Karol May Kapitan Kajman

Karol May




Kapitan Kajman



Kapitän Kaiman
Tłumaczenie: Jan Kandzia



Miss Admirał


Z wozu, który zatrzymał się przed domem jubilera Thieme, wysiadł żwawym krokiem wysoki mężczyzna. Jasny promień szyb wystawowych oświetlił męskie, ostro zaznaczone rysy. Ładnie wygięty nos i starannie wypielęgnowana bródka wskazywały na Francuza lub Włocha. Przekraczając próg sklepu zawołał do swojego służącego:

— Wrócisz do hotelu i poczekasz tam na mnie!

— Jasne, panie hrabio! — odparł Marek Letrier, zwracając się z zabawnym uśmieszkiem do woźnicy — Odpowiada mi to! Mogę choć raz zająć miejsce łaskawego pana.

Wskoczył do wnętrza powrozu i właśnie chciał wygodnie opaść na tylne siedzenie, gdy ku swojemu zdziwieniu zauważył, że już ktoś z drugiej strony wyprzedził go.

— Co panu strzeliło do głowy? — ofuknął natręta. — Wynoś się pan natychmiast z powozu, bo inaczej ja panu pokażę drogę!

— Ach!

Zamiast odpowiedzi dał się słyszeć tylko ten jeden dźwięk; brzmiał niezwykle ostro i parskliwie, jakby głos dzikiego kota. Marek widocznie znał ten ton, gdyż odskoczył w osłupieniu od drzwi powozu.

— Na Boga! To naprawdę pan…?

Ogromny niepokój sprawił, iż się zaciął.

— Na pokład! Odbijaj, Marku Letrier! — syknął obcy krótko i rozkazująco.

W następnej chwili Marek siedział na koźle obok woźnicy. Powóz ruszył. Wewnątrz, obcy rozparł się o poduszki, zachowując się milcząco, aż do samego hotelu, przed którym hrabia Francois de Bretigny się zatrzymał. Nie czekając na otwarcie powozu, nieznajomy wyskoczył, rzucił służącemu hrabiego opryskliwe „na górę” i wszedł do holu hotelu, gdzie portier pośpieszył w jego stronę

— Czy apartament, który uprzednio zamówiłem, gotowy?

— Tak jest, łaskawy panie! Pan pozwoli, że zaprowadzę. Wszedłszy na górę, obcy zamówił obfitą kolację, dodając, że Marek go obsłuży.

Ten, w osłupieniu spostrzegł, że pokoje intruza znajdowały się obok apartamentu jego pana. Stał w pobliżu zbity z tropu, aż przywołano go skinieniem. Gdy kelner się oddalił, tajemniczy gość zrzucił płaszcz i stanął z założonymi rękami przed Letrierem.

— No i co?

Marek spoglądał bojaźliwie we władcze i płomienne oczy obcego. Stojąc tak naprzeciw siebie stanowili osobliwą parę. Obaj średniego wzrostu. Obcy, szczupły i zwinny, o żywotnych ruchach i zdrowym, a jednak delikatnym kolorze skóry, przy tym całkowicie bez brody, Marek natomiast barczysty, nieco bardziej krępy, bardziej opanowany w gestach, z opaloną twarzą, krótko utrzymanymi, gęstymi bokobrodami i wygoloną brodą. Jego spojrzenie jednak było rozbiegane i niespokojne.

— Jak ci się podoba na lądzie?

Letrier wzruszył ramionami. Nie wiedział, jakie zamiary tkwiły w tym pytaniu.

— Mademoiselle Clairon, jestem…

Kategoryczny ruch ręką nie pozwolił mu skończyć.

— Mademoiselle Clairon jest na morzu, albo gdzieś indziej. Ja jestem kawalerem de Saccard, zapamiętaj to sobie! Jak się czuje twój pan, hrabia?

— Dziękuję, łaskawy pan ma się dobrze.

— Domyślam się! Pan kapitan doskonale się zakotwiczył, podczas gdy załoga tyra na pełnym morzu, że aż żebra trzeszczą. Wezmę go kiedyś między liny, aby mógł zakosztować stępki. Teraz chcę jeść!

Letrier bez słowa zamknął drzwi, usługując z nadzwyczaj uprzejmą gorliwością. Tymczasem wrócił hrabia. Nie znalazłszy Marka w swoim pokoju, pociągnął za dzwonek. Wzywany zjawił się dopiero po kilkukrotnym dzwonieniu. Miał w rękach pełną tacę i wyglądał na bardzo zajętego i zakłopotanego.

— Marku, ostatnio zaniedbujesz mnie zupełnie! Jeżeli dalej będziesz postępował tak nieodpowiedzialnie, to nasze drogi będą się musiały rozejść.

Letrier zrzucił z siebie ciężar i wytarł pot z czoła.

— Panie hrabio, nie mam nic przeciwko temu, zupełnie nic jeżeli chce mnie pan pożegnać, ponieważ tak jak się obecnie tu sprawy mają, należy się spodziewać diabelsko niesprzyjającego wiatru. Nie mogłem przyjść, bo muszę żeglować w górę i w dół niczym hebanowy chłoptyś, za którym ganiają angielscy majtkowie.

— To nie było konieczne. Wiesz przecież, że o tak późnej porze, mam zwyczaj zjadać tylko jakiś ‘drobiazg. Teraz ściągnij mi buty i podaj bonżurkę!

— Przepraszam, łaskawy panie, nie mam na to czasu.

— Nie masz czasu? — zdziwił się Bretigny. — Boże, nie jesteś chyba przy zdrowych zmysłach!

— Co się tyczy moich zmysłów, panie hrabio, to trzymam je całkowicie pod żaglami, chociaż nie należałoby się dziwić, gdyby jeden, czy drugi przedostał się za burtę. Pana kolacja, łaskawy panie, nie zmęczyła mnie. Muszę jednak jeszcze kogoś obsłużyć.

— Kogoś? Obsłużyć? Rzeczywiście zaczynam się niepokoić o twój rozum.

— Mój rozum jest w porządku, panie! O to się nie boję, ale o pana! Bo ten drugi, a dokładniej mówiąc ta druga…

Przerwano mu. Rozległ się dzwonek.

— Masz ci los, panie hrabio! Dzwoni, muszę iść!

Sięgnął po tacę, chcąc pośpiesznie opuścić pokój. Bretigny powstrzymał go.

— Co to ma znaczyć? To przecież nie…?

— Tak jest… ach tak, jeszcze panu nie powiedziałem, że ona jest tutaj!

Znów mu przerwano.

— Marku! — z pobliskich, otwartych na koniarzu drzwi, dobiegł dźwięczny, ostry głos.

Bretigny, przestraszony głosem, zrobił kilka kroków w tył.

— Do wszystkich diabłów! — zawołał blednąc. — To przecież… albo mylą mnie moje zmysły… to nikt inny, jak tylko Clairon!

— Naturalnie, że to Miss Admirał, łas…

Nie mógł mówić dalej. Potężne uderzenie pięścią odrzuciło go na bok.

— Tak, to za Miss Admirał, skoro nie możesz zapamiętać kawalera de Saccard! — zawołano gniewnie. — Bierz się do roboty! A może mam czekać na posiłek, aż będziesz łaskaw?

Służący zostawił odłamki rozbitego nakrycia, znikając w drzwiach. Obcy stanął z dwuznacznym uśmieszkiem przed hrabią.

— Czy kawaler de Saccard może się ważyć, zaprosić pana de Bretigny na kolację?

— Clairon! Czy to możliwe, widzieć cię tutaj! Byłem przekonany,… myślałem… sądziłem…, że jesteś na… ja… ja…

— Starczy już, panie hrabio! Widzę, że radość z mojej udanej niespodzianki sprawiła, że odjęło panu mowę. Proszę przyjść do mojego pokoju, gdzie znajdziemy sposób, aby zapanować nad pana utraconą równowagą i głosem.

Usłużnym gestem wskazał drzwi. Bretigny usłuchał polecenia, wchodząc do sąsiedniego pokoju, w którym Marek był zajęty nadrabianiem tego, co zaniedbał. Obcy, szybkim spojrzeniem, zlustrował stół.

— Możesz teraz iść! Zadzwonię, gdy mi będziesz potrzebny. Letrier oddalił się, zaś obaj mężczyźni zajęli miejsca naprzeciw siebie.

— Proszę jeść, hrabio — rzekł Saccard. — Pana nerwy wymagają wzmocnienia!

Nie można się było oprzeć przenikliwemu błyskowi ciemnych oczu. Bretigny, bez słowa sprzeciwu, sięgnął po sztućce. Nastąpiła długa pauza, w czasie której słychać było tylko pobrzękiwanie noży i widelców. Hrabia sprawiał wrażenie, jakby mu całkowicie odjęło mowę. Nie podnosząc wzroku znad talerza, starał się unikać wzroku siedzącego naprzeciw. Saccard odrzucił wreszcie serwetkę, opierając się wygodnie o szerokie poduchy fotela. Bretigny poszedł w jego ślady i zdobył się na pytanie.

— Clairon, co ma znaczyć twoja tu obecność?

— To samo co twoja.

— Jesteś drugim oficerem na „l’Horrible” i powinieneś być na pokładzie! Przekazałem ci dowodzenie, gdyż jak wiesz, miałem coś do załatwienia w Hamburgu.

— Przejąłem dowodzenie, bo nie sądziłem, że zamienisz podróż w interesach w rozrywkową przejażdżkę. Na to nie masz mojego pozwolenia.

— To nie była rozrywkowa przejażdżka, mówię ci, a wręcz przeciwnie, diabelsko trudna sprawa, wyciągnąć z towarzystwa ubezpieczeniowego ratunkowe za bryg, który… ocaliliśmy. A ponadto, uważam to za najlepszy dowcip mojego życia, że najpierw ukatrupiliśmy tych wszystkich przeklętych chrześcijańskich marynarzy, a potem zdobyty i splądrowany okręt holowaliśmy jako bezpański wrak do Bahii, a jeszcze na dodatek ostatnio w Hamburgu od poszkodowanego armatora za ów… trud… otrzymałem pieniądze!

— Szkoda tylko, że te pieniążki, które zgarnąłeś w Hamburgu, za pracę nas wszystkich, trwonisz w głębi kraju w niedwuznacznym towarzystwie. Osiadłeś na mieliźnie, mój drogi, wiem to aż nazbyt dobrze. Twoja naprawdę świetnie przystrzyżona i wypielęgnowana broda zapewne ci pomogła w twych kosztownych przygodach. Zresztą to zuchwałość, aby tak nieznacznie zmieniać wygląd, gdyż podczas twych podróży po lądzie łatwo cię można było rozpoznać, jako kapitana Kajmana.

— Nie żartuj! Rzecz jasna, nie narażałem się na tę niebezpieczną podróż na stary kontynent, aby z Hamburga zaraz wracać. Wiedziałem przecież, że „l’Horrible” jest w bezpiecznych rękach.

— Jestem teraz tutaj, aby ci udowodnić, że nasz poczciwy okręt nie znajdował się w bezpiecznych rękach.

— Dlaczego? — spytał Bretigny, gwałtownie unosząc głowę.

— Pisałeś mi z Hamburga, abym wysłał czeki na twój obecny adres?

— Rzeczywiście!

— Jeden dostałeś?

Hrabia skinął głową.

— Następny nie nadszedł?

— Tak jest! Jestem z tego powodu w dużym zakłopotaniu.

— To oczywiste, przy tak rozrzutnym życiu, jakie tu prowadzisz!

— Jak chcesz…?

Kawaler de Saccard zaśmiał się lekceważąco:

— Czy kiedykolwiek uczyniłeś coś, czego bym nie wiedział? Będziesz się teraz musiał ograniczać, aby nie umrzeć z głodu!

— Co masz na myśli?

— To co mówię. To dowód na moje stwierdzenie, że „l’Horrible” znajdował się w złych rękach

— Wyrażasz się zagadkowo! — zawołał Bretigny, blednąc. — Kobieto! Co się stało?

— Zdobyto nas.

Mimo, że te dwa słowa wypowiedziano tak spokojnie i obojętnie, wywarły na hrabim straszne wrażenie. Skoczył ze swego miejsca niczym nakręcona sprężyna, krew jeszcze bardziej odpłynęła z jego policzków, a oczy wydawały się wyskoczyć z oczodołów. Sylabizując, powtórzył wolno i bezdźwięcznie:

— Zdo… by… to… nas?

— Tak, zdobyto! I wszystko przepadło, wszystko! Nie uratowano ani jednego gwoździa, ani jednej marnej drzazgi. I nie został nikt, aby ci przekazać tę wiadomość, tylko ja sam! Teraz wiesz, czemu pieniądze nie nadeszły.

Bretigny opadł bezsilnie na miejsce, siedząc kilka minut bez ruchu. Potem, drżącą ręką sięgnął po szklankę, wychylił jej zawartość, ponownie ją napełnił i jednym haustem opróżnił.

— To nieprawda, co mówisz. To musi być nieprawda!

— Czy sądzisz, że byłbym tutaj? Czy sądzisz, że opuściłbym naszych, tylko po to, aby ci przeszkodzić w twoich pięknych przygodach? Pah!

Bretigny nie zauważył zapewne lekceważącego gestu, jaki towarzyszył ostatniemu słowu, gdyż domagał się natarczywie:

— Opowiadaj! Muszę wiedzieć wszystko, wszystko! I to natychmiast!

— Chętnie, mój ubóstwiany! Moja bezgraniczna miłość do ciebie, powstrzymuje mnie, od pozbawienia cię tak uszczęśliwiającej wiadomości, choćby o minutę. Więc słuchaj: w Rio, tak jak to uzgodniliśmy, czule zadbałem o ciebie, wysyłając czek. Okręt na nowo uszczelniono, urządzono pomieszczenie do zbiorowego kwaterunku i wypłynąłem w morze w kierunku Ascension. Tam, zetknęliśmy się z „Colombo”, biorąc na pokład kilkuset hebanowych typków, których wcisnęło na Złote Wybrzeże. Skoro nam się udało umknąć przed Anglikami, liczyłem na zrobienie dobrego interesu na Antylach.

— Czy jak zwykle, dostałeś ładunek na kredyt?

— Nie. Hiszpan narzekał na kiepskie czasy, twierdząc, że majtkowie są tak czujni, iż transakcję można zrealizować tylko za gotówkę. Nie chcąc, aby mi towar umknął sprzed nosa, musiałem opróżnić kasę do ostatniego dolara. Zrobiłem to, bo Murzyni, bez wyjątku, byli silni, młodzi i w znakomitych humorach.

— Jaki wziąłeś kurs?

— Skierowałem się na Kubę i dobrnąłem szczęśliwie aż na wysokość Bahii. Tam namierzył nas jakiś angielski okręt wojenny, do którego niebawem dołączyła fregata. Okazała się doskonałym żaglowcem, tak że ucieczka bez walki była nie do pomyślenia. Związałem tych czarnych drani łańcuchami i kazałem „l’Horrible” stanąć pod bronią. Lepiej, jak o szczegółach dowiesz się później, teraz będę się streszczał.

Zostaliśmy otoczeni przez tych dwóch Anglikowi nie zdołaliśmy obronić okrętu. Nasi chłopcy bronili się jak diabli, ale na nic się to zdało. Zostali zabici lub wzięci do niewoli, a po krótkim przesłuchaniu przykuci do rei. „L’Horrible” był stracony.

— Stracony! — zasyczał de Bretigny. — Mój dobry, wspaniały „l’Horrible” stracony, zdobyty i wzięty przez te angielskie sucharkowe szczuty, które drżały na sam dźwięk mego nazwiska! Kapitan Kajman, ha! Gdybym tam był, na pewno rozgromiłbym ich, jak za każdym razem!

Przemierzał pokój dużymi krokami tam i z powrotem, walcząc ze zdenerwowaniem, które sprawiało, iż krew prawie tryskała mu z oczu. Saccard też się zerwał, złapał za rękojeść noża i bezlitośnie rozpłatał kosztowny obrus, pokrywający stojący przed nim stół. Wspomnienie o doznanej klęsce, zmieniło mu twarz w brzydką gębę, a na blade czoło wystąpiły niebieskie żyły.

— Jeżeli myślisz, że „l’Horrible” miał na pokładzie choćby jednego tchórza, to wbiję ci to zimne żelazo między żebra! — grzmiał z błyskiem w oku. — Masz dobrą pięść i wiesz, jak prowadzić ster. Czy jednak myślisz, że jestem gorszy od ciebie? Niemożliwością było utrzymać okręt i na tym basta! Jeszcze jedna obelga z twojej strony, albo ze strony tej trójki, która ocalała z „l’Horrible”: ty, ja i Marek, a jeden wyląduje w piekle.

— Pah, Clairon, jeszcze nie dowiedziono, czy jesteś moim mistrzem! Zresztą, nie wypowiedziałem nawet najmniejszego zarzutu pod twoim adresem. Więc, moi dzielni chłopcy, wszyscy przypłacili życiem?

— Wszyscy!

— A ty? Jak tobie się udało uniknąć… cholerne słowo! — stryczka?

— To nie było takie trudne! Widziałem, że koniec z nami, pognałem na dół wrzuciłem pośpiesznie kobiece stroje, zamknąłem się i pozbyłem klucza przez zewnętrzny luk. Kiedy mnie znaleziono, udawałem jeńca, wzbudzając mą opowieścią do tego stopnia w Anglikach litość, że potraktowano mnie z największą troskliwością i szacunkiem, a przy najbliższej okazji wysadzono na ląd. Jako, że znałem miejsce twojego pobytu, nie było dla mnie nic pilniejszego, jak tylko cię odszukać, aby ci opowiedzieć, o tym co się zdarzyło. „l’Horrible” już nie ma, a my… my jesteśmy żebrakami!

Zamilkł. Również hrabia długo nie powiedział słowa. Kontynuował swój spacer po pokoju, starając się przypuszczalnie odzyskać utraconą równowagę.

— Żebrakami? — wrzasnął w końcu. — Nie, żebrakami nie jesteśmy. „L’Horrible” nie ma, tak, ale tylko na krotko. Znów go odbiorę!

— Też nic innego się po tobie nie spodziewałem! — odparł Saccard. — Chłopy z nas na schwał, aby znów mieć pod stopami tę poczciwą tratwę. Myślałeś już o środkach?

— Nie! — brzmiała powściągliwa odpowiedź — Nie wątpię jednak, że niebawem się znajdą!

— Jestem tego samego zdania. Z tą tylko różnicą, że już znam sposób!

— Ach, mogę usłyszeć?

— Ten sam, o którym ty myślisz.

— Mylisz się. Nie mam jeszcze określonego pomysłu. Najprościej byłoby pewnie odszukać „l’Horrible”, który jako wojenny łup służy teraz zapewne celom rządowym, zaciągnąć się na niego i nawrócić załogę na naszą wiarę.

— Hm!

— Jak myślisz?

— Jesteś zbyt mądry, aby sądzić, że realizacja tego pomysłu byłaby bezpieczna i pewna. Tak się postępuje tylko wtedy, gdy nie ma innego sposobu.

— Znasz inny, lepszy sposób?

— Tak. Już mówiłem, to ten sam, o jakim ty myślisz.

— A ja powtarzam, mylisz się. Jestem tak zaskoczony i poruszony twoją wiadomością, że trudno mi spokojnie myśleć.

— Panie hrabio! — zabrzmiało ostro i przenikliwie.

— Panie kawalerze! — zabrzmiała odpowiedź w tonie, mającym zrobić wrażenie.

Saccard zaśmiał się:

— Czy rzeczywiście w to wierzysz, że przede mną ukryjesz swe myśli?

— Czy rzeczywiście w to wierzysz, że jesteś wszechwiedzący?

— Czasami, tak. Przynajmniej w stosunku do ciebie.

— Tak sądzisz? Skoro naprawdę jesteś taki mądry, to wyjaw te myśli, które dziwnym sposobem mam, nie wiedząc o tym!

— Pięknie! — Saccard uśmiechnął się wyniośle. — Mój sąd o tobie jak wiesz, nie jest przesadny. Mimo to uważam, że jesteś dostatecznie mądry, aby wiedzieć, że… — zbliżywszy się do hrabiego szepnął, — że kosztowna biżuteria dla księżnej Oerstat, która leży u twojego znajomego jubilera Thieme, jest dla nas środkiem do szybszego i łatwiejszego dotarcia do celu.

— Kobieto! — zawołał Bretigny, cofając się. — Jesteś szatanem!

— Dziękuję za to pochlebstwo, w pełni mnie zadowala, gdyż diabeł w pewnych sytuacjach jest osobistością godną podziwu. Zresztą, twoje przerażenie jest najlepszym dowodem na to, że trafiłem właściwie. Czy ten Thieme, to silny mężczyzna?

— Nam nie dorównuje!

— Wyobrażam sobie! W poniedziałek, a więc jutro, wieczorem koło dziewiątej, jubiler ma dostarczyć biżuterię. Nieco później, opuści dom księżnej von Oerstat z pewną sumą pieniędzy i ta suma nam wystarczy, na wyjście z kłopotów, jak również umożliwi nam odzyskanie naszego „l’Horrible”‘. No, a teraz mnie opuść. Przemyśl jeszcze raz dokładnie sprawę. Oczekuję cię za godzinę. Podejmiemy wtedy ostateczną decyzję.

Bretigny oddalił się posłusznie. Przybywszy do pokoju, rzucił się na sofę, głęboko oddychając. Nie wytrzymał jednak długo. Zerwał się, by długimi, gwałtownymi krokami przemierzyć pomieszczenie.

— Jeszcze godzinę temu nikt nie byłby myślał! „L’Horrible’” stracony, a Miss Admirał tutaj! Koniec z hrabią! Biedny, łaskawy Thieme, czy podejrzewałbyś, że dobrze urodzony pan de Bretigny, którego wprowadziłeś do swojego domu i do towarzystwa, jest kapitanem Kajmanem? Skąd jednak Clairon uzyskała tak dokładne informacje o wszystkich okolicznościach? W każdym bądź razie, już od dłuższego czasu jest w pobliżu, śledząc każdy mój krok. Być może większość faktów odgadła. Zna mnie jednak i należy się mieć na baczności przed jej przenikliwością.

Pochodziwszy jeszcze chwilę, odzyskał utracony spokój. Po godzinie, udał się do sąsiedniego pokoju, z zupełnie innym uczuciem niż wtedy, gdy go opuszczał. Widok, który się przed nim roztoczył, spowodował, że mimowolnie stanął w drzwiach. Kawaler de Saccard znikł, a na jego miejscu, na kanapie, spoczywała dama o zachwycającej urodzie.

— Clairon! — zawołał.

— Podejdź i usiądź koło mnie! — poprosiła, wyciągając w jego stronę dłoń.

Jej głos brzmiał teraz całkiem inaczej niż przedtem. Bretigny pośpieszył w jej kierunku i usiadł obok. Poprzednia rozmowna poszła w zapomnienie.


* * *


Dwa dni później miasto poruszyła wiadomość, o znalezieniu zamordowanego jubilera Thieme. Okradziono go nie tylko z niebotycznej sumy stanowiącej cenę biżuterii księżnej von Oerstadt, lecz również z wszystkich wartościowych rzeczy, jakie miał przy sobie. Dopiero później, podejrzenie padło na hrabiego de Bretigny. Zniknął, mianowicie, w noc morderstwa ze swym służącym i niejakim kawalerem de Saccard. Ich ślad wiódł do Hamburga. Tam trójka podejrzanych, zaciągnęła się na pierwszy lepszy parowiec, a kiedy zjawił się pościg, płynęli już przez ocean. Wtedy jednak Ameryka i Europa nie były jeszcze połączone telegraficznym kablem.



Towarzystwo traperów


Owe rozległe prerie Ameryki Północnej, ciągnące się na zachód od matki wszystkich rzek Missisipi aż do stóp Gór Skalistych, a z ich przeciwległych zboczy znów, aż po wybrzeże Oceanu Spokojnego, są podobne do bezkresnej dali wypełnionego falami oceanu. Porównując rozległość prerii z oceanem, zauważyć można wspólne cechy tkwiące, nie w ich zewnętrznym podobieństwie, lecz we wrażeniu, jakie wywołuje zarówno ocean, jak i preria, na kimś, kto wyrwał się z rodzinnych stron, aby długo pruć morskie fale lub też przemierzać na grzbiecie rączego konia pełne przygód krainy Stanów Zjednoczonych.

Stary swalker, któremu przez całe życie żagle okazałego trójmasztowca uderzały o zydweskę, ani myśli słuchać o lądzie. Kiedy zaś staje się niezdolny do służby na morzu, wtedy buduje sobie ciasną, małą kabinę, możliwie jak najbliżej wody, spoglądając tęsknie na zmieniające się i stale niespokojne fale, dopóty, dopóki ręka śmierci nie przymknie mu zmęczonych powiek.

To samo, dzieje się z tym, kto się odważył dzielnie stawiać czoła niebezpieczeństwom Dzikiego Zachodu. Nawet jeśli kiedyś wróci do stron, gdzie cywilizacja dokonała błogosławieństwa i przekleństwa, to i tak ciągle będzie go ciągnąć do niebezpiecznych post–oak–flastów i w bezgraniczną dzikość, gdzie będzie zmuszony używać fizycznej i duchowej siły, by nie zginąć w walce z tysiącem czyhających na niego niebezpieczeństw prerii. Na starość, rzadko znajduje spokojne miejsce, choćby takie, jakie na bezpiecznym wybrzeżu znajduje znużony marynarz. Nie zaznając spokoju, musi znaleźć się na grzbiecie swojego mustanga, by pędzić w dal znikając tam kiedyś bez śladu. Być może jakiś traper natknie się na jego wyblakły szkielet, spoczywający gdzieś na wysuszonej ziemi lub też między niebosiężnymi skałami gór, pokłusuje jednak przed siebie, nie pomodliwszy się nawet i nawet nie zadając sobie pytania kto, być może tragicznie, skończył tu życie. Surowość zachodu nie znosi delikatności i pobłażliwości. Jest bezbronnie wystawiona na fizyczne wichry. Nie zna innego panowania niż bezlitosne prawa natury. Oferuje zatem miejsce tylko tym, którzy szukają oparcia we własnej, twardej naturze.

Istnieje pewien typ ludzi, bogato obdarzonych przez naturę, a jednak narażonych na nieuchronne unicestwienie. Nie pomni na łączące ich węzły, gnani są ze swych miejsc zamieszkania, wchodząc w beznadziejną walkę ze swoją nacją, która z kolei dysponując różnorodnymi środkami: naturalnymi, sztucznymi, fizycznymi i duchowymi przytłacza walczącego bohatersko przeciwnika, narażając go na wycieńczający opór. Są to długoletnie zmagania umierającego giganta i syna cywilizacji, w których wokół gardła wroga zaciska się coraz ciaśniej olbrzymia pięść. Zmagania, których na próżno by szukać na kartach historii, choć poparte bywają bohaterskimi czynami. Ten, kto się odważy wstąpić na rozległe pola walki, temu nie może zabraknąć żadnej broni, z jaką niepozorni zewnętrznie, a jednak godni podziwu wojownicy zwalczają się na śmierć i życie.

Ten, kto w Ford Gibson nad Arkansas zarzuca strzelbę na ramię, by odbyć daleką wędrówkę w górę rzeki, ten trafi na mały settlement, złożony z kilku szałasów, wspólnego pastwiska i dom, położony nieco na uboczu, a dający się już z daleka rozpoznać po prostym szyldzie jako sklep i gospoda. Właściciel owego domu, nie przywykły do zaspakajania dużych wymagań, nie stawia ich też tym, którzy do niego wpadają. Nikt nie wie, kim był dawniej i skąd przybył, toteż sam też nikogo nie pyta o nazwisko, zamiary i cel podróży. Można się u niego zaopatrzyć w niezbędne rzeczy, wychylić drinka według upodobań, trochę się pobić, podźgać lub postrzelać przed dalszą drogą. Ten, kto wiele pyta, ten potrzebuje dużo czasu, zaś dla Amerykanina czas jest cenniejszy niż odpowiedz, zatem najlepiej udzielić jej sobie samemu.

W pomieszczeniu barowym siedziało kilku mężczyzn, których wygląd, w żadnym wypadku nie dał się określić jako przyjazny. Ubiór jaki nosili, był zróżnicowany. Stroje, już na pierwszy rzut oka, pozwalały rozpoznać w nich traperów lub sguatterów, nie słyszących nigdy o dobrym krawcu, lecz zaspokajających swe potrzeby akurat tam gdzie coś znajdą, bez większego ładu i składu.

Tam, gdzie przesiaduje z sobą kilku mężczyzn z Zachodu, tam na pewno w pobliżu znajdzie się zapewne jakiś dobry trunek i równie dobra opowieść. To, że zgromadzeni właśnie w milczeniu spuścili wzrok, było spowodowane tym, że skończono opowiadać jedną z tych ciemnych i krwawych historii, o jakie nietrudno w krainach nadgranicznych, zaś każdy usiłował poszukać we wspomnieniach następnej. Nagle jeden z nich, siedzący najbliżej malutkiego okna szałasu, ożywił się:

— Wstańcie, ludzie i spójrzcie tam w stronę wody! — powiedział.

— Jeżeli mnie moje stare oczy nie mylą, to nadchodzi tam dwóch greenhornów, żółtodziobów. Spójrzcie jeno jak siedzą na koniach, tak milutko, jakby stanowili bożonarodzeniowy prezent. Cóż tacy tu robią w naszych poczciwych lasach?

Wszyscy bez wyjątku wstali, aby się przyjrzeć przybyszom, tylko mówiący te słowa, ponownie podparł się łokciami. Uczynił swoją powinność i o resztę nie musiał się martwić. Był postacią osobliwą. Zdawać by się mogło, że natura zamierzała z niego uczynić kawał powroza, tak nieskończenie go wyciągnęła. Wszystko w nim było długie, nieskończenie długie: twarz, szyja, piersi, podbrzusze, ramiona i nogi, a na pozór tak słabe i cherlawe, iż należało się obawiać, że pierwszy lepszy powiew wiatru rozszarpie go na strzępy i uniesie.

Miał wysokie czoło, jednak z tyłu głowy dyndało coś nieokreślonego, coś co kiedyś zapewne było cylindrem, teraz natomiast było trudne do opisania. Na chudej twarzy miał brodę, składającą się zaledwie ze stu włosków, które tylko gdzieniegdzie, porastały policzki, brodę i górną wargę, aby stamtąd, jako coś długiego i cienkiego, zwisać prawie do pasa. Traperski strój jaki nosił, zdawał się pochodzić z najwcześniejszych lat młodości, gdyż zaledwie zakrywał górną część ciała, zaś rękawy sięgały kilka cali za łokcie. Dwie nieszczęśliwe skórki, w których tkwiły nogi, dawniej zapewne były cholewami pary olbrzymich, traperskich butów, teraz zaś nabrały wyglądu starej, przepalonej rury. Na wysokości kostek uchodziły w dwa tak zwane horse–feet, jakie szczególnie w Ameryce Południowej sporządza się z jeszcze ciepłych skór końskich nóg.

— Masz rację, Pitt Holbers — rozstrzygnął jeden z obserwatorów — to greenhorny, którzy niewiele nas obchodzą. Niech robią, co chcą!

Ciekawscy wrócili na swoje miejsca. Na dworze dał się słyszeć stukot końskich kopyt. Zabrzmiał zwięzły, szorstki głos, zapewne przywykły do wydawania rozkazów, następnie otworzyły się drzwi, aby wpuścić dwóch nowoprzybyłych.

O ile, o wchodzącym z tyłu niewiele można było powiedzieć, o tyle postać pierwszego, w innych stronach z pewnością nie pozostałaby bez wrażenia.

Nie będąc nadmiernie zbudowanym, zyskiwał poprzez specyficzną postawę i ruchy, poprzez niesamowicie zdecydowany i władczy wygląd. Jego regularna, wyrazista twarz, była mocno opalona i okolona gęstą, ciemną brodą. Ubiór miał zupełnie nowy, a broń, tak jak i broń towarzysza, zapewne dopiero co opuściła sklepik handlarza, taka była błyszcząca i czysta.

Prawdziwy traper pielęgnuje, nie dającą się pokonać niechęć, do jakiejkolwiek staranności w wyglądzie zewnętrznym. Ze szczególnym obrzydzeniem odnosi się do czyszczenia broni, której rdza jest dla niego pewnym znakiem, iż nie noszono jej dla ozdoby, ale spełniła swoją służbę w tarapatach. Tam, gdzie wartość człowieka określa się na podstawie zupełnie czegoś innego niż ubiór, fircykowata powierzchowność nabiera pewnego rodzaju wyzwania i wystarczy znikomy pretekst, aby usłyszeć kąśliwe uwagi.

— Good day, panowie! — pozdrowił przybysz, ściągając z ramienia swą dwururkę i opierając ją w kącie, co nigdy nie wpadłoby do głowy doświadczonemu człowiekowi Zachodu, a zwracając się do gospodarza, lustrującego go z ciekawskim i ironicznym spojrzeniem, zapytał: — Czy można tu spotkać zacnego mister Winklaya?

— Hm, sam być może nim jestem! — odparł opieszale pytany.

— Być może? — zabrzmiało nieco urażonym i stąd zjadliwym tonem. — Co to znaczy?

— To znaczy, że to ja, jakby nie było, jestem misterem Winklayem, czasami jednak nie, w zależności od tego, jak mi się podoba.

— Ach tak! A jak się panu teraz podoba?

— To tylko zależy od tego, czego pan chce od niego, sir!

— Najpierw porządny łyk dla mnie i tego oto człowieka, a potem informacji, o jaką chcę spytać.

— Łyk już jest. Masz pan! A informację też pan może dostać, o ile będę jej mógł udzielić. Wiem, co się należy gentlemanowi.

— Zostaw pan tego gentlemana, Winklay. W tym miejscu nie wiele znaczy — rzekł obcy biorąc od ust szklankę ruchem niezadowolenia. — Moje pytanie dotyczy Deadly–guna.

— Deadly–guna? — spytał zaskoczony gospodarz. — Po co panu Deadly–gun?

— To chyba moja sprawa, jeśli pan pozwoli! Słyszałem, że można go tu niekiedy u pana spotkać?

— Hm, i tak i nie, sir. To, co dla pana jest ważne i dla mnie może być ważne. Jeżeli nie odpowie pan na moje pytanie, to nie może się pan też spodziewać ode mnie odpowiedzi. Siedzą tu ludzie, którzy też pana mogą poinformować. Jest tu dwóch takich, którzy dobrze znają tego, o którego pan pyta.

— Czy to prawda, co mówi Winklay?

Nie dostał odpowiedzi. Trochę rozsądniej zwrócił się więc do Pitta Holbersa.

— Może pan będzie łaskaw udzielić mi odpowiedzi, mister Milczenie.

— Posłuchaj pan, sir, nazywam się Holbers, Pitt Holbers, jeżeli może pan to zapamiętać. Jeżeli skieruje pan pytanie do trzystu mężczyzn naraz, to żaden z nich nie będzie wiedział, który ma odpowiedzieć. Czego pan chce od Deadly–guna?

— Nic, co mogłoby być dla niego nieprzyjemne. Nazywam się Heinrich Mertens i z moim przyjacielem Peterem Wolfem przyjechałem ze Wschodu, aby się co nie co rozejrzeć po lesie. Potrzebny mi człowiek, który się czymś takim zajmuje. Deadly–gun jest tym właściwym i dlatego pytam, do kogo należy się zwrócić, aby go spotkać.

— Możliwe, że byłby tym właściwym, ale czy on tak sądzi, to już inna sprawa. Nie wyglądacie mi na takich, którzy do niego pasują!

— Tak pan myśli? Może tak, a może i nie. Więc, powiedz pan, czy może pan i chce udzielić mu informacji?

Pytany, powoli odwrócił się w stronę kąta, gdzie siedział człowiek, który nie ruszył się od momentu wejścia obcych.

— Co o tym sądzisz, Dick Hammerdull?

Mężczyzna, który spuściwszy głowę z takim zainteresowaniem przypatrywał się zawartości swojej szklanki, iż nawet nie spojrzał jeszcze na obcych, odwrócił się teraz, przesunął do tyłu nakrycie głowy, chcąc w ten sposób nadać swemu umysłowi należytą swobodę do udzielania rozsądnej odpowiedzi i rzekł:

— Co ja myślę, to wszystko jedno. Powinien znaleźć Colonela!

Znów się obrócił, aby na nowo wbić wzrok w swoją szklankę. Czarnobrody, widać niezadowolony z tak krótkiej i skąpej informacji, podszedł do niego i spytał:

— Kim jest ów Colonel, mister Hammerdull? Mężczyzna, zdziwiony, powoli podniósł wzrok.

— Nieważne, kim jest Colonel. Colonel znaczy pułkownik. Deadly–gun jest naszym pułkownikiem, zatem nazywa się Colonel.

Logiczność trapera wywołała uśmieszek na twarzy pytającego. Położył mu rękę na ramieniu i badał dalej.

— Nie tak gorączkowo, mister! Kiedy się jest pytanym, to się odpowiada. Tak jest wszędzie i nie wiem, czemu tu nad Arkansas miałoby być inaczej. Gdzie można znaleźć Colonela?

— Gdzie go można znaleźć, to nieważne. Trafi pan na niego i na tym koniec!

— Ho ho, człowieku! To dla mnie za mało. Muszę przecież wiedzieć jak do tego ma dojść!

Dick Hammerdull uczynił jeszcze bardziej zdziwioną minę. On, wolny człowiek prerii, miałby być zmuszony do mówienia. — Nie można było na to pozwolić. Uniósł szklankę, pociągnął długi łyk i wstał. Dopiero teraz można go było obejrzeć od stóp do głowy.

Wydawał się być zbudowany na przeciwieństwo Pitta Holbersa. Był niskim, niezwykle grubym człowiekiem, jakiego nie tak znów często spotyka się w Ameryce. Nie wiadomo było, czy się go bać, czy też śmiać z niego. Jego krótka, pulchniutka postać, tkwiła w sporządzonym z bawolej skóry worku, którego materia nie była już nowa, a każda rana tego starego odzienia, leczona była naszyciem pierwszej lepszej niegarbowanej skóry lub innego wątpliwego materiału, tak, że z biegiem czasu, nałożyły się na siebie łata przy łacie i plama przy plamie leżąc na sobie niczym dachówki, jedna na drugiej i jedna obok drugiej. Nogi tkwiły w dwóch osłonach, które trudno nazwać butami, albo też skarpetami czy kamaszami, na głowie zaś nosił nieforemny przedmiot, będący zaiste przed laty futrzaną czapką, pozbawioną teraz wszystkich włosów. Jego ogorzała, dziobata twarz z dwoma małymi, błyszczącymi oczkami, pozbawiona była zarostu. Poorana bliznami, nadawała jego zwinnym ruchom wojowniczego posmaku. Szorstkie ręce świadczyły o mocnym chwycie. Uzbrojenie natomiast było typowe dla ludzi Zachodu, nic szczególnego, choć leżąca przed nim strzelba, zasługiwała na to, aby jej się bliżej przyjrzeć. Miała kształt starego, ułamanego w jakimś gąszczu kija, którym można by się posłużyć w pierwszej lepszej bijatyce. Jej drewniana część utraciła swój pierwotny kształt i formę. Była pocięta, pokarbowana i popękana, jakby się nią bawiły szczuty, zaś między nią a lufą nagromadziła się taka ilość brudu i kurzu, że drewno, brud i żelazo, tworząc jednolitą całość, trudne były do rozróżnienia. Najlepszy europejski strzelec nie miałby odwagi oddać ani jednego strzału z tego starego patyka w obawie, że ten gnat się rozpadnie. A jednak jeszcze dziś można się natknąć na prerii na podobne pukawki, z których ich właściciel z pewnością nigdy nie chybi, a ktoś inny nawet by nie wystrzelił.

Stał teraz wyprostowany przed obcym, unosząc na niego wzrok i mrugając oczkami.

— Jak i gdzie go pan spotka, to nieważne. Czy pan myśli, sir, że Dick Hammerdull chodził dziesięć lat do collegu, aby studiować wygłaszanie przemówień. Co mówię, to mówię, i więcej nie powiem, a komu za mało, to niech ktoś inny wygłosi mu kazanie. Jesteśmy tu na prerii, gdzie oddech jest potrzebniejszy do innych rzeczy niż do gadania. Zapamiętaj pan to sobie!

— Dick Hammerdull, był pan w collegu, bo przemawia pan jak najlepszy kaznodzieja mormonów. Choć to, co chcę wiedzieć, to pan mi zapomniał powiedzieć. Pytam jeszcze raz: jak, kiedy i gdzie mogę spotkać Deadly–guna?

— Do diabła, człowieku, już mam tego dość. Słyszał pan chyba, że go pan znajdzie i to chyba wystarczy. Siadaj pan nad swoją szklanką i odczekaj pan całą sprawę. Nie pozwolę na to, aby jakiś greenhorn egzaminował mnie z katechizmu.

— Greenhorn! Widzę, że ma pan ochotę zaznajomić się z moim nożem?

— Pshaw! Co mnie obchodzi pana nóż? Użyj go pan do dźgania chrabąszczy, albo jeżeli o mnie chodzi, do golenia zielonych żabek. Dick Hammerdull na pewno nie należy do tych, którzy się przestraszą pana szpikulca. Pańskie zachowanie nie jest zachowaniem człowieka Zachodu, powiadam więc jeszcze raz, czy to się panu podoba, czy nie, wszystko mi jedno. Jesteś pan greenhornem. Postaraj się więc o to, aby było lepiej!

— Well, no to odtąd będzie inaczej!

Wrócił do kąta, gdzie oparł swoją strzelbę, wziął ją, odciągnął kurek i rozkazał:

— Mister Hammerdull, gdzie można spotkać Colonela? Daję panu minutę. Nie odpowie pan, to już nigdy pan nie odpowie. Jesteśmy na prerii, gdzie każdy sobie sam musi tworzyć prawo!

Atakowany, z całkowitą obojętnością spojrzał w swoją szklankę. Widać było, że nie przejął się tym wyzwaniem w najmniejszym nawet stopniu. Zgromadzeni, ciesząc się z nadchodzącej awantury, będącej dla nich rozrywką, z oczekiwaniem spoglądali to na jednego, to na drugiego. Tylko Pitt Holbers zdawał się być przekonany o sposobie zakończenia sprzeczki. Wsunął swe kościste palce między ciało i pas, wyciągnął przed siebie długie nogi, które jakby mu przeszkadzały obserwować przyjaciela, podczas gdy obcy kontynuował:

— No, mister, minuta minęła! Uzyskam odpowiedź, czy nie? Liczę: raz… dwa…

Nie miał odwagi wypowiedzieć tego niebezpiecznego „trzy”. Aż do „dwa” Hammerdull siedział nieporuszony i obojętny, potem jednak z szybkością myśli, czego się nie spodziewał nieznajomy, sięgnął po starą strzelbę, skierował ją, błysnęło, w ciasnym pomieszczeniu z ogromną siłą huknął strzał, a roztrzaskana broń obcego wypadła z jego rąk na podłogę. Zaraz potem sam legł na ziemi przyciśnięty klęczącym na jego piersi Dickiem Hammerdullem, trzymającym dobyty nóż.

— No, greenhorn, powiedz „trzy”, abym odpowiedział! — rozkazał szyderczo.

— Do diabła, mister, puść mnie pan. Nie mówiłem tego serio. Przecież bym nie strzelił!

— Łatwo mówić po fakcie. Nie strzelałbym. Więc to taki teatralny żarcik ze starego trapera, którego nazywają Dick Hammerdull? Śmieszne! Czy by pan strzelał, czy nie, to mi jest obojętne, mój chłopcze. Skierował pan strzelbę na człowieka Zachodu i tym samym według praw prerii zasłużył pan na pchnięcie nożem. Teraz ja liczę: raz… dwa…

Pokonany uczynił stanowczy acz beznadziejny ruch, by się uwolnić. Potem poprosił:

— Nie używaj pan noża, mister. Colonel jest moim wujem!

Traper wziął nóż nie uwalniając jednak przeciwnika.

— Colonel…? Pana wuj…? Mów pan to komu chcesz, ja się jednak zastanowię, zanim w to uwierzę!

— Tak jest. Gdyby usłyszał, co mi pan zrobił, nie dziękowałby panu zapewne!

— Tak! Hm! Czy naprawdę jesteś pan jego bratankiem, czy też nie, wszystko jedno. Byłbym pana tylko trochę połaskotał, aby panu dać nauczkę. Mój nóż jest za dobry na to, aby greenhornowi odbierać życie. Wstań pan!

Hammerdull wstał i podszedł do stołu, na który uprzednio rzucił strzelbę. Wziął ją i na nowo zaczął ładować. Jego twarz emanowała miłością i troską w trakcie wykonywania tej czynności, a jego małe, błyszczące oczka były skierowane na tę starą pukawkę, zdradzając dobitnie jak bliska była jego sercu.

— Taką strzelbę jak ta, nie tak łatwo dostać! — stwierdził gospodarz, przyglądający się całemu zajściu w błogim spokoju, martwiąc się jeno nieco dymem, który wypełniał pomieszczenie.

— Też tak myślę, stary oszuście — uznał Hammerdull łaskawie. — Jest dobra i stale pod ręką, gdy jej potrzebuję.

W tym momencie bezgłośnie otworzyły się drzwi. Niesłyszalnym krokiem wszedł mężczyzna, nie zauważony przez nikogo z siedzących pod oknami, w którym mimo stroju trapera natychmiast można było rozpoznać Indianina.

Jego ubiór był czysty i dobrze utrzymany. Rzadkość u osobnika jego rasy. Zarówno traperska kurtka jak i leginsy z miękkogarbowanej skóry cielęcia bawołu, w sporządzaniu czego mistrzyniami są indiańskie kobiety, były niezwykle starannie wykonane i misternie wyfrędzlowane na szwach. Mokasyny zrobione ze skóry łosia, nie w całości w kształcie stopy, lecz z wiązanych kawałków, co nadaje tego rodzaju okryciu stóp, poza zwiększoną trwałością, również większą wygodę. Brakowało nakrycia głowy: na jego miejscu były gęste, ciemne włosy związane w węzeł, który w kształcie turbana unosił się na dumnie podniesionej głowie. Syn puszczy wzgardził nakryciem głowy.

Jego ciemne, przenikliwe oczy, najpierw z orlą zręcznością przemknęły po zebranych, po czym ruszył do stołu, przy którym usiadł Dick. Podszedł właśnie do najbardziej nieodpowiedniego człowieka, gdyż ten gniewnie go ofuknął.

— Czego chcesz Indianinie? To moje miejsce. Idź i poszukaj innego!

— Czerwony człowiek jest zmęczony. Jego biały brat pozwoli mu spocząć — powiedział Indianin łagodnym tonem.

— Zmęczony, czy nie, wszystko mi jedno. Nie zniosę twojej czerwonej sierści!

— To nie moja wina. Wielki Duch mi ją dał.

— Skąd ją masz to nieważne. Odejdź! Nie lubię cię!

Indianin zdjął strzelbę z ramienia, oparł kolbę na ziemi, złożył skrzyżowane dłonie u wylotu lufy i zapytał:

— Czy mój biały brat jest panem tego domu?

— Co cię to obchodzi?

— Prawda, nic mnie to nie obchodzi. Ciebie też nie, dlatego też czerwony człowiek może siedzieć tak, jak biały.

Usiadł. Ton, jakim to powiedział był tak stanowczy, że musiał zrobić wrażenia na mrukliwym traperze. Nie przeszkadzał mu. Podszedł gospodarz i zapytał czerwonego:

— Czego chcesz w moim domu?

— Daj mi chleba do jedzenia i wodę do picia! — odpowiedział.

— Masz pieniądze?

— Gdybyś to ty przyszedł do mojego wigwamu i poprosił o jadło, dałbym ci je bez pieniędzy. Mam złoto i srebro.

W oczach gospodarza pojawił się błysk. Indianin, który ma złoto i srebro jest mile widzianym gościem w każdym miejscu, gdzie można dostać niszczącą wodę ognistą. Odszedł, by niebawem wrócić z potężnym dzbanem gorzałki, stawiając go obok zamówionego przez gościa chleba.

— Biały człowiek się myli. Takiej wody nie chciałem!

Gospodarz spojrzał na niego zdziwiony. Nie widział jeszcze Indianina, który by się oparł zapachowi spirytusu.

— Co znaczy takiej?

— Czerwony człowiek pije tylko tę wodę, która pochodzi z ziemi.

— To możesz iść, skąd przyszedłeś. Jestem tu, aby zarabiać pieniądze, a nie po to, aby być twoim nosiwodą! Płać za chleb i zabieraj się stąd!

— Twój czerwony brat zapłaci i pójdzie, ale nie prędzej, aż mu nie sprzedasz to, czego potrzebuje.

— Czego jeszcze chcesz?

— Masz sklep, gdzie można kupować?

— Tak.

— To daj mi tabakę, proch, naboje i krzesiwo.

— Tabakę możesz dostać, prochu i naboi jednak ci nie sprzedam.

— Dlaczego?

— Bo wam się nie należą.

— Twoim białym braciom jednak się należą?

— Tak myślę!

— Wszyscy jesteśmy braćmi, wszyscy musimy umrzeć, jeśli nie ustrzelimy mięsa, wszyscy musimy mieć proch i naboje. Daj mi, o co cię prosiłem!

— Nie dostaniesz!

— Czy to twoja stanowcza odpowiedź?

— Stanowcza!

Indianin w okamgnieniu złapał go lewą ręką za gardło, prawą zaś dobył lśniący myśliwski nóż.

— W takim razie twoim białym braciom też już nie dasz prochu i naboi. Wielki Duch daje ci jeszcze chwilę. Dasz mi czego chcę, czy nie?

Traperzy skoczyli, chcąc się rzucić na czerwonego, pod którego żelaznym chwytem, jęcząc, wił się gospodarz. Ten jednak, ubezpieczywszy się zawołał groźnie unosząc dumnie głowę:

— Kto się odważy dotknąć Winnetou?

Te słowa odniosły zaskakujący skutek. Jak tylko je wymówił, napastnicy odstąpili od niego z czcią i szacunkiem. Winnetou, to imię, które musi wzbudzać szacunek nawet u najodważniejszego trapera czy sidlarza.

Indianin był synem Inczu–czuny, najsłynniejszego wodza Apaczów. Tchórzostwo i podstęp sprawiły, że jego szczep zyskał sobie u wrogów miano pimo, jednak od czasu, gdy Inczu–czuna został wodzem, tchórze zmienili się rychło w najsprawniejszych myśliwych i najzuchwalszych wojowników. Wzbudzali strach daleko poza grzebieniem gór, a ich odważnym przedsięwzięciom stale towarzyszył sukces, chociaż przy znikomej liczbie mężczyzn, prowadzili najazdy wrogich im terenów aż po daleki wschód. Syn Inczu–czuny, Winnetou, wyrobił sobie w nich imię, dzięki swym odważnym czynom. Mimo młodego wieku, liczył wtedy zaledwie dwadzieścia pięć lat, stanowił temat rozmów przy każdym ognisku.

