Kawalec Julian NIE BĘDZIE CZASU NA STRACH NOWELE

Julian Kawalec

NIE BĘDZIE CZASU NA STRACH

Siedzę w tym bzie i widzę, kto się pojawia na drodze i co się dzieję w domu starego Bałaj a, a mnie nikt nie widzi, bo krzak zasłania. Mama kazała mi schować się w tym krzaku przy oknie, bo ona coś zamyśla; ona chce wiedzieć, czy będzie mowa o takim jednym kawałku pola, gdy przyjdą z miasta synowie Bałaja, bo mama jest krewną starego i coś zamyśla, i dlatego kazała mi wejść do tego krzaka, żebym ich podsłuchiwał.

Najpierw na drodze zjawił się najstarszy syn starego, ten inżynier; był ładnie ubrany i niósł w ręce teczkę. On szedł prosto na ten bez i na ten dom swojego ojca, a przy krzaku to się zatrzymał, ale mnie nie zobaczył. Potem przybliżył się do furtki i wtedy stary Bałaj wy­szedł z domu, bo pewnie już widział oknem, że syn idzie drogą, ale on sobie wykombinował, że wyjść trze­ba wtedy, gdy zaskrzypi furtka i gdy syn minie furtkę, i zacznie iść obok tego niskiego płotu, którym jest oto­czony ogródek z kwiatami.

Ojciec, to znaczy ten stary Bałaj, wyszedł i śmiał się, i mówił: — Dobrze, że przyjechałeś, synu — a potem jeszcze raz powtórzył to: — Dobrze, że przyjechałeś — a potem się objęli i pocałowali i stary puścił syna przo­dem.

Zadudniły ich kroki w sieni i w izbie, bo kroki du­dnią, gdy się wejdzie do pustego domu, a ja te kroki

słyszałem, bo bez był blisko ściany przy oknie, a okno zostawili otwane, bo na dworze było gorąco.

Tam, w izbie, stary powiedział do syna: — Usiądź, Władek, i ja usiądę, to porozmawiamy trochę.

Staiy Bałaj z tym synem inżynierem mówili długo

0 tym, co rośnie w polu, i o tym, co jest w stajni

1 w oborze, i o tym, co tam zdechło i co się chowa, stary wciąż nawracał do tego zdechnięcia jakiejś sztuki i wciąż powtarzał: — Gdyby mi ta sztuka nie zdechła... — i da­lej już nie kończył, tylko na nowo zaczynał: — Gdyby mi ta sztuka nie zdechła...

Można było pomyśleć, że działyby się jakieś bardzo ważne i wielkie rzeczy, gdyby mu ta sztuka nie zdechła, ale sztuka zdechła i dziać się nie będą; jakie to były rzeczy, to nie wiadomo, bo stary nie kończył, tylko za­czynał.

Później spytał się tego syna inżyniera, jak mu się po­wodzi i jak mu się żyje w mieście, a syn odpowiedział, że mu nieźle leci.

Potem stary zapytał się go, czy jest głodny, a potem zaraz doszli do tego, że z jedzeniem się wstrzymają, aż przyjadą inni.

Stary powiedział, że Wacek powinien niedługo się zjawić, bo autobus wnet będzie na przystanku.

Drogą szła Zazulina, o której mówili, że jest do wszy­stkiego, to znaczy do roboty i jeszcze do czegoś innego, no, do tego, co się zaczyna od klepania po tyłku. Ona posługuje u starego Bałaja i, jak mówią, on jej ma za to dać kawałek pola; to'się mówi, że za to posługiwanie, ale chłopaki i ja wiemy, że także za to, co się zaczyna od tego klepania. Bo stary Bałaj jest jeszcze przy si­

lach, a jak kto jest przy siłach, to zaraz o takim mówią, żc musi spać z babą.

Synowie Bałaja pewnie wiedzą o tym, co jest między ich ojcem a Zazuliną, i może będzie dziś o tym mowa, gdy przyjadą.

Oni się zjeżdżają na imieniny starego, bo w mieście się nauczyli obchodzenia imienin.

Ale oni chyba nie będą przez cały czas czcić tych imienin i powiedzą coś o tym polu, które stary chce dać Zazulinie.

Chodzi tylko o to, żeby mówili o tym kawałku pola i żeby nie zamykali okna, to ja tego wszystkiego wysłu­cham i wtedy będę mógł wyleźć z krzaka, i polecieć do domu, i powiedzieć to wszystko mamie. Ale to tak pręd­ko nie będzie, bo jeszcze nie ma Wacka, to znaczy tego drugiego syna, który został nauczycielem i wyniósł się ze wsi, i tamtych dwóch też nie ma.

Stary Bałaj i jego syn inżynier wciąż mówią o gospo­darstwie i o tym, co jest zasiane, ale o Zazulinie nie wspominają, tak jakby jej nie było, i o tym kawałku, który ma ona dostać, też nic nie mówią; pewnie czekają z tym, aż przyjdą wszyscy.

Posiedzę w tym krzaku i napatrzę się ptakom, które siadają na krótko na gałęziach nad moją głową, i do­wiem się, jak ptak wygląda pod spodem, czasem to te ptaki przykulają nogi i wypuszczają spod ogona te swo­je małe, białawe kulki, które lecą mi na łeb; będę cały upaprany, gdy ten nauczyciel i tamci dwaj się spóźnią.

Stary Bałaj powiedział do syna: — Nie przychodzi ten Wacek, pewnie się autobus spóźnił — ale Wacek już szedł drogą i ja go zobaczyłem, a potem zaraz stary i ten inżynier także go zobaczyli i wyszli przed dom,

i czekali na niego. Ten Wacek bvł trochę mniejszy od Władka, miał na sobie brązowy płaszcz i kapelusz i wy­gląda! jak pan.

A później to nic się nic działo, tylko wszyscy w trójkę śmiali sic, bo się cieszyli, że są razem i staremu wciąż chodzily w przód i w tył te siwe wąsy.

No, to jest już dwóch synów i stary Balaj, ich ojciec, rozmawiają o różnych takich rzeczach, które mnie nic ciekawią, a o Zazulinie ani słówka nie pisną; i o rym kawałku pola, który ma ona wziąć, także nic mówią. Myślę, że się zacznie o tym rozmowa, gdy przyjdą tamci dwaj, to znaczy trzeci i czwarty syn starego, ten Felek, który jest w wojsku oficerem, i ten Stefan, najmłodszy, który — jak mówią — najwyżej z synów Bałaja za­szedł, bo został profesorem i pisze książki.

Przez okno wszystko słychać i gdy zaczną mówić

o Zazulinie i o tym polu, które ma być jej, będę to dobrze słyszał; ale star}’ mówi: — Felek i Stefek przy­jadą pewnie razem, bo im pasuje jeden pociąg i jeden autobus, trzeba pewnie wyjść im naprzeciw. — A jeden z tych synów, którzy byli w izbie, odpowiedział na to: — Posiedzimy trochę i wyjdziemy.

Oni wiedzieli, że to będzie ładnie wyglądać, gdy we trójkę wyjdą po tamtych dwóch i później będą w piątkę wracać, bo to musi ładnie wyglądać, gdy taki stary ojciec idzie przez wieś z czterema synami, którzy wyszli na ludzi. Wszyscy wiedzą, że to ładnie wygląda i cała wieś, gdy to widzi, mówi: — Jakich to synów się dochował stary B.ilaj — albo mówi: — Takiemu to nie żal umie­rać, bo dzieci są już na swoim chlebie — albo ludzie mówią, gdy widzą, że synowie wzięli ojca w środek i Idą z nim razem przez wieś: — Doczekał szczęścia

£

stary, bo mu dobrych synów — albo mówią: — Takie­mu dobrze — albo: — Co mu bieda zrobi. — Różnie mogą mówić, gdy ich zobaczą tak idących przez wieś.

Jeden z synów powiedział: — Może już wyjdziemy naprzeciw Felka i Stefka. — To oni we trójkę wyszli, a ja wciąż siedziałem w tym bzie. Pomyślałem, że może, jak będą na drodze z drugiej strony tego krzaka, to coś powiedzą o polu, które ma wziąć od starego Zazulina, bo może im będzie wygodniej powiedzieć o tym na dro­dze, gdzie jest więcej miejsca i nie trzeba tak sobie z bliska patrzeć w oczy.

Ale i na tej drodze nie mówili o tym. Szli wolno, nogi stawiali szeroko, sili sobie tak byle jak, bo tak trzeba iść, bo przez to się pokazuje, że się niby nie wie, że wieś patrzy zza płotów przez okna.

Gdy oni poszli po tamtych dwóch, to mnie się strasz­nie nudziło, bo nic nie widziałem i nic nie słyszałem, ale się nawinął kot Bałaja, który przez okno wskoczył do izby, a potem wyskoczył na stół, bo myślał, że jak tam siedzieli ludzie, to pewnie coś zostawili do jedze­nia; gdy ten kot był na stole, to ruszyłem krzakiem, bo ja lubię przestraszyć kota.

Tamci dwaj też wyglądali jak panowie. Jeden miał na głowie kapelusz, a drugi oficerską czapkę.

Wracali w piątkę i to bardzo ładnie wyglądało.

Już są w izbie i ja sobie myślę, że zaraz będą mówić

0 tym, czego mi mama kazała słuchać, ale o tym nie mówią, tylko zaęzynają rozkładać na stole jakieś jedze­nie, które stary przynosi z kuchni, stawiają na stole ja­kieś flaszki, w których pewnie jest wódka, i śmieją się,

1 coś mówią, ale nic ważnego.

Gdy już ten stół zastawili jedzeniem i flaszkami, to

zaczęli sobie różne rzeczy przypominać: będę musiał przeczekać to wspominanie.

Bardzo wesoło jest w izbie Balaja i im tam dobrze, a mnie w tym krzaku nie najlepiej, ale muszę siedzieć, bo z czym pójdę do mamy? Bardzo chciałbym wysłu­chać tego, na co czekam, bo jak się tego dowiem, to mama powie: — Sprytny z ciebie chłopak — a jak przyjdę z niczym, to usłyszę: — Ty, głuchy niedojdo.

Teraz sobie stanąłem w tym bzie i widzę, że oni * nalewają kieliszki; zaraz będą pić.

Wciąż mówią o tym, co było dawniej, i piją wódkę, i jedzą kiełbasę. Pewnie Zazulina to wszystko przygoto­wała i zniknęła, żeby jej nie widzieli synowie Bałaja, bo pewnie by zaraz pomyśleli, że dybie na pole starego.

Teraz weszli na to gadanie o wojnie i wychwalają się, że widzieli wojnę. Można to zauważyć, że starzy zawsze się chwalą, gdy mówią o wojnie; choć ó tych czasach, kiedy była wojna, mówią ze smutkiem, to także się chwałą i robią się ważniejsi od dzieci, bo przeszli wojnę.

Gdy wspominali wojenne lata, stary Bałaj powie­dział: — Dobrze, że Władek i Wacek poszli na to tajne nauczanie, bo się poduczyli, i później, gdy się zrobiło łatwiej z tymi szkołami, poszli do szkół i wyszli na cos'. — Przyznał się, że on im wtedy nie pozwalał cho­dzić na tę tajną naukę; przyznał się do tego, ale ci dwaj najstarsi uśmiechnęli się i d młodsi, którzy mniej z tamtych czasów pamiętali, też się uśmiechnęli.

W izbie śmiali się wszyscy i było bardzo wesoło, ale

o Zazulmie i o tym polu, na które ona dybie, nie było mowy i ja wciąż musiałem siedzieć w tym krzaku.

Wielki ruch był w tej izbie, bo oni pili wódkę i do­brze nie usłyszałem, co powiedział ten najstarszy, ten

Władek, który jest inżynierem, ale zdaje mi się, że on powiedział: — Brakuje tu jednego. -— Zrobiło się ci­cho na krótko i wszyscy przestali się śmiać, i słychać było tylko starego, który odpędzał kota, bo kot pchał się do stołu i czepiał się pazurami ubrań; czuł, że na stole jest tłuste jedzenie. Stary się strasznie darł na tego kota i odganiał go takim okropnym głosem, żem się zdziwił, bo tak strasznie nikt się na kota nie drze. On się tak bardzo zajmował tym odganianiem kota, jakby kot był wilkiem albo jakim innym groźnym zwierzęciem. Pomy­ślałem sobie: — Co się stało staremu Bałajowi, że się tak zawziął na kota?

Potem znów wszyscy zaczęli się śmiać, bo ten kot śmiesznie uciekał, i ten Władek, ten inżynier, też się uśmiechnął, i znów wszyscy pili, i zrobi! się szum, i moż­na było zauważyć« że oni bardzo się kochają. Wtedy sobie pomyślałem, że to dobrze, gdy się obchodzi imie­niny, bo cała rodzina się zjedzie, wszyscy się sobie na­patrzą, wszyscy się nagadają i nacieszą, i później, gdy odjadą, to we wsi długo mówią o takiej rodzinnej ra­dości.

Teraz to ja już wyraźnie słyszałem, co powiedział ten najstarszy syn starego. Nie myliłem się, on powiedział to samo: — Brakuje tu jednego.

Ci dwaj młodsi chcieli coś mówić, ale stary zaczął szybko namawiać wszystkich do picia i podniósł do góry kieliszek, znów zaczęło się pide i weselenie i ten Wła­dek pewnie zapomniał, że powiedział: — Brakuje tu jednego.

Rozmowa zeszła na Felka i stary mówił, że dobrze się stało, że Felek zaraz po wojnie, gdy się zrobiło łatwiej z tymi szkołami, poszedł do gimnazjum, a potem na ofi­

cera, bo teraz jest ładnie ubrany i odżywiony i jest kimś.

A potem to oni mówili o tym Stefku, który najdalej zaszedł z nich wszystkich i jest profesorem, i pisze książki. Stary mówił: — Nie bardzo to wychodziło, ieby Stefek szedł z domu, bom sam zostawał na go­spodarce, ale on chciał, to sobie pomyślałem — mówił dalej siary Bałaj — „inni poszli, a on ma zostać, a czy on to co gorszego? Wezmę do pomocy Staszkowego Wojtka i Zazulinę, a Stefek mech idzie”; i dobrzem zrobił, bo Stefek wyszedł na człowieka i dobrze mu, i inaczej na świat patrzy, nie tak jak my tu, we wsi.

Gdy stan’ Bałaj wspomniał o Zazulinie, to pomyśla­łem, że wnet skończy się moje siedzenie w krzaku, bo bedzie ta rozmowa o polu, które ona chce zabrać, a moja mama na to krzywo patrzy i coś kombinuje. Ale się pomyliłem, bo oni o tym polu nią mówili, tylko się wszyscy rozpływali w gadaniu o tym pójściu do szkół i wyjściu na ludzi. A gdy się już o tym nagadali, to ten , najstarszy syn, ten inżynier, zamiast mówić o Zazulinie, wstał i zrobił jakąś taką głupią minę, i krzyknął znów to samo: — Brakuje tu jednego. — Zrobiła się cisza i wszyscy się wyprostowali, i zaczęli wzruszać ramio­nami i mówić: — Trudno — a potem któryś, zdaje się, jeden z tych młodszych synów Bałaja, powiedział: — Dobrze by było, żeby wśród nas siedział Jasiek, ale co poradzimy — i stary zaraz na to: — Co poradzimy, co poradzimy...

Wszyscy się spostrzegli, że gdy Władek powie­dział: — Brakuje tu jednego — to miał na myśli tego piątego syna starego Bałaja, któremu było na imię Ja­siek, ale —- jak do dziś mówią we wsi —= nazywali go »błogosławionym Jasiem”, bo był jakiś dziwny. Błogo-

n

sławiony Jaś umarł przed wojną na jakąś ciężką choro­bę i już od wielu lat leży w grobie, ale, widać, przy wódce przypomniał się temu inżynierowi, bo on kilka razy wyskakiwał z tym: — Brakuje tu jednego. — Czło­wiekowi, który sobie popije, zdaje się, że wskrzesi umarłego, i tak jest z tym inżynierem, który wypił sporo wódki, ale dobrze mu odpowiedzieli bracia i ojciec, bo co mogli odpowiedzieć, tylko to: — Co poradzimy.

Lepiej mówiliby o Zazulinie i o tym kawałku pola, bobym mógł już wyjść z krzaka, ale oni o tym ani słowa.

Znów piją i znów się cieszą, bo pewnie zapomnieli

o błogosławionym Jasiu. Później pewnie pójdą na jego grób i na grób matki, starej Bałajowej, i położą tam kwiaty, bo zawsze to robią, bo to jest kochająca się ro­dzina, ale jak sobie dobrze popiją, to z tymi kwiatami pójdą jutro albo wcale nie pójdą.

Teraz wszyscy się śmieją, bo chyba już zupełnie za­pomnieli o błogosławionym Jasiu. Ale nie, ten inżynier znów wstaje, bo on, widać, uczepił się tego jednego, jak to czasem pfzy wódce bywa; wstaje i znów się tak samo poważnie nadyma i wykrzykuje: — Brakuje tu jednego, powinien tu między nami siedzieć. — Wszyscy wie­dzieli, że on myśli o błogosławionym Jaśku, no, to na nowo wzruszali ramionami i mówili, że człowiek na to nie poradzi, bo poradzić nic może.

Ale już teraz nie odeszli od niego i zaczęli wspomi­nać ten czas, kiedy żył błogosławiony Jaś, i znów moż­na było poznać, że to jest kochająca się rodzina, bo ci, co żyją, pamiętają o swoich umarłych.

Ci młodsi wiele *z tamtego czasu nie pamiętali, ale Władek i Wacek, to znaczy ten inżynier i nauczyciel,

i?

pamiętali dobrze błogosławionego Jasia i o nim naj­więcej mówili.

Gdy Władek i Wacek opowiadali o tym swoim umar­łym bracie, stary nic nie mówił, bo on był bardzo za­jęty robieniem porządky na stole, trzeba było stale poprawiać kieliszki, flaszki i talerze.

A Władek mówił: — Dziwny był ten nasz Jasiek, lubił sam chodzić po polach, a czasem to można go było spotkać nad tą wodą, gdzie rosło sitowie, a czasem to wstawał rano tylko po to, żeby zobaczyć, jak wscho­dzi słońce.

Wmieszał się do rozmowy Stefek, ten profesor, który pisze książki, i powiedział, że błogosławiony Jaś miał pewnie artystyczną duszę i dlatego tak łaził po polach, no, to Władek zaczął płakać i głupio powtarzać: — 'Myśmy tego nie wiedzieli, myśmy tego nie wiedzieli...

A o Zazulinie i o tym kawałku pola ani słowa, z czym wrócę do domu?

A potem Władek trzasnął pięścią w stół i krzyknął do ojca: — To ty kazałeś wsadzić w gówna błogosławio­nego Jasia — ale ojciec robił dalej porządek na stole i przesuwał kieliszki i flaszki tam, gdzie trzeba, i nic nie odpowiedział, bo był bardzo zajęty tym porządkowa­niem.

Ci dwaj młodsi dziwnie popatrzyli na starego, a on podniósł nagle kieliszek do góry i zawołał do wszyst­kich, żeby pili, bo wódka wietrzeje, to tak ma się mó­wić, gdy wódka za długo stoi w kieliszkach.

No, to znów zaczęli pić, podnosić się z krzeseł i śmiać, i przysuwać do siebie, i trącać się kieliszkami, jak to się zwykle robi, gdy rodzina się zjedzie.

Ale Władek uczepił się błogosławionego Jasia i prze-

krzy kiwał wszystkich, i koniecznie chciał opowiedzieć, jak to było tego dnia, w którym on i Wacek wepchali tego błogosławionego w kupy.

Gdy tak wykrzykiwał, to się krzywił jakby do płaczu i wyglądał śmiesznie, jak każdy duży, który płacze, a potem pokazał palcem na ojca i krzyknął najgłośniej ze wszystkich: — Tyś kazał mnie i Wackowi złapać błogosławionego Jasia i przyprowadzić do gnoju.

Stary, widać, miał już trochę czasu, żeby odpowie­dzieć Władkowi, bo już uporządkował, co trzeba, na stole, no, to odpowiedział synowi, że wtedy woził gnój i miał pożyczone konie i wóz.

Pomyślałem sobie: — Zaczną teraz mówić o jakimś dawnym wożeniu gnoju.

Gdy stary powiedział, że woził gnój i miał pożyczone konie i wóz, to Władek mu na to: —■ No to co, że się woziło gnój, ale on nie był do tej roboty, myśmy wtedy tego nie wiedzieli, myśmy tego nie rozumieli — i zaczął popłakiwać.

Potem wmieszali się do tego inni i wciąż było to ga­danie o gnoju i artystycznej duszy; wszyscy razem ga­dali i trudno było coś z tego zrozumieć, ale było pewne, że im chodziło o to, czy taki, który ma artystyczną du­szę, powinien wozić gnój, czy ma być z tej roboty zwolniony, zdaje mi się, że tym dwom synom, to Zna­czy temu Władkowi, inżynierowi, i Wackowi, nauczycie­lowi, chodziło o to, że błogosławiony Jaś nie powinien był wtedy iść do roboty przy gnoju i ojciec nie powi­nien był ich wtedy zmuszać, żeby złapali błogosławio­nego, który uciekał w pole.

Stary Bałaj myślał — wydaje mi się —■ nie tak jak jego dwaj starsi synowie. Według niego, to nawet taki,

który ma artystyczną duszę, nawet taki jak błogosła­wiony Jaś, powinien wozić gnój, gdy wóz i konie są po­życzone, gdy jest twarda droga i można naładować większą furę, a wtedy tak było, bo stary to powiedział. Bajaj mówił: — Dzień był ładny i było sucho, i po­szedłem do Wicka Frączaka, i mówię mu o konie i wóz, a on do mnie: — Bierz, ale tylko do południa, bo po

południu ja wożę.

Gdy to starv powiedział, Władek znów zaczął krzy­czeć, a z tego, co krzyczał, to wychodziło, żeby mu ojciec odpowiedział, co jest ważniejsze — gnój czy błogosławiony Jaś, błogosławiony Jaś czy gnój, czy te krowie kupy są ważniejsze, czy błogosławiony Jaś; zmie­szali tego błogosławionego z tymi paskudztwami i mó­wili: — Gówno — i: — Kupa — jak chłopi, a prze­cież są panami, oni teraz przy tym piciu mówią jak chłopi, choć wyszli na ludzi i są panami.

G młodsi, to znaczy ten Felek, oficer, i ten Stefek, profesor, wiele się nie odzywali, bo widać mało pamię­tali z tamtych czasów, ale bystro się przyglądali tym starszym braciom i ojcu i słuchali, co oni mówią i co oni wykrzykują, bo pewnie byli bardzo ciekawi, jak to wtedy się woziło gnój w gospodarstwie ojca i jak ojciec sobie radził z tyin wożeniem.

Miałem ochotę wyleźć z tego krzaka, ale przypomnia­łem sobie, że mama chce to pole starego wykombinować dla siebie i zamyśla postawić na nim nowy dom, bo to jest pole placowe, no, to ja muszę siedzieć w tym bzie i muszę wysłuchać tego, co potrzeba, a im się zachciało gadania o wożeniu gnoju, i to o jakimś dawnym woże­niu. Dziwię się, że mówią o tym jak o czymś ważnym, tacy panowie są, a tak zawzięcie o tym mówią.

Teraz stary Rataj nie czekał już, aż Władek albo Wacek zaczną mówić o tamtym dniu, w którym on po­życzył konie i wóz od Frączaka, tylko sam zaczął: — Czasu było mało, a gnój trzeba było wywieźć na pole, chciałem, żeby wszyscy nakładali na wóz, który był po­życzony, i konie także były pożyczone.

Ale Władek, ten inżynier, nie dał ojcu mówić dalej, tylko wstał i pokazał ojca palcem i krzyknął: — To ten stary bandyta kazał mnie i Wackowi złapać błogosła­wionego Jasia, a myśmy nic nie rozumieli, jak to jest z tym błogosławionym, i złapaliśmy go w słonecznikach, i przyprowadziliśmy go na to miejsce, gdzie byt wóz i kupa gnoju wydarta z dołu. To on wtedy powie­dział: — Pchnijcie go tutaj dalej w te kupy, niech za­kosztuje gnoju — i myśmy pchnęli błogosławionego Ja­sia, bo myśmy nic nie rozumieli, i on wlazł w ten gnój bosymi nogami, a potem daliśmy mu do ręki widły.

W izbic było cicho, a później powstał wielki ruch i szum, bo ci młodsi synowie Balaja wstali z krzeseł i mówili do Władka, żeby przestał mówić o tym woże­niu gnoju, bo to już wszystko minęło, a teraz trzeba obchodzić imieniny ojca i pić, to znaczy ten Felek i ten Stefek, ten oficer i profesor, pewnie nie rozumieli, że jak się wozi gnój i ma się pożyczone konie i wóz, lo wszyscy powinni złapać za widły.

Długo była mowa o tym, dlaczego Władek nazwał ojca bandytą i że nie powinien go tak nazwać, bo nie można wymyślać od bandytów tylko za tb,%e się kogoś kazało wepchać w łajna; w tym szumie i w tej gadaninie kroś powiedział, że ojciec wtedy się spieszył i był zde­nerwowany, i to wszystko było z tego.

No, to Władek odsapnął i ojciec także i wszyscy

Nic hv*il'/ic c/.iisu.

17

chwycili za kieliszki, i znów było wesoło, ale niedługo, bo Władek już był nakręcony na to wspominanie bło­gosławionego Jasia, a i Wackowi, temu nauczycielowi, też się to udzieliło, bo obaj zaczęli wołać: — To tak nie można, to tak nie można — a później powiedzieli, że jak błogosławiony Jaś stanął w tych łajnach, to powie­dział: — Co robicie? — A ojciec odpowiedział mu: — Jak to co? Wozimy gnój.

Znów powstał wielki ruch przy stole, bo przecież nie można nazywać bandytą za to, że się tak odpowiedziało błogosławionemu Jasiowi.

Później znowu zabrali się do tego pida i weselenia się, bo pewnie zapomnieli o tych wyskokach i śmiali się, a d młodsi mówili, że nie ma się co stawiać, b.o nic ta­kiego się nie stało. To sobie pomyślałem: — Zmądrzeli nareszcie, bo przedeż niejednemu błogosławionemu Ja­siowi się to zdarzyło; jak się chłopaki bawią, to jeden drogiego lubi pchnąć w łajna, po co zaraz robić z tego taki ruch?

To weselenie się nie trwało długo, bo Władek, ten inżynier, był uparty, i, widać, był taki, że jak się czego uczepił, to już nie popuścił. Tak było i z tym uczepie­niem się tamtego wożenia gnoju; on znów skoczył do ojca i krzyknął: — Tyś wtedy popędzał błogosławio­nego i kazałeś mu brać na widły dużo gnoju.

