Balzac Honoriusz LUDWIK LAMBERT

BALZAC

Ludwik Lambert



OD TŁUMACZA

Honorjusz Balzac urodził się w Tours w r. 1799. Dziadek je­go był rolnikiem tureńskim i nazywał się Baissa, ojciec zmienił wcześnie to miano na Balzac; sam pisarz uzupełnił ojcowskie na­zwisko de i starał się wywieść je ze starożytnego domu Balzac d’Enitragues. Ojciec Balzaka, oryginalna i dość sympatyczna po­stać, był przed Rewolucją funkcjonarjuszem sądowym; w czasie Rewolucji piastował godności obywatelskie, był dostawcą armji, później administratorem szpitala. Balzac miał dwie siostry, z któ­rych jedna, Laura, była zawsze jego najtkliwszą przyjaciółką (list Laury de Rastignac w Ojcu Goriot oddaje ton tego serdecznego stosunku, który znamy z obfitej korespondencji), i brata, który po niezaszczytnej młodości wyemigrował do Ameryki.

Bardzo młodo umieszczono Honorjusza w kolegjum w Ven­dôme. Wiemy obraz lat tam spędzonych znajdziemy w tej powie­ści Ludwik Lambert. Chłopiec licho się uczył, robił wrażenie nie­obecnego duchem, natomiast czytał masę i bez wyboru, plondru- jąc bibljotekę Ojców. Niebawem zaczął pisać, to niefortunne poe­maty wierszem, to rozprawy filozoficzne na tematy przerastające wiek chłopca. W rezultacie zapadł na zdrowiu, na rodzaj prze­krwienia mózgu, tak iż zaniepokojona matka pośpieszyła go ode­brać. Miał wówczas piętnaście lat.

Kiedy ukończył szkoły w Paryżu, umieszczono go u adwoka­ta; równocześnie miał studjować prawo, sam zaś z własnej ochoty zaglądał na wykłady wydziału filozoficznego Sorbony. Ta prakty­ka kancelaryjna trwała trzy lata; ile z niej przyszły powieściopi- sarz wyniósł życiowo, tego ślady spotykamy na każdym kroku w Komedji ludzkiej. Dodajmy, że w okresie studjów ojciec Bal­zaka trzymał go bardzo kuso pod względem pieniężnym (młodość Rafaela de Valentin w Jaszczurze).

Dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności, rodzice mieli dla Honorjusza świetne plany: w ciągu kilku lat, na bardzo dogod­nych warunkach, mógł stać się posiadaczem kancelarji notarjal- nej, zostać rejentem w Paryżu! Ale Balzac odmówił wręcz; już literatura chwyciła go w swoje szpony. Po gwałtownej opozycji rodziców i burzach domowych, postanowino go poddać dwuletniej próbie. Ponieważ rodzice Balzaka przenieśli się w tym czasie z Pa­ryża na wieś, młodzieniec został w mieście sam, w zimnej izdebce na poddaszu, mając wyznaczoną pensyjkę, wystarczającą dosłow­nie na to, aby nie umrzeć z głodu. Takie były ówczesne metody wychowawcze.

Przez te dwa lata, Honorjusz pracuje zaciekle; wierzy w swój genjusz. Życie, jakie pędził, opisał później w Jaszczurze, lub, le­piej jeszcze, w pierwszym okresie paryskim Lucjana w Straconych złudzeniach. Po dwóch latach, jako owoc swych prac, odczytał w kole rodziny i przyjaciół domu tragedję p. t. Kromwel. Skutek był opłakany; najpoważniejszy ze znawców orzekł, że młodzieniec powinien się chwycić wszystkiego, byle nie literatury.

Te dwa lata próby tak dalece podkopały zdrowie Honorju- sza, że rodzice, zaniepokojeni jego stanem i przebłagani wytrwa­łością, odwołali go do domu, do Villeparisis, nie czyniąc już prze­szkód w wyborze drogi. Tutaj poznał Balzac panią de Bemy, która miała wywrzeć duży wpływ na jego życie. Pani de Bemy była córką nadwornego muzyka Marji Antoniny; matka jej była pokojówką królowej; oboje królestwo byli jej chrzestnemi rodzi­

cami; tradycje, wspomnienia dzieciństwa wiązały ją do dawnej monarehji. Wspomnienia te musiały być nieoszacowaną skarbnicą dla przyszłego powieściopisarza. Pani de Bemy, pełna uroku mi­nio że o 21 lat starsza od Honorjusza, stała się jego przyjaciółką, kochanką, wreszcie znów wierną i oddaną przyjaciółką aż do ostatniego tchnienia. Zdaje się, że wpływ pani de Bemy jako u?y- chowawczyni Balzaca był znaczny i zbawienny.

Po niefortunnej próbie w zakresie tragedji, Balzac postano­wił szukać szczęścia w powieści. Plan, jaki obrał, był dość niezwy­kły. Czując, że jeszcze nie dojrzał do tego aby wydać prawdziwe swoje dzieło, postanowił pisać ramoty w modnym naówczas rodza­ju romantycznych awantur, i w ten sposób zdobyć tymczasem upragnioną niezależność pieniężną. Powieści te, oo do których wartości nie miał złudzeń, podpisywał nie swojem nazwiskiem, ale pseudonimami: Horace de Saint-Aubin, albo Lord R’hoone. W jaki sposób traktował tę imprezę literacką, może objaśnić na­stępujący fakt: sprzedawszy na pniu księgarzowi dwie powieści je­szcze nie napisane, jedną z nich, Wikarego z Ardennów, zaczyna pisać od drugiego tomu, zwracając się do siostry, aby mu napisała pierwszy tom na podstawie planu który jej prześle!

Ale ta droga do majątku okazała się za powolna... Niecierpli­wy pisarz — wciąż w intencji zdobycia niezależności — puszcza się na przedsiębiorstwa, najpierw tanich klasyków, później zaś, po niepowodzeniu tej imprezy, prowadzi do spółki drukarnię i odlew­nię czcionek. Katastrofa tych przedsiębiorstw pochłonęła cały pra­wie majątek rodziny, przyśpieszyła śmierć ojca Balzaka i nadwe­rężyła fundusz pani de Bemy. Rzecz charakterystyczna: ta rodzi­na, która odmawiała pisarzowi najskromniejszych potrzeb aby się mógł oddać swemu powołaniu, utopiła cały majątek w tych jego gttasi-realnych a w istocie daleko bardziej chimerycznych planach. Jakże często zdarzają się podobne omyłki ludziom t. zw. praktycz- nym, trzeźwym! Sam Balzac wyszedł z tych kilkuletnich mocowań się z widmem bankructwa, z ciężkim długiem, który przez całe ży­

cie miał wlec jak kulę u nogi. Korzyść tego bolesnego doświadcze­nia była podwójna: raz, zdobyte przekonanie, że tylko literatura jest jego właściwą drogą, a powtóre kapitał doświadczeń i obser- wacyj wyniesiony z tych lat życia praktycznego, który-to kapi­tał oprocentuje pisarz stokrotnie w swoich utworach. Najbardziej bezpośrednią reminiscencją tych lat jest drukarnia Dawida Se- chard w Dwóch poetach i w Cierpieniach wynalazcy; ale weksle, protesty, pozwy, komornicy, aferzyści, adwokaci, zajmą aż nazbyt wiele miejsca w całem dziele Balzaka.

Szukając wytchnienia po tej katastrofie, Balzac chroni się na prowincję, do Bretanji; nosi się z planem, aby w tej ojczyźnie szuanerji napisać powieść z niedawnej przeszłości Francji. Szua- nie — mimo że utwór ten jest jeszcze na pograniczu między jego twórczością młodzieńczą a dojrzałą — był to pierwszy i wielki je­go sukces pisarski. Tuż po tej książce ukazuje się Fizjologja mai- żeństwa, która czyni go nietylko głośnym ale modnym, odsłaniając w nim wielkiego sprzymierzeńca kobiety. Balzac zaczyna wcho­dzić w świat literacki Paryża, a potrosze i w salony arystokracji napoleońskiej (księżna d’Abrantes) i legitymistycznej (księżna des Castries). Ciężki, rubaszny, nieobyty, nie umiejący się ubrać (mi­mo tylu kart poświęconych tej sztuce!), podbija każdego kto się doń zbliży bogactwem i żywością myśli, oszałamiającą wymową, kipieniem genjuszu. Salony oglądają go jak osobliwe zwierzę. Bal­zac kocha się potrosze w pani des Castries, która próbuje go wo­dzić za nos; przygoda ta, romantycznie udramatyzowana, znajdzie wyraz w opowieści o Pani de Langeais. W tej epoce Balzac usi­łuje być dandysem, nosi olśniewające kamizelki, żyje za pan brat z najmodniejszymi „lwami“ Paryża.

Ukazuje się Jaszczur i inne powieści; sława młodego pisarza, „znawcy serca kobiety“, rozchodzi się na Europę. Rzecz osobliwa, Balzac, który dziś jest pisarzem raczej męskim, wówczas był boży­szczem kobiet. Z najodleglejszych stron płyną do niego listy, kre­ślone rączką czytelniczek. Jeden z takich listów, z zapadłej Ukrai­

ny, zaważył na życiu Balzaka. Korespondentką była pani Hańska, z domu hrabianka Rzewuska (siostra Henryka, powieściopisarza). Zawiązała się żywa korespondencja, Balzac rozkochał się na nie­widziane w egzotycznej nieznajomej; kiedy, dzięki spotkaniu w Szwajcarji (pod okiem męża), przekonał się że ta interesująca osoba jest młoda, piękna i do tego hrabina (przynajmniej zagra­nicą) entuzjazm jego doszedł do zenitu. Miłość toczy się prze­ważnie w listach (wydanych pod tytułem Lettres a PEtrangere), czasem z kilkoma latami przerwy między jednem widzeniem a drugiem. Mimo śmierci p. Hańskego i mimo ciągłych planów małżeństwa, związek dochodzi do skutku aż w osiemnastym roku tej miłości, na parę miesięcy przed śmiercią samego Balzaka.

Pozatem, można rzec, życie Balzaka nie ma historji. To na prowincji gdzie często przebywał u przyjaciół, to w Paryżu, —- ciągła wytężona praca, nieprzerwana produkcja literacka. Pobud­ką jej jest gorączka twórcza, jakiej w historji litratury mało zna­lazłoby się przykładów, ale także popędzająca go konieczność ży­ciowa, nie zostawiająca mu chwili wytchnienia. Ogromny dług, z jakim zaczął życie literackie, ciążył mu aż do końca, bo wcaąż odnawiał go bezład życiowy, kosztowne kaprysy i upodobania (Balzac był namiętnym kolekcjonerem starożytności), wreszcie chimeryczne „przedsiębiorstwa66, mające... uwolnić go od długów. Całe życie Balzac szamoce się z terminami, zobowiązaniami; by­wały okresy, że kryje się we dnie a przechadza się jedynie w no­cy (wówczas istniało jeszcze więzienie za długi); aby się do pisa­rza dostać, trzeba wymienić skomplikowane potrójne hasło. Ta dokładna i osobista znajomość wsizelkiego rodzaju kłopotów pie­niężnych wciąż odbija się w utworach Balzaka.

Wspominam o tych szczegółach, gdyż nie są one obojętne dla dzieł Balzaka: ten pośpiech, z jakim „odwalał66 je nieraz aby do­pełnić podjętych zobowiązań i odpisać z góry pobrane lionorarja, zaciążył niekiedy nad ich artystyczną stroną. Wiele nierówności, wiele skaz wynikło może z tego powodu. Stosunki wydawnicze by­

ły zresztą wówczas dość liche; bezprawne belgijskie przedruki współzawodniczyły z legalnie wydaną książką i uszczuplały docho­dy pisarza.

Toteż, raz po raz, zniecierpliwiony zbyt powolną drogą do upragnionej fortuny, Balzac rzucał się w przedsiębiorstwa, w któ­rych bystrość i trafność sądu mieszały się z fantazjami pisarza. Pewnego dnia puścił się na Sardynję, doszedłszy -z jakichś poszlak, że tam się muszą znajdować pokłady srebra niewyczerpane nie­gdyś przez Rzymian. Oczywiście wydał dużo pieniędzy, czasu i sił, i wrócił z niczem, ktoś inny zaś podjął tę myśl która była trafna. Toż samo na owym pomyśle wydawniczym, na którym Balzac zbankrutował, następca jego zrobił majątek. Próbował nowych sposobów wyrabiania papieru (Cierpienia wynalazcy). Za jedną z dróg do szybkiego zrobienia majątku uważał Balzac teatr; raz po raz, dobierając sobie przygodnych współpracowników, próbo­wał zdobyć sukcesy sceniczne, ale wciąż doznawał zawodu; dopie­ro po jego śmierci jedyna jego sztuka posiadająca większą war­tość, Mercadet, zyskała powodzenie. To znów roił o karjerze poli­tycznej, o poselstwie; będąc w wojnie ze światem dziennikarskim (Stracone złudzenia, Córka Ewy) założył własny tygodnik, bardzo bojowy, ale musiał go poniechać wobec jednomyślnego bojkotu, jakim nań odpowiedziała oficjalna prasia. I zawsze po tych nieu­danych próbach wracał do swego dzieła i w niem znajdował to, czego daremnie sizukał gdzieindziej. Ale i tu — mimo sławy i po­pularności — nie osiągnął w pełni uznania do jakiego miał pra­wo: kilkakrotnie stawiał swą kandydaturę do Akademji, i za każ­dym razem poniósł porażkę, otrzymując jeden lub dwa głosy!

Sporo — jak na owe czasy — podróżował. Oprócz Francji, którą znał prawie całą z dłuższych i krótszych pobytów na pro­wincji, przejechał i kawał Europy: Włochy, Szwajcarję, Niemcy, Polskę, Rosję.

Wśród tego dzieło rosło, tom po tomie; ramy olbrzymiego pla­nu wypełniały się. Ale nawet tak potężne siły fizyczne, jakie na­

tura dała Balzakowi, musiały się wyczerpać. Żelazna wola wydo­bywała zeń produkcję ponad ludzką miarę, zwłaszcza że nie miał łatwości pisania. Pracował, tygodniami nie wychodząc z domu, czasem po kilkanaście godzin na dobę. Stworzył sobie osobliwy tryb życia, najsposobniejszy, jak twierdził, do tej pracy; zarazem wkładał w te swoje obyczaje ooś z romantycznej przesady, sam tworzył już za życia swoją legendę. Wstawał o pierwszej po pół- nocy, poczem, ubrany w rodzaj białego habitu dominikanina, opa­sany złotym łańcuchem u którego wisiały złote nożyczki, zasiadał do pisania przy blasku kandelabrów, chłonąc ogromne ilości czar­nej kawy, orzeźwiając się w połowie dnia roboczego kąpielą i nie jedząc prawie nic aż do obiadu, po którym następował kilko go­dzinny sen.

Wreszcie, w pełni sił twórczych, przemęczony organizm wy­powiedział służbę. Kiedy, w r. 1848, Balzac wybrał się po raz dru­gi do Wierzchowni, majątku pani Hańskiej na Ukrainie, zanie­mógł ciężko. Chorował półtora roku. Gdy miał wyjeżdżać do Pa­ryża, pani Hańska, uzyskawszy po wielkich trudnościach zgodę ce­sarza Mikołaja, zdecydowała się wreszcie oddać mu swą rękę; wzięli ślub i wyjechali do Paryża, gdzie Balzac zmarł niebawem w r. 1850.

II. Komedja ludzka.

Kiedy, po wielu i tak różnorodnych niepowodzeniach, Balzac osiągnął wreszcie pierwsze tryumfy autorskie, rzucił się z istną fu- rją w twórczość literacką. Bibljografja Spoelbercha de Loyenjoul1) notuje w latach 1830—1832 około dwustu większych i mniejszych utworów jego pióra, powieści, nowel, artykułów etc. Wiele z drob­nych szkiców rozsypanych po perjodycznej prasie paryskiej we­szło później, w zmienionej częściowo formie, w większe utwory Balzaka.

*) Histoire des Oeuvres de Balzac.

Otóż, pewnego dnia (było to w r. 1833) siostra Balzaka, Lau­ra, opowiada, że pisarz wpadł do niej jak bomba, promieniejący, i zawołał radośnie: „Pokłońcie mi się; ni mniej ni więcej, zostaję genjuszem!“ I roztoczył swój plan, którym była przyszła Komedja ludzka.

Dotychczas, mniejsze i większe opowiadania Balzaka składały się — jakgdyby bez jego intencji — w obraz współczesnego społe­czeństwa; otóż, w tej chwili, w nagłym błysku, powziął on myśl powiązania wszystkich tych części w jedną wielką całość, ustosun­kowania do siebie osób, grup społecznych, środowisk — słowem objęcia jednym olbrzymim eposem całej nowoczesnej Francji, bę­dącej zarazem odbiciem społeczeństwa wogóle.

Dzieło moje — pisze Balzac do przyjaciółki swojej, pani Carraud w r. 1834 — musi mieścić wszystkie typy i wszystkie sta­ny, musi malować wszystkie zjawiska społeczne, tak aby nie pomi­nąć ani jednej sytuacji życiowej, ani jednej fizjognomji, charak­teru mężczyzny lub kobiety, sposobu życia, zawodu, perspektywy społecznej; ani jednej prowincji francuskiej, ani też najmniejsze­go rysu dzieciństwa, starości, wieku dojrzałego, polityki, sądownic­twa, wojny“.

Mimo iż ten plan jest najoozywiściej programem Komedji ludzkiej, tytuł ten, obejmujący wszystkie utwory Balzaka, urodził się dopiero później, w r. 1841; na razie, w r. 1833, Balzac miał na myśli ujęcie swoich powieści w poszczególne grupy. Grupy te za­chował i później jako poddziały Komedji ludzkiej, a mianowicie: Studja obyczajowe, rozpadające się na: Sceny z życia prywatnego, Sceny z życia prowincji, Sceny z życia Paryża, Sceny z życia poli­tycznego, Sceny z życia wojskowego. Dalej: Studja filozoficzne9 wreszcie Studja analityczne.

Podział ten, który zresztą Balzac wielokrotnie zmieniał, prze­rzucając dany utwór z jednej grupy do drugiej, jest nieco sztucz­ny i nie odgrywa w pojmowaniu całości Komedji ludzkiej zasad­niczej roli. Bardziej interesujące są tytuły nieznanych, a zamierzo­

nych utworów, które miały wypełnić ramy tego olbrzymiego pla­nu: są wśród nich np. trzy nienapisane powieści z życia dzieci i szereg utworów z życia wojskowego, które Komedja ludzka, ta którą Balzac napisał, potrąca jedynie mimochodem. Toż samo z pięciu zamierzonych Studjów analitycznych istnieje napisana je­dynie Fizjologja małżeństwa. Zważmy, iż śmierć zaskoczyła pisa­rza w pełni lat i twórczości.

Olbrzymi ten plan potroił niejako siły Balaaka, i on to, obok innych wspomnianych przyczyn, był podnietą jego gorączkowej twórczości. W wyobraźni poety wyłaniał się cały świat, rysował się coraz wyraźniej, szczegółowiej, coraz jaśniejsze stawały mu się wszystkie związki. Widział całe swoje dzieło naraz; ta lub owa powieść, którą miał czas napisać aż znacznie później, poczęta by­ła w jego mózgu już od lat. Postać, która odgrywa jedynie epizo­dyczną rolę w jednej powieści, staje się bohaterem w drugiej. Większość ważniejszych figur balzakowskich powtarza się tedy w całym szeregu powieści, tworząc niejako idealne społeczeństwo, obdarzone samoistnem życiem, rozwijające się, dające samemu twórcy złudzenie rzeczywistości. Stąd niejedna postać nakreślona jest paroma rysami lub poprostu wspomniana tylko nazwiskiem, j.ak ktoś dobrze znajomy, ponieważ autor pogłębił ją w innej po­wieści.

Liczba osób, tworzących owo społeczeństwo Balzaka, które, wedle jego wyrażenia, „czyni konkurencję rejestrom ludności66, sięga paru tysięcy. Czytając Komedję ludzką po raz pierwszy, trudno zorjentować się w tym lesie: co zrodziło w dwóch zagorza­łych balzakistach pomysł jedynego w swoim rodzaju wydawnic­twa1). Jestto skorowidz do pism Balzaka, w którym, pod nazwi­skiem każdej postaci, możemy znaleźć daty jej biografji, wydoby­te z utworów, gdzie o tej positaci jest mowa. Weźmy, dla przykła-

*) A. Cerfberr i Christophe: Repertoire de la Comédie Humaine, Paris 1893, (Dzieło nagrodzone przez Akademję Francuską).

du, jakąś postać, np. Finot: oto, co znajdziemy pod tem nazwi­skiem:

FINOT (Andoche), właściciel kilku dzienników i tygodników za Restau­racji i Ludwika Filipa. Syn kapelusznika z ulicy du Coq, Finot rozpoczął ży­cie w nędzy, opuszczony przez ojca, twardego kupca. Zredagował olśniewają­cy prospekt olejku na porost włosów dla Popinota, krzątał się około anonsów i reklamowania go w prasie: toteż, zaproszono go na słynny bal, wydany przez Cezara Birotteau, w grudniu 1818. Andoche Finot był już wówczas w stosun­kach z Feliksem Gaudissart, który właśnie zalecił go młodemu Anzelmowi ja­ko pośrednika i reklamistę pierwszej klasy. Wszedł w skład redakcji Kurjera teatralnego i uzyskał wystawienie sztuki w Gaîté (Cezar Birotteau). W 1820 wydawał mały dzienniczek teatralny, którego redakcja mieściła się przy ul. du Sentier, i t. d.

I Balzac nie gubi się w tem nigdy; zaledwie czasem zdarza mu się jakaś drobna nieścisłość w ubocznym szczególe.

Bo też od tej chwili pisarz żyje jak w halucynacji. Wciela się tak w swoje postacie, że sita ją się dlań rzeczywistsze, niż samo ży­cie. Dziesiątki anegdot świadczą o tem. „Czy wiesz z kim żeni się Feliks de Vandenesse? — mówi z ożywieniem Balzac, wpadając do siostry. Z panną de Granville; robi wyborną partję, Gran- villowie są bogaci, mimo że panna de Bellefeuille szarpnęła moc­no tę rodzinę66! Jednego dnia, Juljusz Sandeau, wróciwszy z po­dróży, mówił mu o chorobie swej siostry; Balzac słuchał go jakiś czas, poozem przerwał: „Wszystko to pięknie, drogi przyjacielu, ale wróćmy do rzeczywistości; mówmy o Eugenji Grandet66.

Akcja utworów składających się na Komedję ludzką rozgry­wa się między rokiem 1815 a 1848, czyli obejmuje epokę Restau­racji i Ludwika Filipa, epokę, na którą pisarz patrzał właęnemi oczami. Parę zaledwie powieści sięga dalej wstecz (np. Szuanie, Ciemna spraiva). Ale, opowiadając przeszłość bohaterów i wywo­dząc ich genealogję — a robi to zawsze — Balzac raz po raz czy­ni wypady poprzez Rewolucję i Napoleona aż w dobę dawnej mo­narch j i.

Lata 1815—1848, po ukończeniu okresu wojen, są epoką two-

rżącej się nowoczesnej Francji, szybko postępującego amalgamatu wszystkich warstw: przeżytków dawnej monarchji, powracających z Restauracją Burbonów, nowego legitymizmu, frondy orleańskiej, rewolucji, Napoleonizmu, rozbitków wielkiej armji i rodzącej się epoki mieszczaństwa wraz z kształtującą się masą ludową. Trzeba przyznać, że, jak dla obserwatora i przyrodnika społeczeństwa, Balzac zjawił się w szczęśliwej chwili! Urodzony z samym końcem XVIII wieku, mający jeszcze — przez zetknięcie z naocznymi świadkami — czucie z tradycją dawnej monarchicznej Francji, chłonący uchem pacholęcia echa fanfar Napoleońskich, patrzący na Restaurację, na rewolucję lipcową, wreszcie na tryumfalne apogeum epoki mieszczańskiej uosobionej w rządach Ludwika Fi­lipa, Balzac czuł i rozumiał wszystkie współczesne prądy, mógł śledzić niejako in statu nascendi wszystkie te połączenia chemicz­ne z których wytworzyło się nowożytne społeczeństwo. Toteż, dzie­ło jego jest wiemem odbiciem tego rodzącego się nowego świata: rozpętania wszystkich sił, ambicji, otwarcia szranków dla wszyst­kich zapaśników, bez ograniczeń i hamulca; wyścigu do władzy, znaczenia, dobrobytu: wyścigu, w którym wszystkie środki są rów­nie dobre, a raczej, w którym, wśród załamania się dawnych wie­rzeń i świętości, i środki i cele streszczają się w jednem słowie: PIENIĄDZ.

Balzac staje się poetą pieniądza; możnaby powiedzieć, że on go wymyślił, stworzył. Balzac widzi w nim to, czem jest w istocie w życiu, czem stał się zwłaszcza w nowożytnem społeczeństwie: przemożną, symboliczną niemal siłę, fluid przenikający wszystko, wciskający się wszędzie, czynnik kształtujący największe i najdrob­niejsze sprawy, niezbędny do zrozumienia życia i ludzi. Stąd ta drobiazgowa troska, z jaką notuje co do centyma stan posiadania swoich bohaterów; stąd ten zawrotny taniec miljonów, stanowiący konkluzję każdej niemal jego powieści. Pieniądz jest dla Balzaka nicią Arjadny: prowadzi go nieomylnie w labiryncie zawiłego gmachu nowożytnego społeczeństwa, daje mu wyczuć związki po­

między pałacem a rynsztokiem, Paryżem a prowincją. Pieniądz, jako .motyw artystyczny, to jeden z tylu szczegółów, dziś tak spospolitowanych iż wogóle nie przychodzi na myśl że ktoś je pierwszy zaobserwował, a będących niepodzielną prawie zdobyczą Balzaka.

Nie znaczy to, aby pieniądz nie odgrywał roli w dawnej lite­raturze. W iluż komedjach Moliera wszystko kręci się koło niego! Ale dotąd był on abstrakcją, „złotem66. Tu mamy pieniądz w ca­łym drobiazgowym realizmie jego materjału, jego powstawania, krążenia. Pieniądz bankiera, lichwiarza, rolnika, aferzysty, kup­ca, — tysiąc sposobów zdobywania go, tysiąc sposobów wydawania.

Ile stanów, ile odcieni! Dwaj starzy „poczciwcy66: ex-jakobin Gorioit, spekulujący niegdyś na żywności i wiemy rojalista Ragon, właściciel handlu <z perfumami; następca Ragona, Birotteau, giną- cy typ skromnego jeszcze mieszczaństwa wzrosłego w dawnych tra­dycjach, i następca Cezara Birotteau, parwenjusz Crevel, symbol tryumfującego mieszczaństwa z epoki Ludwika Filipa. Armja Na­poleońska od bohaterów do szumowin; a jak mistrzowską ręką na­rysowane przejścia od jednej do drugiej roli! Toż samo wszystkie profesje, zawody, artyści, finanse, polityka etc. Do dziś — mimo iż Zola w swoich Rougon-Macąuart podjął niejako „zmodernizowa­nie66 dzieła Balzaka — niema lepszego przewodnika w wielkiej puszczy życia!

Toż samo przemysł, rolnictwo. Balzac widzi w każdym naj­drobniejszym fakcie nieskończone perspektywy uogólnień, zależ­ności. Widzi związki pomiędzy upadkiem Napoleona a przesile­niem w przemyśle szmuklerskim; między szczęśliwą miłością a wzrostem rachunku praczki1). Nic go nie omami, nie gardzi żadnym płaskim napozór szczegółem!

Ale pieniądz, to, ostatecznie, środek, narzędzie. Dwie prawdzi­we dźwignie nowoczesnego świata, to inteligencja i wola. Dzieło

Fizjolog ja małżeństwa, rozdz. XXX.

Balzaka kipi inteligencją, wszelkiemi jej odmianami; od inteli­gencji uczonego, zmagającego się ze swą myślą na zimnem podda­szu, aż do inteligencji zbrodniarza idącego na przełaj poprzez pra­wa i bar jery społeczne. Możnaby rzec, że czasem aż za wiele tej inteligencji spala się w jego epopei, że zbyt hojnie obdzieli swoje społeczeństwo bogactwem własnego mózgu! Myśl u niego przenika ■wszystko, wyziera ku nam z każdej fizjognomji, z każdego sprzę­tu. Oglądane pod pewnym kątem, dzieło Balzaka nabiera jak gdy­by mitologicznego charakteru; stwarza większe i mniejsze, złe i do­bre bóstwa, personifikujące każdy rys życia społecznego, tak jak Grecy stwarzali je dla każdej rzeki i każdego źródła.

A świat ambicji, w iluż wyraża się egzemplarzach, a każdy jakże odmienny! Od wielkiej ambicji do małych próżnostek, śmiesznych dla widza, ale dla „pacjenta46 tragicznych i bolesnych. A świat kobiet! i tu znowuż wszystkie pozycje, stany, wieki. Na­wiasem mówiąc, to, że kobieta ma wiek, (to też jest poniekąd wy­nalazek Balzaka; przedtem kochanka w powieści była zazwyczaj konwencjonalnym wzorem młodości i urody. Ten wynalazek za­pewnił tryumf jednej ze słabszych powieści Balzaka, dzięki jej szczęśliwemu tytułowi: Kobieta trzydziestoletnia. A Balzac, ów wychowanek pani de Berny, miał odwagę posunąć analizę ikobie- ty-kochanki aż do lat czterdziestu pięciu i dalej!

A wszystkie te działy przenikają się wzajem, zczepiają się splotem interesów, namiętności, uczuć. Miłość u Balzaka nigdy nie jest czemś wyosobnionem, ale głęboko zrośnięta jest z tysiącem względów społecznych, towarzyskich, finansowych. Z wyłącznego przedmiotu powieści, Balzac, widząc w niej potężną dźwignię, sprowadza ją do tej arcy-ważnej, ale nie tak ekskluzywnej roli. Miłość, w tern nowem oświetleniu, wyzbywa się swej arystokra­tycznej wyłączności; jest najściślej izwiązana z całokształtem życia, jego walk, matactw i próżności. Miłość, aż nazbyt często, z celu staje się środkiem. Równocześnie, obserwator, który <za zadanie postawił sobie odmalowanie wiernego obrazu społeczeństwa, mu­

siał sobie uświadomić, że zdolność do bezwzględnej miłości, ten genjusz serca, jest równie rzadkim jak wszelki inny genjusz, a to, co w świecie ma obieg pod mianem miłości, to tylko gruby i mniej lub więcej zanieczyszczony aljaż. Ten świat uczuć mięszanych, zło­żonych, jest światem, jaki z niezró wn anem mistrzowstwem i praw­dą kreśli Balzac; a nieustanna gra tych trzech elementów: zmy­słów, próżności i pieniądza, występujących we wszystkich kombi­nacjach i splatających się wciąż niby w ironiczne trjolety, nadaje jego dziełu jemu tylko właściwy i osobliwie niepokojący charakter. To nowe, tak przeciwne koncepcji romantycznej ujęcie miłości, było jednym z jego najbardziej rewolucyjnych czynów. Ba, cza­sem — i to jest może najwyższy jego tryumf jako powieściopisa- rza — odważa się zupełnie prawie usunąć miłość z powieści! (Ce­zar Birotleau i in.).

Jedną z cech balzakowskiego ujęcia świata jest to, że nigdy powieść jego nie rozgrywa się wyłącznie na jednym terenie. Brawie zawsze daje przekrój społeczny, od szczytów do nizin; daje związki i zależności faktów, których to związków w życiu zwykle nie wi­dzimy, ale które niemniej istnieją. A dzięki wspaniałej wyobraźni Balzaka, to ujęcie świata rozsnuwa się — nie tracąc prawie ani na chwilę realnego gruntu pod nogami, — w horyzonty czarodziej­skiej baśni. Losy Lucjana de Rubempre (Stracone złudzenia etc.) stają się punktem, z którego Balzac otwiera nam perspektywy na świat przywileju i bogactwa i na świat zbrodni i nędzy; na świat myśli i na świat miłości; aż wreszcie, w pamięci naszej, historja owa odciska się głębią udramatyzowanego odwiecznego mitu o pak­cie Szatana z człowiekiem...

Kiedy zdołał Balzac przy swoim klasztornym niemal trybie ży­cia zebrać tak olbrzymie bogactwo dokumentów ludzkich? Trzeba przypuścić, że posiadał on dar nietylko obserwacji, ale wręcz wizji, ze z jednego rysu, z paru słów, odtwarzał z nieomylną trafnością i plastyką całokształt człowieka, grupy społecznej, stanu duszy. Pamiętajmy zresztą, iż, .zwłaszcza w pierwszym okresie życia, mógł

poznać go ¡sporo i dobrze. Trzy lata praktyki u adwokata ukazało mu niejedną podszewkę Paryża. Potem lata nieudanych przedsię­biorstw, walk finansowych; pierwsze kroki w świecie literackim, sukcesy i zawody światowe. Paryż znał ze wszystkich stron, ze wszystkich fizjognomji, na wylot. Umiał zresztą jak nikt interwie- wcncaó, wydobywać z każdego to, co mu było potrzebne. Parę go­dzin rozmowy ze słynnym Vidokiem, ex-złodziejem który stał się naczelnikiem policji paryskiej, dało mu materjał do Vautrina. W pani de Bemy znalazł skarbnicę wspomnień dawnej monarchji; księżna d’Abrantes, autorka głośnych pamiętników, stała mu się żywą tradycją napoleońską; księżna des Castries wprowadziła go w świat arystokratycznych subtelności, w którym zresztą nigdy nie czuł się bardzo pewnie. W czasie długich pobytów na prowincji in­formuje się, poznaje najdokładniej geografję i historję lokalną, Wchodzi w życie każdej miejscowości.

Z tego odrębnego (na tle innych powieści epoki) charakteru dzieła Balzaka wynika i stosunek jego do czytelnika. Trzeba to wciąż pamiętać: dzieło Balzaka ipoczęło się w jego mózgu jako ca­łość, i jako całość jest skomponowane. Każdy utwór, nieraz kiłko- tomowa powieść — jest tylko epizodem, jedną z poszczególnych grup olbrzymiej płaskorzeźby, który przedstawia kłębienie się i zmaganie rodzącej się współczesności: ludzi, rzeczy i idei. Nieje­den utwór, brany jako pojedyncza powieść lub opowiadanie, ude­rza wskutek tego brakiem proporcji: szerokość ram, wstępne wy­wody, drobiazgowe opisy, rozsadzają nieraz nikłą fabułę; daleko promieniujące refleksje, patos ujęcia razi ciężkością i brakiem 8m<aku; wielu działającym osobom brakuje, napozóor, pełnej pla­styki, ten i ów szczegół wydaje się zbytecznym balastem. Ale kie­dy cierpliwie, tom po tomie, czytelnik przyswoi sobie dobrze Wszystkie ogniwa, kiedy zżyje się z tym światem niemającym po­dobnego sobie w literaturze, a następnie, oddaliwszy się nieco, ogarnie myślą potężną całość, wówczas zrozumie wszystko, i, wró­ciwszy na nowo do Balzaka, z nowem zupełnie pogłębieniem i roz­

koszą zacznie się weń wczytywać. Odkrywa wówczas nowe związki, rysy, których wprzód nie zauważył, wchodzi w ten świat, nie mo­że już żyć w innym. „Konsekwentne studjowanie Balzaka — po­wiada Oskar Wilde — przemienia naszych przyjaciół w cienie, znajomych w cienie cieni...66

Balzac stał się tem dla powieści, czem Molier dla komedji. Nie stworzył jej, oczywiście; istniała i przed nim; ale z rodzaju „pod­rzędnego66 wysunął ją na czoło twórczości literackiej, uczynił z niej najsprawniejsze narzędzie wypowiedzenia się nowoczesnego pisa­rza, nadał jej nieznany wprzódy rozmach, wnikliwość, i nieskoń­czenie rozszerzył jej sferę. A sprawił to potężnem tchnieniem ży­cia, tchnieniem realizmu. Tak samo jak Molier; tak: tylko że rea­lizm Moliera nie wystarczał, nie mógł wystarczyć na wyrażenie epoki Balzaka. W literaturze doby klasycznej dominuje człowiek i uczucia: w ustroju po-rewolucyjnym występuje na pierwszy plan społeczeństwo, układ jego sił i splot interesów. Otóż, o ile dla kon­fliktu ludzi i uczuć najsposobniejszą jest forma dramatyczna, o ty­le też same konflikty, nie wyosobnione z potocznego życia, ale ujęte na jego tle, we wszystkich z niem związkach, wymagały no­wej formy, — powieści: ale powieści takiej, jak ją rozumiał Bal­zac i jak ją przekazał swoim następcom.

Realizm, tak; ale strzeżmy się brać tu ten termin w jego cia- snem, tak dziś zdyskredytowanem pojęciu. Realizm ten jest tak do głębi przesycony myślą, ideą, iż staje się niekiedy czystym spiry- tualizmem. Lektura Ludwika Lambert najlepiej wyjaśni zagadkę tej pozornej sprzeczności.

Zauważmy jeszcze jeden rys, który różni Balzaka od jego wielkich poprzedników. Epoka, w której żył, tak bogata w przeo­brażenia społeczne, jest zarazem dobą rozkwitu myśli przyrodni­czej. I to spojrzenie naturalisty jest dla Balzaka niezmiernie zna­mienne. Gdy dla Moliera prowincjonalna kumoszka, hrabina d6Es- carbagnas naprzykład, jest głównie przedmiotem śmiechu, Balzaka

interesuje ona jak osobliwy gatunek owada: chce wiedzieć, skąd ona się wzięła taka, jaką była przedtem, za młodu, jak wygląda jej dom, jakim był nieboszczyk jej mąż, kto był jej pierwszym ko­chankiem, -słowem oo za przyczyny złożyły się na to, aby ją uczy­nić taką a nie inną. Jeśli się z niej uśmiechnie, to mimochodem; przedewszystkiem chodzi mu o to, aby ją zrozumieć. Jest ona dlań nie pojedyńozym egzemplarzem ludzkim, ale przejawem życia spo­łecznego, produktem, na który złożyły się te a nie inne warunki, niemal historja Francji. Każdy szczegół odsłania mu perspektywy, związki; możnaby tak snuć rzeczy jedne z drugich bez końca; stąd te drobiazgowe opisy, to pęcznienie tematu, tak przeciwne klasycz­nemu ograniczeniu się, stąd te dygresje, wtręty filozoficzno-spo- łeczne, które niejednego nużą w powieściach Balzaka. Ten sposób patrzenia na świat tłumaczy również, dlaczego nowożytni pisarze umiłowali powieść, jako najpodatniejszą formę wyrażenia wszyst­kiego co zapragną.

I tu może należy szukać źródła tego, co nazywano nieraz nie- moralnością lub amoralnością Balzaka i co odstręcza odeń wiele umysłów przerażonych i osmuconych beznadziejnością jego spoj­rzenia na życie. Zarzut to potrosze taki, co gdyby zarzucać niemo- ralność przyrodnikowi, który opisuje życie stworów na dnie mor- ekiem, ich wzajemne pożeranie się i walki. Zarzut ten czyniono zresztą i Molierowi, ale Molier mógł się ratować pewną sztuczką której Balzac nie mógł użyć. Molier, dając obraz namiętności, dusz ludzkich, mógł, wyczerpawszy obraz, kończyć swą komedję dowol­nie, optymistycznie, aby nas nie wypuszczać z teatru pod przykrem 'wrażeniem (Świętoszek, Skąpiec!). Inaczej Balzac: on maluje nie- tylko dusze, życie wewnętrzne jednostek; jednostki te są niejako reprezentantami grup i sił społecznych, których układu przyroda nik tkwiący w Balzaku nie pozwala mu paczyć. Tem tłumaczy się, 3e — jak mu to często zarzucano — łajdaki tak często tryumfują ®iad zacnymi ludźmi i kończą nieraz jakby w apoteozie (du Tillet, Cointet, etc). Bo Balzac nie mógł nie widzieć twórczej siły, energji

społecznej, jaka się może mieścić w bezwzględnej namiętności, w żądzy zysku, wywyższenia. Cointet obdziera Dawida Secliard z jego wynalazku (Cierpienia wynalazcy) i jest w tem łotrem; ale niemniej Cointet daje temu wynalazkowi, który możeby zmarniał w ręku Dawida, rozmach i praktyczną wartość, które wychodzą na dobro Francji i społeczeństwa. Balzac ma zawsze to podwójne spojrzenie. Molier ma je czasem, np. w swoim Mizantropie; ale naprzykład w Świętoszku widzi tylko łajdaka, gdy Balzac do­strzegłby w nim może przyszłego dyplomatę, ministra, którym zo­stałby wspiąwszy się na wyżyny kosztem krzywdy łatwowiernego Organa. I słusznie to zauważono, że brutalny pessymizm Balzaka wyraża się głównie tam, gdzie styka się on z problemami życia społecznego, z walką o egzystencję; lepsze drgnienia duszy człowie­ka chowa na jego życie prywatne, — iw tem jest zgodny z praw­dą. Każdy niemal z jego drapieżnych ptaków ma w sercu *woją idyllę: Rastignac, obmyślający bez skrupułów zawładnięcie Pary­żem, ze łzami rozczulenia odczytuje listy od sióstr, od matki...

Ta bezstronność Balzaka w spojrzeniu na życie idzie tak da­leko, że trudno byłoby wyczytać z jego dzieła przekonania spo­łeczne czy polityczne pisarza gdyby im niejednokrotnie nie dał wy­razu w swoich dygresjach (Lekarz wiejski). Arystokratyzm jego płynie ze wzgardy dla człowieka, którego złe instynkty chce spę­tać religją, wychowaniem a prawem. Balzac ma pogardę dla współ­czesnej niwelacji, dla parlamentaryzmu (cóżby dopiero powiedział na powszechne głosowanie dla obu płci!). Wolność prasy uważa za nieszczęście Francji; radby przywrócić majoraty, prawo star­szeństwa, wzmocnić jaknajbardziej organizację rodziny. Ale często, wbrew jego woli, dzieło jego mówi co innego. Jego słabość do arystokracji wyradza się nieraz iw bezwiedną satyrę (Ojciec Goriot). Mimo wszystkie jego teorje, dzieło Balzaka to jeden z wymownych dokumentów nowoczesnej demokracji; to zdoby­cie dla szarej, bezimiennej masy przywileju wzniosłości, cierpienia, interesowania nas9 który-to przywilej, zarówno w pojęciu klasyoz-

nem jak i romantycznem sztuki, przysługiwał jedynie jednostkom wyższym swem położeniem »połećznem lub organizacją duchową. Cały swój heroiczny etyl ujęcia «zjawisk oddał Balzac na usługi po­spolitego życia, wzbił nim szarą na pozór codzienność do napięcia i wielkości tragedji. Podjął jakgdyby na nowo olbrzymie dzieło Szekspira, ale sprowadził je na bruk współczesnej Francji: do­wiódł iż nie trzeba sięgać w odległe mroki dziejów, aby znaleźć po­stacie króla Lira lub Ryszarda III; ukazał je swoim czytelnikom na wysokości ich oczu w postaciach o które otarli się może na ulicy lub z któremi wieczerzali poprzedniego dnia, w pospolitej figurze ex-kupca, skromnego ojca Goriot, lub Filipa Bridau, napo­leońskiego żołdaka. Codzienność, szara, mieszczańska codzienność, pogłębiona amalitycznem spojrzeniem Balzaca i podniesiona o kilka skal tchnieniem jego wewnętrznego patosu, zyskuje odtąd prawo bytu, i staje się niemal wyłącznym materjąłem nowoczesnej twór­czości literackiej. Balzac ziścił w ten sposób to, na co nie stało tchu i talentu usiłowaniom „dramatu mieszczańskiego66 w XVIII w., a dziełem swojem wywarł stanowczy wpływ nietylko na dalszy roz­wój powieści, ale i teatru.

Taki jest duch dzieła Balzaka i takim zostaje on w naszej pa­mięci, wrażeniu, jako poeta nowoczesnego ustroju, nieraz wbrew swoim politycznym poglądom. Toż samo uwielbienie dla Napoleona, które bije z kart poświęconych tak żywym jeszcze wówczas trady­cjom Cesarza, dziwnie kłóci się z ostentacyjnym rojalizmem au­tora. Ale czyż to paradoksalne krzyżowanie się najrozmaitszych warstw myśli, pojęć i sympatji nie jest właśnie cechą owej epoki? Czyż Napoleon nie potrafił sfanatyzować i złączyć pod sztandara­mi imperjalizmu zarówno Brutusów rewolucji jak i potomków tych których Rewolucja wykosiła?

I pod tym względem, dla zrozumienia ducha jego dzieła, wolę słuchać tego co mi mówi lektura Komedji ludzkiej, niż tego co mówi Balzac w swojej do niej Przedmowie, Być genialnym powie- ściopisarzem, to w owej epoce snać było za mało; jak w epoce

Moliera tbyć genialnym komedjopisarzem. To też Balzac chce być czemś więcej; chce być moralistą, lekarzem społeczeństwa, mężem Stanu. Nie zapominajmy o jego żywych ambicjach politycznych; jakoż całe ustępy w tej Przedmowie aż nazbyt trącą mową kandy­dacką. Toż samo ta obrona moralności dzieła, jakże wyraźnie nosi piętno rozprawy z nieinteligentnemi zarzutami, ściągająeemi genialnego pisarza na chwilę do swego poziomu. Przedstawiając się tak jako moralistę, jako lekarza — czy znachora — chorób spo­łecznych, Balzac czyni sobie krzywdę; mimowoli uszczupla to, co jest jego największą siłą, ścieśnia tę pełnię i rozlewność żywiołu, która tak imponuje w jego dziele, stwarzając owe nieoczekiwane kontrasty: od mistycznych wzlotów w niebiosa czystych idej aż do zdeptania najbardziej błotnistych ścieżek ziemi. Wreszcie, uświa­domienie sobie wspaniałego planu Komedji ludzkiej nie obeszło się bez pewnego przymusu, bez odcienia pedantyzmu. Śmierć prze­rwała Balzakowi jego dzieło; czy te części Komedji ludzkiej, które dla wypełnienia jego ram zamierzył, byłyby na wysokości tych, które urodziły się z samorzutnego natchnienia?—nie wiemy. Fak­tem jest, iż, mimo uniwersalności Balzaka, nie wszystkie warstwy społeczeństwa interesowały go w równym stopniu. Epoka, która wycisnęła na nim swoje piętno, jest przedewszystkiem epoką mie­szczaństwa; lud jest wówczas jeszcze muzyką ¡przyszłości. Nie żą­dajmy od jednego człowieka wszystkiego; to co nam dał jest już darem dosyć królewskim.

