Autor: шахматная лошадка
Tytuł: "Nec plus ultra" http://snapetales.com/index.php?fic_id=9743
Zgoda: jest i to dość entuzjastyczna
Rating: R (Zakazanym Lasem nie pachnie).
Paring: HG / LM
Gatunek: Akcja / Przygodowy, Dramat, Romans
Tłumaczenie: Thera
Beta: KikoX i ManaNaPrezydenta (dzięki!)
Wszystkie błędy należą do mnie i tylko do mnie.
Do tłumaczenia: http://forum.mirriel.net/viewtopic.php?f=2&t=13631&start=60
Tekst, nie jest ani miły, ani lekki, ani przyjemny.
Nec plus ultra
Rozdział 1.
Hermiona ledwo dobrnęła od kominka do drzwi swojego pokoju i z żałosnym jękiem padła na materac, którego nie uprzątnęła rankiem.
— Nienawidzę Mildfevera — burknęła. Wtuliła twarz w zagięcie łokcia, próbując znaleźć idealną pozycję dla swego umęczonego ciała.
— Co? — zapytał Ron, zaglądając przez drzwi.
— Nienawidzę Mildfevera — powtórzyła dziewczyna i przeciągnęła się z chrzęstem. W takie dni niezwykle cieszyła się z nabytego w ciągu ostatniego roku nawyku spania na podłodze. Wszystko zaczęło się od tego, że z początkiem nauki wraz z Ronem i Harrym wynajęli maleńkie mieszkanko, w którego jedynym pokoju fizycznie nie było miejsca dla trzech łóżek. Już po miesiącu Harry wpadł w histerię, że on, na Merlina, jest w stanie płacić za normalne mieszkanie z normalnym kominkiem, kuchnią bez karaluchów i osobnymi pokojami dla każdego z nich i że nie zamierza się przejmować idiotycznymi kompleksami Weasleya i przeklętą pryncypialnością Granger. W ciągu trzech dni od tego pamiętnego wydarzenia znaleziono nowe mieszkanie, lecz łóżek i tak nie wstawiono. Hermiona podejrzewała, że ze względu na Ginny, odwiedzającą ich w czasie przerwy bożonarodzeniowej, Harry transmutował swój materac w coś bardziej komfortowego, jednak przez resztę czasu trójca prowadziła spartański tryb życia.
— Przestań! Dziś wcale nie był gorszy niż zwykle. — Ron dobrodusznie machnął ręką i przykucnął, kładąc swą szeroką dłoń na jej karku. — Po prostu przez swoją chorobę opuściłaś dwa treningi pod rząd i mięśnie odwykły od obciążeń.
— Mmmmmm. — Hermiona, mrucząc z przyjemności, zamknęła oczy, kiedy zaczął masować jej ramiona. — Nawet mi nie wspominaj.
To, co Ron delikatnie nazwał „chorobą”, w rzeczywistości było katastrofalnymi skutkami nieodpowiedzialnego eksperymentu z mieszaniem napojów na urodzinach Artura Weasleya w Norze. W tym czasie, gdy starsze pokolenie kulturalnie zajmowało się spokojną rozmową, a Harry i Ginny zniknęli w pokoju na pierwszym piętrze, Ron, Charlie i George zaciągnęli ją do miejscowego pubu, gdzie cała czwórka okropnie się spiła. Jednak z wszystkich uczestników popijawy, tylko Hermiona tańczyła na barze, po powrocie poszła całować się z Percym, a następnie trzy doby leżała w stanie półśpiączki, nie będąc w stanie nawet aportować się do domu.
— Teraz powinnaś zrozumieć, jak czułem się na eliksirach — dodał złośliwie Ron, zaczynając masować jej plecy.
— Nie widzę związku — zaprzeczyła bez przekonania.
— No jak to, nie ma związku? Kiedy dochodzisz do granic swoich możliwości — Hermiona znów zamruczała z przyjemności pod dotykiem jego rąk — a człowiek, który, jak się wydaje, ma obowiązek cię uczyć, odczuwa sadystyczną przyjemność, kpiąc z twoich niedopracowanych...
— Ronaldzie Weasley! — dziewczyna spróbowała się odwrócić, lecz silne ręce wcisnęły ją w materac, więc jej oburzona replika nie zabrzmiała nawet w połowie tak groźnie, jak zwykle. — Po pierwsze, kiedy to niby przykładałeś się na eliksirach? A po drugie, wasz ukochany instruktor po prostu jest opętany tępym męskim szowinizmem, więc do mnie i do Hanny odnosi się tak źle tylko dlatego, że jesteśmy dziewczynami.
— I tobie to nadal niczego nie przypomina? Na przykład tego, jak Neville tracił pół setki punktów w ciągu jednych zajęć tylko dlatego, że był Gryfonem?
— Nev tracił punkty dlatego, że wybuchały mu kociołki! — Hermiona w końcu wyswobodziła się z jego chwytu i, sądząc po złośliwie zmrużonych oczach, z napięciem myślała o tym, gdzie by na początek przyłożyć swojemu najlepszemu przyjacielowi. Ostatecznie zapomniała o zmęczeniu. — Ty nie możesz na poważnie uważać, że ja... Wszystko jest w porządku z moją formą. Między innymi w pierwszej piątce zdałam egzamin z biegów. Lecz nie mogę pojąć, dlaczego mam mieć ręce jak Conan Barbarzyńca. — Dziewczyna z obrzydzeniem spojrzała na swój biceps.
— Jak kto? — zapytał Ron, jednym kocim skokiem podnosząc się z posłania i na wszelki wypadek przemieszczając się w stronę drzwi.
— Nie myśl o tym. W dodatku schudłam!
— To dlatego, że nie dawniej niż dwa dni temu bez przerwy wymiotowałaś, pamiętasz? — Ron próbował ją pocieszyć, robiąc kolejny krok, byle dalej od rozwścieczonej przyjaciółki. Ona tylko z cierpiętniczą miną przewróciła oczami. — A tak w ogóle, to trzeba się cieszyć.
— Cieszyć? Cieszyć się z tego, że codziennie rano muszę transmutować swoje własne dżinsy? Czy może z tego, że ukochany płaszcz, który kupiłam w listopadzie, wisi na mnie jak na wieszaku? Cieszyć się z tego, że zmniejszył mi się biust?
— Za to masz talię — bez zastanowienia odpowiedział Ron, w rezultacie czego w stronę jego głowy poleciał ciężki służbowy but. „Zdecydowanie, masaż i przyjacielskie wsparcie czynią cuda” — pomyślał, demonstrując znakomity refleks bramkarza. — Kto was pojmie, dziewczyny. I to kieruje nas do nieśmiertelnej mądrości staruszka Mildfevera...
— „Jakiego hipogryfa baby szukają w Akademii Aurorów? Za mąż i rodzić!” — zacytowali chórem ulubione powiedzenie swojego instruktora kultury fizycznej, które usłyszeć można było praktycznie na każdych zajęciach.
— Przecież mówię – przaśny męski szowinizm w pełnej krasie. Mnie między innymi przygotowują do pracy analityka. Będę siedzieć w ciepłym biurze i opracowywać operacje, a biegać, skakać i podciągać się będziesz ty z Harrym. — I pokazała Ronowi język, uchylając się przed własnym butem.
— Mylisz się, koleżanko. Przecież wiesz, że Harry po ukończeniu akademii liczy na miejsce w Hogwarcie, a ja planuję zawodowo zająć się quidditchem. Za to ty, ze swoim wykształceniem medycznym będziesz w sam raz do naprężania bicepsów, tricepsów i innych mięśni podczas wyciągania rannych z pola walki. Ku wielkiej radości Mildfevera.
But znów poleciał, a w ślad za nim – zniszczony tom „Wyższych eliksirów”, którego Ron z czystej złośliwości ani myślał łapać. W ciągu ostatniego pół roku Hermiona nabrała ogromnego doświadczenia w sklejaniu tej właśnie książki.
— A ja już wam mówiłam, że to nieuczciwe! Ministerstwo płaci za wasze przygotowanie, a wy chcecie uchylić się od służby w auroracie!
— Jesteśmy bohaterami wojny, Hermiono. — Ron z wyższością zmarszczył czoło i przyjął uduchowioną pozę. — Weterani. Spłaciliśmy magicznemu światu wszystkie swoje długi, kiedy pokonaliśmy Voldemorta, a potem jeszcze przez dwa miesiące goniliśmy po całej Europie za niedobitkami jego ludzi. Mamy teraz prawo do zwykłego ludzkiego szczęścia...
— ...w postaci pozycji bramkarza w Armatach? — W drzwiach ukazał się Harry, zawzięcie wycierający mokre po kąpieli włosy.
— Niekoniecznie w Armatach, lecz tak, taki mam plan. — Ron skromnie opuścił wzrok. — Wszyscy poważni trenerzy co roku organizują przegląd drużyn amatorskich, a Wojownicy Zorzy to jedna z mocniejszych drużyn wśród amatorów. To znakomity start w świat wielkiego sportu.
— Tak, oczywiście. — Hermiona zrobiła kpiącą minę. — To doskonały argument za wstąpieniem do akademii. A ciebie, Harry, jaki diabeł zaniósł na te galery?
— Noooo... — Chłopak się lekko zaczerwienił pod uważnym spojrzeniem przyjaciółki. — A gdzie jeszcze mieliśmy pójść z naszymi owutemami? McGonagall obiecała, że pozwoli mi prowadzić obronę przed czarną magią, jeśli będę miał przygotowanie aurorskie.
— Harry, ja doskonale pamiętam tę rozmowę. I była mowa o miejscu drugiego wykładowcy, czyli pomocnika jakiegoś profesora z wykształceniem uniwersyteckim! Czy to jest to, czego pragniesz? Nie mogę uwierzyć, że obaj mówicie serio! Polazłam do tej durnej akademii w ślad za wami, tylko po to, żeby pod koniec pierwszego roku dowiedzieć się, że żadnego z was nie pociąga służba w auroracie?
— Nie ciągnęliśmy cię za sobą — odpowiedział Ron z urazą. — I czyżbyś po raz pierwszy słyszała o naszych planach na przyszłość?
— Mnie do głowy nie przyszło, że wy rzeczywiście jesteście zdolni do podobnego idiotyzmu! A tak przy okazji, ciekawa jestem, jak beze mnie zdalibyście teorię? Choćby eliksiry, skoro już o tym mówimy!
— W tym wypadku twój argument nie jest wcale mądrzejszy od naszych — prychnął Harry, siadając koło niej. — Wcześniej powiedziałbym ci, że jesteś ostatnim człowiekiem, który będzie cokolwiek robił „dla towarzystwa”
— Przecież nie mogłam was porzucić!
Chłopcy spojrzeli po sobie, pełni zrozumienia.
—Oczywiście, mamy syndrom post wojenny. – Harry wypowiedział na głos ich wspólną myśl, a Ron nie wytrzymał i zachichotał. Po tym, jak oni w listopadzie o mało nie wypędzili dziewczyny z domu przez jej nieustanne próby zdiagnozowania u nich stresu, wspomnienie jej nowej idee fixe zmieniło się w rodzinny żart.
— Nie ma w tym nic śmiesznego, Ron – zdenerwowała się Hermiona. — To bardzo poważny problem. Czytałam, że reakcja post traumatyczna może pojawić się po kilku miesiącach, po tak zwanym okresie wątpliwego szczęścia. Tak, że podświadomie obaj rozumiecie, że nie mogliście „odpuścić sobie wojny” i dążycie do tego, aby pozostać częścią braci wojennej, więc dlatego wstąpiliście do akademii.
Triumfująco spojrzała na obu chłopców i wstała.
— A ty dokąd? — zapytał podejrzliwie Ron.
— Pod prysznic, oczywiście. Moja kolej — odpowiedziała beztrosko dziewczyna, biorąc z półki czysty ręcznik.
— Co to, to nie. — Chwycił ją w objęcia, przeszkadzając wyjść z pokoju. — Teraz ja. Za godzinę mam trening.
— A ja mam praktyki w św. Mungu! — Hermiona machała nogami w powietrzu, próbując kopnąć Rona, lecz miał on zbyt duże doświadczenie, zdobyte w awanturach z młodszą siostrą. — Jeszcze włosy muszę wysuszyć, miej litość.
— Dobra, lecz pamiętaj o mojej dobroci. — Ron nieoczekiwanie opuścił ręce i dziewczyna ledwo się wykręciła od upadku. — Jesteś mi winna obiad.
— Dzisiaj gotuje Harry — zaprotestowała. — A ja o drugiej powinnam być w szpitalu.
„A potem jeszcze wykład w akademii, lecz o tym nie musicie wiedzieć” — pomyślała dziewczyna, wchodząc do łazienki, zanim Ron zdążył się rozmyślić.
***
Kiedy Hermiona wpuściła Rona do łazienki, rozczesała mokre włosy i poszła do kuchni dotrzymać towarzystwa Harry'emu, temat konieczności służby w auroracie został zamknięty. Dziewczyna pocieszała się myślą, że ona w każdym przypadku może wstąpić na uniwersytet po akademii, a nawet próbować skończyć go przed terminem, jeśli uda się uzyskać zaliczenie niektórych przedmiotów. Harry zaś rozmyślał o tym, że możliwym jest, iż diagnozę „syndrom post wojenny” w pierwszej kolejności można przypisać Hermionie. Chociażby biorąc pod uwagę jej przeczulicę i pewną niezdrową czujność, jaka nie śniła się nawet Alastorowi Moody'emu. To chyba w broszurze, którą starała się podsunąć jemu i Ronowi, nazwano „reakcją alarmową”. Już wszyscy wykładowcy i słuchacze akademii wiedzieli, że do dziewczyny nie wolno zbliżać się od tyłu. Ostatnim razem o mało nie trzasnęła zaklęciem profesor Robin, która chciała tylko ustalić z nią termin zajęć laboratoryjnych z eliksirów, wcześniej zaś – bez zastanowienia podbiła oko koledze z roku, który prawdopodobnie do tego momentu żywił do niej jakieś ciepłe uczucia. Dodatkowo w ostatnim czasie wyraźnie schudła, osunęła się i gorzej sypiała. Do tego zaczęła lubować się w odzieży w stylu militarnym. Bycie częścią wojennej braci coraz częściej zajmowało samą Hermionę. Nie na darmo idea stworzenia Armii Dumbledore'a niegdyś przyszła do głowy właśnie jej.
Harry domyślał się nawet, co było przyczyną tego, że ten głupi syndrom trafił się właśnie Hermionie. Ona, jako jedyna z ich trójcy, zabiła człowieka. Zdarzyło się to już po bitwie o Hogwart, kiedy osłabiony Zakon musiał wciągnąć swoich najmłodszych członków w polowanie na zbiegłych śmierciożerców. George, Ron, Harry, Hermiona, a także kilku członków Armii Dumbledore'a na równi z dorosłymi brali udział w czterech operacjach bojowych. Zawsze używali tylko zaklęć rozbrajających i wiążących, raz na zawsze decydując, że śmierć, nawet jeśli to śmierć najgorszego wroga, nie może przynieść ukojenia i uleczyć ran.
I za każdym razem wracali z zadania bez najmniejszego zadrapania – najczęściej zdemoralizowane niedobitki wojska Voldemorta poddawały się bez walki. Lecz ostatni, czwarty raz wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Dyrektor Durmstrangu, nie dowierzający własnemu ministerstwu, poprosił o pomoc brytyjski aurorat. W jego szkole ukryło się kilkudziesięciu śmierciożerców, część z nich to byli uczniowie Karkarowa, lecz w większości – przestępcy, zbiegli z Anglii, dlatego też Kingsley zdecydował się wysłać swoich ludzi. Do pomocy oddziałowi aurorów dodano grupę z Zakonu Feniksa, w której skład weszło i nierozłączne trio z Gryffindoru. I to właśnie oni mieli „szczęście” natknąć się w podziemiach Durmstrangu na niewielki oddział pod dowództwem Marcusa Flinta.
Po kilku godzinach pogoni krętymi korytarzami, członkom Zakonu udało się zapędzić przeciwników na kamienny placyk przecięty głęboką szczeliną, nad którą przerzucony był most linowy. Jednak śmierciożercy nie mogli przez niego przejść, nie wybijając z początku swych prześladowców. A oni z kolei nie mogli się cofnąć – przejście, którym przyszli, zawaliło się, z lewej i prawej strony wznosiły się szare skały, a z przodu sypał się grad zaklęć, wśród których najłagodniejsze było Incendio. Dlatego też taktyka oddziału musiała być niezwykle prosta: krzycząc na całe gardło (każdy co innego, Harry wrzeszczał „Naprzód!”, Ron krzyczał „Mama!”, a Michael Corner, nie wiedzieć czemu – „Za Dumbledore'a”), rzucili się do ataku. Śmierciożercy, z których większa część była rówieśnikami atakujących członków Zakonu, nie spodziewający się takiego obrotu sprawy, zostali szybko unieszkodliwieni, z wyjątkiem Marcusa Flinta, na którego wyskoczyła Hermiona. On nie wypuścił różdżki w pierwszych minutach walki, odbił rzucone w niego zaklęcie wiążące i zdążył otoczyć się bardzo silną tarczą, przez którą nie mogły się przebić Expelliarmus i Incancerus. Dziewczyna spróbowała zniszczyć tarczę zaklęciem tarana, lecz w tym momencie zbliżający się z drugiej strony Krum rozkojarzył Flinta, tarcza na moment zniknęła i zaklęcie uderzyło z pełną mocą. Krzyk spadającego w przepaść Marcusa oznajmił koniec tej niedługiej bitwy, w której zginęło jeszcze dwoje byłych uczniów Hogwartu – Katie Bell, której jeden ze spadających kamieni zmiażdżył głowę i Antoni Goldstein, który został trafiony zaklęciem rozdzierającym.
Po tej tragedii Kingsley kategorycznie zabronił udziału w operacjach bojowych ludziom, którzy nie przeszli przygotowania aurorskiego. A Hermiona... Hermiona przez dwie doby była w szoku i wszystko, co przyjaciele zdołali z niej w końcu wydusić, to wyznanie, że w drugiej klasie była zakochana w Marcusie Flincie.
Z odrętwienia wyrwała ją gwałtowna reakcja Rona na tę informację. Aż podskoczył i wykrzyknął: „A co z Lockhartem?” A potem długo się śmiali, histerycznie, aż do czkawki, zawisając sobie nawzajem na ramionach i wycierając rękawami łzy. Łzy po Remusie i Tonks, którzy osierocili syna, po Fredzie, bez którego George stał się bladym cieniem samego siebie, a Molly prawie całkiem osiwiała, po Colinie, który zginął, broniąc zamku zamiast ewakuować się wraz z pozostałymi niepełnoletnimi uczniami, po Lavender, która prawie miesiąc czepiała się życia, leżąc w szpitalu, póki nie wysiadło jej serce. Łzy po Dumbledorze i Snapie, po Katie i Antonim, a nawet po Flincie i wszystkich tych, którzy się zagubili i dali wplątać, pokaleczyli swoje dusze... „Być może i masz rację, przyjaciółko – rozmyślał Harry, miarowo mieszając sos – możliwe, że dlatego wstąpiliśmy do akademii, żeby być razem z ludźmi, którzy wiedzą, czym jest utrata przyjaciół i ukochanych, którzy wiedzą, czym jest uczucie, że jest się winnym czyjejś śmierci. A może dlatego, że chcemy się zemścić? Albo dlatego, żeby już więcej nie powtórzył się koszmar, przez który przeszliśmy, będąc bezbronnymi podrostkami? Możliwe, że wojna nas jeszcze nie wypuściła do końca?”
— Knut za twoje myśli. — Za jego ramieniem pojawił się Ron, ubrany w swoją ulubioną koszulkę z emblematem akademii i napisem „Dawn Warriors”, pachnący balsamem po goleniu. Harry wiedział, że przyjaciel nie odmawia sobie przyjemności kokietowania fanek swego bramkarskiego talentu, które czatują na niego po każdym treningu. Wiedział też, że od kiedy Ron z Hermioną zdecydowali się pozostać tylko przyjaciółmi ani jedna dziewczyna nie była w stanie podbić jego serca.
— Myślę, że fanki quidditcha to dla ciebie za niskie progi — odpowiedział w końcu, rozkładając jedzenie na talerze.
— Ej. — Ron żartobliwie tknął go pięścią w żebra. — Jeśli ktoś tutaj uważa, że ustabilizowane życie osobiste daje mu prawo spoglądać z wysoka na przyjaciół, którym się tak nie poszczęściło i osądzać ich wybory, to ten ktoś ryzykuje, że nie dostanie zaproszenia na ferie wielkanocne...
— Ron, to prymitywne — prychnęła Hermiona, sięgając po solniczkę.
— Uzgodnijcie między sobą – pcham się w za niskie progi czy może jednak jestem prymitywny? Chciałbym miesz jasznoszć. – Ostatnie zdanie wypowiedział już z pełnymi ustami, co wywołało niezadowolenie dziewczyny. — Szo!? — Popatrzył na nią wyzywająco i popił resztki jedzenia sokiem. — Tak swoją drogą, to jestem spóźniony na trening. I to przez to, że będąc gentlemanem ustąpiłem ci, niewdzięcznej, swoją kolejkę. I teraz nawet pojeść po ludzku nie zdążę.
— To jedz, a nie gadaj — ucięła chłodno Hermiona. — Ja też muszę iść, a do ósmej wieczorem nie będę miała możliwości niczego zjeść.
„A w moim przypadku ósma wieczorem nadejdzie dopiero za dziesięć godzin” – dodała sama dla siebie, machinalnie dotykając łańcuszka wiszącego pod ubraniem zmieniacza czasu.
Rozdział 2.
Czyszcząc ubranie po podróży kominkiem, Hermiona rozpaczliwie zazdrościła Ronowi. Do stadionu, który Wojownicy Zorzy zarezerwowali na swoje treningi przynajmniej można było się aportować. Szpital św. Munga, tak samo jak Akademia Autorska, był nakryty szczelną kopułą antyaportacyjną. Te środki ostrożności zostały wdrożone po zabójstwie urzędnika ministerialnego wprost na sali szpitalnej. I choć Broderyka Bouda zadusiła roślina przysłana pocztą, a nie aportujący się zabójca, szefostwo szpitala słusznie uznało, że należy wzmóc środki bezpieczeństwa, przewidując wszystkie możliwe sposoby dostania się do szpitala. Wojna się skończyła, lecz porządki pozostały: pacjentów transportowano do szpitala za pomocą świstoklików, a pracownicy byli zmuszeni wchodzić albo głównym wejściem – z mugolskiej części Londynu, albo przez kominek. Sama Hermiona wolała przychodzić do Munga pieszo, lecz dziś była spóźniona, dlatego musiała użyć najbardziej znienawidzonego środka transportu, oczywiście, jeśli nie liczyć latania na miotle.
Od czasów wojny zachował się jeszcze jeden środek ostrożności – konieczność zarejestrowania swojej różdżki przy wejściu. Uzdrowiciele mieli przepustki, pozwalające uniknąć tej męczącej procedury, lecz Hermiona była tylko praktykantką studiów medycznych przy Akademii Aurorskiej i musiała przestrzegać wszystkich procedur, dotyczących zwykłych odwiedzających, bez względu na to, że spędzała w szpitalu prawie tyle czasu, co stażyści z Instytutu Magomedycyny. Biorąc z powrotem swoją różdżkę, po podpisaniu się w dzienniku dziewczyna pospieszyła na pierwsze piętro, gdzie odbywali praktyki studenci z akademii.
Wojna sprowokowała nie tylko zewnętrzne, ale i wewnętrzne reformy w szpitalu: uzdrowiciele mieli do czynienia z ogromną ilością rannych, których nie można było odesłać do mugolskich szpitali. W rezultacie oddział na pierwszym piętrze, wcześniej zajmujący się wyłącznie skutkami nieostrożnego podejścia do magicznych zwierząt, teraz został przekształcony w odpowiednik mugolskiej traumatologii, przyjmując pacjentów z urazami dowolnego pochodzenia, czy to było cięcie od Sectumsempry, uderzenie dziobem hipogryfa czy wstrząs mózgu spowodowany upadkiem z miotły. Drugie i trzecie piętro – na nich, jak i wcześniej, mieściły się oddziały zakaźny i ostrych zatruć. Dawny oddział urazów spowodowanych zaklęciami na czwartym piętrze został przekształcony w oddział urazów mentalnych. Parter całkowicie przekształcono w oddział oparzeń i Hermiona z drżeniem wspominała pierwsze pięć miesięcy praktyki, które przepracowała właśnie tam – zbyt wielu znajomych było wśród ciężkich przypadków na tym piętrze. Na szczęście współczesna magomedycyna i wzmożona zdolność regeneracji, którą charakteryzowali się czarodzieje, pozwalały leczyć ciężkie oparzenia w czasie krótszym niż pół roku, dlatego wszyscy, którzy na czas trafili w ręce uzdrowicieli, wychodzili ze szpitala z w pełni zrekonstruowanym wyglądem. Jednak dziewczyna nie mogła pozbyć się od strasznych wizji; wystarczyło, że przypomniała sobie, jak asystowała przy zmianie opatrunku przystojniaka Olivera Wooda, w którego trafiło Incendio w czasie szturmu na Mglistą Wieżę Durmstrangu. Tego dnia o mało nie porzuciła swoich planów uzyskania w akademii dwóch specjalizacji – operacyjnego paramedyka i analityka.
„Możliwe, że trzeba było się jeszcze wtedy wycofać — pomyślała niechętnie, wchodząc po krętych schodach z maksymalną możliwą do wyduszenia z bolących mięśni prędkością. — Mam zbyt słabe nerwy na magomedycynę. I jeśli to wszystko miało sens, kiedy planowałam być w jednej grupie operacyjnej z Harrym i Ronem, to teraz nie wiadomo, po co mi te katusze. Oddam zmieniacz czasu z powrotem do ministerstwa i spokojnie zakończę w akademii szkolenie na analityka. Żadnych więcej wycieńczających treningów, żadnych złamań i ran szarpanych, żadnych przeklętych schodów...” Z tą ostatnią, zdecydowaną myślą stanęła przed swoją szefową, kierującą oddziałem traumatologii, uzdrowicielki wyższej kategorii – Celiny McPherson.
— Panno Granger. — Kobieta powitała zadyszaną praktykantkę wdzięcznym skinieniem głowy, a w tym samym czasie jej blade wargi skrzywiły się z naganą, co żywo przypomniało Hermionie jej ukochaną opiekunkę domu. Zresztą, na tym podobieństwo między tymi dwiema dumnymi córami Szkocji się nie kończyło – uzdrowicielka była tak samo pedantyczna, pełna godności i tak samo wymagała od swoich współpracowników doskonałości we wszystkim, zaczynając od wyglądu, a kończąc na moralności. — Jak tylko się pani przebierze, proszę zadać sobie trud dołączenia do obchodu. I może powinna pani przejrzeć swój napięty grafik pod kątem tych spraw, które przeszkadzają pani punktualnie przybywać do szpitala w celu odbycia praktyki.
Z tymi słowami McPherson w towarzystwie tłumu praktykantów i stażystów władczo przeszła obok czerwonej ze wstydu dziewczyny. Lisa Turpin zdążyła rzucić Hermionie pełne współczucia spojrzenie, a chłopcy z akademii – Jasper Folvig i Petros Appolinaris synchronicznie poklepali ją po ramionach, przywołując w pamięci setki takich właśnie milczących gestów wsparcia ze strony bliźniaków Weasley. Ogarnęła ją tęsknota; wydawało się, że jeszcze sekunda i Hermiona padłaby na kolana wprost na środku korytarza, wyjąc od nieoczekiwanego ostrego poczucia straty, lecz minęła sekunda, potem druga, a później dziewczyna po prostu poszła do sali dla personelu, żeby zostawić w szafce płaszcz i założyć chałat. I z każdym krokiem umacniała się w niej decyzja, żeby postąpić zgodnie z jadowitą radą szefowej i w końcu rzucić w diabły tę przeklętą praktykę.
***
Kiedy dyżur zbliżał się do końca, Hermiona złapała się na myśli, że dzień dzisiejszy nie był aż tak straszny, żeby na tej podstawie podejmować jakiekolwiek zdecydowane działania. Koledzy z praktyki, widząc jej nieszczęsny wygląd, z wszystkich sił starali się dodać jej otuchy, nawet McPherson zmiękła i zdobyła się na skąpą pochwałę, kiedy Hermiona prawidłowo zdiagnozowała u pacjenta obrażenia wewnętrzne. Po wesołej herbatce w pokoju dla personelu dziewczyna była sobą zdumiona – czyżby jeszcze w ciągu dnia na poważnie planowała na zawsze zrezygnować z tego upajającego uczucia, które otrzymywała w towarzystwie ludzi myślących jak ona sama? Czyżby mogła na zawsze porzucić praktykę i już nigdy więcej nie poczuć, jak to jest ratować życie? Czyżby mogła zrezygnować z możliwości nauczenia się czegoś nowego?
Hermiona przeciągnęła się w wygodnym fotelu i bez wstawania przelewitowała brudne filiżanki na stół obok zlewu. Najczęściej wychodziła jako ostatnia z grupy. Dyżur dzienny kończył się o siódmej wieczór; tym sposobem zostawała jej jeszcze godzina, żeby odwiedzić znajomych pacjentów, a potem cofnąć się w czasie i pójść na wykład na akademii, który rozpoczynał się o godzinie czwartej. Zajęcia na akademii ciągnęły się do ósmej, co akurat idealnie zgrywało się w czasie z godzinami odwiedzin w Mungu, więc Hermiona mogła łatwo wytłumaczyć Harry'emu i Ronowi dlaczego wraca o godzinę później. Chociaż czasem dziwiła się temu, że nic nie zauważają i nawet sama do siebie obrażała się, że przyjaciele zwracają na nią tak mało uwagi – ona już drugi raz w życiu cały rok szkolny używa zmieniacza czasu, a oni znów niczego nie podejrzewają, nawet nie próbują się domyślić, za jaką konkretnie cenę dziewczyna studiuje na dwóch kierunkach. Przy czym do końca roku akademickiego zostało jeszcze prawie sześć miesięcy.
Wcześniej dziewczynie brakowało tej właśnie luźnej godziny, żeby obejść wszystkie trzy oddziały – na parterze, pierwszym i czwartym piętrze, w których leżeli jej przyjaciele i znajomi. Na szczęście, większość z nich już dawno została wypisana i teraz odwiedzała tylko oddział urazów mentalnych, gdzie wciąż jeszcze leżeli rodzice Neville'a. Z Frankiem Longbottomem było bardzo źle, całkiem przestał wstawać z łóżka i reagować na gości i personel, lecz Alicja – na odwrót, teraz wyglądała o wiele lepiej niż trzy lata temu, kiedy Hermiona zobaczyła ją po raz pierwszy. Nawet zaczęła poznawać syna; choć nie wiedziała, ile on ma lat, to przynajmniej pamiętała jego twarz i cieszyła z odwiedzin. Z wizyt Hermiony, nie wiedzieć czemu, cieszyła się jeszcze bardziej; ta nieoczekiwana reakcja na odwiedziny dziewczyny pojawiła się jesienią, kiedy rozpoczęła praktykę w Mungu i po raz pierwszy poszła odwiedzić Longbottomów. Wtedy Alicja rzuciła się jej na szyję, a następnie coś szybko szeptać, praktycznie dławiąc się słowami, więc jej mowa składała się ze spazmatycznych westchnięć wymieszanych z pojedynczymi sylabami. Lecz według uzdrowiciela Marquesa, który obserwował Longbottomów już od wielu lat, to był bardzo wyraźny postęp. I choć na tle ogólnego nędznego obrazu ten postęp wyglądał na nieznaczny, to pojawiła się nadzieja, że kobieta znów zacznie mówić, a to oznacza, że umysł nie został całkowicie zniszczony.
Na czwartym piętrze było pusto i cicho, ponieważ pacjentów było mało, a większa część z nich była praktycznie ciągle pogrążona w leczniczym śnie. Światło w korytarzu było przyćmione i tylko na stanowisku dyżurnej jasno świeciła stołowa lampka. Widać uzdrowicielka musiała odejść na moment – na zawalonym kartami pacjentów stole leżała jej różdżka. Hermiona nachmurzyła się, widząc taką nieroztropność, za którą na przykład taki student akademii zostałby natychmiast wyrzucony, a niezapomniany Moody jeszcze by i ręce pourywał „za niedopuszczalną bezmyślność i utratę czujności”. W sumie, gołąbko, miałaś szczęście, że nie jesteś aurorem, a ja nie jestem Alastor Moody — westchnęła Hermiona, idąc dalej korytarzem, lecz w tym właśnie momencie po potylicy przebiegł jej znajomy chłodek, który zawsze bezbłędnie sygnalizował dziewczynie, że ktoś ją świdruje wzrokiem. No dobrze, prawie zawsze bezbłędnie. Odwróciła się gwałtownie, jednocześnie przysiadając i wyjmując różdżkę z futerału na nadgarstku lewej ręki i powoli wypuściła powietrze, wstrzymując zaklęcie, które już było gotowe wyrwać się z jej ust.
Tym razem jednak nie było pomyłki. Zza przeszklonych drzwi sali, ze zwierzęcą, pierwotną nienawiścią spoglądał na nią Gregory Goyle. Jego blada, przyciśnięta do szyby twarz wyglądała jak okropna maska, a wykrzywione palce wczepione w ramę i pałające wściekłością oczy dopełniały obrazu niewątpliwie agresywnego obłędu.
„Szkoda, że cię teraz nie widzi ten indor Plymouth — pomyślała dziewczyna, chowając różdżkę do futerału i odwracając się plecami do byłego kolegi z klasy. — Nie poddawałby w wątpliwość moich obserwacji”. Jeszcze jesienią między nią i szefem oddziału urazów mentalnych wybuchł poważny konflikt. Wówczas dziewczyna, odwiedzająca wszystkich swoich znajomych wpadła na pomysł odwiedzenia również i Ślizgona. Goyle zachowywał się spokojnie, posłusznie się z nią przywitał, podziękował za przyniesione owoce, a nawet uważnie wysłuchał nowości o remoncie trwającym w Hogwarcie, a także o swoich kolegach ze Slytherinu, z których żaden z nich nigdy nie odwiedził go w szpitalu. Malfoy wraz z rodzicami siedział w areszcie domowym w swojej posiadłości, Crabbe nie żył, a innych bliskich przyjaciół Goyle po prostu nie miał. Bez względu na to, że wizyta odbyła się bardzo gładko, coś zaniepokoiło Hermionę i zaczęła bardzo uważnie obserwować tego nieszkodliwego na pierwszy rzut oka pacjenta. Po kilku tygodniach obserwacji przyszła ze swoimi podejrzeniami do szefa oddziału i przez całą godzinę próbowała mu udowodnić, że Goyle jest groźny i trzeba go umieścić w szpitalu św. Katarzyny we Francji – najbliższym wyspecjalizowanym ośrodku, który mógł zapewnić pacjentowi ze schizofrenią właściwą opiekę i leczenie, a także należycie go izolować. Rozmowa skończyła się tym, że uzdrowiciel Plymouth dosłownie wyrzucił dziewczynę ze swojego gabinetu, wrzeszcząc na cały korytarz, że jeśli żałosne praktykantki, które naczytały się nic nie wartej mugolskiej makulatury, nie chcą, żeby ich więcej nie wpuszczono na jego oddział, to nie będą mu mówić, gdzie ma umieszczać swoich pacjentów i jakie leczenie im wyznaczać. Hermiona miała mocne podejrzenia, że niechęć Plymoutha do rozstania z niebezpiecznym pacjentem ma coś wspólnego z niezwykłą szczodrością pani Goyle, lecz nie mogła tego nijak udowodnić.
Wzdychając głęboko, żeby się uspokoić po wstrząsie, dziewczyna wywołała na twarz uprzejmy uśmiech i otworzyła drzwi do pokoju Longbottomów.
***
„Znów ta szlama tu węszy. — Goyle wsłuchał się w dźwięk oddalających się kroków, odszedł od drzwi i usiadł na łóżku. — Wiecznie coś próbuje wyniuchać, żeby potem donieść tej przeklętej kotce w okularach...”
— Do tego chciała cię przekląć, Greg.
— Vince! Jak dawno mnie nie odwiedzałeś! — Goyle odwrócił się do przyjaciela, który stał, niedbale opierając się o framugę.
— Wystarczyło, żebyś mnie zawołał. Przecież wiesz, że cię nigdy nie opuszczę.
Ciarki przebiegły po plecach Goyle'a, kiedy rozdęte krwawymi pęcherzami usta Crabbe'a obnażyły zwęgloną szczękę w strasznej parodii uśmiechu. Ale w końcu to przecież był Vince, jego najlepszy przyjaciel, który przyszedł do niego, kiedy porzucili go wszyscy, nawet Draco, nawet ojciec, nawet mama, która tylko patrzy na niego zza tego przeklętego szkła i cicho szlocha, lecz nigdy nie wchodzi do pokoju, żeby go objąć czy pocałować. To wszystko przeklęty Harry Potter i jego żałośni przyjaciele tak urządzili, że Vince nie mógł wyjść z tego pokoju. Ale zapłacą za to! I Goyle niepewnie uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Oni myślą, że skoro odebrali ci różdżkę, to mogą odwracać się do ciebie plecami — ciągnął dalej Crabbe. — Myślą, że jesteś tępakiem. Myślą, że mogą najpierw zamknąć cię tu samego, dźgać cię różdżką w twarz, a potem odwracać się do ciebie plecami. Nadszedł czas, by dać im nauczkę, Greg.
— Oczywiście, Vince! Czy wypuścisz mnie stąd?
Crabbe pokręcił głową, przy czym na oczy upadł mu płat skóry oderwanej z czoła, spróbował go zdmuchnąć, tak jak się to robi z nieposłusznym kosmykiem włosów. Płat się zakołysał, lecz nie powrócił na swoje miejsce, więc wówczas oderwał go całkiem. Goyle nie wytrzymał i odwrócił wzrok, zaczynając z przesadną uwagą studiować znaną już na pamięć martwą naturę, wiszącą nad łóżkiem.
— Ty sam możesz wyjść, Greg. — Crabbe wyraźnie zauważył jego zmieszanie, lecz w jego głosie nie było urazy, tylko sarkazm. Goyle przełknął głośno i zbliżył się do drzwi, jak i wcześniej starając się patrzeć gdziekolwiek, tylko nie na przyjaciela. Położył dłoń na klamce, czując znane już kłucie i lekki dreszcz. — Oni odebrali ci różdżkę, lecz nie dali rady pozbawić cię magii. Chyba ćwiczyłeś, jak ci kazałem?
Goyle w milczeniu kiwnął głową, wspominając jak długo i z jakimi problemami opanowywał kilka prostszych zaklęć bez różdżki. I jak ta parszywa szlama cały czas starała się podpatrzyć, co on robi. Lecz Vince uprzedził go, żeby nikt się nie dowiedział o jego ćwiczeniach. Vince jest bardzo sprytny. Bez pomocy Vince'a by sobie nie poradził.
— No ruszaj! Alohomora! Dawaj, Greg, nadszedł czas! Zrób to, dasz radę! — Oczy Crabbe'a błysnęły drapieżnie i niecierpliwie oblizał językiem po okaleczonych wargach.
— Alohomora! — wyszeptał Goyle, wypuszczając na wolność swoją magię. Drzwi otwarły się ze skrzypieniem i nagle Gregowi bardzo zachciało się po prostu wrócić do łóżka, przykryć się kołdrą i leżeć, czekając aż przyniosą wieczorną porcję eliksirów, żeby można było zasnąć i spać aż do rana i nie słyszeć szeptu Crabbe'a. Ale to byłoby nieuczciwe, Vince by się obraził, a on nie chciał urazić najlepszego przyjaciela. Jedynego przyjaciela, który dopiero co pomógł mu otworzyć drzwi. Być może teraz będzie mógł pójść do domu i przytulić mamę. Lecz najpierw trzeba dać nauczkę szlamie, żeby już więcej nie ośmieliła się szpiegować Ślizgonów.
— Wszystkim im trzeba dać nauczkę. — Crabbe pokiwał głową. — Chodź za mną.
Goyle wyszedł na słabo oświetlony korytarz. Po parszywej mądralińskiej Gryfonce nie został nawet ślad.
— Co mam robić, Vince? — zapytał niepewnie oddalającego się przyjaciela.
— Rób tak, jak ja — odpowiedział Crabbe, rozkładając ręce tak, że jego palce dotykały obu ścian. Goyle powtórzył jego ruch, z oczarowaniem patrząc, jak z palców Vince'a spełzają maleńkie ogniste wężyki, jak wiją się po ścianach, zostawiając smoliście czarne ślady, pożerają ramy portretów wiszących wzdłuż korytarza, przebijają się w szpary pod drzwiami sal.
— Mnie się tak nie udaje — poskarżył się Goyle.
Crabbe odwrócił się i triumfalny uśmiech znów zmienił jego okaleczoną twarz w wyszczerzoną czaszkę. Nie mówiąc ani słowa, wyciągnął rękę, pokazując wydłużonym palcem gdzieś za plecy przyjaciela. Na czubku palca tańczył mały języczek ognia. Goyle posłusznie się odwrócił i zobaczył różdżkę, leżącą na stole dyżurnej.
— Nadszedł czas, Greg. Udowodnij im wszystkim, że nie jesteś tępy.
Rozdział 3.
Dzisiaj pani Longbottom była zatrwożona. Hermiona przesiedziała u niej prawie pół godziny, lecz zdenerwowanie Alicji tylko narastało, kobieta coś niespokojnie szeptała, chwytając dziewczynę za ręce i spoglądając jej w oczy. Do tego, godziny odwiedzin zbliżały się do końca i Hermiona, doskonale znając rozkład dnia na tym oddziale, z minuty na minutę oczekiwała przyjścia dyżurnej uzdrowicielki z wieczornymi eliksirami. W końcu wstała z krzesła, uwolniła nadgarstek ze słabego uścisku chłodnej ręki Alicji i poszła do drzwi. Dopiero teraz poczuła wyraźnie swąd dymu w korytarzu. Gwałtownie otwierając drzwi, z różdżką w pogotowiu, wyskoczyła z sali i zobaczyła, że drugi koniec korytarza już pochłania ogień. Z naprzeciwka biegła spanikowana dyżurna, stukając po drodze we wszystkie drzwi po drodze i krzycząc: „Pożar! Wszyscy na korytarz!” W rzeczywistości był to pełen idiotyzm, jeśli wziąć pod uwagę, że drzwi do sali Goyle'a ukryte były już za ścianą ognia; Lockhart posłusznie szedł za uzdrowicielką, a na oddziale nie było więcej pacjentów zdolnych do samodzielnego opuszczenia sali, jeśli nie liczyć pani Longbottom.
— Mari, ocknij się! — Hermiona potrząsnęła dziewczyną. — Gdzie pacjent z sali dziewiątej, pan Goyle?
Mari pracowała w Mungu od Nowego Roku, ledwo rok wcześniej ukończyła Uniwersytet Paryski i Hermiona miała nieodparte wrażenie, że profesor Plymouth nie powinien zatrudniać kogoś, kogo bardziej zajmuje dysertacja na temat dewiacji mentalnych niż realna pomoc pacjentom. Lecz teraz nie był dobry moment na demonstracje osobistych animozji, więc Hermiona dotąd cierpliwie powtarzała swoje pytanie, aż we wzroku Mari nie pojawił się przebłysk świadomości.
— Nie wiem. Kiedy przyszłam, tam wszystko już stało w ogniu. Co mamy robić? — Oczy uzdrowicielki napełniły się łzami, a usta zadrżały, jak u przerażonego dziecka. I choć ona najprawdopodobniej była w wieku Hermiony, a może nawet starsza o kilka lat, teraz wyraźnie nie można było oczekiwać od niej żadnej odpowiedzialności czy zdolności do podejmowania decyzji.
— Słuchaj mnie! — Hermiona dla pewności raz jeszcze potrząsnęła dziewczyna, popychając w kierunku sali Longbottomów. — Teraz odprowadzisz pana Lockharta i panią Longbottom na parter. Po drodze proś o pomoc każdego, kogo spotkasz. Potrzebni są ludzie, żeby ewakuować trzy pozostałe sale i pana Longbottoma. I trzeba wyłączyć barierę antyaportacyjną. Zrozumiałaś mnie, Mari?
Dziewczyna pokiwała głową, jak chiński bałwanek.
— Wyłączyć barierę. A jak to zrobić?
Hermiona szpetnie zaklęła przez zęby. Zwykle starczało jej samokontroli na to, żeby nie demonstrować takich niekobiecych zachowań, zdobytych w czasie długich dni wojny spędzonych głównie w męskim towarzystwie. Lecz teraz ta tępa Francuzka po prostu wyprowadziła ją z równowagi.
— Najlepiej powiedz o tym ochronie. Lub komuś innemu, tam na dole. Panie Lockhart!
Gilderoy, gapiący się w czasie rozmowy na portret uzdrowiciela Klifthummera, natychmiast odwrócił się do Hermiony ze swym słynnym uśmiechem:
— W czym mogę pomóc, piękna pani? Czy życzysz sobie mego autografu?
— Tak, panie Lockhart, byłoby wspaniale, lecz czekają na pana fani. Pan już powinien rozdawać swoje autografy tam, na parterze. — Uśmiech czarodzieja stał się jeszcze szerszy. — Ta miła dziewczyna odprowadzi pana razem z tą damą. One obie są pana wielkimi fankami. — Z tymi słowami Hermiona wciągnęła na korytarz Alicję stojącą na progu sali i zaczepiła jej dłoń za elegancko wysunięty łokieć Gilderoya. — Mari, odprowadź ich jak najszybciej na dół i wezwij pomoc!
Wyglądało na to, że uzdrowicielka mniej więcej doszła do siebie, w każdym razie dość pewnym głosem nakazała: „Za mną, panie Lockhart!” i wszyscy troje zniknęli Hermionie z pola widzenia, skręcając korytarzem w stronę tylnych schodów. Dziewczyna zaś pobiegła w przeciwnym kierunku. Pierwszą na trasie ognia była sala siódma, w której znajdowało się dwóch pacjentów, dalej po jednym w salach piątej i czwartej i w końcu Frank Longbottom w sali numer dwa, lecz Hermiona miała szczerą nadzieję, że będzie można zakończyć ewakuację przy pomocy aportacji, jak tylko szefostwo szpitala zdejmie barierę. Na razie trzeba było jak najszybciej wysłać na dół pana Hoopera i Dennisa Creeveya – pacjentów z sali numer siedem, do której już dochodziły płomienie. Dziewczyna wyczarowała potok wody, który zmusił ogień do wycofania się i weszła do sali. Tu swąd dymu czuć było o wiele silniej, niż w korytarzu, widocznie dlatego, że sale miały wspólny system wentylacji i dym przenikał z sąsiedniego pomieszczenia, które w całości pochłonął ogień. Lecz obaj pacjenci spokojnie spali pod wpływem eliksirów.
Hermiona nie wiedziała, na co jest leczony pan Hooper, lecz zajmował tę salę na długo przed początkiem jej praktyki w Mungu i przez wszystkie te miesiące ona ani razu nie widziała, żeby był przytomny. Dennis trafił do szpitala całkiem niedawno z załamaniem nerwowym i ciężką bezsennością, z którymi nie mogła poradzić sobie madame Pomfrey, więc Plymouth pogrążył go w leczniczym śnie. „Wychodzi na to, że ani jednego, ani drugiego obudzić nie wolno, więc trzeba będzie lewitować obu” — pomyślała dziewczyna, wyczarowując nosze. Jako pierwszego wzięła Dennisa, odlewitowała go na korytarz, jeszcze raz polała podpełzający ogień wodą i wróciła po pana Hoopera. Przechodząc koło stołu dyżurnej, zgarnęła z niego dokumenty i położyła je na noszach Dennisa. Pospiesznie szła korytarzem, co dziesięć kroków próbując się aportować, lecz bariera wciąż jeszcze nie została zdjęta.
W końcu dotarli do schodów, które okazały się zbyt wąskie na lewitację dwóch par noszy jednocześnie. Hermiona położyła pana Hoopera na podłodze i zaczęła schodzić w dół, transportując młodszego Creeveya. Jeszcze jednym utrudnieniem okazały się podesty, żeby odwrócić nosze, trzeba było ustawiać je pod kątem, jednocześnie przytrzymując chłopaka i rozsypujące się karty pacjentów. Dlatego też, po pokonaniu zaledwie jednego piętra, dziewczyna westchnęła z ulgą, słysząc kroki w dole schodów.
— Hej! — krzyknęła, przechylając się przez barierkę. — Jest tam kto?
— Hermiona? — odezwał się z dołu męski głos i kilka pięter niżej pojawiła się znajoma jasnowłosa głowa.
— Chris! — Chris Chaney był młodszym uzdrowicielem, pracującym pod wodzą Markesa i kolejnym przyjacielem, którego Hermiona zyskała tutaj, w szpitalu. — Chris, potrzebuję pomocy! Trzeba ewakuować cały oddział. Przelewituj w dół Dennisa, a potem wróć po pana Hoopera, jest przy schodach na czwartym piętrze. A ja pobiegnę i wyprowadzę chorych z sali piątej i czwartej.
— Hermi! Panią Crindgis można obudzić.
— To ta kobieta z czwartej? Nie było ostatnio nowych pacjentów?
— Nie, wszyscy starzy. Biegnij, a ja zatroszczę się o Dennisa. — Głos Chrisa przybliżał się, a z dołu słychać było tupot nóg, oznaczający, że jeszcze ktoś spieszy na pomoc. Nie tracąc więcej czasu, dziewczyna odwróciła się i pobiegła z powrotem i wtedy, gdy była już prawie w korytarzu czwartego piętra, dotarło do niej, że powinna była powiedzieć Chrisowi o barierze antyaportacyjnej.
— Aleś ty głupia, głupia, głupia — przeklinała przez zaciśnięte zęby, próbując wyrównać przyspieszony biegiem po schodach oddech.
Tymczasem w korytarzu wisiał już gęsty dym i salę, z której dziewczyna całkiem niedawno wyprowadziła dwóch pacjentów, całkowicie pochłonął ogień. Hermiona na początek wpadła do pani Crindgis, siwej wiedźmy, wyglądającej jak rówieśnica Dumbledore'a, wyczarowała zaklęcie szybkiego przebudzenia i nie czekając na efekt, ruszyła do sąsiedniej sali, w której leżała jakaś kobieta w średnim wieku, która trafiła do Mungu dopiero w zeszłym tygodniu. Przelewitowała ją na noszach na korytarz i wróciła po panią Crindgis, która siedziała na łóżku, kręcąc głową i mrugając na wpół ślepymi oczami. „Czy nie prościej byłoby i ją przelewitować na noszach?” — zwątpiła dziewczyna, lecz spróbowała docucić kobietę:
— Pani Crindgis! Teraz przejdziemy w inne miejsce — krzyknęła pacjentce do ucha. — Czy pani mnie rozumie?
— Doskonale cię rozumiem, młoda damo, nie trzeba tak krzyczeć! — odpowiedziała chłodno pani Crindgis nieoczekiwanie twardym i dźwięcznym głosem. — Kiepsko widzę, lecz słyszę znakomicie.
Hermiona zdjęła z siebie szpitalny fartuch i narzuciła go na ramiona wiedźmy ubranej tylko w cienką i długą koszulę nocną, a sama pozostała w mugolskich dżinsach i koszulce.
— Proszę mnie trzymać za rękę, pani Crindgis — rozkazała i poprowadziła pacjentkę korytarzem, wolną ręką lewitując nosze.
Z naprzeciwka już biegł Chris.
— Ogień rozprzestrzenia się w dół wzdłuż głównych schodów, teraz jest między czwartym i trzecim piętrem — powiedział, dysząc z wysiłku. — Tu już nic nie zdziałamy, póki nie przybędą aurorzy, dlatego też wszyscy rzucili się na schody, żeby uratować pozostałą część budynku. A ewakuację zakończymy sami.
— Wciąż jeszcze nie można aportować? — Hermiona zaczęła kaszleć i nagle poczuła, że sytuacja rzeczywiście jest poważna. Zaczęła czuć ogień na plecach i gdy się obróciła, zobaczyła, że ściana płomieni akurat dotarła do stolika dyżurnej.
— Do diabła! Że też się nie domyśliłem! — jęknął Chris, biorąc panią Crindgis na ręce, co wywołało u staruszki krzyk protestu. Teraz z Hermioną zaczęli biec.
— Dziwię się, że nie pomyśleli o tym ci, którzy powinni — odpowiedziała dziewczyna, dysząc i próbując po raz kolejny aportować. — Przecież to i aurorom uniemożliwi szybkie przybycie.
— Przecież ci mówię, że wszyscy zajęci są gaszeniem głównych schodów. — Z tymi słowami Chris postawił panią Crindgis. — Schodźcie w dół, a ja zabiorę pana Longbottoma. No, Hermi, ruszaj się!
Nie czekając na odpowiedź, Chris zanurkował w dym, a Hermiona po raz kolejny zaczęła schodzić po schodach, podtrzymując kaszlącą wiedźmę i starając się kierować noszami, które raz po raz zahaczały o ściany i poręcz. „Ten dzień nigdy się nie skończy” — pomyślała ze zgrozą, łapiąc się na myśli, że już nie czuje nóg. Ledwo doszły do trzeciego piętra, jak pani Crindgis z jękiem opadła na stopień i chyba nawet straciła przytomność. „Trzeba będzie pójść po pomoc” — wciągnąwszy wiedźmę na korytarz trzeciego piętra, dziewczyna pobiegła w kierunku głównych schodów, lewitując nosze. Miała nadzieję, że pracownikom szpitala udało się powstrzymać ogień przed rozprzestrzenieniem się w dół. Oddział ostrych zatruć był jeszcze bardziej pusty i cichy niż oddział urazów mentalnych. Jeśli byli tu pacjenci, to najprawdopodobniej odesłano ich na dół.
— Pomocy! Czy ktoś mnie słyszy? — Jej głos niósł się głuchym korytarzem. Swąd dymu narastał, lecz nie było tu tego strasznego żaru, który czuło się wyżej. Kiedy Hermiona dotarła do głównych schodów, z naprzeciwka wyskoczyło dwóch nieznajomych uzdrowicieli w dymiących, pokrytych sadzą szatach, a za ich plecami już szalał ogień. — Jak to, jednak ogień poszedł dalej? — zadała głupie pytanie.
— Nie przejmuj się, na dole są aurorzy — pocieszył ją jeden z mężczyzn, bez zbędnych słów zabierając nosze i odwracając je z powrotem. — Zaraz wszystko tutaj zaleją tym swoim cud-zaklęciem. Powiedzieli, że nie trzeba będzie ewakuować drugiego piętra.
Hermiona tylko westchnęła. Wspomniane zaklęcie, dumę i oczko w głowie drużyny strażackiej auroratu, w akademii wykładano dopiero na ostatnim roku. Jeśliby ona je znała, to być może dałaby radę powstrzymać płomienie, kiedy pożar dopiero się zaczynał. Choć najprawdopodobniej i wówczas nie poradziłaby sobie sama. Raz jeden widziała, jak pracują chłopcy z drużyny strażackiej i nawet w tamtej chwili żałowała, że nijak nie da rady pociągnąć trzeciej specjalizacji. Poświęcić swoje życie tylko walce z ogniem uważała za nieracjonalne: zbyt rzadko brali drużynę na zadania – tylko wtedy, gdy pożar wybuchał w magicznym obiekcie, gdzie nie można wezwać zwykłych strażaków, lub kiedy przyczyna wybuchu ognia była zbyt trudna do wyjaśnienia mugolskim władzom.
Skoro przybyli aurorzy, znaczy, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Dopiero teraz Hermiona mogła przyznać się samej sobie, że jest śmiertelnie zmęczona. Z każdym krokiem coraz bardziej zostawała z tyłu za mężczyznami, w końcu słabo machnęła im ręką, pokazując, żeby na nią nie czekali i oparła się o ścianę.
— Czy potrzebuje pani pomocy? — Jeden z uzdrowicieli odwrócił się.
— Nie. — Hermiona pokręciła głową, bojąc się, że nie usłyszeli jej odpowiedzi. Rozkaszlała się i powtórzyła głośniej. — Nie, nie trzeba, zaraz was dogonię. Tam w korytarzu została jeszcze kobieta, trzeba jej pomóc.
Obaj pokiwali głowami, pokazując, że ją zrozumieli i pospieszyli w kierunku schodów. W tym czasie dziewczyna, wciąż jeszcze trzymając się ściany, powoli poszła za nimi. Praktycznie dotarła już do zakrętu, za którym znajdowała się klatka schodowa, gdy wprost przed nią wyrósł wysoki, szeroki w barach człowiek odziany w szpitalną piżamę.
— Goyle?! — Hermiona westchnęła zszokowana, sięgając po różdżkę, lecz ogromne łapsko chwyciło ją za nadgarstek i wepchnęło dziewczynę w na wpół otwarte drzwi, za którymi widocznie do tej pory ukrywał się Goyle. Pomieszczenie było dość dużym laboratorium, w którym uzdrowiciele przygotowywali antidota.
Szaleniec wywlókł ją na środek pomieszczenia, wciąż jeszcze w taki sposób trzymając za nadgarstek, że dziewczyna nie tylko nie mogła sięgnąć po różdżkę, ale była zmuszona stać na palcach, nie myśląc o niczym oprócz grożącego jej złamania ręki, którą pracowała i czarowała. Ślizgon zamknął drzwi zaklęciem Colloportus i spojrzał na swoją ofiarę, a w jego wzroku widać było czyste szaleństwo. Wszystkie możliwe przemowy terapeutyczne zastygły jej w gardle. W końcu jeszcze nie przechodziła praktyki na oddziale urazów mentalnych i nie miała pojęcia, jak należy właściwie rozmawiać z kompletnie oszalałym byłym szkolnym wrogiem, z którym okazała się zamknięta na pustym piętrze na wpół ewakuowanego szpitala. Jedyne, co jej przyszło do głowy, to jeszcze jedna próba aportacji, lecz bariera wciąż tkwiła na swoim miejscu. „Teraz to już jej nie zdejmą — pomyślała, pozbywając się resztek nadziei. — W zasadzie to już nie byłoby sensu, skoro pożar został już praktycznie ugaszony. O Merlinie, ależ wpadłam!”
— Co ty tutaj znów szpiegujesz, szlamo? — Goyle w końcu przerwał milczenie. — I gdzie twoi kolesie?
— Jestem tu sama, Greg... — Hermiona zaczęła mówić najłagodniejszym z tonów, do jakiego była zdolna w tej sytuacji, lecz w tym momencie w jej twarz uderzyła pięść ściskająca różdżkę. „Osobiście zabiję tę idiotkę, Mari.” — To była jedyna sensowna myśl, która pojawiła się w jej głowie; czuła, jak jej świadomość tonie w fali paniki.
— Milcz, ścierwo! — Goyle lekko pociągnął za wciąż jeszcze uwięzioną rękę i dziewczyna, sycząc z bólu, byłą zmuszona obrócić się całym ciałem, żeby uniknąć złamania. — Draco uprzedzał, że przeklęty Potter też chce znaleźć tę rzecz, przyszłaś po nią, czyż nie? Lecz ja i Vince was wyprzedziliśmy! — Potrząsnął nią triumfalnie, wyrywając z ust dziewczyny kolejny krzyk z bólu. — Nigdy nie znajdziesz tej rzecz, zadbaliśmy o to z Vincem. – Z tymi słowami skierował różdżkę na drzwi, które natychmiast zajęły się ogniem, jak drzewo po uderzeniu pioruna.
Hermiona przymknęła oczy ze strachu – na krótki moment wydało się jej, że znów są w Hogwarcie, w Pokoju Życzeń i Diabelski Ogień za moment ich pochłonie, dokładnie tak samo, jak pochłonął Vincenta Crabbe’a. Lecz kiedy dotarło do niej, że Goyle wyczarował zwykły płomień, ta myśl nie przyniosła jej nawet cienia ulgi. Właściwie, to na odwrót – śmierć w zwykłym ogniu na pewno będzie dłuższa i boleśniejsza. Płomienie szybko rozprzestrzeniały się po laboratorium, już zaczynały pękać kolby, a żar stawał się nie do zniesienia.
— Greg, posłuchaj mnie! — błagała dziewczyna z rozpaczą. — Nie planowałam niczego stąd zabierać. Chodź, wyjdziemy stąd razem, przecież już kiedyś to zrobiliśmy, pamiętasz? Pamiętasz, jak ja z Ronem wyciągnęliśmy cię z ognia?
— Nie odejdę stąd bez Vince'a. — Goyle w końcu wypuścił jej rękę, lecz teraz ściana ognia okrążała ich ze wszystkich stron i nie było dokąd uciec.
— Greg, Vince'a tutaj nie ma. – Delikatnie dotknęła jego ręki, próbując bez różdżki użyć prościutkiego zaklęcia uspokajającego, którego nauczył ją Chris, gdy pewnego razu pani Longbottom wpadła w histerię. — Wyjmę różdżkę, obleję nas oboje wodą i spróbujemy stąd wyjść?
Przy słowie „różdżka” oczy Goyle błysnęły niebezpiecznie i dziewczyna w panice odskoczyła. Żar oparzył jej plecy i poczuła ohydny smród palących się włosów. „O, Merlinie, przecież to moje włosy się palą!” — W przerażeniu zaczęła klepać się po plecach i karku; nagle natknęła się na łańcuszek od zmieniacza czasu.
— Greg! — Ze wszystkich sił starała się mówić spokojnie, ignorując skwierczące włosy i ubranie dosłownie wtapiające się w ciało. — Greg, nie użyję różdżki. – Wyjęła spod koszulki zmieniacz czasu i pokazała go chłopakowi. — Stań bliżej i przeniosę stąd nas oboje.
Goyle zrobił kilka niepewnych kroków; wydawało się, że nie zauważał zaczynającego płonąć ubrania, jakby był w transie. Nie czekając na konkretną odpowiedź, Hermiona narzuciła na niego łańcuszek i w pośpiechu zaczęła ustawiać pokrętła, lecz w tym właśnie momencie chłopak wyrwał się z odrętwienia, zabrał jej zmieniacz czasu, burząc wszystkie ustawienia i z rozpaczliwym krzykiem „Vince!” rzucił się z wyciągniętymi rękami w płomienie. Dziewczyna próbowała chwycić go za rękaw szpitalnej piżamy, lecz w tym momencie pękł łańcuszek i Hermionę pochłonęła fala ciemności i bólu, a szalejące piekło wybuchającego laboratorium na zawsze wchłonęło jeszcze jednego byłego ucznia Hogwartu.
***
— Mój rocznik jest zdecydowanie przeklęty — wyszeptał Draco Malfoy odkładając trzęsącymi się rękami numer Proroka Porannego.
— Cóż się stało? — zainteresował się obojętnie Lucjusz, przeglądający korespondencję, lecz gdy nie doczekał się odpowiedzi, uniósł głowę i uważnie spojrzał na syna. — Jesteś blady jak śmierć. Cóż znowu się stało?
— Zginął Goyle. — Zęby Draco zastukały o filiżankę z kawą. Lucjusz delikatnie zabrał synowi kawę i podsunął szklankę z wodą. — Też w pożarze. A do tego i Granger.
Starszy Malfoy rzucił okiem na krzyczący nagłówek — „Tragedia w szpitalu św. Mungu. Bohaterka wojny zginęła, ewakuując pacjentów”.
— Ciał jeszcze nie odnaleziono — kontynuował Draco, widząc, że ojciec nie planuje czytać artykułu. — Lecz sala Grega spaliła się całkowicie, a na trzecim piętrze wybuchło laboratorium. I tam odkryto... — z trudem przełknął ślinę — odkryto kawałki ciała. Albo ciał. Uważa się, że to Granger, lecz będą jeszcze przeprowadzać ekspertyzę.
Lucjusz jednak sięgnął po gazetę, pobieżnie przeglądając artykuł: całkowicie spłonęło czwarte piętro, na którym znajdowała się sala Goyle'a, wszystkich pozostałych pacjentów udało się ewakuować, pacjent Frank Longbottom i uzdrowiciel Christian Chaney ulegli poparzeniu i zatruciu dymem, Hermiona Granger, która odbywała w szpitalu praktykę, zadbała o ewakuację czwartego piętra, ostatni raz widziano ją na oddziale ostrych zatruć, gdzie nieoczekiwanie zapaliło się laboratorium – już po tym, jak oddział aurorów zlokalizował pożar na czwartym piętrze, przyczyny wybuchu ognia nie są znane; biorąc pod uwagę dwa źródła ognia, podejrzewa się podpalenie, zostanie przeprowadzona ekspertyza fragmentów ludzkiego ciała odkrytych na trzecim piętrze, a na razie Gregory Goyle i Hermiona Granger uznani są za zaginionych bez wieści.
Dalej, cała następna strona poświęcona była przepełnionej zachwytem i żalem opowieści o heroicznej Granger i jej zasługach dla społeczności magicznej.
— No cóż, nie poznałbym jej tutaj — skomentował Draco, przeglądając znad ojcowskiego ramienia zdjęcia ilustrujące artykuł.
— Całkiem podobna do siebie. — Lucjusz nie zgodził się z nim, gotów dyskutować o czymkolwiek, byle tylko to odwróciło myśli syna od przeżytego przed chwilą wstrząsu. — Dokładnie taką ją pamiętam, no, może trochę młodszą.
Jeszcze raz przyjrzał się fotografii, którą prawdopodobnie wzięto ze szkolnego albumu szóstej klasy, gdyż Granger miała na sobie szkolną szatę z błyszczącym na piersi znaczkiem prefekta. Trudno było sobie wyobrazić, że ta bezczelna dziewczynka, osobista przeciwniczka Draco w walce o tytuł najlepszego ucznia szkoły, najbliższa przyjaciółka przeklętego Pottera – teraz nazywana jest neutralnym słowem „fragmenty”. Nieświadomie dotknął zdjęcia koniuszkami palców, wygładzając go. Tak, od ich ostatniego spotkania się praktycznie nie zmieniła – te same miękkie, zaokrąglone rysy twarzy, ciemne oczy i nieposkromiona szopa włosów. W tym momencie Lucjusz przypomniał sobie, że tak naprawdę, to ostatni raz widział dziewczynę w swojej własnej posiadłości niecały rok temu, lecz wówczas twarze jeńców, których Fenrir przywlókł do Malfoy Manor, pokryte były siniakami i brudem, dlatego też to spotkanie nie mogło w żaden sposób wpłynąć na jego wyobrażenie o wyglądzie Granger.
— Nie, ja mówię o tym zdjęciu. — Draco wskazał mniejszą fotografię, na której przedstawiono gryfońskie trio w pełnym składzie. Zdjęcie zrobiono gdzieś w górach, cała trójka siedziała zwieszając nogi w przepaść, a w aparat patrzyli przez ramię: Potter, jak zwykle pośrodku, na prawo od niego niedomyty Weasley, a po lewej... Tak, na logikę, to powinna być wszechwiedząca Granger, podpis pod fotografią twierdził to samo...
— Nie może być — powiedział cicho Lucjusz, składając gazetę na czworo i dla pewności kładąc na niej swoją filiżankę, jakby bał się, że Prorok otworzy się sam z siebie.
— O czym ty mówisz, ojcze?
Draco ze zdziwieniem patrzył, jak twarz ojca traciła wszelkie kolory. Starszy Malfoy wstał zza stołu i niepewnym krokiem podszedł do drzwi jadalni, a potem szybko wrócił, chwycił gazetę i zniknął z nią na pierwszym piętrze, zapominając o leżących na stole listach.
Rozdział 4.
Ból rozkwita jak pyszna czerwona dalia, podobna do tych, które mama hoduje w ogródku przed domem, i wybucha brzękiem w uszach, przez który ledwo przebijają się zaniepokojone głosy:
– Proszę pani! Jak się pani nazywa? Kogo zawiadomić?
„Harry'ego i Rona” – stara się odpowiedzieć, lecz nie może wydobyć dźwięku z bolącego, poparzonego gardła i próba ta kończy się niemiłosiernym atakiem kaszlu, który rwie na kawałki jej płuca.
– Sza, już dobrze, dobrze. – Silne palce rozwierają jej zaciśnięte zęby i cierpki płyn spływa po gardle.
„Płynny sen. – Dziewczyna z ulgą rozpoznaje smak eliksiru. – To znaczy, że niedługo wszystko się skończy.”
– Wytrzymaj jeszcze troszkę – przemawia pieszczotliwie kobiecy głos i zmęczone powieki z wypalonymi rzęsami zmuszają się do ostatniego wysiłku.
Pacjentka spróbowała skupić zamglony wzrok na twarzy uzdrowicielki i zapadła w głęboki sen, zabierając ze sobą wspomnienie o nie wiadomo skąd znanych niebieskich oczach. Młodsza uzdrowicielka z oddziału Zatruć Eliksirami i Roślinami, Celina McPherson, ostrożnie przełożyła poparzoną dziewczynę na nosze i wydała dyspozycje tłoczącym się wokół stażystom:
– Przelewitujcie ją na parter, niech przyjmą ją jako ofiarę nieszczęśliwego wypadku z magicznymi przedmiotami.
Po przekazaniu tajemniczej pacjentki kolegom z parteru, uzdrowicielka McPherson natychmiast o niej zapomniała. Oczywiście, przypadek był intrygujący, a potem jeszcze prawie tydzień szpital szumiał, próbując zgadnąć, skąd dziewczyna się aportowała, a najbardziej uporczywi przeglądali magiczną prasę, szukając w niej wzmianki o wielkim pożarze w domu czarodziei, lecz zagadka i tak pozostała nierozwiązana, a Celina McPherson nie należała do ludzi tracących swój bezcenny czas na pustą ciekawość.
***
Mgła w głowie stopniowo rzedła, ustępując miejsca narastającemu bólowi. „Źle się dzieje” – pomyślała Hermiona, w myślach warstwa po warstwie sprawdzając bandaże skrywające jej twarz i szyję. Gdy spróbowała lekko poruszyć palcami okazało się, że ręce też ma zabandażowane. Następną jej myślą był niepokój o różdżkę i dziewczyna, pokonując pieczenie i uczucie ciężkości powiek, postarała się otworzyć oczy. Pomimo tego, że wokół królował zbawczy półmrok, natychmiast załzawiły się jej oczy, lecz Hermiona zdążyła zobaczyć sufit i charakterystyczne szpitalne łóżka. „Jestem w św. Mungu – doszła do wniosku. – Muszę się natychmiast dowiedzieć, jaka dziś data, pożar już był czy dopiero wybuchnie?” O ile była się w stanie zorientować, zmieniacz czasu też jej zabrano, dlatego dyrekcja szpitala pewnie już wie o wszystkim i uprzedzenie ich o szaleństwie Goyle'a nie będzie zbytnim złamaniem reguł. A może będzie? Czy można jakoś zapobiec jego śmierci, bez mieszania się w pozostałe wydarzenia, które muszą nastąpić? „Na przykład, jak w takim razie obejść fakt, że leżysz tutaj z poważnymi oparzeniami wynikłymi bezpośrednio na skutek tego, że pozwolono mu uciec?” – Chwilami Hermiona nienawidziła głosu rozsądku w swojej głowie. Już samo to, że on zawsze miał racje, czasami doprowadzało ją do wściekłości. „No dobra – spróbowała wziąć szturmem nierozwiązaną zagadkę – a jeśli zorganizować wszystko tak, żeby aurorzy wpadli do laboratorium zaraz po tym, jak przeniosę się w przeszłość? Wówczas możliwe, że zdążą w ostatnim momencie wyciągnąć Goyle'a, a wszystkie pozostałe wydarzenia nie będą podlegać zmianom...”
Ból głowy i mdłości zaczęły się wzmagać i Hermiona pojęła, że jeśli nie znajdzie w sobie sił, by się podnieść właśnie teraz, to najprawdopodobniej znów straci przytomność. Mrugając, by strząsnąć palące łzy, znów otwarła oczy i spróbowała usiąść na łóżku. Tak, jak się tego spodziewała, utrzymywano ją w pozycji leżącej przy pomocy magicznych więzów – standardowa procedura do ochrony nieprzytomnych pacjentów. Hermionę nauczono nakładać i zdejmować to zaklęcie bez użycia różdżki. Podnosząc się w końcu do pionu, dziewczyna spojrzała na stolik nocny stojący na prawo od łóżka, lecz niestety był on pusty. „Co za niespodzianka! – skomentował jadowicie wewnętrzny głos. – Ty naprawdę się spodziewałaś, że aż tak ułatwią ci zadanie?”
Hermiona spuściła nogi z łóżka i oparła się o stolik, zwalczając atak zawrotów głowy, po czym rozejrzała się. W jej sali były jeszcze trzy łóżka, dwa z nich stały puste, a na trzecim, najbliżej drzwi, ktoś spał. Przytrzymując się ręką parawanu, dziewczyna wstała, odzyskała równowagę i powolnym, niepewnym krokiem poszła w kierunku drzwi. Przechodząc koło zajętego łóżka, ostatecznie zyskała pewność, że znajduje się na oddziale oparzeń – twarz i ręce jej sąsiadki z sali pokrywały charakterystyczne białawe blizny, oznaczające, że gojenie weszło już w ostatnią fazę, w czasie której pacjent nie dostaje już żadnych specyfików, a jedynie pogrążony jest w głębokim leczniczym śnie i w ciągu kilku tygodni wszystkie uszkodzenia skóry regenerują się same i pod wpływem własnej magii pacjenta – nie pozostają żadne blizny. Hermiona popatrzyła na swoje ręce – zdecydowanie jeszcze przed nią męczące opatrunki, smarowanie gojącymi maściami i inne nieprzyjemne procedury. Jedno było pocieszające – sądząc po tym, że nie była całkowicie zamotana w bandaże, powierzchnia oparzeń jednak nie była tak wielka, jak się jej to początkowo wydawało. Lecz twarz i... i włosy...
„Nie będziesz teraz o tym myśleć! – Jej paskudne alter ego brutalnie zdławiło zaczynającą się histerię. – Najpierw zlokalizujesz się w czasie, a dopiero potem będziesz mogła się nad sobą użalać.” Zaciskając zęby, Hermiona niezgrabnie nacisnęła zabandażowaną ręką klamkę, ramieniem pchnęła drzwi i wypadła na korytarz. Na sekundę jej rozsądek został przyćmiony panicznym strachem – tak bardzo ten cichy, tonący w półmroku korytarz z oświetlonym, pustym biurkiem dyżurnej, był podobny do początku koszmaru, przez który przeszła całkiem niedawno. Wydało się jej nawet, że w końcu korytarza zamajaczył czyjś cień, a powietrze wypełnił żar. Lecz nie, to był inny korytarz i inny czas, a źródłem światła była stara lampa naftowa zupełnie niepodobna do tej, która świeciła tamtego wieczoru na biurku Mari. Hermiona odetchnęła z ulgą i podeszła do stanowiska dyżurnej, przytrzymując się ścian. Tak jak myślała, nad biurkiem wisiał zaczarowany kalendarz, na którym co dziesięć sekund zmieniały się różne malownicze widoki magicznej Brytanii. W jednym z rogów blado świecił cyferblat zegara, a w drugim znajdował się dość dokładny opis pogody, zawierający siłę i kierunek wiatru, ciśnienie atmosferyczne i prawdopodobieństwo wszelakich klęsk żywiołowych. Lecz wzrok Hermiony przykuty był do daty, znajdującej się na samym środku.
„Szósty kwietnia?! Kwietnia?! Na Merlina, opuściłam urodziny Rona. I George'a. Czy też... – Hermiona z rozmachem opadła na krzesło, w porę orientując się, że właśnie nogi odmawiają jej posłuszeństwa. – Tak nie może być, znów znalazłam się w czasie wojny? Voldemort jeszcze żyje, a Harry, Ron i... i ja... My się teraz ukrywamy u Billa i Fleur? A może już byliśmy w Gringottcie? Dokąd mnie wysłał ten przeklęty Goyle?!” W panice zaczęła rozglądać się po biurku w poszukiwaniu jeszcze jednego kalendarza, na którym byłby podany rok, a jeszcze lepszy byłby napis, że to wszystko jest koszmarnym snem, lub czyimś głupim żartem.
