Koryta Michael Lincoln Perry 01 Ostatnie do widzenia

MICHAEL

KORYTA






OSTATNIE

DO WIDZENIA








Przekład

RADOSŁAW JANUSZEWSKI

























AMBER



Rozdział 1

Kiedy John Weston ostatni raz widział syna żywego, było mroźne popołudnie pierwszego tygodnia marca, wnuczka Johna lepiła bałwana, a obaj mężczyźni stali na podjeździe i rozmawiali. Zanim John odszedł, poklepał syna po ramieniu, przekonany, że wkrótce znów go zobaczy. I zobaczył go wkrótce - niecałe dwie doby później, rozciągniętego w kostnicy, zranionego śmiertelnie w głowę z broni małokalibrowej. Johnowi los oszczędził widoku wnuczki w podobnym stanie, ale nie mógł z tego czerpać pociechy: pięcioletnia Betsy Weston i jej matka zaginęły.

John Weston powiedział mi o tym pięć dni później, gdy spotkaliśmy się u niego w domu na zachodnim przedmieściu Cleveland, North Olmsted. W salonie, gdzie mnie przyjął, panował porządek, ale było ciemno; zaciągnięte zasłony nie dopuszczały światła i śmierdziało papierosami. Stary, mówiąc, patrzył na mnie ponuro, nie przejawiając ani śladu smutku, za to dużo determinacji.

- Posłuchaj no pan, panie Perry - zaczął, wypuszczając w moją stronę chmurę dymu z papierosa. - Znałem swojego syna. On się nie zabił i, do cholery, na pewno nie skrzywdził swojej rodziny. Oglądał pan wiadomości? Słyszał pan, co ci dranie mówią? Twierdzą, że mój syn zabił własną żonę i córeczkę, a potem siebie! - Uderzył dłonią w stolik, na którym stały kubki, tak mocno, że kawa chlapnęła na blat. - Nie będę tego tolerować. Chcę wiedzieć, co się stało, i chcę, żeby pan ze swoim partnerem mi pomógł.

Weston siedział na wielkiej skórzanej kanapie naprzeciwko mnie, a ja na dziwacznym fotelu o wygiętej drewnianej ramie, z wielką, pofałdowaną plastikową poduszką. Próbowałem się oprzeć, ale natychmiast zjeżdżałem i miałem głowę na poziomie poręczy. Czułem się trochę głupio w tej pozycji, więc przetestowałem zestaw innych. Poddałem się wreszcie grawitacji i śliskiej poduszce, i pochyliwszy się do przodu, usiadłem na brzegu fotela, opierając łokcie o kolana. Teraz wyglądałem na bardziej zainteresowanego, niż byłem, ale zmusiła mnie do tego sytuacja.

- Słyszałem informacje telewizyjne - powiedziałem. - Ale wersji, że doszło do zabójstwa rodziny, a potem sprawca popełnił samobójstwo, policja nie potwierdziła. To tylko jakaś gadająca głowa w newsroomie próbowała przyciągnąć sensacją publiczność.

Weston nadal patrzył ponuro. Zbliżał się już do osiemdziesiątki, ale wciąż był wielkim facetem; w młodości musiał być potężny. Nogi mu wychudły, brzuch obwisł, lecz szeroka klatka i ramiona świadczyły o jego budowie sprzed lat. Włosy miał siwe, ale gęste, nos jakby za mały do twarzy i przebiegłe, bazyliszkowe oczy, które ogarniały wszystko; jakby szukał pretekstu, żeby wrzasnąć. Brakowało mu małego palca u prawej ręki, a palec serdeczny kończył się kikutem tuż za środkową kostką. Kiedy popijałem kawę, odwrócił się i wskazał na dwa obrazy w ramach na ścianie za nim.

- Widzi pan te obrazy? - zapytał.

Wyglądały na sceny wojenne z II wojny światowej i były dobre. Precyzyjna interpretacja tego, co artysta widział. Przemawia do mnie taki rodzaj malarstwa - coś, co można docenić bez magisterium z historii sztuki.

- Mój kumpel to zrobił - rzekł nie bez dumy, a potem zaniósł się mokrym, ochrypłym kaszlem jak szuranie szufli zdrapującej śnieg z chodnika. - Niezłe, prawda?

- Bardzo ładne. - Dokończyłem kawę i postawiłem kubek na stoliku obok wizytówki, którą dałem Westonowi. Było na niej napisane: „Perry i Pritchard. Dochodzenia". Lincoln Perry to ja, a Joe Pritchard jest moim partnerem. W branży byliśmy zaledwie pół roku, ale już udało nam się narobić sporo długów. Staraliśmy się jednak zachować to w tajemnicy, mając na uwadze klientów. Zanim rozpoczęliśmy pracę na własny rachunek, Joe i ja byliśmy partnerami w oddziale do spraw narkotyków policji w Cleveland. Mnie zmuszono do rezygnacji, a on odszedł na emeryturę rok później. Joe jakoś mnie namówił na spotkanie z Johnem Westonem w pojedynkę, podczas gdy on zajął się rutynowym przepytywaniem ludzi. Żałowałem teraz, że się zgodziłem.

- Te maszyny, które pan widzi, to szybowiec CG-4A i samolot holujący - objaśniał Weston, znów spoglądając na obrazy. - Latałem szybowcami.

- Wyobrażam sobie, że było to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. - .

- Ma pan rację. Ani wcześniej, ani później nie przeżyłem czegoś takiego. W Wietnamie do tej roboty mieli już helikoptery. W mojej wojnie szybowce.

Pomyślałem o tym, o opadaniu w ciszy, bez mocy silnika, na pole bitwy.

- Jak to jest, latać takim czymś?

Uśmiechnął się.

- Jakby się siedziało na werandzie i sterowało domem. Poleciałem na dwie misje bojowe i parę misji zaopatrzeniowych. W drugiej misji bojowej miałem twarde lądowanie, straciłem kilka palców, ale i tak musiałem walczyć na ziemi przez całą noc. Mieliśmy to samo przygotowanie co komandosi, jakby to do nas, pilotów szybowców, należało utrzymywanie terenu, na którym wylądowaliśmy. Walczyłem ze szkopami całą noc i nie wziąłem żadnego środka przeciwbólowego. Ale mogło być gorzej. Dwa inne szybowce rozbiły się w drzazgi przy lądowaniu, a kilka zestrzelono. Cholera, miałem dziury po kulach w płótnie.

- Mało brakowało, co? - Nie wiedziałem, do czego zmierza w tej rozmowie, ale cieszyłem się, że jakoś daję sobie radę.

- Bardzo mało. Ale najmniej w misji, na którą nie poleciałem. Wystawili mnie do lotu na coś, co w zasadzie było niemiecką fortecą we Francji, a prawdopodobieństwo przeżycia równało się zeru; cholerna, prawie samobójcza misja. Mieliśmy już lecieć i żegnaliśmy się ze światem, przekonani, że to wycieczka w jedną stronę. Tuż przed startem powiedzieli nam, że misja jest odwołana, bo Patton zajął hitlerowską fortecę. - Zapalił papierosa metalową zapalniczką Zippo i głęboko się zaciągnął. - Ludzie teraz wycierają sobie gębę Pattonem, ale ja panu powiem: ten sukinsyn jest moim przyjacielem na całe życie.

Sam byłem wielbicielem Pattona, przynajmniej jeśli chodzi o jego geniusz wojenny i skuteczność, ale domyśliłem się, że Weston pogardziłby pochwałą ze strony człowieka, który nigdy nie służył w wojsku, więc siedziałem cicho. Palił papierosa przez minutę, patrząc przez ramię na obrazy, zatopiony we wspomnieniach. Potem odwrócił się i zmrużywszy oczy, spoglądał na mnie ze skupieniem i determinacją.

- Doceniam, że spotkał się pan ze mną - oświadczył. - Po naszej pierwszej rozmowie telefonicznej myślałem, że pan odmówi.

-To, że jestem tutaj, nie znaczy, że przyjmę pańskie zlecenie. Paru najlepszych gliniarzy w mieście zajmuje się sprawą, a z tego, co słyszałem, nawet FBI włączyła się w śledztwo.

- Pomaga się opieprzać i marnować czas!

- Nie sądzę, żeby marnowali czas, proszę pana.

- Nie? To gdzie wyniki? Te cholerne gliny przychodzą co dzień i mówią mi, co zdziałali. Wie pan, co zdziałali? Gówno, chłopcze: przez pięć dni nie zrobili nic. - Wysunął dolną wargę i mocno dmuchnął sobie dymem w twarz.

-W każdym dochodzeniu, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi zagadka kryminalna taka jak ta, trzeba trochę czasu, żeby posunąć się do przodu, proszę pana.

- Słuchaj pan. - Kipiał złością, ale starał się powstrzymać gniew. - Mówimy o moim synu. Moim synu i jego rodzinie. Muszę coś zrobić, ale jestem na tyle mądry, by wiedzieć, że nie mogę tego robić sam. Potrzebuję kogoś, żeby dla mnie pracował. Kogoś, kto poprowadzi to z nerwem, tak jak to trzeba poprowadzić.

Westchnąłem. John Weston był przekonany, że jego syna zamordowano, chociaż policyjni śledczy odnosili się do tego sceptycznie. Zdaniem dziennikarzy komentujących sprawę w mediach, którzy powoływali się na „anonimowe źródło policyjne", Wayne Weston zabił żonę, córeczkę, a potem sprzątnął siebie. Nie znaleziono ciał, a dowodów, które potwierdzałyby ich zniknięcie, było mało. Nie znaleziono śladów wtargnięcia do domu.

- Dlaczego my, panie Weston? Dlaczego pan sądzi, że powinniśmy się włączyć, chociaż policja robi wszystko, co może?

- Pan znał mojego syna.

Podniosłem ostrzegawczo rękę.

- Spotkałem pańskiego syna.

- Wszystko jedno. Pan go znał, a on znał i szanował pana. Powiedział mi, kiedy rozkręcaliście interes, że jego zdaniem pan i pański partner będziecie bardzo dobrzy.

Spotkałem Wayne'a Westona dwa miesiące wcześniej, na zjeździe prywatnych detektywów w Dayton. Była to jedna z tych dwudniowych sesji z seminariami na różne tematy zawodowe w ciągu dnia kończącego się zwykle wielkim żarciem, piciem i huczną zabawą w restauracji hotelowej. Joe postanowił, że pojedziemy, bo to dawało szansę rozpocząć współpracę z innymi lokalnymi detektywami, nawiązać kontakty, a być może załapać się na jakieś zlecenie.

Przez jeden wieczór, podczas kolacji, Wayne Weston siedział przy tym samym stole co ja. Lubił szpanować, nosił drogie garnitury i jeździł fantastycznymi samochodami, ale był przyjacielski i charyzmatyczny. Mówiono o nim, że to cholernie dobry detektyw. Przez kilka lat pracował u Pinkertona, zanim wrócił do Cleveland, żeby otworzyć własną firmę i najwyraźniej nieźle mu szło. Rozmawiałem z nim tylko chwilę, kiedy się przedstawiliśmy, i byłem zaskoczony, że w ogóle wspomniał o Joem i o mnie swojemu ojcu.

- Mój syn się nie zabił i nie skrzywdził rodziny - mówił Weston. -To najbardziej absurdalna i obraźliwa bzdura, jaką w życiu słyszałem. Wczoraj w wiadomościach o tym mówili, a ja ledwie się powstrzymałem, żeby tam nie pojechać, miałem wielką ochotę skopać parę zadków. Potrzebuję znać prawdę, co się stało mojemu synowi, synowej i wnuczce, żebym już nie musiał się tak cholernie denerwować i żeby ci z telewizji zamknęli gęby.

Oczy płonęły mu gniewem. Starał się go ugasić, zaciągając się głęboko papierosem. Jakby chciał załatwić całą sprawę tym jednym dzikim sztachnięciem.

- Czego właściwie oczekuje pan od Joego i ode mnie? - zapytałem.

- Mamy stwierdzić, czy pański syn został zamordowany, czy znaleźć jego żonę i córkę?

- To i to - rzucił, wydmuchując chmurę dymu, aż zapiekły mnie oczy. - Wydaje mi się, że związek jest oczywisty.

Miał rację. Ale mnie to się nie podobało. Gliny nas znienawidzą, a już na pewno nie miałem ochoty stać się pożywką dla mediów owładniętych szaleństwem w pogoni za sensacją.

- Słuchaj pan. Nie muszę się liczyć z pieniędzmi. - Postawił sprawę jasno. - Mam niezły fundusz emerytalny i rachunek oszczędnościowy. Mogę sobie pozwolić, żeby zapłacić panu, ile pan chce.

- Nie chodzi o pieniądze, panie Weston.

- Nie? No to o co, do diabła?

- Policyjni śledczy włożyli w tę sprawę mnóstwo pracy - odparłem.

- Mają źródła i kontakty, których my nie mamy, poza tym są w stosunku do nas o tydzień do przodu. Radzę, żeby pan zaczekał i przekonał się, co ustaliła policja. Jeśli po kilku tygodniach nie będzie znaczącego przełomu w śledztwie, proszę do nas zadzwonić i być może jeszcze raz wszystko rozważymy. - Nie zamierzałem nic rozważać, ale miałem nadzieję, że moja propozycja udobrucha starego.

- Wie pan, dlaczego pokazałem panu ten obraz? Dlaczego powiedziałem, co mi się stało w rękę?

- Nie, proszę pana.

Zmiażdżył papierosa w popielniczce na stoliku i popatrzył na mnie z pogardą. Potem pokiwał głową.

- Wayne był jednym z was. - Uderzył teraz w inny ton. - To samo miasto, ten sam biznes. A niewielu w nim pracuje. To chyba ma jakieś znaczenie. Na wojnie walczyliśmy o ludzi, którzy przy nas byli. Przed bitwą, podczas przygotowań, mówiło się o patriotyzmie, ratowaniu świata i obronie naszych rodzin pozostawionych w domu. Ale wie pan co? Kiedy zaczynała się walka, już się o tym nie myślało. Broniło się chłopaków, którzy byli obok, kumpli, broniło się siebie. - Popatrzył na mnie ze smutkiem. - Może tylko ludzie z mojego pokolenia uznają taki rodzaj lojalności, taki rodzaj braterstwa.

Cholerny bajer. Nie odpowiedziałem od razu, ale jego słowa zrobiły na mnie wrażenie. Zapewne na to liczył. Nie znałem dobrze Wayne'a Westona, prowadziliśmy ten sam interes, ale nie tę samą wojnę i kiedy tak siedziałem przed tym człowiekiem, z jego wojennymi obrazami, okaleczoną ręką, zmarłym synem i zaginioną rodziną, to takie rozumowanie wydało mi się bezsensowne.

- Dlaczego pan to robi? - zapytał. - Dlaczego wziął się pan do takiej roboty? Chcesz się pan wzbogacić, ścigając niewiernych mężów? Myślisz pan, że zaimponujesz pan kobietom jako prywatny detektyw? Hę?

Patrzyłem w podłogę, powstrzymując się, żeby go nie palnąć.

- Nie - stwierdziłem spokojnie. - Nic z tych rzeczy.

- Naprawdę? To po co pan to robi?

Milczałem.

- No? Odpowiesz mi, synu?

Podniosłem głowę i spojrzałem na niego.

- Robię to - odparłem - bo jestem w tym cholernie dobry.

- Myśli pan, że jest pan w tym cholernie dobry, co?

- Nie myślę; jestem, proszę pana. Tak samo mój partner.

Uśmiechnął się bez rozbawienia czy przyjemności.

- Więc udowodnijcie.

Spojrzałem mu oczy i przez dłuższą chwilę wytrzymywałem jego spojrzenie, potem kiwnąłem głową. Tylko raz.

- W porządku - powiedziałem. - Udowodnimy.

Rozdział 2

No, po raz ostatni pozwalam ci spotykać się samemu z kandydatem na klienta - oświadczył Joe Pritchard. - Chyba uzgodniliśmy, żeby się nie wdawać w tę awanturę.

Od rana następnego dnia siedzieliśmy w biurze. Joe dopiero co przebiegł osiem kilometrów i ciężko dyszał zlany potem. Pomyślałem z nadzieją, że to najlepszy moment, by przekazać mu informację - będzie zbyt wykończony, żeby się przejąć. Nie miałem szczęścia; trzeba czegoś więcej niż ośmiokilometrowy bieg przy niskiej temperaturze, żeby wykończyć Joego.

- Dlaczego niby nie mielibyśmy na to zerknąć, Joe? Nie zarabiamy zbyt wiele, więc dlaczego odrzucać ofertę?

- Bo pieniądze nie są warte aż takiego zawracania głowy. - Westchnął i otarł twarz ręcznikiem. Miał na sobie buty do biegania, legginsy i nylonową kurtkę. Gdyby zapytać kogoś obcego o jego wiek, odjąłby mu dziesięć lat. - Lincolnie, po prostu nie podoba mi się pomysł, żebyśmy szli na udry z policją miejską.

Rozumiałem go. Joe zaledwie pół roku wcześniej przeszedł na emeryturę i wiedziałem, że czułby się niezręcznie, prowadząc w tej samej sprawie odrębne śledztwo. Ale było już za późno; zawarłem z Westonem umowę, a w kieszeni miałem czek na dwa tysiące dolarów jako zaliczkę.

-Daj spokój - przekonywałem, broniąc swojej decyzji. - Wiesz, że to interesująca sprawa, a my nie mamy koszyczka pełnego innych zleceń.

Mruknął tylko coś i rozglądał się po biurze, jakby czekał na wsparcie ze strony mebli. Nasze małe biuro znajduje się po zachodniej stronie miasta, na pierwszym piętrze starego kamiennego budynku banku. Drewniana podłoga domaga się lakierowania, stoją w nim dwa biurka, jest mała łazienka, drugi pokoik, a dopiero co odmalowane ściany rażą świeżością w zestawieniu z zaniedbanym wnętrzem całego budynku. Mój wkład w umeblowanie biura stoi po drugiej stronie biurek: komplet czterech drewnianych krzeseł ze starego stadionu w Cleveland. Stadion został zburzony na początku lat dziewięćdziesiątych i wtedy wystawiono na aukcję trochę pamiątek. Kupiłem te krzesła i kazałem je odnowić. Doszedłem do wniosku, że wyglądają całkiem przyzwoicie, nawet jeśli trochę tu nie pasują. Joe wyzywał krzesła różnymi wulgarnymi słowami i nie chciał na nich siadać. Trudno uwierzyć, że był fanem „Indian". Żadnej nostalgii.

- Hm, już dogadałem się z Westonem, wchodzimy w to - przypomniałem. - Więc nie zawracajmy sobie głowy, czy powinniśmy tę sprawę brać. Pomyślmy raczej, od czego zacząć.

- Możemy zacząć od kanapki - podsunął Joe. - Umieram z głodu.

Joe ma wilczy apetyt, ale pije tylko wodę i przebiega codziennie

kilka kilometrów, więc wciąż jest w dobrej formie, chociaż przekroczył pięćdziesiątkę.

- Niezbyt uważnie śledziłem tę sprawę - mówiłem, ignorując go

- więc może powinniśmy przejrzeć prasę, zanim zaczniemy wydzwaniać do policji miejskiej. Wiesz, nie znoszę być niedoinformowany.

- Szukasz wymówki, żeby wciągnąć w to Lois Lane. - Westchnął ciężko. - A już myślałem, że gorzej być nie może.

Uśmiechnąłem się.

- Amy na pewno będzie wniebowzięta, że może nam pomóc.

- Cudownie - rzekł. - Więc może byś zrobił prasówkę, a ja pójdę coś zjeść? Kiedy wrócę, streścisz mi sprawę; będę mógł się skoncentrować na pracy, a nie na burczeniu w brzuchu. - Odepchnął się od biurka.

- Doskonale - powiedziałem, kiedy otwierał drzwi, żeby wyjść.

- Zdaje się, że będę musiał się narobić. Wy, starsi faceci, nie macie dość siły, żeby dotrzymać nam kroku.

Amy Ambrose zgodziła się wpaść podczas przerwy na lunch i przynieść wszystkie istotne artykuły. Około południa stanęła w drzwiach, marszcząc nosek.

-Na waszej klatce cuchnie. Pijaczki znów tu sypiają?

- Też ci życzę miłego dnia.

- Dobra, dobra. - Zdjęła płaszcz i rzuciła go na jedno ze stadionowych krzeseł. Ładnie wyglądała, jak zwykle. Włosy miała trochę dłuższe niż latem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, ale podobały mi się te niesforne ciemnoblond loki. Amy była reporterką z clevelandzkiego „Daily Joumal", a latem przydzielono ją do pisania tekstów o śledztwach w sprawach morderstw. Ofiarą zbrodni padł jeden z klientów mojej siłowni i Amy przyszła do mnie po informacje. Ze swoim wrodzonym wdziękiem odesłałem ją do diabła. Następnego dnia wróciła z większą liczbą informacji na temat sprawy i na mój temat, niż większość reporterów zdołałaby zebrać przez jeden wieczór. Zdobyła mój szacunek, moją pomoc, a wkrótce moją przyjaźń. Była szczera do bólu, bezczelna, pewna siebie, ale też niezależna i uczciwa. To nas do siebie przyciągało - dwoje zaradnych samotników, którzy w sytuacjach krytycznych ufają tylko własnemu osądowi i umiejętnościom. Nie licząc Joego, była moim najbliższym przyjacielem i chociaż mówiłem ludziom, że myślę o niej jak o siostrze, to jakaś cząstka umysłu rejestrowała, że kiedy widzę moją prawdziwą siostrę, nie zapiera mi tchu w piersiach tak, jak kiedy widzę Amy.

- Więc ty i Pritchard myślicie, że wam się uda to, czemu nie podołały tabuny glin i agentów federalnych, co? - zagadnęła.

- Nie jesteśmy tacy zarozumiali - odparłem. - Myślę, że zajmie nam to dwa, może trzy dni.

Uśmiechnęła się.

- Jasne. Cóż, zapowiada się, że będziecie mieli ręce pełne roboty. Przestudiowałam prawie cały ten materiał, zanim do ciebie przyszłam i jeśli gliny mają jakieś cokolwiek warte ślady, to nie dzielą się swoją wiedzą z mediami. Jestem pewna.

- Nie zajmujesz się tą sprawą?

-Nie, dali ją innemu reporterowi, facet ma na imię Steve. Dobrze pisze, ale nie sądzę, żeby miał nosa do śledztw. - Spostrzegła maleńką fałdkę na spodniach i zmarszczyła brwi na ten widok, potem usiłowała rozprostować zagniecenie dłonią. Takie drobnostki irytują Amy. Zdaje się nie dostrzegać, że tylne siedzenia jej samochodu wyglądają jak składowisko odpadów, ale nie może znieść drobnej zmarszczki.

- Masz dla mnie jakieś informacje? - zapytałem.

- Oto wszystko, co Steve napisał na ten temat - powiedziała, wręczając mi stos wydruków.

Przeczytałem je. Mnóstwo artykułów jak na pięć dni, ale żaden z nich nie mówił więcej, niż już wiedziałem. Ciało Westona odnalazła w środowy poranek sprzątaczka. Zmarł od pojedynczego strzału w prawą skroń, ustalono, że sam zadał sobie śmierć. Kiedy znaleziono ciało, rewolwer, Smith & Wesson kaliber 38, nadal był w jego prawej dłoni. Broń zarejestrowana na jego nazwisko. Wezwano policję, która resztę dnia spędziła na bezskutecznych poszukiwaniach żony i córki Westona. Przed wieczorem sporządzono raport o zaginięciu. Nie było śladów sugerujących porwanie - wtedy sprawą zajęłoby się FBI - ale kilku agentów federalnych z clevelandzkiego biura agencji „wspomagało" miejską policję. W artykule była mowa o podejrzeniach żywionych przez sąsiadów i znajomych, sugerowano, że zaginięcie ma coś wspólnego ze sprawą, nad którą Weston pracował, ale policja nie potwierdziła tego wątku. Policja przeszukała biuro oraz dom Westona i „podążała za tropem", ale kierujący śledztwem detektyw Rick Swanders powiedział, że brakuje uzasadnionych podejrzeń, iżby żona i córka padły ofiarą kogoś, kim zajmował się Weston.

- Jeszcze nie rozgryzłem tej sprawy. Będę chyba musiał przeprowadzić parę rozmów - powiedziałem, kiedy skończyłem.

- Myślałam, że znajdziesz rozwiązanie w artykułach - mówiła Amy z szyderczym uśmieszkiem, udając rozczarowanie. - Doprawdy, zawiodłam się.

- Jest jakaś szansa, że twój koleś, Steve, zna szczegóły, którymi nie podzielił się z czytelnikami?

- Szansa jest, ale nie wiązałabym z tym wielkich nadziei. Wiesz, jak tajemniczy robią się gliniarze na początku takiego śledztwa. Jeśli nie znalazł jakiegoś nadzwyczajnego rozmówcy, to wątpię, żeby usłyszał coś więcej, niż przeczytałeś.

Pokiwałem głową. Minęło już trochę czasu, odkąd opuściłem szeregi stróżów prawa, ale nie aż tyle, żebym zapomniał o uzasadnionej nieufności, jaką gliny żywią do mediów.

- To co teraz zrobisz?

- Kiedy Joe wróci, pojedziemy na spotkanie z ojcem Westona. Wypytamy go o parę szczegółów i spróbujemy się zorientować, jakie życie wiódł syn przez ostatnie miesiące. Potem porozmawiamy z policją i wybadamy, czy możemy liczyć na współpracę z ich strony. Kiedy już to zrobimy, zapewne skoncentrujemy się na pracy zawodowej Wayne'a. Poszperamy, ile się da, w jego ostatnich sprawach i sprawdzimy, czy był tam ktoś, kogo naprawdę wkurzał.

Skinęła głową.

- Myślisz, że został zamordowany?

- Z tego, co przeczytałem i usłyszałem, nie. Myślę, że sam się zabił. Ale jego ojciec chce, żebyśmy udowodnili coś przeciwnego, więc muszę zajmować się sprawą, wychodząc z założenia, że nie popełnił samobójstwa. Ponadto, jeśli jego rodzina żyje, to wersja morderstwa jest bardziej prawdopodobna. Więc dopóki ktoś nie udowodni, że nie żyją, będę udawał, że policja szuka w niewłaściwym miejscu.

- Nie brzmi to optymistycznie.

- Mam złe przeczucie: weźmiemy pieniądze jego ojca, wściubimy nosy w ten bigos, a za tydzień, dwa gliny oświadczą na konferencji prasowej, że znaleźli ciała żony i córki tam, gdzie ukrył je Weston. Łudzę się nadzieją, że to nieprawda, ale coś takiego muszę uwzględnić.

- Więc po co było brać sprawę?

- Jeśli ktoś tak bardzo chce, żebym wziął sprawę, jak ten stary - powiedziałem - to mogę, kurczę, spróbować.

Przejechała koniuszkiem języka po wargach i zmarszczyła brwi.

- Nie mogę przestać o tym myśleć ze względu na jego zawód. Przez to cała sprawa wygląda na trochę brudną, prawda?

- Troszeczkę. - Odchyliłem się do tyłu i położyłem nogi na biurku.

- Jak się miewa Angela? - Zmieniła temat.

- Dlaczego tak mocno akcentujesz jej imię? - zapytałem. - Wyśmiewasz się ze mnie?

Uniosła brwi z miną niewiniątka.

- Wyśmiewać się z ciebie? Ależ nie. Coś ty taki drażliwy. No dobrze, jak się wam układa?

- Każde z nas poszło swoją drogą.

-Naprawdę? Tak mi przykro. - Spojrzała współczująco, ale idę o zakład, że wcale nie było jej przykro. - Mogę zapytać dlaczego?

- Bardzo się różniliśmy - wymamrotałem. - Była trochę:..

- Słodką idiotką - wtrąciła Amy.

Jej wymądrzanie się coraz bardziej mnie drażniło.

-Nie to chciałem powiedzieć.

- Och. - Uśmiechnęła się. - Pomyłka.

- Nie była słodką idiotką. Spotkałyście się tylko raz, więc nie możesz jej osądzać.

- Raz wystarczy, Lincolnie.

-A jak twoje życie miłosne? Twój seksowny dziennikarz telewizyjny, pan Jacob Terry? - spytałem, modulując głos na podobieństwo charakterystycznego tonu jej amanta.

- Świetnie nam idzie.

Uśmiechnąłem się.

- Co najbardziej cię w nim pociąga? Romantyczny aromat jego wody kolońskiej czy olejek do włosów, który zużywa litrami, żeby za-politurować tę swoją szokującą grzywę na wypadek relacji na żywo w wietrzny dzień?

- Zazdrość - stwierdziła. - Oto, co cię dręczy.

- Prawie wymyka mi się spod kontroli. - Pokiwałem głową. - Nie mogę spać po nocach.