— Puść! — zawołał gospodarz. — Skoro jesteś Winnetou, to dostaniesz wszystko, czego chcesz!

— Howgh! — rozległo się zadowolonym, gardłowym tonem. — Wielki Duch kazał ci powiedzieć te słowa, ty mężczyzno o czerwonych włosach, inaczej byłbym cię wysłał do twoich przodków, jak i każdego, kto chciałby temu zapobiec!

Indianin puścił go, a podczas gdy Winklay wyszedł, aby poszukać w spiżarni tego, czego żądano, podszedł do Hammerdulla i spytał:

— Dlaczego biały człowiek siedzi tu i świętuje, podczas gdy czerwoni wrogowie zagrażają jego wigwamowi!

Dick spojrzał znad szklanki i odparł niechętnie:

— Czy siedzę tu, czy gdzie indziej, to wszystko jedno. Czy Apacz mnie zna?

— Winnetou jeszcze cię nie widział, ale poznaje na twoim kaftanie znak swego dzielnego przyjaciela i wie, że jesteś jednym z jego ludzi. Czy Deadly–gun, wielki łowca, ma sam walczyć o skalpy Ogellallajów, którzy go szukają?

— Ogellallajów? — Dick Hammerdull podskoczył, jakby ujrzał pod stołem grzechotnika, a i Pitt Holbers jednym susem swych długich nóg, znalazł się przed Indianinem.

— Co czerwony człowiek wie o Ogellallajach?

— Pośpiesz do swojego wodza, dowiesz się od niego!

Zwrócił się znów w stronę gospodarza, który nadszedł. Odpiął mieszki na proch, naboje i zapasy, kazał je napełnić i sięgnął ręką pod szaro–białą myśliwską koszulę.

— Winnetou da teraz mężczyźnie o czerwonych włosach, czerwony metal!

Winklay przyjął zapłatę, przyglądając się ciężkiej sztuce złota z widocznym zachwytem.

— Złoto, czyste, prawdziwe złoto, warte u braci czterdzieści dolarów! Indianinie, skąd to masz?

— Pshaw!

Wypowiedział to z lekceważącym wzruszeniem ramion i szybko wyszedł z izby.

Gospodarz spojrzał na pozostałych rozdziawiając gębę.

— Posłuchajcie, gentlemeni, ten czerwony łajdak wydaje się mieć więcej złota niż my wszyscy razem. Jeszcze nikt mi tyle nie zapłacił za proch. Opłaciłoby się pójść za nim, bo to, że ma tego jeszcze więcej przy sobie, a konia gdzieś tu zostawił, to tak pewne, jak ostrze rękojeści!

— Nie radzę! — odparł Dick Hammerdull, szykując się do wyjścia. — Winnetou, ten Apacz, nie jest kimś, komu by można zabrać choćby opiłek. Czy ma złoto, czy nie, to nieważne, ale nikt go nie dostanie!

Pitt Holbers też zarzucił swoją strzelbę na ramię, mówiąc:

— Musimy iść, Dick, iść, tak szybko jak to możliwe. Indianin wie wszystko, a co do tych psów, Ogellallajów, niech ich diabli porwą, to na pewno ma rację. A co będzie z tymi tam, he? — mówiąc to wskazał na obcych.

— Powiedziałem, że idą z nami i tak też będzie! — odparł gruby, zwracając się do czarnobrodego: — Jeżeli chce pan zobaczyć Deadly–guna, to czas się zbierać, mister Mertens. Brzmi jak niemieckie, pana nazwisko, he?

Pytany podniósł się, aby się przyłączyć wraz ze swoim towarzyszem do obydwu traperów.

— Tak, mój towarzysz i ja jesteśmy Niemcami.

— Niemcami? Hm, czy jesteście Chińczykami, czy Turkami, na jedno wychodzi, ponieważ jednak jesteście Niemcami, tym milej dla mnie i tym lepiej dla was, gdyż Niemcy to porządni ludzie. Znam ich i poznałem już niejednego, tak umiejącego trzymać strzelbę, że trafił w oko bawołu. Naprzód, więc! Na koń!

Cała czwórka wyszła na zewnątrz. Tam, Hammerdull wsadził palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. Na ten dźwięk zza ogrodzenia przy — kłusowały dwa osiodłane konie.

— No, są zwierzaki. Wskakujemy i jazda, mister Mertens, i… no, jak się pan nazywa — zapytał drugiego.

— Nazywam się Peter Wolf.

— Peter Wolf? Cholerne nazwisko. To wprawdzie wszystko jedno, czy się pan nazywa John czy Tim lub też, jeżeli o mnie chodzi Bill, ale Peter Wolf, można sobie połamać język, a zęby wręcz się rozstępują. No więc, wsiadajcie, abyśmy mogli wjechać w las, a potem na prerię!

— Gdzie się podział Indianin? — spytał Mertens.

— Apacz? Wszystko jedno, gdzie jest. Sam najlepiej wie, gdzie ma iść. Idę o zakład, stawiam moją klacz za kozła, że spotkamy go właśnie tam, gdzie on zechce i gdzie nam będzie najbardziej potrzebny.

Zakład był wręcz humorystyczny, gdyż chyba nikt nie byłby skłonny oddać dobrze utrzymanego kozła za starą, sztywnonogą klacz, która miała za swoim ostrym jak brzytwa grzbiecie niezliczoną ilość lat i wyglądała raczej na mieszańca, na coś, między kozą a osłem, aniżeli na użytecznego konia. Jej łeb był nieproporcjonalnie wielki i gruby, o ogonie nie było mowy, gdyż tam, gdzie być może dawniej zwisał potężny ogon, tam teraz sterczał krótki, spiczasty i kościsty kikut, na którym, nawet używając mikroskopu, nie dałoby się znaleźć śladu włosia. Nie było też śladu grzywy. Na jej miejscu widać było zmierzwione, brudne pasmo puchu, które po obu stronach szyi przechodziło w długą włochatą wełnę, pokrywającą kościste ciało. Po z trudem ściśniętych wargach, widać było, że to kochane zwierzę nie miało ani jednego zęba, a małe, złośliwe, zezowate ślepia, świadczyły o niezbyt łagodnym charakterze. Ze starej Rosynanty mógł się jednak śmiać tylko ktoś, kto nie jest obeznany z Zachodem. Tego rodzaju zwierzęta, służą zwykle jeźdźcy przez pół ludzkiego żywota, będąc mu wiernym w biedzie i niebezpieczeństwie, w pogodę i niepogodę, w czasie sztormu i śniegu, w upał i deszcz, i dlatego takie bydlę jest mu bliskie, bo nawet w podeszłym wieku posiada cenne właściwości. Zamiana nie przychodzi więc łatwo. Dick Hammerdull wiedział więc doskonale, dlaczego trzymał swoją klacz, zamiast mieć pod siodłem młodego, silnego mustanga.

Pitt Holbers również nie ujeżdżał zbyt okazałego konia. Siedział na małym, krótkim i grubym ogierze, tak niskim, że nieskończenie długie nogi jeźdźca ocierały się prawie o ziemię. Ruchy zwierzęcia byty jednak, mimo niemałego ciężaru tak lekkie, iż wszystkiego można się było po nim spodziewać.

Jeżeli chodzi o konie pozostałych, to pochodziły zapewne z jakiejś spokojnej farmy na wschodzie i dopiero z biegiem czasu miały udowodnić swą przydatność. ,

Szybka jazda przez wysoki las trwała do wieczora. Potem wjechano na otwartą prerię, pokrytą żółtokwitnącymi słonecznikami, ciągnącymi się na wszystkie strony, niczym okazały dywan, kończąc się na szarym horyzoncie rozległą, bezkresną równiną.

Konie były wypoczęte, można więc było przejechać spory kawałek w głąb prerii, zanim rozbito nocne legowisko.

Hammerdull zatrzymał swojego konia dopiero wtedy, gdy dawno znikł ostatni promień słońca, a na niebie zabłysły gwiazdy.

— Stop, — powiedział, — tu kończy się dzień, więc możemy się owinąć w derkę! Nie sądzisz, Pitt Helbers, stary coonie!

Coon, to używany skrót od racoona, szopa. Używany jest wśród traperów pod różną postacią, zwykle jako sposób zwracania się.

— Skoro tak myślisz, Dick — mruknął, spoglądając ochoczo wdał. — Ale, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy pojechali jeszcze milę albo trzy, a może i pięć? Colonel bardziej potrzebuje czterech silnych rąk i dwóch dobrych strzelb niż ta łąka, na której brzęczą chrabąszcze, a ćmy ocierają się o nas, jakby na całym świecie nie było czerwonoskórych wartych skasowania.

— To z chrabąszczami i czerwonoskórymi, to prawda. Mamy tu jednak towarzyszy, którzy jeszcze nie zakosztowali prerii i musimy im dać odpocząć. Popatrz jak gniady Petera Wolfa, diabelsko trudne nazwisko więc, jak gniady sapie, jakby miał w gardle wodospad Niagara! A kasztan, na którym wisi Mertens, temu aż woda kapie z brody. Zsiadamy więc. O brzasku ruszymy dalej!

Obaj Niemcy, nie przyzwyczajeni do długiej jazdy, rzeczywiście byli zmęczeni. Natychmiast więc posłuchali komendy. Konie przywiązano, a po zjedzeniu skromnej kolacji i ustaleniu wart, ułożyli się na miękkiej trawie.

Rano wyruszyli dalej. Obaj traperzy byli milczkami, niechętnie mówiącymi choćby o jedno słowo więcej niż to było konieczne. Nie przebywali przecież w bezpiecznej okolicy, gdzie opowiada się beztrosko tę lub inną historyjkę, lecz na prerii, gdzie nawet na chwilę nie można było zlekceważyć ostrożności. Wiadomość, którą przyniósł Winnetou wystarczyła, by trzymać język za zębami. Doszło do tego, że Mertens, milczał cały dzień na temat tej wiadomości, a napomykając o niej wieczorem, natknął się na mur milczenia, tak że niezadowolony owinął się w koc i zapadł w sen.

Dzień w dzień, w tym samym rytmie, prawie bez słowa, wyruszali na prerię, aż piątego dnia, jadący na czele Hammerdull, nagle zatrzymał konia, kucnął w trawie i z dużą uwagą obserwował ziemię. Potem zawołał:

— Have care, Pittcie Holbersie, jeżeli tu jakiś czas temu nikt nie jechał, to możesz mnie pożreć. Zsiądź i przyjdź tu!

Holbers lewą nogą stanął na ziemi, przełożył następnie prawą przez grzbiet swego grubego ogiera i schylił się, aby sprawdzić ślad.

— Skoro tak myślisz, Dick — mruknął, przytakując — to sądzę, że był to Indianin.

— Czy to był czerwonoskóry, czy nie, to mało ważne, ale koń białego zostawia inny ślad niż ten. Wsiadaj. Ja zajmę się resztą.

Krocząc przy koniu sprawdzał ślady kopyt, podczas gdy jego doświadczona i wyrozumiała klacz wolno truchtała za nim. Po około stu krokach zatrzymał się, rozglądając się za siebie.

— Zsiądź, stary coonie i powiedz, kogo mamy przed nami? Pokazał palcem wskazującym na ziemię. Holbers pochylił się, sprawdził miejsce bardzo dokładnie i rzekł:

— Jeśli myślisz, Dick, że to Apacz, to masz rację. Taki wystrzępiony frędzel jak ten, który wisi na kaktusie, miał przy mokasynach będąc w gospodzie. Nie widziałem jeszcze u żadnego czerwonoskórego podobnych, gdyż zwykle są wycięte prosto. Zsiadł tu, aby coś obejrzeć i przy tym kolce oderwały mu frędzel. Myślę… behold, Dick, spójrz tu na prawo! Co to mogły być za stopy?

— Na twój nos, Pitt, to scoundrel, jakiś łajdak z gatunku Indian, który nadszedł stamtąd, a tutaj skręcił, jak sądzisz?

— Hm! Apacz ma bardzo wyostrzony wzrok. Prawdopodobnie zaraz zauważył pierwszy ślad człowieka, a kto wie, jak długo już szliśmy rym śladem, nie zauważyszy go.

— Czy go zauważyliśmy, czy nie, to nieistotne. Znaleźliśmy go jednak i to wystarczy. Ale czerwony nie biega sobie tak w pojedynkę po prerii. Chyba ma w pobliżu swoją szkapę, a niedaleko stąd stoi zapewne cała gromada z łukami i knuje jakąś diabelską sztuczkę. Rozejrzyjmy się, czy czegoś nie zauważymy, czego moglibyśmy się trzymać!

Zlustrował dokładnie horyzont, potrząsając z niezadowoleniem głową.

— Posłuchaj pan, Mertens, z boku zwisa panu futerał. Dlaczego go pan nie otworzy? Ma pan tam ptaka, któremu nie wolno wyfrunąć?

Mertens otworzył futerał, wyciągnął lornetkę i nie zsiadając z konia, podał ją traperowi. Ten nastawił ją, przysunął do oka i na nowo zaczął obserwację. Po krótkim czasie zmarszczył brwi i powiedział z chytrym uśmieszkiem:

— Weź to szkło, Pittcie Holbersie. Spójrz tam w górę i powiedz mi, co to za linia ciągnąca się ze wschodu wzdłuż północnego horyzontu aż po zachód?

Holbers wykonał polecenie. Potem wziął lornetkę sprzed oczu, pocierając w zadumie swój długi, ostry i szpiczasty nos.

— Jeżeli myślisz, Dick, że to kolej, którą budują w stronę Kalifornii, to nie jesteś wcale taki głupi, jak można by myśleć.

— Głupi? Dick Hammerdull głupi! Chłopie, połaskoczę cię między żebrami, że stracisz oddech. Dick Hammerdull głupi! Czy słyszał ktoś coś takiego? Głupi, czy nie, wszystko jedno, ale kto go chce kupić taniej niż jest wart, ten niech uważa, żeby się nie przeliczył. Ale co właściwie kolej ma wspólnego z czerwonoskórym, który się stamtąd przyplątał, Pittcie Holbersie, ty skończony mądralo, he?

— Hm, kiedy jedzie najbliższy pociąg, Dick?

— Nie wiem, dokładnie. Myślę, że jeszcze dziś będzie przejeżdżał.

— No to czerwoni pewnie na niego czyhają.

— Chyba masz rację, stary coonie, ale z której strony nadjedzie, z tej, czy z tej?

— To już musisz się dostać do Omaha lub Cheyenne, gdzie ci udzielą informacji. Na moim ubraniu nie mam przyklejonego rozkładu jazdy!

— Nawet się tego nie spodziewałem po tych starych łachmanach. Skąd nadjedzie, czy ze wschodu czy z zachodu, to wszystko jedno, ale jak nadjedzie, to go przydybią. Czy tak spokojnie się na to zgodzimy, żeby go zatrzymali i oskalpowali podróżnych, to już inna sprawa. Co o tym myślisz?

— Uważam, że to nasz obowiązek, aby im w tym przeszkodzić.

— Też tak myślę. No to z konia i naprzód! Jeźdźca na koniu łatwiej zauważą ci węszyciele, aniżeli kogoś, kto pokornie przemierza drogę na własnych nogach. Zobaczymy w jakiej dziurze się ukryli. Ale gotowi do strzału, chłopcy, bo jak nas dostrzegą, to strzelba będzie tą rzeczą, którą będziemy najpierw potrzebować!

Cicho i bardzo ostrożnie ruszyli przed siebie! Ślady, którymi szli, a które przypisywali Apaczowi, prowadziły najpierw do nasypu kolejowego, potem wzdłuż torów, aż dały się zauważyć pofałdowane wzniesienia. Dick Hammerdull znów przystanął.

— Gdzie te łajdaki tkwią, to nie takie ważne, ale dam się usmażyć, aż będę tak twardy i wysuszony, jak mister Holbers, jeżeli się nie ukryli tam za tymi górkami. Nie możemy iść dalej, bo…

Słowa utkwiły mu w gardle. W tej samej chwili już trzymał swą starą strzelbę przy policzku, natychmiast ją jednak opuszczając. Po drugiej stronie skarpy podniosła się jakaś postać, przemknęła z kocią zręcznością przez tory, by już w następnej minucie stanąć przed całą czwórką. Był to Apacz.

— Winnetou ujrzał nadchodzące blade twarze, — powiedział — odkryli ślady Ogellallajów i uratują od zagłady ognistego rumaka!

— Heigh–day — powiedział Hammerdull — całe szczęście, że to nie kto inny, bo zakosztowały mojej kuli, no i bylibyśmy się zdradzili strzałem! Ale, gdzie Apacz ma swojego konia? A może jest bez konia w tej dziczy?

— Koń Apacza jest jak pies, który posłusznie się kładzie, czekając na powrót swego pana. Apacz widział Ogellallajów przed wieloma słońcami i poszedł nad rzekę, którą jego biali bracia zwą Arkansas. Myślał, że spotka tam swego przyjaciela, Deadly–guna, którego nie było w wigwamie. Potem znów poszedł śladami czerwonych, by ostrzec ognistego rumaka, aby nie runął na ścieżce, którą chcą zniszczyć.

— Lack–day — powiedział przeciągle Pitt Holbers. — Spójrzcie jeno, jak sprytnie te łajdaki zaczynają! Gdyby tylko było wiadome, z której strony nadjedzie następny pociąg!

— Ognisty rumak nadjedzie ze wschodu, bo rumak z zachodu przejechał, gdy słońce stało nad głową Winnetou.

— No to wiemy, w którą stronę się skierować. Ale kiedy pociąg przejedzie przez tę okolicę? Pittcie Holbersie, jak myślisz?

— Hm, jeżeli myślisz, Dick, że rzeczywiście mam rozkład jazdy, to powiedz mi przede wszystkim, gdziebym go miał mieć?

— Na pewno nie w głowie, stary coonie, bo w niej wygląda jak w Llano Estacado, jak zwą okolicę tam w dole, a w której nie ma nic prócz kurzu i kamieni. Spójrzcie ludzie, słońce zachodzi. Za kwadrans będzie ciemno i będziemy mogli śledzić czerwonych łajdaków, jak…

— Winetou był za ich plecami, — przerwał mu Apacz — i widział jak odrywali ścieżkę od ziemi i kładli ją w poprzek drogi ognistego rumaka, aby się przewrócił.

— Dużo ich jest?

— Weź ich dziesięć razy dziesięć, a jeszcze nie będziesz miał połowy wojowników, którzy leżą na ziemi, czekając na przybycie bladych twarzy. A koni jest jeszcze wiele więcej, bo wszystko co się znajduje na ognistym wozie, mają załadować na konie i wywieźć.

— Oby się przeliczyli! Co chce zrobić Winnetou?

— Zostanie tu i będzie pilnował czerwonych mężów. Niech moi biali bracia jadą na spotkanie z ognistym rumakiem, aby z daleka powstrzymać jego bieg, żeby te ropuchy Ogellallaja nie spostrzegły, jak zamyka swoje ogniste oko i się zatrzymuje.

Była to dobra rada i natychmiast z niej skorzystano. Mężczyźni nie wiedzieli kiedy miał nadjechać pociąg. Mogło to nastąpić lada moment, więc chcąc go ostrzec, nie będąc przy tym zauważonym przez Ogellallajów, potrzebne im było znaczne wyprzedzenie, a każda zwłoka groziła niebezpieczeństwem. Winnetou więc został, a pozostała czwórka wskoczyła na koń i ostrym kłusem ruszyła wzdłuż torów, na wschód.

Po jakimś kwadransie Hammerdull zatrzymał swą klacz i rozejrzał się na boki.

— Good lack, czy nie leży tam coś w trawie, coś jakby jeleń lub… ach, Pittcie Holbersie, powiedz, co to może być za bydlę?

— Hm, Jeżeli myślisz. Dick, że to koń Apacza, który tu leży jak przygwożdżony, czekając aż jego pan go zabierze, to przyznaję ci rację!

— Zgadłeś, stary coonie! Ale chodźmy, nie płoszmy mustanga, bo mamy coś lepszego do roboty. Czy natkniemy się na pociąg, czy nie, to nieważne, choć musimy go ostrzec, a im dalej to nastąpi, tym lepiej. Te czerwone łajdaki nie mogą zauważyć po światłach, że się zatrzymuje, i że zdradzono ich plan!



Deadly–gun


Ruszono ponownie. Brzask dnia szybko zniknął i nie minęło więcej niż pół godziny, a już ciemność wieczoru pokryła prerię, gwiazdy zaczęły rzucać na ziemię swe matowe promienie. Trochę światła księżyca byłoby przez jeźdźców mile widziane, ale utrudniłoby zbliżenie się do Indian, toteż było im na rękę, że nocny oświetlacz ziemi był teraz niewidoczny i nie można było dostrzec śladu jego magicznego blasku.

Ze względu na przenikliwe światło, w jakie są wyposażone amerykańskie maszyny, już na znaczną odległość można było zauważyć, zbliżający się pociąg. Musiano więc pokonać odcinek, przekraczający zasięg światła, toteż Dick Hammerdull pozwolił klaczy przyspieszyć, a pozostali w milczeniu podążyli za nim. Wreszcie zatrzymał się i zeskoczył z konia. Trzech towarzyszy uczyniło to samo.

— Tak, — rzekł — myślę, że przewaga jest wystarczająca. Przy — wiążcie konie i poszukajcie trochę suchej trawy, abyśmy mogli dać znak!

Wykonano polecenie i szybko zebrano stos suchych badyli, który przy pomocy niewielkiej ilości prochu, łatwo można było podpalić.

Rozłożeni na swoich kocach nadsłuchiwali ciszy nocy, nie spuszczając z oczu kierunku, z którego oczekiwano pociągu. Dwoje Niemców mogło co prawda przypuszczać, co się ma wydarzyć, mieli jednak zbyt mało doświadczenia w życiu Dzikiego Zachodu, więc nawet nie próbowali przerwać panującego milczenia. Nie przeszkadzali obu traperom. Prócz odgłosu pasących się koni nie było słychać żadnego dźwięku, a jeżeli już, to tylko cichy szelest chrząszcza, udającego się na łowy, minuty zaś ciągnęły się coraz bardziej.

Wtem w oddali ukazało się światło, najpierw ledwo widoczne, potem coraz mocniejsze.

— Pitt Holbers, co powiesz na tego robaczka świętojańskiego, tam z przodu, he? — spytał Hammerdull.

— Hm, to samo, co ty, Dick Hammerdull!

— To chyba najmądrzejsza myśl, jaką miałeś w całym swoim życiu, stary coonie! Czy to lokomotywa, czy też nie, to nieważne, ale jedno jest pewne, nadchodzi czas na działanie. Mertens, kiedy pociąg się zbliży, będzie pan krzyczał, tak głośno jak pan tylko da radę, i pan też, Peter Wolf, nazwisko koszmarne jak diabli, rozrywa wprost usta, narobi pan tyle hałasu i rabanu, ile wlezie. Resztę, już my sami załatwimy! ‘

Wziąwszy trawę do ręki, skręcił z niej długi, mocny lont posypując go prochem. Następnie wyciągnął zza pasa rewolwer.

Zbliżanie się wagonów stawało się teraz lepiej słyszane poprzez coraz wyraźniejsze dudnienie, urastające do grzmotów zbliżającej się z daleka burzy.

— Rozpostrzyj swoje wieczne ramiona, Pittcie Holbers, otwórz milowe wargi i wrzeszcz ile tchu w płucach, stary coonie. Pociąg już jest! — zawołał Hammerdull, spoglądając troskliwie w stronę koni, które na to osobliwe zjawisko, parskając i kopiąc, szarpały rzemienie, którymi były przywiązane do ziemi.

— Peter Wolf, niech diabli porwą to chropowate nazwisko, uważaj pan, żeby nam konie nie zwiały! Krzyczeć przy tym przecież też można!

Nadeszła oczekiwana chwila. Pociąg mknął, rzucając przed siebie oślepiające światła. Hammerdull przytrzymał rewolwer przy loncie i nacisnął spust. Proch natychmiast się zapalił i zatlił wyschniętą trawę. Hammerdull złapał za lont, mocno nim wywinął, aż buchnął płomieniem i pognał jasno oświetlony jego migoczącym światłem w kierunku pociągu.

Maszynista, widocznie natychmiast zauważył zza szklanej tafli szyby znak, gdyż już po pierwszych machnięciach wysoko uniesionego płomienia, rozległ się przeraźliwy gwizd. Prawie równocześnie pociągnięto za hamulce, powodując skrzypienie i pisk kół, a długi rząd wagonów przemknął obok czwórki mężczyzn z huczącym grzmotem. Mężczyźni pospieszyli za pociągiem, który zdecydowanie zmniejszał szybkość.

Raptem się zatrzymał. Gruby Hammerdull, nie zważając na podnoszących się ze swoich miejsc pasażerów, przebiegł wzdłuż wagonów aż przed samą lokomotywę, ostrożnie zarzucił podniesiony uprzednio koc na reflektory i wrzasnął:

— Zgasić światła! Zaciemnić pociąg!

Natychmiast zgasły wszystkie latarnie. Urzędnicy Kolei Pacyfiku są ludźmi o przytomnym umyśle. Mogli jedynie przypuszczać, iż rozkaz wydano w dobrej wierze, toteż wykonali go od razu.

— Sdeath! — dał się słyszeć głos z maszyny. — Człowieku, czemu zasłaniasz światła? Kim pan jest, i co znaczą te sygnały?

— Nieważne kim jestem, sir, — odparł oględnie traper. — Przed nami są Indianie, i myślę, że uszkodzili tory!

— Do diabła! Człowieku, jak panu dziękować?

Ktoś zeskoczył na ziemię, uścisnął Dickowi rękę i kazał otworzyć wagony. Po niecałej minucie traperów otoczyła gromada ciekawskich, którzy wysiedli z przedziałów i chcących się dowiedzieć o przyczynie postoju.

Hammerdull opowiedział wszystko zwięźle, wywołując tym samym niemałe podniecenie.

— To już trzeci raz w krótkich odstępach czasu, — powiedział maszynista — że też mają odwagę, właśnie na tej trasie napadać na pociągi i rabować. A za każdym razem są to ci sami przeklęci Ogellallajowie, ten diabelski szczep Siuksów, których dzikość i wrogość można okiełznać tylko celną kulą. Dziś się jednak pomylili, więc dostaną na co zasłużyli. W każdym bądź razie myśleli, że ten pociąg, jak zwykle, wiezie wiele towarów i tylko pięciu czy sześciu ludzi. Na szczęście, załadowaliśmy kilkuset robotników, jadących na budowę mostu i tunelu w górach Mountains, a jako że ci poczciwi ludzie prawie wszyscy mają przy sobie broń, nie sprawi nam to trudności. Niejednemu sprawi wręcz przyjemność!

Wsiadł znów do maszyny, by spuścić zbędną parę, która z przeraźliwym sykiem wydostawała się z wentyli, zanurzając okolicę w białej chmurze. Potem zeskoczył, aby zlustrować siły, będące do jego dyspozycji i zapytał:

— Powiedz pan najpierw, jak się pan nazywa? Muszę przecież wiedzieć, komu zawdzięczam, to szczęśliwe ostrzeżenie.

— Nazywam się Hammerdull, sir, Dick Hammerdull, odkąd żyję!

— Pięknie! A ten drugi?

— Jak się ten nazywa, to nieważne, ale, jako że zupełnie przypadkowo też ma nazwisko, nie zaszkodzi się dowiedzieć. Nazywa się Pitt Holbers, sir, i jest facetem, na którym można polegać.

— A tych dwóch, tam przy koniach?

— To dwóch Niemców, sir, a nazywają się, Heinrich Mertens, Harry brzmiałoby o wiele lepiej… i cholernie chropowate nazwisko Peter Wolf. Nie wymawiaj pan lepiej tych dwóch słów, sir, bo połamiesz pan sobie język!

— Well — zaśmiał się maszynista. — Nie każdy język jest tak wrażliwy jak pana, mister Hammerdull.

— Hammerdull? Dick Hammerdull? — dał się słyszeć głęboki, donośny głos mężczyzny, przeciskającego się przez tłum. — Welcome, stary coonie! Myślałem, że pana spotkam dopiero w hide–spot, a już tu pana widzę. Co pana tu przygnało?

— Co mnie przygnało, Colonel, to nieistotne, ale pojechałem po trochę prochu, ołowiu i tabaki. Długi Pitt pojechał ze mną, wie pan,

Colonel, do mister Winklaya, Irlandczyka i przyprowadziliśmy dwóch Niemców, którzy Deadly–guna, a więc pana, chętnie by zobaczyli.

— Deadly–gun! — zawołał maszynista, podchodząc do nieznajomego. — To rzeczywiście pan, sir?

— Tak mnie nazywają — brzmiała krótka i zwięzła odpowiedź. Mówiący był mężczyzną o średniej, lecz zadziwiająco szerokiej sylwetce, noszący zwyczajny strój trapera. Stojący wokół, na dźwięk tego nazwiska, nieco się cofnęli.

— Good–lack, sir, no to mamy wśród nas właściwego człowieka, któremu możemy przekazać dowodzenie. Czy przejmie pan całą sprawę?

— Jeżeli wszyscy gentlemeni będą z tego zadowoleni, czemu nie? Wkoło dał się słyszeć ogólny głos przyzwolenia. Temu znanemu traperowi, stojącemu w samym środku tłumu, można było z pełnym zaufaniem powierzyć główne dowodzenie.

— Oczywiście, że są zadowoleni. Przedsięweźcie więc środki, tak szybko, jak to jest możliwe. Nie mamy czasu do stracenia i nie możemy zbyt długo, tym czerwonym, kazać na siebie czekać — rzekł maszynista.

— Well, sir, pozwól mi pan jednak zamienić kilka słów z tym oto człowiekiem! Dick Hammerdull, kto z hide–spot jest jeszcze tutaj z wami?

— Nikt, Colonel! Pozostali są w domu lub w górach.

— Jeden jednak jeszcze musi być z wami, Dick. Jak pana znam, nie uciekliście czerwonym nie zostawiając strażnika.

— Jak uciekłem, to nieważne, ale jeżeli pan uważa, że Dick Hammerdull jest taki głupi, że nie pomyślał o wartowniku, to się pan diablo myli, Colonel! Jeden tam stoi i nie ma lepszego, to Winnetou. Spotkał nas tam na dole u Irlandczyka i ostrzegł. Potem jechał śladami Ogellallajów i dołączył do nas.

— Winnetou, wódz Apaczów? — zapytał maszynista, podczas gdy z tłumu dał się słyszeć pomruk zadowolenia. — Heigh–day, ależ to dzisiaj spotkanie! Jeden Winnetou jest lepszy od całej gromady traperów; a skoro jest po naszej stronie, to przegonimy czerwonych łajdaków tak, że nas nie zapomną. Gdzie stoi?

— Czy stoi, czy nie, sir, to nieważne, ale leży na pewno całkiem blisko Indian, po lewej stronie torów. Musi tam być wszystko w porządku, w przeciwnym razie by tu był, aby nas ostrzec.

— Dobrze, — rzekł Deadly–gun — chcę zatem powiedzieć moje zdanie. Utworzymy dwie grupy, które podejdą po obu stronach torów w stronę Indian. Jednają poprowadzę, a drugą… hm, sir, idzie pan z nami?

— Ma się rozumieć! — rzekł maszynista. — Wprawdzie nie powinienem opuszczać mego stanowiska, ale nie od parady mam dwie zdrowe pięści, a palacz, to chłop na schwał i może mnie tymczasem zastąpić! Nie wytrzymałbym na tej ognistej skrzyni, gdybym słyszał huk waszych strzelb, więc pójdę z wami!

Zwracając się do załogi ciągnął dalej:

— Zostaniecie przy wagonach i będziecie uważać. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Tom!

— Tak, sir! — odrzekł palacz.

— Wiesz przecież, jak się obchodzić z maszyną. Abyśmy nie musieli wracać, podjedziesz w naszą stronę jak tylko zobaczysz smugę ognia. Pojedziesz wolno, tak wolno i ostrożnie, jak to możliwe, bo zapewne trzeba będzie naprawić coś przy szynach! Co się zaś tyczy drugiego dowódcy, mister Deadly–gun, nie sądzę, aby pan właśnie mnie chciał zaproponować. Chętnie wezmę udział, ale nie jestem westmamem. Poszukaj pan kogoś innego, komu będzie pan mógł powierzyć tę funkcję!

— Dobrze, sir, — skinął Deadly–gun — nie chciałem pana pominąć. Znam tu kogoś, kto wykona zadanie tak dobrze, jak ja i może mu pan chyba spokojnie powierzyć swoich ludzi. Dick Hammerdull, co pan o tym myśli?

— Co ja myślę to nieważne, Colonel, myślę, że nie uczyni pan nic niewłaściwego!

— Też tak myślę! Czy zechce pan poprowadzić tę drugą grupę?

— Hm, jak chłopcy pójdą za mną, to chętnie popełznę przed nimi! Mam świeży proch i ołów w mej strzelbie, więc przemówię Indianom do rozsądku. Ale konie, Colonel, muszą zostać. Człowiek z Niemiec, Mertens, może je trzymać.

— Ani mi się śni — odparł krótko Mertens — idę z wami!

— Co się panu śni, a co nie, to nieważne, ale skoro pan nie chce, to może to przecież zrobić ten drugi, Peter Wolf, niech diabli wezmą to rogate nazwisko!

Wolf też się wahał i dlatego jeden z nielicznych nieuzbrojonych robotników dostał polecenie, zaopiekowania się końmi.

Siły bojowe zostały podzielone. Deadly–gun i Dick Hammerdull stanęli na czele obu oddziałów. Pociąg został w tyle, a mężczyźni ruszyli przed siebie. Po chwili okolica zastygła w głębokiej ciszy i nawet najmniejszy szmer nie zdradzał, że pozorny spokój panujący na rozległej równinie, kryje w sobie przygotowania do krwawej walki. Najpierw przemierzono spory kawałek prostej drogi, potem, kiedy osiągnięto domniemaną bliskość pola walki, położyli się i poczołgali jeden za drugim wzdłuż obu stron nasypu.

— Uff! — zabrzmiało cicho nad uchem Deadly–guna. — Jeźdźcy ognistego rumaka niech leżą i czekają aż Winnetou odejdzie i wróci!

— Winnetou? — zapytał Deadly–gun nieznacznie się unosząc. — Czy mój czerwony brat nie pamięta swego białego przyjaciela?

Winnetou spojrzał na niego, rozpoznał go mimo ciemności i szepnął ucieszony:

— Deadly–gun! Niech będzie pochwalony Wielki Duch, który pokazuje dziś Apaczowi twoje oblicze, niech pobłogosławi twoją rękę, aby niszcząc opadła na głowy wrogów! Czy mój brat jechał ognistym rumakiem?

— Tak. Dlaczego mój czujny brat chce odejść i wrócić?

— Dusza nocy jest czarna, a duch wieczoru ciemny i mroczny. Winnetou nie mógł poznać swego brata leżącego na ziemi. Widział jednak człowieka, stojącego tam na wzgórzu i wypatrującego ognistego rumaka, teraz pójdzie, aby zaniknąć oko Ogellallaja, potem wróci!

Winnetou zniknął.

Mimo ciemności nocy można było rozpoznać postać, na położonym z boku falistym wzniesieniu, która nawet dla przenikliwego oka westmana odznaczała się niewyraźnie na gwiaździstym horyzoncie. Ogellallajowie wystawili więc wartownika, aby wypatrywał świateł zbliżającego się pociągu. Dla białego byłoby chyba trudne lub zgoła niemożliwe, podejść niespostrzeżenie. Deadly–gun jednak znał kunszt Apacza w podchodzeniu i wiedział, że wartownik za chwilę zniknie. Przyciśnięty do nasypu trzymał go na oku i rzeczywiście, upłynęło zaledwie kilka minut, jak obok stojącego na warcie, błyskawicznie wyskoczyła w górę jakaś postać, a już obaj leżeli na ziemi. Nóż Apacza spełnił swoją powinność.

Apacz wrócił dopiero po dłuższym czasie. Niepostrzeżenie obszedł Indian namierzając ich pozycję, by przekazać następnie Dealy–gunowi swoje informacje. Ogellallajowie wyrwali kilka szyn i razem z podkładami ułożyli je w poprzek toru. Straszny byłby los pociągu i podróżnych, gdyby nieostrzeżony najechał na to miejsce. Czerwoni leżeli w ciszy na ziemi nieco na uboczu, podczas gdy trochę bliżej uwiązali swe konie. Obecność zwierząt uniemożliwiała zbliżenie się do Indian od tej strony, gdyż koń prerii przerasta swą czujnością psa i zbliżanie się każdej żywej istoty, sygnalizuje swemu panu parskaniem.

— Kto nimi dowodzi? — zapytał Deadly–gun.

— Matto–sih, Niedźwiedzia Łapa. Winnetou był tuż za jego plecami i mógł go nawet zabić swym tomahawkiem.

— Matto–sih? To najdzielniejszy wśród Siuksów. Nie boi się żadnego wojownika i przysporzy nam zapewne wiele kłopotów! Jest silny jak niedźwiedź, chytry jak lis. Z pewnością nie ma przy sobie wszystkich swoich ludzi, a pozostałych zostawił na prerii. Mądry wojownik nie postępuje inaczej!

— Uff! — Winnetou wyraził swą aprobatę.

— Niech czerwony brat weźmie połowę moich ludzi i z nimi wytropi rezerwę Matto–siha.

Winnetou wykonał polecenie, podczas gdy Deadly–gun przeczołgał się w dół nasypu do Dicka Hammerdulla mówiąc:

— Jeszcze trzysta długości ciała Dick, a będziecie na wprost Indian. Podzieliłem moich ludzi i połowę wysłałem z Winnetou na prerię, aby…

— Czy ich pan wysyła, czy nie, to nieważne, — szeptem wpadł mu w słowa gruby — ale co tam mają robić, Colonel?

— Ogellallajami dowodzi Matto–sih.

— Niedźwiedzia Łapa? Zounds! No to mamy najwaleczniejszych ze szczepu przeciwko nam, a po nim mogę się spodziewać, że trzyma rezerwę tam na łące.

— Tak też myślę. Więc Winnetou odetnie rezerwę, a ja z pozostałymi pójdę prosto na konie. Jeżeli nam się uda zdobyć je siłą lub je rozproszyć, wtedy czerwoni będą straceni.

— Well, well, Colonel, a Dick Hammerdull i jego strzelba przyczynią się do tego, że będziemy mogli załadować pociąg skalpami!

— Zaczekaj pan więc ze swoimi ludźmi, aż po drugiej stronie rozlegnie się pierwszy strzał. Indianie poczują nas za sobą i przejdą na waszą stronę, gdzie ich przywitacie. Tylko macie spokojnie czekać, Dick, aż będą tak blisko, żebyście mogli każdego dokładnie widzieć! Dopiero potem strzelajcie. Wtedy żadna kula nie chybi!

— Bez obaw, Colonel! Dick Hammerdull wie dokładnie, co ma robić. Uważajcie tylko na konie. Taki indiański mustang wywęszy białego na dziesięć mil!

Deadly–gun odczołgał się, a grubas podpełzał wzdłuż leżących za nim ludzi, aby ich powiadomić o otrzymanych wskazówkach. Wróciwszy, zajął miejsce obok Pitta Holbersa, który w ostatnim czasie zachowywał się milcząco, szepnął do niego:

— Pitt Holbers, stary coonie, zaraz zacznie się polka!

— Hm, skoro tak myślisz, Dick! Nie cieszysz się z tego, he?

Hammerdull miał właśnie odpowiedzieć, gdy z boku, po drugiej stronie błysnęło krótkie światło, po czym nastąpił głośny huk, jeszcze zanim plan Deadly–guna został wykonany. Zapewne przez pomyłkę jeden z towarzyszących mu robotników zaczął strzelać.

Ogellallajowie natychmiast zerwali się i pośpieszyli do swoich koni. Przytomny Deadly–gun zaledwie usłyszał za sobą zdradziecki strzał, pospieszył, aby zapobiec następstwom owego niedbalstwa.

— Naprzód, chłopcy, do koni! — krzyknął.

Długimi susami popędził w kierunku zwierząt i dopadł je razem ze swoimi ludźmi jeszcze przed Indianami. Błyskawicznie odwiązano je od palików, co spowodowało, że rżąc i parskając pognały na rozległą, ciemną prerię.

Strzały skierowane teraz w stronę nadchodzących Indian zaskoczyły ich. Nie było ich koni, w ciemności nie mogli rozpoznać znikomej liczby przeciwników’ i na moment zatrzymali się kompletnie bezradnie, wystawiając się na strzały białych. Zaraz potem jednak rozległ się donośny okrzyk ich wodza. Zawrócili, pędem pognali z powrotem szukając schronienia po drugiej stronie nasypu, gdzie mieli omówić, jakie środki należało przedsięwziąć.

Ledwo jednak dotarli do nasypu, gdy przed nimi, jakby spod ziemi, na odległość kilku stóp, wyłoniła się ciemna linia. Błyskawice, padające z ponad pięćdziesięciu strzelb rozjaśniły na sekundę noc, a wrzask trafionych, świadczył o tym, że oddział Dicka Hammerdulla nieźle celował.

— Wystrzelać naboje i atakować! — krzyknął dziarsko grubas.

Wystrzelił po raz drugi z lufy swojej strzelby, odrzucił ją, gdyż nie była mu już przydatna, dobył spod długiej myśliwskiej koszuli tomahawk, ów straszny, wojenny topór zachodu i rzucił się w towarzystwie Pitta Holbersa wraz z najodważniejszymi spośród robotników na oniemiałych z przerażenia Indian. Ci, zaskoczeni niespodziewanym atakiem, potracili zmysły. Przed nimi i za nimi wróg. Czyż był jakiś ratunek w ucieczce?

Znów rozległ się donośny głos Matto–siha i już po chwili, rzucili się na ziemię w sam środek napastników, usiłując przepełznąć między nimi, by się wydostać na otwartą przestrzeń.

— Na ziemię, chłopcy, noże w garść! — zagrzmiał Deadly–gun, pędząc do opuszczonego obozowiska Indian.

Myślał, że ci z pewnością zgromadzili dostateczną ilość materiałów palnych, aby na wypadek, gdy plan się powiedzie, mieć niezbędne oświetlenie i nie pomylił się. Nawarstwiono kilka dużych stosów suszek. Deadly–gun podpalił je używając prochu. Noc rozjaśniała, ukazując w blasku płomieni sporo porzuconych oszczepów i koców, będących doskonałą pożywką dla ognia. Troskę o utrzymanie ognia zostawił kilku przybyłym robotnikom, sam wracając na miejsce, gdzie nocny atak przeistoczył się w okrutne pojedynki.

Rzesza robotników kolei składała się z ludzi, którzy wprawdzie w swym burzliwym życiu wyćwiczyli waleczność, ale nijak nie mogli sprostać sposobowi walki Indian. Indianie, mogący teraz w blasku ognia ocenić liczbę przeciwników, byli przekonani, iż uporają się całkowicie z wrogiem. Przewaga ich była szczególnie widoczna w starciach jeden na jednego. Miejsce walki coraz bardziej pokrywało się trupami, rażonymi potężnymi ciosami tomahawków. Tę broń posiadało tylko trzech białych: Deadly–gun, Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Okazało się jednak, że dysponując tę samą bronią, biały jest w korzystniejszym położeniu, ze względu na zaciętość i duchową wyższość.

Deadly–gun przystanął w samym środku gromady czerwonoskórych. Jego oblicze, oświetlone migoczącym światłem, wyrażało uczucie prawdziwej woli walki. Błyskawicznymi ciosami swego rzeźnickiego topora odpierał, atakujących go Indian. Niejeden wróg leżał już z roztrzaskaną czaszką u jego stóp.

Z boku, tuż obok niego, stała zabawnie wyglądająca para bohaterów. Mimo różnych sylwetek, byli do siebie odwróceni plecami. Był to sposób walki dwóch wytrawnych i doświadczonych wojowników, chroniący ich przed atakami z tyłu: Dicka Hammerdulla i Pitta Holbersa. Maty Dick, którego strój na obcych robił wrażenie nieporadności, wykazywał się prawdziwie kocią zwinnością. Radził sobie z każdym napastnikiem, wymachując w lewej ręce ostrym dwusiecznym nożem bowie, w prawej zaś ciężkim rzeźnickim toporkiem. Jego długa kapota, łata na łacie i plama na plamie, odpierała kierowane na niego ciosy, bez jakiegokolwiek uszczerbku. Długi Pitt stał za nim, kręcąc w powietrzu ramionami, niczym polip wyciągający niebezpieczne macki w pogoni za łupem. Jego postać, wydawać by się mogło, że jest złożona tylko z kości i żył, a wykazywała niebywałą siłę i wytrwałość. Jego topór tłukł ze zdwojonej wysokości, sięgając znacznie dalej niż inne, zaś jego duże stopy nie ruszyły się z miejsca ani o cal. Kto się do niego zbliżył na odległość ciosu, ten był na zawsze stracony. Zapewne ze względu na sposób walki, polegający na wzajemnym ubezpieczaniu się plecami, nazywano ten duet „odwróconym tostem”. Hammerdull i Holbers, walcząc odwracali się do siebie plecami i stąd ich przezwisko.

Jeszcze dwóch wybijało się spośród białych wojowników. Dwóch Niemców. Pozbierawszy tomahawki zabitych Indian, obchodzili się z nimi z takim wigorem i pewnością siebie, jakby ten rodzaj pojedynku, był im szczególnie bliski.

Również wśród robotników było wielu odważnych, sprawiających Indianom, niechętnie walczącym oko w oko, wiele kłopotów. Zwycięstwo chyliło się zdecydowanie na stronę białych.

Wtem zagrzmiało w ciemnościach prerii. Deadly–gun miał rację. Matto–sih, mądry wódz Ogellallajów, pozostawił znaczną ilość swoich na prerii. Nadciągali teraz z zapasem sił, by nadać walce inny obrót. Zbiegli Indianie, zauważywszy zmianę, powrócili z nową werwą. Atak traperów i robotników przeobraził się w obronę. Ich sukces malał z minuty na minutę.

— Za nasyp! — rozkazał Deadly–gun przebijając się silnymi ciosami i dając w ten sposób przykład wykonania własnego rozkazu.

Pitt Holbers potrzebował tylko kilku kroków, aby się znaleźć obok niego. Dick Hammerdull wyciągnął najpierw rewolwer i aby sobie ulżyć oddał kilka strzałów, po czym pośpieszył w kierunku nasypu. Już prawie go przeskoczył, ale potknąwszy się przekoziołkował i poturlał się z drugiej strony nasypu tuż pod nogi Deadly–guna. Poderwawszy się, zlustrował przedmiot, który trzymał w ręce. Potknął się o niego, ujął bezwiednie i przytrzymał. Wyglądało to na stary kij.

— Moja flinta, to chyba moja flinta, którą tu przedtem wyrzuciłem! Jak myślisz, Pittcie Holbers, stary coonie? — wrzasnął uradowany.

— Skoro myślisz, Dick, że to dobrze…

Nie mógł mówić dalej, gdyż Ogellallajowie pognali za nimi i walka zaczęła się na nowo. Ogień oświetlał nasyp rozjaśniając scenę, która wydawała się zwiastować zagładę białych. Wódz już miał poradzić swoim, aby uciekli w ciemność, kiedy to za plecami India huknęły strzały, a gromada mężczyzn, wymachując uniesioną wysoko bronią, otoczyła sam środek walki.

Był to Winnetou ze swoim oddziałem. Mrok uniemożliwił mu krycie śladów, więc poszukiwania zasadzki nie przyniosły rezultatu. Ujrzawszy płomienie wywnioskował, że jego obecność na polu’ jest nieodzowna, toteż czym prędzej przybył z decydującą pomocą.

W najciaśniejszym kłębowisku walczących stał Matto–sih. Jego mocno zbudowana, krępa sylwetka tkwiła w zwyczajnej, białotkanej, koszuli wojownika spryskanej teraz krwią, na plecach zwisała mu skóra wilka stepowego, której czaszka przykrywała jego głowę. W lewej ręce trzymał sklepioną tarczę za skóry bawołu, w prawej operował tomahawkiem, a kogo przeszył jego ponury, kłujący wzrok tego spotykał niszczący cios i martwy padał na ziemię.

Już pewny zwycięstwa, chciał wydać hasło pełne triumfu, kiedy zjawił się Winnetou. Matto–sih odwrócił się i ujrzał go.

— Winnetou, ten pies, pimo! — wrzasnął.

W jego oczach błysnął promień rażącej, śmiertelnej nienawiści. Stopa zawisła w powietrzu, a ramię jego, uniesione do rzutu toporem, opadło bezwładnie. Wydawało się, że widok wroga sparaliżował jego męstwo, pozbawiając go niezbędnej rozwagi i przytomności umysłu.

Winnetou też go zauważył i odparł:

— Matto–sih, ty ropucho Ogellallajów!

Jego szczupła, zwinna, a jednak nader silna sylwetka zanurkowała w tłum walczących, wyłaniając się po kilku sekundach przed samym Matto–sih. Obaj jednocześnie wymierzyli w siebie śmiertelne ciosy, topory uderzyły o siebie, po czym roztrzaskany topór wodza Ogellallaja wypadł z ręki. Odwrócił się błyskawicznie, by potężnymi stopami utorować sobie drogę ucieczki.

— Matto–sih! — zawołał Winnetou nie ruszając się z miejsca. — Czy pies Ogellallajów stał się tchórzliwą suką, że ucieka przed Winnetou? Niech usta ziemi spijają jego krew, a pazury sępa rozrywają serce i ciało!

Przeciwnik musiał stawić czoła temu wyzwaniu. Zawrócił i runął na wroga.

— Winnetou, ty niewolniku bladych twarzy! Oto Matto–sih, wódz Ogellallajów! Ten, który zabija niedźwiedzia i przewraca bawołu, podąża za łosiem i rozdeptuje łeb żmii. Nikt mu się dotąd nie oparł, a teraz żąda głowy Winnetou, tego tchórza!

Wyrwawszy jednemu ze swoich wojowników topór, runął na Apacza, który stojąc czekał na niego. Oczy obydwu siłaczy wwierciły się w siebie wściekłym spojrzeniem. Topór Ogellallaja świsnął nad głową i zniżył się ze straszną wściekłością. Winnetou zręcznie uniknął uderzenia. Wywijając bronią chciał oddać cios, ale go powstrzymano od tyłu. To dwaj Ogelallajowie rzucili się na niego. Odwrócił się błyskawicznie, by wrogów powalić na ziemię, ale znowu topór Matto–siha zawisł nad jego głową.

