że Artemis Entreri pragnie mojego stanowiska, z pewnością bym to zrobił! – rzekł LaValle ze śmiechem, który trochę złagodził napięcie. – Nie miej jednak takich obaw. Entreri jest z powrotem w Calimporcie, to prawda, lecz nie jest dla ciebie wrogiem.
– Któż to może wiedzieć? – odparł Bodeau, ruszając dalej korytarzem, a LaValle podążył obok niego. – Zrozum jednak, że masz nie utrzymywać dalszych kontaktów z tym człowiekiem.
– To nie wydaje się zbyt roztropne. Czy nie lepiej jest rozumieć jego poczynania?
– Żadnych dalszych kontaktów – powiedział Quentin Bodeau z większym naciskiem, chwytając LaValle’a za ramię i obracając go tak, by móc spojrzeć czarodziejowi bezpośrednio w oczy. – Żadnych, i to nie jest mój wybór.
– Tracisz okazję, obawiam się – zaczął się sprzeciwiać LaValle. – Entreri jest przyjacielem, bardzo cennym...
– Żadnych! – nalegał Quentin, zatrzymując się nagle, by zaakcentować swoje stanowisko. – Wierz mi, gdy mówię, że chętnie zatrudniłbym skrytobójcę, by zaopiekował się paroma wichrzycielami z kanałowej gildii szczurołaków. Słyszałem, że Entreri szczególnie nie lubi tych odrażających stworzeń, i że one niezbyt za nim przepadają.
LaValle uśmiechnął się na to wspomnienie. Pasza Pook był mocno powiązany z paskudnym przywódcą szczurołaków o imieniu Rassiter. Po upadku Pooka Rassiter starał się pozyskać Entreriego do wzajemnie korzystnego sojuszu. Niestety dla Rassitera, bardzo rozgniewany Entreri nie postrzegał sytuacji w ten sam sposób.
– Ale nie możemy go pozyskać – ciągnął Quentin Bodeau. – Ani też mamy... masz nie utrzymywać z nim żadnych dalszych kontaktów. Rozkazy te przyszły do mnie z gildii Basadoniego, gildii Grabieżców oraz od samego paszy Wroninga.
LaValle przystanął, zbity z tropu przez te oszałamiające wieści. Bodeau wyliczył właśnie nazwy trzech najpotężniejszych gildii Calimportu.
Quentin przystanął przy drzwiach do jadalni, wiedząc, że w środku znajdują się pomocnicy, chcąc załatwić to na osobności z czarodziejem.
– Ogłosili Entreriego nietykalnym – kontynuował, mając na myśli to, że żaden mistrz gildii, pod groźbą wojny ulicznej, nie może nawet rozmawiać z tym człowiekiem, nie mówiąc już o jakichkolwiek kontaktach zawodowych.
LaValle przytaknął, rozumiejąc, lecz nie będąc zbyt zadowolonym z tej perspektywy. Miało to oczywiście sens, podobnie jak każda połączona akcja, na jaką mogły się zgodzić trzy rywalizujące ze sobą gildie. Wyłączono Entreriego z systemu z obawy, że jakiś pomniejszy mistrz gildii mógłby opróżnić swe kufry i nająć skrytobójcę, by ten zabił jednego z ważniejszych przywódców. Ci na najsilniejszych stanowiskach preferowali status quo i wszyscy na tyle obawiali się Entreriego, by rozumieć, iż on sam mógłby naruszyć tę równowagę. Jakież to było świadectwo dla reputacji tego człowieka! Zaś LaValle ponad wszystkich innych rozumiał, iż jest ono słusznie przyznane.
– Rozumiem – powiedział do Quentina, skłaniając się, by ukazać swe posłuszeństwo. – Być może, gdy sytuacja się wyjaśni, znajdziemy okazję, by wykorzystać moją przyjaźń z tym wielce cennym człowiekiem.
Bodeau zdobył się na pierwszy uśmiech od kilku dni, czując się uspokojony wyraźnie szczerymi deklaracjami LaValle’a. Był naprawdę dalece spokojniejszy, gdy ruszyli dalej na wieczorny posiłek.
Nie było tak jednak z LaValle’em. Ledwo mógł uwierzyć, że inne gildie zareagowały tak szybko, by odizolować Entreriego. Jeśli o to chodziło, to rozumiał, że będą bacznie obserwować skrytobójcę – na tyle bacznie, by dowiedzieć się o wszystkich staraniach podjętych przeciwko skrytobójcy oraz w razie potrzeby ściągnąć odwet na każdą gildię, która okazałaby się na tyle głupia, by próbować zabić tego mężczyznę.
LaValle zjadł szybko, po czym wyszedł, tłumacząc, że jest w trakcie zapisywania szczególnie trudnego zwoju, który miał nadzieję ukończyć tej nocy.
Udał się natychmiast do swej kryształowej kuli w nadziei na zlokalizowanie Doga Perry’ego, i naprawdę ucieszył się, dowiadując, iż zaciekły młodzieniec oraz Chalsee Anguaine wciąż znajdowali się w domu gildii. Dopadł ich na poziomie ulicy, w głównej zbrojowni. Z łatwością mógł odgadnąć, co mogli robić w tym właśnie pomieszczeniu.
– Zamierzacie wyjść dzisiejszego wieczora? – spytał spokojnie czarodziej.
– Wychodzimy każdego wieczora – odparł Dog Perry. – To nasza praca, czyż nie?
– Trochę dodatkowej broni? – spytał podejrzliwie LaValle, zauważając, iż obydwaj mężczyźni mieli w każdym możliwym i znajdującym się pod ręką miejscu przypięte sztylety.
– Nieostrożny porucznik gildii zazwyczaj jest martwy – zauważył cierpko Dog Perry.
– W istocie – przyznał z ukłonem LaValle. – Zaś, zgodnie ze słowami gildii Basadoni, Wroninga oraz Grabieżców, porucznik gildii, który idzie na Artemisa Entreri, nie czyni przysługi mistrzowi swej gildii.
Ta bezceremonialna deklaracja sprawiła, iż obydwaj mężczyźni zatrzymali się. Dog Perry otrząsnął się szybko i spokojnie powrócił do przygotowań bez żadnego widocznego śladu winy na beznamiętnej twarzy. Mniej doświadczony Chalsee okazywał jednak wyraźne ślady niepokoju. LaValle wiedział, że trafił dokładnie w cel. Tej właśnie nocy szli na Entreriego.
– Sądziłbym, że najpierw się ze mną skonsultujecie – stwierdził czarodziej – aby poznać jego lokalizację, a być może przyjrzeć się niektórym osłonom, jakie ustawił.
– Bełkoczesz, czarodzieju – stwierdził Dog Perry. – Muszę zająć się wieloma obowiązkami i nie mam czasu na twoje głupstwa. – Skończywszy, zatrzasnął drzwi do składu z bronią, po czym przeszedł obok LaValle’a. Nerwowy Chalsee Anguaine ruszył za nim, wielokrotnie zerkając przez ramię.
LaValle zrozumiał, że Dog Perry rzeczywiście postanowił ruszyć za Entrerim, a także zdecydował, iż LaValle’owi nie można było ufać w kwestii niebezpiecznego skrytobójcy. Teraz czarodziej, rozważając wszelkie ewentualności, sam znalazł się w dylemacie. Jeśli Dogowi Perry’emu powiedzie się zabójstwo Entreriego, niebezpieczny młodzieniec, który wyraźnie oznajmił, iż nie jest przyjacielem LaValle’a, ogromnie zyska na statusie i potędze (jeśli inne gildie nie postanowią zabić go za pochopne działanie). Jeśli jednak Entreri wygra, co LaValle uważał za najbardziej prawdopodobne, może nie spodobać mu się fakt, iż LaValle nie skontaktował się z nim, by go ostrzec.
Mimo to LaValle nie mógł ośmielić się użyć swej magii, by skontaktować się z Entrerim. Jeśli inne gildie obserwowały skrytobójcę, takie formy kontaktu można by z łatwością wykryć i wyśledzić.
Bardzo zdenerwowany LaValle wrócił do swych komnat i siedział przez długą chwilę w ciemności. W przypadku obydwu scenariuszów, niezależnie czy Dog Perry, czy Entreri okażą się zwycięscy, gildia może znaleźć się w niemałych kłopotach. Czy powinien iść do Quentina Bodeau? – zastanawiał się, lecz odrzucił tę myśl, zdając sobie sprawę, iż Quentin nie uczyni nic poza przemierzaniem podłogi i obgryzaniem paznokci. Dog Perry znajdował się teraz na ulicy, a Quentin nie miał sposobu, by go przywołać z powrotem.
Czy powinien zajrzeć do swej kryształowej kuli i spróbować poznać przebieg walki? LaValle znów musiał rozważyć, iż jakikolwiek magiczny kontakt, nawet gdyby nie było to nic więcej niż śledzenie, mógłby zostać wykryty przez czarodziejów najętych przez potężniejsze gildie, a następnie wskazać na LaValle’a.
Siedział więc w ciemności, zastanawiając się i martwiąc, a godziny mijały.
DOLINA ZOSTAJE Z TYŁU
Drizzt obserwował każdy wykonywany przez barbarzyńcę, gest – sposób, w jaki Wulfgar siedział, w jaki sięgał po swą kolację – szukając jakichś wskazówek na temat jego nastroju. Czy walka z gigantami pomogła? Czy Drizzt „ujeździł konia”, jak opisał swe nadzieje Regisowi? Czy też Wulfgar był teraz w gorszym stanie niż przed walką? Czy był bardziej pochłonięty świeżą winą, choć jego czyny, bądź też ich brak, tak naprawdę nic ich nie kosztowały?
Wulfgar musiał dostrzec, że nie spisał się dobrze na początku walki, lecz czy we własnych myślach nadrobił tę pomyłkę swymi następnymi działaniami?
Drizzt lepiej dostrzegał takie uczucia niż ktokolwiek inny, lecz prawdę mówiąc, nie mógł nawet w najmniejszym stopniu odczytać wewnętrznego stanu barbarzyńcy. Wulfgar poruszał się metodycznie, mechanicznie, tak samo jak od powrotu ze szponów Errtu, nie pokazując oznak bólu, satysfakcji, ulgi czy czegokolwiek innego. Wulfgar istniał, lecz nie do końca żył. Jeśli w tych błękitnych jak niebo oczach pozostała iskra namiętności, Drizzt nie mógł jej dostrzec. Tak więc drowi tropiciel pozostał z wrażeniem, że walka z gigantami nie miała konsekwencji, ani nie wzmocniła pragnienia barbarzyńcy, by żyć, ani też nie nałożyła na niego żadnych dalszych brzemion. Spoglądając teraz na swego przyjaciela, na mężczyznę odrywającego kawałek ptasiego mięsa od kości, na jego niewzruszoną i nic nie ujawniającą minę, Drizzt musiał przyznać przed sobą, że nie tylko skończyły mu się odpowiedzi, lecz również miejsca, gdzie ich szukać.
Wtedy Catti-brie podeszła do Wulfgara i usiadła obok niego, a barbarzyńca przerwał, by na nią spojrzeć. Zdołał nawet lekko się do niej uśmiechnąć. Być może uda jej się tam, gdzie on sam zawiódł, pomyślał drow. On i Wulfgar byli przyjaciółmi, to pewne, lecz barbarzyńca i Catti-brie dzielili coś głębszego.
Myśl o tym wywołała w trzewiach Drizzta wir sprzecznych odczuć. Z jednej strony drow troszczył się bardzo o Wulfgara i niczego nie chciał bardziej, niż by barbarzyńca uleczył swe emocjonalne rany. Z drugiej strony widok Catti-brie tak blisko mężczyzny wywoływał w nim ból. Starał się temu zaprzeczyć, starał się wznieść ponad to, lecz to w nim było, był to fakt, którego nie mógł odrzucić.
Był zazdrosny.
Z wielkim wysiłkiem drow zdusił te uczucia na tyle, by zostawić parę samą. Podszedł do Bruenora oraz Regisa i nie był w stanie nie skontrastować rozpromienionej twarzy halflinga, pochłaniającego trzecią porcję, z Wulfgarem, który wydawał się jeść tylko po to, by utrzymać swe ciało przy życiu. Pragmatyzm przeciwko czystej przyjemności.
– Jutro opuścimy dolinę – mówił Bruenor, wskazując na ciemne sylwetki gór majaczących znacznie wyżej na wschodzie i południu. Istotnie, wóz okrążył zakręt i nie kierowali się już na zachód, lecz na południe. Wicher, zawsze wypełniający uszy w Dolinie Lodowego Wichru, zmienił się w okazyjne podmuchy.
– Jak mój chłopak? – spytał Bruenor, zauważywszy mrocznego elfa.
Drizzt wzruszył ramionami.
– Mogłeś doprowadzić do jego śmierci, ty durny, głupi elfie – prychnął krasnolud. – Mogłeś nas wszystkich doprowadzić do śmierci. I to nie pierwszy raz!
– I nie ostatni – obiecał z uśmiechem Drizzt, skłaniając się nisko. Wiedział, że Bruenor się z nim bawi, że krasnolud lubi dobrą walkę równie mocno jak on, zwłaszcza przeciwko gigantom. Owszem, Bruenor był na niego zdenerwowany, lecz tylko dlatego, że Drizzt nie uwzględnił go w pierwotnych planach bitwy. Krótka lecz brutalna walka już dawno pozbawiła Bruenora urazy i teraz krasnolud drażnił drowa, aby zmniejszyć swą troskę o Wulfgara.
– Widziałeś jego twarz, gdy walczyliśmy? – spytał poważniej krasnolud. – Widziałeś go, gdy Pasibrzuch pojawił się z tym swoim śmierdzuncym, gigancim przyjacielem i wyglądało na to, że mój chłopak może zostać zmiażdżony na placek?
Drizzt przyznał, że nie.
– Byłem wtedy zajęty czym innym – wyjaśnił. – I sytuacją Guenhwyvar.
– Nic – oznajmił Bruenor. – Zupełnie nic. Żadnego gniewu, gdy uniósł młot, by rzucić nim w gigantów.
– Wojownik zdusza swój gniew, by zachować kontrolę – uznał drow.
– Ba, ale nie tak – zripostował Bruenor. – Widziałem wściekłość w moim chłopcu, gdy walczył z Errtu na lodowej wyspie, wściekłość przekraczającą wszystko, co moje stare oczy kiedykolwiek widziały. I jakże chciałbym znów ją ujrzeć. Gniew, wściekłość, nawet strach!
– Ja go widziałem, gdy przybyłem do walki – przyznał Regis. – Nie wiedział, że ten nowy i wielki gigant jest sojusznikiem, a jeśli nie, czy nie dołączy do pozostałych gigantów. Wtedy Wulfgar z łatwością zostałby zabity, bowiem na tej swojej otwartej półce nie miał przed nami obrony. A mimo to w ogóle nie był wystraszony. Spojrzał prosto na giganta i wszystkim co ujrzałem, była…
– Rezygnacja – dokończył za niego drow. – Akceptacja wszystkiego, co mu zgotuje los.
– Nie rozumiem tego – przyznał Bruenor.
Drizzt nie miał dla niego odpowiedzi. Miał oczywiście swoje podejrzenia, bowiem bolesne przeżycia Wulfgara były zbyt wielkie, skradły mu więc jego nadzieje i marzenia, jego namiętności i cele, lecz nie potrafił znaleźć sposobu, by przekazać to w słowach, które wiecznie pragmatyczny krasnolud mógłby zrozumieć. Uznał to za pewnego rodzaju ironię, bowiem najbliższym przykładem podobnego zachowania, jaki przychodził mu na myśl, był sam Bruenor, zaraz po tym jak Wulfgar został pokonany przez yochlola. Krasnolud przez nie kończące się dni błąkał się bez celu po korytarzach, pogrążając się w smutku.
Tak, uświadomił sobie Drizzt, to było odpowiednie słowo. Wulfgar się smucił.
– Czas ruszać – stwierdził Regis, wyrywając mrocznego elfa z kontemplacji. Drizzt popatrzył na halflinga, a następnie na Bruenora.
– Camlaine zaprosił nas na grę w kości – wyjaśnił Bruenor. – Chodź z nami, elfie. Twoje oczy lepiej widzą i mogę cię potrzebować.
Drizzt zerknął z powrotem na ognisko, na Wulfgara oraz Catti-brie, siedzących bardzo blisko i rozmawiających. Zauważył, że Catti-brie nie mówiła przez cały czas. W jakiś sposób zajęła Wulfgara, nawet trochę ożywiła go dyskusją. Duża część Drizzta chciała tu zostać i obserwować każdy ich ruch, lecz drow nie chciał poddać się tej słabości, tak więc udał się wraz z Bruenorem i Regisem, by obserwować grę w kości.
* * *
– Nie możesz znać naszego bólu, gdy patrzyliśmy, jak spada na ciebie strop – powiedziała Catti-brie, delikatnie kierując konwersację na ten pamiętny dzień w trzewiach Mithrilowej Hali. Aż do tej chwili ona i Wulfgar dzielili się szczęśliwszymi wspomnieniami z wcześniejszych walk, bitew, w których towarzysze pokonywali potwory i zażegnywali niebezpieczeństwa, nie płacąc tak wysokiej ceny.
Wulfgar nawet się włączył, opowiadając o swej pierwszej walce z Bruenorem – przeciwko Bruenorowi – gdy złamał swój prosty drąg na głowie krasnoluda, jedynie po to, by te niskie, uparte stworzenie podcięło mu nogi i pozostawiło nieprzytomnym na polu. Gdy konwersacja ciągnęła się dalej, Catti-brie skupiła się na innym ważnym wydarzeniu: stworzeniu Aegis-fanga. Jak wiele miłości było włożone w tę pracę, która była ukoronowaniem niesamowitej kowalskiej kariery Bruenora i wyrazem czystego uczucia krasnoluda do Wulfgara.
– Gdyby cię tak nie kochał, nie byłby w stanie wykonać tak wspaniałej broni – wyjaśniła. Gdy ujrzała, że jej słowa przedostaną się do pełnego bólu mężczyzny, znów delikatnie zmieniła temat, na cześć, z jaką Bruenor traktował młot bojowy po, jak się wydawało, śmierci Wulfgara. To zaś sprowadziło oczywiście Catti-brie do dyskusji o dniu zagłady Wulfgara, do wspomnienia o złym yochlolu.
Ku jej wielkiej uldze Wulfgar nie napiął się, gdy udała się w tym kierunku, lecz został z nią, słuchając jej słów i dodając własne, gdy wydawało się to stosowne.
– Cała siła opuściła moje ciało – ciągnęła Catti-brie. – I nigdy wcześniej nie widziałam Bruenora bliżej załamania. Wytrzymaliśmy jednak i zaczęliśmy walczyć w twoim imieniu, ku zagładzie naszych wrogów.
W jasnych oczach Wulfgara pojawił się przebłysk i kobieta ucichła, dając mu czas na przetrawienie jej słów. Sądziła, że odpowie, lecz nie zrobił tego, a sekundy uciekały szybko.
Catti-brie przysunęła się bliżej i otoczyła go ramieniem, kładąc głowę na jego silnym barku. Nie odepchnął jej, a nawet przesunął się, tak by obojgu było wygodniej. Kobieta miała nadzieję na więcej, pragnęła doprowadzić Wulfgara do emocjonalnego wyzwolenia. Choć jednak nie osiągnęła tego, dostrzegła, iż i tak otrzymała więcej, niż miałaby prawo oczekiwać. Miłość nie wypłynęła na powierzchnię, lecz nie zrobiła tego również wściekłość.
To wymagało czasu.
Grupa rzeczywiście wytoczyła się następnego poranka z Doliny Lodowego Wichru, a zmiana została podkreślona przez wiatr. W dolinie wicher wiał z północnego wschodu, płynąc od zimnych wód Morza Ruchomego Lodu. U styku punktów na południe, wschód i północ od masywu gór wicher już nie wiał, była to raczej kwestia podmuchów niż bezustannego gwizdu w dolinie. Teraz zaś, trochę bardziej na południe, wicher znów się zerwał, odbijając się od górującego Grzbietu Świata. W przeciwieństwie do chłodnego wiatru, który dawał nazwę Dolinie Lodowego Wichru, ten był delikatny, dążył z cieplejszych okolic na południu lub znad ciepłych wód Wybrzeża Mieczy, uderzając od bariery gór i odbijając się z powrotem.
Drizzt i Bruenor spędzili większość dnia z dala od wozu, zarówno by przepatrywać teren wokół miarowo, acz powoli poruszającej się drużyny, jak i by dać trochę prywatności Catti-brie oraz Wulfgarowi. Kobieta wciąż mówiła, dalej starając się zaprowadzić mężczyznę w lepsze miejsce i czas. Regis jechał przez cały długi dzień w tylnej części wozu, siedząc pośród wspaniale pachnących pyszności.
Ten dzień podróży okazał się cichy i nie obfitował w wydarzenia, nie licząc chwili, gdy Drizzt odnalazł szczególnie niepokojący trop, należący do wielkiego, obutego giganta.
– Przyjaciel Pasibrzucha? – spytał Bruenor, nachylając się nisko obok tropiciela i przyglądając śladowi.
– Na to wygląda – odparł Drizzt.
– Durny halfling bardziej zaczarował tego stwora niż powinien – mruknął Bruenor.
Drizzt, który rozumiał moc rubinowego wisiorka oraz ogólną naturę zaklęć, nie mógł się zgodzić. Wiedział, że gigant, niegłupie stworzenie, został uwolniony od splecionego przez Regisa czaru wkrótce po opuszczeniu grupy. Najprawdopodobniej, zanim oddalili się na kilka kilometrów, gigant zaczął się zastanawiać, dlaczego w ogóle raczył pomóc halflingowi i jego dziwnej grupie przyjaciół. Tak więc krótko po tym albo zapomniał o całym incydencie, albo stał się naprawdę rozwścieczony, że został tak oszukany.
A teraz behemot wydawał się ich śledzić, zdał sobie sprawę Drizzt, dostrzegając kierunek tropów.
Być może był to zwyczajny zbieg okoliczności lub też ewentualnie inny gigant – w końcu Dolina Lodowego Wichru nie narzekała na ich niedobór. Drizzt nie mógł być pewien, tak więc, gdy zwiadowcy wrócili na wieczorny posiłek, nie powiedzieli nic o tropach czy o wzmocnieniu nocnej warty. Drizzt wyszedł jednak sam, zarówno po to, by oddalić się od ciągnącej się sceny między Catti-brie a Wulfgarem, jak i by rozejrzeć się w poszukiwaniu wszelkich wrogich gigantów. Tam, w mroku nocy, mógł być sam ze swymi myślami i obawami, mógł toczyć swe emocjonalne wojny i przypominać sobie raz za razem, że to Catti-brie powinna zdecydować, jak potoczy się jej życie.
Za każdym razem, gdy przypominał sobie wydarzenie podkreślające, jak inteligentna i szczera była zawsze ta kobieta, odczuwał pociechę. Gdy księżyc zaczął leniwie schodzić ku odległym wodom Wybrzeża Mieczy, drow poczuł nagłe ciepło. Choć ledwo widział ogień obozowiska, rozumiał, że znajduje się naprawdę wśród przyjaciół.
* * *
Wulfgar zajrzał głęboko w jej niebieskie oczy, zdając sobie sprawę, że celowo doprowadziła go do tego punktu, powoli i starannie wygładziła poszarpane krawędzie jego zmaltretowanej świadomości, masowała ściany gniewu, dopóki jej delikatny dotyk nie starł ich w nicość. A teraz chciała, żądała spojrzenia za te ściany, chciała ujrzeć demony dręczące Wulfgara.
Catti-brie siedziała cicho, spokojnie, czekając cierpliwie. Wyciągnęła z mężczyzny niektóre przerażające opowieści, po czym zagłębiła się dalej, poprosiła go, by obnażył swą duszę i wyjawił prawdę o grozie, którą przeżył. Wiedziała, że nie jest to łatwe dla dumnego i silnego mężczyzny.
Lecz Wulfgar nie odtrącił jej. Siedział teraz, z wirującymi myślami, ze spojrzeniem utkwionym w jej oczach. Oddech wydostawał się z niego sapnięciami, a serce dudniło w wielkiej piersi.
– Tak długo trzymałem się ciebie – powiedział cicho. – Tam na dole, pośród dymu i pyłu, trzymałem się mocno obrazu mojej Catti-brie. Cały czas miałem go przed sobą. Naprawdę.
Przerwał, by złapać oddech, a Catti-brie położyła delikatnie swoją dłoń na jego.
– Tak wiele widoków, których człowiek nie powinien ujrzeć – rzekł cicho Wulfgar, a Catti-brie ujrzała w kącikach jego jasnych oczu ślad wilgoci. – Zwalczyłem jednak je wszystkie twoim obrazem.
Catti-brie uśmiechnęła się, lecz niezbyt to uspokoiło Wulfgara.
– Wykorzystywał to przeciwko mnie – ciągnął mężczyzna, a jego ton obniżał się, niemal stając się warkotem. – Errtu znał moje myśli i obracał je przeciwko mnie. Pokazał mi zakończenie walki z yochlolem – jak stworzenie przedziera się przez gruzy, rzuca się na ciebie i rozrywa na strzępy. Następnie ruszyło na Bruenora...
– Czy to nie yochlol sprowadził cię na dolne plany? – spytała Catti-brie, starając się użyć logiki, by przełamać demoniczny czar.
– Nie pamiętam – przyznał Wulfgar. – Przypominam sobie upadek kamieni, ból, gdy zęby yochlola rozrywały mą pierś, a potem jedynie czerń, dopóki nie przebudziłem się na dworze Pajęczej Królowej.
– Lecz nawet ten obraz... ty nie rozumiesz! Jedyną rzecz, jakiej mogłem się trzymać, Errtu wypaczył i obrócił przeciwko mnie. Jedyna pozostała mi w sercu nadzieja wypaliła się i pozostawiła mnie pustym.
Catti-brie przysunęła się bliżej, jej twarz była zaledwie kilka centymetrów od Wulfgara.
– Jednak nadzieja rozpala się na nowo – powiedziała delikatnie. – Errtu zniknął, wygnany na sto lat, a Pajęcza Królowa i jej piekielne drowie sługi od lat nie wykazują zainteresowania Drizztem. Ta droga się skończyła, jak się wydaje, a przed nami leży tak wiele nowych. Droga do Duchowego Uniesienia i do Cadderly’ego. Stąd udamy się może do Mihtrilowej Hali, a później, jeśli tak postanowimy, możemy skierować się do Waterdeep i kapitana Deudermonta, ruszyć w szaloną podróż na Duszku Morskim, przecinając fale i ścigając piratów.
– Jakież możliwości leżą przed nami! – ciągnęła z szerokim uśmiechem, a jej niebieskie oczy pobłyskiwały podnieceniem. – Wcześniej musimy jednak pogodzić się z przeszłością.
Wulfgar słyszał ją dobrze, lecz potrząsnął jedynie głową, przypominając jej, że mogło to nie być takie proste, jak to wyraziła.
– Przez wszystkie te lata myśleliście, że nie żyję – powiedział. – A ja wtedy tak myślałem o was. Sądziłem, że ty zostałaś zabita, Bruenor został zabity, a Drizzt rozkrojony na ołtarzu jakiejś niegodziwej drowiej matki opiekunki. Porzuciłem nadzieje, ponieważ jej nie było.
– Jednak dostrzegasz kłamstwo – stwierdziła Catti-brie. – Zawsze jest nadzieja, musi być zawsze. Takie jest kłamstwo złego rodzaju Errru. Kłamstwo ich otacza i sami są kłamstwem. Kradną nadzieję, ponieważ bez nadziei nie ma siły. Bez nadziei nie ma wolności. W niewoli serca demon znajduje największą przyjemność.
Wulfgar wziął głęboki, głęboki oddech, starając się przetrawić to wszystko, równoważąc logikę słów Catti-brie – oraz prosty fakt, iż rzeczywiście uciekł ze szponów Errtu – dotkliwym bólem wspomnień.
Catti-brie również spędziła dużo czasu, przetrawiając wszystko, co Wulfgar ukazał jej przez ostatnie dni. Rozumiała teraz, że jej przyjaciela więziło coś więcej niż tylko ból i groza. Tylko jedno uczucie mogło tak okaleczyć mężczyznę. Odgrywając wspomnienia w swym umyśle, Wulfgar odnalazł jego odrobinę tam, gdzie się poddał, tam, gdzie oddał się pragnieniom Errtu lub demonicznych sług, tam, gdzie utracił swą odwagę lub upór. Tak, było oczywiste dla Catti-brie, wpatrującej się stanowczo w mężczyznę, iż to wina była ponad wszystko demonem czasu, jaki Wulfgar spędził u Errtu.
Oczywiście dla niej brzmiało to absurdalnie. Chętnie wybaczyłaby wszystko, co Wulfgar powiedział lub zrobił, by przetrwać w dekadenckiej Otchłani. Zupełnie wszystko. Nie był to jednak absurd, szybko przypomniała sobie, bowiem było to wyraźnie wyrysowane w pełnych bólu rysach wielkiego mężczyzny.
Wulfgar zacisnął oczy i zagryzł zęby. Miała rację, powtarzał sobie nieustannie. Przeszłość była przeszłością, minionym doświadczeniem, nauczoną lekcją. Teraz znów byli wszyscy razem, zdrowi i na drodze do przygody. Teraz poznał błędy swego wcześniejszego związku z Catti-brie i mógł spojrzeć na nią z nowymi nadziejami oraz pragnieniami.
Gdy otworzył znów oczy, by na nią spojrzeć, dostrzegła, że ogarnął go względny spokój. A wtedy wychylił się, całując ją delikatnie, jedynie muskając swymi wargami jej usta, jakby pytał o pozwolenie.
Catti-brie rozejrzała się dookoła i ujrzała, że są sami. Choć pozostali nie byli zbyt daleko, ci, którzy nie spali, byli zbyt pochłonięci hazardem, by cokolwiek zauważyć.
Wulfgar znów ją pocałował, trochę bardziej natarczywie, zmuszając ją, by zastanowiła się nad swymi uczuciami wobec niego. Czy go kochała? Jako przyjaciela z pewnością, lecz czy była gotowa, by przenieść tę miłość na inny poziom?
Catti-brie szczerze nie wiedziała. Kiedyś była zdecydowana oddać swą miłość Wulfgarowi, wyjść za niego i wychowywać jego dzieci, dzielić z nim życie. Było to jednak tak wiele lat temu, w innym czasie, innym miejscu. Teraz żywiła zapewne uczucia do innego, choć tak naprawdę nie sprawdziła owych uczuć ani trochę bardziej niż aktualnych wobec Wulfgara.
I nie miała czasu sprawdzić ich teraz, bowiem Wulfgar znów ją namiętnie pocałował. Gdy nie odpowiedziała odpowiednio, wycofał się na długość ramion, wpatrując się w nią stanowczo.
Spoglądając wtedy na niego, znajdującego się na skraju katastrofy, na urwisku pomiędzy przeszłością a przyszłością, Catti-brie doszła do przekonania, że musi mu to dać. Przyciągnęła go z powrotem i zaczęła następny pocałunek. Objęli się mocno, a Wulfgar sprowadził ją na ziemię. Przetaczali się, dotykali, pieścili, grzebali przy swych ubraniach.
Pozwoliła mu zatracić się w namiętności, pozwoliła mu dotykać się oraz całować i była zadowolona z przyjętej przez siebie roli, żywiła nadzieję, iż to spotkanie, ta noc, pomoże sprowadzić Wulfgara z powrotem do świata żyjących.
I to działało. Wulfgar to wiedział, czuł to. Obnażył przed nią swe serce i duszę, odrzucił swe osłony, pławił się w jej dotyku, w jej słodkim smaku, w jej miękkości.
Był wolny! Przez te pierwszych kilka minut był wolny i było to tak wspaniałe, tak piękne, tak rzeczywiste.
Przetoczył się na plecy, a jego silne objęcia pociągnęły Catti-brie na niego. Przygryzł lekko jej kark, po czym, zbliżając się do punktu ekstazy, odchylił głowę z powrotem, by móc spojrzeć jej w oczy i dzielić się chwilą radości.
Odpowiedziało mu spojrzenie uśmiechającego się lubieżnie sukuba, niegodziwej kusicielki z Otchłani.
Myśli Wulfgara popędziły z powrotem przez Dolinę Lodowego Wichru, z powrotem do Morza Ruchomego Lodu, do lodowej jaskini oraz walki z Entu, po czym jeszcze dalej, z powrotem do wirującego dymu i koszmarów. Wszystko to było kłamstwem, uświadomił sobie. Walka, ucieczka, połączenie z przyjaciółmi. Wszystko to kłamstwo sfabrykowane przez Errtu, by rozpalić na nowo jego nadzieję, aby demon mógł ją znowu wyssać. Wszystko to kłamstwo, a on wciąż jest w Otchłani, marząc o Catti-brie, a przebywając w objęciach obrzydliwego sukuba.
Jego potężna dłoń sięgnęła pod brodę stworzenia i odepchnęła je. Jego druga dłoń wykonała paskudny cios, po czym uniosła bestię w powietrze i odrzuciła, ciskając w piach. Wulfgar z rykiem podniósł się na nogi, podciągając i prostując spodnie. Zataczając się, ruszył do ogniska i ignorując ból, wyciągnął rękę, by chwycić płonące polano, po czym odwrócił się z powrotem, by zaatakować niegodziwego sukuba.
Odwrócił się, by zaatakować Catti-brie.
Wtedy ją rozpoznał, na wpół ubraną, chwiejącą się na rękach i kolanach, z krwią płynącą obficie z nosa. Zdołała podnieść na niego wzrok. Na jej pobitej twarzy nie widniała wściekłość, jedynie zmieszanie. Ciężar winy niemal podciął silne nogi barbarzyńcy.
– Ja nie... – wyjąkał. – Nigdy bym nie... – Chwytając z trudem powietrze i łkając cicho, Wulfgar popędził przez obozowisko, ciskając na bok palącą się gałąź. Barbarzyńca podniósł swój plecak i młot bojowy i pobiegł w mrok nocy, w nieskończoną ciemność swego udręczonego umysłu.
OPLECIONY WODOROSTAMI
Nie możesz wejść do środka – powiedział zza barykady piskliwy głos. – Proszę, panie, błagam cię. Odejdź.
Entreri nie uważał nerwowego tonu halflinga za zbyt zabawny, bowiem w jego umyśle rozbrzmiewały niebezpiecznie implikacje zamknięcia. On i Dwahvel zawarli umowę – wzajemnie korzystną umowę, która zresztą wydawała się faworyzować halflinkę – a jednak teraz wyglądało na to, iż Dwahvel wycofywała swe słowo. Jej odźwierny nawet nie wpuścił Entreriego do Miedzianej Stawki. Entreri cieszył się myślą kopnięcia w barykadę, lecz jedynie przez chwilę. Przypomniał sobie, że halflingi były często biegłe w zastawianiu pułapek. Wtedy pomyślał, że mógłby wsunąć sztylet przez szparę pomiędzy deskami, w ramię lub kciuk bezczelnego odźwiernego lub cokolwiek, co się nadarzy. Na tym polegało piękno sztyletu Entreriego: mógł go wbić gdziekolwiek i wyssać stamtąd energię życiową.
To znowuż była jednak przelotna myśl, bardziej fantazja zrodzona z frustracji niż działanie, jakie zawsze ostrożny Entreri mógłby poważnie rozważać.
– A więc odejdę – powiedział spokojnie. – Poinformuj jednak Dwahvel, iż mój świat jest podzielony pomiędzy przyjaciół a wrogów. – Odwrócił się i zaczął iść, pozostawiając zdenerwowanego odźwiernego.
– Och, ależ to zabrzmiało jak groźba – dobiegł inny głos, zanim Entreri zdołał przebyć dziesięć kroków ulicą.
Skrytobójca zatrzymał się i przyjrzał małej szczelinie na ścianie Miedzianej Stawki, wizjerowi, jak sobie uświadomił, a najprawdopodobniej również otworowi strzelniczemu.
– Dwahvel – powiedział, wykonując lekki ukłon.
Ku jego zaskoczeniu szczelina poszerzyła się i fragment ściany odsunął się na bok. Dwahvel wyszła na zewnątrz.
– Tak szybko określasz wrogów – rzekła, potrząsając głową, a jej kręcone, brązowe loki zatańczyły wesoło.
– Ależ nie – odparł skrytobójca. – Choć zezłościło mnie, iż najwyraźniej zdecydowałaś zerwać naszą umowę.
Twarz Dwahvel napięła się nagle. Zmienił się ton głosu halflinki.
– Opleciony wodorostami – wyjaśniła, stosując wyrażenie bardziej powszechne dla łodzi rybackich niż dla ulic, lecz słyszane już wcześniej przez Entreriego. Na kutrach „oplatanie wodorostami” odnosiło się do praktyki izolowania szczególnie kłopotliwych krabów, które musiały być dostarczone na rynek żywe, budowania wokół nich barykady z wodorostów. Na ulicy termin ów był mniej dosłowny, choć o podobnym znaczeniu. Opleciona wodorostami osoba była odizolowana przez barykadę gróźb.
Nagle twarz Entreriego również się napięła.
– Rozkaz nadszedł z gildii większych niż moja, gildii, które mogłyby, i nie zawahałyby się, spalić Miedziana Stawkę i zabić wszystkich moich pobratymców – powiedziała Dwahvel, wzruszając ramionami. – Entreri jest opleciony wodorostami, tak powiedzieli. Nie możesz mnie winić, że odmawiam ci wejścia.
Entreri przytaknął. Bardziej niż wielu innych potrafił docenić pragmatyzm instynktu przetrwania.
– Jednak postanowiłaś wyjść i porozmawiać ze mną – rzekł. Dwahvel znów wzruszyła ramionami.
– Tylko po to, by wyjaśnić, że nasza umowa dobiegła końca – powiedziała. – Oraz by zapewnić, że nie podchodzę pod tą drugą kategorię, którą podałeś mojemu odźwiernemu. Tyle mogę ci dać, bez zapłaty za tę usługę. Każdy wie już, że wróciłeś, i sama twoja obecność uczyniła ich nerwowymi. Stary Basadoni wciąż włada swą gildią, lecz jest teraz w cieniu, to bardziej figurant niż przywódca. Ci, którzy zajmują się sprawami gildii Basadoni, a również innych gildii, nie znają cię. Znają jednak twoją reputację. Mogą się więc ciebie obawiać, tak jak obawiają się siebie nawzajem. Czy pasza Wroning może się nie bać, że Grabieżcy najęli Entreriego, by go zabił? Czy też nawet w obrębie poszczególnych gildii, czy ci, którzy rywalizują o pozycję przed spodziewaną śmiercią paszy Basadoniego, nie obawiają się, iż jeden z pozostałych pozyskał Entreriego, by zapewnić sobie awans?
Entreri znów przytaknął, lecz odparł – A czy nie jest możliwe, że Artemis Entreri po prostu wrócił do domu?
– Oczywiście – powiedziała Dwahvel. – Lecz dopóki nie poznają prawdy o tobie, będą się ciebie obawiać, a jedynym sposobem, by poznać prawdę...
– Jest oplecenie wodorostami – dokończył skrytobójca. Zaczął dziękować Dwahvel za okazanie odwagi i wyjście na zewnątrz, by mu to powiedzieć, lecz przerwał. Dostrzegł, że być może halflinka jedynie wykonywała rozkazy, że być może to spotkanie było częścią procesu sprawdzającego.
– Pilnuj dobrze swych pleców – dodała Dwahvel, idąc do sekretnych drzwi. – Rozumiesz, że jest wielu, którzy chcieliby posiadać głowę Entreriego na swej ścianie z trofeami.
– O czym wiesz? – spytał skrytobójca, bowiem wydawało mu się oczywiste, iż Dwahvel nie posługiwała się tu jedynie ogólnikami.
– Przed rozkazem o opleceniu wodorostami moi szpiedzy wyszli dowiedzieć się, jak inni zapatrują się na twój powrót – wyjaśniła. – Zadano im więcej pytań, niż sami zadali. Najwięcej chcieli o tobie wiedzieć młodzi, silni skrytobójcy. Pilnuj dobrze swych pleców. – I zniknęła, wracając przez sekretne drzwi do Miedzianej Stawki.
Entreri jedynie westchnął i ruszył dalej. Nie kwestionował swego powrotu do Calimportu, ponieważ w żadnym razie nie wydawał się on dla niego ważny. Nie zaczął również wpatrywać się baczniej w cienie otaczające ciemną uliczkę. Być może w jednym z nich stoi jego przyszły zabójca. Być może nie.
Być może to po prostu nie ma znaczenia.
* * *
– Perry – powiedział Giunta Wieszcz do Kadrana Gordeona, gdy obydwaj obserwowali, jak młody zbir skrada się po dachach, śledząc, z bardzo bezpiecznej odległości, ruchy Artemisa Entreri. – Porucznik u Bodeau.
– Czy on obserwuje? – spytał Kadran.
– Poluje – sprostował czarodziej.
Kadran nie wątpił. Całe życie Giunty zostało spędzone na obserwacji. Czarodziej był obserwatorem, a z wzorów tych, których obserwował, potrafił z zaskakującą dokładnością przewidzieć ich następne posunięcia.
– Dlaczego Bodeau miałby wszystko ryzykować, by iść na Entreriego? – spytał wojownik. – Z pewnością wie o rozkazie oplecenia wodorostami, a Entreri długo był sprzymierzony z tą właśnie gildią.
– Zakładasz, że Bodeau w ogóle wie o tym – wyjaśnił Giunta. – Już wcześniej go widziałem. Dog Perry go nazywają, choć za „Serce” chce uchodzić.
Przydomek ten poruszył w Kadranie znajomą nutę.
– Z powodu jego praktyki wycinania wciąż bijących serc z piersi swych ofiar – stwierdził mężczyzna. – Zuchwały młody zabójca – dodał, kiwając głową, ponieważ teraz miało to sens.
– Nie inaczej niż ktoś, kogo znam – powiedział chytrze Giunta, kierując swój wzrok na Kadrana.
Kadran uśmiechnął się w odpowiedzi. Dog Perry nie różnił się wiele od młodego Kadrana, zuchwałego i wyszkolonego. Lata nauczyły jednak Kadrana pewnej dozy pokory, choć wielu z tych, którzy go dobrze znali, uważało, iż wciąż wykazywał lekkie niedobory w tej kwestii. Kadran przyjrzał się teraz bliżej Dogowi Perry’emu, temu, jak mężczyzna przemieszcza się cicho i ostrożnie wzdłuż krawędzi dachu. Tak, wydawało się istnieć podobieństwo do młodego zbira, jakim był niegdyś Kadran. Dog Perry był jednak wyraźnie mniej roztropny, bowiem nawet w swej czupurnej młodości Kadran nie udałby się za kimś takim jak Artemis Entreri tak szybko po jego powrocie do Calimportu, i zdecydowanie nie bez długich przygotowań.
– Musi mieć sojuszników w tej okolicy – stwierdził w końcu Kadran. – Przeszukaj inne dachy. Z pewnością ten młody zbir nie byłby na tyle głupi, by samemu polować na Entreriego.
Giunta poszerzył swe poszukiwania. Znalazł Entreriego poruszającego się swobodnie głównym bulwarem i rozpoznał w okolicy wiele innych osób, stałych bywalców, nie posiadających żadnych znanych powiązań z gildią Bodeau ani z Dogiem Perrym.
– Tamten – wyjaśnił czarodziej, wskazując na inną sylwetkę przemykającą pomiędzy cieniami, podążającą tą samą drogą co Entreri, lecz daleko, daleko z tyłu. – Kolejny z ludzi Bodeau, jak mniemam.
– Nie wydaje się mieć szczególnej ochoty na dołączenie do walki – zauważył Kadran, bowiem wyglądało na to, iż mężczyzna waha się przy każdym kroku. Był tak daleko za Entrerim i z każdą mijającą sekundą się oddalał, że mógłby zeskoczyć i pobiec środkiem ulicy, nie będąc zauważonym przez ściganego skrytobójcę.
– Może tylko obserwuje – stwierdził Giunta, przesuwając obraz z kryształowej kuli z powrotem na dwóch skrytobójców, których ścieżki zaczęły się przecinać. – Podąża za swym sojusznikiem na prośbę Bodeau, by sprawdzić, jak powiedzie się Dogowi Perry’emu. Jest wiele możliwości, lecz jeśli zamierza znaleźć się w walce u boku Doga Perry’ego, to powinien przyspieszyć. Entreri nie należy do tych, którzy przeciągają potyczkę, a wygląda na to...
Przerwał gwałtownie, gdy Dog Perry przesunął się na skraj dachu i przykucnął, napinając mięśnie. Młody skrytobójca znalazł miejsce na zasadzkę, a Entreri skręcił w alejkę, wyraźnie wchodząc mężczyźnie w ręce.
– Moglibyśmy go ostrzec – powiedział Kadran, oblizując nerwowo wargi.
– Entreri zawsze ma się na straży – wyjaśnił czarodziej. – Z pewnością wyczuł moje szpiegowanie. Na człowieka o jego talentach nie można magicznie spoglądać bez jego wiedzy. – Czarodziej zachichotał. – Żegnaj, Dogu Perry – rzekł.
W chwili gdy słowa te opuszczały jego usta, obiecujący skrytobójca zeskoczył z dachu i spadł zaledwie trzy kroki za Entrerim, zbliżając się tak szybko, iż niemal każdy człowiek zostałby przebity, zanim zarejestrowałby nawet poruszenie za sobą.
Niemal każdy człowiek.
Entreri obrócił się, gdy Dog Perry, trzymając przed sobą wąski miecz, rzucił się na niego. Zamach lewej dłoni odwracającego się skrytobójcy, trzymającej obfite fałdy płaszcza dla zwiększenia ochrony, odbił szeroko cios. Entreri ruszył do przodu, wykonując nagły krok, unosząc lewą dłoń i dzięki temu podnosząc w ruchu rękę Doga Perry’ego. Przemieścił się tuż pod pozbawionym równowagi niedoszłym zabójcą, po drodze wbijając swój wysadzany klejnotami sztylet w pachę napastnika. Następnie tak szybko, że Dog Perry nawet nie miał szansy, by odpowiedzieć, tak szybko, że Kadran i Giunta ledwo zauważyli delikatny obrót, zawirował z powrotem, obracając się twarzą w stronę pleców Doga Perry’ego. Entreri wyszarpnął sztylet i przerzucił go do opadającej lewej dłoni, umieścił prawą dłoń wokół podbródka niedoszłego zabójcy i kopnął go od tyłu, na wysokości kolan, tak że załamały mu się nogi. Lewa dłoń starszego skrytobójcy wykonała dźgnięcie, wbijając sztylet w potylicę Doga Perry’ego i dalej, głęboko w mózg.
Entreri wyciągnął natychmiast sztylet i pozwolił krwawiącemu trupowi osunąć się na ziemię. Odbyło się to tak szybko, że cała krew zebrała się pod ciałem, nie zostawiając na Entrerim nawet kropli.
Giunta, śmiejąc się, wskazał na koniec alejki, gdzie oszołomiony towarzysz Doga Perry’ego rzucił jedno spojrzenie na zwycięskiego Entreriego, obrócił się na pięcie i czmychnął.
– Tak, w istocie – stwierdził Giunta. – Niech rozniesie się wieść po ulicach, że Artemis Entreri wrócił.
Kadran Gordeon spędził długą chwilę, wpatrując się w trupa. Przyjął swą zwyczaj ową pozę do rozmyślań, wydymając wargi tak, że długie i zakręcone wąsy drgały na jego ciemnej twarzy. Rozmyślał nad tym, by samemu iść na Entreriego, a teraz był dość mocno zszokowany umiejętnościami tego mężczyzny. Było to pierwsze prawdziwe doświadczenie Gordeona z Entrerim, i skrytobójca zrozumiał nagle, iż mężczyzna ten uczciwie zasłużył sobie na swoją reputację.
Kadran Gordeon nie był jednak Dogiem Perrym, był znacznie lepiej wyszkolony niż ten młody ważniak. Być może istotnie złoży wizytę temu byłemu królowi skrytobójców.
– Wyjątkowe – dobiegł zza nich głos Sharlotty. Obaj odwrócili się i ujrzeli, że kobieta wpatruje się zza ich pleców w obraz w kryształowej kuli Giunty. – Pasza Basadoni mówił mi, że będę pod wrażeniem. Jakże on się dobrze rusza!
– Czy mam odpłacić gildii Bodeau za złamanie rozkazu o oplataniu wodorostami? – spytał Kadran.
– Zapomnij o nich – odparła Sharlotta, podchodząc bliżej, z oczyma pobłyskującymi podziwem. – Skoncentruj naszą uwagę jedynie na tym tutaj. Znajdź go i zatrudnij. Znajdźmy pracę dla Artemisa Entreri.
* * *
Drizzt znalazł Catti-brie siedzącą na tylnej krawędzi wozu. Regis siedział obok niej, trzymając kawałek materiału przy jej twarzy. Bruenor, z toporem dyndającym niebezpiecznie u boku, przechadzał się w tę i z powrotem, miotając przekleństwami. Drow od razu wiedział, co się stało, przynajmniej ogólnie, a gdy się nad tym zastanowił, nie był zbytnio zaskoczony, że Wulfgar uderzył.
– On nie chciał tego zrobić – powiedziała Catti-brie do Bruenora, starając się uspokoić porywczego krasnoluda. Ona również była wyraźnie rozgniewana, lecz, podobnie jak Drizzt, lepiej rozumiała emocjonalny zamęt Wulfgara. – Sądzę, że on nie widział mnie – ciągnęła kobieta, mówiąc bardziej do Drizzta. – Według mnie spoglądał znów na Errtu.
Drizzt przytaknął.
– Tak jak na początku walki z gigantami – rzekł.
– I chceta to odpuścić? – ryknął Bruenor w odpowiedzi. – Myślita, że możeta nie dopuścić, by chłopak odpowiedział za swoje czyny? Ba! Dam mu pranie, przy którym lata spędzone u Errtu wydadzą mu się niczym! Idź i znajdź go, elfie. Sprowadź go z powrotem, by mógł powiedzieć mojej dziewczynce, że mu przykro. Później może powiedzieć to mnie. Jeszcze później może znaleźć moją pięść w swojej gębie i zasnąć porządnie na długo, by to przemyśleć! – Warknąwszy, Bruenor wbił swój topór głęboko w ziemię. – Słyszałem już dość o tym Errtu – oznajmił. – Nie może żyć tym, co już się skończyło.
Drizzt nie miał większych wątpliwości, że gdyby Wulfgar wrócił w tej chwili do obozu, potrzeba by jego, Catti-brie, Regisa, Camlaine’a oraz wszystkich jego towarzyszy, by ściągnąć Bruenora z mężczyzny. Kiedy zaś spoglądał na Catti-brie, z nabrzmiałym okiem, zaczerwienionym, zakrwawionym nosem, tropiciel nie był pewien, czy byłby taki skłonny powstrzymywać krasnoluda.
Nie powiedziawszy nic więcej, Drizzt odwrócił się i odszedł z obozu, kierując się w mrok. Wiedział, że Wulfgar nie mógł zajść daleko, choć noc była niezbyt ciemna, a wielki księżyc rozświetlał tundrę. Tuż za obozowiskiem wyciągnął swoją figurkę. Guenhwyvar wskazała drogę, biegnąc w ciemność i powarkując za siebie, by prowadzić podążającego za nią tropiciela.
Ku zaskoczeniu Drizzta trop nie prowadził ani na południe, ani z powrotem ku pomocnemu wschodowi i Dekapolis, lecz prosto na wschód, do górujących czarnych wierchów Grzbietu Świata. Wkrótce Guenhwyvar zaprowadziła drowa na pagórkowate pogórze, naprawdę niebezpieczne terytorium, bowiem wysokie urwiska i skaliste wyniesienia dawały wspaniałe miejsca na zasadzkę dla czających się potworów oraz zbójców.
Być może, dumał Drizzt, właśnie dlatego Wulfgar udał się w tę stronę. Być może szukał kłopotów, walki, lub może nawet pewnego giganta, by zaskoczył go i skończył jego cierpienia.
Drizzt zatrzymał się gwałtownie i odetchnął głęboko, przeciągle, bowiem tym, co wydawało mu się najbardziej niepokojące, nie była myśl, że Wulfgar prosi się o katastrofę, lecz jego własna reakcja na to. Bowiem w tej chwili, mając wyraźnie w umyśle obraz zranionej Catti-brie, tropiciel niemal – niemal – sądził, iż taki koniec opowieści Wulfgara nie byłby taką złą rzeczą.
Wołanie Guenhwyvar wyrwało go z powrotem z myśli. Wbiegł po stromym zboczu, wskoczył na inny głaz, po czym zbiegł na kolejną ścieżkę. Usłyszał warknięcie – Wulfgara, nie pantery – po czym trzask, gdy Aegis-fang uderzył w jakiś kamień. Trzask ów był blisko Guenhwyvar, Drizzt uświadomił sobie z odgłosu uderzenia oraz ryków protestu pantery.
Drizzt wskoczył na skalną grań, przebiegł krótki kawałek i zeskoczył z niewielkiej wysokości, by wylądować lekko tuż obok wielkiego mężczyzny, akurat gdy młot bojowy ponownie się pojawił magicznie – w jego dłoni. Przez chwilę, przyglądając się dzikiemu spojrzeniu w oczach Wulfgara, drow sądził, że będzie musiał wyciągnąć swe klingi, lecz Wulfgar uspokoił się szybko. Wydawał się po prostu pokonany, wściekłość opuściła go.
– Nie wiem – powiedział, osuwając się na głaz.
– Rozumiem – odparł Drizzt, powstrzymując swą złość i starając się zabrzmieć współczująco.
– To nie była Catti-brie – ciągnął Wulfgar. – To znaczy w moich myślach. Nie byłem z nią, lecz z powrotem tam, w tym ciemnym miejscu.
– Wiem – rzekł Drizzt. – I wie to Catti-brie, choć obawiam się, że będziemy mieć przed sobą więcej pracy, jeśli chodzi o uspokojenie Bruenora. – Zakończył z szerokim i ciepłym uśmiechem, lecz jego próba złagodzenia sytuacji nie dotarła do Wulfgara.
– Ma prawo, by się wściekać – przyznał barbarzyńca. – Podobnie jak ja jestem rozwścieczony, w sposób, którego nie jesteś w stanie zrozumieć.
– Nie lekceważ wartości przyjaźni – odpowiedział Drizzt. – Niegdyś popełniłem podobny błąd, niemal niszcząc wszystko, co było mi drogie.
Wulfgar potrząsał głową przy każdym słowie, nie będąc w stanie znaleźć żadnej podstawy, by się zgodzić. Zalały go fale czarnej rozpaczy, grzebiąc go pod sobą. To, co zrobił, leżało poza wszelkim wybaczeniem, zwłaszcza że zdał sobie sprawę, i przyznał to przed sobą, iż coś takiego mogłoby znów się wydarzyć.
– Jestem zgubiony – rzekł cicho.
– A my wszyscy pomożemy ci odnaleźć drogę – odpowiedział Drizzt, kładąc uspokajająco dłoń na ramieniu wielkiego mężczyzny.
Wulfgar odepchnął go.
– Nie – powiedział stanowczo, po czym roześmiał się lekko. – Nie istnieje droga, którą można by znaleźć. Mrok Errtu trwa. W jego cieniu nie mogę być tym, kim chcecie, bym był.
– Chcemy jedynie, byś przypomniał sobie, kim byłeś kiedyś – odrzekł drow. – W lodowej jaskini radowaliśmy się, że Wulfgar, syn Beornegara, powrócił do nas.
– Nie powrócił – sprostował wielki mężczyzna. – Nie jestem człowiekiem, który zostawił was w Mithrilowej Hali. Nigdy już nim nie będę mógł być.
– Czas uleczy... – zaczął mówić Drizzt, lecz Wulfgar uciszył go z rykiem.
– Nie! – krzyknął. – Nie proszę o uleczenie. Nie życzę sobie stać się znów człowiekiem, którym byłem. Być może poznałem prawdę o świecie i owa prawda ukazała mi błędy mych poprzednich uczynków.
Drizzt spojrzał stanowczo na mężczyznę.
– I lepszym uczynkiem jest uderzenie nie spodziewającej się tego Catti-brie? – spytał głosem ociekającym sarkazmem, bowiem jego cierpliwość szybko się wyczerpywała.
Wulfgar skrzyżował spojrzenia z Drizztem i dłonie drowa znów sięgnęły do rękojeści sejmitarów. Ledwo mógł uwierzyć w poziom wzrastającego w nim gniewu, przytłaczającego współczucie dla dotkliwie udręczonego przyjaciela. Rozumiał, że gdyby Wulfgar spróbował go uderzyć, walczyłby z nim, nie powstrzymując się.
– Spoglądam na ciebie teraz i pamiętam, że jesteś moim przyjacielem – powiedział Wulfgar, na tyle łagodząc swą napiętą postawę, by zapewnić Drizzta, że nie zamierza zaatakować. – A mimo to owe wspomnienia przychodzą jedynie, gdy użyje się wiele siły woli. Łatwiej mi jest nienawidzić ciebie i nienawidzić wszystkiego, co mnie otacza, zaś wtedy, gdy nie przywołuje natychmiast siły woli, mam chęć uderzać.
– Jak to zrobiłeś z Catti-brie – odparł Drizzt, a jego ton nie był oskarżycielski, lecz przedstawiał raczej szczerą próbę zrozumienia.
Wulfgar przytaknął.
– Nawet nie dostrzegałem, że to ona – powiedział. – Był to po prostu kolejny z czartów Errtu, najgorszy z tych, które kusiły mnie i pozbawiały siły woli, po czym zostawiały nie z oparzeniami czy ranami, lecz z brzemieniem winy, ze świadomością porażki. Chciałem się opierać...ja...
– Dość, mój przyjacielu – rzekł cicho Drizzt. – Bierzesz na siebie winę tam, gdzie nie powinieneś. Nie była to porażka Wulfgara, lecz nieskończone okrucieństwo Errtu.
– Jedno i drugie – powiedział pokonany Wulfgar. – I porażka ta złożone jest ze wszystkich chwil słabości.
– Porozmawiamy z Bruenorem – zapewnił go Drizzt. – Wykorzystamy ten incydent jako wskazówkę i weźmiemy z niego nauczkę.
– Możesz powiedzieć Bruenorowi cokolwiek zechcesz – powiedział wielki mężczyzna, a jego ton znów stał się lodowato zimny. – Bowiem nie będzie mnie tam, by to usłyszeć.
– Wrócisz do swego ludu? – spytał Drizzt, choć barbarzyńca nic takiego nie powiedział.
– Znajdę drogę, którą wybiorę – odparł Wulfgar. – Sam.
– Kiedyś grałem w tę grę.
– Grę? – wielki mężczyzna powtórzył z niedowierzaniem. – W całym swym życiu nie byłem nigdy poważniejszy. A teraz wracaj do nich, wracaj, gdzie twoje miejsce. Gdy będziesz o mnie myślał, myśl o człowieku, którym byłem niegdyś, człowieku, który nigdy nie uderzyłby Catti-brie.
Drizzt zaczął odpowiadać, lecz przerwał i stał wpatrując się w swego załamanego przyjaciela. Naprawdę nie miał do powiedzenia nic, co mogłoby pocieszyć Wulfgara. Choć chciał wierzyć, że on i pozostali mogliby pomóc nawrócić mężczyznę z powrotem na racjonalne zachowanie, nie był tego pewien. Ani trochę. Czy Wulfgar znów by uderzył Catti-brie lub kogoś innego spośród nich, być może tym razem poważnie raniąc? Czy powrót wielkiego mężczyzny do grupy doprowadziłby do prawdziwej walki pomiędzy nim a Bruenorem, albo nim a Drizztem? Czy też Catti-brie, w samoobronie, wbiłaby Khazid’heę, swój śmiercionośny miecz, głęboko w pierś mężczyzny? Na powierzchni wszystkie te obawy brzmiały niedorzecznie w umyśle drowa, lecz po tym, jak przez ostatnie kilka dni poobserwował bacznie Wulfgara, nie mógł odrzucić takiej możliwości.
I najgorsze chyba ze wszystkiego, musiał zastanowić się nad swymi uczuciami, gdy ujrzał pobitą Catti-brie. Nie był ani trochę zaskoczony.
Wulfgar zaczął odchodzić, a Drizzt instynktownie chwycił go za ramię.
Wulfgar obrócił się i odrzucił dłoń drowa na bok.
– Żegnaj, Drizzcie Do’Urdenie – powiedział szczerze Wulfgar, a słowa te przekazały Drizztowi wiele jego nie wypowiedzianych myśli. Pragnienie, by wrócić z drowem z powrotem do grupy, błaganie, by wszystko było znów tak jak kiedyś, by przyjaciele, towarzysze, spieszyli drogą w poszukiwaniu przygody. Najważniejsze zaś było, że w tym przytomnym głosie słowa, wypowiedziane tak wyraźnie i starannie, dawały Drizztowi poczucie, że coś się kończy. Drow nie mógł zatrzymać Wulfgara, chyba że przebiłby go sejmitarem. W tej strasznej chwili miał zaś w sercu świadomość, że nie powinien go zatrzymywać.
– Odnajdź siebie – Drizzt. – A później odnajdź nas.
– Być może – było to wszystko, co Wulfgar mógł powiedzieć. Nie oglądając się za siebie, odszedł.
Dla Drizzta Do’Urdena droga powrotna do obozu była najdłuższą podróżą w życiu.
NIEBEZPIECZNE DROGI
Każdy z nas ma własną ścieżkę, którą przemierza. Wydaje się to tak prostą i oczywistą myślą, lecz w świecie związków, w którym tak wiele osób zdusza swe prawdziwe uczucia i pragnienia, mając na uwadze innych, podejmujemy wiele kroków w bok od owej ścieżki.
W końcu jednak, jeśli mamy być naprawdę szczęśliwi, musimy podążać za swym sercem i samemu odnaleźć drogę. Poznałem tę prawdę, gdy opuściłem Menzoberranzan, a potwierdziłem jej słuszność, gdy przybyłem do Doliny Lodowego Wichru i znalazłem wspaniałych przyjaciół. Po ostatniej brutalnej walce w Mithrilowej Hali, gdy wyglądało na to, że połowa Menzoberranzan maszeruje, by zniszczyć krasnoludy, wiedziałem, że moja ścieżka leży gdzie indziej, że potrzebuj ę podróżować, odnaleźć nowy horyzont, na którym spocznie mój wzrok. Catti-brie również to wiedziała, a ponieważ rozumiałem, że jej pragnienie, by pójść ze mną, nie wypływa z sympatii do moich pragnień, lecz prosto z jej własnego serca, chętnie powitałem jej towarzystwo.
Każdy z nas ma własną ścieżkę, którą przemierza, tak więc tego pamiętnego poranka, w górach, dowiedziałem się z bólem, iż Wulfgar odnalazł taką, która różni się od mojej. Jakże chciałem go powstrzymać! Jakże chciałem go przekonać lub, gdyby to się nie powiodło, stłuc go do nieprzytomności i zaciągnąć z powrotem do obozu. Gdy się rozstaliśmy, poczułem w sercu ból niemal tak silny, jaki odczuwałem, gdy dowiedziałem się o jego rzekomej śmierci w walce z yochlolem.
I wtedy, po tym jak odszedłem, ukłucia winy nałożyły się na ból straty. Czy tak łatwo pozwoliłem Wulfgarowi odejść z powodu jego związku z Catti-brie? Czy było wewnątrz mnie jakieś miejsce, które postrzegło powrót mojego barbarzyńskiego przyjaciela jako przeszkodę dla związku, jaki budowałem z tą kobietą, odkąd odjechaliśmy razem z Mithrilowej Hali?
Wina nie mogła odnaleźć prawdziwego oparcia i zniknęła do czasu, jak dołączyłem do mych towarzyszy. Podobnie jak ja miałem drogę, którą szedłem, a teraz Wulfgar swoją, również Catti-brie odnajdzie własną. Ze mną? Z Wulfgarem? Któż mógł wiedzieć? Jakakolwiek jednak będzie jej droga, nie będę starał się zmieniać jej decyzji. Nie pozwoliłem Wulfgarowi odejść tak łatwo dla osobistej korzyści. Ani trochę, bowiem moje serce naprawdę bardzo mi ciążyło. Nie, pozwoliłem Wulfgarowi odejść bez sprzeciwów, ponieważ wiedziałem, iż nie istniało nic, co ja lub inni nasi przyjaciele moglibyśmy zrobić, by zaleczyć rany wewnątrz niego. Nie mogłem powiedzieć nic, co przyniosłoby mu pocieszenie, a jeśli nawet Catti-brie zaczęła robić jakieś postępy, z pewnością zostały one zniweczone w chwili, gdy pięść Wulfgara wbiła się jej w twarz.
Częściowo to strach sprawił, że Wulfgar od nas odszedł. Barbarzyńca sądził, że nie jest w stanie kontrolować zamieszkujących w nim demonów i że, pochłonięty tymi bolesnymi wspomnieniami, naprawdę może zranić kogoś z nas. Wulfgar opuścił nas jednak głownie z powodu wstydu. Jakże mógł znów stanąć przed Bruenorem po uderzeniu Catti-brie? Jakże mógł stanąć przed Catti-brie? Jakie słowa mógłby zaoferować w ramach przeprosin, gdy tak naprawdę, i wiedział o tym bardzo dobrze, mogło się to znów zdarzyć? Wykraczając zaś poza ten czyn, Wulfgar postrzegał siebie jako tak słabego, ponieważ tak mocno przytłaczały go obrazy dziedzictwa Errtu. Logicznie rzecz biorąc, były to zaledwie wspomnienia, nic namacalnego, co mogłoby zaatakować silnego mężczyznę. W pragmatycznym światopoglądzie Wulfgara, uległość wobec zwykłych wspomnień równała się wielkiej słabości. W jego kulturze porażka w bitwie nie jest powodem do hańby, lecz ucieczka z pola walki jest największą zniewagą. Zgodnie z tym samym sposobem rozumowania, można zaakceptować, że ktoś nie jest w stanie pokonać wielkiego potwora, lecz klęska w obliczu czegoś nienamacalnego, takiego jak wspomnienie, równa się tchórzostwu.
Wierzę, że Wulfgar nauczy się, iż jest inaczej. Dojdzie do zrozumienia, że nie powinien czuć wstydu z powodu swojej niezdolności do radzenia sobie z koszmarami oraz pokusami Errtu i Otchłani. Później zaś, gdy pozbędzie się brzemienia hańby, znajdzie sposób, by naprawdę zapanować nad tymi koszmarami i odrzucić winę związaną z pokusami. Dopiero wtedy powróci do Doliny Lodowego Wichru, do tych, którzy go kochają i którzy chętnie powitają go z powrotem.
Dopiero wtedy.
Taka jest mój a nadziej a, nieoczekiwanie. Wulfgar zbiegł w dzicz, w Grzbiet Świata, gdzie dom swój mają yeti, giganci i plemiona goblinów, gdzie wilki pożerają to, co upolują, czy jest to jeleń, czy człowiek. Nie wiem, czy barbarzyńca zamierza opuścić góry i wrócić do tundry, którą dobrze zna, czy do bardziej cywilizowanych krain na południu, albo też czy będzie błąkał się po wysokich i niebezpiecznych szlakach, narażając się na śmierć w próbie odzyskania części odwagi, którą według siebie utracił. Czy też być może tak będzie kusił śmierć, iż w końcu osiągnie swój cel i położy kres swym cierpieniom. Tego się obawiam.