Owe tak zajmujące zresztą sprzeczności spotkamy nieraz je­szcze w dziele Balzaka. Objektywizm czy subjektywizm? Wskaza­łem już poprzednio przyrodniczą wiręcz bezstronność jego spojrze­nia, objektywizm najdalej posunięty; nigdy powieść jego nie jest ową spowiedzią autora, romansem o sobie samym, jaką bywa ona zazwyczaj w utworach pisarzy Romantycznych. Ale, z drugiej stro­ny, jeżeli te postacie są tak żywe, to dlatego że twórca ich w sobie samym czerpie elementy z których je stwarza. I pod tym wzglę­dem skala Balzaka jest «zdumiewająco szeroka: z siebie wysnuł

cierpliwą wytrwałość i tkliwe a wierne uczucie Dawida Sechard (Cierpienia wynalazcy); z siebie niecierpliwą żądzę wybicia się Rastignaka ozy Lucjana de Rubempre; z siebie wreszcie kipiący werwą i brutalny cynizm Vautrina. Z tego punktu widzenia można uważać Komedję ludzką niemal iza spowiedź; a pod względem śmiałości, bezwzględności, bezwstydu nawet w odsłanianiu najbar­dziej wstydliwych zaułków swego wnętrza, spowiedź tę możnaby zestawić chyba z Wyznaniami Russa. I te związki, jakie można odnaleźć między najbardziej osobistą z autobiografij a najbardziej objektywnym eposem ludzkości, są rzeozą bardzo interesującą.

Mimo iż siedm dziesiątków lat z górą upłynęło od śmierci Bal­zaka, stanowiska jego w literaturze francuskiej nie można było do ostatnich czasów uważać za zupełnie ustalone. Wielki pisarz, to pewna; ale są w nim pewne rysy, które sprawiają, iż oficjalna, uniwersytecka historja literatury przyznawała mu długo z bardzo kwaśną miną ten patent na wielkość. Jest w jego spojrzeniu na ży­cie, w odwadze mówienia tego o czem się nie mówi, coś brutalnego, coś co uraża — nawet tam, gdzie mu przyznać trzeba słuszność — wstydliwość ozy obłudę wielu. Wrodzony brak smaku tego olbrzy­ma, pewne niedelikatności jego natury (ale czy bez nich mógłby być twórcą prawdziwej Komedji ludzkiej?) nierówności wreszcie tego kolosalnego dzieła przyczyniały się jeszcze do tego wrażenia. Krytykowano go jako stylistę; ale o tem na innem miejscu. Poda*- Wano w wątpliwość ścisłość jego erudycji, ogrom wiadomości, ho­ryzontów 1), któremi Balzac olśniewa czytelnika. Ale cóż 9tąd?

1) Istotnie nietrudnoby znaleźć przykłady tego co surowi krytycy mienią »»szarlatanerią“ Balzaka. Podam jeden, który musiał mnie uderzyć bardziej niż

*ane. To ów Polak w Kuzynce Bietce, hrabia Wacław Steinbock, którego balzac wyposaża krwią skandynawską, aby potem najspokojniej demonstrować

**a nim psychologję Słowianina; przyczem podaje krótki rys geografji i hi- storji Polski, aby, na podstawie tych dokumentów, dojść do odkrycia, iż ambi­cję Wacława podrażniło to, że kobieta która mu się podobała nie zwraca na fciego uwagi!

Gdyby te wszystkie zarzuty były prawdą, niemniej Balzac pozo­stanie Balzakiem, t. j. pisarzem może niedoskonałym, bardzo nie- klasyoznym, ale genjalnym w każdym calu, jednym z najosobliw­szych monstrów jakie istnieją w literaturze. Nie jest bynajmniej moim zamiarem ukrywać czytelnikom te jego słabizny; uważam że wielkiego pisarza trzeba znać i kochać całego, jakim jest, ze wszystkiemi błędami, które tem bardziej zbliżają go do nas i czy­nią go tem bardziej ludzkim. Ale analizę tych skaz i nierówności pożyteczniej może będzie szkicować przy każdym z poszczególnych utworów.

III. Balzac jako pisarz.

Oczywiste jest, iż, przy tak zupełnie innem od swoich po­przedników pojmowaniu powieści, Balzac musiał dla nowej treści stworzyć nowe formy. Uważając swą powieść ¡za dokument ludzki9 musi mu nadać ścisłość dokumentu, autentyczność historji. Życie, charakter, dola jednostki nie jest dla Balzaka czemś przypadko- wem, wyodrębnionem z łańcucha izjawisk, ale, przeciwnie, czemś najściślej zespolonem z jej pochodzeniem, tradycją, wychowa­niem, środowiskiem. Tem samem występują opisowośó i analiza jako dominujący charakter Balzaka. Gdy wprowadza figurę, — nieraz uboczną, — zapoznaje nas iz jej (przeszłością, warunkami ży­cia; maluje obszernie miasto lub miasteczko w którem rozgrywa się akcja, gdzie mieszkają jej bohaterowie; opisuje drobiazgowo ich strój; co więcej, wchodzi do domu, daje obraz wnętrza, kolor tapet, kształt mebli codziennego użytku. Bo otoczenie w którem dany osobnik żyje ma podwójne znaczenie: raz wyraża go, po- wtóre kształtuje go, oddziaływa nań. Jeżeli miestzka w Paryżu, wie­my dokładnie na której ulicy, na którem piętrze. Toż samo zna­my cyfrę i rodzaj dochodów każdej z figur; jeżeli, jak Cezar Bi- roteau, zbankrutuje, znamy najdokładniej bilans jego upadłości.

Wszystko to są rzeczy dziś bardzo pospolite; rzeczy które po-

balzakowska powieść przyswoiła sobie, pozbywając się zarazem ich nadmiaru, którym grzeszył czasami pierwszy ich wynalazca; ale w momencie zjawienia się Balzaka było to odkrycie nowych świa­tów. Cóż za różnica z dawną powieścią, w której kochanek tylko kochał; w której bohaterowie wyzwoleni byli od tego co stanowi 90 % zainteresowań na tej ziemi, od owych spraw „materj alnych“, wciskających się w każdy szczegół życia, zabarwiających każdą myśl, każde uczucie!

Wielu znajduje, iż Balzac posuwa się w tej namiętności opisu za daleko. Obojętne jest — powiadają — dla historji Eugenji Grandet, czy rozgrywa się ona w Saumur czy gdzieindziej. Dla Eu­genji Grand et, może; ale nie dla intencji Balzaka, który w Ko- medji ludzkiej chciał dać obraz całej współczesnej Francji, Pary­ża i prowincji, i to we wszystkich przekrojach. Czy konieczny jest, mówią dalej, ów drobiazgowy opis pensjonatu pani Vanquer, gdy chodzi o histoirję Ojca Goriot i jego córek? Te opisy fizjognomij, ciągnące się po kilka stronic, nużą i w końcu nie dają żadnego obrazu etc.

Faktem jest, iż czytanie powieści Balzaka, zwłaszcza wejście w nie, nie zawsze jest lekkie, bywa nużące. Ale zważmy tu dwie rzeczy. Popierwsze, Balzac pisał dla współczesnych o współcze­snych, nie kazał im tedy wyobrażać sobie, ale ożywiał poprostu myślą, wypełniał treścią rzeczywistość, codzienność na którą pa­trzyli; oni znali te meble, te stroje, on im je tylko tłumaczył. Da­lej Balzac miał zdolność widzenia,, którą mało kto rozrządza z nas, czytelników. Ale kiedy np. rozmawiałem o Balzaku z malarzem Fryczem, mówił z entuzjazmem o tych opisach, twierdząc że nikt nie daje tak plastycznej wizji rzeczy jak Balzac. Zauważmy wresz­cie, że opis u Balzaka zawsze jest w służbie myśli, zawsze jest ce­lowy, nigdy nie wyradza się w opis dla opisu, w czystą wirtuozję, której tak nadużyła późniejsza literatura. Jednego tylko wyrzekli­byśmy się może, t. j. analitycznych opisów fizjognomji, ciągnących się po kilka stron. Późniejsi pisairze nauczyli się wywoływać to wra­

żenie lepiej kilkoma kreskami. Ale, powtarzam, w epoce gdy pisał Balzac, czyż i ten realizm nie był zdobyczą wobec konwencjoma- lizmu dawniejszej powieści?

Niema rady zresztą, trzeba -się poddać tej metodzie, trzeba, wraz z pisarzem, gromadzić cierpliwie materjały, być świadkiem stopniowego rozpalania się ognia w olbrzymim piecu jego twórczo­ści. Za to później, kiedy przebrniemy ten mozolny nieraz początek, odbieramy stokrotną zapłatę za trudy. Podobnie jak na scenie, kie­dy ustawi się dekoracje, ubierze i ucharakteryzuje aktorów, zaczy­na się dramat. A dramat ten przykuwa nas tem bardziej, im głę­biej pisarz pozwolił nam zapuścić wzrok w środowisko, charaktery i dusze jego aktorów. Pierwsze karty powieści Balzaka czyta się z wysiłkiem, dalsze pochłania się z namiętnością, a opuszcza w koń­cu książkę z uczuciem żalu i zadumy.

Więcej jeszcze zarzutów spotykało Balzaka jako pisarza w ści- słem znaczeniu słowa, jako władcę stylu, języka. Nie miał on istotnie łatwości pisania. Widzieliśmy, jiak za młodu pisze całe to­my anonimowych powieścideł, aby sobie „wyrobić rękę44. I później wciąż pasuje się ze swoim materjąłem, >ze stylem, jak mało który z pisarzy. Poprawia bez końca w korektach1), przerabia w na­stępnych wydaniach2); nic nie pomaga; styl jego daleki jest

*) Korekty te miały ogromne znaczenie dla twórczości i dla właściwości stylowych Balzaka. To, co oddawał za pierwszym razem do druku, to był ledwie szkic; poprawiając korektę dopisywał wyrazy, zdania, ustępy, stronice

i znów oddawał do drukarni; w następnej korekcie toż samo, i tak po kilka razy. Korektę każdej stronicy oddawano mu na wielkim arkuszu papieru, któ­ry wracał zarysowany dopiskami, strzałkmi, odsyłaczami we wszystkich kie­runkach.

2) „„Pracuję ośmnaście godzin na dobę. Zauważyłem błędy stylu, które szpecą Jaszczura; poprawiam go aby był bez skazy, ale, po dwóch miesiącach pracy, po wydrukowaniu nowego wydania, spostrzegam jeszcze setki błędów...

Toż samo z Szuanami. Napisałem ich w całości na nowo, i to drugie wy­danie, które ma się ukazać ma jeszcze wiele skaz...“

...Po trzech miesiącach pracy, przerabiam Ludwika Lambert, Wczoraj,

od klasycznej doskonałości; bywa ciężki, «chropawy, nabrzmiały przesadą, męczący porównaniami. Ale w zamian, kiedy zważymy bogactwo treści, dla której Balzac, nie mając w tem poprzednika, musiał znaleźć nowy wyraz, musiał żłobić w języku nowe drogi, przestaniemy się z nim prawować o słowa. Jak stokrotnie okupuje język Balzaka swoje braki! Jeżeli jest ciężki, to od nadmiaru my­śli; jeżeli jest spęczniały, to od natłoku obrazów. Co za olbrzy­mie rozszerzenie dziedzin, z których pisarz czerpie swoje obrazy, porównania, skróty: od metafizyki do medycyny, od chemji do muzyki, od świata artystów do świata galer. Wszędzie konkretny wyraz w miejsce dawnego klasycznego ogólnika. Prawda, te natło­czone porównania chromają niekiedy, te dziwaczne nieraz obrazy sprowadzają czasem uśmiech, ale wzamian cóż iza nasilenie, cóż za „gęstość66 życia! Niema chyba pisarza, któryby jednem zdaniem umiał rozpiąć tak rozległe perspektywy, zestawić i powiązać rze­czy napozór tak odległe, zapłodnić myśl, ukazać nieoczekiwane związki. Kto nawykł do obcowania z Balzakiem, temu to halza- kowskie spojrzenie na rzeczy wchodzi w krew, w nałóg, nie umie już patrzeć inaczej. Balzac oddziałał nietylko na późniejszą po­wieść, na teatr; oddziałał wręcz na metody historji (Taine).

Dodajmy, że to urzeczenie powieścią Balzaka, które nas za­garnia i każe zapominać o wszystkich skazach, towarzyszy czyta­niu nie wszystkich jego utworów. Mało jest pisarzy, którzyby byli tak nierówni. Nietylko poszczególne utwory Balzaka różnią się od siebie charakterem i wartością, ale i w jednej i tej samej książce możemy nieraz wyróżnić elementy .z bardzo różnego kruszcu.

Wiele na to składało się przyczyn. Raz, ogrom pracy, który

przyjaciel, jeden z tych którzy nie kłamią, którzy mówią nam prawdę, przy­szedł do mnie i przestudjowaliśmy moje dzieło... Wykazał mi tysiąc błędów. Wieczorem, sam, płakałem z rozpaczy i wściekłości, które ogarniają, kiedy, po takim ogromie pracy, spostrzega się swoje błędy. — Zabieram się do ro­boty i za miesiąc lub dwa wypuszczę w świat Ludwika Lambert poprawio­nego...“ (List do pani Hańskiej).

sobie ¡nałożył. Pisarz może, gdy go ożywia wielki cel, zmusić się do ciągłej pracy, ale siła twórcza nie zawsze wydoła tej produkcji. Mimo sztucznych jej podniecań przychodzą momenty osłabienia. Taine, w świetnem swojem stuidjum1), porównywa umysł Balzaka z olbrzymim kotłem, w którym topią się na aliaż rozmaite rudy i kruszce; otóż, nie zawsze udaje się niezmordowanemu pracowni­kowi rozpalić dość silny ogień, konieczny dla tego procesu; nie­kiedy płomień słabnie, a wówczas surowe lub nawpół tylko prze­tworzone kawały kruszców szpecą jednolitość odlewu. Jak wspo­mnieliśmy, w Balzaku zmagał się realista i romantyk; z doskona­łego amalgamu tych dwóch cech wypływały najwspanialsze dzieła; ale czasem — i sądzę, że to były momenty znużenia — brał w nim zbytnio górę „romantyk“ i to nie najlepszej próby. Jak Molier, który czyścił Francję od rodzaju precieux9 sam w niego czasem po­pada w swoich na prędce kleconych dworskich widowiskach, tak Balzac, który przeciwstawił swoje wspaniałe pojęcie powieści po­wieścidłom od których roiła się epoka, sam nieraz osuwa się w ich efekty.

I z innego względu zaciężył nad Balzakiem ogrom jego za­miaru. Postanowił dać -pełny obraz ludzkości, w jej światłach ? cie­niach; otóż, o ile element szatański ma u niego niezrównaną siłę i plastykę, o tyle element anielski bywa nieraz sztucznie wydęty, ciężki i zimny. To wspólny los poetów, że obraz Piekła łacniej im jest kreślić, niż obraz Nieba. Zwłaszcza „szlachetne“ kobiety Balza­ka są zazwyczaj chybione. Miewa on ciężką rękę, popełnia niedeli- katności. Ale, z drugiej strony, czy ich źródłem nie bywa często chęć odsłonięcia sekretów, związków, przedtem leżących w zakresie rzeczy „o których się nie mówi?“ Wszak i Rousseau w swoich Wyznaniach drogo okupił pewne śmiałości!

Wreszcie trzeba tu wspomnieć warunki pracy, w którą miesza­

1) Nouveaux essais de critique et d’histoire.

ły się nieraz pobudki dość specjalnej natury. Oto, jak Balzac tłu­maczy pani Hańskiej powstanie jednej ze swych nowel:

Musisz przeklinać tego Gaudissarta. Drukarz wziął czcionki, od których skurczył się tekst, i trzeba było, dla dopełnienia tomu, zaimprowizować to w jedną noc, moje kochanie, a to jest ośm- dziesiąt stronic, bagatela!66

Ten pośpiech pod naporem terminów, zobowiązań, zaliczek, raz po raz wyraża się we własnych zwierzeniach Balzaka. Aby wy­kroić tom którego ma dostarczyć, robi czasem dziwne operacje. Mocno podejrzewam, że tych kilka krwawych opowiadań, które ni z tego ni z owego spęczniły środek Muzy z zaścianka, znalazły się tam w ten sposób, że Balzac wsunął dość bezceremonjalnie jakiś materjał, który skądinąd miał w biurku, aby powiększyć ten mały, ale esencjonalny tomik do przyrzeczonych księgarzowi rozmiarów...

Zaznaczyłem parokrotnie, iż dzieło Balzaka trzeba uważać ja­ko całość; wówczas dopiero nabiorą właściwej proporcji szczegóły. Otóż, w związku z tem nasuwa się pytanie, jak czytać Balzaka, aby się rozeznać w tym lesie Komedji ludzkiej. Faktem jest, że, im wię­cej go ktoś czyta, tem więcej przywiązuje się do tej lektury; a kie­dy dojdzie do końca, tem chętniej zaczyna go czytać na nowo z no- wem już zrozumieniem każdego szczegółu. Ważne jest tedy, od cze­go zacznie, na co trafi. Pod tym względem, jak już wspomina­łem, liche usługi oddaje owa słynna Kobieta trzydziestoletnia, za którą wiele osób, 'znęconych tytułem i rozgłosem książki, chwy­ta najpierw, doznając zawodu.

Jak tedy należy czytać Komedję ludzką i jaką drogę obrać przy jej wydawaniu? To ostatnie zwłaszcza pytanie nie jest zbyt łatwe do rozstrzygnięcia. Poszczególne utwory Komedji ludzkiej pozostają do siebie w rozmaitym stosunku. Niektóre są związane Najściślej, nieomal jak tomy jednej powieści; inne znowuż wiążą się tylko jedną lub kilkoma z osób działających i ogólnym duchem Wspólności. Przytoczony powyżej podział na grupy nie ma dla czy­

telnika praktycznego znaczenia: możnaby go zachować, ale wtedy gdyby się całość wydawało naraz. Porządek chronologiczny powsta­wania pojedynczych powieści również mijałby się z celem. Najwła­ściwsze byłoby zachować porządek chronologiczny samej akcji Ko- medji ludzkiej; ale i to nie jest tak proste, gdyż nieraz akcja jed­nej powieści obejmuje przeciąg kilkunastu lat i .styka się z kilko­ma innemi tomami 1). Po namyśle uznałem iza najwłaściwsze wyda­wać pojedyncze tomy w luźnym porządku, objaśniając przy każ­dym tomie stosunek wiążący go z resztą.

IV. Ludwik Lambert.

Parę jest powodów, dla których zdecydowałem się pomieścić tę powieść na początku polskiego wydania Komedji ludzkiej. Je­den, to jej autobiograficzny charakter. Jedyny to utwór, w którym Balzac mówi nam tak bezpośrednio o sobie. I to właśnie o tych młodzieńczych latach, w których kształtował się umysł genjalnego dziecka, nie znajdując nikogo, ktoby odgadł jego przyszłe losy. Balzac odmalował tu swoje lata spędzone w kolegjum w Vendôme; odmalował samego siebie pod (tą podwójną postacią: Ludwika Lam­bert i tego który opowiada o nim, jego przyjaciela i wyznawcy. W rzeczywistości mniej był w tem kolegjum szczęśliwy od Ludwi­ka; był sam; nie miał nikogo ktoby dzielił jego przedwczesne my­śli i prace, komuby mógł przeczytać ów słynny Traktat o woli!

*) Powieści Balzaka, które wydałem dotąd, najlepiej czytać jest w na­stępującym porządku: Cezar Birotteau, Ojcec Goriot, Dwaj poeci, Stracone złudzenia, Cierpienia wynalazcy, Blaski i nądze życia kurtyzany, Ostatnie wcie­lenie Vautrina. Ostatnich sześć powieści łączy się z sobą najściślej. Kawaler- skie gospodarstwo, Córka Ewy, Muza z zaścianka stykają się z tamtym łań­cuchem licznemi odnogami. Natomiast Fizjolog ją małżeństwa i Małe niedole pożycia małżeńskiego, włączone przez Balzaka do Komedji ludzkiej jako *,Stu- <ija analityczne“, są napisane niejako na marginesie całości.

Druga przyczyna, dla ¡której wydało mi się trafne zacząć od te­go Ludwika Lambert, to jego stosunek do całości dzieła Balzaka. W innych utworach Balzac daje nam wielość zjawisk; tutaj stara się dać ich unifikację; sili się nas wprowadzić we wnętrze ich me­chanizmu. Pojęcie świata, społeczeństwa, jako emanacji woli i my- śli9 to podstawowa, ukochana teorja Balzaka. One są motorem; siła motoru jest w człowieku stała, większa lub mniejsza; reszta to rzecz transmisji.

Niezmiernie ciekawe jest w tych młodzieńczych filozoficznych rojeniach owo zmaganie się i zaplatanie przyrodniczego pojęcia świata z pojęciem mistycznem; realizmu ze spirytualizmem. Ta podwójność spojrzenia przenikać będzie całe dzieło Balzaka, i ono to da mu niezwykłą 'głębię. Rośnie ono korzeniami w «ziemi, ale szczytami gubi się gdzieś w tajemniczym świecie czystych idei. Daje ono — jak żadne inne — bogactwo kształtów i zjawisk; ale, widziane znowuż z innej strony, staje się jakąś mistyczną pieśnią

0 bezosobowej, jednej, tajemniczej Energji.

Ludwik Lambert nie należy z pewnością do najlepszych po­wieści Balzaka. Zaledwie zresztą można go nazwać powieścią. Gdyby ją brać jako oddzielny utwór, dziwne sprawiałaby wraże­nie ta książka przeładowana filozof ją, głębokiemi rzutami myśli

1 dziecinnemi spostrzeżeniami, to znów zmieniająca się w podręcz­nik do Mstów miłosnych... Ale, jak już wspomniałem, wielu po­wieści Balzaka, a tej tembardziej, nie można brać w oderwaniu, Łez związków z całością. Bez Ludwika Lambert, brakowałoby Ko- medji ludzkiej ważnego członu. W tej galerji ludzkich zawodów, charakterów, należało się miejsce członkowi genjalnemu. Nie jest to łatwa rzecz wydobyć owo wrażenie genjalności ze swego bohatera; Balzac wydobył je. Chwilami, czytając dzieje tego młodocianego herosa woli i myśli, wyobrażamy sobie takim Wyspiańskiego za młodu...

Ludwik Lambert może się wydać zarazem i bardzo przesta­rzały i bardzo aktualny. Mało kto zajmuje się dziś Swedenbor-

giem 1), który za czasu młodości Balzaka liczył we Francji (jak w całej Europie) wielu entuzjastów, między innemi matkę samego pisarza. Doniosłość spostrzeżeń Galla i Lawatera, którym Balzac tak wielką zdaje się przypisywać wagę, zbladła oddawna. Mesma- ryzm wydaje się nieśmiałym zaczątkiem nauk meta psychicznych, jak je dziś nazywają. Ale właśnie niezwykły rozwój tych badań i zainteresowań w chwili obecnej, codzienne zdobycze w sferze ma- terjalizacji myśli, daru wizyjnego i pokrewnych fenomenów, dają dziś książce Balzaka tem większą żywotność.

Ludwik Lambert przypada na pierwszy okres dojrzałej twór­czości Balzaka (1832). Jest to epoka, w której, jak wspominałem, pisarz wciąż zmaga się wytrwale iz oporem języka. „Ze wszystkich stron krzyczą mi, że nie umiem pisać...66 zwierza się z podrażnie­niem pani Hańskiej: interesujące zwierzenia z ust pisarza, który już wówczas jest jednym z najgłośniejszych we Francji i w Euro­pie! „To jest straszne, zwierza się dalej, skoro już to sobie powie­działem i skoro obracam dzień na nowe prace a noc na popra­wianie dawnych66.

Mimo to, wierzy w swoje dzieło, w którem, jak gdzieś pisze, „chciał rywalizować z Goethem i Byronem, z Faustem i Manfre­demw sierpniu ¡r. 1832 pisze do siostry:

Ludwik Lambert kosztował mnie tyle pracy! ileż dzieł trze­ba było przeczytać aby napisać tę książkę! Pchnie ona może, prę­dzej lub później, wiedzę na nowe tory. Gdybym zeń był uczynił dzieło czysto naukowe, ściągnąłbym uwagę myślicieli, którzy tak ani nań spojrzą. Ale, jeżeli traf włoży go im w ręce, zrobi się może

o nim głośno...66

W liście do matki: „...Potrzebowałem rozrywki. Byłem zmiaż­

*) Emanuel Svedberg, wyniesiony przez królowę Ulrykę-Eleonorę do sta­nu szlacheckiego z nazwiskiem Swedenborg, urodził się w Sztokholmie w r. 1668, umarł w Londynie w r. 1772. Genjalny matematyk, badacz przyrody

i wynalazca, był zarazem wizjonerem i mistykiem, twórcą systemu, z którego Balzac przytacza niektóre rysy.

dżony zmęczeniem, o jakie mnie przyprawił Ludwik Lambert; spę­dziłem nad nim wiele nocy i do tego stopnia nadużyłem czarnej kawy, że doznawałem boleści żołądka dochodzących do kurczów...“

Zaledwie wypuściwszy w świat tę książkę, wpada w rozpacz, przerabia ją z gruntu: „Jednego żałuję, pisze do pani Hańskiej w styczniu r. 1833, to żem ci ¡zachwalał Ludwika Lambert, naj­smutniejsze z poronionych dzieci...46

Oto obraz nadziei, wzruszeń i udręczeń tego wielkiego pra­cownika! W istocie, Ludwik Lambert nie ziścił nadziei pisarza. Nie należał do książek, które ugruntowały jego sławę i wielkość. Ale dziś, gdy tę wielkość utrwaliły inne jego dzieła, pozostał on arcy- oiekawym przyczynkiem do zrozumienia jego twórczości, do «ro­zumienia Balzaka. Przynajmniej pewnej jego strony. Bo tak samo jak opis Lamberta jako dziecka jest zapewne wystylizowaniem pewnych tylko cech — i to raczej wewnętrznych — młodego Bal­zaka, krępego, pyzatego chłopca o poczciwym rubasznym śmiechu, tak i cały Lambert, jako fenomen ludzki, wyraża tylko pewne stro­ny samego pisarza. Sam Balzac, będąc duchem, równocześnie bar­dziej był człowiekiem. Był niby arką Noego, w której mieściły się po parze wszystkie gatunki stworzeń; w której mieszkał i duch i bestja ludzka. Interesujące będzie izaznaczyć, iż w tej samej epoce w której pisze Ludwika Lambert i mistyczną Serafitę, rodzą się samorzutnie pod jego piórem trzy dziesiątki swawolnych Po­wiastek uciesznych (Contes drolatiques)9 w których, w kunsztow­nie a figlarnie archaizowanym języku, daje upust rabelesowskiej jurności życia.

Ludwik Lambert mieści się w Komedji ludzkiej w dziale Studja filozoficzne.

Na koniec słówko od tłumacza pro domo sua. Przekład Bal­zaka nie niależy do wdzięcznych zadań; nastręcza wielkie trudności, dając dość mało zadowolenia artystycznego, gdyż zawsze w języ­

ku tego pisarza pozostaje coś mozolnego, chropawego, za co odpo­wiedzialność w oczach czytelnika spada na tłumacza! Ale trudno, to już jest związane z tem rzemiosłem; nie wolno tłumaczowi ani poprawiać ani przyprawiać autora; musi go oddać jakim jest, na­wet z jego wadami; ani też nie może raz po raz skarżyć na niego jak w szkole: „Prosizę pana profesora, to nie ja, to on...“

Warszawa, w styczniu 1924.

PRZEDMOWA DO „KOMEDJI LUDZKIEJ”

Dając dziełu, podjętemu blisko przed trzynastu laty, tytuł Komedji Ludzkiej, winienem określić jego myśl, przedstawić po­krótce plan, -starając się mówić o rzeczy tak, jakby mnie ona nie dotyczyła. Nie jestto tak trudne, jakby czytelnik sobie wyobrażał. Niewielki dorobek rodzi wiele miłości własnej; wiele pracy daje wiele skromności. Spostrzeżenie to tłumaczy rozbiory, jakim Cor- neille, Molier i iimi wielcy pisarze poddawali własne sztuki: o ile niepodobieństwem jest dorównać ich utworom, o tyle można pra­gnąć aby im być podobnym w tem uczuciu.

Pierwszy pomysł Komedji Ludzkiej objawił mi się zrazu niby marzenie, jak jeden z owych nieziszczalnych zamiarów, które czło­wiek pieści i którym pozwala ulecieć; chimera, która się uśmie­cha, ukazuje swą kobiecą twarz, i tuż potem rozwija skrzydła, wzbijając się w fantastyczne niebiosy. Ale chimera, jak wiele chi­mer, zmienia się w rzeczywistość; ma swoje nakazy i swoją tyra- ixję, której trzeba ustąpić.

Pomysł ten zrodził się z porównania między ludzkością a świa­tem zwierzęcym.

Błędem byłoby mniemać, że wielki spór, który w ostatnich czasach wszczął się pomiędzy Cuvierem a Geoffroy Saint-Hilaire wspierał się na nowej zdobyczy naukowej. Jedność składu zajmo­wała już — pod innem mianem — największe umysły dwóch po­przednich wieków. Odczytując owe tak niepospolite dzieła pisa­rzy mistycznych, którzy się zajmowali nauką w jej stosunku do

nieskończoności, jak Swedenborg, Saint-Martin etc., oraz pisma największych genjuszów nauk przyrodniczych, jak Leibnitz, Buf- fon, Karol Bonnet etc., znajdujemy w monadach Leibnitza, w or­ganicznych molekułach Buffona, w sile żywotnej Needhama, w za­haczaniu się pokrewnych cząstek Karola Bonnet, który miał odwa­gę napisać w r. 1760: „Zwierzę wegetuje jak roślina46; znajduje­my, powiadam, zaczątki pięknego prawa soi pour soi9 na którem polega jedność składu. Istnieje tylko jedno zwierzę. Stwórca po­służył się tylko jednym modelem dla wszystkich zorganizowanych istot. Zwierzę jest zasadą, która przybiera swą zewnętrzną formę, lub, aby rzec ściślej, różnice swojej formy, wedle środowiska, w którem mu jest dane się rozwijać. Zoologiczne gatunki wyni­kają z tych różnic. Postanowienie i obrona tego systemu, zgodne­go zresztą z pojęciami które isobie tworzymy o potędze boskiej, będzie wiekuistym zaszczytem Geoffroy Saint-Hilaire, zwycięscy nad Cuvierem co do tego punktu wiedzy, zwycięscy, którego tryumf powitał wielki Goethe ostatnim artykułem jaki napisał.

Przeniknięty tym systemem dawno przed owemi sporami do których dał on powód, zauważyłem, iż pod tym względem społe­czeństwo podobne jest do natury. Czyż społeczeństwo nie tworzy z człowieka — ¡zależnie od środowisk w których rozwija się jego życie — tyluż odmiennych ludzi, ile jest odmian w zoologji? Róż­nice między żołnierzem, robotnikiem, urzędnikiem, adwokatem, próżniakiem, uczonym, mężem stanu, kupcem, marynarzem, poe­tą, nędzarzem, księdzem, są, mimo że trudniejsze do uchwycenia, równie znaczne, jak te, które różnią między sobą wilka, lwa, osła, kruka, rekina, fokę, owcę etc. Istniały tedy, będą tedy istniały za­wsze, gatunki społeczne, jak są gatunki zoologiczne. Jeżeli Buffon stworzył wspaniałe dzieło, próbując dać w jednej książce cało­kształt zoolpgji, czyż nie możnaby podobnego dzieła dokonać dla społeczeństwa? Ale natura utworzyła dla odmian zwierzęcych gra­nice, w których społeczeństwo się nie mieści. Kiedy Buffon odma­lował lwa, kończył lwicę w kilku zdaniach; gdy w ¡społeczeństwie

kobieta nie zawsze jest samicą samca. Mogą żyć w stadle dwie istoty zupełnie od siebie różne. Żona kupca jest niekiedy godna być żoną księcia, a często żona księcia nie umywa się do żony ar­tysty. Stan socjalny miewa przypadki, na które nie pozwala sobie natura, jest on bowiem naturą plus społeczeństwo. Opis gatunków socjalnych byłby tedy eonajmniej podwójny w porównaniu z opi­sem gatunków zwierzęcych, gdyby zważyć tylko dwie płcie. Wresz­cie, między zwierzętami mało jest dramatów, niewiele zawikłań; jedne rzucają się na drugie, to wszystko. Ludzie też rzucają się jedni na drugich, ale ich wyższy lub niższy «topień inteligencji czyni walkę o wiele bardziej skomplikowaną. Jeśli niektórzy ucze­ni nie uznają jeszcze, że zwierzęcość przelewa się w ludzkość mo­cą olbrzymiego strumienia życia, to pewna, że kupiec korzenny zo­staje parem Francji, szlachcie zaś spada niekiedy na najniższy szczebel. Następnie, Buf fon znalazł u zwierząt życie niezmiernie proste. Zwierzę ma mało sprzętów, nie zna sztuk ani rzemiosł; gdy człowiek, mocą prawa które trzeb aby zbadać, dąży do wyrażenia swoich obyczajów, swojej myśli i swego życia we wszystkiem co dostosowuje do swoich potrzeb. Mimo że Leuwenhoec, Swammer- dam, Spallanzani, Reaumur, Karol Bonnet, Müller, Haller i inni cierpliwi zoografowie wykazali, jak bardzo życie zwierząt jest in­teresujące, zwyczaje każdego zwierzęcia są, w naszych oczach przy­najmniej, zawsze wciąż jednakie; gdy zwyczaje, strój, mowa, mie­szkanie księcia, bankiera, artysty, mieszczanina, księdza i nędza­rza są zupełnie różne i zmieniają się z biegiem cywilizacji.

Tak więc, zamierzone dzieło musiałoby mieć potrójną formę: mężczyźni, kobiety i rzeczy; to znaczy osoby i materjalny wyraz jaki one dają swojej myśli; wreszcie człowiek i życie.

Czytając suche i niestrawne szeregi faktów, które nazywają się historją, któż nie zauważył, że pisarze zapomnieli, w każdej epoce, w Europie, w Persji, w Grecji, w Rzymie, dać nam historję obyczajów? Ustęp z Petronjusza tyczący prywatnego życia Rzy­mian raczej podrażnia niż zaspokaja naszą ciekawość. Spostrzegł­

szy tę olbrzymią lukę w dziedzinie historji, ksiądz Barthélémy po­święcił życie na odtworzenie greckich obyczajów w Anacharsisie.

Ale jak uczynić zajmującym dramat o trzech lub czterech ty­siącach osób, które przedstawia społeczeństwo? jak porwać równo­cześnie poetę, filzofa, oraz masy, które chcą mieć poezję i filo- zofję pod postacią wstrząsających obrazów? O ile pojmowałem do­niosłość i poezję tej historji serca ludzkiego, nie widziałem spo­sobu wykonania; do naszych czasów bowiem, najsławniejsi powie- ściopisarze obracali swój talent na stworzenie jednego lub dwóch typów, na odmalowanie jednej fizjognomji życia. Z tą myślą od­czytałem dzieła Waltera Scotta. Walter Scott, ten nowoczesny tru- wer, dał olbrzymi rozmach rodzajowi twórczości niesłusznie uwa­żanemu za drugorzędny. Bo czyż nie jest trudniej robić konku­rencję księgom ludności postaciami takiemi jak Dafnis i Chloe, Roland, Amadys, Panurg, Don Kiszot, Manon Lescaut, Klarysa, Lowelas, Robinson Kruzoe, Gil Blas, Ossjan, Julia d’Etanges, wuj Tobjasz, Werter, René, Korynna, Adolf, Paweł i Wirginja, Jeanie Dean, Claverhouse, Ivanhoe, Manfred, Mignon, niż ¡szeregować fak­ty mniejwięcej te same u wszystkich narodów, zgłębiać ducha praw wyszłych z użycia, tworzyć teorje które sprowadzają ludy na ma­nowce, lub, jak pewni metafizycy, tłumaczyć to co jest? Przede- wszystkiem, prawie zawsze te osobistości, których istnienie staje się dłuższe, prawdziwsze, niż istnienie pokoleń wśród których je powołano do życia, żyją jedynie pod tym warunkiem, że są wiel­kim obrazem teraźniejszości. Poczęły się w trzewiach swego wie­ku, całe serce ludzkie drga pod ich powłoką; często kryje się w nich cała filozof ja. Walter Scott podniósł tedy do filozoficznego znaczenia historji powieść, ów rodzaj literacki, który z wieku na wiek stroi w nieśmiertelne djamenty koronę poetycką krajów gdzie kwitnie literatura. Tchnął w nią ducha dawnych czasów, skupił w niej równocześnie dramat, djalog, portret, krajobraz, opis; wpro­wadził w nią cudowność i prawdę, te dwa składniki epopei; kazał się bratać poezji z najpospolitszą gwarą. Ale, nietyle wymyśliwszy

system, ile w ogniu pracy lub przez logikę tej pracy znalazłszy swój rodzaj, nie pomyślał o tern, aby powiązać te utwory tak aby stworzyły zupełną historję, której każdy rozdział byłby powieścią, a każda powieść epoką. Spostrzegłszy ten brak łączności, który zresztą nie pomniejsza w niczem wielkiego Szkota, ujrzałem zara­zem system sposobny do wykonania mego dzieła i możliwość jego wykonania. Mimo że, aby tak rzec, olśniony zdumiewającą płod­nością Waltera Scotta, wciąż podobnego do samego siebie, a wciąż oryginalnego, nie zwątpiłem o sobie, ponieważ ujrzałem źródło te­go talentu w nieskończonej różnorodności natury ludzkiej. Traf jest największym powieściopisarzem świata : aby być płodnym, trze­ba tylko go zgłębiać. Społeczeństwo francuskie miało być history­kiem, ja miałem być tylko sekretarzem. Spisując inwentarz cnót i występków, skupiając przejawy namiętności, malując charaktery, wybierając zdarzenia, tworząc typy przez skupienie rysów kilku pokrewnych charakterów, miałem nadzieję, iż zdołam napisać hi­storję zapomnianą przez tylu historyków, historję obyczajów. Przy cierpliwości i odwadze, ziściłbym, dla Francji XIX wieku, ową książkę, której, ku naszemu żalowi, Rzym, Ateny, Tyr, Memfis, Persja, Ind je nie zastawiły nam jako pomnika swoich cywilizacyj, a którą, na wzór księdza Barthélémy, wytrwały i cierpliwy Monteil próbował stworzyć dla średnich wieków, ale w mniej szczęśliwej formie.

Ta praca, to jeszcze nic. Ograniczając się do tego ścisłego obra­zu, pisarz mógł stać się mniej lub bardziej wiernym, mniej lub bardziej szczęśliwym, cierpliwym i śmiałym malarzem typów ludz­kich, bajarzem dramatów codziennego życia, archeologiem spo­łecznego inwentarza, nomenklatorem zawodów, protokolantem złe­go i dobrego; ale, aby «zasłużyć na pochwały które winny być am­bicją każdego artysty, czyż nie należało mi studjować przyczyn lub sensu zjawisk społecznych, wydobyć myśl ukrytą w tem ol- brzymiem skupieniu postaci, namiętności i wydarzeń? Wreszcie po owem szukaniu (nie powiadam znalezieniu) tej przyczyny, te­

go motoru społecznego, czyż nie trzeba było zadumać się nad przy- rodzonemi zasadami rzeczy, i zbadać, w czem społeczeństwa odda­lają się od wiekuistego prawidła, od prawdy, piękna, lub zbliżają się do nich? Mimo rozległości przesłanek, które mogły same przez się być dziełem, dzieło — iżby było zupełne — wymagało konklu­zji. W ten sposób odmalowane, społeczeństwo miało zawierać w so­bie przyczynę swego ruchu.

Prawo pisarza, to co go czyni tem czem jest, co — nie lękam się tego wyrzec, — czyni go równym, może wyższym od męża Sta­nu, jest to jakakolwiek decyzja w przedmiocie praw ludzkich, bez­względna wierność zasadom. Machiawel, Hobbes, Bossuet, Leibmitz, Kant, Montesquieu są nauką, którą stosują mężowie stanu, „Pi­sarz musi mieć stanowcze przekonania moralne i polityczne, musi się uważać za wychowawcę ludzkości; na to, aby wątpić, ludzie nie potrzebują nauczycieli66, powiedział Bonald. Wcześnie przyją­łem za prawidło te wielkie słowa, które obowiązują tak samo pi- sarza-monarchistę jak i demokratę. Toteż, jeśli ktoś zechce prze­ciwstawiać mnie mnie samemu, okaże się, iż źle zrozumiał jakąś ironję, lub niewłaściwie obrócił przeciw mnie słowa któregoś z mo­ich bohaterów; ulubiony sposób potwarców. Co do wewnętrznego znaczenia, co do duszy tego dzieła, oto zasady służące mu za pod­stawę.

Człowiek nie jest dobry ani zły, rodzi się z instynktami i ze zdatnościami. Społeczeństwo nietylko go nie psuje, jak utrzymy­wał Rousseau, ale udoskonala go, czyni go lepszym; równocześnie jednak interes rozwija jego złe skłonności. Chrystjanizm, zwłaszcza katolicyzm, będąc, jak to powiedziałem w Lekarzu wiejskim, skoń­czonym .systemem opanowania występnych dążeń człowieka, jest najdzielniejszym czynnikiem społecznego ładu.

Kiedy uważnie odczytamy obraz społeczeństwa, odlany, moż­na rzec, z natury ze wszystkiem swoim dobrem i wszystkiem złem, wynika stąd ta nauka, iż, jeżeli myśl, lub namiętność (która obej­muje myśl i uczucie) są czynnikiem społecznym, są one zarazem

i czynnikiem destrukcyjnym. Pod tym (względem, życie społeczne podobne jest do życia ludzkiego. Można zapewnić narodom dłu­gowieczność jedynie powściągając pęd ich żywotności. Nauczanie lub, lepiej rzekłszy, wychowanie przez zakony religijne, jest tedy wielką zasadą istnienia narodów, jedynym sposobem zmniejszenia sumy zła i pomnożenia sumy dobra w każdem społeczeństwie. Myśl, tę sprężynę zła i dobra, może przygotować, poskromić, pro­wadzić jedynie religja. Jedyną możliwą religją jest chrystjanizm. (Patrz list pisany z Paryża w Ludwiku Lambert, gdzie młody fi­lozof-mistyk tłumaczy, mówiąc o nauce Swedenborga, iż od po­czątku świata istniała tylko jedna jedyna religja). Chrystjanizm stworzył nowoczesne narody, on też je utrzyma. Stąd bezwątpienia konieczność zasady monarchicznej. Katolicyzm i monarchja, są to dwie bliźnie zasady. Co się tyczy granic, w jakich te dwie zasady winny być ograniczone instytucjami, iżby nie mogły się rozrastać nieograniczenie, każdy rozumie, że ta zwięzła przedmowa nie mo­że być (traktatem politycznym. Toteż nie podobna mi wchodzić ani w spory religijne ani w spory polityczne obecnej doby. Piszę przy blasku dwóch wiekuistych prawd: Religja, Monarchja; dwie rzeczy, których konieczność głoszą współczesne wypadki i do któ­rych każdy rozumny pisarz powinien starać się prowadzić nasz kraj. Nie będąc wrogiem systemu wyborczego, zasady doskonałej dla stanowienia praw, odrzucam ustrój wyborczy pojmowany jako jedyny system, a zwłaszcza tak źle zorganizowany jak jest dzisiaj, tnie reprezentuje bowiem imponujących mniejszości, o których ideach i interesach myślałby rząd monarchiczny. System wyborczy, rozciągnięty na wszystko, daje nam rząd mas, jedyny który nie jest odpowiedzialny i w którym tyranja jest bez granic, ile że zo­wie się prawem. Toteż rodzina a nie jednostka jest dla mnie praw­dziwą jednostką społeczną. Pod tym względem, choćby mnie mia­no uważać za wstecznika, staję obok Boasueta i Bonalda, zamiast iść razem z dzisiejszymi nowatorami. Ponieważ system wyborczy stał się jedynym systemem społecznym, przeto, w razie gdybym

się uciekł da niego, nie trzebaby stąd wnioskować o jakiejkolwiek sprzeczności pomiędzy memi czynami a myślą. Inżynier oznajmia, że jakiś most grozi zawaleniem, że przedstawia niebezpieczeństwo dla każdego, a sam przechodzi po nim, o ile ten most jest jedyną drogą wiodącą do miasta. Napoleon cudownie dostosował system wyborczy do ducha kraju. Toteż najskromniejsi posłowie jego Cia­ła prawodawczego byli najsłynniejszymi mówcami parlamentarny­mi za Restauracji. Żadna Izba nie dorównała Ciału prawodawcze­mu, skoro je oceniać miarą poszczególnych członków. System wyborczy Cesarstwa jest tedy bezspornie najlepszy.

