Kornel Makuszyński
Straszliwe przygody
Warszawa
Wydanie II
1923
W chwili, kiedy, tłumiąc łkanie, będziecie czytali list ten, mnie może już nie będzie; może jakaś stara czapla, z pasją udająca ibisa, zaduma się nad zwłokami topielca, pływającego leniwie wśród naddniestrzańskich szuwarów i mruka „ten człowiek ma zdeformowaną czaszkę”. Rzecz tedy jasna, że na premjerze być nie mogę, a piorunujące redakcyjne depesze czytam z bolesnym uśmiechem; rzekł już raz bowiem Fredro, „że kto w grobie jedną nogą, na tym groźby nic nie mogą”. Urządzajcie sobie premjery sami, ja sobie urządzam pogrzeb, obmyślając go szeroko i długo, gdyż mam czas.
Gorze! gorze!
Jestem zamknięty na wyspie, nademną niebo, naokoło zaś woda, niezmierna woda, straszliwy artykuł, którego u nas jest najwięcej. W tej chwili poznałem, że pismo „Nasze zdroje” ma rację bytu, w tej chwili rozumiem całą polską poezję ostatniej doby, pojmuję doniosłość odczytów jubileuszowych. Jest to jasnowidzenie topielca:
Jakżeż więc mam przyjechać na premjerę?
Pocom tu lazł? — Czy ja wiem? Jak się zresztą stało, opowiem:
Mam bardzo czarnego i szczęśliwego przyjaciela; szczęśliwy on zaś jest dlatego, że ma wieś, mojem jednak zdaniem jest to człowiek, mający początki obłędu, gdyż tem tylko można sobie wytłumaczyć, że mąż ten zaprosił do siebie święta kilku literatów. Kombinowaliśmy tedy tak: albo nagle oszalał, albo nie ma nic do stracenia, albo napisał dramat i chce go nam przeczytać, albo też zdechła mu krowa, on zaś, nie mając co z tem zrobić, sprasza chude poety, aby raz porządnie zjadły. W każdym razie dobry człowiek, więc jedziemy, przytroczywszy bagaż guzika kamizelki.
Miało nas być czterech, jeden jednak zawiódł, twierdząc, że musi tłumaczyć Shelley’a; o, chytry! Siedzi nas tedy trzech w wagonie i czeka. Mija jedna godzina, a pociąg stoi. To trudno, to się zdarza. Mija druga godzina, a pociąg, jak stał zadumany, tak stoi. I to się zdarza.
— Deszcz pada, więc nie chce wyjechać z pod dachu, — mówi jeden z nas.
— Alleluja! Alleluja! — szepce autor „Michała Anioła”, gdyż nastrój świąteczny zaczął na niego działać.
A pociąg stoi sobie i pogwizduje przez zęby; ni, jakby przez nos, nonszalancko i głupio.
— Panie konduktorze, kiedy pociąg ruszy?
— A kto go tam wie?
— A pan niebie?
— Ja wiem, jak już jadę.
— To jakiś „nietutejszy”.
— Jedzie! jedzie!
— Alleluja! Alleluja!
Bo to była właśnie Wielkanoc.
Maszynista zaciął pociąg, który wypełznął ze stacji, jak glista; na wszystkich twarzach znać wzruszenie; jedna niewiasta ociera pot z czoła, druga zasię w nieprzytomnem podnieceniu wciąż to zdejmuje, to wkłada rękawiczki. Ale to nic, to jeszcze nic.
Na pierwszej stacji pod Lwowem pociąg staje; biegniemy do okien i bladość okryła trzy twarze: tuż za torem szarzej ą gmachy Kulparkowa (na psa urok!); zaprawdę jednak trzech młodzieńców z najmłodszej Polski nie może patrzeć bez ukrytego wzruszenia na ten zakład dla obłąkanych.
— Źle się zaczyna! — myślę i patrzę z pod oka na towarzyszów, którzy z tym samym badawczym niepokojem patrzą w tej chwili z pod oka na mnie.
— Napisałem tylko jeden tom poezyj — myślę, — więc to nie ja.
I żal mi się zrobiło tamtych…
Najwyraźniej jednak widzę w oczach drugiego uśmiech, który mówi:
— Siedzę w urzędzie, gdzie się umiera na tyfus głodowy, — więc to nie ja.
I żal mu się zrobiło nas dwóch. A trzeci myśli:
— Gdybym to ja, w takim razie, nie mógłbym już poznać, że to właśnie oni, więc to nie ja. I westchnęliśmy z ulgą, a równocześnie.
A pociąg stanął nad rowem i patrzy ślepiami lokomotywy, czy w rowie niema żab, bo nie widzę innej racji, aby we mgle i deszczu stać godzinę nad błotnistym rowem i szukać, czego się nie zgubiło.
— W tem coś jest! — mówi jedna z niewiast.
— Z pewnością! — mówi druga.
— Ale co w tem może być? — pyta pierwsza. —— Mój Boże! — odpowiedziała druga, — pewnie coś jest…
Bardzo słusznie. Coś w tem musiało być, ale „żaden nie powiedział, żaden bowiem nic nie wiedział”, jak deklamuje Frenkiel. Gdyby w tej chwili naprzykład, modą Maeterlincka, wszedł był do wagonu blady człowiek w zielonym płaszczu i niebieskich okularach i zgasił lampę, albo tajemniczym ruchem przesunął rączkę ogrzewacza, bylibyśmy z pewnością wiedzieli, że będzie nieszczęście; bez wskazówek zaś pozagrobowych siedzieliśmy cicho. Od czasu do czasu kłapnęły w mroku jakieś zęby; ktoś chciał mówić i widocznie nie mógł, jeden tylko z nas powtarzał uporczywie swoje „Alleluja!”, ale głosem zupełnie złamanym…
W tej chwili wchodzi do przedziału jakiś chudy pan, perfumowany zapachem „Jaksonia”, przerażony.
— Czy wiedzą panowie, że pociąg stoi?
— To on! — pomyśleliśmy równocześnie i spojrzeliśmy na kulparkowskie wieże.
— Jedzie! jedzie!
— Bogu dzięki!
— Porządny człowiek ten maszynista.
— Oby dojechał zdrowo!
— Czy myślicie, że pociąg jechał? Widział kto wyścigi żółwi? widział kto muchę w miodzie? — widział kto tabetyka, startującego w „skok w dal”? — To wszystko nic. Lokomotywa, zda się, wyciągnęła przed siebie macki i szukała czegoś na torze, za nią zaś wozy, podrygując ze strachu, trzęsąc łańcuchami dla dodania sobie odwagi; pociąg skrzypiał i jęczał i szedł jak na ścięcie, toczył się jak pijany, jakby się chwytał rękoma przydrożnych płotów; czasem się nastraszył rosochatej wierzby na gościńcu, wtedy gwizdnął z rozpaczy, tulił pod siebie ogon i gnał przez dwie minuty i ryczał i jęczał i rzęził i płakał i tupał kołami. Za chwilę znów ustawał zziajany, dopadał do jakiejś zakazanej stacji i patrzył błagalnie i ze strachem na takiego pana w czerwonej czapce, z którego Rittner robi dramaty, a Reymont nowele, ponieważ zasię ten patrzył znów błagalnie i ze strachem na pociąg, perspektywa była wcale miła.
Deszcz pada sobie, jak gdyby nic, jak gdyby to nie była Wielkanoc, jak gdyby nie było obserwatorjum na Politechnice, jak gdyby… ech! d< stu tysięcy!…
Ale to naprawdę wszystko nic jeszcze.
Pociąg się kołysze tak, że aż drży wszystko, kołysze się jak prelegent na wykładzie, jak Otello, zanim zadusi Desdemonę, jak gabinet, który ma upaść. To się nie skończy na niczem, w kinematografie raz tak samo kołysał się „Expres nr. 27” i co się z nim stało? Wszystko poszło w drzazgi, 121 trupów, 207 rannych, ocalał tylko on i ona.
W takich chwilach przezorność nie zawadzi, dobrze jest zresztą rozprawiać o sprawach obojętnych. Pytam tedy przyjaciela:
— Ileby ci, mój drogi, zapłaciła kolej za zdruzgotanie obu nóg i za złamanie stosu pacierzowego?
Zdaje mi się, że rzucił we mnie walizką, co jest najlepszym dowodem, jak bardzo byliśmy wszyscy zdenerwowani.
Poderwał się w tej chwili nieszczęsny pociąg, jakby mu wyrwali ząb; zatrzeszczał niesamowicie, zrobił jeszcze krok, jak zastrzelony na scenie aktor, potem legł, ciężko dysząc, jak długi, jak zmęczony gonitwą ogar legnie nad kałużą i chłepce wodę, tak oto ta żmija, kopcąca z pyska, wyciągnęła się nad wodą.
— Woda! woda! — krzyknął cały pociąg. Siedzący w bocianiem gnieździe na okręcie
Kolumba żeglarz, nie wył z takiem przejęciem swego „ziemia! ziemia!” — z jakiem my wszyscy zaczęliśmy jęczeć: woda! woda!
Woda przed nami, za nami, pod nami i nad nami.
— Krzyknijże teraz swoje „Alleluja!” zbójco! — wołałem prosto w twarz memu przyjacielowi,
— Woda! — stęknął przyjaciel.
— Koniec! amen! najpierw były na ziemi wody…
— Wracajmy natychmiast! — woła żona jednego poety, który morduje w powieściach na prawo i na lewo, lecz boi się żony.
— Jak wrócić?
— Pani! — mówię jej — księżna Fife brnęła niedawno po szyję…
Niewiasta poczęła szybko wdziewać rękawiczki (oj o! o!), gotowa na śmierć.
Chudy człowiek, perfumowany zapachem „Jaksonia”, patrzy przez okno i deklamuje:
„Tyle wody! skąd ta woda? czy w mej głowie huczy?…”
— Niech pan mówi lepiej pacierz! — mówię mu.
Chudy człowiek spojrzał na mnie, zatoczył się i upadł na poduszki.
Gorze! Gorze!
— Wracamy! — krzyczy ktoś.
— Woda na torze! Szyny zerwało!
— Ależ to niemożliwe, — ryczy jakiś gruby pan, — Zosia czeka na dworcu.
— To pan płyń!…
— Nie umiem… jak Boga kocham, nie umiem…
— Panie konduktorze, jedźmy dalej, zrób pan to dla mnie, rozumie pan, dla mnie!…
Jakieś dziecko głośno się śmieje, bo mu się woda podobała.
— Chińczyk by je udusił…
— To dziecko źle skończy!…
— Dziecko? To potwór, nie dziecko…
Lokomotywa gwiżdże, sapie, śmieje się histerycznie, najwyraźniej się śmieje; woda szumi wśród kół, ciśnie się, rozlewa, chlupie, bełkoce, szeleści, pluszcze, mlaska, przelewa się na drugą stroną i gna w nurt, który się tłamsi wzdłuż toru, chwyta za gałęzie wierzby, jak za włosy i goni oszalały, jak spłoszony koń, ucieka do jakiegoś niewiadomego portu, jak defraudant, wścieka się, jak wyborczy komisarz, skacze przez błędy, jak geometra, włazi pod most, szarpie go mimochodem, ugryzie, wstrząśnie i jazda dalej. Ogarnęła go jakaś obłąkana, idjotyczna radość, jak cielą, które goni, ogon w górą zadarłszy.
A to wszystko razem nazywa się Stare Sioło, takie stare, a tak idjotycznie oszalałe. — Pięć— osób utonęło! — krzyczy ktoś.
— Sześć!!
— Dają słowo, że pięć! Niech pan nie będzie przemądry…
— To pan będzie szósty?
— Idjota!
— Jedziemy!
— Aaaa!
Przejechaliśmy. Jak, którędy, po czem, naco? — Pan Bóg jeden wie; podobno jakiś dzielny kapitan (oby został generałem!) dał słowo, że przejedziemy. Żałowałem w tej chwili, że nie służyłem w wojsku; woda to jeszcze nie wojna. Ale to wszystko nic jeszcze; łatwo wejść, ale jak wyjść? Sytuacja jest, ale wyjścia niema. Przyjął nas w swoje ciche wnętrze „dwór szlachecki z drzewa, lecz podmurowany”, przytulił, i ogrzał. Lokaj we fraku — ojej! — całe szczęście, że frak nie bardzo paradny, tylko taki po nieboszczyku. Mówi do każdego „jaśnie panie!” — bałwan jeden; widocznie strach przed powodzią pomieszał mu zmysły.
Za oknami wyje wiatr i miecie śniegiem widocznie wedle wielkanocnych tradycyj; w oddal coś bardzo szumi i coś się bardzo niepokoi, ale noc jest i niech tam sobie szumi. Potem jednał było strasznie; oto lapidarne moje zapiski, notatki człowieka, który myślał o śmierci. Niedziela rano.
Jak okiem sięgnąć — jedno jezioro; opodal u stóp wzgórza, na którem stoi cichy dwór, bałwani się Dniestr i rozpierać się poczyna w brzegach, jak wielki pan.
Na pobliskim wzgórku zbiły się w gromadę bielone chałupy i drżą z zimna, patrząc przerażonemi okienkami w wodą, która powoli, powoli podchodzi, zbliża się, jakby próbowała gruntu pod nogami; potem się piąć zaczyna leniwo na wzgórze, niezgrabnie na pozór, jak brunatny niedźwiedź. Chwyciła znienacka mokrą łapą jakąś nieszczęsną kurę i rzuciła ją w nurt. Potem zagarnia zachłannie stertą słomy, potem zasię, jak czujny złodziej, powoli, ostrożnie podnosi poszycie brogu, a widząc, że nikt nie patrzy, zrywa go jednym ruchem i ciska na odmęt, który z nim ucieka pędem, złoczyńca, niecny.
Wszystkie drogi odcięte, — ani w przód, ani w tył; a woda rośnie, jakby na całej fabryce drożdży, kipi i szumi.
Wierzby podniosły w górę chude ręce i głowy dźwignęły wysoko, więc wichr nagle powiał, fala wydęła się bezczelnie i ułapiła wierzby za włosy. Już po nich! głowy im tylko sterczą, pełne guzów, zidjociałe i owite wieńcem zeschłych trzcin.
Fala, rozwydrzona i bez najmniejszego powodu wściekła, dopadła pierwszej chałupy, wyjąc:
— Wynosić się!
I jak komornik, z bączkiem na łbie, wyrzucać poczęła jakoweś bety, jakoweś kołyski i inne takie chude sprzęty, na których się człowiek rodzi i umiera.
Paralitycznie wykrzywiona stodoła opiła się straszliwie wody, wydęła potężnie brzuch i za chwilę pęknie.
Wszystko to widać z okien.
Widać także, jak wysoki młyn, indywiduum, które z obłąkanym hałasem wodzi tę wodę za nos przez cały rok — teraz nagle spokorniał i uśmiecha się do toni, jak faryzeusz. Przecież on nie chciał) przecież jemu kazali, cóż on winien? — już więcej tego nie zrobi, przecież on szanuje i rzekę i wszystko razem — opowiada się i tłumaczy, jak francuskiego króla komisarz podczas rewolucji.
Ale tłumna woda chlasnęła go w pysk najwyższą falą, wyrwała okna, zmiotła schody i zaczęła spienionym łbem tłuc w ściany, aż się młyn pochylił i jęczy:
— Dajcie już spokój, za chwilę się zawalę! Ale nie zwalił się szelma i znowu przyjdzie do władzy i będzie zgrzytał zębami kół ze złości i na proch trzeć będzie…
Co to będzie? co to będzie?
Jeden literat już się bardzo boi wody, a cóż dopiero trzech? Woda ta zaś niewiadomo skąd się bierze, z jakich wydostajecie kryjówek. Każdy dzień przynosi coś nowego.
Przychodzi bałwan lokaj we fraku z nieboszczyka i powiada:
— Ja już to raz widział, dwie wsie się wytopili…
I to się nazywa lokaj! Bogdajbyś zczezł… — Potem przychodzi Wasyl „od koni”, patrzy, patrzy i mówi:
— Ho! ho!
— Niby co? Gadaj, co znaczy: ho! ho!?
— A umieją pan pływać?
— Umiem…
— No to pan się wyratują, a reszta pójdzie pod wodę…
Rewolwer! gdzie jest rewolwer? Nieprawda, nie umiem pływać! — poco ja tu zresztą przyjechałem?
Poniedziałek.
Woda naturalnie idzie w górę, bo to poniedziałek.
Kury się potopiły, indyki się potopiły, świnie rozbiegły, — nic nie zostało prócz wody. Do miasta dostać się nie można… co my będziemy jedli?
„Wsi spokojna, wsi wesoła”… — „Gościu, siądź pod mym cieniem i odpocznij sobie”… — „Jak to miło wieczór bywa, kiedy dzwonek do snu wzywa”… — „Błogosławiona niechaj będzie brona, pług i radło”… — Czy kłamał kto kiedy na większą potęgę?
Dobrze, umierajmy… O jej! Dlaczego koniecznie w stolicy? można przecież i pod Haliczem!… Czy ja prosiłem o to, żeby we środę była premiera?
Wtorek.
Woda idzie w górę, bo tu podobno zawsze we wtorek musi być nieszczęście.
Wszystko dobrze, ale co my będziemy jedli? Szukajmy przykładów:
Robinson jadł korzonki — tego tu niema; ostatni Mohikanin ssał jakieś korzenie, skąd tu wziąć korzeń, kiedy tylko olbrzymi jesion stoi przed domem, reszta drzew w wodzie; u Vernego na tratwie rozbitki zjadali nieboszczyka — nie to niemożliwe, zresztą wszystko tu bardzo zdrowe i kościste… Niema rady! ale zrodzona w gorączce myśl nie opuszcza mnie i krwawe wstęgi zatacza mi przed oczyma.
Autor subtelnego „Gaju Akademosa”, i dobry mój przyjaciel, pożera „Niezawodny sposób na zołzy” (Gródek 1873).
Uważam dziś, że metody Marka Twaina mają więcej racji w naszem położeniu, niż metody Hamsuna. Cieszmy się! ha! ha! ha! Jakie to wesołe…
— Barometr poszedł w górę! — krzyczy ktoś.
Zbiegli się wszyscy i patrzą, otwarłszy w istocie, barometr wskazuje „stałą pogodę. Cieszą się, jak dzieci. Niech się cieszą, biedacy! Nie wiedzą, że będzie tę „stałą pogodę” pokazywał przez dziesięć lat najmniej. Jakimś z złamanym widelcem posunąłem wskazówkę… mają przynajmniej iluzję, nieszczęśliwi…
Piątek.
Pozostały trzy kostki cukru w srebrnej zamykanej na klucz cukiernicy, pół butelki piwa z Kałusza (!), trochę dermatolu i flaszeczka jodyny. Cóż lepszego jadła u Flauberta armja pod murami Kartaginy?
A jednak ja nie mogę umrzeć…
Boże! Boże!
Przecież nie znam zakończenia „Gwiazdzistej nocy” Juljusza Germana…
Tonąłem już u Kaprejskich skał, trząsłem się ze strachu podczas burzy na wysokości Jersey — i mam umrzeć pod Haliczem???
Sobota.
Woda tuż pod progiem. Dziś w nocy widziałem, jak jeden z moich towarzyszów pisał coś nerwowo, potem zaszył banknot dziesięciokoronowy za podszewką kamizelki. Więc to już tak?
Już nie widać nawet wierzb, nie widać nic. Trzy kaczki i jezioro, całkiem, jak na obrazie z Warszawskiej Zachęty.
Zdała nadpływa łódź, a wiosłuje Charon, stare bydlę.
— Nie zapomnij parasolki! — powiadam do niewiasty, gdyż myślę dziwnie jasno i staram się o niczem nie zapomnieć.
Tak, to był auction—bridge i śmierć nas przelicytuje.
I ja mam przyjechać na premjerę? Dawno się nie uśmiałem tak serdecznie.
A czyście widzieli śmiejącego się w agonji człowieka?
Przyjaciele! Posyłani wam uścisk dłoni…
Ostatni…
lipiec, 1911
Karawaniarskie przysłowie, które każe człowiekowi umrzeć na obstalunek po obejrzeniu Neapolu, należy zmienić w tym sensie, żeby zagrozić przynajmniej ciężką chorobą każdemu, kto był w Neapolu i nie pojechał na Capri. Może to wprawdzie porządnego obywatela odstraszyć, że dotąd przesiadywała na tej rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety i tym podobne indywidua, ssące wino, — ale gdzież się taki nie włóczy? Snadnie tedy w czasie, w którym na Capri przebywa dwustu malarzy i tyluż poetów, może być wyspa ta uważana za jeden wielki zakład obłąkanych, ale człowiek może się pocieszyć tem, że w ojczyźnie Zakopane bynajmniej inaczej nie wygląda.
Tak… Bardzo to jest pięknie podumać na zgliszczach zakładu Chramca, ale równie pięknie podumać na ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, że to taniej kosztuje, a masło z tą samą wprawą fałszują na Capri, co i w Zakopanem.
Obejrzawszy w Neapolu wszystkie kinematografy, które się stały włoskim specjałem narodowym, obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby chciał odstraszyć komary, zupełnie jak zepsuty piec, jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nie tylko dlatego, że Konopnicka napisała tam trzy sonety, lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza skały kaprejskie przedziwnie nęcą.
Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło właśnie ponad wyspą, która jakby się chciała ukryć we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym tysięcem złotych potoków po prostopadłych ścianach w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada delfinów pląsa niefrasobliwie po lazurowej zatoce, odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika, który je chce odfotografować z pokładu; i by Łeby wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją na pokładzie „O, dolce Napoli!”, a potem sprzedają prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i fałszywe korale na prawdziwych sznurkach, zato jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w fałszywej monecie. Zrażać się jednakże tem nie należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas przyjedzie, czeka z pewnością to samo.
Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce np. mógłby służyć za pokojowy basen do żywienia złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie jednem machnięciem ogona strzepnąć w morze całe urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej, czcigodnej osobie i całe miasteczko nadbrzeżne z hotelem pod straszliwem nazwaniem „Hotel Vesuvio”.
Wysoko, ponad wybrzeżem, przeziera przez zieleń winnic i gajów oliwnych śliczne miasteczko, migotliwe białe, rozrzucone tu i ówdzie, wyglądające zupełnie tak, jakby je dziecko zbudowało z białych kostek, służących do zabawy. Jest to potężna metropolja wyspy, wspaniała stolica, ukochane gniazdo jaskółcze, siedziba władz politycznych wyspy pretora i dwóch policjantów, siedziba proboszcza i organisty, miasto, rozporządzające ośmioma prożkami i czterema osłami po wierzch, siedziba dyrekcji kolei linewkowej, złożonej z dwóch wagonów, której cały regulamin wydany przez ministerstwo kolei mieści się w uroczystych słowach „Non sputare”!
Miasteczko to już. z samej fizjognomji jej tak niesłychanie mile, ze je pokochać „można cóż dopiero, kiedy się z gąszczu wdanie wjedź: w jego śliczne, uliczki, pokręcone paralityczne i wąziutkie; czasem w jakimś zaułku na długą chwilę się przystanie, bo żal odejść, patrząc, jak słońce, zabłąkawszy się nieopatrznie, nie może wyjść z matni kilku murów i pełza po nich smugami, jakby to złote pełzały jaszczurki, wiesza się blaskom na skałotoczach i po drodze zagląda w malutkie okienka mieszkań. Czasem znów jakiś rzeźki powiew, odbiegłszy od morza, wpadnie z impetem w jakąś miniaturową uliczkę, nieopatrznie uderzy głową o mur przeciwległy i, nie wiedząc którędy uciec, biega zrozpaczony, jak pies, co zgubił pana; więc węszy na wszystkie strony, targnie okienną firanką, zatrzepoce z irytacji markizą nad sklepikiem i przez wyłom w murze dostanie się wreszcie na pole kaktusów.
Ukochane, prześliczne miasteczko! Za dwa dni czuje się w piersi wspaniałą, obywatelską dumę i bierze się udział w ogólnem zainteresowaniu wyborami trzech radców miejskich, zna się osobiście aptekarza i listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z rozczuleniem patrzysz na dziesięciolitrową beczkę, którą ciągnie na sznurku jakiś miejski urzędnik i polewa wspaniale ulice miasta, na których jest właśnie tyle kurzu, co na porządnym lwowskim fortepianie. Ale już zgoła w zachwyt wpaść należy, wszedłszy na ulicę, nazwaną skromnie „Corso Tiberio”; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu, kaprejskie Elizejskie Pola; Corso Tiberio ma w miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem Capri utrzymuje się słuszne zdanie, że wspaniałość ulicy niekoniecznie zawisła od jej szerokości, bo wysokość także coś znaczy, więc dlaczego nie ma to być „Corso”? Zresztą szeroka ulica jest tu wcale niepotrzebna, bo życie stolicy koncentruje się wyłącznie na piazzy; wieczorem tedy wędruje inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto koło „salonu” fryzjera (jest to równocześnie radny miejski, szwagier burmistrza, właściciel winiarni, wekslarz i nauczyciel muzyki), gromadzi się cała najwykwintniejsza societa: lekarz, który sam się od czasu do czasu kładzie do łóżka, aby przecież mieć jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje atrament i igły, niż lekarstwa, ksiądz, który pobocznie handluje winogronami i wynajmuje mieszkania; kapitan okrętu, który z dumą patrzy na otoczenie, bo co dnia bywa w Neapolu; dyrektor kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą ze strachem, aby kiedy nie wykoleił „pociągu”. Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą obywatele z obcych krajów, więc jakiś mąż, straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś malarz w spodniach tak szerokich, jak neapolitańska zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem białych piór na głowie, której Staff powiada, że wygląda jak „dziecinny karawan”, jakiś dynamitard rosyjski, któremu ustępujemy z drogi, nawet kiedy w ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik, jedenaście razy dziennie pijany i cała czereda innych.
Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie, a wśród nas Leopold Staff, który należy do najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki, niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie kochany; zna na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go pozdrawiają i on wszystkich; siedzi na Capri już kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim domku, który i nas przytulił, wśród bogatej winnicy, zalanej słońcem — i pisze.
Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu i o książkach i o ludziach.
Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas dokoła, nakryło nas niebo; nie dojdzie tu żaden zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna zgryzota. Na białym żaglu, co się położył na cichym, gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się nasze wszystkie biedne tęsknoty… Niech płyną…
Jest cicho i jest dobrze…
Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom zawsze dobrze być musi, mają bowiem to wszystko, z czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze. Słońce łagodne, roześmiane i przychylne, a morze cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach, przedziwnie spokojne. Więc się wszystko uśmiecha, wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem zgiełk taki, jak na polskiej wsi, rozkrzyczane w noc. Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną potwornych skał, które obsiadły miasto dookoła i strzegą go przed wszelką krzywdą.
Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i dusze, ochłodził kamienne mury domków i gada sam ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się Neapol i błyska tysiącami świateł; na olbrzymiej przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento drgają blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi światła powoli, aż usną ciche miasteczka na stokach Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną trwogą.
Gapri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się w ciemność i słucha szmeru morza; gdzieś tylko ktoś śpiewa, na jakiejś skale ktoś samotny czeka, aż od strony Sycylji wypłynie księżyc na wody; w jakiejś sklepionej izdebce, której ściany pomalowało stu malarzy, jacyś szczęśliwi ludzie (a jeden zbyt do mnie podobny!) śpiewają cichem słowem o radości życia, które umie być dobre i mówią wiersze o szumiącem kaprejskiem winie o krwi słońca.
Przyjaciel nasz, signor Salvatore Cosentino, z zawodu rybak, z przekonań „socjalista klerykalny” i zagorzały przytem wróg papieża — przekonał nas, że należy opłynąć Capri dookoła na jego „morskiej pławaczce”, tak przestronnej, jak wanna. Wziąwszy tedy na zapas kilka bohaterskich min, płyniemy wzdłuż potwornych skał kaprejskich, zezem tylko patrząc na olbrzymie głazy, które wiszą nad naszemi głowami; zdaje się nam, że trzeba tylko lekkiego podmuchu, aby taki kamyk, ważący mniej więcej tyle, co dowcip z polskiego kabaretu, spadł w morze. Pan Bóg jednakże łaskaw i chowa te sensacje dla kogoś, co po nas tędy płynąć będzie.
Pod nami przeczysta głębia, zachłanna i uwodząca; fala z tej strony wyspy spokojna i cicha. Przed nami sterczy z morza głaz” na którym śpiewały syreny, które się swego czasu uwzięły na Odyseusza. Niestety, nie zachował się żaden konkretny ślad tej awantury, ani nawet syrenia podwiązka. Wiosła rzucają na falę tysiące skrzących kropel, zmącony lazur wody przybiera zimny kolor marmuru, porzniętego żyłami; drogę nam znaczy cień gór, rzucony na wody. w miejscu powiada nasz wioślarz z dumą
— W tem miejscu jest sto pięćdziesiąt metrów głębi…
— Święty Antoni sorentyński! — i trzy polskie dusze w głębi bohaterskiej piersi.
Zrobiła się uroczysta cisza, bo ze strachu śpiewają tylko ludzie, źle wychowani. Po tej uroczystej chwili pytam pana Salvatora, zupełnie bez ukrytego celu:
— Czy dobrze umiecie pływać, Salvatore?
Salvatore uśmiechnął się jak langust
— Pewnie! chociaż ostatni raz kąpałem się przed dziesięciu laty…
Naturalnie! Miał kiedy szewc porządne buty? Ale wobec tego człowiek począł się rozglądać w sytuacji i udając, że niby nic, począł rozmyślać nad tem, coby było, gdyby się łódź przewróciła i jakby się wydrapać na skałę nadbrzeżną, mającą trzysta metrów wysokości? Są to myśli tak szalenie wesołe, że się niedobrze robi.
Płyńmy jednakże dalej…
W tej chwili łódź wjeżdża, jak dorożka, w ciasną bramę, w otwór groty.
— Grotta verde!
Aaa! (Baedecker doradza w tem miejscu zachwyt niemy).