Nie wiem. Każdy z nas ma własną ścieżkę, którą przemierza. Wulfgar znalazł swoją i jest to jego ścieżka. Rozumiem, że nie jest na tyle szeroka, by zmieścił się na niej towarzysz.
Drizzt Do’Urden
ROZDZIAŁ 8
Szli w ponurych nastrojach, ponieważ dreszczyk przygody i radość z ponownego zjednoczenia oraz tego, że znów byli na drodze, zniknęła w wyniku odejścia Wulfgara. Gdy Drizzt wrócił do obozu i wytłumaczył nieobecność barbarzyńcy, był naprawdę zaskoczony reakcją swych towarzyszy. Z początku Catti-brie i Regis wykrzyknęli, że muszą iść i go znaleźć, podczas gdy Bruenor marudził o „głupich ludziach”. Zarówno halfling jak i kobieta ucichli jednak szybko, i wyszło na to, że głos Catti-brie najgłośniej twierdził, iż Wulfgar musiał wybrać własną drogę. Kobieta nie czuła urazy z powodu ataku i należało jej przyznać, iż w ogóle nie okazywała złości na barbarzyńcę. Wiedziała jednak. Podobnie jak Drizzt rozumiała, że wewnętrznych demonów, które dręczyły Wulfgara, nie mogły usunąć kojące słowa przyjaciół, a nawet furia walki. Starała się i sądziła, że robi jakiś postęp, lecz w końcu stało się dla niej boleśnie widoczne, iż nie mogła nic zrobić, by mu pomóc, że Wulfgar musiał to zrobić sam.
Tak więc szli dalej, czworo przyjaciół i Guenhwyvar, dotrzymując swego słowa, że wyprowadzą wóz Camlaine’a z doliny i dopilnują go dalej, w drodze na południe.
Tej nocy Drizzt znalazł Catti-brie na wschodnim skraju obozowiska, wpatrującą się w mrok, i nietrudno było drowowi określić, co miała nadzieję dostrzec.
– Nie wróci do nas szybko – stwierdził cicho Drizzt, podchodząc do jej boku.
Catti-brie zerknęła na niego przelotnie, po czym skierowała oczy z powrotem ku ciemnym sylwetkom gór. Nie było tam nic, co można by dostrzec.
– Źle wybrał – powiedziała kobieta delikatnie, gdy minęło kilka długich i cichych chwil. – Wiem, że sam musi sobie pomóc, lecz mógłby to zrobić pośród przyjaciół, nie w dziczy.
– Nie chciał, byśmy byli świadkami jego wewnętrznych walk – wyjaśnił Drizzt.
– Duma zawsze była największą wadą Wulfgara – szybko odparła Catti-brie.
– Tak jest pośród jego ludu, tak było w przypadku jego ojca, a wcześniej ojca jego ojca – powiedział tropiciel. – Barbarzyńcy z tundry nie akceptują słabości, a Wulfgar uważa, że jego niezdolność do pokonania zwykłych wspomnień nie jest niczym więcej jak słabością.
Catti-brie potrząsnęła głową. Nie musiała nic mówić, ponieważ i ona i Drizzt rozumieli, że mężczyzna zdecydowanie mylił się w owym przekonaniu, że w wielu przypadkach najpotężniejsi wrogowie to ci wewnętrzni.
Drizzt podniósł rękę i pogładził delikatnie palcem brzeg nosa Catti-brie, miejsce, które spuchło paskudnie po ciosie Wulfgara. Catti-brie skrzywiła się z początku, lecz tylko dlatego, że nie spodziewała się dotyku, nie zaś z powodu bólu.
– Nie jest tak źle – rzekła.
– Bruenor mógłby się z tobą nie zgodzić – odparł drow.
Wywołało to uśmiech na twarzy Catti-brie, bowiem istotnie, gdyby Drizzt przyprowadził Wulfgara z powrotem zaraz po napaści, trzeba by ich wszystkich, aby odciągnąć zaciekłego krasnoluda od mężczyzny. Nawet to się teraz jednak zmieniło, oboje wiedzieli o tym. Przez wiele lat Wulfgar był dla Bruenora niczym syn, a krasnolud był całkowicie zdruzgotany, bardziej niż ktokolwiek inny, po jego rzekomej śmierci. Obecnie, gdy uświadomił sobie, że kłopoty Wulfgara znów go od nich zabrały, Bruenor wielce za nim tęsknił i z pewnością przebaczyłby mu napaść na Catti-brie... gdyby barbarzyńca okazał odpowiednią skruchę. Wszyscy wybaczyliby Wulfgarowi, całkowicie i bez osądzania, i w miarę swych możliwości pomogliby mu w przezwyciężeniu jego emocjonalnych problemów. Na tym polegała cała tragedia, ponieważ nie mogli zaoferować żadnej pomocy, która miałaby jakąś rzeczywistą wartość.
Drizzt i Catti-brie siedzieli długo razem, wpatrując się w pustą, nocną tundrę, a kobieta złożyła głowę na silnym ramieniu drowa.
Następne dwa dni i dwie noce drogi okazały się szczęśliwie pozbawione wydarzeń, poza tym, że Drizzt nie raz dostrzegał ślady gigantycznego przyjaciela Regisa, najwyraźniej śledzącego ich ruchy. Mimo to behemot wciąż nie zbliżył się do obozu, tak więc drow nie był szczególnie tym zatroskany. W połowie trzeciego dnia po odejściu Wulfgara w ich polu widzenia pojawiło się miasto Luskan.
– Twój cel, Camlaine – stwierdził drow, gdy woźnica zawołał, że widzi już charakterystyczny krajobraz Luskan, w tym przypominające drzewa budowle, oznaczające miejską gildię czarodziejów. – Przyjemnością było podróżować z wami.
– I jeść wasze dobre jedzenie! – dodał radośnie Regis, wywołując u wszystkich śmiech.
– Być może, jeśli wciąż będziecie na południu, gdy powrócimy, i będziecie planować powrót do doliny, znów wam dotrzymamy towarzystwa – dokończył Drizzt.
– Będziemy się cieszyć z takiego towarzystwa – odparł kupiec, serdecznie ściskając dłoń drowa. – Żegnajcie, gdziekolwiek zaprowadzi was droga, choć owo pożegnanie oferuję jedynie przez grzeczność, bowiem nie wątpię, że naprawdę dobrze wam się powiedzie! Niech potwory widzą, że przechodzicie i chowają nisko głowy.
Wóz odtoczył się, zjeżdżając względnie gładką drogą do Luskan. Czworo przyjaciół obserwowało go długo.
– Moglibyśmy pojechać z nim – zaproponował Regis. – Jesteście tam dobrze znani, jak sądzę – dodał do drowa. – Twoje pochodzenie nie powinno sprowadzić na nas żadnych problemów.
Drizzt potrząsnął głową, zanim halfling skończył w ogóle swą myśl.
– Istotnie, mogę chodzić swobodnie ulicami Luskan – powiedział – lecz moja droga, nasza droga, biegnie na południowy wschód. Przed nami naprawdę długa podróż.
– Ale w Luskan... – zaczął Regis.
– Pasibrzuch sądzi, że mój chłopak może tam być – wtrącił bezceremonialnie Bruenor. Z tonu krasnoluda można było wysnuć, iż on również rozważa pójście za kupieckim wozem.
– Istotnie, może – rzekł Drizzt. – I mam nadzieję, że tak jest, ponieważ Luskan jest zdecydowanie mniej niebezpieczne niż dzicz Grzbietu Świata.
Bruenor i Regis popatrzyli na niego z zaciekawieniem, ponieważ jeśli zgadzał się z ich rozumowaniem, dlaczego nie mieli podążyć za kupcem?
– Jeśli Wulfgar jest w Luskan, to będzie zdecydowanie lepiej, jeśli się oddalimy – odpowiedziała Catti-brie za Drizzta. – Nie chcemy go teraz spotkać.
– O czym ty mówisz? – zażądał odpowiedzi podenerwowany krasnolud.
– Wulfgar odszedł od nas – przypomniał Drizzt. – Z własnej woli. Czy sądzicie, że trzy dni coś zmieniły?
– Nie dowiemy się, jeśli nie zapytamy – rzekł Bruenor, lecz jego ton był mniej kłótliwy i zaczęła do niego docierać brutalna prawda sytuacji. Oczywiście Bruenor i reszta chcieli odnaleźć Wulfgara. Towarzysze chcieli, by mężczyzna wyparł się swej decyzji o odejściu. Coś takiego oczywiście by się jednak nie zdarzyło.
– Jeśli teraz go znajdziemy, odepchniemy go jeszcze dalej od siebie – powiedziała Catti-brie.
– Z początku stanie się wściekły, ponieważ będzie uważał, że się wtrącamy – zgodził się Drizzt. – A później, gdy jego złość w końcu opadnie, jak zawsze będzie się jeszcze bardziej wstydził swych czynów.
Bruenor parsknął i rozłożył dłonie, pokonany.
Wszyscy spojrzeli ostatni raz na Luskan, mając nadzieję, że przebywa tam Wulfgar, po czym minęli to miejsce. Skierowali się na południowy wschód, obchodząc miasto, po czym ruszyli południową drogą, mając przed sobą tydzień podróży do Waterdeep. Tam mieli nadzieję wsiąść na kierujący się na południe statek kupiecki i dotrzeć do Wrót Baldura, a następnie skierować się w górę rzeki, do miasta Iriaebor. Następnie znów znajdą się na drodze, mając do pokonania setki kilometrów przez Lśniące Równiny do Caradoon i Duchowego Uniesienia. Regis zaplanował podróż jeszcze w Bryn Shander, używając map i źródeł kupieckich. Halfling wybrał Waterdeep jako lepszy punkt do zaokrętowania niż bliższe Luskan, ponieważ wielką przystań Waterdeep statki opuszczały każdego dnia i wiele podróżowało do Wrót Baldura. Tak naprawdę nie był pewien, podobnie jak żadne z pozostałych, czy jest to najlepsza droga, czy nie. Mapy dostępne w Dolinie Lodowego Wichru były dalekie od dokładności oraz aktualności. Drizzt i Catti-brie, jedyni z grupy, którzy byli w Duchowym Uniesieniu, udali się tam w sposób magiczny, nie znając rozkładu terenu.
Pomimo starannych planów, jakie wykonał halfling, każde z nich zaczęło wątpić w ich sensowność, gdy omijali miasto. Owe plany zostały dokonane z miłości do drogi oraz przygody, pragnienia ogarnięcia widoków wielkiego świata oraz ogromnej wiary, że ich zdolności pozwolą im bezpiecznie przebyć trasę. Teraz jednak, po odejściu Wulfgara, owa miłość i wiara zostały poważnie nadszarpnięte. Być może lepiej byłoby udać się do Luskan, do szacownej gildii czarodziejów, i wynająć maga, by skontaktował się magicznie z Cadderlym, by kapłan przeszedł do nich na wietrze i zakończył szybko sprawę. Albo też być może Lordowie z Waterdeep, znani powszechnie ze swego poświęcenia dla sprawiedliwości, wzięliby kryształowy artefakt z rąk towarzyszy i, jak przysiągł Cadderly, znaleźli sposób na zniszczenie go.
Gdyby którekolwiek z ich czworga wypowiedziało tego poranka swe rosnące wątpliwości co do podróży, mogłaby się ona zakończyć. Z powodu jednak zmieszania po odejściu Wulfgara oraz dlatego, że nikt z nich nie chciał przyznać, że nie jest w stanie skupić się na misji, podczas gdy ich drogi przyjaciel jest w niebezpieczeństwie, ugryźli się w język, podzielając myśli, lecz nie słowa. Do czasu jak słońce schowało się za rozległymi wodami na zachodzie, miasto Luskan oraz nadzieje na odnalezienie Wulfgara dawno już zniknęły z pola widzenia.
Gigantyczny przyjaciel Regisa wciąż jednak śledził ich ruchy. Kiedy Bruenor, Catti-brie i Regis rozkładali obóz, Drizzt oraz Guenhwyvar natknęli się na wielkie ślady, prowadzące do kępy drzew, nie dalej niż trzysta metrów od urwiska, które obrali sobie za punkt widokowy. Teraz ruchy giganta nie mogły być już uważane za zbieg okoliczności, ponieważ zostawili Grzbiet Świata daleko za sobą, a niewielu gigantów zachodziło kiedykolwiek w te cywilizowane okolice, gdzie mieszczanie formowali milicje, które ścigały gigantów.
Kiedy Drizzt wrócił do obozu, halfling już zasypiał, a na jego posłaniu było rozrzuconych kilka pustych talerzy.
– Nadszedł czas, byśmy stawili czoła naszemu wielkiemu cieniowi – wyjaśnił tropiciel, podchodząc do Regisa i potrząsając nim silnie.
– A więc tym razem zamierzasz uwzględnić nas w swych planach walki – odparł sarkastycznie Bruenor.
– Mam nadzieję, że tym razem nie będzie walki – odpowiedział drow. – Zgodnie z naszą wiedzą, ten określony gigant nie stwarzał zagrożenia dla wozów jadących drogą z Doliny Lodowego Wichru, tak więc nie widzę powodu, by z nim walczyć. Lepiej byśmy bez potrzeby dobywania miecza przekonali go, by wrócił do domu.
Zaspany Regis usiadł i rozejrzał się dookoła, po czym owinął się z powrotem kocami – prawie, ponieważ zwinnoręki Drizzt złapał go i szorstko postawił na nogi.
– To nie moja warta! – narzekał halfling.
– Sprowadziłeś na nas giganta, więc ty przekonasz go, by odszedł – odrzekł drow.
– Giganta? – spytał Regis, wciąż nie do końca wszystko chwytając.
– Twojego wielkiego przyjaciela – wyjaśnił Bruenor. – Idzie za nami, a my uważamy, że nadszedł czas, by wrócił do domu. Dalej, chodź z tym swoim przemyślnym klejnotem i spraw, by odszedł, inaczej powalimy go tam, gdzie będzie stał.
Mina Regisa wskazywała, że niezbyt podoba mu się ta perspektywa. Gigant dobrze mu służył w walce i musiał przyznać się do pewnej sympatii do wielkiego osiłka. Halfling potrząsnął energicznie głową, starając się pozbyć mroczków sprzed oczu, po czym poklepał po pełnym brzuchu i sięgnął po buty. Choć poruszał się szybciej niż zwykle, zanim przygotował się, pozostali wyszli już z obozu.
Drizzt pierwszy dotarł do kępy. Towarzyszyła mu Guenhwyvar. Drow wybierał z uwagą drogę, omijając zwiędłe liście i suche gałązki, zaś Guenhwyvar czasem przemykała po gruncie, a czasem wskakiwała na niskie gałęzie gęstych drzew. Gigant nie czynił zbytnich wysiłków, by się ukryć, nawet rozpalił dość spory ogień. Światło prowadziło dwoje towarzyszy oraz idącą za nimi pozostałą trójkę.
Znajdując się jeszcze w odległości tuzina metrów, Drizzt usłyszał rytmiczne chrapanie, lecz zaledwie dwa kroki dalej dobiegł go głośny szelest, gdy gigant się obudził i zerwał na nogi. Drizzt zamarł w bezruchu i przyjrzał okolicy, szukając zwiadowców, którzy mogliby ostrzec behemota, lecz nic nie było, żadnych widocznych stworzeń, w ogóle żadnych odgłosów poza ciągłym, delikatnym sykiem wiatru pomiędzy liśćmi.
Przekonany, że gigant jest sam, drow ruszył dalej, docierając do polanki. Ogień i behemot, a rzeczywiście był to Junger, byli wyraźnie widoczni po przeciwległej stronie. Drizzt wystąpił, a gigant nie wydawał się zbytnio zaskoczony.
– Dziwne, że znów się spotykamy – stwierdził drow, opierając wygodnie przedramiona na rękojeściach swej schowanej broni i przybierając niegroźną postawę. – Sądziłem, że wróciłeś do swego górskiego domu.
– To poleciło mi inaczej – powiedział Junger i drow znów został zbity z tropu opanowaniem przez giganta mowy oraz jego wyszukanym dialektem.
– To? – zapytał drow.
– Na niektóre wezwanie nie można nie odpowiedzieć, rozumiesz – odparł gigant.
– Regisie – zawołał przez ramię Drizzt i usłyszał rozgardiasz, gdy jego troje przyjaciół, wszyscy cicho jak na standardy ich ras, lecz naprawdę, hałaśliwie jak na standardy mrocznego elfa, przemieściło się przez las za jego plecami. Ledwo obracając głowę, ponieważ nie chciał bardziej ostrzegać giganta, Drizzt zauważył, iż Guenhwyvar stąpa cicho wzdłuż gałęzi na lewo od behemota. Pantera zatrzymała się w odległości skoku od głowy olbrzyma. – Halfling go przyniesie – wyjaśnił Drizzt. – Być może wtedy wołanie zostanie lepiej zrozumiane i osłabnie.
Wielka twarz giganta wykrzywiła się zdumieniem.
– Halfling? – spytał sceptycznie.
Bruenor przedarł się przez krzaki, by stanąć obok drowa, za nim Catti-brie ze swym śmiercionośnym łukiem w dłoni, i na końcu Regis, który wychodząc, narzekał na zadrapanie, jakie pewna gałąź wykonała właśnie na jego anielskiej twarzy.
– To poleciło Jungerowi iść za nami – wyjaśnił drow, wskazując na rubinowy wisiorek. – Pokaż mu lepszą drogę.
Uśmiechając się od ucha do ucha, Regis wystąpił do przodu i zdjął łańcuszek z rubinowym wisiorkiem, wprawiając hipnotyczny klejnot w lekkie wirowanie.
– Wracaj, mały szczurze – zahuczał gigant, odwracając oczy od halflinga. – Tym razem nie będę tolerować żadnych twoich sztuczek!
– Ale to woła do ciebie – zaprotestował Regis, wyciągając klejnot jeszcze dalej i stukając go palcem wolnej dłoni, by posłać go w ruch obrotowy, by jego liczne fasetki chwytały światło ogniska w oślepiającym pokazie.
– Owszem, woła – odparł gigant. – Ale moje sprawy nie są związane z tobą.
– Ale to ja trzymam klejnot.
– Klejnot? – powtórzył gigant. – Po co miałbym zajmować się takimi drobnostkami, gdy porównać go z obietnicami Crenshinibona?
Proklamacja ta sprawiła, że wszyscy towarzysze otworzyli szeroko oczy, poza Regisem, który był tak oczarowany obracanym przez siebie klejnotem, iż słowa behemota w ogóle do niego nie dotarły.
– Och, ależ popatrz tylko, jak się obraca! – powiedział radośnie.
– Wzywa cię, swego najdroższego przyjaciela, i poleca ci... – Regis zakończył piskliwym „Hej”, gdy Bruenor podbiegł do niego i pociągnął do tyłu tak silnie, że oderwał go od ziemi. Halfling wylądował obok Drizzta i zatoczył się do tyłu w nieudanej próbie utrzymania równowagi, lecz i tak przewrócił się i wpadł na krzak.
Junger rzucił się pospiesznie do przodu, wyciągając rękę, jakby chciał odtrącić krasnoluda na bok, lecz obok jego głowy przeleciała srebrzysta strzała, a gigant wyprostował się gwałtownie, zaskoczony.
– Następną dostaniesz w twarz – obiecała Catti-brie. Bruenor wycofał się w tył, by dołączyć do kobiety oraz drowa.
– Głupio podążyłeś za błędnym wezwaniem – powiedział spokojnie Drizzt, starając się utrzymać sytuację pod kontrolą. Tropiciel nie przepadał za gigantami, lecz niemal odczuwał sympatię dla tego biednego, wprowadzonego w błąd głupca. – Crenshinibon? Czym jest Crenshinibon?
– Och, ty dobrze wiesz – odparł gigant. – Ty ponad wszystkich, mroczny elfie. Jesteś jego właścicielem, lecz Crenshinibon odrzuca cię i wybrał mnie na twego następcę.
– Wszystkim, co naprawdę wiem o tobie, to twoje imię, gigancie – odrzekł uprzejmie drow. – Twój rodzaj zawsze toczył wojnę z mniejszymi ludami świata, a jednak oferuję ci tę szansę, byś wrócił do Grzbietu Świata, z powrotem do swego domu.
– I zrobię to – odparł z chichotem gigant, krzyżując spokojnie kostki i opierając się o drzewo dla wsparcia. – Gdy tylko dostanę Crenshinibona. – Przebiegły behemot zerwał się, oderwał od drzewa gruby konar i cisnął go w przyjaciół, głównie po to, by zmusić Catti-brie do odrzucenia na bok swego okropnego łuku. Junger pospieszył do przodu i z oszołomieniem stwierdził, że drow już działa, że przebiegając pomiędzy jego nogami, wykonuje cięcia swymi sejmitarami.
W chwili gdy gigant obrócił się, by pochwycić wybiegającego zza niego Drizzta, Bruenor natarł ostro. Topór krasnoluda ciął ścięgno z tyłu kostki behemota, po czym, nagle, trzysta kilogramów pantery wpadło na bark i głowę odwracającego się giganta, pozbawiając go równowagi. Behemot utrzymałby się na nogach, gdyby Catti-brie nie wbiła mu strzały w dolną część grzbietu. Junger upadł rycząc. Drizzt, Bruenor oraz Guenhwyvar usunęli się z drogi niebezpieczeństwu.
– Wracaj do domu! – zawołał do osiłka Drizzt, gdy ten starał się podnieść na dłonie i kolana.
Wydawszy z siebie buntownicze ryknięcie, gigant rzucił się na drowa, rozkładając ramiona. Szybko przyciągnął jeż powrotem, z obydwoma dłońmi krwawiącymi od głębokich ran po sejmitarach, po czym drgnął gwałtownie z bólu, gdy kolejna strzała Catti-brie wbiła mu się w biodro.
Drizzt znów zaczął wołać, chcąc porozumieć się z osiłkiem, lecz Bruenor usłyszał już dość. Krasnolud wbiegł po grzbiecie leżącego giganta, szybko poruszając nogami, by utrzymać równowagę, gdy stwór starał się go zrzucić. Krasnolud przeskoczył nad obracającym się ramieniem olbrzyma, lądując dokładnie na jego obojczyku. Topór Bruenora opadł szybko, szybciej niż wyciągające się ręce giganta. Ostrze wbiło się głęboko w twarz Jungera.
Wielkie dłonie zacisnęły się wokół Bruenora, lecz pozostało w nich niewiele siły. Guenhwyvar skoczyła i chwyciła jedno z ramion giganta, powalając je swym ciężarem, dociskając dłoń kłami i pazurami. Catti-brie zdmuchnęła drugą rękę z krasnoluda za pomocą idealnie wymierzonego strzału.
Bruenor utrzymał się, opierając na wbitym toporze, i w końcu gigant znieruchomiał.
Regis wyłonił się z krzaków i kopnął gałąź, którą gigant cisnął w ich stronę.
– Robaki w jabłku! – poskarżył się. – Dlaczego go zabiliście?
– Widziałeś inny wybór?! – odkrzyknął z niedowierzaniem Bruenor, po czym zaparł się nogami i wyszarpnął swój topór z pękniętej głowy. – Nie zwykłem rozmawiać z dwoma i pół tony przeciwnika.
– Nie miałem przyjemności w tym zabójstwie – przyznał Drizzt. Wytarł swe klingi w tunikę powalonego behemota, po czym wsunął je do pochew. – Byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby ten gigant wrócił po prostu do domu.
– A ja mogłem go przekonać, by to zrobił – spierał się Regis.
– Nie – odpowiedział drow. – Twój wisiorek jest potężny, nie wątpię, lecz nie ma siły przeciwko komuś oczarowanemu przez Crenshinibona. – Mówiąc to, Drizzt otworzył sakiewkę przy pasie i wyciągnął artefakt, osławiony kryształowy relikt.
– Trzymaj go, a jego wołanie będzie jeszcze głośniejsze – rzekł ponuro Bruenor. – Sądzę, że może nas czekać długa droga.
– Niech to sprowadza potwory – powiedziała Catti-brie. – Sprawi, że zabijanie ich przez nas będzie jeszcze prostsze.
Chłód w jej głosie zdumiał ich wszystkich, lecz jedynie przez chwilę, jakiej potrzebowali, by spojrzeć na nią oraz bliznę na jej twarzy i przypomnieć sobie przyczynę jej złego nastroju.
– Widzisz, że to cholerstwo nie działa na nikogo z nas – stwierdziła kobieta. – Wygląda więc na to, że ci, którzy wpadają pod jego czar, zasługują na to, co czeka ich z naszych rąk.
– Wygląda na to, że moc Crenshinibona rozciąga się jedynie na tych, którzy już są we władaniu zła – zgodził się Drizzt.
– Tak więc nasza droga będzie trochę bardziej ekscytująca – rzekła Catti-brie. Nie trudziła się dodaniem, iż żałuje, że nie ma z nimi Wulfgara. Wiedziała, że pozostali bez wątpienia myślą w ten sam sposób.
Przyjaciele przeszukali obozowisko giganta, po czym wrócili do własnego ogniska. Zważywszy na nowe odkrycie, że kryształowy relikt może działać przeciwko nim, że może odzywać się do wszelkich pobliskich potworów, starając się wydostać z rąk swych wrogów, uznali, że od tej chwili podwoją straże, dwójka będzie spać, a dwójka pełnić wartę.
Regis nie był zadowolony.
ZDOBYWANIE APROBATY
Schowany w cieniu obserwował, jak czarodziej przechodzi przez drzwi. Inne głosy podążyły za LaValle’em z korytarza, lecz czarodziej nie zwrócił na nie zbytniej uwagi, zatrzasnął jedynie drzwi i przeszedł do swego prywatnego barku z trunkami z boku pomieszczenia audiencyjnego. Zapalił tylko jedną stojącą na nim świecę.
Entreri zacisnął dłonie, nie wiedząc, czy powinien werbalnie stawić czoła czarodziejowi, czy też po prostu zabić go za to, że ten nie poinformował go o ataku Doga Perry’ego.
Z filiżanką w jednej dłoni i płonącą świecą w drugiej, LaValle przeszedł od barku do większego, stojącego kandelabru. Pokój rozjaśniał się w miarę, jak kolejne świece rozpalały się do życia. Za plecami zajętego czarodzieja Entreri wyszedł z ukrycia.
Jego wojownicze instynkty postawiły go natychmiast na baczność. Ostrzegło go coś – lecz co? – na samym skraju świadomości. Być może było to związane ze spokojnym zachowaniem LaValle’a lub po prostu jakimś ledwo słyszalnym dźwiękiem.
Wtedy LaValle odwrócił się i odskoczył lekko do tyłu, widząc Entreriego stojącego na środku pomieszczenia. Zmysły skrytobójcy znów nim szarpnęły. Czarodziej nie wydawał się wystarczająco przerażony ani zaskoczony.
– Czy wierzyłeś, że Dog Perry mnie pokona? – spytał sarkastycznie Entreri.
– Dog Perry? – odparł LaValle. – Nie widziałem go...
– Nie okłamuj mnie – spokojnie przerwał Entreri. – Znam cię zbyt długo, LaValle, by uwierzyć, że jesteś takim ignorantem. Bez wątpienia obserwowałeś Doga Perry’ego, bowiem znasz wszystkie posunięcia wszystkich graczy.
– Nie wszystkich, najwyraźniej – odrzekł cierpko czarodziej, wskazując na nieproszonego gościa.
Entreri nie był pewien co do ostatniej wypowiedzi, lecz nie zareagował na nią.
– Zgodziłeś się ostrzec mnie, gdy Dog Perry pójdzie na mnie – powiedział głośno. Jeśli czarodziej miał gdzieś w pobliżu ochroniarzy z gildii, niech usłyszą o jego obłudzie. – A jednak był tam, ze sztyletem w dłoni, pomimo że mój przyjaciel LaValle mnie nie uprzedził.
LaValle westchnął głęboko i przeszedł na bok, osuwając się na fotel.
– Istotnie, wiedziałem – przyznał. – Nie mogłem jednak wykorzystać tej wiedzy – dodał szybko, bowiem oczy skrytobójcy zmrużyły się niebezpiecznie. – Musisz zrozumieć. Wszelki kontakt z tobą jest zabroniony.
– Oplatany wodorostami – stwierdził Entreri. LaValle rozłożył bezradnie ręce.
– Wiem również, że LaValle rzadko przestrzega takich rozkazów – ciągnął Entreri.
– Ten był odmienny – dobiegł inny głos. Szczupły mężczyzna, dobrze ubrany, w białym czepku na głowie, wszedł do pomieszczenia z gabinetu czarodzieja.
Entreri napiął mięśnie. Właśnie sprawdził ten pokój, wraz z pozostałymi dwoma w kompleksie czarodzieja, i nikogo tam nie było. Teraz wiedział już bez cienia wątpliwości, że był oczekiwany.
– Mój mistrz gildii – wyjaśnił LaValle. – Quentin Bodeau. Entreri nawet nie mrugnął. Tyle udało mu się odgadnąć.
– Ów rozkaz oplatania wodorostami nie nadszedł z jednej określonej gildii, lecz z trzech najważniejszych – sprecyzował Quentin Bodeau. – Wystąpienie przeciwko niemu oznaczałoby zagładę.
– Każda magiczna próba, jakiej bym się podjął, zostałaby wykryta – starał się wyjaśnić LaValle. Zachichotał, próbując złagodzić napięcie. – Zresztą nie sądziłem, by było to istotne – rzekł. – Wiedziałem, że Dog Perry nie okaże się dla ciebie zbytnim wyzwaniem.
– Jeśli tak, to dlaczego pozwolono mu iść na mnie? – spytał Entreri, kierując to pytanie do Bodeau.
Mistrz gildii jedynie wzruszył ramionami i powiedział – Rzadko byłem w stanie kontrolować wszystkie jego posunięcia.
– Niech już cię nie kłopocze – odparł ponuro Entreri. Bodeau wymusił słaby uśmiech.
– Musisz zrozumieć naszą pozycję... – zaczął mówić.
– Czy mam uwierzyć w słowo człowieka, który rozkazał mnie zamordować? – zapytał Entreri niedowierzająco.
– Ja nie... – Bodeau zaczął się sprzeciwiać, lecz przerwał mu kolejny głos z gabinetu czarodzieja, należący do kobiety.
– Gdybyśmy sądzili, że Quentin Bodeau czy jakikolwiek inny wysoko postawiony członek jego gildii wiedzieli o tym ataku i pochwalali go, mieszkańcy tego domu zostaliby wyrżnięci w pień.
Przez drzwi przeszła wysoka, ciemnowłosa kobieta, otoczona przez muskularnego wojownika o zakręconych czarnych wąsach oraz szczuplejszego mężczyznę, jeśli był to mężczyzna, bowiem Entreri ledwo mógł dostrzec jakiekolwiek rysy pod kapturem ciemnego płaszcza. Za tą trój ca wkroczyła para opancerzonych strażników, i choć ostatni, który przechodził przez drzwi, zamknął je za sobą, Entreri rozumiał, iż najprawdopodobniej jest tam jeszcze ktoś, zapewne kolejny czarodziej. Nie istniał sposób, by taka grupa zdołała ukryć się w tamtym pomieszczeniu bez pomocy magii. Poza tym widział, że grupa ta czuła się bardzo pewnie. Nawet gdyby wszyscy posługiwali się biegle bronią, mogliby nie być przekonani, że udałoby im się powalić Entreriego.
– Jestem Sharlotta Yespers – powiedziała kobieta, błyskając swymi lodowatymi oczyma. – Przedstawiam ci Kadrana Gordeona oraz Dłoń, pozostałych poruczników w gildii paszy Basadoniego. Tak, on wciąż żyje i cieszy się, że wszystko z tobą dobrze.
Entreri wiedział, że to kłamstwo. Gdyby Basadoni żył, gildia skontaktowałaby się z nim znacznie wcześniej, i to w mniej niebezpiecznej sytuacji.
– Czy jesteś powiązany? – spytała Sharlotta.
– Gdy opuszczałem Calimport, nie byłem, a dopiero co wróciłem do miasta – odpowiedział skrytobójca.
– To już jesteś – wycedziła Sharlotta, a Entreri zrozumiał, że nie jest to dobry moment, by jej zaprzeczyć.
* * *
Więc nie zostanie zabity – przynajmniej nie teraz. Nie będzie musiał spędzać nocy, wypatrując przez ramię aspirujących skrytobójców ani mieć do czynienia z bezczelnymi napaściami głupców takich jak Dog Perry. Gildia Basadoni ogłosiła go jednym ze swoich, i choć będzie w stanie przyjmować te zadanie, które będzie chciał, tak długo jak nie będą one dotyczyć morderstwa nikogo powiązanego z paszą Basadonim, jego głównymi kontaktami będą Kadran Gordeon, któremu nie ufał, oraz Dłoń.
Siedząc cicho na dachu Miedzianej Stawki, wiedział, że powinien być zadowolony z obrotu wydarzeń. Nie mógł się spodziewać niczego lepszego.
A jednak, z jakiegoś powodu, który niezbyt był w stanie zgłębić, Entreri ani trochę nie był zadowolony. Miał z powrotem swoje życie, jeśli go chciał. Wiedział, że dzięki swym umiejętnościom może wkrótce powrócić do dawnej chwały. Rozumiał jednak teraz ograniczenia owej chwały i wiedział, że choć z łatwością mógłby zdobyć pozycję największego skrytobójcy Calimportu, nie wystarczyłaby ona, by zaspokoić pustkę, jaką czuł w środku.
Po prostu nie chciał wracać do swych dawnych zwyczajów mordowania dla pieniędzy. Nie były to wyrzuty sumienia – co to, to nie!
– lecz żadne myśli o dawnym życiu nie rozpalały w nim podekscytowania.
Będąc wiecznym pragmatykiem, Entreri postanowił rozegrać to po kolei. Podszedł do brzegu dachu, cicho i pewnie zszedł na ulicę, po czym wszedł przez drzwi frontowe.
Wszystkie oczy skupiły się na nim, lecz niezbyt go to obchodziło, gdy przechodził przez wspólną salę do drzwi na zaplecze. Podszedł tam do niego jeden halfling, jakby chciał go zatrzymać, lecz spojrzenie Entreriego sprawiło, iż malec się wycofał, a skrytobójca wszedł dalej.
Widok niezwykle tłustego Dondona znów dotkliwie go ugodził.
– Artemis! – powiedział radośnie Dondon, choć Entreri usłyszał odrobinę napięcia wkradającą się do głosu halflinga, co było zwyczajną reakcją, gdy skrytobójca pojawiał się bez zapowiedzenia na czyimś progu. – Wejdź, mój przyjacielu. Siadaj i jedz. Ciesz się dobrym towarzystwem.
Entreri spojrzał na sterty na wpół zjedzonych słodyczy oraz dwie umalowane halflinki po bokach nabrzmiałego nieszczęśnika. Usiadł w bezpiecznej odległości, choć nie przesunął żadnego z licznych półmisków przed sobą, mrużąc oczy, gdy jedna z halflinek próbowała się zbliżyć.
– Musisz nauczyć się relaksować i cieszyć owocami swej pracy – powiedział Dondon. – Jesteś znów u Basadoniego, jak mówią, więc jesteś wolny.
Entreri zauważył, iż halfling najwyraźniej nie dostrzegał ironii tego stwierdzenia.
– Na cóż cała twoja trudna i niebezpieczna praca, jeśli nie potrafisz nauczyć się relaksować i cieszyć przyjemnościami, jakie jej owoce mogą ci zapewnić? – spytał Dondon.
– Jak to się stało? – zapytał bez ogródek Entreri.
Dondon spojrzał na niego, a na jego obwisłej twarzy rozlało się wyraźne zmieszanie.
Aby wyjaśnić, Entreri rozejrzał się dookoła, wskazując na półmiski, dziwki oraz masywny brzuch Dondona.
Mina Dondona ścierpła.
– Wiesz, dlaczego tu jestem – stwierdził cicho, a z jego tonu zniknęła wszelka wesołość.
– Wiem, dlaczego tu przeszedłeś... by się ukryć... i zgadzam się z tą decyzją – odparł Entreri. – Jednak dlaczego? – Znów pozwolił, by halfling podążył za jego wzrokiem po całym zbytku, po wszystkich półmiskach i obydwu dziwkach. – Dlaczego to?
– Postanowiłem cieszyć się... – zaczął Dondon, lecz Entreri nie chciał tego słyszeć.
– Gdybym mógł zaoferować ci z powrotem twoje stare życie, czy byś je przyjął? – spytał skrytobójca.
Dondon popatrzył na niego nieobecnym wzrokiem.
– Gdybym mógł zmienić porządek na ulicy, by Dondon mógł swobodnie opuszczać Miedzianą Stawkę, czy Dondon byłby zadowolony? – naciskał Entreri. – Czy też Dondon jest zadowolony z tego zbytku?
– Mówisz zagadkami.
– Mówię prawdę – zripostował Entreri, starając się spoglądać halflingowi w oczy, choć widok tych opadających, zaspanych powiek zdecydowanie go odrzucał. Skrytobójca ledwo mógł uwierzyć w poziom odczuwanej przez siebie złości, gdy patrzył na Dondona. Część niego chciała wyjąć sztylet i wyciąć temu nieszczęśnikowi serce.
Artemis Entreri nie zabijał jednak z pasji i powstrzymał ową część.
– Wróciłbyś? – spytał powoli, podkreślając każdą sylabę. Dondon nie odpowiedział, nawet nie mrugnął, lecz w owym braku odpowiedzi Entreri otrzymał tę, której obawiał się najbardziej.
Drzwi do pokoju otworzyły się i weszła Dwahvel.
– Jakiś problem, mistrzu Entreri? – spytała słodko. Entreri podniósł się i podszedł do otwartych drzwi.
– Dla mnie żaden – odparł, przechodząc.
Dwahvel chwyciła go za rękę – co było wielce niebezpiecznym ruchem! Na szczęście jednak dla niej, Entreri był zbyt pochłonięty rozważaniami o Dondonie, by wziąć to za afront.
– W kwestii naszej umowy – powiedziała halflinka. – Mogę potrzebować twoich usług.
Entreri poświęcił długą chwilę na zastanowienie się nad tymi słowami, rozmyślając, dlaczego tak go osaczają. I tak już miał wystarczająco dużo do przemyślenia, bez Dwahvel, nakładającej na niego swe śmieszne potrzeby.
– A co dasz mi w zamian za owe usługi? – spytał.
– Informację – odparła halflinka. – Jak ustaliliśmy.
– Powiedziałaś mi o oplataniu wodorostami, co raczej nie było czymś, czego nie byłbym w stanie odkryć samodzielnie – odrzekł Entreri. – Poza tym Dwahvel nie była dla mnie zbytnio przydatna, a za to z pewnością mogę odpłacić.
Usta halflinki otworzyły się, jakby zamierzała zaprotestować, lecz Entreri jedynie odwrócił się i przeszedł przez wspólną salę.
– Możesz odkryć, że moje drzwi będą przed tobą zamknięte – zawołała za nim Dwahvel.
Tak naprawdę Entreriego niezbyt to obchodziło, nie spodziewał się bowiem, żeby zechciał znów ujrzeć nieszczęsnego Dondona. Mimo to, bardziej dla efektu niż jakichkolwiek praktycznych korzyści, odwrócił się, by zmierzyć halflinkę swym niebezpiecznym wzrokiem.
– To nie byłoby rozsądne – było to wszystko, co powiedział przed opuszczeniem sali i wyjściem z powrotem na ciemną ulicę, a następnie powrotem na dające samotność dachy.
Na górze, po wielu minutach koncentracji, doszedł do zrozumienia, dlaczego tak nienawidził Dondona. Ponieważ widział siebie. Nie, nigdy nie pozwoliłby sobie stać się tak nadętym, bowiem obżarstwo nigdy nie należało do jego słabości, lecz tym, co widział, była istota pokonana przez ciężar życia, stworzenie, które poddało się rozpaczy. W przypadku Dondona pokonał go zwyczajny strach, który zamknął go w pokoju i zagrzebał w żądzy oraz obżarstwie.
W przypadku Entreriego czy nie byłaby to zwyczajna apatia?
Pozostał na dachu przez całą noc, lecz nie odnalazł odpowiedzi.
* * *
Pukanie dobiegło w odpowiedniej sekwencji, dwa stuknięcia, później trzy i znów dwa, więc wyczołgując się z łóżka, wiedział, że wzywa gildia Basadoni. Normalnie Entreri i tak podjąłby środki ostrożności – normalnie nie spałby przez pół dnia – lecz teraz nic nie zrobił, nawet nie podniósł swego sztyletu. Podszedł jedynie do drzwi i, nawet bez pytania, otworzył je.
Nie rozpoznał stojącego tam mężczyzny, młodego i nerwowego osobnika o wełnistych czarnych włosach, przyciętych tuż przy skórze, oraz ciemnych, rozbieganych oczach.
– Od Kadrana Gordeona – wyjaśnił mężczyzna, podając Entreriemu zrolowany pergamin.
– Stój! – powiedział Entreri, gdy nerwowy młodzieniec odwrócił się i zaczął odchodzić. Głowa mężczyzny odwróciła się w kierunku skrytobójcy, a Entreri zauważył, jak jedna jego dłoń wsuwa się pod fałdy jasnej szaty, bez wątpienia sięgając po broń.
– Gdzie jest Gordeon? – spytał Entreri. – I dlaczego nie dostarczył mi tego osobiście?
– Proszę, dobry panie – młodzieniec powiedział swym wyraźnym calimshyckim akcentem, skłaniając się raz za razem. – Powiedziano mi jedynie, bym ci to oddał.
– Od Kadrana Gordeona? – spytał Entreri.
– Tak – powiedział mężczyzna, potakując gwałtownie. Entreri zatrzasnął drzwi, po czym usłyszał oddalające się kroki, gdy pełen ulgi młodzieniec wycofywał się korytarzem, a następnie pędził jak najszybciej po schodach.
Stał tam, zastanawiając się nad pergaminem i sposobem doręczenia. Gordeon nawet nie przyszedł do niego osobiście, i rozumiał dlaczego. Robiąc tak, zbyt otwarcie okazałby mu szacunek. Porucznicy gildii obawiali się go – nie tego, że mógłby ich zabić, lecz bardziej, że znalazłby się powyżej nich w hierarchii. Teraz, używając tego posłańca, Gordeon starał się pokazać Entreriemu jego miejsce na drabinie, tuż powyżej dolnego szczebla.
Potrząsając ze zrezygnowaniem głową, bezradnie akceptując głupotę tego wszystkiego, skrytobójca ściągnął wiązanie z pergaminu i rozwinął go. Rozkazy były dość proste, podawały imię mężczyzny oraz ostatni znany adres, wraz z instrukcją, że powinien zostać zabity tak szybko, jak się da. Tej nocy, jeśli to możliwe, najpóźniej jutro.
Na końcu znajdowała się notka, że cel nie posiada żadnych znanych powiązań z gildiami, nie ma szczególnie wysokiej pozycji wśród miejskich lub kupieckich strażników, ani też nie posiada żadnych znanych przyjaciół czy krewnych.
Entreri rozważył uważnie te wieści. Albo został wystawiony przeciwko bardzo niebezpiecznemu przeciwnikowi, albo też, co bardziej prawdopodobne, Gordeon dał mu to żałośnie proste zadanie, by go poniżyć, by zmniejszyć jego referencje. W dawnych czasach talenty Entreriego były zarezerwowane do zabijania mistrzów gildii lub czarodziejów, szlachciców i kapitanów straży. Oczywiście gdyby Gordeon i dwoje pozostałych poruczników dali mu tak skomplikowane zadanie, jego pozycja wśród społeczności wzrosłaby, a oni tego nie chcieli.
Nieważne, uznał.
Ostatni raz spojrzał na podany adres – w dobrze mu znanym regionie Calimportu – i udał się zabrać swoje narzędzia.
* * *
Usłyszał płaczące w pobliżu dziecko, bowiem chata miała jedynie dwa pomieszczenia, oddzielone zaledwie grubą zasłoną. Prosta, młoda kobieta – jak zauważył Entreri, szpiegując zza skraju zasłony – zajmowała się dziećmi. Poprosiła je, by usiadły i były cicho, grożąc, że ich ojciec wkrótce będzie w domu.
Chwilę później wyszła z tylnego pokoju, nieświadoma skrytobójcy przykucniętego za inną zasłoną, pod bocznym oknem. Entreri wyciął w draperii małą dziurkę i obserwował jej ruchy, gdy wykonywała swą pracę. Wszystko było dynamiczne i sprawne. Wiedział, że znajdowała się na skraju załamania.
Drzwi, jeszcze jedna draperia, zostały odepchnięte na bok i wszedł młody, kościsty mężczyzna, którego twarz wyglądała na wymizerowaną, oczy zapadnięte były w głąb czaszki, a brodę i policzki pokrywał kilkudniowy zarost.
– Znalazłeś to? – spytała ostro kobieta.
Mężczyzna potrząsnął głową, a Entreriemu wydało się, że jego oczy jeszcze się trochę zapadły.
– Błagałam cię, byś z nimi nie pracował! – złajała go kobieta. – Wiedziałam, że nic dobrego...
Przerwała gwałtownie, gdy oczy mężczyzny powiększyły się z przerażenia. Spoglądając ponad jej ramieniem, jej mąż ujrzał, jak zza draperii wyłania się skrytobójca. Mężczyzna odwrócił się, jakby chciał uciec, lecz kobieta obejrzała się i krzyknęła.
Mężczyzna zamarł w miejscu. Nie zostawiłby jej.
Entreri obserwował to wszystko ze spokojem. Gdyby mężczyzna kontynuował ucieczkę, podciąłby mu gardło ciśniętym sztyletem, zanim jeszcze ten wydostałby się na zewnątrz.
– Nie moją rodzinę – błagał mężczyzna, odwracając się i idąc w kierunku Entreriego, z otwartymi dłońmi i rozłożonymi szeroko rękoma. – I nie tutaj.
– Wiesz, dlaczego przyszedłem? – spytał skrytobójca. Kobieta zaczęła płakać, łkając o miłosierdzie, lecz jej mąż chwycił ją delikatnie acz stanowczo i pociągnął, kierując w stronę pokoju dzieci.
– To nie moja wina – powiedział cicho mężczyzna, gdy zniknęła. – Błagałem Kadrana Gordeona. Mówiłem mu, że jakoś znajdę te pieniądze.
Stary Artemis Entreri nie zostałby w tej chwili zaintrygowany. Stary Artemis Entreri nawet by tego nie słuchał. Stary Artemis Entreri wykonałby po prostu zadanie i odszedł. Artemis zauważył jednak, że nowy Artemis Entreri jest lekko zainteresowany, a że nie miał żadnych innych palących spraw, nie spieszył się, by dokończyć.
– Nie będę ci sprawiał kłopotu, jeśli obiecasz, że nie zranisz mojej rodziny – rzekł mężczyzna.
– Sądzisz, że sprawiałbyś mi kłopot? – spytał Entreri. Ten bezradny, żałosny człowiek potrząsnął głową.
– Proszę – błagał. – Chciałem jedynie zapewnić im lepsze życie. Zgodziłem się, nawet chętnie, na przenoszenie pieniędzy z ulicy Dokerów do lokalu, tylko dlatego, że dzięki temu zarabiałem więcej niż przez miesiąc uczciwej pracy.
Entreri słyszał już oczywiście wcześniej to wszystko. Tak wiele razy głupcy – nazywani wielbłądami – dołączali do gildii, wykonując drobne zadania dostawcze, dostając za to pieniądze, które dla tych prostych wieśniaków wydawały się ogromne. Gildie zatrudniały wielbłądy tylko dlatego, by rywalizujące organizacje nie wiedziały, kto transportuje pieniądze. W końcu jednak owe inne gildie poznawały trasy oraz kurierów i kradły ładunek. Następnie biedne wielbłądy, jeśli przeżyły zasadzkę, były szybko eliminowane przez tę gildię, która ich zatrudniała.
– Rozumiesz, w jak niebezpiecznym towarzystwie się obracałeś – stwierdził Entreri.
Mężczyzna przytaknął.
– Tylko kilka przesyłek – odparł. – Tylko kilka, a później bym odszedł.
Entreri roześmiał się i potrząsnął głową, rozważając absurdalny plan głupca. Nie można było „odejść” jako wielbłąd. Każdy, kto przyjmował tę pozycję, natychmiast dowiadywał się zbyt wiele, by można go było wypuścić z gildii. Istniały jedynie dwie możliwości: po pierwsze, że wielbłąd będzie się spisywał na tyle dobrze i miał wystarczające szczęście, że zdobędzie wyższą, trwalszą pozycję w gildii, i po drugie, że mężczyzna lub kobieta (ponieważ często wykorzystywano kobiety) zostaną zabici w zasadzce lub przez najmującą ich gildię.
– Błagani cię, nie rób tego tutaj – powiedział w końcu mężczyzna. – Nie tu, gdzie moja żona usłyszy moje ostatnie krzyki, gdzie moi synowie znajdą mnie martwym.
Entreri poczuł, jak do gardła podchodzi mu gorzka żółć. Nigdy wcześniej nie był tak zniesmaczony, nigdy nie musiał spoglądać na żałośniejszą istotę ludzką. Znów rozejrzał się po chacie, patrząc na szmaty służące za drzwi. Był tu tylko jeden talerz, służący zapewne do jedzenia całej rodzinie, stojący na jedynej w tym pomieszczeniu starej ławce.
– Ile jesteś winien? – spytał, i choć ledwo potrafił uwierzyć w wypowiadane przez siebie słowa, wiedział, że nie będzie w stanie zmusić się do zabicia tego nieszczęśnika.
Mężczyzna spojrzał na niego z zaciekawieniem. – Królewski skarb – rzekł. – Niemal trzydzieści sztuk złota.
Entreri przytaknął, po czym zdjął z pasa sakiewkę, tę, którą trzymał ukrytą pod czarnym płaszczem. Ściągając ją, poczuł jej ciężar i wiedział, że zawiera przynajmniej pięćdziesiąt sztuk złota, lecz i tak rzucił ją mężczyźnie.
Oszołomiony nędzarz chwycił ją i wpatrywał się w nią tak intensywnie, że Entreri obawiał się, by oczy nie wyskoczyły mu z orbit.
Następnie przeniósł wzrok z powrotem na skrytobójcę, a targające nim emocje były tak wymieszane, że mina na jego twarzy nic nie ujawniała.
– Daj słowo, że gdy tylko spłacisz swój dług, nie będziesz już robił interesów z żadną gildią – powiedział Entreri. – Twoja żona i dzieci zasługują na więcej.
Mężczyzna zaczął odpowiadać, po czym padł na kolana i począł kłaniać się swemu zbawcy. Entreri obrócił się i wypadł gniewnie z chaty na brudną ulicę.
Usłyszał okrzyki mężczyzny, okrzyki podziękowania i ulgi. Tak naprawdę, i Entreri o tym wiedział, w jego czynach nie było litości. Nie obchodził go ani trochę mężczyzna, jego brzydka żona, czy niewątpliwie brzydkie dzieci. Mimo to nie potrafił zabić tego nieszczęśnika, choć sądził, że prawdopodobnie robił mężczyźnie wielką przysługę wyciągając go z wyraźnej nędzy. Nie, Entreri nie da Kadranowi Godreonowi satysfakcji wmieszania go w tak niehonorowe morderstwo. Zadanie usunięcia takiego wielbłąda powinno należeć do świeżych członków gildii, może dwunastolatków, a to, że Kadran przydzielił je komuś o reputacji Entreriego, z pewnością było straszną obelgą.
Popędził ulicą do swego pokoju w gospodzie, gdzie zebrał rzeczy, po czym natychmiast wyruszył, dochodząc w końcu do drzwi Miedzianej Stawki. Chciał po prostu wejść do środka, jedynie po to, by pokazać Dwahvel, jak śmieszna była jej groźba, że zatrzaśnie przed nim wrota. Przemyślał to jednak ponownie i zawrócił, nie będąc w nastroju na interesy z Dwahvel, na interesy z kimkolwiek.
W innej części miasta znalazł małą, niewyróżniającą się tawernę. Najprawdopodobniej znajdował się na terenie innej gildii, i jeśli odkryją, kim jest oraz z kim jest powiązany, może znaleźć się w kłopotach.
Nie obchodziło go to.
* * *
Dzień minął bez przeszkód, lecz niezbyt to uspokoiło Entreriego. Zabójca wiedział, że wiele się działo, i wszystko to w cichych cieniach. Entreri posiadał dostateczne środki i wiedzę na temat tych cieni, by wyjść i sporo się dowiedzieć, lecz nie miał ambicji, by to zrobić. Był w nastroju, aby po prostu pozwolić sprawom poruszać się swym torem.
Drugiej nocy udał się do wspólnej sali małej gospody. Zabrał posiłek do pustego narożnika. Jadł samotnie, nie słysząc nic z kilku konwersacji, jakie toczyły się dookoła. Dostrzegł jednak wejście pewnej postaci, halflinga, a mały ludek nie był powszechny w tym regionie miasta. Wkrótce halfling go znalazł i zasiadł obok na niskiej ławie, po przeciwległej stronie stołu niż skrytobójca.
– Dobry wieczór, dobry panie – rzekł malec. – I co sądzisz o swoim posiłku?
Entreri przyjrzał się halflingowi, rozumiejąc, że nie jest on ani trochę zainteresowany jego jedzeniem. Obejrzał go w poszukiwaniu broni, choć wątpił, by Dwahvel była tak śmiała, by wystąpić przeciwko niemu.
– Czy mogę skosztować? – powiedział halfling dość głośno, wychylając się przez stół.
Entreri, wychwytując wskazówkę, podniósł łyżkę z kaszą, lecz nie wyciągnął ręki, pozwalając, by halfling przysunął się jeszcze bliżej, nie rzucając się w oczy.
– Przyszedłem od Dwahvel – powiedział malec, zbliżywszy się. – Szukają cię ludzie z gildii Basadoni. Są w paskudnym nastroju. Wiedzą, gdzie jesteś, i otrzymali pozwolenie od Grabieżców, by przyjść po ciebie. Spodziewaj się ich jeszcze tej nocy. – Skończywszy, halfling wziął kęs, po czym odsunął się od stołu, gładząc się po brzuchu.
– Powiedz Dwahvel, że teraz jestem jej dłużnikiem – stwierdził Entreri. Malec, ukłoniwszy się lekko, przeszedł przez salę i zamówił miskę kaszy. Oczekując, wdał się w rozmowę z karczmarzem, po czym zaczął jeść przy barze, zostawiając Entreriego z jego myślami.
Skrytobójca zdał sobie sprawę, że może uciec, lecz jego serce nie miało na to ochoty. Nie, zdecydował, niech przyjdą i niech się rozstrzygnie. Nie sądził, by chcieli go zabić. Skończył posiłek i wrócił do swego pokoju, zastanawiając się nad możliwościami. Najpierw zdjął z wewnętrznej ściany deskę i w przerwie pomiędzy nią a zewnętrzną ścianą, sięgając do belki sporo pod poziomem podłogi, umieścił swój osławiony, wysadzany klejnotami sztylet oraz wiele monet. Następnie starannie założył deskę z powrotem i w miejsce sztyletu przypiął do pasa inny ze swego plecaka, taki który trochę przypominał jego symbol, lecz nie posiadał na sobie potężnego zaklęcia. Później, bardziej dla pozorów niż by komukolwiek przeszkodzić, drutem połączył z drzwiami prostą pułapkę ze strzałką, i przeszedł przez pokój, siadając na jednym z krzeseł. Wziął kilka kości i zaczął rzucać nimi na małym stoliku nocnym, zabijając czas. Było naprawdę późno, gdy usłyszał pierwsze kroki na schodach – kroki człowieka, który wyraźnie starał się skradać, lecz robił więcej hałasu, niż Entreri, gdy chodził normalnie. Entreri nasłuchiwał jeszcze uważniej, gdy kroki urwały się, i wychwycił zgrzyt wąskiego paska metalu wsuwającego się w szczelinę pomiędzy drzwiami a framugą. Wiedział, że względnie wyszkolony złodziej mógł przedostać się przez jego pułapkę w przeciągu paru minut, więc założył ręce za głowę i oparł plecy o ścianę.
Wszelkie odgłosy urwały się i nastąpiła długa, nieprzyjemna cisza.
Entreri wciągnął nosem powietrze – coś się paliło. Przez chwilę sądził, że mogą podpalać budynek, lecz nagle rozpoznał zapach, palącą się skórę, a gdy przesunął się, by spojrzeć na swój pas, poczuł ostry ból na szyi. Łańcuszek noszonego przez niego naszyjnika – w którym znajdowało się kilka wytrychów, przemyślnie zamaskowanych jako ornamenty ześlizgnął się z koszuli, opadając na nagą skórę.
Dopiero wtedy skrytobójca zrozumiał, że wszystkie jego metalowe przedmioty rozgrzały się do czerwoności.
Entreri zerwał się gwałtownie i zerwał naszyjnik, po czym zwinnie, obrotem nadgarstka, zrzucił pas i rozgrzany sztylet na ziemię.
Drzwi wpadły do środka, z dwu stron wskoczyli żołnierze Basadoni, a trzeci mężczyzna, z pochyloną kuszą, wbiegł pomiędzy nimi.
Nie wystrzelił jednak, zaś pozostali, z mieczami w dłoniach, nie rzucili się do natarcia.
Za kusznikiem wkroczył Kadran Gordeon.
– Zwyczajne zastukanie okazałoby się równie skuteczne – powiedział cierpko Entreri, spoglądając na swój jaśniejący ekwipunek. Sztylet sprawił, że z desek podłogi podniosła się strużka czarnego dymu.
W odpowiedzi Gordeon rzucił Entreriemu pod nogi monetę, dziwną złotą monetę z symbolem głowy jednorożca po stronie zwróconej do skrytobójcy.
Entreri podniósł wzrok na Gordeona i wzruszył jedynie ramionami.
– Wielbłąd miał zostać zabity – powiedział Gordeon.
– Nie był wart wysiłku.
– I do ciebie należała decyzja? – spytał niedowierzająco porucznik Basadoniego.
– Drobna decyzja, w porównaniu z tym, czym niegdyś...
– Ach! – Gordeon przerwał dramatycznie. – Zatem tu leży problem, mistrzu Entreri. Widzisz, to co niegdyś znałeś albo robiłeś, czy też kazano ci robić, jest nieistotne. Nie jesteś mistrzem gildii, nie jesteś porucznikiem, póki co nie jesteś nawet pełnym żołnierzem i wątpię, czy kiedykolwiek będziesz! Straciłeś nerwy – tak jak sądziłem. Jedynie zyskujesz aprobatę, i jeśli tym razem przetrwasz, to być może, zaledwie być może, znów znajdziesz akceptację w gildii.
– Zyskuję aprobatę? – Entreri powtórzył ze śmiechem. – Twoją?
– Brać go! – polecił Gordeon dwóm żołnierzom, którzy weszli jako pierwsi. Gdy ci podchodzili ostrożnie do skrytobójcy, Gordeon dodał – Mężczyzna, którego starałeś się ocalić, został zlikwidowany, podobnie jak jego żona i dzieci.
Entreri ledwo usłyszał te słowa i w ogóle ledwo go to obchodziło, choć wiedział, że Gordeon nakazał zlikwidować ich wszystkich dlatego, by sprawić mu ból. Teraz miał większy dylemat. Czy miał pozwolić Gordeonowi zabrać się z powrotem do gildii, gdzie bez wątpienia zostanie ukarany fizycznie, a następnie wypuszczony?
Nie, nie będzie tolerował takiego traktowania ze strony tego mężczyzny ani nikogo innego. Mięśnie na jego nogach, tak doskonale wyćwiczone, napięły się, gdy tamci dwaj się zbliżyli, choć Entreri wydawał się zupełnie spokojny, nawet rozłożył puste ręce w niegroźnej pozie.
Mężczyźni, z mieczami w dłoniach, podeszli do niego z boków, sięgając po owe ręce, podczas gdy trzeci żołnierz trzymał mocno kuszę, wymierzoną w serce skrytobójcy.
Entreri wzbił się w powietrze w potężnym skoku, kuląc nogi pod sobą, a następnie wyrzucając je na boki, zanim zaskoczeni żołnierze zdołali zareagować. Uderzył dokładnie w twarze napastników. Lądując, chwycił jednego za rękę i przyciągnął go szybko do siebie, akurat, by posłużył mu za tarczę przeciwko strzelającemu kusznikowi. Następnie cisnął jęczącego mężczyznę na ziemię.
– Pierwsza pomyłka – powiedział do Gordeona, gdy porucznik wyciągnął szykownie wyglądającą szablę. Drugi kopnięty żołnierz podniósł się, lecz ten leżący na ziemi przed Entrerim, z bełtem wbitym głęboko w plecy, nie ruszał się. Kusznik kręcił zaciekle korbą, ładując kolejny bełt, lecz bardziej niepokojący był dla Entreriego fakt, iż najwyraźniej w pobliżu znajdował się czarodziej.
– Zostań tam – rozkazał Gordeon mężczyźnie z boku. – Ja z nim skończę.
– Aby zasłużyć sobie na reputację? – spytał Entreri. – Ale ja nie mam broni. Jak to zabrzmi na ulicach Calimportu?
– Po tym jak zginiesz, włożymy ci broń do ręki – rzekł Gordeon z paskudnym uśmieszkiem. – Moi ludzie poświadczą, że to była uczciwa walka.
– Druga pomyłka – powiedział Entreri pod nosem, bowiem istotnie, była to uczciwsza walka, niż doświadczony Kadran Gordeon byłby kiedykolwiek w stanie zrozumieć. Porucznik Basadoni natarł wymierzonym pchnięciem, prosto przed siebie, a Entreri wyrzucił przed siebie przedramię, by je przechwycić, celowo chybiając z parowaniem, lecz jednocześnie wycofując się poza zasięg. Gordeon zaczął zataczać koło i podobnie robił Entreri. Następnie skrytobójca rzucił się do przodu i został zmuszony do cofnięcia machnięciem szabli. Gordeon uważał, żeby nie pozwolić sobie na luki.
Entreri nie miał jednak żadnego zamiaru podążać za swym posunięciem. Rozpoczął je tylko, tak by móc lekko zmienić kąt swego okręgu, co umieściło go w odpowiedniej pozycji do następnego uderzenia.
Gordeon natarł, a Entreri odskoczył. Gdy Gordeon dalej się zbliżał, skrytobójca rzucił się do przodu, zmuszając go do sprytnego i niebezpiecznego manewru parowania. Entreri znów jednak nie poszedł dalej. Wycofał się jedynie w odpowiednie miejsce i, ku zaskoczeniu wszystkich obecnych, tupnął mocno nogą w podłogę.
– Co? – spytał Gordeon, potrząsając głową i rozglądając się. Nie utrzymywał wzroku na tupiącej stopie, więc nie zauważył, jak siła tupnięcia podniosła z podłogi wciąż jaśniejący naszyjnik, tak by Entreri mógł go zahaczyć na czubku buta.
Chwilę później Gordeon zaatakował mocniej, tym razem pragnąc zabić. Stopa Entreriego wystrzeliła do przodu, posyłając naszyjnik w twarz porucznika. Szybkorękiemu Gordeonowi należy przyznać, że zamachnął się wolną dłonią i schwycił naszyjnik – jak Entreri się spodziewał – lecz następnie zawył, a błyszczący łańcuszek owinął mu się wokół nagiej dłoni i wyrzezał w ciele płonącą bruzdę.
Entreri znalazł się tam w mgnieniu oka. Odtrącił rękę porucznika. Zwijając obydwie pięści i wysuwając knykcie środkowych palców, wbił je jednocześnie w skronie mężczyzny. Wyraźnie oślepiony Gordeon opuścił ręce po bokach, a Entreri uderzył go czołem w twarz. Zabójca chwycił Gordeona, gdy ten upadał i złapał go za nadgarstek. Za pomocą lekkiego obrotu, by umieścić Gordeona na drodze kusznika, Entreri wypuścił Gordeona prosto na zaskoczonego żołnierza. Upadający mężczyzna uderzył w kuszę na tyle mocno, by wypadł z niej bełt.
Ostatni miecznik zaatakował ostro z boku, lecz nie był doświadczonym wojownikiem nawet na standardy Kadrana. Entreri z łatwością cofnął się i uniknął jego niezdarnego, zbyt dalekiego pchnięcia, po czym podszedł szybko w przód, zanim mężczyzna zdążył się wycofać i przyciągnąć do siebie ostrze. Sięgając w dół, by chwycić jego rękę z mieczem za nadgarstek, Entreri pociągnął mocno i wszedł pod ów nadgarstek, obracając boleśnie rękę i pozbawiając ją siły.
Mężczyzna zbliżył się, zamierzając trzymać się życia wolną ręką. Dłoń Entreriego uderzyła go w grzbiet wykręconej dłoni szybciej, niż żołnierz w ogóle był w stanie pojąć, po czym zgięła ową dłoń w dół, pozbawiając ją całej siły i powodując u mężczyzny falę bólu. Lekkie przesunięcie dłoni umieściło miecz w ręce Entreriego, a odwrócony uchwyt i zręczny obrót ustawiły go w odpowiedniej pozycji.
Entreri cofnął dłoń, wbijając ostrze za siebie, pod kątem, w brzuch oraz płuca bezradnego żołnierza.
Poruszając się szybko, nie próbując nawet wyrwać miecza z powrotem, obrócił się do mężczyzny, zamierzając również nim cisnąć w kusznika. Ten uparty osobnik znów naciągał cięciwę. Pojawił się jednak znacznie niebezpieczniejszy przeciwnik, niewidoczny czarodziej, pędzący korytarzem, z szatami ocierającymi się o drzwi. Entreri ujrzał, jak mężczyzna podnosi coś wąskiego – różdżkę, jak przypuszczał – lecz wszystkim, co następnie zobaczył, była plątanina rąk i nóg, gdy przebity miecznik wpadł na czarodzieja i obydwaj odtoczyli się.
– Czy już zdobyłem twoją aprobatę? – wrzasnął Entreri do wciąż oszołomionego Gordeona, lecz mówiąc to, przemieszczał się, bowiem kusznik miał go na muszce, a czarodziej podnosił się szybko. Entreri poczuł straszne ukąszenie bólu, gdy bełt wbił mu się w bok, lecz zacisnął zęby i zdusił słabość. Następnie złożył ręce przed twarzą i kuląc nogi wpadł w drewniane, kratownicowe okno, po czym poszybował trzy metry w dół, do ulicy. Lądując przekoziołkował, aby zaabsorbować siłę upadku. Podniósł się i zaczął biec, zupełnie nie zaskoczony, gdy kolejny bełt z kuszy, wystrzelony z zupełnie innej strony, wbił się w ścianę tuż obok niego.
Cały obszar stał się pełen ruchu, gdy żołnierze Basadoni wyłonili się ze swych kryjówek.
Entreri popędził jedną z alejek, przeskoczył nad wielkim mężczyzną, nachylającym się, by chwycić go w pasie, po czym zakręcił szybko wokół rogu budynku. Następnie wbiegł na dach niczym kot, po czym popędził dalej, przeskakując kolejną alejkę, by dostać się na następny dach, i tak dalej i dalej.