- Żartuj sobie, jeśli chcesz, Lincolnie, aleja wiem, dlaczego nie ułożyło ci się z Angelą. Nie mogłeś przestać myśleć o mnie.

Pokazałem drzwi.

- W drogę, Asie. Mam robotę.

Uśmiechnęła się i wstała.

- Ja też. Ale oczekuję w ciągu paru dni telefonu, że coś odkryliście.

- Zadzwonię.

Joe wrócił pół godziny później i wyruszyliśmy do Johna Westona. Podczas jazdy przekazałem mu, czego się dowiedziałem z artykułów, czyli właściwie nic.

- Mam nadzieję, że stary nie jest aż tak hałaśliwy i zjadliwy, jak mówiłeś. Nie idzie mi dobrze z takimi typami.

- Masz na myśli podobnych do siebie?

- Cisza, chłopcze.

Weston przywitał nas w drzwiach w chmurze dymu papierosowego. Uścisnął rękę Joemu, kiedy go przedstawiłem.

- Mam cholerną nadzieję, że nie ociąga się pan tak jak pański partner - zwrócił się do niego Weston. Już mnie polubił.

- Żaden z nas nie będzie się ociągał, skoro zgodziliśmy się wziąć tę sprawę - odparł Joe. - Ale to on mnie na nią namówił, proszę pana. A nie na odwrót.

- Nieważne, kto kogo namówił. Po prostu zacznijcie.

Zaprowadził nas do salonu, a ja szybko podszedłem do szezlonga pod ścianą, zostawiając Joemu walkę z fotelem tortur.

Weston wrócił na swoje miejsce na sofie i podniósł notatnik.

- Wziąłem się do roboty, jak tylko pan wczoraj wyszedł. - Kiwnął głową w moją stronę. - Spisałem o Waynie wszystko, cokolwiek sobie przypomniałem. Starałem się skoncentrować na ostatnich wydarzeniach, oczywiście, ale dodałem dla was trochę tła. Myślę, że to może być przydatne.

Spojrzałem na Joego i się domyśliłem, że zaczyna rozumieć to, co ja już wiedziałem. John Weston mógł być zrozpaczony i chimeryczny, ale skupił się na rozwiązaniu sprawy. W wielu sytuacjach trudno jest skłonić rodzinę ofiary, żeby odłożyła na bok emocje i przekazała nam informacje. Tym razem nie było z tym problemu.

-No dalej, niech pan zajrzy i powie, czy czegoś nie przegapiłem - rzekł Weston, machając w moją stronę notatnikiem.

Wziąłem go i wpadłem w zachwyt. Zapisał prawie dwadzieścia stron kaligraficznym pismem, wszystko dużymi literami. Każda kategoria miała tytuł, na przykład Historia interesów, Znajomi i tak dalej. Na niektórych stronach przykleił nawet fotografie wraz z podpisami identyfikującymi osoby na zdjęciu. Był to raport, który Joe i ja chcieliśmy spisać po tej rozmowie.

- Sporządził pan bardzo szczegółowe notatki - pochwaliłem. - Doceniamy pański trud i jesteśmy wdzięczni. Tego rodzaju informacje są nam niezbędne, jeśli chcemy szybko rozpocząć sprawę.

Zapalił papierosa.

- Tak przypuszczałem. Gliny już mnie wypytały o większość tych rzeczy, więc wiedziałem, czego będziecie szukać. Pomyślałem, że zaoszczędzę trochę czasu, jeśli zbiorę to dla was.

Przestałem przerzucać kartki, kiedy zobaczyłem zdjęcie Wayne'a Westona w mundurze.

- Pański syn służył w wojsku?

- Zgadza się. Osiem lat w marines. W oddziałach rozpoznania -oświadczył z dumą Weston. Znałem1 powód tej dumy; oddziały rozpoznania były elitarnymi jednostkami do zadań specjalnych w korpusie marines, ekwiwalentem zielonych beretów z wojsk lądowych i SEALs marynarki wojennej.

- Ile miał lat, kiedy wyszedł z wojska?

- Dwadzieścia osiem. Opuścił marines i wrócił tutaj, potem zaczął pracę u Pinkertona. Doszedł do wniosku, że zawód detektywa jest bardzo interesujący, a oni na pewno nie odmówią przyjęcia weterana oddziałów rozpoznania - wyjaśnił Weston. - Był u nich kilka lat, a potem spotkał Julie i się ożenił. Pinkerton dawał mu mnóstwo pracy poza Cleveland, więc postanowił się usamodzielnić.

- Jak długo pracował samodzielnie?

- Dziewięć lat - odparł Weston bez namysłu. - I świetnie z tego żył. Piękny dom, luksusowe samochody dla niego i Julie, wszystko, co trzeba. - Brązowe oczy Westona patrzyły posępnie spoza mgiełki papierosowego dymu.

- Mówił mi pan, że nie wiedział o żadnych kłopotach syna, że nie wchodziły w grę kłótnie rodzinne, problemy finansowe, nic z tych rzeczy.

-Zgadza się. Rozmawiałem z nim przynajmniej raz w tygodniu i wszystko wydawało się w porządku. Hm, prawie w porządku. Przez ostatnich kilka miesięcy był trochę poważniejszy, wie pan, trochę mniej dowcipkował. - Zaciągnął się papierosem i wzruszył ramionami.

- Chyba zima go przygnębiała. Wie pan, jak te przeklęte clevelandzkie zimy mogą dokuczyć człowiekowi.

- Czy kiedykolwiek wspomniał o jakichś problemach zawodowych?

- odezwał się Joe. - Trudny przypadek, trudny klient, tym podobne?

- Nie, nic a nic. - Powiedział to z ciężkim sercem, nie tak, jakby kłamał, ale jakby poczuł się źle, że nie ma na co zwalić winy.

- Pracował sam?

- Tak. - Weston podniósł palec i dostał napadu kaszlu, który przypominał krztuszący się silnik Diesla. Opanował kaszel, zaklął, zaciągnął się mocno i wrócił do rozmowy.

- Z początku miał partnera, ale potem ten facet przeprowadził się do Sandusky, i Wayne pracował dalej sam. Zdaje się, że miał, hm, jak się to nazywa, asystenta? Ktoś z ostatniego roku studiów, kogo od czasu do czasu prosił o pomoc przy przeglądaniu dokumentów, kiedy był naprawdę zawalony robotą.

- Wie pan, jak on się nazywa?

- Ona. Nazywa się April Sortigan. Zapisałem to w notatniku.

Przestałem przerzucać kartki i przypatrzyłem się zdjęciom synowej Westona, Julie, i jego wnuczki, Elisabeth. Widziałem ich fotografie w wiadomościach i w gazetach, ale tylko twarze, a tutaj John Weston załączył zdjęcia plenerowe. Julie Weston była piękną kobietą o urodzie Włoszki, miała ciemną karnację i figurę przyciągającą męskie spojrzenia, a uśmiech tak ujmujący i szczery, że musiałem odwrócić wzrok od fotografii.

Elisabeth Weston wyglądała jak miniaturowa kopia matki, a uśmiechała się jeszcze bardziej promiennie. Na jednym ze zdjęć ubrana była w jasnoniebieską sukienkę, trzymała bukiet kwiatów i śmiała się, jakby rozbawił ją czymś fotograf. Podpis Johna Westona świadczył, że zdjęcie zostało zrobione w ostatnią Wielkanoc. Na innej fotografii Elisabeth nosiła śmieszny kapelusik i trzymała hot doga, a na uśmiechniętej buzi pozostały ślady keczupu. John Weston napisał pod spodem: „Piąte urodziny, sierpień". Zamknąłem notes, w którym przeważały miłe fotografie z rodzinnego albumu. Wołałbym raczej zimne, ponure zdjęcia, do takich bowiem przyzwyczajeni są gliniarze.

Pobyliśmy u Westona jakiś czas, ale sprawa była za mało rozwinięta, żebyśmy mogli zadawać precyzyjne pytania, a ogólne informacje czekały na nas w notatniku.

- Będziemy się kontaktować co kilka dni - obiecał Joe, kiedy wychodziliśmy. - Gdy znajdziemy jakieś ślady, skonkretyzujemy pytania.

- Doskonale - rzekł Weston, stojąc w drzwiach. - Róbcie, co trzeba. Pieniądze nie stanowią problemu. Chcę udowodnić, że mój chłopak został zamordowany, znaleźć wnuczkę i jej matkę.

Joe leciutko wysunął szczękę, odwrócił wzrok i spojrzał na maszt pośrodku trawnika.

- Proszę pana - powiedział - zrobimy co w naszej mocy, żeby odkryć prawdę. Ale chcę, aby pan wiedział, że jeśli okazałoby się, iż pański syn popełnił samobójstwo, nie będziemy pana zwodzić i uprawiać z panem gierek. Powiemy, że to jest najbardziej prawdopodobne i zakończymy śledztwo.

Weston ścisnął mocniej klamkę.

- Doceniam człowieka, który nie lubi pleść bzdur - odparł. - Ale mieszkam tu od wielu lat, chłopaki, i nie jestem jakimś cholernym idiotą. Jeśli wy dwaj coś umiecie, dojdziecie do wniosku, że mój chłopak został zamordowany. Postawiłbym na to życie.

Popatrzyłem mu w oczy i pomyślałem, że już to zrobił.

Rozdział 3

Joe rozparł się w starym, trzeszczącym biurowym krześle z nogami na biurku i rzucił kulkę zmiętego papieru. Wpadła do kosza na śmieci, gdzie był już stosik podobnych papierowych kulek.

-Najlepszy moment w historii bejsbolu - powiedział. - Ty pierwszy.

Strzeliłem papierową kulą do kosza i powiedziałem:

- Uderzenie Billa Mazeroskiego w siódmej grze ligi, żeby pokonać Jankesów. Ale czystego talentu i efektowności gry Rutha nic nie przewyższy.

- No cóż - rzekł Joe. - Najlepszy moment to ten, gdy Kirk Gibson przykuśtykał do bazy i zapewnił swoim zwycięstwo w Eckersley. A jeśli chodzi o czysty talent i efektowność, jak to ująłeś, górą jest Fisk wymachujący rękami w biegu do pierwszej bazy.

- Gdzie tu efektowność? Raczej dziecinny entuzjazm. Ruthowi nawet do pięt nie sięga. A co do Gibsona, zlituj się, jego bieg przyczynił się do zwycięstwa w grze, a nie w lidze.

- Mniejsza o to. - Zmiął kolejny kawałek papieru i rzucił go do kosza. Kulka odbiła się od ścianki. Osiągnęliśmy najwyższy poziom naszej produktywności, gadając tak przez ostatnie pół godziny. Uznaliśmy to za burzę mózgów.

Już miałem zamiar wypytać Joego o najlepsze momenty w historii koszykówki, kiedy drzwi się otworzyły i do biura weszło dwóch mężczyzn.

- Naprawdę będziemy musieli zainstalować dzwonek - powiedziałem. - Ludzie już zapomnieli, że się puka.

- Cześć, Rick - przywitał Joe jednego z gości.

Rick Swanders, detektyw prowadzący śledztwo w sprawie Westona, był niskim, grubym mężczyzną o obwisłych policzkach i rumianej twarzy. Jego partner, wyższy i szczuplejszy, miał wystające jabłko Adama, włosy piaskowego koloru i nosił dżinsy oraz kurtkę Indian z Cleveland. Swanders miał na sobie zmięty garnitur.

- Cześć, Pritchard. - Swanders spojrzał na mnie. - Perry.

- Cześć, Rick.

Swanders wystawił kciuk w stronę swojego towarzysza.

- To Jim Kraus; jest z policji w Brecksville. Dziś rano powiedziano nam, że John Weston najął was dwóch, więc pomyśleliśmy, że wpadniemy do was na pogawędkę. - Zerknął na stos papierowych kulek w koszu na śmieci i na podłodze. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy w czymś ważnym.

- Proszę siadać - powiedział Joe.

Swanders przyciągnął jedno z krzeseł dla klientów, ale Kraus usadowił się na krzesełku stadionowym. Natychmiast polubiłem tego faceta.

-No to co zamierzacie, wy dwaj? - zapytał Swanders. - Zrobić wstyd starym kumplom z wydziału, trafić na pierwsze strony gazet i odjechać w stronę zachodzącego słońca?

- Nie musi być zachodzące - zauważyłem. Pamiętałem Swandersa z czasów, kiedy służyłem w policji, ale z Krausem nigdy się nie zetknąłem. Brecksville było małym, ekskluzywnym przedmieściem i miejscowa policja nie miała przygotowania do prowadzenia takich poważnych spraw jak ta, więc wydział policji z Cleveland pospieszył im z pomocą. Kraus jednak nie wyglądał na człowieka, który uznał, że coś go przerasta, i był raczej bardziej pewny siebie niż Swanders.

Swanders patrzył na mnie, przygryzając wargę.

- Szukacie żony i córki czy próbujecie udowodnić, że to nie było samobójstwo?

- Próbujemy ustalić, co się stało - odparłem. - Myślę, że to obejmuje oba aspekty.

- Dostaniecie pieniądze, nawet gdy nie rozwikłacie sprawy, co?

- Tak, ale wy też.

- Prawda, ale nie wypisuje mi czeku rodzina ofiary.

Już chciałem powiedzieć, że to nie do końca prawda, bo John Weston płaci podatki, ale byłaby to małoduszna, głupia odpowiedź i udało mi się w porę zamilknąć.

- Wpadliście tutaj, żeby biadolić, czy macie jakiś inny powód, Rick? - odezwał się Joe. - Nie dlatego zajęliśmy się sprawą, żeby przedstawić was, chłopaki, w złym świetle, zawracać wam głowę albo żebyście czuli nasz oddech na plecach. Nic z tych rzeczy. Trudnimy się zawodowo śledztwami. John Weston chce, żebyśmy przeprowadzili dochodzenie w wiadomej sprawie i dlatego to robimy.

Tylko Joe mógł przekonać ich o naszej nieszkodliwości, ja nie. Awansowałem błyskawicznie, przez co raczej nie zaskarbiłem sobie sympatii niektórych starszych gliniarzy, ale wsparcie Joego pozwoliło mi przezwyciężyć tę wrogość. Joe był gliną z krwi i kości, clevelandzkim policjantem w czwartym pokoleniu. Pritchardowie chodzili w mundurach po zachodnich dzielnicach miasta, jak pamięć ludzka sięgała. Ojciec Joego był detektywem w wydziale zabójstw, a wuja zabito podczas pełnienia służby. Wszyscy miejscowi gliniarze znali rodzinę Pritchardów i wydawało się nie do pomyślenia, żeby mężczyźni z tej rodziny mogli robić coś innego. Joe był ostatnim z dynastii; kiedy miał trzydzieści lat, poślubił kobietę prawie dwadzieścia lat starszą, ograniczając prawdopodobieństwo posiadania syna, który podtrzymałby tradycję. Ojciec nie mógł się z tym pogodzić, rodzinna tradycja znaczyła dla niego bardzo wiele. Joe i Ruth czuli się jednak naprawdę szczęśliwi. Kiedy umarła przed kilkoma laty, zabrała z sobą jakąś jego cząstkę. Praca, która zawsze była dla Joego ważna, stała się dla niego wszystkim. Zamiast odpocząć na emeryturze, wolał zostać prywatnym detektywem. Nic innego nie dałoby mu satysfakcji.

Swanders i Kraus wymienili spojrzenia, nie podobało im się to, ale Swanders kiwnął głową, okazując szacunek, na który Joe zapracował przez ostatnie kilka dziesięcioleci.

- Świetnie, Pritchard. Nie byłem zachwycony, kiedy usłyszałem, że was dwóch się w to wmieszało, bo sprawa i tak jest dosyć zagmatwana. Ale jeśli będziecie czysto grać z nami, my będziemy grać czysto z wami.

- Westchnął i podrapał się po brodzie porośniętej dwudniowym zarostem. - Przy tak wielkim zainteresowaniu mediów sprawa Westona to nie piknik. Lepiej uważajcie, żeby i wam dziennikarze nie dobrali się do dupy.

- Aż tak źle? - zapytałem.

- Zgadza się. - Swanders pochylił się, opierając przedramiona na kolanach. Rękaw mu się podwinął, odsłaniając złoty zegarek, za mały na jego nadgarstek, tonący w fałdach tłuszczu. - Więc skoro mamy robić to samo, może nam powiecie, co już zdziałaliście.

Joe wskazał stos papierowych kulek.

-To.

Kraus się uśmiechnął.

- Już utknęliście, co?

- Chwileczkę - powiedział Joe. - To nasz pierwszy ranek nad tą sprawą.

- Tylko dla porządku informuję, że większość papierowych kulek na podłodze jest Joego. Moje trafiły do kosza.

- Myślicie, chłopaki, że Weston popełnił samobójstwo? - zwrócił się do nich Joe.

- Tak - stwierdził pewnie Kraus, a Swanders kiwnął głową. - Dowody na miejscu zdarzenia nie pozwalają inaczej tego nazwać.

- A co z profilem psychologicznym? - zapytałem. - Jakieś wskazówki, że były problemy, że Weston przejawiał chwiejność emocjonalną?

Kraus zmarszczył czoło, a Swanders kiwnął na niego, żeby mówił.

- Tak i nie - zaczął Kraus. - Niektórzy jego znajomi powiedzieli nam, że robił wrażenie spiętego, ponurego i tak dalej. Ale ja nie przywiązuję szczególnej wagi do takich historyjek, bo po tym, jak gazety napisały, że facet popełnił samobójstwo, każdy kto go znał, zaczyna sobie wyobrażać takie rzeczy, rozumiecie, racjonalizuje to we własnym umyśle.

- I nie udało się wam znaleźć żadnych motywów, dlaczego sprzątnął siebie, nie mówiąc o rodzinie? - indagowałem. - Żona go nie zdradzała, nie był alkoholikiem ani ćpunem, nic z tych rzeczy?

Kraus i Swanders znów wymienili spojrzenia, milcząco się naradzając, co mogą nam ujawnić.

- Był hazardzistą- powiedział w końcu Kraus, kiedy Swanders już mu przekazał telepatycznie przyzwolenie. - Zdaje się, że obstawiał całkiem wysoko. Częste wyprawy do Windsoru, mnóstwo zakładów sportowych.

W Windsorze, po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko Detroit mieściło się największe kanadyjskie kasyno. Niezbyt zaskoczyło mnie to stwierdzenie, pasowało idealnie do mojego wyobrażenia o Westonie.

- Mnóstwo ludzi lubi hazard - odezwał się Joe. - Co nie znaczy, że mają skłonności samobójcze. Są po prostu głupi.

- Jego konta bankowe zostały wyczyszczone - dodał Swanders.

- Spodziewamy się, że wyjdą na jaw jakieś poważne długi.

- Wiecie, komu mógł być winien?

Pokręcił głową.

- Jeszcze nie. Nad tym właśnie pracujemy.

- Jeśli to prawda, w takim razie pojawiają się inne wątki - stwierdził Joe. - Owszem, długi z hazardu mogły być powodem samobójstwa, ale co z rodziną? Czy to możliwe, że ludzie, których kiwał w sprawie długów, porwali żonę i córkę i może nawet go zabili?

Swanders i Kraus mieli ponure miny.

- Możliwe - podjął Swanders. - Ale w tym punkcie wszystko, do cholery, jest możliwe. W domu nie ma absolutnie żadnych śladów wskazujących na włamanie albo jakąkolwiek przemoc. Sąsiedzi mówią, że pani Weston i córka we wtorkowy wieczór były w domu, ale w środę rano już się nie pokazały. Zdaniem lekarza Weston umarł między północą a czwartą nad ranem. To znaczy, że cokolwiek się stało, musiało się zdarzyć we wtorek w nocy, a sąsiedzi nie słyszeli ani nie widzieli nic nadzwyczajnego. To sprawia, że scenariusz z udziałem intruzów jest mniej prawdopodobny, chyba że matkę i córkę porwała jakaś cholerna Delta Force czy coś takiego.

- A wystrzał? - zapytał Joe.

- Nikt nie mówił, że coś słyszał, ale to nic dziwnego - mówił Swanders.

- Trzecia nad ranem, jeden wystrzał z broni krótkiej? Łatwiej to przespać, niż się ludziom zdaje. Ponadto to Brecksville. Jakby ludzie usłyszeli tam wystrzał, pomyśleliby, że to gaźnik w ogrodniczej dmuchawie do liści.

- Jest szansa, że pokażecie nam raport z miejsca zdarzenia?

Swanders wzruszył ramionami.

- Odmówiłbym choćby po to, żeby okazać się świnią, ale ten raport i tak wam wiele nie pomoże, więc po co się szczypać. Macie faks? - Rozejrzał się po biurze, jakby nie był pewien, czy mamy choćby telefon.

Joe podał mu numer.

- W porządku. - Swanders wstał. - Będziemy z wami w kontakcie, chłopaki, i oczekuję, że się odpłacicie tym samym.

- Owszem - rzekł Joe.

- Hej! - Zatrzymałem ich, kiedy już otwierali drzwi. - Rozmawialiście z April Sortigan? To zdaje się jakaś studentka, która pracowała z Westonem.

Kraus machnął ręką.

- Szkoda na nią czasu. Młodziutka dziewczyna, wręcz dzieciak. Zetknęła się z Westonem podczas przygotowywania pracy rocznej. Spodobała mu się i od czasu do czasu zlecał jej kwerendy w archiwach sądowych do swoich raportów. Rozmawiałem z nią przez telefon, i to była strata czasu.

Wyszli, a my popatrzyliśmy na zamknięte drzwi.

- No - odezwał się Joe - chyba powinniśmy wziąć się do roboty.

- Chyba tak.

- Hipoteza z hazardem brzmi interesująco. - Zastanawiał się nad czymś. - Zależy komu był winien albo kogo wkurzył.

- Nie podoba mi się. Za śliczna i za prosta.

- Doskonale - skwitował Joe. - Ja jestem śliczny, a ty prosty. Sprawa w sam raz dla nas.

- Znasz kogoś w Windsorze?

- Jeszcze nie, ale daj mi godzinę, może dwie, podzwonię i znajdę sobie paru przyjaciół.

- Brzmi nieźle. Za pół godziny mam spotkanie z tą dziewczyną, April, więc na schadzkę z tobą pojawię się późniejszym popołudniem, o ile nie będziesz jeszcze spał.

Udał, że już myśli o drzemce, ziewając ostentacyjnie.

- Chcesz się z nią spotkać, mimo że zdaniem Krausa to strata czasu?

- Są dwie rzeczy, jeśli chodzi o gliniarzy - powiedziałem. - Po pierwsze, wiadomo, że już nieraz przepuszczali jakiś trop, a po drugie, znani są z tego, że okłamują takie wrzody na dupie jak my, prywatni detektywi. Zatem jadę się z nią spotkać.

April Sortigan mieszkała w zagraconym mieszkaniu jakieś dziesięć minut od naszego biura. Nie miała współlokatorki, miała za to siedem kotów. Odnosiło się wrażenie, że wyłażą ze ścian małego saloniku. Z początku myślałem, że jest ich co najmniej trzy tuziny. Sortigan była wysoką szczupłą dziewczyną o kruczoczarnych włosach, miała wąski lekko zakrzywiony nos i nosiła okulary w kwadratowych czarnych oprawkach. Wydawała się gibka i silna, nie była nieatrakcyjna, ale nie miała w sobie nic szczególnie pociągającego. Podczas rozmowy siedziała ze skrzyżowanymi nogami i bębniła palcami o bok kanapy. Po kilku minutach wypytywania zapewniła mnie o swojej niewiedzy na temat życia i interesów Westona. Może Kraus miał rację. Wyglądało, że to ślepa uliczka, a na dodatek, niestety, gadatliwa ślepa uliczka. Można by to jakość znieść, ale przedmiotem jej gadatliwości była ona sama, a nie Weston. Słuchałam cierpliwie, licząc pierścionki na palcach dziewczyny. Doszedłem do dziewiątego, kiedy zamilkła.

- Spotkała pani Westona na pierwszym roku? - zapytałem. - Próbowałem naprowadzić ją na temat, zanim zacznie wymieniać swoje osobiste referencje i zajęcia ponadprogramowe.

- Zgadza się. Pisałam pracę o wypadkach na budowach i się dowiedziałam, że zajmował się czymś takim przy sprawie o odszkodowanie. Przepytałam go i to, co mówił, zainteresowało mnie, więc pozostałam z nim w kontakcie. Zaproponował, że da mi pracę w archiwach publicznych, co przyda się podczas studiów prawniczych.

Wielki prążkowany jak tygrys kot skoczył na środek pokoju i zaatakował gazetę na podłodze. Najwyraźniej uznał, że musi unieszkodliwić przeciwnika, zanim ten rzuci się na niego. April nie interweniowała.

- Dużo spraw załatwiła pani dla niego?

- Och, niezbyt wiele. Chodziłam wokół procesu, wie pan, urzędnicy sądowi, biuro audytora i tym podobne. W ciągu miesiąca parę razy szperałam w archiwaliach. Tylko sprawy drugorzędne.

- A było coś ostatnio?

-Właściwie to tak. Jakieś dwa tygodnie temu przysłał mi listę z trzema nazwiskami i poprosił, żebym zrobiła podstawową kwerendę w paru komputerowych bazach danych i w urzędzie hrabstwa. Powiedział, że sam nie może się tym zająć, bo wyjeżdża. Miałam przesłać mu faksem sprawozdanie.

- Wie pani, dokąd się wybrał?

- Nie, ale mam numer tego faksu.

- Mógłbym go zobaczyć?

- Jasne.

Tłusty szary kot wyłonił się zza mojego krzesła i z wielkim wysiłkiem, niezbędnym do dźwignięcia takiej masy, wdrapał się na sofę obok Sortigan, miaucząc głośno. Właściwie to nie było miauczenie, a raczej odgłos zbliżony do dźwięku syreny przeciwlotniczej. Sortigan przemówiła do kota czule i podrapała go pod brodą.

Chrząknąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę.

- Nadal ma pani te nazwiska?

- Jasne. Mam wszystkie informacje, które zebrałam na ich temat. Jakieś podejrzane typy, mówiąc szczerze.

- Gliny pytały panią o to?

- Tak. Ale, jak mówiłam, nie miałam pojęcia o wadze tej sprawy. I tylko niewielu ludzi, których się sprawdza, jest bez kryminalnej przeszłości. Wiedział pan? To nic nadzwyczajnego.

- Oczywiście. Mógłbym zerknąć na te nazwiska i numer faksu?

- Proszę zaczekać. Pójdę po teczkę. - Zrzuciła tłustego kota na podłogę. Pisnął na znak protestu i uwalił się na deskach. Szybko doszedł do wniosku, że to równie wygodne miejsce jak każde inne, i zasnął. Kocie życie.

Chwilę później Sortigan wróciła z brązową papierową teczką. W środku znajdowały się trzy wydruki ze szczegółowymi informacjami, które znalazła na temat tych trzech mężczyzn. Była to rutynowa kwerenda, jaką z Joem przeprowadzaliśmy regularnie. Wyglądało, że wykonała całkiem solidną robotę. Wszyscy ci dżentelmeni pochodzili z Sojuza i wszyscy mieli kryminalną przeszłość. Jakieś konflikty z obyczajami i prawem nowej ojczyzny.

- Mogę to skopiować? - zapytałem.

- Może pan zatrzymać oryginały. Mnie już nie są potrzebne. Martwi szefowie nie płacą.

Rozdział 4

Władimir Rakic, Iwan Malaknik, Aleksiej Kraszakow - przeczytałem. - Wszyscy po trzydziestce, wszyscy urodzeni w Związku Radzieckim, wszyscy z kryminalną przeszłością. I wszyscy przewijają się w śledztwie prowadzonym przez zmarłego Wayne'a Westona, na kilka tygodni zanim go zamordowano. Joe uniósł brew.

- Zamordowano? Już to wiemy? Wzruszyłem ramionami.

- Tak brzmi bardziej dramatycznie.

- O co byli oskarżeni?

- Głównie drobne sprawy. Kilka pobić, dwie napaści, jedno oskarżenie o rabunek, ale nieudowodnione, kilka oskarżeń o picie w miejscach publicznych, jedno o pobicie policjanta i jedno o zastraszanie.

- O kurczę - powiedział Joe. - Wygląda na to, że to dobre chłopaki. Tylko nikt ich nie rozumie.

Pokiwałem głową.

-Tym barbarzyńcom z clevelandzkiej policji najwyraźniej brakuje zrozumienia dla subtelnych różnic kulturowych i dla cnót, które nasi rosyjscy goście spodziewali się znaleźć u władz amerykańskich.

- Najwyraźniej - zgodził się Joe. - Co zamierzasz z nimi począć?

-Zapukać do drzwi i powiedzieć, że szukam zaginionej matki

z córką?

- Byłaby to chyba zbytnia szczerość.

- W takim razie skończyły mi się pomysły.

