44 Pan Samochodzik i Czarny Książę Tomasz Olszakowski

PS- 44 TOMASZ OLSZAKOWSKI







PAN SAMOCHODZIK


I...


CZARNY KSIĄŻĘ
























WSTĘP


Polska, ok. 3600 roku p.n.e.

Księżyc w pełni wzeszedł nad lasem. Stary wódz wyszedł z namiotu. Na twarzy miał maskę wykonaną z miękkiej, dobrze przylegającej jeleniej skóry. Jego poddani padli na twarz i oddali mu pokłon. Bali się go. A jednak czuł się niepewnie. Jego brat został kilka lat wcześniej zamordo­wany przez podległych mu ludzi. Przez sześćset lat, od chwili kolonizacji tych ziem, kilka razy zdarzały się próby buntu...

Władca poprawił skórzany pas. Wsparł się na sękatym konarze. Nogi nie chciały go już słuchać... Pewnie niebawem spocznie w kurhanie obok swego ojca i dziada. Idzie jesień, zimę spędzą w starej osadzie na północy. Ale najpierw musi dopełnić obrzędu... Noc była chłodna, ale pocił się obficie, czując lęk, jak zawsze przed rozmową z bogami. Szaman podał mu miseczkę z wywarem. Dotknął wiszącego na szyi miedzianego amule­tu. Podwójny topór; od co najmniej trzech tysięcy lat ludzie noszący ten znak czcili Wielką Matkę i oddawali cześć Księżycowi. On też się bał... Nie lubił spotykać obcych bogów.

- Już czas - powiedział.

Razem ruszyli słabo widoczną ścieżką prowadzącą przez rozległą po­lanę. Za dnia to miejsce tętniło życiem. W dziesiątkach szybów uwijali się ludzie. Z wapiennej skały wyrywali ciężkie buły pasiastego krzemienia. We wiosce, jeśli można tak nazwać skupisko szałasów, obrabiano je na­stępnie, tworząc groty włóczni, noże, kamienne siekiery. Pracownie ob­róbki były otoczone przez hałdy odpadów, ostrych odłamków nieprzydat­nych do niczego. Nieco na uboczu pola górniczego ziały czeluście kilku nieużywanych już szybów. Do nich właśnie skierowała się milcząca para.

Jeden z mężczyzn podał im płonące łuczywo. Drewniana belka z na­cięciami posłużyła jako drabina. Szyb był naprawdę głęboki. Miał co najmniej dziesięć metrów od krawędzi do dna. Zeszli ostrożnie. Szaman, o połowę młodszy od wodza, ubezpieczał. Tu nie było już widać blasku księżyca. Smolna szczapka płonąca w dłoni dawała niewiele światła. Za­głębili się w niski chodnik. Najpierw musieli się schylić, po chwili opaść na czworaka. Poruszanie się było bardzo uciążliwe. Wreszcie dotarli do celu. Niewielka salka miała może sto osiemdziesiąt centymetrów wyso­kości i około półtora metra średnicy. Jej ściany starannie wygładzono. Na występie stał posążek bóstwa wykuty z niedużej bryły malachitu. Rozło­żyli dwie maty plecione z trzciny. Skała była lekko wilgotna.

Wódz przytknął naczyńko do ust. Wywar z trujących grzybów był bardzo gorzki, ale tylko on mógł zapewnić wielogodzinny trans, bezpo­średnie spotkanie z przodkami, duchami i bóstwami. Niekiedy sprowa­dzał też obłęd, a nawet śmierć w męczarniach. Resztę napoju wypił jego towarzysz. Położył na kolanach płaski bębenek z koźlęcej skóry nacią­gniętej na drewnianą obręcz. Magiczne symbole, wymalowane czerwo­nym sokiem z przeżutej kory olchowej, w słabym świetle wydawały się zupełnie czarne. To była miejscowa magia. Symbole nawiązywały do tych dawnych, malowanych ochrą na ścianach jaskiń Altamiry i Lascaux. Ostat­nie wspomnienie dawnego świata łowców jeleni. Amulet wodza zapowia­dał nowe czasy. Świt epoki metali.

Kamienna figurka siedząca na półce patrzyła na nich obojętnie. Mija­ło sześćset lat od chwili, gdy przywieziono ją z południa. Zaznaczone rysikiem oczy posążka widziały w tym czasie wiele wydarzeń i niejedno jeszcze miały zobaczyć. Wódz patrzył na rzeźbę z rozrzewnieniem. Wspo­minał swoją młodość, wykute w podziemiach świątynie, nauki starego mistrza, pierwsze udane operacje chirurgiczne... Zapalił bryłkę ziół zmie­szanych z żywicą. Powietrze wypełnił silny duszący dym. W zamkniętej przestrzeni jego woń była szczególnie mocna.

Szaman bił w bęben lekkimi, szybkimi ruchami dłoni. Dźwięki wibro­wały w ciemności. Obaj mężczyźni zaczęli zapadać w trans. Tu i ówdzie pojawiły się w powietrzu fosforyzujące smugi - pierwsze wizje... Dopa­lające się łuczywo i żarzące się kadzidło rzucały krwawy poblask na czarną skórę starego wodza.


ROZDZIAŁ PIERWSZY


NOWA PRZYGODA * BADAM MAPĘ * STUDENCI ARCHEOLO­GII * OBOZOWISKO * DOKTOR HRECZKOWSKI * LEŚNE WYKOPALISKA


Brzęczyk interkomu oderwał mnie od pracy. Włączyłem mikrofon.

- Zamelduj się u mnie - usłyszałem głos Pana Samochodzika.

Dwadzieścia sekund później wchodziłem do jego gabinetu. Uśmiechnął się na mój widok. Poczułem lekkie ukłucie w dołku. Znalem ten uśmiech. Coś się szykowało. Czyżby nowa wspaniała przygoda?

- Jestem do dyspozycji - wyprężyłem się z uśmiechem.

- Spocznijcie, Daniec - zażartował szef. Opadłem na krzesło.

- Co wiesz na temat archeologii? - zapytał świdrując mnie wzrokiem.

- Archeolodzy to tacy, którzy grzebią w ziemi - powiedziałem - i znajdują tam różności... Czasem potłuczone garnki, czasem złote skarby...

- Raczej to pierwsze - sprowadził mnie na ziemię.

- Skorupy też mają swoją wartość - zauważyłem. - Dla nauki przypa­lony gar może być bezcenny.

- Znakomicie. Co powiesz na to, żeby się do nich na miesiąc przyłą­czyć? Poganiasz sobie z łopatą po lesie, dotlenisz się. Odzyskasz kondy­cję po zimowym bezruchu.

- Zima i wiosna były pracowite - przypomniałem.

- Fakt - nie zamierzał się kłócić - ale leśne powietrze lepsze niż war­szawskie.

Popatrzyłem na niego uważnie. Silił się na beztroskę, ale coś go gry­zło.

- Coś się stało? - zgadłem.

- Tak - spoważniał. - Jeden z moich przyjaciół prowadzi badania w lesie koło Ozorkowa. Badania są absolutnie przełomowe dla naszej na­uki - tak przynajmniej twierdzi. I niestety, wszystko wskazuje na to, że komuś bardzo zależy, żeby nie były prowadzone. Do tej pory nieznani sprawcy zdemolowali mu samochód zaparkowany opodal miejsca wykopalisk. Wcześniej, jeszcze zimą, ktoś napisał kilka paszkwili do general­nego konserwatora zabytków... Podrzucono mu też kilka złotych rzym­skich monet do biurka w instytucie, a potem napisano donos...

- Fiu! - gwizdnąłem przez zęby.

- W donosie insynuowano, że ukradł je podczas wykopalisk. Zebrała się nawet komisja dyscyplinarna, ale na szczęście ekspertyza wykazała, że monety zostały podrobione. Prowokacja szyta grubymi nićmi, gdyby je faktycznie ukradł, nie trzymałby ich przecież w pracy...

- Ma jakichś wrogów?

- Twierdzi, że nie. Obawia się jednak sabotażu na wykopaliskach... Dlatego prosił nas o pomoc. Pojedziesz tam oficjalnie jako archeolog. Pokopiesz miesiąc w ziemi, popatrzysz uczestnikom na ręce. Postarasz się rozwikłać zagadkę. Zresztą, co to za zagadka, jeden student pewnie został przez kogoś przekupiony i rozrabia. Zapewnisz bezpieczeństwo kierownikowi... W lesie podobno jest cała masa grzybów - kusił. - Podjesz sobie, ususzysz na zimę, a może i dla mnie z pół kilograma przywieziesz, a ja się jakoś odwdzięczę.

- Z przyjemnością. Ale potrzebuję jeszcze kilku danych. Co to za wykopaliska? Dlaczego komuś mogłoby zależeć na ich sabotowaniu? Prze­cież w polskich lasach nie odkrywa się Atlantydy...

- Z tego co powiedział, bada stanowisko kultury pucharów lejkowatych. W lesie jest kilka kurhanów, a opodal nich udało mu się trafić na osadę tego ludu. Ponoć to bardzo ciekawe, bo nieczęsto się trafia i cmen­tarzysko, i pradziejowa wioska. W zeszłym roku robił sondaż, w tym po­stanowił iść na całość. Chce zbadać co najmniej jeden kurhan i połowę terenu, na którym stały domostwa.

- Brzmi ambitnie - pokręciłem głową. - Kiedy miałbym wyruszać?

- Za cztery dni. Jeszcze jedno - wyjął z szuflady szarą kopertę, a z niej mapę sztabówkę. - Obejrzyj sobie okolicę. Miejsce obozowiska jest zaznaczone czerwonym kółkiem.

Podziękowałem i poszedłem do siebie. Rozłożyłem sztabówkę, pra­wie cała powierzchnia była intensywnie zielona. Mieszany las, okolica lekko pagórkowata. W lewym dolnym rogu, czyli na południowy wschód od obozowiska, było widać trochę pól i kilka domów. Wioska Ozorkowo. Szosa, kościół, przystanek PKS- u, poczta...

Do obozowiska wiodła droga gruntowa. Las przecinała rzeczka. W jej zakolu narysowano czerwone kółko, a sto metrów dalej dwa czerwone trójkąciki i nieregularną plamę. Na drodze, w miejscu, gdzie przecinała rzekę, zaznaczono kładkę. Żadnych rewelacji. Na północ od trójkącików było bagienko, las przecinała droga żużlówka biegnąca niemal dokładnie ze wschodu na zachód. Dalej znowu były lasy.

Zamyśliłem się patrząc na papier. Tajemniczy wróg, jeśli zechce, może podkraść się do obozowiska lub na teren wykopalisk dosłownie z każdej strony... Oglądałem mapę z coraz większym frasunkiem. Potem na kartce sporządziłem spis niezbędnego wyposażenia. Na zakończenie wywoła­łem katalog ministerialnej biblioteki i złożyłem zamówienie na kilka ksią­żek. Skoro miałem udawać archeologa, trzeba było trochę doczytać na temat kultury, której stanowisko miałem pomagać badać...

***

Wysiadłem z pociągu na dworcu we Włocławku. Solidny plecak cią­żył przyjemnie. W myśl instrukcji szefa powinienem znaleźć dworzec PKS- u, a na samym dworcu rozejrzeć się za innymi uczestnikami badań. Au­tobus do Ozorkowa odchodził za godzinę... Odszukałem przystanek, ku­piłem bilet. Stanąłem koło kasy i zacząłem z uwagą przyglądać się lu­dziom. Jak rozpoznać studenta pierwszego roku archeologii? Nie jest to szczególnie trudne. Ci najmłodsi adepci trudnej sztuki grzebania w ziemi wychowali się na specyficznym gatunku filmów, które kręcili ludzie nie mający o archeologii zielonego pojęcia.

Skutkiem tego każdy niemal student pierwszego roku nosi skórzaną torbę przerzuconą przez ramię, bawełnianą lub płócienną koszulę z zawi­niętymi rękawami i kowbojski kapelusz. Dopiero po pierwszym sezonie prac wykopaliskowych studenci przekonują się, że strój Harry’ego „In­diany" Jonesa nie bardzo pasuje do naszego klimatu i rodzaju prowadzo­nych badań...

Na dworcu autobusowym siedziało czterech młodzieńców. Wszyscy byli ubrani dokładnie jednakowo, tyko nieco różniły ich nakrycia głowy. Jeden miał skórzany kowbojski kapelusz. Spływały mu spod niego strużki potu, nic dziwnego, lipcowe słoneczko przygrzewało ostro... Obok niego siedział drugi typek, wyglądał niemal identycznie, choć kapelusz miał fil­cowy; trzeci nosił dumnie korkowy kask, kupiony chyba w sklepie ze sprzętem z demobilu. Czwarty ubrał się najsensowniej. Jego głowę zdobił ka­pelusz uszyty z grubego płótna. Ale to właśnie ten ostatni zaopatrzył się w torbę niemal identyczną jak te z filmu. Tylko gruby różaniec na szyi nie pasował do reszty stroju. Ponadto każdy z nich posiadał wypchany plecak stojący koło ławki. Żaden natomiast nie miał przy pasie zwiniętego bata... Może nie udało im się kupić odpowiedniego?

Uśmiechnąłem się i ruszyłem im na spotkanie.

- Magister Paweł Daniec - przedstawiłem się. Nawet nie musiałem kłamać, faktycznie byłem magistrem, tyle tylko, że innej nieco nauki... - Panowie na wykopaliska do Ozorkowa?

Wymienili zdziwione spojrzenia. - A skąd pan wie? - zdumiał się jeden.

Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi. Przedstawili się. Piotrek, Artur, Sebastian i Marek... Przesunęli się robiąc mi miejsce na ławce.

- Był pan już w Ozorkowie? - zapytał Sebastian, wachlując się skó­rzanym kapeluszem.

- Nie - pokręciłem głową - ale z tego co wiem, mamy tam przekopać kawał lasu...

- To jak trafimy? To ponoć sześć kilometrów od wsi - zafrasował się Marek.

Nie przyznałem się, że widziałem mapę. Czy któryś z nich mógł być nasłanym sabotażystą? Chyba nie. Dopiero tam jechali, a samochód znisz­czono kilka dni temu. Wolałem jednak nie odkrywać swoich atutów.

- Jakoś trafimy - uspokoiłem go. - We wsi zapytamy. Zresztą do Ozor­kowa dociera tylko jeden pekaes dziennie. Niewykluczone, że ktoś wyj­dzie nam naprzeciw.

Kiwnęli głowami.

- Pierwszy raz na wykopaliskach? - podtrzymywałem rozmowę.

- Pierwszy - odparł Piotrek w imieniu ich wszystkich. - W instytucie powiedzieli mam, że mamy okazję zakosztować dziewiętnastowiecznych prac wykopaliskowych. Teraz się już tak prawie nie kopie...

- Czyżby nasz kierownik stosował dziewiętnastowieczne metody ba­dawcze? - zdziwiłem się. - Słyszałem, że to jeden z lepszych fachowców. Prace naukowe pisał o mikroszlifach ceramiki...

- Nie, chodziło o to, że mamy mieszkać w lesie w namiotach - wyja­śnił milczący dotąd Artur. - Że się tak wyrażę, na łonie natury. Nawet nie w barakowozach.

- Jak w pionierskich latach... - dodał Marek.

Kiwnąłem głową. Skoro miałem udawać archeologa, nie mogłem się zdradzać ze swoją niewiedzą. Zanotowałem w pamięci, że archeolodzy na wykopaliskach żyją w barakach. Kto by pomyślał.

- Zobaczymy, co ciekawego uda nam się znaleźć - zmieniłem temat.

- Ciekawe - przyznał Piotrek. - Ponoć jest tam do przekopania osa­da... Będzie masa skorupek, narzędzia, jamy zasobowe...

Uczone rozważania przerwał nam przyjazd autobusu. Wtłoczyliśmy się do środka. Pojazd zarzęził konającym silnikiem i ruszył po wyboistej drodze. Usadowiłem się wygodnie i udałem, że przysypiam. Uważnie jed­nak lustrowałem wzrokiem wnętrze autobusu. Czy ktoś z podróżnych mógł jechać tam gdzie my? Nikt nie wyglądał podejrzanie. Jakieś babiny wracające z bazaru w mieście, stary chłopina drzemiący z niezapalonym pa­pierosem w zębach, parka w dresach zatopiona w miłosnym uścisku... Nikogo podejrzanego.

Godzinę później byliśmy na miejscu. Wysiedliśmy na piaszczyste po­bocze. Wioska była niewielka, liczyła może piętnaście domów. Sklep - baraczek zbudowany z dykty, płyt gipsowo- kartonowych i eternitu - przechylił się mocno na jedną stronę. Jedynym solidnym elementem były kraty w oknach. Poprzekrzywiane płoty, kundle drzemiące w upale przy budach. Pola, kilka drzewek owocowych... Po szosie biegały kury. Pekaes sapnął i odjechał w tumanach kurzu i spalin. Piotrek zakaszlał. Zostaliśmy sami.

Do lasu prowadziła tylko jedna dróżka, zaczynająca się koło przystan­ku. Piaszczysta, niegdyś posypana żużlem, poznaczona koleinami. Zwy­kła wiejska droga, może tylko nieco bardziej zarośnięta trawą... Chyba nieczęsto jej używano.

- Sądzę, że tędy - wskazałem ją dłonią.

Przypatrzyli się jej z powątpiewaniem, ale wreszcie zgodzili się ze mną. Ruszyliśmy przez pola. W zbożu rosła masa chwastów, trudno było ocenić, czy to jeszcze uprawa, czy też pszenica odrasta z samosiejek. Spod naszych nóg wyrwał zając. Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. By­łem na granicy zasięgu. Nim doszliśmy do lasu, już nie było pola.

- No, to jesteśmy odcięci od cywilizacji - oznajmiłem wyłączając telefon.

Studenci popatrzyli na swoje telefony. Wyłączali je jeden po drugim...

- Tak oto cofamy się w czasie do średniowiecza - powiedział w zadu­mie Marek. - Wkraczamy do lasu, w gąszcz, gdzie nie sposób dojechać samochodem... Gdzie nie działają telefony, gdzie nie ma dróg, prądu ani ciepłej wody...

- Będziemy myli się w zimnej - uspokoiłem go. - A co do telefonów, gdyby było trzeba zadzwonić, wystarczy cofnąć się tutaj... Zresztą na miejscu może będzie zasięg, jeśli stacja przekaźnikowa jest od drugiej strony lasu.

Droga skończyła się na krawędzi puszczy. Pierwotnie, sądząc po resztkach żużla, biegła dalej, ale obecnie zarosła trawą. Pozostała tylko ścież­ka. Na jednym z drzew ktoś zawiesi) na sznurku tabliczkę z dykty, ze strzałką i napisem: „Do obozu archeologicznego".

- Jak widzicie, jesteśmy na dobrym tropie - uśmiechnąłem się. - Na­przód. Mamy do przejścia trzy kilometry... Za pół godziny będziemy na miejscu.

Dociągnęliśmy paski plecaków i ruszyliśmy, stopniowo przyspiesza­jąc marsz. Ścieżka wiła się, chwilami ginęła w trawie, ale dawna droga biegła przecinką, nie groziło nam więc, że zboczymy ze szlaku. Nieba­wem dalszą drogę przegrodził nam strumień. Ciek wodny zarósł trzciną, nad jego korytem był przerzucony mostek zbity byle jak z okrąglaków. Drewno dawno spróchniało, widać od lat nie używano go ani nie remon­towano. Nie pamiętałem tej przeszkody z mapy - widocznie nie zazna­czono jej...

Przeszliśmy pojedynczo po trzęsącej się konstrukcji.

- Obóz archeologiczny leży nad rzeką - powiedziałem. - To może być jakieś starorzecze, które z czasem całkiem zarosło. Chyba jesteśmy już niedaleko...

Kiwnęli głowami, ale byli chyba zbyt znużeni marszem, aby odpo­wiedzieć. Ruszyliśmy naprzód. Teren nieznacznie wznosił się, nieoczeki­wanie drzewa liściaste zostały z tyłu, a my znaleźliśmy się wśród sosen. W upale puszczały olejki eteryczne, w powietrzu unosiła się intensywna woń żywicy i terpentyny.

Poszycie prawie zniknęło, tylko gdzieniegdzie wśród drzew rosły krza­ki. Maszerowaliśmy coraz wolniej. Wreszcie zarządziłem dziesięciominutowy postój. Powietrze drgało od upału. Ocieraliśmy pot z czół. „Ar­cheologiczne" kapelusze dawno już zostały przytroczone do plecaków. Wypiliśmy po kilka łyków wody mineralnej i powlekliśmy się naprzód. Nieoczekiwanie daleko przed nami pojawił się poruszający się punkt. Zbliżał się szybko. Człowiek na rowerze. A jednak kierownik wysłał nam kogoś naprzeciw. Po chwili przed nami zatrzymała się dziewczyna. Była wysoka, raczej szczupła, włosy spięła z tyłu w niewielki kucyk. Na nosie miała okulary w cienkiej oprawie. Na oko sądząc, też była jeszcze stu­dentką, ale chyba o dwa, trzy lata starszą niż moi towarzysze.

- Magda Skórzewska - przedstawiła się. - Jestem zastępcą doktora Hreczkowskiego. Jesteście nareszcie...

Wymieniliśmy nasze imiona.

- Obozowisko jest już niedaleko - wyjaśniła. - Jakiś kilometr stąd.

Wszyscy wydali zgodny jęk.

- No, co wy? - popatrzyła z naganą. - Jeśli do tego stopnia brakuje wam kondycji, to jak zniesiecie machanie łopatami po osiem godzin dziennie?

W odpowiedzi wydali kolejny jęk.

- Poczekam na was na miejscu - powiedziała z dezaprobatą w glosie i odjechała.

- Osiem godzin z łopatą w garści - mruknął Artur. - A może ucieknie­my?

- E, może żartowała - pocieszył go Piotrek.

- Nie, poznałem po jej oczach - desperował. - Wykończą nas w tym lesie - biadolił z udawaną rozpaczą. - A na koniec zakopią w kurhanie dla przyszłych archeologów...

- Po pierwsze, o tej porze nie ma już autobusu, a po drugie, obawiam się, że do szosy jest dalej niż do obozowiska - zgasiłem go. - Zresztą, jako pomocnik kierownika, chyba mam was pilnować, żebyście nie zwiali...

Artur popatrzył na mnie z udawaną nienawiścią. Wszyscy roześmieli­śmy się. Powlekliśmy się dalej. Niebawem znowu weszliśmy w las mie­szany. Teren opadł. Tu było chłodniej, a drzewa rzucały przyjemny cień. Powiał wiatr. Robiło się trochę przyjemniej

- Pracował pan już u tego Hreczkowskiego? - zapytał Marek.

- Niestety, nigdy go nie spotkałem.

- Podobno to straszliwy sadysta - odezwał się Piotrek. - Tak o nim w każdym razie gadają...

- Nie ma sensu uprzedzać się od razu - mruknąłem. - Jak dotrzemy na miejsce, to się przekonamy. Może nie jest taki zły... Czasem człowieka obgadają, a potem się zła opinia ciągnie za nim jak smród przypalonej gumy.

Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że pan Tomasz mógłby przyjaźnić się z takim człowiekiem. Szef starannie dobierał sobie znajomych...

Wreszcie wyszliśmy na brzeg rzeki. Miała może dwa metry szeroko­ści, brzegi były porośnięte trzciną. Po drugiej stronie było widać ładną, piaszczystą łachę, otoczoną kilkunastoma dębami rosnącymi w półokręgu. Za nimi znowu ciągnął się sosnowy las. Drzewa rzucały cień. Ktoś zbił z brzozowych belek pomost, który nad trzcinowiskiem prowadził do wody. Na skraju obozu stała błękitna budka - przenośna latryna. W cieniu pomiędzy drzewami stały trzy duże wojskowe namioty z grubego brezen­tu. Wokoło kilkanaście mniejszych - turystycznych. Spojrzałem na zegarek. Była piętnasta, widocznie większość uczestników znajdowała się jesz­cze na terenie wykopalisk...

- Drutów kolczastych jakoś nie widać - zażartowałem.

Most przerzucony przez rzeczkę był właściwie tylko kładką. Od biedy można było przejechać po nim na rowerze. Na jego drugim końcu do drew­nianego słupka przybita była tabliczka: „Teren badań archeologicznych. Niezatrudnionym wstęp surowo wzbroniony. Zostaliście ostrzeżeni".

Zignorowaliśmy ją. Przecież przyjechaliśmy tu do pracy...

***

Magda już na nas czekała.

- Dobra, znajdźcie sobie miejsce na namioty - zadysponowała. - Szef będzie za dwadzieścia minut. Myć się można w rzece, ubikacja jest tam - wskazała budkę. - Śmieci wrzucać do śmietnika - klepnęła dłonią pla­stykowy kontener. - Praca od ósmej rano do szesnastej, z półgodzinną przerwą... Resztę wyjaśni kierownik.

Trzeba przyznać, że umiała narzucić posłuch. Rozstawiłem swój na­miot niedaleko drzewa. W cieniu było przyjemnie chłodno. Wbiłem śle­dzie głęboko w piasek. Nad rzeką leżało kilka kamieni, przydźwigałem osiem i przygniotłem nimi końcówki linek. Podłoże nie było zbyt spoiste. Spryskałem wejście aerozolem, żeby mi do środka nie właziły robaczki. Nadmuchałem sobie materac, zasłałem go kocem i rzuciłem na to śpiwór. Zadomowiłem się. Plecak położyłem obok. Upał powoli zelżał. Wypeł­złem z namiotu, zrobiłem kilka pompek. Rozleniwienie upałem powoli przechodziło. Poszedłem na pomost i ochlapałem się wodą.

Powoli wracali studenci, którzy dotąd siedzieli w lesie. Składali szpa­dle, łopaty i inny sprzęt do jednego z namiotów, zapewne będącego maga­zynem. Przyglądałem się im. Wszyscy zmęczeni, zakurzeni, w ciężkich butach... Kilku znowu miało kowbojskie kapelusze. Uśmiechnąłem się w duchu. Jeszcze parę dni takiej roboty i filmowe stereotypy wywietrzeją im z głów. Obserwowałem ich, żaden nie wyglądał podejrzanie...

Wreszcie z lasu wyszedł nasz kierownik.

- O rany, co za cudak - mruknąłem sam do siebie.

Doktor Hreczkowski był raczej niewysoki. Nosił brodę i wąsy, przy­cięte tak, że nadawały jego twarzy nieco kozacki wygląd. Na głowie miał krótko przystrzyżone włosy nieokreślonej barwy starej słomianej strze­chy. Na spoconym nosie siedziały okulary. Przyciemniane szkła były osa­dzone w cienkiej, odrapanej, metalowej oprawce. Zlustrował obozowisko. Przybycie uzupełnień nie uszło jego uwagi. Natychmiast też wyłowił wzrokiem mnie. Ruszył w moją stronę.

- Tomasz Hreczkowski - uścisnął mi dłoń.

- Paweł Daniec - potwierdziłem jego domysły.

- Świetnie - mruknął. - Zjemy obiad i zapraszam na mały obchód terenu.

Kiwnąłem głową na znak zgody. Jak się okazało, za jednym z namio­tów urządzono kuchnię polową. W wielkim kotle ustawionym na maszyn­ce gazowej gotowała się chińska zupa z kawałkami kiełbasy.

- Wegetarianizm jest religią, podobnie jak marksizm - powiedział Hreczkowski błędnie interpretując moje zaskoczenie.

- Nie jestem wegetarianinem - uśmiechnąłem się. - I słusznie.

Ładna brunetka dyżurująca przy kotle nalała nam po misce zupy. Prze­szliśmy do jednego z dużych namiotów.

- Tu mam pracownię i podręczny magazyn znalezisk - wyjaśnił. - Na razie niewiele tego, ale liczę, że niebawem będzie dużo więcej. To bardzo bogate stanowisko. Napełnimy wszystkie pudła...

Usiedliśmy przy stole. Jedząc rozglądałem się wokoło. Stosy pustych kartonowych pudełek, stół kreślarski, drugi stół, na którym stało kilka skrzynek z piaskiem.

- Czy Pan Samochodzik wspominał, po co jest mi pan tu potrzebny? - zapytał kierownik.

- Tak. Ponoć ktoś chce utrudnić prace...

- Tego właśnie się obawiam... - mruknął. - Sądzę też, że któryś ze studentów może być w to zamieszany. Samochód mi rozwalili w drobny mak...

- Czy pańskie podejrzenia opierają się na jakichś faktach, czy to tylko przeczucie? - indagowałem.

Przez chwilę jadł w milczeniu.

- To tylko poszlaki - odparł wreszcie. - Ktoś zniszczył samochód. Cóż, to jest popegeerowska wieś, to mógł być przypadek. Ale z drugiej strony... Wziąłem z magazynu w instytucie niwelator, sprawdziłem jak działa, wszystko było w porządku. Przywiozłem go tutaj i daje błąd po­miaru rzędu dwudziestu centymetrów. To też może być przypadek, mogłem tego nie zauważyć w Warszawie, ale coś mi mówi...

- Dlaczego ktoś miałby sabotować te badania? - zaatakowałem wprost.

- Mam pewną koncepcję. Liczę na to, że te wykopaliska ją potwierdzą. Na sesji archeologicznej w Wyknie jesienią zeszłego roku wygłosiłem wstępny referat... Przyjęto go ze skrajnym niedowierzaniem, ale sądzę, że co najmniej kilku członków naszego środowiska gotowych jest zrobić wszystko, byle nie potwierdziła się moja teoria.

- A konkretnie? - zapytałem.

Uciekł spojrzeniem w bok i długo milczał.

- Na razie wolałbym o tym nie mówić - powiedział wreszcie. - Wyda­wałoby się, że nie ma to większego znaczenia, ale są pewne niepopularne teorie. Na przykład mówi się o tym, że mieszkańcy Biskupina byli Prasłowianami i biada temu, kto będzie twierdził, że od nich pochodzą ludy germańskie. Moja koncepcja jest w sumie odrobinę podobna. Może zdro­wo namieszać... Jeśli się potwierdzi.

- Czyli z grubsza chodzi o pochodzenie mieszkańców tej ziemi? - W pewnym sensie - znowu uchylił się od odpowiedzi. - Niby minę­ło pięć tysięcy lat, ale...

Stropił się.

- Widzi pan - powiedział wreszcie - w nauce jest niestety tak, że liczy się, kto pierwszy coś odkryje i opublikuje. Jeśli dajmy na to kilka zespo­łów bada jakieś zagadnienie, ten, który pierwszy przedstawi wyniki świa­tu zgarnia całą śmietanę, jak się mówiło u mnie na wsi...

- Tak jak odkrywcy radia Popow i Marconi... - domyśliłem się.

- Właśnie. W tym wypadku jest podobnie.

- Ale przecież tylko pan kopie w Ozorkowie? - nie bardzo go rozu­miałem. - Więc jak ktoś mógłby pierwszy udowodnić pańską teorię? - Jej potwierdzenia można szukać co najmniej w kilku miejscach... Nie dokończył.

- Na czym może polegać ewentualny sabotaż? - zapytałem.

Zastanawiał się dłuższą chwilę.

- Nie udało im się zablokować moich badań. Nie odważyli się zaata­kować wprost, więc mogę się tylko domyślać, kim są. Skoro przyjecha­łem tu i kopię, ryzyko wiąże się ze zniszczeniem stanowiska lub pozyska­nych zabytków. Przepraszam, że nie mówię wszystkiego.

- Nie rozumiem, ale postaram się pomóc - westchnąłem. - Ile osób wie o tych badaniach?

- Dużo - odparł - Rekrutację studentów musiałem prowadzić zupeł­nie jawnie. Jednak dopiero na tydzień przed wyjazdem ujawniłem miejsce, w którym będę kopał. To pozwoliło mi uniknąć zniszczenia stanowi­ska wiosną... Wiem, to wszystko brzmi jak brednie szaleńca.

- Skąd przypuszczenie, że ktoś z zatrudnionych studentów mógłby...

- Dobra, powiem tak. W kurhanach spodziewam się trafić na komory grobowe. Kurhany są bardzo duże, przeciwnik poczeka zapewne, aż prze­badamy większą część. W chwili gdy zaczniemy eksplorować groby, może dojść do próby zniszczenia pozyskanych zabytków.

- Czyli obecnie ryzyko nie jest specjalnie duże?

- Nie jestem pewien. Ci, którzy są przeciw nam, to zaślepieni fanaty­cy. Mogą być gotowi na wszystko... Albo zwolennicy mojej teorii, którzy chcą dla odmiany potwierdzić ją i ukraść całą sławę...

- To chyba nie tak łatwo...

- Widzi pan, co mi z tego, że będę wspominany jako pomysłodawca, jeśli zapiszą jako odkrywcę kogoś innego? Dajmy na to, że ktoś będzie twierdził, że Bursztynowa Komnata spoczywa w jakimś miejscu. A Pan Samochodzik ją w tym miejscu wykopie... O kim będzie się mówiło?

- Rozumiem.

- Nawet jeśli pan Tomasz powiedziałby wyraźnie, kto naprowadził go na trop, to i tak ludzie będą pamiętali tylko, kto odkrył, kto potwierdził, kto zbadał, kto znalazł...

Postanowiłem nie naciskać dalej. Gdy dojdzie do wniosku, że może mi zaufać, sam wszystko powie...

Skończyliśmy jeść i odnieśliśmy miski do kuchni. Dwie studentki, które widocznie miały dyżur, zabrały je do mycia.

- No, to do lasu - zaprosił mnie.

Poszliśmy ścieżką przez sosnowy zagajnik. Po przebyciu może pięć­dziesięciu metrów wyszliśmy na rozległą polanę. Archeolodzy musieli tu buszować już jakiś czas. Na powierzchni pięciu arów zdarli darń i wykarczowali krzaki. Obszar badawczy był podzielony na działki o wymiarach pięć na pięć metrów. Pomiędzy nimi zostawiono półmetrowe ścieżki. Wszędzie czerwieniały wbite w ziemię drewniane słupki, naciągnięte sznur­ki wyznaczały granice przyszłych wykopów. Obok, na dużej plastykowej płachcie, leżała hałda ziemi.

- Tak to wygląda - rozejrzał się z dumą. - Proszę zobaczyć tutaj.

Podszedłem bliżej. Pod zerwaną trawą żółcił się polodowcowy pia­sek. Tu i ówdzie znaczyły go rozległe ciemne plamy. Większe i mniejsze układały się w skomplikowaną mozaikę.

- Te małe to zasypane jamy - wyjaśnił. - Cześć mogła być zasobowa, inne śmietniskowe... Dowiemy się, jak przekopiemy je do calca...

- Czyli warstwy nienaruszonej działalnością człowieka pochwali­łem się wiedzą nabytą z książek.

- Właśnie - uśmiechnął się. - Te duże to resztki ziemianek lub półziemianek. Spora osada, co najmniej kilkadziesiąt rodzin.

Pokiwałem w zadumie głową...

- W tym roku chcę zbadać jedną czwartą powierzchni - wyjaśnił. - O ile oczywiście starczy czasu. Ważniejsze są kurhany...

Ruszyliśmy słabo widoczną ścieżką głębiej w las.

- Oto i one - wskazał dłonią.

Staliśmy przed dziwnym pagórkiem. Wynurzał się z leśnego poszycia na mniej więcej trzy metry. Wspięliśmy się na jego szczyt. Tu także po­wbijano paliki, ale prace jeszcze się nie zaczęły. Z góry nieco lepiej moż­na było ogarnąć go wzrokiem. Wprawdzie i na nim wyrosło kilka drzew, ale z grubsza było widać kształt. Pagórek usypano na planie bardzo wy­dłużonego trójkąta. Jego krótszy bok miał około siedmiu metrów długo­ści. Dłuższe biegły w las...

- Przeszło czterdzieści metrów długości - odezwał się Hreczkowski - to jeszcze nie są te największe, najdłuższe miały około stu trzydziestu metrów...

- Czyli kubatura każdego...

- Nawet parę tysięcy ton ziemi - powiedział poważnie. - Przynoszo­nej w wiklinowych koszach... Robota dla całej ludności osady na wiele miesięcy... Tam jest drugi - wskazał gestem kolejny nasyp majaczący w odległości kilkunastu metrów. Jeśli czasu starczy, dobierzemy się i do niego...

- Jeśli po upływie pięciu tysięcy lat w naszym klimacie nadal tak wyraźnie je widać, to kiedyś...

- Oczywiście - zrozumiał natychmiast moją myśl. - Pierwotnie były jeszcze wyższe i miały bardziej strome ściany.

Obszedłem drugi kurhan wokoło.

- Jeśli ktoś zechce się do niego dobrać którejś nocy, mamy małe szan­se - mruknąłem - można podejść z każdej strony... Czy w lesie są jakieś drogi, którymi można by podjechać?

- Najbliższa przecinka kilometr stąd - wskazał ręką na północ. - Ale na piechotę bez problemu...

Zastanawiałem się intensywnie.

- W którym miejscu powinna być komora grobowa?

- Najczęściej lokowano je nie dalej niż dwadzieścia metrów od czoła nasypu - odparł.

- Dobrze, zawieszę na drzewie czujnik na podczerwień - zadecydo­wałem - sprzężony z nadajnikiem. Jeśli ktoś zechce wejść w szkodę, alarm nas o tym powiadomi.

- Sprytne - mruknął. - Jak to działa?

- Na akumulator. Na którymś drzewie zawieszę panel baterii słonecz­nych. Z dołu nie będzie go widać. W dzień będzie ładować czujnik, prądu wystarczy na całonocną pracę...

- Ale rano, jak przyjdziemy kopać, zawyje - zafrasował się.

- Nie, ustawię zegar tak, żeby pracował od dwudziestej do szóstej rano. Jeśli sobie pan życzy, mogę to zrobić jeszcze dzisiaj.

- To bardzo dobry pomysł - pochwalił. - Tak, lepiej jeszcze dzisiaj, przynajmniej będę mógł spać spokojnie...

Zawróciliśmy do obozowiska. Studenci odpoczywali po całym dniu pracy. Część siedziała na pomoście, kilku czytało coś w cieniu. Cztery dziewczyny rozciągnęły między drzewami kawałek sznurka i grały w coś w rodzaju siatkówki... Sielanka. Zlustrowałem ich uważnym spojrzeniem. Nikt nie wyglądał na fanatyka dewastującego komory grobowe. Może jed­nak kierownik się mylił? Jeśli mnie nawet nie powiedział, na czym polega sensacyjność jego prac, to któż z nich mógł o tym wiedzieć?

Z drugiej strony wygłosił referat na sesji naukowej. Nie można było wykluczyć, że ktoś zazdroszczący sławy odesłał na te wykopaliska jakie­goś zaufanego studenta z tajną misją... Teorie rodzące się w mojej głowie były nieco idiotyczne... Ale czy mogłem je wykluczyć?

Z plecaka wyciągnąłem sprzęt i znowu podreptałem do lasu. Na drze­wie rosnącym tuż obok kurhanu należało zawiesić czujnik. Założyłem na buty specjalne zaczepy, jakich kiedyś używali elektromonterzy do wspi­nania się na drewniane słupy wysokiego napięcia. Z pewnym trudem wla­złem na wysokość jakichś piętnastu metrów. Płaskie pudełko przymocowałem plastrem do gałęzi. Zaczepiłem kabelek. Motek drutu miał czter­dzieści metrów. Zlazłem na dół i odszedłem w stronę gęstwiny sosen. Kolejna wspinaczka, tym razem z kruchą taflą baterii słonecznych na ple­cach. Wlazłem wysoko, na samą koronę sosny.

Panel miał specjalne zaczepy. Nachyliłem go lekko ku zachodowi, żeby jak najdłużej oświetlało go słońce. Przykręciłem solidnie do gałęzi, była to dość droga zabawka - wolałem uniknąć kosztów, w razie gdyby spadł na ziemię strącony mocnym podmuchem... Zaczepiłem kabel do bieguna. Zlazłem ostrożnie na ziemię i poparzyłem do góry. Cienki drucik był zupełnie niewidoczny. Czujnik w brązowej obudowie zlewał się z barwą kory, aby go wypatrzyć, trzeba było wiedzieć, gdzie jest. Panel był całko­wicie niewidoczny - zasłaniały go najeżone igłami gałęzie.

Uśmiechnąłem się pod nosem. Pozostawał test sprawności urządze­nia. Włączyłem odbiornik i podszedłem do kurhanu. Urządzenie zapikało mi w kieszeni. Wszedłem po nasypie, zszedłem z drugiej strony. W odle­głości około pięciu metrów pikanie ucichło... A zatem cały obszar mogą­cy budzić zainteresowanie tajemniczego dywersanta był dobrze zabezpie­czony. Zadowolony wróciłem do obozu.

- I jak? - zagadnął mnie kierownik.

- Nawet mysz się nie prześlizgnie.

- To niedobrze - powiedział. - Bo myszy tu pod dostatkiem. Będzie wyło co chwila.

- To tylko przenośnia - uspokoiłem go. - Czujnik reaguje na obiekty o masie około dwudziestu pięciu kilogramów... I większe.


ROZDZIAŁ DRUGI


KOSZMARNE SKLEPIKI * ZŁOTOZĘBY * WIECZORNE OGNI­SKO * DRASTYCZNA ANEGDOTKA * POCZĄTEK PRAC PRZY KURHANIE


Zatrzymałem rower przed niewielkim wiejskim sklepikiem. Przypią­łem starannie ramę do latarni - jedynej w wiosce. Sklep został wzniesiony według technologii, która święciła triumfy przed dwudziestu laty. Meta­lowy szkielet obity warstwą płyty pilśniowej pomalowanej farbą olejną. Nieotwierane okna - stalowe obramowanie wypełnione szybami z kiep­skiego szkła - częściowo zamalowane... Podłoga - betonowa wylewka pokryta początkowo płytkami PCV, teraz straszyła gołym cementem.

Poczułem, jakbym się cofnął w czasie. Nieliczne towary, przeważnie w szarych opakowaniach, kilkanaście butelek taniego wina, jakieś lizaki, ocet. Lada zbita byle jak z dech i zwalista, rozczochrana kobieta za kontu­arem, która rozwiązywała krzyżówkę, to znaczy kreśliła jakieś skompli­kowane linie na stronie z krzyżówką kolorowego tygodnika.

- Czego? - warknęła.

- Chciałem kupić chleb - wyjaśniłem.

- Nie ma.

Spojrzałem nieco zaskoczony na kilkanaście bochenków zdobiących regał za nią.

- A tamten?

- Na zapisy - odburknęła. - Niesprzedany, do zwrotu.

Poskrobałem się po głowie.

- Znaczy ktoś zamówił, ale nie kupił? - upewniłem się.

- Przecież mówię! - teraz była już naprawdę zdenerwowana.

Spojrzałem na zegarek. Jeśli wywieszka na drzwiach głosiła prawdę, to za dziesięć minut sklep miał być zamknięty.

- Jak oni nie kupili, to może ja kupię? - przeszedłem do ataku.

- Toż mówię, że nie ma! - ryknęła.

Zamyśliłem się głęboko. Trudno, zjem mielonkę z sucharkami.

- A można się zapisać na jutro? - zapytałem.

- Gdzie tam - machnęła ręką.

- Dlaczego nie? - zdumiałem się.

- Za dużo roboty jeden dodatkowy zamawiać - powiedziała. - Zresztą i tak się nie sprzedaje tyle, ile zamówiłam. Tylko wy inteligenci to się na handlu nie znacie... Ten od dinozaurów też był taki niekumaty jak ty. Wy to pewnie z jednych wykopalisk? - spojrzała na mnie z wyższością. - Jak się szuka w ziemi głupot, to nic dziwnego, że się potem życia zwykłych ludzi nie rozumie - popatrzyła na budzik stojący na ladzie. - Poszedł mi stąd! - warknęła. - Zamykać trza!

Wyszedłem ze sklepu kompletnie skołowany. Dwaj pijaczkowie siedzący na schodkach zarechotali. Odpinając rower usłyszałem ich dialog.

- Ty, popatrz na tego archeologa. Do sklepu wszedł i nic nie kupił...

- Bo wie pan, panie Zenku, takim to od naszego winka gęby wykręca. Obaj ryknęli gromkim, serdecznym śmiechem. Gdzie ja się znalazłem?!

Kiedyś takie kobiety spotykało się w każdym sklepie. Potem zaczęły na szczęście znikać, aż wyginęły prawie bez śladu. A tu jedna się uchowała...

Pojechałem przez wieś, usiłując odtworzyć jej obraz widziany wczoraj podczas jazdy autobusem. Przecież był tu jeszcze murowany sklepik. Za zakrętem? Tak... Zatrzymałem się przed kolejną świątynią handlu. Sklep spożywczo- przemysłowy mieścił się w małym baraczku. Elewacja z bloczków gazobetonowych była brudna, szyby także pokrywały rozbryzgi błota. Z szyldu obłaziła farba... Ale najbardziej zafascynowała mnie wywieszka na drzwiach. Namalowano ją zużytym, czarnym markerem na kartce w kratkę i przyklejono do szyby. Głosiła: „Psom i archeologom wstęp wzbroniony".

Odruchowo przetarłem oczy. Wraży napis nie znikał. Widziałem w życiu wiele dziwnych rzeczy. Wykute w skałach etiopskie klasztory, indiańską bimbrownię w Brazylii, stosy hitlerowskich sztab złota w pociągu pod górą Sobiesz, ba, widziałem nawet prawie prawdziwą Arkę Noego... Ale nic nie zdumiało mnie tak, jak ta kartka papieru.

Zdecydowanym krokiem wszedłem do sklepu. Za ladą siedział zwalisty mężczyzna w dresie. Na stołku po drugiej stronie przysiadł typek w skórzanej kurtce. Najwyraźniej ubijali jakiś interes. Na mój widok przerwali rozmowę.

- A ty co, kartki nie czytał? - warknął ten w dresie. W półmroku jego złote zęby zalśniły zniewalająco.

- Nie jestem archeologiem, tylko historykiem sztuki - wyjaśniłem z godnością.

Typek w skórzanej kurtce zarechotał ubawiony moją wypowiedzią. Właściciel wskazał gestem kolejną kartkę przyszpiloną do regału. Ta z kolei obwieszczała: „Klientela ograniczona. Sprzedawca może odmówić obsłużenia".

- Poszedł mi stąd!!! - ryknął.

Nawet trzonowe zęby miał odlane w złocie. Dłoń ozdobiona masywną, złotą bransoletą wskazała mi drzwi. Wyszedłem nieco zdenerwowany. Zaskoczony wywieszką na szybie zapomniałem przypiąć rower, na szczęście jeszcze stał...

Wyjąłem sztabówkę okolicy i popatrzyłem. Jakieś trzy kilometry dalej była kolejna wioska, Mętna Woda. Może tam znajdę wreszcie prawdziwy sklep? Ruszyłem wąską, dziurawą szosą. Miasteczko sprawiało sympatyczniejsze wrażenie. Domy były jakby bardziej zadbane. Znalazłem też sklepik. Nieduży, pamiętający jeszcze poprzedni ustrój, ale dzięki wykończeniu ściany frontowej sidingiem sprawiał nieco lepsze wrażenie. Na drzwiach miał nalepki informujące, że w środku można zapłacić kartami kredytowymi. Przypiąłem rower i wszedłem do środka.

Kobieta za ladą wyglądała jak klon tej pierwszej ze sklepu w Ozorkowie. Spojrzała na mnie jakby mniej wrogo. Kupiłem bochenek chleba, dwie puszki mielonki, pęto kiełbasy, o które prosił doktor. Kobieta wybiła należność na archaicznej kasie, pamiętającej chyba czasy przedwojenne. Dwadzieścia siedem złotych. Wyjąłem z kieszeni portfel i wyłuskałem stuzłotowy banknot.

Kobieta spojrzała na niego z frasunkiem.

- Nie będę miała wydać - syknęła ze złością. - Wy, archeologi, to sobie myślicie, że w Warszawie jesteście? Co i raz któryś tu wpada z grubą gotówką... A skąd ja mam brać, żeby wydawać?

- W takim razie zapłacę kartą - powiedziałem pojednawczo wyciągając z portfela prostokącik...

- O, jeszcze jeden nienormalny - zwróciła się do jakiejś sąsiadki, która właśnie weszła do sklepu. - Znowu tym draństwem do telefonu chcą płacić...

- Nie honorujecie kart Visa? - zdumiałem się.

- Tu nie Warszawa - warknęła.

- Ale przecież na drzwiach ma pani nalepki z rysunkami kart - wyjaśniłem cierpliwie. - A to znaczy, że można tu nimi płacić...

- Hę hę hę - zaśmiała się ta, która weszła. Brakowało jej z przodu trzech zębów.

- Inteligent za dychę - parsknęła sprzedawczyni. - Człowiek z siebie żyły wypruwa, żeby sklep ładnie wyglądał i ludziom przyjemnie było kupować, człowiek dba o wystrój, ozdobniki na drzwiach klei, a potem przylezie taki jeden z drugim i godność poniża... Da ten banknot - wyjęła mi setkę z dłoni i obejrzała pod światło.