Niektórym wyda się może to oświadczenie pychą i pozą. Bę­dą się prawowali z powieściopisarzem o to że chce być history­kiem, będą żądali by się tłumaczył ze swej polityki. Dopełniam tu obowiązku, oto cała odpowiedź. Dzieło, które podjąłem, będzie długie jak historja; winienem był podać jego sens, jeszcze ukry­ty, jego zasady i morał.

Zmuszony usunąć przedmowy ogłaszane swego czasu jako od­powiedź na przemijające krytyki, pragnę ocalić z nich jedno tyl­ko spostrzeżenie.

Pisarze mający jakiś cel, choćby to był powrót do zasad, któ­re znajdują się w przeszłości przez to samo że są wieczne, muszą zawsze oczyszczać grunt. Otóż, ktokolwiek przynosi swoją cegiełkę w dziedzinę myśli, ktokolwiek wskazuje nadużycie, ktokolwiek piętnuje zło iżby je usunięto, uchodzi zawsze za człowieka niemo­ralnego. Zarzut niemoralności, który nigdy nie minął śmiałego pi­sarza, jest zresztą ostatni który można postawić, kiedy się nie ma już nic do powiedzenia jakiemuś poecie. Jeżeliś jest prawdziwy w opisach; jeżeli, dzięki wytężonej pracy, doszedłeś do opanowa­nia języka najtrudniejszego w świecie, wówczas rzucają ci w twarz słowo niemoralny. Sokrates był niemoralny, Chrystus był niemo­ralny; obu ścigano w imię społeczeństw które zwalali lub przeo­brażali. Kiedy się chce kogoś ubić, zarzuca mu się niemoralność. Sztuczka ta, zwyczajna ludziom partji, jest hańbą tych, którzy jej

używają. Luter i Kalwin wiedzieli co czynią posługując się, niby tarczą, rozjątrzonemi interesami materjalnemi! Toteż pomarli na­turalną śmiercią.

Kiedy się maluje pełne społeczeństwo, kiedy się je ujmuje w bezmiarze jego falowań, zdarza się—musi się zdarzać—że dana kompozycja ujawnia więcej zła niż dobra, że dana część fresku przedstawia grupę występną: dalejże krytyka krzyczyć na niemo- ralność, nie zwracając uwagi na moralność innej części, przezna­czonej na to aby stanowiła idealny kontrast. Ponieważ krytyka nie znała ogólnego planu, przebaczałem jej tem łatwiej, ile że tak sa­mo nie można przeszkodzić krytyce, jak nie można przeszkodzić funkcjonowaniu wzroku, mowy lub rozumu. Czas bezstronności je­szcze dla mnie nie nadszedł. Zresztą, autor, który nie umie się po* godzić z tem, że mu przyjdzie spotkać się z ogniem krytyki, nie powinien brać się do pisania, tak jak podróżny, puszczając się w drogę, nie powinien liczyć na ciągłą pogodę. Pod tym wzglę­dem, pozostaje mi zauważyć, że najsumienniejsi moraliści wątpią, aby społeczeństwo mogło nastręczyć tyleż dobrych co złych uczyn­ków; w moim zaś obrazie więcej jest osób cnotliwych niż figur nagannych. Czyny godne nagany, błędy, zbrodnie, od najlżejszych do najcięższych, zawsze spotykają się z karą ludzką lub boską, jawną lub tajemną. Poszedłem dalej od historyka, miałem większą swobodę. Kromwel nie doznał na ziemi innej kary niż ta którą mu nałożył myśliciel. A i to była rzecz sporna między różnemi szko­łami. Sam Bossuet oszczędził tego wielkiego królobójcę. Wilhelm Orański uzurpator, Hugo Kapet drugi uzurpator, umierają syci lat, nie zaznawszy więcej trosk i obawy niż Henryk IV lub Ka­rol I. Życie Katarzyny II i życie Ludwika XIV stanowiłyby dowód przeciw wszelkiej moralności, gdyby je sądzić z punktu moralno­ści osób prywatnych; dla królów bowiem, dla mężów Stanu, istnie­je, jak mówił Napoleon, mała i wielka moralność. Sceny z życia politycznego wspierają się na tej głębokiej refleksji. Dla historji nie jest prawem, jak dla powieści, idealne piękno. Historja jest,

lub powinnaby być tem czem była; gdy powieść powinna być światem lepszym,, mówiła pani Necker, jeden z najwytworniej­szych umysłów ubiegłego wieku. Ale powieść nie byłaby niczem, gdyby, w tem wzniosłem kłamstwie, nie była prawdziwa w szcze­gółach. Zmuszony stosować się do pojęć kraju nawskroś obłudne­go, Walter Scott był fałszywy, z ludzkiego punktu widzenia, w obrazie kobiety, ponieważ wzorów dostarczyły mu szyzmatycz- ki. Kobieta protestancka nie ma ideału. Moiże być skromna, czysta, cnotliwa, ale miłość jej, niezdolna do uniesień, będzie zawsze spo­kojna i stateczna jak spełniony obowiązek. Możnaby mniemać, że Marja-dziewica wyziębiła serce sofistów którzy ją wygnali z nieba, ją i jej skarby miłosierdzia. W protestantyzmie nie istnieje dla kobiety po upadku żadna możliwość; gdy w Kościele katolickim nadzieja przebaczenia czyni ją wzniosłą. To też, dla pisarza pro­testanckiego istnieje tylko jedna kobieta, gdy pisarz katolicki znajduje nową kobietę, w każdej nowej sytuacji. Gdyby Walter Scott był katolikem, gdyby był sobie wziął za zadanie praw­dziwy opis rozmaitych społeczeństw które następowały po so­bie w Szkocji, ów malarz Effie i Alicji (dwóch postaci, które so­bie wyrzucał w podeszłym wieku) byłby może wcielił namiętności z ich błędami i karami, z cnotami które wskazuje im skrucha. Na­miętność, to cała ludzkość. Bez niej, religja, historja, powieść, sztuka byłyby bezużyteczne.

Widząc że gromadzę tyle faktów i maluję je tak jak są, czy­niąc ich sprężyną namiętności, niektórzy wyobrazili sobie, zupeł­nie mylnie, że ja należę do szkoły sensualistyoznej i materjali- stycznej, dwóch stron tego samego faktu, panteizmu. Ale uznaję, że mogli a nawet musieli się omylić. Nie podzielam wiary w nie­skończony postęp społeczeństw; wierzę w postęp samego człowieka. Ci, którzy chcą dojrzeć we mnie skłonność zważania człowieka ja­ko istoty skończonej, mylą się bardzo. Serafita, ta wcielona nauka chrześcijańskiego Buddy, wydaje mi się dostateczną odpowiedzią na to lekkomyślne oskarżenie, wytoczone na innem miejscu.

W pewnych fragmentach tego długiego dzieła, próbowałem popularyzować zdumiewające fakty, jak np. cudy elektryczności, która się przeobraża w człowieku w nieobliczalną potęgę; ale czyż ¡mózgowe i nerwowe zjawiska, «wykazujące istnienie nowego świata duchowego, zakłócają pewne i konieczne stosunki między światami a Bogiem? W czem miałyby zachwiać dogmatami katolickiemi? Jeżeli, na mocy niezaprzeczonych faktów, myśl znajdzie się kie­dyś w liczbie fluidów, które przejawiają się jedynie w swoich skut­kach a których istota umyka się naszym zmysłom, nawet spotęgowa­nym zapomocą mechanicznych środków, będzie to tylko to samo, co było z kulistością ziemi, spostrzeżoną przez Kolumba, lub z jej obrotem wykazanym przez Galileusza. Nasza przyszłość zostanie ta sama. Magnetyzm zwierzęcy, z którego cudami oswoiłem się od r. 1820; piękne badania Galla, spadkobiercy Lawatera; wszyscy ci, którzy, od pięćdziesięciu lat, obrabiali myśl, jak optycy obrabiali światło — dwie rzeczy mające tyle powinowactw, — przemawiają na korzyść i mistyków, owych uczniów apostoła świętego Jana, i na korzyść wszystkich myślicieli, którzy zbudowali świat ducho­wy, sferę w której odsłaniają się stosunki między człowiekiem a Bogiem.

Kto wnika dobrze w sens tego tworu, ujrzy, iż faktom stałym, codziennym, tajemnym lub jawnym, aktom życia indywidualnego, ich przyczynom i zasadom użyczam tyleż wagi, ile jej dotąd przy­wiązywali historycy do życia narodów. Nieznana bitwa, która się rozgrywa w dolinie Indre między panią de Mortsauf a namiętno­ścią, jest może równie wielka co najsłynniejsza ze znanych bitew (Liija w dolinie). W tej idzie o sławę zdobywcy; w tamtej, —

o niebo. Niedole braci Birotteau, księdza i właściciela perfumerji, są dla mnie niedolami ludzkości. Grabarka (Lekarz wiejski) i pani Graslin (Proboszcz wiejski) są pTawie całą kobietą. Codziennie cierpimy w ten sposób. Musiałem sto razy zrobić to, co Richard­son zrobił tylko raz. Lowelas ma tysiąc postaci, bo zepsucie świa­ta przybiera barwę wszystkich środków w których się rozwija.

Przeciwnie, Klarysa, ten ipiękny obraz cnoty doświadczonej na­miętnością, ma linje, których czystość przywodzi do rozpaczy. Aby stworzyć wiele Dziewic, trzeba być Rafaelem. Literatura znajduje się może pod tym względem poniżej malarstwa. Toteż wolno mi może ¿zauważyć, ile postaci nienagannych (jako cnota) znajduje się w dotąd ogłoszonych częściach tego dzieła: Piotrusia Lorrain, Ur­szula Mirouet, Konstancja Birotteau, Grabarka, Eugenja Gran- det, Małgorzata Claes, Paulina de Villenoix, pani Jules, pani de la Chanterie, Ewa Chardon, panna d’Esgrignon, pani Firmiani, Agata Rouget, Irena de Maucombe; ile wreszcie postaci drugopla­nowych, które, mimo iż mniej wydatne, niemniej ukazują czytel­nikowi wzory cnót domowych. Józef Lebas, Genestas, Benassis, ksiądz Bonnet, lekarz Minoret, Pillerault, Dawid Sechard, dwaj Birotteau, proboszcz Chaperon, sędzia Popinot, Bourgeat, Sauyia- towie, Tascheronowie i tylu innych, czyż nie rozwiązują trudnego problemu literackiego, polegającego na tem, aby cnotliwą osobi­stość uczynić zajmującą?

Nie było to małe zadanie odmalować dwa lub trzy tysiące figur znamiennych dla epoki; bo taka jest w rezultacie suma ty­pów, które przedstawia każde pokolenie i które będzie zawierała Komedja ludzka. Ta ilość postaci, charakterów, ta mnogość istnień, wymagała ram i — darujcie mi to wyrażenie — galerji. Stąd te tak naturalne i znane już podziały na Sceny z życia prywatnego, prowincji, paryskiego, politycznego, wojskowego i wiejskiego. W tych sześciu księgach mieszczą się wszystkie Stu- dja obyczajowe, które tworzą historję powszechną społeczeństwa, zbiór jego dzieł i spraw, jakby powiedzieli nasi przodkowie. Tych sześć ksiąg odpowiada zresztą ogólnym ideom. Każda z nich ma swój sens, swoje znaczenie i streszcza jedną epokę życia ludzkie­go. Powtórzę tu, w krótkości, to, co napisał zapoznawszy się z mo­im planem Feliks Davin, młody talent, wydarty literaturze przed­wczesnym zgonem. Sceny z życia prywatnego przedstawiają dzie­cięctwo, młodość i ich błędy, jak Sceny z życia prowincji przed-

«tawiają wiek namiętności, rachuby, interesów i ambicji. Następ­nie, Sceny z życia paryskiego daję obraz nałogów, przywar i sza­leństw zwyczajnych stolicy, gdzie spotyka się równocześnie szczyty dobrego i złego. Każda z tych trzech części ma swoją barwę lo­kalną: Paryż i prowincja — ta antyteza społeczna — dały tutaj swój olbrzymi zasób kontrastów. Nietylko ludizie, ale i główne «darzenia wyrażają się w typach. Istnieją sytuacje, które się po­wtarzają we wszystkich istnieniach, typowe fazy, i to jest rodzaj ścisłości, o który najbardziej się starałem. Starałem się dać poję­cie o rozmaitych okolicach naszego pięknego kraju. Dzieło moje ma swoją geografję, jak i swoją genealogję i swoje rodziny, swoje miejscowości i sprzęty, swoje osoby i fakty; tak jak ma swój her- bairz, swoją szlachtę i mieszczaństwo, swoich rękodzielników i chłopów, swoich polityków i dandysów, swoją armję, słowem ca­ły swój świat.

Odmalowawszy w tych trzech księgach życie społeczne, pozo­stawało mi ukazać wyjątkowe istnienia, streszczające interesy wielu lub wszystkich, znajdujące się poniekąd poza powszechnem pra­wem: stąd Sceny z życia politycznego. Dopełniwszy i dokończy­wszy tego roizległego obrazu społeczeństwa, czyż nie trzeba było pokazać go w jego stanie najburzliwszym, kiedy wylewa się poza brzegi, czy to dla obrony, czy dla ipodboju, Stąd Sceny z życia wojskowego, najmniej jeszcze kompletna część mego dzieła, na którą wszakże zostawię miejsce w tem wydaniu, iżby weszła w nie, skoro je ukończę. Wreszcie Sceny z życia wiejskiego są poniekąd 'wieczorem tego długiego dnia, jeśli wolno mi tak nazwać dramat fipołeczny. W tej księdze znajdą się najczystsze charaktery, wcie­lenie zasad ładu, polityki, moralności.

Oto jest podstawa pełna figur, pełna komedyj i tragedyj, na której wznoszą się Studja filozoficzne, druga część dzieła. W nich wykazuję społeczną przyczynę zjawisk; odmalowuję kolejno spu­stoszenia myśli. Pierwszy z tych utworów, Jaszczur, łączy poniekąd Studja obyczajowe ze Studjami filozoficznemi ogniwem fantazji

niemal wschodniej, gdzie odmalowane jest samo Życie w jego zma­ganiu się z Pragnieniem, istotą wszelkiej Namiętności.

Powyżej znajdą się Studja analityczne, o których nie powiem nic, ponieważ ogłosiłem z nich tylko jedno, Fizjologję małżeństwa.

W niedługim czasie mam zamiar dać dwa dzieła w tym ro­dzaju. Najpierw Patologję życia społecznego, następnie Anatomję ciał i Monografję cnoty.

Widząc ile mi zostało do zrobienia, może powie ktoś o mnie to, co powiedzieli wydawcy: „Niech mu Bóg udzieli życia!66 Pragnę jedynie, abym nie był tak nękany przez ludzi i okoliczności, jak to się dzieje od czasu gdym podjął tę przerażającą pracę. Miałem to szczęście — i dzięki za to składam Bogu—że największe talenty epoki, najpiękniejsze charaktery, że szczerzy przyjaciele, równie wielcy w życiu prywatnem jak tamci w życiu publicznem, ściskali mi rękę i mówili: „Odwagi!66 I czemuż nie miałbym wyznać, że te sympatje, że objawy dawane mi od czasu do czasu przez nie­znajomych, podtrzymywały mnie na tej drodze, i przeciw samemu sobie i przeciw niesłusznym napaściom, przeciw potwarzy, która mnie tak często ścigała, przeciw zniechęceniu i przeciw tej zbyt gorączkowej nadziei, której wyraz poczytywany bywa za dowód nadmiernej miłości własnej? Postanowiłem przeciwstawić stoiczną obojętność napaściom i zniewagom; dwukrotnie jednak nikczemne potwarze zmusiły mnie do obrony. Jeśli wyznawcy przebaczenia zniewag ubolewają, że okazałem swą sprawność w szermierce pió­ra, wielu chrześcijan jest zdania, iż żyjemy w czasach, gdzie dobrze jest pokazać, że milczenie nasze mieści w sobie pewną wspaniało­myślność.

W «związku z tym przedmiotem, trzeba mi zauważyć, że uznaję za swoje dzieła jedynie te, które noszą mój podpis. Poza Komedją ludzką, mego pióra są jedynie: Sto uciesznych opo­wiastek, dwie sztuki teatralne i pojedyncze artykuły, zresztą pod­pisane. Posługuję się tu bezspomem prawem. Ale to zaparcie się, gdyby nawet tyczyło utworów w których współpracowałem, po­

dyktowane jest nietyle miłością własną ile prawdą. Gdyby mi na­dal uparcie przypisywano książki, których, mówiąc literacko, nie uznaję za swoje, ale których własność mi powierzono, pominąłbym to milczeniem, dla tej samej przyczyny, dla której zostawiam wol­ne pole potwarzy.

Ogrom planu, który obejmuje równocześnie historję i krytykę społeczeństwa, analizę jego cierpień i dyskusję jego podstaw, uprawnia mnie do dania memu dziełu tytułu, pod którym ukazuje aię ono dziś: Komedja ludzka. Czy tytuł ten jest ambitny? czy tylko sprawiedliwy? To, po ukończeniu dzieła, osądzi publiczność.

Paryż, w lipcu r. 1842.

H. de Balzac

Et nunc et ¡temper dilectae dicatum.

Ludwik Lambert urodził się w r. 1797 w Montoire, miasteczku w Vendomois, gdzie ojciec jego prowadził niewielką garbarnię i spodziewał się iznaleźć w synu następcę; ale skłonność do nauk, jaką zawczasu chłopiec okazywał, zmieniła te zamiary. Zresztą, garbarz i żona jego kochali Ludwika jak się kocha jedynego syna i nie sprzeciwiali mu się w niczem. Stary i Nowy Testament do­stały się w ręce Ludwika gdy miał pięć lat; książka ta, w której mieści się tyle książek, rozstrzygnęła o jego losie. Czy ta dziecięca wyobraźnia pojęła tajemniczą głębię Pisma? Czy była już zdolna biec za Świętym Duchem w jego locie przez światy, czy tylko za­chwyciła się romantycznym urokiem, w który obfitują te naw-skroć wschodnie rapsody? lub może, w pierwotnej niewinności, odczuła bezwiednie ową wzniosłą religijność, jaką boskie ręce rozlały w tej książce? Dla niektórych czytelników opowiadanie nasze rozwiąże te pytania. Jeden fakt wyniknął z tego pierwszego czytnia Biblji: Ludwik zaczął obchodzić całe Montoire po kweście o książki; ja­koż dostawał je, dzięki owemu urokowi, którego tajemnicę posia­dają tylko dzieci i któremu nikt nie umie się oprzeć. Oddając się tym studjom, których biegiem nie kierował nikt, doszedł dziewią­tego (roku. W tej epoce, o zastępców do wojska było trudno; wiele bogatych rodzin godziło ich z góry, aby się nie znaleźć w kłopocie w chwili losowania. Ubóstwo biednych garbarzy nie pozwoliło im myśleć o kupieniu izastępcy dla syna; widzieli tedy w stanie du­

chownym jedyny legalny sposób ocalenia go od branki i posłali go, w r. 1807, do wuja, proboszcza w Mer, również nad Loarą, nie­daleko Blois. Krok ten zadowalał i namiętność Ludwika do nauki i chęć rodziców ochronienia go od kolei wojny. Jego żądza wie­dzy oraiz przedwczesna inteligencja dawały zresztą nadzieję, że znajdzie w stanie duchownym drogę do świetnej kar jery. Przebyw­szy trzy lata u wuja, dość światłego starego Oratorjanina, Ludwik opuścił go z początkiem r. 1811, aby wstąpić do kolegjum w Ven­dôme, gdzie znalazł pomieszczenie i utrzymanie na koszt pani de Staël.

Poparcie tej słynnej kobiety zawdzięczał Lambert przypadko­wi, lub raczej Opatrzności, zawsze umiejącej torować drogi opu­szczonemu genjuszowi. Ale dla nas, których wzrok zatrzymuje się na powierzchni spraw ludzkich, koleje te, znajdujące tyle przykła­dów w żywotach wielkich ludzi, zdają się jeno wynikiem czysto fizycznego zjawiska: dla większości biografów, głowa genialnego człowieka wyrasta ponad masę dziecinnych twarzyczek, jak piękna roślina, która swoim blaskiem ściąga w polu oczy botanika. Po­równanie to mogłoby się nadać do przygody Ludwika. Czas, ja­kiego wuj użyczył mu na wakacje, spędzał zazwyczaj w domu ro­dzinnym; ale, zamiast się oddawać, zwyczajem uczniaków, lubemu far niente, które nęci nas w każdym wieku, zabierał się od rana z chlebem i książkami, szedł czytać i rozmyślać w głębi lasów, aby się umknąć napomnieniom matki, którą niepokoiły wytężone stu- dja dziecka. Cudowny instynkt macierzyństwa ! Od tego czasu, czy­tanie stało się u Ludwika głodem, którego nic nie mogło nasycić; pożerał książki, chłonął bez różnicy dzieła religijne, historję, filo- zofję. Mówił nieraz, iż, w braku innych książek, czytał z rozkoszą słowniki, i wierzyłem mu chętnie. Któryż uczeń nie znalazł nieraz przyjemności w dociekaniu znaczeń nieznanego rzeczownika? Roz­biór jakiegoś słowa, jego wyraz, historja, były dla Lamberta po­budką długiej zadumy. Ale nie była to zaduma instynktowna, jaką dziecko oswaja się z przejawami życia i ośmiela się do odbierania

wrażeń duchowych i fizycznych; bezwiedny rozwój, który później wydaje owoce zarówno w inteligencji jak w charakterze; nie. Lud­wik ogarniał fakty i tłumaczył je, dociekając z przenikliwością dzi­kiego ich przyczyny i celu. Jakoż, dzięki niepokojącej igraszce na* tury, będącej zarazem świadectwem jego wyjątkowości, mógł on, mając ledwie czternaście lat, wyrażać bez trudu myśli, których głę­bię zrozumiałem dopiero znacznie później.

Często, powiadał mówiąc mi o przeczytanych książkach, od­bywałem rozkoszne podróże żeglując na słowie przez otchłanie przeszłości, jak owad który przysiadł na ździebełku trawy, płyną- cem z biegiem rzeki. Wyruszywszy z Grecji, dopływałem do Rzy- miu, przebywałem obrazy nowszych czasów. Cóż za piękną książkę możnaby napisać, opowiadając życie i dzieje jednego słowa? Bez- wątpienia zachowało ono odciski wypadków którym służyło; bu­dziło, zależnie od miejsc, rozmaite myśli; ale czyż nie większe jest jeszcze, kiedy je zważyć z potrójnej perspektywy, duszy, ciała i ru­chu? Patrząc na nie, niezależnie od jego funkcyj, następstw i prze­jawów, czyż nie można się pogrążyć w oceanie refleksyj? Czyż większość słów nie barwi się pojęciem, którego są widomym zna­kiem? Jakiemu genjuszowi zawdzięczają istnienie? Jeśli trzeba wielkiej inteligencji aby stworzyć jedno słowo, ileż wieków ma mo­wa ludzka? Skupienie liter, ich kształty, postać jaką dają słowu, rysują wyraźnie, wedle charakteru każdego narodu, nieznane istnienia, których pamięć jest w nas. Kto nam filozoficznie wytłu­maczy przejście od wrażenia do myśli, od myśli do słowa, od słowa do jego hieroglificznego wyrazu, od hieroglifów do alfabetu, od alfabetu do wymowy pisanej, której piękność spoczywa w szeregu obrazów sklasyfikowanych przez retorów i będących jakgdyby hie­roglifami myśli? Dawne malowidło pojęć ludzkich, określonych formami zoologicznemi, czyż nie zrodziło pierwszych znaków, ja- kiemi posłużył się Wschód aby spisać swą mowę? Czyż nie zosta­wiło też ono, drogą tradycji, niejakich śladów w naszych nowożyt­nych językach, dzielących między siebie szczątki pierwotnego sło­

wa narodów, słowa majestatycznego i uroczystego, którego maje­stat i uroczystość wyradzają się w miarę starzenia się społeczeństw; którego brzmienia, tak dźwięczne w hebrajskiej Biblji, tak piękne jeszcze w Grecji, wątleją w miarę postępu naszych kolejnych cy- wilizacyj? Czy temu dawnemu duchowi winni jesteśmy tajemnice zagrzebane we wszelkiem słowie ludzkiem? Czyż nie istnieje w sło­wie PRAWDA1) jakaś fantastyczna prostolinijność? czyż ten krót­ki dźwięk, jakiego ono wymaga, nie zawiera mglistego obrazu czy­stej nagości, prostoty prawdy we wszystkiem? Ta sylaba oddycha dziwną świeżością. Wziąłem za przykład formułę idei oderwanej, nie chcąc tłumaczyć problemu słowem, któreby go czyniło zbyt łatwym do zrozumienia, jak naprzykład LOT, w którem wszystko przemawia do zmysłów. Czyż nie tak jest z każdem słowem? Wszystkie są nasiąknięte żywą mocą, którą czerpią z duszy i którą jej zwracają dzięki cudownej tajemnicy wzajemnego oddziaływa­nia między słowem a myślą. Czyż to nie żywy obraz kochanka, który czerpie z ust lubej tyleż miłości ile jej udziela? Samem swo- jem obliczem, słowa ożywiają w naszym mózgu twory, którym słu­żą za szatę. Podobnie jak wszystkie istoty, mają one tylko jedno miejsce, gdzie ich właściwości mogą w pełni działać i rozwijać się. Ale ten przedmiot zamyka może całą naukę!

I wzruszał ramionami, jakgdyby chcąc powiedzieć: „Jesteśmy i zbyt wielcy i zbyt mali66.

Namiętność Ludwika do czytania znalazła obfity pokarm. Pro­boszcz z Mer posiadał jakieś dwa do trzech tysięcy tomów. Skarb ten pochodził z grabieży dokonanych podczas Rewolucji w sąsied­nich opactwach i zamkach. Dzięki swemu charakterowi zaprzysię­żonego księdza 2) poczciwiec mógł sobie wybierać najlepsze dzie­ła wśród cennych kolekcyj które sprzedawano wówczas na wagę.

*) W oryginale: vrai; przetłumaczony z francuskiego na inny język, wy­wód ten staje się tem samem dość wątpliwy.

2) T. j. jednego z tych, którzy się pogodzili z nowym porządkiem

i uznali Rewolucję.

W ciągu trzech lat, Ludwik Lambert przyswoił sobie miąższ wszyst­kich książek, które w wujowskiej bibljotece warte były czytania* Wchłanianie myśli stało się u niego ciekawym fenomenem; oko je­go obejmowało po siedm i ośm wierszy jednym rzutem, a umysł ogramiał ich treść z chyżością podobną chyżości wzroku; często jedno słowo wystarczało aby mu odsłonić sens zdania. Pamięć miał zdumiewającą. Przypominał sobie z równą dokładnością myśli na­byte drogą lektury, jak te które mu nasunęło dumanie lub roz­mowa. Posiadał przytem pamięć wsizelkiego rodzaju: pamięć miejsc, imion, słów, rzeczy i obrazów. Nietylko przypominał so­bie dowolnie przedmioty, ale wręcz widział je bezpośrednio w du- ezy, w tem samem położeniu, oświetleniu, barwie, jakie miały w chwili «gdy je spostrzegł. Władza ta obejmowała najbardziej niepochwytne stany intelektu. Przypominał sobie, jak sam mówił, nietylko uszeregowanie myśli w książce z której je zaczerpnął, ale i stany swej duszy w odległych okresach. Pamięć jego, tak wy­jątkowo uprzywilejowana, mogła mu tedy odtworzyć całkowicie ży­cie jego ducha, od myśli najdawniej poczętej aż do rozkwitłej świe­żo, od najmętniejszej do najjaśniejszej. Mózg jego, zaprawiony od młodu do skupienia, dobywał z tego bogatego lamusa mnóstwo cu­downych prawdą i świeżością obrazów, któremi karmił się podczas swoich kryształowych konitemiplacyj.

Kiedy chcę — mówił mi w swoim języku, któremu skarby pamięci udzielały oryginalnej świeżości — spuszczam sobie zasło­nę na oozy. Natychmiast wchodzę w siebie, i znajduję tam ciemną komorę, w której zjawiska odbijają się w postaci czystszej niż ta, pod jaką objawiły się pierwotnie mym zmysłom.

W dwunastym roku, wyobraźnia jego, pobudzona nieustannem ćwiczeniem, rozwinęła się tak, iż pozwalała mu mieć ścisłe pojęcia

o rzeczach które znał jedynie z czytania. Obraz ich, odciśnięty w jego duszy, był nie mniej żywy, niż gdyby je był istotnie wi­dział: czy że posługiwał się analogjami, czy też posiadał jakgdyby drugi wzrok, którym ogarniał naturę.

Czytając opis bitwy pod Austerlitz, mówił mi raz, widziałem wszystkie jej szczegóły. Strzały armatnie, krzyki walczących, tom* brzmiewały mi w uszach i szarpały mi trzewia; ozułem proch, sły­szałem tentent, głosy ludzkie; podziwiałem równinę, na której ście­rały się narody. To było tak przerażające, jak ustęp z Apokalipsy.

Gdy tak zużywał wszystkie swoje siły w lekturze, tracił do pewnego stopnia świadomość życia fizycznego, istniał już tylko przez potężną grę wewnętrznych narządów, których pojemność nie­pomiernie się rozszerzyła: zostawiał, wedle swego wyrażenia, prze­strzeń za sobą. Ale nie chcę uprzedzać intelektualnych faz jego życia. Mimowoli odwróciłem już porządek, w jakim mam rozwinąć dzieje tego człowieka, który przeniósł całą swą czynność w myśl, jak inni mieszczą całe swoje życie w czynie.

Przemożna skłonność ciągnęła go ku dziełom mistycznym.

Abyssus abyssum, mówił mi. Duch nasz jest otchłanią, któ­ra lubuje się w otchłaniach. Dzieci, mężczyźni, starcy — wciąż je­steśmy łakomi tajemnic, pod jakąkolwiek jawią się formą.

Upodobanie to stało się dlań zgubne; o ile wogóle wolno jest sądzić jego życie wedle zwykłych praw i mierzyć czyjeś szczęście miarą naszego, lub też miarą przesądów społecznych. Ten smak rze­czy niebiańskich (również jego częste wyrażenie), tę mens divi- nior, zawdzięczał może wpływowi, jaki wywarły nań pierwsze książ­ki czytane u wuja. Święta Teresa i pani Guyon były mu dalszym ciągiem Biblji, posiadły pierwociny dojrzewającej inteligencji, i przyzwyczaiły go do owych żywych wzruszeń, których środkiem i celem jest ekstaza. Te studja, te upodobania podniosły jego ser­ce, oczyściły je, uszlachetniły, obudziły w niem łaknienie natury boskiej i nauczyły owych kobiecych delikatności, które są u wiel­kich ludzi instynktowne: wzniosłość ich jest może tylko potrzebą poświęcenia, które cechuje kobietę, ale przeniesioną w sferę wiel­kich rzeczy. Dzięki tym pierwszym wrażeniom, Ludwik pozostał w kolegjum czysty. Naturalnem swem działaniem, owo szlachetne

dziwactwo ¡zmysłów wzbogaciło ciepło jego krwi i pomnożyło wła­dze myśli.

Baronowa de Staël, wypędzona o czterdzieści mil za Paryż, przebyła kilka miesięcy wygnania w majątku swoim opodal Ven­dôme. Jednego dnia, przechadzając się, spostrzegła na skraju par­ku dziecko garbarza, niemal w łachmanach, zatopione w książce. Był to przekład Nieba i Piekła. W owej epoce, pp. Saint Martin, de Gence i kilku innych pisarzy francuskich, wpół Niemców, byli prawie jedyni, którzy, na obszarze ziem francuskich, znali nazwi­sko Swedenborga. Zdziwiona pani de Staël chwyciła książkę z ową porywczością, w którą lubiła stroić swoje pytania, spojrzenia i ge­sty; następnie, spoglądając na Ludwika, rzekła:

Czy ty to rozumiesz?

Czy pani modli się do Boga? spytało dziecko.

Ależ... tak.

A czy go pani rozumie?

Baronowa oniemiała na chwilę; następnie siadła koło Ludwi­ka i zaczęła z nim rozmawiać. Nieszczęściem, pamięć moja, mimo iż rozległa, daleka jest co do wierności od pamięci mego kolegi; uleciało mi wszystko z tej rozmowy, z wyjątkiem pierwszych słów. Spotkanie to musiało wywrzeć na pani de Staël duże wrażenie; wróciwszy do zamku, mówiła o niem niewiele, mimo potrzeby wy- wnętrzania się, która wyradzała się u niej w gadulstwo; ale była tem widocznie silnie zajęta. Jedyna żyjąca osoba, która zacho­wała pamięć tej przygody — kiedym ją wypytywał, aby zebrać niewiele słów, które wówczas wymknęły się pani de Staël — przy­pomniała sobie z trudem to pierwsze odezwanie się jej o Lam­bercie: To prawdziwy jasnowidzący. Ludwik nie ziścił w oczach świata nadziei, które <zbudził w swej opiekunce. Przelotne zainte­resowanie, jakie mu okazała, uznano tedy za kaprys kobiecy, jed­ną z owych fantazyj właściwych artystom. Pani de Staël chciała Wydrzeć Lamberta cesarzowi i Kościołowi, aby go wrócić szlachet­

nym losom, które, jak mówiła, czekały go: czyniła zeń już nowe­go Mojżesza ocalonego z wody. Przed wyjazdem, poleciła jedne­mu z przyjaciół, panu de Corbigny, wówczas prefektowi w Blois, aby w odpowiednim czasie umieścił jej Mojżesza w kolegjum w Vendôme; poczem prawdopodobnie zapomniała o nim.

Wstąpiwszy tam mając czternaście lat, z początkiem r. 1811, Lambert opuścił kolegjum -z końcem r. 1814, ukończywszy klasę filozofji. Wątpię czy przez ten czas otrzymał jaki dowód pamięci od swej dobrodziejki, o ile wogóle było dobrodziejstwem opłacać trzy lata pensję za dzieciaka, nie myśląc o jego przyszłości, a od­ciągnąwszy go od drogi życia, na której byłby może znalazł szczę­ście. Okoliczności związane z chwilą oraiz charakter Ludwika mo­gą w znacznej mierze usprawiedliwić i brak pamięci pani de Staël i jej szczodrobliwość. Osoba, która miała służyć za pośrednika między nią a młodym wychowankiem, opuściła Blois, właśnie gdy Ludwik wyszedł z kolegjum. Wydarzenia polityczne, które przy­padły na ten moment, dostatecznie usprawiedliwiają obojętność tej osoby na losy pupila baronowej. Autorka Korynny nie usły­szała już o swym małym Mojżeszu. Sto ludwików wręczonych pa­nu de Corbigny, który, zdaje mi się, sam umarł w r. 1812, nie były sumą dość poważną aby utrwalić to zdarzenie w pamięci pani de Staël, której gorąca dusza znalazła dla siebie strawę i której cały los rozstrzygał się w kolei lat 1814 i 1815. Ludwik Lambert byl w owej epoce i zbyt ubogi i zbyt dumny, aby szukać swej dobro­dziejki, która przebiegała Europę. Mimo to, udał się z Blois do Paryża pieszo aby ją ujrzeć: nieszczęściem, przybył w dniu, w któ­rym baronowa umarła. Dwa listy Lamberta zostały bez odpowie­dzi. Tak więc, wspomnienie życzliwości pani de Staël dla Ludwika zachowało się jedynie w pamięci kilku młodych, uderzonych, jak ja, cudownością tej historji. Trzeba było być w naszem kolegjum, aby zrozumieć i zajęcie jakie budziła w naszych umysłach już sa­ma zapowiedź nowego, i osobliwe wrażenie jakie musiała na nas sprawić przygoda Lamberta.

Tu, dla objaśnienia nowego żyda jakie Lambert miał rozpo­cząć, potrzebne są niejakie szczegóły tyczące zasadniczych praw naszego ¡zakładu niegdyś pół-wo jakowego a pół-zakonnego. Przed Rewolucją, zakon Oratorjanów poświęcony był, jak zakon Jezu­sowy, wychowaniu publicznemu, i objął też spadek po Jezuitach w kilku klasztorach. Oratorjanie posiadali szereg zakładów na pro­wincji; z tych najgłośniejsze były kolegja w Vendôme, Toumon, la Flèche, Pont-Levoy, Sorrèze i Juilly. Kolegjum Vendôme, po­dobnie jak inne, wychowywało, jak sądzę, pewną ilość młodzieży przeznaczonej do służby wojskowej. Zniesienie zakonów wycho­wawczych, uchwalone przez Konwent, niewiele wpłynęło na za­kład w Vendôme. Skoro minęło pierwsze wstrząśnienie, kolegjum odzyskało swoje gmachy; kilku Oratorjanów rozprószonych po okolicy wróciło, aby wskrzesić zakład, zachowując dawną regułę, «wyczaję i obyczaje, dające owemu kolegjum fizjognomję, z którą nie mógłbym porównać żadnego z liceów, jakie poznałem po wyj­ściu z Vendôme.

Położone w środku miasta, nad rzeczką Loir w której kąpią się jego fundamenty, kolegjum tworzy rozległe i szczelnie zamknię­te zabudowanie, gdzie mieszczą się wszystkie potrzebne zakłady: kaplica, teatr, infirmer ja, piekarnia, ogrody, wodociągi. Kolegjum tof najsłynniejsze w środkowej Firancji, czerpie swą klientelę * okolicznych prowincyj oraz z naszych kolonij. Oddalenie nie pozwala tedy rodzicom często odwiedzać dzieci.

Reguła zabraniała wyjazdu na wakacje. Raz wszedłszy, ucz­niowie opuszczają kolegjum aż po ukończeniu studjów. Z wyjąt­kiem przechadzek pod dozorem Ojców, wszystko zmierzało ku te- niu, aby dać zakładowi charakter klasztornej dyscypliny. Za me­go czasu, korektor był jeszcze żywem wspomnieniem, a klasyczna feruła skórzana odgrywała zaszczytnie swą straszliwą rolę. Kary, niegdyś wymyślone przez 00. Jezuitów, groźne zarówno moralnie jak fizycznie, przechowały się w nienaruszonej postaci. Listy do rodziców w pewne dni były obowiązkowe; toż samo spowiedź.

Tak więc, nasze grzechy i nasze uczucia poddane hyły jakgdyby prawidłowemu wyrębowi. Wszystko nosiło piętno klasztornej jed- nostajności. Przypominam sobie, wśród innych pozostałości daw­nego zakładu, inspekcję, której poddawano nas co niedzielę. Sta­liśmy w galowych mundurkach, w szeregu jak żołnierze, oczeku­jąc dwóch dyrektorów, którzy, w otoczeniu dostawców i nauczy­cieli, badali nas pod trojakim względem: stroju, higjeny i moral­ności.

Dwie lub trzy setki uczniów, których mogło pomieścić kole- gjum, dzieliły się, wedle dawnego zwyczaju, na cztery grupy, zwa­ne najmniejsi mali, średni i starsi. Diział najmniejszych obejmował klasy oznaczone mianem ósmej i siódmej; małych — szóstą, piątą

i czwartą; średnich — trzecią i drugą; wreszcie sekcja starszych— retorykę, filozofję, matematykę wyższą, fizykę i chemję. Każde z tych oddzielnych kolegjów posiadało swój budynek, swoje klasy

i swój dziedziniec na wspólnym wielkim placu, na który wycho­dziły sale do nauki, a który zamykał refektarz. Refektarz ten, god­ny starożytnego klasztoru, mieścił wszystkich uczniów. Nawspak regule innych zakładów, mogliśmy rozmawiać, przy jedzeniu, a to­lerancja ta pozwalała nam zamieniać się na potrawy wedle ocho­ty i smaku. To obcowanie gastronomiczne było jedną z najwięk­szych przyjemności koleżeńskiego życia. Jeżeli jakiś średni, sie­dzący u szczytu stołu, wolał porcję czerwonej fasoli od wetów (do­stawaliśmy bowiem wety), propozycja biegła z ust do ust: „Wety za fasolę!“ aż wreszcie jakiś łakotniś ją przyjął; wówczas wysyłał swoją porcję fasoli, która szła z ręki do ręki aż do żądającego, po- czem wety wracały tą samą drogą. Nigdy nie zdarzyła się omyłka. Jeżeli było kilka jednakich żądań, każde miało swój numer; mó­wiło się: „Pierwsza fasola za pierwsze wety“. Stoły były długie, nieustający handel utrzymywał je w ciągłym ruchu, rozmawiali­śmy, jedli, ruszali się z bezprzykładną żywością. Toteż szczebiot kilkuset chłopców, krążenie służby zajętej zmianą talerzy, rozno­szeniem półmisków, rozdzielaniem chleba, nadzór dyrektorów, —

wszystko to czyniło z refektarza w Vendôme widowisko jedyne w swoim rodzaju i budzące podziw odwiedzających.

Aby osłodzie życie odcięte od wszelkiej styczności ze światem

i wyzute z pieszczot rodzinnych, Ojcowie pozwolili nam hodować gołębie i uprawiać ogródki. Paręset gołębników, tysiąc gołębi gnieżdżących się wzdłuż muru, oraz jakieś trzydzieści ogródków tworzyły widok jeszcze ciekawszy od samego refektarza. Ale było­by zbyt nużące wyliczać osobliwości, które czynią z kolegjum Ven­dôme zakład zupełnie odrębny i bogaty we wszystkie wspomnie­nia dla chłopców, którym spłynęła w nim młodość. Któż z nas nie przypomina sobie jeszcze z rozkoszą, mimo goryczy nauki, osobli­wości tego klasztornego życia? Te łakocie kupowane ukradkiem podczas przechadzki, pozwolenie grywania w karty i widowisk teatralnych w porze wakacji; psoty i wybryki spowodowane na- szem zamknięciem; nasza orkiestra wojskowa, ostatnia pozostałość kadetów; nasza akademja, nasz kapelan, Ojcowie profesorowie; wreszcie specjalne gry, dozwolone lub zakazane; kawaler ja na szczudłach, ślizgawka w zimie, łoskot naszych sabotów, a zwłaszcza handel skupiający się dokoła sklepiku w dziedzińcu. Sklepik ten prowadził jakiś uniwersalny kramarz, u którego starsi i mali mogli się zaopatrywać, w myśl prospektu, w skrzynki, szczudła, narzę­dzia, gołębie, książki do nabożeństwa (artykuł mało poszukiwany), scyzoryki, papier, pióra, ołówki, atrament wszelkich kolorów, pił­ki, kule, słowem cały świat pokus i marzeń dziecinnych, obejmu­jący wszystko: od sosu do potrawki z gołębi aż do garczków w któ­rych przechowywaliśmy ryż z wczorajszej wieczerzy do śniadania. Któż z nas jest tak nieszczęśliwy, iż zapomniał bicia własnego ser­ca na widok tego magazynu, otwartego stale w czas niedzielnych rekreacyj! śpieszyliśmy tam kolejno, aby wydać wydzieloną nam sumkę; ale, niestety, pensyjka, przeznaczona przez rodziców na drobne przyjemności, zmuszała nas do wyboru w tej masie przed­miotów, które tyloma pokusami przemawiały do naszej duszy. Młoda mężatka, której, w zaraniu miodowych miesięcy, mąż wrę­

cza, dwanaście razy do roku, sakiewkę ze złotem, miluchny skarb- czyk jej kaprysów, z pewnością nie marzyła o tylu zakupach z kto* rych każdy pochłania całą sumę, ile my ich «roiliśmy w wilję pierwszej niedzieli w miesiącu! Za sześć franków posiadaliśmy, przez całą jedną noc, wszystkie skarby niewyczerpanego sklepi­ku! Podczas mszy, każdy respons, który nam trzeba było odśpie­wać, mącił nasze tajemne rachunki. Któż z nas może sobie przy­pomnieć, aby miał parę groszy do wydania w drugą niedzielę mie­siąca? Któryż wreszcie nie usłuchał zawczasu instynktów społecz­nych, darząc litością, pomocą lub wzgardą parjasów, którym skąp­stwo lub ubóstwo rodziców odmawiało pieniędzy?

Ktobądź zechce sobie wyobrazić odosobnienie tego wielkiego kolegjum z jego klasztomemi zabudowaniami, w środku małego miasteczka, oraz cztery zagrody w których byliśmy po starszeństwie pomieszczeni, ten pojmie zainteresowanie, jakie musiało w nas bu­dzić przybycie nowego, istnego ¡podróżnika wstępującego na statek! Żadna młoda księżna przedstawiona na dworze nie była przedmio­tem tylu złośliwych krytyk, ile ich spotykało nowego przybysza ze strony wszystkich uczniaków jego «grupy. Zazwyczaj, podczas wie­czornej rekreacji, przed modlitwą, lizusy, nawykłe gawędzić z dwo­ma Ojcami dozorującymi nas kolejno, pierwsi słyszeli owe donio­słe słowa: „Będziecie mieli jutro nowego!“ Natychmiast okrzyk „Nowy! nowy!66 rozlegał się po dziedzińcach. Przybiegaliśmy wszy­scy cisnąc się do regneta i zasypując go pytaniami: — Skąd przy­bywa? Jak się zowie? Do której klasy? etc.