Deadly–gun zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Kosząc Indian niczym źdźbła trawy, skoczył w sam środek i złapawszy obydwiema dłońmi ich wodza za kark i biodra, podniósł go wysoko, poczym trzasnął z hukiem o ziemię. Natychmiast klęknął nad nieprzytomnym, zatapiając nóż w jego piersi.

Ogellallajowie uprzytomniwszy sobie śmierć wodza, wydali wstrząsający skowyt, odwrócili się i rzucili do ucieczki.

Dick Hammerdull znów stał przy Pittcie Holbersie, próbując udaremnić ucieczkę.

— Pitt Holbers, stary coonie, widzisz jak wieją, he? — zawołał Hammerdull.

— Hm, skoro tak myślisz, Dick, to widzę!

— Czy myślę, czy nie, to nieważne, ale chciałbym… zounds, Pitt, spójrz na tego faceta, który się chce przedrzeć przez tych dwóch Niemców! Holla, kasujemy go!

Bardziej się turlając niż biegnąc, pośpieszył tam, gdzie kilku Indian usiłowało się przedrzeć między Niemcami, chcącymi ich zatrzymać. Holbers poleciał za nim. Obaj rzucili się na czerwonych i utłukli ich.

Odniesiono całkowite zwycięstwo, a wrogowie, jeśli akurat leżeli martwi lub ranni na ziemi, to szukali ucieczki.

Na wschodnim horyzoncie ukazało się ostre światło zbliżającej się maszyny. Palacz, zauważywszy blask ognia, uznał, iż to umówić znak i wolno ruszył. Maszynista, należący do oddziału Winnetou, poszedł do Apacza i spytał:

— To pan, mister Winnetou?

Indianin skinął głową.

— Zawdzięczamy panu ratunek. Napiszę raport, który pójdzie i do samego prezydenta i nie obejdzie się bez nagrody!

— Apacz nie potrzebuje nagrody. Kocha wszystkich dobrych ludzi i służy swoim ramieniem w walce. Jest mocny i bogaty, bogatszy niż wielki ojciec bladych twarzy. Nie potrzebuje ani złota ani srebra ani majątku, nic nie chce brać, lecz daje. Howgh!

Pociąg zatrzymał się przed uszkodzonymi torami.

— Do diabła, sir! — zeskakując zawołał palacz do zbliżają się przełożonego. — Ależ tu musiała być robota! Na Boga, to przecież istna rzeźnia!

— Masz rację, chłopie! Było gorąco dziś wieczór, a i mnie dostało, jak widzisz. Ale przede wszystkim, zrzucicie narzędzia i prawicie szyny, abyśmy wkrótce mogli jechać dalej! Zajmij się tym! Ja się rozejrzę za zabitymi!

Chciał się właśnie cofnąć, kiedy w pobliżu z głębokiej trawy na nasypie, wyskoczyła jakaś ciemna postać przebiegając obok niego. Był to jeden z Ogellallajów, który nie znalazł okazji do ucieczki i tu się ukrył, aby czekać na odpowiedni moment.

Robotnik, któremu powierzono konie, ruszył oczywiście za pociągiem, stojąc teraz z nimi w pobliżu wagonów. Indianin, któremu widok zwierząt dodał nadziei na ucieczkę, rzucił się na niego, mu z ręki cugle jednego z koni i wskoczywszy na siodło, chciał uciec.

Hammerdull natychmiast zauważył uciekającą postać czerwonego. Zawołał do swego nierozłącznego przyjaciela:

— Pitt Holbers, stary coonie, widzisz jak ten czerwony czmycha? Do wszystkich diabłów zabiera konie!

— Jeżeli myślisz, Dick, że dostanie choćby jednego, to nie mam nic przeciwko temu, bo człowiek, który je trzyma, wygląda mi na kompletnie zielonego!

— Czy jest zielony, czy nie, to nieważne, ale spójrz… Pittcie Holbers, wyrywa mu cugle z rąk, wskakuje, good luck, wsiadł na moją klacz! No, chłopcze, to najbardziej nierozsądny pomysł, jaki miałeś w całym swoim życiu, będziesz bowiem miał szczęście, pogadać z moją flintą!

Rzeczywiście, Indianin rzucił się na starą klacz, wbijając jej pięty w boki, aby tak szybko jak to tylko możliwe, zniknąć w oddali. Przeliczył się jednak, gdyż Dick Hammerdull wsunął zgięty palec wskazujący w usta i wydał przenikliwy, daleko rozbrzmiewający gwizd. Posłuszne zwierzę natomiast zawróciło i pogalopowało, mimo uporczywych wysiłków jeźdźca, do swojego pana. Indianin nie widział innego ratunku, jak tylko zeskoczyć jeszcze we właściwym czasie. Wtem jednak gruby traper ułożył strzelbę przy policzku. Rozległ się strzał, a Indianin trafiony w głowę padł na ziemię.

— Widziałeś, Pitt Holbers, jakim poczciwym bydlęciem jest klacz? Chętnie bym się dowiedział, czy się bez niej dostanie do Krainy Wiecznych Łowów. Jak sądzisz, he?

— Nie mam nic przeciwko temu, Dick, skoro myślisz, że znalazł właściwą drogę. Nie chcesz sobie zabrać jego skóry?

— Czy ją wezmę, czy nie, to nieważne, ale ściągnąć ją trzeba, to pewne!

Aby się dostać do poległych, musiał przejść obok dwóch Niemców, stojących razem i odpoczywających po trudach walki.

— Jakem Letrier, kapitanie, to była jatka, jaką można przeżyć tylko na Dzikim Zachodzie! — usłyszał po francusku.

Był jednak zbyt zajęty swym planem, żeby w tym momencie przywiązywać wagę do tych słów.

Kiedy ściągnął z zabitego skalp i znów wrócił w pobliże stojącego pociągu, zobaczył obydwóch mężczyzn i Deadly–guna.

— Dick Hammerdull, spotkał pan tych dwóch niemieckich gentlemenów u mister Winklaya, czyż nie tak?

— Well, tak jest, Colonel.

— Spisali się dobrze, przynosząc panu zaszczyt. Ale jak to się stało, że ich pan zabrał? Wie pan przecież, że niechętnie widzę wśród nas nowe twarze.

— Ali right, sir, jeden, ten który się nazywa Heinrich Mertens, twierdzi, że jest pan jego wujem.

— Jego wujem? Zwariował pan?

— Hm, zwariowałem, czy nie, to nieważne, mieliśmy małą; scysję i już trzymałem ostrze noża na jego gardle, kiedy powiedział, że mi pan na pewno nie podziękuje, gdy ostrze mu wejdzie zbyt głęboko w skórę. Załatw pan to z nim, Colonel!

Sławny traper zbliżył się do Niemców i zapytał:

— Przybyliście z Niemiec jak słyszę?

— Tak — odpowiedział Mertens.

— Czego szukacie na prerii?

— Wuju, jeszcze pytasz? — padła odpowiedź po niemiecku.

Deadly–gun uczynił krok w tył.

— Wuju? Nie mam żadnego krewnego o nazwisku Mertens! — wyjaśnił zaskoczony.

— To dobrze! Nazwałem się tak, bo nie wiedziałem, czy spodobałoby ci się nazwisko Thieme. Chodzi o pieniądze, duże pieniądze jak pisałeś. Trzeba być ostrożnym, dlatego przyjąłem inne nazwisko.

— Thieme… Czy to możliwe, że to ty, Heinrich?!

— Nie tylko możliwe, lecz prawdziwe, wuju. Oto twój list, w którym piszesz, że mam przyjechać. Pozostałe papiery możesz prze — j cięż przeczytać jutro!

Sięgnął pod surdut, wyciągając starannie schowany papier i podał go. Stary traper rzucił wzrok na linijki, oświetlone ciągle jeszcze jasnym blaskiem ognia, po czym przyciągnął do piersi i zwołał:

— To prawda! Boże, pobłogosław moje oczy, że dane im było jeszcze zobaczyć jednego ze swoich! Jak idzie twemu ojcu? Dlaczego nie pisał? Podałem mu przecież adres w Omaha!

— Tak, ale opisałeś też w liście całą drogę w górę Arkansas aż do Fort Gibson, do domu Irlandczyka Winklaya i dalej na zachód w górę do miejsca, gdzie się zatrzymujesz na dłużej, z gromadą swoich westmanów. Jako, że myśleliśmy, iż możesz opuścić to miejsce, uważaliśmy, że lepiej będzie, jak sam wyruszę w drogę i wręczę ci list ojca, jutro rano, kiedy się rozjaśni, dam ci go. Nie widziałeś mnie od czasu, gdy jesteś w Ameryce i zapewne już mnie nie znasz, ale ja znam twoją hojność, z jaką pomagałeś rodzicom, a mnie samego zaprosiłeś do Ameryki.

— Well! Cieszę się, że tak szybko skorzystałeś z zaproszenia. Znalazłem w górach Bigh Horn złoto, które chciałem wam dać, bo go nie potrzebuję. Z wysłaniem, to bardzo niepewna sprawa i dlatego chciałem, abyś przyjechał. To, co ci chcę dać, to dla was fortuna i mam nadzieję, że was to uszczęśliwi. Ale nie przybywasz sam. Kim jest twój towarzysz?

— To też Niemiec. Nazywa się Peter Wolf i wybierał się na zachód. No to się do niego przyłączyłem.

— Pięknie! Porozmawiamy o naszych sprawach, drogi Heinrichu. Teraz nie ma na to czasu. Widzisz, gdzie indziej mnie potrzebują.

Rozległ się głos maszynisty, który ponaglał do wyruszenia, gdyż stracony przez nieplanowany postój czas trzeba było nadgonić. Białych, którzy polegli lub zostali ranni przeniesiono do wagonów, a leżącą wokół broń zebrano. Podróżni wyrażali swym wybawcom serdeczne podziękowania, a że szkody na torach naprawiono, pociąg mógł rozpocząć dalszą drogę. Pozostający spoglądali za nim, aż w dali zniknęły ostatnie światła.

Zachodziło pytanie, czy rozbić tu tej nocy obóz, czy też nie. Należało przypuszczać, że zbiegli Ogellallajowie wkrótce znów się zbiorą i wrócą na miejsce walki. Mogłoby to być niebezpieczne i dlatego postanowiono wyruszyć, by przenocować w odległym miejscu, gdzie nie trzeba się było obawiać ataku ze strony Indian. Deadly–gun wskoczył na jednego ze zdobytych indiańskich koni i wyruszono.

Podczas gdy Colonel rozmawiał ze swym „bratankiem”, Hammerdull stał w pobliżu, słysząc prawie wszystko. Kiedy miejsce walki było już za nimi, wypatrzył moment, w którym ów bratanek nie jechał obok wuja, skierował klacz w stronę konia Deadly–guna i rzekł ostrożnie ściszonym głosem:

— Jeżeli nie weźmie mi pan za złe, sir, to chciałbym panu coś powiedzieć.

— Za złe? Nie mów głupstw. Co takiego?

— Będzie pan to uważał zapewne za głupotę, sir. To dotyczy obydwu mężczyzn, którzy twierdzą, że są z Niemiec.

— Przecież są!

— Czy są, czy też nie, to nieważne, ale myślę, że nie są.

— Nonsens! Mój bratanek jest Niemcem, wiem to przecież!

— Tak, jeżeli rzeczywiście jest pana bratankiem, sir!

— Wątpisz w to?

— Hm! Zna pan swego bratanka?

— Nie mogłem go poznać, bo był jeszcze chłopcem, gdy go widziałem ostatnio.

— Myślę, że pan go w ogóle jeszcze nie widział. Pana niemieckie nazwisko brzmi Thieme. Dlaczego nie zatrzymał tego nazwiska i nazwał się inaczej?

— Ze względu na bezpieczeństwo, bo…

— Wiem, wiem! — wpadł mu w słowa grubas. — Słyszałem przecież, jaki podał powód, ale ten powód wydaje mi się nieco błahy. Powiedz pan, czy jest kapitanem?

— Nie.

— Ale ten drugi tak się do niego zwracał!

— Naprawdę? Co ty powiesz?

— Tak, nazwał go kapitanem, słyszałem całkiem dokładnie. Mówili po francusku.

— Po francusku? — zapytał zdziwiony Colonel. — To naturalnie byłoby podejrzane!

— Czy podejrzane, czy nie, to nieważne, zrazu mi to nie podpadło, kiedy jednak usłyszałem, że chodzi o pańskie złoto, to ogarnęły mnie wątpliwości. Dlaczego ten drugi nazywa siebie przed nami Peter Wolf, straszne nazwisko, można sobie złamać język, a do Heinricha Mertensa powiedział, że nazywa się Letrier?

— Użył takiego nazwiska?

— Tak. Przechodziłem właśnie obok i słyszałem. Zrozumiałem, choć mówił po francusku. Najpierw na to nie zważałem, bo akurat się śpieszyłem aby sobie przynieść skalp czerwonego, ale potem mi to nie dało spokoju i wzbudziło moją nieufność. Czy ten Mertens mówi dobrze i poprawnie po niemiecku?

— Jakby nie było, z obcym akcentem, ale może mi się tylko tak wydaje, bo już minęło tyle lat, jak opuściłem Niemcy, że trudno mi to ocenić.

— Czy opuścił pan, czy nie, to nieważne, ale mówię panu, że mi się to wszystko nie podoba. Nazywamy pana Colonel, chociaż nie posiada pan stopnia wojskowego. Dlaczego więc tego Mertensa nazywa się kapitanem? Czy jest czyimś dowódcą? Kim są ci ludzie? Uczciwymi chyba nie! Uważaj pan, Colonel! I nie bierz mi pan za złe wyrażonego w dobrej wierze ostrzeżenia!

— Nawet mi to w głowie, chociaż wiem, że jesteś w błędzie. Będę jednak miał oczy i uszy otwarte. Obiecuję.

— Well! Życzyłbym sobie, abym się mylił, ale jako, że nie znasz pan osobiście swego bratanka, a chodzi o dużą sumę, toteż ostrożność nie zawadzi.

— Wylegitymował mi się, jako bratanek.

— Pańskim listem, który pokazał?

— Tak, a jutro mi da jeszcze inne.

— To jeszcze niczego nie dowodzi, bo listy mogły się dostać w jego ręce bezprawnie.

— Czy trzeba zaraz myśleć o najgorszym?

— Czy się myśli, czy nie, to nieważne, nie ufam tym ludziom, a jeśli pan im wierzy, to ja tym bardziej będę ich pilnował.

Przerwali tę pogawędkę, jako że Mertens znów dołączył do Deadly–guna. Hammerdull oddalił się od nich jadąc teraz z długim Pittem Holbersem, u boku którego ciągle czuł się najlepiej.

Mniej więcej w dwie godziny po opuszczeniu pociągu, przybyli na miejsce, które bardzo dobrze się nadawało na obozowisko. Była tam trawa dla koni, woda dla ludzi i zwierząt oraz dość gęste krzewy stanowiące znakomitą osłonę. Zeskoczyli z koni.

Mertens, począwszy od dzisiejszego popołudnia, nie mógł rozmawiać z Wolfem, nie będąc narażonym na podsłuchiwanie. Teraz, kiedy układano się do snu, położył się z nim w pewnej odległości od innych, czego jak sądził, nikt im nie wziął za złe. Kiedy uznali, że towarzysze zasnęli, Mertens szepnął do kompana:

— Dotąd wszystko się udało. Deadly–gun myśli, że jestem jego bratankiem. Ach, gdybyśmy już mieli złoto! Wtedy, hajda, do San Francisko, gdzie już stoi „l’Horrible”! Odbierzemy nasz piękny okręt i spłatamy niejeden piracki figiel. Ha, gdyby ten Colonel wiedział, z jaką precyzją mi się udało pozbawić majątku jego brata, jubilera, jako hrabiemu de Bretigny. I jak mi w Nowym Yorku wpadł w ręce jego bratanek. W samą porę! Akurat, gdy Clairon, ta szatanica, zwiałą z naszymi pieniędzmi. Niech no mi wpadnie w łapy! No, stary traper też się wydaje być dobrym kęskiem. Będę musiał wyrównać to, co zabrała Miss Admirał. Myślę, że będzie tego jeszcze więcej.

— Pewnie! Jaką ilość złota Deadly–gun i jego towarzystwo zebrało w górach Big Horn, to sam pan jako kochany „bratanek” od niego usłyszał. Co za szczęście, że się pan spotkał z prawdziwym bratankiem Colonela! Popełnił pan, rzecz jasna, duży błąd, kapitanie!

— Jaki?

— Że go pan nie zabił.

— To była słabość z mojej strony, ale był tak szczery i ufny! Odpowiedział na wszystkie, ale to dosłownie wszystkie moje pytania i z taką skwapliwością udzielał mi informacji o stosunkach rodzinnych! Było mi to potrzebne, skoro chciałem zająć jego miejsce. Zmiękłem więc i zwiałem z jego pieniędzmi oraz papierami, nie zabijając go.

— Na pana miejscu byłbym go unieszkodliwił.

— Jest przecież unieszkodliwiony.

— Na pewno ruszył za panem!

— Nie. Jest nowicjuszem w kraju, całkowicie tu nieznanym i co najważniejsze, nie ma pieniędzy, ani złamanego centa. Jest więc bardziej bezbronny i opuszczony niż sierota i ani mnie nie może ścigać, ani nam w jakikolwiek sposób zaszkodzić. Najważniejsze, że jestem w tym samym wieku co on i że Deadly–gun nigdy mnie nie widział. Rzeczywiście myśli… posłuchaj! Ktoś musi być za nami w krzakach!

Zaczęli nadsłuchiwać. Po chwili dał się słyszeć jakiś szelest.

— Do wszystkich diabłów! Ktoś nas podsłuchał! — szepnął Mertens do swego kompana.

— Prawdopodobnie — odparł równie cicho kompan. — Ale kto?

— Albo sam Deadly–gun, albo ktoś inny. Zaraz się dowiem, kto to był.

— W jaki sposób?

— Podczołgam się do Deadly–guna. Jeżeli nie leży na swoim miejscu to znaczy, że to on.

— A jeśli to był ktoś inny?

— To pójdzie do Deadly–guna, aby mu powiedzieć, co usłyszał. W obu przypadkach dowiem się, co chcę wiedzieć.

— Do licha! Jeśli stali się nieufni?!

— Leż cicho i czekaj aż wrócę!

Wyciągnął się i prześliznął zwinnie i cicho przez trawę do miejsca, gdzie się położył Colonel. Colonel jeszcze tam leżał, ale wtem z drugiej strony bezgłośnie nadszedł Dick Hammerdull. Pochylił się nad nim, zbudził go i powiedział:

— Zbudź się pan, Colonel, ale bądź pan cicho, całkiem cicho! Mówił szeptem, ale leżący w pobliżu Mertens, miał wyczulony słuch i nie uronił ani jednego słowa.

— Co jest? Co się stało? — spytał Deadly–gun.

— Cicho, cicho, aby nie usłyszeli ci po tamtej stronie! Powiedziałem, że będę uważał, sir. Podpadło mi, że Heinrich Mertens i Peter Wolf, diablo klekocące nazwisko, jak nie na niemieckiego gentlemana, więc podpadło mi, że tych dwóch położyło się tak daleko od nas. Ogarnęło mnie podejrzenie, więc się podkradłem, by się do nich zbliżyć i usłyszałem, jak szepczą.

— Zrozumiałeś co mówili?

— Czy ich zrozumiałem, czy nie, to nieważne, słyszałem jednak, że ten Mertens nie jest pańskim bratankiem, lecz pirackim kapitanem, a ten drugi nazywa się Letrier. Mertens spotkał pańskiego prawdziwego bratanka i zabrał mu wszystko, co…

Więcej Mertens nie chciał i nie musiał słyszeć. Wiedział wystarczająco dużo, więc pośpiesznie odczołgał się do swego towarzysza.

— Zdradziliśmy się! — szepnął. — Weź strzelbę i choć szybko za mną do naszych koni. Ale cicho, zupełnie cicho!

Przemknęli między krzakami w stronę małego, otwartego miejsca, gdzie były przywiązane konie. Odwiązali je i wolno odciągnęli, aby nie usłyszano stukotu kopyt. Oddaliwszy się na tyle, żeby poczuć się bezpiecznie, wsiedli chcąc odjechać.

Wtem rozległ się za nimi świst. Mertens poczęstował swego konia ostrogami, tak że aż podskoczył z bólu, szarpnął go i pocwałował przed siebie. Tuż za nim jechał Wolf. Wkrótce rozpoznał dwóch ścigających ich jeźdźców. Byli coraz bliżej. Posługując się ostrogami, zmuszał konia do olbrzymiej szybkości.

Raptem, parę kroków za nimi, wyłoniła się pochylona sylwetka Apacza. Podniosła teraz ramię z niebezpiecznym lassem: krótki, melodyjny odgłos rzemienia przecinającego powietrze, gwałtowne szarpnięcie i rumak wraz z jeźdźcem padli na ziemię.

Za nimi rozległ się krzyk. Stara klacz Hammerdulla spełniła swoją powinność. Grubas stał nad leżącym na ziemi Petersem Wolfem i wiązał mu ręce. Deadly–gun i Pitt Helbers zaufali sprawności ścigających, wolno podążając za nimi. Gdy przybyli na miejsce, ścigani już byli związani.

— Pitt Holbers, stary coonie, spójrz — rzekł Hammerdull — czy ten greenhorn się uwolni? Czy rzemień jest wystarczająco mocny, he?

— Skoro myślisz, Dick, że jest wystarczająco mocny, to nie mam nic przeciwko temu. Zdejmij tylko pętlę z konia, by się nie udusił!

— Udusi, nie udusi, wszystko jedno, ale że bydlę to będzie nam jeszcze potrzebne, to je uwolnimy.

Apacz zdjął pętlę z konia Mertensa, którego powalono i spętano, zanim w swojej obronie mógł ruszyć choćby jednym palcem. Stał teraz jak skazaniec przed Deadly–gunem.

— Panie hrabio i kapitanie w jednej osobie, jest pan fatalnym jeźdźcem. Nie próbuj pan już tej sztuczki, bo zamiast lassa poczuje pan strzelbę! Uciekając, sam przyznał się pan do winy. Dowiedz się pan, jaką karę wymierza traper! Dick Hammerdull i Pitt Holbers, przekazuję wam tych ludzi. Odbierzcie im najpierw wszystkie papiery i dokumenty mojego bratanka. W nocy będziemy ich pilnować na zmianę. Jutro skoro świt wyruszamy. Przywiążcie ich do siodła i uważajcie, abyśmy ich cało dowieźli do hide–spot! Dobranoc. Przed nami daleka droga, a Indianie mogą nam jeszcze zaleźć za skórę, potrzebny nam sen!



Prześladowcy


Matka Dodd w Hoboken”, jakże wspaniały, swojski dźwięk, zawiera w sobie ta nazwa dla ludzi morza wszystkich nacji, którzy choć raz zakotwiczyli w Nowym Yorku. Nie ma drugiej takiej Matki Dodd jak daleko sięgają wiatry i szumią fale. Kto zaś choć raz był u niej, ten wie, jak ocenić jej osobowość, wielbić jej łaskawość i tęsknić za tym, aby znów kiedyś wejść na jej pokład.

Naturalnie musi być dzielnym majtkiem, bo inaczej nie zechce nic o nim wiedzieć i szybciej znajdzie się za drzwiami niż wszedł. Ma bardzo surowe pojęcie przyzwoitości i własnoręcznie broni reputacji swego domu i to w tak stanowczy sposób, że już niejeden uparty marynarz na własnej skórze poznał siłę jej potężnych pięści i nieprzezwyciężoną moc jej ramion. Kogo u siebie nie cierpi, tego po prostu wyrzuca na ulicę z szybkością lokomotywy. Kto jednak raz zdobył jej zaufanie, ten w każdej sytuacji może liczyć na jej ochronę, pomoc i zapewne nie zostanie przez nią opuszczony w biedzie.

Dom „U Matki Dodd” jest wprawdzie tylko jednopiętrowy, za to długi i obszerny. Przez korytarz wchodzi się do bardzo przestronnej karczmy z okopconym sufitem z drewnianych belek. Z przodu są miejsca dla „wszystkich”, przy stolikach, wsuniętych nieco w głąb, mogą siadać ci, którzy właścicielce szczególnie przypadli do serca, natomiast przez tylną ścianę prowadzą drzwi do pomieszczenia, w którym obcują sternicy i kapitanowie. Nieraz też muszą być skazani na towarzystwo prostego swalkera, którego Matka Dodd darzy wyjątkową życzliwością.

Takich uprzywilejowanych obsługuje sama, podczas gdy pozostali, muszą się zdać na służbę.

Dziś z parostatków zeszło na ląd sporo żeglarzy i marynarzy, toteż niski dom miał do obsłużenia wielu gości. Matka Dodd oparta o szynkwas, z ramionami wspartymi na biodrach, spojrzeniami i machnięciem ręki, a nierzadko też ostrym słowem, niczym dowódca, kierowała służbę to tu, to tam.

Przy jednym z wysuniętych do przodu stolików, siedziało towarzystwo mężczyzn, których znawca, na pierwszy rzut oka określiłby jako runnersów, lofersów czy też rowdies. Mówili tak głośno, że zagłuszali rozmowy innych. Poglądy polityczne, którymi się afiszowali, były dla Nowego Jorku zbyt śmiałe jak na owe czasy, na krótko przed zakończeniem wojny domowej.

— Racja, Tommy, — zawołał jeden z nich — czarnuchy to nie są prawdziwi ludzie, to pół ludzie, pół zwierzęta, w sam raz do bata. Niech diabli porwą Północ, gdzie chcą z nich zrobić gentlemenów.

— Gentlemenów? Nie przyjdzie im to łatwo! Południe ma swoje prawa, których się nie pozbędzie, a gdybym to ja rozkazywał, to wszystkie smoluchy poszłyby na stryczek. Matko Dodd, stara czarownico, jeszcze szklankę!

W pomieszczeniu zamarło, gdyż każdy, kto znał karczmarkę, wiedział, co zaraz nastąpi. Ta, opuściwszy powoli swoje dotychczasowe stanowisko, przesunęła się w stronę mówiącego.

— Will, uchyl nieco drzwi! — rozkazała parobkowi, który właśnie wtaczał na stojak beczkę piwa, gdy wykonał polecenie, chwyciła krzykacza za barki.

— Posłuchaj, chłopcze, tu na Pomocy żeglujesz ze swoją czarownicą pod prąd. Przeniosę cię więc na Południe, a rachunek ci daruję!

Wymiotła go z izby na korytarz, a stamtąd na ulicę. Gdy dzielna kobieta wróciła, towarzysze wyrzuconego podnieśli się, otaczając ją groźnym kołem. Kilkoma potężnymi uderzeniami ramion utorowała sobie miejsce i zwrócona w stronę zgromadzonych zawołała:

— Chłopcy, kto mi pomoże zrobić porządek z tymi mężczyznami?

Wszyscy bez wyjątku skoczyli z miejsc. Pokój wyczyszczono w okamgnieniu. Matka Dodd wiedziała dokładnie, że jeszcze nigdy na próżno nie zwracała się do swoich gości, zawsze skorych do pomocy.

Od dawna stała znów na swoim miejscu, gdy otworzyły się drzwi, a do środka wszedł młody mężczyzna. Mimo nieco wytartego ubrania sprawiał wrażenie, jakby nie pasował do karczmy, w której obracają się marynarze i im podobni. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Sprawiał wrażenie, jakby przebył jakąś chorobę albo walczył ze: zmartwieniem. Zamierzał właśnie usiąść w pobliżu drzwi, kiedy rozległ się głos właścicielki.

— Good evening, mister Thieme! Nie chce pan wejść do izby? Podeszła do niego i poprowadziła obok rzędu gości do tylnego pokoju, gdzie jeszcze nie było nikogo.

— Butelka portera, nieprawdaż, sir?

Nawet gdyby sobie życzył czegoś innego, tańszego, byłoby za późno, gdyż już zniknęła, wróciwszy po chwili z wymienionym trunkiem.

— Dzisiaj wygląda pan już lepiej, sir. Zapewne nadejdzie ten czas, że będzie pan mógł wyruszyć w podróż!

— Musiałem pracować, ciężko pracować, Matko Dodd i nie chciałem przychodzić wcześniej, dopóki nie będę mógł spłacić swoich długów!

Sięgnął do kieszeni, lecz Matka Dodd przytrzymała go za rękę.

— Bądźmy szczerzy, mister Thieme! Zarobił pan w tych dniach tak dużo, że parzą pana pieniądze?

— Hm, niezupełnie, ale chciałbym…

— Wiem, wiem! Dla mnie jest pan pewny. Zapłaci mi pan. Teraz jednak nie chcę tych pieniędzy. Nie teraz. Później. Sama panu przypomnę. Ale, czy nie chce pan jechać na zachód?

— Tak… ale…

— Ale?

— Tak, Matko Dodd, gdybym tam, na dalekim zachodzie mógł odnaleźć mojego wuja, byłoby po kłopocie. Ale nie mogę…

— Dlaczego pan nie może, he?

— Ze względu na kosztowną podróż.

— Ile pan tego potrzebuje?

— Pięćdziesiąt dolarów.

— Mister Thieme, czy jest pan już wystarczająco silny, aby ruszyć w podróż? Bo to jest najważniejsze.

— Tak.

— Well, sir, to będzie pan miał te pieniądze, mianowicie ode mnie i to jeszcze dziś wieczór!

— Matko Dodd, nie mówiłem pani tego, aby…

— Wiem, wiem, sir! Znam przecież dobrze i pana, i pańską przeszłość. Bóg nie opuszcza nikogo, kto się o to stara. Niech pan to sobie zapamięta! No, a teraz pij pan i pozwól pan, że się trochę rozejrzę!

Weszła znów do wielkiej karczmy i to w samą porę, by zauważyć wejście mężczyzny, na widok którego ogarnęła ją nieopisana radość.

Był wysoki, barczysty i niezwykle muskularny. Na wygolonej głowie miał kapelusz, którego niesamowite rondo zwisało z tyłu daleko na kark, podczas gdy jego przednia część nad twarzą, po prostu była obcięta. Sylwetkę pokrywał krótki, obszerny, workowaty surdut, którego rękawy sięgały zaledwie za łokcie, odsłaniając najpierw fragmenty rękawów czystej, wypranej koszuli, potem opalone przedramiona i wreszcie ręce, które wydawały się należeć do przedpotopowego zwierzęcia–kolosa. Nogi tkwiły w równie obszernych spodniach z lekkiego materiału, a pod nim widać było dwa buty, których skóra pochodziła zapewne z grzbietu słonia.

Mężczyzna w starym kapeluszu, w surducie w kolorze zielonego mchu i w żółtych spodniach, podobny był do postaci z balu maskowego, która zabłądziła tu z sali tanecznej. Szeroko rozstawiając nogi, kroczył między stołami i krzesłami, jakby szedł po łodzi, kołysanej falami, to w jedną to w drugą stronę.

— Matko Dodd! — zawołał, wyciągając ramiona w stronę karcz — marki. — Halte–la’ heigh–day heda, ludzie, przepuście mnie! Good evening, Matko Dodd, oto jestem! Jak leci?

— Peter! Naprawdę, to Peter Polter, który mi…

— Oczywiście, Peter Polter z Langendorfu, dawny mat na okręcie wojennym „Nelson” Jej Angielskiej Wysokości, potem sternik na kliperze Stanów Zjednoczonych „Swallow”, a teraz… hallo. Matko Dodd, przytul się do mojej kamizelki, niech cię ucałuję!

Wziął ją w ramiona, przytulił do siebie i wycisnął na jej policzku głośnego całusa, którego zniosła ze spokojem.

— Ciągle jesteś ten sam, Peter! Zawsze z wiatrem i…

— I spragniony szklanki! Przynieś parę łyków mojego trunku, bo zanim ci opowiem, muszę najpierw przepłukać luk.

Wszedł do tylnej izby i dopiero teraz właścicielka zauważyła, że nie przyszedł sam. Kroczył za nim młody mężczyzna, po którym na odległość tysiąca kroków można było rozpoznać gentlemana i w zasadzie było dość zagadkowe, jak stary południowiec wszedł w tak wytworne towarzystwo.

Matka Dodd znowu szybko znalazła się pod ręką. Przyniósłszy to, czego żądano i postawiła na stole trzy szklanki.

— Jedna dla mnie! — powiedziała. — Rozumie się samo przez się, że wypiję z moim najukochańszym gościem, welcome.

— Oczywiście, kochana, stara fregato! Posłuchaj najpierw chciałbym być gentlemanem i przedstawić ci mister Treskow, który jest moim cholernie dobrym przyjacielem.

Dygnęła jak umiała najlepiej, a Peter kontynuował:

— Spotkaliśmy się tam, po drugiej stronie u mego brata, który zakotwiczył u niejakiego jubilera Thieme, ale…

— Thieme? Jubiler? Czy to możliwe?

— Co możliwe? — wtrącił się do rozmowy Treskow.

— Czy widzicie tam panowie, tego młodego człowieka? — Matka Dodd nachyliła się w stronę Treskowa, mówiąc dalej nieco ciszej — to bardzo przyzwoity chłopak. Spotkało go jednak nieszczęście.

Jego ojciec miał duży sklep, został jednak okradziony i zamordowany. Przedtem wysłał syna przez wielką wodę, bo brat starego jest traperem na zachodzie i znalazł tam dużo złota. Jako, że sam nie wie, co z tym zrobić, chciał je podarować bratu, któremu już dawniej pomagał. To wszystko powiedział mi sam Thieme.

— Znalazł swojego wuja?

— Nie, jeszcze nie. Był tu, wAmeryce krótko, kiedy to dwaj rodacy, którzy dopiero co przybyli z Niemiec, przekazali mu wiadomość o napadzie. Pełen zaufania opowiedział im swoją historię, za co w podzięce sprali go, zwiewając z jego papierami i resztką pieniędzy. Wydaje się, że w jego ojczyźnie nie jesteście nieznani.

Treskow podniósł się natychmiast podchodząc do stolika, przy którym siedział młody Thieme.

— Wybaczy pan, — zagadnął po niemiecku — że ośmielam zwracać się do pana!

— Czego pan sobie życzy! — zapytał Thieme również wstając z krzesła.

— Ni mniej, ni więcej tylko pana towarzystwa. Zechce pan usiąść z nami!

— Czemu zawdzięczam tę przyjemność?

— Czemuś co bardzo pana dotyczy. Nazywam się Treskow, jestem detektywem i… ale, czy nie zechciałby się najpierw przesiąść?

Thieme poszedł za nim pełen napięcia.

— Panie Thieme, już pan wie o napadzie rabunkowym na pańskiego ojca? Jeszcze żadnych szczegółów? Jako policjant jestem tutaj właśnie w tej sprawie. Niech pan posłucha.

Thieme z ciekawością słuchał wywodów urzędnika. Dowiedział się z wiarygodnego źródła o szczegółach tego występku. W tym właśnie czasie Peter Polter po wielu latach odwiedził znów swego brata pracującego u jubilera. Obieżyświat natychmiast przyłączył się do Treskowa, jak tylko było wiadome, że rabusie uciekli do Ameryki.

Kiedy detektyw w końcu podał rysopisy domniemanych sprawców, wzburzony młody Thieme zerwał się i zawołał:

— Jeszcze raz, sir, proszę mi ich opisać jeszcze raz!

— Chętnie. Mogę panu nawet pokazać fotografię hrabiego de Bretigny — odpowiedział Treskow.

Sięgnął po portfel, wyciągając z niego fotografię, którą Thieme i gwałtownie mu wyrwał.

— To on, tak to on! Świetnie zrobiona fotografia! — wyciągnął chusteczkę, by otrzeć pot z czoła. — Gdybym to mógł wiedzieć! Matko j Dodd, czy pani też go poznaje?

— Tak, to on, sir!

Teraz detektyw zerwał się i rzekł:

— Znacie go? Był tu u was?

— Tak, tu u mnie, sir! — potwierdziła karczmarka.

— Opowiadaj pan, mister Thieme, opowiadaj!

— Od kilku tygodni byłem w Nowy Jorku. Słyszałem o Matce Dodd i często u niej bywałem. Miałem właśnie wyjechać na zachód, aby odszukać wuja, kiedy poznałem tych dwóch rodaków, którzy i podawali się za Heinricha Mertensa i Petera Wolfa. Dopiero co przyjechali z Europy i mieli sporo wiadomości ze starej ojczyzny. Kiedy usłyszeli moje nazwisko, wtedy poinformowali mnie o zbrodni na moim ojcu. Gdybym wiedział to co wiem teraz! Mertens nie był nikim innym, jak owym hrabią de Bretigny, a Peter Wolf był zapewne kawalerem de Saccard albo jego służącym… Nie wymienił pan jeszcze jego nazwiska!

— Marek Letrier.

— Marek Letrier! — krzyknęła karczmarka. — „Trujący Marek”, który żeglował z kapitanem, jak sobie opowiadali marynarze, bywający u mnie.

— Thunderstorm, Matko Dodd, stara syreno! — wybuchnął Peter Polter. — Jak prawdą jest, że byłem matem na okręcie wojennym „Nelson” Jej Królewskiej Wysokości, a potem na kliperze Stanów Zjednoczonych „Swallow”, tak nie pomyślałem o tym, że to on!

— Kto? — spytali równocześnie Treskow i Thieme.

— Słyszeliście kiedyś o kapitanie Kajmanie? — wtrąciła gospodyni — I o jego drugim oficerze Miss Admirał? Marek Letrier był zaufanym kapitana. Jakiś czas temu, piratom udało się wziąć ich okręt w zaciętej walce. Z tej trójki jednak nikogo nie złapano i od tamtego czasu ślad po nich zaginął. Chcecie usłyszeć co od moich marynarzy wiem o kapitanie Kajmanie? Wszyscy skinęli głową.

— Dobrze, no to posłuchajcie! Jest Francuzem i podobno nazywa się Camain, z czego przez przestawienie liter powstało Caiman — Krokodyl. Kapitan Kajman jak go nazywali jego ludzie, rychło był znany wszędzie, siejąc dokoła postrach. Już za młodu musiał być sprytnym marynarzem. Nie ma więcej niż trzydzieści kilka lat, a już od dawna zagrażał wszystkim bardziej ruchliwym szlakom. Był handlarzem niewolników. Jak nikt inny zwoził z Afryki Murzynów i dostarczał ich bez przeszkód do odbiorcy. Nie zadzierał z nim żaden kapitan, co też było zasługą jego doskonałego okrętu „l’Horrible”. Ponoć był to dwu — lub trójmasztowy szkuner. Kapitan Kajman nie bał się parowców, póki tylko wiatr daj: w żagle. Jego drugim oficerem była Miss Admirał, baba, ale to diabeł w ludzkiej skórze. Była jedynym dzieckiem doświadczonego marynarza, który nigdy się z nią nie rozstawał. Wcisnął ją w chłopięce stroje i zabierał na pokład w czasie wszystkich swych podróży. Tam dokładnie i gruntownie poznała służbę na wszystkich stanowiskach, przeszła wszystkie szczeble, od chłopca okrętowego po oficera. Była nie tylko uzdolniona, ale miała wręcz morski talent, a dzięki doświadczeniu i naukom ojca, była w stanie prowadzić statek przy każdej pogodzie. Dla załogi jej ojca, była to jednak radość wątpliwej jakości. Już jako dziecko była niczym dzika kocica, a im bardziej stawała się dorosła, tym większym była diabłem. Możecie sobie wyobrazić, jak „pływa kij”, kiedy dwie takie postacie jak Miss Admirał i kapitan Kajman zejdą się ze sobą. Oboje nie tylko łapali i sprzedawali Murzynów, ale każdy okręt na swej drodze traktowali jak łup. Ile okrętów splądrowano lub zatopiono wraz z całą załogą, tego nikt nigdy się nie dowie. Chciałabym tylko wiedzieć, w jaki sposób tych dwoje spotkało się ze sobą.

— Mogę ci to powiedzieć, Matko Dodd, ty wścibska latarnio okrętowa! — powiedział Peter Polter. — Kiedy byłem sternikiem na „Swallow”, starzy swalkerzy opowiadali sobie o tym. Wysoko by zaszedł, ten kapitan Kajman, gdyby wybrał uczciwą drogę! Ale, tak jak Miss Admirał była kocicą, tak on już jako chłopiec był przebiegłym, nieokiełznanym lisem. Morski rejs był jego żywiołem, na którym w wieku piętnastu lat znał się lepiej niż niejeden doświadczony oficer wojenny. W nim też tkwił diabeł. To on go zepchnął z właściwego kursu. Robił głupstwo za głupstwem. Tolerowano to tak długo, jak długo to było możliwe. Za bardzo broił i mimo niewątpliwej przydatności przegoniono go. Tułał się przez dłuższy czas z jednego pokładu na drugi, stale po okrętach wątpliwej reputacji. W ten sposób poznał Miss Admirał. Jej ojciec niedawno umarł, ona zaś odziedziczyła po nim cały wór z pieniędzmi. Szybko doszli oboje do wniosku, że doskonale do siebie pasują. Postanowili więc kupić wspólnie okręt i handlować Murzynami, a przy okazji brać co się nadarzy. Szatan skierował na ich drogę „l’Horrible”, który potem był otoczony taką złą sławą. Interes szybko rozwinął się w dochodowe przedsiębiorstwo. Najpierw ten piracki okręt miał dwóch kapitanów, gdyż Miss Admirał uznała się za równoprawną ze swoim kompanem. Jednak z biegiem czasu coraz bardziej ją utrącał, uznała, że jako wyszkolony marynarz ma nad nią przewagę więc musiała zadowolić się pozycją jego zastępcy. Tę degradację, jak to określała, wyładowywała na podwładnych, wobec których była nieludzka. Dziewięcioogoniasta kocica przejęła władzę na okręcie, a kto się ważył zlekceważyć jakiś jej rozkaz, tego natychmiast zabijano i wrzucano do morza. Stary swalker ze „Swallow” był nawet przez dłuższy czas na „l’Horrible”. Setki razy nam to opowiadał, więc musiał to wiedzieć.

— I właśnie tej trójki: kapitana Kajmana, Miss Admirał i „Trującego Marka” nie ujęto wtedy…! — rzekł Treskow w zamyśleniu. — Miss uwielbia przebierać się za mężczyznę…! Bądź co bądź, dziwne. To mogłoby się zgadzać, ale są to tylko przypuszczenie. Mister Thieme przerwaliśmy panu. Opowiadaj pan dalej!

— Chętnie. Przyłączyłem się do nich i opowiedziałem o planowanej podróży do wuja. Ufnie opisałem Mertensowi moje położenie, sytuację mego ojca i…

— Przepraszam! — przerwał mu policjant. — Czy można się dowiedzieć czegoś bliższego o tym?

— Naturalnie! Powinien pan, a właściwie musi się pan dowiedzieć wszystkiego. Mój ojciec nie był zawsze tak zamożny jak to miało miejsce w ostatnich latach. Miał bardzo biednych rodziców. Mogli pomagać swoim dwu synom tylko w okresie nauki. Ojciec zgodnie ze swoimi zainteresowaniami został złotnikiem, jego brat natomiast poświęcił się leśnictwu i dostał nawet posadę gajowego. Za oceanem nastąpiły burzliwe czasy, które wielu zmusiły do uchodźstwa. Mój wuj został porwany w sam środek tych zawirowań, stracił ojczyznę, posadę i zniknął. Dopiero po kilku latach odważył się do nas napisać. Wyjechał do Ameryki, przyłączając się jako doskonały strzelec do towarzystwa łowców skór. Dochód z tej pracy nieustannie wysyłał rodzicom, a kiedy zmarli, bratu, któremu ta pomoc bardzo się przydała. Wypłacano nam coraz większe sumy, a jego listy wyjaśniały nam szczegóły. Poznał wodza Indian o imieniu Inczu–czuna i w ten sposób…

— Inczu–czuna? — krzyknął Peter Polter. — Mille tonner, sacre do Trekschuit, to przecież wódz Apaczów, którego spotkałem u Deadly–guna, żeglując na zachód, by się trochę rozejrzeć na starej prerii, o której tyle słyszałem!

— Deadly–gun? — spytał Thieme zaskoczony. — Zna go pan?

— Czy go znam? Ma się rozumieć! Jego i Dicka Hammerdulla, Pitta Holbersa i Bena Cunninga, i wszystkich, którzy się tam gnieżdżą w hide–spot niczym w koi.

— Co za spotkanie! Deadly–gun to pseudonim nadany memu wujowi, ze względu na precyzję strzału.

— Pana wuj? Cheer up, młody człowieku, podaj mi pan swoje dziesięć palców, muszę je uścisnąć! Matko Dodd, przynieś jeszcze kilka kropelek tej brunatnej wody, bo kiedy Peter Polter się raduje, wtedy musi pić!

— Co pan miał na myśli mówiąc hide–spot!

— To kryjówka, którą wybrali sobie starzy swalkerzy, by ich nie pokąsali czerwoni, kryjówka w której leży się tak bezpiecznie, jak na łonie Abrahama!

— A wie pan jak tam trafić?

— Hm, to nie takie proste. Takiej drogi nie da się opisać, ale jakby posterować dobrze kurs, to by tam można zakotwiczyć.

— Dobrze, porozmawiamy jeszcze o tym. Co za szczęście spotkać tu pana! Ale wracając do mego opowiadania. Ten Inczu–czuna pokazał wujowi pewne miejsce w górach, gdzie można znaleźć dużo złota, bo sumy, które nam przysyłał były coraz większe i dlatego też nasz sklep gwałtownie się rozwinął. Na krótko przed morderstwem nadszedł list od wuja, w którym zapraszał mnie do odwiedzin. Tęsknił i chciał zobaczyć krewniaka, a sam zbyt przywykł do Zachodu i nie mógł się zdecydować na wyjazd. Jestem wystarczająco dorosły na taką podróż, miałem też osobiście dostać sporą sumę pieniędzy. Droga do wuja prowadzi w górę rzeki Arkansas aż za Fort Gibson, gdzie u nijakiego Winklaya…

— Mister Winklay, Irlandczyk? Jego też znam! Jest diablo nudną duszą ten facet i ma najgorszy tytoń do żucia jaki kiedykolwiek spotkałem na wodzie i na lądzie — wtrącił sternik.

— U niego miałem spytać o Deadly–guna.

— Mister Thieme, dlaczego więc siedzi pan tu jeszcze na nabrzeżu i nie odżeglował pan do starego Arkansas?

— Ponieważ… tak, wracam więc do tego hrabiego de Bretigny. Zapytał mnie, czy wuj zna mnie osobiście oraz czy mogę się u niego wiarygodnie wylegitymować. Wskazałem więc na moje urzędowe papiery i na listy wuja, które nosiłem przy sobie. On skierował rozmowę na moją rodzinę, oczywiście tylko po to, aby się dokładnie wszystkiego dowiedzieć i aby to co usłyszał, odpowiednio wykorzystać. Na drugi dzień w czasie spaceru, tych dwóch łajdaków napadło mnie od tyłu, rabując mi wszystkie papiery, pieniądze i wszystko co miało jakąkolwiek wartość. Pan hrabia ze służącym zniknęli. Długo leczyłem rany i dopiero teraz nadszedł czas, aby pomyśleć o podróży.

— Oddał pan zapewne sprawę do sądu? — dorzucił Treskow.

— Oczywiście, ale dopiero po kilku dniach, zresztą na próżno. W czasie napadu miałem wszystkie pieniądze w kieszeni, więc byłem ] i jestem zupełnie bez środków, i gdyby nie nasza dobra Matka Dodd…

— Stop, mister Thieme! — przerwała mu karczmarka. — Będzie pan miał wszystko, czego pan potrzebuje. Niech się pan tym nie martwi.

— To pewne, — powiedział Treskow — że ten rzekomy hrabia przywłaszczył sobie pańskie papiery. Zamierza teraz pojechać na Zachód, aby się przedstawić pana wujowi jako bratanek. To jak i okoliczność, że ci łajdacy byli w dwójkę a nie w trójkę, nasuwa mi pewne myśli. Gdzie jest łup, ta niesamowita suma, zabrana pańskiemu ojcu? Taki majątek nie został chyba w tak krótkim czasie wydany, czy roztrwoniony. Zgubiono go? Raczej niemożliwe. Ukryto go? Wątpię — No i gdzie jest ten trzeci kompan? Czy to Saccard czy też Marek Letrier? Jeden z nich musiał się odłączyć i przy tym na pewno zwędził pieniądze. Niecki będzie co chce. Naszą dalszą drogą będzie Arkansas i hide–spot, o którym nam opowiadał sternik. Jestem przekonany, że trafimy tam na dwóch przestępców, mister Thieme, przyłączy się pan do nas?

— Z ochotą! Lepiej nie mogłem trafić. Matko Dodd, jaka jest najbliższa okazja na zachód? Sądzi pani, że powinniśmy skorzystać z kolei czy z okrętu?

— Yes, my dear, koleją będzie szybciej. Ale teraz w Stanach jeździ się dość niewygodnie z powodu transportu oddziałów, jadących na Południe. Wodą do Nowego Orleanu nie musicie się obawiać żadnych zakłóceń. Jeszcze dziś w nocy wyrusza w drogę parowiec unijny „Leviathan”. Kapitan ma jeszcze coś do załatwienia na lądzie i z pewnością tu przyjdzie, aby powiedzieć Matce Dodd farewell. Jest dzielnym oficerem, a parowiec solidny. Nie jest on wprawdzie przeznaczony dla podróżnych, ale moje słowo coś znaczy.

— Zrób to, proszę, Matko Dodd!

— Chętnie. Choć wolałabym zatrzymać was u siebie. Mam jednak nadzieję, że nie zostawicie mnie na bakburcie lub sterburcie, kiedy wrócicie. Chciałabym wiedzieć jak się wszystko potoczyło.

— Silence, matko ciekawska! — rzekł Peter. — Kiedy wrócimy rozwinę przed panią linę, cal po calu, bo wiem…

— Panie Polter? Pan też chce jechać?

Doświadczony sternik rozdziawił gębę, gapiąc się na nią.

— Sdeath, stara szalupo, a co mam robić? Rozłożyć się tu spokojnie i czekać aż mojego kochanego policjanta i mister Thiema pożreją rekiny lub złapią Indianie? A kto im pokaże drogę do mister Winklaya i do hide–spot, jak nie ja? Nie, nie, pożegluję z nimi!

Zacna kobieta naprawdę się zasmuciła, że go tak szybko ponownie traci. Musiała się jednak z tym pogodzić.

Rozmowa skierowała się teraz na szczegóły i sprawy podrzędne, które doprowadziły do spotkania tych trzech mężczyzn. Raz po raz, do ich pomieszczenia wchodzili goście. Przyszedł też kapitan „Leviathana”. Matka Dodd dotrzymała słowa i za jej wstawiennictwem kapitan wyraził zgodę na zabranie całej trójki do Nowego Orleanu.

Trzeba się było natychmiast szykować do podróży, nie było czasu do stracenia Pożegnali Matkę Dodd i jeszcze przed świtem udali się na pokład.