Wysunęła szufladę i długo grzebała wyciągając pojedyncze banknoty.

- Uch, całe drobne mi zabrał - rzuciła z nienawiścią.

Druga kobieta znowu wybuchła koszmarnym rechotem. W tej okolicy ludzie mieli nieco spaczone poczucie humoru...

Zabrałem zakupy i zmyłem się pospiesznie. Popędziłem w stronę Ozorkowa jakby mnie diabli gonili.

- Co to za miejsce? - mruczałem sam do siebie. - Dlaczego w Etiopii, na końcu świata, można było smacznie zjeść i zapłacić dowolną walutą, a we własnym kraju...

Zwolniłem nieco. Szosą sunęło coś dziwnego. Po chwili zorientowałem się, że to karoseria łady samary oparta na starym wozie. Do wozu nie zaprzężono konia, zamiast tego pchało go trzech mężczyzn. W jednym rozpoznałem Skórzastego ze sklepu. Przyspieszyłem, aby ich wyminąć.

- Te, archeolog, weź się do uczciwej pracy - rzucił za mną.

I wszyscy trzej zarechotali wesoło. Zakręciłem na drogę do lasu, niebawem znalazłem się pośród drzew. Powoli uspokajałem się. Zanim dojechałem do obozu, byłem już w stanie spojrzeć na swoje przygody z pew­nym rozbawieniem...

***

Siedziałem w namiocie studiując dwie opasłe księgi na temat kultur pradziejowych. Nie wszystko zdążyłem przeczytać w ministerstwie. Ba­łem się dekonspiracji. Oglądałem kolejne ilustracje usiłując wbić sobie do głowy podstawowe wiadomości o najważniejszych zabytkach przeło­mu neolitu i epoki brązu. Dotąd nie miałem z tym do czynienia, na historii sztuki archeologię wykładano po łebkach... Teraz ze zdumieniem ogląda­łem dziesiątki glinianych garnków różnych kształtów... Jak to wszystko zapamiętać?

Zupełną zagadką były dla mnie krzemienne narzędzia. Autor zilustro­wał dzieło setkami rysunków. Przypisał je do kilku różnych kultur pra­dziejowych, potem wyróżnił jeszcze grupy i podgrupy - widać różne ple­miona tego samego ludu obrabiały te kamulce w różny sposób. Musiałem uwierzyć mu na słowo. Ja nie dostrzegałem żadnych różnic.

Ktoś zastukał w płótno namiotu. Pospiesznie wepchnąłem książkę pod plecak.

- Tak? - zagadnąłem.

- Panie Daniec, zapraszamy na ognisko - powiedziała Magda.

Wygrzebałem się ze swojej kryjówki. Studenci faktycznie przygoto­wali ładne palenisko na brzegu rzeki. Obłożyli je kamieniami, ogień za­planowali niewielki, ostatecznie las był blisko, a po całodziennym upale ściółka mogła być bardzo wysuszona. Obok, na wszelki wypadek, naszykowali dwa wiadra wody. Wokoło ognia, na kilkunastu pieńkach, oparto deski mające służyć jako ławki. Dla kierownictwa, to znaczy dla mnie i Hreczkowskiego, przewidziano ławkę z szerszą deską. Rozsiedliśmy się wygodnie. Powoli schodzili się studenci. Udawałem zamyślenie, ale ob­serwowałem ich spod półprzymkniętych powiek. Cztery dziewczyny, nie - pięć, jeszcze Magda. Kilkunastu chłopa... Czterech już znałem. Teraz obserwowałem pozostałych. Jeden wyróżniał się wyraźnie. Miał silnie zarysowane wały nadoczodołowe i jakby cofniętą brodę. Szeroki w ba­rach, ale niewysoki, potężna szczęka.

Odtworzyłem w pamięci obrazek z przeczytanej książki. Koleś wy­glądał wypisz wymaluj jak neandertalczyk. Tylko okulary na jego nosie psuły efekt. Obok, po przeciwnej stronie leniwie pełgającego ognia, sie­dział jeszcze jeden dziwny student. Miał lekko wystające kości policzko­we, dość śniadą cerę i ciemne włosy. Jego oczy były bardzo ciemne i lek­ko skośne. Indianin? Nie, przecież widywałem Indian, zarówno w Polsce, jak i podczas pobytu w USA. On był nieco inny. Nie umiałem powiedzieć, na czym to polegało...

Reszta nie wyróżniała się niczym szczególnym. Skoncentrowałem się na dziewczynach. Dwie brunetki i dwie ciemne blondynki. Sprawiały dość sympatyczne wrażenie... Kierownik pojawił się jako ostatni. Przekroczył deskę i usiadł obok mnie.

- Pan Samochodzik wspominał, że nie pijesz alkoholu? - zagadnął.

- W każdym razie bardzo niewiele.

- No to mam coś dla ciebie - uśmiechnął się wyciągając z torby pla­stykową butelkę.

- Kwas chlebowy? - mile się zdziwiłem.

- Wspaniały napój. Alkoholu nie zawiera, ale jak się za dużo wypije, to rano ma się kaca...

Odchrząknął. Wszyscy umilkli. Powstał.

- Dzisiejsze ognisko ma charakter po części integracyjny - powie­dział poważnie. - Miło nam powitać wśród nas magistra Pawła Dańca - wstałem i ukłoniłem się. - Będzie prowadził wykop na kurhanach. Macie go słuchać tak jakbyście słuchali mnie, za najmniejszą niesubordyna­cję ma prawo wywalić was z praktyk bez zaliczenia... Nowo przybyłych informuję, że zostają chwilowo przydzieleni do pana Dańca, w razie gdy­by sobie nie dawali rady, przerzucimy ich na łatwiejszy front robót, do prac nie wymagających pomyślunku, to znaczy będą wywozili ziemię tacz­kami. Kierowniczką drugiego wykopu jest Magda... - dziewczyna wsta­ła, żeby się pokazać. - Magda jest na piątym roku i ma duże doświadcze­nie w pracach terenowych. Gdybyście zapomnieli na przykład, co to jest szpachelka, możecie ją zapytać... Dobra, tyle tytułem wstępu, pointegrujcie się teraz trochę - usiadł wygodnie.

Z torby wyciągnął butelkę piwa i odkapslował ją zręcznie o kant ławki. Studenci też wyciągali butelki. Magda przyniosła naręcze patyków do pie­czenia kiełbasek. Zaraz też znalazły się kiełbaski i chleb. Zmrok zapadał powoli. Tłuszcz skwierczał nad ogniem. Studenci gadali między sobą...

- Tak więc, panie kolego - zagadnął Hreczkowski - jutro zabieramy się do roboty...

- Poczytałem trochę, powinienem dać sobie radę - odparłem półgło­sem.

Kiwnął w zadumie głową. On też obserwował studentów.

- Środek lasu - westchnął - wszystko trzeba było przynieść na wła­snych plecach, bo nie ma czym dojechać... Chyba że motocyklem lub rowerem... Każdy gram bagażu niesie się spod wsi sześć kilometrów, ale o alkoholu nie zapomnieli...

- Może skończą na jednym piwie - zauważyłem.

- Może. Ci z Warszawy mają fatalną opinię, jeśli chodzi o picie... Tak czy inaczej, jeżeli któryś rano nie będzie trzeźwy, wywalamy z praktyk.

Kiwnąłem głową na znak aprobaty.

- Jeszcze jedno. Żadnego palenia papierosów na wykopie. Musisz tego pilnować. Odrobina popiołu wystarczy, żeby zanieczyścić próbki, a bę­dziemy brali węgle drzewne do testów na C14.

- Datowanie metodą radiowęglową - domyśliłem się.

- Dokładnie tak. Nie jest ona najlepsza, ale lepsza kiepska niż żadna...

- Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? Milczał przez dłuższą chwilę.

- Chyba nie... Aha, jeszcze jedno, w zasadzie wszyscy studenci są po pierwszym roku. To ich pierwsze wykopaliska w życiu. Chodziło mi głów­nie o to, żeby nie mieli nieformalnych kontaktów z ewentualnym przeciw­nikiem...

- Nie rozumiem?

- To proste. O sabotowanie tych badań podejrzewam trzech pracow­ników naukowych naszego instytutu... Studenci wyższych lat uczęszcza­jący do nich na seminaria magisterskie... - zamilkł na chwilę.

Ja też milczałem obserwując krąg uczestników wykopalisk.

- Co do Magdy, jest po piątym roku i specjalizuje się w antropologii - powiedział cicho - ale jej możemy zaufać. Jest z Akademii Teologii Katolickiej czy też z Uniwersytetu Stefana Wyszyńskiego, bo tak się teraz ta uczelnia nazywa...

- O, to tam mają wydział archeologii?

- No cóż, nigdy nie narzekałem na studentów, których mi podsyłali... Wprawdzie trzeba im było sporo tłumaczyć, ale byli dość pojętni i zdy­scyplinowani...

Po drugiej stronie wynikła jakaś dyskusja, wreszcie z ławki podniósł się ten neandertalczykowaty. Podszedł do nas.

- Panie doktorze - zwrócił się do Hreczkowskiego - mamy taką ko­lektywną prośbę...

- Tak? - brwi kierownika uniosły się nieco do góry. - Chcielibyśmy, aby opowiedział pan jakąś anegdotkę... Z pewnością bywał pan wiele razy na wykopaliskach, pewnie zdarzały się w ich trakcie jakieś zabawne...

Hreczkowski uśmiechnął się pod wąsem.

- Wasza prośba zostanie spełniona - powiedział.

W jego głosie usłyszałem rozbawienie. Powstał. Wszyscy umilkli.

- Opowiem wam historyjkę z wykopalisk w Egipcie. Jest odrobinę drastyczna; kobiety, dzieci i osoby wrażliwe nie powinny jej słuchać.

Pomruk aplauzu dał mu do zrozumienia, że wszyscy chętnie posłu­chają drastycznej opowieści.

- Tylko proszę nie wymiotować do ogniska i jak się komuś w nocy przyśni, to niech nie ma pretensji - dodał.

Wszyscy usiedli wygodnie.

- Zapewne tego nie wiecie, ale Niemcy są narodem, który bardzo chęt­nie je miód. Nawiasem mówiąc, spora część naszego miodu idzie na eks­port właśnie do tego kraju... Zdarzyło się to kilkanaście lat temu w Egip­cie. Niemieccy archeolodzy buszowali w delcie Nilu, niedaleko Aleksan­drii. Rozkopywali stanowisko z okresu ptolomejskiego. Trafili na pozo­stałości niedużego miasteczka i eksplorowali dom po domu, niewiele w sumie znajdując... Pewnego dnia, można powiedzieć, uśmiechnęło się do nich szczęście. W piwniczce jednej z lepianek znaleźli wielkie naczy­nie zasobowe, taką beczkę wypaloną z gliny. Gar był zapieczętowany gli­nianą pokrywą, nieco lepki po wierzchu i tak ciężki, że z trudem ruszyli go z miejsca. To oznaczało, że jego pierwotna zawartość ciągle jest w środku. Załadowali znalezisko na samochód, zawieźli do bazy, odpieczętowali. Pod glinianą pokrywą była warstwa wosku, wydłubali go i zo­baczyli miód. Po upływie ponad dwu i pół tysiąca lat był zupełnie scukrzony, twardy jak toffi, bardzo ciemny, ale jak stwierdzili, zapach prawie się nie zmienił. Postanowili spróbować... Jak zapewne wiecie, miód za­wiera bardzo dużo jadu pszczelego, który działa antybakteryjnie, więc jest bardzo odporny na zepsucie. W szczelnie zapieczętowanym garnku zachował się w doskonałym stanie. Wzięli łyżki i zaczęli skrobać... Spró­bowali i okazało się, że w smaku też jest znakomity. Zjedli po odrobinie, zasmakowało, skrobnęli głębiej i wtedy... - zawiesił głos i potoczył wzro­kiem po uczestnikach. - Kobiety zostają na własną odpowiedzialność - powiedział poważnie.

Wszystkie dziewczyny pozostały na swoich miejscach.

- Pod warstwą miodu zobaczyli włosy - podjął opowieść.

- Jak to: włosy? - ktoś jęknął. - Co to było?

- Martwe dziecko. Zanurzone w miodzie. Tak przygotowywano je do mumifikacji... Niemcy rzygali jak koty - dokończył z zadowoleniem w głosie.

Studenci wyglądali na mocno wstrząśniętych.

- Niestety - westchnął. - W naszym zawodzie przyjdzie wam zetknąć się z podobnymi przypadkami... Nie jest to mile i trudno przyzwyczaić się do obcowania ze śmiercią... Nawet jeśli odkopany przez nas szkielet liczy sobie tysiące lat...

Zamyślił się. Przez chwilę panowało milczenie, a potem studenci za­częli rozmawiać między sobą. Nikt nie chciał jakoś słuchać kolejnych drastycznych anegdotek...

- Mocna opowieść... - odezwałem się. Uśmiechnął się lekko.

- Archeologia to zawód dla twardych ludzi - powiedział poważnie.

- Grobowce kujawskie, takie jak ten, który rozkopiemy, czasem kryją ślady paskudnych obrzędów...

Jakieś pół godziny później studenci zaśpiewali kilka szant, ale około dwudziestej drugiej zmęczenie całodzienną harówką przeważyło. Pojedynczo zaczęli się wymykać i udawać na spoczynek. Zastanawiałem się, czy tej nocy ktoś będzie usiłował dobrać się do kurhanu, ale alarm mil­czał. O dwudziestej trzeciej ja też zasnąłem.

***

Pobudka o siódmej rano... Wstałem, ochlapałem się wodą, wykona­łem kilka pompek. Dawno już nie spałem w namiocie. Nocne powietrze dobrze mi zrobiło. Umysł miałem czysty i jasny... Jeszcze kilka przysia­dów, by przyspieszyć pracę serca. Byłem gotów.

Zjadłem pospiesznie śniadanie. Z namiotu magazynowego pobrałem pięć łopat, pięć szpadli, graczki i taczkę. Do tego plastykową kuwetę na wypadek jakichś znalezisk i motek sznurka. „Moi" studenci zaraz się po­jawili. Piotrek, Artur, Sebastian i Marek. Zapamiętałem ich imiona...

- No to co? - zagadnąłem. - Gotowi do wielkich czynów?

Pomruk entuzjazmu był jedyną odpowiedzią. Nadszedł kierownik.

- Dam ci jeszcze dwóch - powiedział obrzuciwszy wzrokiem szczu­pły zastęp. - Siedzą tu od trzech dni, czegoś już się nauczyli. Pokażą kolegom, jak się plantuje stanowisko... Dołączą za chwilę.

- Dobra - popatrzyłem na zegarek. - Zaczynamy punkt ósma, więc mamy dziesięć minut, aby dotrzeć na miejsce. Naprzód marsz.

Część narzędzi wzięli na ramiona, resztę powiozłem na taczce. Dotar­liśmy do kurhanu trzy minuty przed czasem. Alarm w mojej kieszeni za­wibrował delikatnie. Czujnik nas wykrył. Widać rozregulował się trochę. Przecież był tak nastawiony, żeby wyłączać się automatycznie o 6.00!

- Jak widzicie, mamy tu piękny kurhan, należący do tak zwanych gro­bowców kujawskich - poinformowałem studentów. - Usypano go ponad trzy tysiące lat przed naszą erą, jest więc starszy niż cywilizacja starożyt­nego Egiptu...

- O kurczę - wyrwało się Markowi.

- Dokładną datę jego powstania będzie można ustalić właśnie dzięki naszym pracom - dodałem z dumą.

- Hmm - mruknął Marek. - Wypadałoby się pomodlić za tych, któ­rym zburzymy wieczny spoczynek...

- Jeśli masz obiekcje religijne, to mogę cię przerzucić do badań osady - rozległ się za nami głos Magdy.

Nawet nie zauważyłem, jak się zjawiła.

- Nie - pokręcił głową. - Pomódlmy się i kopiemy. To i tak poganie - dodał tonem usprawiedliwienia.

Przeżegnaliśmy się. Dziewczyna przyprowadziła mi dwóch studen­tów, którzy mieli pracować na moim wykopie. Jak się okazało, byli to neandertalczyk i ten podobny do Indianina.

- Nazywam się Fryderyk - przedstawił się małpowaty. Imię zupełnie do niego nie pasowało...

- A ja jestem Niels Rolv - powiedział jego towarzysz. W jego głosie było słychać wyraźny obcy akcent.

- Szwed? - zdziwiłem się.

- Saam - zaprotestował z godnością.

- Czyli Lapończyk - wyjaśniłem pozostałym.

- Wolę naszą nazwę - obdarzył mnie szerokim, ale ostrzegawczym uśmiechem.

- W porządku - skinąłem głową. - No, chłopaki, dwie po ósmej, mamy już opóźnienie... Do roboty...

Najpierw wycięliśmy darń spomiędzy palików. Potem dwaj nowi przy­bysze ujęli łopaty i pokazali, jak się zdejmuje cienką warstwę ziemi. We­dle instrukcji, które poprzedniego dnia dał mi Hreczkowski, oczyściliśmy wierzch kurhanu i ścięliśmy go, aby był zupełnie płaski. Następnie mieli­śmy zdejmować glebę, warstwa po warstwie, aż dojdziemy do powierzch­ni ziemi. Pod cienkim nalotem próchnicy, która nagromadziła się tu przez sześć tysięcy lat, pojawił się żółty polodowcowy piach...

Na każdego z nas przypadł pas ziemi szerokości jednego metra i długi na mniej więcej pięć - tyle było miejsca na szczycie nasypu. Urobek sy­paliśmy do taczek, które następnie trzeba było sprowadzić w dół. Na po­lance na południe od grobowca rozłożyliśmy plastykową płachtę i tam wysypywaliśmy ziemię. Robota szła dość wolno, co chwila łopaty zacze­piały o resztki korzeni albo nieduże otoczaki. Korzenie wycinaliśmy se­katorem, kamienie chwilowo kazałem zostawić w miejscach znalezienia - należało sprawdzić, czy nie tworzą jakiegoś logicznego układu...

Hreczkowski przyszedł po mniej więcej godzinie.

- Nieźle - mruknął. - Doczyśćcie to ładnie, załóżcie siatkę i zróbcie fotografię. Potem niwelacja, rysunek i kopiecie kolejną warstwę. Zerwij­cie tak z dziesięć centymetrów, nie ma się co pieścić...

Poczułem się odrobinę niepewnie.

- Dobra - powiedziałem. - Ja założę siatkę, kto na ochotnika zrobi niwelację i rysunek?

- Ja mogę niwelować - zgłosił się Fryderyk.

- To ja narysuję - zaofiarował się Lapończyk.

- No, to po sprzęt - zadysponowałem.

Założenie siatki było bardzo proste. Chodziło o to, żeby naciągnąć sznurki na wbite w paliki gwoździe tak, aby nasz wykop pokryć jakby kratką o boku jednego metra. W wojsku używałem teodolitu, natomiast nigdy nie miałem do czynienia z niwelatorem... A jak przypuszczałem, każdy archeolog musiał się na tym znać. Popatrzyłem krytycznie na rozciągnięte sznurki. Pamiętałem z książek, jak wyglądają fotografie stano­wisk archeologicznych, więc położyłem pośrodku czarną tabliczkę z nazwą stanowiska i numerem. Następnie wlazłem na drzewo i sfotografowałem wszystko z góry. Wiedziałem, że zdjęcie wyjdzie nieco łaciate - sosny nie zasłaniały światła, ale ich cienie kładły się w poprzek stanowiska, nic na to nie mogłem poradzić... Obaj wysłani po sprzęt wrócili. Jeden przydźwigał niwelator na stojaku oraz łatę - specjalną tyczkę z podziałką.

- Reper jest na tamtym kamieniu - wskazał głaz z namalowaną na nim gwiazdą. - Wysokość - zajrzał do trzymanej w garści kartki - 98,75 metra nad poziomem morza. Kto mi potrzyma łatę?

Rozstawił niwelator i manipulował długo pokrętłami.

- Szefie - zwrócił się do mnie - wystarczy takie wypoziomowanie? Podszedłem do urządzenia. Z boku miało okrągłą szybkę. Wyglądała jak poziomica, banieczka powietrza pływała w cieczy, na szkle narysowa­no czarne kółko. Pokręciłem ostrożnie i ustawiłem pęcherzyk dokładnie w kółku.

- Tak będzie chyba dokładniej - mruknąłem.

Kiwnął głową. Piotrek stanął przy kamieniu z tyczką w ręce.

- Oprzyj koniec na gwiazdce - zawołał Fryderyk. - Wysokość niwelatora 99,26 - zameldował.

- Zapisz - powiedziałem z kamienną twarzą.

Niels tymczasem na papierze milimetrowym naniósł plan wykopu. Zaznaczył krzyżykami wszystkie punkty przecięcia się sznurków.

- Niwelujemy co metr? - zapytał.

Skąd mogłem wiedzieć?! Postanowiłem wykręcić się sprytnie.

- Nie wiem, jak robi doktor Hreczkowski. Dostosujmy się do jego sposobów dokumentacji.

- Tak jest - kiwnął głową.

- Piotrze, gibaj na kurhan - wesoło zawołał Fryderyk.

Chłopak stanął z łatana odczyszczonym kawałku. Ustawiał tyczkę na kolejnych punktach przecięcia siatki, Fryderyk patrząc przez lunetkę niwelatora wykrzykiwał kolejne liczby, a Niels zapisywał je na planie. Obserwowałem ich z udanym znudzeniem, usiłując odgadnąć sens ich dzia­łań i wreszcie zrozumiałem. Niwelator służył do określenia wysokości nad poziomem morza wszystkich punktów. Jeśli znajdziemy komorę gro­bową, będziemy wiedzieli, jak głęboko pod powierzchnią kurhanu się znaj­dowała i jak wysoko nad jego spodem...

Lapończyk skończył nanosić pomiary na plan. Zabrałem mu kartkę i przez chwilę studiowałem wyniki.

- Trochę krzywo zeszliśmy - oceniłem. - Od zachodu jest sześć cen­tymetrów wyżej... Chyba warto by wyrównać...

Schowaliśmy plan do teczki i zabraliśmy się do roboty. Kolejna war­stwa zdjęta... Osiem taczek piachu pojechało na hałdę. Wywoziliśmy zie­mię na zmianę. Także i tu nie było widać nic podejrzanego. Piach był zupełnie czysty, bez śladu przebarwień. Jak dotąd nie znaleźliśmy też żad­nej skorupki, żadnego krzemiennego narzędzia... Drobne otoczaki leżały zupełnie chaotycznie, prawdopodobnie przyniesione tu razem z piaskiem przez ludzi, którzy sześćdziesiąt wieków temu sypali kurhan dla swego wodza...

Lekko zakręciło mi się w głowie. I jednocześnie poczułem pewien żal, że rozkopujemy tak szacowny zabytek. Wiedziałem, że po zakończe­niu prac mamy obowiązek usypać go na nowo, ale to już nie będzie ten sam, tylko rekonstrukcja... Zasępiłem się...

O jedenastej wpadła Magda.

- Pół godziny przerwy - zarządziła. - Jak wam idzie?

- Nieźle - pokazałem wykop.

Akurat założyliśmy trzecią tego dnia siatkę i skończyliśmy fotografo­wać. Rzuciła okiem.

- Sam piach? - raczej stwierdziła niż zapytała.

- No cóż - wzruszyłem ramionami. - Nie od razu znajduje się skarby...

- A my mamy dwie jamy śmietniskowe i kupę kawałków ceramiki - pochwaliła się. - Jeśli chcecie zobaczyć...

Poskładaliśmy narzędzia na równą kupkę i poszliśmy za nią. W pla­stykowych kuwetach leżało sporo drobnych odłamków przepalonych gli­nianych naczyniek. Ponadto znaleźli ładny grot włóczni zrobiony z krze­mienia. Na brzegu wykopu leżał przypięty do deski ich plan. Obejrzałem go uważnie. Odnalezione jamy zaznaczyli czarnymi plamami. Niwelacje zrobili podobnie jak my. Dno ich wykopu nie było równe, różnice docho­dziły do piętnastu centymetrów, ale widać nie było to takie ważne...

Westchnąłem cicho. Nigdy nie lubiłem brać się do rzeczy, na których zupełnie się nie znałem. Teraz też obawiałem się popełnić jakiś błąd. Nad­szedł kierownik.

- Uczymy się? - zagadnął cicho.

- Tak - przyznałem. - W sumie jestem równie zielony jak ci studenci, którymi mam kierować. A nawet jeszcze bardziej, bo ostatecznie oni mają za sobą rok studiów....

- Poradzisz sobie - klepnął mnie po ramieniu. - Masz łeb na karku, obserwuj i wyciągaj wnioski. Żaden nie zachowuje się podejrzanie?

- Żaden - pokręciłem głową. - Jeden jest katolickim fundamentalistą, ale reszta nie odbiega od normy.

- Archeologia może być przykra dla głęboko wierzących - powiedział poważnie. - Niestety, naruszamy często spokój zmarłych. Ale trudno, jego wybór.

Resztę przerwy spędziłem przeglądając dokumentację. Wiele można było się z niej domyślić. Każdą jamę opisywano szczegółowo na oddziel­nej karcie. Obejrzałem także odkrytą podłogę szałasu i palenisko. Na ry­sunkach warstwę węgli drzewnych zaznaczono małymi krzyżykami. Za­pamiętałem to na wypadek, gdyby i u mnie w wykopie pojawiło się coś takiego. Przerwa minęła, należało wracać do pracy.


ROZDZIAŁ TRZECI


KLEIMY SKORUPKI * NOCNA ULEWA * TAJEMNICZY WAR­KOT * ŚLAD BOSEJ STOPY * UCZTA KANIBALI * KOSZYK MUCHOMORÓW


O szesnastej zakończyliśmy pracę. Całodzienne machanie łopatą w upale dobrze dało nam się we znaki. Złożyliśmy narzędzia i zalegliśmy na łące na wodą. Byłem tak zmęczony, że nawet nie chciało mi się jeść. W powietrzu panowała potworna duchota.

- Chyba będzie burza - powiedziałem do przechodzącego obok mnie Fryderyka.

- To niedobrze - mruknął - deszcz mógłby zaszkodzić wykopom.

O tym nie pomyślałem... Jeszcze jeden drobiazg, na który nie zwróci­łem uwagi. Rozglądałem się po obozowisku. Jeden ze studentów, wołali go chyba Andrzej, wyciągnął z namiotu gitarę i brzdąkał na niej, co jakiś czas wyczarowując spod palców kawałki melodii. Że też mu się chciało... We mnie upał zabił wszelką aktywność. Zjedliśmy obiad. Jak zaobserwo­wałem, mało komu dopisywał apetyt.

Godzinę później zerwał się wiatr. Dźwignąłem się z trawy i posze­dłem szukać Hreczkowskiego. Siedział w namiocie- pracowni i sklejał z niewielkich skorupek naczynie. Przyglądałem się jego pracy. Dopaso­wywał, smarował klejem i łączył coraz to nowe okruchy. Zrekonstruowa­ny czerep niedużego garnka umieścił w kuwecie z wilgotnym piaskiem. Sporo nasypał też do środka. Zauważył moje spojrzenie.

- Mokry piasek pozwala utrzymać kawałki naczynia w odpowiedniej pozycji, zanim klej dobrze zwiąże - wyjaśnił widząc moje zainteresowanie.

- Niektórych fragmentów brakuje - zauważyłem. - Może uda sieje znaleźć w sąsiednich jamach - powiedział. - A jeśli nie, to dziury wypełni się gipsem i wypoleruje na gładko.

- Widziałem takie w muzeum - przypomniałem sobie.

Kiwnął głową.

- Ot tak sklejam, żeby czas zabić...

- Idzie burza. Czy nie należałoby jakoś zabezpieczyć wykopów? - zapytałem. - Na przykład nakryć folią?

- Nie - pokręcił głową - niech złapią trochę wilgoci. To prawie czysty piach, jak będzie mokry, lepiej się będzie doczyszczać, silniejsze będą kontrasty pomiędzy warstwami i, co najważniejsze, nie będzie się tak okrop­nie kurzyć... Nie będzie to ulewa na tyle silna, by, na przykład, spowodo­wać osunięcia profili...

Niebawem zaczęło kropić. Nakryłem swój namiocik folią, a sam usia­dłem z kierownikiem w pracowni. Pomagałem mu sklejać wykopane już naczynia. Czasem z odłamków można było złożyć z powrotem cały gar­nek, czasem tylko kawałek.

- Zobacz ten - pokazał mi jeden - rzucono nim o drzewo... I to ze znaczną siłą.

- Skąd to przypuszczenie?

- Jedna ścianka rozprysła się niemal na okruchy. Druga pękła na kilka dużych fragmentów... - zademonstrował przypuszczalny kierunek ude­rzenia.

- Pada deszcz - powiedziałem. - Trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte.

- Sądzisz, że... - spojrzał na mnie badawczo.

- Jeśli faktycznie ktoś tu w obozowisku będzie chciał napsuć nam krwi, to w tej chwili jest najlepsza okazja. Wszyscy siedzą w namiotach. Ten, kto wymknie się na deszcz, może mieć prawie pewność, że w lesie nikogo nie spotka i nikt nie zauważy jego nieobecności...

- Może trzeba zrobić obchód namiotów i zobaczyć, czy kogoś nie brakuje?

- Spłoszymy go... Chyba żeby wymyślić jakiś dobry pretekst...

- Nie spłoszymy, jeśli go nie ma - uśmiechnął się. - A popytać może­my na przykład o to, czy ktoś nie ma baterii Kodaka do aparatu fotogra­ficznego.

Zaraz jednak zrezygnował z pomysłu. Zabrał się do klejenia kolejne­go naczynia.

- Czy twój czujnik zaalarmuje nas, jeśli ktoś pojawi się na kurhanie? Zamyśliłem się.

- Obawiam się, że w takim deszczu nie będzie działał prawidłowo.

- Dlaczego?

- Krople wody będą silnie pochłaniać promieniowanie podczerwone - wyjaśniłem. - Zadziała jak ekran.

Milczał bawiąc się skorupami.

- Jesteśmy za wysoko - zawyrokował wreszcie. - Do komory grobowej jeszcze co najmniej półtora metra. Nie zaatakuje teraz. Nie będzie w stanie jej znaleźć...

- A jeśli namierzy ją wykrywaczem metali? - zapytałem. - Ramowe pozwalają sięgnąć do dwóch metrów w głąb ziemi...

- To jeszcze nie ta epoka - powiedział z naganą w głosie. - Kultura pucharów lejkowatych znała wprawdzie miedź i złoto, a nawet jakieś pierw­sze stopy, ale metale były wówczas ogromną rzadkością... A kilka pacior­ków z miedzi nie zasygnalizuje przez taką warstwę ziemi.

Zagrzmiało i piorun uderzył gdzieś daleko. Deszcz szumiał, ale usły­szałem dziwny dźwięk przebijający się przez szmer kropli na brezencie. Dziwny warkot...

- Co to jest, u diabła? - Hreczkowski też to usłyszał. - Silnik?

- Nie - pokręciłem głową - chyba, że bardzo uszkodzony.

Powiał wiatr i przez dłuższą chwilę nic nie słyszeliśmy. Potem znowu dobiegło nas tajemnicze dudnienie. Dźwięki rodziły się nie wiadomo gdzie, poczułem narastające przerażenie. Hreczkowski podkręcił knot w lampie.

- Dziwne - powiedział - nie znam tego, ale... - pstryknął palcami.

- Może dlatego nas to niepokoi - zauważyłem. - Nie umiemy, zidenty­fikować źródła tego dźwięku...

Deszcz odrobinę ustał i odgłos dał się słyszeć wyraźniej.

- Wiem, co to jest - mruknął. - Brzmi jak bęben, więc pewnie po prostu gdzieś w lesie leży kawał blachy, stara beczka albo duży plastyko­wy kanister, a spadające na to krople dają wrażenie werbla...

- Sam nie wiem - pokręciłem głową. - Musiałyby spadać z wysoka, dźwięk wydaje się cichy, ale mam wrażenie, że dobiega z daleka...

Znowu zagrzmiało, a deszcz uderzył z większą siłą. Gdy fala przeszła, zapadła cisza. Tajemniczy dźwięk nagle zniknął. Poczułem niepokój.

- A zatem nie było to naturalne zjawisko - stwierdziłem. Wzruszył ramionami.

- Nie demonizujmy. Może to coś we wsi?

- Fakt, raptem cztery kilometry - uspokoiłem się. - Młockarnia?

- Młockarnia raczej nie, jeszcze nie było żniw, ale może sieczkarnia.

Deszcz usypiał mnie. Zostawiłem kierownika zajętego lepieniem ko­lejnych skorup i pobiegłem do namiotu. Kilkanaście metrów wystarczyło, żebym przemókł prawie na wylot. Z ulgą zanurkowałem pod folię. Buty zostawiłem na zewnątrz pod plastykiem, kurtkę z hydroteksu strzepnąłem parę razy i powiesiłem u wejścia. Materac kusił... Wyciągnąłem się jak długi i wyjąłem spod poduszki książkę. Nagle drgnąłem. Leżała okładką do góry, a przecież położyłem ją odwrotnie. Czyżby ktoś zakradł się tu pod moją nieobecność?

Zajrzałem do plecaka. Nic nie zginęło, wszystko było na swoim miej­scu. A może to tylko wyobraźnia spłatała mi figla? Zagrzebałem się w ciepłym śpiworze. Spojrzałem jeszcze na czujnik. Nikt nie zakłócał spo­koju leżącego opodal kurhanu. Chyba że deszcz faktycznie wystarczył, by zmylić elektronikę... W zasadzie powinienem zrobić jeszcze mały ob­chód, ale nie miałem siły. Nagłe załamanie pogody sprawiło, że poczułem się bardzo znużony. Parę minut później zapadłem w głęboki sen.

***

Paskudny wilgotny poranek. Siedzisz w namiocie myśląc tylko o jed­nym, jakie cudowne ciepło panuje wewnątrz śpiwora i jak obrzydliwie zimno jest poza nim. Piąta rano. Słońce niedawno wzeszło. Chciałem jesz­cze pospać. Przyłożyć głowę do poduszki i zapaść w sen...

Potrząsnąłem głową. Nie po to tu przyjechałem, żeby spać. Wygrze­bałem się z niechęcią z legowiska. Zrobiłem kilka pompek i senność ustą­piła. Wypluskałem się w lodowatej wodzie, która po deszczu nieco przy­brała i była mętna. Obóz jeszcze spał. Ruszyłem w stronę lasu. Ścieżka była poznaczona kałużami. Pochyliłem się nad najbardziej piaszczystym kawałkiem. Ślady. Nie mogły się odbić wczorajszego popołudnia, bo na piasku nie byłyby widoczne. Stało się to możliwe dopiero, gdy deszcz uplastycznił podłoże. Potem ten sam deszcz nieco je zatarł. Ktoś prze­szedł tędy nocą lub późnym wieczorem. Kawałek dalej, pod rozłożystym świerkiem, ślady sporych bosych stóp zachowały się wyraźniej. Mężczy­zna albo wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna. Przyszła mi na myśl Magda. Czego mogła szukać nocą w lesie? Pełen niedobrych przeczuć ruszyłem w stronę stanowisk. Niestety, trop niebawem przestał być wi­doczny. Może należałoby sprowadzić psa tropiącego? Zaraz porzuciłem ten niedorzeczny pomysł. Wykopy założone w miejscu pradziejowej osa­dy były nietknięte. Ruszyłem dalej w stronę kurhanu. Czujnik zapikał, gdy wszedłem w zasięg alarmu. Czy w nocy ktoś mógł zakraść się tu nie­postrzeżenie pod osłoną ulewy? Na ziemi nie było widać żadnego śladu. Gdzie zatem poszedł tajemniczy bosonogi człowiek?

Wspiąłem się na drugi kurhan i rozejrzałem uważnie po okolicy. Za nasypem znajdowała się nieduża polanka. Wysoka trawa była pokryta cią­gle kropelkami deszczu. Ktoś przeszedł tędy przygniatając trawy. Szlak jego wędrówki był bardzo wyraźny. Człowiek bez butów? Chyba nie... Więc kto?

Zbiegłem na dół. Po kierunku, w którym przydeptano źdźbła, domy­śliłem się, że szedł na północny wschód. Namacałem pistolet gazowy w kieszeni i ruszyłem tym tropem. Nie zaszedłem daleko. W sosnowym lesie zgubiłem ślad. Zawróciłem w stronę obozowiska. Targały mną sprzeczne myśli. Czy doktor Hreczkowski miał rację, czy nie? Ktoś z na­szego obozu poszedł nocą do lasu i to na bosaka... tylko po co? Gdyby chciał, powiedzmy, zadzwonić z telefonu komórkowego do swoich tajem­niczych mocodawców, szedłby w stronę wsi, tam gdzie na polach był jeszcze zasięg... Może po prostu ktoś z naszej ekipy zostawił coś na wykopie i pobiegł odszukać zagubiony przedmiot. Tylko dlaczego poszedł w nocy, nie bacząc na ulewny deszcz, a w dodatku na bosaka?! Nie, to niemożli­we. Zaczekałby do rana. Ślad na trawie został wydeptany już po desz­czu... A zatem tajemniczy bosonogi nie był tym, który przeciął polankę. Bo w to, żeby chciało mu się kilka godzin moknąć w ciemnościach, jakoś nie chciało mi się wierzyć...

Z drugiej strony, włóczenie się boso po lesie w czasie burzy nie było zakazane... Na stanowiskach archeologicznych nikt nie przesunął nawet jednego kamyczka. Gubiłem się w domysłach.

O siódmej rano kierownik poderwał obóz na nogi. Studenci wypełzali z namiotów. Wyglądali nieszczególnie, zaspani, rozmamłani. Pogoda pod zdechłym Azorkiem rozleniwiła ich do reszty. Pokręciłem się przez chwi­lę po głównym placyku. Chciałem zobaczyć, czy ktoś nie będzie miał przy­padkiem zabłoconych nogawek - może po tym mógłbym rozpoznać nocnego wędrowca... Niestety, moje oczekiwania spełzły na niczym.

Zaprowadziłem swoją grupę na stanowisko.

- Dziś ściągniemy kolejną warstwę - zakomenderowałem. - Chwilo­wo nie widać nic podejrzanego, ale musicie zachować ostrożność. Jesz­cze pół metra i możemy trafić na któregoś z właścicieli tego grobowca.

Słuchali mnie apatycznie, oparci o łopaty. Wyglądali, jakby bez tych podpórek mieli się zaraz przewrócić. Tylko Niels był wyprostowany. Wyglądał na wypoczętego, a nawet w pewien sposób odprężonego. Po­myślałem, że z całą pewnością spał w nocy jak zabity, ukołysany do sny szumem deszczu, jak jego pobratymcy, ciągle jeszcze przemierzający północ Szwecji wraz ze stadami reniferów. Skąd wziął się w Polsce? Pomy­ślałem, że później go zapytam.

Zabraliśmy się do plantowania. Wilgotny piach był dość ciężki, ale faktycznie pracowało się przyjemniej niż wczoraj. Chłód też nie prze­szkadzał, szybko rozgrzaliśmy się przy robocie i przestaliśmy zwracać na to uwagę. Jakąś godzinę później, gdy robiliśmy pierwszą tego dnia niwe­lację (poczułem się na tyle pewnie, że nawet chodziłem trzymając łatę), nadszedł kierownik.

- Pawle, pozwól na moment - zawołał.

Porzuciłem swoją grupę i zbiegłem do niego po stoku kurhanu. Stanę­liśmy nieco poza zasięgiem głosu, aby nie mogli podsłuchać, o czym roz­mawiamy.

- Zostałeś rozszyfrowany - powiedział bez wstępów i podał mi kartkę.

- Uważam za swój obywatelski obowiązek donieść, że przebywający w naszym obozie magister Paweł Daniec nie jest archeologiem. Jako do­wód niech posłuży fakt, że ma on w swoim namiocie książkę profesora Witolda Hensla „Polska starożytna". Życzliwy - odczytałem.

- To napisał jakiś idiota po pierwszym roku - mruknął Hreczkowski. - Oni muszą bardzo dokładnie poznać tę pracę pod kątem przyszłych eg­zaminów... Wydało mu się niejako oczywiste, że każdy archeolog będzie znał tę pozycję na pamięć. Tymczasem gdybyś studiował archeologię, to po trzecim roku robiłbyś specjalizację, na przykład w archeologii Egip­tu... W takim wypadku byłbyś magistrem bardzo niedouczonym z pra­dziejów... Niemniej jednak zwróciłeś jakoś na siebie uwagę.

- Sądzę, że ten, kto napisał donos, zdaje sobie sprawę, iż kto inny chce dokonać jakiegoś sabotażu. Ja obserwuję dyskretnie studentów. On też. Wydałem mu się podejrzany, więc ostrzegł pana. Gra po naszej stro­nie. I jak ładnie napisał, wyszukanym stylem...

- A jeśli zorientował się, że ściągnąłem cię tu jako detektywa i chce cię wyeliminować? - zadumał się kierownik.

- Wtedy nie pisałby do pana, tylko raczej poinformował innych.

- Słusznie - kiwnął głową. - Co robimy z tym papierem?

- W folię i do magazynu. W razie czego będzie można zrobić test na odciski palców. I chyba trzeba czekać na rozwój wypadków.

Pożegnaliśmy się. Wspiąłem się na szczyt kurhanu.

- No, do roboty - ponagliłem studentów.

Korzystając z mojej rozmowy z kierownikiem zrobili sobie przerwę... Zeszliśmy znowu o dziesięć centymetrów. Ciągle nie pojawiało się nic, co byłoby warte zadokumentowania. Piach, resztki korzeni, drobne kamienie...

W czasie przerwy śniadaniowej pożyczyłem od Magdy rower i podje­chałem drogą w stronę wsi. Na pagórku wyjąłem telefon komórkowy i sprawdziłem, czy mam pole. Byłem na krawędzi zasięgu, ale po chwili miałem łączność. Zadzwoniłem do Pana Samochodzika.

- No i co tam słychać, mój drogi? - zapytał. Zreferowałem mu bieżące wypadki.

- Wydaje mi się, że doktor Hreczkowski jest po prostu przewrażliwio­ny - zakończyłem - ale trzymam rękę na pulsie.

- Faktycznie, na razie nie wygląda to groźnie - powiedział. - Ale sam wiesz, jak to bywa. Długo nic się nie dzieje, a potem nagle wali się na głowę cały świat... Wpadnę do was w odwiedziny za tydzień.

Pożegnałem się i rozłączyłem. Wróciłem akurat na sam koniec prze­rwy. Zdjęliśmy kolejną warstwę grubą na dziesięć centymetrów. Łącznie zeskrobaliśmy już z kurhanu sześćdziesiąt centymetrów, nie znajdując absolutnie nic. Tym razem los się do nas uśmiechnął. Najpierw pod łopatą Piotrka, a po chwili także pod moją, pojawiły się drobne, czarne plamki. Węgiel drzewny. Pogrzebałem w tym przez chwilę szpachelką.

- Wezwijcie kierownika - poleciłem.

Niels pobiegł do sąsiedniego wykopu. Wrócił po chwili z doktorem. Ten pochylił się nad warstwą i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej zafrasowany. Wziął grackę i poskrobał piach w kilku miejscach. Węgle pojawiły się w większej ilości.

- Nie ruszajcie tego - polecił - Resztę plantem dwa, trzy centymetry. Chyba mamy coś ciekawego...

Nareszcie! Oczyściliśmy cały wierzchołek, odsłaniając prostokątną, ciemną plamę o wymiarach mniej więcej dwa metry na półtora. Sam się domyśliłem, że należy ją sfotografować. Założyliśmy siatkę, tym razem rysował Piotrek. Zdjęliśmy niwelatorem kilka punktów, aby określić, na jakiej wysokości znajduje się odsłonięta warstwa. Kierownik przez cały czas stał obok i uważnie patrzył nam na ręce.

- Wyjmiemy to stratygraficznie - polecił. - to znaczy wygrzebiemy całą czarną masę aż do bieluchnego piaseczku - uzupełnił zwracając się do studentów, ale wiedziałem, że mówi to, abym ja też zorientował się w naszym zadaniu. - Jeśli to to, co myślę, nie będzie gruba. Kości i ka­mienie zostawiajcie w miejscu, gdzie leżą, całą ziemię odsypywać na fo­lię, potem przepłuczemy wodą na sicie i zobaczymy, czy nie znajdziemy czegoś ciekawego!

Przyleciała Magda, przyniosła nam pocięte kawałki karimaty, żeby­śmy nie musieli klęczeć na ziemi. Dostarczyła też szpachelki i została z nami. Obserwowałem jej ruchy i jak najlepiej starałem się naśladować. Szybko trafiliśmy na kilka dużych, granitowych kamieni. Po wierzchu rozsypywały się na drobny żwirek.

- Przepalone - wyjaśniła. - Rozsypują się od wysokiej temperatury. Pomiędzy kamieniami pojawiły się tkwiące wśród węgli pojedyncze kości i ich odłamki.

- Urządzili sobie stypę po zmarłym wodzu - zachichotałem. - Usypa­li kurhan, usiedli, podjedli sobie, a potem usypali do końca...

- Właśnie - mruknęła odczyszczając kość. - Nażarli się mięska. Na­wet szpik wydłubali. Ponoć pieczony jest bardzo smaczny - w jej glosie zabrzmiał sarkazm.

Poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Rozłupana kość spo­czywająca pomiędzy kamieniami była ludzka.

Stałem u stóp kurhanu oparty o pień sosny i wymiotowałem. Kolejne fale torsji szarpały moje wnętrzności. Nie mogłem się opanować. Wiele w życiu widziałem. Kości, mumie, nieboszczyków... Na poligonie opa­trywałem nieostrożnemu saperowi prawie oderwaną rękę... W Brazylii widziałem czaszki nadziane na pale - pozostałość uczty kanibali. Ktoś położył mi na ramieniu dłoń.

- Spokojnie - usłyszałem głos kierownika. - Zdarza się... Łyknij wody - podał mi butlę mineralnej.

Wypiłem kilka głębokich haustów, ale znowu chwyciły mnie torsje.

- Minęło pięć tysięcy lat - powiedział łagodnie. - Tych ludzi już nie wskrzesimy... Oddychaj głęboko. Komandosi muszą być twardzi. A i by­łym komandosom się przyda.

Zastosowałem się do jego rady. Powoli zdołałem się uspokoić.

- Pomogło? - zapytał. - No, to wracaj do roboty.

Gestem wskazał kurhan. Nie żartował. Ruszyłem jak automat pod górę. Fryderyk siedział oparty o pień drzewa, jakieś dwa metry od wykopu. Był nieco zielony na twarzy. Reszta bez przekonania odsłaniała makabryczną zawartość paleniska. Nie mogłem opanować drżenia dłoni. Kierownik spojrzał na mnie z politowaniem, a potem z torby wyciągnął piersiówkę.

- Łyk rumu postawi cię na nogi.

Wychyliłem podany kieliszek. Przełyk zapiekł mnie żywym ogniem, a w oczach stanęły łzy. Ten jego rum był bardzo mocny. Odebrało mi oddech, ale po chwili poczułem ulgę. Nadludzkim wysiłkiem woli zmusi­łem się, by ująć w dłoń porzuconą szpachelkę i przystąpiłem do pracy. Kogoś brakowało. Rozejrzałem się wokoło. Marek stał pod drzewem z różańcem w dłoni i modlił się półgłosem. Nie przeszkadzaliśmy mu. Każdy ruch odsłaniał coraz więcej ponurych szczegółów tragedii sprzed tysiącleci. Kość ramienia była złamana.

- Pęknięcie zastawne - wyjaśniła półgłosem dziewczyna. - Zasłonił się przedramieniem przed ciosem, ale pałka lub siekiera spadła z taką siłą, że zgruchotała mu kość.

Zabity musiał bronić się wyjątkowo rozpaczliwie. W żuchwie tkwiły jeszcze połamane zęby...

- To pozwala nam docenić komfort życia w XXI wieku - mruknął Fryderyk.

Wrócił do pracy, choć ciągle wyglądał na wstrząśniętego. Kości leża­ły bez ładu i składu. Ofiarę poporcjowano i upieczono, następnie odpadki wrzucono w dogasający popiół...

- Koszmarne obyczaje - wzdrygnąłem się.

- Kanibalizm był obecny w różnych ludzkich kulturach - powiedział spokojnie doktor. - Stosowało go wiele ludów pierwotnych. Przeważnie był traktowany rytualnie: zjadając wroga starano się przejąć jego cechy charakteru, siłę, odwagę. Chyba tylko w kulturze łużyckiej zjadanie po­bratymców służyło wzbogaceniu ubogiej diety.