Skrytobójca skierował się do głównej ulicy, wiedział bowiem, że jego prześladowcy spodziewają się, iż wyląduje w alejce. Wbiegł szybko po ścianie, umiejętnie lokując się na niej, rozkładając ręce i nogi, by znaleźć niepewne uchwyty i wtopić się w kontury budynku.
Wszędzie wokół rozbrzmiewały okrzyki „Znaleźć go!”, a wielu żołnierzy przebiegło tuż pod jego percią, lecz krzyki oddalały się z biegiem nocy – na szczęście dla Entreriego, który, choć nie stracił wiele krwi, rozumiał, że jego rana jest poważna, może nawet śmiertelna. W końcu był w stanie ześlizgnąć się ze ściany, ledwo znajdując siłę, by utrzymać się na nogach. Skrytobójca przyłożył rękę do boku i poczuł ciepłą krew pokrywającą fałdy płaszcza, a także samą końcówkę wbitego głęboko pocisku.
Ledwo mógł teraz zaczerpywać tchu. Wiedział, co to oznaczało.
Szczęście mu towarzyszyło, gdy wracał do gospody, bowiem słońce jeszcze nie wstało, a choć wewnątrz przebywali żołnierze Basadoni, niewielu ich znajdowało się w bezpośredniej bliskości. Entreri z łatwością znalazł okno swego pokoju dzięki połamanemu drewnu na ziemi i obliczył wysokość swego ukrytego schowka. Musiał być cicho, ponieważ ze swojego pokoju słyszał głosy, między nimi Gordeona. Podniósł się, znajdując bezpieczne oparcie, bardzo starając się, by nie jęknąć, choć naprawdę chciał wrzeszczeć z bólu.
Powoli i cicho pracował nad starym, wyniszczonym pogodą drewnem, dopóki nie mógł odciągnąć go na tyle, by wyjąć swój sztylet i małą sakiewkę.
– Musiał mieć ze sobą jakąś magię! – usłyszał wrzask Gordeona. – Rzuć znów wykrycie!
– Nie ma magii, mistrzu Gordeonie – dobiegł inny głos, najwyraźniej czarodzieja. – Jeśli jakąś miał, to najprawdopodobniej sprzedał ją lub oddał, zanim w ogóle przyszedł w to miejsce.
Pomimo swego bólu Entreri zdołał się uśmiechnąć, gdy usłyszał warkot Gordeona oraz kopnięcie. Istotnie, żadnej magii, bowiem przeszukali jego pokój, a nie ściany pomieszczenia poniżej.
Ze sztyletem w dłoni skrytobójca przedzierał się cichymi ulicami. Miał nadzieję natknąć się gdzieś na żołnierza Basadoni, który zasługiwałby na jego gniew, lecz tak naprawdę wątpił, czy wykrzesałby choć tyle siły, by pokonać początkującego wojownika. Zamiast tego znalazł dwóch pijaków leżących pod ścianą budynku, jednego śpiącego, a drugiego mówiącego do siebie.
Bezszelestnie niczym śmierć skrytobójca podkradł się. Jego wysadzany klejnotami sztylet dysponował szczególnie użyteczną magią, potrafił bowiem skraść ofierze życie i oddać tę energię dzierżącej go osobie.
Entreri zajął się najpierw gadającym pijakiem, a gdy skończył, czuł się na tyle silny, że złapał mocno za fałdy swego płaszcza i wyszarpnął bełt. Niemal zemdlał, gdy zalały go fale bólu.
Uspokoił się jednak i rzucił na śpiącego pijaka.
Wkrótce potem wyszedł z alejki, nie okazując żadnych śladów, że jeszcze przed chwilą był ciężko ranny. Znów czuł się silny i niemal miał nadzieję, iż znajdzie jeszcze gdzieś w okolicy Kadrana Gordeona.
Wiedział jednak, że walka się dopiero rozpoczęła, a pomimo swych ogromnych umiejętności pamiętał dobrze zasięg gildii Basadoni i rozumiał, że ma ona nad nim zdecydowaną przewagę.
* * *
Obserwowali, jak ci, którzy zamierzali go zabić, wchodzą do gospody. Obserwowali, jak wypada gwałtownie przez rozbite okno, po czym ucieka w cienie. Oczyma lepszymi niż u żołnierzy Basadoni dostrzegli go przyciśniętego do ściany i bezgłośnie pochwalili przebiegły trik. Teraz zaś, z pewną dozą ulgi oraz wieloma skinięciami potwierdzającymi, że ich przywódca dokonał słusznego wyboru, obserwowali, jak opuszcza alejkę. I nawet on, Artemis Entreri, skrytobójca nad skrytobójcami, nie miał pojęcia, że są w pobliżu.
NIESPODZIEWANA NIESATYSFAKCJONUJĄCA ZEMSTA
Wulfgar przemieszczał się szybko i z łatwością wzdłuż podnóża Grzbietu Świata, mając szczerą nadzieję, że jakiś potwór znajdzie go i zaatakuje, że uwolni być może kipiącą w nim wściekłość. Kilka razy znalazł tropy i podążył za nimi, lecz nie był tropicielem. Choć był w stanie przetrwać w ostrym klimacie, jego umiejętności łowieckie nie dorównywały zdolnościom jego drowiego przyjaciela.
Podobnie jak wyczucie kierunku. Gdy następnego dnia przeszedł przez jedną z grani, był naprawdę zaskoczony, widząc, że przedarł się na skos dokładnie przez środek wielkiego łańcucha górskiego, bowiem z tego wysokiego punktu obserwacyjnego całe południe wydawało się rozkładać szeroko przed nim. Wulfgar spojrzał z powrotem na góry, uważając, że szansa natrafienia na walkę będzie znacznie większa tutaj, lecz jego wzrok podążył nieuchronnie z powrotem ku otwartym polom, ciemnym kępom lasu oraz licznym długim i nieznanym drogom. Wojownik poczuł w sercu tęsknotę za otwartymi obszarami, pragnienie wyłamania się z więzów zamkniętego życia w Dolinie Lodowego Wichru. Być może znajdzie tam nowe doświadczenia, które pozwolą mu odrzucić zamęt obrazów, które wirowały mu w myślach. Być może w oderwaniu od codziennej, rodzinnej rutyny odnajdzie również dystans do koszmarnych wspomnień z Otchłani.
Przytakując sobie, Wulfgar ruszył w dół stromego, południowego zbocza. Kilka godzin później znalazł kolejne ślady – najprawdopodobniej orków – lecz tym razem minął je. Gdy słońce zniknęło pod zachodnim horyzontem, opuścił już góry. Stał i obserwował zachód słońca. Wielkie, pomarańczowe i czerwone płomienie zebrały się w trzewiach ciemnych chmur, wypełniając zachodnie niebo jaskrawym, pasiastym wzorem. Błyskająca co jakiś czas gwiazda stawała się widoczna na tle bladego granatu, gdy tylko rozdzielały się chmury. Utrzymywał tę pozę, dopóki nie rozmyły się wszystkie kolory, dopóki na pola nie wkradł się mrok, a poszarpane chmury popędziły mu nad głową. Gwiazdy wydawały się gasnąć i zapalać. Wulfgar uznał, iż jest to chwila odnowienia. Chwila jego odrodzenia, czysty początek dla samotnego człowieka, człowieka zdecydowanego skupić się na teraźniejszości, a nie przeszłości, zdeterminowanego pozwolić, by przyszłość się sama rozstrzygnęła.
Odszedł od gór i rozłożył obóz pod rozłożystymi konarami jodły. Pomimo jego determinacji, odnalazły go tam koszmary.
Mimo to następnego dnia krok Wulfgara był drugi i szybki. Wojownik pokonywał kilometry, podążając za wiatrem, lotem ptaka bądź brzegiem wiosennego strumyka.
Barbarzyńca znalazł mnóstwo zwierzyny i jagód. Każdego nowego dnia czuł, jakby jego krok był mniej obciążony przeszłością, a każdej nocy sny wydawały się trochę mniej straszne.
Pewnego dnia natknął się na zagadkowy totem, niską tyczkę osadzoną w ziemi, której góra była wyrzeźbiona na podobieństwo pegaza, skrzydlatego konia, i nagle Wulfgar poczuł, że przenosi się z powrotem do bardzo odległego wspomnienia, incydentu, który miał miejsce wiele lat temu, gdy był w drodze wraz z Drizztem, Bruenorem i Regisem, poszukując pradawnej ojczyzny krasnoluda, Mithrilowej Hali. Część niego chciała odwrócić się od tego totemu, uciec z tego miejsca, lecz dręczyło go jedno szczególne wspomnienie, przysięga zemsty. Ledwo rejestrując swe ruchy, Wulfgar znalazł świeży trop i podążył za nim, wkrótce docierając do pagórka, zaś z jego szczytu dostrzegł obozowisko, zbiorowisko namiotów z jelenich skór, wokół których krzątali się ludzie – wysocy, silni i ciemnowłosi.
– Podniebne Kucyki – wyszeptał Wulfgar, pamiętając dobrze barbarzyńskie plemię, które włączyło się do bitwy, gdy on i jego przyjaciele walczyli z grupą orków. Po tym jak orki zostały pokonane, Wulfgar, Bruenor i Regis zostali wzięci w niewolę. Zostali potraktowani dość uczciwie, a Wulfgarowi zaoferowano rywalizację przeciwko synowi wodza, którą z łatwością wygrał. Następnie zaś, zgodnie z honorową tradycją barbarzyńców, ofiarowano mu miejsce pośród członków plemienia. Niestety, w próbie lojalności Wulfgar został poproszony o zabicie Regisa, a tego nigdy by nie zrobił. Z pomocą Drizzta przyjaciele uciekli, lecz wtedy szaman, Yalric Wysokie Oko, użył złej magii, by przetransformować Torlina, syna wodza, w okropne widmo.
Pokonali owego ducha. Gdy zdeformowane, połamane ciało honorowego Torlina leżało u jego stóp, Wulfgar, syn Beornegara, zaprzysiągł zemstę na Yalricu Wysokim Oku.
Barbarzyńca poczuł wilgoć na swych silnych dłoniach – dłoniach podświadomie zaciskających się na rękojeści potężnego młota bojowego. Zmrużył oczy, wpatrując się w dal, przyglądając się bacznie obozowisku, i dostrzegł kościstą, żwawą sylwetkę, która mogła być Yalriciem.
Yalric mógł nawet nie żyć, przypomniał sobie Wulfgar, bowiem już wtedy, przed laty, był bardzo stary. I znów duża część Wulfgara chciała zbiec po drugim zboczu pagórka, uciec od tego spotkania i każdego innego, które mogło przypomnieć mu przeszłość.
Obraz połamanego, okaleczonego ciała Torlika, na wpół człowieka, na wpół skrzydlatego konia, pozostawał jednak wyraźny w jego myślach i nie pozwalał mu się odwrócić.
Po godzinie wpatrywał się w obozowisko ze znacznie bliższej perspektywy, na tyle bliskiej, by rozróżniać osoby.
Na tyle bliskiej, by zrozumiał, że dla Podniebnych Kucyków nadeszły ciężkie czasy. I trudne bitwy, uświadomił sobie, ponieważ w obozie siedziało wielu rannych, a ogólna liczba namiotów i ludzi wydawała się znacznie niższa od tego, co zapamiętał. Większość osób w obozie to były kobiety albo też bardzo młodzi lub bardzo starzy mężczyźni. Szereg więcej niż czterech dziesiątek tyczek na południu pomógł rozwikłać tę tajemnicę, nabite bowiem były na nie głowy orków, zaś co jakiś czas padlinożerne ptaki sfruwały, by usiąść wśród poszarpanych włosów, dziobiąc, by uraczyć się gałką oczną lub kawałkiem nosa.
Widok tak osłabionych Podniebnych Kucyków bardzo zabolał Wulfgara, choć bowiem zaprzysiągł zemstę ich szamanowi, wiedział, że są honorowym ludem, podobnym w tradycji i działaniu do jego własnego. Pomyślał wtedy, że powinien ich zostawić, lecz akurat gdy się odwracał, by odejść, jedna poła namiotu na skraju jego pola widzenia uchyliła się i wyskoczył zza niej kościsty mężczyzna, stary, lecz pełen energii, mający na sobie białe szaty, które, gdy tylko podnosił ręce, rozwijały się niczym skrzydła ptaka, zaś jeszcze więcej mówiła o nim opaska na oko, z wprawionym wielkim szmaragdem. Barbarzyńcy opuszczali wzrok, kiedykolwiek tylko ich mijał, a jedno dziecko podbiegło nawet do niego i ucałowało mu grzbiet dłoni.
– Yalric – mruknął Wulfgar, ponieważ nie mógł się mylić co do szamana.
Wulfgar wyłonił się z trawy i ruszył miarowym, zdecydowanym krokiem, a Aegis-fang kołysał mu się na końcu jednej z rąk. Sam fakt, że przedarł się bez przeszkód przez obwód obozu, wskazywał, jak zdezorganizowane i zdziesiątkowane jest plemię, bowiem żaden barbarzyński szczep nie dałby się tak zbić z tropu.
Mimo to Wulfgar minął pierwsze namioty, podszedł na tyle blisko do Yalrica Wysokie Oko, by szaman go dostrzegł i spojrzał na niego z niedowierzaniem, zanim pierwszy wojownik, wysoki, starszy mężczyzna, silny lecz bardzo szczupły, podszedł, by zagrodzić mu drogę.
Wojownik natarł z zamachem ciężką maczugą, lecz Wulfgar, silniejszy i szybszy niż mężczyzna mógłby się spodziewać, wystąpił do przodu i chwycił pałkę wolną dłonią, zanim nabrała zbyt dużego pędu, po czym, z siłą przewyższającą wszystko, co dowolny człowiek byłby sobie w stanie wyobrazić, obrócił nadgarstek i wyrwał broń, ciskając ją daleko na bok. Wojownik zawył i rzucił się prosto na niego, lecz Wulfgar umieścił rękę pomiędzy sobą a nim. Potężnym zamachem ramienia Wulfgar odrzucił mężczyznę.
Wtedy pojawili się wszyscy wojownicy z obozu, zdecydowanie nie tak wielu jak Wulfgar zapamiętał, otaczając Yalrica, formując wokół niego półkole. Wulfgar odwrócił wzrok od znienawidzonego Yalrica, by przyjrzeć się grupie, na tyle długo, by dostrzec, że nie byli to silni mężczyźni. Byli zbyt młodzi lub zbyt starzy. Zrozumiał, że Podniebne Kucyki stoczyły niedawno straszną bitwę i nie powiodło im się dobrze.
– Kim jesteś ty, co przychodzisz nieproszony? – spytał wielki i silny, lecz bardzo stary mężczyzna.
Wulfgar popatrzył stanowczo na mówiącego, na bystrość jego oczu, na rozczochrane włosy, naprawdę gęste jak na kogoś w jego wieku. Mężczyzna przypominał Wulfgarowi innego Podniebnego Kucyka, jakiego niegdyś spotkał, honorowego i odważnego barbarzyńcę, to zaś, w połączeniu z faktem, że mężczyzna przemówił przed wszystkimi pozostałymi, nawet przed Yalriciem, potwierdziło podejrzenia Wulfgara.
– Ojciec Torlina – powiedział, po czym skłonił się.
Oczy mężczyzny powiększyły się ze zdumienia. Wyglądał tak, jakby chciał odpowiedzieć, lecz nie potrafił znaleźć słów.
– Jerek Zabójca Wilka! – wrzasnął Yalric. – Wódz Podniebnych Kucyków. Kim jesteś ty, co przychodzisz nieproszony? Kim jesteś ty, co mówisz o dawno zaginionym synu Jereka?
– Zaginionym? – powtórzył sceptycznie Wulfgar.
– Zabranym przez bogów – odparł Yalric, wymachując opierzonymi rękoma. – Wyprawa łowiecka zmieniła się w wyprawę po wizję.
Paskudny uśmiech pojawił się na twarzy Wulfgara, gdy zrozumiał straszne, liczące dekadę kłamstwo. Torlin, zmutowany w straszne, widmowe stworzenie, został wysłany przez Yalrica, by ścigał Wulfgara oraz jego towarzyszy i zginął straszną śmiercią z ich rąk. Jednak Yalric, wyraźnie nie chcąc przekazywać Jerekowi koszmarnych wieści, w jakiś sposób przekształcił prawdę, spreparował historię, która uspokoiła Jereka. Wyprawa łowiecka czy wyprawa po wizję, obydwie inspirowane przez bogów, mogły trwać lata, a nawet dekady.
Wulfgar uświadomił sobie, że teraz musi rozegrać to delikatnie, bowiem wszelkie nieprawidłowe lub zbyt ostre stwierdzenia mogą wywołać gniew Jereka.
– Wyprawa łowiecka nie trwała długo – powiedział – bowiem bogowie, nasi bogowie, dostrzegli jej nieodpowiedniość.
Oczy Yalrica naprawdę się rozszerzyły, bowiem pierwszy raz wydawał się coś rozpoznawać.
– Kim jesteś? – spytał ponownie, a w jego głos wkradła się drżąca nuta.
– Nie pamiętasz, Yalricu Wysokie Oko? – zapytał Wulfgar, podchodząc do przodu, a jego ruchy sprawiły, iż ci, którzy otaczali szamana, również wystąpili do przodu. – Czy Podniebne Kucyki tak szybko zapomniały twarz Wulfgara, syna Beornegara?
Yalric przekrzywił głowę, a jego mina wskazywała, że Wulfgar poruszył znajomą nutę, lecz bardzo lekko.
– Czy Północne Kucyki tak szybko zapomniały o człowieku z północy, którego zaprosili do swych szeregów, człowieku z pomocy, który podróżował z krasnoludem, halflingiem i... – przerwał, wiedząc że jego następne słowa doprowadzą do całkowitego zrozumienia – i czarnoskórym elfem?
Oczy Yalrica niemal wypadły mu z orbit.
– Ty! – powiedział, unosząc drżący palec w powietrze.
Wzmianka o drowie, prawdopodobnie jedynym mrocznym elfie, jakiego widzieli barbarzyńcy, rozpaliła wspomnienia wielu innych, a sporo barbarzyńców chwyciło mocno broń, oczekując na jedno słowo, by rzucić się do ataku na intruza.
Wulfgar zachował spokój.
– Jestem Wulfgar, syn Beornegara – powtórzył stanowczo, skupiając swój wzrok na Jereku Zabójcy Wilka. – Nie jestem wrogiem Podniebnych Kucyków. Jestem dalekim krewniakiem waszego ludu i waszych przyjaciół. Powróciłem, jak przysiągłem, że zrobię, gdy ujrzałem martwego Torlina.
– Martwego Torlina? – powtórzyło wielu wojowników oraz tych, którzy zgromadzili się, za nimi.
– Moi przyjaciele i ja nie przybyliśmy jako wrogowie Podniebnych Kucyków – ciągnął Wulfgar. – Wręcz walczyliśmy u waszego boku ze wspólnym wrogiem i wygraliśmy.
– Odmówiłeś nam! – wrzasnął Yalric. – Obraziłeś mój lud!
– Co wiesz o moim synu? – zapytał Jerek, odpychając szamana na bok i podchodząc do przodu.
– Wiem, że Yalric nasączył go duchem Podniebnego Kucyka, by nas zniszczył – powiedział Wulfgar.
– Przyznajesz to, a mimo to wchodzisz otwarcie do naszego obozowiska? – spytał Jerek.
– Wiem, że wasz bóg nie był z Torlinem na tym polowaniu, bowiem pokonaliśmy stworzenie, jakim się, stał.
– Zabić go! – wrzasnął Yalric. – Jak zniszczyliśmy orki, które natarły na nas w ciemną noc, tak zniszczymy wroga, który tego dnia wszedł do naszego obozu!
– Stać! – krzyknął Jerek, rozkładając szeroko ręce. Żaden Podniebny Kucyk nie podszedł dalej, choć wydawali się teraz bardziej podekscytowani, niczym sfora psów myśliwskich, ciągnących za smycze.
Jerek wystąpił i podszedł do Wulfgara. Wulfgar skrzyżował spojrzenie z mężczyzną, lecz wcześniej zerknął obok Jereka na Yalrica. Szaman grzebał w skórzanej sakiewce – świętym zawiniątku z mistycznymi i magicznymi komponentami – wiszącej mu u boku.
– Mój syn nie żyje? – spytał zaledwie stojący o krok od Wulfgara Jerek.
– Wasz bóg mu nie towarzyszył – odparł Wulfgar. – Bowiem wasza sprawa, sprawa Yalrica, nie była sprawiedliwa.
Zanim skończył, wiedział już, że jego okrężna metoda przedstawiania spraw niezbyt uspokoiła Jereka, że nadrzędna wieść, iż jego syn naprawdę nie żyje, była zbyt potężna i bolesna na jakiekolwiek wytłumaczenia czy usprawiedliwienia. Wydawszy z siebie ryk, wódz rzucił się na Wulfgara, lecz młodszy barbarzyńca był gotów. Podniósł więc wysoko rękę, by unieść pięść, po czym opuścił gwałtownie ramię ponad wyciągniętą ręką Jereka, pozbawiając mężczyznę równowagi. Wulfgar upuścił Aegis-fanga i popchnął Jereka silnie w pierś, puszczając chwyt i posyłając potykającego się mężczyznę prosto na jego zaskoczonych wojowników.
Podnosząc w ruchu swój młot, Wulfgar rzucił się do przodu, lecz podobnie uczynili wojownicy, i północny barbarzyńca, ku swej ogromnej frustracji, zrozumiał, że nie zdoła dostać się w pobliże Yalrica. Miał nadzieję na otwartą przestrzeń do rzutu, który mógłby powalić szamana, zanim on również zostanie zabity, lecz nagle Yalric zaskoczył go, zaskoczył wszystkich, przeskakując przed szereg, wyjąc zaśpiew i ciskając w stronę Wulfgara garść ziół oraz proszków.
Wulfgar poczuł magiczne natarcie. Choć pozostali wojownicy, w tym Jerek, wycofali się na kilka kroków, poczuł, jakby zamykały się wokół niego wielkie, czarne ściany, zmuszając go, by pozostał w miejscu.
Przetaczały się po nim fala za falą unieruchamiającej magii, a Yalric krzątał się, ciskając więcej proszków, wzmacniając czar.
Wulfgar poczuł, jak się zapada, poczuł, jak ziemia podnosi się, by go pochłonąć.
Nie był jednak nie obznajomiony z taką magią. Co to, to nie. Podczas lat, jakie spędził w Otchłani, sługi Errtu, zwłaszcza paskudne sukuby, wykorzystywały podobne czary, by uczynić go bezradnym, aby mogły sobie z nim poczynać. Jakże wiele razy czuł takie natarcia. Nauczył się, jak je pokonywać.
Postawił ścianę z najczystszej wściekłości, strzegąc każdej magicznej sugestii bezruchu dziesięcioma warkotami złości, dziesięcioma wspomnieniami Errtu i sukubów. Na zewnątrz jednak barbarzyńca podejmował wielkie starania, by wyglądać na pokonanego, by stać całkowicie nieruchomo, opuściwszy młot wzdłuż boku. Słyszał zaśpiewy Yalrica Wysokie Oko i kątem oka dostrzegł kilku innych wojowników dołączających do ceremonialnego tańca, oddającym dzięki swemu bogu oraz Yalricowi, ludzkiej manifestacji owego boga.
– O czym on mówi? – Jerek odezwał się do Yalrica. – Jakie zadanie spadło na Torlina?
– Jak ci mówiłem – odparł kościsty szaman, w tańcu wychodząc z szeregu, by stanąć przed Wulfgarem. – Elf drow! Ten mężczyzna, wydający się tak honorowy, podróżował wraz z elfem drowem! Czy ktokolwiek poza Torlinem mógł przyjąć magię bestii i pokonać tego śmiertelnego przeciwnika?
– Mówiłeś, że Torlin jest na wyprawie po wizję – spierał się Jerek.
– I tak sądziłem – skłamał Yalric. – I być może jest. Nie wierz w jego kłamstwa! Czy widziałeś, z jaką łatwością pokonała go moc Uthgara, czyniąc go bezradnym wobec nas? Najprawdopodobniej powrócił, ponieważ jego przyjaciele, cała trójka, zostali zabici przez potężnego Torlina, i ponieważ wiedział, że nie może mieć nadziei na znalezienie zemsty w żaden inny sposób, że nie może pokonać Torlina nawet z pomocą drowa.
– Ale Wulfgar, syn Beornegara, pokonał przecież Torlina w próbie siły – zauważył inny mężczyzna.
– To było, zanim rozgniewał Uthgara! – zawył Yalric. – Patrzcie, jak teraz stoi, bezradny i pokonany...
Słowa te ledwo wydostały się z jego ust, gdy Wulfgar rzucił się do działania, występując do przodu i zarzucając dłoń na twarz kościstego szamana. Z przerażającą siłą Wulfgar podniósł Yalrica w powietrze i kilkakrotnie postawił go gwałtownie na ziemi, po czym potrząsnął nim mocno.
– Jaki bóg, Yalricu? – ryknął. – Co możesz przypisywać Uthgarowi ponad to, co ja jako wojownik Tempusowi? – Aby zilustrować swoje stanowisko, Wulfgar napiął nabrzmiałe mięśnie i podniósł Yalrica wysoko w powietrze, po czym trzymał go tam, idealnie nieruchomo, ignorując jego wymachujące ramiona. – Gdyby Torlin zabił moich przyjaciół w honorowej walce, nie wróciłbym po zemstę – powiedział szczerze do Jereka. – Nie przyszedłem, by mścić ich, ponieważ wszystko z nimi w porządku, z całą trójką. Przyszedłem, by pomścić Torlina, człowieka siły i honoru, wykorzystanego tak strasznie przez tego łajdaka.
– Yalric jest naszym szamanem! – wrzasnął niejeden mężczyzna. Wulfgar warknął i postawił go na nogi, zmuszając, by klęknął i odchylił głowę daleko do tyłu. Yalric złapał mocniej przedramię mężczyzny, krzycząc „Zabić go!”, lecz Wulfgar ścisnął jedynie mocniej i słowa Yalrica stały się bulgoczącym jękiem.
Wulfgar rozejrzał się dookoła po kręgu wojowników. Trzymanie Yalrica tak bezradnym zapewniło mu być może trochę czasu, lecz bez wątpienia zabiją go, gdy skończy z szamanem. Wszakże to nie ta myśl sprawiła, że Wulfgar przerwał, ponieważ ledwo dbał o swoje życie. Była to natomiast mina, jaką ujrzał na twarzy Jereka, spojrzenie człowieka, który jest całkowicie pokonany. Wulfgar przybył z wieścią, która mogła złamać dumnego wodza, i wiedział, iż gdyby zabił teraz Yalrica, a następnie wielu innych w walce, która niechybnie by rozgorzała, zanim on również zostałby powalony, Jerek najprawdopodobniej nie otrząsnąłby się z tego. Podobnie jak Podniebne Kucyki.
Wulfgar spojrzał na żałosnego Yalrica. Gdy rozważał swój następny ruch, nieumyślnie pchnął do tyłu i w dół. Kościsty mężczyzna był praktycznie zgięty wpół i wydawał się bliski złamania. Jakże łatwo byłoby Wulfgarowi skierować rękę w dół, roztrzaskując mu kręgosłup.
Jakże łatwo i jakie byłoby to puste. Wydawszy z siebie pełen frustracji ryk, który nie miał nic wspólnego ze współczuciem, znów podniósł Yalrica z ziemi, złapał mężczyznę wolną ręką za pachwinę i uniósł go wysoko nad głowę. Ryknąwszy, cisnął mężczyznę trzy metry dalej, w ścianę namiotu, tworząc bezładną plątaninę Yalrica, skór i tyczek.
Wojownicy rzucili się na niego, lecz on szybko chwycił Aegis-fanga w dłoń i wielki zamach zmusił ich do cofnięcia, wytrącając jednemu broń i jednocześnie niemal rozrywając mężczyźnie rękę.
– Stać! – dobiegł okrzyk Jereka. – Ty też, Yalricu! – dodał stanowczo, widząc, że szaman podnosi się, nawołując do zabicia Wulfgara.
Jerek przeszedł obok swych wojowników. Prosto do Wulfgara. Młodszy mężczyzna ujrzał w jego oczach mordercze intencje.
– Nie odniosę przyjemności, zabijając ojca Torlina – powiedział spokojnie Wulfgar.
Trafił w odpowiedni punkt. Wulfgar ujrzał, jak twarz starszego mężczyzny łagodnieje. Bez słowa barbarzyńca obrócił się i zaczął odchodzić, a żaden z wojowników nie poruszył się, by mu przeszkodzić.
– Zabić go! – krzyknął Yalric, lecz zanim te słowa opuściły w ogóle jego usta, Wulfgar obrócił się i wypuścił swój młot bojowy, a wirująca broń w mgnieniu oka pokonała siedem metrów dzielących ją od klęczącego szamana, uderzając go dokładnie w pierś i pozostawiając martwego pośród plątaniny tyczek od namiotu oraz skór.
Wszystkie oczy skierowały się z powrotem na Wulfgara i niejeden Podniebny Kucyk ruszył w jego stronę.
Aegis-fang wrócił jednak do jego rąk, nagle, dramatycznie, i odsunęli się.
– Jego bóg Tempus jest z nim! – krzyknął jeden z mężczyzn.
Wulfgar odwrócił się i znów zaczął odchodzić, wiedząc w sercu, że nic nie mogłoby być dalsze od prawdy. Wojownik spodziewał się, że Jerek rzuci się na niego albo rozkaże swym wojownikom, by go zabili, lecz grupa za nim pozostała dziwnie cicha. Nie usłyszał żadnych poleceń, żadnych protestów, żadnych ruchów. Zupełnie nic. Tak oszołomił zmaltretowane już plemię, tak przytłoczył Jereka prawdą o jego synu, a wszystkich nagłą i brutalną zemstą na Yalricu, że nie wiedzieli po prostu, jak zareagować.
Wulfgar nie czuł żadnej ulgi, gdy oddalał się od obozowiska. Popędził drogą, wściekły na przeklętego Yalrica, na wszystkich przeklętych Podniebnych Kucyków, na cały przeklęty świat. Kopnął leżący na ścieżce kamień, po czym podniósł inny, spory, i cisnął go daleko w powietrze, posyłając za nim ryk czystej frustracji. Szedł noga za nogą, nie mając na myśli żadnego konkretnego kierunku, bez żadnego poczucia celu. Wkrótce potem natknął się na ślad bandy orków – najprawdopodobniej tej samej, która poprzedniej nocy przetrzebiła Podniebne Kucyki – łatwo dostrzegalny trop krwi, podeptanej trawy i połamanych gałązek, zbaczający od głównej drogi do małego lasku.
Niewiele myśląc, Wulfgar ruszył tą ścieżką, wciąż szorstko odtrącając drzewa, powarkując i mamrocząc przekleństwa. Stopniowo uspokoił się jednak i uciszył, zastępując brak określonego celu krótkoterminowym, specyficznym. Podążał ostrożniej za tropem, zwracając uwagę na wszelkie boczne dróżki, którymi mogliby przemieszczać się zwiadowcy orków. Istotnie, znalazł jedną taką ścieżkę i potwierdzającą to parę śladów. Skierował się cicho w tę stronę, szukając cieni i osłony.
Dzień był już późny, a cienie długie, lecz Wulfgar rozumiał, że ciężko mu będzie zauważyć zwiadowców, zanim oni dostrzegą jego, jeśli mają się na baczności – co było prawdopodobne po tak niedawnej, strasznej bitwie.
Wulfgar spędził wiele lat, walcząc z humanoidami u boku Drizzta Do’Urdena, ucząc się ich metod oraz motywacji. Teraz musiał upewnić się, że orki nie będą w stanie ostrzec większej grupy. Wiedział, jak to zrobić.
Przykucnąwszy w jakichś krzakach z boku, barbarzyńca owinął młot bojowy giętkimi gałązkami, starając się najlepiej jak to możliwe, zamaskować broń. Następnie rozsmarował błoto na twarzy i odciągnął płaszcz do tyłu, by wyglądał na podarty. Wyglądając na brudnego i zmaltretowanego, wyszedł z krzaków i ruszył ścieżką, kulejąc mocno i jęcząc z każdym krokiem, a co jakiś czas wołając „moja dziewczynko”.
Niedługo później wyczuł, że jest obserwowany. Teraz zaczął przesadzać z kuleniem. W pewnym momencie nawet upadł na ziemię, używając tego jako pretekstu, by lepiej przyjrzeć się okolicy.
Dostrzegł pośród gałęzi ciemną sylwetkę orka z włócznią wymierzoną do rzutu. Uświadomił sobie, że jeszcze kilka kroków dalej i stworzenie spróbuje go przebić.
Zdał sobie również sprawę, że w pobliżu jest drugi, choć nie dostrzegł łajdaka. Najprawdopodobniej znajdował się na ziemi, gotów podbiec i dobić go, zaraz gdy powali go włócznia. Wulfgar wiedział, że ci dwaj powinni ostrzec swych towarzyszy, lecz najwyraźniej chcieli sami załatwić sprawę, aby móc ograbić samotnego człowieka przed poinformowaniem swego przywódcy.
Wulfgar musiał szybko sobie z nimi poradzić, lecz nie śmiał zbliżyć się bardziej do tego z włócznią. Podniósł się więc, wykonał kolejny chwiejny krok na ścieżce, po czym stanął i uniósł rękę oraz oczy ku niebu, zawodząc za swym zaginionym dzieckiem. Następnie, niemal znów się przewracając i opuszczając ramiona w geście poddania, obrócił się i ruszył z powrotem w stronę, z której przyszedł, łkając głośno i trzęsąc barkami.
Wiedział, że ork nie będzie w stanie oprzeć się celowi, pomimo zasięgu. Napiął mięśnie i obrócił leciutko głowę, skupiając słuch na odległym drzewie.
Następnie obrócił się, gdy lecąca daleko włócznia zafurkotała. Zwinnie, ze zręcznością wykraczającą poza możliwości człowieka o jego wymiarach, chwycił pocisk odwróciwszy się, przyciskając go mocno do boku i wydając z siebie donośny jęk, po czym przewrócił się na ziemię, wijąc się, prawą dłonią ściskając włócznię, a lewą Aegis-fanga.
Leżąc na plecach i czekając cierpliwie, usłyszał z boku szmer, ponad swym prawym ramieniem.
Drugi ork wyłonił się z krzaków, kierując w jego stronę. Wulfgar niemal idealnie wymierzył ruch, przetaczając się przez prawy bark i wypuszczając włócznię. Podniósł się, obracając jednocześnie i zamachując Aegis-fangiem. Ork zatrzymał się jednak gwałtownie i potężna broń minęła go, nie zadając szkód. Ledwo się tym przejmując, Wulfgar kontynuował obrót. Wtem dostrzegł włócznika na gałęzi drzewa, wykonał koło i wypuścił broń. Musiał dalej się obracać, nie mógł się zatrzymać i obserwować rzutu, choć usłyszał trzask i jęknięcie oraz odgłos orczego ciała spadającego przez niższe konary.
Ork przed nim zaskowyczał i rzucił swą maczugą, po czym się odwrócił i spróbował uciec.
Wulfgar przyjął trafienie, gdy maczuga odbiła się od jego masywnej piersi. W jednej chwili trzymał stworzenie na kolanach, tak jak wcześniej Yalrica, z cofniętą do tyłu głową i wygiętym kręgosłupem. Następnie pchnął z całej siły, powarkując i odtrącając wymachujące ramiona orka. Usłyszał trzaśniecie kręgosłupa i ramiona przestały go uderzać, wystrzeliły prosto w górę, trzęsąc się gwałtownie.
Wulfgar puścił martwe stworzenie.
Aegis-fang wrócił mu do ręki, przypominając o drugim orku. Wulfgar zerknął za siebie i skinął głową, zauważając istotę leżącą trupem u podstawy drzewa.
Ledwo usatysfakcjonowany, bowiem żądza krwi wzmagała mu się z każdym zabójstwem, Wulfgar pobiegł do głównego traktu, a później dalej wzdłuż ścieżki. Gdy zapadł zmierzch, znalazł obozowisko orków. Były tam ponad dwie dziesiątki potworów, zaś inne znajdowały się najprawdopodobniej w okolicy, na zwiadach lub polowaniu. Powinien był poczekać, aż na dobre zapadnie mrok, aż obóz uspokoi się, a wiele orków zaśnie. Powinien był poczekać, dopóki nie przyjrzy się lepiej grupie, dopóki nie pozna dobrze ich struktury oraz siły.
Powinien był poczekać, lecz nie mógł.
Aegis-fang zafurkotał, wpadając pomiędzy parę młodych orków, a następnie uderzając w dużego stwora oraz orka, z którym rozmawiał.
Wulfgar zaszarżował, rycząc dziko. Chwycił włócznię zaskoczonego orka i dźgnął nią w drugą stronę, by przebić innego orka, po czym wyszarpnął ostrze i spuścił włócznię na głowę pierwszego orka, łamiąc ją na pół. Trzymając obydwie części, Wulfgar wbił je w boki głowy orka, a gdy ten podniósł ręce, by chwycić za kijki, barbarzyńca jedynie podniósł mu je nad głowę. Ciężki cios pięścią powalił następnego orka, gdy wyjmował miecz z pochwy, później zaś, rycząc jeszcze głośniej, Wulfgar wpadł na dwa kolejne, przewracając je na ziemię. Podniósł się uderzając i boksując, kopiąc i wierzgając, a orki okazywały większą ochotę do ucieczki niż do walki.
Wulfgar chwycił jednego, obrócił go i uderzył go czołem prosto w twarz, po czym złapał go za włosy, gdy upadał, i wbił mu pieść w paskudny ryj.
Barbarzyńca obrócił się, szukając następnej ofiary. Jego energia wydawała się szybko uciekać wraz z mijającymi sekundami, lecz wtedy Aegis-fang wrócił mu do ręki, on zaś nie tracił czasu i cisnął młotem na trzy metry tak, że obracająca się głowica uderzyła akurat pod idealnym kątem, by wbić się w czaszkę pechowego stwora.
Orki szarżowały, dźgając i uderzając pałkami. Wulfgar otrzymał jedno trafienie, później następne, lecz przy każdym drobnym zadrapaniu czy ranie, jakie zadawały mu orki, wielki i potężny mężczyzna kładł ręce na jednym z nich i pozbawiał go życia. Wtedy Aegis-fang znów wrócił, a orczy taran został rozbity i zmuszony do cofnięcia. Wulfgar był pokryty krwią, wył dziko i wymachiwał swym potężnym młotem. Sam jego widok aż nadto wystarczał tchórzliwym stworom. Te, które były w stanie umknąć, uciekły do lasu, a te, którym się to nie udało, zginęły z silnych rąk barbarzyńcy.
Zaledwie kilka minut później Wulfgar wypadł z rozbitego obozowiska, warcząc i młócąc po drzewach Aegis-fangiem. Wiedział, że wiele orków go obserwuje. Wiedział, że żaden nie ośmieli się go zaatakować.
Wkrótce potem dotarł do polanki na pagórku, który dał mu widok na ostatnie chwile zachodu słońca, te same ogniste linie, które widział tamtego poranka na południowych kresach Grzbietu Świata.
Teraz kolory nie dotknęły jego serca. Teraz wiedział, że myśli o wolności od przeszłości były fałszywą nadzieją, wiedział, że wspomnienia podążą za nim, gdziekolwiek się nie uda, czegokolwiek nie zrobi. Nie czuł satysfakcji, dokonując zemsty na Yalricu ani radości zabijając orki.
Nie.
Szedł przez noc, nie przejmując się nawet, by zmyć krew z ubrania lub opatrzyć liczne drobne rany. Szedł w stronę zachodzącego słońca, a następnie utrzymywał wznoszący się księżyc za plecami, ścigając go w drodze za zachodni horyzont.
Trzy dni później trafił do wschodniej bramy Luskan.
– Nie przychodź tu! – krzyknął LaValle, po czym dodał cicho – Błagam.
Entreri jedynie wpatrywał się dalej w mężczyznę, l a jego mina była nieodgadniona.
– Zraniłeś Kadrana Gordeona – ciągnął LaValle. – Bardziej na duszy niż na ciele, to zaś, ostrzegam cię, jest dalece niebezpieczniejsze.
– Gordeon jest głupcem – zripostował Entreri.
– Głupcem z armią – zażartował LaValle. – Żadna gildia nie jest lepiej okopana na ulicach niż Basadoni. Żadna nie ma więcej środków, zaś wszystkie owe środki, zapewniam cię, mogą zostać skierowane przeciwko Artemisowi Entreriemu.
– I przeciwko LaValle’owi, być może? – odrzekł z uśmieszkiem Entreri. – Za rozmawianie ze ściganym?
LaValle nie odpowiedział na oczywiste pytanie, wpatrywał się jedynie stanowczo w Artemisa Entreriego, mężczyznę, którego sama obecność tej nocy w jego pokoju mogła go zgubić.
– Powiedz im wszystko, o co cię zapytają – polecił Entreri. – Szczerze. Nie staraj się oszukiwać ich dla mojego dobra. Powiedz im, że przyszedłem tu nieproszony, by z tobą porozmawiać, i że pomimo wszystkich ich wysiłków nie ma na mnie żadnych ran.
– Chcesz tak z nich szydzić?
– A czy to ma znaczenie? – Entreri wzruszył ramionami.
LaValle nie miał na to odpowiedzi, tak więc skrytobójca, ukłoniwszy się, podszedł do okna i, unieszkodliwiając jedną pułapkę skrętem nadgarstka oraz manipulując starannie ciałem, by uniknąć pozostałych, prześlizgnął się na ścianę i opadł bezszelestnie na ulicę.
Tej nocy ośmielił się iść do Miedzianej Stawki, choć jedynie na chwilę i bez problemów z wejściem do środka. Mimo to nie ujawnił się przed halflingami przy drzwiach. Ku jego zaskoczeniu, kawałek dalej wzdłuż alejki z boku budynku, Dwahvel wyłoniła się z sekretnych drzwi, by z nim pomówić.
– Mag bitewny – ostrzegła. – Merle Pariso. Nikt w Calimporcie nie dorównuje mu reputacją. Obawiaj się go, Artemisie Entreri. Uciekaj przed nim. Uciekaj z tego miasta i z całego Calimshanu. – Z tymi słowy wślizgnęła się przez kolejną ledwo dostrzegalną szczelinę w ścianie i zniknęła.
Do skrytobójcy dotarła powaga jej słów oraz tonu. Sam fakt, że Dwahvel do niego wyszła, nie mając nic do zyskania, a wszystko do stracenia – w końcu jak mógłby się jej odwdzięczyć za tę przysługę, gdyby postąpił za jej radą i zbiegł z tej krainy? – wskazał mu, że polecono jej, by go poinformowała, albo przynajmniej że mag bitewny nie okrywał polowania tajemnicą.
Może czarodziej jest trochę zbyt zarozumiały, powiedział sobie, lecz to również było niezbyt uspokajające. Mag bitewny! Czarodziej wyjątkowo wyszkolony w sztuce magicznej walki. Zarozumiały i mający do tego prawo. Entreri walczył z wieloma czarodziejami i wielu zabił, lecz rozumiał prawdę swego aktualnego położenia. Czarodziej nie był tak trudnym przeciwnikiem dla doświadczonego wojownika, jeśli wojownik był w stanie przygotować pole bitwy na swą korzyść. To również nie było zwykle trudne, ponieważ czarodzieje z natury byli roztargnieni i często nieprzygotowani. Zazwyczaj czarodziej musiał przewidzieć walkę z góry, na początku dnia, aby móc przygotować odpowiednie czary. Czarodzieje, roztargnieni w związku ze swymi bezustannymi badaniami, rzadko szykowali takie zaklęcia. Kiedy jednak czarodziej był myśliwym, a nie zwierzyną, nie dawał się zbić z tropu. Entreri wiedział, że jest w kłopotach. Poważnie rozważał pójście za radą Dwahvel.
Po raz pierwszy odkąd powrócił do Calimportu, skrytobójca naprawdę zrozumiał, jak niebezpiecznie jest pozostawać bez sojuszników. Rozważał to w świetle swych doświadczeń w Menzoberranzan, gdzie niestowarzyszeni łotrzy nie przeżywali długo.
Być może Calimport nie był tak bardzo odmienny.
Ruszył do swego nowego domu, pustej chaty na końcu alejki, lecz zatrzymał się i ponownie zastanowił. Nie było prawdopodobne, by czarodziej posiadający reputację mistrza walki był również nadmiernie wyszkolony w czarach wieszczenia. Entreri wiedział, że miało to niewielkie znaczenie. Wszystko sprowadzało się do powiązań, a Merle Pariso działał w imieniu gildii Basadoni. Gdyby chciał magicznie zlokalizować Entreriego, gildia zapewniłaby mu swych wieszczów.
Dokąd pójść? Entreri nie chciał pozostać na otwartej ulicy, gdzie czarodziej mógł zaatakować z dużej odległości, a nawet, być może, lewitować ponad nim i zasypywać go destrukcyjną magią. Przeszukał więc budynki, szukając miejsca, by się ukryć, przez cały czas wiedząc, że mogą na nim spoczywać magiczne oczy.
Z tą raczej niepokojącą myślą w głowie Entreri nie był szczególnie zaskoczony, gdy wślizgnął się cicho do przypuszczalnie pustego pomieszczenia na zapleczu zaciemnionego magazynu i w obłoku pomarańczowego dymu, tuż przed nim, pojawiła się odziana w długą szatę sylwetka. Drzwi zamknęły się za nim.
Entreri rozejrzał się dookoła, zauważając brak wyjść z pomieszczenia, przeklinając swe kulawe szczęście, że znalazł to miejsce. Kiedy się nad tym zastanowił, znów doszedł do swego braku sojuszników oraz znajomości dzisiejszego Calimportu. Czekali na niego, dokądkolwiek by się nie udał. Byli przed nim, obserwując każdy jego ruch i wyraźnie przygotowując odpowiednio pole bitwy. Entreri uznał się za głupca, że wrócił w ogóle do tego niegościnnego miasta, nie sprawdziwszy go najpierw, nie nauczywszy się wszystkiego, czego potrzebował, by przetrwać.
Dość tych wątpliwości i domysłów, wymownie sobie przypomniał, wyciągając sztylet i pochylając się nisko, koncentrując na aktualnej sytuacji. Pomyślał o zawróceniu do drzwi, lecz wiedział, że bez wątpienia są magicznie zatrzaśnięte.
– Oto Merle! – powiedział ze śmiechem czarodziej, wymachując ramionami. Obszerne rękawy jego szaty popłynęły za jego unoszącymi się kończynami i rzuciły tęczę wielokolorowych świateł. Drugie machnięcie i jego ręce wysunęły się do przodu, ciskając w skrytobójcę błyskawicą. Entreri był już jednak w ruchu, przetoczył się na bok, umykając przed niebezpieczeństwem. Skrytobójca zerknął do tyłu w nadziei, że pocisk mógł rozbić drzwi, lecz te wciąż były zamknięte i wyglądały solidnie.
– Och, dobry unik! – pogratulował Merle Pariso. – Jednak doprawdy żałosny, skrytobójco, czy pragniesz, aby to trwało dłużej? Dlaczego nie stanąć spokojnie i nie skończyć z tym szybko i litościwie? – Przerwał kpiny i przeszedł do kolejnego zaklęcia, gdy Entreri rzucił się na niego, błyskając wysadzanym klejnotami sztyletem. Merle nie wykonał żadnego ruchu, by obronić się przed atakiem, dalej spokojnie czarując, gdy Entreri osiągnął cel, dźgając w jego twarz.
Sztylet zatrzymał się tak gwałtownie, jakby trafił w kamienną ścianę. Entreri nie był tak naprawdę zbytnio zaskoczony – każdy rozsądny czarodziej przygotowałby taką osłonę – lecz tym, co go zdumiało, gdy został odrzucony do tyłu, trafiony wiązką magicznych pocisków, była koncentracja Pariso. Entreri musiał podziwiać, jak mężczyzna niezachwianie snuje czar, nawet gdy śmiercionośny sztylet kieruje mu się prosto w twarz. Czarodziej nawet nie mrugnął, gdy klinga błysnęła mu tuż przed oczyma.
Entreri zatoczył się w bok, rzucił w dół i przekoziołkował, spodziewając się kolejnego ataku. Teraz jednak Merle Pariso, bardzo pewny siebie, jedynie zaśmiał się z niego.
– Dokąd uciekniesz? – szydził mag bitewny. – Jak długo uda ci się unikać obrażeń?
Istotnie, jeśli pozwoliłby, aby kpiny czarodzieja do niego docierały, trudno by mu było zachować otuchę. Wielu słabszych wojowników wykorzystałoby po prostu radę czarodzieja i poddało się temu, co wydawało się nieuniknione.
Jednak nie Entreri. Opuścił go letarg. Gdy na włosku wisiało jego życie, wszelkie wątpliwości co do celowości jego egzystencji zniknęły. Teraz żył całkowicie chwilą, wyzwalała się w nim adrenalina. Jeden krok na raz, a pierwszym z tych kroków miało być pokonanie kamiennej skóry, magicznej osłony, która mogła odbić każde ostrze – lecz jedynie przez określoną liczbę ataków. Obracając się i koziołkując, skrytobójca chwycił krzesło i urwał nogę, po czym wykonał piruet i cisnął nią w czarodzieja, uzyskując nieskuteczne trafienie.
Uderzył w niego kolejny strumień magicznych pocisków, podążając bezbłędnie za jego ruchami i kąsając go. Zlekceważył go jednak i znów rzucił. Druga, a później trzecia noga uzyskały dwa kolejne trafienia.
Czwarte nastąpiło zaraz później. Wtedy Entreri rzucił blatem stołka. Był to mizerny pocisk, który nie zraniłby czarodzieja nawet bez magicznej osłony, lecz zdjął kolejną warstwę kamiennej skóry.
Entreri zapłacił jednak za tę ofensywną salwę, ponieważ następna błyskawica Merle Pariso ugodziła go mocno i odrzuciła w bok. Palił go bark, włosy stały mu dęba, a serce biło jak oszalałe.
Zdesperowany i ranny skrytobójca zaatakował sztyletem.
– Ile jeszcze możesz odbić? – ryknął, dźgając gwałtownie raz za razem.
Odpowiedź nadeszła w formie płomieni, zasłony tańczącego ognia, która pokryła, lecz nie pochłonęła Merlego Pariso. Entreri dostrzegł ogień zbyt późno, by zatrzymać swój ostatni atak, i sztylet przeszedł przez niego, znów uderzając nieszkodliwie w kamienną skórę – nieszkodliwie dla Pariso, lecz nie dla Entreriego. Nowy czar, płomienna tarcza, odbił zamierzone ukąszenie sztyletem z powrotem do Entreriego, rysując głęboką szramę na piersiach i tak już zmaltretowanego mężczyzny.
Wydawszy z siebie wycie, skrytobójca rzucił się do tyłu, celowo ustawiając się na jednej linii z drzwiami, po czym robiąc zwinny unik, gdy wystrzeliła w jego stronę spodziewana błyskawica.
Skrytobójca obejrzał się za siebie i z zadowoleniem ujrzał, iż tym razem drewniane drzwi rzeczywiście pękły. Entreri złapał kolejne krzesło i rzucił nim w czarodzieja, kierując się jednocześnie do drzwi.
Jęk Merlego Pariso sprawił, że Entreri zatrzymał się jak wryty i obrócił, sądząc, że czar kamiennej skóry wyczerpał się.
Tym razem to jednak Entreri jęknął.
– Och, sprytne – pogratulował, zdając sobie sprawę, że jęk czarodzieja był jedynie podstępem, dającym mężczyźnie czas na rzucenie następnego czaru.
Skrytobójca zawrócił do drzwi, lecz nie uszedł nawet kroku, zanim został zmuszony do cofnięcia się, bowiem wzdłuż ściany wybuchło morze płomieni, odcinając drogę ucieczki.
– Dobra walka, skrytobójco – powiedział szczerze Merle Pariso. – Spodziewałem się tego po Artemisie Entrerim. Teraz jednak, niestety, zginiesz. – Czarodziej wyciągnął różdżkę, wskazał nią podłogę u swych stóp i wystrzelił płonące ziarno.
Entreri padł płasko na ziemię, zakładając na głowę to, co zostało mu z płaszcza, gdy ziarno eksplodowało jako ognista kula, wypełniając całe pomieszczenie. Entreriemu płonęły włosy, paliło go w płucach, lecz Pariso pozostał nieugięty. Czarodziej był bezpieczny w obrębie swej płomiennej tarczy.
Entreri podniósł się oślepiony, z oczyma wypełnionymi gorącem i dymem. Cały budynek płonął. Merle Pariso stał, śmiejąc się szaleńczo.
Skrytobójca musiał wyjść. Nie był w stanie pokonać maga i nie przeżyłby już dużo dłużej potężnej magii Pariso. Entreri odwrócił się do drzwi, zamierzając rzucić się przez ścianę ognia, lecz w powietrzu przed nim pojawił się płonący miecz, tnąc ostro. Entreri musiał uchylić się w bok i podnieść sztylet, by odbić ostrze. Niewidzialny przeciwnik – Entreri wiedział, że to wola Merlego Pariso oddziałuje poprzez magiczny dweomer – natarł ostro, zmuszając go do wycofania się. Miecz zawsze pozostawał pomiędzy skrytobójcą a drzwiami.
Gdy Entreri odzyskał równowagę, zdecydowanie mógł się mierzyć z bronią, z łatwością uchylając się i mocno kontratakując. Wiedział, że klingi nie prowadzi żadna dłoń, że jedynym sposobem na pokonanie jej jest uderzanie w sam miecz, a to nie sprawiało większego problemu dla wojowniczego skrytobójcy. Wtedy jednak pojawił się kolejny jaśniejący miecz. Entreri nigdy wcześniej tego nie widział, nie słyszał nawet o czarodzieju, który byłby w stanie kontrolować jednocześnie dwie magiczne kreacje.
Skrytobójca rzucił się w bok i przekoziołkował, a miecze rzuciły się w pogoń. Entreri starał się przemknąć do drzwi, lecz odkrył, że ostrza są zbyt szybkie. Zerknął w tył na Pariso. Przez narastający dym ledwo widział czarodzieja, wciąż otoczonego ochronnymi płomieniami, pukającego się różdżką kul ognistych po policzku.
Gorąco niemal przytłoczyło Entreriego. Wszędzie dookoła były płomienie, na ścianach, na podłodze, na suficie. Drewno trzeszczało w sprzeciwie, a belki spadały na podłogę.
– Nie odejdę – usłyszał głos Merlego Pariso. – Będę obserwował, dopóki nie opuści cię życie, Artemisie Entreri.
Jaśniejące miecze natarły, tnąc w idealnej koordynacji, a Entreri wiedział, iż czarodziej niemal otrzymał to, czego chciał. Skrytobójca, ledwo, ledwo unikając trafień, rzucił się pod klingi, podnosząc się w biegu do drzwi. Osłaniając twarz rękoma, Entreri wskoczył w ścianę ognia, zamierzając przebić się przez zniszczone drzwi.
Trafił w solidną barierę. Wiedział, że to magiczna ściana. Wyczołgał się z ognia, wracając do płonącego pomieszczenia, a dwa miecze czekały na niego. Merle Pariso stał spokojnie, celując przerażającą różdżką kul ognistych.
Wtedy jednak obok czarodzieja pojawiła się odziana w zieleń, pozbawiona ciała dłoń, wyślizgując się z nicości i trzymając coś, co wyglądało jak duże jajko.
Oczy Merlego Pariso powiększyły się z przerażenia.
– K...kto? – wyjąkał. – Co...?
Dłoń cisnęła jajo na podłogę, gdzie eksplodowało w wielką kulę drobnego pyłu, który wzbił się w powietrze, po czym rozbłysnął w wielokolorową chmurą. Entreri usłyszał nagle muzykę, nawet ponad rykiem płomieni, wiele oddzielnych nut wspinających się po skali, a następnie opadających nisko i kończących się długim, monotonnym buczeniem.
Jaśniejące miecze zniknęły. Podobnie jak ściana ognia, która blokowała drzwi, lecz drzwi i ściany wciąż płonęły. Podobnie jak ochronna tarcza Merlego Pariso.
Czarodziej krzyknął i zamachał szaleńczo rękoma, starając się rzucić kolejny czar – jakiś magiczny sposób ucieczki, uświadomił sobie Entreri, bowiem teraz Pariso czuł gorąco równie intensywnie jak skrytobójca.
Skrytobójca zdał sobie sprawę, iż magiczna bariera najprawdopodobniej również zniknęła i może zawrócić, opuścić pomieszczenie. Nie mógł jednak oderwać wzroku od widoku Pariso, wycofującego się, tak wyraźnie zaniepokojonego. Ku zdumieniu obydwu, wiele mniejszych płomieni w pobliżu czarodzieja zmieniło nagle kształt, przybierając wygląd małych, humanoidalnych stworzeń, otaczających Pariso w dziwnym tańcu.
Czarodziej rzucił się do tyłu, potknął o luźną deskę i przewrócił na plecy. Małe ogniste ludki wskoczyły na niego niczym sfora polujących wilków, zapalając jego szaty i parząc skórę. Pariso otworzył szeroko usta, by wrzasnąć, a jeden z ożywionych ogników wskoczył mu prosto do gardła, pozbawiając głosu i parząc od środka.
Odziana w zieleń dłoń skinęła na Entreriego.
Ściana za nim zawaliła się, wszędzie poleciały iskry i węgle, pozbawiając go możliwości łatwej ucieczki.
Poruszając się ostrożnie, lecz szybko, skrytobójca okrążył szeroko dłoń, spoglądając pod lepszym kątem, a wtedy zauważył, iż dłoń ta nie jest wcale pozbawione ciała, lecz wystaje po prostu z jakiejś wymiarowej bramy.
Na ten widok ugięły się pod Entrerim kolana. Niemal rzucił się z powrotem do gorejących drzwi, lecz dźwięk z góry powiedział mu, że strop się wali. Kierując się czystym instynktem przetrwania, bowiem gdyby się nad tym zastanowił, najprawdopodobniej wybrałby śmierć, Entreri wskoczył w wymiarowe drzwi.
W ramiona swych wybawców.
Znał to miasto, choć jedynie pobieżnie. Przejeżdżał przez to miejsce dawno temu, w czasach nadziei i marzeń o przyszłości, poszukując Mithrilowej Hali. Niewiele wydawało się znajome Wulfgarowi, gdy teraz przedzierał się przez Luskan, wchłaniając obrazy i odgłosy licznych rynków na otwartym powietrzu oraz ogólny harmider północnego miasta budzącego się po zimowej drzemce.
Wiele, wiele spojrzeń padało na niego, gdy szedł, bowiem Wulfgar – mierzący ponad dwa metry wzrostu, z masywną piersią oraz barkami, a także z lśniącym młotem bojowym przypiętym do pleców – nie był zwyczajnym widokiem. Barbarzyńcy rzadko zapuszczali się do Luskan, lecz nawet wśród swego krzepkiego ludu Wulfgar był wielki. Wojownik ignorował spojrzenia oraz szepty i dalej błąkał się licznymi dróżkami. Dostrzegł Wieżę Tajemnic, osławioną gildię czarodziejów z Luskan, i dość łatwo rozpoznał ten budynek, miał bowiem kształt ogromnego drzewa, z którego wyrastały konary. Owo rozpoznanie wciąż jednak nie pociągnęło za sobą żadnej głębszej refleksji. Minęło tak wiele czasu, wydawało się, że całe życie, odkąd tu był ostatnio.
Minuty stały się godziną, a następnie dwoma. Spojrzenie barbarzyńcy było teraz w równym stopniu skierowane wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jego umysł odgrywał obrazy z ostatnich kilku dni, zwłaszcza chwilę jego niesatysfakcjonującej zemsty. Wizja Yalrica Wysokie Oko wpadającego w połamany namiot, z Aegis-fangiem miażdżącym mu pierś, wciąż była żywa w jego oczach.
Wulfgar przejechał dłonią po zaniedbanych włosach i poczłapał dalej. Był wyraźnie wyczerpany, bowiem w przeciągu trzech dni, jakie minęły od spotkania z Podniebnymi Kucykami, spał wszystkiego razem kilka godzin. Mężczyzna błąkał się drogami bez żadnego celu, dopóki nie dostrzegł w oddali zarysów miasta. Strażnicy u wschodniej bramy zagrozili, że go odpędzą, lecz gdy jedynie obrócił się, wzruszając ramionami, powiedzieli, że może wejść, lecz ostrzegli, by trzymał broń przypiętą do pleców.
Wulfgar nie miał zamiaru ani walczyć, ani też postępować zgodnie z poleceniem strażników, gdyby walka mu się przytrafiła. Skinął jedynie głową i przeszedł przez bramę, po czym ruszył dalej ulicami.
Gdy cienie były już długie, a słońce wisiało nisko nad zachodnim horyzontem, odkrył kolejny znajomy element krajobrazu. Drogowskaz określał jedną z ulic jako ulicę Półksiężyca, miejsce, w którym Wulfgar już kiedyś był. Kawałek dalej dostrzegł znak Cutlassa, tawerny, w której przebywał podczas pierwszego pobytu, gdzie był zaangażowany, a nawet w pewnym stopniu rozpoczął straszną awanturę. Kiedy spoglądał teraz na Cutlassa, na całą paskudną ulicę, zastanawiał się, jak mógł spodziewać się czegoś innego.
Było to miejsce dla najniższych warstw społeczeństwa, złoczyńców i łotrów, ludzi uciekających od lordów. Barbarzyńca położył dłoń na niemal pustej sakiewce, bawiąc się paroma monetami, po czym uświadomił sobie, że tu jest jego miejsce.
Wszedł do Cutlassa na wpół obawiając się, że zostanie rozpoznany, że znajdzie się w oku kolejnej bijatyki, zanim jeszcze zamkną się za nim drzwi.
Oczywiście nie został rozpoznany. Nie ujrzał też żadnych twarzy, które wydawałyby się choć trochę znajome. Rozkład tego miejsca był mniej więcej taki sam, jakim go zapamiętał. Gdy przyjrzał się pomieszczeniu, jego wzrok nieuchronnie skierował się ku ścianie na bok od drugiego baru, ścianie, przy której młodszy Wulfgar rozpoczął awanturę, przebijając deski głową przeciwnika.
Był wtedy tak pełen dumy, tak gotów do walki. Teraz również był bardziej niż chętny, by zaprząc do roboty swe pięści bądź broń, lecz zmienił się tego cel. Teraz walczył ze złości, z najczystszej wściekłości, nieważne czy owa wściekłość miała coś wspólnego ze stojącym przed nim przeciwnikiem. Teraz walczył, ponieważ wydawało się to równie dobre jak cokolwiek innego. Być może, zaledwie może, walczył w nadziei, że przegra, że jakiś wróg zakończy jego cierpienie.
Nie potrafił utrzymać tej myśli, nie potrafił utrzymać żadnej myśli, gdy kierował się do baru, nie przejmując się tym, że potrąca licznych bywalców, którzy tłoczyli się przed nim. Ściągnął swój płaszcz i usiadł, nie kłopocząc się spytaniem mężczyzn siedzących po obu stronach, czy jakiś ich przyjaciel nie zajmował tego miejsca.
A później obserwował i oczekiwał, pozwalając, by miriady obrazów i dźwięków – szeptane rozmowy, lubieżne uwagi wymierzone wobec służebnych dziewek, więcej niż gotowych, by zripostować je własnym kąśliwym komentarzem – stały się zamglone, stały się zaledwie brzęczeniem.
Opadła mu głowa i sam ten ruch go obudził. Przesunął się na stołku i zauważył, iż karczmarz, stary mężczyzna, na którego silnych ramionach wciąż było widać ślady młodzieńczej krzepkości, stał przed nim, wycierając kufel.
– Arumn Gardpeck – przedstawił się karczmarz, wyciągając dłoń. Wulfgar przyjrzał się podanej ręce, lecz nią nie potrząsnął. Nie zbity z tropu karczmarz wrócił do wycierania.
– Coś do picia? – spytał.
Wulfgar potrząsnął głową i odwrócił wzrok, nic nie chcąc od tego mężczyzny, zwłaszcza bezużytecznej konwersacji.
Arumn podszedł jednak bliżej, wychylając się ponad barem i przyciągając pełną uwagą Wulfgara.
– Nie chcę kłopotów w moim barze – powiedział spokojnie, spoglądając na wielkie, muskularne ramiona barbarzyńcy.
Wulfgar odegnał go machnięciem ręką.
Minęły minuty, a pomieszczenie stało się jeszcze bardziej zatłoczone. Nikt jednak nie zaczepiał Wulfgara, tak więc wojownik pozwolił sobie na zmniejszenie czujności, a głowa nieuchronnie mu opadła. Zasnął, kryjąc głowę w rękach na czystym barze Arumna Gardpecka.
– Hej tam – usłyszał, a głos brzmiał bardzo, bardzo odległe. Poczuł nagle potrząśnięcie za ramię, więc otworzył zaspane oczy oraz podniósł głowę, by ujrzeć uśmiechniętą twarz Arumna. – Czas odejść.
Wulfgar spojrzał na niego pusto.
– Gdzie się zatrzymujesz? – spytał karczmarz. – Mogę znaleźć kogoś, kto cię tam odprowadzi.
– I nawet nie pił! – zawył jakiś mężczyzna z boku. Wulfgar odwrócił się, by mu się przyjrzeć i zauważył, iż kilku sporych mężczyzn, bez wątpienia osobista straż Arumna Gardpecka, utworzyła wokół niego półkole. Wulfgar obrócił się z powrotem, by popatrzeć na Arumna.
– Gdzie się zatrzymujesz? – spytał powtórnie mężczyzna. – A ty zamknij pysk, Josi Puddlesie – dodał do szydzącego mężczyzny.
Wulfgar wzruszył ramionami.
– Nigdzie – odparł szczerze.
– Ej, nie możesz tu zostać! – warknął kolejny mężczyzna, podchodząc na tyle blisko, by szturchnąć barbarzyńcę w bark.
Wulfgar obrócił powoli głowę, mierząc mężczyznę wzrokiem.
– Zamknij się! – szybko złajał go Arumn i poruszył się, przyciągając spojrzenie Wulfgara. – Mógłbym dać ci pokój za kilka srebrników – rzekł.
– Mam mało pieniędzy – przyznał wielki mężczyzna.
– Więc sprzedaj mi swój młot – powiedział ktoś inny, bezpośrednio za Wulfgarem. Gdy barbarzyńca odwrócił się, by przyjrzeć się mówiącemu, dostrzegł, iż ten trzyma Aegis-fanga. Wulfgar rozbudził się całkowicie i podniósł rękę, a jego mina oraz postawa domagały się natychmiastowego zwrotu młota.
– Może ci go oddam – stwierdził mężczyzna, gdy Wulfgar ześlizgnął się ze stołka i podszedł groźnie. Mówiąc to, podniósł Aegis-fanga pod kątem odpowiedniejszym do wbicia go Wulfgarowi w czaszkę, niż oddania.
Wulfgar zatrzymał się gwałtownie i przejechał groźnym spojrzeniem po obu wielkich mężczyznach, a jego wargi wygięły się w wyrażającym pewność siebie, paskudnym uśmiechu.