Przybycie Ludwika Lambert stało się istną bajką z Tysiąca

i jednej nocy. Byłem wówczas w czwartej klasie, u małych. Mieli­śmy dwóch regentów, nauczycieli, których nazywaliśmy przez tra­dycję Ojcami, mimo że byli świeccy. Za mego czasu, było już w Vendôme nie więcej niż trzech prawdziwych Oratorjanów, któ­rym należał się z prawa ten tytuł; w r. 1814 opuścili kolegjum, które nieznacznie przybrało charakter świecki, aby się przytulić po jakichś probostwach wiejskich, jak ów proboszcz z Mer. Oj­

ciec Haugoult, regent-dyżumy owego tygodnia, był to niezły czło­wiek, ale bez wyższego wykształcenia; brakło mu owego odczucia, niezbędnego aby rozróżnić charaktery dzieci i wymierzać im kary w stosunku do ich isił. Ojciec Haugoult zaczął tedy przyjacielsko opowiadać osobliwe wydarzenia, które miały nazajutrz sprowa­dzić nam najbardziej niezwykłego z nowych. Natychmiast ustały zabawy. Malcy przysunęli się w ‘milczeniu, aby słuchać przygód owego Ludwika, znalezionego, nakształt aerolitu, przez panią de Staël koło parku. Ojciec Haugoult musiał nam objaśnić kto to jest pani de Staël; owego wieczora zdawało mi się, że ma dziesięć stóp wzrostu; później widziałem obraz Korynny9 na którym Gérard przedstawił ją tak dużą i piękną; niestety! idealna kobieta, wy­marzona przez moją wyobraźnię, przewyższała ją tak bardzo, iż pani de Staël wciąż traciła w mojem mniemaniu, nawet po prze­czy taniu jej nawskroś męskiej książki O Niemczech. Ale Lambert był, na tę chwilę, czemś o wiele cudowniejiszem: przeegzamino­wawszy go, pan Mareschal, dyrektor szkoły, wahał się (tak mówił ojciec Haugoult) czy go nie przenieść do dużych. Słaba znajo­mość łaciny zepchnęła Lamberta do klasy czwartej; ale z pewno­ścią miał przeskakiwać co rok po jednej klasie; wyjątkowo miał już uczęszczać do akademji. Pr oh pudor! czekał nas zaszczyt po­siadania wśród małych mundurka ozdobionego czerwoną wstą­żeczką: — odznaka akademików w Vendôme. Akademikom przy­sługiwały świetne przywileje; jadali często u dyrektora i odby­wali dwa razy do roku zebrania literackie, na których byliśmy obecni, przysłuchując się ich utworom. Jeżeli który Wendomczyk zechce być szczery, przyzna, iż później prawdziwy akademik z prawdziwej Akademji francuskiej wydał mu się mniej olśnie- wający niż owo gigantyczne dziecko, uświetnione krzyżem i pełną uroku czerwoną wstążeczką, oznakami naszej akademji. Bardzo było trudno znaleźć się w tem dostojnem ciele przed dojściem do klasy drugiej; akademicy bowiem urządzali co czwartek, podczas wakacji, publiczne [posiedzenia, gdzie nam czytali opowieści prozą

i wierszem, listy, traktaty, tragedje, komedje, — kompozycje za­bronione w klasach niższych. Długo zachowałem wspomnienie po­wiastki Zielony osieł, będącej, jak sądzę, najwybitniejszym dzie­łem owej nieznanej akademji. Czwartak członkiem akademji! Ma być naszym kolegą ten czternastoletni chłopiec, j-uż poeta, be- njaminek pani de Stael, przyszły genjusz, jak (powiadał ojciec Haugoult; czarownik, chwat zdolny wyrobić zadanie lub tłuma­czenie od ręki i umieć lekcję przeczytawszy ją ledwie raz! Ludwik Lambert wywracał wszystkie nasze pojęcia. Ciekawość ojca Hau­goult, niecierpliwość z jaką oczekiwał nowego, podsycała nasze rozpłomienione wyobraźnie.

Jeżeli ma gołębie, nie iznajdzie gołębnika. Niema już miej­sca. Trudno! powiadał jeden, który później został wielkim rolni­kiem.

Koło kogo będzie siedział? pytał drugi.

Och! jakże chciałbym być jego parą, wykrzyknął jakiś za­paleniec.

W naszym szkolnym języku słowo to stanowiło termin lokal­ny trudny do przetłumaczenia. Wyrażało ono braterską wspólność doli i niedoli dziecięcego żywota, splecenie interesów obfite w sprzeczki i jednania, przymierze zaczepno-odpome. Dziwna rzecz; nigdy za moich czasów, nie widziałem aby dwaj bracia sta­nowili parę. Człowiek żyje tylko uczuciami; uważa może tedy, iż zubożyłby swoje istnienie, przywiązanie nabyte topiąc w przywią­zaniu naturalnem.

Wrażenie, jakie słowa ojca Haugoult wywarły na mnie, nale­ży do najżywszych w mojem dzieciństwie; mogę je porównać tyl­ko z przeczytaniem Robinsona Kruzoe. Pamięć tych wzruszeń zro­dziła we mnie później spostrzeżenia — może nowe — tyczące róż­nego działania słów na każdą umysłowość. Słowo nie jest czemś bezwzględnem: więcej oddziaływujemy na słowo my, niż ono na nas; ale studjum tych zjawisk wymaga szerokiego rozwinięcia, od­biegającego od naszego wątku. Nie mogąc spać, wszcząłem z są-

siadani w sypialni obszerną dyskusję o niezwykłej istocie którą mieliśmy powitać nazajutrz rano. Sąsiad ten, do niedawna oficer, obecnie pisarz o rozległych horyzontach, Barchou de Penhoën, nie zadał kłamu swemu przeznaczeniu, ani przypadkowi, który złą­czył nas w jednej klasie, na jednej ławce i pod jednym dachem, jedynych dwóch uczniów Vendôme o których Vendôme słyszy dzisiaj; w chwili bowiem wydania tej książki, kolega nasz Du- faure nie wstąpił był jeszcze w ezrąnki parlamentu. Obecny tłu­macz Fichtego, komentator i przyjaciel Ballanche’a, zajęty już, jak i ja, kwestjamd matafizycznemi, bredził często wraiz ze mną na temat Boga, człowieka i przyrody. Silił się wówczas na pyrrho- nizm. Pragnąc się utrzymać w swej roli, przeczył zdolnościom Lamberta; gdy ja, świeżo pod wrażeniem lektury Sławnych dzie­ci, miażdżyłem go dowodami, cytując mu małego Montcalma, Pi­ka Mirandolę, Pascala, wszystkie młodociane mózgi, anomalje sławne w dziejach ducha, poprzedników Lamberta. Przechodzi­łem wówczas namiętność czytania. Ojciec mój, pragnąc mnie wi­dzieć na politechnice, opłacał dla mnie osobne lekcje matematy­ki. Repetytor mój, bibljotekarz zakładu, pozwalał mi wybierać książki, nie wglądając zbytnio co wynoszę z bibljoteki, zacisznego miejsca dokąd w czasie rekreacji ściągał mnie na lekcję. Sądzę, iż był albo nieudolny albo zajęty jakąś ważną pracą, gdyż pozwa­lał mi chętnie czytać podczas lekcji, a sam pracował nie wiem nad czem. Zatem, na mocy milczącego ipaktu, ja nie skarżyłem się że się nic nie uczę, on jzaś milczał o mojem pożyczaniu książek. Pochłonięty tą niewczesną namiętnością, zaniedbywałem naukę aby układać poematy, które zaiste musiały budzić mało nadziei, jeśli mam sądzić z tego przydługiego wiersza, wsławionego mię­dzy kolegami, który zaczynał epopeję o Inkasach:

O Inkasie! o królu nieszczęsny i żałośliwy!

Przezwano mnie poetą, podrwiwając sobie z moich prób; ale drwiny nie wyleczyły mnie. Rymowałem ciągle, mimo roztrop­

nych rad pana Mareschal. Dyrektor nasz starał się mnie wyleczyć z nieszczęsnej rnanji, opowiadając, w kształcie (przypowieści, nie­dole sikorki, która wypadła z gniazda, ponieważ chciała latać, nim skrzydła jej urosły. Grzęzłem w książkach, stałem się ucz­niem najmniej czynnym, najleniwszym, najbardziej skłonnym do dumań w oddziele małych, a tern samem najczęściej karanym. Ta autobiograficzna dygresja może oświetlić naturę rozmyślań, jakie mnie obiegły z przybyciem Lamberta. Miałem wówczas dwanaście lat. Uczułem od pierwszej chwili sympatję do chłopca, z którym łączyło mnie podobieństwo natury. Miałem tedy iznależć towarzy­sza dumań i marzenia! Nie wiedząc jeszcze co to sława, miałem sobie za chlubę być kolegą chłopca, któremu pani de Staël prze­powiedziała nieśmiertelność. Ludwik zdawał mi się olbrzymem.

Wreszcie oczekiwane jutro nadeszło. Na chwilę przed śniada­niem, usłyszeliśmy w cichym dziedzińcu kroki pana Mareschal i nowego. Wszystkie głowy zwróciły się natychmiast ku drzwiom. Ojciec Haugoult, który podzielał męki naszej niecierpliwości, za­pomniał zwykłego gwizdu, którym nakazywał ciszę i przywoływał nas do pracy. Ujrzeliśmy słynnego nowego, którego pan Mareschal wprowadził za rękę. Regent zstąpił z katedry, dyrektor zaś oznaj­mił uroczyście, zgodnie z etykietą:

Panie regencie, powierzam panu Ludwika Lambert; umie­ści go pan w klasie czwartej; naukę zacznie od jutra.

Następnie, wymieniwszy 'pocichu kilka słów z regentem, rzeki głośno:

Gdzie go pan posadzi?

Nie byłoby właściwe ruszać którego z nas dla nowego; że zaś był tylko jeden pulpit wolny, Ludwik usiadł przy nim, koło mnie, który ostatni wstąpiłem do klasy. Mimo że lekcja nie była jeszcze skończona, wstaliśmy wszyscy aby się przyjrzeć Lambertowi. Pan Mareschal usłyszał nasze pogwarki, spostrzegł poruszenie i rzeki z dobrocią, która go nam czyniła tak bardzo drogim:

- ... ... ..

^ ..’• ** W<8S56:

Ludwik Lambert

Sprawujcież się przynajmniej grzecznie, nie przeszkadzaj­cie innym klasom.

Słowa te upoważniły nas do zaczęcia rekreacji na jakiś czas przed porą śniadania: otoczyliśmy wszyscy Ludwika, gdy pan Mareschal przechadzał się w dziedzińcu z ojcem Haugoult. Było nas blisko osiemdziesiąt djablątek, śmiałych jak drapieżne ptaki. Mimo żeśmy wszyscy przebyli tę okrutną próbę, nie darowaliśmy nigdy nowemu śmieszków, pytań, docinków, padających nań jak grad, ku wielkiemu zmieszaniu przybysiza, którego obyczajowy si­ły i charakteru doświadczało się w ten sposób. Lambert, obojętny czy też oszołomiony, nie odpowiedział na żadne pytanie. Któryś rzekł wówczas, że z pewnością jest ze szkoły Pitagorasa. Buchnął śmiech. Nowy otrzymał przydomek Pitagoras9 na cały czas poby­tu w szkole. Mimo to, przenikliwe spojrzenie Ludwika, malująca się na jego twarzy wzgarda dla naszych dzieciństw sprzecznych z jego naturą, jego swoboda oraz widoczna siła w harmonji z jego wiekiem, wszystko to wdrożyło pewien szacunek nawet najwięk­szym urwisom. Co do mnie, stałem tuż obok przyglądając mu się w milczeniu.

Był to chłopiec chudy i wątły, mający półpięta stóp wzrostu; ogorzała twarz, ręce spalone słońcem, zdawały się zapowiadać siłę ftiuskułów, której wszelako w stanie normalnym nie posiadał. Ja­koż, po dwóch miesiącach, kiedy pobyt w klasie pozbawił go jego roślinnego niemal tonu skóry, stał się blady i biały jak kobieta. Głowę miał uderzająco dużą. Piękne czarne włosy, kręcące się w grubych puklach, dawały niewymowny wdzięk jego czołu, któ­rego wymiary miały coś niezwykłego, nawet dla nas, nie troszczą­cych się, jak można sobie wyobrazić, o frenologję, naukę wów­czas w kołysce. Piękność jego wieszczego czoła wynikała głównie z czystego rysunku łuków, sklepionych nad parą czarnych oczu: łuki te zdawały się wycięte w alabastrze, a linje ich — właściwość dość rzadka — (przebiegały zupełnie jednako, spływając się u na-

sady ¡nosa. Ale trudno było myśleć o jego twarzy, zresztą bardzo nieregularnej, widząc oczy, których wyraiz odznaczał się cudowną zmiennością i które zdawały się ożywione duszą. To jasne i zdu­miewająco przenikliwe, to znów niebiańsko słodkie, spojrzenie je­go stawało się martwe, bezbarwne, w chwili gdy tonął w kontem­placji. Oko jego podobne było wówczas do szyby, z której oświe­cające ją słońce zeszło nagle. Z siłą jego i z jej wyrazem było to samo co ze spojrzeniem: ten sam bezwład, te same kaprysy. Głos jego bywał słodki jak głos kobiety, której wymyka się wyzna­nie; to znów bywał przykry, szorstki, nierówny. Go się tyczy jego siły, zwyczajnie był on niezdolny znieść lada utrudzenia czy za­bawy; zdawał się wątły, prawie niedołężny. Ale kiedy, w pierw­szych dniach, któryś z matadorów zadrwił z owej chorobliwej de­likatności, czyniącej go niezdolnym do ulubionych w szkole bru­talnych zabaw, Lambert chwycił oburącz jeden koniec stołu za­wierającego dwanaście wielkich pulpitów, osadzonych w dwa rzę­dy i schodzących się grzbietem, i oparł się o katedrę regenta; na­stępnie przytrzymał stół nogami, wspierając je na poprzecznej desce, i rzekł:

Chodźcież tu w dziesięciu i spróbujcie go ruszyć!

Byłem przy tem, mogę poświadczyć ten osobliwy dowód siły: niepodobna było wydrzeć mu stołu. Lambert posiadał dar ściąga­nia ku sobie, w pewnych momentach, nadzwyczajnych mocy, oraz skupiania swoich sił w dany punkt, na który chciał je skierować. Ale dzieci, przyzwyczajone, jak i dorośli, sądzić z wrażenia, zwra­cały uwagę na Ludwika jedynie w pierwszych dniach jego pobytu; zadał wówczas kłam wróżbom ipani de Stael, nie ziszczając żadne­go z cudów, jakich oczekiwaliśmy po nim.

Po kwartale, Ludwik miał opinję bardzo przeciętnego ucznia. Mnie jednemu było tedy dane wejrzeć w tę duszę wzniosłą, — czemu nie miałbym powiedzieć boską? cóż bowiem jest bliższe Boga niż genjusz w sercu dziecka? Wspólność myśli i upodobań

uczyniła z nas nierozdzielną parę. Braterstwo nasze zacieśniło się tak, że koledzy złączyli nasze imiona; imając wołać jednego z nas, krzyczeli: Poeta i Pitagoras! Tak więc, dwa lata byłem towarzy­szem ławki biednego Ludwika: w tej epoce życie moje było tak ściśle związane <z jego życiem, że mogę dziś napisać jego historję intelektualną.

Długo byłem nieświadom poezji i bogactw «ukrytych w sercu i głowie mego kolegi. Trzeba było trzydziestki, aby moje spostrze­żenia dojrzały i zagęściły się, aby strumień światła oświecił je na nowo, abym zrozumiał doniosłość zjawisk, których byłem wów­czas niezdarnym świadkiem. Przyjmowałem je, nie rozumiejąc ani ich wielkości ani mechanizmu; zapomniałem nawet niektó­rych i przypominam sobie jedynie najbardziej »uderzające; ale dziś, pamięć moja skojarzyła je w pewien ład. Przenosząc się my­ślą w rozkoszne dni naszej młodej przyjaźni, wżyłem się w tajem­nice tej płodnej głowy. Jedynie tedy czas dał mi przeniknąć sens wydarzeń i faktów, w które obfitowało to nieznane życie, jak ży­cie tylu innych, straconych dla nauki. Dlatego opowiadanie to jest, w wyrazie i w ocenie rzeczy, pełne duchowych anachronizmów czysto intelektualnych, które nie uszczuplą może jego swoistej wartości.

Przez pierwsze miesiące pobytu w Vendôme, Ludwik stał się pastwą choroby, której objawy były niepochwytne oczom naszych stróżów, a która nieuchronnie paraliżowała jego zdolności. Przy­zwyczajony do powietrza i niezależności, otoczony opieką ko­chającego starca, nawykły dumać w słońcu, niełatwo nagiął się do reguły kolegjum, do kroczenia w szeregu, życia w czterech ścia­nach, gdzie osiemdziesięciu młodych chłopców siedziało w milcze­niu na drewnianych ławkach, każdy przed swoim pulpitem. Zmy- sły jego posiadały cudowną delikatność, wszystko tedy cierpiało w nim od tego wspólnego życia. Wyziewy, zaduch sali zawsze brudnej, zanieczyszczonej resztkami śniadań, raziły jego powonie­nie, ów ¡zmysł, który, bezpośredniej niż inne stykając się z syste­

mem mózgowym, musi, przez ¡swoje zaburzenia, powodować nie­dostrzegalne wstrząsy w narządach myśli. Poza temi źródłami skażenia powietrza, znajdowały się w naszych salach skrzynki, gdzie każdy chował swoje łupy: gołębie zabite na święto, potrawy ściągnięte w refektarzu. Wreszcie, sale nasze mieściły jeszcze ol­brzymi kamień, na którym stały zawsze dwie kadzie pełne wody; umywalnia w której co rano myliśmy w obecności nauczyciela twarz i ręce. Stamtąd przechodziliśmy do stołu, gdzie kobiety cze­sały nas i pudrowały. Lokal nasz, sprzątany ledwie raz na dzień, przed naszem obudzeniem, był stale brudny. Przytem, mimo mno­gich okien i wysokich drzwi, powietrze było tam wciąż zepsute wyziewami z umywalni, gotowalni, śpiżami, z tysiącznych prze­mysłów uczniowskich, nie licząc nagromadzonych osiemdziesięciu ciał. Ten, można rzec humus szkolny, mieszany bezustanku z bło­tem, które znosiliśmy z dziedzińca, tworzył nieznośny zaduch. Brak aromatu wiejskiego powietrza w którem żył dotąd, zmiana przyzwyczajeń, rygor, wsizystko to przygnębiło Ludwika. Z głową wiecznie w dłoni, łokciem wsparty o pulpit, spędzał godziny pa­trząc w dziedziniec, na zieleń drzew lub chmury na niebie; niby to pracował; ale, widząc jego nieruchome pióro lub białą stroni­cę, regent wołał:

Lambert, ty nic nie robisz!

Owo: Nic nie robisz, było ukłuciem szpilki, które raniło Lu­dwika w serce. Nie znał przytem rekreacji, zawsze miał pensa. Pensum, kara, której rodzaj zmienia się wedle zwyczajów danego kolegjum, polegało w Vendôme na pewnej liczbie wierszy do przepisania podczas rekreacji. Lambert i ja byliśmy tak przywa­leni pensami, że, przez dwa lata naszej przyjaźni, nie mieliśmy ani tygodnia swobody. Gdyby nie książki, które ściągaliśmy z bi- bljoteki i które podtrzymywały życie naszych mózgów, byłoby nas to przywiodło do zupełnego ogłupienia. Brak ruchu zgubny jest dla dzieci. Nawyk reprezentacji, wdrożony od dziecka, upośledza, jak mówią, organizm dzieci królewskich, o ile ujemnych stron ich

doli nie wyrównają trudy obozowe lub łowy. Jeżeli formy ety­kiety dworskiej działają na szpik pacierzowy w ten sposób iż feminizują miednicę królów, zwątlają ich włókna nerwowe i wy­radzają rasę, jakież głębokie zmiany — fizyczne i moralne — mu­si powodować w uczniach brak powietrza, ruchu, wesołości? To­też system kar przestrzegany w kolegjach zasługuje na uwagę pra­wodawców wychowania publicznego, o ile znajdą się wśród nich myśliciele nie myślący wyłącznie o sobie.

Obrywaliśmy pensa na tysiąc sposobów. Pamięć mieliśmy tak dobrą, że nigdy nie uczyliśmy się lekcji. Wystarczało nam słyszeć jak koledzy wydają francuskie, łacinę lub gramatykę, aby natych­miast powtórzyć to z pamięci; ale jeżeli, nieszczęściem, przyszła nauczycielowi ochota zmienić porządek i wyrwać nas pierwszych, często nie wiedzieliśmy nawet co «zadane: wówczias spadało na nas pensum, mimo najsprytniejszych wymówek. Czekaliśmy zawsze ostatniej chwili z odrobieniem zadań. Kiedy zabmęliśmy w jakąś lekturę lub tonęliśmy w marzeniu, zadanie szło w niepamięć: no­we źródło pensów! Ileż razy kreśliliśmy zadanie przez czas gdy prymus, obowiązany zebrać je na początku godziny, obchodził ławki, odbierając od każdego jego ćwiartkę! Z trudnościami mo- ralnemi, jakie sprawiało Ludwikowi wżycie się w kolegjum, łą­czyła się niemniej ciężka próba, przez którą przeszliśmy wszyscy: cierpienia fizyczne, o nieskończonej rozmaitości. Delikatny na­skórek diziecka wymaga bacznych starań, zwłaszcza w zimie, gdy, z tysiąca przyczyn, przechodzi ono ustawicznie z lodowatej atmo­sfery błotnistego dziedzińca do gorącej temperatury wewnątrz kla­sy. Toteż, z braku opieki macierzyńskiej, najmniejsi i mali do­tknięci byli odmrożeniami oraz pękaniem skóry tak bolesnem, iż cierpienia te wymagały specjalnych opatrunków, których doko­nywano w porze śniadań, ale bardzo niedokładnie, z przyczyny nadmiernej ilości schorzałych rąk, nóg i pięt. Niejeden dzieciak wolał zresztą chorobę od lekarstwa: czyż nie trzaba było wybie­rać między dokończeniem zadania, rozkoszami ślizgawki, a zmia­

ną opatrunku, niedbale izałoźonego, noszonego jeszcze niedbałej? Była zresztą moda w kolegjum szydzić z nieboraków którzy szli do opatrunku; każdy, na wyprzódki, silił się zedrzeć im szmaty założone przez dozorczynię. Zatem, w zimie, większość, z nawpół martwemi palcami i nogami, żarta bólem, mało była usposobiona do nauki, bo cierpieli; karano ich zaś, bo się nie uczyli. Zbyt czę­sto wywiedziony w pole chorobami udanemi, regent nie liczył się z prawdziwem cierpieniem. Wzamian za opłacaną pensję, ucznio­wie znajdowali w kolegjum całkowite utrzymanie. Zarząd zawie­rał hurtowne umowy o buty i ubranie; stąd tygodniowa inspek­cja, o której już mówiłem. System ten, wyborny dla zarządu, daje zawsze smutne rezultaty dla klienta. Biada malcowi, który miał zły obyczaj ścierać obcasy, drzeć trzewiki, lub przedwcześnie zu­żywać podeszwy, bądź przez wadliwy sposób chodzenia, bądź też oskubując je podczas nauki, z owej potrzeby ruchu tak właściwej dzieciom! Całą zimę chłopiec taki nie mógł zażywać spaceru bez dotkliwych cierpień; przedewszystkiem, odmrożenia sprawiały ból tak okrutny jak atak podagry; następnie agrafki i sznurki, mają­ce przytrzymywać trzewik, puszczały, lub też starte obcasy nie po­zwalały przeklętemu obuwiu przylegać do nogi; wówczas musiał ją wlec z trudem po zmarzniętej drodze, niekiedy wydzierać ją siłą z gliniastego gruntu właściwego okolicom Vendôme; wreszcie woda, śnieg, wciskały się niedostrzeżoną szczeliną, źle założonym przyszczypkiem, i noga zaczynała puchnąć. Na sześćdziesięciu chłopców nie znalazłoby się ani dziesięciu idących bez tortury; mimo to, wszyscy dotrzymywali kroku gromadzie, pchani jej ryt­mem, tak jak ludzi popycha w życiu samo życie. Ileż razy ten i ów dzielny chłopak płakał z wściekłości, znajdując wszakże resztkę energji aby iść naprzód lub aby dognać swą trzodę mimo cierpień; tak w tym wieku dusza, świeża jeszcze, obawia się i śmiechu i współczucia, tych dwu rodzajów szyderstwa. W szko­le, jak w społeczeństwie, silny gardzi słabym, nie wiedząc na ozem polega prawdziwa siła. Toby nie było jeszcze nic. Nie nosiliśmy

rękawiczek. Jeśli przypadkiem rodzice, dozorczyni lub dyrektor kazali je nosić któremuś z delikatniejszych, dowcipnisie i starzy praktycy kładli rękawiczki na piec, robili sobie zabawę z tego aby je wysuszać, kurczyć; wreszcie, o ile rękawiczki uszły prze­śladowcom, maczały się, pruły, z braku dbałości. Nie było sposo­bu utrzymać rękawiczek. Rękawiczki (trąciły przywilejem, dzieci zaś chcą równości.

Te rozmaite cierpienia nękały Ludwika. Ludzie oddani me­dytacji zwykle nabierają jakiegoś machinalnego gestu; on miał nałóg bawienia się trzewikami i niszczył je w krótkim czasie. Je­go kobieca płeć, uszy, wargi, pękały za najlżejszem zimnem. Ręce, tak miękkie i białe, stawały się czerwone i spierzchnięte. Zazię­biał się stale. Ludwik cierpiał tedy wciąż, póki nie dostroił swego życia do obyczajów Vendôme. Wychowany wreszcie okrutnem i bolesnem doświadczeniem, zaczął wkońcu miec głowę, aby się posłużyć szkolnym terminem. Trzeba mu było nauczyć się dbać

o swoją skrzynkę, o swój pulpit, o ubrania, trzewiki; nie dać so­bie kraść atramentu, książek, kajetów, ipiór; słowem, myśleć o ty­siącu szczegółów naszej dziecięcej egzystencji. Szczegółami temi umieją się sprawnie zajmować samolubne i mierne dusze, zdoby­wające niezawodne nagrody pilności i sprawowania; ale zaniedby­wał je chłopiec pełen przyszłości, który, pod naciskiem boskiej niemal wyobraźni, poddawał się iz miłością strumieniowi swoich myśli. To nie wszystko jeszcze. Istnieje ciągła walka między nau­czycielami a uczniami, walka bez wytchnienia, nie mająca nic równego w ustroju społecznym, chyba walkę opozycji z ministe- rjnm w ustroju parlamentarnym. Ale dziennikarze i mówcy z opo­zycji są może mniej zwinni w wyzyskaniu przewagi, mniej twar­dzi w wypominaniu błędu, mniej bezlitośni w drwinach wobec swoich wychowawców. W tym zawodzie, aniołowi zbrakłoby cierpli­wości. Nie trzeba zatem nadto brać za złe biednemu prefektowi, licho płatnemu, co zatem idzie niezbyt inteligentnemu, że bywa niesprawiedliwy lub się unosi. Otoczony mnóstwem drwiących

spojrzeń, otoczony zasadzkami, mści się niekiedy za własne błędy na dzieciach zbyt rączych w ich podchwytywaniu.

Wyjąwszy wielkie przestępstwa, dla których istniał inny ro­dzaj kar, feruła była w Vendôme ultima ratio Patrum. Za zapo­mniane zadania, niedouczone lekcje, za zwykłe wybryki, wystar­czało pensum; ale obrażona miłość własna nauczyciela wyrażała się ferułą. Wśród cierpień fizycznych które nas gnębiły, najżyw­sze było to, jakie nam sprawiała ta skórzana packa, gruba blisko na dwa palce, aplikowana na nasze wątłe dłonie całą siłą i całą złością regenta. Aby otrzymać tę klasyczną karę, winny musiał klęknąć na środku klasy. Trzeba było wstać z ławki, klęknąć koło katedry pod ciekawem, często drwiącem spojrzeniem kolegów. Dla wrażliwej natury, przygotowania te były podwójną męką. podob­ną drodze z Pałacu sprawiedliwości na plac de la Grève9 którą odbywał niegdyś skazaniec jadąc na rusztowanie. Zależnie od usposobień, jedni płakali gorącemi łzami, przed jerulą lub po niej; inni znosili ból stoicznie; najtężsi ledwie mogli powstrzy­mać skurcz twarzy. Na Ludwika sypały się feruły, a zawdzięczał je wrażliwości swojej natury, której długo sam był nieświadom. Kiedy go zbudziło z -zadumy gwałtowne: Ty nic nie robisz! re­genta, wyrywało mu się często, zrazu bezwiednie, spojrzenie prze­pełnione jakąś dziką wzgardą, naładowane myślą, jak butelka lej­dejska elektrycznością. Spojrzenie to musiało przenikać do głębi nauczyciela, który, podrażniony milczącą obelgą, chciał oduczyć ucznia owych płomiennych spojrzeń. Za pierwszym razem kiedy regent uraził się tem wzgardliwem promieniowaniem, które dosię­gło go jak błyskawica, wyrzekł zdanie, które zapamiętałem dobrze:

Jeśli się jeszcze raz tak na mnie popatrzysz, Lambert, do­staniesz ferułę!

Na to wszystkie nosy podniosły się do góry, wszystkie oczy objęły kolejno nauczyciela i Ludwika. Pogróżka była tak głupia, że dzieciak przygwoździł Ojca spojrzeniem, które było jak bły­skawica. Wszczęła się między regentem a Lambertem sprzeczka,

zakończona znaczniejszą ilością feruł. W ten sposób, Lambert po­znał siłę własnego oka.

Ów biedny poeta, o kompleksji tak nerwowej, często podle­gły waporom jak kobieta, trawiony melancholją, chory na swój genjusz jak młoda dziewczyna chora jest na miłość której woła a której nie zna; to dziecko tak silne i tak słabe, wyrwane przez Korynnę z uroków wsi i wtłoczone w kolegjum, gdzie każda inte­ligencja i każde ciało, muszą, bez względu na swą siłę, na swój charakter, nagiąć się do reguły i do jednostajnej pracy, tak jak złoto przybiera kształt monety pod uderzeniem młota: Ludwik Lambert cierpiał tedy we wszystkich punktach, w których cier­pienie ma władzę nad duszą i ciałem. Przygięty do gleby swego pulpitu, bity ferułą, nękany chorobą, obolały, gnieciony obręczą cierpień, na każdym kroku czuł przymus wydawania swej powło­ki na tysiączne tyran je kolegjum. Podobny męczennikom, którzy uśmiechali się wśród męczarni, schronił się w niebiosa, które mu otwierała jego myśl. Może właśnie to czysto wewnętrzne życie po­mogło mu ujrzeć rąbek tajemnic, w które tak wierzył!

Nasza niepodległość, nasze niedozwolone zajęcia, nasze po­zorne próżniactwo, odrętwienie w jakiemśmy żyli, nasze ustawicz­ne kary, nasza niechęć do zadań i pensów, ściągnęły na nas bez­sporną reputację niedbałych i niepoprawnych chłopaków. Nau­czyciele gardzili nami, ale jednocześnie postradaliśmy szacunek kolegów, przed którymi kryliśmy z obawy drwin nasze zakazane studja. To dwustronne lekceważenie, niesłuszne u Ojców, u kole­gów było naturalne. Nie umieliśmy ani grać w piłkę, ani biegać, ani chodzić na szczudłach. W dnie rekreacji, lub gdy przypad­kiem zdobyliśmy chwilę wolności, nie dzieliliśmy żadnej z uciech szkolnych. Obcy zabawom rówieśników, smętnie przysiadaliśmy pod drzewem na dziedzińcu, zostawaliśmy sami. Poeta i Pitagoras byli wyjątkiem, egzystencją poza wspólnem życiem. Instynkt ucznia- ków, ich drażliwa -miłość własna, przeczuwały w nas dusze będące wyżej lub niżej ich poziomu. Stąd, u jednych, nienawiść dla na­

szego niemego arystokratyzmu, u drugich wzgarda dla naszej bez- użyteczności. Uczucia te istniały może nieświadomie, może od­gadłem je dopiero dziś. Żyliśmy tedy dosłownie jak dwa szczu­ry, zaszyci w kącie sali gdzie stały nasze pulpity, tkwiąc tam za­równo w czasie nauki jak podczas rekreacji. Ta niezwykła rola musiała nas postawić na stopie wojennej z całym oddziałem. Pra­wie zapomnieni, żyliśmy tam spokojni, niemal szczęśliwi, podobni dwom roślinom, dwom ornamentom których brakłoby do harmo- nji sali. Czasami tylko najdokuczliwsi zaczepiali nas aby wyłado­wać na nas swą siłę, my zaś odpowiadaliśmy wzgardą, która czę­sto ściągała grad kułaków na głowy Poety i Pitagorasa.

Nostalgja Lamberta trwała szereg miesięcy. Nie znam nic, co- by mogło odmalować drążącą go melancholję. Ludwik zepsuł mi wiele arcydzieł. Grając potrosze obaj rolę Trędowatego z doliny Aosta, przeżyliśmy uczucia wyrażone w książce pana de Maistre, nim przeczytaliśmy je oddane tem wymownem piórem. Otóż, książka może odtworzyć wspomnienia dzieciństwa, ale nie może z niemi rywalizować. Westchnienia Ludwika dały mi poznać hym­ny smutku o wiele bardziej przejmujące niż najpiękniejsze stro­nice Wertera. Ale też może niema porównania między cierpienia­mi, jakie sprawia namiętność słusznie czy niesłusznie potępiana przez nasze prawa, a boleścią biednego dziecka, wzdychającego za słońcem, rosą i swobodą. Werter jest niewolnikiem żądzy; Ludwik Lambert, to była dusza cała w niewoli. Przy równym talencie, uczucie wzruszające, oparte na pragnieniach najprawdziwszych, bo najczystszych, musi przesłonić zawodzenia genjusza. Zapatrzony w lipę rosnącą w dziedzińcu, Ludwik rzucał mi tylko oderwane słowa, ale te słowa odsłaniały bezkres marzenia.

Szczęściem dla mnie, zdarzają się dobre chwile, w których mam uczucie, że mury klasy runęły, że jestem het, w polach! Cóż za rozkosz dać swobodny bieg myśli, jak ptak daje go skrzydłom!

Czemu zielony kolor jest tak obfity w naturze? Czemu w niej jest tak mało linij ,prostych? Czemu człowiek w swoich tworach

tak rzadko używa krzywizn? Czemu on jeden ma poczucie linji prostej ?

Słowa te odsłaniały długą drogę przez bezkresy. Z pewnością musiał oglądać całe krajobrazy lub oddychać zapachem lasów. Był on, niby żywa i wzniosła elegja, zawsze milczący, zrezygnowany; wciąż cierpiący bez możności powiedzenia: „Cierpię!46 Ten orzeł, który łaknął świata całego za strawę, żył w czterech ciasnych i brud­nych ścianach; toteż życie jego stało się, w najszerszym pojęciu sło­wa, życiem idealnem. Pełen wzgardy dla bezużytecznych niemal studjów na jakie byliśmy skazani, Ludwik szedł swą powietrzną drogą, oderwany od tego co nas otaczało. Wiemy potrzebie na­śladownictwa, tak znamiennej u dzieci, starałem się dostroić doń swoją egzystencję. Ludwik zaszczepił mi swoje upodobanie w owym letargu, w jakiem kontemplacja pogrąża ciało; tem skuteczniej, że byłem młodszy i wrażliwszy. Przyzwyczailiśmy się, jak para ko­chanków, myśleć razem, dzielić się marzeniami. Intuicja jego po­siadała już ową celność, która musi być cechą wielkich poetów i często graniczy z szaleństwem.

Czy czujesz jak ja, spytał mnie raz, jak się w tobie bez­wiednie spełniają fantastyczne cierpienia? Jeżeli, naprzykład, po­myślę żywo o działaniu, jakie wywarłoby ostrze scyzoryka wcho­dząc w moje ciało, odczuwam nagle dotkliwy ból, jakgdybym się (naprawdę skaleczył: brak jedynie krwi. Ale to wrażenie zaskakuje mnie jak nagły hałas, któryby zmącił głęboką ciszę. Myśl powodu­jąca cierpienie fizyczne!... Cóż ty na to?

Kiedy dawał wyraz tak wiotkim refleksjom, popadaliśmy obaj w naiwną zadumę. Zaczynaliśmy szukać w sobie nieuchwytnych zjawisk poczynania się myśli, którą Lambert spodziewał się po­chwycić w najdrobniejszych rozgałęzieniach, aby kiedyś opisać jej nieznany mechanizm. Wreszcie, po tych dyskusjach, często przepla­tanych dzieciństwami, strzelał błysk z oczu Lamberta; ściskał mi rękę, z dusizy jego wypływało słowo, którem starał się streścić:

Myśleć, to widzieć! rzekł raz, porwany którymś z zarzu­

tów, tyczących podstaw naszego ustroju. Wszelka wiedza polega na dedukcji, będącej powolną wizją, w której zstępujemy od przyczy­ny; lub, biorąc szerzej, wszelka poezja, jak wszelkie dzieło sztuki, rodzi się z nagłej wizji rzeczy.

Ludwik był spirytualistą; ja ośmielałem się mu sprzeciwiać, aby, zbrójąc się w jego własne spostrzeżenia, uważać inteligencję za produkt czysto fizyczny. Mieliśmy obaj słuszność. Słowa mater- jalizm i spirytualizm wyrażają może dwie strony jednego faktu. Jego studja nad substancją myśli kazały mu przyjmować z dumą owo życie pełne udręczeń, na jakie skazywały nas i lenistwo i wzgarda naszych obowiązków. Miał on świadomość swej warto­ści, która go podtrzymywała w pracy ducha. Z jaką słodyczą czu­łem jego oddziaływanie! Ileż razy siedzieliśmy przy sobie, zaczytam, zapominając o sobie wzajem, ale wiedząc że jesteśmy tam obaj, zanurzeni w ocean myśli jak dwie ryby płynące w tych samych wodach! Życie nasze było tedy z pozoru czysto roślinne, ale istnie­liśmy tylko przez serce i przez mózg. Uczucia, myśli, były jedyne- mi zdarzeniami naszego szkolnego życia.

Lambert miał na mą wyobraźnię wpływ, który odczuwam je­szcze dziś. Słuchałem chciwie jego opowiadań, przepojonych ową cudownością, pozwalającą tak dzieciom jak dorosłym pochłaniać opowieści, w których prawda obleka najniedorzeczniejsze kształ­ty. Upodobanie jego w tajemnicy, oraz łatwowierność właściwa młodym, sprowadzały nas często na rozmowy o Niebie i Piekle. Ludwik starał się tłumaczyć mi Swedenborga, zaszczepić mi jego wiarę w aniołów. W najfałszywszych jego rozumowaniach trafiały się ¡zdumiewające spostrzeżenia o potędze człowieka; dawały one jego słowom ton prawdy, bez którego nic się nie zdziała w żadnej sztuce. Romantyczny cel, jakim darzył losy ludzkie, odpowiadał owej skłonności, która popycha dziewicze wyobraźnie w stronę wiary. Czyż nie w dobie swej młodości ludy poczynają swoje dog­maty i bóstwa? Nadprzyrodzone istoty, przed któremi drżą« czyż nie są uosobieniem ich wyolbrzymionych uczuć i potrzeb? To co

wii zostało dziś w pamięci z ipełnych poezji rozmów, jakie wiedli­śmy z Lambertem o szwedzkim .proroku którego dzieła przeczyta­łem później przez ciekawość, da się sprowadzić do tego zarysu: Mieszczą się w nas jakoby dwie różne istoty. Wedle Swedenbor- ga, anioł byłby jednostką, w której istota wewnętrzna odniosła tryumf nad istotą zewnętrzną. Jeśli człowiek chce być posłuszny swemu powołaniu anioła, wówczas, z chwilą gdy rozum wykaże mu owo podwójne istnienie, winien podsycać szlachetną naturę anioła, który iw nim mieszka. Jeżeli, z braku jasnego widzenia swoich prze­znaczeń, pozwoli przeważyć cielesności zamiast wzmacniać życie intelektualne, siły jego przechodzą w grę zmysłów, anioł ginie zwolna przez materjalizację obu natur. W przeciwnym wypadku, jeśli podsyca swą wewnętrznośc pierwiastkami które są jej właści­we, dusza zyskuje przewagę nad materją i stara się od niej od­dzielić. Kiedy ich rozdział nastąpi w owej postaci którą nazywamy śmiercią, anioł, dość silny aby się wyzwolić, trwa dalej i zaczyna prawdziwe życie. Niezliczone indywidualności różniczkujące ludzi dadzą się wytłumaczyć jedynie tem podwójnem istnieniem; stano-' wią jego wyjaśnienie i dowód. W istocie, odległość między człowie­kiem którego bezwład inteligencji skaizuje na jawną tępotę, a tym którego ćwiczenie wewnętrznego wzroku obdarzyło pewną siłą, winna w nas obudzić przypuszczenie, że między ludźmi genjalny- mi a resztą może istnieć taż sama myśl, która rozszerza bezkreśnie dzieło stworzenia, daje poniekąd klucz do nieba. Stworzenia, tutaj na pozór pomieszane, tam, zależnie od wewnętrznej istoty. podzie­lone są na odrębne sfery, których obyczaje i język obce są sobie wzajem. W świecie niewidzialnym, jak w świecie realnym, skoro jakiś mieszkaniec stref niższych wejdzie, nie będąc tego godny, w krąg wyższy, nietylko nie rozumie jego zwyczajów ani rozmów, ale także obecność jego krępuje tam i głowy i serca. W swej Boskiej Komedji Dante miał może mgliste przeczucie owych sfer, które zaczynają się w świecie boleści i wznoszą się okrężnym ru­chem do niebios. Nauka Swedenborga byłaby tedy dziełem jasno-

82 Balzac

widzącego umysłu, rejestrującego niezliczone zjawiska, w których aniołowie ujawniają się wśród ludzi.

Naukę tę, którą staram się dziś streścić dając jej logiczny sens, Lambert przedstawił mi z całym urokiem tajemnicy, zatuloną w powijaki frazeologji właściwej mistykom. To wysłowienie ciem­ne, pełne abstrakcji, tak żywo działa na mózg, że istnieją książki Jakóba Boehme, Swedenborga lub pani Guyon, których lektura ro­dzi majaki tak bogate jak sny lęgnące się z opium. Lambert opo­wiadał mi fakty tak osobliwe, działał niemi tak żywo na mą wyo­braźnię, że przyprawiał mnie o zawrót głowy. Lubiłem mimo to zanurzać się w owym tajemniczym świecie niepochwytnym dla zmysłów, w którym każdy czuje się dobrze, czy to przedstawia go sobie pod nieokreśloną formą przyszłości, czy też stroi go w wyra­ziste kształty bajki. Te potężne przeżycia duszy pouczały mnie bez mej wiedzy o jej sile i przyzwyczajały do pracy myśli.

Co się tyczy Lamberta, tłumaczył wszystko swoim systemem aniołów. Dla niego, miłość czysta, taka o jakiej się marzy za mło­du, była stopieniem się dwóch natur anielskich. Toteż, nic nie da się porównać z żarem, z jakim pragnął spotkać anioła-kobietę. Któż bardziej od niego zdolny był budzić i odczuwać miłość? Jeśli cośkolwiek świadczy o najdelikatniejszej wrażliwości, to zaiste owa miła prostota odbijająca się w jego uczuciach i słowach, w jego uczynkach i gestach, wreszcie w owej zażyłości, która nas łączyła i którą wyrażaliśmy mieniąc się parą?

Nie było różnicy między rzeczami które pochodziły z niego, a temi które pochodziły ze mnie. Naśladowaliśmy wzajem swoje pismo, iżby jeden mógł odrabiać ćwiczenia za obu. Kiedy jeden z nas miał kończyć książkę, którą musieliśmy oddać nauczycie­lowi, mógł ją czytać bez przerwy: drugi gryzmolił zadanie i pen­sum za niego. Uiszczaliśmy się z tych zadań, niby z podatku nało­żonego na nasz spokój. O ile mnie pamięć nie myli, często, kiedy Lambert je odrabiał, były one bardzo niepospolite. Ale, uważając nas obu za idjotów, profesor rozpatrywał zawsze nasze zadania pod

kątem nieszczęsnego uprzedzenia; odkładał je nawet na bok, aby niemi ubawić naszych kolegów. Przypominam sobie, jak, pewnego dnia, kończąc lekcję trwającą od drugiej do czwartej, nauczyciel wziął do ręki tłumaczenie Lamberta. Tekst zaczynał się od: Caius Gracchus, vir nobilis. Ludwik przełożył te słowa: Caius Gracchus, było to szlachetne serce.

Gdzie ty widzisz serce w nobilis? spytał szorstko profesor.

I cała klasa buchnęła śmiechem, gdy Lambert patrzał na pro­fesora ogłupiały.

Co powiedziałaby pani de Staël, dowiadując się, że ty tłu­maczysz opacznie słowo oznaczające szlachetny ród, patrycjuszow- skie pochodzenie?

Powiedziałaby, że pan profesor jest głupi! wykrzyknąłem półgłosem.

Mości poeto, udasz się do karceru na tydzień, rzekł profe­sor, który nieszczęściem dosłyszał.

Lambert, obejmując mnie spojrzeniem niewymownej czuło­ści, powtórzył łagodnie: Vir nobilis!

Pani de Staël była poniekąd przyczyną nieszczęść Lamberta. Przy każdej sposobności, nauczyciele i uczniowie rzucali mu w twarz to nazwisko, bądź przez ironję, bądź jako wymówkę. Lud­wik postarał się rychło o porcję karceru, aby mi dotrzymać towa­rzystwa. Tam, swobodniejsi niż gdzieindziej, mogliśmy rozmawiać całemi dniami w cichej sypialni, gdzie każdy uczeń posiadał prze­gródkę wymiaru sześciu stóp kwadratowych. Każda przegroda opatrzona była u góry żelaznymi prętami, drzwi zaś z drucianej siatki zamykały się co wieczór a otwierały co rano, pod okiem oj­ca pełniącego dozór przy naszem wstawaniu i udawaniu się na spo­czynek. Skrzypienie tych drzwi, któremi ze szczególną zwinnością ¡manewrowali posługacze, było również jedną z osobliwości tego ko- legjum. Owe alkowy służyły nam za więzienie; czasem bywaliśmy tam zamknięci przez całe miesiące. Uczniowie wsadzeni do klatki znajdowali się pod surowem okiem prefekta, cenzora, który zjawiał

się lekkim krokiem, w oznaczonych godzinach lub niespodzianie, aby izbadać czy nie rozmawiamy zamiast odrabiać pensa. Ale łupki od orzechów rozsiane po schodach lub bystrość naszego słuchu po­zwalały nam prawie zawsze przewidzieć jego przybycie; mogliśmy się tedy oddawać bez lęku ukochanym istudjom. Ponieważ czytanie było wzbronione, godziny więzienne poświęcone były zazwyczaj dy­skusjom metafizycznym, lub opowiadaniu jakichś ciekawych wyda­rzeń odnoszących się do zjawisk myśli.