Pod nami woda zielona, jak przeczysty szmaragd, nad nami kopuła sklepienia, na której grają blaski przeróżne, goniąc się nawzajem, Przejrzysta meduza, podobna do srebrzystego grzyba, drga w głębi. Ktoś z nas krzyknął głośno, a echo mu odbrzmiało w wąskiej czeluści groty, gdzie zielonawy odblask się kończy i gdzie się zaczyna wieczysty mrok, pełen niesamowitego szumu; kłębiąca się tam fala, uderzyła o kamienną zaporę i jęczy głuchą wściekłością.
Łódź, jak pływak rzeźki, wymknęła się z zielonej, przecudnej poświaty i wypłynęła na słońce; giętkie wiosła wparły się w fale i rzuciły łódź naprzód ku innej znów grocie „brylantowej”, skąd ją poniosły do groty „Wszystkich świętych”.
Skalne odłamy zbiegły się w niej w jedną gromadę, podobne ludzkiej rzeszy; tu rozpoznasz sylwety klęczącej niewiasty, ówdzie tajemnicza postać kamienna legła, jakby snem zdjęta. „Wszyscy święci” śpią snem kamiennym, ukołysani pluskiem fali, która tu węszy niespokojna. Zdjął nas lęk prawie ,że nabożny, który podniecił jeszcze nasz sternik, obwieściwszy uroczyście:
— Na głowach „Wszystkich Świętych” turyści jedzą zwykle śniadanie!…
Sternik zrobił za chwilę minę ważną; chce nas najwidoczniej przerazić, bowiem głosem brzuchomówcy obwieszcza:
— Grotta degli canoni!
Strach! Jest to grota, w której ma się słyszeć straszliwy huk armat; coś niecoś tam strzelało w gardzieli groty, ale nie tak znów strasznie, widocznie dlatego, że teraz niema sezonu.
Płyniemy przeto do groty lazurowej.
To się łatwo mówi, ale nie tak łatwo się płynie; musieliśmy opłynąć całą połać wyspy, tymczasem wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący… włóczący się po morzu leniwie, jak ktoś, co się po ulicy wałęsa i ogląda sklepowe wystawy — poderwał się, jakby go giez ukąsił. Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech biednych Polaków i, skacząc po wierzchu fal, bieży ku nam.
Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku; przerażona, poczęła przeskakiwać z fali na falę, jak ktoś, co skacze po zoranem polu, ze skiby na skibę. Wiatr, znalazłszy sobie doskonałą zabawkę, radby nas rzucić na skały, co się nam oczywiście nie podoba. Całe szczęście, że miny mamy bohaterskie i prawie, że kpiące… Kredową bladość naszych twarzy w tej chwili należy przypisać chyba efektom świetlnym, prosta zaś rzecz, że przy takim wichrze dygotają wszystkie członki.
Sympatyczny Salvatore krzyczy nam w uszy:
— Nie bać się! Nie patrzeć na fale. Trzymać się mocno! Śpiewać!
Śpiewać? Zdaje się, że stary rybak zwariował ze strachu. I w istocie, poczyna śpiewać; wytężył wszystkie siły, aby nie dać falom łodzi, przyrósł rękoma do wioseł, dyszy ciężko i — śpiewa. Zdaje się, że wiatr zawył w tej chwili ze śmiechu, potem począł porywać słowa piosenki i rzucać niemi na wszystkie strony, między jednem słowem a drugiem otwierała się przepaść, wypełniona ciężkiem westchnieniem oddychających forsownie piersi rybaka.
„…Aria serena… doppo… la tempesta
Nel’ aria… fresca…”
Słusznie, bardzo słusznie, tylko nie w porę. Fala nas podniosła w górę, widocznie po to, żeby nam pokazać, że całe morze w tej stronie jest równie takie miłe, potem nas pchnęła bez ceremonji w bok.
— Jeszcze tylko kwadrans! — krzyczy Cosentino, — dalej morze jest spokojne… Śpiewać! Śpiewać! Tutaj zawsze wzburzone… O, mamma mia!… Nie bać się!… Ten doktor ze Lwowa, wasz przyjaciel był odważny… Ciągle śpiewał… i! ho!… Trzymać się łódki!… Tu jest tylko taki przeciąg…
Ślubuję w myśli sonet z dedykacją dla św. Łucji i — śpiewam. Śpiewałem podobno z niesłychanem przejęciem, tak jak śpiewają przy umarłym. Ale tylko jeszcze jeden skalny przylądek i spokojne morze. Nasz rybak zaparł się nogami, wyprężył się cały i rzuca łódź kurczowo naprzód. Patrzy pilnie w stronę otwartego morza i ile razy dojrzy wielką falę, idącą ku nam, urządza jakoweś nadzwyczajne manewry, aby jej ujść bez szkody, na co patrzymy z niesłychanym podziwem. Zbliżamy się w stronę groty lazurowej… Och!.:. Przypominam sobie, że w tej właśnie okolicy, z opisu sądząc, rozbiła się łódź, wioząca bohatera z powieści Andersensa „Improwizator”. W powieści to się wszystko dobrze skończyło — całe szczęście, że w moim liście… także.
Płyniemy już spokojnie; jakaś jeszcze fala ujada za nami z tyłu i pluje pianą w stronę łodzi, która dumna, otrząsa się gwałtownie i wpływa na toń spokojniejszą, poza strefą „przeciągów”.
— Śpiewaj, Salvatore! — rzeknę rybakowi.
— Teraz już nie potrzeba… — rzeknie rybak — ale ta jazda warta jest sto lirów. (Po targu dostał osiem).
Przed nami otwór do lazurowej groty. Właśnie nadjechał statek z Neapolu i przywiózł kompanję Anglików, złożoną z dwustu osób, które będą zwiedzały grotę. Patrzymy z pogardliwą litością na tych nieśmiałych ludzi, którzy pośród straszliwych krzyków lęku, przebywają w łódkach drogę ze statku do groty; wysiadamy na ląd i, stanąwszy na kilku stopniach kamiennych, sterczących z boku wejścia do groty, urządzamy sobie znakomite przedstawienie operetkowe, obserwując miny Angielek przy wjeździe w głąb czeluści. Zabawa niesłychana! W każdej łódce trzy Angielki, a każda o pół metra dłuższa od łodzi, przy wjeździe — zaś w wązki otwór groty musi każdy, aby głowy nie postradać, położyć się na wznak — na dnie łodzi.
Łodzie wyglądają jakby napełnione trupami; jeden w niebieskich okularach chce sobie dodać odwagi i uśmiecha się. Boże! Ten uśmiech wart całej noweli; tylko paraliż zdobywa się na taki uśmiech, albo gwałtowne kurcze żołądkowe; tak się uśmiecha człowiek, który wypił litr octu, albo połknął karakona w kawie. Inne znów indywiduum chwyciło się kurczowo ławeczki łodzi, inne zasię, aby nie patrzeć na to, co się będzie działo, położyło się na brzuchu i głowę skryło w dłoniach. Z głębi groty dolatuje wycie zachwytu… Straszliwe „All right!” wstrząsa wspaniałem sklepieniem groty. Aż wreszcie szumiąca fala, cofnąwszy się kilkakrotnie w głąb, jakby dla nabrania rozpędu, wyrzuciła najpierw jedną łódkę, potem drugą, dziesiątą.
Już niema nikogo, więc my z kolei, leżąc na wznak w łodzi, czekamy przychylnej fali; cofnęliśmy się raz i drugi, wreszcie łódź przemknęła od sklepieniem otworu, trącona przypływem, podnosimy głowy i słychać tylko jedno przeciągłe A! — jak na Czatyrdahu. Lazurowy cud otoczył as dokoła; jesteśmy w środku niesłychanej szklanej kuli: niebo na dole i niebo na górze, lazur w oczach i w duszach, zdaje się, że słowa zachwytu muszą mieć także — lazurową barwę. Ale o tych chwilach, spędzonych w tym śnie lazurowym, nie powiem nikomu; schowam ich wspomnienie zazdrośnie dla siebie, abym je mógł sobie przypominać w domu, po powrocie, kiedy .deszcz jesienny mżyć zacznie. Zresztą zbyt biedne są moje słowa, abym się ważył na malowanie niemi obrazu, który niema sobie równego.
Po opuszczeniu groty, słońce, które nas oblewa, wydaje się dziwnie banalne, jak łukowa lampa elektryczna, ale Capri staje się jeszcze droższem, jeszcze bardziej kochanem. Niefrasobliwe, cudne Capri, w którego skały wprawione są, jak drogie kamienie, groty różnokolorowe.
Capri się uśmiecha i — nudzi się w swojem szczęściu.
Jakieś słodkie lenistwo, próżniactwo słoneczne ogarnęło wszystkich ludzi. Siada się na skalnym głazie i godzinami przygląda się jaszczurkom, biegającym po ruinach; słucha się szelestu oliwnego gaju, który w słońce się wpatrzył i szemrze; na odmianę ma się ogromne zmartwienie, bo ktoś nieopatrzny złamał gałązkę biednego, samotnego drzewka, albo ktoś złośliwy przeniósł kamień jakiś w inne miejsce. Strach, co za awantura!
Rozpróżniaczone figury szukają tedy gwałtownie „sensacji”. Jedna odbywa się co soboty, sensacja sensacyj, wspaniałość, totius orbis desiderium, świetna atrakcja, najwspanialsza rozrywka kaprejska, boski sympozjon, cud cudów, o którym się marzy przez cały tydzień: kinematograf! Przysięgam, że wart opisu. Oto w sobotę popołudniu czeka się na rozlepienie afiszów. Jest! Rozkosz rozpiera piersi: będzie: „Romans ślepej Łucji”, potem „Cezar Borgia, krwawy tyran” rzecz w 27 aktach, potem „Wdzięczny pies”, rzecz wzruszająca do krwawych łez i do omdleń it.d. W kinematografie, którego patronem jest tutejszy blacharz, jest siedmioro gości „pierwszorzędnych” i trochę hołoty za dziesięć centymów. Hołotę pierwszorzędną reprezentuje sam Maksym Górki j, patron literacki wyspy, który się dotąd który się dotąd nie nauczył po włosku i dotąd nie zmienił rosyjskiej koszuli. Włosi dlatego tylko uważają go za tak wielkiego.
Przedstawienia nie zaczynają mimo spóźnionej pory, bo niema jeszcze „stałego” gościa. Idzie… już przyszedł mąż… nie!… niewiasta… Nie! Przecież mąż! Ma wąsy i brodą, ale chodzi w sukni kobiecej. To malarz Diefenbach. Widziałeś kiedy, kochany ziomku, a mój czytelniku, starą kanapę, którą zjadły mole? To jest Diefenbach. Wdział na siebie chałat, zdjął wszystko pozatem i żyje z „naturą”, ale zdaje się, że natura, która lubi czystość, nie chce żyć z nim. Malarz ten, mający w Niemczech dość głośne nazwisko ze wzglądu na swoją oryginalność przedewszystkiem, robi wrażenie starego pajaca, który maluje „symbolicznie”. Na jednym z jego obrazów odbywa się taka awantura: człek jakoby zabił jelenia, co zgrozą przejęło Pana Boga, gdyż ukazał się ponad jeleniem i błyskawicami oczu poraził myśliwca.— Pan Bóg jest ni mniej ni więcej, tylko portretem Diefenbacha, z czego musi być niesłychanie dumny. W obrazie tym, ukryta jest, zdaje się, symboliczna przestroga, że nie należy polować w miesiącach, które kalendarz myśliwski nazywa ochronnemi.
Na każdym poza tem obrazie Diefenbacha sterczy zasadniczo sfinks, co zapewne oznacza coś głębokiego, albo tańczy kobieca postać, w mglistym stroju, co już znaczy coś potwornie głębokiego. Obrazami tymi handluje mistrz w sposób sprytny i zupełnie nieapostolski, chociażby z pozoru wyglądało, że nie zarobił dotąd nawet pary ineksprymabli, bo ich nie nosi.
Tych dwóch sławnych kabotynów, Gorkij i Diefenbach, to największa sensacja kinematografu. Gdyby ci dwaj nie byli sławni z innego powodu, byliby sławni z pewnością z tego, że się nigdy nie kąpią.
Nie podziękowałem Ci jeszcze, przyjacielu mój najmilszy, za przysłanie mi swego przekładu Brantome’a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co czynię niniejszem w tym liście, który będzie równie długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton, pisany w dniach klęski i głodu. Piszę ten list z Lido, zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby można sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko; wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły. Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej uschłe drzewo urodzi owoc, raczej sok malinowy wy ciśniesz z kamienia, a prawdę z krytyki teatralnej, niźli z wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło Reymontowi, więc zaraz kupił wieś.
Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu, gdzie nawet słońce odziera człowieka ze skóry.
Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego lwowskiego dziennika i obwieścił swoim czytelnikom niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam włosów na głowie… Tak ci pisał: „Tam, gdzie przed trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą bronią i patrzył w dal szafirową, tam teraz siaduje na marmurowej ławeczce Makuszyński… i gładzi własną łysinę…” Moja kucharka zrobiła z tego patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością obserwacji owego szanownego feljetonisty, pomyślałem sobie na Twój temat: „Komu on napisze feljeton, ten tłucze głową o beton…” Tak zaś pomyślawszy, poszedłem wykąpać, nic bowiem tak nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu korespondencji letniej w polskiem piśmie, jak kąpiel.
Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie wygląda wcale na morze; jest to raczej giełda, izba adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na Nalewkach, five o’clock u pani doktorowej w Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze, marszczy się srogo, potem wreszcie ryknie wielkim głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej mecenasowej, która, oczy z zachwytu przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: „ach, frutti di mare! frutti di mare!” Morze zaś, ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy, ogon fali w górę zadarłszy.
Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc ludzi gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad dziwy, że sobie słońce nie wydarło dotąd jeszcze oczów z promiennego łba, że się nie stoczyło w przepaść, albo nie padło w morze na widok tego anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz potworne widoki: idzie dama; może ma sto lat, może trzysta, taka stara Campanilla. Nie jest to grzech, jeśli kto jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy cielska, ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży t zawraca oczyma, które widziały narodziny ziemi. Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń Hati u Kiplinga; nogi jej przypominają bilard, ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś, wstążeczki wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak Wenus z morskiej urodzona piany i bardzo, bardzo jest smutna. Ma to i swoją dobrą stronę, kiedy bowiem taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie na pełne morze i tylko lwowskie adwokaty zostaną w basenie.
„Wey trafiają się niektóre między temi” (tak mówisz za Brantomem), które groźniejsze jeszcze są i sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i, grzejąc swoje członki, przypominające dostatek rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy.
— Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki opalony? Śliczny chłopiec… To jest mój typ.
— On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma ładną talję.
— Co też pani mówi?
— Słowo honoru pani daję. Niech pani zakryje nogi, to go pani przedstawię.
Inna zaś mówi do innej:
— Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga?
— Co też pani mówi?
— Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie kąpie. Popatrz pani zato na tę śpiewaczkę, gdzie ona ma łopatki? W całkiem innem miejscu…
Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może, tam bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś wyniosłą. Zasię po brzegu przechadzają się dostojni męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą kosmate brzuchy, jak skórzane bukłaki, opuchłe od wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie. Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych mądrości.
— Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza, a wie pan, co mówił jeden mądry człowiek? Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz zaraz potem palce, bo ci z pewnością ze dwa ukradł.
Lezie potem jeden z drugim w wodę, popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi, potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy, ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający aż do brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk, wzdychania, szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie, rzężenie z trwogi, czasem okrzyk w rozmaitych językach: „puść pan, pan jest grubjan”, — albo: „tu gdzieś jest rak!” — albo: „gdzie jest moje dziecko?!” — albo też: „czemu pan tylko wodzie taki odważny?” — albo: „pani pływa jak Wenus…” — albo: „zupełnie pana nie poznałam bez ubrania!” — albo: „ta małpa pływa, jak żaba”, — „skocz pani, bo idzie fala”.
Napisałeś zasię, drogi Boy’u, nieporównanie w pierwszym tomie Brantome’a:
„Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów tak doskonałych cudnością; iakom o nich powiedał lub iak je nam malują, a ucieszymy się poglądaniem na nasze pospolite piękności: nie iżbym chciał rzec pospolite w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak rzadkie, iż — na mą cześć! — więcey wartczą, niźli wszystkie owe, które nasi fantasticzni poeci, nasi wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności umieli przedstawić…”
Owo spójrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne włoskie dziewczęta, w których się rozkochało morze i słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i pieszcząc dotknięciem promienia i fali. Pyszne, smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami rozwartemi pragnieniem, rzuca się na falę, a fala ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy, niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca zdyszana fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno czarnowłose dziewczątko, znieruchomiałe w pozie ze ślicznego obrazka Chabas’a i lęka się. dalekiego szumu morza; wiać się cudnemu dziewczątku fala łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi, łaskawe jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni nikomu.
Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony słońcem, młody i silny; gibki, jak ryba i zręczny, jak łódź, tnie wodą ramionami, spokojnie i pewnie, w dal wpatrzony, bez lęku. Patrzą na niego z podziwem i zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe, chuderlawe figury, swoim własnym przerażone widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone.
Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się poczęło przerażone na głębie, a jeszcze więcej zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w wodę i czterech polskich literatów. Włóczęgi te straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie, wzejdą nawet na piasku, gdzie ich nie posiali; takie czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu sprzedać nie może, ani książki, potem się w morzu kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego; najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel oddał do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek, uważasz, to jest taki łajdacki symbol, jedynem bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten znaczek, żeby go kto znalazł. Szczęśliwego znalazcę tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu portfelu, gdyby to zaś był gentleman i człowiek z sercem, włożyłby jaki banknot do towarzystwa tych kilku mizernych sonetów, udających czeki.
Największy taki potężny znak, zawieszony na piersi, jak złote runo, nosi malarz Axentowicz*, wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady. Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem*, zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o proporcjach w niewieściej budowie. I chan zaś wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido, nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała portrety… A wkoło leży tylko martwa natura…
Potem przychodzi malarz Procajłowicz* (który mnie deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji jakieś „lepsze” wino) i urządza niemożliwe kawały z grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.
Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do Colleoniego, który w księżycowej poświacie twarz ma jeszcze dumniejszą Bardziej drapieżną. Księżyc mu wyzłaca hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta bojowego bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku, — by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z widokami i buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach i gnał z tego najdziwniejszego pod słońcem miasta, cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego, jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka. Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w drgającem księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i mocniej ścisnął buławę. Groźny jest, jak ballada o upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie, chmurny, jak noc, milczący jak trwoga.
Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w zaułkach, które się chwyciły kurczowo ramionami mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa samotna, cicha i rozpalona, uciekłszy z Piazzy, gdzie grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i gdzie garsony wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im gość nie uciekł, nie zapłaciwszy.
Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem opowieściami tego cudownego chama, pana i opata de Brantome’a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował w sposób tak nieporównany i tak mistrzowski, że się twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W „każdym polskim domu” nowy Twój przekład się nie znajdzie, na stoliku w salonie, lecz Ci to zapisze literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. Gdzieś ty się tego cudownego nauczył języka?
Opat Brantome jedzie ze mną jutro do Werony, na przedstawienie „Aidy” na rzymskiej arenie, o czem w następnym, równie nudnym Ci napiszę liście.
Każdy hotel na Lido ma jedną rzecz taką samą i jedną swoją osobliwość; taką samą, złodziejsko podłą jest kuchnia; — zjedz kawał zaoliwionej ceraty, a zjadłeś roastbef z Lido, wziąwszy potem gruźliczną kość, owiń dokoła niej starą gazetę, a będziesz miał pulardę. „Całe szczęście, że jestem łykowaty”, rzekł u Dickensa indyk, którego miano zarżnąć,. ów zaś, którego ci dadzą w jakiejś Hungaryi, już nawet nic nie mówił, zwątpiwszy przed śmiercią sam o sobie.
Radziłem Altenbergowi, mieszkającemu w tym samym, co ja hotelu, aby odpowiednio do swego tytułu Jak ja to widzę?” — napisał po wyjeździe z Lido książkę pod napisem „Jak ja to strawię?” Osobliwością zaś hotelów jest jakaś znana figura, w jednym tedy mieszka książę Abruzzów i d’Annunzio, w innym Altenberg, w innym znów Herman Bahr i jego broda, równie jak on pyszna i wspaniała, w innym aż Jadlowker. Nawet małe wille mają swoje sensacye; w jednej z nich, w Ortensyi, mieszka jakaś śliczna Polka, piękna jak as coeur, cały bowiem dzień gra w bridge’a, i jakaś jej ciotka, wyglądająca na dame pique Czajkowskiego. Całej tej talji kart przyglądają się Włochy z niemym podziwem, o ile taki ladro, jak Włoch, zdolny jest do wzruszeń.
Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu jeden Polak, zawsze w monoklu, który, jadąc waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą w ręce, zaniepokojony, czy statek dobrze płynie, tyle zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w tej chwili zdechnie otruty. Ładne egzemplarze. Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze, koło przystani, połykających zachłannie nalewkę z ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł, i każdego, co już odszedł. Każdy zaś taki Polak jest jak Hannibal w bitwie, — pierwszy do baru przychodzi, a ostatni z niego wychodzi.
Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu, rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w nagłym napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie zaszkodzi takiemu ubraniu, ale morzu zawsze zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego, wiedząc, że nie utonie, wedle bowiem cichej z Panem Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w inny sposób, tylko na suchoty. Niepotrzebnie tylko taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół, straszy jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z wielkich hotelów, które i tak niema spokojnego snu, tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło kapitalistom i adwokatom.
Radość życia jednakże najlepiej demonstruje się straszliwym rykiem, co snadnie zauważyć można w gabinecie dentysty, lub w szkołach śpiewu; jednemu ulżyło w paszczy, drugiej na duszy, — jeśli się tedy polskiemu malarzowi, lub pisarzowi lekko uczyni w rozchełstanej duszy, błogo na sercu i w głowie mu wino złote zaszumi, czyni to, co czyni morze, opiwszy się złotego, upajającego, miesięcznego światła, — woła sobie w głos i śpiewa i raduje się na złość parszywemu losowi; jest to bowiem indywiduum złe, kaprawemi na świat patrzące oczyma, złośliwe, jak szympans, podejrzliwe, jak prokurator, nieużyte, jak dyrektor banku. Przeto mu urąga bezpańskie morze i ta czereda dostojna, co niema kredytu u Boga i ludzi.
Właśnie się morze stroi, tysiąc sobie gwiazd przypiąwszy na wyniosłej piersi i wspaniały order Złotego Księżyca, na wielkiej, fjoletowej wstędze nieba. Legło sobie wygodnie, zlekka oddycha, czasem westchnie i w długie ręce lagunów ująwszy Wenecję, przygląda się jej smutno, jak zabawce, wyrzezanej ze złota i marmurów, zielonemi, mądremi oczyma. A ile razy dojrzy skazę w marmurach, albo groźną, złą szczelinę w pałacowym murze, tyle razy westchnie cichutko; potem to miasto śmiertelne podnosi w górę na księżycowej poświacie, jak na obłoku i o północnej godzinie modli się szmerem i szumem i łkaniem: „Oto jest radość moja i moja duma, dziecko ukochańsze, urodzone ze mnie, jak kwiat. Ocal je, Boże miłosierny. Bardzo zawiniło to miasto, lecz nie daj, aby zginęło w przepaści, albowiem jest piękne. Chore jest na piękność, przeto i grzechy miasta tego były piękne. Cóż Ci, że zginie, jak diament wspaniały, rzucony w topiel?
Jego wina, jego bardzo wielka wina, że w niem dusza, rozkoszą życia zachłyśnięta, skarlała aż do małości łez doży Manina i że umarła potem dusza ta, na atłasach ległszy i złotogłowiu, zapomniawszy o mieczu, lekkomyślnym ujęta snem. Nie umarła jednak, jeno śpi na dnie mojem i płacze mojemi oczyma.
Ocal je Boże, panie morza, bo chociaż grzeszyło to miasto, któreś wielce umiłował, lecz i cierpiało ponad miarę. Wstaw się za niem, Marku Ewangelisto i każ swojemu miastu uderzyć w tysiąc dzwonów, aby wybłagało sobie żywot wieczysty, wieczysty…”
Tak się oto modli szumem nieprzerwanym dalekie morze, a zielona woda pod mostami łka cichutko i pnie się po marmurowych schodach do pałaców, pustych, jak umarłe serca, pluszcze u drzwi, czekając w utrapieniu, czy z nich nie wyjdzie czerwony senator, mądrość wielką mający w oczach, a dumną miłość w sercu, idący na posiedzenie rady, gdzie dziś nuncjusz papieski, przy boku doży siedzący, niezmiernie ważne przedstawi sprawy. Chryste Panie! Nie nuncjusz to siedzi, lecz bezczelny, napoleoński oficer, zasię na wielkich globusach w tyle sali, czerni się nie zarys skrzydlatego lwa, lecz straszny cień młodej, długowłosej głowy Korsykanina… Gdzieżeś jest Colleoni!? Mroźny wiew, jak dreszcz lęku przebiegł po kanałach i cisza jęknęła cicho bulgotem wody; przyczaiła się noc, czarnym okryta płaszczem i, szeroko otwartemi patrząc oczyma, bardzo cierpi tem milczącem cierpieniem, które napróżno wielką wrzawą stara się Wenecja spłoszyć, jak złego ptaka tysiącem lamp kolorowych, burzą fajerwerków i śpiewaniem na gondolach. Trwa krótko wspaniałość sztucznego ognia, a śpiew jest ochrypły. Wielka łódź naprzeciwko pałacu dożów tryska w niebo tysiącem rakiet, słupami ognia, wśród wrzawy i huku. Cudnie barwione gwiazdy lecą w topiel, jak łzy, tłum się dziwi i klaszcze, a morze ocieka zlotem i krwią. A za chwilę noc jeszcze jest ciemniejsza i melancholja jeszcze cichsza, chociaż księżyc, dobry, stary pocieszyciel smutnych, w samą się zjawił porę i smutnym dzieciom stare odnawia zabawki, oczyszcza ze śniedzi marmurowe koronki, złoci ołowiane szyby okien, prostuje pochyłe wieże, rozczesuje grzywę lwu na kolumnie i orle gładzi mu skrzydła, opowiada zaułkom, co się dzieje na morzu, odwiedza sieroce drzewa, zamknięte w więzieniu murów, łachmany lazzaronów w złocistą zmienia lamę, niepokoi cztery na kościele rumaki, tak, że się im szyje prężą i rozdymają nozdrza; zasię potem, stanąwszy w ulubionem swem miejscu, nad kopułą Santa Maria delia Salute, uśmiecha się dobrym uśmiechem i słucha, jak młode dziewczątko śpiewa ślicznym, na zatracenie skazanym głosem, o pękniętem sercu, o niewiernym kochanku i o ciężkiej karze Pana Boga.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Jednej zaś nocy stary księżyc krótko świecił nad lagunami, albowiem musiał wędrować na występ do Werony, gdzie na przedstawieniu „Aidy” grał doskonale i z wprawą odpowiedzialną rolę w obrazie nad Nilem. Sprytny bowiem jeden tenor zorganizował przedstawienia w olbrzymiej rzymskiej arenie w Weronie, pod gołem niebem, tak że można było powiedzieć, iż po jakiejś świetnie zaśpiewanej arji „gwiazdy klaszczą złote”.
Dziw to był nad dziwy. Zawsze jednak w Weronie muszą być dwa obozy; wedle przekładu Kasprowicza, „dwa piękne domy w uroczej Weronie, równie słynące z bogactwa i chwały codzień odwieczną zawiść odnawiały…”, tego zaś dnia, kiedy byłem w onem mieście, ród Kapulettich reprezentowany był przez tych, którym się udało kupić bilet wstępu, nieposkromiony zaś ród Montekich otoczył wielotysięcznym tłumem amfiteatr i zachowywał się wcale nieprzystojnie, rycząc przeraźliwie, klnąc srodze i hałasując, co wchodzący do wnętrza przyjmowali z należytą pogardą, czasem tylko w zbyt wielkim ścisku, trzeba było kopnąć jakiegoś zausznika Montekich, któremu już nie tak bardzo szło o bilet, ile o złoty zegarek, mniejsza już o to, jakiej firmy i do kogo należący. Nie chcąc też uznać zbyt wybujałej muzykalności włoskiej, wojsko z najeżonemi bagnetami otoczyło amfiteatr, ze względu na to, że dobrze wymierzone uderzenie kolbą w brzuch doprowadza stanowczo do przytomności. Takich jednak uderzeń trzebaby było z pięćdziesiąt tysięcy, na taką bowiem cyfrę oszacowały pisma włoskie owych muzykalnych ludzi. Możesz sobie tedy wyobrazić, najmilszy Boyu, jakiej trzeba było zapamiętałości, aby, kopiąc, szczypiąc, wierzgając i klnąc we wszystkich językach, dojść do amfiteatru. Zupełnie tak się szło tamtędy, jak przez gromadę przyjaciół z literatury do wnętrza literackiej świątyni, wiadomo zaś, że brat literat nie życzy nigdy: obyś zginął! — lecz: obyś konał sto lat!
Kiedy się morze rozigra, a mocno zirytuje, zapieni i posinieje z gniewu i zacznie mruczeć głucho, jakby z tajoną złością; kiedy się z wiatrem porwawszy za włosy, tarzać poczną i przewalać po topieli, a fale szemrzą z trwogi, na tę bitwę patrząc; kiedy morze, dostrzegłszy okręt w oddali, syknie z gniewu, potem, ciężko dysząc, gna po odmęcie i rzęzi z wściekłości, — takie same usłyszysz, głosy, wszedłszy do wnętrza tego straszliwego, kamiennego kotła, w którym się kąpała we krwi rzymska dusza.
Och, co za widok!
Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co szczerbą łuków na najwyższem piętrze godzi w pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak granatowe nad cyrkiem velarium. Niecierpliwość oczekiwania, — są tu bowiem tacy, co siedzą od rana, lepsze zająwszy miejsca, — zmienia się w szmer i szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy głowie się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie przejść można po tym pomoście z głów, jak po pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni cyrku, odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment przycichnie, potem wraca już głośniejszy i znów się poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się zbliża godzina.
Niebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na kamiennem obramowaniu cyrku i zamknęło go pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc jeszcze w garderobie; droga mleczna rozświetliła się przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami, najmniejszy zaś obłoczek nie zasnuł pajęczyną ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli i, nie wiedząc, co z sobą począć, przygasa od czasu do czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem gwiazda oderwie się od nieba i jak kamień leci na ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi, skąd już zapewne czuć ostrą woń potu i wyziewy i skąd już słychać szmer tłumu, błędnie w jednej chwili z trwogi, krzyknie rozbłyskiem ostatnim i gaśnie.
A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym, nieludzkim akordzie, z którego nagle tryśnie wysokie C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu jakiejś uciśnionej niewiasty, pieszczota tłumu bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza teraz w tym amfiteatrze, polip jakiś straszliwy o tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już zirytowana, podniecona, zła i gotowa do wszystkiego. Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili czyni to samo drugi, siedzący w ogromnem oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp, gotowych każdej chwili do ucieczki w panice.
Nie znam jednak wspanialszego widoku nad widok tego potwornego mrowiska,.ukrytego w półmroku; jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała noc, ramy są potworne, kamienne i surowe, obraz zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny, zapominam na chwilę, że będą śpiewali tylko „Aidę” — i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia dopełnia w momencie architektury cyrku, dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum w brudne, spocone chitony i togi i straszno się czyni człowiekowi; dobywasz z potwornego zgiełku zupełnie wyraźny ryk lwów i nawoływania się gladjatorów. Trzeba zamknąć oczy, gdyż dreszcz przebiega po człowieku.
A tłum się zniecierpliwił. Ktoś krzyknął głośniej i ktoś klasnął w ręce. Zdaje się, że gwiazdy zbladły, taki się podniósł wrzask; tłum się zakołysał, nabrał w piersi oddechu, wtulił głowy w ramiona i krzyknął. Morze się rozpętało i topiel. Klaskanie brzmi jak suche, trzaskające karabinowe salwy, zamęt wiruje nad areną, jak splątany tuman, porywa najspokojniejszych i unosi. Już wszyscy krzyczą; wyłażę tedy na krzesło i krzyczę także rozdzierającym, tragicznym głosem, jakbym nagle zwarjował. O co mi idzie, Pan Bóg jeden wie, bo ja nie wiem, alem się wykrzyczał za wszystkie czasy; to jednak mnie pociesza w obłędzie, że piękna niewiasta z pyszną twarzą Popei po lewej mej stronie siedząca, krzyczy także, po prawej zaś mej stronie ktoś się wydziera — przysięgam Ci! — po serbsku.
Ażeśmy się zmęczyli wszyscy i amfiteatr oddycha ciężko, jak furjat po nagłym napadzie szaleństwa, co jednak trwa niedługo, wielkiemu bowiem polipowi znów coś nagle strzeliło do łba, więc jakby na komendę czterdzieści tysięcy łudzi wydobywa białe (i prawie białe) chustki i poczyna niemi powiewać zupełnie histerycznie, umilkłszy jednak na moment dla tem większego efektu. Jakby niepoliczone stado białych gołębi padło na amfiteatr, widok jakby przesłonił gęsty, ogromnymi płatami padający śnieg. Przed oczyma masz czarne, w kotle zamknięte morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym szelestem tysiące mew i tłucze o mrok białemi skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę spłoszył klaskaniem i krzykiem, ukryły się bowiem nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i napęczniał od wrzawy, aż się stał cud: w jednej chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto od ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki ton, jak w trzecim akcie „Traviaty”, tak, że aż jęknęła nagle zbudzona cisza, przytulona do murów i jakby półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt natarczywie wyciągnięta za włosy z kamiennych swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w uszach dzwoni jeszcze wrzask.
Jest cicho… Jakby z podziemi podnosi się cichutki powiew muzyki, podobny w tym potwornym teatrze do brzęczenia owadów, do szmerów letniego wieczora, albo do gadania dalekiego lasu. Na olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia mali, Radames i Arcykapłan. Wreszcie odzywa się łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych zakątków, wreszcie przelewają się przez granitowy zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą kaskadą lecą w przepaść i w noc.
Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym wzrokiem zmierzył odległość i wysokość niebieskiego stropu, od którego głos jego ma się odbić — zaśpiewał swoje:
— Celeste Aida, forma divina, mistico serto di luce e fior!…
A kiedy się, rękoma sobie dopomagając, wdrapał bez szwanku na ton najwyższy — krzyknął tłum jednym, zgodnym, potwornym, tysiąc—echowym głosem uznania. W zamkniętym teatrze krzyk ten rozwaliłby mury i lampy by od niego pogasły; padłaby trupem primadonna, chociażby zażywna i mocna w sobie; rozsypałoby się w próchno ze trzydzieści nieco starszych chórzystek, zachwiałyby się dekoracje i runęłaby świątynia tebańska; uciekłby z teatru najodważniejszy krytyk. Zasię Radames Veronese okrasił oblicze uśmiechem zadowolenia i przyjął sztandar z rąk cudownie śpiewającej Amneris, słynnej Marji Gay i poszedł do garderoby, spojrzawszy wymownie na Aidę, dobrze śpiewającą i mającą głos należycie cienki, za to ramiona tak grube, jak kolumny w świątyni Wulkana.
W momencie zmieniono dekoracje, w których niema wiele do zmienienia, gdyż osiem drewnianych słupów przesuwa się to w tę, to w ową stronę, wszystkie bowiem świątynie, więzienia i inne takie lokale, potrzebne do „Aidy”, znajdują się tuż opodal sceny, albo już pod siedzeniami widzów, albo też w ukryciu wśród drzew, zasadzonych „tymczasowo”.
Śpiewają tedy ładnie i składnie, to też straszliwe okrzyki uznania są coraz częstsze i coraz żywsze, szczególnie dla Amneris; grają wszyscy z szerokim, włoskim gestem, przypominającym w scenach bardzo dramatycznych, gesty rozżartych ludożerców, lub też ruchy w tańcu św. Wita, niema jednak tak gwałtownego ruchu, któryby na tej scence, mogącej pomieścić pułk wojska, był rażący. Mniej nam jednak wszystkim idzie o „Aidę”, więc się bogdaj, że z rozkoszą czeka antraktu, aby raz jeszcze i raz jeszcze przyjrzeć się nieporównanemu widokowi amfiteatru, który ma pomysły nadzwyczajne; w jednym bowiem antrakcie stało się, że niebo zeszło na ziemię, z czterdziestu bowiem onych tysięcy ludzi każdy w pewnej chwili zapalił małą świeczkę i podniósł rękę w górę. Tego nie widział nawet Neron. Przymruż oczy, a ujrzysz widowisko nieporównane: tysiące migotliwych gwiazd mruga w mroku i żarzy się i świeci; tysiące świętojańskich robaczków lata wśród tłumu, który się raduje i cieszy się i śmieje głośnym, rozwichrzonym, szerokim śmiechem, tłum bowiem w tej chwili zmienił się z potwora w małe dziecko, które trzyma w rękach świecidełko i szaleje z radości. Gwiazdę sobie kupił za solda i tuli ją, rozbłyśniętą, w rękach, aż się zdumiały prawdziwe gwiazdy i patrzą z otwartemi usty, co za wspaniałą zabawę wymyślił sobie głupi człowiek.
Ten zasię nie jest tak głupi, bo zgasił świeczkę po chwili, aby mu połowa została jeszcze na drugie przedstawienie i, uspokoiwszy się, wyłupił oczy ze łba, patrząc na zwycięski pochód Radamesa.
Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią w trąby, ale z takich samych egipskich nut, jak i u nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony korowód wojowników i bohaterów, autentycznych murzynów i autentycznych koni, które są bardzo stylowe, są to bowiem właściwie wyschłe mumje bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym od występów w operze, służą w dorożkarskim fachu, co snadnie poznasz po melancholji na końskiem obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po bokach wytartych.
Nikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką parszywą konnicę, zato bowiem wojsko jest świetnie ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje, jak słońce.
Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, — w pewnej chwili, jakby wysunięty przez reżysera, wtacza się na scenę to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie dostrojony do tragicznej sytuacji, świetny i błyszczący.
Gra wybornie: twarz ma w miarę melancholijną w miarę wzruszoną, patrzy na akcję poważnie, zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry statysta.
Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą tragicznej melancholji zwiędłą, umalowaną tylko doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego wygi.
Ożywił scenę w jednej chwili, dumny ze swej roli, czując, że w tej chwili wszystkie gwiazdy patrzą na niego z niezmiernym podziwem, jak głupie podlotki na wielkiego aktora, który chociaż bez gaży i bez emerytury, najwspanialsze grywa role, stary wyjadacz, co więcej wyratował autorów i kiepskich dramatycznych poetów, niż jest gwiazd na niebie.
Wysłuchał dostojnie całego śpiewania, poczem, kiedy Radamesa przychwycono na zdradzie, spłynął z ponad sceny z tym pysznym gestem, który znaczy, iż on wszystko rozumie i wszystkiemu przebaczy. Zrobił gębę bardzo tragiczną i popłynął, niby ręce załamawszy, w stronę Medjolanu, aby nie widzieć tego, co się dziać będzie w tłumie przy wychodzeniu z amfiteatru.
Tłum zaś wypełznął na ulicę i, opowiadając sobie wrażenia z tego nadzwyczajnego przedstawienia, szemrał jeszcze długo, spać nie dając. Julji Kapuletti w fałszywym grobie.
Ciebie jednak, drogi przyjacielu, sądzę, że dobrze do snu przysposobiłem, jeśliś nie usnął już w połowie czytania tego listu. Jeśli tak jest, śnij tedy słodko i niech Ci się przyśni, żeś znalazł dziesięć koron, nikt Ci bowiem lepiej nie życzy odemnie. Pokój z tobą!
Czy nie uważasz kochany malarzu, że dostałem manji pisania „listów z podróży”, jak gdybym był panienką, która się musi wypisać pod adresem: „Zawiedziona 4832 poste restante”? — Czynię to jednak dlatego, aby się moi przyjaciele dowiedzieli ze smutkiem, że mi się nic złego w drodze nie stało, że nie złamałem nogi i że mnie nie rozjechał automobil, szczególnie moi przyjaciele piszący dramaty; kiedy sobie bowiem, mój drogi, wyobrażę mój pogrzeb, mam przed oczyma obraz niesłychanie wesoły: oto trumnę moją, wysmukłą w lwowskim stylu, trumnę wypożyczoną z teatralnego magazynu, niosą czterej silni dramaturdzy, a niosą ją strasznie szybko, abym przypadkiem z niej nie wstał koło teatru, gdzie, śmiem mieć nadzieję, dyrektor teatru będzie miał mowę, zakończoną wśród łez okrzykiem:
— Boże! czemuś zabrał tylko jednego?
I powiedz, drogi malarzu, co ja jestem temu winien, że ktoś sobie kupił papier i pióro i jednem cięciem zamordował w pierwszym akcie ojca, w drugim matkę, w trzecim kota, sklął świat, ludzi i Pana Boga?
Aby tedy ochłonąć z nadzwyczajnego wrażenia ostatnich naszych premjer, wyjechałem do| Nicei, gdzie dotąd żyje pamięć o tobie, od czasu, kiedyś dla oryginalności kąpał się w morzu we fraku, dziwną tem w oczach tłumu okazując pogardą rzeczy ziemskich, frak ten bowiem z kosztami sądowemi kosztował podobno trzydzieści koron. Wspominam ci o tej plotce, abyś wiedział, że dość jest wyjechać z ukochanego swojego miasta, aby w niem zaraz powiedziano:
— Czy pan nie słyszał, że ten i ten uwiódł w Kalkucie córką Maharadży?
— To jest bezczelne kłamstwo, — odpowiada przyjaciel nieobecnego, — nie pozwolą źle mówić o nieobecnych. Nikogo nie uwiódł, to potwarz; biedaczysko, ukradł tylko dwa i pół miljona i uciekł z chórzystką, a to, panie, wielka różnica!
Wyjechałem tedy na jasny brzeg za sprawą mojego szanownego wydawcy, któremu się z tego powodu zrobiło ciemno w oczach; powiadam abyś wiedział jak w odpowiedniej postąpić okoliczności, kiedy będziesz sprzedawał nową tek graficzną, że się z wydawcą rozmawia w ten] sposób:
— Jestem panu podobno winien pięć tysięcy: drogi panie!
Te „podobno” to jest nóż w serce i wydawca robi się szaro—zielony, ale się uśmiecha; tych „pięciu tysięcy” zaś nie bierz dosłownie, gdyż cyfry tej, znanej mi z cudownej książki profesora Ernsta o życiu na planetach, używam w druku tylko dla efektu, w rzeczywistości idzie o 76 koron za czwarte wydanie.
— Nie szkodzi, — powiada wydawca — przecież mi pan da powieść…
— Ach, tak… powieść…
Uśmiech mój w tem miejscu jest uśmiechem z przedpogrzebowej kaplicy i więcej jest w nim litościwej goryczy i ironicznej esencji, niż w spojrzeniu dyrektora banku, rzuconem na potrzebującego interesenta. Uśmiech taki jest jednakże niezawodny, gdyż wydawca robi się szaro—niebieski.
— Nie da pan powieści?!
— Owszem, ale mój spadkobierca ją dokończy, chyba, że wyjadą.
— Jedź pan do Zakopanego… —Nie jestem hrabia.
— Jedź pan do Jaremcza…
— Nie jestem bankierem; mogą wyjechać do Nicei.
— Gdzie to jest? — jęczy wydawca — to podobno bardzo daleko?!
— Na cmentarz znacznie bliżej… Wydawca biegnie do kawiarni, szuka w leksykonie, gdzie jest Nicea i krzyczy:
— Którą klasą pan jedzie?
— Pierwszą…
Jeszcze mam siniec od tego spojrzenia, które w tej chwili rzucił na mnie ten człowiek.
— Panie! — mówi nieszczęśliwy kamienicznik — pan mnie rujnuje!…
— Bóg mi to z ochotą przebaczy… Dawaj pan czek.
O, malarzu kochany! widziałeś człowieka, podpisującego wyrok śmierci na siebie? Szkoda, zrozumiałbyś, jak wydawca podpisuje czek.
Widziałeś, jak człowiek, zaprzedający duszę, podpisuje się krwią? Szkoda, byłbyś zrozumiał… Każda litera jest paralitycznie skrzywiona, a każda cyfra wygląda jak człowiek, chory na skręt kiszek, każde zero wygląda jak rozpacz, każda ósemka, jak załamane w bólu ręce.
Można jednakże zacnemu wydawcy osłodzić tę straszną chwilę, kiedy mu się powie:
— Dziękuję panu tymczasem, bo za tydzień zatelegrafuję znowu po pieniądze.
Wtedy można już wyjść bez pożegnania, gdyż wydawca leży zemdlony i długo, długo się nie rusza. I wcale słusznie, gdyż dla wszystkich polskich księgarzy, ludzi skądinąd niesłychanie szanownych, jest to pozycja najodpowiedniejsza.
Tego samego zdania był Ignacy Nikorowicz, nasz grzeczny przyjaciel, którego zastałem we Wiedniu, pogrążonego nad pisaniem trzeciego aktu nowej komedji. Zacny ten pisarz, jeśli na ulicy spotka własną biedę, starą damę, mocno do niego przywiązaną, kłania się uprzejmie. Grzeczny autor „Gołębnika” jest bywalcem Riviery, to też, wsadzając mnie do wagonu, powiada:
— Przy trzecim stole w prawej sali ruleta jest zepsuta, co wtorku i soboty wychodzi trzynastka… Przy pierwszym stole na lewo dwadzieścia siedem, a przy stole w głębi zero, jeżeli krupjer jest młody, a jeżeli stary to osiemnaście…
Pomyśl sobie, mój drogi, co to znaczy brak szczęścia! Świetnie już ktoś powiedział: jeśli kto ma „pecha”, to, wtedy mu nawet kamień spadnie z serca, to mu zawsze upadnie na odciski, — nigdym się nie mógł doczekać ani młodego, ani starego krupjera, tylko zawsze kręciło ruletę indywiduum w średnim wieku. Zanim ci jednakże opowiem, jakie w pachnącym tym kraju widziałem gęby, aby się uradował twój cudowny ołówek, który lepiej czuje, niż ja ci to mogę opisać, — muszę ci opowiedzieć, jak bardzo smutnym był mój wjazd tegoroczny do Francji, której obywatelem czułem się kiedyś przez czas dłuższy, a którą przekląłem obecnie do siódmego pokolenia, bez żadnej uwagi na system dwojga dzieci.
Wiesz o tem, że literat ma jednego wiernego przyjaciela, a jest nim szlachetny papieros, w którego towarzystwie się myśli, który zaraz gaśnie, jeśli się myśli głupio, z którym się do spółki pisze i który goryczą napawa usta, jeżeli się pisze głupio; znasz przytem francuskie papierosy, które przy paleniu mają posmak zżółkłej waty ze starej kołdry, mają zapach zbrodni i przypalonego kalosza, które wypełnione są uschłą trawą morską, zwietrzałą gutaperką, z których dym gryzie oczy, słodkawy przytem jak rycynus, które nastrajają impertynencko, haniebnie i złośliwie. Nie dziw się tedy, że wiozłem ze sobą swoje własne papierosy, że się zaś człowiek ogólnie przyjętym zwyczajem, a na wszystkich celnych granicach ściśle obserwowanym, nie zwierza nikomu z posiadanych skarbów, więc się i ja nie chwaliłem przed celnikami, słusznie mniemając, że jeśli Chrystus Pan uważał tę branżę za rzezimieszków, tedy dobry chrześcijanin w żaden sposób w konfidencje z nimi wchodzić nie powinien.
Przegląda mi tedy jeden taki walizą i odrazu nabrał dla mnie szacunku, widząc, że mam aż dwie koszule, gdyż odrazu wziął mnie za polskiego hrabiego, tembardziej, że ze strachu, aby nie znalazł papierosów, miałem minę idjotycznie—arogancką. Z taką tedy miną przejechałem granicę bez wyrzutów sumienia, mniemając, że dwieście papierosów nie zubożyło drogiej mi Francji, a zubożyłoby mnie i mojego wydawcę, dla którego raz jeszcze się poświęciłem. Jeździłeś często przez różne granice i znasz dobrze ten wspaniały widok, jak już po drugiej stronie zła i dobra, wszystek naród wyjmuje rozmaite rzeczy, skąd się tylko da; jak panie wydobywają papierosy z ukrycia, o którem Brantome jeden łacno jakieś piękne powie słowo i jak się wszyscy cieszą, że się celniki dały oszukać. Ja się nie cieszyłem wcale, gdyż nie opłaciłem moich skarbów jedynie — przez zapomnienie; przypomniałem sobie jednak gdzieś na trzeciej stacji, ale już było zapóźno, żeby się wracać do zbójców szlachetną modą świętego Jana Kantego. Siedzę sobie tedy w przedziale wraz ze spokojem duszy i z jakimś wytwornie odzianym gentelmanem, który czyta „Madame Bovary” i bawi się purpurową różą, co każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i morze szumi tuż przy kolejowym wale.
Myślę sobie: „dobrze jest na bożym świecie w przedziale pierwszej klasy!” i postanawiam uczcić radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się jednakże zezowatemu życiu wcale nie podobało, albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o, zbrodnio! jakie przybierasz pozy!) rzuca się na mnie jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które tulą się do siebie jak przelękłe, biedne, sieroce dzieciątka, — i krzyczy.
— Tiens! — myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: „ten mi da łupnia…”
Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że rzuci mi na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i że mi zabierze mój czek na trzy miljony. Nic z tego…
Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza, jadącego sobie, jak nic na Rivierę…
Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa mnie za podróżującego incognito króla, — także nic z tego.
Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te mizerne papierosy, albowiem wspaniały rząd trzeciej republiki (oby została królestwem) wysyła każdym pociągiem kilku takich gentelmanów, którzy bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie do góry nogami, bo gość taki chyba nie umie czytać, wypatrują, czy kto czego nie wiezie. Wszystko to — jeszcze raz ci powtarzam, — stało mi się przez przeoczenie, opowiadam to zaś dlatego, aby drugi tak jak ja nie był mądry po szkodzie i nie zapomniał oclić tytoniu, albo przynajmniej nie dowierzał figurze, czytającej „Panią Bovary” i bawiającej się łajdacko różą.
Z tem wszystkiem to jeszcze nie koniec, namaluj mi to wesoło, bo było to bardzo wesołe. Gentelman powiada:
— Za chwilę pociąg stanie, niech się pan pożegna z madame…
Francuz, jak uważasz, zawsze jest pełen galanterji.
— Ha! — zawołałem, — jak bohater w tragedii, — biada! biada!
A kiedym się pożegnał z madame, nie mogącą pojąć, jak można stracić męża na gładkiej drodze kolejowej i w niewieścim zapale mianującą głośno kanalją reprezentanta trzeciej republiki i zaledwiem miał czas wykrzyknąć:
— Pisz do mnie do Cayenny… —
— wysiadłem w towarzystwie gentelmana na stacji Garavan, co przypomina mi do dziś dnia karawan. Ale ta Cayenna nie dawała mi spokoju, bo zdaje się w drodze do tego właśnie przybytku zmarła szlachetna Manon Lescaut. O, drogi przyjacielu! Nie zapominaj nigdy dobrze chować papierosów, zaklinam cię na wszystko!
Świat zachłysnął się przeczuciem poranka, a ja w tej chwili rzuciłem laską za wróblami, które tarzały się w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze śmiechu na mój widok. Jak to Farys mówił? „Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka, ja się wydzieram z jej łona, palma ze wstydem ucieka…” A to ja chciałem uciec, nie palma, ale gentelman, (oby okulał) niosący moje papierosy, stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową, bazyliszek z trzeciej rzeczypospolitej.
Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił d’Artagnan z „Trzech Muszkieterów”?
d’Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie:
— Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu człowiekowi, który mnie niepokoi w podróży…
— Dokąd my idziemy? — pytam gentelmana, nie patrząc jednak na niego, abym słusznym nie zapałał gniewem.
— Do brygadjera, który ma służbę… Brygadjer — myślę sobie — to jest taki generał w „Carmenie”. —
„On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy”.:, powiada bas do pierwszego sopranu; świta mi tedy dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygad]er Don Jose pomógł ujść z rąk władzy pięknej Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć tylko o wczesnej rannej godzinie, gdyż nawet w pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do pięknej Carmen, Carmencity.
Uważaj jednak, teraz się zaczyna „Uroczystość na Garavanie”.
— Dzień dobry panu, panie brygadjerze! — powiadam ja.
Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan brygadjer patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga znacząco i już wszystko rozumie; potem dopiero odpowiada pięknem „dzień dobry”, wypuszczając jednocześnie kłąb dymu ze śmierdzącego kaporala. Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma protokół. Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje niesłychaną konsternację; brygadjer jest przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna, czy jestem Polak czy Rosjanin.
— To pan długo tu jechał? — dziwi się władza.
— Prawie dwa miesiące, — odpowiadani z rozczuleniem.
— O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, — powiada pan brygadjer, który się łaskawie mną zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się sobie nawzajem, zaczynamy towarzyską konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego gentelmana, który stoi na uboczu, dzierży w uścisku moje papierosy i bardzo się wstydzi.
— Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to nazywa… no… na tym Bałkanie?…
Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy:
— Straszna wojna, panie brygadjerze, — trzech moich braci zginęło… Jeden był feldmarszałkiem…
— I pan tu przyjechał wypocząć? — mówi on tkliwie.
— Tak, panie brygadjerze, ale widzi pan, nieszczęście z papierosami…
— Trudno, obowiązek, bardzo pana przepraszam, ale nie wolno. Czemu pan nie zadeklarował?
Pan brygadjer jest tak uprzejmy, że nawet nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie, tylko pisze dalej swój straszliwy protokół, który opowie dziejom Francji, że za czasów rządów pana Reymunda Poincaré’go, przychwycono dwieście papierosów w miejscowości Garavan o godzinie piątej rano…
— Panie brygadjerze, proszę mi powiedzieć, ile mam zapłacić, abym sobie poszedł.
— Musi pan czekać, aż wstanie pan szef.
— A czy pan szef wstaje wcześnie?
— Jak się zdarzy… Czasem o jedenastej…
— A czasem wcześniej?
— Nie, czasem później…
O, święty — Pecoranie! — krzyknąłby w tem miejscu Robert Bracco.
Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Strach! Upadłem na krzesło wedle dantejskiej recepty „jako człowiek martwy pada”… A jeżeli pan szef mnie na złość umrze?
Pomyśl sobie, co się dzieje dalej. Mam czekać od szóstej rano, aż pan szef wstanie; uprzejmie mnie proszą abym „zechciał” zaczekać w przyległym pokoiku, do którego wchodzę, jak do szpitala. Wzdrygnąłem się na, progu i krew mi uderzyła do głowy: naprzeciw mnie wisi portret pana prezydenta Poincaré’go i ten człowiek do mnie się uśmiecha. O, królowie Francji! Czyby który z was kazał wyłapywać po pociągach nie—oclone (przez zapomnienie!) dwa pudełka papierosów?! A ten człowiek się śmieje, ale niedługo, gdyż musiał w oczach moich wyczytać straszliwe rzeczy.
Gorze! gorze! Siedzę sobie tedy i dumam. O czem? Mój drogi, zdaje mi się, żem przez chwilę myślał też o pozagrobowem życiu i gdyby był ksiądz w pobliżu, byłbym odbył jeneralną spowiedź. Najgorsze jest to jednak, że nie miałem — papierosa. Próbowałem układać wiersze, wspaniały cykl: „Z więziennej celi”, ale nie szło, zainteresowałem się jednakże po chwili żywo straszliwym piskiem i górno brzmiącym krzykiem niewieścim. Czyżby mnie przyszła uwolnić jaka cudzoziemska księżniczka? Zdawało mi się, że słyszę najwyraźniej: „Puśćcie go, albo się przebiję tym sztyletem”, potem znowu ucichło, jakby ktoś składał zeznania, potem znowu rozbrzmiał cudowny krzyk i zdawało mi się, że znów słyszę: „Śmierć tyranom i hańba! hańba! hańba!”
Portret, na ścianie wiszący, począł się przysłuchiwać pilnie, ja natężyłem słuch. Aż za chwilę drzwi się otwarły i oto wpada niewiasta, tak czerwona, jak panna po pierwszym pocałunku, wcale piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła, ujrzawszy mnie, przypatrzyła się pilnie, a potem:
— Pan jesteś szefem?
Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość głupkowato, z czego ona przekonała się najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim urzędnikiem.
I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu w górę urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak rosła jej wymowa na ten temat:
— Co to jest? Jak mnie tu traktują? Niech Pan do stu djabłów zrobi z tem porządek, kilku papierosów wieźć ze sobą nie można…
— Madame… — chcę jej przerwać,
— To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do sypialnego przedziału. Pan ma ładnych rzezimieszków… Ot co!…
— Madame… —powiadam.
— Do ministra zatelegrafuję!… Do samego Kokowcowa… Ani centima nie zapłacę, bo mi się nie chce.
— Pani! — krzyknąłem, jak człowiek, który chce przekrzyczeć wichurę, — ile pani wiozła papierosów?
— Głupstwo! Dwa tysiące…
— A ja dwieście…
Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce w pozycji „gadającej”, usta otworzył, chcąc złapać powietrze i oczy stawia w słup. Bardzo ładnie wyglądała ona rosyjska niewiasta, więc ja, jako starszy więzień, odstąpiłem jej krzesło, aby na niem mogła wydychać swoje wzruszenie.
— Pan także?
— Tak, pani, ja także. Ból nas połączył i gdybym był wolnym…
— A to świnie! —powiada nato ona…
Mój uśmiech wy łuszczył jej moje w tej sprawie poglądy.
Aż przyszła ta godzina, kiedy pan szef wstał lewą nogą z łóżka; chudy, wysuszony jak tytuń obejrzał mnie, obejrzał, dziwił się, cmokał ustami, przewracał oczy, ważył moje papierosy, znowu się dziwił, wysunął język, potem kiwał długo głową.
— Pan jest Rosjanin.
— Nie, Polak.
Pan szef przyjrzał mi się, jakby zobaczył króla Dahomeju.
— I czemu pan nie oclił?
— Zapomniałem.
— Jak można zapomnieć?
— Mam uderzenia krwi na mózg, raz zapomniałem, jak się nazywam…
Pan szef zmrużył jedno oko, pokiwał głową na temat: „powiedz to innemu, a nie mnie” i powiada :
— To drobnostka, pan zapłaci małą karę.
— Ile?
— Pięćset franków…
W jednym dramacie wierszem jest taki ustęp:
„Co mówisz, wicehrabio? Zdaje mi się, że zwarjowałeś po stracie trzeciej żony!”
To właśnie powiedziałem wzrokiem onemu człowiekowi, tak, że mnie zrozumiał. Musiałem długo i szeroko opowiadać mu, że ja jestem taki pisarz, co nie, ma pieniędzy, że jestem bardzo chory, że jedna Nizza mnie ocali, że uczyniłem to z rozpaczy, że wierzę w przyszłość Francji, że jej życzę szczęścia w handlu, że nigdy w życiu nie miałem takiej kwoty, że mu poświęcę sonet, że bardzo szanuję jego żonę i bardzo kocham jego kaprawe dzieci, — aż zmiękł i kazał zapłacić dwieście. Jakbyś się, kochany malarzu, ze mną potargował, tobym ci coś niecoś jeszcze z tej kwoty opuścił, ale w druku nie wypada. Ale zato owa Rosjanka… Zdaje mi się, że ją obdarli aż do koszuli, uważając, że w nicejskim klimacie można chodzić w przewiewnym stroju…
To się stało w szlachetnym Garavan, teraz ci zaś opowiem, co się działo w Nicei w dniu Narodzenia Chrystusa Pana.