Ben Cunning


Podróż przebiegła bezpiecznie i szybko. Przybywszy do Nowego Orleanu, dawnej stolicy Południa, zastali przygnębiający nastrój. Minęło podniecenie i zachwyt, z jakim południowe stany wciągnięto w wojnę domową i teraz tęskniono za zawarciem pokoju.

Treskow i Thieme zamienili swoje ubranie na praktyczne stroje traperskie, podczas gdy Polter nie mógł się rozstać ze swoim okryciem. Cała trójka zaopatrzyła się potem w niezbędną broń i wsiadła na pierwszy parowiec, płynący w górę Missisipi, aż do ujścia Arkansas. Missisipi była od czasu podboju, począwszy od Vockbury, znów w rękach Unii, tak, że podróż w górę rzeki przebiegała bez specjalnych przygód. Po Arkansas płynęli mniejszym parowcem aż do Fort Gibson, gdzie nabyli trzy rącze konie i napełnili mieszki wystarczającą ilością amunicji i prowiantu. Potem, przemierzając konno kilka dni brzegiem rzeki, dotarli do małego settlementu, gdzie mister Winklay rozbił swój sklep i gospodę.

Treskow i Thieme byli nie najgorszymi jeźdźcami, inaczej jednak rzecz się miała z Peterem Polterem, który kucał na koniu w niesamowitej pozycji, podciągając w górę kolana, jakby jego rumak brnął po siodło w błocie. Właśnie jemu się dostał bardzo niesforny dakotański kłusak, sprawiający niemało kłopotów, chociaż dzielny sternik przyswoił sobie podczas wcześniejszego pobytu na prerii przynajmniej tyle sprawności, że nie dał się wyrzucić z siodła.

Polter chciał zeskoczyć, ale jego koń, sprawiając wrażenie niezadowolonego, stanął dęba.

— Have care, uwaga, uważaj ty fałszywy nicponiu! — krzyknął groźnie, zdzielając go potężną pięścią między uszy. — A masz, nie myśl sobie, że Peter Polter jest linoskoczkiem albo jakąś inną karkołomną istotą! Bestia wyrzuca mi ogon w górę niczym gwiaździstą flagę trójmasztowca i do tego strzyże uszami, jakby nimi chciała łapać raki! Och, gdybym cię miał między przednim a środkowym masztem dobrego oceannika, wtedy bym ci dopiero pokazał, co znaczy sternik! Grace a ‘dieu, heigh–day, oto i kabina, w której kotwiczy mister Winklay, Irlandczyk. Z rei, Peter Porter! A ciebie, ty diabelska szkapo, ciebie tu przywiążę rzemieniem do płotu, aby cię prąd nie zniósł do morza! Zsiadajcie, mister Treskow i Thieme, dobiliśmy do właściwego portu!

Wyskoczyli z siodeł i przywiązali konie, Polter stąpał szeroko rozstawiając nogi, jakby od konnej jazdy dostał choroby morskiej, po czym ostrożnie wsunął się korytarzem przez otwarte drzwi do gospody Irlandczyka.

— Good day, stary marsowy gościu! — pozdrowił go. — Przynieś pan coś mokrego, bo inaczej kipnę, tak mnie suszy w gardle!

Pozostali dwaj byli mniej rozmowni. Usiedli w milczeniu, zostawiając swemu towarzyszowi wstępną rozmowę.

— Hola, my good haggler, poznajesz pan jeszcze Petera Poltera? — zapytał.

Twarz gospodarza, cała w zmarszczkach rozpromieniła się i odpowiedział:

— Poznaję. Kogoś, kto tak umie pić jak pan, tak łatwo się nie zapomina!

— Well done! Nie przypuszczałem, że masz pan taką pamięć! Pamiętasz pan, jak z Dickem Hammerdullem, Pittem Holbersem i kilkoma innymi opijałem pożegnanie i jak musiałem czekać dwa dni, bo pozostali nie mogli się obudzić?

— Yes, yes, ależ to był drink. Jeszcze takiego nie przeżyłem i zapewne już nie przeżyję. Gdzie się pan podziewał?

— Na wschodzie i na morzu, rozglądałem się tu i ówdzie, a teraz chcę na tydzień, dwa, do starego Deadly–guna. Jest jeszcze na chodzie, stary traper, he?

— Myślę! Jego tak łatwo nie zdmuchnie żaden Indianin, a ci co są u niego, wiedzą jak o niego i o siebie zadbać. Był tu niedawno Dick Hammerdull. Długi Pitt też był z nim. Potem poszli i myślę, że się natknęli na czerwonych. Mówi się, że Ogellallajowie napadli na pociąg, i że dostali od Deagly–guna i Winnetou niezłe manto.

— Winnetou? Czy Apacz też się tutaj pokazuje?

Irlandczyk skinął głową.

— Pewnie, był tu nawet u mnie i rzucił mi się do gardła, że o mało co nie uszło ze mnie powietrze.

— Well, old friend, pewnie ostro mu pan wszedłeś w kurs?

— Coś w tym rodzaju! Nie znałem go, więc nie chciałem mu sprzedać amunicji. Ale cholernie źle trafiłem. Chcesz pan zobaczyć Bena Cunninga?

— Bena Cunninga? Jest tu na pokładzie?

— Myślę. Poszedł się trochę przejść po lesie, a konia ma za domem.

— Lack day, to się dobrze składa! Gdzie żegluje? Do Colonela czy od niego?

— Do, do niego. Był jakiś czas w Missouri, gdzie ma krewnych, a teraz znów się wybiera w góry.

— Kiedy nabiera wiatru w żagle?

— Że co? Gadajże pan, jak człowiek. Kto by tam rozumiał tę paplaninę?

— Jesteś pan dull–man, głupiec, jak z obrazka, i takim pan też pozostaniesz! Kiedy stąd odjeżdża, to mówiłem!

— Trudno powiedzieć, nie będzie tu jednak przebywał wieczność.

— Rozsiodłał konia?

— Nie.

— No to być może jeszcze dziś powiosłuje, a my z nim! Gospodarz wydawał się rzeczywiście przyjaźnie nastawiony do tego osobliwego dziwaka, gdyż zazwyczaj milczący i małomówny, od lat już się nie wdał w tak długą rozmowę.

Teraz Treskow szykował się do postawienia pytania. Sięgnął do kieszeni dobywając fotografię.

— Nie zechciałby mi pan powiedzieć, czy do pana nie wstąpili nie tak dawno temu, dwaj Niemcy o nazwisku Heinrich Mertens i Peter Wolf?

— Heinrich Mertens, Peter Wolf? Hm, połknę cały mój proch, hubkę i jeszcze krzesiwo do tego, jeśli to nie były te dwa greenhomy, które się chciały dostać do Deadly–guna!

— Jak wyglądali?

— Byli zieloni, bardzo zieloni, człowieku! Więcej nie mogę powiedzieć. Jeden to był Heinrich Mertens i urządził nam niezłą zabawę, ruszając ze swoją flintunią na grubego Hammerdulla. Został jednak przywołany do porządku. Myślę, że Dick naszpikowałby go kilkoma calami żelaza, gdyby nie powiedział, że Colonel jest jego wujem.

— Mamy go, — rzekł Treskow uradowany. — Dokąd poszło tych dwóch?

— Na prerię, z długim i grubym. Więcej nie wiem!

— Spójrz no pan na tę fotografię, mister! Znasz pan tego mężczyznę?

— Jeżeli to kto inny niż Heinrich Mertens, to z miejsca mnie możecie wysmarować i upstrzyć piórkami!

Potem jednak, jakby nagła myśl przyszła mu do głowy, uczynił krok w tył i zapytał ostrożnie:

— Szuka pan tego człowieka, sir?

— Dlaczego, pan pyta?

— Hm, westman nigdy nie obnosi się ze swoim wizerunkiem,] a pan wygląda, tak ślicznie i schludnie, że…, że…

— Że co?

— Że chciałbym panu dać dobrą radę!

— Jaką?

— To, co się tu u mnie dzieje, o to nie dbam, dopóty się przestrzega praw mego domu. Nikogo nie pytam i nikomu nie odpowiadam. Panu jednak poradzę, bo przyszedł pan z Peterem Polterem, w przeciwnym razie nie dowiedziałby się pan niczego. Niech pan nikomu nie pokazuje tej fotografii i nie dopytuje się o kogokolwiek, zanim nie nabierze pan choć trochę wyglądu człowieka prerii, bo inaczej… inaczej…

— Inaczej…?

— Inaczej weźmie się pana za policjanta, za detektywa, a to bardzo niedobrze. Westman nie potrzebuje policji. Sam osądza co należy osądzić, a tego, kto się w to miesza, tego odpędza bowie–knifem!

Treskow właśnie miał odpowiedzieć, kiedy otworzyły się drzwi i ukazał się mężczyzna, na widok którego Peter Połter podniósł się, wydając głośny okrzyk.

— Ben Cunning, stary byku, czy to naprawdę ty? Podejdź tu i napij się! Doskonale pamiętam, że twoje małe gardziołko, to diablo wielkie dziursko.

Zagadnięty był malutkim, niepozornym mężczyzną, na ciele którego nie dało się zauważyć ani pół funta tłuszczu. Spoglądał zdziwiony na mówiącego, przy czym jego mała twarzyczka pokryła się setką radosnych zmarszczek.

— Ben Cunning, swalker! Pić, wielkie dziursko…? Hihihihi, gdzie ja widziałem tego faceta, który wydaje mi się taki znajomy?

— Gdzie mnie widziałeś? Tutaj! Rzecz jasna, tutaj. Wysil no trochę swój móżdżek!

— Tutaj? Hm! Nie mogę sobie tak zaraz przypomnieć. Tak często bywałem i to z tak różnymi ludźmi, że trudno mi wyłowić z tej wielkiej gromady tego właściwego. Jak brzmi twoje nazwisko, he?

— Do stu piorunów, siedział tu chłopaczyna u mister Winklaya przy moim boku i pił tak, że dwa dni nie mógł ruszyć palcem, a teraz mnie pyta, jak brzmi moje nazwisko! A do tego byłem z nim jeszcze w górach, gdzie u Deadly’ego…

— Stop, stary! Hihihihi, już wiem! — przerwał mu mały człowieczek. — Nazywasz się Peter Polter Folter, albo Molter, albo Wolter, albo…

— Polter, Peter Polter, sternik z klipera Stanów Zjednoczonych „Swallow”, gdybyś chciał zapamiętać! Potem zostałem na chwilę westmanem i jestem…

— Wiem, wiem! Byłeś przecież u nas i na koniec urżnąłeś mnie na umór. Hihihihi, masz gardło jakich mało i umiesz pić jak… jak… jak sama stara Missisipi. Gdzie potem byłeś i dokąd zamierzasz?

— Jeździłem trochę po świecie, a teraz znów chcę do was, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

— Do nas? Czemu?

— Ci gentlemeni mają z waszym kapitanem, albo z Colonelem do pogadania. Można go zastać w domu?

— Myślę, że tak. Kiedy chcecie stąd wyruszyć?

— Kiedy tylko się da. Jedziesz przecież z nami, he?

— Chciałbym, jeżeli nie będę musiał zbyt długo czekać!

— Im szybciej, tym dla nas lepiej. Jedz i pij, stary zabijako, potem ruszamy!

Droga, którą wybrali, była tą samą, którą jechał przed paroma dniami Dick Hammerdull ze swymi towarzyszami, ale ich śladów nie dało się już rozpoznać.

Peter Polter, sternik, też już jechał tą trasą, nie mógł jej sobie jednak dokładnie przypomnieć. Ben Cunning okazał się lepszym prze wodnikiem. Mały człowieczek, wyglądający na tak delikatnego i kruchego wykazał godną podziwu bystrość, orientację, wytrwałość i ruchliwość.

Spieszyli się na ile było to możliwe. Thieme i Treskow nie byli jednak zbyt dobrymi jeźdźcami, a sternikowi jego dakotański kłusak j sprawiał tyle kłopotów, że nie przestawał się złościć. Jazda trwała już kilka dni nim dotarli do linii torów, gdzie miał miejsce napad Ogellallajów. Był wczesny ranek, kiedy Ben Cunning nagle zatrzymał konia spoglądając uważnie w dal.

— Spójrzcie, panowie — zawołał wskazując przed siebie. — Spójrzcie tam wysoko w powietrze, a potem na ziemię! Tam w górze lecą sępy, grabarze, a w dole w pobliżu torów siedzą kojoty. Ktoś tam dostał śmiertelny cios albo ostatnią kulę. Miejmy nadzieję, że to nie biały lecz czerwony, hihihihi. Chodźmy, zobaczymy!

Czterech jeźdźców puściło się kłusem i wnet dotarło na miejsce walki. Zabici leżeli w takiej pozycji w jakiej stracili życie, a sępy oraz szakale pozbawiły zwłoki niektórych części ciała. Podróżni, z przejeżdżających pociągów nie zauważyli tego miejsca. Ben Cunning dokładnie zbadał każdy drobiazg.

— Lack day — stwierdził wreszcie. — Miała tu miejsce straszna walka. Widzicie te szyny? Naprawiono je. Czerwone dranie chciały napaść na pociąg, biali im jednak w tym przeszkodzili. To byli Ogellallajowie, widzę to po tatuażach. I te roztrzaskane czaszki; takimi ciosami zdzielą tylko Colonel, Deadly–gun. Byli też przy tym Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Stali jak zwykle plecy w plecy. Widzę to po śladach stóp głęboko wyżłobionych w ziemi. Tam paliły się ogniska. Tam, po drugiej stronie Indianie przywiązali swoje konie, widzicie te dziury w ziemi? Atu, stąd prowadzi dalej ślad białych. Chodźmy ich śladem!

Rzeczywiście, po dwóch godzinach, natrafili na legowisko białych, które Ben Cunning dokładnie sprawdził. Nagle zawołał:

— Spójrzcie, tu dwóch uciekło! Ścigano ich! — pociągnął za sobą konia, idąc śladami, które w czasie ucieczki Heinricha Mertensa i Wolfa, tak głęboko odbiły się w miękkiej ziemi, że jeszcze teraz można je było dostrzec. — Hallo, tu się skończyło. Tu szarpnęło ich końmi i egad, panowie, to było dwóch białych, ale nie ścigali ich czerwoni, ale trzech białych i jeden czerwony. Hihihihi, te ślady stóp wydają mi się znajome. Dam sobie pogryźć czaszkę pierwszemu lepszemu grizzly, jeśli to nie byli Colonel z Dickiem Hammerdullem i Pittem Holbersem i… i naprawdę, to nie kto inny, jak Winnetou!

Pozostałych dziwiła bystrość i pewność, z jaką ten mały wojownik wyciągał wnioski z mętnych i zatartych śladów.

— To byli dwaj biali, których ścigano? — spytał Treskow z zaciekawieniem.

— Dwaj biali, sir, to pewne. Ich ślady prowadzą tutaj, gdzie stali rozłączonymi palcami stóp, podczas gdy czerwoni chodzą palcami do wewnątrz. Obozowali tam z tyłu. Myślę, że tych dwóch, rankiem związano i wieziono na koniach, bo zwierzęta stąd szły parami. Zwycięzcy wzięli szkapy tych dwóch za cugle.

Chociaż ciche przypuszczenia Treskowa były bliskie prawdy, nikt nie mógł sobie wyjaśnić tego zajścia. Różne myśli im przychodziły do głowy, aż Ben Cunning położył kres tym dociekaniom.

— Wzięli kierunek na hide–spot, ale założę się, że Indianie się skrzyknęli i ich ścigają. Najlepiej będzie, jak się będziemy trzymaj tego śladu!

Cała trójka wyraziła zgodę i rześko pokłusowała za małym człowieczkiem.

— Behold, — zawołał, po upływie zaledwie pół godziny — czy nie miałem racji? Tu nadeszły z prawej i lewej strony dwie grupy ludzi z łukami. Objechali pole walki, aby znaleźć kierunek w jakim poszli biali i połączyli się tutaj, aby ruszyć za nimi. Piasek długo trzyma ślady, tak że przypuszczam, iż nasi wyprzedzają ich o kilka dni. Mamy dobre konie, oni zaś mają ze sobą rannych, którzy nie zniosą szybkiej jazdy. Dogonimy ich zapewne, zanim dojadą do obozu Deadly–guna.

Znów jechano przed siebie, nie godziny, ale dni całe i to ciągłe śladem, który to stawał się wyraźniejszy to znów zanikał na twardych kamieniach i miękkiej trawie. Ben Cunning stale go jednak odkrywał na nowo.

Tak dotarli w okolicę, gdzie Arkansas River zatacza daleki łuk w stronę Smoky Hills, a liczne strumyki wypływają z gór w jej kierunku. Otwarta preria porośnięta rozległymi zaroślami, przechodziła stopniowo w wysoką puszczę. Przewodnik tego małego towarzystwa stawał się z minuty na minuty coraz bardziej ostrożny, gdyż ślad, którym jechano, zdawał się być coraz świeższy, a za każdym drzewem można się było natknąć na wroga.

Nagle Ben Cunning zatrzymał się, poddając miękki, mszysty grunt szczegółowym badaniom.

— Rzeczywiście, tu z lasu prowadzą ślady białych. Spotkali Indian, ale nie stoczyli walki. Spójrzcie, w tym kole stali wodzowie obydwu stron i pertraktowali. Potem puszczono w ruch kalumet; fajkę pokoju. Widzicie to tu, po resztkach punku, leżącego na ziemi. Była to, bądź co bądź, gromada bushhawkersów, którzy się pogodzili z czerwonymi, aby odnaleźć nasz obóz, napaść na niego i podzielić się łupem.

— Mille tonner, do miliona kop bakburtowych piorunów! — zerwał się Peter Polter. — Wpadnę tam z moimi pięściami, tak że biali ze strachu poczerwienieją, a czerwoni zbledną! Jeżeli mnie węch nie myli, to nie zostało nam już wiele do żeglowania, aby zakotwiczyć w obozie. A my co? Co tu robimy, z naszymi czworonożnymi pojazdami? Mam już swojego powyżej uszu! Potrząsa mną i kołysze to w tę, to w tę stronę, że mózg staje, a moje dwieście trzydzieści osiem kości, każda z osobna, ślizga mi się w buty!

Cunning zaśmiał się z tego uskarżającego się lamentu dzielnego marynarza i odparł:

— Wierzę ci, mister. Siedzisz na tym koniu jak naleśnik! Koni nie możemy jednak zabrać dalej. Są dla nas przeszkodą. Ale znam miejsce, gdzie je możemy ukryć tak, że żaden Indianin ich nie znajdzie. Chodźmy!

Skierował się w stronę lasu. Po dużych trudach, jakie im sprawiało przedarcie się przez gęste zarośla, dotarli na małą, ukrytą w głębi polanę, na której przywiązali konie. Potem wrócili na miejsce, gdzie opuścili ślad.

Ruszyli nim dalej, zachowując daleko posuniętą ostrożność i czujność z odbezpieczoną strzelbą i gotowym do użycia nożem. Nagle Cunning przystanął i zaczął nasłuchiwać.

— Posłuchajcie, ludzie! Czy to nie odgłos parskającego konia? Pozostali również przystanęli wsłuchując się w głęboką ciszę puszczy. Z boku rozległo się ciche rżenie.

— Albo tam rozbili obóz, albo zostawili konie, aby szybciej iść naprzód. To cholerne bydlę nas wyczuje i zdradzi. Musimy się dostosować do kierunku wiatru!

Cunning położył się na ziemi i zaczął się czołgać dużym łukiem. Pozostali poszli za jego przykładem. Po jakimś czasie dał im znak, aby unikali jakiegokolwiek szmeru i wskazał na wolny plac, roztaczający się przed nimi między krzewami. Pasło się tam około trzydziestu koni pilnowanych przez dwóch Indian.

— Widzicie tych czerwonych łotrów, panowie. Miałbym dużą ochotę dać im poczuć mój nóż i przegonić konie na cztery wiatry, hihihi. Ale nie da się. Nie możemy się zdradzić. Naprzód! Musimy ich jak najszybciej podejść, ale nie tym śladem, lecz z boku.

Mały człowieczek poruszał się przez gąszcz ze zwinnością węża, nie czyniąc najmniejszego szmeru. Droga była niesamowicie ciężka. Mijały godziny. Pod sklepieniem korony drzew zmierzchało wcześniej niż na otwartej prerii i coraz trudniej było utrzymać obrany kierunek. Wtem Cunning uniósł głowę, wsysając szeroko rozwartymi nozdrzami powietrze.

— Czuć ogień i dym. Rozbili obóz. Naprzód! Ale cicho, bo jesteśmy bardzo blisko nich!

Zarośla się skończyły, a gigantyczne pnie unosiły się w górę gęstej korony niczym kolumny potężnej katedry pokrytej zielonym mchem. Czterej mężczyźni, czołgając się na brzuchu od drzewa do drzewa, szukali ukrycia za grubymi pniami, tak długo aż byli pewni, że ich nie widać, a ich najbliższe otoczenie jest wolne od niebezpieczeństwa. W ten sposób dotarli na skraj guttera, jak ktoś żyjący z dala od cywilizacji zwykł nazywać, wiechowate zagłębienia, które często można spotkać w puszczy w postaci długich, wąskich i głębokich wycięć. Cunning ostrożnie odsunął głowę spoglądając w dół. Pod nimi, na głębokości około piętnastu metrów palił się ogień, wokół którego siedziało z trzydziestu czerwonych i białych, podczas gdy na skraju, strzeżeni groźnymi spojrzeniami, leżało trzech osobników. Mieli związane ręce i nogi.

— At length, no to ich mamy! — stwierdził mały traper. — Nie mają pojęcia, że z góry świetnie ich widać, hihihihi! Ale, kim są ci trzej? Posuńcie się trochę do przodu, panowie, aż do tych krzewów] paproci. Stamtąd będziemy mogli zobaczyć ich twarze!

Gęsty krzew paproci odchylił się aż na sam skraj guttera, tak że pozwolił im się całkowicie ukryć.

— Zounds, — szepnął Cunning patrząc w dół — to Colonel z Pittem Holbersem i Dick Hammerdull. Napadli na nich i ich ujęli!

— Colonel? — zapytał sternik, przeciskając głowę przez szerokie liście. — Heavens, vraiment, prawda! Mam zeskoczyć i używając pięści wyzwolić go z tej pułapki, Ben?

— Poczekaj jeszcze trochę, stary. Zobaczymy, co się tam święci! Nie widzisz, że te łajdaki tak się stłoczyły, aby radzić nad losem jeńców. Ten czarnobrody wojownik dowodzi. Ogellallajowie to akceptują, więc ich wódz zapewne tam przy torach zginął. Spójrzcie, skończyli, a wódz wstaje!

Stało się to, co powiedział. Jeden z białych wojowników, który według wszelkiego prawdopodobieństwa był wodzem, wstał i podszedł do ujętych. Rozluźnił więzy, które unieruchomiały im nogi i dał im znak, aby wstali. Potem poinformował jeńców stanowczym tonem:

— Wstańcie i posłuchajcie, co postanowiono!

Trzej mężczyźni wykonali polecenie.

— To pan jesteś Deadly–gun, wódz traperów, którzy tu w lesie mają ukryty swój obóz?

Deadly–gun skinął twierdząco głową.

— To pan zabiłeś Motto–sih, wodza tych dzielnych Indian? Identyczne skinienie stanowiło odpowiedź.

— Mówi się, że zwieźliście z gór dużo złota do waszej kryjówki. Czy to prawda?

— Bardzo dużo!

— I że macie kilka tysięcy skór bobrowych w waszym caches?

— Well, jesteś pan dobrze poinformowany.

— No to niech pan posłucha, co panu mam do powiedzenia. Ci czerwoni żądają pańskiej głowy. Obiecałem im to co prawda, ale nie rozumieją dobrze angielskiego, aby śledzić moje słowa. Chcę panu coś zaproponować.

— Mów pan!

— Zaprowadzi nas pan do swojego hide–spotu, da nam złoto, skóry i będzie pan wolny!

— Czy to wszystko, czego pan chce ode mnie?

— Wszystko. Decyduj się pan szybko!

— Wydaje mi się, że cholernie mało pan słyszał o Deadly–gunie, mister, skoro robi mi pan tak głupią propozycję. Związał się pan z tymi czerwonymi łajdakami, przewyższając ich w dodatku szubrawstwem i tylko z powodu mojego złota, biały z czerwonymi przeciwko białym, niech dusza pańska będzie przeklęta za tę podłość na wieki! A może masz mnie pan rzeczywiście za takiego głupca, który uwierzy, że nas pan puści, jeśli będzie miał to, czego pan chce?

— Dotrzymuję słowa i wypraszam sobie wszelkie obelgi!

— Możesz pan to mówić greenhornowi, ale nie mnie! Dobrze pan wie, że moją wolność wykorzystałbym tylko po to, aby pana dostać na celownik i odebrać to, co zrabowaliście. Zastrzel nas pan, skoro serce tak panu dyktuje!

Być może Deadly–gun wiedział, dlaczego może mówić tak zuchwale. Mówiąc skierował wzrok na skraj wąwozu. Zlustrował go błyskawicznie i równie szybko spuścił oczy. Na jego wargach pojawił się ledwo dostrzegamy uśmieszek.

To spojrzenie nie umknęło uważnemu policjantowi Treskowi. Spojrzał w stronę miejsca, gdzie był skierowany wzrok Colonela i mimowolnie się wzdrygnął.

— Spójrz pan tam, — szepnął Benowi Cunningowi, leżącemu obok niego — widzę głowę jakiegoś dzikusa!

Cunning spojrzał w tamtą stronę i szepnął:

— Good lack, na Boga, to Winnetou! Tak też sądziłem, że był z Colonelem! Nie złapano go, więc pojechał za nimi, aby ich uwolnić. Muszę mu dać znak!

Przyłożył do warg listek i dał o sobie znać świergotem amerykańskiego świerszcza. Niemożliwe, aby ten dźwięk wzbudził uwagę wrogów, gdyż tego rodzaju świerkanie często można słyszeć. Winnetou jednak rzucił zdumione spojrzenie i zniknął. Trójka wojowników nasłuchiwała, nie zdradzając się najmniejszym ruchem.

— Co pan sobie wyobraża! — kontynuował brodaty, — Przekaże się pana Indianom, a ci już przywiążą pana do pala tortur. Pańskie złoto oraz skóry i tak dostaniemy. Diabeł musiałby w tym maczać palce, gdybyśmy nie odkryli drogi do pańskich ludzi. Niech pan pójdzie po rozum do głowy, mister i powie tak!

— Ani mi się śni! Nie chcę niczego w prezencie, nawet życia, od kogoś takiego, kto napada na braci od tyłu, sprzedając ich wrogom, od kogoś, kto się podaje za mojego bratanka, a potem na nas napada. Jesteś pan draniem, zapamiętaj to sobie!

— Trzymaj pan język za zębami, bo go obetnę mym nożem jeszcze zanim pana oddam tym czerwonym!

— Udowodnij pan, że jesteś lepszy niż myślę! Oddaj nam pan broń i pozwól nam walczyć, trzech na trzydziestu. Miej pan odwagę!

— To nie jest konieczne, mister, wydostaniemy pana duszę z ciała i bez walki. A co się tyczy „drania”, to nie spierajmy się! Więc krótko i węzłowato: przyjmuje pan moją propozycję czy nie?

— Nie!

— A wy dwaj?

— Hm, — odparł Dick Hammerdull z lekceważącym błyskiem swych małych oczek — czyją przyjmiemy, czy nie, to wszystko jedno, dla pana nie wyjdzie z tego nic dobrego, możesz mi pan wierzyć. Gdybym tylko miał wolne ręce i strzelbę w łapie, to niech cię diabli! Co o tym myślisz, Pittcie Holbers, stary coonie?

— Skoro tak myślisz, Dick, że go diabli mają porwać, — odpowiedział długi — to nie mam zupełnie nic przeciwko temu!

— Well, — odparł wojownik z groźnym błyskiem w oku, — no to niech was czerwoni nadzieją na rożen i usmażą, jak chcecie!

Usiadł wśród Indian, aby ich poinformować o wyniku rozmowy. Tymczasem w krzewach paproci odbyła się cicha, choć niezwykle ożywiona rozmowa.

— Więc, ten co teraz mówi, to wasz Colonel! — zwrócił się Thieme do Bena Cunninga.

— Tak, sir, pana wujek, jeśli to prawda, co mi pan opowiadał.

— To on, może mi pan wierzyć. Jest tak podobny do ojca, że nie ma żadnej wątpliwości. A kiedy go wreszcie spotykam… czy jest zgubiony? Czy nie ma ratunku, Ben?

— Posłuchaj, sir, jeśli pan myśli, że tak zostawię mojego Colonela, to się pan przeliczył. Mogę na was liczyć, panowie?

Skinęli tylko głowami. Peter Polter jednak powiedział.

— Zostanę tu i zagłodzę się, jak stary wrak, jeśli tego faceta, który tam na dole rozmawia z Colonelem nie dostanę między moje dziesięć palców, by go wycisnąć na kaszę owsianą! Wyciągnij pan ze swojego worka fotografię, mister, detektywie! Ogień jest na tyle jasny, że można na nią rzucić wzrokiem. Dam się tu, niczym majtek przeciągnąć pod okrętem, jeśli nie robi takiej miny, jak na tym zdjęciu!

— Nie potrzebuję fotografii, Peter. To on, zaraz go poznałem — odparł Treskow.

— Niech pan się przyjrzy tym facetom, panie Thieme, czy to nie Mertens i Letrier?

— To oni! Niewątpliwie! Mamy ich w zasięgu ręki, a jednak nam umkną!

— Poczekaj pan, sir! — odparł Cunning. — Colonel, słyszał mój znak i wie, że w pobliżu jest pomoc. Niech no tylko będzie miał wolne ręce, to zobaczycie, co się dostanie draniom!

Coś cicho za nimi zaszeleściło. Zwinna postać Apacza wcisnęła się między nich.

— Winnetou słyszał świerszcza i poznał twarz Bena, swego białego brata. Podczołga się do guttera i uwolni swych przyjaciół z pętli. Potem niech moi przyjaciele tu zeskoczą i niech się rzucą na wojowników Ogellallajów, a następnie niech jadą za Deadly–gunem do jego wigwamu.

Tak szybko jak przyszedł tak szybko zniknął. Mężczyźni obserwowali dokładnie nieprzyjacielski obóz, szykując się do ataku.

Teraz Mertens znów wstał, a wraz z nim wszyscy biali i czerwoni. Nie wypowiedział jeszcze słowa, gdy jakaś ciemna postać przemknęła w kierunku ujętych, przez wybujałe wokół zarośla i krzaki. Był to Winnetou.

Trzy cięcia i już ich ręce były uwolnione z pętli. Z góry huknęły cztery strzały i jeszcze cztery. Deadly–gun nie miał czasu śledzić dalszych wydarzeń. Wyrwał, stojącemu najbliżej Indianinowi, tomahawk i rzucił się na gromadę śmiertelnie przerażonych wrogów.

— Come on, drauf! Drauf! — grzmiał, podczas gdy Winnetou przy Jego boku kosił Ogellallajów.

— Pitt Holbers, stary coonie, widzisz tam tego, który ma moją strzelbę? — zawołał Dick Hammerdull triumfująco. — Chodź, muszę ją mieć!

Nierozłączna dwójka rzuciła się do przodu, by grubas mógł odzyskać swą ulubioną strzelbę. Peter Polter, sternik, sunął jak lawina w sam środek wystraszonych przeciwników. Chciał dotrzymać słowa. Swymi niedźwiedzimi łapami złapał ich wodza za kark i uda, podniósł go w górę i trzasnął z hukiem o ziemię.

— Bounce, zrobione! Dalej, ludzie, bijcie, tłuczcie, dźgajcie, strzelajcie, młóćcie, wyrzućcie ich za burtę niech utoną, zmiażdżcie ich na śmierć, hurra… hurra!

Wrogowie mieli prawie trzykrotną przewagę, ale zaskoczeni znienacka, ponieśli straty. Zanim przypomnieli sobie o obronie, połowa z nich już leżała na ziemi. Tak, jak w noc napadu przy kolei, tomahawk Deadly–guna szalał wśród przeciwników. Winnetou miał na swoim kącie nie mniej ofiar, zaś w najgęstszym tumulcie stały „odwrócone tosty”, Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Sternik rzucał się w wąwozie jak rozjuszona furia, malutki Ben Cunning schował się w krzakach przy samym wejściu, skąd udaremniał strzałami każdą ucieczkę.

Treskow i Thieme, zaraz na początku walki skupili swą uwagę na Mertensie i Wolfie. Treskow odpiął z bioder zapasowy rzemień i związał go w pętlę.

— Zrób pan to samo! Zaskoczymy ich. Ja wezmę hrabiego, a pan służącego. Zanim pomyślą o obronie, będą mieli pętle u szyi i legną nieprzytomnie na ziemi!

Wskazówka policjanta sprawdziła się. Po kilku minutach walki atakujący zostali zwycięzcami. Mertens rzucony na ziemię przez sterta, został spętany. To samo stało się z Wolfem. Prawie wszyscy przeciwnicy leżeli martwi na ziemi i tylko jednemu białemu i kilku Indianom udało się zbiec.

Deadly–gun nie należał do mężczyzn, stawiających długie pytania, odnośnie cudownego uratowania. Należało teraz wykorzystać zwycięstwo.

— Naprzód, ludzie, do koni, — zawołał — aby nam nie zniknęły! Indianie mają wartowników przy koniach. Musimy ich zaskoczyć. Nie wszyscy jednak są potrzebni. Kilku z was może tu zostać.

Ruszył z tymi, którzy się przyłączyli do niego. Treskow, Thieme i sternik zostali przy jeńcach. Usiedli. Ich położenie nie było zbyt bezpieczne, gdyż czerwoni, którzy uciekli, mogli wrócić, mszcząc się strzałami z niewielkiej odległości. Nic się jednak nie wydarzyło. W napięciu nasłuchiwali nocy. Pierwszy szmer zakłócający ciszę, panującą po walce, był przyjazny. Zaszeleściły krzaki i trzasnęły gałęzie. To towarzysze wracali ze swymi i zdobytymi końmi, zabiwszy j uprzednio wartowników. Ben Cunning nie zapomniał o koniu swoim i o koniach kamratów.

— Pitt Holbers, stary coonie, czy widzisz, że znów mam moją i starą klacz? — spytał uszczęśliwiony Hammerdull.

— Hm, skoro myślisz, że ja widzę, to nie mam nic przeciwko temu, ale niewiele brakowało, a byłoby po niej i po tobie!

— Było nie było, wszystko jedno, chciałbym jednak wiedzieć kim są ci ludzie, którzy nam z malutkim Cunningiem pomogli, czy to nie j ten piekielny sternik z Niemiec, który ma te duże pięści i umie pić jak smok?

— Oczywiście, że to ja, ty stara tono sadła! Czyli jeszcze mnie; pamiętasz, he? Przyjechałem, teraz z mister Treskow i mister Thieme, gdyż…

— Mister Thieme? — spytał szybko Deadly–gun. — Ach, Peter Polter! To naprawdę znowu ty! Czego znów chcesz na prerii i co z tym mister Thieme?

— To ten człowiek, Colonel, który przybył z panem Treskow, aby odszukać wuja!

— Ten…?

Zrobił krok do tyłu, rzucił długie, badawcze spojrzenie na swego bratanka, wyciągnął w jego stronę ramiona i zawołał:

— Ten nie jest fałszywy, znam te rysy, Heinrich, mój bratanku, witam, serdecznie witam!

Obaj długo trzymali się w objęciach, a pozostali milcząc stali w pobliżu, aż nie bojącemu się niczego Colonelowi, zwrócono uwagę na ciągle jeszcze grożące niebezpieczeństwo. Puścił go i powiedział:

— Tu nie jest miejsce na pytania i wyjaśnienia. Ruszajmy do niebyt odległego hide–spotu! Tam możemy świętować nasze spotkanie i oswobodzenie oraz opatrzyć rany, których się nabawiliśmy.

Wzięli konie za cugle, każdy tyle, by zabrać wszystkie. W ciemności jechali najpierw między szeroko rozstawionymi gigantycznymi pniami, a gęstym dachem wierzchołków drzew. Potem między pozakręcanymi załomami skalnymi, tworzącymi labirynt, w którym nawet w dzień orientował się tylko ten, kto go dokładnie znał. W końcu, wzdłuż małego górskiego strumyka, aż dotarli do okrągłego kotła skalnego, tworzącego ukryty obóz towarzystwa traperów i poszukiwaczy złota Colonela. Paliło się tam kilka ognisk, wokół których siedziała spora grupa westmenów należących do towarzystwa Deadly–guna.



Spisek


Jest taka gorączka, która nie wybucha na wskutek zarazków, ujętych w spisach medycznych, a jednak jest tak dokuczliwa i zaraźliwa jak choroba, jak epidemia rozprzestrzeniająca się z człowieka na człowieka i będąca w stanie zdziesiątkować całe miasta i narody. Gorączka ta, ma swe źródło w stosunkach politycznych, religijnych i innych. Zawładnąwszy fantazją narodów, zamienia najspokojniejszy nastrój w płonącą namiętność, tworząc wokół siebie stan szaleństwa, ustępując stopniowo uporządkowanemu i uregulowanemu porządkowi.

Tego rodzaju gorączka znana jest we wszystkich okresach i regionach. Prawie zawsze łączy się z chęcią zysku, przenosząc jednostkę i całe społeczności w stan podniecenia, nadając brutalności i wysiłkowi szczególnej wartości. Weźmy Kalifornię! Liczba imigrantów była znikoma. Wtem jakiś szczęściarz odkrył, iż wąwozy i doliny kryją niezliczone bogactwo złota. Ta wiadomość, lotem błyskawicy, okrążyła kulę ziemską i już w krótkim czasie okolica zaroiła się, żądnymi przygód przedstawicielami wszelkiej nacji. Napływali tu, by otworzyć sezam, w którym od milionów lat, spoczywają błyszczące skarby. Rychło zaczęły powstawać obozy złożone z namiotów i baraków. Jak grzyby po deszczu wyrastały osady, zaś te, których położenie okazało się korzystne, przekształciły się błyskawicznie w miasta o liczbie mieszkańców sięgającej milionów.

Jednym z takich miast jest San Francisco, królestwo krainy złota i Spokojnego Oceanu.

Zarówno ten, kto dziś staje na portowym bulwarze tego miasta, by obserwować przewalający się tu bezustannie tłum jak i ten, który się przygląda szerokim i długim arteriom, obszernym placom, okazałym pałacom i gmachom, za szybami, których piętrzy się wszystko co ma jakikolwiek związek ze złotem, rzadko myślą o mizernych i biednych początkach, w jakich powstawało to światowe miasto błyszczącego metalu.

Tak jak fale oceanu, unoszące się i opadające w porcie, tak i ludzie rozrzuceni niczym kolorowa kostka, pchając się i tłocząc na ulicach, cisnąc się i popychając na placach i w publicznych miejscach, tak też wznosi się i opada zmienne szczęście. Niewdzięczny los wyrzuca piłkę, zwaną człowiekiem, która leci raz w górę raz w dół, by się nagle zatrzymać w miejscu, które aż roi się od „społecznego robactwa”. Człowiek, którego jeszcze wczoraj uwielbiano, zazdroszcząc mu milionów, być może już dziś wyrusza z łopatą, kilofem i strzelbą do kopaczy, by odzyskać utracony majątek. Ludzie ci, zwykle bywają niewiadomego pochodzenia, a niejedno zjawisko społeczne, okazuje się, kiedy gra już skończona, pełną przygód egzystencją, uzależnioną od rzutu kostki.


* * *


Na kursie z Acapulco do San Francisco żeglował okręt. Był to solidnie zbudowany szybki trójmasztowiec, mający pod rozprzą oraz z tyłu przy rufie, wyryty złotymi literami napis „l’Horrible”. Strój załogi świadczył o tym, że okręt należał do floty wojennej Stanów Zjednoczonych, chociaż z niektórych szczegółów w budowie i olinowaniu wynikało, że nie był zbudowany w tym celu.

Dowódca, stojąc na tylnym pokładzie, spoglądał teraz w górę na wanty. Zawisł tam jeden z mężczyzn, trzymając przy oczach lornetkę.

— No, James, masz go? — zapytał dowódca.

— Ay, ay, kapitanie, żegluje przed samą lornetą! — odrzekł pytany, wskazując ręką z kierunkiem wiatru.

Nazwał dowódcę kapitanem, chociaż ten miał odznaki porucznika marynarki. Wyższy stopień nie zaszkodzi, zwłaszcza jeśli osobnik j zasługuje na lepszą rangę.

— Jaki trzyma kurs?

— Szuka naszych śladów, mister. Myślę, że płynie z Guayaquil albo z Limy, może nawet z Valparaiso, bo steruje bardziej z zachodu niż my.

— Jaki to okręt. James?

— Nie mogę jeszcze powiedzieć, sir. Niech podpłynie trochę bliżej!

— Zrobi to?

— Pewnie, kapitanie!

— Nie do wiary! — zabrzmiała odpowiedź. — Chętnie bym obejrzał okręt, który prześciga „l’Horrible”!

— Hm — chrząknął mężczyzna, schodząc z want i przekazując lornetkę oficerowi — znam jeden taki, któremu się to powinno udać.

— Jaki?

— Swallow”, sir.

— Tak, ale żaden inny! Ale jak „Swallow” znalazłby się na tych wodach?

— Nie wiem, ale ten okręt z tyłu, to nie jakaś tam bostońska beczka na śledzie, ale mały, szybki kliper. Gdyby był większy, można by go było dokładniej zobaczyć z tej odległości. A „Swallow” też jest kliperem.

— Well, zobaczymy! — zdecydował porucznik i udał się z lornetką w kierunku steru.

— Żagiel na widoku? — zapytał sternik.

— Tak. Za nami.

— Nie chce pan zatem refować żagli?

— Niepotrzebne — odparł dowódca, spoglądając przez lornetkę. — To wyśmienity żaglowiec. I bez refowania nas dogoni.

— Pah, sir, chętnie bym to zobaczył!

— Tak jest! — zabrzmiało, z lekką domieszką zranionej marynarskiej dumy. — Szybko płynie. Spójrz macie, przed trzema minutami był widoczny tylko z marsa, a teraz stoję na pokładzie i go widzę.

— Mam dodać trochę wiatru w żagle?

— Nie. Chcę zobaczyć, ile czasu będzie potrzebował, aby żeglować z nami, bok w bok. Jeżeli to Amerykanin, to powinno mnie to cieszyć, jeśli to jednak ktoś inny, to życzyłbym mu raczej diabła, niż takiego okrętu.

Nie trwało długo, a już gołym okiem, było widać wierzchołki masztów, a potem wysmukły kadłub obcego statku.

— To kliper z olinowaniem szkunera — stwierdził mat, — trójmasztowy szkuner, tak jak nasz „l’Horrible”.

— Yes. Do wszystkich diabłów! Okazały statek! Popatrz pan, jak płynie na ukos wiatru na pełnych żaglach. Człowiek, który nim dowodzi, sprawia wrażenie, jakby się nie bał największego wiatru. Teraz nawet przygotowuje bramżagiel, tak, że aż unosi ster i prawie tańczy na dziobie!

— Odważniak, sir. Ale wystarczy przeciwny podmuch wiatru, a kliper położy się na wodzie, jak jestem mat i nazywam się Perkins! Facet żegluje jednak zbyt zuchwale.

— Nie, nie widzisz, że liny refowe nie są przycumowane tylko przytrzymywane? Przy porywistym wietrze lepiej aby powiewały, pah!

— Teraz zaciąga flagę. Prawdopodobnie Amerykanin! Widzi pan te gwiazdy i pasy? Wprost pożera wodę i za pięć minut będzie przy nas

— Pożera wodę! Tak, to właściwe określenie na taki kurs. By god, facet ma chyba z sześć luk armatnich po każdej stronie, obrotowe działo na przednim pokładzie i zapewne coś w tym rodzaju, tuż przed sterem. Możesz go już rozpoznać, macie?

— Jeszcze nie, ale jeżeli się nie mylę, to jest to „Swallow”. W Hoboken wsiadłem kiedyś na niego i obejrzałem sobie dokładnie każdą talię i każdy szot, każdy kawałek liny i olinowanie.

— Kto wtedy nim dowodził?

— Zapomniałem nazwiska, sir. To był jakiś półwrak, foka o brązowo–czerwonym nosie, świadczącym o dżinie i brandy. Ale znałem dobrze. Nazywał się Peter Polter, pochodził z Niemiec i był obeznany z marynarką. Można było na nim polegać.

— Ma go pan teraz wystarczająco blisko?

— Tak. To „Swallow”. Trzyma kurs na jedną lub dwie kreski w stronę nawietrznej. Możliwe, że chcą z nami mówić!

Wrócił na tylny pokład i zawołał:

— Halo, chłopcy, za brasy!

Marynarze skoczyli do lin.

— Chłopcze przy drążku, zaciągnij flagę!

Flaga w pasy i gwiazdy Stanów pofrunęła w górę.

— Zwrócić dziób pod wiatr!

Rozkazy wykonano z dużą dokładnością.

— Ogniomistrz!

Wołany podszedł do swojego działa.

— Odpalić! Ognia!

Żagle opadły i w tym samym czasie na oceanie huknął strzał.

— Uwaga, macie, ułóż się z wiatrem!

Sternik natychmiast posłuchał rozkazu i „l’Horrible” ułożył z paroma żaglami w rejach, aby poczekać na „Swallow”.

Z ich pokładu też huknął strzał, po czym okręt podpłynął z właściwą szybkością. Wybita w drewnie, pod rozprzą, błękitna jaskółka rozpościerała swe pozłacane, spiczaste skrzydła. Epigrafu na gwieździe nie było jeszcze widać. Lekka bryza czepiała się ciężkiego ożaglowania. Pochylony w bok, tak, że końce noków prawie dotykały wody, dopłynął zdecydowanie i dostojnie, nadając jego nazwie należytej chluby. Jego kliwry były teraz prawie na tej samej szerokości co gwiaździsta flaga „l’Horrible”, kiedy nagle rozległ się głos dowódcy stojącego na przedzie pokładu:

— Halo, refować!

Żagle opadły w okamgnieniu, okręt uniósł się z przodu, powstał z pochyłu, na krótko jeszcze raz się przechylił i ustawił dostojnie na okiełznanych falach.

— Ahoi, jaki okręt? — spytał, trzymając tubę przy ustach, dowódca „l’Horrible”.

Wiedział co prawda, jaki okręt ma przed sobą, musiał jednak użyć wymaganej formuły.

— Swallow”, porucznik Walpole, z Nowego Jorku, przez Nowy Orlean wokół przylądka Horn. A pan?

— L’Horrible”, porucznik Jenner z Bostonu, krążenie po tych wodach, sir!

— Miło mi, sir! Mam panu coś przekazać. Czy mam popłynąć szalupą, czy też podać z poręczy na poręcz?

— Niech pan spróbuje, o ile to możliwe, poruczniku!

— Pah, „Swallowr” radzi sobie z trudniejszymi zadaniami!

Odsunąwszy się dał znak swoim ludziom. „Swallow” lekko zafalował, uczynił nieznaczny łuk, układając się tak blisko drugiego okrętu, iż załoga mogła sięgnąć jego want, manewr, na który przy takim wietrze mógł sobie pozwolić tylko ktoś odważny i dzielny.

Podczas gdy oba okręty kołysały się na lalach, Max Walpole, uczyniwszy sprawny skok, stanął obok porucznika Jennera.

— Mam polecenie, sir, doręczyć panu tę zalakowaną depeszę! — rzekł w chwili, gdy przyjaźnie uścisnęli sobie ręce.

— Ach! Czy zechce pan zejść do kabiny? Musi się pan napić na pokładzie „l’Horrible”!

— Nie mam zbyt wiele czasu. Każ pan przynieść kropelkę na górę! Jenner wydał stosowne polecenie i otworzył kopertę.

— Wie pan, co zawiera depesza? — zapytał.

— Nie. Mogę jednak przypuszczać.

— Muszę natychmiast popłynąć do San Francisco, dokąd zresztą już skierowałem kurs. Mam to panu zakomunikować.

— Well, tak więc mam w pana imieniu doręczyć depesze, stacjonującym tam kapitanom Stanów. Wie pan zapewne, że Południe przegrało?

— Słyszałem, chociaż poruszam się na tej szerokości od niedawna. Będzie jednak jeszcze dużo roboty, nieprawdaż?

— Też tak sądzę. Południe ciągle jest jednak silne i posiada stałe porty i duże siły pomocnicze. Dojdzie do walki, ciężkiej, ostrej walki. Będzie to wymagało dużego wysiłku, aby ją wygrać. Życzyłbym sobie, abyśmy się spotkali, sir, ramię w ramię przeciwko wrogom!

— Cieszyłbym się, mister, serdecznie bym się cieszył, móc zaatakować przeciwnika takim okrętem jak pański „Swallow”! Dokąd teraz?

— Też do San Francisco, gdzie przyjmę nowe rozkazy. Przedtem jednak muszę pokrążyć na trasie japońskiej. Farewell, „l’Horrible”!

— Farewell, „Swallow”!

Obaj mężczyźni opróżnili szklanki, po czym Walpole wskoczył na pokład swojego okrętu. „Swallow” odbił od „l’Horrible, zarzucił żagle na reje, nabrał wiatru i odpłynął przy głośnym, pożegnalnym „hallo” obydwu załóg. Tak szybko, jak się pojawił na południowozachodnim widnokręgu, tak szybko znów zniknął, na skąpanym w ogniu zachodnim horyzoncie.

Wyglądało to tak, jakby z fal wyłoniła się powabna wróżka, powitać samotnego marynarza i zaraz znów powrócić do swego mokrego, tajemniczego królestwa.

Także „l’Horrible” podniósł znów wszystkie żagle, aby podjąć przerwany kurs ze zdwojoną prędkością. Kurs trwał jeszcze kilka dni. Spotykano po drodze coraz więcej okrętów płynących w tym samy celu. Wreszcie „l’Horrible” zarzucił kotwice na redzie.

Tu, Jenner przekazał swoje obowiązki sternikowi, udając się natychmiast na pokład stojącego obok pancernika. Jedna z przesłanych mu depesz była skierowana do jego kapitana. Pozostałe z znaczonych okrętów należało dopiero odszukać, inne zaś były na krótkiej przejażdżce po morzu.

Kapitan przyjął depeszę i zaprowadził porucznika do kajuty, gdzie nawiązała się przyjacielska rozmowa.

— Będzie pan musiał jakiś czas tu zostać — stwierdził na zakończenie komendant pancernego potwora. — Ma pan znajomych w tym mieście?

— Niestety, nie. Towarzysko będę skazany jedynie na lokale albo gospody.

— Pozwoli pan więc, że zaproponuję panu moje kontakty.