– Przestań szaleć! – rozkazała sobie szeptem i w tym momencie zauważyła leżącą z boku równą kupkę kart pacjentów. „Widzisz, jak byłoby łatwo, gdybyś spróbowała choć na krótko dać dojść do głosu rozsądkowi, zamiast histeryzować...”
Dość szybko odnalazła jedyną kartę, która w miejscu nazwiska miała wpisany znak zapytania. Jako pierwsze w oczy rzuciły się jej opisy oparzeń, lecz nie zdążyła się wczytać w szczegóły wpisane przez niejakiego Vice'a, gdy natknęła się na linijkę, od której serce podskoczyło jej w piersi, a w ustach – zaschło. „Trafiła na oddział nieszczęśliwych wypadków z magicznymi przedmiotami 17 lutego 1971 roku”. Hermiona nie byłaby w stanie powiedzieć, ile dokładnie czasu spędziła nad swoją kartą, wbijając w nią bezmyślny wzrok, tak samo, jak nie mogłaby powiedzieć, o czym konkretnie myślała. Z zadumy wyrwał ją dźwięk kroków, z daleka rozbrzmiewający w pustym korytarzu. Dziewczyna pospiesznie wetknęła swoją kartę między inne i z maksymalną szybkością, do jakiej mogła zmusić swe trzęsące się nogi, pospieszyła do swojej sali. Tylko dzięki wiszącej na drzwiach deseczce z napisem „Pani McBerry, oparzenia twarzy i rąk wywołane wybuchem kociołka; pani N.N, liczne oparzenia niewiadomego pochodzenia”, Hermiona mogła szybko stwierdzić, w które drzwi musi wejść, by dostać się do swojego łóżka, unikając złapania. Akurat zdążyła wyczarować magiczne więzy, gdy do sali weszła stara uzdrowicielka.
– Pani McBerry – zawołała kobieta. – Nie śpi pani?
Hermiona zdecydowała się nie udawać, że śpi.
– Proszę pani? To ja wołałam. – Własny głos wydał się dziewczynie zachrypnięty i złamany. Kobieta pospiesznie podeszła do jej łóżka i usiadła na krześle obok.
– Panienko, dawno się pani ocknęła? Jak się pani czuje?
– Jakieś piętnaście minut temu, trudno powiedzieć dokładnie. Boli mnie głowa, łzawią oczy i bardzo chce mi się pić.
Uzdrowicielka jednym machnięciem ręki zdjęła zabezpieczenie, sadzając dziewczynę wygodnie, i wyczarowała dla niej szklankę wody.
– Jestem uzdrowicielka Vice – przedstawiła się. – Odpowiadam za pani leczenie. Jak się pani nazywa?
Hermiona nie była przygotowana na to pytanie, lecz uzdrowicielka po swojemu zrozumiała jej zmieszanie, bezwiednie podpowiadając dziewczynie czasowe wyjście z sytuacji:
– Nie pamięta pani swojego nazwiska?
– Nie – odpowiedziała, postanawiając trzymać się tej wersji. – Gdzie jestem i jak się tutaj znalazłam?
Kobieta westchnęła.
– Jest pani w szpitalu świętego Munga, znaleziono panią w jednej z sal na trzecim piętrze, na podłodze. Podejrzewamy, że pani tam się aportowała. A co pani pamięta?
– Pamiętam pożar. – Hermiona zdecydowała się podać trochę prawdziwych informacji. – Nie miałam dokąd uciec, paliło się na mnie ubranie i włosy... – Nieoczekiwanie dla niej samej, jej głos załamał się.
– No, no, proszę się uspokoić, niebezpieczeństwo minęło. – Uzdrowicielka ze współczuciem poklepała ją po ramieniu. – Pani oparzenia goją się całkiem dobrze, a włosy przecież odrosną. Proszę mi powiedzieć, czy poza głową coś jeszcze panią boli? Skóra pod bandażami…?
Hermiona wsłuchała się w swoje ciało i pokręciła głową:
– Nie, tylko słabe pieczenie i uczucie... jakby skóra wyschła. Nieprzyjemnie, ale nie, nie boli.
– Dobrze. – Kobieta skinęła głową. – Odnowię zaklęcia zmiękczające i ochładzające, a nieprzyjemne odczucia miną. Lecz jeszcze kilka razy będziemy musieli zmienić pani opatrunki, zanim pozwolimy im goić się samoistnie. Przecież nie chcemy zeszpecić bliznami tej pięknej buzi, prawda? – Dziewczyna uśmiechnęła się sceptycznie, lecz uzdrowicielka najprawdopodobniej nie zobaczyła tego spod bandaży. – Jeśli pani chce, to mogę panią znów pogrążyć w leczniczym śnie do tego czasu, aż będzie można całkiem zdjąć bandaże.
Pacjentka zastanawiała się dosłownie kilka chwil. W tym czasie nie było nikogo, kto mógłby ją odwiedzać, nie miała co robić i nawet myśleć o czymkolwiek nie miała ochoty. Tak, ucieczka na jeszcze kilka tygodni od problemów, które spadły na nią tak nagle, była bardzo kuszącą perspektywą.
– Tak, chcę zasnąć – odezwała się w końcu.
– Tylko proszę wziąć pod uwagę, że proces regeneracji we śnie postępuje trochę wolniej.
– Nigdzie się nie spieszę – zdecydowanie odpowiedziała Hermiona. „Spać i nie myśleć o niczym” – powtórzyła w myślach jak mantrę.
– Dobrze, zaraz przyniosę niezbędne eliksiry. – Uzdrowicielka Vice wstała z krzesła i poszła w kierunku drzwi.
– Proszę poczekać! – Zatrzymała ją dziewczyna. – Pamiętam, że miałam na szyi medalion. Gdzie on jest teraz?
– Nie było żadnego medalionu. – Wiedźma pokręciła głową. – Było głębokie rozcięcie na szyi, jakby od zerwanego łańcuszka. A pani różdżka znajduje się u mnie, lecz oddam ją dopiero, gdy całkiem zdejmiemy bandaże. – Z tymi słowami wyszła z sali, a Hermiona położyła się, starając się jak najwygodniej ułożyć bolącą głowę i w końcu zamknęła oczy. „Przespać to wszystko. Spać i o niczym nie myśleć!”
Rozdział 5.
Hermiona w zadumie wodziła palcem po szybie, obserwując spieszących się mugoli, którzy nawet nie podejrzewali, że pod samym nosem mają cały świat, żyjący według swoich własnych zasad. Świat, który niegdyś odrzucili i który teraz odrzuca ich, jak prymitywnych aborygenów, z którymi można nawiązać kontakty handlowe czy nawet sojusz wojenny, nie dopuszczając jednak nawet myśli o prawdziwej równości. „W rzeczy samej my wszyscy zadzieramy nosy, nie tylko czystokrwiści. Jesteśmy dumni z tego, jak sprawnie ukrywamy istnienie naszego świata przed tymi, którzy nie są godni oglądać jego cudów. Czyżbym po otrzymaniu listu z Hogwartu nie czuła, że jestem wybrana, niezwykła, że niewątpliwie stoję wyżej niż moi przyjaciele-mugole? Jeśli przełożyć moje dziecięce zachwyty na język dorosłych, to właśnie to odczuwałam wtedy – że teraz należę do elity, że dostałam szansę dotknięcia prawdziwej cywilizacji, a tymczasem prymitywna mugolska technologia nigdy, nawet w dowolnie odległej przyszłości nie zbliży się do tych możliwości, które może zademonstrować każdy magiczny pierwszoklasista. Na przykład, gdybym stała teraz tam, na chodniku, to w odróżnieniu od tych wszystkich nieszczęśników, kulących się w swoich wiosennych płaszczykach, nałożyłabym na siebie zaklęcie rozgrzewające. I to, że zostali zaskoczeni przez nieoczekiwane kaprysy pogody, mimowolnie zmusza mnie do odczucia, że jestem lepsza. Czegóż więc można oczekiwać od czystokrwistych czarodziei, którzy od samego momentu narodzin poznają tylko jedną stronę mugolskiego świata – jego słabość? U jednych słabość wzbudza chęć podania pomocnej dłoni, chronienia, ktoś inny użyje jej do własnych korzyści, a jeszcze inny – pogardza nią i jej nienawidzi. Ja boję się słabości. Słabość zwykła chadzać pod rękę z podłością, gdyż słabi wybierają najprostsze drogi, a one najczęściej prowadzą do zdrady. Dlatego będę silna. Żeby nie oczekiwać od nikogo pomocy i ochrony. Żeby nikt nie zechciał mnie wykorzystać. Żeby nie było mną za co pogardzać. Żebym nie musiała nikogo zdradzać. Teraz jestem sama wśród tej przeklętej wojny i znów przeżyję – muszę się tylko trzymać i być silna. Kiedy uzdrowiciel Brzychaczek zapytał, o czym teraz myślę, to nie chciał tego wszystkiego usłyszeć, czyż nie?”
– Śnieg w połowie maja, rzadko się widzi coś takiego – odpowiedziała w końcu dziewczyna, odwracając się do niziutkiego, okrągłego czarodzieja, który z pełną powagą zapisał jej odpowiedź i znów skierował na nią swoją różdżkę.
– Dlaczego odmawia pani leczenia na moim oddziale?
„Czyżby rzeczywiście był tak naiwny, że nie zauważa dziury we własnej metodzie?” Zaklęcie Brzychaczka było używane w auroracie przy przesłuchaniach świadków, których nie można było poddać działaniu veritaserum. Za swój referat o metodzie swobodnych skojarzeń Hermiona dostała wysoką ocenę na akademii, a następnie została wezwana do ministerstwa i zmuszono ją do podpisania oświadczenia o zachowaniu w tajemnicy odkrytego przez nią sposobu obejścia tego zaklęcia. Lecz dziewczyna słusznie stwierdziła, że jest różnica między zachowaniem w tajemnicy a prywatnym korzystaniem z własnego odkrycia, do tego, z formalnego punktu widzenia, ona podpisze oświadczenie dopiero za dwadzieścia siedem lat i pięć miesięcy. Dlatego też, ze spokojnym sumieniem wodziła uzdrowiciela za nos, odgradzając się słabiutką tarczą mentalną, która ostrzeże ją, gdyby Brzychaczkowi przyszło do głowy użycie legilimencji. Zamiast zalewać swego rozmówcę „potokiem świadomości”, do czego zmuszało zaklęcie, Hermiona wybierała z tego potoku najbardziej niewinne i nic nieznaczące frazy, a prościutkie zaklęcie rozpraszające uwagę pozwalało ukryć przed uzdrowicielem przerwy w rozmowie.
Brzychaczek próbował zwabić ją na swój oddział od momentu, kiedy zdjęto jej bandaże. Początkowo Hermiona była pewna, że uzdrowiciel podejrzewa ją o udawanie amnezji i że od rozmów z użyciem bardziej zdecydowanych metod uratowała ją jedynie decyzja uzdrowicielki Vice o powtórnym pogrążeniu pacjentki w leczniczy sen. Lecz teraz, kiedy ślady po oparzeniach praktycznie zniknęły i nie było powodów zatrzymywania jej w szpitalu, stało się jasne, że to właśnie Brzychaczek rozpaczliwie szuka królika doświadczalnego i uważa, że dziewczyna idealnie pasuje do jego badań. Na początku swej kariery uzdrowiciel specjalizował się w leczeniu skutków niedokładnej pracy z pamięcią: źle nałożone Obliviate, efekty uboczne Imperio i tym podobne powikłania. Lecz później zainteresowały go uszkodzenia pamięci o podłożu niemagicznym, a także sposoby wyciągnięcia na wierzch nic nieznaczących dla pacjenta wspomnień. Na bazie jego prac stworzono cały dział mentalnej magii, a metoda swobodnych skojarzeń była aktywnie używana przez aurorów, kiedy trzeba było wycisnąć ze świadka informację ukrywaną przez niego przypadkowo, gdyż świadek nie zdawał sobie sprawy z jej ważności. Lecz wybierając Hermionę na królika doświadczalnego, Brzychaczek się ciężko przeliczył: ona kategorycznie nie życzyła sobie pomocy w „odzyskiwaniu” pamięci, a co więcej – doskonale wiedziała, jak przeciwstawić się nieodpartej chęci wypowiedzenia każdej myśli, która tylko raczyła jej przyjść do głowy.
– Nie chcę się przenosić na czwarte piętro. – „Raz tam poszłam i ledwo poradziłam sobie z atakiem paniki. Nie wiedzieć czemu, szczególnie trudno było patrzeć na portrety. W sumie wszystkich pacjentów stąd wyprowadziłam... Nie licząc Goyle'a. A magiczne portrety zginęły w ogniu. Tak starałam się nie zwracać na nie uwagi, póki biegałam korytarzem, lecz teraz nie mogę się pozbyć wrażenia, że one wszystko wiedzą. Wiedzą, że je porzucę, zostawię wiszące na płonących ścianach. I zapach spalenizny – on na pewno będzie mnie prześladował przy każdych odwiedzinach na tym oddziale, nieważne, czy przed czy po pożarze. Choć kiedy ja znów trafię w czasy „po pożarze” – nie wiadomo. I już pora zacząć nad tym pracować.” – Zbyt dużo czasu spędziłam w szpitalu.
– Nie rozumiem, czemu odrzuca pani pomoc. Co planuje pani robić, nie mając ani domu, ani rodziny, ani znajomych? Dokąd pani pójdzie? – Brzychaczek był tak rozdrażniony, że aż zapomniał po raz kolejny użyć swego zaklęcia. A może uznał, że na dziś już można zakończyć badanie?
„Dobrze, jeśli tak jest. Oczywiście, on nie jest winien, lecz jego upór jest strasznie denerwujący. Jest jeden jedyny człowiek, komu odkryję swój sekret i od którego przyjmę pomoc. Chyba nadszedł czas, aby się do niego zwrócić.”
– Coś wymyślę. – Hermiona z przyzwyczajenia potrząsnęła głową, jakby odrzucała na plecy długie kosmyki włosów i po raz kolejny poczuła się dziwnie. Odrzucała włosy, od kiedy skończyła pięć lat i teraz ma wrażenie, jakby odrąbano jej przynajmniej rękę czy nogę, a nie tylko włosy. – Myślę, że spacer po ulicy Pokątnej mógłby mi pomóc. Pamiętam Pokątną, może ktoś tam i mnie pamięta?
Uzdrowiciel ciężko westchnął. Przekonać tę niemożliwą pacjentkę było ponad jego siły. Nie przywykł do takiego uporu. Zwykle pacjenci, którzy utracili pamięć są zdezorientowani i posłuszni, w skrajnym przypadku wpadają w panikę lub apatię. A spokojne zdecydowanie panny N. burzyło mu cały schemat. Brzychaczek miał do czynienia z przypadkami, kiedy chorzy nie chcieli wspominać jakiegoś traumatycznego wydarzenia, lecz dziewczyna nie pasowała i do tej kategorii. Zdecydowanie, przeżyła coś bardzo złego, lecz to nie strach blokował jej pamięć i zmuszał do stawiania osłon i odgradzania swego umysłu. Jednakowoż na pewno nie była przestępczynią. Brzychaczek współpracował z auroratem, rozwijając swą autorską metodę i już na wstępie sprawdził podejrzaną pacjentkę tymi kanałami. Wszystkie pytania dały rezultat negatywny, nie poszukiwano ani jednej wiedźmy pasującej pod względem wyglądu i wieku. I całe bogate doświadczenie uzdrowiciela podpowiadało mu: „Odpuść! Ten orzeszek jest ponad twe siły”.
– W takim razie zostawiam panią pod opieką uzdrowicielki Vice – burknął w końcu z niezadowoleniem. – Powiedziała, że przetrzyma panią jeszcze tydzień, przeprowadzi ostatnie badania i będzie mogła panią wypisać w następny poniedziałek. Jeśli się pani rozmyśli, to wie pani, gdzie mnie znaleźć.
– Dziękuję, panie uzdrowicielu. – Dziewczyna powściągliwie kiwnęła głową, lecz w jej oczach zauważył ulgę i lekki cień prawdziwej wdzięczności. Wdzięczności za to, że w końcu zostawią ją w spokoju.
Brzychaczek z rozdrażnieniem prychnął pod nosem, zebrał swoje papiery i wyszedł, a Hermiona zdjęła wszystkie bariery ochronne i bez sił padła na łóżko. Przeciwstawianie się specjaliście od magii mentalnej wyciskało z niej ostatnie siły. Gdyby uzdrowiciel siłą spróbował przejść przez jej bloki, nie zajęłoby mu to więcej, niż kilka minut. „Dobrze, że niczego nie podejrzewa.” Dziewczyna, przyzwyczajona do kojarzenia imienia Mateusza Brzychaczka z agresywnymi metodami pracy aurorów, nigdy się nie domyśliła, że brak brutalnego nacisku zawdzięcza nie naiwności starego czarodzieja, a kodeksowi etycznemu uzdrowicieli.
***
Amanda Vice też była bardzo zmartwiona uporem swojej pacjentki. Żywiła ogromne nadzieje wobec nowych metod Mateusza i do końca wierzyła, że dziewczyna zostanie i spróbuje odzyskać pamięć. Uzdrowicielka była nawet gotowa na czas leczenia udostępnić jej salę na swoim oddziale, skoro tak bardzo nie chce przenosić się na czwarte piętro, lecz panna N. stanowczo oznajmiła, że zdecydowała się w najbliższym czasie opuścić szpital. Serce Amandy ściskało się z litości dla biednej dziewczyny, lecz obiektywnych przyczyn, by zatrzymać ją jeszcze choćby przez miesiąc – nie było. Ślady oparzeń zniknęły, osłabione w czasie leczniczego snu mięśnie odzyskały sprawność i jeśli nie liczyć nieznacznego wychudzenia, dziewczyna była w niezłej kondycji fizycznej.
Uzdrowicielka była przekonana, że panna N. w swoim zapomnianym życiu uprawiała sport – zwykle odzyskanie sprawności po kilku miesiącach leżenia zajmuje prawie dwa razy więcej czasu, niż było konieczne w tym przypadku. A może przyczyną był ten sam niezwykły upór, który zmuszał dziewczynę do wyczerpujących treningów. Skoro zdecydowała, że pora się wypisać, panna N. robiła wszystko, co tylko od niej zależało, żeby nie spędzić w szpitalu ani dnia więcej.
– Proszę, teraz możesz się popodziwiać – powiedziała pacjentce, prowadząc ją do wyczarowanego lustra. Zwykle luster w salach nie było, żeby nie stresować chorych, będących dopiero w początkowych stadiach procesu zdrowienia.
Hermiona nerwowym gestem przygładziła dłonią swoje krótkie włosy i w końcu podniosła wzrok na swoje odbicie. Uzdrowicielka odeszła kilka kroków, pozwalając dziewczynie spokojnie obejrzeć nową siebie. „Wygląda na to, że trochę urosłam w czasie choroby. – To była pierwsza myśl Hermiony. – I zdecydowanie jeszcze schudłam. To jakiś koszmar.”
Nerwowo poprawiła szpitalną szatę na piersi, próbując jakoś podkreślić obecność biustu, która teraz wzbudzała wątpliwości nawet u niej samej. I nagle przypomniał jej się żart, którym Harry z Ronem rozwścieczyli dobrą połowę studentek akademii: „Skoro masz biust, to czemu go nie nosisz?” Wspomnienie wywołało ciepłą falę spokoju i bezpieczeństwa, jakby silne dłonie przyjaciół legły jej na ramiona, lecz w tym momencie do rozgrzewającego uczucia wkradła się kropla goryczy – przy wspomnieniu o tym, jak tym samym prostym żartem denerwowali uczennice Hogwartu bliźniacy Weasley. „Czy George da radę kiedykolwiek tak żartować, nie oczekując, że jego frazę podchwyci głos Freda? Czy Harry z Ronem przestaną się w końcu wygłupiać się tak, jakby chcieli zastąpić niezastąpionych i nierozłącznych bliźniaków? Oni mogą negować, co chcą, lecz zachowują się wręcz podręcznikowo, pokazując jawne objawy syndromu postwojennego...”
Gorzko uśmiechając się na myśl, że właśnie diagnozuje przyjaciół, którzy się nawet jeszcze nie urodzili i którzy wszystkie straty mają jeszcze przed sobą, Hermiona nabrała odwagi i podniosła głowę, żeby spojrzeć w swoją twarz. „Jestem podobna do Keiry Knightley – pomyślała, nie wiedząc dokładnie, czy nie podoba się jej to porównanie. Oczywiście, Knightley się jej podobała, ale.. – Te mocno zarysowane kości policzkowe, ten ostry podbródek – to nie mogę być ja.” Dziewczyna ostrożnie dotknęła dłonią swojego policzka, jakby chciała się upewnić, że miękki owal twarzy rzeczywiście ukrywał te agresywne, twarde linie, które teraz wyraźnie zarysowały się pod naciągniętą skórą. „Cóż, wygląda na to, że domowy mól książkowy w końcu zmienił się w walkirię. Ech, jeszcze trochę schudnąć, a będzie można używać mojej głowy do nauki budowy czaszki. A co najmniej – kości szczęk. I od kiedy ja mam takie jasne oczy?”
Zagadka z oczami rozwiązała się, jak tylko Hermiona przyjrzała się włosom. Wcześniej były o kilka tonów jaśniejsze od oczu, które Ron, wielki wielbiciel mugolskich słodyczy, porównywał do wiśni w czekoladzie. Teraz nie było w nich już nic wiśniowo-czekoladowego, oczy okazały się jasno piwne, w każdym razie w porównaniu z ciemnymi brwiami, rzęsami i włosami.
– Coś nie tak, moja droga? – zapytała z niepokojem uzdrowicielka Vice, obserwując chmurną minę pacjentki. Sama była bardzo dumna ze swojej pracy i nieco rozczarowała ją reakcja dziewczyny.
– Z trudem się poznaję – odpowiedziała Hermiona. – Moje włosy... były o wiele jaśniejsze. I się kręciły!
Szczerze mówiąc, to jej włosy ostatnimi czasy kręciły się o wiele mniej, jeśli porównywać z tym, jakie były do wieku lat szesnastu, lecz zmiany te nadchodziły stopniowo. Do tego, po roku spędzonego w pogoni za horkruksami, Hermiona przyzwyczaiła się do splatania nieposłusznych włosów w warkocz. Teraz, patrząc na sterczące na wszystkie strony ciemnokasztanowe kosmyki, dziewczyna oddałaby wszystko za to, by znów stały się nieposłuszne.
– Często się tak dzieje. – Uzdrowicielka próbowała ją pocieszyć. – Zdarza się, że kolor zmienia się nawet po zwykłym strzyżeniu, a włosy przestają się kręcić lub też, wręcz przeciwnie – zaczynają. Nie należy się martwić – jeszcze trochę podrosną i wyjdzie bardzo sympatyczna fryzurka. Oczywiście, nie jest to najodpowiedniejsze uczesanie dla młodej i pociągającej wiedźmy...
„Za to dla przyszłego aurora idealna – pomyślała ponuro młoda, pociągająca wiedźma, wspominając, że na ostatnim roku akademii, dziewczyny były obcięte na krótko, jedna nawet nosiła stylowego jeżyka. – A ja mam coś pośredniego – już nie jeżyk, a jeszcze nie fryzurka – coś w stylu tej katastrofy, którą nieustannie Harry ma na głowie, tylko troszkę krótsze. A może je całkiem zgolić? A może sądzone jest mi bycie twórczynią stylu punk? – Krzywiąc się pod adresem ostatniej myśli, dziewczyna zdecydowała się nie przejmować radykalnymi zmianami wyglądu. – W sumie, wyjdzie mi to tylko na dobre, w każdym przypadku później nikt nie rozpozna w kudłatej i pulchnej Hermionie Granger chudej i krótkowłosej... Tak, swoją drogą należy wymyślić coś bardziej pasującego, niż panna N.”
Rozdział 6.
Nie chcąc, żeby odprowadzająca ją do kominka uzdrowicielka Vice usłyszała, dokąd jej pacjentka naprawdę się wybiera, Hermiona najpierw przeniosła się do Dziurawego Kotła. W kieszeni szaty podzwaniało piętnaście sykli, które uzdrowicielka dosłownie wepchnęła protestującej dziewczynie, dlatego też Hermiona postanowiła posiedzieć w barze do wieczora, żeby przybyć do Hogwartu po zapadnięciu ciemności, nie przyciągając niczyjej uwagi. Po tym, jak pokrzepiła się kawałkiem mięsnej zapiekanki i wypiła kilka filiżanek mocnej słodkiej herbaty, zostało jej akurat tyle pieniędzy, żeby kupić garstkę proszku fiu. Czekając, aż na kawałku nieba widocznym za oknem zaczerwieni się zachód słońca, Hermiona rzuciła odrobinę proszku do kominka, weszła do niego i podała adres. Kiedy zielony dym się rozwiał i zdziwiona dziewczyna wstała z podłogi, młody barman, niezmącenie wycierający jedną i tę samą szklankę zapytał z mieszaniną współczucia i kpiny w głosie:
– Przepraszam, czy powiedziała pani „Hogsmeade, bar Trzy miotły”?
– Tak, dokładnie to powiedziałam – odparła Hermiona ze złością. – Jeśli wasz kominek jest niesprawny, trzeba było o tym uprzedzić zawczasu!
– Nie, z kominkiem wszystko w porządku. – Kpina w oczach chłopaka zmieniła się we współczucie. – Po prostu już od kilku lat dostać się do Hogsmeade przez kominek można tylko z Ministerstwa i ze specjalnym zezwoleniem – tylko dla mieszkańców wsi lub po wcześniejszym umówieniu – dla krewnych uczniów Hogwartu. Czy jest pani krewną?
– Nie, mieszkanką wsi! – burknęła Hermiona, nie wiedząc czemu, złoszcząc się na rozmówcę. Prawdopodobnie dlatego, że wyraźnie cieszył go widok jej zdziwionej twarzy.
Jakby odgadując jej myśli, barman z niewinnym uśmiechem dodał:
– I bariera antyaportacyjna została postawiona wokół Hogsmeade prawie dwa lata temu. Na koszt baru! – Wraz z ostatnim zdaniem podał dziewczynie porcję ognistej whisky.
Rzucając na chłopaka wściekłe spojrzenie, Hermiona demonstracyjnie odsunęła szklaneczkę i z ciężkim westchnieniem wdrapała się na barowe krzesełko.
– I co ja mam teraz robić? – zapytała żałośnie.
Barman wzruszył ramionami, czym o mało nie zrzucił ze stojaka wysokiej, wymyślnie oplecionej butelki.
– Może pani poczekać do najbliższego Hogwart-Ekspressu. Jeśli się nie mylę, to następny kurs będzie w czwartek rano. – Dziewczyna z rozpaczą potrząsnęła głową. – No, jeśli życie pani niemiłe, to może pani pojechać Błędnym Rycerzem.
Twarz Hermiony rozpromieniła się na moment, po czym natychmiast spochmurniała.
– Nie mam jedenastu sykli – przyznała się, jednocześnie przeklinając samą siebie w myślach, że nie zdecydowała się wziąć od Vice całego galeona. „Przecież i tak planuję jej zwrócić pieniądze, mogłabym...”
– Czemu jedenaście? – Barman wybałuszył na nią oczy. – Podróż Błędnym Rycerzem kosztuje siedem sykli, dziewięć – z filiżanką kakao, a za dziesięć to jeszcze i poduszkę z kocem dodadzą.
„Przeklęta inflacja” – skomentowała w myślach informację Hermiona, a na głos dodała z rozdrażnieniem.
– Nawet i siedmiu nie mam. Ostatnie pięć sykli wydałam na twój głupi, bezużyteczny proszek!
– Ej! – Chłopak ostrzegawczo wyciągnął rękę w jej kierunku, jakby chciał walczyć o honor swojego baru. – Mamy proszek najwyższej jakości! To nie moja wina, że pojawiła się pani nie wiedzieć skąd i nie wie pani jak dotrzeć do... hmm... domu. – Znów na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech. – Lecz możliwe, że mógłbym...
Hermiona z nadzieją podniosła głowę i przywołała na twarz jedną z tych błagalnych min, jakich używali Ron i Harry w szkolnych czasach, kiedy chcieli namówić ją, by pozwoliła im przejrzeć swój esej czy odpisać rezultaty pracy laboratoryjnej. Szczerze mówiąc, w akademii się to nie skończyło, więc dziewczyna miała bardzo bogaty materiał do kopiowania. Pozostało tylko mieć nadzieję, że jej nowa twarz da radę pokazać tę rozpacz, którą aktualnie odczuwała.
– Tak, bardzo proszę! Gdybyś mógł pożyczyć mi na bilet... Oddam, jak najszybciej!
Na twarzy chłopaka pojawił się wyraz zadumy, może nawet rozmarzenie:
– Co powiesz na całusa za każde dwanaście knutów? Mogę nawet zaokrąglić na twoją korzyść...
W następnej sekundzie o jego podbródek opierała się różdżka.
– Kontynuuj. – Hermiona przechyliła się przez kontuar i zasyczała mu prosto w ucho. – Wychodzi na to, że jestem ci winna dziesięć całusów, tak?
– Eee... żartowałem, proszę pani – wyjąkał, próbując się odsunąć. – Proszę o wybaczenie.
– Tak też myślałam. – Uśmiechnęła się miło, przywołując na twarz poprzedni, proszący wyraz. – Więc czy mógłbyś…?
– ...Tom – odpowiedział chłopak, przełykając nerwowo.
– Tom? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Czy nie powinieneś być trochę... starszy?
– Eee... to mój wujek – wyjaśnił Tom, wciąż jeszcze nie spuszczając wzroku z jej różdżki, której ona ani myślała chować. – Po prostu pomagam mu tu po szkole.
– Gdzie się uczysz, Tom? – zainteresowała się przyjaźnie Hermiona, czerpiąc prawdziwą przyjemność z widoku denerwującego się chłopaka.
Na aurora się uczę. Akademia Aurorska przy Ministerstwie, panno...
– ...Knightley.
Tom nieoczekiwanie prychnął:
– Na cześć autobusu czy jak?
– Na cześć autobusu? – Dziewczyna pytająco uniosła jedną brew. – Ach, tak... Nie, nie na cześć autobusu. Tak więc, Tom, czy mógłbyś pożyczyć mi siedem sykli, które zwrócę ci przy pierwszej nadarzającej się okazji?
– Oczywiście, proszę pani. – Tom pospiesznie kiwnął i odliczył siedem srebrnych monet, które ona zręcznie zgarnęła z kontuaru.
– Powodzenia w nauce, Tom. – Ceremonialnie skłoniła się dziewczyna, kierując się do drzwi baru. – Dzięki ogromne, bardzo mi pomogłeś.
– Nie ma za co, proszę pani. – Chłopak zaczerwienił się. – Szczęśliwej podróży.
Z cichym śmiechem panna Knightley wyszła z baru i po minucie słychać było straszliwy zgrzyt hamulców. Ciemnofioletowy bok ogromnego autobusu na moment wypełnił okno, dał się słyszeć skrzeczący głos konduktora, a potem Błędny Rycerz zawył, jak zraniony smok i znów wszystko ucichło. Tom wyszedł na pustą ulicę, oparł się o futrynę i w zadumie popatrzył w niebo, z którego już dobiegł pierwszy huk dalekiego pioruna.
– Mam nadzieję, panno Knightley, że porządnie pani przemoknie – wypowiedział mściwie życzenie w ciemność i dokładnie zamknął drzwi Dziurawego Kotła, wracając do środka.
***
„Trzeba było wziąć od tego młodego bałamuta dziewięć sykli” -– myślała Hermiona, z zazdrością wdychając cudowny aromat kakao, który roznosił się po mrocznym wnętrzu autobusu. Przy czym, siwemu czarodziejowi, ściskającemu w ręku gorący kubek udawało się upić z niego tylko podczas nielicznych przystanków. Błędny Rycerz już skręcił na wiejską drogę i według wyliczeń dziewczyny za jakieś pół godziny Dumbledore zaproponuje jej filiżankę herbaty. I może nawet poczęstuje ją czymś bardziej odżywczym niż cytrynowe dropsy. „Mam nadzieję, że jeszcze nie położył się spać. Planowałam pojawić się w Hogwarcie o wiele wcześniej.” Wyjrzała przez okno, próbując jednocześnie zorientować się w czasie i przestrzeni i w tym samym momencie na szkło padły krople deszczu.
– Co, Ernie, nie udało się wyprzedzić burzy? – zapytał kpiąco kolegę stary wąsaty konduktor. Kierowca tylko spojrzał na niego z pogardą i w tym momencie gwałtownie szarpnął kierownicą, aby uniknąć zderzenia z rosnącym na poboczu świerkiem.
Hermiona tylko spadła ze swojego fotela, do czego zresztą prawie przywykła, a z kolei drugi pasażer nie miał tyle szczęścia – tym razem wypuścił z rąk swoje kakao, które malowniczą plamą rozlało się po przygotowanym do snu łóżku. Nie mogąc powstrzymać się od złośliwego uśmiechu, dziewczyna wdrapała się na swoje siedzenie i znów przylgnęła do okna. Nawet po ciemku była w stanie rozpoznać okolice Hogsmeade: jasną linię jeziora między drzewami, znajome kształty wzgórz... Jej serce zabiło szalonym rytmem – tak blisko było jedyne miejsce, które mogła w tej sytuacji i w tym czasie nazwać swoim domem, tyle przeżyć było związanych właśnie z nim. Harry i Ron od czasów wojny niejednokrotnie bywali w Hogwarcie: odwiedzali Ginny, Lunę, Hagrida, McGonagall i pozostałych nauczycieli, nawet przyjeżdżali ot tak, żeby powłóczyć się po Hogsmeade i wypić piwo kremowe w Trzech Miotłach. Lecz Hermiona nijak nie mogła się zmusić do powrotu do dawnej szkoły, od samego zakończenia wymyślała powody, żeby wytłumaczyć swoją nieobecność na kolejnej wyprawie przyjaciół. Chciwie wchłaniała ich wrażenia, wypytywała o znajomych, o zmiany, które zaszły w zamku po wojnie, lecz ani razu nie pozwoliła sobie nawet na myśl o tym, że mogłaby pojechać wraz z nimi. „Nie potrzebowałam tego, w odróżnieniu od nich – tutaj przypomniała sobie główny argument – to przecież oni mieli syndrom postwojenny!” Lecz w tym czasie któż mógł przypuszczać, że powrót wywoła takie dławiące uczucie w sercu...
Błędny Rycerz przejechał przez śpiącą ulicę Hogsmeade. Coraz mniej pozostawało czasu na wybranie sobie odpowiedniego imienia. Z wymyślonym nazwiskiem Hermiona się już całkowicie pogodziła, nie patrząc na to, że będzie ono prawdopodobnie wywoływać skojarzenia z autobusem u każdego napotkanego czarodzieja. To było nawet logiczne. „W końcu kim jestem, jeśli nie wiedźmą, która popadła w tarapaty? Imię powinno być takie, żebym szybko nauczyła się na nie reagować. Nie wiadomo jak szybko Dumbledore znajdzie sposób, by odesłać mnie z powrotem, a w ogóle, to nie powinnam wywoływać u innych niepotrzebnych podejrzeń”. W tym momencie, jak w końcu przyszedł jej do głowy idealny wariant imienia, autobus gwałtownie zahamował, po raz kolejny zrzucając dziewczynę z siedzenia, a konduktor dźwięcznie oznajmił:
– Hogwart!
Zamyśloną Hermionę przybycie do Hogwartu zaskoczyło do tego stopnia, że w pośpiechu wyskoczyła z autobusu, zapominając nałożyć na siebie zaklęcia przeciwdeszczowego, a kiedy w końcu o tym pomyślała, było już za późno. Błędny Rycerz zniknął jej z oczu, oblewając ją na koniec błotem spod kół, a z góry padał ulewny, zimny deszcz. „Masz, gołąbeczko, za zadufanie w sobie – jadowicie skomentował wewnętrzny głos. – Pamiętasz jeszcze, jak mugole w śniegu wydawali ci się żałośni i bezradni? A teraz, w czym jesteś od nich lepsza?” Zaciskając zęby, przeszła przez wrota i skierowała się do zamku, ślizgając się na mokrych kamiennych płytach, którymi była wyłożona dróżka. Aby nie słyszeć więcej kąśliwych uwag, Hermiona postanowiła poćwiczyć po drodze użycie swego nowego imienia:
– Dzień dobry, nazywam się Jane Knightley. Tak-tak, na cześć autobusu, tak właśnie... Bardzo mi miło, Jane.
To imię nadała jej mama. Ona zawsze byłą w ich rodzinie głosem rozsądku, równoważącym ojca-fantastę, który nawet niczego nie wiedząc o niezwykłych zdolnościach córki, obdarzył ją dziwnym imieniem, będącym powodem do żartów przez całe jej szkolne życie – to, które było przed Hogwartem. Mama często żartowała, że tego dnia, kiedy on uroczyście objawił, że ochrzci nowo narodzoną córkę imieniem Hermiona, chciała pozbawić go praw rodzicielskich. Lecz żarty żartami, a dziewczyna nie mogła przypomnieć sobie ani jednego przypadku, kiedy mama zwróciła się do niej używając pierwszego imienia. Zawsze tylko Jane. I ona przyzwyczaiła się do reagowania na oba imiona. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, lecz teraz nagle się jej wydało, że być może ta niewinna gra – w tatusiową Hermionę i mamusiową Jane – w pewien sposób rozbiła ich rodzinę na dwa obozy, z córką-chorągiewką pośrodku. Nie, oczywiście, bez wątpienia rodzice się kochali, nawet więcej – oni wciąż byli w sobie zakochani i nie ukrywali tego. Lecz Hermiona-Jane cały czas była pomiędzy nimi – jak lina do przeciągania. We trójkę tworzyli niestabilny związek, który cały czas próbował rozpaść się na parę i jednego zbędnego. Aby dogodzić ojcu, Hermiona w czasie wakacji godzinami opowiadała mu o tajemnicach zamku Hogwart, o duchach, czarach, eliksirach i quidditchu, o centaurach, jednorożcach i tysiącach różnych cudów, z którymi stykała się w magicznym świecie, lecz mama nigdy nie brała udziału w tych rozmowach. Aby zrobić przyjemność mamie, Jane z przyjemnością planowała naukę w Oksfordzie, ślub w kościele przyozdobionym kwiatami, z godnym, inteligentnym chłopcem, mówiła o małym, przytulnym domku na przedmieściach, o praktyce lekarskiej bądź adwokackiej, w ostateczności – o własnej księgarence, a ojciec, słysząc to, przewracał oczami i mrugał do córki. „Wychodzi na to, mamusiu, że to właśnie ciebie oszukiwałam. Dlatego, że jednak należę do tego świata i choć przygody w nim są czasem przerażające, to bez nich nie będę podobna do samej siebie. Harry niedawno jako zemstę za „syndrom postwojenny” wykopał gdzieś termin „adrenalinowy narkoman”. Niewykluczone, że rzeczywiście jestem adrenalinową narkomanką, inaczej, po jakiego Merlina wstąpiłabym do Akademii Aurorskiej zamiast pójść do Oksfordu?”
Wraz z kolejną błyskawicą, która uderzyła gdzieś całkiem blisko, Jane wkroczyła na gładkie płyty głównego hallu, starannie przytrzymując ciężkie skrzydła drzwi. Zostawiając mokre ślady, dziewczyna przeszła przez hall i weszła na główne schody. Zdążyła pokonać tylko kilka stopni, kiedy za plecami rozległ się zaniepokojony głos:
– Dokąd to się wybierasz, chłopcze?
Obracając się skokiem, przeskoczyła poręcz schodów i wylądowała na podłodze, jednocześnie wyjmując różdżkę z futerału na nadgarstku. „Niech będą przeklęte te idiotyczne odruchy” – wściekła się w myślach, nie widząc za plecami niczego niebezpiecznego. Uczeń, który ją zawołał, nawet nie próbował wyjąć różdżki, po prostu stał ze skrzyżowanymi na piersi rękami pośrodku hallu, lecz po samej tylko promieniującej od niego aurze niedbałej pewności siebie i leniwej pogardy dla innych można było bezbłędnie odgadnąć, z kim los ją zetknął tego nieszczęśliwego wieczoru. „Tego potwornie nieszczęśliwego wieczoru – poprawiła sama siebie, oceniając sylwetkę chłopaka zmrużonymi oczami. – No cóż: jasne włosy, krawat Slytherinu, znaczek prefekta, mam wrażenie, że już wróciłam do swoich czasów. Albo prawie do swoich. Malfoyowie – to taka moja osobista kara, tak?” Prostując się powoli, z wyzwaniem spojrzała w chłodne szare oczy, z całej duszy życząc ich właścicielowi, żeby zapadł się w swoje podziemia, najlepiej na zawsze.
_____
* Nazwisko Knightley i nazwa autobusu The Knight Bus powstały od słowa knight (rycerz).
Rozdział 7.
Lucjusz naprawdę doceniał swoją pozycję prefekta. Oczywiście, podobało mu się wrażenie władzy nad pozostałymi uczniami, choć z gier w punkty domów wyrósł na długo przed otrzymaniem cennego znaczka. Lecz główną przewagą jego pozycji było coś zupełnie innego. Lucjusz lubił chodzić po zamku po ogłoszeniu ciszy nocnej, czując się gospodarzem i obrońcą całego tego śpiącego budynku, dosłownie szumiącego od magicznych potoków. Czasem mu się nawet wydawało, że jego świadomość przenika do świadomości zamku, zlewa się z nią, jak gdyby Hogwart był żywą istotą, którego myśli można było przeczytać, jeśli się tego bardzo pragnęło. Lucjuszowi podobały się rozmowy z portretami i ich pełne szacunku zachowanie, podobało mu się to, że znał zamek lepiej niż niektórzy nauczyciele i na pamięć znał „rozkład jazdy” ruchomych schodów, podobało mu się, że skrzaty domowe z jakiejś przyczyny uznają za stosowne uzgadniać z nim uczniowskie menu... A jeszcze strasznie lubił stać w oknie wieży strażniczej, wyobrażając sobie, że przygotowuje się do odparcia ataku. Gdyby o tej zabawie dowiedział się jego ojciec, byłby strasznie rozczarowany swoim siedemnastoletnim następcą, dlatego też Lucjusz mógł pozwolić swojej wyobraźni na zabawę tylko wtedy, gdy w zamku wszyscy spali i nie było świadków jego dziecinnego zachowania.
Dzisiejsza noc była idealna dla gier wojennych: kłębiący się u podnóża zamkowego wzniesienia mrok co chwilę rozcinały rozgałęzione błyskawice, wydobywając z niego wymyślne kształty ciemnych krzaków i drzew, które łatwo można było wziąć za skradających się wrogów. To właśnie dlatego młodzieniec z początku wziął sylwetkę człowieka, idącego od wrót do głównego wejścia za wytwór swojej wyobraźni. W rzeczy samej, gdyby ktoś z nauczycieli oczekiwał gości w taką pogodę, dyrektor bez trudu odblokowałby dla nich kominek. A jak na nieproszonego gościa, człowiek ten kroczył zbyt spokojnie, jakby był absolutnie pewien swego prawa do przebywania tutaj. Kiedy kolejna błyskawica oświetliła tajemniczego gościa tak jasno, że już nie było nawet cienia wątpliwości co do jego realności, Lucjusz pospieszył na dół, żeby spotkać go u wejścia. Schodząc z wieży, przystanął na chwilę, obserwując, jak zachlapany błotem od stóp do głów czarodziej przechodzi przez główny hall. Sądząc z niewielkiego wzrostu, szczupłości i niestarannie obciętych krótkich włosach, które nawet na mokro sterczały na wszystkie strony, to był podrostek, lecz Lucjusz gotów był przysiąc, że nigdy wcześniej go nie widział. A miał całkiem niezłą pamięć wzrokową i szerokie znajomości w magicznej Brytanii. Kiedy gość zaczął wchodzić po schodach, wciąż z tą samą denerwującą pewnością siebie, jakby dokładnie wiedział, dokąd się kieruje, Lucjusz nie wytrzymał i zawołał:
– Dokąd to się wybierasz, chłopcze?
Reakcja nieznajomego była absolutnie nieoczekiwana: przeskoczył przez poręcz i skrył się w cieniu schodów, kierując różdżkę w stronę Lucjusza. Ten, jakby wmurowany zamarł na środku hallu, absolutnie nie wiedząc, co robić. „Co, Luci, kiedy na ciebie naprawdę napadają, to już nie jest tak wesoło, jak by się mogło wydawać, prawda? No, dawaj, broń zamku przed nieznanym psychopatą, tyle razy już to ćwiczyłeś...” W tym momencie młodzieniec wyprostował się i opuścił rękę z różdżką, choć fale napięcia, jakim promieniował wcale nie osłabły, a raczej na odwrót. Następnie bladą twarz o wyrazistych rysach wykrzywił grymas pełen pogardy i złości. „A kim on tak w ogóle jest, żeby tak na mnie patrzeć?!” – Lucjusz rozzłościł się nie na żarty. Robiąc jeszcze kilka kroków w kierunku chłopaka, zapytał lodowatym głosem:
– Kim jesteś i dokąd idziesz?
W oczach nieznajomego mignęły złociste iskierki, jakby u rozwścieczonego kota, on również zrobił krok w kierunku rozmówcy, wchodząc w oświetloną przestrzeń klatki schodowej. „Dziewczyna?!” – Lucjusz potrząsnął głową z niedowierzaniem.
– Czemu mam się przed tobą tłumaczyć? – zainteresowała się bezczelnie wiedźma, mierząc go jeszcze jednym dziwnym spojrzeniem, w którym bardzo wyraźnie można było przeczytać uczucie bardzo dalekie od szacunku
– Może dlatego, że jestem prefektem? – kontynuował nieustraszenie Lucjusz. – I mam prawo interesować się celem, z jakim postronni wchodzą na teren szkoły w czasie ciszy nocnej, pozostawiając na podłodze kałużę brudu, przy okazji. – Z tymi słowy wyjął różdżkę i dwoma eleganckimi ruchami usunął z podłogi brudne ślady i błoto z jej ubrania.
– O, to bardzo ciekawe pytanie – zareagowała z niezmąconym spokojem, choć lekko poczerwieniała, trudno powiedzieć, czy ze wstydu czy ze złości. – Czyżby nie poinformowano cię, iż stanowisko prefekta to nie tylko prawa, ale i obowiązki? Na przykład, mógłbyś odprowadzić mnie do gabinetu dyrektora, skoro już mieliśmy to szczęście się spotkać.
I nie czekając, aż Lucjusz wyrwie się z szoku wywołanego jej bezczelnością, dziewczyna wzruszyła ramionami, jakby mówiąc „Nie, trudno, nie trzeba” i zdecydowanie ruszyła w kierunku schodów.
– Świetnie – wycedził przez zęby, doganiając ją. – Niech profesor Dumbledore sam sobie z tobą radzi.
W milczeniu zaczęli wchodzić po marmurowych stopniach, Lucjusz o pół kroku przed dziewczyną. Mijając pierwszy podest, spojrzał na klepsydry domów, z dumą zauważając, że Slytherin, jak i wcześniej, daleko wyprzedza pozostałe domy, a rok szkolny już się prawie skończył. Oczywiście, przed nimi jeszcze egzaminy, lecz w tym czasie utrata większej ilości punktów jest praktycznie niemożliwa – uczniom brakuje czasu na popełnianie głupot, a profesorom – sił na to, żeby uważnie pilnować swoich podopiecznych. „Chociaż... W zeszłym roku absolwent Nott pozwolił się złapać na samowolnym wyjściu do Hogsmeade w czasie owutemów. I jeszcze był na tyle bezczelny, że zionąc alkoholem wprost w twarz bladej z wściekłości McGonagall, miał czelność perorować, że każdy po swojemu odreagowuje stresy: jeden wrzeszczy po nocach na dachu biblioteki w duecie z kugucharem profesora Kettleburna, a inny cicho i kulturalnie... Na szczęście, w tym czasie Nott był już po egzaminie z transmutacji.”
Lucjusz złapał się na tym, że na jego twarzy wykwitł uśmiech, który za każdym razem wywoływało to wspomnienie, choć przez wyczyn Notta przegrali wtedy z Ravenclawem, więc pospiesznie przywołał poprzedni wyraz niezadowolenia i znudzenia. Lecz jedno szybkie spojrzenie pozwoliło mu się przekonać, że nieznajoma go praktycznie nie zauważała, tak była pogrążona we własnych myślach. Oddychała równo i lekko, jakby wspinaczka po schodach nie wymagała żadnego wysiłku, a blada dłoń dotykała poręczy nie po to, żeby się na niej wesprzeć, a jakby gładziła kamień, wypolerowany tysiącami rąk. Ten gest się bardzo nie spodobał Lucjuszowi, był jakoś tak zbyt poufały, jak gdyby przypadkowy gość miał prawo witać się z jego zamkiem, jak ze starym przyjacielem. On sam właśnie tak witał szkołę, gdy wracał z wakacji.
– Tutaj. – Skręcił w korytarz, który kończył się chronionymi przez gargulca drzwiami gabinetu dyrektora.
Dziewczyna nagle zwolniła, a na jej twarzy pojawił się bardzo dziwny wyraz – smutku? Strachu? Nadziei? Zrobiła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się, odwracając w kierunku wysokiego, ostrołukowego okna, wychodzącego na jezioro. Na krótki moment przylgnęła czołem do szyby, obejmując się obiema rękami, jakby próbując dodać sobie animuszu. Za oknem mignęła błyskawica, oświetlając jej twarz i dziewczyna cofnęła się, jak wyrwana z głębokiego transu.
– Czy życzy sobie pani obejrzeć jeszcze jakieś atrakcje czy też wycieczkę po zamku możemy uznać za zakończoną? – zapytał Lucjusz, próbując kpiną zamaskować rozterkę. Teraz już w ogóle nie był pewien, czy należy wpuścić nieznajomą do gabinetu Dumbledore'a. A jeśli jest niebezpieczna? „W takim przypadku, dyrektor ma większe szanse poradzić sobie z nią, niż ja, czyż nie?”
– Życzę sobie zwiedzić gabinet dyrektora, jeśli o tej porze doby nie ma tam zbyt wielu turystów – odpowiedziała mu w ton, lecz jakoś tak automatycznie, bez poprzedniego animuszu. Prawdopodobnie jej myśli były już zajęte czymś innym i ona prawie nie zwracała uwagi na swego przewodnika.
– Marcepanowe owoce – powiedział w końcu Lucjusz.
Gargulec na wpół sennie spojrzał na nich, otwierając przejście na kręcone schody. Lucjusz przepuścił dziewczynę przodem, a sam, spodziewając się nieprzyjemności, mocno chwycił różdżkę i wszedł za nią. Nieznajoma, gdy już znalazła się przed dębowymi drzwiami, zrobiła kilka głębokich wdechów, jak przed skokiem do wody i zapukała. Lecz kiedy zza drzwi praktycznie od razu rozległo się zaproszenie do wejścia, jakby skamieniała, kurczowo zaciskając ręce i przygryzając dolną wargę. Odczekując jeszcze sekundę, Lucjusz odsunął ją ramieniem z drogi i otworzył drzwi. Dumbledore siedział za biurkiem i przeglądał jakieś papiery.
– Czemu zawdzięczam pana odwiedziny, panie Malfoy? – zapytał, nie przerywając swego zajęcia.
– W zamku jest gość, sir. Powiedziała, że chce z panem porozmawiać. – Lucjusz odwrócił się w kierunku drzwi.
– Cóż, niech więc wejdzie – zdecydował dyrektor, unosząc w końcu głowę i błyskając okularami.
Dziewczyna przekroczyła próg gabinetu i wpiła się wzrokiem w dyrektora, jakby był on świętym Mikołajem albo jakby już za moment miała mu się oświadczyć. Przez pół minuty w pokoju panowała absolutna cisza, nikt się nie ruszał, w końcu Dumbledore ciężko westchnął i schował swoje dokumenty, robiąc miejsce na biurku.
– Droga pani, jestem pewien, że nie odmówi pani herbatki? I proszę pozwolić... – Machnął ręką, kierując w stronę dziewczyny zaklęcie suszące, którego Lucjusz nie użył, gdy oczyszczał jej ubranie. – Proszę usiąść bliżej ognia.
– Dziękuję, sir – wydukała w końcu i posłusznie usiadła we wskazanym fotelu naprzeciw kominka.
– Dziękuję, panie Malfoy, myślę, że już najwyższa pora, aby pan wrócił do siebie, żeby nie przespać śniadania. Spokojnej nocy!
– Spokojnej nocy, sir – odpowiedział Lucjusz równym głosem, choć w duszy wręcz kipiał z wściekłości. Jeszcze nigdy i znikąd nie wypraszano go aż tak otwarcie. A ta młoda impertynentka nawet nie raczyła mu podziękować za pomoc! – Panno... – Lekko kiwnął głową dziewczynie, która się nawet nie odwróciła, czy to pogrążona we własnych myśli czy to zapatrzona na grę płomieni, i wyszedł za drzwi.
***
Dziewczyna przyjęła z rąk dyrektora filiżankę herbaty i z przyjemnością zrobiła duży łyk. W końcu zrobiło się jej ciepło i komfortowo. Oczywiście, jeśli nie liczyć niepokoju, który wywoływała u niej mająca się zaraz odbyć rozmowa. A także trudnej do opanowania chęci rzucenia się ze łzami na szyję Dumbledore'owi i opowiedzenia wszystkiego, absolutnie wszystkiego, co przeżyli od chwili jego śmierci, jak strasznie zmieniła się sytuacja i jak ciężko jest do tej pory zmagać się ze skutkami. I to, jak on współczująco patrzył swymi łagodnymi, mądrymi oczami... Nie przypuszczała, że to będzie aż tak trudne.
– A więc, czym mogę pani pomóc? – Dyrektor przysunął jeszcze jeden fotel i wygodnie rozsiadł się w nim, całym sobą dając do zrozumienia, że gotów jest wysłuchać swego gościa.
– Nazywam się Jane. Jane Knightley. – W końcu zaczęła mówić. – Sir, czy słyszał pan cokolwiek na temat zmieniaczy czasu? – Dumbledore pokręcił głową, lecz w jego oczach błysnęła chłopięca ciekawość. – Tak ogólnie, to przybyłam z przyszłości. Dość dalekiej przyszłości. – Jane zrobiła jeszcze jeden łyk, próbując zebrać myśli. Dyrektor słuchał w milczeniu. – Używałam przedmiotu, którego jeszcze nie wynaleziono, pozwala on wracać na pewien czas w przeszłość, tym sposobem... Zresztą, nieważne, dano mi go, żebym mogła brać udział w dodatkowych zajęciach. Otrzymując zmieniacz czasu zawarłam kontrakt z ministerstwem, który zobowiązuje mnie do przestrzegania określonych reguł. Ingerencja w czas powinna być minimalna, dlatego w zasadzie nie mam prawa wspominać, że używam zmieniacza czasu czy też tym bardziej dzielić się z kimkolwiek informacją uzyskaną w przyszłości.
Zamilkła na chwilę, żeby wyrównać oddech i z poczuciem winy spojrzała na Dumbledore'a, oczekując jego reakcji. Dyrektor w zadumie pokiwał głową i opadła na oparcie fotela, powoli splatając i rozplatając palce.
– A jednak przyszła pani do mnie i opowiedziała coś, czego nie miała prawa pani opowiadać? – zapytał miękko.
Jane wytrzymała jego badawcze spojrzenie i kontynuowała opowieść:
– To dlatego, że rozpaczliwie potrzebuję pomocy, sir. Reguły przewidziane są do korzystania ze zmieniacza czasu w normalnym trybie, stworzono je po to, aby podróżnik w czasie nie wprowadził do przeszłości zmian nie do naprawienia. A ja, na skutek nieszczęśliwego wypadku trafiłam zbyt daleko w przeszłość, zmieniacz czasu został utracony, a do tego i tak nie miał opcji powrotu, więc teraz muszę znaleźć możliwość dotarcia do swoich czasów. Jeśli nawet są jakieś sposoby, powinny być głęboko utajnione, dlatego że nawet w moich czasach tego typu podróże nie są sprawą powszechną. W ministerstwie nikt nie podzieli się ze mną wynikami tajnych badań, nie mam domu, moi rodzice się nawet nie poznali, nie mam dokumentów i środków do życia...
Zawstydziła się i zamilkła, lecz Dumbledore posłał jej krzepiące spojrzenie i podał tacę z ciasteczkami czekoladowymi.
– I dlatego zwróciła się pani do mnie – skonstatował fakt.
– Dlatego, że znam pana, sir. Dlatego, że zawsze pan powtarzał, że każdy, kto szuka pomocy w Hogwarcie – znajdzie ją. Dlatego, że jest pan wystarczająco ważny i ma wejścia w ministerstwie, żeby otrzymać odpowiedzi na pytania, na które na pewno nie odpowiedzą mnie. Dlatego, że jest pan wystarczająco mądrym czarodziejem, żeby...
– Zrozumiałem, żeby nie wprowadzić do przeszłości zmian nie do naprawienia – przyszedł z pomocą skrajnie zawstydzonej dziewczynie. – Cóż, panno Knightley, pani komplementy roztopiły moje stare serce, jestem gotów zaofiarować pani pomoc i wsparcie.
– Dziękuję, sir! Postaram się, żeby pan tego nie żałował! Mogę się też do czegoś przydać...
Dumbledore uśmiechnął się w brodę i wstał z fotela.
– Nie wątpię w to, lecz teraz, jak myślę, powinna pani położyć się spać. – Zaczerpnął z garnuszka stojącego na kominku garść proszku fiuu i rzucił ją w ogień, krzycząc przy tym „skrzydło szpitalne!”
Po kilku minutach rozczochrana głowa pielęgniarki ukazała się w zielonych płomieniach:
– Profesor Dumbledore? Co się stało?
– Wszystko w porządku, Poppy. Jeszcze pani nie śpi?
– Nie, dopiero skończyłam opatrywać Timsona. Słyszał pan przecież, co się dziś stało na zajęciach z opieki nad magicznymi zwierzętami?
Dyrektor kiwnął.
– Poppy, w jakim stanie są pokoje dla odwiedzających? Można tam zakwaterować naszego gościa?
Pielęgniarka z ciekawości wysunęła głowę z kominka i Jane była zdumiona tym, jaka jest młoda. „Prawdopodobnie to moja rówieśnica!”
– Oczywiście, można. Pokoje są w najlepszym porządku. Zaraz rozłożę pościel... – I Poppy zniknęła z pola widzenia.
Dumbledore podał dziewczynie garnuszek z proszkiem fiuu.
– Spokojnej nocy, panno Knightley. Jutro zaproszę panią do siebie, przeanalizujemy wszystko dokładniej.
Jane kiwnęła głową.
– Spokojnej nocy, sir! Bardzo panu dziękuję! – Z tymi słowami weszła do kominka i przeniosła się do gabinetu madame Pomfrey, mimochodem myśląc, że ona na razie wcale nie jest madame, a co za tym idzie – nie Pomfrey.
***
Zapasowe pokoje przy skrzydle szpitalnym przeznaczone były głównie dla rodziców chorych uczniów, jeśli ich obecność była konieczna w szkole. W zamku były i inne pokoje gościnne, lecz w nich na dniach zamieszkają członkowie komisji egzaminacyjnych, zaproszonych po przeprowadzenia sumów i owutemów... Jane była bardzo zadowolona zarówno ze swoich pokoi, jak i z ich oddalenia. Jej apartament składał się z dwóch pokoi: malutkiej sypialni, w której znajdowały się drzwi prowadzące do łazienki, i saloniku, posiadającego dwa wyjścia – na ślepy korytarz skrzydła szpitalnego i na niewielki kamienny taras, z którego można było przejść do szklarni. Taras był obrośnięty rozmaitymi pnączami, które ukrywały go przed wzrokiem postronnych, a Jane sądziła nawet, że na pokoje gościnne nałożono zaklęcie rozpraszające – jak inaczej przez sześć lat nauki mogła przechodzić obok tego miejsca po kilka razy w tygodniu i nigdy nie zauważyła niczego podobnego? Zacisze pokoi cieszyło ją tym bardziej, że szkoła na razie jeszcze była pełna uczniów, a jej wcale nie chciało się przed nikim tłumaczyć swojej obecności w zamku. Wystarczy jej spotkania z Malfoyem.
Jane fantastycznie się wyspała i obudziła się niezwykle rześka. Cały poranek spędziła na tarasie, wykonując zestaw ćwiczeń, które powtarzało się na treningach w akademii, potem troskliwa Poppy wysłała do niej skrzata ze śniadaniem. Nazywano go Kaczanek i był przypisany do skrzydła szpitalnego, odpowiadał za czystość w salach i wyżywienie pacjentów. Po śniadaniu Jane poopalała się trochę, ciesząc się z tego, że słońce przefiltrowane przez liście jest na tyle delikatne, iż jej nienaturalnie biała po oparzeniach skóra, opalała się powoli i stopniowo. Po półgodzinie zrozumiała, że zaczyna się powoli wściekać. Dzień dopiero zbliżał się do południa, a ona już umierała z nudów. W saloniku nie było ani książek, ani przyborów do pisania – niczego, czym można by było jakoś zająć głowę. Kusiła ją myśl o odwiedzinach u Poppy, lecz póki Jane się wahała, do pielęgniarki przyprowadzono jakiegoś pierwszoklasistę z krwotokiem z nosa, więc dziewczyna postała przez chwilę pod drzwiami gabinetu i na paluszkach wróciła do siebie. „Jak zniosę ten miesiąc, zanim uczniowie się nie rozjadą? – pytała w rozpaczy samą siebie. – I czy Dumbledore mnie potem wypuści? A może rzeczywiście najmądrzej byłoby zostać w św. Mungu?” Z tą depresyjną myślą próbowała zasnąć, lecz w rezultacie tylko przewracała się z boku na bok do samego obiadu, który zjadła z nią już wolna od obowiązków Poppy.
Pielęgniarka miała dwadzieścia trzy lata i akurat dobiegał końca pierwszy rok jej pracy w Hogwarcie. Poppy bardzo cieszyła się z tego, że w końcu zyskała rozmówczynię w zbliżonym wieku i o podobnych zainteresowaniach. Choć Jane nie przyznała się, że również studiowała na magomedycynie, to chętnie podtrzymywała rozmowę na tematy medyczne, na skutek czego rozstały się bardzo zadowolone z towarzystwa i spędzonego razem czasu. Poppy nawet obiecała wziąć w bibliotece na swoje nazwisko coś dla Jane, więc kiedy pielęgniarka wróciła do swojego gabinetu, dziewczyna poprosiła skrzata o przyniesienie pióra i pergaminu i zaczęła sporządzać listę książek, które chciałaby przeczytać. Kiedy skończyła, złapała się na myśli, że nawet jeśli Poppy dostarczy jej tutaj całą hogwarcką bibliotekę, to zamknięcie w czterech ścianach doprowadzi ją do szaleństwa jeszcze przed końcem tego tygodnia. Jej melancholijny nastrój został zmącony przez nieznanego jej skrzata, który przekazał jej zapisek od Dumbledore'a, w którym dyrektor zapraszał ją do swego gabinetu. O mało nie skacząc pod sufit z radości, Jane pobiegła do Poppy, żeby posłużyć się jej kominkiem.
Dyrektor krążył po gabinecie, od czasu do czasu zatrzymując się przed żerdką Fawkesa, aby pogładzić ptaka po delikatnych czerwonych piórach. Kiedy dziewczyna wypadła z kominka, usiadł przy biurku i wskazał jej krzesło naprzeciwko. Jane usiadła, przeczuwając, że nie usłyszy niczego, co mogłoby dać jej nadzieję. I chociaż wróżbiarstwo nigdy nie było jej pasją, tym razem jej prognoza okazała się prawidłowa.
– Udało mi się znaleźć w ministerstwie człowieka, który odpowiedział na moje pytania. Ale nie sądzę, że spodobają się pani te odpowiedzi. – Dumbledore od razu przeszedł do sedna. – W chwili obecnej pierwszy model zmieniacza czasu znajduje się w fazie testów i całkiem niedawno w Departamencie Tajemnic zaczęto pracę nad mocniejszym urządzeniem. Oba te modele przeznaczone są wyłącznie do przemieszczania się w przeszłość. Na stworzenie zmieniacza czasu, który mógłby wysłać panią do pani czasów mogą być potrzebne dziesiątki lat. – Znów wstał i przechodząc koło skamieniałej z szoku Jane, krzepiąco poklepał ją po ramieniu. – No, no, proszę aż tak nie przeżywać. Przecież była pani na to przygotowana, nieprawdaż?
Dziewczyna słabo skinęła głową, czując, jak do oczu napływają jej łzy:
– Tak, oczywiście, ale jednak miałam nadzieję... A może jest jakieś zaklęcie? Rytuał? W końcu o coś musi być oparta zasada działania tych przeklętych zmieniaczy czasu! – Nie wytrzymując napięcia, skuliła na krześle, kryjąc w dłoniach mokrą od łez twarz.
– Panno Knightley. – Głos dyrektora pełen był współczucia, a równocześnie brzmiał wystarczająco twardo, żeby przestała szlochać i znów zaczęła słuchać. – Panno Knightley, powinna była pani być przygotowana na to, że wynalezienie zmieniacza czasu działającego „zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara”, jest po prostu niemożliwe... Być może będzie musiała pani przenieść się w czasie w sposób naturalny, po prostu go przeżywając.
Mówiąc to, Dumbledore na pewien czas zniknął w głębi swego gabinetu, dając Jane możliwość wzięcia się w garść i przeanalizowania otrzymanych informacji. „Na to, aby pogodzić się z tym, za mało będzie i tego czasu, który muszę przeżyć do roku 1999. O, Merlinie, to przecież dwadzieścia osiem lat, co ja będę robić?!”
– Dlatego – jak gdyby nigdy nic kontynuował dyrektor, znów pojawiając się w pomieszczeniu – uważam, że już teraz, od tego momentu musi pani zacząć po prostu żyć. Zajmować się tym, co panią interesuje, spotykać się z ludźmi...
Uważnie popatrzył w jej zdziwione oczy, jak gdyby próbował wlać w nią przekonanie o tym, że w jej sytuacji nie ma niczego strasznego, że wciąż jeszcze jest życie, które ona ma prawo przeżyć tak, jak tylko ma na to ochotę, a nie ukrywać się aż do samego powrotu do „swoich czasów”. „Te czasy przecież są moje – dotarło do niej nagle. – Być może innych już nie będzie, biorąc pod uwagę zbliżającą się wojnę.” Dumbledore jakby poczuł zmianę jej nastroju, więc przemówił zupełnie innym, bardzo rzeczowym tonem:
– A więc, czym się pani wcześniej zajmowała? To znaczy – później. – Wrócił do swojego biurka, usiadł i napotkał jej zaniepokojone spojrzenie. Natychmiast na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. – O, zupełnie nie to miałem na myśli. Nie musi mi pani niczego konkretnego opowiadać o swoim życiu, skoro jest to zakazane, w sumie interesuje mnie tylko poziom i kierunek pani wykształcenia.
Jane w skupieniu zmarszczyła czoło, próbując ocenić, czy ta informacja jest zakazana i doszła do wniosku, że niestandardowa sytuacja usprawiedliwia pewne nagięcie reguł. Tym bardziej, że to przecież był Dumbledore, którego nie dalej jak wczoraj sama nazwała wystarczająco mądrym, żeby nie narobić nic nieodwracalnego.
– Ukończyłam magiczną szkołę – przyznała się w końcu. – I teraz kontynuuję wykształcenie zawodowe od razu w kilku kierunkach: magomedycyna, magia bojowa, taktyka i związane z nią elementy. W sumie, od mojego ukończenia szkoły minęło w sumie pół roku...
– To znaczy, że zdała pani owutemy, dobrze rozumiem?
– Taaak – odpowiedziała niepewnie. – Ale zdawałam eksternistycznie. To znaczy, na ostatnim roku nie uczęszczałam na zajęcia. Do egzaminów przygotowałam się z książek i...
Do tej pory wstyd jej było wspominać swoje owutemy. Nie, wszyscy, którym ministerstwo pozwoliło przystąpić do egzaminów mimo opuszczonego całego roku szkolnego, uczciwie się przygotowali. Co więcej, uczyli się jak szaleni, próbując na moment oderwać się od strat, od niedawnego strachu, wciąż jeszcze wywołującego nocne koszmary, od zrujnowanych okolic zamku, od myśli o tym, że gdzieś tam włóczą się jeszcze pozostali na wolności śmierciożercy... Ale dziewczyna nie mogła nie rozumieć, że „bohaterów wojny” przepuszczono by w każdej sytuacji, choćby nie wiadomo jakie bzdury wygadywali. Po części z szacunku dla młodych weteranów i ich zasług, lecz bardziej dlatego, że zmuszenie ich do nauki jeszcze przez cały rok oznaczałoby uznanie ich znów za dzieci. A to było niemożliwe – uznać za dzieci tych, czyje ręce unurzane są we krwi, choćby nawet rozlanej wyłącznie w obronie, wyznaczać szlabany tym, czyje oczy widziały śmierć przyjaciół i rodziny, odejmować punkty tym, z kim ramię w ramię szło się na śmierć. Jane nie obwiniała ministerstwa, a tym mniej nauczycieli Hogwartu, lecz po owutemach miała wrażenie, że ją okradziono. Czy to właśnie dla tego ona przez sześć lat męczyła siebie, Harry'ego i Rona niekończącymi się posiedzeniami w bibliotece? To właśnie po to układała grafiki przygotowań do letnich egzaminów jeszcze podczas ferii świątecznych? Po to, żeby w rezultacie brać udział w żałosnej farsie, aby uzyskać swój dyplom, nie czując żadnej dumy z tego, że wieloletnia praca w końcu wydała owoc?
– Rozumiem – odpowiedział dyrektor, wyrywając ją ze wspomnień. – Rzecz w tym, że dość trudno jest urządzić sobie życie, nie posiadając dokumentów potwierdzających wykształcenie, czyż nie? Dlatego powinna pani jeszcze raz zdać owutemy, aby jeszcze raz dostać do rąk dyplom. Można byłoby zorganizować to od razu, ale egzaminy zaczynają się już w przyszłym tygodniu i może pani nie zdążyć porządnie się przygotować. Mimo wszystko minęło pół roku.
– Już prawie rok – poprawiła go Jane. – Pół roku spędziłam tam... – Niedbale machnęła ręką, mając na myśli „swój” czas. – A potem jeszcze ponad trzy miesiące przeleżałam w szpitalu tutaj.
– Więc, tym bardziej – kontynuował z niewytłumaczalną radością Dumbledore. – To znaczy, że nie trzeba się nigdzie spieszyć. W przyszłym roku szkolnym wszystko pani powtórzy jak trzeba i będzie pani mogła znów zdać owutemy eksternistycznie, razem z naszymi uczniami. Co takiego? – zapytał, widząc, że dziewczyna się zachmurzyła.
– Eksternistycznie... – powtórzyła rozczarowana. Oczywiście, mieć cały rok w zapasie – to o wiele lepiej niż intensywne dwa i pół miesiąca, w czasie których szprycowano ich wiedzą, ale jednak, jednak...
– A chciałaby pani od nowa pójść do siódmej klasy? – Niebieskie oczy ostro błysnęły
– A można? – wypaliła bez chwili namysłu, podskakując na krześle. Zaraz jednak zawstydziła się, napotykając jego roześmiany wzrok. – Miałam na myśli, z punktu widzenia nieingerowania w przyszłość.
– Co się jej niby ma stać, tej przyszłości? – Dyrektor lekkomyślnie wzruszył ramionami. – Jeśli dobrze rozumiem, wcześniej nosiła pani inne nazwisko, dlatego też nie będzie wielkiego nieszczęścia, jeśli do Wielkiej Brytanii przybędzie uczennica... powiedzmy, z Kanady i zakończy naukę w Hogwarcie. A potem, mając już w rękach dyplom, będzie decydować, dokąd pójść się uczyć, czy pracować i w jaki sposób unikać spotkań, które mogą mieć katastrofalne skutki. Przy czym nie trzeba wypatrywać katastrofy za każdym rogiem. Czy rozumie mnie pani?
Jane radośnie pokiwała głową, z trudem powstrzymując się przed objęciem dyrektora.
–Kanada – to cudownie. Ja nawet znam francuski i pewnie uda mi się mówić z kanadyjskim akcentem. A w jakiej szkole się tam uczyłam?
– Lubi pani szpiegowskie zabawy, panno Knightley? – Dumbledore uśmiechnął się. – Tylko proszę nie przesadzać. A co do szkoły, to na przykład Akademia Klonowego Liścia. To jedna z największych szkół Ameryki Północnej, dość dużo informacji o niej znajdzie pani w naszej bibliotece. Trochę trudniej będzie z dokumentami przenosin. Nie da się ich podrobić, a przynajmniej nie jestem specjalistą tej klasy. – Znów uśmiechnął się kpiąco, widząc szeroko otwarte, zdziwione oczy „uczennicy z Kanady” – Aczkolwiek może pani zdać egzaminy po szóstej klasie, czym potwierdzi pani dostosowanie poziomu pani wykształcenia do naszych standardów. Czy może powtórzenie materiału szóstej klasy będzie dla pani trudniejsze, niż przygotowanie do owutemów? – Pogładził w zadumie brodę.
– Wcale nie! – wykrzyknęła impulsywnie Jane. – Materiał szóstej klasy pamiętam bardzo dobrze, to był ostatni rok mojej normalnej nauki... A poza tym, powiedział pan, że mam jeszcze tydzień czasu – zdążę się przygotować! Ale tylko... Czy tak można? Mam na myśli, że wystarczy, że zdam egzamin i będę mogła się uczyć razem z innymi w siódmej klasie?
– Załatwię ten problem – obiecał dyrektor. – Pani zadaniem jest udowodnienie poziomu wiedzy. Poradzi sobie pani?
– Oczywiście – odpowiedziała z pewnością w głosie. – A czy może mi pan wydać zgodę na korzystanie z biblioteki? Na razie jeszcze nie jestem uczennicą...
Dumbledore pokiwał głową z aprobatą i nie tracąc czasu wypisał pozwolenie.
– Proszę wziąć. Dopóki nie jest pani oficjalnie uczennicą Hogwartu, będzie musiała pani mieszkać w pokojach w skrzydle szpitalnym. Będą tam przynosić pani posiłki, przynajmniej do początku wakacji, lecz już teraz może pani swobodnie chodzić po zamku i okolicy. Chcę jednak uprzedzić, że Zakazany Las jest...
– ...zakazany, rozumiem. Dziękuję, sir! – I przyciskając bezcenny papier do piersi, Jane gwałtownie wstała, gotowa biegnąć do biblioteki już teraz. Dumbledore zaklęciem otworzył przed nią drzwi. – Do zobaczenia, sir!
– Panno Knightley? – zawołał dziewczynę, gdy ta już stała na progu. – Do którego domu pani należała?
– Nie powiem – wypaliła i natychmiast ugryzła się w język, lecz już było za późno. – Z czego pan wnioskuje, że ja w ogóle uczyłam się w Hogwarcie?
– Wszystko bardzo prosto, Jane. – Dyrektor uśmiechnął się fałszywie. – W tych słowach, które mi wczoraj pani zacytowała: o tym, że każdy szukający pomocy, znajdzie ją tutaj – proponowałem wsparcie tylko swoim uczniom. I teraz myślę, że będzie to swego rodzaju hasłem... dla tych, którzy zabłądzili.
Schodząc po kręconych schodach, dziewczyna słyszała jego niegłośny śmiech i po raz pierwszy od długich miesięcy na duszy było jej tak lekko, jak w dzieciństwie.
Rozdział 8.