Głębiej nie dało się już kopać. Musieliśmy sfotografować kości i na­rysować je bardzo dokładnie. Magda pokazywała chłopcom jak, żeby po­tem sami umieli. Wreszcie przyniosła z obozowiska tekturowe pudło i przełożyła do niego to, co leżało na wierzchu. Znowu wkopaliśmy się między kamienie. Czaszka nosząca ślad uderzenia czymś ostrym, może kamiennym grotem włóczni? Z boku ziała większa dziura wyłupana sie­kierką, ludożercy wyjedli pieczony mózg.

Tym razem nie wytrzymali Piotrek i Sebastian. Wymiotowali jak koty. Kości skończyły się. Odetchnąłem z ogromną ulgą.

- Koniec horroru - zawołałem.

Roztrzęsieni wrócili do pracy. Doktor zaproponował im po łyku alko­holu, ale odmówili z godnością. Marek nadal przebierał paciorki różańca. Niels przez cały czas spokojnie wybierał ziemię.

Albo taki twardy, albo brakuje mu wyobraźni" - oceniłem w my­ślach.

Nieoczekiwanie coś błysnęło mi pod szpachelką. Z ciemnej, węglistej ziemi wygrzebałem małą okrągłą złotą tarczkę. W pierwszej chwili pomy­ślałem, że to moneta, ale oczywiście pomyliłem się. Pierwsze złote mone­ty wybił lidyjski król Krezus dopiero w VII wieku przed naszą erą. W tym czasie kurhan, który rozkopywaliśmy, liczył sobie już może trzy tysiące lat.

Uniosłem znalezisko do oczu. Blacha była cieniutka. Jeden brzeg sto­pił się pod wpływem dawnego żaru, ale ciągle było widać na niej wytłoczony kształt jakby litery „T". Magda zręcznie wyłowiła blaszkę z mojej dłoni.

- Tarczka do naszycia na czapkę lub ubranie - powiedziała obracając złoto w palcach. - Ma trzy dziurki do przewleczenia nici... Gratuluję, to bardzo rzadkie znaleziska. Zwłaszcza że to stanowisko neolityczne. Me­tale, które znali, pochodziły najczęściej z przekuwania samorodków złota lub miedzi...

Poszedłem do kierownika. Zapakował mój lup do plastykowej toreb­ki, dołączył karteczkę z numerem warstwy i zaniósł do obozu, by umie­ścić w metalowej kasecie przewidzianej na szczególnie ciekawe i cenne znaleziska. Złoto błysnęło raz jeszcze i zamknął blaszaną skrzynkę. Kto był kiedyś właścicielem blaszki? Nieszczęśnik złożony w ofierze podczas stypy wyprawianej na pamiątkę zmarłego wodza czy wręcz przeciwnie, jeden z jego pobratymców, ludożerca? Nigdy się tego nie dowiemy...

Oczyściliśmy całe palenisko i starannie narysowaliśmy położenie każ­dego kamienia. Usiłowałem wyobrazić sobie tragedię, która się tu roze­grała, ale szybko zrezygnowałem. Zabraliśmy się do wybierania ziemi ota­czającej miejsce uczty. Znaleźliśmy kilka skorup po niedużych naczyń­kach. Zostały zgniecione, ale przeważnie były kompletne - wszystkie odłamki leżały w jednym miejscu.

- Mogły zawierać jakiś narkotyczny wywar - wyjaśniła Magda uprze­dzając pytanie, które cisnęło nam się na usta. - Wypili go podczas stypy, zagryźli kumplem, potem po prostu wyrzucili...

- Wygląda, jakby je rozdeptali - zauważyłem.

- Zupełnie słuszne rozumowanie - przyznała mi rację. - Zapewne tak właśnie było.

- Ciekawe po co? - zamyślił się Marek.

- Z tych samych powodów, dla których dzisiejsi pijaczkowie tłuką butelki - wzruszyła ramionami.

- No tak - mruknąłem. - W tamtych czasach napoje sprzedawano w naczyniach bezzwrotnych...

Roześmieliśmy się i ten wybuch wesołości pozwolił trochę rozłado­wać ponury nastrój...

***

Koniec pracy przyszedł nieoczekiwanie. Donośny głos doktora gdzieś na sąsiednim stanowisku obwieścił nadejście szesnastej. Magda zamknę­ła pudło z wydobytymi kośćmi i zaniosła je do magazynu. Pozbieraliśmy narzędzia i ruszyliśmy w ślad za nią. Obozowisko zaroiło się od zmęczonych studentów. Część od razu poleciała nad rzekę popływać, część uwa­liła się na trawie lub w namiotach.

Doktor Hreczkowski stanął za moimi plecami.

- Zauważyłeś coś nowego? Przyglądasz się studentom jak owczarek pilnujący stada.

- Nie - pokręciłem głową. - Żaden z nich nie wygląda podejrzanie... Możliwe są dwa warianty sabotażu. Atak któregoś z nich albo od ze­wnątrz...

- Rozumiem - mruknął.

- Może gdybym wiedział, o co chodzi z tym odkryciem, łatwiej było­by mi coś wydedukować.

Nie spojrzał w moją stronę.

- Dlaczego te badania miałyby być przełomowe? - zapytałem wprost.

- Kurhanów tego typu, zwanych grobowcami kujawskimi, rozkopano kil­kanaście. Także osady kultury pucharów lejkowatych były już badane...

Odwrócił się w moją stronę.

- Teoria, którą zaprezentowałem w Wyknie opiera się na kruchych podstawach - powiedział. - Dla laika, proszę się nie krzywić, dla laika jest całkowicie obca, niezrozumiała, frustrująca, rodząca niedowierzanie... Dla fachowców, dotąd ignorujących fakty lub bardzo istotne poszlaki, jest obrazoburcza do tego stopnia, że może wywołać agresję, a nawet ślepą furię... Jeśli moje przypuszczenia się potwierdzą... - milczał przez dłuższą chwilę - kilka karier naukowych zostanie roztrzaskanych. Jeśli uda im się udowodnić, że nie miałem racji albo pozbawią mnie dowodów potwier­dzających tę teorię, to ja zostanę wyrzucony na margines... l to ja przejdę do historii jako archeolog fantasta, któremu odbiło i którego, dla dobra nauki, trzeba było pozbawić prawa wykonywania zawodu...

- Dlaczego ta osada jest taka ciekawa? - zadałem kolejne pytanie. - Bo przecież wybrał ją pan nieprzypadkowo.

- To była... stolica. Oczywiście jak na tamte czasy. Osad tej kultury rozpoznano kilkadziesiąt, kilkanaście zostało dokładnie zbadanych. Za­ludnienie po prostu śmiechu warte. Duża wioska to cztery, czasem sześć budynków. Tu mamy ich może osiemdziesiąt. W tym miejscu nie było lasu. Wszędzie wokoło w glebie, w warstwach geologicznych mamy bar­dzo wysoką zawartość pyłków zbóż. Duża osada, rozległe tereny rolnicze. W promieniu dwóch kilometrów mamy ślady uprawy pszenicy płaskurki. Siedzieli tu jak u Pana Boga za piecem. Osada w zakolu rzeki, która wcześniej płynęła tamtędy - wskazał rząd dębów wyznaczających granice obozowiska. - otoczona od północy bagnami, a od południa polami. Nikt nie podjedzie niezauważony. W bagnach się utopi, na polach go widać... Ho­dowali zwierzęta, ciągle trafiamy na kawałki kości.

- Stolica - podchwyciłem.

- Największa wieś tego ludu, jaką kiedykolwiek odkryto. Tu mieszka­li wodzowie. Najważniejsi wodzowie, nie tacy jak w innych osadach. Wiem - uniósł ostrzegawczo rękę - znajdowano już większe kurhany. Ale ja liczę, że to w tych spoczęli ci, których szukam.

Powstrzymałem kolejne pytanie cisnące mi się na usta. Doktor oddalił się w stronę kuchni. Usiadłem na mchu w cieniu drzewa. Całodzienny pot wsiąkał w moją koszulę. Pachniała nieciekawie, ale teraz gdy wyschła w podmuchach wiatru, jej woń przestała być dokuczliwa. Nieoczekiwa­nie dostrzegłem dziwną scenę. Niels siedział na pomoście, patrząc w za­dumie na baraszkujących w płytkiej i mulistej wodzie kolegów. Na pomost weszły dwie dziewczyny, blondynki. Wyczuł ich obecność i od­wrócił się. Byłem za daleko, by usłyszeć, o czym rozmawiają. Wyższa zapytała go o coś. Wyglądała na zniecierpliwioną. Odpowiedział coś krót­ko i ponownie odwrócił się do nich plecami. Niższa też coś mówiła, jeśli dobrze rozumiałem jej postawę, prosiła go o coś. Ponownie odwrócił gło­wę i wygłosił dłuższą tyradę, najwyraźniej odmowną. Obie odwróciły się i odeszły. Jedna najwyraźniej wściekła, druga głęboko zawiedziona.

- Ciekawe - mruknąłem sam do siebie.

Obiad. Dziś dyżur miały obie brunetki, których imion nie znałem. Gruba kasza, tak zwany pęczak, z aromatycznym sosem i gulaszem. Trzeba im przyznać, że gotowały bardzo smacznie. Jadłem z prawdziwą przyjemno­ścią. Jednocześnie z udaną obojętnością obserwowałem uczestników ekspedycji. Moi siedzieli razem i gadali o czymś, może o dzisiejszych znaleziskach? Kilku innych studentów przysłuchiwało im się z zacieka­wieniem. Blondynki zostawiły miski i naradzały się. Usiadły daleko na skraju polany. Także reszta siedziała, tworząc niewielkie skupiska. Poli­czyłem, nikogo nie brakowało.

Ktoś usiadł obok mnie z miską w ręce. Magda.

- Co tak siedzimy samotnie i w melancholii? - zapytała.

- Och, po prostu rozmyślam - wyjaśniłem. - Czasem przeglądam swoje wspomnienia...

Spojrzała na moje przedramiona. Na opalonej skórze wyraźnie odci­nały się delikatne, jasne smugi blizn. Także na łydkach miałem kilka pa­miątek z pracy. Niestety profesja detektywa nie dodaje urody. Kolczaste druty, noże, pistolety, zardzewiała blacha... Stykałem się z tak wieloma ostrymi przedmiotami...

- To nie wygląda na urazy podczas wykopalisk - uniosła brwi. Sprawdzała mnie? A może to ona napisała donos, który znalazł kie­rownik.

- Nie zawsze byłem archeologiem - odparłem. - Odsłużyłem wojsko w jednostkach desantowych.

- To ślad po nożu - popatrzyła na moją dłoń.

- Owszem. Czasem trafiałem na niedobrych ludzi... Podciągnęła spodnie pokazując paskudną bliznę nad kostką.

- Miałaś na nogach buty bez cholewki, pewnie trampki - zmrużyłem oczy. - Tamto stanowisko miało twardą, kamienistą glebę. Wzięłaś do ręki szpadel, oparłaś o ziemię i uderzyłaś nogą z całej siły. Byłaś pewnie po pierwszym roku. Brakowało ci doświadczenia. Nie trafiłaś w krawędź. Ostry kant rozharatał ci but i nogę...

Spojrzała na mnie zaskoczona. Jej oczy były jasnobrązowe, dopiero teraz to zauważyłem.

- Skąd pan wie?

- Dobry archeolog powinien umieć patrzeć i wyciągać wnioski - po­wiedziałem łagodnie.

Jadła w milczeniu. O czym rozmyślała?

- Jak się nazywają te dwie jasnowłose dziewczyny? - zagadnąłem.

- Ewa i Krystyna - odpowiedziała bez wahania. - Ewa to ta szczupła...

- Ta z koralikami na szyi? - upewniłem się. - Trochę to niepraktyczne na wykopaliskach.

- Obraziłaby się, gdyby pana usłyszała. To nie koraliki, tylko kamie­nie jej znaku zodiaku ładujące ją pozytywną energią - uśmiechnęła się pogardliwie. - Ma hopla na punkcie horoskopów. Śpi na miedzianej siat­ce, żeby ograniczyć promieniowanie cieków wodnych.

- To nieszkodliwe.

- Na razie tak, ale co będzie, jeśli ukończy studia i zacznie pisać na­wiedzone artykuły do gazet? I na przykład opisze obrzędy magiczne kul­tury łużyckiej albo symbole, które ryli na garnkach...

- No cóż, nadal będzie to nieszkodliwe, a rozmaici wariaci, wierzący w magiczną moc kamieni, lizną dzięki temu trochę prawdziwej wiedzy...

Spojrzała na mnie zaskoczona.

- O tym nie pomyślałam - przyznała.

- A jej koleżanka?

- Też niezła. Dobrały się jak w korcu maku. Ta ma dla odmiany hopla na punkcie wahadełek i różdżek. A jej wujek jest kręgarzem.

Nic mi to nie mówiło.

- No, takim, który leczy ludzi za pomocą masaży.

Kiwnąłem głową w zadumie. Jeden ze studentów, chyba ten Andrzej, wyciągnął z namiotu gitarę i leniwie brzdąkał w struny.

- A ja... wrogów zabijam na setki - zanucił.

Doktor wyszedł spomiędzy drzew. Płynnym ruchem zabrał studento­wi gitarę, przerzucił pas przez ramię i z wielką werwą zagrał bardzo ludo­wy kawałek i zaśpiewał niskim, dudniącym głosem:


My starzy, my starzy

Nam z bimbrem nie do twarzy

My młodzi, my młodzi

Nam bimber nie zaszkodzi.


Wszyscy, którzy słyszeli ten popis wokalny, roześmieli się. Doktor skłonił się przed publicznością i oddał gitarę zbaraniałemu chłopakowi.

- Fajna przyśpiewka - oceniła moja towarzyszka. - Kierownik w do­brym humorze...

- Skąd on zna takie teksty? - zdumiałem się.

- Może od siebie ze wsi? - zastanowiła się. - Słyszałam, że przyjechał do miasta dopiero robić maturę.

Czterej młodzi ludzie wylizali miski, po czym siedli sobie w kółku na kawałkach karimaty i wyciągnęli karty.

Pokerzyści" - pomyślałem. „Potencjalne słabe ogniwo. Uzależnieni od hazardu jak od narkotyku, tonący w długach... Tacy bez wahania za parę groszy podejmą się zniszczenia stanowiska".

- Pas - któryś odezwał się głośniej.

Teoria upadła. Grali w brydża, a nie w pokera. Należało wymyślić coś nowego. Zacząłem obserwować nogi studentów. Tajemniczy nocny wę­drowiec poszedł do lasu boso... Może lubił? Obie „czarownice" były na bosaka, ale ich stopy były raczej niewielkie. Kilku studentów także po powrocie z pracy zdjęło buty i teraz świecili gołymi piętami. Siedząca obok mnie Magda miała bose stopy, a nawet jak się przekonałem, ku swo­jemu zdumieniu, także ja miałem gołe nogi.

- I tak mijają dni, miesiące i lata - zażartowałem. - Osiem godzin pracy, osiem godzin snu, osiem godzin odpoczynku, jak to pisali w XIX wieku robotnicy na transparentach.

- Mało konstruktywny ten odpoczynek - powiedziała. - Trzeba by trochę ludzi rozruszać.

Poszła do swojego namiotu i po chwili pojawiła się z piłką do siat­kówki.

Studenci dość szybko podzielili się na drużyny. W poprzek placu prze­ciągnęli linkę i zaczęli odbijać piłkę. Dziewczyna jednak wróciła i usiadła obok mnie. Rozglądałem się, kto nie bierze udziału w zabawie. Brydżyści pozostali na swoim miejscu, także Niels, samotnie siedzący na końcu po­mostu, nie poddał się nastrojowi wesołości. Można by przyjąć, że łowi ryby, gdyby nie to, że nie miał wędki.

Patrzyłem w zadumie na jego plecy. Nie szukał towarzystwa, wyda­wał się zatopiony w niewesołych rozważaniach. Może słabo mówił po polsku? Nie, odzywał się wprawdzie rzadko, ale przecież nasza mowa nie była mu obcą...

- Skąd wytrzasnęliście tego Lapończyka? - zapytałem siedzącą ciągle obok mnie Magdę. - W tej części Europy to raczej...

- Przybłąkał się - zażartowała. - On nie jest od nas z instytutu. Przy­jechał rok temu z uniwersytetu w Tromso na roczne stypendium, aby stu­diować etnografię. Wykład z archeologii pradziejowej jest ogólnouniwersytecki, więc jakoś tak się z nami zaprzyjaźnił... Wspominał, że jesienią wraca do swoich...

- Intryguje mnie - mruknąłem. - Dobrze mówi po naszemu.

- Owszem. Kiedyś śmiał się, że przestawał z gastarbeiterami różnych narodowości...

Czy tajemniczy przybysz mógł być nasłanym sabotażystą? Mało praw­dopodobne. Co mogła go obchodzić rozgrywka pomiędzy kilkoma żądny­mi sławy archeologami? Z lasu wyszedł Marek. Dźwigał kurtkę z zawią­zanymi na supły rękawami.

- Coś tam znalazł? - zagadnąłem.

- Polazłem na wysoczyznę za bagnem i trafiłem na grzyby - powie­dział z zadowoleniem. - Zrobię sobie na kolację.

Usiadł koło kuchni polowej i zaczął je z wielką wprawą obierać. Doktor wyrósł przy nim jak cień.

- Wybacz, młody człowieku, ale jeśli się otrujesz, stracę pracownika - powiedział. - Dlatego chciałbym rzucić okiem, co też nazbierałeś...

- Proszę - Marek rozpiął kurtkę ukazując jej zawartość. Archeolog szybko i sprawnie podzielił grzyby na dwie kupki.

- To możesz zjeść, a to zakop sto metrów od obozu i nakryj ołowianą płytą.

Student podziękował mu wylewnie za ekspertyzę, ale gdy tylko kie­rownik zniknął w namiocie, zaczął z werwą obierać i wrzucać do gara grzybki z obu stosów.

Godzinę później grzyby pięknie się dusiły. Góral chodził z garnkiem i miską w ręce i proponował, abyśmy skosztowali. Jak się okazało, jego machinacje widziała większość studentów. Nikt nie chciał ryzykować otru­cia.

- Sam będę jadł przez trzy dni - westchnął i poszedł na pomost. Siadł obok Nielsa i przez chwilę rozmawiali. A potem spokojnie nabrali grzy­bów na miski i zaczęli pałaszować.

- No to będą dwa trupy, a nie jeden - zauważyłem leniwie.

- Do diabła! A jak naprawdę się potrują? - zdenerwowała się dziew­czyna. - Może trzeba zawiadomić kierownika...

- Marek jest góralem - uspokoiłem ją. - Przypuszczam, że na grzy­bach zna się dużo lepiej niż pan doktor... Trzeba ich będzie poobserwo­wać przez najbliższe dwie godziny. A propos, znam zabawną historyjkę odnośnie grzybów...

- Proszę zatem opowiedzieć - uśmiechnęła się.

- Pewien człowiek cierpiał na grzybicę. Zamiast do dermatologa, po­szedł do znachora, który polecił mu nacierać chore miejsca wywarem z suszonych muchomorów sromotnikowych. Facet pojechał na kemping, nazbierał w lesie muchomorów, pokroił i rozwiesił na werandzie, żeby wyschły. Rano wychodzi i co widzi? Ktoś mu w nocy ukradł cały sznur. Zaalarmował wszystkich wczasowiczów, wyjaśnił, że te grzyby są trują­ce; inżynier z sąsiedniego domku pomagał mu nawet szukać złodziei... Niestety nie znaleźli, ale nasz bohater pocieszał się myślą, że po ogłosze­niu, iż to muchomory, pechowy złodziej po prostu cisnął łup w krzaki... Minęło pół roku i nadeszło Boże Narodzenie. Przed Nowym Rokiem fa­cet poszedł w odwiedziny do poznanego na wczasach inżyniera. Mieszka­nie było zamknięte i zapieczętowane, a od sąsiadów dowiedział się, że w Wigilię cała rodzina, osiem osób, padła trupem otruta grzybami...

- Makabra - powiedziała, ale po jej minie poznałem, że anegdotka jej się spodobała.

Marek i Saam zjedli drugą dokładkę. Niels wstał i z zadowoleniem klepiąc się po brzuchu powiedział coś. Pożegnali się; przybysz z Norwegii zniknął w lesie. Poszedłem do namiotu i zabrałem się do dalszego stu­diowania książki. Odszukałem kawałek o grobowcach kujawskich, ale niewiele z niego wynikało. Mogliśmy spodziewać się komory grobowej z niewielką ilością wyposażenia, obudowy z głazów polodowcowych, szczątków ludzkich i zwierzęcych... Zatrzasnąłem tomisko ze złością i wypełzłem z namiotu. Andrzej brzdąkał na gitarze, obie brunetki sie­działy obok niego.

- Ma niezły haremik - mruknąłem sam do siebie.

Niels wrócił po półgodzinie z koszykiem pełnym... czerwonych mu­chomorów. Ustawił go przed swoim namiotem, a sam zaczął szukać cze­goś w środku. Czyżby nie znał naszych polskich grzybów? Nie, to mało prawdopodobnie... Kierownik czuwał. Wyrósł jak spod ziemi, ochrzanił studenta, zabrał grzyby i wywalił je do kontenera na śmieci. Niels rzucił mu kose spojrzenie, ale nic nie powiedział.

Zamyśliłem się i wyciągnąwszy notatnik sporządziłem sobie listę po­dejrzanych. Wykreśliłem doktora Hreczkowskiego i siebie. Wprawdzie archeolog mógł zorganizować sabotaż i zniszczyć wykopane przedmioty, a potem głosić gromko, że dokonał odkrycia, ale uznałem to za mało praw­dopodobne... Magda. Była sympatyczna, ale jednocześnie dostrzegłem w niej pewną niepokojącą twardość. Wyglądało na to, że domyśla się, iż nie jestem archeologiem.

Niels - mało prawdopodobne. Marek? Jego nie mogłem wykluczyć. Chłopcy z mojego wykopu, Piotrek, Sebastian, Artur, nie wyróżniali się niczym szczególnym. Czterej brydżyści? Nie znałem ich imion. Wygląda­li dość poczciwie, ale trzymali się razem. Tajne komando nasłane dla de­wastacji stanowisk? E, głupi pomysł... Dziewczyny? Blondynki Ewa i Krystyna, brunetki, których imion nie znałem.

Żadna nie wyglądała podejrzanie, ale nie mogłem ich wykluczyć... I chłopak z gitarą, jak też on się nazywał? Aha, Andrzej. Brodaty, rozczo­chrany, wyglądał niegroźnie... Ale może to właśnie on? Policzyłem, sie­demnaście osób. Wszyscy uczestnicy... Doktor mówił wprawdzie o dwu­dziestu, ale zdaje się pozostała trójka miała dotrzeć dopiero za tydzień...

Obie „czarownice" podeszły do Nielsa i wyraźnie usiłowały go prze­konać. Pokręcił przecząco głową. Nie zgadzał się na coś. Wymiana zdań była coraz ostrzejsza, wreszcie odwrócił się na pięcie i poszedł w las. Pobiegły za nim. Oganiał się jak od much.

Lapończyk ma coś, na czym musi im bardzo zależeć" - pomyślałem. „Tylko co to może być?"

Kierownik stanął w drzwiach namiotu laboratoryjnego.

- Isauro - zawołał - można cię prosić?

Drgnąłem zaskoczony. Brunetka poderwała się sprzed swojego na­miotu i ruszyła w jego stronę.

Przypomniałem sobie film „Niewolnica Isaura". Kiedy go wyświetla­no? Chyba w 1985 roku... Po jego emisji imię to na kilka tygodni stało się popularne, wedle spisów nosiło je co najmniej osiemnaście dziewczynek, które miały pecha urodzić się w tym czasie... Obliczyłem szybko. Gdyby urodziła się w 1985 roku, miałaby dopiero 17 lat... Była drobna, ale wy­glądała na więcej.

Doktor i dziewczyna rozstawiali sprzęt fotograficzny. Aparat na staty­wie, stolik, kilka brył plasteliny, parę niedużych reflektorków na baterie.

- O - zdziwił się na mój widok. - Dobrze, że jesteś, będziesz odczyty­wał wskazania światłomierza...

Isaura zręcznie manipulowała skorupą, aż wreszcie ustawiła ją odpowiednio. W tle za nią umieściła kartkę szarego brystolu, a obok dwie śnieżnobiałego. Przesunęła dwa reflektorki. Biały papier silnie odbijał świa­tło. Patrzyłem uważnie na jej ruchy. Naprawdę się na tym znała. Rozpro­szony blask wydobywał fakturę garnka, likwidował cienie, ale jednocześnie sprawiał, że ślady rysunku wykonanego zaostrzonym patyczkiem, stały się wyraźnie widoczne.

- Jakie naświetlenie? - zapytała.

Wziąłem ze stołu światłomierz i sprawdziłem. Podałem jej wynik. Ustawiła odpowiednio przesłonę na aparacie i wkręciła wężyk w gniazdo. Pstryknęła.

- Nie lepiej z fleszem? - odezwałem się.

- Nie, kontrasty wyjdą za ostre - odpowiedziała natychmiast.

Umilkłem. Znowu wykazałem się ignorancją... Z drugiej strony, czy każdy archeolog musi znać się na fotografii?

Dwie godzinki wolnego... Postanowiłem skoczyć do wsi. O dziwo, doktor też miał na to ochotę.


ROZDZIAŁ CZWARTY


PODSŁUCHANA ROZMOWA * NOCNE PODCHODY * POTYCZ­KA NA KURHANIE * LUNATYK? * ISAURA * CMENTARNA HIENA * BÓJKA W KNAJPIE * PIERWOTNE RELIGIE


Pot lał się z nas strumieniami. Pedałowanie w dusznym upale odbiera­ło siły. Powietrze było gęste jak zupa. Hreczkowski dogonił mnie.

- W Ozorkowie jest ogródek piwny - wysapał. - Jedźmy tam...

- Piwo w taki upał? - jęknąłem. - Zabije mnie!

- Mineralnej się napijemy - sprecyzował. - Mają z lodówki. Weźmie­my litr na spółkę... Jak się nawodnimy, to jakoś dociągniemy do obozu.

- A, to dobry pomysł - przyznałem.

Wjechaliśmy między domy wioski. Po chwili zakręciliśmy w bok. Ze starej stodoły ktoś wymontował ściany. Pod dachem faktycznie urządzo­no knajpę. Siadłem przy kulawym stoliku, na kulawym krześle, a doktor poszedł po mineralną. Sąsiednie stoliki były puste, tylko w kącie przy piwie siedziało trzech mężczyzn. Obrzuciłem ich spojrzeniem. Złotozęby właściciel sklepiku, jego kompan w skórzanej kurtce oraz trzeci, chyba Zenek - jeden z tych, których niedawno spotkałem przy sklepie. Ten w skórze - nazwałem go w myślach Skórzastym - cały zlał się potem, ale nie zdjął swojego przyodziewku.

- Pan, panie prezesie, to przynajmniej ma ten sklepik - mówił Zenek - i połowę wiochy w kieszeni...

- To jest gówno, a nie interes - Złotozęby upił łyk piwa. - I co mi po tym sklepiku? Z was, dziady, wyżyć trudno - powiedział w przypływie pijackiej szczerości. - Za dwa lata może wygryzę Marylkę i będę panem wiochy. Jej sklep się nie utrzyma. Tylko co mi po tym... Ja mam większe ambicje. Wiecie, że moim marzeniem jest dyskoteka w Mętnej Wodzie.

- Jaka dyskoteka? - nie zrozumiał Zenek. - Tam nie ma żadnej dyskoteki.

- I o to chodzi, bałwanie. Jest - zamyślił się na chwilę szukając w pamięci odpowiedniego wyrazu - nisza rynkowa.

- Nie rozumiem - poskarżył się Skórzasty.

- Rozchodzi się o to, że nikt tam jeszcze nie założył dyskoteki - cier­pliwie wyjaśniał mu prezes. - Jeśli będę pierwszy, to potem wystarczy pilnować, żeby nikt pod bokiem nie urządził drugiej. W sobotę, jak na tańce zjedzie z okolicy ze dwieście małolatów, to od każdego po dychu za wstęp, do tego piwo po piątalu, może się i z kim pogada, żeby marihuana i ta no - pstryknął palcami, aby sobie przypomnieć - amfetamina, to ja zro­bię, żeby miał u mnie monopol, a on mi będzie płacił procent od utargu...

- Brzmi niegłupio - mruknął Skórzasty. - Ze trzy tysiączki miesięcz­nie można wydusić.

- Nie miesięcznie, a tygodniowo - złote zęby zalśniły w uśmiechu.

- Taka kapusta... - zdumiał się Zenek. - W życiu tyle nie widziałem. Tylko pewnie trzeba wyłożyć z góry sporo.

- Trzeba... Blaszaną halę ze trzysta metrów postawić, wyciszyć, żeby ludzie się nie czepiali i nie zrobili donosu do skarbówki...

- Styropianem najlepiej - podsunął ten w kurtce.

- Na przykład. Do tego sprzęt do nagłośnienia, kolorowe światła i tak dalej. Ze dwadzieścia tysięcy pójdzie na start...

- Dużo - mruknął Zenek. - Bardzo dużo...

- No więc mam pewien pomysł - ich towarzysz zniżył głos. - Ale to zły czas i miejsce... Pogadamy o tym później.

- Dziki? - zapytał Skórzasty.

- Gdzie tam. To tylko drobna partaninka. Mam na myśli prawdziwą forsę.

Dopili piwo i poszli. Zamyśliłem się. Coś się szykowało. Ci trzej pla­nowali jakieś grubsze przestępstwo... I co z tym fantem zrobić? Zawiado­mić policję? I co powiedzieć? Na podstawie samych planów nie można nikogo zamknąć...

Wrócił doktor z dwoma kuflami do piwa pełnymi gazowanej wody mineralnej. Była cudownie zimna, prosto z lodówki...

- Na zdrowie - żartobliwie stuknęliśmy się szklanicami. Obrzydliwa suchość w ustach rozpuszczała się z każdym łykiem. Zno­wu można było myśleć. Siły wyczerpane upałem powoli powracały.

- Kojarzy pan tego tubylca ze złotymi zębami? - zapytałem.

- A, tego co ma sklepik, do którego nie wpuszcza archeologów? - roześmiał się ponuro. – A jakże. Był tu dawniej sołtysem, ale go pogoni­li... Gadają, że zębów się dorobił na przemycie czegoś kilka lat temu. Sklepu też. Nieciekawy typ...

- Dlaczego nas nie lubi?

- Czort go wie... Ale tę jego wywieszkę to sobie sfotografujemy i wyślemy do Teleekspresu, niech ludzie też mają trochę rozrywki...

Dopiliśmy wodę i ruszyliśmy do obozowiska. Nadchodził wieczór, trochę powiewał wiatr, ale nadal ciężko było oddychać...

- Tak, ludność tubylcza często nas tępi - westchnął doktor. - Pamię­tam, jak na powierzchniówkach spuścili na moich studentów byka... Mogło być nieszczęście, ale spłoszył się, kiedy wystrzeliłem w powietrze. Raz mnie tubylcy pogonili z widłami, bo sądzili, że przyjechałem dobrać się do skarbów jakiegoś miejscowego dziedzica... Ale bywali i przyjaźnie nastawieni. Kiedyś, jak szukałem dymarek, to mnie zaprowadzili nad rzecz­kę, gdzie leżały kloce żużlu... Mojemu znajomemu przytrafiła się jeszcze lepsza przygoda. Kopał we wsi ze studentami, wpadł jakiś dziennikarz i napisał artykuł o tych badaniach do lokalnej prasy. Następnego dnia przy­jechał sołtys sąsiedniej osady z prośbą, żeby i u nich coś pokopać, bo trzeba wieś rozsławiać... Tak więc nie ma reguły. Poza tym, niestety, ciągle kuleje uświadomienie ludzi... Większość, jak podczas budowy od­kryje coś ciekawego, to niszczy, żeby tylko nikt się nie dowiedział. Inni przeciwnie, ściągają archeologów do każdego starego garnka, ale czasem dzięki temu udaje się odkryć rzeczy naprawdę ciekawe. Nasza ziemia kry­je przedziwne cuda. Teraz przy okazji badań na trasie gazociągu znalezio­no świątynię celtycką. Palenisko ofiarne, a wokoło kilkanaście pogrzeba­nych psów złożonych w ofierze. W sumie wystarczyło dokładnie zbadać pas ziemi długości kilkudziesięciu kilometrów i szeroki zaledwie na rzut kamieniem i kilkaset ciekawych stanowisk odkryto... A ile jeszcze na nas czeka?

***

Tego wieczora nie było ogniska. Zanurkowałem do namiotu. Udawa­łem, że śpię, ale w rzeczywistości czytałem książkę, aż wewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno. Czy tajemniczy nocny wędrowiec i dziś pójdzie na spacer? Postanowiłem to sprawdzić. Nikt chyba nie zauważył, że mój na­miot nieco różnił się od tych, które można kupić w sklepie. Jego tylna ścianka dawała się odczepić. Dzięki temu mogłem wyśliznąć się niezau­ważony, w razie gdyby ktoś mnie obserwował. Założyłem czarny kombi­nezon i cicho wyczołgałem się do lasu. Starałem się iść bardzo ostrożnie. Dotarłem do kępy jałowców rosnących obok ścieżki i ułożyłem się w nich na płask. Czekałem. Minęło dwadzieścia minut, godzina...

Zrobiło się zupełnie ciemno. Nieoczekiwanie od strony obozowiska usłyszałem lekkie kroki. Ktoś szedł ścieżką. Wyobraźnia podsunęła mi na myśl zwinnie poruszającego się bosonogiego studenta. Ciemna sylwetka przemknęła koło mnie i pognała w mrok. Tajemnicza zjawa poruszała się bez latarki... Włączyłem noktowizor i już miałem ruszyć jego śladem, gdy usłyszałem chrzęst błota pod czyimiś nogami.

- Do diabła, gdzie on się podział? - usłyszałem głos dziewczyny.

- Noktopia, koci wzrok... - parsknęła druga. - I co, nawet jak go podejdziemy, to latarkę zauważy na pół kilometra... Spróbujmy jutro raz jeszcze z muchomorami...

Zapaliły latarki i zawróciły do obozowiska. Leżałem na swoim miej­scu czekając, co jeszcze się wydarzy. Jeśli dobrze rozpoznałem, rozma­wiały Ewa i Krystyna. Czy zatem bosonogim wędrowcem był Niels? Cze­go mogły od niego chcieć? Czego on po nocy bosy szukał w lesie? I o co chodziło z tymi grzybami? Widziałem, jak Hreczkowski skonfiskował mu koszyk muchomorów. Czyżby chciał kogoś otruć? Mało prawdopodobne, nazbierałby grzybów po cichu, sporządził z nich wywar... Może faktycz­nie nie znał się na grzybach? Tylko po co muchomory mogły być potrzeb­ne dwu „czarownicom"?!

Wypełzłem z krzaków. Zapaliłem latarkę i zbadałem błotniste miejsce drogi. Faktycznie, znalazłem odcisk bosych stóp. Zgasiłem ją i włączyłem noktowizor. Tajemniczy osobnik nie mógł być daleko. Zielona widmowa poświata, ciemnozielone sylwetki drzew... Urządzenie miało niestety spory bezwład obrazu, mysz biegnąca w poprzek drogi znaczyła swoją trasę wyświetlając jasną smugę utrzymującą się przez kilka sekund. Szedłem ścieżką rozglądając się ostrożnie na boki. Nieoczekiwanie gdzieś z daleka dobiegł mnie ten sam dziwny dźwięk, który słyszałem poprzedniej nocy siedząc z doktorem w namiocie - pracowni. Coś jakby dudnienie wyłado­wanego wozu na piaszczystej wiejskiej drodze. Zatrzymałem się usiłując namierzyć, z jakiego kierunku dobiega. Nic z tego nie wychodziło. Ru­szyłem na przełaj przez las. Na chwilę zatrzymałem się koło polany, na której znajdowały się wykopy. Ani żywej duszy. Coś jasnego mignęło w dali pomiędzy drzewami, ale gdy ruszyłem w tamtą stronę okazało się, że to sarna. Odbiegła spłoszona moimi krokami. Dotarłem do kurhanu. Alarm zawibrował w mojej kieszeni. A zatem czujnik działał bezbłędnie.

Naraz poczułem bezsens tego nocnego włóczenia się po lesie. Od rosy przemokły mi nogawki spodni. Robiło się zimno... Dokąd poszedł Niels, o ile to on był bosonogim wędrowcem? Minąłem kurhan i poszedłem da­lej. Ta część lasu była lekko podmokła, niebawem zachlupotało mi pod nogami. Zawróciłem. W dali ponuro huczała sowa. Spojrzałem na zega­rek. Północ. Już przeszło dwie godziny łaziłem bez celu pośród drzew. Znowu dobiegło mnie tajemnicze dudnienie. Było blisko, dużo bliżej niż wtedy, gdy słyszałem je pierwszy raz tej nocy. Rozglądałem się uważnie, wypatrując jaśniejszej plamy. Nic. Ominąłem bagienko i wdrapałem się na kolejne strome wzgórze. Dźwięki niesione wiatrem były dziwne, nigdy nie słyszałem czegoś takiego.

Nieoczekiwanie czujnik w mojej kieszeni zawibrował. Ktoś wszedł na kurhan! Rozejrzałem się uważnie. Zgubiłem w ciemności drogę, ale pamiętałem ogólnie kierunek. Pobiegłem. Gałązki od czasu do czasu trza­skały mi pod nogami, ale nie zważałem na to. Zbliżałem się... Przede mną pojawiło się przejaśnienie. Nieoczekiwanie wybiegłem na brzeg rzeki koło mostku. Pomyliłem kierunki, ale wiedziałem już, gdzie jestem. Zły sam na siebie przebiegłem szybko przez obozowisko i pognałem ścieżką w stronę kurhanu. Czujnik nadal wibrował mi w kieszeni. Zgubiłem ścieżkę, ale nie pomyliłem kierunku. Pędziłem przez las, robiąc tyle hałasu, co stado jeleni, jednak nie spłoszyłem intruza. Ciągłe łaził po chronionym przez urządzenie obszarze. Dobiegłem do hałdy ziemi. Trawa tłumiła moje kroki. Rozejrzałem się uważnie. Pusto. W kieszeni ciągłe mi wibrowało.

Czujnik się zepsuł" - pomyślałem. „Chyba że intruz jest po drugiej stronie."

Wbiegłem na kurhan. Coś zwaliło mi się nieoczekiwanie na plecy. Przed oczyma błysnęło mi wyładowanie ręcznego paralizatora, ale prze­ciwnik nie trafił. Wybiłem mu obezwładniacz z ręki. Noktowizor spadł mi w czasie szamotaniny. Staliśmy naprzeciw siebie w odległości półtora metra. Widziałem go niewyraźnie jako ciemną sylwetkę na tle nieco jaśniejszej polany. Zaatakował pierwszy. Jego ciosy były szybkie i precy­zyjne. Odbiłem pierwsze dwa, zablokowałem trzeci i przeszedłem do kontr­ataku. Waliłem go serią szybkich prawych i lewych sierpów. Odbijał je zręcznie, parę razy, gdy usiłowałem atakować, trafiłem na gardę chro­niącą twarz. Trzymaliśmy się na dystans, nie dążąc do zwarcia.

Nieoczekiwanie kopnął mnie pod kolano. Nie przewidziałem tego, mój umysł nastawił się na boks, a w tym stylu walki nie kopie się przeciwnika. Zatoczyłem się i wtedy spadł na mnie huragan bardzo silnych i precyzyj­nie wymierzanych uderzeń.

Skoro tak..." ~ pomyślałem.

Usiłowałem przewidywać jego ciosy. Nieoczekiwanie chwyciłem go za nadgarstek i szarpnąłem potężnie. Poleciał do przodu, a ja doskoczyłem z tyłu i założyłem mu nelsona. Nadepnął mi na stopę, a ułamek sekun­dy później wyswobodził się z mojego chwytu. Nie dałem jednak za wy­graną. Znowu wymieniliśmy kilka prostych i sierpów. Skoro on kopał, postanowiłem kopnąć i ja. Z półobrotu trafiłem go stopą w splot słonecz­ny. To nieprzepisowe uderzenie odebrało mu oddech na dłuższą chwilę.

Wyrwałem z kieszeni pistolet gazowy i odbezpieczyłem z trzaskiem. Siedział na ziemi zwinięty wpół. Wreszcie złapał oddech. Nie podnosił się. Wyłączyłem go z walki czy tylko udawał? Wyjąłem z kieszeni latarkę i poświeciłem, ciągle celując do niego z pistoletu. Smuga światła wydo­była z mroku rewolwer o sporym kalibrze. Wyjął broń w chwili, gdy go znokautowałem. Jego bezpiecznik musiał być cichy... Trzymaliśmy się obaj na muszce. W ułamku sekundy poznałem go. Doktor Hreczkowski.

Gapiliśmy się na siebie zdumieni i wolno opuściliśmy broń...

Pomogłem mu wstać.

- Niezły jesteś - powiedział masując sobie mostek.

- Pan też - przyznałem.

Dopiero teraz poczułem ból ramienia. Któryś z jego ciosów dosięgnął celu... Odszukałem sponiewierany noktowizor i wyłączyłem go.

- Polazłem do lasu - wyjaśnił. - To dudnienie nie dawało mi spokoju...

- A mnie czujnik zaalarmował, że ktoś łazi po kurhanie.

- Tak. Usłyszałem z daleka, że ktoś przedziera się przez las, więc myśląc, że to dzik, wlazłem na drzewo...

To dlatego nie mogłem go wypatrzyć noktowizorem!" - pomyślałem.

- A jak zobaczyłem, że to nie dzik, skoczyłem i prawie się udało... - dokończył.

Zgasiliśmy latarki i wsłuchaliśmy się w ciszę. Dudnienie skończyło się.

- Jakby żaba skakała po pudle gitary - mruknął.

- Umysł stara się jakoś dopasować nieznany dźwięk do tego, co ma zanotowane - zauważyłem.

Uruchomiłem noktowizor i omiotłem las spojrzeniem.

- Pusto i cicho - zameldowałem. - Kimkolwiek był, poszedł spać... - Albo się przyczaił. Ale cóż, na nas pora, jutro czeka nas cały dzień machania łopatą...

Wróciliśmy do obozowiska. Doktor zanurkował do swojego namiotu, a mnie zaświtał szatański pomysł. Ponownie uruchomiłem noktowizor. Przez cienki ortalion mogłem zobaczyć, kto śpi, a kogo nie ma w namiocie. Przenosiłem wzrok z jednego na drugi. „Czarownice" spały, brydżyści też. Moja ekipa także była na swoich miejscach. Namiot Andrzeja był ciemny, pusty. Podobnie jak namiot Isaury i jej koleżanki. Jeszcze jeden ciemny, no tak, ten był mój... I jeszcze jeden. Ten, w którym mieszkał Niels.

A zatem brakowało aż czterech osób. Kto włóczył się po lesie? Wyłą­czyłem urządzenie, szkoda było baterii, mogły się jeszcze przydać. Na folii zebrało się dużo rosy, strzepnąłem ją trochę. Właśnie mocowałem ją ponownie do ziemi, gdy z lasu wyszedł Niels. Księżyc akurat wyłonił się zza chmury, więc było go dobrze widać. Był nagi, no prawie, miał spoden­ki gimnastyczne. Na szyi zawiesił cienki łańcuszek z jakimś amuletem. Przy pasku miał pochwę z szerokim, masywnym lapońskim nożem. Był bosy. Nadszedł ścieżką zupełnie się nie kryjąc. Na mój widok zwolnił kroku i sięgnął błyskawicznie po nóż... Ruszył przyczajony gotów do ata­ku, zaraz jednak schował broń.

- Ach, to pan - szepnął. - Myślałem, że ktoś się zakradł...

- A tak, poprawiam folię - wyjaśniłem półgłosem. - A ty czemu nie

- Lunatykuję - odparł. - Wyszedłem we śnie do lasu i ocknąłem się dopiero daleko stąd, między drzewami...

- Dobrej nocy - szepnąłem.

Wczołgałem się do siebie i zawinąłem w śpiwór...

***

Studenci cierpliwie skrobali grackami powierzchnię kurhanu. Zosta­wiłem ich pod nadzorem Fryderyka, a sam powędrowałem na polanę. Kie­rownik wyszedł ze starcia ze mną prawie bez szwanku, tylko jedno ucho miał lekko zaczerwienione, a na nodze świeże zadrapanie.

Zreferowałem mu nocne obserwacje.

- Powiadasz, że wrócił z lasu - mruknął w zadumie. - Hmm, nie je­stem psychiatrą, ale mój dziadek też był lunatykiem. I jeden kuzyn.... Tyle że oni łazili we śnie po domu... No cóż, jedna zagadka wyjaśniona.

- Nie - pokręciłem głową. - Wrócił nagi i bosy, faktycznie jakby wstał z łóżka, ale sądzi pan, że śpi z nożem? - To znaczy...

- Miał na biodrach pleciony pasek z pochwą na nóż. Gdyby faktycz­nie we śnie poszedł do lasu, raczej nie zabierałby jej z sobą.

Kiwnął głową przyznając mi rację.

- Co pan wie o tym Andrzeju?

- Student po pierwszym roku, początkujący dziennikarz - wyjaśnił. - Wymógł na mnie obietnicę, że będzie mógł napisać relację z naszych badań... Oczywiście o wynikach napisze dopiero, gdy ja opublikuję je w prasie specjalistycznej, takie są u nas zwyczaje...

- Nie było go w namiocie... Ciekawe, dokąd poszedł?

- Ciekawe - zgodził się.

- Nie było też Isaury i Magdy.

- Za nie gotów jestem ręczyć - mruknął zaskoczony.

- Co pan o nich wie?

- Isaura jest kuzynką Anny - dowiedziałem się, jak ma na imię druga brunetka. - Ma dopiero szesnaście lat...

- Wygląda na więcej.

- Poważna jak na swój wiek... Anna prosiła, żebym włączył Isaurę do naszej ekipy, a ponieważ nie miałem fotografa, zgodziłem się... Ja nie mam cierpliwości do ustawiania godzinami ekranów, reflektorów, zabyt­ków... A Isaura jest w tym niezła.

- Skąd czerpie te zdolności?

- Wygrała konkurs fotograficzny, jak miała bodaj trzynaście lat. Jej fotografie parę razy pojawiały się w magazynach, ale pod jakimś pseudo­nimem. Z takim imieniem, nie dziwię się... Jak to brzmi: Isaura Malinowska.

- Faktycznie, idiotycznie... - przyznałem.

Wróciłem na swój wykop.

- No i jak tam? - zagadnąłem. - Jest trochę złota?

- Jeszcze nie, ale mamy chyba wkop - poinformował mnie Sebastian.

Przyjrzałem się uważnie powierzchni wykopu. Faktycznie, od krawę­dzi ku środkowi biegła nieregularna plama odrobinę ciemniejszego pia­sku.

- Cie choroba - powiedziałem. - Ktoś nam się tu wrył pewnie tysiące lat temu...

- I wygrzebał skarby? - zgadł rozczarowany Piotrek.

- Niekoniecznie - powiedziałem. - Narysowaliście to?

- Oczywiście, nawet niwelacje zdjęliśmy. Zdejmujemy dalej warstwa­mi czy stratygraficznie? - zapytał Sebastian.

Aha, pytał, czy wgryźć się w plamę, czy nie.

- Zapytam szefa - mruknąłem.

Doktor przyszedł po trzech minutach. Obejrzał ciemny ślad i trochę poskrobał ziemię szpachelką.

- Dziwne - powiedział. - Wygląda na ukośną sztolnię drążoną w płasz­czu kurhanu w kierunku środka...

- O czym to świadczy? - spytałem go. - Ktoś zrobił wkop rabunkowy?

- Na to wygląda. Pytanie teraz, czy trafił na komorę grobową, czy nie... Zdejmujcie warstwami, przekonamy się za kilka dni. Dziwne, po­winien kopać pionowo z góry na dół... Takie drążenie ukosem było nie­bezpieczne, mogło mu się zawalić na głowę...

Zabraliśmy się do roboty. Koło południa z lasu nieoczekiwanie wy­szły trzy babiny z koszami pełnymi grzybów. Obrzuciły nas uważnym spoj­rzeniem.

- Pomnik musi partyzantom budować będą - powiedziała jedna. - O, jak górkę skosili na płasko...

- Oj, coś ty - ofuknęła ją druga. - Sołtys mówił, że to archeologi, zna­czy w ziemi grzebio i dinozaurów szukajo... Jak w tym parku jurasickim...

Trzecia tylko splunęła i przeżegnała się. Zaraz też podreptały dalej. Doktor słyszał ich rozmowę, bo zaraz nadbiegł.

- Ależ drogie panie – zawołał - zaraz wyjaśnię, czego tu po lesie szu­kamy...

Wróciliśmy do pracy, ale pomiędzy drzewami niósł się jego głos.