– Chcesz go kupić? – spytał mężczyznę trzymającego młot. – Więc powinieneś znać jego imię.
Wulfgar wypowiedział imię młota, a ten zniknął z dłoni grożącego mężczyzny i pojawił się w Wulfgara. Barbarzyńca zaczął się poruszać, zanim jeszcze młot zmaterializował się, zbliżając się do mężczyzny jednym długim krokiem i uderzając go ręką na odlew, tak że tamten wzbił się w powietrze i wylądował z trzaskiem na stole.
Pozostali rzucili się na wielkiego barbarzyńcę, lecz zaraz znieruchomieli, bowiem teraz był gotów – wymachiwał potężnym młotem bojowym z taką łatwością, iż napastnicy zrozumieli, że nie można go lekceważyć i lepiej z nim nie walczyć, jeśli nie chce się, by własne szeregi zostały znacznie przetrzebione.
– Stać! Stać! – krzyknął Arumn, wybiegając zza baru i odganiając swych wykidajłów. Paru podeszło, by pomóc mężczyźnie, którego Wulfgar uderzył. Ten był tak zdezorientowany, iż musieli go podnieść i podtrzymać.
Mimo to Arumn odgonił ich wszystkich. Teraz stał przed Wulfgarem, zdecydowanie w zasięgu ciosu, lecz nie bał się – a jeśli nawet, nie okazywał tego po sobie.
– Mógłbym wykorzystać kogoś o twojej sile – stwierdził. – Reefa powaliłeś gołą dłonią, a Reef to jeden z moich najlepszych ludzi.
Wulfgar spojrzał na przeciwległą stronę pomieszczenia, na mężczyznę siedzącego wraz z innymi ochroniarzami, i roześmiał się.
Arumn zaprowadził go z powrotem do baru i posadził, po czym sam wszedł za kontuar i wyciągnął butelkę, stawiając ją tuż przed wielkim mężczyzną i wskazując mu, by pił.
Wulfgar uczynił to, pociągając solidny haust, który palił przez całą drogę do żołądka.
– Pokój i jedzenie – rzekł Arumn. – Wszystko, co zdołasz zjeść. W zamian zaś proszę tylko, byś utrzymał moją tawernę wolną od walk, a jeśli takie się zaczną, żebyś szybko je zakończył.
Wulfgar zerknął przez ramię na mężczyzn po drugiej stronie.
– A co z nimi? – spytał, pociągając kolejny duży łyk z butelki, po czym odkaszlnął, przejeżdżając nagim przedramieniem po wargach. Mocny trunek wydawał się zdzierać mu gardło.
– Pomagają mi, gdy o to proszę, jak większości karczmarzy na ulicy Półksiężyca oraz okolicznych – wyjaśnił Arumn. – Myślałem nad zatrudnieniem własnego ochroniarza, a sądzę, że ty dobrze pasowałbyś do tej roli.
– Niezbyt mnie znasz – spierał się Wulfgar, a jego trzeci łyk opróżnił butelkę do połowy. Tym razem pieczenie wydawało się szybciej rozlewać, dopóki w całym ciele nie poczuł ciepła i lekkiego odrętwienia. – I nie znasz mojej historii.
– I nic mnie to nie obchodzi – powiedział Arumn. – Nie mamy tu wielu takich jak ty, ludzi z północy. Masz odpowiednią reputację do walki, a sposób, w jaki odtrąciłeś Reefa, mówi mi, iż reputacja ta jest zasłużona.
– Pokój i jedzenie? – zapytał Wulfgar.
– I picie – dodał Arumn, wskazując na butelkę, którą Wulfgar szybko uniósł do ust i wysączył. Chciał oddać ją Arumnowi, lecz wydała się wyskoczyć mu z dłoni, a gdy próbował ją pochwycić, jedynie popychał ją niezręcznie, dopóki Arumn zwinnie mu jej nie zabrał.
Wulfgar wyprostował się bardziej, a przynajmniej spróbował, i zamknął bardzo mocno oczy, starając się znaleźć coś, na czym mógłby się skoncentrować. Gdy na powrót otworzył oczy, zauważył przed sobą kolejną pełną butelkę i nie tracąc czasu, podniósł ją do ust.
Godzinę później Arumn, który sam wypił kilka drinków, pomógł Wulfgarowi wejść po schodach do małego pokoju. Próbował doprowadzić Wulfgara do małego łóżka – za małego, by pomieścić wygodnie wielkiego barbarzyńcę – lecz skończyło się na tym, iż obydwaj przewrócili się, padając w poprzek łóżka, a następnie zsuwając się na podłogę.
Roześmieli się szczerze, a Wulfgar pierwszy raz od lat poczuł się odprężony.
– Zaczynają przychodzić niedługo po południu – wytłumaczył Arumn, pryskając śliną przy każdym słowie. – Ale nie będę cię potrzebował aż do zachodu słońca. Wtedy po ciebie przyjdę i obudzę, jak sądzę!
Znów się roześmieli i Arumn zatoczył się w kierunku drzwi i pozostawił Wulfgara samego w ciemnym pokoju.
Samego. Zupełnie samego.
Myśl ta niemal go przytłoczyła. Pijany barbarzyńca zdał sobie sprawę, że Errtu nie przyszedł do niego, że wszystko, każde wspomnienie, dobre czy złe, zostało pokryte nieszkodliwą mgłą. W tych butelkach, pod czarem potężnego trunku, Wulfgar znalazł odkupienie.
Arumn obiecał jedzenie, pokój i picie.
Dla Wulfgara ta ostatnia korzyść z zatrudnienia wydawała się najważniejsza.
* * *
Entreri stał w alejce, niedaleko miejsca swej walki z Merlem Pariso, spoglądając za siebie na płonący magazyn. Płomienie sięgały wysoko ponad dachy najbliższych budynków. Obok niego stały trzy inne osoby. Miały mniej więcej ten sam wzrost co skrytobójca, były może trochę szczuplejsze, lecz ich mięśnie były wyraźnie ukształtowane do walki.
Tym co najbardziej ich wyróżniało, była mahoniowa skóra. Jeden miał na sobie wielki, purpurowy kapelusz z osadzonym w nim gigantycznym piórem.
– Dwukrotnie ocaliłem cię od śmierci – stwierdził ten w kapeluszu.
Entreri popatrzył stanowczo na mówiącego, nie pragnąc niczego oprócz wbicia swego sztyletu głęboko w pierś mrocznego elfa. Wiedział jednak, iż ów osobnik, Jarlaxle, jest zbyt dobrze chroniony przed tak oczywistymi atakami.
– Mamy wiele do przedyskutowania – powiedział mroczny elf i skinął na jednego ze swych towarzyszy. Za pomocą myśli, jak się wydawało, drow przywołał kolejne wymiarowe drzwi, tym razem prowadzące do pomieszczenia, w którym zgromadziło się kilku innych mrocznych elfów.
– Kimmuriel Oblodra – wyjaśnił Jarlaxle.
Entreri znał to imię – a przynajmniej nazwisko. Dom Oblodra był niegdyś trzecim pod względem potęgi domem w Menzoberranzan i na dodatek jednym z bardziej przerażających, w związku z praktykowaną przez siebie psioniką, zagadkową i mało rozumianą magią umysłu. Podczas Trudnych Czasów Oblodranie, których moce nie zmalały w przeciwieństwie do działania konwencjonalnej magii w mieście, wykorzystali okazję, by zwiększyć swą przewagę, posuwając się nawet do gróźb wobec matki opiekunki Baenre, rządzącej opiekunki panującego w mieście domu. Gdy fale niestabilności, którymi charakteryzował się ów dziwny okres, zmieniły się z powrotem na korzyść konwencjonalnej magii a przeciwko mocom umysłu, dom Oblodra został unicestwiony. Jego wielka budowla oraz wszyscy mieszkańcy wpadli do wielkiej rozpadliny, Szponoszczeliny, w wyniku fizycznej manifestacji wściekłości opiekunki Baenre.
Cóż, pomyślał Entreri, spoglądając na psioniką, nie wszyscy.
Przeszedł wraz z Jarlaxle’em przez psioniczne drzwi – jakiż miał wybór? – i po długiej chwili dezorientacji zasiadł w małym pomieszczeniu, gdy drowi najemnik wskazał mu, by to uczynił. Cała grupa mrocznych elfów, oprócz Jarlaxle’a oraz Kimmuriela, wyszła wtedy w wyćwiczonej kolejności, aby zabezpieczyć teren wokół miejsca spotkania.
– Jesteśmy wystarczająco bezpieczni – zapewnił Entreriego Jarlaxle.
– Obserwowali mnie magicznie – odparł skrytobójca. – To dzięki temu Merle Pariso zastawił pułapkę.
– My cię obserwowaliśmy magicznie od wielu tygodni – powiedział z uśmieszkiem Jarlaxle. – Już cię nie widzą, zapewniam cię.
– A więc przyszliście po mnie? – spytał skrytobójca. – Wygląda na to, że trochę kłopotów wymagało odzyskanie jednego riwila – dodał, wykorzystując określenie drowów, niezbyt pochlebne, na ludzi.
Jarlaxle roześmiał się na głos z powodu wybranego przez Entreriego słowa. Istotnie, słowo to znaczyło „człowiek”, lecz stosowano je również do opisywania wielu pomniejszych ras, co oznaczało każdą rasę oprócz drowów.
– Odzyskania cię? – spytał najemnik niedowierzająco. – Czy życzysz sobie wrócić do Menzoberranzan?
– Zabiję cię lub zmuszę, byś ty mnie zabił na długo przed tym, jak w ogóle wejdziemy do tego miasta drowów – odparł z całą powagą Entreri.
– Oczywiście – powiedział spokojnie Jarlaxle, nie obrażając się i w najmniejszym nawet stopniu się nie sprzeciwiając. – To nie jest miejsce dla ciebie, tak jak Calimport nie jest dla nas.
– Więc dlaczego przyszliście?
– Ponieważ Calimport jest miejscem dla ciebie, a Menzoberranzan dla mnie – odrzekł drow, uśmiechając się szerzej, jakby to proste stwierdzenie wszystko wyjaśniało.
Entreri zaś, zanim zaczął wypytywać Jarlaxle’a, oparł się wygodnie i poświęcił długą chwilę, by zastanowić się nad tymi słowami. Jarlaxle był, ponad wszystko inne, oportunistą. Drow, wraz z Bregan D’aerthe, swą potężną bandą łotrów, wydawał się czerpać korzyści z praktycznie każdej sytuacji. Menzoberranzan było miastem rządzonym przez kobiety, kapłanki Lolth, a mimo to nawet tam Jarlaxle i jego drużyna, niemal wyłącznie mężczyźni, zdecydowanie nie byli podklasą. Dlaczego więc teraz przybył tu, by znaleźć Entreriego, przybył do miejsca, które, jak właśnie otwarcie i szczerze przyznał, nie było miejscem dla niego?
– Chcesz bym był dla was fasadą – stwierdził skrytobójca. – Nie jestem obznajomiony z tym terminem – odparł Jarlaxle. Teraz to Entreri, dostrzegając kłamstwo, miał na twarzy uśmieszek.
– Chcesz wyciągnąć rękę Bregan D’aerthe na powierzchnię, do Calimportu, lecz zdajesz sobie sprawę, że ty i twoi podwładni nigdy nie zostaniecie zaakceptowani nawet wśród mieszkańców podbrzusza tego miasta.
– Moglibyśmy użyć magii, by ukryć naszą prawdziwą tożsamość – spierał się drow.
– Ale dlaczego się kłopotać, gdy ma się Artemisa Entreri? – szybko odrzekł skrytobójca.
– A ma się go? – spytał drow.
Entreri zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym wzruszył jedynie ramionami.
– Oferuję ci ochronę przed twoimi wrogami – stwierdził Jarlaxle. – Nie, coś więcej, oferuję ci przewagę nad twoimi przeciwnikami. Z twoją wiedzą i reputacją oraz stojącą dyskretnie za tobą potęgą Bregan D’aerthe wkrótce będziesz władał ulicami Calimportu.
– Jako marionetka Jarlaxle’a – powiedział Entreri.
– Jako partner Jarlaxle’a – odparł drow. – Nie potrzebuję marionetek. Uważam je wręcz za przeszkodę. Partner, który naprawdę odnosi korzyści z organizacji, bardziej się stara osiągać wyższe cele. Poza tym, Artemisie Entreri, czyż nie jesteśmy przyjaciółmi?
Entreri roześmiał się na tę myśl. Słowa „Jarlaxle” i „przyjaciel” brzmiały naprawdę absurdalnie, gdy użyć ich w tym samym zdaniu, co przywodziło mu na myśl stare uliczne przysłowie, że najniebezpieczniejsze i najgroźniejsze słowa, jakie calimshycki handlarz uliczny może kiedykolwiek do kogoś powiedzieć, to „zaufaj mi”.
I właśnie to Jarlaxle powiedział przed chwilą do Entreriego.
– Twoi wrogowie z gildii Basadoni wkrótce nazwą cię paszą ciągnął drow.
Entreri nie okazał żadnej reakcji.
– Nawet polityczni przywódcy miasta, całej krainy Calimshan, będą cię szanować.
Entreri nie okazał żadnej reakcji.
– Teraz, zanim opuścisz ten pokój, dowiem się, czy moja propozycja ci odpowiada – dodał Jarlaxle, a jego głos zabrzmiał trochę bardziej złowieszczo.
Entreri dobrze rozumiał, co niesie ze sobą ten ton. Wiedział, iż Bregan D’aerthe przebywają teraz w mieście i samo to oznacza, że albo się podporządkuje, albo zginie na miejscu.
– Partnerzy – powiedział skrytobójca, pukając się w pierś. – Jednak to ja kieruję mieczem Bregan D’aerthe w Calimporcie. Uderzacie wtedy i tam, gdzie ja zdecyduję.
Jarlaxle zgodził się skinieniem głowy. Następnie strzelił z palców i do pomieszczenia wszedł kolejny mroczny elf, podchodząc do Entreriego. Była to najwyraźniej eskorta skrytobójcy.
– Śpij dobrze – poprosił człowieka Jarlaxle. – Bowiem jutro rozpocznie się twój awans.
Entreri nie kłopotał się odpowiedzią, wyszedł jedynie z pokoju. Wtedy zza zasłony wyłonił się jeszcze jeden drow.
– Nie kłamał – zapewnił Jarlaxle’a, mówiąc w języku powszechnym dla mrocznych elfów.
Przebiegły dowódca najemników skinął głową i uśmiechnął się, zadowolony, że dysponuje usługami tak potężnego sojusznika jak Rai’gy Bondalek z Ched Nasad – niegdyś wysokiego kapłana owego miasta drowów, lecz obalonego w wyniku zamachu i ocalonego przez wiecznie oportunistycznych Bregan D’aerthe. Wzrok Jarlaxle’a spoczął na Rai’gym już wcześniej, bowiem drow był potężny nie tylko w zsyłanej przez bogów magii kapłańskiej, lecz również dobrze obznajomiony w zasadach czarodziejstwa. Jakież szczęście spadło na Bregan D’aerthe, że Rai’gy stał się nagle wyrzutkiem.
Rai’gy nie miał pojęcia, iż to Jarlaxle stał za owym zamachem.
– Twój Entreri nie wydawał się poruszony skarbami, jakimi przed nim dyndałeś – ośmielił się zauważyć Rai’gy. – Zrobi raczej to, co obiecał, lecz nie przyłoży się zbytnio.
Jarlaxle skinął głową, ani trochę nie zaskoczony reakcją Entreriego. Dość dobrze go poznał podczas miesięcy, jakie skrytobójca spędził razem z Bregan D’aerthe w Menzoberranzan. Znał jego motywacje oraz pragnienia – lepiej chyba niż sam Entreri.
– Jest jeszcze jeden skarb, którego nie zaproponowałem – wyjaśnił. – Skarb, o którym Artemis Entreri nie zdaje sobie jeszcze nawet sprawy, iż go pragnie. – Jarlaxle sięgnął pomiędzy fałdy swojego płaszcza i wyciągnął amulet dyndający na końcu srebrnego łańcuszka. – Zabrałem to od Catti-brie – wytłumaczył. – Towarzyszki Drizzta Do’Urdena. Dawno temu został on dany jej przybranemu ojcu, krasnoludowi Bruenorowi Battlehammerowi, przez panią Alustriel z Silverymoon, jako środek śledzenia zbuntowanego drowa.
– Wiele wiesz – zauważył Rai’gy.
– Dlatego przetrwałem – odparł Jarlaxle.
– Jednak Catti-brie wie, że zniknął – stwierdził Kimmuriel Oblodra. – Tak więc ona i jej towarzysz podjęli najprawdopodobniej kroki, by uniemożliwić jego dalsze użycie.
Jarlaxle potrząsał głową na długo przed tym, zanim psionik skończył.
– Ten należący do Catti-brie został jej zwrócony, zanim opuściła miasto. Ten tutaj jest natomiast jego kopią, stworzoną przez powiązanego z nami czarodzieja. Najprawdopodobniej kobieta oddała oryginał Bruenorowi Battlehammerowi, on zaś zwrócił go pani Alustriel. Powinienem sądzić, iż chciała go z powrotem, a przynajmniej pragnęła go odebrać Catti-brie, wygląda bowiem na to, iż pomiędzy nimi dwoma narastała pewna rywalizacja o względy zbuntowanego Drizzta Do’Urdena.
Obydwaj słuchacze zmarszczyli brwi w odrazie na myśl, iż jakikolwiek tak piękny drow mógłby odnaleźć namiętność z nie drowką, stworzeniem, które po prostu z mocy definicji było iblith, odchodami.
Jarlaxle, sam zaintrygowany piękną Catti-brie, nie kłopotał się obaleniem ich rasistowskich odczuć.
– Jeśli jednak jest to kopia, czy magia jest dość silna? – spytał Kimmuriel, podkreślając słowo „magia”, jakby naciskał Jarlaxle’a, by ten wyjaśnił, w jaki sposób przedmiot może się przydać.
– Magiczne dweomery tworzą ścieżki mocy – wytłumaczył Rai’gy Bondalek. – Ścieżki, które potrafię wzmocnić i odwzorować.
– Rai’gy spędził w młodości wiele lat, doskonaląc tę technikę – dodał Jarlaxle. – Jego zdolność odzyskiwania dawnych mocy starożytnych reliktów Ched Nasad okazała się kluczowa w jego awansie na pozycję wysokiego kapłana miasta. I może zrobić to ponownie, nawet wzmacniając poprzedni dweomer do nowych wielkości.
– Abyśmy mogli znaleźć Drizzta Do’Urdena – rzekł Kimmuriel. Jarlaxle przytaknął.
– Jakież wspaniałe trofeum dla Artemisa Entreri.
WSPIĄĆ SIĘ NA SZCZYT DNA
Obserwowałem jak kilometry przetaczają się pode mną, czy to gdy szedłem drogą, czy też jak wypływałem szybko z Waterdeep w kierunku krain południa, zwiększając l odległość pomiędzy nami a przyjacielem, którego nasza czwórka zostawiła za sobą. Przyjacielem?
Podczas tych długich i mozolnych dni każdy z nas, w swej niewielkiej przestrzeni, zastanawiał się nad słowem „przyjaciel” oraz odpowiedzialnością, jaką owa etykietka niesie ze sobą. Zostawiliśmy Wulfgara w dziczy Grzbietu Świata i nie mieliśmy pojęcia, czy wszystko było z nim dobrze, czy w ogóle jeszcze żył. Czy prawdziwy przyjaciel mógłby porzucić innego? Czy prawdziwy przyjaciel pozwoliłby przemierzać niespokojne i niebezpieczne ścieżki?
Często pogrążam się w zadumie nad znaczeniem tego słowa. Przyjaciel. Przyjaźń wydaje się tak oczywistą rzeczą, a jednak często staje się tak bardzo skomplikowana. Czy powinienem był powstrzymać Wulfgara, nawet wiedząc i przyznając, iż to jego droga? Czy też powinienem był pójść z nim? Czy też wszyscy czworo powinniśmy byli go śledzić, obserwować?
Nie sądzę, choć przyznaję, iż nie wiem na pewno. Istnieje cienka linia pomiędzy przyjaźnią a rodzicielstwem, a gdy sieją przekroczy, rezultat jest często katastrofalny. Rodzic, który stara się naprawdę zaprzyjaźnić ze swym dzieckiem, może stracić autorytet, i choć ów rodzic może być zadowolony, że oddal dominującą pozycję, niezamierzony rezultat może pozbawić dziecko niezbędnego przewodnictwa i poczucia bezpieczeństwa. Z przeciwnej strony, przyjaciel, który przybiera rolę rodzica, zapomina o najważniejszym elemencie przyjaźni: szacunku.
Szacunek jest bowiem przewodnią zasadą przyjaźni, boją wskazującą kierunek każdej prawdziwej przyjaźni. Szacunek zaś wymaga zaufania.
Tak więc nasza czwórka modli się za Wulfgara i pragnie, aby nasze ścieżki znów się kiedyś skrzyżowały. Choć często będziemy oglądać się przez ramię i zastanawiać, trzymamy się mocno naszego rozumienia przyjaźni, zaufania oraz szacunku. Akceptujemy, niechętnie acz zdecydowanie, iż nasze ścieżki są odmienne.
Z pewnością próby Wulfgara stały się w wielu aspektach moimi próbami, lecz teraz widzę, iż najbardziej zmienna nie jest moja przyjaźń z barbarzyńcą – przynajmniej nie z mojej perspektywy, bowiem rozumiem, iż to sam Wulfgar musi ustalić głębię oraz kierunek naszej więzi – lecz mój związek z Catti-brie. Nasza wzajemna miłość nie jest tajemnicą dla nas ani dla nikogo innego, kto nas obserwuje (i obawiam się, że być może ta więź, jaka między nami naroślą, mogła mieć jakiś wpływ na bolesną decyzję Wulfgara), lecz natura tej miłości pozostaje sekretem dla mnie i dla Catti-brie. W wielu aspektach staliśmy się niczym brat i siostra i z pewnością jestem z nią bliżej, niż mógłbym kiedykolwiek być z którymś z moich naturalnych pobratymców! Przez kilka lat mogliśmy liczyć jedynie na siebie i oboje nauczyliśmy się, ponad wszelką wątpliwość, iż to drugie zawsze jest obok. Zginąłbym dla niej, a ona dla mnie. Bez wahania, bez wątpliwości. Na całym świecie nie ma naprawdę nikogo, wliczając w to Bruenora, Wulfgara czy Regisa, nawet Zaknafeina, z kim wolałbym spędzać czas. Nie ma nikogo, kto potrafiłby wraz ze mną obserwować wschód słońca i zrozumieć emocje, które ów widok zawsze we mnie porusza. Nie ma nikogo, kto potrafiłby walczyć u mego boku i lepiej uzupełniać moje ruchy. Nie ma nikogo, kto lepiej wiedziałby, co myślę i czuję, zanim jeszcze wypowiedziałem słowo.
Cóż to jednak znaczy?
Z pewnością czuję również do Catti-brie pociąg fizyczny. Ta kobieta stanowi połączenie niewinności i zabawowego szelmostwa. Pomimo całej jej sympatii, empatii oraz współczucia, jest w niej coś, co sprawia, iż potencjalni wrogowie drżą ze strachu, zaś potencjalni kochankowie drżą w oczekiwaniu. Sądzę, iż podobnie odczuwa ona moją osobę, a jednak oboje rozumiemy niebezpieczeństwa tego niezbadanego terytorium, niebezpieczeństwa dalece bardziej przerażające niż jakikolwiek znany mi fizyczny przeciwnik. Jestem drowem, młodym drowem, przede mną świty oraz zmierzchy kilku stuleci. Ona jest człowiekiem i choć jest młoda, ma przed sobą zaledwie kilka dziesięcioleci życia. Oczywiście życie Catti-brie jest już wystarczająco skomplikowane przez to, iż ma za towarzysza podróży oraz przyjaciela elfa drowa. Jakież kłopoty mogłaby mieć, gdybyśmy stali się parą? I cóż świat mógłby pomyśleć o naszych dzieciach, gdybyśmy kiedykolwiek podążyli tą ścieżką? Czy jakiekolwiek społeczeństwo na całym świecie zaakceptowałoby je?
Wiem jednak, jak się czuję, gdy na nią spoglądam i sądzę, że rozumiem również jej uczucia. Na tym poziomie wydaje się to oczywistością, a jednak, niestety, staje się tak bardzo skomplikowane.
Drizzt Do’Urden
ROZDZIAŁ 13
SEKRETNA BROŃ
Znalazłeś buntownika? – spytał Rai’gyego Bondaleka Jarlaxle. Kimmuriel Oblodra stał obok przywódcy najemników. Psionik wyglądał na nieuzbrojonego i nieopancerzonego i komuś, kto nie rozumiał mocy umysłu, mógł wydawać się zupełnie bezbronny.
– Jest z krasnoludem, kobietą i halflingiem – odpowiedział Rai’gy. – Czasami dołącza do nich wielki czarny kot.
– Guenhwyvar – wyjaśnił Jarlaxle. – Niegdyś własność Masoja Hun’ette’a. Naprawdę potężny, magiczny przedmiot.
– Lecz nie jest to największa magia, jaką niosą – poinformował Rai’gy. – Jest inny przedmiot, w sakwie u pasa buntownika, promieniujący magią silniejszą niż wszystkie ich inne przedmioty razem wzięte. Nawet poprzez odległość skinął do mnie, niemal jakby mnie prosił, bym zabrał go jego aktualnemu, nieprawemu właścicielowi.
– Cóż to może być? – spytał wiecznie oportunistyczny najemnik. Rai’gy potrząsnął głową, a jego biała czupryna przeleciała z jednej strony na drugą.
– Niepodobny do żadnego dweomeru, jaki kiedykolwiek widziałem – przyznał.
– Czy takaż nie jest natura magii? – wtrącił z wyraźnym niesmakiem Kimmuriel Oblodra. – Nieznana i niekontrolowana.
Rai’gy zmierzył psionika gniewnym spojrzeniem, lecz Jarlaxle, pragnący wykorzystywać zarówno magię, jak i psioników, uśmiechnął się jedynie.
– Dowiedz się więcej o nim i o nich – polecił czarodziejowi-kapłanowi. – Jeśli zwraca się do nas, to być może byłoby rozsądnie podążyć za jego wezwaniem. Jak daleko są i jak szybko możemy się do nich dostać?
– Bardzo – odrzekł Rai’gy. – I bardzo. Wyruszyli lądem, lecz na każdym kroku spotykają ród giganci i goblini.
– Być może magiczny przedmiot nie zważa zbytnio na to, kogo nazwie swym nowym właścicielem – zauważył Kimmuriel z wyraźnym sarkazmem.
– Zboczyli i wzięli statek – ciągnął Rai’gy, ignorując komentarz. – Z wielkiego pomocnego miasta Waterdeep, jak sądzę, daleko, daleko w górę Wybrzeża Mieczy.
– Lecz żeglują na południe? – spytał z nadzieją Jarlaxle.
– Tak sądzę – odparł Rai’gy. – To nieważne. Istnieje oczywiście magia oraz moce umysłu – dodał, z szacunkiem kiwając głową Kimmurielowi – które mogą doprowadzić nas do nich z taką łatwością, jakby stali w sąsiednim pomieszczeniu.
– Wróć więc do swych poszukiwań – powiedział Jarlaxle.
– Lecz czy tej nocy nie mamy odwiedzić gildii? – zapytał Rai’gy.
– Ty nie będziesz potrzebny – odrzekł Jarlaxle. – Tej nocy spotkamy się jedynie z drobnymi gildiami.
– Nawet drobne gildie bywają na tyle rozsądne, że zatrudniają czarodziejów – stwierdził czarodziej-kapłan.
– Czarodziej z jednej z nich jest przyjacielem Entreriego – Jarlaxle wyjaśnił ze śmiechem sprawiającym, iż zabrzmiało to tak, jakby było aż nazbyt proste. – Druga gildia nie składa się zaś z nikogo poza halflingami, niezbyt obeznanymi w zasadach magii. Jutrzejszej nocy możesz być potrzebny. Dziś natomiast kontynuuj badanie Drizzta Do’Urdena. Ostatecznie okaże się najprawdopodobniej najważniejszym trybem.
– Z powodu magicznego przedmiotu? – spytał Kimmuriel.
– Z powodu braku zainteresowania Entreriego – odparł Jarlaxle. Czarodziej-kapłan potrząsnął głową.
– Oferujemy mu moc i bogactwa wykraczające poza jego zrozumienie – rzekł. – A jednak on prowadzi nas tak, jakby szedł na beznadziejną walkę, z samą Pajęczą Królową.
– Nie jest w stanie docenić potęgi ani bogactw, dopóki nie rozstrzygnie wewnętrznego konfliktu – wyjaśnił Jarlaxle, którego największym darem była zdolność wkraczania do umysłów zarówno przeciwników, jak i przyjaciół, i to nie mocami śledzącymi, jakimi mógłby się posłużyć Kimmuriel Oblodra, lecz dzięki zwyczajnemu współodczuwaniu i zrozumieniu. – Nie obawiajcie się jednak jego aktualnego braku motywacji. Znam Artemisa Entreri na tyle dobrze, by rozumieć, że okaże się skuteczny, niezależnie czy będzie przykładał serce do walki, czy nie. Pośród ludzi nigdy nie spotkałem nikogo bardziej niebezpiecznego.
– Szkoda, że jego skóra jest tak jasna – stwierdził Kimmuriel. Jarlaxle uśmiechnął się tylko. Wiedział dobrze, iż gdyby Artemis Entreri urodził się drowem w Menzoberranzan, należałby do największych fechmistrzów, a może zaszedłby jeszcze wyżej. Być może rywalizowałby z Jarlaxle’em o kontrolę nad Bregan D’aerthe.
– Porozmawiamy w przyjemnym mroku tuneli, gdy świecące piekło wzniesie się zbyt wysoko na niebo – powiedział do Rai’gyego. – Miej dla mnie więcej odpowiedzi.
– Niech wam się powiedzie z gildiami – odrzekł Rai’gy, po czym odwrócił się z ukłonem i wyszedł.
Jarlaxle obrócił się do Kimmuriela i skinął głową. Nadszedł czas na łowy.
* * *
Dzięki swym anielskim twarzom halflingi były postrzegane przez inne rasy jako istoty o dużych oczach, lecz jakże większe się one stały u czwórki przebywającej wraz z Dwahvel, gdy tuż przed nimi otworzył się magiczny portal (pomimo zwykłych środków ostrożności podejmowanych przeciwko magicznej napaści) i do pomieszczenia wkroczył Artemis Entreri. Skrytobójca robił wrażenie – w czarnym płaszczu oraz kapeluszu obrębionym czarniejszym jedwabiem.
Entreri przybrał władczą pozę, z rękoma na biodrach, dokładnie taką, jakiej nauczył go Kimmuriel, wytrzymując fale magicznej dezorientacji, jakie zawsze towarzyszyły psionicznej podróży wymiarowej.
Za nim, w komnacie po drugiej stronie drzwi, w pomieszczeniu pozbawionym światła, nie licząc tego, które wlewało się do niego przez bramę z pokoju Dwahvel, przykucnęło kilka ciemnych kształtów. Gdy jeden z halflińskich żołnierzy wystąpił na spotkanie intruza, jeden z owych ciemnych kształtów poruszył się lekko, zaś halfling, pisnąwszy słabo, przewrócił się na podłogę.
– Śpi. Nic mu się nie stało – szybko wyjaśnił Entreri, nie chcąc walki z pozostałymi, którzy sięgnęli gwałtownie po broń. – Nie przyszedłem tu walczyć, zapewniam was, lecz jeśli będziecie naciskać, wszyscy będziecie martwi.
– Mogłeś użyć drzwi frontowych – stwierdziła cierpko Dwahvel, jedyna osoba wyglądająca na nieporuszoną.
– Nie chciałem, by ktoś widział, jak wchodzę do twojego budynku – wyjaśnił skrytobójca, odzyskawszy już pełną orientację. – Dla twojej ochrony.
– A cóż to jest za wejście? – spytała Dwahvel. – Magiczne i nieproszone, a jednak żaden z moich strażników – a płacę im dobrze, zapewniam cię – nie stawił oporu.
– Magia ta nie jest twoją sprawą – odparł Entreri – lecz z pewnością będzie sprawą moich wrogów. Wiedz, że nie wróciłem do Calimportu, by czaić się w cieniu na polecenia innych. Podróżowałem wiele po Krainach i przywiozłem ze sobą to, czego się nauczyłem.
– Więc Artemis Entreri wraca jako zdobywca? – stwierdziła Dwahvel. Żołnierze obok niej poruszyli się, lecz Dwahvel powstrzymała ich. Teraz, gdy Entreri znajdował się pośród nich, walka z nim drogo by ją kosztowała, uświadomiła sobie.
Bardzo drogo.
– Być może – przyznał Entreri. – Zobaczymy, jak się to potoczy.
– Trzeba więcej niż pokazu teleportacji, by przekonać mnie, abym postawiła na ciebie przyszłość mojej gildii – powiedziała spokojnie Dwahvel. – Zły wybór w tej wojnie mógłby okazać się fatalny.
– Nie chcę, byś w ogóle wybierała – zapewnił ją Entreri. Dwahvel przyjrzała mu się podejrzliwie, po czym odwróciła do swych zaufanych strażników. Oni również mieli powątpiewające miny.
– Dlaczego więc kłopoczesz się przychodzeniem do mnie? – spytała.
– Aby poinformować cię, iż rozpocznie się wojna – odpowiedział Entreri. – Przynajmniej tyle jestem ci winien.
– I być może chcesz, bym dobrze nadstawiła uszu, abyś wiedział, jak toczy się walka – stwierdziła przebiegła halflinka.
– Jak sobie życzysz – odparł Entreri. – Gdy to się skończy i uzyskam kontrolę, nie zapomnę tego, co już dla mnie zrobiłaś.
– A jeśli przegrasz? Entreri roześmiał się.
– Bądź ostrożna – powiedział. – I dla twego własnego zdrowia, Dwahvel Tiggerwillies, pozostań neutralna. Jestem twoim dłużnikiem i postrzegam naszą przyjaźń jako korzystną dla nas obojga, lecz jeśli dowiem się, iż zdradziłaś mnie słowem lub uczynkiem, twój dom ulegnie zagładzie. – To powiedziawszy, wykonał uprzejmy ukłon i wślizgnął się z powrotem w portal.
Jedna kula ciemności za drugą wypełniły komnatę Dwahvel, zmuszając ją oraz trzech jej przytomnych żołnierzy do bezradnego czołgania się, zanim jeden z nich nie odnalazł wyjścia i nie przywołał pozostałych do siebie.
W końcu mrok zanikł i halflingi ośmieliły się wrócić, aby stwierdzić, iż ich towarzysz pochrapuje smacznie. Gdy przeszukali jego ciało, odnaleźli małą strzałkę, wbitą w bark.
– Entreri ma przyjaciół – stwierdził jeden z halflingów. Dwahvel jedynie wzruszyła ramionami, nie zaskoczona i naprawdę zadowolona, iż wcześniej postanowiła pomóc skrytobójcy. Entreri nie był człowiekiem, którego Dwahvel Tiggerwillies chciałaby mieć za wroga.
* * *
– Ach, ależ niebezpiecznym czynisz moje życie – powiedział LaValle, westchnąwszy przesadnie, gdy Entreri wyszedł, jak się wydawało, z powietrza w prywatnym pokoju LaValle’a.
– Dobra robota – to znaczy twoja ucieczka przed Kadranem Gordeonem – podjął LaValle, gdy Entreri nie odpowiedział natychmiast. Czarodziej starał się mocno, by wyglądać na skupionego. Czyż w końcu Entreri dwukrotnie nie wślizgnął się już wcześniej do jego strzeżonego pokoju? Tym jednak razem – i skrytobójca dostrzegł to wyraźnie na twarzy LaValle’a – naprawdę zaskoczył czarodzieja. Bodeau niesamowicie mocno wzmocnił ochronę swej gildii, zarówno przed magicznym, jak i fizycznym wtargnięciem. Choć LaValle szanował Entreriego, nie spodziewał się, iż skrytobójca przekradnie się tak łatwo.
– To nie takie trudne, zapewniam cię – odparł skrytobójca, utrzymując miarowy głos, by jego słowa zabrzmiały jak prosty fakt, nie przechwałka. – Podróżowałem po świecie oraz pod światem i doświadczyłem wielu mocy bardzo różniących się od czegokolwiek, co widywano w Calimporcie. Mocy, które dadzą mi to, czego pragnę.
LaValle siadł na starym i wygodnym fotelu, opierając łokieć na znoszonym oparciu i opuszczając głowę na otwartą dłoń. O co chodzi temu mężczyźnie, zastanawiał się, że kpi ze wszystkich zwyczajnych przywilejów potęgi? Czarodziej rozejrzał się po swoim pokoju, po wielu rzeźbach, gargulcach oraz egzotycznych ptakach, po zbiorze doskonale wyrzeźbionych lasek, niektórych magicznych, innych nie, po trzech czaszkach szczerzących zęby z wgłębień w blacie biurka, po kryształowej kuli ustawionej na małym stoliku przy przeciwległej ścianie. Były to jego potężne przedmioty, uzyskane dzięki trwającej przez całe życie pracy, przedmioty, które mógł wykorzystać, by zniszczyć, a przynajmniej obronić się przed każdym, kogo kiedykolwiek spotkał.
Poza jedną osobą. Co w nim takiego było? Sposób w jaki stał? Sposób w jaki się poruszał? Otaczająca go aura potęgi, równie namacalna jak szary płaszcz oraz czarny kapelusz, jakie miał teraz na sobie?
– Idź i przyprowadź Quentina Bodeau – polecił Entreri.
– Nie spodoba mu się to, że się go w to angażuje.
– Już jest zaangażowany – zapewnił czarodzieja Entreri. – Teraz musi wybrać.
– Pomiędzy tobą a...? – spytał LaValle.
– Resztą – spokojnie odparł Entreri.
LaValle przekrzywił z zainteresowaniem głowę.
– Zamierzasz więc walczyć ze wszystkimi w Calimporcie? – zapytał sceptycznie.
– Ze wszystkimi w Calimporcie, którzy mi się sprzeciwią – powiedział Entreri, znów z najwyższym spokojem.
LaValle potrząsnął głową, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Ufał osądowi Entreriego – nigdy wcześniej czarodziej nie spotkał bardziej przebiegłego i opanowanego człowieka – lecz skrytobójca mówił głupoty, jak się wydawało, jeśli szczerze wierzył, iż jest w stanie stanąć sam przeciwko takim jak Basadoni, nie mówiąc już o reszcie ulicznych potęg Calimportu.
Wciąż jednak...
– Mam przyprowadzić również Chalsee’ego Anguaine’a? – spytał czarodziej, wstając i kierując się do drzwi.
– Chalsee ujrzał już bezowocność oporu – odparł Entreri. LaValle zatrzymał się gwałtownie, obracając się do skrytobójcy, jakby został zdradzony.
– Wiedziałem, że ty postąpisz odpowiednio – wyjaśnił Entreri. – Bowiem poznałeś mnie i pokochałeś jak brata. Światopogląd porucznika pozostawał jednak tajemnicą. Musiał zostać przekonany lub usunięty.
LaValle wpatrywał się jedynie w niego, oczekując werdyktu.
– Jest przekonany – stwierdził Entreri, podchodząc, by spocząć wygodnie w fotelu LaValle’a. – W wielkim stopniu.
– Tak więc – podjął, gdy czarodziej ruszył ponownie do drzwi – znajdziesz Bodeau?
LaValle znów się do niego obrócił.
– Dokona słusznego wyboru – zapewnił mężczyznę Entreri.
– Czy będzie miał wybór? – ośmielił się zapytać LaValle.
– Oczywiście, że nie.
Istotnie, gdy LaValle odnalazł Bodeau w jego prywatnych kwaterach i poinformował, iż Artemis Entreri znów przyszedł, mistrz gildii zbladł do białości i zatrząsł się tak gwałtownie, że LaValle obawiał się, iż po prostu padnie trupem na podłogę.
– Rozmawiałeś więc z Chalseem? – zapytał LaValle.
– Złe dni – odrzekł Bodeau i ruszył w kierunku korytarza tak, jakby przy każdym kroku musiał toczyć walkę z mięśniami.
– Złe dni? – LaValle powtórzył z niedowierzaniem pod nosem. Co w całych Krainach mogło skłonić mistrza gildii morderców do takiego stwierdzenia? Nagle biorąc roszczenia Entreriego poważniej, czarodziej ruszył za Bodeau. Zauważył, co było jeszcze bardziej tajemnicze, iż mistrz gildii nie rozkazał żadnym żołnierzom, by podążyli za nim albo by go chociaż osłaniali.
Bodeau zatrzymał się tuż przed drzwiami czarodzieja, pozwalając, by LaValle pierwszy wszedł do środka. W gabinecie siedział Entreri, dokładnie tak, jak czarodziej go zostawił. Skrytobójca wydawał się zupełnie nie brać pod uwagę tego, że Bodeau mógłby zaatakować, zamiast rozmawiać, jakby nie miał wątpliwości, iż mistrz gildii nie ośmieli mu się sprzeciwić.
– Czego ode mnie żądasz? – spytał Bodeau, zanim LaValle zdołał znaleźć jakieś wyjście z tej wyraźnie niezręcznej sytuacji.
– Zdecydowałem się zacząć od Basadonich – spokojnie odrzekł Entreri. – Bowiem to oni rozpoczęli walkę. Ty więc musisz zlokalizować wszystkich ich żołnierzy, wszystkie ich fasady oraz całkowity rozkład ich operacji, nie wliczając w to domu gildii.
– Proponuję nie mówić nikomu, że tu przyszedłeś i obiecać, iż moi żołnierze nie będą się wtrącać.
– Twoi żołnierze nie mogliby się wtrącać – zripostował Entreri, a w jego czarnych oczach błysnął gniew.
LaValle obserwował z nie kończącym się zdumieniem, jak Quentin Bodeau walczy mocno, by kontrolować swe drgawki. – I nie zrobią tego – zapewnił mistrz gildii.
– Przekazałem ci warunki waszego przetrwania – powiedział Entreri, a w jego głos wdarł się chłód, na skutek którego LaValle doszedł do przekonania, iż jeśli Bodeau się nie zgodzi, mistrz oraz cała jego gildia zostaną tej nocy wymordowani. – Co ty na to?
– Rozważę...
– Już.
Bodeau zmierzył LaValle’a wzrokiem, jakby obwiniał czarodzieja o to, że w ogóle pozwolił kiedykolwiek, by Artemis Entreri wkroczył w jego życie, a było to odczucie, które LaValle, równie zdenerwowany jak Bodeau, z pewnością mógł zrozumieć.
– Prosisz mnie, abym wystąpił przeciwko najpotężniejszym paszom – rzekł Bodeau, starając się znaleźć trochę odwagi.
– Wybierz – powiedział Entreri. Minęła długa, niezręczna chwila.
– Zobaczę, co mogą odkryć moi żołnierze – obiecał Bodeau.
– Bardzo rozsądnie – odparł Entreri. – A teraz nas zostaw. Pragnę zamienić słowo z LaValle’em.
Bodeau, bardziej niż szczęśliwy, iż może oddalić się od tego człowieka, obrócił się na pięcie i po kolejnym nienawistnym spojrzeniu na LaValle’a szybko wyszedł z pokoju.
– Nie jestem nawet w stanie zgadywać, jakie sztuczki sprowadziłeś ze sobą – powiedział LaValle do Entreriego.
– Byłem w Menzoberranzan – przyznał Entreri. – Mieście drowów. LaValle otworzył szeroko oczy i opadła mu szczęka.
– Wróciłem nie tylko z błyskotkami.
– Sprzymierzyłeś się z...
– Jesteś jedynym, komu powiedziałem, i jedynym, komu powiem – oznajmił Entreri. – Zrozum, jaka odpowiedzialność związana jest z taką wiedzą. Nie powinno się jej lekceważyć.
– Ale Chalsee Anguaine? – spytał LaValle. – Powiedziałeś, że został przekonany.
– Przyjaciel odnalazł jego umysł i umieścił tam obrazy zbyt straszne, by się im oprzeć – wyjaśnił Entreri. – Chalsee nie zna prawdy, wie jedynie, iż opór sprowadziłby los zbyt straszny, by go w ogóle rozważać. Gdy doniósł o tym Bodeau, jego przerażenie było szczere.
– A gdzie ja znajduję się w twoich wielkich planach? – spytał czarodziej, bardzo starając się, by nie zabrzmieć sarkastycznie. – Jeśli Bodeau cię zawiedzie, to co z LaValle’em?
– Jeśli tak się stanie, pokażę ci drogę wyjścia – obiecał Entreri, podchodząc do biurka. – Przynajmniej tyle jestem ci winien. – Podniósł mały sztylet, jaki LaValle położył tam, by przecinać pieczęcie na pergaminach lub nakłuwać palec, gdy czar wymagał jako składnika krwi.
LaValle zrozumiał wtedy, iż Entreri nie jest litościwy, lecz pragmatyczny. Jeśli czarodziej naprawdę zostanie oszczędzony, gdy Bodeau zawiedzie skrytobójcę, będzie tak jedynie dlatego, iż Entreri miał dla niego jakieś zastosowanie.
– Jesteś zaskoczony, iż twój mistrz gildii tak łatwo się podporządkował – powiedział pewnym głosem Entreri. – Musisz zrozumieć jego wybór: zaryzykować, że przegram i że wygrają Basadoni, po czym wymierzą zemstę moim sojusznikom... albo zginąć teraz, tej nocy, i to w straszny sposób, zapewniam cię.
LaValle zmusił twarz do przybrania beznamiętnej miny, odgrywając rolę całkowicie neutralnego, nawet bezstronnego.
– Masz przed sobą dużo pracy, jak zakładam – rzekł Entreri i poruszył nadgarstkiem, posyłając sztylet obok czarodzieja, by wbił się mocno w zewnętrzną ścianę. – Odchodzę.
Istotnie, gdy rozległo się ustalone stuknięcie w ścianę, Kimmuriel Oblodra znów wszedł w stan kontemplacji i otworzył kolejne wymiarowe przejście, by skrytobójca mógł wyjść.
LaValle ujrzał, jak portal się otwiera i przez chwilę kierowała nim czysta ciekawość, by wskoczyć w niego za Entrerim i zdemaskować wielką tajemnicę.
Zdrowy rozsądek pokonał ciekawość.
A później czarodziej został sam i bardzo był z tego powodu zadowolony.
* * *
– Nie rozumiem – powiedział Rai’gy Bondalek, gdy Entreri dołączył do niego, Jarlaxle’a oraz Kimmuriela w kompleksie tuneli pod miastem, które zawłaszczyły sobie drowy. Przypomniał sobie wtedy, by mówić wolniej, bowiem Entreri, choć dobrze posługiwał się językiem drowów, nie mówił nim płynnie, a czarodziej-kapłan w ogóle nie chciał się zajmować ludzką mową, czy to ucząc się jej, czy też marnując energię potrzebną do wyzwolenia czaru, który pozwoliłby im wszystkim rozumieć się nawzajem, niezależnie jakim językiem każdy z nich postanowiłby mówić. Tak naprawdę decyzja Bondaleka, by wymusić dalszy ciąg dyskusji w języku drowów, nawet gdy Entreri był wśród nich, miała na celu utrzymanie ludzkiego skrytobójcy w swoistej niepewności. – Wnioskując z tego, co wcześniej powiedziałeś, wydaje się, iż halflingi lepiej wykonywałyby przysługi, jakie właśnie nałożyłeś na Quentina Bodeau, i łatwiej byłoby je do tego przekonać.
– Nie wątpię w lojalność Dwahyel – odpowiedział Entreri w ludzkim języku Calimportu i przy każdym słowie przyglądał się Rai’gy emu.
Czarodziej skierował zaciekawione i bezradne spojrzenie na Jarlaxle’a, a najemnik, śmiejąc się z małostkowości tego wszystkiego, spod swego płaszcza wyciągnął kulę, podniósł ją i wypowiedział słowo aktywujące. Teraz wszyscy będą rozumieć.
– To znaczy, wobec siebie samej oraz własnych korzyści – rzekł Entreri, znów w ludzkiej mowie, choć Rafgy usłyszał to w drowim. – Ona nie jest zagrożeniem.
– A żałosny Quentin Bodeau i jego przydupas czarodziej są? – spytał z niedowierzaniem Rai’gy. Zaklęcie Jarlaxle’a odwróciło efekt, tak więc, choć drow mówił w swoim ojczystym języku, Entreri usłyszał go we własnym.
– Nie lekceważ potęgi gildii Bodeau – ostrzegł Entreri. – Są solidnie okopani, a ich oczy zawsze obrócone są na zewnątrz.
– Tak więc wcześnie wymuszasz jego lojalność – zgodził się Jarlaxle – aby później nie mógł udawać ignorancji, niezależnie od rezultatu.
– A teraz dokąd? – spytał Kimmuriel.
– Zabezpieczymy gildię Basadoni – wyjaśnił Entreri. – Następnie stanie się ona podstawą naszej potęgi, a Dwahvel i Bodeau będą obserwować, by upewnić się, czy inni nie sprzymierzają się przeciwko nam.
– Później dokąd? – naciskał Kimmuriel.
Entreri uśmiechnął się i popatrzył na Jarlaxle’a, a dowódca najemników dostrzegł, iż Entreri rozumie, że Kimmuriel zadaje pytania, które Jarlaxle polecił mu zadać.
– A później zobaczymy, jakie odsłonią się przed nami możliwości – odpowiedział Jarlaxle, zanim Entreri zdążył się odezwać. – Być może ta podstawa okaże się wystarczająco solidna. Być może nie.
Później, gdy Entreri ich opuścił, Jarlaxle, z pewną dumą, odwrócił się do swych dwóch towarzyszy.
– Czyż nie wybrałem dobrze? – spytał.
– On myśli jak drow – odparł Rai’gy, co było największym komplementem, jaki Jarlaxle kiedykolwiek usłyszał od niego w odniesieniu do kogoś, kto nie był drowem. – Choć żałuję, że nie nauczył się lepiej naszego języka oraz mowy znaków.
Jarlaxle, tak zadowolony z postępów, jedyni się roześmiał.
Mężczyzna czuł się naprawdę dziwnie. Alkohol przytępiał mu zmysły, tak że nie był w stanie rejestrować wszystkich faktów dotyczących swej aktualnej sytuacji. Czuł się lekko, jakby się unosił, i odczuwał pieczenie w piersi. Wulfgar zacisnął mocniej pięść, chwytając za przód tuniki mężczyzny, wyrywając mu przy tym włosy rosnące na klatce piersiowej. Barbarzyńca jedną ręką z łatwością podniósł z ziemi sto kilogramów mężczyzny. Wykorzystując drugą rękę, by przedzierać się przez tłum w Cutlassie, skierował się do drzwi. Nienawidził chodzić tak w kółko – wcześniej wyrzucał po prostu niesfornych pijaków przez okno lub ścianę – lecz Arumn Gardpeck zagroził, że pokryje koszty szkód z pensji Wulfgara.
Nawet jedno okno mogłoby kosztować barbarzyńcę kilka butelek, zaś gdyby wyleciało wraz z framugą, Wulfgar mógłby nie pić przez tydzień.
Mężczyzna, uśmiechając się głupawo, popatrzył na Wulfgara i w końcu zdołał się trochę skupić. Na jego twarzy ukazała się w końcu świadomość obecności ochroniarza oraz aktualnej sytuacji. – Hej! – poskarżył się, lecz zaraz później już leciał, wysoko w powietrzu, wymachując rękoma i nogami. Wylądował twarzą w błotnistej drodze i tam został. Najprawdopodobniej przejechałby go wóz, gdyby kilku przechodniów nie zlitowało się nad biednym niechlujem i nie zaciągnęło go do rynsztoka... jednocześnie pozbawiając go reszty monet.
– Pięć metrów – powiedział Josi Puddles do Arumna, oceniając długość lotu pijaka. – I tylko jedną ręką.
– Mówiłem ci, że jest silny – odparł Arumn, wycierając bar i udając, że niezbyt go to zdziwiło. Podczas kilku tygodni, które minęły, odkąd karczmarz zatrudnił Wulfgara, barbarzyńca wykonał wiele takich rzutów.
– Każdy na ulicy Półksiężyca o tym mówi – dodał Josi, a ton jego głosu był dość ponury. – Zauważyłem, że tłum u ciebie staje się z każdym wieczorem gęstszy.
Arumn zrozumiał niezbyt subtelne stwierdzenie spostrzegawczego mężczyzny. W podbrzuszu Luskan istniała hierarchia, opierająca się intruzom. Gdy reputacja Wulfgara coraz bardziej rosła, niektórzy z wyżej postawionych w owej hierarchii uznawali, iż ich własna reputacja jest zagrożona i wślizgiwali się, by naprawić szkody.
– Lubisz barbarzyńcę – w równym stopniu zapytał, co stwierdził Josi.
Arumn, wpatrując się bacznie w Wulfgara, gdy wielki mężczyzna znów przedzierał się przez tłum, pokiwał z rezygnacją głową. Najęcie Wulfgara było kwestią interesu, nie przyjaźni, a Arumn starał się wielce, by unikać jakichkolwiek osobistych więzi ze swymi wykidajłami – bowiem wielu z owych mężczyzn o naturach włóczęgów, albo odchodziło z własnej woli, albo złościło nieodpowiedniego zbira i kończyło martwymi u progu Arumna. W przypadku Wulfgara karczmarz utracił jednak część owej perspektywy. Ich spędzane razem noce – gdy Cutlass był już cichy, Wulfgar pił przy barze, a Arumn przygotowywał lokal na następny dzień – stały się przyjemną rutyną. Arumn naprawdę lubił towarzystwo Wulfgara. Szynkarz odkrył, że mężczyzna, gdy już tylko wlał w siebie trunek, opuszczał swą chłodną fasadę. Wiele nocy siedzieli razem aż do świtu, a Arumn słuchał z uwagą, jak Wulfgar snuje opowieści o mroźnej północy, o Dolinie Lodowego Wichru, o przyjaciołach i wrogach sprawiających, iż na karku karczmarza włosy stawały dęba. Arumn usłyszał historię o Akarze Kesselu oraz kryształowym relikcie tak wiele razy, iż mógł sobie niemal odtworzyć, jak lawina na Zboczu Kelvina zabiera ze sobą czarodzieja, grzebiąc pradawny i zły artefakt.
A za każdym razem, gdy Wulfgar przytaczał opowieści o ciemnych tunelach pod krasnoludzkim królestwem Mithrilowej Hali oraz nadejściu mrocznych elfów, Arumn trząsł się później pod swym kocem, jak wtedy, gdy był dzieckiem i ojciec opowiadał mu podobne mroczne historie przy kominku.
Istotnie, Arumn Gardpeck polubił swego najnowszego pracownika bardziej, niż powinien i mniej niż by chciał.
– Więc go uspokój – dokończył Josi Puddles. – Wkrótce sprowadzi Morika Łotra oraz Wyrwidęba.
Arumn zadrżał na tę myśl i nie sprzeciwił się. Zwłaszcza jeśli chodziło o Wyrwidęba. Wiedział, iż Morik Łotr będzie trochę ostrożniejszy (a więc znacznie niebezpieczniejszy), iż spędzi tygodnie, nawet miesiące, oceniając to nowe zagrożenie, zanim wykona ruch, lecz pochopny Wyrwidąb, prawdopodobnie najtwardszy człowiek – jeśli w ogóle był człowiekiem, bowiem wiele opowieści głosiło, iż miał w sobie wcale nie tak mało orczej, a nawet ogrzej krwi – jaki kiedykolwiek wkroczył do Luskan, nie będzie tak cierpliwy.
– Wulfgar! – zawołał karczmarz.
Wielki mężczyzna przecisnął się przez tłum, by stanąć naprzeciwko Arumna.
– Musiałeś go wyrzucać? – spytał Arumn.
– Położył rękę tam, gdzie nie powinien – odparł z roztargnieniem Wulfgar. – Delly chciała, żeby wyszedł.
Arumn podążył za wzrokiem Wulfgara ku Delly... Delenii Curtie. Choć nie skończyła jeszcze dwudziestki, pracowała w Cutlassie już od kilku lat. Była drobniutka, sięgała zaledwie półtora metra wzrostu i była tak szczupła, iż wielu sądziło, że ma w sobie odrobinę elfiej krwi – choć Arumn wiedział, iż jest to bardziej rezultat picia elfich trunków. Jej blond włosy były rozpuszczone i nie uczesane, a często również niezbyt czyste. Brązowe oczy już dawno utraciły swą miękką niewinność i nabrały ostrzejszego wyrazu, a blada skóra od lat nie widziała dość słońca, nie była odpowiednio odżywiona, i teraz była sucha oraz szorstka. W jej kroku młodzieńcza • żwawość została zastąpiona ostrożnością często napastowanej kobiety. W Delly wciąż pozostał jednak urok, zmysłowa szelmowskość, której trudno było się oprzeć wielu klientom, szczególnie po kilku drinkach.
– Jeśli zamierzasz zabijać każdego mężczyznę, który złapie Delly za tyłek, po tygodniu nie zostaną mi zadni klienci – powiedział cierpko Arumn.
– Po prostu ich wyganiaj – podjął Arumn, gdy Wulfgar nic nie odpowiedział, nawet nie zmienił miny. – Nie musisz dorzucać nimi do połowy drogi do Waterdeep. – Wskazał na tłum, dając do zrozumienia, iż skończył z barbarzyńcą.
Wulfgar odszedł, wracając do swych obowiązków, przeciskając się przez hałaśliwą gromadę.
W przeciągu godziny kolejny mężczyzna, brocząc krwią z nosa i ust, odbył podróż powietrzną. Tym razem dwuręczny rzut umieścił go niemal po drugiej stronie ulicy.
* * *
Wulfgar podniósł swą koszulę, odsłaniając poszarpaną linię głębokich blizn.
– Miał mnie w swojej paszczy – wyjaśnił ponuro, niewyraźnie wypowiadając słowa. Potrzeba było dość sporo mocnych trunków, by doprowadzić go na ten poziom swobody, na którym mógł dyskutować o tej walce, potyczce z yochlolem, potyczce, która zaprowadziła go do Lolth, która oddała go Errtu na lata cierpień. – Mysz w pysku kota. – Zachichotał lekko. – Ale ta mysz miała kopa.
Jego wzrok przemknął na Aegis-fanga, leżącego kawałek dalej na barze.
– Najpiękniejszy młot, jaki kiedykolwiek widziałem – stwierdził Josi Puddles. Sięgnął po niego z wahaniem, wpatrując się w Wulfgara, gdy przesuwał dłoń, bowiem, podobnie jak wszyscy pozostali, nie miał zamiaru rozzłaszczać przerażająco niebezpiecznego mężczyzny.
Wulfgar jednak, zwykle bardzo protekcjonalnie podchodzący do Aegis-fanga, jedynego ogniwa łączącego go z dawnym życiem, nawet nie patrzył. Opowiadanie o walce z yochlolem posłało jego myśli oraz serce z powrotem przez lata, zamknęło go w wydarzeniach, które umieściły go w żywym piekle.
– I jakże boli – powiedział cicho, drżącym głosem, jedną dłonią przejeżdżając podświadomie po bliźnie.
Arumn Gardpeck wpatrywał się w niego, lecz choć oczy Wulfgara spoglądały na karczmarza, skupione były na bardzo, bardzo odległym miejscu. Arumn ustawił przed mężczyzną kolejnego drinka, lecz Wulfgar nie zauważył. Westchnąwszy głęboko, barbarzyńca złożył głowę na wielkich ramionach.
Wtedy poczuł na nagiej ręce dotyk, delikatny oraz miękki, i odwrócił głowę, by spojrzeć na Delly. Skinęła głową Arumnowi, po czym delikatnie pociągnęła Wulfgara, namawiając go, by wstał.
Wulfgar obudził się później w nocy, gdy długie i nachylone promienie księżycowego światła wślizgiwały się do pokoju przez zachodnie okno. Minęło kilka chwil, zanim odzyskał orientację, bowiem jego pokój nie miał okien.
Rozejrzał się dookoła, a następnie po kocach obok siebie, zauważając pośród nich gibką sylwetkę Delly. Jej skóra wydawała się miękka i delikatna w przychylnym świetle.
Wtedy sobie przypomniał. Delly zabrała go z baru do łóżka – nie jego, lecz jej – i przypomniał sobie wszystko, co robili.
Z obawą, pamiętając o swoim niezbyt czułym pożegnaniu z Catti-brie, Wulfgar delikatnie wyciągnął rękę i położył dłoń na szyi kobiety, wzdychając z głęboką ulgą, gdy stwierdził, iż wciąż miała puls. Następnie przewrócił ją i przyjrzał się jej nagiemu ciału, nie pożądliwie, lecz po prostu by sprawdzić, czy nie ma żadnych siniaków, żadnych śladów, że wziął ją siłą.
Jej sen był cichy i głęboki.
Wulfgar obrócił się na bok łóżka, przerzucając nogi przez krawędź. Zaczął wstawać, lecz pulsujący ból głowy niemal przewrócił go z powrotem. Chwiejąc się, próbował odzyskać równowagę, po czym potoczył się do okna, wpatrując w zachodzący księżyc.
Catti-brie najprawdopodobniej obserwowała ten sam księżyc, pomyślał, i w jakiś sposób wiedział, że to prawda. Po chwili obrócił się, by znów popatrzeć na Delly, miękką i wtuloną w fałdy koców. Był w stanie kochać się z nią bez złości, bez wspomnień sukuba, zaciskających mu dłonie w pięści. Przez chwilę czuł się, jakby mógł być wolny, jakby powinien wypaść z domu, opuścić Luskan, pobiec drogą w poszukiwaniu swych starych przyjaciół. Popatrzył z powrotem na księżyc i pomyślał o Catti-brie, o tym, jak wspaniale byłoby znaleźć się znów w jej ramionach.
Lecz wtedy uświadomił sobie prawdę tego wszystkiego.
Alkohol pozwolił mu postawić ścianę przeciwko tym wspomnieniom, zaś za ową ochronną barierą był w stanie żyć teraźniejszością, a nie przeszłością.
– Wracaj do łóżka – dobiegł zza niego głos Delly, delikatne nakłanianie z subtelną obietnicą zmysłowej przyjemności. – I nie martw się o swój młot – dodała, obracając się tak, by Wulfgar mógł podążyć za jej wzrokiem ku przeciwległej ścianie, pod którą spoczywał Aegis-fang.
Wulfgar spędził długą chwilę, przyglądając się kobiecie, opiekunce jego uczuć oraz własności. Usiadła, z kocem owiniętym w talii, nie wykonując żadnego ruchu, by zakryć swą nagość. Wydawała się wręcz z nią afiszować, by zwabić mężczyznę z powrotem do swego łóżka.
Spora część Wulfgara chciała do niej wrócić. Barbarzyńca oparł się jednak, uświadamiając sobie niebezpieczeństwo, zdając sobie sprawę, iż alkohol przestał działać. W przypływie pasji, w przypływie wściekłości, jakże łatwo byłoby zmiażdżyć jej ptasią szyj ę.
– Później – obiecał, przechodząc, by zebrać swe ubrania. – Zanim pójdziemy wieczorem do pracy.
– Ale nie musisz odchodzić.
– Muszę – powiedział szorstko i ujrzał na jej twarzy błysk bólu. Podszedł do niej natychmiast, bardzo blisko. – Muszę – powtórzył łagodniejszym tonem. – Ale wrócę do ciebie. Później.
Pocałował ją delikatnie w czoło i ruszył do drzwi.
– Myślisz, że będę cię chciała z powrotem – dobiegło zza niego szorstkie wołanie. Odwrócił się i ujrzał, że Delly wpatruje się w niego lodowatym wzrokiem, skrzyżowawszy obronnie ręce na piersi.
Z początku zaskoczony, Wulfgar dopiero wtedy uświadomił sobie, iż nie jest jedyną osobą w tym pokoju, która nosiła w sobie wewnętrzne demony.
– Idź – Delly powiedziała do niego. – Może wezmę cię z powrotem, a może znajdę sobie innego. Wszystko mi jedno.
Wulfgar westchnął i potrząsnął głową, po czym wyszedł na korytarz, szczęśliwy, że opuszcza to pomieszczenie.
Słońce wyjrzało zza wschodniego horyzontu, zanim barbarzyńca, z pustą butelką u boku, wrócił w objęcia snu. Nie widział jednak świtu, bowiem w jego pokoju nie było okien.
Uważał, że tak jest lepiej.
Dziób przecinał szybko lazurową połać Wybrzeża Mieczy, wzbijając wielkie fale i posyłając wysoko w powietrze pył wodny. Stojąca przy przednim relingu Catti-brie czuła piekące, słone kropelki, tak zimne w porównaniu z gorącem jaskrawego słońca na jej gładkiej twarzy. Statek, Poszukiwacz, żeglował na południe, i również na południe spoglądała kobieta. Byli daleko od Doliny Lodowego Wichru, z dala od Luskan, daleko od Waterdeep, z którego wypłynęli przed trzema dniami.
Daleko od Wulfgara.
Nie po raz pierwszy, i wiedziała że nie ostatni, kobieta przemyślała ich decyzję, by zostawić osaczonego barbarzyńcę samemu sobie. Przy jego obecnym stanie umysłu, stanie absolutnego zamętu i zamieszania, jakże Wulfgar mógł ich nie potrzebować?
A jednak nie miała sposobu, by teraz się do niego dostać, płynęła wzdłuż Wybrzeża Mieczy. Catti-brie otarła z oczu wilgoć, która nie była pyłem morskim, i utkwiła wzrok w rozciągających się z przodu rozległych widokach, nabierając trochę otuchy z samej prędkości żaglowca. Mieli do wypełnienia misję, istotną misję, bowiem w czasie gdy podróżowali lądem, dowiedzieli się ponad wszelką wątpliwość, iż Crenshinibon pozostał potężnym przeciwnikiem, świadomym i inteligentnym. Artefakt był w stanie wzywać stworzenia, by służyły mu za sługi – potwory o mrocznych sercach, chętne, by uchwycić się obietnic. Tak więc przyjaciele udali się do Waterdeep i wyruszyli na najlepszym statku, jaki stał na przystani, uważając, że na morzu będzie mniej wrogów, w dodatku łatwiejszych do dostrzeżenia. Zarówno Drizzt jak i Catti-brie żałowali, iż nie było tam kapitana Deudermonta oraz jego cudownego Duszka Morskiego.
Mniej niż dwie godziny od portu jeden z członków załogi udał się za Drizztem, zamierzając ukraść kryształ. Poskromiony przez płazy dwóch błyskających sejmitarów mężczyzna, związany i zakneblowany, został przekazany na inny statek, kierujący się na północ do Waterdeep, z instrukcjami, by oddać go władzom portowym celem wymierzenia odpowiedniej kary.
Od tego czasu jednak podróż przebiegała bez przeszkód, istniało jedynie szybkie żeglowanie i puste wody, płaski horyzont rzadko upstrzony żaglami.
Drizzt podszedł, by dołączyć do Catti-brie przy relingu. Choć nie odwróciła się, poznała po krokach, iż Bruenor i Regis również przyszli.