— Dziękuję. Przyjmę je z przyjemnością.

— Znam na przykład pewną wytworną damę, która wynajęła całe piętro jednego z najlepszych domów. Jest wdową po plantatorze z Martyniki, nazywa się de Voulettre i należy do tych kobiet, które pozostają wiecznie młode, a których wieku nie da się określić, jako że wykształcenie, duch i uprzejmość, hamują upływ czasu. Prowadzi duży dom, wydaje się być niesamowicie bogata, przyjmuje u siebie tylko arystokrację ducha, pieniędzy i politycznej władzy. Dla mnie jest szczególnie pociągająca, bo odbyła długie, morskie podróże, przyswajając sobie arkana naszego zawodu, których mógłby jej pozazdrościć niejeden wytrawny wilk morski.

— To rzeczywiście chętnie ją poznam.

— Będzie pan już dziś miał kutemu okazję. Jestem zaproszony do niej na dzisiejszy wieczór. Pójdzie pan ze mną?

— Z ochotą, kapitanie.

— Dobrze. Przedstawię pana, a potem będzie się pan mógł poruszać tak swobodnie, jakby się pan znajdował na pokładzie swojego „1’Horrible”. To okazały okręt, poruczniku, i mogę panu tylko życzyć szczęścia z okazji tego dowództwa. To naprawdę wyglądało uroczo, tak czysto, tak sprawnie jak pan tu podpłynął i raz, dwa, a już opadły żagle i zarzucono kotwice. Czy nie dostał się on w posiadanie floty Stanów Zjednoczonych od Anglików?

— Tak. Przedtem był to najbardziej przerażający okręt od Grenlandii po obydwa południowe przylądki. Nie słyszał pan nic o kapitanie Kajmanie?

— Jakże by nie? Może jeszcze więcej niż pan. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć, skąd znam tę nazwę „l’Horrible”, ale teraz już sobie przypominam. Na okręt trafiono w czasie hebanowego kursu i zabrano go stamtąd. Załogę powieszono na rei, a kapitana Kajmana… ach, jak to było z nim?

— Nie było go na pokładzie, tak przynajmniej twierdzono. Od tego czasu już nigdy o tym piracie nie słyszano. Albo nauczka zaowocowała, albo też był na pokładzie i został zabity w walce lub powieszony jako zwyczajny marynarz.

— Sprawiedliwości stało się zadość! A więc dziś wieczorem u pani de Voulettre! Przyjdę po pana, poruczniku, dobrze?

— Byłby to zaszczyt…

— Pshaw, proszę tylko, abym sobie mógł obejrzeć ten znakomity okręt, zanim powiosłujemy na ląd.

Podczas tej rozmowy, jakiś mężczyzna przywlókł się wolno na nabrzeże. Miał postawę człowieka, będącego panem siebie i swojego czasu. Był średniej budowy, szczupłej sylwetki i nosił strój poszukiwacza wracającego z kopalni, aby wypocząć po wytężonej pracy i rozejrzeć się po mieście. Na twarz opadał kapelusz z szerokim wymiętym rondem. Rondo nie zakrywało jednak obrzydliwego czerwonego znamienia, ciągnącego się od ucha przez cały policzek i nos.

Ten, kto na niego spojrzał, odwracał się z odrazą od odpychającego oblicza. Mężczyzna zauważał to, jednak nie wydawał się być tym zmartwiony i nawet sporadyczne, głośne uwagi nie zakłócały jego uderzającego spokoju.

Zatrzymał się, powiódłszy wzrokiem po redzie.

— Znów jeden pod kotwicą — zamruczał — Żaglowiec i jak się wydaje, nieźle zbudowany. Gdyby tylko… — przestał nagle mówić sam do siebie, zasłaniając ręką oczy przed słońcem, aby lepiej widzieć. — Sacre mon du dieu, to… tak, to on, to przecież „l’Horrible”. Nareszcie, nareszcie go znów widzę, i… jest za daleko od lądu i mogę się mylić. Przekonam się!

Zszedł po stopniach, pod którymi stało kilka łodzi i wskoczył do jednej z nich.

— Dokąd? — spytał właściciel, opalający się na ławce wioślarskiej.

Gość wskazał na redę i odparł:

— Na spacer!

— Jak długo?

— Jak długo mi się spodoba.

— Może pan zapłacić?

Pytający zlustrował gościa nieufnym spojrzeniem.

— Po przejażdżce solidnymi pieniędzmi, a przed przejażdżką solidną pięścią. Wybieraj więc!

— Hm, hm, — mruknął przewoźnik, onieśmielony groźnym błyskiem w ciemnych oczach obcego — wsadź pan swoje dziesięć palców, gdzie chcesz, byle nie w moją twarz. Umie pan prowadzić ster?

Krótkie skinienie stanowiło odpowiedź. Odczepiono łódź, szukając w natłoku stojących wokół okrętów jakiejś drogi na otwartą wodę.

Obcy znał się na sterze jak mało kto. Przewoźnik przekonał się o tym po pierwszych ruchach steru. Obcy nie zdradził celu przejażdżki. Okrążył dużym hakiem pancernik i „l’Horrible”, po czym poprowadził łódź na swoje miejsce. Wróciwszy zapłacił tyle, że przewoźnik nigdy by się tego nie spodziewał, mając na uwadze jego wygląd zewnętrzny.

— To on — westchnął z ulgą, wchodząc po stopniach. — Pani de Voulettre powinna wkrótce zniknąć bez śladu, jak wtedy Miss Admirał. A teraz do tawerny!

Skierował kroki w stronę dzielnicy, gdzie najciemniejsze typy zarabiają na swe nędzne i często przestępcze życie. Musiał przejść przez plątaninę wąskich ulic i uliczek, których domy, nie zasługiwały na swe miano. Pustynny, wyboisty grunt, stanowił, szczególnie w nocy, karkołomny teren, a chaty, baraki i namioty podobne były raczej do dzikiego, cygańskiego obozu niż do dzielnicy uporządkowanego miasta, gdzie potężna ręka policji i opieki społecznej ma obowiązek wykluczać każdy szkodliwy element, a przynajmniej utrzymywać go pod ostrą kontrolą.

Nareszcie zatrzymał się przed podłużną budą z desek, nad której drzwiami, zwykłą kredą wypisano Taverne of fine brandy. Przed i za literami, na popękanym drewnie, namalowano kredą butelkę. Wszedł do środka.

Długie pomieszczenie zapełnione było gośćmi, po których widać było, że nie należą do kręgu społeczeństwa, jakie zwykło się nazywać gentlemenami. Nieopisany odór alkoholu i dymu dosłownie odrzucał wchodzącego, a hałas jaki tu panował, wydawał się dobywać raczej z gardeł zwierząt niż ludzi.

Mężczyźnie z czerwoną blizną nie przeszkadzały jednak takie niedogodności. Podszedłszy do szynkwasu zwrócił się do królującego za nim oberżysty.

— Czy Długi Tom jest tutaj, mister?

Pytany zlustrował go nieufnym spojrzeniem i odparł niezbyt uprzejmie:

— Czemu?

— Bo chcę z nim pogadać.

— Kto to jest długi Tom, he?

— Pah! Nie baw się pan w ciuciubabkę! Znam go tak dobrze jak pan i umówiłem się tu z nim.

— Kim pan jest?

— Nic to pana nie obchodzi. Też pana nie pytam o metrykę i pana nazwisko!

— Hoho, skoro tak, to długo możesz pan pytać, zanim dostaniesz odpowiedź, o jaką panu chodzi. Możliwe, że raczej dostaniesz pan porządny cios pięścią… albo i dwa!

— O tym można by pogadać. Powiem panu tylko, że długi Tom będzie cholernie niezadowolony, jeśli nie pozwoli mi pan z nim pogadać.

— Tak? No, to najpierw będę udawał, jakbym go znał, rozumie pan, sir? Jeżeli rzeczywiście się z panem umówił, to powiedział panu chyba słowo, małe słówko, bez którego się do niego nie podchodzi.

— Zrobił to. Posłuchaj pan!

Pochyliwszy się nad stołem szepnął oberżyście kilka słów, na co ten skinął głową.

— Dobrze! Teraz mogę panu ufać. Toma jeszcze nie ma. To pora, kiedy zwykle przychodzi policja, aby się trochę rozejrzeć wśród moich gości. Kiedy zniknie, daję znak i za pięć minut tu jest. Siadaj pan do tego czasu!

— Nie tutaj, mister. Tom mówił mi, że jest u pana małe pomieszczenie, gdzie nie jest się na oczach wszystkich.

— Jest takie… tak, ale nie dla każdego.

— Nie dla każdego? A dla kogóż to?

— Skoro to panu muszę tłumaczyć, to widać, nie jesteś pan zbyt rozgarnięty.

— Nie aż tak jak pan sądzi!

Wyciągnąwszy sztukę złota podsunął ją chciwemu oberżyście.

— Dobrze! Nie jest z panem tak źle, jak myślałem. Ale wie pan, jeśli się komuś robi grzeczność, aby go uchronić od wścibskich, to wdzięczność jest naturalną koleją rzeczy. Chce się pan czegoś napić?

— Szklankę wina.

— Wina? Zwariował pan? Cóż bym tu robił z tak błazeńskim trunkiem. Dostanie pan flaszkę brandy, jak to jest tu w zwyczaju. Masz pan i do tego szklankę. A teraz siadaj pan tam przy stole za tym szerokim piecem. Obok są drzwi, których nie widać. Otworzę je, a pan będzie uważał, i kiedy nikt nie zauważy, wśliźnie się pan do środka. Izba jeszcze jest pusta, ale wkrótce przyjdą goście, i radzę panu się nie naprzykrzać. To porywczy chłopcy, dla których słowo i klinga są sobie dość bliskie!

Stało się, tak jak powiedział i już wkrótce obcy siedział w ukrytym pomieszczeniu, mieszczącym tylko dwa stoły i może z tuzin krzeseł. Zgodnie z tym, co powiedział oberżysta wkrótce zaczęli się wciskać goście, jeden za drugim, zajmując miejsca w sposób pozwalający przypuszczać, iż przywykli do przebywania w tym ukryciu.

Przyjęcie do wiadomości, iż ktoś już tu jest, polegało jedynie na krótkim, lustrującym spojrzeniu. Ponadto w najmniejszym stopniu nawet nie zwracali na niego uwagi, prowadząc rozmowę półszeptem w sposób tak nieskrępowany, jakby nie było nikogo obcego. Większość z obecnych tu mężczyzn to zapewne marynarze, gdyż przynajmniej w rozmowie wykazywali się dużą znajomością marynarki. Byli też dobrze zorientowani we wszystkich żeglarskich wydarzeniach ostatniego czasu. Mówiono o okrętach będących w porcie i na redzie.

— Wiecie panowie — spytał jeden, — że „l’Horrible” zakotwiczył?

— l’Horrible”, dawny okręt piracki?

— Tak. Dowódca, porucznik Jenner. Okazały okręt, niezrównany w budowie i wyposażeniu. Kapitan Kajman to udowodnił.

— Szkoda biedaka, że zawisł na stryczku. A może nie, he?

— Wielka szkoda. Mógł wiele zrobić ze swoimi chłopakami.

— On może mniej, ale miał ponoć znakomitego drugiego oficera, który sprawował właściwie dowództwo.

— Też o tym słyszałem. Podobno wcale nie był mężczyzną tylko babskiem. Istny szatan. Wierzyłbym w to, bo jeśli diabeł chce sobie zrobić szczególną przyjemność, to wstępuje w babę.

— Prawda — stwierdził trzeci — był babą, a nazywano go Miss Admirał, wiem to dokładnie. Ponoć była córką starego wilka morskiego, który ją zabierał na wszystkie morskie rejsy. Dlatego stała się prawdziwym mężczyzną i czuła się dobrze tylko na wodzie, stopniowo doprowadzając do tego, iż prowadziła okręt lepiej niż niejeden doświadczony kapitan. Każdy marynarz wie, że takie kobiety były i być może jeszcze dziś są. A kto się chce dowiedzieć czegoś więcej, niech spyta drugiego Toma, ten wie. Myślę, że ten łobuz kiedyś pływał z kapitanem Kajmanem i zna „l’Horrible” lepiej niż się do tego przyznaje.

— Możliwe. To do niego podobne. A jeśli rzeczywiście tak było, to nawet mi nie w głowie, brać mu to za złe, bo takie psie życie jak na handlowcu, nie istnieje na okręcie pirackim. Nie chcę nic mówić, ale, no wiecie, co mam na myśli!

— Wypluj to! Ale jak ty się boisz, to ja to powiem. Gdyby kapitan Kajman jeszcze żył i gdyby jeszcze miał „l’Horrible”, z miejsca bym się zaciągnął. Słyszycie to i myślę, że przyznacie mi rację!

W tej chwili znowu otworzyły się drzwi, a do środka wszedł pochylony mężczyzna, którego wszyscy powitali jak dobrego, starego znajomego.

— Długi Tom! Chodź tu, stary opoju, zakotwicz się tu na krześle! Wiesz, że właśnie o tobie rozmawialiśmy?

— Tak, o tobie i o „l’Horrible” — potwierdził inny.

— Zostawcie „l’Horrible” na morzu, stare plotkarskie szczury, — odparł, siadając, mrugnąwszy niepostrzeżenie do mężczyzny z ognistym znamieniem. — Co was obchodzi ten okręt, he?

— Nas nic, a ciebie tym bardziej. Myślimy, że znasz go lepiej od nas. A co, może nie biegałeś po jego pokładzie?

— Nie mówię tak, nie mówię nie, ale to możliwe. Jest może z parę tuzinów okrętów, które oglądały Toma, więc któż miałby mieć coś przeciwko temu, jeśli „l’Horrible” był wśród nich?

— Nikt. Ale powiedz, czy to rzeczywiście prawda, iż drugi oficer tego pirackiego okrętu był kobietą?

— Słyszałem o tym.

— Hm, no to mimo wszystko, na okręcie musiał panować mamy porządek!

— Czemu?

— No, jeśli baba dowodzi okrętem, to nie chciałbym tam być. Myślę, że to właśnie to, a nie co innego, spowodowało, że „l’Horrible” zajęto.

— Myśli pan…? — dał się słyszeć przeciągły głos obcego z ognistym znamieniem.

— Tak, tak sądzę. A może ma pan coś przeciwko temu?

— Nic panu do tego. Chciałem tylko wiedzieć, czy pan naprawdę tak sądzi!

— Nic mi do tego, he? Jeśli obcy miesza się do tego, co mówię, to nic mi do tego? Trzymaj pan język za zębami, bo inaczej rąbnę pana w pysk, że panu język opadnie do samych pięt!

— Na to wygląda!

— Jak! Co? No, to masz pan co chciałeś!

Szybkim krokiem stanął przed szczupłym, o głowę niższym mężczyzną, zamierzywszy się na niego. Nie wyglądało to raczej na przynoszącą ulgę pieszczotę. Zagrożony złapał go błyskawicznie, uniósł w górę i cisnął z taką siłą o ziemię, że nie mógł się pozbierać.

Siedzący najbliżej natychmiast doskoczył, aby pomścić haniebną porażkę kompana. Spotkał go ten sam los. Przeciwnik, z prawdziwie kocią zwinnością, unikał ciosów. Podszedł go i rzucił o ziemię, że aż huknęło.

Trzeci też chciał pójść za przykładem kompanów, ale długi Tom ujął się za nim.

— Stop! — powiedział, chwytając i przytrzymując go za ramię. — Nie rób głupstw, stary! Z nim nie wygrasz, i dziesięciu następnych też nie!

— Och! Chętnie bym to zobaczył!

— Spróbuj, jeśli chcesz, ale myślę jednak, że uszanujecie oficera z „l’Horrible”.

— Z „l’Horrible”?

Również pozostała dwójka, podniósłszy się, by na nowo zaatakować, zawtórowała zaskoczona:

— Z dawnego czy obecnego?

— Z dawnego oczywiście. Myślicie może, że jakiś oficer, niedołęga z marynarki Stanów Zjednoczonych odważyłby się przyjść do naszej kabiny?

— Czy to prawda?

Mężczyzna z czerwonym znamieniem skinął nieznacznie głową i powiedział:

— Chyba prawda, chłopcy. Długi Tom zna mnie trochę z dawnych czasów, kiedy to przez jakiś czas skakaliśmy po tym samym pokładzie, urządzając niejeden dobry kawał.

— Tak, no to co innego! Skoro tak się sprawy mają, to jesteś pan u nas bezpieczny i nie musisz się obawiać naszych pięści.

— Pah! — zabrzmiała lekceważąca odpowiedź. — Cholernie mało mnie obchodzą wasze pięści, jak widzieliście. Myślę, że jesteście niezłymi marynarzami, toteż nie tylko zapomnę o całej sprawie, ale nawet trochę z wami posiedzę.

— Zapomnieć? Myślę, że sprzeczka nie wyszła z naszej, ale z pana strony. Jako obcego, nie powinno było pana obchodzić, o czym mówimy!

— Hm, nie można wam nie przyznać racji, ale zwykłem wystawiać moich ludzi na próbę, zanim im podam rękę.

— Pańskich ludzi? — wtrącił jeden z nich.

— Wystawiać na próbę? — spytał drugi.

— Podać rękę — rzekł trzeci.

— Tak jest! Czyż nie mówiliście, że chętnie byście poszli na „l’Horrible”?

— To takie gadanie. Zapamiętał pan zapewne warunek: gdyby kapitan Kajman jeszcze żył i nim dowodził.

— A wiecie aż tak dokładnie, że nie żyje?

— Do stu piorunów! Czy chce pan przez to powiedzieć, że żyje?

— Żyje. Zapewniam was!

— Do stu piorunów! A gdzie się podziewa, he?

— To nie wasza sprawa, lecz moja.

— Na „l’Horrible” w każdym bądź razie nie!

— Nie. Tu macie rację. Ale… hm, gdyby go znów odzyskał?

— Odzyskał? Hola, sir, to byłby cholernie dobry kawał z jego strony!

— I z waszej!

— Z naszej? Dlaczego?

— Bo możecie przy tym być, jeśli chcecie — zabrzmiało cicho i ostrożnie.

— Co pan chce przez to powiedzieć, mister?

— Chcę powiedzieć, że ludziom, których długi Tom nazywa swymi przyjaciółmi, chyba można trochę ufać. A może nie, he?

— Do diabła, ma pan rację. Nie myli się pan! Zawsze jesteśmy chętnie tam, gdzie można dobrze zarąbie i dostać dobry żołd. Tom nas panu poleci!

— To już się stało — odparł Tom. — Ten sir, zna was, tak jak ja. Zaprosiłem go tu, aby was zobaczył i mógł z wami porozmawiać. Wiecie co?

— No?

— Zostanę bosmanem na „l’Horrible”.

— Bosmanem? Chcesz nas opuścić?

— Ani mi to w głowie! Wy też możecie dostać dobrą robotę, jeśli chcecie.

— Jeszcze jak! Ale okręt należy przecież do błękitnych kurtek.

— Teraz, ale już nie długo. To pewne.

— Czemu?

Tom pochylił się nad stołem i szepnął:

— Bo im go zabierzemy.

— Do stu piorunów, to byłby kawał, jakiego jeszcze nie było. Mówiło by się o tym w całych Stanach, a może i dalej.

— Obawiacie się tego?

— Obawiać się? Pah! Co nam może szkodzić ta gadka? Mając pod stopami „l’Horrible” cały świat będzie u naszych stóp!

— Tak. I można by prowadzić życie jak wielki mandaryn, czy jak go tam zwał, co to posiada tyle dolarów, że mógłby zapełnić cały ocean, gdyby kiedyś był taki głupi i je tam wrzucił. Tylko od was zależy, czy chcecie tak żyć!

— Od nas? Mów pan dalej, sir!

Człowiek z blizną sięgnął do surduta, wydobył nieźle wypchany portfel, wyciągnął kilka banknotów, kładąc po jednym przed każdym z nich.

— Chcecie te papiery? — zapytał.

— Nie jesteśmy tacy głupi, aby ich nie brać! Ale, co mamy za to zrobić?

— Nic. Podaruję je wam za nic. Jeśli jednak jesteście tymi odpowiednimi, to jutro lub pojutrze możecie ich mieć pięć razy tyle!

— Ile?

— Zrobicie ze mną przejażdżkę po redzie?

— Czemu nie?

— Dojdzie przy tym zapewne do małej bijatyki i paru pchnięć nożem.

— Nie szkodzi!

— Zostaniecie, rzecz jasna, potem na okręcie.

— Rozumie się! Ale kto będzie nami dowodził?

— Któżby inny, jak nie kapitan Kajman?

— To znaczy, że naprawdę żyje?

— Żyje i na pewno będziecie z niego zadowoleni, jeśli zrobicie swoje.

— Zrobi się, sir, może pan na nas polegać.

— Dobrze. To posłuchajcie, co wam powiem! Kupicie sobie lepsze ubrania. Tak, jak teraz, nikt was nie może zobaczyć!

— Zrobi się.

— Wieczorem nie będziecie stąd wychodzić. Zostaniecie tutaj, aby poczekać na mnie lub posłańca!

— Miło nam. Węszyciele sprawiają nam wystarczająco dużo kłopotów.

— Jak tylko przyślę po was, przyjdziecie z Tomem do… do domu pani de Voulettre.

— Do stu diabłów! To piekielnie wytworna i bogata lady. Słyszałem o niej. Co mamy z nią zrobić?

— Oficerowie z „l’Horrible” będą u niej.

— Ach!

— Będziecie chcieli zaokrętować się na ich statek, a ona was poleci.

— Do diabła! Nas polecić, ta bogata, wytworna dama? Czy jest pan rozsądny, sir?

— Myślę!

Mężczyźni spojrzeli na niego badawczo, na wpół z powątpiewaniem, na wpół z szacunkiem.

— To znaczy, że jest pan jej dobrym znajomym?

— Możliwe! W każdym bądź razie, zostaniecie zwerbowani i natychmiast udacie się na pokład.

— Dokładnie. Jak pan rozkaże, sir.

— Ktoś się o to postara, żeby oficerowie i podwładni zeszli na ląd. Kapitan Kajman ze swoimi ludźmi dołączy potem do was i… no, to co będzie potem, to już nie moja sprawa. Jestem tylko jego agentem. To co jeszcze będziecie musieli wiedzieć, powie wam Tom.

Mężczyźni skinęli głowami. Plan rzekomego agenta tak nadwerężył ich umysły, że nie mieli czasu na gadanie. Mężczyzna zaś kontynuował:

— I jeszcze jedno: Tom jest bosmanem i od tej chwili macie mu we wszystkim być posłuszni, zrozumiano?

— Yes, sir!

— Jeśli będziecie wierni i dyskretni, to możecie liczyć na kapitana, jednak przy najmniejszej oznace zdrady, jesteście zgubieni, o to się zatroszczono. Więc weźcie się w garść!

— Bez obaw! Wiemy, co robimy. Coś takiego już od dawna było naszym życzeniem, a jako, że tak pięknie się spełnia, nie popsujemy sobie sami tej przyjemności.

— Atu coś niecoś do picia. Muszę iść. Do widzenia!

— Do widzenia, sir!

Podczas gdy pozostali z szacunkiem wstali z miejsc, mężczyzna podał Tomowi dłoń i zniknął w drzwiach.

— Do wszystkich diabłów, ale zabijaka! — zauważył jeden z nich.

— I to bije takimi małymi rączkami! — wtrącił inny.

— Nie widać tego po nim, ale ma chyba diabła w sobie!

— Siadajcie! — upomniał ich Tom. — Muszę wam jeszcze niejedno wyjaśnić.

Mężczyźni jeszcze długo siedzieli, wysłuchując rad kompana. Jako doświadczony i wprawny marynarzy wiedział jak ich całkowicie o tym przekonać, że właśnie teraz, podczas wojny między stanami Pomocy i Południa, dobrze dowodzony okręt piracki może zrobić doskonałe interesy.


* * *


Komnaty pani de Voulettre były wieczorem jasno oświetlone. Przyjmowała duże towarzystwo. W salonie tańczono przy dźwiękach pianina. Przy serwantkach spożywano wykwintne jadło i pito orzeźwiające napoje. Starsi panowie wycofali się do sąsiednich pokoi, gdzie omawiano to i owo lub też oddawano się „miłej gierce”, obstawiając, wygrywając i przegrywając setki dolarów.

Nawet pani „Zazdrość” musiała przyznać, że spośród wszystkich obecnych dam, korona należała się pani domu. Wiedziała, jak wypowiadać słowa i jak wykonać choćby najmniejszy ruch, aby przyciągnąć uwagę obserwatora i na zawsze go usidlić, nawet bez jego woli.

Teraz właśnie, odpoczywając w niedbałej pozie na aksamitnej sofie, ochładzała się wysadzanym perłami wachlarzem. Jej ciemne oczy utkwiły z widocznym zainteresowaniem w twarzy porucznika marynarki, Jennera przedstawionego jej przez kapitana okrętu wojennego.

— Przybywa pan z Przylądka Horn, poruczniku? — spytała?

— Niezupełnie. Krążę już dłuższy czas po wodach.

— Ach, nudne zajęcie, nie? Czy nie miał pan jeszcze nigdy czasu na to, aby tu wpaść?

— Niestety nie. Służba na morzu jest surowa.

— Wie pan, poruczniku, że się czuję mocno związana z morzem?

— Ach! Morze ma w sobie coś niezwykle przyciągającego. Nawet dla dam. Ale to, co się zwykło rozumieć pod pojęciem „sprawy morza” jest tak suche i niebezpieczne, że nie spodziewam się, aby damy na serio…

— Pah! — przerwała mu. — Nie każda dama boi się niebezpieczeństwa, tak samo jak nie każdy mężczyzna jest Herkulesem. Moją ojczyzną jest wyspa otoczona wodą. Mam licznych krewnych na kontynencie, toteż pływałam wiele, byłam często w Nowym Jorku i Bostonie, zwiedziłam nawet kiedyś Przylądek Dobrej Nadziei i zainteresowałam się morzem; wszystkim co ma z nim związek. Nawet dla nauk nautycznych, które dla laika są przecież tak trudne i suche, wykazałam duże zainteresowanie, a gdyby pan zechciał wejść do mojego gabinetu, to mogłabym panu dostarczyć najprawdziwszych na to dowodów

— Dla takiej świętości, moja stopa zapewne jest zbyt mało światowa.

— Tak pan sądzi! Żyje się tu tak swobodnie i niezależnie od wszelkich reguł społecznych, iż nie popełnię chyba nietaktu wobec moich gości, jeśli pana poproszę, aby mi pan podał ramię!

Ujęła go pod rękę przechodząc z nim przez kilka komnat, aż do pomieszczenia, które nazwała gabinetem. Było małe i przytulne, urządzone z wyszukanym przepychem.

Podeszła do kosztownego biurka i otworzyła szufladę, wyciągając z niej okazały zbiór precyzyjnych i wartościowych map morskich. Pozostałe szuflady zawierały wszelkiego rodzaju instrumenty, potrzebne do prowadzenia okrętu. Janner nie mógł ukryć podziwu na widok tych nieoczekiwanych skarbów. Przyznał szczerze:

— Muszę stwierdzić, madame, że w mojej kajucie nie posiadam lepszych instrumentów!

— Możliwe. Nie mam zwyczaju gromadzić zbędnych rzeczy.

— Ale tych przedmiotów można użyć tylko po dogłębnych, praktycznych studiach.

— A tych studiów według pana nie mogła ukończyć kobieta?

— Nie spotkałem jeszcze damy, która by zmieniła moje przekonanie.

— To proszę, niech pan sprawdzi!

Utkwiła w poruczniku rozbawione spojrzenie, w którym uważny obserwator znalazłby coś w rodzaju szyderstwa albo lekceważenia.

— Sprawdzić? — zaśmiał się — Któżby w pani obecności, mógł zachować niezbędny spokój! Na pokładzie nie byłbym tak onieśmielony.

— Tak „l’Horrible” jest pięknym okrętem, sir, najokazalszym, jaki znam. Ale, wie pan, że z powodu tego okrętu powinnam pana nienawidzić!

— Nienawidzić? Dlaczego?

— Ponieważ na nim przecierpiałam i przelamentowałam najgorsze godziny mojego życia.

— Była pani na „l’Horrible”? — zapytał zdziwiony.

— Tak. Zna pan historię tego sławnego, albo raczej cieszącego się; złą sławą, okrętu?

— Tak, wystarczająco.

— Słyszał pan też o pewnej damie, która była na pokładzie, kiedy go zajęto?

— Oczywiście.

— Przybyła okrętem handlowym z przylądka i wpadła w ręce kapitana Kajmana?

— Tak jest!

— Więc, tą kobietą byłam ja!

— Pani? Co za spotkanie! Musi mi pani opowiedzieć o tej niesamowitej przygodzie!

— Mogę wyrazić życzenie, sir?

— Niech pani mówi!

— Chciałabym zobaczyć „l’Horrible’’. Czy mogę jeszcze raz na niego wsiąść? Chciałabym, miejsce, gdzie tak wiele straciłam o… o… oczyścić!

— Może pani! — odparł uradowany na myśl, że będzie ją mógł oprowadzić po swoim małym, uporządkowanym królestwie.

— A kiedy?

— Kiedy pani rozkaże!

— No to jutro, sir, jutro przed południem!

— Chętnie, bardzo chętnie, madame. Niech pani stopy uświęcą miejsce, będące teraz moją ojczyzną!

— No to nadarzy się okazja, aby przeprowadzić egzamin — zaśmiała się filuternie. — Ale życzyłabym sobie, poruczniku, żeby moja wizyta nie przysporzyła panu jakichkolwiek kłopotów. Nie jestem ani admirałem, ani komandorem i nie mam najmniejszego prawa, aby wymagać od marynarzy wysiłku.

— Proszę się nie martwić, madame! Nawet gdybym chciał, aby załoga „l’Horrible’’ czekała na panią w paradnych strojach, miałbym do pokonania kilka trudności. Właśnie jutro rano kilku moich ludzi żegna się z pokładem i muszę się rozejrzeć za uzupełnieniem, aby załoga znów była kompletna! ,

— Ach! Czy mogę panu w tym pomóc, sir?

— Wiedziałbym, jak ocenić taką łaskawość!

— O proszę, nie, to ja winnam dziękować! Przypomniałam sobie o kilku dzielnych mężczyznach, którzy niegdyś byli u mnie na służbie, a którzy chcieli by się dostać na jakiś dobry okręt. Wszyscy są doświadczonymi marynarzami i mogę im wystawić jak najlepszą opinię. Czy mogę ich panu polecić?

— Pani polecenie oszczędzi mi trudu w poszukiwaniu właściwych ludzi. Czy mogę prosić o bliższe szczegóły?

— Mieszkają w pobliżu. Każę ich zawołać do salonu, gdzie ich pan będzie mógł sprawdzić.

— Pani dobroć doprawdy mnie przytłacza. Jestem przekonany, że żaden z pani podopiecznych nie zostanie odesłany.

— Dziękuję. Pan pozwoli, że wydam stosowne dyspozycje!

Wrócili do pomieszczeń dla gości. Jenner był oczarowany łaskawością tej kobiety, okazującej mu tyle uprzejmości. On, prosty marynarz, towarzysko niewymagający, a w stosunku do kobiet prawie zupełnie niedoświadczony, nie mógł niczego podejrzewać. Kiedy mu zameldowano, że wspomniane osoby czekają na niego w salonie, wyszedł mając przy boku gospodynię, rzucił Tomowi — gdyż to jego wraz z kompanami dama kazała przywołać z tawerny — kilka łatwych pytań, dał wszystkim niezbędny zadatek i polecił, stawić się już następnego ranka na pokładzie „l’Horrible”.

— Więc, poruczniku, — zapytał kapitan pancernika, kiedy razem wracali do domu — jak się panu podoba ta dama?

— Świetna! — odpowiedział Jenner. — Chce złożyć wizytę na moim „l’Horrible”.

— Ach! A kiedy?

— Już jutro przedpołudniem.

— Hm, życzę szczęścia, poruczniku! Będzie odpowiednie przyjęcie?

— Uprzejme, nic więcej!

— Czy mogę się wprosić?

— Czy mam pana prosić, kapitanie?

— Nie, nie, — zaśmiał się — chciałbym być taktownym przyjacielem i nie zakłócać przyjemności, w każdym bądź razie, tylko pod pewnym warunkiem.

— A mianowicie?

— Przyprowadzi pan swojego gościa na kwadrans do mnie!

— Zgoda!

— Zgoda?

— Zgoda!

Obaj oficerowie wsiedli do czekającej na nich łodzi, aby się udać na swoje okręty.

Następnego ranka na pokładzie „l’Horrible” panował bardziej ożywiony ruch niż zwykle. Załoga została powiadomiona, że wysoko postawiona dama, zażyczyła sobie obejrzeć okręt. Porządek i czystość panują zazwyczaj na okręcie wojennym, toteż wszelkie prace z tym związane były zbędne, mimo to, Jenner poddał okręt dokładnemu przeglądowi i zarządził, aby tu i ówdzie coś poprawić. Wydał też polecenie, aby swe chwiejne mieszkanie przedstawić w możliwie najkorzystniejszym świetle.

Gdy zakończono te czynności, przybyli na pokład, przedstawiając się porucznikowi, nowo zwerbowani marynarze. Przyjął ich do służby, kazał wskazać pomieszczenia i więcej już się o nich nie troszczył. Nadzór nad ludźmi nie należał do niego lecz do mata.

Kiedy później przybyła pani de Voulettre, przyjął ją z wyszukaną grzecznością.

— Okazały okręt! — stwierdziła, wróciwszy z Jennerem po obejrzeniu okrętu, pod namiotowy dach urządzony na pokładzie, gdzie już czekał na nią kucharz z wyszukanymi smakołykami. — Muszę przyznać, sir, że bardzo się zmienił na korzyść. Obecne olinowanie jest doskonałe, myślę więc, że od czasu, gdy się znalazł w rękach marynarki Stanów Zjednoczonych znacznie zyskał na szybkości.

— Nie wiem, ile węzłów przedtem przemierzał, ale jestem gotów podzielić pani sąd, chociaż bynajmniej nie dlatego, żeby sobie przypisywać zasługi. Zarząd Marynarki Stanów posiada po prostu więcej niezbędnych do wyposażenia okrętu środków finansowych i intelektualnych niż prywatny właściciel.

— Wydaje mi się, że „l’Horrible” mógłby się z powodzeniem podjąć rywalizacji z każdym innym okrętem.

— Również z tym się zgadzam, chociaż znam wyjątek, w każdym bądź razie, tylko jeden.

— A to jest?

— Swallow”. porucznika Walpole.

— Swallow”? Wydaje mi się, że słyszałam o nim. Jaki to okręt?

— Kliper z olinowaniem szkunera.

— Gdzie jest teraz?

— W drodze do nas. Natknąłem się na niego kilka stopni stąd na południe, gdzie otrzymałem wskazówki od Walpole’a. Płynął w kierunku linii japońskiej, ale niebawem tu zarzuci kotwice.

— Chciałabym zobaczyć ten znakomity okręt!

— Pani życzenie, być może niebawem będzie się mogło spełnić. Ale proszę, proszę się poczęstować tę małą przekąską, która co prawda nie może się równać z pani specjałami, ale kucharz okrętu wojennego rzadko przyrządza potrawy dla dam.

— Ale dama jest przygotowana do przyrządzania potraw dla dzielnych marynarzy. Czy wolno mi zaprosić, poruczniku?

— Dostosuję się do pani poleceń.

— Wobec tego chciałabym pana dziś wieczór gościć u mnie, i mogę chyba oczekiwać, iż przyprowadzi pan też pozostałą szarżę?

— Na ile służba pozwoli.

— Dziękuję. To będzie kolacja entre nous. Będę się usilnie starać o to, aby się odwzajemnić za tak uprzejme przyjęcie.

— Pani de Voulettre ma wszędzie zapewnione takie przyjęcie. Tak, mam na przykład polecenie, zaprosić panią, choćby tylko na kilkuminutową wizytę, na drugą stronę, na fregatę pancerną. Kapitan czułby się bardzo zobowiązany i zaszczycony.

— Przyjmuję, ale tylko pod jednym warunkiem.

— Jakim?

— Pana towarzystwo, poruczniku.

— Zgoda, z całego serca!

Po śniadaniu przewieziono ich na krążownik. Prostoduszny oficer nie miał pojęcia o tajemniczym celu, jaki tkwił w tej wizycie. Równie mało wiedział o marynarzach, którzy za wstawiennictwem damy, przyszli dziś na pokład, a którzy to mieli chrapkę na jego okręt. Zapewne by nie uwierzyli, gdyby im ktoś powiedział, że pani de Voulettre jest owym mężczyzną z dużą czerwoną blizną, który wczoraj zwerbował ich w tawernie.



Kryjówka


Rozjuszony wiatr, wyjąc gna nad równiną, czepia się skalnych murów gór, by potem udać się na spoczynek. Chmury zaś przesuwają się wolno i majestatycznie. Czasem biczowane sztormem zataczają się na firmamencie, to w górę to w dół, niczym dzikie, skłębione orszaki widm, by wylać chłodną krew na ziemię, i też udać się na spoczynek. Strumień, rzeka i szumiący potok, szarpane bezlitośnie i targane od brzegu do brzegu, wlewają się w końcu do morza, i… udają się na spoczynek.

Ruch i spoczynek są również treścią ludzkiego życia. Dzika preria nie zna pojęcia ojczyzna. Nie zna domowego ogniska, przy którym rodzina rozkoszuje się swoim szczęściem. Traper, jak dzikie zwierzę ostrożnie, nieśmiało i skrycie pędzi lub skrada się na rozległej prerii, mając przed sobą i za sobą, obok siebie i wokół siebie niebezpieczeństwo i czyhającą na niego śmierć. Nie może to trwać wiecznie, bo wyczerpałaby się jego fizyczna siła, wytrwałość i niezłomna energia. On również potrzebuje odnowy sił, odpoczynku i spokoju. Znajduje go w starannie wyszukanych miejscach, które buduje w tym właśnie celu. Miejsca te służą mu jednak również do gromadzenia zdobytych łupów, a są to tak zwane hide–spots lub fiidmg–holes.


* * *


Minęło już kilka dni od czasu gdy Deadly–gun ze swymi traperami i gośćmi przybył do swojego hide–spotu, kiedy to prerię przemierzało trzech mężczyzn prowadzących kilka mułów.

Jeden był mały i gruby, drugi nieskończenie wysoki i chudy, trzeci zaś wisiał na swoim koniu, jakby lada moment miał dostać gwałtownego ataku cholery.

— Zounds, — rzekł ostatni, próbując się wyprostować — lepiej bym zrobił gdybym został w naszej dziurze niż się dał skusić diabłu, by się telepać z wami po tej smętnej łące niczym okręt, pozbawiony kompasu i steru. Niech no mi ktoś spróbuje wmówić, że tu bawołów jak mrówek! Już dwa dni jesteśmy w drodze, a jeszcze nie widzieliśmy ani wołu ani krowy, nawet mizernego cielęcia. A do tego jeszcze moja szkapa mną potrząsa niczym flaszeczką medykamentów, tak że zaraz się rozlecę i nie będę wiedział jak się nazywam! Zróbcie coś, abyśmy gdzieś zakotwiczyli. Kto chce mięsa niech sobie po nie przyjdzie, ja nie potrzebuję.

— Czy potrzebujesz, czy nie, Peter, to wszystko jedno, — odparł Dick — ale co będziesz jadł, jeżeli nic nie upolujemy?

— A cóżby innego, jak nie ciebie, opasłego Hammerdulla, he! A może myślisz, że się wezmę za Pitta Holbersa, na którym nie ma nic prócz kości i niegarbowanej skóry?

— Co na to powiesz, Pittcie Holbers, stary coonie? — zaśmiał się, Dick Hammerdull.

— Skoro myślisz, że ta stara ryba morska ma się troszczyć sama o siebie, Dick, to całkowicie przyznaję ci rację. Nie mam najmniejszej chęci, aby się w niego wgryzać.

— Tego bym sobie akurat nie życzył! Kto się chce wgryźć w sternika, Petera Poltera z Langendorfu, ten musi być… niech to piorun trzaśnie, spójrzcie no tu, na ziemię. Ktoś tu szedł. Nie wiem, czy to człowiek czy zwierzę, ale gdybyście sprawdzili trawę, to by się wiedziało, co to za stwór.

— Egad, Pittcie Holbers — stwierdził Hammerdull — to prawda. Jest tu udeptana trawa.

Obaj traperzy zsiedli z koni sprawdzając ziemię z pieczołowitością, jakby od tego miało zależeć ich życie.

— Hm, stary Pittcie, co o tym myślisz? — spytał Hammerdull.

— Co myślę? Jeśli sądzisz, że to czerwony, to przyznaję ci całkowitą rację.

— Czy byli, czy nie, to nieważne, ale, że to nie kto inny to pewne.

Peter Polter, złaź z konia żeby cię nie widziano z daleka.

— Dzięki Bogu, że się natknęliśmy na tych czerwonoskórych, bo w ten sposób mogę zsiąść z mojej bestii! — odparł Polter, zeskakując ze swojej szkapy i robiąc taką minę, jakby uniknął strasznego niebezpieczeństwa. — Ilu ich było?

— Pięciu, to pewne. A to, że należą do Ogellallajów, co do tego też nie ma wątpliwości.

— Po czym poznajesz?

— Bo czterech z nich ma dopiero co uprowadzone konie. Bydlę piątego uciekło kiedy ich zaskoczyliśmy i posłużyło do złapania pozostałych. Przygotujcie się do walki. Musimy jechać za nimi, aby zobaczyć czego chcą!

Trzej traperzy rozejrzeli się za swoimi strzelbami. Przygotowawszy broń pojechali tropem, który na razie nie wskazywał jeszcze celu. Dotarli wreszcie do wąskiej lecz głębokiej rzeczki, którą Indianie zapewne przepłynęli, bo na brzegu widać było ich ślady.

Hammerdull obserwował ciągnący się po drugiej stronie pagórkowaty teren, po czym przystanął ostrożnie w krzakach.

— Musimy tam jechać za nimi. Nie mają przyjaznych zamiarów, a kiedy obliczę, że…

Zaniemówił. W powietrzu świsnęło lasso, owinęło mu się wokół szyi i szarpnęło na ziemię. To samo spotkało pozostałych. Zanim pomyśleli o obronie, zostali owinięci strasznymi rzemieniami. Spętani i pozbawieni broni leżeli teraz wśród wrogów. Indian było pięciu.

Sternik z potwornym wysiłkiem mocował się z pętlami, ale nic mu to nie dało. Bawole rzemienie były zbyt mocne. Słyszał jedynie lekceważący pomruk Indian. Dick Hammerdull i Pitt Holbers zaś przyjęli wszystko spokojniej. W milczeniu poddali się losowi.

Podszedł do nich najmłodszy z napastników. Wysoko splecione włosy ozdabiały trzy orle pióra, zaś z ramion opadała mu skóra jaguara. Spojrzał na nich groźnym wzrokiem i czyniąc lekceważący ruch ręką rzekł:

— Biali mężczyźni są słabi jak miot preriowego pieska. Nie potrafią rozerwać pętli!

— Co mówi ten drań? — spytał Peter Polters towarzyszy niedoli, bo nie rozumiał narzecza Indian.

Nie dostał odpowiedzi.

— Biali mężczyźni nie są wojownikami. Nie widzą, nie słyszą i są głupi. Czerwony człowiek widział ich jadących tropem. Przeszedł przez wodę, aby ich zmylić i wrócił. Biali nie nauczyli się podstępów, no i teraz leżą na ziemi jak ropuchy, które można zabić kijem.

— Mille tonnerre, czy wreszcie mi powiecie, co on kracze, he? — krzyknął sternik, wijąc się w swej pętli.

Pytani milczeli dalej.

— Biali mężczyźni są tchórzliwi jak myszy. Nie mają odwagi rozmawiać z czerwonym mężczyzną. Jest im wstyd, że przed nim leżą, jakby..

— Do diabła, pytam was, co on mówi, wy łajdaki! — wrzeszczał Peter, bardziej jeszcze rozwścieczony ich milczeniem niż położeniem w jakim się znaleźli.

— Czy coś mówi, czy nie, to nieważne — rzekł Hammerdull, — ale wyzywa cię od głupiej, tchórzliwej żaby, że byłeś tak nieostrożny i dałeś się złapać.

— Głupi, tchórzliwy, żaba? Mnie wyzywa, tylko mnie? A co, wy nie daliście się złapać? Poczekajcie, łobuzy, niech no pozna Petera Poltera z Langendorfu, i wy też! Mnie samego wyzywał, mnie samego, hahaha! No to poczekaj, zaraz mu pokażę, że tylko ja się go nie boję!

Napiął swe muskularne ciało. Indianie odeszli na stronę, aby się cicho naradzić i dlatego nie zauważyli tego ruchu.

— Raz, dwa, trzy, żegnaj Hammerdull! Żegnaj Holbers! Żeglujcie za mną!

Wiara w swą potężną siłę nie opuściła go przy tym wprost nieludzkim wysiłku. Rzemienie puściły. Zerwał się, rzucił w stronę konia, wskoczył i pomknął przed siebie.

Indianie uważali ucieczkę jednego z jeńców za niemożliwą. Ruchy sternika były tak błyskawiczne, iż już odjechał spory kawałek, zanim czerwoni sięgnęli za strzelby. Jako, że kule go nie trafiły, dwóch z nich wskoczyło na konie, ruszając za nim w pościg. Pozostali zatrzymali się przy jeńcach.

Podczas całego zajścia nie padło ani jedno słowo, ani jeden dźwięk.

Teraz młody Indianin, mówiący przedtem, podszedł do traperów i zapytał:

— Znacie Deadly–guna, białego wojownika?

Pytani nie zaszczycili go odpowiedzią.

— Znacie go, bo jest waszym wodzem. Znaliście też Matto–sih, Niedźwiedzią Łapę, którego krew spłynęła z waszych rąk. Spoczywa w krainie wiecznych łowów. Teraz jego syn stoi przed wami, aby pomścić jego śmierć. Pojechał z młodymi śladem starych wojowników, którzy chcieli złapać ognistego rumaka i dwa razy trafił na zwłoki swoich braci. Tym, którzy uciekli pojmał konie, a teraz pośle morderców pod pal.

Odszedł do tyłu. Traperzy, nie broniąc się, zostali przywiązani do koni, po czym ruszono przez rzeczkę w stronę lasu, ciągnącego się wzdłuż pagórkowatego horyzontu. Troje czerwonoskórych wiedziało, że nie muszą się martwić o pozostałych, którzy pojechali w pościgu za sternikiem.

Kiedy dojechali do lasu, nastał wieczór. Jechali skrajem lasu, potem kawałeczek w głąb, aż napotkali grupę młodych Indian, siedzących wokół małego przytłumionego ogniska. Zebrali się, choć nie byli dorosłymi wojownikami, pod dowództwem syna wodza, aby podążać śladem starszych, po napadzie na pociąg. Byli świadkami ich klęski. Pałali chęcią pomszczenia poległych, toteż byli zachwyceni mając teraz przed sobą jeńców. Uważnie przysłuchiwali się relacji swego młodego wodza, który stojąc wśród nich z dumnie podniesioną głową, opowiadał o ujęciu białych i dalszych zamierzeniach. Jego słowa spotykały się zaiste z aprobatą, o czym mogło świadczyć często powtarzane… Uff! jego słuchaczy. Jedyny biały, będący wśród nich, wysunął się na czoło i zaczął:

— Niech Wielki Duch otworzy uszy moich czerwonych braci, by zrozumieli, co im teraz powiem! — chrząknąwszy kilkakrotnie mówił dalej: — Deadly–gun jest wielkim wojownikiem. Jest silny jak niedźwiedź gór i mądry jak kot czający się za pniem sykomory. Jest jednak wrogiem czerwonego człowieka i zabrał mu ponad sto skalpów. Zabił Matto–sih, sławnego wodza Ogellallajów. Zabił pół szczepu i uwolnił się, wpadłszy w nasze ręce. Deadly–gun zgromadził w swoim wigwamie złoto gór i nikt nie wie, gdzie mieszka. Jest moim wrogiem i dlatego wziąłem ludzi, aby odnaleźć jego wigwam i zabrać złoto. Spotkaliśmy naszych czerwonych braci, połączyliśmy się z nimi i uzgodniliśmy: dla nich krew, dla nas złoto wrogów. Na niebie nie było dla nas przychylnej gwiazdy. Wszyscy biali, oprócz mnie, ponieśli śmierć, a spośród czerwonych tylko nieliczni uszli z życiem. Nie mieliśmy ani broni ani koni. Bylibyśmy wpadli w nędzę, gdybyśmy nie spotkali tych młodych wojowników. Wyruszyli w drogę, by pokazać, że są godni walczyć w szeregach najdzielniejszych. Pomszczą i zabitych i wezmą skalpy swych wrogów, ale inaczej niż tego chce młody wódz.

W kręgu słuchaczy dało się zauważyć pewne napięcie. Mówca kontynuował:

— Odkryłem wejście do wigwamu wroga. Mieszka w jaskini, do której wpływa woda zmywając ślady jego stóp i koni. Moi bracia wtargną tam w ciemnościach nocy i zabiją go, gdy będzie spał. Czerwoni powiedzą, iż ma wartowników, a dlatego, że jeden z jego wojowników uciekł, zdradzi mu o obecności czerwonych. Znam lepszą drogę do niego.

— Niech biały człowiek mówi! — rozległo się wokół.

— Woda płynąca do wigwamu, nie zatrzymuje się tam, lecz wypływa. Znalazłem to miejsce i zaprowadzę tam młodego wodza, aby sprawdzić, czy można się tam dostać omijając wodę. Trzeba zapytać jeńców, czy o tym wiedzą!

Propozycję przyjęto z aprobatą. Krąg się rozdzielił, zaś wódz podszedł do Pitta Holbersa i Dicka Hammerdulla, którzy leżeli w pobliżu spętani i zakneblowani.

Słyszeli każde słowo. Pomysł ich wroga miał, bądź co bądź swoje uzasadnienie, ale nic nie wiedzieli o drugim wejściu do hide–spotu.

Kryjówka Deadly–guna była w jaskini wyżłobionej przez naturę, we wnętrzu wapiennej góry. Dojście do niej ucinał strumyk, który w tylnej części pieczary wpadał z hukiem w ciemną otchłań wnętrza góry i zdaniem traperów tam właśnie znikał. Deadly–gun sam odkrył jaskinię. Urządził w niej kryjówkę, ale wszyscy myśleli, że można się do niej dostać jedynie brzegiem spadzistego strumienia. Jeńcom wyciągnięto kneble z ust, po czym wprowadzono w krąg, w którym traper rozpoczął przesłuchanie:

— Jesteście ludźmi Deadly–guna?