- Te ciemne plamy na piachu to ślady takich zasypanych piwniczek, w których nasi przodkowie trzymali różności...

Uśmiechnąłem się lekko do swoich myśli. Ciemna plama stała się bar­dziej regularna. Skrobnąłem szpachelką i nieoczekiwanie pod narzędziem błysnęła biała kość. Czaszka.

- No, to mamy hienę cmentarną zasypaną w podkopie - mruknął Ma­rek, a potem swoim zwyczajem wyjął z kieszeni różaniec i odszedłszy kilka kroków zaczął się bezgłośnie modlić... Ja też się przeżegnałem. Przy­leciała Magda i pomogła nam odczyszczać znalezisko.

- Faktycznie, piach go zadusił - oceniła odsłaniając makabryczne zna­lezisko - barki mu wgniotło prawie między kolana...

Sfotografowaliśmy szkielet, wyjęliśmy czaszkę i odłożyliśmy do pu­dełka. Obojczyki, żebra, kości rąk... Fotografie, rysunki... Dojechaliśmy do poziomu miednicy.

- O psiakrew! - syknęła.

Spojrzałem jej przez ramię. W miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się kieszeń spodni, spoczywała garść zaśniedziałych aluminiowych monet. Pochyliłem się i podniosłem jedną. Pięciozłotówka z rybakiem z 1974 roku, z czytelnym jeszcze napisem: „Polska Rzeczpospolita Ludowa".

***

Kierownik pochylił się nad szkieletem. Kontemplował przez chwilę garść monet.

- Trzeba wezwać policję - powiedział. - Takie są przepisy. Magda, weź rower i telefon komórkowy, koło wsi będzie zasięg. Na razie wstrzy­mujemy prace na kurhanie, a żebyście się, robaczki, nie nudzili, przyj­dziecie na polanę poodwalać hałdę...

Przez następne dwie godziny pracowaliśmy ciężko ładując wydobytą z wykopów ziemię na taczki i wywożąc ją nieco dalej, tak aby nie osypy­wała się do wykopów.

- Nie tak wyobrażałem sobie pracę archeologa... - mruknął Artur, gdy zrobiliśmy sobie kilka minut przerwy. - Myślałem, że to się delikat­nie odsłania pędzelkiem, a tu tymczasem posługujemy się głównie łopatą...

- Wiele rzeczy w rzeczywistości wygląda inaczej... - westchnąłem. - Spokojnie, przyjdzie czas i na pędzelek...

Isaura wraz ze swoją kuzynką odsłaniały pracowicie palenisko. Stało pośrodku rozległej plamy, najwidoczniej w tym miejscu znajdowało się neolityczne domostwo... Ciemniejsze ślady wskazywały miejsca, w któ­rych stały słupy. Paleniska były dwa; być może kiedyś były tu dwa po­mieszczenia rozdzielone ścianą? Przy ogniu poniewierały się zwierzęce kości wdeptane byle jak w ziemię.

- Straszne niechluje były z tych naszych przodków - zauważył w za­dumie Piotrek. Patrzył widać na to samo co ja. - Ogryźli mięcho, a odpad­ki wdeptywali w podłogę...

- Takie czasy - wzruszyłem ramionami - nie mieli zsypów ani ku­błów na śmieci.

Dziewczyny odkładały wygrzebane fragmenty do kuwety. Zajrzałem do niej ciekawie.

- Kości są świńskie - poinformowałem chłopaków - ale brakuje tych odpowiedzialnych za schab, szynkę i polędwicę...

- Tak, tu mieszkali ci mniej ważni - kierownik swoim zwyczajem podkradł się do nas od tyłu. - Kości łbów, kości racic, czasem żebra, te lepsze kąski zjadał kto inny. Znajdziemy go, a w każdym razie poszukamy.

Sąsiedni wykop zaczepił tylko o kawałek domu, podłoga chaty poja­wiła się na jego skraju, jej większą część kryła ziemia.

Przeszedłem za hałdę, gdzie Krystyna i Ewa pracowały przy sicie. Przesiewały ziemię wyciągniętą z wykopów wiadro po wiadrze. One też dostały plastykową miskę, ale niewiele w niej było: kilka odłamków na­czyń, kilka fragmentów kości, łuska karabinowa...

Policjanci przyjechali na dwóch motocyklach - lekkich pościgowych hondach. Było ich dwóch, towarzyszył im technik. Dochodziła piętnasta. W towarzystwie kierownika dokładnie obejrzeli resztki szkieletu tkwiące w dziurze.

- Kowalski - mruknął jeden z nich.

- Jak widzę, denat nie jest wam obcy? - zdziwiłem się.

- Jak się dowiedzieliśmy, że macie współczesny szkielet, zajrzeliśmy do dokumentacji... Zaginął w 1976 roku. Drobny wiejski złodziejaszek, który widać postanowił się dobrać do starożytnych skarbów... I siadł mu na głowę podkop - powiedział wyższy policjant.

Technik delikatnie odsłonił resztę kości. Z całego ubioru zachowały się resztki butów. W ziemi znaleźliśmy także bardzo zardzewiały scyzo­ryk. Hreczkowski przyniósł sito i by niczego nie zaniedbać, przesialiśmy ziemię wydobytą wcześniej z zawalonego podkopu. Nic nie znaleźliśmy. Policjanci zabrali kości oraz rolkę z filmem, który zrobiliśmy podczas odsłaniania szkieletu. Pokręcili się przez chwilę podziwiając wykopy, a potem wsiedli na motory i pojechali.

- Dobra - zatarłem ręce. - To zdejmujemy znowu plantem...

Kierownik pokazał mi zegarek. Szesnasta. Koniec pracy.

- Często znajduje się takie...? - zapytał Sebastian.

- Czasami - wyjaśnił. - Częściej zdarza się natrafić na niewypały. Kiedyś rozkopując grodzisko znaleźliśmy wbitą w ziemię półtoratonową bombę lotniczą...

Studenci leniwie podążali w stronę obozowiska. Powlokłem się i ja. Celowo jednak zostałem z tyłu. Gdy wszyscy zniknęli, zawróciłem w stronę lasu. Wdrapałem się na szczyt pagórka; to chyba był ten, który odwiedzi­łem w nocy. Wyciągnąłem z kieszeni telefon komórkowy. Zasięg bardzo słaby, ale był. Uruchomiłem telefon i zadzwoniłem do szefa.

- I jak tam? - glos Pana Samochodzika był słaby, jakby dochodził z Księżyca.

- Miał pan rację, tu się dzieją dziwne rzeczy - powiedziałem, a potem zreferowałem, co zaszło. Zastanawiał się długo. - Chyba do was wpadnę za kilka dni - obiecał.

Zadowolony powędrowałem do obozu. Trafiłem prosto na dziką awanturę. Hreczkowski biegał jak nakręcony, wywrzaskując złorzeczenia i prze­kleństwa.

- Co się stało? - zapytałem Annę, która stojąc między drzewami ob­serwowała zajście.

- Znalazł koszyk muchomorów ukryty pod liśćmi łopianu - westchnęła. - Teraz wydziera się, że ktoś tu chce go otruć...

- Koszyk muchomorów? - zdziwiłem się.

Właściciel koszyka oczywiście nie przyznał się. Hreczkowski oskar­żył Nielsa, ale ten miał akurat alibi. Podczas gdy rozmawiałem przez tele­fon, razem z Markiem zbierali jadalne grzyby. Przy wlekli ich cztery siatki.

Postanowiłem wyskoczyć do wsi...

***

W zasadzie można by nazwać to działaniami operacyjnymi. Napuszo­na nazwa kryje zupełnie banalne czynności. Leżałem w chwastach opodal wiejskiej piwiarni. Duże liście łopianu i dzikiego chrzanu zasłaniały mnie przed wzrokiem bywalców tego przybytku uciech, w razie czego mogłem udawać kogoś, kto godzinę wcześniej zalał się w pestkę... Na uszach mia­łem słuchawki, a czuły mikrofon kierunkowy wycelowałem w stronę sto­lika, przy którym siedzieli Złotozęby - właściciel sklepiku, do którego psom i archeologom wstęp był wzbroniony, oraz jego przyjaciel w wyszmelcowanej skórzanej kurtce. Ta para dziwnie mnie intrygowała.

- Wszyscy gadają o złocie - mówił lekko bełkotliwym głosem Złoto­zęby - że tu zakopane, że gdzie indziej...

- No, pałac dziedzica można by przeszukać - stwierdził Skórzasty, któremu też język się już plątał. - Jak to dziś mówili w dzienniku, jakiś archeolog to jak kopał w podziemiach pałacu, posąg z XIX wieku jakie­goś znanego rzeźbiarza odnalazł...

- E, pałac to nasi przeryli już na wszystkie strony - prychnął jego towarzysz. - Bez przerwy ktoś ryje w gruzach, choć już od dawna nic nie znaleźli. Wcześniej to wyciągali kafle z pieca, kable miedziane i inne ta­kie. A teraz... - machnął ręką.

- Archeolodzy w lesie kopią - zauważył menel. - Ci to pewnie złoto znajdą...

- A, to możliwe - przytaknął sklepikarz. - Nawyciągają różności. W Egipcie jak byłem, to tam jest taki grobowiec, gdzie stało kiedyś krze­sło całe obite złotą blachą...

- U nas też coś takiego może być? - zainteresował się żywo ten w skórach.

- A czort wie.

W tym momencie wszystko zagłuszył brzęk tłukących się butelek. Ktoś zawył dziko. Uniosłem głowę, żeby się przyjrzeć i zamarłem ze zdziwie­nia. W najdalszym kącie piwiarni siedziały cztery nasze dziewczyny. To tam wybuchła awantura. Jakiś młody byczek uciekał na czworaka. Za nim sadziła Isaura, usiłując zatłuc go metalowym krzesłem.

- Chyba wyraźnie powiedziałam, że nie potrzebuję twojego towarzy­stwa! - sapała ze złością.

- Co też porobił z kobietami ten feminizm - mruknąłem z uznaniem i znowu zapadłem w łopiany.

Złotozęby i Skórzasty też widzieli scenkę.

- Ostre dziewuszydło - zachichotał sklepikarz. - Jak go kopnęła w jaja, to się nogami nakrył...

- Panie prezesie - podjął jego towarzysz - jak pan sądzi, mamy jakieś szansę wyciąć ten numer?

- W zasadzie trudne to nie jest, ale urobimy się przy tym. Droga do własnej dyskoteki nie jest łatwa - dodał filozoficznie.

- Nie rozumiem pieniędzy - westchnął Skórzasty. - Ile razy je mam, to zaraz znikają.

- Fenicjanie wynaleźli forsę, tylko od razu wynaleźli jakby za mało - zażartował Złotozęby.

- A kto to byli ci Fenicjanie?

- Pewnie tacy jak Żydzi, tylko wymarli... - sklepikarz błysnął elo­kwencją. - Widzisz, forsa trzy ma się ludzi twardych i inteligentnych. Trzeba mieć tu, na strychu - puknął się w czoło. - Jeszcze dwa piwa - rzucił do barmanki. - Popatrz na tych archeologów. Jacy to są durnie. Kopani do­cenci od szpadla. Ryje taki w ziemi jak robol, a forsę dostaje gorszą, niż by na budowie wziął... Poza tym to, co znajdzie i tak daje do muzeum. Nawet to krzesło ze złota durnie oddali...

- Cholera... - zdziwił się Skórzasty.

- Dlatego ja myślę...

Nie dowiedziałem się, o czym myśli. Byczek wrócił w towarzystwie czterech koleżków.

- No, mała - powiedział zaczepnie. - Teraz sobie pogadamy...

Wstałem i cicho wszedłem do lokalu, ustawiając się za plecami pro­wokatora.

- Co za odwaga - prychnęła Isaura. - Będziesz się potem mógł chwa­lić, że poszedłeś zaczepiać licealistkę i miałeś tylko czterech kolegów obstawy... Byłam tak niebezpieczna, że właściwie powinno być was pięć­dziesięciu...

- Nie pyskuj mała, bo... - zaczął. Wstała i spojrzała na niego z pogardą.

- Wiesz, co teraz zrobię? - zapytała. - Połamię ci te liszajowate łapy, a twoi kumple nie zdołają mi w tym przeszkodzić.

Kopnęła go zupełnie niespodziewanie. Uderzyła nisko, jak doświad­czony karateka. Trafiła go stopą z boku w kolano. Coś chrupnęło i byczek padł na wznak.

- Łapcie ją!!! - wycharczał.

Trzej kumple sprężyli się w sobie. Uznałem, że najwyższa pora prze­rwać tę wysoce niesmaczną scenę. Wyciągnąłem pistolet i przeładowałem z trzaskiem. Odwrócili się zaskoczeni; nie zauważyli wcześniej, że ktoś ich zaszedł od tyłu. Mój widok musiał ich lekko zaskoczyć. Ja też spo­strzegłem, że od leżenia na ziemi paskudnie pobrudziłem ubranie. Na ko­szuli wisiały mi trawki i słomki, a nawet kilka rzepów z łopianu.

- Jestem bardzo spokojnym człowiekiem - oświadczyłem z uśmie­chem półgłówka. - Od kiedy mnie wyleczyli dwa lata temu, nikogo nie zabiłem. Ale jak wychodziłem z psychiatryka, lekarz mi zalecał, żebym codziennie brał tabletki i za wszelką cenę unikał stresów.

Najwyższy, blondynek, właściwie ocenił sytuację.

- No, to my już sobie może pójdziemy... - powiedział pojednawczo.

Dźwignęli kumpla, który jęcząc masował sobie przetrącone kolano.

- Może przestrzelę mu drugie, tak dla symetrii - zaproponowałem patrząc na nich z nienaturalnym spokojem.

- Nie trzeba, poradzimy sobie sami - wybąkał półgębkiem drugi, po czym pospiesznie zniknęli między opłotkami.

- Niezła rzeźnia - mruknąłem siadając koło dziewczyn. - Cóż pora­biają damy w tak plugawym towarzystwie?

- Czepił się, to dostał kopa - wydęła wargi licealistka.

- Może się lepiej zmywajmy? - zaproponowała Ewa.

- Z psychologicznego punktu widzenia byłaby to błędna decyzja - odparła Krystyna. - Posiedźmy tu jeszcze pól godzinki, żeby pokazać, że mamy ich gdzieś i nie boimy się ich... Obejrzałem się. Skórzasty i Złotozęby ulotnili się. Rozparłem się wygodniej i zamówiłem colę z lodem, tak jak dziew­czyny.

- Wsi spokojna, wsi wesoła - zacytowałem

Parsknęły śmiechem. W piwiarni pojawiło się jeszcze trochę miejsco­wych, ale nie zaczepiali nas. Bawili się we własnym gronie. Barman pu­ścił muzyczkę discopolo.

- Nad naszą wsią przeleciał meteoryt! - zawodził piosenkarz.

Robiło się późno, więc ruszyliśmy do obozowiska.

- Gdzie się tego nauczyłaś? - zapytałem Isaurę.

- Mój ojciec jest instruktorem karate - wyjaśniła. - Uznał, że powin­nam umieć sobie w życiu radzić.

Niebawem przeszliśmy mostek. Nasze obozowisko było już niedale­ko. Stałem przez chwilę na brzegu rzeki patrząc na namioty. Wszystko tchnęło dziwnym spokojem. Wiatr ucichł.

- Ciekawe, czy archeolodzy układają wiersze o tym, jak fajnie jest na wykopaliskach? - spytałem.

- Nie wiem - odparła Ewa - jesteśmy dopiero po pierwszym roku studiów...

***

Zaszyłem się w namiocie i do wieczora czytałem. Kierownik uspokoił się z wolna. Rozmyślałem. Właścicielkami śmiercionośnego znaleziska były zapewne Ewa i Krystyna. Niels też mógł być w to pośrednio zamie­szany. To on pierwszy przyniósł koszyk trujących grzybów, a one miały do Lapończyka jakąś sprawę... Magda zastukała w tropik namiotu.

- Zapraszamy na ognisko - powiedziała.

Poszedłem. Siedzieliśmy przy buzującym płomieniu i piekliśmy kieł­baski. Hreczkowski, nieco już udobruchany, siedział na swoim pieńku i wpatrywał się w ogień.

- Może pan coś opowie? - poprosiła go Magda. - Coś archeologicz­nego...

- Coś wam mogę opowiedzieć - uśmiechnął się. - Może będzie to opowieść mniej drastyczna niż poprzednia, ale w pewien sposób poucza­jąca... Jak zapewne wiecie, na początku lat sześćdziesiątych zainicjowa­no zakrojony na ogromną skalę program badań początków państwa polskiego. W jego ramach prowadzono prace we wszystkich wczesnopiastowskich ośrodkach i znaleziono sporo ciekawych rzeczy. Niestety, przy okazji bardzo wiele stanowisk uległo dewastacji, bo aby odsłonić słowiań­skie korzenie Wrocławia, spychano buldożerami warstwy z okresów, gdy miasto to stało się niemieckie... Władza czyniła przygotowania do jubile­uszu. Wydano wiele publikacji, nawet albumów. Ówczesnych komuni­stycznych decydentów gryzło jedno. Tysiąclecie państwa polskiego nie­stety było jednocześnie tysiącleciem chrztu Polski. Dlatego też postano­wiono jakoś osłabić chrześcijańską wymowę święta...

Zapatrzył się w ogień.

- Potrzebne było sensacyjne odkrycie archeologiczne, niezwiązane z obecnością Kościoła na naszych ziemiach. Decydenci wezwali pewne­go archeologa, nazwisko zmilczę, bo dziś jest on uznanym autorytetem - splunął ze złością do ognia. - O czym to ja? Aha. Powiedzieli mu krót­ko: rób, co uważasz, ma być sensacyjne odkrycie. Tenże archeolog był już wówczas członkiem partii i, zdaje się, kandydatem do komitetu centralne­go, więc postanowił się postarać. Oświadczył im, że sprawdzi trop, który podaje w swojej kronice Jan Długosz... Jak zapewne wiecie, źródła ze schyłkowych okresów Cesarstwa Rzymskiego podają, że gdzieś na pół­noc od Dunaju miało się znajdować miejsce o nazwie Calisia. Nasz kroni­karz sugerował, że może chodzić o Kalisz. A nasz archeolog doszedł do wniosku, iż udowodnienie tego faktu będzie idealnie pasowało... Znowu się zamyślił.

- I co było dalej? - zagadnęła któraś z dziewcząt.

- No cóż, wziął paru zaufanych studentów, nie powiem, niektórzy z nich są dziś uznanymi fachowcami... Pojechali do Kalisza i ogrodzili sobie kawałek parku miejskiego na potrzeby badań... I naraz sensacja, odkryli rzymską faktorię handlową! Zwalili się dziennikarze, zjechali oczy­wiście archeolodzy z całego kraju. Znalezisko faktycznie wyglądało im­ponująco. Rozległy, głęboki wykop, w nim warstwy węgli drzewnych układające się w zarys prostokątnego budynku o konstrukcji palowej. Hala, jakie znamy z tego okresu z Wysp Brytyjskich i cała masa wydzielonych zabytków. Rzymskie monety, grot włóczni, naczyńka gliniane odciskane z formy, tak zwane terra sigilata, szklane paciorki... A wzdłuż ściany roz­ciągnięta taśma miernicza, żeby każdy niedowiarek mógł sobie przeliczyć na rzymskie łokcie. Całość oczywiście odgrodzona liną... Zebrali się ar­cheolodzy, stali, z szacunkiem patrzyli, komentowali, wysuwali teorie... Fakty wydawały się niepodważalne. Pech chciał, że na miejsce razem z uczonymi przyjechał pewien niedouczony student, dziś znany populary­zator naszej nauki. Nie przejmując się niczym, zanurkował pod liną, ze­skoczył do wykopu i podniósł jedno naczyńko, żeby je dokładniej obej­rzeć. Prowadzący badania na ten widok wpadł w szał, ale zanim dopadł studenta, ten podał już miseczkę uczonym... Krążyła z rąk do rąk i co najmniej połowa zauważyła, że na jej dnie znajdują się namalowane tu­szem numery ewidencyjne jednego z polskich muzeów...

- I co się stało? - zapytał Marek zdumiony.

- O rzymskiej faktorii handlowej natychmiast zapomniano, a partia ukarała archeologa. Nie na długo. Gdy sprawa przyschła, znowu zaczął piąć się do góry, zarówno po drabinie partyjnej, jak i zawodowej... Nie ma na tym świecie sprawiedliwości - zakończył Hreczkowski ze złością.

- Terra sigilata - podchwyciła Magda. - Jak byłam na drugim roku, mieliśmy badania powierzchniowe na Pomorzu. Łaziliśmy po polu przez cały dzień i nie znaleźliśmy nic. Po południu zaszliśmy do sołtysa na obiad, były kartofle i zsiadłe mleko i... wyobraźcie sobie, że to zsiadłe mleko podał na stół właśnie w rzymskiej misce z II wieku naszej ery! Wygrzebał ją na polu, myślał, że to poniemiecka, więc umył i używał na co dzień...

Wszyscy się roześmieli.

- Pamiętam, jak byłem jeszcze studentem - podjął opowieść Hreczkowski - przyjechaliśmy do wsi na badania terenowe i podpytaliśmy chło­pów, czy któryś nie wykopał czegoś ciekawego. Wtedy jeden zaprowadził nas do swojej szopy i pokazał urnę twarzową kultury pomorskiej. Znalazł ją kiedyś podczas orki, wysypał ze środka popiół, a w naczyniu trzymał śrubki... Tak, moi drodzy, pomysłowość ludzka nie zna granic...

Ogień powoli dogasał. Pora udać się na spoczynek. Studenci układali się w namiotach, a ja szykowałem się do nocnej pracy. Z noktowizorem zaczaiłem się na skraju obozowiska. Pierwszy wymknął się Niels. Na pew­no nie był lunatykiem. Lunatycy kroczą powoli jak duchy, on zaś skradał się ostrożnie i szybko zniknął w lesie. Znowu miał na sobie tylko spoden­ki. Już miałem iść za nim, gdy nieoczekiwanie ze swojego namiotu wy­szedł Andrzej. Przyświecając sobie latarką skierował się w stronę mostku. Szedł do wsi? Ruszyłem za nim ostrożnie. Faktycznie, przebył rzekę i powędrował drogą. Podążałem za nim w odległości mniej więcej pięć­dziesięciu metrów. Szybko dotarł na skraj pól. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Widocznie chciał gdzieś zadzwonić, a nie wiedział, że na pagórkach w lesie można złapać pole... Wystukał numer i przyłożył słu­chawkę do ucha.

- Witaj, kochanie - usłyszałem jego głos. - Co słychać? A, z gazety dzwonili? Przecież jestem na urlopie... Nigdzie nie będę jeździł... Ko­chanie, muszę odwalić te praktyki, bo mi nie zaliczą roku...

Wycofałem się jak niepyszny. Zawróciłem do obozu. Popatrzyłem po namiotach. Ewa i Krystyna wsiąkły. Hreczkowskiego też nie było.

Ruszyłem zatem do lasu. Dziewczyny znalazłem dość szybko, świe­cąc latarkami naradzały się w krzakach kawałek na północ od kurhanu.

- Tak go nie znajdziemy - mówiła Ewa. - Widzi w ciemności jak kot, nie potrzebuje latarki... I chyba odchodzi daleko od obozu.

- To co, odpuszczamy?

- Zgłupiałaś? Druga taka okazja może się nie trafić! Ilu może być takich fachowców? Trzech, czterech na świecie?

Jak na złość trzasnęła mi pod nogą jakaś gałązka. Umilkły i zaczęły się rozglądać świecąc na wszystkie strony. Musiałem się ostrożnie wyco­fać. O czym rozmawiały? Nie miałem pojęcia. A może... – zatrzymałem się zaskoczony. - Niels był Lapończykiem. Może odprawiał w tym lesie co noc jakieś obrzędy, które dziewczyny chciały poznać? Tego nie mogłem wykluczyć. Kilka minut później prawie wpadłem na kierownika.

- Ach, to ty - mruknął. - Wdziałeś, jak ten Laponiec polazł do lasu?

- Owszem - potwierdziłem. - Goły i na bosaka, jak to u nich przyjęte. W dodatku opodal te dwie nawiedzone zastanawiają się, co by tu zrobić, żeby wtajemniczył je w obrzędy, które odprawia...

- Sądzisz, że on coś majstruje? - zamyślił się, a potem palnął w gło­wę, aż zadudniło. - Muchomory... Wszystko jasne.

- Ja nie rozumiem - poskarżyłem się.

- Koszyk muchomorów sobie nazbierał, pierwszy mu wywaliłem, to drugi schował pod łopianem... Syberyjscy szamani potrafią robić z nich napój, który wprowadza ich w trans...

- To chyba niebezpieczne - zauważyłem.

- Fakt, trzeba bardzo dokładnie dobrać proporcje i wiedzieć, jak zaży­wać, bo można zasnąć i już się nie obudzić... To niezwykle silna trucizna. Pewnie leży teraz gdzieś oszołomiony... Ćpun na wykopaliskach, do cze­go to doszło.

- No, niezupełnie ćpun - zaprotestowałem. - Dla niego to religia...

- Dla tych, którzy palą marihuanę, to też coś w rodzaju religii - mruknął z niechęcią. - Szukamy go?

Tajemnicze dudnienie rozległo się gdzieś niedaleko. Omiotłem las noktowizorem.

- Szukamy - podjąłem decyzję. - Sprawę trzeba wyjaśnić do końca.

Przeszliśmy wzgórze kierując się w stronę, z której dobiegały tajem­nicze dźwięki.

- Może to on gra na jakimś instrumencie - zauważyłem.

- Tak właśnie pomyślałem - kiwnął głową doktor. - Ciekawe, jakie instrumenty mają w jego religii.

Natknęliśmy się na niego zupełnie przypadkiem. Niels zbudował so­bie niewielką lapońską chatkę. Grube kije, odpowiednio powyginane i splecione w kształt przypominający eskimoskie igloo. Całość pokryta była darnią. Zajrzeliśmy do środka. Nie widział nas. Siedział po turecku na macie plecionej ze sznurka i delikatnie uderzał dłońmi w niewielki, płaski bębenek. Napięta skóra była pokryta czerwonymi znakami. Przery­wał bębnienie, jakby nasłuchiwał odpowiedzi i ponownie zaczynał. Dźwięk był bardzo nieprzyjemny dla ucha.

Chwilami Niels nadawał uderzeniom pewien rytm, potem znowu gubiły się w nieznośnej kakofonii. Szałas oświetlała jedna gruba świeca. W jej blasku ciemne oczy chłopaka wydawały się zupełnie czarne. Patrzył prosto na nas, ale nie dostrzegał naszej obecności.

- En svart furste - szepnął.

Jego dłonie zaczęły szybciej uderzać w skórę. Nieoczekiwanie drgnął i upuściwszy bęben, upadł na bok.

- Gotów - mruknął kierownik.

Wycofaliśmy cię.

- Co on powiedział? - zastanawiałem się. - Brzmiało jak szwedzki...

- Czarny książę - wyjaśnił z niechęcią Hreczkowski. - Ciekawe...

- Satanista? - zdziwiłem się, ale on tylko pokręcił głową.

- Nie ma nic złego w tych pierwotnych religiach - powiedział. - Ja tam nie będę go zwalczał. I lepiej nie mówmy o tym nikomu. Bo nasz drogi góral z różańcem jeszcze gotów go spalić na stosie... Z drugiej strony myślałem, że coś ciekawszego robi. Tańce z nagimi dziew­czętami przy ogniskach na wzgórzach albo coś w tym guście - dowcipko­wał.

- Zdaje się są takie dwie, które by chciały sobie z nim potańczyć - mruknąłem. - Ewa i Krystyna meczą go o to non stop...

- Załóżmy własną sektę - zażartował. - Ja będę psychopatycznym guru, a ty arcykapłanem... Tańce z nagimi...

- E - machnąłem ręką - jeszcze by nas komary pogryzły... Zachichotaliśmy. Wróciliśmy do obozowiska. Wszyscy byli w swoich namiotach. Pokazałem kierownikowi, jak można to sprawdzić noktowizo­rem.

- Jakie to proste i skuteczne - roześmiał się. Poszedłem spać.


ROZDZIAŁ PIĄTY


TAJEMNICE NIELSA * KOMORA GROBOWA * NOCNA STRZE­LANINA * ZGNIECIONA CZASZKA * KŁUSOWNICY * PAN SA­MOCHODZIK W KRZEMIONKACH * TEORIA DOKTORA


Rankiem zeszliśmy jeszcze pół metra. Byliśmy już tylko półtora nad powierzchnią gruntu. Kierownik dotarł do nas i długo w zadumie spoglą­dał na jasny piasek. Nic nie mówił.

- Pewnie niedługo się dokopiemy - zauważyłem. Pokręcił głową.

- Nie wygląda mi to najlepiej - westchnął wreszcie - to może być cenotaf.

- Co takiego? - zdumiałem się.

- Grobowiec symboliczny - wyjaśnił. - Gdy na przykład wódz utonął w bagnie albo jego ciało wpadło w ręce wrogów, mogli urządzić pogrzeb i usypać kurhan niejako na pamiątkę... Zobaczymy, jak głębiej... Poziom ziemi mógł się nieco podnieść, może jeszcze metr i trafimy. A wtedy trze­ba będzie bardzo uważać - dodał poważnie.

- Może jednak podzieli się pan swoją teorią?

- Nie chcę wam niczego sugerować - powiedział. - Poza tym, jeśli się nie potwierdzi, wyjdę na kompletnego idiotę - dodał jakby sam do siebie i poszedł na sąsiednie stanowisko.

- A zatem, drodzy robotnicy, kopiemy dalej, aż natrafimy na komorę grobową pełną złotych skarbów... - pogoniłem studentów.

- Jeśli to neolit, to nie będzie tu złota - mruknął Piotrek.

- Nie zapominaj o blaszce znalezionej przy tym zjedzonym - uśmiech­nąłem się. - Co z tego, że neolit. Metale już znali... nie bardzo umieli je obrabiać i stanowiły rzadkość, ale w grobowcu wodza mogą się pojawić...

W czasie przerwy złapałem Nielsa.

- Musimy chwilę porozmawiać - powiedziałem poważnie. - Najle­piej na osobności...

Kiwnął głową i poszliśmy do lasu.

- Te dwie nawiedzone znowu cię szukały po lesie - przeszedłem na angielski. - Obawiam się, że nie odpuszczą.

Na twarzy nie drgnął mu żaden mięsień.

- Jak mnie odnalazłeś?

- Odnaleźliśmy. Ja i kierownik. Poszliśmy zobaczyć, czy nikt nam nie buszuje przy kurhanie. Najpierw wpadliśmy na te panny, potem usłyszeli­śmy bęben.

- To nie jest zwykły instrument - wyjaśnił. - To narzędzie... Tu w lesie są seide. Święte miejsca - dodał tytułem wyjaśnienia. - Czuję je, gdy uderzam w bęben. Tu wprost roi się od duchów... Rozmawiam z nimi za pomocą dłoni.

Za dużo wywaru z muchomorów" - pomyślałem.

- Dlatego się do was przyłączyłem. My, Saamowie, jesteśmy najstarszą kulturą Europy. Kiedyś żyliśmy tu wszędzie. Od Hiszpanii po Rosję. Ko­lejne ludy spychały nas na coraz bardziej niegościnne tereny... Jeśli spoj­rzysz na ściany Lascaux i Altamiry, zobaczysz nasze symbole, takie same, jakie wyryto na głazach wyznaczających miejsca naszych seide, takie same, jakie sokiem z olchowej kory maluję na skórze bębna...

- Sądzisz, że ci tutaj - wskazałem kurhan - to jacyś przodkowie two­jego ludu?

- Magistrze - powiedział poważnie - nie umie pan dobrze udawać archeologa... - zagryzłem wargę, ale on niezrażony ciągnął dalej. - Jaski­nie Francji i Hiszpanii ozdobiła kultura, którą wy nazywacie magdaleńską. Łowcy reniferów. Żyli około dwunastu tysięcy lat przed narodzinami Chry­stusa... Ci tutaj przyszli osiem tysięcy lat później... Pan tego nie wie... Pan nie ma zielonego pojęcia o tym, jak się kopie, jak się posługiwać niwelatorem, jak trzymać w dłoni szpachelkę... Sprytnie się pan maskuje, ale gdy ktoś nauczy się patrzeć do głębi, to nie uda się go oszukać...

- I jak sądzisz, po co ja to robię?

- Kierownik boi się. Boi się własnego cienia. Lata po lesie z rewolwe­rem wypatrując wroga... A pan jest żołnierzem. Ściągnął pana, bo czuje się zagrożony.

- Czy są po temu realnie podstawy? Czy coś mu grozi?

- Ze strony umarłych nic. Duchy nie gryzą, a przynajmniej nie wszyst­kie. Ale tu jest coś złego. Ktoś ma czarne myśli i niecne zamiary... Musi­cie się mieć na baczności. Nie powiem nikomu, kim pan jest.

- A ja nie będę opowiadał o tym, co widziałem w nocy.

Podziękował mi skinieniem głowy i odszedł. A zatem mogłem go skre­ślić z listy podejrzanych. Poszedłem na kurhan i przez dłuższą chwilę oglą­dałem przekopaną część. Byliśmy w połowie wysokości pagórka. Po­wierzchnia wykopu miała teraz sześć na siedem metrów. Ująłem w dłoń łopatę i zabrałem się do roboty. Po chwili dołączyli do mnie moi studenci. Skrobaliśmy ziemię zdejmując warstwę około dziesięciu centymetrów. Nieoczekiwanie łopata zgrzytnęła o coś.

Pewnie mały kamień" - pomyślałem.

Zaraz jednak zgrzytnęła ponownie i jeszcze raz... U nich też coś chro­botało. Sięgnęliśmy po gracki. W poprzek wykopu ciągnął się rząd kamie­ni, odsłoniliśmy pospiesznie ich czubki.

- Wygląda nieźle - mruknąłem.

Zdarliśmy resztę dziesięciocentymetrowej warstwy i odsłoniliśmy kolejne. Układały się w zarys gigantycznej kamiennej skrzyni o wymia­rach mniej więcej dwa na trzy metry.

- Czy to...? - zapytał Fryderyk.

- Tak, to mi wygląda na komorę grobową - odparłem.

Zawołaliśmy kierownika. Obejrzał znalezisko.

- Gratuluję - powiedział. - Zdjęcie, rysunek, niwelacja i na dzisiaj koniec.

- Jak to? - zdumiałem się.

Pokazał zegarek. Było już pięć po szesnastej. Podnieceni odkryciem nie zauważyliśmy, jak szybko minął czas. Zakrzątnęliśmy się przy doku­mentacji. Sąsiedni wykop opustoszał. Gdy skończyliśmy, dochodziła sie­demnasta. Do obozowiska dotarliśmy akurat na obiad. Doktor odciągnął mnie na bok.

- Jeśli coś się stanie, to dzisiaj w nocy - szepnął. - Musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte.

- Czujnik nas ostrzeże - uspokoiłem go. Myliłem się.

***

Tej nocy postanowiłem nie kłaść się spać. Leżałem czuwając i słucha­łem walkmana. Minęła dwudziesta trzecia, potem nadeszła północ. Las milczał, czujnik też nic nie sygnalizował. Czyżby doktor się mylił? Może w rzeczywistości nic nam nie groziło? Rozmyślałem o dotychczasowych wypadkach. Zagadka Nielsa została rozwiązana...

Huk wystrzału poderwał mnie na równe nogi. Nie czekając wysko­czyłem z namiotu przez tylną klapę. Drugi wystrzał zabrzmiał gdzieś głę­boko w lesie. Po chwili usłyszałem trzeci.

Czwartego nie było. Biegłem prawie na oślep przyświecając sobie la­tarką. Za mną rozległy się nawoływania. Strzały obudziły cały obóz. Wy­padłem na polanę. Omiotłem ją latarką, jednocześnie celując z pistoletu

gazowego. Nikogo, ani żywej duszy. Rzuciłem się kłusem w stronę kurha­nu. Prawie potknąłem się o leżące na ziemi ciało. Doktor Hreczkowski spoczywał na wznak. Czoło miał rozorane paskudną raną, ktoś uderzył go kantem łopaty. Jego oczy błysnęły. W dłoni trzymał swój rewolwer, ale nie miał siły skierować go w moją stronę. Był półprzytomny.

- To ja - pochyliłem się nad nim. - Kto pana tak załatwił?

- Czarny książę - wyszeptał. - Udowodnij to... Kop... - głos mu się załamał. - Kop w drugim kurhanie.

W lesie zamigotało kilka latarek.

- Do mnie! - krzyknąłem.

Zbiegli się wszyscy. Ułożyłem nieprzytomnego kierownika na boku i zacząłem wspinać się na sosnę. Złapałem pole na wysokości około dwu­dziestu metrów. Wezwałem pogotowie i policję. Posłałem Magdę na ro­werze do szosy, aby wskazała im drogę. Pierwsi dotarli policjanci. Zaraz też udzielili pierwszej pomocy rannemu. Cios był bardzo silny, obawiali się wstrząsu mózgu, ale na szczęście nie uszkodził czaszki. Doktor miał czerep twardy jak słoń... Studenci zbiegli się wszyscy. Mniej lub bardziej kompletnie ubrani otaczali nas kręgiem. I niestety, w tej nocnej gonitwie zadeptali wszystkie ślady... Łopatę, którą zdzielono doktora w głowę zna­leziono po chwili. Leżała w krzakach. Policjanci zawinęli jaw folię, by zebrać odciski palców. Zaraz też pojawili się lekarze, załadowali rannego na nosze i ponieśli do wsi. Wysłałem za nimi czterech „brydżystów". Kil­ka kilometrów to nie przelewki... Policjanci spisali personalia, po czym przesłuchali wszystkich pobieżnie, pytając, gdzie byli w chwili, gdy pa­dły strzały. Tylko Niels przyznał się, że siedział u siebie w szałasie. Funk­cjonariusze zapowiedzieli, że jeszcze wpadną i pojechali.

Zwołałem naradę. Usiedliśmy wokoło wygasłego ognia, postawiłem tylko pośrodku lampę naftową, aby mieć choć trochę światła.

- Nie wiem, kto z was to zrobił - powiedziałem - ale się dowiem - przetoczyłem po ich twarzach spojrzeniem.

- A skąd to przypuszczenie, że to ktoś z nas? - parsknęła Magda. - Bo my wiemy, że jest wśród nas bardzo podejrzany osobnik, który tylko uda­je archeologa.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem archeologiem - wycedziłem. - Jestem historykiem sztuki i detektywem Ministerstwa Kultury i Sztuki. Doktor Hreczkowski poprosił mnie o pomoc podczas badań. Obawiał się, że ktoś z was, moi drodzy, chce sabotować wykopaliska.

Przez krąg przeleciał szmer gorączkowych szeptów.

- Trzeba ustalić, co robimy dalej - powiedziałem ostro. - Lekarze powiedzieli, że rana jest ciężka, ale nie zagraża życiu. Może za tydzień lub dwa kierownik wróci... Proponuję zatem, aby kontynuować prace aż do jego powrotu. Przy okazji wszyscy pozostaniecie na miejscu, co umoż­liwi poszukiwanie sprawcy.

- A kto poprowadzi prace? - zapytał z sarkazmem w głosie Andrzej. - Pan detektyw, mający cztery dni doświadczenia, czy może ktoś z nas, bo niektórzy są tu od tygodnia? Kto zadba o, że tak się wyrażę, naukową stronę zagadnienia?

- Proponuję Magdę - odparłem. - Z tego co wiem, jest po czwartym roku studiów, brała więc udział w co najmniej czterech wykopaliskach.

- Nie mam uprawnień - zaprotestowała. - Żeby kierować pracami wyko­paliskowymi trzeba odbyć co najmniej czterdzieści osiem miesięcy praktyk.

- Kierownikiem pozostaje doktor Hreczkowski - uciąłem. - Zastą­pisz go po prostu na kilka dni.

Kiwnęła głową.

- Dobrze. Czy ktoś jest przeciw? - zapytałem. Spojrzeli po sobie. Nikt się nie odezwał.

- A zatem kontynuujemy badania. A na razie chyba pójdziemy spać - zakomenderowałem.

Rozchodzili się wolno. Godzinę później rozejrzałem się przy pomocy noktowizora po obozowisku. Wszyscy spali. Kląłem w duchu. Gdybym usłyszawszy strzały założył noktowizor i rozejrzał się po namiotach, wie­działbym, kogo brakowało. Może doktor widział sprawcę i będzie potrafił go wskazać?

***

Rankiem poszedłem do lasu. Studenci dopiero wygrzebywali się ze śpiworów. Chciałem rzucić okiem na miejsce zdarzenia. Mój alarm nie działał. Szybko odkryłem przyczynę. Czujnik zawilgł od rosy i nastąpiło krótkie spięcie...

Wspiąłem się na kurhan i zrozumiałem, co stało się nocą. Pomiędzy kamieniami, w miejscu przypuszczalnej komory grobowej, ział spory lej. Sabotażysta wkopał się w ziemię na półtora metra. Na samym dnie było widać nieco kamieni, komora została widocznie wybrukowana. Spod pia­chu wystawały resztki szkieletu - kości ramion, górne żebra, kręgi szyjne. Wandal rozdeptał lub roztrzaskał czaszkę kamieniem. Musiał uderzyć wiele razy, pozostała z niej bowiem tylko kupka białych kościanych drzazg i kilka pożółkłych zębów. Poszedłem po Magdę. Zajrzała do jamy.

- No, to klops - powiedziała.

- Wiesz coś o tej sesji w Wyknie? - zapytałem. - Doktor nic mi nie powiedział. Dlaczego niby jego teoria tak bardzo się nie spodobała?

- Nie wiem - wzruszyła bezradnie ramionami. - Dziwne wydało mi się tylko to, że bardzo zależało mu na mojej obecności. Potrzebował an­tropologa. Powiedział coś w rodzaju, że jednemu nie uwierzą...

- Cechy rasowe odczytuje się z czaszek? - zapytałem.

- Tak, kształt niektórych kości, kąty nachylenia czoła, uwypuklenie kości policzkowych... Bardzo wiele da się wydedukować po wykonaniu dokładnych pomiarów.

- A gdyby wódz był, na przykład... neandertalczykiem?

- Nie w tym okresie. Ostatnie ich ślady pochodzą sprzed mniej więcej trzydziestu sześciu tysięcy lat...

- Ale przyjmijmy, że kilku by się uchowało. Wtedy można by ich roz­poznać?

- Oczywiście. Nie trzeba byłoby nawet czaszek, oni mieli nieco inną budową kostną.

- A zatem neandertalczyków możemy wykluczyć - rozmyślałem głośno. - A na przykład paleoeuropeidzi? Gdyby wódz był przodkiem Nielsa...

- To można by łatwo wychwycić mierząc czaszkę i, dużo trudniej, z pozostałych kości. Nawet bym się nie podjęła...

- Czy na przykład przodkowie współczesnych Niemców różnili się antropologicznie od Słowian?

- W zasadzie nie. To jeden typ. Poza tym jacyś Pragermanie może pojawiają się na początku naszej ery... Tysiące lat po usypaniu tych kur­hanów...

- Wydaje mi się, że musimy poznać motywy działania tego człowieka albo tych ludzi, żeby móc ich zidentyfikować.

- Myślałem, że jako detektyw...

- Bez punktu zaczepienia nie mam szans. Czy tę czaszkę da się po­sklejać i określić jej typ?

Spojrzała z powątpiewaniem na garść odłamków.

- Spróbuję, ale to będzie diabelnie trudne.

Poszedłem na sąsiednie wzgórze. Połączyłem się ze szpitalem. Jak się dowiedziałem, stan doktora nie był ciężki, miał wstrząs mózgu i zdecydo­wano się nie budzić go, lecz utrzymać przez kilka dni w stanie leczniczej śpiączki dożywiając kroplówkami. Było mi to nie na rękę. Zadzwoniłem też do Pana Samochodzika. Wysłuchał mojej relacji w skupieniu.

- Teoria Hreczkowskiego pozwoli nam chyba zrozumieć motywy - powiedział w końcu. - Spróbuję zdobyć materiały z tej konferencji i do­wiem się, kto był na tym referacie. Może będzie jakieś resume, z którego dowiemy się, co też takiego zasugerował w swoim wystąpieniu... Pracuj na razie na miejscu. Jak coś zdobędę, dam znać.

Nadciągnęli Marek, Piotrek, Sebastian i Artur. Po chwili przydreptał też Niels.

- Zobaczcie, jaką niespodziankę zostawił nam nocny gość - pokaza­łem im wykop.

Na ich twarzach odmalowała się skrajna furia.

- Jak go dorwiemy... - wściekł się Piotrek. - Tyle pracy na marne...

- Trzeba zbadać i zadokumentować to, co zostało.

Do południa odkopaliśmy całą komorę grobową i przesialiśmy staran­nie wypełniający ją piach. W wypełnisku nie znaleźliśmy nic. Zajęliśmy się dla odmiany szkieletem. W pobliżu uszkodzonych kości szyi znaleźli­śmy niewielką blaszkę z miedzi, chyba odkutą na zimno, w kształcie litery „T". Nieboszczyk miał ręce wyciągnięte wzdłuż boków. Na jednej dłoni pierwotnie nosił bransoletę z kłów jakiegoś dziwnego zwierzęcia. Sznur­ki oczywiście zniknęły bez śladu, ale straszliwie zębiska zachowały się w stanie idealnym.

- Kły dzika - mruknął Sebastian oglądając jeden.

- Nie - zaprotestował Marek. - Kły dzika to ja znam. To zęby czegoś dużo większego...

- Potrzebujemy fachowca od archeozoologii - zauważył Artur. - Trzeba wysłać to do Warszawy...

- Poszukam raczej miejscowego weterynarza - powiedziałem łagod­nie. - On określi, czy to była krowa, czy może koń...

Ostatnie fotografie i kości właściciela grobu wylądowały w kartonie. Nieco stresował mnie taki brak szacunku dla ludzkich zwłok, ale cóż, ta­kie metody działania wyrobili sobie przedstawiciele archeologii. Zrobie­nie fotografii, zadokumentowanie stanowiska oraz reszta prac porządko­wych zajęły nam czas do końca dnia. Mimo braku kierownika wykonali­śmy je wzorowo.

***

Gdzieś daleko w lesie huknął strzał, po chwili drugi. Wyszedłem z namio­tu i zacząłem nasłuchiwać. Obok mnie coś zamajaczyło w ciemności. Niels.

- To strzał karabinowy - powiedziałem poważnie.

- Z kałasznikowa? - zapytał.

- Możliwe. Nie podoba mi się to.

- Sądzisz, że to jakieś porachunki między gangami? Słyszałem, że to u was w Polsce popularne.

- Dwa strzały w dość dużym odstępie czasu, nie... - pokręciłem głową. - To raczej kłusownicy. Postrzelił jakieś zwierzę, a potem dobił... Albo jego wspólnik strzelił do drugiego...

- To brzmiało jakby za bagienkiem - mruknął. - Może warto się ro­zejrzeć?

- Ryzykowne... - zastanawiałem się. - Ale za godzinę będzie już ja­sno, przejdziemy się...

Faktycznie, po mniej więcej czterdziestu minutach niebo na południo­wym wschodzie stało się szare. Niebawem wzejdzie słońce. Pomaszero­waliśmy przez las. Oglądałem uważnie sztabówkę.

- Jeśli za bagienkiem, to gdzieś w tej okolicy - pokazałem Lapończy­kowi.

- Dlaczego tutaj?

- Mam zaznaczoną drogę gruntową. Nie sądzę, żeby kłusownikom chciało się nieść upolowaną zwierzynę przez las. Musieli podjechać sa­mochodem.

Kiwnął głową przyznając mi rację. Faktycznie wyszliśmy na leśny dukt. Kiedyś wysypano go żużlem, obecnie zarastał. Znalazłem świeże ślady opon odbite w wilgotnym od rosy piasku. Kilkanaście metrów dalej pod drzewem walały się wnętrzności. Wokoło rozlewała się kałuża krwi.

- Dzik - oceniłem.

Wyjąłem telefon komórkowy, zasięg był bardzo słaby, ale był. Wywo­łałem nadleśnictwo. Złożyłem zawiadomienie. Dwadzieścia minut póź­niej drogą nadjechał czerwony maluch. Wysiadł z niego młody mężczy­zna z wąsikiem.

- Łukasz - przedstawił się. - Jestem tu podleśniczym...

- A fe - mruknąłem. - Co za paskudna nazwa stanowiska...

- Właśnie - westchnął. - Dawniej mówiło się gajowy... Obejrzał nasze znalezisko.

- To oni - stwierdził smętnie.

- Jacy „oni"? - zagadnąłem.

- Mamy tu problem z kłusownikami. Grasuje cały gang. To już piąty dzik w tym roku.

Wyjął z bagażnika gipsowy odlew i porównał ze śladem opony.