– Jeszcze tylko kilka dni do Wrót Baldura – powiedział drow.
Catti-brie zerknęła na niego, zauważając, że trzyma kaptur swego podróżnego płaszcza naciągnięty mocno na twarz. Kobieta wiedziała, że nie po to, by zasłaniać się przed piekącym pyłem, ponieważ Drizzt kochał to uczucie równie mocno jak ona, lecz by utrzymać twarz w przyjemnym cieniu. Drizzt oraz Catti-brie spędzili razem lata na pokładzie Duszka Morskiego Deudermonta, a jednak wysokie słońce odbijające się od wody nękało drowa, którego dziedzictwo przeznaczyło do przemierzania bezświetlnych jaskiń.
– Jak wiedzie się Bruenorowi? – spytała cicho kobieta, udając, że nie wie, iż krasnolud stoi za nią.
– Marudzi o solidny grunt oraz o to, by wszyscy przeciwnicy na świecie stanęli przeciwko niemu, jeśli to konieczne, by zabrać go z tej przeklętej pływającej trumny – odparł tropiciel, podejmując grę.
Catti-brie wymusiła lekki uśmieszek, ani trochę nie zaskoczona. Podróżowała po morzach z Bruenorem jeszcze dalej na południe. Choć wtedy krasnolud zachowywał stoicką postawę, wyraźnie odczuł ulgę, gdy w końcu zacumował i wrócił na solidny grunt. Tym razem Bruenorowi wiodło się jeszcze gorzej – spędzał długie okresy przy relingu – i to nie po to, by podziwiać widoki.
– Regis wydaje się nie troskać – ciągnął Drizzt. – Upewnia się, że na talerzu Bruenora nie zostaje żadne jedzenia zaraz po tym, jak Bruenor oznajmia, iż nie może już jeść.
Kolejny uśmiech wpłynął na twarz Catti-brie. Ponownie był krótkotrwały.
– Myślisz, że znów go ujrzymy? – spytała.
Drizzt westchnął i skierował wzrok na puste wody. Choć oboje spoglądali na południe, w złym kierunku, oboje, na swój sposób, szukali Wulfgara. Było to tak, jakby, wbrew wszelkiej logice i rozsądkowi, spodziewali się ujrzeć, jak mężczyzna płynie do nich.
– Nie wiem – przyznał drow. – Biorąc pod uwagę jego nastrój, możliwe jest, iż znalazł wielu wrogów. Nie wątpię, iż wielu z nich nie żyje, lecz pomoc jest miejscem niezliczonych przeciwników, a niektórzy, obawiam się, są zbyt potężni nawet dla Wulfgara.
– Ba! – parsknął z tyłu Bruenor. – Znajdziemy mojego chłopaka, nie wątp w to. A najgorszym wrogiem, jakiego zobaczy, będę ja, odpłacę mu za uderzenie mojej dziewczynki i sprowadzenie na nią tylu zmartwień!
– Znajdziemy go – oznajmił Regis. – I pomoże nam pani Alustriel, podobnie jak Harpellowie.
Wzmianka o Harpellach wywołała jęknięcie ze strony Bruenora. Harpellowie byli rodziną ekscentrycznych czarodziejów, znanych z wysadzania w powietrze siebie oraz swoich przyjaciół, zmieniania się – przypadkowo i nieodwracalnie – w rozmaite zwierzęta oraz wszelkich innych rodzajów wywoływanych przez siebie katastrof.
– Więc Alustriel – zgodził się Regis. – Ona pomoże, jeśli nie będziemy mogli sami go znaleźć.
– Ba! A myślicie, że jak trudne to będzie? – spierał się Bruenor. – Znacie wielu szalejących dwumetrowców? Noszących młoty, które mogą powalić giganta lub zmieść dom, w którym ten żyje, jednym uderzeniem?
– No proszę – powiedział Drizzt do Catti-brie. – Nasze ubezpieczenie, że istotnie znajdziemy naszego przyjaciela.
Kobieta wymusiła kolejny uśmiech, lecz ten również był sztuczny i nie był w stanie się utrzymać. Cóż znajdą, gdy w końcu zlokalizują swego przyjaciela? Czy będzie chciał ich widzieć? A nawet jeśli tak, czy będzie w lepszym nastroju? I co najważniejsze, czy oni – czy ona – naprawdę chcą go ujrzeć? Wulfgar dotkliwie zranił Catti-brie, nie na ciele, lecz w sercu. Kobieta wiedziała jednak, że potrafi mu to zapomnieć, przynajmniej do pewnego stopnia.
Lecz tylko raz.
Przyjrzała się swemu drowiemu przyjacielowi. Ujrzała pod krawędzią kaptura jego ocieniony profil, gdy wpatrywał się pusto w rozległe wody, a jego lawendowe oczy były szkliste, jakby umysłem przebywał gdzie indziej. Odwróciła się następnie, by popatrzeć na Bruenora oraz Regisa i dostrzegła, iż mają równie rozproszoną uwagę. Wszyscy chcieli znów odnaleźć Wulfgara – nie tego Wulfgara, który zostawił ich na drodze, lecz tego, który zostawił ich przed tyloma laty w tunelach pod Mithrilową Halą, zabrany przez yochlola. Wszyscy z nich chcieli, by było tak jak niegdyś, by znów byli towarzyszami z Hali.
– Żagiel na południu – stwierdził Drizzt, wyrywając kobietę z rozmyślań. Kiedy Catti-brie wyjrzała przez reling, mrużąc oczy w bezskutecznej próbie dostrzeżenia zbyt odległego statku, usłyszała potwierdzające słowa drowa wołanie z bocianiego gniazda.
– Jaki ma kurs? – zawołał kapitan Vaines gdzieś ze środka pokładu.
– Pomocny – odpowiedział cicho Drizzt, tak by mogli usłyszeć jedynie Catti-brie, Bruenor i Regis.
– Północny! – kilka sekund później krzyknął marynarz z bocianiego gniazda.
– Oczy ci się poprawiły w świetle słońca – zauważył Bruenor.
– Zasługa Deudermonta – wyjaśniła Catti-brie.
– Moje oczy – dodał Drizzt – oraz wyczucie pobudek.
– O czym ty bełkoczesz? – spytał Bruenor, lecz tropiciel podniósł dłoń, nakazując ciszę. Stał, wpatrując się bacznie w odległy statek, którego żagle wydawały się teraz pozostałej trójce trzema malutkimi czarnymi kropkami, tuż nad horyzontem.
– Idź powiedzieć kapitanowi Vainesowi, by zawrócił na zachód – polecił Drizzt Regisowi.
Halfling stał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w niego, po czym pospieszył, by odnaleźć Vainesa. Zaledwie około minuty później przyjaciele poczuli pociągnięcie, gdy Poszukiwacz pochylił się i skierował dziób w prawo.
– Tylko wydłużasz podróż – zaczął narzekać Bruenor, lecz Drizzt znów podniósł dłoń.
– Skręca wraz z nami, utrzymuje kurs kolizyjny – wyjaśnił drow.
– Piraci? – spytała Catti-brie, po czym powtórzył to kapitan Vaines, podchodząc do nich.
– Nie są w kłopotach, ponieważ przecinają wodę równie szybko jak my, a może nawet szybciej – stwierdził Drizzt. – Nie jest to też okręt z królewskiej floty, ponieważ nie ma bandery, a jesteśmy za daleko dla jakichkolwiek przybrzeżnych patrolowców.
– Piraci – stwierdził kapitan Vaines i splunął z pogardą.
– Skąd to wszystko wiesz? – zażądał odpowiedzi nie przekonany Bruenor.
– Z doświadczenia – wytłumaczyła Catti-brie. – Upolowaliśmy ich niemało.
– Tak, słyszałem w Waterdeep – powiedział Vaines, który właśnie z tego powodu zabrał ich w rejs do Wrót Baldura. W normalnych okolicznościach kobieta, krasnolud oraz halfling nie znaleźliby łatwo – i z pewnością nie tanio – statku na nadbrzeżu Waterdeep, gdy towarzyszyłby im mroczny elf, lecz pośród uczciwych żeglarzy z Waterdeep imiona Drizzta Do’Urdena oraz Catti-brie brzmiały niczym słodka muzyka.
Zbliżający się statek był już większy na horyzoncie, lecz wciąż zbyt mały, by mu się dokładniej przyjrzeć – co nie dotyczyło Drizzta, kapitana Vainesa oraz mężczyzny w bocianim gnieździe, którzy trzymali rzadkie i drogie lunety. Kapitan przyłożył właśnie swoją do oka i rozpoznał wiele mówiące trójkątne żagle.
– To szkuner – powiedział. – I to lekki. Nie może pomieścić więcej niż dwudziestu ludzi, więc nie stanowi dla nas dużego zagrożenia.
Catti-brie rozważyła bacznie te słowa. Poszukiwacz był karawelą, do tego sporą. Miał trzy silne rzędy żagli i wydłużony przód, by łatwiej mu było mknąć, lecz niósł parę balist i miał grube, solidne burty. Wąski szkuner nie wydawał się dużym zagrożeniem dla Poszukiwacza, lecz jakże wielu piratów powiedziało to samo o innym szkunerze, Duszku Morskim Deudermonta, a następnie skończyło pod słoną wodą?
– Zawraca wraz z nami na południe! – zawołał kapitan, a Poszukiwacz zatrzeszczał i pochylił się na prawo. Niedługo później zbliżający się szkuner skorygował swój kurs, by utrzymać tor kolizyjny.
– Zbyt daleko na północ – stwierdził Vaines, przyjmując zadumaną pozę i podnosząc jedną dłoń, by pogładzić szare włosy swej brody. – Piraci nie powinni znajdować się tak daleko na północ i nie powinni się do nas zbliżać.
Pozostali, zwłaszcza Drizzt i Catti-brie, rozumieli jego trwogę. Jeśli brać pod uwagę jedynie załogę, szkuner i jego dwudziesto-, może trzydziestoosobowa załoga nie mogli się równać sześćdziesiątce Vainesa. Szale te mogły jednak zostać przechylone dzięki nawet jednemu czarodziejowi, o czym Catti-brie oraz Drizzt wiedzieli.
Przyjaciele pamiętali, jak czarodziej z Duszka Morskiego, potężny przywoływacz o imieniu Robillard, zatopił samodzielnie niejeden statek, zanim konwencjonalna broń w ogóle została użyta.
– Nie powinni i nie robią tego, to nie to samo – stwierdził cierpko Bruenor. – Nie wiem, czy są piratami, czy nie, lecz pewnym jest, że się zbliżają.
Vaines przytaknął i wrócił do steru i swego nawigatora.
– Wezmę mój łuk i wejdę na gniazdo – zaproponowała Catti-brie.
– Dobrze wybieraj strzały – odparł Drizzt. – Najprawdopodobniej jest tam jeden, może paru, którzy kierują tym statkiem. Jeśli zdołasz ich znaleźć i powalić, reszta może umknąć.
– Tak robią piraci? – spytał Regis, wydając się dość mocno zmieszany. – Jeśli w ogóle są piratami?
Tak robi mniejszy statek płynący na nas z powodu kryształowego reliktu – odrzekł Drizzt i wtedy pozostała dójka załapała.
– Myślisz, że to cholerstwo ich wzywa? – zapytał Bruenor.
– Piraci rzadko ryzykują – wyjaśnił Drizzt. – Lekki szkuner płynący za Poszukiwaczem bardzo ryzykuje.
– Chyba że mają czarodziejów stwierdził Bruenor, bowiem on również rozumiał troski kapitana Vainesa.
Drizzt potrząsał głową, jeszcze zanim krasnolud skończył. Catti-brie również by to czyniła, tyle że pobiegła już po Taulmarila.
– Pirat posiadający wystarczającą magiczną pomoc, by zniszczyć Poszukiwacza, już dawno zostałby naznaczony – wytłumaczył drow. – Usłyszelibyśmy o nim i zostalibyśmy ostrzeżeni, zanim opuścilibyśmy Waterdeep.
– Chyba że jest nowy w tym fachu lub świeżo zdobył moc – uznał Regis.
Drizzt potwierdził tę myśl skinieniem, lecz pozostał nie przekonany, wierząc, że to Crenshinibon sprowadził tego nowego przeciwnika, podobnie jak wcześniej wielu innych, w desperackiej próbie wydarcia się z rąk tych, którzy pragnęli go zniszczyć. Drow rozejrzał się po pokładzie, zauważając znajomą sylwetkę Catti-brie wraz z Taulmarilem, słynnym Poszukiwaczem Serc, przypiętym do jej pleców, gdy zwinnie wspinała się po powiązanej w supły linie.
Następnie otworzył swą sakiewkę przy pasie i utkwił wzrok w niegodziwym relikcie, Crenshinibonie. Jakże żałował, że nie jest w stanie słyszeć jego wołania, aby lepiej rozumieć wrogów, jakich na nich sprowadzi.
Poszukiwacz zatrząsł się gwałtownie, gdy jedna z jego wielkich balist wystrzeliła. Wielka włócznia wyskoczyła, odbijając się kilkakrotnie od wody daleko przed znajdującym się poza zasięgiem szkunerem, lecz wystarczająco blisko, by marynarze na jego pokładzie zrozumieli, iż Poszukiwacz nie ma zamiaru ani się poddać, ani negocjować.
Szkuner mknął jednak bez najmniejszej zmiany kursu, rozcinając wody tuż obok wystrzelonego pocisku, wręcz muskając metalowy grot, wystający niczym boja z morza. Płynął szybko i gładko, wydając się bardziej strzałą przeszywającą powietrze niż statkiem sunącym po wodzie. Wąski kadłub został zbudowany wyłącznie dla prędkości. Drizzt widywał już takich piratów – często podobne okręty prowadziły Duszka Morskiego, również szkuner, lecz trzymasztowy i znacznie większy, w długie pościgi. Drow najbardziej cieszył się z owych gonitw podczas okresu, jaki spędził z Deudermontem, z żagli pełnych wiatru, przelatującego pyłu wodnego, jego białych włosów powiewających z tyłu, gdy stał gotów przy przednim relingu.
Ten scenariusz go jednak nie cieszył. Wzdłuż Wybrzeża Mieczy było wystarczająco wielu piratów zdolnych zniszczyć Poszukiwacza, większych, lepiej uzbrojonych i opancerzonych niż solidnie zbudowana karawela, prawdziwych drapieżnych lwów tej okolicy. Ten zbliżający się statek był jednak zaledwie drapieżnym ptakiem, szybkim i przebiegłym myśliwym, zaprojektowanym do mniejszych zdobyczy, do łodzi rybackich zapuszczających się zbyt daleko od chronionych przystani lub luksusowych barek bogatych kupców, pozwalających oddalić się za bardzo eskortującym je okrętom wojennym. Takie pirackie szkunery współpracowały ze sobą, kilka rzucało się na jeden cel, całą sforą.
Nigdzie na horyzoncie nie było jednak widać żadnych innych żagli.
Z innej sakiewki Drizzt wyciągnął swą onyksową figurkę.
– Wkrótce sprowadzę Guenhwyvar – wyjaśnił Regisowi i Bruenorowi. Kapitan Vaines znów się zbliżył, z nerwową miną wyrytą na twarzy – mówiącą drowowi, iż pomimo licznych spędzonych na morzu lat, Vaines nie widział wielu potyczek. – Przy odpowiednim rozbiegu pantera może przeskoczyć piętnaście lub więcej metrów, by dostać się na pokład statku naszych przeciwników. Gdy już się tam znajdzie, niejeden zacznie wołać o odwrót.
– Słyszałem wiele o twojej panterzej przyjaciółce – powiedział Vaines. – Dużo się o niej mówi na nadbrzeżu Waterdeep.
– Zawołaj więc szybko tego cholernego kota – mruknął Bruenor, wyglądając przez reling. Szkuner był już znacznie bliżej.
Obraz ten uderzył Drizzta jako zupełnie pozbawiony kontroli, samobójczy, jako powtórzenie sytuacji z gigantem, który podążył za nimi z Grzbietu Świata. Drow położył figurkę na pokładzie i zawołał cicho panterę. Potem już tylko obserwował, jak znajoma szara mgła wiruje wokół statuetki, stopniowo nabierając kształtu.
* * *
Catti-brie przetarła oczy, po czym znów uniosła lunetę. Przyjrzała się pokładowi i ledwo mogła uwierzyć w to, co widzi. Znów jednak dostrzegła prawdę: nie był to pirat, przynajmniej nie podobny do żadnego z tych, jakich wcześniej widziała. Na pokładzie były kobiety, i to nie wojowniczki, nawet nie żeglarki, a z pewnością nie więźniarki. A także dzieci! Widziała kilka i żadne z nich nie było ubrane jak majtek.
Skrzywiła się, gdy włócznia z balisty otarła się o pokład szkunera, odbijając od kołowrotu i przebijając boczny reling, a przy tym o grubość dłoni chybiając młodego chłopca.
– Złaź na dół i to szybko – poinformowała marynarza, z którym dzieliła bocianie gniazdo. – Powiedz swemu kapitanowi, by załadował łańcuch i wystrzelił go w górną część żagli.
Mężczyzna, wyraźnie pod wrażeniem opowieści, jakie słyszał o Drizzcie i Catti-brie, obrócił się bez wahania i ruszył w dół liny, lecz kobieta wiedziała, iż zadanie zatrzymania zbliżającej się parodii zagrożenia spadło całkowicie na jej ramiona.
Poszukiwacz przeszedł na żagle bitewne, lecz szkuner zachował pełne. Wrogi statek wciąż płynął prosto oraz szybko i wydawało się, jakby zamierzał wpaść prosto w większą karawelę.
Catti-brie podniosła znów lunetę, szukając, szukając. Wiedziała teraz, iż przypuszczenia Drizzta co do kursu i zamiarów szkunera były słuszne, że była to sprawka Crenshinibona, to zaś sprawiło, iż krew zagotowała się jej wściekłością. Jeden czy dwóch, może by się udało, lecz gdzie...
Dostrzegła przy przednim relingu mostka mężczyznę. Jego sylwetka była w większej części zasłonięta przez główny maszt. Wpatrywała się w niego długo, powstrzymując chęć, by przesunąć lunetę i poobserwować obrażenia zadane znów przez balistę Poszukiwacza, tym razem zgodnie z rozkazami Catti-brie. Wirujące łańcuchy przedarły się dokładnie przez górną część żagli szkunera. Widok mężczyzny przy relingu, ściskającego dłonią drewno tak mocno, iż skóra ręki zbielała z braku krwi, był ważniejszy.
Szkuner zadrżał i zboczył z kursu. Płynął tak, dopóki załoga nie zdołała ustawić ponownie żagli. Po owym skręcie mężczyzna przy relingu wyłonił się całkowicie zza zasłaniającego go wcześniej masztu i Catti-brie dostrzegła oszalałą minę na jego twarzy i strużkę krwi cieknącą mu z kącika ust.
I wiedziała.
Opuściła lunetę i podniosła Taulmarila, starannie mierząc strzał, wykorzystując główny maszt jako punkt odniesienia, bowiem ledwo była w stanie w ogóle dojrzeć cel.
* * *
– Jeśli mają czarodzieja, powinien już zareagować – krzyknął ogłupiały kapitan Vaines. – Na co czekają? Chcą nas drażnić, jak kot drażni mysz?
Bruenor popatrzył na mężczyznę i parsknął szyderczo.
– Nie mają czarodzieja – zapewnił kapitana Drizzt.
– Czy zamierzają nas więc po prostu staranować? – spytał kapitan. – A więc my ich zatopimy! – Odwrócił się, by wykrzyczeć nowe rozkazy do załóg balist, poinstruować celowniczych, by ostrzelali pokład. Zanim jednak wypowiedział choć słowo, zaskoczyła go srebrzysta smuga, wystrzelona z gniazda ponad nim. Obrócił się, by ujrzeć, jak smuga przecina pokład szkunera, po czym skręca gwałtownie w prawo i wylatuje w otwarte morze.
Zanim zdołał o to zapytać, wystrzeliła kolejna smuga, podążając niemal tym samym kursem, tyle że ta się nie odbiła. Przemknęła prosto przez główny maszt szkunera.
Wszystko wydawało się zatrzymać, zarówno karawelę jak i szkuner ogarnęła namacalna pauza.
– Wstrzymaj kocicę! – zawołała do Drizzta Catti-brie.
Vaines popatrzył z powątpiewaniem na drowa, lecz Drizzt nie wątpił ani trochę. Podniósł dłoń i zawołał Guenhwyvar.
– Skończyło się – oznajmił mroczny elf.
Powątpiewająca mina kapitana zniknęła, gdy główny żagiel szkunera opadł, a dziób statku również się obniżył, zanurzając bardziej w morzu. Statek pochylił się mocno na bok, kierując dziób z powrotem na wschód, z powrotem ku odległemu brzegowi.
* * *
Spoglądając przez lunetę, Catti-brie ujrzała kobietę klęczącą przy martwym mężczyźnie, podczas gdy inny mężczyzna tulił jego głowę. W piersi Catti-brie zaległa pustka, nigdy bowiem takie czyny jej nie cieszyły, nigdy nie chciała nikogo zabijać.
Ten mężczyzna był jednak przeciwnikiem, czynnikiem, w wyniku którego działania zginęłoby wielu niewinnych na szkunerze. Lepiej, żeby zapłacił za swą słabość jedynie własnym życiem niż życiem innych.
Powtarzała to sobie raz za razem.
Niewiele pomagało.
* * *
Pewien, że walki rzeczywiście udało się uniknąć, Drizzt znów spojrzał z czystą pogardą na kryształowy relikt. Jedno wezwanie do jednego mężczyzny mogło sprowadzić nieszczęście na tak wiele osób.
Nie mógł się doczekać, kiedy pozbędzie się tej rzeczy.
BRACIA UMYSŁU I MAGII
Mroczny elf rozsiadł się wygodnie w swym fotelu, jak zawsze wydawał się robić, i słuchał z więcej niż tylko przelotnym rozbawieniem. Jarlaxle umieścił urządzenie jasnosłyszenia na wspaniałej szacie czarodzieja, jaką dał Rai’gyemu Bondalekowi, w jednym z wielu zaklętych klejnotów, które wszyte były w czarną tkaninę. Ten konkretny miał zmyślną aurę, oszukiwał każdego, kto mógł go wykryć, iż służy do rzucania czaru jasnosłyszenia. I istotnie tak było, lecz posiadał również inną moc, dopasowaną do kamienia, który trzymał Jarlaxle, pozwalająca najemnikowi wsłuchiwać się za pomocą woli w rozmowy Rai’gyego.
– Replika jest dobrze wykonana i zawiera w sobie wiele z oryginalnego dweomeru – mówił Rai’gy, wyraźnie odnosząc się do magicznego, widzącego Drizzta medalionu.
– A więc nie powinieneś mieć problemów z dalszym lokalizowaniem buntownika – dobiegła odpowiedź Kimmuriela Oblodry.
– Wciąż są na pokładzie statku – wyjaśnił Rai’gy. – A z tego co słyszałem, zamierzają pozostać tam jeszcze przez wiele dni.
– Jarlaxle wymaga więcej informacji – rzekł psionik Oblodra – inaczej przekaże mi twe obowiązki.
– Ach, tak, mojemu głównemu przeciwnikowi – powiedział czarodziej z kpiną.
Znajdujący się odległym pomieszczeniu Jarlaxle zachichotał. Obaj uważali za ważne, by utrzymywać go w przekonaniu, że są rywalami i w związku z tym nie stanowią dla niego zagrożenia, choć tak naprawdę nawiązali ścisłą i lojalną współpracę. Jarlaxle nie miał nic przeciwko temu – wręcz to wolał – ponieważ rozumiał, iż nawet razem, psionik i czarodziej, mroczne elfy o znacznych magicznych talentach oraz mocach, lecz o niewielkim zrozumieniu motywacji oraz natury istot rozumnych, nigdy nie wystąpią przeciwko niemu. Nie obawiali się zbytnio, że pokonałby ich, lecz raczej że to oni okazaliby się zwycięscy, a następnie zostaliby zmuszeni, by przejąć odpowiedzialność za całą niespokojną bandę.
– Najlepszym sposobem, by dowiedzieć się więcej o buntowniku, byłoby udać się do niego w przebraniu i posłuchać jego słów – ciągnął Rai’gy. – Już dowiedziałem się sporo o jego aktualnej trasie oraz wcześniejszych wydarzeniach.
Jarlaxle wychylił się w fotelu, nasłuchując bacznie, gdy Rai’gy rozpoczął zaśpiew. Rozpoznawał wystarczająco wiele słów, by rozumieć, iż czarodziej-kapłan uaktywniał czar śledzenia, lustrzaną sadzawkę.
– Ten tam – powiedział kilka chwil później Rai’gy.
– Młody chłopak? – dobiegła odpowiedź Kimmuriela. – Tak, będzie łatwym celem. Ludzie nie przygotowują dobrze swych dzieci, w przeciwieństwie do drowów.
– Mógłbyś przejąć jego umysł? – spytał Rai’gy.
– Z łatwością.
– Przez sadzawkę szpiegowską? Nastąpiła druga przerwa.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek coś takiego robiono – przyznał Kimmuriel, a jego ton powiedział Jarlaxle’owi, iż perspektywa ta nie wzbudzała w nim strachu, lecz raczej zaintrygowanie.
– Więc nasze oczy i uszy będą tuż przy wygnańcu – ciągnął Rai’gy. – W formie, której Drizztowi Do’Urdenowi nie przyjdzie do głowy nie ufać. Ciekawskie dziecko, które uwielbia słuchać jego licznych opowieści o przygodach.
Jarlaxle zdjął dłoń z klejnotu i czar jasnosłyszenia został przerwany. Rozpostarł się znów w fotelu i uśmiechnął szeroko, zadowolony z pomysłowości swych podwładnych.
Na tym polegała jego potęga, uświadomił sobie, na zdolności przekazywania odpowiedzialności i pozwalania, by inni słusznie odbierali swe zasługi. Siła Jarlaxle’a nie leżała w nim samym, choć nawet sam byłby groźny, lecz w kompetentnych żołnierzach, jakimi się otaczał. Walczyć z Jarlaxle’em oznaczało walczyć z Bregan D’aerthe, organizacją swobodnie myślących, niesamowicie zdolnych drowich żołnierzy.
Walczyć z Jarlaxle’em oznaczało przegrać.
Przywódca drowów wiedział, iż gildie Calimportu wkrótce dostrzegą tę prawdę, podobnie jak Drizzt Do’Urden.
* * *
– Skontaktowałem się z innym planem egzystencji oraz stworzeniami stamtąd, wielkimi i roztropnymi istotami, które są w stanie bez problemu spojrzeć w błahe sprawki drowa. Dowiedziałem się o wygnańcu oraz jego przyjaciołach, o tym gdzie bywali i dokąd zmierzają – oznajmił Jarlaxle’owi następnego dnia Rai’gy Bondalek.
Jarlaxle przytaknął i zaakceptował kłamstwo, postrzegając proklamację Rai’gyego o jakimś nieziemskim i tajemniczym źródle jako niekonsekwentną.
– W głąb lądu, jak ci już wcześniej mówiłem – wyjaśnił Rai’gy. – Wzięli statek o nazwie Poszukiwacz, a teraz żeglują na południe do miasta Wrota Baldura, dokąd powinni dotrzeć w ciągu trzech dni.
– A potem znów na ląd?
– Na krótko – odparł Rai’gy, bowiem istotnie Kimmuriel sporo dowiedział się, spędziwszy pół dnia jako majtek. – Znów wezmą statek, mniejszy, aby podróżować wzdłuż rzeki, która doprowadzi ich daleko od wielkiej wody, którą nazywają Wybrzeżem Mieczy. Następnie znów będą przemieszczać się lądem, do miejsca zwanego Górami Śnieżnymi oraz budowli nazywanej Duchowym Uniesieniem, gdzie zamieszkuje potężny kapłan o imieniu Cadderly. Idą tam zniszczyć artefakt o wielkiej mocy – ciągnął, dodając szczegóły, które on, a nie Kimmuriel, poznał dzięki użyciu lustrzanej sadzawki. – Ów artefakt nazywa się Crenshinibon, choć często określa się go kryształowym reliktem.
Oczy Jarlaxle’a zmrużyły się na tę wzmiankę. Słyszał już wcześniej o Crenshinibonie w opowieści dotyczącej potężnego demona oraz Drizzta Do’Urdena. Części układanki zaczęły wtedy wchodzić na swoje miejsce, a w zakamarki jego umysłu wkradły się początki przebiegłego planu.
– Tam więc pójdą – powiedział. – Równie ważnym jest, gdzie byli?
– Idą z Doliny Lodowego Wichru, jak powiadają – doniósł Rai’gy. – Krainy zimnego lodu i dmącego wichru. Tam zaś zostawili kogoś o imieniu Wulfgar, potężnego wojownika. Sądzą, iż przebywa w mieście Luskan, na północ od Waterdeep, na tym samym wybrzeżu.
– Dlaczego im nie towarzyszy? Rai’gy potrząsnął głową.
– Ma kłopoty, jak sądzę, choć nie wiem dlaczego. Być może coś stracił lub spotkała go tragedia.
– Spekulacje – rzekł Jarlaxle. – Zwykłe przypuszczenia. Takie zaś rzeczy prowadzą do pomyłek, na które nie możemy sobie pozwolić.
– Jaką rolę odgrywa Wulfgar? – spytał z pewnym zaskoczeniem Rai’gy.
– Być może żadną, być może istotną – odparł Jarlaxle. – Nie mogę o tym zdecydować, dopóki nie dowiem się o nim więcej. Jeśli ty nie potrafisz poznać więcej, to być może nadszedł czas, abym udał się do Kimmuriela po odpowiedzi. – Zauważył sposób, w jaki czarodziej-kapłan zesztywniał na jego słowa, jakby Jarlaxle uderzył go w twarz.
– Czy pragniesz dowiedzieć się więcej o wygnańcu czy o tym Wulfgarze? – spytał Rai’gy ostrym tonem.
– Więcej o Cadderlym – odrzekł Jarlaxle, wywołując pełne frustracji westchnięcie swego wytrąconego z równowagi towarzysza. Rafgy nawet nie zaczął odpowiadać. Odwrócił się jedynie, wyrzucił ręce w powietrze i odszedł.
Jarlaxle i tak już z nim skończył. Imiona Crenshinibon i Wulfgar pogrążyły go w głębokich rozmyślaniach. Słyszał o obydwu – o Wulfgarze, oddanym przez sługę do Lolth, zaś przez Lolth do Errtu – demona, który poszukiwał kryształowego reliktu. Być może nadszedł czas, by dowódca najemników udał się złożyć wizytę Errtu, choć naprawdę nienawidził kontaktów z nieprzewidywalnymi i niezwykle niebezpiecznymi stworzeniami z Otchłani. Jarlaxle przetrwał dzięki zrozumieniu motywacji swych przeciwników, lecz demony rzadko posiadały określone motywacje i z pewnością mogły z minuty na minutę zmieniać swe pragnienia.
Istniały jednak inne sposoby, z innymi sojusznikami. Najemnik wyciągnął wąską różdżkę i za pomocą myśli teleportował swe ciało z powrotem do Menzoberranzan.
Jego najnowszy porucznik, niegdyś dumny członek rządzącego domu, oczekiwał na niego.
– Idź do swego brata Grompha – polecił Jarlaxle. – Powiedz mu, iż pragnę poznać historię człowieka zwanego Wulfgarem, demona Errtu oraz artefaktu znanego jako Crenshinibon.
– Wulfgar został pojmany podczas pierwszego najazdu na Mithrilową Halę, krainę klanu Battlehammer – odpowiedział Berg’inyon Baenre, ponieważ znał tę opowieść. – Przez sługę, i oddany Lolth.
– Ale dokąd później? – spytał Jarlaxle. – Znajduje się z powrotem na naszym planie egzystencji, jak się wydaje, na powierzchni.
Mina Berg’inyona ujawniła jego zaskoczenie. Niewielu udało się kiedykolwiek uciec z pęt Pajęczej Królowej. Przyznał jednak w myśli, iż nic co związane z Drizztem Do’Urdenem nie było przewidywalne.
– Dziś znajdę mojego brata – zapewnił Jarlaxle’a.
– Powiedz mu, że pragnę dowiedzieć się o potężnym kapłanie o imieniu Cadderly – dodał Jarlaxle i rzucił Berg’inyonowi mały amulet. – Jest nasączony emanacjami miejsca, w którym się znajduję – wyjaśnił – aby twój brat mógł mnie odnaleźć lub wysłać mi posłańca.
Berg’inyon znów przytaknął.
– Wszystko w porządku? – zapytał Jarlaxle.
– Miasto pozostaje spokojne – doniósł porucznik, a Jarlaxle nie był tym zaskoczony. Od ostatniego szturmu na Mithrilową Halę, kilka lat temu, kiedy to opiekunka Baenre, od stuleci przywódczyni Menzoberranzan, została zabita, miasto z zewnątrz było ciche, ponad tumultem prywatnego spiskowania. Należało przyznać, iż Triel Baenre, najstarsza córka opiekunki Baenre, wykonała znaczną pracę w utrzymaniu spójności domu. Pomimo jej wysiłków wydawało się jednak prawdopodobne, iż miasto będzie wkrótce świadkiem wojen pomiędzy domami, przewyższających wszystko, czego kiedykolwiek wcześniej doświadczyło. Jarlaxle zdecydował uderzyć na powierzchnię, aby rozszerzyć swoją strefę wpływów, a w związku z tym jego najemnicza banda była bezcenna dla każdego domu, który aspirował do większej potęgi.
Jarlaxle rozumiał, iż kluczem do tego wszystkiego było teraz utrzymanie każdego po swojej stronie, gdy będą toczyć ze sobą wojnę. Już przed stuleciami nauczył się kroczyć bezbłędnie tą ścieżką.
– Idź szybko do Grompha – polecił. – Jest to sprawa najwyższej wagi. Muszę mieć odpowiedzi, zanim Narbondel rozjaśni kolumny dłoni – wyjaśnił, wykorzystując powszechne określenie oznaczające, iż ma to się stać, zanim minie pięć dni. Wyrażenie „kolumny dłoni” odzwierciedlało pięć palców na dłoni.
Berg’inyon odszedł, zaś Jarlaxle, wydawszy swej różdżce umysłową komendę, znalazł się z powrotem w Calimporcie. Zaraz gdy jego ciało się przemieściło, przemieścił również swe myśli do kolejnej palącej kwestii. Berg’inyon go nie zawiedzie, podobnie jak Gromph, ani też Rai’gy czy Kimmuriel. Wiedział to z całą pewnością, zaś ta wiedza pozwalała mu skupić się na zadaniu, jakie miało mieć miejsce tej nocy: przejęciu gildii Basadoni.
* * *
– Kto tam? – dobiegł pełen spokoju stary głos.
Entreri, wyszedłszy właśnie z jednego z wymiarowych portali Kimmuriela Oblodry, usłyszał to jakby z dalekiej, dalekiej odległości, gdy starał się zorientować w nowym otoczeniu. Zabójca znajdował się w prywatnej komnacie paszy Basadoniego, za ozdobionym z przepychem parawanem do przebierania. Odnalazłszy w końcu środek ciężkości oraz świadomość, skrytobójca poświęcił chwilę, badając okolicę, wychwytując uszami najlżejsze odgłosy: oddech lub miarowy krok doświadczonego zabójcy.
On i Kimmuriel przeszukali jednak dokładnie pokój i znali lokalizację poruczników paszy. Wiedzieli, że ten stary i bezbronny mężczyzna jest całkiem sam.
– Kto tam? – dobiegło kolejne wołanie.
Entreri wyszedł zza parawanu w krąg światła rzucanego przez świecę, poprawiając kapelusz na twarzy, by starzec zobaczył go wyraźnie, i by sam mógł obserwować Basadoniego.
Jakże żałośnie wyglądał starzec, pusta skorupa dawnego siebie, swej dawnej chwały. Niegdyś pasza Basadoni był najpotężniejszym mistrzem gildii w Calimporcie, lecz teraz był zaledwie starcem, figurantem, marionetką, za której sznurki pociągało kilka osób jednocześnie.
Entreri, wbrew sobie, nienawidził owych pociągających za sznurki.
– Nie powinieneś był przychodzić – wychrypiał do niego Basadoni. – Uciekaj z miasta, nie możesz tu żyć. Zbyt wielu, zbyt wielu.
– Poświęciłeś dwie dekady na niedocenianie mnie – odparł lekko Entreri, siadając na skraju łóżka. – Kiedy poznasz prawdę?
Wywołało to u Basadoniego wypełniony flegmą chichot, a Entreri błysnął rzadkim uśmiechem.
– Znam prawdę o Artemisie Entrerim, odkąd był ulicznym urwisem, zabijającym intruzów zaostrzonymi kamieniami – przypomniał mu starzec.
– Intruzów wysyłanych przez ciebie – powiedział Entreri. Basadoni przyznał mu rację uśmiechem.
– Musiałem cię sprawdzić.
– I czy zdałem, paszo? – Entreri zastanowił się nad swoim tonem, gdy wypowiadał te słowa. Obydwaj rozmawiali jak starzy przyjaciele i na swój sposób istotnie nimi byli. Teraz jednak, z powodu działań poruczników Basadoniego, byli również śmiertelnymi wrogami. Mimo to pasza wydawał się dość spokojny, choć był bezbronny wobec Entreriego. Z początku skrytobójca pomyślał, iż mężczyzna może być lepiej przygotowany, niż zakładał, lecz po bacznym przyjrzeniu się komnacie oraz łóżku, na którym spoczywał starzec, nabrał pewności, iż Basadoni nie ma żadnych asów w rękawie. Entreri kontrolował sytuację i nie wydawało się to martwić paszy Basadoniego w takim stopniu, w jakim powinno.
– Zawsze, zawsze – odparł Basadoni, lecz nagle jego uśmiech przeszedł w grymas. – Aż do teraz. Teraz zawiodłeś, i to w prostym zadaniu.
Entreri wzruszył ramionami, jakby nie miało to znaczenia.
– Wskazany człowiek był żałosny – wyjaśnił. – Naprawdę. Czy ja, skrytobójca, który przeszedł wszystkie twoje próby, który osiągnął pozycję u twego boku, choć wciąż byłem młody, mam mordować nędznych wieśniaków winnych dług, jaki początkujący kieszonkowiec byłby w stanie zgromadzić przez pół dnia pracy?
– Nie o to chodziło – odparł Basadoni. – Pozwoliłem ci wrócić, lecz długo cię nie było i w związku z tym musiałeś dowieść swojej wartości. Nie dla mnie – dodał szybko pasza, widząc zmarszczone brwi skrytobójcy.
– Nie, dla twoich głupich poruczników – stwierdził Entreri.
– Zasłużyli sobie na swoje stanowiska. – O to ja powinienem się martwić.
– Teraz to Artemis Entreri nie docenia innych – stwierdził pasza Basadoni. – Każdy z ich trojga ma swoje miejsce i służy mi dobrze.
– Na tyle dobrze, bym pozostawał poza twoim domem? – spytał Entreri.
Pasza Basadoni westchnął głęboko.
– Czy przyszedłeś mnie zabić? – zapytał, po czym znów się roześmiał. – Nie, nie to. Nie zabiłbyś mnie, ponieważ nie masz powodu. Wiesz oczywiście, iż gdyby udało ci się przeciwko Kadranowi Gordeonowi i pozostałym, przyjąłbym cię z powrotem.
– Kolejna próba? – spytał cierpko Entreri. – Jeśli tak, sam ją zainicjowałeś.
– Ocalając życie nędznika, który prawdopodobnie wolałby śmierć? – rzekł Entreri, potrząsając głową, jakby cała ta myśl była zupełnie śmieszna.
Iskra zrozumienia wyostrzyła stare, szare oczy Basadoniego.
– Więc to nie była sympatia – powiedział, uśmiechając się.
– Sympatia?
– Do nędznika – wyjaśnił starzec. – Nie, on nic cię nie obchodził, nie obchodziło cię to, iż został następnie zamordowany. Nie, nie, i powinienem był zrozumieć. To nie sympatia powstrzymała rękę Artemisa Entreriego. Co to, to nie! Była to duma, zwyczajna, głupia duma. Nie zniżyłbyś się do poziomu ulicznego kata, tak więc rozpocząłeś wojnę, której nie jesteś w stanie wygrać. Och, głupcze!
– Nie jestem w stanie wygrać? – powtórzył Entreri. – Wiele zakładasz. – Przyglądał się starcowi przez długą chwilę, krzyżując z nim spojrzenie. – Powiedz mi, paszo, kogo chciałbyś widzieć zwycięzcą? – spytał.
– Znów duma – odparł Basadoni, wymachując swymi kościstymi rękoma, co pozbawiło go dużej ilości siły i sprawiło, iż zaczął się krztusić. – Sprawa jednak – podjął chwilę później – jest sporna. – Tym, o co naprawdę pytasz, jest, czy wciąż mi na tobie zależy, i oczywiście że tak. Pamiętam dobrze, jak wspinałeś się po szczeblach mej gildii, równie dobrze jak każdy ojciec pamięta dorastanie swego syna. Nie życzę ci źle w tej wojnie, którą rozpocząłeś, choć rozumiesz, iż niewiele mogę zrobić, aby zapobiec wydarzeniom, które ty i Kadran, dwaj dumni głupcy, rozpoczęliście. I oczywiście, jak powiedziałem wcześniej, nie jesteś w stanie wygrać.
– Nie rozumiesz wszystkiego.
– Rozumiem wystarczająco wiele – rzekł starzec. – Wiem, iż nie masz powiązań w gildiach, nawet z Dwahvel i jej malcami czy z Quentinem Bodeau i jego żałosną bandą. Och, zaprzysięgli neutralność – inaczej byśmy jej nie uzyskali – lecz nie pomogą ci w twojej walce, podobnie jak nie pomoże żadna inna z naprawdę potężnych gildii. Tak więc jesteś zgubiony.
– A czy wiesz o każdej gildii? – spytał przebiegle Entreri.
– Nawet paskudne szczurołaki z kanałów – powiedział z przekonaniem pasza Basadoni, lecz Entreri wychwycił z jego tonu, iż nie był tak zadowolony, jak udawał. Entreri wiedział, że był w nim smutek, znużenie i że nie podobało mu się to, że nie sprawuje już kontroli. Gildią rządzili porucznicy.
– Mówię ci to z uwagi na wszystko, co dla mnie zrobiłeś – powiedział skrytobójca i nie był zaskoczony, widząc, jak oczy bystrego paszy zmrużyły się bacznie. – Nazwij to lojalnością albo spłaconym długiem – ciągnął Entreri szczerze – przynajmniej w kwestii przestrogi. – Nie wiesz o wszystkim, a twoi porucznicy nie wezmą nade mną góry.
– Wiecznie pewny siebie – powiedział pasza z kolejnym wypełnionym flegmą śmiechem.
– I nigdy w błędzie – dodał Entreri, po czym musnął koniuszkami palców swój kapelusz i wszedł za parawan, wracając do oczekującego portalu wymiarowego.
* * *
– Postawiliście wszystkie osłony? – zapytał pasza Basadoni z prawdziwą troską, bowiem starzec wiedział wystarczająco wiele o Artemisie Entrerim, by wziąć poważnie ostrzeżenie skrytobójcy. Zaraz jak Entreri go opuścił, Basadoni zgromadził swych poruczników. Nie powiedział im o swym gościu, lecz chciał się upewnić, że są gotowi. Wiedział, że już niedługo się to okaże.
Sharlotta, Dłoń oraz Gordeon przytaknęli – dość protekcjonalnie, jak zauważył Basadoni.
– Przyjdą tej nocy – oznajmił. Zanim którekolwiek z ich trójki zdołało zapytać, gdzie mógł zdobyć tę informację, dodał – Czuję na sobie ich oczy.
– Oczywiście, mój paszo – wycedziła Sharlotta, pochylając się nisko, by ucałować czoło starca.
Basadoni roześmiał się, po czym wybuchnął jeszcze głośniejszym śmiechem, gdy strażnik krzyknął z korytarza, że dom został zaatakowany.
– W dolnej piwnicy! – krzyczał mężczyzna. – Z kanałów!
– Gildia szczurołaków? – zapytał z niedowierzaniem Kadran Gordeon. – Domo Quillilo zapewnił nas, że nie...
– Więc Domo Quillilo usunął się z drogi Entreriemu – przerwał Basadoni.
– Entreri nie przyszedł sam – stwierdził Kadran.
– Więc nie zginie sam – powiedziała Sharlotta, wydając się nie przejmować. – Szkoda.
Kadran skinął głową, wyciągnął miecz i odwrócił się do wyjścia. Basadoni, z wielkim wysiłkiem, chwycił go za rękę.. – Entreri przyjdzie niezależnie od swych sojuszników – ostrzegł starzec. – Po ciebie.
– Więc da mi większą przyjemność – warknął w odpowiedzi Kadran. – Przewodź naszej obronie – powiedział Dłoni. – A gdy Entreri zginie, przyniosę ci jego głowę, abyśmy mogli ją pokazać tym, którzy są na tyle głupi, by się z nim sprzymierzać.
Dłoń ledwo co opuścił pokój, gdy niemal został stratowany przez żołnierza pędzącego od piwnic.
– Koboldy! – krzyknął mężczyzna, a jego mina wskazywała, iż ledwo wierzy w to, co mówi. – Sojusznicy Entreriego to śmierdzące szczurze koboldy.
– Prowadź więc – powiedział Dłoń znacznie pewniej. Przeciwko sile gildii, z dwoma czarodziejami oraz dwustoma żołnierzami, koboldy – nawet gdyby wlewały się tysiącami – będą zaledwie drobna niedogodnością.
Pozostałych dwoje poruczników, wciąż obecnych w pokoju, usłyszało tę wieść i popatrzyło po sobie z niedowierzaniem, po czym uśmiechnęło się szeroko.
Pasza Basadoni, leżący na łóżku i obserwujący ich, nie podzielał tej radości. Wiedział, iż Entreri coś zamierza, coś dużego, a koboldy będą z tego wszystkiego najmniejszym problemem.
* * *
Koboldy istotnie wdzierały się do domu gildii Basadoni z kanałów, które udostępniły im przerażone szczurołaki – po tym jak uzgodniły to z Entrerim. Jarlaxle przywiódł ze sobą z Menzoberranzan znaczną liczbę małych, śmierdzących stworzeń. Bregan D’aerthe byli skoszarowani głównie wzdłuż krawędzi wielkiej Szponoszczeliny, która przecinała miasto drowów, i tam koboldy mnożyły się bez przerwy, tysiącami. Trzy setki towarzyszyły czterdziestu drowom do Calimportu i teraz prowadziły natarcie, biegnąc szaleńczo przez dolne korytarze domu gildii, nieświadomie uruchamiając pułapki, zarówno mechaniczne jak i magiczne, oraz ujawniając lokalizację żołnierzy Basadoni.
Za nimi szły drowy, bezszelestne niczym śmierć.
Kimmuriel Oblodra, Jarlaxle oraz Entreri przesuwali się pochyłym korytarzem, otoczeni czterema drowimi żołnierzami, trzymającymi ręczne kusze naładowane nurzanymi w truciźnie strzałkami. Powyżej korytarz otwierał się na rozległe pomieszczenie, po którym krzątała się grupa koboldów, ścigana przez trzech łuczników.
– Klik, klik, klik – odezwały się kusze i owi łucznicy potknęli się, zachwiali, po czym upadli na ziemię, pogrążeni w głębokim śnie.
Eksplozja z boku posłała koboldy, w połowie poprzedniej liczby, z powrotem.
– To nie był magiczny podmuch – stwierdził Kimmuriel. Jarlaxle posłał dwóch swych żołnierzy, by zaszli z boku pozycje ludzi. Kimmuriel wybrał bardziej bezpośrednią drogę, otwierając wymiarowe drzwi, na skos od otwartej krawędzi korytarza, z którego dobiegła eksplozja. Zaraz gdy pojawiły się drzwi, prowadząc do kolejnego długiego, wznoszącego się do góry korytarza, on i Entreri dostrzegli bombardujących. Za barykadą krzątała się grupa ludzi, otoczona kilkoma dużymi beczkami.
– Drow! – wrzasnął jeden z mężczyzn, wskazując na otwarte drzwi. Kimmuriel stał w wymiarowej przestrzeni za drugimi drzwiami.
– Zapal to! Zapal to! – krzyknął inny. – Trzeci przysunął pochodnią, by zapalić długą szmatę zwisającą z góry jednej z beczek.
Kimmuriel znów sięgnął w głąb swego umysłu, skupiając się na baryłce, na ukrytej za drewnianymi listewkami energii. Dotknął tej energii, podsycając ją. Zanim mężczyzna zdołał w ogóle zacząć wytaczać beczułkę zza barykady, ta rozpadła się, po czym eksplodowała, gdy płonący gałgan dotknął oliwy.
Zza barykady wytoczył się płonący mężczyzna, po czym upadł i zaczął wić się szaleńczo po podłodze, starając się zdusić ogień. Drugi, mniej zraniony, wytoczył się na otwartą przestrzeń i jeden z drowich żołnierzy wystrzelił mu z kuszy prosto w twarz.
Kimmuriel zamknął wymiarowe drzwi – lepiej przebiec przez pomieszczenie – i grupa ruszyła, mijając płonące zwłoki oraz śpiącego, mocno rannego mężczyznę, a także trzecią ofiarę wybuchu, martwą, zwiniętą w pozycji płodowej w rogu małej niszy, po czym skierowała się w boczny tunel. Tam znaleźli trzech kolejnych mężczyzn, dwóch śpiących i trzeciego leżącego trupem u stóp dwóch żołnierzy, których Jarlaxle wysłał na flankę.
Tak właśnie działo się na dolnych poziomach. Mroczne elfy pokonywały wszystkie przeszkody. Jarlaxle wziął ze sobą na powierzchnię jedynie najlepszych wojowników: pozbawionych domów renegatów, którzy niegdyś należeli do szlacheckich rodzin, którzy trenowali od dziesięcioleci, nawet stuleci, właśnie ten rodzaj walki w małych pomieszczeniach oraz tunelach. Brygada rycerzy w lśniących zbrojach wraz ze wspierającym ich czarodziejem mogłaby okazać się odpowiednim przeciwnikiem dla mrocznych elfów na otwartym polu bitwy. Jednak te uliczne zbiry, ze swymi małymi sztyletami, krótkimi mieczami i mizerną magią, na dodatek nie znający przeciwnika, który na nich napadł, padały przed posuwającą się miarowo bandą Jarlaxle’a. Ludzie Basadoniego poddawali pozycję za pozycją, wycofując się coraz wyżej do właściwego budynku gildii.
Jarlaxle odnalazł Rai’gyego Bondaleka oraz pół tuzina wojowników poruszających się po parterze domu.
– Mieli dwóch czarodziejów – wyjaśnił czarodziej-kapłan. – Umieściłem ich w sferze ciszy i...
– Powiedz mi proszę, że ich nie zniszczyłeś – powiedział dowódca najemników, dobrze znający wartość czarodziejów.
– Trafiliśmy ich strzałkami – wytłumaczył Rai’gy. – Jeden miał jednak na sobie zaklęcie kamiennej skóry i musiał zostać zniszczony.
To Jarlaxle mógł zaakceptować.
– Dokończ niezwłocznie sprawy – rzekł do Rai’gyego. – Wezmę Entreriego, by zażądał swego miejsca w pokojach na górze.
– A on? – spytał cierpko Rai’gy, wskazując na Kimmuriela. Znając ich małą tajemnicę, Jarlaxle postarał się ukryć uśmiech.
– Prowadź – poinstruował Entreriego.
Napotkali kolejną grupę uzbrojonych żołnierzy, lecz Jarlaxle wykorzystał jedną ze swych licznych różdżek, by otoczyć ich kulami śluzu. Jeden z nich wymknął się – czy raczej wymknąłby się, tyle że Artemis Entreri znał dobrze taktykę takich ludzi. Skrytobójca ujrzał cień wydłużający się na ścianie i dobrze pokierował strzałem.
* * *
Oczy Kadrana Gordeona rozszerzyły się, gdy porucznik ujrzał, jak Dłoń wtacza się do pokoju, sapiąc i trzymając się za biodro.
– Mroczne elfy – wyjaśnił mężczyzna, osuwając się w ramiona swego towarzysza. – Ten bękart Entreri sprowadził mroczne elfy.
Dłoń zsunął się na podłogę, zasypiając szybko.
Kadran Gordeon pozwolił mu upaść i wybiegł z pomieszczenia tylnymi drzwiami. Potem pobiegł przez rozległą salę balową drugiego piętra, a następnie krętymi schodami dostał się na górę.
Entreri oraz jego przyjaciele rejestrowali każdy ruch.
– To ten? – spytał Jarlaxle. Entreri przytaknął.
– Zabiję go – obiecał, odwracając wzrok, lecz Jarlaxle chwycił go za ramię. Entreri odwrócił się i ujrzał, iż dowódca najemników spogląda szelmowsko na Kimmuriela.
– Chciałbyś go całkowicie upokorzyć? – spytał Jarlaxle. Zanim Entreri zdołał odpowiedzieć, Kimmuriel stanął tuż obok niego.
– Połącz się ze mną – powiedział drowi psionik, unosząc palce do czoła Entreriego.
Wiecznie ostrożny skrytobójca odtrącił wyciągającą się dłoń.
Kimmuriel próbował wyjaśnić, lecz Entreri znał jedynie podstawy języka drowów, nie subtelności. Słowa psionika zabrzmiały dla niego bardziej jak odgłos towarzyszący połączeniu się kochanków. Sfrustrowany Kimmuriel odwrócił się do Jarlaxle’a i zaczął mówić tak szybko, iż Entreriemu wydawało się, jakby mówił jedno długie słowo.
– On ma dla ciebie sztuczkę – wyjaśnił Jarlaxle we wspólnym języku powierzchni. – Chce dostać się do twego umysłu, lecz jedynie na chwilę, by ustawić barierę kinetyczną i pokazać ci, jak ją utrzymywać.
– Barierę kinetyczną? – spytał zmieszany skrytobójca.
– Zaufaj mu tym razem – poprosił Jarlaxle. – Kimmuriel Oblodra należy do najpotężniejszych praktyków rzadkiej i silnej magii psionicznej i jest w niej na tyle biegły, iż czasami może użyczyć część jej potęgi komuś innemu, aczkolwiek chwilowo.
– Nauczy mnie? – zapytał sceptycznie Entreri. Kimmuriel roześmiał się na tę absurdalną myśl.
– Magia umysłu jest darem, rzadkim darem, nie lekcją, której można się nauczyć – wyjaśnił Jarlaxle. – Kimmuriel może ci jednak użyczyć trochę mocy, wystarczająco wiele, byś upokorzył Kadrana Gordeona.
Mina Entreriego ukazywała, że nie jest tego taki pewien.
– Moglibyśmy cię już dawno zabić bardziej konwencjonalnymi środkami, gdybyśmy tak zdecydowali – przypomniał mu Jarlaxle. Skinął na Kimmuriela, a Artemis Entreri nie cofnął się.
Tak więc Entreri doświadczył pierwszego osobistego zetknięcia z psioniką i bez obaw ruszył krętą klatką schodową. Po przeciwległej stronie ukryty łucznik wypuścił strzałę i Entreri dostał pociskiem prosto w plecy – czy raczej dostałby, tyle że bariera kinetyczna zatrzymała lot strzały, całkowicie absorbując jej energię.
* * *
Sharlotta usłyszała burdę w zewnętrznych pokojach głównego kompleksu i zrozumiała, że Gordeon wrócił. Wciąż nie miała jednak pojęcia o pogromie w dolnych tunelach, tak więc zdecydowała się działać szybko i dobrze wykorzystać okazję. Z jednego z długich rękawów swej powabnej sukni wyciągnęła wąski sztylet, z wyraźnym postanowieniem kierując się do drzwi, które prowadziły do większego pomieszczenia, do paszy Basadoniego.
W końcu skończy z nim i będzie to wyglądało tak, jakby morderstwo wykonał Entreri, bądź któryś z jego wspólników.
Sharlotta przystanęła przy drzwiach, słysząc za sobą kolejne uderzenie i odgłos biegnących stóp. Gordeon przemieszczał się, podobnie jak ktoś inny.
Czyżby Entreri dotarł na ten poziom?
Myśl ta nie odwiodła jej od jej zamiaru. Istniały inne drogi, bardziej sekretne, choć trasa będzie dłuższa. Wróciła do swego pokoju, zdjęła z półki określoną książkę, po czym wślizgnęła się w korytarz, który otworzył się za regałem.
* * *
Wkrótce potem Entreri doścignął Kadrana Gordeona w kompleksie wielu małych pomieszczeń. Mężczyzna wypadł z boku, siekąc mieczem. Trafił Entreriego przynajmniej tuzin razy, zaś skrytobójca, z maksymalną koncentracją skupiając myśli, nawet nie starał się blokować. Zamiast tego przyjmował je i kradł ich energię, czując, jak gromadzi się w nim moc.
Z rozszerzonymi oczyma i otwartymi ustami Kadran Gordeon wycofał się.
– Co z ciebie za demon? – wydyszał mężczyzna, wpadając z powrotem przez drzwi do pokoju, w którym Sharlotta, z małym sztyletem w dłoni, wyłoniła się właśnie z kolejnego ukrytego przejścia, stając przy ścianie obok łóżka paszy Basadoniego.
Entreri, promieniejąc pewnością siebie, natarł.
Gordeon znów zaatakował, siekąc mieczem. Tym razem Entreri wyciągnął miecz, który dał mu Jarlaxle i skontrował, idealnie parując każdy zamach. Skrytobójca czuł, jak jego mentalna koncentracja słabnie i wiedział, że musi szybko zareagować albo zostanie pochłonięty przez zdławioną energię, tak więc gdy Gordeon wyszedł z ukradkowym cięciem, Entreri opuścił czubek swej klingi pod kąt ciosu, po czym uniósł go i szybko przełożył od góry, wchodząc pod niego, obracając się i przekręcając miecz. Pozbawił Gordeona równowagi i wpadł na mężczyznę, powalając go na ziemię i pochylając się do niego, bronią przyszpilając dłoń.
* * *
Sharlotta uniosła ramię, by cisnąć swym sztyletem w Basadoniego, lecz nagle przesunęła je, widząc bardziej kuszący cel, plecy Artemisa Entreriego, gdy mężczyzna pochylił się nad Kadranem Gordeonem.
Wtedy jednak znów się przesunęła, gdy kolejna, mroczniejsza sylwetka wkroczyła do pokoju. Kobieta pochyliła się do rzutu, lecz drow był szybszy. Sztylet przeciął jej nadgarstek, przyciskając jej rękę do ściany. Kolejny sztylet wbił się w ścianę na prawo od jej głowy, a następny na lewo. Jeszcze jeden otarł się o bok jej piersi, później zaś kolejny, gdy Jarlaxle, poruszając błyskawicznie ręką, posyłał wydawałoby się nieskończony strumień stali w jej stronę.
Gordeon uderzył Entreriego w twarz.
To również zostało wchłonięte.
– Męczy mnie twoja głupota – powiedział Entreri, kładąc dłoń na piersi Gordeona, ignorując wolną rękę mężczyzny, gdy raz za razem grzmociła go w twarz.
Za pomocą myśli Entreri wyzwolił energię. Jego dłoń zanurzyła się w pierś Gordeona, topiąc skórę oraz leżące pod nią żebra. Wytrysnęła fontanna krwi, pryskając w powietrze i spadając na zaskoczoną twarz Gordeona, wypełniając mu usta, gdy starał się wrzeszczeć z przerażenia.
A później był już martwy.
Entreri podniósł się i ujrzał Sharlottę stojącą przy ścianie, z rękoma w powietrzu – jedną przyszpiloną do ściany – przed Jarlaxle’em, który trzymał w gotowości kolejny sztylet. Kilka innych drowów, w tym Kimmuriel i Rai’gy, weszło do pokoju za swym dowódcą. Skrytobójca szybko wszedł pomiędzy nią a Basadoniego, dostrzegając sztylet, który najwyraźniej Sharlotta upuściła tuż obok łóżka. Obrócił przebiegłe spojrzenie na niebezpieczną kobietę.
– Wygląda na to, że przybyłem akurat na czas, paszo – wyjaśnił Entreri, podnosząc broń. – Sharlotta, uważając, że dom gildii jest bezpieczny, najwyraźniej postanowiła wykorzystać okazję i w końcu się ciebie pozbyć.
Entreri i Basadoni popatrzyli na Sharlottę. Stała beznamiętnie, wyraźnie przyłapana, choć w końcu zdołała zerwać materiał swego rękawa ze sterczącego sztyletu.
– Nie znała prawdy o swoich przeciwnikach – wyjaśnił Jarlaxle. Entreri popatrzył na niego i przytaknął. Wszystkie mroczne elfy wycofały się, oddając mu jego chwilę.
– Mam ją zabić? – spytał Entreri Basadoniego.
– Dlaczego prosisz mnie o pozwolenie? – odparł pasza, wyraźnie niezbyt zadowolony. – Mam ci za to podziękować? Za sprowadzenie mrocznych elfów do mojego domu?
– Zrobiłem to, co musiałem, by przetrwać – odrzekł Entreri. – Większość ludzi domu przeżyła, są zneutralizowani, lecz żywi. Kadran Gordeon zginął – nigdy nie byłbym w stanie mu zaufać – lecz Dłoń żyje. Tak więc wykorzystamy ten sam układ co dotąd, z trójką poruczników i jednym mistrzem gildii. – Entreri popatrzył na Jarlaxle’a, a następnie na Sharlottę. – Oczywiście mój przyjaciel pragnie stanowiska porucznika – powiedział. – Zasłużył sobie na to i nie mogę odmówić.
Sharlotta zesztywniała, spodziewając się śmierci, ponieważ potrafiła wykonać proste obliczenie.
Pierwotnie Entreri istotnie zamierzał ją zabić, lecz gdy zerknął znów na Basadoniego, gdy popatrzył ponownie na słabego starca, cień jego dawnej chwały, zmienił kierunek swego miecza i przebił nim serce paszy Basadoniego.
– Trójka poruczników – powiedział do oszołomionej Sharlotty. – Dłoń, Jarlaxle i ty.
– Więc Entreri jest mistrzem gildii – stwierdziła kobieta z krzywym uśmieszkiem. – Powiedziałeś, że nie byłbyś w stanie zaufać Kadranowi Gordeonowi, a jednak dostrzegasz, iż ja jestem bardziej honorowa – powiedziała zalotnie, podchodząc o krok.
Miecz Entreriego znów się podniósł i zatoczył łuk zbyt szybko, by mogła za nim nadążyć. Jego czubek zatrzymał się na delikatnej skórze jej gardła.
– Zaufać ci? – wzdrygnął się skrytobójca. – Nie, lecz również się ciebie nie obawiam. Rób to, co ci się powie, a będziesz żyła. – Przesunął lekko klingę, tak by umieścić ją pod jej podbródkiem, i zadrasnął ją tam. – Dokładnie to, co ci się powie – ostrzegł – inaczej pozbawię cię twojej pięknej twarzyczki jednym cięciem.
Entreri odwrócił się do Jarlaxle’a.
– Dom zostanie zabezpieczony w przeciągu godziny – zapewnił go mroczny elf. – Wtedy ty i twoi porucznicy zadecydujecie o losie pojmanych i puścisz na ulice takie wieści, jakie będą ci odpowiadać jako mistrzowi gildii.
Entreri sądził, iż ta chwila przyniesie mu pewną dozę satysfakcji. Był zadowolony, że Gordeon zginął i że ten stary nędznik Basadoni przeszedł na dobrze zasłużony spoczynek.
– Jak sobie życzysz, mój paszo – wycedziła z boku Sharlotta. Tytuł ten wwiercił mu się w żołądek.
Naprawdę było coś pociągającego w walce, w poczuciu wyższości oraz elemencie kontroli. Pomiędzy faktem, iż potyczki nie były śmiertelne – choć sporo klientów l zostało mocno rannych – oraz przytłumiającymi sumienie drinkami, poczucie winy nie towarzyszyło potężnym ciosom. Jedynie satysfakcja i kontrola, zbyt długo nieobecne. Gdyby Wulfgar zatrzymał się, by to przemyśleć, zdałby sobie sprawę, iż każdy nowy rywal zastępuje tego, którego nie był w stanie pokonać, tego, który dręczył go przez te wszystkie lata.
Nie kłopotał się jednak rozmyślaniami. Lubił po prostu uczucie towarzyszące mu, gdy jego pierś zderzała się z piersią kolejnego awanturnika.
Wulfgar podszedł i chwycił kolejnego mężczyznę za kołnierz (wyrywając mu jednocześnie sporo włosów z piersi) oraz pachwinę (podobnie wyrywając włosy). Jednym szarpnięciem barbarzyńca podniósł mężczyznę na poziom swego pasa. Następnie obrotowym ruchem wyrzucił go wysoko nad głowę.
– Właśnie naprawiłem okno – powiedział cierpko Arumn Gardpeck, widząc, gdzie celuje barbarzyńca.
Mężczyzna przeleciał przez nie i wylądował na ulicy Półksiężyca.
– Więc naprawisz je znowu – odparł Wulfgar, mierząc Arumna spojrzeniem, którego karczmarz nie śmiał kwestionować.
Arumn potrząsnął jedynie głową i wrócił do wycierania baru, przypominając sobie, że utrzymując tutaj taki porządek, Wulfgar przyciągał klientów – wielu klientów. Ludzie przychodzili, szukając bezpiecznego miejsca, w którym mogliby zmarnować noc. Byli też tacy, których interesowały owe zdumiewające pokazy siły. Takowi przybywali zarówno po to, by wyzwać wielkiego barbarzyńcę, jak i, znacznie częściej, jako widzowie. Nigdy wcześniej nie było w Cutlassie tak wielu klientów i nigdy wcześniej sakiewka Arumna Gardpecka nie była tak pełna.
Szynkarz wiedział jednak, że byłaby pełniejsza, gdyby nie musiał ciągle dokonywać napraw.
– Nie powinien był tego robić – odezwał się do Arumna mężczyzna stojący obok baru. – Wyrzucił Rossiego Doone’a, żołnierza.
– Nie miał uniformu – stwierdził Arumn.
– Przyszedł nieoficjalnie – wyjaśnił mężczyzna. – Chciał zobaczyć tego zbira Wulfgara.
– Zobaczył go – odparł Arumn tym samym zrezygnowanym i cierpkim tonem.
– I znów go zobaczy – obiecał mężczyzna. – Tyle że będąc razem z przyjaciółmi.
Arumn westchnął i potrząsnął głową, nie z obawy o Wulfgara, lecz z powodu wydatków, jakich się spodziewał, gdyby cała grupa żołnierzy przyszła walczyć z barbarzyńcą.
Wulfgar spędził tę noc – pół nocy – w pokoju Delly Curtie, zabrawszy uprzednio ze sobą butelkę z baru. Kolejną flaszkę barbarzyńca chwycił w drodze na zewnątrz. Udał się do doków i usiadł na skraju długiego nabrzeża, obserwując, jak na wodzie pojawiają się odblaski, gdy za jego plecami wstawało słońce.