Hammerdull, nie zaszczyciwszy go spojrzeniem, zwrócił się do swojego przyjaciela.

— Pittcie Holbers, stary coonie, jak myślisz, odpowiemy temu zdradzieckiemu łajdakowi?

— Hm, jeśli myślisz, Dick, że nie mamy się czego wstydzić i czego bać, to powiedz mu kilka słów!

— Czy mu powiem, czy nie, to nieważne, ale mógłby rzeczywiście pomyśleć, że ze strachu przed nim i przed Indianami, zapomnieliśmy języka w gębie, więc niech posłucha!

Traper nie zareagował na łajdaka! Powtórzył swoje pytanie:

— Należycie do Deadly–guna?

— Tak, a pan nie, bo Colonel otacza się tylko uczciwymi ludźmi.

— Wyzywaj pan jak pan chcesz, jeśli pan myśli, że wam to pomoże. Na razie nie mam nic przeciwko temu. Jak się pan nazywa?

— Gdyby pan przed dwudziestu laty przeszedł Missisipi i szukał czterdzieści lat, to zaiste spotkał by pan kogoś, kto by panu powiedział, jak się nazywam. Teraz jednak już na to za późno.

— Wszystko mi jedno. Macie złoto w hide–spot?

— Dużo, bardzo dużo, w każdym bądź razie więcej, niż moglibyście wynieść.

— Gdzie jest zakopane?

— Gdzie jest zakopane, to nieważne, musicie je znaleźć!

— Ilu ludzi liczy wasze towarzystwo?

— Tylu, że może was nieźle przegonić!

— Kim był Indianin, który pomógł Colonelowi w opałach?

— To mogę panu powiedzieć. Nazywa się, nie inaczej niż Winnetou.

— Apacz?

— Apacz, nie Apacz, nieważne, ale zapewne nim jest.

— Ile wyjść ma wasza kryjówka?

— Tyle, ilu tam ludzi.

— To znaczy?

— Dla każdego jedno i to samo, nieprawda, Pittcie Holbers, stary coonie?

— Skoro tak myślisz, Dick, nie mam nic przeciwko temu!

— Opisz mi pan jaskinię!

— Obejrzyj ją pan sobie, tak będzie lepiej dla pana!

— Dobrze, jak pan chce! Mogliście ulżyć swojej doli, ale nie chcecie. Chcecie, aby was przywiązano do pala i spalono. Zabierze się was do osady Ogellallajów, a co tam się stanie to możecie sobie wyobrazić!

— Pah! Przywiązanie do pala czy spaleni, to nieważne. Teraz jednak jesteśmy tutaj i uważaj pan, abym pana nie stuknął, żeby się pani potem lepiej dusił i smażył, jak pana spotka to szczęście co nas!

Traper odwrócił się.

— Moi czerwoni bracia mogą tym białym założyć mocniejsze pętle. Zasłużyli na śmierć przy palu!

Hammerdulla i Holbersa zasznurowano mocniej i ponownie rzucono na ziemię. Paliło się ognisko, podkładano je jednak tak oszczędnie i wolno, że zapach dymu czuć było tylko na odległość kilku kroków. Wieczorny blask, jaki jeszcze niedawno unosił się igrając nad liściastym dachem puszczy, zniknął. Zmierzchało coraz bardziej. Pod sufitem liści panowała tak gęsta ciemność, że wyćwiczone oko Indianina czy westmana nie było w stanie rozróżnić najbliższych przedmiotów.

Biały i młody wódz Indian ruszyli, by obejrzeć pieczarę Deadly–guna. Reszta została na miejscu. Młody wódz kroczył bezgłośnie za białym. Droga, której traper mimo ciemności nie tracił z oczu, prowadziła prosto w las, ciągnąc się między olbrzymimi pniami tysiącletnich dębów i buków aż do strumienia, brzegiem którego podążali ze zdwojoną ostrożnością.

Po jakimś czasie dotarli do miejsca, gdzie ze stóp góry wydobywała się woda. Miejsce porastały gęste krzewy. Traper rozsunął gałęzie i zniknął. Indianin podążył za nim. Znajdowali się w niskiej naturalnej sztolni, której dno tworzyło koryto rzeki. Czołgali się wolno przed siebie brnąc w wodzie. Droga, którą przemierzali była niezwykle uciążliwa. Traper szedł nią pierwszy raz. Czołgali się we wnętrzu góry może z pół godziny, pokonując liczne zakręty i wyżłobione przez wodę niskie progi. Wtem usłyszeli cichy syk, przechodzący stopniowo w głośny warkot, zagłuszający nawet najgłośniejszy krzyk.

Stanęli przed pionowym wodospadem. Nad nimi znajdował się hide–spot Deadly–guna. Przed nimi zaś wyżłobiony kocioł, z pewnością bardzo głęboki, utworzony przez spadającą wodę. Pod ich stopami igrały, wydobywające się z kotła, fale. Jeżeli rzeka rzeczywiście służyła jako ukryte wejście, to musiało być coś, co umożliwiałoby dojście w głąb od górnej strony, wzdłuż spadającej rzeki.

Traper szukał po omacku i oczekiwania nie rozczarowały go. Złapał podwójną, mocną linę ukręconą z włókien pnączy, mającą wiele węzłów, tak, że wspinaczka w górę i schodzenie w dół nie wymagało zbyt dużego wysiłku.

Powiadomił swego towarzysza o tym odkryciu i wynikającym z tego pomyśle. Jako, że mówienie było niemożliwe, posłużył się językiem migowym. Potem sprawdził, czy lina na górze jest dostatecznie umocowana i podciągnął się w górę. Indianin poszedł w jego ślady.

Dla nie wtajemniczonych, wspinanie się tuż przy wodospadzie, którego strumienie moczyły, a huk w ciasnej przestrzeni ogłuszał, było czynnością niebezpieczną i morderczą. Na dole nieznana otchłań, na górze, być może, czujny nieprzyjaciel. Nie przerażał ich jednak wróg. Jednym z nich, kierowała żądza złota, o ilości którego opowiadano cuda, drugim młodzieńcza żądza czynu.

Szczęśliwie pokonali tę drogę i stanęli na dnie górnego koryta rzeki. Huk wodospadu uniemożliwiał usłyszenie jakiegokolwiek szmeru. Po omacku brnęli dalej, aż huk przeszedł w cichy szum. Wtedy traper się zatrzymał. Wydawało mu się, że usłyszał czyjeś głosy. Wyciągnął nóż i rewolwer, owinięty dotąd starannie ze względu na wodę. Czujnie pełzali dalej, gotowi do walki. Głosy stały się wyraźniejsze. Po jakimś czasie położyli się, uważnie nadsłuchując. Usłyszeli cichy głos:

— Do diabła, rzemienie wrzynają mi się w ciało, jakby były ukręcone z ostrzy noża. Niech diabli porwą Deadly–guna i całe jego towarzystwo.

— Nie narzekaj, mówię ci, od tego ci się nie ulży. Sami sobie jesteśmy winni. Gdybyśmy lepiej trzymali wartę, to nie podeszliby nas tak haniebnie. Ten Winnetou to istny diabeł, z Colonela prawdziwy Herkules, a pozostałym też niczego nie brakuje. Możemy się tylko pocieszać, że nas nie zabiją, a to daje jakąś nadzieję. Zaraz będę miał wolne ręce, a wtedy sacrebleu, wtedy się z nimi porachuję, bo będziemy…

— Mertens, mister Mertens, to pan? — zabrzmiało cicho z tyłu leżącego i związanego Mertensa, a także Letriera.

— Kto tam? — spytał zaskoczony Mertens.

— Najpierw wy mówcie kim jesteście!

— Heinrich Mertens i Peter Wolf, nikt więcej. Jesteśmy tu pojmani i leżymy związani. Nasi wrogowie są daleko z przodu i nie usłyszą nas. A kim pan jest?

— Zaraz się pan dowie. Dajcie rzemienie. Zaraz je zdejmiemy! Kilka ruchów wystarczyło, aby uwolnić jeńców z pętli. Czterej mężczyźni rozpoznali się i zamienili kilka słów.

— Jak się znaleźliście w jaskini? — zapytał Mertens. — Sięga przecież tylko do wodospadu!

— Dla głupca, który nie myśli tak, ale ja znakomicie sobie wszystko ułożyłem i szybko wytropiłem ścieżkę starego Deadly–guna. To przecież niemożliwe, aby strumień znikał w tej górze.

— Ach!

— Musi mieć ujście, wypływać.

— Naturalnie. Że też o tym nie pomyślałem!

— Znalazłem to ujście i całą resztę.

— Dalej, dalej! — ponaglał Mertens.

— Do skraju wodospadu prowadzi lina w dół. Po niej dochodzi się do spokojnego potoku, a stamtąd na zewnątrz. Chcecie iść ze mną?

Mertens zastanawiał się kilka sekund.

— Bardzo chętnie, ale to niemożliwe.

— Czemu nie? Boicie się tej małej wspinaczki?

— Pah! Mieliśmy do czynienia z linami i powrozami częściej niż wy. Ale jeśli pójdziemy z wami, zepsujemy sobie i wam całą zabawę.

— Dlaczego?

— Lepiej będzie, jak nas znów zwiążecie i zostawicie tu do czasu, aż wrócicie ze wszystkimi swoimi Indianami.

— Nie sądzę, aby wam się tu tak podobało!

— Gdybym się kiedykolwiek kogokolwiek bał, to nie ważyłbym się tu zostać. Pomyślcie, ile złota tu zgromadzono. Jeśli odkryją naszą ucieczkę przed czasem, to możemy się pożegnać ze złotem, a gdy potem wrócimy, aby je zabrać, to zgotują nam takie przyjęcie, że nam dech zaprze.

— Do diabła, macie rację. Mogłem wcześniej o tym pomyśleć! Potrzebujemy kilku godzin, aby tu wrócić, a w tym czasie wszystko by poszło na marne. Macie rzeczywiście tyle odwagi, aby tu tak długo zostać?

— Głupie pytanie! Zakładam jednak, że nas nie zawiedziecie!

— Ani nam to w głowie! Czerwonoskórzy mają z tym towarzystwem do pogadania, a ja też nie jestem taki głupi, aby tu zostawić ten śliczny metal.

— Dobrze, więc zwiążcie nas!

— Chodźcie! Nie zrobię tego mocno. Atu na wszelki wypadek macie nóż, którym możecie sobie pomóc. Zrobione! Zmykamy!

Obaj śmiałkowie zniknęli bezszelestnie. Jeńcy znów zajęli poprzednią pozycję. Poczuli się bezpieczniej i lżej niż przed chwilą.

Podczas tego zdarzenia, we wnętrzu hide–spotu, mały Ben Cunning, stojąc na zewnątrz obozu, niedaleko głównego wejścia, oparty o drzewo nasłuchiwał czujnie każdego szmeru, jaki dochodził do niego w ciszy nocy. Przejął wartę, aby zadbać o bezpieczeństwo towarzyszy.

Wtem usłyszał plusk, tak, jakby szybkie kroki przemierzały strumyk. Rzucił się na ziemię, by go nie zauważono i aby lepiej rozpoznać przybysza. Przybysz zatrzymał się blisko niego, próbując się przedrzeć przez gęstą ciemność.

— Have–care attention, uwaga! Nie ma tu żadnego wartownika na pokładzie? — spytał.

— Peter Polter, to ty?

— A któż by inny, jak nie Peter Polter z Langendorfu, he? A kogóż to Colonel właściwie tu wystawił? Nie można poznać nawet własnego dzioba!

— Kim ja jestem? Czy Peter Poleter nie poznaje Bena Cunninga, a stoi jeno o dwie długości buta od niego, wysoki niczym hikora! A gdzież są pozostali?

— Jacy pozostali, stary swalkerze?

— No, Hammerdull i Holbers! A co z mięsem, które mieliście przywieźć?

— Mięso sami sobie przywieźcie, a tego grubasa też, razem z tym chudzielcem. Znajdziecie wszystko przy rzece u czerwonoskórych, o ile tymczasem nie pojechali trochę dalej.

— Indianie przy rzece? Co to znaczy?

— To znaczy, że nie ma czasu owijać niczego w bawełnę — odparł Peter Polter. — Muszę wejść do Colonela, od niego się potem wszystkiego dowiesz.

Zwrócił się w stronę wejścia do jaskini, gdzie wokół ognia siedzieli traperzy. Deadly–gun poznał przybysza.

— Już tu sterniku? — zapytał. — Pozostali zapewne są z mięsem i jeszcze w drodze?

— Tak, z czerwonym mięsem, sir! Zostali ujęci i zostaną powieszeni albo zastrzeleni, a może pożarci… wszystko mi jedno.

Mężczyźni zerwali się z miejsc.

— Ujęci? Przez kogo? Mów! — zawołali.

— Już się robi. Tylko podajcie no mi łyczek i kilka kęsów tego tam. Żeglowałem jak pośpieszny kuter i rozsypałem się niczym wrak, który zgubił uszczelniacz. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli jeszcze kiedykolwiek przyjadę na tę nieszczęsną prerię, aby się marnować na grzbiecie takiej bestii, która zwiewa, tak, że gubię właściwy kurs i później nie mogę go odnaleźć. Gdyby bydlę samo nie wywęszyło hide–spotu, to jeszcze dziesięć lat grasowałbym po trawie!

Podano mu, to czego chciał, po czym zaczął swoją relację, która wywołała niemałe zdenerwowanie, chociaż nie okazywano tego gwałtownie, jako że traperzy byli przyzwyczajeni do milczenia i opanowania.

— Hammerdull i Holbers ujęci? — zapytał Colonel. — Trzeba ich uwolnić i to jak najszybciej, bo inaczej czerwoni ich załatwią.

— Natychmiast wyruszamy! — rzekł Treskow, który zapałał sympatią do tych dwóch oryginalnych traperów i stąd też zaoferował jak najszybszą pomoc.

— Tak — zgodził się Thieme. — Musimy natychmiast wyruszyć, bo inaczej Indianie zyskają na czasie, którego już nie nadrobimy!

Deadly–gun uśmiechał się.

— Będziecie musieli poczekać do świtu, bo w ciemnościach znalezienie śladów jest niemożliwe. Nie wierzę, żeby sternik chciał nas teraz poprowadzić do rzeki, gdzie został przez nich pojmany.

— Ja? Do rzeki? — zawołał Peter Polter rozgniewany. — Co mnie obchodzi ta nędzna rzeka, gdzie ponieśliśmy taką sromotną klęskę? Dam się przepiłować z góry na dół, jeżeli wiem, czy ta kałuża jest z lewej czy z prawej strony. Nie miałem ani kompasu ani logu, a dałem się pojmać z grubasem i długim na pasek, tak, że się nawet nie wysilałem, aby zapamiętać kurs, którym sterowaliśmy. A potem ta szatańska bestia zwiała razem ze mną, ze aż mnie zatkało. Co mogę wiedzieć o waszej rzece? Zostawcie mnie w spokoju!

— Hihihihi — zaśmiał się we właściwy dla siebie sposób Ben Cunning, który właśnie wszedł. — Wielki człowiek jeździ sobie po prerii i nie wie, gdzie był! Będziemy teraz musieli podążać jego śladem nim trafimy na trop Indian. Czy to nie zabawne, he?

— Może zamkniesz dziób, mała istotko? — zagrzmiał rozgniewany tym szyderstwem sternik. — Kiedy stoję na pokładzie jakiegoś porządnego okrętu, to też znam linię, na której jestem, ale tu na prerii i do tego jeszcze na grzbiecie takiej zarazy, człowiek czuje się tak podle, że ze zmartwienia może starcie rozum. Chcesz dopaść tych czerwonoskórych łajdaków, to sam ich sobie poszukaj!

— Myślę, że nie musimy iść śladem sternika, ani nie musimy szukać tropu Indian — stwierdził Deadly–gun. — Młodzież Ogellallajów pojechała z wojowniczą żądzą na spotkanie z doświadczonymi mężczyznami, znaleźli ich ciała i teraz pałają chęcią zemsty. Jest całkiem pewne, że znaleźli jakieś ustronne miejsce, do którego przyprowadzą jeńców. Tam będą się chcieli dowiedzieć o naszym hide–spocie. Hammerdull i Holbers będą woleli umrzeć niż nas zdradzić. Dlatego też Indianom będzie go trudno znaleźć. Myślę jednak, że ich zbiegli towarzysze dołączyli do nich, a jako, że ci znają trochę okolicę naszej kryjówki, zdecydują się na napad i to jak najszybciej, aby sternik, który uciekł, nie zdążył nas ostrzec. Właśnie dlatego zapewne już są w drodze. Możemy ich więc oczekiwać i nie musimy ich szukać. Straż, i to wzmocniona, niech znów idzie na swoje miejsce. Pozostali niech będą w pogotowiu. Chłopcy, zgasić ogień przed jaskinią, pochodnie wewnątrz niech się palą. Rzucę okiem na naszych jeńców.

— Pójdę z tobą, wujku! — powiedział Thieme.

Wziął jedną z płonących pochodni, przyświecając kroczącemu z przodu Colonelowi.

Przybywszy do jeńców obrzucili ich badawczym spojrzeniem. Wzrok Deadly–guna padł przy tym na wilgotny i wskutek tego miękki, wapienny grunt groty Zaskoczenie, ledwo dostrzegalne, bo mroczny czerwony płomień padał jedynie z profilu, dało się zauważyć na jego twarzy.

— Wszystko w porządku, chodź! — powiedział spokojnie, opuszczając z towarzyszem miejsce.

Po przybyciu do swoich, jego ledwo słyszalne zawołanie wystarczyło, aby się wszyscy jak najszybciej zgromadzili.

— Posłuchajcie, miałem rację. Indianie nie tylko są w drodze, ale nawet już byli w hide–spocie. Odkryli go!

Na twarzach zgromadzonych pojawiło się zdziwienie, graniczące ze strachem, natychmiast dobyli noży i wyciągnęli rewolwery. Colonel mówił dalej:

— Muszę wam zdradzić tajemnicę, o której dotąd, ze względu na ogólne bezpieczeństwo, nie szepnąłem słówka. Jaskinia ma ukryte wyjście.

— Ach! — dało się słyszeć wokół.

— Znalazłem je tego samego dnia, kiedy odkryłem jaskinię. Strumyk wpada tam z tyłu w otchłań. Woda wyżłobiła sobie kocioł, z którego przez wnętrze góry, ma ujście. Umocowałem wtedy z boku wodospadu mocno skręconą podwójną linę, opuściłem się w dół i odkryłem, że przejście nad wodą, a stamtąd na zewnątrz, jest możliwe. Lina jeszcze wisi i jest w dobrym stanie. Kiedy teraz poszedłem sprawdzić naszych jeńców, zauważyłem na ziemi obce ślady stóp. Rzut oka na obydwóch mężczyzn uświadomił mi, że ich pętle są rozluźnione.

— Jak to możliwe? — spytał Treskow. — Sam ich wiązałem i to tak, że uwolnić ich mógł tylko ktoś inny.

— Indianie wysłali kilku swoich na zwiady. Zwiadowcom udało się odkryć wyjście. Wtargnęli, wspięli się po linie, znaleźli jeńców, rozluźnili ich więzy i zaopatrzyli ich w broń. Potem wrócili, aby sprowadzić swoich.

— Dlaczego więc nie zabrali tych dwóch? — zapytał Thieme.

— Bo wszystko by się wydało, gdybyśmy przed czasem zauważyli, że ich nie ma. Przede wszystkim musimy unieszkodliwić jeńców, wiążąc ich na nowo. Naprzód bratanku, idziemy!

Pozostali ruszyli za nimi, zachowując spokój. Chcieli się rzucić na jeńców, jak tylko zaczną się bronić.

— Musimy spróbować uniknąć rozlewu krwi!

Podczas tej rozmowy, w grocie toczył się cichy dialog.

— Marku, widziałeś to spojrzenie — spytał szeptem Mertens kiedy Deadly–gun i Thieme odeszli?

— Jakie spojrzenie?

— To, jak Colonel spojrzał na ziemię.

— Nie. Nawet nie spojrzałem na niego.

— Wszystko odkrył.

— Niemożliwe! Odszedł przecież uspokojony.

— Nie, to tylko chytre udawanie! Widział ślady stóp białego i Indianina. Zauważyłem to mimo słabego światła. Jego twarz podejrzliwie drgnęła. Potem spojrzał wzrokiem nożownika na nasze pętle, a dźwięk tego „wszystko w porządku” utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że nas przejrzał.

— Diabeł! Poszedł chyba tylko po to, aby nas ponownie związać. Zwariować można!

— Na pewno ich sprowadzi.

— Będę się bronił do ostatniej kropli krwi, bo jak nas znów zwiążą, wszystko stracone. Wepchną nas w jakieś inne miejsce, a sami powitają Indian.

— Pewnie! Ale obrona wcale nie jest konieczna.

— Dlaczego?

— Najprostszą i zarazem jedyną drogą ratunku jest natychmiastowa ucieczka.

— Ale, jeśli się pan myli, kapitanie, jeśli stary wcale nic nie ważył?

— Na to samo wychodzi. Na pewno nie przyszliby tu przed przybyciem Indian, więc i tak wykryto by nasz plan, a nasze zamiary byłyby zdradzone. Zwiewam. Słyszeliśmy przecież, jaką drogą można wiać. Szybko, dopóty nie jest za późno!

Uwolnili się z rzemieni i wstali. Potem poszli za szumem wodospadu, by po długich i gwałtownych poszukiwaniach znaleźć linę, po której się opuścili. Przybywszy do kłębiącej się i syczącej kotliny, wspinający się jako pierwszy Mertens, trzymając się rękami mocno liny, sprawdził nogami ściany skalne, znajdując tam niski otwór, przez który tłoczyły się wypływające fale. Biorąc rozmach, znalazł się w środku, przyciągnął linę mocno do siebie, aby odpowiednio nakierować współtowarzyszem. Dla obydwu uciekinierów był to niebezpieczny moment, gdyż szum wodospadu uniemożliwiał nadanie jakiegokolwiek słyszalnego sygnału. Odważne przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. Teraz, brodząc w pochylonej pozycji, posuwali się dalej, by po chwili, całkowicie zmęczeni, ale bez większego uszczerbku, wydostać się na zewnątrz.

— Musimy tu poczekać, aż przyjdą Indianie, — stwierdził Letrier.

— To niemożliwe. Colonel każe nas ścigać, gdy tylko odkryje naszą ucieczkę. Musimy iść dalej.

— Ale nie wiemy, gdzie jest obóz Indian!

— Nic nie szkodzi. Nie pójdziemy daleko. Poszukamy w pobliżu jakiejś kryjówki i poczekamy.

— To najrozsądniejszy pomysł, kapitanie, bo jak teraz się natkniemy na czerwonych, to będziemy musieli znów wracać, a na to mam cholernie mało ochoty. W każdym bądź razie, lepiej będzie, jak poślemy tych dobrych ludzi za nas w ogień i zobaczymy, jak w miarę praktyczny sposób dostać się do kasztanów.

— Tak samo myślę! Chodź!

Zrobili parę kroków wciskając się w krzewy i chowając się w ich splątanej gęstwinie. Zachowali się bezszelestnie, wsłuchując się w noc. Dobiegł do nich cichy szmer, podobny do chrobotania robaka.

— Indianie! — szepnął Mertens.

Nie mylił się. Zbliżali się ostrożnie, z białym wojownikiem i synem wodza Matto–sih na czele, jeden za drugim, długą ciągnącą się linią. Zatrzymawszy się przy ukrytym wyjściu, odbyli krótką naradę, by następnie po kolei zniknąć w małym otworze wodospadu. Pozostało dwóch na warcie.


* * *


Minęło sporo czasu. Niebo, którego przedtem nie dało się odróżnić od liściastego dachu lasu, zaczęło się rozjaśniać. Najpierw pokazały się pojedyncze pnie, potem konary i gałęzie. Zbudzony ptak zaczynał tu i ówdzie swe poranne, jeszcze senne trele. Wstawał dzień.

Dwaj, zostawieni na straży Indianie, stali bez ruchu nad brzegiem strumienia, tam, gdzie z góry wypływa woda. Niecierpliwili się z powodu długiej nieobecności pozostałych, ale żaden rys ich młodzieńczych, brązowych twarzy, nie zdradzał tego. Wsparci na lufach swych strzelb i zaopatrzeni we wszelką indiańską broń, podobni byli do dwóch posągów.

Wtem padły dwa strzały jednocześnie, tak, iż zabrzmiały niczym jeden. Obaj wartownicy trafieni w głowy, padli na ziemię. Natychmiast wyłoniły się obok nich dwie postacie, które niepostrzeżenie przekroczyły wodną bramę. Byli to Deadly–gun i mały Ben Cunning.

— Hihihihi! — zaśmiał się Cunning — Chłopaczki zbyt wcześnie się opierzyli. Nie nauczyli się jeszcze tego, że trzeba mieć oczy i uszy otwarte. Widzi pan, Colonel, że miałem rację? Zapomnieli zatrzeć ślady, więc możemy teraz poszukać obozowiska, gdzie leżą związani i grubas i chudy.

— Masz odwagę sam wdrapać się do jaskini, Ben?

— Dlaczego nie? Myśli pan może, że Ben Cunning boi się tych dwóch kropelek wody, jakich się nałyka?

— To wróć. Ja tymczasem pojadę tropem i przyprowadzę pozostałych. Okrążymy górę i wrócimy na to miejsce. Niech zostanie tylko jeden wartownik, bo teren jest całkowicie oczyszczony. Pojadę pierwszy, a wy za mną. Pośpieszcie się jednak, aby mnie dogonić!

Mały traper czyniąc przyzwalający gest, zniknął w otworze, zaś Deadly–gun zaczął badać ślady. Były tak wyraźne, że nie musiał poświęcać zbytniej im uwagi. Obserwował je dość powierzchownie. Temu zazwyczaj czujnemu traperowi umknęły ślady dwóch uciekinierów, pozostawione w ciemności nocy, a zmierzające między drzewa w lesie. Traper kierował się śladem Indian.


* * *


Minęło sporo czasu, kiedy kapitan szepnął:

— To pech, duży pech! Ci dzielni mali Indianie wdrapali się szczęśliwie po niebezpiecznej linie na górę do jaskini, ale natychmiast ich zabito. Cholernie ich szkoda! Więc znów jesteśmy sami przeciw Deadly–gunowi i jego ludziom!

— Czy nie byłoby lepiej, kapitanie, gdybyśmy niepostrzeżenie poszli za nim? — zapytał Letrier. — Jeśli chcemy szczęśliwie uciec, to musimy koniecznie mieć konie, a możemy jedynie liczyć na konie czerwonych.

— To niemożliwe. Traperzy natychmiast by nas zaczęli ścigać, natrafiając na ślad.

— A co nas powstrzymuje, aby starego na zawsze unieszkodliwić? Mamy noże.

— Marku, zrobiliśmy dużo, dokonaliśmy wielu trudnych rzeczy, ale westmenami nie jesteśmy. Colonel ma dobry słuch i ma przewagę, bo ma broń. Nawet gdyby nam się udało umknąć dobry kawałek i dostać się do koni, to w minutę mielibyśmy całą rozwścieczoną hordę za plecami.

— Gdy starego nie będzie, nie musimy się obawiać pozostałych. Zwariowany sternik, Thieme i nieszkodliwy szpieg policyjny, nie mają pojęcia o prerii i są…

— A Winnetou? — wpadł mu w słowo Mertens.

— Do diabła, o nim nie pomyślałem. Cher dieu, ten sam byłby w stanie nas dogonić i posiekać swym przeklętym tomahawkiem. Ale co robić? Wiecznie tu przecież nie możemy leżeć.

— Głupiec z ciebie, Marku. W hide–spocie zgromadzone jest całe bogactwo. Poczekamy, aż westmeni odjadą…

— A potem?

— Potem, — szepnął kapitan, chociaż w pobliżu nikt nie podsłuchiwał — potem wrócimy tą samą drogą jaką przyszliśmy.

— Do diabła! Do groty?

— Ma się rozumieć!

— I damy się w środku zaszlachtować!

— Albo i nie. Słyszałeś przecież, że tylko jeden będzie stał na straży. Będzie stał nad potokiem, spory kawałek od groty, to nas nie zauważy.

— Ach, prawda! Colonel popełnił duży błąd nie wystawiając straży tu, nad wodą.

— Oczywiście. Więc wracamy do groty.

— Do groty! — powtórzył żarliwie kompan, któremu zaczęła się podobać nowa przygoda.

— Poszukamy złota.

— Złota?

— Zabierzemy je i…

— I…?

— Uzbroimy się, bo w hide–spocie jest całe mnóstwo strzelb oraz noży.

— To prawda, cały arsenał.

— Potem zadźgamy wartownika.

— To, w każdym bądź razie, konieczne.

— Sprowadzimy sobie dobre konie.

— Gdzie są konie, kapitanie?

— Tego jeszcze nie wiem, ale znajdziemy. Traperzy stale jeżdżą w górę rzeki. W jej pobliżu musi być jakieś miejsce, gdzie przywiązuje się konie. Jeśli dokładnie zbadamy brzeg, to na pewno go znajdziemy.

— A potem? — zapytał Letrier.

— Potem odjazd. Dokąd, to się okaże, w każdym bądź razie na zachód. Gdy zdobędziemy pieniądze albo złoto, to San Francisco…

Urwał w połowie zdania. Spowodował to szelest, jaki dał się słyszeć z boku.

Rozległy się ciche kroki. To Ben Cunning przeciskał się przez krzaki, a tuż za nim, oprócz wartownika, wszyscy mieszkańcy hide–spotu. Również Winnetou był z nimi. Nie zatrzymując się szli śladami, które rozmyślnie zostawił im Deadly–gun. Obaj ukryci wstrzymali oddech. Jedno spojrzenie przenikliwych oczu Apacza, mogło wytropić, ślady jakie zostawili. Niebezpieczeństwo szczęśliwie minęło, gdyż Winnetou, zdając się na idącego z przodu trapera, nie sprawdzał ziemi.

— Grace a’dieu! — rzekł Letrier, gdy ustał chrzęst gałązek. — Teraz wszystko stało na jednej karcie i choć jestem przemoczony do samej skóry, spociłem się jak mysz.

— Czas na nas. Ale musimy uważać, by zatrzeć za sobą wszelkie ślady.

Wspinaczka nie była tak prosta i minęło sporo czasu, zanim zniknęli w kotlinie rzeki., Znali drogę, którą już raz przemierzyli i mimo trudności dotarli szczęśliwie na górę. Wspinający się za swoim panem Letrier, opuścił właśnie linę, by stanąć na pewnym gruncie, gdy poczuł, że Mertens go przytrzymywał. Natknęli się na całą masę, porozrzucanych ludzkich zwłok. Dotknąwszy ich przekonali się, że są to zabici Indianie. Przeskakując ciała dobrnęli do groty, w której przedtem leżeli spętani. Tutaj znów mogli rozmawiać.

— Brr, kapitanie, tych biednych chłopców namierzono spokojnie jednego po drugim i sprzątnięto jak tylko doszli do groty. Całe szczęście, że się ukryliśmy, w przeciwnym razie spotkał by nas ten sam los!

— Nie mamy teraz czasu na takie rozważania. Po broń!

Tylko jeden wartownik stał na zewnątrz, po drugiej stronie opuszczonego przez traperów hide–spotu. Od głównego pomieszczenia groty uchodziło kilka małych komór. Jedna z nich była wkoło obwieszona wszelkiego rodzaju sprzętem wojennym, jakiego wymaga życie na prerii. Było też dużo prochu, ołowiu, amunicji i kul. Żywność, choć w niewielkich ilościach, była w sąsiednim pomieszczeniu. W głównej jaskini paliła się lampa, służąca do oświetlenia.

Zaopatrzywszy się najpierw we wszystko co potrzebne, rabusie zaczęli szukać ukrytych bogactw.

Cały ich wysiłek spełzł jednak na niczym. Mijał cenny czas, a poszukiwania stawały się z minuty na minutę coraz gwałtowniejsze. Nic nie znaleźli.

— Jest zbyt starannie ukryte, — stwierdził wreszcie Mertens, wchodząc do ostatniej komory, która nie została jeszcze przeszukana.

— A nawet gdybyśmy je odkryli, to jak byśmy je zabrali? Złoto jest ciężkie i nie wiedziałbym co z tym począć.

— Załadujemy je na rezerwowe konie.

— Tak byłoby najlepiej, ale opóźniłoby znacznie naszą ucieczkę i bardzo spowolniło marsz. Ale spójrz, to musi być mieszkanie Colonela!

Ściany pomieszczenia obwieszone były niewyprawionymi skórami i posiadało ono kilka surowo ciosanych foteli oraz skrzyń, na które szukający natychmiast chciwie się rzucili. Nie zawierały nic ze spodziewanego złota, tylko zapasy odzieży i różnego rodzaju przedmioty. W pośpiechu porozrzucano wszystkie rzeczy na ziemi. Wtem kapitan wydał z siebie cichy krzyk radości. Znalazł stary, zużyty portfel, który jako ostatni z przedmiotów, leżał starannie owinięty, na dnie jednej ze skrzyń.

— Nie ma złota, ale może chociaż jakaś inna wartościowa rzecz! — powiedział.

Wróciwszy do głównej groty, gdzie było jaśniej, otworzył portfel.

— Co jest w środku, kapitanie — zapytał Letrier zaciekawiony.

— Nic, absolutnie nic. Tu też się pomyliłem, — odparł spokojnie pytany, ale w jego wnętrzu gwałtownie się coś zakołatało.

Zawartość stanowiły niezwykle cenne karty depozytowe. Deadly–gun zdeponował sobie równowartość w postaci owych kart. Właściciel mógł je wymienić na każdą walutę w dowolnym banku. Letrier niekoniecznie musiał o tym wiedzieć.

Sumy, na jakie opiewały karty, nie należały tylko do Colonela, lecz do całego towarzystwa i stąd też były tak wysokie. Właśnie gdy wymieniali te zniechęcające uwagi, usłyszeli jakiś szmer. Był to strażnik, który przyszedł do groty. Mertens, załadowawszy uprzednio jeden ze znalezionych rewolwerów, zastrzelił go.

— Teraz wiejmy! — powiedział. — Musimy mieć konie. Mam nadzieję, że jakieś znajdziemy!

Zabrawszy wszystko, co dla siebie wyszukali, skierowali się w stronę poprzedniego wejścia. Będąc na zewnątrz, ruszyli nad potokiem do wąskiej ścieżki, prowadzącej na porośniętą trawą polanę, gdzie znajdowały się konie traperów.

Jako, że siodła i uzdy wisiały na drzewach, szybko osiodłali dwa konie, wskoczyli na nie i odjechali.


* * *


Tymczasem wszyscy traperzy, z wyjątkiem pozostawionego na zgubę wartownika, szli śladami Indian, aby uwolnić Dicka Hammerdulla i Pitta Holbersa. Deadly–guna, który jechał pierwszy, wnet dogoniono. Zabrał wszystkich, gdyż nie wiadomo było, z iloma czerwonymi będą mieli do czynienia. Szedł razem z Winnetou rozszyfrowując trop. Jako, że Indianie szli nocą, trop był bardzo wyraźnie wydeptany i nie trzeba się było trudzić, aby go nie zgubić. Jednak dopiero po kilku godzinach zobaczyli przed sobą las, gdzie obozowali czerwoni, i gdzie syn wodza, zawlókł wczoraj Hammerdulla z Holbersem. Nie mogli iść prosto, bo by ich zauważono, dlatego też zboczyli z tropu, trzymając się bardziej skraju tak, iż doszli do lasu w miejscu odległym o kwadrans od wiodącego śladu.

Dostawszy się pod drzewa, skierowali się pod pewnym kątem w zamierzonym kierunku. Zbliżali się do obozowiska nie z przodu lecz z boku. Z każdym krokiem trzeba było być ostrożniejszym. Mężczyźni przemykali od drzewa do drzewa i od krzaka do krzaka, szukając stale dobrej osłony, aż Winnetou, zatrzymawszy się, dał sygnał idącym za nim traperom. Usłyszawszy jakieś głosy zaczęli z Deadly–gunem dalej się skradać. Wkrótce zobaczyli przed sobą miejsce, którego szukali. Colonel doszedł do wniosku, iż postąpił zbyt ostrożnie, zabierając wszystkich ludzi, jako, że przy dwóch spętanych jeńcach leżących na ziemi, były tylko trzy osoby, mianowicie dwaj Indianie oraz biały, który wczoraj nakłonił czerwonych do napadu na hide–spot. Potrzeba było tylko kilku minut, aby okrążyć miejsce. Cała trójka została zastrzelona, rzecz jasna, wbrew woli Winnetou i Colonela. Jeńcom przecięto rzemienie.

— Ależ musiał pan być nieostrożny, Dicku Hammerdull, że dał się pan złapać takim chłopaczkom! — powiedział Deadly–gun.

— Ostrożny, czy nie, to nieważne — odparł Dick prostując swe członki. — Po prostu nas złapali. Nie było na to rady. Co o tym myślisz, Pilicie Holbers, stary coonie?

— Hm! — odparł długi. — Jeśli myślisz, Dick, że nie było na to rady, to masz rację, nic też przeciwko temu nie robiliśmy.

— I biały był przy tym! — zdziwił się Colonel.

— Tak — skinął Hammerdull. — To właśnie on odkrył nasz hide–spot. Zaprowadził tam młodego wodza, aby mu go pokazać. Potem jednak, kiedy miano na niego napaść, nie poszedł, lecz został tutaj. Jak się tam sprawy mają? Czerwoni nie wrócili.

— Wszystkich sprzątnięto. W jaki sposób, to wam opowiemy po drodze, teraz musimy wracać, bo zostawiliśmy tam tylko jednego człowieka.

Colonel aż nazbyt dobrze zrozumiał swój błąd, gdy wrócili do hide–spotu. Znaleźli ciało wartownika i od razu zobaczyli, że przeszukano wszystkie części jaskini. Kto to zrobił? Co do tego, nie było wątpliwości. Najpierw Colonel stwierdził z zadowoleniem, że nie znaleziono bardzo cennych zapasów złotego proszku i nuggetów. Ogarnęło go jednak przerażenie, kiedy zobaczył, że nie ma portfela z kartami depozytowymi. Furia, z jaką to przyjął do wiadomości, udzieliła się wszystkim. Było tylko jedno wyjście, mianowicie, natychmiastowy pościg za Mertensem i jego towarzyszem.

Pieniądze zapewne ułatwiłyby im ucieczkę, jeśli się chcieli dostać do jakiejś zamieszkałej miejscowości. Dlatego też nie należało zwlekać ani chwili z pościgiem. Traperzy musieli się jednak zaopatrzyć w niezbędne środki, by nie być bez pieniędzy, gdyby miało dojść do szybkiego wyjazdu.



Piracki kawał


Ten, kto przybywa ze wschodu do San Francisco, musi się najpierw zatrzymać w Oakland, bo po drodze jest jedenastokilometrowa zatoka. Nie jest to wszakże przeszkoda, gdyż pomyślano o tym, aby można się tam było przedostać również z końmi. Jeźdźcy przepływają wtedy na szerokich promach oaklandzkich.

Jednym z takich promów przepływało dwóch jeźdźców, którzy nawet na promie nie wysiedli z siodeł. Ich konie, choć bardzo umęczone, wydawały się być dobrej rasy. Jeźdźcy wyglądali na ludzi długo nie korzystających z błogosławieństw cywilizacji. Zmierzwione brody zwisały im do piersi, a traperskie kapelusze o szerokich rondach zrobiły się obszerne, bezkształtne i opadały głęboko na twarze. Skórzane okrycia wydawały się być sklecone z wysuszonej, chropowatej kory drzew, zaś pozostałe wyposażenie kazało się domyślać ogromnych niedogodności, na jakie byli narażeni.

— Nareszcie! Grace a’ dieu! — westchnął głęboko jeden z nich.

— No to jesteśmy, Marku i myślę, że bieda już nam nie dokuczy. Drugi z niejakim przygnębieniem potrząsnął głową.

— Pan wybaczy, kapitanie, nie jestem taki pewny. Dopiero wtedy poczuję się całkowicie bezpiecznie, gdy stanę mocno na pokładzie i będę płynął o kilka mil stąd na jakichś wodach. Niech mnie diabli wezmą, jeśli Colonel ze swoimi ludźmi już teraz nie depta nam po piętach!

— Możliwe, ale mało prawdopodobne. Przecież tak go wprowadziliśmy w błąd, że będzie myślał, iż przedostaliśmy się górskim przejściem do Kolumbii Brytyjskiej. Nie nakładaliśmy, w każdym bądź razie, na próżno tej okropnej drogi.

— Życzyłbym sobie, żeby się pan nie mylił, ale nie ufam tej diabelskiej zgrai traperów nawet na dziesięć kroków i uważam, że najlepiej będzie, jeśli się udamy jak najszybciej na pokład jakiegoś okrętu, który nie będzie miał nic wspólnego z tym nieszczęsnym krajem.

— Przede wszystkim konieczne jest, abyśmy znów nabrali ludzkiego wyglądu.

— Na to trzeba pieniędzy.

— Tak jest. Spójrz tam na drugą stronę!

Wskazał prawą ręką na barak, nad którego niskim dachem była przybita deska:

Jonathan Livingstone Horse–haggler

— Handlarz końmi? — spytał Marcek. — Za nasze na wpół zagłodzone konie nie wiele nam da!

— Zobaczymy!

Ruszyli z końmi na wskazane miejsce. Mężczyzna, po którym na tysiąc kroków można było poznać, że jest żydowskiem handlarzem, ukazał się w drzwiach, gdy zsiadali.

— Gentlemeni do kogo? — spytał.

— Do czcigodnego mister Livingstone’a, sir.

— To ja nim jestem.

— Kupuje pan konie?

— Hm, tak, ale nie takie — odparł, rzuciwszy lekceważącym, ale jednak uważnym wzrokiem, na oferowany towar.

— Well, to good bye, sir!

Mertens w okamgnieniu wskoczył na konia, zamierzając odjechać.

— Slowly, mister, wolno, wolno, można chyba obejrzeć konie!

— Skoro „takich” pan nie kupuje, to skończyliśmy. Nie ma pan przed sobą greenhorna!

— Tak, tak! No to zsiadaj pan! Hm, mizerny, niesłychanie mizerny, wracacie chyba z prerii?

— Yes!

— Niewiele mogę dać. Można się wszystkiego spodziewać. Jeszcze mi padną! — stwierdził, lustrując zwierzęta dokładnie. — Ile pan chce?

— Ile pan daje?

— Za obydwa?

— Za obydwa!

— Hm, trzydzieści dolarów, nie więcej, ale i nie mniej. Mertens natychmiast wskoczył na konia i odjechał bez odpowiedzi.

— Stop, sir, dokąd to? Myślałem, że chce pan sprzedać te konie!

— Tak, ale nie panu.

— Wracaj pan! Daję czterdzieści.

— Sześćdziesiąt!

— Czterdzieści pięć! ,

— Sześćdziesiąt!

— Pięćdziesiąt!

— Sześćdziesiąt!

— Niemożliwe! Pięćdziesiąt pięć i ani centa więcej!

— Sześćdziesiąt i ani centa mniej. Żegnaj pan!

— Sześćdziesiąt? Niech pan ma te sześćdziesiąt, chociaż bydlęta wcale nie są warte tych pieniędzy!

Mertens zawrócił i uśmiechając się zsiadł z konia.

— No to weź je pan, i to razem z siodłem i uzdą!

— Wejdź pan, mister. Ten drugi niech je tymczasem przytrzyma. Handlarz zaprowadził go do małej przegrody, przedzielonej starą zasłoną. Zniknął za nią, by po chwili wyjść z pieniędzmi.

— Oto i sześćdziesiąt dolarów. Zdarł pan ze mnie kupę pieniędzy!

— Pah! Niech się pan nie ośmiesza! Ale, hm, zna pan tu city?

— Lepiej niż kto inny.

— To może mi pan chyba udzielić informacji?

— Chodzi o boarding–housel

— Nie, o bank albo lombard.

— Lombard, hm, z jakim zleceniem?

— Błaha sprawa!

— Ważna sprawa, sir, jeśli pan chce dobrą informację.

— Chcę sprzedać papiery wartościowe.

— Na co?

— Na złoty proszek i nuggety.

— Do diabła! Pokaż pan!

— Nie ma sensu!

— Dlaczego nie? Jak papiery są dobre, sam je kupię. Robię teraz też tego rodzaju interesy, pod warunkiem rzecz jasna, że coś na tym można zarobić.

— Otóż to!

Wyciągnął portfel, znaleziony w hide–spocie i wybrał jeden z papierów, podając go handlarzowi. Ten, zrobiwszy zdziwioną minę, z szacunkiem spojrzał na potarganego trapera, który jak się okazało, miał takie bogactwo.

— Dwadzieścia tysięcy dolarów, wystawiono na okaziciela i zdeponowano u Charlesa Brockmanna, Omaha! Papier jest dobry. Ile pan chce?

— Ile pan daje?

— Połowę.

Mertens wziął mu papier z ręki, kierując się w stronę wyjścia.

— Żegnaj pan, mister Livingstone!

— Stop, ile pan chce?

— Osiemnaście tysięcy i to gotówką zapłaci mi każdy bankier od ręki, ale ja jestem tu u pana i, śpieszę się. Daj pan szesnaście, a dostaniesz pan papier.

— Niemożliwe. Nie wiem, czy pan legalnie…

— Well, sir, nie chce pan, to i dobrze!

Mężczyzna przytrzymał go za ramię podnosząc swą ofertę coraz wyżej, aż wreszcie przyniósł żądaną sumę zza kotary. Należał do tego rodzaju handlarzy, którym mimo niepozornego wyglądu i zamierzonego, nędznego wyposażenia, nigdy nie brakuje niezbędnej gotówki.

— Masz pan pieniądze. Mam dziś słaby dzień. Ma pan jeszcze inne papiery do sprzedania?

— Nie. Żegnaj pan!

Poszedł. Livingstone towarzyszył mu, by zabrać konie. Obaj obcy oddalili się. Podszedł pomocnik, aby uwolnić konie z siodeł i uzd.

— Dobry interes się zrobiło, — mruczał handlarz końmi — okazała maść, pięknie zbudowane, wiele przeszły, ale przy dobrej opiece znów przyjdą do siebie.

Jeszcze był zajęty kupionymi końmi, a już na wąskiej ścieżce, prowadzącej w górę rozległ się głośny stukot kopyt. Przycwałowało dwóch jeźdźców, którzy przybyli następnym promem. Jeden był Indianinem, drugi białym o długich opadających na kark włosach. Też byli niezwykle strudzeni, ale po ich postawie, jak i okazałych koniach nie było widać najmniejszego zmęczenia. Pędząc galopem, Indianin mimowolnie spojrzał na handlarza i natychmiast szarpnął konia.

— Niech mój biały brat obejrzy te konie! — powiedział.

Ten drugi podjechał pod barak równie szybko. Rzut oka wystarczył, ujrzał szyld i podjechawszy do handlarza pozdrowił go:

— Good day, sir! Pan właśnie kupił te konie?

— Yes! — odpowiedział handlarz.

— Od dwóch mężczyzn, którzy wyglądali następująco…

Podał dokładny rysopis Mertensa alias Bretigny i Wolfa alias Letrier.

— Zgadza się, mister.

— Czy mężczyźni jeszcze tu są?

— Nie.

— Dokąd poszli?

— Nie wiem, i też mnie to nie obchodzi!

— Musi pan jednak znać kierunek, w którym poszli.

— Skręcili tam za rogiem. Więcej nic nie wiem.

Pytający zastanawiał się chwilę, rzucił przenikliwe spojrzenie na handlarza i kontynuował:

— Kupuje pan tylko konie?

— Konie inne rzeczy.

— Nuggety też?

— Też. Ma pan?

— Nie tutaj. Nadejdą. Mogę je panu zaoferować?

— Jeżeli nie zaraz, to tak. Wydałem właśnie wszystkie pieniądze.

— Tym dwom mężczyznom?

— Jednemu.

— Sprzedał panu papiery wartościowe?

— Tak.

— Na ile?

— Na dwadzieścia tysięcy dolarów.

— Czy byłby pan tak dobry i pokazał mi te papiery?

— Dlaczego?

— Aby obejrzeć, czy to ten gentleman, z którym byśmy się chętnie spotkali.

— Hm, tak! Może pan obejrzeć papier, ale do ręki go pan nie dostanie.

Wszedł do baraku, by po krótkim czasie wrócić z papierem. Obcy dokładnie go obejrzał i skinął głową.

— Dostał pan od niego tylko ten jeden papier?

— Tylko ten.

— Dziękuję, sir! Mężczyźni już nie wrócą. Gdyby jednak wrócili, to niech pan od nich już nic nie kupuje. Niech ich pan każe ująć! Papiery są moje, oni mi je ukradli. Być może jeszcze do pana wpadnę!

Zawrócił konia. Indianin uczynił to samo. Pocwałowali tą samą drogą. Nie zamieniwszy słowa przybyli do nabrzeża portu. Tam biały zapytał:

— Mój czerwony brat przemierzał ze mną tropem rabusi przez rozległą prerię. Czy zostanie ze mną, jeśli będę zmuszony wsiąść i okręt?

— Winnetou pójdzie z Deadly–gunem przez cały świat i też dużą wodę. Howgh!

— Rabusie zechcą przypuszczalnie uciec przez morze i będą się pytać o odpływające statki. My też tak zrobimy i w ten sposób ich złapiemy.

— Mój brat niech tak zrobi i niech cały czas będzie tu nad wodą, abym go znalazł. Winnetou jednak wróci przed domy dużego miasta po tamtej stronie aby czekać na wojowników i ich sprowadzić. Na tych, co zostali, bo ich konie były zmęczone.

Deadly–gun skinął głową.

— Mój brat jest mądry, niech zrobi, co powiedział!

Zsiadł z konia, przekazując go parobkowi w jednej z pobliskich oberży. Apacz sam przemierzył drogę, którą razem przyjechali.

Podczas tego zajścia, Bretigny i Letrier kontynuowali swą wędrówkę. Włócząc się zauważyli mężczyznę, wychodzącego z wąskiej, bocznej uliczki. Nie zwracając na nich uwagi przeszedł ulicę. Był niezbyt wysoki, szczupły i nosił strój poszukiwacza, powracającego z kopalń, który po wyczerpującej pracy pragnie wypocząć i rozejrzeć się trochę po mieście. Słomkowy kapelusz z szerokim, mocno wymiętym rondem, opadał mu na twarz, nie zasłaniając jednak dużego, ognistego znamienia, ciągnącego się od samego ucha poprzez policzek aż po nos.

Bretigny, zaskoczony, zatrzymał się, łapiąc swego towarzysza za ramię.

— Znasz go? — zapytał szybko.

— Tego? Nie, kapitanie.

— Naprawdę?

— Nie.

— Źle zapytałem. Miało być: znasz ją?