Jednym z najosobliwszych faktów był z pewnością ten który opowiem, nietylko dlatego że dotyczy Lamberta, ale i dlatego, że rozstrzygnął może o jego powołaniu naukowem. Wedle ustaw ko- legjum, niedziela i czwartek były to nasze dni wolne; ale nabożeń­stwa, obowiązujące pod rygorem, wypełniały niedzielę tak ściśle, że uważaliśmy czwartek za jedyne święto. Raz wysłuchawszy mszy, mieśliśmy poddostatkiem czasu na długie przechadzki w okolicach Vendôme. Najsłynniejszym celem wycieczek był zamek Rocham- beau, może dla swej odległości. Rzadko mali odbywali tak nużącą wyprawę; ale raz lub dwa razy do Toku regenci proponawali nam Rochambeau, tytułem nagrody. W r. 1812, pod koniec wiosny, mie­liśmy się tam udać po raz pierwszy. Żądza oglądania słynnego zam­ku, którego właściciel podejmował niekiedy uczniów nabiałem, natchnęła nas wszystkiemi cnotami. Nic nie przeszkodziło tedy wycieczce. Ani ja ani Lambert nie znaliśmy doliny Loir, gdzie wznosi się ta siedziba. To też, w wilję majówki, która wzbudziła w kolegjum tradycyjną radość, i jego i moja wyobraźnia były moc­no pobudzone. Rozmawialiśmy o tej wycieczce cały wieczór, przy­rzekając sobie obrócić na owoce lub na obiad pieniądze, które posiadaliśmy sprzecznie z ustawami kolegjum. Nazajutrz, po obie- dzie, wyruszyliśmy o wpół do pierwszej, każdy zaopatrzony w kromkę chleba, które nam rozdawano z góry na podwieczorek. Zaczem, zwinni jak jaskółki, pomykaliśmy gromadką ku słynnemu zamkowi, z zapałem który zrazu nie pozwalał nam czuć utrudze­nia. Przybyliśmy na wzgórze, skąd mogliśmy widzieć i zamek wzno­

szący się na z-boozu, i krętą dolinę, gdzie błyszczy rzeka wijąca się wśród powabnej łączki: cudowny widok, jeden z tych, który wra­żenia młodości lub miłości ubrały w tyle czarów, że nigdy później nie powinno się ich oglądać ponownie! Naraz Ludwik rzekł do mnie:

Ależ ja to widziałem tej nocy we śnie!

Poznał i kępkę drzew pod którąśmy stali, i rozmieszczenie krzewów, kolor wody, wieżyczki zamkowe, oświetlenie, tło, sło­wem wszystkie szczegóły widoku, który oglądał po raz pierwszy. Byliśmy obaj zupełne dzieci, przynajmniej ja, który miałem do­piero trzynaście lat; co do Ludwika, mógł on, w piętnastym roku, posiadać umysł genjalnego człowieka, ale, w owej epoce, obaj by­liśmy jednako niezdolni do jakiegoś kłamstwa w najdrobniejszych bodaj aktach naszego współżycia. O ile zresztą Ludwik potęgą my­śli przeczuwał wagę faktów, daleki był od pojmowania całej ich doniosłości, toteż zrazu zdziwiony był tem wydarzeniem. Spytałem go, czy nie był kiedy w Rochambeau w dzieciństwie; pytanie moje uderzyło go; ale, poszukawszy we wspomnieniach, zaprzeczył. Wy­darzenie to, którego analogję można spotkać w snach wielu ludzi, ułatwi zrozumienie wrodzonych talentów Ludwika: umiał z niego wysnuć cały system, posługując się, jak to czynił Cuvier w in­nym zakresie, fragmentem myśli aby odbudować całe stworzenie.

Siedzieliśmy pod kępą starych dębów; po chwili dumania, Ludwik rzekł:

Jeżeli krajobraz nie przyszedł do mnie, co byłoby niedo­rzecznością przypuszczać, przyszedłem tedy ja tutaj. Jeżeli byłem tutaj, podczas gdy spałem w alkowie, czyż ten fakt nie stanowi zu­pełnego rozdziału między mojem ciałem a moją wewnętrzną isto­tą? Czy nie świadczy o jakiejś nieznanej mi bliżej zdolności poru­szania się ducha, lub też objawów, będących odpowiednikiem loko­mocji ciała? Otóż, jeżeli duch mój i ciało mogą się rozłączyć, pod­czas snu, czemuż nie miałbym ich tak samo rozdzielić na jawie? Nie widzę nic pośredniego między temi dwoma przypuszczeniami.

Ale idźmy dalej, wniknijmy w szczegóły! Albo te fakty dzieją się mocą zdolności, wprawiającej w ruch ową drugą istotę, której ciało służy za powłokę, — skoro byłem w alkowie, a widziałem ten kra­jobraz, — a to obala wiele systemów; albo te fakty spełniły się •bądź to w jakimś ośrodku nerwowym, którego miano jest nieznane i w którym wytwarzają się uczucia, bądź w ośrodku mózgowym, gdzie wytwarzają się pojęcia. Ta ostatnia hipoteza nastręcza oso­bliwe zagadnienia. Szedłem, widziałem, słyszałem. Ruchu nie mo­żna sobie wyobrazić bez przestrzeni, dźwięk działa jedynie na kąty lub na powierzchnie, barwa zaś powstaje jedynie dzięki światłu. Jeżeli w nocy, z zamkniętemi oczami, widziałem w sobie barwne przedmioty, jeżeli słyszałem hałas w najzupełniejszej ciszy i bez warunków wymaganych dla powstania dźwięku: jeżeli w najzupeł­niejszej nieruchomości przebyłem przestrzenie, mielibyśmy własno­ści duchowe, niezależne od praw fizycznych. Przyroda materjalna dałaby się przenikać duchem. Jakim cudem ludzie tak mało zasta­nawiali się dotąd nad objawami snu, które dowodzą w człowieku podwójnego życia? Czy w tern zjawisku nie mieści się nowa nau­ka — dodał, uderzając się w czoło; jeżeli nie jest ono podstawą nauki, zdradza niewątpliwie w człowieku olbrzymie moce; zwia­stuje conajmniej częsty rozdział naszych dwóch natur, fakt doko­ła którego krążę od tak dawna. Znalazłem tedy dowód wyższości, która odróżnia nasze zmysły utajone od zmysłów widomych! homo duplex! — Ale, dodał po pauzie, z mimowolnym gestem zwątpie­nia, może niema w nas dwóch natur? Może posiadamy poprostu własności wewnętrzne, zdolne do udoskonalenia, których ćwiczenie i rozwój wydają w nas zjawiska ruchu, przenikliwości, widzenia, jeszcze nie zaobserwowane. Nasz pociąg do cudowności — namięt­ność zrodzona z naszej dumy — przetwarza te zjawiska w twory poetyckie, ponieważ ich nie rozumiemy. Tak wygodnie jest prze- bóstwić to, co niezrozumiałe! Ach! wyznaję, iż płakałbym nad utratą swoich złudzeń. Potrzeba mi było wierzyć w podwójną na­turę i w anioły Swedenborga! Czyżby ta nowa wiedza miała je za­

bić? Tak, badanie naszych nieznanych właściwości mieści w »obie wiedzę pozornie materjalistyczną, DUCH bowiem zatrudnia, dzieli, ożywia materję; ale jej nie niweczy.

Zadumał się smętnie. Może patrzył na swoje młodociane ma­rzenia jak na pieluszki, które mu będzie trzeba niebawem po­rzucić.

Wzrok i słuch, rzekł, śmiejąc się ze ¡swego określenia, to z pewnością futerały jakiegoś cudownego narzędzia!

Za każdym razem kiedy rozmawiał ze mną o Niebie i Piekle, zwykł był spoglądać na przyrodę okiem mistrza; ale wymawiając te ostatnie słowa, brzemienne wiedzą, poszybował śmielej niż za­zwyczaj nad krajobrazem; wydawało się, że czoło mu pęknie pod naparem geniustzu; siły jego, które trzeba nazwać duchowemi aż do znalezienia innej nazwy, zdawały się tryskać z organów prze­znaczonych do ich promieniowania; oczy miotały myśl; ręka wzniesiona w górę, drżące i nieme wargi mówiły; palący wzrok strzelał promieniami; wreszcie, głowa jego, jakby zbyt ciężka i znu­żona tym gwałtownym rzutem myśli, opadła na piersi. To dziecko, ten olbrzym pochylił się, ujął mnie iza rękę, uścisnął ją w swojej, która była wilgotna, tak zgorączkowało go szukanie prawdy; na­stępnie, po pauzie, rzekł:

Będę sławny! Ale ty także, dodał żywo. Zastaniemy che­mikami woli.

Niezrównane serce! Uznawałem jego wyżsizaść, ale on sam ni­gdy mi jej nie dał uczuć. Dzielił ze mną skarby swej myśli, liczył mnie za coś w swoich odkryciach i zastawił mi na własność moje mizerne spostrzeżenia. Zawsze pełen wdzięku jak kochająca kobie­ta, posiadał wszystkie wstydliwości, wszystkie delikatności duszy, które czynią życie tak dobrem i tak pomagają je dźwigać.

Zaczął, zaraz nazajutrz, dzieło, które zatytułował Traktat

o woli; nowe refleksje (zmieniały często plan dzieła; ale wydarze­nie owego uroczystego dnia było z pewnością jego zarodkiem, jak Wstrząs elektryczny, stale odczuwany przez Mesmera za zbliżeniem

się pewnego lokaja, był początkiem jego odkryć w sferze magne­tyzmu, wiedzy niegdyś ukrytej w tajemnicach Izydy, Delfów, w ja­skini Trofoniusza, a odnalezionej przez tego zadziwiającego czło­wieka, sąsiadującego z Lawaterem, prekursorem Galla. Oświecone tą nagłą jasnością, myśli Lamberta objęły szersze horyzonty; po­znał w swoich zdobyczach rozprószone prawdy i skupił je; następ­nie, niby giser, odlał swój posąg. Po pół roku nieustannego wysił­ku, iprace Lamberta zaczęły budzić ciekawość kolegów i stały się przedmiotem okrutnych żarcików, które wydały opłakane następ­stwa. Pewnego dnia, jeden z prześladowców, który chciał koniecz­nie widzieć nasze rękopisy, podburzył kilku naszych tyranów i za­garnął przemocą skrzynkę, kryjącą ów skarb. Broniliśmy go z nie- słychanem męstwem. Skrzynka była zamknięta, niepodobna było napastnikom otworzyć jej; ale próbowali ją strzaskać w wirze wal­ki; niegodziwość ta wydarła nam krzyki oburzenia. Kilku kole­gów, ożywionych zmysłem sprawiedliwości lub ujętych naszą boha­terską obroną, radziło, aby nas zostawić w spokoju, przygniatając nas zarazem upokarzającą litością. Nagle, ściągnięty hałasem wal­ki, ojciec Haugoult wtargnął i wmięszał się w zwadę. Wrogowie oderwali nas od pensów: regent przyszedł bronić swoich niewolni­ków. Aby się uniewinnić, napastnicy zdradzili istnienie rękopisów. Straszliwy Haugoult kazał nam oddać skrzynkę; gdybyśmy się opierali, mógł ją kazać rozbić; Lambert wydał mu tedy klucz. Re­gent wziął papiery, przejrzał je, poczem rzekł, konfiskując rę­kopis:

Więc dla takich głupstw zaniedbujecie swoje obowiązki?

Grube łzy spłynęły z oczu Lamberta, wydarte zarówno poczu­ciem obrażonej wyższości moralnej, co bezkarną zniewagą, oraz zdradą której padliśmy ofiarą. Rzuciliśmy na swych oskarżycieli spojrzenie .pełne wyrzutu; czyż nie sprzedali nas wspólnemu wro­gowi? Mogli, wedle prawa koleżeńskiego, nas bić; ale czyż nie po­winni byli pokryć milczeniem naszych błędów? To też przez chwilę zawstydzili się swojej podłości. Ojciec Haugoult sprzedał

zapewne jakiemuś sklepikarzowi w Vendôme Traktat o woli, nie znając doniosłości skarbów, których zarodki zmarniały w rękach nieuków.

W pół roku później opuściłem kolegjum. Nie wiem tedy, czy Lambert, którego rozstanie nasze pogrążyło w głębokiej melan- cholji, podjął na nowo swoje dzieło. Na pamiątkę tej katastrofy, spadłej na książkę Ludwika, w utworze, którym zaczynają się te Studja, posłużyłem się, dla fikcyjnego dzieła, tytułem istotnie wy­myślonym przez Lamberta, i dałem imię kobiety, która mu -była drogą, młodej dziewczynie pełnej poświęcenia. Nie jest to jedyne zapożyczenie jakiego się dopuściłem; jego charakter, jego prace, były mi bardzo przydatne w tem opowiadaniu, które treść swą za­wdzięcza naszym młodocianym rozmyślaniom. Historja ta przezna­czona jest, aby była skromną kolumną, stwierdzającą życie tego, który mi przekazał całe swoje mienie, swoją myśl. W tym dziecię­cym utworze Lambert złożył męskie myśli. W dziesięć lat póź­niej, spotka wszy kilku uczonych, poważnie zajętych (zjawiskami, które nas uderzyły, a które Lambert zanalizował tak cudownie, zrozumiałem doniosłość jego prac, zapomnianych już jako dzieciń­stwo. Strawiłem tedy kilka miesięcy na przypominaniu sobie od­kryć mego biednego kolegi. Skupiwszy swoje wspomnienia, mogę twierdzić, że już w r. 1812 ustalił on, odgadł, roztrząsnął w swoim traktacie wiele doniosłych faktów, dla których — powiadał — do­wody znajdą się wcześniej lub później. Jego filozoficzne konstruk­cje powinny były niewątpliwie pomieścić go w liczbie tych wiel­kich myślicieli, co w rozmaitych odstępach czasu jawili się wśród ludzi, aby im odsłonić pierwiastki jakiejś przyszłej wielkiej nauki, której korzenie rosną wolno i wydają z czasem piękne owoce w dziedzinach myśli. I tak, biedny rękodzielnik, Bernard, ryjący ziemię aby znaleźć sekret emalji, ogłosił w XVI wieku, z nieomyl­ną pewnością genjuszu, fakty geologiczne, których udowodnienie 8tanowi dziś chwałę Buffona i Cuviera. Sądzę, iż zdołam dać po­jęcie o traktacie Lamberta zapomocą głównych twierdzeń, tworzą­

cych jego podstawę; ale mimowoli obedrę je z myśli, w które on je spowił, a które były ich nieodzownym orszakiem. Krocząc inną ścieżką niż on, brałem z jego dociekań te, które najlepiej wspo­magały mój system. Nie wiem tedy, czy ja, jego uczeń, będę mógł wiernie oddać jego myśli, przyswoiwszy je sobie, ale równocze­śnie ubarwiwszy je mojemi.

Nowym ideom trzeba nowych słów lub też dla dawnych słów szerszych, rozleglej szych, lepiej określonych znaczeń: Lambert wybrał tedy, dla wyrażenia zasad swego systemu, kilka słów po­spolitych, które już odpowiadały ogólnie jego myśli. Słowo wola oznaczało środoicisko w którem myśl wykonywa swoje ewolucje; lub, w mniej oderwanym wyrazie, sumę siły, za pomocą której człowiek może odtworzyć, zewnątrz samego -siebie, czynności stano­wiące jego życie zewnętrzne. Chcenie1), słowo zaczerpnięte z traktatu Locke‘a, wyrażało akt, w którym człowiek posługuje się wolą. Słowo myśl — dla niego kwintesencja woli — oznaczało rów­nież środowisko, gdzie rodzą się pojęcia, którym ona służy za sub­stancję. Pojęcie, nazwa wspólna wszystkim wytworom mózgu, okre­ślało akt, w którym człowiek posługuje się myślą. Tak więc, wola, myśl, były to dwa środki twórcze; chcenie, pojęcie, były to dwa wytwory. Chcenie wydawało mu się pojęciem, które przeszło ze stanu oderwanego w stan konkretny, z płynnego rodzenia się w kształt niejako stały, o ile wogóle te słowa mogą oddać przeja­wy tak trudne do odróżnienia. Wedle niego, myśl i pojęcie są ru­chem i czynem naszego wewnętrznego ustroju, tak jak chcenie i wola stanowią ruch i czyn życia zewnętrznego.

Wolę postawił w swoim systemie przed myślą.

Aby myśleć, trzeba chcieć, mówił. Wiele istot żyje w sta­nie woli, nie dochodząc wszakże do stanu myśli. Na Północy, długowieczność; na Południu, krótkotrwałe życie; ale też na Pół­nocy martwota, na Południu ustawiczne podniecenie woli; aż do

1) La volition.

granicy, gdzie, bądź przez zbytnie zimno, bądź przez zbytnie go­rąco, narządy są prawie unicestwione.

Określenie: środowisko nasunęło mu się pod wpływem spo­strzeżenia dokonanego w dzieciństwie; nie przeczuwał zapewne je­go doniosłości, ale niezwykłość jego musiała uderzyć tak czułą wy­obraźnię. Matka jego, osoba nerwowa i wątła, temsamem bardzo delikatna i tkliwa, była jedną z istot przeznaczonych na wcielenie kobiecości w jej idealnej postaci, ale zepchniętej przez omyłkę lo­su na dno społeczne. Cała będąc miłością, tem samem cała cier­pieniem, umarła młodo, skupiwszy swą istotę w miłości macierzyń­skiej. Lambert, spoczywając jako sześcioletnie dziecko blisko łoiża matki, ale często nie śpiąc, widział niekiedy iskierki tryskające z włosów matki, gdy się czesała. Piętnastoletni mężczyzna spożyt­kował dla wiedzy ten fakt, którym dziecko się bawiło. Częste do­wody tego niezaprzeczonego faktu spotyka się u kobiet, w których fatalność losu więzi zdławione i niezrozumiane uczucia, niby nad­miar niezużytej siły.

Na poparcie swoich określeń, Lambert dodał kilka zagadnień, pięknych wyzwań rzuconych wiedzy, na które odpowiedzi zamie­rzał szukać, pytając sam siebie: Czy zasadnicza istota elektryczno­ści nie jest podstawą swoistego fluidu, z którego wypływają nasze pojęcia i chcenia? Czy włosy, które odbarwiają się, jaśnieją, wy­padają i znikają wedle rozmaitych stopni zniszczenia lub krysta­lizacji myśli, nie stanowią układu kapilarnego, bądź chłonącego, bądź wydzielającego, nawskroś elektrycznego? Czy płynne przeja­wy naszej woli, substancji praistniejącej w nas i oddziaływującej tak samorzutnie wedle warunków jeszcze nie poznanych, są bar­dziej niezwykłe niż przejawy niewidzialnego, nieuchwytnego flui­du, wywołane przez stos Wolty na układzie nerwowym trupa? Czy tworzenie się naszych pojęć i nieustanne ich promieniowanie mniej jest niezrozumiałe niż ulatnianie się drobin niedostrzegalnych a mimo to tak potężnych w swojem działaniu, jakim podlega ziarnko piżma, bez utraty swej wagi? Czy, zostawiając układowi

skórnemu naszej powłoki przeznaczenie na wskroś obronne, chłon­ne, wydzielające i dotykowe, krążenie krwi i jego narządy nie od­powiadają transsubstancjacji naszej woli, jak krążenie fluidu nerwo­wego odpowiada transsubstancjacji myśli? Czy wreszcie mniej lub więcej żywy napływ tych dwóch realnych substancyj nie wynika z pewnej doskonałości lub niedoskonałości organów, których wa­runki należałoby badaó we wszystkich ich odmianach?

Ustaliwszy te zasady, chciał podzielić objawy życia ludzkiego na dwie grupy zjawisk i, z żarliwą siłą przekonania, żądał dla każdej <z nich specjalnego rozbioru. W istocie, zauważywszy pra­wie we wszystkich stworzeniach dwa odrębne ruchy, przyjmował je wręcz jako naszą naturę i nazywał ten antagonizm życiowy: akcją i reakcją.

Pragnienie, mówił, jest faktem zupełnie spełnionym w na­szej woli, nim spełni się zewnętrznie.

Tak więc, zespół naszych chceń i naszych pojęć stanowił akcję, zespół zaś naszych zewnętrznych działań — reakcję.

Kiedy, później, czytałem spostrzeżenia Bichata nad dwoisto­ścią naszych zmysłów, uczułem się jak oszołomiony memi wspom­nieniami, widząc uderzającą zgodność między poglądami słynnego psychologa a myślami Lamberta. Obaj zmarli przedwcześnie, obaj kroczyli pewnym krokiem ku tajemniczym -prawdom. Natura lubi naogół dawać podwójne przeznaczenie podstawowym narządom swoich stworzeń; podwójna zaś działalność naszego ustroju, będą­ca dziś faktem nie do zaprzeczenia, potwierdza, całokształtem co­dziennie spostrzeganych dowodów, wnioski Lamberta tyczące akcji i reakcji. Istota akcjonalna lub wewnętrzna — słowo, które służyło mu do nazwania nieznanej species, tajemniczego zestroju włókie- nek, dzięki którym powstają dwie rozmaite siły, niedostatecznie jeszcze poznane, myśl i wola; słowem, ta nienazwana istota widzą­ca, działająca, doprowadzająca wszystko do skutku, spełniająca wszystko przed jakimkolwiek przejawem cielesnym — musi, aby być w zgodzie tze swą naturą, nie podlegać żadnemu z warunków

fizycznych, któremi istota reakcjonalna czyli zewnętrzna — wi­dzialny człowiek — ograniczona jest w swoich przejawach. Stąd wypływało mnóstwo wyjaśnień logicznych co do najdziwniejszych pozornie objawów naszej podwójnej natury, oraz sprostowanie wielu systemów, prawdziwych zarazem i fałszywych. Niektórzy lu­dzie, dostrzegłszy pewnych zjawisk naturalnego działania istoty akcjonalnej, ulecieli, jak Swedenborg, poza świat prawdziwy, mo­cą duszy płomiennej, rozkochanej w poezji, pijanej boskim żywio­łem. Ci wszyscy byli tedy skłonni, w nieświadomości przyczyn, w podziwie dla faktu, ubóstwić ten wewnętrzny ustrój, zbudować wszechświat mistyczny. Stąd owe anioły! rozkoszne złudzenia, któ­rych nie chciał się wyrzec Lambert, pieszcząc je jeszcze w chwili, gdy miecz jego analizy obcinał im olśniewające skrzydła.

Niebo, powiadał mi, byłoby poprostu przeżyciem naszych cech, ale udoskonalonych; Piekło zaś nicością, w której toną ce­chy -niedoskonałe.

Ale jak, w wiekach w których rozum zachował piętno religij­ne i spirytualistyczne, władające od Chrystusa do Kartezju- <8za, między wiarą a (zwątpieniem, jak obronić się tłumaczeniu tajemnic wewnętrznej istoty czem innem niż interwencją bożą? U kogóż, jeżeli nie u Boga, mogli uczeni szukać wyjaśnienia nie­widocznej istoty, tak aktywnie, tak reaktywnie czułej, obdarzonej zdolnościami tak rozległemi, tak doskonalącemi się w użyciu, tak potężnemi pod wpływem pewnych tajemnych okoliczności, że wi­dzieli ją to jak — cudem wizji lub lokomocji — znosi przestrzeń w dwóch jej objawach: czasu i odległości, z których jeden jest przestrzenią duchową, druga przestrzenią fizyczną; to znów wi­dzieli ją jak wskrzesza przeszłość, bądź zapomocą zdolności wstecz­nego widzenia, bądź przez tajemnicę palingenezji, dość podobną do władzy człowieka, który byłby zdolny, po zarysie, powłoce i za­rodku ziarna, poznawać jego poprzednie wegetacje w niezliczonych odmianach ich odcieni, zapachów i kształtów; to znów widzieli ją

jak mglisto odgaduje przyszłość, bądź obejmując pierwotne przy­czyny, bądź przez zjawisko fizycznego przeczucia?

Inni, mniej poetycznie religijni, zimni i rozumujący, może szarlatani, entuzjaści bodaj mózgiem jeżeli nie sercem, spostrzega­jąc niektóre z tych oderwanych objawów, przyjęli je za prawdę, nie rozważając ich promieniowania ze wspólnego środka. Każdy z nich chciał wówczas przemienić prosty fakt na wiedzę. Stąd uro­dziła się demonolog ja, astrolog ja sądowa, czamoksięstwo, wreszcie wszelakie wróżbiarstwo, oparte na przypadkach na wskroś przemi- jających, ponieważ zmieniały się wedle temperamentów, zależnie od okoliczności zupełnie jeszcze nieznanych. Ale też, z tych uczo­nych błędów i z procesów kościelnych, których ofiarą padło tylu męczenników swoich własnych zdolności, wynikły jaskrawe dowo­dy zadziwiającej potęgi jaką rozporządza istota działająca, która, wedle Lamberta, może się zupełnie oddzielić od istoty oddziału• jącej, skruszyć jej powłokę, obalić mury swoim wszechpotężnym wzrokiem; zjawisko nazwane u Hindusów tokejadą, wedle tego co mówią misjonarze; następnie, mocą innej zdolności, pochwycić w mózgu, poprzez jego {najgrubsze zwoje, pojęcia, które się tam utworzyły lub się tam tworzą, oraz całą przeszłość świadomości.

Jeżeli zjawy są możliwe, powiadał Lambert, muszą się spełnić mocą zdolności spostrzegania idej, które przedstawiają czło­wieka w jego czystej istocie, a których życie, może niezniszczalne, umyka się naszym zmysłom, ale może się stać pochwytne dla we­wnętrznej istoty, skoro ta dojdzie do wysokiego stopnia ekstazy lub wielkiej doskonałości wzroku.

Wiem, ale dziś już tylko mglisto, że, śledząc krok za krokiem objawy myśli i woli we wszystkich ich postaciach i raz ustaliwszy ich prawa, Lambert wytłumaczył -mnóstwo zjawisk, które, aż do niego, uchodziły słusznie za niezrozumiałe. I tak czarowników, ja­snowidzących i wszelkiego rodzaju opętańców objaśniał w sposoby tak naturalne, że często ich prostota zdała mi się dowodem praw­dy. Nadzwyczajne dary, które Kościół rzymski, zazdrosny o swe ta­

jemnice, karał stosem, były, wedle Ludwika, wynikiem pewnych powinowactw między zasadniczemi składnikami materji i myśli, które pochodzą z tego samego źródła. Człowiek uzbrojony leszczy­nową laseczką szedł, wykrywając żywą wodę, za jakąś sympatją lub antypatją nieznaną jemu samemu; trzeba było dziwności tego ro­dzaju «zjawisk, aby dać niektórym z nich pewność historyczną. Sympatje bywały stwierdzone rzadko. Stanowią one źródło przy­jemności, które ci, co <są dość szczęśliwi aby je posiadać, zdradzają rzadko chyba w razie jakiejś ¡zdumiewającej osobliwości, a i to zazwyczaj w poufnem zbliżeniu w którem wszystko zostaje zapo­mniane. Ale antypatje, które wynikają z pogwałcenia powino­wactw, notowano na szczęście, skoro zdarzały się u sławnych lu­dzi. I tak Bayle popadał w konwulsje słysząc tryskający strumień wody. Skaliger bladł na widok rzerzuchy. Erazm dostawał gorącz­ki od zapachu ryby. Te trzy antypatje pochodziły od substancji wodnych. Książę d‘Epemon mdlał na widok młodego zajączka, Ty- cliobrahe na widok lisa, Henryk III na widok kota, marszałek dŁ Alb ret na widok warchlaka; wszystko antypatje wywołane przez emanacje zwierzęce i odczuwane często na olbrzymie odległości. Kawaler de Guize, Mar ja Medycejska i niektórzy inni mdleli na widok róży, nawet malowanej. Kanclerz Bakon, czy wiedział czy nie wiedział o zaćmieniu księżyca, popadał w omdlenie w chwili gdy się spełniało; a życie jego, zawieszone przez cały czas trwania tego zjawiska, budziło się natychmiast potem, bez śladu dolegli­wości. Te objawy autentycznych antypatyj, zaczerpnięte z ży­wotów przypadkowo wsławionych w historji, wystarczą może dla objaśnienia nieznanych sympatyj. Ten strzęp dociekań, który przy­pomniałem sobie wśród wszystkich spostrzeżeń Lamberta, pozwoli zrozumieć metodę, jaką posługiwał się w swej pracy. Nie sądzę, abym potrzebował podkreślać powinowactwa łączące tę naukę z analogicznemi teorjami Galla i Lawatera; były one jej natural- nem dopełnieniem i wszelki bodaj trochę naukowy umysł spo­strzeże łatwo odnogi, któremi wiążą się z nią spostrzeżenia freno-

logiczne jednego i dokumenty fizjognomoniczne drugiego. Odkry­cie Mesmera, tak ważne i jeszcze tak niedocenione, znajdowało się całe w jednym rozdziale tego traktatu, mimo że Ludwik nie znał dzieł, dość lakonicznych zresztą, szwajcarskiego lekarza. Logiczny i prosty wniosek z tych zasad objawił mu, że wola może, przez prosty skurcz istoty wewnętrznej, skupić się, a następnie, drugim rzutem, wydobyć na zewnątrz, a nawet udzielić się przedmiotom. Tak więc, całkowita siła człowieka musi posiadać własność oddzia­ływania na drugich, oraz przenikania ich istotą obcą ich własnej istocie, o ile się nie obronią temu najazdowi. Dowody tej teorji są nadzwyczaj liczne, ale nic nie stwierdza ich autentyczności. Trzeba było bądź-to głośnej klęski Marjusza i jego odezwania się do Cymbra, który miał poruczone go zabić, bądź dostojnego na­kazu matki danego florenckiemu lwu, aby stwierdzić historycznie niektóre z tych piorunowań myśli. Dla niego tedy wola, myśl, były to żywe siły; toteż mówił o nich w sposób zniewalający do podzie­lenia jego wierzeń. Dla niego, te dwie .potęgi były poniekąd i wi­dzialne i dotykalne. Dla niego myśl była powolna lub ®zybka, cięż­ka lub zwinna, jasna lub ciemna; przypisywał jej wszystkie właści­wości działających istot, kazał jej tryskać, spoczywać, budzić się, rosnąć, starzeć się, kurczyć, więdnąć, odżywać; podchwytywał jej życie różniczkując wszystkie jej czynności w naszym dziwacznym języku; stwierdzał jej samorzutność, siłę, własności, z intuicją któ­ra mu ipozwalała rozpoznać wszystkie przejawy tej substancji.

Często, w spokoju i ciszy, powiadał, kiedy nasze duchowe zdolności są uśpione, kiedy oddajemy się słodyczy spoczynku, kie­dy zapadną w nas jakgdyby ciemności i kiedy popadamy w kon­templację rzeczy zewnętrznych, naraz myśl jakaś wyrywa się, prze­biega z chyżością błyskawicy nieskończone przestrzenie, które mo­żemy ogarnąć dzięki naszemu wewnętrznemu wzrokowi. Ta lśnią­ca myśl, powstała niby błędny ognik, gaśnie bezpowrotnie; zniko­me istnienie, podobne istnieniu owych dzieci, które dają poznać rodzicom radość i zgryzotę bez miary; coś jak kwiat urodzony

martwo na niwie myśli. Niekiedy myśl, izamiast trysnąć z siłą i roz­wiać się w nicość, rodzi się zwolna, kołysze się w nieznanych stre­fach organów w których -się poczęła; nuży nas długiemi narodzi­nami, rozwija się, staje się płodna, rośnie w powaby młodości, strojna we wszystkie cechy długiego życia; wytrzymuje najciekaw­sze spojrzenia, ściąga je, nie nuży ich nigdy; przy bliższym roz­biorze zmusza do podziwu, jaki budzą dzieła długo wypracowane. Myśli te rodzą się tłumnie, jedna \pociąga drugą, zazębiają się

o siebie, drażniące, rojne, szalone. To wychylają się blade, mętne, giną dla braku sił lub pożywienia: brak im substancji twórczej. Niekiedy wreszcie rzucają się w otchłanie aby rozświecać ich głę­bie; przerażają nas, pogrążają duszę w przygnębieniu. Myśli sta­nowią w nas całkowity system, podobny jednemu z królestw przy­rody; roślinność, której atlas nakreśli jakiś genjusz, uważany mo­że za szaleńca. Tak, wszystko, wewnątrz i zewnątrz ńas, stwierdza życie tych uroczych tworów, które przyrównuję do kwiatów. Pro­dukcja ich, jako cel człowieka, nie jest zresztą ozemś bardziej zdu- miewającem niż produkcja zapachu i barwy u roślin. Zapachy, to są może myśli! Zważywszy, że lin ja, gdzie kończy się nasze ciało a zaczyna się paznokieć, zawiera niepojętą i niewidzialną tajem­nicę nieustannego przeobrażania się naszych soków w róg, trzeba uznać, że nic nie jest niemożliwe w cudownych przemianach sub­stancji ludzkiej. A w świecie ducha czyż nie spotyka się zjawisk ruchu i ciężkości, analogicznych do zjawisk fizycznych? Czeka­nie — aby wybrać przykład, który każdy może odczuć równie ży­wo — jest tak dotkliwe jedynie mocą prawa, wedle którego ciężar ciała mnoży się jego chyżością. Ciężar uczuć, jakie powoduje cze­kanie, czyż nie wzmaga się nieustannym przyrostem cierpień mi­nionych do bólu obecnego? Czemuż wreszcie, jeśli nie jakiejś sub­stancji elektrycznej, można przypisać czarodziejstwo, mocą które­go wola objawia się tak majestatycznie w spojrzeniach aby «pio­runować przeszkody nakazem genjuszu, wybucha w głosie, lub Wydziela się, mimo hipokryzji, przez ludzką powłokę? Strumień

słusznej napaści pozywającego, czy też się bronić. Narada toczyła się w jesienną noc, przy lichym ogniu, w izdebce garbarza i jego żony. Wezwano na radę paru krewnych, oraz pradziadka Ludwiko- wego po matce, starego rolnika pochylonego wiekiem, ale o czci­godnej i majestatycznej twarzy, jasnych oczach i skąpych siwych włosach rosnących w paru kępkach na pożółkłej czaszce. Podobnie jak obi u murzynów, sagamore u dzikich, był on jakgdyby proro­czym duchem, którego radzono się w ważnych chwilach. Ziemię jego uprawiały wnuki, żywiąc go i obsługując; on im przepowiadał deszcz, pogodę, wskazywał porę w której należy skosić łąkę lub zebrać zboże. Barometryczna ścisłość jego orzeczeń była sławna, i wciąż mnożyła zaufanie i cześć które go otaczały. Całe dnie spę­dzał nieruchomo na krześle. Ten stan ekstazy był mu zwyczajny od śmierci żony, do której zachował żywe przywiązanie. Narada to­czyła się przy nim, nie zdawało się jednak aiby na to zwracał wiele uwagi.

Moje dzieci, rzekł kiedy go poproszono o zdanie, to sprawa zbyt poważna abym mógł rozstrzygać o niej sam. Muszę poradzić się żony.

Staruszek wstał, wziął laskę i wysizedł, ku wielkiemu zdziwie­niu obecnych, którzy brali to za objaw zdziecinnienia. Niebawem wrócił i rzekł:

Nie potrzebowałem chodzić na cmentarz, matka wasza wy­szła naprzeciw mnie, spotkałem ją koło potoku. Powiedziała mi, że u rejenta w Blois znajdziecie kwity, dzięki którym wygracie proces.

Słowa te wyrzekł pewnym głosem; postawa i wyraz twarzy zna­mionowały człowieka, dla którego ta zjawa była czemś naturalnem. W istocie, podawane w wątpliwość kwity znalazły się, i proces upadł.

Przygoda ta, która zdarzyła się pod dachem rodzicielskim, w oczach Ludwika, liczącego wówczas dziewięć lat, przyczyniła się znacznie do utrwalenia w nim wiary w cudowne wizje Swedenborga, który w życiu swojem dał wiele dowodów siły wizjonerskiej, jaką

posiadła jego istota wewnętrzna. Rosnąc w lata, w miarę jak inteli­gencja jego się rozwijała, Lambert musiał wejść na drogę szukania w prawidłach ludzkiej natury przyczyn cudu, który od dzieciń­stwa ściągnął jego uwagę. Jakiem mianem nazwać przypadek, który skupiał dokoła niego fakty, książki, odnoszące się do tych zjawisk, i jego samego czynił teatrem i aktorem największych cudów my­śli? Gdyby Ludwik nie posiadał innego tytułu do sławy, jak tylko to, że, licząc piętnaście lat, wyraził tę psychologiczną zasadę: „Wy­padki, w których objawiają się czyny ludzkości i które są wytwo­rem jej inteligencji, mają swoje przyczyny, w których są zawsze poczęte, tak samo jak nasze uczynki spełniają się w myśli, zanim ujawnią się na zewnątrz; przeczucia lub proroctwa są widzeniem tych przyczyn66: — wówczas sądzę, iż trzebaby w nim opłakiwać stratę genjusza na miarę Pascala, Lavoisier a, Laplace’a. Może roje­nia o aniołach zbyt długo ciążyły nad jego pracami; ale czyż chemia nie powstała przy szukaniu sposobów robienia złota? Bądź co bądź, jeżeli później Lambert studjował anatomję porównawczą, fizykę, geometrję oraz nauki wiążące się z jego odkryciami, musiał nieza­wodnie mieć zamiar zebrania faktów i kroczenia drogą analizy, je­dynej pochodni jaka może nas dziś poprowadzić przez ciemności. Miał on z pewnością zbyt wiele rozumu aby pozostać w mgłach teoryj, które wszystkie dadzą się zamknąć w kilku słowach. Naj­prostsze doświadczenie oparte na faktach czyż nie jest dziś cenniej­sze, niż najpiękniejsze systemy bronione <zapomocą mniej lub wię­cej przemyślanych indukcyj? Że jednak nie znałem go w epoce, kiedy musiał pracować myślą najbardziej owocnie, mogę jedynie wnioskować o doniosłości jego dzieł z tych jego pierwszych medy­tacji.

Łatwo przejrzeć, czem grzeszył jego Traktat o woli. Mimo, że już obdarzony przymiotami które wyróżniają ludzi wybitnych, Lam­bert był jeszcze dzieckiem. Mózg jego, jakkolwiek bogaty i biegły w abstrakcjach, trącił owemi rozkosznemi wierzeniami, w których chętnie pławi się wszelka młodość. Sąd jego sięgał w niektórych

słusznej napaści pozywającego, czy też się bronić. Narada toczyła się w jesienną noc, przy lichym ogniu, w izdebce garbarza i jego żony. Wezwano na radę paru krewnych, oraz pradziadka Ludwiko- wego po matce, starego rolnika pochylonego wiekiem, ale o czci­godnej i majestatycznej twarzy, jasnych oczach i skąpych siwych włosach rosnących w paru kępkach na pożółkłej czaszce. Podobnie jak obi u murzynów, sagamore u dzikich, był on jakgdyby proro­czym duchem, którego radzono się w ważnych chwilach. Ziemię jego uprawiały wnuki, żywiąc go i obsługując; on im przepowiadał deszcz, pogodę, wskazywał porę w której należy skosić łąkę lub zebrać izboże. Barometryczna ścisłość jego orzeczeń była sławna, i wciąż mnożyła zaufanie i cześć które go otaczały. Całe dnie spę­dzał nieruchomo na krześle. Ten stan ekstazy był mu zwyczajny od śmierci żony, do której zachował żywe przywiązanie. Narada to­czyła się przy nim, nie zdawało się jednak aby na to zwracał wiele uwagi.

Moje dzieci, rzekł kiedy go poproszono o zdanie, to sprawa zbyt poważna abym mógł rozstrzygać o niej sam. Muszę poradzić się żony.

Staruszek wstał, wziął laskę i wyszedł, ku wielkiemu zdziwie­niu obecnych, którzy brali to za objaw zdziecinnienia. Niebawem wrócił i rzekł:

Nie potrzebowałem chodzić na cmentarz, matka wasza wy­szła naprzeciw mnie, spotkałem ją koło potoku. Powiedziała mi, że u rejenta w Blois znajdziecie kwity, dzięki którym wygracie proces.

Słowa te wyrzekł pewnym głosem; postawa i wyraz twarzy zna­mionowały człowieka, dla którego ta zjawa była czemś naturalnem. W istocie, podawane w wątpliwość kwity znalazły się, i proces upadł.

Przygoda ta, która zdarzyła się pod dachem rodzicielskim, w oczach Ludwika, liczącego wówczas dziewięć lat, przyczyniła się znacznie do utrwalenia w nim wiary w cudowne wizje Swedenborga, który w życiu swojem dał wiele dowodów siły wizjonerskiej, jaką

posiadła jego istota wewnętrzna. Rosnące w lata, w miarę jak inteli­gencja jego się rozwijała, Lambert musiał wejść na drogę szukania w prawidłach ludzkiej natury przyczyn cudu, który od dzieciń­stwa ściągnął jego uwagę. Jakiem mianem nazwać przypadek, który skupiał dokoła niego fakty, książki, odnosizące się do tych zjawisk, i jego samego czynił teatrem i aktorem największych cudów my­śli? Gdyby Ludwik nie posiadał innego tytułu do sławy, jak tylko to, że, licząc piętnaście lat, wyraził tę psychologiczną zasadę: „Wy­padki, w których objawiają się czyny ludzkości i które są wytwo­rem jej inteligencji, mają swoje przyczyny, w których są zawsze poczęte, tak samo jak nasze uczynki spełniają się w myśli, zanim ujawnią się na zewnątrz; przeczucia lub proroctwa są widzeniem tych przyczyn66: — wówczas sądzę, iż trzebaby w nim opłakiwać stratę genjusza na miarę Pascala, Lavoisier a, Laplace’a. Może roje­nia o aniołach zbyt długo ciążyły nad jego pracami; ale czyż chemia nie powstała przy szukaniu sposobów robienia złota? Bądź co bądź, jeżeli później Lambert studjował anatom ję porównawczą, fizykę, geometrję oraz nauki wiążące się z jego odkryciami, musiał nieza­wodnie mieć zamiar zebrania faktów i kroczenia drogą analizy, je­dynej pochodni jaka może nas dziś poprowadzić przez ciemności. Miał on z pewnością zbyt wiele rozumu aby pozostać w mgłach teoryj, które wszystkie dadzą się zamknąć w kilku słowach. Naj­prostsze doświadczenie oparte na faktach czyż nie jest dziś cenniej­sze, niż najpiękniejsze systemy bronione <zapomocą mniej lub wię­cej przemyślanych indukcyj? Że jednak nie znałem go w epoce, kiedy musiał pracować myślą najbardziej owocnie, mogę jedynie Wnioskować o doniosłości jego dzieł z tych jego pierwszych medy­tacji.

Łatwo przejrzeć, czem grzeszył jego Traktat o woli. Mimo, że już obdarzony przymiotami które wyróżniają ludzi wybitnych, Lam­bert był jeszcze dzieckiem. Mózg jego, jakkolwiek bogaty i biegły w abstrakcjach, trącił owemi rozkostznemi wierzeniami, w których chętnie pławi się wszelka młodość. Sąd jego sięgał w niektórych

słusznej napaści pozywającego, czy też się bronić. Narada toczyła się w jesienną noc, przy lichym ogniu, w izdebce garbarza i jego żony. Wezwano na radę paru krewnych, oraz pradziadka Ludwiko- wego po matce, starego rolnika pochylonego wiekiem, ale o czci­godnej i majestatycznej twarzy, jasnych oczach i skąpych siwych włosach rosnących w paru kępkach na pożółkłej czaszce. Podobnie jak obi u murzynów, sagamore u dzikich, był on jakgdyby proro­czym duchem, którego radzono się w ważnych chwilach. Ziemię jego uprawiały wnuki, żywiąc go i obsługując; on im przepowiadał deszcz, pogodę, wskazywał porę w której należy skosić łąkę lub zebrać izboże. Barometryczna ścisłość jego orzeczeń była sławna, i wciąż mnożyła zaufanie i cześć które go otaczały. Całe dnie spę­dzał nieruchomo na krześle. Ten stan ekstazy był mu zwyczajny od śmierci żony, do której zachował żywe przywiązanie. Narada to­czyła się przy nim, nie zdawało się jednak aby na to zwracał wiele uwagi.

Moje dzieci, rzekł kiedy go poproszono o zdanie, to sprawa zbyt poważna abym mógł rozstrzygać o niej sam. Muszę poradzić się żony.

Staruszek wstał, wziął laskę i wyszedł, ku wielkiemu zdziwie­niu obecnych, którzy brali to za objaw zdziecinnienia. Niebawem wrócił i rzekł:

Nie potrzebowałem chodzić na cmentarz, matka wasza wy­szła naprzeciw mnie, spotkałem ją koło potoku. Powiedziała mi, że u rejenta w Blois znajdziecie kwity, dzięki którym wygracie proces.

Słowa te wyrzekł pewnym głosem; postawa i wyraz twarzy zna­mionowały człowieka, dla którego ta zjawa była czemś naturalnem. W istocie, podawane w wątpliwość kwity znalazły się, i proces upadł.