Nocna burza na początku tygodnia oznajmiła długo oczekiwane nadejście normalnej letniej pogody. Po katastrofalnie zimnej wiośnie, która nie obdarzyła Albionu nawet dwoma słonecznymi dniami pod rząd, nadejście czerwcowych upałów praktycznie idealnie zgodnie z kalendarzem, miało jakiś dziwny wpływ na nieukształtowaną do końca, młodzieńczą psychikę uczniów Hogwartu. Z tej przyczyny ostatni tydzień przed egzaminami był absolutnie bezproduktywny: na zajęciach, które odbywały się w zamku, uczniowie tęsknie wgapiali się w świat za oknem, a wykłady Cattleburna i Sprout praktycznie całkowicie trafiały w pustkę, gdyż na świeżym powietrzu uczniowie całkowicie tracili poczucie rzeczywistości. W mniejszym stopniu ucierpiały zajęcia Slughorna, ponieważ w chłodnych podziemiach nadejście wiosny i tak niczego nie zmieniło, lecz euforyczny nastrój przesączał się i tutaj, zmuszając nawet najpilniejszych do liczenia minut pozostałych do dzwonka. W końcu nauczyciele po naradzie postanowili pozwolić stęsknionym za słońcem dzieciom samym decydować, gdzie i w jaki sposób będą się przygotowywać do egzaminów. Uczniowie dostali plan konsultacji i oficjalną zgodę na spędzanie czasu od pobudki do ciszy nocnej tam, gdzie tylko mają ochotę. Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać. Teraz wszyscy uczniowie, od klasy pierwszej do siódmej – wybiegali z zamku zaraz po śniadaniu, obładowani książkami, piłkami, miotłami i jedzeniem, zabranym z Wielkiej Sali, a wracali tylko po to, żeby pójść na kolejną konsultację i znów uciec tam, gdzie ciepły wiatr pachniał swobodą i młodością.
Starsi Ślizgoni mieli na terytorium szkoły swoje ulubione miejsce, na które nałożono czary nieodnajdowalności, co roku odnawiane przez kolejne pokolenie siódmoklasistów. Był to wysoki brzeg jeziora naprzeciw jednej z niewielkich kamiennych wysepek, porośnięty sosnami i suchym srebrzystym mchem. Przesmyk między wysepką, a brzegiem był zbyt wąski dla gigantycznego kalmara, dlatego, kiedy jezioro się wystarczająco nagrzewało, uczniowie urządzali tu kąpielisko. Dziś, mimo słonecznych dni i ciepłych nocy, woda wciąż jeszcze była lodowata i nie było chętnych do kąpieli, choć Bella już drugi dzień próbowała wejść na ambicję komuś z siódmoklasistów. Lecz teraz oni udali się do zamku na konsultacje z numerologii, więc wzięła się za Macnaira:
– Waldi! No, Waldi, nie śpij! – Kapryśnie wydęła usta i bardzo delikatnie szturchnęła chłopaka silną piąstką.
– Nie śpię – odezwał się Walden równym głosem i, nadal nie otwierając oczu, przechwycił nadgarstek ręki, wzniesionej już do nowego ciosu. – Myślę.
– Aj, puszczaj, głupolu! – Bella skrzywiła się z bólu i uderzyła Macnaira wolną ręką, równocześnie próbując się uwolnić z jego uścisku. – Narobisz mi siniaków.
– Sama jesteś głupia, Black – poinformował ją melancholijnie Walden i chwycił drugą rękę dziewczyny. – Siniaki zdobią prawdziwych mężczyzn. A ty przecież jesteś równy chłop, prawda?
W końcu otworzył oczy i lekko uniósł z ziemi głowę, wpatrując się w jej pobladłą od złości twarz.
– Puść – wysyczała Bella, wijąc się całym ciałem w próbie uwolnienia się, przy tym jakby przez przypadek okazała się przyciśnięta do piersi Macnaira i z tego miejsca, gdzie siedział Lucjusz, nie można było ocenić, czyja to inicjatywa. – Puść mnie, powiedziałam!
– Dodaj jeszcze „proszę” – poradził jej tym samym równym tonem Walden i znów przymknął oczy.
Bella zaklęła szpetnie i spróbowała kopnąć go kolanem, lecz zyskała tylko to, że Macnair lekko wywichnął jej nadgarstek, wyrywając jej z gardła okrzyk bólu.
– Proszę – wydukała poniżona, a on natychmiast rozwarł ręce, w wyniku czego Bella straciła równowagę i upadła twarzą w mech. – Paskudny jesteś, Waldi – dodała, w pośpiechu odpełzając na bok.
Macnair tylko wzruszył ramionami, zarzucił ręce za głowę i marzycielsko uśmiechnął się do swoich myśli. Ten uśmiech zdecydowanie zmienił kościstą, dziobatą twarz Waldena, całkowicie negując ostatnią wypowiedź Belli. W takich chwilach chłopak nie tylko nie był paskudny – był prawdziwie przystojny, emanował tą prawdziwą męską urodą, przywodzącą na myśl postacie wojowników na średniowiecznych grafikach i płaskorzeźbach. Lucjusz zawsze się zastanawiał, czy jego przyjaciel podejrzewa, że pod niepiękną powłoką kryje się niezwykła atrakcyjność i za każdym razem dochodził do wniosku, że Macnair ma to głęboko gdzieś. Tak samo, jak ma gdzieś idiotyczne zagrywki Belli, która dostała świra od perspektywy nieubłaganie zbliżającego się zamążpójścia.
Chodziły słuchy, że umowa, która związała pierworodne potomstwo Blacka i Lestrange'a, była zawarta w wyniku głupiego szkolnego wyzwania i przypieczętowana Wieczystą Przysięgą, kiedy obaj przyjaciele jeszcze nawet nie poznali swoich przyszłych żon. Lestrange jako pierwszy dorobił się następcy, dlatego też, gdyby Bella urodziła się jako chłopiec – natychmiast zostałaby sierotą. Lecz staruszek Cygnus miał szczęście. Swoją drogą, Lucjusz miał na ten temat własne zdanie, wersję, według której „szczęście” jego przyszłego teścia było rezultatem działania eliksiru aborcyjnego. W każdym razie, do chwili urodzenia najstarszej córki, Druella Black przez piętnaście lat miała „problemy z donoszeniem ciąży”. A jednak Bellę donosiła i urodziła bez żadnych problemów. Widać teraz Druella miała za zadanie urodzić w końcu syna despotycznemu mężowi, lecz natura, która nie lubi, gdy się nad nią znęcać, po swojemu zemściła się na państwu Black. Rok później urodziła się im Andromeda, jedenaście miesięcy później na świat przyszła mocno niedonoszona Narcyza, a potem był tylko szereg poronień, które ostatecznie zrujnowały zdrowie pani Black. Słuchając gadania swoich cioteczek z Reims o cierpieniach „biedaczki Druelli”, Lucjusz upewnił się, że cała ta plotka była bardzo bliska prawdy, lecz potwierdzić ją bądź jej zaprzeczyć mógł wyłącznie Cygnus Black. A zapytanie staruszka wprost, dlaczego oddaje swoją piękną, młodziutką córkę prawie dwa razy od niej starszemu, niewyróżniającemu się niczym szczególnym narzeczonemu, zaryzykowałby wyłącznie wariat.
Jakkolwiek by to nie było, zeszłej zimy odbyły się oficjalne zaręczyny, wiążące magicznym kontraktem samą Bellę. Biedaczka, widać do samego końca miała nadzieję, że ojciec umrze wcześniej niż ona osiągnie odpowiedni wiek i kiedy ta nadzieja zgasła, dziewczyna jakby zerwała się z łańcucha. W ciągu zeszłego roku w Hogwarcie nie pozostał ani jeden czystokrwisty uczeń starszy niż czwartoklasista, któremu by siebie nie zaproponowała. Inny problem, że ponad połowa z nich nie przyjęła szczodrego daru – jedni ze strachu przed tajemniczym narzeczonym, o którym krążyły słuchy, że pasjonuje się czarną magią i ma bardzo niemiłych „kolegów po fachu”, a inni z przyczyn osobistych. Tych, którzy się nie oparli pokusie, można było łatwo wskazać: Bella wykluczyła ich z „drugiej próby”, którą rozpoczęła na początku szóstej klasy. Swoją drogą, od Lucjusza też dość szybko się odczepiła, nie chcąc ostatecznie psuć swoich stosunków z siostrą.
A z kolei biedaczek Macnair musiał wytrzymać prawdziwe oblężenie – od niezręcznych dziewczęcych zalotów, w stylu dzisiejszej próby rozpętania awantury, do silnego afrodyzjaku, który wlała mu pewnego razu do soku dyniowego. I choć w osobistym spisie Belli było jeszcze niemało imion, koło których nie postawiła jeszcze ptaszka, to nie wiedzieć czemu, ale upór Waldena drażnił ją ponad wszystko. A może problem leżał w sposobie, w jaki raz za razem dawał jej do zrozumienia, że nie jest zainteresowany? W rezultacie Bella całkiem straciła serce do kolekcjonowania, cały wysiłek skupiając na jednym obiekcie i Lucjusz już się przygotował do bycia świadkiem pasjonującej potyczki, gdy nagle wszystko się skończyło.
Po feriach bożonarodzeniowych Bella znów stała się samą sobą. No, może prawie sobą. Wróciła do dawnego obrazu królowej Slytherinu z zacięciem dowódcy, znów zaczęła rozmawiać z kolegami z klasy bez poprzedniego podtekstu seksualnego, a dla tych, którzy byli na tyle głupi, by wspominać jakieś dawne „stosunki”, zawsze miała na podorędziu różdżkę. Lecz w tym czasie coś się w niej jednak kardynalnie zmieniło, jakby dziewczyna w międzyczasie wydoroślała, a teraz starannie grała rolę tej Belli, jaką była przed swoim buntem.
Wiedząc, że Bella ferie spędziła u Lestrange'ów, Lucjusz zapytał Narcyzę, czy jej siostra odnalazła wspólny język ze swym narzeczonym. Cissa tylko zamachała rękami, zapewniając, że „taki nieociosany chłop, tyle że czystokrwisty” zdecydowanie nie mógł wywołać u Belli żadnych uczuć, z wyjątkiem głębokiej pogardy. Za to opowieściami o jego przyjacielu, to dosłownie zamęczyła swoje siostry. I rzeczywiście, od początku roku najstarsza Black niejednokrotnie wspominała o tajemniczym arystokracie, z którym zapoznał ją przyszły małżonek, a po Wielkiej Nocy zaczęła z nim intensywnie korespondować. Kiedy puszczyk Blacków przynosił jej kolejny zwój z charakterystyczną czarno-zieloną pieczęcią, Bella na kilka dni pogrążała się w swego rodzaju zadumie – na poważnie pracowała nad odpowiedziami i nawet zasiadywała się w bibliotece, wyszukując tam jakieś potrzebne jej informacje. „Można by pomyśleć, że on cię egzaminuje. – Cissa była złośliwa. – Jakbyś nie list pisała, a esej dla Binnsa.” W odpowiedzi Bella tylko błysnęła ciemnymi oczami i już więcej nikt nie widział jej piszącej listy w pokoju wspólnym, choć wszyscy i tak wiedzieli, że ona nadal starannie układa każde zdanie i obkładając się całą dostępną literaturą, sprawdza każde słowo, które spływa spod jej pióra. Było trudno uwierzyć w to, ale siedemnastoletnia dziewczyna starała się swoim umysłem zrobić wrażenie na czarodzieju, który z informacji Narcyzy, był nawet starszy niż narzeczony Belli, a ten miał już koło czterdziestki. I byłoby to dość śmieszne, jeśliby z zachowania dziewczyny nie wyzierał przerażający obłęd.
Przez pozostały czas, którego nie poświęcała myślom o tajemniczym korespondencie, Bella zachowywała się stosownie do wieku: denerwowała się egzaminami, wydymała usta, narzekała na Filcha, plotkowała, kręciła się przed lustrem i niewinnie flirtowała. Lecz Macnair i tu postanowił być wyjątkiem od reguły. W każdym razie, Lucjuszowi się wydawało, że Walden był jedynym, kto nie dostał od Belli amnestii, którą objęła męską część Hogwartu. Uczciwie starała się traktować go na równi z innymi chłopcami, lecz jakieś dziwne napięcie przez cały czas było widoczne i przekonywało uważnych obserwatorów, że pojedynek nadal trwa, tylko na o wiele głębszym poziomie. Lucjusz nie wiedział, co o tym wszystkim myślał Macnair.
Pomimo tego, że ze wszystkich uczniów z jego roku Walden był najbliższy temu, kogo Lucjusz mógłby nazwać przyjacielem, ich stosunki były zbudowane na niezwykłym fundamencie. Oni praktycznie nie rozmawiali o sprawach poważnych bądź osobistych, nie dążyli do spędzania ze sobą jak największej ilości czasu i zajmowania się czymś wspólnie, lecz pewne wewnętrzne pokrewieństwo czyniło wszystkie te atrybuty normalnej przyjaźni nieobowiązkowymi, a czasem nawet zbędnymi. Lucjusz zachwycał się żelaznym opanowaniem Waldena, już wtedy, gdy ten w młodszych klasach przeciwstawiał się sforze bogatych uczniów, wśród których był i sam Malfoy, drwiących z niego z powodu utraconego majątku Macnairów. Walden nie był pierwszym synem w rodzinie i już wtedy, kiedy większa część jego kolegów z klasy jeszcze nie myślała o niczym poważniejszym niż quidditch lub najbliższe wyjście do Hogsmeade, całą swą uwagę skupiał na nauce, rozumiejąc, że po zakończeniu szkoły nie będzie mógł liczyć ani na pieniądze rodziców, ani na pożyteczne znajomości, chyba że sam je zawrze. Lucjusz przestał go drażnić, kiedy wydoroślał na tyle, by docenić spokojną godność, z którą przedstawiciel rodu, nie mniej starożytnego niż ród Malfoyów, przyjmuje swą żałosną pozycję i to, jak słabo go to w gruncie rzeczy obchodzi. A w późniejszych latach szacunek został zastąpiony przez palącą zawiść – Walden, który od pierwszej klasy uczył się dzięki funduszowi stypendialnemu, Walden, który będzie zmuszony pójść do jakiegoś zawszonego oddziału ministerstwa, żeby nie umrzeć z głodu, Walden, za którego ani jeden czystokrwisty czarodziej nie wyda swojej córki – ten Walden był bardziej wolny niż jedyny spadkobierca jednej z najbogatszych rodzin Brytanii, który od pieluch przywykł do życia księcia i jak książę był przygotowywany do odziedziczenia całego królestwa. Macnair, który nie miał nic, oprócz szlachetnego nazwiska, był prawdziwym właścicielem swego życia, a w tym czasie Lucjusz, który mógł dostać wszystko, czego sobie zażyczył, z każdym rokiem coraz wyraźniej rozumiał, jak bardzo mocno jest oplątany rodzinnymi zasadami, obowiązkami i koniecznością spełnienia oczekiwań ojca.
Ze swej strony Walden, jak się wydawało, rozumiał naturę gwałtownych uczuć, które szalały w Malfoyu i spokojnie je przyjmował. Jeśli Lucjusz – miłośnik dłubania w ludzkich duszach i rozstawiania wszystkiego po półkach i skrzynkach – zobaczył w niezależnym koledze ciekawy okaz i czerpał ogromną przyjemność z powolnego i ostrożnego badania go, to Macnair na odwrót – nigdy nie próbował sięgać głębiej, jak gdyby odkrył dla samego siebie to, co najważniejsze w „ślizgońskim księciu” i uznał go za godnego swego zaufania i milczącego, spokojnego przywiązania i nie widział konieczności pokazywać tego innym. Komunikacja między nimi składała się głownie ze spojrzeń: pytających, pełnych zrozumienia, akceptujących, kpiących, pełnych współczucia – i to rzeczywiście wystarczało, by czuć prawdziwą bliskość, tę niezwykłą więź, której nie był w stanie pojąć nikt, oprócz tych dwojga. I oto teraz wystarczyło, że Lucjusz na moment oderwał wzrok od konspektu, by złowić ostrzegawczy błysk w zmrużonych szarozielonych oczach, który oznaczał prośbę o powstrzymanie się od wypowiadania tego, co sobie właśnie pomyślał, jaka by świeża, odkrywcza bądź błyskotliwa ta myśl nie była. Lekko wzruszając ramionami, Lucjusz wrócił do czytania, lecz w tym momencie do jego ramienia przylgnęła nadal nudząca się Bella:
– A ty co robisz, Luc? – zapytała tym samym rozkapryszonym tonem, którym próbowała zwrócić na siebie uwagę Macnaira.
– Przygotowuję się do egzaminu. – Lucjusz podtrzymał rozmowę. Zbywanie dziewczyn nie było w jego stylu, do tego wyraźnie widział, że Bellę dręczy wściekłość o to, że przed momentem zrobiła z siebie idiotkę przed wszystkimi i że rozpaczliwie próbuje ona pokazać, że nic się nie stało. – Z historii magii. Tobie też, swoją drogą, by to nie zaszkodziło.
– Historia magii, to absolutnie bezsensowny przedmiot. – Dziewczyna się skrzywiła. – Ministerstwo wyrzuciło z programu tematy związane z prześladowaniami czarodziejów w czasach średniowiecza, żeby nie prowokować uprzedzeń w stosunku do ludności mugolskiej. – Ostatnie zdanie było wypowiedziane z naciskiem, jak gdyby Bellatriks cytowała kogoś, z kim się kategorycznie nie zgadza. – Próbują nas przekonać, że cała magiczna historia składała się wyłącznie z niekończących się wojen z goblinami, wyższymi wampirami i olbrzymami, bezwstydnie wymazując najbardziej haniebne stronice...
– To nieprawda – wmieszała się Teodora Burke, odrywając się od książki. – Niczego nie wymazują. Nawet w zeszłym roku zadawali esej z biografii Wycliffa, nie pamiętasz? A w siódmej klasie akurat będziemy dokładnie przerabiać średniowiecze. Dobrze o tym wiem, nawet widziałam w notatkach Christiana do owutemów oddzielne pytanie „Święta Inkwizycja”. Zresztą możesz zapytać naszych absolwentów!
– Po co mam ich pytać, przecież na własne oczy widziałam podręcznik. – W oczach Belli zapłonął mroczny płomień. – Podrzucę ci temat do przemyśleń: całą działalność Inkwizycji zrzucają tam na polityczną opozycję, którą zorganizowali i wspierali sami czarodzieje. Nawet Torquemada, był tylko szalonym charłakiem, który Hiszpanię utopił we krwi z pragnienia zemsty za dziecięce rozczarowanie! Prawda, że ślicznie?!
– Według innej wersji, był pod Imperio – skomentował Lucjusz. – Tylko imienia tego, kto go zaczarował, historia nie raczyła zachować. Bardzo wygodnie...
– Dokładnie! O tym właśnie mówię. – Bella ucieszyła się ze wsparcia. – Magiczna Europa się praktycznie wyrodziła – i jakie wytłumaczenie nam proponują? Żadnego! Nawet dziecko nie uwierzy we wszystkie te brednie o tym, że polowanie na czarownice nie miało nic wspólnego z prawdziwym prześladowaniem czarodziei. Oczywiście, Brytania miała szczęście, tutaj był Wycliff, lecz problem nie zniknął. I skoro ministerstwo uważa mugoli za takich nieszkodliwych, to czemu nadal się przed nimi ukrywamy?
– A co to zmieni, że uznamy ich za niebezpiecznych? – Teo odsunęła za ucho długi rudy kosmyk i zatrzaskując książkę, wstała z powalonego pnia, na którym siedziała. – Wypowiesz im wszystkim wojnę? Czy będziemy się ukrywać, jak wcześniej, tylko trzęsąc się ze strachu?
– Nie, uspokajać się bajeczkami – odcięła się Bella, również wstając. – O tym, że mugole nie chcieli torturować, truć i palić na stosach naszych przodków. O tym, że nie są winni zniszczenia unikalnych bibliotek i cennych artefaktów. O tym, że czasy się zmieniły i teraz można się z nimi przyjaźnić i rodzić im dzieci. – Jej twarz wykrzywił grymas obrzydzenia, a oczy znów drapieżnie błysnęły spod powiek.
– Nie dramatyzuj, Bella. – Teodora zachmurzyła się lekko, ewidentnie niezadowolona z tego, ze pozwoliła się wciągnąć w dyskusję o polityce. – Winisz współczesnych mugoli o to, za co nijak nie mogą być odpowiedzialni. Jeśli chcesz wiedzieć, to „Młot na czarownice” został jeszcze pod koniec piętnastego wieku osądzony przez Inkwizycję, a prosty lud nigdy nie popierał tej inicjatywy kościoła katolickiego...
– Oni tylko chodzili podziwiać cotygodniowe auto-da-fe – mruknął półgłosem Lucjusz.
– ...dlatego, że cierpieli z powodu Inkwizycji nie rzadziej, niż prawdziwi czarodzieje – kontynuowała niezmąconym tonem Teo. – I między innymi, sami mugole uważają działalność Świętej Inkwizycji za wstydliwą kartę w swojej historii i to pomimo tego, że nawet nie podejrzewają prawdziwych rozmiarów strat, jakie zadano wówczas magicznemu światowi.
– Teo, ależ ty jesteś naiwna – odpowiedziała Bella fałszywie słodkim tonem, w którym wyraźnie dały się słyszeć stalowe nuty. – Oni gotowi są uznać działalność Torquemady, Sprangera, Kramera za potworną pomyłkę właśnie dlatego, że uważają iż magia nie istnieje. A jeśliby się dowiedzieli, że wiedźmy naprawdę istnieją – natychmiast zrewidowaliby swój stosunek zarówno do metod, jak i do zadań Inkwizycji. I z pieśnią na ustach zawlekliby na stosy wszystkich, kogo nie dobili w szesnastym wieku. Oto dlaczego trzeba rozumieć, że każda szlama wpuszczona do naszego świata, to groźba dla nas wszystkich. Nie mówiąc już o tym, że oni swymi brudnymi łapami niszczą wielowiekowe tradycje, nawet nie domyślając się ich istnienia, rodzą charłaków i osłabiają naszą pulę genetyczną. Samą swoją obecnością obrażają czystokrwistych czarodziejów, zmuszonych znosić to, że potomkowie katów mają teraz te same prawa, co ci...
– Co do charłaków i puli genetycznej, to zdecydowana nieprawda – przerwała jej szybko Burke. – Na mugoloznawstwie pokazywano nam statystykę, z której wyraźnie widać...
– I ty temu wierzysz? – zapytał Lucjusz. – Wydaje mi się, że rozmowa zaczęła się od tego, że Bella wyraziła zwątpienie w nasze ministerstwo, które tak dobiera program nauki, żeby już od szkolnej ławy formować w podrastającym pokoleniu określony stosunek do aktualnego, mugololubnego kierunku politycznego. I w sumie jestem skłonny w wielu punktach się z nią zgodzić. Zwłaszcza, że spreparowanie statystyki nie byłoby żadnym problemem...
– Nie możecie tego wiedzieć na pewno! – Teo z uporem zadarła podbródek. – Lubię mugoli nie bardziej niż wy, lecz nie rozumiem, czemu zacięliście się na średniowiecznych strachach, które nie mają niczego wspólnego z naszym życiem codziennym. Cała ta mugolofobia, jak i każda inna fobia, tylko utrudnia nam życie – popatrzcie chociażby na wojny między domami! A na politykę ministerstwa i tak nie mamy wpływu, dlatego nie widzę powodów do wymazywania i przekłamywania szkolnego programu.
– A nigdy nie przyszło ci do głowy, że los magicznego świata już po zakończeniu szkoły może się okazać w naszych rękach? – powiedziała Bella z patosem. – I to właśnie my będziemy ustalać polityczny kurs, dlatego też zawczasu będą nam robić wodę z mózgu!
– Osobiście po szkole nie zamierzam się zajmować niczyim losem, poza swoim własnym – odpowiedziała Teo z marzycielskim wyrazem twarzy. – Od razu po szkole planujemy z Christianem się pobrać i będziemy wychowywać małych czystokrwistych Nottów, dlatego też problem integracji szlam zajmuje mnie czysto teoretycznie. Tu, w Hogwarcie, spokojnie mogę znosić ich obecność, a w przyszłości wcale nie będę się z nimi stykać. Słowo honoru, robicie z igły widły – takie jest moje zdanie. A co ty o tym myślisz, Waldi? – zwróciła się do Macnaira, który w milczeniu przysłuchiwał się ich sporowi, cały czas leżąc na plecach, z rękami zarzuconymi za głowę.
– Myślę – zaczął powoli, siadając, aby lepiej widzieć kolegów z klasy – że w pięknej główce naszej Belli od niedawna pojawiają się ciekawe myśli. I w sumie zastanawiam się, skąd tyle nacisku... i pasji...
Sądząc z tego, jak wściekle rozdymały się jej arystokratyczne nozdrza, Black zdecydowanie planowała włożyć w swoją odpowiedź wspomniany nacisk i pasję, lecz w tym momencie do rozmowy wmieszał się Filip Parkinson, który podniósł głowę znad labiryntu z kamieni, który układał wraz z Peneasem Greengrassem:
– A ja myślę, że skoro wszyscy opuściliśmy dziś obiad, byłoby dobrze zdążyć do zamku na kolację. Dlatego proponuję postanowić co następuje: a – w celach utrzymania czystokrwistej puli genowej, uznać wydrapywanie oczu koledze z domu za zdradę i karać w myśl prawa wojennego, b – w celach ograniczenia negatywnych myśli i stresu przedegzaminacyjnego powstrzymać się od ostrych politycznych dyskusji w miejscach zwiększonego nagromadzenia niestabilnych emocjonalnie kolegów z klasy, i w końcu, c – wysłać ekspedycję ratunkową na poszukiwania naszej słodkiej parki – i machnął ręką w stronę głazów, za które udali się Prewett z Wellfarberem.
– Klaun – prychnęła Bella z pogardą i nie czekając na nikogo, udała się w kierunku szkoły, lecz Lucjusz widział, że ona w sumie jest wdzięczna Filipowi, który nie dał jej po raz kolejny wdać się w z góry przegraną potyczkę z nieporuszonym Macnairem. Niezwykły talent Parkinsona do tworzenia we właściwym momencie z kamienną twarzą prawdziwego dzieła sztuki oratorskiej nie raz pomagał łagodzić konflikty w Slytherinie. Po prostu nie można było na serio się wściekać, patrząc, jak niewysoki, krótkonogi chłopak teatralnie grozi krótkim palcem, malowniczo wyciąga ręce w kierunku horyzontu, czy też z uduchowieniem mierzwi włosy, wypowiadając całe potoki kancelaryzmów. Podając Waldenowi rękę, by pomóc mu wstać z ziemi, Lucjusz po raz kolejny pomyślał, że Fil był o wiele bardziej godny znaczka prefekta, niż on sam.
Nie czekając, aż Teodorze uda się wywołać Amandę i Stefana, Lucjusz z Waldenem poszli za Bellą, lecz kiedy tylko przeszli przez granicę nieodnajdowalności, bujna czarna grzywa dziewczyny mignęła już koło szklarni.
– I po co ty ją drażnisz. – Lucjusz jednak nie wytrzymał. – Bella jest dziewczyną pełną emocji i pamiętliwą. Podpaść jej...
Macnair zatrzymał go wymownym spojrzeniem, które jasno dawało do zrozumienia, że na ten temat nie życzy sobie rozmawiać ani teraz, ani w najbliższej przyszłości.
Lucjusz tylko westchnął w myślach, próbując przepędzić palącą ciekawość, która była jedną z głównych cech jego charakteru i której nie był w stanie się nijak pozbyć.
U wejścia do Wielkiej Sali natknęli się na Sprout, która gdzieś szła, przyciskając do piersi wielki zwój.
– O, pan Malfoy, co za szczęście! – Nauczycielka ucieszyła się szczerze. – Profesor McGonagall zostawiła na stole grafik z letnimi urlopami personelu, czy nie mógłby pan ją dogonić i wręczyć jej...
– Oczywiście, proszę pani. – Lucjusz zdecydował się być dobrym chłopcem. – Dokąd się skierowała?
– Myślę, że do siebie – powiedziała Sprout, nie do końca przekonana. – Proszę iść w kierunku wieży Gryffindoru, mam nadzieję, że ją pan dogoni. – Kiwając głową z wdzięcznością, profesor zielarstwa wróciła do Wielkiej Sali.
– Jeśli chcesz, to pójdę z tobą – zaproponował Walden. – Spóźniać się na kolację w towarzystwie jest jakoś tak mniej przykro.
Lucjusz kiwnął głową i uśmiechnął się, dochodząc do wniosku, że mimo całego swego spokoju, Macnair obawia się spotkania z Bellą sam na sam. Lecz nie planował więcej poruszać tego tematu, więc przez pewien czas w milczeniu wchodzili po głównych schodach.
– Pewnie McGonagall biega po schodach w swej kociej postaci. – Zdyszany Walden w końcu przerwał milczenie. – W ten sposób nigdy jej nie dogonimy, a hasła Gryfów, oczywiście, nie znasz. – Chciał coś jeszcze dodać, lecz nagle podniósł rękę, wskazując coś w górze i zapytał ze zdziwieniem. – A to co za przywidzenie?
Lucjusz spojrzał w kierunku, który wskazywał przyjaciel i zauważył, że na jednej z platform czwartego piętra, wprost na kamiennych płytach, siedzi po turecku, z twarzą utkwioną w jakimś zwoju, ta sama dziewczyna, dla której w poniedziałek „urządzał wycieczkę”. Od tamtej pory Lucjusz widział dyrektora całego i żywego, z czego wyciągnął wniosek, że albo dziwna wiedźma nie miała złych zamiarów, albo Dumbledore sobie z nią poradził. W każdym razie, to już nie dotyczyło Lucjusza i zdążył zapomnieć o dziewczynie, przekonany, że tak czy inaczej, już dawno opuściła zamek. A tu znów ona – siedzi jak władczyni, czekając aż będzie mogła zejść, jak gdyby nie było to nic dziwnego!
Wchodząc po swoich schodach, Lucjusz krzyknął do niej:
– Ej, cześć! Co ty tu robisz?
Dziewczyna drgnęła i bardzo nieprzyjemnie popatrzyła na niego z góry.
– A na co to wygląda? – zainteresowała się z kpiną w głosie. – Wracam z biblioteki.
– Wracasz? – Lucjusz pytająco wygiął brew – był to ruch, który podpatrzył u własnego ojca. – Dokąd to?
– Do siebie – odcięła się i znów wpatrzyła w pergamin, jednoznacznie dając do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną.
Lucjusz wzruszył ramionami i poszedł dalej. Idący tuż za nim Macnair, kiedy zrównali się z jej platformą obrzucił uważnym spojrzeniem małą impertynentkę, lecz ona już więcej nie unosiła głowy, całkowicie ignorując wchodzących do góry Ślizgonów.
– Co to za jedna? – zaciekawił się Walden, kiedy ze schodów skręcili w korytarz prowadzący do wieży Gryffindoru.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział szczerze Lucjusz.
***
Tydzień przeznaczony na przygotowania do egzaminów dobiegał końca i Jane zaczęła się zastanawiać, czy nie zwrócić się do Poppy o eliksir uspokajający. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek denerwowała się tak mocno – pozostając bez wsparcia Harry'ego i Rona, którzy zwykle wyśmiewali jej wieczny przedegzaminacyjny niepokój. „Co za bzdura, przecież doskonale wiem, że jestem gotowa, jak zwykle. Dlaczego koniecznie muszę to jeszcze od kogoś usłyszeć?” Nade wszystko Jane martwiła się starożytnymi runami i historią magii, których nie wykładano na akademii i do których nie zaglądała od samego zakończenia szkoły. Na tej liście mogło też znaleźć się zielarstwo, astronomia i numerologia, lecz pierwsze dwa, zdecydowanie „praktyczne” przedmioty Jane miała nadzieję zdać dzięki „pamięci rąk”, a ostatni zawsze był jej ulubionym przedmiotem i głęboko siedział w głowie. „Poradzę sobie. Poradzę – powtarzała, znów losowo wybierając pytanie z listy egzaminacyjnej, którą dał jej Dumbledore. – Piętnasty Konwent Druidów: postanowienia i ich znaczenie przy tworzeniu niezawisłej irlandzkiej społeczności magicznej, Wielka Schizma w 1641 roku... No, to pamiętam doskonale. Finnigan i Tomas o mało się wtedy nie pobili, dyskutując na ten temat w pokoju wspólnym Gryfonów.” Tym niemniej, nakreśliła ogólny plan odpowiedzi i otworzyła książkę, żeby tylko sprawdzić daty, gdy usłyszała czyjeś głosy.
Jane spochmurniała – przez zeszły tydzień zdążyła się przyzwyczaić do tego, że bibliotekę ma praktycznie tylko do swojej dyspozycji. Ze słów dyrektora zrozumiała, że uczniowie dostali zgodę na przygotowywanie się do egzaminów tam, gdzie im najwygodniej, a że mieli wszystkie niezbędne książki, nikt nie przychodził do biblioteki. Jane także wolałaby siedzieć na swoim tarasie niż uczyć się pod ciężkim spojrzeniem madame Pince, która wyglądała dokładnie tak samo, jak dziewczyna ją zapamiętała z czasów swojej nauki i tak samo podejrzewała wszystkich o niecne zamiary zniszczenia własności szkoły. Lecz w sumie, pusta biblioteka przegrywała z tarasem tylko brakiem słońca, którego tak potrzebowała chorobliwie blada skóra Jane, i niemożliwością wypicia herbaty w czasie nauki. Cała reszta jej absolutnie pasowała, a przynajmniej dopóty, dopóki mogła pracować w pełnej ciszy. Lecz teraz do biblioteki zbliżała się głośna kompania i madame Pince, siedząca za swoim biurkiem, z dezaprobatą wydęła wargi na samą tylko myśl o mającym nadejść „najeździe młodych barbarzyńców”.
Barbarzyńców było pięcioro: dwie dziewczyny i trzech młodzieńców w wieku szesnastu-siedemnastu lat. Tylko jedna z dziewczyn nosiła szkolną szatę, wszyscy pozostali ubrani byli zwyczajnie, dwoje z nich – wysoki, ogniście rudy chłopak, trochę przypominający Rona i szeroki w ramionach, opalony blondyn – mieli na sobie dżinsy i koszulki. Widać było, że cały poranek spędzili na zewnątrz i do zamku przyszli tylko coś sprawdzić. Całe towarzystwo pewnie skierowało się do półki z bestiariuszami, za którą stał stół Jane. Młodzi ludzie rozproszyli się wzdłuż długiej półki i zaczęli ją z ożywieniem przetrząsać, rozmawiając w czasie poszukiwań.
– Jestem absolutnie pewna, że na własne oczy widziałam ten opis – mamrotała niewysoka ciemnowłosa wiedźma w jasnej szacie z jakiegoś lekkiego materiału, która krojem trochę przypominała tunikę. Jej okrągła, zaaferowana twarz pojawiła się na moment w luce, zrobionej przez solidny tom, który zdjęła z półki i Jane na moment zatchnęło. Zdziwionymi szaroniebieskimi oczami spoglądała na nią młoda Alicja Longbottom. „Jeszcze nie Longbottom” – poprawiła się w myślach Jane, pospiesznie opuszczając spojrzenie na swój pergamin.
– Fab – zawołała niezbyt głośno Alicja. – Fabian!
Rudy chłopak, stojący tuż obok niej, przysunął się jeszcze bliżej i zaczęli naradzać się szeptem, który nie zostawił Jane nawet cienia złudzeń, że rozmowa dotyczyła jej samej. W tym momencie dołączył do nich trzeci chłopak, który nie dostosował się do zasad konspiracji i rozsuwając książki, zapytał pełnym głosem:
– Gdzie? – W tym momencie jego wzrok natknął się na Jane i ta znów uniosła głowę, czując, że tym razem nie uniknie rozmowy. – Cześć! – Jego twarz rozświetlił życzliwy uśmiech. – Jestem Frank, a co ty tu...?
– Nazywam się Jane. W sumie to na przyszły rok przenoszę się do Hogwartu – przedstawiła się Jane, uśmiechając się w odpowiedzi. Teraz było tak łatwo myśleć o Franku, jako o ojcu tak samo chętnie uśmiechającego się Neville'a z identycznymi jak u niego odstającymi uszami, a nie jako o pacjencie czwartego piętra szpitala św. Munga.
– A, jasne. Cóż, w takim przypadku – witaj! Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zwróć się do mnie. – Frank wyciągnął do niej szeroką dłoń wprost przez półkę i Jane wstała zza stołu, żeby ją uścisnąć.
– Frank jest prefektem Gryffindoru – wyjaśniła dziewczyna, żartobliwie szturchając chłopaka w bok. –- Ale w tym roku kończy szkołę. A ty, na który rok pójdziesz?
– Jeśli uznają wyniki egzaminów, to na siódmy.
– Więc będziemy się uczyć razem. Przy okazji, jestem Alicja Cadogan.
– Bardzo mi miło, Jane Knightley.
– Ej, a mnie nikt nie planuje przedstawić? – Rudzielec obszedł półkę i stanął przed Jane. – Fabian Prewett, do usług, piękna pani. – Skłonił się przed nią żartobliwie. – Najdostojniejszy przedstawiciel szlachetnego domu Lwów.
Jane zaśmiała się, wyciągając do niego rękę. „To chyba ten sam Fabian – młodszy brat pani Weasley – przypomniała sobie dziewczyna. – Wygląda na to, że smutne wspomnienia czekają mnie na każdym kroku.” Fabian usiadł przy jej stole, wyciągając długie nogi w poprzek przejścia i spojrzał na Jane wyczekującym wzrokiem.
– No, opowiedz nam coś o sobie! – poprosił niecierpliwie, patrząc na nią z góry.
„A oczy ma dokładnie takie same jak Ginny” – pomyślała dziewczyna.
– Nie zwracaj uwagi na Faba. – Alicja, która podeszła w międzyczasie, zmierzwiła rudą czuprynę przyjaciela. – On nie wie nic o dobrych manierach, choć ze wszystkich sił stara się zrobić odwrotne wrażenie.
Fabian prychnął i umknął spod jej ręki z bardzo obrażonym wyrazem twarzy. W tym momencie dołączył do nich Frank i reszta towarzystwa – dziewczyna w szkolnej szacie i jasnowłosy młodzieniec, którzy aż do tej pory przeglądali sąsiednią półkę. Dziewczyna kogoś jej przypominała. „Jeśliby nie symbol Ravenclaw na znaczku prefekta i nie ten szczery uśmiech, to można by pomyśleć, że...”
– A to Andromeda Black i Ted Tonks – przedstawił ich Frank. – Ted to mój kolega z Hufflepuffu, a Andromeda jest na jednym roku z Fabem.
– Jane Knightley. – Dziewczyna przedstawiła się po raz trzeci, zaczynając się już przyzwyczajać do tego imienia.
– Znaleźliśmy go, Alicjo! – pochwaliła się Andromeda, pokazując jakąś książkę. – Tu napisano, że smoczęta wykluwają się śnieżnobiałe, a następnie ich łuska nabiera srebrzystobłękitnej barwy, który zresztą jest wspomniany w klasyfikacji Skamandera, a na starość stają się ciemnoniebieskie.
– Smoczęta, to nie smoki! – krzyknął Fabian z oburzeniem. – Mowa była o dorosłych smokach.
– Nic podobnego! – Alicja pokazała mu język, chowając się wcześniej za plecy Franka. – Mówiłam tylko, że widziałam opis, w którym mówiono, że Szwedzki Krótkopyski bywa koloru białego. Tak więc przegrałeś, nie próbuj się wykręcać! Fab uważa się za wielkiego specjalistę od smoków – wyjaśniła półgłosem.
– Czegoś nie rozumiem, przyleźliśmy tu, odrywając się od nauki do egzaminów, tylko przez wasz głupi spór?! – krzyknął Frank, lecz było widać, że nie złości się na poważnie. – Myślałem, że do sumów tego potrzebujecie...
– Nie burcz – przerwała mu pieszczotliwie Alicja. – I do sumów może nam się przydać, i ogólnie, dobrze jest wiedzieć, nie można przecież przez cały dzień myśleć wyłącznie o egzaminach, a tak to przynajmniej się przespacerowaliśmy.
– Do tego – podchwycił Fabian – gdybyśmy tu nie przyszli, nie spotkalibyśmy Jane. – Po raz kolejny ukłonił się w jej kierunku. – Tak przy okazji, czemu siedzisz w zamku, kiedy na zewnątrz jest tak wspaniała pogoda?
– Nie wolno mi wynosić książek z czytelni – wyjaśniła. – Dlatego muszę uczyć się tutaj.
– Zwariować można, co za sadyzm! – W roześmianych oczach Andromedy było tyle ciepła, że pierwsze wrażenie, jakoby była bardzo podobna do Bellatriks, szybko zniknęło. „Przecież i Harry o tym wspominał” – przypomniała sobie Jane.
– Właśnie, siedzieć tu samotnie, przy zamkniętych oknach. – Alicja skrzywiła się w grymasie, który miał zobrazować przerażenie i współczucie dla ciężkiej doli rozmówczyni, lecz jej wyraźnie widoczny wspaniały nastrój zniweczył wszystkie wysiłki.
– Możesz uczyć się z nami – zaproponowała Andromeda. – Alicja uważa, że skoro sumy ma już za sobą, a owutemy dopiero przed nią, to można się nie przygotowywać do egzaminów promujących do następnej klasy. Tak więc podręczniki leżą, nikomu nie są potrzebne...
– Ej! – Teraz Alicja próbowała wyrazić urazę, lecz również bezskutecznie. – To nieprawda, uczę się. Chociaż i tak wszystko doskonale pamiętam. Ale – zwróciła się do Jane – nie pogardzę towarzystwem. Chodź z nami, naprawdę! Przepytamy się nawzajem z posiedzeń Wizengamotu... Absolutnie nie jestem w stanie sama zakuwać ich postanowień – zasypiam z nudów.
W tym czasie, gdy Alicja wykazywała się elokwencją, przekonując Jane do przyłączenia się do ich kompanii, Fabian zgarnął ze stołu wszystkie notatki, które dziewczyna robiła w czasie nauki.
– Czy już nic więcej nas nie trzyma w tym strasznym pomieszczeniu? – zapytał, wręczając Jane jej własność. – W takim wypadku, chodźmy na powietrze.
I porywana przez grupę nowych znajomych Jane opuściła bibliotekę, posyłając słaby, przepraszający uśmiech skwaszonej madame Pince.
Rozdział 9.
Po naklejeniu etykietki na ostatni flakonik eliksiru krwiotwórczego, Jane z przyjemnością się przeciągnęła. W ciągu ostatniego miesiąca przyszło się jej solidnie napracować, lecz rezultat teraz cieszył oko. Nowiutkie laboratorium, choć nie mogło pochwalić się rzadkimi składnikami czy drogim wyposażeniem, było zorganizowane idealnie z punktu widzenia Jane. Oczywiście, mogła być dumna ze swojej pracy, a co najważniejsze – końcówka tego niekończącego się, długiego lata, która groziła, że zamieni się w prawdziwy koszmar, przeleciała prawie niezauważalnie.
Pierwszy tydzień po egzaminach dziewczyna zwyczajnie delektowała się wolnością i bezczynnością, będąc pozostawiona samej sobie i mając cały zamek do dyspozycji. Większą część czasu po prostu łaziła wokół jeziora, nie chcąc nawet czytać książek, które teraz już mogła wynosić z biblioteki dokąd tylko chciała. Po kilku dniach dotarło do niej, że poważnie żałuje, iż nie przyjęła zaproszenia od Alicji. Następnego dnia – że z niecierpliwością czeka na sowę od Faba, który każdy list do niej kończył stanowczą prośbą o rękę. Jeszcze jeden taki tydzień i dziewczyna zgodziłaby się uciec z nim do Rumunii, żeby razem badać smoki. Dokładnie tak samo zgodziłaby się uciec z Filchem na Wielką Rafę Barierową, żeby łowić i oswajać olbrzymie kalmary. I wówczas natknęła się na niewielkie pomieszczenie w skrzydle szpitalnym, znajdujące się dokładnie naprzeciwko jej drzwi. Jane podejrzewała, że niegdyś było tu laboratorium, ostatecznie system wentylacyjny tej części zamku był stworzony w dość charakterystyczny sposób, a to, że salka obok okazała się pomieszczeniem do przechowywania preparatów, sądząc z obecności półek zabezpieczonych zaklęciami chłodzącymi i przeciwsłonecznymi – tylko potwierdziło jej przypuszczenia.
Jej obecność w zamku zyskała sens. Po uzyskaniu zgody od Dumbledore'a, Jane wzięła się do pracy. Z pomocą niezastąpionego Kaczanka, wygrzebała z laboratorium i wyrzuciła wszystkie śmieci, którymi zagracano pomieszczenie w ciągu ostatnich dwudziestu lat, następnie skrzat zajął się naprawą wentylacji i wodociągu, a dziewczyna w tym czasie doprowadzała do porządku długie stoły laboratoryjne i półki w szafach. Okazało się to nie takim prostym zadaniem, ponieważ nie można było tego zrobić przy pomocy zwykłej transmutacji – wyposażenie do warzenia eliksirów nie mogło nieść śladu obcej magii, żeby nie wpłynęło to na właściwości składników. Dlatego też Jane była zmuszona opanować zaklęcie z działu Wyższych Czarów, które pozwalało na zaczarowanie narzędzi stolarskich i kierowanie nimi. Flitwick był bardzo zdziwiony, lecz z chęcią pomógł, nawet wziął nieduży udział w remoncie. Czerpiąc przyjemność z pracy z latającymi gwoździami i przecinakami, Jane samodzielnie zrobiła dość wygodny, wysoki taboret, który pozwoli jej obserwować zawartość kociołka bez konieczności wstawania.
O kociołki trzeba było poprosić Slughorna. Nie wiedząc, jaki będzie stosunek nauczyciela eliksirów do jej samowolki, Jane długo zbierała się na odwagę, a następnie pobiegła do dyrektora. Dumbledore po raz kolejny ją zadziwił.
– „Oczywiście, panno Knightley!” – wykrzyknął. – „Już rozmawiałem z Horacym i on gotów jest dostarczyć pani zestaw kociołków i czerpaków, a także zapas niezbędnych składników. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że może się pani okazać przydatna, tak jak pani obiecała. Profesor Slughorn wybiera się na urlop, a Poppy odkryła braki pewnych środków w swoich zapasach. Oczywiście, to może poczekać do początku roku szkolnego, ale jeśliby pani...”
– „Oczywiście, że jestem gotowa!” – zgodziła się z radością Jane. Ona i tak nie liczyła na to, że dyrektor pozwoli jej warzyć eliksiry dla skrzydła szpitalnego, mimo że sam uczestniczył w jej egzaminie z eliksirów, który zresztą zdała śpiewająco.
– „Cóż, w takim razie, zatrudniam panią jako praktykantkę i jest pani do dyspozycji Poppy do końca lata. Chyba nie miała pani innych planów?”
– „Nie, ale ja... W ogóle nie brałam pod uwagę...”
Dumbledore uśmiechnął się krzepiąco.
– „Przecież potrzebuje pani pieniędzy. Fundusz stypendialny zapewni pani środki na zakup szkolnej szaty, podręczników i innych przyborów szkolnych, zgodnie ze spisem, ale przecież ma pani jeszcze jakieś osobiste potrzeby i życzenia.”
Oczywiście, że były potrzeby. Od samego przybycia do Hogwartu, Jane chodziła w szacie, którą jej wydano w Mungu. Kaczanek co noc zabierał ją, żeby wyczyścić i odświeżyć, lecz była ona zbyt gruba, jak na lato i w rezultacie dziewczyna musiała pożyczyć ubranie od Poppy i transmutować je do swojego rozmiaru. W magii krawieckiej Jane nigdy nie była dobra, dlatego też była niezadowolona z tego, jak leżała na niej szata Poppy. Lecz o wiele bardziej niepokoił ją problem z bielizną, która była już całkiem znoszona przez ciągłe pranie. Z tego powodu pieniędzy potrzebowała rozpaczliwie, lecz była strasznie zawstydzona, kiedy dyrektor zaproponował jej pracę. Przecież wcale nie po to rozpętała remont laboratorium, a wyszło tak, jakby dosłownie zażądała zapłaty za swój trud.
W czasie, gdy Jane, czerwieniąc się, blednąc i jąkając, mamrotała słowa wdzięczności, Dumbledore napisał dyspozycję przyjęcia uczennicy siódmej klasy na stanowisko pomocnicy pielęgniarki.
– „Żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej, ale podpiszemy dokument ze wsteczną datą, więc pod koniec sierpnia dostanie pani pieniądze od razu za dwa miesiące. Na razie mogę pożyczyć pani niezbędną kwotę...”
Na te słowa Jane pokręciła głową. Oczywiście, to było głupie, lecz ona i bez tego czuła się, jakby wybłagała jałmużnę. Do tego już była zadłużona u uzdrowicielki Vice i Toma z Dziurawego Kotła.
– „Nie trzeba, sir. Spokojnie mogę zaczekać do wypłaty.”
– „Ale to dopiero za dwa tygodnie” – uprzedził Dumbledore.
Jane tylko wzruszyła ramionami. Ostatecznie miała się czym zająć. I oto w końcu minęły te dwa tygodnie i dziewczyna z radością planowała wyprawę do Londynu. Już pojawił się skrzat z prośbą od dyrektora, żeby przyszła po swoją zapłatę i Jane, kończąc rozlewać świeżo uwarzone eliksiry do flakoników, umyła ręce i spróbowała się uczesać. Grzywka, która odrosła jej przez lato, uparcie zasłaniała jej oczy, niezależnie od tego, jak bardzo dziewczyna starała się ją zaczesać, czy też założyć za uszy. „Ostrzyc się, czy zapuścić?” – po raz kolejny ponuro zapytała samą siebie i w tym momencie drzwi do laboratorium otwarły się.
– Wybacz, że tyle to trwało! – Poppy podała jej pergamin. - Masz, napisałam zlecenie, żebyś mogła zamówić na Pokątnej brakujące składniki. Tylko poproś Dumbledore'a o podpis, żeby szkoła później zwróciła ci koszty. A jeszcze, nie wstąpiłabyś w Londynie na pocztę?
Poppy i tak nie pogodziła się z tym, że jej nowa przyjaciółka okazała się kolejną uczennicą i nadal odnosiła się do niej jak równej sobie. Nie żeby spędzały z sobą dużo czasu – cały lipiec pielęgniarka spędziła z rodziną we Francji, a kiedy wróciła, Jane była już pochłonięta swoim bezcennym laboratorium. Jednak razem jadły obiady i wieczorami piły herbatę na tarasie u Jane, gadając o tym, co Poppy robiła w czasie urlopu i jakiego fantastycznego chłopaka spotkała w Lyonie. Chłopak nazywał się Bernard Pomfrey i Jane uśmiechała się tajemniczo, słuchając skarg Poppy na to, że pomimo wszystkich zalet, nowy znajomy absolutnie nie odpowiada jej wyobrażeniom na temat przyszłego towarzysza życia. Do tego, chłopak był mugolem i dziewczyna jeszcze nie wyjawiła mu, kim ona jest. Wysyłała do niego listy z jednego z londyńskich urzędów pocztowych, a odpowiedzi otrzymywała na poste restante.
– Oczywiście, że wstąpię. To daleko od Pokątnej?
Poppy energicznie potrząsnęła głową, od tego ruchu jej loczki podskoczyły jak sprężynki:
– Niedaleko. Jeden dom od Dziurawego Kotła w lewo. Korespondencja dla Anne Duval. Tak się nazywam. – I zaśmiała się, widząc zdziwione spojrzenie Jane.
– Bardzo mi miło, Anne. – Dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Nie lubię swojego imienia. – Poppy machnęła ręką. - Dobra, biegnij już do dyrektora. I życzę ci, żebyś się zabawiła w Londynie. Zasłużyłaś na to po kilku miesiącach ciężkiej pracy.
– Dzięki za dobre słowo! – Jane prychnęła, zamknęła laboratorium i udała się do Dumbledore'a.
***
Przeklinając cały świat, Lucjusz spieszył dróżką wiodącą do Hogwartu, lewitując wiązkę nowych mioteł. Rozumiał, że wakacje się już dla niego skończyły, lecz i tak chciał jak najszybciej skończyć z nieprzyjemnym obowiązkiem. Po wspaniałym lecie, które spędził w willi Lestrange'ów, było podwójnie przykro powrócić do codzienności, w której ojciec pomiatał nim bez cienia wstydu. Czemu nie można było wysłać tych diabelskich mioteł ze skrzatem domowym czy też w bagażowym przedziale Hogwart Ekspresu? Dlaczego ostatecznie ojciec nie mógł sam wypełniać swoich obowiązków i osobiście dostarczyć do szkoły ekwipunek do quidditcha, który wybłagała madame Hooch? Lucjusz doskonale znał odpowiedzi na swoje pytania. Nie było żadnej potrzeby odrywać go od towarzystwa ciekawych ludzi i fantastycznego odpoczynku nad morzem, poza tym faktem, że Abraxas Malfoy nienawidził tracić kontroli nad swoim jedynym spadkobiercą.
Kiedy Bella zaprosiła jego, Sebastiana Crabbe'a i Christiana Notta, by spędzili sierpień w willi w Hiszpanii, która należała do rodziców jej narzeczonego, Lucjusz zgodził się bez entuzjazmu. Nad morze mógł pojechać sam, Malfoyowie posiadali willę między Hyères a Toulonem i niewielki domek letniskowy w Grimaud i dopóki żyła matka Lucjusza, każde lato spędzali na Lazurowym Wybrzeżu. Lecz Bella bardzo prosiła, Crabbe i Nott byli niezłym towarzystwem, a Lucjusz był niesamowicie ciekaw tego tajemniczego lorda, z którym obiecano go zapoznać. W rezultacie wybłagał od ojca kilka dni, a został prawie cały miesiąc. On wraz z Nottem przybył przy pomocy świstoklika i nie opuszczał terenu willi, więc nawet nie wiedział, w jakiej miejscowości się znajduje. Mieli do dyspozycji prywatną plażę, pomarańczowy sad i duży, chłodny dom, lecz praktycznie cały czas towarzystwo spędzało na małym patio. Patio tworzyły trzy ściany domu w kształcie litery „U”, od południa zaś odgrodzone było kratą porośniętą winoroślą. Przez furtkę w ogrodzeniu można było wyjść nad morze. Wszystkie sypialnie na parterze miały wyjście bezpośrednio na patio, dlatego też goście już od rana zbierali się tutaj. Leniwa rozmowa, zaczęta przy śniadaniu, ciągnęła się aż do samej sjesty, następnie zaś towarzystwo przenosiło się do domu, by znów, po kilku godzinach, wrócić na nagrzane płyty podwórka.
Oprócz Belli, Crabbe'a, Notta i Lucjusza, w willi odpoczywali bracia Lestrange i obiecany lord Voldemort, którego obecność była tym czynnikiem, dzięki któremu młody Malfoy mógł śmiało nazwać to lato najlepszym w swoim życiu. Od pierwszego wieczoru w towarzystwie Lorda (jak prosił się nazywać), opętanie Belli zaczęło się wydawać czymś zrozumiałym, a nawet naturalnym. Ten człowiek od pierwszego wejrzenia wywoływał zachwyt, który przy każdym nowym spotkaniu tylko wzrastał. Przyznał się, że rzeczywiście ukończył Hogwart prawie trzydzieści lat temu, lecz wyglądał młodziej niż bracia Lestrange. Jego arystokratyczna postawa, przenikliwe ciemne oczy, delikatne blade ręce, piękny, głęboki głos – dosłownie wszystko oczarowywało, lecz co najważniejsze – Lucjusz niemal fizycznie czuł fale potężnej magii, bijące z Lorda. Był przepełniony mocą, jakiej nie dało się poczuć nawet blisko Dumbledore'a, uważanego za najpotężniejszego czarodzieja stulecia.
Samo tylko pierwsze wrażenie wystarczyło, żeby Lucjusz zmienił plany i zgodził się zostać w willi na dłużej. A były jeszcze rozmowy. Lorda, który od początku robił wrażenie człowieka wykształconego i myślącego, naprawdę interesowało zdanie chłopców, którzy ledwo rok wcześniej zakończyli szkołę! Lucjusz, jako najmłodszy w towarzystwie z początku nie miał śmiałości brać udziału w poważnych rozmowach o nauce i polityce, aż Lord osobiście nie wciągnął go w ogólną dysputę. Natychmiast zapomniał o swych obawach, że wypowie jakąś głupotę. Ten zdumiewający człowiek rozmawiał z nim jak z równym – to był przywilej, którego Lucjusz nigdy nie otrzymał od własnego ojca. Rudolf, narzeczony Belli i jego brat Rabastan odnosili się do młodszych towarzyszy z szacunkiem, bez cienia wyższości, czy pogardy. Lord umiał zadawać takie pytania, na które można było samodzielnie znaleźć odpowiedź i wstyd z powodu niewiedzy szybko zmieniał się w zachwyt poszukiwań, w zajmujące wyzwania intelektualne, z których wszyscy trzej Ślizgoni wychodzili z honorem. To uczucie upajało nie gorzej niż stare wina, które Rudolf wyciągał z piwniczki.
Bella praktycznie nie brała udziału w męskich rozmowach. Z przyjemnością grała rolę pani domu i cieszyła się szczególną pozycją jedynej kobiety w towarzystwie. Lucjusz był przekonany, że to właśnie dlatego Bella nie zaprosiła ani Teo, ani nawet własnej siostry, choć przyzwała jego i Notta. Bella nie znosiła konkurencji, co stało się wyraźnie widoczne, gdy przybyła jeszcze dwójka gości – Amycus i Alecto Carrow. Ta dwójka, jak to zrozumiał Lucjusz, uczyła się w Durmstrangu i została zaproszona do willi przez Lorda. Też niedawni absolwenci, jednak zdecydowanie odróżniali się od Crabbe'a i Notta, co wyraźnie ukazywało ogromną przepaść między Hogwartem a Durmstrangiem. Sebastian i Christian, którzy przeczytali stosy pozycji z Działu Ksiąg Zakazanych, a dotyczących czarnej magii, w porównaniu z Carrowami robili wrażenie trzecioklasistów z Hufflepuffu. Brat i siostra wyglądali tak, jakby praktykowali wszystko to, o czym Ślizgoni tylko czytali. Zwłaszcza Alecto. Początkowo przywodziła Lucjuszowi na myśl tę dziewczynę, która o mało co nie przeklęła go w pustym hallu w czasie nocnej burzy – gwałtownymi, nieoczekiwanymi ruchami, gotowością chwycenia za różdżkę, odskoczenia, zrobienia uniku, uderzenia zaklęciem. Tylko że zagrożenie, które promieniowało od Alecto było wręcz fizycznie odczuwalne. Niewysoka, krągła dziewczyna z rozmytymi rysami twarzy i mysimi włosami, w walce prawdopodobnie przypominała krwiożerczą wilczycę, rzucającą się wprost do gardła. Lucjusz był bardzo zdziwiony, kiedy już od pierwszych minut pobytu rodzeństwa w willi stało się jasne, że Bella widzi w Alecto rywalkę. On sam potrzebował kilku dni na to, żeby zrozumieć, co jest powodem tak strasznej zazdrości, że Bella nie jest w stanie nawet patrzeć na dziewczynę bez grymasu złości. Wysoka, zgrabna Bella z przepięknymi ciemnymi oczami i wspaniałą grzywą błyszczących włosów, czarnych jak skrzydła kruka, straszliwie, aż do drżenia, do łez, zazdrościła Carrow tej niebezpiecznej aury, która ją otaczała. Zazdrościła dlatego, że jej uwielbiany Lord prawdopodobnie tę właśnie cechę cenił w Alecto. Inaczej Lucjusz w ogóle nie był w stanie wyobrazić sobie, co może mieć wspólnego błyskotliwy, wykształcony mag, znający zarówno tajniki eliksirów i mentalnej magii, jak i prawa rozwoju społeczeństwa i historię, interesujący się szerokim zakresem dziedzin wiedzy, umiejący celnie formułować i budować misterne łańcuchy logiczne z parą drapieżników na łańcuchu. Amycus i Alecto sprawiali wrażenie ludzi, których wychowano do zabijania i Lord wyraźnie był dumny z tego, że udało mu się oswoić tę parkę, choć Merlin jeden wie, do czego mu to potrzebne.
Jak by to nie było, wraz z pojawieniem się Carrowów stało się jasne, że czas intelektualnych rozmów od rana do wieczora – minął. Lecz pomimo obaw Lucjusza, zmiany, które zaszły w rozkładzie dnia, tylko uczyniły wypoczynek jeszcze bardziej zajmującym. Na prośbę Belli w sali bankietowej urządzono klub pojedynków, w którym brat i siostra z chęcią zaczęli się dzielić swoją wiedzą w dziedzinie ciemnych zaklęć bojowych. Ku ogromnemu zdumieniu Lucjusza, Lord okazał się być najlepszym z pojedynkowiczów. Poza tym, był on o wiele lepszym nauczycielem niż Amycus i sparring z nim dostarczał przyjemności nawet Nottowi, który nie przepadał za sztuką pojedynków. A cóż dopiero mówić o Crabbie i Belli, którzy z gorejącymi oczyma wręcz pochłaniali wyjaśnienia i gotowi byli ćwiczyć do upadłego. W tym czasie Lucjusz z Nottem ćwiczyli nakładanie Imperio i tworzenie iluzji. Rabastan Lestrange zaczął coraz częściej przepadać w laboratorium, urządzonym w piwnicy, a od czasu do czasu przyłączał się do niego któryś z ciekawskich młodych gości. Okazało się, że Rabastan nie warzy eliksirów, a jakieś wybuchowe mikstury. Jego praca naukowa została zakazana na Paryskim Uniwersytecie Magii, gdzie uzyskał wyższe wykształcenie, lecz Rabastan sam kontynuował prace nad projektem, na promotora i naukowego mentora wybierając sobie Lorda. Obserwując testy wynalazku Lestrange'a, Lucjusz zastanawiał się, czy jest jakaś dziedzina nauki, w której Lord się nie orientuje, lecz nawet sama myśl o tym wydała mu się z gruntu fałszywą. Ten człowiek był doskonały i przy tym przepełniała go energia, zmuszająca do samodoskonalenia otaczających go ludzi. I z takiej właśnie atmosfery wyrwał go kategoryczny rozkaz ojca!
Dochodząc w końcu do boiska do quidditcha, Lucjusz oparł wiązkę mioteł o ścianę szopy i wyjął z kieszeni szaty pozostały ekwipunek: pałki, ochraniacze na golenie, rękawice dla bramkarzy... Przywracając przedmiotom właściwe rozmiary, po raz kolejny pożałował, że nie można w ten sposób pomniejszyć mioteł bez szkody dla ich właściwości lotnych – lewitowanie ich od samego Hogsmeade wymagało więcej sił, niż myślał i teraz strasznie chciało mu się paść na trawę wprost na boisku do quidditcha i pospać z kilka godzin. Lecz Malfoyowie nie pozwalają sobie na rozluźnienie w miejscach publicznych, dlatego powinien jak najszybciej doprowadzić do końca to głupie zlecenie ojca i aportować stąd, byle dalej...
– A, to pan, panie Malfoy! – Za jego plecami rozległ się przepełniony radością głos. Madame Hooch nadeszła od strony szatni i teraz z zachwytem oglądała miotły. – To przecież nowe Czystomioty! W końcu, już dawno pora wymienić prawie dziesięć Drapaków. Proszę przekazać ojcu wyrazy ogromnej wdzięczności.
– To od całej rady – sprostował kwaśno Lucjusz. – Tak więc...
– Nieważne. Przecież wiem, kto poruszył ten problem na zebraniu i wywalczył jego rozwiązanie.
– Przekażę. – Młodzieniec kiwnął głową. – Tutaj jeszcze trzeba podpisać, taka formalność...
Madame Hooch wczytała się w pergamin, który jej przekazał:
– O nie, to nie mój podpis jest potrzebny, a Dumbledore'a! Akurat jest u siebie.
Lucjusz jęknął w myślach, podziękował wiedźmie i powlókł się do zamku. „Jeszcze tego brakowało, żebym szedł do tego starego marazmatyka...”
Z tą niepochlebną, pozbawioną szacunku myślą, powoli wchodził po schodach. Słuchając opowieści Lorda o latach jego nauki w Hogwarcie Lucjusz odniósł wrażenie, że dyrektor już wtedy był lekko „nieswój” - choćby ta historia o dziewczynie zabitej przez hagridową akromantulę. I ten czło... i ten półczłowiek jak gdyby nigdy nic nadal uczy w szkole! Co więcej, nadal hoduje wszelakie dziwaczne zwierzaki, to akurat Lucjusz wiedział na pewno.
Hasła dla gargulca Lucjusz nie znał i nie miał ani cienia chęci wyliczać do wieczora wszystkich możliwych słodyczy, jakie tylko mogły wpaść do głowy Dumbledore'owi. Lecz kamienny strażnik sam odsunął się na bok i z góry dał się słyszeć głos dyrektora:
– Panie Malfoy, proszę, niech pan wchodzi!
Drzwi do gabinetu również były otwarte i Lucjusz wszedł do środka.
– Czy dobrze rozumiem, że przybył pan dziś uszczęśliwić madame Hooch nowym ekwipunkiem do latania? Proszę dać mi ten pergamin i usiąść. Herbatki?
– Nie, dziękuję, sir – odpowiedział uprzejmie Lucjusz, próbując odzyskać uczucie rozdrażnienia. Ale nic nie mógł zrobić – czy to fotel, w którym siedział, rozsiewał wokół czary uspokojenia, czy też on sam był zbyt zmęczony, budząc się rankiem po wczorajszej aportacji przez cały kraj, pasmo górskie i kanał – w każdym razie zdecydowanie brakowało mu energii, by nadal się złościć.
Lucjusz ze znużeniem przymknął oczy i pomyślał nawet, że prawdopodobnie Dumbledore nie będzie miał nic przeciwko, jeśli on tutaj troszkę odpocznie, lecz w tym momencie w nos uderzyła go mocna mieszanka zapachów kilku eliksirów. Spodziewając się zobaczyć swego opiekuna domu, Lucjusz w pośpiechu wstał z fotela i prawie wpadł na osobę, która ani wzrostem, ani posturą nijak nie przypominała Slughorna.
– A, panna Knightley. – Niebieskie oczy błysnęły znad okularów-połówek. – Jak to dobrze, że pani przyszła.
***
Przejście do gabinetu dyrektora było otwarte, więc Jane nie czekając na pozwolenie gargulca, weszła na górę. Lecz gdy tylko przekroczyła próg, o mało nie przewrócił jej młody człowiek, który poderwał się z fotela tak gwałtownie, że nawet nie zdążyła wyjąć różdżki.
– A, panna Knightley – przywitał ją Dumbledore, odrywając się na chwilę od dokumentów, leżących na biurku. – Jak to dobrze, że pani przyszła.
„Dobrze?! To chyba jakaś tortura! W ogóle, to skąd on się tu wziął w czasie wakacji? I czemu właśnie on?!”
– Domyślam się, że chce pani otrzymać swoją wypłatę – kontynuował dyrektor, jak gdyby nigdy nic. – Proszę usiąść. Poznała już pani pana Malfoya?
– Eee... Niezupełnie. – Jane zawstydziła się, a Malfoy tymczasem uśmiechnął się paskudnie.
– Tak, nie nazwałbym tego znajomością – odezwał się, siadając z powrotem w swoim fotelu.
– Rozumiem. Cóż, Jane, poznaj jednego ze prefektów i twojego kolegę z roku. Lucjusz Malfoy uczy się w Slytherinie. Pan Malfoy, panna Knightley – nasza nowa uczennica.
Jane powściągliwie kiwnęła, całą swoją postawą pokazując, że nie jest zainteresowana rozmową z panem Malfoyem. Ze swej strony Ślizgon też nie próbował podtrzymać konwersacji.
– Bardzo mi miło – burknął i ze znużeniem przymknął oczy, jak gdyby sam widok Jane sprawiał mu przykrość.
– Panno Knightley, proszę się tu podpisać – zawołał dziewczynę dyrektor. – Otrzyma pani jedenaście galeonów i pięć sykli. Dotarł też pani czek stypendialny, może go pani wymienić na gotówkę w oddziale Gringotta na Pokątnej.
„Jedenaście galeonów za półtora miesiąca? Nieźle, jak na pracę sezonową, lecz jeśli musiałabym się za to utrzymać, to... Wychodzi na to, że bez owutemów rzeczywiście praktycznie nie ma szans na normalną pracę w magicznym świecie.” Stypendium było o wiele szczodrzejsze, prawie czterdzieści galeonów. „Ciekawe, dlaczego Weasleyowie nigdy nie zwracali się o stypendium? Czyżby duma im nie pozwalała?”
– Dziękuję. – Jane schowała czek i pieniądze do zaczarowanej kieszeni szaty. – Dobrze rozumiem, że stypendium wypłacane jest tylko raz na cały rok szkolny?
– Nie, będzie jeszcze jedna wypłata, przed drugim semestrem – około połowy tej kwoty, którą już pani otrzymała. Lecz liczę na to, że nadal będzie pani pomagać pannie Duval w szpitalu, co znacząco uprości pracę zarówno jej, jak i profesorowi Slughornowi. Czy chce pani podpisać kontrakt na ten rok szkolny?
– Oczywiście. – Jane zgodziła się z entuzjazmem. – To świetna możliwość poćwiczenia, zanim... Do tego, dodatkowe galeony nigdy nie zaszkodzą.
Dumbledore uśmiechnął się smutno, okazując swój stosunek do tej śmiesznie małej sumy, którą rada zgodziła się wydzielić na zapłatę za pracę pomocnicy Poppy. Uśmiech Malfoya był złośliwy. „Oczywiście, to strasznie śmieszne, kiedy ktoś próbuje żyć, nie licząc na rodzinny majątek – rozzłościła się dziewczyna. – Gdybyś to ty znalazł się w podobnej sytuacji i tygodnia byś nie przeżył bez swoich jedwabnych szat i... i... i co tam ci jeszcze do szczęścia potrzebne, fretko! Chociaż nie, fretka – to zupełnie inna historia. A z drugiej strony, jabłko od jabłoni...” Z lodowatą pogardą odpowiedziała na jego uśmieszek, który natychmiast zgasł. Malfoy spochmurniał i zaczął się wiercić w fotelu.
– Profesorze Dumbledore, czy podpisał pan moje papiery? – zapytał dyrektora, starając się stłumić narastające niezadowolenie.
– Sekundkę, panie Malfoy, mam dla pana jeszcze jedno zadanie. A właściwie, to prośbę. Panno Knightley, jak rozumiem, wybiera się pani teraz na ulicę Pokątną?
– Tak, proszę pana, jeśli tylko podpisze pan to zamówienie. To lista składników, które są mi potrzebne w laboratorium. Przecież nie mogę cały czas żerować na zapasach profesora Slughorna, do tego, on akurat tych składników po prostu nie ma, gdyż niektóre z niezbędnych nam z Poppy... – dziewczyna zerknęła w stronę Malfoya – ...panną Duval eliksirów nie wchodzą w program nauczania. Mogłabym kupić wszystko z tej listy już dziś, za swoje pieniądze, a potem...
– Po co tak komplikować? – zdziwił się Dumbledore, podpisując się na pergaminie. – Przecież planuje pani kupować swoje składniki na Pokątnej, czyż nie? Zatem może pani po prostu zamówić wszystko, co jest potrzebne, a koszty będą dopisane do rachunku rady szkoły. Dokładnie tak postępuje profesor Slughorn, uzupełniając swoje szkolne zapasy. A pan Malfoy potwierdzi, że ma pani prawo złożenia zamówienia w imieniu szkoły...
– Co?! – Malfoy aż podskoczył w fotelu, na moment tracąc swoje lodowate opanowanie. – Przepraszam, o czym pan mówi?
Jane jęknęła w myślach, przekonana, że dyrektor nie miał na myśli absolutnie niczego dobrego. A Dumbledore, oczywiście, nie zawiódł jej oczekiwań:
– To jest właśnie ta moja malutka prośba do pana, panie Malfoy. Chciałbym, żeby towarzyszył pan pannie Knightley na Pokątnej.
– Ale ja... – Jane próbowała zaprotestować, lecz dyrektor powstrzymał ją uspokajającym gestem.
– Istnieje ku temu kilka przyczyn, z których najważniejsza jest ta, że musi się pani jakoś dostać do Londynu. Zgodę na odblokowanie kominka należało uzyskać wcześniej, a w Błędnym Rycerzu straci pani za dużo czasu...
– Mogę wyjść poza granice Hogsmeade i stamtąd się aportować – zaproponowała Jane.
Dyrektor pokręcił głową:
– Okolice Hogsmeade są zaczarowane, nie dojdzie pani do granicy bariery. A poza tym, czy ma pani licencję?
– Tak, skończyłam już siedemnaście lat – przerwała dyrektorowi – urodziny mam we wrześniu.
„Prawdę mówiąc, w tym roku skończę dwadzieścia. Ha-ha, fretko, tym razem to ja jestem od ciebie starsza!”
– To dobrze – cierpliwie odpowiedział Dumbledore – lecz co innego miałem na myśli: czy pani licencja na aportację przypadkiem nie została... tam, gdzie i pozostałe dokumenty?
„Do diabła. Głupio wyszło.”
– Tak, rzeczywiście. – Jane przytaknęła ponuro. – I co ja mam teraz zrobić? Wysłać do ministerstwa sowę z prośbą o odblokowanie kominka?
– Do tego właśnie zmierzam. Może pani dotrzeć do Londynu razem z panem Malfoyem. Jak zwykle, ma pan swój świstoklik? – zwrócił się do Malfoya, którego niezadowolona twarz wyciągała się wciąż bardziej i bardziej.
– Tak, do Malfoy Manor – odpowiedział z naciskiem, odbierając z rąk dyrektora swój pergamin.
– Stamtąd mógłby pan otworzyć dla panny Knightley przejście kominkiem do Dziurawego Kotła, lecz wolałbym, żeby dziś pan jej towarzyszył. Ktoś powinien potwierdzić jej tożsamość w Gringotcie, rozwiązać problem z zapłatą za zamówienie w aptece, pomóc złożyć w ministerstwie podanie o odtworzenie licencji na aportację, po prostu pokazać, gdzie co się znajduje...
– Dziękuję, lecz już trochę poznałam magiczny Londyn. – Jane znów próbowała się wmieszać. – I nie jestem aż tak bezbronna...
– Do tego – kontynuował beztrosko dyrektor, gładząc brodę – wieczorne ulice to nie jest najbezpieczniejsze miejsce dla samotnej młodej dziewczyny.
– Wieczorne? – Jane sceptycznie popatrzyła na południowe słońce, wpadające przez okno dyrektorskiego gabinetu, a Malfoy cichutko westchnął.
– Załatwianie tych spraw bez wątpienia zajmie dużo czasu – wyjaśnił Dumbledore tonem uroczystej przysięgi. – Dlatego sensownym pomysłem jest powrót do zamku Hogwart Ekspresem, a on odjeżdża z dworca o dziesiątej wieczór. – Podał Jane bilet na pociąg, listę składników i spis podręczników potrzebnych na siódmym roku nauki. – Czy przekonałem pana, że pańska pomoc jest rzeczywiście niezbędna?
Adresował to pytanie do Malfoya i ten, patrząc na dziewczynę, odpowiedział po dłuższej pauzie:
– Tak, proszę pana.
– W takim przypadku, pospieszcie się – wydał dyspozycję dyrektor, nie czekając aż Jane wymyśli nową wymówkę i dosłownie wypchnął dwójkę ze swego gabinetu.
Rozdział 10.