— Ją? Do stu piorunów, ta postać, ta sylwetka, ten chód…, ale to chyba niemożliwe!

— To ona, mówię ci, ona i nikt inny! Jesteśmy kompletnie zapuszczeni, i z tej odległości nas nie pozna. Szczęśliwy traf, że ją widzimy. Musimy iść za nią!

Poszli za mężczyzną, który po chwili wszedł do budy z desek, nad drzwiami której widniał prosty napis kredą: Tavern of fine brandy. Przed i za literami, namalowano kredą na spękanym drewnie, butelki.

— Cóż ona robi w tym miejscu? Ma wystarczająco dużo pieniędzy i bądź co bądź mieszka przyzwoicie. Jej obecny wygląd jest więc, przebraniem, a jej obecny chód ma jakiś tajemniczy cel.

— Musimy wejść za nią, kapitanie.

— To niemożliwe. Mimo naszego zdziczenia, natychmiast by nasi rozpoznała. Buda składa się z prostych desek. Od frontu nie możemy się zbliżyć. Może z tyłu znajdę jakąś dziurę czy szparę, która mi pozwoli przyjrzeć się wnętrzu. Ty zostaniesz i będziesz obserwował i wyjście. Gdyby opuściła to miejsce, to jak najszybciej przyjdziesz, aby mnie powiadomić.

Odszedł na bok. Okoliczność była sprzyjająca. Chata nie miała tylnego wyjścia i była oddzielona od podobnej budowli na szerokość, zaledwie trzech stóp. Bretigny wsunął się i niebawem znalazł dziurę po sęku, przez którą widział sporą część szynkwasu i sali, gdzie siedziało wielu gości.

Mężczyzna z ognistym znamieniem usiadł w pobliżu szerokiego pieca, ale raptem zniknął gdzieś z tyłu. Z tej strony, nieco dalej, wywnioskował Bretigny, znajdowało się zapewne odrębne pomieszczenie, mogące służyć prywatnym celom. Ostrożnie przesunął się dalej, aż za cienką ściankę. Oparłszy się o nią usłyszał jakieś głosy. Przyłożywszy ucho do deski począł nasłuchiwać.

— Gdzie się spotkamy, sir? — usłyszał pytanie.

— Nie tutaj. To byłoby nieostrożne. Na nabrzeżu też nie. W tej małej zatoce za ostatnią chatą rybacką.

— A kiedy?

— Jeszcze nie wiadomo, kiedy będę mógł przyjść, ale o jedenastej musicie się zebrać. Nie wolno wam jednak nic przedsięwziąć przed moim przyjściem.

— Pięknie. Będzie niezła bitka, zanim okręt będzie nasz.

— Nie aż taka, jak myślicie. Oficerowie i podwładni będą dziś na lądzie, a na pokładzie odbędzie się bankiet, co nam jest na rękę.

— Miło to słyszeć. Nie ma żadnego kompana na pokładzie?

— Długi Tom, jeszcze z kilkoma, którzy nas oczekują.

— Do diabła, znakomicie pan wszystko rozegrał! Więc kapitan Kajman rzeczywiście będzie z nami?

— Pewnie. Natychmiast podniesie kotwicę. Wiatr jest dobry, odpływ pasuje i jeśli nie nastąpi jakaś niespodziewana przeszkoda, to o „l’Horrible” będzie się wkrótce opowiadać takie same historie, jak dawniej.

— Na nas może pan liczyć, sir. Będzie nas około trzydziestu, a mając dzielnego oficera i równie mężnego zastępcę, nie trzeba się obawiać choćby i całej marynarki świata.

— Też tak myślę. Macie tu waszą zaliczkę i co nieco więcej, aby się napić. Ale trzymajcie się trzeźwo, aby atak się udał!

Odsunięto krzesło. Gość się oddalił. Bretigny poznał ten głos, choć był zmieniony i operował najniższymi tonami. To, co usłyszał, było tak niesamowite, iż stał jeszcze chwilę w całkowitym bezruchu i stałby tak zapewne dłużej, gdyby ciche „pst!” nie wytrąciło go z odrętwienia. Letrier stał przed bocznym pomieszczeniem, machając do niego.

— Odeszła, wracaj pan, szybko, szybko!

Kapitan wygramolił się z ciasnoty, w samą porę, by ujrzeć obiekt obserwacji znikający za najbliższym rogiem. Obaj mężczyźni pośpieszyli za nim przez brudne uliczki przedmieścia i szerokie ulice lepszych dzielnic, aż pod parkan samotnie położonego ogrodu. Tu obserwowany rozejrzał się badawczo i nie zauważywszy nic podejrzanego, przeskoczył płot iście kocim ruchem. Tropiciele jeszcze może z godzinę stali na czatach. Jednak na próżno. Nie wrócił.

— Zapewne tu mieszka. Poszukajmy domu, do którego należy ten ogród!

Aby to uczynić, musieli przejść przez boczną uliczkę. Wyszedłszy z niej, zauważyli okazały powóz, zatrzymujący się przed drzwiami domu, a będący zapewne tym budynkiem, którego szukali. Wsiadła do niego jakaś dama, dając znak woźnicy. Obaj weszli ponownie w uliczkę, a wytworny powóz przejechał obok nich, tak, że można było rozpoznać rysy twarzy właścicielki.

— To ona! — zawołał Marek.

— Tak, to ona. Pomyłka jest wykluczona. Ja zostanę tutaj, a ty pójdziesz do domu i spróbujesz się dowiedzieć ojej obecne nazwisko.

Letrier posłuchał i już po chwili wrócił z oczekiwaną informacją.

— No więc?

— Pani de Voulettre.

— Ach! Gdzie mieszka?

— Ma całe pierwsze piętro.

— Chodź do portu. Tam ci udzielę dalszych informacji!

Poszli w wymienionym kierunku wstępując po drodze do sklepu z odzieżą, opuścili go zupełnie odmienieni, jeśli chodzi o bieliznę, ubiór i podobne rzeczy. Kroczyli wolno wśród tłumu przewalającego się bulwarem. Wtem na twarzy Letriera dało się zauważyć ogromne przerażenie. Złapał kapitana i pociągnął go za dużą stertę beli.

— Co się stało? — zapytał kapitan.

— Spójrz pan na wprost, kapitanie. Niech się pan przyjrzy, czy przypadkiem nie zna tego mężczyzny, który stoi pod tym wielkim dźwigiem!

— Ach! Do diabła, Deadly–gun! Nie pozwolili się więc zbić z tropu i natychmiast wyruszyli w pościg. Ciekawe, gdzie są pozostali?

— Pozostałych pewnie ten przeklęty policjant porozdzielał po mieście, aby na nas czatowali i sprawdzili nasz pobyt.

— Niech tam! Czy stary już nas zauważył?

— Nie sądzę. Patrzył w bok, kiedy go widziałem, a przy naszych obecnych strojach, byłoby mu trudno nas rozpoznać. Jeśli oczywiście się do niego zbyt nie zbliżymy…

— Prawda. A teraz spójrz no tam na redę. Znasz ten okręt w pobliżu pancernika?

— Hm! Tak, to .. to jest! Do stu piorunów, to żaden inny, jak, tylko nasz „l’Horrible”. Zawsze bym go poznał, choćby jeszcze ze sto razy tak majstrowali przy żaglach i rejach!

— No to chodź!

Poszli drogą, gdzie panował największy tłok, by poszukać oddalonego szynkwasu. Tam, kazali sobie dać osobne pomieszczenie, gdzieby mogli bez zakłóceń rozmawiać.

— Więc poznałeś „l’Horrible”? — zapytał Bretigny Mertensa.

— Natychmiast, kapitanie.

— Wiesz, kto nim teraz dowodzi?

— Nie.

— A wiesz, kto nim będzie dowodził jutro o tej porze?

— Ten sam, co dziś.

— Nie.

— Będzie zmiana?

— Oczywiście. Obecny będzie się musiał utopić, a jego miejsce zajmie niejaki Camain, albo jak wolisz, kapitan Kajman.

Letrier uśmiechnął się.

— No to Miss Admirał zapewne znów będzie drugim kapitanem? — stwierdził, nawiązując do domniemanego żartu.

— Z pewnością.

— I będzie zamiatać pokład niczym dziewięcioogoniasta kotka, jak za dawnych czasów?

— Albo i nie. Oswoi się panterę. Tego możesz być pewny!

— A wierny Letrier, jaką służbę ten dostanie?

— Na pewno coś odpowiedniego się znajdzie.

— Szkoda tego pięknego domku z kart!

— A jeśli to nie domek z kart, ale solidny, pewny dom nie do zburzenia?

Spojrzał badawczo w twarz kapitana i mruknął:

— Hm, na świecie wiele rzeczy niemożliwych, staje się możliwymi, przynajmniej dla takich jak my.

— Oczywiście! Posłuchaj, co ci powiem.

Opowiedział mu o tym, co podsłuchał przy budzie z desek, dodając swoje przypuszczenia i wnioski wyciągnięte z usłyszanej rozmowy. Letier dziwił się.

— Diabeł! Po tej kobiecie naprawdę można się tego spodziewać.

— Dokona tego, możesz być pewien.

— A my?

— Nie mówiłem ci, że dziś wieczór będę dowodził „l’Horrible”?

— Dobrze! Będzie się jednak bronić.

— Pah! Dawniej byłem jego dowódcą, to i teraz nim będę. Jest ciągle taki sam. Okręt do ukradzenia! Z samego środka portu w San Francisco! To niesamowite! Przyda nam się doskonale. Co za szczęście, że ją widzieliśmy i mimo przebrania poznaliśmy!

Podczas gdy tak siedzieli prowadząc ożywioną rozmowę, w mieszkaniu pani de Voulettre trwały przygotowania do wieczornego przyjęcia wyśmienitego towarzystwa. Przygotowano smakołyki wszystkich krajów, wina wszelkich stref, zaś pani domu, która już jakiś czas temu wróciła z przejażdżki, sama zadawała sobie trud, otwierając wiele butelek i wsypując do każdej z nich delikatny biały proszek, a potem znów zamykając pieczołowicie.

Zbliżał się wieczór. Zapadał zmierzch, a z okien jej mieszkania bił blask świateł, znacznie mocniejszy od blasku ulicznej latarni.

Goście, również komendant pancernika wraz z zaproszonymi oficerami innych okrętów, zjawili się u niej, rozkoszując się oferowanymi przysmakami. Rzesza różnych łazęgów i prostych ludzi okupowała wejście, aby rzucić okiem na udekorowane wnętrze lub delektować się wonią smakowitości.

Wśród nich było dwóch mężczyzn w marynarskich uniformach. Stali w milczeniu obok siebie, rzucając obojętne spojrzenia na zgromadzonych. Ich wzrok wydawał się być skierowany szczególnie na jedno z oświetlonych okien. Czekali bardzo długo, nareszcie opuszczono zasłonę. Za zasłoną kilkakrotnie unosił się i opadał cień podniesionej ręki. Potem zgasło światło.

— Chodź! — odpowiedział jeden z nich.

Odeszli, skręciwszy za rogiem. Przy ogrodowej furtce stała walizka. Obok niej jakaś męska postać. Było tak ciemno, że trudno było rozpoznać szczegóły. Jedno natomiast można było zobaczyć, a mianowicie to, że mężczyzna był zaledwie średniego wzrostu i nosił ciemną brodę. Była to znów przebrana pani de Voulettre. Walizka zawierała jej nautyczne przyrządy.

— Czy powóz zamówiony? — zapytał ciemnobrody.

— Tak! — zabrzmiała odpowiedź.

— Naprzód!

Głos był stanowczy, jakby od czasów młodości był przyzwyczajony do wydawania komend. Mężczyźni sięgnęli po walizkę i ruszyli.

Szedł za nimi. Na rogu ulicy stał powóz. Walizkę położono na koźle i cała trójka wsiadła, zaś powóz potoczył się w stronę miasta. Przybywszy na teren niezabudowany, zatrzymał się. Pasażerowie wysiedli, znów sięgnęli po walizkę i ruszyli w stronę plaży. Powóz zawrócił. Jeszcze nie doszli do plaży, jak zza krzaka rozległ się głos.

— Stój! Kto tam?

— Kapitan Kajman.

— Witaj!

Gromada ciemnych postaci pośpieszyła ku brodatemu, otaczając go z szacunkiem.

— Łodzie w porządku? — zapytał.

— Tak.

— Broń?

— Wszystko w porządku.

— Brakuje kogoś?

— Nikogo.

— No to come on. Wezmę pierwszą łódź.

Wniesiono walizkę, złapano za wiosła i łodzie bezszelestnie popłynęły po falach.

Najpierw popłynęli na wprost, by się po chwili skierować na sterburtę. W ten sposób, zachowując należytą ostrożność, zaczęli się zbliżać od strony morza do schowanego w głębokiej ciemności „l’Horrible”, na którego rozprzy i rufie świeciły latarnie.

Podpłynęli tak blisko okrętu, iż przy odpowiedniej ostrożności musiano by ich zauważyć. Ten, który nazwał się kapitanem, stał teraz wyprostowany przy sterze, wpatrując się badawczo w ciemną sylwetkę okrętu. Był to moment rozstrzygający, w którym należało skoncentrować całą uwagę.

Wtem rozległ się niezbyt głośny, ochrypły krzyk mewy. Ludzie w łodziach odetchnęli. Był to sygnał umówiony z Długim Tomem, mówiący o tym, że na okręcie jest wszystko w porządku. W tylnej części zwisało kilka lin.

— Przybijajcie, a potem na górę! — rozległa się cicha komenda. Kilka minut później wszyscy już stali na pokładzie. Oczekiwał ich Tom.

— Jak się sprawy mają? — spytał brodacz.

— Dobrze. Ja i nasi chłopcy mamy wartę. Pozostali biesiadują w koi na dole, przy dolnym maszcie, albo już leżą pijani na ziemi.

— Na dół! Ale oszczędzajcie ich! Tylko związać i zamknąć. Potem będą musieli stanąć po naszej stronie. Im więcej rąk będziemy mieli, tym lepiej dla nas.

Rozkaz wykonano szybko i bez hałasu. Nic nie podejrzewająca, odurzona grogiem załoga, została bez trudu pojmana, związana i ukryta w chłodni. Potem wyciągnięto walizkę, wniesiono ją do kajuty kapitańskiej i odczepiono od lin przywiezione łodzie.

Można było płynąć. Okręt był w rękach piratów.

Teraz czarnobrody zgromadził wokół siebie ludzi wyznaczając każdemu swoje miejsce.

— Wypływamy w morze. Naoliwcie kabestan i wały wielokrążka, aby nie było niepotrzebnego hałasu. Nie mogę wydawać komend, bo mnie usłyszą na pancerniku. Mam jednak nadzieję, że każdy wie, co ma robić!

Załoga się podzieliła. Dowódca śpieszył z miejsca na miejsce, cicho wydając rozkazy. Podniesiono kotwicę. Żagle nadymane korzystnym wiatrem poszły w górę. Okręt poddał się pracy steru, obrócił się wolno rozdzielając uderzające fale, po czym ruszył w otwarte morze.

Dopiero wtedy z pokładu pancernika rozległ się strzał, drugi, trzeci. Wiedziano, że oficerowie „l’Horrible” zeszli na ląd, zbyt późno jednak zauważono odpływający okręt. Rzecz jasna, natychmiast zaczęto podejrzewać coś niezwykłego lub zgoła bezprawnego i tymi trzema strzałami alarmowymi podano sygnał czujności.

Nowy dowódca „l’Horrible” udał się na tylny pokład. Długi Tom stał u jego boku.

— Słuchaj Tom, zauważyli, że zwiewamy! — powiedział.

Tom rzucił badawcze spojrzenie w górę na żagle, kontrastujące z nocnym niebem.

— Nic im to nie pomoże. Za późno się ocknęli. Zna pan moje nazwisko, sir?

— Myślę, że kapitan Kajman powinien je znać. Wystarczająco długo ze mną pływałeś.

— Z panem. Nic panu nie ujmując, sir, jest pan dzielnym oficerem, zauważyłem to dość szybko, ale Kajmanem pan nie jest. Znam go.

— Pah, ale nim będę.

— Nie skończy się to dobrze. Ludzie chcą służyć tylko pod jego dowództwem, a ten z czerwonym znamieniem, mam na myśli agenta, który nas werbował, obiecał nam przecież, że żyje i dziś wieczorem będzie na pokładzie.

— Z czerwonym znamieniem? Czy naprawdę go nie poznałeś?

— Nie poznałem…? Nigdy w życiu go nie widziałem!

— Już tysiąc razy, Tom. Tysiąc razy, mówię ci, już go, a raczej ją widziałeś. Przypomnij sobie!

— Go…? Ją…? Do diabła, ją…? Czyżby to była Miss Admirał?

— To była ona. A czy nie sądzisz, że nic jej nie brakuje, aby odgrywać kapitana Kajmana?

Długi Tom cofnął się kilka kroków.

— Do stu diabłów, sir! Chciałem powiedzieć, Miss, to przecież zupełnie niesamowita historia. Myślałem, że panią powieszono, gdy zajęto „l’Horrible”!

— Niezupełnie. Więc, posłuchaj: jesteś na pokładzie jedynym, który rzeczywiście zna kapitana. Będziesz milczał, że ja i agent, to te same osoby i niech myślą, że jestem Kajmanem. Rozumiesz?

— Całkowicie.

— Więc nie będziesz źle zarabiał!

— Hm, jest mi całkowicie obojętne, czy sir, czy jakaś Miss ma dowództwo, jeśli tylko będzie jakiś dobry tup. Może pani na mnie polegać.

— Dobrze. Ale spójrz, światła w porcie i na redzie się ożywiają. Szykują się do pościgu. Ale my, za dwie godziny, nawet w jasny dzień, znikniemy im z oczu.

Brodacz kazał wciągnąć wszyskie żagle, tak że płynący ze zdwojoną prędkością okręt, pruł fale. Zwisając ramieniem na szczeblach wanty, brodacz czuł pod sobą okazały żaglowiec, toteż napawał się długo oczekiwanym zadośćuczynieniem.

Dopiero gdy zaczęło świtać i jego obecność na pokładzie nie była już konieczna, zszedł na dół do kajuty. Stała tam jego walizka. Świeciła się lampa.

— Hm — z uśmiechem zadowolenia rozglądała się po przytulnym pomieszczeniu. — Jenner nie jest taki głupi, jak myślałam. Bardzo okazale się tu urządził. Muszę jednak przede wszystkim zobaczyć, czy moja sekretna skrytka jeszcze istnieje. Sam Kajman nic o niej nie wiedział.

Odsunąwszy na bok lustro nacisnęła na znajdujący się za nią ledwo dostrzegalny guziczek. Otworzyły się podwójne drzwiczki, ukazując zagłębienie, gdzie były poukładane najróżniejsze papiery. Sięgnęła po nie.

— Rzeczywiście wszystko nienaruszone! Kryjówka jest dobra. Natychmiast z niej skorzystam!

Wyciągnąwszy kluczyk otworzyła walizkę. Jedna z przegródek nie zawierała, nic innego, jak zwitki i paczki banknotów. Schowała je w skrytce, zamknęła i przysunęła lustro. Następnie wzięła z walizki bieliznę i ubrania. Znalazły miejsce w szafie kajuty, a następnie wyciągnęła ten sam nautyczny sprzęt, jaki Jenner znalazł u pani de Voulettre.

— Gdyby ten porucznik wiedział, dlaczego jego piękna dama zajmuje się tymi „nudnymi” rzeczami. A niech to wszyscy święci, to najlepszy dowcip mego życia, jaki dzisiaj wystrugałam i chętnie bym się dowiedziała, co by na to powiedział kapitan, gdyby tu stał i…

— Brawo, Clairon! — rozległo się za nią, a jakaś ręka spoczęła na jej ramieniu.

Zaskoczona, odwróciła się wlepiwszy wzrok w twarz kapitana.

— Kaj… Kaj… Kajman! — wyjąkała nieomal skrzecząc.

— Kapitan Kajman! — skinął ze spokojnym i opanowanym uśmiechem.

— Niemożliwe! Jego duch… jego… jego…

— Papperlapapp! Czyżby drugi kapitan „l’Horrible” wierzył w duchy?

— Ale jak, gdzie, kiedy? Jak się znalazłeś w Frisco i na tym pokładzie?

— To „jak” wyjaśnię później, to „dlaczego” chyba znasz?

— Nic nie wiem!

— Nie wiesz też nic o mojej kasie, która zniknęła, kiedy postanowiłaś mnie zostawić w Nowym Jorku jak nędzny wrak?

— Nic.

— Ach tak! Niestety, jestem w tym szczęśliwym położeniu, iż stoję przed tobą z kompletnymi dowodami. Najpierw dostosujemy się do tej chwili. Uprowadziłaś „l’Horrible”.

Milczała.

— I zwerbowałaś do tego ludzi.

Milczała nadal.

— Bo obiecałaś, że kapitan Kajman przejmie dowództwo. Widać było, że jeszcze walczyła ze strachem, wywołanym jego pojawieniem się.

— Aby ci dać okazję dotrzymania słowa przypłynąłem na okręt przed wami. Ukryłem się za linami okrętowymi i puttingami, aż uznałem, że nadszedł czas, aby ci się przedstawić. Jesteś naturalnie diablicą i za to, że tak dobrze wykonałaś swoje zadanie, dam ci — rzecz jasna tylko do chwili aż się porachujemy — twoje dawne stanowisko drugiego kapitana. Ściągnij jednak brodę, ciąży ci, a Kajmana i tak nie potrafisz naśladować.

Mówił spokojnym, opanowanym tonem, powodując, że krew uderzyła jej do głowy zaś oczy zaiskrzyły się jak u kota.

— Drugi kapitan, ja? A jeżeli cię nie znam? — zasyczała.

— To zna mnie długi Tom i Letrier. Są mi bardziej oddani niż okrutnej panterze, która nazywa się Miss Admirał.

— Letrier? Gdzie on jest?

— Tu na pokładzie. Przybył ze mną. Rozmawia na górze z długim Tomem, aby mu powiedzieć, że rzeczywiście jestem obecny.

— Nic ci to nie pomoże i jemu też — szepnęła wściekła.

Wyszarpnąwszy zza pasa rewolwer wycelowała w niego. Błyskawiczny cios wytrącił jej broń z ręki. Potem złapał ją za ramiona i przycisnął jej szczupłą, zwinną postać do ściany. Była jak przygwożdżona.

— Miss Admirał, posłuchaj co ci powiem, raz na zawsze! Chciałaś mojej śmierci, a moje życie było w niebezpieczeństwie, dopóki ci ufałem. Jestem kapitanem mojego okrętu, a ty… ciebie zniszczę!

Cios jego zaciśniętej pięści trafił ją w czaszkę, sprawiając, iż padła nieprzytomna na ziemię. Spętał ją tymi samymi powrozami, którymi była związana jej walizka i wszedł na górę.

Nastał ranek i jeden rzut oka pozwolił ocenić sytuację. Cała załoga zgromadziła się na pokładzie, tworząc krąg wokół długiego Toma i Letriera, którzy coś opowiadali. Wtem wzrok Letriera padł na kapitana. Skoczył do przodu i krzyknął:

— Ludzie, oto on. Wiwat, kapitan Kajman!

Kapelusze poczęły fruwać w górę, a z każdego gardła dało się słyszeć to zawołanie. Pirat pomachał im łaskawie, wchodząc dumnym krokiem w sam środek zgromadzonych. Po chwili złożono przysięgę, a każdy dostał wysoki żołd. Podzielono broń i wyznaczono warty. Porządek na okręcie został określony, a kiedy wszystko załatwiono, kapitan udał się wraz z Letrierem do kajuty, aby doglądnąć Miss Admirał.

Odzyskała przytomność, jednak widząc, że wchodzi, natychmiast zamknęła oczy. Pochylił się nad nią i zapytał:

— Gdzie są pieniądze, które mi ukradłaś?

Uniosła powieki, zza których strzelił błysk nienawiści. Powtórzył swoje pytanie.

— Pytaj, ale i tak nie dostaniesz odpowiedzi — wyjaśniła.

— Jak sobie życzysz! — uśmiechnął się. — Duża część oczywiście wydana. Pani Voulettre miała, jakby nie było, kosztowne potrzeby. Pozostała część jest jednak na pokładzie, znam cię.

— To poszukaj!

— Zrobię to. A jak nic nie znajdę, to jest taki sposób, którym cię zmuszę do mówienia. Letrier!

— Kapitanie?

— Ta kobieta pozostanie związana i dostanie miejsce w mojej koi. Jej strażnikiem będę tylko ja, nikt inny nie ma do niej wstępu, ty również nie. A kto uczyni choćby najmniejszą próbę, aby się do niej zbliżyć, dostanie kulę. Zresztą poza tobą nikt nie może się dowiedzieć, gdzie jest. Teraz sprowadź dawną załogę „l’Horrible”, jednego za drugim na pokład. Zobaczę, co się da zrobić z tych ludzi.

Letrier odszedł. Kapitan wciągnął pojmaną do sąsiedniej koi i wzmocnił jej pętle. Nie miała już nad nim żadnej władzy, wiedziała o tym.



Bitwa morska


Nastąpił wieczór. Zrobiła się dziesiąta, a potem jeszcze później, a Deadly–gun ciągle jeszcze przechadzał się po wybrzeżu, aby nie przeoczyć żadnej z odbijających łodzi. Było to trudne zadanie dla jednej osoby, by nie rzec niemożliwe i w gruncie rzeczy niejedna łódź odbijała od lądu, a uważny traper nie miał możliwości przyjrzeć się odpływającym pasażerom. Wokół panowała głęboka ciemność, rozjaśniana jedynie ulicznymi latarniami i światłami okrętów. Deadly–gun stał właśnie na brzegu, aby nieco odpocząć po nieustannym chodzeniu, kiedy do schodów wiodących do wody, a znajdujących się u jego stóp, podszedł przewoźnik jakiejś wolnej łodzi.

— Good evening, skąd pan przybywa? — spytał Deadly–gun.

— Z morza.

— Z jakiego okrętu?

— Z żadnego.

— Z żadnego? Sam pan był na przejażdżce?

— Ani mi to w głowie! — odparł przewoźnik, przystając obok niego i prostując zmęczone wiosłowaniem ręce.

Traper stał się czujny.

— Więc wiózł pan kogoś?

— Nie inaczej, mister.

— Ale nie dobił pan do żadnego okrętu i wraca pan pustą łodzią. Utopił go pan?

Przewoźnik uśmiechnął się.

— Coś w tym rodzaju. Ale niech pan poczeka jeszcze kilka godzin z tymi pytaniami, wtedy panu odpowiem.

— Dlaczego nie wcześniej?

— Bo nie mogę.

— A czemu pan nie może?

— Bo przyrzekłem.

Mężczyźnie zaiste sprawiało przyjemność gdy go pytano, sam zaś nie był skory udzielić informacji. Traperem jednak targało nieokreślone przeczucie, aby wypytać dalej.

— A czemu pan to przyrzekł?

— Bo, posłuchaj człowieku, pyta pan cholernie uporczywie, bo każdy lubi dostawać napiwek.

— Ach tak! Więc z powodu napiwku nie może pan powiedzieć, kogo pan wiózł?

— Tak jest.

— A powie pan, jak panu dam wyższy napiwek? Przewoźnik z niedowierzaniem rzucił okiem na poszarpany, skórzany strój pytającego.

— Wyższy? To będzie trudne!

— Ile pan dostał?

— Całą moją wypłatę i jeszcze dolara na dokładkę.

— Tylko?

— Co, tylko? Panu pewnie dolary same wpadają do kieszeni przez ten podarty surdut?

— Dolary? Nie. Nie mam pieniędzy. Mam złoto!

— Naprawdę? To jeszcze lepiej!

Rybak wiedział z własnego doświadczenia, że niejeden obdartus, nosi przy sobie więcej, aniżeli stu elegantów razem wziętych.

— Tak pan sądzi? No to niech pan sobie obejrzy te bryłki! Deadly–gun podszedł pod latarnię i pokazał rybakowi sztukę wypłukanego złota, którą wyciągnął z kieszeni.

— Do diabła, mister, ten kawałek wart jest wśród braci pięć dolarów! — zawołał mężczyzna.

— Prawda! I będzie pan go miał, jeśli mi pan powie to, co pan ma przemilczeć.

— Naprawdę?

— Pewnie. A więc, kogo pan wiózł?

— Dwóch mężczyzn.

— Jak byli ubrani? Traperzy?

— Nie. Bardziej jak żeglarze, całkiem nowe ubrania.

— Też możliwe. Jak wyglądali?

Opis przewoźnika całkowicie pasował do Mertensa i Letriera, po zmianie swych strojów.

— Dokąd chcieli płynąć?

— W pobliże „l’Horrible”‘, który tam zarzucił kotwicę.

— L’Horrible”? — Deadly–gun zrobił się bardziej dociekliwy. — Co mówili ze sobą?

— Nie rozumiałem!

— Dlaczego?

— Pytali mnie, czy znam francuski, a kiedy odrzekłem „nie”, paplali takim misz–maszem, że aż mi w uszach dźwięczało.

— To oni! Gdzie wysiedli?

— Tam w głębi, na wodzie.

— Niemożliwe!

— Właśnie tak i nie inaczej. Powiedzieli, że są z okrętu i na krótko się wyniknęli, aby się zabawić na lądzie. Nie chcieli, by zauważono ich powrót i dlatego podpłynęli pod sam pokład.

— A przedtem musiał im pan obiecać…

— Nie rozpowiadać o tym przez kilka godzin.

Zanim Deadly–gun mógł postawić kolejne pytanie, poczuł na swoim ramieniu czyjąś rękę.

— Mój bracie, chodź ze mną!

Był to Winnetou. Odciągnął go na odległość kilku kroków i spytał’

— Jak się nazywa ta łódka, tam na wodzie, po drugiej stronie?

— L’Horrible”

— A jak się nazywa łódka, na której biały, który nazywa się Mertens, był wodzem?

— L’Horrible”! To ta sama!

— Czy biały nie wypłynie, aby znów posiadać tę łódkę?

Zdziwiony Deadly–gun zapytał:

— Jak mój czerwony brat wpadł na ten pomysł?

— Winnetou jeden raz opuścił swoje stanowisko, aby zobaczyć, co się dzieje u ciebie. Podpłynął promem, na którym byli biali mężczyźni rozmawiający o łódce. Po opuszczeniu łódki, poczekali trochę i wsiedli wraz z innymi mężczyznami i z walizką, do kilku łodzi.

— Czy mój brat słyszał o czym mówili?

— Chcieli na tę dużą łódź, zabić tamtych mężczyzn, bo miał przybyć kapitan Kajman.

— I wypłynęli?

— Tak. Mieli noże i topory za pasem. Deadly–gun zastanowił się.

— Niech mój brat wraca na swój posterunek. Przed świtem muszą przybyć traperzy.

Apacz uczynił, co mu kazano. Rybak ze złotem też się oddalił, więc Colonel został sam.

Czyżby na „l’Horrible” rzeczywiście miało dojść do czegoś niesamowitego? Winnetou, bądź co bądź, się nie mylił. Ale, gdyby rzeczywiście miało dojść do napadu na okręt, skąd wobec tego ci ludzie wiedzieli o przybyciu ściganego przestępcy?

Podczas gdy tak rozmyślał, na redzie padły strzały, jeden po drugim, i mimo późnej pory, wybrzeże w krótkim czasie ożywiło się. Przyszło sporo ludzi, aby się dowiedzieć o przyczynę strzałów alarmowych. Ciemność nie pozwoliła rozróżnić wszystkich okrętów stojących w porcie i na redzie, ale przenoszone latarnie były pewnym znakiem, iż stało się coś nieoczekiwanego.

Jakaś szalupa z sześcioma członkami załogi, dowodzona przez podoficera podpłynęła całkiem blisko trapera. Sternik, będący przypadkowo na lądzie, a któremu podoficer miał obowiązek udzielić informacji, podszedł i spytał.

— Co się dzieje, sir?

— ”L’Horrible” wypływa na pełnych żaglach w morze.

— I co z tego?

— Co z tego? Wszyscy jego oficerowie są na lądzie. Zdarzył się jakiś łajdacki kawał, więc dostałem rozkaz, aby ich natychmiast powiadomić.

— Kto oddał strzały?

— My, na pancerniku. Nasz kapitan jest razem z tymi panami z „l’Horrible”. Goodnight, sir!

Odszedł w pośpiechu do pani de Voulettre. Deadly–gun zrozumiał te słowa, pośpieszył za nim, dochodząc w ten sposób pod dom zamieszkały przez panią de Voulettre. Tutaj też panowało znaczne ożywienie. Gospodyni zniknęła bez śladu, zaś prawie wszyscy goście leżeli odurzeni lub nieprzytomni w salonie, skutek trucizny zmieszanej z winem, jak orzekli sprowadzeni lekarze. Wraz z panią Voulettre zniknął cenny zbiór map morskich i nautycznych przyrządów. Wszystko to usłyszał traper. Lekarze, policjanci i marynarze to wpadali, to znów wypadali, przed domem zaś powstawało olbrzymie zamieszanie. Deadly–gun nie mógł sobie wytłumaczyć, jaki związek łączy Mertensa z ową panią de Voulettre, ale to, że ten uprowadził „l’Horrible” z jej pomocą, było dla niego pewne, choć szczegóły pozostawały niejasne.

Czyżby miał powiadomić policję o tym, co widział Apacz? To doprowadziłoby do przesłuchań i korowodów, przeszkadzających jego zamierzeniom. Była tylko jedna szybka i pewna droga, zaproponowana zresztą przez samą policję; pościg za „l’Horrible”. Deadly–gun postanowił to uczynić na własną rękę. Do tego potrzebne były przede wszystkim pieniądze, niezbędne do wynajęcia szybkiego okrętu. Aby je mieć, musiał jednak czekać na przybycie swoich ludzi, wiozących całe, ukryte w hide–spocie złoto. Jego zadanie na wybrzeżu się skończyło. Mógł już wrócić do Winnetou.

Przyjechał do Oakland, odszukał Winnetou i położył się obok niego. Winnetou spał, on jednak czuwał. Myśl, że rabusie być może czują się bezpieczni na morzu, podczas gdy on sam, ścigając ich i depcząc im po piętach w mozolnym trudzie i niedostatku przez rozległą prerię, teraz jest przykuty do lądu i, że pozwolił im uciec, dręczyła go bardzo. Przewracał się z boku na bok licząc minuty, jakie dzieliły go do przybycia swoich ludzi.

Majątek, jaki wieźli, nie pozwalał na szybką jazdę. Według jego obliczeń, powinni się zjawić rano, toteż z niecierpliwością oczekiwał świtu.

Gwiazdy nie dostosowują się do życzeń ludzkiego serca. Wędrują spokojnie swoją trasą, wyznaczoną im przed milionami lat. Wreszcie jednak gasną, a zwycięskie światło dnia, rzuca potok promieni na rozległą ziemię. Nastał ranek. Deadly–gun zazdrościł Apaczowi twardego i spokojnego snu. Zastanawiał się, czy nie pora go zbudzić, gdy Winnetou raptem się zerwał, rozejrzał się badawczo, by położywszy się na powrót na ziemi, nasłuchiwać. Po chwili znów wstał.

— Niech mój brat przyłoży ucho do ziemi! — powiedział. Traper uczynił to i usłyszał słaby zbliżający się stukot. Syn prerii usłyszy go nawet we śnie. Winnetou jeszcze raz począł nasłuchiwać.

— Zbliżają się jeźdźcy na zmęczonych koniach. Czy mój brat słyszy rżenie jednego z koni? To zły koń obcego, który pływał na wielkiej wodzie.

Miał na myśli kłusaka dakotańskiego Petera Poltera. Deadly–guna nie dziwiła niezwykła przenikliwość Indianina. Był przyzwyczajony do podobnych i bardziej zadziwiających rzeczy. Zerwał się z ziemi obserwując niecierpliwie jeden z krzewów, zasłaniający nadjeżdżających. Po chwili można ich już było zobaczyć. Był to Treskow z bratankiem Colonela. Za nimi jechał sternik, mający jak zwykle wiele kłopotów z koniem. Za nimi podążali traperzy, Dick Hammerdull, Pitt Holbers, Ben Cunning. Reszta została, aby pilnować hide–spotu. Każdy z nich prowadził za cugle jednego lub kilka koni i mułów, ciężko objuczonych.

— Widzicie tam z przodu to gniazdo? — zawołał Peter Polter. — Myślę, że to nareszcie to San Francisco, którego nie znam z tej strony, bo je ciągle oglądam od morza.

— Czy widzimy, czy nie, to nieważne, — stwierdził Hammerdull, — ale Pittcie Holbers, stary coonie, co ty o tym myślisz?

— Skoro ty myślisz, że to Frisco, Dick, to nie mam nic przeciwko temu — odparł w swoim stylu. — Kiedy czerwoni napadli nas tam nad wodą i zaciągnęli do swojego obozu, nie myślałem, że jeszcze kiedyś zobaczę te strony.

— Ty, stara tyko żeglarska — rzekł sternik, — gdyby tam wtedy nie było Petera Poltera, to byliby z was zdarli skórę. Ale, spójrzcie no tam, w stronę z wiatrem! Możecie mnie przykilować, wysmarować smołą i obłożyć kłakami, jeśli to nie jest Colonel i…

— I Winnetou! — wpadł mu w słowo Treskow, zachęcając konia do szybszego biegu.

— Dzięki, że wreszcie jesteście! — zawołał Deadly–gun. — Czekaliśmy na was, jak bawoły na deszcz.

— Nie dało się szybciej, stryjku — odpowiedział Thieme. — Jechaliśmy całą noc. Spójrz na biedne zwierzęta, ledwo stoją.

— No i jak, Colonel? — zapytał Treskow. — Złapaliście ich?

— Tylko chwilkę się spóźniliśmy. Zwiali.

— Zwiali? Kiedy, jak i dokąd?

Deadly–gun opowiedział, co się wydarzyło. Soczyste przekleństwo wymknęło mu się z ust.

— Byliście na policji? — dopytywał się Treskow.

— Nie. Stracilibyśmy tylko czas!

— Słusznie. Jest tylko jedna droga. Wynajmiemy natychmiast parowiec i ruszymy za nimi.

— Taki też był mój pogląd i dlatego czekałem na was z dużą niecierpliwością. Nie mamy przecież grosza, więc musimy jak najszybciej zamienić nasze złoto.

— Niewiele to pomoże! — stwierdził markotnie sternik.

— Dlaczego?

— Nie lubię parowców. To najmarniejsze okręty. Dla dobrego żeglarza wiatr zawsze się znajdzie, a taka dymiąca szalupa potrzebuje węgla, który nie wszędzie można dostać. Wtedy się stoi na kotwicy lub zgoła leniwie na otwartym morzu i nie można płynąć ani tam, ani z powrotem.

— To załadujemy wystarczającą ilość.

— Za pozwoleniem, Colonel, jest pan dobrym traperem, ale na żeglarza się pan nie nadaje. Najpierw trzeba mieć parowiec, no i zachodzi pytanie, czy coś takiego jest pod ręką. I, uważaj pan, Jankesi będą się targować i pertraktować cały dzień, zanim go pan dostanie.

— Dam tyle, ile zażądają.

— Wszystko mi jedno! Potem, aby wytrzymać długą podróż, trzeba załadować prowiant, amunicję i węgiel. Wreszcie parowiec trzeba obejrzeć, czy nim można wypłynąć, i miną godziny a nawet dni, a w tym czasie „l’Horrible” opłynie przylądek, zanim my dopiero wypłyniemy. Niech go diabli wezmą!

Pozostali milczeli.

— Nie mogę zaprzeczyć temu, co powiedziano, — stwierdził Treskow — ale tkwić tu i oglądać morze, na nic się nie zda. Bądź co bądź, już spory pościg depcze mu po piętach. To dla nas pocieszające. A, że musimy go gonić, co do tego, nie ma wątpliwości.

— Ale gdzie?

Pozostali, pytającym wzrokiem spojrzeli na sternika.

— To nie tak łatwo powiedzieć — zdecydował. — Jeśli „l’Horrible” był dobrze zaopatrzony w prowiant, to wzięli kurs na Japonię albo Australię. W tamtą stronę morze jest wolne, a ucieczka prosta. Jeżeli jednak był źle zaopatrzony, to popłynęli na południe, aby się zaopatrzyć w niezbędne rzeczy w jakimś miejscu na zachodnim wybrzeżu.

To przekonało wszystkich.

— W takim razie trzeba uzyskać konieczne informacje.

— Naprzód! — zachęcił Treskow.

Przejechali Oakland, a przedostawszy się na drugą stronę, poszukali banku, gdzie Colonel sprzedał przywieziony zapas złota.

— To byłoby załatwione — stwierdził. — Najpierw każdy winien dostać przysługującą mu część.

Wtedy wystąpił Hammerdull.

— Czy dostaniemy, czy nie, to obojętne, Colonel. Ale co mam począć z tymi starymi papierami? Nie są mi potrzebne, dla pana jednak są teraz niezbędne. Pittcie Holbers, stary coome, co o tym myślisz?

— Skoro myślisz, Dick, że zostawimy Colonelowi te świstki, to nie mam nic przeciwko temu. Nie lubię ich. Tłusta niedźwiedzia łapa albo soczysta pieczeń z bawołu są mi milsze. Tobie nie, Ben Cunning?

— Zgadzam się — skinął. — Nie jadam papieru, a mój koń też nie, hihihi. Colonel zapewne nam je da, kiedy mu nie będą potrzebne.

— Dziękuję wam za poświęcenie i zaufanie — odparł Colonel, — nie wiadomo jednak, jak się sprawy potoczą. Wypłacę wam, co wam się należy. Zostanie mi więcej niż dość. Jeśli będę potrzebował więcej, to przecież ciągle jeszcze jesteście, chociaż nie mogę od was wymagać, abyście mi towarzyszyli na morzu.

— Czy pan wymaga, czy nie, to nieważne, ja jadę z panem!

— Ja też! — dorzucił Holbers.

— I ja! — zawołał mały Ben.

— To się później okaże! — uciszył swych wiernych przyjaciół Deadly–gun. — Pozwólcie, że teraz to podzielimy.

Zaraz w banku każdy dostał to, co mu się należało. Potem opuścili budynek i dosiadłszy koni ruszyli w stronę portu.

Oprócz stojących na kotwicy żaglowców dało się zauważyć jedynie kilka ciężkich holowników i parowców towarowych. Wszystkie lżejsze jednostki opuściły port, ruszając w pościg za „l’Horrible”, po to, aby popłynąć nieco dalej niż okręty wojenne. Z okrętów wojennych został tylko pancernik. Jego dowódca, ciągle jeszcze odurzony, był na lądzie. Skrzętnej policji udało się już wnieść trochę światła w mrok nocnych wydarzeń. Mieszkaniec parteru domu, którego pierwsze piętro należało do pani de Voulettre, przypadkiem był w ogrodzie, kiedy przeszło trzech mężczyzn z walizką. Odnaleziono też woźnicę wiozącego całą trójkę za miasto. Właściciel najdalej wysuniętej chaty przewoźników, zgłosił się dobrowolnie, aby donieść, że ubiegłej nocy zatrzymało się w pobliżu kilka łodzi. Obserwując je z ukrycia widział około czterdziestu wsiadających mężczyzn, których dowódca, w towarzystwie jeszcze dwóch osób, zjawił się z walizką i na zawołanie wartownika odpowiedział „kapitan Kajman”.

Te zeznania, połączone z rozpowszechnioną pogłoską, że drugi oficer kapitana Kajmana jest kobietą, jak wreszcie znalezione w mieszkaniu pani Voulettre papiery i inne rzeczy, pozwoliły niezbicie związać fakty tego początkowo, tak zagmatwanego zdarzenia.

Tego wszystkiego dowiedzieli się traperzy od tłumu przemierzającego tam i z powrotem wybrzeże. Tłum był oburzony ponad wszystko, na wiadomość o tym, że ten niegdyś okrutny korsarz, uprowadził okręt wojenny, z samego środka bezpiecznego portu.

Sternik lustrował stojące w porcie okręty.

— Więc? — zapytał zniecierpliwiony Colonel.

— Żaden, który by nam odpowiadał. Same solówki na śledzie, które w dziesięć miesięcy nie przepłyną dwóch mil. A tam poza portem…

Przerwał, chciał powiedzieć, że poza portem też nie widać odpowiedniego okrętu, kiedy jego wprawne oko spoczęło na czymś, co odjęło mu mowę. •«

— Tam poza portem… co to jest? — spytał Colonel.

— Hm, niech się nie nazywam Peter Polter, jeśli tam, zupełnie z tyłu nie widać małego punktu, co nie może być niczym innym, jak tylko żaglówką.

— A więc tu w porcie naprawdę nie znajdziemy nic odpowiedniego?

— Nic. Te drewniane koryta pełzają jak ślimaki i nie można ich dostać nawet za pieniądze. Nie widzi pan, że je rozładowują?

— Aten tam, poza portem?

— Musimy spokojnie poczekać. Może przepłynie obok, a może wpłynie do portu. Nie róbcie sobie nadziei! Na jeden okręt wojenny przypada trzydzieści handlowych, a te są diabła warte, by ścigać okręt piratów. Powód: łatwo je zatopić, są ciężkie, sprawiają wiele kłopotów i kosztują bajońskie pieniądze.

— Mimo wszystko spróbujemy. To jedno, co możemy zrobić. Ile czasu może minąć nim okręt wpłynie?

— Godzinę, może dwie, albo trzy, w zależności od tego, jak jest zbudowany i kto nim dowodzi.

— No to mamy czas. Jeśli coś znajdziemy, to wypłyniemy w morze, jeżeli nie, to będziemy musieli poczekać na wyniki pościgu, zanim postanowimy, co robić dalej. Gdybyśmy przybyli dziesięć minut wcześniej, to mielibyśmy drania. Teraz należy przede wszystkim zostawić gdzieś konie i poszukać sklepu, aby zmienić nasze podarte łachmany na coś lepszego!

Udali się do karczmy, gdzie zadbali o konie oraz zaspokoili własne pragnienie i głód. Potem wstąpili do sklepu, znajdując tam wszystko, czego potrzebowali.

Minęło trochę czasu, zanim wrócili do portu, by wypatrywać, widoczny uprzednio żaglowiec.

Sternik szedł przodem. Dotarłszy na miejsce z dobrą widocznością na port i na redę, zatrzymał się z okrzykiem zaskoczenia.

— Behold! Co za żaglowiec! Śmiga właśnie do portu jak mille tonnerre, sacrebleu, świetny kadłub, kliper z olinowaniem szkunera, to „Swallow”, „Swallow”, hurrrrrjeh, juchheisassassa!

Klaskał przy tym z radości swymi muskularnymi łapami, że aż huczało niczym od strzałów z moździerza, po czym jednym ramieniem objął grubasa Hammerdulla, a drugim chudzielca Pitta Holbersa, tańcząc z nimi w kółko, aż tłum zwrócił na to uwagę otaczając grupę traperów z zaciekawieniem.

— Czy juchheisassassa, czy nie, to wszystko jedno — wrzeszczał, wzbraniając się przed przymusowym tańcem Hammerdull. — Puść mnie, ty szalony morski potworze. Co nam po twoim „Swallow”!

— Co wam po nim? Wszystko, wszystko, mówię wam! — wyjaśnił Peter Polter, uwalniając obydwóch molestowanych — „Swallow” to okręt wojenny i to w dodatku jedyny, który przewyższa „l’Horrible” w ożaglowaniu. A kim jest dowódca? Porucznik Walpole, którego znam. Mówię wam, teraz dranie nam nie uciekną, teraz już należą do nas!

Radość sternika udzieliła się pozostałym. Pomyłka była niemożliwa, bo pod rozprzą zbliżającego się okrętu, rzeźbiona w drewnie błękitna jaskółka rozpościerała swoje ostre, pozłacane skrzydła. Porucznika Walpole był zaiste odważnym i sprawnym marynarzem, mogącym się zdać na każdego spośród swoich dobrze wyszkolonych ludzi, bo choć już wpływał do portu ani razu jeszcze nie refował. Mocno zbudowany okręt pochylony głęboko na bok frunął pod ciężarem żagli jakby napędzany parą. Z przedniego kasztelu unosił się lekki dym. Rozległy się zwyczajowe powitalne strzały. Z portu nadchodziła odpowiedź. Potem dał się słyszeć donośny głos dowódcy:

— Przy sterze, do tyłu opuść! Okręt uczynił krótki, powabny łuk.

— Chłopcy, refy. Opuśćcie!

Żagle, poddając się wiatrowi, z trzepotem opadły na maszty. Okręt uniósł się najpierw z przodu, potem z tyłu, ułożył się nisko na bok, znów się uniósł i spoczął na szerokich pierścieniach, utworzonych przez narastającą falę, odbijającą się od potężnych kamieni wybrzeża.

— Hurra, „Swallow”, hurra! — rozlegało się z tysiąca gardeł.

Znano ten okazały okręt lub przynajmniej o nim słyszano i wiedziano, że podejmie pościg, na którym koncentrowała się uwaga całego San Francisco.

Dwóch mężczyzn w marynarskich uniformach przepychało się przez tłum. Wyglądali na podnieconych i dotkniętych. Jeden nosił mundur porucznika, drugi oznaki sternika.

Nie pytając nikogo wskoczyli do pustej łodzi, odpięli ją z łańcuchów, ustawili wiosła i pomknęli w kierunku „Swallow”. Dowódca stał na relingu spoglądając na przybyszy.

— Ahoi, poruczniku Jenner, to pan? Gdzie jest „l’Horrible”? — krzyknął

— Szybko linę albo sztormtrap, sir! — padła odpowiedź. — Muszę się dostać do pana na pokład!

Drabinka opadła. Obaj mężczyźni dobili do niej i wspięli się.

— Perkins, mój mat. — Jenner przedstawił swego towarzysza. — Panie, musi mi pan natychmiast dać pański okręt! — dodał gwałtownie i wielce wzburzony.

— Dać okręt? Dlaczego? Czemu?

— Muszę płynąć za „l’Horrible”.

— Musi pan… nie rozumiem pana.

— Ukradziono mi go, zrabowano, uprowadzono. Walpole spojrzał na niego, tak jak się spogląda na szalonego.

— Żartuje pan, poruczniku!

— Żartuję? Niech diabli wezmą żarty. Nie jest mi do śmiechu. Struty, męczony przez lekarza, dręczony przez policję, gnębiony przez urząd portu, czy to nie istny karnawał?

— Mówi pan zagadkowo!

— Pan pozwoli, że opowiem!

Z ogromną złością, która dodawała jego postaci wzniosłości, przedstawił to, co się wydarzyło, kończąc stwierdzeniem:

— Jak powiedziałem, musi mi pan dać swój okręt!

— To niemożliwe! — zawołał Walpole z błyskiem w oku.

— Dlaczego?