A potem Władek i Wacek zaczęli się rozwodzić nad tym, jak to ten błogosławiony Jaś udekł od nakłada­nia gnoju, jlk ojdec go gonił po sadzie i nie mógł go złapać i jak się rozgniewał i rzudł w niego łańcuchem , pługa, i ten łańcuch trafił błogosławi on ego Jasia z tyłu w głowę. Władek powiedział, że gdy błogosła­wiony Jaś dostał tym łańcuchem, to się przewrócił, ale

zaraz wsiał, chwycił się za głowę i zaczął się kręcić w kółko jak w jakimś tańcu, potem bez przerwy powta­rzał: — Słyszę jakieś szumy z daleka, słyszę jakieś gło­sy1 z daleka — i w kółko to samo: — Słyszę jakieś szu­my z daleka.

Mówili, że w tym tańcu błogosławiony Jaś posuwał się do domu i wszedł do izby, położył się na łóżku z tymi zagnojonymi nogami. On tam leżał sam, bo gnój trzeba było wozić, bo wóz i konie były pożyczone.

Najbardziej w tym gadaniu o wożeniu gnoju zapalał się Władek, ten inżynier. On tak się zapalał, że krzyknął na ojca: — Ty, morderco — ale przy wódce to tak się powie.

Ci młoda tak jakoś dziwnie patrzyli po sobie i po tamtych starszych braciach, którzy cicho popłakiwali, i po ojcu, bo oni nie pamiętali wiele z tamtych czasów.

Potem Władek powiedział, że gdy gnój był już wy­wieziony i Frączak zabrał wóz i konie, to ojciec wszedł do izby, gdzie leżał błogosławiony Jaś, a on i Wacek wsunęli się za ojcem; Władek pamiętał nawet to, że wtedy w izbie śmierdziało, bo błogosławiony nie zdążył już sobie obmyć nóg z gnoju.

Z tego, co Władek i Wacek mówili, wychodziło, że gdy błogosławiony Jaś zobaczył ojca, to chciał się jakoś wytłumaczyć i powiedział, że Pan Bóg go skarał, bo był próżniakiem i nie chciał nakładać gnoju, a potem 2nów się uczepił tych szumów i tych głosów, które sły­szał z daleka przed południem, gdy mu ojciec przyłoił tym łańcuchem, i znów powtarzał: —- Słyszę jakieś szu- iny z daleka, słyszę jakieś szumy z daleka.

To, widać, śmieszne było, bo Władek i Wacek uśmiechnęli się, gdy o tym opowiadali, a potem nagle

zaczęli popłakiwać, bo to, widać, tylko tak śmiesznie z początku wyglądało, ale naprawdę to nie było takie śmieszne.

Gdy oni to mówili, stary się złościł, a nawet chlusnął temu inżynierowi wódką z kieliszka w gębę, ale ci młod­si powiedzieli mu, żeby im nie przeszkadzał, a ja sobie pomyślałem, że jeszcze długo nie będzie mowy o Zu- zulinie i o tym kawałku pola, który chce icj dać stary.

W ładek i Wacek mówili teraz, że błogosławiony Jaś coraz ciszej wypowiadał to: — Słyszę jakieś szumy z daleka — a potem nagle zebrał w sobie trochę siły i krzyknął: — Tato, ja wnet umrę! — no, to ojciec powiedział wtedy do Władka i Wacka: — Idźcie z izby, sam przv nim zostanę. — Władek i Wacek musieli wyjść z izby; stanęli sobie na dworze przy ścianie domu.

Władek pamiętał dobrze to wszystko, bo mówił, że gdy stali przy tej ścianie, to im się tam trochę nudziło i zaczęli grać w guziki. Ale wnet wyszedł z izby ojciec i powiedział im, że błogosławiony Jaś umarł, ńo, to oni zaraz polecieli do izby, żeby zobaczyć umarłego i, widać, dobrze go sobie zapamiętali, bo mówili, że mu wystawały gole nogi spod pierzyny i że te nogi nic były białe, ale brązowe, bo błogosławiony nie umył sobie nóg.

Gdy to Władek i Wacek opowiadali, z tymi młodszy­mi synami starego zaczęło się coś dziać i oni jakoś dziwnie przyglądali się ojcu, a ten najmłodszy, który jest profesorem i pisze książki, wstał i powiedział na ojca: — Synobójca. — „Synobójca” — to jakieś pań­skie słowo, ale wiem, że to o takiego chodzi, który zabił swojego syna. v . ,.

Teraz ci młodsi, to znaczy ten Felek i Stefek, robili

iv izbic największy ruch i wołali: — Czego to myśmy się dowiedzieli! — Władek i Wacek uciszyli się, popła­kiwali tylko.

Stary patrzył na to wszystko i był spokojny, tak jakby się nic nie stało, a potem, widać, nie mógł ścierpieć tego piekielnego harmidera w izbie i tych krzyków, i tych doskakiwań młodszych synów, a i pewnie myślał

o tym słowie „synobójca” — bo powiedział, że błogo­sławiony Jaś przebaczył mu przed śmiercią i że jego ostatnie słowa były: — Tato, nie myśl o tym łańcu­chu.

Gdy to stary powiedział, synowie zaczęli się śmiać, a potem skoczyli do niego, a to miało oznaczać — jak później po tych krzykach poznałem — że lepiej było­by, żeby stary nie mówił o tym przebaczeniu, które wypowiedział do ojca błogosławiony Jaś przed swoją śmiercią. Zdaje się, że jeden z tych młodszych zawo­łał: — Jak się ojciec nie wstydzi tak mówić?!

To, co się później działo w izbie, nie da się dokładnie opowiedzieć, bo było wielkie zamieszanie. Zaczęli się wszyscy wodzić to w tę, to w tamtą stronę, któryś po­pchnął starego i krzyknął: — Tyś zabił błogosławione­go Jasia — stary się zatoczył i rymnął na podłogę; gdy się przewracał, trzasnął głową o kant łóżka. — Do cze­go ta wódka prowadzi? — tak by zaraz powiedziała mama; mama czeka w domu na te wiadomości o Za- zulinie i o polu, a tu się takie rzeczy dzieją.

Ktoś znowu powiedział do tego, który pchnął ojca: — Coś zrobił...

Gdy ten stary tak leżał na podłodze, to oni jakby nie wiedzieli, czy go podnieść, czy nie, bo tego można się było dorozumieć po ich krzykach: z jednej strony wy-

chodziło, żeby starego nie podnosić, bo on zabii błogo­sławionego Jasia, a z drugiej wychodziło, żeby go pod­nieść, bo to ojciec. No, to oni nie wiedzieli, co zrobić, i to było ni tak, ni siak...

Stali tak nie wiedzący i z tego wszystkiego napili się wódki, i dalej tak stali nie wiedzący, aż nareszcie jeden sobie coś przypomniał i powiedział, że trzeba się nad starym nachylić i sprawdzić, czy on oddycha, czy niej no to się po kolei nachylali jeden mówił, że stary oddy­cha, a drugi, że nie, bo naprawdę to oni nie wiedzieli, bo między nimi nie było doktora, a potem wszyscy się uciszyli, ale słychać było, jak mówili: — Co teraz zro­bimy, co teraz zrobimy?

A potem to ja wylazłem z tego krzaka i poszedłem do domu, bo sobie pomyślałem, że oni o Zazulinie i o tym polu mówić nie będą.

I

Tratwa zatrzymała się, ludzie zeszli na brzeg i zaraz zaczęli podskakiwać i otrzepywać się z wody, przybliżać się do siebie i oddalać, łączyć się w grupy i rozłączać, i raz po raz oglądać się na wodę, którą niedawno prze­płynęli.

Długo nie wypowiadali żadnych słów i milczeli nawet wtedy, gdy w ciemności sprawdzali błotnisty grunt pod stopami i to błoto na brzegu uznali za dobre oparcie dla nóg i dla dalszego życia; aż jeden z nich podszedł do samej wody, plunął na nią i powiedział nie wiadomo po co: — Ta woda zupełnie podobna do ziemi. — Do­brze zauważył, bo wszyscy to potwierdzili, gdy przyj­rzeli się wodzie i brzegowi, przez chwilę słychać było takie z zachwyceniem i lękiem wypowiadane zdania: — Prawdę mówi, prawdę mówi, ta woda tak wygląda jak dalszy ciąg ziemi.

Potem jeden z tych, którzy zeszli z tratwy, podniósł z ziemi miękką, błotnistą bryłę i rzucił ją daleko; wtedy wystrzelił z dołu ciemności do góry plusk wody, a lu­dzie powiedzieli: — Woda.

Później znów długo milczeli* bo nie wiedzieli, o czym mówić i co robić. Czekali, aż się rozwidni, bo wtedy musi ktoś przypłynąć albo przyjechać i powiedzieć, co ma być ¡dalą'.

Ale to milczenie zostało przerwane, bo któryś z nich zapytał: — Gdzie jest babcia Jadwiga?

Wtedy ludzie, podobni w ciemności do dużych, za­okrąglonych cieni, zaczęli znów krążyć i mlaskać butami po biocie. W tym nocnym krążeniu po brzegu jedni powtarzali pytanie: — Gdzie jest babcia Jadwiga? — a inni: — Gdzie jest Stary Słowik? — To było wszyst­ko jedno, nie chodziło o dwóch ludzi, ale o jednego człowieka, chodziło o babcię Jadwigę, którą ludzie od wielu lat nazywali „Starym Słowikiem”. Najpierw te pytania: — Gdzie jest Stary Słowik, gdzie jest babcia Jadwiga? — brzmiały mniej więcej spokojnie, ale gdy ciche, bezsłowne myszkowanie po brzegu, a później dość głośne nawoływania nie przyniosły żadnego wyniku, py­tania: — Gdzie jest Stary Słowik? gdzie jest babcia Jadwiga? — zaczęły wydobywać się ze spodu gardeł i nabierały niezwykłego brzmienia.

A gdy dość długie, coraz dokładniejsze oglądanie brzegu i częste pokrzykiwania nic nie ¿ały, pytania te i okrzyki powoli stawały się przeciągłym, podobnym do śpiewu wołaniem, które daleko szło po wodzie, odbijało się od jej powierzchni i kto wie, dokąd leciało i gdzie ginęło, bo nie przyniosło ani echa, ani skrzekliwego, choćby takiego z ostatnich minut żyda, głosu babci Jad­wigi.

Po tym pytaniu-śpiewie i wołaniu-śpiewie jeszcze z resztkami tej mowy-śpiewu ludzie podbiegali do brze­gu i w milczeniu wpatrywali się w wodę, ale co im mogło dać to gapienie się, co im mogła powiedzieć wo­da, która wszystko skrywa w sobie nawet w dzień, a co dopiero w nocy. Co im mogło dać napieranie ciałami i myślami na wodę, powrotne w myślach przepływanie

jej obszaru i dopływanie aż do grubej, starej topoli i ga­łęzi, na której siedziała babcia Jadwiga, nim zeszła na tratwę.

Później ochoczo, na wyścigi, jeden przez drugiego zaczęli wskrzeszać i wskrzeszać zdarzenia z tamtego nie­dawnego czasu, w którym woda weszła już do wsi, a lu­dzie, uciekając przed nią, wdrapali się na dachy i drze­wa.

II

Ludzie musieli wskrzesić ten widok, bo po ich dłu­gim wołaniu nie doleciał do nikogo głos babci Jadwigi. Potrzebne im było wskrzeszenie tamtego widoku, a także odtworzenie w myśli drogi, którą płynęła tratwa, bo oni chcieli znaleźć chwilę, w której Stary Słowik był z nimi, a po której być przestał. Im po prostu chodziło

0 ten graniczny moment między jeszcze byciem, a już niebyciem Starego Słowika; chcieli ustalić, kiedy ta chwila była: czy wtedy, gdy tratwa przesuwała się wo­dą, czy wtedy, gdy tratwa dobiła do brzegu i była na cienkiej granicy ziemi i wody, czy już w tym czasie, gdy tratwa opustoszała i popłynęła dalej, pchana przez młodych żołnierzy, a ludzie krążyli po pustym, bez- drzewnym i błotnistym lądzie.

Chcieli wyjść od tego momentu, gdy już woda się uspokoiła i tylko gdzieś daleko szumiały jej nurty, spa­dy i wiry, i gdy nad tą wielką wodą na dachach

1 drzewach siedzieli ludzie, a babcia Jadwiga miała już swoje miejsce na gałęzi dużej topoli.

Przypominali sobie, że gdy tratwa dopłynęła pod ga­

łąź, na której babcia siedziała, spoceni żołnierze od- iużyli duże wiosła, ustawili się błisko siebie i zawoła­li: — Trzeba skoczyć, babciu, my złapiemy! — Wtedy ona im odpowiedziała: — Weźcie najpierw tamtego z blaszanego dachu, bo on się bardzo boi, i innych, którzy się boją, a po mnie przypłyniecie później.

Po jej słowach żołnierze, patrząc w górę na suche nogi Starego Słowika, powiedzieli gniewnie, że oni mu­szą najpierw zdejmować z dachów i drzew ludzi bardzo starych, kobiety i dzieci i że po mężczyzn przypłynie druga tratwa. Dodali jeszcze, że nie należy trwonić czasu, gdy wielu ludzi czeka na ratunek.

Wtedy babcia Jadwiga chwyciła się rękami dwóch wy­stających z pni drzew sęków, podciągnęła się wyżej i stanęła stopami na tej gałęzi, na której przedtem sie­działa. Stojąc opuściła głowę w dół i mówiła głosem do­nośnym do tych silnych, młodych żołnierzy, którzy stali na tratwie przy drzewie i gniewnie patrzyli w górę na nią i na jej białe, do przesady starością wybielone, chude nogi i na te przenikające tu i ówdzie z łachmanów tajem­nice starego dała; mówiła do nich: — Nie upierajde się i bierzcie najpierw tych, którzy się boją, czy nie widzide ich, czy nie widzicie tamtego, który siedzi na blaszanym dachu i bije z całych sił nogami w blachę, i wzywa was? Czy nie widzide tam dalej takiego, któiy siedzi na sło­mianym dachu i wyrywa z niego snopki, i podrzuca je do góry, żeby was w ten sposób wezwać, czy nie widzicie czarnego kurzu nad tamtym słomianym dachem? A tam, na drzewie, siedzi kobieta, która zdarła z siebie koszulę i przywiązała ją do kija i tą koszulą wymachuje, wzywa ratunku; czy hie widzide tej nagiej na drzewie? Na tam­tym dachu ojdec i matka biją dzied, żeby krzycza-

ty i piszczały i tym piskiem wzywały was. Czy nie wi­dzicie tych wszystkich, którzy się bardzo boją, czy nie słyszycie ich lamentu? ■

Babcia Jadwiga przestała mówić, a ci z tratwy, mru* cząc i szemrząc, i z wolna idąc za jej radą, która była jakby rozkazem, to szemranie przemienili w milczenie i wsłuchiwali się przez chwilę w głosy lamentujących.

Wtedy babcia Jadwiga krzyknęła na ludzi z całych sit: — Uciszcie się! Tratwa płynie do wasi — I rze­czywiście tratwa już płynęła do nich, bo żołnierze już się nie upierali i zrobili tak, jak zarządził Stary Sło­wik.

Powiał lekki wiatr i na wodzie pokazały się płytkie bruzdy i brązowa woda stała się jakby rolą, zgrabnie za­oraną przez mały, dziecinny pług. Potem powiał jakiś inny wiatr i woda pokryła się drobną grudą, i nabrała wyglądu zabronowanej roli. Znów inny wiatr sprawił, że woda pokryła się jeszcze drobniejszą grudą. W końcu ostatni wiatr starł i zmył z wody drobną grudę i woda przestała być rolą, i stała się znów wodą.

III

W tym czasie pierwsza tratwa odpłynęła już daleko, a za nią posuwała się druga, na której była grupa męż­czyzn i babcia Jadwiga. Przestraszeni mężczyźni bez­wstydnie drżeli i kłapali zębami. Mężczyźni jak dzieci nie wstydzili Się swojego strachu ani tego, że przez po­strzępione ubrania, przez szpary w miejscach, gdzie, uciekając w popłochu przed wodą ,na domy i drzewa, nie zdążyli dopiąć guzików, widać było, jak dyndały wstydliwe części ich ciał. Dopiero babcia Jadwiga, kto-

ra jako ostatnia zeszła z topoli na tratwę, musiała krzyk­nąć na nich, żeby ich przywołać do porządku: — Zapnij­cie sobie portki, bo wam ptaszki wyłażą. — Wtedy ci ogromni, nie ogoleni, zarośnięci chłopi, posłusznie wy­konując jej rozkaz, drżącymi palcami szybko zapinali guziki spodni.

Potem odwróciła się do nich plecami i stanęła na brzegu tratwy, i tak było, że ludzi miała za sobą, a przed sobą, prawie tuż przy swoich stopach, miała wodę. Wte­dy gdy ona tak staia — ludzie dobrze pamiętają tamtą chwile — woda nie miała już na sobie tych nierównoś­ci, które czyniły ją podobną do ziemi — była plaska, równo przykryta sobą i pociągnięta gładką, zmąconą gla­zurą, a wszystkie figle, grzechy i zbrodnie wody miały na sobie dostojny, jasnobrązowy, fałszywy płaszcz. Lu­dzie dobrze to pamiętają, a także pamiętają plecy,babci Jadwigi w tamtej chwili, w której woda przestała być szara.

Gdy stała na brzegu tratwy, jej wąskie, od roboty pol­nej w kabłąk zgięte, przykryte wyszarzałym spancyrem plecy drżały. Wszyscy wtedy patrzyli na te plecy i mil­czeli, ale jeden odważył się i szepnął: — Ona się z nas śmieje.

Gdy na grząskim błotnistym brzegu powtórzył to sa­mo, co wyszeptał na tratwie, nastąpiła przerwa we wspo­minaniu i odtwarzaniu tego, co się niedawno działo. Lu­dzie zaczęli w milczeniu, ale niespokojnie krążyć, coraz niespokojniej uderzali nogami w grząski, błotnisty brzeg i coraz szybciej zataczali kręgi na błocie. To się jednak musiało skończyć, bo oni się połapali, że za długo milczą i zajmują się tylko swoimi myślami. Zrozumieli, że trze­ba dalej głośno wspominać, jeśli się chce- dojść do tej

chwili, w której zniknęła babcia Jadwiga. Dlatego powró­cili /. różnych części brzegu na jedno miejsce i znów za­częli wspominać, wychodząc od tej chwili, w której za­drżały wąskie plecy babci Jadwigi, i ten jeden szep­nął: — Ona się z nas śmieje.

Stojąc w zbitej gromadzie, mówili: — Śmiała się, wiemy, z czego się śmiała, z naszego pisku na dachach i drzewach, z naszego jęku, z naszego przeraźliwego wzywania ratunku się śmiała.

Z naszego wymachiwania czapkami, koszulami i snopkami się śmiała.

Z naszych palców i rąk, które się trzęsły, gdyśmy zapinali portki i koszule.

Było z czego się śmiać i śmiała się. Jej plecy to mówiły, jej grzbiet to mówił.

Po grzbiecie poznasz wiele, a grzbiet mówił

o śmiechu.

Po tych słowach zaczęły iść następne, nie uporządko­wane, na wyrywki wypowiadane:

Tratwa wtedy wpływała między wierzchołki, mię­dzy gałęzie drzew.

Myśmy wciąż patrzyli na plecy Starego Słowika.

Ale było już dobrze ciemno.

Te ostatnie słowa powtórzyli wszyscy ochoczo i szyb­ko. Ludzie rzucili się łapczywie na to zdanie: — Było już bardzo ciemno — i można było zauważyć, że cie­szą się tym zdaniem.

A gdy się już nacieszyli tymi słowami, mówili:

Pamiętacie, jaka wtedy była ta babcia Jadwiga.

Myśmy bez przerwy wpatrywali się w jej plecy.

Zdawało się, że wydłużają się, że rosną jej plecy, że coraz wyżej trzyma głowę.

Płynęliśmy wtedy między gęstymi gałęziami.

Było ciemno.

Głowę miała nad wierzchołkami wierzb.

Wpatrywaliśmy się mocno w jej plecy, byliśmy bardzo blisko jej pleców.

IV

Wszyscy natarli teraz twarzami i oczami na tego, któ­ry powiedział: — Byliśmy bardzo blisko jej pleców — i pizydusili go swymi szybkimi, gorącymi oddechami, tak że musiał się cofnąć. A gdy się cofnął, powiedział:.-— Było bardzo ciemno. — Wtedy odstąpili od niego i mó­wił dalej:

Za dużym wiązem schyliła się.

Skurczyła się, zmniejszyła się za dużym wiązem.

Było zupełnie ciemno, jak mogliście widzieć, czy się skurczyła, czy wydłużyła, czy się schyliła; nie mo­gliście przecież tego widzieć.

Nie mogliśmy tego widzieć!

- Tratwa wpływała w jeszcze gęściejsze gałęzie.

Czy ona wtedy, gdyśmy wpływali między te gę­ste gałęzie, była jeszcze na tratwie?

Była.

Wtedy usiadła na desce na brzegu tratwy.

Usiadła dopiero wtedy, gdy.minęliśmy wierzcho­łek dużej wierzby.

Wszystko jedno, ale już po wyminięciu dużej wierzby na pewno siedziała.

Na pewno!

1 głowę miała opuszczoną w dół, i ręce jej zwi­sały nad wodą, i cała była nachylona do wody.

Nie mogłeś tego widzieć.

Pamiętacie, za wierzchołkiem tej dużej wierzby ktoś krzyknął „brzeg!” Wszyscy wtedy zwrócili się w stronę brzegu i wołali „brzeg, brzeg!” Aż to złościło żołnierzy, którzy pchali tratwę.

I wnet przybiliśmy do brzegu, ale jej już nie było.

Ona nie wysiadła na brzeg.

A może wysiadła?

Zbili się w jeszcze ciaśniejszą niż przedtem gromadę i jeden drugiemu, i każdy każdemu próbował popatrzeć w twarz i w oczy i wtedy słyszało się:

Jakby wysiadła, toby była, żywa czy nieżywa, ale by była.

A może poszła brzegiem?

Biegłem daleko, wołałem, i nikt się nie odezwał.

Biegłem w odwrotną stronę brzegu i także woła­łem, i nikt się nie odezwał.

Biegłem brzegiem i o nic nie zawadziłem, nie na­trafiłem na leżącego człowieka.

No to gdzie się podziała?

Gdy byliśmy na wodzie przy tej dużej wierzbie, to jeszcze była.

Wtedy jeszcze była, ale już siedziała na desce.

A gdyśmy byli przy wiązie, to jeszcze stała i była wyprostowana, i łeb trzymała w górze.

Nie łeb, tylko głowę, mów: głowę!

Głowę, 'głowę, no pewnie, że głowę!

Ona lubiła trzymać się prosto i nosić głowę w górze.

Choć była stara, nosiła się prosto i trzymała gło­wę w górze.

Teraz oni gwałtownie odskoczyli w tył do przedwczo­rajszego dnia i do przedwczorajszego wieczora, i nocy, kiedy to nie spali, ale czuwali z radości; chodzili po sa­dach, a także granicami pól i sadów i cieszyli się, bo du­ża rzeka zaczęła opadać centymetr po centymetrze, i zda­wało się, że woda nic wedrze się na pola i nie przyj­dzie do wsi.

Przypomnieli sobie tę wieczorną, a może raczej już nocną chwilę, w której widzieli babcię Jadwigę, gdy po­dobna do wąskiego, podniesionego z ziemi cienia, sta­ła przy wrotach z małą, ledwie istniejącą latarką w rę­ce. Potem widzieli ją, jak wyprostowana, z głową unie­sioną do góry, szła do swojej obory, a potem, jak się tam wsunęła i zamknęła za sobą drzwi.

Wszyscy wtedy pozwolili pójść za nią i zbliżyć się do obory takiemu jednemu, na którego wołano Kpiarz. Nie tylko mu pozwolili, ale nawet go namówili, żeby cichutko podszedł do dziurawej ściany i przez szparę podpatrzył Starego Słowika. Mówili Kpiarzowi: — Idź i popatrz, co ona tam robi, a jak zobaczysz, to przyjdź i opowiedz nam. — Tak oni wtedy mówili do Kpiarza, bo już za­czynali być ciekawi wszystkiego i już im na różne nuty zaczynały grać mózgi, bo niedawno się dowiedzieli, że woda w dużej rzece .spadła o kilka centymetrów. Zaczęli więc powracać do swoich zwykłych żartów i figli, a więc i do podpatrywania babci Jadwigi.

Kpiarz, idąc cicho na palcach, przysunął się do ściany obory, z której wypadł mech, i przystawił do szpary oczy. Po chwili wrócił do ludzi z pierwszą wiadomoś­cią: — Powiesiła latarkę na ścianie, stanęła przy krowie,

kopnęła ją nogą i powiedziała: „wstań, chor}' gnacie, musisz wstać, gnacie, jutro jest przegląd bydła.”

Ludzie znów wysłali Kpiarza do tej szpary, bo chcie­li znów wiedzieć, co się dzieje w oborze; ogarnęła ich wielka ciekawość każdego drobiazgu, a to dlatego, że na wale migotały tylko pojedyncze światła i krzyki do­chodzące znad rzeki przycichły, bo woda obniżyła się

o kilka centymetrów. Kpiarz znów lekko, na końcach palców, podskoczył do szpary, z której odpadł zeschnięty mech, po stokroć, po tysiąckroć zeschnięty i uformowa­ny w kształt szerokiego, stwardniałego, poluźnionego klina.

Po jakimś czasie, gdy było już ciemno, Kpiarz wró­cił z drugą wiadomością do ludzi czekających w sa­dzie: — Latarka wisi na ścianie, a ona przysunęła się do łba krowy i wpatrzyła się w jedno wybałuszone kro­wie oko, i powiedziała spokojnie: „Trzeba wstać, bo ju­tro jest przegląd bydła.” — Po tych słowach, powtórzo­nych przez Kpiarza, ludziom zrobiło się bardzo wesoło, bo długo czekali na sposobność do wesołości, a taka spo­sobność właśnie nadeszła, i oni mogli z niej skorzystać, bo przerzedziły się światła latarek na wale, co oznaczało, że woda obniżyła się o parę centymetrów. Więc pognali Kpiarza, aby znów zajrzał do środka obory. Kpiarz chęt­nie usłuchał ludzi, bo to był kpiarz i niewiele się na­myślając, cicho doskoczył do szpary, a ludzie pozostali w sadzie. Jedni siedzieli na trawie i cieszyli się na sie­dząco, prostując kości, rozkurczając mięśnie i oddycha­jąc głęboko. Inni nie mogli usiedzieć spokojnie, rozpie­rała ich radość, bo coraz ciszej było na brzegu dużej rzeki, co oznaczało, że woda znów opadła o kilka cen­tymetrów. Gi chodzili wokół drzew, niewiele się różniąc

w ciemności od pni jabłonek i grusz, a swoim chodzę- niem wprawiali w powolny kolisty ruch, w powolny ko­listy taniec cały sad.