Człowiek, leżący na katafalku, mało zazwyczaj okazuje zainteresowania dla piękności natury, że zaś moje przejścia nastroiły mnie dość trupio, muszę tedy nieco ochłonąć, zanim opiszę jeszcze raz to, co już było tysiąc razy opisane; jestem bowiem tego zdania, że nie jest żadną sztuką opisywanie tego, czego nikt jeszcze nie opisywał, trudniej natomiast wydusić kropelkę haniebnie wyciśniętej cytryny. Patrzeć bowiem bardzo łatwo, widzieć natomiast jest bardzo trudno. Boją się jednak, czy zdołam nieprawnemi oczyma dojrzeć jeszcze cokolwiek w tej świetnej panoramie, którą dobry Pan Bóg podarował ludziom, jak się dzieciom ofiaruje kosztowną zabawkę. Dzieci wystawiły zaraz w podzięce przybytek, w którym się zgrywają w baccarata.
Przejedźmy tedy szybko mocarstwo księcia Alberta, którego artylerja składa się z jednego rewolweru, a konnicę reprezentuje wspaniały rumak do wożenia wody, owo cudowne mocarstwo, o którem snadnie można powiedzieć obrazowem wielce zdaniem Sieroszewskiego, że jeśli pies na niem siądzie, to ogon ma już za granicą; pociąg nasz szybko wyjeżdża, gdyż dłuższym postojem mógłby zaczadzić całe państwo.
A wiesz, drogi malarzu, kto ze mną jedzie w przedziale? Gentleman, czytający „panią Bovary” i bawiący się różą… Inne indywiduum, ale taki sam opryszek, — na zmianę. O, zemsto! Nie umiem ci opisać tej arogancji, z jaką zapaliłem sobie papierosa, mając w kieszeni wspaniały, żółty kwit, dowodzący, że już ze mnie zdarto skórę. Dmucham mu w sam nos, powoli, z predylekcją, rafinowanie, złośliwie, śmiertelnie spokojnie. A indywiduum na mnie nawet nie patrzy, tylko bazyliszkowym, zezowatym wzrokiem obserwuje jakąś panią, wtuloną w kąt. O mnie już wie, zbójca, teraz czyha na tę niewinną owieczkę, tak, że zaczynam drżeć na myśl, co będzie, jeżeli ten podstarzały anioł zacznie wydobywać z pończochy opasłe pudełko papierosów? Zrzekłbym się nawet interesującego widoku, byle ją jakoś ostrzec; powiedzieć jej wprost nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w potrzebie przychodzą do głowy genjalne pomysły, zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję z „Carmeny”, owe dumne słowa przemytników::
„Strażników dwóch, to dla nas fraszki…” Myślę sobie: jeśli baba muzykalna, tedy zrozumie.
Efekt, co prawda był. Niewiasta „patrzy na mnie wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się jednak z moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć : kobieto! uważaj! — który wykrzykiwał w głos zawołanie z Kiplinga:
— Na Chila, baczność, na Chila!. — który starał się być natarczywym, — zaniepokoiła się. Ja nic; ciągle mi żal kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące:
„Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!”
Wtedy ona patrzy przerażona, na mnie, tym litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się patrzy na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa się tedy, prosi uprzejmie celnika, aby jej pomógł wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i wychodzi—do innego przedziału.
— „Więc nas przenieś,” — rzekły ryby do starej czapli, która „jak to bywa”, zjadała je po drodze.
— Nieszczęśliwa! — rzekły jej me oczy. Tak to najlepsze rady idą na marne, co mnie
szczerze zasmuciło, tak, że smętny bardzo przybyłem do Nicei, owej żaby, która się dmie bardzo, aby być podobna do wielkiego wołu, do Paryża.
Już na nicejskim dworcu człowiek zostaje bez żadnego patentu, hrabią; wogóle Francja to jest bardzo demokratyczny kraj. Posłańcy hotelowi rozdają tem chętniej tytuły, im który jest młodszy, starszy nieco wyga, przyjrzawszy się skromnej walizce, która wygląda jak podrzutek, mówi ci już tylko „panie baronie”, a bardzo stary, oceniwszy mnie jednym rzutem oka — nic już nie mówił. Dobrze jest jednak w życiu przebyć angielską chorobę, bo się z angielską flegmą przechodzi wśród tych opryszków, rzuciwszy im w jednem słodkiem spojrzeniu generalne i skondensowane: połamcie nogi, obywatele!
Targuj się potem, nieszczęśliwa polska duszo, z hotelarzem, który, dowiedziawszy się, że nie jesteś ani Anglik, ani Rosjanin, bardzo się temu dziwi i wcale swego zdumienia nie ukrywa.
Rozmawiając z hotelarzem nie należy nigdy mieć w ręce coś ciężkiego, łatwo jest bowiem bardzo zostać mordercą z powodu nieodpornego przymusu.
Powiadasz mu:
— Niech mi pan da słoneczny pokój.
— U nas wszystkie są słoneczne. Król szwedzki tylko tu zajeżdża..
Wiezie cię windą, wiezie i pokazuje pokój z cudownym widokiem na sąsiedni strych, gdzie się suszą dwa fartuszki i gdzie trzepią dywany.
— Voila! To jest bardzo ładny pokój.
— A gdzie jest słońce?
— Jak pan to rozumie? U nas zawsze jest słońce.
— A czemu teraz niema?
— Teraz? Ach, teraz… To w istocie dziwne, że teraz niema…
— W takim razie, kiedy tu będzie słońce, niech mi pan da znać. Do widzenia panu…
Gdyby się w jednej setnej części sprawdziło to, czego ci ten człowiek życzy w tej chwili, nie doszedłbyś do bramy. Wreszcie jednak gdzieś osiądziesz, gdzie można z pyłu otrzepać obuwie, gdzie jest kominek, w którym nigdy się nie pali, gdzie na kominku jest zegar, który nigdy nie chodzi, gdzie jest kaloryfer, który powinien być chórzystką, nie kaloryferem, bo wcale nie grzeje, za to jednak jest stary, upudrowany kurzem i ciągle śpiewa, gdzie jest telefon, ale taki dla głuchoniemych, co to gadasz w niego| jak dziad do obrazu, a on nic „na szafce stoi, nikogo się nie boi”, gdzie jest „landszaft”, którego żaden malarz nie podpisał, ale muchy za to bardzo często, gdzie jest wanna, która jednak sama powinna się wykąpać, gdzie jest szafa z lustrem, ale z takiem lustrem, że kiedy w nie spojrzysz, tracisz w tej chwili ochotę do życia, gdzie jest kałamarz, ale z mazią, i pióro, którem tylko wyroki śmierci możesz podpisywać, gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał, gdyby go na nim złożono.
Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne mieszkanie ze słońcem, wprawdzie nie wprost, tylko odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak, że sobie mogłem śpiewać co rano, jak Butterfly; „dziś mamy dzień pogodny!” i dopłacałem za to słoneczne widmo tylko franka dziennie. Za księżyc — za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament zużyty na ten nieskończony list nic sobie nie policzył, jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale gentelmanem. Jest to bowiem Wioch, Włoch obdziera tylko do trzeciej skóry.
Taki to już porządek tego świata, na którym „sam czart prowadzi bal”, a cielec złoty „z bogów drwi”. Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i wstaje co dzień z morza niefałszowane, śliczne, dobre i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę mew, a czasem przez potwornego sępa, hydroplan, który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu, stalowe skrzydła położywszy na słonecznych blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok, który pożarł słońce. Za chwilę zaś, upojony własną pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście i siada na nich; na wielkich, szerokich łapach, które pazurami drą niezmącone wody i po falach goni słoneczne odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi. Ujrzawszy potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej łodzi z białym żaglem, zaś wielki wieloryb okrętu, który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się położył, cierpliwy, afrykański podróżnik, nadyma się” i fałszywie pyszni, widząc te. djabelskie po fali igraszki uskrzydlonego rekina, nowo—modne i straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte, niema granic.
I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które jak opary z wód dobywa, tak z biednej ludzkiej duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po morzu rozwiewa, lecz nie na długo, bo czyż nie wiesz, miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka jakaś rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska troska to jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne uliczki, a ona już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie uśmiechnięta ; wypłowiałym pióropuszem do stóp ci się skłoni i znów idzie za tobą len giermek obdarty, wierny jak nieszczęście i jak wychudzony pies. Nie utonie w morzu, bo takie topielec morze zaraz na brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl —spyta:
— O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem?
— Z Polski! — odpowie ci zawsze owa dziewica, która ma przejście wolne przez celną granicę.
W słonecznym blasku, rozśpiewanym słonecznym blasku, które rano srebrem farbuje morze, w południe lazurem, a pod wieczór najczystszem złotem, taje jednak wszystko w duszy jak na śnieżystem polu, taje wszystko w sercu jak w lodowej grocie i łaskawy i dobry czyni się człowiek, a jeśli duma o czem, to jedynie o czemś, co jest piękne, a jeśli zamierza coś, to jedynie coś, co jest dobre. Dziwne to jest, ale w tej słonecznej powodzi nigdy się nie myśli… prozą, lecz zawsze wierszami; na rozperlonej grzywie każdej fali płynie diamentowy rym, szept morza rytm wybija, a wiatr to wszystko wiąże w strofy, cichutkie, dzwoniące, przez nikogo nie słyszane strofy.
Słońce jednakże jest tu tylko tak nieskazitelne i takie odradzające, główna, wielka, królewska osoba, jedyne stworzenie żywe i cudowne, nie robione na efekt i na humbug; albowiem wszystko inne, to jest teatr. Nawet skały, które pyszne płoną w słonecznej kurzawie, ustrojone \y wodospady kwiatów, wyrzezane są dziwnie misternie, ubrane w jaką taką sztuczną grozę i wszystko to wygląda jak minjaturowe, z tęczy uprzedzone fata morgana, odbicie czegoś wielkiego, co istnieje w grozie i potędze, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko wprawione w przeczyste lazurowe ramy i wszystko piękne, nie swoją, lecz odbitą od słońca pięknością, niemal bezduszne, sztucznem żyjące życiem. Jak cudownej piękności kokota wygląda Riviera, dama kameljowa i różowa i mimozowa i jako kto chce, słoneczna metresa i kochanka całego świata, która się pozuje wdzięcznie, obwieszona perłami i bezlikiem diamentów.
Palmy ją chłodzą, morze jej przyśpiewuje, a ona się nudzi tą śmiertelną nudą ludzi bogatych, którzy wożą swoje życie w kufrze, a serce w neceserze, i czeka, aby jej snobizm ludzki, z wielkim brylantem w krawacie, czołem uderzył. Kwietny brzeg Śródziemnego Morza, znudzony swoim własnym lazurem, znudzony swojemi kwiatami, zna wszystkie rozkosze tego świata, opity niem do syta, jednego tylko w życiu swem niebieskiemi nie widział oczyma: jakiejkolwiek pracy. Jedno morze tu tylko pracuje, wynalazłszy sobie robotę wprawdzie nie zajmującą, ale zato krzykliwą: rzuca o brzeg kamieniami; jest to morze haniebnie zdeprawowane, niemal teatralne morze, które przez trzy tygodnie marszczy czoło, wytężając myśl, coby to uczynić, aby przecież dać znać o sobie? Po takiej głębokiej zadumie nabiera niesłychanej arogancji, cofa się nieco wgłąb i z jakiem takiem powodzeniem zaczyna „grać” burzę, której się nawet mały, brudny Włoch nicejski nie przerazi. Zdobywa się na wielką falę, zaczyna szumieć, wydymać się, wspinać, bałwanieć, gotować, syczeć, napędzać krzykiem fale, tłamsić się poczyna, wzdychać z gniewu, wirować w pędzie, czesać grzywy fal, burzyć, warknie czasem, potem zahuczy, potem krzyknie, potem wodą klaskać zaczyna, jak się klaskaniem w dłonie bawi tłum, jąknie potem głęboko z udanego gniewu, wreszcie w zielone swoje potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle, rzucony wydętym pyskiem na tonie i jak niewolnik, co dźwiga głazy na piramidą, tak ci oto czarne, z afrykańskich brzegów na smyczy przywiedzione wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz, co garścią zebrał kłosy i w snop je wiąże, tak on zmarszczki na topieli związał w jedną grzywą, trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem, zadął z całej siły i gna ją pędem na zdobycie brzegu, krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły popędza leniwe.
Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze, niezgłębionemi oczyma czy się przeląkł świat tej nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy na wybrzeżu; a gmachy sterczą, wyszczerzywszy w noc i pustką świecące, szczerbate zęby elektrycznych lampek i wielki wał kamienny jak długi, olbrzymi, skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się gniewne dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli grający Tryton, który w młodości swej zapewne był krup j erem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze raz bryznęły fale i odbiegły od kamiennej zapory z piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych, czernią nakrapianych, łaciastych piesków, które odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i tylko krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży, wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi jękliwie do odwrotu i spać się kładzie, znudzone mocno. Takie sobie morze; piękne, ale nie groźne i rozumiejące, że w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie odstraszyć gości. Czasem się tylko zirytuje, dotknięte w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której piorą bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło. Podobno wielki Gejzer islandzki można mydłem przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i tego także nie lubi, kiedy głupi pies stanie na brzegu i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza lepsza z brzegu fala, na oko spokojna, podpływa nieznacznie i nagle szczekające bydła trzaśnie w gębę, tak, że pies, skowycząc w śmiertelnem przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej wiedźmy, która, klnąc straszliwie morze, całuje biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca.
A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie poważnie, jak czaple, dość osobliwą wszystkiemu okazując pogardę, największą zaś temu chłystków a temu morzu, do którego każdy, usiadłszy na ławce, tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w „swoich lat południe” i kiedy, cierpiąca na manją wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby wygrzać w słonecznej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe piersi i oblicza z żółtej gutaperki. Tabetyki malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty przedziwne przechadzać się poczynają z miną dostojna i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą ciężko i głośno, rykiem śmiechu napełniając powietrze, sumiaste, polskie szlagony z wielką suną powagą, jak w polonezie, Francuski fircykowate i aroganckie ladies angielskie, nieprzyzwoicie chude, ale przyzwoicie krótkowzroczneNiemcy plugawe, rozpychające się łokciami, eleganckie i wesołe Italczyki, murzyny, czarną miną nadrabiające, Japończyki uważne, skromne, niczemu się nie dziwiące, a pilnie przypatrujące się wszystkiemu; kobiet pięknych niewiele (o, Polki, jakżeście piękne!), zato starszych dwa razy tyle, ile ich potrzeba, a same arcydzieła ornamentacyjnej sztuki, pomalowane jakiemś kosmetycznem wapnem, wyróżowane aptekarską krwią. Namaluje sobie taka stara daktylowa palma brwi czemś czarnem, aby były „łuki”, ale żaden mimo tego rzymski łuk tryumfalny, tak odrapanie nie wygląda; suknię ci ma rozciętą, abyś snadnie dojrzał nogę, której widok nastraja smętnie i każe myśleć o śmierci.
Wszystko to zwraca gęby ku słońcu, tak, że się ostatecznie dziwić nie można, iż słońce od czasu do czasu chce mieć raz w rok także swoją miłą chwilę i urządza sobie zaćmienie; ale z bożego przykazu świecić musi i grzać te fizjognomje, pomarszczone jak stara, niemodna suknia, aroganckie, wyświechtane, wypolerowane „porcelanowym” pudrem; wszystkie tedy oblicza stroją się w tej słonecznej kąpieli w szeroki miły uśmiech, zdają się tajać w cieple, z martwych czynią się jako tako żywe na jedną godzinę i wreszcie, po długim, długim mozole coś im się tam w oczach zapala. Uśmiech ten nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że lepki i klejowaty, uwięziony na zachłannych i łakomych ustach.
Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę tysięcy wyszczerzonych do jego blasku zębów; czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na jakiejś twarzy ślicznej i cudnej, (o sobie w tej chwili mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane, zanurza świetliste ręce swoje w złotem szytej sakwie, bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca cudnej kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka, potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny suchotnik opodal już się bardzo niecierpliwi ; więc się nachyla dobre, ciche słońce i światłem go napoi, znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca, wpatrzona uporczywie i tęskniące w morze, myśli sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy szeroko mając otwarte, rozchylone usta, ciężko dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc się zaśmiało do niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając przed sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy, pogładzić palmy, pochodzić wśród skał, ozłocić dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem, niezmiernem płótnie morza: seledynem, krwawym cynobrem, ultramaryną, tęczą i złotem. Nie dziw się, malarzu, tej kombinacji farb, wiesz o tem jednak dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany malarz. Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku, już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą cały rój gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie przypominają kokoty.
Noc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe wybrzeże poczyna błyskać mil jonem świateł, które jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką, przypominającą wieczorem wygiętym swoim świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej zatoki. „Cicha nocy, gwiazd miljony…” — śpiewa sobie u Pucciniego japońska Halka, madame Butterfly, czego o gwiazdach nicejskich zaśpiewać nie można, mrugają bowiem skromnie i z przyzwyczajenia tylko, zakrzyczane przez bezczelnie się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia automobilów; przez nieskończone girlandy jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna i pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił się każdy wytworny szynk, Ernest czy Maksim. Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć szumiące pod stopami morze; nie widać nic, prócz otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej, gadającej szumem z głuchoniemą nocą; wielka czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po stracie słońca, błyska tylko od czasu do czasu, miarowo, krwawem, cyklopowem ślepiem morskiej latarni, bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie, aby nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając ku dalekim okrętom : omińcie te skały! nie wierzcie złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest tylko lux in tenebris, o, żeglarze zbłąkani…
Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej szczelinie, kiedy na ulice wypełza przyczajony gdzieś w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak żebrak po salonie, nie wiedząc, co z sobą począć, więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd czasem, z poza zasuniętych szczelnie jedwabnych firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty, pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga… patrzy na człowieka z pogardą, a w których jednakże — należy to przyznać bezstronnie, — jest zawsze choć jedna kobieta uczciwa: taka, która pełni służbę przy — drzwiach tualety.
Cudownie zaszło słońce w dniu, w którym się narodził Pan Jezus; dziwnie się człowiek czuje w „powszedni” dzień w tym niesamowitym kraju, kędy się ma wrażenie, jakby się siedziało we flaszce perfum, — (takie właśnie wrażenie musi mieć homunculus z wielką głową, zamknięty w słoju ze spirytusem) — jednakże w taki dzień uroczysty trochę tu jest nieswojo i źle.
Weszła na niebo pierwsza gwiazda, nieśmiało, jak debjutantka na scenę, która ma powiedzieć:
— Baczność panowie, król wchodzi na salę! — i zdumiona patrzy, że nikt nie jest uroczysty, nikt nie jest skupiony i nikt nie jest ciekaw wielkiej nowiny. Elegancka hołota je sobie spokojnie obiad, jako co dnia, pulardę wychudłą, która umarła z przekrwienia mózgu, albo cielę jakieś obleśne, które zginęło na zapalenie żył.
Śniegu niema nawet w aptece, noc się nie iskrzy i nie lśni diamentami, nie dzwoni mroźne powietrze. O, malarzu! Jeśli ci kto powie o mnie, że się boję i wstydzę sentymentów, uczyń mi tę łaskę i, chwyciwszy go za głowę, uderzaj nią długo i cierpliwie o krawędź stołu, albo o mur kamienicy… Bom się tego dnia własnych zawstydził rozczuleń i byłbym ucałował śnieg, rycząc z radości, — „buchając szczęścia rykiem” — jak Boy powiada i polska ze mnie wylazła natura, słaba i gnuśna, lecz umiejąca czcić dostojność, cud chwili, czar nocy jedynej, umiejąca się zdobyć na wielką, prawdziwą i szczerą tęsknotę, zatem, czego jej nauczyła stara, dobra kobiecina: tradycja. Nieznośnie mi jest w tej chwili i dziwnie. Och, Polaku! Stroi się taki jeden z drugim w „podfilipińską” pozę, udaje Francuza, otwiera sklepik z cynizmem, gada górnie i obco, aż jednego wieczora wylezie gdzieś z kąta jakaś mara, jakiś cień, upiór jakiś i nic nie powie, tylko spojrzy na ciebie niebieskiemi oczyma, — a w tobie serce drżeć poczyna, jak dziecko, słowa ci więzną w gardle i w oczach ci mignie coś, co się podobno łzą nazywa u kobiet i dzieci.
Zdaje mi się, mój drogi, że raz siadłszy w Rzymie u św. Piotra na kamiennej posadzce w Wielkanoc, beczałeś jak nie malarz… Pamiętasz?… Nie zapieraj się, bo wiadomo i św. Piotr ci to w oczy powie na Sądzie Ostatecznym. I otóż widzisz, malarzu, który” nie wiesz, co zrobić z pełnią życia, którybyś się w żywe oczy wszelkiego odprzysiągł sentymentu… Potem się z tego robi sonet, ale narazie jest nijako; kwiaty się stają brzydkie, morze starczo gadatliwe, świetność — szychem, a wszystko kłamstwem, teatrem, głupstwem. I żal się czyni, — mój Boże! — tego, że niema śniegu, że z poza okien nie słychać śpiewu, że w kościołach nie dzwonią — wszystkiego jednem słowem tego, z nowelki Prusa.
Jest jednakże sposób na wszystko:’ jakie takie kłamstwo; przyszedłem do przekonania, że niczem tak łatwo nie oszukasz siebie i ludzi, jak najgorszem z kłamstw: śmiechem. Trzeba tylko dojść do odpowiedniej wprawy, a Pan Bóg jeden rozezna, czy się śmiejesz, czy płaczesz? Mnie osobiście udało się mimowoli haniebnie omanie najbystrzejszych krytyków, którzy byli zdania, że jestem obłąkaniec wesoły w tem, co napisałem właśnie kiedy byłem głodny, choć mnie żarła melancholja, kiedy byłem do łez smutny i kiedy mi raka drżała przy pisaniu. Ale to tak zawsze, wieczysta błazeńska historja, ale bardziej prawdziwa od najprawdziwszych. Najtrudniej jest oszukać śmiechem siebie, ale i to się zdarza, i można to osiągnąć przy ćwiczeniu wedle angielskiej metody Wilde’a, skombinowaną z doskonałą receptą Bernarda Shaw’a, — w takich wypadkach „wielki śmiech” chowa się staramnie na wielką, bardzo czarną godzinę, ekonomicznie, małe zaś rozczulenia, takie, które się rodzą z dziecinnej tęsknoty, leczy się wybornie humorem, takim codziennym.
Co się tedy czyni w dzień wigilijny, na ten przykład, w Nicei? Idę do maître’a hotelu i powiadam mu poważnie:
— Proszę pana podać mi dziś do obiadu siano…
Maitre widział już wielu warjatów, — ale oczyma daje mi znaki, że takiego jeszcze nie widział. Ale warjatom sprzeciwiać się nie należy, więc udaje, że rozumie żart i pyta:
— Do jedzenia?
— Tak, panie, do jedzenia.
— Siano???
— Siano, kochany panie.
Biedny człowiek odchodzi, gada długo z kelnerami, gada długo z właścicielem hotelu i z jego żoną, woła na naradę portjera i boy’a od windy, potem — bardzo blady — ma do mnie mowę:
— Zdaje mi się, że nie dosłyszałem… Czego to pan sobie życzył?
— Siana pod serwetę…
— Więc nie do jedzenia?
— Może je pan potem zjeść, ale ja muszę dziś mieć pod serwetę siano.
Biedny człowiek uznaje z widoczną radością, że mi się nieco na umyśle poprawiło.
— Ale u nas niema siana… Może kwiaty?
— Nie, panie, u nas jest taki zwyczaj, że muszą być wiązki siana.
— To bardzo dziwne, ale w Nicei wogóle niema siana, a w takim hotelu, jak nasz, niema go tembardziej.
Wtedy ja nic nie mówię, idę do pokoju, wspaniałym ruchem Kuby Rozpruwacza rzezam poduszkę, napełnioną prawdziwym edredońskim puchem i przynoszę do sali jadalnej bardzo wiele woniejącego siana, woniejącego nietyle łąką, ile krochmalem.
Widziałeś kiedy w teatrze chwilę, kiedy na scenę wynoszą dwadzieścia trzy trupy, niewinnie pomordowanych? To nie jest żaden nadzwyczajny efekt… Tę trzeba było widzieć chwilę, kiedy ja wszedłem we fraku — z sianem na ramieniu, dostojny, jak woźnica Henschel, zanim się powiesił i kiedym je rozścielił na stole, przerażonym i drżącym. Daję ci słowo, że mnie obsługiwano z jakimś śmiertelnym szacunkiem, ciągle patrząc, czy nie chwytam za nóż w ataku furji, zaś jakaś Angielka przeniosła się przezornie o dwa stoły dalej, patrząc na mnie z litościwą zadumą…
Trzeba mi już jednakże skończyć ten długi list, zaprawiony łzami, jadem goryczy, jadem zemsty, — niepotrzebnie się bowiem rozpisałem, jak kobieta do krawcowej. Ale Tetyda homerowa dlatego jęczała nad oceanem, aby jej ulżyło na duszy, ja też jęczę z tego samego powodu, bo wyobraź sobie, że kulka na rulecie miała do mnie jakąś specjalną złość. Próbowałem za radą znawców uśmiechnąć się do krup j era, ale zawsze był to jakiś Luman, rzucałem pieniądze lewą ręką, „na odlew” i to nie pomogło; unikałem pobliża starych niewiast, one zaś zawsze wygrywały, a ja nigdy; kupiłem sobie taką puszkę, w którą się wrzuca wygrane pieniądze, aby ich w kasynie nie można było wyjąć i już pierwszego dnia używałem jej z powodzeniem do wrzucania niedopałków z papierosów; tak, że się tanio zmieniła w puszkę Pandory; próbowałem odwrócić krzesło, zaco mnie tylko sklęto, gdyż nie należy przeszkadzać ludziom, ciężko pracującym w pocie czoła i rąk; próbowałem za radą jednego aktora iść „za kolorem” — rzecz była w tem tylko, że kolor nie chciał iść za mną. Widać z tego, że kiedy aktor coś szczerze poradzi krytykowi, to ten z pewnością złamie nogę. Jednem słowem, ruleta jest to indywiduum kapryśne, złe, złodziejskie, oszalałe, bez serca i duszy, dla Polaków usposobione bardzo nieżyczliwie; doszedłem do przekonania, że z tysiąca systemów, jeden jest niezawodny: postawić zawsze taką samą sumę na kolor czarny i na czerwony — równocześnie; co ci tu zabiorą, to ci tam oddadzą, krupiery się zirytują, że mają niepotrzebną robotę, a ty będziesz miał emocję za darmo. Dobrze jest także czasem zastrzelić się pod palmą w kasynowym ogrodzie, zanim się zaczęło grać — nigdzie bowiem jaskrawiej nie objawia się obrazowa mądrość naszego przysłowia o Wojtku, który przegrał… kamizelkę, jak w tym. szlachetnym przybytku, gdzie ludzie nie są podobni do ludzi, gdzie „die Weiber werden zu Hyaenen”, mężczyźni zaś przypominają nawet podlejsze gatunki ssące.
Z tego też powodu, nie chcąc dosadniej obrażać człowieczego stanu, nie będę ci opisywał niesłychanego widoku gęb, pochylonych nad zielenią stołów, po których, jak choleryczne bakcyle uwijają się czerwone sztuki złota i gdzie dumne powiedzenie Habdanka, samo przez się trawestuje się w piękny, dzielny aforyzm: „Idź złoto do złota, — my, Polacy, w wekslach się kochamy!” Nie pominę jednakże sposobności do opowiedzenia ci, jak Nicea, za przykładem Paryża, raduje się w noc wigilijną, która jest generalną próbą do szczytu idjotyzmu, do nicejskiego karnawału.
Pierwszem oto chrześcijańskiem przykazaniem Francuza jest owo potężne: „upij bliźniego swego, jak siebie samego!”, co Paryż czyni dokumentnie, a Nicea z równem poszanowaniem; nikt nie traci tyle przytomności, aby nie liczyć za wszystko w tę noc bezczelnie drogo. Niema jednego stolika w żadnym lokalu, któryby nie był zamówiony na godzinę mniej więcej dwunastą, a że mleka o tym czasie nikt nie pije, to wiadomo; dzieje się tedy na chwałę Pana, że cała Nicea jest pijana zaraz po północy i zaczyna ryki.
Kokocięta się popiły z melancholji, gruby episjer z radości, cudzoziemiec poto, ażeby uchodzić za bywalca, biedaki z rozpaczy, bogacze z nudy, kelnerzy dla towarzystwa. Każdy lokal bucha wrzawą, zgiełkiem, muzyką, oddycha potem i szampanem; pijacki nastrój rodzi niesłychane pomysły, wynajduje sobie najniemożliwsze zabawy, byle tylko krzykliwe. Francuz pijany wdziewa na głowę papierowy kask i dmie w papierową trąbę, albo w inną jakąś djabelską maszynę, aby tylko przekrzyczeć sąsiada, który tańczy z krzesłem, przytupując mocno. Są jednak i rozczulające obrazki: obok siedzi przy stoliku jakieś tańszej sorty kokocie, trzyma w rękach otwartą ostrygę i wlewa do niej gorzkie łzy, zamiast cytryny, twierdzi bowiem, że słyszała z całą pewnością, iż ostryga pisnęła ze śmiertelnego lęku.
— Mademoiselle, — powiadam jej — ja znam tę ostrygę, jest to biedna sierota bez ojca i matki.