— Swallow” przekazano mnie, porucznikowi Walpole. Mogę go dać tylko na rozkaz przełożonych komuś innemu.

— To haniebne, to tchórzliwe, to…

— Panie poruczniku…!

Jenner poprzestał na tym groźnym dźwięku w głosie, próbując opanować zdenerwowanie.

Walpole kontynuował w spokojniejszym tonie:

— Uważam obelgę za niebyłą. W gniewie człowiek nie zastanawia się, co mówi. Zna pan prawo i przepisy, tak samo jak ja, i dobrze pan wie, że nie mogę nikomu przekazać dowództwa okrętu. Ale chciałbym pana uspokoić. Jak najszybciej podejmę się pościgu „l’Horrible”. Chce mi pan towarzyszyć?

— Czy chcę? Muszę popłynąć z panem, choćby przez tysiąc piekieł!

— Dobrze. Czy „l’Horrible” był dobrze zaopatrzony w prowiant?

— Najwyżej na tydzień.

— To nie pozostaje mu nic innego, jak płynąć do Acapulco, bo do Guayqil czy nawet do Limy nie dopłynie.

— Więc wnet go dościgniemy. Sam mi pan przecież udowodnił, że „Swallow” przewyższa „l’Horrible”. Podnieście kotwicę, sir, ruszajmy!

— Nie tak gwałtownie, przyjacielu! Za duży pośpiech jest gorszy od zbytniej powolności. Najpierw muszę tu załatwić kilka spraw.

— Spraw? Mój boże, któżby w takiej sytuacji myślał o sprawach? Musimy natychmiast wypłynąć.

— Nie, muszę najpierw zejść na ląd, aby zgrać moje polecenia z naszym zadaniem. Ponadto, nie mam prowiantu. Brakuje też wody i amunicji. Okręt musi być zaopatrzony, jeśli ma być wypchnięty w morze i… ile dział ma „l’Horrible”?

— Osiem z każdej strony, dwa na rufie, a z przodu obrotowe.

— To w walce ma nade mną przewagę. Forster!

— Ay, sir! — odpowiedział sternik, który nie uronił ani jednego słowa tej rozmowy.

— Schodzę na ląd złożyć meldunek. Załatwię wszystko oprócz spraw związanych z wybrzeżem. Wyślij pan tam człowieka po holownik. Wydaje się, że ma czas i za godzinę ma do nas dobić. Moja nieobecność nie potrwa dłużej.

— Well, sir!

— Przychodzi panu jeszcze coś do głowy, czego byśmy potrzebowali?

— Nie wiem, kapitanie. Wiem, że pan o wszystkim pomyśli! Walpole chciał się właśnie zwrócić do Jennera, gdy jeden z ludzi zameldował:

— Łódź przy drabince, sir!

— Jaka?

— Cywilna, osiem osób, wśród nich Indianin. Porucznik podszedł do relingu i spojrzawszy w dół spytał:

— Co jest, ludzie?

Treskow poprosił, w imieniu wszystkich, o pozwolenie wejścia na pokład. Wyrażono zgodę. Znalazłszy się na pokładzie, Deadly–gun przedstawił całą sprawę. Choć Walpole w zasadzie nie miał czasu, wysłuchał go spokojnie pozwalając uczestniczyć w pościgu. Było ich ośmiu: Colonel, jego bratanek, sternik, Holbers, Hammerdull, Cunning, Winnetou i Treskow.

— Niech mat wam wskaże miejsca! — rozkazał Walpole. — Schodzę wprawdzie teraz z pokładu, ale za godzinę podnosimy kotwicę.

— Niech mnie pan zabierze z sobą — poprosił porucznik Jenner. — Mogę panu pomóc w załatwianiu spraw, a tu bym się wykończył z niecierpliwości.

— Chodź pan!

Obaj wsiedli do łodzi, którą Jenner podpłynął do okrętu i powiosłowali w stronę lądu. Ledwo odbili, na pokładzie rozegrała się zabawna i wzruszająca scena.

Peter Polter podszedł do mata

— Forster, John Forster, stary swalkerze, nie do wiary, zostałeś matem! — zawołał.

Forster spojrzał zdziwiony w oczy opalonego, noszącego brodę mężczyzny.

— John Forster? Stary swalker! Ten zna moje nazwisko, chociaż ja go nie znam. Kim jesteś, he?

— Heigh–day, nie znasz, człowieku, twojego starego sternika, od którego nie raz dostałeś po nosie, i… no, co do diabła!

Podszedł do Perkinsa, którego dopiero zobaczył.

— Jest też mister Perkins, albo jak go zwał, którego niegdyś w Hoboken oprowadzałem po „Swallow”, a który mnie potem w nagrodę upił u matki Dodd, że o mało nie wylądowałem pod stołem!

Ten również patrzył na niego zaskoczony. Nic dziwnego, że go nie poznali. Wokół zebrała się cała załoga, zaś Peter uradowany, podchodził od jednego do drugiego.

— A to Plowis, Miller, Oldstone, krzywy Baldings,…

— Sternik Polter! — krzyknął wreszcie ktoś, kto go poznał.

— Polter, Polter, hura, Peter Polter! W górę go, hurra, hurra! Tak wołali i wrzeszczeli jeden przez drugiego. Sześćdziesiąt rąk

wyciągnęło się w jego stronę, by go dotknąć czy też podrzucić.

— Hol–la, hol–la, hol–la! — zaintonował ktoś mocnym basem. — Hol–la, hol–la, — włączyli się pozostali w takt marszu.

Korowód ruszył, wtórując hol–la, hol–la, obnosząc sympatycznego człowieka kilka razy wokół pokładu.

Polter, przeklinając, złoszcząc się i krzycząc, prosił, aby go puszczono. Nic to nie pomogło, aż włączył się mat i śmiejąc się serdecznie, pomógł mu skorzystać z własnych rąk i nóg.

— Zsiadaj z tronu, Peter Polter i chodź do kasztelu! Musisz opowiedzieć, gdzie żeglowałeś, stary rekinie!

— Tak, tak, opowiem, ale mnie puśćcie wreszcie, szatany! — zawołał, miotając potężnymi ramionami, aż chłopcy niczym kruche dzieci pofrunęli na boki.

Wśród głośnego śmiechu i okrzyków radości pchano go, popychano i ciągnięto na przedni pokład, gdzie musiał, chcąc nie chcąc, opowiedzieć przynajmniej w zarysie o swoich przeżyciach.

W najmniejszym stopniu jednak nie zaniedbano służby. Mat wywiązał się z powierzonego mu zadania, zaś mężczyźni potrzebni do bieżących prac, odłączyli się od wesołej gromady, choć chętnie uczestniczyliby w owej „linie”, którą nawijał Polter.

Traperzy, jako świadkowie owego występu, nie zazdrościli triumfu dzielnemu i powszechnie lubianemu marynarzowi. Uplasowali się tak wygodnie na pokładzie, jak na to pozwalały okoliczności, do jakich nie przywykli.

Indianin nigdy jeszcze nie był na okręcie. Oparłszy się o strzelbę potoczył wolno i obojętnie wzrokiem po obcym mu otoczeniu. Ten jednak, kto go znał, wiedział, że owa obojętność kryła w sobie głębokie zainteresowanie, któremu nie uszedł nawet najmniejszy przedmiot. Jeszcze nie minęło pół godziny, jak na wybrzeżu zgromadzono zapasy żywności i amunicji, zamówione przez porucznika. Odbierano je łodziami i wciągano na pokład. Po przyjściu Walpole’a robota była skończona, a po chwili podpłynął parowiec, by odholować „Swallow”.

Kapitan i załoga mieli teraz pełne ręce roboty, a kiedy wypłynęli na pełne morze, parowiec się z nimi pożegnał. Podniesiono i ustawiono żagle, po czym można się było oddać niezakłóconej pogawędce.

To, co obaj porucznicy mieli do omówienia, załatwiono już podczas ich nieobecności. Walpole podszedł do steru, przy którym obok Forstera stał Peter Polter.

— Pan jest Peter Polter? — zapytał.

— Peter Polter z Langendorfu, kapitanie! — odparł, stając na baczność. — Bosman na okręcie wojennym „Nelson” Jej Angielskiej Wysokości, potem sternik na kliperze Stanów Zjednoczonych „Swallow”.

— A teraz sternik par honneur na tym samym okręcie — . dodał porucznik.

— Kapitanie! — zawołał uradowany Polter sposobiąc się do wygłoszenia mowy dziękczynnej, dowódca jednak wykonał obronny ruch ręką.

— W porządku, sterniku! Co pan sądzi o kursie, jaki obrał „l’Horrible”?

Peter Polter dobrze wiedział, że porucznik zadał to pytanie, aby sprawdzić jego marynarską orientację. Poczuł się w swoim żywiole, więc odparł krótko, jak to należy czynić, odpowiadając oficerowi.

— Z powodu braku zapasów żywności do Acapulco.

— Dogonimy go?

— Tak, wiatr jest korzystny, a my pokonujemy więcej mil niż oni.

— Czy chce się pan dzielić z Forsterem przy sterze?

— Chętnie.

— To patrzcie uważnie na kompas i mapę, abyśmy mieli właściwy kierunek.

Już miał się odwrócić, kiedy go powstrzymano nieoczekiwanym pytaniem:

— Do Acapulco albo Guayaquil, sir?

— Dlaczego Guayaquil?

— Aby go wyprzedzić i podejść od przodu. Będzie to wtedy pewniejsze, bo pościgu spodziewa się od tyłu.

Oczy Walpole’a zaiskrzyły się.

— Sterniku, jesteś pan nie głupi. Ma pan rację, bez wahania popłynę z panem, aczkolwiek „l’Horrible” może wpaść na pomysł, aby nam uciec z Acapulco na trasie Sandwich.

— To będziemy musieli krążyć między kursem południowym i zachodnim, aż go dopadniemy.

— Dobrze! Odbij dwie kreski na zachód, For ster. Podniosę wszystkie żagle. Mój rozkaz brzmi: niezwłocznie z powrotem do Nowego Jorku. Burda z „l’Horrible” będzie jedynie krótkim epizodem.

Mówił to tak spokojnie, jakby droga z Przylądka Horn do Nowego Jorku i odbicie piratom okrętu było dla niego chlebem powszednim. Potem podszedł do grupy traperów, by ich powitać i rozkazał, aby im przydzielono miejsca. Indianin bardzo go intrygował.

— Czy Winnetou nie tęskni za ojczyzną Apaczów? — spytał.

— Ojczyzną Apaczów jest walka! — brzmiała dumnie odpowiedź.

— Walka na morzu jest gorsza niż potyczka na lądzie.

— Wódz wielkiej łodzi nie zobaczy, że Winnetou się trzęsie! Walpole skinął głową wiedząc, że Indianin mówi prawdę. Podniecenie, które przyniósł z sobą dzień, stopniowo zanikało, a życie na pokładzie weszło w zwyczajny, spokojny tryb. Mijał dzień za dniem. Jeden był tak podobny do drugiego, iż traperzy przyzwyczajeni do nieograniczonej wolności prerii, coraz bardziej się nudzili. Szerokość Acapulco od wczoraj była już za nimi, więc Walpole rozkazał zawrócić, aby mieć na oku obydwa kursy, do Guayaquil i Sandwich Island. Podniosła się mocna bryza, zaś słońce zniżało się między małe, aczkolwiek ciemne chmurki na zachodzie.

— Jutro będziemy mieli pełny wiatr, kapitanie — rzekł Polter do Walpole’a, spacerującego po pokładzie i przechodzącego obok steru.

— Byłoby dobrze, gdyby korsarz wpadł nam w ręce. W czasie sztormu nie może manewrować, tak jak my.

— Żagle na widoku! — krzyknął obserwator siedzący na maszcie.

— Gdzie?

— Północny wschód, północ.

Oficer w okamgnieniu znalazł się na górze, by odebrawszy lornetkę z rąk marynarza obserwować zameldowany okręt. Następnie w pośpiechu zszedł na tylny pokład, gdzie oczekiwał go Jenner.

— Ręce na brasy! — zabrzmiała komenda.

— Co jest? — spytał Jenner.

— Jeszcze dokładnie nie widać, w każdym bądź razie, trójmasztowiec jak „l’Horrible”. Jesteśmy mniejsi i w oślepiającym słońcu, więc jeszcze nas nie widział. Zmienię żagle.

— Jak?

Walpole uśmiechnął się.

— Małe urządzenie, służące do tego, aby się stać niewidocznym na większą odległość. Na reje!

Dobrze wyszkoleni marynarze niczym koty błyskawicznie znaleźli się na górze.

— Zdjąć kliwry, forsztag i stensztag. Refujcie i przymocujcie! Rozkaz wykonano w okamgnieniu. Okręt płynął teraz wolniej.

— Czarny żagiel. Uwaga!

Na pokładzie trzymano w pogotowiu kilka ciemnych żagli.

— Zamieńcie żagiel główny, fok i bug!

W ciągu kilku minut w miejscu jasnych żagli pojawiły się ciemne. „Swallow” stał się teraz niewidoczny dla zbliżającego się okrętu.

— Mat, skręć na południowy zachód, południe!

Swallow” wypływał wolno przed drugi okręt. Załoga zgromadziła się na pokładzie. Walpole wspiął się jednak znów na górę, aby prowadzić obserwację. Po ponad pół godzinie, gdy zapadła ciemność, znów zszedł. Jego twarz wyrażała całkowite zadowolenie.

— Wszyscy na pokład!

Rozkaz w zasadzie był zbędny, bo wszyscy i tak stali już wokół niego.

— Chcę uniknąć walki pokład na pokład. Wiem, że nikt z was się nie boi, ale muszę ich mieć żywych. Kapitan Kajman postąpił wbrew prawu międzynarodowemu i powinien być traktowany jak przestępca. Weźmiemy „l’Horrible” podstępem.

— Ay, ay, kapitanie, to racja!

— Mamy nów i morze jest czarne. Podpłyniemy przed niego tylko z głównym żaglem, więc potraktuje nas, jak potrzebujących pomocy, obróci i weźmie nas za dobry łup.

— Tak jest! — zabrzmiało.

— Zanim do nas podpłynie, wysadzimy łodzie. Mat pozostanie na pokładzie tylko z sześcioma ludźmi. Pozostali wejdą do łodzi gotów do zdobycia okrętu i podczas gdy oni się będą zajmować dziobem, my wsiądziemy na pokład od strony steru. Teraz przygotujcie się!

Podczas gdy „Swallow” wolno przesuwał się po falach, „l’Horrible” płynął swoją zwykłą szybkością przed siebie. Nastała noc. Nie było widać ani jednego żagla, a załoga czuła się całkowicie bezpieczna.

Kapitan piratów odbył właśnie bezskuteczną rozmowę z pojmaną, i akurat miał się udać na spoczynek, gdy nagle z dość daleka rozległ się przytłumiony strzał. Szybko wbiegł na pokład. Dał się słyszeć drugi strzał, a zaraz potem trzeci.

— Strzały alarmowe, kapitanie! — powiedział długi Tom, stojący w pobliżu.

— Gdyby to było za nami, to mógłby to być jakiś wojenny podstęp, przed nami jednak, to niemożliwe. To jakiś rozbity okręt bez masztów, bo byśmy przed wieczorem widzieli jego żagle. Artylerzysta, rakieta i trzy strzały!

Rakieta poszła w górę po czym huknęły strzały. Sygnały niebezpieczeństwa drugiego okrętu powtórzyły się.

— Zbliżamy się, Tom. To będzie lup, nic ponadto. Przybliżył do oczu nocną lornetę.

— Spójrz, jest tam. Ma tylko zużyty główny żagiel. Pogoda nie jest najlepsza, ale wrócę, aby z nim pomówić!

Wydał konieczne rozkazy. Żagle opadły. Okręt odwrócił się i podpłynął na niewielką odległość od „Swallow”.

— Ahoi, jaki okręt? — pobiegło na drugą stronę.

Prawie cała załoga „PHorrible” stłoczyła się na tylnym pokładzie.

— Krążownik Stanów Zjednoczonych. Jaki jest wasz?

— Kliper Stanów Zjednoczonych „Swallow”, porucznik Walpole, — rozległo się, zamiast z drugiej strony, tuż przy sterze „l’Horrible”.

Dobrze wycelowana salwa huknęła w piratów, potem zaś, runęła na nich gromada ciemnych postaci. Piraci uważając, iż napad jest niemożliwy, nie byli nawet uzbrojeni. Walpole zrealizował swój plan.

Tylko jedna osoba zauważyła zbliżające się łodzie, Miss Admirał. Ledwo kapitan zamknął drzwi, ta mimo pętli, z ogromnym wysiłkiem wstała, podeszła pod ścianę koi, gdzie wypatrzyła długi, ostrokanciasty gwóźdź. Od kilku nocy mozoliła się nad tym, aby przetrzeć więzy zaś dziś, miał się spełnić jej plan. Musiała się z nich uwolnić. Już zaczęła działać, gdy nagle rozległy się owe trzy strzały. Po nich usłyszała plusk zbliżających się wioseł.

Co to? Napad? Ratunek nieszczęśników? Każdy z tych przypadków sprzyjał jej w realizacji planów. Po pięciu minutach ogromnego wysiłku uwolniła ręce, a zaraz potem opadły też więzy z nóg. Na pokładzie huknęły strzały z rewolweru i dał się słyszeć tupot, sygnalizujący walkę wręcz. Nie zastanawiała się nad przyczyną. Wiedziała, że kapitan Kajman jest jeszcze na górze. Potężnym kopniakiem wysadziła drzwi kajuty, po czym ściągnęła wiszącą na ścianie broń i spojrzała badawczo przez luk na wodę. Na linie, której przez nieuwagę i ze względu na noc, nie podciągnięto, były przyczepione trzy łodzie.

— Napad — mruknęła. — Ale, kto? Ha, to kara! „l’Horrible” znów jest stracony, a ja sama, wydam kapitana pod nóż. Jeńcy jeszcze są zamknięci! Uwolnię ich i ucieknę. Znajdujemy się na szerokości Acapulco. Jeśli niepostrzeżenie dostanę się do łodzi, to za dwa dni będę na lądzie!

W kącie kajuty stała mała podręczna walizka. Wzięła ze stołu pełny talerz biszkoptów i flaszkę lemoniady po czym otworzyła sekretną skrytkę zabierając z niej swój skarb i chowając go w walizce. Podeszła na górę do samego luku, chciała sprawdzić, jak się sprawy mają. Napadnięto na rabusiów, po czym zepchnięto ich na tylny pokład. Musieli się poddać.

W pośpiechu znów dała nura pod pokład. Udała się do ładowni i zerwała rygiel.

— Nie śpicie? — zapytała ujętą załogę „l’Horrible”.

— Tak, tak. Co się dzieje na górze?

— Napadnięto na piratów. Jesteście spętani?

— Nie.

— To pośpieszcie się na górę i czyńcie swoją powinność! Stój! Jeśli kapitan Kajman przeżyje ten wieczór, to powiedzcie mu, że pozdrawia go Miss Admirał!

Zerwawszy się, pośpieszyła z powrotem do kajuty skąd zabrała walizkę i weszła na pokład. Niepostrzeżenie dotarła do relingu. Złapano ją, gdy trzymając w jednej ręce walizkę, próbowała się spuścić po linie do łódek. Zobaczył ją Peter Polter, doskoczył od tyłu i ujął.

— Stój, stary! — zawołał. — Dokąd to chcesz pożeglować z tą walizką? Zostań jeszcze chwilę!

Nie odpowiedziała, ale zadała sobie wiele trudu, aby mu się wyrwać. Na próżno. Nie mogła sprostać jego ogromnej sile. Trzymał ją tak mocno, że nie mogła się ruszyć. Potem zawołał kilku kamratów, którzy ją związali.

Kapitan piratów, zaskoczony atakiem, szybko jednak doszedł do siebie.

— Do mnie! — krzyczał, skacząc pod główny maszt, aby zdobyć dla siebie i dla swoich dobrą pozycję.

Załoga posłuchała jego komendy.

— Kto ma broń, nie ustępuje, pozostali przez tylny luk po topory! Była to jedyna droga ucieczki. Podczas gdy nieliczni, którzy byli przypadkowo uzbrojeni, bronili się przed atakującym wrogiem, pozostali śpieszyli w dół, wracając w okamgnieniu uzbrojeni w sztylety i topory.

Choć pierwszy atak pochłonął ofiary, piraci dalej znacznie przeważali liczebnie nad załogą „Swallow’a”, rozgorzała więc straszna walka.

— Pochodnie! — wrzeszczał Kajman.

Wykonano rozkaz. Jak tylko płomień światła roztoczył się nad krwawą sceną, kapitan znieruchomiał, jakby zobaczył ducha. Czy to możliwe? Na wprost niego, ze skalpem w lewej i tomahawkiem w prawej ręce, stał Winnetou, u jego boku zaś Deadly–gun.

— Biała żmija odda swą truciznę! — zawołał Winnetou i rozepchnąwszy stojących na drodze, złapał pirata za gardło.

Nie udało mu się uwolnić od wroga, gdyż Colonel chwycił go także, by mocno związać jego ramiona.

Napad był dla piratów niczym mętny, okropny sen. Zaskoczenie sparaliżowało ich siły, a klęska dowódcy, pozbawiła ich resztek odwagi.

Wtem otworzył się luk wypluwając ujętą załogę „l’Horrible”. Pierwszy z nich zobaczył od razu porucznika Jennera.

— Hurra, nasz porucznik, hurra, na drani! — krzyczał. Każdy sięgał po rozrzuconą wokół broń, chwytając co mu wpadło w ręce. Rabusie dostali się między dwie grupy. Byli zgubieni.

Dwóch stało plecy w plecy, a kto się zbliżył, przepłacał to życiem. Były to „odwrócone tosty”, Hammerdull i Holbers. Ten ostani odwrócił głowę w bok, by być rozumianym przez towarzysza.

— Dick, jeśli myślisz, że tam stoi tan łajdak, Peter Wolf, to nie mam nic przeciwko temu.

— Peter, przeklęte nazwisko, nigdy sobie z nim nie poradzę. Gdzie?

— Tam przy hikorii, którą ci dziwni ludzie nazywają masztem.

— Maszt nie maszt, to nieważne. Chodź, stary coonie, złapiemy go żywego!

Jeszcze ktoś zauważył Letriera, mianowicie Peter Polter, sternik. Odrzucił nóż, rewolwer i topór, sięgając po poręczniejszą szprychę. Każdy cios zadany czymś takim, zwala z nóg. Jak tylko dojrzał Letriera, wywalczył sobie przejście w stłoczonej gromadzie rabusiów, by już po chwili stanąć przed nim.

— Mille tonnere! Znasz mnie, złodzieju? — krzyknął.

Pytany opuścił podniesioną rękę i zbladł jak ściana. Rozpoznał w nim przeciwnika, któremu nawet w połowie nie dorastał.

— Chodź synu, powiem ci, co wybił dzwon!

Złapawszy go za czuprynę i biodra, uniósł i rzucił z taką siłą o maszt, wokół którego toczyła się bijatyka, że aż huknęło, kiedy przeciwnik, zgruchotany i zmiażdżony, rąbnął na ziemię. Obaj traperzy przyszli za późno.

Piraci stracili wszelką nadzieję. Rzucili broń, choć nie mogli oczekiwać łaski.

Złożone z wielu głosów hurra rozległo się na pokładzie. „Swallow’a” odpowiedział trzema strzałami z dział. Okręt okazał się godny swej opinii, zaś do swojej sławy dołączył nową, większą.



W Hoboken


To było znów u Matki Dodd w Hoboken. Dobra, dzielna kobieta ciągle była taka sama. Jeśli się nawet zmieniła, to najwyżej jej obszernej sylwetce przybyło kilka cali w obwodzie. Było już późne popołudnie więc zgromadziła się sppra liczba gości.

Rozmawiano głównie o politycznych i wojennych wiadomościach dnia. Szczęście, które sprzyjało właścicielom niewolników, opuściło ich całkowicie. Każdy sukces na wojennej arenie przyjmowany był z dużą owacją przez tych, których poglądy były zbieżne z ludzką i energiczną polityką prezydenta Abrahama Lincolna.

Wtem otworzyły się drzwi, a do lokalu weszło kilku marynarzy, po których widać było przyjemne podekscytowanie.

— Holla, ludzie, czy chcecie usłyszeć najnowszą wiadomość? — spytał jeden z nich, uderzając z hukiem pięścią w najbliższy stół, aby zwrócić na siebie uwagę.

— Co takiego? Co by to miało być? Co jest? Mów! Opowiadaj! wołano ze wszystkich stron.

— Co jest, a może raczej, co było? A cóż by innego, jak nie walka na morzu, pojedynek, jakiego oczekują tacy jak my.

— Walka na morzu, pojedynek? Gdzie, jak, kiedy, między kim?

— Gdzie? Na wysokości Charleston. Jak? Diabelsko zacięta. Kiedy? Nie znam dnia, w każdym bądź razie niedawno. A między kim? Zgadnijcie!

— Między naszymi, a rebeliantami! — zawołał jeden. Rozległ się śmiech. Przybysz też śmiejąc zawołał:

— Patrz, jaki jesteś mądry i rozgarnięty, żeby odgadnąć coś tak trudnego! To, że to coś między nami a Południem, to tak klarowne jak morska woda. Ale jak się nazywają okręty, he, na to to twój rozum chyba tak szybko nie wpadnie!

— Jakie okręty? Jak się nazywają i kto zwyciężył? — ponaglano burzliwie.

— To, czym jest taranowiec „Florida”!

— To była „Florida”? — przerwała mu Matka Dodd, torując sobie swymi tłustymi ramionami drogę wśród gości, aby się znaleźć jak najbliżej mówiącego. — „Florida” jest najnowszym, największym i najsilniejszym okrętem południa i ponoć ze swą diabelską ambicją jest nie do pokonania. Zbudowany jest cały z żelaza. Któżby się odważył zaatakować tego lewiatana?

— Hm, kto? Mały porucznik, z tak samo małym okrętem, który w dodatku jest tylko kliprem liniowym i okrążał do znudzenia przylądek Horn. Mam na myśli „Swallow” porucznika Walpole.

— Swallow”? Porucznik Walpole? Niemożliwe! „Floridzie” nawet dziesięć okrętów liniowych nie da rady, jakżeby kliprowi wpadło do głowy, takie monstrum…?

— Stop! — przerwała Matka Dodd. — Uspokój się z tymi swoim kliprem, na którym się nie znasz! Znam „Swallow” i Walpole’a, który jest więcej wart niż wszystkie twoje liniowce razem wzięte. Ale „Swallow” jest przecież na wodach Kalifornii, he?

— Był, był, dostał jednak rozkaz okrążyć przylądek i płynąć do Nowego Jorku. Jest chyba niezłą szalupą. Słyszeliście wszyscy tę historię „l’Horrible”, który uprowadził kapitan Kajman z redy w San Francisco, a który Walpole tak świetnie odbił. Oba okręty, „Swallow” i „l’Horrible” od tamtego czasu trzymały się razem, popłynęły z południa, minęły Brazylię, udając się na wysokość Charlestonu i tam natknęły się na „Floridę”. Ten natychmiast zaczął je ścigać. Walpole dowodził obydwoma żaglowcami. „L’Horrible” wyprowadził na otwarte morze, jakoby w celu ucieczki, zaś z „Swallow” zdjął reje wraz z ożaglowaniem, tak, że się wydawało, iż jest tak sharatany przez sztorm i niepogodę, że jest unieruchomiony i musi wpaść w ręce „Floridy”

— Tak, diabeł z tego Walpole’a! — stwierdziła Matka Dodd. — Dalej, dalej!

— Taranowiec rzeczywiście dał się nabrać i płynął za „Swallowem” aż na mieliznę w Blackfoll, gdzie osiadł. I dopiero teraz Walpole podnosi reje, wciąga żagle, przywołuje „l’Horrible” i zaczyna ostrzeliwanie bezbronnego kolosa, co mu dodało reszty. Jeden z pierwszych strzałów urwał mu ster. Doszło nawet do walki i to diabelsko krwawej, ale „Florida” osiadła na dnie, a dwa pozostałe są w drodze i lada moment mogą tu zarzucić kotwicę.

— Nie do wiary! Skąd to wiesz?

— Słyszałem w admiralicji, gdzie zapewne wiedzieliby o tym już wcześniej, gdyby rebelianci nie uszkodzili telegrafów.

— W admiralicji? To jest to prawda. Życzyłbym temu biednemu Jennerowi z „l’Horrible”, żeby mu się w ten sposób udało jakoś naprawić błąd związany z kapitanem Kajmanem.

— Tak, jest to wiadomość, która raduje serce i podnosi na duchu, — stwierdziła oberżystka. — Posłuchajcie, chłopaki, stawiam wam beczułkę piwa, pijcie dopóki wam będzie smakować, za pomyślność Stanów Zjednoczonych, przezydenta, „Swallow’a” i… i…i…

— I na zdrowie Matki Dodd! — zawołał ktoś unosząc kufel.

— Niech żyje! Wiwat Matka Dodd! — padało ze wszystkich stron.

— Niech żyje, Matka Dodd, wiwat, stara szalupo! — dał się słyszeć w otwartych drzwiach donośny bas.

Wszyscy odwrócili się w stronę mężczyzny, właściciela tak potężnego gardła. Oberżystka, ujrzawszy go podbiegła ku niemu z okrzykiem radosnego zaskoczenia.

— Peter, Peter Polter, po tysiąckroć witam w Hoboken! Skąd wracasz, chłopcze? Z Zachodu?

— Tak, po tysiąckroć witaj w Hoboken! — odparł. — Chodź, muszę cię znów wgnieść w moje ramiona. Daj całusa! Halte–la, heigh–day, ludzie, przepuście mnie! Wtul się w mą kamizelkę, mon bijou!

Rozkurzył stojących mu w drodze niczym plewy, złapał oberżystkę w jej obszernym pasie, podniósł, mimo ciężaru i wycisnął siarczystego całusa na jej wargach.

Mimo wielu świadków znosiła tę pieszczotę z takim spokojem, jakby była czymś powszednim i oczywistym, po czym ponownie powtórzyła pytanie o „skąd”.

— Skąd? No, a skądże by, jak nie z „Swallow’a”, wokół przylądka Horn!

— Ze „Swallow’a” — padło z wszystkich ust.

— Tak, jeśli można, ludzie.

— To był pan też przeciw „Floridzie”?

— Ma się rozumieć! A myślicie, że Peter Polter z Langendorfu boi się „Floridy”?

— Opowiadaj pan, opowiadaj’ Kim pan jest na okręcie? Jest tu już albo…

— Stop! Pytania cisną wam się na usta niczym chłopcu okrętowemu jodłowanie, gdy dostanie lanie. Odwinę moją linę po kolei. Jestem Peter Polter z Langendorfu, bosmanmat na okręcie wojennym „Nelson” Jej Angielskiej Wysokości, potem sternik na kliprze Stanów Zjednoczonych „Swallow”, potem niemiecki porucznik policji na prerii, potem znów sternik, a mianowicie par honneur na „Swallow”, a teraz…

— Dobrze, dobrze, Peter — przerwała mu matka Dodd, — na to będzie czas potem. Przede wszystkim moje pytania. Są ważniejsze niż wszystko inne. Co się dzieje z ludźmi, którzy byli z tobą? Gdzie teraz są? Jak poszło z Thiemem, Heinrichem Mertensem i Peterem Wolfem? Co z „l’Horrible” i kapitanem Kajmanem? Myślałam, że go szukaliście na Zachodzie, a jednak słyszałam, że „Swallow” złapał go na morzu! Spotkaliście Deadly–guna, albo jak mu tam i czy był prawdziwym stryjem? Co z policjantem? I w jakiej okolicy właściwie…

— Kończysz zaraz, stara? — zawołał, śmiejąc się sternik. — A może masz jeszcze na tyle tchu w piersiach, aby w tym rytmie dalej szwargotać? Podaj pełny dzban, bo inaczej nie dostaniesz odpowiedzi! Przedtem jednak opowiem tym gentlemenom historię „Floridy”. Reszta nie jest dla wszystkich. To usłyszysz w tamtej izbie.

— Nie dostaniesz ani kropli, zanim się nie dowiem, choćby troszeczkę, jak się sprawy mają!

— Ale jesteś ciekawska! No to pytaj jeszcze raz, ale po kolei i krótko! — Thieme? Gdzie jest?

— Na „Swallow’ie”.

— Policjant?

— Na „Swallow’ie”.

— Kapitan Kajman?

— Na „Swallow’ie”, ujęty.

— Trujący Marek?

— Także.

— Wujek Deadly–gun?

— Też tam jest.

— Porucznik Walpole?

— Też, ale ranny.

— Ranny? Mój boże, mam nadleję, że…

— Papperlapapp! Kilka draśnięć, nic takiego. Będzie musiał wziąć urlop na jakiś czas. Było trochę gorąco na „Floridzie”, ale na prerii musieliśmy przejść przez kilka innych rzeczy. Na przykład mój koń, gałgan, istny demon szatańskiego smoka. Jeszcze dziś nie mogę powiedzieć, czy wstrząsy nie pozbawiły mnie kilku kości. Ale miałaś pytać!

— Gdzie jest „Swallow”?

— Krąży przy przeciwnym wietrze z dala od lądu, Forster jest przy sterze. Tymczasem kapitan ze mną przypłynął tu parowcem, aby złożyć meldunek. Czekam tu na niego.

— Czekasz tu na niego? Tu, u mnie? To tu przyjdzie?

— Ma się rozumieć! Dzielny marynarz najpierw wpada do matki Dodd, gdy zarzuca kotwicę w Nowym Jorku. A za godzinę „Swallow” będzie w porcie i pozostali też wpadną. Pitt Holbers…

— Pitt Holb…?

— Dick Hammerdull…

— Dick Hammerd…?

— Colonel, Deadly–gun…

— Colonel, Deadly–gun…?

— Thieme, Treskow, mały Ben Cunnig, Winnetou i…

— Winnetou…?

Nazwiska utkwiły na ustach matki Dodd. Była zaskoczona, że zobaczy u siebie tak niezwykłe towarzystwo. Nagle jednak przypomniała sobie o swych obowiązkach gospodyni.

— Ale stoję tu i leniuchuję, a za godzinę będę musiała obsłużyć wszystkich! Spieszę się, odfruwam, idę, aby się przygotować na ich przyjście. Opowiedz tymczasem gościom historię „Floridy”, którą sprowadziliście na dno!

— Tak, zrobię to, ale zatroszcz się o to, abym stale miał coś w dzbanie, bo w czasie morskiej bitwy nawet w opowiadaniu musi się utrzymać wilgoć!

— Bez obaw sterniku! — pocieszali go pozostali. — Pomożemy przy polewaniu!

— Pięknie, dobrze! A więc posłuchajcie, ludzie, jak to było z „Floridą”: Za nami mieliśmy już dawno Ekwador i Antyle, płynęliśmy o jeden palec przed „Floridą” i zbliżyliśmy się do Charlestona Naturalnie trzymaliśmy się na morzu tak daleko, jak się dało, bo Charleston należy do południowych stanów, które wysyłają krążowniki i okręty pirackie, aby przydybać każdego uczciwego z Północy.

— L’Horrible” był z wami?

— Ma się rozumieć. Od samego początku płynął w ślad za nami, stąd stale poruszaliśmy się na półżaglach, bo płynęliśmy szybciej. Tak też szczęśliwie i nie zauważeni płynęliśiśmy sobie, aż w końcu i Charleston mieliśmy za sobą, dlatego skierowaliśmy się znów w stronę lądu.

— I tam trafiliście na „Floridę”?

— Poczekaj, żółtodziobie! Stoję sobie pewnego ranka przy sterze, trzeba wam wiedzieć, że dostałem od kapitana stanowisko sternika par honneur, jak to już wcześniej powiedziałem, i tak sobie myślę o Matce Dodd, o tym, jak się ucieszy, kiedy znów będę u niej. Żeglujemy sobie, podczas gdy „l’Horrible” płynie za nami na pełnych żaglach, a facet z bocianiego gniazda woła: dym północny wschód, wschód! Możecie sobie wyobrazić, że wszyscy natychmiast byliśmy na pokładzie, bo z parowcem, który ma nieprzyjacielską flagę nie ma żartów. Kapitan zaraz jest na mostku i patrzy w lornetę. Potem potrząsa głową, schodzi i każe refować, aby „1’Horrible” mógł do nas podpłynąć na słyszalną odległość. Kiedy wszystko zrobione, woła do nich:

— Widziano parowiec, poruczniku?

— Ay, sir!

— Jaki to może być?

— Nie wiem — odpowiedział porucznik Jenner, — okręt nie ma ani masztu ani kadłuba, płynie głęboko, bardzo głęboko, sir.

— To będzie jakiś taranowiec z Południa. Chce mu pan zboczyć z drogi?

— Zrobię to, co pan.

— Dobrze, przjrzyjmy mu się!

— Well, sir, jesteśmy jednak dziesięć razy słabsi.

— Słabsi, ale szybsi. Kto dowodzi?

— Pan.

— Dziękuję. Dopuścimy go bliżej. Jeśli wyciągnie wrogą flagę, to ucieknie pan przed nim wolno w morze. Zadbam o to, aby się mnie trzymał i poprowadzę go na piasek. Potem pan dopłynie i poczęstuje go kulami!

— Well. Coś jeszcze?

— Nie!

Potem zaciągamy duże żagle, zdejmujemy maszt i reje tak, że wygląda jakbyśmy w czasie sztormu ulegli awarii i nie możemy ruszyć z miejsca i dopuszczamy go na odległość strzału. On daje sygnał do wywieszenia flagi, więc my pokazujemy gwiazdy i pasy, on natomiast te południowe strzępy. Był to nowy taranowiec „Florida” z podwójnym opancerzeniem i iglicą, którą może zmieść z powierzchni najlepszą fregatę.

— Mieliście odwagę się z nim zmierzyć?

— Pah! Jestem Peter Polter z Langendorfu i tłukłem się z nikczemnymi Ogellallajami. Dlaczego miałbym się bać takiej blaszanej konewki? Drewniany okręt jest lepszy od takiej skrzynki żelaza, z której nie da się wydłubać nawet wykałaczki. Nasz admirał Farragut też tak mówi.

A więc on chce byśmy się poddali, my się śmiejemy i strzelamy. Kule śmigają. On się obraca, aby nas dogonić i napędzić nam stracha. Ja obracam ster, zbaczam, on się drugi raz obraca, ja się trzymam z daleka i tak leci dalej na skręcaniu i obracaniu, aż wpada w szał i zapomina rozumu w głowie. Jego kule nic nam nie zrobiły. Przeszły nad nami. On jednak ścigał nas, aż w pobliże wybrzeża i pakuje się na mieliznę, którą my prześlizgujemy, bo nie sięgamy tak głęboko.

— Brawo! Niech żyje „Swallow”!

— Tak, niech żyje, pijcie chłopcy!

Po solidnym łyku, który ukazał dno dzbanka, ciągnął dalej:

— Teraz dobieramy się do jego rufy i podczas gdy cała jego załoga jest w pomieszczeniu pod lustrem wody, ostrzeliwujemy mu ster, tak, że jest całkiem stracony. „L’Horrible” też dopływa. „Florida” nie może się bronić, zdziera się do krwi o piasek, wlewa się woda, my pomagamy, potem ściąga flagę. Musi się poddać. Zabieramy jego ludzi na pokład i zaraz potem kładzie się na bok. Pożarły go fale.

— Dobrze mu tak! Niech żyje „Swallow”!

— Dziękuję wam, chłopcy, ale nie zapominajcie też o „l’Horrible”. Też zrobił swoje.

— Pięknie! Za „l’Horrible”! No to cyk!

Zadźwięczały dzbany. Wtem rozległo się na zewnątrz kilka salutowych strzałów, znak, iż jakiś okręt wpływa do portu. Zaraz potem dały się słyszeć głosy i kroki, jakby się zapowiadało jakieś niezwykłe wydarzenie. Peter Polter wstał, podszedł do okna i otworzył je.

— Holla, człowieku, gdzie tak spieszno? — zapytał, łapiąc przebiegającego za ramię.

— Swallow”, który miał tak wspaniałą potyczkę z „Floridą” wpływa do portu. Wszystkie okręty podniosły flagi i bandery, aby uczcić kapitana i każdy śpieszy, by zobaczyć, jak wpływa do portu.

— Dziękuję, mister!

Zatrzasnął okno i zauważył, że wszyscy goście po tej informacji, zerwali się z miejsc, zapominając nawet o zafundowanym piwie. Chcieli być obecni w porcie, by zobaczyć ów sławny okręt.

— Biegnijcie sobie! — śmiał się. — Wiele nie zobaczycie. Kapitan już jest na lądzie, a ci co zejdą nie są prawdziwymi marynarzami, chociaż we wszystkim uczestniczyli, że aż huczało. Ja zostanę u mojej Matki Dodd, gdzie muszę poczekać na mister Walpole’a.

Upłynęło sporo czasu nim Walpole przyszedł. Jeszcze nie zamknął drzwi, a już dobiegło do domu hałaśliwe nawoływanie. Z portu nadchodził tłum, prowadzony przez mężczyzn, którzy zeszli na ląd ze „Swallow’a”. Weszli tuż za Walpolem do izby. Za bohaterami zuchwałej bitwy morskiej kroczył tłum. Energiczna oberżystka szybko sobie ze wszystkim poradziła i już zakończyła przygotowania. Otworzywszy paradny pokój, wcisnęła się z oczekiwanymi gośćmi, zamykając drzwi, a obsługę pozostałych zostawiła służbie.

— Welcome, sir! — pozdrowiła Walpole’a, który jako stary znajomy, uprzejmie podał jej dłoń.

Również pozostałych witano podaniem ręki. Musieli zająć miejsca. Tak troskliwie zadbano o wszystko i to na dodatek w tak krótkim czasie, iż wystarczyło się tylko częstować.

— Matko Dodd, jesteś najzacniejszą brygantyną jakiej kiedykolwiek wżeglowałem w ramiona! — zawołał sternik. — W tej nędznej prerii nie było nic innego prócz mięsa, prochu i czerwonoskórych. Na morzu też było skąpo, bo załadowaliśmy zbyt dużo głodnych żołądków. U ciebie natomiast je się i pije, jak u wielkiego mandaryna, albo jak mu tam, a kiedy będę tu kotwiczył tydzień, to dam się powiesić jak nie dostanę brzuszka, niczym ten tłusty mister Hammerdull.

— Tłusty, czy nie, to nieważne! — stwierdził traper tęgo podjadając. — Kiedy dostaję dobry kęs między zęby, muszę jeść więcej niż wy wszyscy, bo od czasu, gdy musiałem zostawić moją starą, dobrą klacz w San Francisco, z tęsknoty za poczciwym bydlęciem niesamowicie schudłem. Nieprawda Pittcie Holbers, stary cooniel

— Skoro tak myślisz, Dick, że ubolewasz nad klaczą, to nie mam nic przeciwko temu. Mnie się nie wiedzie z moim bydlęciem inaczej. A jak z tobą Ben Cunning?

— Ze mną? Gdzie się podziewa mój koń, to jest mi obojętne, hihihihi, najważniejsze, że mi się podoba u Matki Dodd.

— To dobrze — zgodziła się oberżystka — jedzcie tyle i tak długo, jak chcecie. Ale nie zapomnij o swojej obietnicy, Peter!

— Jakiej?

— Że miałeś opowiadać.

— Ach tak! No, jeżeli solidnie nalejesz, to nie będę żałował paru słów.

Podczas gdy, jedząc opowiadał o przeżytych przygodach, Winnetou siedział na swoim miejscu spożywając z najwyższym umiarem nieznane mu potrawy bladych twarzy. Wina wcale nie tknął. Wiedział, że „woda ognista” była największym wrogiem jego ludu, dlatego gardził nią. Jego uwaga skupiła się na ożywionej rozmowie prowadzonej przez pozostałych półtonem.

— Jak było w admiralicji? — spytał Deadly–gun porucznika.

— Tak, jak oczekiwałem — odpowiedział zapytany, który jedno ramię nosił w bandażach, a ponadto mógł się poszczycić kilkoma innymi ranami. — Mianowanie na kapitana i urlop aż do całkowitego wyzdrowienia.

— A co będzie z „Swallow’em”?

— Ucierpiał i pójdzie do naprawy, do suchych doków.

— A nasi jeńcy?

— Z nimi zrobi się to, na co zasłużyli.

— To znaczy?

— Zostaną powieszeni. Piraci nie mogą się spodziewać czegoś innego.

— Piraci? Ten Kajman twierdzi przecież, że tylko dlatego zabrał „l’Horrible”, aby uprawiać korsarstwo dla południowych stanów. Nie uratuje go to?

— Nie, bo nie ma listu kaperskiego. A gdyby nawet miał, to jest po prostu kapitanem Kajmanem, który z powodu swego wcześniejszego handlu niewolnikami i piractwa, zostanie powieszony.

— A miss Admirał?

— Też zostanie powieszona. Co do tego nie ma wątpliwości. Również wszyscy jeńcy, którzy pomagali uprowadzić „l’Horrible”, a potem, gdy go odbiliśmy, uszli z życiem. Ich czeka podobna śmierć, bo wszyscy są traktowani jak piraci. Nie będą na pewno tak zadowoleni ze swego losu, jak my z wiadomości, którą wam przynoszę z admiralicji.

— Dobrą?

— Bardzo dobrą. Po pierwsze, ta duża suma, jaką znaleźliśmy u Miss Admirał, będzie traktowana jak łup, który nam się należy. Po drugie, będzie wyznaczona duża nagroda za to, że odebraliśmy kapitanowi Kajmanowi „l’Horrible”. A po trzecie, dostaniemy znaczne udziały z łupu morskiego za nasze zwycięstwo nad „Floridą”. Jest teraz co prawda na dnie, ale zostanie wydobyty. Te pieniądze podzielimy między sobą i dla każdego przypadnie tyle, że…

— Dla mnie nie! — przerwał Deadly–gun.

— Dlaczego nie?

— Bo nie wezmę pieniędzy, które mi się nie należą.

— Zarobił je pan przecież!

— Nie. Byłem tylko gościem na pana okręcie. Udział z łupu należy się załodze.

— Był pan gościem, ale walczył pan z nami, należy się panu udział.

— Może, ale nic nie wezmę. Odebrałem kapitanowi Kajmanowi papiery, które mi ukradł w hide–spocie. Jeden już, co prawda, sprzedał, ale niewiele z tego wydał. Jestem zatem całkowicie zadowolony. Winnetou tym bardziej nie weźmie, a co się tyczy moich dzielnych traperów, to też im to nie przyjdzie do głowy, aby pozbawiać pańskich marynarzy łupów. Tylko panu zawdzięczamy, że znów odzyskaliśmy nasze pieniądze. Powiedz pan, Dick Hammerdull, chcesz pan mieć te pieniądze?

— Czy chcę, czy nie, to nieważne, ale ich nie wezmę! — odpowiedział grubas. — Co o tym myślisz, Pittcie Holbers, stary coonie?

Długi odparł obojętnie:

— Skoro myślisz, ze ich nie wezmę, Dick, to nie mam mc przeciwko temu W ogóle nikt z nas ich nie weźmie A gdyby je nam chciano wcisnąć siłą, to Peter Polter weźmie mój udział, choćby po to, aby go zachęcić, by znów kiedyś przyjechał do nas na Zachód Lubię patrzeć, jak siedzi na koniu

— Dajcie mi spokój z waszymi końmi1 — powiedział sternik — Dam się chętniej utłuc i zrobić z siebie okrętowe suchary, niż siedzieć jeszcze kiedyś na takiej bestii, jaką był kłusak, na którym ostatnio do was przydrałowałem Więcej już nie chcę mówić, to co mógłbym powiedzieć niech zostanie niewypowiedziane Tak smutno mi na duszy

— Nie musisz już odgrywać westmana — powiedział Walpole — W admiralicji napomknąłem o tym, co ci zawdzięczamy i jak dzielnie się spisałeś Pomyśli się o tym przy najbliższym wolnym miejscu i dostaniesz posadę, z której będziesz mógł być dumny

— Czy to prawda!? Rzeczywiście!? Myślał pan o mnie u tych wysoko postawionych gentlemenów!?

— Tak

— I dają mi taką posadę?

— Stanowczo mi obiecano

— Dziękuję, sir, dziękuję! Szybko awansuję1 Hurra, hurra! Peter Polter

— Co tak głośno krzyczysz, stary lwie morski!? — przerwała mu oberżystka, która właśnie weszła

— Jeszcze pytasz!? — odpowiedział — Jeśli jestem lwem morskim, to muszę ryczeć! Mam tez ku temu powód! Wiesz, stara Matko Dodd, mam za swoje zasługi zostać admirałem!

— Admirałem!? — zaśmiała się — W to wierzę, masz do tego dryg, i życzę ci tego A co z twoim nowym zawodem, z którego jesteś taki dumny, a do którego całą duszą jesteś przywiązany!?

— Nowy zawód!? Jaki!?

— Westman, traper, łowca bobrów.

— Milcz! Ani słowa więcej, jeżeli nie chcesz mnie zupełnie zdruzgotać! Kiedy dosiadam koma, nigdy nie wiem, dokąd pobiegnie Jeżeli jednak stoję na pokładzie dobrego statku, to znam dokładnie kurs i nie mogę wypaść z siodła A więc, westman tu, westman tam, obrzydło mi to i pozostanę starym wilkiem morskim, jakim zawsze byłem.


* * *


Nastał wieczór, myślano więc o tym, aby się udać na spoczynek Matka Dodd naszykowała swe najlepsze pokoje.

Deadly–gun z bratankiem spacerował po ogrodzie, należącym do oberży Matki Dodd.

Właśnie mówił:

— Długo zmieniałem kierunek, ale skoro już jestem tu, na Wschodzie, to być może będę ci towarzyszył.

— I zostaniesz na zawsze u nas, stryju? Colonel lekko pokiwał głową.

— Kogo raz dopadła preria, mój chłopcze, tego już nie puści. Zostanę jakiś czas i wrócę znów do moich traperów. Preria daje nam nieskończoną przestrzeń do wolnego życia, ma tez wystarczająco miejsca dla nas po śmierci.

Właśnie obaj doszli w kąt ogrodu, w którym stało kilka wysokich, gęstych lip, gdy zauważyli jakąś ciemną postać, lezącą w trawie.

— Kto to? — spytał Deadly–gun Podeszli bliżej.

— Kto tu jest? — zapytał Thieme.

Postać wyswobodziła się z derki, w którą była owinięta i podniosła się. Był to Winnetou.

— Wigwam, w którym śpią moi biali bracia jest bardzo piękny, ale syn prerii kocha powietrze i blask gwiazd. Apacz będzie odpoczywał w źdźbłach trawy, nakrywając się chmurami nieba, jak to czynią dzieci jego ludu od czasów dzieciństwa Howgh!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Czarny kapitan
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda

więcej podobnych podstron