Jane szła dróżką prowadzącą do bram Hogwartu w ślad za rozwścieczonym Malfoyem i układała w myślach absolutnie pozbawioną szacunku przemowę adresowaną do Dumbledore'a. Dlaczego nie mógł jej zawczasu uprzedzić o trudnościach związanych z kominkami? Co więcej, dziewczyna była przekonana, że gdyby dyrektor zechciał, to mógłby odblokować dla niej kominek, nie uzgadniając tego z ministerstwem. Albo wcześniej załatwić na to zgodę. A goblinom w Gringotcie, tak samo jak i właścicielowi apteki, na pewno wystarczyłoby podpisane przez Dumbledore'a oświadczenie, że Jane naprawdę jest uczennicą Hogwartu. Ewentualnie mógłby jej pomóc jakikolwiek inny prefekt – mało ich w szkole?! Dlaczego to musi być właśnie Malfoy, w którym już i tak zdążyła zasiać ziarno podejrzenia? I którego tak zręcznie unikała przez cały miesiąc, póki w Hogwarcie trwały egzaminy... Plan egzaminów podporządkowany był tym dwóm najważniejszym, dlatego też zwykłe egzaminy z klasy do klasy i zaliczenia były dość bezładnie powciskane między SUMy i OWuTeMy. Przez to zdawano je w niewielkich grupach i Jane zbliżyła się z Gryfonami, praktycznie nie spotykając się z przedstawicielami innych domów. W całości szósty rok zdawał tylko historię magii, lecz ponieważ egzamin był pisemny, Jane bez problemu wmieszała się w uczniów i nie zwróciła na siebie specjalnej uwagi. I oto los znów zetknął ją z tym pawiem! Teraz będzie musiała spędzić w jego towarzystwie cały dzień, wysłuchując pogardliwych komentarzy i obelg...
− Jesteśmy na miejscu – zauważył powściągliwie Malfoy, wyjmując z kieszeni szaty srebrny klucz. – Stąd już można się przemieszczać.
− Na którą godzinę jest zaczarowany?
− Na żadną – odburknął Malfoy. – Wybierasz się do tego Londynu czy nie?
Jane wyciągnęła rękę i dotknęła klucza, lekko muskając przy tym palce chłopaka.
− Do domu – wyraźnie wymówił Malfoy, aktywując świstoklik, który w mgnieniu oka przeniósł ich wprost przed bramę Malfoy Manor.
− Oż ty, aktywuje się głosem, tak? – Jane nie mogła powstrzymać zachwytu. Wszystkie wymysły na temat „przecież to Malfoyowie” zniknęły na widok takiego cuda. – I
oczywiście wielorazowy?
− No tak – odpowiedział obojętnie, otwierając kluczem niewielkie drzwi na lewo od bramy.
Jane z ciekawością oglądała ogród – teraz wyglądał zupełnie inaczej niż tamtej wiosny, kiedy banda Fenrira Greybacka przywlokła ich tutaj w charakterze jeńców. „To chyba tu, na środku tego pysznego klombu z tygrysimi liliami, staliśmy wtedy związani. Potem podeszła Narcyza i powleczono nas tymi schodami do środka, a potem...” Ale nie, straszne wspomnienia nie nadchodziły, a wręcz odwrotnie – widok tego zalanego słońcem, kwitnącego ogrodu jakimś dziwnym sposobem pomagał dziewczynie pogodzić się z cieniami „przeszłości”, jak gdyby mówił, że jeszcze się nic nie stało, że jeszcze nie zabito Zgredka... „Swoją drogą, Zgredek! Przecież powinien jeszcze tutaj pracować!”
− Muszę uprzedzić ojca – przerwał jej zadumę Malfoy. – I daj ten swój apteczny spis, pokażę mu.
W milczeniu podała mu pergamin i chłopak wszedł do domu. Oczywiście, jeśli przyszłoby mu do głowy zaproszenie Jane do środka, dziewczyna i tak by odmówiła, jednak takie lekceważenie było jej niemiłe. Będąc gotowa na długie oczekiwanie, usiadła na stopniu schodów, opierając się plecami o jedną z białych kolumn wspierających daszek nad wejściem i zamknęła oczy. Powietrze wokół cicho brzęczało pracą owadów, znajome dźwięki i zapachy otaczały ją ze wszystkich stron i nawet zaczęło się jej wydawać, że zdrzemnęła się w ogrodzie Nory i że zaraz otworzy oczy i zobaczy Ginny, którą wysłano, by zaprosić Hermionę do stołu. A za stołem razem ze wszystkimi siedzą Fred i Bill, taki jak był przed spotkaniem z Greybackiem i Harry bez tego strasznego siwego kosmyka, który teraz jest nie mniej znany niż blizna, którą przykrywa... Jane zacisnęła pięści i zagryzła wargi, wracając do rzeczywistości i zabraniając sobie nawet marzyć o czymś podobnym. „Wystarczy, że teraz jeszcze wszyscy są żywi. A ktoś nawet jeszcze się nie urodził...”
− Dokąd teraz? – zapytał Lucjusz, bezgłośnie wychodząc zza kolumny.
Jane lekko drgnęła i otworzyła oczy, w których zatańczyły kolorowe plamki od słońca. Rozdrażniona utratą kontroli nad sytuacją, niechętnym wzrokiem popatrzyła w górę na Ślizgona, nie wstając ze stopnia w nadziei, że przeczeka aż miną zawroty głowy.
− Powiedz, Malfoy, czy ty zawsze musisz podkradać się do ludzi od tyłu?
Nieuprzejmy ton był celowo obliczony na to, żeby sprowokować dłuższą dyskusję, a może nawet zmusić Malfoya do złamania obietnicy danej Dumbledore'owi. W rzeczy samej Jane doskonale rozumiała, że kiepski z niej materiał na przyszłego aurora, jeśli już trzeci raz pod rząd zaskakuje ją żałosny maminsynek, który nawet gdy był dorosły, razem ze wszystkimi swoimi koleżkami-śmierciożercami nie mógł poradzić sobie z kilkoma piątoklasistami, a już teraz na pewno nie był dla niej godnym przeciwnikiem. Ale... tego cichego kroku warto byłoby się nauczyć...
− Możesz zwracać się do mnie po imieniu – powiedział wyniośle, ignorując pytanie.
− Nie podoba mi się twoje imię – odparła wyzywająco Jane, z zadowoleniem obserwując, jak przez jego spokojną twarz przebiega grymas rozdrażnienia.
− A nazwisko ci się podoba? – Lucjusz prychnął, nieoczekiwanie siadając na stopniu obok niej.
„W Kodeksie Malfoyów z pewnością powinno być coś zapisane na temat niedopuszczalności podobnie wulgarnego zachowania! Malfoyowie powinni siedzieć w osiemnastowiecznych fotelach, należących przynajmniej do Króla-Słońce i stanowić żywy przykład wyniosłego dostojeństwa. Fretka prędzej by się udławił niż zrobił coś podobnego...”
− Nazwisko podoba mi się jeszcze mniej – zaczynała czerpać przyjemność z możliwości bezkarnego mówienia Malfoyowi niemiłych słów. Widać było, że arystokratyczne wychowanie nie pozwalało mu odpłacić tym samym praktycznie nieznanej dziewczynie, dlatego na razie się trzymał i znosił jej prowokacje. – Ale do tego przynajmniej jestem przyzwyczajona. – „Och, a to było niepotrzebne!” – Po imieniu zwykłam zwracać się do przyjaciół – dodała, naprawiając mimowolny błąd. – Tak więc...
− ...więc ja się mam do ciebie zwracać per Knightley, dobrze zrozumiałem? – zapytał chłodno Lucjusz i nie czekając na odpowiedź, dodał: – A teraz, dokąd się wybieramy?
Jane na moment przymknęła oczy, koncentrując się, a następnie szybko wstała, opierając się o kolumnę, żeby nie upaść. Uzdrowicielka Vice wiedziała, co mówi, kiedy doradzała jej poświęcić całe lato na ćwiczenia na świeżym powietrzu, lecz dziewczyna niezbyt pilnie wypełniała jej polecenie. I choć Alicja z Fabianem ciągle starali się ją wyciągać ze sobą, Jane wolała siedzieć w bibliotece, żeby nie kłuć w oczy mieszkańców zamku. Nie miała ochoty odpowiadać później na pytania, dlaczego musiała zdawać egzaminy zamiast po prostu dostarczyć dokumenty ze starej szkoły. Ona w ogóle starała się nie nawiązywać zbyt wielu znajomości. Wystarczy jej przyszłych kolegów z klasy. I oto teraz ma do czynienia z nieprzyjemnymi skutkami kilkumiesięcznego zamknięcia w czterech ścianach – najpierw nad podręcznikami, a potem w laboratorium. Pierwsze pół godziny w pełnym słońcu wywołało bardzo nieprzyjemne uczucie, które należało zwalczyć za wszelką cenę – czuła się, jakby zaraz miała stracić przytomność.
− Gringott – odpowiedziała z przekonaniem.
Malfoy również wstał i popatrzył na dziewczynę pytająco.
− Więc na co ty czekasz, Knightley? – Wyciągnął do niej rękę i Jane przeszył nerwowy dreszcz.
− Będziemy się tam aportować? Dlaczego nie możemy posłużyć się kominkiem?
Wspólną aportację w charakterze prowadzonej dziewczyna lubiła jeszcze mniej niż latanie na miotle. Co innego zaufać Harry'emu czy Ronowi – kilka razy musieli aportować się razem, ale Malfoy! „Gdyby Dumbledore nie poinformował go, że nie mam licencji, to mogłabym teraz zaryzykować i aportować się sama. Może by mnie nie przyłapali. Chociaż, kto to wie, jakie mają teraz metody odkrywania łamiących prawo...”
Ku jej ogromnemu zdziwieniu Malfoy odpowiedział na pytanie:
− Nienawidzę kominków.
Użycie proszku fiuu było jednym z najbardziej tradycyjnych sposobów przemieszczania się, najlepiej pasującym do przedstawiciela czystokrwistego rodu. Jane doskonale pamiętała, jak w szóstej klasie, kiedy ministerstwo podłączyło Hogwart do sieci fiuu, żeby uczniowie mogli wrócić do szkoły po feriach, ona przez przypadek wyszła ze ślizgońskiego kominka. A właściwie to wypadła z niego wprost pod nogi chmurnego Snape'a, który z zaskoczenia nawet podał jej rękę, żeby pomóc wstać, lecz natychmiast przywołał na twarz swój zwykły grymas obrzydzenia i odebrał Gryffindorowi kilka punktów. A siedzący w gabinecie swego Opiekuna Domu Draco nie przepuścił okazji do powiedzenia, że szlamy w magicznym społeczeństwie mogą się przydać wyłącznie do wycierania własnymi ubraniami publicznych kominków. Sam przy tym wyglądał tak nieskazitelnie, że umorusana i rozczochrana dziewczyna nie znalazła riposty, próbując jak najszybciej zapomnieć o tym poniżającym epizodzie – dokładnie tak samo, jak starała się ignorować setki innych obelg, których wysłuchiwała przez cały czas nauki z Malfoyem. Któż by pomyślał, że ojciec fretki dobrowolnie przyzna, że nie uważa tego środka komunikacji za idealny i wygodny!
Tłumiąc mimowolne westchnienie i starając się utrzymać na twarzy maskę spokoju, Jane przyjęła jego dłoń i pozwoliła przyciągnąć się bliżej. „Zaufanie i odprężenie – kołatały się jej po głowie dwie główne zasady wspólnej aportacji, lecz żadnej z nich nie odczuwała w tamtym momencie. – Trzeba wyobrazić sobie, że to Ron”. Zamknęła oczy, czując na plecach ciepło jego ciała i zacisnęła pięści tak, że paznokcie wbiły się jej w dłonie. Jane natychmiast rozluźniła ręce – skupianie się na własnych odczuciach, będąc prowadzoną oznaczało narażanie na śmiertelne niebezpieczeństwo zarówno jej, jak i Malfoya. „Jak małe dziecko! – Wewnętrzny głos starał się przywołać ją do porządku. – Nie możesz na kilka sekund zapomnieć o swoich uprzedzeniach?!”
− Jesteś gotowa? – Nad jej uchem rozległ się spokojny głos.
− Nie – przyznała się bezradnie. Już lepiej wyjść na idiotkę, niż się rozszczepić. – Ja... nie mogę... Może odblokujesz dla mnie kominek, a sam się aportujesz? I spotkamy się na miejscu? – Teraz, kiedy trzeba było uderzyć w błagalny ton, zaczęła przeklinać swą pierwotną decyzję zachowywania się w czasie przymusowego przebywania w towarzystwie Ślizgona tak nieuprzejmie, jak tylko można. Ot, wystawi ją po prostu za bramy Malfoy Manor i cóż ona będzie robić?
Lecz Malfoy nie puścił dziewczyny, a wręcz przeciwnie – objął lewą ręką, przyciągając jeszcze bliżej do siebie.
− Sza, Knightley, nie ma powodu do zdenerwowania. Zrobimy to bardzo łatwo, nie próbuj wątpić. – To, że Jane nie widziała jego twarzy, bardzo jej pomagało, pomimo że znajoma leniwa intonacja nie pozostawiała wątpliwości, do kogo należy ten cichy, hipnotyzujący głos. – Po prostu oddychaj. Wdech... Wydech... Wdech... Tak, bardzo dobrze. Nie otwieraj oczu. Teraz, na moją komendę razem przejdziemy się dróżką, od lewej nogi. Dawaj: wdech – lewa – prawa – lewa...
„Ale heca! – zdziwiła się Jane, robiąc czwarty krok, już po kamieniach ulicy Pokątnej. Dokładnie tej metody wspólnej aportacji mugoli i dzieci uczono studentów akademii. – Skąd Malfoy zna tę technikę?”
− Z tobą wszystko w porządku? – zainteresował się chłopak, natychmiast wypuszczając ją z objęć i cofając się o krok. Ani twarz, ani głos nie wyrażały szczerego niepokoju, dlatego Jane uznała za słuszne zignorowanie tego pytania, a Malfoy nie naciskał. – Gringott jest wprost przed tobą.
***
Godzinę później Jane gotowa była podziękować Dumbledore'owi za to, że narzucił jej towarzystwo właśnie Malfoya, który widać posiadał wrodzoną zdolność do rozwiązywania wszelkich problemów natury finansowej. W tej chwili nie mogła sobie wyobrazić, jak poradziłaby sobie sama z tym przeklętym goblinem, który żądał od niej wypełnienia całej sterty jakichś głupich dokumentów. Malfoy rozwiązał ten problem jednym ruchem brwi w połączeniu z zademonstrowaniem rodowego pierścienia. Z tego, co Jane zrozumiała, pierścień potwierdzał jego prawo do występowania w imieniu Rady Szkoły i tylko dlatego jego poręczenie było wystarczające do potwierdzenia jej tożsamości. Lecz nawet po wtrąceniu się Malfoya, uzyskanie stypendialnych pieniędzy wymagało spełnienia masy formalności, jak gdyby czek, wystawiony przez Dumbledore'a i członków Rady Szkoły był niewystarczający. Jane zaczynała rozumieć, dlaczego Weasleyowie woleli utrzymywać się z własnych skromnych środków.
− Dokąd teraz? – zapytał spokojnie Malfoy, kiedy ona, ignorując jego wyciągniętą rękę, o własnych siłach wysiadła z bankowego wózka. Generalnie wybrał taki uprzejmie zdystansowany sposób kontaktu – mówił tylko o konkretach, bez cienia emocji w głosie, niczym nie pokazując, że w jakiś sposób czuje się urażony jej otwartą wrogością.
Nawet przez moment Jane zrobiło się wstyd – ten Malfoy jeszcze nic jej nie zrobił, choć na pewno jest tym bydlakiem, który... Nie, biorąc pod uwagę jego przyszłe „uczynki”, można powiedzieć, że jej stosunek do niego był nawet zbyt uprzejmy.
− Do zielarni – zadecydowała Jane, planując najpierw zakończyć obowiązki służbowe, a dopiero potem zająć się osobistymi potrzebami.
W zielarni panował półmrok i chłód, co wydało się prawdziwym błogosławieństwem po tym piekle, w jakie w ten sierpniowy upał zamieniła się Pokątna. Jane z ulgą oparła się o wysoki kontuar i potrząsnęła srebrnym dzwoneczkiem, wiszącym wprost nad jej głową. Rozległ się melodyjny dźwięk i po mniej więcej pół minuty w tylnym wejściu pojawił się niewysoki, chudy mężczyzna z wydatnymi zakolami. Po oschłym przywitaniu z klientami, natychmiast wczytał się w listę zakupów i znów zniknął za drzwiami. W czasie jego nieobecności Jane zdążyła po kilka razy obejrzeć zawartość obu witryn i zacząć na poważnie żałować, że właściciel zielarni nie zadbał o krzesła dla klientów. Już była gotowa transmutować coś, nie zwracając więcej uwagi na ostrzegawczy głos Snape'a w głowie, przypominający, że „w pobliżu skomplikowanych i wrażliwych eliksirów należy w maksymalnym stopniu unikać magicznych zawirowań, zwłaszcza tych powodujących przemianę materii”, lecz w tym momencie zielarz powrócił, lewitując przed sobą wielki metalowy kontener.
− Panienko, proszę sprawdzić, czy wszystko się zgadza i podać adres, pod który mam to dostarczyć – poprosił, wręczając jej na wpół wypełniony blankiet zamówienia.
Jane przebiegła po nim wzrokiem: z wypisanych przez nią składników w zielarni nie było tylko kory południowoamerykańskiego mieczolistnika i pazura fałszywego kolcoskrzydła, które teraz będzie musiała gdzieś zamówić...
− Moment, dostawa? Jaka dostawa? Planowałam sama...
− Tak tutaj napisano. – Mężczyzna wzruszył ramionami i tknął palcem w jej listę, na dole której nieznanym jej charakterem pisma dopisano „z dostawą – około 50 galeonów”.
− Pięćdziesiąt galeonów? – Jane mimowolnie jęknęła. – Skąd taka suma?
− W sumie wyszło czterdzieści osiem galeonów i dziewiętnaście knutów – uściślił zielarz.
− Nie denerwuj się tak, Knightley. – Malfoy, który do tej pory nie brał udziału w rozmowie, podszedł do kontuaru, emanując niezwykle drażniącą pewnością siebie. – Poprosiłem ojca o potwierdzenie twojego zamówienia, a on potroił ilość składników. Przecież nie będziesz miała możliwości jeździć do Londynu, żeby uzupełnić zapasy w czasie semestru nauki. A tej ilości starczy na długo. I dostawa też zostanie opłacona z funduszu rady szkoły – czy też może chcesz cały dzień taszczyć ze sobą tę skrzynkę, a potem jeszcze nieść ją ze stacji do zamku?
Dziewczyna przecząco potrząsnęła głową i pochyliła się nad blankietem, wpisując adres.
− W jaki sposób się pan będzie rozliczał, sir? – zwrócił się zielarz do Malfoya.
− Gotówką. I proszę zrobić kopię blankietu zamówienia dla rady szkoły. Knightley! – Jane spojrzała na niego z niemym pytaniem. – Swój egzemplarz oddasz dyrektorowi dopiero wtedy, gdy dostarczą ci zrealizowane zamówienie. Jak tylko cię oficjalnie zatrudnią, będziesz sama przechowywać wszystkie dokumenty i rozliczać się przed radą szkoły, rozumiesz?
Niepewnie pokiwała głową, wzięła od zielarza blankiet i wyszła na zewnątrz, nie czekając, aż Malfoy się rozliczy. Oczy, które zdążyły przywyknąć do półmroku zielarni, natychmiast załzawiły się od ostrego słońca. Od rozpalonego bruku ulicy dosłownie buchało żarem i Jane poczuła słabość i dzwonienie w uszach, które z reguły poprzedzały omdlenie. Przykucnęła, opierając się plecami o ścianę zielarni i zamknęła oczy, przeczekując atak osłabienia. W tym momencie jej czoła dotknęła różdżka i Malfoy wymruczał jakieś zaklęcie, dzięki któremu po całym ciele rozlał się magiczny chłód, a w głowie zdecydowanie się przejaśniło.
− Lepiej? – Otworzyła oczy, zobaczyła jego wyciągniętą rękę i tym razem skorzystała z jego pomocy. – Najwyższy czas, żeby coś zjeść – zaproponował raźno Malfoy i lekko podtrzymując ją za łokieć, skierował się w stronę kawiarenki Floriana Fortesque.
Gdy Jane usiadła w plecionym fotelu ocienionym parasolem, od razu poczuła się zdecydowanie lepiej.
− Pożyteczne zaklęcie – przyznała, uznając, że może to zostać uznane za „dziękuję”.
Malfoy wzruszył ramionami:
− Nauczono mnie go tego lata. Kilka osób z mojego towarzystwa też niezbyt dobrze znosiło upały.
Jane tylko pokiwała głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Podziękować Malfoyowi jak człowiekowi kategorycznie nie miała ochoty, a zapadła między nimi cisza zaczynała już męczyć.
− Wcześniej uczyłaś się w Durmstrangu? – zapytał nieoczekiwanie chłopak.
− Skąd ten pomysł? – Jane nie mogła opanować zdziwienia.
− No, mam kilku znajomych stamtąd – kontynuował Malfoy. – W jakimś stopniu jesteś do nich podobna.
„W czym to niby?” – Dziewczynie o mało nie wyrwało się to pytanie, lecz udało się jej tylko pokręcić głową w niemym przeczeniu.
− Nie, jestem z Kanady. Akademia Klonowego Liścia.
− O, a mówisz zupełnie bez akcentu...
„Taaak, a o akcencie zupełnie zapomniałam. Teraz to wyjdzie nienaturalnie, gdy zacznę mówić z akcentem. Dumbledore miał rację – nie da się o wszystkim naraz pamiętać.”
− Był, ale całkiem słaby. Przeprowadziliśmy się do Kanady dopiero sześć lat temu, tuż przed moim pójściem do szkoły. A ostatnie pół roku spędziłam w Wielkiej Brytanii, dlatego tak łatwo przyszło mi pozbycie się obcego akcentu...
Jane bardzo ucieszyła się z pojawienia się pomocnicy Floriana, która właśnie przyniosła zamówione przez nich lody i mrożoną herbatę owocową. Malfoy przez pewien czas skupiał się wyłącznie na swoim zamówieniu, lecz kiedy skończył, znów wpił się w nią swymi lodowatymi oczami i kontynuował „przesłuchanie”:
− A twoi rodzice? Zostali w Kanadzie?
− N-nie. Ich już nie ma. – „Mamusiu, tatusiu, błagam, wybaczcie mi, to potworne, ale inaczej się pogubię!” – Zginęli pół roku temu. – Dziewczyna opuściła głowę w nadziei, że będzie to wyglądało na pogrążenie się w smutku.
Nie wiadomo, czy Malfoy się na to złapał, lecz w najgorszym przypadku udał współczucie:
− Wybacz, nie chciałem... A w Brytanii masz jakichś krewnych?
− Nie, nikt mi więcej nie został – ani tam, ani tu. – Dziewczyna pokręciła głową, wchodząc w rolę. W sumie wychodziło jej to dość gładko. – Lecz teraz przynajmniej nie jestem w obcym kraju. I profesor Dumbledore zgodził się ofiarować mi dach nad głową i pracę do czasu, aż zakończę naukę, więc...
− Jasne. Dobrze rozumiem, że to ty teraz warzysz eliksiry dla skrzydła szpitalnego? – kontynuował rozmowę Lucjusz.
„Czegóż on ode mnie chce? – Jane zaczęła wpadać w panikę. – Czyżby coś podejrzewał?!”
Odpowiedziała mu krótkim kiwnięciem głowy, mając nadzieję, że Malfoy wkrótce się znudzi taką jednostronną rozmową. Próżne nadzieje. On tylko wygodniej rozsiadł się w swoim fotelu, bawiąc się szklanką herbaty.
− Czy już się zdecydowałaś, do którego domu chciałabyś trafić?
„Ciekawe pytanie, Malfoy!” Rzeczywiście, ostatnimi czasy Jane coraz częściej myślała o tym. Jeśli na samym początku jej pobytu w Hogwarcie nie miała ani cienia wątpliwości co do przydziału do Gryffindoru, to później to przekonanie wielokrotnie się zmieniało. Jakby mało było Fabiana i Longbottomów – w czasie egzaminów Jane poznała jeszcze trzy przyszłe ofiary śmierciożerców. Szczuplutka, wielkooka Marlena McKinnon i przysadzisty Benjamin Fenwick – z klasy Franka – i dobroduszna śmieszka Dorcas Meadowes, która uczyła się razem z Alicją – byli jej znani z magicznej fotografii Alastora Moody'ego, którą Harry wiele razy pokazywał jej i Ronowi. Po śmierci Syriusza Potter wbił sobie do głowy, że jego obowiązkiem jest pamiętanie twarzy wszystkich członków Zakonu Feniksa, nawet jeśli nigdy nie widział ich za życia, więc spędzał dużo czasu, wpatrując się w zdjęcie i wyciągając ze starszego pokolenia feniksów wspomnienia o ich towarzyszach broni, przedstawionych na tej fotografii. Jane rozumiała jego poryw i cierpliwie słuchała historii o dawno poległych ludziach. Lecz widzieć ich teraz – młodych, pełnych nadziei i planów na przyszłość – to już było dla niej za dużo. A przecież był jeszcze nowy „nabór” członków zakonu, wybrany z tych, którzy aktualnie uczyli się w młodszych klasach, bądź powinni trafić do Hogwartu w ciągu najbliższych kilku lat. Posadzenie Wierzby Bijącej, któremu się przyglądała pod koniec lipca, potwierdziło prawidłowość jej wyliczeń – w tym roku wśród gryfońskich pierwszoklasistów będzie czwórka Huncwotów. I ona nie była w stanie wyobrazić sobie, jak da radę siedzieć w Pokoju Wspólnym z Syriuszem, Remusem, rodzicami Harry'ego czy też jeść przy jednym stole z Peterem Pettigrew. Przez pewien czas przychylała się do myśli, że najlepiej dla niej będzie trafić do Ravenclawu czy nawet do Hufflepuffu – z dala od odwiecznego konfliktu domów, żeby móc poświęcić czas nauce i jak najrzadziej spotykać się zarówno z przyszłymi członkami zakonu, jak i z tymi, którzy zostaną ich zabójcami. A czasem przychodziło jej do głowy, że gdyby trafiła do Slytherinu, mogłaby się dokładnie dowiedzieć, kogo zwerbował Voldemort. I choć nie będzie mogła użyć tej wiedzy teraz, gdyż nie ma prawa wtrącać się w bieg wydarzeń, to później, kiedy już wróci do swoich czasów, będzie dokładnie wiedzieć, kto wspierał śmierciożerców, kto przyjął mroczny znak, a nawet być może da radę świadczyć przed sądem... Lecz potem robiło się jej strasznie na samą myśl o całym roku spędzonym na szpiegowaniu w ślizgońskim gnieździe żmij i ponad wszystko na świecie chciała się znaleźć wśród swoich, cóż z tego, że każdego dnia ich twarze będą jej przypominać, że nikogo z nich nie jest w stanie ochronić przed jego losem.
− Bez różnicy – odpowiedziała w końcu. – Trochę mi opowiedziano o waszych domach i o ceremonii przydziału. Czy dobrze rozumiem, że uczeń nie ma wpływu na to, gdzie trafi? – „Założę się, Malfoy, że ciebie tiara wysłała do Slytherinu bez chwili zastanowienia. Dlatego też, skąd masz wiedzieć, że w rzeczy samej każdy ma prawo do wyboru własnej drogi?”
Chłopak znów wzruszył ramionami:
− Lecz jakieś preferencje powinnaś mieć, prawda? Nie wiesz, w którym domu chciałabyś się uczyć?
− Bez różnicy – powtórzyła rozdrażniona. – Słuchaj, Malfoy, na dziś mam zaplanowane jeszcze kilka rzeczy. Może w końcu będziemy kontynuować naszą wycieczkę? Albo jeśli chcesz, możesz posiedzieć sobie tutaj i poczekać aż kupię wszystko, co będzie potrzebne do szkoły. A nawet możesz iść do domu, świetnie poradzę sobie sama.
Lucjusz skrzywił się i wstał z fotela.
− Nie, obiecałem Dumbledore'owi, że odprowadzę cię na Hogwart Ekspres i będę musiał to zrobić. Jeśli nie planujesz więcej mdleć, to możemy się przejść po sklepach, ja też muszę kupić podręczniki, pióra i tym podobne.
− Na początek książki? – Dziewczyna machinalnie wskazała głową w kierunku „Esów i Floresów”, lecz Malfoy, na szczęście, tego nie zauważył.
− Tam. – Machnął ręką, powtarzając jej gest i skierował się w stronę księgarni. Jane, rozwijając spis potrzebnych podręczników, poszła za nim.
***
Lucjusz, czekając na Knightley, przechadzał się przed witryną Madame Malkin. Sam zamawiał swoje szaty u krawca, który mieszkał we Francji – staruszek Lautier, choć i sprawiał wrażenie kompletnej ruiny, do tej pory nie miał sobie równych w dziedzinie kroju i szycia. Ojciec niejednokrotnie z rozdrażnieniem konstatował fakt, że z niewiadomych przyczyn prawdziwie artystyczny talent staje się wśród czarodziei rzadkością i że gdy Lautier odejdzie z tego świata, Malfoyowie będą musieli albo obniżyć swoje standardy, albo ubierać się u mugolskich krawców. Ani pierwszy, ani drugi wariant nie podobały się Lucjuszowi, więc z całego serca życzył staremu mistrzowi długich i owocnych lat życia.
Malfoy i Knightley nabyli już wszystko, co potrzebowali do szkoły i teraz Lucjusz zastanawiał się, czym można się zająć w czasie sześciu godzin, jakie pozostały do odjazdu pociągu. Nie chciał zapraszać tej prostaczki do Malfoy Manor, choć na myśl o jeszcze jednej wspólnej aportacji na jego twarzy wykwitł marzycielski uśmiech, który chłopak natychmiast starł. Dziewczyna zachowywała się tak niepokornie i niezależnie, że każda okazja do podporządkowania jej sobie wydawała się niesłychanie kusząca. Malfoy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby nie zasady bezpieczeństwa, nigdy nie pozwoliłaby sobą kierować i właśnie dlatego bliskie ciepło jej pokornego ciała wspominał teraz jak coś... przyjemnego. Zresztą, było i inne wytłumaczenie. Lucjusz, wciąż jeszcze przeżywający egzaminacyjny stres, udał się do rodziny do Reims, gdzie był otoczony tłumem swoich kochających, starych cioteczek, starających się kontrolować każdy jego krok. Następnie przyjął zaproszenie Belli i został zamknięty w willi w niezwykle miłym, lecz głównie męskim towarzystwie, jeśli oczywiście nie liczyć samej Bellatriks, którą już dawno dla własnego bezpieczeństwa wykreślił ze spisu kobiet, przenosząc do kategorii „przyjaciele” i absolutnie niepociągającej Alecto Carrow. Więc reakcja na bliskość pierwszej dziewczyny, którą spotkał po takim lecie, nie była dla niego dużą niespodzianką. Inna sprawa, że jej otwarta wrogość natychmiast zepsuła nastrój.
„Może łączy nas coś w rodzaju krwawej vendetty?” – rozmyślał, przepatrując w myślach historię rodziny. Nie odnajdował żadnych konfliktów z Knightleyami, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Jak minimum, trzeba byłoby poznać panieńskie nazwisko jej matki – możliwe, że miała w rodzinie jakichś Weasleyów czy Gampów. Jednak nie udało mu się sprowadzić rozmowy na koligacje rodzinne dziewczyny – Jane każdą próbę rozmowy dusiła w zarodku. A przecież nie można było powiedzieć, że ona z natury swej była nietowarzyska – sądząc po tym, co miał okazję obserwować w czasie egzaminów, kiedy cały czas spędzała w towarzystwie Gryfonów. Z nimi nie dość, że rozmawiała, to nawet się śmiała – Lucjusz widział to na własne oczy. Czyli sprawa dotyczyła właśnie jego. „Przy czym, to się zaczęło już przy pierwszym spotkaniu – przypomniał sobie nagle – kiedy ona nawet nie znała mojego nazwiska. Wychodzi na to, że vendetta nie ma tu nic do rzeczy? Nienawiść od pierwszego wejrzenia? Przecież nic jej wtedy nie zrobiłem – może nie powitałem zbyt uprzejmie, na chwilę wziąłem za chłopaka... Ale to jeszcze nie powód, żeby mnie aż tak zabijać wzrokiem i trząść się z nerwów na samą tylko myśl o wspólnej aportacji ze mną! Co się tyczy aportacji. – Doszedł do rogu sklepu i zawrócił. – Musimy jeszcze udać się do ministerstwa, żeby rozwiązać problem z jej licencją. Nie żeby się jej miała przydać w ciągu najbliższych kilku miesięcy, lecz skoro dyrektor tak zadecydował, a wolnego czasu więcej niż dużo...”
W tym momencie drzwi się otwarły i ze sklepu wyszła znużona przymiarkami Knightley, niezręcznie ściskając pod pachą przewiązaną wstążeczką paczuszkę. Rozdrażnienie czyniło jej twarz odpychającą, zaciśnięte w wąską linię blade wargi tylko potęgowały drapieżne wrażenie, które dziewczyna sprawiała przez większość czasu. Szczęśliwą czy chociażby rozluźnioną Lucjusz widział ją wyłącznie z daleka, lecz gotów był przysiąc, że dla gryfońskiej bandy Knightley wydawała się całkiem miła, sądząc po tym, jak skakał koło niej młodszy Prewett. „A przy mnie jakby zmieniała się w harpię. Nawet Bella w swej najgroźniejszej postaci, nigdy nie przestawała być pociągająca – przynajmniej z estetycznego punktu widzenia. Twarz Knightley, gdy tylko mnie widzi, wykrzywia się, jakby właśnie łyknęła Szkiele-Wzro...”
− Czy nie wiesz..? – zaczęła nieoczekiwanie, lecz natychmiast machnęła ręką. – Nie, oczywiście, że nie wiesz!
− Sprawdź mnie. – Lucjusz wzruszył ramionami. Nie chciał zmarnować szansy na cywilizowaną rozmowę, skoro już sama zdecydowała się zadać pytanie.
Wymamrotała coś niezrozumiałego i szybko odwróciła wzrok.
− Przepraszam, nie dosłyszałem?
− Mugolska odzież – powtórzyła dziewczyna głośno i wyraźnie, wyzywająco patrząc mu w twarz. – Potrzebuję sklepu z mugolską odzieżą, wiesz, gdzie w okolicy mogę taki znaleźć?
Na to Lucjusz rzeczywiście nie był gotowy. Nigdy nie musiał utrzymywać kontaktów z ludźmi z poza swego kręgu, prowadził długie rozmowy tylko z tymi, którzy dostąpili zaszczytu goszczenia w Malfoy Manor lub z przedstawicielami swego domu – generalnie z ludźmi, których czystokrwistość była do tego stopnia niepodważalna, że wątpienie w nią było uważane nie tyle za przejaw złego wychowania, co za jawną obelgę. Takie pytania były nieprzyzwoite i zakazane w ich środowisku, lecz Knightley, której towarzystwo narzucił mu Dumbledore, mogła być półkrwi czy też wręcz mugolskiego pochodzenia. I nawet teraz nie był w stanie zapytać, jak to z nią jest naprawdę.
− A-a... a po co ci? – wydukał jedyną frazę, która mu przyszła do głowy i przeraził się idiotyzmem tego pytania.
− Żeby kupić ubranie. – Jane prychnęła, wciąż jeszcze świdrując go wzrokiem. – Czarodzieje zupełnie nie umieją robić normalnych butów, a bielizna... – Wyzywające spojrzenie zmieniło się w jawną kpinę. – Bielizna jest wręcz straszna. Dlatego też planuję wyjść do mugolskiego Londynu.
− Można na jakiś czas transmutować szatę. – Lucjusz uchwycił się tego zdania, żeby choć w ten sposób zdystansować się od tematu bielizny.
− Można – zgodziła się Knightley, odrzucając z czoła grzywkę. – Ale ja chcę kupić normalne, wygodne ubrania, buty i bieliznę. Masz coś przeciwko?
Lucjusz poczuł, że się czerwieni. „To ze złości i od upału – starał się sam siebie pocieszyć, lecz nie wyszło mu to zbyt dobrze. Ta nieznośna dziewczyna postanowiła jednak wytrącić go z równowagi i zrobić z niego durnia, a tego Malfoyowie nigdy nie wybaczają. – To ona zachowuje się niewłaściwie, więc dlaczego to ja czuję się niezręcznie?!” W tym momencie pomyślał o Cissi, która nigdy w życiu nie pozwoliłaby sobie aż tak przekroczyć granic, nie mówiąc już o tym, że nie sprawiłoby jej to najmniejszej przyjemności. A Knightley, sądząc po złotych iskierkach prawdziwej radości kryjących się na dnie jej bursztynowych oczu, radości, która nie miała nic wspólnego z jej kpiącym uśmiechem, w tym momencie naprawdę dobrze bawiła się jego kosztem.
− Więc znasz odpowiednie miejsce czy nie? – zapytała tonem, w którym jawnie dominowała drwina, nawet pogarda i rozdrażnienie na jakiś czas zeszły na dalszy plan.
− Nie, takich miejsc rzeczywiście nie znam – odpowiedział w końcu Lucjusz.
− W takim przypadku idziemy do Dziurawego Kotła. – Rozkazujące nuty w jej głosie zostały wzmocnione przez wygraną przed chwilą potyczkę słowną.
Pewnym krokiem poszła w stronę wyjścia z Pokątnej, a Lucjusz puścił ją przodem, żeby niepostrzeżenie nałożyć czary chłodzące na swoją rozpaloną twarz. „Z godziny na godzinę coraz trudniej, teraz jeszcze pójdziemy posiedzieć w śmierdzącym pubie, wśród odrzutów magicznego społeczeństwa...”
Wchodząc w ślad za swoją towarzyszką do baru, zatrzymał się niedaleko od drzwi, mając nadzieję, że dziewczyna nie zatrzyma się tu na długo. Knightley podeszła do kontuaru i szepnęła coś do starego barmana. Ten natychmiast odwrócił się i krzyknął w stronę uchylonych tylnych drzwi:
− Tom, do ciebie!
„Świetnie – pomyślał sobie Lucjusz. – Jeszcze i przyjaźnimy się z przedstawicielami niższej klasy...” Bardzo chciałby odzyskać to poczucie wyższości nad nieznośną dziewczyną, dlatego uważnie śledził każdy jej ruch, czekając na szansę odwetu. Knightley tymczasem, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, wgramoliła się na wysoki stołek barowy i zaczęła szczebiotać do wysokiego chłopca o potarganych włosach koloru słomy, który pojawił się za kontuarem. Z prostych, otwartych rysów twarzy trochę przypominał Lucjuszowi Macnaira, tylko uśmiech był inny... Nieszczery, a nawet... udawany... „Zapewne pasuje do tonu rozmowy. Wygląda na to, że rozszalała się ta nasza uczennica nie na żarty. A może jest... hm... panną lekkich obyczajów?” To wyobrażenie otwierało ciekawe perspektywy, lecz Lucjusz natychmiast je odrzucił. Nie na darmo wśród przyjaciół słynął jako znawca ludzkich dusz, więc mógł z całkowitą pewnością powiedzieć, że Knightley zdecydowanie nie należała do takich. Tym niemniej to, co się teraz działo na jego oczach, nie można było nazwać inaczej, niż flirtem. Dziewczyna pogrzebała w kieszeni szaty i wyłożyła na kontuar kilka srebrnych monet.
− Może weźmiesz dwa sykle w pocałunkach? – Do Lucjusza dotarło jej pytanie. – Po poprzednim kursie?
Chłopak za kontuarem zaśmiał się nerwowo, jakby nie był do końca pewien, jak ma zareagować na podobną propozycję. Knightley roześmiała się cicho i wyjęła z kieszeni galeon.
− W takim przypadku wydaj mi resztę. I poproszę szklankę wody. – Odwróciła się do Lucjusza, jakby chciała go zapytać, czy nie życzy sobie czegoś, lecz prawdopodobnie
wyczytała odpowiedź z jego twarzy, bo nie odezwała się ani słowem. Lucjusz odczekał, aż dziewczyna się odwróci i zbliżył się jeszcze o kilka kroków, aby nie uronić ani słowa. – Powiedz mi, Tom, nie wiesz, gdzie tu w pobliżu jest sklep z mugolską odzieżą?
Tom zareagował absolutnie spokojnie, widać to pytanie zadawano mu nie po raz pierwszy:
− Tak, jest sklepik po drugiej stronie ulicy, przy której stoi Kocioł, po prawej. Prowadzi go małżeństwo czarodziei, on jest mugolskiego pochodzenia, więc orientuje się w tym, co i jak się nosi wśród mugoli. I przyjmują tam galeony. Może się pani śmiało zwrócić do nich, pomogą wybrać ubranie i wyjaśnią...
− Dziękuję, Tom – przerwała mu dziewczyna. – Tam właśnie pójdę. A do ciebie mam jeszcze jedną prośbę – nie mógłbyś przechować u siebie moich zakupów, póki nie pozałatwiam wszystkiego, co mam do zrobienia na mieście? Książki, szaty i tym podobne drobiazgi, nie chciałabym taszczyć tego wszystkiego z sobą...
− Oczywiście, panno Knightley. – Gotowość Toma do pomocy dziewczynie wręcz rzucała się w oczy.
„Z takim oddaniem to nawet nie każdy skrzat domowy patrzy na swego pana” – Lucjusz prychnął pod nosem, próbując się domyślić, czym Jane zasłużyła sobie na takie oddanie.
Jednym haustem dopiła swoją wodę i wstała.
− Cóż, Malfoy, nadal jeszcze masz zamiar mi towarzyszyć? – zapytała tonem tak pełnym wyższości, jak gdyby pomysł chodzenia za nią jak cień należał do samego Lucjusza.
− Nadal – wycedził przez zęby – szkoda tylko, że do odjazdu twojego pociągu zostało tak mało czasu. Nie zdążymy obejść wszystkich znanych miejsc Londynu.
Zignorowała to zdanie, udając, że nie dosłyszała końcówki. Było widać, że jej zabawowy nastrój nie obejmuje Lucjusza, jakby od samego dźwięku jego głosu przypomniała sobie, że nie wolno się jej rozluźnić w jego towarzystwie. Nawet ramiona dziewczyny jakby skamieniały, kiedy w milczeniu przeszła koło niego, wyszła na ulicę i skierowała się do wspomnianego przez Toma sklepiku.
Z zewnątrz na witrynę nałożono antymugolskie czary, tworzące iluzję wąskich zakratowanych okienek, z którymi mógłby się rozpościerać jakiś nudny, zakurzony kantorek. Wewnątrz było dość przytulne i przestronne pomieszczenie, z wygodnymi sofkami dla klientów. Na jedną z tych sof padł Malfoy i zamknął oczy, rozkoszując się odpoczynkiem w chłodzie. Knightley, porwana przez właścicielkę sklepiku, zniknęła w jego wnętrzu. Po jakimś czasie obie pojawiły się przy przymierzalni, obładowane całą górą ubrań. Lucjusz, który już niejednokrotnie towarzyszył Narcyzie w zakupach w paryskich butikach, gdy wraz z nim gościła zeszłego lata u jego cioteczek, miał pewne wyobrażenie o tym, jak długo może potrwać proces wyboru. Dlatego też został przyjemnie zaskoczony, kiedy już po kilku minutach Knightley wyszła z przymierzalni. Wyglądało na to, że dokładnie wiedziała, czego szuka.
Nie pokazując tego po sobie, Lucjusz przez rzęsy obserwował to, jak dziewczyna uważnie przygląda się swojemu odbiciu. Jane wybrała miękkie, luźne spodnie, prostą bawełnianą koszulkę i robiony na drutach sweter z kapturem - wszystko ciemnoszarego, prawie czarnego koloru, który jeszcze mocniej podkreślał jej niezdrową chudość i bladość. Lecz Knightley niezbyt się tym przejęła, skupiając swą uwagę na czymś innym. Nagle gwałtownie przysiadła, przeniosła wagę z jednej nogi na drugą, równocześnie wyciągając różdżkę z futerału na nadgarstku, następnie tak samo gwałtownie się wyprostowała, wchodząc w piruet i kończąc go ustawieniem się w pozycji bojowej. Lucjusz aż zapomniał udawać, że drzemie – to malutkie przedstawienie, które miało na celu sprawdzić na wygodnie będzie się poruszać w nowym ubraniu, okazało się tak widowiskowe. „Poruszać się?! Ona chyba planowała wyzwać kogoś na pojedynek! Absolutnie pochrzaniona panna. Pewnie znalazłyby wspólny język z Alecto...” Jeszcze przez chwilę poobserwował, jak Jane markuje bojowe pozycje i wypady i naprawdę zamknął oczy, nie chcąc żeby go przyłapała na podglądaniu. Następnie znów pojawiła się właścicielka sklepu, sądząc po cichej rozmowie, dziewczyna wybrała jeszcze kilka rzeczy. Pod koniec rozmowy Lucjusz usłyszał słowo „bielizna” i zamknął oczy jeszcze szczelniej. Przez pewien czas zapanowała cisza, potem ktoś do niego podszedł i niepewnie potrząsnął za ramię.
− Malfoy – zawołała go Jane, natychmiast cofając rękę, jakby wystraszyła się własnej śmiałości.
Lucjusz nie udawał dłużej i powoli otworzył oczy. Tym razem dziewczyna miała na sobie niebieskie dżinsy i białą koszulkę z monochromatycznym portretem jakiegoś rozczochranego ciemnowłosego chłopaka w berecie z gwiazdką i napisem pod nim - HASTA LA VICTORIA SIEMPRE.
− Czego sobie życzysz, Knightley? – zapytał chłodno.
− Jeśli wciąż jeszcze planujesz iść ze mną, to pewnie już pora transmutować swoją szatę – odpowiedziała spokojnie, absolutnie niewystraszona wrogością w jego głosie. – Albo możesz też wybrać jakieś mugolskie ubranie.
Ostatnią propozycję Lucjusz skwitował krzywym uśmiechem i wstał, wyjmując z kieszeni szaty wszystko, co się w nich znajdowało. Dziewczyna przebiegła boso do sąsiedniego pomieszczenia, skąd natychmiast dał się słyszeć ożywiony głos właścicielki, informującej o braku w asortymencie wysoko sznurowanych butów konkretnego rozmiaru. Kiedy Knightley pojawiła się znowu, miała na sobie miękkie zamszowe mokasyny.
− Jesteś już gotów? – Uważnie obejrzała jego proste ciemne spodnie i śnieżnobiałą koszulę z szerokimi rękawami i cichutko westchnęła. – Malfoy, wyglądasz jakbyś się wybrał na bal. I to taki osiemnastowieczny. Co, nie mogłeś transmutować swojego ubrania w coś bardziej współczesnego?
− To tobie proponowałem transmutację szaty – prychnął Lucjusz. – Nie zamierzam niszczyć swoich ubrań, nałożone są na nie różne delikatne czary, którym może zaszkodzić brutalna ingerencja magiczna. Myślę, że wystarczy, jak zostawię swoją szatę. – Machnął ręką w kierunku kolejnego pakunku, który pojawił się obok jej zakupów. – Reszta może i jest staromodna z punktu widzenia mugoli, ale całkiem...
− Poczekaj. – Śmiesznie skłoniła głowę na bok, przyglądając się jego ubraniu i przygryzła wargi. – To wszystko jest prawdziwe? – Jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia. – I ty w taki upał nosisz pod szatą jeszcze dodatkową warstwę ubrania?!
Jej szczere zdumienie było nawet zabawne. W każdym razie na pewno lepsze niż złość, wrogość, czy kpina.
− Knightley, ty co, nigdy nie słyszałaś o stałych czarach chłodzących? Ach, tak, ty przecież wolisz kupować mugolskie ubrania! – Uśmiechnął się szeroko, kiedy nagle wpadła mu do głowy zupełnie inna myśl. – Ha! Chcesz powiedzieć, że pod szatą nie nosisz nic? – Z ogromną przyjemnością obserwował, jak ciemny rumieniec wypływa na jej bladą twarz i już po kilku sekundach, celnym ciosem dobijając zawstydzoną dziewczynę, dodał: – Poza bielizną, ma się rozumieć.
Po tym, czując się już pomszczony, Lucjusz wziął z sofy swoją szatę i wyszedł ze sklepiku, decydując się poczekać na dziewczynę na zewnątrz.
***
− Dopiero w listopadzie?! – Knightley nawet nie próbowała ukryć swego rozczarowania i złości. – Ale dlaczego tak długo?
Lucjusz ledwo się powstrzymał przed wzruszeniem ramionami. I tak już zbyt często używał w jej towarzystwie tego bezmyślnego gestu.
− Zwyczajna biurokracja. W dodatku powiedzieli, że zanim wyznaczą datę egzaminu, powinni wysłać zapytanie do Dumbledore'a z prośbą o potwierdzenie twojej tożsamości i wieku. I dopiero wtedy będziesz mogła znów zdawać egzamin na licencję. – Chłopak nasycił wzrok widokiem jej zszokowanej twarzy i dodał: – Powinnaś dziękować, że nie będziesz musiała wracać do Kanady i tam odzyskiwać swoich dokumentów.
− Nie przestałam być obywatelką Brytanii! – zdenerwowała się Knightley, zaciskając ręce, jakby chciała kogoś udusić. – I to nie moja wina, że w naszym kraju spis dzieci-czarodziei ma miejsce dopiero przy ich zapisie do Hogwartu. To głupia, konserwatywna tradycja...
− Zwykle to całkiem dobrze działa – przerwał jej sucho Lucjusz, któremu dopiekły jej narzekania na konserwatywność i tradycje magicznego społeczeństwa. Osobiście pasował mu taki porządek. – Narodziny czarodzieja w Wielkiej Brytanii automatycznie zapisywane są w księgach Hogwartu, następnie czarodziej uzyskuje wykształcenie, licencję na aportację, a potem w momencie zawarcia małżeństwa jego nazwisko wpisywane jest do Wielkiej Księgi Małżeństw Ministerstwa. To wszystko wystarcza, żeby w razie konieczności udowodnić swoją tożsamość. Ale jeśli chodziłaś do szkoły i licencję uzyskałaś w innym kraju, a za mąż na razie nie wyszłaś, to tylko dyrektor Hogwartu może potwierdzić, że w roku sześćdziesiątym piątym niejaka panna Knightley przepuściła ceremonię przydziału, a z tego wynika, że wspomniana panna urodziła się na terytorium Wielkiej Brytanii i w chwili obecnej na pewno jest już pełnoletnia. Tak przy okazji – popatrzył na nią uważnie – może wyjaśnisz mi, w jaki sposób udało ci się opuścić Kanadę bez dokumentów?
Jane obdarzyła go kolejnym złym spojrzeniem.
− Nie sądzę, żeby to choć w najmniejszym stopniu cię dotyczyło, Malfoy, ale skoro już... dobrze, nieważne. – Z westchnieniem przeciągnęła dłonią po włosach, jeszcze bardziej je mierzwiąc. – Rzecz w tym, że ja też ucierpiałam w wypadku moich rodziców. I znalazłam się w Brytanii nieco... gwałtownie i w stanie omdlenia.
− Więc aportowałaś się tutaj przez ocean? – domyślił się Lucjusz.
− Wychodzi na to, że tak. – Wyraźnie było widać, że dziewczyna w tym momencie czuje się niezręcznie, kuląc się pod jego spojrzeniem. – Niezbyt dobrze to pamiętam.
To wiele wyjaśniało. I jej strach przed aportacją i chorobliwą bladość skóry i to, że załatwiając po drodze inne sprawy, odwiedziła św. Mungo. Lucjusz czekał na nią w poczekalni szpitala, dlatego nie wiedział, co dziewczyna tam robiła, lecz teraz wywnioskował, że była na kontroli u swojego uzdrowiciela. Do tego zwrócił też uwagę, że pakunek z jej starą szatą i pantoflami, który po wizycie w sklepie z mugolską odzieżą, wzięła ze sobą, został na ladzie w rejestracji. Wówczas Lucjusz pomyślał, że Knightley zajmuje się dobroczynnością, odwiedzając chorych, ubogich i zostawia dla nich swoje niepotrzebne już ubrania. Lecz teraz zrozumiał, że ona sama została zmuszona do skorzystania z cudzej dobroci i pożyczenia ubrań i butów, gdy nadszedł czas wypisu ze szpitala. Jasne się też stało, dlaczego Dumbledore tak po prostu ją zatrudnił, choć wcześniej nigdy tego nie robił, bez względu na to, że wielu uczniów chętnie by popracowało w czasie wakacji. W odróżnieniu od nich wszystkich, ona naprawdę nie miała się gdzie podziać i dokąd pójść.
− Malfoy. – Niepewny głos wyrwał go z zamyślenia. Knightley wyraźnie przycichła po tym, jak podzieliła się z nim swą niewesołą historią, co było przyjemną odmianą po całym dniu wypełnionym wrogością i rozdrażnieniem. – Nie chciałabym, żeby pozostali... Czy nie mógłbyś...
Spodobało mu się to „pozostali”. Jakby w jej oczach zyskał pewien status, wyróżniający go pośród innych uczniów Hogwartu. Żeby umocnić to powodzenie, postanowił wyjść jej naprzeciw.
− Oczywiście, Knightley, nie zamierzam dzielić się twoją tajemnicą z pozostałymi. – Szybko spojrzał na zegar, wiszący nad windami w Atrium. – Do odjazdu twojego pociągu zostało jeszcze kilka godzin – możemy kominkiem przejść do Dziurawego Kotła i tam poczekać.
− Kominkiem? – odpowiedziała w zadumie pytaniem na pytanie. – A może pójdziemy piechotą? Przecież Pokątna nie jest zbyt daleko od Ministerstwa...
„Wydawało mi się, czy to taki sposób wyrażenia wdzięczności?” – zapytał sam siebie Lucjusz, idąc w ślad za Jane do windy, by wydostać się na powierzchnię.
Słońce chyliło się już ku horyzontowi, barwiąc niebo czerwieniami zachodu. Jesiennie wilgotny wiatr pędził po powierzchni Tamizy niespokojne fale. Po południowym upale, z którego wyszli około godziny wcześniej, wchodząc do budynku ministerstwa, Lucjusz odniósł wrażenie, że jest niezwykle chłodno. Powoli szli nadbrzeżnym bulwarem, nie chcąc naruszać kruchego milczenia.
Knightley pogrążyła się w zadumie, a Malfoy starał się nie przyciągać jej uwagi, niepostrzeżenie studiując profil towarzyszki. Po wizycie w szpitalu, Jane poszła do mugolskiego fryzjera, gdzie obcięto jej włosy i ułożono fryzurę mocno przypominającą uczesanie Lucjusza. Teraz włosy nie zasłaniały oczu, chociaż ona z przyzwyczajenia wciąż unosiła rękę, żeby odsunąć z twarzy nieistniejące już kosmyki. Twarz miała zmartwioną i smutną – w niczym nie przypominała tych grymasów, którymi obdarzała go przez cały dzień. „Nie sądzę, żeby moje towarzystwo już przestało ją drażnić, raczej to po prostu zmęczenie.” Można było jakoś zacząć rozmowę, żeby się o tym przekonać, jednak nie chciał ryzykować zerwania tego kruchego rozejmu. Zamiast tego Lucjusz w myślach porządkował sobie informacje i obserwacje, jakie zdołał zgromadzić od pierwszego pojawienia się jej na progu Hogwartu i próbował złożyć z nich jeden spójny obraz. Aportacja przez Atlantyk rzeczywiście wyjaśniała wiele, ale nie wszystko. Ciekawie byłoby się jeszcze dowiedzieć, co spowodowało, że zachowuje się, jakby nieustannie spodziewała się zamachu na swoje życie, skąd na tyle dobrze zna się na eliksirach, że sądząc z niektórych zamówionych składników planuje warzyć dla skrzydła szpitalnego „płynny sen” i eliksir przeciwkrwotoczny, dlaczego od pierwszego spotkania Jane jest w stosunku do niego nieuprzejma i drwiąca, a tymczasem z Gryfonami znalazła wspólny język...
Jedna rzecz jest niezaprzeczalna – Knightley była ciekawym materiałem do studiów, dlatego byłoby przykro, gdyby okazała się nieczystokrwista. „A to, niestety, jest bardzo prawdopodobne” – przyznał Lucjusz z niechęcią. Oczywiście, sam fakt, że dziewczyna jest przyzwyczajona do mugolskiej odzieży jeszcze o niczym nie świadczy, choć mówi wiele. Od tego czasu, jak bracia Prewettowie zaprowadzili w Hogwarcie szokującą modę na noszenie w czasie pozalekcyjnym dżinsów i podkoszulków, już go to nie dziwiło. Lucjusz był przekonany, że kiedy starszy Prewett po raz pierwszy założył na siebie mugolskie ubranie, było to starannie przemyślaną demonstracją jego poglądów politycznych. Czegóż jeszcze można by się spodziewać po przedstawicielach tej zgniłej gałęzi starożytnego i szacownego rodu, którzy na domiar złego całkiem niedawno raczyli się skoligacić ze zdrajcami krwi! W ciągu zaledwie kilku lat ich akcja wspierania mugolaków* wydała owoce – z roku na rok pojawia się w szkole coraz więcej przedstawicieli czystokrwistej młodzieży, którzy rezygnują z tradycyjnego stylu na rzecz tańszej i bardziej „demokratycznej” odzieży. Sam Lucjusz nie był gotów do poddania się temu – w każdym razie, dopóki żyje staruszek Lautier, który może uszyć i dżinsy, jeśli klient sobie tego zażyczy – lecz rozumiał opinię ojca na temat niekonkurencyjności większości magicznych krawców i szewców. Na korzystanie z usług prawdziwych mistrzów mogły sobie pozwolić jedynie prawdziwie bogate rodziny: weźmy na przykład Macnaira – on już od dawna w czasie wakacji nosił mugolskie ubrania i nawet w sekrecie twierdził, że uważa je za wygodne. Cóż więc mówić o dziewczynie, która przybyła z kontynentu, na którym świadomie odrzucono większą część tradycji przodków, na dodatek nie posiadającej ni knuta przy duszy!
Jej przyjaźń z Gryfonami też dawała do myślenia. Jeśli Knightley trafi do Domu Lwa, to będzie musiał zapomnieć o włączeniu jej do swej kolekcji, nawet jeśli drzewo genealogiczne dziewczyny okaże się bez skazy. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę jej niechęć do opowiadania o rodzinie, pewnie i tak nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi na to pytanie... Lucjusz znów popatrzył z ukosa na dziewczynę i tym razem Jane przechwyciła jego spojrzenie. Przez moment wydawało mu się, że Knightley zacznie mówić, lecz ona tylko odrzuciła do tyłu ciemną grzywkę, gwałtownie odwracając się w stronę rzeki. Przyjazne do tej pory milczenie nagle zaczęło ciążyć, jak zawieszona nisko burzowa chmura, dlatego też Lucjusz szczerze ucieszył się, gdy doszli do wąziutkiej uliczki, która prowadziła od nabrzeżnego bulwaru do Dziurawego Kotła.
***
− Już czas – powiedział Malfoy, wstając zza stolika.
Na jego twarzy jawnie widać było ulgę, że już niedługo nie będzie musiał towarzyszyć Jane i wróci do Malfoy Manor, gdzie na niego czeka nieporównywanie bardziej wyszukana kolacja niż ta, którą im zaserwowano w Dziurawym Kotle. Jednak, mimo jego pogardliwych grymasów, dziewczyna nie mogła nie zauważyć, że niewątpliwie oddał sprawiedliwość pierogowi przyniesionemu przez młodszego Toma. Ona sama powstrzymywała się ze wszystkich sił od mruczenia nad swoją porcją.
Uczucie głodu, które przez cały dzień nie dawało o sobie znać, nadeszło wraz z ustąpieniem upałów i przypomniało, że lekkie śniadanie, które zjadła jeszcze przed pójściem do laboratorium i porcja lodów u Floriana, to absolutnie za mało dla jej rosnącego organizmu. Biorąc pod uwagę fakt, że Malfoy był w zdecydowanie większym stopniu rosnącym organizmem, a dzień spędzili razem, Jane absolutnie wątpiła w szczerość jego burczenia o tym, że zapomniał wziąć z domu bezoaru i o bezimiennych kugucharach, które zakończyły swój nieszczęsny żywot w kuchni Dziurawego Kotła. Prawdę mówiąc, to burczenie było nawet trochę... miłe, przypominało dziewczynie komentarze, którymi Chris Chaney próbował odebrać jej apetyt, gdy pewnego dnia wyciągnęła go po dyżurze do mugolskiej kafejki niedaleko od szpitala. „Przy okazji, Malfoyowie nie bywają mili!”
Zdecydowanie odpędziła wspomnienia, zakładając przez głowę swoją nową wełnianą bluzę, w której kieszeniach było wystarczająco dużo miejsca na jej pomniejszone zakupy.
− Gotowa? – Zadrżał, kiedy po sali przebiegł przeciąg wzbudzony przez drzwi otwarte przez kolejnego klienta.
− Nie chcesz z powrotem założyć szaty? – zapytała bez namysłu. Cienka koszula nie chroniła przed wieczornym chłodem.
Malfoy wzruszył ramionami:
− Jeszcze musimy przejść przez King Cross, wśród mugoli. Założę na peronie.
− W takim razie...
Jane już prawie uniosła swoją różdżkę, planując nałożyć na niego rozgrzewające czary, lecz rozmyśliła się. Nie dość, że jest jej obojętne, czy ta fretka... to znaczy, ten paw zmarznie, to on ją jeszcze wyśmieje, jeśli przez głupie przyzwyczajenie opiekowania się otaczającymi ją roztrzepańcami roztoczy swoją opiekę również i nad nim. „Do tego te jego „delikatne czary” - jeszcze brakowało, żebym coś w nich uszkodziła”. Urywając zdanie w połowie, dziewczyna ruszyła w stronę wyjścia z Dziurawego Kotła, lecz Lucjusz natychmiast chwycił ją za łokieć.
− Ty dokąd? Możemy się aportować stąd. – Skrzywił się, widząc napięcie malujące się na jej twarzy. – Na Merlina, Knightley, co znów? Jeszcze do tej pory się nie przekonałaś, że możesz mi zaufać?
− Zaufać tobie, Malfoy? – Dziewczyna zaśmiała się niewesoło. – Z jakiej racji?
− Z takiej, że spóźnisz się na pociąg, jeśli natychmiast się nie aportujemy – odpowiedział obojętnym tonem i nawet zrobił ruch, jakby planował z powrotem usiąść przy stoliku.
− Dobrze, dobrze. – Jane poddała się. – To wszystko takie niesprawiedliwe... – mamrotała cicho pod nosem, podchodząc do niego i czując, jak kładzie dłonie na jej ramionach.
− Aha – powiedział Lucjusz gdzieś w czubek jej głowy i w mgnieniu oka z cichym trzaskiem pojawili się wprost na środku chodnika na rogu Euston Road, w tłumie spieszących się mimo późnej pory przechodniów.
− I to, twoim zdaniem, można nazwać udaną aportacją? – zapytała jadowicie Jane, zrzucając jego ręce.
− A co, czy widzisz, żeby nas z przerażeniem wskazywano palcami? Ktoś krzyczał i padł zemdlony? Ktokolwiek choćby spojrzał w naszą stronę? – Nie czekając na odpowiedź, uśmiechnął się z wyższością i wszedł do budynku dworca. – W tym wypadku niezbędna tajemnica została według mnie zachowana.
Dziewczyna przyspieszyła kroku, żeby go dogonić i poszła obok.
− Często praktykujesz podobną „tajemniczość”?
− Stale. – Uśmieszek stał się jeszcze szerszy. – Mugole są tacy tępi...
Z ogromnym wysiłkiem, powstrzymując gniewną ripostę, Jane wyprzedziła go, zbiegła po schodach na peron i zatrzymując się przed barierą, w której było przejście na peron 9 i ¾, zrozumiała swój błąd. „Zauważ, że nie powinnaś wiedzieć skąd odchodzi Hogwart Ekspres – jadowicie skomentował wewnętrzny głos. - I jeszcze masz czelność mówić o zachowaniu tajemnicy!”
Lecz Malfoy prawdopodobnie nie zwrócił uwagi na to, że dziewczyna jest świetnie zorientowana. Po prostu popchnął ją w kierunku bariery:
− Tak-tak, dobrze, tędy.
Jak tylko znaleźli się na peronie 9 i ¾, chłopak rozwinął swoją szatę, nałożył na siebie i machnął różdżką, wyłączając działanie tych słynnych ochładzających czarów. Sądząc z zadowolonej miny, wcześniej rzeczywiście nie czuł się komfortowo. Jane tymczasem wyjęła bilet z kieszeni dżinsów i skierowała się do drzwi wagonu. Stawiając nogę na stopień, trochę się zawahała, po czym jednak odwróciła się i spróbowała przywołać na twarz uprzejmy uśmiech. Pomimo tego, że wewnątrz jej wszystko się aż trzęsło ze złości, którą wywołała jego ostatnia uwaga na temat tępości mugoli, zrozumienie tego, że „to przecież Malfoy” i nie da się go zmienić, zmusiło ją do zatrzymania kąśliwych uwag dla siebie. W końcu jego snobistyczne zachowanie nie negowało tego faktu, że łaził z nią przez cały dzień, choćby nawet było to wyłącznie na prośbę Dumbledore'a.
− Dziękuję za pomoc, Malfoy – podziękowała mu powściągliwie i odwróciła się, wchodząc po schodkach do wagonu.
− Nie ma za co, Knightley – odpowiedział jej plecom. – Do września.
− Do września – zgodziła się dziewczyna, odwracając się przez ramię i zniknęła w półmroku wagonu.
„Jak to dobrze mieć do dyspozycji mnóstwo wolnych przedziałów – pomyślała Jane, rozsiadając się wygodnie na miękkim siedzeniu. Czując, że marznie, wyjęła z kieszeni pakunek z szatami od madame Malkin, powiększyła go, wyjęła ocieploną szatę i okryła nią nogi, nakładając prościutkie zaklęcie rozgrzewające. – O, teraz jest wprost znakomicie!” Potem jej wzrok przesunął się za okno. Malfoy wciąż jeszcze stał na peronie i patrzył na nią, chowając ręce w kieszeniach. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, chłopak powoli podniósł rękę i niepewnie jej pomachał. Jane po prostu przyłożyła otwartą dłoń do szyby w pożegnalnym geście. W tym momencie pociąg ruszył. Malfoy pomachał jej jeszcze raz, po czym wyciągnął drugą rękę, w której coś błysnęło. Dziewczyna zdążyła zobaczyć, jak poruszyły się jego wargi i świstoklik przeniósł go do Malfoy Manor. Jane odrzuciła głowę na oparcie siedzenia i zamknęła oczy. Uspokajające kołysanie wagonu i stukot kół usypiały ją, obiecując, że czeka ją coś dobrego. I choć szczerze wątpiła w to, że można wierzyć tej obietnicy, sen przyszedł do niej prawie natychmiast i nie było w nim zwykłych koszmarów i strasznych przeczuć. Śniło jej się, że płynie przez jezioro w łódce, którą pewnie kieruje Hagrid, jak przytulnie świecą ognie w oknach zamku i w uszach brzmiał jej głos McGonagall „Witamy w Hogwarcie! Dobrze, że wróciłaś do domu, dziewczyno...”
___
* mugolak – czarodziej mugolskiego pochodzenia, inne określenie „szlamy”
Rozdział 11.
− Jane, już czas! − Poppy wpadła na taras i zbliżyła się do zamarłej w napięciu dziewczyny siedzącej w plecionym fotelu. − Łódki już podpływają do zamku, więc
ceremonia wkrótce się rozpocznie.
Jane objęła się ramionami, powstrzymując mimowolny dreszcz i lekko kiwnęła głową.
− Już idę, dziękuję ci, Poppy...
− Co z tobą? − Pielęgniarka współczująco poklepała ją po ramieniu. − Może dać ci coś na uspokojenie?
− Nie, po prostu zmarzłam, kiedy tu siedziałam. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi. – Jane z westchnieniem wstała z fotela i odwróciła się do koleżanki. − Świetnie wyglądasz!
Odświętna szata Poppy była wprost wspaniała, Jane poczuła nawet leciutkie ukłucie zawiści: ona nigdy nie będzie w stanie nosić takich rzeczy. Nie dlatego, że jej nie stać na kupno, a przez to, że najnormalniej w świecie nie umie. Nawet Ron, zakochany po uszy i uważający ją za atrakcyjną, kiedyś przyznał, że jest zbyt mało kobieca. A czasami chciałoby się stać kimś takim, jak na przykład Poppy – wiotką i eteryczną, pachnieć wyszukanymi perfumami i kokieteryjnie nawijać na paluszek idealne loki.
− Ty też wyglądasz znakomicie – odpowiedziała komplementem Poppy i była absolutnie szczera. − Już ci to mówiłam, lecz powtórzę jeszcze raz – twoja nowa fryzura pasuje do ciebie zdecydowanie bardziej niż to nie wiadomo co, które miałaś na głowie wcześniej. I nie śmiej powtarzać, że jest chłopięca. A żebyś nie musiała się bać, że cię znów wezmą za chłopaka... − Na dłoni pielęgniarki połyskiwały śliczne kolczyki z karneolem, przedstawiające niewielkie kiście jarzębiny z kilkoma jagodami. − Niech to będzie moim prezentem z okazji początku roku szkolnego. Widziałam, że masz przekłute uszy, lecz nie nosisz kolczyków, więc zdecydowałam...
− Och! − Tylko tyle zdołała wydusić z siebie Jane. Nie założyła kolczyków, gdy szła na praktykę do św. Munga i już była przygotowana na to, że w tym czasie będzie musiała dać dziurkom zarosnąć – jej sytuacja materialna nie pozwalała na wydawanie i bez tego skromnych środków na błyskotki. − Poppy, one są takie piękne!
− I bardzo ci w nich do twarzy. − Poppy zadowolona z reakcji dziewczyny, podała jej lusterko. − Wiesz, będzie mi brakować tych naszych wieczornych herbatek. Czy
koniecznie musisz przenosić się do uczniowskiej sypialni?
− Sama wolałabym zostać tutaj – przyznała się cicho Jane. W tej chwili w ogóle nie czuła tej pewności siebie, która na początku lata pozwoliła jej przyjąć propozycję Dumbledore'a. Perspektywa obcowania z beztroską młodzieżą dowolnego z domów teraz wydawała się jej przerażająca. Ona po prostu nie da rady aż tyle kłamać. Do tego, żeby sobie ten fakt w pełni uświadomić, wystarczyła jedna wyprawa z Malfoyem na Pokątną. Oczywiście, jej nowi znajomi z Gryffindoru byli o wiele taktowniejsi, lecz w końcu i oni zechcą się dowiedzieć czegoś o jej rodzinie, nauce w Kanadzie i tym podobnych rzeczach – i wtedy ona będzie musiała pleść swoją legendę i nie plątać się w tym...
− Ale przecież będziesz przychodzić – oznajmiła jej pielęgniarka. − Dyrektor podpisał umowę, teraz do twoich obowiązków należy uzupełnianie zapasu szpitalnych eliksirów i pomoc w opiece nad chorymi, gdy zajdzie taka potrzeba. Grafik masz luźny, ale mam nadzieję, że się będziemy często widywać. – Objęła przyjaciółkę i gestem dodając jej otuchy, popchnęła ją ku drzwiom. − Biegnij już. Będziesz musiała wejść do Wielkiej Sali razem z pierwszoklasistami. Na mnie też już czas.
Jane nerwowym gestem poprawiła szkolną szatę i pospieszyła do Głównego Hallu. Stukot obcasów po kamiennych płytach przypomniał jej, jak w trzeciej klasie biegli z Harrym spiesząc się do sali po tym, jak uwolnili Syriusza. Jak wtedy łatwo było wrócić na swoje miejsce! A teraz – cóż ona teraz robi?! Czy to czasem nie jest bezczelna ingerencja w przeszłość?
Główny Hall był cichy i pusty. „Czyżby już ich zaprowadzono do środka? Jeszcze tego brakowało, żebym się spóźniła na Ceremonię Przydziału i niepotrzebnie zwróciła na siebie uwagę!” W tym momencie Jane przypomniała sobie, że pierwszoklasiści musieli czekać w niewielkim pokoiku tuż przy Wielkiej Sali. Otworzyła drzwi i wpatrzyło się w nią czterdzieści par wystraszonych oczu. „Jakie one są maleńkie! Niewiarygodne... Ja się sobie wydawałam taka dorosła, kiedy przyjechałam do Hogwartu.”
− E-e, witam wszystkich! − W zapadłej nagle ciszy jej głos zabrzmiał bardzo dziwnie. − Spóźniłam się...
− No tak, o jakieś dziesięć lat... − prychnął ktoś z tłumu „malców”, których Jane planowała uspokajać.
− Syriusz! − Ktoś bardzo dźwięcznym szeptem upomniał żartownisia.
Dziewczyna poszukała wzrokiem mówiących, lecz w mrocznym pokoiku trudno było odróżnić jedną głowę od drugiej. No i nie można było na poważnie brać tej dziecięcej bezczelności, a wręcz przeciwnie – na jej twarz mimowolnie wypływał uśmiech. Huncwoci już w pierwszy dzień pobytu w Hogwarcie zaczynali pracować na swoją przyszłą reputację.
− Czy zaprowadzi nas pani do pozostałych, proszę pani? − zapytała jasnowłosa dziewczynka ze śmiesznymi warkoczykami.
− Nie, poczekamy razem, aż przyjdzie po nas profesor McGonagall – odpowiedziała jej Jane. − Ja również jestem uczennicą, tylko idę od razu do siódmej klasy.
− Do sió-ó-ódmej... – Dziewczynka z szacunkiem przeciągnęła słowa. − Mam na imię Emmi. – Dumnie wyciągnęła drobną rączkę w kierunku nowej znajomej.
− Jestem Jane – przedstawiła się dziewczyna, absolutnie poważnie traktując podanie ręki. − Jak ci się podobała podróż tutaj?
− O, to było... świetne! − Twarzyczka Emmi zarumieniła się z przejęcia. − Pierwszy raz próbowałam czekoladowych żab i żelkowych ślimaków, a jeszcze...
Nagle zamarła z otwartymi ustami, okrągłymi ze strachu oczami, patrząc gdzieś za plecy swej rozmówczyni. Jane odwróciła się i zobaczyła wypływającego ze ściany Grubego Mnicha pod rękę z Prawie Bezgłowym Nickiem. „A więc ten numer wycinają pierwszoklasistom co roku!” − pojęła, natychmiast przypominając sobie, jakie koszmarne wrażenie zrobiło na niej pierwsze spotkanie z zamkowymi duchami. I teraz zduszony pisk wydarł się z gardła nie tylko małej Emmi – jedynie nieliczne dzieci nie okazały strachu, kiedy na wpół przezroczysta parka zatrzymała się na środku pokoju, żeby obejrzeć sobie zebranych. Pośród tych, którzy stali prosto i nie próbowali zamykać oczu, Jane zauważyła wysokiego ciemnowłosego chłopca, za plecami którego chowała się ruda dziewczynka.
− Oj, głupia, to tylko duchy – powiedział ciut głośniej niż trzeba było i odważnie wyprostował szczupłe ciało. Było wyraźnie widać, że choć straszne duchy bardzo go przerażały, to w tej chwili nie przyznałby się do tego nawet na torturach. To właśnie wyraz twarzy, a nie rysy, jeszcze dziecięco miękkie, podpowiedział Jane, kogo ma przed sobą. „Więc ta ruda to musi być Lily Evans!” Harry niechętnie dzielił się szczegółami przekazanych mu przez Snape'a wspomnień, ogólnie tylko mówiąc przyjaciołom, że okazuje się, iż mistrz eliksirów od dzieciństwa przyjaźnił się z jego mamą. Ta historia wydawała się jej niewiarygodna aż do dnia dzisiejszego, kiedy na własne oczy zobaczyła jak mocno ściska jej dłoń, a w jego wzroku błyszczy gotowość do bronienia jej...