- Jakoś mnie to nie dziwi - rzekł Joe. - Na szczęście jestem bardziej twórczy od ciebie. Wykonałem kilka telefonów do Windsoru, niestety, nieskutecznych. Ale się nie zniechęciłem, zadzwoniłem do Johna Westona. Powiedziałem, żeby jego adwokat skontaktował si^z bankiem syna i nie ustąpił dopóty, dopóki nie dadzą nam wykazu stanów konta. I zrobili to całkiem szybko. Swanders i Kraus mieli rację; Wayne Weston miał prawie całkowicie opróżnione konta. Dwa koła w czekach i jakieś pięćset baksów w oszczędnościach. Spieniężył akcje i obligacje.

- Co, być może, uprawdopodabnia hipotezę o hazardzie.

-Aha. Zapytałem także o szczegóły dotyczące czeków ostatnio otrzymanych przez agencję Westona. Pięć czeków w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, z pięciu firm. - Spojrzał na notepad, który trzymał przed sobą. - Dwie agencje obrotu nieruchomościami, dwie spółki budowlane i firma prawnicza.

Zmarszczyłem brwi.

- Firma prawnicza ma sens, ale zastanawia mnie, co robił dla agencji obrotu nieruchomościami i spółek budowlanych?

- Może zarobił na podsłuchu albo zainstalowaniu wyposażenia do nadzoru elektronicznego - zasugerował Joe. - Niektóre firmy robią takie rzeczy.

- Możliwe, ale dlaczego zażyczyła sobie tego agencja obrotu nieruchomościami, a nie właściciel domu? Wydaje mi się to dziwne.

Machnął ręką.

- Każda osoba, każda firma może wynająć prywatnego detektywa.

- Świetnie. Ale i tak powinniśmy przyjrzeć się im i spróbować zasięgnąć języka. Może Weston sprowokował coś swoją pracą. Najpierw należałoby się zająć jego ostatnimi zleceniami.

- Chyba tak. - Joe nie był zachwycony.

- Masz lepszy pomysł?

Pokręcił głową.

- Nie mam. Sprawdźmy te zlecenia i sprawdźmy Rosjan.

- Co myślisz?

- Że ten facet nie popełnił samobójstwa - odparł. - Gdyby chodziło tylko o Wayne'a Westona, powiedziałbym: zapomnij, nie warto się mieszać w tę sprawę. Ale niepokoi mnie jego rodzina. Jeden typ faceta, padając w długi hazardowe, funduje sobie kulkę. Całkowicie inny typ faceta morduje własną rodzinę. A jeśli ją zamordował, to jak to zrobił? Kiedy to zrobił? Gdzie są ciała? W większości spraw z zabójstwem i samobójstwem, o których słyszałem, oba czyny popełniane są w bliskiej odległości, wiesz?

-Tak.

-I - nabierał rozpędu w miarę rozwijania tematu - jeśli je zabił, to najwyraźniej bardzo się natrudził, żeby ukryć ciała, co nie pasuje do sposobu myślenia faceta planującego samobójstwo. Po co się trudzić ukrywaniem ciał, jeśli nie trzeba będzie się martwić o konsekwencje?

- Więc sądzisz, że powinniśmy przyjąć założenie robocze, że został zabity?

Obdarzył mnie zmęczonym uśmiechem.

- Nie wiem. Ale bez względu na wszystko Weston tak bardzo mnie nie obchodzi. Zabił się albo ktoś go zabił. I dobrze. Mamy ciało. Ale co, do diabła, stało się z tą kobietą i dziewczynką?

- To mamy ustalić, stary.

-Wiem. - Machnął w moją stronę garścią papierów. - Swanders dotrzymał słowa, przesłał faksem raport z miejsca zdarzenia. -I?

- Dowody materialne wskazują na samobójstwo. Wykonali cholernie żmudną robotę, sprawdzili cały dom. Nie znaleźli śladów intruza ani śladów walki. Weston zginął z własnego rewolweru, dostał w prawą skroń, strzał padł z bliska.

- Jest szansa, że zabił go ktoś inny, starł odciski palców z broni i włożył mu ją do ręki?

Wzruszył ramionami.

- Nie było śladów prochu na jego dłoni, żadnych przekonujących dowodów, że sam się zastrzelił. Ale przy samobójstwie często ich nie ma. Więc twój pomysł jest możliwy, ale mało prawdopodobny. O co mi chodzi: ten facet był zawodowcem, zgadza się? Weteran oddziałów rozpoznania i zawodowy detektyw. Trudno wyobrazić sobie taki scenariusz, że ktoś zabiera Westonowi broń i bez trudu strzela do niego z bliska, potem rozprawia się z rodziną, a wszystko bez hałasu, który przyciągnąłby uwagę sąsiadów. Chyba nie myślisz, że matka i córka nawet by nie krzyknęły?

- Może ten facet zabił je najpierw.

-A Weston siedział i obgryzał paznokcie? Żartujesz sobie!

Westchnąłem i podrapałem się po głowie.

- Gdzie po raz ostatni widziano matkę i dziewczynkę?

- Sąsiedzi mówią, że tamtego wieczoru były o siódmej na tylnym podwórku.

- Więc złapano je gdzieś, a potem facet albo faceci poszli do domu, żeby wykończyć Westona.

- Został zabity dopiero po północy. Prawdopodobnie bliżej trzeciej albo czwartej niż dwunastej. Żona i dzieciak wyszły i nie wracają tak długo, a on co, siedzi sobie w domu i odpoczywa?

- Może spał, nie wiedział, że nie wróciły do domu.

- Facet spał w koszuli z krawatem?

Brakowało mi już konceptu.

- Coś mi się zdaje, że będziemy musieli wyjść z biura, żeby tym się zająć.

- Przygnębiające, prawda? W końcu nie jesteśmy aż tacy dobrzy.

Przez następną godzinę uzgadnialiśmy wstępny plan działań. Joe

uważał, że na wczesnym etapie śledztwa powinniśmy pracować oddzielnie, bo pozwoli nam to na szybkie sprawdzenie różnych wątków. On zajrzy do ostatnich spraw Westona i prześledzi ewentualny wątek hazardu. Ja się zajmę trzema Rosjanami, porozmawiam też z najbliższymi przyjaciółmi Wayne'a, których nazwiska znajdowały się w notesie od Johna Westona. Miałem nadzieję, że chociaż jeden z nich oświeci mnie w kwestii skłonności Westona do hazardu.

Zadzwoniła Amy, żeby dać jej najnowsze dane ze śledztwa. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną stroną. Opowiedziałem jej o spotkaniu ze Swandersem i Krausem, potem powiedziałem, jakie pytania dręczą Joego. Nie miała odpowiedzi.

- Mogę wam jakoś pomóc? - zapytała.

- Nie daję ci materiału na reportaż, Asie.

- Nie chcę materiału, Lincolnie, po prostu pytam, czy potrzebna ci jakaś pomoc.

- Okay - powiedziałem. - Jeśli jesteś taka skora do pomocy, możesz sprawdzić, co masz w swoich archiwach na naszych trzech rosyjskich przyjaciół. Domyślam się, że będzie tam co najmniej jeden tekst. Oskarżenie o rabunek prawdopodobnie przyciągnęło waszą uwagę.

- Podaj nazwiska.

Zrobiłem to, a ona obiecała, że sprawdzi i oddzwoni. Po załatwieniu tej sprawy zająłem się telefonowaniem do bliższych znajomych Westona. Jego ojciec pod kategorią „przyjaciele" umieścił sześć nazwisk wraz z pięcioma numerami telefonów tych miejscowych. Szóstym był stary kumpel z marines i mieszkał na Florydzie. Postaram się o jego numer, jeśli z pozostałych nie wycisnę informacji przydatnych dla śledztwa. Założyłem, że policja rozmawiała już z nimi, ale był to jakiś punkt zaczepienia.

Minęły cztery godziny, przeprowadziłem pięć rozmów. Trzech z „przyjaciół", których nazwiska podał John Weston, powiedziało mi, że w istocie nie byli blisko z Wayne'em, czasem tylko grywali razem w golfa. Kiedy zapytałem ich o hazard, stwierdzili, że niewiele o tym wiedzą.

Jeden powiedział mi, że Wayne dość często zakładał się przy golfie, nigdy jednak o duże pieniądze. Stawiał jakieś dziesięć, dwadzieścia baksów na rundę albo może pięć do dziesięciu na dołek. Robił to dla rozrywki, żeby podnieść adrenalinę.

Dwaj inni przyznali, że byli z Westonem w bliskich stosunkach, ale obaj odrzucili pomysł, że mógł mieć poważne długi wynikające z hazardu. Powiedzieli, że zakładanie się było dla Westona tylko zabawą i nie można się w tym dopatrywać skłonności do nałogu. Porozmawiałem z nimi dłużej, szukając innych motywów czy źródeł kłopotów, ale nic nie znalazłem. Zakończyłem popołudnie bez wątków w garści, za to z rosnącą listą pytań o Wayne'a Westona. Jego ojciec dał nam nazwiska ludzi, o których sądził, że byli przyjaciółmi syna, tymczasem żaden z nich nie zdawał się znać Westona prywatnie. Nawet samozwańczy „bliscy" przyjaciele nie pozostawali z Westonem w zażyłych stosunkach, a wszyscy określali go jako osobę dbającą o prywatność. Raczej nie udzielał się towarzysko, niewiele mówił o sprawach osobistych. Nie takich odpowiedzi oczekiwałem.

Joe wyszedł z biura, kiedy przeprowadzałem ostatnią rozmowę. Telefony do Windsoru nic nie dały. Kiedy odłożyłem słuchawkę, już zaczęło się ściemniać. Amy, z całą tą palącą potrzebą niesienia pomocy, nie oddzwoniła, żeby powiedzieć coś o Rosjanach. Postanowiłem na zakończenie pracowitego dnia pójść do mojej siłowni, poćwiczyć i oczyścić umysł. Miałem nadzieję, że rano będę świeższy i wpadnę na jakieś lepsze pomysły.

Byłem właścicielem siłowni Uliczka Potu położonej o kilka przecznic od naszego biura. Kiedy zostałem zwolniony z policji, zainwestowałem chudziutki spadek po ojcu w siłownię i próbowałem zarabiać na życie jako właściciel małego biznesu. Potem przekazałem zarządzanie Grace, kobiecie w średnim wieku, z ostrym językiem, ale zaglądałem do siłowni prawie co wieczór.

Kiedy przyszedłem, parking był nieźle zatłoczony. Muszę przyznać, że Grace miała smykałkę do tego interesu, lepiej jej szło niż mnie. Wprowadziła treningi wspomagające pracę serca i układ krążenia. Przybywało chętnych, zwłaszcza gdy dała ogłoszenia do okolicznych klubów seniorów. W rezultacie siłownia przynosiła mi więcej pieniędzy niż kiedykolwiek i zaczęła do niej uczęszczać dziwaczna mieszanka krzepkich ciężarowców i białowłosych babuń.

Było po piątej, więc Grace już wyszła, a kantorek został zamknięty. Skorzystałem z karty, żeby wejść, potem trochę się porozciągałem i przeszedłem do stanowisk z ciężarami. Czarny facet o nazwisku Alan Belle leżał na ławce skośnej i wyciskał czterokilogramowymi hantlami. Kiwnęliśmy do siebie głowami. Alan przychodził do siłowni od paru miesięcy i od czasu do czasu wymienialiśmy parę zdań. Kiedy zacząłem swoje ćwiczenia, przypomniałem sobie, że służył w marines.

- Hej, Alan - zagadnąłem, gdy skończył serię.

- Tak? - Odwrócił się do mnie, ścierając ręcznikiem pot z twarzy. Do siłowni przychodziło mnóstwo wielkich, muskularnych facetów. Alan Belle nie przypominał ciężarowca, miał szczupłą, ładnie wyrzeźbioną sylwetkę i muskuły twarde jak atleta. Wysoki, dobrze zbudowany chłopak był kiedyś gwiazdą zarówno futbolu, jak i koszykówki w clevelandzkim liceum św. Ignacego.

- Służyłeś w marines, zgadza się?

- Sześć lat. Korpus ekspedycyjny marines - odparł.

- W tej samej jednostce służył mój ojciec - powiedziałem. - Facet, po którym dostałem imię, też był marinę. Uratował mojemu tacie życie w Wietnamie. Wiesz coś o oddziałach rozpoznania?

- Rozpoznanie. - Uśmiechnął się i potarł ogoloną głowę. - Tak, coś o nich wiem. Te chłopaki to pieprzone gnojki, tyle mogę powiedzieć.

Chcieli mnie wziąć do rozpoznania, ale nie miałem zamiaru robić tam kariery, poza tym lubiłem swój oddział, więc zrezygnowałem.

- Przechodzą ostry trening, prawda?

- Wszyscy marines przechodzą ostry trening, Perry. Chłopaki z oddziałów rozpoznania przechodzą przez specjalistyczny trening. Uczą ich wszystkich brudnych sztuczek, specjalnych technik operacyjnych. Widzisz, ja byłem w jednostce ekspedycyjnej. Uważano, że ewentualnie możemy brać udział w operacjach specjalnych. To jest różnica. A jeśli chodzi o trening, owszem, nieźle ich szkolą. Muszą przejść trening spadochronowy, dla płetwonurków, uczą się ucieczek i unikania zasadzek, walki wręcz, wszystkich fajnych rzeczy.

- Rozumiem.

- Dlaczego pytasz?

- Spotkałem faceta, który był w oddziałach rozpoznania, i zaciekawiło mnie to.

Belle się roześmiał.

- Jasne, Perry. Mam tylko nadzieję, że jest po twojej stronie. Lepiej nie próbuj wkurzyć chłopaka z rozpoznania.

Wróciłem do ćwiczeń. Zacząłem od wyciskania, potem przeszedłem do unoszenia barków i wzniosów bocznych. Skoncentrowałem się na oddychaniu i precyzji wykonania, żeby każde powtórzenie było takie samo jak poprzednie, jak cylindry pracujące w silniku. Na czole zebrał mi się pot, zaczęły mnie boleć mięśnie. To nie był zły ból, obiecywał wiele na przyszłość.

Skończyłem trening z ciężarami, wyszedłem na zewnątrz i zacząłem biec. Było zimno; clevelandzki marzec jest zazwyczaj bardziej zakończeniem zimy niż początkiem wiosny. Na parkingach leżał jeszcze śnieg, ale chodniki zostały oczyszczone i wydawały się bezpieczne. Biegałem bez względu na warunki, lecz było przyjemnie nie martwić się o śliskie plamy czarnego lodu ledwie widoczne w mroku.

Przebiegłem ponad sześć kilometrów, zrobiło mi się gorąco w dresie mimo panującego zimna, z twarzy zaczął mi kapać pot. Wróciłem do siłowni, ale poczekałem na chodniku, aż oddech się wyrówna, a potem poszedłem na górę. Mieszkam nad siłownią i czasem, późnym wieczorem, kiedy ćwiczy jakiś nocny ptaszek, słyszę odległe uderzenia rzucanych ciężarów i szczęk metalu o metal.

Wziąłem prysznic, zmieniłem ubranie i stanąłem przed otwartą lodówką, deliberując, co by zjeść na kolację. Kiedy rozważałem ograniczony wybór i myślałem o wyprawie do spożywczego, odezwał się telefon. Spodziewałem się Joego. Miałem nadzieję, że to Angela, żeby zakwestionować moją decyzję o zakończeniu krótkotrwałego związku. Podniosłem słuchawkę.

- Halo?

- Lincolnie, potrzebuję twojej pomocy. - To była Amy, wyraźnie nieszczęśliwa.

- Co się stało? - zapytałem. Milczenie. - Amy? Coś złego?

- Po prostu przyjedź, wyjaśnię ci na miejscu.

Rozłączyła się, a ja westchnąłem i zamknąłem drzwi lodówki. Tyle, jeśli chodzi o kolację. Chwyciłem kluczyki i wyszedłem.

Do niedawna jeździłem dżipem, ale sprzedałem go i kupiłem czteroletniego chevroleta silverado, pikapa. Lubię duże samochody, a dwa zespoły napędowe na cztery koła oznaczały, że dam sobie radę z każdą pogodą, jaką może zaserwować clevelandzka zima, ale Amy i Joe ciągle się wyśmiewali z mojej ciężarówki. Z drugiej strony, kiedy jadę nią szybko, jak teraz do domu Amy, ludzie intuicyjnie schodzą mi z drogi.

Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem, kiedy podjechałem na parking przed domem Amy, był jej samochód. Acura stała na swoim normalnym miejscu, ale na tym kończyła się normalność. Panele boczne i bagażnik miały wielkie wgniecenia, wszystkie cztery okna były rozbite, a przednią szybę pokrywała siateczka pęknięć.

Wyłączyłem silnik i wysiadłem z mojej ciężarówki. Patrzyłem w osłupieniu na jej samochód. Gdy stałem obok niego i dotykałem palcem co głębszych wgnieceń, Amy wyszła z mieszkania.

- Śliczny, prawda? - odezwała się. Ubrana była w dżinsy i bluzę, obejmowała się rękami, jakby chciała się pocieszyć, a nie ogrzać. Oczy miała suche i wydawała się spokojna, ale wyczuwałem, że jest przestraszona i spięta. Odkąd znałem Amy, zawsze okazywała pewność siebie i brawurę. Zaskoczyło mnie, że była roztrzęsiona.

- Co się stało? - zapytałem.

Uśmiechnęła się.

- Trochę za gorliwie chciałam pomagać.

- Słucham?

- Kiedy po południu podałeś mi te nazwiska, przeszukałam archiwa i niewiele znalazłam. Natrafiłam na reportaż o rabunku, w który byli zamieszani i właściwie to wszystko. Nie chciałam przyjść do ciebie z pustymi rękami, więc postanowiłam sama przeprowadzić małe

dochodzenie. Znalazłam adresy dwóch z nich i pojechałam, żeby porozmawiać z sąsiadami. - Zmusiła się do uśmiechu. - Najwyraźniej nie była to najmądrzejsza decyzja.

Patrzyłem na nią.

- Oni to zrobili? Faceci z listy, którą ci dałem?

Pokiwała głową.

- Tak. Sąsiedzi się nie przydali i wszyscy byli cokolwiek nerwowi. Odjechałam z niczym, wróciłam do pracy na godzinę, a potem pojechałam do domu. Na parkingu czekało na mnie czterech. Trzech miało kije bejsbolowe, zaczęli nimi okładać samochód i wybijać szyby. Krzyczałam, próbowałam wyjąć komórkę, żeby zadzwonić na policję i wtedy czwarty z nich, wysoki blondas, nachylił się przy drzwiach z mojej strony i się uśmiechnął. - Zgrzytnęła zębami i zmarszczyła ze złości brwi. - Ludzie na parkingu krzyczeli, ktoś wrzeszczał, żeby wzywać policję, a ten facet się uśmiechał. Kompletnie nonszalancko. Podaje mi przez wybite okno moją własną wizytówkę i mówi: „Proszę pani, myślę, że najlepiej będzie, jeśli pani o nas zapomni". Potem odeszli. Wsiedli do eleganckiej terenówki i odjechali.

Znów popatrzyłem na samochód, na tysiące dolarów szkód naniesionych tak od niechcenia i kilka razy powoli, głęboko odetchnąłem, tłumiąc narastający gniew.

- Skąd pewność, że to faceci z mojej listy? Może to byli ludzie z rozprawy, o której pisałaś, albo bohaterowie jakiegoś innego artykułu?

- Nie, Lincolnie, to nie mógł być nikt inny. Po pierwsze, wręczałam swoje wizytówki wszystkim sąsiadom i ten dupek prawdopodobnie od któregoś z nich ją miał. Do tego mówił z akcentem. Jego angielski był bezbłędny, ale wymowa nie. Najwyraźniej to jego drugi język, a idę o zakład, że po rosyjskim.

- Czy policja przyjechała?

- Tak. Sporządzili raport o wandalizmie, co ułatwi mi załatwienie sprawy z ubezpieczeniem. Powiedziałam im, że nie mam pojęcia, kim byli ci faceci. Nie sądzę, że mi uwierzyli, ale nie szkodzi. Pomyślałam, że najpierw z tobą porozmawiam. - Przekrzywiła głowę i popatrzyła na mnie. - Co to za faceci, Lincolnie?

- Nie wiem - powiedziałem, myśląc o tym samym. - Jedno jest pewne, to kryminaliści, którymi Wayne Weston interesował się na krótko przed śmiercią. Na razie wiem tylko tyle. - Poklepałem bok samochodu. - Naprawdę mi przykro, Asie.

Machnęła ręką.

- Daj spokój, Lincolnie, to nie twoja wina. Chciałeś tylko, żebym zrobiła kwerendę w komputerze. To była głupota z mojej strony, że zaczęłam łazić i zadawać pytania, nie wiedząc, w co się pakuję, ale taki mam zawód, stąd całkiem naturalna reakcja.

- Myślę, że możesz złożyć skargę, jeśli to naprawdę byli ci Rosjanie - radziłem. - Jednak najlepiej będzie, jeśli pozwolisz, żebym najpierw ja się temu przyjrzał.

-Nie ma mowy o składaniu skargi. Wiesz, ledwie zadałam kilka pytań, a oni to zrobili. - Pokazała na samochód. - Pewnie trzeba dać sobie spokój i nie wkurzać ich.

Odwróciłem wzrok. Zastraszenie to potężne i obrzydliwe narzędzie. I skuteczne. Zastraszyli Amy, choć nigdy nie sądziłem, że jest podatna na taką taktykę.

Najwyraźniej pomyślała to samo.

- Przywykłam do opryszków - mówiła cicho. - Mam do czynienia z oszustami, mordercami, złodziejami i gwałcicielami. Piszę o nich teksty, wyciągam ich sprawy osobiste na widok publiczny, złoszczę ich. I nigdy się nie przejmowałam, że mogą się wściekać. Ale z tymi facetami jest inaczej. Byli zupełnie inni, wiesz? Ten, który do mnie mówił, wyglądał po prostu... Nie wiem... pusto. Wyglądał, jakby mógł mnie zgwałcić albo dać mi róże i nie robiłoby mu to różnicy. - Głęboko zaczerpnęła tchu. - Co to za faceci, Lincolnie? - powtórzyła pytanie.

Od potwierdzenia mojej ignorancji uratował mnie biały lexus, który się zatrzymał z piskiem opon obok mojej ciężarówki. Odwróciliśmy się z Amy jednocześnie, a ona złapała się za głowę.

- To Jacob. Zupełnie zapomniałam, że miał przyjechać.

Z lexusa wysiadł Jacob Terry i popatrzył na nas z szerokim uśmiechem. Był to wysoki przystojny gość o doskonałych zębach, brwiach i paznokciach, a jego fryzura mówiła „salon piękności", podczas gdy moja „balwiernia". Cieszył się popularnością jako prezenter z małego ekranu, aleja pamiętałem czasy, kiedy Pee Wee Herman i Geraldo Rivera byli czołowymi osobowościami telewizyjnymi, więc nie robił na mnie wrażenia.

- Cześć, kochanie - zwrócił się ciepło do Amy. - A pan jest Lincoln Peny, zgadza się?

-Aha.

Uśmiechnął się do mnie promiennie i wyciągnął rękę najwyraźniej uradowany niespodzianką, jaką sprawiła mu moja obecność.

- Miło mi pana znowu widzieć, panie Perry.

- Mnie również, panie Terry - powiedziałem, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, że nasze nazwiska cholernie się rymują. Może powinien dołączyć do mnie, kiedy Joe pójdzie na emeryturę. Perry i Terry, dochodzenia. Nieźle!

Terry nadal się uśmiechał, jakby zupełnie nie widział wraku, który kiedyś był samochodem Amy.

- Co cię tu sprowadza? - zapytał.

- Rozbity wóz, który stoi pół metra przed tobą - odparłem, puszczając jego rękę. - Kurczę, jak na zawodowego dziennikarza nie jesteś nazbyt spostrzegawczy, Jake.

Amy usiłowała ukryć uśmiech, Terry utrzymać.

- Chyba nie - przyznał, spoglądając za mnie na samochód. - Amy, co się, do diabła, stało? Miałaś wypadek?

Zerknąłem na wóz. Przypatrując się szkodom, nie mogłem sobie wyobrazić, jak coś takiego można łączyć z wypadkiem. Chyba myślał, że stuknęła od tyłu w ciężarówkę z naczepą i na jej wóz wysypał się ładunek kijów bejsbolowych.

- Nie, nie miałam wypadku - powiedziała. - Mój samochód został zniszczony celowo.

- Co? To okropne. Wiesz, kto to zrobił?

Popatrzyła na mnie i pokręciła głową.

-Nie. Może jakieś dzieciaki, pijane, na haju, zrobiły sobie ubaw.

- Przykro mi, kochanie. - Podszedł do Amy, pocałował ją i potarł jej plecy dłońmi. Przeniosłem spojrzenie na powgniataną acurę.

- Och, to właściwie nic wielkiego. - Amy starała się nadać głosowi pogodne brzmienie. - Czuję się świetnie.

- Nadal chcesz pojechać na kolację? - zapytał Jacob.

- Jasne - odparła. - Lincolnie, dołączysz do nas?

Spojrzałem na nich, przetrząsając gotowe odpowiedzi, żeby jakąś znaleźć. Wpadłem na właściwą.

- Nie, dziękuję.

- Okay. Cóż, dzięki, że przyjechałeś. I, hm, daj mi znać, jak coś znajdziesz, dobrze?

- Jasne. Miło było cię znowu spotkać, Jake. - Kiwnąłem mu głową na odchodne.

-Jacob - poprawiła Amy. - Nie znosi, gdy się do niego mówi Jake.

Terry chyba się trochę zaczerwienił, ale nie zaprzeczył. Ukłoniłem się głęboko na znak przeprosin.

- Mój błąd, Jacobie. To się już nie powtórzy.

Wsiadłem do ciężarówki i odjechałem. Spojrzawszy w lusterko wsteczne, zauważyłem, że Terry obejmuje Amy. Wcale się tym nie przejąłem. Naprawdę? Pewnie. Bo niby dlaczego? Nie ma powodu. Pogłośniłem muzykę.

Kiedy wróciłem do domu, zadzwoniłem do Joego i opowiedziałem, co się wydarzyło.

- Czy z Amy wszystko w porządku? - zapytał, kiedy skończyłem.

- Chyba tak. Jest trochę wstrząśnięta, ale to twarda dziewczyna. Jacob Terry przyjechał, żeby ją pocieszyć.

- Nie mów tego z taką goryczą.

- Nie mówię.

- Akurat. Wyobraź sobie, że też mam nowiny, panie LP. Sprawdziłem agencje obrotu nieruchomościami, spółki budowlane i firmę prawniczą. Ta odmówiła rozmowy ze mną, twierdząc, że jeden z jej adwokatów może zadzwonić do mnie w piątek, jeśli chcę. Pomocne ludziska. Zarządy agencji obrotu nieruchomościami i spółek budowlanych były naprawdę speszone moimi pytaniami. Wszyscy twierdzili, że jestem pewnie źle poinformowany, ale kiedy upierałem się, że moje informacje są dokładne, odparli, że nie mają pojęcia, o czym mówię, i przysięgali, że nic nie wiedzą, jakoby ktoś ze spółki najmował detektywa.

- Kłamią.

- Nie sądzę. Z początku też tak myślałem. Ale kiedy wszyscy śpiewali to samo, usiadłem, pogłówkowałem i postanowiłem sprawdzić te spółki dokładniej. Jeśli menedżerowie nie wystawili Westonowi czeku, to kto miał takie kompetencje?

- Jeśli nie prezes spółki albo dyrektor, to wskazałbym na księgowego.

-Albo?

-Albo? Zaczekaj, niech pomyślę. Kto to jeszcze mógłby być? Urzędnicy spółki, księgowy spółki i właściciel. Tylko oni mają dostęp do kont.

- Trafiłeś - rzekł. - Właściciel. Okazało się, że obie agencje obrotu nieruchomościami i spółki budowlane mają tego samego właściciela. Nigdy nie zgadniesz kogo.

- Nie - przyznałem. - Nie zgadnę. Więc mi powiedz.

- Jeremiaha Hubbarda.

- Żartujesz.

-Nie.

Jeremiah Hubbard należał do najbogatszych ludzi w mieście. Multimilioner, który do wszystkiego doszedł własną pracą, zbił fortunę na nieruchomościach - clevelandzka wersja Donalda Trumpa. Nic też dziwnego, że był jednym z najbardziej wpływowych obywateli w mieście, człowiekiem, o którym mówiono, że ma wiele do powiedzenia w radzie miejskiej.

- Twoim zdaniem Weston pracował dla Hubbarda.

- Jak dotąd tylko to brzmiałoby sensownie - odparł Joe. - A po krótkim dochodzeniu ustaliłem, że firma prawnicza, która płaciła Westonowi, także reprezentuje Hubbarda.

-Ale dlaczego płacił mu za pośrednictwem spółek? Dlaczego nie wystawiał mu po prostu własnych czeków?

- Może - powiedział Joe - chciał to utrzymać w tajemnicy.