Przygoda ta, która zdarzyła się pod dachem rodzicielskim, w oczach Ludwika, liczącego wówczas dziewięć lat, przyczyniła się znacznie do utrwalenia w nim wiary w cudowne wizje Swedenborga, który w życiu swojem dał wiele dowodów siły wizjonerskiej, jaką

posiadła jego istota wewnętrzna. Rosnąc w lata, w miarę jak inteli­gencja jego się rozwijała, Lambert musiał wejść na drogę szukania w prawidłach ludzkiej natury przyczyn cudu, który od dzieciń­stwa ściągnął jego uwagę. Jakiem mianem nazwać przypadek, który skupiał dokoła niego fakty, książki, odnoszące się do tych zjawisk, i jego samego czynił teatrem i aktorem największych cudów my­śli? Gdyby Ludwik nie posiadał innego tytułu do sławy, jak tylko to, że, licząc piętnaście lat, wyraził tę psychologiczną zasadę: „Wy­padki, w których objawiają się czyny ludzkości i które są wytwo­rem jej inteligencji, mają swoje przyczyny, w których są zawsze poczęte, tak samo jak nasze uczynki spełniają się w myśli, zanim ujawnią się na zewnątrz; przeczucia lub proroctwa są widzeniem tych przyczyn66: — wówczas sądzę, iż trzebaby w nim opłakiwać stratę genjusza na miarę Pascala, Lavoisier a, Laplace’a. Może roje­nia o aniołach zbyt długo ciążyły nad jego pracami; ale czyż chemia nie powstała przy szukaniu sposobów robienia złota? Bądź co bądź, jeżeli później Lambert studjował anatomję porównawczą, fizykę, geometrję oraz nauki wiążące się z jego odkryciami, musiał nieza­wodnie mieć zamiar zebrania faktów i kroczenia drogą analizy, je­dynej pochodni jaka może nas dziś poprowadzić przez ciemności. Miał on z pewnością zbyt wiele rozumu aby pozostać w mgłach teoryj, które wszystkie dadzą się zamknąć w kilku słowach. Naj­prostsze doświadczenie oparte na faktach czyż nie jest dziś cenniej­sze, niż najpiękniejsze systemy bronione <zapomocą mniej lub wię­cej przemyślanych indukcyj? Że jednak nie znałem go w epoce, kiedy musiał pracować myślą najbardziej owocnie, mogę jedynie wnioskować o doniosłości jego dzieł z tych jego pierwszych medy­tacji.

Łatwo przejrzeć, czem grzeszył jego Traktat o woli. Mimo, że już obdarzony przymiotami które wyróżniają ludzi wybitnych, Lam­bert był jeszcze dzieckiem. Mózg jego, jakkolwiek bogaty i biegły w abstrakcjach, trącił owemi rozkostznemi wierzeniami, w których chętnie pławi się wszelka młodość. Sąd jego sięgał w niektórych

punktach dojrzałości genju&zu, w mnóstwie -zaś innych bliski był jeszcze nikłych zarodków. Niektórym duszom, rozmiłowanym w poezji, największa jego wada wydałaby się cennym przymiotem. Dzieło jego nosiło ślady walki, jaką toczyły w tej pięknej duszy dwa wielkie pierwiastki, spirytualizm i materjalizm, dokoła któ­rych krążyło tyle wspaniałych umysłów, żaden zaś nie miał odwagi stopić ich w jedność. Zrazu czysty spirytualista, Ludwik posuwał się nieznacznie w strefę materjalnego pojmowania myśli. Smagany faktami analizy w chwili gdy serce kazało mu jeszcze spoglądać z miłością na chmury snujące się po niebie Swedenborga, nie czuł się wówczas na siłach aby wydać system jednolity, zwarty, z jednej sztuki. Stąd pewne sprzeczności, widoczne nawet w tym szkicu, który kreślę z pierwszych jego prób. Ale dzieło jego, mimo że nie­zupełne, czyż nie było bruljonem wiedzy, której później byłby zgłębił tajemnice, umocnił podstawy, odszukał, wywiódł i powiązał szczegóły?

W pół roku po konfiskacie Traktatu o woli, opuściłem kole- gjum. Rozstanie nasze było nagłe. Matka moja, zaniepokojona tra­wiącą mnie gorączką, która, z braku fizycznego ruchu, dawała objawy komatyczne9 zabrała mnie z kolegjum z godziny na godzi­nę. Usłyszawszy o mym odjeździe, Lambert popadł w przeraźliwy smutek. Ukryliśmy się aby płakać.

Gzy zobaczę cię kiedy? rzekł słodkim głosem ściskając mnie. — Ty będziesz żył; dodał, ale ja umrę. Jeśli będę mógł, pokażę ci się.

Trzeba być młodym, aby wyrzec takie słowa z akcentem, czy­niącym z nich niejako przepowiednię, obietnicę, której straszliwe­go spełnienia trzeba się lękać. Długi czas myślałem mglisto o tem zapowiedzianem pojawieniu się. Bywa jeszcze, iż w pewne dni spleenu, zwątpienia, grozy, samotności, trzeba mi odpędzać wspo­mnienia owego smętnego pożegnania, które jednak nie miało być ostatnie. Kiedy, wychodząc z kolegjum, mijałem dziedziniec, Lam­bert stał z twarzą przyklejoną do zakratowanego okna, aby mnie

ujrzeć jeszcze raz. Na moją prośbę, matka uzyskała dlań pozwolenie spożycia z nami obiadu w gospodzie. Wieczorem ja znowuż odpro­wadziłem go do bramy. Nigdy para kochanków, rozstając się, nie wylała więcej łez.

Żegnaj więc! zostanę sam na tej pustyni, rzekł wskazując dziedziniec, gdzie dwustu chłopaków bawiło się i krzyczało. Kiedy wrócę zmęczony, wpółżywy, z moich długich wycieczek w dziedziny myśli, na ozyjemż sercu odpocznę? Jedno spojrzenie wystarczało, aby ci powiedzieć wszystko. Któż mnie izrozumie teraz? Byłbym wolał nigdy cię nie spotkać, nie wiedziałbym ile mi będzie bra­kowało.

A ja, odparłem, cóż się ze mną stanie? Czyż moje położe­nie nie jest okropniejsze? Nie mam nic tu, aby się pocieszyć, doda­łem, uderzając się w czoło.

Potrząsnął głową ruchem pełnym smętnego wdzięku, i rozsta­liśmy się. Ludwik miał wówczas pięć stóp i dwa cale wzrostu, nie urósł już potem. Fizjognomja jego, pełna wyrazu, świadczyła o wro­dzonej dobroci. Anielska cierpliwość rozwinięta złem obchodze­niem, napięcie jakiego wymagała ciągła kontemplacja, wyzuły je­go spojrzenie z owej zuchwałej dumy, która tak zdobi niektóre twarze i którą umiał miażdżyć naszych regentów. Na jego obliczu jaśniał spokój, czarująca pogoda, której nie kaziły nigdy iron ja ani szyderstwo; wrodzona dobroć łagodziła poczucie własaiej wyższo­ści i siły. Miał ładne ręce, o cienkich palcach, prawie zawsze wil­gotne. Ciało jego był to cud godny rzeźby; ale nasze szare mun­durki ize złoconemi guzikami, nasze krótkie spodenki dawały nam wygląd tak niezręczny, że doskonałe proporcje Lamberta i ich deli­katność można było zauważyć jedynie w kąpieli. Kiedy pływa­liśmy w naszym basenie na Loirze, Ludwik wyróżniał się białością skóry, która odbijała od pocentkowanych chłodem lub zsiniałych w wodzie ciał kolegów. Delikatnych kształtów, wdzięczny w ruchach, lekko zaróżowiony, nie drżący po wyjściu z wody, może dla tego że unikał cienia i biegł zawsze ku słońcu, Ludwik podobny był do

owych przezornych kwiatów, które zamykają kielichy przed pół­nocnym wiatrem i rozwierają się jedynie pod czystem niebem. Jadł mało, pijał tylko wodę; wreszcie, z instynktu czy z upodobania, był bardzo oszczędny w ruchach żądających wydatku siły; gesty jego były skąpe i proste, jak gesty ludzi Wschodu i dzikich, u których powaga jest jakgdyby naturalnym stanem. Naogół nie lubił niczego, co zdradza dbałość o swoją osobę. Miał zwyczaj po­chylać głowę i opierać się na łokciu, tak że rękawy nowego ubra­nia sizybko się przecierały. Do tego pobieżnego portretu trzeba mi dodać zarys moralny, sądzę bowiem, że dziś mogę go bezstronnie osądzić.

Mimo iż z natury religijny, Ludwik nie uznawał drobiazgo­wych praktyk rzymskiego Kościoła; poglądy jego sympatyzowały ze św. Teresą i Fenelonem, z poglądami wielu Ojców Kościoła i paru świętych, którzy, <za naszych dni, uchodziliby za herezjar- chów i ateuszów. W czasie nabożeństwa nie zdradzał żadnego wzru­szenia. Modlitwa jego ujawniała się wybuchami, wzlotami duszy, pozbawionemi prawidłowego porządku: szedł we wszystkiem za gło­sem natury; jak myśleć, tak i modlić się nie umiał o stałej godzi­nie. Gzęsto, w kaiplicy, mógł równie dobrze myśleć o Bogu, jak du­mać nad jakiemś filozoficznem zagadnieniem. Chrystus był dlań najpiękniejszym typem jego systemu. Owo: et verbum caro factum est! było dlań wzniosłem słowem, tradycyjną formułą Woli, Słowa, Czynu, w ich widomej postaci. Chrystus nie spostrzegający własnej śmierci, doskonalący swą istotę zapomocą dzieł boskich tak dalece, iż pewnego dnia jej niewidzialny kształt ukazał się jego uczniom, wreszcie tajemnice Ewangelji, magnetyczne uleczenia Jezusa, dar języków, potwierdzały jego teorję. Przypominam sobie, jak raz mówił, że najpiękniejszym dziełem do napisania dzisiaj byłaby hi- storja pierwotnego Kościoła. Nigdy nie był takim poetą, jak w chwili gdy, w naszych wieczornych rozmowach, rozpatrywał cu­dy spełnione potęgą woli w owej wielkiej epoce wiary. Najsilniejsze

dowody swej teorji ¡znajdował w męczeństwach z pierwszej ery Kościoła, którą nazywał wielką erą myśli.

Zjawiska przeważnej ilości męczeństw cierpianych tak he­roicznie dla wiary, czyż nie dowodzą, mówił, że siły materjalne nic nie wskórają przeciw potędze myśli lub woli człowieka? Z dzia­łania tego, sprawionego wolą wszystkich, każdy może wnioskować

0 własnej.

Nie sądzę bym potrzebował mówić o jego poglądach na poezję

1 historję, ani o sposobie w jaki oceniał arcydzieła naszego języka. Nie byłoby niczem ciekawem zbierać tu poglądy, które stały się dziś niemal pospolite, ale które, w ustach dziecka, mogły się wów­czas zdawać niezwykłe. Nic nie było dlań za wysokie. Aby okre­ślić w dwóch słowach jego talent: byłby napisał Zadiga równie dowcipnie jak Wolter, a djalog między Syllą a Eukratem równie głęboko jak Montesquieu. Prostota jego kazała mu żądać w dziele przed ewszystkiem użyteczności; zarazem zaś, lotny jego umysł wy­magał nowości zarówno myśli jak formy. Wszystko co nie dopeł­niało tych warunków, budziło w nim niesmak. Jedna z jego naj­świetniejszych definicyj literackich, pozwalająca zrozumieć ducha wszystkich innych jak również przenikliwość jego sądów, utkwiła mi w pamięci: „Apokalipsa, jest to ekstaza pisana46. Uważał Biblję za część tradycji ludów przedpotopowych, którą obdzieliła się no­wa ludzkość. Mitolog ja Greków stykała się dlań zarazem z Biblją i ze świętemi księgami Indyj, które ten rozkochany w pięknie na­ród przełożył na swój sposób.

Niepodobna, powiadał, wątpić o tem, że Księgi azjatyckie wcześniejsze są od Pisma świętego. Dla kogoś, kto umie z dobrą wiarą osądzić ten punkt, świat się niezwykle rozszerza. Gzyż nie na płaskowyżu Azji schroniła się owa garstka ludzi, którzy zdołali przeżyć katastrofę naszego globu, o ile wogóle ludzie istnieli przed tym przewrotem czy wstrząśnieniem? doniosłe zagadnienie, które­go rozwiązanie wypisane jest na dnie mórz! Antropogonja Biblji jest więc jedynie genealogją roju, który, wyfrunąwszy z ludzkiego

ula, uczepił się zbocz ów Tybetu, między szczytami Himalajów a Kaukazu. Pierwotne pojęcia gromady, którą prawodawca nazwał ludem bożym (bezwątpienia aby mu nadać jedność; może także aby mu wszczepić własne prawa i ustrój, księgi Mojżesza bowiem stanowią kodeks religijny, polityczny i cywilny) — pojęcia te na­cechowane są piętnem grozy: wstrząśnienie globu wyłożone jest w tych olbrzymich myślach jako zemsta niebios. Wreszcie, ponie­waż plemię to nie zaznało żadnej ze słodyczy, jakich kosztuje lud w ojczystej ziemi, niedole koczującego narodu podyktowały mu sa­me ponure, majestatyczne i krwawe poematy. Naodwrót, widok szybkiego gojenia się ziemi, cudowne działanie słońca, którego pierwszymi świadkami byli Hindusi, tchnęły w nich radosne poję­cia szczęsnej młodości, kult ognia, niezliczone uosobienia aktu roz­rodczego. Tych wspaniałych obrazów zbywa Hebrajczykom. Nieu­stanna samoobrona wśród niebezpieczeństw, w krajach przez które dążyli do miejsca spoczynku, zrodziła w tym ludzie wyłączność i nienawiść do innych narodów. Te trzy pisma, to archiwa pochło­niętego świata. Tu tkwi tajemnica wielkości tych języków i ich mitów. Wielka historja ludzka spoczywa pod temi imionami lu­dzi i miejsc, pod temi fikcjami, które nas pociągają nieodparcie, niewiadomo czemu. Może oddychamy tam rodzinnem powietrzem naszej nowej ludzkości.

Dla Ludwika, potrójna ta literatura obejmowała wszystkie myśli człowieka. Nie zdarza się, wedle niego, książka, której przed­miot nie znalazłby się tam w zarodku. Pogląd ten świadczy, jak głębokie były jego młodzieńcze studja nad Biblją i dokąd go za­wiodły. Szybując ponad społeczeństwem, które znał tylko z książek, sądził je zimno.

Prawa, powiadał, nie krępują nigdy ludzi potężnych lub bogatych, godzą zaś w maluczkich, którzy właśnie potrzebowaliby ochrony.

Dobroć jego nie pozwalała mu tedy sympatyzować z ideami politycznemi; ale system jego prowadził do biernego posłuszeń­

stwa, którego przykład dał Chrystus. W ostatniej dobie mego po­bytu w Vendôme, Ludwik nie odczuwał już bodźca chwały; nasy­cił się poniekąd abstrakcyjnie sławą, i otwarłszy ją, jak dawni ofiamicy, którzy szukali przyszłości w sercu ludzkiem, nie znalazł we wnętrznościach tej chimery nic. Wzgardził owem czysto osobi- etem uczuciem:

Sława, powiadał, to ubóstwiony egoizm.

Zanim się rozstanę z tem wyjątkowem dziecięctwem, winie- nem może osądzić je szybkim rzutem oka.

Na jakiś czas przed naszem rozstaniem, Ludwik mówił:

Poza naturalnemi prawami, których ujęcie będzie może moją chwałą, a które muszą być prawami naszego ustroju, życie człowieka jest ruchem, który wyładowuje się w każdej istocie, mo­cą jakiejś nieznanej siły, przez mózg, serce i nerwy. Z owych trzech układów, wyrażonych przez te pospolite słowa, wypływają nieskończone odmiany ludzkości, zawisłe od proporcyj, w jakich te trzy rodząjne pierwiastki kombinują się z substancjami środo­wisk w których żyją.

Tu przerwał, uderzył się w czoło i rzekł:

Szczególny fakt! wszyscy wielcy ludzie, których portrety ściągnęły moją uwagę, mają krótką szyję. Może natura chce, aby serce było u nich bliżej mózgu.

Poczem ciągnął:

Stąd pochodzi pewien całokształt zjawisk, tworzący istnie­nie społeczne. Człowiekowi Nerwu przypada czyn lub siła; człowie­kowi Mózgu — geniusz; człowiekowi Serca — wiara. Ale, dodał smutno, wiara posiada tylko dymy sanktuarjum; jedynie anioł — jasność.

Zatem, wedle własnych określeń, Lambert był cały sercem i mózgiem.

Dla mnie, życie jego duchowe rozpada się na trzy okresy.

Od dzieciństwa objawiał on przedwczesną żywotność: owoc choroby lub doskonałości jego organów; od dzieciństwa siły jego

wyrażały się w grze zmysłów wewnętrznych, oraz w nadmiernej produkcji fluidu nerwowego. Jako urodzony człowiek Myśli, mu­siał wciąż gasić pragnienie mózgu, żądnego przyswajać sobie wszyst­kie myśli. Stąd namiętność czytania; a z czytania refleksje, które pozwalały mu sprowadzać rzeczy do najprostszego wyrazu, chłonąć je, zgłębiać je w ich istocie. Zyski tego wspaniałego okresu, który u innych przychodzi dopiero po długich studjach, przypadły Lam­bertowi podczas jego dziecięctwa; dziecięctwa szczęśliwego, opro­mienionego pracowitemi rozkoszami poety. Kres, na którym po­przestaje większość mózgów, był punktem, z którego jego mózg miał wyruszyć na poszukiwanie nowych światów. Tam, nieświado­mie jeszcze, stworzył sobie życie równie wymagające jak nienasy­cone. Aby istnieć, czyż nie musiał ustawicznie rzucać żeru w otchłań, którą otwarł w sobie? Podobny istotom pewnych regionów świata, czyż nie mógł zginąć z braku pokarmu dla nadmiernych i zawie­dzionych głodów? Czyż to nie była rozpusta, zaszczepiona w du­szy i zdolna ją doprowadzić, niby ciało przesycone alkoholem, do nagłego pożaru? Tej jego pierwszej fazy nie znałem; dziś dopiero mogę sobie wytłumaczyć jej zdumiewające owocowania i skutki. Ludwik miał wówczas trzynaście lat.

Byłem na tyle szczęśliwy, aby być świadkiem drugiej epoki. Lambert (i to go może ocaliło!) pogrążył się w niedolach kon­wiktu i zużył w nich nadmiar myśli. Przekształciwszy rzeczy w ich czysty wyraz, słowa w idealną treść, a treść w jej prawidła, dopro­wadziwszy wszystko do abstraktu, dążył, aby żyć, do innych tworów intelektualnych. Złamany męką kolegjum i przesileniami własnego życia fizycznego, pogrążył się w medytacji, przeniknął uczucia, uj­rzał nowe światy wiedzy, istne snopy myśli! Wstrzymany w biegu, zbyt wątły jeszcze aby oglądać sfery wyższe, oglądał duchem same­go siebie. Ujrzałem w nim wówczas walkę myśli, doświadczającej się, starającej się podchwycić tajemnice swej natury, niby le­karz, który studjuje postępy własnej choroby. W owym sta­nie siły i słabości, dziecięcego wdzięku i nadludzkiej potęgi, Lud-

Ludwik Lambert 109

wik Lambert ucieleśnił mi najbardziej poetyckie i najprawdziwsze pojęcie istoty którą (nazywamy aniołem, wyjąwszy wszelako kobietę, której rysy, imię, osobę i życie chciałbym ukryć światu, aby same­mu tylko posiadać tajemnicę jej istnienia i móc zagrzebać tę ta­jemnicę na dnie mego serca.

Trzeciej fazy nie było mi dane oglądać. Zaczynała się wówczas, kiedy mnie rozłączono z Ludwikiem, który opuścił kolegjum dopie­ro w ośmnastym roku życia, w połowie r. 1815. Ludwik stracił wów­czas ojca i matkę mmiejwięcej przed pół rokiem. Nie (znajdując ni­kogo w rodzinie, z kim dusza jego, iskłonna do wylania ale zdła­wiona od czasu naszej rozłąki, mogłaby się porozumieć, schronił się do wuje, ustanowionego jego opiekunem, który, wypędzony z probostwa jako zaprzysiężony, osiadł w Blois. Ludwik spędził tam jakiś czas. Pożerany żądzą ukończenia studjów, których musiał czuć braki, przybył do Paryża aby odszukać panią de Stael i aby pić wiedzę z najwyższych źródeł. Stary ksiądz, mający słabość do sio­strzeńca, pozwolił Ludwikowi zjadać swą ojcowiznę przez trzy lata spędzone w Paryżu; mimo to, chłopak żył tam w najgłębszej nędzy. Spadek ten wynosił parę tysięcy franków. Lambert wrócił do Blois w r. 1820, wygnany z Paryża cierpieniami, które czyhają tam na ludzi bez majątku. Podczas pobytu w stolicy, nieraz musiał być pastwą tajemnych burz, straszliwych huraganów myśli miotających duszą artystów, o ile mamy sądzić z jednego faktu który wuj jego sobie przypominał, z jedynego listu, który się przechował w rę­kach zacnego człowieka: zachował ów list może dlatego, że był ostatni i najdłuższy ze wszystkich.

Oto przedewszystkiem fakt. Pewnego dnia, Ludwik znalazł się w Komedji Francuskiej, na galerji, obok jednego z filarów, mię­dzy któremi mieściły się wówczas loże trzeciego piętra. Wstając w pierwszym antrakcie, ujrzał kobietę, która weszła do sąsiedniej loży. Widok tej kobiety, młodej, pięknej i ładnie ubranej, może w wyciętej sukni, w towarzystwie kochanka dla którego twarz jej ożywiała się powabami miłości, wywarł na duszę i zmysły Lamber­

ta wrażenie tak okrutne że musiał wyjść z sali. Gdyby nie błysk rozsądku, który w pierwszym momencie nie zagasł doszczętnie, mo­że byłby uległ nieodpartej niemal żądzy zabicia owego młodzień­ca, ku któremu zwracały się spojrzenia młodej kobiety. Czyż to nie była w naszym paryskim światku błyskawica miłości dzikiego, który rzuca się na kobietę jak na swój łup; objaw zwierzęcego in­stynktu, połączonego z chyżością promienistych niemal rzutów du­szy, zdławionej brzemieniem myśli? Wreszcie, czyż to nie było owo cięcie urojonego scyzoryka u dziecka, które stało się u mężczyzny piorunem najprzemożniejszej jego potrzeby, miłości?

A teraz, oto list, w którym maluje się stan jego duszy, ude­rzonej obrazem paryskiej cywilizacji. Serce jego, z pewnością wciąż urażane w tej otchłani egoizmu, musiało ciągle cierpieć; nie spot­kał tam może ani przyjaciół którzyby go pocieszyli, ani wrogów którzyby dali ton jego życiu. Zmuszony żyć bez przerwy w sobie samym i nie dzieląc z nikim swych delikatnych rozkoszy, chciał może rozwiązać dzieło swego losu przez ekstazę i trwać w formie niemal roślinnej, niby anachoreta z pierwszych wieków Kościoła, abdykując temsamem z królestwa intelektu. List wskazuje ponie­kąd ten zamysł, którego chwytały się wielkie dusze we wszystkich epokach społecznej odnowy. Ale to postanowienie czyż nie jest dla wielu objawem powołania? Czy nie starają się skupić sił w dłu­giem milczeniu, aby zeń wyjść izdatni do władania światem, mocą słowa lub czynu? Zaiste, Ludwik musiał zebrać wiele goryczy wśród ludzi, lub pocisnąć społeczeństwo jakąś straszliwą ironją nie mogąc zeń nic wydobyć, nim wydał ów potężny krzyk, nim doszedł — on, biedak! — do pragnienia, które urodziło się niekiedy w sercu mo­narchów zmierżonych władzą i światem. A może kończył w samot­ności wielkie dzieło, które bujało mglisto w jego mózgu? Któżby w to nie uwierzył, czytając ten urywek jego myśli, odbijających walki jego duszy w chwili gdy się dlań kończyła młodość, gdy zaczynała kwitnąć straszliwa władza twórczości z której miały się zrodzić dzieła dojrzałego mężczyzny? List ten jest w związku

z przygodą w teatrze. Fakt i pismo oświetlają się wzajem, dosza i ciało nastroiły się na jeden ton. Ta burza zwątpień i twierdzeń, chmur i błyskawic, z której często strzelał piorun i która kończy się namiętnem westchnieniem do niebiańskiej jasności, dostatecznie oświetla trzecią epokę jego przeobrażenia i pozwala ją zrozumieć. Czytając te bezładne stronice, zaczynane i porzucane wedle kapry­su paryskiego życia, czyż nie mamy uczucia, ze widzimy dąb, w chwili gdy jego wewnętrzny przyrost rozsadza zieloną korę, mar-

Na tym liście kończy się dla myśliciela, jak dla poety, owo uszanuje go grom niebios lub siekiera człowieka?

Na tym liście kończy się dla myśliciela, jak dla poety, owo wspaniałe dziecięctwo i niezrozumiana młodość. Tu kończy się za­rys tego duchowego zalążka; filozofowie pożałują jego pędów, zni­szczonych w samym pączku mrozem; ale z pewnością uznają, że kwiaty te rozkwitły w strefach wyższych niż najwyżej położone miejsca na ziemi.

Paryż, wrzesień-listopad 1819.

Drogi wuju, opustzczę niebawem to miasto, nie mogę tu żyć. Nie widzę tu nikogo, ktoby kochał to co ja kocham, ktoby się zaj­mował tem co mnie zajmuje, wzruszał się tem co mnie wzrusza. Zmuszony kurczyć się w sobie, dręczę się i cierpię. Długie i cierpli­we studjum, jakie podjąłem nad tem społeczeństwem, prowadzi do •smutnych wniosków, w których przeważa wątpienie. Tutaj, punk­tem wyjścia wszystkiego jest pieniądz. Trzeba pieniędzy nawet na to aby się obyć bez pieniędzy. Ale, mimo że ten kruszec potrzebny jest każdemu kto chce myśleć spokojnie, nie czuję w sobie od­wagi uczynienia go jedyną pobudką swych myśli. Aby zebrać ma­jątek, trzeba wybrać sobie zawód; słowem, trzeba, jakimś przywile­jem dającym pozycję lub klijentelę, przywilejem legalnym lub zręcznie stworzonym, nabyć prawo czerpania w cudzej sakiewce •skromnej sumy, która w ciągu roku tworzy mały kapitalik; ten fcfcowuż, w ciągu dwudziestu lat, daje ledwie cztery czy pięć tysię­

cy franków renty, kiedy kto« poczyna sobie uczciwie. W piętnaście lub szesnaście lat, nie licząc czasu nauki, adwokat, rejent, kupiec, wszyscy patentowani pracownicy zdolni są zarobić na chleb na stare lata. Nie czułem się zdatny do niczego wT tym rodzaju. Wolę myśl od czynu, ideę od interesu, kontemplację od ruchu. Brak mi owej ciągłej baczności, potrzebnej każdemu, kto chce dojść do ma­jątku. Wszelkie przedsięwzięcie handlowe, wszelki przymus dobie­rania się do czyichś pieniędzy, skończyłyby się niepowodzeniem

i rychło doprowadziłyby mnie do ruiny. Jeśli obecnie nie mam nic, nic nikomu bodaj nie jestem winien. Kto żyje aby dokonać wiel­kich /rzeczy w dziedzinie ducha, zadowoli się materjalnie lada czem; ale, mimo że dwadzieścia su dziennie może mi starczyć, nie posia­dam renty, któraby mi zapewniła tę pracowitą bezczynność. Kiedy chcę myśleć, potrzeba wygania mnie z sanktuarjum, w którem po­rusza się moja myśl. Co się ze mną stanie? Nędza nie przeraża mnie. Gdyby nie zamykano, nie hańbiono, nie obrzucano wzgardą żebraków, żebrałbym, aby móc swobodnie rozwiązywać problemy które mnie zajmują. Ale ta wzniosła rezygnacja, przez którą mógł­bym oswobodzić swoją myśl wyzwalając ją od ciała, nie zdałaby się na nic: i tak trzeba pieniędzy, aby podjąć pewne doświadczenia. Gdyby nie to, zgodziłbym się na pozorny niedostatek myśliciela, który posiada wraz niebo i ziemię. Aby być wielkim w nędzy, wy­starczy nie spodlić się. Człowiek, który walczy i cierpi dla szla­chetnego celu, przedstawia, zaiste, piękny obraz; ale któż tutaj czuje w sobie siłę aby walczyć? Trzeba drapać się na skały, nie można wciąż dreptać w błocie. Tu wszystko tamuje prostolinijny lot ducha dążącego w przyszłość. Nie bałbym się samego siebie na pustyni, boję się tutaj. Na pustyni byłbym sam ze sobą bez roz­prószenia; tu, człowiek doświadcza mnóstwa potrzeb, które go zdrabniają. Kiedy wyszedłeś z domu zadumany, pochłonięty my­ślą, głos nędzarza, żebrząc jałmużny, ściąga cię na ten świat głodu

i pragnienia. Trzeba pieniędzy, aby się móc przechadzać. Zmysły, bezustanku nużone błahostkami, nigdy nie znajdują spoczynku.

Nerwowa natura poety jest tutaj bez przerwy narażona na wstrzą- snienia; to co powinno być jego chlubą, staje się jego cierpie­niem; wyobraźnia jest jego najokropniejszym wrogiem. Tutaj, ranny robotnik, nędzarka w ipołogu, dziewczyna publiczna która zachoruje, opuszczone dziecko, niedołężny starzec, występki, zbrod­nie nawet, znajdą starania i opiekę: ale dla wynalazcy, dla czło­wieka który żyje myślą, świat jest bezlitosny. Tutaj wszystko mu­si dawać wynik bezpośredni, realny; drwią sobie z prób zrazu bez­owocnych, które mogą prowadzić do największych odkryć; nie ce- nią głębokich i wytrwałych badań, wymagających długiego natę­żenia sił. Państwo mogłoby utrzymywać talent, jak utrzymuje ba­gnet; ale wciąż drży, aby inteligentny człowiek nie wywiódł go w pole; jakgdyby można długo udawać genjusz! Ach, wuju, kiedy zniszczono pustelnie i klasztory, wznoszące się u stóp gór, w cie­niu zielonych i cichych drzew, czyż nie należało wznieść przybyt­ków dla tych cierpiących dusz, które jedną myślą tworzą postęp narodów, lub przygotowują nowe i płodne zdobycze wiedzy?M

20 września.

Przywiodła mnie tutaj nauka, wiesz o tem; znalazłem tu lu­dzi naprawdę uczonych, nieraz wręcz zdumiewających; ale brak jedności unicestwia niemal wszystkie wysiłki. Ani nauczanie, ani wiedza nie mają swej głowy. Jeden profesor dowodzi, że drugi plecie skończone głupstwa. Uczony z Akadem j-i hańbi ufczonego z College de France. Przybywszy tutaj, wybrałem się posłuchać starego członka Akademji, który wykładał pięciuset młodym lu­dziom, że Coimeille jest to genjusz krzepki i dumny, Racine ele­gijny i czuły, Molier niezrównany, Wolter dowcipny, Bossuet i Pas­cal rozpaczliwie genjalni. Profesor filozofji staje się znakomito­ścią, tłumacząc, że Platon jest Platonem. Inny pisze historję słów, nie troszcząc się o myśli. Ten tłumaczy ci Ajschylosa, ów dowodzi niezbicie, że komuny to były komuny, a nie co innego. Te nowe

i świetne spostrzeżenia, wałkowane przez kilka godzin, stano­

wią ową wyższą naukę, która ma być krokami olbrzyma dla ludz­kiego poznania. Gdyby rząd miał wogóle jakąś myśl, podejrzewał­bym, że się obawia prawdziwych talentów, które łacno poddałyby społeczeństwo jarzmu inteligentnej władzy. Narody zaszłyby zbyt daleko, zbyt rychło, profesorowie są tedy obowiązani fabrykować głupców. Jak inaczej wytłumaczyć bakalarkę bez metody, bez my­śli o przyszłości? Instytut mógłby być wielkim rządem duchowego

i intelektualnego świata; ale złamano go rozdziałem na poszcze­gólne akademje. Wiedza kroczy tedy bez przewodnika, bez syste­mu; buja na los szczęścia, bez wytyczonej drogi. Ta beztroska, ta niepewność, istnieją zarówno w polityce jak w wiedzy. W naturze, środki są proste, eel wielki i cudowny; tutaj, w nauce jak w rzą­dzie, środki są olbrzymie, cel mały. Owa siła, która w naturze idzie równym krokiem i która sumuje się sama ustawicznie, owo A + A które wydaje wszystko, w społeczeństwie jest destrukcyj­ne. Obecna polityka przeciwstawia sobie wzajem siły ludzkie aby je zneutralizować, zamiast je kombinować aby im kazać działać dla jakiegoś celu. Biorąc tylko Europę, od Cezara do Konstanty­na, od małego Konstantyna do wielkiego Atylli, od Hunów do Karola Wielkiego, od Karola Wielkiego do Leona X, od Leona X do Filipa II, od Filipa II do Ludwika XIV, od Wenecji do Anglji, od Anglji do Napoleona, od Napoleona do Anglji, nie widzę żad­nej ciągłości w polityce, a nieustanne jej wstrzą śnieni a nie wydały żadnego postępu. Świadectwem wielkości narodów są ich pomniki, a świadectwem szczęścia — dobrobyt osobisty. Czy nowoczesne pomniki dorównują starożytnym? Wątpię. Sztuki, które są bezpo- średniem dziełem jednostki, twory genjuszu lub dłoni ludzkiej, nie­wiele zyskały. Rozkosze Lukullusa warte były z pewnością rozko­szy Samuela Bernarda, Beaujona lub króla bawarskiego. Długo­wieczność ludzka zmalała. Dla kogoś, kto jest z sobą szczery, nic się tedy nie zmieniło, człowiek jest ten sam: siła jest zawsze jego jedynem prawem, powodzenie jedyną mądrością. Chrystus, Maho­met, Luter ubarwili jedynie rozmaicie arenę, w której młode na­

rody odbywały swoje ewolucje. Żadna polityka nie przeszkodziła cywilizacji, jej bogactwom, jej obyczajom, jej zmowie silnych przeciw słabym, jej pojęciom i rozkoszom, wędrować z Memfisu do Tyru, z Tyra do Balbek, z Tedmoru do Kartaginy, z Kartaginy do Rzymu, z Rzymu do Konstantynopola, ^Konstantynopola do Wenecji, z Wenecji do Hiszpanji, z Hiszpanji do Anglj, —■ a wszakże nie istnieje żaden ślad Memfisu, Tyru, Kartaginy, Rzy­mu, Wenecji i Madrytu. Duch tych wielkich ciał uleciał. Żadne nie uchroniło się od ruiny i nie zrozumiało tego pewnika: Kiedy skutek przestaje być w harmonji z przyczyną, następuje rozkład. Najsubtelniejszy genjusz nie może odkryć związku między temi wielkiemi faktami społecznemi. Żadna polityczna teorja nie ostała się. Rządy mijają jak ludzie, nie przekazując sobie nauki; żaden ustrój nie rodzi ustroju doskonalszego niż poprzedni. Co sądzić

o polityce, kiedy rząd oparty na Bogu wygasł w Indjach i w Egip­cie; kiedy rząd miecza i tjary przeminął; kiedy rząd jednego gi­nie; kiedy rząd wszystkich nigdy nie zdołał się utrzymać przy ży­ciu; kiedy żadne pojęcie siły intelektualnej, zastosowanej do ma- terjalnych interesów, nie zdołało przetrwać i kiedy wszystko trze- baby dziś przebudować, jak we wszystkich epokach gdy człowiek krzyczał: Cierpię! Kodeks, który uważają za najpiękniejsze dzieło Napoleona, jest dziełem najbardziej drakońskiem jakie znam. Nie­ograniczona podzielność gruntów, której zasada uświęcona jest równym rozdziałem dóbr, musi sprowadzić wyrodzenie się naro­du, upadek sztuk i nauk. Ziemię zbyt rozdrobnioną zmienia się w warzywne ogródki; lasy, a z niemi strumienie znikają; prze­staje się hodować woły, konie. Zbywa środków tak do ataku, jak odporu. Niech przyjdzie najazd, lud jest zmiażdżony, stracił swoje wielkie sprężyny, stracił swoich przewodników. Oto dzieje Pustyń! Polityka jest tedy wiedzą bez ustalonych zasad, bez mo­żliwej stałości; jest duchem chwili, stosowaniem siły wedle ko­nieczności dnia. Człowiek, który widziałby na dwa wieki naprzód, 2ginąłby na placu publicznym, przywalony przekleństwami ludu,

lub, co mi się zdaje gorsze, smagany biczem śmieszności. Narody, to jednostki, które nie są ani mędrsze, ani silniejsze od człowieka,

i losy ich są takie same. Zastanawiać się nad człowiekiem, czyż nie znaczy zajmować się narodem? Patrząc na społeczeństwo, wciąż nękane w swoich podstawach jak i w swoich objawach, w przy­czynach i w działaniu, na społeczeństwo w którem filantrop ja jest wspaniałą omyłką a postęp nonsensem, zyskałem potwierdzenie tej prawdy, że życie jest w nas, nie poza nami; że wznieść się po­nad ludzi aby im rozkazywać, jest to, w powiększeniu, rola regenta w szkole, i że ludzie dość silni aby się wzbić do wyżyn skąd mogą objąć okiem światy, nie powinni patrzeć pod nogi66.

4 listopad.

Jestem pochłonięty poważnemi myślami, idę ku pewnym od­kryciom, niezwyciężona siła pociąga mnie ku światłu, które za­wczasu rozbłysło w ciemni mego duchowego życia; ale jak nazwać potęgę, która mi wiąże ręce, zamyka usta i ciągnie mnie w kie­runku przeciwnym memu powołaniu? Trzeba opuścić Paryż, po­żegnać się z bibljotekami, z temi pięknemi ogniskami światła, z uczonymi tak życzliwymi, tak przystępnymi, z młodemi inteli­gencjami, z któremi sympatyzowałem. Kto mnie odpycha? Przy­padek, czy Opatrzność? Dwa pojęcia, zawarte w tych słowach, są nie do pogodzenia. Jeśli przypadek nie istnieje, trzeba przyjąć fa­talizm lub konieczne współdziałanie rzeczy, poddanych ogólnemu planowi. Czemuż tedy się opierać? Jeśli człowiek nie jest wolny, co się stanie z rusztowaniem jego ducha? A jeśli może twoTzyć ewój los, jeśli może swoją wolną wolą powstrzymać spełnienie się ogólnego planu, cóż stanie się z Bogiem? Pocom tu przybył? Kie­dy się zastanowię, wiem: znajduję w sobie treść do rozwinięcia; ale w takim razie na co posiadam ogromne zdolności bez możno­ści użycia ich? Gdyby moja męka służyła do jakiegoś przykładu, rozumiałbym. Ale nie, cierpię pokątnie. Wynik ten jest równie opatrznościowy, jak los nieznanego kwiatka, umierającego w dzie­

wiczym lesie, gdzie nikt nie poczuł jego zapachu ani zachwycił się jego barwą. Jak on wydziela daremnie w samotności swoje wo­nie, tak ja rodzę tu na poddaszu myśli, których nikt nie pozna. Wczoraj jadłem przy oknie chleb i winogrona z młodym lekarzem nazwiskiem Meyraux1). Rozmawialiśmy jak ludzie których nie­szczęście uczyniło braćmi; rzekłem doń:

Ja odchodzę, ty zostajesz, weź moje myśli i rozwiń je!

Nie mogę, odparł smutnie; zdrowie moje, zbyt wątłe, nie wytrzyma moich prac: umrę młodo, walcząc z nędzą.

Spojrzeliśmy w niebo, ściskając sobie dłonie. Spotykaliśmy się na kursie anatomji porównawczej i w gabinecie Muzeum, sprowa­dzeni jednem i tem samem studjum: jednością składu geologicz­nego. U niego było to przeczucie genjuszu, zesłanego aby wytyczyć nową drogę w ugorach myśli; u mnie dedukcja z ogólnego syste­mu. Moją ideą jest określić realne stosunki mogące istnieć między człowiekiem a Bogiem. Czyż to nie jest konieczność epoki? Bez wzniosłych pewników niepodobna nałożyć wędzidła społeczeń­stwom rozpętanym przez zmysł dociekania i wątpienia, i krzyczą­cym: „Czy wiedziecie nas na drogę, na której nie spotkamy prze­paści?66 Spytasz mnie, co ma wspólnego anatomja porównawcza z kwestją tak ważną dla przyszłości społeczeństw? Czyż nie trzeba nabrać przekonania, że człowiek jest celem wszystkich ziemskich środków, aby się zapytać, czy nie będzie środkiem do jakiegoś ce­lu? Jeżeli człowiek jest związany ze wszystkiem, czyż niema nic ponad nim, z czemby się on znowuż wiązał? Jeżeli on jest kresem niewytłumaczonych przemian, które sięgają aż do niego, czyż nie musi być węzłem między widzialną a niewidzialną naturą? Dzia­łanie świata nie jest niedorzeczne; zmierza do celu, a celem tym nie może być społeczeństwo takie jak nasze. Istnieje straszliwa lu­ka między nami i niebem. W obecnym stanie nie możemy ani "Wciąż czuć rozkoszy, ani wciąż cierpieć; czyż nie trzeba ogromnej

*) Stracone złudzenia.

zmiany, aby dojść do nieba i do (piekła, dwóch pojęć, bez których Bóg nie istnieje w oczach tłumu? Wiem, że wyplątano się z kło­potu, stwarzając duszę; ale mam jakąś odrazę do tego, aby czynić Boga odpowiedzialnym za ludzkie podłości, za nasze rozczarowa­nia, wstręty, za nasz upadek. Przytem jak przyjąć w nas zasadę boską, którą może przemóc parę kieliszków rumu? Jak sobie wyo­brazić niematerjalne zdatności, na które oddziaływa materja, któ­rych działanie można porazić granem opjum? Jak sobie wyobra­zić, że będziemy jeszcze czuli wówczas, gdy będziemy odarci z wa­runków czucia? Czemu Bóg miałby zginąć przez to, że materja jest myśląca? Czyż ożywienie substancji i jej niezliczone odmia­ny, czyż objawy jej instynktów są mniej niewytłumaczone niż zja­wiska myśli? Czy ruch nadany światom nie wystarcza aby do-* wieść Boga, bez niedorzeczności spłodzonych przez naszą pychę? To że ze znikomego istnienia przechodzimy, po wielu próbach, do lepszego bytu, czyż to nie dosyć dla stworzeń, które różnią się od innych jedynie pełniejszym instynktem? Jeśli -nie istnieje w du­chowym świecie zasada, któraby nie prowadziła do absurdu lub nie kłóciła się z oczywistością, czyż nie czas puścić się na szukanie dogmatów wypisanych w samej istocie rzeczy? Czy nie trzebaby wywrócić filozofji na nice? Nie zajmujemy się rzekomą nicością która nas poprzedziła, a grzebiemy się w rze­komej nicości która nas czeka. Czynimy Boga odpowiedzial­nym za przyszłość, a nie żądamy odeń żadnego rachunku z prze­szłości. A przecież równie potrzebne jest wiedzieć czy nie tkwimy jakimś korzeniem w przeszłości, co wiedzieć czy jesteśmy spojeni z przyszłością. Byliśmy dotąd deistami lub ateuszami tylko z jed­nej strony. Czy świat jest wieczny? Czy świat jest stworzony? Nie pojmujemy nic pośredniego między temi dwoma twierdzeniami: jedno jest fałszywe, drugie prawdziwe, wybierajcie! Jakkolwiek padnie wasz wybór, Bóg taki jak go nasz rozum sobie wyobraża musi zmaleć, co jest równoznaczne z jego zaprzeczeniem. Uczyń­cie świat wiecznym: upada wszelka wątpliwość, Bóg musiał go

przyjąć. Przypuśćcie, że świat jest stworzony, Bóg nie jest możeb- ny. W jaki sposób spędziłby całą wieczność, nie wiedząc że po­weźmie myśl stworzenia świata? Jak nie przewidziałby z góry je­go następstw? Skąd zaczerpnął jego istotę? — nieodzownie z sie­bie. Jeżeli świat jest z Boga, w jaki sposób przyjąć zło? Jeśli zło wyszło z dobra, popada się w absurd. Jeżeli niema zła, czem staje się społeczeństwo ze swemi prawami? Wszędzie przepaści! wszę­dzie otchłań dla rozumu! Trzebaby przebudować z gruntu wiedzę społeczną. Posłuchaj, wuju: póki jaki wspaniały genjusz nie uświa­domi oczywistej nierówności między inteligencjami, póty ogólny sens ludzkości, póty słowo Bóg będą wciąż podawane w wątpli­wość; społeczeństwo będzie stało na piasku. Tajemnicę rozmaitych stref ducha, przez które wędruje człowiek, znajdzie się w analizie świata zwierzęcego. Do dziś, rozpatrywano świat zwierzęcy jedy­nie w jego różnicach, nie w jego podobieństwach; w jego kształ­tach organicznych, nie w jego zdatnościach. Zdatności zwierzęce doskonalą się krok po kroku, wedle praw które należałoby zba­dać. Właściwości te odpowiadają siłom które je wyrażają, a te są nawskroś materjalne, podzielne. Zdatności materjalne! Zważ te dwa słowa. Czyż to nie jest kwest ja równie nie do rozwiązania, jak udzielenie się ruchu materji, niezgłębiona jeszcze otchłań, któ­rej trudności Newton raczej przemieścił niż rozwiązał? Wreszcie kombinacja światła ze wszystkiem co żyje na ziemi, wymaga no­wego zbadania globu. To samo zwierzę niepodobne jest do eiebie w tropikach, w Indjach, a na Północy. Między prostopadłemi a skośnemi promieniami słonecznemi rozwija się natura, różna za­razem i jednaka, tażsama w swej istocie, odmienna w swoich wy­nikach. Objaw, który bije w oczy w świecie zoologicznym kiedy porównujemy motyle bengalskie z europejskiemi, jest jeszcze

o wiele jaskrawszy w świecie ducha. Trzeba pewnego określonego kąta twarzowego, pewnej ilości zwojów mózgowych, aby otrzymać Kolumba, Rafaela, Napoleona, Laplace’a lub Beethovena; dolina bez słońca wydaje kretynów: — wyciągnąć stąd konkluzje. Skąd

te różnice zależnie od mniej lub więcej obfitego wnikania światła w człowieka? Te wielkie cierpiące masy ludzkie, mniej lub wię­cej czynne, mniej lub więcej syte, mniej lub więcej oświecone, stanowią trudności nie do rozwiązania, krzyczące przeciw Bogu. Czemu w najwyższej radości chcemy zawsze opuścić ziemię; skąd ta chęć wzlotu, która ogarnęła i będzie ogarniać wszelkie stworze­nie? Ruch jest wielką duszą, której związek z materją jest równie trudny do wytłumaczenia, jak wytwarzanie się myśli. Dziś wiedza jest jedna; niepodobna tknąć polityki, nie zajmując się kwestją ducha; a kwest ja ducha wiąże się ze wszystkiemi kwestjami nau- kowemi. Zdaje mi się, że jesteśmy w przededniu wielkiej bitwy ludzkiej; siły są, ale nie widzę generała...66

25 listopad.