- Znowu ten sam samochód - warknął. - Podjechali, załadowali mię­so i chodu...

- Macie jakieś podejrzenia? - zapytałem.

- W zasadzie wiemy kto, ale to bardzo trudno udowodnić. Dwa razy robiliśmy rewizję i dwa razy miał mięso z dzika w lodówce. Ale za każ­dym razem twierdził, że kupił je w Warszawie, tam można nabyć dziczy­znę w specjalistycznych sklepach...

- Słyszałem, jak Złotozęby, co ma sklep w Ozorkowie, wspominał w knajpie coś o dzikach.

- Z uwagi na dobro śledztwa nie potwierdzę - odparł, ale po jego smutnym uśmiechu zorientowałem się, że trafiłem w sedno.

- Przecież można z tego pobrać próbki - Niels wskazał wnętrzności. - Potem, jeśli podczas rewizji znajdziecie mięso, wystarczy zrobić bada­nia genetyczne i będzie wiadomo, czy to z tego dzika czy nie...

- Można. Tylko że jedna analiza kosztuje półtora tysiąca złotych - westchnął. - A na to nie mamy funduszy... Wytypowaliśmy kilka samo­chodów, ale żaden nie był właściwy. Bieżnik opon nie pasuje. A panowie archeolodzy? - zmienił temat.

- Tak, tu opodal niszczymy las, aby dobrać się do śladów przeszłości - wyjaśniłem.

- I jak, dużo złota? - uśmiechnął się.

- Na razie nic ciekawego, ale proszę kiedyś do nas wpaść, to oprowa­dzimy po wykopaliskach.

- Z przyjemnością

Zrobił kilka zdjęć, zakopał wnętrzności i pojechał z powrotem do swego nadleśnictwa. A my ruszyliśmy do obozu.

***

Pan Samochodzik wyruszył z Warszawy o trzeciej nad ranem. W nocy na pustych szosach prowadziło się znacznie lepiej niż w dzień. Nie było tłoku ani dusznego upału. Pędził przez uśpiony kraj, pogwizdując sobie pod nosem. Jednak jego myśli były ciemne i ponure. Raporty składane telefonicznie przez Pawła nie nastrajały optymistycznie. Do tej pory go­tów był traktować Hreczkowskiego jak paranoika. Teraz okazało się, że ktoś faktycznie dybie na wyniki jego badań, a być może także na jego życie.

Daniec podejrzewał, że nie ugryzie zagadki napaści na archeologa bez poznania jego teorii zaprezentowanej podczas sesji archeologicznej w Wyknie. Pan Tomasz spędził kilka godzin w „Jaje", jak złośliwi studenci nazywali IAE - Instytut Archeologii i Etnologii Kulturowej. Niestety, wakacje dla uczonych tej branży są okresem wytężonej pracy w terenie. W budynku poza sprzątaczką i bibliotekarką nie zastał nikogo...

Dobry detektyw nie zraża się takimi trudnościami. Przeszedł się po piętrach, czytając tabliczki. Sprawdził, kto z zatrudnionych tam pracow­ników naukowych zajmuje się neolitem. Potem pojechał do Instytutu Ar­cheologii Uniwersytetu Warszawskiego. W tej instytucji także zastał tyl­ko portiera, ale za to na ścianie wisiały listy studentów przydzielonych na różne wykopaliska. Tylko dwójka pojechała z magistrem Jerzym Kawką do Krzemionek Opatowskich.

Potem wystarczyło wziąć atlas samochodowy Polski i zlokalizować leżącą opodal Radomia miejscowość... Spać poszedł bardzo wcześnie, by świtem następnego dnia ruszyć w drogę. Mimo to na miejscu był nieco przed jedenastą.

Niewielki parking, estetyczny pawilonik... Wysiadł i poszedł do bu­dynku. Przez chwilę kontemplował tabliczkę z napisem: „Prehistoryczna Kopalnia Krzemienia Pasiastego", a potem wszedł do środka.

- Gdzie mogę znaleźć magistra Jerzego Kawkę? - zapytał kobietę, która sprzedawała bilety.

- A polazł w szyby - wyjaśniła. - Gdzieś tam odgruzowują... A pan w jakiej sprawie?

- Mam parę pytań dotyczących okresu, który bada - położył przed nią delegację służbową.

Kobieta nawet nie spojrzała na dokument.

- Ależ po co te formalności - uśmiechnęła się. - Niech pan pójdzie wzdłuż siatki do czerwonej taśmy. Przejdzie pan pod taśmą. Potem będzie tabliczka: „Wstęp wzbroniony". Tam zaczyna się ścieżka. Trzeba iść nią dalej, około kilometra... Jak pan zobaczy stos kamieni, stos świeżo wydo­bytych kamieni - poprawiła się - to tam tuż obok jest wejście do szybu... Zaraz dam panu jeszcze kombinezon ochronny, bo tam w środku trochę brudno...

Poleciała na zaplecze i po chwili wróciła z cienkim kombinezonem z bawełnianej włókniny.

Podziękował i wyszedłszy z budynku ruszył naprzód. Kopalnia krze­mienia pasiastego w Krzemionkach Opatowskich została odkryta jeszcze w latach trzydziestych. Wydobycie cennego surowca trwało tu przez bli­sko półtora tysiąca lat - od około 4800 do mniej więcej 2000 roku przed naszą erą. Podczas badań archeologicznych zdołano ustalić, że eksploatację prowadzili górnicy, należący do kultur pucharów lejkowatych i amfor kulistych, oraz prawdopodobnie także wcześniejsi i późniejsi mieszkańcy tej ziemi... Na obszarze kilku kilometrów kwadratowych wyrąbali blisko dwa tysiące szybów. Najmniejsze miały metr głębokości. Najpiękniejsze, te które udostępnia się turystom, a wejście do nich prowadzi z pawilonu, dochodziły do piętnastu metrów głębokości i posiadały chodniki ciągnące się nawet trzydzieści metrów w bok. W pradziejowej kopalni istniały skom­plikowane systemy wentylacyjne, wyeksploatowane chodniki wypełnia­no gruzem, aby zmniejszyć ryzyko zawałów. Tunele były niskie, rzadko przekraczały wysokość dziewięćdziesięciu centymetrów. Nasi przodko­wie cenny surowiec odkuwali ze ścian poruszając się na czworakach. Je­śli dodamy do tego, że twardą, wapienną skałę kuli posługując się ka­miennymi siekierkami osadzonymi w trzonkach z rogu jelenia, możemy sobie wyobrazić ogrom ich pracy...

Pan Samochodzik szedł ścieżką po hałdach zerodowanego wapienia, porośniętych lichą roślinnością. Krajobraz był iście księżycowy. Szybko zostawił za sobą część udostępnianą turystom. Kilka metalowych klap, osadzonych w betonowych kołnierzach i zamkniętych na potężne kłódki, wskazywało miejsca, w których uczeni utorowali sobie drogę do podziem­nego labiryntu. Wreszcie dotarł na miejsce. W ziemi ziała czeluść szybu. Miał około półtora metra średnicy i co najmniej cztery metry głębokości.

Rozwinął kombinezon znajdując przy okazji latarkę, którą dała mu bileterka. Założył kombinezon i zszedł po wąskich szczeblach aluminio­wej drabinki na samo dno. Z szybu wybiegały cztery chodniki w cztery strony świata. Popatrzył uważnie na ziemię i dostrzegłszy świeże ślady ubłoconych stóp, zagłębił się w najwyższy. Szybko okazało się, że poru­szać się do przodu można wyłącznie na czworakach... Nie zraziło go to, zwłaszcza że z daleka usłyszał odgłosy szurania. Gdzieś tam byli ludzie.

Korytarz doprowadził go do dużej, choć niskiej, komory wydobyw­czej. Jej strop badacze zabezpieczyli kilkoma stalowym wspornikami. Stąd znowu wybiegało kilka niskich i ciasnych korytarzy. Wybrał ten po lewej stronie. Powietrze stopniowo stawało się coraz bardziej duszne, ale z za­dowoleniem stwierdził, że i tak jest znacznie lepsze niż na Dworcu Cen­tralnym w Warszawie. Korytarz rozwidlał się. Zgasił na moment latarkę. Z jednego z tuneli padał słaby poblask. Włączył reflektorek i ruszył w tamtą stronę...

Niebawem doszedł do sporej, choć niskiej, komory wydobywczej. Wybiegał z niej krótki korytarzyk do kolejnego pomieszczenia. Miało dwa metry średnicy i mniej więcej tyleż wysokości. Ściany, starannie zagła­dzone, zwężały się upodabniając je do gigantycznej butelki.

Tu właśnie, na kawałku karimaty, siedział młody wąsaty archeolog.

- O rany - mruknął na widok posuwającego się na czworakach pana Tomasza. - Twarz pańska wydaje mi się znajoma - potarł czoło usiłując sobie przypomnieć.

- Pan Jerzy Kawka? - zapytał przybysz.

- Tak - archeolog nadal usiłował zmusić swoją pamięć do pracy.

- Nazywam się...

- Już wiem. Pan Samochodzik - ucieszył się archeolog. - Miło mi powitać pana w naszych skromnych progach.

Usiedli w wysokim pomieszczeniu na karimacie.

- Co to za miejsce? - zapytał gość rozglądając się wokoło.

Na ścianie było widać jeszcze resztki jakichś znaków narysowanych łuczywem. Naprzeciw wejścia widniał symbol w kształcie litery „T", po lewej stronie gmatwanina jakichś kresek. Poniżej zostawiono dziwne występy przywodzące na myśl półeczki.

- To była podziemna świątynia kultury pucharów lejkowatych - wy­jaśnił archeolog. - Jedna z kilku na terenie tej kopalni...

- To bardzo interesujące - powiedział poważnie pan Tomasz. - A więc tutaj...

- Same hipotezy - westchnął gospodarz. - Jest tu dość ciasno, ale czy to znaczy, że odprawiano obrzędy w pojedynkę? Czy wstęp był zarezer­wowany tylko dla kapłanów, czy może po prostu zwykli górnicy kolejno tu wchodzili? Mamy tu takie występy - musnął dłonią kamienną półkę. - Wykonano je bardzo starannie. Wyobraźnia podpowiada, że coś na nich ustawiano, może posążki bóstw...

- A ta litera? Wygląda zupełnie jak nasza...

- To nie litera - pokręcił głową. - To symbol podwójnego topora, labrys. Występuje we wszystkich kulturach neolitycznych od Iranu po Skandynawię.

- Podwójny topór - zadumał się pan Tomasz.

- Wiązany jest z kultem Księżyca i kultem wielkiej bogini, pramatki rodzaju ludzkiego, opiekującej się także wegetacją...

- Ta, która w greckiej mitologii występuje jako Persefona, a w etru­skiej Phersipai... - pan Tomasz zmarszczył czoło.

- W tamtych czasach była najważniejsza. Potem w panteonach zajęła niższe pozycje.

Oświetlił latarką znak po lewej stronie. Gmatwanina kresek, jakieś kółka.

- To też ona - powiedział. - Mamy tu bóstwo płci żeńskiej siedzące na tronie...

- Hmm - pan Tomasz w plątaninie czarnych linii usiłował dopatrzyć się tego, o czym mówił uczony.

- Tu mamy kolejny symbol częsty u neolitycznych rolników - oświe­tlił dość starannie narysowany znak.

- Głowa byka?

- Właśnie. Kult męskości, zwierzęcej siły, płodności.... Jeszcze kul­tura minojska na Krecie i Therze oddawała cześć tym zwierzętom około 1800 roku przed naszą erą. W Egipcie święty byk Apis był czczony aż do schyłku okresu rzymskiego...

- A święte krowy w Indiach?

- Nie, one dla odmiany są personifikacją bóstw żeńskich... Natomiast na tej ścianie mamy spiralę... i to namalowaną czymś brązowym, może krwią, może sokiem...

- W każdym razie czymś trwałym, skoro przetrwało... no właśnie, jak długo?

- Około sześciu tysięcy lat...

- Co oznacza spirala?

- To obcy ślad. Symbolika ludów rolniczych jest dla nas jasna. Czcili boginię, składali ofiary wodom stojącym i bagnom... Czcili głowę byka. Potem przybyli do nich misjonarze niosący nową religię. Ale gadam i ga­dam, a pan pewnie przybył do mnie z konkretnymi pytaniami...

- Owszem. Podczas sesji archeologicznej w Wyknie doktor Hreczkowski wygłosił referat na temat swojej teorii. Jest pan jednym ze specja­listów badających tę samą epokę. Doktorowi Hreczkowskiemu ktoś roz­bił głowę, leży w szpitalu. Mój współpracownik usiłuje odnaleźć spraw­cę. Wydaje nam się, że w myśl łacińskiej zasady „Winny jest ten, kto odnosi korzyść" powinniśmy najpierw dowiedzieć się, na czym polega teoria Hreczkowskiego, potem określić krąg podejrzanych. Zakładam, że był pan na referacie...

- Teoria Hreczkowskiego - uśmiechnął się Kawka. - No, ładnie. Tak to teraz nazywają... To nie jest jego teoria.

- Jak to? - zdumiał się pan Tomasz.

- To moja teoria. Ukradł ją.

Świeczka paliła się jasnym płomieniem. Ruchome cienie kładły się na ścianach. Pełgający blask to wydobywał pradawne symbole, to pogrążał je w mroku... Pan Tomasz czuł dziwne rozdwojenie, jakby czas przestał istnieć. Wydawało się, że starożytni kapłani wyszli ze świątyni kilka mi­nut temu...

- Rolnicy przyszli na nasze ziemie od południa - mówił Kawka. - Kolejne kultury i ludy, które wypierały łowców oraz myśliwych i zaczy­nały uprawiać ziemię. Należeli do nieco innego typu antropologicznego... Osiedli, zaczęli się rozwijać. Uprawa ziemi oznaczała kontrolę nad ilością posiadanego pożywienia. Zrezygnowali z koczowniczego trybu życia, osiedli w jednym miejscu, czasem tylko wędrowali z letnich siedzib do zimowych. Żyli tu spokojnie, aż przyszli do nich „misjonarze".

- Misjonarze? - podchwycił Pan Samochodzik.

- Zna pan z pewnością megality zachodniej Europy?

- Tak, Garnąc w Bretanii, Stonehenge w Walii... Są ich dziesiątki. Kawka milczał przez chwilę wpatrując się w płomień świecy.

- Przyszli z południa - powiedział wreszcie. - Cztery tysiące pięćset lat przed naszą erą, może wcześniej. Zamieszkiwali tereny dzisiejszego Beninu. Przebyli Saharę i dotarli na Półwysep Apeniński. Tam zbudowali pierwsze osady, niezwykle rozwinięte jak na tamte czasy, z kanalizacją, doprowadzeniem wody... Eksploatowali złoża okruchowe miedzi i złota...

- Przecież to była epoka kamienia...

- Owszem. Oni pierwsi zdecydowali się wydrzeć przyrodzie metal. Nie umieli jeszcze wytapiać go z rudy, ale potrafili kuć i formować samo­rodki. W Hiszpanii było im za ciasno. W ciągu kilkuset lat opanowali ogromne tereny. Dotarli na Wyspy Brytyjskie, do Francji, główny ośrodek kultu mieli na Malcie. Wykuli tam wspaniałe podziemne świątynie. Przy­byli do Danii i dalej na wschód. Do Polski... Wszędzie schemat organiza­cyjny był ten sam. Niewielka grupka przybyszów bez problemu podpo­rządkowywała sobie miejscowe ludy. Zmuszała je do wznoszenia budow­li z wielkich głazów - megalitów. Stanowili intelektualną awangardę ów­czesnego świata. Dokonywali skomplikowanych obserwacji astronomicz­nych, umieli przeprowadzać zabiegi medyczne. Z tych stanowisk mamy ślady wyleczonych złamań kości, dokonywali nawet trepanacji czaszek...

I wszędzie znajdujemy ślady nowej religii. Jak się wydaje, wyznawali ją sami, nie walczyli z miejscowymi kultami, nikogo nie nawracali...

- Powiedział pan, że przybyli z północnej Afryki, czy to znaczy...?

- Tak. Oni byli czarni.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


NIEMRAWE ŚLEDZTWO * LAPOŃSKA MAGIA * MAGISTER JERZY KAWKA * ODWIEDZINY GAJOWEGO * NA STANO­WISKU


Milczeli długo patrząc w pełgający płomień świecy.

- Czy to pewna informacja? - zapytał wreszcie Pan Samochodzik. Archeolog skrzywił się.

- Prawie - powiedział wreszcie. - Z grobowców kujawskich mieli­śmy dotąd trzy czaszki. Znaleziono je w latach sześćdziesiątych i siedem­dziesiątych. Odnotowano tylko tyle, że zdradzały anomalie antropologicz­ne, czyli mówiąc po ludzku, archeolog, który je wykopał stwierdził, że czymś się różnią od pozostałych. W tej chwili z Zachodu mamy informa­cje o dokładnych badaniach ich znalezisk z tego okresu pod megalitami... Mają w tej chwili co najmniej kilkudziesięciu Murzynów z terenów Fran­cji i Hiszpanii. Oczywiście natychmiast postanowiono zbadać te spoczy­wające w naszych magazynach.

- I co się okazało?

- Niestety, były normalne, należące do białych ludzi. Hreczkowski twierdzi jednak że zostały przez kogoś podmienione. Odrobinę różnią się kolorem od pozostałych kości z tych grobów.

- Kto mógł dokonać podmiany i przede wszystkim po co?

- Jest kilku uczonych, którzy mają dostęp do magazynu Instytutu Osteologii, gdzie były przechowywane. Wliczając w to studentów, którzy od­wiedzają magazyn każdego roku, możemy mówić o setkach gości... Tam są tysiące pudeł, ale wystarczyło, że sprawca pamięta, do którego scho­wał...

- Pora na mnie - powiedział wreszcie Pan Samochodzik. - Dziękuję za pomoc.

- Drobiazg. Odprowadzę.

***

Siedziałem przeglądając dziennik badań i dziennik wpisów. Szukałem w notatkach Hreczkowskiego czegoś, co mogłoby naprowadzić mnie na właściwy trop. Daremnie.

- Czarny książę - powtarzałem. - Dlaczego czarny?

Przymknąłem oczy. Odtwarzałem siebie nocne wypadki. Robiłem re­konstrukcję zdarzeń. Hreczkowski mógł kogoś śledzić albo poszedł na miejsce, bo miał przeczucie...

Gdyby obawiał się o los znaleziska, czy nie przyszedłby do mnie? Chyba tak. A zatem widzi kogoś, kto idzie do lasu z łopatą. Rusza za nim. Boi się go zgubić, więc nie zabiera mnie ze sobą, żal mu każdej sekundy. Przy kurhanie zaskakuje tajemniczego złoczyńcę. Wywiązuje się walka, doktor usiłuje zastrzelić wroga albo - co bardziej prawdopodobne - tylko postrzelić, aby obezwładnić. Ten zadaje mu cios szpadlem w głowę... I bardzo szybko ucieka, bo nie zabiera nawet broni uczonego.

Niezła hipoteza, ale miała jeden mankament. Wróg, aby odnaleźć czasz­kę, wykopał około dwóch metrów sześciennych ziemi. Robota na co naj­mniej godzinę... A zatem było ich dwóch. Jeden poszedł wcześniej i pra­cował. Drugi opuścił obozowisko i doktor pobiegł za nim. We dwóch dali sobie radę z doktorem...

Zaszedłem do namiotu laboratoryjnego. Magda usiłowała posklejać czaszkę z powrotem.

- Nie wygląda to dobrze - stwierdziłem.

- Nie jest źle - zaprotestowała. - Posklejałam część zębów, mam parę dużych kawałków...

Faktycznie, w kuwecie z piaskiem suszyły się zrekonstruowane frag­menty. Czy były duże? Dwa na cztery centymetry, mniej więcej.

- Trzeba się zastanowić, co dalej - powiedziałem. - W drugim kurha­nie może być jeszcze jedna komora.

- A nawet kilka. Oni sobie lubili czasem zaoszczędzić pracy. Kolejne pochówki wkopywali w już istniejące nasypy.

- Faktycznie - kiwnąłem głową. - Czytałem o tym.

- Dopóki nie zaczniemy tam prac, możemy spać spokojnie. Nasz prze­ciwnik nie lubi się zanadto męczyć. Poczeka, aż odwalimy za niego większą część roboty....

- On nie jest taki leniwy - odparłem. - Może było jeszcze inaczej... Poszedł do kurhanu wieczorem. Odkopał komorę, zniszczył czaszkę. Po­tem wrócił do obozowiska i wywabił doktora. Zaczaił się na niego i rozbił mu głowę łopatą. Tylko pytanie, czy walił tak, żeby zabić?

- I mógł liczyć na to, że w razie niedyspozycji kierownika badania zostaną wstrzymane, a on będzie mógł przyjechać tu za tydzień i spokoj­nie dobrać się do drugiego kurhanu - mruknęła. - Zwłaszcza że teraz wie, gdzie on jest.

- Nie rozumiem - spojrzałem na nią zdezorientowany.

- Nie mógł dobrać się wcześniej, bo znał tylko nazwę miejscowości - wyjaśniała cierpliwie. - Gdyby przyjechał tu miesiąc temu, musiałby przeczesać cały las, aby odnaleźć nasz obiekt.

- Rozumiem...

- Zatem nasz przeciwnik musi być członkiem ekspedycji... - dodała poważnie. - Jeśli planował wyeliminować doktora, to „obejmując dowo­dzenie" pokrzyżowaliśmy mu plany.

- I musimy uważać, bo może teraz kolej na nas... Podejrzewałem kogoś ze wsi. Ten Złotozęby sklepikarz coś knuje... I mają tu zdaje się szajkę kłosowników...

- Kłusownicy mogliby chcieć się nas stąd pozbyć - powiedziała po­ważnie. - I faktycznie mogliby napaść na doktora i porachować mu kości, ale nie niszczyliby dowodu potwierdzającego jego teorię.

Miała rację.

Przed namiotem zaterkotał silnik motocykla. Wyszedłem przed wej­ście. Policjant na motorze.

- Pan tu jest kierownikiem? - obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. - Tylko pomocnikiem - wywołałem Magdę ze środka.

- Nie mam dla was dobrych wieści - powiedział poważnie. - Labora­torium zbadało waszą łopatę i porównało odciski palców. Niestety, ten kto rozwalił głowę waszemu archeologowi, nie figuruje w kartotece, co wię­cej nie jest to nikt z uczestników waszych badań...

- Łopata wygląda na naszą - mruknęła Magda.

- Nie piszecie na nich, na przykład, numerów ewidencyjnych? - za­pytał policjant.

Pokręciła głową.

- Nie. Co gorsza, nie wiem, ile powinno ich być - westchnęła. - Przy­wieźliśmy około dwudziestu, może dwudziestu pięciu sztuk. Zawsze bie­rze się kilka na zapas, żeby nie było problemu, jak któraś się złamie. Mo­gło się zdarzyć tak, że po prostu to odciski palców jakiegoś studenta, któ­ry kopał nią w zeszłym roku... Potem zdał ją do magazynu, a ten, kto rozbił głowę doktorowi, używał rękawic...

- To brzmi niegłupio - powiedział policjant - ale w takim wypadku musielibyśmy założyć, że nikt nie dotykał jej gołymi rękami od zeszłego roku. Czy to możliwe?

Zamyśliła się i pokręciła głową.

- Nie. Furgonetka ze sprzętem przyjechała na skraj lasu. Przeładowaliśmy narzędzia na taczki i przywieźliśmy tutaj. Wprawdzie kierowca po­magał nam ładować, ale tu, przy zdejmowaniu z taczek i układaniu w magazynie, z pewnością ktoś złapałby ją gołą ręką. Chyba że... - potar­ła czoło dłonią - przy wyładunku ktoś założył rękawice...

- Czy, powiedzmy, zeszłoroczne odciski nie starłyby się podczas ko­pania, gdyby ten ktoś używał rękawic? - zapytałem.

- Niekoniecznie. Powinny, ale na drewnie odbijają się bardzo wyraź­nie. Zwłaszcza na nielakierowanym. Cały trzonek jest nimi pokryty, pew­nie ten gość niósł ją przez dłuższy czas, co chwila zmieniając chwyt, po­tem poprawiał... Nie wiemy nawet, w jaki sposób trzymał łopatę, gdy zadał cios...

Jeszcze chwilę porozmawialiśmy i policjant zaczął się zbierać. Zmierz­chało się, więc poprosiłem, żeby podrzucił mnie do wsi. Stamtąd wykona­łem dwa telefony. Pierwszy do szpitala. Doktor szczęśliwie odzyskał przy­tomność i nawet mógł rozmawiać.

- Co tam u was? - usłyszałem jego zbolały głos.

- Kopiemy bez pana. Magda jest chwilowo kierowniczką - wyjaśni­łem.

- Aha - milczał przez chwilę. - Nikomu o tym nie mówcie - poprosił. - Jakby się dowiedział o tym wojewódzki konserwator zabytków, to by oszalał...

- W porządku. Usiłuję ustalić sprawcę napadu. Widział go pan?

- Nie, w każdym razie nie z bliska. Zobaczyłem migotanie latarki w lesie. Pobiegłem, ale po chwili zniknęła mi z oczu: może ten ktoś ją po prostu wyłączył. Poszedłem na kurhan skontrolować, czy wszystko w po­rządku. Zobaczyłem wkop rabunkowy i rozwaloną czaszkę. Wyciągnąłem spluwę i wtedy ten ktoś wyskoczył z boku i walnął mnie łopatą. Traciłem przytomność, ale zdołałem wyciągnąć i odbezpieczyć broń...

- Strzelał pan do niego?

- Nie, strzelałem, żeby sprowadzić kogoś na pomoc. On natychmiast uciekł. Gdy tylko zobaczył, że po takim ciosie ciągle stoję na nogach... Lekarze mówią, że potrzymają mnie co najmniej tydzień...

- Obiecuję, że dołożymy wszelkich starań, aby łobuza przyskrzynić...

- Pilnujcie drugiego kurhanu - powiedział z powagą. - Jeśli rozwali kolejną czaszkę, stracimy wszystkie dowody na poparcie mojej teorii.

- Dlaczego nazwał pan spoczywającego w komorze grobowej czar­nym księciem? - zapytałem.

W tym momencie rozmowę przerwał lekarz.

- Przepraszam najmocniej, pan Hreczkowski musi odpocząć. Jest jeszcze bardzo słaby...

Cóż było robić? Wybrałem numer Pana Samochodzika, jednak okaza­ło się, że jego telefon komórkowy był tradycyjnie wyłączony... Rad nie rad ruszyłem przez las do obozowiska.

***

Pan Samochodzik i towarzyszący mu archeolog szli przez usiane dziu­rami pole górnicze. Znany muzealnik układał sobie w myśli ostatnie pyta­nie. Niezbyt miał odwagę je zadać.

- Jak pan sądzi - zapytał wreszcie - kto z uczestników sesji archeolo­gicznej w Wyknie jest do tego stopnia szalony, by w obronie dotychczaso­wych teorii rozbić Hreczkowskiemu głowę?

- Nikt - magister Kawka pokręcił głową. - My, archeolodzy, jesteśmy spokojnymi ludźmi. Owszem, w XIX wieku zdarzały się różne numery, raz nawet doszło do pojedynku między dwoma uczonymi. Ale czasy się zmieniły.

- Czyli nikogo nie możemy podejrzewać - zafrasował się pan To­masz.

- Jest tylko jeden człowiek, który życzy temu wariatowi wszystkiego najgorszego. I który publicznie zapowiedział niedawno, że wybije mu zęby.

- Kto to jest? - zainteresował się żywo pan Tomasz.

- To ja.

***

Dochodziła dwudziesta pierwsza. Zapadał szary letni zmrok. Szedłem ścieżką. Las milczał wokoło. Nieoczekiwanie poczułem się niepewnie. Było już późno, a ja włóczyłem się sam. A jeśli ktoś zaczaił się na mnie? Tym razem cios łopatą może być śmiertelny. Przystanąłem i wyciągnąłem z kieszeni pistolet gazowy. Odbezpieczyłem go. Ruszyłem dalej. Starałem się stąpać tak, by robić jak najmniej hałasu. Dostrzegłem wroga z daleka. Siedział ukryty częściowo za krzakiem. Zauważył mnie czy nie? Zanur­kowałem w las i ostrożnie zaszedłem go od tyłu. Znienacka przystawiłem mu lufę do pleców.

- Mam cię - huknąłem. Nawet nie drgnął.

- To ja - powiedział spokojnie. Poznałem go po dziwnym akcencie. Niels.

- Bałem się, że ktoś może spróbować na pana zapolować, więc wy­szedłem naprzeciw...

Opuściłem broń.

Poszliśmy przez las, ale za kładką Niels odbił w bok.

- Wdepniemy do mojego szałasu - powiedział. - Jeśli nie da się roz­gryźć zagadki normalnie, spróbujemy metod alternatywnych.

Spojrzałem na niego zaskoczony. Uśmiechnął się lekko. Po kilkuna­stu minutach byliśmy na miejscu. Raz już widziałem jego kryjówkę od zewnątrz. Teraz zaprosił mnie do środka. Grube gałęzie, połączone w kil­ku zaledwie miejscach sznurkami, tworzyły szkielet. Nakrył je folią ma­larską i obłożył płatami darni. Z odległości kilku metrów budowla wyglądała jak niewielki pagórek...

Nad lasem zerwał się wiatr. Chyba zanosiło się na kolejną ulewę. Niels zapalił grubą świecę, sądząc po zapachu odlaną z czystego wosku.

Spod powały odczepił swój bęben. Po raz pierwszy widziałem go z bliska. Był owalnego kształtu. Mierzył około 70 na 40 centymetrów. Rama z wygiętego drewna miała może dziesięć centymetrów wysokości, obciągnięto ją mokrą skórą, która wysychając bardzo mocno się napię­ła. .. Na powierzchni namalowano czerwoną farbą liczne znaki.

- Przeżuta kora olchy - wyjaśnił. - Bardzo dobry barwnik. Wytrzy­muje nawet tysiąc lat...

- Będziesz bębnił, aż wprawisz się w trans? - domyśliłem się.

Pokręcił głową.

- Nie. Tego nie można robić często. To tak jak z narkotykami. Społe­czeństwa pierwotne znały je i używały ich kilka razy do roku pod kontrolą szamanów, tylko w celach rytualnych. Biali ludzie biorą je dla rozrywki, popadają w nałóg, następuje degradacja osobowości, wreszcie śmierć... Transy wywołane bębnieniem dają jeszcze silniejsze doznania. Dlatego muszę zachować kontrolę.

- Bębnisz którąś noc z rzędu.

- Tak, ale tylko dwa razy wchodziłem w mgłę, jak my to nazywamy. Częściej po prostu staram się rozmawiać z duchami... Tu jest pełno du­chów. .. Zresztą, wybacz, ale nie zrozumiesz. Dla ciebie to tylko szamań­skie gusła. Dla tych wariatek z obozu to rozrywka, nie wiedzą, o co proszą. Trzeba mieć bardzo mocną psychikę, aby znieść to, co się widzi na ścież­kach ducha. To otwarcie się na inny świat. A tam często czai się zło. Wasi księża powiedzieliby, że to zapraszanie diabła i faktycznie istnieje ryzyko opętania. Aby zostać szamanem, trzeba najpierw zahartować swoją wolę. Pościć tygodniami, wędrować na mrozie, spać na gołej ziemi. Trzeba uzy­skać odpowiednią twardość, odporność... i odwagę.

Rozebrał się do slipów i zawiesił na szyi naszyjnik z pazurów nie­dźwiedzia. Na skórę bębna rzucił pierścień z mosiądzu. Ujął w dłoń dziw­ne widełki zrobione najwyraźniej z rogu i zaczął delikatnie stukać nimi w skórę... Wibrujący dźwięk wypełnił szałas. Milczałem siedząc po turecku na kawałku karimaty. Rytm zmieniał się. Wyczułem w nim pytanie.

Pod wpływem drgań pierścień przesunął się powoli po skórze, aż do­tknął znaku ptaka namalowanego na krawędzi.

Niels zmienił rytm. Bębnił to szybciej, to wolniej, sprawiało to wraże­nie rozmowy. Pierścień sunął to w prawo, to w lewo. Dotknął figurki du­żego człowieka, potem małego. Rytm zmieniał się. Przyspieszał. Poczu­łem się dziwnie. Przymknąłem oczy i nagle zobaczyłem obraz. Niewyraź­ny, zamglony.

Zimowy las, na śniegu leży zakrwawiona, częściowo rozszarpana sar­na. Rozrywa ją kilka dużych wilków. To wilki skandynawskie, większe od naszych, europejskich. Silne zwierzęta pokryte grubym futrem, o moc­nych łapach i równie silnych szczękach. Niebezpieczne, szybkie, zwinne, nie boją się człowieka ani niedźwiedzia. Niels, o kilka lat młodszy, zeska­kuje z drzewa prosto w środek stada. Przyklęka i opada na czworaka. Największy wilk, samiec, przywódca stada odwraca się w jego stronę płyn­nym ruchem. Za chwilę rzuci się na niego i rozerwie mu gardło. Nic z tego. Brązowe oczy chłopaka lekko rozbłysły. Jego wzrok uwięził spoj­rzenie wilka. Trwali nieruchomo patrząc sobie w oczy. Wreszcie zwierzę opadło brzuchem na ziemię i zamachało ogonem jak zwykły domowy kundel. Niels nachylił się nad truchłem sarny i wyrwał zębami kawałek mię­sa. Po chwili dołączyły do niego wilki.

Lekkie potrząśnięcie za ramię. Znowu byłem tu, w Polsce. Patrzyłem zdumiony na siedzącego przede mną studenta.

- Co to było? - zapytałem.

- Nazwij to jak chcesz - powiedział obojętnie. - Jednej cechy nie mogę się pozbyć... Próżności.

- Ty to zrobiłeś naprawdę? To z wilkami?

Kiwnął głową. Obojętnie.

- Przygotowywałem się do tego dwa lata. To jeden ze stopni wtajem­niczenia. Widziałeś, co pokazał bęben? Jakich figur dotknął pierścień?

- Tak. Ptak, olbrzym i karzeł...

- Ptaka można odczytać dosłownie - zastanawiał się. - Na bębnie są namalowane trzy. Zazwyczaj rysowano tylko jednego, aleja lubię wie­dzieć pewne rzeczy dokładnie... To ptak średniej wielkości.

- Nie rozumiem.

- Zbliża się ptak - mruknął. - Zrozumiemy pewnie po fakcie. Często tak jest z przepowiedniami. Można je rożnie interpretować, ale dopiero gdy coś się wydarzy, stwierdzamy, że bęben powiedział prawdę. Tyle że pozostała zakryta... Olbrzym to znak człowieka silnego. Silnego duchem - dodał widząc moją zaskoczoną minę. - To ktoś mądry, a przy tym spra­wiedliwy. Ktoś inny niż wszyscy ludzie.

- A karzeł?

- To nasz przeciwnik. Ubogi duchem i parszywy czynem...

- Możesz dowiedzieć się czegoś dokładniej?

- Nie... Ale ci trzej spotkają się niebawem... Dojdzie do konfron­tacji.

Zatoczył widełkami okrąg po skórze bębna. W samym środku znajdo­wała się mała swastyka.

- Czy to oznacza jakiegoś rasistę, nazistę, Niemca? - zapytałem.

- To znak ognia i słońca - powiedział patrząc mi w oczy. - Symbol, który pojawia się na naczyniach na początku epoki brązu... Piękny, szla­chetny znak przynoszący szczęście, splugawiony niestety przez Hitlera i jego partię...

- Trudno jest wytrzymać wzrok wilka? - nie mogłem się powstrzy­mać przed zadaniem tego pytania.

- Bardzo. Idź kiedyś do zoo i spróbuj... Tam niejako od razu jesteś górą. Wilk jest uwięziony, jesteś jego panem. Ale w lesie, nad upolowaną zwierzyną, to on jest na swojej ziemi, a ty to przybłęda...

- Jak rozumiem, to było jedno z ćwiczeń przed...

- Na ścieżkach ducha spotyka się istoty wielekroć groźniejsze od wil­ków. Magia Saamów to bardzo niebezpieczna dziedzina. Z pokolenia na pokolenie przechodzą legendy o dawnych szamanach. Złośliwych, opęta­nych, żywiących się ludzkim mięsem, mordujących kogo popadło, gro­madzących złoto... Niektórzy zsyłali na swój lud choroby, obłęd i śmierć... Żyli w trudnych czasach, życie hartowało ich znacznie mocniej niż obec­nie, a przecież i oni byli za słabi...

Ruszyliśmy do obozowiska. Magda jeszcze nie spała.

- Długo pana nie było - powiedziała. - Niepokoiłam się.

- Musiałem zadzwonić, a potem gadałem trochę z Nielsem - wyjaśni­łem.

Kiwnęła głową. Nie dopytywała się o, czym rozmawialiśmy. Posze­dłem do namiotu. Zasypiając miałem ciągle przed oczyma ten sam obraz.

Zimowy las i stado głodnych wilków. Niepozorny student dokonał rzeczy, na jaką nigdy bym się nie odważył...

***

Obudził mnie warkot motoru. Leżałem wsłuchując się w odgłos silni­ka. To nie był motocykl policjantów. Oni mieli lekkie pojazdy, sportowe hondy przystosowane do pościgów za samochodami. To zaś była ciężka maszyna. Wygrzebałem się ze śpiwora i wypełzłem z namiotu.

Na polankę wjechał młody, szczupły mężczyzna. Siedział na starym motorze produkcji PZL Świdnik, tak zwanej emzetce. Zaparkował go z wdziękiem i zdjął z głowy kask. Obrzucił obozowisko spokojnym spoj­rzeniem brązowych oczu. Przygładził krótko przycięte jasne włosy, a po­tem nacisnął klakson.

Wszyscy wyleźli z namiotów i patrzyli zaskoczeni na gościa. Osadził ich wzrokiem.

- Nazywam się Jerzy Kawka - przedstawił się. - Jestem magistrem archeologii i przybyłem, aby pokierować tymi wykopaliskami pod nie­obecność doktora Hreczkowskiego.

Popatrzyłem zaskoczony na Magdę. Odpowiedziała mi równie zdu­mionym spojrzeniem.

- Znasz tego typa? - zapytałem.

- Oczywiście, jest wykładowcą w instytucie...

Facet zaparkował motor i popatrzył na zegarek.

- Jest siódma - powiedział. - Od jutra będziemy o tej godzinie rozpo­czynali prace..

- Sekundkę - przerwałem mu. - Zanim obejmie pan nad nami kierow­nictwo, radzi byśmy zobaczyć pańskie pełnomocnictwa... Jak rozumiem, jest pan przyjacielem doktora Hreczkowskiego?

Facet na motorze uśmiechnął się promiennie.

- Wręcz przeciwnie - odparł. - Jestem jego najgorszym wrogiem.

***

Staliśmy koło rozkopanego częściowo kurhanu. Magister Kawka lu­strował spokojnym wzrokiem wykop. Najwyraźniej nad czymś się zasta­nawiał.

- Dobra robota - ocenił wreszcie. - Jak na studentów wykazaliście się naprawdę dużą intuicją... Zdejmijcie plantem resztę ziemi do poziomu gruntu. Potem przekopiemy teren wokoło.

Uśmiechnął się do nas i poszedł nadzorować badanie osady. Zabrali­śmy się raźno do roboty.

- Dziwne - odezwał się Marek. - Facet przyjeżdża i otwarcie mówi, że nienawidzi swojego poprzednika...

- W dodatku, zdaje się, nielegalnie zajął jego miejsce pracy - doda­łem w zadumie. - Doktorowi się to chyba nie spodoba... Kto wie, czy znowu szpadle nie zawirują nad czyjąś głową?

- Tak się zastanawiam... - powiedział Piotrek. - Skoro tak się nie lubią, to może ten Kawka zakradł się tu nocą i rozwalił kierownikowi czerep?

- Na razie nie mamy żadnego punktu zaczepienia - westchnąłem - żadnej wskazówki mogącej sugerować, kto jest sprawcą.

Niels kopał w milczeniu. Marek także się nie odzywał. Do południa zeszliśmy plantem około pół metra w dół. W nasypie wokół komory nie było absolutnie nic. Tylko lekkie przebarwienie ziemi mogło wskazywać, zdaniem magistra, że pierwotnie komora była połączona z nasypem drew­nianym korytarzem, umożliwiającym w razie czego dostęp do grobu. Zdar­liśmy jeszcze pół metra ziemi. Byliśmy już zdrowo wykończeni, sam wy­wiozłem tego dnia kilkadziesiąt taczek „urobku". Wreszcie pojawiła się nowa warstwa. Ciemna, bardzo cienka, musieliśmy uważać, żeby przy odczyszczaniu nie przebić się na druga stronę.

- Poziom humusu pierwotnego - ocenił fachowo nasz nowy kierownik.

- Co to znaczy? - zainteresowałem się.

Przez chwilę milczał, jakby w myślach przerabiał definicję tak, aby zrozumieli ją studenci.

- Gdy grzebano wodza, w tym miejscu była łąka albo pole uprawne. Roślinność rozłożyła się pod piachem tworząc tę ciemniejszą smugę. Po­bierzemy próbki do analizy na obecność makroszczątków i pyłków roślin, może uda się to ustalić. Komorę zbudowano na ziemi. Potem wykonano obudowę kurhanu, a następnie zaczęto go usypywać. Trawa i leżąca pod nią cienka warstwa próchnicy zostały przywalone tonami piasku.

- Czyli głębiej nie znajdziemy już nic? - upewniłem się.

- Prawdopodobnie nie, ale trzeba to będzie sprawdzić. Natomiast tu­taj - przekroczył kamienną ścianę - mogą znajdować się pochówki towa­rzyszące. Groby ludzi, których pogrzebano tu po śmierci wodza, aby i na tamtym świecie miał pod ręką niewolników i służbę. Ale tym zajmiemy się jutro - popatrzył na zegarek.

Jeszcze kilka godzin harówki...

Machałem łopatą popatrując na zegarek. Koniec pracy zbliżał się roz­paczliwie powoli.

- Archeologia - mruczałem pod nosem. - Na filmach tak ładnie to wygląda... Siedzą sobie panowie naukowcy, pędzelkami odkurzają znaleziska...

- A tu proza życia - westchnął Fryderyk. - Łopata i szpadel na zmia­nę... W horrorze „Mumia", który niedawno leciał w kinach, przynajmniej coś znajdowali...

- Mnie się bardziej podobała druga część, tam gdzie latają te zmumi­fikowane krasnoludki z nożami - zachichotałem. - Choć tego akurat mi w tym lesie nie brakuje...

- A pamiętacie, jak Indiana Jones... - zaczął Piotrek, ale nie słucha­łem go.

U podnóża naszej górki stał podleśniczy Łukasz, którego poznałem kilka dni temu.

- Witam, witam! - zawołałem. - Zapraszamy!

Wdrapał się na nasyp i w zadumie popatrzył na piach, który skrobali­śmy łopatami. Przedstawiłem go studentom.

- Jakoś niezbyt bogate w zabytki stanowisko? - zauważył pogodnie.

- Tu to prawdziwe odkrycia dopiero przed nami - powiedziałem - ale na polanie mają ciekawsze znaleziska. Zaraz oprowadzę.

Przykazałem studentom, aby pilnie kopali dalej, a sam poprowadzi­łem gajowego w miejsce prehistorycznej osady. Wyszedł nam na spotka­nie magister Kawka. Przedstawiłem naszego gościa.

- Postanowiłem zobaczyć, co też dzieje się w podległej mi części lasu - tłumaczył się przybysz. - Widzę, że prowadzicie tu poważne prace.

- Owszem - kiwnął głową magister. - Pan pozwoli, zaraz wszystko pokażę.

Zatrzymaliśmy się przy pierwszym rozległym wykopie. Blisko kra­wędzi na dnie biegł półkoliście rząd ciemniejszych śladów, dalej było widać nieregularną plamę szarego koloru i kilka kupek kamieni.

- To sam skraj osady - wyjaśnił Kawka. - Te ciemne to ślad palisady albo zasieki wykonanej w ten sposób, że pomiędzy wkopane w ziemię słupy powrzucano ścięte odpowiednio krzaki i drzewka... Proszę za mną... - Zeszliśmy na dno leżące pół metra pod powierzchnią gruntu. - Tu znaj­dowała się spora chata - pokazywał archeolog. - To szare to resztki pole­py wykonanej z gliny...

- Skąd ten ciemny kolor? - zainteresował się leśnik.

- Brud, drobinki sadzy z ognisk. To resztki palenisk - wskazał kupki przepalonych kamieni. - Kości wdeptywali często po prostu w polepę.

Stanęliśmy na krawędzi sąsiedniego wykopu. Tu rysowała się kolejna podłoga chaty. Była długa na co najmniej osiem metrów i szeroka na czte­ry.

- To był budynek o konstrukcji palowej - ciągnął magister. - Prawdo­podobnie wewnątrz pomieszczenie podzielono lekkimi ściankami działo­wymi na kilka mniejszych... Każde użytkowała jedna rodzina, co łatwo można poznać po ilości palenisk... Zimą zapewne pod dachem trzymano też niektóre zwierzęta mniej odporne na mrozy.

Isaura ze swoją kuzynką oczyszczały niedużą ciemną plamę obok do­mostwa.

- Tu dla odmiany była jama śmietnikowa - powiedział uczony. - Bru­dasy to były wyjątkowe, ale czasem nachodziła ich ochota, żeby trochę uprzątnąć. No to zbierali odpadki i wrzucali do dołu...

Podeszliśmy do dziewcząt. Znalezione w jamie szczątki powkładały do sporej plastykowej kuwety. Kawka wyjął kawałek kości.

- Tu mamy świńską szczękę - podał fragment gościowi. Leśnik obejrzał ją z zainteresowaniem.

- Potężna - pokiwał głową - prawie jak u dzika.

- Trzoda była trzymana często po prostu w lasach, w stanie półdzikim - wyjaśnił. - Mogła krzyżować się z dzikami... Potomstwo jest najczę­ściej płodne... Zresztą świnie jeszcze w XVII wieku były mocno włocha­te i miały potężne zębiska... Przez czterysta lat hodowli selektywnej uzy­skaliśmy ogromny postęp, jeśli chodzi o mięsność i wygląd...

- Cztery stulecia to dla świnek dwieście pokoleń - uniosłem brwi.

- Sporo...

- A tu mamy piękny zabytek ceramiczny - archeolog podał nam kawałek naczynia. - Ucho ulepiono na kształt jakiegoś zwierzaka. Praw­dopodobnie wołu albo barana - powiedział. - Częsty wówczas motyw zdobniczy.

- Jaki to okres? - leśnik obracał skorupę w dłoni.

- Środkowy neolit, mniej więcej 3600 - 3400 rok przed naszą erą, dokładne datowanie jest bardzo trudne...

- To do epoki brązu jeszcze kawałek - mruknął gość.

- Zaczyna się na naszych ziemiach około 1900 roku przed naszą erą - wyjaśniłem. - Ale oczywiście metale znali już znacznie wcześniej...

Przeszliśmy dalej, gdzie trudzili się czterej brydżyści.

- Tu mamy bardzo ładny fragment - magister wyjął z pudełka kawał dna garnka.

- Coś jakby odciśnięte? - zdziwił się gajowy. - Wzorek?

- Przypuszczam, że świeżo wylepione naczynie postawiono dla obe­schnięcia na plecionej z trawy macie. Trzeba to będzie dokładniej obej­rzeć po doczyszczeniu...

- Bardzo to ciekawe - rozejrzał się po sąsiednich wykopach, gdzie trudzili się inni studenci. - Widzę, że są prowadzone z rozmachem.

- W tym roku na pewno nie skończymy - wyjaśnił naukowiec. - To piękne, bogate i dobrze zachowane stanowisko... Będziemy kopać przez kilka sezonów - zatarł radośnie ręce. - Tak duże osady nie trafiają się często... Sądzę, że uda nam się znacząco wzbogacić naszą wiedzę...

- I potem to wszystko zasypiecie? - zainteresował się leśnik.

- Owszem... Postaramy się zostawić polanę z grubsza w takim stanie, w jakim była...

- Może trochę szkoda - powiedział.

Pożegnał się i poszedł. Sympatyczny gość... Trzeba było wracać do roboty.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


TAJNA NARADA * U GRZYBIARZY * CMENTARZ NA STRY­CHU * LUD POLSKI W WALCE Z „BAŁWANAMI"


Kończyłem wylizywać miskę po zupie, gdy jak spod ziemi wyrósł nasz nowy szef.

- Panie Daniec - powiedział - chciałbym prosić pana o kilka minut poufnej rozmowy...

Poszliśmy na mostek. Jak się okazało, na miejscu czekała już Magda. Usiedliśmy na chwiejnej konstrukcji i zwiesiliśmy nogi, aby obmywał je chłodny nurt. Po całodniowej pracy było nam to potrzebne...