Przez dłuższy czas nic nie mówiłem. Mój przyjaciel też milczał.

- Martwy detektyw, zaginiona rodzina, rosyjskie oprychy i jeden z najbogatszych ludzi w mieście - powiedziałem w końcu. - Niezły bigos, prawda?

Joe westchnął.

- Nie sądzisz, że tu już nie chodzi o hazard?

- Tak - oświadczyłem. - W samej rzeczy.

Rozdział 5

Napastnicy z kijami bejsbolowymi mogli nastraszyć Amy, ale nawet takie oprychy nie potrafiły długo utrzymywać jej w stanie drżączki. Kiedy następnego ranka dotarłem do biura, taca przy faksie wypełniona była kopiami artykułów dotyczącymi Rosjan wraz z osobistym liścikiem od Amy.

Kiedy ich znajdziesz, skop im tyłki z mojej kasy". Przeczytałem wszystko dokładnie i odłożyłem z rozczarowaniem. Większość oskarżeń dotyczyła błahostek z reguły ignorowanych przez reporterów „Journala". Najpoważniejsze oskarżenie dotyczyło rabunku z bronią w ręku, ale sprawie ukręcono łeb, zanim doszło do rozprawy.

Zastanawiałem się, czy nie pójść do archiwum sądowego hrabstwa, żeby poszukać szczegółów oskarżenia, gdy nadszedł Joe. Zrzucił kurtkę, a ja zobaczyłem, że ma na sobie kaburę z krótkolufowym rewolwerem. Popatrzyłem na to i uniosłem brwi.

- Masz paranoję czy liczysz na tron po Charltonie Hestonie?

- Mów, co chcesz, nawet że jestem paranoikiem - rzekł. - Nie podoba mi się rozwój tej sprawy. A gdybyśmy przypadkiem wpadli na tych rosyjskich dupków, byłbym szczęśliwy, mogąc wyrazić niezadowolenie w taki sam sposób, w jaki oni potraktowali naszych współpracowników.

Uśmiechnąłem się.

- Wiedziałem, że kochasz Amy.

- Ho, ho. - Usiadł za biurkiem obok mnie i wskazał ruchem głowy faksy.

- Co tam masz?

Podałem mu. Siedziałem i myślałem o jego spluwie, a on czytał. Kiedy pracowałem z Joem na ulicy, wykazywał niesamowity szósty zmysł, wyczuwając zbliżające się kłopoty. Jeśli sądzi, że powinien zacząć nosić broń, to może powinienem pójść w jego ślady. Albo zrobić sobie wakacje.

- Niewiele to nam pomoże - stwierdził Joe, oddając mi artykuły. - Pracuję nad Hubbardem. Wczoraj wieczorem zadzwoniłem do Aarona Kinkaida. On był przez kilka lat partnerem Westona, a teraz mieszka w Sandusky?

-Tak.

- Powiedział, iż przypomina sobie, że Weston pracował nad sprawą, w którą uwikłany był Hubbard, ale nie dla Hubbarda.

- Powtórz.

Joe wzruszył ramionami.

- Pytałem o szczegóły, ale on właśnie wychodził i powiedział, że nie może rozmawiać. Zgodził się jednak spotkać ze mną dziś po południu.

- W Sandusky?

-Tak.

- Długa droga.

- Może warta przejechania.

- Bierzemy wszystko, co podleci na tym etapie.

Pokiwał głową.

- Chcesz ze mną pojechać, żebyśmy we dwóch pomęczyli biedaczynę?

-Mogę, jeśli chcesz, ale chyba lepiej, jeśli będziemy trzymać się planu i śledzić różne tropy, przynajmniej na początku.

- Właśnie dlatego potrzebne mi partnerstwo - wyjaśnił. - Oszczędza czas, podnosi wydajność i pozwala wykluczać fałszywe tropy bez marnowania na to tygodnia.

-A mnie pozwala na ściganie rosyjskich zbirów po mieście, kiedy ty pojedziesz sobie do Sandusky, żeby porozmawiać z jakimś facetem nad cafe latte.

-Niepiję latte.

- Co za różnica.

Joe wyszedł, by udać się do Sandusky, a ja chwyciwszy notes i długopis, pojechałem do śródmieścia. Wszedłem do archiwum sądowego hrabstwa i znalazłem w komputerze numer sprawy o napad, a potem poprosiłem o teczkę. Prędko ją przejrzałem. Znalazłem szybko to, co chciałem. Sprawą zajmował się prokurator James Sellers. Zapisałem nazwisko i wróciłem do biura.

James Sellers był nadal prokuratorem. Połączyłem się z jego wewnętrznym bez problemu i powiedziałem, kim jestem.

- Czy chodzi o jakąś bieżącą sprawę? - zapytał. - Nie wolno mi z panem rozmawiać o sprawach. Zabrania mi tego prokuratorski kodeks etyczny.

Prokuratorski kodeks etyczny? Etyka wśród prawników? Ciekawa uwaga.

- Nie chodzi o bieżącą sprawę - zapewniłem, wyjaśniając, co mnie interesuje. Z nadzieją, że nie spławi mnie, zanim dokończę. Okazało się, że niepotrzebnie się martwiłem.

- Tak, do diabła, porozmawiam z panem o tych draniach - rzekł.

- Mam wiele do powiedzenia na ich temat. W co się teraz wdali?

Postanowiłem, że nie ujawnię nazwiska Westona, o ile będzie to możliwe. Plotki szybko się rozchodzą, a biuro prokuratora nie stanowi wyjątku. Powiedziałem, że zajmuję się sprawą, w której występują ci Rosjanie, ale nie wyjawiłem, o co chodzi.

- Pracowałem tu może pół roku, kiedy dostałem tę sprawę - zaczął.

- Dowody były gówniane, tylko zeznanie świadka. Zeznanie! To brzmi wspaniale, dopóki człowiek nie pojawi się w sądzie bez dowodów rzeczowych, a adwokat nie odkryje, że świadek oskarżenia jest narkomanem na odwyku. Poza tym tamtych gości reprezentował Adam Benson, a to oznacza duże pieniądze. Ja byłem zaledwie nowicjuszem, więc zapytałem paru weteranów z biura prokuratora, jakie ich zdaniem mam szanse.

-I co?

-Wyśmiali mnie. Powiedzieli, że może dowody nie dadzą żadnej szansy na to, bym wygrał z Bensonem. - Odchrząknął. - Słyszał pan kiedy o Dainiusie Belovie?

- Proszę powtórzyć.

Powtórzył, a ja pokręciłem głową.

- Nie, nie sądzę.

- Myślałem, że pan słyszał, skoro był pan policjantem. Prawdopodobnie jest swego rodzaju królem rosyjskiej mafii. Przynajmniej tak mi powiedziano.

- Ci faceci są z nim powiązani?

- Jedna z naszych starszych prokuratorek, pani Winters, jeśli panu coś to mówi, powiedziała mi, że FBI zaszufladkowało tych trzech jako niskiego szczebla żołnierzy Belova. Ażeby zamknąć sprawę, zgadnij pan, kto jest adwokatem z wyboru Belova?

- Adam Benson.

- Poszlaki w sądzie nie wystarczą, ale mnie to wystarcza.

O rosyjskiej mafii wiedziałem niewiele. Mafia włoska, nadal gloryfikowana w filmach i serialach, jak Rodzina Soprano, została mocno przetrzebiona - nie tylko w Nowym Jorku, ale w całym kraju. Rodziny z Cleveland, potężne w dniach Pizza Connection lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, właściwie się rozpłynęły. Od upadku Związku Radzieckiego mafia rosyjska bardzo się umocniła w środowisku amerykańskich gangów. Wiedziałem, że lokalne FBI dysponowało grupą do spraw przestępstw zorganizowanych, która współpracowała z paroma detektywami z clevelandzkiej policji, aleja nie znalazłem się w ich gronie. Jeśli nawet kiedyś usłyszałem nazwisko Dainius Belov, nie zapadło mi w pamięć.

- Wie pan coś o tych typach? - zapytałem. - Kiedy tu przyjechali, z kim się zadają?

-Nie wiem nic. Sprawa miała miejsce dość dawno i jak mówiłem, szybko odparto zarzuty.

Zastanawiałem się, co jeszcze mógłbym wyciągnąć z Sellersa. Chciałem zapytać, czy słyszał o powiązaniach między Jeremiahem Hubbardem a Belovem, ale nie chciałem brać na siebie odpowiedzialności za rzucenie plotki, która długo odbijałaby się rykoszetami od ścian

ratusza. Gdyby Rosjanie mnie nie zabili, to Hubbard prawdopodobnie udusiłby mnie stosem studolarówek. Podziękowałem Sellersowi za to, że poświęcił mi czas, i odłożyłem słuchawkę.

Na krótko przed tym, jak zajęliśmy się zleceniem Johna Westona, razem z Joem pracowaliśmy nad sprawą oszustw ubezpieczeniowych. Spędziłem popołudnie na pisaniu z niej raportu, który przesłałem razem z rachunkiem. Miałem przeczucie, że będziemy musieli uporządkować biurko, zanim zajmiemy się sprawą Westona. Joe wrócił późno wieczorem i wpadł do mnie, żeby porozmawiać. Najwyraźniej wycieczka do Sandusky nie była stratą czasu.

- Okazuje się, że Kinkaid nie zerwał z Westonem z własnej woli - powiedział Joe, rozglądając się po moim mieszkaniu ze ściągniętymi brwiami, jakby nie podobał mu się wystrój. Ale wiedziałem, że nie o to chodzi. Przestawiłem parę mebli, a on zauważył zmianę i próbował ustalić, na czym polegała. Taki jest Joe - niewiarygodnie spostrzegawczy i niewiarygodnie wkurzony, kiedy coś nie pasuje do jego oczekiwań albo do pamięci. Jeśli tylko zobaczy, że coś jest nie tak, nie przestaje o tym myśleć, dopóki nie określi źródła irytacji.

- Weston go wyrzucił? - zapytałem, żeby wrócić do sprawy.

- Nie wiem, czy można to nazwać wyrzuceniem, jeśli jeden partner prosi drugiego, żeby odszedł, ale tak, Weston dał mu kopa. Po trzech latach wspólnej pracy nagle postanowił prowadzić biznes solo. Kinkaid był wkurzony, bo zbudowali przyzwoitą bazę klientów i robili pieniądze, ale Weston go spłacił i pozwolił zabrać klientelę. Kinkaid nie zajmuje się już dochodzeniami. Skupił się na bezpieczeństwie, prowadzi spółkę ochroniarską w Sandusky. Ale nadal żywi niechęć do Westona.

- Chyba bardzo nie oponował.

-Czy naprawdę tkwiłbyś przy partnerze, który mówi, że cię nie chce? - Utkwił wzrok w brązowej lampie z okrągłym szklanym stolikiem, która stała przy kanapie.

- Dobra uwaga.

- A więc zacząłem od wypytania go o Westona, wiesz, tylko podstawowe sprawy o ich stosunkach, jak długo pracowali razem... - Przerwał w połowie zdania i wskazał lampę. - Przesunąłeś ją, prawda?

Od ostatniej wizyty Joego przemieściłem lampę może o pół metra, żeby światło nie padało na ekran telewizora.

- Przesunąłem ją jakiś rok temu - skłamałem. - Starzejesz się, Joe. Pamięć zaczyna blaknąć.

Popatrzył na mnie tak, bym zrozumiał, że tego nie kupuje, i wrócił do tematu.

-Mówiąc krótko, przez dłuższy czas ograniczałem się do spraw podstawowych, ale potem postanowiłem zaryzykować i zapytać go o Rosjan i hazard.

- Wiedział coś?

- Nie słyszał o Rosjanach i powiedział, że jeśli gliny naprawdę wierzą w teorię o hazardzie, to są z nich dupy z uszami. Jego zdaniem Weston nie był hazardzistą. Lubił jeździć do Windsoru na rewie i dla atmosfery kasyna, ale nie obstawiał wiele. Robił zakłady sportowe, bo był zapalonym kibicem, uważał, że powinien zostać komentatorem w telewizji albo w gazecie, wiesz, kolejna gadająca głowa. Kinkaid powiedział, że facet był naprawdę niezły w typowaniu zwycięzców, ale nigdy nie stawiał dużych pieniędzy.

- Może poniosło go w ciągu ostatnich paru lat.

Joe pokręcił głową.

- Zadałem to samo pytanie Kinkaidowi, ale on zaprzeczył. Stwierdził, że Weston miał w sobie za dużo z księgowego, że był pedantyczny, jeśli chodzi o budżet. Codziennie sprawdzał rachunek bankowy, a księgi spółki przeglądał co tydzień. A nigdy bardziej nie liczył swoich pieniędzy, niż kiedy się hazardował. Zawsze wydzielał pewną sumę, którą nazywał „wściekłymi pieniędzmi" na zakłady i wakacje. Taki typ.

- Rozumiem. - Położyłem nogi na starym stoliczku i zagapiłem się na swoje zdarte trampki. Pora na kupienie nowych, ale to znaczyło, że musiałbym pójść do sklepu z butami, gdzie jakiś dzieciak ubrany jak sędzia sportowy nęciłby mnie, żebym kupił najnowszy model. Może posłużą mi jeszcze przez parę miesięcy.

- Z tego, że facet kontrolował swoją żyłkę do hazardu przed sześciu laty, wcale nie wynika, że tak samo było pół roku temu. Każdy, kto regularnie gra, ryzykuje, że go poniesie.

- Tak myślę.

- Kinkaid powiedział coś jeszcze?

Joe skinął głową i się uśmiechnął.

- Zapytałem go o Jeremiaha Hubbarda. Najwyraźniej Weston pracował nad sprawą, w której występował Hubbard, tuż przed tym, jak powiedział Kinkaidowi, że chce zostać sam.

- Może Hubbard chciał go mieć za osobistego lokaja, ale nie chciał płacić także Kinkaidowi - zasugerowałem, myśląc o licznych czekach, które Weston dostawał od Hubbarda.

- To wydaje się dość dziwne - powiedział Joe - jeśli wziąć pod uwagę, że Hubbard nie był klientem. Był celem.

- Celem?

- Właśnie. Pierwszym związkiem Wayne'a Westona z Dziadkiem Hubbardem stała się praca dla Babci Hubbardowej.

- Mów jaśniej, Ezopie.

- Ezop nie pisał o Babci Hubbardowej. Pisał bajki, a nie wierszyki dla dzieci.

Westchnąłem.

- Daruj sobie, Joe. Powiedz po prostu, co się stało.

-Weston i Kinkaid pracowali dla pani Rity Hubbard, ukochanej żony Jeremiaha. Podejrzewała, że mąż ma romans i chciała to udowodnić. Weston i Kinkaid nie lubili spraw niewiernych małżonków, ale za takie pieniądze? Kto by odmówił? Wzięli więc sprawę i Weston odwalał większą część roboty. Najwyraźniej mieli mnóstwo pracy. Kinkaid powiedział mi, że nagrywali rozmowy z pracownikami hotelu, którzy widzieli Hubbarda z kochanką, mieli fotografie, wideo, a nawet kilka taśm magnetofonowych będących niezłą ucztą. Piękna robota z pełną obsługą. Pani Hubbard przyzwoicie im zapłaciła.

- Jak rozumiem, była pani Hubbard?

Pokręcił głową.

- Nie. Pewnie przygotowywała się, żeby grozić rozwodem, ale nie doszło do niego. Mnie to nie dziwi. Jeremiah musiał się zgodzić na prawie wszystko, by nie utracić połowy majątku przy podziale, a jego żona zapewne nie była chętna, żeby rezygnować ze statusu. Wiesz, jakie są te małżeństwa milionerów; nie znoszą myśli o skandalu. Lepiej prywatnie znosić męki niż narazić się na publiczne pranie brudów.

- Czy to prawdopodobne, że Weston nadal dla niej pracował?

- Wątpliwe. Tu jest najciekawsza część: Hubbard zadzwonił do Westona jakiś miesiąc po sprawie.

- Zapewne wkurzony

-Dobrze rozumujesz. Weston spotkał się z nim, a Kinkaidowi powiedział tylko, że Hubbard groził, że wykurzy go z fachu, jeśli jeszcze kiedykolwiek będzie majstrował przy jego życiu. Domyślam się, że żona podała Hubbardowi nazwisko Westona, a może sam je znalazł.

- To bzdura.

- Tak myślisz?

- Jasne. Hubbard zaczyna od gróźb, że wykurzy Westona z fachu, a potem daje mu robotę? Nie ma mowy. Albo żona Hubbarda nadal wynajmowała Westona, albo Weston okłamał Kinkaida, mówiąc mu o tej rozmowie.

- Ale dlaczego miałby okłamywać partnera?

Wzruszyłem ramionami.

- Już mu nie był potrzebny. Prawdopodobnie wyciągnął jakąś dobrze płatną robotę od Hubbarda i chciał się nią zająć sam.

Joe lekko potarł sobie skroń kciukiem i palcem wskazującym.

-Więc na Hubbardzie takie wrażenie zrobiła robota Westona, że chce go wynająć, mimo że to facet, który spieprzył mu małżeństwo i prawdopodobnie przerwał mu romans?

- Czemu nie? Hubbard nie zarobił milionów na uprzejmości; zarobił je na cholernym sprycie i bezwzględności. Jeśli potrzebny był mu detektyw i spodobały mu się umiejętności zawodowe Westona, to myślę, że mógł go kupić. Może chciał sprzątnąć takiego fachowca żonie sprzed nosa, żeby nie mącił mu przy kolejnych romansach.

- To możliwe. Zdecydowanie nie wierzę, żeby Weston nadal pracował dla jego żony. Czy kazałaby adwokatowi męża wypisywać dla niego czeki? Nie ma mowy.

Wstałem z kanapy i poszedłem do kuchni, żeby zrobić kawę. Nasypałem sobie dobrej gwatemalskiej mieszanki i wróciłem do salonu z wodą dla Joego.

- Kiedy ostatni raz odkurzałeś ten śmietnik? - zapytał, przejeżdżając koniuszkiem palca po brzegu stolika. Podniósł go i pokazał szary brud, który się na nim zgromadził.

- Kiedy do mnie przychodzisz, zdejmuj fartuszek i zostawiaj go przy drzwiach - skomentowałem jego zamiłowanie do porządku.

- Znalazłeś coś na tych Rosjan?

Kawa już się parzyła, z kuchni dochodziło bulgotanie, a mocny aromat napływał do salonu.

- Dainius Belov - powiedziałem. - Czy to nazwisko coś ci mówi?

- Oczywiście.

Irytował mnie.

- Czy ja jestem jedynym człowiekiem, który nie słyszał o tym facecie?

-Nie znasz Dainiusa? Chyba sobie żartujesz, LP. Jak, do diabła, będąc moim partnerem przez dwa lata, mogłeś pozostać taki głupi?

-Kto to jest?

- Dainius to ktoś taki jak don. Oczywiście nie jest donem, to nie mafia włoska, ale jej rosyjski odpowiednik. Jest tu od piętnastu lat, może dłużej. Nie pamiętasz wpadki dziupli z Chester Avenue?

-Nie.

Jęknął i wzniósł oczy, jakby prosił niebiosa o pomoc w rozmowie z przygłupim partnerem.

- LP, wstyd mi za ciebie. Dziupla z Chester Avenue była największym operacyjnym sukcesem w sprawie kradzieży samochodów, jaki wydział odniósł w ostatniej dekadzie.

- Nie pracowałem w kradzieżach samochodów, pracowałem w narkotykach - sprostowałem.

- Ja też, ale nie jestem kompletnym ciemniakiem. Znaleźli stary magazyn we wschodniej dzielnicy, niedaleko Chester Avenue, z około dwudziestoma kradzionymi samochodami w środku. Aresztowali dwóch żołnierzy Dainiusa, ale nie mogli ich tknąć, bo nikt nie chciał przeciwko nim zeznawać. Ale i tak to był dobry połów, informacja w wiadomościach. Nasi detektywi dobrze wypadli.

Coś sobie przypominałem o odzyskaniu kilku skradzionych wozów, lecz nie łączyłem tego z Belovem. To się zdarzyło, kiedy zaczynałem służbę, pracowałem nocą i nie znałem wielu detektywów.

- Nadal się zajmuje kradzieżami samochodów?

- Podobno tak, ale z pewnością nie ogranicza się do tego. Ma zmysł organizacyjny i wielkie pieniądze, tyle wiem. - Wypił trochę wody i spojrzał na dno szklanki, jakby nie spodobało mu się to, co tam zobaczył. - Chcesz mi powiedzieć, że Dainius ma związek z tymi gnojkami, którzy zmasakrowali samochód Ambrose?

-Tak mi powiedziano. - Opowiedziałem mu o mojej rozmowie z Sellersem i poszedłem do kuchni, żeby nalać sobie kawy. Kiedy wróciłem, wyglądał ponuro.

- Ta sprawa śmierdzi - powiedział. - Jeremiah Hubbard i Dainius Belov? Z tego połączenia nie wyniknie nic dobrego.

- Myślisz, że są powiązani?

Pokiwał głową.

- O, tak. Jeśli o mnie chodzi, są powiązani.

- Czym?

Popatrzył na mnie.

- Trupem Wayne'a Westona.

Skinąłem głową.

- Myślisz, że Rosjanie mają jego żonę i córkę?

- Możliwe, chociaż nie widzę powodu, żeby trzymali je przy życiu. Oczywiście teraz nie widzę żadnego powodu, bo gówno wiemy. - Pokręcił głową. - Jeśli dobrze pamiętam, a zawsze dobrze pamiętam, kilku chłopaków Belova było w specnazie. Wiesz, to radziecki odpowiednik naszych sił specjalnych i oddziałów do tajnych operacji.

- Wyglądają na dość niebezpieczną gromadkę.

- Tak. - Joe się uśmiechnął. - Ale przynajmniej wiemy, z czym mamy do czynienia. Oni nie wiedzą.

Rozdział 6

W domu Wayne'a Westona, w Brecksville, panowała atmosfera skromnej elegancji. Wielkie ceglane ranczo było imponujące i niewątpliwie kosztowne, ale nie nazbyt ekstrawaganckie. Asfaltowy podjazd prowadził obok rzędu świerków. Pod drzewami, gdzie nie sięgały promienie słoneczne, pozostały łaty śniegu. Za domem stał garaż na dwa samochody. Całe otoczenie dawało poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Policja przeszukała posiadłość centymetr po centymetrze, ale razem z Joem uznaliśmy, iż warto wszystko obejrzeć, żeby zrozumieć, kim był Wayne Weston, jak żył on i jego rodzina. Słońce było już dość wysoko i ludzie, którzy mieli normalne zawody, spieszyli do biur, kiedy my dotarliśmy do domu zabitego, żeby napawać się atmosferą. Cholerny sposób na rozpoczęcie dnia.

Buick Johna Westona stał przed garażem, a ja zatrzymałem się obok. Za domem był taras z grillem na propan i stół piknikowy. Znaleźliśmy przy nim Johna Wayne'a. Siedział i gapił się na resztki bałwana na tylnym podwórku.

-Zrobiła go moja wnuczka - powiedział zachrypłym głosem. -Dzień przed tym, jak... jak zaginęła.

Bałwan topniał powoli, miał pół metra wysokości. Nos z marchewki wypadł i teraz leżał na trawie. Na głowie bałwana sterczała różowa czapka narciarska, dwoje oczu z kamyków było na swoim miejscu i odwzajemniało spojrzenie Westona, jakby z drwiną. „Nadal tu jestem - bałwan zdawał się mówić - ale jej nie ma".

Weston spuścił wzrok i wręczył nam klucz.

- To od drzwi frontowych. Wejdźcie i się nie spieszcie. Przeglądajcie, co chcecie, mnie jest wszystko jedno. Ja nie mogę tam wejść.

Tam", jak małe dziecko, które boi się zejść do piwnicy. Dziecko bałoby się tego, co mogłoby w piwnicy znaleźć. John Weston bał się tego, czego w domu nie znajdzie.

Joe wziął klucz, zeszliśmy z tarasu i wróciliśmy do drzwi frontowych. Otwierały się na hol z podłogą z twardego drewna. Z lewej znajdował się korytarz, a z prawej mały salonik z kanapą, drewnianym krzesłem na biegunach i starą maszyną do szycia. Na ścianach wisiało kilka obrazów i stał stolik ze starymi wydaniami „Time'a", ale zdaje się pokoik był bardziej na pokaz niż do użytku. Poszliśmy na prawo.

Za salonem znajdowała się kuchnia. Przeszukaliśmy kredensy i szuflady. Lodówka wypełniona jedzeniem; w zamrażarce leżały dwa nowojorskie steki i nieotwarte pudełko z lodami na patyku. Wszystkie produkty dobrej jakości i starannie ułożone. Miało się wrażenie, że właściciele wyszli, lecz wrócą do domu niebawem.

Obok kuchni była jadalnia z dębowym stołem, przy którym mogłoby zasiąść na pewno dwadzieścia osób. Za jadalnią znajdowała się, położona na niższym poziomie, sypialnia z wygodnymi, zniszczonymi nieco meblami i nowoczesnym sprzętem elektronicznym. Właśnie w tym pokoju znaleziono ciało Westona, ale teraz nikt by się tego nie domyślił. Dokładnie przeszukaliśmy pomieszczenie, obracając każdą poduszkę, otwierając każdą kasetę, ale była to formalność. Policja niczego nie przeoczyłaby. Sprawdzaliśmy jednak powtórnie, lepsze to niż rozglądanie się po pustym pokoju. Skończyliśmy z salonem, wróciliśmy do punktu wyjściowego i poszliśmy na lewo korytarzem. Nie zamieniliśmy do tej pory ani słowa. Cisza nam ciążyła. Dom zdawał się przechowywać aurę rodziny, miało się wrażenie, że zaraz drzwi się otworzą, a wnętrze wypełni głos matki i śmiech dziecka.

Z holu prowadziły drzwi do łazienki, dwu pokoi oraz gabinetu z wielkim pustym biurkiem, szafą na akta i dwiema półkami na książki. Leżące na podłodze zwinięte kable pozostały prawdopodobnie po komputerze, który zabrała policja. Na półkach stało kilka fotografii rodzinnych, oprawiony w ramki program mistrzostw z 1953 roku oraz kilka powieści Johna Grishama i Deana Koontza.

W szafie z szufladami dwie były zupełnie puste. W innych leżały teczki z gwarancjami na różne sprzęty gospodarstwa domowego, opłacone ubezpieczenia, katalogi wysyłkowe i rozmaite przedmioty, nie-mające nic wspólnego z pracą Westona. Jedyna teczka, która zwróciła moją uwagę, zawierała jego dokumenty wojskowe. W zaświadczeniu

0 zakończeniu czynnej służby wymieniono zaliczone treningi specjalistyczne - a było o czym pisać. Weston miał dyplom nurka wojskowego, specjalisty od desantu powietrznego, specjalisty od dalekiego zwiadu

1 od materiałów wybuchowych. Uznano go za eksperta w strzelaniu do celu zarówno z broni krótkiej, jak i karabinu. Niezła laurka. Mój ojciec często chwalił się swoim treningiem w oddziałach ekspedycyjnych marines, ale nie miałby szans, żeby zmierzyć się z Westonem.

- Znalazłeś coś? - zapytał Joe, zaglądając mi przez ramię.

- Tylko to. - Wręczyłem mu teczkę i razem ją przejrzeliśmy. Weston otrzymał kilka odznaczeń, ale nie było szczegółów na temat misji. Tak to jest z żołnierzami od operacji specjalnych. Został honorowo zwolniony z wojska.

- Całkiem nieźle - powiedział Joe. - Ale nie zda nam się na wiele. W biurku też nie ma nic godnego uwagi, chyba że potrzeba ci taśma klejąca albo ołówki. To leżało na biurku. Sprawdź inicjały.

Podał mi zwykłą białą kopertę z adresem Westona. Stempel pocztowy był z początku lutego, postawiono go zaledwie kilka tygodni przed śmiercią Wayne'a. Bez adresu zwrotnego. W środku znajdowała się prosta, ale elegancka kartka ze złotą obwódką. Ktoś napisał tam wiecznym piórem czarnym atramentem: „Wielkie dzięki za kolejną dobrze wykonaną robotę. Odniosła zamierzony efekt". Co to za „robota", jaki przyniosła efekt, nie mieliśmy pojęcia. Notka opatrzona została inicjałami J.E.H.

- Hubbard? - To była moja pierwsza myśl.

Joe wzruszył ramionami.

- Nie wiem, co oznacza środkowy inicjał, ale niewykluczone. Będziemy trzymać się tego pazurami. Może uda się zidentyfikować charakter pisma.

-A jeśli to pismo Hubbarda?

- To nadal nie wyjaśnia sprawy. Ale przynajmniej wiemy, na kogo zwalić winę.