− Dobry wieczór, szacowni panowie! – Przywitała oba duchy ceremonialnym pokłonem, w myślach złoszcząc się, że zarząd szkoły pozwalał na podtrzymywanie tej bezsensownej tradycji – straszenia dzieci, które ledwo przekroczyły próg zamku.
– Hmm... Młoda dama. – Sir Nicolas nachmurzył się lekko. – Czy mogę się dowiedzieć, z kim mam honor?
− Jane Knightley, sir – przedstawiła się dziewczyna, z ulgą obserwując kątem oka, jak stopniowo rozluźniają się dziecięce twarze.
− Który dom? – zainteresował się Gruby Mnich, podlatując bliżej.
Jane mimowolnie zadrżała – w pokoju i tak nie było zbyt ciepło, dlatego fala zimna bijąca od obu duchów wywołała u niej dreszcze.
− Na razie żaden, sir. Ceremonia Przydziału jeszcze przed mną. – Bez względu na to, że palce zaczynały jej już drętwieć z zimna, ona gotowa była prowadzić uprzejmą rozmowę tak długo, ile będzie trzeba, żeby tylko dać dzieciom przyjść do siebie. Lecz nie musiała się aż tak poświęcać, gdyż drzwi do pokoju otwarły się i niezmiennie dostojna McGonagall poprowadziła ich za sobą.
Emmi, mocno chwytając Jane za rękę poszła pierwsza, za nimi ruszyli pozostali. U podnóża schodów miał miejsce nieoczekiwany przystanek: Snape zatrzymał się, żeby zwrócić uwagę Lily na klepsydry domów, odmierzające punkty. Jane wpół ucha usłyszała znajome „Hogwart. Historia” i odwróciła się, żeby zobaczyć, jak chłopiec, z ożywieniem machając rękami, opowiada przyjaciółce o tym, co przeczytał, nie zauważając, że ich zatrzymanie się nie pozwala wejść na schody pozostałym. Większość pierwszoklasistów chętnie posłuchałaby o rywalizacji domów, ale nie Huncwoci, którzy wyraźnie zdążyli się zaprzyjaźnić jeszcze przed przybyciem do zamku. Teraz, kiedy wszyscy stali w dobrze oświetlonym hallu, Jane od razu rozpoznała Jamesa i Syriusza. Prawie tak samo wysocy i chudzi jak Snape, w odróżnieniu od niego jednak nie sprawiali wrażenia wychudzonych i niedożywionych. To byli dwaj pewni siebie, wojowniczy chłopcy i Jane było bardzo niemiło widzieć ewidentne cechy przywódcze w dzieciaku, który jej tak mocno przypominał Harry'ego. Harry'ego, który patrzył na hogwarckie cuda z otwartymi ustami i takim wyrazem twarzy, jakby się bał, że to jakiś błąd, że zaraz odprawią go z powrotem do jego strasznych krewnych. James Potter o czymś takim by nawet nie pomyślał. Wszedł do zamku jak gospodarz i natychmiast postanowił udowodnić swoją wyższość raz na zawsze.
− Co to za przedstawienie, Smarkerusie? – zapytał James, przeciągając słowa w malfoyowskiej manierze i bezczelnie odpychając Snape'a ramieniem ze swej drogi. – Nadal przekonujesz ją do tej swojej wężowej jamy?
Lily poczerwieniała i odwróciła się do niego, gniewnie błyskając oczami.
− On ma na imię Severus, ty... – Nie znajdując odpowiedniego słowa, chwyciła bladego ze złości Snape'a za rękę i pociągnęła go obok Jamesa w górę po schodach, gdzie przy drzwiach do Wielkiej Sali czekała już McGonagall.
Wykorzystując zamieszanie Jane troszkę odstała od pozostałych – nie miała ochoty pojawić się w sali w pierwszych szeregach i zwrócić na siebie powszechną uwagę. W tłumie pierwszoklasistów wyglądała dość dziwnie, żeby nie powiedzieć – komicznie, więc chciała jak najkrócej być widoczna. Niestety, nie można było uniknąć ceremonii – McGonagall otworzyła drzwi i w akompaniamencie oklasków wszystkich czterech domów nowi uczniowie Hogwartu ruszyli w stronę nauczycielskiego stołu, przed którym, na wysokim, kulawym taborecie leżała Tiara Przydziału. Zaczarowany sufit Wielkiej Sali od razu przyciągnął uwagę pierwszoklasistów i Jane też podniosła głowę – po części dlatego, żeby się aż tak nie wyróżniać w tłumie nowicjuszy, a po części dlatego, że wspomnienia z pierwszego dnia w zamku dosłownie ją prześladowały. Teraz wszystko było dokładnie tak samo jak wtedy i znów czuła ciężki zimny ciężar w żołądku, a twarze siedzących przy stołach zlewały się w niekończący się korowód obcych, między którymi przyjdzie jej teraz żyć. W tym momencie głos McGonagall, wywołującej na Ceremonię Przydziału pierwszego na liście Avery'ego, zabrzmiał dla dziewczyny jak prawdziwa muzyka – wydał się jej tak znajomy i bliski.
Krępy, okrągły na twarzy Avery nie przesiedział na taborecie nawet kilku sekund, gdy tiara krzyknęła „SLYTHERIN!” i on kołyszącym się krokiem poszedł do zwolnionego dla nowicjuszy miejsca przy stole swojego domu.
− Black, Syriusz! - wywołała McGonagall i Jane zdążyła zauważyć, jak James pokrzepiająco poklepał przyjaciela po plecach.
Syriusz był blady i poważny. Twardym krokiem szedł do taboretu, nie zwracając uwagi na kilka powitalnych okrzyków dochodzących ze stołu Slytherinu. Tiara myślała dość długo, a co bardziej prawdopodobne – długo starała się przekonać upartego potomka szlachetnego rodu Blacków do zmiany impulsywnie podjętej decyzji. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło – oczarowanie Jamesem Potterem okazało się zbyt wielkie i w rezultacie pokonało wielowiekową rodową tradycję. Ukochany syn i spadkobierca Oriona i Walburgi Blacków zszedł z taboretu już jako zakała rodu i zdrajca krwi. I choć on sam jeszcze nie do końca był świadomy późniejszych skutków swojego wyboru, to na jego twarzy malowało się więcej szoku niż radości.
W tym czasie, gdy Syriusz dochodził do siebie przy gryfońskim stole, tiara przydzieliła dwóch chłopców do Hufflepuffu, jedną dziewczynkę do Ravenclawu i przyszła kolej niejakiej „Evans, Lily”. Dziewczynka słabo odpowiedziała na uścisk ręki Snape'a i ruszyła w kierunku taboretu, sprawiając wrażenie człowieka będącego na granicy omdlenia. Lecz kiedy usiadła twarzą do sali, w jej oczach już nie było paniki, a raczej rezygnacja, którą można było opisać słowami „co ma być, to będzie”. Tiara niedługo myślała nad Lily, prawie od razu ogłaszając „GRYFFINDOR!” Snape, który przydziałowi przyjaciółki przyglądał się błyszczącymi z niecierpliwości oczami, cicho jęknął i zacisnął pięści. Dziewczynka zeszła z taboretu, oddała McGonagall tiarę i skierowała się do skrajnego stołu po lewej stronie, przez ramię oglądając się na tłumek pierwszoklasistów. Jane zrozumiała, że Lily szuka oczami Snape'a, lecz ten ponuro odwrócił wzrok, nie odpowiadając na jej przepraszający uśmiech.
Następnie przydział przeszło jeszcze kilka dziewczynek, które trafiły do Hufflepuffu, poważny krzepki okularnik, którego po kilku minutach dyskusji tiara wysłała do Ravenclawu, potem niejaka Gwendoleen Lacrimouse – dosłownie kopia Snape'a, z dokładnie takimi średniej długości czarnymi włosami, tak samo chorobliwie blada i mroczna – zgodnie z przewidywaniami trafiła do Slytherinu, a McGonagall wywołała następne nazwisko:
− Lupin, Remus!
Jane z ciekawością popatrzyła na chłopca przeciskającego się przez przerzedzone rzędy pierwszoklasistów. Wcześniej nie mogła rozpoznać Remusa wśród pozostałych dzieci, być może dlatego, że on tak samo jak i ona – starał się do ostatniej chwili zwracać na siebie jak najmniej uwagi. Młodziutki Lupin był jasnowłosy, niewysoki i szczupły, lecz szedł pewnym krokiem, a na jego twarzy nie było widać zmieszania czy paniki, tylko lekką zadumę i ciekawość. Z nim też tiara rozmawiała dość długo, a gdy w końcu wyprawiła go do Gryffindoru, Remus spokojnie oddał ją McGonagall, zszedł z taboretu, poszedł do swojego stołu i usiadł obok Syriusza.
Zaraz za nim przyszła „Meadowes, Tavy” - nikt inny, tylko młodsza siostrzyczka Dorcas, więc gryfoński stół powitał ją szczególnie ciepło. Potem nastała kolej Mulcibera, wysłanego do Slytherinu i w końcu Pettigrew, który okazał się być fizycznie bardzo podobny do Lupina – tak samo szczuplutki, niewysoki i jasnowłosy, lecz niespokojne, urywane ruchy przywodziły Jane na myśl postać animagiczną, którą chłopiec w przyszłości będzie przybierał. Od razu za Peterem na liście widniał James Potter. On nie wątpił w siebie ani przez moment. Z pewnym, promiennym uśmiechem podszedł do taboretu, założył tiarę i gdy ta wydała werdykt, z tym samym uśmiechem, któremu teraz towarzyszyła triumfująca mina „wiedziałem”, zajął miejsce za stołem Gryffindoru po drugiej stronie Syriusza.
Szeregi pierwszoklasistów przerzedzały się i w pewnym momencie Jane pojęła, że zwraca na siebie uwagę, górując wzrostem nad dziećmi, które jak na złość w większości były niskie. Nieświadomie przesunęła się bliżej Snape'a, za którym choć trochę mogła się schować. Lecz wkrótce McGonagall wezwała i jego. Jane wpatrzyła się w stół Gryffindoru – Huncwoci, zajęci rozmową nie od razu zwrócili uwagę na to, że przydział przechodzi ich przyszły główny szkolny wróg, za to Lily nie spuszczała z niego wzroku. Jane była gotowa przysięgnąć, że dziewczynka po cichu błaga tiarę, by ta wysłała jej przyjaciela do Gryffindoru, lecz - co zrozumiałe - jej prośba była nadaremna – ledwo tylko dotknęła błyszczących czarnych kędziorów, tiara wykrzyczała „SLYTHERIN!” i chłopiec skierował się w stronę stołu po prawej.
Do końca Ceremonii Przydziału zostało już całkiem niewiele: jeszcze dwie dziewczynki trafiły do Slytherinu, potem jaśniutcy, podobni do siebie jak rodzeństwo, lecz noszący różne nazwiska chłopiec i dziewczynka zgodnie udali się do Hufflepuffu, a w ślad za nimi na przydział została wezwana „Vance, Emmelina” i malutka znajoma Jane, niespokojnie szarpiąc swoje warkoczyki, poszła naprzód. Wgramoliła się na taboret i McGonagall włożyła jej na głowę tiarę, która przykryła twarz Emmi aż do samego podbródka, lecz tym niemniej było widać, jak dziewczynka poważnie kiwa głową, słuchając argumentacji. W końcu tiara wykrzyknęła „GRYFFINDOR” i Emmi pospiesznie zajęła swoje miejsce – między Lily i młodszą Meadowes. Potem jeszcze jeden chłopiec został przydzielony do Ravenclawu i pozostał już tylko jeden pierwszoklasista, tak samo szczupły jak Pettigrew i trochę go przypominający.
− Wilkes, Robin! – zawołała McGonagall i Tiara bez zbędnych namysłów wysłała chłopca do Slytherinu.
Nadeszła kolej Jane. Dziewczyna poczuła, że drżą jej kolana. „Weź się w garść! - przykazała sama sobie. – Już przez to przechodziłaś, niewielki problem...”
McGonagall zwinęła swoją listę i do głosu doszedł dyrektor. Wstając ze swego miejsca, pogładził brodę i zwrócił się do obecnych:
− W tym roku Hogwart przyjął jeszcze jedną uczennicę, poznajcie się – Jane Knightley, klasa siódma.
McGonagall miękko popchnęła Jane i dziewczyna przy akompaniamencie przyjaznych okrzyków Gryfonów usiadła na chwiejnym taborecie, skupiając się na jednej tylko myśli – żeby z niego nie spaść. W końcu odważyła się unieść głowę i spojrzeć na salę. Dopiero teraz zobaczyła Fabiana i Alicję, siedzących razem i uśmiechających się od ucha do ucha. Przesuwając wzrok na stół Ravenclawu, próbowała znaleźć Andromedę, lecz czując lekki zawrót głowy była zmuszona opuścić oczy i wczepić się w siedzisko. W tym momencie na jej głowę opadła tiara i specyficzny zapach ożywił wspomnienia sprzed dziesięciu lat.
− Tak, tak – odezwał się suchy głos tuż nad jej uchem. – Nieczęsto mam do czynienia z dorosłymi. Czyżbyś jeszcze nie dokonała wyboru własnej drogi, moja droga?
− Eeee, proszę mi wybaczyć, lecz naprawdę nie wiem, co powiedzieć – odpowiedziała szeptem. – Myślałam o tym, gdzie chciałabym trafić, ale tak i nie...
− Ty teraz mówisz o domach czy o drodze? – rzeczowo zainteresowała się tiara. – Nie rozmawiam o tym z dziećmi, lecz ty powinnaś rozumieć, że wybór domu nie jest
najważniejszym wyborem, jakiego trzeba dokonać w życiu.
− No, oczywiście. Ale teraz jakby musimy zdecydować o tym, gdzie będę spać i z kim chodzić na zajęcia – tylko tyle! – Jane poczuła, że głos zdradza jej rozdrażnienie i zdenerwowanie.
− Tylko tyle? – szyderczo zapytała tiara. - W takim przypadku – wybieraj.
− Ej, to nieuczciwe! – Jane próbowała się zbuntować, lecz złośliwa tiara uporczywie milczała, dając jej do zrozumienia, że albo dokona samodzielnego wyboru, albo
będzie siedzieć na taborecie aż do zakończenia szkoły.
Wzdychając, dziewczyna znów podniosła głowę, poprawiając szerokie rondo tiary, żeby nie zasłaniało jej widoku. Tym razem od razu natknęła się na miękki, przyjazny uśmiech siedzącej całkiem blisko Andromedy. Ravenclaw – to był kuszący wybór. W końcu przy jej pierwszym przydziale tiara chciała ją wyprawić właśnie tam. W tym momencie od strony stołu Gryffindoru dał się słyszeć gwizd i Jane ujrzała, jak Fabian macha do niej ręką, prawie spadając ze swojego miejsca. Uśmiechnęła się. Dobrze byłoby okazać się wśród Gryfonów – takich otwartych i pełnych radości życia, takich... Popatrzyła na siedzących obok Huncwotów i machinalnie pokręciła głową. „To zbyt wiele! Po prostu nie dam rady, nie dam rady milczeć, kłamać, izolować się, codziennie patrzeć w te twarze i wiedzieć, wiedzieć, wiedzieć...” Jane gwałtownie odwróciła się od Gryfonów i wzrok jej padł na ślizgoński stół, a konkretnie – na skulonego Snape'a, siedzącego na samym skraju ławki. Chłopak z nikim nie rozmawiał, uważnie wpatrując się we wzór na obrusie, potem podniósł głowę i wzrokiem odnalazł Lily, która z ożywieniem gadała ze swoimi nowymi koleżankami. „A ty jeszcze nie wiesz, czym w rezultacie skończy się jej przydział do Gryffindoru” – Jane współczuła mu, patrząc na mroczną twarz swego przyszłego profesora. Harry wiele pozostawił niedopowiedzianym, opisując to, co zobaczył we wspomnieniach mistrza eliksirów, lecz Jane miała swoje przypuszczenia. I oto ta dawna tragedia rozgrywała się wprost przed jej oczami. Snape tracił... już stracił swego jedynego przyjaciela, tą, która mogła złagodzić, przekonać, uratować... Nie dając sobie więcej czasu na wątpliwości, Jane poddała się nagłemu impulsowi i wyszeptała do tiary:
− Niech będzie Slytherin.
Tiary prawdopodobnie to nie zdziwiło, choć wydała z siebie bardzo wieloznaczne westchnienie.
− Slytherin? Cóż, masz to w sobie. Skrytość, dążenie do celu, wielkie plany... Ale czy nie będziesz zbyt samotna?
− Generalnie, to właśnie do samotności dążę – zaprotestowała Jane, czując jak opuszcza ją pewność. Cóż za głupota – Slytherin?! Ona naprawdę to powiedziała? Tylko
dlatego, że chciała wesprzeć zamkniętego, nieufnego dzieciaka, o którym wiedziała, że miał pozbawione radości dzieciństwo, a szkolne życie niewiele szczęśliwsze?
Lecz Tiara wybrała ten właśnie moment, kiedy dziewczyna już gotowa była się rozmyślić, żeby głośno wykrzyczeć „SLYTHERIN!” Jak na złość, w tym momencie wzrok Jane padł na stół Gryffindoru. Wyraz twarzy Fabiana i Alicji był nie do opisania i dziewczyna poczuła bolesne ukłucie w sercu. Czy nie postąpiła ona dokładnie tak, jak Lily, zawodząc oczekiwania przyjaciół? „Jeszcze nie byliście przyjaciółmi – poprawił ją głos wewnętrzny, brzmiący jakoś tak niepewnie i ze zmęczeniem. – A teraz już nimi nie zostaniecie...” Wzruszając ramionami, Jane zdjęła tiarę z głowy i wręczyła ją McGonagall. Wybór został dokonany i nie pozostawało jej nic innego, jak pójść na swoje miejsce.
Podchodząc do ślizgońskiego stołu, Jane zatrzymała się obok Snape'a.
− Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli tu usiądę? – zapytała z udawanym ożywieniem.
Chłopiec popatrzył na nią ponuro, zlustrował ją od stóp do głów, lecz w końcu kiwnął i przesunął się, robiąc jej miejsce.
W tym momencie Dumbledore wypowiedział słynne słowa i rozpoczęła się uczta. Jane melancholijnie obracała w dłoniach pucharek z sokiem dyniowym, choć nie wypiła ani łyka. Jej milczący sąsiad też nie mógł się pochwalić znakomitym apetytem, tym niemniej uczciwie dłubał w talerzu – możliwe, że tylko dlatego, żeby się czymś zająć. Dziewczyna uznała, że teraz nie jest najlepsza chwila do rozmów i podniosła głowę, żeby odnaleźć wzrokiem Gryfonów, lecz w tym momencie jej ramienia dotknęła czyjaś ręka.
− Wow, ależ niespodzianka, Knightley! – rozległ się znajomy, zmanierowany głos. Za plecami Snape'a siedział nachylony w jej stronę Lucjusz Malfoy we własnej osobie i uśmiechał się kpiąco. – Witamy w Slytherinie!
Jane zamknęła oczy i cicho jęknęła. „Merlinie, o czym ja wtedy myślałam?!”
***
Lucjuszowi spadł kamień z serca, kiedy tiara po długim namyśle wykrzyknęła swoją decyzję i Knightley podeszła do ich stołu. Sam tylko widok wykrzywionej twarzy młodszego Prewetta był wystarczającym powodem do dobrego humoru, lecz najważniejsze – ona jednak okazała się być czystokrwista, teraz już nie było wątpliwości! Knightley przeszła najlepszy test, jaki tylko można było wymyślić. Lucjuszowi wcześniej nawet i do głowy nie przyszło, że ta dziewczyna może trafić do Slytherinu, była zbyt „nie taka”. Ale, jeśli dobrze pomyśleć, to to, że jego wnioski okazały się niewłaściwe miało i dobrą stronę – czyniło z dziewczyny jeszcze ciekawszy obiekt obserwacji. Sama Knightley nie wyglądała na zadowoloną. Obojętnie usiadła na najbliższym wolnym miejscu obok jakiegoś pierwszoklasisty, nawet nie zauważając siedzącego tuż za nim Lucjusza, dopóki nie odezwał się do niej. I natychmiast tego pożałował.
Cierpiętniczy wyraz twarzy można byłoby jeszcze nazwać komicznym, lecz Lucjuszowi wydał się obraźliwy. On rozumiał, że cała jej czystokrwistość wcale nie gwarantuje dobrego wychowania – weźmy na przykład choćby Prewettów, lecz jej demonstracyjna wrogość przechodziła wszelkie granice. Można by pomyśleć, że to on pojawił się znikąd w jej szkole i trafił do jej domu! Prychając w duchu, Lucjusz odwrócił się do Cissi, która nijak nie mogła się otrząsnąć po wybryku swego kuzyna i wylewała swoje wzburzenie na każdego, kto gotów był posłuchać o tym, „jaka to hańba dla całego rodu”.
− Daj już spokój, Cissi – zwrócił się do narzeczonej, uspokajająco ściskając jej łokieć.
Miękka tkanina jej drogiej szaty byłą bardzo przyjemna w dotyku, dlatego też nie mógł się powstrzymać i dotykał dziewczyny przy każdej nadarzającej się okazji. – Czego by Syriusz nie zrobił, to rozwiązywać ten problem będzie twoja cioteczka. I jestem więcej niż pewien, że ona sobie z tym świetnie poradzi. Nie miną i dwa dni, jak twojego kuzyna przeniosą do nas.
− Nic podobnego! – odezwała się Teo, która wraz z zamyśloną Bellą siedziała naprzeciwko nich. – Jeszcze nigdy żadnego ucznia nie przeniesiono do innego domu.
− Jeszcze nigdy żaden Black nie trafił do Gryffindoru – zaprotestowała Narcyza, wdzięcznie krojąc swoją pieczeń.
− Już prędzej ciocia Wal wyśle go do Durmstrangu – włączyła się do rozmowy Bella. – I to będzie największą niesprawiedliwością, jeśli Syri tym sposobem uzyska to, co nie udało się mnie.
Lucjusz uniósł brew w niemym pytania, nachylił się do Cissi, czekając na wyjaśnienia, a ona prawidłowo zrozumiała jego milczącą prośbę:
− Bell cały ostatni tydzień przed powrotem do szkoły próbowała przekonać ojca, żeby wysłał ją na koniec nauki do Durmstrangu – wyszeptała mu na ucho, z obawą patrząc na siostrę. – Zrobiła straszną awanturę.
Czegoś takiego należało oczekiwać po tym, jak Bella miała możliwość porównania swej wiedzy teoretycznej z bojowymi umiejętnościami Alecto. Ale jednak nie wypadało dziewczynie nalegać na pójście do szkoły, o której krążył żart, że co prawda przyjmują uczniów obu płci, lecz wypuszczają tylko chłopców. Żart, w którym niestety było więcej prawdy niż wyolbrzymienia, jak można było sądzić po przykładzie tejże Carrow... „No jasne, ależ cię wzięło, gołąbeczko!” – współczuł Lucjusz, ostrożnie obserwując starszą Black. Dziewczyna z mroczną miną jadła chleb, łamiąc go delikatnymi palcami na malutkie kawałeczki. Wydawało się, że znów pochłonęły ją rozmyślania i że nie zwraca uwagi na to, co się dzieje przy stole, lecz Lucjusz wiedział, że tak nie jest. Tak samo, jak i on, Bella wolała utrzymywać sytuację w Slytherinie pod swoją kontrolą, dlatego przy wspólnych posiłkach w Wielkiej Sali uważnie przysłuchiwała się rozmowom, w razie konieczności kierując je na właściwe tory. Lecz teraz wokół nie działo się nic ciekawego: Macnair i Greengrass omawiali program opieki nad magicznymi stworzeniami dla klasy siódmej; Teo nadal uspokajała Narcyzę, zapewniając ją, że magiczny wybryk Syriusza nijak nie odbije się na reputacji jego kuzynek; Amanda Prewett, której rodzina już przeszła przez podobne poniżenie, kiedy to jej ciotka, a w ślad za nią jej dwaj nieodpowiedzialni bracia trafili do Gryffindoru, od czasu do czasu bez przekonania potakiwała, lecz myślami wyraźnie przebywała na drugim końcu stołu, dokąd przesiadł się Stefan Wellfarber po ich kolejnym zerwaniu; dwoje pierwszoklasistów, chłopiec i dziewczynka, siedzący naprzeciwko siebie i wyglądający jak swoje lustrzane odbicia, identycznie zgarbili się nad swoimi talerzami, nie chcąc zwracać na siebie zbędnej uwagi... Przebiegając wzrokiem po twarzach kolegów z Domu, Lucjusz nagle zauważył, jak oczy Belli drapieżnie błysnęły, a ona sama gwałtownie uniosła głowę, z wyzwaniem wpatrując się w kogoś siedzącego na lewo od niego, przy samym skraju stołu. Ani przez moment nie miał wątpliwości, że chłopiec-pierwszoklasista nie mógł zasłużyć na takie spojrzenie, a to znaczy...
− Masz jakiś problem, Knightley? - W odróżnieniu od Lucjusza Bella momentalnie zapamiętywała nazwiska padające w czasie przydziału, nawet tych dzieci, które trafiały do innych domów. Z niej także mógłby być niezły prefekt... gdyby Slughorn nagle do tego stopnia oszalał, żeby naznaczyć na to stanowisko nieokiełznaną i skłonną do wybuchów agresji Black.
Lucjusz znów wychylił się zza chłopca siedzącego między nim i Knightley, żeby zobaczyć, co tym razem wyprowadziło Bellę z równowagi. Twarz Knightley była absolutnie biała, dziewczyna świdrowała Bellatriks spojrzeniem, od którego dosłownie wiało chłodem – nie takim, jakim raz za razem odpychała Lucjusza, dając mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana jego towarzystwem – nie, to był śmiertelny gniew albo śmiertelny strach, albo i to, i to razem. Nie jest więc dziwne, że wrażliwa na emocje Bella tak zareagowała. A właściwie, to zastanawiającym było, że starsza Black nie zareagowała o wiele ostrzej. Jednak ktoś, kto ją znał, wiedział, że wszystko jeszcze przed nią.
− Nie mam problemów – wydusiła z siebie Knightley, ściskając szklankę z sokiem tak mocno, że Lucjusz zaczął się obawiać, że szkło zaraz trzaśnie. Chłopiec obok niej
uważnie patrzył to na nią, to na Bellę, jakby oczekiwał, że one już-już chwycą za różdżki. „Prawidłowo, chłopcze, akurat jesteś na linii zaklęcia, gdyby coś...”
− Knightley – cicho zawołał ją Malfoy, leciutko dotykając jej ręki. – Knightley!
Dziewczyna powoli przeniosła na niego wzrok, wydawało się, że nie do końca kojarzyła gdzie jest i kto siedzi przed nią. „Jednak to strach” – zawyrokował Lucjusz, zauważając jak kołysze się sok w jej szklance, zdradzając drżenie rąk. Przechwyciła jego spojrzenie i ostrożnie postawiła szklankę na stole, z wyraźnym wysiłkiem rozprostowując palce. W tej chwili z ciekawością spoglądali na nich już wszyscy, którzy siedzieli na tyle blisko, żeby usłyszeć pytanie Belli.
− Knightley, to jest Bella Black – spokojnie kontynuował Lucjusz, starając się hipnotyzować dziewczynę wzrokiem, jakby mówił do narowistego i płochliwego konia. Rzeczywiście, od początku ich znajomości Jane niejednokrotnie przywiodła mu na myśl ukochanego ojcowskiego gniadosza – najkrnąbrniejszego konia z ich stajni, który ani razu nie przyjął z jego ręki jedzenia, o osiodłaniu to już nawet nie wspominając. – Uczy się na siódmym roku, razem z nami. Na lewo od niej Teodora Burke, też z siódmego. Teo, to Jane Knightley, która woli, żeby mówić jej po nazwisku.
− Witaj, Knightley – posłusznie zareagowała Teo. – Witamy w Slytherinie. Ja i Lucjusz jesteśmy prefektami siódmego roku, więc jak pojawią się jakieś pytania, zwróć się do nas.
Knightley powściągliwie kiwnęła głową, ledwo dostrzegalnie rozluźniając ramiona.
Teo wyraźnie nie wywoływała u niej takich burzliwych emocji. Lucjusz wpatrzył się w dziewczynkę siedzącą na lewo od Burke:
− A ty..?
− Nazywam się Gwen – odpowiedziała pierwszoklasistka niespodziewanie niskim głosem i odważnie popatrzyła na niego. – A ty..?
− Lucjusz Malfoy – odpowiedział ze śmiechem małej szelmie. – Witaj.
− Ja jestem Severus – przedstawił się chłopiec, nie czekając na pytanie.
− Jesteście rodzeństwem? – zainteresowała się Teo, która całą ceremonię przydziału przegadała z koleżankami. Nawet Lucjusz pamiętał, że noszą różne nazwiska i trzymają się od siebie z dala.
− Jeszcze czego! – odpowiedzieli chórem Gwen i Severus, po czym ona wesoło parsknęła, a on prychnął, co prawdopodobnie w jego przypadku oznaczało najwyższy poziom beztroski.
− A więc, Gwen, Severus i Knightley – powtórzył Lucjusz i lekko odsunął się od stołu, żeby nie zasłaniać pozostałych członków domu, siedzących na prawo od niego. – Poznajcie Narcyzę Black, prefekta szóstego roku.
Tym razem na twarzy Knightley zobaczył coś nowego – ona nawet lekko nachyliła się do przodu, żeby lepiej zobaczyć Cissi i w jej wzroku nie było nic przerażającego, a tylko szczere zaciekawienie. Narcyza odpowiedziała jej uprzejmym uśmiechem. Severus i Gwen powrócili do swoich talerzy, uznając, że im już wystarczy informacji, lecz Lucjusz postanowił kontynuować zapoznawanie Knightley z jej kolegami z klasy.
− Obok Cissi - Amanda Prewett...
Znów zaciekawiony wzrok Jane, na który Mandy tylko pomachała ręka, wracając do rozmowy z Narcyzą. No, reakcję na nazwisko Prewett można było łatwo zrozumieć, biorąc pod uwagę letnie znajomości świeżo upieczonej Ślizgonki.
− A naprzeciwko – Peneas Greengrass – ten też pomachał ręką, zyskując w odpowiedzi powściągliwe skinienie głową – i Walden Macnair.
I znów dziewczynę jakby skuło lodem. Wally patrzył na nią charakterystycznie dla niego zmrużonymi uważnymi oczami, a ona dosłownie wpiła się w niego złym wzrokiem, który znów nasunął Lucjuszowi na myśl krwawą vendettę. Gorzej, że ich milczący pojedynek na spojrzenia obserwowała Bella, której twarz zastygła w przerażającą maskę, co wyraźnie mówiło o tym, iż napięcie już sięgnęło zenitu. Ku wielkiej uldze Lucjusza w tym właśnie momencie Dumbledore dał sygnał do zakończenia uczty i zarządził żeby prefekci odprowadzili nowych uczniów do sypialni. Knightley wstała zza stołu jako pierwsza, zdecydowanym gestem odsuwając od siebie talerz z nietkniętym jedzeniem.
Rozdział 12
Slughorn się spóźniał, co prawdopodobnie dla Ślizgonów nie było niczym nowym. Prefekci najwyraźniej byli przyzwyczajeni, żeby nie liczyć na swego opiekuna: sami przeprowadzili pierwszoklasistów przez zamaskowane w ścianie kamienne drzwi, które otwarły się na patetyczne hasło „Primus inter pares”, pokazali im sypialnie, wyjaśnili główne reguły dotyczące ciszy nocnej i uprawnień prefektów, a opiekun domu wciąż się nie pojawiał. Jane przycupnęła na krześle z wysokim oparciem w ciemnym kącie niedaleko kominka. Najchętniej to weszłaby do niego cała, lecz z nałożonymi rozgrzewającymi czarami i w miejscu, które zajęła, można było się przyczaić. A co najważniejsze – stąd jak na dłoni widać było całe gniazdo żmij, a za plecami tkwiła solidna kamienna ściana. Po tym, jak praktycznie wypowiedziała wojnę swojemu domowi, ten ostatni atut wydawał się bardzo ważny.
Dziewczyna siedziała, ukrywając w fałdach szaty dłoń zaciśniętą na różdżce, gotowa odeprzeć atak, choć doskonale rozumiała, że bardziej na miejscu byłoby nałożenie zaklęcia na samą siebie – wystarczyłyby jakiekolwiek proste czary uspokajające. „Co w ciebie w ogóle wstąpiło? - wściekał się wewnętrzny głos. - Czemu już pierwszego wieczora próbujesz wdać się awanturę z Lestrange-która-na-razie-jeszcze-nie-jest-Lestrange? Nawet jeśli nie brać pod uwagę tego, że ona dopiero stanie się szaloną sadystką i zabójczynią, nawet jeśli już teraz można winić ją o te przestępstwa, których dokona w przyszłości – czy mądra była taka otwarta demonstracja wrogości do niej?!”
Jane ciężko westchnęła, przyznając, że po tym, jak przez własną głupotę trafiła wprost do ślizgońskiego gniazda żmij, już nie ma prawa tracić panowania nad nerwami i unikać swoich nowych towarzyszy, niezależnie od tego, jakie by przyszłe szczegóły ich przyszłych biografii nie wypływały w jej pamięci przy każdym spotkaniu. Szczerze mówiąc, Bellatriks nawet rozpoznać byłoby trudno, gdyby nie głos. Głos, który słysząc tak blisko, dosłownie wstrząsnął Jane, zanim dziewczyna zdążyła cokolwiek pomyśleć. I nijak nie pomogło to, że podnosząc wzrok, zobaczyła młodą smutną dziewczynę, którą nawet można było nazwać pociągającą, gdyby nie... jeśliby to nie była Bellatriks. Obiektywnie, dziewczyna była ładna – świeża, jędrna skóra, zadbane błyszczące włosy, wyraziste ciemne oczy, w których nie było śladu szaleństwa; w porównaniu ze swoją poazkabanową wersją, Lestrange naprawdę wyglądała wspaniale, ale to nie miało żadnego znaczenia. Jane nie mogła się opędzić od obrazu, który do tej pory czasem pojawiał się w jej koszmarach: kpiący ochrypły śmiech, srebrny kindżał przyłożony do gardła, cierpki zapach perfum, gorączkowo błyszczące oczy – ta wizja na stałe nałożyła się na realną Bellę Black i Jane mogła sobie bez skutku w nieskończoność powtarzać, że tamta koszmarna kobieta została zabita, a ta jeszcze nie stanowi zagrożenia.
Oczywiście, problem ten należał do tak zwanych osobistych, z którymi dziewczyna miała obowiązek radzić sobie samodzielnie. Tutaj nie mógł jej pomóc nawet Dumbledore. Tu w ogóle nikt i nic nie mogło pomóc. Należało pogodzić się z obecnością w Hogwarcie przynajmniej połowy Wewnętrznego Kręgu Voldemorta, spokojnie spacerującej korytarzami. Trzeba było przywyknąć do siedzenia z nimi przy jednym stole, spędzać z nimi wieczory w pokoju wspólnym, chodzić na zajęcia... A na początek należy natychmiast przestać sobie wyobrażać katowski kołpak na ciemnorudej głowie Macnaira, który akurat sterczał jej przed oczami cały wieczór, wygodnie siedząc w fotelu przed kominkiem. Większość uczniów starszych lat, włączając w to Malfoya i obie siostry Black, rozsiadła się na dwóch ustawionych naprzeciwko siebie kanapach i dzieliła się opowieściami o minionym lecie, które - sądząc z aktywnej gestykulacji i wybuchach śmiechu - dla wielu było zajmujące. Obserwować ich z daleka było łatwo, zwłaszcza gdy udawało się nie zwracać uwagi na znajome twarze. Ogólnie, Jane była zmuszona to przyznać, wyglądali oni teraz jak absolutnie normalne podrostki, niczym nie różnili się od przedstawicieli dowolnego innego domu czy też od studentów akademii lub praktykantów w św. Mungu... Jeśliby tylko można było na ten rok naprawdę stracić pamięć!
Dziewczyna znów przeniosła wzrok z grupy rówieśników na siedzącego samotnie Mcnaira. Pogrążony we własnych myślach chłopak uporczywie wpatrywał się w ogień. Jane ukradkiem patrzyła na jego ostry profil, dziwiąc się jak gra światła może tak całkowicie zmienić rysy twarzy. Jeszcze pół godziny wcześniej, w Wielkiej Sali, ta sama twarz wydawała się jej ostra, pełna wyższości i pogardy. Nie żeby ona sama promieniowała przyjacielskością, kiedy ich z sobą poznano... Lecz teraz, gdy jego oczy nie świdrowały jej z podejrzliwością i wyzwaniem, dziewczyna gotowa była przyznać, że jej wyobraźnia rysowała Mcnaira jako kogoś o wiele straszniejszego i obrzydliwego niż był w rzeczywistości. Chłopak jak chłopak. „I w tym stylu kontynuuj – poradził fałszywie radosnym tonem jej wewnętrzny głosik. - W końcu jesteś aurorem czy nie?! Czy to takie niemożliwe do wypełnienia zadanie – wejść w grupę uczniów?” W sumie to może nawet okazać się zabawne. Teraz już doskonale wiedziała, ile warta była pewność stuprocentowej czystokrwistości Domu Węża! Szkoda, że nie można było utrzeć im nosa już teraz – pojawiłoby się za wiele pytań i zbyt wiele problemów, gdyby się przyznała, że Tiara bez problemów wysłała do Slytherinu uczennicę mugolskiego pochodzenia...
Myśl o konieczności kłamania jeszcze i na temat swego czystokrwistego pochodzenia zepsuła jej całą przyjemność; nagle Jane przestało bawić planowanie całej „operacji”. W sumie nie było żadnej konieczności śledzenia przyszłych śmierciożerców – to wątpliwe, żeby już teraz wiedzieli coś, czego nie wydrukowano w wydanym półtora roku po upadku Voldemorta podręczniku najnowszej historii magicznej. Tak więc wszystko, czego jej potrzeba, to spokojnie przeżyć ten rok, udając „swoją” na tyle, żeby nie wywołać niepotrzebnych podejrzeń.
Jej niewesołe rozmyślania przerwało wejście Slughorna, który sądząc po rumieńcu i błyszczących oczach, już zdążył wraz z kolegami uczcić rozpoczęcie nowego roku szkolnego. W czasie gdy Ślizgoni zbierali się w pokoju wspólnym, aby wysłuchać mowy powitalnej spóźnionego opiekuna, ten teatralnym gestem oparł się obudowę kominka i wzmocnił światło, co zmusiło Jane do opuszczenia wybranego wcześniej miejsca. Lecz zanim zdążyła skryć się za plecami rówieśników, Slughorn zwrócił na nią uwagę.
− Panna Knightley! - wykrzyknął z takim entuzjazmem, że w pokoju wspólnym nie pozostał nikt, kto nie gapiłby się z ciekawością na dziewczynę. - W końcu mogę zapoznać się z moją tajemniczą koleżanką, która uwolniła mnie od wielu nużących obowiązków! Swoją drogą, pamiętam panią z egzaminu, Taaak. – Slughorn wzniósł oczy w zachwycie. - Warzyła pani eliksir wyszukujący, dobrze pamiętam? - Dziewczyna niechętnie pokiwała głową. - Wspaniały, po prostu wspaniały! A najważniejsze, jeśli się nie mylę, to uwarzony w rekordowo krótkim czasie.
Jane ze złością wzruszyła ramionami, podejmując jeszcze jedną próbę zgubienia się w tłumie. Nie dość, że miała wątpliwą przyjemność okazać się w centrum zainteresowania całego domu, to jeszcze została pochwalona za... oszukiwanie na egzaminie... Z drugiej strony, ona nie jest winna, że w ciągu ostatnich kilku lat w jej czasie dokonano wielkich odkryć w dziedzinie eliksirów i że w akademii uczono ją warzenia eliksiru wyszukującego z uwzględnieniem najnowszych technik. Oczywiście, nie planowała robienia widowiska z praktycznej części egzaminu z eliksirów. Niczego nie podejrzewała aż do momentu, w którym Slughorn przywlókł do laboratorium dwóch profesorów oceniających w komisji egzaminującej uczniów na sumy i owutemy, i oni całą trójką zaczęli krążyć wokół jej kociołka, jak głodne koty wokół sieci ze świeżą rybą. Dopiero wtedy, domyślając się, że coś jest nie tak, Jane dołożyła wszelkich starań, żeby niepostrzeżenie zahamować proces, lecz to nie pomogło jej uniknąć lawiny pytań, sprowadzenia mnóstwa niepotrzebnych świadków do testowania eliksiru i męczącego zachwytu Slughorna, który sądząc z jego zachowania, do tej pory mu nie przeszedł.
Pojawienie się wyraźnie sennych pierwszoklasistów wybawiło Jane od dalszego ciągu tej niezręcznej sceny i w końcu udało się jej odejść od opiekuna domu, słuchając jego mowy z innego ustronnego miejsca, których w pokoju wspólnym Ślizgonów okazało się być całe mnóstwo. Wyglądało na to, że naprawdę ceniono tu możliwość odizolowania się, a to idealnie pasowało do planów Jane.
Slughorn prawie przez dziesięć minut mówił o tym, jak dumny byłby Salazar Slytherin, gdyby miał okazję widzieć spadkobierców i kontynuatorów tak cenionych przez niego tradycji i że oni wszyscy wręcz mają obowiązek spełnić pokładane w nich nadzieje i tak dalej, i tak dalej. W drugiej minucie Jane ostatecznie straciła zainteresowanie tym, co się działo i przytulając głowę do miękkiego, pluszowego obicia sofy, ze zmęczenia przymknęła oczy. Kiedy głos opiekuna zakończył swój równy, usypiający szum i Slughorn przeszedł do konkretnych informacji, dziewczyna niechętnie podniosła się z sofy. Jednak profesor nie powiedział niczego, czego wcześniej nie powiedzieliby prefekci, powtarzając jedynie ogólne informacje dotyczące zasad panujących w zamku i już prawie wyszedł za drzwi, gdy jego wzrok znów padł na Jane.
− Panno Knightley, czy pokazano już pani sypialnię?
− Nie, sir – przyznała dziewczyna. I rzeczywiście, prefekci byli zajęci rozdzieleniem pierwszoklasistów, a ona ze swej strony starała się nie przyciągać uwagi i nie zwróciła się do nich o pomoc.
Slughorn się lekko skrzywił, niezadowolony z nieoczekiwanego kłopotu.
− Panno Burke! - zawołał, zatrzymując się w progu. - Proszę się zatroszczyć również i o pannę Knightley. Czy w sypialniach siódmego roku są wolne miejsca?
− Tak, sir. W pokoju Belli jest łóżko – odezwała się niepewnie Teo, która doskonale widziała spór, jaki miał miejsce przy kolacji, a którego Slughorn oczywiście nie zauważył.
− Cóż, to dobrze – wykrzyknął, z zadowoleniem zacierając pulchne ręce. - Więc panna Black pokaże nowej jej miejsce. A, o mało nie zapomniałem... Szósty i siódmy rok! - podniósł głos. - Uwaga! Jutro do jedenastej przed południem oczekuję od każdego z was listy przedmiotów, które planujecie opanować na poziomie rozszerzonym. Szóstoklasiści powinni też dołączyć do tej listy rezultaty swoich sumów. Dobranoc!
Z tymi słowami w końcu wyszedł na korytarz, a kamienna ściana wróciła na swoje miejsce. Wstrząśnięta Jane nie zdążyła się zwrócić do Teo o wyjaśnienia, gdy podeszła do nich mroczna jak gradowa chmura Bellatriks. Ignorując Jane, dziewczyna zwróciła się do prefekta:
− Co to ma znaczyć, Teo? Nowa będzie mieszkać w moim pokoju?!
− Eeee... wybacz, Bello, lecz wygląda na to, że tak. – Teo wzruszyła ramionami, ze współczuciem patrząc na Jane. - Chodźmy, pokażę ci pokój – zwróciła się do dziewczyny i nie czekając na odpowiedź, poprowadziła ją jednym z wąskich korytarzy prowadzących z pokoju wspólnego. - A gdzie twoje rzeczy?
− W Skrzydle Szpitalnym – odpowiedziała Jane. - Przez całe lato mieszkałam tam w pokojach dla gości.
− Więc to prawda? - Teo spojrzała na nią z nieukrywaną ciekawością. - Ty naprawdę warzysz eliksiry dla szpitala?
− Malfoy powiedział? - prychnęła dziewczyna. Czegóż jeszcze można było oczekiwać po tym pawiu!
− Generalnie, to Slughorn. Przed chwilą. Ty co – nie słuchałaś tego, co mówił?
Jane wyraźnie się zawstydziła i w niebieskich oczach Teo mignęło pełne zrozumienia rozbawienie, choć jej usta zacisnęły się surowo, pokazując oficjalny stosunek prefekta do podobnej lekkomyślności. Ta kombinacja dwóch absolutnie przeciwstawnych emocji przywiodła Jane na myśl jej własne próby bycia konsekwentną w czasie pełnienia obowiązków prefekta. Rzeczywiście, ignorowanie Slughorna było rzeczą niewłaściwą, tym bardziej, że on pewnie również i tym razem będzie próbował wciągnąć ją do Klubu Ślimaka. „Jednak Slytherin był ogromnym błędem” - westchnęła w duchu, wchodząc w ślad za Teo do swej przyszłej sypialni.
„Bycie Ślizgonką ma też swoje plusy” - pomyślała z mieszanką zachwytu i zawiści, gdy tylko przekroczyła próg. Oczywiście, w podziemiach było o wiele więcej miejsca niż w wieży, dlatego też Jane nie była zbytnio zdziwiona, gdy w czasie zakwaterowywania pierwszoklasistów wyszło, że sypialnie w Domu Węża są dwuosobowe. Jednak była zupełnie nieprzygotowana na widok, który teraz miała przed oczami. Pokój ten był prawie dwukrotnie większy od żeńskiej sypialni w Gryffindorze, którą ona, Lavender i Parvati dzieliły z Ginny i jej rówieśniczkami. Dwa wspaniałe łóżka również wydawały się szersze niż standardowe szkolne posłania, a oprócz nich w pokoju był również wygodny narożnik, nad którym wisiały półki z książkami. Pod naprzeciwległą ścianą stały dwa biurka, nad którymi również zorganizowano miejsce na książki i przybory szkolne. Pokój był utrzymany w odcieniach błękitu i srebra, jak gdyby nieznany projektant chciał oddać wrażenie podwodnego świata - a może gwiaździstego nieba?
− Podoba się? - zainteresowała się Teo, która już zdążyła przeczytać odpowiedź na twarzy dziewczyny. - Bella sama wybierała obicia mebli i draperie. A tu... – Teo obeszła prawe łóżko i nacisnęła występ kamiennej ściany, po czym ściana odjechała na bok, otwierając przejście do jeszcze jednego niewielkiego pomieszczenia. - To twoja garderoba i miejsce do składowania wszelakich rzeczy. Stąd można przejść do łazienki.
Jane poszła za nią, myśląc ile lat musiałaby pracować w Hogwarcie, żeby zapełnić przestrzeń przeznaczoną na ubrania choćby w połowie. W garderobie było też ogromne lustro, ukazujące przeglądającego się w całości. Teo pokazała dziewczynie jak otwierać łazienkę, która była wspólna dla niej i Bellatriks, ale miała dwa osobne wejścia. „Wygląda na to, że w Slytherinie w ogóle nie ma normalnych drzwi” - pomyślała Jane, zastanawiając się, po czym następnym razem, gdy nie będzie miała przewodniczki, rozpozna właściwy kamień.
− Masz jeszcze jakieś pytania? - zapytała Teo, kiedy wróciły do pokoju. - Cóż, więc idę. A, Knightley – dziewczyna obejrzała się od progu – nie spiesz się z kładzeniem spać.
Jane uniosła na nią zdziwiony wzrok, gdyż planowała położyć się od razu po wzięciu gorącego prysznica.
− Lucjusz cię nie uprzedził? – Dziewczyna skrzywiła się. - Przecież dziś jest wtajemniczenie!
***
Zbliżało się już wpół do pierwszej, a nikt po nią nie przyszedł. „Może jednak zdecydowali się pójść beze mnie?” - pomyślała z nadzieją Jane, rzucając się na łóżko. Zdążyła już wysłać Kaczanka do skrzydła szpitalnego po swoje rzeczy, a kiedy skrzat wrócił, rozwiesiła ubrania i porozkładała podręczniki. Nie miała nic więcej do roboty, a absolutnie nie miała ochoty przyłączyć się do reszty Ślizgonów w pokoju wspólnym. Teo obiecała, że przyjdą po nią, a to znaczyło, że nie uda się jej wymigać od głupich ślizgońskich obrzędów. A przynajmniej dopóki tkwią w nieświadomości na temat jej dawnej znajomości z Malfoyem. Wygląda na to, że miała teraz coś w rodzaju rekomendacji.
Tego wieczoru Jane dowiedziała się czegoś o Ślizgonach. Ich cechą charakterystyczną (i grającą na jej korzyść) była katastrofalna wręcz nieumiejętność do przyznania własnej niewiedzy. Choćby to był nic nieznaczący drobiazg, to prawdziwy Ślizgon nigdy nie zapyta wprost, a spróbuje sprowadzić rozmowę na interesujący go grunt. To pozwalało Jane wykręcać się raz za razem, bez konieczności uciekania do otwartych kłamstw. Tak samo Teo, kiedy pokazywała jej garderobę i łazienkę, ostrożnie próbowała wybadać stopień jej zażyłości z Malfoyem, na co Jane uczciwie odpowiedziała, że ponieważ przed tym bardzo mało przebywała w Brytanii, to i nie bardzo miała okazję do spotykania się z kimkolwiek. Gdyby Teo była Gryfonką, na pewno zapytałaby wprost, jak w takim razie się poznali i jak dawno temu, co wymusiłoby na Jane udzielanie prawdziwych odpowiedzi lub przemilczanie. W tym wypadku nie uznaliby jej tak lekko za swoją, jak to się stało przy wsparciu Malfoya, zachowującego się tak, jakby się znali od wieków. Oczywiście, nic by nie kosztowało go wyprowadzenie ich z błędu... „Lepiej go nie denerwować – pomyślała, wzdychając. - I tak już wplątałam się w nieprzyjemności...”
To, że będzie musiała mieszkać w jednym pokoju z Bellatriks, było bez wątpienia najbardziej nieprzyjemnym odkryciem początku roku szkolnego. Gdyby choć przez moment pomyślała o tym, że będzie się uczyć na jednym roku z tą psychopatką, prawdopodobnie nie skorzystałaby z propozycji uczęszczania na zajęcia z wszystkimi, nie mówiąc już o tym, że pod żadnym pozorem nie trafiłaby do Slytherinu. Lecz teraz nie pozostało nic innego, jak pogodzić się z sytuacją. Jane pocieszała się myślą, że zawsze może uciec do Poppy lub spędzać więcej czasu w bibliotece. Albo chodzić w gości do Gryfonów... „Jeśli oni jeszcze będą mieli ochotę mnie oglądać. Do tego to na pewno nie spodoba się moim... kolegom z domu. Merlinie, ależ wpadłam!”
W tym momencie kamienna ściana odjechała w bok i do pokoju weszła Bella Black. Nieuprzejmie mierząc wzrokiem swoją współlokatorkę, burknęła coś o tym, że wszyscy się już zebrali i wzięła ze swojej garderoby ciepłą narzutkę. Patrząc, jak dziewczyna się ubiera, Jane pomyślała, że ona sama z ciepłych rzeczy ma wyłącznie szarą bluzę z kapturem i zimową szatę. Ani jedno, ani drugie nie nadawało się na dziś, dlatego po prostu nałożyła na siebie mocne czary rozgrzewające i wyszła na korytarz w ślad za Bellatriks, próbując odnaleźć wzrokiem jakieś punkty orientacyjne, które pozwolą jej później odszukać drzwi swojej sypialni. Na nieszczęście w korytarzu nie było ani portretów ani pancerzy, a jakoś nie miała ochoty pytać swojej idącej przodem sąsiadki. Jane miała nadzieję, że wracać będzie również w jej towarzystwie, inaczej czeka ją noc w pokoju wspólnym. „Jeśli oczywiście uda mi się go odnaleźć” – pomyślała i uśmiechnęła się krzywo.
W obrzędzie wtajemniczenia, jak wyjaśniła jej Teo, brali udział wyłącznie uczniowie szóstej i siódmej klasy. A dokładniej – siódmoklasiści przeprowadzali wtajemniczenie szóstoklasistów, lecz ponieważ Jane była nowa, to dziś miała się zbliżyć do tajemnic Slytherinu. Zebrani w pokoju wspólnym czekali tylko na nią i Bellatriks. Prawie wszyscy byli w ciemnych płaszczach z kapturami, na widok czego Jane zrobiło się niedobrze. Trudno było pozbyć się myśli, że złowieszcze cienie, przemykające jeden za drugim przez słabo oświetlone korytarze podziemi planują coś o wiele mniej niewinnego niż głupi ślizgoński rytuał. Opuścili zamek przez wschodnią galerię, minęli szklarnie i poszli wzdłuż brzegu jeziora. Kiedy odeszli na wystarczającą odległość, jeden ze Ślizgonów dał znak, by się wszyscy zbliżyli.
− Teraz wszyscy powinni podzielić się na pary – odezwał się i Jane natychmiast rozpoznała charakterystyczny przeciągający głos. - Możecie przejść tam, dokąd się wybieramy, tylko trzymając za rękę któregoś z siódmoklasistów.
Sam Malfoy, jakby chcąc zilustrować swoje słowa, uniósł rękę mocno trzymającą dłoń zgrabnej wysokiej wiedźmy. „To pewnie jest Narcyza” - pomyślała Jane, rozglądając się. Dziewczyna szukała wzrokiem Teo, mając nadzieję, że prefekt znów weźmie ją pod opiekę, lecz tamta już trzymała kogoś za rękę.
− Ty przecież jesteś z siódmego roku? - usłyszała nad uchem męski głos. Dziewczyna odwróciła się, praktycznie utykając nosem w wysoką, dobrze zbudowaną postać, skrytą płaszczem z kapturem. Jane rzuciła Lumos, żeby oświetlić twarz pytającego i natychmiast rzuciła się w tył, dławiąc w gardle krzyk.
− Co z tobą?
− Nic, wszystko w porządku – wydusiła z siebie, trzęsącymi się rękami chowając różdżkę do futerału. Już lepiej nie widzieć, z kim rozmawiasz, niż zobaczyć... Machinalnie cofnęła się jeszcze o krok. - Jestem z siódmej klasy, lecz nie mogę ci pomóc. Sama jestem nowa. Knightley.
− A, tak – odezwał się z ciemności głos, w którym nie było nic przerażającego. - Nazywam się Edward.
Dwie postacie zbliżyły się do nich.
− A wy, czemu stoicie? - zapytała jedna z nich. Ten głos Jane znała zbyt dobrze. Dlatego też dziecięcym gestem schowała obie ręce za plecy, gdy Bellatriks wyciągnęła dłoń w jej kierunku. - A, to ty, Knightley... - wysyczała, podchodząc bliżej.
Nic gorszego niż Bellatriks nie mogło jej spotkać, dlatego Jane z ulgą chwyciła rękę, którą w jej kierunku wyciągnął drugi czarodziej. Black tymczasem poprowadziła Edwarda w ślad za innymi. Jane postanowiła nie interesować się tym, z kim wypadło jej być w parze. Wystarczyło jej już wstrząsów jak na jeden wieczór. Chłopak, który szedł obok niej nie próbował zagaić rozmowy, pomimo tego, że musiał czuć, jak trzęsie się jej ręka. Jego dłoń była ciepła i szeroka, i nie było trudno wyobrazić sobie, że to Ron. Tak, niech to będzie Ron, z którym jest tak spokojnie, który nigdy nie...
Jej towarzysz mocniej chwycił rękę dziewczyny i Jane poczuła trzaski w powietrzu, jakby przepływał przez nich słaby prąd. „Czary nieodnajdowalności” - domyśliła się. - „No proszę, jakie to ciekawe, Ślizgoni wprost na terytorium Hogwartu wydzielili dla siebie miejsce? Szkoda, że my o czymś takim nie pomyśleliśmy.”
− Walden Macnair pozwala Jane Knightley na przechodzenie przez barierę teraz i w przyszłości – powiedział jej przewodnik i Jane omal nie wyszarpnęła ręki. Prawdopodobnie był przygotowany na podobną dziecinadę, dlatego lekko wzmocnił swój chwyt.
Zresztą dziewczyna szybko się opanowała, pozwalając się przeprowadzić przez zawirowania cudzych energii. Nić samego Macnaira była barwy rudo-złotej, na chwilę oplotła ich złączone dłonie i w tym momencie nacisk, który Jane odczuwała przez cały ten czas, zniknął. Stało się to tak nieoczekiwanie, że dziewczyna utrzymała się na nogach tylko dzięki temu, że Macnair jeszcze nie wypuścił jej ręki.
Stali na wysokim kamienistym brzegu, pośród wysokich sosen wbijających się puszystymi koronami w rozgwieżdżone niebo. Na środku niewielkiej polany już płonęło rytualne ognisko, oświetlające twarze stojących w półokręgu Ślizgonów, którzy zdjęli kaptury i chwycili się za ręce. Jane nie pozostało nic innego, jak przyłączyć się do nich, zamykając krąg. „To nie ja się z nimi teraz bratam...” - pomyślała, śledząc wzrokiem strzelające w górę iskry, a Malfoy tymczasem monotonnie wypowiadał słowa starożytnego rytuału. - „To przeklęta awanturnica Knightley, która prawdopodobnie lubi wpadać jak śliwka w kompot.” Mimo swego sceptycyzmu, Jane nie mogła nie poddać się uroczystemu charakterowi chwili. „Ciekawe, czy w czasach, gdy my się tu uczyliśmy, ta tradycja jeszcze istniała? Możliwe, że Ślizgoni do dziś uważają się za takie romantyczne bractwo... Ha, teraz już mnie nie dziwi, że wtedy w Malfoy Manor szczęście odwróciło się od Lestrange i Malfoya – podnieśli rękę na mnie, której przysięgali wierność. A może i wcześniej – w Ministerstwie...” Najprzyjemniejsze było to, że ona sama w tym momencie była wolna od obowiązku lojalności, który przysięgała przed chwilą. Przysięga nie zaliczała się do nienaruszalnych i nie wpływała na wolność woli przysięgającego, lecz magiczna więź, która tworzyła się między uczestnikami rytuału, zrywając się w momencie świadomego wyrządzenia krzywdy, jednostronnie karała winnego. Skutki nie powinny być zbyt straszne, lecz na tyle poważne, żeby nie łamać przysięgi bez przyczyny. Zdecydowanie, Dom Węża potrzebował czegoś podobnego, żeby nie pozabijać się nawzajem przed ukończeniem szkoły. Teraz przynajmniej można było nie obawiać się ciosu w plecy ze strony choćby Bellatriks. „Choć nie sądzę, żeby pomogło mi to spać spokojnie...” W końcu Malfoy zakończył inkantację i przez kilka chwil wszyscy stali w milczeniu, wciąż jeszcze trzymając się za ręce, czując jak przez utworzony krąg przepływa magiczny potok ich zmieszanych energii.
− Teraz powinniście wpleść swoje czary nieodnajdowalności w ogólną barierę, żeby to miejsce uznało was za pełnoprawnych gospodarzy – nakazał Malfoy, rozrywając krąg.
„Ślizgoni” - prychnęła Jane, unosząc różdżkę jako pierwsza. - „Skąd taka pewność, że wszyscy obecni umieją nakładać czary nieodnajdowalności? Stąd, że każdy ma choćby jedną skromniutką posiadłość rodzinną? Gdybyśmy się tego nie uczyli w akademii, to bym się teraz zdradziła...”
− Jane Knightley ogłasza to miejsce nieodnajdowalnym dla cudzego wzroku i magii. – Gdy wypowiadała formułę, nagle ogarnęły ją wątpliwości, czy obrzęd z użyciem nieprawdziwego nazwiska zadziała. Lecz z drugiej strony, to właśnie pod tym nazwiskiem wprowadził ją tutaj Macnair... „Przy okazji to wyjaśnia, dlaczego ani razu nie przeszłam przez tę barierę w przyszłości. Na pewno nie mogłam tego zrobić, będąc jeszcze Hermioną Granger...”
Czary ochronne były jednymi z najbardziej widowiskowych rozdziałów magii obronnej; nie bez przyczyny tak się podobały Harry'emu, który do dziś czasem spoglądał na magię oczami dziecka. Jane sama lubiła tworzyć magię, która przejawiała się wizualnie. Z czubka jej różdżki wydobyła się oślepiająca perłowobiała nić, wplatając się w migoczący wokół skomplikowany wielobarwny wzór nałożonych wcześniej czarów. Następnie po kolei przebiegła po wyciągniętych rękach pozostałych Ślizgonów, dając im przejście przez odnowioną granicę nieodnajdowalności. Kiedy blask nici zblednął, zrównując się jasnością z resztą wzoru, Jane opuściła różdżkę i cofnęła się o krok.
− Narcyza Black ogłasza to miejsce nieodnajdowalnym...
Obserwowanie obrzędu z boku było nawet ciekawsze niż przeprowadzanie go. Czary Narcyzy były barwy bladoliliowej i kiedy dziewczyna czarowała, jej długie włosy wzniosły się od porywu wiatru, podświetlone takim samym różowawym blaskiem. Jane wraz z innymi podstawiła dłoń, żeby drżąca magiczna nić dotknęła jej, zostawiając niewidzialny ślad, oznaczając ją jak swoją – pośród ludzi, którzy byli jej absolutnie obcymi we wszystkich znaczeniach tego słowa.
− Edward Goyle ogłasza to miejsce...
„No jasne, takie podobieństwo nie mogło być przypadkowe” – pomyślała, unosząc głowę, by spojrzeć w twarz swojemu jeszcze jednemu koszmarowi. Teraz, w blasku ogniska, to podobieństwo stało się wyraźniejsze, wywołując uczucie znajdujące się już gdzieś za granicami przerażenia. Uczucie, które można porównać do głosu zdartego od krzyku. Strach rwał się na zewnątrz, jednak niedoskonałe ludzkie ciało wyczerpało już wszystkie swoje rezerwy, żeby go wyrazić, dlatego po prostu wypalił się wewnątrz, zostawiając po sobie pustkę i popioły; zmęczenie i bezsilność. Jane zacisnęła powieki. To wszystko było nieskończenie głupie, dziewczyna próbowała zmusić się do bycia rozumną, dorosłą; doskonale rozumiała, że ta Bellatriks, ten Macnair, ten Goyle – w szczególności ten Goyle, który nawet nie był tamtym Goylem – nie zrobią jej krzywdy, że są po prostu dziećmi, dziećmi, na Merlina! Ona walczyła z nimi, mając lat piętnaście, zniosła ich tortury mając siedemnaście, przeżyła ten potworny pożar, który kosztował ją utratę poprzedniego, takiego prostego i zrozumiałego życia, więc nie może złamać się teraz, nie teraz, kiedy oni są tylko żałosnymi dziećmi, grającymi w swoje idiotyczne czystokrwiste gry!
− Knightley? - Teo ostrożnie dotknęła jej ramienia. - Wszystko się skończyło, pora wracać do zamku.
Jane otworzyła oczy. Ognisko prawie się wypaliło i wokół było pusto. Gwiazdy nad głową skryły się za chmurami, lecz zbliżający się wschód słońca już delikatnie podświetlił niebo nad lasem. Po powierzchni jeziora snuły się szare strzępy mgły i Jane zadrżała. Czary rozgrzewające już dawno przestały działać, więc dziewczyna machnęła różdżką, nakładając nowe. Granica nieodnajdowalności przepuściła ją bez problemów, mimo że w środku obrzędu Jane dosłownie się wyłączyła. Knightley zobaczyła Teo o sto kroków przed sobą i przyspieszyła, żeby ją dogonić. Nie miała najmniejszej ochoty na spędzenie reszty nocy, błądząc po ślizgońskich podziemiach w poszukiwaniu swojej sypialni.
Rozdział 13.
Pierwsze, co Jane ujrzała po przebudzeniu, to zielonkawy blask, równym potokiem zalewający sypialnię. Wystarczyło, że odwróciła się na plecy, by zauważyć, że blask ten dociera z sufitu, który jeszcze wczoraj był absolutnie zwyczajny. „No pewnie, wczoraj, kiedy przyprowadzono nas w podziemia, było już ciemno!” Dopiero teraz dotarło do niej, że w rzeczywistości sufit był przezroczysty, a dochodzące przez niego światło to nic innego niż promienie słoneczne przechodzące przez masy wody w jeziorze.
– Magicznie! – Jane westchnęła, śledząc wzrokiem ogromną rybę, która akurat przepływała obok „okna”.
Z prawej strony usłyszała jakiś nieokreślony dźwięk, który zmusił ją do odwrócenia głowy. Bellatriks leżała na swoim łóżku, podpierając głowę ręką zgiętą w łokciu i uważnie patrzyła na Jane ciemnymi, błyszczącymi oczami.
– Mm-m, dzień dobry – wydusiła z siebie Jane, natychmiast przesuwając się na przeciwległą stronę łóżka i wstała, nie spuszczając podejrzliwego wzroku ze swojej sąsiadki. Ta w odpowiedzi tylko skinęła głową. Jane skryła się w swojej garderobie, uznając brak reakcji Bellatriks za milczącą zgodę na zajęcie łazienki.
W świetle dnia wszystko wyglądało tu zupełnie nie tak, jak wczoraj. Sufit był przezroczysty wszędzie, oświetlając garderobę i łazienkę na tyle jasno, że nie były potrzebne inne źródła światła. „No cóż, a czemuż myślałam, że ćwierć hogwarckich uczniów mieszka w absolutnych ciemnościach?” - zastanawiała się Jane i oglądała głębiny jeziora, biorąc prysznic. Coraz bardziej podobały się jej ślizgońskie kwatery. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zimą bywało tu dość mroczno, lecz teraz pasowało jej wszystko.
Kiedy weszła do sypialni, już ubrana w szkolną szatę, Bellatriks akurat poszła do swojej garderoby. Do rozpoczęcia śniadania pozostawało pół godziny. Jane rozczesywała włosy, rozmyślając, czy Bella zdąży wysuszyć swoje, które były przynajmniej z pięć razy dłuższe niż jej. „Prawie jak moje przed pożarem”.
Mimowolnie westchnęła, jednocześnie przyznając, że w chłodnych podziemiach krótka fryzurka jest o wiele praktyczniejsza. Jej włosy prawie całkiem się wysuszyły w czasie rozczesywania.
Po włożeniu do torby pergaminu, nierozlewającego się kałamarza i pióra, Jane wyszła z sypialni. Chwilę spędziła w korytarzu, znów starając się odszukać jakikolwiek widoczny znak, po którym można było zorientować się w przyszłości, lecz znowu rozproszył ją sufit. Dosłownie wciągała ją gra światła i cienia wywoływana przez fale na powierzchni jeziora. To było dość podobne do jej zaczarowanego tarasu – tam tak samo skomplikowany, zmieniający się co sekundę wzór tworzyły ocieniające go od słońca liście. Jane tak wciągnęła obserwacja kołyszącej się toni wody, że z rozpędu wpadła na niewysokiego pulchnego ucznia, który nieoczekiwanie wyszedł z otwartego w ścianie przejścia. Tego chłopca widziała wczoraj przy ognisku – to również był ktoś z siódmoklasistów.
– Och, wybacz – przeprosiła go szczerze, na moment wspierając się o jego wyciągniętą rękę, by tylko odzyskać równowagę. - Zagapiłam się na sufit.
– Nic takiego. – Młodzieniec uśmiechnął się w odpowiedzi. - To nasza prywatna sezonowa klęska, którą Slytherin przeżywa co wrzesień. Tłumy pierwszoklasistów, chodzących wyłącznie z zadartymi w górę głowami i wpadających na każdego, kto nie zachowa ostrożności. Chociaż, poczekaj – chłopak cofnął się o krok i demonstracyjnie zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów – jak na pierwszoklasistkę wyglądasz nieco... starawo. A przy okazji – jestem Filip Parkinson.
Jane śmiejąc się, uścisnęła jego rękę.
– Jane Knightley. Więc mogę mieć nadzieję, że do października mi przejdzie?
– Chodzenie z zadartą głową? Z osobistego doświadczenia mogę praktycznie zagwarantować pełne wyleczenie w ciągu pierwszego tygodnia. Jednak były pojedyncze ciężkie przypadki, a nawet nawroty...
– Może wystarczy już tego gadania? - Z wciąż jeszcze otwartego przejścia za plecami Parkinsona odezwał się rozdrażniony głos. - Muszę zaprowadzić pierwszaków na śniadanie. – Malfoy przecisnął się na korytarz, potrącając Filipa. - Knightley – przywitał dziewczynę krótkim kiwnięciem i pospiesznie podążył w kierunku pokoju wspólnego.
– Prefekt. – Parkinson wywrócił oczami, co wywołało u Jane nowy atak śmiechu. Do niego nie czuła żadnej wrogości – może głównie dlatego, że rodzina Parkinsonów nie miała absolutnie nic wspólnego z wyczynami śmierciożerców, jeśli nie liczyć podłego i tchórzliwego postępku Pansy, która proponowała wydanie Harry'ego Voldemortowi w czasie oblężenia Hogwartu. Wspomnienie nie należało do przyjemnych, lecz stojący przed nią chłopak nie mógł nieść za to odpowiedzialności.
W ślad za Malfoyem z pokoju wyszedł jeszcze jeden siódmoklasista, wyglądający jak absolutne przeciwieństwo Parkinsona – wysoki, szczupły, jasnowłosy, o pociągłej ponurej twarzy.
– To mój kolega z pokoju, Peneas Greengrass. – Filip przedstawił chłopaka. - A to Jane Knightley.
– Poznaliśmy się wczoraj, jeszcze w Wielkiej Sali – odpowiedział Greengrass dość chłodnym tonem. Możliwe, że po prostu nie chciał się spóźnić, dlatego spróbował pociągnąć przyjaciela korytarzem, a Filip z chęcią się na to zgodził. Jane poszła za nimi.
***
– Profesor nie zamierza przeprowadzać konsultacji? – Knightley zachmurzyła się, podając Teo przez stół listę swoich przedmiotów. - Nie, ja rozumiem, że siódmoklasiści kontynuują te przedmioty, które wybrali rok wcześniej, lecz czy szóstoklasistom nie pomaga się w wyborze?
– A my co – malutkie dzieci? – Cissi prychnęła pod nosem, lecz Lucjusz był przekonany, że Knightley ją usłyszała, choć zdecydowała się tę wypowiedź zignorować.
– On tylko nasze listy sprowadza do wspólnej tabeli i przekazuje ją McGonagall, żeby mogła ustalić plan zajęć – wyjaśniła Teo. - Nie rozumiem, po co jeszcze jakaś konsultacja...
– Choćby po to, żeby pomóc w podjęciu właściwej decyzji – odpowiedziała Knightley. - Pewnie powinien wiedzieć lepiej, jakie przedmioty przydadzą się wam... nam w przyszłości do wybranych zawodów.
– Do tego każdy z nas ma rodziców. - Teo wzruszyła ramionami.
Lucjusz nie wytrzymał i odwrócił się w stronę Knightley. Po tym, jak chłopiec-pierwszoklasista, który siedział między nimi, dojadł swoje śniadanie i pobiegł na pierwszą lekcję, starał się nie patrzeć w stronę dziewczyny, wiedząc, że drażnią ją jego spojrzenia. Lecz nieostrożne zdanie Teo prawdopodobnie zadało jej ból... „No proszę, nieźle się trzyma” - pomyślał z mimowolną aprobatą, kiedy na jej bladej twarzy praktycznie nie odbiły się żadne emocje. Było to zupełnie normalne zachowanie dla Ślizgonki. Kiedy siostrom Black umarła matka, próbująca obdarować męża długo oczekiwanym dziedzicem, wieść o tym rozniosła się po Hogwarcie tylko dlatego, że za sąsiednim stołem zalewała się łzami Andromeda. Jej siostry w żaden sposób nie pokazywały po sobie straty. Cissi uczyła się wtedy w trzeciej klasie, a Bella – w czwartej. Knightley dopiero chwilę temu trafiła do Slytherinu, dodatkowo według Lucjusza była zdecydowanie inna, dlatego też mocno się zdziwił, obserwując jej żelazne opanowanie.
– Nie wszystkim mogą pomóc rodzice – zaprotestowała, nieznacznie zniżając głos. - A czasem przydaje się spojrzenie z boku. Spojrzenie obcego człowieka, który obserwował swoich uczniów przez pięć lat, zna mocne i słabe strony, a przy tym nie próbuje ich realizować kosztem swoich własnych ambicji...
– Mówimy o tym samym profesorze? - Lucjusz nie wytrzymał i za swoją replikę został nagrodzony trzema bardzo niezadowolonymi spojrzeniami: Teodory – za pozbawioną szacunku wypowiedź o opiekunie własnego domu, Knightley – za to, że wtrącił się w ich rozmowę, i Narcyzy – za to, że śmiał odwrócić od niej swoją uwagę.
– Nie mam pojęcia – odcięła Knightley. - Mówiłam o tym, jak sobie wyobrażam rolę dobrego opiekuna. Jeśli wasz nie pasuje do opisu, to bardzo szkoda.
Na to stwierdzenie nie dało się prawidłowo odpowiedzieć. Pozostało tylko czepiać się szczegółów, co też i Lucjusz uczynił.
– Tak w ogóle, to rozmawialiśmy teraz o naszym opiekunie. I wychodzi na to, że z jego roli w procesie nauczania niezadowolona jesteś tylko ty.
To oczywiście, nie do końca było prawdą. Nie było mowy o żadnej roli Slughorna, czy to w procesie nauczania, czy to w życiu domu. Jednak Ślizgoni rzeczywiście byli zadowoleni – z ustanowionej reguły nie mieszania się i samorządności, która pozwalała ich opiekunowi nie przesadzać z troską o podopiecznych, a uczniom dawała ogromną swobodę działania. Co w rezultacie czyniło ze Slytherinu dom indywidualistów. I nikt nie zgodziłby się zamienić aktualnej sytuacji na głupią i nikomu niepotrzebną opiekę.
Knightley chciała coś odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliła. Wzruszając ramionami, jakby mówiąc „No i dobrze, co mi do tego?!” znów zwróciła się do Teo:
– A co będziemy robić, póki plan zajęć nie będzie gotowy?
– Do obiadu nic – odpowiedziała sucho dziewczyna. Teo miała mocno rozwinięty zmysł subordynacji i krytyka pod adresem Slughorna, na którą sobie pozwoliła Jane, zepsuła jej humor. - Po obiedzie odbędzie się lekcja historii magii, a na jutro plan zajęć będzie gotowy.
– Świetnie! - Knightley wstała z ławki, wpychając pióro i kałamarz do torby, - W takim razie, do zobaczenia przy obiedzie.
I poszła prosto do stołu Gryfonów, skąd przyjaźnie machała do niej ręką Cadogan. Knightley bez cienia wstydu przysiadła się do niej, co wywołało u Cissi, która też ją obserwowała, grymas obrzydzenia.
– Nowa planuje prowadzać się z Gryfonami! - wykrzyknęła, marszcząc piękny nosek. - Już po tej jednej rzeczy można z pewnością stwierdzić, że zupełnie nie ma gustu.
– No tak, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że przyjaźni się z tymi samymi Gryfonami, w towarzystwie których tak lubi spędzać czas twoja siostra – dogryzł jej leniwie Lucjusz, biorąc jej chłodną dłoń i niespiesznie przeplatając razem ich palce.
Cissi zamachnęła się na niego w udawanym gniewie, ale ręki nie cofnęła.