Wierzaj mi, wuju, trudno bez bólu wyrzec się życia, do któ­rego się jest stworzonym. Wracam do Blois ze straszliwie ciężkiem sercem; umrę tam, unosząc z sobą wielkie prawdy. Żaden osobi­sty wzgląd nie obniża mego żalu. Czyż sława znaczy coś dla czło­wieka, który wierzy że może się wznieść w sferę wyższą? Nie czu­ję żadnego przywiązania do tych dwóch sylab: Lam i bert; czy je będą wymawiać z czcią czy z obojętnością na mym grobie, nie zmieni to fnic w moim dalszym losie. Czuję się silny, energiczny, mógłbym się stać potęgą; czuję w sobie życie tak promieniste, że mogłoby ożywić cały świat, a jestem zamknięty w rodzaju mine­rału, jak owe kolory, które podziwiasz na szyi indyjskich ptaków. Trzebaby objąć cały ten świat, uścisnąć go aby go przetworzyć; ale ci, którzy go tak objęli i przetopili, czyż nie zaczęli od tego że byli kółkiem w machinie? Mnieby ona zmiażdżyła. Mahometowi szabla, Jezusowi krzyż, mnie pokątna śmierć; jutro w Blois, w kil­ka dni potem — w trumnie.

Czy wiesz, czemu wróciłem do Swedenborga, dokonawszy ol­brzymich studjów nad religjami i stwierdziwszy, drogą lektury wszystkich dzieł jakie cierpliwe Niemcy, Anglja i Francja ogłosiły

od sześćdziesięciu lat, głęboką prawdę swoich młodzieńszych spo­strzeżeń nad Biblją? Niewątpliwie Swedenborg streszcza wszystkie religje, lub raczej jedyną religję ludzkości. Jeśli obrządki miały niezliczone postacie, ani znaczenie ich, ani metafizyczna konstruk­cja nie zmieniły się nigdy. Słowem, człowiek posiadał zawsze tyl­ko jedną religję. Siwaizm, wisznuizm i braminizm, trzy pierwsze obrządki ludzkie, zrodzone w Tybecie, w dolinie Indu i na równi­nach Gangesu, skończyły swoje walki na kilka tysięcy lat przed Chrystusem, przyjmując hinduską Trimurti. Trimurti, to nasza trójca. Z tego dogmatu wypływają, — w Persji magizm; w Egip­cie religje afrykańskie i mozaizm; potem kabiryzm i grecko-rzym- ski politeizm. Gdy owe promieniowania Trimurti zestrajają mity azjatyckie z wyobraźnią każdego kraju, dokąd wnikają wprowa­dzone przez mędrców, których ludzie zmieniają w półbogów, Mi­trę, Bachusa, Hermesa, Herkulesa etc., — Budda, słynny reforma­tor owych trzech pierwotnych religij, izjawia się w Indjach i za­kłada tam swój Kościół, który dziś liczy jeszcze o dwieście miljo- nów więcej niż chrystjanizm i w którym szukały wzmacniającej kąpieli potężne wole Chrystusa i Konfucjusza. Chrystjanizm pod­nosi swój sztandar. Później, Mahomet stapia mozaizm i chrystja­nizm, Biblję i Ewangelję w jedną księgę, Koran, gdzie je przysto­sowuje do ducha Arabów. Wreszcie Swedenborg bierze z magizmu, braminizmu, buddyzmu i chrześcijańskiego mistycyzmu to, co te wielkie religje mają wspólnego, rzeczywistego, boskiego i daje ich naukom rację można rzec matematyczną. Dla każdego, kto się rzu­ca w te rzeki religijne, których nie wszyscy założyciele są znani, niewątpliwe jest, że Zoroaster, Mojżesz, Budda, Konfucjusz, Chry­stus, Swedenborg posiadali te same zasady i zakładali sobie ten sam cel. Ale ostatni ze wszystkich, Swedenborg, będzie może Bud­dą Północy. Mimo ciemności i rozwlekłości jego książek, są tam elementy olbrzymiej koncepcji społecznej. Jego teokracja jest wspaniała, a jego religja jest jedyną, jaką może przyjąć wyższy umysł. On jeden pozwala czuć Boga, budzi pragnienie Boga, wy-

swobod ził majestat boski z powijaków, w jakie zamotały go inne wyznania; zostawił go tam gdzie jest, każąc dążyć ku niemu nie­zliczonym tworom i stworzeniom, zapomocą kolejnych przeobra­żeń, -stanowiących przyszłość bezpośredniejszą, naturalniejszą niż wieczność katolicka. Obmył Boga z zarzutu, jaki mu czynią tkli­we dusze: z wiekuistości kar, jakiemi karze błędy jednej chwili; rzecz która przeczy zarówno dobroci jak sprawiedliwości. Każdy może wiedzieć, czy mu jest przeznaczone inne życie i czy ten świat ma sens. O to doświadczenie ja pragnę się pokusić. To usiłowa­nie może ocalić świat równie dobrze jak krzyż Jerozolimy i pa­łasz Mekki. Jeden i drugi są synami pustyni. Z trzydziestu trzech lat Jezusa znamy tylko dziewięć; jego życie w zaciszu przygoto­wało życie pełne chwały. I mnie również trzeba pustyni!66

Mimo trudności tego przedsięwzięcia, sądziłem że trzeba mi było aprobować odmalować młodość Lamberta, owo tajemne ży­cie, któremu zawdzięczam jedyne dobre godziny i jedyne miłe wspomnienia dziecięctwa. Poza temi dwoma latami znałem *ame troski i przykrości. Jeżeli później przyszło szczęście, moje szczę­ście było «zawsze niezupełne. Byłem bardzo rozwlekły, bez wątpie­nia; ale gdyby nie wniknąć w obszary serca i mózgu Lamberta (dwa wyrazy, które bardzo niedoskonale oddają niezliczone od­cienie jego wewnętrznego życia), prawie niemożliwe byłoby zro­zumieć drugą część jego dziejów duchowych, nieznanych światu

i mnie, ale których tajemne rozwiązanie rozwinęło się w mojej obecności w ciągu kilku godzin. Ci, którym ta książka nie wypa­dła jeszcze z rąk, zrozumieją, mam nadzieję, wypadki, które mi pozostało opowiedzieć i które stwarzają poniekąd drugą egzysten­cję tej istocie; czemu nie miałbym powiedzieć temu istnieniu, w którem wszystko miało być nadzwyczajne, nawet koniec?

Kiedy Ludwik wrócił do Blois, wuj starał się dostarczyć mu rozrywek. Ale biedny ksiądz czuł się w tem nabożnem mieście jak trędowaty. Nikt nie miał ochoty przyjmować w domu rewolucjo­nisty, zaprzysiężonego. Towarzystwo jego składało się z kilku osób

w%

Ludwik Lambert

123

o poglądach zwanych wówczas liberalnemi, patrjotycznemi lub konstytucyjnemi, do których zachodził na partyjkę wista lub bo­stona. W pierwszym domu gdzie go wprowadził wuj, Ludwik po­znał młodą osobę, którą pozycja jej skazywała na to towarzystwo wzgardzone przez wielki świat, mimo iż smaczny jej majątek po­zwalał przypuszczać, że z czasem zdoła znaleźć partję wśród oko­licznej arystokracji. Paulina de Villenoix była jedyną spadkobier­czynią bogactw swego dziadka, Żyda nazwiskiem Salomon, który, wbrew obyczajom swego narodu, zaślubił w podeszłym wieku kato­liczkę. Miał z niej syna, którego wychował w religji matki. Po śmierci ojca, młody Salomon, kupił, wedle współczesnego wyraże­nia, mydełko 1), i postarał się o stworzenie baronji z dóbr Villenoix, przybierając od nich nazwisko. Umarł bezżenny, zostawiając natu­ralną córkę, której zapisał znaczną część mienia, a w szczególności baronję de Villenoix. Jeden ze stryjów, Józef Salomon, został, z woli umierającego, opiekunem sieroty. Stary Żyd przywiązał się do pu­pilki tak bardzo, że okazywał się skłonny do wielkich poświęceń, aby ją wydać dobrze za mąż. Ale pochodzenie panny de Yil- lenoix, oraz uprzedzenia prowincji do Żydów, nie pozwoliły jej, mimo majątku i jej i opiekuna, zdobyć wstępu do tego bardzo wyłącznego towarzystwa, które mieni się — słusznie czy niesłusz­nie — dobrze urodzonem. Niemniej, pan Józef Salomon twierdził, że, naprzekór prowincjonalnym szlachciurom, pupilka jego znajdzie bez trudu męża wśród liberalnych lub momarchicznych Parów Francji; co się zaś tyczy szczęścia, zacny opiekun sądził, że zdoła zabezpieczyć je mocą intercyzy. Panna de Veillenoix miała wówczas dwadzieścia lat. Niezwykła jej uroda i inteligencja stanowiły dla jej szczęścia rękojmie mniej wątpliwe od przywilejów, jakie da­wał jej majątek. Rysy jej przedstawiały najczystszy typ żydowskiej piękności: owe owalne linje, tak pełne i tak dziewicze, które mają

ji#

*) Savonette a vilainf tak nazywano urzędy, które nie-szlachta kupowała dla zyskania szlachectwa.

coś niewymownie idealnego i oddychają rozkoszą Wschodu, nie­zmąconym lazurem jego nieba, przepychami ziemi i bajecznem bo­gactwem życia. Piękne jej oczy były przysłonięte długiemi powie­kami o gęstych i odgiętych rzęsach. Biblijna niewinność lśniła na jej czole. Cera jej posiadała matową biel sukni lewity. Zazwyczaj była milcząca i skupiona; ale ruchy jej i gesty świadczyły o ukry­tym wdzięku, jak słowa ujawniały łagodność i miękkość kobiecą. Mimo to, nie miała owej różanej świeżości, owych purpurowych kolorów, jakie stroją lica kobiety w owym beztroskim wieku. Śniada płeć, ubarwiona paroma czerwonawemi niteczkami, zastę­powała na jej twarzy krasę kolorów, zdradzjąc ów energiczny cha­rakter, ową nerwową pobudliwość, której wielu mężczyzn nie lubi w kobiecie, ale która dla innych jest oznaką czystości i dumy.

Zaledwie Lambert ujrzał pannę de Villenoix, odgadł w niej anioła. Bogactwo jego duszy, skłonność do ekstazy, wszystko rozto­piło się w miłości bez granic, w pierwszej miłości młodzieńca, już z natury swojej tak potężnej, a którą żar jego zmysłów, jego cha­rakter oraz sposób życia miały doprowadzić do nieobliczalnej po­tęgi. Namiętność ta stała się otchłanią, w którą nieszczęśliwy rzucił wszystko; przepaścią, w którą myśl wzdryga się zstąpić, skoro jego myśl, gibka i mocna, zgubiła się w niej! Wszystko tu jest tajemni­cą; wszystko rozegrało się w owym świecie ducha, zamkniętym dla większości ludzi, którego prawa on zrozumiał, może na swoje nie­szczęście.

Kiedy przypadek zetknął mnie z jego wujem, poczciwiec wprowadził mnie do pokoju, zajmowanego w owej porze przez Lamberta. Chciałem szukać jakichś śladów jego dzieł, o ile je zo- fta-wił. Tam, — wśród papierów, których nieład uszanował starzec z cudownem i właściwem starym ludziom odczuciem boleści — zna­lazłem kilka listów, zbyt nieczytelnych aby je można było doręczyć pannie de Villenoix. Znajomość pisma Ludwika pozwoliła mi odcy- frować hieroglify tej stenografji zrodzonej z niecierpliwości i go­rączki miłosnej. Porwany swemi uczuciami, pisał nie widząc nie­

dokładności linij, zbyt powolnych dla naporu myśli. Zapewne mu­siał przepisywać te niekształtne b rui jony, w których często kreski się zlewały; może lękał się również, że nie daje swym myślom dość powabnej formy; może w początkach kreślił na dwa zawody swoje listy miłosne. Bądź jak bądź, trzeba było całego kultu dla jego pa­mięci oraz całego uporu jaki rodzi podobna praca, aby odgadnąć i odtworzyć treść przytoczonych tutaj pięciu listów. Te papiery, które przechowuję z nabożeństwem, są jedynem materjalnem świa­dectwem jego uczucia. Panna de Villenoix zniszczyła zapewne pisa­ne do niej autentyczne listy, wspaniałe i wymowne dowody sza­leństwa które wznieciła. Pierwszy z tych listów, najwyraźniej brul- jon, świadczył — formą i rozmiarem — o owych wahaniach, wzru­szeniach, obawach, zrodzonych z chęci (podobania się; o owych zmianach wyrazu, błądzeniu w zamęcie myśli, jakie oblegają mło­dego człowieka, kreślącego pierwszy list miłosny: list, który pamię­ta się zawsze, którego każde zdanie jest owocem marzenia, którego każde słowo rodzi zadumę, gdzie najbardziej rozszalałe uczucie ro­zumie konieczność najskromniejszych wyrażeń, i — niby olbrzym, który pochyla się wchodząc do chatki — czyni się pokornem i ma- łem, aby nie przerażać duszy młodej dziewczyny. Nigdy żaden antykwarjusz nie obracał w rękach swoich palimpsestów z więk- szem poszanowaniem, niż ja, kiedym się silił zgłębić i odbudować owe uszkodzone pomniki cierpień i radości, tak świętych tym, któ­rzy poznali podobne cierpienia i podobną radość.

I

Kiedy pani będzie czytała ten list, o ile wogóle go przeczy­tasz, życie moje będzie w twoich rękach: kocham cię, a nadzieja wzajemności, to dla mnie życie. Nie wiem, czy inni, mówiąc pani

o eobie, nie nadużyli już słów, któremi się posługuję aby odmalo­wać stan flwej duszy; ale uwierz w prawdę moich wyrażeń: są

słabe, ale szczere. Może to źle, że ci tak wyznaję swą miłość. Tak, głos mego serca radził mi czekać w milczeniu aż uczucie moje wzruszy panią, aby je zdławić w sobie, gdyby jego nieme świadec­twa były ci niemiłe; lub też wyrazić je jeszcze niewinniej aniżeli słowami, o ilebym znalazł łaskę w twoich oczach. Ale, długo posłusz­ny skrupułom, których lęka się młode serce, poszedłem wreszcie, pisząc do pani, za instynktem, który wydziera daremne krzyki umierającym. Trzeba mi było całej mej mocy, aby nakazać milcze­nie obolałej dumie i aby przebyć zapory, jakie przesądy stworzyły między nami. Musiałem zdławić wiele myśli, aby pokochać cię mimo twego majątku! Pisząc do pani, czyż nie trzeba mi było na­razić się na ową wzgardę, jaką kobiety żywią nieraz dla miłości, której wyznanie jest dla nich tylko pochlebstwem? Toteż trzeba się rwać wszystkiemi siłami ku szczęściu, obracać się ku miłości jak roślina ku światłu, przecierpieć wiele, aby zwyciężyć tortury i lęki owych tajemnych rozważań, w których rozum wykazuje nam w ty­siączne sposoby jałowość pragnień ukrytych na dnie serca, a mimo to nadzieja każe się ważyć na wszystko. Czułem się szczęśliwy, po­dziwiając panią w milczeniu, byłem tak pochłonięty kontemplacją twojej pięknej duszy, iż, widząc cię, nie wyobrażałem sobie nic ponad to. Nie, nie byłbym się jeszcze ośmielił przemówić do pa­ni, gdyby nie wiadomość o twoim wyjeździe. Na jakie męki wy­dało mnie to jedno słowo! Wreszcie, zgryzota moja pozwoliła mi ocenić rozmiary mego przywiązania; jest ono bez granic. Nic po­znasz nigdy, pragnę przynajmniej abyś nie poznała nigdy bólu, jaki sprawia lęk postradania jedynego szczęścia rozkwitłego dla nas na ziemi, jedynego które rzuciło blask w mroki niedoli. Wczoraj uczułem, że życie moje nie jest już we mnie, ale w tobie. Istnieje już dla mnie tylko jedna kobieta, jak istnieje tylko jedna myśl w mej duszy. Nie śmiem zdradzić, w jakiej alternatywie stawia mnie moja miłość. Pragnąc zawdzięczać cię tylko tobie samej, nie powi­nienem jawić się twym oczom przybrany w uroki nieszczęścia:

czyż na szlachetną duszę nie działają one silniej niż urok pomyśl­ności? Zamilczę więc wiele rzeczy. Tak, zbyt piękne mam pojęcie

o miłości, aby ją kazić czemś obcem jej naturze. Jeśli moja dusza godna jest twojej, jeśli życie moje jest czyste, twoje szlachetne ser­ce przeczuje to: zrozumiesz mnie! Przeznaczeniem mężczyzny jest oddać się tej, która zbudzi w nim wiarę w szczęście; ale twojem prawem jest — wiem o tem — odtrącić najszczersze bodaj uczucie, skoro nie odpowiada tajemnym szeptom twego serca. Jeśli los, który mnie czeka, ma zburzyć me nadzieje, odwołuję się do delikatności twej dziewiczej duszy, do wyrozumiałości i współczucia kobiety: błagam cię na kolanach, spal mój list, zapomnij. Nie żartuj z uczu­cia pełnego szacunku i zbyt głęboko wyrytego w duszy, aby się w niej mogło zatrzeć. Złam moje serce, ale go nie rozdzieraj! Jeśli wyraz mej pierwszej miłości, miłości młodej i czystej, nie znajdzie oddźwięku w młodem i czystem sercu, niechaj umrze w niem, jak modlitwa ginie w łonie Boga! Winien ci jestem wdzięczność: prze­żyłem rozkoszne godziny, patrząc na ciebie, oddając się najsłodszym marzeniom; nie wieńcz tego długiego a przelotnego szczęścia dziew- częcem szyderstwem. Poprzestań na tem, że mi nie odpowiesz. Bę­dę umiał zrozumieć twoje milczenie, nie ujrzysz mnie już Jeśli mam być skazany na to, aby zawsze rozumieć szczęście i zawsze je tracić; jeżeli, jak wygnany anioł, zawsze mam chować poczucie nie­biańskich rozkoszy, ale wciąż przykuty do świata boleści, dobrze więc, zachowam tajemnicę swej miłości, tak jak tajemnicę swych niedoli. I bądź zdrowa! Tak, powierzam cię Bogu, do którego będę się modlił za ciebie, którego będę prosił aby ci dał piękne życie: choćbym miał być wygnany z twego serca, do którego wszedłem ukradkiem bez twej wiedzy, nie opuszczę cię nigdy. Inaczej, jakąż miałyby wartość święte słowa tego listu, mojej pierwszej i może ostatniej prośby? Gdybym kiedy — szczęśliwy, czy nieszczęśliwy — przestał myśleć o tobie, kochać cię, czyż nie byłbym wart swojej męki?“

U

Nie jedziesz! Kochasz mnie więc! mnie, biedną, pokątną istotę. Droga Paulino moja, nie znasz potęgi spojrzenia, w które wierzę, a którem oznajmiłaś mi żeś mnie wybrała, ty, młoda, pięk­na, mająca świat u swoich nóg. Iżbyś zrozumiała me szczęście, trze- baby ci opowiedzieć moje życie. Gdybyś mnie odepchnęła, wszyst­ko byłoby dla mnie skończone. Zbyt wiele cierpiałem. Tak, miłość moja, ta dobroczynna i wspaniała miłość, była ostatnim wysiłkiem ku szczęściu, do jakiego rwała się moja dusza, dusza już złamana daremnemi trudami, strawiona lękiem i zwątpieniem, żarta rozpa­czą, która nieraz pchała mnie do śmierci. Nikt w świecie nie zna grozy, jaką napełnia mnie eamego moja nieszczęsna wyobraźnia. Wznosi mnie w niebiosy, i nagle daje mi runąć z zawrotnej wyso­kości. Rzuty siły ducha, niezwykłe i tajemnicze dowody osobliwego jasnowidztwa, mówią mi chwilami, że mogę wiele. Ogarniam wów­czas myślą świat, urabiam go, kształtuję, przenikam; rozumiem go, lub izdaje mi się że go rozumiem; i nagle budzę się sam, w głębo­kiej nocy, biedny d wątły; zapominam o blaskach oglądanych przez chwilę, brak mi pomocy, brak serca zwłaszcza w które mógłbym się schronić! To nieszczęście mego wewnętrznego życia oddziaływa rów­nież na moje fizyczne istnienie. Moja duchowa natura wydaje mnie bez obrony upojeniom szczęścia, jak i straszliwym jasnowidzeniom refleksji, która niszczy je analizując. Obdarzony tą smutną zdolno­ścią że widzę równie jasno szanse powodzenia i niepowodzenia, bywam — zależnie od stanu duszy — szczęśliwy lub nieszczęśliwy.

I tak, kiedym spotkał ciebie, miałem przeczucie natury anielskiej, oddychałem powietrzem zbawczem dla mej rozpalonej piersi, usły­szałem w sobie ten głos, który nie zwodzi nigdy i który zwiastował mi szczęśliwe życie; ale, widząc zapory które nas dzielą, odgadłem pierwszy raz przesądy świata, zrozumiałem je w bezmiarze ich ma­łości: przeszkody przeraziły mnie bardziej niż mnie upoił widok szczęścia. Odczułem ową straszliwą reakcję, przez jaką dusza moja,

gotowa do wylania, skurczyła się w sobie; uśmiech, który zrodziłaś na mych ustach, zmienił się w grymas goryczy; siliłem się zostać zimny, gdy krew moja wrzała, miotana tysiącem sprzecznych uczuć. Wreszcie poznałem to piekące wzruszenie do jakiego dwadzieścia trzy lat pełne zdławionych westchnień i zawiedzionych porywów nie przyzwyczaiły mnie jeszcze. Spojrzenie, którem zwiastowałeś mi szczęście, ogrzało nagle moje życie i zmieniło niedole w rozkosz. Żałuję obecnie, że nie wycierpiałem więcej. Miłość moja uczuła się wielką. Dusza moja była rozległym krajem, któremu zbywało słoń­ca; twoje spojrzenie stało się jej światłem. Droga moja opatrzności! ty będziesz wszystkiem dla mnie, biednego sieroty, który nie mam krewnych prócz wuja. Będziesz całą mą rodziną, jak jesteś mi już jedynem bogactwem, światem. Czy nie rzuciłaś mi już wszystkich skarbów w tem czystem, szczodrem, nieśmiałem spojrzeniu? Tak, dałaś mi niepojętą wręcz ufność, odwagę. Mogę się teraz ważyć na wszystko. Wróciłem do Blois zniechęcony. Pięć lat studjów w Pa­ryżu ukazało mi świat niby więzienie. Poczynałem w sobie całe przestworza wiedzy i nie śmiałem o nich mówić. Sława zdawała mi się kuglarstwem, do którego dusza naprawdę wielka nie powinna się zniżać. Myśli moje mogły objawić się jedynie przy poparciu człowieka natyle odważnego, aby wstąpić na scenkę prasy i przemó­wić donośnym głosem do głupców, którymi gardzi. Tej odwagi brakło mi. Szedłem, zmiażdżony wyrokami motłochu, zwątpiwszy abym kiedy zyskał jego posłuch. Byłem i zbyt nisko i zbyt wysoko! Łykałem swoje myśli, jak inni łykają upokorzenia. Doszedłem do tego, że wzgardziłem wiedzą, wyrzucając jej, że nie może stworzyć szczęścia. Ale od wczoraj wszystko się zmieniło. Dla ciebie pożą­dam chwały i tryumfów talentu. Pragnę, składając głowę na twych kolanach, ściągnąć ku nim spojrzenia świata, tak jak chcę włożyć w mą miłość wszystkie swoje myśli, wszystkie moce! Bezmiar sła­wy, to skarb, którego nie zdoła stworzyć żadna potęga, oprócz po­tęgi genjuszu. Otóż ja mogę, jeśli zechcę, usłać ci łoże z wawrzy­nów. Ale, gdyby spokojne tryumfy wiedzy nie wystarczyły ci, ja

noszę w sobie miecz słowa, potrafię pognać w sferę zaszczytów i ambicji, jak inni w nie pełzają! Przemów, Paulino, a będę wszyst- kiem ozem zechcesz. Moja żelazna wola może wszystko. Ty mnie kochasz! Zbrojny tą mysią, czyż mężczyzna nie powinien wszyst­kiemu kazać się ugiąć przed sobą? Wszystko może ten, kto chce wszystkiego. Bądź ty nagrodą zwycięstwa, a jutro wstępuję w szran­ki. Aby uzyskać spojrzenie podobne temu jakie mi rzuciłaś, prze­byłbym najgłębszą przepaść. Dzięki tobie zrozumiałem bajeczne wyprawy epok rycerstwa, baśnie Tysiąca i jednej nocy. Dziś wie­rzę w najfantastyczniejsze przesady miłości, w powodzenie wszyst­kiego co podejmują więźniowie aby odzyskać wolność. Obudziłaś tysiąc cnót uśpionych w mem jestestwie: cierpliwość, poddanie, wszystkie siły serca, wszystkie moce duszy. Żyję przez ciebie, i —

o myśli rozkoszna! — dla ciebie. Teraz wszystko ma dla mnie sens. Rozumiem wszystko, nawet próżności bogactwa. Chwytam się na tem, że sypię wszystkie perły Indyj pod twoje stopy; rad widzę cię albo wśród najpiękniejszych kwiatów, albo na najbardziej puszy­stych tkaninach; przepychy ziemi ledwie mi się zdadzą godne cie­bie, dla której chciałbym rozrządzać wszystkiemi akordami i świa­tłami, jakie wydają harfy serafinów i gwiazdy niebios. O biedny ja poeta! słowa moje ofiarują ci skarby, których nie posiadam; mogę ci dać jedynie serce, w którem panować będziesz zawsze. Tam są wszystkie moje bogactwa. Ale czyż nie istnieją skarby w wiekuistej wdzięczności; w uśmiechu którego wyraz wciąż będzie się mienił od szczęścia; w ustawnej baczności, z jaką miłość moja będzie się siliła odgadnąć życzenia twej duszy? Niebiańskie spojrzenie czyż nam nie powiedziało, że zawsze będziemy się rozumieć? Mam tedy modlitwę, którą mogę co wieczór zasyłać do Boga, modlitwę pełną ciebie: „Spraw, aby moja Paulina była szczęśliwa!64 Ale czyż ty nie wypeł­nisz moich dni, jak już wypełniasz serce? Bądź zdrowa; mogę cię powierzyć jedynie Bogu!66

III

Paulino, powiedz mi, czy mogłem urazie cię wczoraj? Ponie­chaj tej dumy, która każe znosić w milczeniu przykrość wyrządzoną przez drogą istotę. Łaj mnie! Jakaś mglista obawa, że cię obraziłem, powleka od wczoraj smutkiem owo życie serca, które mi uczyniłaś tak słodkiem i tak bogatem. Często najlżejsza chmurka, która wci- śnie się między dwie dusze, staje się spiżowym murem. Niema małych zbrodni w miłości! Jeśli posiadasz genjusz tego pięknego uczucia, musisz odczuwać wszystkie jego cierpienia. Trzeba nam bezustanku czuwać, aby się nie urazić nieopatrznem słowem. Tak, drogi skarbie, z pewnością wina jest po mojej stronie, — jeżeli jest wina. Nie pochlebiam sobie abym rozumiał serce kobiety w ca­łym bezmiarze jej tkliwości, we wszystkich urokach jej poświęceń; będę się starał poprostu zawsze odgadnąć wartość tego co mi ze­chcesz odsłonić z tajemnic swego serca. Przemów do mnie, odpo­wiedz prędko! Melancholja, w jaką wtrąca nas poczucie winy, jest bardzo przykra; wciska się w życie i każe wątpić o wszystkiem. Spędziłem ten ranek gdzieś przy zapadłej dróżce, patrząc na wie­życzki Villenoix i nie śmiejąc dotrzeć do naszego żywopłotu. Gdy­byś wiedziała wszystko, co się działo w mej duszy! jakie smutne widziadła przesunęły się przedemną, pod tem szarem niebem, któ­rego chłodna barwa pomnażała jeszcze mój smutek. Miałem złowro­gie przeczucia. Lękałem się, że nie zdołam cię uczynić szczęśliwą. Muszę ci wszystko wyznać, droga Paulino. Bywają chwile, w któ­rych duch jakgdyby ustępuje ze mnie. Siła opuszcza mnie. Wszystko mi cięży wówczas, każde włókno staje się martwe, każdy zmysł się rozpręża, spojrzenie traci moc, język lodowacieje, wyobraźnia gaśnie, pragnienia obumierają, jedynie moja ludzika siła trwa jeszcze. Mogłabyś wówczas stać przedemną w całym przepy­chu piękności, mogłabyś mi sypać najsubtelniejsze uśmiechy i naj­czulsze słowa: — wznosi się przedemną jakaś zła potęga, która

mnie oślepia i zmienia mi w dysonans najczarowniejszą melodję. W takich chwilach — tak sądzę — staje przedemną duch krytyki, ukazując mi nicość najpewniejszych bogactw. Bezlitosny demon warzy wszystkie kwiaty, szydzi z najsłodszych uczuć. Kazi najpięk­niejsze dzieło, rozbierając jego -składniki; odsłania mechanizm rzeczy, kryjąc ich harmonijne rezultaty. W tych straszliwych chwi­lach, kiedy zły anioł owjada mą istotą, gdy boskie światło przyga­sa w mej duszy nie wiadomo czemu, jestem smutny i cierpię, chciałbym być głuchy i niemy, pragnę śmierci widząc w niej odpo­czynek. Te godziny zwątpienia i niepokoju są może potrzebne; uczą mnie abym nie wzbijał się w pychę po wzlotach niosących mnie w niebo gdzie zbieram myśli garściami; zawsze po długim pędzie przez rozległe niwy ducha, po promienistych rozmyślaniach, znu­żony, wyczerpany, staczam się w tę otchłań. W takiej chwili, mój aniele, kobieta musiałaby — mogłaby przynajmniej — zwątpić

o mej czułości. Często, w chwili kaprysu lub chorobliwego smutku, będzie żądać u mnie pieszczotliwych skarbów domyślnej czułości, a ja nie znajdę jednego spojrzenia aby ją pocieszyć! Wstyd mi, Paulino, wyznać, że nic nie wydarłoby ze mnie uśmiechu. A kobie­ta znajduje w swej miłości siłę zmilczenia swych cierpień! Dla swe­go dziecka, jak i dla ukochanego mężczyzny, umie śmiać się cier­piąc. Dla ciebie, Paulino, czyż nie zdołam naśladować kobiety w jej wzniosłych subtelnościach? Od wczoraj wątpię o sobie. Je­żeli mogłem cię dotknąć raz, jeśli cię nie zrozumiałem, drżę że mój zły duch może mnie często unieść poza naszą dobrą sferę. Gdybym miał dużo owych straszliwych chwil, gdyby moja bezgraniczna mi­łość nie umiała okupić złych godzin mego życia, gdyby mi było przeznaczone zostać jakim jestem?... Straszne pytania! potęga jest bardzo złowrogim darem, o ile zresztą to, co czuję w sobie, jesit potęgą. Oddal się, Paulino, opuść mnie! wolę cierpieć wszystkie męki, niż ból świadomości, żeś nieszczęśliwa przezemnie. Ale może ów demon zyskał tyle władzy nad mą duszą jedynie dlatego, że nie znalazły się jeszcze delikatne siostrzane ręce aby go wypędzić.

Nigdy kobieta nie darzyła mnie balsamem pocieszeń; kiedy w owych chwilach znużenia miłość izatrzepoce skrzydłami nad mą głową, nie wiem czy nie wieje nowych «ił w me serce. Może te okru­tne melancholje są owocem samotności, cierpieniem opuszczonej duszy, która jęczy i opłaca swoje skarby nieznaną męką. Błahe uciechy niosą z sobą lekkie cierpienia, bezmiar upojeń niesłychane bóle. Cóż za wyrok! Gdyby był prawdą, czyż nie powinnibyśmy zadrżeć o siebie, my którzy jesteśmy nieludzko szczęśliwi? Jeżeli natura sprzedaje nam rzeczy wedle ich wartości, w jakąż otchłań przyjdzie nam runąć? Ach! najhojniej obdarzeni kochankowie, to ci, którzy umierają razem w pełni młodości i miłości! Cóż za smu­tek! Czy dusza moje przeczuwa opłakaną przyszłość? Badam siebie i pytam czy istnieje we mnie coś, coby cię powinno przyprawiać

o najlżejszą troskę. Czy kocham cię może samolubnie? Włożę mo­że na twą drogą głowę brzemię cięższe niż czułość moja będzie słodka twemu sercu. Jeśli istnieje we mnie nieubłagana moc której jestem posłuszny, jeśli będę złorzeczył gdy ty będziesz składała rę­ce do modlitwy, jeżeli jakaś smutna myśl owładnie mną wówczas gdy zechcę się położyć u twych stóp aby igrać z tobą jak dziecko, czy nie będziesz zazdrosna o tego wymagającego i kapryśnego du­cha? Czy rozumiesz ty, serce moje, że lękam się tego iż mógłbym nie cały należeć do ciebie; że wyrzekłbym się chętnie wszystkich bereł i palm świata, aby uczynić z ciebie mą wieczną myśl; aby widzieć w naszej rozkosznej miłości piękne życie i piękny poemat; aby w nią rzucić moją duszę, utopić w niej swoje siły, i żądać od niej o każdej godzinie upojeń, które nam jest winna? Ale oto wracają tłumnie wspomnienia miłości, chmury rozpraszają się. Bądź zdrowa. Opuszczam cię, aby być lepiej twoim. Duszo droga, czekam jednego wyrazu, jednego słowa, któreby mi wróciło spokój. Niech wiem, czym zasmucił mą Paulinę, czy też omamił mnie omylny wy­raz twojej twarzy. Nie chciałbym, po całem życiu szczęścia, mieć sobie do wyrzucenia, że zbliżyłem się do ciebie bez uśmiechu peł­nego miłości, bez słodkiego słowa. Zrobić przykrość ukochanej ko­

biecie! dla mnie, Paulino, to zbrodnia. Powiedz mi prawdę, nie uciekaj się do wspaniałomyślnego kłamstwa, ale oczyść swoje prze­baczenie z wszelkiego okrucieństwa66,

FRAGMENT

Czy przywiązanie tak pełne jest szczęściem? Tak, bo lata cierpień nie opłaciłyby godziny miłości. Wczoraj, smutek twój przeniósł się w mą duszę z szybkością padającego cienia. Czy by­łaś smutna czy nieszczęśliwa? Ja byłem nieszczęśliwy. Skąd to strapienie? Napisz prędko. Czemu go nie odgadłem? Nie jesteśmy tedy zjednoczeni myślą? Powinienbym, o dwie mile czy o tysiąc mil, odczuć twoje cierpienia i zgryzoty. Nie uwierzę, że cię ko­cham, póki życie moje nie będzie zespolone z twojem dość blisko abyśmy mieli jedno życie, jedno serce, jedną myśl. Powinienem być tam gdzie ty jesteś, widzieć co ty widzisz, czuć co ty czujesz, biec za tobą myślą. Czy już raz nie przeczułem, że twój powóz się przewrócił, żeś się pokaleczyła? Ale też tego dnia nie rozstawałem się z tobą, widziałem cię. Kiedy wuj spytał mnie czem/um pobladł, odrzekłem: „Paulina wypadła z powozu66. Czemu więc wczoraj nie umiałem czytać w twojej duszy? Czy chciałaś mi ukryć powód zmartwienia? Domyślałem flię, żeś przemawiała za mną bez skutku do tego straszliwego pana Salomona, który mnie mrozi. Ten czło­wiek nie jest z naszego nieba. Czemu chcesz, aby nasze szczęście, które w niczem nie jest podobne do szczęścia innych, naginało się do praw świata? Ale nadto kocham twoje skrupuły, twoją religję, twoje przesądy, aby się nie poddać najmniejszym kaprysom. To co czynisz, musi być dobre; niema nic czystszego niż twoja myśl, tak jak niema nic nad twoją twarz, w której odbija się niebiańska dusza. Będę czekał listu, nim puszczę się naszą dróżką po słodką chwilę której mi użyczysz. Ach! gdybyś wiedziała, jak mi bije serce na widok tych ścieżynek, kiedy wreszcie ujrzę je obramione po­blaskiem księżyca, naszego przyjaciela, naszego jedynego powier­nika66.

IV.

Żegnaj mi sława, przyszłości, życie jakie marzyłem! Teraz, najukochańsza, chwałą moją jest być twoim, godnym ciebie; przy­szłość moja jest cała w nadziei widzenia cię; a życie moje czyż nie jest w tem aby je pędzić u twoich stóp, kłaść się u nich pod two- jem spojrzeniem, oddychać pełną piersią w niebiosach które mi stworzyłaś? Wszystkie moje siły, wszystkie myśli winny przynale­żeć tobie, tobie któraś mi rzekła te upajające słowa: „Chcę dzielić twoje brzemię!“ Poświęcać swój czas nauce, myśli światu, poezje poetom, czyżby to nie znaczyło odkradać je miłości, szczęściu, od- kradać je twej niebiańskiej duszy? Nie, drogie życie moje, chcę wszystko zachować dla ciebie, chcę ci oddać wszystkie kwiaty mojej duszy. Czyż istnieje, wśród skarbów ziemi i myśli, coś dość pięk­nego, dość świetnego, aby było godne uczcić serce tak bogate, tak czyste jak twoje, serce z którem śmiem zestawiać niekiedy moje własne? Tak, bywam natyle pyszny aby mniemać że umiem kochać tak jak ty. Ale nie, ty jesteś anioł-kobieta; zawsze będzie więcej wdzięku w wyrazie twoich uczuć, więcej harmonji w głosie, uroku w uśmiechach, więcej czystości w twoich spojrzeniach. Tak, pozwól mi wierzyć, że jesteś tworem sfery wyższej niż moja; tobie przy­padnie chluba żeś z niej zstąpiła, mnie ta żem cię zasłużył; nie po­niży cię może to, że zejdziesz do mnie, biednego i nieszczęśliwego. Tak, jeśli najpiękniejszem schronieniem kobiety jest serce jej od­dane, ty będziesz zawsze władała w mojem. Żadna myśl, żaden uczynek nie zbruka nigdy tego >serca, wspaniałego sanktuarjum, póki ty zechcesz w niem przebywać; a czyż nie będziesz w niem mie­szkała bez przerwy? Czyż nie wyrzekłaś tego rozkosznego słowa! Teraz i zawsze! ET NUNC ET SEMPER! Wyryłem pod twoim portretem te rytualne słowa, godne ciebie, jak są godne Boga. On jest i teraz i zawsze9 jak moja miłość. Nie, nie wyczerpię nigdy tego -co jest olbrzymie, nieskończone, bez granic; a takie jest uczucie moje dla ciebie, odgadłem jego niezmierzoną rozciągłość, jak odga­

dujemy przestrzeń, z wymiaru jednej jej części. I tak odczuwałem niewymowne rozkosze, godziny pełne lubej zadumy, przypomina­jąc sobie twój ruch, intonację. Czekają mnie tedy wspomnienia pod których ciężarem padnę, skoro już pamięć słodkiej i poufnej godziny wyciska mi łzy radości, rozrzewnia, przenika mą duszę, staje się niewygasłem źródłem szczęścia. Kochać, to życie anioła! Zdaje mi się, że nie wyczerpię nigdy rozkoszy, jaką jest dla mnie widzieć ciebie. Ta rozkosz, najskromniejsza ze wszystkich, ale któ­rej zawsze nie dość, dała mi poznać wiekuistą kontemplację serafi­nów i duchów w obliczu Boga: niema nic naturalniejszego, jeżeli z istoty jego prómieniuje światło, równie płodne w nowe uczucia, jak niem jest światło twoich oczu, twego wspaniałego czoła, twa­rzy, niebiańskiego obrazu twej duszy; duszy, tego naszego drugiego ja, którego czysta i niezniszczalna forma czyni miłość naszą nie­śmiertelną. Chciałbym, aby istniał język inny niż ten którym się posługuję, iżbym ci wyraził wciąż odradzające się rozkosze mej mi­łości; ale jeśli istnieje język któryśmy sobie sami stworzyli, jeśli nasze spojrzenia są żywemi słowami, czyż nie trzeba nam się widy­wać, aby słyszeć oczami te zapytania i te odpowiedzi serca tak ży­we, tak wnikliwe, iż rzekłaś mi pewnego wieczora: „Cicho bądź!“ mimo że nic nie mówiłem. Czy przypominasz sobie, drogie życie? Zdaleka, kiedy tonę w ciemnościach rozłąki, czyż nie trzeba mi używać słów ludzkich, zbyt słabych dla oddania boskich wzru­szeń? Słowa wskazują bodaj owe bruzdy, jakie one żłobią w mojej duszy, jak słowo Bóg streszcza niedoskonale pojęcia nasze o tym tajemniczym pierwiastku. A i tak, mimo nieskończonych tajemnic mowy, nie znalazłem w jej elementach nic, coby mogło ci odma­lować rozkoszny uścisk, jakim życie moje topi się w twojem* kiedy myślę o tobie. A wreszcie, jakiem słowem skończyć, kiedy przestaję pisać nie rozstając się z tobą? Co znaczy rozstanie, o ile nie przez śmierć? Ale czy śmierć byłaby rozstaniem? Czy wów­czas dusza moja nie zespoliłaby się tem ściślej z twoją? O moja wieczna myśli! niegdyś ofiarowałem ci na kolanach swoje serce

i życie; obecnie, jakież znajdę w duszy nowe kwiaty uczucia, którychbym ci już nie dał? Czyżby to nie znaczyło ofiarować ci cząstkę tego, co całe jest twoje? Czy nie jesteś mą przyszłością? Jakże mi żal przeszłości! Te lata, które nie należą już do nas, jak­że chciałbym ci je oddać wszystkie, abyś w nich panowała tak, jak panujesz w mem obecnem życiu. Ale cóż to jest, ów czas mego istnienia, w którym nie znałem cię jeszcze? Byłby nicością, gdy­bym nie był w nim tak nieszczęśliwy!66

FRAGMENT

Aniele drogi, jakiż słodki był wczorajszy wieczór! Ileż bo­gactw w twem drogiem sercu! twoja miłość jest tedy niewyczer­pana jak moja? Każde słowo przynosiło mi nową rozkosz, każde spojrzenie pomnażało ich głębię. Spokój twojej fizjognomji stwa­rzał bezkresny widnokrąg naszym myślom. Tak, wszystko było wówczas nieskończone jak niebo, słodkie jak jego lazur. Subtel­ność twoich ubóstwianych rysów odbijała się jakiemś dziwnem czamoksięstwem w twych wdzięcznych ruchach, w lubych gestach. Wiedziałem, że jesteś samym urokiem i samą miłością, ale nie wie­działem, jak jesteś rozmaita w swym wdzięku. Wszystko spiknęło się, aby mi podszepnąć owe rozkoszne błagania; aby mi kazać prosić o te pierwsze ustępstwa, których kobieta zawsze odmawia, zapewne dlatego aby je dać sobie wydrzeć. Ale nie: ty, droga du­szo mego życia, ty nigdy nie będziesz wiedziała z góry czego uży­czysz mej miłości; oddasz się może niechcący! Jesteś szczera, słu­chasz jedynie serca. Jakże twój słodki głos spływał się z tkliwą harmonją czystego powietrza i spokojnego nieba! Ani krzyku pta­ka, ani szelestu wiatru; — samotność i my! Listeczki nie drgnęły nawet w owych cudownych barwach zachodzącego słońca, które są zarazem światłem i cieniem. Odczułaś tę niebiańską poezję, ty, kojarząca tyle różnych uczuć i zwracająca tak często oczy ku nie­bu aby mi nie odpowiadać! Ty, dumna i roześmiana, pokorna i de-

jspotyczna, oddająca się cała w duszy, w myśli, a broniąca się nie­śmiałej pieszczocie! Droga zalotność serca! dźwięczą wciąż w mo­ich uszach, śpiewając w niem i igrają jeszcze rozkoszne słowa, wy­jąkane niepewnie niby mowa dzieci, słowa które nie były ani przy­rzeczeniem ani wyznaniem, ale które zostawiły miłości jej cudne nadzieje, bez obaw i bez udręczeń! Jakież czyste wspomnienie! Jakiż rozkwit wszystkich kwiatów rodzących się w duszy, kwiatów które lada drobnostka może zwarzyć, ale które wówczas wszystko ożywiało i zapładniało! Zawsze tak będzie, nieprawdaż, ukocha­na? Przypominając sobie, rankiem, żywe i świeże (słodycze które wytrysły w owej chwili, czuję w duszy szczęście, ukazujące mi mi­łość niby ocean wiekuistych i wciąż nowych wrażeń, w które za­nurzam się z rosnącem upojeniem. Każdy dzień, każde słowo, każda pieszczota, każde spojrzenie muszą dorzucać swój haracz przeży­tej już rozkoszy. Tak, serca dość wielkie na to aby niczego nie za­pominać, powinny żyć, za każdem uderzeniem, całem szczęściem minionem, i tem, które obiecuje przyszłość. Oto com marzył nie­gdyś i co nie jest już marzeniem. Czyż nie spotkałem na tej ziemi anioła, który dał mi poznać wszystkie jej radości, może aby mi wynagrodzić że zniosłem wszystkie jej cierpienia? Aniele niebios, pozdrawiam cię pocałunkiem.