Gdy Kpiarz wrócił, d, którzy chodzili, stanęli, zbili się w jedną gromadę i słuchali Kpiarza, który mówił: — Jest sam na sam z tym chorym bydlędem, klęczy przy łbie krowy, patrzą sobie w oczy; to dziwnie wygląda, człowiek z bydlęciem sam na sam i oczy człowieka przy­stawione do oczu bydlęcia, taka rozmowa na oczy.

Ludzie zaczęli się śmiać i na nowo popędzać Kpiarza do szpary. On znów usłuchał ludzi i tym samym kodm chodem podszedł do otworu w śdanie, i po chwili tym samym nieludzkim, miękkim chodem wrócił do nich.

Krzyczała na to chore bydlę: „Wstań, bo jutro przegląd krów, musisz wstać sama! Synkowie moi cię nie podniosą, a ja już za słaba; synkowie moi nie oskrobią dę zgrzebłem, bo oni są daleko w miastach, synkowie moi tu do debie nie przyjdą i nie podłożą ci płachty pod brzuch, i nie podniosą dę, musisz wstać sa­ma. Musisz stać, gdy się zrobi widno i obudzą się są- siedzi; dobrzy sąsiedzi nie mogą dę widzieć leżącej i chorej”.

Potem Kpiarz mówił, że babda Jadwiga rozzłościła się, wzięła widły i zaczęła nimi bić krowę. Waliła ją widłami z całych sił, gdzie popadło, i krzyczała: — Wstań! wstań! — Później znów była taka spokojna chwila, w której zeszły się oczy bydlęda i człowieka, a potem babcia Jadwiga oparła widły o ścianę, zga­siła latarkę i wyszła dcho z obory. Ale nim wyszła, powtórzyła kilka razy: — Dobrzy sąsiedzi, dobre pyski sąsiadów — a później jeszcze to: — Synkowie moi nie mogą wródć, niepotrzebni mi są synkowie.

Ale to nic — wola! Kpiarz — to wszystko nie w porównaniu z tym patrzeniem oczami w oczy, te oczy tak blisko siebie, te oczy bydlęcia i oczy człowieka tak dostawione do siebie, reszta to nic.

Ludzie zaczęli się śmiać, a Kpiarz chwycił się za głowę i poszedł w pola, a idąc tam, powtarzał: — Resz­ta to nic, wszystko nic, tylko te oczy tak nadziane na siebie, oczy bydlęcia i oczy człowieka.

VI

Teraz ludzie, stojąc na błotnistym miejscu, które nie­dawno stało się brzegiem, i patrząc na ciemny, żelazisty rozblask wody, zaczęli wyciągać różne szczegóły z tam­tej nocy. Wspominali nawet to, o czym mówili wtedy, gdy babcia Jadwiga zgasiła latarkę i potajemnie wyszła z obory, a Kpiarz chwycił się za głowę i poszedł w po­la, powtarzając samemu sobie te słowa o przystawionych do siebie oczach bydlęcia i oczach człowieka.

Oni wtedy przez chwilę śmiali się z babci Jadwigi i z Kpiarza, a potem zaczęli rozprawiać o swoim sercu i swojej dobroci, i o swojej wielkiej troskliwości, jaką roztoczyli nad babcią Jadwigą, o tym, że nic przed ich oczami i uszami nie uszło i nawet to nagłe postawienie przez nią na ziemi wiadra z wodą, niesionego krowie do obory, zostało pochwycone przez ich bystre oczy.

Wciąż otwarte, otaczające ją oczy dobrych sąsiadów zobaczyły nie tylko to szybkie postawienie wiadra peł­nego wody, ale spostrzegły także, że to postawienie było przyspieszane, ponaglane bólem w krzyżu. A duże, ster­czące uszy dobrych sąsiadów złowiły wtedy, gdy nagle

postawiła to wiadro, jej dchy jęk; złowiły jej jęk, nim wydobyła ze swojego gardła „słowicze” trele, które miały być chytrze przez nią wykombinowaną kryjówką dla te­go jęku.

A potem te wszystkie bystre, świecące oczy ludzi, wszystkie duże, sterczące uszy i wszystkie okrutnie do­bre twarze zaczęły wchodzić na jej podwórze przez otwarte furtki w płocie i przybliżać się do niej, i w koń­cu tak blisko podeszły, że już mogła ujrzeć w tych ludz­kich oczach jak w małych lusteikach odbite drzewa i płoty i mogła już dostrzec lekkie falowanie dużych uszu sąsiadów i usłyszeć posapywania i dche mlaskania warg ludzi, z lubośdą przygotowujących swoje usta do wypowiedzenia dobrej rady.

A gdy te wszystkie oczy, uszy, twarze i wargi się zbli­żyły, posypały się dobre, życzliwe słowa ułożone w mo­notonną litanię:

To już nie na te siły.

To już nie na te ręce.

To już nie na ten grzbiet.

To już nie na ten wiek.

Dźwiganie wiadra pełnego wody.

Wydąganie wody ze studni.

Pojenie krowy.

Chodzenie koło tego wszystkiego.

Tu potrzeba pomocy.

Tu potrzeba młodych sił.

- Tu potrzeba kogoś.

Kogoś silnego.

Kogoś krzepkiego.

Tak litanijnie dźwięczała w sadzie, niedaleko studni, dobroć, dla starych zawsze okrutna.

Okrutne by to także to rącze dobiegnięcie, to ocho­cze, świeżą szlachetnością ponaglone doskoczenic jedne­go młodego chłopaka do wiadra babci Jadwigi i ta chwa­lebna, uśmiechem i prężnością ruchów wyszczerzona o- chota ulżenia starej, i ta gotowość zaniesienia za nią wia­dra do obory; i okrutne było to szybkie podniesienie przez niego wiadra z wodą, podniesienie bez żadnej oznaki wysiłku, bez żadnego skrzywienia ust i wybału­szenia oczu, bez zaczerwienienia i nabrzmiałych żyłek na czole, skroniach i szyi, które mówią o wysitku. Okru­tne, a także zawstydzające stawało się to szlachetne ulżenie starej w pojeniu krowy, bo było ono i szlachet­nością, i zabawą, i rozrywką zarazem i ukazywało da­lekie, rozdzielone, a jednak tu, w sadzie, niedaleko stu­dni, przysunięte do siebie krańce siły i słabości; dla wyśmienitego nakarmienia ludzkiej dobroci, dla napeł­nienia powietrza dobrym, czcigodnym mlaskaniem ży­czliwych ludzi, dla poruszenia serc i napełnienia ich dobrocią.

Ten młody człowiek szedł z wiadrem po gołej, ubitej ziemi, szedł tak żwawo i tak prosto, jakby nic nie niósł, a babcia Jadwiga niezdarnie doskakiwała do jego ple­ców i wybiegała przed niego, zagradzała mu drogę i po­wtarzała w kółko: — Zostaw wiadro, sama zaniosę, po­staw wiadro, sama naniosę.

Potem czepiała się nawet wiadra i szarpała za nie, żeby je odebrać chłopakowi i znów powtarzała: — Po­staw wiadro, sama zaniosę, dam radę.

Ale ten okrutnie urodziwy i okrutnie dobry chłopak nie zważał na to wcale, bo już był zajadle wprzęgnięty w służbę dobroci i już się uwziął w pełnieniu dobre­go uczynku, i już nabrał pewności, że dobrze wychodzi

mu rola w tej grze, w której wokół nieugiętej, spokojnej i bezlitosnej w swej dobroci siły krąży, wierci się ruch­liwa, niecierpliwa słabość.

I napełniony dumą, wyrosłą z dobroci serca, i wy­olbrzymiony w oczach stojących za nim ludzi, szedł, pły­nął bezszelestnie, trzymając wiadro pełne wody w dość znacznym odstawieniu od tułowia, co także świadczyło

o sile.

Przed brązowymi, oblepionymi krowim łajnem drzwiami i przed zużytym, nastroszonym drzazgami pro­giem obory babcia Jadwiga rozkrzyżowała ręce i krzyk­nęła: — Postaw wiadro, dalej nie pójdziesz, nie masz prawa; to moja obora i moja krowa, nie masz prawa; sama napoję moją zdrową, piękną krowę; zmykaj stąd! nie masz prawa!

A gdy to nie pomagało, gdy chłopak, roznoszony do­brocią, parł z wiadrem na drzwi i na próg, babcia Ja­dwiga chwyciła stojące przy oborze widły i skierowała je na dobrego chłopaka i na tłoczących się za nim dobrych łudzi.

Wtedy ludzie od niej odstąpili i odeszli, a ona, trzy­mając na wszelki wypadek widły w rękach, usiadła na progu i oparła się plecami o drzwi; a przy niej stało wiadro, w którym żywo dygotała woda. Gdy ludzie byli już daleko, otworzyła drzwi i weszła z wiadrem do obo­ry, żeby napoić krowę.

VII

Ale to wszystko było przedwczoraj. Dziś, teraz, jest nowy, przypadkowy brzeg zrobiony przez rozlaną wodę,

pokryty błotem, które w nocy nie ma koloru, a właści­wie to ma bezbarwny kolor brudu.

Ludzie przylgnęli teraz do swoich najświeższych go­dzin i chwil i zaczęli wlepiać oczy w ziemię, w wodę i w noc. W milczeniu chodzili krętymi liniami, a potem ten i ów po przebiegnięciu sporych przybrzeżnych odle­głości zaczął bąkać, że brzeg ma linię półkolistą i że woda nie jest cicha i spokojna, jakby się zdawało, ale jeszcze się rusza i podnosi, i nadaje brzegowi kształt półkola.

Przyjmowali te bąkania spokojnie, bo przecież, gdy odwrócili twarze od wody w przeciwną stronę, mieli przed sobą ziemię, dużą, daleką ziemię, i mogliby tam iść. Ale nie szli, bo im ci młodzi żołnierze, którzy tu przypchali tratwę, powiedzieli, żeby czekali na brze­gu, aż ktoś przypłynie albo przyjedz-ie i najkrótszą dro­gą zawiezie ich do bitego traktu, a stamtąd dalej na su­che kwatery, gdzie dostaną jeść i gdzie będą mieszkać dotąd, aż z ich wsi i pól odejdzie woda.

Później ktoś powiedział: — No, to nie wiemy, co się stało z babcią Jadwigą. — Ludzie zaraz zwęszyli w tych słowach troskę człowieka o człowieka i nie chcieli być gorsi od tego, który z tymi słowami wyskoczył. Za­brali się więc do ponownego ustalania i poszukiwania chwili, w której zniknęła z tratwy babcia Jadwiga. My­śleli może, że za drugim razem uda im się ustalić ten wycinek czasu, który był czasem zniknięcia babci Ja­dwigi.

Powrócili więc we wspomnieniu do tej chwili, w któ­rej tratwa była przy wiązie, a babcia stała wyprostowa­na na jej brzegu. Wszyscy zgodnie powiedzieli: — Tak, wtedy stała, wtedy jeszcze była.

Potem ludzie znów sobie przypomnieli, żc od wiązu Tratwa płynęła do wierzchołka dużej wierzby. Wtedy babcia Jadwiga usiadła na desce na samym brzegu trat­wy i patrzyła w dół, w wodę.

Można było to zauważyć — mówił któryś — że

usiadła i skurczyła się, i głowę pochyliła w dół. — A ktoś inny dodał: — Usiadła na jednym końcu deski, a drugi jej koniec drżał jak sprężyna, unosił się lekko i opadał,

i bił o tratwę.

Ktoś na to odpowiedział: — Wiele rzeczy wtedy uderzało o tratwę.

Pochwycili te słowa inni:

Wiosła uderzały o tratwę.

Nasze nogi uderzały o tratwę.

I nasze tobołki.

Woda uderzała.

I nasze ręce uderzały.

Ten, który mówił, że jeden koniec deski drżał jak sprężyna i lekko bil w belkę tratwy, odpowiedział na te krótkie zdania: — Wiele rzeczy uderzało, ale deska ude­rzała inaczej niż wszystko inne; i myśmy to mogli roz­różnić; i myśmy to rozróżniali, bo choć było ciemno, myśmy mieli na oku babcie Jadwigę i tę deskę, na której ona siedziała.

Wszysc}’ zbliżyli się do tego, który tak mówił, otoczyli go ciasnym kołem i przysunęli się do niego bardzo blis- ko; tak jakby już tym parciem na niego i otoczeniem chcieli go o czymś pouczyć, tak jakby uważali, że już z tego samego napierania na niego i otaczania go, i dmu­chania na niego gorącymi, skwaśniałymi oddechami po­winna na niego spłynąć jakaś nauka, jakaś przestroga.

Ale jednak nie dowierzając samemu tylko napieraniu

na niego i odmuchiwaniu go przesyconymi pouczającą przestrogą oddechami, zaczęli szybko do niego mówić:

Dlaczego gadasz, że deska uderzała inaczej?

Żeśmy rozróżniali?

Skąd ci się wzięło to rozróżnianie?

I żeśmy ją mieli na oku?

Ją i deskę?!

Ktoś krzyknął: — Ten brzeg się wciąż zaokrągla! — A jakiś drugi: — Ten brzeg się wciąż wygina! — To wystarczyło, żeby nagle wszyscy odstąpili od tego, który mówił o stukającej desce i żeby się rozbiegli, i zbliżyli do brzegu w różnych jego miejscach.

Woda pulsowała cicho i oczyszczając się w głębinie, wysyłała na swoje krańce, a potem kładła na ziemi pod cierpliwe ludzkie nogi swój zmętniały, rdzawy kołnierz, złożony z wszelkiego rodzaju nieczystości, fuzli i bru­du.

Wszyscy teraz spostrzegli, że brzeg, niedawno jeszcze mający linię łuku, stał się już jakby półkolem. Ale gdy odwrócili twarze od wody, od razu owionęła ich na­dzieja idąca z otwartej przed nimi ziemi, z błotnistego, ale jednak twardego gruntu. Mieli wciąż przed sobą tę szeroką furtę, którą mogli przekroczyć i odejść od wody daleko. Nic odchodzili jednak, bo nie chcieli błądzić po ciemku i woleli czekać na przyjazd lub przypłyniecie żołnierzy. Powtarzali tylko raz po raz: — Kiedy wresz­cie tu ktoś przyjedzie, kiedy wreszcie się tu ktoś zjawi?

Później zaczęli mówić o tym, co będzie, gdy żołnie­rze przyjadą, zgadywali, dokąd będą zawiezieni, w ja­kich izbach będą mieszkać i kiedy wrócą na te miejsca, które teraz są pod wodą.

Ale kilku z nich było już jakby nakręconych na mó-

wierne o cym, co się niedawno stało, i oni przemeśli roz, mowę o tym, co będzie, na to, co było. Z łatwością prze, nieśli ludzkie słowa i myśli z niedalekiej przyszłości w niedaleką przeszłość, bo to, co się stało, dopominało się wspominania.

Żałując tamtych nocnych chwil nadziei, do nich wła­śnie się cofnęli, do tamtych minut, gdy rozradowani kilkucentymetrowym spadkiem wody, prostowali kości, oddychali równo i głęboko i spacerowali po sadach, go­towi do figli i kpinek; gdy wyłażąc z własnego strachu wskutek nieznacznego obniżenia się wody i słuchając słów Kpiarza podpatrującego babcię Jadwigę, rozlewne, mądre wzdychania i mądry smutek przemieniali w głupi, piskliwy śmiech, gdy wystarczyła im różnica kilku cen­tymetrów na wodomierzu do przebiegnięcia w sobie dro­gi od głębokiej, osadzonej mocno w skurczonych mięś­niach rozpaczy do dziecinnej piskliwej radości.

VIII

Wspominając tamten niedawny czas, musieli prze­cież sobie przypomnieć minuty rozprawiania o swojej dla babci Jadwigi dobroci, które nastały, gdy Kpiarz, mówiąc bez ustanku o przystawionych do siebie oczach bydlęcia i człowieka, poleciał w pola, a babcia Jadwiga ze zgaszoną latarką poszła nie wiadomo dokąd.

Potem przypomnieli sobie minuty ciszy, które na­stąpiły po rozmowie o dobroci. To były minuty zupełnej ciszy i zupełnego bezmyślnego milczenia, puste, odrzu­cone przez czas minuty, które nikomu do niczego nie były potrzebne, które były odpadkiem, śmieciem czasu,

kiedy ludzkie myśli i wskazówki zegarów odpadają ze swoich sprężyn i dyndają bezwładnie.

Ale wnet z tamtej strony, gdzie była rzeka i wat, dały się słyszeć zwielokrotnione, głośne krzyki i wte­dy czas i ludzkie myśli zostały chwycone przez tryby i sprężyny, a ludzie znów w jednej sekundzie przebiegli w sobie na powrót tę drogę od dziecinnego pisku ra­dości do osadzonej mocno w skurczonych mięśniach roz­paczy, bo wnet z tych przeraźliwych, skłębionych, po­czątkowo nic prócz nieokreślonej grozy nie zapowiadają­cych krzyków uformował się jeden wszystko mówiący krzyk: — Wał przerwany!

Później głosy dochodzące znad brzegu rzeki i wału zmieszały się z krzykami ludzi łażących po sadach i krzykami tych, którzy byli w połowie drogi między sa­dami a wałem, a także z przeciągłym rykiem bydła.

Do tych ludzkich krzyków i porykiwań krów domie­szał się szum czy może trzask, podobny do przedłużo­nego, dławiącego oddechu zmęczonego człowieka albo zwierzęcia, taki dziwny, raz suchy niby szuranie ze­schniętych liści, a raz miarowy jak galop konia, a raz przygłuszony, podobny do uderzeń zwalanych na stos pełnych worów, głos pędzącej do wsi wody.

Potem te różne krzyki ludzi zmieszały się na dobre z głosami, jakie wydawała zbliżająca się do wsi woda, i powstało jedno wielkie granie, jedna wielka, na różne tony rozbita muzyka strachu.

Świtało już, gdy ta muzyka strachu grała, gdy głosy wody zaczęły w niej brać górę i gdy woda dochodziła do płotów rozdzielających sady od pól. Wtedy wszyscy prócz Kpiarza i babci Jadwigi byli już na dachach i drzewach i z góry patrzyli na pędzącą wodę.

To nie była taka zwykła woda, jaka jest w jeziorze albo w rzece, ale to były białe, pieniste jęzory wody, wy, dające różne tony i biegnące na wyścigi do wsi.

Wszvscv siedzący w górze na dachach i drzewach mogli także zobaczyć babcię Jadwigę uciekającą przed tymi wodnymi jęzorami. Byłoby się z czego śmiać, moż­na by się śmiać do rozpuku z uciekającej babci Jadwigi, gdyby ona nic uciekała przed wodą, która przerwała wał i miała zatopić wieś.

Babcia Jadwiga uciekając wykonywała różne prze- śmieszne podrygi i podskoki na swoich chudych nogach powleczonych białą, już taką białą, że aż niebieską skó­rą, a więc zakolorowaną wziętą z dziedziny kwiatów i nieba barwą, którą się pysznią rośliny i powietrze, ale dało się jej wstydzi, i człowiek przykrywa ją warstwami odzienia, bo taka barwa wywołuje strach albo śmiech, albo jedno i drugie naraz, a także mówi o tym, że przy­szła starość.

Ale są chwile, w których człowiek nie wstydzi się świata i odkrywa od początku do końca swoje stare, chude, sinoniebieskie nogi i nie wstydzi się barwy nie­bieskiej na skórze, i nawet nie myśli o tym, że obnażył swoje dało. Tak się dzieje, gdy człowiek ucieka przed śdgającą go wodą, bo na gołych nogach biegnie się szybciej; i tak się działo, gdy babcia Jadwiga uciekała przed goniącymi do wsi jęzorami wody. Zadarła do góry szeroką spódnicę, która by mogła hamować jej ruchy, i biegła na gołych nogach.

I choć mogło się wydawać, że jej nogi popędza strach, to jednak twarz miała milczącą i prawie spokojną; a po­kazała ją wszystkim, bo biegnąc głowę odrzudła w tył.

Wszyscy wtedy wśród tej muzyki strachu, złożonej

z ludzkich pisków, jęków i skrzeków, z trzasku wody i płotów, chrobotu łamanych i wleczonych gałęzi, mogli widzieć wspaniały, uwolniony od wszelkich nakazów wstydu i zwyczaju, wolny — można powiedzieć — bez­wstydny, radosny bieg babci Jadwigi.

Później ludzie mogli także widzieć wolne od wszel­kiego wstydu i nie skrępowane żadnym zwyczajem i do­stojnym nakazem wdrapywanie się babci Jadwigi na pień starej topoli i to najważniejsze, najpotrzebniejsze chwy­cenie się sęka w chwili, gdy pierwsza biała fala wody rozbiła się o drzewo, bluznęła na boki i w ułamku se­kundy złączyła się za drzewem w skłębionym, przy­jaznym, a jakby wrogim i gniewnym połączeniu, które było jednością miłości i nienawiści wody do wody.

IX

Wtedy gdy pierwsza fala roztrzaskała się o topolę, Kpiarz walczył jeszcze z wodą, która go dopadła przed płotami wsi.

On biegł za babcią Jadwigą daleko w tyle, biegł z rę­ką wyciągniętą i pokazującą plecy starej, nie wiadomo po co pokazującą plecy babci Jadwigi; mogli to wi­dzieć ludzie siedzący na skrajnych drzewach wsi.

Ale Kpiarz nie zdążył uciec przed wodą; brakło mu kilku sekund albo może tylko jednej sekundy, jakiegoś jednego, byle jakiego skurczu nerwu albo mięśnia, albo może tylko jednej kropli krwi, potrzebnej do rozciąg­nięcia serca na taką miarę, która by pozwoliła na czas dosięgnąć pnia drzewa. Ale tych drobiazgów nic było, i Kpiarzowi fala podcięła nogi, nim dopadł do pnia.

Woda uderzyła go od strony pięt i zachwiał się do tylu, ale jeszcze nie upadł, jeszcze, naiwny, chciał się podać do przodu, tak jakby z taką pędzącą i sapiącą wodą mbż- na było bawić się w utrzymywanie równowagi.

Wtedy, gdy on podał się do przodu, woda nauczyła go posłuszeństwa wobec odwiecznych prawideł, według których człowiek uciekający przed wodą i dogoniony przez wodę musi padać na plecy.

Grubsza fala poprawiła mu to uderzenie od strony pięt i łydek i podcięła mu nogi, i Kpiarz, padając w tył z razkrzyżowanymi rękami, wydał z siebie piskliwy, ale cichy, ptasi świergot, bo tylko na takie coś, tylko na ta­ki podobny do ptasiego świergotu protest starczyło mu siły. Ale trzeba oddać honor temu świergoleniu, które w tym momencie było właściwie krzykiem, wrzaskiem Kpiarza i on by przecież zwyczajną koleją rzeczy wydał go z siebie, gdyby miał siłę.

Ale choć woda powaliła go na łopatki, Kpiarz nie od razu się jej poddał; orzeźwiony chłodem wody, próbo­wał się wykpić z jej uścisków, próbował ją oszukać. Za­czął więc pluskać się w białej pianie i opierać się noga­mi o twardą wodę, potem jedną ręką jak dużą łyżką poderwał garść wody, a drugą zatrzepotał w powietrzu i wtedy przekręcił się brzuchem do spodu. Później chwycił się pniaka do rąbania drzewa, który z sobą nio­sła woda i który mu podszedł pod rękę.

Objął to drewno jak brata i przycisnął do piersi,

i przez moment głowę miał ponad wodą, i nawet zdążył popatrzeć na ludzi, którzy siedzieli w górze i byli jak nieznajomi, jak przybysze z innych dalekich stron, niby podobni do tych, których znał, a niepodobni zarazem — skądś, nie wiadomo skąd przybyli i usiedli sobie na da­

chach i drzewach, na tym zarezerwowanym dla ptaków pięterku świata.

Stąd mogli widzieć Kpiarza, niby swojego znajomego, a już jakby obcego, bliskiego, a już jakby odeszłego, da­lekiego; w chwili gdy do wsi wdzierała się woda, ludzie popatrzyli na ludzi jak na inne nie znane im stworzenia, do których twarzy kołatały i kołatały, dobijały się i w końcu na te twarze wyłaziły jakieś pradawne, nie tknięte jeszcze myślą istoty, jakieś pradawne psy, koty, lisy

i szczury.

Wdzierająca się do wsi woda rozwaliła płoty, powy­rywała mniejsze drzewa, przewróciła stare, wystawione na falę szopy i domy. Rozwaliła także te wszystkie ludz­kie dawne zbratania, kumoterstwa i sąsiedzkie pomoce

i nagle potworzyła nowe zbratania i nowe serdeczne przyjaźnie: człowieka z drzewem, człowieka z dachem, człowieka z ostrym wysokim pagórkiem, z ukochanym szczytem tego pagóika, człowieka z kominem dużego, murowanego domu.

A Kpiarza zbratała z pniakiem do rąbania drzewa

i kawałek drewna stał mu się serdecznym kumotrem i te dwa kumotry — człowiek i drewno — zaczęły się szyb­ko z sobą równać, szybko, bardzo szybko zatracały się różnice między nimi, bo jeszcze po tej sekundzie, w której naiwny Kpiarz, chcąc wykpić się wodzie i wyko­rzystując jej twardość i ciężkość, przekręcił się brzu­chem w dół, chwycił się płynącego pniaka i popatrzył na ludzi, wtedy jeszcze były różnice i ludzie mogli roz­różnić człowieka od drewna, mogli mniej więcej widzieć, gdzie jest człowiek, a gdzie jest drewno.

Ale zaraz potem woda, bawiąc się tymi kumotrami, tymi serdecznymi druhami, bluznęła na nich z góry

i tumiiąt, lak lo się zdarza rozbawionej wodzie, górą nich w prtud, .1 dołem ruch wstecz, sprawiła, ze ta nic- ri«lf /iu para, poddana poziomowemu i kolistemu za­razem ruchowi wody, fiknęła kilka szybkich kozioł­ków.

VI czasie trwania tvch prześmiesznych koziołków róż* mca micdzv człowiekiem a drewnem zatarła się i nie wiadomo było, czv na górze jest człowiek, czy drewno, ho była tylko wciąż przez wodę mącona, nieokreślona

i w trująca szarość.