– Meda chodziła z nimi tylko dlatego, że ten jej... Puchon – wypluła dziewczyna po krótkiej pauzie – przyjaźnił się z chłopakiem tej dziewczyny. – Ruchem głowy wskazała na Cadogan, która akurat w tym momencie wstała i pociągnęła za sobą Knightley. - Teraz, kiedy on już skończył szkołę, mamy z Bellą nadzieję, że Meda znajdzie sobie kogoś bardziej odpowiedniego. I przestanie zadawać się z tymi... – Uczyniła jeszcze jeden ruch głową w kierunku wychodzących z sali dziewczyn.
– Przynajmniej są czystokrwiści – zauważył Lucjusz, cały czas gładząc rękę narzeczonej.
– Zdrajcy krwi. – Narcyza prychnęła, zbierając ze stołu swoje rzeczy. - Dobrze, jeszcze Goyle i Carter nie oddali mi swoich spisów, pójdę ich poszukać.
– Nie zapomnij, że ty i Clive odprowadzacie dziś pierwszoklasistów na obiad i z obiadu – przypomniała jej Teo, podnosząc głowę znad pergaminu. Dziewczyna nie miała sobie równych we wszystkim, co wiązało się z tworzeniem wszelakich harmonogramów, grafików dyżurów i tym podobnych bzdur, z których w połowie składały się obowiązki prefekta. Lucjusz starannie to wykorzystywał, zrzucając całą papierkową robotę na barki swojej partnerki. Za to on, jak nikt inny, miał podejście do ludzi, dlatego też niezmiennie był delegowany zarówno do pouczających pogadanek z ukaranymi szlabanem uczniami młodszych klas, jak i do poważnych rozmów z profesorami.
Cissi oddaliła się, zapewniając Teo, że pamięta o swoich obowiązkach i Lucjusz w końcu mógł wrócić do planu wystąpienia, które przygotowywał na wieczorne zebranie prefektów.
– A jednak jest dziwna – powiedziała w zadumie Teo, patrząc rozkojarzonym wzrokiem gdzieś ponad jego ramieniem. I nie mówiąc więcej ani słowa, znów powróciła do swojej pisaniny. Lucjusz nic nie odpowiedział, choć ta sama myśl męczyła go już od dłuższego czasu.
***
„I kto wpadł na pomysł, żeby dać historię magii zaraz po obiedzie?” - pomyślała Jane, tłumiąc ziewnięcie. Była uodporniona na nudny sposób wykładania przez profesora Binnsa, lecz po praktycznie bezsennej nocy miała ogromny problem ze skupieniem się na wykładzie. W tej chwili wiele by oddała za to, żeby obok siedział Ron i jęczał, jak mu się nudzi i przeszkadzał jej prośbami, by przekazała zapiskę Harry'emu...
Jane siedziała w ławce sama. Kiedy dotarła do klasy Binnsa, Ślizgoni zajęli już swoje tradycyjne miejsca po lewej stronie, a każdy z nich miał już sąsiada. Filip siedział z wiecznie z czegoś niezadowolonym Greengrassem, Teo – z Macnairem, a Amanda Prewett ze swoim chłopakiem. Pozostawali tylko Malfoy i Bellatriks, którzy zajęli ławkę za Macnairem i Burke, co bardzo ucieszyło Jane, która nie musiała po raz kolejny pokazywać swojej niechęci – po prostu nie wystarczyło dla niej miejsca razem z tymi, z którymi za nic w świecie nie chciałaby siedzieć. Z drugiej strony - teraz poczuła się nieprzyjemnie odrzucona. Historię magii Ślizgoni mieli z Ravenclawem i dziewczyna miała nadzieję nawiązać nowe znajomości wśród rówieśników, lecz oni wyraźnie nie chcieli mieć nic wspólnego z przedstawicielami Domu Węża. Pomimo tego, że nie wszyscy siedzieli z kimś w ławce, nikt się nie dosiadł do Jane, a kiedy Knightley próbowała pochwycić spojrzenie dziewczyny siedzącej po skosie, ta pospiesznie odwróciła wzrok i zajęła się notatkami z wykładu.
Dobrze, że Alicja nieźle zniosła jej przydział do Slytherinu. Jane miała ogromną nadzieję, że będą mieć wspólne zajęcia z Gryffindorem, żeby choć na części przedmiotów mieć normalne towarzystwo. Chociaż na eliksirach i obronie – zajęciach, w których nie tak wielu uczniów podchodziło do owutemów i dlatego grupy zbierano z przedstawicieli wszystkich czterech domów. A przynajmniej tak było w jej czasach. „Szkoda, że nie trafiłam tu rok później – zdenerwowała się po raz kolejny Jane. - Wtedy miałabym przyjaciół wśród rówieśników i w Gryffindorze, i w Ravenclawie, a w Slytherinie nie byłoby już... tych... Samego Goyle'a jeszcze można było by przeżyć.”
Popatrzyła na lewo, na „swój” dom. Oprócz Amandy i jej chłopaka, znów zajętych burzliwą kłótnią, wszyscy pozostali pochylali się nad ławkami i starannie notowali wykład.
Teo krótkowzrocznie wpatrzyła się w tablicę, na której Binns nakreślił schemat ukazujący hierarchię wczesnego Wizengamotu i Macnair podsunął jej swój konspekt, pozwalając przerysować z niego to, czego nie mogła dojrzeć. Wymienili się lekkimi uśmiechami i Jane nieoczekiwanie poczuła ukłucie najprawdziwszej zawiści. Ta malutka podpatrzona scenka do tego stopnia przypominała setki, tysiące takich samych – z Gryfonami w rolach głównych – że dziewczyna poczuła fizyczny ból na myśl, że nie da się powrócić do własnego dzieciństwa, że teraz wszystko wokół jest nieprawdziwe i obce, że nie ma obok nikogo, kto przyjacielsko szturchnąłby łokciem i wywrócił oczami, udając pełny upadek z sił. Tiara miała zupełną rację – jeszcze i doba nie minęła od czasu, jak Jane trafiła do Slytherinu, a już czuje się samotna!
Jane złapała się na tym, że patrzy prosto w okrągłe ze zdziwienia oczy Malfoya i odwróciła się, wściekle zagryzając wargi. Paw wyraźnie coś podejrzewał. W ciągu dnia kilka razy czuła na sobie jego uważne spojrzenie i za każdym razem coraz bardziej ją to drażniło. Byłoby naiwnością z jej strony, gdyby oczekiwała, że chłopak weźmie na poważnie i uwierzy w jej głupią historyjkę! A teraz ona jeszcze dała mu możliwość obserwować ją dosłownie dniem i nocą... I w imię czego to wszystko? Dla mrocznego, zamkniętego w sobie chłopaczka, do którego nawet strach podejść. Jane wcale nie była przekonana, że Snape przyjmie jej przyjaźń. Co więcej, zaczęła wątpić, czy on w ogóle potrzebuje czyjejkolwiek przyjaźni. W końcu ona nie ma prawa wpływać na jego los, więc Snape'owi tak czy siak jest sądzone stać się śmierciożercą, popełnić straszny błąd, a potem przez całe życie płacić za to. Czy będzie mu łatwiej, jeśli koło niego na krótki czas pojawi się człowiek, który jest gotowy go wesprzeć? Czy też przez to gorycz przyszłych strat stanie się tylko silniejsza?
Dziewczyna ciężko westchnęła, mierzwiąc swoje włosy dokładnie tak samo, jak to stale robił Harry. W tym geście rzeczywiście było coś uspokajającego. Coś, co pomagało odłożyć ciężkie myśli na później. Lecz na ich miejsce nie przychodziło nic dobrego, dlatego Jane przemogła się i znów zaczęła słuchać monotonnej mowy Binnsa.
***
Pozostałą część dnia Jane spędziła w skrzydle szpitalnym. Nie miała tam nic do roboty, lecz Poppy zaprosiła ją na herbatkę, więc gadały sobie aż do kolacji. To właśnie takiej lekkiej rozmowy o wszystkim i o niczym brakowało jej do tego, żeby poczuć się zdecydowanie lepiej. Przypomniała sobie, dlaczego w ogóle przyjęła propozycję Dumbledore'a. Trzeba było tylko skupić się na przygotowaniu do owutemów, ignorując wszelkie czynniki rozpraszające, w tym napady niekontrolowanej nienawiści do kolegów z klasy. Gdybyż tylko można było się z nimi rzadziej spotykać...
Na kolację się spóźniła, lecz Ślizgoni (wciąż w komplecie) byli obecni w Wielkiej Sali. Siadając na swoim miejscu, Jane wzięła się za jedzenie, nie zwracając uwagi na spojrzenia kolegów przy stole. Wkrótce wrócili do przerwanych jej pojawieniem się rozmów, co bardzo dziewczynie odpowiadało.
Teo, Malfoy, Narcyza i jeszcze trójka uczniów wstali od stołu wcześniej niż pozostali i udali się na zebranie prefektów. Po ich wyjściu przy tym krańcu stołu pozostali tylko Jane, Snape, Gwen i siedząca w oddali Bellatriks, pochłonięta rozmową z Greengrassem i Amandą. Knightley postanowiła wykorzystać okazję i porozmawiać ze Snape’em.
– I jak minął pierwszy dzień? - zwróciła się do obojga pierwszoklasistów.
– Normalnie. – Gwen wzruszyła ramionami. - Dziś były czary, eliksiry i transmutacja.
– O, eliksiry?! - ożywiła się Jane. - I co, uznano was za godnych, by powstrzymać śmierć? - W tym momencie, czując na sobie zdumione spojrzenia dzieciaków, w myślach palnęła się w czoło. - Ee-e, tak mój były profesor zawsze zaczynał pierwszą lekcję. – Dziewczyna teatralnym gestem zawinęła się w szatę i zacytowała kilka zdań ze słynnej przemowy Snape'a. Patrząc prosto w jego niesamowicie czarne oczy, otwarte w zdumieniu bliskim zachwytu.
„No, zapamiętuj, jeszcze ci się przyda...” Nagle poczuła niezwykłą lekkość, jakby nie było niczego nagannego w tym, że prawdopodobnie właśnie stworzyła pętlę w czasie. Jak gdyby to był tylko maleńki zabawny paradoks, a nie straszne złamanie reguł posługiwania się zmieniaczem czasu. Za to udało się jej wydobyć ze Snape'a jakąś reakcję.
– Nie, nic podobnego. – Gwen zacisnęła usta. - Dziś poznawaliśmy sprzęt laboratoryjny i technikę bezpieczeństwa. O mało ręce nie odpadły od zapisywania tego wszystkiego... A jeszcze te bałwany!
Dziewczyna z rozdrażnieniem kiwnęła głową w nieokreślonym kierunku, lecz mimo że nie wskazała wprost na przeszkadzających jej bałwanów, Jane od razu zrozumiała, o kim mowa. Zachmurzona twarz Snape'a tylko potwierdziła jej domysły. Huncwoci weszli na wojenną ścieżkę. Ostrożnie prześledziła kierunek, w jakim spoglądał chłopiec – był przykuty do dwóch ciemnowłosych głów za hałaśliwym złocisto-czerwonym stołem. James i Syriusz gadali z Prawie Bezgłowym Nickiem, którego nie wystraszyli się nawet w momencie pierwszego spotkania, a już teraz to wręcz uważali go za przyjaciela. W każdym razie takie wrażenie sprawiała ich pogawędka. „No racja, Huncwoci dużo rozmawiali z zamkowymi duchami! Przecież Lupin opowiadał, że to właśnie od nich poznali dobrą połowę sekretów Hogwartu...”
Problemy pierwszoklasistów natychmiast wyleciały jej z głowy. Tym bardziej, że oni raczej nie zamierzali się nimi z nikim dzielić. W Slytherinie nie było przyjęte skarżenie się na jakieś trudności – to akurat dziewczyna doskonale wiedziała. Tylko to powstrzymywało ją od poproszenia o pomoc Teo lub Filipa. Mimo że oboje byli miłymi dzieciakami, Jane rozumiała, że przyznanie się im do nieumiejętności orientowania się w podziemiach byłoby absolutnie nieślizgońskie i zdradziłoby jej pochodzenie. Kto wie, może wykorzystywana tutaj jest całkiem prosta tajemnica, którą powinien znać każdy czarodziej czystej krwi? Z kolei poproszenie o radę ducha wydało się jej całkiem dobrym pomysłem – kto zna podziemia lepiej niż Krwawy Baron?
Szybko dojadając kolację, Jane poczekała, aż od stołu wstaną trzecioklasiści i z miną przepełnioną niezależnością wyszła w ślad za nimi. Na jej szczęście dzieciaki poszły wprost do lochów i dziewczyna bez problemów weszła za nimi do pokoju wspólnego. Teraz pozostawało tylko poczekać aż pojawi się Baron.
Aktualnie w pokoju wspólnym nie było zbyt tłoczno i Jane komfortowo rozłożyła się na kanapie, na której wczoraj siedzieli uczniowie starszych roczników. Stąd również był dość dobry widok na cały pokój. Dziewczyna wyjęła podręcznik do historii magii i pogrążyła się w lekturze rozdziału zadanego do samodzielnej nauki, kątem oka śledząc to, co działo się wokół. Z początku wszędzie kręciły się hordy wrzaskliwych młodszych uczniów, rwetes stał się całkiem nie do zniesienia, kiedy Parkinson, zastępujący wciąż jeszcze siedzących na zebraniu prefektów, przyprowadził z Wielkiej Sali pierwszaków. Następnie pojawiła się Bellatriks, rozegnała dzieciarnię po sypialniach i usiadła przed kominkiem – wyraźnie na razie nie wybierała się do siebie. Jane nie pozostawało nic innego, jak siedzieć dalej. Filip przysiadł się do niej, lecz nie próbował zagaić rozmowy, tylko otworzył podręcznik i też zaczął studiować zadany materiał. W zasadzie pół godziny przeszło w takich cichych i spokojnych warunkach, a później do pokoju wspólnego wpadł kolejny tłumek, tym razem starszych uczniów, wśród których był i Goyle. Z ich ożywionej rozmowy Jane szybko pojęła, że to była ślizgońska drużyna quidditcha, która też miała dziś zebranie organizacyjne. Sądząc z tego, co mówili, Slytherin brał udział w meczu otwierającym sezon i kapitan – ogromny, jasnowłosy dzieciak z okrągłą, rumianą twarzą – nijak nie mógł się uspokoić, cały czas rysując w powietrzu schemat za schematem. Uczyć się już nie było jak, więc Jane zbierała się do przejścia do ulubionego ciemnego kąta, gdy przez pokój przepłynął, falując zabryzganymi srebrzystą krwią szatami ten, na kogo czekała. Dziewczyna zdecydowanym ruchem schwyciła swoją torbę i wyskoczyła w ślad za duchem w jeden z mrocznych korytarzy prowadzących z pokoju wspólnego.
– Panie Baronie! - krzyknęła do niego, kiedy zostali sami. - Panie Baronie, proszę poczekać, muszę z panem porozmawiać!
Duch zawisł na moment w dalekim krańcu korytarza, następnie odwrócił się i dostojnie popłynął w jej kierunku. Wzdłuż kręgosłupa Jane przebiegł mróz, kiedy puste, szeroko otwarte oczy Barona wpatrzyły się w jej twarz. Duch w milczeniu czekał, całą swoją postacią wyrażając wyniosłość i absolutnie zerowe zainteresowanie rozmową.
– Przepraszam, sir. – Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę. - Nazywam się Jane Knightley i chciałabym zasięgnąć pana porady.
– Nie daję rad – odezwał się Baron nadspodziewanie przyjemnym, głębokim głosem i zrobił ruch, jakby planował się oddalić, uznając ich rozmowę za zakończoną.
– Proszę zaczekać! - krzyknęła w rozpaczy, ledwo powstrzymując się od tego, żeby spróbować złapać ducha za rękaw szaty. - Nie mam do kogo się zwrócić o pomoc!
– Nie udzielam pomocy. – Jego blade wargi skrzywiły się we wrednym uśmiechu. - I ma pani zdecydowaną rację – nie ma się pani do kogo zwrócić. Nikt z wychowanków Slytherinu nie udziela pomocy i o nią nie prosi. Pani zachowanie jest niegodne i może się pani uważać za szczęściarę, że zachowam pani haniebne zachowanie w tajemnicy.
Pomimo że Jane była przygotowana na taki obrót sprawy, dosłownie zadławiła się z gniewu. Jedną rzeczą jest wiedzieć, że w Slytherinie trzymają się podobnych zasad, a całkiem inną – na własne uszy usłyszeć taką deklarację wartości w rozumieniu najstarszego przedstawiciela Domu Węża. Dziewczyna miała szczerą nadzieję, że tak radykalne poglądy nie są wyznawane przez większość Ślizgonów – inaczej nie byłaby w stanie zrozumieć, jak przeżywają tutaj pierwszoklasiści. Tak czy inaczej, po tym, co powiedział Baron, zniknęły resztki wątpliwości i współczucia, choć wciąż nie w smak było wykorzystywanie informacji, którą Harry uzyskał od Szarej Damy.
– Proszę tylko spróbować! – wykrzyknęła dźwięcznie w plecy oddalającego się ducha. - Proszę tylko spróbować, a wszyscy w Hogwarcie i poza jego granicami dowiedzą się, że Zaginiony Diadem Ravenclaw właściwiej byłoby nazywać Ukradzionym Diademem. Nie sądzę, żeby Helena była szczęśliwa, dowiadując się, że to dzięki panu całe magiczne społeczeństwo zna jej brudny sekret. Zwłaszcza po tym, co zrobił pan z nią samą.
Gdyby to było możliwe, to Baron zbladłby jeszcze bardziej. W mgnieniu oka znalazł się za ramieniem dziewczyny i groźnie pochylił się nad nią, otaczając falą lodowatego powietrza.
– Skąd..? - zapytał zszokowany. - Rowena przysięgła, że nikomu nie powie, a Helena już tym bardziej nie...
– Dokładnie – wysyczała Jane w odpowiedzi, czując jak jej twarz mimowolnie kurczy się w ohydnym, złośliwym grymasie. - Helena nikomu nie mówiła, a jednak wszystko wiem. Czy myśli pan, że ona uwierzy, iż to nie pan wydał jej tajemnicę?
– Mów, czego potrzebujesz – poddał się Baron. - Przysięgam, że nie będę szkodził twojej reputacji, jeśli tylko zostawisz Helenę w spokoju.
– O-o! – Dziewczyna westchnęła pełna zrozumienia. - Więc tak naprawdę martwi pana nie to, co ona sobie pomyśli, a to, co magiczny świat będzie myślał o niej... Jak to szlachetnie! I to po tym, w co ona zmieniła wasze życia...
Krwawy Baron znów pochylił się nad nią z takim wyrazem zwykle beznamiętnej twarzy, że Jane na moment zwątpiła, czy aby na pewno duchy nie mogą wyrządzić żywym fizycznej krzywdy.
– Ona nie jest winna... nie jest winna, że nie dała rady mnie pokochać – odpowiedział cicho i dziewczyna poczuła się okropnie. Znowu zdławiła chęć dotknięcia ręki Barona – tym razem po to, żeby spróbować go pocieszyć. Pomyśleć tylko – ona jest pierwszym człowiekiem, z którym on może o tym porozmawiać po tysiącu lat wypełniania przysięgi milczenia, którą złożył ukochanej kobiecie. Tysiąc lat kary, której końca do dziś nie widać! Ogarnęło ją współczucie, ścierając z twarzy ślizgońską minę.
– Może ona pokochała... później – niepewnie zaczęła Jane. - Wiem, że żałuje, że wszystko tak wyszło. Żałuje, że tak się skończyło dla was obojga. Czyżby ona do tej pory nie wybaczyła panu?
– Nie wiem – odpowiedział z goryczą Baron. - Nie wolno mi się do niej zbliżać. Jesteśmy skazani na spędzenie wieczności w tym zamku, tak blisko siebie, a przy tym nie możemy nawet porozmawiać...
– A jeśli... mogłabym przekazać... - W końcu zawstydziła się i zamilkła, patrząc na beznamiętną twarz ducha.
– Miałem rację. – Baron zaśmiał się cicho. - Jesteś dość niewłaściwą Ślizgonką. – W zadumie obejrzał ją z wszystkich stron, jak gdyby spodziewał się znaleźć zewnętrzne oznaki tej nieprawidłowości. - Dziękuję pani, doceniam pani szlachetną propozycję, lecz zmuszony jestem ją odrzucić. Nałożona na mnie kara nie pozwala na posługiwanie się jakimikolwiek sposobami kontaktu, nawet gdybym miał choćby cień powodu, by sądzić, że Helena może mi wybaczyć. Jestem wdzięczny za współczucie, którego tak naprawdę nie jestem godzien i go nie szukam. – Pod koniec tej krótkiej przemowy skłonił się ceremonialnie, a kiedy się wyprostował, jego twarz znów była przepełniona dostojeństwem i nie zdradzała ani cienia niedawnych emocji. - Więc, czym mogę służyć?
– Mam trudności z orientacją w podziemiach – odpowiedziała Jane, dumnie zadzierając podbródek, żeby przypomnieć Baronowi, że oczekuje pomocy nie z powodu jego dobroczynności, a dlatego, że zawarli układ. - Nie rozumiem, jak można odnaleźć właściwe drzwi, skoro te drzwi wyglądają jak ściana, a obok nie ma niczego zapadającego w pamięć.
– I to wszystko? - Dziewczyna gotowa była się założyć, że w jego głosie słychać było nutki szczerej wesołości. - Wymienia pani informację, której nie posiada ani jedna żywa dusza w Hogwarcie na podstawową umiejętność, którą opanował każdy pierwszoklasista?
– Nie każdy – zaprotestowała Jane, zadzierając podbródek jeszcze wyżej. - O ile zrozumiałam, to coś specyficznie ślizgońskiego. A jak sam pan powiedział, żaden z przedstawicieli... naszego domu nie pomoże. Chyba że przyprze się go do muru. – Ośmieliła się na tyle, że posłała Baronowi kpiący uśmiech, który został życzliwie przyjęty. – Więc układ pozostaje w mocy?
– Oczywiście, proszę pani. Ślizgoni używają osobistych czarów znakujących. Czy słyszała pani o takich? - Dziewczyna pokręciła głową i Baron skrzywił się z niezadowoleniem. - To znaczy, że nikt z twoich przodków nie uczył się w naszym domu.
– Nie, proszę pana. Jestem pierwszą osobą z rodziny, która uczy się w Hogwarcie.
– Cóż, więc wszystko jasne. Zaklęcie brzmi tak - „Insigno”. Lecz najważniejszy jest ruch różdżką. Wystarczy się go nauczyć i od razu przejść do niewerbalnego użycia...
W ciągu pięciu minut Baron wyjaśnił jej, jak dokładnie rysować wymaganą figurę, kolejne pięć poszło na stworzenie indywidualnego elementu, który zapewniał niewidzialność znaku dla postronnych i Jane porysowała całą ścianę w zaułku, do którego duch zaciągnął ją, by mogła poćwiczyć.
– Super - zachwyciła się szczerze. - Czy to znaczy, że mogę ozdobić swoimi znaczkami choćby cały zamek i absolutnie nikt poza mną tego nie zobaczy?
– Nikt, oprócz pani – potwierdził uprzejmie Baron i natychmiast dodał jadowicie: – i aktualnego dyrektora. Dlatego, jeśli odczuje pani nieprzepartą chęć narysowania nieprzyzwoitych obrazków, to lepiej zrealizować to tutaj, w podziemiach.
– Aha – ucieszyła się Jane – były takie przypadki? - Baron tylko prychnął. - Tak przy okazji, to pańskie ostatnie słowa brzmią jak rada. A ja myślałam, że nie dajecie rad. Czy to nie naruszenie Kodeksu Porządnego Ślizgona?
– Nie słyszałem o takim. – Duch podchwycił jej żartobliwy ton. - Porządny Ślizgon nie kieruje się żadnymi kodeksami, a wyłącznie własnymi życzeniami i korzyścią. Dlatego dam pani jeszcze jedną radę: jeśli potrzebuje pani pomocy – nie należy o nią prosić, a żądać. Tak, jakby miała pani do tego pełne prawo.
Po tych słowach Baron odprowadził ją z powrotem do pokoju wspólnego i zanim pozostawił ją w towarzystwie rówieśników, skłonił się z galanterią i pocałował powietrze nad jej ręką, machinalnie wyciągniętą na pożegnanie.
– Spokojnej nocy, panno Knightley – powiedział cicho, obdarzając pozostałych ceremonialnym ukłonem i przepłynął przez ścianę.
„Wygląda na to, że właśnie uzyskałam jeszcze jedną rekomendację, a będzie ona o wiele cenniejsza niż malfoyowska udawana życzliwość” - pomyślała Jane, rozsiadając się w swoim ulubionym kącie i czekając aż Bellatriks położy się spać.
Rozdział 14
Jane ledwo wlokła się, wchodząc po schodach prowadzących na Wieżę Astronomiczną. Praktyki z astronomii już na początku szkolnego tygodnia nie obiecywały nic dobrego, ponieważ oznaczały, że pół nocy trzeba będzie spędzić na obserwacjach. Ale przynajmniej plan zajęć był rozpisany tak, że uczniowie mieli całe poniedziałkowe popołudnie na to, żeby się wyspać przed bezsenną nocą. Jane planowała tak zrobić, ale nie wyszło.
Dziś na czarach, w samym środku praktycznej części zajęć, pojawił się Kaczanek z zapiską od Poppy, w której prosiła, żeby dziewczyna przyszła na dyżur do skrzydła szpitalnego, gdy tylko skończy lekcje. Malfoy, z którym z braku innych chętnych była zmuszona pracować w parze, natychmiast wetknął swój długi nos w zapisek i bezczelnie zainteresował się, czy Knightley uważa siebie za wystarczająco kompetentną, żeby zastępować pielęgniarkę. Jane nie mogła wymyślić żadnej właściwej odpowiedzi, ponieważ w gruncie rzeczy nie uważała, że da radę poradzić sobie z czymś naprawdę poważnym, lecz miała szczerą nadzieję, iż nie będzie miała okazji się o tym przekonać. W sumie już miała dyżur w weekend: w sobotę, w czasie gdy Poppy odprowadzała Remusa do Wrzeszczącej Chaty i pomagała mu się tam rozgościć; i w niedzielę, którą pielęgniarka prawie całą spędziła z chłopakiem, sprawdzając jego stan po transformacji. Dziś wieczór mijała ostatnia doba, którą powinien był spędzić w izolacji.
Kiedy tylko Jane dotarła do skrzydła szpitalnego, Poppy przy pomocy kominka udała się do św. Munga z raportem o stanie Lupina, który po konsultacji ze specjalistami musiała przekazać do ministerstwa. Dziewczyna ledwo zdołała poprosić Kaczanka o przyniesienie obiadu, gdy do gabinetu wpadli Syriusz i James, prowadzący białego jak ściana Petera. Chłopak spadł z miotły w czasie pierwszej lekcji madame Hooch i zwichnął ramię. Jane jeszcze nie zdążyła przerobić kursu mugolskiej traumatologii, który powinien był się rozpocząć dopiero na drugim roku studiów, lecz miała okazję w czasie obchodu widzieć nastawianie stawu ramieniowego. Znieczulając ramię Petera przy pomocy zaklęcia i wlewając w Jamesa prawie dwie uncje eliksiru uspokajającego, dziewczyna posadziła poszkodowanego na krześle, obwiązała go gryfońskim szalikiem, którego końce wręczyła trzęsącym się Huncwotom i po kilku ruchach kość z charakterystycznym trzaskiem wróciła na swoje miejsce. Peter krzyknął – bardziej ze zdumienia niż bólu, ale i to wystarczyło, żeby Jane zaczęły się trząść ręce. Dziewczyna też łyknęła sobie eliksiru na uspokojenie, odesłała Jamesa i Syriusza z powrotem na lekcję, usztywniła uszkodzoną kończynę Petera i po pogrążeniu chłopaka w śnie w końcu wróciła do swojego obiadu.
Nie zdążyła się nawet ucieszyć, że dzięki ogrzewającym czarom nałożonym przez skrzaty jedzenie było jeszcze ciepłe, gdy do skrzydła szpitalnego przyprowadzono drugoklasistę rannego w wyniku wybuchu kociołka w czasie zajęć z eliksirów. Potem profesor Vector przysłała skrzata z prośbą o eliksir przeciwmigrenowy, którego zapasy w szafce Poppy się właśnie skończyły i Jane musiała pójść po niego do magazynku, przy okazji robiąc niewielki remanent, żeby zorientować się, jakie eliksiry będzie musiała przygotować w najbliższym czasie. Następnie pojawiło się dwóch Ślizgonów z klasy Narcyzy. Nie przyznali się, z kim i o co poszło, lecz nad nałożonym na jednego z nich zaklęciem dziewczyna musiała się solidnie namęczyć. Potem zajrzał Fab, który włóczył się po zamku i nie wiedział, czym się zająć. Jane była bardzo zadowolona, że chłopak w końcu przestał się na nią dąsać, lecz nie miała nastroju na pustą gadaninę, dlatego włożyła sporo wysiłku w to, żeby sobie w końcu poszedł. Kiedy Fab się zlitował i zostawił ją w spokoju, przyszedł czas na zmianę opatrunku poparzonego drugoklasisty.
W rezultacie jadła obiad w towarzystwie umęczonej Poppy, która dyszała gniewem na ministerialnych biurokratów, z którymi zmarnowała kilka godzin. Przegryzając coś na szybko, pielęgniarka udała się do Wrzeszczącej Chaty, żeby przenieść Remusa do zamku, jak tylko zrobi się ciemno. Jane została po to, żeby przygotować dla chłopca łóżko i zamówić u skrzatów kolację dla wszystkich pacjentów, a potem pomagała Poppy opatrywać rany, które Lupin zadał sobie w niedzielną noc.
Chłopiec wyglądał bardzo źle. Kiedy się poznali, Remus był dorosły i już się nauczył lepiej czy gorzej radzić sobie z niektórymi negatywnymi skutkami transformacji, poza tym, w „jej” czasie wynaleziono już eliksir tojadowy znacząco łagodzący dolegliwości związane z transformacją. Dlatego do Jane dopiero teraz naprawdę dotarło, przez jaki koszmar Lupin przechodził co miesiąc. Dla jedenastoletniego chłopca to było zbyt wielkie brzemię i mimo tego, że Poppy od niedzieli faszerowała go rozmaitymi środkami regenerującymi, Remus przypominał wskrzeszonego trupa. Nawet z pomocą Jane ledwo powłóczył nogami, jak gdyby poruszał się na ślepo, nie będąc pewnym, dokąd ma iść. Ciepłe piwne oczy w tym samym bursztynowym odcieniu co jej własne, pociemniały i straciły blask, rozkojarzony wzrok skupiał się na przypadkowych przedmiotach, lecz natychmiast znów stawał się bezmyślny i pozbawiony wyrazu. Kiedy Jane i Poppy ułożyły go na łóżku dało się zauważyć, że podrapane brudne ręce chłopca mocno drżą. Potem to nerwowe drżenie rozprzestrzeniło się na całe jego chudziutkie ciało, pokryte starymi i świeżymi bliznami. Poppy, smarując rany chłopca balsamem gojącym, przez zęby po francusku przeklinała aktualnego ministra, który osobiście nalegał, aby Lupin dla pewności spędzał we Wrzeszczącej Chacie dodatkową dobę. Potem poszła sprawdzać pozostałych pacjentów, a Jane jeszcze przez pewien czas siedziała przy łóżku Remusa, machinalnie gładząc go po splątanych w paskudny kołtun włosach.
Kiedy napojony eliksirami chłopiec w końcu pogrążył się w leczniczym śnie, Jane poszła do swojego laboratorium. Przeprowadzony w magazynku remanent i kilka dni obserwacji doprowadziły ją do smutnych wniosków: niektórych specyfików, takich jak maść przeciw oparzeniom, eliksir przeciwbólowy i wzmacniający, nie sposób przygotować na zapas, tak szybko się rozchodzą. Będzie musiała spędzać w laboratorium chociaż dwa wieczory w tygodniu, żeby zabezpieczyć ich stałą dostawę. Fakt, za tę zapłatę, którą wyznaczyła jej rada szkoły, wymagano od niej zbyt wiele. W pierwsze pięć dni roku szkolnego cały jej wolny czas pochłaniały problemy skrzydła szpitalnego i dziewczyna wcale nie miała wrażenia, że z biegiem czasu będzie lepiej. Już prędzej na odwrót.
W takim nastroju, klnąc na wszystko i wszystkich, Jane przesiedziała w laboratorium prawie do dziesiątej wieczór, kiedy to zaczynały się zajęcia praktyczne. Opuściła kolację i czuła się niezwykle wykończona, za to uwarzyła pewien zapas eliksiru przeciwzapalnego i przygotowała osnowę dla „płynnego snu”, który planowała dokończyć jutro wieczór. Wierny Kaczanek zdążył wsunąć jej w rękę kawałek zapiekanki serowej, którą łapczywie pochłonęła po drodze na Wieżę Astronomiczną.
Na tarasie widokowym było ciepło i bezwietrznie. Przy parapecie ustawiono dwa teleskopy, dwoje uczniów pochyliło się nad mapą nieba, a profesor Sinistry nigdzie nie było widać. Jane już chciała podejść do tej dwójki, gdy nagle za jej plecami rozległ się oskarżycielski szept:
– Spóźniłaś się, Knightley. – Malfoya nie można było nie poznać, nawet mimo tego, że teraz był wyłącznie czarnym kształtem na tle nieba. - Nie zamierzam wypełniać zadania za ciebie.
– Jakby cię ktoś o to prosił – wysyczała dziewczyna w odpowiedzi, stając przy teleskopie.
– Tak w ogóle, to znów jesteśmy partnerami. – Jane była gotowa przysiąc, że w jego głosie dźwięczał złośliwy uśmiech. Paw na serio postanowił zamienić jej życie w piekło. Mało tego, że musiała z nim siedzieć w jednej ławce na transmutacji, a potem zgłosił się, żeby pracować z nią w parze na lekcji Flitwicka, to teraz jeszcze astronomia! - W zeszłym roku pracowałem sam i uwierz mi, Knightley, świetnie sobie poradziłem bez pomocnika. Ale skoro już dostaliśmy zadanie dla dwojga, to ty również będziesz zmuszona przyłożyć do niego rękę. Tak swoją drogą, Jowisza już przegapiłaś, o, tutaj zaznaczyłem. – Z tymi słowami podstawił jej pod nos mapę nieba. - Ty masz zaznaczyć położenia Marsa, to on, widzisz?
– Widzę – odezwała się ze złością Jane, odpychając jego rękę, która właśnie zasłaniała jej wspomnianą planetę. - Malfoy, masz mnie za idiotkę? Mars będzie na niebie do samego świtu, to ma być według ciebie sprawiedliwy podział?!
– Więc będziemy tu sterczeć razem. – Malfoy wzruszył ramionami. - Chcesz, będę zaznaczał Marsa, a ty sobie weź Urana i Neptuna.
– Wszystko mi jedno – odpowiedziała dziewczyna, wyciągając z torby dziennik obserwacji. - A poza planetami jest coś ciekawego?
– Kometa Väisälä. Powinna być w peryhelium dwunastego.
– Września?! - ożywiła się Jane.
– No tak. Sinistra nawet następną praktykę przeniosła na niedzielę, żeby móc podziwiać ją w pełnej krasie. Ale ona jest malutka.
– Już ją znalazłeś?
Malfoy skierował teleskop na gwiazdozbiór Bliźniąt i poprawił ostrość.
– Oto ona – wymamrotał pod nosem. - Absolutnie nic ciekawego.
Jane bezceremonialnie odsunęła go ramieniem od teleskopu i przylgnęła do okularu
– To ta między Alheną i Betelgeuzą? – Dziewczyna, nie odrywając się od obserwacji, wycelowała w kometę różdżką i zmierzyła poziom natężenia. - Może i malutka, ale dość silna. A ja się zastanawiam, czemu mi w ostatnim tygodniu eliksiry nie wychodzą...
Malfoy pod jej dyktando zapisał dane i zmienił Jane przy teleskopie, żeby zakreślić kolejne punkty położenia planet. Potem usiedli obok siebie na niewielkiej drewnianej ławeczce, żeby wymienić się notatkami.
– Więc wybrałaś astronomię dla eliksirów? - zainteresował się, gdy tylko skończyła. - Planujesz zostać warzycielem?
Jane ciężko westchnęła. Odczepienie się od upartego pawia nie było możliwe.
– Nie planuję. Choć dobrze jest mieć wyobrażenie, jak ciała niebieskie wpływają na właściwości eliksirów. Tak dla rozwoju ogólnego.
– Więc dla rozwoju ogólnego zapisałaś się na fakultet do Sinistry? - doprecyzował Malfoy kpiąco.
– No, prawie. Tak właściwie, to dla ilości przedmiotów.
– W jakim sensie? - Kpina stała się jeszcze wyraźniejsza, lecz Jane nie chciała się dać zawstydzić.
– Dosłownym. Im więcej przedmiotów na świadectwie, tym wyżej jest cenione. A astronomia w sumie nie stanowi dużego obciążenia. To półtora miesiąca obserwacji, a potem tylko raz w tygodniu wykład – cudo!
– Jeszcze dwa tygodnie praktyki pedagogicznej w zimie – poprawił ją Malfoy. - I seria obserwacji w maju.
– Praktyka pedagogiczna? - zachmurzyła się Jane. - Cóż to takiego?
– Nic strasznego. Pomoc pierwszoklasistom w znajdowaniu gwiazd i gwiazdozbiorów, tych najbardziej podstawowych.
– Jasne. Jakoś to przeżyję. To i tak lepsze niż idiotyczne kryształowe kule czy sklątki tylnowybuchowe...
– Co-co? - zapytał Malfoy i dziewczyna ugryzła się w język, ciesząc się, że chłopak w ciemności nie może zobaczyć jej twarzy. Oczywiście, ten Malfoy nie miał pojęcia o czarujących wychowankach Hagrida, których jego dziedzic ćwierć wieku później będzie wyprowadzał na spacer na dyniowe grządki, marszcząc ze wstrętem arystokratyczny nos. - Nieważne. W porównaniu z wróżbiarstwem czy opieką nad magicznymi zwierzętami astronomia wydaje mi się najlepszym wyborem.
– A mugoloznawstwo?
– A co – mugoloznawstwo? - Pytanie Malfoya zaskoczyło ją. Jane zrezygnowała z pomysłu zdawania owutemów z mugoloznawstwa po tym jak trafiła do Slytherinu. Była przekonana, że taki wybór nie będzie przez mieszkańców Domu Węża dobrze widziany. - A ty co, chodzisz na mugoloznawstwo?
– Tak. Żeby osiągnąć któreś z wyższych stanowisk w ministerstwie w naszych czasach należy mieć je na świadectwie.
– Naprawdę? - Jane była zdumiona. - Więc ty celujesz wprost w fotel ministra?
– No, nie tak od razu... - odpowiedział skromnie i niewidzialny w ciemności uśmiech wyraźnie dał się słyszeć w jego głosie. - Na bardzo wielu stanowiskach przychodzi się kontaktować ze światem mugoli. Tak więc trzeba się uczyć, żeby poznać wroga od wewnątrz.
– Wroga? - Lekki nastrój, który trwał do tej pory, zmiotło bez śladu. To, co Malfoy powiedział spokojnym, żartobliwym tonem, dla niej i tak zabrzmiało złowieszczo – biorąc pod uwagę, że doskonale wiedziała, dokąd zaprowadzą go podobne żarty. Ale teraz nie był dobry moment na dyskusje, poza tym kłótnie z pawiem nie miały żadnego sensu, dlatego też Jane zdławiła wzburzenie i spróbowała zmienić temat: - A astronomię też wybrałeś dla przyszłej kariery?
Chłopak wziął z ławeczki swój dziennik obserwacji i wrócił do teleskopu.
– Nie, Knightley. Astronomię wybrałem dla siebie. – Jego oślepiający uśmiech był widoczny nawet przy słabym świetle gwiazd.
– Dla siebie? – zapytała głucho Jane.
– No tak – potwierdził z pełną powagą. - Siedzisz tu sobie na wieży, podziwiasz gwiazdy, oddychasz świeżym powietrzem... A jeszcze dodatkowa linijka na świadectwie, jak słusznie zauważyłaś. - Uśmiech stał się wyraźniejszy. A może to sprawka księżyca wypływającego zza Zakazanego Lasu?
– Chodź, szybko zapiszemy nowe dane – zarządziła nagle dziewczyna. - Za kilka minut przez światło księżyca nie będzie widać gwiazd.
To była tylko jedna z dwóch przyczyn, przez które Jane zaczęła się spieszyć. Wcale nie planowała dzielić się z Malfoyem swoim niepokojem wywołanym przez jednego z pacjentów skrzydła szpitalnego. Niepokojem zdecydowanie irracjonalnym, ponieważ pełnia minęła dwie noce temu i teraz Remus powinien mocno spać pod wpływem silnego eliksiru. Ale dziewczyna wręcz fizycznie odczuwała jak srebrzyste promienie docierają do okien skrzydła szpitalnego i chciała na własne oczy przekonać się, że z chłopcem wszystko w porządku. Dlatego pospiesznie zakreśliła już ledwie dostrzegalnego Urana, Neptuna i Marsa i mamrocząc nieskładne wytłumaczenia o eliksirze pozostawionym pod zaklęciem straży, który należy natychmiast sprawdzić, pognała w dół po kręconych schodach.
***
„Co z nią jest nie tak? – zapytał z rozdrażnieniem samego siebie Lucjusz, wsłuchując się w stukot obcasów biegającej po schodach Knightley. Sądząc po dłuższych przerwach, dziewczyna od czasu do czasu przeskakiwała podest, żeby jak najszybciej znaleźć się na samym dole wieży. - A może co ze mną jest nie tak?” W końcu dowiedział się, że ona bywa normalna. W towarzystwie swoich gryfońskich koleżków Knightley czasem wyglądała na prawie szczęśliwą. Nawet z niektórymi osobami z ich grupy – Burke, Prewett, Welfarberem, Parkinsonem... Ale kiedy jej wzrok padał na Lucjusza czy kogoś z jego przyjaciół, jakby lodowaciała od środka, a w oczach zapalał się zły ognik, jak gdyby dziewczyna przeglądała w głowie cały swój arsenał bojowych zaklęć, który z całą pewnością był imponujący.
Z najbliższego otoczenia Lucjusza takiej specyficznej reakcji nie wywoływała tylko Cissi, ale i do sympatii tam też było daleko. Wzrok dziewczyny, zwrócony na jego narzeczoną zawsze był taki jakiś... badawczy. Jak gdyby Knightley też klasyfikowała ludzi i dla Narcyzy do tej pory nie znalazła miejsca. I to czasem drażniło Lucjusza ponad wszystko – dlaczego powierzchowna i nudna Cissi wzbudzała jej zainteresowanie, a tymczasem on sam, błyskotliwa, niezwykła Bella, spostrzegawczy i inteligentny Walden byli od pierwszego spotkania uznani za niezasługujących na jej uwagę? Próbował pocieszyć się myślą, że Knightley po prostu interesowała się średniakami, ale sam siebie nie mógł okłamać. Wszystkie jego obserwacje mówiły o tym, że Knightley nie jest taka. Do tego, ona nie próbowała się zbliżyć do Narcyzy, ona ją studiowała.
Cissi ze swej strony dosłownie wychodziła z siebie, gdy tylko ktoś przy niej choćby zająknął się na temat Knightley. Wszyscy wiedzieli o pasji Lucjusza do kolekcjonowania ciekawych ludzi. Lecz pogoń za tym konkretnym egzemplarzem nie zyskała aprobaty jego przyjaciół. No, może z wyjątkiem Macnaira, który sam był nią zainteresowany. Oni jeszcze nie rozmawiali na ten temat, lecz Lucjuszowi, jak zwykle, wystarczyło kilka spojrzeń, żeby zrozumieć tok myśli przyjaciela. Bella zwyczajnie była zazdrosna – dokładnie tak samo, jak w przypadku Lorda i Alecto. Szczególnie rozzłościła ją nagła galanteria Krwawego Barona w stosunku do nowej. Lucjusz sam był zszokowany, kiedy razem z wszystkimi stał się świadkiem ich pożegnania w pokoju wspólnym. Zachowanie ducha mówiło o szczerym szacunku, jakiego nie dostąpił nawet sam opiekun Domu Węża. Swoją drogą, Baron nigdy nie był fanatykiem hierarchii, generalnie rzadko brał udział w rozmowach, krótko odpowiadając na powitania i uwagi o pogodzie. Tak więc można było zrozumieć Bellę, która widziała w Knightley rywalkę w walce o wpływy w domu. Lecz na czym polegał problem Narcyzy, Lucjusz nie mógł zrozumieć. Czyżby ona też była zazdrosna - o tę uwagę, którą poświęcał nowej? Chociaż przy stole w Wielkiej Sali czy też w lochach nie udawało się z nią porozmawiać – Knightley tylko obdarzała go spojrzeniem pełnym pogardy i ze złością się odwracała.
Dobrze, że Cissi nie chodziła z nimi na zajęcia i miał możliwość poświęcać całą uwagę wypełnieniu postawionego przed sobą zadania. Tym bardziej, że jego ulubiona taktyka – znalezienie z badanym obiektem wspólnych zainteresowań – w tym przypadku nie działała tak dobrze, jak zwykle. Knightley z wyraźną niechęcią pracowała z nim w parze i ani na moment się nie rozpraszała. Lecz pomimo otwartej niechęci, praca z nią w parze była przyjemna. Czy też co najmniej interesująca, gdyż dziewczyna była naprawdę mocnym przeciwnikiem. Nie wzbudzała chęci poddania się i sama też się nie poddawała, biorąc na poważnie każde zadanie Flitwicka i wyraźnie pragnąc być lepszą od Lucjusza.
Tego, że Knightley była mocna w czarach, dowiedział się jeszcze w czasie rytuału wtajemniczenia. Jej wkład w granicę nieodnajdowalności wzmocnił ochronę o tyle, ile w nią włożyli wszyscy szóstoklasiści razem wzięci. Ale Lucjusz nigdy nie miał zbyt wysokiego mniemania o magicznym potencjale młodszego rocznika, w którym nie było ani jednego naprawdę mocnego czarodzieja. Knightley to zupełnie inna sprawa. Wyczuwało się w niej nie tylko potencjał, ale i mistrzostwo, które można osiągnąć tylko wieloletnią aktywną praktyką. Być może system edukacyjny Nowego Świata nie był aż tak beznadziejny, jak zwykło się o nim myśleć w Wielkiej Brytanii? A może wykształcenie nie miało tu nic do rzeczy i liczyło się tylko jej osobiste doświadczenie? Knightley nałożyła czary nieodnajdowalności tak pewnie i bez emocji, jak gdyby żyła pod nimi od niemowlęctwa. Lucjusz znów i znów zadawał sobie pytanie, kim naprawdę byli jej rodzice i w jakich okolicznościach zginęli. Miał wystarczająco żywą wyobraźnię, żeby wymyślić dziesiątki wyjaśnień, jedno fantastyczniejsze od drugiego, jednak wszystko to ani na cal nie przybliżało go do zrozumienia, kim tak naprawdę była nowa.
Zajęcia praktyczne z astronomii wydało mu się idealną okazją, żeby ją choć troszeczkę rozgadać. Na poziom owutemów oprócz nich zapisało się jeszcze tylko dwoje Krukonów, którzy, co łatwo zrozumieć, chcieli pracować razem. Dzięki temu Knightley nie pozostawało nic innego, jak znów być z nim w parze, co oznaczało przynajmniej minimum komunikacji. Tym bardziej, że specyfika przedmiotu była taka, że dość dużo czasu spędzano na oczekiwaniu. Choćby teraz – dopóki księżyc nie przeszedł przez punkt kulminacyjny, gwiazd i tak nie było widać, więc można było porozmawiać o czymś mało istotnym, lecz znamiennym – typu wyboru przedmiotów na poziomie owutemów. Lecz Knightley nagle uciekła. Cóż on takiego powiedział, że ona się znów zjeżyła? Przecież był taki moment, że całkiem miło rozmawiali, a ona nawet odpowiadała bez tego swojego zwykłego tonu męczennicy w głosie. Tonu, który oznaczał „Malfoy, kiedy ty się w końcu ode mnie odczepisz?” i którego używała za każdym razem, kiedy starał się zagaić rozmowę.
„A może zachciało się jej do toalety i wstydziła się o tym mówić?” - zastanawiał się z uśmieszkiem. Ale nie, to też było niepodobne do dziewczyny, która zawstydziła go głupią rozmową o bieliźnie. Na wspomnienie ich wyprawy na Pokątną uśmieszek mimowolnie przeszedł w uśmiech, który można by nawet nazwać rozmarzonym, gdyby tylko Malfoyowie pozwalali sobie na takie uśmiechy. A oni, ma się rozumieć, nigdy nie mogli do tego dopuścić. Tym bardziej, jeśli wspomni się, że w konieczności łażenia w upale z rozdrażnioną Knightley absolutnie nie było nic przyjemnego – dokładnie tak samo stroniła od niego i ciągle rzucała nieprzyjazne spojrzenia. Nie, zdecydowanie wspomnienie tego głupiego sierpniowego dnia nie jest warte uśmiechu.
Na dźwięk otwieranych drzwi Lucjusz ucieszył się złośliwie. Wcale nie miał zamiaru kryć nieobecności towarzyszki przed Sinistrą. Jeśli profesor nie zaliczy jej dzisiejszej praktyki, to będzie to sprawiedliwe. Lecz na taras widokowy weszła nie Sinistra, a Knightley we własnej osobie. Co więcej – w rękach trzymała dwa kubki roztaczające cudowny aromat kawy. Dziewczyna w milczeniu usiadła na ławce i podała kubek Lucjuszowi.
– Dziękuję, Knightley – powiedział z uczuciem. - Wprost życie mi ratujesz. Skąd?
– Kaczanek – odpowiedziała krótko, biorąc łyk. - To skrzat ze skrzydła szpitalnego. Swoją drogą – pogrzebała w kieszeni szaty i wyjęła papierową torebkę, która po przywróceniu jej do normalnych rozmiarów okazała się dość duża i po brzegi nabita gorącymi croissantami – to też mi dał. Częstuj się. – Ugryzła swojego croissanta i w zachwycie wywróciła oczami.
W odróżnieniu od Jane, Lucjusz był i na obiedzie, i na kolacji, lecz teraz był bliski do mruczenia z przyjemności – tak bardzo smaczne i na czasie było to wczesne śniadanie.
– Ej! - Dziewczyna krzyknęła do Krukonów, którzy jak dwa milczące cienie majaczyli na przeciwnym krańcu tarasu. - Chcecie coś przekąsić? - Zapraszająco uniosła torebkę, lecz chłopcy pokręcili głowami, nie zadając sobie trudu powiedzenia prostego „dziękuję”.
– Nikt o zdrowych zmysłach nie przyjmie poczęstunku od Ślizgona – skomentował Lucjusz z uśmiechem. - Nie wiadomo, jaką rzadką trucizną je nadziałaś...
Dziewczyna prychnęła i demonstracyjnie wyjęła jeszcze jeden croissant. Krukoni tak samo demonstracyjnie się odwrócili i Knightley poczuła się urażona.
– Poczęstujesz się? - Potrząsnął jej przed nosem srebrną piersiówką.
– A co to? - Wzięła manierkę z jego rąk, odkręciła nakrętkę i ostrożnie powąchała. - Koniak?! Malfoy, jesteś alkoholikiem?
Teraz w jej oczach nie było ani cienia wrogości i Lucjusz czuł się jak linoskoczek balansujący nad rynkiem.
– Na razie jeszcze nie, Knightley - odezwał się chłopak. - Ale cóż może być lepszego o pierwszej w nocy, niż gorąca kawa pod rozgwieżdżonym niebem?
– Tylko gorąca kawa z koniakiem, zrozumiałam, co masz na myśli. – Uśmiechnęła się, oddając mu piersiówkę. - Lecz najpierw nalej sobie.
Udając urażoną niewinność, Lucjusz szczodrze nalał koniaku do swojego kubka i wziął duży łyk.
– Chyba nie myślałaś, że marzę o tym, by cię otruć i potem do końca roku wykreślać położenia planet w absolutnej samotności?
– No, tak – podchwyciła – tylko ty i Wszechświat! Czyż nie tak wygląda raj dla Malfoyów?
„A jednak ma coś przeciwko mojej rodzinie” - pomyślał Lucjusz, nalewając koniaku do jej kubka, lecz nie wypowiedział tego na głos, żeby móc w spokoju nacieszyć się zawieszeniem broni i swoją kawą. Żeby jej nie do końca przyjacielska wypowiedź nie zawisła nad nimi, niszcząc delikatną równowagę, trzeba było pilnie coś powiedzieć, a właściwe słowa nie przychodziły mu do głowy.
– Jak tam twój eliksir? - spytał w końcu Lucjusz.
– Eliksir? - Knightley zachmurzyła się lekko. - A, tak, wszystko w porządku...
Chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie na taras widokowy weszła Sinistra. W czasie gdy Krukoni zdawali profesor relację ze swoich sukcesów, Jane i Lucjusz pośpiesznie dopili kawę i po zmniejszeniu kubków i torebki z croissantami, upchnęli je po kieszeniach.
– Nie najlepsza noc na zajęcia praktyczne. – Sinistra współczująco pokiwała głową w odpowiedzi na jakąś skargę Krukonów. - Za to w niedzielę warunki będą idealne. A co u was? - zapytała, zwracając się do Ślizgonów.
Knightley podała jej swój dziennik i zdała relację za ich oboje, starannie wydychając powietrze w bok, żeby profesor nie wyczuła zapachu koniaku. Lecz Lucjusz jeszcze w zeszłym roku zaczął podejrzewać, że Sinistra skłonna jest przymknąć oko na umiarkowane spożycie alkoholu przez uczniów starszych klas – dopóki to spożycie służy temu, by się trochę rozgrzać, a nie upić. Ponieważ Knightley wyglądała normalnie, mówiła wyraźnie i w sposób zrozumiały, nie było się czego bać.
W końcu profesor zakończyła sprawdzanie i usiadła na ich ławce, pogrążając się w swoich własnych badaniach, a Lucjusz i Jane przez całą pozostałą część zajęć dojadali pomniejszone croissanty, starając się nie szeleścić zbyt mocno torebką i po kolei wykreślali położenia planet, które znów stały się widoczne, gdy księżyc schował się za dalekimi wzgórzami na horyzoncie. Kiedy na jaśniejącym porannym niebie wzeszły Saturn i Wenus, Sinistra odesłała uczniów i sama przypadła do teleskopu. Knightley, wychodząc na schody zahaczyła o futrynę i kubki w kieszeni szaty głośno brzęknęły, lecz profesor się nawet nie odwróciła. Po przejściu kilku poziomów w dół dziewczyna nie opanowała histerycznego śmiechu, który już dawno się z niej próbował wyrwać i bez sił, trzęsąc się całym ciałem, oparła się o kamienną poręcz.
– Mal...foy... - wydusiła z trudem, wycierając rękawem cieknące z oczu łzy. - Nie zostało jeszcze croissantów?
Lucjusz, uśmiechając się uprzejmie, pogrzebał w kieszeni i wyjął całą torebkę. Po powiększeniu jej do normalnych rozmiarów, podzielili jej zawartość, a potem Knightley wysypała sobie na dłoń okruszki i zebrała je wargami. W tym dziecinnym geście nie było nic intymnego, lecz chłopak nagle poczuł się niezręcznie, jakby zobaczył coś bardzo osobistego.
– Nie wyobrażam sobie, jak dożyję do śniadania – poskarżyła się, nie zauważając jego chwilowego zmieszania.
– Ja tam w ogóle się nie wybieram na śniadanie – odpowiedział Lucjusz, zaczynając schodzić po schodach. - Zajęcia mamy dopiero po obiedzie.
– Ja mam rano zielarstwo – westchnęła Jane, idąc za nim. - Nie powinnam była pić tego twojego koniaku... Teraz na pewno zaśpię.
– Zostaw Belli notatkę z prośbą, żeby cię obudziła – poradził jej Lucjusz. - Ona też chodzi na zielarstwo.
Odpowiedziało mu pełne napięcia milczenie. Odwrócił się przez ramię, planując zapytać, co się stało i natknął się na zimny wzrok. Dziewczyna, która jeszcze przed chwilą chichotała, chwytając się jego ramienia, żeby się utrzymać na nogach, znów zniknęła. Chłopak zapragnął schwycić ją za kołnierz szaty i porządnie potrząsnąć, nawrzeszczeć, zażądać, żeby wyjaśniła, co tym razem jest nie tak. Lecz świetnie rozumiał, że niczego nie osiągnie, dlatego resztę drogi do lochów przeszli w milczeniu. Dopiero w pokoju wspólnym, gdzie ich drogi się rozchodziły, Knightley w końcu spojrzała na niego.
– Spokojnej nocy, Malfoy – powiedziała cicho i nie czekając na odpowiedź, weszła w swój korytarz.
– Spokojnej nocy, Knightley – odpowiedział jej plecom i potrząsnął swoją piersiówką. Na dnie był jeszcze koniak na ładne kilka łyków, które zrobił, przepijając do gigantycznego kalmara przepływającego nad sufitem w ciemnej wodzie przeszywanej pierwszymi promieniami wstającego słońca.
Rozdział 15.
Tydzień minął dość spokojnie, jeśli nie brać pod uwagę awantury, którą Knightley próbowała zrobić na eliksirach, gdy Slughorn nie pozwolił jej pracować w parze z Cadogan. Profesor miał swój system – na początku roku ustawiał w pary uczniów na mniej więcej podobnym poziomie, a Gryfonka była prawdziwą katastrofą w dziedzinie eliksirów, więc Lucjusz nie był zdziwiony, gdy Slughorn przesadził Knightley do niego. Było nie było, przed jej pojawieniem się w Hogwarcie był najlepszy w klasie, choć nie przepadał przesadnie za tym przedmiotem. Przygotowywanie eliksirów w parze z tą dziewczyną było nawet lepsze niż zajęcia praktyczne na czarach. W laboratorium nie było miejsca na współzawodnictwo i Knightley, mimo swej niewyjaśnionej wrogości i dziecinnych zagrywek, świetnie o tym wiedziała. Już pod koniec pierwszych zajęć wypracowali dogodny dla obojga rytm pracy, co pozwalało nie tracić bezcennych sekund w kluczowych momentach (które wymagały równoczesnego przygotowywania składników i dodawania ich do nieustannie mieszanego eliksiru), a działać szybko i dokładnie. Praktycznie wszystkie eliksiry, które wchodziły do programu siódmego roku, można było przygotować wyłącznie we dwoje. Celem nauki było wypracowanie umiejętności dopasowania się do szybkości partnera, nie spieszenia się i nie opóźniania w czasie wykonywania swojej części pracy. Po kilku miesiącach, gdy uczniowie łapali rytm pracy w parze, Slughorn znów mieszał grupę i proces wzajemnego dopasowywania zaczynał się od nowa, ale na razie Lucjusz mógł rozkoszować się pracą z partnerką idealną. Oboje tak dobrze wiedzieli, co robić, że nawet nie potrzebowali słów – wystarczyło kiwnięcie głową, żeby dać do zrozumienia partnerowi, że można przechodzić do następnego etapu, czy też spojrzenie, żeby poprosić o podanie potrzebnego składnika.
Z drugiej strony to, że wyższe eliksiry wymagały pełnej koncentracji, wykluczało możliwość rozmowy w czasie zajęć laboratoryjnych. Lecz Lucjuszowi to nie przeszkadzało. Już dawno doszedł do wniosku, że milcząca praca ramię przy ramieniu też pomaga w ustanowieniu wzajemnego zaufania, czasem nawet skuteczniej niż szczere rozmowy. W przypadku Knightley – na pewno. Czekać aż pozwoli wciągnąć się w taką rozmowę można było aż do Gwiazdki, za to zaczynała się przyzwyczajać do jego milczącej bliskości. Lucjuszowi się nie spieszyło, on lubił zadania wymagające cierpliwości i twórczego podejścia. Miał jeszcze cały rok szkolny, żeby oswoić tę ostrożną i nieufną dziewczynę. A że było warto – ani przez moment w to nie wątpił. Lord niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że interesują go kontakty z utalentowaną młodzieżą i że w poszukiwaniu nowych ludzi bardzo liczy na Lucjusza. Prawdopodobnie Bella jeszcze wcześniej naopowiadała mu o talentach i pasjach narzeczonego swojej siostry, o jego umiejętności dopasowywania podejścia do różnych ludzi i manipulowania nimi. Lord nie jeden wieczór spędził, rozmawiając z Lucjuszem o tym, za jak pożyteczne uznaje podobne hobby i o tym, że należy użyć go dla dobra magicznego społeczeństwa. Oczywiście, on sam planował robić karierę w ministerstwie, a dokładniej – jego ojciec nie pragnął dla swego dziedzica innej przyszłości, a młodszy Malfoy nie widział sensu w przeciwstawieniu się ojcu. Lecz plany Lorda były o wiele wspanialsze od ojcowskich, on naprawdę wierzył w ogromny potencjał swego „młodego przyjaciela”, jak bez cienia kpiny nazywał Lucjusza, a chłopak strasznie chciał udowodnić, że zdecydowanie zasługuje na to zaufanie. Od początku roku szkolnego przeglądał w głowie całą swą „kolekcję”, zastanawiając się, w jak najlepszy sposób ukazać każdego z nich, jak zademonstrować Lordowi uch unikalne talenty. Bez wątpienia, Knightley powinna mu się spodobać i już tylko z tego jednego powodu warto by się z nią zaprzyjaźnić.
Lucjusz nie spieszył się dzielić swymi ambitnymi planami. Najpierw planował poradzić się Belli, lecz na szczęście dotarło do niego, że jego zamiar przedstawienia Knightley Lordowi tylko zwiększy i bez tego spore napięcie panujące między dziewczynami, gdyż niezdrowa zazdrość panny Black wybuchnie z nową siłą. Tym bardziej, jeśli Knightley okaże się niezła w pojedynkach, co z resztą podejrzewał od ich pierwszego spotkania. Nowy profesor obrony jeszcze nie urządzał pojedynków, na razie zapoznając ich z teorią i Lucjusz z niecierpliwością czekał, kiedy nowa będzie miała szansę pokazać, na co ją stać. Na razie postanowił dać jej więcej przestrzeni, żeby się nie wystraszyła i na obronie przed czarną magią usiadł z Macnairem. Obaj mieli niezły ubaw, gdy na pierwsze zajęcia Knightley przyszła dosłownie wczepiona w rękę Cadogan, jakby się spodziewała, że natychmiast je rozdzielą. Ale tym razem jej obawy się nie sprawdziły i teraz dwa razy w tygodniu Lucjusz miał okazję obserwować, jak Jane starannie zapisuje wykład, siedząc w towarzystwie Gryfonów.
Widok ten drażnił go jak ćmiący ból zęba. Było coś niewłaściwego w tym, na jak spokojną i życzliwą wyglądała wśród ludzi, z którymi nie powinna była mieć nic wspólnego. Wśród obcych. Trzeba było coś zrobić, żeby związać ją z własnym domem, lecz na razie Lucjusz nie miał pojęcia, jak to zrobić. Nawet pierwszoklasiści, którzy ledwie przed chwilą przeszli ceremonię przydziału, już byli dumni ze swego domu i wierni mu. Jak można było zmusić do zmiany zdania uczennicę siódmej klasy, ukształtowaną osobowość, która nie chciała widzieć nic dobrego we własnym domu? Mimo złożonej Przysięgi Wierności Knightley wydawała się niegodną zaufania i to wrażenie zmuszało Ślizgonów do trzymania się od niej z dala, co tylko popychało ją w kierunku uczniów z innych domów. To był zamknięty krąg nieprzyjaźni, który mocno przeszkadzał Lucjuszowi w osiągnięciu celu.
Żeby naprawić sytuację, potrzebny był czas, morze cierpliwości i trochę ślizgońskich intryg. Pod koniec tygodnia zdecydował się na transmutacji zamienić miejscem z Teo, nie wywołując podejrzeń ani u niej, ani u Prewett, z którą dziewczyna siedziała wcześniej, ani u samej Knightley. Tym manewrem planował rozwiązać równocześnie kilka problemów: dać Knightley jeszcze trochę swobody, żeby nie czuła zbyt silnego nacisku; dać jej możliwość poczucia sympatii do Ślizgonki, do której chyba nie żywiła żadnych uprzedzeń i z którą miała sporo wspólnego; zmusić Welfarbera, by w końcu zwrócił uwagę na własną dziewczynę, do czego stara dobra zazdrość nadawała się znakomicie... Ostatnim, ale nie najmniej ważnym powodem było to, że transmutacja nie była najmocniejszą stroną Lucjusza, dlatego w tym roku musiał się całkowicie skoncentrować na lekcjach u McGonagall, a nie sposób było to osiągnąć, snując plany związane z sąsiadką z ławki. Do tego, żeby drażnić i wyprowadzać Knightley z siebie, pozostawały czary, szczerze rozmawiać można było na astronomii, a porozumienie bez słów następowało na eliksirach. Tym sposobem rozsądna równowaga różnych aspektów kontaktów towarzyskich była zachowana i zdecydowanie nie było potrzeby denerwować dziewczynę ponad miarę. Lucjusz liczył, że w końcu poczuje się samotna i zacznie sama szukać towarzystwa ludzi z własnego domu. I jego plan zaczął działać – przynajmniej na transmutacji była całkiem miła w stosunku do Teo, a na zielarstwie, jeśli wierzyć pogłoskom, świetnie współpracowała z Parkinsonem i Greengrassem. Lecz w piątek wszystko poleciało hipogryfowi pod ogon.
***
Lucjusz nie wiedział, od czego się wszystko zaczęło. Kiedy on, Teo i Filip wrócili z wykładu z mugoloznawstwa, awantura w pokoju wspólnym przybierała na sile. Knightley, wbrew swemu zwyczajowi chowania się w kącie, stała ze skrzyżowanymi na piersi rękami na środku pokoju (uwadze Lucjusza nie umknął fakt, że jej prawa dłoń kryła się w lewym rękawie, tym samym, który skrywał futerał z różdżką). Była bledsza niż zwykle, jej wargi krzywiły się w grymasie obrzydzenia, a oczy były niebezpiecznie zmrużone. Bella, stojąca naprzeciwko, przy kominku, na odwrót, poczerwieniała od gniewu i wściekłości. Nieco dalej siedzieli pozostali starszoklasiści, z ciekawością obserwując rozwój wydarzeń; wśród nich był idealnie spokojny Walden i marszcząca z odrazą nosek Cyzia.
– Jeśli nie macie się czym więcej chwalić poza czystością własnego rodowodu, która nawet nie jest waszą zasługą, to żal mi was – mówiła Knightley jadowitym tonem. - Dlatego że czystokrwistość jako taka nie jest nic warta. Nie zamieniłabym za nią prawa do kochania tego, kto na to zasługuje, przyjaźnienia się z tymi, których szanuję, robienia tego, co uważam za właściwe.
Oczywiście Knightley o tym nie wiedziała, ale właśnie zadała Belli cios poniżej pasa. Prawo do decydowania o własnym losie – to było to, czym płacili za swą wysoką pozycję w magicznym społeczeństwie, za podtrzymanie honoru rodziny, za zachowanie starych tradycji. A Belli przyszło płacić drożej, niż pozostałym, dlatego okrucieństwem było rzucanie jej w twarz deklaracji wolności w momencie, kiedy ona tak naprawdę nie miała żadnego wyboru. A jeśli prawdziwe są pogłoski o Nienaruszalnej Przysiędze, którą dał Cygnus Black, to nie miała go od samego początku. Lecz Bella, niewątpliwy lider ich niewielkiej kompanii, nie była w stanie wejść w rolę bezwolnej ofiary cudzych decyzji. Tylko najbliżsi, do których zaliczał się Lucjusz, wiedzieli, jak męczyła się cały zeszły rok, gdy stało się jasne, że nie uda się jej uniknąć małżeństwa zaaranżowanego przez ojca. I w końcu przekonała samą siebie, że dobrowolnie wychodzi za mąż za Lestrange'a. Przy czym, jedyny powód, który udało się jej wymyślić – starożytny i słynny ród narzeczonego – zmienił się w jej obsesję. Teraz prędzej niebo spadłoby na ziemię niż Bella przyznałaby się do tego, że nie uważa czystości krwi za najważniejszą rzecz na świecie – gdyby zabrakło tego ostatniego argumentu, cała jej obrona rozpadłaby się jak domek z kart. W dodatku znajomość z Lordem, który uważał, że wiedza magiczna powinna być przywilejem dostępnym jedynie dla elit, szlachetnych rodów strzegących starożytnych praw i tradycji, miała na nią ogromny wpływ. Tak więc w całym Slytherinie Knightley nie mogła znaleźć mniej odpowiedniego człowieka, żeby poinformować go, że „czystokrwistość nie jest nic warta”.
– Cóż ty w takim razie tutaj robisz? – zapytała Cyzia, w czasie gdy jej siostra, dławiąc się gniewem, myślała nad ripostą.
– Sama się dziwię. – Knightley wzruszyła ramionami, widać również doprowadzona do granic. – Czego ja szukam wśród...
Przerwała w pół słowa, lecz w tym momencie zostało powiedziane wystarczająco dużo, żeby spowodować szkodę nie do naprawienia. Teraz ściana obcości, otaczająca nową stała się dosłownie odczuwalna – jakby odgrodzono ją półprzejrzystym lodowym szkłem. W tym momencie Knightley wyglądała na pokonaną. Zdecydowanie pozostała przy swoim zdaniu, lecz bardzo żałowała ostatnich słów. Było to szczególnie dobrze widoczne, gdy jej zagubione spojrzenie padło na Teo, która z kamienną twarzą zastygła na progu pokoju wspólnego. Knightley nawet zrobiła krok w jej kierunku, zapominając o pozostawionej za plecami Belli i na jej twarzy pojawił się wyraz prawdziwej skruchy, lecz Teo obojętnie przeszła obok niej, ignorując ewidentną próbę usprawiedliwienia się. W ślad za Teo w kierunku kominka poszedł Parkinson.
Jane podniosła głowę i spotkała się wzrokiem z Lucjuszem. Malfoy nagle poczuł bolesne ukłucie współczucia dla dziewczyny. Mimo całego swego paskudnego charakteru i niezrozumiałych pretensji, mimo prób bycia dumną i niezależną, Knightley była tylko samotną dziewczynką, która niedawno utraciła rodzinę i dotychczasowe życie, która została zmuszona do życia wśród obcych ludzi i dostosowania się do nowych warunków... Lucjusz widział, jaka zmęczona wraca wieczorami do podziemi po pracy w skrzydle szpitalnym, jak skupiona jest na zajęciach, wypełniając zadania profesorów tak, jakby od tego zależało jej życie. Knightley zdecydowanie próbowała zmęczyć się nauką i pracą do tego stopnia, żeby nie zostawić sobie sił na smutne myśli. Możliwe, że nie potrzebowała przyjaźni, a przynajmniej przyjaźni Ślizgonów, lecz bojkotu własnego domu nie wytrzyma – i bez tego zbyt wiele na nią spadło. I teraz Lucjusz wyczytał z jej twarzy ból, strach i bezgraniczną samotność.
To był znakomity moment, żeby zrobić kolejny krok do obłaskawienia Knightley – w tym stanie byłaby wdzięczna każdemu, kto wyciągnąłby do niej rękę. Lecz Lucjusz nie chciał ryzykować swojej reputacji w Domu Węża, a odezwanie się teraz do dziewczyny, po tym jak praktycznie obraziła ich wszystkich, jeśli nie słowami, to intonacją, która nie pozostawiła zbyt dużego marginesu dla domysłów, oznaczałoby zaryzykowanie wszystkim, co udało mu się osiągnąć przez sześć lat nauki w Hogwarcie. Do tego dziewczyna powinna wyciągnąć wnioski z dzisiejszego wieczoru – zawsze trzymać swoje emocje na wodzy. Gdyby Jane te same słowa powiedziała spokojnym, chłodnym tonem, to zabrzmiałyby jak szydercza odpowiedź na głupie pytanie Narcyzy. Lecz była zbyt szczera, zbyt otwarcie mówiła to, co myślała, a tego mściwi Ślizgoni wybaczyć nie mogli.
Rozważając za i przeciw, Lucjusz odwrócił wzrok od zdenerwowanej dziewczyny i dołączył do towarzystwa siedzącego na kanapie. Knightley, nie zatrzymując się ani sekundy dłużej, wybiegła z pokoju wspólnego na korytarz.
***
„Niech będzie przeklęty Syriusz i jego długi jęzor!” - wściekała się Jane, kierując swe kroki do skrzydła szpitalnego. Oczywiście, lepiej nie podejmować próby przekonania Poppy, by otworzyła dla niej pokój gościnny – od razu Dumbledore dowie się o jej problemach z własnym domem. Za to można było zamknąć się w laboratorium i w końcu dowarzyć hemostatyk, do którego brakujące składniki dostarczono właśnie dziś. O tym, żeby wrócić na noc do lochów, nie chciała nawet myśleć. Tym razem zbyt daleko zaszła, żeby Ślizgoni tak po prostu zapomnieli jej dzisiejsze wystąpienie.
Jednak obwinianie o wszystko Syriusza było totalną dziecinadą. Można się było spodziewać tego, że pod wrażeniem jej niewielkiego wykładu na temat metody Kochera, według której Jane nastawiła ramię Pettigrewa, chłopak zacytuje ją w czasie kolejnej kłótni z kuzynkami. Gryfon całkiem niedawno dokonał swego niełatwego wyboru i teraz znalazł się w domu, który samym swym istnieniem podkopywał podstawy światopoglądu szlachetnego rodu Blacków w ogóle, a jego szalonej matki w szczególności. Naturalne było, że Syriusz, odkrywając dla siebie świat, w którym słowo „mugol” nie było przekleństwem, w pierwszej kolejności próbował przekonać samego siebie, że ten wybór nie był błędny. Dlatego też słowa Jane o tym, że nie wszystko na świecie można naprawić przy pomocy magii i że czasem tam, gdzie nie pomagają czary, świetnie działają mugolskie metody, padły na żyzną glebę. I oczywiście, przy pierwszej okazji Syriusz wyłożył ten argument, gdy Bellatriks i Narcyza znów spróbowały go skierować na właściwą drogę. Jane sądziła, że wszystko musiało potoczyć się w ten sposób, gdy siostry Black przyszły do niej i zażyczyły sobie wyjaśnień. Prowadzona podniesionym głosem rozmowa, która rozpoczęła się pytaniem, po jakiego Merlina Jane bzdurami mąci w głowie podrastającego pokolenia, przyciągnęła uwagę całego domu. I choćby nie wiem jak miała ochotę wygarnąć Bellatriks, co sądzi o mugolofobii i całym tym czystokrwistym szowinizmie, powinna była się powstrzymać! Bez względu na wszystko, Jane nie miała prawa tracić kontroli, tym bardziej, że w rezultacie nastroiła przeciw sobie wszystkich Ślizgonów, a wielu spośród nich nawet nie słyszało początku kłótni. Szczególnie przykre było, że wśród nich znalazła się Teo, z którą przez ostatni tydzień się prawie zaprzyjaźniła. Teo, na której wsparcie mogłaby liczyć, gdyby nie wypowiedziała się tak jednoznacznie o własnym domu. Teraz nie było sensu tłumaczyć i udowadniać, że jej niepochlebna opinia dotyczyła bardzo konkretnych Ślizgonów – chociażby dlatego, że i tak nie mogła podać powodów, przez które ich nienawidziła.
Szczęśliwie uniknąwszy spotkania z Poppy, której też nie miała ochoty opowiadać o swoich problemach, Jane weszła do laboratorium, gdzie pod zaklęciem stazy czekała baza eliksiru hemostatycznego, do której trzeba było dodać tylko korę mieczolistnika. „Są też plusy tej całej parszywej historii” - spróbowała się pocieszyć dziewczyna. Kilka skomplikowanych eliksirów rzeczywiście trzeba było skończyć zanim kometa zacznie oddalać się od Słońca, osłabiając efektywność składników mineralnych. Dlatego też kłótnia ze Ślizgonami powinna była wyjść na dobre jej obowiązkom w skrzydle szpitalnym, gdyż teraz i tak nie miała gdzie iść.