Następnej nocy Josi Puddles jako pierwszy ujrzał, jak do Cutlassa wchodzi pół tuzina mężczyzn o ponurych twarzach, wśród nich ten, którego klient zidentyfikował jako Rossiego Doone’a. Nowo przybyli przeszli na przeciwległą stronę sali, wyrzucając kilku klientów od stolików, po czym ustawili razem trzy ławki, by móc usiąść ramię przy ramieniu, plecami do ściany.
– Dzisiaj pełnia – stwierdził Josi.
Arumn wiedział, co to znaczy. Zawsze podczas pełni tłum był trochę zapalczywszy. Jakiż zaś tłum przybył tego wieczora – każdy rodzaj łotra i zbira, jakiego Arumn mógł sobie wyobrazić.
– Cały dzień były gadki na ulicach – powiedział cicho Josi.
– O księżycu? – spytał Arumn.
– Nie o księżycu – odparł Josi. – O Wulfgarze i o tym Rossiem. Wszyscy gadając nadciągającej bójce.
– Sześciu na jednego – stwierdził Arumn.
– Kiepscy żołnierze – powiedział chichocząc Josi.
Arumn skinął na bok, na Wulfgara, który siedział ze spienionym kuflem w dłoni i wyglądał na świadomego grupy, która przyszła. Spojrzenie na twarz barbarzyńcy, tak spokojną, a jednak tak zimną, wywołało na grzbiecie Arumna ciarki. Ta noc będzie długa.
* * *
Po drugiej stronie pomieszczenia, w rogu przeciwległym niż ten, w którym siedziało sześciu żołnierzy, inny mężczyzna, cichy i nie rzucający się w oczy, również dostrzegł napięcie oraz ewentualnych awanturników z więcej niż tylko przelotnym zainteresowaniem. Imię mężczyzny było dobrze znane na ulicach Luskan, choć jego twarz nie. Z zawodu był cienistym łowcą, człowiekiem owianym tajemnicą, lecz o reputacji, która wywoływała drżenie u najtwardszych zbirów.
Morik Łotr słyszał dość dużo o nowym wykidajle Arumna Gardpecka. Wręcz zbyt dużo. Dochodziła do niego opowieść za opowieścią o nieprawdopodobnych wyczynach siłowych mężczyzny.
O tym, jak został uderzony bezpośrednio w twarz ciężką pałką i otrząsnął z tego, nie przejąwszy się zbytnio. O tym, jak uniósł dwóch mężczyzn w powietrze, zderzył ich głowami, po czym jednocześnie cisnął przez przeciwległe ściany tawerny. O tym, jak wyrzucił jakiegoś mężczyznę na ulicę, po czym wybiegł i nagą piersią zatrzymał zaprzęg dwóch koni, by nie dopuścić, aby wóz przejechał pijaka...
Morik żył pośród ludzi ulicy wystarczająco długo, by rozumieć, iż większość owych opowieści była przesadzona. Każdy bajarz starał się przewyższyć poprzedniego. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że sylwetka tego Wulfgara robiła wrażenie. Nie mógł też zaprzeczyć, że widać było wiele ran na głowie Rossiego Doone’a, żołnierza, którego Morik dobrze znał i zawsze szanował jako porządnego wojownika.
Oczywiście Morik, z uszami tak dostrojonymi do ulic i zaułków, słyszał o zamiarze Rossiego, by wrócić i wyrównać porachunki. Oczywiście Morik słyszał również o zamiarze kogoś innego, by umieścić tego nowo przybyłego dokładnie na jego miejscu. Tak więc Morik przyszedł tu jedynie po to, by obserwować, nic więcej, by oszacować wielkiego mężczyznę z północy, sprawdzić, czy posiada siłę, umiejętności oraz temperament, by przetrwać i stać się prawdziwym zagrożeniem.
Nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z Wulfgara, cichy mężczyzna sączył wino i czekał.
* * *
Zaraz gdy Wulfgar ujrzał, że Delly podchodzi w pobliże sześciu mężczyzn, wysączył jednym haustem swoje piwo i ścisnął mocniej stół. Widział, jak to nadciąga, i jakże był przewidujący, bowiem jeden z przydupasów Rossiego Doone’a wyciągnął rękę i chwycił za pośladek przechodzącej Delly.
Wulfgar podniósł się gwałtownie, wpadając przed napastnika i stając tuż obok Delly.
– Och, to nic – powiedziała kobieta, ze śmiechem odsuwając Wulfgara. Lecz barbarzyńca chwycił ją za ramiona, podniósł, obrócił i ustawił za sobą. Potem odwrócił się, zmierzył wzrokiem napastnika, a następnie Rossiego Doone’a, prawdziwego winowajcę.
Rossie dalej siedział, dalej się śmiał, wydawał się całkowicie wyluzowany, mając po swej prawej trzech, a po lewej dwóch krzepkich wojowników.
– Trochę zabawy – stwierdził Wulfgar. – Płótno, by przykryć twoje rany, z których najgłębszą jest rana na twojej dumie.
Rossie przestał się śmiać i spojrzał stanowczo na mężczyznę.
– Nie naprawiliśmy jeszcze okna – powiedział Wulfgar. – Wolisz znów wyjść tą drogą?
Mężczyzna obok Rossiego zjeżył się, lecz Rossie przytrzymał go.
– Tak naprawdę, człowieku z północy, wolę zostać – odpowiedział. – Według mnie, to ty powinieneś wyjść.
Wulfgar nawet nie mrugnął.
– Proszę cię po raz drugi i ostatni, abyś wyszedł z własnej woli – rzekł.
Mężczyzna siedzący najdalej od Rossiego, na lewo od Wulfgara, wstał i przeciągnął się ociężale.
– Chyba pójdę po drinka – powiedział spokojnie do mężczyzny siedzącego obok niego, po czym, jakby chciał iść do baru, wykonał krok w stronę Wulfgara.
Barbarzyńca, będąc już doświadczonym weteranem barowych bijatyk, dostrzegł, co nadciąga. Zrozumiał, że mężczyzna złapie go, by przytrzymać i spowolnić, podczas gdy Rossie i pozostali będą mogli go tłuc. Wulfgar koncentrował się dalej na Rossiem i czekał. Następnie, gdy mężczyzna podszedł na odległość dwóch kroków, gdy jego ręce zaczęły wyciągać się w stronę Wulfgara, barbarzyńca obrócił się nagle, wchodząc w obszar chwytu tamtego. Barbarzyńca napiął mięśnie grzbietu, posyłając czoło w twarz mężczyzny, miażdżąc mu nos i sprawiając, że zatoczył się do tyłu.
Wulfgar obrócił się szybko z powrotem, wyrzucając przed siebie pięść. Trafił Rossiego w szczękę, gdy ten zaczął wstawać, tym samym rzucając mężczyznę na ścianę. Nie zwalniając, Wulfgar chwycił oszołomionego Rossiego za ramiona i odrzucił go mocno w bok, w lewo, by odbić nadciągający atak dwóch mężczyzn. Następnie barbarzyńca znów się obrócił, powarkując i wyrzucając przed siebie pięści, by wymierzyć ciężkie ciosy dwóm mężczyznom skaczącym na niego z tej strony.
Kolano uniosło się ku jego pachwinie, lecz Wulfgar dostrzegł ten ruch i zareagował szybko. Skręcił nogę, by przechwycić cios udem, po czym sięgnął pod wy giętą nogę. Napastnik instynktownie złapał Wulfgara, chwytając bark i włosy, starając się zachować dzięki temu równowagę. Lecz potężny barbarzyńca, po prostu zbyt silny, pociągnął, unosząc go w górę i przerzucając nad swym ramieniem, po czym znów się obrócił, by odbić ataki dwóch mężczyzn rzucających się na jego plecy.
Ruch ten kosztował Wulfgara kilka ciosów pięścią ze strony mężczyzny stojącego obok. Wulfgar przyjął je stoicko, ledwo wydając się nimi przejmować. Obrócił się gwałtownie, poruszając szybko nogami, by wbić pięściarza w ścianę, zwierając się z nim.
Zdesperowany żołnierz trzymał się z całych sił, a jego przyjaciele zbliżali się szybko z tyłu. Ryknięcie, wywinięcie oraz oszałamiający cios pięścią wyrwały Wulfgara z objęć mężczyzny. Wojownik wycofał się spod ściany, instynktownie unikając po drodze ciosu i chwytając stół za nogę.
Wulfgar obrócił się z powrotem w stronę grupy i tak gwałtownie zatrzymał pęd stołu, że ten się rozpadł. Większa jego część poleciała w pierś najbliższego mężczyzny, pozostawiając Wulfgara stojącego z drewnianą nogą w dłoni, z pałką, na której odpowiednie wykorzystanie nie tracił czasu. Barbarzyńca uderzył nią pod stołem w odsłonięte nogi mężczyzny, raz, a potem następny, miażdżąc jego kolana. Mężczyzna zawył z bólu i pchnął stół z powrotem na Wulfgara, lecz ten przyjął pocisk jedynie wzruszeniem ramion, koncentrując się zamiast tego na skierowaniu pałki w odpowiednią stronę i pchnięciu mężczyzny w oko jej wąskim końcem.
Półobrót i pełen zamach ugodziły innego w bok głowy, rozłupując pałkę i sprawiając, że napastnik osunął się niczym worek mąki. Gdy upadał, Wulfgar przebiegł po nim – barbarzyńca rozumiał, iż jedyną jego obroną przeciwko tak wielu jest ruchliwość. Wojownik wpadł na kolejnego mężczyznę i poniósł go przez pół sali, by uderzyć nim o ścianę. Podróż zakończyła się dziką wymianą ciosów. Wulfgar przyjął tuzin uderzeń i oddał podobną liczbę, lecz jego były zdecydowanie cięższe i oszołomiony, oślepiony mężczyzna padł na ziemię – a raczej padłby, gdyby Wulfgar nie chwycił go za ramię. Barbarzyńca obrócił się szybko i wypuścił swój kolejny ludzki pocisk, posyłając go nisko, w kostki najbliższego prześladowcy, który potknął się i upadł jak długi, wyciągając obydwie ręce, by chwycić barbarzyńcę. Wulfgar, wciąż kontrolując sytuację, wykorzystał pęd obrotu i zanurkował do przodu, wyciągając przed siebie pięść i kierując się dokładnie pomiędzy owe ręce. Jego siła połączyła się z pędem potykającego się mężczyzny i wojownik poczuł, jak jego pięść wbija się mocno w twarz tamtego, odrzucając mu gwałtownie głowę do tyłu.
Ten mężczyzna również osunął się gwałtownie.
Wulfgar stanął prosto, skierowując uwagę na Rossiego i jego jedynego stojącego sojusznika, któremu krew płynęła swobodnie z nosa. Kolejny mężczyzna, trzymający się za rozerwaną brew, próbował wstać, lecz pęknięte kolano nie mogło utrzymać jego ciężaru. Odkuśtykał na bok i opadł tam na ławę.
Podejmując pierwszy naprawdę skoordynowany atak, Rossie i jego towarzysz podeszli powoli, po czym rzucili się jednocześnie na Wulfgara, zamierzając go przewrócić. Choć obydwaj byli wielcy, Wulfgar nie upadł, nawet się nie zatoczył. Barbarzyńca schwycił ich w locie, zachowując równowagę. Gdy zaczął nimi potrząsać, obydwaj trzymali się kurczowo życia. Rossie wyślizgnął się, a Wulfgar zdołał chwycić drugiego obiema rękoma, przyciągając trzymającego się mężczyznę poziomo przed swą twarz. Ręce mężczyzny wymachiwały Wulfgarowi obok głowy, lecz kierunek ataków był nieprawidłowy i ciosy okazywały się nieskuteczne.
Wulfgar znów zaryczał i uderzył mężczyznę mocno w żołądek, po czym zaczął biegać na ślepo po tawernie. Zgadując odległość, Wulfgar pochylił w ostatniej chwili głowę, by ustawić odpowiednio swe potężne mięśnie karku, po czym wpadł z całą siłą w ścianę. Odbił się, trzymając mężczyznę zaledwie jedną ręką, pod ramieniem, i trzymał tak długo, by pozwolić mężczyźnie stanąć na nogach.
Mężczyzna stał pod ścianą, obserwując zmieszany, jak Wulfgar odbiega na kilka kroków, po czym jego oczy mocno się rozszerzyły, gdy wielki barbarzyńca obrócił się, zaryczał i zaszarżował, pochylając bark.
Mężczyzna podniósł ręce, lecz nie miało to większego znaczenia, bowiem Wulfgar wbił go w deski, które popękały. Głośniejszy od trzaskającego drewna był odgłos jęknięcia i westchnięcia ze strony zrezygnowanego Arumna Gardpecka.
Wulfgar znów się odbił, lecz zaraz pochylił się szybko z powrotem, uderzając raz za razem z prawej i z lewej, a każdy potężny cios wbijał mężczyznę głębiej w ścianę. Biedny żołnierz, potłuczony i zakrwawiony, z drzazgami wbitymi głęboko w plecy i złamanym nosem, podniósł słabo rękę, by pokazać, że ma już dość.
Wulfgar znów go uderzył, paskudnym lewym sierpowym, który przeleciał nad podniesioną ręką i roztrzaskał szczękę, strącając mężczyznę w zapomnienie. Żołnierz upadłby, tyle że połamana ściana utrzymała go w miejscu. Wulfgar nawet tego nie zauważył, bowiem obrócił się w stronę Rossiego, jedynego przeciwnika, który wciąż okazywał jakąkolwiek zdolność do walki. Jeden z pozostałych, mężczyzna, z którym Wulfgar wymieniał ciosy pod ścianą, czołgał się na rękach i kolanach, wyglądając tak, jakby nie wiedział nawet, gdzie się znajduje. Kolejny, z głową rozbitą przez paskudny cios pałką, wciąż próbował wstać i ciągle się przewracał, podczas gdy trzeci siedział pod ścianą, trzymając się za oko i za pęknięte kolano. Czwarty z towarzyszy Rossiego, ten, którego Wulfgar trafił jednym, druzgocącym uderzeniem pięści, leżał zupełnie nieruchomo, bez śladu przytomności.
– Zabieraj swoich przyjaciół i odejdź – zaproponował Rossie’emu zmęczony Wulfgar. – I nie wracaj.
W odpowiedzi rozwścieczony mężczyzna sięgnął do swego buta i wyciągnął długi nóż.
– Ale ja chcę się zabawić – powiedział Rossie, podchodząc o krok.
– Wulfgar! – dobiegł krzyk Delly z przeciwnej strony, zza baru, i zarówno Wulfgar jak i Rossie obrócili się, by ujrzeć kobietę ciskającą swemu przyjacielowi Aegis-fanga, choć nie była w stanie dorzucić nim do połowy odległości.
Nie miało to jednak większego znaczenia, bowiem Wulfgar wyciągnął rękę w jego stronę i myślami przyzwał młot.
Młot zniknął, po czym pojawił się ponownie w oczekującej dłoni barbarzyńcy.
– Podobnie jak ja – powiedział Wulfgar do osłupiałego i przerażonego Rossiego. Aby podkreślić swe słowa, zamachnął się Aegis-fangiem. Uderzenie trafiło w belkę, rozłupując ją, co wywołało kolejny donośny jęk Arumna.
Rossie, którego dawno już opuściła ochocza mina, rozejrzał się dookoła i cofnął niczym schwytane w pułapkę zwierzę. Chciał się wycofać, znaleźć jakąś drogę ucieczki – było to oczywiste dla każdego w sali.
I wtedy drzwi otworzyły się gwałtownie i wszystkie głowy skierowały się w stronę wejścia – te, które nie były rozłupane (również Doone’a i Wulfgara), i do środka wszedł największy człowiek, jeżeli istotnie był to człowiek, jakiego Wulfgar kiedykolwiek widział. Był gigantyczny, wyższy od Wulfgara przynajmniej o głowę i niemal o tyle samo szerszy, ważył chyba dwa razy więcej niż sto pięćdziesiąt kilo barbarzyńcy. Jeszcze większe wrażenie robił fakt, że gdy wszedł, ogromne ciało prawie się nie zakołysało. Olbrzym cały składał się z mięśni, chrząstek i kości.
Mężczyzna wkroczył do środka uciszonej nagle tawerny, a jego głowa obróciła się powoli, by przyjrzeć się sali. Jego wzrok spoczął w końcu na Wulfgarze. Olbrzym wyciągnął powoli ręce zza przednich fałd płaszcza, by odsłonić trzymany w jednej ręce kawałek ciężkiego łańcucha, w drugiej zaś nabijaną pałę.
– Mnie też masz dość, Wulfgarze martwy? – spytał Wyrwidąb, pryskając śliną przy każdym słowie. Skończył warknięciem, po czym zamachnął się potężnie ręką, uderzając łańcuchem w blat pobliskiego stołu i rozłupując go na pół. Trzech siedzących przy owym stole klientów nie czmychnęło. W ogóle nie odważyli się poruszyć.
Na twarzy Wulfgara pojawił się szeroki uśmiech. Wyrzucił Aegis-fanga w powietrze, po czym złapał go z powrotem za rączkę.
Arumn Gardpeck jęknął jeszcze głośniej. To będzie kosztowna noc.
Rossie Doone i ci z jego przyjaciół, którzy wciąż mogli się poruszać, usunęli się z drogi niebezpieczeństwu, pozostawiając czystą ścieżkę pomiędzy Wulfgarem a Wyrwidębem.
W cieniu po przeciwległej stronie sali Morik Łotr upił kolejny łyk wina. Przyszedł właśnie po to, aby zobaczyć tę walkę.
– Cóż, nie dajesz mi odpowiedzi – powiedział Wyrwidąb, znów zamachując się łańcuchem. Tym razem nie trafił on porządnie, lecz owinął się wokół nachylonej nogi przewróconego stołu. Następnie, po uderzeniu w nogę jednego z siedzących mężczyzn, jego czubek zahaczył o krzesło klienta. Wydawszy z siebie ryk, Wyrwidąb przyciągnął łańcuch z powrotem, posyłając stół i krzesło na drugą stronę sali, zaś pechowego klienta tyłkiem na podłogę.
– Tawerniana etykieta i mój pracodawca wymagają, abym dał ci możliwość spokojnego wyjścia – odparł cicho Wulfgar, recytując hasło Arumna.
Wyrwidąb natarł niczym ryczący potwór lub rozszalały gigant. Wymachiwał przed sobą w tę i z powrotem łańcuchem, a jego maczuga uniosła się wysoko do uderzenia.
Wulfgar uświadomił sobie, iż mógłby powalić giganta dobrze wymierzonym rzutem Aegis-fangiem, zanim tamten przeszedłby dwa kroki, lecz pozwolił stworowi się zbliżać, rozkoszując się wyzwaniem. Ku zdumieniu wszystkich barbarzyńca upuścił Aegis-fanga na ziemię. Gdy łańcuch świsnął w kierunku jego głowy, opadł nagle do przysiadu, lecz utrzymał rękę pionowo nad sobą.
Wulfgar sięgnął po łańcuch, a gdy go chwycił, pociągnął potężnie, co jedynie przyspieszyło szarżę Wyrwidęba. Wielki mężczyzna zamachnął się swą pałką, lecz był zbyt blisko. Wulfgar pochylił się nisko, kierując swój bark w nogi mężczyzny. Pęd Wyrwidęba poniósł jego cielsko przez pochylony grzbiet barbarzyńcy.
Było to niesamowite i oszałamiające, lecz Wulfgar stanął prosto, unosząc Wyrwidęba nad siebie. Następnie, ku zdumieniu wszystkich obserwujących, zgiął szybko kolana i z powrotem się wyprostował. Naciskając z całej siły, podniósł Wyrwidęba nad swą głowę.
Zanim wielki mężczyzna zdołał się odwrócić i uderzyć pałką, Wulfgar przebiegł drogę, którą nacierał Wyrwidąb i, sam wydawszy potężny ryk, cisnął nim przez drzwi, wyrywając je całkowicie wraz z framugą i umieszczając wielkiego mężczyznę w stercie drzazg na zewnątrz Cutlassa. Pociągnąwszy ręką, wciąż owiniętą łańcuchem, Wulfgar sprawił, że Wyrwidąb okręcił się w kupie drewna, zanim puścił broń.
Uparty gigant szamotał się, aż w końcu wydostał się ze sterty drewna. Wstał rycząc. Jego twarz oraz szyja były zranione w kilku miejscach. Wymachiwał szaleńczo pałką.
– Odwróć się i odejdź – ostrzegł Wulfgar. Barbarzyńca sięgnął za siebie i myślą sprowadził Aegis-fanga do swej dłoni.
Jeśli nawet Wyrwidąb usłyszał ostrzeżenie, nie okazał tego. Kolos uderzył swą maczugą o ziemię i podszedł spiesznie naprzód, parskając.
I zginął. Dokładnie tak, wzięty przez zaskoczenie, gdy ręka barbarzyńcy wystrzeliła do przodu, gdy potężny młot bojowy zawirował, zbyt szybko, by odbić go pałką, zbyt mocno, by masywna klatka piersiowa Wyrwidęba wchłonęła uderzenie.
Gigant zatoczył się do tyłu i padł bardziej ze szmerem niż łupnięciem, po czym znieruchomiał.
Wyrwidąb był pierwszym człowiekiem, jakiego Wulfgar zabił podczas swej bytności w barze Arumna Gardpecka. Był również pierwszym człowiekiem zabitym w Cutlassie od wielu, wielu miesięcy. Cała tawerna, Delly i Josi, Rossie Doone i jego zbiry, wydawali się znieruchomieć w czystym zdumieniu. Lokal stał się całkowicie cichy.
Wulfgar, do którego ręki wrócił Aegis-fang, odwrócił się i podszedł do baru, nie zwracając uwagi na niebezpiecznego Rossiego Doone’a. Wojownik położył Aegis-fanga na barze przed Arumnem, wskazując, że karczmarz powinien położyć go z powrotem na półce za kontuarem, po czym niedbale stwierdził – Powinieneś naprawić drzwi, Arumnie, i to szybko, inaczej ktoś wejdzie i cię okradnie.
Później zaś, jakby nic się nie stało, Wulfgar przeszedł przez salę, wydając się nieświadomy ciszy i osłupiałych spojrzeń, które towarzyszyły każdemu jego krokowi.
– Niezłego wojownika tu masz, mistrzu Gardpecku – powiedział jakiś mężczyzna. Arumn rozpoznał ten głos i włosy na karku stanęły mu dęba.
– A ulica Półksiężyca będzie lepsza, gdy nie będzie po niej szalał ten osiłek Wyrwidąb – ciągnął Morik. – Nie będę go opłakiwał.
– Nigdy nie prosiłem o żadną awanturę – rzekł Arumn. – Nie z Wyrwidębem i nie z tobą.
– Ani też jej nie będzie – zapewnił karczmarza Morik, gdy Wulfgar, zauważając rozmowę, podszedł do mężczyzny – podobnie jak Josi Puddles i Delly, choć oni utrzymywali pełen szacunku dystans.
– Niezła walka, Wulfgarze, synu Beomegara – powiedział Morik i popchnął po barze szklankę w kierunku Wulfgara. Wojownik popatrzył na nią, a następnie spojrzał podejrzliwie na Morika. W końcu skąd Morik mógł znać jego pełne imię, którego Wulfgar nie używał, odkąd wkroczył do Luskan.
Delly wślizgnęła się pomiędzy nich, wołając do Arumna, by podał jej kilka drinków dla innych klientów, a gdy obydwaj mężczyźni wpatrywali się w siebie, przebiegle zamieniła postawioną przez Morika szklankę na jedną ze swej tacy. Następnie odsunęła się, wracając z powrotem za Wulfgara, pragnąc bezpieczeństwa, jakie dawała jej jego masywna sylwetka, obecna pomiędzy nią a niebezpiecznym mężczyzną.
– Ani też jej nie będzie – powtórzył Morik do Arumna. Zasalutował palcami przyłożonymi do głowy i odszedł, opuszczając Cutlassa.
Wulfgar przyglądał mu się z zaciekawieniem, dostrzegając pełen równowagi krok wojownika, po czym również odszedł, przystając jedynie na tyle długo, by podnieść i wysączyć trunek ze szklanki.
– Morik Łotr – odezwał się Josi Puddles do Arumna i Delly, stając naprzeciwko karczmarza. Zarówno on jak i Arumn zauważyli, że Delly trzyma szklankę, którą Morik zaoferował Wulfgarowi.
– I pewnie zabiłoby to sporego minotaura – powiedziała, wyciągając rękę, by wylać zawartość do zlewu.
Pomimo zapewnień Morika Arumn Gardpeck nie sprzeciwił się. Tej nocy Wulfgar stokrotnie umocnił swą reputację, najpierw całkowicie upokarzając Rossiego Doone’a i jego bandę – nie będzie już z nimi więcej kłopotów – a następnie powalając – i to z jaką łatwością – najbardziej krzepkiego wojownika, jakiego ulica Półksiężyca znała od lat.
Takiej sławie towarzyszyło jednak niebezpieczeństwo, wszyscy troje o tym wiedzieli. Być obserwowanym przez Morika Łotra oznaczało być obserwowanym przez jego śmiercionośną broń. Być może mężczyzna dotrzyma swej obietnicy i pozwoli, by sytuacja pozostała przez jakiś czas spokojna, lecz w końcu reputacja Wulfgara wzrośnie na tyle, że stanie się niedogodnością, a później być może i zagrożeniem dla niego samego.
Wulfgar wydawał się nieświadomy tego wszystkiego. Dokończył pracę, nie wypowiedziawszy ani słowa, nawet do Rossiego Doone’a i jego towarzyszy, którzy postanowili zostać – głównie dlatego, że część z nich potrzebowała sporo silnych trunków, by stłumić ból w ranach – lecz byli cicho. Później zaś, co wchodziło mu w zwyczaj, wziął dwie butelki mocnego alkoholu, chwycił Delly pod rękę i skierował się na pół nocy do jej pokoju.
Gdy owe pół nocy minęło, z drugą butelką w dłoni udał się do doków, by obserwować świt, pławić się w teraźniejszości, nie dbać o przyszłość i zapomnieć o przeszłości.
OIMPACH, KAPŁANACH I WIELKIEJ WYPRAWIE
Swoje imię i reputacja cię wyprzedzają – wyjaśnił kapitan Vaines Drizztowi, gdy prowadził drowa oraz jego towarzyszy na pomost cumowniczy. Przed nimi majaczył poszarpany krajobraz Wrót Baldura, wielkiego miasta portowego w połowie drogi pomiędzy Waterdeep a Calimportem. Wzdłuż imponujących doków leżało wiele budynków, od niskich magazynów do wyższych budowli zastawionych blankami i stróżówkami, co dawało tej okolicy niepewny, nierówny wyraz.
– Mój człowiek nie miał większego problemu z załatwieniem wam przejazdu korytem rzeki – ciągnął Vaines.
– Wyróżniając osoby, które zabrałyby drowa – powiedział cierpko Bruenor.
– Jeszcze mniej wzięłoby krasnoluda – odparł Drizzt bez najmniejszego wahania.
– Dowodzony i obsadzony przez krasnoludy – wytłumaczył Vaines. To wywołało jęk Drizzta i chichot Bruenora. – Kapitan Bumpo Thunderpuncher i jego brat Donat, oraz dwaj kuzyni trzeciego stopnia ze strony matki.
– Dobrze ich znasz – zauważyła Catti-brie.
– Wszyscy, którzy poznali Bumpo, poznali też jego załogę, i trzeba przyznać, że trudno jest zapomnieć tę czwórkę – rzekł Vaines. – Mój człowiek nie miał większego problemu z załatwieniem wam przejazdu, jak już powiedziałem, bowiem krasnoludy znają dobrze opowieść o Bruenorze Battlehammerze i odzyskaniu Mithrilowej Hali. Wiedzą także o jego towarzyszach, w tym o mrocznym elfie.
– Założę się, że nigdy nie nastanie dzień, w którym staniesz się bohaterem dla bandy krasnoludów – odezwał się Bruenor do Drizzta.
– Założę się, że nigdy nie nastanie dzień, w którym będę tego chciał – odparł tropiciel.
Grupa podeszła do relingu, a Vaines przesunął się na bok, wyciągając rękę w kierunku pomostu.
– Żegnajcie i niech los wróci was bezpiecznie do waszego domu – powiedział. – Jeśli będę w porcie lub w pobliżu, gdy wrócicie do Wrót Baldura, być może znów będziemy razem żeglować.
– Być może – odrzekł grzecznie Regis, lecz rozumiał, podobnie jak pozostali, że jeśli rzeczywiście dostaną się do Cadderly’ego i pozbędą się kryształowego reliktu, poproszą kapłana o pomoc w sprowadzeniu ich magicznie do Luskan. Mieli przed sobą około dwóch tygodni podróży, jeśli będą poruszać się szybko, lecz Cadderly mógł zaprowadzić ich do Luskan w przeciągu minut. Tak powiedzieli Drizzt i Catti-brie, którzy podróżowali już w ten sposób z potężnym kapłanem. Wtedy będą mogli zająć się palącą sprawą odnalezienia Wulfgara.
Bez przeszkód weszli do Wrót Baldura i choć Drizzt czuł, że podąża za nim wiele spojrzeń, nie były one złowieszcze, lecz pełne ciekawości. Drow nie mógł nie porównać tego doświadczenia ze swą poprzednią wizytą w mieście, gdy udał się w pościg za Regisem, porwanym do Calimportu przez Artemisa Entreriego. Przy owej okazji Drizzt, w towarzystwie Wulfgara, wszedł do miasta pod przykryciem magicznej maski, pozwalającej mu wyglądać jak elf z powierzchni.
– Inaczej niż za poprzednim razem? – spytała Catti-brie, dobrze znająca opowieść o pierwszej wizycie, widząc spojrzenie Drizzta.
– Zawsze pragnąłem przechadzać się swobodnie w miastach Wybrzeża Mieczy – odrzekł Drizzt. – Wygląda na to, iż to, co zrobiliśmy z kapitanem Deudermontem, dało mi ten przywilej. Reputacja uwolniła mnie od części udręk mojego dziedzictwa.
– Myślisz, że to dobra rzecz? – spytała jakże spostrzegawcza kobieta, bowiem dostrzegła wyraźnie lekkie drgnięcie oka Drizzta, gdy wypowiadał te słowa.
– Nie wiem – przyznał Drizzt. – Podoba mi się to, że mogę bez prześladowań chodzić teraz swobodnie w większość miejsc.
– Ale boli cię, gdy myślisz, że musiałeś sobie na to zasłużyć – dokończyła Catti-brie. – Spoglądasz na mnie, człowieka, i wiesz, że nie musiałam na nic takiego sobie zasłużyć. Oraz na Bruenora i Regisa, krasnoluda i halflinga, bowiem wiesz, że mogą wejść gdziekolwiek, bez potrzeby zasłużenia sobie na cokolwiek.
– Nie zazdroszczę wam tego – odparł Drizzt. – Popatrz jednak na ich spojrzenia. – Rozejrzał się po licznych ludziach przemierzających ulice Wrót Baldura i niemal każdy odwracał się, by spojrzeć z ciekawością na drowa, niektórzy z podziwem w oczach, inni z niedowierzaniem.
– Więc nawet gdy chodzisz swobodnie, nie chodzisz swobodnie – zaobserwowała kobieta, a jej skinienie powiedziało Drizztowi, że zrozumiała. Zważywszy na wybór pomiędzy stawianiem czoła nienawiści czy uprzedzeniom a podobnie niedouczonym spojrzeniom tych, którzy postrzegali go jako dziwactwo, to drugie wydawało się znacznie lepsze. Jedno i drugie było jednak pułapkami, więzieniami, zakuwającymi Drizzta w kajdany reputacji drowa, dowolnego drowa, a więc ograniczającymi Drizzta do jego dziedzictwa.
– Ba, oni po prostu są głupi – wtrącił się Bruenor.
– Ci, którzy cię znają, wiedzą lepiej – dodał Regis.
Drizzt podszedł do tego spokojnie, z uśmiechem. Dawno temu porzucił wszelkie płonne nadzieje o prawdziwym dopasowaniu się do mieszkańców powierzchni – zasłużona reputacja jego pobratymców zawsze będzie mu to uniemożliwiała – i zamiast tego nauczył się skupiać swą energię na tych, którzy byli mu najbliżsi, na tych, którzy przestali postrzegać go przez jego fizyczność. Teraz zaś był z trojgiem swych najbardziej zaufanych i ukochanych przyjaciół, idąc swobodnie, mając z łatwością zarezerwowany przejazd, i nie przysparzając im żadnych problemów poza tymi sprawianymi przez relikt, który musieli nieść. To właśnie było tym, czego Drizzt Do’Urden pragnął od czasu, gdy poznał Catti-brie, Bruenora i Regisa, zaś gdy byli oni przy nim, jak mogły martwić go spojrzenia, nieważne czy pełne nienawiści, czy wynikającej z ignorancji?
Nie, jego uśmiech był szczery, a gdyby był z nimi jeszcze Wulfgar, wtedy cały świat byłby odpowiedni dla drowa, byłby królewskim skarbem na końcu długiej i uciążliwej drogi.
* * *
Rai’gy potarł o siebie czarnymi dłońmi, gdy małe stworzenie zaczęło pojawiać się w środku wyrysowanego przez niego magicznego kręgu. Znał Grompha Baenre jedynie z reputacji, lecz pomimo zapewnień Jarlaxle’a, iż arcymag będzie w tej kwestii godzien zaufania, sam fakt, iż Gromph był drowem i należał do rządzącego domu Menzoberranzan, martwił mocno Rai’gyego. Imię, jakie dał mu Gromph, należało przypuszczalnie do małej istoty, łatwej do kontrolowania, lecz Rai’gy nie mógł wiedzieć na pewno, dopóki stworzenie nie pojawiło się przed nim.
Mała zdrada ze strony Grompha mogłaby sprawić, iż otworzyłby bramę do większego demona, do samej Demogorgony, a improwizowany krąg magiczny, który Rai‘gy wyrysował w kanałach Calimportu, nie dałby wystarczającej ochrony.
Czarodziej-kapłan uspokoił się trochę, gdy stworzenie nabrało kształtu – kształtu, jak obiecał Gromph, impa. Nawet bez magicznego kręgu czarodziej-kapłan tak potężny jak Rai’gy miałby niewiele problemów ze zwykłym impem.
– Kim jest ten, kto woła moje imię? – spytał imp w gardłowym języku Otchłani, wyraźnie zaniepokojony oraz, jak zauważyli Rai’gy i Jarlaxle, lekko zatrwożony – jeszcze bardziej, gdy dostrzegł, że przyzwały go drowy. – Nie powinniście kłopotać Druzila. Nie, nie, bowiem on służy wielkiemu panu – ciągnął Druzil, mówiąc płynnie językiem drowów.
– Cisza! – rozkazał Rai’gy, a mały imp był zmuszony się podporządkować. Czarodziej-kapłan popatrzył na Jarlaxle’a.
– Dlaczego protestujesz? – spytał Jarlaxle Druzila. – Czy nie jest pragnieniem twojego rodzaju, by znaleźć dostęp do naszego świata?
Druzil przekrzywił głowę i zmrużył oczy, przyjmując zamyśloną choć wciąż pełną obaw pozę.
– Ach, tak – kontynuował dowódca najemników. – Lecz ostatnio byłeś wezwany nie przez przyjaciół, lecz przez wrogów, jak mi powiedziano. Przez Cadderly’ego z Carradoon.
Druzil obnażył spiczaste zęby i zasyczał na wzmiankę o kapłanie. Wywołało to uśmiech na twarzach obydwu mrocznych elfów. Wyglądało na to, że Gromph Baenre nie pokierował ich źle.
– Chcielibyśmy zranić Cadderly’ego – wyjaśnił Jarlaxle z paskudnym uśmieszkiem. – Czy Druzil chciałby pomóc?
– Powiedz mi jak – odparł ochoczo imp.
– Musimy wiedzieć wszystko o tym człowieku – wytłumaczył Jarlaxle. – O jego wyglądzie i zachowaniu, jego historii i aktualnym miejscu zamieszkania. Powiedziano nam, że Druzil, ponad wszystkich w Otchłani, zna tego człowieka.
– Nienawidzi tego człowieka – sprostował imp i wydawał się naprawdę rozochocony. Nagle jednak cofnął się, wpatrując podejrzliwie w drowy. – Powiem wam, a wy mnie wypuścicie – stwierdził.
Jarlaxle popatrzył na Rai’gyego, ponieważ przewidzieli taką reakcję. Czarodziej-kapłan wstał, przeszedł na bok małego pomieszczenia i odsunął zasłonę, odsłaniając mały kocioł, bąbelkujący i kipiący.
– Jestem bez chowańca – wyjaśnił Rai’gy. – Imp dobrze by mi służył.
Czarne jak węgiel oczy Druzila zapłonęły czerwonym ogniem.
– Więc razem możemy sprawić ból Cadderly’emu i wielu innym ludziom – uznał Druzil.
– Czy Druzil się zgadza? – spytał Jarlaxle.
– Czy Druzil ma wybór? – zripostował sarkastycznie imp.
– Jeśli chodzi o służenie Rai’gy emu, owszem – odparł drow, a imp zdziwił się wyraźnie, podobnie jak Rai’gy. – Jeśli chodzi o ujawnienie wszystkiego, co wiesz o Cadderlym, nie. To zbyt ważne i nawet jeśli będziemy musieli dręczyć cię przez sto lat, zrobimy to.
– Wtedy Cadderly będzie martwy – powiedział cierpko Druzil.
– Lecz udręka pozostanie przyjemna dla mnie – szybko odrzekł Jarlaxle, a Druzil wiedział wystarczająco wiele o mrocznych elfach, by rozumieć, że nie była to pusta groźba.
– Druzil pragnie zranić Cadderly’ego – przyznał imp, błyskając czarnymi oczyma.
– Więc powiedz nam – powiedział Jarlaxle. – Wszystko. Jeszcze tego samego dnia, gdy Druzil i Rai’gy pracowali nad czarami, które zwiążą ich jako pana i chowańca, Jarlaxle siedział sam w pokoju, który zajął w dolnych piwnicach domu Basadoni. Istotnie wiele dowiedział się od impa, a najważniejsze ze wszystkiego było to, iż nie miał ochoty sprowadzać swej grupy w pobliże kogoś, kto nazywa się Cadderly Bonaduce. Wywołało to ogromną konsternację Druzila. Przywódca Duchowego Uniesienia, uzbrojony w magię przewyższającą dalece nawet magię Rai’gyego i Kimmuriela, mógłby okazać się zbyt potężnym przeciwnikiem. Co gorsza, Cadderly najwyraźniej odbudowywał zakon kapłański, otaczając się młodymi i silnymi akolitami, entuzjastycznymi idealistami.
– Najgorszy rodzaj – powiedział Jarlaxle, gdy Entreri wszedł do pokoju. – Idealiści – wyjaśnił skrytobójcy. – Ponad wszystko inne nienawidzę idealistów.
– To ślepi głupcy – zgodził się Entreri.
– To nieprzewidywalni fanatycy – wyjaśnił Jarlaxle. – Ślepi na niebezpieczeństwo oraz strach tak długo, jak sądzą, że ich droga jest zgodna z przykazaniami określonego boga.
– A przywódca tej innej gildii jest idealistą? – spytał zmieszany Entreri, bowiem sądził, że został wezwany, by przedyskutować nadchodzące spotkanie z pozostałymi gildiami Calimportu, by zakończyć wojnę, zanim się w ogóle rozpoczęła.
– Nie, nie, to inna kwestia – wytłumaczył Jarlaxle, machając lekceważąco ręką. – Związana jest z moją działalnością w Menzoberranzan, a nie z Calimportem. Niech cię nie kłopocze, bowiem twoje sprawy są zdecydowanie ważniejsze.
I Jarlaxle usunął ją ze swego umysłu, skupiając się na aktualniejszych problemach. Był zaskoczony świadectwem Druzila o Cadderlym, bowiem nigdy nie wyobrażał sobie, że człowiek może stanowić taki problem. Choć trzymał się stanowczo przekonania, by utrzymywać swe sługi z dala od Cadderly’ego, nie obawiał się, bowiem rozumiał, że Drizzt i jego przyjaciele wciąż byli daleko od wielkiej biblioteki znanej jako Duchowe Uniesienie.
Jarlaxle zamierzał nie pozwolić im ujrzeć tego miejsca.
* * *
– Tak, przyjemność cię spotkać! Och, przyjemność, królu Bruenorze, a dla twych bliskich moje błogosławieństwo – powiedział chyba po raz dziesiąty Bumpo Thunderpuncher, pulchny i niski krasnolud, z jaskrawopomarańczową brodą oraz wielkim i płaskim nosem, który przesunięty był lekko na jedną stronę jego rumianej twarzy, odkąd Denne Koryto wypłynęło z Wrót Baldura. Krasnoludzki statek był płaskodenny, wąski, długi na siedem metrów, z dwoma rzędami wioseł – choć normalnie używano tylko jednego – oraz długim pagajem z tyłu, do sterowania i odpychania się od dna. Bumpo oraz jego równie pulchny brat Donat rzucili się jeden przez drugiego na widok ósmego króla Mithrilowej Hali. Bruenor wydawał się szczerze zaskoczony, że jego imię urosło do takich rozmiarów, nawet wśród jego własnej rasy.
Teraz jednak owo zaskoczenie przeszło w zwykłą irytację, gdy Bumpo, Donat oraz ich dwaj wiosłujący kuzyni, Yipper i Quipper Fishsquisherowie wciąż zasypywali go komplementami, obietnicami lojalności oraz ogólnym lukrem.
Siedzący z dala od krasnoludów Drizzt i Catti-brie uśmiechnęli się. Tropiciel skakał spojrzeniem pomiędzy Catti-brie – jakże uwielbiał patrzeć na nią, gdy tego nie widziała – a grupą krasnoludów. Później zaś przenosił wzrok na Regisa, leżącego na brzuchu na dziobie z głową zwisającą przez przód łodzi, rysującego dłońmi obrazy na wodzie – a następnie do tyłu, na zanikający krajobraz Wrót Baldura.
Znów pomyślał o swym przejściu przez miasto, najspokojniejszych chwilach, jakich kiedykolwiek mógł doświadczyć drow, wliczając w to okazje, gdy miał na sobie magiczną maskę. Zasłużył sobie na ten spokój, wszyscy sobie zasłużyli. Gdy ich misja zostanie ukończona, a kryształowy relikt znajdzie się bezpiecznie w rękach Cadderly’ego, gdy już odszukają na nowo Wulfgara i pomogą mu przejść przez mrok, być może będą mogli znów podróżować po całym świecie, jedynie po to, by ujrzeć, co leży za krawędzią horyzontu bez kłopotów większych niż podskoki przechwalających się krasnoludów.
Drizzt naprawdę miał na ustach pełen zadowolenia uśmiech, znów znajdywał nadzieję, dla Wulfgara i dla nich wszystkich. Tamtego dnia, dziesięciolecia temu, gdy opuścił Menzoberranzan, nigdy by nie marzył, że kiedykolwiek będzie wiódł takie życie.
Wydało mu się wtedy, że jego ojciec, Zaknafein, który zginął, by dać mu tę szansę, obserwował go w tej chwili z innego planu, z odpowiedniego miejsca dla kogoś, kto tak na nie zasługiwał jak Żak.
Obserwował go i uśmiechał się.
Czy jest to królewski paląc, rycerski bastion, wieża czarodzieja, obozowisko wędrownych barbarzyńców, gospodarstwo z wytyczonymi kamieniami lub żywopłotem polami, czy też nawet mały, zwykły pokój przy tylnych schodach walącej się gospody, każdy z nas poświęca wiele energii na wyrzeźbienie własnego, małego królestwa. Od największego zamku do najmniejszej chatki, od szlacheckiej arogancji do bezpretensjonalnych pragnień najlichszych chłopów, w większości z nas istnieje podstawowa potrzeba posiadania, a przynajmniej gospodarzenia. Chcemy – potrzebujemy – odnaleźć własną krainę, własne miejsce w często zbyt zdumiewającym i przytłaczającym świecie, własne poczucie porządku w jednym małym zakątku świata, który często wydaje się zbyt wielki i zbyt nieprzewidywalny.
Tak więc rzeźbimy i wytyczamy, grodzimy i zamykamy, po czym zaciekle bronimy naszej przestrzeni mieczem lub widłami.
Istnieje nadzieja, że jest to koniec drogi, jaką postanowiliśmy przemierzać, spokojna i bezpieczna nagroda za życiowe próby. Mimo to nigdy do tego nie dochodzi, bowiem spokój nie jest miejscem, czy jest ono otoczone żywopłotem, czy wysokimi murami. Najpotężniejszy król, z największą armią, w najbardziej niezniszczalnej fortecy, niekoniecznie jest spokojną osobą. Zdecydowanie nie, bowiem cała ironia polega na tym, iż zdobycie takiego materialnego dobrobytu może działać przeciwko nadziei na prawdziwy spokój. Poza wszelkimi fizycznymi zabezpieczeniami leży jednak inna forma niepokoju, przed którą nie może uciec ani król, ani wieśniak. Nawet największy król, nawet najprostszy chłop, będzie czasami pełen niewypowiedzianej złości, którą wszyscy czasem odczuwamy. Nie chodzi mi tu o wściekłość tak wielką, że czasem nie można jej wyrazić, lecz raczej frustrację tak nieuchwytną i przenikającą, że nie można znaleźć na nią słów. Jest to ciche źródło emocjonalnych wybuchów przeciwko przyjaciołom i rodzinie, sprawca gniewu. Prawdziwej wolności od tego nie można odnaleźć w żadnym miejscu poza własnym umysłem i duszą.
Bruenor wyrzeźbił sobie swoje królestwo w Mithrilowej Hali, lecz nie znalazł tam spokoju. Wolał wrócić do Doliny Lodowego Wichru, miejsca, jakie nazywał domem, nie z potrzeby bogactwa, ani też że posiadał własną krainę, lecz ponieważ tam, na zmarzniętej północy, Bruenor doznał największej dozy wewnętrznego spokoju. Tam otoczył się przyjaciółmi, wśród nich mną, i choć się do tego nie przyzna – nie jestem pewien, czy w ogóle to dostrzega – jego powrót do Doliny Lodowego Wichru był tak naprawdę przyspieszony przez jego pragnienie powrotu do tego emocjonalnego miejsca i czasu, w którym ja, Catti-brie i tak, nawet Wulfgar, byliśmy razem. Bruenor wrócił w poszukiwaniu wspomnień.
Podejrzewam, że Wulfgar odnalazł teraz miejsce na swej drodze, bądź u jej końca, niszę, czy jest to tawerna w Luskan albo Waterdeep, wypożyczona stodoła w rolniczej wiosce, czy też nawet jaskinia w Grzbiecie Świata. Tym bowiem, czego Wulfgar nie posiada, jest wyraźny obraz tego, gdzie emocjonalnie chciałby być, bezpiecznego miejsca, do którego mógłby uciec. Jeśli znów je znajdzie, jeśli zdoła przedrzeć się przez zamęt swych dręczących wspomnień, wtedy on również wróci najprawdopodobniej do Doliny Lodowego Wichru, szukając praw dziw ego domu swej duszy.
W Menzoberranzan byłem świadkiem wielu małych królestw, jakie bezmyślnie pielęgnujemy, domów silnych, potężnych i zabarykadowanych przed wrogami w bezskutecznych próbach poszukiwania bezpieczeństwa. Kiedy zaś wyszedłem z Menzoberranzan do dzikiego Podmroku, również pragnąłem wyrzeźbić własną niszę. Spędziłem wiele czasu w jaskini, rozmawiając jedynie z Guenhwyvar i dzieląc przestrzeń z grzybowymi stworzeniami, które ledwo rozumiałem, które ledwo mnie rozumiały. Zabrnąłem do Blingdenstone, miasta głębinowych gnomów, i być może mogłem je uczynić mym domem, tyle, że pozostając tam, tak blisko miasta drowów, z pewnością sprowadziłbym zagładę na ich lud.
Tak więc wyszedłem na powierzchnię i znalazłem dom u Montolio de Brouchee, w jego cudownym górskim zagajniku, chyba pierwszym miejscu, w którym zaznałem wewnętrznego spokoju. Mimo to zaś nauczyłem się, że ów zagajnik nie był moim domem, bowiem gdy Montolio zginął, ku mojemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że nie mogę tam pozostać.
W końcu znalazłem swe miejsce i dowiedziałem się, że leży ono wewnątrz mnie, nie poza mną. Stało się to, gdy przybyłem do Doliny Lodowego Wichru, gdy poznałem Catti-brie i Bruenora. Dopiero wtedy nauczyłem się pokonywać niewypowiedziany wewnętrzny gniew. Dopiero wtedy poznałem prawdziwy spokój.
Teraz zabieram ów spokój ze sobą, czy towarzyszą mi moi przyjaciele, czy też nie. Do mnie należy królestwo serca i duszy, chronione przez szczerą miłość, przyjaźń i ciepłotę wspomnień. Jest lepsze niż jakiekolwiek ziemskie królestwo, silniejsze niż ściana jakiegokolwiek zamku i, co najważniejsze, przenośne.
Mogę jedynie mieć nadzieję i modlić się, że Wulfgar wyłoni się w końcu z ciemności i dotrze do tego samego emocjonalnego miejsca.
Drizzt Do’Urden
ROZDZIAŁ 19
ODNOŚNIE WULFGARA
Delly owinęła się mocniej płaszczem, bardziej starając się ukryć swą płeć, niż odegnać mroźne powiewy. Szła szybko ulicą, próbując dotrzymać kroku cienistej sylwetce okrążającej przed nią zakręty, mężczyźnie, co do którego jeden z klientów Cutlassa zapewnił ją, iż istotnie jest to Morik Łotr, który bez wątpienia przybył na kolejną misję szpiegowską.
Delly skręciła w alejkę i on tam był. Stał tuż przed nią, czekając na nią ze sztyletem w dłoni.
Delly zatrzymała się gwałtownie, podnosząc ręce w desperackim błaganiu o życie.
– Proszę, mistrzu Moriku! – krzyknęła. – Ja tylko chciałam z tobą porozmawiać.
– Moriku? – powtórzył mężczyzna, a jego kaptur zsunął się, odsłaniając ciemnoskórą twarz – zbyt ciemną jak na szukanego przez Delly mężczyznę.
– Och, błagam o wybaczenie, dobry panie! – wyjąkała Delly, cofając się. – Myślałam, że jesteś kimś innym. – Mężczyzna zaczął odpowiadać, lecz Delly ledwo go słyszała, bowiem obróciła się i pobiegła z powrotem do Cutlassa.
Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość, uspokoiła się i zwolniła na tyle, by zastanowić się nad sytuacją. Od walki z Wyrwidębem ona i wielu innych klientów widywali Morika Łotra w każdym cieniu i za każdym rogiem. Czy też wszyscy, w swym strachu, po prostu myśleli, iż widzieli niebezpiecznego mężczyznę? Sfrustrowana tą myślą, wiedząc, że w jej rozumowaniu istotnie jest sporo prawdy, Delly westchnęła głęboko i pozwoliła, by jej płaszcz się rozpostarł.
– Rezygnujesz więc z ostrożności, Delly Curtie? – dobiegło pytanie z boku.
Oczy Delly rozszerzyły się, gdy dziewczyna odwróciła się, by spojrzeć na cienistą sylwetkę pod ścianą, sylwetkę należącą do głosu, który rozpoznała. Kobieta poczuła, jak w gardle narasta jej gula. Szukała Morika, lecz teraz, gdy to on ją znalazł na swoich warunkach, czuła się naprawdę głupio. Zerknęła z powrotem na ulicę prowadzącą do Cutlassa, zastanawiając się, czy zdołałaby tam dotrzeć, zanim sztylet ugodziłby ją w plecy.
– Pytałaś o mnie i szukałaś mnie – niedbale stwierdził Morik.
– Ja nie robiłam żadnych takich...
– Byłem jednym z tych, których zapytałaś – przerwał cierpko Morik. Jego głos zmienił całkowicie ton i akcent gdy dodał – Powiedz mi więc, panienko, dlaczego chcesz widzieć tego małego paskudnego nożownika?
Zbiło to Delly z tropu, przypomniało dobrze jej spotkanie ze staruszką, która wypowiedziała te właśnie słowa tym właśnie głosem. I nawet gdyby nie rozpoznała słów czy głosu, nawet przez chwilę nie wątpiłaby w zdolności mężczyzny, który dobrze był znany w Luskan jako mistrz charakteryzacji. Widziała Morika przy kilku okazjach, intymnych okazjach, wiele miesięcy temu. Za każdym razem wyglądał inaczej, i nie chodziło tu tylko o rysy fizyczne, lecz również o zachowanie, sposób chodzenia, mówienia, a nawet sposób kochania się. Krążące od lat po Luskan plotki twierdziły, iż Morikiem było naprawdę kilka różnych osób, i choć Delly uważała, że to przesada, zdała sobie właśnie sprawę, iż gdyby okazały się prawdziwe, nie byłaby zaskoczona.
– Więc mnie znalazłaś – powiedział stanowczo Morik.
Delly przystanęła, nie będąc pewna, co robić dalej. Dopiero wyraźne poruszenie Morika popchnęło ją do wypalenia – Chcę, żebyś zostawił Wulfgara w spokoju. Dał Wyrwidębowi to, o co Wyrwidąb prosił, i nie rzuciłby się na niego, gdyby on tego nie zrobił.
– Dlaczego miałby mnie obchodzić Wyrwidąb? – spytał Morik, wciąż używając tonu, który wydawał się mówić, że niewiele poświęcił temu myśli. – Irytujący był z niego zbir, o ile wiem. Ulica Półksiężyca wydaje się bez niego lepszym miejscem.
– Cóż, więc go nie mścisz – stwierdziła Delly. – Ale wieść niesie, że nie przepadasz za Wulfgarem i chcesz dowieść...
– Nie mam nic do dowiedzenia – przerwał Morik.
– Co więc z Wulfgarem? – zapytała Delly. Morik wzruszył niezobowiązująco ramionami.
– Mówisz tak, jakbyś kochała tego mężczyznę, Delly Curtie. Delly zaczerwieniła się mocno.
– Mówię również za Arumna Gardpecka – stwierdziła. – Wulfgar był dobry dla Cutlassa i z tego, co wiemy, nie sprawił żadnych kłopotów.
– Ach, wygląda na to, jakbyś rzeczywiście go kochała, Delly, i to więcej niż trochę – powiedział ze śmiechem Morik. – A sądziłem, że Delly Curtie kocha każdego mężczyznę tak samo.
Delly znów się zaczerwieniła, jeszcze mocniej.
– Oczywiście gdybyś rzeczywiście go kochała, to ja, z obowiązku wobec wszystkich innych zalotników, musiałbym dopilnować jego śmierci – stwierdził Morik. – Widzisz, uważałbym to za swą powinność wobec ludzi z Luskan, bowiem taki skarb jak Delly Curtie nie może być trzymany przez jednego mężczyznę.
– Ja go nie kocham – powiedziała stanowczo Delly. – Ale proszę cię, w imieniu swoim i Arumna, żebyś go nie zabijał.
– Nie jesteś w nim zakochana? – spytał Morik szelmowsko.
Delly potrząsnęła głową.
– Dowiedź tego – rzekł Morik, wyciągając rękę, by pociągnąć za pasek sukienki Delly.
Kobieta wahała się przez krótką chwilę. Później zaś – jedynie dla Wulfgara, bowiem nie chciała tego robić – skinęła głową.
Morik Łotr leżał sam w swym wynajętym łóżku. Delly dawno odeszła – do łóżka Wulfgara, jak sądził. Mężczyzna pociągnął mocno ze swej fajki, delektując się odurzającym aromatem egzotycznego i mocnego ziela fajkowego.
Zastanawiał się nad swym dzisiejszym szczęściem, nie był bowiem z Delly Curtie od ponad roku i zapomniał, jak cudowna potrafiła być.
Zwłaszcza gdy nic go to nie kosztowało, zaś tej nocy właśnie tak było. Morik istotnie obserwował Wulfgara, lecz nie miał zamiaru go zabijać. Los Wyrwidęba pokazał mu dobrze, jak niebezpieczna mogła okazać się taka próba.
Planował jednak odbyć długą rozmowę z Arumnem Gardpeckiem, a spotkanie z Delly z pewnością to teraz ułatwi. Nie było potrzeby zabijać barbarzyńcy, tak długo jak Arumn trzymał go u siebie.
* * *
Delly gmerała przy sukience i płaszczu, doprowadzając wszystko do porządku po swym spotkaniu z Morikiem. Pokonała zakręt korytarza i była naprawdę zaskoczona, widząc majaczącą przed nią ulicę i zanim zdołała pomyśleć, była już na zewnątrz. Zaś cały świat kręcił się dookoła.
Gdy w końcu zdołała odzyskać orientację, zerknęła za siebie i ujrzała skąpaną w blasku księżyca ulicę, zaś gospoda, w której zostawiła Morika, leżała wiele metrów dalej. Nie rozumiała tego, czyż bowiem jeszcze przed chwilą tam nie była? Delly wzruszyła jedynie ramionami. Nierozumienie czegoś nie było wcale czymś niezwykłym. Potrząsnęła głową, uznawszy, że Morik naprawdę wprowadził jej tej nocy zamęt w myślach, po czym skierowała się z powrotem do Cutlassa.
Po drugiej stronie wymiarowych drzwi, które przeniosły kobietę z gospody, Kimmuriel Oblodra niemal roześmiał się w głos z powodu widowiska. Zadowolony z kamuflującego go płaszcza piwahvi – bowiem Jarlaxle nalegał, żeby nie pozostawił żadnych śladów po swym pobycie w Luskan, zaś dowódca najemników uważał zamordowanych ludzi za ślady – drow okrążył zakręt w korytarzu i ustawił swój kolejny przestrzenny skok.
Skrzywił się na tę myśl, przypominając sobie, by załatwić to delikatnie – on i Rafgy dość nieźle sprawdzili Morika Łotra i Kimmuriel wiedział, że mężczyzna ten był niebezpieczny, przynajmniej jak na człowieka. Psionik wzniósł barierę kinetyczną, skupiając na niej wszystkie swe myśli, po czym wywołał drzwi wymiarowe w korytarzu oraz za drzwiami Morika.
Mężczyzna leżał na swym łóżku, skąpany w miękkim blasku swej fajki oraz węgli w kominku po przeciwległej stronie pokoju, lecz podniósł się natychmiast, wyraźnie wyczuwając jakieś zakłócenie. Kimmuriel przeszedł przez portal, jeszcze silniej skupiając swe myśli na barierze kinetycznej. Jeśli dezorientacja po przestrzennym spacerze pozbawi go koncentracji, najprawdopodobniej będzie martwy, zanim jeszcze jego myśli zdołają się rozplatać.
Istotnie, drow poczuł, jak Morik rzuca się na niego, poczuł dźgnięcie sztyletem w żołądek. Kinetyczna bariera wytrzymała jednak i wchłonęła cios. Gdy znów mógł skupić swą świadomość, przyjął dwa kolejne trafienia, odepchnął się od mężczyzny i wywinął na bok, stając przed Morikiem i śmiejąc się z niego.
– Nie możesz mnie zranić – powiedział niepewnie, bowiem jego znajomość wspólnego języka nie należała do perfekcyjnej, nawet przy magii, jaką rzucił na niego Rai’gy.
Oczy Morika zwiększyły się znacznie, gdy mężczyzna uświadomił sobie prawdę o intruzie, gdy doszedł do przekonania, że w jego pokoju pojawił się elf drow. Morik rozejrzał się dookoła, najwyraźniej szukając drogi ucieczki.
– Przyszedłem porozmawiać, Moriku – wyjaśnił Kimmuriel, nie mając ochoty na ściganie go po całym Luskan. – Nie by cię zranić.
Morik ledwo wydawał się uspokoić na zapewnienie mrocznego elfa.
– Przynoszę dary – ciągnął Kimmuriel, po czym rzucił na łóżko małe pudełko o brzęczącej zawartości. – Belaern i ziele fajkowe z wielkiej jaskini Yoganith. Bardzo dobre. Musisz odpowiedzieć na pytania.
– Jakie pytania? – spytał wciąż nerwowy złodziej, pozostając w obronnej pozycji i jedną dłonią obracając ciągle sztylet. – Kim jesteś?
– Mój pan jest... – Kimmuriel przerwał, szukając odpowiedniego słowa. – Szczodry – zdecydował. – Oraz bezlitosny. Ty załatwiasz z nami sprawę.. – Przerwał i podniósł dłoń, by powstrzymać odpowiedź, zanim jeszcze Morik zdołał się odezwać. Kimmuriel poczuł brzęczącą w nim energię, a gdy ją wstrzymywał, wysączała go tak, że nie mógł sobie na to pozwolić. Skupił uwagę na małym krzesełku, posyłając w nie swe myśli, poruszając nim i sprawiając, że przeszło tuż obok niego.
Dotknął go, gdy stanęło przed nim, wyzwalając całą energię uderzeń Morika, roztrzaskując drewniane krzesełko w drzazgi. Morik przyjrzał mu się sceptycznie, nie rozumiejąc.
– Ostrzeżenie? – spytał. Kimmuriel jedynie uśmiechnął się.
– Nie podobało ci się moje krzesło?
– Mój pan pragnie cię zatrudnić – wyjaśnił Kimmuriel. – Potrzebuje oczu w Luskan.
– Oczu i miecza? – spytał Morik i zwęziły mu się oczy.
– Oczu i niczego więcej – odparł Kimmuriel. – Powiesz mi teraz o tym, którego zwie się Wulfgar, a później będziesz go obserwował i opowiadał o nim, gdy będę do ciebie wracał.
– Wulfgar? – mruknął pod nosem Morik, nużąc się już tym imieniem.
– Wulfgar – odpowiedział Kimmuriel, który nie powinien być w stanie usłyszeć, lecz, dzięki swym czułym drowim uszom, oczywiście usłyszał. – Ty go obserwuj.
– Raczej go zabiję – stwierdził Morik. – Jeśli sprawia kłopoty... – przerwał nagle, gdy w ciemnych oczach Kimmuriela błysnęły mordercze zamiary.
– To nie – wytłumaczył drow. – Kyorlin... obserwuj go. Cicho. Wrócę i będę miał więcej belaern. – Wskazał na pudełko na łóżku i powtórzył drowie słowo „belaern” z dużym naciskiem.
Zanim Morik zdołał spytać o cokolwiek innego, pokój zaciemnił się całkowicie, czernią tak idealną, że mężczyzna nie byłby w stanie widzieć swej dłoni, nawet gdyby machał nią sobie tuż przed oczyma. Obawiając się ataku, Morik pochylił się i rzucił przed siebie, jednocześnie tnąc sztyletem.
Mroczny elf już dawno jednak zniknął, wrócił przez swe wymiarowe drzwi do korytarza, a następnie na ulicę, po czym z powrotem przez teleportacyjną bramę Rai‘gyego. Drow przeszedł całą drogę do Calimportu, zanim kula mroku rozpłynęła się w pokoju Morika. Rai’gy i Jarlaxle, obydwaj obserwujący wymianę, pokiwali z aprobatą głowami.
Strefa wpływu Jarlaxle’a na świecie powierzchni naprawdę się poszerzyła.
* * *
Morik wyłonił się z wahaniem spod łóżka, gdy węgle w kominku pojawiły się nareszcie z powrotem. Jakaż to dziwna noc! – pomyślał. Najpierw Delly, choć to nie było takie niespodziewane, bowiem wyraźnie kochała Wulfgara i wiedziała, że Morik z łatwością by go zabił.
Lecz teraz... drow! Drow przyszedł do Morika porozmawiać o Wulfgarze! Czy wszystko na ulicach Luskan zaczęło nagle kręcić się wokół Wulfgara? Kim był ten mężczyzna i dlaczego przyciągał tak zdumiewającą uwagę?
Morik spojrzał na roztrzaskane krzesło – był to czyn robiący wrażenie – po czym, sfrustrowany, rzucił swym sztyletem tak, że ten wbił się głęboko w przeciwległą ścianę. Następnie podszedł do łóżka.
– Belaern – powiedział cicho, zastanawiając się, co to mogło znaczyć. Czy mroczny elf nie powiedział czegoś o zielu fajkowym?
Ostrożnie zbadał nie wyróżniające się pudełko. Nic nie znalazłszy i doszedłszy do wniosku, że mroczny elf mógłby zastosować bardziej bezpośrednią metodę, by go zabić, jeśli miałby taki zamiar, ustawił porządnie pudełko na nocnym stoliku i delikatnie odciągnął zasuwkę, po czym podniósł wieczko.
Spojrzały na niego klejnoty i złoto oraz paczuszki ciemnego ziela.
– Belaern – powtórzył Morik, a jego uśmiech promieniał tak samo jak leżący przed nim skarb. A więc miał obserwować Wulfgara, co i tak zamierzał robić, i jeszcze będzie szczodrze wynagradzany za swe wysiłki.
Pomyślał o Delly Curtie. Popatrzył na zawartość otwartego pudełka i rozrzucone prześcieradła.
Nie była to zła noc.
* * *
Przez kilka dni w Cutlassie było cicho i spokojnie. Po zgonie legendarnego Wyrwidęba nikt nie przychodził, by wyzywać Wulfgara. Gdy jednak spokój został przerwany, nastąpiło to w wielkim stylu. Do przystani Luskan przybił nowy statek, którego załoga zbyt długo przebywała na wodzie i szukała dobrej bijatyki.
I znalazła ją w tawernie, która niemal się od tego zawaliła.
Po wielu minutach walki Wulfgar uniósł ostatniego szamoczącego się marynarza nad głowę i cisnął nim przez dziurę w ścianie, stworzoną przez czterech wyrzuconych wcześniej przez barbarzyńcę mężczyzn. Kolejny uparty wilk morski próbował wejść z powrotem przez otwór, ale Wulfgar trafił go w twarz butelką.
Następnie wielki mężczyzna otarł przedramieniem zakrwawioną twarz, wziął kolejną butelkę – tym razem pełną – i potoczył się do najbliższego całego stolika. Upadłszy na krzesło i wziąwszy duży haust, Wulfgar skrzywił się, bowiem alkohol obmył mu rozerwaną wargę.
Przy barze siedzieli wyczerpani i zmaltretowani Josi oraz Arumn. Wulfgar najbardziej odczuł jednak atak, bowiem ci dwaj mieli jedynie drobne ranki i siniaki.
– Jest nieźle poraniony – stwierdził Josi, wskazując na wielkiego mężczyznę – szczególnie na jego nogę, bowiem spodnie Wulfgara były nasączone krwią. Jeden z marynarzy ugodził go mocno deską, która pękła i rozerwała materiał oraz skórę, pozostawiając wiele dużych drzazg, wbitych głęboko w nogę barbarzyńcy.
Josi podszedł do Wulfgara i zaczął owijać mu nogę czystym płótnem. Nacisnął przy tym mocno na drzazgi i Wulfgar warknął z bólu. Wojownik wziął kolejny głęboki łyk zabijającego ból alkoholu.
– Delly znów się nim zajmie – stwierdził Arumn. – To stało się jej przeznaczeniem.
– Ma dużo roboty – zgodził się Josi ponurym tonem. – Wydaje mi się, że tę czeredę skierowała do nas ostatnia pokonana przez Wulfgara banda – Rossie Doone i jego zbiry. Zawsze będzie ktoś, kto wyzwie chłopaka.