- Czym mogę służyć? - zapytałem.

- No cóż, trafił pan tu dla ochrony mojego poprzednika... I chronił go pan, aż biedny doktor wylądował w szpitalu z rozbitą głową... Wierzę, że zrobił pan wszystko, co było w pańskiej mocy, by do tego nie dopuścić...

- Skąd pan wie, że byłem tu dla ochrony?! - zdziwiłem się.

- Spotkałem niejakiego Pana Samochodzika - uśmiechnął się do swo­ich wspomnień.

No i wszystko jasne.

- Owszem, taka była moja rola - potwierdziłem.

- Nie poszło panu najlepiej - spojrzał w zadumie na krzaki. - Czy podejrzewa pan kogoś?

Zamyśliłem się.

- W tej chwili nie. To znaczy raczej prawie wszystkich - poprawiłem się. - Wykluczyłem pannę Magdę oraz Nielsa.

- Tego Lapończyka... A czy ktoś z pozostałych uczestników wydaje się szczególnie podejrzany?

- Szczególnie nie, ale większość jest dziwna. Taki na przykład Marek, bez przerwy się modli...

- No cóż, nie ma w tym nic złego, a nawet wręcz przeciwnie. Jeśli poza modlitwą stara się realizować nauki Kościoła...

Opowiedziałem mu o wynikach analizy daktyloskopijnej.

- Obce odciski palców - zamyślił się. - To może oznaczać, że na na­szych wykopaliskach jest jeszcze ktoś.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

- Wyobraźcie sobie taką sytuację: tajemniczy zamachowiec przyjeżdża, przekrada się w nocy, lokuje w namiocie kumpla, nie wychodzi w dzień...

- Nie, policzyłem kiedyś wszystkich noktowizorem - wyjaśniłem.

- Faktycznie - machnął ręką - na dłuższą metę to niemożliwe do ukry­cia. Ale ten trop ma swoje dobre strony. Ktoś może ukrywać się w lesie, postawił sobie namiot, na przykład kilometr albo półtora stąd.

- Musiałby być w kontakcie z kimś od nas - zastanawiałem się gło­śno. - Tu nie ma zasięgu dla telefonów komórkowych, to znaczy jest, ale tylko na najwyższych wzniesieniach. Mogliby organizować seanse łączno­ści raz dziennie...

- Trzeba by przyuważyć, kto chodzi po lasach. Szczególnie wieczo­rem - powiedział poważnie. - Rozważmy teraz, czy coś nam grozi.

- Panu przypuszczalnie nie, druga napaść na kierownika ściągnęłaby tu policję oraz zwróciła uwagę na te badania.

- Wy dwoje wykazaliście się bezwzględnością, no może raczej sta­nowczością, oraz konsekwencją, natychmiast przejmując władzę nad wy­kopaliskami - zauważył. - Może uznać was za groźnych przeciwników.

- Co oznacza, że raczej nie wystąpi wprost... - dodała nasza towa­rzyszka. - Zaatakuje podstępem, zza węgła.

Zapadło milczenie.

- Dobrze - powiedział Kawka wstając - na dzisiaj koniec narady. Jutro sobota, dzień wolny. Trzeba się będzie dobrze rozejrzeć, co robią studenci... i ze dwa, trzy razy rzucić okiem na nasze wykopy, tak na wszelki wypadek - zamyślił się głęboko. - Na wszelki wypadek - powtórzył.

Poszedł sobie.

- Hmm - mruknęła Magda - wygląda na człowieka konkretnego i jest dobrym fachowcem... Jakoś nie mogę sobie go wyobrazić ze szpadlem w dłoni, rozbijającego głowę naszemu kierownikowi...

- Może mieć wspólników - odparłem. - Na razie nie będę go wykre­ślał z listy podejrzanych. Wleźmy na któreś wzgórze, muszę zadzwonić do szefa...

Po kilku minutach byliśmy na szczycie górki opodal kurhanu. Zasięg był, ale bardzo słaby. Zdecydowałem się wysłać wiadomość tekstową - SMS. Czekałem ponad pięć minut, ale nie przyszło potwierdzenie. Wi­docznie pan Tomasz znowu wyłączył telefon albo, podobnie jak ja przed chwilą, znajdował się poza zasięgiem...

- Nic z tego - powiedziałem ze złością. - Jesteśmy skazani na własne siły.

Trąciła mnie w ramię.

- Czujesz? - zapytała.

Wciągnąłem powietrze i przez dłuższą chwilę smakowałem jego woń. Coś przebijało.

- Dym - stwierdziłem. - Dym z ogniska...

- Może nasi zaczęli już wieczorną integrację?

- Nie, wiatr idzie z północnego zachodu - wyjaśniłem. Wspiąłem się na wysoką sosnę i rozejrzałem po okolicy. Nie myliłem się. Daleko, może w odległości trzech kilometrów, w niebo wzbijała się cienka strużka dymu.

- Tam siedzą - wyjaśniłem, gdy stanąłem na dole.

- Podejdziemy ich? - zapytała Magda. Kiwnąłem głową.

- Może to nie są nasi wrogowie - powiedziałem - ale sprawdzić trzeba.

- A kto inny obozowałby w lesie? - wzruszyła ramionami. - Nigdzie tu nie ma innych archeologów... Chyba że jakaś grupa drwali...

- Albo Cyganie - zauważyłem. - Wielu z nich rusza latem na włóczę­gę szlakami ojców i dziadów... Chociaż oni raczej jeżdżą przyczepami kempingowymi niż wozami.

Ustawiłem na kompasie azymut i zlazłem na ziemię. Odbezpieczyłem pistolet gazowy i sprawdziłem położenie kabury. Nie bałem się, w lesie łatwo podejść przeciwnika... Rozłożyłem wyjętą z kieszeni mapę. Zazna­czyłem swoje położenie i porównałem z kompasem. Tajemnicze ognisko płonęło niemal dokładnie na północny zachód.

- Las - westchnąłem. - Nie ma tam żadnych ludzkich siedzib, zazna­czona jest tylko droga.

- Spójrzmy, jak to wyglądało dawniej - wyjęła ksero przedwojennej sztabówki. - Który kwadrat?

Podałem jej numer. Porównała.

- Tam była kiedyś śródleśna osada - mruknęła. - Cztery lub pięć go­spodarstw.

- Widać ludzie dawno ją opuścili i zarosła lasem.

- Albo ich wysiedlono - zamyśliła się. - Osady śródleśne, jako ele­ment zakłócający równowagę ekologiczną, likwiduje się od lat pięćdzie­siątych...

- Czyżby pozostały tam jakieś domy?

- Niewykluczone. To może być baza naszych przeciwników. Choć, z drugiej strony, daleko do naszych wykopalisk.

- Co najmniej sześć, może siedem kilometrów... Gdyby chcieli nas w nocy podejść, musieliby zrobić w sumie dwanaście kilometrów. I to po ciemku.

- Jeśli mają noktowizory...

- Używałem noktowizora, to nie jest kamera termowizyjna. Drzewo ominiesz, ale jeśli na drodze jest kałuża czy błoto albo leży kawałek kona­ru, to potkniesz się... Tak czy inaczej, trzeba to sprawdzić.

Ruszyliśmy ostrym marszem. Teren wznosił się, las przeszedł w so­snowy. Potem znowu opadał. Ominąłem niewielkie bagienko. Wiatr wiał w moją stronę niosąc zapach dymu. Wreszcie po kilkunastu minutach do­tarliśmy do krawędzi lasu. Kiedyś mieszkali tu ludzie. Obecnie tylko licz­ne zdziczałe drzewka owocowe wskazywały miejsce dawnych sadów. Czy rzeczywiście zdziczałe? Przyjrzałem się koronom jabłonek.

- Te drzewa wyglądają za dobrze - powiedziałem do Magdy. Przyjrzała się koronom.

- Ktoś musiał je prześwietlić, może wiosną, może na jesieni zeszłego roku - zauważyła. - Albo i kilka razy. I nawozu chyba podsypał, bo duże te jabłka...

Wisiało ich całkiem sporo. Ruszyliśmy przez sad. Między pniami snuł się dym. Było go coraz więcej i więcej. W niektórych miejscach wyrosły brzozy, ale krzewy poszycia wykarczowano starannie. Zacząłem się skradać.

Pomiędzy drzewami stał duży namiot. Płótno tropiku było mocno wyblakłe, musiał mieć swoje lata. Nieco wyżej zawieszono plandekę z brezentu chroniącą go przed deszczem. Za namiotem wykopano w ziemi dwa doły. Jeden był nakryty rusztem z leżących blisko siebie leszczyno­wych kijów. Spomiędzy nich bił w niebo gęsty dym. Druga dziura, może metr dalej, nie była niczym zabezpieczona. Opodal, pomiędzy drzewami, nawleczone na żyłkę suszyły się grzyby. Patrzyłem zdumiony. Takiej ilo­ści grzybów na raz nigdy nie widziałem. Obok stało kilka plecionych ko­szy, także pełnych prawdziwków.

Nieoczekiwanie z nie nakrytej dziury wychynął mężczyzna. Twarz miał odrobinę zakopconą, a rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony. Na nasz widok wyraźnie się zdziwił.

- Kim jesteście? - zapytał.

Akcent wskazywał na człowieka z miasta.

- Paweł Daniec - wyjaśniłem.

- I Magda Skórzewska. Z obozu archeologicznego - dodała tytułem wyjaśnienia.

- A, od tych, co w ziemi grzebią - mruknął. - Antoni - przedstawił się - bezrobotny filozof.

Wyszedł cały z jamy. Był szczupły, ale szeroki w barach i wyższy ode mnie o głowę. Zaskoczony zajrzałem do dziury, która miała ponad trzy metry głębokości. O ścianę była oparta drabina, najwyraźniej samodziel­nie zrobiona...

- Nieźle się pan tu urządził.

- Owoce suszę - wyjaśnił.

Faktycznie, na leszczynowych żerdkach leżała gruba warstwa przepo­łowionych śliwek węgierek oraz ćwiartek jabłek. W ścianie głębszego dołu było wykopane palenisko. Ziemia pomiędzy dziurami została przekopa­na. Leniwie płonący ogień, podsycany gałązkami jałowca i kostkami tor­fu, dawał dużo dymu. Ciepły powiew wędził powoli owoce.

- Ciekawe zajęcie - powiedziałem. - Suszenie owoców „na lasach", jak się mówiło w moich stronach.

Kiwnął głową.

- Niewielu dziś umie to robić - westchnął. - Trzeba bardzo umiejęt­nie podtrzymywać ogień, wiedzieć, jakie spalać drewno, żeby owoce nie przeszły goryczą z dymu. Torfu też trzeba umieć nakopać i ususzyć, no i nie można go dużo dawać... Zapominają ludzie o tym, nie chcą kultywo­wać wiedzy przodków. Dla mnie to i lepiej... Takie śliwki nie mają w smaku równych, więc i dobrym restauracjom, do pieczeni, czasem sprze­dam... Albo zagraniczniakom.

Poruszył owoce specjalnymi grabkami, a potem usiadł przy koszu i z ogromną wprawą zaczął obierać i ciąć grzyby.

- Z czegoś trzeba żyć - ciągnął. - Jak synowie kończą szkołę, to biorę żonkę, idziemy w lasy na dwa miesiące. Kilka lat temu odkryłem to miej­sce. Dobry sad, trzeba go było tylko odnowić... A i wiosną wpadam oprysk zrobić, żeby robak nie jadł owocu... Siedzimy tu do września. Owoce zbieramy, grzyby... Zimą sprzedajemy do znajomych sklepów i do wio­sny pieniążków starcza... A czasem się i jaką robotę w mieście na jesień złapie... Pracy nie ma, ale jak kto chce, to może żyć na własny rachu­nek... A za suszone grzybki, chwalić Boga, płacą nieźle. Nachodzić po lesie się trzeba, ale co pięć par oczu, to nie jedna. A i powietrze leśne zdrowe, spać pod gołym niebem dobrze i hartuje się człowiek. Wszyscy leżą na grypę, a my i dzieciaki zdrowi. Lekko nie ma, latem i po szesna­ście godzin się łazi, ale zimą wy poczniemy.

- No cóż, nie będziemy przeszkadzać - powiedziała moja towarzyszka.

- Żadne tam przeszkadzanie - mężczyzna uśmiechnął się. - Jakbyście chcieli suszonych owoców albo grzybków kupić, to zachodźcie...

- Dobrze pan zna te lasy? - zapytałem.

- Tak w promieniu dwunastu kilometrów to jak własną kieszeń. Pod Ozorków też się czasem zapędzę po większych deszczach. Ludzie lam leniwi i nie chce im się grzybów zbierać, choć ze dwa razy to suszone próbowali kraść... Ale nauczyłem ich, że nie wolno - potarł owłosiony kułak.

Ręce miał jak u goryla, złodziejaszkowie na pewno na długo popa­miętali nauczkę...

- Rozkopujemy dwa kurhany - odezwała się Magda - ale możliwe, że tu w lesie jest ich więcej. Nie widział pan takich nasypów? Na jakieś dwa metry wysokie, na kilkanaście długie...

Zamyślił się na dłuższą chwilę.

- Takich nie - odparł. - Jest grodzisko, ale to z piętnaście kilometrów na północ - machnął ręką. - Jeszcze dziś widać dwa rzędy wałów... I karabin zardzewiały kiedyś znalazłem, ale was, archeologów, to starsze rzeczy ciekawią...

- To prawda - przyznała.

- Synom powiem, jakby coś wypatrzyli, to wpadną i dadzą znać, ale nie, tu w lasach chyba nic takiego nie ma. Tylko tam, gdzie wy siedzicie... Za to kłusownicy w lasach są - powiedział poważnie. - I trzeba na nich uważać... Tam, gdzie siedzicie, raczej się nie pojawią, bo człowiek w lesie zwierza trochę płoszy...

Odłożył kozik i zszedł po drabinie dorzucić do ognia nową porcję drewek. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem do obozu.

- Sympatyczny człowiek - powiedziałem. Kiwnęła głową.

- Najważniejsze, że coś chce robić, a nie siedzi z założonymi rękami czekając na pomoc państwa - rzekła z uznaniem. - Swoją drogą to muszą sporo zebrać tych grzybów, żeby na całą zimę starczyło... Za suszone prawdziwki biorą w sklepie po kilkadziesiąt złotych za kilogram, on ma pewnie z tego najwyżej połowę... Powiedzmy, że dziennie musi sprzedać kilka kilogramów, żeby starczyło na utrzymanie rodziny... A ususzyć ki­logram grzybów nie jest łatwo...

- Miał trzy duże kosze - zauważyłem. - Z piętnaście kilogramów, może więcej... Ale po wysuszeniu niewiele z tego zostanie.

- Może jedna piąta. A ile się trzeba nachodzić, żeby tyle zebrać...

Wróciliśmy do obozowiska bardzo zmęczeni. Wytaplałem się w stru­myku i zaraz uciąłem sobie drzemkę.

***

Pan Samochodzik szedł Krakowskim Przedmieściem. Dawniej War­szawa w lecie była przyjemnie opustoszała, jednak wraz z rozwojem tury­styki coraz więcej osób odwiedzało naszą stolicę latem. Minął sklep fir­mowy Muzeum Wojska Polskiego. Popatrzył w zadumie na repliki zabyt­kowych szabli i mieczy wykonane w muzealnej pracowni i uśmiechnął się do swoich myśli.

Minął księgarnię Wydawnictwa Bellona, a po chwili księgarnię im. Bolesława Prusa. Urządzono ją w miejscu, w którym, wedle opisów z „Lalki", miał znajdować się sklep Stanisława Wokulskiego... Tuż obok pałacyk Czapskich, mieszczący Akademię Sztuk Pięknych. Tu kiedyś mieszkał Fryderyk Chopin. Na piętrze w zrekonstruowanym wnętrzu mieści się ekspozycja upamiętniająca tamte czasy. Przylegającą do ulicy oficynę wynajęto domowi aukcyjnemu „Rempex". W trzech kolejnych pomiesz­czeniach eksponowano zabytkowe bibeloty i obrazy, które miały nieba­wem trafić na aukcje.

Sprzedawca poprawiający firankę rozpoznał przechodzącego ulicą muzealnika i pozdrowił go serdecznie. Pan Tomasz z uśmiechem uchylił kapelusza. Wreszcie cel jego wędrówki. Żółty budynek mieszczący Wy­dział Stosunków Międzynarodowych. Ciężkie drewniane drzwi były otwar­te. Wszedł do przestronnego holu i zaczął wspinać się na samą górę. Patrząc od zewnątrz można by pomyśleć, że budynek tego wydziału ma zaledwie trzy, za to wysokie kondygnacje. Parter i dwa pięta. No i oczywi­ście piwnicę, w której mieści się szatnia i studencki antykwariat. Pan To­masz był jednak lepiej zorientowany. Wszedł spokojnie na drugie piętro i zagłębił się w korytarz prowadzący do sal wykładowych. Po prawej stro­nie korytarza znajduje się przejście i bardzo wąskie, strome schody pro­wadzące w ciemność... Wiedział, że są gdzieś tutaj, ale mimo to w pierw­szej chwili je przegapił. Przejście było naprawdę wąskie... Wspiął się na górę i namacał kontakt. Korytarz zalało światło.

Nad budynkiem dobudowano jeszcze jedną kondygnację. Szeroki gzyms utrudnia jej dostrzeżenie od strony ulicy. Po prawej stronie były drzwi punktu ksero i wylot windy technicznej, której szyb prowadził aż do magazynów w piwnicach budynku. Punkt ksero był oczywiście za­mknięty na głucho, jedyni klienci - studenci - wyjechali na wakacje...

Wąski i niski korytarz wyłożony płytą gipsowo- kartonową kończył się masywnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami obitymi dermą. Przegradza­ła je solidna, stalowa sztaba.

- Magazyn - mruknął sam do siebie.

Po prawej stronie, na lichych drzwiach wpuszczonych w gipsowo- kartonową ścianę, wisiała wywieszka Instytut Osteologii. Także te drzwi zabezpieczała solidna sztaba, ale w tej chwili zdjęto ją. Zapukał i usły­szawszy ze środka zachęcające mamrotanie wszedł. Korytarz był dość ciemny, ale tu przez okna umieszczone w połaci dachowej wpadało trochę światła.

Rozczochrana kobieta siedziała nad sporą plastykową misą i płukała w wodzie utlenionej kości. Przybysz natychmiast zorientował się, że są to kości ludzkie... Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie.

- Czym mogę służyć? - zapytała ściągając z trzaskiem jednorazowe gumowe rękawiczki.

Przedstawił się i okazał legitymację służbową.

- Chciałbym rzucić okiem na pudełka z kośćmi, które oglądał ostatnio doktor Hreczkowski - wyjaśnił.

Kobieta pokręciła głową.

- Nie ewidencjonujemy, kto co oglądał.

- To były kości pozyskane z kurhanów typu kujawskiego - podpowie­dział.

- Jeśli nie zna pan nazwy stanowiska, to nic nam to nie da - rozłożyła bezradnie ręce.

- Łagiewka - przypomniał sobie jedną miejscowość.

Pogrzebała przez chwilę w katalogu, a potem zapisała numerek na karcie.

- Proszę do magazynu.

Jak się okazało, z pracowni było drugie wejście do pomieszczenia zabezpieczonego sztabą. Pan Tomasz, wchodząc do sali, spostrzegł jedną ciekawostkę. Zamek na drzwiach był umieszczony tak, że rygle znajdo­wały się od strony pracowni. Idiotyczna myśl przeszła mu przez głowę. Czyżby obawiano się, że ktoś będzie usiłował wydostać się ze środka?

Stanął w dużym, niskim pomieszczeniu. Pośrodku umieszczono kil­kanaście stolików i krzeseł oraz tablicę. Nieco światła wpadało przez nie­duże okienko. Kobieta wróciła do swojej pracy i został sam w półmroku. Przekręcił kontakt zapalając światło.

Sala była znacznie większa, niż mu się wydawało. To, co początkowo brał za ściany, było w rzeczywistości stelażami gęsto zastawionymi tekturowymi pudłami. Blask świetlówek wyłowił z ciemności dwie szafy typu bibliotecznego. Tyle tylko, że za szybami na półkach stały nie książki, ale ludzkie czaszki. Spojrzał na numerki na kratce, a potem przeniósł wzrok na pudła. Domyślał się ich zawartości. Ruszył na poszukiwanie właściwe­go. Za pierwszym rzędem regałów znajdował się drugi, a głębiej jeszcze trzeci. Kartonów było dużo. Naprawdę dużo. Grubo ponad tysiąc sztuk. Znalazł właściwy i wydobywszy go z regału postawił na stoliku. Zdjął pokrywę. Spodziewał się widoku kości, ale i tak wstrząsnął nim nieprzy­jemny dreszcz. Założył rękawiczki, podniósł czaszkę leżącą na wierzchu, a potem kość udową i porównał ich kolor. Faktycznie trochę się różniły. Przyszła kobieta.

- Widzi pani? - zwrócił jej uwagę. Kiwnęła głowa.

- Czasem się zdarza - powiedziała - Bywa i tak, że każda część szkie­letu jest nieco innej barwy, ale rzadko. Doktor Hreczkowski zrobił ogromną aferę, że ktoś podmienił czaszki. No i faktycznie trochę nie pasuje... ale to może być zwyczajne bałaganiarstwo. Odbywają się tu ćwiczenia z an­tropologii, pewnie kiedyś omawiano budowę ludzkiej głowy. Wyciągnęli czaszki z pudełek, źle zapamiętali, która była z którego i wsadzili z po­wrotem na chybił trafił... Nasi pracownicy naukowi też czasem popeł­niają takie błędy...

Włożył kości na miejsce i zamknął pudełko. Rozejrzał się raz jeszcze.

- Ilu tu jest...? - zaczął i głos mu się lekko załamał.

- Nieboszczyków? Ze trzy tysiące - wyjaśniła. - Taki sobie mały cmentarzyk - dodała z upiornym uśmiechem.

Stłumił pragnienie natychmiastowej ucieczki z ponurego strychu. Umieścił karton na miejscu i pożegnawszy się wyszedł. Dopiero na ulicy, chłonąc ciepłe, pełne słońca powietrze, otrząsnął się do reszty.

- Archeologia - mruknął. - Cóż za koszmarna nauka...

***

Magda obudziła mnie o dwudziestej. Ognisko. Studenci usiedli przy ciepłych płomieniach, ktoś zadbał o kolejną porcję kiełbasy do upiecze­nia. Ja przyszedłem nieco spóźniony. Nowy kierownik wzorem swojego poprzednika opowiadał archeologiczne anegdotki...

- Ilekroć mówimy o wprowadzeniu na ziemiach Polski chrześcijań­stwa, przed oczyma stają nam obrazy odmalowane w dziesiątkach książek historyczno- przygodowych. Przybywają misjonarze, obalają posągi daw­nych bogów, a na ich miejscu ustawiają krzyże. Pogańskie bałwany są topione w mokradłach lub palone na stosach. Ruiny dawnych świątyń po­rasta trawa lub w miejscach tych zostają wzniesione kaplice... - mówił nieco zadumany Kawka. - Jest to obraz po części prawdziwy. Pogaństwo jednak trzymało się nieźle i jeszcze w XIII wieku notowano ślady daw­nych kultów...

- To bardzo długo - zauważyłem.

Kiwnął głową.

- Od wielu lat archeolodzy specjalizujący się w badaniu wczesnego średniowiecza poszukują wszelkich możliwych śladów dawnych kultów. Wyniki tych badań nie są oszałamiające. Zaledwie kilka grodzisk wcze­snosłowiańskich mogło, jak się przypuszcza, pełnić funkcje sakralne. Świadczą o tym jamy wypełnione dużą ilością popiołu, przepalonych szczątków ludzkich i zwierzęcych. Jeszcze mniej znaleziono posągów dawnych bogów.

- W Krakowie jest rzeźba Światowida wydobyta z rzeki Zbrucz - wtrą­cił któryś ze studentów siedzących po drugiej stronie ogniska.

- Tak, to najbardziej znane znalezisko - potwierdził archeolog. - Pra­wie trzymetrowej wysokości kamienny słup, pokryty z czterech stron rzeź­bami, zwieńczony głową, która czterema twarzami patrzy w cztery strony świata. Znaleziono go w 1848 roku niedaleko Liskowa podczas prac nad regulacją rzeki. Miejscowy właściciel ziemski przekazał go Krakowskiej Akademii Umiejętności.

- Czyli gdzieś tam była świątynia, w której oddawano cześć bóstwu? - zainteresowałem się. - Nie udało się jej odszukać?

- Archeolodzy wiążą posąg ze znajdującym się około trzy kilometry od tego miejsca grodem, który zapewne pełnił funkcje sakralne. Posąg obalony i wrzucony do rzeki z biegiem stuleci przesunął się nieco po jej dnie, by wreszcie utknąć na dobre w pobliżu brzegu. Nie jest też wyklu­czona inna interpretacja. Gdy do grodu doszły wieści o tym, jak władcy Rusi wprowadzają chrześcijaństwo, grupa kapłanów postanowiła ratować swego boga przed świętokradcami. Wynieśli go potajemnie z grodu i za­grzebali gdzieś na brzegu rzeki w oczekiwaniu na renesans pogaństwa, który już nie nastąpił. Potem zostali wymordowani i tak informacja o tym, gdzie spoczywa posąg, przepadła w mroku dziejów...

- Czyli wiemy przynajmniej, jak wyglądało główne bóstwo Słowian - mruknąłem.

- I tak, i nie. Sądzi się, że rzeźba została mylnie nazwana Światowi­dem. Być może posąg przedstawia Swarożyca. Jednak myliłby się ten, kto by sądził, że dziś pogan już nie ma. W muzeum archeologicznym od czasu do czasu znajduje się przeszmuglowane przez zwiedzających bukiety kwiatów składane u stóp figury.

- Na skwerku u podnóża Wawelu w latach sześćdziesiątych ustawio­no replikę tego posągu - dodałem. - Jeśli kiedyś odwiedzicie Kraków i zajdziecie w to miejsce, zobaczycie naokoło w trawie całą masę wypalo­nych zniczy.

- Poganie trzymają się mocno - mruknął Kawka.

Marek wyjął z kieszeni różaniec i teraz bezgłośnie modlił się przekła­dając paciorki pomiędzy palcami. Magister podjął swoją opowieść.

- Światowid jest najlepiej zachowaną słowiańską rzeźbą kultową z terenów Polski. Przejdźmy teraz do tych gorzej zachowanych. Z Jankowa koło Mogilna pochodzi drewniana głowa wysokości około dwudzie­stu centymetrów. Znaleziono ją podczas oczyszczania kanału oddzielają­cego brzeg jeziora od leżącej na nim wyspy. Głowa posiada w szyi otwór, w którym zapewne tkwił pierwotnie czop, mocujący ją do tułowia. Na wyspie archeolodzy odnaleźli pozostałości wczesnośredniowiecznego gro­du. Być może to z niego pochodzi ta smutna pozostałość dawnych wierzeń.

- Czy ten gród został zbadany? - zaciekawiłem się.

- Owszem, niestety parę razy zmyła go fala powodziowa. Natrafiono na nim na grubą warstwę węgli drzewnych. Widocznie płonęły tam stosy ofiarne... We wsi Dąbrówka koło Radomska znaleziono głowę wraz z fragmentem tułowia. Znalezisko znajdowało się w stanie bardzo daleko posuniętego rozkładu i niestety uległo całkowitemu zniszczeniu podczas prób konserwacji. W 1956 roku w Łeźnie pod Kartuzami podczas robót ziemnych natrafiono na głaz narzutowy ozdobiony mocno zatartym wize­runkiem człowieka siedzącego na koniu. Przed nim stoi drugi człowiek trzymający w ręce róg. Postać jest niewielka, liczy około osiemdziesięciu centymetrów wysokości. A jednak są uczeni, którzy sądzą, że to scena kultowa. Róg obfitości to bardzo stary symbol występujący w wielu kul­turach, poczynając od neolitu do współczesności. Z Biskupina, grodziska kultury łużyckiej, a więc z VII wieku przed naszą erą, jest kilka takich znalezisk: nieduże gliniane rogi, służące być może do picia jakichś wywa­rów, a może tylko mleka lub miodu? Trudno powiedzieć. Zresztą i nasze rycerstwo pijało miód najchętniej z rogu...

- A dziś jeszcze dzieci w Niemczech i na Śląsku, gdy po raz pierwszy idą do szkoły, dostają tekturowe tutki wypełnione słodyczami - uzupełnił Piotrek. - To też może być jakieś echo...

- Podświadomość zbiorowa - uśmiechnął się archeolog, a potem podjął opowieść. - Bardzo podobny głaz ozdobiony postacią włócznika jest wmurowany w podwaliny kościoła pod wezwaniem świętego Piotra w Słupsku. Dwa inne wizerunki wykute w głazach pochodzą ze wsi Powierenie. Jedna z wyobrażonych na nich postaci trzyma w ręce kołacz lub naczynie. Wreszcie, najciekawszym obiektem tego typu jest znajdująca się w Łyścu figura klęczącego mężczyzny, zwana Pielgrzymem lub świę­tym Emerykiem.

- Widziałem ją kiedyś - pochwaliłem się. - Taki niekształtny posąg o szczegółach mocno zatartych przez czas. Nakryty daszkiem, żeby deszcz nie padał. Przewodnik mówił, że to figura celtycka...

- Jedno nie wyklucza drugiego - mruknął Kawka. - Celtowie praw­dopodobnie przebywali w Polsce w okresie kultury przeworskiej, a więc w czasach wpływów rzymskich na początku naszej ery. Słowianie, którzy przyszli tu około VII - VIII wieku naszej ery, mogli przejąć stary posąg i używać go do swoich celów kultowych... Słynny kamienny Niedźwiedź ze Ślęży też jest uważany za posąg celtycki, choć dowodów na to nie ma żadnych... Warto wreszcie wspomnieć o posągach, które nie dotrwały do naszych czasów. Maciej Miechowita w 1521 roku opisał trzy kamienne posągi, które potrzaskane na kawałki leżały przed wejściem do kościoła Świętej Trójcy w Krakowie. Może podczas prac wykopaliskowych lub innych robót ziemnych uda się je odnaleźć. W 1686 roku na Łysej Górze, w pobliżu kościoła, znaleziono wydrążoną w skale skrytkę, a z niej wydo­byto „pogańskiego bałwana starego wielce" oraz znaczną ilość węgli drzew­nych. Nie wiemy jednak, co się z nim stało.

- Czyli i posąg ze Zbrucza mógł zostać celowo ukryty - powiedział Artur. - A może i inne, których jeszcze nie odnaleziono...

- Może ktoś z was będzie miał tyle szczęścia, że znajdzie coś takiego - uśmiechnął się magister. - Niewykluczone. Niedaleko zamku w Chęci­nach jeszcze w XIX wieku znajdowały się dwa posągi, zwane Dziadem i Babą. Też zniknęły bez śladu. Mogły zostać zniszczone, może leżą jako część fundamentów którejś z okolicznych chat... Najbardziej monumen­talnym posągiem bóstwa odkrytym na ziemiach polskich było zaskakują­ce znalezisko z Łopusznej koło Rohatynia. Odkryli je historycy sztuki - skłonił się w moją stronę. - Z posągu, liczącego pierwotnie grubo ponad trzy metry wysokości, zachowały się masywne stopy i fragment łydek. Resztę pomysłowi krzewiciele chrześcijaństwa przekuli na ogromny kamien­ny krzyż. Ciekawy ten obiekt zaginął podczas drugiej wojny światowej.

Może warto kiedyś zbadać sprawę" - pomyślałem. „Może z panem Tomaszem powinniśmy wybrać się na Ukrainę i poszukać..."

- Lata trzydzieste były wyjątkowo tragicznym okresem dla polskiej archeologii. We wsi Moliszewo wykopano znacznych rozmiarów posąg drewniany, prawdopodobnie przedstawiający bóstwo słowiańskie. Nim jednak władze zdążyły zabezpieczyć znalezisko, „uświadomione religij­nie" chłopstwo porąbało „bałwana" na kawałki i spaliło. W tym samym roku w Witowie koło Nieszawy chłop wyorał z pola posąg kamienny przed­stawiający Światowida. Niestety, rozbił go młotem na kawałki, które na­stępnie sprzedał na budowę drogi.

- A inne ślady? - zapytał ktoś. - Czy znaleziono coś naprawdę cieka­wego, a może szokującego?

- W Gzinie natrafiono na świątynię z czasów grubo poprzedzających nadejście Słowian - powiedział magister. - Na grodzisku kultury łużyc­kiej znaleziono jamę ofiarną o wymiarach przeszło dwa i pół na dwa i pół metra... W niej płonęło ognisko. Prawdopodobnie paliło się przez cały czas dozorowane przez kapłanów. Pośrodku była wykopana studzienka, do której zgarniano popioły. Jej głębokość wynosiła przeszło 4 metry. Na dnie znaleziono nieco ludzkich kości. Co ciekawe, z kolejnych warstw popiołu wydobywano resztki ofiar składanych miejscowym bóstwom czy może jednemu... Naczynia, wyroby z brązu, żelaza... Z analizy tego ma­teriału wynika, że świątynia i jej palenisko funkcjonowały przez około 800 - 1000 lat. Pierwsze ofiary, z najgłębszych warstw, pochodzą z epoki brązu, te najmłodsze - z epoki żelaza. Założyli ją Łużyczanie, ale użytko­wali także ich następcy. Pomyślcie sami, jaki to szmat czasu, tysiąc lat, podczas gdy na przykład klasztor na Jasnej Górze ma dopiero nieco ponad sześćset.

Milczeliśmy zamyśleni.

- Archeologia jest dlatego fajną nauką, że pozwala nam spojrzeć wstecz, przez tysiąclecia i dostrzec zwykłych ludzi, podczas gdy historia to dzieje wojen, zaraz i opowiada tylko o wybitnych jednostkach - dokoń­czył Kawka. - A jutro sobota... Osiem kilometrów stąd jest nieduże gro­dzisko kultury łużyckiej. Urządzimy sobie wycieczkę dydaktyczną. Dla chętnych - dodał. - I tak ktoś musi pozostać na straży obozu.


ROZDZIAŁ ÓSMY


WYCIECZKA NA GRODZISKO * ZNOWU KANIBALIZM * POD­KOP * ZNISZCZONY NIWELATOR * NOCNE STARCIE


Wyruszyliśmy o dziewiątej. Poranek był mglisty. Prawie wszyscy zde­cydowali się iść na wycieczkę... W obozowisku pozostali tylko Magda i Piotrek. Cofnęliśmy się w stronę wsi, potem dłuższy czas wędrowaliśmy starą i pozarastaną przesieką, wreszcie doszliśmy do drogi gruntowej. Sądząc po odciskach opon, od czasu do czasu jeździły nią traktory.

Cel osiągnęliśmy po dwóch godzinach forsownego marszu. Grodzi­sko nie wyglądało okazale i gdyby nie magister Kawka, który mi je wska­zał, przeszedłbym obok. Na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie kolej­nego pagórka. Zeszliśmy z drogi i wspięliśmy się po wałach. Spodziewa­łem się czegoś podobnego jak w Biskupinie, wyspy na jeziorze, resztek pociemniałych belek, tymczasem miałem przed sobą coś, co przypomina­ło niski nasyp kolejowy o bardzo już łagodnych stokach... Na czubku okazało się, że wał obejmuje spory majdan. Trudno było określić wiel­kość obiektu, gęsty młodnik porastał bowiem znaczną jego część.

- Dobrze - powiedział nasz kierownik. - Przejdziemy tyralierą po dnie. Rozglądajcie się uważnie, może znajdziemy jakieś skorupki...

Ruszyli. My obeszliśmy zagłębienie po szczycie wału.

- Rozczarowany? - zagadnął.

- Trochę - przyznałem. - To aż tak po mnie widać?

- Owszem - odparł z powagą. - Proszę trzymać fason przed studenta­mi - rozkazał. - My, kadra kierownicza, musimy świecić przykładem!

Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi poważnie... Zatrzymaliśmy się na ładnie zachowanym kawałku obwałowań i z góry obserwowaliśmy studentów przeczesujących tyralierą dno. Wreszcie wszyscy zebrali się koło nas. Usiedliśmy na trawie, wiał przyjemny wiaterek.

- No, to pokazujcie łupy - zażądał Kawka.

Nie było tego dużo. Dwie łuski po pociskach karabinowych, przedwo­jenna buteleczka po lekarstwach oraz jeden jedyny kawałek szarej skoru­py. Kawka obrócił go w dłoniach.

- Mniej więcej XV wiek - ocenił. - Zwróćcie uwagę, że jest dość gruba. Naczynie wylepiono z glinianych taśm, a potem obtoczono na kole garncarskim i wypalono w atmosferze redukcyjnej...

Spostrzegł moje pytające spojrzenie.

- Glina zawiera liczne związki żelaza - wyjaśnił. - Można ją wypalić normalnie - wtedy żelazo wchodzi w reakcję z tlenem i nadaje skorupom piękny czerwony kolor. Można też bez dostępu powietrza, wówczas na­czynie staje się siwe, stalowo- szare...

- Rozumiem - kiwnąłem głową.

- To co, opowiemy sobie coś na temat ludu, który usypał ten grodek? - spojrzał po twarzach studentów.

Nikt jakoś nie kwapił się do odpowiedzi.

- No, to jedziemy - mruknął sam do siebie. - Kultura łużycka pojawia się około 1300 roku przed naszą erą, a więc w epoce brązu. Jej kres nad­chodzi około VI wieku przed Chrystusem, a więc już w epoce żelaza. Drzewa na budowę pierwszych grodów powalono siekierkami z brązu. Jednak scytyjskie strzały tkwiące w spalonych belkach są już żelazne... A więc, drodzy studenci, odkryte w latach trzydziestych ubiegłego stule­cia grodzisko w Biskupinie stało się natchnieniem rozmaitych oszołomów. Dzięki ich wytężonej pracy powszechnie panuje opinia, że mieszkańcy Biskupina byli rosłymi, płowowłosymi Prasłowianami, spokojnym rolni­czym ludem żyjącym w pokoju i dostatku... W dodatku wszyscy byli równi, bo jak zapewne wiecie, w Biskupinie wszystkie domy mają niemal identyczną powierzchnię.

- Czy było inaczej? - zapytała Ewa. Uśmiechnął się lekko.

- Zupełnie inaczej. W tej chwili zidentyfikowaliśmy kilkaset grodzisk, które pozostawił po sobie ten lud. I prawie żadnych osad otwartych. To nie były spokojne czasy. Przed sąsiadami broniono się sypiąc wały nawet sześciometrowej wysokości. Wiele grodów nosi ślady kilkakrotnego spa­lenia. Prawdopodobnie najazdy zbrojne były dość częste...

- To może chociaż byli wysocy i płowowłosi? - zagadnął Marek.

- A gdzie tam... Wprawdzie zbadano niewielką liczbę ich kości, wów­czas powszechnym zwyczajem było bowiem palenie zwłok zmarłych, ale z tego co zebrano, dużo można wydedukować. Byli niscy i przeważnie dość rachityczni. Wzrost mężczyzn rzadko przekraczał 154 centymetry.

- Pigmeje? - zdumiałem się.

- Ponadto w wielu wypadkach odnotowano ślady krzywicy. Zamiast więc wysokich i dobrze zbudowanych rolników, wyobraźmy sobie niskich, krzywonogich dzikusów.

- Prasłowianie - mruknąłem rozczarowany.

- Nawet nie. Gdybyście studiowali w Poznaniu u profesora Witolda Hensla, uczylibyście się, że to ludność prasłowiańska. Tymczasem, po­nieważ jesteście z Warszawy, obowiązuje was inna teoria naukowa. Sło­wianie przybywają na nasze ziemie dopiero w VII wieku naszej ery. I zastają kraj praktycznie bezludny. A zatem mieszkańcy Biskupina czy tego grodu - tupnął nogą - prawie na pewno nie są naszymi przodkami.

- To kim byli? - zapytała Krystyna

- Przypuszczalnie przodkami Niemców - wyjaśnił spokojnie. - Ślady kultury łużyckiej ciągną się od Ukrainy i Białorusi po Łabę...

- Więc może byli chociaż rolnikami? - spytał z nadzieją Artur.

- Owszem. Uprawiali ziemię, jednak wyżywić się z niej było trudno. Klimat był znacznie gorszy niż obecnie. Krótkie, chłodne, deszczowe lata, ciężkie zimy. Oblicza się, że z każdego wysianego ziarna uzyskiwali naj­wyżej trzy nowe... A nie zapominajmy, że jedną trzecią plonów trzeba było odłożyć na siew...

- To czym się żywili? - zdziwił się jeden z czwórki brydżystów.

- No cóż, mieli trochę bydła, które wypasali na łąkach nad jeziorem i w lasach. Jadali ryby, choć na przykład w Biskupinie nie ma wielu śla­dów wskazujących na to, że je łowili. Prawdopodobnie gdzieś nad jezio­rem znajdowała się nie odkryta jeszcze osada rybacka, której mieszkańcy płacili haracz w postaci części połowów... Niemniej jednak ważną czę­ścią diety było ludzkie mięso.

- Co? - zdumiałem się. - To też byli ludożercy?!

- Owszem. Jak więc widzicie, wszyscy byli teoretycznie równi, ale wśród nich znajdowali się mniej równi i oni zostawali zjedzeni - uśmiechnął się ponuro.

Poczułem dreszcz na plecach.

- A zatem niscy, krzywonodzy kanibale - mruknąłem.

- To poważne niebezpieczeństwo - powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. - Nigdy nie dajcie się zwieść powszechnie panującym stereo­typom. Zawsze starajcie się dążyć w głąb, aż do prawdy...

- A jak wyglądało ich życie duchowe? - zainteresowała się Ewa.

- Panteon „łużyczan" wpisuje się w system wierzeń ówczesnej Euro­py. Jak wszystkie ludy rolnicze tego okresu, oddawali cześć bogini matce, opiekunce stad. To bardzo stare kulty, sięgające neolitu. Ślady takich wie­rzeń znajdujemy w Iranie, na Bałkanach, u nas. Także rozwinięte cywili­zacje Bliskiego Wschodu znały ten kult. Grecka Persefona, etruska Phersipai, egipska Izyda...

- Skąd wiemy, że czcili taką boginię? - zapytałem. - Znaleziono ja­kieś posągi?

- Aż tak dobrze nie jest - westchnął. - Ale za to kilkakrotnie znajdo­wano niewielkie figurki z brązu lub gliny, przedstawiające kobiety o sil­nie zaznaczonych cechach płciowych.

- Nie mieli pisemek ani filmów wideo - zażartował ktoś. Magister też się uśmiechnął.

- Ciekawa interpretacja - powiedział. - Czcili także bóstwo płci mę­skiej, prawdopodobnie wiążące się z kultem płodności i kultem solarnym. W ich osadach znajduje się gliniane fallusy i figurki falliczne, czasem ozdobione znakiem koła. Ich bóstwa żyły także w źródłach i wartkich stru­mieniach. Do nich wrzucali ofiary - potłuczone garnki, wyroby z brązu, a nawet szczątki zwierzęce.

- Kawał gnijącego mięsa w źródle? Czerwonka murowana.

- No cóż, średnia długość życia była niewielka - wyjaśnił. - Dziecia­ki marły jak muchy. Dorosłych gnębiła cała masa chorób, mało kto doży­wał czterdziestki... Ale wróćmy do ich kultów... W osadach archeolodzy niejednokrotnie natrafiali na naczynia gliniane w formie rogów. Przypusz­cza się, że odgrywały one ważną rolę w obrzędach „dożynkowych". To symboliczne rogi obfitości, które od wieków dzierżyli bogowie. Były wypełniane mlekiem, miodem, być może kumysem lub halucynogennym wywarem z muchomorów...

Poszukałem wzrokiem Nielsa. Uśmiechnął się lekko i skinął głową.

- Na ziemiach polskich nie znaleziono dotąd wielu miejsc kultu tego ludu, jednak te, na które natrafiono, dają dużo do myślenia. Podczas ba­dań Biskupina odkryto zachowaną w bagnistej glebie drewnianą, czworo­kątną nieckę zaopatrzoną w uchwyty oraz specjalne nacięcia pozwalające ją przenosić i mocować do ziemi. Niektórzy badacze, na przykład Witold Hensel, dopatrują się w niej czegoś w rodzaju przenośnego ołtarzyka. Wspomniałem już o figurkach symbolizujących bóstwa. Inną kategorią zabytków mogących mieć znaczenie dla ówczesnych obrzędów są tak zwane wózki kultowe. Wykonane najczęściej z metalu, przypominają na­sze zabawki dziecięce. Dwa kółka, platforma, do niej przytwierdzone kaczuszki trzymające w dzióbkach kółeczka lub brzękadełka.

- Dlaczego nie zaliczyć ich po prostu do zabawek? - zapytała Ewa. - Może i zjadali się nawzajem, ale czy to automatycznie oznacza, że nie lubili dzieci?

- Była to, co prawda, epoka brązu, ale surowiec ten sprowadzano z daleka i był przypuszczalnie niezwykle kosztowny... Przeznaczenie sa­kralne mogły posiadać także naczyńka i grzechotki w kształcie zwierząt lub ozdobione ich figurkami. My, archeolodzy, jeśli znajdujemy coś, cze­go nie rozumiemy, zazwyczaj uznajemy, że był to przedmiot kultu albo zabawka dziecięca - rozłożył ręce. - Was też to czeka...

- A ich obrzędy, pieśni? - zaciekawiła się jej koleżanka. - Można się domyślać czegoś na ten temat?

- No cóż, nie da się wykluczyć, że maski ze skóry zwierząt, których resztki znaleziono, miały zastosowanie kultowe. Być może podczas tań­ców obrzędowych. Używali fletów z cienkich kości, piszczałek, grzecho­tek... To w zasadzie wszystko, co wiemy o ich muzyce.

- A inne obyczaje? - zagadnął Fryderyk.

- Równie obrzydliwe. Podczas pogrzebów palili swoich zmarłych na stosach żywicznego drewna. Popioły zbierali do urn. Mieli, nazwijmy to, grobowce rodzinne, ale najczęściej mężczyzn i kobiety grzebano w róż­nych częściach cmentarzy. Na grobach ustawiali kamienie, a może i drew­niane konstrukcje. Pogrzebowi towarzyszyła stypa, podczas której często zabijano kogoś i pożerano...

- Wolałbym nie mieć ich za sąsiadów - stwierdziłem.

- Tak więc życie pędzili ciężkie, bydlęce, kończyło się ono czasem w żołądkach współplemieńców, za to rzemiosło rozwinęli bardzo ładnie. Tkali wzorzyste materiały, obwieszali się biżuterią, ozdabiali swoje na­czynia wzorami geometrycznymi. Kuli na zimno i na gorąco brąz, robiąc z niego ciekawe przedmioty użytkowe. Dobra - mruknął. - Jesteście wolni.

Studenci rozbili się na kilka grupek i ruszyli przez las w stronę drogi. Jak zauważyłem, kilka osób wyciągnęło siatki i powędrowało między drze­wa - zapewne w poszukiwaniu grzybów. Niels pozostał na miejscu.

- Nie idziesz? - zapytałem.

Pokręcił głową i wyciągnął z plecaka swój bęben.

- Chcę trochę porozmawiać z tymi tu - wskazał gestem majdan gro­dziska.

- Sądzisz, że to też święte miejsce?

- Seide? - użył swojego określenia. - Raczej nie. A może? - zamyślił się. - Uważaj na tych ludożerców - poradziłem, ale on tylko się uśmiechnął.

Pożegnałem go i sam powędrowałem przez las. Grzybów było niewie­le, nie zbierałem ich. I tak nie miałbym w co włożyć. Przyjemnie było iść między drzewami. Z daleka dobiegł mnie warkot bębna...

Znalazłem ścieżkę, chyba wydeptaną przez dzikie zwierzęta. Wyobra­żałem sobie przemykających się wśród chaszczy kanibali. Rany, jak ja się czasem cieszyłem, że żyjemy w XXI wieku... Dość nieoczekiwanie wy­szedłem na niewielką polanę. Stał na niej stary, żelbetowy bunkier, a skra­jem lasu ciągnęły się okopy. Czas mocno je zatarł, były jednak ciągle widoczne. W kilku miejscach było widać dziury pokopane przez jakiegoś poszukiwacza militariów, który nie zadał sobie trudu, by zasypać ślady swojej radosnej działalności... Zajrzałem do wnętrza schronu.

Stała w nim zielonkawa woda. Powlokłem się dalej. Ta część lasu została zasadzona sztucznie - świadczyły o ty m drzewa rosnące pod sznu­rek. .. Wróciłem na ścieżkę. Jakiś kilometr dalej znalazłem nieduży beto­nowy słupek z naniesionymi numerami. Odszukałem go na sztabówce i zakręciłem bardziej na zachód. Jeszcze cztery kilometry marszu prze­cinką i wyszedłem na brzeg bagienka.