Nie mogłem jej tłumaczyć dłużej rodowodu z Dinard, albowiem kokocie poczęło się całować z kelnerem, może trochę mniej pijanym, ale także w papierowym kasku. Ryknęła w tejże chwili cała sala i spojrzała w górę; na środku lokalu ustawiono— ogromną choinkę z uwiązaną u szczytu lalką, którą postanowiła zdjąć jakaś fertyczna dziewczynka; poczyna się tedy kocim i kokocim ruchem wspinać na drzewko, rozanimowana, dysząca, spocona, z błyszczącemi oczyma. Tysiąc ludzi patrzy na to i ryczy z radości, która jeszcze większą będzie po chwili, kiedy dziewczątko zleci i połamie sobie nogi, co może być dla niej tragiczne, dziewczątko takie bowiem, przez dziwną złośliwość losu ma chleb w rękach właśnie przez nogi. Zleciała wprawdzie, ale ją mocno pijaki chwyciły w powietrzu, jeśli powietrzem wogóle można nazwać to, co można rąbać siekierą.
Należy tedy zmienić lokal i pójść do „słynnego” Ernesta, wspomnianego w setkach powieści i w stu francuskich komedjach, tembardziej, że się uczyniła jakaś piąta rano. A u Ernesta bal pierwszej klasy. Gentlemany pijane są już do nieprzytomności, ladies trochę więcej, a wszyscy tańczą, naturalnie tango, z wielkim krzykiem, jakby nagle cały lokal oszalał, albo wygrał na loterji; wszyscy się znają, wszyscy ryczą też jak we familji, ściskają się gdzie się da i nie da; pyskate kelnery uśmiechają się obleśnie, tańczą, niosą butelki, dziki jakiś murzyn zciąga z ciebie futro, cynamonowy malajczyk porywa ci z głowy cylinder, jak wiatr, tak, że przerażony chwytasz jedną ręką za zegarek, drugą za głowę, bo cokolwiek to warte, ale zawsze szkoda.
Podchodzi opasły kelner, z dwudziestoma prawdziwemi brylantami na dziesięciu fałszywych palcach, przyjmuje zamówienie, przypatruje się pilnie, potem powiada bardzo pięknie po polsku..
— Pan będzie dobrze obsłużony.
— Hę?
— Moja osoba jest polska, bo z Żółkwi; bardzo ładne miasto… Ja jestem landsman…
— Jak się pan nazywa?
— Z Żółkwi…
— Ale imię?
— Jak się do mnie zawoła? Do mnie się zawoła albo Leon, albo Adolf; tutaj Leon, w Paryżu Adolf… Jak pan będzie w Paryżu, niech się pan o mnie zapyta, bardzo małe dziecko zaraz wie. Tiens! Ja zarabiam pięćdziesiąt tysięcy rocznie…
Drogi malarzu! To mnie dobiło; pan I,eon zarabia pięćdziesiąt tysięcy, a ja nie mam na . markę, aby ci posłać ten list, więc go dlatego drukuję. Przebacz mi, żem cię znudził, zato ci posyłam pozdrowienie od morza i kwiatów, które bardzo chcą, abyś je wymalował. Podaj tedy prawicę, malarzu, wprzódy ją z farby otarłszy. Niech ci Bóg pomoże sprzedać obraz…
Czytelnik dowiaduje się, jakie
straszliwe przygody przeżywał
autor, podczas strejku drukarzy
w jednej wielkiej redakcji we Lwowie.
Jednego dnia przyszedł do nas pan zecer i powiada:
— Od dzisiaj jestem hrabią!… Moje uszanowanie panom!…
— Sługa pana hrabiego!
— Panowie mnie nie proszą, abym został?
— Jeśli pan jest hrabią, jakżebyśmy śmieli?
— Moje uszanowanie panom!
— Sługa pana hrabiego!
Pan zecer wyszedł z godnością i po drodze myślał tak:
— …Pierwszego dnia będzie jako tako; drugiego dnia ktoś z nich będzie próbował składać sam i zemdleje, a maszynę wezmą djabli; trzeciego dnia głód przyjdzie do administracji z prośbą o umieszczenie anonsu z oznajmieniem, że jest bez posady; za kilka dni umrze na tyfus głodowy dwóch najchudszych, jeden redaktor i ten mizerota, co pisze „Z przyrody i techniki”; za tydzień będzie osiem trupów, za dwa będzie w agonji krytyk teatralny, gdyż szelma jest twardy, po nim zaś zemrze najgrubszy w redakcji w męce i pohańbieniu. Potem wrócę ja — pan zecer…
„Sędziami wówczas będziem my!….” (bis). — Amen! — rzekł socjalistyczny pan poseł Diamand, tylko nie tak dosłownie po katolicku. Ale na świecie to jest tak zawsze: chłop strzela, a Pan Bóg sobie z tego nic nie robi. Jak jednak do tego doszło, należy opowiedzieć dokładnie, choćby się miało zniszczyć w maluczkich tę wiarę, że na świecie dzieją się cudy.
To już było bardzo dawno, za czasów Homera, kiedy Achilles zamknął się ze swoją piętą w namiocie i powiedział prozą: „Spróbujcie teraz beze mnie, kapitalisty, plantatory, wyzyskiwacze!” Wtedy się Odysseusz bardzo nastraszył i Agamemnon i Menelaj. Świat się od tego czasu wywrócił do góry nogami i wprawdzie nestor redakcyjny miał szlachetną mowę do Achillesów we wstępnym artykule, powiedział im na rozum i na ambicję, do narodowego przemówił im sumienia, ale Achilles, „der grollende Achilles” zaciął się tak, jak zepsuta drukarska maszyna. Nikt się jednak nie nastraszył.
— Ani jednego kroku nie możemy ustąpić, towarzyszowie! — powiedział im obiema rękami jakiś najgrubszy Achilles. A zecerzy, zacni ludzie, z którymi niejedną razem przeżyliśmy gorączkę, z którymi osobiście w wielkiej żyłem zawsze przyjaźni, — krzyknęli „Hańba!” i poszli na piwo.
Taka była antecedencja dramatu.
Widziałem już jednakże w teatrze wiele dramatów, które się zaczynały w pierwszym akcie tem, że ojciec zabił matkę, matka syna, a syn szwagra, a w piątym była z tego wszystkiego wielka heca, sufler zwarjował ze śmiechu, krytyk pękł z nadmiaru radości, a autor bardzo wdzięcznie się powiesił. Znałem też osobiście małego Kazia, który na złość mamie umarł z głodu i małego Mory ca, który był taki warjat, że nie chciał korony, tylko koniecznie dwa centy.
Ale, że zawsze jest smutno, kiedy mały Kazio chce koniecznie się zagłodzić, więc nam wszystkim było z początku bardzo smutno, tem zaś niesamowiciej, że coś trzeba było zrobić, aby szlachetny abonent miał wszystko, co dotąd. Kiedy człowiek jest mały, kiedy się go pytają, czy chciałby zostać wielkim poetą, mały człowiek chce zawsze zostać konduktorem od tramwaju, albo takim, co jeździ zawsze na koźle. I nam się żal uczyniło, iżeśmy zamiast rymy dobierać całe życie, albo ślęczeć nocami nad jakąś księgą, nie zostali zecerami. Tak! to jest jakaś straszliwa magja. Siada sobie taki człowiek przed maszyną, coś tam zrobi i oto wszystko ukazuje się w tej samej chwili, już wydrukowane w ołowiu, odlane w błyszczącym metalu, bardzo piękne. ‘Napisać — to nic, to specjalista ma w małym palcu, ale wydrukować, ho! ho!
— Strach! — co my będziemy robili?
Zginąć przyjdzie bez tych wspaniałych ludzi, którzy jedni na świecie znają swoją niezgłębioną sztukę, na której poznanie strawili młodość i lata. I co mi z tego, żem napisał jakiś zwarjowany feljeton, kiedy niema pana zecera, szanownego pana zecera, który zwykle się uprzejmie uśmiechnął, pobłażliwie przeczytał pierwszy jego wiersz, dość obojętnie drugi, pogardliwie trzeci, a potem już zupełnie nie czytał, a za chwilę feljeton wyskakiwał ze straszliwej maszyny?
A straszliwe, strajkujące maszyny, sterczą groźnie, stalowe, splątane jakimiś żebrami, dumne w swej przepaścistej tajemnicy, głuche i nieme. Zbliżam się do takiej jednej, staję ostrożnie zdaleka, ostrożnie wyciągam rękę i uderzam.
— Chryste Panie!
Nie widziałem dobrze, co uczynił ten potwór, bom uciekł, ale za mną gonił jakiś grzmot, zirytowane warczenie, jakieś klapnięcie stalowemi zębami, jakiś urągliwy świst…
— No i cóż? — pyta mnie redaktor, jak wysłany na zwiady rekonesans.
— Źle! — odpowiadam, — to kąsa… Poszedł drugi i wrócił bardzo blady.
— Ryczy, — powiada — i wierzga…
Coby to jednak był za dramat, gdyby czarny charakter nie miał „naprzeciwko” jakiejś zacnej duszy, która go pognębi, która go zniszczy, która wszystkie jego straszliwe pozna machinacje i zwycięży?
Mam strasznie kochanego przyjaciela, takiego, co to pouczał ludzi, jak się robi fałszywe rubiny w artykułach „Z przyrody i techniki”. Jest to człowiek tak chudy, że nie miał już w piersi miejsca na serce, więc je nosi w dłoni; panowie zecerzy zaś wiele czytają, nie czytali jednak
„Juljusza Cezara”, w którym powiedziano jest, by się Cezar strzegł bardzo ludzi chudych, za wiele bowiem myślą ci ludzie bez ciała! Ten mój przyjaciel jest też, wedle szekspirowskiej recepty, bardzo myślący i od czasu do czasu tylko, dając czemuś swoją aprobatę, wykrzykuje w narzeczu nieco portugalskiem jakieś obłąkane: „Ha! ha!” W tem jest wszystko.
Słuchając tedy naszych biadań, zrozumiał widocznie powagę chwili, gdyż nic nie rzekł; bardzo głęboko o czemś myślał, bardzo długo, dokumentnie z napięciem, potem z dostojną powagą bociana, który idzie połknąć żabę, poszedł — do maszyn.
— Wróć się! — krzyknąłem za nim. — Tam śmierć!
— Ha! ha! — odrzekł mi z powagą, nie odwracając głowy.
Wiedziałem, że mi zbójca nic nie zostawi po śmierci, ale mi go było żal; zawsześmy doskonale sobie milczeli o wzniosłych rzeczach… Poszedł i nie wrócił. Iść po niego? Poco, do stu djabłów? Mózg tego człowieka obryzgał już powałę, jedna ręka wisi zapewne na oknie, druga na elektrycznej lampie, nogi są wewnątrz straszliwej maszyny, a zęby powpadały gdzieś do odpowiednich magazynów z czcionkami. Wiele tak minęło godzin, podczas których przeżyliśmy całą rozpacz oczekiwania kogoś, co niema wrócić… Mój Boże! Trzeba było wysłać deputację we frakach, upaść do nóg panom zecerom, oddać im meble i garderobą i poprosić, aby nas łaskawie wzięli na utrzymanie i od czasu do czasu kupili feljetonistom papierosa, a reporterom po jednym serdelku. Albowiem tylko oni, tylko oni jedni umieją ujarzmić te stalowe tygrysy, z rasy „Linotyp” — nikt inny bez nich.
Ażem się. przemógł… Idę. ostrożnie, słucham z daleka… Nic… coś warczy. Myślą sobie: to maszyna zahaczyła trybem o prawe oko mojego
przyjaciela.
Pukam do drzwi… Nic… Coś ciągle warczy.
— Ki djabeł? — szepcą, jak Zagłoba. — Jeśli . nie żyje, to czemu się to stalowe bydła nad nim znęca?
— Otworzyłem drzwi i zaniemówiłem: mój przyjaciel dosiadł maszyny, jak Aleksander Chudy Bucefała, chwycił mocno za uzdę, dzierży silnie w garści, obraca jakieś kółka, miesza patykiem roztopiony ołów i uśmiecha się.
— Ha! ha! — rzekł, ujrzawszy mnie. Musiało mi się coś niedobrego stać w głowie ze zdumienia, bo, chociaż nie jestem wybitnie pobożny, zacząłem śpiewać bardzo fałszywie, lecz z uczuciem:
„Na lwa srogiego bez obawy siądziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz!…”
Nadszedł z wielką powagą redaktor, przybiegł srogi wielkorządca kasy, dowiedziawszy się, że nikt nie chce pieniędzy, przyczłapał z trudem redakcyjny poeta, przybiegły z wielkiem piskiem panienki z administracji i wreszcie na końcu, zawsze spóźniony reporter, który ma tą właściwość, że się zawsze śpieszy, tylko jego nogi nie bardzo. A mój przyjaciel — nic, ani drgnie, tylko siedzi jak bramin i uderza w klawisze, my zaś mieliśmy taką minę, jak ci święci, co się dowiedzieli, że garnek można ulepić, nie piastując aż tak wyniosłego urzędu.
To to tak? To to taka egipska sztuka?
— Człowieku! — krzyczą — pokaż jak to się robi?
Mój przyjaciel wstaje, idzie do drugiej maszyny, przy której ja usiadłem, przeżegnawszy się, i ma do mnie bardzo długą mową z trzech słów:
— Siadaj i pisz!
— Ha! ha! — ryknąłem dla odmiany.
Najpierw, to się trochę bałem. Taka maszyna, to jest dziwne stworzenie, jest ciągle czegoś niezadowolona, więc się najpierw urządza „poskromienie złośnicy”: kto tego nie widział, niech posłucha. Przedewszystkiem nalewa się jej w paszczę ołowiu, potem, z lekka pogładziwszy, jak narowistego konia po szyi, puszcza się prąd elektryczny. Maszyna zaczyna się denerwować i słyszysz najwyraźniej, jak ci mówi:
— Co to jest? To jest .gwałt!… Ani myślą robić!
Wtedy jej w duchu odpowiadasz:
— Bądź cicho, małpo jedna, bo zaczną na tobie drukować wiersze o śniegu i zimie!…
— Oho! — krzyczy maszyna jakiemś wielkiem zębatem kołem, ale zaczyna się kręcić w bardzo pięknym tańcu świętego Wita.
Równocześnie jednak dwa jakieś małe kółka, które wciąż mają to zmartwienie, żeby z siebie zedrzeć pasy, mówią ci najwyraźniej, dotkliwym sykiem:
— Składaj, składaj, zaraz cię urządzimy.
Ty nato nic…
Z początku próbujesz składać aforyzmy w tym stylu: „Owa! co to za sztuka!” — albo „Panie ze—cerze! pan się tego nie spodziewał” — albo też „Odwagi wicehrabio, zwycięstwo w naszej dłoni!”.
Przedewszystkiem jednak trzeba zachować zimną krew i udaną obojętność; nie można takiej mądrej maszynie pokazać, że się jej człowiek boi, zupełnie jak kobiecie, bo cię w tej chwili weźmie za łeb. Z rozwagą tedy zaczynam własnoręcznie (jednym palcem właściwie, ale zawsze własnoręcznie) wypukiwać litery, drukując, — przebacz mi Boże! — własną nowelę.
Maszyna krzyczy, warczy, syczy, jęczy, trzeszczy, straszy, grozi, dudni, huczy, gwiżdże, drga, trzęsie, zrywa się, opada, a ty nic. Litery skaczą ci przed oczyma, jak cały teatr pcheł, a ty znowu nic.
Aż się ułożył jeden cały pierwszy wiersz, a wtedy zaczynasz działać, a w maszynie dzieją się straszliwe rzeczy; chwytasz ,za żelazny jakiś kikut, energicznym ruchem wprawiasz w ruch sto sześć kółek; maszyna drgnęła i jękła, jak olbrzym, co ma uczynić wysiłek, chwyta twój wiersz, pożera go jednem otwarciem mosiężnych ust, coś tam z nim czyni w głębi, wypełnionej roztopem ołowiu i, zirytowana, wyrzuca ci gorący, lecz śliczny i cudownie błyszczący wiersz druku na zewnątrz.
Odetchnęły jakieś żelazne płuca, maszyna drży, jakby z wielkiego zmęczenia, lecz to jeszcze nie koniec jej pracy. Mózg ludzki jej nakazał, aby bez żadnych zwlekań, natychmiast po odbiciu wiersza w ołowiu, wzięła w swoją pieczę litery i natychmiast złożyła je w największym porządku tam, gdzie każda znajdować się powinna. Spełniając tę mądrą pracę, maszyna ta jest dziwnie podobna do skrupulatnego człowieka, jest do niego podobna niesamowicie. Nagle gwałtownym ruchem spada na wolne już litery długa, chuda, żelazna ręka, jakaś potworna martwa ręka, chwyta swój łup lekko i zwinnie, unosi go w górę i z profesorskim okrzykiem: „na swoje miejsca, smarkacze!” posyła w drogę, a małe, zwinne literki biegną szybko wzdłuż kaszty i wciąż się to jedna odrywa, choć się chciała trzymać z uporem, „obiema rękami”, pada, jak dojrzały owoc z gałęzi i ginie w czeluści odpowiedniego magazynu. Po chwili już, wezwana jednem kiwnięciem palca, biegnie na gwałt, szybko znowu potrzebna.
I tak w kółko cudownym porządkiem i mądrym, tak, że wreszcie poczynasz dla tej dziwnej maszyny czuć nie trwogę, lecz szacunek i kochać ją zaczynasz, przekonawszy się, że jeśli nawet, rzeczy nieświadom, uczynisz głupstwo, ona ci nato nie pozwoli. Dasz jedną literę za wiele, robi się zaraz awantura, wrzask, narzekania:
— Co to jest? — warczy zirytowana maszyna, proszę mi to wyjąć w tej chwili!
Wyjmujesz, dobrze, ale czasem człowiek się zirytuje i nie chce mu się ustępować przed kaprysem.
Maszyna mówi ci słodko:
— Nie chcesz braciaszku? Dobrze, próbuj pisać dalej.
Wtedy ci się już wszystkiego odechce; w maszynie robi się gwałt, taki gwałt, takie trzęsienie ziemi, takie dzwonienie i głuche dudnienie, równocześnie zaś żadne kółko się nie chce obrócić, że robisz, co tylko zechce, przepraszasz i przyrzekasz poprawę.
Czasem znowu maszyna nie jest w humorze; bardzo się jej nie podobała gęba przypadkowego „zecera”, albo nie godzi się z treścią artykułu. Narowi się jednem słowem. Ja tędy, ona tędy; kiedyś, poirytowana na mnie, żem zbyt koloryzował w nicejskim moim liście, starała się mnie powoli przywieść do obłędu.
Powiadam jej w naszym, dla nas dwojga tylko zrozumiałym języku:
— Kobieto, daj pokój, nie dość, że napisałem, jeszcze muszę składać…
Ona nic. Więc ja znowu:
— Com ci uczynił? Wypuśćże mi dwukropek, bo jakże zdanie będzie wyglądało?
Ona znowu nic…
— Wypuść dwukropek serdeńko, bo kopnę…
Czasem po takiej rozmowie dwukropek wyleci, a czasem nie, kopnąć zaś takiego żelaznego indywiduum nie można, bo sobie człowiek złamie nogę, nie jemu. Bardzo jednak kocham moją maszynę i ona też mnie rada widzi, gdyż się z nią obchodzę delikatnie, z czułością, jak kochanek niewiasty, od której uciekł małżonek i strajkuje. A żem poznał, jako i my wszyscy, że byle trochę dobrej woli, człowiek mógłby zostać łacno nie tylko zecerem, ale nawet stolarzem, więc się ku niesłychanemu zdumieniu bardzo przeze mnie miłowanych panów zecerów, pokazało, że w czasie strajku jest więcej zecerów, niż maszyn, na którychby mogli drukować nie tylko ci, co chcą, lecz i ci co umieją. Ja z mojej strony postanawiam się „wyzwolić” w tym fachu, w każdym zaś razie w dniu, w którym wróci pan zecer i powie:
— Sługa uniżony, już nie jestem hrabią! — będę mógł udzielić mu pewnych fachowych wskazówek na temat ulepszeń.
Taka hucząca, dobra i mądra, choć nieco histeryczna maszynka, jest to jednakże tylko pisklę wobec straszliwej, złowrogiej maszyny rotacyjnej, która w ataku elektrycznego szału porywa w stalowe łapy kilometrowy zwój papieru, potarga go, potnie, zapisze odrazu na szesnastu stronicach i rzuca gazetę, gotową do wysyłki. Myśleli sobie tedy szanowni strajkujący: złożyć, to może nawet złożą, ale ich wielka maszyna rozmiażdży.
Ale ci ludzie nie znają mojego przyjaciela, który jest człowiekiem strasznym. Powiedział swoje nieśmiertelne: ha! ha! — wlazł w środek potwora, zbadał bystrze skład stalowych wnętrzności i choć nieco był blady z emocji (za taką maszynkę można bowiem kupić kamienicę), trzasnął z bicza (tylko tak obrazowo!), krzyknął dziwnie i straszliwa ta lokomotywa ruszyła, rycząc i gwiżdżąc, jak pośpieszny pociąg. Zdumiała się ona sama, ale ruszyła z dziwną radością, nie zna bowiem wypoczynku i tak sobie będzie chodziła pilnie i gładko i pięknie, aż do skończenia świata. Aż jednego dnia powie jakiś kiepski’ wódz strajkowy:
— Źle jest, towarzyszowie! Oni sobie sami ulepili garnek; my już nie jesteśmy święci!
Upiór. — Bóg patrzy, a Hoesick zapisuje. — Poszukiwanie prawdziwych chrześcijan. — Nasi w Zakopanem — Gucio rozkoszny i Salusia piegowata. — Dzikie barany. — Rozpacz słoneczna. — Swawolny wiaterek. — Wozy Eljaszowe.
Wszelkie t.zw. „Listy z podróży”, drukowane w pismach polskich, są tylko mizernym przyczynkiem do wędrującej twórczości Ferdynanda Hoesicka. Od Ostendy po Radom wszędzie, zawsze, przez całe życie spotykałem Ferdynanda Hoesicka. Podobno Shakletona witały plemiona podbiegunowe okrzykiem:
— Hoesick! Hoesick!
Człowiek ten był wszędzie, pisał o wszystkiem kochał pod biegunem, cierpiał na równiku ożenił się w strefie umiarkowanej. Niedawno zaś wydał opasły tom p. t.: „Tatry i Zakopane”. Cóż tedy ma zrobić nieszczęśliwy pisarz, który pojechał do Zakopanego i z tej racji żąda od niego zachłanna nigdy nienasycona redakcja „Listów z Zakopanego? Powinien sobie uwiązać łykiem do szyi albo kamień młyński, albo zakopiański tom Hoesicka i skoczyć w Dunajec.
Pisało się jednak ze wszystkich zakątków świata, o czem się można z tej oszalałej przekonać książeczki, można tedy napisać i o Zakopanem; z trudnością, ale można tem łatwiej, że mimo skrupulatnych poszukiwań nikt już dość dawno Hoesicka w Zakopanem nie widział, co nietylko rzuciło na tę miejscowość cień melancholji, lecz równocześnie napełniło ją gruźlicznym smutkiem, że jeden sezon minie bez monografji. „Tylko dlatego ośmielam się napisać tych słów kilka, jak można tylko najsumienniej, chociaż nie mając niedościgłej metody autora „Listów z Ostendy”, nie będę umiał powiedzieć, jak wysoko wznosi się Zakopane nad poziomem morza i czy Zosia Gutówna wyszła za mąż za Staszka Roja, czy też małżeństwo się rozchwiało z powodu jednej trzeciej morgi gruntu na Gubałówce, zapisanej w księgach hipotecznych pod liczbą 14621 b, do której rości sobie pretensje Marduła Krwawy.
Nie będę też umiał naśladować tych rozkosznie i mile rozpustnych ustępów z wojażów rzeczonego Ferdynanda, w których słomiane jego wakacyjne wdowieństwo zmaga się z głęboką wiarą w Opatrzność, ta zaś ustrzeże zawsze każdej cnoty, t. Stoi temu na przeszkodzie haniebna rozwiązłość moich obyczajów i ohydna nieskromność moich przyjaciół, którzy kąpiąc się w alkoholu, zapominają nieszczęśni, że Bóg nato wszystko patrzy, a Hoesick zapisuje.
Tłumaczyłem to z namaszczeniem i w słowach prostych tym wszystkim poetom, malarzom i muzykom, których djabli przynieśli tego roku do fałszywej perły Tatr, do Zakopanego i którzy przez kilka tygodni napełniali je takiem zgorszeniem, że w bystrych potokach ryby zdychały, co można było łatwo sprawdzić w co drugiej knajpie zakopiańskiej i w niejednym pensjonacie. Ile zaś ci ludzie wypili, o tem może dać wyobrażenie fakt, że Karpowicz trzykrotnie w tym sezonie zatrzymywał śluzą przepływający obok jego restauracji potok, w celu pośpiesznej fabrykacji wina.
Ludzie ci mieli zasadniczą podstawę do rozpaczy. Chodzili po Zakopanem w dzień i w nocy, pilnie czegoś wypatrując; szukali pod mostami i w krzakach, w lasach i górach.
— Czemu idziesz, frasowity? — zapytałem Boya.
Człowiek ten, mało znany poselstwu polskiemu w Paryżu, miał na twarzy siedem zielonych rozpaczy.
— Szukam chrześcijanina! — odrzekł mi ponuro.
Przez cały wogóle czas pobytu szukaliśmy z trudem i mozołem i naliczyliśmy ze trzy tuziny chrześcijańskich twarzy, co nas napełniło niejaką otuchą, tak, żeśmy chcieli odśpiewać chóralnie „Rotę”. Nie opuścił nas jednak niepokój, wydaje się bowiem, że „śpiący rycerze w Tatrach usnęli przed wiekami, każdy ze swoim osobistym żydem; rycerze się obudzili, więc ich pan generał Galica zabrał w tejże chwili do wysokogórskiej kompanji, żydowie zaś zostali w Zakopanem.
Przychodzisz tedy wieczorem do knajpy na zgęszczone powietrze, mając dość świeżego. Wszystko prawie, jak w Ostendzie. Na estradzie orkiestra, ponad nią zaś uśmiechnięta paralitycznie, przemiłe wykrzywiona gęba dyrygenta, który przewraca białka oczu, czasem kokieteryjnie spojrzy w lewo, czasem westchnie w prawo i wyciąga entuzjastycznie przyjmowane „narodowe piosenki”, więc przedewszystkiem: „Wołga, Wołga, mat’ radnaja!…”
Ach, jakie rozanielone gęby, ach, jakie falujące ze wzruszenia biusty!
— Salcia, słyszysz? To idzie w samo serce…
— Tylko w serce, mamusiu? To wszędzie idzie!
Potem grają naturalnie arję z „Pajaców”. Dyrygent wykrzywił się jeszcze paralityczniej i łka, ach, jak on łka…
— Dora, słyszysz? Ach, jakie to cudne: „Śmiej się, pajacu…”
— Płakać się chce…
— Wisz co, Dora? Zjidz pstrąg… Oklaski, awantura, brawo, bis…
„Coraz więcej ich się wali”; przychodzą eleganci w białych spodniach, potem „dzikie taterniki” z kilofami, a z każdym trzy panienki; jedna opalona z przodu, jedna z tyłu, jedna tylko z piegami; piersi wybujałe, jak Gubałówka, zady dostatnie, jak Kopa Magury, nosy, jak Orla Perć. Każda, ma w ręku ciupagę, bo w Zakopanem inaczej nie wypada, czasem na łonie szarotkę, nawykłą do patrzenia w przepaście; wszystkie wspaniale strojne, najczęściej w zielo—no—żółte, czasem w „narodowym” góralskim kostjumie. Zbiera się to wszystko w cudownym komplecie na codzienną uroczystość, która się za chwilę rozpocznie, bo oto kokieteryjny dyrygent, uznawszy, że szlachetne ciała są już dość podniecone do świętej sprawy, obleka gębę w najwspanialszy swój uśmiech, patrzy po zadymionej knajpie, jak zwycięzca, i daje znak do największej rozkoszy, do foxtrotta. Dzieje się wtedy coś straszliwego; jakgdyby morze Czerwone rozstępowało się z szumem, jakgdyby otwarto bramy Tworek; cała sala się zrywa, jakby ją kto znagła chciał ochrzcić, i cały bukiet jerychońskich róż ciska się pędem do przyległej sali: „dziki taternik” chwyta jakąś Rachelę za klamrę, czy za co tam się chwyta, elegant w białych ineksprymablach przylega melancholijnie do wniebowziętej Salusi, czternastoletni młodzieniec, koniecznie w koszuli a la Słowacki, sczepia się z najmilszą dwunastoletnią kędzierzawą Dorcią i pląsają foxtrotta, jak sylfidy, jak halny wiaterek, jak kolibry.
„Mirjam w bęben uderzyła,
Izraelski skacz narodzie!…”
Wtedy Salusia, która ma śliczną cerę między piegami, mówi panu Guciowi w białych getrach, że jej się gorąco zrobiło, kiedy szli na Zawrat i kiedy wiatr zarzucił jej spódniczkę jemu na głowę, więc ona prosi, aby tego już więcej nie było, bo on może dostać zawrotu głowy, i nie daj Boże, upadnie, a onaby umarła, „bo pan ma takie oczy jak Zmarzły Staw”, — a on jej mówi, ,,że tańczy, jak kozica, a na Zawracie to tylko dlatego nie oślepł, że chciałby jeszcze raz zobaczyć…”
Tak to oni sobie tańczą do cztąrnastego potu, a mamusie i tatusie, wodząc za nimi rozmiłowanym wzrokiem, myślą usilnie, gdzie jest jeszcze w Zakopanem do kupienia jaka willa? Kilkanaście zakupili już w tym sezonie, a do zimy jeszcze daleko, tak, że na przyszły sezon, przyjechawszy do Zakopanego, uczciwy katolik będzie się musiał ochrzcić jeszcze raz na wszelki wypadek. Będzie to t. zw. „chrzest ochronny”.