„Niech i tak będzie.” Jane westchnęła, po piracku zawiązując na głowie chustkę, chroniącą włosy przed szkodliwymi wyziewami. Kupiła ją w tym sklepiku z mugolską odzieżą naprzeciw Dziurawego Kotła – na miejsce swojej ukochanej bandany, w której chodziła cały koniec wojny i która zyskała szaloną popularność dzięki wydrukowanej fotce Złotej Trójcy zrobionej w Czarnogórze w czasie krótkiego odpoczynku między dwoma rajdami. Bandana była prezentem od Rona. Chłopak kupił ją w Chicago i dał przyjaciółce wraz z życzeniami powodzenia w walce, co wywołało u przyjaciół dziesięciominutowy atak histerycznego śmiechu. Skuszony ognistoczerwoną kolorystyką chustki Ron nie zwrócił uwagi na symbole, jakimi była ukraszona. On, tak samo, jak i prasa magicznego świata, która szczodrze obdarzała dziewczynę rozmaitymi górnolotnymi określeniami w stylu „gryfońskiej walkirii” czy „rozwścieczonej lwicy”, nie znał znaczenia mugolskiej pacyfy. Gdy już przestał się śmiać, Harry zaproponował nadać staremu symbolowi nowe znaczenie i jego cyniczny żart udało się wprowadzić w życie. Zdjęcie Bohaterki Wojny w pacyfistycznej bandanie nad fiordem Zatoki Kotorskiej, zawsze podpisywane rozmaitymi wojennymi sloganami, zyskało w magicznym świece popularność nie mniejszą niż wizerunek Che wśród mugoli.
Jane usiadła na ulubionym taborecie i zaczęła rozcierać mieczolistnik tłuczkiem z taką zawziętością, jakby na dnie moździerza znajdował się cały kwiat ślizgońskiej młodzieży. „A dopiero kończy się drugi tydzień roku szkolnego! - skomentował wewnętrzny głos. - Na co ty w ogóle liczysz...”
***
Eliksir cichutko bulgotał w kociołku, wpędzając Jane w trudną do przezwyciężenia senność. Przez cały weekend i tak nie znalazła czasu, żeby się normalnie położyć. Całe ciało ją łamało, a w oczy jakby nasypano piasku. Dziewczyna siedziała, opierając się na stole laboratoryjnym, podpierając dłonią ciążącą głowę i rozczulała się nad sobą. W tym stanie rozbicia, w którym się aktualnie znajdowała, cała jej godność i pewność przestały mieć znaczenie i jedyną myślą, nieustannie kołaczącą się jej po głowie było: „spać... spać! SPAĆ!”
Drzwi laboratorium otworzyły się cicho i do środka wszedł Lucjusz Malfoy we własnej osobie, poważny i zaniepokojony jak nigdy.
– Knightley, trzeba się stąd natychmiast wynosić! - zasyczał, ledwo wstała z taboretu. - Chodź ze mną.
Jego palce zacisnęły się jej na nadgarstku i Jane, ledwie nadążając, biegła w ślad za nim. Korytarze zamku spowijał dym, portrety, obok których przebiegali, niespokojnie szeptały, patrząc na nich błagalnie, lecz Malfoy nie zwolnił kroku. Wkrótce dziewczyna zrozumiała, że wchodzą na Zachodnią Wieżę. W tym momencie Lucjusz wypuścił jej rękę i skrył się za ciężkimi metalowymi drzwiami, zamykającymi wejście na taras widokowy. Ten sam, z którego oni z Harrym obserwowali ucieczkę Syriusza i Hardodzioba. Kiedy Jane wyszła na zębate blanki wieży, Malfoy już unosił się w powietrzu.
– Jak to robisz? - krzyknęła, lecz szalejący na wysokości wiatr uniósł jej głos. Malfoy z gracją wygiął się w powietrzu, zbliżając do niej twarz. - Umiesz latać? - Jane krzyknęła mu praktycznie wprost w ucho.
– Przecież to testral, Knightley! - Tak się skrzywił, że ten grymas bez wątpienia zastąpił niewypowiedziane, lecz wiszące w powietrzu słowa „głupia szlama”.
Jane się wściekła.
– Wiem, jak wyglądają testrale! Widziałam wystarczająco dużo śmierci!
– Niczego jeszcze nie widziałaś. – W jego głosie zabrzmiał smutek. - Ale to nieważne. Czas na nas. Czekają już na ciebie w ministerstwie! - Z tymi słowy wyciągnął do niej rękę, pomagając wdrapać się na chudy grzbiet niewidzialnego zwierzęcia.
Jane z przerażeniem wczepiła się w Malfoya, wbrew własnej woli patrząc, jak pod ich nogami zmniejsza się zamek, jezioro, las... W końcu wznieśli się ponad warstwę chmur i nad nimi rozpostarło się gwiaździste niebo. Lucjusz trzymał kurs wprost na kometę, blado migoczącą nad horyzontem. Jej blask z każdą sekundą stawał się coraz mocniejszy, aż nie zatopiło ich srebrzystoniebieskie światło, zmuszając do zaciśnięcia powiek, żeby oszczędzić oczy.
– Malfoy, przecież to księżyc! - krzyknęła Jane w panice. - To nie kometa, a księżyc! - Chłopak tylko obojętnie wzruszył ramionami, popędzając testrala. - Malfoy, proszę, wróćmy! Muszę do Hogwartu, teraz, natychmiast! Słyszysz mnie, Malfoy?!
W desperacji zaczęła trząść go za ramiona, potem spróbowała przechwycić wodze, lecz wyślizgiwały się jej z palców.
– Do Hogwartu? - Odwrócił się, uderzając ją w twarz rozpuszczonymi włosami. Kiedy one zdążyły tak urosnąć? - Hogwart się już dawno spalił. Mówiłem ci, że trzeba stamtąd uciekać. Pożar wybuchł w twoim laboratorium. Dlatego, że nie wolno było naruszać ciszy nocnej.
– Co ty mówisz?! - Znów zaczęła nim trząść. - Natychmiast zabierz mnie z powrotem!
Nie mówiąc więcej ani słowa, Malfoy zawrócił testrala i gwałtownie zaczął sprowadzać go na ziemię. Tak gwałtownie, że Jane o mało nie przekoziołkowała mu przez głowę. Ziemia przybliżała się szybko i dziewczyna zacisnęła powieki, a kiedy w końcu otwarła oczy, stała sama jakieś dziesięć jardów od Bijącej Wierzby. Agresywne drzewo natychmiast zadrżało i na ślepo zadało pierwszy cios. Jane przetoczyła się po ziemi i uchyliła się przed uderzeniem. Teraz znajdowała się w „martwej strefie” przy samym pniu, gdzie wierzba nie sięgała swymi gałęziami. Lecz Knightley nie zdążyła nawet odetchnąć, gdy za plecami usłyszała ryk. Z przejścia pod korzeniami wyszedł na wpół przetransformowany Lupin, nacisnął na sęk, zatrzymujący ruchy wierzby i jednym skokiem znalazł się przy dziewczynie.
– Profesorze! - zawołała do niego niepewnie Jane, lecz Lupin odpowiedział jej głuchym warczeniem z głębi trzewi. Sierść na jego karku zjeżyła się, a twarz, która jeszcze chwilę wcześniej była ludzka, zaczęła zmieniać się w szczerzący zęby pysk. - Remus! To ja, Hermiona...
Lupin jeszcze raz ryknął i rzucił się na nią, zadając miażdżący cios swą ciężką łapą.
Dziewczyna z trudem się uchyliła i pazury zdarły korę z drzewa tuż przed jej twarzą.
– Remus! - Próbowała odpełznąć od niego, lecz zaczepiła się o jakiś sęk. - Remus, to nie ja zabiłam Tonks! Słowo honoru, jestem niewinna!!! Nie jestem z nimi!
Zakryła twarz rękami, kuląc się w oczekiwaniu na cios i myślała tylko o tym, jak będzie się męczył biedny Lupin, kiedy jutro się dowie... Łzy ciekły strumieniami po jej policzkach i smak słonej cieczy był pierwszym realnym odczuciem, które towarzyszyło jej przebudzeniu. Drugim było niecierpliwe stukanie do drzwi.
– Jane! – Z korytarza rozległ się głos Poppy. - Jane, otwórz!
Ledwie otwierając zapłakane oczy, nie całkiem jeszcze przytomna dziewczyna niezręcznie wstała z taboretu, który upadł z hukiem. „Coś się musiało stać!” – pomyślała w panice Jane i rzuciła się do drzwi.
– Wielki Merlinie, co z tobą? – Poppy załamała ręce, z niepokojem wpatrując się w jej zalaną łzami, opuchniętą od niewyspania twarz. - Masz gościa...
Niepewnie oglądając się przez ramię, odsunęła się, pozwalając przejść ostatniemu człowiekowi w Hogwarcie, którego Jane miała ochotę oglądać.
– Ty co, płaczesz, Knightley? – zapytał kpiąco Malfoy, widząc jej żałosny stan.
– Eliksir pieprzowy warzyłam – burknęła Jane, starając się zamknąć mu przed nosem drzwi, lecz chłopak to przewidział, zdążył przesunąć nogę i omijając dziewczynę, wszedł do laboratorium.
– Taaaak? - Jego ton stał się otwarcie drwiący. - Dziwne, lecz tu nie pachnie eliksirem pieprzowym. Bardziej przypomina to maść na oparzenia, którą tak przy okazji – jeszcze raz wciągnął powietrze, prawie wsadzając głowę do kociołka – akurat pora zdjąć z ognia.
– Czego chcesz, Malfoy? - Dziewczyna skrzywiła się, machnięciem różdżki gasząc płomień pod kociołkiem. Poppy do tej pory stojąca w progu, pytająco uniosła brew i Jane kiwnęła jej, że wszystko jest w porządku. Kręcąc głową, pielęgniarka wyszła, a Knightley znów zwróciła się do nieproszonego gościa, przeprowadzającego inspekcję jej półek. - Po co tu przyszedłeś?
Malfoy popatrzył na nią ze swym firmowym uśmieszkiem. Najwyraźniej cała sytuacja go nieźle rozbawiła.
– Przyszedłem po ciebie – odpowiedział i przechylił głowę, patrząc na nią, jakby obserwował jakiegoś egzotycznego owada. - Śmiem wysunąć wniosek, że masz brzydki nawyk spóźniania się na praktyki z astronomii.
– Praktyki? – powtórzyła tępo Jane i pomasowała skronie, starając się wrócić do rzeczywistości.
– No, tak. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś, iż zostały przeniesione na dzisiejszą noc?
– Już niedziela? A, tak...
– Niezła jesteś, Knightley! – By nie oglądać dłużej jego rozbawionych stalowych oczu, Jane odwróciła się w stronę zlewu, nabrała w dłonie lodowatej wody i ochlapała nią twarz. - Trzeba lepiej kontrolować, co ty tu sobie warzysz... Dobra, nie ma czasu na rozmowy, dziś nie wolno się spóźnić. Sinistra chce, żebyśmy przeprowadzili praktyki dla pierwszoklasistów. Nasi i Gryffindor.
„Ten weekend nie mógł zakończyć się gorzej” - jęknęła w myślach, przygładzając mokrymi rękami nieposłuszne włosy.
– Ciekawe, czy on celowo ich na siebie szczuje? - Jane wymamrotała sobie pod nosem, lecz Malfoy usłyszał.
– Kto – on i kogo – ich? - zainteresował się, biorąc ją pod rękę i wyprowadzając z laboratorium.
– Dyrektor – odpowiedziała machinalnie, lecz natychmiast się opamiętała: - Nie zwracaj uwagi, Malfoy.
– Skoro tak mówisz, Knightley. – Skrzywił się i pociągnął ją korytarzem, dokładnie tak samo, jak w niedawnym śnie. Jane podporządkowała się z ciężkim westchnieniem. W sumie od niedawna całe jej życie było jednym wielkim koszmarem.
Rozdział 16.
− Przecież mówiłam ci, że to świetni ludzie – szepnęła Andromeda, lekko szturchając Jane.
Niezwykła grupa, składająca się głównie z puchońskich starszoklasistów, rozłożyła się pod ogromnym dębem, który rósł na stoku niedaleko od jeziora. Zadowolona Ślizgonka oparła się o pień i odchyliła głowę, wystawiając twarz na działanie złocistych promyczków, przebijających się miejscami przez przetrzebione przez porę roku listowie.
− Weseli – zgodziła się, nie odwracając głowy. Andromeda pewnie chciałaby usłyszeć bardziej rozbudowaną odpowiedź z konkretniejszymi komplementami pod adresem jej przyjaciół, lecz Jane nie miała zamiaru kontynuować wypowiedzi.
Tak naprawdę było jej strasznie przykro, lecz złościć się mogła wyłącznie na samą siebie. To ona sama, sama wybrała Slytherin. I sama uczyniła swoje życie w nim nie do zniesienia. A także, niejako po drodze, przekreśliła możliwość zbliżenia się do Snape'a, gdyż nawet pierwszoklasiści bardzo szybko pojęli, że jest ona „persona non grata” we własnym domu. Lecz najgorzej było właśnie po zapoznaniu się z Puchonami. Któż by pomyślał, że na początku lat siedemdziesiątych to wcale nie Gryffindor był gniazdem wolnomyślicieli i buntowników? Aktualnie jej ukochany dom był dokładnie takim samym siedliskiem czystej krwi, jak i Slytherin. Z całego tegorocznego gryfońskiego narybku, tylko Lily Evans była mugolskiego pochodzenia. Wśród rówieśników Alicji i Fabiana w ogóle nie było ani jednego nieczystokrwistego Gryfona. Swoją drogą, nie miało to najmniejszego wpływu na współzawodnictwo ze Slytherinem, widać korzenie antagonizmu sięgały głęboko w przeszłość.
A jednak całej tej rywalizacji nie dało się choćby z grubsza porównać do tego, co przyszło znosić Hufflepuffowi, gdzie uczyło się dobre pięć szóstych wszystkich uczniów mugolskiego pochodzenia. W takiej atmosferze mieli tylko jedno wyjście – stać się tymi, kim się stali: zgraną drużyną kpiarskich i drwiących buntowników, machających swoim mugolskim pochodzeniem jak flagą. W czasie wolnym od nauki chodzili w mugolskich ubraniach, demonstracyjnie woleli piłkę nożną od kafla, namiętnie czytali i pożyczali sobie nawzajem przywiezione z domu książki, z zapałem dyskutowali o kinie, rock and rollu i wojnie w Wietnamie. Żywym wcieleniem kochającej wolność atmosfery swojego domu była sama młoda Pomona Sprout, jakby wprost wyjęta z kadrów kroniki Woodstocku – długie, kwiaciaste spódnice, rozpuszczone włosy w kolorze jesiennych liści, dźwięczące bransolety na opalonych nadgarstkach... Zdecydowanie już dla samego tego widoku warto było trafić w przeszłość. I gdyby Jane miała teraz wybierać dom, bez cienia wątpliwości wolałaby być pośród tej pstrokatej, zżytej kompanii pod przywództwem młodego, pełnego zapału i nieobojętnego opiekuna.
Hufflepuff i tak bardzo szybko uznał Jane za swoją. Po części dlatego, że Ślizgoni dość otwarcie ją bojkotowali, zdecydowanie podkreślając jej status obcej wśród swoich, po części – dzięki protekcji Andromedy, która nawet po zakończeniu przez Teda szkoły, nadal podtrzymywała serdeczne stosunki z jego przyjaciółmi. Lecz prawdziwe zaufanie Jane zyskała, gdy pewnego razu przysiadła się do nich, jak śpiewali przy gitarze. Ślizgonka w koszulce z wizerunkiem Commandante, z przyjemnością śpiewająca Let it be, Light my fire i Kołysankę Marii Magdaleny („I dont't know how to love him”), co prawda nie zdeptała stereotypów, za to sama stała się wyjątkiem od reguły i pełnoprawnym członkiem grupy puchońskich starszoklasistów. Jednak gdy nadchodził czas ciszy nocnej i musiała wracać w niegościnne podziemia, kontrast między „swoimi w myśli”, a „swoimi w myśl reguł” był wręcz druzgoczący. Do tego stopnia, że Jane wydawało się, że lepiej nie mieć wcale przyjaciół, niż codziennie widzieć, jak wielką głupotę popełniła w czasie przydziału. Za to, kiedy udawało się jej o tym nie myśleć, czerpała ogromną przyjemność z kontaktu z Puchonami i z długich przechadzek po okolicach zamku. Aktualnie nauka nie pochłaniała jej całkowicie, jak to było wcześniej, lecz nawet i wkuwanie na świeżym powietrzu było przyjemniejsze – tutaj Fab miał absolutną rację. A kiedy nadchodziło słodkie lenistwo, można było odłożyć książkę i patrzeć na wysokie, błękitne niebo, stopniowo schodząc wzrokiem w dół, w kierunku linii horyzontu, połamanej dalekimi skałami po tej stronie jeziora, ku krawędzi Zakazanego Lasu i z powrotem – w górę po zboczu, po dróżce wiodącej między szarymi głazami, w kierunku zamku i dalej – w stronę wzgórza, na którym hogwarckie dzieciaki drażniły Bijącą Wierzbę...
− Cóż się tam dzieje? – Andromeda z niepokojem podniosła się ze swojego miejsca.
− Coś się stało. – Fabian skomentował oczywistość. – Chodźmy, popatrzymy...
Poderwał się szybciej niż zdążył wypowiedzieć ostatnie zdanie; po rozpaczliwych wrzaskach pierwszoklasistów od razu stało się jasne, że sprawa jest poważna.
− Patrzcie! – westchnęła Maggie, prefekt siódmego roku, wskazując palcem na wierzbę.
Natychmiast wszyscy zerwali się z miejsc, rzucając książki, piłki i gitarę. Pośród listowia pod powykręcanym pniem rzucała się w oczy żółta kurtka leżącego na wznak chłopca. Wierzba wściekle, na oślep tłukła po ziemi gałęziami, nie dopuszczając w pobliże jego towarzyszy.
„Chwała niech będzie Mildfeverowi!” - przemknęło przez głowę Jane, kiedy wbiegła na zbocze, pozostawiając innych daleko za sobą. Jej wdzięczność dla trenera-szowinisty była absolutnie szczera dlatego, że w tym momencie szalenie ważne było, żeby znaleźć się na miejscu przed innymi. I wyciągnąć chłopaka spod wierzby zanim nie wlazł tu jakiś odważny Gryfon czy oddany Puchon. Czy też ktokolwiek inny, nie mający aurorskiego przygotowania i nie znający narowów agresywnego drzewa.
− Cofnąć się! - krzyknęła strasznym głosem na pierwszoklasistów, kłębiących się na granicy niebezpiecznego obszaru i wyraźnie zbierających się, by ruszyć na pomoc poszkodowanemu koledze.
− Ale tam jest Davey! - pisnął jeden z bardziej aktywnych „ratowników”, w ostatniej chwili złapany za koszulę.
− Wszyscy zabierać się stąd biegiem! - ryknęła Jane. - I przyprowadźcie panią Po... madame Duval!
Część dzieci posłusznie pobiegła w stronę skrzydła szpitalnego, lecz kilkoro zostało, dlatego nie można było nawet myśleć o tym, żeby na ich oczach unieruchomić Wierzbę. Więc działania Jane kropka w kropkę powtarzały ten sen, który kończył się spotkaniem z Remusem. Skok, przetoczenie się, krótki odpoczynek przy samym pniu – i gwałtowny zryw w stronę nieruchomego chłopca, schylić się pod solidną gałęzią, przypominającą zaciśniętą pięść, chwycić ofiarę za kołnierz i powlec – nie ma czasu na prawidłowy transport rannego! - i biegnij-biegnij, kursantko Granger, jakiego hipogryfa baby...
− Jane, Jane, co z tobą?
Rzeczywistość powracała wraz z uspokajającym się oddechem.
− Nie trzęś mną, Fab, wszystko ze mną w porządku. – Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku i zdecydowanie rozgoniła tłum kłębiący się wokół rannego chłopca. - Przepuśćcie.
Chłopak dostał w twarz kolczastą gałęzią – przez lewą stronę, od linii włosów aż do podbródka ciągnęła się głęboka rana szarpana. Gdyby kolec, który zadał tę ranę był dłuższy o kilka centymetrów, chłopiec straciłby oko.
− Davey umarł? - wyszeptał wstrząśnięty chłopiec, któremu nie pozwoliła rzucić się na pomoc.
− Twój Davey jest żywy, oddycha – warknęła Jane, wyciągając różdżkę. Gdzieś za plecami dzieciaków Maggie rozpłakała się z ulgi. - Ale wstrząs mózgu ma solidny. Jeśli tylko ma mózg. Jak i wy wszyscy, tak swoją drogą...
Nie prawiła im więcej morałów. „Sami też nieźli jesteśmy – myślała Jane, oczyszczając ranę zaklęciem. - Rozsiedliśmy się na słońcu, gitara, żarciki... Najpierw trzeba było dzieciaki wziąć za kołnierz i zakazać im zbliżać się do wierzby. Starsi koledzy, też coś!” Unosząc Daveya przy pomocy Mobilicorpus, ruszyła z nim w stronę skrzydła szpitalnego. Naprzeciw już biegła biała jak kreda Poppy w otoczeniu gromadki posłańców.
− Jest w porządku, wszyscy żyją. – Jane od razu przystąpiła do uspokajania przyjaciółki. - Trzeba będzie goić rany, do tego ma wstrząs mózgu.
− To musiało się tak skończyć. – Wstrząśnięta Poppy pokiwała głową, przejmując od niej rannego. - Tyle razy Hagrid przepędzał ich od tego przeklętego drzewa i wszystko na nic. Ale mam nadzieję, że teraz... A co z tobą?
− W porządku. Teraz przez cały wieczór będę warzyła mikstury dla Daveya, więc będziemy musiały odwołać herbatkę.
− Za nic! - oburzyła się Poppy. - Cóż to za urodziny bez tortu urodzinowego?! Jeśli będzie trzeba, to przyniosę ci do laboratorium...
− A ty nic nie mówiłaś! - Zza pleców Jane usłyszała obrażony głos Fabiana. - Też mi przyjaciółka.
− Fab, ja nigdy nie obchodzę...
− I słusznie! - przerwał jej w pół słowa. - Nadchodząca starość nie jest powodem do radości. Pomyśl tylko, co cię czeka: zęby zaczną wypadać, włosy się przerzedzą, ręce-nogi przestaną cię słuchać... a zmarszczki! Nie, tu absolutnie nie ma czego świętować. Lecz to jeszcze nie znaczy, że należy nas pozbawiać powodu do świętowania. Oto, co nazywam czystym egoizmem...
Szybko orientując się, że ta fontanna krasomówstwa jest niewyczerpana, Jane machnęła ręką i pobiegła w ślad za Poppy.
***
„Minął cały tydzień, a postępu nie widać” - myślał Lucjusz ze złością. Był w stanie zmusić Knightley do powrotu do lochów i nie zawahał się wykorzystać swoich praw jako prefekta, gdy okazało się jasne, że nowa jest na tyle uparta, żeby nocować w tym swoim głupim laboratorium aż do zakończenia roku. Po praktykach astronomicznych zagroził jej, że opowie dyrektorowi o jej noclegach poza terenem sypialni, po czym Jane poddała się bez walki. Lecz pogodzić ją z domem...
To zadanie było absolutnie niewykonalne. Głównie dlatego, że dziewczyną zaopiekowała się Cadogan z tym nieznośnym Prewettem i cały poprzedni tydzień wszędzie ciągali ją za sobą. I pal licho, gdyby zajmowali się nią sami, ale nie, koniecznie musieli zapoznać ją z wszystkimi swymi koleżkami mugolskiego pochodzenia... Dobrze, że choć nie było wspólnych zajęć Hufflepuffu i Slytherinu, bo Knightley już w ogóle spędzałaby całe dnie w ich towarzystwie.
− Uwaga! – Wzmocniony zaklęciem głos dyrektora przerwał jego rozmyślania. - Mam ważną informację. W związku z nieszczęśliwym wypadkiem, którego ofiarą padł uczeń
Hufflepuffu Davey Gudgeon, wszyscy uczniowie mają zakaz podchodzenia do Bijącej Wierzby bliżej niż na sto kroków. Ci, którzy się temu nie podporządkują, będą...
− A co się stało? – zapytał głośnym szeptem Parkinson.
− Ucierpiał pierwszoklasista – wyjaśniła mu Teo. - Wymyślili sobie głupią zabawę z Bijącą Wierzbą – zakład, kto dotknie pnia czy coś w tym stylu, maluchy się tam całymi dniami kręciły. Aż do dziś... Jeszcze trochę i... zatłukłaby na śmierć. Dzisiaj w związku z tym wzywają nas na zebranie, słyszysz mnie, Luc?
− Poczekaj! – W czasie, gdy Teo szeptała, zabrzmiał głos Sprout. - O czym ona mówi?
− ...pięćdziesiąt punktów dla Slytherinu!
Po raz pierwszy przy nagrodzeniu Slytherinu punktami trzy pozostałe domy głośno biły brawo. Zwykle Ślizgoni musieli gratulować sami sobie, lecz tym razem było absolutnie na odwrót – ich stół zachował milczenie, jeśli nie brać pod uwagę nielicznych klaśnięć w wykonaniu tych, którzy, tak samo jak i Lucjusz, nie usłyszeli początku przemowy profesor Sprout.
− No, bardzo ci dzięki – wysyczała Cissi, zwracając się do Knightley, która spokojnie jadła, nie podnosząc wzroku znad talerza. - Takiej hańby jeszcze nie widzieliśmy. Punkty dla Slytherinu za uratowanie szlamy!
− Dokładnie – odpowiedziała jadowitym tonem – niechby to walnięte drzewo dzieciakowi łeb rozbiło na śmierć.
− I niechby! - krzyknęła histerycznie Narcyza, ignorując Lucjusza, próbującego ją uspokoić.
Rozpoczynająca się kłótnia natychmiast przyciągnęła uwagę nauczycielskiego stołu i kto wie, czym by się to wszystko skończyło, gdyby w tym momencie na stół tuż przed talerzem Knightley nie upadł wyjec, owinięty w czerwono-złoty papier.
− Jane, staruszko! - Natychmiast po otwarciu wydarł się głosem Prewetta. - Mimo że planowałaś ukryć tort urodzinowy... Fab, przestań! - wyjec przerwał sam sobie wzburzonym dziewczęcym głosem. - Jane! Wszystkiego najlepszego... choć jesteś wyjątkową nudziarą i mądralińską... Fab! Ale przecież tak właśnie jest! Najlepszego z okazji siedemnastych urodzin! Życzymy ci... TORTU!!! Fabianie Prewett, zachowuj się odpowiednio!!! To wyjec, Cadogan, on powinien być głośny, a tak w ogóle, to się nie wtrącaj, bo to był mój pomysł! Fab, zaraz skończy się działanie zaklęcia i nie zdążymy... Trzy-czte-ry: Wszyst-kie-go naj-lep-sze-go!!! Bądź szczęś...
Wyjec wybuchł złocistym konfetti, które powoli sypało się w talerze najbliższych sąsiadów Knightley. I nastąpiła grobowa cisza. Po kilku chwilach przez Wielką Salę znów przetoczyła się fala oklasków i życzeń, szczególnie starali się uczniowie z Gryffindoru i Hufflepuffu.
A Knightley się uśmiechała. Lucjusz specjalnie się odwrócił, żeby zobaczyć jej twarz. Uśmiechała się tak, jakby ten żałosny wyjec był nie wiadomo jak cennym podarunkiem. Jakby w jej życiu nie było żadnych bojkotów, żadnej biedy, żadnego sieroctwa. Sekunda – i ten uśmiech zgasł, zmieniając się w grymas, którego nie mógł rozszyfrować, gdyż dziewczyna gwałtownie wstała od stołu i mówiąc kilka słów pielęgniarce, wyszła z sali.
− A mnie się spodobało... – odezwała się nagle Gwendoleen.
− Co, konfetti? – zapytał kpiąco Snape, krzywiąc się w trudny do opisania sposób.
− Wcale nie konfetti – odpowiedziała mu tonem pełnym wyższości. - A to, jak się uchylała przed ciosami wierzby – tam... tu... a potem przewrót! - Gwen wykreśliła w powietrzu nad stołem skomplikowaną trajektorię, o mały włos nie upuszczając swojej szklanki do talerza Teo. - Byłam tam!
− Ty co, też się w to bawiłaś? - wykrzyknęła we wzburzeniu odpowiedzialna za pierwszoklasistów Cissi.
− Ha! - Bezczelna dziewczynka dumnie zadarła głowę. - Ja wymyśliłam tę zabawę!
***
Poppy, która zdecydowała, że z okazji siedemnastych urodzin Jane grzechem byłoby nie otworzyć butelki Romanee-Conti przywiezionej z jej rodzinnej Burgundii, „lekko” przedobrzyła w swoim zamiarze dodania odwagi przyjaciółce. A może to nie była wina alkoholu – gęstego, aksamitnego i zdecydowanie mocnego, tylko tego, że pod nieprzyjaznymi spojrzeniami Ślizgonów Jane ledwo tknęła swoją kolację, więc „świętowała” praktycznie na pusty żołądek. „Tortu urodzinowego można nie liczyć, gdyż lwią jego część pożarł łakomy Fab” - pomyślała Jane i ten mimowolny kalambur wywołał u niej kolejny niekontrolowany wybuch śmiechu. Żeby nie chichotać w głos, zakryła sobie usta obiema rękami, starając się z własnego krawata zrobić knebel, lecz to rozbawiło ją jeszcze mocniej i w rezultacie wtoczyła się do pokoju wspólnego, radośnie chichocząc i plując nitkami. W tym momencie natknęła się na pogardliwe spojrzenie stalowych oczu.
− Kniiiiightley. – Usłyszała pretensjonalny głos pawia, podnoszącego się z kanapy. - Bohaterek reguły nie dotyczą, prawda?
Przez kilka chwil gorączkowo próbowała dojść do tego, skąd dowiedział się o przezwisku, które nadały jej gazety, a potem znów zaczęła się śmiać.
− Bohaterka?! Malfoy, napisz o tym artykuł do „Proroka”! „Bohaterska Bitwa z Bijącą Wierzbą. Magiczny Świat Znów Uratowany...”
− Knightley, co z tobą? Pijana jesteś?
− Ależ spostrzegawczość! Cóż za bystrość myśli! Najlepszy uczeń w klasie, prawda, Malfoy? To od razu widać.
Sarkastyczny efekt jej słów o mało nie został zniszczony, gdy Jane potknęła się o dywan, lecz udało się jej utrzymać równowagę i z godnością pójść dalej. Prawie się udało.
− Żadnych wywiadów – ciągnęła rozkapryszonym tonem, starając się odsunąć Malfoya ze swej drogi.
− Knightley, przekraczasz wszelkie granice. – Malfoy poczuł ukłucie złości. - Mało tego, że włóczysz się po zamku po ogłoszeniu ciszy nocnej...
− Więc odejmij mi punkty! Przecież masz to coś – na potwierdzenie swoich słów tknęła go palcem w pierś, nie trafiając przy tym w znaczek prefekta. Malfoy z obrzydzeniem odsunął jej rękę, lecz nic nie powiedział. - A, tak, ty prędzej sam się zaavadujesz niż odejmiesz punkty swojemu gniazdu węży... Co za pech, prawda? - I Jane skrzywiła się w udawanym współczuciu.
− Przestań się w końcu wygłupiać! - Lucjusz potrząsnął ją za ramiona. - Albo natychmiast pójdziemy i poprosimy Slughorna o eliksir trzeźwiący.
− Jeszcze raz mną tak potrząśniesz i eliksir nie będzie potrzebny – obiecała mrocznie Jane. - Dlatego, że zwymiotuję wprost na ciebie. I sama z siebie wytrzeźwieję.
Malfoy wyraźnie pobladł i natychmiast zabrał ręce, cofając się o krok.
− Knightley, usiądź, musimy porozmawiać. – Gestem wskazał jej kanapę.
− Idź, pogadaj z gigantycznym kalmarem – odcięła się, czując, jak odwaga opuszcza ją wraz z oparami alkoholu. Zrobiła kilka kroków w kierunku korytarza wiodącego do sypialni, lecz paw nie planował się poddać i znów zastąpił jej drogę. - Malfoy, odczep się ode mnie raz i na zawsze, dobra? I przekaż to pozostałym. Aż do samego końca roku mam dość kontaktów z wami...
− Przestań drażnić Bellę – przerwał jej. - I bądź ostrożna.
Jane przez moment pomyślała, że przesłyszała się przy ostatnich słowach. Paw ją ostrzega? Czy to może groźba?
− Czego mam się bać? Lest... Belli, czy tak? Już zapomniałeś, że wszyscy związani jesteśmy przysięgą wierności? Może tak: ja was nie tykam i wy mnie nie tykacie? I przestań mnie straszyć!
− Straszyć? - Malfoy zaśmiał się nerwowo. - Jeszcze nawet nie zacząłem. A może tak: zachowuj się godnie, a nikt cię nie tknie?
− Godnie? Godnie?! A godnie to pozwolić Bijącej Wierzbie zrobić z chłopaka bitki? Już całkiem rzuciła się wam na mózgi ta czystokrwistość?!
− Knightley, od twojego krzyku uszy mi więdną. – Twarz chłopaka wykrzywił grymas. - Oczywiście, że Cissi przegięła, ale ona nie całkiem to miała na myśli...
− Tak, oczywiście. – Jane energicznie pokiwała głową. - Całkiem nie to miała na myśli, a tak w ogóle, to była pod Imperio... Malfoy, lepiej nie trać słów. Według mnie dogadaliśmy się, mogę teraz w końcu pójść się trochę przespać?
Ona znów spróbowała przemknąć się do siebie, lecz przytrzymał ją za rękaw szaty.
− A co się tyczy twoich puchońskich przyjaciół...
− ...sama będę decydować, z kim się zadawać! - Jane wyrwała rękę i skryła się w korytarzu, nie zatrzymując się ani chwili dłużej.
***
− Nie całkiem wyszło, prawda? – Walden uśmiechnął się złośliwie, wychylając się z odwróconego tyłem fotela, gdy tylko ucichły kroki Knightley. - A z drugiej strony, jesteś
cały i zdrowy, Merlinowi niech będą dzięki!
− Nie rozśmieszaj mnie. – Lucjusz skrzywił się ze złością. – Cóż ona mogła mi zrobić w tym stanie? Przecież ledwie trzymała się na nogach!
− Bierzesz życzenia za rzeczywistość, Luc? Przy okazji, czy zauważyłeś, że ona wymawia nazwy Niewybaczalnych bez mrugnięcia okiem? Coś złego się dzieje w Nowym Świecie, jeśli takie rzeczy są dla nich normą.
Lucjusz pokiwał głową w roztargnieniu i odwrócił się w stronę kominka – po części, aby ukryć swoje zażenowanie. Na razie jeszcze nie opowiadał przyjacielowi o swoich letnich praktykach w willi Lestrange'ów. I nie zamierzał o tym mówić. W stosunku do Macnaira miał zdecydowanie inne plany. Malfoy chciał, żeby Walden był tylko jego człowiekiem, częścią jego własnej świty.
− Źle się dzieje w Nowym Świecie skoro normą u nich są tacy ludzie jak Knightley. – Chłopak nerwowo potarł ręce, jak gdyby mu zziębły. - No, powiedz mi, co ja jej zrobiłem?
− Ty mi to powiedz. – Walden uśmiechnął się. - A ja? A Bella? A Goyle – czy ty kiedykolwiek widziałeś, jak ona patrzy na Goyle'a? Jak królik na węża dusiciela. Nie
przeszła ci ochota na jej oswajanie?
− Gdyby nie Cissi z Bellą, to Knightley już dawno przestałaby się boczyć. – Lucjusz włożył w te słowa o wiele więcej pewności, niż czuł naprawdę.
− A siostry Black jak nigdy zwarły szyki przeciw nowej – zakończył jego myśl Macnair. - I im bardziej będziesz się starał, żeby Slytherin uznał Knightley za swoją, tym bardziej będą się temu sprzeciwiać.
Lucjusz przez pewien czas kucał przy kominku, patrząc w zadumie, jak rude płomienie pożerają ostatnie polano, po czym gwałtownie wstał.
− Więc przestanę się starać – odpowiedział w końcu. - I zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Rozdział 17.
Przez kilka dni Jane męczyły wyrzuty sumienia z powodu bezczelności w stosunku do Malfoya, a do tego niepokoiło ją, czy się z czymś nie wygadała. Jednak czas mijał, a on jakoś nie spieszył się z kontratakiem. Ponadto zniknęło uczucie nieustannego napięcia i podwyższonej uwagi w stosunku do jej skromnej osoby. Wyglądało na to, że Jane dożywotnio zyskała status ślizgońskiego ducha, co bardzo jej odpowiadało. Aby zachować status quo, starała się jak najmniej drażnić „kolegów” z domu: po zajęciach szła do biblioteki, potem – do skrzydła szpitalnego, gdzie starała się jak najszybciej wypełniać swoje obowiązki, aby wrócić do lochów jeszcze przed ciszą nocną. Kontakty z nowymi przyjaciółmi praktycznie ustały, gdyż pogoda przepędziła towarzystwo do wspólnych pokoi, a na zajęciach widywała się tylko z Alicją. Czasem do biblioteki zaglądali Fab i Andromeda, lecz najczęściej Jane samotnie siedziała w swoim ulubionym kącie, ukryta przed ludźmi za półką z bestiariuszami.
– A on na pewno tu przyjdzie? - rozległ się głośny szept gdzieś całkiem blisko, za rzędem grubych ksiąg.
– Nigdzie indziej nie pójdzie, Siri, bądź spokojny! – padła równie cicha odpowiedź. - Dokąd jeszcze można pójść z taką stertą ksiąg?
– Czyżby on już je wszystkie przeczytał?
– Szpanuje – rzucił pogardliwie właściciel głosu numer dwa. - Myśli, że z książką pod pachą wygląda mądrzej.
Obaj zachichotali, jakby żart był nie wiadomo jak śmieszny. Jane, korzystając z okazji, delikatnie wyjęła z półki grubą książkę i spojrzała w utworzone „okienko”. Nikogo nie zobaczyła, choć prychanie i głośne szepty rozlegały się w odległości wyciągniętej ręki od niej. Nie, żeby potrzebowała jakichś dodatkowych dowodów na to, kto to może być. A także – na kogo konkretnie się tu zaczaili.
– Szzzzz, to on. Siri, bądź ciszej!
Jane wyszkolonym wzrokiem dostrzegła ledwie widoczne drżenie powietrza w tym miejscu, gdzie pod peleryną-niewidką ukrywali się obaj Huncwoci i gdzie kierował się niczego niepodejrzewający Snape, uginający się pod ciężarem wielkiej sterty książek. Gryfoni zdjęli z siebie płaszcz i pojawili się wprost za jego plecami. Jane nie zdążyła się wtrącić, gdy James warknął mu wprost do ucha:
– Smarkerusie!
Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania. Snape dosłownie podskoczył z wrażenia i stracił równowagę. Ciągnięty przez spory ciężar, zrobił kilka kroków, próbując utrzymać książki, lecz było tylko gorzej. Cała sterta rozsypała się po podłodze, a na wierzch upadł nieszczęsny Ślizgon.
– Och, jakiż jesteś niezgrabny! - wykrzyknął z udawanym smutkiem James, niby przypadkiem następując Severusowi na szatę. - Widzisz, Siri, co to jest ciężar wiedzy? Nie każdy go uniesie!
– W wielkiej mądrości jest wiele smutku – poparł go uroczystym głosem Syriusz. - Zrobiło ci się smutno, Smarkerusie? Przeuczyłeś się?
„Niezłe wykształcenie otrzymują dziedzice w czystokrwistych rodzinach – zauważyła po raz kolejny Jane. - Gdyby jeszcze ktoś zatroszczył się o ich wychowanie...”
Snape wyrwał swoją szatę spod buta Jamesa i podniósł się, podejrzliwie rozglądając wokół.
– Czego ode mnie chcecie? - spróbował się odciąć, lecz wyszło to dość żałośnie i wcale nie groźnie. Chłopiec zapomniał nawet wyjąć swojej różdżki, podczas gdy obaj Huncwoci swoje mieli już w rękach.
– Pomóc chcemy, Smarkerusku – odpowiedział dobrodusznie James. - Po przyjacielsku. Choć ty tego słowa na pewno nie znasz... No, Siri, pokażemy Smarkerusowi, czym jest przyjacielska pomoc? Sam nie da rady tego wszystkiego zebrać – trącił najbliższą książkę noskiem buta – aż do końca roku. Vingardium leviosa! - Ciężkie tomisko uniosło się nad ich głowy, lecz już po sekundzie James opuścił różdżkę i książka upadła na podłogę, wzniecając tumany kurzu.
– Zbieraj! - ryknął nieoczekiwanie, aż Snape znów drgnął i instynktownie skulił się, wciskając głowę między ramiona. Identycznie zachowywał się Harry, gdy ktoś przy nim krzyczał. Dokładnie tak samo robią wszystkie dzieci, które osobiście zetknęły się z przemocą. - To własność szkoły, Smarkerusie, trzeba o nią dbać... Pani Pince będzie niezadowolona.
„A właśnie, gdzie ona jest?” - Jane wciąż jeszcze zastanawiała się, czy powinna się wmieszać, czy też poczekać, aż w bibliotece pojawi się ktokolwiek, kto ma możliwość odejmowania punktów. Tymczasem Huncwoci bawili się, lewitując książkę tak, żeby Ślizgon mógł jej dotknąć tylko koniuszkami palców. Stara dobra zabawa w głupiego jasia w wersji magicznej. Jane poczuła, jak wewnątrz niej budzi się ta sama kudłata dziewczynka-kujon, która praktycznie całą szkołę podstawową skakała tak za podręcznikami. W momencie, gdy wyszła zza półki, Snape pojął, że miotanie się od jednego chichoczącego Gryfona do drugiego nic nie da i z zimną wściekłością rzucił się na Jamesa, celując mu pięścią w twarz. Atak był dość nieoczekiwany i nawet mógłby uwieńczyć się sukcesem, gdyby była to uczciwa walka jeden na jednego. Lecz Syriusz natychmiast rzucił się na pomoc przyjacielowi i cała trójka tarzała się po podłodze wśród rozrzuconych ksiąg, na ślepo zadając ciosy.
– Potter, Snape, Black! - warknęła Jane. Dowódcze nutki w jej głosie absolutnie nie osłabły mimo miesięcy nieużywania. - Natychmiast wstać!
Rozczochrani chłopcy, ciężko dysząc, posłusznie stanęli przed nią w szeregu.
– Proszę mi powiedzieć, co się tu dzieje? - zapytała groźnym tonem, krzyżując ręce za plecami i lekko pochylając się do przodu. Huncwoci w milczeniu spojrzeli po sobie, a ich przeciwnik stał, nie podnosząc głowy. - Aha, więc to tak wygląda ta słynna gryfońska odwaga! We dwójkę napadacie na jednego, od tyłu, bez uprzedzenia... Profesor McGonagall bez wątpienia byłaby z was teraz dumna.
James i Syriusz jak i wcześniej jedynie sapali ze złością, lecz tym razem przynajmniej zaczerwieniły się im uszy. „Jeszcze jest nadzieja” – Jane z zadowoleniem skonstatowała dla samej siebie. Zresztą, jaka to różnica, skoro ona świetnie wiedziała, czym w przyszłości skończy się szkolna wrogość tej trójki? I żadne wykłady o etyce i moralności nie mogły zmienić przyszłości, a jeśliby zmieniły – byłaby to katastrofa.
– Podnieście książki i wynoście się stąd – nakazała im dziewczyna i Huncwoci z ulgą wypełnili polecenie. Snape zaś stał jak dotychczas, przyciskając do piersi podniesiony z podłogi „Quidditch przez wieki”, jakby wciąż jeszcze spodziewał się ataku. - Wydaje mi się, że nieźle oberwała. – Jane przerwała ciszę, wskazując na uszkodzoną okładkę. - Daj ją tutaj... Reparo! A jak ty się czujesz?
– Normalnie – burknął Snape, nadal unikając spojrzenia jej w twarz. - Nie odjęłaś nam punktów...
– Nie mam do tego prawa. – Jane wzruszyła ramionami. - Pokaż... - Spróbowała odwrócić do światła jego ciemniejący policzek, lecz chłopiec ze złością szarpnął podbródkiem, uchylając się od jej ręki. - Rozwiązywanie problemów przy pomocy bijatyki nie jest mądre. Przecież nie jesteś mugolem – dodała, żeby dotrzeć do jego ślizgońskiej dumy, z opóźnieniem zdając sobie sprawę, że jest to raczej argument na korzyść pojedynków na różdżki niż przeciw rozwiązaniom siłowym w ogóle.
– A ja jestem prawie mugol – wykrzyknął nagle chłopiec z rozpaczą i obrzydzeniem w głosie i gwałtownie się odwrócił, ukrywając twarz.
„A on co, płacze?” Szoku Jane nie dało się opisać słowami. Nawet jej skąpego doświadczenia w obcowaniu z dziećmi wystarczyło do zrozumienia, że nie należy próbować go pocieszać. Zamiast tego rzeczowo odwróciła się w stronę stosiku książek i zajęła ich naprawą – po „miłej rozrywce” parki Huncwotów większość z nich była w takim stanie, że nie nadawały się do oddania ich surowej pani Pince.
– A to niby czemu? - zapytała równym głosem.
– Wszystko wychodzi mi o wiele gorzej od innych! - wykrzyknął Snape. - Prawdopodobnie jestem charłakiem.
– No, a co na przykład? - Jane była rozdarta między współczuciem, a niepedagogiczną chęcią roześmiania się. To przecież Snape – niepokonany pojedynkowicz, legiliment, twórca zaklęć bojowych – a teraz skarży się jej, że nie może czarować?
– Nawet miotła się mnie nie słucha! - W głosie chłopca słychać było rozpacz i Jane musiała włożyć ogromny wysiłek w to, by powstrzymać rwący się na usta uśmiech.
– Też nie mogę znieść latania – przyznała się uczciwie. - Lecz nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby przez to uważać się za charłaka.
– A jeszcze czary! Wszystkim, WSZYSTKIM wychodzi Lumos! Potter już nawet lewitację opanował... – Młody Ślizgon z urazą siąknął nosem.
– Całkiem ci nie wychodzi? - zdziwiła się Jane.
Zamiast odpowiedzi chłopak wyjął różdżkę i zademonstrował blady niepewny ognik, który szybko zgasł.
– A może to źle dobrana różdżka? - zamyśliła się. - Kupiłeś ją na Pokątnej?
Snape pokręcił głową:
– Nie, to różdżka mamy. Ojciec zabronił... – Chłopiec nerwowo przełknął ślinę. – Zabronił mi kupić nową.
– A jak mama sobie radzi bez różdżki? - zdziwiła się Jane.
– On i tak nie pozwala na czarowanie w domu... - zaczął i nagle urwał, przestraszony tym, że się wygadał, spojrzał na nią przerażonym wzrokiem. - On tego nie lubi – dopowiedział osłabłym głosem.
– Twój ojciec jest mugolem, tak? – doprecyzowała spokojnie Jane. Chłopiec cały się zjeżył i pewnie w tym momencie pomyślał, że wszystkie jego nieprzyjemności doznawane ze strony Gryfonów to nic w porównaniu z tym, co czekało go teraz. - Nikomu nie powiem – dodała dziewczyna, nie chcąc trzymać go w niepewności. - To twoja sprawa, czy komuś powiesz o tym, że jesteś półkrwi czy też nie. Tylko jednego możesz być pewien: wszystkie opowieści o stuprocentowej czystokrwistości Slytherinu to tylko głupie bajki dla snobów. W naszym domu uczyli się i czarodzieje półkrwi, a nawet – tu tajemniczo zniżyła głos – mugolskiego pochodzenia.
– Naprawdę? - Twarz Snape'a rozjaśniła się.
– Naprawdę. A co do różdżki – musimy coś zrobić. Trzeba ją dobrać specjalnie dla ciebie, wtedy zobaczysz, jak wszystko zacznie ci się udawać.
– Severus! - Od strony wejścia dał się słyszeć zdenerwowany głos i do biblioteki wleciała zdyszana Lily Evans. - Z tobą wszystko w porządku? Spotkałam tych... - przerwała w pół słowa, widząc, że Snape nie jest sam.
– Muszę już iść. – Jane uśmiechnęła się do obojga dzieciaków.
Ledwo odeszła od nich kilka kroków, kierując się do swojego stołu, żeby zabrać konspekty, gdy Lily rzuciła się na przyjaciela, zadając pytania, robiąc ochy i achy. Po zabraniu swoich rzeczy Jane niemal na paluszkach przeszła koło nich do wyjścia, uśmiechając się od ucha do ucha. Jaki by teraz nie był niezgrabny jej przyszły profesor, zdecydowanie czarująco wyglądał, kiedy czerwienił się i zawstydzony odczuwał zainteresowanie swojej przyjaciółki.
***
Klasa ze wzburzeniem szemrała przed długo oczekiwanymi praktycznymi zajęciami z obrony przed czarną magią. Profesor Demasado jeszcze się nie pojawił – zdecydowanie brakowało mu brytyjskiej punktualności. Lucjusz usadowił się w szerokiej niszy okiennej i bezmyślnie patrzył w szarobure niebo, które znakomicie pasowało do jego aktualnego nastroju. Wydawać by się mogło, że wszystko jest w porządku: nie było żadnych problemów z nauką, w Domu Węża nikt się kłócił, Cissi przestała się na niego boczyć i nawet Knightley posłuchała głosu rozsądku i nie rwała się więcej do awantur. Lecz Lucjusz nie mógł powiedzieć, że wszystko idzie zgodnie z planem. Raczej na odwrót – prześladowało go przeczucie wręcz katastrofalnej klęski. A najgorszym było, że to niepowodzenie dotykało go mocniej niż którakolwiek z dawnych porażek, choć z drugiej strony wcale nie był pewny, czy w przeszłości jakieś go w ogóle spotykały. Aktualne niepewne niezadowolenie wyprowadzało go z równowagi – niby nie ma się do czego przyczepić, a coś jednak nieustannie zgrzyta: „to nie tak, nie tak powinno być, wszystko źle, źle...”
– Teo, można cię prosić na moment? - Nieoczekiwanie gdzieś całkiem blisko rozległ się głos Knightley. Lucjusz ostrożnie wyjrzał ze swej kryjówki i zobaczył, jak Jane zdecydowanie ciągnie Burke do wolnej ławki w dalszym kącie gabinetu. - Mam do ciebie sprawę.
Delikatnie ociągając się, bardziej z zaskoczenia niż chęci bojkotowania Knightley, Teo w końcu poszła za nią.
– Czego chcesz ode mnie?
– Tak naprawdę, to nie ja, a Dumbledore – poprawiła ją Jane.
– Ode mnie? - zdziwiła się Burke. - A dlaczego sam się do mnie nie zwrócił?
– Noo... – zaczęła niepewnie Knightley. – Sprawa nie dotyczy konkretnie ciebie... Generalnie, trzeba zaprowadzić na Pokątną jednego z pierwszoklasistów. Ma źle dobraną różdżkę, należy ją wymienić jak najszybciej. I Dumbledore powiedział, że może to tylko opiekun domu albo prefekt...
– Rozumiem – odpowiedziała sucho Teodora. - A dlaczego zwracasz się z tym właśnie do mnie?
– Slughorn odmówił – przyznała niechętnie Knightley.
– Luc, Cissi, Clive?
– Wandersheepowi nie powierzyłabym nawet karmienia rybek, a co dopiero zabrania dziecka do Londynu – prychnęła.
– Zostały ci jeszcze dwie inne propozycje.
– A ty możesz? - Wyglądało na to, że Knightley straciła cierpliwość.
– Nie – odparła Teo. - W weekendy spotykam się z narzeczonym w Hogsmeade.
– Co? Wszystkie weekendy pod rząd? – zapytała z kpiną Jane, lecz natychmiast dodała: - Wybacz, to nie moja sprawa.
– Dokładnie, nie twoja. - Teo z niesmakiem zacisnęła usta, lecz wkrótce rozpogodziła się, widząc rozczarowanie na twarzy rozmówczyni. - A dlaczego tak się tym przejmujesz? Niech on sam, ten twój pierwszoklasista, biega i szuka sobie osoby, która go zabierze do Londynu.
– On tego nie zrobi... Wybacz, że zabrałam ci czas.
Po chwili namysłu Knightley dodała:
– I przepraszam za... wtedy. Kiedy mówiłam, że nie widzę dla siebie miejsca wśród was, nie ciebie miałam na myśli. To wszystko, co chciałam ci powiedzieć.
Teo na to nic nie odpowiedziała, lecz odeszła zamyślona. Lucjusz już chciał podejść do Knightley, lecz w tym momencie w drzwiach pojawił się profesor Demasado.
***
Praktyczne zajęcia z obrony przed czarną magią minęły jej w jakimś dziwnym półśnie. Pod względem organizacji były dość podobne do sparringów w akademii, lecz tempo było zupełnie inne, dlatego też Jane kosztowało wiele wysiłku skupienie się i dostosowanie się do zadanego przez nauczyciela rytmu. Ciekawa była tylko walka z Macnairem, który działał nieszablonowo i na samym początku wyczarował gęstą mgłę, która spowiła pojedynkowiczów i zniekształcała dźwięki. Lecz profesor Demasado dość szybko wtrącił się i zażądał usunięcia zasłony, gdyż niemożliwe było ocenienie walki, której nie można zobaczyć. Przez resztę zajęć Jane nie mogła się skupić, jej myśli nieustannie wracały do problemu Snape'a, przez co kilka razy o mało nie przepuściła jednych z prostszych zaklęć.
W efekcie pod koniec zajęć z obrony była z siebie niezadowolona – praktyka wypadła kiepsko, a problem i tak nie został rozwiązany. „Kogo jeszcze można poprosić?” - po raz kolejny zadawała sobie to pytanie i nie znajdowała odpowiedzi. Poppy mogła zostawić Skrzydło Szpitalne tylko w sytuacji absolutnie nadzwyczajnej lub za specjalną zgodą ministerstwa. Hagrid czekał na narodziny hipogryfów, a wszyscy nauczyciele, z którymi rozmawiała, proponowali jej zwrócić się z tym do Slughorna, czy to nie podejrzewając, jak bardzo obojętny jest mu jego dom, czy to wykręcając się od dodatkowego zajęcia. Zostawała tylko Narcyza, na samą myśl o poproszeniu jej o cokolwiek...
– Knightley, zaczekaj!
„Godna pozazdroszczenia pewność siebie” - pomyślała Jane, patrząc jak Malfoy idzie w jej stronę, nawet nie próbując przyspieszyć kroku. Gdy tylko się z nią zrównał, od razu przeszedł do sedna:
– Więc kogo trzeba zaprowadzić do Ollivandera?
Tego Jane nie oczekiwała.
– Teo ci powiedziała, prawda? Zapomnij!
Odwróciła się gwałtownie, nie chcąc kontynuować rozmowy i poszła dalej, lecz Malfoy dogonił ją i zagrodził jej drogę.
– Dość wygłupów – powiedział spokojnie, tonem absolutnie nieprzypominającym jego zwykłej maniery. - To nie dotyczy ciebie. A może wolisz, żeby dzieciak został bez normalnej różdżki tylko dlatego, że mnie nie cierpisz?
Uwaga osiągnęła cel. A najgorsze było to, że Malfoy doskonale to widział. Co więcej – on to zawczasu przewidział, to było tak oczywiste, jak wyraz triumfu na jego arystokratycznej twarzy. Trzeba było uznać własną porażkę.
– Jesteś gotów go zaprowadzić? Mam dziesięć galeonów, powinno wystarczyć...
– Knightley, nie rozśmieszaj mnie. – W jego głosie słychać było złość. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że to praktycznie cały twój miesięczny zarobek. A ja jestem w stanie sam zapłacić za tę różdżkę.
– Dlaczego to robisz? - zapytała z niedowierzaniem.
– A ty? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - O ile wiem, wśród pierwszoklasistów nie mamy sierot. Czyżby poza tobą nie miał się kto nim zająć?
– No, jeszcze jesteś ty – docięła mu dziewczyna. - Teraz to już na pewno nie zginie...
„Wygląda na to, że własnoręcznie zetknęłaś Snape'a z wewnętrznym kręgiem Voldemorta” - mrocznie skomentował wewnętrzny głos.
– Więc jak, Knightley, może mam zapytać Slughorna? Albo Dumbledore'a? Podaj nazwisko...
– Snape – odpowiedziała niechętnie. - Snape potrzebuje różdżki.
– To ten, który siedzi między nami w Wielkiej Sali? - doprecyzował Malfoy. - Taki szczupły, z wiecznie skwaszoną twarzą?
– Nieprawda, nie wiecznie. – Uśmiechnęła się mimowolnie, znów wspominając scenkę podpatrzoną w bibliotece. - W rzeczywistości to bardzo utalentowany chłopiec. To przykre, że w naszym domu jest taki samorodny talent, a nie może się rozwinąć tylko dlatego, że jego ojciec jest zadufanym w sobie idiotą!
Malfoy spojrzał na nią z zainteresowaniem:
– A ciebie interesuje to „nasze gniazdo węży”?
– Do „naszego gniazda węży” odnoszę się normalnie, Malfoy – przyznała Jane, decydując, że uczciwość będzie najlepszym wyjściem. – To ciebie konkretnie nie znoszę. I twojej kompanii.
– Ach tak? – Lucjusz podniósł brew – ileż razy ona widziała ten ruch w wykonaniu fretki! - A czymże to ci nie dogodziliśmy?
– Robi ci to jakąś różnicę?
Nagle dotarło do niej jak strasznie jest zmęczona tym wszystkim: tą wymuszoną rozmową, codziennym wstawaniem pod ciężkim, świdrującym spojrzeniem Bellatriks, szumem w pokoju wspólnym, który milknie, gdy ona tylko się w nim pojawi, piętnem nieprawidłowej Ślizgonki, tym obcym, nieprawdziwym życiem, w którym nie ma nikogo, komu można by było się wypłakać na parszywy los...
Jane pociągnęła nosem i odwróciła się pospiesznie.
– Ej – zawołał ją niepewnie wyraźnie zbity z pantałyku Malfoy i ostrożnie potrząsnął dziewczynę za ramię. - Wszystko w porządku?
– Po prostu was nienawidzę! - krzyknęła nieoczekiwanie dla samej siebie i uciekła, pozostawiając zdumionego Lucjusza stojącego na korytarzu.
***
Chłopiec-pierwszoklasista okazał się całkiem znośnym towarzyszem. Lucjusz spodziewał się, że będzie musiał odciągać go za uszy od witryn sklepów na Pokątnej, odpowiadać na setki głupich „dlaczego” lub na odwrót – wysłuchiwać niekończącego się potoku bezsensownej gadaniny – jednym słowem, wszystkiego tego, czego można było oczekiwać od jedenastoletniego dzieciaka. Lecz Severus zachowywał się zadziwiająco spokojnie: od samego ministerstwa, dokąd dostali się przez kominek, chłopak posłusznie szedł za Lucjuszem, otwierając usta tylko wtedy, gdy zadawano mu pytanie. „Jesteś po raz pierwszy na Pokątnej?” - „Tak, sir.” - „Skąd masz szatę i podręczniki?” - „Mama zamówiła z dostawą do domu, sir.” - „Głodny?” - „Nie, sir.”. Wszystkimi tymi próbami prowadzenia uprzejmej rozmowy Lucjusz chciał go wybadać, lecz spotkało go niepowodzenie – chłopiec nie miał pojęcia, czemu nagle zasłużył na uwagę Knightley. Według jego zapewnień, ledwo zamienił z nią kilka słów.
Początkowo Lucjusz planował odprowadzić Severusa do sklepu Ollivandera i zostawić go tam, by sobie wybrał różdżkę, a samemu w tym czasie zajrzeć na Nokturn, do sklepu Borgina i Burkesa, o którym takie peany piał Crabbe w swoim ostatnim liście. Lecz potem zaciekawiło go, czy zachwyty Knightley pod adresem Snape'a mają jakieś realne podstawy, więc został popatrzeć. Z początku wszystko było jak zwykle: stary mistrz po uprzejmym powitaniu klientów poszedł szukać czegoś na dalekich półkach w głębi sklepu, po dziesięciu minutach wrócił ze stertą futerałów i zaczął jedną po drugiej wręczać chłopcu rozmaite różdżki. Severus dość automatycznie rozcinał powietrze i robił idealnie prawidłowy ruch ręką, chmurząc się z każdą nową próbą, gdyż ani jedna z różdżek nie odpowiadała na jego magię. Ollivander, jak gdyby nigdy nic, otwierał kolejne futerały, wciąż i wciąż wchodził na drabinkę, aby sięgnąć górnej półki i Lucjusz tak się zmęczył jego krzątaniną, że właściwie się wyłączył, dlatego też jaskrawy snop turkusowych iskier, który nieoczekiwanie wyrwał się z kolejnej różdżki, całkowicie go zaskoczył.
– O-o-o! - odezwał się Severus z zachwytem, a Ollivander z zadowoleniem zatarł ręce.
– Głóg i pióro augura, trzynaście cali. Rzadki, bardzo rzadki rdzeń. Wybiera czarodziejów z rozwiniętą intuicją, przenikliwych, a przy tym skrytych i nietowarzyskich. – Mistrz w zadumie potarł podbródek. - Nie sądziłem, że ta różdżka odnajdzie swego właściciela... No, chłopcze, spróbuj teraz coś wyczarować.
Lucjusz oczekiwał, że Snape zademonstruje jedno z tych zaklęć, których już zdążył nauczyć ich Flitwick, lecz zamiast tego chłopiec niewyraźnie powiedział coś świszczącym szeptem, a z jego różdżki wyskoczył prawie metrowy wąż, zatoczył łuk w powietrzu i ciężko upadł na stół zawalony pustymi futerałami. Wąż groźnie zasyczał, podnosząc trójkątną głowę, lecz Lucjusz nie zdążył się wystraszyć, gdyż Ollivander wzniósł swoją różdżkę i rozproszył iluzję.
– Cóż, zdecydowanie, ta różdżka cię słucha – powiedział, kiwając głową z niedowierzaniem i zaczął zbierać pozostały towar. - Bądź ostrożny, chłopcze, bądź ostrożny...
– Ile ona kosztuje? - Lucjusz wskazał na różdżkę, którą szczęśliwy Severus przyciskał do piersi.
– Pięć galeonów. – Sprzedawca podał Snape'owi rzeźbiony futerał z ciemnego drewna, a Lucjusz w tym czasie odliczał monety. - Niezbyt droga, lecz bardzo rzadka różdżka dla czarodzieja, którego czeka niełatwy los. Powodzenia, Severusie Snape, niech ci ona wiernie służy...
Nadal coś mamrocząc pod nosem, Ollivander skrył się w głębi sklepiku. Lucjusz wzruszył ramionami i skierował chłopca do wyjścia.
– Więc co to było za zaklęcie? - zainteresował się, gdy szli w kierunku Dziurawego Kotła.
– Serpensortia? Mama mnie nauczyła – powściągliwie pochwalił się Severus, lecz było widać, że jest z siebie bardzo dumny. - Ona też uczyła się w Slytherinie, Eileen Prince... - Chłopak z nadzieją popatrzył na Lucjusza, lecz ten tylko pokręcił głową – nie znał żadnej Eileen Prince, choć to nazwisko spotykało się w drzewach genealogicznych kilku znanych mu rodów.
– To nie był prawdziwy wąż, czyż nie? Iluzja?
– Nie do końca. Mama powiedziała, że ona może ugryźć i zachowuje się tak, jak prawdziwy wąż. Ale nie da się go zabić, jak żywego, można tylko rozproszyć zaklęcie.
– Nieźle – pochwalił go Lucjusz i na policzki chłopca wypłynął słaby rumieniec. - Lecz nie należy używać tego zaklęcia zbyt często, lepiej zostawić na specjalne okazje, kiedy trzeba zrobić wrażenie... Jeśli chcesz, nauczę cię kilku prostszych zaklęć.
Rozdział 18.
Sezon quidditcha rozpoczęto w pierwszą sobotę października meczem Slytherin-Ravenclaw. Jane nie miała pojęcia, czemu przyszła na stadion. Nawet wcześniej na mecze chodziła tylko dlatego, żeby Ron i Harry nie nazywali jej nudziarą, która nie ma w swoim życiu innych zainteresowań niż biblioteka. W sumie i tak to robili, niezależnie od tego, czy przychodziła na mecze, czy nie... Lecz teraz jej obecność na stadionie wydała się jej całkowicie pozbawiona sensu, nawet nie miała komu kibicować, dlatego, że jej własny „dom” nie wykazywał ani krztyny entuzjazmu, a demonstracyjne kibicowanie drużynie przeciwników byłoby głupotą. Poza tym, byłoby niewłaściwe, jeśli wziąć pod uwagę, że przeciw Slytherinowi i tak kibicowało trzy czwarte szkoły, wliczając w to komentatora, Faba, który bez ustanku obsypywał srebrzysto-zielonych wątpliwej jakości komplementami w stylu: „Oni zdecydowanie wiedzą, co to jest taktyka. Znaleźli ten wyraz w słowniku?”
Pomimo mało przyjaznej atmosfery na trybunach, Ślizgoni zachowywali niezmącony spokój. Na ile Jane się orientowała, Slytherin zdecydowanie przewyższał drużynę Ravenclawu pod względem poziomu gry i żadne złośliwe komentarze nie mogły dotknąć ani graczy, ani ich kibiców. Prawdopodobnie jedyną osobą na stadionie, którą drażniła otwarta wrogość w stosunku do Slytherinu była sama Jane.
„Może nie byłoby żadnego domu „ciemnych czarodziejów”, gdyby nie paskudny stosunek pozostałych? - myślała, mimochodem obserwując siedzących wokół niej uczniów, którzy w tym momencie niczym nie różnili się od uczniów dowolnego innego domu. - Dlaczego już teraz widzą w nich wrogów, skoro wojna dopiero przed nami?”
Znicz złapano już w dwunastej minucie i ślizgoński sektor natychmiast opustoszał – radosny tłum kibiców ruszył w dół, żeby jak najszybciej pogratulować bohaterom meczu. Głęboko zamyślona Jane nawet nie zdążyła pojąć, że gra się już skończyła, gdy ocknęła się w absolutnej samotności. Pogoda była zdecydowanie jesienna, lecz przynajmniej nie padał deszcz, a trybuna chroniła przed zimnym wiatrem, więc dziewczyna zdecydowała się posiedzieć tu jeszcze trochę – ostatnie dwa tygodnie praktycznie nie przebywała na świeżym powietrzu. Lecz szybko okazało się, że nie dane jej było zaznać spokoju.
– Czy ktoś tu jest?! Pomocy! – Łomot pospiesznych kroków stawianych na drewnianych schodach wyprzedził pojawienie się Gwen, która zaczerwieniona od biegu wpadła na trybunę. - Och, Knightley, to ty!
Po niezgrabnej próbie przeproszenia Teo pozycja Jane w domu uległa nieznacznej poprawie. Oczywiście, nie udałoby się jej zdobyć przyjaciół w Slytherinie, nawet gdyby tego bardzo chciała, lecz przynajmniej przestano ją ignorować, najprawdopodobniej dlatego, że ich to znudziło. Jednak Jane niczego więcej nie pragnęła. Najważniejsze, że teraz, gdy przestano patrzeć na nią jak na zadżumioną i demonstracyjnie podkreślać jej statut persona non grata, pojawiła się u niej szansa zbliżenia się do Snape'a. Jej pierwotny plan „oswojenia” nieufnego chłopca bazował na pomocy w nauce, lecz gdy tylko dostał nową różdżkę, przestał potrzebować dodatkowych wyjaśnień. Tym niemniej, Jane przeprowadziła dla niego kilka konsultacji z czarów i transmutacji wprost pośrodku ślizgońskiego pokoju wspólnego. Nie dziwi więc fakt, że zyskała popularność wśród młodszych uczniów, którym nigdy nikt nie pomagał w problemach w nauce. Gwen akurat należała do tych, którzy mają kłopoty na zajęciach, za to łatwo przyswajała wiedzę w czasie zajęć indywidualnych. I w odróżnieniu od wielu innych dzieciaków, które po uzyskaniu pomocy, natychmiast zapominały o istnieniu Jane, dziewczynka dosłownie chodziła za nią jak cień, nie dając jej spokoju ani w bibliotece, ani w Wielkiej Sali. Jednak teraz problem był wyraźnie o wiele poważniejszy niż nieudające się zaklęcie lewitacji.
– Jak to dobrze, że tu jesteś! - wykrzyknęła Gwen. - Chodźmy szybko, tam nie ma nikogo, a oni...
– Co się stało? Jacy „oni”? - próbowała dowiedzieć się Jane, już ciągnięta w dół po schodach.
– Gryfy! - odpowiedziała dziewczynka, jakby wypluwając znienawidzone słowo. - Potter i Black.
„Skąd, skąd TO, przecież to dopiero pierwsza klasa?” - przeraziła się Jane.
Gwen cały czas trzymając Jane mocno za rękę, pociągnęła ją pod trybuny wschodniego sektora. Chwilę później nad ich głowami przeleciała malinowa iskra jakiegoś nieznanego zaklęcia.
– Stój tutaj – rozkazała dziewczynce Jane i przygięta wkroczyła w ciemności pod trybunami. - Wyłazić stamtąd, natychmiast! - Postarała się, żeby w jej głosie zadźwięczała stal. - Potter, Black... Wyłazić!
– Drętwota! - dobiegło z ciemności. Oczywiście, to nie w nią celowano zaklęciem, lecz Jane poważnie się rozzłościła.
W końcu udało się jej dostrzec jedną z sylwetek zgarbionych przy ścianie, więc natychmiast rzuciła niewerbalnym „Expelliarmus!”. Właściciel różdżki, która do niej przyleciała, nie domyślając się, co zaszło, zrobił kilka nieostrożnych kroków w kierunku wyjścia, próbując ją złapać. I to wystarczyło, żeby Jane niepedagogicznie chwyciła go za ucho.
– Syriusz Black – wysyczała groźnie, wyciągając chłopca na zewnątrz. - Czy mówiłam niezrozumiale, kiedy kazałam wam wyjść na zewnątrz?
– Jesteś nikim – burknął dziedzic szlachetnego rodu Blacków. - A tak w ogóle, to bawimy się tam, gdzie mamy na to ochotę.
– Bawicie się?! Drętwotą? Tylko spróbuj się stąd ruszyć, a profesor McGonagall zajmie się tobą osobiście. Czy może powinnam cię zaczarować dla pewności?
Syriusz znów burknął pod nosem, obiecując poczekać w tym samym miejscu i Jane poszła z powrotem. Tym razem, zanim usłyszała głosy, musiała dość głęboko wejść pod trybuny.
– Nie dotykaj mnie, Smarkerusie! Zabieraj ode mnie łapska! – krzyczał histerycznie Potter.
Głos Snape'a brzmiał nie lepiej:
– Durniu, sam stąd nie wyjdziesz. Pozwól mi...
– Powiedziałem, żebyś mnie zostawił w spokoju, gnido! - odpowiedział ze złością.
Jane szepnęła „Lumos” i w końcu zobaczyła obu chłopców: James siedział na ziemi, z twarzą wtuloną w kolana i trzymał się rekami za głowę, a nad nim pochylał się Snape w swojej śmiesznej, zbyt szerokiej szacie.
– No i co, pobawiliście się? - zainteresowała się dziewczyna, podchodząc bliżej. - Teraz obaj marsz do wyjścia!
– On nie da rady – zaprotestował cicho Snape, wtulając głowę w ramiona.
– Oślepłem! - poskarżył się James. - Ta pokraka mnie przeklęła. Trzeba go wyrzucić ze szkoły!
– Obaj jesteście siebie warci – ucięła Jane. - Finite incantatem!
Lecz nic się nie wydarzyło. James podobnie jak wcześniej cichutko jęczał, przyciskając dłonie do twarzy, a Snape jeszcze bardziej zbladł z przerażenia.
– Co to było za zaklęcie? - zapytała ze znużeniem Knightley.
– Nauczono mnie – wydukał niechętnie Severus. - To skomplikowane, trzeba najpierw...
– Rozumiem – przerwała mu dziewczyna. - Czyli autorskie. Cóż, idziemy zatem do skrzydła szpitalnego.
***
Świętowanie w pokoju wspólnym Ślizgonów szło pełną parą, ale Lucjusz wcale nie był w nastroju do zabawy. I miał ku temu kilka powodów. Po pierwsze – mecz był absolutnie nudny, pokonanie Ravenclawu nie było trudniejsze niż odebranie pierwszoklasiście czekoladowej żaby. Po drugie – on nigdy nie pasjonował się quidditchem. Gdyby nie obowiązki prefekta, wcale nie chodziłby na stadion. Był też i trzeci powód, który niezależnie od wszystkiego, wychodził na pierwszy plan. Lucjusz siedział na swojej ulubionej kanapie, z dala od zgiełku i zabawy, całował swoją narzeczoną i niczego nie czuł.
Oczywiście, nigdy nie był w niej zakochany – to był klasyczny związek z rozsądku, przy czym omówiony przez rodziców na długo zanim dzieci trafiły do Hogwartu. Do tego Cissi, w odróżnieniu od swojej starszej siostry, była bardzo powściągliwa, a może nawet oziębła i nie miała zamiaru pozwalać sobie i narzeczonemu na coś więcej aż do ślubu. Lecz wcześniej Lucjusz z przyjemnością myślał o tym, że kiedyś ta pociągająca i idealna wiedźma z wyższych sfer zostanie jego żoną. Wcześniej z przyjemnością spędzał czas z narzeczoną, a to, że była głupawa, wcale mu nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie – miało to swoje plusy: Cissi zawsze znała swoje miejsce i nigdy się z nim nie sprzeczała, nie wtrącała do rozmów, które jej nie dotyczyły i wszystkimi sposobami starała się podkreślić wyższość swego narzeczonego. I tak, wcześniej jej pocałunki budziły w nim jakieś uczucia.
Teraz miał wrażenie, że całuje Narcyzę również wyłącznie z rozsądku. Patrzył na jej piękny blackowski nosek, idealnie gładką fryzurę, miękki matowy policzek, delikatnie różowy płatek ucha całkiem niedaleko od jego ust, łabędzią szyję i zgrabny obojczyk w wycięciu ślicznej liliowej szaty, wdychał świeży aromat jej perfum – i robiło mu się mdło od świadomości, że całe swe życie będzie związany z tą lalką. Będzie zmuszony dbać o nią, spędzać z nią wieczory, razem z nią wybierać meble do pokoju dziecinnego... Nie, o tym wcale nie miał ochoty myśleć! Lucjusz znów spróbował skupić się na bliskim cieple jej ciała, wyobrażając sobie jak to jest pragnąć Narcyzy – przecież ona w rzeczywistości nie jest lalką, jest żywa, piękna, czuć puls bijący na jej szyi, tak równo, hipnotyzująco...
– Malfoy! - Cichy głos Knightley, która nie wiadomo skąd wzięła się w pokoju wspólnym aż wibrował wściekłością. - Musimy pogadać. Teraz.
– Mów. – Lucjusz machnął ręką w zapraszającym geście.
– Nie tu. - Skrzywiła się dziewczyna. - Wyjdziemy?
Cissi już otwarła usta, by się wtrącić, lecz Lucjusz ostrzegawczo ścisnął jej dłoń. Knightley zdecydowanie wyciągnęła wnioski, nie chcąc czynić z całego domu świadków nieprzyjemnej rozmowy. I miała rację. Dodatkowo… nagle złapał się na myśli, że tak bardzo chce stąd uciec, że nawet kłótnia z Knightley wydaje mu się bardziej kuszącą alternatywą.