– I pewnego dnia trafi na lepszego od siebie. Jak Wyrwidąb – powiedział cicho Arumn. – Obawiam się, że nie umrze spokojnie w łóżku.
– Ani też nie przeżyje żadnego z nas – dodał Josi, obserwując, jak Delly wyprowadza barbarzyńcę z sali.
Akurat wtedy kolejnych dwóch awanturniczych marynarzy wpadło przez rozbitą ścianę, biegnąc prosto na Wulfgara. Tuż przed tym jak go dopadli, wielki barbarzyńca odepchnął Delly, po czym obrócił się, posyłając pięść pomiędzy wyciągnięte ręce jednego z mężczyzn i uderzając go w twarz. Napastnik upadł, jakby nogi zamieniły się pod nim w watę.
Drugi marynarz wpadł na Wulfgara, lecz wielki mężczyzna nie przesunął się nawet na centymetr, jęknął jedynie i przyjął kombinację ciosów z lewej i prawej strony.
Następnie Wulfgar chwycił napastnika za ramiona i ścisnął mocno, unosząc mężczyznę z podłogi. Gdy marynarz starał się go uderzać pięściami i kopać, barbarzyńca potrząsnął nim tak gwałtownie, że mężczyzna odgryzł sobie czubek języka.
A później już leciał, po tym jak Wulfgar przebiegł dwa kroki i cisnął nim przez dziurę w ścianie. Barbarzyńca nie wycelował jednak dobrze i mężczyzna uderzył w ścianę jakieś trzydzieści centymetrów na lewo od otworu.
– Wypchnę go za ciebie – zawołał spod baru Josi Puddles. Wulfgar przytaknął, znów przyjął ramię Delly i powoli odszedł.
– Lecz to on zabierze ze sobą swą nagrodę, czyż nie? – stwierdził z chichotem Arumn Gardpeck.
– Mój drogi Domo – wycedziła Sharlotta Yespers, podchodząc uwodzicielsko, by położyć swe długie palce na ramionach przywódcy szczurołaków. – Czy nie widzisz obopólnych korzyści z naszego sojuszu?
– Widzę, jak Basadoni wchodzą do moich kanałów – odpowiedział z warknięciem Domo Quillilo. Był teraz w ludzkiej formie, lecz wciąż miał cechy – takie jak sposób, w jaki kręcił nosem – które wydawały się bardziej pasować do szczura. – Gdzie jest stary łajdak?
Artemis Entreri zaczął odpowiadać, lecz Sharlotta rzuciła mu spojrzenie, prosząc go, by podążył za jej przewodem. Skrytobójca rozsiadł się w swym fotelu, bardziej niż zadowolony, że to Sharlotta zajmuje się takimi jak Domo.
– Stary łajdak – zaczęła kobieta, naśladując zdecydowanie niepochlebny ton Domo – zabezpiecza właśnie teraz sojusz z jeszcze potężniejszym sojusznikiem, z którym Domo nie chciałby mieć do czynienia.
Oczy szczurołaka zmrużyły się niebezpiecznie, nie przywykł do tego, by mu grożono.
– Z kim? – spytał. – Z tymi śmierdzącymi koboldami, które biegały po naszych kanałach?
– Koboldami? – powtórzyła ze śmiechem Sharlotta. – Nie całkiem. Nie, one są tylko mięsem, siłą poprzedzającą naszego nowego sojusznika.
Przywódca szczurołaków odsunął się od kobiety, wstał ze swego fotela i przeszedł przez pokój. Wiedział, że w kanałach i w dolnych piwnicach domu Basadoni miała miejsce walka. Wiedział, że było w nią zaangażowane wiele koboldów oraz żołnierzy Basadoni, a także, jak powiedzieli mu jego szpiedzy, również jakieś inne stworzenia. Nie widziano ich, lecz wyraźnie były potężne i dysponowały magią. Z samego faktu, że Sharlotta żyje, wnioskował również, iż Basadoni, a przynajmniej ich część, przetrwali. Domo podejrzewał, że miał miejsce zamach, za którym stało tych dwoje, Sharlotta i Entreri. Oboje twierdzili, że stary Basadoni wciąż żyje, choć Domo nie był pewien, czy w to wierzyć, lecz przyznali, że Kadran Gordeon, przyjaciel Domo, został zabity. Było to nieszczęście, jak powiedziała Sharlotta, lecz Domo rozumiał, że ani szczęście, ani nieszczęście nie miało z tym nic wspólnego.
– Dlaczego on mówi za starego? – spytał szczurołak Sharlottę z pogardą w głosie, kiwając głową w kierunku Entreriego. Domo nie przepadał za Entrerim. Podobnie zresztą jak większość szczurołaków, odkąd Entreri zamordował jednego z legendarnych członków ich klanu w Calimporcie, skrytego i niegodziwego osobnika o imieniu Rassiter.
– Ponieważ tak postanowiłem – wtrącił się gwałtownie Entreri, zanim Sharlotta zdołała zainterweniować. Kobieta rzuciła w stronę skrytobójcy kwaśne spojrzenie, po czym znów złagodziła minę, gdy popatrzyła na Domo.
– Artemis Entreri jest dobrze obeznany w zwyczajach Calimportu – wyjaśniła. – Odpowiedni emisariusz.
– Mam mu ufać? – spytał z niedowierzaniem Domo.
– Masz ufać, że układ, jaki proponujemy tobie i twoim pobratymcom, jest najlepszym, jaki znalazłbyś w mieście – odrzekła Sharlotta.
– Masz ufać, że jeśli nie skorzystasz z układu – dodał Entreri – ogłosisz przeciwko nam wojnę. Nie jest to przyjemna perspektywa, zapewniam cię.
Szczurze oczy Domo znów się zwęziły, gdy stwór przyglądał się skrytobójcy, lecz był na tyle rozsądny, że nie naciskał mocniej na Artemisa Entreriego.
– Znów porozmawiamy, Sharlotto – powiedział. – Ty, ja i stary Basadoni. – Z tymi słowy szczurołak wyszedł. Dwaj strażnicy Basadoni otoczyli go, zaraz gdy opuścił pokój i odeskortowali do piwnic, gdzie mógł już znaleźć sobie drogę powrotną do swych kanałów.
Ledwo zniknął, a w ścianie za Sharlotta i Entrerim otworzyły się sekretne drzwi i do pokoju wszedł Jarlaxle.
– Zostaw nas – polecił Sharlotcie drowi najemnik, a jego ton wskazywał, że nie był zbytnio zadowolony z rezultatów.
– Twoje zachowanie było godne podziwu – powiedział do niej Jarlaxle, zaś ona skinęła głową.
– Ale ja zawiodłem – rzekł Entreri, zaraz gdy za kobietą zamknęły się drzwi. – Szkoda.
– Te spotkania znaczą dla nas wszystko – powiedział do niego Jarlaxle. – Jeśli zdołamy zabezpieczyć naszą potęgę i przekonać inne gildie, że nie są w niebezpieczeństwie, mój pierwszy zestaw poleceń zostanie wykonany.
– I wtedy będzie mógł rozpocząć się handel pomiędzy Calimportem a Menzoberranzan – rzekł Entreri z sarkazmem, rozkładając szeroko ręce. – Wszystko dla zysku Menzoberranzan.
– Wszystko dla dobra Bregan D’aerthe – sprostował Jarlaxle. – I ma mnie to obchodzić? – spytał bez ogródek Entreri. Jarlaxle milczał przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad postawą i tonem mężczyzny.
– W mojej grupie istnieją tacy, którzy obawiają się, że nie masz dość woli, by to prowadzić – powiedział, i choć przywódca najemników nie pozwolił sobie nawet na odrobinę groźnego tonu, Entreri wystarczająco dobrze rozumiał praktyki mrocznych elfów, by uświadomić sobie złowieszcze konsekwencje.
– Nie masz do tego serca? – zapytał najemnik. – Czemu? Jesteś przecież na dobrej drodze, by stać się najbardziej wpływowym paszą, jaki kiedykolwiek władał ulicami Calimportu. Królowie będą się przed tobą kłaniać, składać ci hołd i skarby.
– A ja będę ziewał w ich paskudne twarze – odparł Entreri.
– Tak, to wszystko cię nudzi – stwierdził Entreri. – Nawet walka. Utraciłeś swe cele i pragnienia, odrzuciłeś je. Dlaczego? Czy to strach? Czy też po prostu uważasz, że nie można już nic osiągnąć?
Entreri poruszył się niespokojnie. Oczywiście od dawna wiedział dokładnie o tym, o czym mówił Jarlaxle, lecz teraz ugodziło go dotkliwie słuchanie, jak ktoś inny wysławia zalegającą wewnątrz niego pustkę.
– Czy jesteś tchórzem? – spytał Jarlaxle.
Entreri roześmiał się z absurdalności tej uwagi, nawet zastanawiał się, czy nie wyskoczyć z fotela i nie zaatakować drowa. Znał techniki Jarlaxle’a i wiedział, że najprawdopodobniej zginąłby, zanim dotarłby do szydzącego najemnika, lecz mimo to poważnie rozważał to posunięcie. Wtedy Jarlaxle ugodził go w sposób, który postawił go na baczność.
– Czy też to dlatego, że ujrzałeś Menzoberranzan? – zapytał.
Entreri wiedział, że w dużej mierze jest to właśnie z tym związane, a jego mina ukazała wyraźnie Jarlaxle’owi, że trafił w czuły punkt.
– Czujesz się upokorzony? – spytał drow. – Czy widok Menzoberranzan był dla ciebie upokarzający?
– Zniechęcający – sprostował Entreri głosem pełnym siły i jadu. – Widzieć taką głupotę na tak wielką skalę.
– Ach, i wiesz, że jest to głupota, która odzwierciedla twoją własną egzystencję – stwierdził Jarlaxle. – Wszystko co Artemis Entreri starał się osiągnąć, zostało przedstawione na wielką skalę w mieście drowów.
Wciąż siedząc, Entreri wyłamał ręce i przygryzł wargę, przysuwając się bliżej, by zaatakować.
– Czyż więc twoje życie jest kłamstwem? – ciągnął nie zaniepokojony Jarlaxle, po czym cisnął werbalnym sztyletem w samo serce Entreriego. – Czyż tego właśnie nie powiedział ci Drizzt Do’Urden?
Na chwilę na stoickiej twarzy Entreriego pojawił się błysk wściekłości, a Jarlaxle roześmiał się w głos.
– Nareszcie jakiś znak życia z twojej strony! – powiedział. – Znak pragnienia, nawet jeśli owym pragnieniem jest wyrwanie mi serca. – Westchnął głośno i ściszył głos. – Wielu z moich towarzyszy nie uważa, abyś był wart zachodu – przyznał. – Ja jednak wiem lepiej, Artemisie Entreri. Jesteśmy przyjaciółmi, ty i ja, bardziej podobnymi do siebie niż którykolwiek z nas chciałby przyznać. Leży przed tobą potęga, jeśli tylko zdołam pokazać ci drogę.
– Mówisz głupoty – rzekł pewnym głosem Entreri.
– Droga ta wiedzie przez Drizzta Do’Urdena – kontynuował bez wahania Jarlaxle. – To otwór w twym sercu. Musisz znów z nim walczyć, na wybranych przez siebie warunkach, ponieważ duma nie pozwala ci iść naprzód, dopóki ta sprawa nie zostanie załatwiona.
– Już zbyt wiele razy z nim walczyłem – zripostował Entreri, rozzłaszczając się jeszcze bardziej. – Nie chcę go już nigdy więcej widzieć.
– Możesz tak twierdzić – powiedział Jarlaxle. – Lecz kłamiesz, przede mną i przed sobą. Dwukrotnie ty i Drizzt Do’Urden walczyliście uczciwie i dwukrotnie Entreri uciekł.
– W kanałach był mój! – zaprzeczył skrytobójca. – I byłby, gdyby przyjaciele nie przyszli mu na pomoc.
– A na urwisku przy Mithrilowej Hali to on okazał się silniejszy.
– Nie! – sprzeciwił się Entreri, na chwilę tracąc fasadę spokoju. – Nie. Pokonałem go.
– Szczerze w to wierzysz, a w związku z tym zostałeś uwięziony przez bolesne wspomnienia – stwierdził Jarlaxle. – Opowiedziałeś mi szczegółowo o tej walce, a i ja obserwowałem trochę z boku. Obydwaj wiemy, że każdy z was mógł wygrać ten pojedynek. I to cię nęka. Gdyby Drizzt wyraźnie cię pokonał, a jednak zdołałbyś przeżyć, mógłbyś spokojnie żyć dalej. Gdybyś zaś ty pokonał jego, nieważne czy żyłby, czy nie, nie myślałbyś już o nim. To niewiedza tak cię gryzie, mój przyjacielu. Ból świadomości, że istnieje rywalizacja, która nie została jeszcze rozstrzygnięta, która zasłania ci wszelkie inne aspiracje, czy byłyby to pragnienia większej potęgi, czy też po prostu hedonistycznych przyjemności, jedno i drugie zdecydowanie w twoim zasięgu.
Entreri oparł się wygodnie, wydając się już bardziej zaintrygowany niż zdenerwowany.
– I to również mogę ci dać – wyjaśnił Jarlaxle. – To, czego pragniesz najbardziej ze wszystkiego, jeśli tylko przyznasz, co leży w twoim sercu. Mogę teraz bez ciebie kontynuować moje plany co do Calimportu. Sharlotta jest dobrą fasadą, a ja jestem zbyt mocno okopany, by można mnie było usunąć. Mimo to nie pragnę takiego układu. Dla moich wypraw na powierzchnię pragnę Artemisa Entreriego prowadzącego Bregan D’aerthe, prawdziwego Artemisa Entreriego, a nie tę skorupę jego dawnego wroga, zbyt zaabsorbowaną czczą i pustą rywalizacją z buntownikiem Drizztem, by skoncentrować się na tych umiejętnościach, które wynoszą go ponad wszystkich innych.
– Umiejętnościach – powtórzył sceptycznie Entreri i odwrócił wzrok.
Jarlaxle wiedział jednak, że do niego dotarł, że zamachał przed oczyma Entreriego kąskiem, któremu skrytobójca nie mógł się oprzeć.
– Zostało jeszcze jedno spotkanie – wytłumaczył Jarlaxle. – Moi drowi wspólnicy i ja będziemy cię bacznie obserwować, gdy będziesz rozmawiał z przywódcami Grabieżców, emisariuszami paszy Wroninga, Quentinem Bodeau oraz Dwahvel Tiggerwillies. Wypełnij dobrze swoje obowiązki, a ja dostarczę ci Drizzta Do’Urdena.
– Zażądają widzenia z paszą Basadonim – uznał Entreri, a sam fakt, że poświęcał w ogóle myśli nadchodzącemu spotkaniu, powiedział Jarlaxle’owi, iż przynęta chwyciła.
– Nie masz maski? – spytał Jarlaxle.
Entreri wahał się przez chwilę, nie rozumiejąc, lecz nagle zdał sobie sprawę, o czym mówi Jarlaxle: o magicznej masce, którą zabrał Catti-brie w Menzoberranzan. Użył jej, by wcielić się w Grompha Baenre, arcymaga miasta drowów, aby wślizgnąć się do kwater Grompha i zabezpieczyć cenną Pajęczą Maskę, która pozwoliła mu dostać się w poszukiwaniu Drizzta do domu Baenre.
– Nie mam jej – powiedział szorstko, wyraźnie nie chcąc rozwijać wątku.
– Szkoda – rzekł Jarlaxle. – Uprościłoby to sprawę. Nie martw się jednak, bowiem wszystko zostanie zorganizowane – obiecał drow, po czym, wykonawszy zamaszysty ukłon, opuścił pokój, opuścił Artemisa Entreriego.
– Drizzt Do’Urden – powiedział skrytobójca i teraz nie było już w jego głosie jadu, jedynie beznamiętna rezygnacja. Istotnie, Jarlaxle skusił go, pokazał mu inną stronę jego wewnętrznego zamętu, nad którą się nie zastanawiał – przynajmniej nie szczerze. Po ucieczce z Menzoberranzan, gdy ostatni raz spoglądał na Drizzta, Entreri powiedział sobie z niemałym przekonaniem, że wyszedł z tego razem ze zbuntowanym drowem, że miał nadzieję nigdy już nie ujrzeć wstrętnego Drizzta Do’Urdena.
Czy było to jednak prawdą?
Jarlaxle słusznie stwierdził, iż nie została pomiędzy nimi rozstrzygnięta kwestia, kto jest lepszym szermierzem. Walczyli przeciwko sobie w dwóch zaciekłych pojedynkach – w Menzoberranzan oraz w dolnych tunelach Mithrilowej Hali, zanim klan Bruenora odzyskał to miejsce. Obydwa spotkania pokazały, że w kwestii stylu walki oraz męstwa byli praktycznie zwierciadłami siebie nawzajem.
W kanałach walka była wyrównana, dopóki Entreri nie splunął brudną wodą Drizztowi w twarz, uzyskując przewagę. Wtedy jednak pojawiła się ta wstrętna Catti-brie ze swym śmiercionośnym hakiem i odpędziła skrytobójcę. Entreri wierzył, że walka na półce skalnej należała do niego, dopóki drow nie wykorzystał nieuczciwej przewagi, używając swej wrodzonej magii, by rzucić na nich obu sferę mroku. Nawet wtedy Entreri miał szansę na wygraną, dopóki własna ekscytacja nie sprawiła, że zapomniał o swym przeciwniku.
Jaka więc była prawda? Kto mógł wygrać?
Skrytobójca westchnął głęboko i oparł podbródek na dłoni, zastanawiając się, zastanawiając. Z kieszeni w płaszczu wyciągnął mały medalion, który Jarlaxle zabrał Catti-brie i który Entreri zabrał z biurka przywódcy najemników w Menzoberranzan, medalion, który mógł doprowadzić go do Drizzta Do’Urdena.
Wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku lat Artemis Entreri wpatrywał się w ten medalion, zastanawiając się nad miejscem pobytu buntownika, zastanawiając się, co Drizzt może robić, zastanawiając się, z jakimi przeciwnikami ostatnio walczył.
Wielokrotnie skrytobójca wpatrywał się w medalion i zastanawiał się, lecz nigdy wcześniej nie rozważał poważnie, by go użyć.
* * *
Zauważalna rześkość pojawiła się w zawsze płynnym kroku Jarlaxle’a, gdy wyszedł od Entreriego. Dowódca najemników pogratulował sobie w duchu przezorności w poświęceniu tak dużej ilości energii na ściganie Drizzta Do’Urdena, oraz sprytu w zasianiu w Entrerim tak potężnego ziarna.
– O to jednak chodzi – powiedział do Rai’gyego i Kimmuriela, gdy znalazł ich w pokoju Rai’gyego. – Przezorność, zawsze.
Obydwaj popatrzyli na niego ze zdziwieniem. Jarlaxle zbył ich spojrzenia śmiechem.
– A dokąd zabrnęliśmy z naszym szpiegowaniem? – spytał i ucieszył się, widząc, że Druzil wciąż przebywa z magiem. Zamiar Rai‘gyego, by uczynić z impa swego chowańca, wydawał się być mocno zaawansowany.
Pozostałe dwa mroczne elfy popatrzyły po sobie i tym razem to oni się roześmieli. Rai’gy rozpoczął cichy zaśpiew, poruszając rękoma w powolny i określony sposób. Stopniowo zwiększył prędkość ruchów i zaczął się obracać, a jego zwiewne szaty unosiły się za nim. Wokół niego wzniósł się szary dym, zasłaniając go i sprawiając wrażenie, jakby poruszał się i kręcił coraz szybciej i szybciej.
I nagle wszystko się zatrzymało, a Rai’gy zniknął. W jego miejscu stał człowiek odziany w brunatną tunikę i tego koloru spodnie, błękitną, jedwabną pelerynę oraz kapelusz o szerokim rondzie. Kapelusz był niebieski i obramowany czerwienią, zaś na jego przedzie wprawiony był porcelanowo-złoty emblemat, przedstawiający świecę płonącą nad otwartym okiem.
– Witaj, Jarlaxle. Jestem Cadderly Bonaduce z Carradoon – powiedział naśladowca, wykonując niski ukłon.
Jarlaxle nie przegapił faktu, że rzekomy człowiek mówił płynnie językiem drowów, mową rzadko słyszaną na powierzchni.
– Imitacja jest doskonała – wychrypiał imp Druzil. – Tak bardzo przypomina tego wstrętnego Cadderly’ego, że chciałem go dźgnąć moim zatrutym ogonem! – Druzil dokończył z łopotem swych skórzastych skrzydeł, które posłały go w krótki lot. Lecąc, imp klaskał opazurzonymi łapkami i stopami.
– Wątpię, czy Cadderly Bonaduce z Carradoon mówi w drowim – powiedział cierpko Jarlaxle.
– Prosty czar to naprawi – zapewnił swego przywódcę Rai’gy, a Jarlaxle istotnie wiedział o takim czarze – często używał go podczas swych spotkań z rozmaitymi rasami. Wiedział jednak również, iż owo zaklęcie miało swoje ograniczenia.
– Będę wyglądał tak, jak wygląda Cadderly, i będę mówił tak, jak on mówi – ciągnął Rai’gy, uśmiechając się.
– Czyżby? – spytał z całą powagą Jarlaxle. – Czy też nasz spostrzegawczy przeciwnik usłyszy, jak transponujesz słowa w sposób właściwszy dla naszego języka i to skłoni go do przypuszczeń, że nie wszystko jest tak, jak się wydaje?
– Będę ostrożny – obiecał Rai’gy, a jego ton wskazywał, że nie podoba mu się, gdy ktoś wątpi w jego zdolności.
– Ostrożność może nie wystarczyć – odparł Jarlaxle. – Choć spisałeś się wspaniale, nie możemy ryzykować.
– Jeśli mamy iść do Drizzta, jak powiedziałeś, to w takim razie jak? – zapytał Rai’gy.
– Będziemy potrzebować profesjonalnego naśladowcy – rzekł Jarlaxle, wywołując jęknięcie u obydwu swych drowich towarzyszy.
– O co mu chodzi? – spytał nerwowo Druzil. Jarlaxle spojrzał na Kimmuriela.
– Baeltimazifas jest wraz z illitidami – poinformował. – Możesz iść do nich.
– Baeltimazifas – powiedział z wyraźną odrazą Rai’gy, ponieważ znał tę istotą i nienawidził jej głęboko. – Illitidy go kontrolują i ustalają niebotycznie wysokie stawki.
– To będzie kosztowne – zgodził się Kimmuriel, mający najwięcej doświadczenia w kontaktach z dziwacznymi illitidami, łupieżcami umysłów.
– Nagroda jest warta ceny – zapewnił ich obu Jarlaxle.
– A możliwość zdrady? – spytał Rai’gy. – Tamci, zarówno Baeltimazifas jak i illitidy, nigdy nie byli znani z tego, że przestrzegają umów, ani też że obawiają się drowów czy jakiejkolwiek innej rasy.
– Więc my będziemy pierwszymi i najlepszymi w zdradzie – stwierdził Jarlaxle, uśmiechając się i wyglądając, jakby się zupełnie nie przejmował. – A co z Wulfgarem?
– Jest w Luskan – odparł Kimmuriel. – Nie jest istotny. Drobny pionek i nic więcej, chwilowo nie powiązany z buntownikiem.
Jarlaxle przyjął zadumaną pozę, składając ze sobą części układanki.
– Drobny, lecz nie w opowieści – uznał. – Gdybyś poszedł do Drizzta pod przebraniem Cadderly’ego, czy pozostałoby ci dość siły – mocy kapłańskiej, nie czarodziejskiej – by sprowadzić ich wszystkich magicznie do Luskan?
– Nie i Cadderly’emu też nie – odrzekł Rai’gy. – Jest ich zbyt wielu na jakikolwiek kapłański czar transportujący. Mogę zabrać jedno lub dwoje, lecz nie czworo. Nie mógłby również Cadderly, chyba że jest w posiadaniu sił, których nie rozumiem.
Jarlaxle milczał i myślał, myślał.
– Więc nie Luskan – stwierdził, bardziej zastanawiając się na głos, niż mówiąc do swych towarzyszy. – Wrota Baldura, a może nawet wioska w pobliżu tego miasta, posłużą naszym potrzebom. – Wszystko to ułożyło się wtedy dla przebiegłego najemnika w plan, który pozwoli oddzielić Drizzta oraz jego przyjaciół od kryształowego reliktu. – Tak, to powinno być dość przyjemne.
– I zyskowne? – spytał Kimmuriel.
Jarlaxle roześmiał się.
– Nigdy nie oddzielam jednego od drugiego.
Zawsze tu przybijamy – wyjaśnił Bumpo Thunderpuncher, gdy Denne Koryto grzmotnęło mocno o zwalone drzewo. Wstrząs niemal wyrzucił Regisa i Bruenora za burtę. – Nie lubię wieźć zbyt wielu zapasów – wyjaśnił pulchny krasnolud. – Mój brat i kuzyni zjadają je cholernie szybko!
Drizzt przytaknął – istotnie potrzebowali jakiegoś jedzenia – głównie z powodu żarłocznych krasnoludów – i zerknął bacznie na drzewa stojące gęsto nad rzeką. W ciągu poprzednich dwóch dni przyjaciele kilkakrotnie dostrzegli ruchy na brzegu, a raz Regis zauważył prześladowców na tyle wyraźnie, by zidentyfikować ich jako bandę goblinów. W związku z tym, że według goblińskich standardów każdy pościg dłuższy niż kilka godzin uważany był za zakończony, wyglądało na to, że Crenshinibon znów wołał.
– Jak długo zajmie zdobycie zapasów i wypłynięcie? – spytał drow.
– Och, nie więcej niż godzinę – odparł Bumpo.
– Połowę tego – poprosił Bruenor. – A ja i mój halfliński przyjaciel pomożemy. – Skinął do Drizzta i Catti-brie, oni zaś zrozumieli sygnał – Bruenor nie wspomniał o nich, ponieważ wiedział, że muszą iść na małe zwiady.
Doświadczona para myśliwych nie potrzebowała wiele czasu, by znaleźć ślady goblinów, tropy przynajmniej dwudziestki paskudnych małych stworzeń. I to niedaleko. Gobliny najwyraźniej zboczyły w tym miejscu w bok od rzeki, a gdy Drizzt i Catti-brie weszli na wyżej położony teren i ujrzeli, że na wschodzie srebrzysty wąż rzeki zakręca, zrozumieli sposób myślenia goblinów. Przez ostatnią godzinę Denne Koryto posuwało się zasadniczo na północ, bowiem rzeka skręcała w tym punkcie, lecz wkrótce łódź skieruje się znów na wschód, a następnie na południe, później zaś z powrotem na wschód. Pokonawszy względnie otwarty teren i poruszając się na wschód, banda goblinów dotrze do brzegu na wschodzie na długo przed łodzią krasnoludów.
– Ach, więc znają rzekę – powiedział Bumpo, gdy Drizzt i Catti-brie wrócili, by poinformować o swoim odkryciu. – Będą tam przed nami, a rzeka jest tam węższa, nie dość szeroka, by uniknąć walki.
Bruenor skierował na Drizzta poważne spojrzenie.
– Sądzisz, że jak wielu, elfie?
– Dwie dziesiątki? – odrzekł Drizzt. – Być może trzy.
– Wybierzmy więc miejsce na walkę – powiedział Bruenor. – Jeśli mamy walczyć, niech będzie to na terenie, jaki sami wybierzemy.
Każdy dookoła zauważył brak strachu w głosie Bruenora.
– Zobaczą łódź na długo wcześniej – wyjaśnił Bumpo. – Jeśli zostawimy ją tu, mogą dać się złapać.
Drizzt potrząsał głową, zanim jeszcze krasnolud skończył.
– Denne Koryto popłynie tak, jak było zaplanowane – wyjaśnił – lecz bez naszej trójki. – Wskazał Bruenora i Catti-brie, po czym podszedł do Regisa, odpinając pas, by zsunąć sakiewkę, w której leżał kryształowy relikt. – To pozostanie na łodzi – wytłumaczył halflingowi. – Pilnuj tego ponad wszystko.
– Pójdą więc za łodzią, a wy troje pójdziecie za nimi – stwierdził Regis, a Drizzt przytaknął.
– Pospieszcie się, jeśli możecie – dodał halfling.
– Co tam marudzisz, Pasibrzuchu? – spytał Bruenor chichocząc.
– Właśnie władowałeś tonę jedzenia na łódź i znając ciebie, sądzę, że gdy wrócimy na pokład, nie zostanie już z tego zbyt wiele.
Regis popatrzył powątpiewająco na sakiewkę, lecz jego twarz rzeczywiście się rozpromieniła, gdy odwrócił się, by popatrzeć na załadowaną zapasami łódź.
Wtedy się rozdzielili. Bumpo, jego załoga oraz Regis odbili od zaimprowizowanego pomostu. Zanim się oddalili, Drizzt wyciągnął onyksową figurkę, postawił ją na ziemi i zawołał swą panterzą towarzyszkę. Następnie on i jego troje towarzyszy wyruszyli prosto na wschód, podążając tym samym tropem co grupa goblinów.
Guenhwyvar objęła prowadzenie. Drizzt szedł następny, robiąc za ogniwo pomiędzy kocicą a pozostałą dwójką, która szła na tyłach. Bruenor trzymał topór wygodnie na ramieniu, zaś Catti-brie miała Taulmarila w dłoni, wraz z naszykowaną strzałą.
* * *
– Cóż, jeśli mamy walczyć, to będzie dobre miejsce – powiedział krótką chwilę później Donat, gdy Denne Koryto okrążyło zakręt rzeki, wpływając w region węższych brzegów i szybszego prądu, z licznymi drzewami zwisającymi nad wodą.
Regis rzucił okiem na okolicę i jęknął, bowiem w ogóle nie podobała mu się ta perspektywa. Gobliny mogły być wszędzie, uświadomił sobie, dobrze wykorzystując liczne krzaki i pagórki. Niewiele uspokoiło go wyraźne poruszenie czterech krasnoludów, bowiem przebywał w pobliżu tej rasy wystarczająco długo, by wiedzieć, że zawsze byli szczęśliwi przed walką, niezależnie od perspektyw.
Jeszcze bardziej niepokojący był natomiast dla halflinga głos, który rozległ się w jego głowie, kuszący, przymilający się głos, przypominający mu, że jednym słowem mógł stworzyć kryształową wieżę – wieżę, której nie mogłoby sforsować tysiąc goblinów – gdyby Regis objął tylko kontrolę nad kryształowym reliktem. Regis wiedział, że gobliny nawet nie próbowałyby zdobyć wieży, ponieważ Crenshinibon współpracowałby z nim, by kontrolować te małe paskudy.
Nie można się było oprzeć.
* * *
Drizzt, spoglądając do tyłu, oparty plecami o drzewo jakiś kawałek przed Catti-brie i Bruenorem, wskazał kobiecie, by wstrzymała strzał. On również ujrzał goblina na gałęzi powyżej, goblina skupionego nad leżącą w oddali rzeką i nie zauważającego zbliżających się przyjaciół. Tropiciel zdecydował, że nie ma potrzeby mówić całej grupie, iż w pobliżu czai się niebezpieczeństwo, zaś potężny łuk Catti-brie z pewnością wzniósłby ogólny alarm.
Tak więc drowi tropiciel wszedł na drzewo z sejmitarem w dłoni. Niewiarygodnie cicho i z równie niewiarygodną zwinnością dotarł na poziom gałęzi z goblinem. Następnie, idealnie balansując, zbliżył się pięcioma szybkimi krokami do stworzenia. Drow zakrył zaskoczonemu goblinowi usta i wbił sejmitar w plecy stwora, ciągnąc ostrze do góry, by przeciąć gładko serce i płuco. Przytrzymał goblina przez kilka sekund, pozwalając mu odpłynąć w mrok śmierci, po czym ostrożnie położył go na gałęzi, umieszczając na nim prymitywny łuk.
Drizzt rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu Guenhwyvar, lecz nigdzie nie było widać pantery. Polecił kocicy, by wstrzymywała się aż do rozpoczęcia głównej walki i ufał, że Guenhwyvar zrobi, jak jej powiedział.
Drizzt wiedział, że owa walka zbliża się szybko, bowiem wszędzie dookoła były gobliny – siedziały w krzakach i na drzewach w pobliżu rzeki. Nie podobały mu się tutejsze perspektywy szybkiego zwycięstwa – region był zbyt nierówny, miał zbyt wiele fizycznych barier oraz kryjówek. Drow wolałby mieć luksus poświęcenia godziny lub więcej na zlokalizowanie wszystkich goblinów.
Wtedy jednak w polu widzenia pojawiło się Denne Koryto.
Ryk Bruenora oraz świst strzały Catti-brie wskazały drogę. Guenhwyvar przemknęła u podstawy drzewa Drizzta, wpadając w jakieś krzaki i trafiając goblina w biodro, po czym powalając go na ziemię.
Z tych samych krzaków wyłoniły się trzy inne gobliny, biegnąc i wrzeszcząc dziko.
Owe wrzaski zamilkły szybko, gdy drow, trzymając już teraz obydwie śmiercionośne klingi, zeskoczył pomiędzy nich. Uderzył mocno, przebijając jednemu bok i powalając tego pod sobą, przyciskając mocno do korpusu rękojeść drugiej klingi i wykorzystując pęd pechowego stworzenia, by przebić je do połowy.
I niemal zderzył się w powietrzu z szybującą czarną sylwetką Guenhwyvar, która wybiła się potężnie, przemknęła obok opadającego drowa i wpadła w kolejne krzaki, na niewyraźną sylwetkę goblina.
Jedyny goblin z trójki, któremu udało się uciec przed początkowym atakiem Drizzta, zatoczył się do pnia tego samego drzewa, z którego drow zeskoczył, i obrócił się, unosząc włócznię do rzutu.
Usłyszał pełne przekleństw wycie i próbował odwrócić się w kierunku najnowszego wroga, lecz Bruenor pojawił się zbyt szybko, znalazłszy się w obrębie zaostrzonego czubka długiej broni i zatrzymał się gwałtownie, przenosząc swój pęd we wzniesiony nad głową topór, wyrzucając w przód każdy mięsień swego ciała.
– Cholera! – mruknął krasnolud, uświadomiwszy sobie, że może minąć trochę czasu, zanim wyciągnie zagnieżdżoną broń z pękniętej czaszki.
Kiedy krasnolud szarpał i ciągnął, podbiegła Catti-brie i wypuściła kolejną strzałę. Ta strąciła goblina z drzewa. Kobieta opuściła hak i jednym płynnym ruchem wyciągnęła Khazid’heę, swój potężnie zaklęty miecz. Klinga zabłysła żarliwie.
Bruenor wciąż szarpał.
Drizzt, pozostawiwszy obydwa gobliny trupem, zerwał się i zniknął w małej kępie drzew.
Guenhwyvar wbiegła po pniu drzewa, a dwa przerażone gobliny, siedzące na najniższych gałęziach, cisnęły niecelnie włóczniami, po czym spróbowały zeskoczyć na ziemię. Jednemu się udało, drugi został pochwycony w powietrzu zamachem panterzej łapy i pociągnięty w objęcia śmierci.
– Cholera – powtórzył Bruenor, szarpiąc i szarpiąc, tracąc całą zabawę. – Muszę słabiej uderzać te śmierdzunce paskudztwa!
* * *
Nie mógł oczywiście wznieść kryształowej wieży na łodzi, lecz obok niej owszem, nawet w rzece. Tak, dolne poziomy budowli mogły znajdować się pod wodą, a Crenshinibon wciąż pokaże mu drogę do środka.
– Mają włócznie! – krzyknął Bumpo Thunderpuncher. – Do ściany! Do ściany! – Na te słowa krasnoludzki kapitan oraz jego trzej krewniacy potoczyli się pod barierę bocznej ścianki. Donat, który dotarł tam pierwszy, szybko otworzył szarpnięciem drewniany kuferek. Każdy krasnolud wziął kuszę i przycisnął się mocno do osłaniających desek, ładując.
Wszystkie te ruchy przyciągnęły w końcu uwagę Regisa, który otrząsnął się z wizji kryształowej wieży, ledwo wierząc, że mógł w ogóle rozważać jej wzniesienie, i popatrzył, dość zaskoczony, na krasnoludy. Halfling podniósł wzrok, gdy łódź dryfowała pod wiszącym konarem i ujrzał tam goblina, z ręką wymierzoną do rzutu.
Cztery krasnoludy przetoczyły się zgodnie na plecy, wycelowując kusze i strzelając. Każdy bełt trafił w cel, wbijając się w goblina. Ten wpadł do rzeki za sunącą łodzią.
Wcześniej jednak celnie rzucił włócznią.
Regis zaskomlał, starając się uchylić, lecz zbyt późno. Nagle poczuł, jak w łopatkę wbija mu się włócznia. Usłyszał, obrzydliwie wyraźnie, jak jej czubek przebija się przez niego i uderza w pokład. Halfling leżał twarzą do dołu i słyszał, jak wyje, choć głos nie wydostawał się z niego w sposób świadomy.
Następnie poczuł nierówne krawędzie desek pokładu, gdy krasnoludy odciągnęły go na bok, i usłyszał, jakby z wielkiej odległości, jak Donat krzyczy – Zabili go! Zabili go!
A później znalazł się sam. Było mu bardzo zimno i słyszał plusk wody, gdy gobliny dotarły do łodzi.
* * *
Pantera zeskoczyła z wysokiej gałęzi niczym szybująca czarna strzała. Przemknęła obok jednego goblina, na tyle szybko wierzgając łapą, by rozerwać nieświadomemu stworzeniu gardło. Następnie wpadła na kolejną parę, zrzucając jedno ze stworzeń swym wielkim ciężarem i natychmiast wyrywając z niego życie, po czym przypadła do następnego, zanim zdołało podnieść się i uciec.
Goblin przetoczył się na grzbiet, wymachując szaleńczo rękoma, starając się odpędzić wielką kocicę. Guenhwyvar była jednak zbyt silna i zbyt szybka i wkrótce zacisnęła paszczę na gardle stworzenia.
Niedaleko z boku Drizzt i Catti-brie w pogoni za goblinami znaleźli się na małej polance i zauważyli, że zostali otoczeni przez stwory, które, dostrzegając przewagę, wyskoczyły z krzaków i okrążyły parę.
– Trochę szczęścia, powiedziałabym – stwierdziła Catti-brie, puszczając oko do swego przyjaciela, po czym przyjęli pozycję defensywną, stając plecami do siebie.
Gobliny starały się koordynować ataki, wołając do siebie, idąc jednocześnie z przeciwnych stron, podczas gdy te z tyłu obserwowały, czy pierwszy atak może odsłonić ludzi.
Po prostu nie rozumiały.
Drizzt i Catti-brie przekręcali się sobie po plecach, zmieniając w te sposób kierunki ataków. Drow zajmował się tymi goblinami, które rzucały się na Catti-brie, i vice versa. Drizzt wystąpił do przodu, błyskając sejmitarami w okrężnych ruchach, zahaczając za drzewca włóczni i odtrącając je na bok. Lekka zmiana nachylenia nadgarstka, szybki krok do przodu i obydwa gobliny zachwiały się do tyłu z rozerwanymi trzewiami.
Po drugiej stronie Catti-brie schyliła się pod wysoko wyrzuconą włócznią i posłała Khazid’heę w poprzek. Paskudnie ostra klinga gładko obcięła goblinowi nogę w kolanie. Goblin z boku próbował zmienić nachylenie swej włóczni w kierunku kobiety, lecz Catti-brie chwyciła drzewce broni wolną dłonią i skierowała je na bok, używając je jako dźwigni, by podnieść się i zamachnąć, jednym pchnięciem trafiając stworzenie w pierś.
– Naprzód! – wrzasnął Drizzt, zrywając się i chwytając Catti-brie za ramię, pomagając jej wstać i posyłając ją do natarcia, a ich szarża rozerwała szeregi przerażonych stworzeń.
Te z tyłu nie śmiały podążyć za tą szarżą, poza jednym, i dzięki temu Drizzt wiedział, że to właśnie jego omamił Crenshinibon.
Po trzech uderzeniach serca goblin leżał już martwy.
* * *
Wciąż znajdujący się poza głównymi zmaganiami Bruenor usłyszał zamieszanie, a to sprawiło, że stał się jeszcze bardziej rozszalały. Kręcąc i ciągnąc, szarpiąc z całej siły, krasnolud niemal przewrócił się, gdy jego topór się uwolnił – niemal uwolnił, uświadomił sobie z odrazą, bowiem zamiast wyciągnąć ciężkie ostrze z czaszki stwora, całkowicie oderwał martwemu goblinowi głowę.
– Cóż, to pięknie – powiedział z obrzydzeniem, po czym nie miał już czasu na narzekanie, bowiem z krzaków obok niego wypadła para goblinów. Krasnolud uderzył mocno bliższego, okrężnym ciosem, który wbił mu głowę krewniaka w żołądek i odrzucił do tyłu.
Pozbawiony broni Bruenor przyjął trafienie drugiego goblina, cios pałką w bark, który ugodził go mocno, lecz nie spowolnił. Krasnolud przyskoczył bliżej, tuż przed goblina, i uderzył czołem w twarz stwora, posyłając go chwiejącego się do tyłu i zabierając mu z ręki pałkę, gdy ten się zataczał.
Zanim goblin zdołał odzyskać swą własność, owa pałka upadła na niego mocno raz, drugi, trzeci i pozostawiła stwora wijącego się bezradnie na ziemi.
Bruenor obrócił się i posłał pałkę w nogi pierwszego goblina, gdy ten próbował rzucić mu się na plecy, przewracając w ten sposób stwora i posyłając go głową w ziemię. Bruenor przetruchtał po nim, wracając w krzaki, by odzyskać swój topór.
– Dość zabawy! – ryknął krasnolud. Odrzuciwszy finezję, uderzył swym toporem w pień najbliższego drzewa, roztrzaskując resztki głowy.
Podniósłszy się i obróciwszy, goblin rzucił spojrzenie na zaciekłego krasnoluda oraz jego topór, a potem następne spojrzenie na zdekapitowane pozostałości pierwszej ofiary Bruenora, po czym odwrócił się i zaczął biec.
– Co to, to nie! – zawył krasnolud i wykonał rzut zza głowy, który wbił jego topór głęboko w plecy goblina, powalając go twarzą w piach.
Bruenor przebiegł obok, chcąc wyrwać swój topór w przelocie, kierując się do swych towarzyszy.
Topór znów utkwił, tym razem zahaczony przez kręgosłup goblina.
– Ty orczomózgi, śmierdzuncy jak troll zżeraczu robali! – przeklął Bruenor.
Donat pracował ciężko przy Regisie, starając się utrzymać nieruchomo drzewce włóczni tak, by wbita broń nie wyrządziła większych obrażeń, podczas gdy jego trzej krewniacy uwijali się szaleńczo, próbując zaciekle uwolnić Denne Koryto od goblinów. Jeden stwór niemal dostał się na pokład, lecz Bumpo grzmotnął go kuszą przez szczękę, roztrzaskując broń oraz goblińską żuchwę.
Krasnolud zawył z radości, uniósł oszołomionego stwora nad głowę i cisnął nim w dwóch pozostałych, starających się wejść z boku, i wrzucając cała trójkę z powrotem do wody.
Jego dwaj kuzyni okazali się równie skuteczni i równie niszczycielscy i łódź pozostała wolna od goblinów i szybko przegoniła te, które zrezygnowały z uporczywego pościgu w szybkim nurcie.
Pozwoliło to Bumpo wziąć kuszę Donata, jedyną wciąż działającą, i przebić paru w wodzie.
Większość stworów dotarła do drugiego brzegu, lecz widziała już dość walki – wręcz zbyt wiele – i po prostu uciekła w krzaki.
* * *
Bruenor postawił swe ciężkie buty na grzbiecie wciąż jęczącego goblina, splunął w obie ręce, ujął rączkę topora i pociągnął mocno, wyrywając ostrze oraz połowę goblińskiego kręgosłupa.
Krasnolud fiknął koziołka do tyłu i wylądował pośladkami w piachu.
– Och, jeszcze piękniej – stwierdził, zauważając rozerwanego stwora oraz kawałek kręgosłupa leżący pomiędzy jego rozkraczonymi nogami. Potrząsnął głową i podniósł się. Po czym pobiegł szybko, by dołączyć do swych przyjaciół. Jednak gdy przybył, walka już się skończyła. Drizzt i Catti-brie stali pośród kilku martwych stworów, a Guenhwyvar krążyła dookoła, szukając kolejnych.
Ci, którzy byli trzymani w mentalnym uścisku Crenshinibona, już zginęli, zaś ci wciąż posiadający wolną wolę dawno zniknęli.
– Powiedz temu głupiemu kryształowemu reliktowi, by wzywał stworzenia o grubszej skórze – mruknął Bruenor. Zerknął z ukosa na Drizzta, gdy kierowali się do brzegu. – Jesteś pewien, że musimy się tego pozbyć?
Drizzt uśmiechnął się jedynie i biegł dalej. Z wody wynurzył się goblin, lecz Guenhwyvar po waliła go, zanim przyjaciele zdołali się zbliżyć.
Bumpo wpłynął Dennym Korytem w małą boczną zatoczkę poza głównym nurtem. Troje przyjaciół śmiało się przez całą drogę, odtwarzając bitwę i rozmawiając beztrosko o tym, jak dobrze jest znowu podróżować.
Ich miny zmieniły się raptownie, gdy ujrzeli Regisa leżącego na pokładzie, bladego i całkowicie nieruchomego.
* * *
Z ciemnego pokoju w dolnych piwnicach domu Basadoni Jarlaxle oraz jego asystent, czarodziej-kapłan, obserwowali to wszystko.
– Nie mogło być łatwiej – stwierdził ze śmiechem dowódca najemników, po czym odwrócił się do Rai’gyego. – Stań się ludzką osobą w przebraniu kapłana, podobnym do Cadderly’ego i w takiej samej ceremonialnej szacie. Jednak nie w jego kapeluszu – dodał po krótkiej przerwie najemnik. – To może oznaczać rangę, jak sądzę, lub być kwestią osobistego gustu Cadderly’ego.
– Ale Kimmuriel poszedł po Baeltimazifasa – zaprotestował Rai’gy.
– A ty będziesz towarzyszył dopplegangerowi w drodze do Drizzta i jego towarzyszy – wyjaśnił Jarlaxle – jako student biblioteki Duchowe Uniesienie Cadderly’ego Bonaduce’a. Przygotuj potężne czary leczące.
Oczy Rai’gyego rozszerzyły się ze zdumienia.
– Mam modlić się do Lolth o czary, którymi uleczę halflinga? – spytał niedowierzająco. – I sądzisz, że mi je da, zważywszy na intencje?
Jarlaxle, zdecydowanie pewny siebie, przytaknął.
– Da, ponieważ czary te popchną do przodu sprawę jej drowów – wytłumaczył i uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że rezultat bitwy uczynił właśnie jego życie o wiele prostszym i bardziej interesującym.
Regis oddychał ciężko i jęczał z bólu, miotając się lekko, co jeszcze pogarszało jego sytuację. Każdy ruch sprawiał, że drzewce włóczni drgało, rozlewając po jego ciele fale bólu.
Bruenor otarł z oczu łzy, zdając sobie sprawę, że nie zrobi swemu poważnie rannemu przyjacielowi przysługi, okazując mu w tej chwili swe dowody sympatii.
– Zrób to szybko – powiedział do Drizzta, po czym przyklęknął przy Regisie, zapierając się mocno, przyciskając halflinga za barki i dociskając mu plecy kolanem, by utrzymać go w całkowitym bezruchu.
Drizzt nie był pewien, jak postąpić. Włócznia miała zadziory, tyle dostrzegał, lecz przepchnięcie jej na drugą stronę wydawało się zbyt brutalną techniką, by Regis mógł to przetrwać. Mimo to jak Drizzt mógł wyciąć grot wystarczająco szybko i sprawnie, by Regis nie musiał cierpieć straszliwego bólu? Nawet lekki ruch długiego drzewca sprawiał, że halfling jęczał. Co mógł z nim zrobić wstrząs wywołany ściegiem drzewca sejmitarem?
– Chwyć je dwoma rękami – poleciła Catti-brie. – Jedną na ranie, drugą na włóczni, tuż nad miejscem, w którym chcesz ją przeciąć.
Drizzt popatrzył na nią i ujrzał, że kobieta znów ma w dłoni Taulmarila, z naszykowaną strzałą. Przeniósł wzrok z łuku na włócznię i zrozumiał jej zamiary. Choć wątpił w skuteczność tej techniki, po prostu nie dysponował inną. Ścisnął mocno drzewce włóczni, tuż nad raną wlotową oraz dwie szerokości dłoni wyżej. Spojrzał na Bruenora, który jeszcze bardziej zabezpieczył swój uchwyt na Regisie – wywołując kolejny jęk biednego halflinga – i skinął ponuro głową.
Następnie Drizzt skinął do Catti-brie, która przyklęknęła, mierząc kierunek, w jakim pocisk uda się później, aby nie trafić żadnego ze swych przyjaciół. Zdawała sobie sprawę, że jeśli nie wystrzeli idealnie lub po prostu nie będzie miała szczęścia, strzała może się paskudnie odbić i wtedy na pokładzie obok Regisa legnie kolejny towarzysz. Mając to na myśli, Catti-brie zwolniła lekko cięciwę, lecz wtedy Regis znów zaskomlał i zrozumiała, że jej biednemu małemu przyjacielowi kończy się szybko czas.
Naciągnęła, wymierzyła idealnie i wystrzeliła, a oślepiająca, srebrzysta strzała przecięła gładko drzewce, wleciała w przeciwległą burtę, przebiła ją i pomknęła nad rzeką.
Drizzt, oszołomiony nagłym błyskiem, choć spodziewał się strzału, zastygł na moment w miejscu. Gdy jego zmysły pogodziły się już ze scenerią, drow podał Bumpo odcięty kawałek drzewca.
– Podnieś go delikatnie – polecił następnie Bruenorowi, który uczynił to, unosząc powoli z pokładu zraniony bark halflinga.
Następnie, spojrzawszy błagalnie i bezradnie na wszystkich dookoła, drow ujął mocno pozostały kawałek drzewca i zaczął pchać.
Regis zawył i rzucił się zbyt mocno, by sympatyzujący z nim Drizzt mógł kontynuować. Zagubiony drow rozłożył bezradnie ręce przed Bruenorem.
– Rubinowy wisiorek – odezwała się nagle Catti-brie, klękając przy swych przyjaciołach. – Sprawimy, że będzie myślał o lepszych rzeczach. – Gdy Bruenor podniósł jęczącego Regisa odrobinę wyżej, wsunęła szybko rękę za przód koszuli halflinga i wyciągnęła oślepiający rubin.
– Obserwuj go bacznie – powiedziała kilkakrotnie Catti-brie do Regisa. Kobieta podniosła klejnot, kołysząc nim kusząco przed na wpół zamkniętymi oczyma halflinga. Regisowi zaczęła opadać głowa, lecz Catti-brie złapała go za podbródek i przytrzymała stabilnie.
– Pamiętasz przyjęcie po tym, jak uwolniliśmy cię od Pooka? – spytała spokojnie, zmuszając się do szerokiego uśmiechu.
W końcu, dalszymi namowami, wciągnęła go w swoje słowa, przypominając mu coraz bardziej o tym przyjemnym wydarzeniu, podczas którego Regis uległ sporemu odurzeniu. I teraz halfling również wydawał się być odurzony. Już nie pojękiwał, skupiał wzrok na obracającym się klejnocie.
– Ach, czyż nie bawiłeś się dobrze w pokoju z poduszkami? – powiedziała kobieta, mając na myśli harem w domu Pooka. – Myśleliśmy, że nigdy nie wyjdziesz! – Mówiąc to, popatrzyła na Drizzta i skinęła głową. Drow znów chwycił pozostały kawałek drzewca i, spojrzawszy na Bruenora, by upewnić się, czy Regis jest odpowiednio przytrzymywany, zaczął powoli napierać.
Regis skrzywił się, gdy reszta szerokiego grotu przedarła się pod obojczykiem, lecz nie stawiał żadnego oporu i nie krzyczał. Wkrótce Drizzt przełożył całą włócznię.
Wyszła wraz z fontanną krwi i Drizzt oraz Bruenor szybko i gwałtownie musieli zatrzymać jej upływ. Kiedy jednak ułożyli Regisa delikatnie na plecach, ujrzeli, że jego ręka blednie.
– Krwawi w środku – powiedział przez zaciśnięte zęby Bruenor. – Jeśli tego nie naprawimy, obetniemy mu rękę!
Drizzt nie odpowiedział, wrócił jedynie do pracy przy swym małym przyjacielu, odsuwając bandaże i starając się sięgnąć swymi zwinnymi palcami prosto do rany, by zatamować upływ krwi.
Catti-brie wciąż kojąco przemawiała, wykonując wspaniałą robotę przy odwracaniu uwagi halflinga, tak koncentrując się na swym zadaniu, że zdołała sprowadzić do minimum nerwowe zerknięcia w stronę Drizzta.
Gdyby Regis ujrzał twarz drowa, czar rubinowego wisiorka mógłby zostać zniweczony. Drizzt rozumiał bowiem sytuację i wiedział, że jego mały przyjaciel jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. Nie mógł powstrzymać krwawienia. Drastyczny środek Bruenora, amputacja ręki, mógł okazać się konieczny, zaś Drizzt rozumiał, że to mogło najprawdopodobniej zabić halflinga.
– Masz to? – pytał raz za razem Bruenor. – Masz to?
Drizzt skrzywił się, spoglądając wymownie na już pokryty krwią topór Bruenora, i wrócił z większą determinacją do pracy. W końcu zwolnił lekko uchwyt na żyle, zmniejszając go, zmniejszając, oddychając trochę swobodniej, gdy obniżyło się ciśnienie i nie czuł, by z rany tryskało już więcej krwi.
– Obcinam tę cholerną rękę! – oznajmił Bruenor, źle interpretując zrezygnowane spojrzenie Drizzta.
Drow podniósł dłoń i potrząsnął głową.
– Zatamowane – obwieścił.
– Ale na jak długo? – spytała Catti-brie, do głębi zatroskana. Drizzt znów potrząsnął bezradnie głową.
– Powinniśmy się zbierać – stwierdził Bumpo Thunderpuncher, widząc, że zamieszanie wokół Regisa zmniejszyło się. – Te gobliny mogą być niedaleko.
– Jeszcze nie – sprzeciwił się Drizzt. – Nie możemy go poruszyć, dopóki nie będziemy pewni, że rana nie otworzy się na nowo.
Bumpo spojrzał zatroskanym wzrokiem na swego brata, następnie obydwaj zerknęli nerwowo na swych kuzynów trzeciego stopnia.
Drizzt miał jednak oczywiście rację i Regisa nie można było od razu ruszać. Wszystkich troje przyjaciół pozostawało blisko niego. Catti-brie trzymała w dłoni rubinowy wisiorek, gdyby jego uspokajająca hipnoza okazała się niezbędna. Po raz pierwszy jednak Regis o niczym nie wiedział, o niczym poza dającą ulgę czernią nieprzytomności.
– Jesteś nerwowy – zauważył Kimmuriel Oblodra, wyraźnie odczuwając wielką przyjemność, że widzi, jak Jarlaxle niespokojnie przemierza pokój.
Jarlaxle zatrzymał się i zmierzył psionika niedowierzającym wzrokiem.
– Nonsens – stwierdził. – Baeltimazifas idealnie wcielił się w paszę Basadoniego.
Była to prawda. Tego poranka doppleganger idealnie wcielił się w paszę Basadoniego, co było niemałym wyczynem, zważywszy, że mężczyzna już nie żył i Baeltimazifas nie mógł wysondować jego umysłu w poszukiwaniu subtelnych detali. Oczywiście jego rola w spotkaniu była nieznaczna – utrudniona, więc Sharlotta wyjaśniła pozostałym mistrzom gildii, że jest bardzo stary i słabego zdrowia. Pasza Wroning został przekonany przez dopplegangera. Kiedy zaś potężny Wroning był usatysfakcjonowany, Domo Quillilo od szczurołaków oraz młodsi i bardziej nerwowi przywódcy Grabieżców ledwo mogli protestować. Na ulice Calimportu powrócił spokój.
– Powiedział innym mistrzom gildii to, co pragnęli usłyszeć – rzekł Kimmuriel.
– Więc my zrobimy to samo z Drizztem i jego przyjaciółmi – zapewnił psionika Jarlaxle.
– Ach, lecz wiesz, że tym razem cel jest bardziej niebezpieczny – powiedział spostrzegawczy Kimmuriel. – Jest bardziej ostrożny i bardziej... drowem.
Jarlaxle zatrzymał się i spojrzał stanowczo na Oblodrę, po czym roześmiał się w głos, przyznając się do zdenerwowania.
– To zawsze okazywało się interesujące, gdy w grę wchodził Drizzt Do’Urden – wyjaśnił. – Raz za razem prześcigał, wystrychiwał na dudka lub po prostu miał większe szczęście niż większość potężnych przeciwników, jakich można sobie tylko wyobrazić. A spójrz na niego – dodał, wskazując na magiczną, zwierciadlaną sadzawkę, jaką pozostawił tu Rai’gy. – Wciąż żyje, ba, ma się dobrze. Sama opiekunka Baenre chciała mieć trofeum z jego głowy i to ona, nie on, odeszła z tego świata.
– My nie pragniemy jego śmierci – przypomniał Kimmuriel. – Choć to również mogłoby okazać się dość korzystne.
Jarlaxle potrząsnął żarliwie głową.
– Co to, to nie – powiedział zdecydowanie.
Kimmuriel spędził długą chwilę, przyglądając się dowódcy najemników.
– Czy to możliwe, że polubiłeś tego wygnańca? – spytał. – Czyż tak postępuje Jarlaxle?
Jarlaxle roześmiał się znów.
– Szacunek byłby lepszym określeniem.
– Nigdy nie dołączyłby do Bregan D’aerthe – przypomniał psionik.
– Nie świadomie – odparł oportunistyczny najemnik. – Nie świadomie.
Kimmuriel nie naciskał w tej kwestii, wskazał natomiast z ekscytacją na zwierciadlaną sadzawkę.
– Módlmy się, by Baeltimazifas zasłużył na swoje wynagrodzenie – powiedział.
Jarlaxle, który widział niepowodzenia licznych nieskutecznych prób przeciwko komuś takiemu jak Drizzt Do’Urden, zdecydowanie się modlił.
Wtedy do pokoju wszedł Artemis Entreri, o co poprosił go Jarlaxle. Zabójca rzucił jedno spojrzenie na mroczne elfy, po czym podszedł ostrożnie do skraju zwierciadlanej sadzawki – i rozszerzyły mu się ze zdumienia oczy, gdy ujrzał przedstawiony w niej obraz, swego największego przeciwnika.
– Dlaczego jesteś taki zaskoczony? – spytał Jarlaxle. – Mówiłem, że dostarczę ci to, czego pragniesz najbardziej.
Entreri starał się usilnie utrzymać miarowy oddech, nie chcąc, by najemnik miał zbyt wiele radości, widząc jego wyraźne podekscytowanie. Teraz dostrzegł całą prawdę, że Jarlaxle – cholerny Jarlaxle! – miał rację. Tam, w sadzawce, stało źródło apatii Entreriego, symbol tego, iż jego życie było kłamstwem. Stało tam jedyne wyzwanie stojące jeszcze przed mistrzem skrytobójców, jedyna przeszkoda powstrzymująca go przed cieszeniem się życiem.
Stał tam Drizzt Do’Urden. Entreri popatrzył znów na Jarlaxle’a i skinął głową.
Najemnik, niezbyt zaskoczony, uśmiechnął się jedynie.
* * *
Regis wił się i jęczał, tym razem opierając się staraniom Catti-brie z wisiorkiem, bowiem kobieta, jak dyktowało bezpieczeństwo, nie rozpoczęła procesu rzucania uroku, dopóki palce Drizzta nie zaczęły pracować szaleńczo we wnętrzu rozerwanego barku halflinga.
Bruenor, trzymając tuż przy sobie topór, trzymał halflinga nieruchomo, lecz Drizzt wciąż powarkiwał i potrząsał głową we frustracji. Rana znów się otworzyła, i to paskudnie, a tym razem zwinne palce drowa nie były w stanie jej zamknąć.
– Odetnij tę cholerną rękę! – krzyknął w końcu w ogromnej frustracji Drizzt, cofając się z własną ręką unurzaną we krwi. Cztery stojące za nim krasnoludy wydały z siebie zgodny jęk, lecz Bruenor, zawsze opanowany i godzien zaufania, zrozumiał prawdę i sięgnął po topór.
Catti-brie wciąż mówiła do Regisa, lecz on już jej nie słuchał. Świadomość dawno go opuściła.
Bruenor obniżył topór, mierząc cios. Catti-brie, nie mając żadnych logicznych argumentów, rozumiejąc, że muszą powstrzymać krwawienie, nawet jeśli oznacza to obcięcie ręki i wypalenie rany ogniem, z wahaniem wyprostowała rozszarpaną kończynę.
– Obetnij ją – polecił Drizzt, a cztery krasnoludy znów jęknęły. Bruenor splunął w dłonie i podniósł topór, lecz gdy spojrzał na swego biednego małego przyjaciela, na jego twarzy pojawiło się zwątpienie.
– Obetnij ją! – zażądał Drizzt.
Bruenor uniósł topór i znów opuścił go powoli, mierząc trafienie.
– Obetnij ją! – powiedziała Catti-brie.
– Nie! – dobiegł głos z boku i wszyscy przyjaciele odwrócili się, by ujrzeć dwóch idących w ich stronę mężczyzn.
– Cadderly! – krzyknęła Catti-brie i rzeczywiście tak to wyglądało. Była tak zaskoczona i zadowolona, podobnie jak Drizzt, że żadne z nich nie zauważyło, iż mężczyzna wydawał się być starszy niż ostatnim razem, gdy go widzieli, choć wiedzieli, że kapłan nie starzał się, lecz raczej młodniał, gdy wracało mu zdrowie. Wielki wysiłek wzniesienia magicznej biblioteki Duchowe Uniesienie z gruzów zebrał swe żniwo na młodym mężczyźnie.
Cadderly skinął na swego towarzysza, który podbiegł do Regisa.
– Dobrze jest, że przy was przybyliśmy – drugi kapłan wypowiedział dziwną uwagę, na dodatek w dialekcie, którego żadne z pozostałych nigdy wcześniej nie słyszało.
Nie wypytywali go jednak o to, nie gdy ich przyjaciel Cadderly stał obok nich, i z pewnością nie gdy przyklęknął i rozpoczął nad nieruchomym halflingiem cichy zaśpiew.
– Mój towarzysz, Arrabel, zajmie się raną – wyjaśnił Cadderly. – Jestem naprawdę zaskoczony, widząc was tak daleko od domu.
– Idących by spotkać się z tobą – wyjaśnił Bruenor.
– Cóż, zawróćcie – rzekł dramatycznie Baeltimazifas w przebraniu Cadderly’ego, dokładnie tak, jak polecił mu Jarlaxle. – Istotnie chętnie was powitam, gdy przybędziecie do Duchowego Uniesienia, lecz teraz wasza droga biegnie w innym kierunku, bowiem macie przyjaciela w dużej potrzebie.
– Wulfgar – wydyszała Catti-brie, a pozostali z pewnością pomyśleli o tym samym.
Cadderly przytaknął.
– Starał się podążyć waszym śladem, jak się wydaje, i dotarł do małej osady na wschód od Wrót Baldura. Nurt szybko was tam zabierze.
– Jakiej osady? – spytał Bumpo.
Doppleganger wzruszył ramionami, nie znając nazwy.
– Cztery domy za wzgórzem i drzewami. Nie wiem, jak się nazywa.
– To będzie Yogerville – odezwał się Donat, a Bumpo pokiwał twierdząco głową.
– Zawiozę was tam w jeden dzień – powiedział Drizztowi krasnoludzki kapitan.
Drow popatrzył pytająco na Cadderly’ego.
– Potrzebowałbym dnia na taki czar transportujący – wyjaśnił fałszywy kapłan. – I nawet wtedy mógłbym wziąć tylko jedno z was.
Wtedy jęknął Regis, i ku zdumieniu oraz absolutnej radości towarzyszy, halfling usiadł, wyglądając już znacznie lepiej, a nawet zdołał rozprostować palce rozerwanej ręki.
Obok niego Rai’gy, w niewygodnym przebraniu człowieka, uśmiechnął się i w duchu podziękował Lolth, że była tak wyrozumiała.
– Może podróżować – wyjaśnił doppleganger. – A teraz ruszajcie. Wasz przyjaciel jest w dużej potrzebie. Wygląda na to, że jego temperament rozgniewał chłopów, którzy uwięzili go i zamierzają powiesić. Macie czas, by go ocalić, bowiem nie uczynią tego, dopóki nie wróci ich przywódca, lecz ruszajcie natychmiast.
Drizzt skinął głową, po czym pochylił się i zabrał sakiewkę z pasa Regisa.
– Dołączysz do nas? – spytał, a poruszona Catti-brie, Bruenor, Regis i krasnoludy zaczęli szykować łódź do wypłynięcia. Drizzt oraz towarzysz Cadderly’ego zeszli z pokładu i podeszli do kapłana.
– Nie – odparł doppleganger, idealnie naśladując głos Cadderly’ego, według impa, który dostarczył dziwnemu stworzeniu większości szczegółów. – Nie będziecie mnie potrzebować, a mam ważne sprawy, którymi muszę się zająć.
Drizzt przytaknął i podał mu sakiewkę.
– Uważaj na to – wyjaśnił. – To posiada zdolność przyzywania ewentualnych sojuszników.
– Będę z powrotem w Duchowym Uniesieniu za kilka minut – odrzekł doppleganger.
Drizzt znieruchomiał na tę zagadkową uwagę – czyż Cadderly nie oznajmił właśnie, że potrzebował dnia, aby zapamiętać czar transportujący.
– Słowo odwołania – wtrącił szybko Rai’gy, wychwytując niepokój. – Z powrotem do Duchowego Uniesienia doprowadzi nas czar, lecz nie do żadnego innego miejsca.
– Szybciej, elfie! – krzyknął Bruenor. – Mój chłopiec czeka.
– Idź – poprosił Drizzta Cadderly, biorąc sakiewkę i tym samym ruchem kładąc dłoń na ramieniu tropiciela i odwracając go z powrotem do łodzi, po czym popychając delikatnie. – Idź natychmiast. Nie masz chwili do stracenia.
W głowie Drizzta wciąż dźwięczały ciche alarmy, lecz drow nie miał czasu, by się zatrzymać i nad nimi zastanowić. Denne Koryto ześlizgiwało się już do rzeki i stanowiąca załogę czwórka pracowała nad tym, by je obrócić. Drizzt dołączył do nich zwinnym skokiem, po czym odwrócił się, by ujrzeć, jak Cadderly macha do nich i uśmiecha się, a jego to warzysz jest już pogrążony w czarowaniu. Zanim łódź odpłynęła na kilka metrów, przyjaciele ujrzeli, jak dwóch fałszywych kapłanów rozpływa się na wietrze.
– Dlaczego ten durny głupiec nie zabrał po prostu jednego z nas do mojego chłopca? – spytał Bruenor.
– Właśnie, dlaczego? – odparł Drizzt, wpatrując się w puste miejsce i zastanawiając.