Naiwny człowiek myśli, że wyszedłszy za granicę Zakopanego, odetchnie; niemądre swoje nadzieje buduje na tętn, że po drodze można spotkać często tak nieobliczalne i dzikie zwierzęta, jak krowy i barany ze stróżującym psem, co dotąd wystarczało, aby odstraszyć Gucia w białych getrach i Salusię z siekierką zakopiańską. Akuratnie! Idziesz na Halę Gąsienicową, a tam jest Salusia, a „przed nią bieży baranek”. Gucio fotografuje, a Salusia powiada:
— Ach, jakie to śliczne zwierzątko. Baz, baz, mój baranku!
— Na wszelki wypadek niech pani uważa, panno
Salciu, taki bydlak to on czasem ma dziwne myśli.
Idziesz w góry, gdzie leży śnieg, a tam Izio woła ponad góry i przepaście:
— Jak się mata, chłopcy! Co mówicie do tego śniegu?
Na Lido mówił nieśmiertelny Izio: „Co pan mówisz do tej fali?” — w Ciechocinku: „Co pan mówisz do tej pogody?” — w Zakopanem gada „do śniegu”. Wszędzie gada do czegoś, bo sympatyczny Izio jest bardzo bogaty i teraz bardzo polubił „to dzikie Zakopane”; dotąd płacił tylko za mineralną wodę, teraz stać go nawet na to, by płacił za takie głupstwo, którego nie widać, jak „świeże powietrze”..
Wskutek tego masowego napływu miłych gości, wszystkie przepowiednie góralskie na temat pogody, nie są warte funta kłaków. Dawniejsze, śliczne słońce zakopiańskie, zawsze uśmiechnięte i przyjazne, witało starych znajomych mruganiem złotych oczu, ogrzewało miłośnie starość Witkiewicza, kłaniało się Sienkiewiczowi, rozpromieniało Skalne Podhale Tetmajerowi, piło złote wino z Orkanem, przeglądało się szeroko otwartemi oczyma Żeromskiemu, promiennym krzykiem witało co rano w Poroninie Kasprowicza, kiwało z uśmiechem głową, patrząc na roześmianą czeredę młodzieży poetyckiej i malarskiej. Radośnie było, hucznie, promieniście i pogodnie; góry były łaskawe i łaskawą była pogoda. Wino było uczciwe, kredyt niezgorszy, ludzie uprzejmi. Ha! „Czas wszystko pożre, bo czas…” Cóż teraz ma robić to nieszczęśliwe słońce? Zajrzy do Kuźnic i przeciera oczy. Wydrapało się na Antałówkę i zaczyna sobie wyrywać z głowy promieniste włosy. Spojrzy na jedną werandę — nikogo znajomego, spoj—trzy na drugą — jakieś dziwne gęby. Nagle ze straszliwym okrzykiem ciska się za chmurę i poczerwieniałe z gniewu zapada za Gubałówką; na wielkiej werandzie tuzin pleców obnażonych, posmarowanych waseliną, opala się na czekoladę, na drugiej podwójny tuzin piersi, zamaszystych, chanaańskich, szczerzy się do słońca za swoje pieniądze i wydaje z siebie, jak z przepaści, ciężkie, rozkoszne westchnienia. Stąd nagłe chmurzenie się nieba, rozpacz rozpłakana deszczu, gniewne warczenie piorunów, co się jednak na nic nie zdało, bo któż ich odstraszy, więc i słońce innej poczęło szukać metody, wymyśliwszy torturę gorąca. Paliło więc przez całe lato, jak —oszalałe, wypiło potoki, o obłęd przyprawiając pstrągi. Także na nic. „To mnie kosztuje jaskrawy śmiech!” — powiedział sobie gość uparty i poszedł się opalić tak, że aż skóra z niego zlazła, co należy do specjalnej elegancji.
Można sobie przy pewnym wysiłku fantazji wyobrazić rozkosze pobytu w „letniej stolicy Polski”; aż się mdło robi; taka też to i stolica, nie daj, Panie Boże!
Kiedy jakiś swawolny wiaterek zawieje, taki sobie, bez złej myśli, nagle sam dostaje obłędu na temat straszliwej swej potęgi, ani myślał bowiem, żeby powiawszy od niechcenia, z najśmielszym zamiarem zerwania jednego kapelusza i zadarcia w górę trzech spódniczek, mógł podnieść w górę takie obłoki kurzu, jakie się podnoszą tylko na Saharze pod obłąkanem wianiem samumu.
Bakcyle, wielkości chrabąszczów, uniesione w górę, piszczą z radości i lecą jak szalone, gdzie się da. Przezorność ludzka jednakże nie znosi takich głupich igraszek; kiedy jej już takich awantur za wiele, wtedy się zwołują nawzajem ludzie roztropni i postanawiają położyć kres wiatrowemu warcholstwu. Dzieją się wtedy sprawy zawiłe i godne głębokiej uwagi: do kranu wodociągowego przyjeżdża opasła, dostojna beczka, zbudowana wedle wzorów miejscowych, bo dziwnie przypominająca Roola Zakopanego, Karpowicza. Wedle porządku rzeczy należy beczkę napełnić wodą; odbywa się to z sumienną dokładnością: do beczki wkłada się gumowego węża, aby ją napełnić w sposób dziwnie prosty, wąż ten jednak, opasły boa, ma z boku dziurę, którą woda wypływa, bo woda jest z natury rzeczy tak głupia, że woli wypłynąć przez najbliższą dziurę, zamiast piąć się w górę do tej wspaniałej beczki. Jakimś jednak kunsztownym sposobem ten przyrząd Danaid napełnił się wreszcie i żelazny gmach rusza z góry Krupówek w dół na żalenie Sahary. Wiaterek zakopiański jest jednakże po góralsku sprytny; bieży przed sikającym sprzętem i pędzi przed sobą kurz, jakby uciekał przed potopem; kurz zrywa się, jak oparzony i gna w dół ulicy, potem przysiada na chwilę w miejscu niedostępnem. Żelazny potwór, wypróżniwszy wnętrze, wraca po nowy zapas, wtedy zaś kurz, wywracając koziołki z radości, gna za nim, natrząsając się niemiłosiernie. Zabawa jest pierwszej klasy, powtarza się jednak dość rzadko, aby nie robić w mieście zbytniego zamieszania.
Kurz zresztą jest potrzebny do podniesienia powag dwóch straszliwych automobilów; co by to był za automobil „spacerowy”, któryby w obłokach pyłu nie wyglądał na wóz Eljaszowy? Nikt by na takie bydlę nie zwrócił uwagi, a straszliwa, groźna chmura potrzebna jest i dla powagi i dla reklamy. Wsadzają tedy w taki wspaniały, na krwawo pomalowany wehikuł (bilety u fryzjera damskiego), szesnastu gości, którzy patrzą, na . siebie ze wzajemnym podziwem i jeden dziwi się odwadze drugiego. Z początku mają wszyscy kolor twarzy popielato—szary, który w ciągu drogi, szczególnie na zakrętach, przechodzi w miły kolor, lekko zielony. Automobil jednak jest odważny i czerwony z ochoty; ryknął tedy dźwięcznym głosem i począł rwać z kopyta do Morskiego Oka. Wtedy najpierw nie widać nic, gdyż kurz się wzbija na wysokość Giewontu i opada na Krupówkach wtedy, kiedy straszliwy wehikuł znajduje się już w górach. Górale chwytają spłoszone konie, jakieś dziecko ze strachu wpadło do potoku, jakiś suchotnik, krzycząc przeraźliwie, bieży na dworzec kolejowy, aby się dać pochować gdzie indziej, szyby drżą, beczą zdumione kozy. Obrazek jest tak śliczny i tak miły, że uśmiech rozjaśnia duszę.
A szesnastu gości pędzi w chmury, orłowym szlakiem, szczękając zębami i uśmiechając się z rozkoszy, tym uśmiechem, którym starszy nieboszczyk pozdrawia nowoprzybyłego.
Domy warjatów. — Takie śliczne, takie brudne, takie kochane! — W apartamentach Karpowicza. — Napoleon i jelenie głowy. — Arogancja gości. — Góral i panienka. — Zakopane dla ducha: kinematograf. — Jedna dama drugiej damie. — Pogrom Futurystów. — Straszliwe zapowiedzi.
Po długiem szukaniu na dnie serca, wynalazłem wreszcie coś, co może być pochwałą Zakopanego: oto jest to może jedyna miejscowość na ziemiach Rzeczypospolitej, w której cośkolwiek budują; widzi się prawdziwe, czerwone cegły i prawdziwe gaszone wapno, przypominające kolorem i pewnie smakiem majonezy i kremy w zakopiańskich restauracjach. Budują jakieś trzy, czy cztery wille i dwie wyniosłe kamienice na Krupówkach. Jest to pomysł haniebny i łajdacki, aby psuć idealną, swojską sylwetę zakopiańskiego corsa przez stawianie domów, wyciągniętych pod linję. Domy takie odstraszać będą krowy, kozy i owce, które bardzo lubią spacer po Krupówkach, pozatem arogancką miną swoją będą się naigrywały boleśnie z przemiłych domków, w których się przytuliły wdzięcznie żydowskie sklepy Domki te, stawiane z rozkoszną fantazją, tworzą jedno z najbardziej malowniczych ugrupowań na świecie; jeden jest bardzo duży, drugi bardzo malutki, i ten malutki przytulił się do dużego miłośnie, jakoś bokiem pod czterdziestym piątym stopniem; dwa inne stoją też obok siebie, ale zagniewane, bo się odwróciły do siebie tyłem i jeden drugiemu ciska pod nogi, co może najgorszego, więc odpadki z kuchni, nawóz z obory i inne takie delikatesy; ówdzie inna „dimorra casta e pura”, z głupkowatem spojrzeniem okien, miluchny domek, wysunął się o trzy kroki na chodnik, jakby się chciał z bliska przypatrzyć automobilom; inny skromny, uciekł w tył; jeden wali się w lewo, drugi na prawo, trzeci do środka.
Wszystko to tworzy całość tak rozmaitą, zdobną w schodki, werandy, słupki, daszki, wygięcia, przegięcia, chorągiewki na dachu, oberwane gonty, wykrzywione okna, że oczu nie można oderwać. Takie to swojskie, takie śliczne, takie brudne, takie kochane; a że znowu budują jeszcze jedną stodołę, więc się dusza raduje, że fantazja. nie ginie. Każdy to zna, każdy to widział sto razy, ale nikt nie umie odczuć wichrowatego piękna zakopiańskiego city. Byle bałwan zaraz ci powie, jak to ślicznie jest w Karlsbadzie, albo węgierskiej stronie, jak to tam schludnie, jakie jakie wygody. Naturalnie! A czy takie indywiduum, chwalca zagranicy, widział tam na pryncypalnej ulicy stajnię, tyłem zawadjacko do ulicy zwróconą, Stajenkę ubożuchną, w której doją kozy? Zaniknąć takiego w koziej stajni na trzy noce! Każdyby zaraz chciał, aby najdroższa nasza tatrzańska mieścina miała ostendski kurhaus; trzeba upaść na głowę z Koziego Wirchu, aby nie umieć odczuć prostoty i wdzięku na przykład werandy u Karpowicza: obok szumi dziko potok, drży w nim rozhasana natura, wściekły żywioł, a tu obok rozkosz spokoju, sentyment, jasność, swojskość, psiakrewskość, cholera, wszystko to, od czego jasno się robi w polskiej duszy; dwa wazoniki bluszczu, rzewne, bezsilne, tkliwe, naprzeciwko napis prosty i zrozumiały: „tualeta”, tak poprostu, bez głupich wykrętów, obok jelenie rogi, potężne, wspaniałe, rosochate, pyszne; czaszki jelenie, oczodołami patrzące groźnie na tego mizernego przybysza z miasta, na ten zakalec, na tego natręta, poprostu na tego id jotę; a jeśliś się przeraził czaszek jelenich, spójrz gdzieindziej, a serce się w tobie roztkliwi, jak słowik: oto dwie sarnie główki z gipsu patrzą na ciebie szklanem okiem. To było dla serca, czy chcesz czegoś dla duszy? Masz, bierz, chwytaj, stać na to zakopiańską restaurację: oto cztery obrazki z „Polonji” Grottgera, oto na deszczułce w jednym rogu on, Napoleon. Nos ma nieco zwichnięty, brodę trochę otłuczoną, ale znać cesarza. Patrzy na Karpowicza, jak na swojego marszałka, tylko czasem zamgli mu się orli wzrok, kiedy przy karcianym stoliku pan doktor wyjdzie z pod trzeciego króla, będąc na ręku. Jak można, jak można?
A przecież nietylko Karpowicz jest ozdobą Zakopanego; jest jeszcze Morskie Oko, w którem żydy tańczą foxtrotta, jest kawiarnia Trzaski, gdzie go tańczą katoliki, jako, że to bliżej kościoła. Trzeba tedy mieć wątrobę chorą, aby żądać więcej ; i tak daje się tu wszystko za —pół darmo, sto dwadzieścia marek za trzynaście poziomek, prawie z cukrem, czy to nie podarowane? Taki warszawski przybłęda zarazby chciał, aby biedny, wymizerowany, nieszczęśliwy restaurator z nad potoku poił go kozią śmietanką i dawał sałaty z szarotek, tembardziej, że czasem sześciu żydów obsiądzie stół, każe sobie podać jedną wodę z sokiem i sześć słomek.
Nie należy się tedy dziwić, że niemądre pretensje przygodnych gości napełniają goryczą zakopiańskich restauratorów. Bo i jakże? Gość przyjedzie na miesiąc i myśli, że łaskę robi jemu, potentatowi, od czterdziestu lat zasiedziałemu. To też taki fircyk z Warszawy prędko spokornieje.
Przychodzi z gór w nocy, około jedenastej, zmęczony jak sto psów i chce jeść.
— Niema nic! Kuchnia zamknięta!
— W takim razie proszę o chleb i szynkę… —— Chleba niema, szynki niema…
— Proszę o butelkę porteru!
— Porter się wydaje tylko rano od pierwszej do drugiej!
Gość ma łzy w oczach i chce zwarjować z rozpaczy, potem obiecuje małżeństwo usługującej panience, wreszcie odchodzi, cicho łkając. Dostał jednak słuszną naukę, aby wiedział raz na zawsze, że w Zakopanem nikomu na gościach nie zależy, bo tego tałatajstwa jest tyle, że zawsze wystarczy.
Całe szczęście, że krzywdę” ci naprawi najmilszy, najdroższy, ukochany lud góralski; te orły, w ludzi zmienione, kochają gości z daleka; poczciwe kmiotki górskie, roześmiane, gościnne, chciałyby cię do serca przycisnąć. A co za spryt, co za rozum, jaka zdolność obserwacji! Dusza rośnie z radości. Spojrzy taki na panienkę z Warszawy i w lot odgadnie, że jest w Zakopanem po raz pierwszy.
Panienka, jak to panienka, chce jechać do Strążysk na kawę, nie wie jednak, że się drogiemu góralowi należy za to, przypuśćmy dwieście marek.
— Ile się należy, drogi kmiotku? — powiada panienka, która dlatego może jeszcze jest panienką, że nie była w Zakopanem.
— Tysiąc dwieście marek! — powiada orzeł tatrzański.
Tak zdarł skórę z panienki, potem ze starej matrony, potem z naiwnego dryblasa, który się zapomniał ugodzić, z kogo się zresztą dało. Są naturalnie i zacne kmiotki, które tego nie czynią, ale się pewnie prędko nauczą, straszliwie bowiem są pojętni i biegli w pomyśleniu.
„W góry, w góry miły bracie, tam swoboda czeka na cię!” i
Czasem taka radosna swoboda, że będziesz mógł nago biegać po tatrzańskich szczytack, pełen niefrasobliwego wesela i wyśpiewać chmurom, że cię do gołości obdarli, albo poskarżyć się wichrom, że ci na Hali Gąsienicowej kazali zapłacić za szklankę wody dziesięć marek. W każdym razie nie pobierają jeszcze w Zakopanem opłaty za widok księżyca i za pogodę, dłużej, niż trzy dni trwającą, co w letniskach pod Warszawą zostanie wprowadzone w sezonie przyszłym.
Niemożna jednak stanowczo odmówić Zakopanemu dobrych chęci i usilnych starań, czynionych w tym celu, by gościom umilić życie. Nie wszędzie na świecie można mieć za tanie pieniądze aż tyle przyjemności w najlepszym stylu. Do najwspanialszych należy kinematograf. Jeśli się kiedy Giewont nachyli nad Zakopanem, to tylko dlatego, by ujrzeć to dziwo; pierwsze przedstawienie nowego programu, ma w sobie zawsze coś uroczystego, zjawiają się bowiem na niem wszystkie matadory zakopiańskie, wszystkie patentowane piękności, kilku upartych suchotników, goście, co znakomitsi, wybitni przedstawiciele literatury i malarstwa, nieswoi mężowie z cudzemi żonami, cudze żony z nieswoimi mężami, pozatem zaś jeden wysłannik z każdego pensjonatu na przeszpiegi, czy obraz wart cośkolwiek i czy cały pensjonat ma pójść nazajutrz?
Przedstawienie jest zawsze nadzwyczajne, czar zaś jego oparty jest na nowym, doskonałym pomyśle: oto on już wzniósł rękę, aby ją zakatrupić, wtem coś trzaska i robi się jasno. Wszyscy myślą, że film już jest taki łajdacki i potargany, a to nie. prawda, to tak umyślnie, aby zaostrzyć ciekawość.
Czasem znów wykroili coś ze środka, aby trudniej było zgadnąć, o co idzie, najczęściej jednak kinematograf zakopiański używa doskonałego tricku, który budzi ogromne zaciekawienie: kilka scen nagle odbywa się do góry nogami. Bardzo to jest śmieszne, byłoby zaś jeszcze śmieszniejsze, gdyby widzowie szybko stawali na głowach, ale podobno panie nie chcą. Zawsze te same fochy!
W antraktach jest bardzo miło, kilka pań bowiem pochyla nisko głowy, albo zaczyna, czytać gazetę, czasem któraś powie:
— Żeby mnie tylko nie poznał, bo znowu będą plotki…
Jakiś lekarz kiwa głową na temat:
— Wczoraj umierała, a dziś jest w kinematografie.
Jedna pani mówi o drugiej pani:
— Ta to musi być wszędzie! Druga pani mówi o trzeciej pani:’
— Mąż to się zawsze dowiaduje ostatni! . Trzecia jędza mówi o czwartej jędzy:
— Podlotka, małpa jedna, robi z siebie!
Jednem słowem jest miło, przyjemnie i rozkosznie. Dawno nie spędziłem chwil bardziej zajmujących, jak w’ tym ślicznym kinematografie.
Zakopane dostarcza jednak wrażeń nierównie podnioślejszych, wszystkie parkany oblepione są zawsze zapowiedziami niesłychanych sensacyj, które się obdędą w sali Morskiego Oka. Na tych żółtych, zielonych i czerwonych afiszach, nalepia się zwyczajem miejscowym krzykliwe paski z jednem, krótkiem, sensacyjnem „Dziś! dziś!” W rezultacie cały parkan wykrzykuje w niebogłosy: dziś, dziś, dziś! — jakby tańczył mazura. Wszystko się tam odbywa „dziś”. — „Carpe diem!” — rzekło sobie Zakopane i „dziś” idzie na koncert „pierwszego tenora opery paryskiej”, „dziś” idzie na oglądanie wspaniałych produkcyj prestidigitatora „Górnoślązaka”, — na odczyt „o wpływie racjonalnego trawienia na siłę charakteru potomstwa”, — na występ operetki krakowskiej, — kabaretu warszawskiego, — opery lwowskiej, — wreszcie „jedyny wieczór futurystów krakowskich”.
Tego ostatniego zdarzenia nie widziałem; przez cały tydzień jednak głosiły afisze, że futuryści „pszyjechali jusz” i objaśniają w sprawach futuryzmu polskiego w kawiarni Trzaski. Wieczór odbył się tylko w połowie, na drugą nie pozwoliła policja; dość było jednak tej połowy, gdyż wybite zęby wynosili z sali teatralnej koszami.
Odbywały się jednak w sali Morskiego Oka wieczory, na których byłem przytomny i równocześnie nieprzytomny. Ludzie! ja byłem w Zakopanem na „Trubadurze”! Tego jednak nie można napisać jednym tchem, zemdlałbym bowiem z samej rozkoszy wspomnienia. Wyśpiewam to w następnym liście.
Na zakopiańskim teatrze. — Wspomnienia lwowskie. — Pochwała poezji. — Czemu nie spalono „Żydówki”? — Krótka, ale obłąkana treść „Trubadura”. — Przepych zakopiańskich dekoracyj. — Tajemnica lasu — Verdi w niespokojnym grobie. — Anatema na lwowską operę. — Panna Rojówna i Janosik zbójnik. — Dramat tańczony.
Jak szanująca się jadłodajnia, przestrzegająca sumiennie zasady, by nic w naturze nie ginęło, robi na niedzielę bigos ze wszystkich odpadków mięsnych z całego tygodnia, tak Zakopane przyrządza w sezonie letnim smakowity bigos z polskiego artystycznego żywota; więc „bierze się do tego kwaszona kapusta”, trzech tenorów, dziesięcioletnią tancerkę, kilka pianistek, trupę góralską, ananasy z kabaretów warszawskich i robi się „sezon”. Zakopane pasjami to lubi, bo po takiem widowisku można pójść na kolację nigdy z własnym mężem, zawsze jednak z cudzym oficerem; wielka ilość ozonu w powietrzu górskiem znakomicie działa na wzmożenie się sentymentów dla armji, pozatem samotne panienki w Zakopanem mają zawsze oficera przy boku na wszelki wypadek z powodu pobliża czeskiej granicy.
Strzeżonego Pan Bóg strzeże, ale i dzielny porucznik też nigdy nie zawadzi.
Wieczór teatralny w Zakopanem tem się odznacza, że artyści zwykle czekają cierpliwie, aż we wszystkich pensjonatach zjedzą, ludzie kolację, ponieważ jednak uzgodnić tego nie można, więc oczekiwanie trwa dość długo, co jednak nikomu nie szkodzi, gdyż przez ten czas ludzie mają w teatrze czas na oczernianie się wzajemne, co też nikomu nie szkodzi, po chwili bowiem w teatralnej sali jest taki upał, że z ludzkich gęb spływa nietylko pot, ale i bielidło i róż i czerń oszczerstwa. Publiczność jest łagodna, cichutka i siedzi dziwnie sztywno; nie czyni tego bynajmniej z niewytłumaczonej dumy, raczej zaś z tego powodu, że dla ułatwienia duchowego skupienia się, krzesełka są niesłychanie ściśnięte. Gość z temperamentem łacno może wybić łokciem bliźniemu oko, lub dwa zęby; każdy więc siedzi spokojnie i jeśli wszystkich obmówił, przygląda się kurtynie; namalowano na niej Morskie Oko, co tem więcej jest łudzące, że przez dziurkę w płótnie wciąż widać jakieś aktorskie oko, tęsknie patrzące, kiedy się wreszcie sala napełni. Z góry kurtyny wpada w modrą toń Morskiego Oka wielka plama z oliwy, którą od wielu lat pamiętam, nie mogę dojść jednakże ukrytego jej znaczenia. Jedni mówią, że to piękne i wdzięczne uzmysłowienie przysłowia, że prawda, jak oliwa zawsze na wierzch wypłynie, inni mówią, że to kiedyś lampa pękła: dokładnego wyjaśnienia tej tajemniczej strasznej plamy w książce Hoesicka o Zakopanem nie znalazłem.
Po obu stronach sali zbudowano loże, pod baldachimami z drzewa, co przypomina katedralne stalle, rzadko jednak gość w takiej loży przypomina kanonika, rabini zaś, jak mi wiadomo, w stallach nie siadają. Sala teatralna jednak czyni wrażenie dość miłe, chociaż się odznacza niejaką surowością kryminału; pamięta ona jednakże wieczory w istocie świetne, bo i do kryminału czasem zajrzy przez kratę słońce jednym złotym promieniem. Podczas większości jednakże wieczorów można byłoby zrobić majątek w sposób niezawodny: wpuszczać wszystkich za darmo; chcesz wejść — wejdź, siadaj, gdzie ci się podoba i słuchaj; dopiero kiedyby gość chciał czemprędzej wyjść — o, wtedy niech płaci za prawo i przyjemność wyjścia. Nie ma takiej sumy, której by czasem uczciwy człowiek nie zapłacił, byle go tylko wypuścili.
Do najmilszych wieczorów w ostatnich czasach należały dwa; podczas jednego produkowała się opera lwowska, podczas drugiego trupa góralska z Zakopanego, oba zaś były cudownem szaleństwem, niedościgłą wizją, niewymowną rozkoszą, .promienną jasnością, urodą życia, cudem artyzmu.
Przyznam się, że drgnąłem z radości na widok zawiadomień na parkanie, że przybywa opera lwowska; mój lwowski patrjotyzm dostał skrzydeł, serce napełniło się wspomnieniem; byłem zawsze fanatycznym wielbicielem lwowskiej muzyki, i to, co zawsze psuło żółć Niewiadomskiemu, to mi zawsze słodyczą napełniało duszę. Straszliwie kochałem zawsze operę lwowską i choć najmłodsza lwowska chórzystka mogła być zazwyczaj moją babką, która wnukowi śpiewa ze sceny kołysanki, jednak świetny okres opery lwowskiej zapisany jest w rocznikach polskiej muzyki.
Nawet lwowskie przekłady operowe miały swój swoisty wdzięk; gdzie w Polsce mógłby kto w wierszu, bardziej zwartym i jędrnym, w kilku słowach tak wyrazić mękę miłości, jak to uczynił lwowski tłumacz w owem piekielnem: „Tyś pchła, tyś pchła mnie do miłości tej”!
Któż piękniejszych dobrał porównań, śmiałych i barwnych, jak lwowski tłumacz „Aidy”? Oto Amneris się stroi, a soprany przeplatają się z altami; soprany zapytują: „I któż wśród hymnów szczerej czci („szczerej czci!” potwierdzają alty,) — „wznosi do chwały lot?” — („do chwały lot!” — potwierdzają alty,) — „Jak wojny bóg, jak wojny bóg, jak barw słonecznych splot!” (— „jak barw słonecznych splot” — ryknęły alty).
Czy to nie śliczne? A ile głębokiego wzruszenia jest w szczebiotaniu Butterfly z porucznikiem Pinkertonem: „A te figurki, cóż się z niemi stanie”? — „To dusze moich przodków!!! — „Ach; uszanowanie!”
Porucznik Pinkerton zawsze zresztą przemawia pięknie. Śpiewa bowiem, że dlatego pływa po oceanach:
„…By człowiek z handlu swego miał uczciwe zyski…”
Ładnie to jest z jego strony, jak na nasze czasy wzruszające, i powiedziane z prawdziwym poetyckim polotem.
Mało kto jednak zwraca uwagę na te rzeczy milutkie, stylowo śmiałe i oryginalne, jak owo dźwięczne pytanie Figara, zwrócone do Almavivy: „Ja mam dowcip, pan ma złoto; czy pan hrabia nie czuje efektownego skutku tego kruszcu?”
Ha! Jakżesz tu nie miłować takiej teatralnej poezji? — jak burza przeleciała mi przez duszę na wieść, że opera lwowska da w Zakopanem dwa przedstawienia: „Trubadura” i „Żydówkę”. Przyznam się, że miałem nieco obawy, szczególnie o „Trubadura”, bo z „Żydówką” mogło być w Zakopanem łatwiej; można było pół sali w ciągu przedstawienia zaprosić na scenę i byłby gotowy chór, najstylowszy, jak tylko można.
Opera lwowska jest to jednak opera śmiała i dała sobie radę doskonale, trzeba tylko mieć trochę pomysłowej fantazji. „Tańcząca żyrafa, czyli Król Jakitaki”, słynna komedja u Marka Twaina, miała dlatego tak wielkie powodzenie, że sprytni aktorowie z góry sobie powiedzieli, że publiczność zbiorowo jest tłumem ciekawych idjotów; w Zakopanem bynajmniej inna teorja nie obowiązuje, wobec tego „opera lwowska” śmiało przystąpiła do dzieła. Było też ono wspaniałe, a wywarło takie wrażenie piorunujące, że kilku ludzi odwieziono do Krakowa do Piltza, kilku do Bujwida, kilku zaufało doktorom miejscowym; i to wcale nie dlatego, by źle śpiewano, przeciwnie, dzielni lwowscy śpiewacy robili to bardzo dobrze; o obłęd przyprawiła ludzi odwaga przedsięwzięcia, niewidziana dotąd nigdzie na świecie wystawa, wspaniałość wyszkolenia i liczba chórów, szczególnie zaś wybornie dowcipne przystosowanie i „Trubadura” i „Żydówki” do potrzeb miejscowych.
„Żydówki” na ten przykład wcale nie spalono na stosie, gdyż nie mogąc ustawić stosu na małej scenie, musianoby tego haniebnego czynu dokonać na kuchni restauracji, której częścią jest sala teatralna; poza tem zakończenie to jest niesmaczne i mogłoby zbyt wielkie wrażenie uczynić na Rachelach wśród widzów. Dość już było kłopotu z ustawieniem — katedry i ogrodów pałacowych w Konstancji na scence wielkości niedużej celi w Tworkach.
Z „Trubadurem” było kłopotu mniej; w operze tej nie potrzeba wiele zachodu z dekoracjami, libretto bowiem wymaga śmiesznych drobiazgów: przedsionka pałacu, ogrodu pałacowego, zwalisk pałacu w górach Biscai, podwórza klasztoru, obozu hrabiego I,uny, sali pałacowej, podwórca pod murem więzienia i tylko jeszcze wnętrza więzienia. Są to drobnostki wcale śmieszne, które ominięto z genjalną prostotą.
Zaczyna się!
Pięciu muzyków robi wrzask. (Verdi przewrócił się w grobie na lewy bok).