Później wraz z rozkraczonymi, sterczącymi ku górze, jeszcze napiętymi w mięśniach nogami różnica znów się ujawniła i znów przez sekundę można było widzieć, że tam jednak jest człowiek — bo woda, znudzona własną jazdą na milionach kół, dopuściła do głosu swoje ciągłe, poziome siły. które rozprostowały ciało Kpiarza, a zwol­niony na chwilę ruch kołowy wody wyniósł nad jej po­wierzchnię rozkraczone, wyprostowane i jeszcze napięte w mięśniach nogi człowieka. Ale gdy lekko, zabawnie plaśnięte wodą nogi zwiotczały i schowały się, gdy już człowiek stał się jak obwarzanek opasujący drewno

i gdy znów wraz z nawrotem wody do szybkiego ko­łowego ruchu nastąpiły dalsze koziołki, różnica się za­taiła.

Później woda wsadziła na dłużej tych kumotrów w swoje gniazdeczka wirów i wirując nimi piękną, karbo­waną limą, popychała ich równocześnie wgłębieniem przecinającym sady do starej wierzby. Wtedy różnica między Kpiarzem a drewnem już się nic zaznaczała, bo była tylko — tak jak przy koziołkach — zmącona przez wwdf szarość. I już nie było tego chwytania oddechu, chwytania powietrza i tracenia powietrza, wyrzucania

wodę i zamykania ust. Już nic było tego dolatywania do życia i dolatywania do śmierci, już była uległość jednego od dawna martwego i drugiego prawie martwego ku­motra.

Gdy byli już blisko grubej wierzby, woda, wybie­rając z zespołu swoich nakładających się na siebie i krzy­żujących się z sobą, współdziałających i przeciwnych sił, użyła ostrego prądu idącego od dołu w górę i po raz ostatni ukazała w pełni Kpiarza przylepionego czule do drewna; jego ręce i nogi obejmowały i ściskały pniak, jego głowa była przywarta do pniaka. Ale to ostatnie ukazanie się Kpiarza trwało bardzo krótko, bo woda, korzystając z silnego, wirowego prądu bijącego z góry w dół, schowała człowieka i drewno, przykrywając ich swoją zmąconą powierzchnią.

Potem pędząca woda, stosując tę najbardziej jawną

i ordynarną ze swoich sił, siłę parcia w przód, uderzyła tą przedziwną człowieczo-drewnianą istotą w gruby pień wierzby. Ale nic zdołała odłączyć człowieka od drew­na, nie zdołała rozłączyć tych dwóch kumotrów, bo wo­bec skurczonych, podyktowanych przez śmierć i w śmier­ci zastygłych uchwytów człowieka woda jest bezsilna.

Człowiek kurczowo przyczepiony do drewna i drew* no odbili się od pnia i popłynęli dalej jako jedna szara, ludzka czy drewniana, drewniana czy ludzka istota.

Później znajdzie się Kpiarza przyczepionego do pnia­ka, znajdzie się go gdzieś w mule. Wtedy podważy się jego palce i ramiona i odłączy się go od drewna.

Ludzie, którzy niedawno wysiedli z tratwy na błotni­sty brzeg, wspominając śmierć swojego ulubionego Kpia­rza, wymądrzali się w manifestowaniu swojej pewności, że Kpiarz zostanie odnaleziony potem gdzieś w mule. Ale to wymądrzanie się wynikało jednak z długiego, wie­kowego doświadczenia ludzi mieszkających na rozległej, niskiej równinie między dużymi rzekami i dlatego oni wiedzieli, oni byli pewni, że Kpiarza znajdzie się w mu­le po opadnięciu wody.

Gdy już opisali te wszystkie koziołki i fikania, obroty

i wirowania Kpiarza złączonego i zbratanego w wodzie z drewnem i gdy już się upewnili, że się go znajdzie w mule, przestali mówić; oni jakby czekali na tę prze­rwę, bo zaraz pobiegli na brzeg, żeby sprawdzić, jak jest z wodą i z tą półkolistą linią brzegu. Przekonali się za­raz, że nieforemne półkole brzegu zaczyna powoli sta­wać się nieforemnym kołem, ale jeszcze nie odważyli się powiedzieć: — Woda nas otacza — tak jakby się bali, że tymi słowami podjudzą i rozsierdzą wodę, a po­za tym wionęła jeszcze na nich nadzieja spoza tej furty między wodą a wodą, zwężającej się wprawdzie, ale jednak wciąż otwartej na szeroką ziemię, na twardy grunt. Wypełnieni też byli wiarą, że lada chwila ktoś wejdzie w tę furtę i przybliży się do nich albo przypły­nie wodą i dobije do brzegu, i weźmie ich na suche kwa­tery do innej wsi. Mogli więc jeszcze oddawać się wspo­minaniu niedawnych zdarzeń.

Robiąc te wspominki jeszcze raz, znaleźli się przy stare) topoli, na której siedziała babcia Jadwiga, gdy woda weszła do wsi, a później znów w tym wspomina­

niu doszli do czasu, w którym byli na tratwie.

To, co się wtedy działo, chcą sobie jeszcze raz przed­stawić, chcą przejść wszystkie szczegóły i wyciągają z niedalekiej przeszłości zdarzenia, których jeszcze nie omówili, bo oni przecież ustalają i ustalają ten moment, w którym babcia Jadwiga gdzieś się zapodziała.

Przypomnieli sobie jeszcze, że na tratwie Stary Sło­wik wyrwał się z kilkoma zdaniami, które teraz ich sto­jących w błocie, ale uratowanych trochę zadziwiają. Za­dziwia ich to, co Stary Słowik mówi! o swojej utopio­nej krowie, o swoim podwórzu i o swoim gospodarstwie, które także wraz z innymi gospodarstwami znalazło się pod wodą.

Wszyscy na tym błotnistym brzegu są zgodni co do tego, że babcia Jadwiga o swojej krowie mówiła tak: — Tam, pod wodą, została moja ładna, tłusta krowa, moja zdrowa, tłusta krowa.

Ludzie pamiętają nawet to, żd babcia Jadwiga, wy­powiadając te słowa, skierowała rękę w dół i pokazała wodę, pod którą została ta jej — jak mówiła — ładna

i tłusta krowa.

Gdy ona to wtedy powiedziała, wszyscy milczeli i na tratwie zrobiła się cisza, przerywana jednak raz pó raz uderzeniem wioseł o wodę i chlupotem wodnych strzę­pów, wzbijanych wiosłami do góry i spadających w dół na mokre belki tratwy.

Ale na błotnistym brzegu, gdy powtórzyli sobie te słowa, zaczęli zaraz do nich dodawać to, co słyszeli w nocy w sadzie z ust Kpiarza, który przez szpary w ścia­nie obory podglądał Starego Słowika. Więc powtarzali wypowiadane w oborze słowa babci Jadwigi, które Kpiarz przyniósł im do sadu dla zabawy i uciechy, te

słowa: — Wstań, gnacie, wstań, chory gnacie, bo jutro przegląd bydła.

Bóźniej zadawali sobie głośno pytania, dlaczego Kpiarz, uciekając przed wodą, pokazywał plecy babci Jadwigi, która biegła na przodzic. Czy ją śledził, gdy ona wvszla z obory? Czy on ją widział daleko na po­lach albo może przy wale? Czy on ją widział przy rze­ce? Co on o niej wiedział? Dlaczego w oborze było to wściekłe: „Wstań, gnacie, wstań, chory gnacie”? A dla­czego na tratwie było to dumne: „Tam, pod wodą, zo­stała moja tłusta, zdrowa krowa”?

Ktoś zaczął się śmiać i śmiał się głośno, i przez dłu­gą chwilę po dużym obszarze przybrzeżnym i po dużej wodzie rozniósł się śmiech jakiegoś żartownisia, który później zaczął mówić, i można było poznać przyczynę tego śmiechu. Mówił tak: — Chcecie wiedzieć, czy gnat, czy nie gnat, to popłyńcie i dajcie nurka do tej obory, i namacajcie krowę, a dowiecie się. Teraz już Stary Sło­wik nie zamknie drzwi, płyńcie, płyńcie, bo będzie za późno.

On, żartując tak, nic musiał tłumaczyć, dlaczego bę­dzie za późno, bo kto mieszka nad dużą rzeką, ten wie, że woda tam, na dnie, wszystko szybko wyrównuje i wy­gładza i wszystkie utopione zwierzęta, tłuste i chude, szybko nabierają jednakowych, wzdętych, tłustych kształ­tów i wypełniają się tą gładką, jednakową puchliną uto­pionych.

Gdy wspominają początkowe minuty płynięcia na tra­twie, przychodzi im na myśl także to, co Stary Słowik mówił o swoim gospodarstwie; a mówił, że w nim wszystko dobrze szło i niech sobie nie myślą, że szło źłe.

Babcia Jadwiga patrzyła im wtedy prosto w oczy i mó- wifa: — Tam wszystko dobrze szło, słyszycie? Tam wszystko dobrze szło! — Powtarzała to dotąd, aż zoba­czyła, że ich głowy zostały wprawione w monotonny pionowy ruch, który mówił: — Tak, tak, tam wszystko dobrze szło, tam wszystko dobrze szło.

Wtedy odwróciła się do nich, podeszła na brzeg trat­wy, przychyliła się i całą dłonią dotknęła powierzchni zmąconej wody. Nie było jeszcze ciemności i mogli zo­baczyć, jak się pochyliła i jak ręką pogłaskała wodę.

Wtedy na tratwie kiwali tylko głowami jak nakręcone lalki, a teraz na błotnistym brzegu rozwiązały się im ję­zyki, wymądrzają się i mówią, że tak wody nikt nie do­tyka, jak ona wtedy dotknęła. Gdy się chce poznać, jaka jest woda, to się wkłada w nią palce, a nie przytyka się do niej całej otworzonej di oni. Ona tak przykładała tę rękę do wody, jak przykłada się do sierści kota, psa albo do włosów dziecka, gd}r się chce je pogłaskać. Do wło­sów dobrych zwierząt i dobrych dzieci tak się rękę przy­kłada, a nie do wody, która zalała wieś.

Ktoś sobie przypomniał, że gdy ona podniosła się z pochylenia po dotknięciu wody, jeszcze raz — mając z pewnością na myśli swoje gospodarstwo — powiedzia­ła: Tam wszystko było w porządku. — Potem wpa­trując się bystro w ludzi swoimi zapadniętymi oczami, dodała: — Moi synkowie nie musieli wracać, słyszycie, moi synkowie niepotrzebni byli do pomocy, bo tam wszystko dobrze szło. — Później jeszcze powiedziała, myśląc o swoim gospodarstwie: — Ale to wszystko jest pod wodą, tego nikt nie zobaczy.

Z dalszego wspominania na błotnistym brzegu wynika,

jże babcia Jadwiga po tym rześkim, a może nawet weso­łym stwierdzeniu, że jej gospodarstwo znalazło się pod wodą, zapatrzyła się na wodną przestrzeń.

Ludzie zaczynają mówić szybko i podniecają się, a wśród tej szybkiej, niekiedy równoczesnej mowy widu ludzi najczęściej i najmocniej wybijają się te spostrzeże­nia i te wspominki, którymi oni chcą niezbicie udowod­nić, że babcia Jadwiga tak patrzyła na wodę, jakby się pyszniła tym rozlewiskiem, które zatopiło wieś, jakby lubiła to rozlewisko, które przykryło konie, krowy, kury, snopki, płoty i Kpiarza.

Teraz ludzie rozprawiając o tym, co widzieli na trat­wie, już się tak nie zasłaniają ciemnością, którą zasłania­li się na samym początku po wylądowaniu na błotnistym brzegu, i nie uciekają tak jak przedtem raz po raz w to wygodne, ratunku użyczające zdanie: — Było ciemno, było bardzo ciemno.

Oni właściwie znów chcą zbliżyć się do tej sekundy, w której zniknął Stary Słowik, chcą tę sekundę osaczyć i ścisnąć sąsiadującymi z nią sekundami, a przez to i sa­mo zniknięcie Starego Słowika osaczyć sąsiadującymi z nim zdarzeniami po to, aby się im nie wymknęła z pa­mięci chwila, w której Stary Słowik gdzieś się zapodział. Ale przedtem — jak się zdaje — chcą roztrząsnąć i prze­śledzić znacznie wcześniej sze spostrzeżenia i pewne zda­rzenia lepiej zroeumieć.

Zatrzymali się nad pytaniem, dlaczego babcia Jadwi­ga, ta najstarsza z całej wsi kobieta, nie bała się wody.

Wstydząc się jeden przed drugim swojego niedawne­go strachu i usprawiedliwiając nawzajem przed sobą swój strach, mówili, że jej było wszystko jedno, bo była sta­ra. Z ich słów wynikało, że ona była blisko śmierci

Ok* t

i chodziła z nią — jak się jeden żartobliwie wyrazi) — pod rękę.

Mówiąc dobrodusznie, a nawet żartobliwie,o tej śmier­ci, która była przy boku babci Jadwigi, nim przyszła woda, swoją dobrodusznośoią i żartami obgłaskiwali i ob­łaskawiali śmierć; przychodziło im to tym łatwiej, że stali na twardym, choć błotnistym gruncie.

Ktoś nagle podał w wątpliwość odpowiedź na pytanie, dlaczego babcia Jadwiga nie bała się wody, i powie­dział: — Przecież uciekała przed wodą.

Ale wielu słysząc te słowa tak mówiło: — Jak ucieka­ła, czy widziałeś, jak uciekała?

Potem oni sami odpowiadali na swoje pytania i mó­wili, że ona gołymi, sinymi nogami przebierała szybko, że ona na pewno chciała uciec przed wodą, ale w twa­rzy nie miała wielkiego strachu, w twarzy miała nawet coś z kpiny, ooś z zadowolenia; a gdy wylazła na to­polę, poczekała, aż wyrówna się woda, potem spokojnie rozejrzała się po ogromnym rozlewisku i zaraz zaczęła rządzić przestraszoną wsią.

Oni teraz jak sędziowie, a może jak prokuratorzy, chcą wszystko prześledzić i zrozumieć, dlatego już nie wypo­wiadają tak jak przedtem krótkich, zgadujących na chy­bił trafił zdań, ale zatrzymują się dłużej nad jakąś po­jedynczą sprawą i tę sprawę obracają na wszystkie stro­ny. Dlatego także długo wałkują pytanie: •— Dlaczego babcia Jadwiga nie bała się wody? — Nie zadowala ich odpowiedź, że nie bała się wylewu, bo po co się miała bać, gdy śmierć była i tak do niej dosunięta. Nie wystar­czają im te słowa i oni znów sobie przypominają to, co Kpiarz mówił o jej krowie wtedy, gdy ją podglądał w oborze, i co ona sama mówiła na tratwie o swojej kro-

à

wie, o swoim gospodarstwie przykrytym wodą i o swo­ich synkach. Przypominają sobie, że Kpiarz mówił o chu­dej krowie, a ona mówiła o tłustej krowie.

XI

Znów się rozbiegli, żeby pozbierać myśli, a jeden, ten, który poleciał najdalej w stronę furty między wodą a wo­dą, niedawno otwartej na świat, wrócił zdyszany i poka­zując ręką kierunek, gdzie miał być twardy, otwarty ląd, wykrztusił z siebie tylko tyle: — Tam jest woda!

Było jeszcze ciemno, bo dopiero za jakiś czas miał na­dejść świt, ale wszyscy ujrzeli w tamtej strome coś nie­określonego, białoszarego, podobnego z barwy do skóry odartego z sierści psa. To była woda, która tak wyglą­da w pewnej, jedynej, wybranej z końca nocy chwili.

Zbliżyli się do wody, która zamknęła im przejście na szeroki świat, z narzuconą sobie samym nadzieją, że to nie woda, ale ziemia. Tam jednak była woda, duża, szeroko i daleko rozlana woda.

W milczeniu, posapując jedynie i pojękując z cicha i mamlając stopami po błocie, rozbiegli się po brzegu w poszukiwaniu wyjścia.

Wystarczyłby im wąski przesmyk, taka tylko ścieżka jak pół miedzy rozdzielającej pola chytrych sąsiadów, taka choćby linijka ziemi przecinająca wodę, toby się przesmyknęli gęsiego i poszli daleko. Ale niczego takie­go nie znaleźli.

Kilka razy zdawało się im, że mają przejście. Ale gdy zaczęli iść nim w radosnym podnieceniu, z okrzy­kami: Jest, jest! — zaraz natknęli się na wodę, która

zagradzała im dalszą drogę, i musieli się cofać. Na szu­kaniu przesmyku między wodami zastał ich początek świtu, który rozwiewał złudzenia i obalał zbudowane na nich nadzieje, a wodzie nadawał powoli zwykłą, jasno- brązową barwę rozlewiska utworzonego przez dużą rzekę, która przerwała wał i wdarła się do wsi. Ale oni długo nie mogli uwierzyć w prawdę i nadal myszkowali za skrawkiem, za smużką ziemi, przez którą mogliby szyb­ko umknąć i zostawić za sobą duże rozlewisko, i pójść daleko ziemią. A gdy żadnej takiej smużki nie znaleźli, próbowali szukać płytkiego przejścia przez wodę.

Z narzuconą przez strach uwagą i spokojem, badaw­czo wpatrywali się w rozlewisko i po cieniach, rysach i wszelkich gładkościach, nierównościach i spiralach wi­docznych na jego powierzchni próbowali rozpoznawać głębokość i płytkość wody. Potem brnęli jedni w butach, a inni bez butów i cieszyli się, że wodę mają tylko do połowy łydek, że wodę mają tylko do kolan. Ale gdy woda stawała się coraz głębsza i mijała im kolana, a chłód od niej szedł po nogach do załamań pachwin i ścinał skórę na brzuchach i plecach, gdy dość daleko odeszli od lądu i wokół siebie ujrzeli tylko wodę, szybko powrócili na swoją wyspę będącą jeszcze dobrym opar­ciem dla nóg, ale już nie dla myśli, która idzie naprzód i formułuje nieszczęścia, i nie widzi już wyspy albo widzi ją pod wodą.

To przewidywanie i ta cała logika widzenia naprzód kazała im znów tak jak na początku wylewu rozglądać się za drzewami. Gdy nie znaleźli przesmyku lądu mię­dzy wodami ani płytkiego przejścia przez wodę, czu­wająca w obwódkach ich oczu nadzieja krzyknęła ich ustami: — Drzewa!

Dobre byłyby te duże topole, ale one są daleko i są oddzielone dużą, głęboką wodą. Pokazywali je rękami, wyciągali ramiona do tych dużych drzew i byli jak dzie­ci garnące się do nieczułych, okrutnych macoch; a te sterczące niedaleko, nad rozlewiskiem, gałęzie wierzb nie mogą być przydatne, bo są cienkie i wiotkie, i nie utrzy­mają człowieka.

Pozostaje tylko ta wyspa, która robi się coraz mniej­sza. Wiedzieli to, więc trudno im było mówić: ich prze­straszona mowa długo leżała zatopiona gdzieś na sa­mym dnie myśli.

O babci Jadwidze nie wspominali teraz ani słowem.

Postępujący świt uwyraźniał ich postacie odziane w luźne ubrania, ich długie, zwieszone ramiona, nogi mie­szające bioto na coraz większe błoto i ziemię, ich małą ziemię, wyspę pokrytą tylko błotem, na której jakaś przy­padkowa litość losu rozrzuciła kilka suchych paty­ków.

Teraz bardziej ni i przed nadejściem świtu przekonali się, że nie uciekną z tej wyspy żadnym, choćby najwęż­szym i najbardziej błotnistym przesmykiem, bo takiego przesmyku nie ma. Sprawdzili także wodę i przekonali się, że nigdzie nie jest tak płytka, aby można, brnąc przez nią, wydostać się z rozlewiska. Nabrali też pew­ności, że w pobliżu nie ma dużych drzew, do których można by dobrnąć lub dopłynąć i schronić się na nich.

Gdy te trzy rzeczy'odpadły, nadzieja usadowiona te­raz w kącikach drgających ust zwróciła ich uwagę na pły­wające przy brzegu żerdzie i sztachety. Wtedy wydoby­ło się z nich i zaświeciło się przed nimi drogocenne, ży- .dodajne słowo: — Tratwa!

Zaczęli szybko przeliczać te kawałki drewna i doszli

do wniosku, że starczy ich na bardzo małą tratwę; ale przystąpili do budowy.

Ktoś się zapytał:.— Czym będziemy związywać żer­dzie i sztachety? — Głupi, nie musiał się nawet o to pytać, bo jeszcze nim padło to jego niemądre pytanie, kilku najbardziej pomysłowych ściągnęło spodnie i za­częło je drzeć na pasy. Czynili to z dumą i zarozumia­łością, choć musiała wyglądać śmiesznie ta duma nasa­dzona na przerażone twarze ludzi osaczonych wodą i chodzących w brudnych, przemoczonych gaciach.

Inni poszli za tym przykładem i na małej błotnistej wyspie rozpoczęło się wielkie darcie brudnych ubrań i bielizny i formowanie z nich pasów i sznurów potrzeb­nych do wiązania tratwy.

XII

Brzeg wyspy zaroił się półnagimi ludźmi pozbawio­nymi wstydu i nastąpiła powtórka tej chwili, gdy roz­chełstani i ze strachu bezwstydni po raz pierwszy weszli na tratwę, którą do nich przypehali żołnierze.

Gdy znów przeliczyli kawałki drewna pływające przy brzegu, przekonali się, że starczy ich zaledwie na taką tratwę, której właściwie nie będzie można nazwać trat­wą, bo nie wiadomo, czy kogo utrzyma.

Nie odstąpili jednak od zamiaru budowy, ale przed­tem wbili na brzegu, na granicy ziemi i rozlewiska, kil­ki^ patyków, bo chcieli sprawdzić, jak szybko podnosi się woda. Później weszli w rozlewisko i zaczęli przysuwać fedną do drugiej żerdki i sztachety, i związywać je gałgankami z podartych spodni i koszul.

Szybko uwinęli się z tą robotą, bo nie tracili czasu na nic innego — ani na wzdychania, ani na rozmowy, ani na bezmyślne próżnowanie. Jeśli coś mówili przy budowie tratwy, to tylko ta najpotrzebniejsze, to, co bezpośrednio służyło robocie i według nich było uży­teczne dla ratunku.

Wśród plusku brodzenia i plaskań drewna i rąk o wodę słychać było tylko: — Zwiąż tu, tu trzeba związać, przy­suń żerdź, przysuń sztachetę.

Gdy tratwa była gotowa, gdy ujrzeli mały, cienki pla­sterek tratwy, musieli się zdziwić, że byli tak naiwni i musieli przelotnie zadać sobie pytanie. — Jak się to stało, że z taką ochotą przystąpiliśmy do budowy tego plasterka, tej pianki, która może co najwyżej nadać się rybitwom do zabawy, a nie do przewiezienia ludzi? — Ale jednak próbowali wejść na tę tratwę, zaczęli nawet na wyścigi włazić na nią. Nic to jednak nie dało, bo mała, zbudowana z cienkich, nasiąkłych wodą żerdek i sztachet tratwa chowała się pod wodę, gdy się tylko oparło na niej rękę. Poza tym słabe gałganianc wiązania puszczały w różnych miejscach w czasie tych niecierpli­wych prób, tak że w krótkim czasie z tratwy zaczęły od­padać pojedyncze kawałki drewna. Tratwa stawała się na powrót luźno pływającymi żerdkami i sztachetami.

Może lepiej, że się tak stało, bo gdyby tratwa była do użytku, oni na pewno nie zachowaliby porządku, za­częliby na nią włazić jeden przed drugim, zaczęliby się nawzajem ściągać z tratwy, bo każdy chciałby wejść jak najszybciej. Jeden na drugiego by nie zważał i jeden drugiego by szarpał. Zaczęliby sobie nawzajem drzeć resztki tego niby-odzicnia, które na nich jeszcze zostało. Doszłoby na pewnd do bójki i niejeden zostałby powa­

lony w błoto i wodę i nikt by nie zważał na to, że ktoś leży pod stopami innych i wydmuchuje resztki swego życia.

A gdyby się odezwały jakieś szlachetne głosy, jakieś kaznodziejskie tony, nawołujące do miłości bliźniego i do zachowania porządku, toby te głosy mogły zostać stlam- szone wraz z wypowiadającymi je ludźmi i te szlachetne tony ugrzęzłyby gdzieś w błocie i brudnej wodzie i mo­głyby się tam przemienić w niezrozumiały bełkot.

Tak by mogło być, gdyby tratwa jako tako nadawała się do użytku, bo już nawet wtedy, gdy ujrzeli tę dzie­cinną tratwę, tę zabawkę, którą wykonali, pracując po­ważnie i z zapałem, zanim jeszcze zdziwili się własną naiwnością, pokazały się w ich oczach niedobre błyski, bo już chyba zaczęli się w myśli szacować i odpychać, już się z sobą bili w myśli.

Więc? jeśli wobec tej śmiesznej pianki, którą tylko człowiek nieszczęśliwy albo szalony mógłby nazwać trat­wą, myśleli o przepychaniu się, szarpaniu się i o bójce, to z pewnością by do tych rzeczy doszło, gdyby zamiast tej dziecinnej zabawki pokazało się na wodzie coś bar­dziej do tratwy zbliżonego, coś, co by mogło unieść pe­wną ilość ludzi.

Ale ponieważ niczego takiego nie było, pobiegli zgod­nie w te miejsca, gdzie wbili patyki, i przekonali się, że sterczały już one ż wody, co oznaczało, że woda podnio­sła się i że wyspa znów się trochę zmniejszyła.

Po tym stwierdzeniu także ani jednym słowem nie wspomnieli o babci Jadwidze, ale zaczęli powtarzać da­remne, nic nie znaczące zdania: — Dlaczego nie popły­nęliśmy z żołnierzami dalej; dlaczego tu wysiedliśmy, dlaczego usłuchaliśmy żołnierzy?

Przywoływali, wyrywali z przeszłości tę chwilę, kiedy mogli się uprzeć i nie wysiąść i od razu popłynąć dalej, wprost na suche, pewne miejsce, tak jak ci na pierwszej tratwie.

Później niektórzy napełnili się ogromną wiarą, że jed­nak ktoś tu przypłynie po nich, nim wyspa zostanie za­lana, że tam, daleko, za rozlewiskiem, ktoś o nich myśli, że już może w tej chwili coś do nich płynie, coś, czego jeszcze nie widać, ale co wnet powinni ujrzeć.

Inni w to nie wierzyli i sprzeciwiali się temu, i mó­wili, że nikt do nich nie przypłynie, że muszą sami so­bie radzić, ale na pewno sobie nie poradzą.