Zastanawiając.
Następnego poranka, gdy zrobiło się już jasno, Denne Koryto przybiło do brzegu kilkaset metrów przed Yogerville, a czworo przyjaciół, w tym Regis, czujący się już znacznie lepiej, wyskoczyło na brzeg.
Wszyscy zgodzili się, że krasnoludy pozostaną w łodzi, zaś na sugestię Drizzta zdecydowano również, że Bruenor, Regis i Catti-brie sami pój da porozmawiać z wieśniakami, podczas gdy tropiciel okrąży osadę, by mieć pełen obraz okolicy.
Troje przyjaciół zostało powitanych przez przyjaznych wieśniaków, z uśmiechami na twarzach, które, gdy zapytano ich o Wulfgara, przeszły w wyrazy zdumienia.
– Myślita, że zapomnielibymy kogoś, kto tak wyglunda? – zarechotała stara kobieta.
Troje przyjaciół popatrzyło po sobie z zakłopotaniem.
– Donat wybrał złą osadę – powiedział Bruenor wzdychając głęboko.
* * *
Drizzt żywił niepokojące myśli. Magiczny czar najprawdopodobniej sprowadził Cadderly’ego do niego oraz jego towarzyszy, lecz jeśli Wulfgar był w tak wielkiej potrzebie, dlaczego kapłan sam nie udał się najpierw do niego? Mógł to oczywiście wyjaśnić, zważywszy, że Regis był w większym niebezpieczeństwie, lecz czy Cadderly nie mógł udać się do jednego, a jego wspólnik do drugiego? I znów istniały logiczne wyjaśnienia. Być może kapłani mieli tylko jeden czar, który mógł zaprowadzić ich tylko w jedno miejsce i byli zmuszeni wybierać. Mimo to coś jeszcze dręczyło Drizzta i nie był w stanie tego umiejscowić.
Nagle jednak zrozumiał swój wewnętrzny zamęt. Skąd Cadderly wiedział w ogóle, by szukać Wulfgara, człowieka, którego nigdy nie poznał i o którym jedynie przelotnie słyszał?
– To tylko dobry los – powiedział sobie, starając się logicznie prześledzić drogę Cadderly’ego, która wyraźnie naprowadziła go na ślad Drizzta. Następnie zaś, niedaleko za nim, kapłan odkrył Wulfgara. Samo szczęście poinformowało kapłana, kim może być wielki mężczyzna.
Mimo to w tym rozumowaniu wydawały się istnieć dziury. Jednak Drizzt miał nadzieję, iż zostaną one wypełnione przez samego Wulfgara, gdy wreszcie zdołają go uratować. Myśląc nad tym wszystkim, Drizzt okrążył ty Iną część osady, przechodząc za osłonę wzgórza na południe od wioski, a tym samym tracąc z oczu swych przyjaciół oraz wieśniaków, którzy szczerze nie mieli pojęcia, kim może być Wulfgar.
Drizzt i tak mógł to jednak odgadnąć, gdy wyszedł zza wzgórza, gdy ujrzał kryształową wieżę, obraz Crenshinibona, pobłyskującą w świetle poranka.
Drizzt stał jak wryty. Tymczasem na nieskazitelnej ścianie kryształowej wieży pojawiła się linia, poszerzając się, poszerzając, dopóki nie stała się otwartymi wrotami.
Zaś wewnątrz drzwi, kiwając na Drizzta, stał drow w zdecydowanie rozpoznawalnym wielkim kapeluszu z piórem. Z jakiegoś powodu, którego nie był w tej chwili w stanie określić, Drizzt nie był tak zaskoczony, jak powinien być.
– Miło cię znowu spotkać, Drizzcie Do’Urdenie – powiedział Jarlaxle, używając wspólnej mowy powierzchni. – Wejdź proszę i porozmawiaj ze mną.
Drizzt położył jedną dłoń na rękojeści sejmitara, a drugą na sakiewce zawierającej Guenhwyvar – choć dopiero co odesłał panterę do jej astralnego domu i wiedział, że będzie zmęczona, jeśli przyzwie ją na nowo. Drow napiął mięśnie nóg i zmierzył odległość do Jarlaxle’a, dostrzegając, że mógłby, dzięki zaklętym bransoletom na nogi, pokonać tę odległość w mgnieniu oka, a być może nawet zdążyć ugodzić porządnie najemnika.
Wiedział jednak, że zaraz potem by zginął, bowiem jeśli był tu Jarlaxle, byli z pewnością również Bregan D’aerthe, wszędzie dookoła, z naszykowaną bronią.
– Proszę – powtórzył Jarlaxle. – Mamy sprawy, które musimy przedyskutować dla dobra naszego oraz naszych przyjaciół.
Ta ostatnia wzmianka, w połączeniu z faktem, że Drizzt cofnął się do tego miejsca, wierząc słowom naśladowcy – który najwyraźniej pracował dla dowódcy najemników lub też nim był – że Wulfgar jest w niebezpieczeństwie, sprawiła, iż Drizzt zmniejszył uchwyt na broni.
– Gwarantuję ci, że ani ja, ani żaden z moich towarzyszy nie wystąpi przeciwko tobie – zapewnił go Jarlaxle. – Co zaś więcej, przyjaciele, którzy przyszli wraz z tobą, odejdą bez szwanku, jeśli nie podejmą żadnych działań przeciwko mnie.
Drizzt znał tajemniczego najemnika na tyle, by wierzyć mu na słowo. Podczas poprzednich spotkań, gdy Jarlaxle mógł z łatwością zabić Drizzta a także Catti-brie, najemnik trzymał wszystkie karty. Mimo to zaś nie uczynił tego, pomimo faktu, że gdyby przyniósł wtedy do Menzoberranzan głowę Drizzta Do’Urdena, mógłby odnieść spore korzyści. Zerknąwszy z powrotem w kierunku osady, zasłoniętej przez wysokie wzgórze, Drizzt ruszył do drzwi.
Gdy wszedł za Jarlaxle’em do budowli, a magiczne drzwi zasunęły się za nimi, wróciło do niego wiele wspomnień. Choć parter nie wyglądał tak, jak go zapamiętał tropiciel, nie mógł nie przypomnieć sobie pierwszego razu, kiedy wkroczył do manifestacji Crenshinibona, gdy ścigał czarodzieja Akara Kessella w Dolinie Lodowego Wichru. Zdecydowanie nie były to przyjemne wspomnienia, lecz dość uspokajające, bowiem Drizzt wiedział, jak można pokonać tę wieżę, jak można odciąć ją od mocy i zawalić.
Kiedy jednak spojrzał znów na Jarlaxle’a, gdy najemnik spoczął wygodnie w luksusowym fotelu obok wielkiego stojącego lustra, Drizzt zrozumiał, że raczej nie dostałby takiej szansy.
Jarlaxle wskazał na fotel obok siebie i Drizzt posłusznie podszedł. Najemnik był jedną z najniebezpieczniejszych istot, jakie Drizzt kiedykolwiek poznał, lecz nie był lekkomyślny i nienawistny.
Idąc w stronę swego fotela, Drizzt zauważył jednak jedną rzecz: stopy wydawały mu się cięższe, jakby osłabł dweomer jego bransolet.
– Od wielu dni podążałem za tobą – wyjaśnił Jarlaxle. – Widzisz, mój przyjaciel potrzebuje twoich usług.
– Usług? – spytał podejrzliwie Drizzt.
Jarlaxle jedynie się uśmiechnął i kontynuował – Stało się dla mnie ważne, żeby znów zgromadzić was razem.
– I ważna była dla ciebie kradzież kryształowego reliktu – stwierdził Drizzt.
– Nie tak bardzo – szczerze odpowiedział najemnik. – Nie tak bardzo. Gdy to się zaczęło, Crenshinibon nie był mi znany. Zdobycie go było jedynie dodatkową przyjemnością w poszukiwaniu tego, czego potrzebowałem najbardziej: ciebie.
– Co z Cadderlym? – spytał z pewną troską Drizzt. Wciąż nie był pewien, czy to Cadderly przybył Regisowi na pomoc. Czy może Jarlaxle zabrał następnie kapłanowi Crenshinibona? Czy też cały epizod z Cadderlym był jedynie podstępem?
– Cadderly’emu jest dość wygodnie w Duchowym Uniesieniu, jest nieświadom twojej wyprawy – wytłumaczył Jarlaxle. – Ku wielkiemu niepokojowi nowego chowańca mojego przyjaciela czarodzieja, który żywi do Cadderly’ego szczególną nienawiść.
– Obiecaj mi, że Cadderly jest bezpieczny – powiedział z całą powagą Drizzt.
Jarlaxle przytaknął.
– Istotnie zawdzięczasz nam ocalenie twego halflińskiego przyjaciela.
Zbiło to Drizzta z tropu, lecz musiał przyznać, że to prawda. Gdyby kumple Jarlaxle’a nie przyszli pod przebraniem kapłanów i nie wyleczyli Regisa, halfling najprawdopodobniej zginąłby, a przynajmniej stracił rękę.
– Oczywiście za drobną cenę czarów zyskałeś wiele naszego zaufania – zauważył Drizzt, przypominając najemnikowi, iż rozumiał, że rzadko robił on coś, co nie mogło mu przynieść jakiejś korzyści.
– Nie była to taka drobna cena – przekomarzał się Jarlaxle. – I mogliśmy to wszystko sfałszować, organizując zaledwie iluzję leczenia, czar, który tymczasowo zaleczyłby rany halflinga, jedynie po to, by później otworzyły się na nowo, ku jego ostatecznej zgubie.
– Lecz zapewniam cię, że tego nie zrobiliśmy – dodał szybko, widząc, jak oczy Drizzta mrużą się niebezpiecznie. – Nie, twój przyjaciel jest niemal całkowicie wyleczony.
– Więc ci dziękuję – odparł Drizzt. – Rozumiesz oczywiście, że muszę zabrać ci Crenshinibona?
– Nie wątpię, że jesteś na tyle odważny, by tego spróbować – przyznał Jarlaxle. – Lecz rozumiem, że nie jesteś na tyle głupi, by to zrobić.
– Być może nie teraz.
– Więc po co w ogóle? – spytał najemnik. – Co ma obchodzić Drizzta Do’Urdena, że Crenshinibon będzie stosował swą niegodziwą magię na mrocznych elfach z Menzoberranzan?
Najemnik znów zbił Drizzta trochę z tropu. Istotnie, co ma go to obchodzić?
– Jednak czy Jarlaxle pozostaje w Menzoberranzan? – zapytał. – Wygląda na to, że nie.
Wywołało to śmiech najemnika.
– Jarlaxle idzie tam, dokąd potrzebuje – odpowiedział. – Pomyśl jednak długo nad swym wyborem, zanim udasz się po kryształowy relikt, Drizzcie Do’Urdenie. Czy istnieją na całym świecie ręce lepiej przystosowane, by dzierżyć ten artefakt, niż moje?
Drizzt nie udzielił odpowiedzi, lecz istotnie rozważał bacznie te słowa.
– Dość tego – rzekł Jarlaxle, pochylając się w swym fotelu i stając się nagle bardziej skupiony. – Sprowadziłem cię tutaj, abyś mógł spotkać się ze starym znajomym, z którym i u boku którego walczyłeś. Wygląda na to, iż posiada on jakieś niedokończone sprawy z Drizztem Do’Urdenem i owa niepewność kosztuje mnie cenny czas.
Drizzt popatrzył uważnie na najemnika, nie mając pojęcia, o czym Jarlaxle może mówić – choć jedynie przez chwile.. Następnie przypomniał sobie ostatni raz, gdy widział najemnika, tuż przed tym jak rozeszły się drogi Drizzta i Artemisa Entreriego. Gdy zrozumiał, co się za tym wszystkim kryje, na jego twarzy wymalowało się wyraźne rozczarowanie.
* * *
– Wybraliście złą wioskę – powiedział Bruenor do Bumpo, gdy wraz z pozostałą dwójką wrócił na Denne Koryto.
Dwaj krasnoludzcy bracia popatrzyli po sobie z zaciekawieniem, a Donat podrapał się po głowie.
– To musiała być ta – stwierdził Bumpo. – To znaczy, zgodnie z opisem waszego przyjaciela.
– Wieśniacy mogli nas okłamać – wtrącił się Regis.
– Więc są w tym dobrzy – rzekła Catti-brie. – Każdy z nich.
– Cóż, znam sposób, by się upewnić – powiedział halfling z szelmowskim błyskiem w oku. Gdy Bruenor i Catti-brie, rozpoznając ton jego głosu, odwrócili się do niego, zauważyli, że huśta swym hipnotycznym rubinowym wisiorkiem.
– Wracamy – powiedział Bruenor, znów schodząc z łodzi. Krasnolud przystanął i popatrzył na czterech pobratymców. – Jesteście pewni? – spytał.
Wszystkie cztery głowy zaczęły się energicznie kiwać. Tuż przed tym jak wrócili do kępki domów, wybiegł im na spotkanie mały chłopiec.
– Znaleźliście swego przyjaciela? – spytał.
Nie, nie znaleźliśmy – odparła Catti-brie, machnięciem ręką zatrzymując Bruenora i Regisa. – A ty go widziałeś?
– Może być w wieży – wysnuł domysł młodzik.
– Jakiej wieży? – spytał szorstko Bruenor, zanim Catti-brie zdołała się odezwać.
– Tam – odpowiedział chłopiec, niewzruszony kamiennym tonem krasnoluda. – Z tyłu. – Wskazał na wzgórze wznoszące się za wioską, a gdy przyjaciele podążyli tam wzrokiem, dostrzegli kilku wieśniaków wspinających się po zboczu. Chłopi mniej więcej w połowie drogi zaczęli wzdychać ze zdumienia, niektórzy wskazywali palcem, inni padali na ziemię, a jeszcze inni wracali biegiem, skąd przyszli.
Troje przyjaciół również ruszyło biegiem w stronę wzgórza i zaczęło się wspinać. Następnie zatrzymali się gwałtownie, wpatrując z niedowierzaniem w wieżę Crenshinibona.
– Cadderly? – spytał niedowierzająco Regis.
– Nie sądzę – powiedziała Catti-brie. Schyliwszy się nisko, poprowadziła ich ostrożnie dalej.
* * *
– Artemis Entreri życzy sobie, aby rywalizacja między wami dwoma w końcu się rozstrzygnęła – potwierdził Jarlaxle.
Nietypowy dla Drizzta wybuch uczynił dość oczywistym dla Jarlaxle’a, jak bardzo pogardzał on Entrerim i jakże szczere były jego słowa, że nigdy więcej nie chciał już wystąpić przeciwko temu człowiekowi.
– Nigdy mnie nie rozczarowujesz – powiedział Jarlaxle, chichocząc. – Twój brak pychy jest godzien pochwały, mój przyjacielu. Oklaskuję cię za to i żałuję, z całą szczerością, że nie mogę spełnić jakiegoś twego życzenia i odesłać wraz z twymi przyjaciółmi swoją drogą. Tego jednak nie mogę zrobić, obawiam się, i zapewniam cię, że musisz rozstrzygnąć swoją sprawę z Entrerim. Jeśli nie dla siebie, to dla twoich przyjaciół.
Drizzt przetrawiał tę groźbę przez dłuższą chwilę. Jarlaxle natomiast zamachał dłonią przed lustrem obok swego fotela, które natychmiast się zamgliło. W końcu mgła się rozwiała, pozostawiając wyraźny obraz Catti-brie, Bruenora i Regisa, wspinających się do podstawy wieży. Catti-brie szła na czele, poruszając się zygzakami, starając się wykorzystać wszelkie dostępne osłony.
– Mógłbym ich zabić jedną myślą – zapewnił Drizzta najemnik.
– Ale po co miałbyś to robić – spytał Drizzt. – Dałeś mi słowo.
– Więc go dotrzymam – odrzekł Jarlaxle. – Tak długo, jak będziesz współpracował.
Drizzt milczał, przetrawiając tę informację.
– Co z Wulfgarem? – zapytał nagle, sądząc, że Jarlaxle musi posiadać o nim jakiś informacje, bowiem wykorzystał imię barbarzyńcy, by ściągnąć Drizzta oraz jego przyjaciół w to miejsce.
Teraz to Jarlaxle zamilkł i rozmyślał, lecz jedynie przez chwilę.
– Żyje i ma się dobrze, z tego co zdołałem odkryć – przyznał najemnik. – Nie rozmawiałem z nim, lecz obserwowałem go wystarczająco długo, by odkryć, co może mi dać jego aktualna sytuacja.
– Gdzie? – spytał Drizzt. Jarlaxle uśmiechnął się szeroko.
– Później będzie czas na takie rozmowy – powiedział, spoglądając przez ramię na klatkę schodową.
– Odkryjesz, że twoja magia tu nie działa – ciągnął najemnik, a Drizzt zrozumiał, dlaczego stopy wydają mu się cięższe. – Żadna – ani twoje sejmitary, ani bransolety, które zabrałeś Dantragowi Baenre po tym, jak go zabiłeś, ani też twoje wrodzone drowie moce.
– Kolejny nowy i cudowny aspekt kryształowego reliktu – stwierdził sarkastycznie Drizzt.
– Nie – przyznał Jarlaxle, uśmiechając się. – Bardziej pomoc przyjaciela. Widzisz, było konieczne, aby zdusić wszelką magię, bowiem ostatnie spotkanie pomiędzy tobą a Artemisem Entreri musi być całkowicie równe, bez nieuczciwej przewagi, którą mogłaby uzyskać któraś ze stron.
– Jednak twoje lustro działa – rzekł Drizzt, w równym stopniu starając się zapewnić sobie trochę czasu, jak i będąc ciekawym. – Czy to nie magia?
– To po prostu kolejna część wieży. Nie przyniosłem lustra tutaj, a cała wieża jest odporna na próby mojego wspólnika, by zdusić magię – wyjaśnił Jarlaxle. – Jakiż wspaniały podarek mi zrobiłeś – albo mojemu wspólnikowi – oddając Crenshinibona. Tak wiele powiedział mi o sobie... jak wznosić wieże i jak manipulować nimi, by dostosowywały się do moich potrzeb.
– Wiesz, że nie mogę pozwolić, abyś go zatrzymał? – powtórzył Drizzt.
– A ty wiesz dobrze, że nigdy bym cię tu nie zaprosił, gdybyś był w stanie zrobić coś, by zabrać mi Crenshinibona – powiedział Jarlaxle ze śmiechem. Zakończył zdanie, znów spoglądając w lustro u swego boku.
Drizzt podążył za jego wzrokiem do zwierciadła, aby ujrzeć swych przyjaciół idących wokół podstawy wieży w poszukiwaniu drzwi – drzwi, których, jak Drizzt wiedział, nie znajdą, dopóki Jarlaxle nie będzie sobie tego życzył. Catti-brie znalazła jednak coś interesującego – ślady Drizzta.
– Jest w środku! – krzyknęła.
– Proszę, niech to będzie Cadderly – obydwa mroczne elfy usłyszały nerwową uwagę Regisa. Wywołało to chichot Jarlaxle’a.
– Idź do Entreriego – powiedział najemnik poważniej, machając ręką tak, by lustro znów się zamgliło, usuwając obraz. – Idź i zaspokój jego ciekawość, a później ty i twoi przyjaciele pójdziecie swoją drogą, a ja swoją.
Drizzt poświęcił długą chwilę, wpatrując się w najemnika. Jarlaxle skrzyżował z nim spojrzenie. W tej chwili doszli do bezgłośnego porozumienia.
– Niezależnie od rezultatu? – spytał znów Drizzt, jedynie po to, by się upewnić.
– Twoi przyjaciele odejdą bez szwanku – zapewnił go Jarlaxle. – Z tobą lub z twoim ciałem.
Drizzt znów skierował wzrok na klatkę schodową. Ledwo był w stanie uwierzyć, że Artemis Entreri oczekuje go tuż za tymi stopniami. Jego słowa do Jarlaxle’a były szczere i wypływały z głębi serca – nie chciał już nigdy więcej widzieć tego człowieka, nie mówiąc już o walce z nim. Był to emocjonalny ból Entreriego, nie Drizzta. Nawet teraz, gdy walka była tak blisko i wyraźnie nie można było jej uniknąć, drowi tropiciel nie oczekiwał niecierpliwie na wejście po tych schodach. Nie chodziło o to, że obawiał się skrytobójcy. Ani trochę. Choć Drizzt szanował zdolności Entreriego, nie obawiał się wyzwania.
Drow wstał ze swego fotela i skierował się do schodów, w myśli szacując wszystkie pozytywne aspekty, jakie mogła przynieść walka. Oprócz usatysfakcjonowania Jarlaxle’a, Drizzt mógł oczyścić świat z plagi.
Mroczny elf zatrzymał się i obrócił.
– Ona jest również jednym z moich przyjaciół – powiedział, wyciągając z sakiewki onyksową figurkę.
– Ach tak, Guenhwyvar – rzekł Jarlaxle, promieniejąc na twarzy.
– Nie chcę widzieć Guenhwyvar w rękach Entreriego – powiedział Drizzt. – Ani w twoich. Niezależnie od rezultatu, ma wrócić do mnie lub do Catti-brie.
– Szkoda – stwierdził ze śmiechem Jarlaxle. – Myślałem, że zapomnisz uwzględnić tę wspaniałą panterę w twoich warunkach. Jakże kochałbym taką towarzyszkę jak Guenhwyvar.
Drizzt wyprostował się, mrużąc lawendowe oczy.
– Nigdy nie powierzyłbyś mi takiego skarbu – rzekł Jarlaxle. – Ani też nie mógłbym cię za to winić. Istotnie, mam słabość do magicznych przedmiotów! – Najemnik się śmiał, lecz Drizzt nie.
– Sam im jadaj – zaproponował Jarlaxle, wskazując na drzwi. – Po prostu ciśnij figurkę w ścianę, nad miejscem, którym wszedłeś. I obserwuj rezultaty – dodał, wskazując na lustro, które znów oczyściło się z mgły i ukazało obraz przyjaciół Drizzta.
Tropiciel popatrzył znów na drzwi i ujrzał tuż nad nimi mały otwór. Podbiegł tam.
– Odejdźcie stąd! – krzyknął w nadziei, że jego towarzysze usłyszą, i cisnął figurkę przez portal. Pomyślawszy nagle, że cały ten epizod może być jedną ze sztuczek Jarlaxle’a, obrócił się i pospieszył, by spojrzeć w lustro.
Ku swej uldze ujrzał całą trójkę. Catti-brie wołała go, Regis podnosił panterę z ziemi. Nie tracąc czasu, halfling wezwał Guenhwyvar i wkrótce kocica pojawiła się przed przyjaciółmi.
– Wiesz, że nie odejdą – powiedział cierpko Jarlaxle. – Idź jednak i skończ z tym. Masz moje słowo, że twoi przyjaciele nie doznają uszczerbku.
Drizzt zawahał się raz jeszcze, zerkając znów na najemnika, który siedział wygodnie w swym fotelu, jakby Drizzt nie przedstawiał dla niego żadnego zagrożenia. Przez chwilę Drizzt rozważał, czy nie zmusić go do odkrycia kart, czy nie wyciągnąć broni, nieważne, czy była zaklęta, czy nie, i nie pospieszyć, by powalić najemnika. Nie mógł jednak oczywiście tego zrobić, nie gdy bezpieczeństwo jego przyjaciół wisiało na włosku.
Jarlaxle, siedząc zadowolony w fotelu, wiedział to bez wątpliwości.
Drizzt odetchnął głęboko, starając się odrzucić ciężar całego dzisiejszego zamieszania, szaleństwa, jakie oddało potężny artefakt Jarlaxle’owi i sprowadziło tu Drizzta, by walczył z Artemisem Entreri.
Drugi raz odetchnął głęboko, rozciągnął palce i ręce, po czym ruszył po schodach.
* * *
Artemis Entreri przemierzał nerwowo pokój, przyglądając się licznym poziomom, klatkom schodowym oraz wzniesionym platformom. Jarlaxle’owi nie wystarczała zwykła, okrągła komnata. Najemnik skonstruował to drugie piętro wieży z wieloma poziomami, miejscami, dzięki którym w nadchodzącej walce rolę mogła odgrywać strategia. Pośrodku pomieszczenia znajdowała się czterostopniowa klatka schodowa, wznosząca się na podest mogący pomieścić tylko jedną osobę. Tylna część była odbiciem przedniej, kolejne cztery stopnie schodziły na poziom podłogi. Cały pokój otaczało więcej stopni, pięć wejść przy ścianie, gdzie po całym obwodzie biegła kolejna platforma. Stamtąd, na lewo od Entreriego, biegł podest, szeroki może na trzydzieści centymetrów, łączący czwarty stopień z centralną klatką schodową.
Jeszcze jedna przeszkoda, dwustronna rampa, wisiała w pobliżu tylnej ściany, obok miejsca, którędy przechadzał się Entreri. Dwie inne niskie, okrągłe platformy były rozmieszczone po obu stronach drzwi na przeciwległym krańcu sali – drzwi przez które wkroczy Drizzt Do’Urden.
Jak jednak sprawić, by wszystkie te podesty działały na korzyść? – zastanawiał się Entreri. Wtedy zdał sobie sprawę, że Drizzt jest zbyt nieprzewidywalnym przeciwnikiem, zbyt szybkim i zbyt bystro myślącym, by Entreri mógł ułożyć plan ataku. Nie, będzie musiał improwizować na każdym kroku, kontrować i przewidywać, walczyć wymierzonymi natarciami.
Zabójca wyciągnął swą broń – sztylet i miecz. Z początku rozważał wyjście z dwoma mieczami, by zrównoważyć bliźniacze sejmitary Drizzta. W końcu zdecydował się na broń, którą znał najlepiej, choć nie będzie tu działała magia jego ukochanego oręża.
Przechadzał się w tę i we w tę, rozciągając mięśnie, ramiona i szyję. Mówił cicho do siebie, przypominając sobie o wszystkim, co musiał zrobić, ostrzegając się, by nigdy, nawet przez jedną chwilę, nie lekceważyć swego przeciwnika. Przerwał nagle i zastanowił się nad swymi ruchami, swymi myślami.
Był naprawdę zaniepokojony i, po raz pierwszy odkąd opuścił Menzoberranzan, podekscytowany. Lekki odgłos sprawił, że się odwrócił.
Drizzt Do’Urden stał na podeście.
Drowi tropiciel wszedł bez słowa, po czym nawet nie drgnął, gdy zasunęły się za nim drzwi.
– Czekałem na to od wielu lat – powiedział Entreri.
– Więc jesteś większym głupcem, niż przypuszczałem – odparł Drizzt.
Entreri rzucił się do działania, biegnąc po znajdujących się z tyłu centralnych schodach. Dzierżył sztylet i miecz, gdy dotarł do krawędzi, jakby spodziewał się, że Drizzt spotka się z nim tam, walcząc o wzniesioną pozycję.
Tropiciel nie poruszył się, nawet nie wyciągnął broni.
– A jeszcze większym głupcem, jeśli myślisz, że będę dziś z tobą walczył – rzekł Drizzt.
Oczy Entreriego rozszerzyły się. Po długiej chwili zabójca zszedł powoli po frontowych schodach, trzymając przed sobą miecz i podszedł do Drizzta na kilka kroków.
Elf wciąż nie wyciągał swej broni.
– Naszykuj swe sejmitary – polecił Entreri.
– Po co? Żebyśmy dali rozrywkę Jarlaxle’owi i jego bandzie? – odparł Drizzt.
– Wyciągnij je! – warknął Entreri. – Inaczej cię przebiję.
– Czyżby? – spytał spokojnie Drizzt i powoli wyciągnął klingi. Gdy Entreri wykonał kolejny wymierzony krok, tropiciel upuścił sejmitary na podłogę.
Szczęka Entreriego opadła niemal tak samo nisko.
– Czy niczego się nie nauczyłeś przez te wszystkie lata? – zapytał Drizzt. – Jak wiele razy musimy to rozgrywać? Czy całe nasze życie musi być poświęcone zemście na tym z nas, który wygrał ostatnią walkę?
– Podnieś je! – wrzasnął Entreri, podbiegając na tyle blisko, że czubek jego miecza dotknął mostka Drizzta.
– A później będziemy walczyć – powiedział nonszalancko Drizzt. – I jeden z nas wygra, lecz być może ten drugi przeżyje. Następnie zaś, oczywiście, będziemy musieli znów to zrobić, ponieważ uważasz, że musisz czegoś dowieść.
– Podnieś je – powiedział Entreri przez zaciśnięte zęby, naciskając lekko miecz. Gdyby ta klinga wciąż miała w sobie ciężar swej magii, z pewnością przecisnęłaby się przez żebra Drizzta. – To jest ostatnie wyzwanie, bowiem tego dnia jeden z nas zginie. Oto jest, zorganizowana dla nas przez Jarlaxle’a, najuczciwsza walka, jaką kiedykolwiek moglibyśmy odbyć.
Drizzt nie poruszył się.
– Przebiję cię – obiecał Entreri. Drizzt uśmiechnął się tylko.
– Nie sądzę, Artemisie Entreri. Znam cię lepiej, niż sądzisz, a z pewnością lepiej, niż uważałbyś za stosowne. Nie odniesiesz przyjemności, zabijając mnie w taki sposób i do końca życia będziesz się nienawidził za zrobienie tego, za pozbawienie się jedynej szansy, jaką miałeś, by poznać prawdę. Ponieważ o to właśnie chodzi, czyż nie? Prawda, twoja prawda, chwila, w której masz nadzieję albo uzasadnić swoją nędzną egzystencję, albo położyć jej kres.
Entreri warknął głośno i wystąpił do przodu, lecz nie nacisnął, nie mógł nacisnąć miecza i przebić drowa.
– Bądź przeklęty! – krzyknął, obracając się, powarkując i wykonując cięcia, wracając wokół schodów i na każdym kroku wrzeszcząc – Bądź przeklęty!
Drizzt skinął głową, pochylił się i podniósł swe sejmitary.
– Entreri – zawołał, a zmiana w jego tonie powiedziała skrytobójcy, że coś się nagle zmieniło.
Entreri, znajdujący się już po drugiej stronie pomieszczenia, obrócił się i ujrzał Drizzta stojącego w gotowości, z klingami w dłoniach. Ujrzał widok, jakiego z taką desperacją pragnął.
– Zdałeś mój test – wyjaśnił Drizzt. – Teraz ja poddam się twojemu.
* * *
– Mamy obserwować, czy zaczekamy tu na zwycięzcę? – spytał Rai’gy, gdy on i Kimmuriel wyszli z małej komnaty z boku głównego pomieszczenia parteru.
– To przedstawienie będzie warte, by je oglądać – zapewnił ich Jarlaxle. Wskazał na schody. – Wejdziemy na podest i uczynię, drzwi przejrzystymi.
– Niesamowity artefakt – powiedział Kimmuriel, potrząsając głową. Przez zaledwie dzień komunikowania się z kryształowym reliktem Jarlaxle nauczył się tak wiele. Nauczył się, jak kształtować i projektować wieżę, odbicie reliktu, jak sprawiać, by drzwi pojawiały się i nagle znikały, tworzyć ściany, przejrzyste lub nie, oraz jak wykorzystywać wieżę jako jedno wielkie urządzenie śledzące, tak jak teraz. Gdy Kimmuriel i Rai’gy weszli, obydwaj zauważyli w lustrze obraz Catti-brie, Regisa, Bruenora i wielkiej kocicy.
– Będziemy obserwować, i oni również – powiedział Jarlaxle. Zamknął oczy i wszystkie trzy drowy usłyszały na zewnątrz Crenshinibona odgłos skrobania. – Tam – Jarlaxle oznajmił po chwili. – Teraz możemy iść.
* * *
Catti-brie, Bruenor i Regis stali jak oniemiali, gdy kryształowa wieża wydawała się budzić do życia. Jedna krawędź zwinęła się mocno, odsłaniając ukrytą fałdę. Tam, w zdumiewający sposób, pojawiły się schody wijące się wzdłuż wieży na wysokość około siedmiu metrów.
Trójka przyjaciół zawahała się, spoglądając po sobie w poszukiwaniu odpowiedzi, lecz Guenhwyvar nie czekała ani chwili, wbiegła po schodach, rycząc przy każdym potężnym skoku.
* * *
Wpatrywali się w siebie przez jakiś czas, wymieniając bardziej spojrzenia szacunku niż nienawiści, straciwszy dużą dozę wrogości poprzez znużenie trwającymi zmaganiami.
Wpatrywali się więc teraz w siebie z przeciwległych krańców pomieszczenia o średnicy dziesięciu metrów, poprzez centralne schody, każdy czekał, by to ten drugi wykonał pierwszy ruch, albo raczej, by pokazał, że ma zamiar się poruszyć.
Zerwali się jednocześnie, obydwaj rzucili się ku centralnym schodom, obydwaj szukali wyniesionej pozycji. Nawet bez pomocy magicznych bransolet Drizzt uzyskał przewagę szybkości, być może dlatego, że choć był dwukrotnie starszy od skrytobójcy, w kategoriach drowów był młodszy niż Entreri jako człowiek.
Zawsze gotów do improwizacji Entreri wykonał jeden krok na schody, a następnie rzucił się w bok w przewrocie, który przeprowadził go bez uszczerbku obok świszczących kling Drizzta. Przemknął tuż pod wzniesionym podestem, wykorzystując go jako barierę przeciwko sejmitarom.
Drizzt wykonał pełen obrót, przykucając w gotowości na szczycie schodów i nie dopuszczając, by Entreri wrócił.
Entreri wiedział jednak, że tropiciel będzie bronił swej wzniesionej pozycji, tak więc skrytobójca nawet na chwilę nie zwolnił, wyszedł z przewrotu, stając na nogi i przebiegł na bok pomieszczenia, pokonując pięć stopni, a następnie wbiegł na ów wyższy poziom na końcu wzniesionego pomostu. Gdy Drizzt nie ruszył za nim, ani idąc jego drogą, ani też poruszając się wzdłuż wzniesionego obszaru przez pomost, Entreri zeskoczył na wąski chodnik i pokonał połowę drogi do centralnych schodów.
Drizzt utrzymywał teren na szerszej platformie u szczytu schodów.
– No, chodź – poprosił go Entreri, wskazując na pomost. – Dobra równowaga.
* * *
Obawiali się wspinać po tych schodach, lecz gdy Guenhwyvar, znalazłszy się na platformie i zajrzawszy do wieży, zaryczała głośniej i zaczęła drapać ścianę, nie mogli się oprzeć. Catti-brie znów przybyła pierwsza, by odkryć przejrzystą ścianę u szczytu schodów, okno do pomieszczenia, w którym ścierali się Drizzt i Entreri.
Zastukała w szkło. Podobnie zrobił Bruenor, gdy się pojawił. Krasnolud użył końcówki swego topora, lecz bezskutecznie, bowiem nie można było nawet zarysować powierzchni. Jeśli Drizzt i Entreri ich słyszeli lub widzieli, nie okazali tego.
* * *
– Powinieneś był uczynić pomieszczenie mniejszym – stwierdził cierpko Rai’gy, gdy on, Jarlaxle i Kimmuriel przybyli na swój podest, by obserwować akcję – lub jej brak – wewnątrz.
– Ach, ależ chodzi o zabawę – odparł Jarlaxle. Wskazał wtedy na przeciwległą stronę, na Catti-brie i pozostałych. – My widzimy walczących oraz przyjaciół Drizzta po drugiej stronie, zaś owi przyjaciele widzą nas – wyjaśnił, a gdy trzy drowy spojrzały w tamtą stronę, ujrzały Catti-brie wskazującą w ich stronę i wrzeszczącą coś, czego nie słyszeli, lecz mogli sobie dobrze wyobrazić. – Lecz Drizzt i Entreri widzą tylko siebie nawzajem.
– Niezła wieża – musiał przyznać Rai’gy.
* * *
Drizzt chciał utrzymać bezpieczną pozycję, lecz Entreri okazywał cierpliwość, a tropiciel wiedział, że jeśli się nie ruszy, walka, którą z taką desperacją pragnął zakończyć, może zająć wiele, wiele czasu. Zeskoczył z łatwością na wąski pomost i ruszył powoli ku Entreriemu, centymetr po centymetrze stawiając stabilnie stopy.
Gdy się zbliżył, przyspieszył nagle, wykonując szybkie pchnięcie prawą klingą. Sztylet Entreriego jego leworęczna broń, wplótł się idealnie w obręb pchnięcia i odepchnął szeroko sejmitar. Tym samym płynnym ruchem skrytobójca obrócił bark i ruszył do przodu, wyrzucając przed siebie czubek miecza.
Drugi sejmitar Drizzta był już w połowie drogi do sparowania, zanim jeszcze rozpoczęło się pchnięcie. Miecz wykonał krąg w powietrzu, odbił pędzący miecz, przepływając tuż obok, a drugie ostrze Drizzta zrobiło to samo ze sztyletem. Drow wszedł w taniec, akcentując zakrzywionymi klingami obrotowe ruchy, wykonując okrężne cięcia, odwracając kierunek jednego, następnie obydwu, potem znów jednego. Obracając, szukając luk, pchając, tnąc.
Entreri zaś odpowiadał na każdy ruch. Jego manewry przebiegały po prostszych liniach, prosto na bok, w górę lub całkowicie na wprost i zmuszały Drizzta do parowania. Metal zgrzytał bezustannie, trafienie za trafieniem.
Nagle lewa dłoń Drizzta świsnęła w powietrzu, bowiem skrytobójca nie starał się parować, lecz rzucił się do przewrotu. Entreri odtrącił pierwszy z sejmitarów na dystans, swym ruchem sprawiając, że drugi chybił, a jego sztylet skierował się ku sercu Drizzta, nie dając tropicielowi szansy na podniesienie pozostałego mu sejmitara do bloku.
Drizzt podskoczył więc wysoko, kurcząc nogi i obracając się tak, by uniknąć ciosu. Wylądował na podłodze w przewrocie i w sekundę później podniósł się na nogi. Obracając się, wykonał dwa kroki, wiedząc, że Entreri, zyskawszy lekką przewagę, z pewnością będzie go ścigać. Obrócił się akurat na czas, by stawić czoła zaciekłemu atakowi sztyletem i mieczem.
Metal znów zadzwonił w proteście, a Drizzt został zepchnięty w tył samym pędem szarży Entreriego. Zaakceptował jednak ten odwrót, przez całą drogę wykonując szybkie kroczki, by zachować idealną równowagę, a ruchy jego dłoni były niczym mgła.
* * *
Na wewnętrznym podeście trzy drowy, które całe swe życie wiodły obok mistrzowskich mieczników i były świadkami wielu, wielu walk, obserwowały każdy subtelny ruch z narastającym zdumieniem.
– Zaaranżowałeś to na korzyść Entreriego czy naszą? – stwierdził Rai’gy, a jego ton zdecydowanie się zmienił, z pewnością nie było już w nim nuty sarkazmu.
– Jedno i drugie – przyznał Jarlaxle. Gdy to mówił, Drizzt przemknął obok Entreriego po centralnych schodach i nie zatrzymując się zeskoczył, obracając się w locie, a po wylądowaniu błyskawicznie skierował się z powrotem na podest. Entreri wybrał krótszą drogę, wskakując na podest przed Drizztem, pozbawiając mrocznego elfa przewagi, jaką ten miał nadzieję uzyskać.
Będąc równie skłonny do improwizacji jak jego przeciwnik, Drizzt rzucił się w dół, przemykając pod podestem, gdy Entreri odzyskiwał równowagę, po czym wykonał cięcie nad głową, zdumiewająco zwinny manewr, który podciąłby skrytobójcy ścięgna, gdyby Entreri tego nie przewidział i nie kontynuował ruchu, zeskakując z podestu z powrotem na podłogę.
Mimo to Drizzt zdołał trafić, rozrywając Entreriemu spodnie z tyłu i rysując mu linię na kostce.
– Pierwsza krew dla Drizzta – zauważył Kimmuriel, po czym popatrzył na Jarlaxle’a, który uśmiechał się i patrzył w przeciwległą stronę. Podążając za wzrokiem najemnika, Rai’gy ujrzał, że przyjaciele Drizzta, nawet pantera, byli podobnie oczarowani, obserwując walkę z podziwem.
I był on zasłużony, zgodził się w myśli Kimmuriel, kierując swą uwagę z powrotem na taniec, jednocześnie brutalny i piękny.
* * *
Teraz znaleźli się na poziomie podłogi, pędząc razem we mgle mieczy i powiewających peleryn. Ich manewry nie były ani atakami, ani obronami, lecz czymś pomiędzy. Klinga zgrzytała o klingę, krzesząc iskry, a metal wrzeszczał w proteście.
Lewe ostrze Drizzta świsnęło na poziomie szyi. Entreri opadł nagle do przysiadu, który wydawał nadać mu pędu, gdy powrócił, zadając podwójne pchnięcie mieczem oraz sztyletem. Drizzt nie skończył jednak swej kolejki chybieniem. Mroczny elf wykonał kompletny obrót, wracając z praworęcznym, wykonanym na odlew, z dołu na zewnątrz, parowaniem. Wewnętrzna krzywizna jego zagiętej klingi uchwyciła obydwa ostrza skrytobójcy i odtrąciła je na bok. Następnie Drizzt zmienił kąt nachylenia swej lewej broni, zanim zamachnął się nią znad głowy, kierując ostrze ku głowie Entreriego.
Jednak skrytobójca, którego ręce znalazły się blisko siebie z powodu bloku Drizzta, z łatwością zamienił klingi, po czym wyciągnął sztylet, przesuwając nagle prawą rękę i kierując ją w tył, unosząc czubek sztyletu, gdy sejmitar opadał.
Następnie obydwaj krzyknęli z bólu. Drizzt odskoczył, głęboko zakłuty w dłoń, a Entreri cofnął się z rozcięciem wzdłuż przedramienia.
Jednak przerwa trwała tylko przez sekundę, tylko przez chwilę, jakiej każdy z nich potrzebował, by zdać sobie sprawę, że jest w stanie kontynuować, że nie upuści broni. Obydwa sejmitary Drizzta ruszyły szeroko, zbliżając się niczym szczęki wilka. Skrytobójca, choć jego klingi podążały wewnętrznym torem, znalazł się o ułamek sekundy z tyłu i musiał wykonać podwójny blok, wyrzucając przed siebie własne ostrza. Wychwyciły one sejmitary, odtrącając je, a Entreri skierował się do przodu. Zawahał się zaledwie na chwilę, by sprawdzić, czy jest w stanie sprowadzić jedną ze swych kling z powrotem.
Drizzt nie wahał się jednak w ogóle, opuścił swe czoło tuż przed podobnym ruchem Entreriego, tak więc gdy zderzyli się ze sobą głowa o głowę, to Entreri bardziej to odczuł.
Jednak oślepiony skrytobójca wykonał prawą dłonią pchnięcie w przód i knykciami i jelcem sztyletu uderzył Drizzta w twarz.
Znów się rozdzielili. Jedno z oczu Entreriego napęczniało, a policzek i nos Drizzta krwawiły.
Wtedy skrytobójca zaatakował zaciekle, zanim zamknęło mu się oko, co dałoby Drizztowi sporą przewagę. Natarł mocno, dźgając nisko mieczem.
Sejmitar Drizzta opadł i drow wykonał idealny obrót, wymierzając kopnięcie, które trafiło Entreriego w twarz.
Kopnięcie niezbyt go spowolniło, bowiem skrytobójca dokładnie przewidział ten ruch, a nawet liczył na niego. Uchylił się, gdy nadlatywała stopa, więc cios się jedynie o niego otarł, choć mimo to ugodził go w już zranione oko. Przemykając do przodu, Entreri posłał swój sztylet okrężnym manewrem, kierując ostrze w tylną część kolana Drizzta.
Drizzt mógłby uderzyć swą drugą klingą, lecz gdyby spróbował, a Entreri w jakiś sposób zdołał sparować, walka by się zakończyła tym, że sztylet rozerwałby mu nogę.
Instynktownie wiedział o tym wszystkim, w ogóle o tym nie myśląc, więc zamiast tego skoczył do przodu. Drizzt został draśnięty, lecz nie przebity. Zamierzał obrócić się i stanąć z powrotem na nogach, lecz zanim zaczął to robić, ujrzał, że Entreri szybko za nim postępuje i że przyłapie go bezbronnym w połowie drogi.
Zatrzymał się więc i spoczął na plecach, gdy skrytobójca się zbliżył.
Po obu stronach pomieszczenia zarówno mroczne elfy jak i przyjaciele Drizzta wciągnęli gwałtownie powietrze, uważając, że rywalizacja dobiegła końca. Drizzt walczył jednak dalej, wirując, uderzając i wykonując pchnięcia sejmitarami, by w jakiś niemożliwy sposób utrzymać Entreriego na dystans. I nagle tropiciel zdołał wsunąć jedną stopę pod siebie i podnieść się gwałtownie, po czym trafił w obydwie klingi Entreriego, starając się uzyskać równowagę.
Teraz znajdowali się twarzą w twarz, poruszając klingami zbyt szybko, by widzowie mogli w ogóle wyróżnić poszczególne ruchy. Na rękach walczących pojawiały się rany, lecz żaden z wojowników nie znalazł okazji, by dokończyć ciosu. Ciągnęło się to tak i ciągnęło, po jednej stronie schodów i po drugiej, a wszelkie obawy, jakie Drizzt mógł mieć na temat tej walki, dawno już uleciały, zaś wszelkie wątpliwości, jakie Entreri kiedykolwiek posiadał na temat pragnienia walki z Drizztem Do’Urdenem, zostały w pełni wymazane. Walczyli z pasją i z furią, ich klingi uderzały o siebie tak szybko, że brzęk wydawał się bezustanny.
Znajdowali się na podeście, lecz nie wiedzieli o tym. Spadli, strącając się nawzajem z perci, po przeciwnych stronach, po czym razem udali się pod podest, walcząc w kucki. Przemknęli obok siebie, wyłaniając się po przeciwnych stronach, po czym wskoczyli z powrotem na wąski chodnik w idealnej równowadze i zaczęli od nowa.
Ciągnęło się to tak i ciągnęło, sekundy stały się minutami, a pot mieszał się z krwią i piekł otwarte rany. Jeden z rękawów Drizzta został rozcięty tak paskudnie, że przeszkadzał mu w ruchach i drow musiał wymierzyć gwałtowne uderzenie, aby odtrącić Entreriego na wystarczająco długo, by wyrzucić jedną z kling w powietrze i oderwać resztki rękawa. Następnie schwycił sejmitar akurat na czas, by zareagować na szarżę skrytobójcy. Chwilę później Entreri stracił swą pelerynę, gdy sejmitar Drizzta skierował się ku jego gardłu, przecinając wiązanie ubioru i rysując szramę na podbródku Entreriego.
Obydwaj pragnęli wytchnienia, żaden nie chciał się cofnąć.
Na tle wszystkich szram i krwi, potu i siniaków jedna rana była groźniejsza i wzrok Entreriego po prawej stronie rzeczywiście się zamazywał. Skrytobójca zamienił broń, trzymając teraz sztylet z powrotem w lewej dłoni, zaś dłuższy, lepiej blokujący miecz w prawej.
Drizzt zrozumiał. Wymierzył fintę, kombinację prawo, lewo, prawo, którą Entreri z łatwością odbił, lecz ataki te i tak nie miały za zadanie uzyskania żadnego szczególnego trafienia, miały jedynie pozwolić Drizztowi ustawić odpowiednio stopy.
Z boku pomieszczenia przebiegły Jarlaxle dostrzegł to i zrozumiał, że walka ma się zakończyć.
Teraz Drizzt znowu wyszedł z lewej, lecz ruszył za ciosem i posłał swój sejmitar daleko z boku, z miejsca, w którym zamknięte oko Entreriego ledwo mogło dostrzec ruch. Skrytobójca instynktownie sparował mieczem i skontrował sztyletem, lecz Drizzt przełożył swój sejmitar prosto nad zamierzonym parowaniem, po czym szarpnął nim z powrotem, zacinając nadgarstek Entreriego i odtrącając daleko miecz. Jednocześnie tropiciel wypuścił klingę z prawej dłoni i chwycił wykonującą pchnięcie rękę Entreriego za nadgarstek. Podchodząc o krok, obracając swój nadgarstek i przekręcając swą dłoń z bronią, Drizzt wykręcił pod siebie rękę Entreriego ze sztyletem. Zanim wolna dłoń skrytobójcy zdołała przytrzymać rękę Drizzta, czubek sejmitara mrocznego elfa przysunął się do gardła Entreriego.
Nagle znieruchomieli. Skrytobójca, zjedna ręką wykręconą, a drugą za ręką Drizzta z sejmitarem, był bezbronny – nie był w stanie powstrzymać tropiciela, gdyby Drizzt zdecydował się wbić mu swą klingę w gardło.
Powarkując i trzęsąc się, znajdując się bardziej na skraju kontroli niż kiedykolwiek wcześniej, Drizzt wstrzymywał ostrze.
– Czego więc dowiodłeś? – zażądał odpowiedzi głosem pełnym jadu, a jego lawendowe oczy skrzyżowały się w paskudnym spojrzeniu z ciemnymi Entreriego. – Czy w związku z tym, że moja głowa zetknęła się w korzystnym miejscu z twoją, ograniczając ci pole widzenia, jestem lepszym wojownikiem?
– Skończ z tym! – odwarknął Entreri.
Drizzt znów warknął i bardziej wykręcił rękę Entreriego ze sztyletem, zginając nadgarstek skrytobójcy tak, że sztylet upadł na podłogę.
– Za tych wszystkich, których zabiłeś, i których z pewnością jeszcze zabijesz, powinienem cię zabić – powiedział Drizzt, lecz jeszcze gdy wypowiadał te słowa, wiedział już, podobnie jak Entreri, że nie jest w stanie nacisnąć ostrza, nie teraz. W tej okropnej chwili Drizzt żałował, że nie poszedł za ciosem w pierwszym momencie, zanim znalazł czas, by zastanowić się nad tym, co robi.
Teraz jednak nie mógł, więc nagłym ruchem puścił rękę Entreriego i wyprowadził mocno swą otwartą dłoń w twarz skrytobójcy, posyłając chwiejącego się Entreriego do tyłu.
– Bądź przeklęty, Jarlaxle. Miałeś już swoją rozrywkę? – krzyknął Drizzt, obracając się, by spojrzeć na najemnika oraz jego towarzyszy, bowiem Jarlaxle otworzył drzwi.
Drizzt rzucił się z determinacją przed siebie, jakby zamierzał przebiec prosto po Jarlaxle’u, lecz zatrzymał go odgłos z tyłu, bowiem Entreri nacierał, wrzeszcząc.
Wrzeszcząc. Znaczenie tego nie dotarło do Drizzta w chwili, gdy się obrócił, wyrzucając przed siebie prawą rękę i unosząc wyciągniętą rękę Entreriego, która znów trzymała ten paskudny sztylet. Natomiast lewa ręka Drizzta wykonała obrót, wymierzając sejmitarem pchnięcie, pchnięcie, które powinno pogrążyć broń aż po jelec w piersi skrytobójcy.
Obaj starli się ze sobą i Drizzt rozszerzył oczy, bowiem w jakiś sposób skóra Entreriego odbiła cios.
Jednak Artemis Entreri, którego ciało mrowiło energią wchłoniętego ciosu dzięki psionice, jaką nagle potraktował go Kimmuriel, zdecydowanie to rozumiał i czysto instynktownym ruchem, bez żadnej świadomej myśli – bowiem gdyby zastanowił się nad tym, wyzwoliłby energię z powrotem w siebie – Entreri wyciągnął rękę i chwycił pierś Drizzta, oddając mu z równą siłą jego cios.
Jego dłoń zagłębiała się jeszcze w piersi Drizzta, gdy drow, brocząc krwią, padał na podłogę.
* * *
Na platformie czas wydawał się zatrzymać, zablokowany w miejscu w tej strasznej, strasznej chwili. Guenhwyvar zaryczała i skoczyła na przejrzystą ścianę, lecz jedynie się odbiła. Rozwścieczona kocica, rycząc dziko, rzuciła się z powrotem na ścianę, drapiąc pazurami nieugięte szkło.
Bruenor również wpadł w szał bojowy, uderzając bezskutecznie swym toporem, podczas gdy Regis stał jak wryty, powtarzając raz za razem – Nie, to nie może być.
Stała tam także Catti-brie, chwiejąc się w tył i w przód, z otwartymi ustami utkwiwszy wzrok w tym strasznym widoku. Jakże ona cierpiała, gdy dłoń Entreriego zanurzała się w pierś Drizzta, a krew jej najdroższego przyjaciela, tropiciela, którego tak mocno pokochała, chlusnęła fontannami. Kobieta obserwowała, jak siła opuszcza nogi Drizzta, gdy Entreri prowadził go do podłogi. Czuła, że się zapada, zupełnie jak wtedy, gdy obserwowała, jak Wulfgar zostaje zasypany wraz z yochlolem.
Zaś tym razem wydawało jej się to jeszcze gorsze.
* * *
– Co ja zrobiłem? – zawył skrytobójca, padając na kolana przy drowie. Skierował złowieszcze spojrzenie na Jarlaxle’a. – Coś ty zrobił?
– Dałem ci twoją walkę i pokazałem ci prawdę – spokojnie odparł Jarlaxle. – O tobie i o twoich umiejętnościach. Nie skończyłem jednak jeszcze z tobą. Przyszedłem do ciebie dla własnych celów, nie dla twoich. Zrobiwszy to dla ciebie, żądam, abyś ty zrobił coś dla mnie.
– Nie! Nie! – krzyknął skrytobójca, wyciągając z furią rękę, by zatamować tryskającą krew. – Nie w taki sposób!
Jarlaxle spojrzał na Kimmuriela i skinął głową. Psionik pochwycił Entreriego w mentalny uchwyt telekinetyczną siłą, która uniosła Entreriego od Drizzta i pociągnęła go za Kitnmurielem, gdy psionik opuszczał pomieszczenie, schodząc po schodach.
Entreri szamotał się i przeklinał, kierując swą wściekłość w Jarlaxle’a, lecz spoglądając na Drizzta, który leżał zupełnie nieruchomo na podłodze. Istotnie otrzymał swą walkę i istotnie, jak powinien przewidzieć, niczego nie dowiódł. Przegrał – a raczej przegrałby, gdyby Kimmuriel nie zainterweniował – a jednak to on był tym, który przeżył.
Dlaczego więc był tak wściekły? Dlaczego pragnął w tej chwili wbić swój sztylet w wąskie gardło Jarlaxle’a?
Kimmuriel odciągnął go.
– Walczył pięknie – odezwał się Rafgy do Jarlaxle’a, wskazując na Drizzta, z którego wolniej już wypływała krew, tworząc kałużę dookoła jego zupełnie nieruchomej sylwetki. – Rozumiem teraz, dlaczego Dantrag Baenre nie żyje.
Jarlaxle przytaknął i uśmiechnął się.
– Nigdy nie widziałem nikogo, kto dorównałby Drizztowi Do’Urdenowi – przyznał – chyba że Artemis Entreri. Czy rozumiesz teraz, dlaczego go wybrałem?
– Jest drowem we wszystkim, poza kolorem skóry – powiedział ze śmiechem Rai’gy.
Wieżą zakołysała eksplozja.
– Catti-brie i jej cudowny łuk – wyjaśnił Jarlaxle, spoglądając na platformę,, na której pozostała jedynie Guenhwyvar, rycząc i drapiąc bezskutecznie w nie poddające się szkło. – Widzieli oczywiście wszystko. Powinienem pójść i porozmawiać z nimi, zanim zawalą nam to miejsce na głowę..
Przekazawszy myśl kryształowemu reliktowi, Jarlaxle sprawił, że ściana przed Guenhwyvar na powrót stała się nieprzezroczysta.
Następnie skinął głową nieruchomej sylwetce Drizzta Do’Urdena i wyszedł z sali.
EPILOG asa się – stwierdził Kimmuriel, jakiś czas później dołączając do Jarlaxle’a w głównej komnacie najniższego piętra. – Lecz przynajmniej przestał przysięgać, że obetnie ci głowę.
Jarlaxle, który właśnie przeżył jeden z przyjemniejszych dni swego długiego życia, kolejny raz się roześmiał. – Wróci do zmysłów i nareszcie będzie wolny od cienia Drizzta Do’Urdena. Za to właśnie podziękuje mi Artemis Entreri. – Przerwał i zastanowił się nad swymi słowami. – Lub przynajmniej – sprostował – podziękuje mi... w duchu.
– Próbował zginąć – rzekł beznamiętnie Kimmuriel. – Gdy rzucił się ze sztyletem na plecy Drizzta, poprzedził swój atak wrzaskiem, który ostrzegł banitę. Próbował zginąć, a my, a ja, na twoją prośbę, to powstrzymaliśmy.
– Artemis Entreri bez wątpienia znajdzie inne okazje, by popisać się głupotą, jeśli utrzyma ten kurs – odparł ze wzruszeniem ramion dowódca najemników. – A my nie będziemy go potrzebowali wiecznie.
Wtedy po schodach zszedł Drizzt Do’Urden, trzymając się za zranioną rękę, lecz poza tym nie wyglądając na zbyt mocno rannego.
– Rai’gy będzie musiał modlić się do pani Lolth przez sto lat, by odzyskać jej łaskę po tym, jak użył na tobie jednego z nadanych mu przez nią czarów leczących – stwierdził Jarlaxle ze śmiechem. Najemnik następnie skinął na Kimmuriela i ten skłonił się i opuścił pokój.
– Może zabierze go do swego boku za te modły – odparł cierpko Drizzt. Jego dowcipny nastrój nie utrzymał się jednak, nie był w stanie się utrzymać w obliczu tego wszystkiego, przez co właśnie przeszedł. Drow przyjrzał się z całą powagą Jarlaxle’owi. – Dlaczego mnie ocaliłeś?
– Przyszłe przysługi? – Jarlaxle bardziej stwierdził, niż zapytał. – Zapomnij o tym.
Jarlaxle znów zaczął się śmiać.
– Podziwiam cię, Drizzcie Do’Urdenie – odrzekł szczerze. – Duma nie odegrała roli w twej walce, nieprawdaż?
Drizzt wzruszył ramionami, nie do końca rozumiejąc.
– Nie, byłeś wolny od tego katastrofalnego uczucia – stwierdził Jarlaxle. – Nie musiałeś sobie dowieść, że jesteś lepszy od Artemisa Entreriego. Naprawdę cię podziwiam, że masz taki wewnętrzny spokój i pewność siebie.
– Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Miara szacunku, jak przypuszczam – odparł ze wzruszeniem ramion Jarlaxle. – Być może nie uważałem, żebyś po swym pokazie zasługiwał na śmierć.
– Czy więc zasługiwałbym na śmierć, gdyby mój pokaz nie dorastał do twoich wymagań? – spytał Drizzt. – Dlaczego to Jarlaxle decyduje?
Jarlaxle chciał znów się roześmiać, lecz z szacunku dla Drizzta ograniczył się do uśmiechu.
– Lub być może pozwoliłem mojemu kapłanowi cię ocalić, wyświadczając przysługę twemu nieżyjącemu ojcu – dodał Jarlaxle i zbiło to Drizzta z tropu, całkowicie go zaskakując.
– Oczywiście, że znałem Zaknafeina – wyjaśnił Jarlaxle. – On i ja byliśmy przyjaciółmi, jeśli można o mnie powiedzieć, że posiadam przyjaciół. On i ja nie byliśmy wcale tak bardzo odmienni.
Drizzt wykrzywił twarz w wyrazie niedowierzania.
– Obydwaj przetrwaliśmy – wytłumaczył Jarlaxle. – Obydwaj znaleźliśmy sposób, by przeżyć w nieprzyjaznej krainie, w miejscu, którym pogardzaliśmy, lecz nie mieliśmy odwagi, by je opuścić.
– Lecz teraz odszedłeś – rzekł Drizzt.
– Czyżby? – dobiegła odpowiedź. – Nie, budując swe imperium w Menzoberranzan, nierozerwalnie związałem się z tym miejscem. Umrę tam, jestem pewien, i to najprawdopodobniej z rąk jednego z mych własnych żołnierzy – może nawet z rąk Artemisa Entreriego.
Drizzt jakoś wątpił w te słowa, podejrzewając, że Jarlaxle umrze ze starości, gdy miną stulecia.
– Wielce go szanowałem – ciągnął najemnik, miarowym i poważnym tonem. – To znaczy twojego ojca, i sądzę, że było to wzajemne.
Drizzt rozważył bacznie te słowa i dostrzegł, że nie może się z nimi nie zgodzić. Pomimo całego okrucieństwa dowódca najemników naprawdę postępował zgodnie z kodeksem honorowym. Jarlaxle dowiódł tego, gdy trzymał Catti-brie w niewoli i nie wykorzystał jej, choć przyznał jej nawet, że tego pragnął. Dowiódł tego, pozwalając Drizztowi, Catti-brie oraz Entreriemu wyjść z Podmroku po ich ucieczce z domu Baenre, choć z pewnością mógł ich pojmać lub zabić i czyn taki zapewniłby mu wielką łaskę rządzącego domu.
A teraz, nie pozwalając, by Drizzt zginął, znów tego dowiódł.
– Nie będzie cię już kłopotał – stwierdził Jarlaxle, wyrywając Drizzta z kontemplacji.
– Już kiedyś ośmieliłem się mieć taką nadzieję.
– Lecz teraz to już jest rozstrzygnięte – wyjaśnił dowódca najemników. – Artemis Entreri ma swą odpowiedź i choć nie jest taka, na jaką miał nadzieję, to mu wystarczy.
Drizzt rozważał to przez chwilę, po czym przytaknął, mając nadzieję, że Jarlaxle, który wydawał się wiedzieć o każdym tak wiele, kolejny raz ma rację.
– Twoi przyjaciele czekają na ciebie w wiosce – wyjaśnił Jarlaxle. – I nie było łatwo skłonić ich, by tam się udali. Obawiałem się, że zasmakuję topora Bruenora Battlehammera, a zważywszy na los opiekunki Baenre, nie życzyłbym sobie tego.
– Ale przekonałeś ich, nie raniąc żadnego z nich – powiedział Drizzt.
– Dałem ci moje słowo, a owego słowa dotrzymuję... czasami. Teraz to Drizzt, wbrew sobie, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Być może więc znów jestem twoim dłużnikiem.
– Przyszłe przysługi?
– Zapomnij o tym.
– Oddaj więc panterę – rzekł przymilnie Jarlaxle. – Jakże chciałbym mieć Guenhwyvar u swego boku!
Drizzt rozumiał, że najemnik jedynie się droczy, że dotrzyma również swej obietnicy dotyczącej pantery.
– Już i tak będziesz musiał oglądać się przez ramię, gdy przyjdę po kryształowy relikt – odparł tropiciel. – Jeśli weźmiesz kocicę, nie tylko będę musiał ją odzyskać, lecz również zabić ciebie.
Słowa te zdecydowanie uniosły brwi Entreriemu, gdy wszedł na szczyt schodów, lecz tamci dwaj jedynie się przekomarzali. Drizzt nie przyjdzie po Crenshinibona, a Jarlaxle nie zabierze pantery.
Ich sprawy zostały załatwione.
Drizzt pozostawił więc kryształową wieżę, by dołączyć do czekających na niego w wiosce towarzyszy, jak obiecał Jarlaxle.
Po wielu łzach i licznych uściskach przyjaciele opuścili osadę. Nie udali się jednak prosto na oczekujące Denne Koryto, lecz wrócili na wzgórze.
Kryształowa wieża znikła. Jarlaxle i pozostałe drowy zniknęły. Entreri zniknął.
– Dobrze dla nich, jeśli zabiorą ten paskudny artefakt do twego starego domu i zawali im strop na głowy! – parsknął Bruenor. – Dobrze dla nich!
– A my nie musimy już iść do Cadderly’ego – rzekła Catti-brie. – Dokąd więc?
– Wulfgar? – przypomniał Regis.
Drizzt milczał przez chwilę, zastanawiając się nad słowami Jarlaxle’a – wiarygodnymi słowami – o ich brakującym przyjacielu. Potrząsnął głową. Nie nadszedł jeszcze czas na tę podróż.
– Cały świat stoi przed nami otworem – powiedział. – I każdy kierunek jest równie dobry jak inny.
– I teraz nie mamy żadnego cholernego kryształowego reliktu, który na każdym zakręcie będzie sprowadzał na nas potwory – zauważyła Catti-brie.
– Nie będzie więc tyle zabawy – rzekł Bruenor.
I wyruszyli, by doścignąć zachód słońca... lub świt.
* * *
Znalazłszy się z powrotem w Calimporcie, Artemis Entreri, prawdopodobnie najpotężniejsza osoba w mieście, przetrawiał wydarzenia ostatnich dni, niesamowite zakręty, jakie ukazała mu droga jego życia.
Drizzt Do’Urden był martwy, jak sądził, i zginął z jego ręki, choć Artemis nie okazał się silniejszy.
Czy też może nie? Bowiem czy to nie Entreri otaczał się potężniejszymi sprzymierzeńcami?
Czy to miało znaczenie?
Po raz pierwszy od wielu miesięcy szczery uśmiech zagościł na twarzy Artemisa Entreriego, gdy zabójca szedł swobodnie Rajską Aleją, pewien, że nikt nie ośmieli się przeciwko niemu wystąpić. Strażnicy przy drzwiach Miedzianej Stawki byli więcej niż szczęśliwi, widząc go i wpuszczając do środka, on zaś bez najmniejszych przeszkód dostał się do pokoju Dondona, nawet bez pytających spojrzeń.
Wyłonił się zeń chwilę później i znalazł czekającą na niego wściekłą Dwahvel.
– Zrobiłeś to, prawda? – rzuciła oskarżycielsko.
– To musiało zostać zrobione – to było wszystko co Entreri odpowiedział, wycierając swój zakrwawiony sztylet w płaszcz jednego z otaczających Dwahvel strażników, jakby ośmielając ich, by wystąpili przeciwko niemu. Nie zrobili tego oczywiście i Entreri doszedł bez przeszkód do zewnętrznych drzwi.
– Nasz układ wciąż obowiązuje? – usłyszał żałosne wołanie Dwahvel z tyłu. Z uśmiechem, który niemal sięgał mu uszu, władca domu Basadoni opuścił gospodę.
* * *
Wulfgar opuścił tej nocy Delly Curtie, tak jak robił to codziennie, z butelką w dłoni. Następnie udał się na nabrzeże, gdzie oczekiwał na niego najnowszy kompan do wypitki, mężczyzna o pewnej reputacji.
– Wulfgarze, mój przyjacielu – powiedział radośnie Morik Łotr, biorąc butelkę i pociągając głęboki łyk palącego płynu. – Czy istnieje coś, czego my dwaj nie bylibyśmy w stanie razem osiągnąć?
Wulfgar zastanowił się nad tymi słowami z tępym uśmiechem. Istotnie, byli królami ulicy Półksiężyca, dwoma mężczyznami otrzymującymi pełne szacunku skinienia ze strony każdego, kogo mijali. Byli jedynymi dwoma mężczyznami w całym podbrzuszu Luskan, którzy mogli rozdzielić tłum, po prostu przez niego przechodząc.
Wulfgar wziął od Morika butelkę i, choć była więcej niż do połowy pełna, wysączył ją jednym haustem.
Po prostu musiał.