– Chodźmy, porozmawiamy. – Dla pewności chwycił ją za łokieć i wyprowadził na korytarz. - Tak?
– Tu też nie będę rozmawiać. – Wyrwała się z jego rąk. - Wyjdźmy na zewnątrz.
Zaintrygowany Lucjusz poszedł za nią bez słowa. Z głównego hallu Jane skręciła w otwartą galerię prowadzącą do skrzydła szpitalnego, przeszła nią może dziesięć kroków i zatrzymała się przy jednym z łuków, z którego otwierał się przepiękny widok na jezioro. Prawdopodobnie przyprowadziła go tu właśnie dla tego widoku, gdyż obiecana rozmowa wciąż jeszcze nie została rozpoczęta.
– A więc o co chodzi? - zapytał znudzonym głosem. - Tak w ogóle, to nie jestem odpowiednio ubrany na spacer na świeżym powietrzu...
Knightley gwałtownie odwróciła się w jego stronę z wyciągniętą różdżką i rzuciła jakieś niewerbalne zaklęcie. Na moment ogarnęła go panika, lecz natychmiast pojął, co to za zaklęcie – to tylko czar grzejący, choć nieco za mocny.
– Próbujesz mnie upiec? - zaśmiał się Lucjusz, wycierając z czoła kropelki potu. Dziewczyna znów w milczeniu uniosła różdżkę. - Sam też umiem, dziękuję! – Przerwał działanie jej zaklęcia i nałożył je od nowa. - Chciałaś porozmawiać czy poćwiczyć czary?
– Dlaczego ich na siebie napuszczasz? - Przeszła do sedna, a w jej głosie słychać było wyrzut. Lucjusz nie bardzo wiedział, co dziewczyna ma na myśli.
– Kogo? - zapytał poważnie, lecz Knightley nie wiedzieć czemu, rozzłościła się jeszcze bardziej.
– Snape'a i Hun... - Z rozdrażnieniem próbowała odgarnąć za ucho opadającą na twarz grzywkę. – I Gryfy!
– Ani mi to w głowie. – Kpiąco podniósł ręce w obronnym geście – i nagle jakby dostał obuchem. Pojedynczy promyk słońca, który znienacka przebił się przez gęstą zasłonę chmur, musnął włosy dziewczyny i ten nieszczęsny, nieustannie przeszkadzający kosmyk, z którym wiecznie walczyła, na moment stał się miodowozłoty. I jak za dotknięciem różdżki, wszystko w niej uległo przeobrażeniu: surowa twarz, rysowana samymi liniami łamanymi; wąskie, blade usta, wypowiadające aktualnie jakieś słowa, które i tak nie docierały do jego świadomości; pogardliwie zmrużone piwne oczy – wszystko jakby zyskało wyrazistość i kolor, a może to pobladł cały świat wokół? Nawet czas popłynął wolniej, ciągnąc się jak syrop, kiedy on jakby przez lupę obserwował zmarszczkę w kąciku jej ust, gniewnie trzepoczące skrzydełka nieidealnego nosa, różowiejący od chłodu policzek...
– Malfoy! - Chłopak drgnął i instynktownie cofnął się o krok. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– W sumie to nie – przyznał uczciwie i potrząsnął głową, przeganiając ostatki wrażenia. - O co chodzi ze Snape'em?
– Czemu go uczysz przemocy? Dziś oślepił rówieśnika! Trzeba było go zaprowadzić do pielęgniarki.
– Więc po to mnie wezwałaś? Mam zdjąć zaklęcie?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Poppy dała sobie radę. Ale w jaki sposób przyszło ci – prefektowi! - do głowy uczyć pierwszoklasistę czarnej magii?!
Lucjusz zaśmiał się.
– To nie jest żadna czarna magia, skąd ten pomysł? Zwykła klątwa, w Slytherinie wszyscy ją znają. Chłopak powinien umieć się obronić...
– Ty powinieneś był go obronić! - W oczach Jane błysnęła wściekłość. - Gwen wszystko mi opowiedziała. Kiedy po grze Potter i Black przyczepili się do niego – co ty zrobiłeś? Odjąłeś im punkty i poszedłeś dalej. Spieszyłeś się na imprezę? I nie obchodziło cię, że oni po tym jeszcze bardziej się na Snape'a uwzięli. Dlaczego nie odprowadziłeś go do pokoju wspólnego?
– A kim ja jestem, niańką? - rozzłościł się Lucjusz. - Dlaczego sam nie poszedł?
– Dlatego, że zawleczono go pod trybuny – krzyknęła w odpowiedzi. - Dlatego, że jest zbyt dumny, żeby uciec. I zbyt zadufany w sobie. Dlatego, że pewien idiota przez niedopatrzenie noszący znaczek prefekta, pokazał mu jak można zranić każdego, kto będzie mu sprawiał problemy!
– Moment! – Złość minęła tak samo szybko, jak się pojawiła. – Nie zrozumiałem, o kogo ci chodzi. O Snape'a czy tych Gryfonów?
– O wszystkich – odparła. - Nie możesz zrozumieć, że to są dzieci?
– Nagle ci się instynkt macierzyński aktywował? Powinnaś wyjść za mąż, Knightley, i rodzić. Skąd ten kompleks starszej siostry?
Odwróciła się w stronę jeziora, opierając o kamienny parapet. Lucjusz chciał coś jeszcze dodać, lecz nagle z przerażeniem zauważył, że plecy i ramiona Jane się trzęsą. Nagle zdał sobie sprawę, że w tamtym utraconym życiu mogła mieć nie tylko rodziców, ale i młodszego braciszka...
– Knightley! - Niepewnie zbliżył się do niej i pociągnął za rękaw szaty, starając się odwrócić dziewczynę do siebie, lecz ta stanowczo się wyrwała, oswobadzając rękę. - Co się stało?
– Jakbyście się zmówili – odpowiedziała, rozmazując po policzkach łzy i Lucjusz z ulgą zauważył, że Jane nie płacze, lecz chichocze. - Za mąż... - Znów zgięła się w pół, opierając czoło o porośnięty mchem kamienny parapet.
Malfoy, czując się absolutnym idiotą, stał obok i czekał aż jej minie ten dziwny napad.
– Więc tak, Malfoy – zaczęła nieznośnie władczym tonem, uspokajając się zupełnie. – Na następny raz pomyśl, kogo i czego uczysz.
– A bo co? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Jego głos zabrzmiał wyzywająco, choć bardziej z przekory niż z innej przyczyny, gdyż nie zamierzał już w przyszłości zajmować się dzieciakami.
– A bo zademonstruję ci kilka „zwykłych klątw” - odpowiedziała mu identycznym tonem. - Do twojej bogatej kolekcji.
I odwróciwszy się tak gwałtownie, że poły jej szaty zawirowały tuż przed jego nosem, otaczając go gorzkim zapachem ziół, szybkim krokiem ruszyła w stronę skrzydła szpitalnego.
***
Żadna, nawet najlepiej zaprojektowana wentylacja nie była w stanie poradzić sobie z ohydną wonią Szkiele-Wzro, dlatego też gdy tylko minął etap, w którym eliksir był niezwykle wrażliwy na zmiany temperatury otoczenia, Jane z ulgą otworzyła okno. Teraz kociołek wymagał tylko minimalnej uwagi, więc dziewczyna mogła usiąść na parapecie, wystawiając swoje nieszczęsne, łzawiące od żrących oparów oczy na powiewy świeżego, wilgotnego wietrzyku.
„Za to przygotowanych dziś zapasów wystarczy przynajmniej do Bożego Narodzenia” – pomyślała z zadowoleniem Jane. Miała świetny humor. Przede wszystkim dlatego, że udało się jej rozwiązać problem z dzisiejszym pojedynkiem na stadionie, nie wywołując niezadowolenia ani u Snape'a, ani u Jamesa, nawet Syriusz w końcu przeprosił za swoje chamstwo. Oczywiście, na całą trójkę największe wrażenie wywarło to, że nie doniosła na nich, co więcej – uprosiła Poppy, żeby nie informować o incydencie ani dyrektora, ani opiekunów domów.
Najmocniej wstrząśnięty był Snape, który już w myślach pożegnał się ze szkołą, przekonany, że go z niej wyrzucą. Absolutnie szczerze uważał się za winnego i to napełniło serce Jane nadzieją, że może jeszcze nie jest za późno na zmiany. „Przecież to tylko dziecko – nietowarzyskie, zamknięte w sobie, lecz wcale nie złe. I dopóki ma Lily – ma szansę.”
Jane nie mogła się napatrzeć na ich wzruszającą przyjaźń. Lily w przeciwieństwie do Snape'a była dość popularna wśród swych lwich rówieśników, lecz nigdy nie zapominała o swoim przyjacielu i nie pozwalała go krzywdzić. Knightley ledwo powstrzymywała uśmiech, patrząc jak dziewczynka macha piąstką przed nosem kolejnego ucznia, gniewnie błyskając niewiarygodnie zielonymi oczyskami. Chociaż bardzo możliwe, że to, co dla Jane wydawało się miłe, boleśnie raniło dumę chłopca. Kiedy raz po raz w twojej obronie rzuca się dziewczynka, to nie może nie drażnić. A jeśli w dodatku ona ci się podoba... Nie dziwi więc, że chłopiec z takim entuzjazmem przyjął lekcje Malfoya – rozpaczliwie pragnął móc obronić się samodzielnie.
„Czyż nie można było pokazać dzieciakowi choćby Expelliarmus”? - Jane z rozdrażnieniem zapytała niewidzialnego rozmówce, jak gdyby kontynuując tę chaotyczną rozmowę prowadzoną w galerii. Lecz ku swemu ogromnemu zdumieniu, nie czuła już dłużej złości. Za bardzo ta ostatnia sprzeczka miała… przyjacielski charakter. Tak mogłaby besztać (i nie raz beształa) Harry'ego lub Rona. A paw ze swej strony odpowiadał jej tak, jakby Jane miała prawo mieć do niego jakieś pretensje. „To dlatego, że nie miał pojęcia, że stoi przed nim szlama – usłużnie wyjaśnił wredny głosik. - Dlaczego miałby nie rozmawiać po przyjacielsku z koleżanką-ślizgonką? Nawet po jej niewłaściwym, wyzywająco-wrogim zachowaniu. Arystokratycznego wychowania nie da się schować do kieszeni...” Jane sceptycznie prychnęła, lecz zmuszona była zgodzić się, że żaden z jej wyczynów do tej pory nie zmusił Malfoya do ukazania swej prawdziwej twarzy. „A czy ty wiesz, jaka jest ta jego prawdziwa twarz? Tak łatwo wybaczyłaś Snape'owi to, co dopiero uczyni, lecz nie możesz zrobić tego samego w stosunku do swoich kolegów z klasy? Z definicji uważasz ich za skończonych drani? A przecież to też jeszcze dzieci, niewiele tylko starsze od twojego ukochanego profesora...”
Jane zakryła uszy dłońmi, jak gdyby złośliwe, boleśnie kłujące słowa rozbrzmiewały gdzieś poza nią. Daremna próba. „Różnica w tym – spróbowała pokonać głos jego bronią, logiką – że Snape w przyszłości zdąży nie tylko popełnić swoje błędy, ale i je naprawić. A w porównaniu z taką Bellatriks, można powiedzieć, że w zasadzie niczego strasznego nie zrobił...” Lecz to podejście też nie zadziałało, głos nie miał zamiaru milknąć. Udowadniał, że Lestrange była po prostu szalona i jeśli porównywać z nią, to można od razu cały Wewnętrzny Krąg Voldemorta, a nie tylko Snape'a, uznać za niewinne ofiary okoliczności. Że ona, Jane, zbyt szybko zmieniła się w prawdziwą Ślizgonkę i przyswoiła sobie ich słynne podwójne standardy. Że niezwykle nielogiczne jest osądzanie ludzi za te uczynki, które ona sama pozwoli im popełnić. „Bo przecież pozwolisz, Hermiono Jane Granger, jeszcze nie zapomniałaś, że kim byś nie była, w jakim czasie byś się nie znajdowała – nie umiesz łamać reguł? Więc kto jest winien temu, co się stanie – czystokrwiste dzieci nieznające innej drogi czy ten, kto obserwował, jak oni dostając się pod władzę tego potwora, zmieniają się w morderców i terrorystów, jak łamią się ich dusze? Kim jest ten posłuszny i poukładany...”
Torturę tę przerwał żałosny brzdęk – kolba z hartowanego szkła, którą z wściekłością rzuciła sobie pod nogi, teraz toczyła się tam i z powrotem po kamiennej podłodze, cała i nieuszkodzona. „To mnie doprowadzi do szaleństwa – nagle do niej dotarło. - Przez dwadzieścia osiem lat doskonale wiedzieć, kto będzie następny na liście poległych. Przez dwadzieścia osiem lat rozmawiać z samą sobą. Przez dwadzieścia osiem lat nienawidzić samej siebie za to, że nie walczyłam o ani jedną duszę, o ani jedno życie...”
Jane ciężko westchnęła, z wysiłkiem wciągając powietrze przez kurczowo zaciśnięte gardło. Kiedy obiecywała sobie, że będzie silna, w myślach postawiła znak równości między siłą ducha a słusznością. Kolejna piękna teoria, która rozbiła się o surową prawdę życia. Trzeba było dokonać wyboru jednej z tych wartości.
Rozdział 19.
Jane z roztargnieniem obserwowała taniec płatków śniegu za oknem skrzydła szpitalnego, strasznie żałując, że nie przyjęła zaproszenia Faba. Boże Narodzenie z Prewettami na pewno byłoby wesołe, ale... Można było liczyć na zaostrzone rysy twarzy, absolutnie inną fryzurę i figurę, lecz to wszystko na pewno nie wywiedzie w pole Molly z jej niezwykłym, matczynym spojrzeniem. A to znaczy, że należy zapomnieć o wszelkich, nawet najkrótszych wizytach w domach, gdzie mogą znaleźć się ludzie z jej przyszłej przeszłości. Lecz na myśl o świątecznej kolacji w kręgu rudych przedstawicieli klanu Prewettów-Weasleyów, coś ściskało ją w dołku – trudno było pojąć, jakie to uczucie: gorzkie czy słodkie. Przecież oni wszyscy są jeszcze żywi, młodzi, kipiący energią – i tak blisko, a jakby w równoległym świecie. Pozostawało jej tylko ostrożnie, maskując uprzejmym zainteresowaniem palącą ciekawość, wypytywać Fabiana o ludzi, których uważała za swoją rodzinę.
Zresztą, w Hogwarcie zrobiło się całkiem przyjemnie. Największą radością było to, że praktycznie cały Slytherin wyjechał na ferie i aktualnie w zamku pozostała tylko ona i Snape. Oczywiście, chłopak nie był najmilszym towarzyszem, jakiego można było sobie życzyć na Boże Narodzenie, za to w jego obecności udawało się jej odprężyć i spokojnie posiedzieć z książką przy kominku, można go było posłać z zapiską do Poppy lub poprosić o przyniesienie z kuchni kubka gorącej czekolady. Severus chętnie wypełniał jej prośby, lecz starał się trzymać na dystans, zaś Jane ze wszystkich sił próbowała nie peszyć go swoją opieką. Dążyła do celu maleńkimi, ostrożnymi kroczkami, rozumiejąc, że nie ma prawa do pomyłki.
Dziewczyna uśmiechnęła się smutno do swoich myśli. Kiedyż to zdążyła przeistoczyć się we wzorową Ślizgonkę?
A jeśli prawdą jest, że jedynie nierozsądni Gryfoni są w stanie pogrążyć się w przyjaźń, nie obmyślając każdego kroku, nie planując żadnej zdobywczej kampanii? Oczywiście, domy nie miały z tym nic wspólnego. Po prostu Snape w dowolnym wieku był niezbyt łatwym obiektem dla przyjacielskich uczuć. Nawet do tej pory w myślach nazywała go po nazwisku – i za każdym razem na granicy jej świadomości majaczyła ciemna, złowieszcza postać profesora eliksirów. Syriusz, James, Lily, Emmi – wszyscy ci, których znała słabo lub wcale w ich dorosłych postaciach, od razu byli przez nią zaklasyfikowani jako dzieci. Ale nie Snape.
Absolutnie pozbawiony dziecięcego wdzięku, przypominał z wyglądu augura, jak to błyskotliwie podsumowała Gwen, kiedy chłopak pochwalił się swoją nową różdżką. Dziewczynka nawet przywlokła do Wielkiej Sali „Magiczne stworzenia” Skamandera i z uczuciem czytała, że „augur przypomina niekarmionego gryfa – to chudy, wiecznie pogrążony w smutku zielonkawo-czarny ptak”. Takiego zgodnego śmiechu za ślizgońskim stołem Jane nie słyszała nigdy. A Snape, co oczywiste, obraził się śmiertelnie. Gwen próbowała przepraszać, nawet przez jakiś czas chodziła za nim krok w krok i jęczała, że zmieni się w jego osobistego ducha, jeśli on jej natychmiast nie przebaczy, lecz wkrótce jej przeszło. Przekonać Snape'a było praktycznie niemożliwe, a Gwen, pomimo całego swego roztrzepania, była dziewczynką bardzo pragmatyczną.
– Znów się smucisz? - Miękka ręka Poppy dotknęła jej ramienia.
– Wcale nie. - Jane pokręciła głową. - Po prostu się zamyśliłam.
– Gdzie twój podopieczny?
Opiekuńczy stosunek Jane do Snape'a już dawno nie był tajemnicą dla jej przyjaciół. Zwłaszcza dla Poppy, do której regularnie przyprowadzała poszkodowanego w kolejnej awanturze Ślizgona. Choć gwoli ścisłości, przynajmniej w połowie przypadków nie było konieczności przyprowadzania go do skrzydła szpitalnego, bo Jane mogła mu udzielić pomocy na miejscu i pielęgniarka świetnie o tym wiedziała. Lecz z przyjemnością szła przyjaciółce na rękę, od czasu do czasu upierając się, że pacjent powinien pozostać na noc „na obserwacji”. Wtedy Jane miała możliwość porozmawiania z nim przy okazji zaglądania do sali. Całą resztę robiła szpitalna nuda i staranny dobór tematów do rozmowy. A do tego dziewczyna trzymała się złotej reguły Szeherezady, w najciekawszym miejscu „przypominając sobie” o wymagającym uwagi eliksirze i uciekając do laboratorium. Oczywiście, naiwnością byłoby oczekiwanie, że Snape zachowa się jak normalne dziecko i będzie się dopraszać o dokończenie historii. Ale też nie pozostawał całkowicie obojętny, tylko po ślizgońsku pokazywał swoje zainteresowanie. Czasami dopiero pod koniec rozmowy pojmowała, że została sprytnie podprowadzona do tematu porzuconego kilka tygodni wcześniej. Wówczas zamykając za sobą drzwi do sali, z triumfem uśmiechała się w odpowiedzi na pytające spojrzenie Poppy.
Lecz jeśli się zastanowić, to nie było się z czego cieszyć – sukcesy Jane były niewielkie. Głównym bohaterem Snape'a, ku jej ogromnemu żalowi, stał się Malfoy, który nie tylko uznał to za coś normalnego, ale zrobił z siebie wielkiego wychowawcę, z chęcią pomagając chłopcu w nauce, a jeszcze częściej – opowiadając mu o rzeczach spoza programu. Początkowo miała wrażenie, że Lucjusz robi jej na złość, specjalnie zajmując jej miejsce. Później – że się nad nią znęca, kiedy prosi o radę jak najlepiej wyjaśnić pierwszoklasiście skomplikowane zagadnienie czy gdzie znaleźć książkę, by się mógł sam do tego przygotować. Lecz potem musiała przyznać, że to właśnie dzięki Malfoyowi Snape zaczął powoli przyjmować jej pomoc i odnosił się do niej o wiele uprzejmiej niż do reszty otaczających go ludzi, trochę zmiękczając „kolce”, które zawsze miał pod ręką dla zbyt natrętnych rozmówców. Lecz do prawdziwego zaufania, nie mówiąc już o przywiązaniu, było bardzo daleko. Ale czy ten ponury, milczący chłopiec, wciąż głębiej i głębiej zamykający się w swej skorupie pod wpływem niekończących się drwin, którymi go obdarzali rówieśnicy, w ogóle umiał ufać i przywiązywać się?
Wydawało się, że nawet świetnie działająca na niego obecność Lily z każdym dniem traciła swą magiczną moc. Snape'a wyraźnie złościły jej próby wciągnięcia go we wspólne zabawy. On chciał mieć Lily tylko dla siebie i strasznie się denerwował, gdy narzucała mu towarzystwo swoich rozszczebiotanych przyjaciółek. Wtedy ona się obrażała i całymi tygodniami się do siebie nie odzywali. Zwykle w takich chwilach chłopiec z niezwykłym uporem szukał zwady z dwoma nierozłącznymi Gryfonami, co kończyło się dla niego w skrzydle szpitalnym wieczornymi rozmowami z Jane. A rano przybiegała zdenerwowana Lily, godzili się i wszystko zaczynało się od nowa. Z każdym kolejnym skrętem tej niekończącej się spirali Snape udoskonalał swój słynny sarkazm, który na razie wyglądał na żałosną brawurę, a James i Syriusz ćwiczyli się w czarach i bójkach.
Jane już z niecierpliwością czekała, kiedy Snape w końcu opanuje jakieś naprawdę skuteczne zaklęcie, żeby choć raz wyjść zwycięsko z potyczki z Huncwotami. Tym bardziej, że wkrótce szanse na to jeszcze zmaleją, gdy przewaga liczebna Gryfonów wzrośnie dwukrotnie. Na razie Peter zbliżył się do trzecioklasistów jako ich błazen i giermek, a Remus trzymał się z dala, nie zbliżając się do nikogo w Hogwarcie. Do niedawna.
– Tam, gdzie i twój, jak mniemam...
Poppy też miała swojego ulubieńca wśród pierwszoklasistów. Choć był on o wiele posłuszniejszy i łatwiejszy w kontakcie, to jednak, tak samo jak Snape, nie spieszył się okazywaniem zaufania. Tylko przy tych, którzy znali jego sekret, mógł choćby na chwilę odpocząć od konieczności zachowywania stałej czujności. Więc najbliższą mu osobą stała się Poppy, która w trudnych chwilach zawsze była przy nim. Nie dziwi też, że pielęgniarka oddała swoje serce dziecku, które potrzebowało jej najbardziej w całej szkole. I bardzo się cieszyła, kiedy Remus w końcu zyskał towarzystwo.
– Nie spóźnią się na kolację? Może wysłać Kaczanka na poszukiwania?
– Pewnie siedzą w pokoju wspólnym Gryffindoru i grają w szachy – powiedziała Jane. - Snape dziś z samego rana zabrał mój komplet.
Wszystko zaczęło się od szachów. To był prezent urodzinowy od Faba i Alicji, który wręczyli jej dopiero w listopadzie, kiedy ich pierwszy raz wypuszczono do Hogsmeade. Widać w miejscowym sklepiku nie było zbyt dużego wyboru... A może wręcz przeciwnie? Może prezent był starannie przemyślany, gdyż zamek na pudełku zrobiono w kształcie dużego konia szachowego*. Jakkolwiek było, Jane nie otwierała go aż do ferii. Nie miała ani z kim, ani kiedy grać, a do tego nigdy nie była pasjonatką szachów. Możliwe, że winę za to ponosił Ron, który był tak szczęśliwy, że przewyższa kujonkę Granger w rozrywce intelektualnej, że kilka razy o mało nie doprowadził jej do łez, złośliwie komentując na całą Wielką Salę każdy jej niewłaściwy ruch. Miało to miejsce w drugiej lub trzeciej klasie, lecz wspominała to za każdym razem, gdy widziała szachownicę. Lecz gdy Ślizgoni rozjechali się po domach i Jane wzięła się za tworzenie programu rozrywek, komplet został wyjęty na światło dzienne. I historia się powtórzyła. Bezlitosny Snape nie dawał jej najmniejszej taryfy ulgowej, a po czterech wygranych partiach oznajmił, że kobiecy mózg to oksymoron. Być może liczył na to, że Jane nie zrozumie i tak naprawdę nie chciał jej obrazić. Ale ona zrozumiała. I w duszy się ucieszyła: złośliwy i sarkastyczny Snape podobał jej się o wiele bardziej niż blady cień, nieśmiejący podnieść na przeciwnika wzroku. A potem przypomniała sobie, że w zamku był jeszcze co najmniej jeden niezły szachista. A przynajmniej latem 1995 był najlepszym graczem w domu przy Grimmauld Place 12. „I wyłonimy w końcu absolutnego zwycięzcę” - uśmiechnęła się w duszy Jane, wspominając jak uporczywie Snape odmawiał zagrania partii z Lupinem.
Tym razem nawet nie musiała uciekać się do intryg. Wystarczyło raz przyjść na śniadanie z szachownicą pod pachą. Remus sam zaproponował jej grę. Jane zgodziła się, uczciwie uprzedzając go o niedoskonałości kobiecego mózgu. Prawie natychmiast za jej ramieniem pojawił się zaciekawiony Snape, który od razu zaczął na nią syczeć i chwytać się za głowę z takim dramatyzmem, jakby stawką były przynajmniej ślizgońskie lochy. I nagle do niej dotarło, co stanowi klucz do żywego, prawdziwego Snape'a. Tak jasno, jakby położono jej na dłoni błyszczący kluczyk. Ze stanu ponurego, prawie zaszczutego otępienia wyrwał go hazard. Kiedy rzucano mu godne wyzwanie, chłopiec dosłownie się przeobrażał. Nawet i zewnętrznie stawał się inny: prostowały się ramiona, mocno błyszczały wyraziste ciemne oczy, z całej jego postaci emanowała siła. Pospiesznie wyjaśniając swoim figurkom, że zmienia się im dowódca, Jane wyszła zza stołu i stanęła w pewnym oddaleniu, sycąc wzrok widokiem dwóch przyszłych nieprzyjaciół, w skupieniu pochylających się nad szachownicą. Jej odejścia nawet nie zauważyli.
Poppy żywiła ogromne nadzieje, widząc sympatię zbudzoną między dwoma najbardziej samotnymi pierwszoklasistami. „Oni są jak dwa wilczki – powiedziała, obserwując chłopców, którzy kopali nogami w zaspy. Obaj zdecydowanie nie byli zachwyceni tym, że wysłano ich na spacer, lecz posłusznie dreptali po podwórcu, jednakowo kuląc się i chowając nosy w szaliki. - Im jest łatwiej zrozumieć siebie nawzajem”. Jane zbyt dobrze wiedziała, że prognozy Poppy nie mają szans się ziścić. Nawet wiedziała dlaczego. To Remus był wilczęciem. I to on potrzebował stada. A Snape był wieszczym augurem, „ptakiem pogrążonym w wiecznym smutku”, samotnikiem z samej swej istoty.
– Dobrze, powiedz Kaczankowi, żeby zawołał ich do Wielkiej Sali. - Jane odwróciła się od okna. - Nie wyobrażam sobie ducha Bożego Narodzenia bez Snape'a...
***
Ironizowała zupełnie niepotrzebnie. Świąteczna kolacja minęła naprawdę wesoło i nawet dla jej przewrażliwionego oka Snape absolutnie nie różnił się od Remusa i dwóch piątoklasistek z Ravenclawu – razem ze wszystkimi zapalał świece, śpiewał kolędy, szukał pieniążków w świątecznym puddingu i w ogóle zachowywał się jak zwykłe jedenastoletnie dziecko.
I nawet o mało nie zasnął wprost za stołem. Poppy zdążyła ją szturchnąć i wskazać na przysypiającego chłopca, więc Jane pospiesznie pożegnała się z Dumbledore’em i pozostałymi i poprowadziła Severusa do podziemi. Przechodząc przez główny hall, spojrzała na zegar i się przeraziła – okazało się, że zasiedzieli się do drugiej w nocy! McGonagall i Flitwick już dawno odesłali swoich uczniów, a Slughorna na kolacji nie było, gdyż świętował Boże Narodzenie gdzieś w Londynie. Nie dziwi więc, że profesorowie, którzy przyzwyczaili się do traktowania Jane raczej jak pomocnicy Poppy niż uczennicy, a na dodatek zajęci degustacją grzanego wina, to jej pozostawili decyzję o tym, kiedy ma wracać do siebie, a wraz z nią i pierwszoklasista, którym się opiekowała. „Może zapomnieli, że ja nawet prefektem nie jestem? - po raz kolejny pytała samą siebie, prowadząc korytarzem całkiem już sennego Snape'a. - Dobrze, że choć alkoholu mi nie proponowano...”
– Semper fidelis! - wypowiedziała hasło i zadrżała – z otwartego pokoju wspólnego powiało chłodem.
Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że i ona, i Snape już prawie tydzień przychodzili tu tylko nocować. Skrzaty widząc, że dom jest pusty, utrzymywały w podziemiach temperaturę wystarczająco wysoką, aby ściany nie pokrywały się szronem, lecz nie wyższą. Swoją drogą, aktualnie w kominku płonął ogień, a w przysuniętym do niego fotelu ktoś siedział.
Jane natychmiast przesunęła chłopca za swoje plecy i skierowała różdżkę w stronę intruza. Z nieznanych przyczyn czuła się paskudnie jak nigdy dotąd. Tak bardzo, że nie od razu udało jej się opanować głos, a kiedy w końcu się odezwała, brzmiał ochryple:
– Kim jesteś i co tu robisz? - Ciemna figura poruszyła się, odwracając w ich stronę i dziewczyna ostrzegawczo machnęła różdżką. - Nie zbliżaj się!
Z fotela rozległ się zduszony śmiech, tak samo ochrypły, jak jej własny głos. Gdy nieznajomy ucichł, podniósł do ust butelkę, którą trzymał w ręce, przełknął i postawił u swoich stóp. I niczego nie powiedział. Dopiero teraz Jane pomyślała o tym, żeby zapalić kinkiety, lecz zanim wymówiła zaklęcie, Snape wyrwał się z jej uścisku i pobiegł w stronę kominka.
– Lucjusz! – przywitał radośnie Malfoya.
– Witaj, gadzinko! - Lucjusz odrzucił kaptur i machinalnym gestem zmierzwił mu włosy, jak szczeniakowi.
Jane z ulgą opuściła różdżkę.
– Malfoy, co ty tu robisz?
– Kniiiightley. – Lucjusz znów zaśmiał się w ten dziwny sposób. - Jak minęła kolacja? Przyniosłaś mi kawałek ciasta?
– Co ty tu robisz? - powtórzyła, podchodząc bliżej.
Znów wziął się za butelkę, a sądząc po zapachu, było w niej coś zdecydowanie mocniejszego niż piwo kremowe.
– Świętuję. Nie widać?
– Idź spać – zwróciła się dziewczyna do Snape’a, popychając go w kierunku sypialni.
– Spokojnej nocy – odpowiedział posłusznie chłopiec lekko zdziwionym głosem i wyszedł.
Zdziwienie łatwo było zrozumieć - „ślizgoński książę” był w takim stanie po raz pierwszy od początku roku. A możliwe, jak podejrzewała Jane, w ogóle po raz pierwszy w życiu.
– Nie powinieneś świętować w domu?
– W dooooomu – przeciągnął z dziwnym wyrazem twarzy. - W domu ja już... świętowałem...
Opadł na oparcie fotela, kołysząc swoją lewą ręką i ze zmęczeniem przymknął oczy. Jane zastygła przed nim, porażona nagłym domysłem. „Czyżby on... już... już dziś?!”
– Co się tak gapisz? - zapytał Malfoy, nie otwierając oczu. - Powiedz mi choć słowo na temat złego przykładu dla podrastającego pokolenia. Naruszenie regulaminu szkoły... Jakie tam jeszcze masz ulubione tematy?
– Też byś poszedł spać, Malfoy – wycedziła z obrzydzeniem Jane i już zbierała się do pójścia do siebie, gdy nagle chwycił ją za szatę i gwałtownie pociągnął na siebie. Nie mogąc utrzymać równowagi, upadła na niego. - Dobrze się czujesz?! Puść mnie!
Wolną ręką oparła mu się o pierś, próbując się odsunąć i wstać z fotela. Chłopak chwycił ją za szyję, przyginając jej głowę do siebie i poczuła na policzku jego gorący oddech, śmierdzący ognistą whisky i eliksirem przeciwbólowym. Fala obrzydzenia zalała Jane i w momencie, kiedy jego szorstkie, złe wargi dotknęły jej skóry, wpiła się paznokciami w jego lewe przedramię. Malfoy zawył i odepchnął ją od siebie z taką siłą, że dziewczyna o mało nie wpadła do kominka. Chwilę później już celowała w niego różdżką.
– Tylko spróbuj – wysyczała, z trudem kontrolując zwierzęcą wściekłość, która ją przepełniała i szalonym łomotem stukała w skroniach. - Tylko spróbuj jeszcze raz mnie dotknąć...
– I co? - Malfoy podniósł upuszczoną w czasie walki butelkę i znów z niej łyknął. - Jesteś biedną i absolutnie nikomu nie potrzebną kujonką. Powinnaś docenić pers... perk... perspektywę i pomóc mi się rozerwać. Tym bardziej, że dziś jest święto. Co się tak krzywisz, Knightley?
– Rozsypię cię na wietrze, pawiu – obiecała mu mrocznie Jane. - Z okazji świąt.
– Niekulturalnie. – Malfoy westchnął, wygodniej moszcząc się w fotelu. – Jak chcesz, to cię nauczę manier...
– Uprzedzam cię, Malfoy. Nigdy się do mnie nie zbliżaj. Nienawidzę.
Wypluwając ostatnie słowo, skryła się w mroku korytarza. Lucjusz przycisnął do piersi rękę i znów zaczął kołysać się na boki, próbując ukoić palący ból. Nie pomagały na to ani eliksiry, ani zaklęcia, ani alkohol. A monotonny ruch pomagał wejść w pewnego rodzaju trans, w którym świadomość oddzielała się od dręczonego bólem ciała. Więc tak siedział do samego świtu, nie zauważając jak po twarzy ciekną mu łzy złości.
_____
* aluzja do nazwiska Knightley: knight (ang.) - konik szachowy
Rozdział 20.
Przez całą noc Jane dręczyły koszmary. Znów podziemia Durmstrangu, jakieś mgliste ścieżki w górach, szare płoty wzdłuż sennej uliczki małego miasteczka, nieustanna pogoń, w której nijak nie mogła pojąć, czy jest ofiarą czy prześladowcą. Ale ten ruch, w którym nie dało się skręcić ani w prawo, ani w lewo, tylko gnać do przodu, był straszniejszy niż dowolna tortura, straszniejszy nawet niż śmierć przyjaciół, która śniła się jej dość często. Po dzisiejszym śnie pozostał posmak beznadziei. I świetnie wiedziała dlaczego. Zaczęło się to, na co czekała z takim strachem. A przecież dopiero uwierzyła, że jeszcze nie wszystko stracone. Dopiero przekonała samą siebie, że byłoby niewłaściwym za ten sam przyszły błąd wybaczać Snape'owi i winić Malfoya. I dopóki obaj mieli możliwość dokonania właściwego wyboru, obaj zasługiwali na równe traktowanie. Tak samo jak Bellatriks, Macnair, Goyle... Ale aż tak daleko wielkoduszność Jane nie sięgała. Łatwiej jej było dać szansę Malfoyowi niż pozostałym Ślizgonom. Może dlatego, że on był jedyną osobą, która naprawdę przyciągała Snape'a, której autorytet był dla chłopca prawdziwie ważny. A może dlatego, że Malfoy jednak nie stał się mordercą. Jane wbrew swej woli nieustannie wspominała te kilka spotkań z nim w jej przeszłości: bójkę z Arturem Weasleyem w księgarni i podrzucony Ginny dziennik Toma Riddle'a; mistrzostwa quidditcha, kiedy przeszedł obok, dumny, pod ręką z idealną Narcyzą, obrzucając ją, Harry'ego i Rona wręcz fizycznie odczuwalną pogardą; walka w ministerstwie, w której Armii Dumbledore'a bardziej zagrażały złowrogie artefakty z Oddziału Tajemnic niż zaklęcia nieudolnych pomocników Voldemorta; „wizyta” w Malfoy Manor, gdzie Lucjusz wyglądał na rozstrojonego, chorego, jakby zastraszonego... Nie, Bellatriks, Dołohow, Carrow – w nich wyczuwało się zwierzęce okrucieństwo, oni naprawdę upajali się śmiercią. Ale nie Malfoy. Tym niemniej, to właśnie on jako pierwszy przyjął Mroczny Znak!
I chociaż to był dopiero sam początek, Jane czuła, że już poniosła sromotną klęskę. Po rozstaniu z Malfoyem w pokoju wspólnym, dziewczyna długo miotała się po łóżku, nie mogąc zasnąć, starając się przekonać samą siebie, że nie wolno stać bezczynnie, że jeszcze można walczyć o Snape'a... Lecz w głębi duszy już wiedziała, że to nie ma sensu. Myślenie, że przyszłość zależy wyłącznie od jej decyzji o złamaniu bądź nie złamaniu reguł, było niezwykle aroganckie.
I chwała za to Merlinowi, gdyż decyzja ta była zbyt pochopna. Wtedy, w październiku, poddając się poczuciu winy, na poważnie próbowała przeciwstawić się werbowaniu przez Voldemorta uczniów Hogwartu, jak gdyby ignorując fakt, że to właśnie te zdarzenia, które chciała zmienić, przez łańcuch strat i błędów, wiodły do zwycięstwa. Skąd można wiedzieć, czym by się wszystko zakończyło, gdyby udało się jej ochronić Snape'a przed przyjęciem Mrocznego Znaku? Co by się stało z magicznym światem, gdyby Voldemort nie utracił ciała po napaści na dom w Dolinie Godryka? Nie, te reguły, które już była gotowa naruszyć, nie były zwykłymi regułami. Nie miały nic wspólnego ze złamaniem ciszy nocnej czy kradzieżą ingredientów z osobistych zapasów profesora. I nawet ucieczka Syriusza wprost spod nosa Knota, w porównaniu z tym, co Jane zaplanowała, wydawała się być niewinną zabawą. Jak gdyby trzymała w rękach dziesiątki żywych, pulsujących nici, z których każda była czyimś losem. I zamierzała splatać je według własnej woli, nie mając pojęcia, jaki w rezultacie wzór otrzyma, a jakie nici zostaną zerwane.
Nie, wszystko musiało wydarzyć się tak, jak było temu przeznaczone. I jeszcze bardziej znienawidziła Malfoya za tę nieoczekiwaną pogardę, za to, że przypomniał jej o tym, jaki tak naprawdę był zamysł losu, któremu prawie rzuciła wyzwanie. Za to, że jak idiota wlazł w pułapkę i nawet jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że tym czynem przekreślił całe dobro, jakie mogłoby go spotkać w życiu, jak skazał siebie, pupilka Losu na lata służby tyranowi, na wilgotną celę w Azkabanie, na wieczne potępienie ze strony magicznej Brytanii, na utracony majątek, zhańbione nazwisko, niełaskę... Za to, że pociągnie za sobą innych Ślizgonów, swoich przyjaciół, własną rodzinę... Za te szare ściany, które widziała oczyma duszy nawet po przebudzeniu, za to, że zepsuł jej Boże Narodzenie, nie wiadomo po co wracając do zamku, chociaż do końca ferii został jeszcze cały tydzień, za to, że siedziała teraz w swojej sypialni, myśląc o tym, jak bardzo go nienawidzi, zamiast udać się do skrzydła szpitalnego i wręczyć prezent Poppy.
I za to, że gdy w końcu zdecydowała się wyjść do pokoju wspólnego, nie było w nim żywej duszy.
***
Lucjusz siedział na krawędzi sadzawki z karasiami w zimowym ogrodzie Malfoy Manor i bezmyślnie obserwował wyłupiastookiego Cycerona, powoli wachlującego płetwami w mętnawej wodzie. Cyceron był tu matuzalemem – wpuszczono go do sadzawki, gdy Lucjusz miał sześć lat i jeszcze żyła pani Mafloy. Ona bardzo lubiła zimowy ogród i zajmowała się nim sama, zamiast powierzać troskę o niego domowym skrzatom. Dlatego malutki Lucjusz spędzał tu wraz z nią bardzo dużo czasu. I pomysł wpuszczenia tutaj ryb należał właśnie do niego.
Chłopak nawet mgliście pamiętał awanturę, która wybuchła, gdy uroczyście oznajmił, że nadaje karasiowi imię Cyceron i wyznacza go na swojego chowańca. Awanturę zrobił ojciec. Matka tylko śmiała się z wyboru imienia dla ryby, ojciec zaś wpadł w prawdziwą wściekłość. Swoim specjalnym tonem, którym zawsze podkreślał, jak bardzo jest rozczarowany, Abraksas Malfoy czynił wymówki żonie, że jego jedyny spadkobierca jest do tego stopnia kiepsko wychowany, iż do głowy mu nawet nie przyszło, dlaczego niewłaściwe jest ustanowienie magicznej więzi z niemagicznym zwierzęciem. Potem przykucnął przed synem i udzielał mu długich i dokładnych wyjaśnień, z których mały Lucjusz zapamiętał tylko jedno – dawać można tylko wtedy, kiedy możesz liczyć na coś w zamian. Właściciel chowańca dzieli się z nim cząstką swej magii, zaś magiczny podopieczny oddaje mu część swej energii przez całe swoje życie. A tępa ryba nie może udzielić żadnego wsparcia. Kiedy w końcu zakończył wykład i zapytał, jakie Lucjusz wyciągnął z tego wnioski, chłopiec odpowiedział, że w takim razie najcenniejsze chowańce można zrobić z czarodziejów. Wówczas ojciec uśmiechnął się z zadowoleniem i pieszczotliwie zmierzwił mu włosy.
Lucjusz często wspominał tę rozmowę, kiedy nawiązywał nowe znajomości. Ściskał wyciągniętą rękę, patrzył rozmówcy w oczy i myślał: „Ciekawe, jaki byłby z ciebie chowaniec? Co możesz mi ofiarować?” Dokładnie sprawdzał swoje otoczenie, żeby wybrać samych najlepszych. I tylko najlepszych obdarzał swą przyjaźnią. Dlatego, że nie wolno tracić swego czasu, wysiłków i energii na pustogłowe ryby. Lucjusz rósł, uczył się w szkole, jeździł z ojcem po Europie, robił plany na przyszłość, a Cyceron w tym czasie sennie pływał w kamiennej sadzawce pośrodku zapuszczonego po śmierci matki ogrodu. Oczywiście, gwoli ścisłości, ogród nie był pozostawiony całkiem bez opieki, ale skrzaty nie wkładały w niego serca, jak to robiła świętej pamięci pani Malfoy. Być może dlatego to miejsce, które wcześniej wydawało się Lucjuszowi maleńką krainą cudów, pełną niezwykłości i tajnych zakątków, teraz przypominało pustą, głuchą kryptę. A to znakomicie pasowało do jego aktualnego nastroju. Po części to właśnie dlatego, ledwo tylko dotarł do Malfoy Manor, pospieszył się tu ukryć, zamiast poinformować ojca o swoim przybyciu. Drugą i główną przyczyną było to, że Abraksas Malfoy nigdy nie przychodził do zimowego ogrodu, a to znaczyło, że można było tutaj przeczekać, aż ostatecznie wywietrzeje z organizmu wypita nocą ognista whisky, a Lucjusz znajdzie w sobie wystarczająco dużo śmiałości, żeby stanąć przed ojcem po tym, co nawyczyniał.
Na wspomnienie „przyjęcia bożonarodzeniowego” w posiadłości Lestrange'ów, wnętrzności młodego Malfoya znów jakby zwinęły się w ciasny węzeł, a gardło ścisnął odruch wymiotny. Bella, pomimo piekielnego bólu, który nijak nie chciał minąć nawet kilka godzin po zakończeniu rytuału, była szczęśliwa i dumna z tego, że związała się magicznym kontraktem ze swym bożyszczem, lecz Lucjusz wkrótce pojął, że teraz nie jest niczym więcej niż chowańcem, tak – cennym, może nawet unikalnym egzemplarzem, starannie wybranym z setek pretendentów, lecz świadomość tego jakoś nie cieszyła. Pułapka zatrzasnęła się. Lord dostał to, co chciał, a Lucjusz stracił wolność, nie zyskując w zamian niczego, poza prawem do służenia swemu panu. I jeśli teraz Malfoy senior w jakiś sposób dowie się, że jego dziedzic dobrowolnie zmienił się w kogoś w rodzaju... skrzata domowego... Nie, oczywiście, to nie przypominało niewolnictwa. Rytuał nie pozbawił go wolnej woli, tylko na wieki przykuł Lucjusza do potężnego czarodzieja, którym jeszcze tak niedawno chłopak się zachwycał i marzył, by być mu przydatnym. Tylko nie przypuszczał, w jaki konkretnie sposób spełni się to marzenie.
Za to kiedy wraz z nieznośnym bólem pojawiło się zrozumienie, że złożył przysięgę na poważnie, że to nie żart, nie gra w żołnierzyki, Lucjusz najbardziej na świecie pragnął, żeby wszyscy o nim zapomnieli. Wzbudzona i szczęśliwa Bella z gorączkowo błyszczącymi oczami, Rabastan, współczująco proponujący alkohol „żeby tak nie piekło”, Nott i Crabbe, którzy również wcześniej przeszli przez wtajemniczenie i teraz stroili z siebie doświadczonych członków klubu... i sam Lord – tak samo uprzejmy, emanujący niezwykłą ojcowską władzą seniora – od tego wszystkiego chciało się uciekać na złamanie karku. I Lucjusz uciekł. Wyszeptał na ucho Belli, że obiecał być w domu na świątecznej kolacji i pospiesznie opuścił zgromadzenie, nawet nie żegnając się z Lordem.
Wypadł z wrót posiadłości znajdującej się gdzieś na przedmieściach Manchesteru i z miejsca ogłuszyła go cisza i świeżość czarodziejskiej bożonarodzeniowej nocy. Jakby to nie on dopiero co przeżył cały ten koszmar: korowód obcych ludzi, którzy nie wiedzieć czemu założyli maski jego przyjaciół, kakofonia w uszach, mdląca mieszanka alkoholu i jakiegoś eliksiru, które wlał w niego Rudolf, potworny ból i obrzydliwe uczucie, jakby pod jego skóra zagnieździło się coś z jadowitymi kłami i panoszyło się tam, wgryzając coraz głębiej w bezbronne ciało... Wystarczyło tylko pomyśleć o tym, a ból znów go pochłonął i to z taką mocą, że chłopakowi aż pociemniało przed oczami. Lucjusz niezręcznie machnął ręką i jego różdżka wypadła z osłabionych, przemarzniętych palców. W tej samej chwili z przerażającym skrzypieniem pojawił się przed nim ciemnofioletowy bok Błędnego Rycerza. Do tej pory młody Malfoy tylko słyszał o tym mitycznym autobusie i czasami nawet wątpił w jego istnienie.
„Cóż tak stoisz, chłopcze? - zawołał do niego wąsaty czarodziej w mundurze. - Gdzież cię przypiliło w samą wigilię?”
Lucjusz, jak zwykle, miał ze sobą swój zaczarowany klucz, który natychmiast przeniósłby go do Malfoy Manor. Lecz pojawienie się przed ojcem w takim stanie byłoby niemądre. Kierując się nagłym impulsem, wszedł na schodki Błędnego Rycerza i poprosił o zawiezienie go do Hogwartu.
Nagle wydało mu się, że jeśli znajdzie się teraz w szkole, to wszystko jakby się samo z siebie naprawi. To śmieszne, ale bardzo w to wierzył... Zacznijmy od tego, że jego nieszczęsną rękę straszliwie wytrzęsło w czasie podróży, więc wysiadając z autobusu w Hogsmeade, chłopak był gotów głośno wrzeszczeć. Potem była niekończąca się droga do wrót szkoły po wąskiej oblodzonej ścieżce, kiedy wydawało się, że zamek wcale się nie przybliża, a majaczy przed nim jak denerwujący miraż. Gdy w końcu dotarł do szkoły, Lucjusz nie zaryzykował wejścia do Wielkiej Sali, skąd dobiegały głosy – świętowanie szło pełną parą. Chwiejąc się ze zmęczenia, powlókł się do lochów, w których było może nawet chłodniej niż na zewnątrz zamku. I tu właśnie przydały mu się pełnomocnictwa prefekta: zmusił skrzaty do rozpalenia w kominku, rozejrzał się po jednej z sypialni piątoklasistów i szybko znalazł to, czego szukał – pół butelki ognistej whisky „doskonale” schowanej pod łóżkiem. A wśród swoich własnych zapasów odkrył fiolkę z eliksirem przeciwbólowym.
Tego, co było dalej, nie miał ochoty wspominać. Lucjusz z rozdrażnieniem potrząsnął głową i włożył rękę do sadzawki, dotykając koniuszkami palców chropowatego grzbietu Cycerona. Lepiej byłoby, gdyby od razu tu przyszedł. O wiele lepiej, niż przybyć do Hogwartu jak złodziej i tak samo z niego uciec, gdy tylko zaczęło świtać. I znów ślizgać się na ścieżce do Hogsmeade, ściskając przemarzniętymi palcami świstoklik w kieszeni szaty, zaciskając zęby z bólu i wściekłości, wciąż słysząc w głowie jej pogardliwe „nienawidzę”. Skrzywił się, wspominając jak blade usta wykrzywiały się w grymasie, którego już od dawna nie widział. Gdyby nie był w takim stanie, gdyby spotkał w lochach kogoś innego... „Dlaczego to musiała być właśnie Knightley?!”
Lucjusz gwałtownie wstał, lecz natychmiast z powrotem usiadł, dokładniej otulając się szatą. Pewnie powinien był zostać i wszystko wyjaśnić... Lecz na razie nawet sobie nie mógł wszystkiego wytłumaczyć. Na przykład, czemu wydawało mu się, że w Hogwarcie znajdzie pomoc i dlaczego nikogo o nią nie poprosił. Albo czemu rzucił się na Knightley po miesiącach straconych na to, żeby zdobyć jej zaufanie. Oczywiście nie można powiedzieć, że odniósł jakieś sukcesy w tej dziedzinie, nie, o zaufaniu nadal nie było mowy, lecz przynajmniej w jego obecności przestała się „jeżyć”, a nawet mogła prowadzić z nim normalną rozmowę o niczym. A w rozmowach o swoich ukochanych pierwszoklasistach brała udział z ogromnym entuzjazmem. Zwłaszcza – o Severusie. Lucjusz miał szczęście, że przywiązał się do niego prawdopodobnie jedyny człowiek w całym Slytherinie, na którym naprawdę jej zależało. Dlatego, że to właśnie on był kluczem do tej Jane Knightley, która umiała się uśmiechać i reagowała, jeśli zawołało się ją po imieniu. Co prawda taki eksperyment przeprowadził tylko raz i do tej pory wspominał, jak starannie wybierał moment i jak powoli mijały sekundy, gdy on z zapartym tchem czekał na jej wredne „Czego chcesz, Malfoy?”. A ona mu odpowiedziała, choć nie zabrakło też zdziwionego spojrzenia. Euforia, która ogarnęła wówczas Lucjusza, teraz wydawała mu się śmieszna. Wygląda na to, że tak pochłonęło go trudne zadanie zdobycia Knightley, że zapomniał przy tym, dlaczego planował się z nią zaprzyjaźnić. Czy doprowadzenie teraz planu do końca miało sens?
Nie, nie chciał, żeby to draństwo wgryzło się też i w jej rękę! Już wystarczająco dużo poświęcił Lordowi i nic więcej nie chciał mu oddawać. A przynajmniej nie Macnaira i Knightley. Oni oboje byli zbyt wolnymi, żeby nosić na sobie czyjeś piętno. Uśmiechnął się z goryczą. Jak gdyby on sam zasłużył na coś takiego. Gdybyż mógł to przewidzieć...
Ze świstem rozcinając powietrze, wprost przed nim pojawił się skrzat domowy. Odważnie wybałuszając oczy i na wszelki wypadek kuląc uszy, przekazał, że „pan Malfoy oczekuje młodego pana w bordowym gabinecie” i natychmiast zniknął, nie dając Lucjuszowi okazji do dyskusji. „Parszywiec” - pomyślał i wstał, wzdychając głęboko. Oczywiście, głupotą byłoby myśleć, że może przesiedzieć tutaj do końca ferii. Rozmowa z ojcem była nieunikniona i nie wróżyła niczego dobrego.
− Bywaj, Cyceronie. – Lucjusz odwrócił się i pomachał karasiowi. Ryba w odpowiedzi ruszyła ogonem. - Życz mi powodzenia!
Rozdział 21.
– Xavier znów zaprasza mnie i Pomonę do Trzech Mioteł – oznajmiła Poppy podczas śniadania. - Posiedzisz z Remusem? I przestań się uśmiechać!
Sama też ledwie powstrzymywała się od śmiechu. Pełen temperamentu profesor Xavier Demasado, którego Poppy lubiła nazywać z francuska, nijak nie mógł zdecydować, którą z młodziutkich koleżanek woli. Na początku roku wybrał Sinistrę i był niezwykle zasmucony, gdy dowiedział się, iż jest zamężna. Teraz pragnąc mieć pewność, bardzo uważnie obserwował dwie pozostałe kandydatki do tytułu damy jego serca. I absolutnie nie zauważał, że one obie się z niego śmieją. Jednak jako dodatek do latynoskiej pychy posiadał latynoską galanterię, niezły wygląd i umiejętność eleganckiego szastania pieniędzmi, co czyniło jego towarzystwo całkiem znośne dla dwóch wolnych i frywolnych wiedźm. Tak więc wszyscy troje co jakiś czas wybierali się do Hogsmeade: pokokietować, poflirtować i pobawić się.
– Oczywiście, idź. - Jane skinęła głową. - Tylko napisz mi, kiedy i w jakiej dawce podawać mu eliksir wzmacniający.
Po kilku zażartych bitwach w ministerstwie, Poppy w końcu uzyskała zgodę na przenoszenie Remusa do skrzydła szpitalnego zaraz po zachodzie księżyca, a także na wysyłanie raportów o jego stanie przy pomocy specjalnej poczty, a nie przywożenie ich osobiście. Teraz chłopiec już dobę znajdował się w ciepłym i bezpiecznym pomieszczeniu, a świeże siniaki i zadrapania właściwie były już zagojone. Nawet Snape odwiedził go wczoraj wieczorem i przyniósł pełne kieszenie noworocznych słodyczy, które Dumbledore rozdawał w tym samym czasie, gdy Remus w samotności rzucał się na ściany Wrzeszczącej Chaty. Chłopcy trochę pogadali, aż w końcu Poppy wyprosiła Snape'a z sali, gdyż jej pacjentowi potrzebny był sen.
Rekonwalescencja Remusa przebiegała zgodnie z oczekiwaniami i pielęgniarka uważała, że już w poniedziałek będzie mógł wrócić do swego dormitorium i razem z wszystkimi brać udział w zajęciach. Ferie się skończyły i dziś wieczorem uczniowie powinni byli wrócić do zamku. Na tę myśl Jane lekko się skrzywiła. Razem ze Ślizgonami do lochów wróci nieustanne poczucie zagrożenia, tylko tym razem będzie jeszcze silniejsze... I dlatego miała ochotę krzyczeć i tupać nogami z bezsilnej złości. Jak coś takiego może się odbywać wprost przed nosem całej szkoły? I samego Dumbledore'a? I nikt niczego nie zauważa?
„No, ty zauważasz. I co z tego?” Na to nie znalazła kontrargumentu.
Ostatnie kilka godzin, które pozostały zanim Hogwart znów zapełni się uczniami, Jane planowała spędzić w ciszy i spokoju. Narzuciła na siebie puchową kurtkę, kupioną podczas listopadowej wizyty w Londynie i skierowała się na brzeg jeziora. Zakup tej kurtki był jedynym owocem tamtej wyprawy, gdyż obiecany jej egzamin na uzyskanie licencji na aportację i tak się nie odbył. Nagle okazało się, że wysłane jeszcze z początkiem września pisemne poświadczenie od dyrektora to za mało. Młodziutka pracownica departamentu magicznego transportu, prawie z płaczem wyjaśniała, że w trybie eksternistycznym mogą zdawać na licencję tylko ludzie posiadający dyplom skończenia szkoły, a uczniowie Hogwartu powinni najpierw zakończyć ministerialny kurs i podejść do egzaminu zgodnie z listą tegorocznych szóstoklasistów, a w niej żadna panna Knightley wymieniona nie była. Tylko po tym jak Dumbledore, który tym razem towarzyszył Jane, osobiście obszedł kilka gabinetów i prawie pół godziny rozmawiał z dyrektorem departamentu, pozwolono jej wpisać się do ogromnej i zakurzonej księgi, która gderając udzielała dziewczynie instrukcji, aż w końcu wyznaczono jej datę egzaminu – niestety dopiero za trzy miesiące.
W tym momencie Jane nie była już zadowolona z nacisków dyrektora – ślady kłamstwa, które pozostawiała w przeszłości, stawały się coraz wyraźniejsze. O wiele lepiej byłoby złożyć podanie o przeprowadzenie egzaminu po zakończeniu szkoły, to przyciągnęłoby mniej uwagi. Jednak sam Dumbledore był absolutnie spokojny. Co więcej, jak gdyby za mało zamieszania narobił przy Komisji Aportacji, zaprowadził dziewczynę do Działu Świstoklików, gdzie uzyskał zgodę na stworzenie świstokliku na teren Hogwartu. Na jej zdziwione pytanie „A to w ogóle możliwe?”, potwierdził, że aktualny dyrektor może przestroić ochronę zamku tak, żeby można było do niego trafić przy pomocy świstokliku, jednak portal będzie jednostronny. „To na wypadek skrajnej potrzeby – dodał. - Możesz nagle potrzebować szybko się gdzieś ukryć...”
– „Ja? - Zdumienie Jane nie miało granic. - Planuje pan zrobić świstoklik dla mnie?!”
– „Oczywiście. Po ukończeniu Hogwartu może ci być ciężko. Ważne, żebyś mogła się ze mną szybko skontaktować. Świstoklik wydaje mi się być o wiele pewniejszym sposobem niż sieć Fiuu...”
Wówczas zapytała go wprost, czemu jej tak ufa.
– „Panno Knightley – odpowiedział Dumbledore – oczywiście, nie mogę czytać myśli, za to wyraźnie widzę zamiary. W twoich nie ma nic, co mogłoby zaszkodzić zamkowi lub jego mieszkańcom. Więc proszę sobie wybrać jakiś przedmiot, który chce pani zaczarować i miejsce w Hogwarcie, do którego powinien przenosić ten świstoklik. Będzie pani mogła zarejestrować go w lutym, gdy przyjdzie pani zdawać egzamin z aportacji.”
Powoli brnąc wzdłuż tafli jeziora, Jane wciąż i wciąż zadawała sobie pytanie, co stało się z umiejętnością dyrektora „wyraźnego widzenia zamiarów”. Czyżby nie zauważał zagrożenia, promieniującego od starszoklasistów ze Slytherinu, którzy już zaczęli służyć Voldemortowi? Czy też jego rzeczywiście jeszcze nie ma? Przecież magiczny świat czekało jeszcze kilka spokojnych lat, w czasie których Śmierciożercy stopniowo uzyskiwali potęgę, lecz na razie nie przechodzili do aktywnych działań. Możliwe, że teraz ich zamiary nie wyszły poza zwykłą antymugolską propagandę. Do tego, ataku na Hogwart Voldemort nie planował aż do pojawienia się w nim Harry'ego. W tym przypadku Dumbledore rzeczywiście nie miał powodów do niepokoju o powierzoną mu szkołę. Wiszące w powietrzu lochów przeczucie katastrofy było jej osobistym odczuciem i jej własnym problemem.
***
Kiedy Jane wróciła do skrzydła szpitalnego, Poppy już się stroiła.
– Przyszedł tu twój Snape – powiedziała, uważnie przeglądając się w lustrze. – Siedział do obiadu, potem go wyprosiłam. A ty coś zjadłaś? - Jane pokręciła głową. – Bieda z tobą. – Poppy ciężko westchnęła. - I tak jesteś chuda jak szkielet...
Pielęgniarka wezwała Kaczanka i kazała mu natychmiast zmusić Jane do jedzenia. To było nieuczciwe: Poppy doskonale wiedziała, że przyjaciółka za nic nie pozwoli, żeby nieszczęsny skrzat musiał się ukarać za niewypełnienie rozkazu. Z urazą patrząc na pielęgniarkę, dziewczyna niechętnie usiadła przy pospiesznie nakrytym przez skrzata stole.
– Jak Remus?
– Prawie w porządku. Wydaje mi się, że znalazłyśmy właściwe proporcje leczniczego snu i czuwania. Następnym razem można nawet ciut zwiększyć dawkę „płynnego snu”.
– Zwiększysz dawkę, spowolnisz regenerację. – Jane nie mogła się z nią zgodzić. – Tym razem obeszło się zadrapaniami. A pamiętasz, co było w październiku?
– Wówczas spędzał we Wrzeszczącej Chacie dodatkową dobę. – Poppy ze złością uderzyła pięścią. – Później zaczęłyśmy leczenie.
– Zapomniałaś o złamaniu.
– Pęknięcie, a nie złamanie. Pęknięcie. Nawet nie musiał pić Szkiele-Wzro.
– A teraz wyobraź sobie, ile by się goiło to twoje pęknięcie, gdybyśmy pogrążyły go w leczniczym śnie.
– Tak czy siak, system nerwowy jest ważniejszy niż zadrapania – powtórzyła uparcie Poppy. – Tym razem rano będzie już na nogach i to jest najważniejsze.
– Ale też ważne jest, żeby nie był zmuszony co miesiąc wyjaśniać kolegom z dormitorium, skąd te świeże zadrapania i siniaki – zaprotestowała Jane. - Dlatego najrozsądniejszy według mnie jest schemat Klifthammera: najpierw gojenie ran, a dopiero później głęboki sen. A twoje próby wymieniania... O, chyba jesteś spóźniona!
– Och, dokładnie! – Poppy klasnęła i zaczęła miotać się po gabinecie w poszukiwaniu rękawiczek. – Zalecenia na wieczór zostawiłam w szafce z eliksirami. Odczytasz moje pismo?
– Nie pierwszy raz, choć straszliwie bazgrzesz – burknęła Jane, zmuszona błagalnym spojrzeniem Kaczanka do zjedzenia jeszcze jednego kawałka pieroga. – Jakby się coś działo, wyślę ci sowę.
– Dobrze, mam nadzieję, że nie będziesz się tu nudzić! – Poppy stanęła w drzwiach i posłała jej całusa.
– A ty idź i baw się dobrze – odpowiedziała Jane i jak tylko za przyjaciółką zamknęły się drzwi, odstawiła talerz. – Wystarczy, Kaczanku, najadłam się.
Wstała zza stołu i udała się do sali, w której leżał Remus. Oczywiście, znów czytał.
– Mógłbyś czytać przy świetle dziennym. – Jane westchnęła, podkręcając jasność zaczarowanej lampki. – Wzrok sobie popsujesz.
– Ty tak poważnie? – prychnął chłopiec, odkładając książkę na bok. – Jestem przekonany, że problemy ze wzrokiem mi nie grożą, jeszcze ani razu nie słyszałem, żeby wilkowi były potrzebne okulary...
Jak gdyby na potwierdzenie jego ostatnich słów, źrenice chłopca błysnęły zielenią i Jane machinalnie cofnęła się o krok. „Mam zwidy czy to po prostu szczątkowe oznaki po transformacji?”
– Głupi żart, Remusie. – Zmusiła się do podejścia, mając nadzieję, że głos nie zdradza jej irracjonalnej paniki. Przecież tak naprawdę nie było się czego obawiać, lecz przeklęty sen o Bijącej Wierzbie śnił się jej tak często i przepełniał ją takim strachem, że i na jawie nie czuła się zbyt komfortowo, zostając sam na sam z Lupinem. Zwłaszcza po kolejnej pełni.
– Proszę o wybaczenie – odpowiedział chłopiec i ona od razu zrozumiała, że on naprawdę przeprasza. „Przepraszam, że jestem potworem. Przepraszam, że jestem niebezpieczny. Przepraszam, że boisz się zetknąć ze mną wzrokiem”. – Nie będę więcej czytać wieczorem. Po prostu strasznie mi się nudziło.
Jane usiadła na krawędzi jego łóżka.
– Nie jesteś wilkiem, Remusie – powiedziała cicho, zmuszając się do spojrzenia mu w oczy, w których teraz nie było niczego nieludzkiego. – Kiedyś na pewno wynajdą specyfik, który pozwoli ci spokojnie żyć wśród ludzi.
– Pewnego razu o mało nie zaatakowałem mamy – wyszeptał chłopiec z rozpaczą w głosie.
Po tym wyznaniu oboje na długo zamilkli. Szary zmrok za oknem zgęstniał, a potem niebo nagle znów pojaśniało – to księżyc wyjrzał zza wierzchołków Zakazanego Lasu. Remus mimowolnie podciągnął wyżej kołdrę, jak gdyby chciał się nią obronić. Jane machnęła różdżką, zaciągając ciężkie zasłony.
– Nie masz się czego bać – powiedziała, głaszcząc chłopca po głowie. – Teraz zjedz, a później przyniosę twoje eliksiry.
Wezwała Kaczanka, poprosiła go o kolację i w czasie gdy Remus niechętnie dłubał w talerzu, poszła do gabinetu Poppy. A gdy wróciła, przez na wpół zamknięte drzwi sali usłyszała głosy.
– ...i wyobrażasz sobie – jadą sami!
– I tak na łódkach było ciekawiej. A co ty robiłeś przez całe ferie?
– No i co się tu dzieje? – zainteresowała się Jane, stawiając tacę z eliksirami na stoliku przy wejściu.
Trzech intruzów skuliło się mimowolnie.
– Profesor McGonagall właśnie nas poinformowała, że Remus się przeziębił – odpowiedział za wszystkich James. – I zdecydowaliśmy się go odwiedzić.
– Dobrze, możecie z nim posiedzieć do kolacji – zgodziła się Jane. Ostatnio zbyt często przepędzała Pottera i Blacka, więc prawdopodobnie mieli wrażenie, że jest kimś w rodzaju pani Pince, tylko bardziej wszędobylska.
Wzięła się za odmierzanie odpowiedniej ilości kropel, a chłopcy kontynuowali rozmowę. Syriusz i James usiedli na łóżku po obu stronach Remusa, a Peter przysunął sobie krzesło i rozsiadł się na nim. „Poppy byłaby zadowolona – pomyślała dziewczyna, ukradkiem obserwując, jak ożywił się Lupin, ucieszony i zawstydzony uwagą kolegów z klasy. – My nie możemy dać chłopcu tego, czego naprawdę potrzebuje. Tego odczucia, że naprawdę jest komuś bliski... Wszystko, co do tej pory widział – dławiące współczucie na pół z naukowym zainteresowaniem, a do tego – paniczny strach. Nawet Poppy przyznała się, że wchodzi do Wrzeszczącej Chaty z różdżką w pogotowiu. Dla nas to tylko rozsądny środek ostrożności, a dla niego – kolejny dowód na to, że jest obcy, niebezpieczny, mroczny... I tylko te dzieci i ich nieszablonowe myślenie, zrobią dla niego to, czego nie mogliśmy my, dorośli. Znajdą sposób, by zaakceptować go bezwarunkowo, nie zabezpieczając się, absolutnie mu ufając. Oni staną się jego stadem".
Jane ocknęła się z głębokiej zadumy, gdy dzieciaki głośno zaczęły chichotać z tego, jak Syriusz udawał jakiegoś swojego krewnego i ruszyła w stronę Remusa, by podać mu wieczorną porcję eliksirów, lecz w tym właśnie momencie otwarły się drzwi i do sali wpadł Snape.
– Zobacz, co znalazłem! – wykrzyknął z entuzjazmem, stając w progu i machając jakąś starą księgą, lecz natychmiast zamilkł.
– Czego tu zapomniałeś, Smarkerusie? – zapytał z wyższością w głosie James, mierząc swego wroga pogardliwym spojrzeniem. –- Przyszedłeś skrócić swój długaśny nos?
Zwykle na takie powitanie Snape odpowiadał sarkastycznym komentarzem, po czym natychmiast w ruch szły różdżki, lecz w tej chwili zupełnie nie był gotów na takie spotkanie. Stał więc z nieprzeniknionym wyrazem bladej twarzy i patrzył na zdenerwowanego Remusa, który w milczeniu odwrócił wzrok. Jeszcze jedno mgnienie oka i Snape, odwracając się na pięcie, opuścił salę.
Jane bardzo chciała pobiec za nim. Albo wyrzucić precz pozostałych gości. Albo chociaż powiedzieć Lupinowi, co w tym momencie myśli o nim i jego wyborze. Lecz zamiast tego gestem wskazała mu tacę z eliksirami, upewniła się, że wszystko wypił i udała się do laboratorium. To tutaj zawsze chowała się przed smutkami i ciężkimi myślami. I zawsze bezskutecznie.
***
Na kolację też nie przyszła.
Nie natykając się na Knightley w lochach, Lucjusz właściwie nawet się ucieszył. Nie czuł się gotowy do rozmowy. Jeśli dziewczyna oczekiwała, że będzie się tłumaczył z tego, że ona najwyraźniej nie rozumie żartów... Nawet jeśli ten konkretny żart był nieudany. Lucjusz w ogóle bardzo głupio się wtedy zachowywał. Nie było powodu do takiej paniki. Po prostu trudno było zachowywać się rozsądnie, kiedy straszliwie palił znak, a głowa była otumaniona alkoholem. Lecz nic strasznego się tak naprawdę nie stało. Ojciec się niczego nie domyślił. Lord przebaczył jego nieoczekiwaną ucieczkę z kolacji i nijak nie pokazywał, że stracił zainteresowanie „swoim młodym przyjacielem” ani też, że planuje nadużywać władzy, którą nad nim zyskał. Ból ręki całkiem przeszedł i pojawił się tylko raz – kiedy Lord pokazywał, w jaki sposób aportować się na wezwanie. Generalnie wszystko wróciło na swoje miejsca. Prawie wszystko. Zostawała tylko jedna chmura na horyzoncie: wigilijna noc, prawie pół litra Ognistej Whisky i kilka jadowitych słów, pełnych wściekłej pogardy.
Lucjusz miał nadzieję, że w ciągu ostatniego tygodnia Knightley się nieco uspokoiła. I wcale nie był pewien, czy powinien zaczynać z nią rozmowę jako pierwszy. Być może ta głupia noc zostałaby po prostu zapomniana. Ale to, że dziewczyna nie pojawiła się w Wielkiej Sali było złym znakiem. Za bardzo przypominało mu to sytuację, gdy na początku roku Knightley wyprowadziła się z lochów. Ostrożne przepytanie Severusa nic nie dało - oczywiście, gdyby Lucjusz zapytał go wprost, miałoby to więcej sensu, ale nie miał zamiaru zdradzać przed chłopcem swego zainteresowania Knightley i robić to w dodatku na oczach Cissi. A Severus, zwykle małomówny, dziś był wyjątkowo mroczny i odpowiadał prawie monosylabami. Normalne ferie, nic ciekawego, wszystko jak zwykle... Nie czekając do końca kolacji, Lucjusz wstał od stołu. W końcu jako prefekt miał obowiązek sprowadzić Knightley do dormitorium, która ze swym niezwykłym statusem pomocnicy pielęgniarki zaczęła sobie na zbyt wiele pozwalać.
W skrzydle szpitalnym było cicho. Gabinet panny Duval był zamknięty, więc Lucjusz skierował się do laboratorium. Zatrzymał się w korytarzu, planując przemyśleć czekającą go rozmowę, lecz w tym momencie zrozumiał, że jeśli nie wejdzie natychmiast, to nie zdecyduje się nigdy – i otworzył drzwi.
Nawet nie wstała ze swego wysokiego stołka, tylko odwróciła głowę. I nic nie powiedziała. A Lucjusz stał w drzwiach i też milczał. I nie czuł ani wstydu, ani winy, ani rozdrażnienia, ani chęci wytłumaczenia się, które przygnały go tutaj. Jak gdyby zaszedł do niej w odwiedziny, jak jakiś Prewett. Jak gdyby wystarczyło im przywitać się wzrokiem i niepotrzebne były żadne słowa, a można było po prostu pobyć obok. Jakby byli przyjaciółmi. I uświadomienie sobie całej iluzoryczności tego uczucia było nadspodziewanie bolesne. Aby zagłuszyć nieproszone uczucie straty, Lucjusz na jednym oddechu wypowiedział cały przygotowany tekst – jak pierwszoklasista przepraszający za nieoddane na czas zadanie:
– Wybacz, Knightley, byłem wtedy rozdrażniony i nietrzeźwy. To się więcej nie powtórzy.
Jednak nie wytrzymał i opuścił oczy, natychmiast odczuwając złość na samego siebie. Dlaczego nie może patrzeć jej w oczy, jeśli naprawdę nie czuje się winny? I dlaczego na policzki rozlewa się zdradziecki żar? Dziewczyna podeszła do niego i stanęła całkiem blisko. Lucjusz gotów był się założyć, że patrzy na niego z kpiną. Był o tym absolutnie przekonany dopóki nie zebrał się na odwagę, żeby odpowiedzieć na jej spojrzenie. Nie, kpiny tam nie było. Był stary, już dobrze znany koktajl pogardy i złości, a jeszcze do tego uraza. Taka gorzka, że Lucjusz nawet na chwilę się zadumał, czy aby na pewno pamięta wszystko, co nawyczyniał tamtej nocy. Nawet dla niedotykalskiej Knightley przesadne byłoby się tak obrażać za to, że próbował ją pocałować wbrew jej woli.
– Ten wybryk, Malfoy – w jej głosie zadźwięczała stal – nie był niczym specjalnym, możesz nie przepraszać. Ale więcej się do mnie nie zbliżaj. Jesteś jak potwór, od którego wolę się trzymać z daleka.
– O czym ty mówisz?! – Malfoy poczuł złość. Przeprosił ją za błahostkę, a ona zareagowała zupełnie nie tak jak się spodziewał.
– A o tym.
Lucjusz jeszcze niczego nie zdążył pojąć, gdy zadarła rękaw jego szaty i szarpnęła mankiet koszuli tak gwałtownie, że odpadł guzik i dźwięcznie uderzył w jeden z pustych kociołków stojących pod ścianą, a oni oboje wpatrzyli się w jego lewą rękę, na której widniał Mroczny Znak.
– O tym – powiedziała cicho Knightley i osłabiła uchwyt na jego nadgarstku.
– Nie chciałem – odpowiedział Lucjusz równie cicho, jakby sam nie rozumiejąc, co mówi.
Nie planował niczego jej wyjaśniać czy się tłumaczyć. Lecz teraz wydało mu się, że lepiej by było, gdyby krzyczała i klęła za chamskie zachowanie w Wigilię. Byłoby to lepsze niż powracające uczucie błędu nie do naprawienia i rozterka, której echo widział teraz w jej oczach – nie, to już nie gniew i nie pogarda, a prawdziwa dezorientacja na granicy paniki. Próbował wymyślić słowa, żeby przepędzić ciężkie milczenie, lecz w głowie wirowało mu jedno i to samo: „Nie chciałem, nie chciałem, nie-chcia-łem...”
Knightley doszła do siebie jako pierwsza, jej twarz skamieniała. Wypuściła jego rękę, odepchnęła go od siebie jak jadowitego węża i cofnęła się o krok.
– Odejdź. – Jej zachrypnięty głos zabrzmiał głucho.
Lucjusz pospiesznie wyszedł, chcąc skryć się przed jej oskarżycielskim wzrokiem. To nie pomogło. Wydawało mu się, że drzwi to zbyt słaba przegroda między nim a Knightley, więc wciąż przyspieszał kroku, aż nagle dotarło do niego, że praktycznie biegnie korytarzem. I dopiero wtedy przypomniał sobie, że przyszedł po to, żeby zaprowadzić ją do lochów.
c.d. w miarę rychło n.