Któryś krzyknął, że słyszy jakieś wołanie z daleka.* Wtedy wszyscy się uciszyli i nasłuchiwali, a po chwili powiedzieli, że z daleka dochodzą jakieś głosy. Ale nie były one rzeczywistymi glosami; to wołanie ten pierwszy i wszyscy za nim wytworzyli w sobie i wysłali na dalekie przestrzenie rozlewiska po to, aby wróciło do nich jako wołanie cudze, jako wołanie płynących ratowników. Spra­wiła to lubująca się w ułudzie nadzieja, która jednak, mimo iż wyspy było coraz mniej, błąkała się po ich twa­rzach i była to w obwódkach oczu, to w kącikach warg, to w nagłym rozjaśnieniu i rozkurczeniu całych twarzy.

O babci Jadwidze nadal nie wspominali.

XIII

Przysunęli się do brzegu i patrzyli na wodę, a wła­ściwie to na wysokie, daleko w wodzie stojące drzewa. Wiadomo było, że młodsi w milczeniu obliczają, szacują

odległość między wyspą a tymi drzewami i myślą o po­płynięciu w tamtą stronę.

Później można było poznać, że oni przestraszyli się tej odległości i cofnęli się od brzegu, a ta ich niemoż­ność dopłynięcia do dużych drzew zjednoczyła ich ze starszymi i nagle wobec tej ogromnej otaczającej ich wo­dy wszyscy stracili wiek i stali się pozbawionymi lat, wyrwanymi z czasu rówieśnikami.

Woda szybko wchodziła na wyspę i szybko wyspę po­mniejszała. Nie trzeba już było wbijać w brzeg paty­ków i w ten sposób poznawać, jak podnosi się rozlewisko. Wystarczyło popatrzeć na wodę, która lizała brzeg i ze­ślizgiwała się z wyspy, tak jakby nie mogła na nią wejść, ale jednak wchodziła na wyspę nieustannie; po trochu, małymi pasemkami, ale nieustannie zabierała lu­dziom tę resztkę ziemi.

Ale ludzie jeszcze mieli ziemię pod nogami, jeszcze było jej tyle, że mogli po niej nawet pospacerować. Spacerowali więc po ziemi, podtrzymując spadające z nich strzępy ubrań i brudną bieliznę.

To właśnie wtedy, gdy ujrzeli ten swój spacer i siebie w brudnych gaciach i koszulach, napadł ich przełomy, krótki śmiech.

Potem spojrzeli na siebie tak, że musiała się przypo­mnieć tamta chwila, kiedy Kpiarz, przewrócony przez wodę i uczepiony pniaka, kierując oczy ku górze, popa­trzył na nich siedzących na dachach i drzewach, a oni, kierując oczy w dół, popatrzyli na Kpiarza. Bo oni po­patrzyli teraz na siebie tak, jakby się z trudem rozpo­znawali i nie mogli sobie przypomnieć, skąd się znają, jakby każdy, patrząc na innych, sobie samemu zadawał pytania: — Co to za ludzie, znam ich, a nie wiem, czy

ich znam? — tuk jakby każdy chciał się zapytać swoich znajomych, krewnych i sąsiadów: — Kim jesteś, skąd się tu wziąłeś?

Oni teraz tak się zamyślali i dziwili, jakby każdy z nich nie mógł rozpoznać samego siebie i zadawał so­bie męczące pytania: — Kim ja jestem, skąd się tu wziąłem, jak się nazywam, czyim jestem synem, jakie­go ojca i jakiej matki?

Przyszły chwile, gdy każdy chciał uniknąć twarzy cu­dzej i chciał wyminąć cudzą twarz; wtedy jeden obok drugiego przechodził z odwróconą własną twarzą.

Ale to nie mogło trwać długo, bo wyspa wciąż się zmniejszała i oni musieli się wciąż przybliżać do siebie i patrzeć na siebie. Coraz szybciej wzbierająca woda sprawiała, że oni z trudem mogli się wyminąć, że ocie­rali się o siebie, a później to już nawet nie mogli dio­dzie, bo wyspa zrobiła się bardzo malutka.

W końcu musieli się do siebie przysunąć, zbić w cia­sną gromadę i stać się jakby wiązką trzciny, skrępowaną powrósłem, wkoło otoczoną wodą.

Teraz, gdy najbardziej pragnęli siebie uniknąć, mu­sieli dotknąć się ciałami i spojrzeć sobie w twarz z blis­ka, i z bliska popatrzeć sobie w oczy.

Wzbierająca woda połechtała w stopy tych, którzy stali na okręgu ciasnej gromady, tej niby-wiązki, i oni jeszcze bardziej napierali do środka, i ta ludzka wiązka robiła się coraz ciaśniejsza.

Oni byli zjednoczeni we wzajemnym zbrzydzeniu, bezsilności i strachu.

Patrzyli sobie nawzajem w oczy i twarze i nienawi­dzili siebie samych za to, że są bezsilni, i drugich, że także są bezsilni. Nienawidzili wtedy chyba całego łudź-

kiego rodu za brak skrzydeł, płetw i skrzel, za posiada­nie tylko tego różowego mięsa, którym gardzi powie­trze i woda, a które tylko ciąży do dna ziemi. I chyba z poczucia winy i kary, a także z ochoty dokuczenia so­bie nawzajem za to, że są ludźmi, a nie ptakami albo rybami, powiedzieli sobie prawdę.

To było wtedy, gdy woda przykryła im stopy, a może już sięgnęła do łydek.

Po co było to całe gadanie o zniknięciu Starego Słowika? — powiedział któryś z tej ciasnej wiązki łu­dzi zbrzydzonych do siebie, a jednak jakby pragnących trwać w tej wielkiej ciasnocie, jakby szukających otuchy w tym ustawicznym napieraniu na siebie i zbijaniu się w ciasną wiązkę, i w zgodnym wyznawaniu winy.

Potem poszły inne w pośpiechu wypowiadane słowa. Jeden mówił do drugiego, a czasem jeden mówił do wszystkich, a niekiedy wszyscy za jednego, byle prę­dzej, byle zdążyć z przyznaniem się do winy, bo woda zimnymi nitkami opasywała już im górne części łydek i powoli zaczęła dochodzić do tych łechtliwych miejsc pod kolanami.

Po co było szukać tej chwili, w której zniknął Stary Słowik?

Wiedziałeś przecież, jak było.

I ty wiedziałeś.

I ty.

Wiedzieliśmy, jak się to stało.

Ty dobrze wiesz, jak było z tą deską, która biła

o tratwę»,.

Która klekotała.

I ty także wiesz.

Wszyscy wiemy, babcia Jadwiga siedziała na jed­nym końcu.

A my byliśmy przy drugim.

Tyś włożył nogę pod ten koniec deski, który kle­kotał...

I tyś tam włożył stopę.

I ty.

Wszyscyśmy pchali stopy.

Wszyscy pchaliśmy stopy pod ten koniec deski, który klekotał.

Wiedzieliśmy, że między gałęziami drzew będzie najciemniej.

Czekaliśmy, aż tratwa tam wpłynie.

A gdy wpłynęła, zrobił się szum i myśmy się zro­zumieli.

I podnieśliśmy nogami do góry jeden koniec deski.

A drugi koniec przechylił się do wody.

Na tym drugim końcu siedziała babcia Jadwiga.

Po co było to całe szukanie chwili, w której Stary Słowik zniknął?

XIV

Woda minęła im już kolana i wspinała się do ich zziębniętych ud, a słońce pokazało się nad obramowa­niem rozlewiska, gdy usłyszeli śpiew idący z daleka. Po­tem daleko na wodzie rozpoznali płynący do nich prom, pchany przez żołnierzy, którzy najładniej śpigwają wte­dy, gdy zdarzy się jakieś nieszczęście.

Ludzie rozluźnili wiązkę, w którą się przedtem zbili, i obrócili się twarzami do promu i do śpiewu żołnierzy. Później przy pomocy tych młodych wioślarzy w mun­durach wpakowali się na prom i okryli żołnierskimi ko­cami.

Ukryli pod grubymi derkami nawet twarze i z ukry­cia, przez szpary między trzymanymi w rękach brzega­mi derek, popatrywali na siebie.

Długo tkwili w tych kocach jak w norach, w których połyskiwały im oczy.

Stojąc na bezpiecznym promie, zaczęli się znów gar­nąć do siebie i u siebie nawzajem szukać ratunku i usprawiedliwienia tego, co uczynili na tratwie. Okryci grubymi kocami, zbliżyli się do siebie i chuchając przez uczynione między szparami koców okienka, ściszonymi głosami, szeptami kończyli rozmowę zaczętą na wyspie.

Ona przekopała wał.

Ona puściła do wsi wodę.

Cieszyła się tą wodą.

Utopiła Kpiarza.

Zatopiła wieś.

Słońce podniosło się i rzuciło na wodę przydymiony blask, nie taki czysty, oślepiający blask, jaki zazwyczaj rzuca na czystą wodę, ale właśnie przydymiony, który powstaje z odbicia słońca od zabarwionych glinianym kolorem, brązowych wód powodziowych.

Rozlewisko było zastygłe i ciche i nie było na nim żadnych bruzd, karbów i spirali. Woda była szczelnie przykryta sobą i nie zdradzała się nawet najmniejszą falą. Zrobiło się ciepło i ludzie zaczęli wystawiać spod koców na słońce głowy i twarze.

Potem wpatrywali się w nowy, daleki brzeg, do któ-

rego powoli zbliżał się prom, pchany przez mruczących pieśń żołnierzy.

I.udzie mogli już rozpoznawać drzewa i różne rzeczy na tym nowym brzegu. Zauważyli pasma dróg i wiele pięknych samochodów, od których odbijało się słońce czystym, nie przydymionym blaskiem.

W miarę zbliżania się do tego czystego, odświętnego brzegu ci z promu, stojąc w narzuconych na plecy sza­rych derkach, mogli zauważyć na przybrzeżnej ziemi ludzi ładnie ubranych, w kapeluszach na-głowach, w bia­łych koszulach i kolorowych krawatach, a obok nich żoł­nierzy z drużyn ratowniczych w zielonych mundurach, opasanych nowymi, żółtymi pasami, i w butach zrobio­nych także z żółtej skóry. Byli coraz bliżej tej błyszczą­cej nowością ziemi. Nim dobili do brzegu, zaczęli znów szczelnie okrywać swoje brudne ciała, przykryte tylko strzępami ubrań i bielizny.

Gdy wyszli na brzeg, podlecieli do nich młodzi, rześcy ludzie z aparatami fotograficznymi i pstrykali im zdję­cia.

Potem zaprowadzono ich do dużego samochodu, gdzie wydano im nowe ubrania, bieliznę i mydło. Ale nim wło­żyli te zafasowane odzienia i nim wsiedli na ciężarówki, odeszli w odległe, puste miejsca brzegu, żeby się umyć.

Obmywając się w zmąconej wodzie, popatrywali na piękne samochody i ładnych ludzi obwieszonych jakimiś przyborami, skórzanymi torbami i aparatami fotogra­ficznymi, kręcących się w tych miejscach brzegu, do któ­rych dochodziły dobre, równe drogi.

Gdy tak patrzyli na suche miejsca przybrzeżnej ziemi i na pięknie ubranych ludzi, któryś z nich krzyknął: — Widzę synów babci Jadwigi!

Po chwili wszyscy rozpoznali tych synków, tych dwóch wysokich panów, ubranych w jasne ubrania i jasne ka­pelusze, wspartych o dach samochodu i bystro wpatru­jących się w rozlewisko.

POŻEGNANIE Z GÓR4

Janowi Bolesławowi O&ogowi

Są starzy, są bardzo starzy, są tak starzy, że aź do siebie podobni niby niemowlęta, są tak starzy jak od­rzucony przez drwali przy ociosywaniu powalonych drzew leśny chrust, o którym zapomniał gajowy i po który nie wyciągają się chciwe ręce, żeby go wziąć do palenia w piecu.

Ale jeszcze nie jest to rozsypany chrust, jeszcze jest ułożony, pospinany, powiązany w ludzką postać, jesz­cze się porusza, powiewa wolno gałęziami, prawie drze­wo, dwa drzewa, które mówią, śmieją się i widzą.

Teraz właśnie siedzą na długiej, postawionej przy ścianie domu ławce i patrzą na górę.

Nic do siebie nie mówią tylko ściskają oczy, które przez to robią się jeszcze mniejsze, i wpatrują się w górę, którą mają przed sobą, nie za daleko, nie za blisko.

Na tyle, aby wiedzieć, że dołem rosną niskie krza­ki, a wyżej jest przypalona golizna, w części kamien­na, w części zarosła, trawą, tą wiecznie złaknioną wody, odzielenioną, ledwie odbijającą od barwy kamienia tra­wą; dalej wypuczony garb — nagusieńki i połyskujący, po jego obu stronach dwie głębokie zapadliny, a wyżej czysta kamienna tafla, pobrużdżona i zmarszczona, zaś na samym wierzchu coś zupełnie niespodziewanego, to, czego nie powinno być, gdy się zważy istnienie tej ka­miennej tafli, to, co chyba jakimś cudem się zjawiło,

jakby nie z ziemi powstałe, tylko przez powietrze tam złożone — las; i to nie jakiś las mizerotka, ale ciemny, mocno żywy, gęsty las.

Mają przed sobą górę, na tyle blisko, żeby to wszy­stko ujrzeć, rozróżnić i poukładać obok siebie tak jak jest, żeby to nazwać prawdziwymi nazwami — krzak krzakiem, kamień kamieniem, drzewo drzewem...

Ale mają też przed sobą tę górę na tyle daleko, aby się to wszystko przemieniło nie przemieniając i zaczęło znaczyć co innego, aby się to wszystko ułożyło w jeden wielgachny obraz i aby się ta góra objawiła jak ogrom­na, nieruchoma twarz.

A jeśli tak jest, to nie wystarczy powiedzieć, że ci starzy, ten ludzki chrust, wpatrują się w górę; bo jeśli krzaki, kamienie, golizny, drzewa, garby i zapadliny układają się w obraz ogromnej twarzy, to można do­dać, że i góra patrzy na tych starych.

Jest to chwila, w której we wsi pusto, bo ludzie poszli w pola i do lasu, powłazili w jakieś zakamarki i nie ma ich, bo się unicestwili w robocie.

Są tylko ci dwaj starzy, jeden mocno łysy, a drugi z resztką siwych włosów na głowie, i góra. Tylko ta trójca.

Przyszła chwila, w której nic się nie liczy: ani ludzie, ani domy, ani płoty, ani zwierzęta — tylko ci dwaj sta­rzy i góra.

Od chwili gdy się w nią wpatrywali, nie wypowie­dzieli ani jednego słowa, choć przedtem dużo mówili i byli rozpędzeni w rozmowie; bo gdy tylko usiedli i wydmuchali z siebie długie oddechy ulgi, jeden z nich powiedział — dobrze, że ta ławka tu stoi; a drugi ąa to — o, jak dobrze.., . . — , |§| -

Zaczęli chwalić ławkę i długo się o niej rozwodzili, wymieniając jej wielkie zalety i malutkie wady.

Chwalić Boga, że jest przystawiona do samej ścia­ny, bo się można oprzeć.

Gdyby Sie ją odsunęło od domu, toby się czuło

plecy.

Z pleców zaraz by się zrobił kabłąk, prostuj go później...

Ugina się trochę, ale to dobrze, bo siedzi się jak w samochodzie.

Jechałeś?

Wnuk mnie raz wziął.

Ugina się, ale nie trzaśnie, bo to jest jesion.

Jesion to sprężyna.

Dąb trzaśnie, a jesion nie.

Gdyby jeszcze miała troszeczkę uniesiony brzeg.

Jest równa.

Nie jest równa, bo brzegiem lekko opadnięta.

Eh... jest równa.

Nie mów tak, bo jest opadnięta.

Nie opadnięta.

Przecież czuję.

A ja nie czuję.

Można sprawdzić waserwagą.

Nie potrzebuję waserwagi, bo wiem, że jest równa.

To wychwalanie ławki, a później ta zawzięta sprzecz­ka o to, czy ławka jest równo ustawiona, czy nie, ta sprzeczka, którą — mając na uwadze ich nogi, grzbiety, ich schruściałe postacie — powinno się nazwać wielkim staraniem, a może nawet bojem o żjrcie, o dobry od­dech i dobre przebieganie krwi w żyłach, toczyła się, gdy oni nie zostali jeszcze chwyceni przez górę i gdy

jeszcze na nią nie spojrzeli w wielkim zdziwieniu, tak jakby jej nigdy nie widzieli i objawiła się im nagle; choć przecież zawsze tu była, bo góra to rzecz wieczna, i tam gdzie sobą przegradza powietrze, przegradzać będzie na wieki wieków amen.

Ta sprzeczka na ławce, która dla ludzi-gałęzi usy­chających ogromnieje do wielkiej zapobiegliwości — żeby nic powiedzieć — do wielkiej bitwy o to, aby w pulsach jako tako tykała krew — skończyła się, gdy góra sobą ich, a oni sobą górę capnęli.

Wtedy te ich ręce śmiesznie, ale — zważywszy chru- ściane postacie — straszliwie zaciśnięte, rozprostowały i-ie, jakby im ktoś inny, ale w nich narodzony, w nich siedzący, ale od nich oddalony i patrzący na nich z bo­ku, wyperswadował — skończcie z tą kłótnią, staruszko­wie, poluźnijcie pięści i przestańcie wściekle błyskać na siebie oczami, bo przed wami stoi góra; jak możecie sprzeczać się o brzeg ławki, gdy macie przed sobą wszy­stkie kolory, wszstkie pasma i strefy góry, miękkość krzaków i twardziznę kamienia, połyski garbów, ciem­ność wgłębień i czamość lasu; oszczędzajcie siły, sta­ruszkowie, bo chodzi o coś więcej niż o ławkę; i myśl­cie, myślcie, a może przyjdzie wam do głowy ta rzecz najważniejsza; przecież jeszcze poruszacie nogami i rę­kami i jeszcze się zginacie, a gdy się rozchodzicie, to ustaje trzeszczenie w waszych kościach i możecie ujść kawał drogi; więc się nie kłóćcie, ale wpatrujcie się w górę...

Molestował ich i molestował ten natrętny namawiacz, który był w nich, tak ich molestował, żc dobił swego.

Bo po dość długim milczeniu i wpatrywaniu się w zbocze góry, po tym łapczywym przejeżdżaniu wzro-

kiem wszystkich jej kolorów, wszystkich pasm i stref, Łysy spojrzał na Siwego dobrym, czułym okiem i po­wiedział — pogódźmy się.

A Siwy na to — pogódźmy się, sąsiedzie.

Znów wpatrzyli się w górę, ale teraz ich głowy już się nie poruszają i oczy nie chodzę po całym jej zboczu, teraz głowy i oczy są nieruchome; i gdyby jakiś przy­rząd umiał przelecieć po tej samej linii, którą wysyła oko, i dokładnie ją wymierzyć, to z pewnością pokazał­by, że jeden jej koniec tkwi w głębinach ich pomarszczo­nych, zwietrzałych oczodołów, a drugi opiera się o to pasmo pod samym lasem, jaśniejsze od drzew, ale ciemniejsze od skały, to znaczy o ten najwyższy kamie­nisty wypust, za którym — dziw to nad dziwy — roz­poczyna się miękka ziemia i rosną drzewa, o tai naj­wyższy, kamienisty wypust, o ten przez wieki samą tylko naturą, wiatrami i deszczami ciosany i utwardzony balkon góry, z którego można zobaczyć kawał świata w dole.

Postawić nogę na tej skale, wyprostować się i spoj­rzeć w dół na dachy domów, na drogi, pola i błonia, to znaczy wejść na górę.

Postawić na tej skale nogę młodą, zbudowaną z twar­dej, ale nie suchej kości i długich, sczepionych mocno z kością płatów mięśni to niewiele, to może tylko kilka słów wśród wielu innych wypowiadanych spokojnie i bez zdziwienia, to tylko — taki, owaki był dziś na górze, taki, owaki wszedł na górę i zszedł z niej...

Ale postawić na tej skale nogę starą, złożoną z czę­ści poluźnionych i przydrętwiałych, wyprostować się i ujrzeć duże półkole świata, a potem zejść w dół z ty­mi zabranymi ze szczytu na niezbity dowód roziskrzo­nymi kamykami w dłoni, to wiele, to zupełnie inna

mowa ludzi, to rozwarte oczy i uchylone usta, i odsta­wione od tułowia ręce, to zdziwienie, ogromne zdziwie­nie i w podnieceniu wypowiadane słowa — taki stary i wszedł na górę, słyszycie, taki stary i o własnych si­łach wdrapał się na wierzchołek; i myśli młodych — taki stary gnat, a zrobił to samo co my; i zupełnie inna ta resztka życia, jaka jeszcze od wejścia na górę i zejścia z niej zostanie do dnia śmierci, i zupełnie inne umieranie, i zupełnie inny pogrzeb niż pogrzeby tych starych, którzy przed śmiercią nie wdrapali się na górę.

Ksiądz i organista śpiewaliby — requiescat in pace, a ludzie po cichu do siebie — jeszcze niedawno wdra­pał się na górę.

Proboszcz i organista głośno — Panie, przyjmij go do Królestwa swego, a ludzie cichutko, żeby nie prze­szkadzać księdzu — o własnych siłach wszedł na sam wierzchołek.

Proboszcz i organista na cały głos — Panie, przyj­mij jego duszę do raju niebieskiego, a ludzie do siebie na ucho — gdyby się przedarł przez krzaki i doszedł do traw, to byłoby do uwierzenia; gdyby przeszedł te niskie trawy, to jeszcze mogłoby być do uwierzenia, ale nie do wiary jest to, że przeszedł skały, a prze­szedł, choć taki stary.

Zmówmy Ojcze nasz i Zdrowaś Mario za jego duszę — mówi ksiądz i ledwie się powstrzymuje, żeby nie dodać — za duszę tego, który niedawno stanął na szczycie; bo i ksiądz dowiedziałby się, że ten stary przed śmiercią przedarł się przez strefę kłujących krza­ków i niskich, suchych traw i przeszedł trudną strefę grubych i ostrych kamieni, zsypanych do rozpadliny niby do ogromnej kobiałki, i jeszcze trudniejszą streię

jednolitej śliskiej skały i postawił nogę na balkonie góry.

Czas się będzie posuwał i grób zmaleje, i ziemia na nim stwardnieje i spęka, ale ludzie powiedzą jeszcze — tu leży taki jeden stary, który uwziął się, że wejdzie na górę, i wszedł.

Czas będzie się wciąż posuwał i grób już ledwie, ledwie będzie odstawa! od ziemi, i krzyż na nim moc­no się przechyli, ale jeszcze znajdą się tacy, którzy wspomną — pod tym przechylonym krzyżem leży czło­wiek, który w późnej starości zdobył górę.

Grób przestanie być grobem, bo zrówna się z ziemią, krzyż się przewróci i na tym grobie wykopią nowy grób, i wymrą ludzie, którzy żyli, gdy był tamten po­grzeb, ale znajdzie się taki, który zapamięta to, czego się dowiedział od tych mieszkańców cmentarza, gdy oni żyli, i powie — słyszałem, że tu gdzieś, tu gdzieś nie­daleko płotu, przy tej grubej «akacji pochowany jest taki jeden rześki staruszek, który mial prawie sto lat i sforsował stromą skałę...

Podnieśli się z ławki jak na komendę, wyprostowali i jeden z nich powiedział — nic mnie nie zabolało przy wstawaniu.

Mnie także nie zabolało — odezwał się drugi.

Ani w kolanach.

Ani w krzyżu, ani w karku.

A ręce? — spyta! prędko jeden drugiego, tak jakby nie wiedział i teraz nagle sobie przypomniał, że są jeszcze ręce, w które lubi włazić ból.

No to po tym pytaniu musiały unieść się i zamigo­tać, a potem zatrzymać w wyższym, jaśniejszym po­wietrzu ich cztery dłonie, które zaczęły żyć jakby sa­moistnym życiem: palce prostowały się i zakrzywiały

vv wielgachne pazury, zaciskały w pięści i znów prosto­wały, wierzchnia ich skóra marszczyła się i czerniała, i napinała do różowego glancu, glisty żył chowały się w ciele niby prawdziwe glisty w ziemi, i wychodziły na wierzch, i leżały na skórze niby prawdziwe glisty na ziemi zmoczonej ciepłym deszczem.

Z guzami narosłymi na stawach zaczęły się dziać dziwne rzeczy, ale guzy nie dały się pochwycić wzro­kiem i określić, gdy dłonie trwały w wielkiej ruchliwo­ści: guzy tak jakby przestawały być guzami pod zmarsz­czoną skórą, a pod napiętą jakby się przemieniały w twarde, dodatkowo wzmocnione węzły stawów.

Ręce dobre — powiedział jeden z nich i uśmiech­nął się.

No pewnie — pośpiesznie dodał drugi.

Opuścili dłonie, wyprężyli się i przez moment stali

w postawie na baczność, jak żołnierze przed dowódcą.

A potem zaczęli chodzić po białym pasemku twardej ziemi, wytartej podeszwami tuż przy ławce.

Nic mnie nie boli, gdy chodzę — odezwał się któryś z nich.

Nic mnie nie boli — powtórzył ten, który przed­tem milczał.

Czuję, że mógłbym długo iść.

Szloby się tak i szło.

Ażby się zaszło.

Znów usiedli, oddychali szybko i patrzyli sobie w oczy, uśmiechali się; ale gdy spojrzeli na górę, twarze ich srały się poważne.

Góro, dlaczego nie jesteś mniejsza, niechbyś mia­ła te ostre krzaki i suche trawy, i nawet tę zapadlinę, do której skała strąca swoje śmiecie, niechbyś miała las;

ale niechbyś odjęła sobie trochę z tej skały, która jest nad rozpadliną; ale ty, góro, nie możesz być mniejsza, ani o metr, ani o centymetr swojej skały nie możesz się pomniejszyć, bo wtedy po przyniesieniu i przystawieniu ludziom do oczu tych roziskrzonych kamyków nie by­łoby takiej mowy, o jakiej się pomyślało, ani takiego pogrzebu, o jakim się zamarzyło, ani tych słów bardzo późnego wnuka, wypowiedzianych już przy zrównanym z ziemią grobie, słów, do jakich się zatęskniło...

Ty, góro, musisz być taka, jaka jesteś, a my ta­kimi, jakimi jesteśmy, żeby się to wymarzone spełniło; i nie może być inaczej, za żadne skarby nie może być inaczej, bo musi być góra i starość, starość i góra, żeby ludzie nie zapomnieli; to dobrze, że ty dźwigasz na sobie skałę i że my jesteśmy starzy.

Znów spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, i już wie­dzieli, że trzeba tam pójść.