Posyłam ci ten hymn wydarty memu sercu, byłem ci go wi­nien; zaledwie zdoła odmalować moją wdzięczność i modlitwy po­ranne, jakie serce moje zwraca codziennie do tej, kLóra przekazała mi całą ewangelję serca w boskiem słowie: WIERZ!“

V

Jakto, najdroższa istoto, żadnych przeszkód? Będzie nam "wolno należeć do siebie, każdego dnia, o każdej godzinie, każdej chwili, zawsze! Będziemy mogli trwać, przez wszystkie dni życia, szczęśliwi, tak jak jesteśmy szczęśliwi ukradkiem, rzadko, na chwi­lę? Jakto! nasze uczucia tak czyste, tak głębokie, przybiorą kształt

tysiącznych pieszczot o których marzyłem? Twoja drobna nóżka rozzuje się dla mnie, będziesz zupełnie moją! To szczęście zabija mnie, miażdży! Głowa moja jest zbyt słaba, pęka pod naparem myśli. Płaczę i śmieję się, szaleję. Każda rozkosz jest dla mnie ni­by rozpalony grot, przeszywa mnie i pali! Wyobraźnia moja wo­dzi cię przed mojemi zachwyconemi oczami w niezliczonych po­staciach jakie przybiera rozkosz. Słowem, całe nasze życie jest tu, przedemną, ize swemi strumieniami, spoczynkami, radościami; ki­pi, rozlewa się, zasypia, poczem budzi się, młode, świeże. Widzę nas dwoje, złączonych, idących jednym krokiem, żyjących jedną myślą, serce przy sercu, rozumiejących się, słyszących się tak jak echo przejmuje i oddaje dźwięki w przestrzeni! Gzy można żyć długo, pochłaniając tak życie swoje w każdej godzinie? Czy nie umrzemy w pierwszym uścisku? I czemże on będzie, skoro dusze nasze stapiały się już w tym słodkim wieczornym pocałunku któ­ry nas pozbawił sił: pocałunek bez trwania, rozwiązanie wszyst­kich pragnień, bezsilny tłumacz tylu modlitw wydzierających cię mej duszy w godzinach rozłąki i ukrytych w głębi mego serca jak wyrzuty? Ja który kładłem się w zaroślach aby słyszeć szelest twych kroków, kiedy wracałaś do zamku; ja będę mógł podziwiać cię dowoli, jak krążyaz, śmiejesz się, igrasz, rozmawiasz!... O rado­ści bez końca! Nie wiesz, ile ja odczuwam -szczęścia patrząc na każdy twój ruch; trzeba być mężczyzną, aby doznawać tych wzru­szeń. Każdy twój ruch daje mi więcej rozkoszy niż może jej czuć matka patrząc na bawiące się lub uśpione dziecię. Kocham cię wszystką miłością naraz. Wdzięk twego najmniejszego gestu jest mi wciąż nowy. Zdaje mi się, że trawiłbym noce chłonąc twój od­dech; chciałbym się wcisnąć we wszystkie czynności twego życia, •być istotą twych myśli, chciałbym być tobą. Słowem, nie rozstanę się już z tobą! Żadne ludzkie uczucie nie zmąci już naszej miło­ści, nieskończonej i czystej jak wszystko co jest jednością; miłość szeroka jak morze, jak niebo! Jesteś moja! zupełnie moja! Będę mógł patrzeć w twoje oczy, aby zgadywać w nich duszę która się

w nich kryje i odsłania naprzemian, aby śledzić twoje pragnie­nia! Ukochana moja, wysłuchaj czegoś, czegom nie śmiał ci po­wiedzieć dotąd, ale co mogę ci rzec dziś. Czułem jakiś wstyd, ta­mujący wyraz moich uczuć; siliłem się je odziać w kształty myśli. Ale teraz chciałbym obnażyć swoje serce, opowiedzieć ci cały żar moich marzeń, odsłonić ci kipiącą ambicję zmysłów przedraźnio- nych samotnością, rozpłomienionych nadzieją szczęścia i obudzo­nych przez ciebie, tak słodką, tak uroczą! Ale czyż podobna wy­razić jak jestem spragniony nieznanych upojeń które daje posia­danie kochanej kobiety i którym dusze złączone miłością muszą użyczać wściekłej siły! Wiedz, Paulino moja, często trwałem go­dziny całe w odrętwieniu namiętnych pragnień, zatracony w pie­szczocie jak w otchłani. W tych chwilach, myśli moje, całe moje życie, moje siły, topią się, jednoczą w tem co nazywam żądzą, w braku słów dla wyrażenia szaleństwa bez nazwy! I teraz mogę ci wyznać, że w dniu kiedy odmówiłem ujęcia ręki, którą poda­wałaś mi tak ładnym ruehem (smutny rozsądek, który kazał ci wątpić o mej miłości!), znajdowałem się w stanie szaleństwa, w którem człowiek jest bliski mordu byle posiąść kobietę. Tak, gdybym uczuł ten rozkoszny uścisk równie żywo jak głos twój roz­brzmiewał w mem sercu, nie wiem dokądby mnie zawiodła gwał­towność uczuć. Ale mogę milczeć i cierpieć wiele. Poco mówić

o tych cierpieniach, skoro marzenia moje mają się stać rzeczywi­stością. Będzie mi tedy wolno uczynić całe nasze życie jedną pie­szczotą! Kochanie moje, zdarza się czasem jakiś błysk światła na twoich czarnych włosach, któryby mi pozwolił trwać, ze łzami w oczach, przez długie godziny w kontemplacji, gdybyś mi nie rzekła w końcu odwracając się: „Przestań, ja się wstydzę“. Jutro więc, miłość nasza stanie się jawną! Ach, Paulino, te obce spoj­rzenia, ta ciekawość, wszystko to ściska mi serce... Schrońmy się do Villenoix, zostańmy tam. Pragnąłbym, aby żadna twarz ludzka nie zajrzała do sanktuarjum w którem będziesz moją; chciałbym

aby ono po nas nie istniało, aby zostało zniszczone. Tak, chciał­bym odjąć całej przyrodzie szczęście które my jedni zdolni jesteś­my odczuć, a które jest tak olbrzymie, że rzucam się w nie aby w niem zginąć: to otchłań! Nie przerażaj się łez, które zwilżyły ten list, to łzy radości. O ty, jedyne moje szczęście, nie rozstanie­my się już nigdy.“

W r. 1823 jechałem z Paryża do Turenji dyliżansem. W Mer konduktor przyjął podróżnego jadącego do Blois. Wpuszczając go do mego przedziału, rzekł żartem:

Nie będzie panu ciasno, panie Lefebvre!

W istocie, byłem sam.

Słysząc to nazwisko, widząc przed sobą starca o siwych wło­sach, wyglądającego conajmniej na lat osiemdziesiąt, pomyślałem

0 wuju Lamberta. Po kilku podstępnych zapytaniach, spostrze­głem, że się nie mylę. Staruszek ukończył właśnie winobranie

1 wracał do Blois. Spytałem go skwapliwie o mego dawnego druha. Za pierwszem słowem, fizjognomja starego oratorjanina, surowa jak twarz żołnierza który wiele przecierpiał, stała się smutna i chmurna; zacisnął wargi, objął mnie zagadkowem spojrzeniem i rzekł:

Nie widział go pan od czasów kolegjum?

Na honor, nie, odparłem. Ale, jeżeli mam się winić o za­pomnienie, obaj jesteśmy jednako winni. Wiadomo panu, młodzi ludzie, po opuszczeniu ławy szkolnej, wiodą życie tak niespokoj­ne, że muszą dopiero się spotkać, aby się przekonać, jak bardzo je­szcze kochają się wzajem. Czasami wszakże budzi się wspomnienie młodości i niepodobna jest zapomnieć o sobie zupełnie, zwłaszcza kiedy się żyło tak blisko jak Lambert i ja: nazywano nas Poeta i Pitagoras!

Wymieniłem nazwisko; na jego dźwięk, twarz starca zasępiła się jeszcze bardziej.

Nie zna pan tedy jego dziejów? odparł. Biedny mój sio­strzeniec miał zaślubić najposażniejszą pannę w Blois; ale w przed­dzień ślubu oszalał.

Lambert oszalał! wykrzyknąłem w osłupieniu. Jakim cu­dem? To była najwspanialsza pamięć, najtęższa głowa, najbystrzej­szy mózg, jakie kiedykolwiek spotkałem! Wspaniały genjusz, zbyt skłonny może do mistycyzmu, ale najlepsze serce w świecie ! Zda­rzyło mu się tedy coś niezwykłego?

Widzę że go pan dobrze znał, rzekł staruszek.

Zaczem, od Mer aż do Blois, rozmawialiśmy o biednym kole­dze, z dygresjami objaśniającemi szczegóły, które już przytoczy­łem aby ożywić początek opowiadania. Zwierzyłem wujowi tajem­nice naszych studjów, rodzaj zajęć jego siostrzeńca; następnie, starzec opowiedzał mi życie Lamberta od czasu jak się z nim roz­stałem. Wedle pana Lefebvre, Lambert zdradzał pewne cechy sza­leństwa przed swojem małżeństwem; cechy te jednak, wspólne wszystkim którzy namiętnie kochają, wydały mi się mniej charak­terystyczne, kiedy poznałem i siłę jego uczucia i pannę de Ville- noix. Na prowincji, w jej ubogiej duchem atmosferze, człowiek pełen nowych myśli i opanowany swoim systemem, jak Ludwik, mógł uchodzić conajmniej za oryginała. Mówił: Ten człowiek nie jest z mojego nieba, gdzie inni mówią: Nie zjemy razem beczki soli. Każdy utalentowany człowiek ma swoją gwarę. Im szerszy genjusz, tern jaskrawsze dziwactwa, tworzące rozmaite stopnie ory­ginalności. Na prowincji, oryginał uchodzi niemal iza szaleńca. Pierwsze słowa pana Lefebvre kazały mi tedy wątpić o szaleństwie mego kolegi. Słuchając opowiadania starca, krytykowałem je rów­nocześnie w duchu. Najpoważniejszy fakt zdarzył się na kilka dni przed ślubem kochającej pary. Ludwik miał kilka napadów ka- talepsji. Pozostał pięćdziesiąt dziewięć godzin nieruchomo, z ocza­mi w słup, nie jedząc i nie pijąc. W stan ten, czysto nerwowy, po­padają niekiedy osoby owładnięte gwałtowną namiętnością, objaw rzadki, ale którego objawy znane są lekarzom. Jeżeli co było oso-

Mi we, to to, iże Ludwik już dawniej nie miał napadów owej cho­roby, do której usposabiał go i jego nawyk ekstazy i jego po­glądy. Ale zewnętrzna i wewnętrzna organizacja jego była tak do­skonała, że z pewnością oparła się dotąd nadużyciom jego sił. Pod­niecenie, do jakiego musiało go doprowadzić oczekiwanie fizycz­nej rozkoszy, wzmożone jeszcze czystością ciała i potęgą duszy, mogło wywołać przesilenie, którego skutki są równie mało znane jak przyczyny. Ocalone przypadkiem listy wyrażają zresztą dość dobrze przejście od czystego idealizmu, w którym żył dotąd, do najgwałtowniejszego sensualizmu. Niegdyś mieniliśmy cudownym ów fenomen w którym Lambert widział przypadkowy rozdział na­szych dwóch natur, oraz objawy zupełnej nieobecności wewnętrz­nej istoty, czyniącej pod wpływem niepochwytnej przyczyny użytek ze swych nieznanych zdatnosci. Choroba ta—otchłań równie głęboka jak sen — wiązała się z systemem, który Lambert wyło­żył w swoim Traktacie woli. W chwili gdy pan Lefebvre opowia­dał o pierwszym napadzie Ludwika, przypomniałem sobie rozmo­wę, jaką mieliśmy na ten temat po przeczytaniu jakiejś lekarskiej książki.

Głęboka medytacja, wzniosła ekstaza, rzekł w końcu, eą może katalepsją w zarodku.

W dniu w którym tak zwięźle ujął tę myśl, starał się powią­zać zjawiska duchowe zapomocą łańcucha następstw. Przechodził, krok po kroku, wszystkie akty inteligencji, zaczynając od odru­chów czysto animalnego instynktu który wystarcza tylu istotom, zwłaszcza ludziom wydającym wszystkie siły w zatrudnieniu wy­łącznie mechanicznem; następnie przeszedł do skupień myśli, do­chodząc do porównania, do refleksji, medytacji, wreszcie do eks­tazy i katalepsji. Szeregując w ten sposób rozmaite stopnie ducho­wych sił człowieka, Lambert wierzył z młodzieńczą naiwnością że począł plan pięknego dzieła. Przypominam sobie, iż — jeden z owych zbiegów okoliczności, które każą wierzyć w przeznacze­nie — trafiliśmy na wielką Martyrologję, zawierającą fakty zupeł­

nej zatraty życia cielesnego, do jakiej człowiek może dojść w pa* roksyzmach swoich sił duchowych. Zastanawiając się nad obja­wami fanatyzmu, Lambert powziął myśl, że grupy pojęć, którym dajemy miano uczuć, mogą być snadnie wytryskiem jakiegoś flui­du, który ludzie wydzielają mniej lub więcej obficie, zależnie od sposobu w jaki organy ich wchłaniają substancje twórcze. Zapali­liśmy się do katalepsji, i z zapałem jaki dzieci wnoszą w swoje przedsięwzięcia, próbowaliśmy znosić ból myśląc o czems innem. Zmęczyliśmy się, robiąc jakieś doświadczenia dość pokrewne tym, jakie zawdzięczamy konwulsjonistom z ubiegłego wieku; — fana­tyzm religijny który posłuży kiedyś wiedzy. Stawałem Lambertowi na brzuchu i stałem tak kilka minut nie sprawiając mu najmniej­szego bólu; ale, mimo tych szalonych prób, nie sprowadziliśmy ani jednego napadu. Nawias ten wydał mi się potrzebny dla wyja­śnienia pierwszych moich wątpliwości, które pan Lefebre usu­nął zupełnie.

Skoro napad minął, rzekł, Ludwik popadł w przerażenie, w melancholję, której nic nie mogło rozprószyć. Podejrzewał się

o impotencję. Zacząłem czuwać nad nim jak matka nad dziecię­ciem i zeszedłem go szczęśliwie w chwili, gdy miał podjąć na so­bie operację, której Orígenes (jak mniemał) zawdzięczał swój ta­lent. Zabrałem go cyrychlej do Paryża, aby go powierzyć opiece pana Esquirol. W podróży, Ludwik trwał w nieustannej prawie senności i nie poznawał mnie. W Paryżu, lekarze uznali sprawę ze nieuleczalną; jednogłośnie radzili zostawić go w izupełnej sa­motności, nie mącąc ciszy potrzebnej dla nieprawdopodobnego zresztą wyleczenia. Kazali go pomieścić w chłodnej sali, gdzieby światło dzienne było ustawicznie przyćmione. — Panna de Ville- noix, której zataiłem stan Ludwika (podjął starzec mrugając ocza­mi), ale której małżeństwo uchodziło za zerwane, przybyła do Pa­ryża i dowiedziała się o wyroku lekarzy. Odwiedziła mego sio­strzeńca, który ledwo ją poznał; następnie, jako szlachetna dusza, umyśliła poświęcić się staraniom potrzebnym dla jego uleczenia.

Byłoby to jej obowiązkiem, mówiła, gdyby Ludwik był jej mę­żem; ozyż mniejsze obowiązki ma dla swego kochanka? Jakoż, zabrała Ludwika do Villenoix, gdzie mieszkają od dwóch lat.

Zamiast jechać dalej, zatrzymałem się tedy w Blois, aby od­wiedzić Ludwika. Poczciwy Lefebvre nie pozwolił mi zajechać gdzieindziej niż do niego, pokazał mi pokój siostrzeńca, książki i inne przedmioty będące niegdyś jego własnością. Przy każdym sprzęcie wydzierał się starcowi bolesny wykrzyknik, świadczący

o nadziejach jakie obudził w nim wczesny genjusz Lamberta, oraz

o żałobie, w jakiej pogrążyła go ta niepowetowana strata.

Ten chłopiec umiał wszystko, drogi panie! mówił kładąc na stole tom Spinozy. W jaki sposób tak tęga głowa mogła się tak rozprzęgnąć?

Ba, rzekłem, czy to właśnie nie jest wynikiem jego silnego ustroju? Jeśli w istocie jest pastwą owego niedostatecznie jeszcze zbadanego zjawiska, które nazywamy szaleństwem, byłbym skłon­ny odnieść przyczynę tego do jego namiętności. Studja jego, tryb życia doprowadziły jego siły i zdolności do stopnia potęgi, poza którym najlżejsze podrażnienie musiało pogwałcić naturę; miłość skruszyła je tedy lub wzbiła do jakiegoś nowego wyrazu, który może spotwarzamy określając go na nieznane. Może wreszcie wi­dział w rozkoszach małżeństwa przeszkodę do doskonalenia swych wewnętrznych zmysłów i do lotu przez światy ducha.

Drogi panie, rzekł starzec wysłuchawszy uważnie, wywody pańskie są zapewne bardzo logiczne, ale, gdybym je i pojął, czyż ta smutna wiedza pocieszyłaby mnie po stracie Ludwika?

Wuj Lamberta należał do ludzi, którzy żyją tylko sercem.

Nazajutrz udałem się do Villenoix. Poczciwiec odprowadził mnie do bram Blois. Kiedy znaleźliśmy się na drodze do Ville­noix, zatrzymał się i rzekł:

Domyślasz się, że ja tam nie -bywam. Ale proszę, nie za­pomnij o tem com ci powiedział. W obecności panny de Villenoix, nie zdradzaj iż widzisz, że Ludwik jest szalony.

Przystanął w miejscu gdzieśmy się rozstali i patrzał za mną póki mnie nie stracił z oczu. Szedłem, nie bez wzruszenia, do zam­ku. Zaduma moja wzrastała z każdym krokiem owej drogi, którą Ludwik przebył tyle razy z sercem pełnem nadziei, >z duszą upo­joną miłością. Krzewy, drzewa, nierówności tej krętej drogi, o brze­gach poszarpanych wyrwami, budziły we mnie niezwykłe zajęcie. Siliłem się odnaleźć w nich wrażenia i myśli mego biednego ko­legi. Bezwątpienia owe wieczorne rozmowy, u tej szczerby w mu­rze gdzie luba się z nim spotykała, objawiły pannie de Villenoix tajemnice tej tak szlachetnej i szerokiej duszy, jak mnie objawiła się ona kilka lat wprzódy. Ale faktem, który zaprzątał mnie naj­bardziej, i który, wśród religijnych niemal uczuć jakie mnie wio­dły, zaprawiał mą pielgrzymkę olbrzymiem zaciekawieniem, była owa wspaniała wiara panny de Villenoix, którą staruszek mi wy­tłumaczył. Czyżby ona sama, z biegiem czasu, zaraziła się szaleń­stwem kochanka, lub też wniknęła tak głęboko w jego duszę, iż mogła pojąć wszystkie jego myśli, nawet najmętniejsze? Gubiłem się w tym cudownym problemie uczucia, przewyższającego naj­piękniejsze natchnienia miłości i jej najwznioślejsze poświęcenia. Umrzeć dla drugiej istoty jest ofiarą niemal pospolitą. Żyć wier­nym jednej miłości, to heroizm, który dał pannie Dupuis nie­śmiertelność. Skoro Napoleon Wielki i lord Byron mieli następ­ców w sercu kobiet które kochali, wolno podziwiać wdowę po Bo- lingbroku; ale panna Dupuis mogła żyć wspomnieniem kilku lat szczęścia, gdy panna de Villenoix, zaznawszy z miłości jedynie pierw­sze wzruszenia, była dla mnie typem poświęcenia w najszerszym wyrazie. Oszalawszy nieomal, byłaby wzniosła; ale rozumiejąc, tłu­macząc szaleństwo, do piękności wielkiego serca przydawała arcy­dzieło uczucia, godne aby je studjować. Kiedym ujrzał smukłe wieżyczki zamkowe, których widok tak często musiał przyprawiać

o drżenie biednego Ludwika, serce moje zabiło. Wcieliłem się, można rzec, w jego życie i dolę, przypominając sobie zdarzenia naszej młodości. Wreszcie wszedłem w opustoszały dziedziniec i do­

stałem się do sieni nie spotkawszy nikogo. Odgłos moich kroków sprowadził starszą kobietę, której oddałem list pana Lefebvre do panny de Villenoix. Niebawem, taż sama kobieta wróciła po mnie

i wprowadziła mnie do sali wyłożonej białym i czarnym marmu­rem, o zamkniętych okienicach. W głębi ujrzałem niewyraźnie Ludwika Lambert.

Niech pan zechce usiąść, rzekł łagodny głos idący wprost do serca.

Panna de Villenoix znalazła się niepostrzeżenie obok mnie,

i przyniosła mi bez szelestu krzesło, które nie odrazu przyjąłem. Ciemność była tak głęboka, że, w pierwszej chwili, panna de Ville­noix i Ludwik robili na mnie wrażenie czarnych brył, odcinają­cych się od mrocznego tła. Usiadłem, zdjęty uczuciem jakie ogarnia nas, prawie mimo woli, pod ciemnemi arkadami kościoła. Oczy moje, jeszcze pełne blasku, stopniowo przyzwyczajały się do tej szutcznej nocy.

Ten pan, rzekła, to twój szkolny przyjaciel.

Lambert nie odpowiedział. Dojrzałem go wreszcie, a widok ten wyrył się nazawsze w mej pamięci. Stał wsparty łokciami na gzym­sie boazerji, tak że tors jego jakgdyby się uginał pod ciężarem po­chylonej głowy. Włosy, długie jak u kobiety, spadały mu na ra­miona i okalały twarz dając jej podobieństwo z popiersiami wiel­kich ludzi z epoki Ludwika XIV. Twarz jego była zupełnie biała. Pocierał jedną nogę o drugą machinalnym ruchem, którego nic nie mogło wstrzymać, a to nieustanne tarcie dwóch kości wyda­wało okropny chrzęst. Obok niego znajdował się tapczan z mchu ułożony na desce.

Bardzo rzadko zdarza mu się położyć, rzekła panna de Villenoix, mimo że za każdym razem śpi przez kilka dni.

Ludwik stał tak w pozycji w której go ujrzałem, dzień i noc, z nieruchomemi oczami, nie spuszczając ani podnosząc powiek. Spytawszy panny de Villenoix czy światło nie uraziłoby Ludwika, uchyliłem lekko żaluzje; wówczas mogłem ujrzeć wyraz twarzy

mego przyjaciela. Była pomarszczona, wybladła, bez blasku w o- czach, szklistych jak u ślepego. Rysy jego zdawały się konwulsyj- nie ściągnięte ku szczytowi głowy. Próbowałem mówić doń kilka­krotnie, ale nie usłyszał. Był to szczątek wyrwany z grobu, zdo­bycz życia na śmierci, lub śmierci na życiu. Bawiłem tam blisko od godziny, tonąc w nieokreślonej zadumie, wydany na łup bole­snych myśli. Słuchałem panny de Villenoix, która opowiadała mi szczegóły tego życia, podobnego życiu dziecka w kolebce. Nagle Ludwik przestał pocierać nogą o nogę i rzekł zwolna:

Anioły są białe.

Niepodobna mi oddać wrażenia, jakie na mnie uczyniło to słowo, dźwięk tego ukochanego głosu, którego mozolnie wyczeki­wane akcenty zdawały się dla mnie na zawsze stracone. Oczy na­pełniły mi się łzami. Mimowolne przeczucie przebiegło nagle mą duszę; zbudziło się we mnie powątpiewanie, czy Ludwik postra­dał rozum. Byłem zupełnie pewny, że mnie nie widział ani nie słyszał; ale harmonje jego głosu, «zdające się świadczyć o niebiań- skiem szczęściu, użyczyły tym słowom nieodpartej mocy. Słowa je­go — niepełne objawienie nieznanego świata — rozległy się w na­szych duszach niby jakiś wspaniały dźwięk dzwonów kościelnych w głębokiej nocy. Nie dziwiłem się już, że panna de Villenoix uważa Ludwika za zupełnie zdrowego na umyśle. Może życie du­szy unicestwiło w nim życie ciała. Może towarzyszka jego miała, jak ja w tej chwili, nieokreślone przeczucie tej melodyjnej i cza­ro wnej natury, którą my zowiemy, w najszerszem jej pojęciu, NIEBEM. Ta kobieta, ten anioł, była tam wciąż, siedząc przy kro­snach, i za każdym razem kiedy przewlekała igłę, obejmowała Lamberta łagodnem i smutnem spojrzeniem. Niezdolny znieść te­go straszliwego widowiska — nie umiałem bowiem, jak panna de Villenoix, odgadnąć wszystkich jego tajemnic — wyszedłem; po­szliśmy się przejść nieco, aby pomówić o niej i o Lambercie.

Bezwątpienia, rzekła, Ludwik musi się wydawać obłąka­nym; ale nie jest nim, jeśli słowo obłąkany określa jedynie tych,

u których czyny stają się zupełnie bezrozumne. U mego męża wszystko kojarzy się doskonale. Jeżeli pana nie poznał fizycznie, niech pan nie sądzi, że pana nie widział. Zdołał się wyzwolić od swego ciała i widzi nas pod inną postacią, nie wiem jaką. Kiedy mówi, wyraża cudowne rzeczy. Jedynie zdarza się dość często, że kończy słowami myśl rozpoczętą w duchu, lub zaczyna zda­nie, które kończy w myśli. Dla innych wydałby się niespełna ro­zumu; dla mnie, która żyję w jego myśli, wszystkie jego idee są jasne. Przebiegam drogę dokonaną przez jego umysł, i, mimo że nie znam wszystkich jej zakrętów, potrafię jednak znaleźć się z nim u celu. Komuż nie zdarzyło się nieraz myśleć o rzeczy bła­hej, która, drogą wypływających z niej pojęć lub wspomnień, po­ciągnie go ku doniosłym ideom? Często, mówiąc o błahym przed­miocie, niewinnym punkcie wyjścia nagłej medytacji, myśliciel za­pomina lub zmilczą oderwane łączniki, które doprowadziły go do konkluzji, i zaczyna dalej mówić, ukazując jedynie ostatnie ogni­wo tego łańcucha refleksji. Zwykli ludzie, którym ta chyżość wizji myślowej jest obca, nieświadomi pracy wewnętrznej ducha, zaczy­nają śmiać się z marzyciela i uważają go za szaleńca, jeśli podlega takim zapomnieniom. Ludwik jest wciąż taki: buja w przestrze­niach myśli i szybuje w nich z chyżością jaskółki; umiem podą­żać za nim w jego zwrotach. Oto dzieje jego szaleństwa. Może kie­dyś Ludwik wróci do tego życia w którem my wegetujemy; ale, jeśli oddycha powietrzem niebios przed czasem w którym nam bę­dzie dozwolone w nich istnieć, czemu mielibyśmy pragnąć jego po­wrotu między nas? Mnie wystarcza że słyszę bicie jego serca, całe moje szczęście jest być przy nim. Czyż nie jest zupełnie mój? Od trzech lat, na dwa zawody, posiadałam go przez kilka dni: w Szwajcarji, dokąd go zawiozłam, i w Bretanji, na jakiejś wy­spie, gdzie bawiłam z nim dla kąpieli morskich. Byłam dwa razy bardzo szczęśliwa! Mogę żyć wspomnieniami.

Ale, rzekłem, czy pani spisuje słowa, które mu się wy­mykają?

Poco? odparła.

Umilkłem; wiedza ludzka zdała mi się czemś bardzo małem wobec tej kobiety.

W epoce gdy zaczął mówić, dodała, zdaje mi się ze spisa­łam pierwsze jego myśli, ale później poniechałam tego; wówczas nie rozumiałam jeszcze nic z tego co mówił.

Spojrzałem na nią z wyrazem prośby; zrozumiała, i oto co mo­głem ocalić od zapomnienia:

I

Na ziemi, wsizystko jest wytworem substancji eterycznej, będącej wspólną podstawą wielu zjawisk, znanych pod niewła- ściwemi nazwami elektryczności, ciepła, światła, fluidu galwa­nicznego, magnetycznego etc. Powszechność przeobrażeń tej sub­stancji stanowi to, co pospolicie zowie się materją.

II

Mózg jest zbiornikiem, w który zwierzę przenosi to, co, we­dle siły tego narządu, każda z jego organizacji może wchłonąć z tej substancji, i skąd ona wychodzi przekształcona w wolę.

Wola jest to fluid, właściwy każdej istocie obdarzonej ruchem. Stąd niezliczone postacie, które obleka zwierzę, i które są wy­nikiem jej kombinacji z substancją. Instynkty jego są wytwo­rem konieczności, nałożonych przez środowisko w którem się roz­wija. Stąd jego odmiany.

HI

W człowieku wola staje się siłą, która mu jest właściwa i która przewyższa co do nasilenia własność tę u innych gatunków.

IV

Przez swoje stałe odżywienie, wola wiąże się z substancją, którą odnajduje we wszystkich przeobrażeniach, przenikając ją myślą, będącą swoistym wytworem woli ludzkiej, kombinowanym z odmianami substancji.

V

Z mniejszej lub większej doskonałości ustroju ludzkiego płyną niezliczone formy jakie obleka mysi.

VI

Wola wyraża się za pomocą organów, pospolicie nazwanych pięcioma zmysłami, a które są tylko jednym, t. j. zdolnością widze­nia. Tak dotyk jak smak, słuch jak węch, są wzrokiem dostosowa­nym do przeobrażeń substancji, którą człowiek może uchwy­cić w dwuch jej stanach: przeobrażoną i niaprzeob rażoną.

VII

WTszys»tkie rzeczy wchodzące swą formą w dziedzinę jedynego zmysłu t. j. zdolności widzenia, sprowadzają się do kilku zasadni­czych ciał, których pierwiastki są w powietrzu, w świetle lub w pier­wiastkach powietrza i światła. Dźwięk jest modyfikacją powietrza; wszystkie barwy są modyfikacjami światła; wszelki zapach jest kombinacją powietrza i światła. Tak więc, cztery wyrazy materji w stosunku do człowieka, dźwięk, barwa, zapach i kształt, mają toż samo pochodzenie; niedaleki jest dzień, w którym odnajdzie się filiacja pierwiastków światła w pierwiastkach powietrza. Mysi, zrodzoną ze światła, wyrażamy słowem, które rodzi się z dźwięku. Dla niego tedy, wszystko pochodzi z substancji, której przeo­brażenia różnią się jedynie liczbą, pewnem dawkowaniem, któ­

rego stosunki wydają osobniki lub rzeczy z zakresu tego co nazwa­no królestwami.

VIII

«-

Kiedy substancja wchłonięta jest w dostatecznej ilości, czyni ona z człowieka narząd o olbrzymiej sile, stykający się z samą isto­tą substancji i działający na zoxga^izowaną naturę nakształt wiel­kich strumieni, które pochłaniają małe. Chcenie wprawia w ruch tę niezależną od myśli siłę, która, przez swoje skupienie, uzyskuje niektóre własności substancji, jak szybkość światła, przenikanie elektryczności, zdolność nasycania ciał; — a trzeba do nich dodać rozumienie własnej możności. Ale istnieje w człowieku pewien czyn­nik pierwotny i naczelny, nie znoszący analizy. Rozłożywszy całego człowieka, odkryjemy może pierwiastki myśli i woli; ale zawsze spotkamy, bez możności rozwiązania, owo X, o które niegdyś się rozbijałem. To X, to jest słowo, którego działanie pali i pożera nie przygotowanych do jego przyjęcia. Rodzi ono nieustannie sub­stancję.

IX

Gniew, jak wszystkie wyrazy naszych namiętności, jestito prąd siły ludzkiej działający elektrycznie; wstrząśnienie jego, w momen­cie wyzwalania, działa na wszystkie osoby obecne, nawet gdy -nie są jego przedmiotem ani przyczyną. Czyż nie zdarzają się ludzie, któ­rzy, przez wyładowanie swego chcenia9 doprowadzają do szczytu uczucia mas?

X

Fanatyzm i wszystkie uczucia, to są żywe siły. U pewnych istot siły te stają się rzekami woli, które jednoczą i porywają wszystko.

XI

Jeżeli przestrzeń istnieje, niektóre zdolności dają moc prze­bycia jej z taką chyżością, że w skutku równa się to jej zniesie­niu. Od twego łóżka do krańców świata są tylko dwa kroki: wola — wiara!

xn

Fakty są niczem, nie istnieją, istnieją w nas jedynie idee.

XIII

Świat idej rozpada się na trzy afery: sferę instynktu, abstrak­cji, widzenia.

XIV

Największa część widzialnej ludzkości, część najsłabsza, za­mieszkuje sferę instynktu. Ludzie instynktu rodzą się, pracują

i umierają, nie wznosząc się do drugiego stopnia inteligencji ludz­kiej: do abstrakcji.

XV

Przy abstrakcji zaczyna się społeczeństwo. Jeżeli abstrakcja w porównaniu z instynktem jest potęgą niemal boską, jest ona nie­słychaną słabością w porównaniu z darem widzenia, który jedyny może wytłómaczyć Boga. Abstrakcja obejmuje całą naturę w za­rodku bardziej wewnętrznie, niż ziarno obejmuje system rośliny

i jej produkty. Z abstrakcji rodzą się prawa, sztuki, interesy, idee społeczne. Jest ona chwałą i przekleństwem świata; chwałą, bo stwo­rzyła społeczeństwo; przekleństwem, bo zwalnia człowieka od wej­ścia w sferę widzenia, które jest jedną z dróg do nieskończoności.

Człowiek sądzi wszystko za pomocą swoich abstrakeyj, dobro, zło, cnotę, zbrodnię. Jego formuły prawne to są szale, sprawiedliwość jego jest ślepa: sprawiedliwość boża widzi, w tern jest wszystko. Są oczywiście i istoty pośrednie, które dzielą królestwo instynktu od królestwa abstrakcji, i w których instynkt kombinuje się z ab­strakcją w nieskończonych proporcjach. Jedni mają więcej instyn­ktu niż zdolności abstrakcyjnych — i vice versa — niż drudzy. Wreszcie, są istoty, w których dwa te działania zobojętniają się działając z równą siłą.

XVI

Widzenie polega na tem, aby widzieć zarówno zjawiska świata materjalnego jak duchowego w ich pierwotnych i następczych roz­gałęzieniach. Najwspanialsze umysły ludzkie to te, które wyszły z mroków abstrakcji aby dojść do światła widzenia. (Spécialité, species* wzrok, wzierać, widzieć wszystko i od jednego razu; spécu­lum, zwierciadło lub zdolność ocenienia rzeczy oglądaniem jej w całości). Jezus był widzącym, widział fakt w jego korzeniach

i jego owocach, w przeszłości która go poczęła, w obecności w któ­rej się objawiał, w przyszłości w której się rozwijał; wzrok jego przenikał cudze myśli. Doskonałość wewnętrznego wzroku rodzi dar widzenia. Widzenie góruje nad intuicją. Intuicja jest jedną ze zdol­ności wewnętrznego człowieka, którego widzenie jest atrybutem. Działa ona -zapomocą nieuchwytnego poczucia, którego ten, kto mu ją poddaje, jest nieświadom: Napoleon usuwający się instynk­townie z miejsca, nim kula w nie uderzyła.

XVII

Między sferą widzenia a sferą abstrakcyjności znajdują się, jak pomiędzy tą ostatnią a instynktem, istoty, w których przymioty tych dwóch królestw kojarzą się i wydają mięszańców: genjalnych ludzi.

XVIII

Widzący jest nieodzownie najdoskonalszym wyrazem człowie- ka, ogniwem łączącem świat widzialny ze światami wyższemi: dzia­ła, widzi i czuje swojem wnętrzem. Człowiek abstrakcji myśli. Czło­wiek instynktu działa.

Stąd trzy stopnie dla człowieka: człowiek instynktu jest poni­żej miary; człowiek abstrakcji jest na poziomie; widzący jest po­wyżej. Widzenie otwiera człowiekowi jego prawdziwe szranki, nie­skończoność zaczyna w nim kiełkować; w niej widzi swój los.

XX

Istnieją trzy światy: naturalny, duchowy, boski. Ludzkość prze­chodzi przez świat naturalny, który nie jest stały ani w swojej istocie ani w swoich własnościach. Świat duchowy jest stały w swej istocie, a ruchomy w swoich własnościach. Świat boski jest stały

i w swoich własnościach i w swojej istocie. Istnieje zatem nieod­zownie obrządek materjalny, obrządek spirytualny, obrządek bo­ski; trzy formy, które wyrażają się czynem, słowem, modlitwą; ina­czej mówiąc, faktem, pojęciem i miłością. Człowiek instynktu żąda faktów, człowiek abstrakcji zaprząta się ideami, widzący widzi cel, dąży do Boga, którego przeczuwa lub ogląda.

Toteż, pewnego dnia, odwrotne znaczenie słów: et verbum caro factum est, będzie może streszczeniem nowej Ewangelji, która po­wie: i ciało stanie się słowem, stanie się słowem Bozem.

XXI

Zmartwychwstanie spełnia się wiatrem niebios, który zamiata światy. Anioł niesiony wiatrem nie powiada: „Umarli, wstańcie!44 ale powiada: „Niech żywi wstaną64.

Oto myśli, które zdołałem, nie bez wielkiego trudu, oblec w kształty dostępne dla naszych pojęć. Są i inne, które Paulina

spamiętała dokładniej, nie wiem czemu, i które przepisałem; ale są one wręcz rozpaczliwe, kiedy, wiedząc z jakiej inteligencji wyszły, silimy się je zrozumieć. Przytoczę z nich kilka, aby dopełnić obra­zu tej postaci; może i dlatego, że, w tych ostatnich myślach, for­muła Lamberta ogarnia światy lepiej od poprzedzającej, która od­nosi się jakgdyby tylko do ruchu zoologicznego. Ale, między temi fragmentami, istnieje widoczny związek w oczach osób, dość rzad­kich zresztą, które lubią się nurzać w tych intelektualnych otchła­niach.

I

Wszystko istnieje na świecie jedynie przez ruch i liczbę.

II

Ruch jest poniekąd liczbą działającą.

III

Ruch jest wynikiem ©iły zrodzonej przez słowo i przez opór, który jest materją. Bez oporu, ruch byłby bez rezultatu, działanie jego byłoby nieskończone. Przyciąganie Newtona nie jest prawem, ale przejawem ogólnego prawa powszechnego ruchu.

IV

Zależnie od oporu, ruch wydaje kombinację którą jest życie; z chwilą gdy jeden lub drugi przeważa, życie ustaje.

V

Nigdzie ruch nie jest bezpłodny, wszędzie rodzi liczbę; ale może być zobojętniony silniejszym oporem, jak w minerale.

VI

Liczba, która wydaje wszelkie odmiany, rodzi również har- monję, która, w swem najwyższem pojęciu, jest związkiem między częściami a jednością.

VII

Bez ruchu wszystko byłoby jedną i tą samą rzeczą. Jego wy­twory, tożsame w swej istocie, różnią się jedynie liczbą, która wy­dała właściwości.

VIII

Człowiek stoi właściwościami, anioł istotą.

IX

Łącząc swoje ciało z czynnością zasadniczą, człowiek może dojść do tego, aby się zjednoczyć ze światłem przez swoje wnętrze.

X

Liczba jest świadkiem intelektualnym, który przynależy jedy­nie człowiekowi i przez którego ten może dojść do poznania słowa.

XI

Istnieje liozba, której Nieczysty nie przekracza, liczba w której stworzenie się kończy.

XII

Jedność była punktem wyjścia wszystkiego oo powstało; wy­szły z niej rzeczy złożone, ale koniec musi być tożsamy z począt­

kiem. Stąd ta duchowa formuła: jedność złożona, jedność zmienna, jedność stała.

XIII

Wszechświat jest tedy rozmaitością w jedności. Ruch jest środ­kiem, liczba rezultatem. Celem jest powrót wszystkich rzeczy do jedności, która jest Bogiem.

XIV

Trzy i siedem są to dwie największe liczby spirytualne.

XV

Trzy, jest to formuła światów stworzonych. Jest spirytualnym znakiem stworzenia, tak jak materialnym znakiem obwodu. W isto­cie, Bóg posługiwał się jedynie krzywiznami. Linja prosta jest atry­butem nieskończoności; toteż człowiek, który przeczuwa nieskoń­czoność, odtwarza ją w swoich dziełach. Dwa jestto liczba płodze­nia. Trzy jest liczbą istnienia, która obejmuje płodzenie i jego pro­dukt. Dodajcie poczwórność, a będziecie mieli siedem, które jest formułą nieba. Bóg jest ponad tem, jest jednością.

Odwiedziwszy jeszcze raz Lamberta, pożegnałem jego żonę

i wróciłem opanowany myślami tak zabójczemi dla praktycznego życia, że, mimo przyrzeczeń, poniechałem powrotu do Villenoix. Widok Ludwika wywarł na mnie dziwnie ponure wrażenie. Lęka­łem się znów znaleźć w tej odurzającej atmosferze, w której ekstaza stawała się zaraźliwa. Każdy doświadczyłby, jak ja, chęci rzuce­nia się w nieskończoność, tak jak żołnierze zabijali się wszyscy na posterunku, gdzie popełnił samobójstwo jeden z nich w obozie w Boulogne. Wiadomo, że Napoleon musiał spalić ten lasek, zawie- rający myśl, która doszła do stanu chorobliwych miazmatów. Może

pokój Ludwika był podobny owemu posterunkowi? Dwa te fakty byłyby nowym dowodem na rzecz jego systemu o przenoszeniu się woli. Odczuwałem tam dziwne zaburzenia, przewyższające najfan­tastyczniejsze objawy spowodowane kawą, herbatą, snem i gorączką, tajemniczemi czynnikami których straszliwe działanie owłada tak często naszą głową. Byłbym może zdołał przeobrazić w całkowitą książkę te wszystkie myśli, zrozumiałe jedynie dla niewielu umy­słów, nawykłych pochylać się nad otchłaniami, w nadziei ujrzenia ich dna. Życie tego olbrzymiego mózgu, który bezwątpienia zaczął pękać ze wszystkich stron niby zbyt wielkie cesarstwo, znalazłoby się tam rozwinięte w opowiadaniu wizji tej istoty, niezupełnej przez nadmiar siły lub przez słabość; ale wolałem raczej zdać sprawę ze swoich wrażeń, niż napisać utwór mniej lub więcej poetycki.

Ludwik umarł mając dwadzieścia ośm lat, 25 września r. 1824, w ramionach swej przyjaciółki. Kazała go pochować na wysepce W parku w Villeniox. Na grobie jego wznosi się prosty kamienny krzyż, bez nazwiska, bez daty. Kwiat zrodzony nad przepaścią miał w nią spaść nieznany, z nieznanemi swemi barwami i zapachami. Czyż nie pragnął często, jak wielu ludzi niezrozumianych, zanurzyć się dumnie w nicość i zatracić w niej tajemnice swego życia! Jednakże panna de Villenoix miałaby prawo wyryć na tym krzyżu nazwisko Lamberta ryjąc swoje własne. Od straty męża, czyż to nowe zjednoczenie nie jest nadzieją wszystkich jej godzin? Ale próżność cierpienia obca jest wiernym duszom. Villenoix rozpada się w ruinę. Żona Lamberta nie mieszka już tam, z pewnością dla­tego, aby czuć się tam w wyobraźni tak jak żyła niegdyś. Czyż nie słyszano niedawno, jak z jej ust wyszły te słowa:

Ja miałam jego serce, Bogu należy się jego duch!

W Sache, czerwiec — lipiec 1832.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Pulkownik Chabert
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Honoryna
Balzac Honoriusz Kobieta trzydziestoletnia(z txt)
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Kobieta porzucona
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Kuratela
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Drugie studium kobiety
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 1 Bal w Sceaux
balzac honoriusz komedia ludzka iv goltxrjzjqm4uyvkbwvziybb27k4izderoffnri GOLTXRJZJQM4UYVKBWVZIYBB
balzac honoriusz komedia ludzka vi np4epu5j65dddktgs7ytm4cv2bofzlpo5c2gtbq NP4EPU5J65DDDKTGS7YTM4CV
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 1 Dom pod kotem z rakietka
balzac honoriusz cierpienia wynalazcy kn4dmb2uf575iui33f6rbnfnm2psjss3ngclfba KN4DMB2UF575IUI33F6RB
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Kontrakt slubny
balzac honoriusz dwaj poeci uat6ljr2wmtqet6lie4f7fxsjvrzvx7y5edsfdi UAT6LJR2WMTQET6LIE4F7FXSJVRZVX7
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 1 Sakiewka
Balzac Honoriusz Proboszcz z Tours
balzac honoriusz komedia ludzka i 5nbjy4wibhx3cvvq4zp4ue7yr6qzgbra7ebquuq 5NBJY4WIBHX3CVVQ4ZP4UE7YR
balzac honoriusz proboszcz z tours yxkccqyxnqnnqk5tuwl66bzom4w2gnqqqtm3jry YXKCCQYXNQNNQK5TUWL66BZO
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Msza ateusza
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Pulkownik Chabert

więcej podobnych podstron