Scena wyobraża „przedsionek pałacu”: namalowane drzwi ustawiono między dwoma drzewami w straszliwym lesie, który się składa z trzech drzew. (Drabik, niezrównany dekorator teatrów warszawskich, siedzi w loży, oczy z zachwytu wyłażą mu z orbit. Ktoś litościwy podaje mu chustkę zmoczoną, którą on sobie kładzie na tył głowy).
W lesie stoi Ferrando, bas okrutny, oparty na mieczu i opowiada, że jego pan kocha się w Leonorze i życzy ciężkiej cholery i czerwonki. Trubadurowi.
W tem miejscu należy wspomnieć, że niema wśród ludzi żywych takiego, któryby umiał streścić libretto Trubadura; był podobno w Tworkach stary, zasiedziały warjat, recydywista, który je rozumiał; po długich jednakże studjach udało mi się odkryć, w czem leży rozpacz tragiczna tej opery, co opowiadam, korzystając z miłej sposobności.
Otóż córka spalonej na stosie cyganki porwała hrabiowskie dziecko, aby je wrzucić w ogień, tymczasem jednak pomyliła się i wrzuciła w ognisko (cóż za roztargnienie!) dziecko własne, a tamto wychowała i to jest właśnie ów Trubadur. W ten sposób, przez takie cygaństwo uchował się bohaterski tenor opery lwowskiej, pan Ignacy Mann. Niech go przerażony czytelnik nie mienia z wielkim polskim śpiewakiem, Józefem Mannem, który niedawno umarł na scenie berlińskiej opery. Ale oto nadchodzi Leonora; wyszła z drzwi, przybitych do dwóch pni i śpiewa biedactwo w strasznym lesie, trzymając za rękę przyjaciółkę, która się od niej nie chce odczepić, bo się pewnie boi, żeby nie zbłądziła wśród trzech namalowanych drzew. Długo sobie o czemś mówią nawzajem, czego nikt nie rozumie i wracają do „przedsionka pałacu”.
Lecz — ha! — co to jest!? Piekło i zniszczenie, groza i śmierć!
To z poza „przedsionka pałacu” wychodzi straszliwy hrabia Luna, straszny łajdak, bo już po zawinięciu płaszcza i po ruchach znać jasno, że ten człowiek narobi nieszczęścia. I on także śpiewa w lesie, bo i gdzież ma śpiewać? Ale niedoczekanie jego! „Zdaleka” słychać śpiew Trubadura, który także przychodzi do lasu, bo w Zakopanem najłatwiej — rzecz prosta, — o las. Hrabia się zaczyna ciskać i mówić Trubadurowi rzeczy zupełnie ordynarne, ale bez wielkiego przekonania, Trubadurem jest bowiem p. Ignacy Mann, który czuje za sobą rasową sympatję publiczności, więc się zirytował, długo próbował dobyć, miecza, potem go dobył i napełniony wściekłością wybiegł za scenę, aby się bić z Hrabią, za kulisami jednak jest bardzo ciasno, więc się dlatego nie pozabijali.
To było bardzo ładne, ale nie rozczulajmy się, bo oto stara Cyganka siedzi przy’ ognisku w tym samym lesie, z którego w jednej ręce wynieśli przedsionek pałacu, razem z pałacem. Cyganka opowiada licznej bandzie cyganów i Trubadurowi okropne dzieje. „Banda” cyganów składa się z dwóch chórzystów śpiewających i z dwóch wynajętych, „głuchoniemych”; jeden z nich jest zezowaty i wskutek tego zdaje ci się, że to odrazu patrzy kilku ludzi. Chóry brzmią wobec tego wspaniale. (Verdi obraca się w grobie na bok prawy). Wtem Trubadura coś poderwało, bo głupia Leonora chce iść do klasztoru. Trubadur woła:
„Jedną chwila wydrzeć może najdroższego mi anioła!”
P. Ignacy Mann śpiewa jednak: „jedna chwyla”…, co nie jest pozbawione wdzięku.
Scena następna odbywa się w tym samym lesie, po którym Wciąż chodzi w kółko Leonora, „otoczona” swoją powiernicą. Wszystko, co się dzieje w operze, już się stało za sceną, bo jakieś dwie odsłony opuszczono. (Verdi usiadł w trumnie i tłucze głową o jej wieko).
Wreszcie zamienia się scena na wspaniałą salę w zamku Castellor. Trubadur chce się żenić i podśpiewuje sobie:
„…Niebiańskie tony dźwięczą tam,
Pójdź, o, aniele mój!
Przysięga święta ześle nam,
Rozkoszy czysty zdrój!…”
Akuratnie!
Ale dobra Leonora powiada mu nato ślicznie:
„…Albo życiem mego łona,
Wydrę cię z morderczych szpon,
Lub na wieki połączona,
Zgonem twój przypłacę zgon!”
Biedactwo moje kochane! Na nic życie” łona”; wszystko djabli wzięli.
Jak wiadomo, Leonora „zwolna” skonała, pięknie śpiewając, a hrabia krzyknął: „biada moim dniom!” Wszystko to jednak działo się podczas produkcji „lwowskiej opery” sposobem, wybornie skróconym, aby się kochankowie bardzo nie męczyli. (Pod koniec opery Verdi kręcił się w grobie jak wrzeciono).
Opero lwowska! Jak można? jak można? Czy ci życie nie miłe? Czy wypada, czy to ładnie? Dwa miecze, jeden żelazny garnek na głowę i zezowaty, głuchoniemy chórzysta, a przecież na afiszu i piękne nazwiska i śliczne tradycje i sława mołojecka. Ludzie się cieszyli, a płakać się chciało, bo czyż warto dla kilku srebrników wydawać sztukę na ukrzyżowanie? Przecież taka zwarjowana eskapada się nie ukryje i dobra sława ślicznego lwowskiego teatru pójdzie psu na buty, a taka podniosła „chwyla”, jak ten zakopiański „Trubadur” napełni goryczą i do wyrzutów ciężkich zmusi sumienia aktorskie; z miłości dla Lwowa trzeba na przyszłość zaprotestować przeciwko takim występnym występom, nie zbrodniczym, lecz lekkomyślnym, bo zacni lwowscy śpiewacy nie zdali sobie chyba sprawy ze śmieszności, jakiej się dopuścili na tej wędrówce. Potem jeszcze ta „Żydówka”, — szkoda, że nie „Lohengrin” albo „Zygfryd”. Co sobie pomyślą o Lwowie ludzie, którzy tam nigdy nie byli i widzieli jedynie „lwowską operę” w Zakopanem? Trzeba było choćby zacząć operę od końca, bo by nieboszczyki nie mogły śpiewać.
W zasobnym w urządzenia i rekwizyty teatrze zakopiańskim, można by jeszcze jako tako wyśpiewać „Halkę”: góry są, można autentycznie zrobić „ej, dudarzu, smętnie gracie”, bohaterek zaś, panienek z dzieckiem, znalazłoby się coś niecoś. O zacnego Jon tka byłoby trudniej, bo bestja strasznie zmądrzał i ma teraz dorożkę, na której robi doskonałe interesy. Piękność jednak i wspaniałość dawnych czasów można jeszcze ujrzeć w Zakopanem — na scenie. Wystawiali na niej w ostatnich” czasach niebywałe dzieło sceniczne p. t. „Jak czarownice pasowały Janosika na zbójnika”. Już dlatego trzeba sztukę osądzić łagodnie, że zwykle kobiety, sztuki piszące, przypominają z wejrzenia makbetowe czarownice, tę zaś napisało śliczne dziewczątko, które się zowie panna Helena Rojówna; sztuka wprawdzie nie jest taka ładna, jak autorka, ale niezawsze dziecko podobne jest do matki, czasem też do paru innych ludzi. Grają ją jednak górale tak pomysłowo, że starają się być podobni do „prawdziwych” aktorów, co przyprawia wprawdzie o furję, o ile się zapłaciło za bilet. Uprzejmość jednakże biura koncertowego zapobiega temu, jeśli idzie o literaturę.
W pierwszym akcie Janosik natknął się na czarownicę, co się w Zakopanem często zdarza. Chytre baby odkryły w nim bystrem okiem zdolności złodziejskie, o co tam także nie trudno.
Mianowały go tedy zbójnikiem, najwspanialszym, wśród wspaniałych. Wobec tego zaczęli wszyscy tańczyć. W drugim akcie Janosik opowiada innym, to, co mu się zdarzyło w pierwszym akcie, co nie jest bardzo zajmujące, ale innym zbójnikom bardzo się to podobało, więc zaczęli tańczyć. W trzecim akcie okradli karczmę, co im się także tak podobało, że znowu zaczęli tańczyć. W czwartym akcie Janosika zabierają do kryminału, co sprawia takie wrażenie, że wszyscy zaczynają tańczyć.
Sztuka tedy składa się z trzydziestu trzech słów i z tysiąca piętnastu tańców, co jej daje prawo nietylko do wszystkich względów, przy tem jednak powinna służyć za niebotyczny wzór dla kilku dramatycznych pisarzów warszawskich; o ileżby bowiem było rozsądniej, kilka ostatnich warszawskich sztuk odtańczyć, zamiast je wygadywać? Trzebaby jednak odtańczyć je tak, jak tam tańczą; dziesięć lwowskich „Trubadurów” można oddać za jeden ich taniec nieporównany; jest to furja, obłęd, szaleństwo, burza, wściekłość, pęd, rytm wspaniały — nie taniec. W istocie, coś nieporównanego i nieskazitelnie pięknego.
Spojrzały literaty na swoje łydki z waty po widoku tego tańca; jeden westchnął, a drugi bez słowa machnął ręką i splunął.
Damy zaś były dziwnie, dziwnie zamyślone…
Wspaniały opis piły towarzyskiej, nazwanej „reunion”.
Jeśli czytelnik ma wrażenie, że wszystkie siklawy i potoki zakopiańskie zmieniłem w atrament, jeśli myśli, że wypisałem o Zakopanem całą zawartość ogromnego kotła, w którym robił atrament pan del Tintero Largo z powieści Potockiego, w takim razie zapowiadam tylko dwa jeszcze listy; czynię to zresztą we własnym interesie, doszły mnie bowiem z Zakopanego słuchy, że moje niewinne, śladu żółci pozbawione uwagi o tem „niebardzo podłem mieście” napełniły je goryczą, tak, że nie będę się tam mógł pokazać przez długie lata, a gdybym przybył, nikt mi nie poda kropli wody, ani ogonka pstrąga; na mój widok pierzchać będą przerażone dzieci, żałośnie beczeć będą kozy, góra strąci mnie w przepaść, przepaść nie zechce mnie przyjąć. I słusznie. Odwieczną bowiem zasadą polskiego dziennikarstwa jest wdzięczna pochwała wszystkich tych kryminałów, w których ludzie zamykają się na letnie miesiące. Tak się pisało od wieków i tak się pisać powinno „…Urocza Rabka, słusznie nazwana rajem naszych milusińskich…” — albo: „Otoczony wieńcem lasów Truskawiec zarysowuje się cudownie na tle przepysznej pogody…” — albo: „…I oto znów jestem w Zakopanem. Perła Tatr, jak zawsze urocza, podrożała w tym roku. Cielęcina podskoczyła o pięćset marek na funcie, nigdy jednak nie było w Zakopanem tylu wytwornych kobiet, co w tym roku, a już dawno powiedział Sienkiewicz, że „jak się Polka Panu Bogu uda…”
Złą tedy obrałem metodę pisania i sprawiedliwie czuję pewien niesmak, jak po zjedzeniu zakalca z sacharyną, które w gwarze góralskiej nazywają „ciastkiem deserowym”; żeby tedy chociaż w części naprawić złe wrażenie, które wywołałem, oczerniając tę najmilszą miejscowość, będę się starał, ulegając tradycji, opisać bezstronnie i bez „tylnych myśli” towarzyskie życie Zakopanego. Znam bowiem wiele polskich miejscowości klimatycznych, nigdzie jednak nie widziałem zabawy szerszej i bardziej wytwornej. Jedynie w Truskawcu widziałem przed laty sensację wyższą, ponad wszystkie zakopiańskie; była tam mianowicie orkiestra, która grała śliczne rzeczy, codziennie jednak był w repertuarze „Wieniec pieśni polskich”, kiedy zaś przychodziła kolej na „Jeszcze Polska nie zginęła”, wtedy dyrygent wydobywał straszliwy pistolet i przy ostatnich dźwiękach strzelał triumfalnie na wiwat w powietrze. To rozumiem, to był gest. Zakopane nie ma jednak na szczęście zdrojowej orkiestry, więc ma o jedną nieprzyjemność mniej; wskutek tego jednak życie towarzyskie nie rozłazi się po lesie, lecz siedzi w kawiarni, albo w domu, w pensjonatach i tam urządza coś takiego, co się nazywa „reunion”.
Mógłbym napisać „poradnik dla urządzających reunion”, jest to bowiem instytucja towarzyska pierwszorzędna, wytworna i miła. Robi się to tak: najpierw wszyscy ludzie bardzo się nudzą; odliczywszy dwie godziny na obiad, jedną zaś na kolację, zostaje jakieś jeszcze dwanaście na siedzenie w kawiarni. Warjaci łażą po górach, ludzie roztropni nudzą się jak mopsy; bardzo roztropni grają w bridge’a, zrezygnowani plombują sobie zęby, lekkomyślni czytają powieści, wypożyczone w czytelni, strzepując z nich od czasu do czasu chusteczką do nosa wielkie, dorodne bakcyle suchotnicze, panny myślą o tem, o czem się nie mówi, panowie mówią o tem, co się robi, poza tem wszyscy łażą jak muchy po miodzie. Gorzknieją serca, nadymają się śledziony, kwasi się żółć. Wtedy dojrzewa pora wielkiego zdarzenia: „reunion”.
Mogą sobie na tę uroczystość pozwalać tylko pensjonaty wielkie, jak Sanato, Warszawianka, lub Stamary, których zarząd posiada niezbitą pewność, że chociaż jeden gość posiada frak, dwóch smockingi, kilku tużurek i jest przekonany, że nikt z gości nie będzie tłukł drugiego łyżką po głowie podczas balu i że nikt wydekoltowanej damie nie naleje w dekolt tatarskiego sosu. Rachuby ludzkie zawsze zawodzą, nie można jednak przysiąc, że się wypadek taki nigdy w Zakopanem nie zdarzył; nigdy jednak za mojej pamięci. Starzy ludzie opowiadają… Zresztą, starym ludziom nie. można dowierzać, bo czasem bredzą.
Jednego dnia zarząd pensjonatu pisze tedy na czarnej tablicy: „We czwartek odbędzie się reunion!” Czarna taka tablica służyła kiedyś do wypisywania codziennego menu obiadu, teraz jednak okazała się zbyteczna, gość bowiem wie, że codziennie dostanie cielęcinę, która pod koniec tygodnia dorasta i zamienia się w „sztukę mięsa”. Na widok tego wspaniałego ogłoszenia, pensjonat dostaje gorączki; panie biegną do fryzjera, aby zamówić godzinę, panowie czasem zamawiają kąpiel, mamy z córkami na wydaniu nie mogą przełknąć śliny ze zdenerwowania, samotne lwice bez mężów robią manicure pazurów, wypłowiałe tygrysice wydobywają z głębokiego ukrycia elektryczne żelazko do prasowania i białą suknię; zbrodnicza, ta ze względu na kradzież elektryczności czynność prasowania, powoduje zazwyczaj krótkie spięcie i ciemności; nieszczęśliwa służba dostaje obłędu, bo wciąż wołana do pomocy, biega jak szalona, jednem słowem wspaniały pensjonat przybiera pozór renomowanego szpitala warjatów. Najbardziej jednak wzruszona jest padronessa pensjonatu, i jego honorowa prezesowa. Siaduje przy obiadach na .naczelnem miejscu stołu, a co drugi dzień skarży się na ból głowy, co ma oznaczać przepracowanie i oddanie całego życia na usługi gości, to się zaś objawia czasem westchnieniem: „ach, jakżebym się chciała stąd wyrwać!” Tak ciężko pokrzywdzonemu biedactwu, co siedzi przy stole cichutko, jak myszka, nikt nie może brać za złe, że zje sobie czasem kurczątko z kompocikiem, kiedy gość, zamknąwszy oczy, gryzie cielę, strasznie łykowate bydlę, które mu zemrzeć ze zmartwienia.
Padronessa cieszy się, biedactwo, na bal, bo ma zresztą taką wspaniałą suknię niebiesko–zielono–seledynową z żółtemi szarfami, że tym trzem małpom, co jej patrzą zawsze z zawiścią w ta oczy dzisiaj powyłażą.
O godzinie jedenastej w nocy zjawiają się „goście”, zaproszeni w drodze łaski z innych pensjonatów. Korpus oficerski w komplecie, pań obcych mało, bo swojego tałatajstwa, miejscowego i tak jest za wiele. Goście zgromadzają się w salonie, gdzie stoi zaziębione pianino, wskutek tego o jakieś siedem i pół tonu fałszujące. Jeden gość patrzy na drugiego, drugi na trzeciego, bo i co mają robić? Panie spóźniają się metodycznie, żadna nie chce bowiem wejść pierwsza. Czwarty gość patrzy na piątego, piąty na szóstego. Każdy nowy jest w rozpaczy, bo musi się wszystkim przedstawić, gość tedy lękliwy łazi gdzieś po kurytarzach, albo sterczy na schodach, czekając, aż się salon napełni.
Wreszcie weszła pierwsza dama. Aaaa! Szuranie nogami, ukłony, brzęk ostróg i początek rozmowy:
— Pani na długo w Zakopanem?
— Jeszcze nie wiem, to zależy…
— Podoba się pani?
— Owszem, to zależy…
— Zabawa doskonale się zapowiada…
— To zależy, tak, owszem…
Wtem weszła druga dama, wobec czego pierwsza spojrzała na nią wzrokiem lustrującym, poczem patrzy w sufit, na znak, że czasem na suficie można dojrzeć rzeczy bardziej zajmujące, niż suchy dekolt z „solniczkami”. Rozmowa przybiera ton gorętszy i staje się bardziej zajmująca:
— Pani na długo w Zakopanem?
— Jeszcze nie wiem, to zależy…
Weszła trzecia dama, prawie w sukni. W każdym razie więcej widać, niż nie widać. lewica! „Jestem piękna i wiem o tem”… Włosy złote, oczy niepokojącej piękności, profil z kamei, uśmiech, jak pół pocałunku, usta, jak cały pocałunek; wie wszystko, nie wierzy w nic, gardzi wszystkiem, wszystko uwielbia, kocha tylko siebie, cytuje wszystko; „okładka niemoralnego romansu”, — rzekłby Oskar Wilde.
Korpus oficerski przechodzi do nagłej ofensywy; zaczyna grzechotać karabin maszynowy dowcipu i wytwornej rozmowy: „Pani na długo w Zakopanem?” — „Zabawa doskonale się zapowiada…” — „Ma pani suknię, jak marzenie!…” (Marzenie czuć benzyną). — „Mój Boże, żeby być kwiatkiem przy tej ślicznej sukni!…” — „Musimy się upić, słowo daję!…”
Nareszcie jedno słowo, pełne mimowolnej mądrości; z tego jednak widać, że to wszystko jest tylko prologiem zabawy. Salon jednak już się napełnił, przychodzi jeszcze jedna lwica, jeszcze „dziksza”, kilka podlotków, kilka naprawdę miłych osób, te jednak zaraz siadają do bridge’a, zjawiają się dumnie dwa fraki, wreszcie ktoś dosiada klawicymbału i wytłukuje na nim „Salonie”. Zaczyna się ruch w interesie;’ szuranie nogami, znowu brzęk ostróg, lody przełamane i salon podryguje w epilepsji one stępa. Czasem, jak brylantowy okruch doleci cię od tańczącej pary jakiś strzęp rozmowy, czasem, jak róża, świeżo rozkwitła padnie ci na łono owo, — pełne tęczowej treści zapytanie: „Pani na długo w Zakopanem?… — zresztą święty Wit zawładnął wspaniałym salonem.
„Lwice” zapomniały o sobie i każda na razie pracuje na swoją rękę, zacne zaś serca żołnierskie, zawsze dziecięce, dają się brać na lep i drżą w szlachetnym szale. Zaledwie tu i ówdzie jakiś odważniejszy czyni oczyma rekonesans i zerkając w dekolt, szepce spojrzeniem: „Pozwól tam spojrzeć zawróconej głowie…” Prośba jest retoryczna, bo i tak wszystko widać, ponieważ jednak rzecz się odbywa w najznakomitszym pensjonacie, nie można tak bez pytania.
Jak w Wersalu.
Ponieważ jednak grajkowi pot zalał oczy, goście idą pokrzepić siły. W sali stołowej ujrzeć już można to, czego w tłoku salonu nie można było dojrzeć, mianowicie „partje towarzyskie”.
Ta pani nie znosi tamtej pani, tamta pani innej znowu pani, każda zaś stara się wyłowić z towarzystwa „najmilszych” i zgrupować ich dokoła siebie, aby tamtą żółć zalała i aby zbladła pod rumieńcem, któryby tylko zmyć mógł ulewny deszcz. Ha! to wygląda ślicznie! „1/wica” w sukni, któraby sama siebie znaleźć nie mogła, powiada do „asysty”:
— Jeżeli pan pójdzie do „tamtego” stołu, może pan już nie wracać.
„Tamten” stół patrzy z litościwą pogardą i na jej znak zjada „kanapkę” z prawie francuską sardynką. Wobec tego lwica zjada tort i pije wódkę.
„Szampan się leje, zabawa wre!” — jak powiada jeden poeta, pijąc piwo.
Temperatura się podnosi, uczciwi ludzie poczynają patrzeć śmielej w nieuczciwe dekolty. Na balu zjawiają się we fraku Baczewski, panowie Hartwig i Kantorowicz, uśmiechnięty Tabromik, Kasprowicz z Gniezna, arcyksiążę Rajner z Izdebnika, Mikolasz ze lawowa, .Fraenkel aż z Białej, towarzystwo pierwszej klasy, dowcipne i rozmowne. Nawet panienkom wolno dziś cokolwiek więcej, bo to „reunion”, więc dziewczątka patrzą z podziwem na zabawę, która zaczyna być głośna i jak pisklęta śpiewu, tak one próbują języka, a jest o czem gadać, bo kilku gości, których przed zabawą stanowczo nie można było posądzić o to, że mają cośkolwiek w głowie, teraz już coś ma . z całą pewnością. Warto też obserwować wspaniałą grę wspaniałych lwic, których wzajemna, niesłychanie wytworna pogarda dochodzi już do szczytu.
Dalszego ciągu wspaniałego balu niktby już opisać nie zdołał, nie można bowiem biegać za każdym jego uczestnikiem, gości bowiem około drugiej po północy ogarnia jakieś manjactwo: wszyscy zdawałoby się, biegają za wszystkimi, zupełnie jak w kinematografie. Ktoś wciąż ucieka, ktoś kogoś goni, ktoś znikł, kogoś nie można znaleźć, ktoś pędzi po schodach w górę, ktoś zlatuje z góry, zupełnie jakby się pensjonat palił i wszyscy coś ratowali, niewiadome tylko, dlaczego w tym wypadku wojsko ratuje same damskie rzeczy: ten boa, ten torebkę, ten szpilkę od włosów, ten wreszcie same włosy, które źle były przypięte. Sztucznych zębów nie widziałem ratowanych. Są też ludzie ospali i gnuśni, którzy w tym karuzelu udziału nie biorą i nie podlegają panice, przeciwnie, przyczepi się taki do poręczy schodów i sani do siebie gada, idjota. Zauważyłem, że tak posępnie działa tylko wino węgierskie.
W owym czasie sala balowa znacznie się rozszerza i obejmuje ogród, lub park, otaczający pensjonat; zbliżywszy się nieoględnie po nocy, usłyszeć możesz wśród szmeru liści i w słodyczy rozpachnionego powietrza gdzieś w kąciku padające jak rosa słowa: — „Więc czy pani na długo w Zakopanem?…” — „To zależy, to zależy!…” Albo:
— Jak pani włosy dziwnie pachną!
— Nie wierzę, każdy oficer tak mówi…
— Czemu mnie pani nie wierzy?
— Bo życie jest mąką, proszę pana.
— To pani wcale nie wierzy w miłość?
— Może, proszę pana, ale niech pan mówi ciszej, bo kogoś djabli niosą. A tu są języczki, nie daj Boże!
Chwila ciszy, jak wtedy, kiedy słowiki odpoczywają. Potem nagle:
— Co pan robi? Czy pan oszalał? W innym kącie, szeptem, po pauzie:
— Śliczna noc!
— Och, zasnąć tak, zasnąć i już się nie zbudzić! On milczy smutno; ona patrzy w gwiazdy i myśli:
— Kiedyż on wreszcie zacznie, idjota? W innym zakątku słowa drżą od wzruszeń.
— Czy pani nie za zimno? Zaziębi się pani!
— To i cóż? Czy warto żyć?!
Tragiczne akcenty wywołuje zawsze tylko Baczewski, chociaż na ogół dziewięć na dziesięć zakopiańskich dialogów balowych, jest przepojonych śmiercią i melancholją.
Nieśmiały z natury, przybliżyłem się jednak do jakiejś niewieściej, rozpogodzonej, uśmiechniętej twarzy; o kobiecie tej rzekłby Balzac, że „wszystko sama sobie zawdzięcza, nawet złoty kolor swoich włosów”. Uśmiechnięta twarz uczyniła się śmiertelnie poważna.
— Bardzo jest wesoło! — powiadam.
— A mnie się chce płakać! — rzecze twarz uśmiechnięta.
Z literatem inaczej nie można.— Wobec tego pytałem ze śmiertelną powagą:
— Pani na długo w Zakopanem?
— Tak długo jak pan… jak pan… — odpowiedziała cicho i spojrzała smutno na księżyc.
— Wino austrjackie, potem pomarańczowy Baczewski… — pomyślałem smutno.
Prywatny dom warjatów. — Wilcze doły. — Symposion poetów. — Uwagi o zabawach. — Roześmiane wspomnienie. — Denuncjacja o nocnem wyciu. — Afront czytelnikowi. — Niebywała wyprawa w góry.
Byłbym zgoła niewdzięcznym, gdybym nie wspomniał z rozczuleniem tych miłych chwil, które zawdzięczam „stałym mieszkańcom” Zakopanego. Stały mieszkaniec tem się odznacza, że nie mogąc sobie znaleźć w życiu gorszego kłopotu, kupił sobie w Zakopanem willę. Najmilsi ludzie mają czasem uderzenia krwi na mózg. Mam jednak wielu znajomych, którzy mają własną willę, co im Bóg dość łatwo przebaczy, albowiem cierpią bardzo; ponieważ jednak z socjalnego punktu widzenia, mało we mnie budzą współczucia kłopoty ludzi bogatych, wspomnę jedynie o ich radościach, ludzie ci mogą bowiem dawać „przyjęcia”. Wiele też zażyłem rozkoszy w domach tych ludzi szlachetnych (Mouton Rotschild z 1904 i węgierskie 1816); wiele też zażyłem udręki, jeśli „prywatna willa” była nastrojona artystycznie, z widowiska bowiem w Morskięm Oku możesz uciec, aby w pobliskim potoku ochłodzić rozpaloną głowę, nijak nie można tego uczynić w domu prywatnym. Straszliwą jednak jest złośliwość ludzka, metody zaś jej przeniesiono żywcem z Warszawy, gdzie cię czasem proszą na „kilka chwil”, bo będzie parę osób, „sami swoi”, dwie najwyżej Amerykanki („zakocha się pan odrazu!”); przychodzisz, niemądry i nieszczęśliwy, a .tu kanapy obłożone matronami, z których każda pamięta racławickie zwycięstwo, trzydzieści panienek wierci się dokoła własnej niewinności, kilka kompletów męskich i te dwie śliczne Amerykanki, całe w, złocie, srebrze, w brylantach, dolarach, w pudrze, w różu; suknia z każdej spada, jak marka, piersi pną się w górę, jak dolar. Potem zamykają drzwi, dają herbatę, jedno ciastko i ktoś zaczyna porykiwać śliczne piosenki, aby rozkosz była zupełna. Tak złośliwie podstępne zaproszenie zdarza się też i w Zakopanem.
Idzie się wieczorem przez dwa potoki, trzy kładki, przez cztery cudne podwórka, mija się dwie, stajnie, wykręca się nogi, wybija się ząb przedni, rozdziera się ubranie na krzaku, przełazi się przez jeden parkan, rzuca się od czasu do czasu kamieniem za dwoma złymi psami, co się znosi jednak pogodnie, zdążasz bowiem do prywatnej willi, której właścicielka ma oczy lazurowe, kształtu migdałów, „zęby jej, jako trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niegodnej” (stary Salomon to był koneser!), usta jej, zielone na portrecie Witkiewicza, w rzeczywistości są uczynione z rubinu. Więc chętnie idziesz przez. dwa potoki i trzy kładki, cóż bowiem jest — milszego nad ucieczkę z Zakopanego, które śpiewa „Trubadura” i urządza „reuniony”, do prywatnej willi, „z drzewa, lecz podmurowanej”, gdzie nikt nie śpiewa, bo dom wygląda poważnie i dostojnie.
O, złudo!
Zgromadzenie jest pierwszej klasy: jest jeden poeta bardzo chudy, jest drugi, chudszy od pierwszego, jakgdyby sam został w domu i przysłał tylko swój cień, jest rozgłośnej sławy malarz i dramaturg, zacny przyjaciel, który takie robi miny, jakgdyby miał zaraz odgryźć nogę chudemu poecie i rozpruć brzuch opasłemu, jest wspaniała malarka, tak pełna życia, żeby „djabła wyonacyła”, jest artystka dramatyczna, której uśmiech topi śnieg na górach, giętka, jak leszczyna, jest groźny władca teatralny, uśmiechnięty, bo na urlopie, jest Boy, sam z sobą milczący, poza tem „publiczność”: jedna teściowa, jeden prześliczny podlotek, i panienka złotowłosa, która albo chce wyjść za mąż, albo wstąpić do kinematografu; trzeba zauważyć, że teraz żadna panna nie chce wstąpić do klasztoru, tylko zawsze do kinematografu.