Długo nie można czekać; góra tak, ona może cze­kać, bo ona jest wieczna, ona jest jak Bóg; i ci o twar­dych, ale nie suchych, kościach i mocno do kości przy­wartych mięśniach, ci, którzy nie muszą mówić — nie boli — choć boli, ci także mogą poczekać, bo wdrapią się na górę, kiedy zechcą, ale my nie możemy.

Jednak to nie może być pierwszy lepszy, byle jaki dzień, w którym ludzie łażą po wsi i niby na nic nie patrzą, a wszystko widzą i są czujni jak koty, i badają, czy wszystko jest na swoim miejscu.

To nie może być taki dzień, w którym jeden i drugi lezie obok płotu, nogi stawia byle jak i pomrukuje sobie albo pogwizduje i patrzy w ziemię; tak lezie, iż wydaje się, że on widzi tylko tę wybłyszczoną ścieżkę albo koleinę drogi; ale to nieprawda, bo przed jego

ciekawym okiem nic nie ujdzie, nawet prześmigmęcie powietrzem małego, cichego ptaka, a co dopiero pusta ławka, to znaczy zniknięcie tych dwóch starych.

Dlaczego nie siedzą na ławce przed domem, po­wlekli się pewnie do płotu, żeby popatrzeć na pola.

Nie ma ich przy płode.

—• Nie ma...

To na pewno są na małym błoniu przy krowach.

Nie ma ich tam.

Muszą być.

Nie ma.

To może w drewutni tną wierzbowe gałęzie mały­mi siekierami.

Nie słychać rąbania.

To gdzie są...

Gdzie są, gdzie są...

Już ktoś świdruje wzrokiem tę wąską, obsadzoną ja­błonkami drogę, prowadzącą do niskich krzaków opasu­jących górę dołem.

A inny przelatuje oczami po wierzchołkach tych za­rośli i bada, czy nie przesmykają się w nich dwie stare głowy.

I już ktoś tam pędzi, zastępuje im drogę i krzyczy — co to za wyprawa, czego to się wam zachciewa, starzy, hola, z powrotem, hola...

A to znaczy, że mają wracać do ławki, do płotu na końcu sadu i początku pól, na małe błonie albo do dre­wutni, do jednego z tych czterech miejsc, bo są już tak starzy, że powinni tylko tam przebywać i być na widoku

o każdej godzinie dnia.

To nie może być pierwszy lepszy, byle jaki dzień, bo zostaliby cofnięci, już chyba w krzakach, a na pew-

no w tych suchych trawach dopadliby ich i zawrócili i starzy musieliby iść przez wieś i słyszeliby — wam nie wolno, nie wolno, nie wolno, nie dacie rady, to już nic dla was; a przecież najgorsze z wszystkiego jest to dobre, to czule, to miłe — wam nie wolno, nie dacie rady, nie na wasze siły...

To musi być taki dzień, w którym wieś będzie wy­mieciona z ludzi; a taki dzień wnet nadejdzie, bo do wsi ma przyjechać biskup; a nic tak nie wymiata ludzi z domów, z sadów i pól, z dróg polnych i dróg wijących się między domami, jak przyjazd biskupa.

Wielu już wcześnie rano ubierze się niedzielnie i pój­dzie na ozdobiony świętymi obrazami i wstążkami trakt przy płocie cmentarnym i na jeszcze bardziej przystro­jony plac przed kościołem i będzie wyczekiwać na dużą czarną limuzynę, w której przyjedzie biskup.

A za tymi pierwszymi pójdą inni, ludzie całą hurmą ruszą na powitanie przewielebnego.

Przedtem gnałbym co sił, żeby zobaczyć biskupa i banderię, ale teraz wolę iść na górę.

Takich, którzy dobijają już do dziewięćdziesiątki i wybrali się pod kościół, żeby zobaczyć biskupa, jest sporo na świecie, ale takich, co by z dziewiątym krzy­żykiem na plecach weszli na sam wierzchołek dużej góry, ilu jest, pytam się, ilu...

Mało takich.

Są gdzieś, są, w jakichś dalekich górach, ale o nich piszą i mówią; wszyscy, którzy patrzą w gazety, wie­dzą o nich.

Biskup, biskup, niejednego widziałem.

Ja może dziesięciu.

A ja to chyba piętnastu.

-— Nic chwal się.

Nie wierzysz.

Nie.

No to niech będzie trzynastu lub dwunastu, wszy­stko jedno.

Pierwszy raz widziałem, gdy byłem chłopcem, wszyscy szli, bo zawsze, gdy się coś takiego dzieje, cala wieś wyrusza; i ja szedłem, ale wszyscy byli w butach, a ja boso, buty wzięli bracia, bo u nas w domu tak wypadło, że były dwie pary dużych butów na trzech; doszło nawet między nami do bitki, ale bracia byli sil­niejsi, odepchnęli mnie i krzyknęli — ty, gówniarzu, możesz iść boso i tak na ciebie nikt nic będzie patrzył.

Matka i ojciec pogłaskali mnie po głowie i powie­dzieli — niech oni wezmą te buty, oni starsi, ty pole­cisz boso, hurma ludzi idzie, nikt nie będzie patrzył na twoje nogi.

Ale nie było tak, jak mówili bracia, ojciec i matka, bo zaraz ktoś zauważył, że jestem bez butów, może dla­tego, bo pchałem się do przodu; i zaraz usłyszałem — patrzcie, boso wybrał się witać biskupa.

Myślałem, że to szpas i że dadzą mi spokój, ale my­liłem się, bo znów usłyszałem — tak nie może być, trzeba z nim coś zrobić...

Może gdybym miał nowe, ładne ubranko, daliby mi spokój, ale mój spancyrek był rozdarty na plecach; pa- miętam, jakby się to stało wczoraj, że przeharatałem go, gdy złaziłem z wiązu.

Ludziom idącym wtedy na powitanie biskupa było tego za wiele, bo oni z pewnością przedstawili sobie za­raz tę nadjeżdżającą w galopie banderię, a polem konie nagle zatrzymane i ustawione z dwóch stron drogi; i bi-

skupią głęboką karetę między szeregami dziarskich jeźdźców, wysiadającego z niej biskupa, a z drugiej tego chłopaka nałażącego przewielebnemu na oczy.

'No to musiał on być capnięty za kołnierz spancyrka i przesunięty do tyłu, i znów capnięty, i znów przesu­nięty, i tak podawany, aż odrzucony na sam tył.

Kilku nas takich było i wszyscy zostaliśmy cofnięci na koniec pochodu, ale i tak widzieliśmy biskupa, bo nabraliśmy tych obutych, puściliśmy się pędem i zabieg­liśmy od przodu i nim ludzie nas zobaczyli, zdążyliśmy się wdrapać na te pochyłe brzozy rosnące przy cmen­tarzu.

Usiedliśmy na gałęziach w gęstych liściach, nas nikt nie dojrzał, a my widzieliśmy» więcej i lepiej niż ci w butach.

No bo oni widzieli karetę, banderię, a także to, jak biskup wysiada i błogosławi; a my oprócz tego widzie­liśmy jeszcze, co działo się w tej głębokiej białej ka­recie, a to można było zobaczyć, gdy się patrzyło z wy­soka; no bo na pewno nikt oprócz chłopaków nie wi­dział, jak młody ksiądz, który także był w karecie, wsu­wał biskupowi do ręki cukierki i jak przewielebny te cukierki wkładał sobie do ust, tak wkładał, jakby nie chodziło o jedzenie, a o samo dotykanie warg palcami.

A kto oprócz tych kilku basałyków widział, jak wtedy gdy kareta zwolniła biegu, ksiądz dopinał biskupowi na brzuchu te malutkie jak groch biskupie guziki, tylko te basałyki widziały to dopinanie...

Mów teraz o górze, jak będziemy szli — odezwał się drugi stary.

Gdy opowiedziałem wnukowi, temu, który ma sa­mochód, jak było z tym moim pierwszym oglądaniem

biskupa, wnuk, ten, który niedawno kupił sobie samo­chód, roześmiał się i rzeki — nic się nie zmieniło, dziadku, dziś jest tak samo...

. — Jak to — mówię mu, wnukowi, temu, który nabył fiata za gotówkę.

A tak to, dziadku — odpowiada mi i śmieje się — dziś także, gdy ma do wsi albo miasta przyjechać ktoś ważny, to taki, nie powiem bez butów, bo na buty stać dziś każdego, nie powiem w podartym ubraniu, bo

0 ubranie nietrudno, ale taki jakiś, jakiś taki, który nie pasuje do uroczystości, zostaje capnięty za kołnierz

1 przerzucony na bok albo do tyłu.

I — Mów teraz, jak będziemy się wdrapywać na górę, gdy cała wieś pójdzie oglądać biskupa.

Najpierw we wsi będzie ruch, wszyscy będą się wybierać na powitanie przewielebnego* ale nas zostawią w spokoju, bo powiemy, że do nóg i krzyżów wlazły nam ostre bóle.

Co będzie dalej, mów...

Poczekamy, aż wieś uspokoi się i aż ucichnie rże­nie i galop koni, na których chłopcy pojadą do głów­nego traktu, aby stamtąd wrócić z przewielebnym.

Wtedy wyruszymy.

Nie będziemy podchodzić do góry żadnymi pol­nymi drogami ani po zapłociu, nie musimy się kryć, bo do biskupa polecą wszyscy i wieś będzie pusta, podej­dziemy do góry tą dobrą drogą, przy której rosną ja­błonki.

Cieszysz się...

O, jak się cieszę, aż mnie z tego trochę boli w doł­ku pod piersią.

A ja to tak się cieszę, że mi dech zapiera.

Znów umilkli i wpatrywali się w górę, tak mocno wlepili w nią oczy, żc aż ją poruszali wzrokiem, aż mi­gotała góra, przesuwała się szybko, to w lewo, to w pra­wo, i podskakiwała, tańczyła im w oczach, przychodziła do nich blisko pod same nogi i uciekała sprzed nóg, jakby żyła i jakby w niej był niespokojny, swawolny duch; ale po chwili znów sadowiła się na swoim miejscu i była nieruchoma, i tylko barwy przez nią przepływały.

Po długiej chwili milczenia i wpatrywania się w górę zaczęli rozmawiać; uradzili, że do krzaków głogu i dzi­kich róż muszą dojść, nim znów dolecą ich rżenia koni i odgłosy banderii, wracającej w pochodzie przy limu­zynie biskupa, i nim kościelny i jego pomocnik uderzą w dzwony na powitanie przewielebnego; i dobrze będzie, jeśli przez głogi i dzikie róże przedrą się, zanim doleci ich bicie dzwonów.

Niech paraduje banderia, niech biją dzwony wtedy, gdy oni po przejściu przez partię kolczastych krzaków znajdą się w osłoniętej od świata strefie suchych traw; bo wtedy wszyscy odwróceni będą tyłem do góry i ona przestanie jakby istnieć dla ludzi, i zapomną o niej, i wyrzucą z pamięci każdą z jej stref, krzaki, drzewa, trawy i kamienie.

Nikomu nie wpadnie do głowy, żeby na nią spojrzeć, nikt nie wyłuska w niskich trawach tych dwóch starych

i nie cofnie ich w dolinę, bo wszyscy będą wlepiać oczy w drogę idącą od głównego traktu i z lubością prze­wiercać będą ten biały, kłębiący się kurz, który przez chwilę zakryje limuzynę i banderię.

Mów jeszcze o głogach, nie śpiesz się i nic zbliżaj się jeszcze do dzikich traw, pobądżmy jeszcze w krza­kach głogu i dzikich różach.

Pokaleczą nas kolce krzaków.

Mówisz, że pokaleczą, zapomniałem, jak boli ukłucie głogu albo dzikiej róży.

Krew wytryskuje szybko i robi się duża kropi,i, ale nic trzeba od razu tamować krwi.

Najpierw się wysysa, a później tamuje.

Będziemy sobie iść przez głogi i będziemy sobie wysysać krew z palców.

I będzie cicho, bo banderia nic zawróci jeszcze do wsi i w dzwony nikt nie uderzy, bo biskup nic skręci jeszcze z głównego traktu.

Pomyśl, limuzyna przewielebnego sunie głównym traktem, a my idziemy wąską ścieżką przez głogi i dzi­kie róże, co chwila kolec krzaka ukłuje w rękę ciebie albo mnie i któryś z nas krzyczy — ukłułem się...

Cieszę się.

I ja się cieszę.

Niech tylko przyjedzie ten biskup.

Na pewno przyjedzie.

Skąd wiesz.

Bo ktoś słyszał, jak proboszcz mówił do kościel­nego — trzeba zasypać dołki i wyrównać drogę przy cmentarzu; a do chłopaków, którzy służą do mszy, po­wiedział — przeglądnijcie plot i przybijcie oderwane sztachety.

Ale nie powiedział — przybijcie sztachety, ho przyjedzie biskup.

Nie musi tego mówić ministrantom.

Ale gdyby powiedział, to wiedzielibyśmy, że prze­wielebny przybędzie i że my pójdziemy na górę.

Ten, który mówił o drodze i płocie, zniecierpliwił się

i spojrzał jakby trochę gniewnie na tego, który wątpił

w przyjazd biskupa, i zaczął szybko uderzać dłonią w deskę ławki, bo może i on wątpił; ale zaraz coś sobie przypomniał i uśmiechnął się, pojaśniał na twarzy

i rzekł — jak ci tego mało, to powiem, że wczoraj, gdy się ściemniło, kilka bab niosło indyki i koguty na ple­banię.

Mówisz, że już idą na plebanię z indykami i ko­gutami...

No przecież te kobiety szły nie z książeczkami do nabożeństwa, tylko z koszykami, a to, co było w ko­szykach, wykrzykiwało — „gul, gul” i „kukuryku”.

To przyjedzie przewielebny...

Znów coś przerwało im rozmowę, coś, co przypły­wało od góry, może ta jej zmienność, zmienność w nie­zmienności; bo ta góra niby stoi nieruchomo i jest jed­nakowa, przez całe wieki od narodzenia świata jedna­kowa; ale jednak jest zmienna i nie o to chodzi, że zmieniają się pory roku i pogoda, ale o to, że ją zmie­niają ludzkie oko i dusza, i góra jest jak rzeka, jedna­kowa, a wciąż inna.

Gdyś mi powiedział to o indykach i kogutach, to mi się przypomniało, że raz do naszej wsi przyjechał biskup, który nie chciał jeść drobiu; żadnego mięsa nie tknął, a strasznie dużo tego było, plebańskie stoiy zastawione, zapachy biły przez okna i rozchodziły się daleko, cała wieś pachniała wtedy rosołem i pieczonym mięsem; po przywitaniu i błogosławieństwie proboszcz prowadzi gościa na plebanię, przewielebny idzie przo­dem, a za nim ksiądz i kilku lepszych z komitetu, z ko­ścielnego komitetu; przewielebny wchodzi do pokoju

i patrzy na te stoły, na te mięsa i rosoły, uśmiecha się

i mówi — nie będę tego jadł; i znów się uśmiecha i do­

daje — kwaśnego mleka i kaszy mi dajcie; i co było robić, posłańcy zaraz rozlecieli się po wsi i w trygi migi na stole znalazła się kasza i kwaśne mleko; potem roz­niosło się po wsi, że biskup z wielkim apetytem jadł tę kaszę i pił kwaśne mleko; ale ludzie powiedzieli — co to za biskup, któremu nie smakuje rosół i mięso i który chwali chłopskie jadło; śmiali się i mówili — taki jakiś dziwny ten przewielebny, biskupem jest, a lubi to, co chłop, i na pierwszym miejscu stawia kaszę z kwaśnym mlekiem.

Zawróćmy do głogów i dzikich róż, będziemy so­bie szli przez te krzaki i będziemy sobie wysysać krew z palców... i śpiewać, i pokrzykiwać — hej ho, hejże ha...

W głogach jeszcze nie, bo mógłby nas ktoś usły­szeć, bo może się tak zdarzyć, że ktoś się spóźni, że komuś zachoruje krowa albo koń i on wpatrzy się w to stworzenie, żeby wiedzieć, czy mu lepiej, czy goizej; mocno się wpatrzy — bo raz będzie mu się zdawało, że stworzeniu lepiej, a raz, że gorzej, i nie będzie się mógł oderwać od tej chorej krowy, od tego chorego konia, i zapomni o tym, że się wybierał na powitanie biskupa, ale nagle mu się to przypomni — przecież mam iśc witać przewielebnego; aż zatrzęsie nim to przypo­mnienie i odbije się od progu obory albo stajni i jako os­tatni z wszystkich wyjdzie na powitanie przewielebnego.

I może się zdarzyć, że w drodze doleci go nasz śpiew, i choć będzie się śpieszył, zatrzyma się, a potem podejdzie do krzaków; i wtedy wszystko wyjdzie na wierzch i on jeszcze zdąży cofnąć nas do wsi i polecieć do kościoła.

A potem, co byłoby potem, gdyby po odjeździe

biskupa ludzie dowiedzieli się, że śpiewaliśmy w gło­gach; już by się nie przestali śmiać z nas, trzymaliby się za brzuchy, przewracaliby się ze śmiechu, słowiki nasze lube — mówiliby — i cha, cha, chacha; do końca naszego życia — chacha, chacha; i myślę, żc nawet na naszych pogrzebach pod tymi głośnymi modlitwami by­łoby schowane to — chacha, chacha — gdyby się lu­dziom przypomniała ta nasza wycieczka i nasz wesoły śpiew w głogach...

W iem, wiem, śpiewać będziemy dopiero między kamieniami w zapadlinie, usiądziemy sobie na kamieniu i zanucimy coś dawnego.

Nie masz pojęcia, jak się cieszę...

Nie takie to znowu dziwności ten twój biskup, dziadku, i ta kasza z mlekiem, która mu smakowała — mówił mi wnuk, gdy mu to opowiedziałem, no, ten wnuk, fachowiec, który kupił nowiutki samochód za czystą gotówkę; i dziś trafi się przedstawiciel — pero­rował ten mój wnuk — który, gdy przyjedzie do wsi, nie tknie mięsa, nie chwyci do ręki zastruganego do szpica kija, nie nabije na niego kiełbasy i nie podejdzie do ogniska pod gołym niebem, żeby ją przypiec do chrupkiej skórki; i dziś trafi się dygnitarz, który po­wie — nie będę jadł mięsa, dajcie mi kaszy z kwaśnym mlekiem; a jedząc ją z wielkim apetytem, krzyknie — niech żyje ludowa potrawa — i zaraz odjedzie do tego swojego miasta.

W głogach możemy sobie tylko wymrukiwać ci­cho jakąś dawną nutę albo powiedzieć sobie coś nie­ważnego, bo przez głogi trzeba szybko iść, aby do gra­nicy suchych traw dojść, nim limuzyna przewielebnego skręci „na wista” i nim uderzą w dzwony.

Na suchc trawy, które widać z daleka, wejdzie­my, gdy zarżą konie i odezwie się glos dzwonów, V*o wtedy cała wieś będzie ustawiona tyłem do góry, a twa­rzą do biskupa, i nikt nas nie dojrzy.

Krzaki nie urywały się nagłe i granica między nimi a suchymi trawami nic ciągnęła się jednostajną, rów­ną linią, ale była zębata i wyglądała z daleka jak ogromna zielona piła, położona na płowej płachcie.

Ale przy mocnym, przenikliwym spojrzeniu ta gra­nica to nie było ciche, spokojne spotkanie krzaków z te­renem trawiastym, to nie było tak, żc tu stoją krzaki, a tu się zaczynają trawy; bo przy mocnym patrzeniu, przy takim, w którym oczy ciągną za sobą myśl i duszę, a myśl i dusza do jednej sekundy ściskają cale wieki, przy takim patrzeniu na granicy tej odbywa się zażarta bitwa między dwiema strefami góry; bo krzaki próbują wedrzeć się w głąb płowych traw, a trawy spychają je w dót; i wielki ruch jest na tej granicy, choć jest cisza i nieruchomość, wielki zgiełk i poruszenie jest w tej nieruchomości, bo bije się zieleń z płowością na śmierć i życie; ile martwych ciał, ile wojsk wciąż napierają­cych, ile oręża porzuconego i nic spełnionych nadziei, ile wiary wciąż żywej.

Dlatego ten krzak, w który starzy teraz się wpatrują, nie stoi w miejscu, a próbuje wedrzeć się w suche tra­wy, prze do przodu, pod górę, choć jest nieruchomy.

To jest ostatni i pierwszy zarazem krzak w strełie zielonej, ostatni, gdy się wchodzi na górę, a pierwszy, gdy się z góry schodzi; to jest ten krzak, który najda­lej poszedł w trawy.

Przytulimy się do tego krzaka i będziemy nasłu­chiwać rżenia koni i bicia dzwonów; siedzimy tam sobie

i jeszcze nie rżą konie i nie biją dzwony; i to dobrze, bo odpoczywamy przed marszem przez trawy.

Nie pobyliśmy długo w głogach, nie śpiewaliśmy jeszcze...

Śpiewanie w rozdolinie między kamieniami, a rze­czy ważne, gdy wejdziemy na górę.

Siedzimy sobie przy tym krzaku i nagle zdaje się nam, że z daleka dolatuje cichy grzmot; ale to nie grzmot, to galop koni i zaraz rżenie, i zaraz bicie dzwonów, jedzie przewielebny...

A my w drogę, chyłkiem, przez trawy...

Niech galopują, niech rżą konie, niech kościelny i jego chłopak biją w dzwony i niech się biskup gotuje do błogosławieństwa, my suniemy bezpiecznie trawami.

Teren trawiasty był lekko wybrzuszony, gładki, napię­ty niby płowa bycza skóra, rozciągnięta na wielgachnej beczce; jego dolną poszczerbioną granicę stanowiły krza­ki, a górną stojące szczelnie przy sobie głazy, tworzące jakby minowany płot z jedną dużą bramą w środku.

Oni chcą dojść do tej bramy, zanim ustaną dzwony; pragną, aby dzwonienie jeszcze trwało, gdy się prze- smykną tą bramą niby ogromnymi, otwartymi na oścież drzwiami do tej zapadliny, do tej wielkiej, z wgłębioną jak odwrócone niebo podłogą izby, w której mieszkają kamienie.

Mamy dużo czasu i zdążymy przejść trawy, nim się skończy powitanie i błogosławieństwo; no bo będzie przecież dojeżdżanie, wysiadanie, prowadzenie przewie­lebnego pod obie pachy, mowy, kazanie połączone z bło­gosławieństwem i wiele różnych rzeczy, które będą trzy­mać ludzi przy kościele.

Czasu jest sporo, ale nie dajmy się rozczulić tra­

wami i niech nas nie weźmie ochota do pobijania ka­myków czubami butów, do próbowania kozików na pa­tykach, które sobie utniemy w krzakach, latania za mor tyłami i łapania polnych koników za tylne nogi, i po­krzykiwania — chodź, popatrz, chodź, popatrz... i do podśpiewywania.

Wiem, że duże polany mają to do siebie, że roz­czulają i mogą wyczyniać z człowiekiem różne dziwne rzeczy, na dużych polanach zapominasz o wszystkim i powstaje w tobie ochota, o której d się nie śniło, i nie masz w sobie nic tylko tę ochotę, nie wiesz, żeś stary, żeś patrzył na wiele rzeczy, że widziałeś krew, śmierć i pomory, wesela, pogrzeby i pożary, wiesz tylko, że masź? ochotę do zagrania na liściu albo do wystruga­nia fujatki jak głupi chłopak; polany mają to do siebie, że ogłupiają człowieka.

Musimy się dzielnie trzymać ha terenie trawia­stym i tak przechodzić po nim, jakby na nas patrzyła hurma ludzi, tak jakbyśmy dobrze wiedzieli, że jesteśmy starzy i co nam wolno, bo trawy są na widoku; na pola­nie musisz być mądrym i musisz wiedzieć, ile masz lat, bo polana jest otwarta; grać na liściu, kręcić się w kółko, podśpiewywać, odgrywać to, co było i przeszło, robić to, na co wiek nie pozwala, zgłupieć wolno dopiero w tej niewielkiej, odgrodzonej od świata rozdolinie, w której leżą kamienie, ale w której jest także dużo dobrych, ubitych miejsc nadających się do zabawy i psoty.

Tam dobrze, bo można i odpocząć na kamieniu, i popić herbaty z flaszki, a później podskoczyć na miej­scu ubitym i równym...

Stanę na kamieniu i zaśpiewam — ja za wodą, ty za wodą, jakże jo ci gęby podom...

Możesz.

A!ho zaśpiewam — dokąd idzies, kobito, do sto­doły po żyto, nic zapiroj za sobą, jo tam idę za tobą...

Możesz.

Albo krzyknę — schowam się, a ty mnie szukaj...

Możesz.

Znów przestali mówić, milczeli, ale uśmiechali się, bo z pewnością przechodziło przez nich to przedsta­wienie, które urządzą, gdy miną kamienne wrota i za­mieszkają na jakiś czas w zagłębieniu między nieduży­mi głazami, które są strącane ze skały burzami; burza­mi, a nieraz to nawet lekkim wiatrem, a nieraz to tylko takim malutkim wiaterkiem, który nawet motylowi nie zachwieje skrzydeł; a nieraz są strącane niczym, samą ciszą, w której wszystko nieruchomieje i stoi, w której nawet mucha nic zabrzęczy; są strącane i ciszą, tak jak­by cisza była wichrem.

Chciałbym, aby już jutro przyjechał biskup.

Jutro nic przyjedzie.

A kiedy...

Może pojutrze.

Dopiero pojutrze zjedzie przewielebny.

A mnie się wydaje, że już stoję na kamieniu w roz- dolinie i przyśpiewuję i że ty stoisz na drugim kamie­niu i także przyśpiewujesz.

A my co dopiero wysmyknęliśmy się z krzaków i suniemy chyłkiem trawami, a nasze trawy to już zie­mia stroma, głogi jeszcze nie, głogi ledwie, ledwie pod­niesione, a trawy już dość dobrze.

Mogą zaboleć nogi i krzyż i może być ciężko w piersiach.

O, jak bolą nogi, o, jak bardzo boli krzyż i nie

można tchu /.łapać; i cienko, piskliwie — wydaje się, że nic mam nóg, lak bolą, a krzyż zdrętwiał; i już tak cieniutko, jak żali się ptak trafiony z procy — nogi, nogi...

Boje się, żeby tego nie było.

To może być, ule dopiero wtedy, gdy wejdziemy na górę i zejdziemy z niej z krzykiem — byliśmy na samym szczycie — i gdy będziemy trzymać w rękach te świecące kumyki uzbierane na wierzchołku, i gdy całą garść tych kamyków rzucimy w dłonie temu, który po­wie — nie byliście na górze.

Pewnie, ze dopiero wtedy.