Obszedłem bagno i dotarłem od tyłu do drugiego kurhanu. Postanowi­łem trochę się rozruszać. Wbiegnięcie pod stromą górkę było akurat tym, czego potrzebowałem, by sprawdzić elastyczność swoich ścięgien Achil­lesa. Rozpędziłem się, ale zdołałem przebiec tylko kawałek. Nieoczeki­wanie ziemia uciekła mi spod nóg i wyrżnąłem o glebę.

- A niech to... - zakląłem patrząc na to, w co wpadłem.

Ktoś wrył się w prehistoryczny grobowiec. Tunel szedł poziomo, ce­lując prawdopodobnie w komorę grobową. Dla zamaskowania śladów kopania został nakryty kawałkiem dykty i przyłożony darnią. Szybko upo­rządkowałem to tak, jak było. Kimkolwiek był tajemniczy rabuś, nie chcia­łem, żeby zorientował się, że odkryłem jego działania.

Wróciłem do obozowiska. Magister Kawka siedział przed namiotem. Wyglądał na rozwścieczonego.

- Stało się coś? - zapytałem.

- Niwelator - warknął. - Ktoś rozwalił nam niwelator.

- Jak to się stało? Przecież Magda pilnowała obozu...

- Chodź.

Weszliśmy do namiotu magazynowego.

- Widzisz? - pokazał tylną ścianę.

Rozcięcie miało około metra długości. Obejrzałem uważnie krawę­dzie brezentu.

- Coś ostrego - zastanawiałem się - żyletka albo skalpel. Jedno cięcie... Walizeczka z niwelatorem leżała otwarta w kącie. Poruszyłem urzą­dzeniem i ze środka wysypała się szklana sieczka.

- Pistolet typu wiatrówka - oceniłem. - Ktoś po prostu przystawił lufę do obiektywu i strzelił rozbijając wszystkie trzy soczewki...

Kawka milczał.

- Do diabła - powiedział wreszcie. - Podejrzewałem Hreczkowskiego o paranoję, ale on naprawdę ma wrogów gotowych zrobić wszystko, żeby utrudniać jego badania... Kto mógł to zrobić?

- W obozie zostali Magda i Piotrek - przypomniałem mu. - Choć nie dam głowy, czy wszyscy studenci poszli na grodzisko z nami...

- Ja też nie jestem pewien - rzekł ze złością.

- Magdę wykluczamy. Piotrek...

- Siedzieli razem i obierali kartofle na obiad - pokręcił głową. - Już z nią rozmawiałem. Twierdzi, że zniknął tylko na jakieś pięć minut, żeby odwiedzić miejsce, gdzie król chadza piechotą... Namiot przez cały czas był zamknięty.

- Wie pan, co sobie pomyślałem? To mógł być równie dobrze ktoś, kto poszedł na grodzisko. Po pańskiej prelekcji wszyscy rozeszli się po lesie. Jeśli pobiegł przodem, mógł zdążyć nabroić, zanim pan wrócił...

- Fakt.

- Poza tym odkryłem jeszcze coś... - opowiedziałem mu o dziurze w kurhanie.

Zrobił się czerwony ze złości.

- Niech ja go dorwę - warknął. - Dlaczego czujnik go nie wykrył?

- Jest ustawiony tak, żeby zasięg pokrywał kurhan, który rozkopujemy.

- Nie możemy go przełożyć - powiedział. - Dopóki nie wyeksplorujemy wszystkich jam grobowych wokół pierwszego kurhanu... Ale dziś w nocy trzeba się będzie zasadzić.

- Zajmę się tym - odparłem. - Może pan spać spokojnie...

***

Pod wieczór zadzwoniłem do doktora Hreczkowskiego. Czuł się już nieźle. Na wieść, że Kawka dobrze sobie radzi, tylko zgrzytnął zębami.

- Nic to - westchnął. - Policzę się z nim później...

Zadzwoniłem też do pana Tomasza. Na szczęście tym razem miał włą­czony telefon komórkowy.

- No i jak leci? - zapytał.

Zreferowałem mu wyniki badań.

- Aha - mruknął. - A ja sprawdziłem sprawę zamiany czaszek w pudłach - opowiedział, czego dowiedział się w Instytucie Osteologii.

- To może być przypadek - zastanawiałem się - ale po zniszczeniu niwelatora mamy w zasadzie dowód... Komuś bardzo zależy na tym, żeby­śmy zaprzestali badań.

- I właśnie dlatego trzeba je prowadzić dalej. Ile kosztuje niwelator?

- Jakieś sześć tysięcy złotych - westchnąłem. - Kawka twierdzi, że nie zdoła zdobyć teraz nowego, wszystkie będące na wyposażeniu insty­tutu znajdują się w użyciu.

- Fatalnie. Nie da się go czymś zastąpić?

- Od biedy chyba teodolitem, jeśli ustawi się lunetkę poziomo, ale teodolit też odpada. Jest jeszcze droższy.

Zakończyliśmy rozmowę.

Sobotni wieczór nadszedł niespodziewanie. Nagle cienie wydłużyły się, a powietrze pomiędzy drzewami jakby zgęstniało. Siedziałem w labo­ratorium. Na stole płonęły dwie mocne turystyczne lampy. Magda po swojej stronie nadal męczyła się z czaszką, sklejając i dopasowując drobne ułamki kości. Ja na swojej połowie rozkręciłem niwelator i teraz, usunąwszy znisz­czone soczewki, wmontowałem w ich miejsce szkła z małej kieszonkowej lornetki. Miały odrobinę mniejszą średnicę, ale używając silikonu budow­lanego zdołałem je osadzić. Był tylko jeden problem. Nie potrafiłem usta­wić odległości między szkiełkami tak, aby uzyskać odpowiednią ostrość... Wreszcie udało się z grubsza... Na jednej soczewce nakleiłem poziomo nitkę, co miało zastąpić kreskę pierwotnie wyrytą na szkle.

- Czy to będzie wystarczająco stabilne? - zapytała dziewczyna. - Nie wiem - powiedziałem. - Układ utrzymujący lunetę w poziomie jest nietknięty... Powinno działać.

Spojrzałem przez urządzenie. Ostrość nie była zachwycająca, w do­datku miałem problemy z jej wyregulowaniem.

- Dobre i to - mruknęła.

***

Niels wrócił dopiero późnym wieczorem. Wyglądał na zmęczonego.

- I jak poszło? - zagadnąłem.

- Tylko szumy - odparł. - Dużo szumów... To nie działa automatycz­nie. Częściej się nie udaje... - machnął ręką.

Tego wieczora znowu było w planach ognisko. Wszyscy rozeszli się po lesie i niebawem zaczęli znosić chrust. Ja rozszczepiłem kilka kona­rów siekierą. Chmurzyło się.

- Chyba w nocy lunie - mruknął Kawka patrząc na niebo. - Taka pogoda może sprzyjać naszym przeciwnikom.

Kiwnąłem bez przekonania głową. Ogień nie zdążył się rozpalić, gdy nieoczekiwanie niebo rozdarła błyskawica. Piorun uderzył gdzieś daleko. Chwilę później koronami drzew wstrząsnęło uderzenie wiatru. Pierwsze grube krople zabębniły na ortalionie namiotów... Schowałem się do swo­jego. Wiatr dmuchnął raz jeszcze i przecięty materiał uderzył mnie w twarz. Ktoś nie tylko splądrował magazyn, ale także dobrał się do mojego na­miotu! Zapaliłem latarkę i pospiesznie sprawdziłem, co zginęło. Plecak leżał na swoim miejscu, discman także spoczywał pod poduszką. Zniknął natomiast noktowizor...

Kląłem przez chwilę w bezsilnej złości. Właśnie teraz, gdy jest naj­bardziej potrzebny... Mimo to zdecydowałem się iść koło północy na kur­han. Nastawiłem budzik i prowizorycznie zabezpieczywszy rozcięcie, poszedłem spać.

Obudził mnie mój czujnik. Piszczał w kieszeni. Oprzytomniałem mo­mentalnie. Ktoś pojawił się w zasięgu urządzenia, łaził po pierwszym kur­hanie... Narzuciłem na siebie pałatkę i uzbrojony w solidny kij ruszyłem w las. Deszcz przestał padać, ale ciężkie krople wody obrywały się nadal z drzew. Szybko przemoczyłem nogawki spodni.

Noc była księżycowa. Blask przesączając się przez chmury nadawał okolicy wygląd jak z taniego dreszczowca. Drzewa stały czarne na tle sinosrebrzystego nieba... Wyszedłem na polanę i wtedy go spostrzegłem. Niewysoka postać coś majstrowała w cieniu hałdy. Nagle spojrzała w moją stronę. W półmroku niewiele mogłem zauważyć, ale chyba miała na gło­wie mój noktowizor. Z kijem w ręce rzuciłem się naprzód. Przeciwnik uciekał w stronę kurhanów. Sadził wielkimi susami, bez trudu odnajdując drogę w ciemności. Przyspieszyłem kroku i nieoczekiwanie wpadłem ca­łym impetem na drzewo. Uderzenie było bardzo silnie, zamroczyło mnie na dłuższą chwilę...

Doszedłem od siebie, leżąc na wznak na mokrej ściółce. Krople nadal obrywały się z gałęzi i padały na moją twarz. Otarłem ją rękawem. Poza silnym stłuczeniem nie doznałem chyba żadnych obrażeń. Wstałem i otrzą­snąłem się. Sięgnąłem do kieszeni. Dokumenty były na miejscu. Kij leżał tam, gdzie wysunął mi się z dłoni. Odbiornik w kieszeni nadal pikał. A zatem wróg widząc, że wyłączyłem się z walki, buszował teraz na kur­hanie. Potrząsnąłem parę razy głową i ruszyłem naprzód. Faktycznie, był tam. W ciemności na tle jasnego piasku wyglądał jak niekształtny stos czegoś. Klęcząc rył dziurę. Księżyc, jak na złość, zaszedł. Podkradłem się jak najbliżej. Sapanie, szmer odgrzebywanej ziemi.

- Mam cię - krzyknąłem znienacka. - Łapy na kark, bo rozwalę łeb...

To, co brałem za skulonego człowieka odwróciło się i kwiknęło gniew­nie. Miałem przed sobą potężnego dzika. Zapaliłem latarkę w nadziei, że światło spłoszy zwierzaka. Stał przede mną wielki, wściekły i na swój sposób piękny. Dzieliły nas nie więcej niż trzy metry. Nie bał się mnie, patrzył z pogardą i wyraźnie gotował się do ataku. Skrobnął nogą o zie­mię. Zdecydowałem się zejść mu z drogi. Cofnąłem się krok, potem jesz­cze jeden. Z boku pojawiło się grube drzewo. Za pniem mogłem ukryć się przed atakiem zwierzęcia. Krok w bok i...

Kątem oka dostrzegłem błysk metalu. Sekundę później saperka przydzwoniła mi w głowę. Runąłem na ziemię jak podcięty. Przez ułamek se­kundy widziałem przed oczyma jakieś cyferki, jakby ktoś wyłączył moje­go matrixa. A potem nastała ciemność.

Ocknąłem się niespodziewanie. Latarka świeciła mi w twarz. Magi­ster Kawka. Obok majaczyła jeszcze jedna postać. Niels. Znowu padało, gdy leżałem miedzy drzewami, bo ubranie częściowo mi przemokło.

- Żyje - mruknął kierownik. - I chwała Bogu.

- Gdzie jest dzik? - zapytałem półprzytomnie.

- Zostały po nim tylko odciski racic - powiedział Lapończyk. - Kto cię tak załatwił?

- Nie wiem, uderzył z tyłu - pomacałem się po głowie. Na potylicy miałem solidnego gorącego guza.

- Jak Hreczkowskiego - mruknął Kawka. - Ciekawe, czy to ten sam osobnik?

Ostrożnie wstałem opierając się o drzewo. Ciągle kręciło mi się w głowie.

- Do licha - jęknąłem - dałem się podejść jak szczeniak... Rozejrzałem się wokoło. Las milczał.

- Jak cię zaskoczył? - zapytał archeolog.

- Drań miał mój noktowizor - wyjaśniłem. - Kiedy cofałem się przed dzikiem, zaszedł mnie od tyłu i trach...

Opowiedziałem, jak poszedłem do lasu.

- Coś robił w wykopach na miejscu osady? - zdziwił się Kawka. - Przejdźmy się tam...

Ruszyliśmy na polanę. Moja latarka nie zgasła podczas upadku (dlatego mnie znaleźli - snop światła był widoczny z daleka), ale bateria moc­no się wyładowała... Mimo to mogliśmy ocenić skalę zniszczeń.

Tajemniczy wróg powyrywał wszystkie słupki powbijane na skrzyżo­waniach siatki metrowej. Poniewierały się teraz to tu, to tam.

- Spokojnie - położyłem dłoń na ramieniu niekryjącego wściekłości archeologa - zostały dziury. Powtykamy rano z powrotem...

- Ale tego już nie naprawimy - pokazał zarwane w kilku miejscach krawędzie wykopów. - Co za złośliwe bydlę... Niech no się dowiem, kto to jest. W pięć minut przestanie być studentem!

Pogroził pięścią milczącym drzewom. Poszliśmy do obozowiska. Nie­bawem poszedłem spać. Głowa bolała mnie solidnie, ale do rana ból minął. Tylko guza miałem jeszcze przez tydzień...

Obudziłem się późno - dopiero o dziewiątej. Wypełzłem z namiotu. Wydarzenia minionej nocy wydawały mi się w pierwszej chwili chorobli­wym sennym majakiem, ale guz na głowie wskazywał, że jednak nie śni­łem. Studenci rozpełzli się. Kilku pomagało magistrowi wbijać na miej­sce wyrwane paliki, jakaś grupka powędrowała do odległego o dwanaście kilometrów kościoła... Przeszedłem się na miejsce nocnej bijatyki. Długo spacerowałem wśród drzew pilnie przepatrując ziemię. Liczyłem, że znajdę coś, co naprowadzi mnie na trop - na próżno. Ślady odbite na piasku zmy­ła ulewa. Nie byłem nawet pewien, czy mój czujnik zasygnalizował obec­ność rzezimieszka, czy zareagował na tego pięknego dzika... Niels sie­dział na szczycie drugiego kurhanu. W milczeniu dłubał coś nożem. Jak się okazało, rzeźbił łyżkę z kawałka korzenia. Przysiadłem obok niego.

- Obejrzałem ten wkop w drugi kurhan - powiedział. - Jest nakryty dyktą.

- Tak - kiwnąłem głową. - Zauważyłem to wczoraj...

- To nie jest zwykła dykta - ciągnął. - To nasza dykta, rysownica. Deska, na której się rozkłada papier milimetrowy do robienia rysunków dokumentacyjnych.

- To ciekawe - mruknąłem. - Mamy kilka takich w magazynie...

- Tak, ale to oznacza, że do komory usiłuje dobrać się ktoś, kto ma dostęp do magazynu... A przecież doktor Hreczkowski zawsze zamykał namiot na kłódeczkę...

- Hmm - zamyśliłem się. - Ja i Magda przestaliśmy to zabezpieczać... W zasadzie przez kilka dni każdy mógł zwinąć jedną dyktę. Zresztą nawet nie musiał dobierać się do magazynu. Wystarczyło, jeśli po prostu w czasie dnia rzucił jedną w krzaki... Narzędzia szły pod klucz, a nie sądzę, żeby ktoś liczył łopaty czy rysownice.

- O tym nie pomyślałem - zasępił się.

Zręcznie pracował krótkim zakrzywionym nożykiem.

- Lapońskie rękodzieło? - zmieniłem temat.

Zapomniałem, że Saamowie nie lubią, gdy nazywa się ich Lapończy­kami, ale nawet tego nie zauważył.

- Tak, chcę trochę odzyskać wprawę w palcach - wyjaśnił. - Może zimą wrócę do swoich i będę robił nowy bęben... Ten ma trochę wad, ale to dopiero drugi, jaki w życiu zrobiłem.

- Jak udało ci się przekazać mi wizję tych wilków w lesie? - zapyta­łem. - Słyszałem o telepatii, ale nigdy w to specjalnie nie wierzyłem...

Uśmiechnął się szeroko.

- Tu nie ma żadnej magii - powiedział. - Ja ci to opowiedziałem... normalnie słowami. Tylko najpierw wszedłeś w trans, więc nie słyszałeś słów, a za to widziałeś obrazy, które tworzył twój mózg...

- Wyglądało to bardzo realistycznie.

- Bo masz plastyczną wyobraźnię - uśmiechnął się - i jesteś podatny na hipnozę... Na razie muszę się zastanowić, jak rozwiązać ten problem... - wskazał głową.

Ewa i Krystyna obserwowały nas z pobliskiego pagórka.

- Może pokażesz im to samo? - zasugerowałem.

- Wtedy się w ogóle nie odczepią - westchnął. - Nie mam nic prze­ciwko kobietom, ale szamanizm to męskie zajęcie.

- Nie mieliście kobiet, które by się tym zajmowały? - domyśliłem się.

- Mieliśmy. I właśnie dlatego... Szaman posiada władzę nad ludźmi i autorytet. Jeśli taką mocą obarczymy kogoś o słabej psychice, dzieją się straszne rzeczy... One się nie nadają - wskazał je gestem. - Są płoche, szukają przygody, nie myślą o odpowiedzialności... Dlatego nie będę ich uczył. Choć gdyby mnie poprosiła na przykład Magda, to myślę, że zgo­dziłbym się.

- Możesz spróbować zapytać duchów, kto tu tak w nocy narozrabiał? - zapytałem.

Kiwnął niechętnie głową.

- Dziś w nocy - powiedział. A potem nagle się uśmiechnął. - Tutaj.

- A one? - spojrzałem na obie „czarownice".

- Niech sobie podglądają.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


ZADRAPANIE * PRZEJAŻDŻKA * WKOPY GROBOWE * DYMARKA * ŚMIERTELNA PUŁAPKA


Dopiero przy obiedzie zauważyłem ciekawą rzecz. Nasz gitarzysta Andrzej miał na czole długie i paskudne zadrapanie. Przypudrował je lek­ko zasypką, dlatego nie zwróciłem wcześniej uwagi. Odszukałem kierow­nika.

- Nie sądzi pan, że to zadrapanie mogło powstać w nocy, gdy uciekał przede mną albo po tym, jak mnie załatwił?

Zamyślił się.

- Bo ja wiem, czy noktowizor nie zasłania tej części czoła?

Przymknąłem oczy przypominając sobie, jak przebiegają paski.

- Nie. Tam jest odstęp - odparłem.

- Widzę tu jeden problem. Jeśli miał noktowizor, to zauważyłby gałąź, która tak go uśliczniła.

- W moim modelu jest spory bezwład obrazu. Jeśli biegł szybko, mógł nie zauważyć... - odparowałem jego zastrzeżenie.

- Trzeba mieć go na oku - powiedział poważnie.

***

Po robocie postanowiłem przejechać się do wsi. Wsiadłem na rower i popedałowałem przez las. Sklepik Złotozębego był zamknięty na cztery spusty. Gdzie w takim razie podział się właściciel? Tym razem zdecydo­wałem się pojechać nie w stronę Mętnej Wody, ale dalej na zachód. Szosa kończyła się. Najpierw zniknął asfalt, ustępując nawierzchni wykonanej z kiepskiego gatunkowo betonu. Po dalszych kilkuset metrach i ona zni­kła. Czarny żużel rozjeżdżony kołami traktorów i samochodów... Pędzi­łem mijając zarośnięte pokrzywami pola. Ktoś mnie dogonił. Magda.

- Wycieczka? - zapytała lekko zasapana.

- Tak sobie jeżdżę bez celu - wyjaśniłem.

Przejechałem jeszcze kawałek. Ze wzgórza rozciągał się ponury wi­dok. Przed nami w dolinie leżały ruiny pałacu. Resztki ścian z czerwonej cegły; spróchniałe pnie znaczyły miejsca, gdzie kiedyś strzelały ku niebu kasztany. Nawet mur otaczający pierwotnie park nie ostał się... Gdzieniegdzie w krzakach leżały czerwone stosy gruzu. Na prawo od drogi ulokowali się niegdyś następcy dziedzica. Walący się płot z betonowych płyt otaczał zrujnowane hale zbudowane z pustaków. Zardzewiały silos prze­chylił się paskudnie grożąc w każdej chwili zawaleniem. Gdzieś między budynkami stał radziecki buldożer, potężna maszyna podobna do dino­zaura, dziś unieruchomiona przez korozję, martwa...

- Co to było? - zaciekawiła się.

- PGR - wyjaśniłem. - Tu chyba hodowano krowy albo świnie... A w silosie trzymano ziarno na śrutę dla nich... A jak się przestało opła­cać, wszystko porzucono... I tak niszczeje.

Z dawnego parku ocalała tylko potężna rozłożysta lipa. W jej cieniu stalą kapliczka, stara jak świat, przekrzywiona. Ktoś dawno temu zabrał ze środka figurę świątka. Może ukradł, a może wręcz przeciwnie - zabrał do domu, by nie zniszczała tu do reszty... Zawróciliśmy przygnębieni w stronę obozowiska. Odechciało się nam wycieczki.

***

Było już późno. Mecz siatkówki na placyku dobiegł końca. Studenci powoli rozchodzili się do namiotów. Niels dotknął mojego ramienia.

- Chodźmy - szepnął.

Powędrowaliśmy w ciemny las. Opadła już rosa, ale na szczycie kur­hanu trawy było niewiele. Podłożyliśmy sobie dwie karimaty. Lapończyk zapalił dwie klockowate świece i wyjął z torby bęben oraz widełki z rogu renifera i zaczął uderzać w skórę lekkimi szybkimi ruchami. Wreszcie rzucił na nią gruby pierścień z miedzi. Wypolerowane kółko drgnęło i zaczęło przemieszczać się po powierzchni, kierując się w stronę namalo­wanych na obrzeżu symboli.

- Destrukcja - powiedział cicho, nie przerywając bębnienia. Znowu karzeł... Olbrzym jest blisko... Sowa... Przyspieszył ruchy dłoni, ale pierścień nie pokazywał już nic sensownego.

- Ułożył się tak, że dotykał sowy i olbrzyma - wyjaśnił Niels spokoj­nie. - Człowiek mądry i silny duchem zetrze się z karłem... Zniszczenie wisi w powietrzu. Coś niebawem się wydarzy...

Znowu stukał w skórę. Pierścień poruszał się w koło, jakby szukał drogi. Ale nic więcej nie pokazał.

- U was też sowa jest symbolem mądrości? - zapytałem, gdy zawijał instrument w płótno.

- Nie. Ale ty byłeś ze mną i ty pytałeś, więc to wróżba dla ciebie - odparł.

- A czym byłaby sowa, gdybyś ty pytał?

- Symbolem szybkiego i niespodziewanego ataku. Ataku, którego dokona olbrzym...

- Znam człowieka, którego tak nazywają - mruknąłem. - Ale on jest daleko stąd... To chyba nie o niego chodzi...

- Wróżby najlepiej sprawdzają się po fakcie - uśmiechnął się. - Nie męcz się próbą zrozumienia. Potem okaże się, że bęben miał rację...

***

Jeszcze jeden dzień ciężkiej pracy... Wstaliśmy jak zwykle o świcie. Dwie kanapki, szklanka herbaty... Powietrze było chłodne, niebo zacią­gnęły lekkie chmury. To dobrze, nie dokuczy nam tak strasznie upal...

Magister Kawka podszedł do mnie i mojej grupy.

- Dzisiaj trzeba będzie skończyć pierwszy kurhan - powiedział spo­kojnie.

- Właściwie dojechaliśmy do dna - mruknąłem.

- Magistrze Daniec - huknął - dokopaliście się do calca... Używanie terminologii naukowej...

Spojrzałem na niego przestraszony i zorientowałem się, że żartuje. Całe szczęście... Przeciągnąłem się, aż zaskrzypiały mi wszystkie stawy. Powlekliśmy się na stanowisko. Kurhan wyglądał trochę dziwacznie. Z nasypu wysokiego na cztery metry i długiego na ponad dwadzieścia ścięliśmy główną część. Pozostał wysoki na cztery metry profil ukazujący wzajemny układ warstw. Na ziemi leżały głazy tworzące zewnętrzną obu­dowę oraz kamienie otaczające wyeksplorowaną komorę grobową... Na­leżało jeszcze zbadać otoczenie „ziemnej piramidy".

- No, to do roboty - rozkazałem. - Jeśli dobrze zrozumiałem naszego kierownika, mamy przekopać tu naokoło - wskazałem odsłonięte miejsce obok nieistniejącego już nasypu.

Majaczyły tu dwie plamy.

- Za dużo nas do tego - zauważył Fryderyk. - Za ciasno będzie kopać...

- To może Piotrek, Sebastian... i Artur. Pójdziecie na drugą stronę i tam wytniecie darń - zaproponowałem - potem zdejmiecie warstwę hu­musu i zobaczymy, czy nie pokaże się coś ciekawego...

Powędrowali jak skazańcy wlokąc za sobą łopaty.

- Niezupełnie tak wyobrażałem sobie archeologię - mruknął Fryde­ryk ujmując w dłoń grackę.

- No cóż - westchnąłem - nie zawsze bywa tak jak na filmach... Z drugiej strony może i lepiej?

- Raczej nigdy tak nie bywa - jęknął. - Taki Indiana Jones wykopałby tu w lesie skrzynię z klejnotami i to w ciągu kilku godzin...

- A potem ganialiby go uzbrojeni po zęby szaleńcy pałający chęcią wydarcia mu łupów - uzupełniłem. - Z dwojga złego wolę, jak nic się nie dzieje, niż gdy dzieje się za dużo...

Poskrobał ciemniejszą plamę.

- Ciekawe, co to za draństwo? Może ziemianka?

- Koło kurhanu? - zdumiałem się.

- Może być wcześniejsza. Mogli najpierw ją zasypać, a potem wznieść grobowiec dla swego wodza...

Palnąłem się w głowę, aż zadudniło. Skleroza... Przecież obaj kie­rownicy o tym mówili...

- Wkop grobowy - powiedziałem. - Tu pewnie leżą ci wszyscy, któ­rzy mieli towarzyszyć władcy na tamtym świecie...

Zacząłem zdejmować cienkie warstwy ziemi na lewo od kurhanu.

- Poza kurhanem? - zdumiał się.

- Tak, poprzedni kierownik coś wspominał, że tych ważnych zakopy­wali pod nasypem, a tych mniej ważnych wokoło... A zatem do roboty...

Nie myliłem się. Pod kilkunastocentymetrową zaledwie warstwą zie­mi zarysowały się ludzkie kości. Ten osobnik spoczywał na boku zwinięty w kłębek. Niwelacja, rysunek...

Zauważyłem, że jakoś wprzęgliśmy się w rytm pracy, nabraliśmy nie­zbędnej rutyny. Nawet Marek który przybiegł odrobinę spóźniony, ogra­niczył się na widok szkieletu do jednej modlitwy. Odsłanialiśmy kości.

- U la la - mruknął Fryderyk oczyszczając szpachelką czaszkę. - Tu się działy paskudne rzeczy...

Istotnie, nieboszczyk miał prawą skroń całkiem zmiażdżoną... Ścią­gnąłem z sąsiedniego wykopu Magdę. Pochyliła się nad szkieletem.

- Narzędzie tępokrawędziste - wyjaśniła. - Przypuszczalnie dostał obuchem kamiennej siekiery... I to bardzo mocno, jeśli wgniotło kości aż tak głęboko...

Niels trafił w sąsiednim grobie na kolejny szkielet... Odsłaniałem nasz. Przyszła Isaura zrobić zdjęcia.

- Ech - westchnęła - dlaczego nie możemy wykopać wreszcie czegoś bardziej estetycznego? Ciągle tylko połamane garnki, ogryzione kości, szkielety. I jamy po ziemiankach. A w takim na przykład Egipcie profesor Karol Myśliwiec bada śliczny grobowiec z kolorowymi freskami na ścia­nach...

Ustawiła tabliczkę z numerami, położyła wyciętą z kartonu strzałkę wskazując miejsce uszkodzenia czaszki, położyła drugą. Ta dla odmiany zaznaczała złamanie kości barku.

- Zdrowo go ktoś sponiewierał - zauważyłem. - Połamane obojczyki, rozbita głowa... Albo mieli tu najazd wrogów, albo złożyli go w ofierze temu tam - wskazałem gestem komorę grobową.

- To niewykluczone - powiedział Kawka. Jak oni to robili, że czło­wiek nie zauważał ich nadejścia, dopóki się nie odezwali? - Czasy były wyjątkowo parszywe. Mogli go zabić swoi lub wrogowie. Skoro leży tu­taj, to raczej byli to jego współplemieńcy.

- Obrzydliwa rzecz takie ofiary z ludzi - wzdrygnąłem się.

- I tak, i nie - westchnął. - Aztekowie chętnie oddawali życie na ołta­rzach, bo wierzyli, że dzięki temu dostaną się do nieba... Z kolei w Etrurii praktykowano składanie ofiar z ludzi, ale ich warunkiem była dobrowol­ność... Ofiara do ostatniej chwili mogła się wycofać. A u nas też prze­cież... Zobacz, ilu misjonarzy co roku rusza głosić posłanie miłości do krajów, gdzie wcale nie są mile widziani.

- Ostatnio w Iranie zabili dwóch - powiedział Marek. - I jednego w Afryce. Ale prosiłbym nie mieszać tych tu i naszych męczenników.

Koło ciała znaleźliśmy kawałki rozbitego naczynia, głębiej leżała jesz­cze kość - szczęka krowy, jak ocenił Fryderyk. Nie bardzo wiedziałem, jak odróżnił, że to akurat z tego zwierzęcia. Postanowiłem go później za­pytać, ale w końcu zapomniałem.

Z polany przyleciał Andrzej, zrobił szybko kilka fotografii, jak wyja­śnił do artykułu. Po drugiej stronie zarysował się jeden tylko wkop grobo­wy, tam także spoczywał szkielet, zwinięty w pozycji, którą archeolodzy określają jako „embrionalną".

- To ciekawe, co można zrobić z człowiekiem po jego śmierci - po­wiedziałem. - Tu mamy obrządek szkieletowy, inne kultury paliły zmar­łych, jeszcze inne mumifikowały.

- Owszem - kiwnął głową Fryderyk. - Ale to i tak nic. Ludy koczow­nicze bardzo często po prostu kładły zwłoki na stepie poza obozowiskiem i czekały, aż wilki i ptaki załatwią sprawę...

- Mówisz okropne rzeczy - pokręciłem z dezaprobatą głową. - Jakby mało było tej makabry - wskazałem odsłaniany szkielet.

- Ja tam do swojego grobu każę włożyć kilka dobrze natowotowanych min przeciwpiechotnych - powiedział Piotrek. - Może i kiedyś mnie jakaś hiena wykopie, ale popamięta to do końca życia...

Oczyszczałem szkielet. Jak się okazało, ktoś połamał mu także nie­które żebra. Inne pozrastane pod dziwnymi kątami nosiły ślad wygojo­nych złamań...

Pod ciałem leżała garść zaśniedziałych miedzianych drucików. Resztki naszyjnika. Zebraliśmy je ostrożnie i zawinęliśmy w ligninę. Były bardzo cienkie, obawialiśmy się, że przeżarte korozją mogą się łatwo połamać.

Przerwa. Zalegliśmy na trawie na polanie. Opodal nas Krystyna z po­mocą Ewy opatrywała sobie paskudne rozcięcie skóry na łydce. Chyba przytrafiło się jej to co Magdzie, nie trafiła w szpadel i rozorała sobie jego krawędzią nogę...

- Dobrze, że was widzę - poderwał nas Kawka. - Za mną, coś musicie zobaczyć...

Sadysta... Podnieśliśmy się z trudem z ziemi.

- Niedługo będziemy skrzypieli stawami jak szkielety z amerykań­skiego horroru - powiedziałem.

- No cóż, nikt wam nie mówił, że archeologia jest nauką lekką, łatwą i przyjemną... Ale faktem jest, że po pierwszych wykopaliskach zawsze odpada kilkanaście procent kandydatów na archeologów... I tylko około piętnastu procent wytrzymuje do końca studiów... Ale lubię tę robotę.

Zatrzymaliśmy się w kącie wykopu. Stała tu bryła żużla. Wokoło roz­ciągała się nieregularna czarna plama upstrzona czerwonymi okruchami i kawałkami jakichś skorup.

- Kloc żużla z dymarki - zauważył Fryderyk.

- Właśnie - powiedział z zadowoleniem magister. - I to niebrzydki.

- Zaraz - zmarszczyłem czoło. - Przecież to osada neolityczna. W dymarkach wytapiano żelazo... A gdzie epoka brązu?

- Oczywiście to ślad zupełnie innej kultury - powiedział. - W setki lat po tym, jak osadę kultury pucharów lejkowatych pokryła mgła zapomnie­nia, przybyli tu jacyś inni ludzie i wytopili sobie trochę żelaza z rud dar­niowych występujących w korycie rzeczki...

- Rozumiem... Kim byli? - zaciekawiłem się.

- Tego jeszcze nie wiemy - wyjaśnił cierpliwie - ale podejrzewam kulturę przeworską, która „grasowała" tu w okresie wpływów rzymskich, a więc mniej więcej w I - III wieku naszej ery... Jednak może to być także ślad średniowiecznej działalności gospodarczej... Lub nawet jeszcze póź­niejszy. Widzicie, dymarki istniały bardzo długo. To niezwykle wydajna konstrukcja. W latach dwudziestych XX wieku etnografowie natrafili na działającą dymarkę w miejscowości Tuł na Mazowszu...

- Niesamowite - zdumiałem się. - A jak to działało?

- Bardzo prosto - wyjaśnił Kawka. - Wyrabiano starannie glinę, i lepiono z niej grube pasy. Widziałeś kiedyś opatrunki gipsowe?

- Oczywiście, kilka razy opatrywano mi złamania.

- Technika była bardzo podobna. Budowano coś w rodzaju glinianej beczki. Najczęściej wewnętrzna średnica wynosiła kilkadziesiąt centyme­trów, wysokość do około półtora metra, choć zazwyczaj były nieco niż­sze. Czekano kilka tygodni, aż dobrze wyschnie, i napełniano ją „wsa­dem". Sypano warstwę węgla drzewnego, warstwę rudy darniowej, warstwę węgla i znowu warstwę rudy... Aż do wierzchu.

- Rozumiem - kiwnąłem głową. - A potem podpalano i pompowano do środka powietrze miechami...

- Nie - pokręcił głową. - Podpalano owszem, natomiast miechy były niepotrzebne. Jeśli dymarka jest prawidłowo wykonana, to sama zasysa powietrze niezbędne do podtrzymania ognia...

- I jak długo trwał taki wypał? - zaciekawił się Piotrek.

- Kilkadziesiąt godzin. Po tym czasie przychodzono, za pomocą drą­gów wywalano piec, i wygrzebywano spomiędzy popiołów i żużli bryłę żelaza, tak zwaną „łupę"... Zazwyczaj ważyła kilka kilogramów. Przeku­wano ją następnie, żeby usunąć resztki węgli, i poddawano dalszej obróbce…

- Myślałem, że to tylko w Górach Świętokrzyskich - zauważyłem - a tymczasem...

- Ależ skąd - uśmiechnął się - od kilkunastu lat bada się zagłębie mazowieckie. Miedzy Pruszkowem, Wyszkowem i Warszawą rozciąga się gigantyczny teren, na którym ta właśnie kultura przeworska - trącił butem kloc żużla - wytapiała żelazo w dymarkach. Eksploatowali rudy darnio­we, wycięli w pień lasy, by uzyskać dębinę i buczynę do wypalania węgla drzewnego... Wybierali z pól odłamki wapieni, dodawane potem do pieca jako topniki...

- Ale chyba nie było tych dymarek tak dużo? - zaciekawiłem się. - Bo też i ile mogli ich zbudować...

- Około sześciuset tysięcy.

- Niesamowite.

- Co więcej, w Pruszkowie jest piękne muzeum poświęcone tym za­gadnieniom - dodał. - Wykopaliska prowadzi się tam co roku... A ekspo­zycja jest naprawdę ciekawa i dobrze przygotowana...

- Kto wie, może kiedyś wrócimy do rud darniowych - zauważył Piotrek. - O hematyt trudno, a darniówki leżą wszędzie. Wprawdzie żelaza jest w nich tylko kilka procent, ale gdyby opracować odpowiednią tech­nologię, kto wie?

- W Chinach w czasie rewolucji kulturalnej próbowano zrobić coś takiego - powiedział poważnie Kawka. - Mao wymyślił, że jego naród będzie wytapiał żelazo tą właśnie techniką. Jeśli każdy z kilkuset milio­nów Chińczyków wyprodukuje choćby dziesięć kilogramów żelaza, to wystarczy na czołgi i druty kolczaste... Tyle tylko, że nie przewidział, ile to wszystko pochłonie opału. Nałożono kontyngenty na wsie, także na okolice, gdzie rud darniowych nie było... Zimą chłody zebrały straszliwie żniwo śmierci, bo brakowało opału... A żelazo z dymarek, choć wyprodu­kowano go naprawdę dużo, nie przydało się specjalnie. Zawierało zbyt wiele węgla. I tak miliony istnień ludzkich poświęcono dla realizacji mrzonek... Kończymy przerwę, do roboty - popatrzył na zegarek. - Macie już osiem minut spóźnienia...

Wróciłem na mój wykop i z niejakim zaskoczeniem zauważyłem świeży ślad buta odciśnięty na hałdzie. Ktoś tu stał jeszcze parę minut temu. Na nogach miał ciężkie wojskowe buciory.

- Ktoś nas odwiedził - stwierdziłem.

- Chyba nic nie zginęło - zauważył Fryderyk. Zajrzeliśmy szybko do wszystkich wykopów.

Faktycznie, tajemniczy intruz przyjrzał się tylko, co robimy, i odszedł. - Niczego nie ruszał - zauważył Piotrek. - Może to tylko jakiś tubylec.

- Możliwe - powiedziałem - ale sądzę, że na przyszłość trzeba zacho­wać więcej czujności. Zwłaszcza w chwilach, gdy mamy znaleziska od­słonięte w wy kopach... Tym razem nam się udało, ale...

Niels długo patrzył na odciśnięte ślady. W jego ciemnych oczach po­jawiły się dziwne błyski. Ale nie podzielił się uwagami. Do wieczora skoń­czyliśmy eksploracje wszystkich trzech grobów towarzyszących kurha­nowi. Pozbieraliśmy kości do pudeł. Sfotografowaliśmy i narysowaliśmy wykop. Przesialiśmy ziemię przez dwa sita. Dzięki temu znaleźliśmy jesz­cze kilka ułamków miedzianej blachy, dwa krzemienne groty strzał i parę przegapionych kawałeczków kości.

- Co robimy z kurhanem? - zapytałem Kawkę. - Zostawiamy tak od­słonięty czy...

- Mam dla was złą wiadomość. Trzeba usypać go z powrotem - po­wiedział.

Spojrzałem na niego zdumiony.

- Takie są wymogi - wyjaśnił. - Ładnie by wyglądało, gdyby tak po przejściu archeologów poznikały z map kurhany, grodziska, zamki...

Zakląłem w duchu. Zwożenie ziemi taczką na dół było ciężkie. A teraz czekała nas odwrotna operacja... Nadwerężone mięśnie i stawy buntowa­ły się na samą myśl o wysiłku.

- Niestety - powiedział Kawka - to nie siłownia... Nie mamy perso­nelu, musimy posprzątać sami.

- Jak mus, to mus - mruknąłem.

- Dobrze wypocznijcie przed jutrzejszym dniem - polecił surowo. - Czeka nas naprawdę ciężka orka...

***

Zaraz po obiedzie wskoczyłem na rower, by przejechać się po lesie. Pomknąłem ścieżką do przecinki. Minąłem miejsce, w którym znaleźli­śmy wnętrzności dzika. Pojechałem z grubsza w kierunku grodziska kul­tury łużyckiej. Droga stała się ciemniejsza, ziemia podmokła, po bokach pojawiły się kępy bagiennej trawy. Minąłem od północy bagienko. Na rozmokłym kawałku spostrzegłem ślad opony. Może przejechał tędy sa­mochód leśniczego, a może kłusowników... Na sporym wzgórzu rosło kilka samotnych dębów. Przypomniałem sobie stare przygody, wtedy gdy szukałem skarbów Samsonowa...

Postawiłem rower koło drzewa i ruszyłem w stronę szczytu. Ucztowa­ły tu dziki, ziemia była zryta odciskami ich racic. Dąb rosnący pośrodku był bardzo stary. Mógł liczyć pięćset, może siedemset lat. Zbliżałem się oczarowany, mijając pnie leśnego pospólstwa. Nagle ziemia uniknęła mi spod nóg. Poczułem przeszywający ból i potworne szarpnięcie.

Doszedłem do siebie po dłuższej chwili. Wisiałem jakieś dwa metry nad ziemią, głową w dół. Wdepnąłem w kłusowniczy potrzask. Przestęp­cy przygięli solidnie młodą, wybujałą brzozę. Do jej czubka przywiązali kawał stalowej linki zaopatrzonej w pętlę. Poło żył i ją na ziemi. Gdy wsa­dziłem w nią nogę, wygięta brzoza zadziałała jak sprężyna...

Pułapka była bardzo solidna - z pewnością służyła do łapania dzików. Pętla została założona na ścieżce, którą zwierzęta szły z bagna do dąbro­wy... Szarpnąłem się, ale tylko mnie rozhuśtało. W kieszeni miałem nóż, ale nic mi to nie dawało - nie miałem jak dosięgnąć pętli, poza tym wątpi­łem, czy uda mi się przecinać stal... Sięgnąłem po telefon komórkowy, ale kieszeń była pusta. Prawie wszystko wysypało mi się z kieszeni i teraz leżało na ścieżce dwa metry niżej.

Wieszanie głową w dół było w starożytności często stosowaną tor­turą... Skazaniec męczył się zazwyczaj kilka godzin. Mózg człowieka jest dość delikatnym organem, a przebiegające przezeń naczynia krwionośne mają cienkie ścianki. Krew napływając w dużej ilości do głowy wcześniej czy później powoduje rozerwanie któregoś z nich. W rezultacie powie­szony ginie na skutek wylewu krwi do mózgu. Możliwy jest także zawał serca...

Ile mogłem wisieć? Może trzy minuty, ale już czułem szum i pulsowa­nie w skroniach. Musiałem się jakoś wydostać, zanim stracę przytom­ność... Huśtnąłem się. Zatrzeszczało. Może jak się odpowiednio szarpnę, drzewo się złamie? Nikłe szansę, bo kłusownicy z pewnością wybrał i ta­kie, żeby wytrzymało ciężar dorodnego dzika...

- W górę się nie da, może w dół? - zastanowiłem się głośno. Nie, w dół też nie. Nawet gdybym zsunął jakoś buty z nóg, pętla trzy­mała mnie nad kostkami. Tak się nie wyrwę. Pozostawała droga w bok. Krótkimi szarpnięciami okręciłem się. Pień był dość daleko, jakieś półto­ra metra ode mnie. Ale była to chyba jedyna szansa... Rozhuśtałem się. Szło mi to bardzo powoli, ale wreszcie zdołałem uzyskać odpowied­nią amplitudę wahnięć. Pień musnął końce wyciągniętych palców. Raz jeszcze i jeszcze raz. Złapałem go. Problem w tym, że trzymałem pień ciągle odwrócony głową w dół. Należało się przekręcić - tylko jak to zro­bić, nie łamiąc kręgosłupa?

Spróbowałem i drzewo znowu się rozhuśtało, ale dałem radę, choć z wielkim trudem utrzymać się. W głowie dudniło mi. Dawno już nie by­łem w tak poważnych tarapatach. Zacząłem z trudem podciągać się po pniu w górę. Wreszcie z ogromnym wysiłkiem dotarłem do rosnącego w bok konaru. Objąłem go i długo odpoczywałem. Powoli wywindowa­łem się na niego. Nogi nadal miałem wyżej niż głowę, a w dodatku szarp­nięcia linki groziły mi zwaleniem się, ale przynajmniej osiągnąłem tyle, że nie groziła mi powolna i paskudna śmierć w męczarniach. Teraz dopie­ro zorientowałem się, że siedzę na zupełnie innej brzozie niż ta, do której przywiązano koniec pętli.

Kawałek wyżej był kolejny konar. Pomalutku dotarłem do niego. Wie­działem, że do trzeciego z kolei nie dam rady się wdrapać. Nie miałem już siły. Wyciągnąłem ze spodni pas i przywiązałem się do zbawczej gałęzi. To co musiałem zrobić, było bez tego niemożliwe... Ściągnąłem powoli nogi. Druga brzoza wygięła się, ale mocno sprężynowała. Pokonywałem jej opór centymetr po centymetrze. Wreszcie wbiłem palce pod linkę.

Kłusownik był prawdziwym fachowcem. Pętla była zabezpieczona tak zwaną małpą - przesuwała się tylko w jedną stronę. Wyjąłem z kieszeni scyzoryk i zacząłem ostrożnie odkręcać śrubki. Wreszcie usunąłem jedną. Jeszcze trzy. Teraz gdy wyeliminowałem jedno zagrożenie, pomyślałem o następnych. Jak często kłusownicy sprawdzają swoje pułapki? Raz na kilka dni... Kiedy mogą się pojawić? Co zrobią, gdy mnie zobaczą? Mogą zastrzelić...

Wyszarpnąłem ostatnią śrubkę, uwolniłem linkę, poluzowałem pętlę i zsunąłem ją z nóg. Puściłem, tylko śmignęła w powietrze, gdy brzoza rozprostowała się na całą wysokość... Długo masowałem stopy przywra­cając w nich krążenie. W głowie przestało mi szumieć, teraz dopiero za­uważyłem, że pocięły mnie komary. Wcześniej jakoś nie zwróciłem uwa­gi na to skrzydlate stadko krwiopijców...

Powolutku zlazłem z drzewa na ziemię. Pozbierałem swoje rzeczy. Na szczęście telefon nie doznał uszczerbku przy uderzeniu o ziemię. Zadzwo­niłem do nadleśnictwa.

Podszedłem do starego dębu i wypatrując na ziemi kolejnych puła­pek, obszedłem go w około... Dziki zryły ziemię w poszukiwaniu żołędzi. Na brzegu jednej bruzdy czerniała niewielka skorupka. Czyżby zabytek pogańskich czasów, gdy ktoś składał tu ofiary samotnym drzewom? Nie, nie była tak stara. Cienkościenna, wytoczona na kole garncarskim, dobrze wypalona. Mogła mieć dwieście lat. Drzewo też nie było mimo szacow­nego wieku wystarczająco stare, by pamiętać nocne tańce i tajemnicze obrzędy naszych antenatów. Zabrałem skorupkę, żeby potem pokazać kie­rownikowi.

Nadjechał maluch z nadleśnictwa. Wysiadł z niego gajowy Łukasz.

- Cóż to się stało? - zagadnął.

Pokazałem mu potrzask i opowiedziałem, jak się z niego uwolniłem.

- Ciężka sprawa - powiedział. - Z małpy odcisków palców się nie zdejmie...

- Niestety - pokiwałem głową. - Ale sam pan rozumie, rozkręcić ją musiałem...

Kiwnął głową.

- Mamy inne metody na tych drani - powiedział. - Zastawimy na nich śliczną pułapkę...

Zdjął plandekę. Na dachu leżał dorodny odyniec.

- Wypchany? - zaciekawiłem się.

- Prawdziwy - wyjaśnił - tylko że z chłodni. Pięć dni temu strzelony. Kiedy go zdejmą i zaczną oprawiać, będzie można złapać ich na gorącym uczynku... Wtedy się nie wywiną...

Dzik ważył ze 120 kilogramów. Zanieśliśmy go i zawiesiliśmy arty­stycznie na drzewie. Gajowy podał mi mały aparat fotograficzny.

- Odprowadzę samochód i wrócę na motocyklu - powiedział. - Ra­czej się nie pojawią, ale teraz nie możemy sfuszerować... Będę za godzi­nę, może za półtorej.

- Wystarczy cyknąć parę fotek? - upewniłem się.

- Tak. Potem będzie pan wolny.

Rozstaliśmy się. Wlazłem na wzgórze i dobrze zaszyłem w krzakach. Wrócił faktycznie po godzinie. Zmierzchało się już. Razem z nim przyje­chali dwaj policjanci, których poznałem już przy okazji śledztwa w spra­wie napaści na Hreczkowskiego.

- Może się przydam? - zaproponowałem. Zawahali się.

- W zasadzie to wolimy sami łapać złoczyńców - mruknął ten wy­ższy. - To nie jest robota dla cywili...

Wyjaśniłem, w jakiej formacji odsłużyłem wojsko i czym się zajmuję na co dzień. Wreszcie niechętnie kiwnęli głowami.