Ach! Jest jeszcze i On!
On, złotobrody, promienisty, nieoszacowany, nieporównany: ostatni z tych, co rej wodzili w Zielonym Baloniku; dojrzawszy go, fortepjan kłapnął ze strachu białemi zębami, bo gdy ongo dosiędzie, wytarga z niego stalowe wnętrzności.
Ponieważ proszono na herbatę, więc ją nalewają, ale z flaszki; ma kolor pomarańczy i czterdzieści procent alkoholu; zjawiają się „kanapki” i „coś na zimno”, gościnność ta jednakże budzi nieco niepokoju. Poco to i dlaczego? Wygląda to coś „ad captandam benevolentiam”, przypomina wyborczą kiełbasę. Czy teściowa będzie deklamować? Nie, teściowa, z rodzaju bardzo łagodnych, nie ma tego zamiaru.
— Co z tego będzie? — pyta poeta opasły poetę chudego.
— Jakieś nieszczęście! — odpowiada widmo człowieka.
Dramaturg ponury patrzy na genjalną malarkę takim wzrokiem, jakby za chwilę miał jej wyłupić korkociągiem lewe oko. Artystka dramatyczna mruga w stronę Boya porozumiewawczo, jak Hartwig do Kantorowieża; ci coś wiedzą, niegodziwcy.
Stało się!
Pani domu stanęła przy fortepjanie. Złotobrody uderzył w struny. Jezus, Marja! Śpiewa! I któżby to mógł pomyśleć? Kobieta z miną Izoldy, śliczna kobieta, „matka dzieciom”, pełna dowcipu i wytworności — i ona także! Tyle potwornej obłudy w takiej anielskiej formie! Ha! Niczemu już na świecie wierzyć nie można, nawet’ „matce dzieciom”.
A ona śpiewa.
Oknem nie wyskoczysz, bo to parter, skończy się na złamaniu jednej ręki, uciec nie możesz, bo jeszcze jest sześć butelek wina. A ona śpiewa… Naturalnie po francusku, z cudowną minką pasterki z Normandji, tak rzewnie, że się serce kraje. Ponury dramaturg, nie mogąc znieść rzewności, która mu łzy z oczu chce wycisnąć, idzie „za kulisy” na wódkę; poeta — widmo bieży za nim, gdyż człowiek rozrzewniony nie zna miary i może narobić wielkiej w zapasach szkody.
„Pieśń umilkła”… — jak zwykle pisze kronikarz, opisując pogrzeb; rozpoczyna się drugi koncert obłudy: „ach, to śliczne!” — „to było z niesłychanym wyrazem!”
— Ach, jeszcze cokolwiek! — powiada łajdacko poeta—widmo.
— Bodajeś się udławił! — szepnął mu poeta opasły.
Daremnie piękna śpiewaczka tłómaczy, że dziś nie jest przy głosie, wiadomo bowiem, że zawsze, wszędzie, każdy produkujący się zawsze tłumaczy, że dziś nie jest przy głosie. Ale śpiewa.
Wszystko, jednem słowem, jak w Warszawie: złapali cię, człowieku, dali kanapkę i śpiewają. Brzydkie kobiety za to się dusi bez drgnienia, piękne jednak wydają się jeszcze piękniejsze, kiedy śpiewać przestaną. Gdyby Wenus Milońska śpiewała dzień i noc, byłaby poczwarą; kiedy Wenus Zakopiańska przestała śpiewać, stała się cudem. Nic tak nie upiększa kobiety, jak otoczenie artystów: nic tak nie upiększa artysty, jak otoczenie kobiet. Obie strony znają tę tajemnicę i stąd ta wzajemna adoracja, która rzadko kiedy kończy się aż katastrofą, małżeństwem częściej powieścią, albo małym dopiskiem dc wiersza: „Pani X. X. w hołdzie”. Jest to najtańszy sposób wypłacenia się za dwa uśmiechy i trzy kolacje. Wiele takich wierszy zostało napisanych w Zakopanem. Przyjaźń jest zawsze wielka między mężem a niewiastą: tylko żydy w Starym Testamencie twierdziły inaczej. Poeci przepadają za kobietami (iluż ich przepadło!) — kobiety przepadają za poetami, których zresztą nie czytują. Ileż jest jednak wdzięku w owem ślicznem, strwożonym zdaniu:
— Boję się pana, bo mnie pan jeszcze kiedy opisze!
Tylko młodociane literaty przysięgają wtedy solennie, że nigdy tego nie uczynią, nie wie bowiem pisklę literackie, że kobieta niczego tak bardzo nie pragnie, jak tego, by ją „opisać”. Strasznie to lubią. Byłem tedy pewny kilku uśmiechów, przesłanych z Zakopanego na niebieskim papierze, ukrytych w słowach: „jest pan niegodziwy!” — Nie zawiodłem się.
Uspokojony wracam tedy do kroniki zakopiańskiej, mianowicie do drugiej części wieczoru, któryby można zatytułować: „Poeci się bawią”… Zdumionego czytelnika, który za swoich krwawo zapracowanych kilka marek, zapłaconych za książkę, zechce zapytać, „co mnie to obchodzi, jak bawią się poeci?” odsyłani do stu djabłów, albo na miesiąc do Zakopanego. A właśnie, że się trzeba teraz zastanowić, jak się w Polsce bawią? Na tym wieczorze w Zakopanem widziałem, jak się bawili przed laty w „Zielonym Baloniku”, na idjotycznym „reunionie” widziałem, jak się bawią teraz.
Kiedy się zbierze teraz kilku zacnych Polaków na „zabawę”, wygląda to tak, jakby sobie każdy przedtem na tę uroczystość wyrwał sześć zdrowych zębów; aż dziw, że nie śpiewają: „Mnie biednemu tęskne życie, bo mam w sercu żal”… I djabli biorą całą zabawę, jeśli się towarzystwo nie urżnie; wtedy przynajmniej czasem ktoś kogoś zdzieli po łbie, albo sobie na wymyślaj ą od „fałszywych psów” i od wszelkich choler. Wtedy zresztą też są smętni i czynią to bez temperamentu, jeśli zaś są wytworni i piją na smutno, wtedy np. we I/wowie, hucznym kiedyś i cudownie narwanym, śpiewają zawsze wspaniałą pieśń na miejscu spłodzoną: „Zmącona krynic toń… (Boże drogi!) — „Nie pachnie kwiatów woń… (woń i nie pachnie, ha!) — „Gdzie człowiek’ zwróci się, smutno i źle!”
Serce się kraje, takie to jest śliczne i smutne!
Na reunionie wleje w siebie panienka złotowłosa sześć większych i „szaleje”; tak wygląda teraz polska zabawa. „A znasz ty polskie zapusty”? Znam, znam! Kilku się spiło na śmierć, kilku narzeka na rząd, reszta gra w karty, „bo marka spada”.
To też z rozczuleniem patrzył człowiek na tego ostatniego, który nam tego wieczora przypominał owe dni, kiedy się żyło brylantową odrobiną rzeźwego śmiechu. Ten ostatni Mohikanin, ów Złotobrody, umrze niezadługo w zakładzie dla obłąkanych, bo się jednego dnia zaśmieje w głos i pierwszy z brzegu policjant zamknie go, jako uporczywego warjata. I tak już pozwala sobie za wiele: wszystkim jest smutno, a ta kreatura się śmieje i uczy tego innych, co deprawuje kobiety i znieprawia młodzież, która, widząc pogodnego człowieka, zaczyna śmiać się wesoło. Polska współczesna uczy się teraz pogody i radości u najczystszego jej źródła, w kabarecie i na operetce, w istocie dawno mi milszy uśmiech tak nie rozjaśnił gęby, jak niedawno na operetce, kiedy figlarny amant śpiewa do primaballeriny: „Molly, ach, ty mulatko, Molly, ty czekoladko, ty”! Potem mi to zaśpiewał jeden znajomy, potem słyszałem to przez .drzwi pralni, potem to śpiewał w podwórzu szewc, a na parterze panienka „salonowa”, bo prawdziwa radość szerzy się jak czerwonka, albo zaraza bydlęca.
Krakowski zaś ten człowiek przypominał dobre czasy: piosenka za piosenką, jedna od drugiej piękniejsza, słowo, nabrzmiałe od radości; pełne, krwiste, jurne, takie psiakrew jedno! — humor czysty, rwący jak potok, huczący, jak burza.
Poeci się bawią!
Drgnęła z pustej radości kanapa w salonie, drgnęła na niej zacna teściowa, poeta chudy ma w oczach łzy z radości, poeta chudszy podryguje jak oszalały, poeta opasły trzęsie nadmiarem brzucha, jak kopicą siana, dramaturg ponury, uśmiechnął się po raz pierwszy, jak nieboszczyk, któremu się coś wesołego w grobie przypomni, Boy patrzy na swoje wiekopomne dzieło, zażenowany, zarumieniony, jak panienka (panienka z przychówkiem, rzecz prosta!) damy zaś — damy przestały mówić! Triumf wspaniały, nieoczekiwany; zdaje się, że nad głowami słychać jakiś szelest, jakiś ruch; to cienie bohaterów „Zielonego Balonika” zleciały zapewne zdała na ostatnią ucztę: Noskowski potężny, misterny Sierosławski, Leszczyński, pełen słodyczy, Sichulski, któremu zamiast słów, same fjołki z ust lecą, Józef Czajkowski po stokroć miły, Nowaczyński okrutny, Puszet, i Szczepkowski, z gliny bałwanów lepiący, cała ta gromadka, wyklęta, roześmiana, co się po świecie rozlazła. Pewnie przyszli i, chodzą po górnem piętrze, aż któryś nie mógł już utulić serca, bo nagle wrzasnął w głos: „Będzie tam cicho do stu djabłów?!”
Ach! to nie oni, to lokator…
Ha, trudno, lokator, choć lokator, ale musi też czasem spać, wobec czego towarzystwo zostaje wylane i idzie: przez dwa potoki, przez trzy kładki, przez góry, przez przepaście, przełazi dwa parkany, przemyka się, jak koniokrady, popod stajnie, aż dochodzi do Krupówek; dusze jednak są tak pełne śpiewu, że zaczynają czynić wrzask po nocy. Jeszcze raz trzeba przecież zaśpiewać tę najpiękniejszą piosenkę.
Z okien wychylają się rozczochrane głowy i przerażone twarze. Teraz mogę się przyznać policji zakopiańskiej, że to literatura tak wyła przy księżycu, najgorzej zaś człowiek Złotobrody i poeta chudy. Trzeba pomóc sprawiedliwości w wyszukaniu złoczyńców.
To była jasna chwila w Zakopanem, druga z dwóch, które przeżyłem; żadna bowiem skromność nie pozwoli mi na zatajenie czynu, którego dokonałem. Sam nie wiem, kiedy i jak, ale dokonałem; jest on na oko mało prawdopodobny i brzmi jak opowieść zakopiańskiego doktora, który się zaklina, że zabił w Dunajcu ogromnego łososia — zwyczajną laską. Obecnych przy tem zdarzeniu było dwóch: doktor i łosoś, ten zaś świadczyć nie będzie. Ja zaś mam świadków czynu, o którym słuchy dotarły do najdalej położonych domów. Oto byłem w Tatrach.
Tępy z natury czytelnik myśli, że jest to rzecz niesłychanie łatwa, że nato są góry, żeby po nich chodzić, co już wielu przede mną zrobiło, o czem świadczą świadectwa tak niezbite, jak zbite skorupki jaj, bynajmniej nie orlich, lecz kurzych, na twardo i strzępy gazet, porzuconych na wyżynach. Łatwa jest to rzecz, ale nie dla mnie; daleką i trudną jest droga od biurka na tatrzański szczyt, z premjery nad przepaść. Ha! Mam przyjaciół, wielkich taterników, którzy kiwali nade mną głowami z uznaniem. Byłem bowiem na szczycie Granatów, ogólne zaś zdanie, że „krowa może tam zajść również” jest dość nikczemnym wymysłem zjełczałych mózgów, albo tych taterników, którzy obwiązani sznurami i plecakami, zaopatrzeni w sztabowe mapy i kilofy, leżą cały dzień w krzakach, pod wieczór zaś okurzają sobie na gościńcu buty, wydobywają z kieszeni szarotki i przychodzą do kawiarni, niemal „cudem wyratowani” i bardzo głodni. Wyprawa zaś moja była wspaniała i jestem z niej dumny.
Wiele w tym moim niebywałym czynie jest zasługi moich przyjaciół, — muszę się nawet przyznać, że i ich niesłychanej chytrości i szwindlów. Powiada mi Boy:
— Pójdziesz jutro ze mną w góry?
Serce we mnie zamarło. Rzecz się dzieje w kawiarni, orkiestra gra „Bo miłość to cygańskie dziecię”, ten zaś każe mi iść w góry.
— Daleko? — powiadam.
— Do Czarnego Stawu!
Myślę sobie, że znałem kilku ludzi, co tam byli i wrócili cało. Solski był dwa razy, a żyje i dobrze mu się powodzi. Trzeba jednak być ostrożnym, więc zdaleka kołując, rzekę:
— Słyszałem o jakimś wypadku na tej drodze… Jakaś panna straciła równowagę i upadła, czy coś takiego…
— Pannom się to zdarzało, — mówi Boy — po drodze jest las.
Jak las, to nie przepaść. Dziej się wola boska.
— Pójdę! — rzekłem z mocą.
— Muzyka grała:
„Torreador do walki staje rad, bo nań patrzą oczy dziewoi i miłość wróżą mu, Torreador!”
Na duszę moją padł mrok. Tej nocy nie spałem, choć w Sanato nie było balu. śniło mi się, że wiszę głową na dół, zahaczony nogą o skałę, nad niezmierną przepaścią, a straszliwy orzeł górski wyrywa ze mnie kawałami mięso.
Płakałem przez sen, jak małe dziecko.
Tartarin w Alpach. — I tem umieram, że umrzeć nie mogę. — Ohydny podstęp Stanisława I. Witkiewicza. — Boy, jako sława lekarska. — Wreszcie coś mądrego.
Raniutko rozesłałem cyrkularz do najbliższych:
„Idę w góry. Proszę o moją śmierć nie winić nikogo! Testament w walizie; rachunek niezapłacony”.
I poszedłem w góry, drżąc jak autor przed premjerą, jak panna przed nocą poślubną w dawnych, dobrych czasach; wziąłem laseczkę, ponieważ zaś słyszałem, że trzeba robić zawsze zapasy, wziąłem tabliczkę czekolady, obiecał mi zresztą przyjaciel, że na Hali Gąsienicowej jest doskonała restauracja, komfort i orkiestra.
Prowadzi nas ten fenomenalnie zdolny człowiek, którego „odpadki cielesne” nazywają Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, autor „Tumora Mózgowicza”, stary taternik. Wstąpiła we mnie otucha, bo Boy sam, zamyśliwszy się w milczeniu, mógł mnie mimowoli zaprowadzić na Żabiego Konia, gdzie byłbym umarł z samego strachu.
Malarz zlustrował mój rynsztunek górski i uśmiechnął się. Uczyniło mi się gorzko. Oni mają grube buty, na których jest cała fabryka gwoździ, ciupagi zbójeckie, plecaki, peleryny, a ja sierota, mam laseczkę i tabliczkę czekolady. Może to jednak do Czarnego Stawu wystarczy. Dusza we mnie jednak trochę się słaniała, jak pijana. Miałem wrażenie, że w Tworkach są wakacje i mnie wypuścili na „wycieczkę”. Idę jednak, bo co mam robić. Idę godzinę, idę dwie, wróble po drodze zataczają, się ze śmiechu, co które bydlę na mnie spojrzy. Słońce praży, jak oszalałe. Rozpacz mną zaczyna targać, jak pies żydowskim chałatem. Próbuję przyjacielskiej rozmowy, aby sobie dodać otuchy. Oni na to:
— Mówić nie wolno, bo to męczy… Aha! to są górskie przepisy.
— Poddaj się ku przodowi i zlekka uginaj kolana!
Aha! to tak jakby powiedzieli konającemu: „głowę nieco na prawo, stopy równo, to ci lżej będzie konać!” Poddaję się jednak ku przodowi i zlekka uginam kolana. Stare są obaj taterniki więc wiedzą, co należy czynić, ale i ja wiem, że gdy się kto zmęczy, ten niech się na pół godziny położy na trawie, a odpocznie.
— Kłaść się nie można!
— A co można?
— Usiąść na dwie, trzy minuty!
— Myślę sobie, że jestem jak jajko, które gotują „na miękko” i podają mu czas na tę operację przez trzy „Zdrować Marja”.
Idziemy wciąż pod górę, która ma głupkowatą właściwość: coraz jest wyższa.
— Jeszcze jedno wzniesienie! — powiada malarz.
Minęliśmy i to wzniesienie.
— Jeszcze jedno — powiada.
Tak to już jest w Tatrach od niepamiętnych czasów, że „jeszcze tylko parę kroków”, co trwa pół dnia. Nic na to nie poradzę. Ale oni to wiedzą, źli ludzie, i czasem tylko patrzą na siebie z pod oka. Ale i ja umiem być bohaterski: byłem przez sześć tygodni w wojsku, wprawdzie w kancelarji, ale w wojsku. Bohaterstwo trzeba jednak pożywić, sięgam tedy po moją tabliczkę czekolady i wydobywam na końcach palców zawiesisty krem czekoladowy. Roztopiła się, jak i ja się roztapiam wszystek. Wtedy moja rozpacz mówi tonem, pełnym słodyczy:
— Macie co do zjedzenia?
— Mamy — powiadają i idą dalej.
— Czy nie możnaby…?
— Podczas pochodu? Nie można jeść, idąc. Na przystanku…
Nigdy szczerzej nie chciałem skonać. Wirowało mi tylko w głowie: głupi tramwaj ma przystanek na każdym rogu, a ja…
Po godzinie mówią mi jednak, że za godzinę dojdziemy.
— Czy daleko jeszcze na Powązki? — zapytał nieboszczyk.
— Za godzinę tam będziemy, drogi panie… — rzecze karawaniarz.
Przyszliśmy na Halę Gąsienicową; odpoczynek i uczta: dwie szklanki herbaty. Do jedzenia niema nic; przyjaciele nie chcą dać nic, bo zapasy zjemy „trochę dalej”. Zaczynam myśleć, którego z nich mam zarżnąć najpierw? Ale chodźmy dalej; może tam dalej łatwiej o przepaść, to nas wszystkich djabli wezmą. Cóż, kiedy po drodze niema przepaści… Zaczyna się jednak widok tak śliczny, że — jednak warto żyć. Czarny Staw: cudny, jedyny.
Przyjaciele pytają troskliwie:
— Może już się zmęczyłeś?
— Kto? Ja???
I rwę naprzód, jak spłoszony koń. „Sępy z drogi, orły z drogi! — „Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi…” Pot się ze mnie leje, z kieszeni wycieka mi sos czekoladowy, nogi pode mną drżą, ale idę, jak maszyna. Przyszliśmy nad Zmarzły Staw.
Aaaa! „Lubię spoglądać, wsparty ponad Zmarzłym Stawem…”
Oczy mam pełne zachwytu; chciałbym tych złych ludzi uściskać, ale nie wypada czulić się w obliczu kamiennych olbrzymów. Sokoli mój wzrok sięga ponad szczyty. Tak, nie mylę się!
— Kozice! — wołam w zachwyceniu.
— Gdzie?
— Tam, tam, pod Kozim Wirchem!
Spojrzały stare taterniki i patrzyły długo…
— To dwie żydóweczki — powiada autor „Tumora”.
Sokoli wzrok mi się zamglił i wtedy dostałem kiełbasy i chleba; jadłem ze łzami rozczulenia, napiłem się wody ze stawu i byłem szczęśliwy. Tak! W Warszawie nie uwierzą, nie mogą uwierzyć. Nawet, gdyby było wydrukowane — wtedy tem bardziej.
— Pójdziemy na Granaty! — powiada nagle Witkiewicz.
Co takiego? Granaty? Słowo to pękło z hukiem tysiąca granatów. Tłumaczą mi, że kto doszedł tutaj, powinien pójść dalej. Więc się uparłem, oświadczając, że mogę umrzeć i na tem miejscu, a oni niech idą, choćby na Węgry. Spojrzały po sobie potworne przyjacioły moje, pogadały coś bazyliszkowatemi oczyma i stanął taki kompromis :
— Na Granaty, to w istocie za daleko, ale do Pustej Doliny dojdziemy.
Rozpacz siadła na mnie, jak sęp. Chodźmy do Pustej Doliny, do Zwarjowanej Doliny, .do Śmiertelnej Doliny. Chodźmy na cmentarz, na Łysą Górę, na Szklaną Górę, chodźmy do piekła…
Przyszliśmy do Pustej Doliny.
Wtedy mi tłumaczą dobitnie, że kto jest w Pustej Dolinie, ten powinien pójść trochę wyżej.
— Jak się nazywa to „trochę wyżej”?
— Bulka, czy coś takiego.
Idziemy na to „coś takiego”. To nie ja szedłem, to szła furja, jedna z najstraszliwszych, jakie widziałem. Czepiałem się kamieni rękami, nogami, paznokciami, zębami. Wyłem głucho, płakałem bez łez i szedłem. Kamień bydlę usuwa się z pod nóg, łapiesz go ręką, — także mu się. to nie podoba. Boże! Boże’ Już się zdaje, że to koniec, a to jeszcze jedna góra. Wściekłość moja zaczyna być jadowita, zjawia mi się w duszy zdolność do zbrodni. Przyjaciele podcinają mnie zachętą, jak biczem; laseczka trzaska mi w strzępy; dusza moja porwana też na strzępy. To trwa trzy godziny.
A kiedy się wpół martwy znalazłem na jakimś szczycie, skąd się roztoczył widok na niebo i chyba na całą ziemię, niebo wstąpiło we mnie, jasność, rozkosz, radość i wesele. Jestem wniebowzięty.
— Więc to się nazywa Bulka? — pytam zachwycony.
— To się nazywa Granaty! — odpowiada mi człowiek, który dlatego tylko żyje, że go zbyt miłuję.
Przez taki szwindel dostałem się na ten szczyt. Było zbyt blisko Boga, żeby w niebie nie słyszeli mojej przysięgi, że drugi raz w życiu tam nie będą.
Potem zaczęła się rozkosz rozkoszy: zjeżdżanie na dół po piargu. W jednej chwili wywracani się i z ręki pociekło mi trochę krwi. Doktor Żeleński — Boy poradzi.
— Boyu, co z tem robić? Znakomity lekarz drapie się węgłowe.
— Czy ja wiem? Zdaje się, że trzeba jodyny… Albo może nie jodyny, może woda… Najlepiej zapytajmy Witkiewicza.
Nie można go było jednak o nic pytać, bo rycząc z uciechy, że mnie przywiódł na hak, tarzał się po śniegu. Bóg jest tak dobry, że może po wielu latach mu to przebaczy.
I mnie przebaczy tę pisaninę, dowiedziawszy się w końcu, o co mi szło właściwie? Czytelnik myśli (choć myśleć nie powinien, bo to nie jego sprawa), że wyłącznie dla jego podejrzanej przyjemności naraziłem się na gniew króla gór, wielu pięknych pań, mniej lub więcej malowanych, a co gorsze na gniew pana Karpowicza. Bynajmniej. To była tylko pułapka, to był pozór, to był podstęp. Kto doszedł do połowy góry, ten pójdzie i na szczyt, mnie przynajmniej tak wykierowano, niechże mi będzie wolno uczynić to z innymi. Kto przeczytał sześć listów, ten nie popełni rzeczy tak ohydnej, by nie przeczytać zakończenia, tych kilku słów poniżej, a o to mi szło, by je przeczytano. Pragnąłem tego całem sercem, zmierzałem ku temu opisując, co się dało i nie dało i zmyślając niestworzone historje, aby ogłosić wreszcie, że jest w Zakopanem rzecz tak piękna, że piękniejszej być nie może, tak bardzo zacna i szlachetna, że nie może być szlachetniejszej i że w gromadzie próżnującej są ludzie pracowici, wśród samolubów — ludzie największej ofiary. Ci ludzie założyli w roku 1912 towarzystwo „Odrodzenie”; oto oni: Franciszek Kosiński, ich przewodniczący, Klara Jelska, Urszula Brzozowska Czaplicka, Marja Chylińska, dr. Adamski. Postanowili wszystkie siły poświęcić temu, by ratować chorą młodzież polską bez różnicy stanu: rzemieślniczą, szkolną, akademicką, młodzież p obojga.
Znalazła się prawdziwa, polska, święta kobieta — to p. Klara Jelska. Ona dała inicjatywę ona poświęciła cały swój majątek i ona to b wytchnienia, bez spoczynku, z radością rzewną, z poświęceniem bez granic, stróżuje przy swoich młodocianych chorych, jak najlepsza, najserdeczniejsza matka. Bezgraniczny i bezcenny jej trud, on przedewszystkiem, zdołał ze skromnych początków doprowadzić do wielkiego dzieła; co stoją w najsłoneczniejszem miejscu Gubałówki, zdała od kurzów, śmieci i brzydkich woni Zakopanego dwie wille: „Słoneczna” i „Lithuanja”; setka nieszczęsnej młodzieży leczy się w nich słońcem i powietrzem, a nad nimi i wciąż z nimi, w dzień i w nocy Klara Jelska, uosobione miłosierdzie. Którędy przejdzie, tam się za nią zwracają młode oczy, jak za najdroższą matką, a ona leczy nietylko słońcem i powietrzem gór, lecz słońcem swojej niezmiernej dobroci, miłującem spojrzeniem, a słodyczą słowa; kiedy nas oprowadzała po ciepłych izbach, z każdego łóżeczka leciał do niej rozradowany uśmiech; sto uśmiechów dziękuje jej za wszystko, za wszystko. A ona, w białem ubraniu szarytki, wydobywa z ukrycia serca, jak łakocie dla chorych dzieci, to słowo miękkie i słodkie, to uśmiech dobrotliwy, to pieszczotę; lecz twarz taką słoneczną ma tylko dla tych swoich najdroższych chorych, przysięgła sobie bowiem, że wyrwie biednemi swemi rękoma złej gruźlicy, studenta, czy zabiedzoną w biurze panienkę; im nie pokazuje nigdy twarzy stroskanej, lecz wielka, ogromna troska zatruwa jej noce: jak ich ratować, kiedy niema z czego? Rząd wspomaga — owszem, — siedm marek dziennie daje zapomogi na głowę. Mój Boże! To trudno. Rząd nie może, bo sam nie ma. Więc p. Klara Jelska czyni cudy, zapracowuje się na śmierć, nie dośpi i nie doje; łata, buduje, przerabia, zdobywa z pod ziemi; założyła własną stolarnię, bo trzeba robić stołki i leżaki, hoduje krowy, bo nie może najdroższym swoim biedactwom dawać fałszowanego mleka. Oprowadza mnie nawet po stajniach i oczy jej się świecą z radości, że to wszystko dla nich… dla nich. Lecz co czynić? Jak długo można cudem żywić przez cały rok setkę nieszczęśliwej, chorej młodzieży? A to nie ostatni kłopot… Nie trzeba dopuszczać, by choroba weszła w stadjum groźne; trzeba więc jeszcze jednej willi osobnej, wspaniałej, aby tam leczyć młodzież zagrożoną. Willa sama nie wyrośnie, choć powinna, bo powinien się stać jakiś cud, aby opromienić bezgraniczne poświęcenie. Więc p. Franciszek Kosiński, człowiek o żelaznej energji, całą duszą tej sprawie oddany, poszeptał z tą najszlachetniejszą duszą niewieścią. P. Jelska pojechała w swoim fartuchu białym do Warszawy i musiała tam ludzi olśnić sercem i zdumieć ich ogromem swego poświęcenia, bo znaleźli się zacni dyrektorowie banków, którzy pożyczyli. I jest już trzecia willa; jest to willa „Oksza”, wspaniały dom, który właśnie przerabiają. Jest to ukochane dzieło p. Kosińskiego. I co dalej? Niech nato już odpowiedzą serca ludzkie. Gdyby ludzie mogli widzieć, jak ja to widziałem i tę kobietę i te dzieci chore, zdrowiejące, pełne ufności, wymieniające między sobą dusze i serca, biedny student z bladym chłopakiem z suteryn, mizerna panienka z biura z kaszlącą szwaczką, — gdyby widzieli tę nędzę, którą kilku ludzi ratuje z rozrzewniającem poświęceniem, — gdyby to dzieło małe, a tak bardzo wielkie, tak ciche, a tak niezmierne, widział pan minister Zdrowia Publicznego — możnaby być spokojnym. Tylko, że oni tam wszyscy, a cicha, skromna pani Klara Jelska przedewszystkiem, nie umieją prosić. Myślą, że to przecież obowiązek święty każdego, aby wesprzeć taką pracę ogromną, co ma zachować młode pokolenie, śmierci je wyrwawszy. Więc się ważę na wołanie w ich imieniu, i w tej chwili chciałbym, aby każde moje słowo miało kształt serca, aby patrzyło w dusze ludzkie przeląkłem, proszącem, męczeńsko cichem spojrzeniem chorego polskiego dziecka. Któż nie drgnie, taktem spojrzeniem dotknięty. Tak patrzy w ludzi dobrych, co to czytać będą, sto par oczu dziecięcych z willi „Słonecznej” i z „Lithuanji”. Jest tam śliczna kapliczka, w której biedactwa się modlą. Może to wymodlą i dla siebie i dla innych, że się ludziom serca załzawią i każdy czemprędzej uczyni, co może, aby im pomóc. „Ktokolwiek będziesz w zakopiańskiej stronie”, zajdź tam i zobacz; ujrzysz cud miłosierdzia i uczynisz co należy.
A p. Klara Jelska, która wszystko oddala dzieciom chorym, może odetchnie i uśmiechając się do nich, nie będzie miała w oczach łzy niepokoju i okropnej troski.
Adresowane do Kazimierza Sichulskiego w 1913 r.
Komedja o człowieku, który drukował gazetę.
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)