Po rzuceniu kamyków temu niedowiarkowi niech się dzieje co chce; wtedy może być — boli, o jak boli, wolę umrzeć niż tak cierpieć — to może być dopiero po daniu dowodu tym, którzy nic uwierzą w nasze wej­ście na szczyt.

Wtedy niech będzie nawet reąuiescat in pace, ale przed requiescatem musi być wejście na górę i zejście z niej, i nasze słowa — przypatrzcie się tym kamykom, które mamy w rękach...

Trzymaj się mnie, to cię pociągnę, bo trawy, ta nic głogi, trawy już strome...

To ja cię pociągnę, a nic ty mnie, u ciebie gnaty gorsze.

Nieprawda, u ciebie gorsze, bo ty bardziej narze­kasz na krzyż.

Ty stary niedojdo.

Tyś niedojda, nie ja.

Pogódźmy się, niech raz ten tego, a raz ten tego podciąga.

Pogódźmy się...

Trawami iść nielekko, nie było to jak w głogach, cień tam i nie stromo, a w trawach ciężko; ale można by trochę odpocząć, bo dzwony jeszcze biją i dolatuje rżenie koni, przewielebny dopiero co przyjechał; może już wyszedł z limuzyny, która została w cieniu akacji, ale to się dopiero zaczyna i czasu jest sporo, i można odpocząć...

Poruszają szybko nogami i przycierają mocno ziemię, którą mają tuż przy ławce pod stopami, pochylają gło­wy i zaciskają usta, a ramiona wprawiają w lekki ruch, co znaczy, że się przemogli i przełamali zmęczenie, i wspinają się terenem trawiastym, zdążając nieustępli­wie do tych otwartych na oścież, kamiennych wrót, za którymi jest ta „izba”, gdzie można odpocząć i zaśpie­wać.

Ale po jakimś czasie znów to nie mogę złapać tchu, tak jakby na górze nie było powietrza, choć prze­cież na niej jest go więcej niż gdzie indziej, pełno go tu i chodzi sobie po trawach jak chce.

Ale jednak znów — nie mogę złapać tchu i w gardle zaschło, nie ma czym plunąć.

' — Plunąłem, ale śliny malutko i taka jakaś różowa, a powinna być biała jak śnieg albo jak cukier.

Nie myślałem, że trawy będą tak dężkie.

Krzyż, mój krzyż, żeby nie ten ból w krzyżu, to- bym doszedł do rozpadliny.

Przytrzymaj się mnie...

Jak się mam ciebie przytrzymać, gdy te ledwie leziesz...

Przytrzymaj się, połóż rękę na moim ramieniu.

Przecież ledwie idziesz, nogi masz rozkraczone i grzbiet ci się wygiął, i ręce wieszą, wyglądasz jak

zdychający pająk, zachciało ci się góry, stary gnacie, to* ją masz...

AJe tchu mi nie brakuje.

Brakuje ci, boś gębę otworzył i ziejesz.

Chłodny wiatr, który zapamiętali z dawnych czasów

i który sobie teraz stworzyli, aby się wzmocnić, owiał im twarze i zaraz opasał sobą ich szyje, a potem przez szerokie szpary między kołnierzami koszul, a skórą wsmyknął się do ich lepkich, cuchnących ciał, wykąpał ich sobą i podsuszył.

Zaraz poznali, że to jest ten wiatr, który lęgnie się między głazami w.zapadłości góry i to im przypomnia­ło, że kamienne wrota są niedaleko.

Więc przyszło to — pogódźmy się, pogódźmy...

I znów zaczęli męczyć stopami tę ziemię przed do­mem, na której stała ich ławka, co mówiło, że poradzili sobie ze zmęczeniem i nie stoją w miejscu, nie cofają się do strefy krzaków, lecz posuwają się coraz wyżej.

Lepiej mi.

I mnie lepiej.

Dokąd idzies, kobito, do stodoły, po żyto...

Ze śpiewem trzeba się wstrzymać, zabawa do* piero między kamieniami w rozdolinie.

Plan był taki, że przy biciu dzwonów i rżeniu koni, przy tym przeciągłym, niewieścim wołaniu klaczy i ostrym pokwilciwaniu ogierów, i może jeszcze przy śpie­wie ludzi witających biskupa muszą przejść polanę od początku do końca i wsunąć się w kamienne wrota, choć* by na zdrętwiałych nogach, choćby na czworakach» choćby miotając przekleństwa i prychając żółtą, starą śliną na te okrutne trawy i szydząc nawzajem ze swoich starych kości...

Poruszyli się niespokojnie na ławce, zebrali się w so­bie, przez twarze ich przeleciał młody blask uporu, dło­nie zacisnęły się w pięści, a stopy obute w ogromne bu- ciska jeszcze mocniej tarły ubitą ziemię przy ścianie domu.

Musimy iść ostro, bo bije tylko jeden dzwon, słyszysz.

Pewnie, że słyszę...

Kościelny puścił już swoją linę i rzekł do chło­paka, który mu pomaga — pociągnij jeszcze trochę, ja już idę...

Musimy się śpieszyć, bo przewielebny wnet pój­dzie na plebanię na te indyki i kury, a ludzie się rozej­dą i zaczną się rozglądać naokoło.

I mogą nas wypatrzyć, zanim dojdziemy do gła­zów.

Biskup maszeruje już do stołów, banderia się roz­leciała i konie rżą to tu, to tam.

Chłopaki popisują się teraz jazdą na własną rękę przed matkami, ojcami, przed dziećmi przy szkole, przed dziewczynami...

Jeszcze któremu wpadnie do głowy, żeby przy- galopować do głogów, przedrzeć się przoz krzaki i wje­chać w trawy...

Taki zawróci nas.

Spojrzeli teraz na siebie z wielką czułością, bo zro­zumieli, że są sami i mają przeciwko sobie cały świat, który ich posadził na ławce przy ścianie domu i zapo­wiedział — nie śpiewać, nie podrygiwać, nie wystrugi- wać fujarek, nic śmiać się na cały głos, nie strzelać z procy i niech wam przypadkiem nie wpadnie do gło-

wy, żeby się wysmyknąć z sadów i pomaszerować na górę.

Siedzieli naprzeciw siebie twarzą w twarz, uśmie­chali się czule i milczeli, ale to ich milczenie mówi­ło — kochajmy się przeciw światu, który nam okrutnie podszeptuje — trzeba poważnie, statecznie, godnie, w zamyśleniu, ze smutkiem, bez wielu słów, jednakowo, wciąż jednakowo... aż do grobowej deski, aż do słów — niech odpoczywa w spokoju wiecznym amen — wypo­wiedzianych z przyzwyczajenia przez znudzonego księ­dza, aż do tego golutkicgo requiescat in pace, po któ­rym nastąpi tylko poklepywanie łopatą świeżej mogiły i nic więcej; i ludzie się rozejdą do domów, do dzieci, krów, świń i koni, do żyta, pszenicy i kapusty i nie rzekną — pochowaliśmy starego, który to, owo, tam­to — a tylko powiedzą od niechcenia — ziemniaki w tym roku nic obrodziły; albo — mrozy zwarzyły groch; albo — krowa się ocieliła, jest ładny byczek...

Z każdą sekundą słabnie bicie tego jednego dzwo­nu i wnet pomocnik kościelnego puści swoją linę i lu­dzie przestaną śpiewać, gdyż minęła już główna uroczy­stość powitania biskupa i przewielebny krokiem poważ­nym, nie myśląc wcale o pieczonych kurach i rosole, a mając na uwadze sprawy kościelne, zdąża do biesiad­nego stołu.

Ale starzy są już w górnej partii traw i widzą to wiecznie na oścież otwarte szerokie przejście między dwoma wysokimi głazami, prowadzące do strefy wolno leżących kamieni.

Zdążą tam wejść nim dzwon umilknie i ucichnie śpiew wiernych i nim przebrzmi ostatnie rżenie konia najdłu­żej obwożącego po drogach wsi jakiegoś młodego samo-

chwalcę, który tak polubił wysoką czapę z piórem i sta­rodawny kolorowy strój, że nie może się z nim rozstać.

No to już jesteśmy zasłonięci przed światem.

No to już nie widzą nas ludzie.

Najpierw odpoczywamy, siedzimy na wyschnię­tych kamieniach, nogi wiszą niby grube, stare i zetlałe powrozy, ręce tak samo, głowa wisi, jakby, szyja nie miała życia i była także bez czucia jak grubalny po­wróz...

Nie wstydź się, stary gnacie, żeś stary, nie udawaj, bądź sobie zgrzybiałym starcem, bo tu nie ma ludzi; chwytaj łapczywie powietrze, graj nim w płucach, roz­pinaj koszulę, ziej, jęcz, krztuś się, bo tu nie ma ludzi, są tylko kamienie i małe ptaszki, które lubią siadywać na skałach, jaszczurki i robaki; tu nikt ci nie przepowia­da ostatniej twojej godziny...

Ale oto nogi zaczynają się poruszać i pobijać piętami

o kamień, grzbiet się prostuje, głowa podnosi i oczy patrzą w niebo, i usta wygwizdują coś dawnego; a ręce wyjmują z kieszeni scyzoryk, ten prezent otrzymany od wnuka, scyzoryk, który teraz jest twoim kozikiem, i bio­rą widełkowatą gałązkę, majstrują procę, żeby postrze­lać do celu...

Nie wstydź się, stary gnacie, że się przemieniasz w chłopaka, bo tu nie ma ludzi i nikt nie powie, żeś zgłupiał; nie wstydź się, że zrobiłeś procę i wystrugałeś fujarkę tym nowoczesnym „kozikiem”, i stanąłeś z nią na płaskim-kamieniu, że grasz na niej i śpiewasz, i po­drygujesz, że trzeszczysz niby suche patyki i okrutnie sa­piesz przy tym podrygiwaniu; nie wstydź się tego, bo tu przecież nie skrzykną się kamienie, ptaszki, jaszczur­ki i robaki, żeby się z ciebie pośmiać, a potem cię upo­

mnieć; tu przecież nie może być wołania — hej, ptasz­ki, jaszczurka i wszelakie robactwo, chodźcie, bo jest dobra heca, gdyż jakiś stary zgłupiał i zdaje się mu, że zaczyna życie; i tu nikt do ciebie nie podejdzie, nie kle­pnie cię po plecach i nie powie — dość już tego, dość, przypomnij sobie, żeś stary, usiądź spokojnie na ławce i posyp kurom ziama.

W rozdolinie nie możemy bawić się długo.

Jeszcze trochę, jeszcze trochę, jeszcze sobie po­gwizdani...

Przed nami skała.

Zaśpiewam tylko króciutko i już...

Tylko raz strzelę z procy.

Mamy przed sobą spadzistą skałę.

Jeszcze sobie trochę pojeżdżę na patyku.

Z tą skałą zejdzie nam, bo ona stroma.

Oskóruję jeszcze patyk, żeby był biały, i już.

Skała cięższa niż trawy, a trawy były ciężkie...

Gdy się z daleka rzuci okiem na skałę, wydaje się, że

jest gładka i równa niby ściana w izbie.

Ale gdy się w nią mocno wlepi oczy, to nawet z da­leka można ujrzeć, że jest przepołowiona z góry na dół ciemniejszą nieco od koloru skalnej ściany krechą.

Gdy się do niej podchodzi, ta krecha się uwyraźnia i widzi się, że nie jest to tylko inna barwa, a pęknięcie powstałe z płytkiego rozłupania skały.

A gdy się do niej podejdzie blisko, można się prze­konać, że to rozłupanie ma formę jakby połamanej, po- zaginanej na różne sposoby rynny; a te połamania tak się układają, że tworzą jakby schody.

Ale nie są to schody łatwe, bo nie przez człowieka stworzone, a przez robotę ziemi, kamienia i powietrza,

stopnic to byle jak, w różnych odstępach rzuconc ka­mienic, bez miary i wagi i bez żadnego ludzkiego wy­liczania.

Dlatego wdrapywanie się po tej rynnie — a tylko tą drogą można wyjść na szczyt — to nie stawianie jednej stopy na niższym, a drugiej na wyższym stopniu, ale to posuwanie się na czworakach, to zamienianie raz rąk na nogi, a raz nóg na ręce, przywieranie do skały brzu­chem i piersiami i pomaganie sobie nawet brodą.

Ale zawsze jest nadzieja wyjścia, bo ta rynna jest krótka; gdyby była długa, to żegnajmy się z nadzieją, ale jest krótka i jest miejsce dla nadziei.

W rynnie człowieka nie widać.

To dobrze, bo nikt nas nie dojrzy.

Przewielebny z pewnością siedzi za stołem przy tych kurach i indykach, które kobiety przyniosły na plebanię, ludzie się rozeszli i rozprawiają o biskupie; mówią także o tym jedzeniu, które mu przyrządziły ple­bańskie kucharki.

A może ten przewielebny zawoła — dajcie mi ka­szy i kwaśnego mleka.

To było tylko raz i już nie może się zdarzyć.

Taki biskup trafia się raz na sto, na tysiąc lat.

A co byłoby, gdyby drugi przewielebny pogardził rosołem i pieczonymi indykami i poprosił o kaszę z kwa­śnym mlekiem...

Nic wierzę w takiego drugiego biskupa.

Ty niedowiarku...

Przed nami skała, ty idziesz pierwszy, bo jesteś słabszy.

Nie ja, to ty idziesz pierwszy, bo masz mniej sił.

Widziałem, że nie mogłeś utrzymać kury i wy­rwała ci się.

A ty nawet patyków nie możesz udziabać. ,

Widziałem, jak się schylałeś po kromkę chleba, która ci wypadła z ręki, schylałeś się i schylałeś i nie mogłeś się schylić; aż chłopakowi, który przechodził, musiałeś powiedzieć — podnieś mi ten chleb.

Nic powinniśmy się kłócić przy skale.

Pogódźmy się, w połowie rynny, na tym dużym płaskim kamieniu zrobimy zmianę.

Dobrze to obmyśliłeś, pogódźmy się, choć mi się widzi, że ważniejszy jest ten, który ubezpiecza swojego kompana na górnej części rynny..

Nie kłóćmy się o drobne rzeczy przy skale, prze­cież obaj staniemy na szczycie.

Ale ważniejszy na górze jest ten, który w drodze ubezpieczał kompana.

Nie sprzeczajmy się.

Pogódźmy się i w drogę...

Dopiero na skale się wie, że teren trawiasty jest lekki dla nóg, choć wydawał się ciężki, że najcięższe dla nóg trawy są lekkie, gdy się jest na skale.

Trawy, trawy...

Nie przyrównujmy traw do skały.

Trawy były lekkie dla nóg, choć wydawały się ciężkie, gdy się przez nie szło.

Nie możemy przyrównywać traw do skały.

Tam bolały nogi i grzbiet, tam był człowiek z bó­lem w nogach i grzbiecie, a tu nie ma człowieka, bó się przemienił w ból.

To znaczy, że nie dwóch starych, a dwa bółe wspinają się po skale, dwa bóle doszły do płaskiego

Icanuenía, posiedziały na nim trochę i teraz te dwa bóle idą wyżej; i nie dwóch starych, a dwa bóle wejdą wnet na szczyt.

Dobrze to powiedziałeś i gdyby nie to, że jestem na skale, tobym się zaśmiał.

Zaśmiejemy się na szczycie.

Zdaje mi się, że nie wytrzymam i zaśmieję się.

Teraz nie wolno.

Nie masz pojęcia, jak bardzo mi się chce śmiać z tych dwóch bólów.

Nie teraz, nie teraz...

A jednak wciąż zbiera mi się na śmiech.

Gdy się zaśmiejesz, możesz runąć w dół; a tak dobrze się nam wszystko układa — wizyta przewieleb­nego i banderia, bicie dzwonów i ludzie zgromadzeni przy kościele; a jednak zaczyna tobą potrząsać śmiech, tak jakbyś nie dbał o wyjście na górę; pomyśl, co bę­dzie, gdy się wdrapiemy na szczyt, a potem zejdziemy z niego do ludzi, niosąc pełne kieszenie kolorowych kamyków i lepkich szyszek, które rosną na tych wiecz­nie zielonych sosnach; a jednak zaczynasz się śmiać, tak jakbyś chciał umrzeć, nim staniesz na górze; nie umieraj, bo przecież trzeba iść po te świecące kamyki i po te mocno pachnące małe kwiatki, i po lepkie szy­szki; nie bądź głupi i nie umieraj, bo wszystko dobrze się układa i powinno się pójść po te rzeczy; posłuchaj mnie i żyj; nie chcesz, teraz nie chcesz; gdy wszystko się tak wyśmienicie ułożyło i możesz stanąć na górze; nie chcesz to nie, umieraj, stary, głupi capie.

Cieniutki, jakby ptasi śmiech, takie — dii, chi — podobne do końcowych tonów fujarki, wstrząsnęło sta­rym i on zsunął się z ławki i upadł na ubitą ziemię

102

przy ścianie domu, tak dziwnie upadł; że jedno ramię miał wyciągnięte na całą długość, a dłoń była lekko przykurczona, podobna do bezkształtnego, pustego na­czynia...

Jakieś kurczę, które się akurat tu nawinęło, przy­biegło do tej dłoni, zajrzało, dotknęło delikatnie dzio­bem, sprawdzało, czy przypadkiem nie ma w niej ziar-

NIE BĘDZIE CZASU NA STRACH

Wysoki, noszący się prosto, twarz śniada, ozdobiona bujnym, szpakowatym wąsem, oczy spokojne, ale prze­nikliwe, ani małomówny, ani gadatliwy, nie za cichy, nie za głośny, taki w sam raz, stateczny.

Oto ten, o którym wszyscy na dużej równinie roz­ciągniętej między dwiema rzekami mówili — wie, jak żyć; albo — umie się urządzić; albo — zawsze utrafi...

Brało się to może stąd, że w latach, w których gwał­townie podskoczyły ceny na groch, on miał do sprze­dania wszystkie gatunki tej rośliny — płaską fasolę, groch okrągły biały, okrągły nakrapiany i nakrapiany płaski, a także groszek słodki, za którym uganiają mi­łośnicy gołębi...

Inni w tym czasie nagromadzili duże zapasy czosnku i cebuli i musieli pokornie upraszać, aby ktoś raczył kupić te produkty.

I na odwrót, gdy czosnek i cebula, uznane przez ja­kichś znawców za wyśmienite leki na wszystkie do­legliwości, osiągnęły niespodziewanie wysokie ceny i zje­chali po nie fiatami zamożni ludzie z miasta, jemu czosnku i cebuli nie brakowało; inni wtedy skamleli przy tych samochodach — grochu, grochu, może gro­chu... ale grochem nikt się nie interesowały bo ręce przyjezdnych wyciągały się tylko po jego czosnek i ce­bulę.

Nic wzięły się więc z niczego, a miały swoje przy­czyny te słowa — wic, jak żyć, umie się urządzić, zawsze utrafi...

Przyczyn tych przybywało, gdyż postawił na hodo­wlę krów mlecznych w latach, w których należało się tego chwycić, a także w odpowiednim czasie przerzu­cił się na mięsne bukaty i nic chybił też, gdy powięk­szył i zautomatyzował chlewnię i rozwinął hodowlę warchlaków.

Nawet w tym krótkim kilkutygodniowym okresie, w którym kupcy zaopatrujący zagraniczne rynki roz­bijali się za młodymi końmi, płacąc za nie wysokie ceny, on miał tęgiego, rozłożystego roczniaka, ciemne­go kasztana o niedużym, zgrabnym i wesołym łbie z gwiazdą na czole; tak jakby wiedział, kiedy Belgo­wie i Holendrzy zapragną polskich koni.

Utrafił — mówili ludzie, sycząc z zazdrości, gdy wcześnie rano przyprzęgał do wozu po lewej stronie dyszla łysą kasztankę, matkę źrebaka, i gdy jej rozbu­chanego, niesfornego synka przywiązywał luzem z pra­wej strony.

Utrafił, znów utrafił — powtarzali, gdy ten roz­tańczony, miody koń uspokoił się nieco, a potem przy­stawił swoje chrapy do chrap matki i zaczął z nią gruchać pieszczotliwie, a jego właściciel wskakiwał na wóz.

Powtarzali to — utrafił — gdy wóz ruszył i oddalał się w kierunku głównego traktu prowadzącego do punk­tu skupu zwierząt żywych, znajdujących się na obrzeżu najbliższego miasta; a na pewno i wtedy, gdy razem z tym swoim wozem na gumowych kolach znikł im z oczu za gęstą zasłoną młodych topóJ.

Jazda nie była łatwa, jak to zwykle bywa, gdy się ma u wozu luzem uwiązanego źrebaka; no bo za każ­dym razem, gdy kasztanka ruszała normalnym, wydłu­żonym kłusem, jakim zazwyczaj biegną konie ciągnąc wozy do miasta, ten jej niecierpliwy synek nie był z tego kłusa zadowolony, bo on chciał biec galopem; chciał, a nie mógł, gdyż był przypięty do końca dyszla cienkim, mocnym łańcuchem.

Tkwiąc więc w tej nieznośnej pułapce między prag­nieniem a niemożnością, dawał upust swej energii w wy­sokich podskokach, które od czasu do czasu kończyły się przełożeniem lewej przedniej nogi przez dyszel.

Musiało się wtedy schodzić z wozu, uspokajać źre­baka głaskaniem po podgardlu i przekładać jego nogę z powrotem na prawą stronę dyszla; schodzić najpierw ze słowami — no widzisz, no widzisz, hultaju, co się stało; a potem ze słowami — jak nie przestaniesz, to przykrócę łańcuch i ciaśniej owinę kark; a później, po ciaśniejszym opasaniu karku, tylko z tym — widać już wieże miasta — wypowiadanym do młodego konia cierpliwie, ale triumfalnie i złośliwie zarazem, z prze­widywaniem zapewne swobodnego, wydłużonym kłu­sem odbywanego powrotu do domu ze sporą sumą pie­niędzy w kieszeni.

To przełożenie nogi przez dyszel zdarzyło się kilka razy, gdyż źrebak wciąż nie mógł uwierzyć w ten łańcuch, który mu dyndał i dzwonił pod łbem; ani w to, że musi biec po prawym pasie traktu statecznym, wy­dłużonym kłusem; ani w to, że zabrano mu spod nóg płaskie pola i łąki rozciągające się po obu stronach drogi.

Zaprzestał wreszcie tych prób przemieniania kłusa

w galop, bo z pewnością od tego ciągłego bida kopy­tami w twardy asfalt poczuł w pęcinach, a może na całej długości nóg, głuche pobolewanie, nie tyle pobo- lewanic, ile tę jakby ociężałość, która nie omija i mło­dych koni, gdy długo biegną twardą drogą.

Zdziałał też swoje ten odwieczny przeciwnik swobod­nego biegu, stosowany od chwili, w której wynalezio­no żelazo i nauczono się wyrabiać żelazne ogniwa, i łą­czyć je w długie szeregi; a więc zrobił swoje łańcuch, który coraz dotkliwiej ugniatał skórę na łuku szyjnym.

Przystał więc z musu na ten wydłużony kłus, usta­wił się równolegle do dyszla i zwrócił swój zgrabny łebek w kierunku wież miasta.

Punkt skupu dawał już o sobie znać głosami zwie­rząt, podobnymi do połamanych tonów zepsutych pisz­czałek i trąb, które przy wczesnorannej mgle rozcho­dziły się daleko po równinie.

Właściciel źrebaka był świetnie obeznany ze zwy­czajami panującymi w punkcie skupu zwierząt, miał też swoją metodę, która go nie zawodziła, i lepiej od innych wiedział, jaka powinna być kolejność czynności i co po czym ma nastąpić; że jest najlepiej, gdy przed wszystkimi czynnościami i zabiegami i przed wypowie­dzeniem choćby jednego słowa, nawet przed tym mi­łym — dzień dobry — mrugnie się porozumiewawczo na tęgiego, ruchliwego człowieka o przekrwionych oczach, który obsługuje wagę, i gdy się mu na boku wsunie coś do kieszeni i dopiero po tym wsunięciu powie — przyprowadziłem rocznego konia; i że jest najlepiej, gdy się to samo powtórzy z tym niskim, krę­pym, którego ogrom zajęć w punkcie skupu zmusza do bardzo szybkiego mówienia i zjadania słów, a który

ustala klasę sprzedawanych sztuk i przybija na zadach zwierząt odpowiednie pieczęcie.

Dobrze jest — i wielu tak postępuje — powiedzieć wagowemu i oceniaczowi — będzie coś, gdy nieźle sprzedam — ale jednak najlepiej jest, gdy się to coś wsunie przed sprzedażą.

Po słowach — przyprowadziłem rocznego źrebaka — wrócił szybko do wbitego w ziemię betonowego słupa i przywiązał mocno do niego lejcami kasztankę.

Potem odpiął roczniaka i poprowadził do wagi.

Odprowadzenie odbyło się bez większych trudności i zwyczajnie też, na dotychczasową nutę, zabrzmiało pierwsze rżenie rozłączonych koni.

Zwyczajnie, to znaczy z nadzieją powrotu i dotknię­cia się bokami, przesmyknięcia swawolnego synka pod łbem matki, bezkarnego pociągania zębami przez tego rozpanoszonego pieszczocha grzywy kasztanki, przysta­wienia chrap do chrap i wzajemnego pomruczenia, i z nadzieją odbiegnięcia na krótko po ten miły strach, jaki daje oddalenie i możliwość bezpiecznej ucieczki do miejsca, w którym nic nie zagraża.

Drugie rżenie źrebaka było dłuższe i przebiegło jak­by na wyższych tonach, miało w sobie coś z grania na cienkiej piszczałce i brzmiało tak, jakby się nieco przykurczyła nadzieja powrotu do tych wszystkich psot i nieznośnych natręctw, znoszonych cierpliwie przez ka­sztankę, i do tych lubych pomysłów — oddalę się, bo bardzo pragnę przestraszyć się oddalenia, niech się prze­straszę, abym mógł wracać co sił w nogach...

To rżenie zabrzmiało, gdy źrebak wszedł na rucho­mą podłogę wagi i ujrzał małe, kwadratowe okienko kantorka, a w nim wybałuszone oczy wagowego.

108

Md

Kasztanka zaraz odpowiedziała nieco grubszym, spo­kojniejszym rżeniem, co w końskim języku mogło zna­czyć — jestem tu, jestem i czekam...

Wtedy ten człowiek, o którym mówiono: umie się urządzić, powiedział do źrebaka — no, no, nie trzeba aż tak — i położył mu dłoń na tych krótkich, przyle­gających do skóry kędziorkach czoła.

Potem spojrzał na inne zwierzęta i na stojące w sze­regu krowy, konie i owce; i wydało mu się, że to całe oczekujące na wagę milczące towarzystwo przygląda mu się uważnie, i omal nie krzyknął — dlaczego się gapicie, bydlęta...