- Dobrze - powiedział pierwszy. - Proszę zajść do nas około dwu­dziestej trzeciej. Posiedzimy razem na czatach i może uśmiechnie się do nas szczęście...

Wróciłem do obozu.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


NOCNE OGNIE * KIEDY OCHRZCZONO POLSKĘ? * W ZA­SADZCE * WILK * SYPIEMY KURHAN * POWRÓT DOKTORA * MINA PANA SAMOCHODZIKA * CZARNY KSIĄŻĘ


Płomienie cicho strzelały w gęstniejącym mroku.

- Może pan coś opowie - poprosiłem magistra. - Coś ciekawego...

Zapatrzył się w płomienie.

- Widzicie, archeologia to nauka, która zupełnie nie ma szczęścia do popularyzatorów - powiedział. - Wiele odkryć pozostaje znanych tylko wąskiemu gronu prawdziwych ekspertów. Nawet historycy czy historycy sztuki często nie mają pojęcia o tym, co odkrywamy...

Patrzył na nas w zadumie.

- Pawle - zwrócił się do mnie - jeśli pozwolisz, wysonduję twoją wiedzę...

- Proszę bardzo - nawet ucieszył mnie taki obrót sprawy.

- Dobrze. Kiedy ochrzczono Polskę?

- Za czasów Mieszka I - powiedziałem. - Przypuszcza się, że około 966 roku. Taką datę przyjęli historycy.

- Świetnie - mruknął - i jak to wyglądało?

- Władca przyjął chrzest, potem pewnie ochrzcili się jego towarzysze, drużyna, mieszkańcy książęcego grodu... Chrzest przyjął z Czech, aby uniknąć zależności od Niemców...

Archeolog patrzył w płomienie. Nie powiedział ani słowa.

- Są historycy, którzy twierdzą, że Mieszko I przyjął chrzest z Nie­miec, bo biskupstwo w Pradze nie miało uprawnień - dodałem. - I nie da się wykluczyć, że miało to miejsce na ziemi niemieckiej. Że ochrzczono go w Ratyzbonie lub Magdeburgu i do Polski wrócił jako chrześcijanin...

- Znam te teorie oraz kilka innych - westchnął. - A zanim się ochrzcił, nie było w Polsce chrześcijan?

- Nie, bo i skąd - wzruszyłem ramionami. - Owszem była taka teoria związana z żywotem świętego Metodego... ale nie bardzo już pamiętam szczegóły.

- Święty Metody, apostoł Słowian - powiedziała Magda. - Gdy umarł w 885 roku, spisano jego żywot. Jest tam fragment, który po polsku brzmi z grubsza tak: „Pogański książę, silny wielce, siedząc na Wiślech urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał. Posławszy do niego, kazał mu po­wiedzieć: »Dobrze by było, synu, abyś dał się ochrzcić dobrowolnie na swojej ziemi, bo inaczej będziesz w niewolę wzięty i zmuszony przyjąć chrzest na ziemi cudzej. Wspomnisz moje słowo «Tak się też stało".

- No dobra - wzruszyłem ramionami - to może sugerować, że jakiś książę żyjący po naszej stronie Karpat, jeśli to „Wiślech" oznacza Wisłę albo Wiślicę, najeżdżał Morawy, aż go schwytali, ochrzcili i pewnie zgnił w lochach...

- Wrócimy to tego - powiedział Kawka. - Ale jest coś jeszcze... Kro­niki są tu bardzo enigmatyczne, ale z zapisków czeskich i niemieckich można dedukować, że wypadki te miały miejsce około 880 roku. Mora­wianie prawdopodobnie przebyli Karpaty i zajęli sporą część Małopol­ski...

- Są na to jakieś dowody? - zapytałem. - Relacje kronikarzy mogą być błędnie interpretowane.

- Owszem - kiwnął głową. - Wiele grodów z tamtych czasów ma warstwy spaleniskowe. Ktoś je obiegł, zdobył i zniszczył. Następnie od­budował.

- Przyjmijmy nawet, że Morawianie podbili nasze ziemie, ale prze­cież gdyby podjęli próby ich chrystianizacji, zostałyby jakieś ślady.

- Ależ są... - uśmiechnął się.

Cienie rzucane przez ogień wyostrzyły jego profil.

- Jakie - zdumiałem się - i dlaczego nic o tym nie wiem?

- Rotunda A na Wawelu - powiedział.

Przymknąłem oczy.

- Przedromański kościół budowany z okrzesków kamiennych muro­wanych na jaskółczy ogon - błysnąłem wiedzą wyniesioną ze studiów. - Zachował się po nim fundament i resztki ścian... Za to rotunda Świę­tych Feliksa i Adaukta, później pod wezwaniem Najświętszej Marii Pan­ny, zachowała się całkiem nieźle wmurowana w późniejszą zabudowę...

- Nie, pomówmy o rotundzie A - sprowadził mnie na ziemię. - I tylko o niej.

- Nie mam pojęcia - mruknąłem - wiem tylko, odkryto ją jeszcze w 1917 roku...

- Profesor Adolf Szyszko - Bohusz, jej badacz, jako pierwszy wykazał podobieństwa między nią a budowlami wielkomorawskimi. Obok znajdowały się ruiny kaplicy, w której pogrzebano dwóch mężczyzn... Oczywiś­cie nie udało się ustalić ich tożsamości. Ale może jeden z nich to ten ochrzczony pod przymusem książę...

- Sądzi pan zatem, że rotundę zbudowano w IX wieku, po podboju naszych ziem? - zdziwiłem się.

- Tego nie można wykluczyć. Gród wawelski jest bardzo stary. Nie­stety niwelacje pruskie bardzo zniszczyły układ warstw kulturowych, ale na tym terenie znaleziono nawet ułamki grafitowanej ceramiki celtyckiej...

- Pojedyncza rotunda, zwłaszcza że nie udało się jej precyzyjnie dato­wać, to jeszcze trochę mało - zauważył Fryderyk.

- Owszem, to za mało. Ale jest jeszcze inny ślad - powiedział poważ­nie Kawka. - Baptysterium z Wiślicy.

- Baptysterium to taki basen służący do chrztu? - upewniłem się.

- Owszem. W 1962 roku w Wiślicy koło ulicy Solnej przeprowadzo­no wykopaliska. Sądzono, że gdzieś w tej okolicy znajdować się miał ko­ściół pod wezwaniem świętego Mikołaja. Wspominały o nim bardzo stare dokumenty. I faktycznie udało się go odnaleźć. Był malutki, niecałe 4 na 5 metrów... Oceniono, że to budowla przedromańska. Warstwy kulturowe wokół niego datowano na okres panowania Mieszka I. Ale, co ciekawe, pod fundamentem znaleziono wylepioną z gipsu bardzo dużą misę, do której prowadziły trzy schodki... Przypominała jako żywo baseny chrzciel­ne znane choćby z siedziby Bolesława Chrobrego na Ostrowie Lednickim...

- Jeśli misa tkwiła pod fundamentem... - zaczęła Isaura.

- To znaczy, że w chwili wznoszenia kościoła musiała już tam być. I musiała znajdować się w kiepskim stanie, skoro uznano, że nie warto dalej jej używać, ale zasypano gruzem i oparto o nią jeden z murów - uzupełnił.

- Mogło być tak, że najpierw wykopali zbiornik, potem obudowali go drewnianym kościołem, a po kilku latach zburzono świątynię i zbudowa­no w tym miejscu murowaną - zauważyłem. - Czy zdołano ją datować?

- Niedokładnie. Wyglądała, jakby była znacznie starsza od kościo­ła... To też może być ślad misji wielkomorawskich.

- To wszystko tylko poszlaki - trzymałem się tego, co wbito mi do głowy jeszcze w podstawówce. - Nie ma żadnych niepodważalnych do­wodów.

- Są - powiedział cicho Marek. - Tabliczki z Podebłocia. Tego dowo­du nie można zignorować...

- Nigdy o nich nie słyszałem.

- To niedobrze - mruknął Kawka - bo to, historyku sztuki, najstarszy zabytek pisma pochodzący z naszych ziem... Natrafiono na nie w 1986 roku podczas badań grodziska w Podebłociu w ówczesnym wojewódz­twie skierniewickim. Znaleziono je w jamie śmietnikowej i w wypełnisku zawalonej ziemianki. Trzy nieduże ułamki glinianych tabliczek, które wstrząsnęły archeologią...

- Co w nich było takiego niezwykłego? - zaciekawiłem się.

- Litery IHSI lub IXCH, wykonane alfabetem greckim. To christogramy - skróty oznaczające imię Jezusa Chrystusa lub skrót napisu Isus Christos Nika - Jezu Chryste zwyciężaj.

- I jak to znalezisko datowano? - zapytałem zaintrygowany.

- Przełom VII i VIII wieku - wyjaśnił. - Dziesiątki lat przez misją Cyryla i Metodego na Morawach i około stu siedemdziesięciu lat przed Mieszkiem I. Datowanie nie jest precyzyjne - zbadano nie same tabliczki, ale zawartość jamy, w której je znaleziono - można powiedzieć, kontekst archeologiczny, ale rozbieżności nie mogą być większe niż kilkadziesiąt lat...

- To może być przypadek - zauważyłem. - Może taka tabliczka przy­wędrowała z daleka... Ponoć gdzieś nad Łabą mogła istnieć placówka misyjna iroszkockich mnichów...

- Piszących greką? - uśmiechnęła się Magda.

Ugryzłem się w język.

- W 1996 roku wykonano dokładne badania tych zabytków - odezwał się Kawka. - Zrobiono bardzo dokładne badania mechanoskopowe. Były podejrzenia, że to przypadkowy ornament. Złośliwi rozpuszczali plotki, że tabliczki są autentyczne, ale napisy wyryli na nich dopiero archeolo­dzy... Analizy zrobiło laboratorium Komendy Głównej Policji. Stwier­dzono, że ślady wyryto ostrokończystym przedmiotem, prawdopodobnie rysikiem, z całą pewnością przed wypaleniem, a jedna tabliczka została wykonana z glin występujących w basenie Morza Śródziemnego. Dwie pozostałe są zrobione z glin miejscowych... Nie wiemy, kim byli ich twór­cy. Nie wiemy, ilu ich było. Ale po wsze czasy w annałach archeologii zapisze się nazwisko profesora Jerzego Gąssowskiego, który odkrył naj­starszy ślad chrześcijaństwa na naszych ziemiach.

- A więc... - zacząłem.

- Nie da się wykluczyć, że książę opisany w „Żywocie świętego Me­todego" wcale nie napadał na Morawy, ale prześladował chrześcijan mieszkających pod koniec IX wieku w Polsce. Morawianie w obronie współ­wyznawców najechali te tereny i zrzucili go z tronu.

Milczałem zadumany. Ciekawych rzeczy się dowiedziałem. Pan Sa­mochodzik miał rację sugerując mi, żebym powtórzył częściowo jego drogę zawodową i spędził trochę czasu na wykopaliskach...

Spojrzałem na zegarek i wygrzebałem się z namiotu. Pora ruszać na nocne polowanie... Sprawdziłem pistolet gazowy. Czułem, że może być potrzebny. Zasunąłem kurtkę i podskoczyłem kilka razy. Nic nie brzęczało. Wszedłem pomiędzy drzewa. Jakaś postać zamajaczyła na lewo ode mnie.

- Przyda ci się ktoś dobrze widzący w ciemnościach - usłyszałem głos Nielsa.

- Tam może być bardzo niebezpiecznie - powiedziałam.

- Wiem o tym - powiedział spokojnie. - Nie boję się.

- Nie boisz się wilków, ale ludzie bywają gorsi od najgorszych bestii - zauważyłem.

Nie zniechęcił się. Ruszyliśmy szybkim krokiem w ciemność. Po dwu­dziestu minutach dotarłem na wzgórze. Dzik wisiał na miejscu. Policjanci rozstawili dwie ukryte kamery na podczerwień.

- Pewnie pojawią się między północą a czwartą rano - szepnął gajo­wy Łukasz.

Zalegliśmy w wysokiej trawie obserwując drogę. Wprawdzie wróg mógł przyjść po mięso na piechotę, ale podejrzewaliśmy że przyjedzie samochodem.

Milczeliśmy. Czas wlókł się nieprawdopodobnie. Oczy Nielsa były ciemne, prawie nie słyszałem jego oddechu. Północ, potem pierwsza w nocy. Nieoczekiwanie coś zachrzęściło na dole i przez drogę wyraźnie widoczną w świetle księżyca przeszło niewielkie stado dzików. Wędro­wały w naszą stronę, chyba miały chrapkę na zeszłoroczne żołędzie.

Zaczęły ryć pochrząkując. Na drodze pojawił się cień. Zdziczały pies? Nie, wilk! Niels drgnął. Bestia obchodziła dziki łukiem. Patrzyła na nie, szacowała widać, którą sztukę da się dopaść... Podchodziła je pod wiatr. Co chwila znikała w cieniu. Oczy Nielsa zabłysły. Wilk zniknął. Nie wie­działem, czy nadal jest tam w ciemnościach, czy może już sobie poszedł... Dziki niebawem odeszły pochrumkując.

- Jedzie - powiedział szeptem Saam. Czekaliśmy w milczeniu.

- Wydaje ci się - mruknął podleśniczy.

Z lasu na drogę wyjechał człowiek na rowerze. Rzucił go obojętnie na pobocze. Zabrzęczał kiepsko osadzony aluminiowy błotnik. Kłusownik zapalił latarkę i wdrapywał się na wzgórze. Świecił po drzewach najwy­raźniej szukając potrzasku. Dostrzegł naszą przynętę. Brzoza trochę się pochyliła, upolowane zwierzę wisiało nie więcej niż metr nad ziemią. Złapał je za nogi i ściągnąwszy uwolnił z pętli. Położył latarkę tak, aby oświetla­ła pole pracy i wyjął nóż. Najwyraźniej chciał oprawić dzika. Nagle za­marł i oświetlił jego bok. Dzik był przecież od dawna wypatroszony, prze­leżał dzień kruszejąc w chłodni. Łukasz wprawdzie zaszył rozcięty kałdun na okrętkę, ale przestępca musiał to zauważyć...

- Stój, jesteś otoczony - krzyknął jeden z policjantów zapalając re­flektor. Poderwaliśmy się na równe nogi. Kłusownik nie stracił rezonu, wyrwał z kieszeni pistolet i zaczął strzelać w naszą stronę. Przypadliśmy do ziemi. Obejrzałem się w bok, ale Nielsa tam nie było. Zniknął jak duch.

- Rzuć broń - powiedział policjant. - Strzelasz do funkcjonariuszy państwowych. Nie masz szans. Jeśli zaczniemy strzelać, możesz zginąć...

Kłusownik w odpowiedzi strzelił w stronę, z której dobiegał go głos.

- Liczę do trzech - powiedział policjant. - Raz! Strzał ostrzegawczy! - faktycznie wypalił w powietrze.

Kłusownik rzucił się do ucieczki.

- Za nim - poderwał nas Łukasz.

Zaraz jednak musieliśmy paść na ziemię, bo drań znowu zaczął nas ostrzeliwać.

- Dziabnę go ze sztucera w rękę - zaproponował leśnik, włączając celownik laserowy. - Tam się czai, za drzewem.

Podniósł się i ostrożnie przyczajony za pniem złożył się do strzału.

- Wyłaź, widzimy cię - krzyknął policjant.

Wróg wychylił się celując w naszą stronę. Nieoczekiwanie z krzaków wyskoczyła wielka szara bestia. Wilk. Szczęki z klapnięciem zatrzasnęły się na dłoni trzymającej pistolet. Siła uderzenia powaliła kłusownika. Se­kundę później zwierz zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił. Kłu­sownik siedział i trzymał się za pogryzioną dłoń. Pistoletu nigdzie nie było widać. Czerwona kropka celownika laserowego pojawiła się na jego ramieniu.

- Mam go na muszce - powiedział gajowy.

Na dole pojawił się Niels. Podszedł ostrożnie do wroga i zręcznie kopnął jego broń kawałek dalej. Mogliśmy zejść bezpiecznie. Policjanci szybko i sprawnie skuli bandytę kajdankami. Lapończyk stanął koło mnie.

- No i po problemie - mruknął. - Sprawa kłusownictwa rozwiąza­na...

- Nie - pokręciłem głową. - Sądzę, że to dopiero początek. Ten tutaj to płotka. Miał przyjechać, sprawdzić wnyki, w razie czego oprawić zwie­rzynę i wezwać kogoś, kto przyjedzie samochodem i zabierze mięso... Dopiero przesłuchujący go dowiedzą się może, kto za tym stoi.

- Powie?

- Myślę że tak. W razie czego mogą go pociągnąć z naprawdę paskud­nego paragrafu, bo strzelał do policjantów... A za to grozi nawet dożywo­cie...

Jeden policjant podszedł o nas.

- Dziękujemy za pomoc - powiedział. - Przyskrzyniliśmy ptaszka... Dawno już go podejrzewaliśmy, ale nie było dowodów...

- Kto to?

- Tubylec, wołają go Zenek - wyjaśnił gliniarz. - Z pewnością to tylko pionek w szajce niejakiego prezesa...

- Właściciela sklepu - uzupełniłem. - Takiego ze złotymi zębami.

Wytrzeszczył na mnie oczy.

- A pan skąd wie? - zapytał wyraźnie zdumiony.

- Słyszałem, jak knuli we trzech jakiś interes - powiedziałem - ale tak enigmatycznie, że uznałem, iż to zbyt mało, by was zawiadamiać...

- Zasadzimy się tu jeszcze do jutra - powiedział policjant. - Może jak ten nie wróci, uda się jeszcze kogoś złapać... Pistolet też ciekawy, przed­wojenny wis... może uda się ich powiązać z cmentarzem...

- Jakim cmentarzem? - zdziwiłem się.

- Tu niedaleko w lesie jest cmentarz z czasów wojny. Leżą tam Polacy polegli w czasie walk w tych stronach. Ktoś się tam próbuje podkopy­wać...

- Czy taki pistolet mógłby wytrzymać tyle lat w grobie? - zamyśliłem się. - Zwłaszcza, że tu piaski... Szybko rdzewieje...

- Tam jest bardziej mokro - wyjaśnił. - Prawie bagno. Mogło się za­konserwować...

- Ale udowodnić będzie ciężko - zauważyłem.

Skinął głową, a ja poczułem się głupio. Swoją uwagą trochę zatrułem im sukces... Ruszyliśmy z Nielsem do obozu. Dochodziła druga, należało się wyspać.

- Zaczarowałeś tego wilka? - zapytałem znienacka.

- Skąd to przypuszczenie? - zagadnął.

- No wiesz, szkolisz się na szamana, a ta bestia jakby na zawołanie skoczyła na tego oprycha...

- A nie przyszło ci do głowy, że to ja zamieniłem się w wilka? - zapytał.

Uśmiechnąłem się lekko.

- Wybacz ale jestem racjonalistą.

- To prawie tak jak ja - powiedział wesoło. - Usiłowałem obejść dra­nia lukiem i zajść od tyłu, kiedy prawie wpadłem na leżące zwierzę. Wilk wyrwał mi spod nóg i wypadł na polanę, ten akurat zaczął znowu strze­lać... Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego. Zwierzę widocznie już kiedyś spotkało się z bronią palną i miało uraz... Dlatego ugryzło go w rękę i zaraz pobiegło dalej...

- Mimo wszystko to dziwne - powiedziałem.

- Życie jest dziwne - oświadczył filozoficznie.

Pół godziny później zasypiałem kamiennym snem.

***

Czy łatwo jest usypać z powrotem rozkopany kurhan? Jest to morder­czo obrzydliwa praca. Trzeba wozić ziemię taczkami i łopatami rzucać ją na powoli rosnący stos... Ponadto ktoś musi uklepywać ziemię, żeby na­syp był choć trochę stabilny... Po dwudziestu minutach takiej mordęgi piasek jest wszędzie. We włosach, w oczach, w butach...

Koniec harówki powitaliśmy z ogromną ulgą. Składałem narzędzia, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem jakąś postać majaczącą na skraju lasu

- A niech mnie! - zawołałem wesoło.

W naszą stronę szedł doktor Hreczkowski. Na czole miał świeży szew, ale wyglądał nieźle. Kroczył pewnym, twardym krokiem.

- Ha, robaczki! - huknął. - Koniec anarchii...

Magister Kawka nadbiegł od strony polany.

- O, wrócił pan - mruknął.

- Wróciłem - z gardła doktora dobiegło coś w rodzaju warczenia. - I jak widzę, w samą porę, by usunąć z moich wykopalisk uzurpatora...

- Twoje wykopaliska? - prychnął magister. - Podjęte dla potwierdze­nia twojej teorii?

- Tak - oświadczył z godnością.

- To moja teoria!!! - wrzasnął młodszy archeolog. - Ukradłeś ją!!!

- Nieprawda! - huknął. - Ukradłem ją profesorowi Danielssonowi z Kopenhagi! I ty też...

- Nie, ja ją ukradłem akademikowi Ramirezowi z Petersburga - obra­ził się Kawka.

Wymieniłem ze studentami pełne zdumienia spojrzenia.

- Dobra, nieważne - Hreczkowski machnął ręką. - Magda powiedzia­ła mi, co się stało z czaszką pierwszego wodza. Dobraliście się do drugie­go kurhanu?

Pokręciłem głową.

- Dopiero zaczęliśmy - wyjaśniłem. Doktor zatarł dłonie.

- Czyli przyjechałem w samą porę. Lekarze chcieli mnie jeszcze parę dni przetrzymać na obserwacji. Jak się będziemy dzielić? - spytał magistra.

- Dzielić? - ten wyglądał na nieco zaskoczonego.

- No, kawał roboty odwaliłeś, więc dopuszczę cię do udziału w moim odkryciu - powiedział Hreczkowski.

- Kusząca propozycja - jego wróg uśmiechnął się krzywo. - Jakoś może się dogadamy. Zwłaszcza, że w Krzemionkach Opatowskich znala­złem coś na potwierdzenie.

- Co takiego? - zainteresował się nasz kierownik

- Spiralę malowaną brązową farbą... - wyjaśnił Kawka.

- W którym szybie?

Ale magister pokazał mu tylko figę...

Wiadomość o powrocie poprzedniego kierownika rozeszła się lotem błyskawicy. Gdy Hreczkowski dumnie wkraczał do obozu, aby ponownie objąć dowodzenie, Isaura podała mu bukiet leśnych kwiatków.

- Zarządzam ognisko na godzinę dwudziestą - oznajmił doktor z uśmie­chem. - Przy okazji opowiemy sobie trochę o mojej... O naszej - popra­wił się patrząc krzywo na kroczącego obok kolegę - teorii.

Wszedłem między namioty i nagle zatrzymałem się jak wryty. Koło mojego wyrósł jeszcze jeden. Dziwny namiot, zaskakujący. Gruby, bre­zentowy dach, bambusowe tyczki, linki z grubego rzemienia, podłoga z wołowej skóry. Piękny, niezniszczalny wyrób, chyba jeszcze przedwo­jenny... Patrzyłem na niego zdumiony, aż ze środka wygramolił się pan Tomasz. Mrugnął do mnie.

- Zdziwiony? - zapytał.

- Szefie, jak się cieszę, że pana widzę!

Uśmiechnął się zadowolony. Studenci obiegli kuchnię, nikt nie zwra­cał uwagi na nieoczekiwanego gościa.

- Jak rozwikłanie zagadki? - zapytał. - Kto jest sabotażystą?

- Nie wiem - pokręciłem głową. - Wszyscy studenci wydają się uczciwi do przesady...

- A zatem pora na maluśki fortel - powiedział. - Dziś wieczorem dok­tor Hreczkowski odkryje karty...

Spojrzałem na niego zaskoczony.

- Czeka nas pracowite popołudnie - podał mi worek z czymś ciężkim. - Weź rower i jedź niby to do wsi - polecił. - Spotykamy się za dziesięć minut na kurhanie numer dwa. Pilnuj, żeby nikt cię nie spostrzegł. Sprawa gardłowa - przyłożył sobie palec do szyi dla podkreślenia wagi słów.

Kwadrans później znalazłem się na kurhanie. Czekali tu już pan To­masz oraz Magda i Isaura obwieszone aparatami.

- Plan jest dziecinnie prosty - zaczął. - Doktor o ósmej przy ognisku ogłosi konieczność przekopania drugiego kurhanu w tempie absolutnie ekspresowym. Jutro chce zdjąć nasyp i wyeksplorować komorę grobową... Jak się zapewne domyślacie, ci, którzy dobrali się do pierwszego kurhanu i jego komory, nie będą chcieli czekać. Dlatego uderzą dziś w nocy. Ale zrobimy im głupi dowcip.

- Zastawimy pułapkę - ucieszyłem się. Kiwnął dostojnie głową.

- Zrobimy coś jeszcze - powiedział. - Musimy zabezpieczyć za wszelką cenę czaszkę czarnego księcia. Dlatego dobierzemy się do komo­ry teraz...

Spojrzałem na piach pod naszymi stopami.

- Szefie – mruknąłem - to bardzo trudne zadanie. Ona może być gdzie­kolwiek... We czwórkę nie przerzucimy w kilka godzin trzydziestu ton ziemi...

- Dlatego musimy zlokalizować komorę i uderzyć w sam środek - uśmiechnął się.

- Nie mamy radaru geologicznego - zaprotestowałem. - Jak pan chce znaleźć pochówek?

Uśmiechnął się z politowaniem.

- Pawle – jęknął - technika to twoja pięta Achillesowa. Umiesz z niej korzystać, ale bardzo szybko się do niej przyzwyczajasz. Bez komputera, telefonu komórkowego czy radaru geologicznego nie wyobrażasz sobie badań w terenie.

- To wcale nie tak - broniłem się - technika jest po to, żeby ułatwiać sobie życie... nie zastępuje pomyślunku.

- Doprawdy? - spojrzał na mnie surowo. - A więc znajdź komorę grobową.

Zamyśliłem się na chwilę.

- W zasadzie nie trzeba zdejmować całego nasypu - zauważyłem - przekopię tu rów sondażowy w poprzek. Pół metra szerokości, ze cztery długości...

- I dwa głębokości - dokończył za mnie. - Osiem metrów sześcien­nych, czyli około dwudziestu ton ziemi... Nie męcz się, zastosujemy me­todę, którą poznałem, gdy byłem nieco młodszy od ciebie i dopiero zaczy­nałem jeździć na wykopaliska. Młoda damo, możesz podać szpile? - zwró­cił się do licealistki.

Podniosła leżący w krzakach pęczek prętów zbrojeniowych. Były cien­kie, wykonane z dobrej stali, zaostrzone na końcach. Rozdała nam po jed­nym.

- Zaczynamy - rozstawił nas w tyralierę.

Ruszyliśmy naprzód nakłuwając ziemię. Szpile wchodziły w polodowcowy piasek jak w masło.

Naraz zachciało mi się gromko śmiać.

- Jakie to proste - powiedziałem - Będziemy tak szukać, aż trafimy na głazy? Tak, jak się szuka ludzi zasypanych przez śnieżne lawiny...

- Proste - odparł. - A ty chciałeś użyć radaru geologicznego... Ale nie przejmuj się, wcześniej czy później też byś na to wpadł...

Nie minęło dziesięć minut i trafiliśmy. Komora była zaledwie dwa­dzieścia centymetrów pod poziomem, na którym staliśmy. Otaczał ją pro­stokątny wieniec głazów. Szybko założyliśmy wykop. Magda, jak się oka­zało, pod koniec pracy schowała w krzakach niwelator, statyw i łatę. Szybko wykonaliśmy niwelację i wybraliśmy piach spomiędzy bloków skalnych. Isaura zrobiła fotografie dokumentacyjne. Nie minęła kolejna godzina i naszym oczom ukazała się drewniana kłoda...

Trumna, w której spoczęły zwłoki wodza z epoki neolitu, powstała z grubego dębowego pnia. Leżąc przez sześćdziesiąt stuleci w wilgotnym piachu dębina stała się prawie czarna. Sfotografowaliśmy i domierzyli­śmy ją starannie. Magda wykonała rysunki dokumentacyjne.

- Co dalej? - zapytałem - Otwieramy i zabieramy czaszkę? Szef pokręcił głową.

- Nie, doktor sądził, że szkielet będzie leżał luzem, znalezienie trum­ny zmienia sytuację. Sądzę, że trzeba ją wyciągnąć w całości... Potem się ostrożnie otworzy i zbada.

- Ale gdzie my to schowamy - zafrasowałem się.

- Zakopiemy na polanie w którymś wyeksplorowanym dole - zapro­ponowała Magda. - Tylko czy damy radę to wyciągnąć?

Przełożyliśmy pod kłodą swoje paski od spodni i złapaliśmy za końce. Trumna ważyła naprawdę sporo, ale wspólnymi siłami wyciągnęliśmy ją z dołu i pospiesznie zanieśliśmy na polanę. Przywaliliśmy ją symboliczną zupełnie ilością ziemi i wróciliśmy do kurhanu.

- Niespodzianka dla was, robaczki - Pan Samochodzik postawił na dnie komory sporą drewnianą skrzynkę.

- Co to takiego? - zapytała Isaura.

- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła - uśmiechnął się promien­nie. - Nic nie powiem, sama zobaczysz.

Zasypaliśmy pudło i zamaskowaliśmy dokładnie ślady kopania. Spoj­rzałem na zegarek. Zbliżała się dwudziesta. Pora na wieczorne ognisko. Wracaliśmy do obozu z różnych stron, aby nikt nie domyślił się, że byli­śmy gdzieś razem. Towarzystwo już się rozsiadło wokół paleniska. Dok­tor Hreczkowski z wypchanego plecaka wyciągnął dziesięć butelek kwa­su chlebowego.

- Dziś, drodzy studenci, napijemy się wysoce ekologicznego napoju - powiedział.

Wszyscy się ożywili.

- Najpierw jednak - ciągnął doktor - chciałbym powitać między nami naszego dostojnego gościa z Ministerstwa Kultury i Sztuki, Tomasza N.N., słynnego Pana Samochodzika!

Szef dostojnie ukłonił się. Przez polanę przeleciał szmer i wszyscy z szacunkiem powstali.

- Dzisiejsza okazja jest szczególna. Jutro zamierzam rozwikłać pewną wyjątkowo skomplikowaną zagadkę dotyczącą historii tych ziem. Zbada­my kurhan numer dwa. Ażebyście wiedzieli, co spodziewamy się znaleźć, magister Jerzy Kawka przybliży pewną nader interesująca teorię, która nurtuje obecnie archeologów w prawie całej Europie...

Usiadł, a jego uczony kolega zabrał głos. Słuchałem z niedowierza­niem. To, o czym mówił nasz tymczasowy kierownik było kompletnie zaskakujące. Murzyni w Polsce?! W epoce neolitu? A więc dlatego spo­czywającego w kurhanie wodza nazwali czarnym księciem... Zauważy­łem, że Andrzej siedzący po drugiej stronie ogniska pilnie notuje. Widocznie przygotowywał artykuł do swojej gazety.

- Materiał dynamit - zatarł ręce, gdy Kawka skończył. - Ale chciał­bym zadać kilka pytań uściślających.

- Proszę - archeolog skinął głową.

- Jak to możliwe? Przybywają Murzyni, wszędzie podporządkowują sobie miejscowe ludy, ludzi rasy białej... W jaki sposób, przecież nie dys­ponują przewagą militarną? Jeśli stanowili tu tylko kastę wodzów i nie mieszali się z poddanymi, musiało ich być bardzo niewielu... Jeden na szczep, może jeden na plemię...

- Owszem - kiwnął głową doktor Hreczkowski - umiemy to wyja­śnić, a przynajmniej tak nam się wydaje... Widzieliście kiedyś spirale wyryte na kamieniach?

- Ja widziałam - odezwała się Krystyna. - W Bretanii na niektórych menhirach.

- A ja na Malcie - dodał Piotrek. - W świątyniach.

- No proszę, mamy studentów zorientowanych w temacie - uśmiechnął się doktor. - Otóż, moi drodzy, profesor Andrzej Wierciński z Uniwersy­tetu Warszawskiego wysunął bardzo interesującą teorię. Mianowicie narkomani, którzy biorą pochodne LSD, często w swoich wizjach widzą właśnie takie spirale... Spirale te znajdujemy we wszystkich kulturach megalitycznych, od Danii po Maltę. A teraz, jak się okazało, mój uczony kolega natrafił na taką w podziemiach kopalni krzemienia pasiastego w Krzemionkach Opatowskich. To w pewien sposób zamyka krąg. Po­twierdza naszą teorię...

- To znaczy... - zacząłem.

- Murzyni przybyli tu jako misjonarze. Przynieśli nową religię... A także umiejętność sporządzania halucynogennych wywarów. Może mieli gotowe mieszanki ziołowo- grzybowe ze swojej afrykańskiej ojczyzny, może umieli robić je z miejscowych surowców? Przypuszczalnie poili tymi truciznami tubylców. Wielogodzinny silny trans, narkotyczne wizje, to musiało robić wrażenie. Do tego przybysze posiadali znaczne umiejętno­ści medyczne. Potrafili trepanować czaszki, borować chore zęby krzemien­nymi wiertłami... Być może poza wywarami halucynogennymi byli również w stanie przyrządzać środki przeciwbólowe na bazie kompotu z makowin...

Milczeliśmy zadumani.

- Malta jest kluczem do tej zagadki - podjął Kawka. - Jej świątynie... Tam było centrum religijne i naukowe. Tam jeździło się po żony albo wydawać córki za mąż. Tam przypuszczalnie przyszli władcy pobierali nauki... Uczyli się astronomii, medycyny, odbywali coś na kształt reko­lekcji religijnych... Na ścianach świątyń są wyryte rysunki statków... A podziemia kopalni w Krzemionkach Opatowskich mogą być jakąś da­leką reminiscencją tamtych...

- To stanowisko, które wspólnie kopiemy, jest szczególne - włączył się doktor. - To największa osada, jaką kiedykolwiek zbadano. Stolica tego ludu, dziesiątki domostw... W tych kurhanach spoczywają zapewne najważniejsi członkowie plemienia. Czarni władcy neolitycznej Europy...

Milczeliśmy trawiąc uzyskane informacje.

- A zatem wiecie już wszystko - powiedział kierownik. - Chyba że nasz drogi przyjaciel - skłonił się w stronę Nielsa - dowiedział się czegoś więcej, wprawiając się w trans...

Lapończyk uśmiechnął się zagadkowo.

- Szukałem swoich przodków - odparł. - Przodków mego ludu. Ci tutaj są obcy.

- Ty jesteś poganinem? - zdziwił się Marek.

- Można to tak określić - uśmiechnął się Niels. - Trochę nas prze­trwało...

- I urządzacie sobie nocami tańce w towarzystwie nagich dziewcząt? - zagadnął Andrzej, przewracając stronę w kajecie.

- Nie dopuszczamy do naszych obrzędów kobiet...

Ewa prychnęła.

- A może pobębnisz trochę, żeby się dowiedzieć, co znajdziemy w kurhanie? - zaproponował doktor.

- To delikatna sztuka - odpowiedział. - Duchy rzadko odpowiadają na pytania zadawane wprost, ale czemu nie?

Zdziwiłem się. Wstał i zniknął. Po chwili wrócił ze swoim bębnem. Oczy Krystyny zabłysły, wyciągnęła szyję, żeby lepiej widzieć.

- Wybaczcie - mruknął Marek i oplótłszy różaniec na dłoni, odszedł na stronę.

- To nie będzie obrzęd! - rzucił za nim Niels, ale nasz towarzysz od­szedł na kraniec polany.

- Drewno z mojej ojczyzny, wycinane przy pełni Księżyca na uroczy­skach wysoko w górach - powiedział Saam poważnie. - I skóra z młodego renifera. Sok z olchowej kory, którą trzeba żuć przez wiele godzin... Oni też mogli takie mieć - wskazał gestem kurhany. - Czas nie istnieje. Oni ciągle tu są... Obok nas.

Jego palce zaczęły wybijać skomplikowany rytm. Poruszały się tak szybko, że nie dostrzegałem ich ruchu. Poszczególne uderzenia zlały się w jeden niski pomruk. I naraz zrozumiałem. Nie zdradzał nam nic. To nie był tamten odgłos, który słyszeliśmy w lesie. To nie był ten rytm, którego używał podczas wróżenia. To była zwyczajna muzyka. Dźwięki, które rozbrzmiewały po powrocie z udanego polowania. Pozbawione mocy, nie niosące z sobą żadnej treści. A jednocześnie stare. Bardzo stare... Archa­iczne...

Czy mogły rozbrzmiewać w jaskiniach, gdy łowcy reniferów ozdabia­li je rysunkami kreślonymi ochrą? Czy może sięgały tylko czasów, gdy wikingowie zrezygnowali z podboju północnej Norwegii, cofając się przed dziką determinacją Saamów? Czas zatarł neolityczne legendy. Imiona wodzów przepadły w pamięci ludzkiej. Co mogło przetrwać tysiące lat dzielące nas i naszych przodków? Znaki kreślone na skórze, obyczaje, magia związana z łowami i pierwotne rytmy wybijane na bębnach przez zręczne dłonie szamanów.

Czas stanął w miejscu. Przez płomienie ogniska widziałem siedzące­go naprzeciw mnie szamana. Szybkie ruchy jego dłoni... Słyszałem dud­nienie świętego bębna... Dwanaście tysięcy lat temu przy takiej samej polanie, pośrodku grupy myśliwych, mógł siedzieć ktoś taki jak on. Pół­mrok zacierał szczegóły naszych strojów...

Panowało głębokie milczenie. Ucichł wiatr, tylko polana trzaskały w ogniu. Wszyscy wsłuchiwaliśmy się w warkot instrumentu. Wreszcie Niels zakończył pokaz. Zmęczonym gestem odłożył instrument na trawę i położył drżące jeszcze dłonie na kolanach. Siedzieliśmy jeszcze przez długą chwilę milcząc. Marek wrócił i jak gdyby nigdy nic usiadł na swo­im miejscu.

- To co, może sobie zagramy i zaśpiewamy? - zagadnął Kawka. - Ty chyba masz gitarę? - zwrócił się do Andrzeja.

W tym momencie lasem wstrząsnęła silna eksplozja.

- Kurhan!!! - wrzasnął Hreczkowski wyciągając spod pachy rewol­wer. - Dziesięciu od strony drogi, reszta za mną!!!

Kawka popędził w kierunku przecinki, my rycząc runęliśmy przez krzaki najkrótszą drogą. W lesie było już ciemno, ale większość miała latarki. Obiegłem kępę choinek i przeciąłem polanę. Rzut oka wystarczył, by się upewnić, że nikt nie grzebał w miejscu, gdzie zakopaliśmy trumnę wodza. Pędziłem długimi susami. W biegu wydobyłem pistolet gazowy i odbezpieczyłem. Las rozbrzmiewał tupotem, wszędzie błyskały światła latarek. Doktor dogonił mnie po chwili.

- Za wcześnie - sapnął. - Chciałem za godzinę...

- Kto to jest, wszyscy byli przy ognisku? - wysapałem.

Wypadliśmy na łączkę pomiędzy kurhanami. Nad sporym lejem snuł się ciągle biały dym. Dwaj ogłuszeni mężczyźni łazili wokoło na czworaka. Na nasz widok jeden usiłował sięgnąć po leżący opodal karabin. Kop­nąłem go z rozmachu. Jęknął i wypluł kilka zębów. Nadbiegła reszta stu­dentów. Oświetlili jęczących latarkami.

- Starzy znajomi - mruknąłem patrząc na sponiewieranych rabusiów. Złotozęby, a właściwie po moim kopie bezzębny, właściciel sklepiku, i jego przyjaciel Skórzasty... Po chwili pojawił się magister Kawka w towarzystwie czterech studentów z mojego wykopu. Związali leżących szybko i sprawnie.

- No i stadko w komplecie - stwierdziłem.

Wszedłem na szczyt kurhanu i uruchomiłem telefon komórkowy. Za­sięg był słabiutki. zaledwie jedna kreska, ale wystarczyło, by wezwać po­licję...

- A byłem przekonany, że to ktoś z naszych... - powiedział Hreczkowski.

- Podsłuchiwali nasze rozmowy przy ognisku - domyśliłem się. - Gdy dowiedzieli się, że będziemy rozkopywali kurhan z komorą grobową, po­stanowili nas ubiec i dorwać się do skarbów przed nami... Ta rozmowa, którą usłyszałem w piwiarni wtedy na początku pobytu... Nie wiem, co spodziewali się znaleźć, ale pewnie by się rozczarowali...

- To co tam jest? - jęknął Złotozęby. - Bo w pierwszym była tylko ta cholerna czacha...

Doktor Hreczkowski ujął w dłoń porzuconą saperkę...

- No, robaczki, który mnie pomacał żelastwem po głowie? - zapytał ważąc ją w dłoniach.

Żaden się nie przyznał. Po chwili las rozcięło światło dwóch reflekto­rów. Z trudem mieszcząc się między drzewami, nadjechały dwa policyjne motory. Policjantów zwłaszcza zainteresował leżący na ziemi karabin.

- No, niezły wyrok będzie - mruknął jeden z nich.

- Grzesiek, jesteśmy z jednej wsi, nie gub mnie - zaskomlał Skórzasty.

- Bez ciebie w naszej wsi lżej będzie oddychać - policjant był nieczu­ły na jego jęki. - Radiowóz czeka przy mostku. Naprzód marsz i nie pró­bujcie żadnych sztuczek...

Ruszyli przez las. Kawka nachylił się nad lejem. Wciągnął w nozdrza powietrze przesycone wonią spalenizny.

- Co to było? - zdziwił się.

- Dziecięcy balonik napełniony acetylenem i prosty zapalnik iskrowy wymontowany z zapalniczki - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Zmaj­strowaliśmy to dziś rano z doktorem Hreczkowskim. Gruchnęło faktycznie nieco głośniej niż puszki z karbidem, którymi bawiłem się w młodo­ści...

Spojrzałem na szefa zdumiony. On potrafił zrobić taką bombę? Nigdy go o to nie podejrzewałem.

- A jaki był mechanizm spustowy? - zainteresował się magister. - Bo strzeliło dopiero wtedy, kiedy podnieśli pokrywę...

- Zwykła pułapka na myszy ze sklepu gieesu - wyjaśnił z dumą mój szef. - Nawiasem mówiąc, o takiej metodzie konstrukcji zapalników usły­szałem od pewnego miłego młodzieńca... On zaś poznał ją wśród czeczeńskich powstańców...

Wróciliśmy do ogniska. Wreszcie wszystkie elementy układanki pa­sowały do siebie. Złotozęby, Skórzasty i Zenek mieli kłusowniczą spółkę. Gdy w lesie pojawili się archeolodzy, tubylcom bardzo się to nie spodoba­ło, więc próbowali nas wykurzyć, niszcząc doktorowi samochód, potem włamując się, by rozwalić niwelator... Złotozęby wiedział, że interes z polowaniem na dziki idzie kiepsko, a policja już się nim zainteresowała. Dlatego postanowił uszczknąć nieco skarbów zakopanych w kurhanie. Gdy dokopaliśmy się do komory grobowej, zapewne nas śledzili. Tej nocy przy­byli wygrzebać łupy. Znaleźli tylko czaszkę, więc roztrzaskali ją ze złości. Na tym zaskoczył ich doktor, więc rozbili mu głowę...

***

Trumnę wodza otworzyliśmy rankiem. Wieko przyklejono pierwotnie żywicą, ale po sześciu tysiącach lat pozostały po niej tylko ślady. Szkielet spoczywał na wznak, ręce ułożono wzdłuż ciała. Niektóre kości odrobinę się przesunęły, gdy wyciągaliśmy trumnę z kurhanu... Na głowie pierwot­nie miał zapewne diadem z miedzianej blachy, jednak w wilgotnym gro­bie metal utlenił się bez śladu. Tylko jadowicie zielony zaciek na żółtej czaszce świadczył o tym, że kiedyś czoło zdobiła metalowa obręcz. Na dnie, w warstwie drewnianego pyłu, znaleźliśmy jeszcze grube miedziane szydło oraz dwie złote tarczki, takie same jak odkryta w sąsiednim kurha­nie pośród kamieni ogniska.

Kim mógł być ten zjedzony członek plemienia? Czemu nosił ozdobę przynależną wodzom? Nigdy się tego nie dowiemy. Doktor pochylił się nad trumną. Założył jednorazowe gumowe rękawiczki i ostrożnie wydo­był czaszkę. Kości zachowały się w stanie niemal idealnym. Podał ją Magdzie. Ta ułożyła na wieku trumny kilka dziwnie wyglądających narzędzi. Zaczęła mierzyć rozmaite kąty i porównywać z tabelami w jakimś uczonym dziele.

- Nie ma wątpliwości - powiedziała. - Ten wódz był Murzynem.

Ja też wziąłem czaszkę do ręki. Starte zęby odsłaniały swoje wewnętrz­ne komory. Na prawej skroni miał częściowo zarośnięty ślad po ciosie zadanym zapewne kamienną siekierą. Kim był, jakie były koleje jego losu, skąd przybył na tereny naszego kraju?

- Czarny książę - mruknąłem.

- Zagadka rozwiązana, odkrycie naukowe zabezpieczone - oznajmił poważnie Pan Samochodzik. - Czas na nas.

Zaczęliśmy żegnać się z archeologami.

- Może jeszcze się spotkamy - powiedział doktor Hreczkowski. - Mam pewien pomysł... Tyle że nieco ryzykowny.

- Jakbym był potrzebny... - podałem mu wizytówkę.

Poszliśmy przez las. W miejscu nocnej bójki Fryderyk i Piotrek prze­czesywali ziemię wykrywaczem metali.

- Czego tu szukacie? - zdumiałem się.

- Złota - wyjaśnił Niels. - Kierownik kazał.

Dopiero teraz go spostrzegłem. Siedział w cieniu pod drzewem.

- Tutaj? - zdumiałem się. - Jako doświadczeni archeolodzy powinni­ście wiedzieć, że w waszym przyszłym zawodzie...

- Nawet już trochę znaleźliśmy - twarz Piotrka ozdobił szeroki uśmiech.

Rozwarł dłoń. Leżały na niej trzy złote zęby, które nocą wybiłem wła­ścicielowi sklepiku.


ZAKOŃCZENIE



Przez następne tygodnie zdążyłem zapomnieć o lesie, namiotach i wykopaliskach. Był ciepły, październikowy ranek, gdy idąc Krakow­skim Przedmieściem prawie wpadłem na Andrzeja - tego studenta, który planował napisać reportaż z naszych wykopalisk. Uścisnęliśmy sobie dło­nie.

- Jak leci? - zapytał.

- Pomalutku - powiedziałem. - Co u ciebie? Jesteś jakiś przygaszony. Nie ukazał się twój artykuł?

- Wylali mnie za to z roboty - westchnął. - Redaktor naczelny zarzu­cił mi, że piszę fantastykę naukową zamiast poważnych tekstów...

- O, do licha.

- Nigdzie indziej też nie chcieli mojego artykułu - pożalił się. - W niektórych redakcjach mnie wyśmiano...

- Czyli nikt nie dowie się o tym sensacyjnym odkryciu? - zdumiałem się.

- Nie jest tak źle. Hreczkowski i Kawka opublikowali sprawozdanie z badań w „Kwartalniku Instytutu Archeologii"...

- Nie znam tego pisma...

- Nic dziwnego, to periodyk dla specjalistów - uśmiechnął się smutno - dwieście egzemplarzy nakładu... Fachowcy się dowiedzą...

- Tylko fachowcy - mruknąłem rozczarowany...

Uścisnął mi dłoń i pożegnawszy się, odszedł powłócząc nogami.

Odkrycie dokonane w kujawskich lasach nie przepadło więc. Pozo­stanie po nim ślad dla przyszłych pokoleń... Ale jednocześnie poza wą­skim gronem specjalistów nikt nie będzie wiedział, że był taki czas, gdy na naszych ziemiach rządzili Murzyni...








KONIEC



®Darkman



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
44 Pan Samochodzik i czarny książę T Olszakowski
PS 44 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Czarny Książę
50 Pan Samochodzik i Brązowy Notes Tomasz Olszakowski
56 Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca Tomasz Olszakowski
26 Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg Tomasz Olszakowski
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara Tomasz Olszakowski
20 Pan Samochodzik i Arka Noego Tomasz Olszakowski
36 Pan Samochodzik i Zagubione Miasto Tomasz Olszakowski
42 Pan Samochodzik i Ikona z Warszawy Tomasz Olszakowski
31 Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo Tomasz Olszakowski
63 A5 Pan Samochodzik i Mumia Egipska Tomasz Olszakowski
53 Pan Samochodzik i Gocki Książe Sebastian Miernicki
PS 53 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Gocki Książe
24 A5 Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów Tomasz Olszakowski
33 Pan Samochodzik i Łup Barona Ungerna Tomasz Olszakowski
Cykl Pan Samochodzik (31) Zaginione poselstwo Tomasz Olszakowski
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo

więcej podobnych podstron