Przeszliśmy do kolejnych pokoi. Joe zajął się sypialnią pana domu, a ja pokojem dziecinnym. Był jasny, miał różowe ściany i znajdowało się w nim mnóstwo pluszowych zwierzątek. Na łóżku leżała narzuta w kociaki. W rogu stał wielki plastikowy domek dla lalek. Wszystko tu było szczęśliwe i niewinne. Okno wychodziło na tylne podwórko.

Zobaczyłem Johna Westona, który nadal gapił się na bałwana ulepionego przez wnuczkę. Wyszło słońce i bałwan, topniejąc, połyskiwał. Weston patrzył na niego, a ja pomyślałem, iż przynajmniej ma tę satysfakcję, że bałwan nie znika znienacka. Teraz musiało to mieć dla starego jakieś znaczenie.

Na kawałku żyłki wędkarskiej przymocowanej do karnisza wisiał mały kryształowy pryzmat w kształcie serduszka. Odbijał światło i załamywał promienie słoneczne, rzucając na białe zasłony tęczowe refleksy. Wziąłem go do ręki i przesunąłem kciukiem po rzeźbionej powierzchni, potem zdjąłem linkę z karnisza i schowałem wszystko do kieszeni. To była spontaniczna decyzja, może nawet zbyt emocjonalna. Chciałem mieć pewność, że nigdy nie zapomnę tego pokoju i tej dziewczynki.

Szybko przeszukałem szafy i szuflady, przerzucając ubranka, gry planszowe i zabawki. Nic nie znalazłem. Zatrzasnąłem ostatnią szufladę i usiadłem na skraju łóżka, ciężko dysząc. Nieświadomie wstrzymywałem oddech. Nie chciałem oddychać w pokoju tej dziewczynki. Może gdybym nie oddychał, mógłbym wyjść i wmówić sobie, że nigdy mnie tam nie było, że to wszystko nieprawda, że pięciolatka nie przepadła, że jej ojciec nie zginął.

Siedziałem na łóżku, czułem zmęczenie, którego nie wywołała praca fizyczna ani stres, lecz świadomość, że żyję w świecie, w którym dzieci znikają z takich szczęśliwych, niewinnych pokoi. Pochyliłem się i zacząłem oglądać zwierzątka. Na podłodze leżały ich dziesiątki, od misiów po króliczki, ze szczególnym uwzględnieniem kotków.

Niektóre brałem do ręki, naciskałem, czując ich miękkość, patrzyłem w plastikowe oczy pluszaków, jakby mogły mi coś powiedzieć. Kilka zwierzątek nosiło ubranka, kilka wydawało dźwięki, kiedy się je nacisnęło, inne miały ruchome kończyny. Sięgnąłem po misia okularnika, który w łapce trzymał tablicę z plastiku. Jak się okazało, była ona okładką małej książeczki zamykającej się z trzaskiem. Otworzyłem ją i stwierdziłem, że to pamiętnik. Przeczytałem pierwszy wpis: „Wesołych Świąt, Betsy! Kochamy Cię, mama i tata".

Przekartkowałem pamiętnik. Na stronach znajdowały się dziecięce rysunki i wpisy. Było kilka postaci z kreskówek, mnóstwo serc i imię Betsy, wszystko narysowane różnokolorowymi kredkami. Gdzieniegdzie pojawiały się pełne błędów zdania. „Mama zrobiła mi zupę i smażony serek", głosił jeden z wpisów. Na miesiąc przypadało jakieś pięć, sześć zdań. Każdą wykorzystaną kartkę dziewczynka starannie datowała. „Kwiecień"

napisała bezbłędnie, ale „luty" sprawił jej kłopot. Przewracałem kartki, aż dotarłem do ostatniego wpisu. Pochodził z czwartego marca, na dzień zanim znaleziono ciało Westona, a poszukiwania Betsy Weston i jej matki stały się najbardziej sensacyjną informacją medialną.

Zajrzał Joe.

- Sypialnia była stratą czasu. Masz coś, na co warto spojrzeć?

Nie odwróciłem się.

- One żyją, Joe.

- Słucham?

- Betsy Weston napisała to w pamiętniku w tę noc, kiedy zniknęła - powiedziałem.

Joe przeszedł przez pokój i uklęknął obok mnie, potem przeczytał wpis z pamiętnika zrobiony dziecięcą ręką, zieloną kredką: „Dziś wieczorem powiedziałam do widzenia".

Rozdział 7

Dziś wieczorem powiedziałam do widzenia" - Joe przeczytał to na głos, podniósł wzrok i spojrzał na mnie. - Co to, do diabła, znaczy?

- To znaczy, że wiedziała, że wyjeżdża - odparłem.

- Piękna myśl - rzekł. - Ale nie masz wielu dowodów, żeby ją uzasadnić.

- Joe, w tym roku ona codziennie coś pisała albo rysowała. Ostatni wpis pochodzi z nocy, kiedy zniknęła razem z matką. Nie sądzisz, że to coś znaczy?

Patrzył na kartkę w zamyśleniu.

- Nie mówię, że nic nie znaczy. Zastanawiam się tylko, co ją skłoniło, żeby to napisać. Komu mówiła do widzenia? Domowi, tacie?

- Oba warianty mogą wchodzić w grę.

- Zatrzymaj ten pamiętnik - powiedział Joe. - Ale nie pokazuj go staremu. Niech nie umacnia się w przekonaniu, że żyją. To ostatnia rzecz, na jakiej nam zależy.

Wyszliśmy z domu i sprawdziliśmy garaż. Toyota terenówka i lexus stały na miejscu. Julie Weston z córeczką nie odjechały jednym z rodzinnych samochodów. Ale to nie oznaczało, że nie mogły odjechać żywe.

Wróciliśmy do Johna Westona i oddaliśmy mu klucz.

- Znaleźliście coś, co mogłoby pomóc? - zapytał.

Spojrzeliśmy na siebie. Joe odezwał się.

- Samo obejrzenie domu pomogło, proszę pana.

Popatrzył na niego obojętnie i nie odpowiedział. Zapewniliśmy, że będziemy w kontakcie. Kiedy zjeżdżałem z podjazdu, nadal siedział przy stole. Zastanawiałem się, czy zostanie tam przez cały dzień.

- Mała z tego pociecha - powiedział Joe, kiedy już byliśmy w drodze. - Myślisz, że żyją, bo znalazłeś jedno zdanie wpisane do dziecięcego pamiętnika. I chociaż doceniam twoje przekonanie, raczej niewiele nam to pomoże w poszukiwaniach.

- Prawda - przyznałem - niewiele.

Skręciłem w Brecksville Road i pojechałem na północ, z powrotem do miasta, mniej więcej tą samą trasą, którą Cuyahoga River wiła się w stronę centrum miasta i dzielnicy Flats. Słońce się skryło, a cyfrowy termometr na lusterku bocznym wskazywał, że na zewnątrz jest półtora stopnia powyżej zera - nie za ciepło jak dla mnie, ale najcieplej od miesięcy. Zima nadal nas nie opuszczała, blokując nadejście wiosny. Była długa i nieprzyjemna, z obfitymi opadami śniegu, uporczywie niskimi temperaturami i mroźnym wiatrem siekącym od jeziora. Na początku marca zimowa aura coraz bardziej działała mi na nerwy. Irytowały mnie zalegające łaty śniegu, wściekały zapowiedzi kolejnych burz, frustrowało zimne powietrze wciskające się w płuca podczas biegania.

-Następny ruch? - Joe przerwał mi rozmyślania. Oderwałem na chwilę wzrok od furgonetki przed nami i spojrzałem na niego, nie rozumiejąc. - Odleciałeś? - zapytał. - Jak sądzisz, jaki ruch powinniśmy teraz wykonać?

Znowu spojrzałem na szosę i wzruszyłem ramionami.

-Nie wiem. Snujemy przypuszczenia, ale nie mamy faktów, żadnych twardych dowodów. Musimy chyba trochę namieszać i zobaczyć, co z tego wyjdzie.

- Brzmi nieźle - stwierdził Joe. - Zawsze lubiłeś działać na wariata.

Uśmiechnąłem się.

- Masz wątpliwości, weź wariackie papiery.

- Genialne powiedzonko. - Pokręcił głową. - No to komu mamy namieszać? Chcesz znaleźć Rosjan i dobrać się bejsbolem do ich samochodu?

- Muszę coś zachować na zaś - powiedziałem. - Myślę, że moglibyśmy zacząć od Jeremiaha Hubbarda.

- Dobrać się bejsbolem do jego samochodu?

- Gdyby nie chciał się z nami spotkać.

Joe odwrócił się na siedzeniu i popatrzył na mnie, jakby chciał sprawdzić, czy mówię poważnie.

- Naprawdę chcesz dzisiaj porozmawiać z Hubbardem?

- Czemu nie? On albo jego współpracownicy ostatnio płacili Westonowi za jakąś robotę. Tyle wiemy i możemy pójść tym tropem.

- Myślisz, że tak zachwycą go nasze zdolności dedukcyjne, że przyzna się do związków z rosyjską mafią i dobrowolnie odda w ręce sprawiedliwości?

- Trudno powiedzieć, jak zareaguje - odparłem. - Ale jeszcze trudniej wyobrazić sobie kogoś, kto nie byłby zachwycony naszymi zdolnościami dedukcyjnymi.

Joe przejechał dłonią po swoich krótkich siwych włosach i zatrzymał ją dopiero na karku, uciskając mięśnie, jakby chciał się pozbyć uporczywego bólu.

- Cholera mnie bierze, ale prawdę mówiąc, nie mam lepszego pomysłu. Poza tym zawsze chciałem się spotkać z Hubbardem.

- Wiesz, gdzie jest jego biuro?

Pokiwał głową.

- W samym centrum. Apartament z wielkim oknem, chyba w Terminal Tower.

-Pięknie. Jestem pewien, że będzie szczęśliwy, mogąc pokazać nam widok.

- Taki bogacz? Ma wszystko poza wolnym czasem.

Adres w książce telefonicznej potwierdził dobrą pamięć Joego; biura Hubbarda były w śródmieściu, w Terminal Tower. To niezaprzeczalnie najsłynniejszy budynek w mieście. Kiedyś najwyższy budynek w mieście - i drugi w świecie - obecnie został pobity przez Key Buil-ding. Ale Terminal Tower ma prezencję, której brakuje innym naszym drapaczom chmur bez względu na ich wysokość. Biura w tym budynku sprzedają się za zawrotne sumy, a ja byłem pewien, że lokal Hubbarda należał do najdroższych.

Kiedy dotarliśmy do śródmieścia, wjechałem do garażu w Tower City i zaparkowałem ciężarówkę na miejscu najwyraźniej zaprojektowanym dla pojazdu przypominającego raczej geo metro albo hondę

civic. W holu budynku był wykaz biur i ustaliliśmy, że firma Jeremiah Hubbard Enterprises mieści się na trzydziestym drugim piętrze tego pięćdziesięciodwukondygnacyjnego budynku.

- Nie powinniśmy po prostu podbiec w górę po schodach, hę? - rzucił przewrotnie Joe.

Drzwi windy otworzyły się, odtwarzając melodyjkę, a ja wzruszyłem ramionami.

- Skoro już winda zajechała, to może z niej skorzystamy.

Podjechaliśmy do góry, potem na korytarzu odszukaliśmy lokal Hubbarda. Otworzyłem drzwi i wkroczyliśmy do biura. Powiało atmosferą wielkiego świata: drogie dywany, ciemne orzechowe meble i ozdobne lampy z brązu. Na ścianach wisiało kilka obrazów, a po mojej lewej szemrała mała kamienna fontanna. Meble i wystrój kosztowały chyba tyle, ile ja i Joe zapłaciliśmy za czynsz przez dziesięć lat. A to był tylko sekretariat.

Atrakcyjna blondynka w średnim wieku podniosła wzrok znad komputera i uśmiechnęła się do nas. Miała na głowie słuchawki z mikrofonem i umawiała z kimś spotkanie, jednocześnie stukając jak szalona w klawisze. Powinność swą czyniła z wprost godną podziwu nonszalancją. Wielozadaniowość w pełnym rozkwicie. Uniosła rękę znad klawiatury i wystawiła palec na znak, że zajmie się nami za minutkę, po czym wróciła do rozmowy telefonicznej i stukania. Usiedliśmy na fotelach pokrytych skórą w kolorze burgunda doskonale pasujących do orzechowych mebli

-Nieźle - stwierdziłem. - Jasne, że ogarnia mnie nostalgia na wspomnienie naszego biura z krzesłami ze stadionu, ale poza tym jest całkiem przyzwoicie.

- Może powinniśmy zastanowić się nad przenosinami. - Joe pokiwał głową.

- Może.

Sekretarka skończyła rozmowę, nacisnęła guzik na telefonie, żeby rozłączyć zestaw słuchawkowy i ponownie spojrzała na nas.

- Przepraszam za zwłokę - powiedziała. - Czy panowie są umówieni?

- Nie - odezwał się Joe. - Mieliśmy nadzieję, że wpadniemy na krótko. Nie powinno to zająć dużo czasu.

- Rozumiem. A do kogo życzyliby sobie panowie wpaść?

- Do Jeremiaha Hubbarda.

Łagodnie i uprzejmie uśmiechnęła się do nas. Takim uśmiechem obdarza się czterolatka, który mówi, że chce polecieć samolotem.

- Przykro mi - odparła. - Pan Hubbard nie przyjmuje nieumówio-nych wizyt. Jest człowiekiem wyjątkowo zajętym.

- Och, niech pani da spokój - powiedziałem. - Musi go już męczyć liczenie pieniędzy. Na pewno spodoba mu się odmiana.

- Pan Hubbard akceptuje odmiany tylko wtedy, jeśli wcześniej umówiły spotkanie - zripostowała sekretarka, nadal się uśmiechając. Miała wspaniałe usta - pełne, ale nie nazbyt wypukłe, i ładne białe zęby.

Roześmiałem się.

- No cóż, a mogłaby pani chociaż go zapytać? Myślę, że bardziej będzie skłonny do spotkania z nami, niż pani sądzi. Proszę mu przekazać, że przyszliśmy pogadać o Waynie Westonie.

Lekko uniosła brwi. Sprawa Westona od paru dni była już w mediach i użycie tego nazwiska uniosłoby zapewne niejedne brwi. Pomyślałem, że będę się musiał do tego przyzwyczaić.

- Wayne Weston - powtórzyła. - Rozumiem. Chwileczkę, proszę.

Nacisnęła parę guzików na telefonie, odwróciwszy lekko głowę, potem mówiła po cichu przez kilka sekund i się rozłączyła.

- Pan Hubbard będzie szczęśliwy, mogąc się z panami spotkać -oznajmiła. - Proszę za mną.

Popatrzyłem na Joego i teraz ja uniosłem brwi. Sekretarka poprowadziła nas kolejnym korytarzem, a ja patrzyłem na ruchy jej bioder i nóg pod elegancko-profesjonalną niebieską sukienką, którą miała na sobie. Chyba dodała trochę ekspresji ruchom bioder, ja zaś wmawiałem sobie, że to dla mnie.

Przeszliśmy obok kilku par drzwi, a potem korytarz się skończył naprzeciw podwójnych drzwi bez tabliczki z nazwiskiem. To musiało być biuro Hubbarda. Tylko on mógłby mieć podwójne drzwi i tylko on był tak ważny, że nie potrzebował tabliczki z nazwiskiem. Otworzyła jedno skrzydło i odsunęła się na bok, wprowadzając nas do środka.

Wszedłem do gabinetu i zaparło mi dech w piersiach. Nie był tak przestrzenny, jak się spodziewałem, ale wystarczająco duży, żeby zagrać w nim w zbijanego. Meble miały jeszcze więcej skóry, burgunda i ciemnego orzecha, wystrój świadczył o wielkim poczuciu smaku i elegancji, ale całą moją uwagą zawładnęło okno. Wielka szklana tafla, w kształcie połowy owalu, odsłaniała zdumiewający obraz miasta pod nami. Widziałem, jak słońce roziskrza fontannę War Memoriał trzydzieści dwa piętra niżej. Chciałem podejść do okna i spojrzeć w dół, poświęcić parę minut na podziwianie widoków, ale wtedy Jeremiah Hubbard wstał zza wielkiego orzechowego biurka i pojąłem, że to nie widoki będą największą atrakcją tego pokoju.

- Panowie - powiedział, wychodząc zza biurka z wyciągniętą ręką, kiedy sekretarka cicho zamknęła drzwi.

Hubbard stał wyprostowany, ramiona miał odchylone do tyłu, podbródek lekko uniesiony, ale domyślałem się, że raczej nie jest szczupły, tuszę zaś maskuje dobrze skrojony granatowy garnitur. Zwróciłem uwagę na jego włosy - zbiór łagodnych, perfekcyjnie ułożonych białych loków, które kojarzyły mi się z dobrze utrzymaną, pudrowaną peruką z czasów kolonialnych. Skóra twarzy wydawała się aż zbyt mocno napięta, wargi miał cienkie i ściągnięte, uniesione nieco w kącikach. Prawdopodobnie skorzystał z dobrodziejstw chirurgii plastycznej, by się pozbyć obwisłego podbródka w zaawansowanym wieku. Nie zaliczał się do szczególnie przystojnych mężczyzn, ale biła od niego totalna pewność siebie, widać ją było w oczach i w każdym ruchu, co mogło wyróżniać go spośród innych.

- Lincoln Perry - powiedziałem, ściskając mu dłoń. - Miło mi pana poznać, sir. To mój partner, Joe Pritchard.

Skinął w milczeniu głową i uścisnął rękę Joemu, potem gładko obrócił się na pięcie i wrócił do biurka. Z ojcowskim westchnieniem usadowił się w wielkim dyrektorskim fotelu, a ja odniosłem wrażenie, że zaraz nas skarci za to, iż śmieliśmy wtargnąć do jego gabinetu i zabieramy mu cenny czas. Jak to mówią, czas to pieniądz, a Jeremiah Hubbard kochał swoje pieniądze.

- No cóż - rzekł. Zdjął okulary i położył je na biurku. - O co wam chodzi?

Joe popatrzył na mnie, a ja kiwnąłem głową.

- Chcemy z panem porozmawiać o Waynie Westonie - zaczął. Hubbard oblizał czubkiem języka cienkie wargi i zmarszczył brwi.

-Czy to ten sam Weston, który ostatnio zdominował wszystkie media?

- Ten sam - potwierdził Joe.

Hubbard pokiwał wolno głową, potem rozparł się w fotelu i bacznie nam się przyglądał. Po jakichś dziesięciu sekundach milczenia kiwnął lekko dłonią, żeby Joe kontynuował.

- Czy znał pan Westona? - zapytał Joe.

- Dlaczego interesuje to panów?

- Są powody, by twierdzić, że pracował dla pana, panie Hubbard - powiedział Joe. - Mamy nadzieję, że powie pan nam o tym co nieco.

- Dlaczego sądzicie, że dla mnie pracował?

- Bo ostatnio zrealizował pięć czeków od spółek związanych z panem, a dyrektorzy tych spółek mówią, że nie mają nic wspólnego z tym człowiekiem.

- Wiele spółek jest ze mną związanych, panie Pritchard.

- Rozumiem, sir. Pytam, czy pan kiedykolwiek zatrudniał Wayne'a Westona.

Hubbard położył ręce na biurku, splótł palce i pochylił się do przodu.

- Gdybym zatrudniał kogoś takiego jak pan Weston, to chyba tylko do poufnych, a prawdopodobnie drażliwych spraw, prawda?

-Nie mamy zamiaru naruszać pańskiej prywatności. Niewykluczone, że pan Weston został zamordowany, a nas poproszono o zweryfikowanie takiej hipotezy. Żeby to zrobić, musimy zorientować się w sprawach, które ostatnio prowadził. Wszelkie informacje uzyskane od pana pozostaną do naszej wiadomości - zapewnił Joe. - Musimy tylko wiedzieć, nad czym pracował.

- Kto was zatrudnił?

- Ojciec Westona.

Po tych słowach zmienił się nieco wyraz twarzy Hubbarda. Prawie niezauważalnie, ale się odprężył. Ta wiadomość jakby podniosła go na duchu. Zastanowiło mnie, kogo podejrzewał o wynajęcie nas i dlaczego niemal z ulgą przyjął wiadomość, że zleceniodawcą jest ojciec Wayne'a.

- Panowie - rzekł. - Obawiam się, że nie będę w stanie wam pomóc.

Joe skinął głową.

- Szanujemy pańską decyzję, panie Hubbard. Niemniej, chcę pana zapewnić, że będziemy podążać za tym wątkiem mimo braku współpracy z pańskiej strony.

Mars na czole, który złagodniał, kiedy padło nazwisko Johna Westona, wrócił teraz.

- Ile zarobicie na tej sprawie? - zapytał. - Ile pieniędzy zgarniecie za molestowanie mnie i moich współpracowników?

Joe zmarszczył brwi.

- Nie mamy zamiaru nikogo molestować, proszę pana. Ale wynajęto nas, żebyśmy przyjrzeli się ostatnim interesom Westona i jeśli się okaże, że jest pan w nie zaangażowany, będziemy musieli się tym zająć.

- Ile zarobicie? - powtórzył.

- Nie wiem - odparł Joe. - Zależy, jak długo będziemy się sprawą zajmować. Jakie to ma znaczenie?

- Więcej niż dwadzieścia tysięcy?

Joe spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął.

-Nie, nie więcej.

-Więc dam wam dwadzieścia tysięcy - oświadczył Hubbard. -Dwadzieścia tysięcy tylko za to, żebyście, do diabła, trzymali się z dala ode mnie i moich współpracowników.

Parzyłem na niego baranim wzrokiem. Byliśmy w gabinecie niecałe dwie minuty, zadaliśmy tylko kilka pytań, a on chciał nam zapłacić dwadzieścia tysięcy, żebyśmy go zostawili w spokoju?

- Z całym należnym szacunkiem - powiedział Joe. - Nie rozumiem, dlaczego pan nam to proponuje.

Hubbard machnął ręką.

-Jestem bardzo zajęty i mam ważniejsze sprawy niż odpowiadanie na wasze pytania. Mam też wystarczająco dużo źródeł stresu i nie potrzebuję więcej. Opłaca mi się' trzymać was z daleka ode mnie i od moich spraw. Dwadzieścia tysięcy jest dla mnie tyle warte, ile dziesięć dolarów dla was. - Przerwał i popatrzył na nas z pogardą. - Hm, może dziesięć centów.

Roześmiałem się lekko, a Joe pokręcił głową.

- Nikt jeszcze nie chciał nas podkupić - odparł - ale obawiam się, że będziemy musieli odrzucić propozycję. Mamy klienta i obiecaliśmy, że zrobimy dla niego wszystko, co w naszej mocy. Gdybyśmy przyjęli pańską ofertę, zawiedlibyśmy go, a tego nie zrobimy. .

Mars na czole Hubbarda znów się pojawił, ale miliarder wzruszył tylko ramionami. Próbował udawać zupełnie obojętnego, jakby po prostu zaproponował nam kawę, a my odmówiliśmy, bo unikamy kofeiny.

Wymieniliśmy z Joem spojrzenia.

- Proszę pana - mówiłem - nasz zawód polega na wykrywaniu różnych rzeczy. Jeśli Weston dla pana pracował, to też wykryjemy. Mamy zamiar się dowiedzieć, co robił, kiedy to robił i dlaczego to robił. Może pan oszczędzić wszystkim mitręgi i powiedzieć nam teraz albo może pan dać nam krzyżyk na drogę. Nam to jest naprawdę obojętne. Ale niech pan nawet przez chwilę nie myśli, że utrudnianie nam pracy może nas powstrzymać. Tylko będzie to trwało dłużej. _ -

Odezwałem się po raz pierwszy,- odkąd podaliśmy sobie ręce. Hubbard patrzył na mnie z niesmakiem i złością. Ten rodzaj spojrzenia już znałem. Wymieniali je mężczyźni w barach, a za chwilę następowało rąbniecie kijem bilardowym albo pięścią. To spojrzenie awanturnika, w eleganckim gabinecie, u człowieka dbającego o dobre maniery, było całkowicie nie na miejscu.

- Brzydzę się wami - powiedział. Ton jego głosu był teraz chropawy, zgrzytliwy jak temperówka przepełniona wiórkami. - Uwielbiacie życie w brudzie. Budujecie na tym swoją karierę, wyszukujecie tajemnice, podglądacie przez okna, grzebiecie się w prywatnych i osobistych sprawach. Nie macie godności, bowiem wasza kariera, wasz chleb powszedni wymaga, żebyście wyrzekli się czci, by zszargać honor innego człowieka. I wam to odpowiada. Zarabiacie mało, ale wam to nie przeszkadza, bo macie rekompensatę: satysfakcję z pracy, wielką satysfakcję z siania zamętu w życiu innych, z poznawania najlepszych sposobów na wściubianie nosa, prowokowanie, dręczenie i molestowanie. - Hubbard trząsł się z wściekłości. - Rzygać mi się chce na wasz widok.

Gwizdnąłem cichutko, spojrzałem na Joego i pokręciłem głową.

-Wiedziałem, że jesteśmy szumowiną z marginesu, ale nie zdawałem sobie sprawy, że jest aż tak źle.

- Precz z mojego gabinetu. - Hubbard wskazał drzwi.

- Słyszał pan kiedy o niejakim Dainiusie Belovie? - zapytałem.

Odchylił się w fotelu, zaczerpnął tchu i wygładził sobie krawat.

Zmarszczył się, jakby własna reakcja zaskoczyła go i rozczarowała, jakby moje pytanie szarpnęło za część mózgu, którą postanowił znieczulić na czas rozmowy.

- Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, to zwróćcie się do mojego adwokata, pana Richarda Douglassa - powiedział monotonnym głosem

- Dicky D. - rzekłem. - Jak się stary miewa?

- Wyjść. - Hubbard z trudem panował nad rolą.

- Dicky D.? - zdumiał się Joe.

-Nie chciałem wyjść na szczególnie wystraszonego - odezwałem się teatralnym szeptem. Podziałało?'

-Nie.

Wstaliśmy, a Joe znów zwrócił się do Hubbarda.

- Zostawię panu numer telefonu. Na Wypadek, gdyby zmienił pan zdanie.

To się nie stanie — wycedził Hubbard.

- Mimo wszystko - kontynuował Joe - lepiej bym się poczuł ze świadomością, że pan go zna. Czy mogę prosić o kawałek kartki?

- Mam przy sobie naszą wizytówkę - wtrąciłem.

Joe pokręcił głową, wyglądał na zirytowanego.

- Chcę zostawić panu Hubbardowi mój numer domowy. To ważny człowiek.

- Prosiłem, żebyście wyszli - warknął Hubbard. - Czy muszę wzywać ochronę?

- Jeśli da mi pan kawałek papieru, żebym mógł zapisać numer, natychmiast wyjdziemy - odparł Joe; podszedł do biurka i wziął pustą kartkę, zgiął ją na pół i przedarł. Zapisał swoje nazwisko oraz numer i podał kartkę Hubbardowi. - Na wypadek, gdyby zmienił pan zdanie.

- Wynosić się! - Hubbard nie krył wściekłości.

Wyszliśmy. Kiedy znalazłem się w holu, wrzasnął, żebym zamknął drzwi. Zostawiłem je otwarte i poszedłem za Joem korytarzem. Przystojna sekretarka uśmiechnęła się do nas.

- Szybko poszło - zauważyła.

- Mamy ważne interesy, którymi musimy się zająć - powiedziałem. - Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu.

Byłem już w połowie drogi do drzwi, kiedy Joe zatrzymał się tak nagle, że mało nie wpadłem na niego.

- Przepraszam - zwrócił się do sekretarki. - Wie pani, jak Hubbard ma na drugie imię?

- Elisha - odparła.

- Jeremiah Elisha - mruknął, zamykając za nami drzwi. - Wpada w ucho.

Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w windzie, powiedziałem:

- Trafne pytanie, detektywie. Powiedziałbym, że to Hubbard napisał liścik z podziękowaniem, co?

Joe wręczył mi pół kartki. Była to część tej, na której zapisał swój numer. Pasowała doskonale do papeterii znalezionej w domu Westona.

- Nieźle - skomentowałem. - Dobre oko.

- Byłoby nieźle, gdyby cokolwiek znaczyło. Niestety, nic nie znaczy. Liścik nic nam nie mówi, a my już wcześniej założyliśmy, że jest od Hubbarda.

Byliśmy w połowie drogi do ciężarówki, kiedy Joe znów się odezwał. Chyba obaj się spodziewaliśmy, że Hubbard wyśle ochroniarzy, którzy nas skują i zaciągną na górę, żebym zamknął drzwi.

-Przyjazny koleś. Spodziewałem się, że będzie troszkę zadzierał nosa z tymi swoimi pieniędzmi, wiesz? Ale on twardo stąpa po ziemi.

- Twardo stąpa - zgodziłem się. - A my toniemy w gnoju, rozkoszując się naszą brudną robotą.

Joe się roześmiał.

- To była niezła gadka. Jak to się nami brzydzi, jak to mu się chce rzygać... Perełka.