To trwało sekundy, bo musiał sprowadzić z wagi źrebaka i podejść z nim do człowieka z pieczęcią, a po­tem oddać go dwom niższym rangą pracownikom punk­tu skupu zwierząt, którzy założyli mu na kark swój łańcuch.

Gdy odbywała się ta wymiana łańcuchów, przyszło trzecie rżenie.

Wybiło się ostro do góry z gęstwiny ludzi i zwierząt i opadło niby ogromna płachta na duże koło równiny.

To właściwie nie było jedno, lecz dwa, może trzy długie rżenia rozdzielone krótkimi przerwami zadysz- ki, które zarówno dźwiękiem, jak i na pewno tym, co znaczyły, bardzo odbiegały od zwyczajnego rżenia pier­wszego, naładowanego nadzieją powrotu po krótkim rozstaniu, i od rżenia drugiego, które było już smutna­wym, ale nie pozbawionym nadziei zaśpiewem.

Trzecie rżenie nie tylko że było znacznie dłuższe od dwóch poprzednich, ale rozdzielone króciutkimi przerwami na odsapnięcie, robiło wrażenie już całej zwrotki pieśni.

Gdybyśmy chcieli teraz wymierzać w tych trzech rżeniach nadzieję i żal, to w pierwszym żalu było ma­lutko, w drugim nadzieja dawała sobie jeszcze radę z żalem, a w trzecim nastąpiło przestawienie i na to miejsce, na którym w pierwszym rżeniu była nadzieja, w trzecim poszedł żal i on właściwie układał tony rże­nia trzeciego.

Trzeba wziąć pod uwagę i to, że przy pierwszym i drugim rżeniu syn i matka widzieli się, gdyż ta nie­długa trasa prowadząca od wozu do wagi nie była za­słonięta, i mógł ją co najwyżej przerywać na krótko jakiś człowiek lub prowadzone przez niego zwierzę; a więc w tym wypadku syn i matka mogli nie tylko do siebie zawołać, ale i zobaczyć się.

A przy rżeniu trzecim między źrebakiem a kasztan­ką zaroiło się od ludzi i zwierząt i nie było sposobu, aby się choćby na moment wzajemnie dojrzeć.

Na to w formowaniu tonów rżenia trzeciego żalowi walnie pomagała niemożność popatrzenia na siebie.

Gdy tylko przebrzmiało to rżenie-śpiew, ten rosły człowiek, o którym mówiono — wie, jak żyć — po­wiedział szybko do tych dwóch niższych rangą pra­cowników skupu — bierzcie go i idźcie.

A gdy oni jeszcze stali i opowiadali sobie jakieś we­sołe rzeczy, krzyknął — bierzcie go i niech was nie wi­dzę.

Na to jeden z nich — co się dzieje, co za gwałt; i za­raz zaszli źrebakowi z dwóch stron i poprowadzili go do dużego samochodu; a mając go wciąż między sobą i podcinając z tyłu cienkimi kijami, wprowadzili po ukośnym pomoście na ogrodzoną ułożonymi wzdłuż że­

laznymi kątownikami podłogę nadwozia, gdzie stały już stare grube konie i kilka młodych, o szerokich jak stoły zadach.

Znaleźli mu odpowiednie miejsce, a potem dwa, a mo­że trzy razy przerzucili koniec łańcucha przez kątow­nik tego jakby płotu i uwiązali, wkładając jedno z ogniw w sprężynową zatyczkę.

Potem d dwaj przesmykiwali się zgrabnie to tu, to tam, między tymi zwierzętami, sprawdzali łańcuchy, przeliczali sztuki i zastanawiali się, ile zwierząt mogą jeszcze do tej paki wprowadzić.

Człowiek, który niedawno sprzedał źrebaka, przy­glądał się temu wszystkiemu z pewnego oddalenia i dziwił się, że te konie są takie nieruchome i derpli- we, że nie kopną któregoś z pracowników, którzy prze­cież ocierają się im o nogi, szturchają łokciami boki i pachwiny, że nie capną zębami tego, który przechodzi w schyleniu pod ich wiszącymi łbami; że tym zwie­rzętom zwisają obojętnie dolne wargi niby miski pełne śliny, gdy wygięte grzbiety pilnowaczy mocno oderają się o ich chrapy.

Na pastwisku lub na polu byłoby inaczej, jeszcze by się nie zbliżył obcy, a już niejeden z tych koni stu­liłby uszy i przyszykował tylne nogi do uderzenia; a gdyby podszedł do konia od strony łba, nawet z tym miłym — koniku, koniku, no co, koniku — przeko­nałby się, że któryś z tych perszeronów zrobiłby gwał­towny w tył zwrot i wtedy cofającemu się w popłochu obcemu mogłyby zamigotać w powietrzu niby lekkie piłki ogromne, czame bryty końskich kopyt.

Gdy ci od łańcuchów i piłnowania zbiegli w dół po pomoście i znów znaleźli się na brudnej, zwilgotniałej

ziemi, podszedł do nich i spytał się — dokąd pojadą konie tym samochodem...

Na to jeden z tych dwóch — wrzeszczałeś, aby szyb­ko odprowadzać źrebaka, a przecież zdążyliśmy go za­ładować i przywiązać.

On znów do nich łagodnie — nie wiecie, dokąd po­jadą konie?

Wiemy, dlaczego mielibyśmy nie wiedzieć... '

Dokąd...

Do Belgii albo Holandii.

Samochodem...

Samochodem do kolei, a potem pociągiem.

Kiedy będą na miejscu?...

Za dwa dni.

Po tej rozmowie zaczął iść w kierunku samochodu* ale zawrócił i znów zaczął iść, i znów zawrócił, i wte­dy znów natknął się na te same zwierzęta, które stały przy wadze, i znów zauważył, że te konie, krowy i owce mocno się w niego wpatrują; i to było nieznośne, tak nieznośne, że się oburzył i powiedział głośno — co się tak gapicie, bydlęta; a za moment — czego chcecie...

Przedefilował obok tych zwierząt i wcisnął się w tłum, dotknął prawą dłonią lewej strony drelichowej marynar­ki, była twardsza niż zwykle i lekko wypuczona, co zna­czyło, że jest w niej duży skórzany portfel, a w nim pieniądze otrzymane za konia.

Dobrze sprzedałem — pomyślał — i w tym momen­cie nadleciało czwarte rżenie źrebaka; rżenie, które trudno opisać, gdyż było ono już zmieszane z innymi głosami zwierząt, a także z warkotem motoru ciężkie­go samochodu, na który wprowadzono konie.

Ale choć było zmieszane i brzmiało wśród innych

głosów, to jednak na tyle się wyróżniało, że można je było porównać do tego ni to jęku, ni to ryku syreny alarmowej, do takiego dziwnego dźwięku, który by należało może nazwać jęko-rykiem czy ryko-jękicm; i do takiego samego jęku można by porównać odpo­wiedź kasztanki, która już jakby nic była odpowiedzią, lecz dalszym ciągiem tego alarmu.

Mocno zbudowany, silny człowiek, o którym starzy i młodzi, a nawet dzieci mówiły — on umie się urzą­dzić — skierował się w stronę tego ciężkiego samo­chodu» który już warczał; zbliżył się do niego w mo­mencie, gdy ci dwaj pracownicy niższej rangi po od­czepieniu i odrzuceniu pomostu i zaryglowaniu tylnej ściany pojazdu krzyknęli do kierowcy — jazda!...

A więc już w chwili, w której samochód zaczął ru­szać i można było zobaczyć tylko zrobiony z mocnych desek tył paki i przeczytać wykaligrafowany kredą na­pis — RZEŹ-EKSPORT. Napis był biały i duży, a deska ciemna, i dlatego można go było przeczytać, choć samochód się oddalał.

Nawet w chwili, gdy litery zaczęły się zamazywać, mogło się je pochwycić jako — RZEŹ-EKSPORT; a i potem, gdy litery poczęły się przemieniać w niewy­raźną, białawą plamę, wiedziało się, że to nic jest ża­dna plama, a napis — RZEŹ-EKSPORT.

Nawet wtedy, gdy te litery tak się zamazywały, że stały się już tylko białawym miganiem, ten silny czło­wiek, który sprzedał młodego konia, wiedział, że to nie jest żadne miganie, a jadący na tylnej ścianie sa­mochodu wyraźny napis — RZEŹ-EKSPORT.

Później samochód zakręcił i zasłoniły go drzewa,

| to białawe miganie znikło» ale człowiek, który dobrze

sprzedał źrebaka, wiedział, źe ciężki samochód powiózł do stacji kolejowej wyraźny napis — RZEŹ-EKSPORT.

Zaraz odszukał tych dwóch młodych, wesołych pra­cowników, którzy odbierali zwierzęta od właścicieli i by­li przy tych wszystkich rozstaniach; natknął się na nich, gdy sortowali łańcuchy i powrozy, i pokornie, tak pokor­nie jakby oni byli wielkimi panami, a on ich sługą, po­wiedział — mówiliście, że te konie pojadą do Belgii al­bo do Holandii...

Jeden z nich uniósł głowę znad stosu łańcuchów i po­wrozów i rzekł — do Belgii, Holandia tym razem od­pada; a drugi dodał — to jest belgijski transport.

Człowiek, który sprzedał młodego konia, znów do nich — to znaczy, że pojadą razem te stare ciężkie i te młode, i mój roczniak...

Pewnie, że razem...

To znaczy, że ićh nie rozdzielą i przez cały czas będą razem, i wszystkiego do jednego, przeprowadzą z samochodu do wagonu, a potem z wagonu do samo­chodu i wszystkie pojadą do jednego miejsca?

No peanie... — odpowiedzieli tamci dwaj i uśmiechnęli się.

I nie będzie tak, że jeden pójdzie tu, a drugi tam, jeden do wozu, a drugi... do czego innego...

Belgia bierze na rzeź, tylko aa rzeź.

Młode...

Młoda konina rarytas.

Roczniaki...

Roczniaki to ich końska cielęcina, przepadają za tym.

Zabiją roczniaka...

Z takiego najlepszy befsztyk.

Zabić rocznego konia to tak, jakby zabić chło­paka; — a po chwili — przecież może się zdarzyć, ze przy wrotach rzeźni jakiemuś Belgowi spodoba się mio­dy koń i ten Belg powie — kupię tego pięknego źreba­ka, aby go mieć w swoim ogrodzie.

Po tych stówach młodzi pracownicy punktu skupu wybuchnęli śmiechem, a potem powrócili do sortowa- nia łańcuchów i powrozów.

Człowiek, który sprzedał rocznego konia, przyglądał się przez chwilę ich robocie, patrzył, jak ręce tych mło­dych ludzi chwytają zgrabnie i układają na oddzielnych miejscach łańcuchy cienkie, łańcuchy grube, powrozy i sznury, jak z ogromnym znawstwem sprawdzają dzia­łanie sprężynowych ogniw do przebijania nozdrzy bu­hajów, a także urządzeń do ugniatania nozdrzy niespo­kojnych koni, wędzideł specjalnych z przemyślnym urządzeniem do zaciskania szczęk dolnych, co jest przy­datne przy osadzaniu w miejscu rozpalonych ogierów, pet na nogi przednie wykonanych przez najlepszych ko­wali, jak też zawleczek i pętelek małych, służących do formowania na powrozach normalnych pętli, potrzeb­nych do ściskania pysków i grdyk rocznych byczków, którym się jeszcze nie przebija przegrody nosowej ogni­wami sprężynowymi.

A później przyglądał się, jak ci pracownicy niższej rangi układali w oddzielnym miejscu pały, kije i rze­mienne pejcze potrzebne do poganiania zwierząt, które zamiast iść do przodu, wchodzić na wagę, a potem na samochody i do wagonów, zamiast oddalać się od swo­ich właścicieli i nie oglądać na nich, a także nie pa­trzeć na drogę, którą się przyjechało do punktu skupu, utrudniają pracę wagowym, klasyfikatorom i łańcucho-

wym, cofają się, rżą, ryczą i piszczą, i chcą wracać,

skąd przyszły.

Diugo przyglądał się temu sortowaniu i układaniu łańcuchów, powrozów i innych rzeczy potrzebnych do pracy w punkcie skupu zwierząt.

A potem znów przerwał im robotę i jeszcze pokor­niej niż poprzednio zapytał się, jak jest w rzeźniach belgijskich, czy się tam idzie na zwierzę od razu z no­żem i dźga, czy najpierw jest walenie młotem, a potem dźganic, czy przed podrzynaniem i ćwiartowaniem na­bija się elektrycznie...

Odpowiedzieli mu, że nie wiedzą, bo nie widzieli, a on na to — najlepiej to zrobić elektryką — a po chwili — w belgijskich rzeźniach na pewno podchodzi się do źrebaka i on myśli, że się chce go pogłaskać, i w tej sekundzie, w której on czeka na to pogłaskanie, dotyka się go prądem i to jest dobre.

Nie wrócił do swojego wozu, lecz wbił się w ciżbę ludzi i zwierząt i tak szedł nie wiadomo dokąd, aż na­tknął się na gromadkę hodowców, którzy częstowali się wódką; pili wprost z flaszki, wlewali ją do ust facho­wo i higienicznie, nie dotykając ustami jej szklanego cycka; butelki przechodziły z rąk do rąk, znad ust nad usta, krążyły po małym kole szczęśliwych ludzi, chwy­tane i podawane dalej niby rozkoszne, rozpustne ulubie­nice.

Doskoczył do nich i powiedział — przyłączam się do was, daję, ile trzeba; i wnet nad jego otwartymi* łap­czywymi ustami pojawiła się szyjka butelki i on wlał w siebie sporo wódki, nim ją podał dalej; to się po­wtórzyło kilka razy i jego śniada twarz nabrała bordo odcienia, a słowa stały się głośniejsze, tak że już nic

tylko ci, z którymi pil, ale ludzie dalej stojący słyszeli, gdy mówił — nic jestem przecież głupi i wiem, że w belgijskich rzeźniach nie ma miotów i sztyletów, a są tylko przyrządy elektryczne, które się przytyka do łbów i to jest dobre, bo nie daje czasu na strach...

Wracając do wozu znów natknął się na te konie, krowy i owce, które czekały na wagę, wciąż czekał)', bo może ich właściciele nie podbiegli na czas do wa- gowego i klasyfikatora i nie wsunęli im co trzeba z do­datkiem miłego słowa.

Zwierzęta zmierzyły go wzrokiem i on bardziej niż przedtem nie mógł tego znieść i krzyknął — znów się gapicie, o co wam chodzi...

Powinien od nich odejść i pójść do wozu, ale nie poszedł i gadał do tych zwierząt jak do łudzi, bo one patrzyły jak ludzie i mówiły oczami po ludzku.

Wiem, o co wam chodzi — przemawiał do krów, koni i owiec, chwiejąc się na drewnianej obudowie wa­gi i podpierając jedną ręką o żelazną barierkę — pew­nie o to, że najpierw jest pieszczenie i miłe słowa, a po­tem nóż i zarzynanie; że gdy młode i małe to — żre- baczku, byczusiu, jałóweczko, owieczko — a gdy uro­śnie to bat, łańcuch, sprężynowa stal, młot i nóż; że na początku słowa — jakie ładne, jakie miłe, jakie we­sołe, jak chodzi za człowiekiem, jak mu przybywa — a potem trach! obuchem w samo czoło i zarzynanie, i krew; o ten świat wam chodzi, najpierw taki, a potem taki, o tę rękę, która głaszcze i przejeżdża nożem po gardle, o to najmilsze słowo, które wabi do łań­cucha.

Duży plac punktu skupu zwierząt zamigotał mu w oczach, wydało mu się, że wszystkie zgromadzone na

nim zwierzęta, a także ludzie patrzą na niego i słucha­ją jego słów.

W zapale przemawiania wypsnęło mu się — bracia i siostry. Bracia i siostry — mówił — nie traćmy na­dziei, bo coraz więcej na świecie tych elektrycznych macek, których się już używa w belgijskich rzeźniach, a które mają to do siebie, że nie dają czasu na strach, i to jest naszą nadzieją.

Z pewnością przemawiałby jeszcze, bo się rozpędzi! i zaognił w gadaniu, ale wagowy wziął go za ramię, odsunął od barierki i powiedział — nie pleć głupstw, jedź do domu i nie przeszkadzaj w pracy.

Ostre słowa wagowego wytrąciły go z rytmu mowy i umilkł, przez chwilę wpatrywał się jeszcze w pstro­katą masę zwierząt i ludzi, zalegającą plac, a potem I skierował się w stronę swojego wozu.

Gdy zbliżał się do niego, kasztanka zarżała raz i drugi, a on wtedy zamiast poklepać ją po karku, co jest najmilsze dla konia, i powiedzieć — no, no, uspo­kój się, tak już jest na tym świede — zamiast dać podeszenie, krzyknął wściekle — wszystko przez cie­bie, kurwo, zachciało ci się synka, to masz...

Ale zaraz połapał się, że przeholował, i zaczął ła­godzić sprawę — najgorzej będzie w transporcie, a po­tem to już pójdzie szybko, bo Belgowie mają specjalne urządzenia — mówił odwiązując lejce od słupa i za­kładając na orczyk postronki, które odpiął, żeby się jej wygodnie stało.

Ale znów się rozsierdził i powiedział ostro — prze- deż był zły, przygryzał d grzywę i ciągnął zębami za ogon i uszy, wpychał się pod łeb, łechtał pachwiny

i walił pyskiem w wymiono, żeby z niego wydusić mle­ko, nawet wtedy gdy mleka już nie mogło być... »

A potem sobie nagle przypomniał, że ten duży sa­mochód miał zawieźć konie do stacji kolejowej i że do niej niedaleko; wszedł więc szybko na wóz, przyciął kasztance i ona ruszyła mocno wydłużonym Musem; ale to mu nie wystarczało i znów jej przyciął batem i kłus jeszcze się wydłużył, tak się wydłużył, że sięg­nął granicy galopu, ale w galop nie przeszedł; więc znów poszedł w ruch bat i kłus przemienił sią w ga­lop.

Przy stacji ściągnął mocno lejce, tak mocno, że ka­sztanka od razu się zatrzymała, a potem rzemienie lej­ców przywiązał do podkulki i zeskoczył z wozu, po­biegł do człowieka w mundurze, który nadzorował za­ładunek dużych skrzyń, i spytał go, gdzie są te konie, które mają jechać do Belgii.

Zapytany pomyślał chwilę, a potem rzekł — komu to potrzebne...

7 Między tymi końmi jest mój źrebak...

No to co, że jest...

Rosły, silny człowiek, który dobrze utrafił i sprze­da! rocznego konia za duże pieniądze, nie wiedział, jak na to odpowiedzieć; no bo jak odpowiedzieć — chcę jeszcze raz zobaczyć konia, chcę go odkupić; czy — chcę szepnąć do ucha temu roczniakowi, że transport będzie trwał krótko, a potem wszystko dobrze się uło­ży; czy — pędzę za tym źrebakiem, bo chcę poprawić świat, żeby nie było najpierw pieszczenia, a potem po­wroza, łańcucha i siekiery, i tego elektrycznego belgij­skiego przyrządu, który właściwie nie jęst zły, bo nie

daje czasu na przerażenie; przecież nic można tak od­powiedzieć, bo to byłoby głupie, ogromnie głupie.

Zaczął więc się wstydzić, opuścił w dół tę swoją szpakowatą głowę i dreptał w miejscu, jakby nic mógł ¿•nieść naparu moczu.

Patrząc na to zawstydzenie, kierownik działu zała­dowczego doszedł do wniosku, że nie należy robić ta­jemnicy z tego, gdzie te konie się znajdują; wyciągnął więc rękę w kierunku odjeżdżającego z dworca pocią­gu towarowego i powiedział — tam są; i zaraz do­dał — gdy zajadą do stacji węzłowej, wagon z końmi zostanie odłączony i przypięty do RZEŻ-TRANS- PORTU belgijskiego.

Kiedy usłyszał te słowa, wrócił szybko do wozu, wskoczył na siedzenie, odwiązał lejce i przypalił kasz­tance batem tylne nogi powyżej kolan, gdzie najbar­dziej boli, gdyż chciał, aby z miejsca ruszyła pełnym kłusem i zaraz galopem; i tak się stało, pogalopowała drogą, która biegła blisko szyn, równolegle do toru ko­lejowego.

W niedługim czasie wóz zrównał się z ostatnim wa­gonem wolno telepiącego się pociągu, a potem z wago­nem, w którym były konie.

Kilka z nich, chyba te najwyższe, wychyliły łby przez otwarte prostokątne okno w górnej części drzwi

i patrzyły na przebiegający obok pociągu świat.

Gdy zobaczyły galopującą w wozie kasztankę, za­rżały głośno i przeciągle, a to rżenie każdego z nich przełożone z końskiej na ludzką mowę znaczyło mo­że — nicchbym tak gałcpowal i ciągnął wóz, i okrut­nie się zmęczył tym galopem; albo może — niechby człowiek, który siedzi na wozie, ciął mnie batem po­

wyżej kolan, niechbym pędził do ostatniego tchu; albo może — niechby mi się zamroczyło przed oczami i mechbym padł w tym galopie...

Rżeniem tych kilku koni zaraziły się inne, te sto­jące w środku wagonu, i po chwili zarżały wszystkie konie z RZEŹ-TR ANS PORTU; i znów zarżały, i znów...

On z pewnością też się tam wydziera — powie­dział rosły człowiek, który utrafił w apetyty belgijskich ludzi i dobrze spieniężył źrebaka; a potem krzyknął do kasztanki — odpowiedz mu — i trzepnął ją batem po zadzie.

Odpowiedz mu, może usłyszy i będzie wiedział, że go odprowadzamy — nalegał słowami i batem, jak­by nie zdawał sobie sprawy z tego, że ogromnie trudno zarżeć w galopie; że najlepiej wychodzi rżenie, gdy koń stoi, bo on wtedy może ustawić dech jak chce, na każdą nutę, gdyż mu go nic zabiera bieg; że zarży też w biegu, nawet w wydłużonym kłusie i wzmoże się w sobie, potrząśnie łbem i zarży, ale nie tak , jak wów­czas gdy jest na błoniu i stoi albo idzie wolno, krok za krokiem.

Chyba zapomniał, że rżenie w galopie to nie rżenie, a czkawka, że galop zabiera koniowi cały dech, bo na­legał i krzyczał — zarżyj, no zarżyj, niech wie, że jesteśmy przy nim, gdy jedzie do Belgii; i może ona nawet wydobyła z siebie tę czkawkę, ten kaszel, ale prze­cież tego nie można było wziąć za rżenie, a poza tym było to tak ciche, że nie mogło być przez nikogo, chy­ba przez nią samą, usłyszane.

To działo się już w chwili, gdy podąg nabierał pę­du i wagon z końmi zaczął wyprzedzać furę, gdy już

nic pomagał bat i kasztanka przeszła z galopu w roz­dygotany, rozchwiany kłus i zaraz w stępa, a pociąg co­raz bardziej się oddalał i niby ogromnie długie, żywe stworzenie wsuwał się w gęsty, olszynowy zagajnik.

Lejce drgnęły nieznacznie i kasztanka stanęła, a ten silnie zbudowany, rosły człowiek, o którym mówiono, że umie się urządzić, zeskoczył z wozu, podszedł do niej ze starym kocem w ręce i zaczął ścierać białe pla­my potu z jej zadu, boków i kątku.

Gdy skończył to wycieranie, rzucił koc na wóz i za­szedł kasztance od łba, chwycił ją ręką za kosmyk grzy­wy spadający na czoło i powiedział — co za głupota, co za straszna głupota... no nie; i pociągnął ją za ten ko­smyk, i ona pochyliła łeb, a to tak wyglądało, jakby odpowiedziała — aio tak...

Po co to wszystko było, na co była ta gonitwa, wstyd, co za wstyd — mówił dalej uwieszony u tej grzywy — czy chciałem ci jeszcze raz go pokazać, nim odjedzie do Belgii, czy myślałem, że go odkupię, czy zachciało mi się poprawiać świat, nie wiem...

Umilkł na chwilę i zaraz znów zaczął — zgłupieliś­my, ale teraz musimy być mądrzy; dam ci siana, zjesz, a potem zjadę do stawu, tam napijesz się wody i za­wrócimy do domu, będziemy jechać wolno, po co się spieszyć, po drodze wstąpię do gospody i wychylę jesz­cze co nieco i pojedziemy dalej; a gdy zajedziemy, wy- przęgnę cię od wozu, wejdziesz do stajni, dam ci sporo owsa i pójdę spać; właściwie to powinniśmy się cie­szyć, bo wszystko jest, jak ma być.

Uniósł do góry prawą dłoń i dotknął nią swej piersi na wysokości serca, pod palcami wyczuł twardość po­grubionego portfela, a gdy to wyczuł, powtórzył śpiesz-

nic — wszystko jest jak ma być; a jeśli chodzi o niego, to trzeba ci wiedzieć, że zagraniczne rzeźnie są świet­nie urządzone, to właściwie pokoje, salony, ściany bia­łe, czyste, podłogi wypucowane do glancu; podejdzie do niego ktoś elegancki z małym przyrządem i w tej sekundzie, w której on zacznie się bać, bać się przesta-


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przegłosowane nie będzie samochodów na Piotrkowskiej (09 03 2011)
Nie trać czasu na kłótnie
Nie ma czasu na przyjaźń
2010 01 RTIR – nie trać czasu na papierkową robotę
Nie mam dzisiaj czasu na twoje sprawy
NIE BĘDZIE „TYSIĄCLETNIEGO RAJU” NA ZIEMI! – teologiczna ocena tekstów Marii od Bożego Miłosierdzia
Nie ma szans na uruchomienie numeru 112, NIK: nie ma szans na uruchomienie numeru 112; będzie kompro
Nie mam dzisiaj czasu na twoje sprawy (2)
Bez twardego oparcia się na Logosie nie będzie kontrrewolucji
Czy tatuaże są dozwolone Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym Nie będziecie się ta
07 CZAS NIE BĘDZIE NA NAS CZEKAŁ
NIE BĘDZIE „TYSIĄCLETNIEGO RAJU” NA ZIEMI! – teologiczna ocena tekstów Marii od Bożego Miłosierdzia
Blue Cafe Czas nie będzie na nas czekał
Blue Cafe Czas nie będzie na nas czekał(1)
2018 08 31 Szczecin Nie będzie tęczowych flag na autobusach Do Rzeczy
2019 03 08 Ile środowisko zaoszczędzi na jednym dziecku, którego nie będzie Do Rzeczy
1 Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną
Dziwna anomalia odmierzania czasu na Sycylii, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE

więcej podobnych podstron