- Chyba wzbudziliśmy w nim mnóstwo uczuć. Dziwne, że człowiek, który nie ma nic do ukrycia, tak bardzo emocjonalnie podszedł do sprawy.

- Prawie tak dziwne jak proponowanie nam dwudziestu kawałków, żebyśmy się wycofali.

- Dwadzieścia kawałków to kupa forsy - powiedziałem, otwierając elektronicznym kluczem drzwi ciężarówki po stronie Joego. - Mogliśmy skorzystać z propozycji. W rzeczy samej, nie podoba mi się, że odmówiłeś i nawet nie zapytałeś mnie o zdanie.

- Rzeczywiście, nieładnie się zachowałem - przyznał Joe, sadowiąc się. Włączyłem silnik i zacząłem cofać. - Nie wiem, jak skończę, podejmując takie decyzje samodzielnie. Ale może poczujesz się lepiej, jeśli ci powiem, że bardzo łatwo możemy skończyć z kulką w głowie, prowadząc dalej tę sprawę.

- Pomogło mi - odparłem. - Jasne, dwadzieścia kawałków byłoby w porządku, ale nie może się to równać z tym kopniakiem adrenaliny, który się dostaje podczas strzelaniny z rosyjskim gangiem. Może teraz do nich podjedziemy?

- Nie sądzę, żebyśmy już teraz musieli z nimi rozmawiać.

- Podoba mi się to, dziadziusiu. Nie chcę cię poganiać.

Następne pięć minut spędziłem na manewrowaniu ciężarówką, żeby wyjechać z parkingu. Było tu ciasno, a na domiar złego zaparkowała za nami furgonetka i zrobiło się jeszcze ciaśniej. Cofnąłem się o kilka centymetrów, skręciłem koła, dałem do przodu, znów skręciłem koła, wrzuciłem wsteczny, żeby zyskać kolejne dwadzieścia pięć centymetrów. Joe jęknął.

-Mieszkamy w dużym mieście - gderał. - Zawsze mieszkałeś w dużym mieście. To po co ci takie monstrum? Przeżywasz jakiś kryzys kowbojskiej internalizacji? Kupić ci parę wysokich butów, kapelusz, może też ostrogi? Mam mówić do ciebie ćwoku?

- Joe - powiedziałem - jeździsz taurusem. Więc się, do cholery, zamknij, wystaw głowę i powiedz, czy z tej strony zostało mi jeszcze parę centymetrów.

Rozdział 8

Władimir Rakic i Aleksiej Kraszakow mieszkali, jak się okazało, w dobrze mi znanej dzielnicy. Tutaj dorastałem i spędziłem dużo czasu, biegając po wąskich uliczkach za Clark Avenue. Ci dwaj mieszkali razem w piętrowym budynku, dwanaście przecznic na południe. Nie znałem nikogo z lokatorów domu, ale jako dziecko codziennie przechodziłem obok niego. Świadomość, że przebywają w miejscu mojego dzieciństwa, sprawiała, że czułem do nich jeszcze większą niechęć.

Objechaliśmy kwartał kilka razy i zatrzymaliśmy się na parkingu, z którego był dobry widok. Zaparkowaliśmy tak niefortunnie, że słońce nas oślepiało, więc mrużyliśmy oczy, ale i tak to było niezłe miejsce. Joe uparł się, żeby wziąć jego taurusa, twierdził, że moja ciężarówka wyróżniałaby się w tej okolicy. Próbowałem mu wytłumaczyć, że taurus, jak żaden inny wóz, aż piszczy „glina po cywilnemu", ale mnie zignorował.

Czekaliśmy, obserwując. Na podjeździe nie było żadnego samochodu, nie parkowały też przy krawężniku przed domem, wyglądało więc, że Rosjanie są w mieście. Pomalowana na niebiesko piętrówka poszarzała już, ale i tak pozostała w lepszym stanie niż wiele innych okolicznych budynków. Przywołałem wspomnienia. Bywałem w takich domach, gdzie na każdym poziomie znajdowały się dwie sypialnie, mała kuchnia, jadalnia, maleńka łazienka i salon. Powinna tam też być wilgotna piwnica i strych z niskim sufitem.

Joe, zdegustowany, rozejrzał się.

- Ta okolica schodzi na psy. Kiedyś to była całkiem przyzwoita ulica. Ludzie już się nie troszczą o własne domy.

- Niedaleko stąd dorastałem - rzekłem.

Oderwał dłonie oparte o kierownicę i wskazał na mnie palcem.

- Zgadza się. Zapomniałem. Znasz jakichś sąsiadów? Kogoś, kto mógłby nam dać jakiś cynk na Rosjan?

Pokręciłem głową.

- Za daleko na południe.

Siedzieliśmy i czekaliśmy. Byłem zadowolony, że zrobiło się trochę cieplej niż w ostatnich dniach, bo musieliśmy wyłączyć silnik, żeby nie wzbudzać zainteresowania, a to znaczyło, że ogrzewanie nie działało. Na ulicy nic się nie działo. Za nami, na Clarka, panował większy ruch, ale tą boczną uliczką przejechało tylko kilka wozów. Jakiś człowiek

w starej wojskowej kurtce, z kilkudniowym zarostem, przykuśtykał chodnikiem, zajrzał do samochodu, coś wymamrotał i przeszedł na drugą stronę. W lewej ręce niósł papierową torbę. Kiedy się zbliżył do rogu, zobaczyłem, jak unosi ją do ust.

- Mówiłem ci, że ten samochód rzuca się w oczy. Pomyślał, że jesteśmy glinami.

- Taki typ? Dla niego w co trzecim samochodzie na ulicy siedzą gliny.

- Jak myślisz, co miał w torbie? Southern Comfort?

- Old Grand-Dad - stwierdził Joe. - Nie ma wątpliwości.

Minęła godzina i monotonię przerwało przybycie listonosza. Szedł od domu do domu, krzywiąc się, kiedy wchodził po schodkach, jakby ciążyły mu wiek i torba z listami.

- Nie sądzisz, że powinniśmy sprawdzić ich pocztę? - zapytał Joe. - Może przyszedł do nich list od Hubbarda?

- Nie zaszkodziłoby.

- Zaszkodziłoby, gdyby któryś z nich był w domu albo gdyby nadjechali i zastali ciebie na ganku.

- Podoba mi się łatwość, z jaką to zrobiłeś.

- Co zrobiłem? - Joe w zdumieniu wytrzeszczył oczy. Obraz niewinności.

- Wysłałeś mnie na ganek.

Uśmiechnął się i rozłożył ręce.

- Ejże, to tobie jest pilno do tych kolesiów. Nie chcę stawać ci na drodze.

Wysiadłem z samochodu i poszedłem chodnikiem z opuszczoną głową i rękami w kieszeniach. Ot, jeszcze jeden facet z sąsiedztwa na przechadzce. Ale gdybym chciał się lepiej wtopić w tło, powinienem mieć z sobą butelkę w papierowej torbie.

Dom stał jakieś sześćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie parkowaliśmy. Chyba nikt mnie nie zauważył, a jedyny samochód, który przejechał, nawet nie zwolnił. Zrobiłem cztery kroki w stronę werandy, pod nogami trzeszczała mi wyschnięta złuszczona farba. W zakurzonych oknach było ciemno. Drewniane drzwi frontowe zostały osłonięte mocnymi stalowymi drzwiami burzowymi. Na ścianie przy drzwiach wisiała stara cynowa skrzynka na listy. Podniosłem palcem wieczko i wysypałem zawartość. Cztery koperty; cztery egzemplarze śmieciowej poczty. Niepotrzebna wyprawa. Wrzuciłem wszystko z powrotem do skrzynki i pociągnąłem klamkę drzwi burzowych. Zamknięte. Podszedłem do okna i przytknąłem twarz do szyby, osłaniając ręką oczy, żeby zobaczyć, co jest w środku. Na ulicy za mną zachrzęściły opony, odwróciłem się i zobaczyłem, jak na podjazd wtacza się czarny lincoln navigator.

W środku siedziało dwóch mężczyzn i żaden nie wyglądał przyjaźnie. Otworzyli drzwi i wysiedli z wozu, przyglądając mi się uważnie. Kierowca był kilka centymetrów niższy ode mnie, przy tym gruby, miał ciemne włosy, bladą skórę i wystającą szczękę. Nosił ciężką niebieską kurtkę i kiedy obszedł navigatora, rozpiął zamek błyskawiczny, żeby w każdej chwili móc sięgnąć do środka. Pasażer był wyższy, barczysty, miał blond włosy i wielki lekko haczykowaty nos. Mocno zarysowane kości policzkowe i szczęka nadawały twarzy wyraz zawziętości.

Zostałem na ganku z uśmiechem przyklejonym do twarzy, ale nic nie mówiłem. Weszli niespiesznie po schodkach i stanęli przede mną rozstawieni tak, że całkowicie zablokowali stopnie.

- Dzieci umierają - powiedziałem.

Wymienili spojrzenia. Zaskoczone. Ten niższy powiedział:

- O czy m ty mówisz? - Miał twardy akcent.

-AIDS - rzuciłem od niechcenia. - Panowie, teraz umierają dzieci. Nie tylko dorośli. Dzieci. Pomyślcie o tym. Potem pomyślcie, co zrobiliście, żeby pomóc. - Gapili się na mnie. - W porządku, panowie. Niewielu z nas uczestniczy w zwalczaniu tej choroby. Ale to nie znaczy, że jest za późno i nie można się już przyłączyć.

Ten wyższy, blondyn, odezwał się:

- Chcesz pieniędzy? - Akcent miał równie twardy jak kompan, ale mówił urywanymi, starannymi zdaniami, co świadczyło, że angielski jest jego drugim językiem.

Pokręciłem głową.

- My nie chcemy pieniędzy. Chcemy leczenia.

Zmierzył mnie wzrokiem.

- Jaką grupę reprezentujesz?

- Ja, hm, reprezentuję ZAD.

Zmarszczył brwi.

-Zad?

- Tak. Skrót znaczy: zwalczaj AIDS dzisiaj. To jest nasz cel, panowie. Z pewnością się zgodzicie, że ważny.

Przyglądał mi się, oczy miał zmrużone.

- Masz jakąś literaturę swojej grupy? Może jakąś broszurę? - Jego staranna, sztuczna wymowa przypominała automatyczną sekretarkę.

- Nie przychodzę do panów, żeby coś wcisnąć. Przychodzę ze sprawą. Czy nie jest pan świadom zagrożenia AIDS? Czy naprawdę potrzebny jest panu papier zabazgrany danymi, by uwierzyć, że choroba zbiera coraz większe żniwo? - Starałem się mówić ostrym tonem, żeby speszyć osiłka i zahamować jego ciekawość.

Parzył na mnie chłodnym, oceniającym wzrokiem jak człowiek przyglądający się połciom mięsa na rzeźniczych hakach. Odwzajemniłem spojrzenie i upewniłem się, że nie wierzy ani jednemu mojemu słowu.

- Jestem niegroźny - powiedziałem.

- Chcesz pieniędzy? - powtórzył.

Uśmiechnąłem się

- Jeśli ma pan ochotę dać, my z ochotą przyjmiemy. Każdy dolar to mały krok w stronę leczenia. Każdy mały krok w stronę leczenia to kolejne uratowane życie. Możliwe, że życie dziecka.

Sięgnął do tylnej kieszeni czarnych spodni i wyciągnął gruby zwitek banknotów spięty złotym klipsem. Było tam jakieś insygnium wojskowe, ale zasłonił je ręką. Wyciągnął ze zwitka dwudziestkę i podał mi ją.

- Niech będzie dwadzieścia małych kroków - skomentował. Niższy się roześmiał.

- Dziękuję panu - odparłem. - Nie mógł pan zrobić lepszego użytku ze swoich pieniędzy.

-Jasne. - Odsunął się, żeby umożliwić mi przejście. Pogwizdując, poszedłem chodnikiem. Nie oglądałem się. Lepiej, żeby nie skojarzyli, iż wiem, że stoją na ganku i obserwują.

Taurusa Joego nie było. Szedłem dalej, w stronę rogu uliczki. Pewnie się dziwili, dlaczego nie podchodzę do innych domów. Może właśnie szli za mną, żeby mnie o to zapytać. Albo połamać mi nogi.

Jakiś samochód zwolnił za mną. Joe. Zszedłem z chodnika, otworzyłem drzwi od strony fotela pasażera i wsiadłem.

- Jedź.

Skręcił w Clark Avenue, a ja popatrzyłem w lusterko wsteczne. Domu Rosjan nie było już widać, ale przynajmniej nie patrzyli za nami z chodnika.

- Miałem doskonałą koordynację w czasie - powiedziałem. - Siedzieliśmy w samochodzie jakieś dwie godziny, a oni nie wracali do domu. Byłem na ganku dwadzieścia sekund, a oni podjechali.

- Myślałem, żeby zatrąbić, ale zmieniłem zdanie - mówił Joe. -I tak nie miałbyś czasu, żeby zniknąć im z oczu, a ja ściągnąłbym uwagę na siebie. - Zajechał na parking przy stacji benzynowej i zatrzymał wóz.

- No, co się stało?

Opowiedziałem mu, a kiedy skończyłem, śmiał się tak, że aż twarz mu poczerwieniała i oparł głowę o kierownicę.

- Wziąłeś od nich dwadzieścia dolarów - zaczął, walcząc o oddech.

- To zdumiewające, LP. Dzieci umierają? To było pierwsze, co przyszło ci na myśl?

Wzruszyłem ramionami.

- Jednak podziałało.

- No chyba.

-Ale nie wydaje mi się, żeby ten wyższy facet mi uwierzył. - Pomyślałem o tym, przypominając sobie jego chłodne, oceniające mnie spojrzenie. - Jestem pewien, że nie. Zorientował się, że kłamię, ale nie wiedział dlaczego, więc pozwolił mi odejść.

- Mówisz o tym, który dał ci dwudziestkę?

- Tak, ale nadal twierdzę, że nie dał się oszukać.

Joe otarł oczy i zaczerpnął głęboko powietrza.

- Ale numer - powiedział. - Obawiałem się, że zaczniesz ich męczyć o samochód Ambrose, a ja będę musiał ratować twój tyłek. A ty im palnąłeś mówkę o umierających dzieciach i naciągnąłeś ich na dwadzieścia dolców. - Znów się roześmiał, włączył silnik i pojechał z powrotem na tę samą ulicę. - Zamierzałem ci coś pokazać - wyjaśnił. - Ale najpierw chciałem dowiedzieć się, o czym rozmawiałeś i uznałem, że lepiej będzie zabrać cię z widoku. Zainteresuje cię to.

Skręcił w lewo, w uliczkę Rosjan i pojechał nią powoli.

- Przyjrzyj się zielonemu oldsmobile'owi z twojej strony. - Przejechał obok, a ja patrzyłem przed siebie, ale miałem dobry widok na samochód w lusterku wstecznym. Joe skręcił za róg i zaczął ponownie okrążać kwartał. - Widzisz go?

Pokiwałem głową.

- Facet siedzi z przodu, jakby obserwował ten sam dom co my.

- Zgadza się. Przyjechał z Rosjanami, ale trzymał się trochę z tyłu. Okrążył raz kwartał i wybrał miejsce z dobrym widokiem na ich dom, tak jak my. Najwyraźniej nie jesteśmy ich jedynymi tajnymi wielbicielami.

- Spisałeś rejestrację?

Skarcił mnie wzrokiem.

- Czy spisałem? Wydaje ci się, że z kim rozmawiasz? Mam rejestrację i jakieś sześć zdjęć samego wozu oraz navigatora, którym przyjechali Rosjanie.

- Mój błąd.

- Hm, hm. No to mamy dwóch Rosjan. Kogo nam brakuje?

- Chyba Malaknika. Amy mówiła, że mieszka na wschodnim przedmieściu.

- Chcesz pojechać i rzucić na niego okiem czy zostaniemy tu dłużej, żeby przyjrzeć się tym chłopakom? Najwyraźniej to lepsze show, niż myśleliśmy, bo nie jesteśmy jedynymi widzami.

Spojrzałem na zegarek, dochodziła piąta.

- Powiedziałeś, że masz zdjęcia navigatora? - Kiwnął głową. - Więc wracajmy do biura. Chcę przesłać je mailem do Amy i sprawdzić, czy to jest wóz, który widziała. Potem możemy wybrać się do Brecksville i porozmawiać z sąsiadami. O Malaknika będziemy się martwić jutro.

W biurze Joe załadował zdjęcia z aparatu cyfrowego do komputera. Były to całkiem przyzwoite ujęcia pokazujące samochody pod dobrym kątem, a także zdjęcia tablic rejestracyjnych w zbliżeniu. Zielony oldsmobile miał tablice z Karoliny Południowej.

- Przejechał kawał drogi, żeby zobaczyć Rosjan - powiedziałem. - To musi być coś ważnego.

- Samochód przejechał kawał drogi - uściślił Joe. - To nie znaczy, że kierowca też.

Kiedy już fotografie zostały załadowane, wysłałem je mailem do Amy, a Joe wydrukował kilka kopii. Potem wróciliśmy do Brecksville.

Przez pół godziny chodziliśmy od domu do domu. Wszyscy traktowali nas z nieufnością, wszyscy zaprzeczali, że widzieli navigatora. Po czwartym domu Joe zdecydował się pokazywać także zielonego oldsmobile'a.

- Dlaczego nie? - stwierdził. - Skoro już mamy to zdjęcie, nie zawadzi zapytać.

Nie zawadziło. Kobieta, która mieszkała naprzeciwko Westona, pokiwała głową, gdy tylko zobaczyła oldsmobile'a.

- No pewnie - powiedziała. - Jest funkcjonariusza policji.

- Funkcjonariusza policji? - powtórzył z niedowierzaniem Joe.

Uśmiechnęła się.

- Tak. Zaszedł tu wczoraj i zadawał podobne pytania jak wy. Chciał wiedzieć, jakie samochody zauważyliśmy, i inne takie sprawy. Ale my naprawdę nie mieliśmy mu nic do powiedzenia. - Popatrzyła na nas smutno. - Straszna tragedia. Ta dziewczynka była taka słodka.

-A ten funkcjonariusz - zapytałem - podał pani nazwisko?

Zmrużyła oczy, próbując sobie przypomnieć.

- Chyba Davis? Davidson? Coś takiego. Miał odznakę. Pokazał mi ją.

Podziękowaliśmy jej i odeszliśmy podjazdem. Joe skopał kilka kamyczków na ulicę i stanęliśmy plecami do domu.

- Żaden glina z Cleveland nie jeździ małym oldsmobile'em -oświadczył. - To alera, na litość boską. To nie jest samochód służbowy. I nawet nie miał anten.

- Znasz jakiegoś detektywa o nazwisku Davis albo Davidson?

-Nie.

- Ja też. Wygląda na to, że pojawił się oszust.

Kiwnął głową i popatrzył na dom Westona.

- Mamy zatem nieznaną trzecią stronę - powiedział. - To może mieć znaczenie.

Porozmawialiśmy z kolejnymi dwoma sąsiadami, których poprzedniego dnia odwiedził „detektyw Davis". Wszyscy widzieli odznakę, ale nie nosił munduru i nie był jednym z policjantów, z którymi rozmawiali we wczesnej fazie śledztwa.

Kiedy odjeżdżaliśmy, zapadał zmierzch. Joe chciał zjeść kolację, ale zmusiłem go, żeby najpierw pojechał do biura. Chciałem zadzwonić do Amy i zapytać ją, czy widziała fotografie. Było późno, ale ona jak zwykle przyszła do pracy przed południem i została do wczesnych godzin wieczornych. Złapałem ją przy biurku.

- To jest ta terenówka - potwierdziła natychmiast.

- Jesteś pewna?

- Całkowicie. Te fikuśne felgi ze stopu biją w oczy. - Słychać było, jak stuka w klawiaturę. - Wiesz może, co ich wiąże z Westonem?

-Nie, ale chcę cię poprosić o jeszcze jedną przysługę.

- Boja wiem, Lincolnie... Mój samochód do tej pory jest u blacharza, od czasu ostatniej przysługi, którą ci wyświadczyłam.

- Okay. W porządku. Nie mam do ciebie żalu. Hm, to lepiej sobie pójdę, ale dzięki za sprawdzenie fotografii.

-Czekaj, czekaj! - zawołała, a ja się uśmiechnąłem. - Po prostu opieprzyłam cię, Perry. Nie wkurzaj się. Co chcesz ode mnie?

- Wiesz, kto to jest Jeremiah Hubbard? - zapytałem.

- Oczywiście.

- Dobrze. Chcę wiedzieć o wszystkim, w czym maczał palce przez ostatnie pół roku. Piszą o nim w gazetach, aleja chcę wiedzieć, dlaczego, kiedy i z kim się zadaje.

Przestała stukać w klawiaturę.

- Myślisz, że Hubbard ma coś wspólnego z Westonem?

- Możliwe.

- Lincolnie - powiedziała - musisz mi dać ten materiał.

Westchnąłem.

-Amy, przerabialiśmy to tysiąc razy. Byłoby ze szkodą dla interesu, gdybym ciągle dawał ci poufne sprawy. Wiem, że chcesz mieć dobry materiał, ale nie mogę tego zrobić.

-Drań. No dobrze. Tylko informuj mnie na bieżąco. - Stukanie wróciło. - Sprawdzę to i skontaktuję się z tobą.

Kiedy odłożyłem słuchawkę, ktoś zabębnił głośno palcami w szybę w drzwiach. Brzmiało to jak grad walący w okno. Popatrzyliśmy z Joem na siebie. Nie zwykliśmy przyjmować klientów z ulicy, a było już późnawo.

- Wejść - rzucił Joe.

Drzwi się otworzyły i weszli detektyw Swanders z Krausem. Towarzyszył im trzeci mężczyzna, którego nie znałem. Był średniego wzrostu, szczupły, mógł zwracać uwagę zadbanymi włosami ze starannym przedziałkiem, który wyglądał tak, jakby poświęcał mu sporo czasu. Ubranie miał dobrze skrojone i wyprasowane. To mi wystarczyło, by wiedzieć, że nie jest gliną. Potwierdzała to teczka w lewej ręce.

- Chłopcy. - Swanders kiwnął do nas głową. Był jednym z nielicznych, którzy tak potrafili powiedzieć „chłopcy" na dzień dobry, że człowiek się nie krzywił.

- Swanders - rzekł Joe, odpowiadając na skinienie głowy. - Kraus. Co u was, chłopcy?

- Doskonale - odparł Kraus i nie czekając na zaproszenie, usiadł na jednym z krzeseł stadionowych. Swanders poszedł w jego ślady, ale obcy nie usiadł, tylko zaczął przechadzać się zdecydowanym krokiem, jakby w każdym pomieszczeniu musiał być siłą dominującą. Podchodząc do biurka, sięgnął do kieszeni, wyciągnął płaskie skórzane etui, otworzył je szybkim ruchem i wystawił, żebyśmy widzieli. Po lewej stronie była odznaka, a po prawej identyfikator zatopiony w plastiku. Joe podparł się na łokciach, żeby lepiej widzieć, ale nie zdjął nóg z biurka.

- FBI - powiedział. - Wielkie nieba. Jaki to zaszczyt dla nas.

Obcy przechylił odznakę w moim kierunku, a ja popatrzyłem na nazwisko z identyfikatora. Było tam napisane „Thaddeus Cody, agent specjalny, Federalne Biuro Śledcze".

- Thaddeus - powiedziałem. - Bez jaj? Idę o zakład, że nienawidzisz swoich starych, prawda?

Uśmiechnął się pobłażliwie.

- Mów mi Thad. Albo agencie Cody.

Włożył etui z powrotem do kieszeni i chyba czekał na dalsze reakcje. Wyraz naszych twarzy powiedział mu, że nie ma na co liczyć, więc skinął głową i usiadł.

- Panowie, od dawna jesteście w tym fachu? - zapytał. Wygładził wszystkie fałdki na spodniach i skrzyżował nogi w kostkach.

- To samo biuro od dziewiętnastu lat - odparł Joe.

Cody uniósł brew.

- Naprawdę?

-Aha.

Cody zerknął na Swandersa i powiedział:

- Po co pan kłamie, panie Pritchard? Nie jest to najlepszy początek rozmowy.

Joe spuścił stopy na podłogę i przysunął krzesło do biurka.

- Po co zadawać pytania, na które już zna się odpowiedzi, agencie Cody? I ni cholery mnie nie obchodzi, jaki będzie początek rozmowy, skoro nikt tu pana nie zapraszał. Jeśli ma pan nam coś do powiedzenia, to dlaczego pan nie zacznie mówić? W takim razie pójdę na kolację. Już późno, a ja jestem starym gburem, który lubi sobie podjeść.

Swanders parsknął i zwrócił się do Cody'ego.

- A nie mówiłem?

- Co mówiłeś? - zapytałem.

- Mówiłem, że z wami, chłopcy, mogą być problemy, bo lubicie je stwarzać.

Uśmiechnąłem się do niego.

- Na tym polega urok pracy na własnym.

Cody odchrząknął, minę miał zbolałą, jakby wbiła mu się drzazga z krzesła stadionowego.

- Przepraszam panów. - Kiwnął głową, patrząc na Joego. - Nie musiałem pytać, skoro znałem już odpowiedzi. I, owszem, jest sprawa, o której chciałbym z wami porozmawiać.

-Mamy całkiem przyzwoite stawki - powiedziałem. - Ale jeśli chcecie, żebyśmy rozwiązali sprawę, na której wy, chłopcy z FBI, utknęliście, to honorarium będzie bardzo wysokie. Ponosimy ryzyko, że zszargamy sobie reputację, włócząc się z zakutymi pałami z Biura.

Cody wycelował we mnie palec wskazujący i już otworzył usta, żeby się odgryźć, ale się powstrzymał. Zacisnął pięść i położył ją na udzie, potem odchylił głowę i patrząc w sufit, zrobił głęboki wydech, jakby neutralizował napięcie i jednał się z sobą przed przyjęciem pozycji jogi. Przez chwilę myślałem, że stoczy się na podłogę i stanie na głowie albo może odstawi łabędzia. Kilka sekund nie odrywał oczu od sufitu, a potem je opuścił. Uśmiechał się teraz.

- Coś wam powiem - rzekł. - A może włączymy reflektory i damy wam dziesięć, piętnaście minut, żebyście do końca odegrali tę rutynową komedię? Będziecie sobie robić żarty z mojego pracodawcy, mojej żony, mojej matki, z kogo chcecie. Jak już skończycie pierwszy akt, bardzo grzecznie będę was oklaskiwał, a potem przejdziemy do interesów.

Kraus się roześmiał, a Joe wzruszył ramionami.

- Cody, zajmijmy się konkretami.

Kiwnął głową, nachylił się i otworzył teczkę. Wyjął tekturową okładkę, a z niej cztery czarno-białe fotografie osiem na dziesięć. Rozłożył je na biurku przed nami. Natychmiast rozpoznałem dwóch mężczyzn na zdjęciach; to Rakic i Kraszakow, Rosjanie, z którymi wcześniej rozmawiałem. Pozostałych dwóch nie znałem. Jeden z nich był dobrze zbudowanym mężczyzną z gęstym wąsem, mięsistym podbródkiem i małymi ciemnymi oczami. Drugi, młodszy, miał ciemne włosy, bródkę i ohydną bliznę na lewej skroni.

- Rozpoznajesz ich? - zapytał Cody.

Pokiwałem głową.

- Tych dwóch. - Wskazałem na Rakica i Kraszakowa. - Tamtych nie znam.

Cody rozparł się w krześle i nie spuszczał z nas wzroku.

- Co łączy tych ludzi z Wayne'em Westonem?

- Kto mówi, że coś łączy? - zapytałem.

Westchnął.

- Panowie, myślałem, że już przećwiczyliśmy ten etap.

Popatrzyłem na Joego; kiwnął głową, że mogę spokojnie mówić.

Płacono nam za rozwiązanie sprawy, a FBI miało źródła, które mogłyby

nam w tym pomóc. Nie było sensu robić im trudności, sprawiać wrażenie, że chcemy z nimi konkurować.

-April Sortigan - powiedziałem, patrząc na Krausa. - Okazało się w końcu, że nie jest taką znowu ślepą uliczką. Sortigan powiedziała mi, że Weston poprosił ją, żeby dokonała podstawowej kwerendy w sprawie tych trzech mężczyzn. Podała mi nazwiska i zaczęliśmy sprawdzać ich sami. Z informacji zebranych do tej pory wynika, że są żołnierzami rosyjskiej mafii.

- Kto wam to powiedział? - dociekał Cody.

- Jesteśmy śledczymi - odparłem. - Prowadzimy śledztwa. No dobrze, a teraz powie nam pan, o co tak naprawdę chodzi?

Kiwnął głową.

- Rosyjska mafia w tym mieście, i w całym kraju, rozrasta się - zaczął. - To najpotężniejszy syndykat przestępczości zorganizowanej na świecie. Mają na swych usługach osiemdziesiąt procent banków w Rosji, więc pranie pieniędzy nie stanowi problemu, a teraz rozprzestrzeniają macki na cały świat. Cleveland jest jednym z ich nowych celów.

Dźgnął palcem w zdjęcie człowieka z mięsistą twarzą i wąsem.

-To jest Dainius Belov. Don rosyjskiej mafii w tym mieście. Błędem byłoby niedocenianie go. Ma większe znaczenie niż którykolwiek z lokalnych włoskich gangsterów mógł marzyć. - Wskazał zdjęcie Kraszakowa. - Ten jest jednym z poruczników Belova. Rakic i Malaknik blisko z nim współpracują. Są trochę zbyt dzicy jak na gust Belova, więc ich władza została ograniczona, ale chłopcy się nie nudzą. Mają związki z narkobiznesem, oszustwami ubezpieczeniowymi, prostytucją, nielegalnym handlem bronią, cokolwiek ruszyć, są w to zamieszani. - W głosie Cody'ego pojawiła się nutka zmęczenia, a ja pomyślałem, że chyba spędził za dużo godzin, ślęcząc nad fotografiami tych facetów i szukając sposobu, żeby ich ustrzelić. - Szczególnie interesuje nas handel bronią - ciągnął. - Ci faceci prowadzą przez miasto jakąś poważna kontrabandę i powinniśmy ich powstrzymać. Karabiny szturmowe, karabiny maszynowe i, do diabła, nawet rakiety, ł są w tym bardzo dobrzy. We wszystkim, co robią, są dobrzy. To zawodowcy. Połowa chłopców Belova służyła w siłach specjalnych w Afganistanie, w latach osiemdziesiątych. Niektórzy z nich mają powiązania z KGB. Utworzyliśmy grupę zadaniową, żeby ich rozpracowała, wspólne przedsięwzięcie agentów Biura i detektywów z clevelandzkiej policji. - Westchnął. - Przyznaję, że jak do tej pory nie mamy większych sukcesów.

- Co ma z tym wszystkim wspólnego Weston Wayne? - odezwał się Joe.

Cody zebrał fotografie i postukał nimi o biurko, żeby równo się ułożyły, a potem włożył je do tekturowej teczki.

- Od miesięcy mamy tych facetów na podsłuchu - mówił. - Niektórych od lat. Na tydzień przed zamordowaniem Wayne'a Westona jego nazwisko padło podczas podsłuchiwanej rozmowy. Rosjanie rozmawiali ostrożnie przez telefon i kontekst był dla nas trudny do zrozumienia. Niemniej uznali chyba, że Weston jest dla nich problemem albo zawadą. To jest pewne. Kilka dni później już nie żył, a jego rodzina znikła.

-A pan myśli, że oni się za tym kryją - wtrącił Joe.

Agent kiwnął głową.

- Jesteśmy prawie pewni. Musimy tylko to udowodnić.

- Wiecie cokolwiek na temat ich powiązań? - zapytałem.

Cody pokręcił głową.

-Jeszcze nie. Byliśmy przygotowani, żeby wszcząć dochodzenie wstępne w sprawie pana Westona, kiedy jego nazwisko pojawiło się na naszych taśmach. Potem został zabity i sprawa stała się pilniejsza.

- Został zabity - powtórzyłem, spoglądając na Swandersa i Krausa.

- Więc już nie twierdzicie, że Weston popełnił samobójstwo? - Nie odpowiedzieli. - Czy naprawdę uważaliście, że to samobójstwo?

- Niech pan ich nie wini - zaoponował Cody. - Wstępne dochodzenie po oględzinach miejsca zdarzenia prowadziło do wniosku, że samobójstwo jest prawdopodobne. Potem dostaliśmy cynk i pospieszyliśmy z... powiedzmy, że pomocą śledczą. Policję poproszono, by przez jakiś czas trzymała się wersji samobójstwa. Nie chcieliśmy drażnić Rosjan.

Wskazałem na Swandersa.

- Więc wątek hazardu był od początku bzdurą, tak?

Wzruszył ramionami, a Kraus się uśmiechnął.

- Mam nadzieję, że nie straciliście na to zbyt wiele czasu - powiedział.

- Wystarczająco dużo - odparł sucho Joe. - Po co nas teraz w to wciągacie? Bo nie jesteśmy tacy głupi, jak byście chcieli?

- Nie ująłbym tego w ten sposób - sprostował Cody z uśmiechem

- ale zasadniczo ma pan rację. Byliśmy zadowoleni, dopóki goniliście za różnymi swoimi tropami i nie wchodziliście nam w drogę. Ale kiedy tego popołudnia pojawiliście się na ganku Rakica, zrozumieliśmy, że nie możemy pozwolić na kontynuację takich działań.

- Obserwujecie dom? - zapytałem. Pokiwał głową. - Zielony oldsmobile, zgadza się? Z tablicami Karoliny Południowej?

Cody uniósł brwi i pokręcił powoli głową.

- Nie mamy żadnego samochodu obserwacyjnego.

- Och, daj pan spokój. - Machnąłem ręką.

-Naprawdę nie. Nie zdradzę lokalizacji naszej grupy obserwacyjnej, ale nie mamy nikogo w samochodzie.

Popatrzyłem na Joego

-To znaczy, że wynajęli dom - powiedziałem. - Ci Rosjanie są ważniejsi, niż myśleliśmy.

- O jakim samochodzie mówiliście? - odezwał się Swanders. - Jeszcze ktoś obserwował dom?

-I rozmawiał z sąsiadami - dodałem. - Migał im przed oczami odznaką i mówił, że jest gliną. Przedstawiał się jako detektyw Davis.

- Żartujesz ze mnie? - Swanders wyprostował się na krześle, wzburzony tym, co usłyszał. - Jakiś dupek rozmawia z sąsiadami i udaje, że jest jednym z nas? Kto to jest, do diabła?

Wzruszyłem ramionami.

- Jeśli nie jest z FBI i nie jest gliną, to pewnie warto by go sprawdzić.

- Dobrze przyjrzeliście się samochodowi? - zapytał Cody.

Joe kiwnął głową.

- Mam numer rejestracyjny i kilka zdjęć. Zakładam, że wasz zespół obserwacyjny też go będzie miał.

- Dowiem się - rzekł Cody. - Pozwoli pan, że skorzystam z telefonu?

Joe popchnął aparat po biurku w jego stronę, a Cody zadzwonił do

kogoś i zapytał o zielony samochód. Minę miał ponurą, pokiwał głową i odłożył słuchawkę.

- Widzieli go, ale mówią, że już odjechał. Znają numer rejestracyjny. Powiedziałem, żeby go sprawdzili. Był na ulicy jakąś godzinę i odjechał. Nie wysiadał z samochodu. - Przygryzał wargę, gapiąc się na telefon. - Nie podoba mi się to.

Przez kilka sekund milczeliśmy, a potem on pokręcił głową, odchrząknął, jakby chciał oderwać myśli od lipnego gliny, żeby wrócić do nas.

- Dobrze. Powie pan nam, jak wyglądało dzisiejsze spotkanie z Rakicem i Kraszakowem?

Powiedziałem. Kiedy skończyłem opowieść, Cody poparzył pytającym wzrokiem na Swandersa, jakby sądził - albo miał nadzieję - że zmyśliłem to, żeby ich wkurzyć. Ten pokręcił głową i westchnął.

- Udawał pan, że chodzi od drzwi do drzwi z prośbą o wsparcie dobrej sprawy? - dopytywał się Cody

- Wziąłeś od nich dwadzieścia dolarów? - Swanders nie krył zdumienia.

- Na zwalczanie AIDS? - drążył temat Kraus.

- Tak - odparłem.

- Chyba - powiedział Cody - mogło być gorzej. - Tego typu wypowiedzi można usłyszeć od człowieka, któremu właśnie powiedziano, że ma raka i przy tym typie nowotworu tylko dziewięćdziesiąt procent przypadków kończy się śmiercią. - Nie podoba mi się to spotkanie, ale mogło być gorzej.

- Można było tego z łatwością uniknąć - zauważyłem. - Gdyby Swanders i Kraus grali z nami uczciwie na początku, nie doszłoby do tej rozmowy.

- Ejże - wtrącił Kraus. - To FBI rozdaje tutaj karty. Powiedzieli, żebyśmy was spławili, to spławiliśmy. Nic osobistego.

- Nic osobistego - potwierdził Cody. - Ale chcieliśmy załatwić to po cichu. A teraz wy się wmieszaliście. Nie możemy pozwolić, żebyście narazili śledztwo na szwank.

- To znaczy, że chcecie zakazać nam prowadzenia sprawy? - zapytał Joe.

Cody zmarszczył brwi.

-Niczego nie zakazuję. Proszę tylko, żebyście unikali kontaktów z tymi ludźmi. Niech nie czują się zagrożeni. Im więcej pozornej swobody, tym bardziej jest prawdopodobne, że popełnią błąd. Wtedy ich mamy.

- Nie chcę wam psuć zabawy - powiedział Joe - ale nie wygląda na to, żebyście mieli na nich cokolwiek.

- Nie mamy wiele - przyznał Cody ponuro - ale to kwestia czasu. Na razie zajmujemy się Wayne'em Westonem. Nasi śledczy nie znaleźli dowodów, że był prywatnym detektywem. Oczywiście miał licencję stanową, ale brak potwierdzenia, że przyjmował klientów.

- Nie wiecie, dla kogo pracował? - zapytał Joe.

-Nie. A pan wie?

Joe zerknął w moją stronę, a potem pokiwał głową.

- Jeremiah Hubbard.

- Jeremiah Flubbard? - powtórzył zaskoczony Cody.

Joe powiedział, czego się dowiedzieliśmy, także o naszej wizycie u Hubbarda i czekach dla Westona od różnych spółek należących do Hubbarda. Cody słuchał uważnie, a ja domyślałem się, że pomysł powiązania Hubbarda z Rosjanami nie przypadł mu do gustu.

- Są setki ludzi, których uważamy za wspólników Belova - odezwał się, kiedy Joe skończył. - Hubbard nigdy nie wypłynął ani nikt od niego.

- Jeśli ma za wspólnika Belova, to bez wątpienia lata poniżej radaru - odparł Joe. - Hubbard to najważniejszy człowiek w mieście.

- Serio - powiedział Cody. - To praworządny odpowiednik Dainiusa Belova.

Siedzieliśmy wszyscy w milczeniu, a wiatr świstał na dworze, grzechocząc starymi szybami. Nadciągał kolejny zimny front, niwecząc leciutkie muśnięcie wiosny, które czuliśmy za dnia.

- Od jak dawna obserwujecie Rakica i Kraszakowa? - zapytałem.

- Kilka miesięcy.

- W noc, kiedy zabito Westona...

Cody pokręcił głową.

- Byli w domu - stwierdził. - To nie znaczy, że nie odpowiadają za akcję. Tyle że nie wykonali jej osobiście.

- Jak pan sądzi, co się stało z żoną i córką Westona?

Cody pochylił się do przodu, położył ręce na kolanach i patrzył w podłogę.

-Kilka lat temu - powiedział - kiedy FBI próbowało ustrzelić Johna Gottiego w Nowym Jorku, ich podsłuch wychwycił rozmowę, podczas której jeden ze zbirów Gottiego groził wspólnikowi. Ostrzegał go też, żeby nie wchodził w paradę rosyjskiej mafii, która najwyraźniej w coś tam była zaangażowana. Powiedział: „My, Włosi, zabijemy ciebie, ale Rosjanie to wariaci, zabiją całą twoją rodzinę". - Nie odrywał wzroku od podłogi.

Rozdział 9

Na pół roku przed śmiercią Wayne'a Westona Jeremiah Hubbard miał mnóstwo zajęć. Późną jesienią zaczął skupować grunty w nadrzecznej dzielnicy zwanej Flats i oznajmił, że ma zamiar wybudować „centrum rozrywkowe" nieporównanie atrakcyjne od tych, które znajdują się w Nowym Orleanie czy w którymkolwiek innym mieście nad rzeką. Znalazłaby się w nim pięciogwiazdkowa restauracja, dwa kluby rozrywkowe goszczące sławnych artystów, bary i kluby sportowe. Obiekt zbudowany wzdłuż pięknej, nadrzecznej promenady miał być sercem miasta. Flats już zdążyła się zmienić z dzielnicy obskurnych magazynów i barów dla biedaków w popularną dzielnicę nocnych lokali, ale Hubbard zamierzał jeszcze podnieść standard. Jedyny kłopot polegał na tym, że pomysł powstał dziesięć lat za późno. Ceny nieruchomości we Flats poszły w górę, kiedy cała okolica się zmodernizowała i teraz Hubbard musiałby zapłacić znacznie więcej.

W lutym zrobił wielki krok ku ziszczeniu swego marzenia. Kupił trzy pierwszorzędne działki od człowieka o nazwisku Dan Beckley, właściciela małej restauracyjki, sklepu z pamiątkami i parkingu w Flats. Beckley z początku wzdragał się przed myślą pozbycia się swoich dóbr, ale zgodził się po paru tygodniach za sumę znacznie niższą niż cena wyjściowa. Hubbard miał już kilka sąsiadujących działek i był coraz bliżej celu. Następne przedsięwzięcie polegało na zakupie działek przylegających do jego włości. Na północy ziemia graniczyła z restauracją rybną, drogą, znaną i popularną. Nie byłby to łatwy interes nawet dla Hubbarda. Na południu sąsiadowała z barem nocnym Dzika Rzeka: Klub dla Dżentelmenów. Istniał od blisko sześciu lat, a jego właściciel podobno robił na nim dobry interes i nie miał ochoty go sprzedawać. Kilka lat temu bar zyskał niedobrą sławę, kiedy nieletni pod wpływem narkotyków oddalił się od swoich kompanów, spadł z tarasu i utopił się w rzece. Nie zaszkodziło to jednak interesom. Najwyraźniej nic tak nie wpływa na stały przypływ gotówki, jak tańce striptizerek na kolanach klientów.

Gazeta poinformowała, że w lutym odbyły się spotkania Hubbarda z właścicielami restauracji rybnej i baru nocnego, ale negocjacje nie poszły dobrze. Hubbard oskarżył właścicieli o „dziwaczne" ceny wyjściowe; właściciele powiedzieli, że jeśli Hubbard nie chce wyłożyć pieniędzy, to nie ma nieszczęścia, bo im się nie spieszy ze sprzedażą. Pat trwał do końca miesiąca.

Dowiedzieliśmy się tego, czytając wczesnym rankiem faksy od Amy. Wieczorna wizyta Cody'ego położyła kres śledzeniu Rosjan, ale nie było powodu, żeby nie zajmować się Hubbardem. Postanowiliśmy zacząć od rozmowy z Danem Beckleyem.

Zatelefonowałem w parę miejsc i dowiedziałem się, że Beckley kupił pralnię zwykłą i chemiczną w Middleburgh Heights po sprzedaniu swoich włości Hubbardowi. Biuro musiał mieć na zapleczu. Pojechaliśmy.

Zakład Beckleya - Szyyyybkie Pranie - znajdował się w małym centrum handlowym po zachodniej stronie Pearl Road, tuż za skrzyżowaniem z Bagley Road. Wjechałem ciężarówką na miejsce parkingowe. Joe westchnął, patrząc na szyld.

- Co, do diabła, dzieje się z ludźmi? - Był zdegustowany.

-A co?

- Szyyyybkie Pranie? Powiedz mi, jaki to ma sens? Czy nie potrafił tego napisać poprawnie?

- Takie jest bardziej chwytliwe.

Obrzucił mnie miażdżącym spojrzeniem.

- Daruj sobie.

Weszliśmy. Dwie kobiety ładowały pranie do pralek, a przy kontuarze stał niski Chińczyk. Rozmawiał, wyraźnie zdenerwowany, z ekspedientką, znudzoną kobietą w średnim wieku. Pieklił się o rozdarcie, które pojawiło się na garniturze oddanym do prania chemicznego. Ekspedientka tłumaczyła, że nie może mu pomóc, skoro nie ma kwitu, a mniemana szkoda powstała pół roku wcześniej, jak sam powiedział. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał i dawał jej to do zrozumienia przez pięć minut, a my już traciliśmy cierpliwość. W końcu Joe odchrząknął i powiedział nad głową tamtego:

- Chcemy się spotkać z Danem Beckleyem. Jest gdzieś tutaj?

Ekspedientka pokazała ruchem głowy drzwi za sobą.

- Jest w biurze i chyba telefonuje. Ale wejdźcie.

Chińczyk odwrócił się do nas i spiorunował wzrokiem Joego.

- Przeproście, żeście przerwali. Rozmawiałem.

Joe popatrzył na niego.

- Nie - odparł. - Paplałeś. - Obszedł kontuar i otworzył drzwi.

Spojrzałem na wściekłego klienta i wzruszyłem ramionami.

- Nie lubi rano wstawać - powiedziałem. - Ale popołudniem i wieczorem też nie jest człowiekiem.

Wszedłem za Joem do biura. Był to mały kwadratowy pokój mieszczący stare metalowe biurko i szafkę na dokumenty. Stał na niej telewizorek nastawiony na poranne talk-show. W pokoju czuć było piwo i smród spoconego ciała. Wielki rumiany mężczyzna o tłustych policzkach i małych zapadniętych oczach siedział za biurkiem. Nosił koszulę w szkocką kratę, rozpiętą pod szyją. Między kępkami siwych włosów połyskiwał cienki złoty łańcuszek.

- Wy w sprawie suszarki? - zapytał.

Joe pokręcił głową.

-Nie.

Mężczyzna westchnął.

- Patrzcie tylko. Te sukinsyny od dawna obiecują, że przyjdą i do tej pory się nie pokazały. A ja mam tylko cztery sprawne suszarki. Pieprzyć to. - Joe patrzył na niego i nic nie mówił. Mężczyzna dodał: - No to czego chcecie?

- Pan Dan Beckley?

- Zgadza się. A kto chce wiedzieć?

Spojrzałem na Joego. Kto chce wiedzieć? Są rzeczy, które fajnie brzmią, jeśli powie je Robert De Niro, a żałośnie, kiedy powie je ktoś inny. Joe dał Beckleyowi naszą wizytówkę. Ten popatrzył na nią i rzucił na biurko.

- Wiedziałem, że będę miał spieprzony dzień - burknął. - W czym problem?

- Nie ma problemów - odparł Joe. - Chcieliśmy tylko z panem porozmawiać.

- O czym?

- O Jeremiahu Hubbardzie.

Beckley wykrzywił się, jakby miał w ustach coś obrzydliwego.

- Nie mam nic do powiedzenia o Jeremiahu Hubbardzie.

- Niedawno sprzedał mu pan spory kawałek gruntu - powiedziałem. - Z początku mówił mu pan, że nie jest zainteresowany. Potem zmienił pan zdanie i, jak słyszeliśmy, nie wyszedł dobrze na tym interesie. Co się stało?

- Co się stało? Nic się nie stało. - Założył ramiona na pokaźnym brzuchu. - Postanowiłem sprzedać. To wszystko.

Kiwnąłem głową.

- Rozumiem. Słyszał pan kiedyś o facecie, który się nazywa Wayne Weston?

Zmarszczył brwi.

-Nie.

- To wspólnik Hubbarda - dodałem. - Detektyw jak my. Zamordowano go niecały tydzień temu.

Coś się zmieniło w wyrazie twarzy Beckleya - nie kiedy wspomniałem o morderstwie, ale ułamek sekundy wcześniej, gdy powiedziałem mu, że Weston był detektywem.

- Rzadko oglądam wiadomości - powiedział. - Nie obchodzą mnie morderstwa ani wojny narkotykowe i cała reszta tego gówna. I o tym facecie, Westonie, też nic nie słyszałem. - Wyzywająco wysunął podbródek.

- Dlaczego zmienił pan zdanie co do sprzedaży ziemi? - napierał Joe. - Musiał być jakiś powód. Facet taki jak Hubbard ma mnóstwo pieniędzy. Prawdopodobnie mógł pan wziąć od niego za działkę znacznie więcej.

- Dobrze wyszedłem na tym interesie - odparł Beckley. - Doskonale, dziękuję. Dostałem to, co chciałem i przeniosłem się. Nie rozumiem, co to może was obchodzić.

Czasem po prostu się to wyczuwa. Nazwijcie to przeczuciem, bebechami, intuicją, instynktem - czasem wyczuwa się prawdę w sposób trudny do wytłumaczenia: głębokie, podświadome szarpnięcie, które mówi, że coś jest nie tak. I kiedy stałem w biurze Beckleya i patrzyłem, jak spogląda na nas wilkiem, z ramionami założonymi na brzuchu, przybiera obronną pozę, poczułem to szarpnięcie.

- Co Hubbard miał na pana? - zapytałem cicho.

Gwałtownie cofnął głowę, jakbym rąbnął go w brodę.

- Coś pan powiedział?

- Co on miał na pana? - powtórzyłem. Jego reakcja na wiadomość, że Weston był detektywem, wywołała we mnie to szarpnięcie. Jakaś klapka otworzyła mu się w mózgu, wyjaśniło się coś, nad czym zastanawiał się w przeszłości.

- Nie wiem, o czym pan mówi - odburknął.

Joe cofnął się o pół kroku. Prawie niedostrzegalnie usuwał mi się z drogi, bo zrozumiał, że manipuluję uczuciem, którego on nie podziela.

- Dan - powiedziałem. - Zrób nam obu grzeczność i nie opowiadaj bzdur.

- Chcę, żebyście wyszli. Już. - Pokazał na drzwi.

- Nie wyjdziemy, Dan. - Mówiłem nadal łagodnym głosem. - Nie sprzedałeś Hubbardowi ziemi po zaniżonej cenie, bo po prostu tak chciałeś. Jesteś na to za mądry. Przyjrzałeś się facetowi, zobaczyłeś, że ma gruby portfel i chciałeś go oskubać do ostatniego centa. No to dlaczego tak nie zrobiłeś?

- Idź do diabła.

Zignorowałem go. Nachyliłem się do przodu, położyłem dłonie na biurku i zbliżyłem twarz do siedzącego po drugiej stronie mężczyzny.

- Słuchaj, Dan. Są dwa sposoby załatwienia tej sprawy. Albo nam powiesz, co Hubbard miał na ciebie, albo znajdę to sam. Wydostanę tę informację. I nie lubię, kiedy się mnie okłamuje. Teraz kłamiesz, i dopóki nie sprawdzę twojego kłamstwa, dopóty będziesz celem mojego życia. Staniesz się moją obsesją, Dan. Nie wyjdę.

Podniósł na mnie wzrok, a bardzo wysunięty podbródek lekko zadrżał. Odetchnął głęboko i splótł dłonie. Był zły. Po chwili otworzył szufladę biurka, wyjął kopertę i rzucił mi ją. Uderzyła mnie w pierś i upadła na podłogę.

-No, dalej - odezwał się, podwijając wargę, jakby chciał warknąć i splunąć we mnie słowami. - No, dalej, obejrzyj sobie.

Podniosłem kopertę z podłogi i otworzyłem. W środku były fotografie. Przeglądałem je powoli, a Joe patrzył mi przez ramię. Na pierwszym zdjęciu Dan Beckley siedział w samochodzie i rozmawiał z kobietą stojącą na chodniku; miała pantofle na wysokich obcasach, krótką, czerwoną spódniczkę i kabaretki. Na następnym wręczał jej pieniądze; potem razem w samochodzie, ona z głową między jego kolanami. Na ostatniej fotografii była znów na zewnątrz i odchodziła, a Beckley siedział za kierownicą.

Włożyłem zdjęcia do koperty.

- Więc tak to wyglądało - powiedziałem. - Hubbard przesłał ci fotki, na których byłeś z dziwką, a ty się zgodziłeś na dobicie targu?

Pokręcił głową.

- Nie mogę dowieść, że to był on. Dostałem tylko zdjęcia i mały liścik z proponowaną ceną. Sugestia nad wyraz jasna. - Spojrzał na biurko. - Mam żonę i syna. Nie chciałem, żeby oglądali to gówno.

- Zadzwoniłeś z tym do Hubbarda - wtrącił Joe - czy po prostu zgodziłeś się na cenę?

- Nie dzwoniłem, ale obaj wiedzieliśmy, o co chodzi.

Rzuciłem mu kopertę na biurko. Wyszliśmy. Chińczyk nadal wrzeszczał na ekspedientkę, jej mina wskazywała, że za chwilę go udusi. Przymknął się, kiedy Joe otarł się o niego, ale znów zaczął, gdy doszliśmy do drzwi.

Wsiedliśmy do ciężarówki, włączyłem silnik, ale nie odjechaliśmy z parkingu.

- A więc Weston robił dla niego takie rzeczy. Nic dziwnego, że faceta nie opuszczało szczęście w interesach.

- To wyjaśnia, dlaczego Weston sprawiał wrażenie detektywa nieczynnego zawodowo - dodał Joe. - Był po prostu dobrze płatnym szantażystą. Hubbard miał pewnie dla niego mnóstwo roboty.

- Jeśli Weston parał się tym od dawna, lista ludzi, którzy chcieliby go zabić, robiła się coraz dłuższa.

- A co z Rosjanami? - zapytał Joe.

Zabębniłem palcami o kierownicę.

- Właśnie, co z Rosjanami?

Siedzieliśmy w milczeniu przez dłuższy czas. Wreszcie się odezwałem.

- Może wrócimy do Hubbarda, przedstawimy mu fakty i zobaczymy, jak zareaguje.

Joe pokręcił głową.

- Nie podoba mi się to. Przynajmniej na razie.

- W porządku. Co teraz?

- Z powrotem do biura. Jeszcze raz rzućmy okiem na faksy od Amy, ciekawe kogo jeszcze Hubbard przycisnął. Potem zadzwonimy do agenta Cody'ego.

Wyjechaliśmy z parkingu. Nagle zdałem sobie sprawę, że Joe patrzy na mnie.

- Co jest? - zapytałem.

- Tak tylko myślę; przypomniałem sobie, jak maglowałeś Beckleya. Masz instynkt, LP.

- Szczęśliwy domysł.

W biurze mrugała lampka na telefonie, że ktoś zostawił wiadomość. Joe przesłuchał automatyczną sekretarkę, a ja przejrzałem faksy od Amy i spisałem wszystkie nazwiska, które wiązały się z Hubbardem w ostatnich miesiącach. Zanim Joe odłożył słuchawkę, sporządziłem listę siedmiu nazwisk.

- Kto dzwonił?

-Cody. Kazał swoim chłopakom sprawdzić rejestrację zielonego oldsmobile'a, którego wczoraj widzieliśmy.

-Tak?

- Tablice nie są z tego wozu.

- Zdumiałbym się, gdyby były. Może powinienem zapytać Rosjan o numer seryjny samochodu. Jak do tej pory okazali się pomocni.

Joe zmarszczył brwi.

- Nie sądzę, żeby ten facet był z nimi. Po co koczowałby przed ich domem, gdyby współpracowali? Moim zdaniem z jakiegoś powodu pracuje przeciwko nim. I bez dwóch zdań interesuje się Westonem.

- Dziwne, co?

- Hm, hm. - Stukał ołówkiem o stół, gapiąc się na ścianę. - Zgłoszono kradzież tej tablicy w Karolinie Południowej. Cody powiedział, że dwa dni temu w Myrtle Beach. To kawał drogi.

- Jeśli ją przebył. Może ukradł tablice wcześniej, potem przyleciał tutaj, wynajął samochód i wymienił tablice, żeby mieć przykrywkę.

-Ale po co facet z Myrtle Beach przyjeżdża do Cleveland z fałszywą odznaką, żeby wypytywać sąsiadów o Westona? I skąd, do diabła, wiedział o Rosjanach? Nawet jeśli przyleciał, to biorąc pod uwagę czas, kiedy skradziono tablice, nie może tu być dłużej niż dwa dni. Możemy więc założyć, że wiedział o Rosjanach wcześniej.

- Co wiedział?

Joe wzruszył ramionami.

-Tak czy inaczej, coś. Pyta sąsiadów o noc, kiedy zginął Weston. Po co?

- Jeszcze jeden detektyw?

- Więc dla kogo pracuje?

Westchnąłem i pokręciłem głową. Nie znałem odpowiedzi. Poczułem ból w ramionach, poruszałem nimi lekko, próbując zmniejszyć napięcie. Potrzebny był mi solidny trening, a może masaż.

- Co sądzisz o agencie Codym? - zapytał Joe.

- Chłopaczek z Biura, w stu procentach. Tak go postrzegam. Inteligentny, efekciarski, pewny siebie gówniarz.

Pokiwał głową.

- Też tak uważam. Nie wiem, czy wczoraj nas okłamał, ale jestem pewien, że nie powiedział wszystkiego, co wiedział. Mówi, że FBI przejęło dochodzenie tylko dlatego, że nazwisko Westona pojawiło się na taśmach z podsłuchu? Bzdura. Musi w tym być coś więcej.

- Myślisz, że powinniśmy powiedzieć mu o Danie Beckleyu?

- Nie wiem. Mamy zobowiązania przede wszystkim wobec Johna Westona. FBI może nam cholernie utrudnić sprawę, jeśli nie spodoba im się to, co robimy. Nie chcę, żeby tak się stało.

- Możemy założyć, że Weston pracował dla Hubbarda i dostarczał mu materiał do szantażu przy negocjacjach biznesowych - powiedziałem. - Do diabła, on jest bardzo aktywny także w zarządzie miasta. Nie da się zliczyć, ile tajemnic Weston przekazał mu przez te lata.

- Wystarczająco, żeby paru ludzi wściekło się i chciało go zabić.

- Jasne. Ale jak do tego pasują Rosjanie? Mogę się założyć, że dziesiątki ludzi chciało grzmotnąć Westona za szantaż, o ile go przyłapali,

ale niewielu zajęłoby się jego rodziną. To wygląda raczej na taktykę mafii.

-1 mamy jeszcze tego faceta w zielonym oldsmobile'u - przypomniał Joe. - Zastanawiam się, czy nie jest to jednak ktoś z FBI.

- Cody powiedział, że nie. A Swanders był wkurzony, kiedy się dowiedział, że gość machał odznaką i mówił, że jest z policji.

- Myślę, że Swanders jest ciemniakiem, ale nie powiedziałbym tego o Codym - odparł Joe. - Wiesz, jak Biuro chroni swoich agentów, szczególnie jeśli działają pod przykrywką. Jeśli nie chciał powiedzieć, że facet jest jednym z ich ludzi, to skłamałby bez wahania. I to nie Swanders zostawił wiadomość o tablicach rejestracyjnych skradzionych w Myrtle Beach. To był Cody.

- Mówisz, że w tej sprawie też skłamał?

- Mówię, że mógł to zrobić.

Moglibyśmy tak stawiać pytania i narzekać na sprawę nieskończenie wiele godzin, ale doprowadziłoby to nas donikąd. Joe poprosił o faksy od Amy, żeby jeszcze raz na nie spojrzeć, więc mu je dałem, natomiast ja, z braku lepszego pomysłu, wyciągnąłem chudziutką teczkę sprawy i zacząłem ją przeglądać. Zawartość nie była godna podziwu: notatnik z wpisami od Johna Westona, informacje od April Sortigan i notatki z mojej rozmowy z prokuratorem Jamesem Sellersem. Przeczytałem to wszystko ponownie, szukając czegoś, co wcześniej mogłem przeoczyć, albo czegoś, co mogłoby nabrać nowego znaczenia po naszych ostatnich odkryciach. Nie znalazłem wiele. Teczka od Sortigan nie była szczególnie pomocna, tylko podstawowe informacje z jej kwerendy w archiwach sądowych. Wszystko miałem w pamięci, ale i tak ponownie przeczytałem całość.

Moją uwagę zwrócił numer telefonu napisany na żółtej karteczce przylepionej do zewnętrznej strony okładki. Nie pamiętałem, czy dotyczy sprawy, czy jest prywatną notatką, którą przez roztargnienie zostawiła April. Potem sobie przypomniałem. Sortigan powiedziała, że Weston kazał informacje o Rosjanach wysłać faksem pod ten numer, kiedy był poza miastem.

Włączyłem komputer i zalogowałem się do Internetu. Jest parę dobrych baz danych do poszukiwania adresów związanych z numerem telefonu i odwrotnie. Wszedłem w moją ulubioną wyszukiwarkę i wpisałem numer, a potem nacisnąłem przycisk „idź do". Kilka sekund później otrzymałem raport, że nie znaleziono odpowiadających danych.

Nie byłem zaskoczony. Bazy danych są skuteczne, tylko jeśli chodzi o zarejestrowane numery telefonów, a większość numerów faksów nie jest rejestrowana.

Przez jakiś czas gapiłem się w monitor, szukając jakiegoś innego wyjścia. Mogłem pod jakimś pretekstem wysłać faks na ten numer i mieć nadzieję, że ktoś odpowie. Nie potrafiłem jednak znaleźć dobrego pretekstu. Może powinienem zachować się uczciwie, wysłać faks z naszym nagłówkiem firmowym i spróbować zastraszenia? Kiedy ludzie są zastraszani przez detektywów, z reguły zamykają się, zamiast dostarczać informacji. Ponownie przyjrzałem się numerowi faksu i przeszedłem do innej bazy danych. W ostateczności sprawdzę, które miasto pasuje do numeru kierunkowego. Wprowadziłem do maszyny wyszukującej pierwsze trzy cyfry i już wiedziałem: numer kierunkowy należał do tej części Karoliny Południowej, gdzie leżało Myrtle Beach.

- Hej, Joseph - powiedziałem. Odmruknął w odpowiedzi. - Weston poprosił Sortigan, żeby po sprawdzeniu Rosjan przesłała mu informację faksem gdzieś daleko. Nie mogę zidentyfikować właściciela numeru, ale sprawdziłem numer kierunkowy i zgadnij, jakie miasto leży na terytorium, które on obejmuje?

- Myrtle Beach.

Popatrzyłem na niego gniewnie.

- Czy ty musisz być taki cholernie inteligentny? Miałem nadzieję na dramatyczny efekt.

Nachylił się, żeby popatrzeć na ekran komputera.

- Całkiem interesujące. Może Cody nie kłamał, że tam skradziono tablice.

- Co Weston robiłby w Myrtle Beach na parę dni przed śmiercią?

- Może znał tam kogoś?

- Nic o tym nie wiem.

Joe popatrzył na monitor i podrapał się po brodzie.

- Zadzwoń do Johna i zapytaj go.

Podniosłem słuchawkę i zatelefonowałem do Johna Westona. Odebrał po drugim dzwonku, a kiedy się przedstawiłem, powiedział:

- Tak, o co chodzi? - Gorliwe oczekiwanie, które w tym wyczułem, sprawiło, że aż zsunąłem się niżej na siedzeniu krzesła. Te dni zdawały się płynąć szybko dla Joego i dla mnie, ale dla Johna Westona mijały z dręczącą powolnością.

Poinformowałem go, że posunęliśmy sprawę trochę do przodu, dodałem jednak, iż nie będziemy omawiać szczegółów, dopóki nie skonfrontujemy teorii z faktami. Gderał, ale nie ustąpiłem. Ostatnią rzeczą, jaką bym mu powiedział, to że jego syn był szantażystą, który wkurzył rosyjską mafię. Zapewne wcześniej czy później będziemy musieli mu o tym powiedzieć, ale nie miałem ochoty w to się wdawać, dopóki się nie upewnię, że tak było.

- Odkryliśmy jakieś związki z Myrtle Beach w Karolinie Południowej - mówiłem. - Wygląda na to, że Wayne wybrał się tam na krótko przed śmiercią. Zna pan tam jakichś jego przyjaciół lub znajomych?

-Wybrał się do Karoliny Południowej? - Weston był zdumiony. - Hm, nigdy mi o tym nie mówił. Jest pan pewien?

-Miał tam jakichś przyjaciół albo znajomych? - powtórzyłem cierpliwie. Wątpiłem, żeby Wayne Weston zwierzał się ze wszystkiego ojcu, ale najwyraźniej ta informacja zaskoczyła starego.

- Hm, jasne - mruknął John Weston. - Randy Hartwick. Mówiłem wam przecież.

- Mówił pan?

- Jest o nim w tym cholernym notatniku - rzucił ze złością. - Po to spędziłem tyle godzin na spisywaniu wszystkiego, żebyście mieli informacje pod ręką i nie marnowali czasu na wydzwanianie do mnie z każdym cholernym pytaniem, które wam przyjdzie do głowy.

Chwyciłem notatnik i szybko przerzuciłem kartki. Randy Hartwick zapisany został pod „przyjaciele". Był starym kumplem Wayne'a Westona z korpusu marines, ale w notatniku ojciec podał, że mieszka na Florydzie.

- Widzę nazwisko - powiedziałem - ale jest napisane, że mieszka na Florydzie.

- To Myrtle Beach - burknął poirytowany Weston, pewnie bardziej wkurzony własną pomyłką niż moim komentarzem. - Wszystkie te zasrane pułapki na turystów na plażach są dla mnie takie same.

- Zrozumiałe. Miał pan ostatnio jakieś wiadomości od pana Hartwicka?

-Nie. Zadzwoniłem i zostawiłem mu wiadomość o pogrzebie, bo... hm, bo nie wyglądałoby dobrze chować Wayne'a pod nieobecność Randy'ego. Ale nie oddzwonił.

Powiedział to ostrożnie, starając się ukryć gorycz w głosie, ale niezupełnie mu się udało.

-Rozumiem. Czy pan Hartwick i pański syn utrzymywali ścisły kontakt po wyjściu z wojska?

- Bardzo bliski. Co roku razem wyruszali na wyprawy wędkarskie. Wayne powiedział mi, że poza rodziną, oczywiście, jedynym człowiekiem na świecie, do którego ma całkowite zaufanie, jest Randy Hartwick. Mówił, że powierzyłby życie temu sukinsynowi bez wahania i bez żalu. Wie pan, tak to jest, kiedy się razem wojowało. Zachowuje się lojalność.

Przytaknąłem, niezbyt chętny do wysłuchiwania kolejnej mowy Johna Westona na temat lojalności. Powinien zostać w wojsku. Byłby z niego piekielnie dobry generał.

- W notatniku napisał pan, że pan Hartwick pracował dla hotelu w miejscowości wypoczynkowej. Czy pan wie, co on tam robił?

- Miał umowę na działalność ochroniarską dla jednego z tych dużych hoteli. Zakładał alarmy i kamery, wynajmował strażników i robił całą resztę tego gówna. To była jedna z tych modnych miejscowości wypoczynkowych.

- Pamięta pan nazwę hotelu?

- Cholera. - Odchrząknął i na linii zapadła na jakiś czas cisza, gdy sobie przypominał. - Może Golden Palms? Nie, nie to. Nie Palms. Psiakrew. Jak, do diabła, to się nazywało? Golden Beaches, Golden Palms. Coś jakby tak.

- Postaramy się to uściślić - powiedziałem.

- Dobrze.

- Cóż, to wszystko, o co chciałem pana zapytać. Teraz spróbuję namierzyć pana Hartwicka. Wkrótce się skontaktujemy.

- Mam nadzieję - odparł ledwie słyszalnym głosem, w którym brakowało typowej dla niego szorstkości i rozkazującego tonu. - Mam nadzieję.

Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na Joego.

- Wyjaśniło się powiązanie z Myrtle Beach.

- Kto to jest?

- Randy Hartwick. Przyjaciel Wayne'a z wojska. Byli w jednym batalionie. Najwyraźniej razem przeszli szkolenie unitarne, trening żołnierzy rozpoznania, a potem poszli do tej samej jednostki. Przynajmniej tak wynika z zapisu w notatniku. Przez telefon John Weston powiedział mi, iż Hartwick był jedynym człowiekiem, któremu jego syn naprawdę ufał. Ponoć Wayne twierdził, że powierzyłby mu życie bez wahania.

Joe słuchał z zainteresowaniem.

-A Weston odwiedził Hartwicka tuż przed śmiercią - przypomniał.

- Możliwe. Nie mamy co prawda pewności, ale to prawdopodobne. John Weston powiedział, że Hartwick jest szefem ochrony hotelu w Jednej z tych modnych miejscowości wypoczynkowych". Nie odezwał się do tej pory, mimo że stary dzwonił do niego i powiadomił o pogrzebie syna, zostawiając informację.

- Myślisz, że facet w oldsmobile'u to Hartwick?

- Niewykluczone.

- To co on tutaj robi, udając glinę?

- Zdaniem Johna Westona jego syn i Randy Hartwick byli wobec siebie nad wyraz lojalni. Może Hartwick przyjechał, żeby wykryć, kto zabił jego kolesia albo co stało się z rodziną zmarłego.

- Przyjechał, żeby to zbadać i będąc w mieście, nie odwiedza Johna Westona? Nie pokazuje się nawet na pogrzebie?

Zamknąłem notatnik i rzuciłem go na biurko.

- Też mnie to dziwi.

- Poszukaj tego hotelu - powiedział Joe. - Chcę szybko sprawdzić Hartwicka. Jeśli to on rozmawiał z sąsiadami i obserwował Rosjan, może nam odpowiedzieć na mnóstwo pytań.

Znów skupiłem się na komputerze i wykonałem kilka prostych kwerend, używając jako słów kluczy „Myrtle Beach", „hotel" i „Gol-den". Po pięciu minutach miałem wynik. Golden Breakers Resort, pięciogwiazdkowy hotel w Myrtle Beach z luksusowymi apartamentami, restauracją na dachu, gorącymi kąpielami, basenami, salą do ćwiczeń, sauną, a nawet dwustumetrową ślizgawką wodną dla dzieci. Ustaliłem numer telefonu do hotelu i zadzwoniłem.

- Cześć - zacząłem swobodnie, kiedy odezwała się przyjazna recepcjonistka. - Chcę wam coś przesłać faksem, ale zgubiłem numer. Może mi go pani podać?

Radośnie na to przystała. Odczytała numer, a ja porównałem go z tym, który dostała Sortigan. Ten sam. Podziękowałem recepcjonistce, odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na Joego.

- Golden Breakers. Sortigan wysłała faks do Westona na ten numer. Jestem pewien, że hotel zatrudnia Randy'ego Hartwicka.

- Zadzwoń jeszcze raz i zapytaj o Hartwicka.

Zrobiłem tak.

- Przykro mi, ale pan Hartwick jest poza miastem - poinformowała recepcjonistka.

- Za miastem? - powtórzyłem, a Joe popatrzył na mnie i podniósł kciuk do góry. - Wie pani, dokąd się udał albo kiedy wróci?

- Niestety, nie.

- Psiakrew. - Udałem wielkie rozczarowanie. - Naprawdę muszę dzisiaj z nim porozmawiać. Zmarł bliski przyjaciel Randy'ego. Trzeba go o tym jak najszybciej powiadomić. Czy mogłaby pani jakoś pomóc mi skontaktować się z nim?

- Och, to straszne - powiedziała ze współczuciem, które było tak prawdziwe, że zrobiło mi się przykro. - Pan Hartwick ma telefon komórkowy. Nie znam numeru, ale jeśli da mi pan dziesięć minut, może mi się uda go znaleźć.

- Byłoby wspaniale. - Dałem jej numer do biura, a ona obiecała, że oddzwoni.

Odłożyłem słuchawkę i zwróciłem się do Joego, żeby wyjaśnić, o co chodziło z tym ostatnim telefonem, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Spojrzeliśmy na siebie prawie pewni, że przyszli Swanders i Kraus, a może Cody.

- Wejść - powiedział Joe.

Człowiek, który wszedł, nie był Swandersem, Krausem ani Codym, ale Joe jakby go rozpoznawał. Ja go nie znałem.

- Co pana tu sprowadza, panie Kinkaid? - Joe wstał i wyciągnął do niego rękę. - To mój partner, Lincoln Perry. Lincolnie, to Aaron Kinkaid. Pracował z Wayne'em Westonem.

Podałem rękę gościowi. Kinkaid był wysokim szczupłym facetem, miał ciemnorude włosy i kilka piegów na nosie. Rude włosy kontrastowały z zielonymi oczami. Uwagę zwracały wielkie dłonie, którymi mógłby objąć piłkę do koszykówki. Jego wygląd przywodził mi na myśl wiejskiego chłopaka, ale musiał zbliżać się do czterdziestki.

- Miło mi pana poznać. - Mówiąc, lekko przeciągał samogłoski, czym jeszcze podtrzymywał moje wiejskie skojarzenia. Usiadł, splótł wielkie dłonie i spuścił wzrok. - Obawiam się, że to, co powiem, nie spodoba się panu, panie Pritchard - zaczął z ponurą miną. Joe tylko uniósł brwi. - Widzi pan - kontynuował Kinkaid - nie byłem zupełnie szczery wobec pana, kiedy przyleciał pan do Sandusky, żeby ze mną porozmawiać. Pragnę mój błąd naprawić. Chodzi mi o to, że... Cóż, mówiąc wprost, gdybyście pozwolili, to chciałbym z wami pracować.

- Z nami? - Joe wpatrywał się w niego zdumiony. Kinkaid kiwnął głową.

- Tak jest. Z wami, to jest przy sprawie Westona. Uważam, że mogę pomóc i chcę pomóc.

- Dlaczego? - zapytałem, a on dopiero wtedy podniósł wzrok. -Najpierw nakłamał pan Joemu, a teraz chce pan pomóc nam w sprawie?

Przez chwilę patrzył mi w oczy, a potem znów odwrócił spojrzenie.

- Dlatego że - powiedział - kocham żonę Wayne'a Westona.

Rozdział 10

Przez minutę wszyscy siedzieliśmy w milczeniu, a potem Aaron Kinkaid opowiedział nam swoją historię. Okłamał Joego, kiedy mu mówił, dlaczego się rozstał z Wayne'em Westonem. Twierdził wówczas, że Weston był dyskretny i przerwał współpracę, nie podając powodów. W rzeczywistości Weston miał konkretny powód do zerwania partnerstwa - Kinkaid zbliżył się z Julie Weston, a temperatura jego uczucia wzrastała.

- Wiedziałem, że i ona coś do mnie czuje - mówił. - Wyznała mi to. Ale ze względu na dziecko nie chciała rozbijać rodziny. Powiedziała, żebym dał spokój. I przez kilka tygodni był spokój. Miała wyrzuty sumienia i powiedziała o wszystkim mężowi.

Joe patrzył na Kinkaida z pogardą, najwyraźniej nie litował się nad mężczyzną, który podrywa żonę kolegi. Małżonka Joego, Ruth, nie żyła od kilku lat. Myślę, że teraz małżeństwo było dla niego większą świętością niż wtedy. Ale się nie odezwał.

Kinkaid powiedział, że wściekły Wayne urządził mu awanturę. Oczywiście on wszystkiemu zaprzeczył, ale Weston zażądał, żeby odszedł z firmy.

- Opierałem się z początku, potem zrozumiałem, że to beznadziejna sprawa - ciągnął. - Dalsza współpraca była niemożliwa. Wayne nie mógłby mi zaufać, a ja to rozumiałem i nie miałem do niego pretensji. Jeśli się nie ma zaufania do partnera, trzeba się rozstać. No to się rozstaliśmy. - Przejechał wielką kościstą dłonią po włosach. - Musicie zrozumieć, że naprawdę martwię się o Julie. Wiem, co o mnie myślicie, że jestem kutasem, facetem, który pragnie żony kolegi dlatego, że jest ona owocem zakazanym, a może tylko traci głowę na widok pięknej kobiety. To jednak nie tak. Julie była niezwykłą osobą.

Popatrzył na mnie, jakby uznał, że zrozumiem to, czego Joe nie pojmuje.

- Ona naprawdę jest jedyna w swoim rodzaju. Bardzo piękna, ale po paru miesiącach prawie nie byłem świadom jej urody. Takiej kobiety nigdy nie spotkałem. O takim intelekcie, nieprzeciętnej inteligencji, otwartości. - Pokręcił głową. - To jest tak, jakby cię przeniknęła, jakby rozumiała cię lepiej, niż sam siebie rozumiesz. Starałem się nie myśleć o niej. Próbowałem trzymać się z daleka. Nie pomagało. Nic nie mogło pomóc. Wiem, że patrzycie na mnie i widzicie dupka, bo przekroczyłem granicę przyzwoitości, ale mówię wam, kochałem tę kobietę, jak nigdy nie kochałem nikogo. I wiem, że nigdy żadnej tak nie pokocham.

Ani Joe, ani ja nie powiedzieliśmy słowa. Czasem nam się to udaje. Jeśli jest coś lepszego niż nasza zespołowa inteligencja, to jest tym nasze zespołowe grobowe milczenie.

Ciszę przerwał Kinkaid.

- Słyszałem o śmierci Wayne'a oraz o tym, że żona i córeczka zaginęły. Nie chciałem z tym mieć nic wspólnego. Nie śmiałem nawet o tym myśleć, bo wiedziałem, że jeśli zacznę, zapragnę znów zobaczyć Julie. Wiecie, że czułem się jak ostatni drań? Ale nic mnie to już nie obchodzi. Muszę wiedzieć, gdzie są ta kobieta i dziecko. Teraz tylko to się liczy. Kiedy się dowiem, co się z nimi stało, odejdę i zamknę sprawę. Ale muszę wiedzieć, muszę wiedzieć.

Joe odchrząknął.

- Świetnie, Kinkaid. Podchodzę z szacunkiem do twojej chęci przyjścia nam z pomocą, jednak prawda jest taka, że my działamy inaczej. Lincoln i ja pracujemy sami. Nie zwołujemy pospolitego ruszenia, jasne? Skoro tak bardzo chcesz pomóc, dam ci numer telefonu detektywów z policji, którzy się zajmują tą sprawą. Może oni zechcą skorzystać z twojej oferty.

- Rozumiem tę reakcję. - Kinkaid ściskał wielkie dłonie i kiwał głową. -Ale przypominam, że wiem, co robię. Mam więcej doświadczenia w pracy prywatnego detektywa niż każdy z was. Tak, byliście glinami, ale świat wygląda inaczej, jeśli się nie nosi odznaki. Wiem, jak skutecznie i sprawnie działać w takim świecie.

- Dzięki, ale sami się pomęczymy - powiedziałem.

Joe skinął głową.

- Nieraz musiałem go trzymać za rączkę, ale jakoś dawaliśmy sobie radę do tej pory. Myślę, że dalej też sobie poradzimy.

Kinkaid wstał, jego wielkie ciało górowało nad biurkiem Joego.

- Świetnie - rzekł. - Nie będę was błagać. Ale popełniacie błąd. Znam Wayne'a Westona lepiej niż ktokolwiek. Znam jego życie. Znam jego umysł, znam jego przyzwyczajenia. I mam zamiar odkryć, co, do cholery, stało się w tym domu. Macie to u mnie jak w banku, panowie.

Zadzwonił telefon. Nie odbierałem, potem chciałem odtworzyć nagrane wiadomości, ale przypomniałem sobie o recepcjonistce z Golden Breakers w Myrtle Beach i sięgnąłem po słuchawkę.

- Halo?

- Cześć, tu Rebecca z Golden Breakers w Myrtle Beach - oświadczył raźno młody kobiecy głos. - Chyba z panem rozmawiałam wcześniej o Randym Hartwicku, naszym szefie ochrony?

-Tak.

- Znalazłam numer telefonu komórkowego pana Hartwicka. - Kiedy dyktowała mi, Kinkaid stał przy drzwiach z ręką na klamce. Podziękowałem recepcjonistce i odłożyłem słuchawkę. Niedobrze, że dziewczyna tak głośno mówiła. Miałem nadzieję, że nasz gość nie usłyszał nazwiska Hartwicka.

Usłyszał.

- Randy Hartwick, co? - mówił, stojąc do nas tyłem. Popatrzyłem na Joego, a ten wzruszył ramionami, czyli ja miałem odpowiedzieć.

- Co pan o nim wie? - zapytałem.

Kinkaid odwrócił się do nas, nie zdejmując ręki z klamki.

- Randy Hartwick - zaczął - to chyba najbardziej niebezpieczny człowiek, jakiego znałem. - Zawahał się, przenosząc wzrok z Joego na mnie. - Radzę wam, żebyście się pilnowali. Niedobrze, że zrezygnowaliście z pospolitego ruszenia. - Posłużył się słowami Joego. - Jeżeli zabieracie się do Hartwicka, to będzie wam potrzebna wszelka pomoc.

Otworzył drzwi i zrobił krok w stronę korytarza, potem się zatrzymał, dając nam szansę. Joe popatrzył na mnie i westchnął.

- Wracaj i usadź tyłek na krześle - powiedział.

Kinkaid uśmiechnął się, zamknął drzwi i usiadł.

- W porządku - rzekł. - No to bierzmy się do roboty.

Informacje, które Kinkaid miał na temat Randy'ego Hartwicka, dotyczyły początku współpracy z Wayne'em Westonem. Hartwick odwiedził ich parę razy, a Weston przedstawił ich sobie.

- To stary kumpel Wayne'a z marines - mówił Kinkaid. - Cały czas utrzymywali bliskie kontakty, chociaż to był nie najlepszy pomysł.

- Dlaczego nie najlepszy? - zapytałem.

Kinkaid uśmiechnął się kwaśno.

- Byli razem w rozpoznaniu. Najgorsi ze złych, zgadza się? Te chłopaki prowadziły tajne wojny, odwalały brudną robotę i trzymały potem gęby na kłódkę. Oni żyli tylko dla operacji pod przykryciem, a Hartwick... hm, on nigdy nie przestał dla nich żyć. Uzależnił się od niebezpieczeństwa, adrenaliny. Wayne też połknął tego bakcyla, ale nie było z nim aż tak źle. Czasem rozmawiał o tym ze mną, kiedy Randy odjeżdżał i wtedy aż mu oczy błyszczały. Odlatywał na minutę do swojego świata. Potem patrzył na zdjęcie swojej rodziny i wracał na ziemię. Hartwick wystąpił z korpusu dwa lata po Waynie. Próbował zająć się ochroniarstwem, ale nie na długo przy tym zabawił.

- Właśnie to teraz robi - wtrąciłem, a Kinkaid uśmiechnął się do mnie tak, jak można by się uśmiechnąć do kogoś, kto uważa, że wszystkie dolary z jego podatków idą na zbożne cele.

- To przykrywka - powiedział. - Kogo czy co on teraz chroni? Jakiś club country? Może prywatne lotnisko? - Kiedy lekko skinąłem głową na znak, że jest blisko prawdy, uśmiechnął się szeroko. - Tak to właśnie sobie wyobrażałem. Tego rodzaju pracę łatwo wykonywać, nie pokazując się w niej codziennie. Ma mnóstwo czasu, żeby zajmować się własnymi interesami.

- Jakimi?

- Przemyt broni - odparł. - Jest w tym cholernie dobry.

Chciałem spojrzeć na Joego, ale zatrzymałem wzrok na swoim rozmówcy, żeby nie okazać żadnej reakcji. Cody utrzymywał, że Rosjanie prowadzą nielegalny handel bronią. Teraz Kinkaid mówi, że najlepszy przyjaciel Westona robił to samo.

- Kto jest jego wspólnikiem? - odezwał się Joe. - A może powinienem zapytać, dla kogo on pracuje?

Kinkaid zmarszczył brwi.

- Nie potrafię powiedzieć. Hartwick nigdy mi się nie zwierzał, a co do Wayne'a, hm, rozmawialiśmy o tym przed laty. Nie znam nazwisk, wiem tylko, że wmieszani są w to jacyś Rosjanie. Emerytowani goście ze specnazu, odpowiednika oddziałów specjalnych.

Spojrzałem na Joego i już wiedziałem, co myśli: może to dobrze, że zatrzymaliśmy Kinkaida przy drzwiach.

Kinkaid poszedł za moim wzrokiem.

- Co? - zapytał. - Dlaczego tak na niego patrzysz? Słyszałeś coś o tym procederze?

Joe poprawił się w krześle i odchylił do tyłu, składając ręce za głową.

- Weston, na krótko przed śmiercią, prowadził dochodzenie w sprawie jakichś rosyjskich bandziorów z Cleveland. My też zaczęliśmy ich śledzić, a wczoraj wpadł do nas agent FBI i paru miejscowych gliniarzy z prośbą, żebyśmy tego nie robili.

- Podali powód?

Joe skinął głową.

- Powiedzieli, że ich zdaniem grupa Rosjan pracująca dla Dainiusa Belova zabiła Wayne'a Westona. Jego nazwisko pojawiło się w jakiejś rozmowie, którą podsłuchali. Nie wiedzą, co miał z nimi wspólnego, hm, przynajmniej twierdzili, że nie wiedzą. Ale wspomnieli, że Rosjanie są zamieszani w handel bronią.

Kinkaid wyciągnął swoje długie nogi i przechylił głowę na bok.

- Nic nie mówili o Hartwicku?

- Ani słowa.

Po chwili milczenia zapytał:

- To dlaczego dzisiaj Hartwick was zainteresował?

Joe powiedział mu o zielonym oldsmobile'u i skradzionych tablicach rejestracyjnych z Karoliny Południowej, a potem wyjaśnił, jak znalazłem Hartwicka w hotelu w Myrtle Beach. Kinkaid słuchał w skupieniu, z zainteresowaniem.

-Kiedy przyjechałeś do Sandusky, żeby się ze mną zobaczyć, pytałeś o Jeremiaha Hubbarda - powiedział. - Jak to pasuje do całości?

- Dobre pytanie. Mamy nadzieję, że znajdziemy na nie odpowiedź. - Opowiedziałem mu o naszej rozmowie z Hubbardem oraz o wizycie, którą rano złożyliśmy Danowi Beckleyowi. Lekko kiwał głową, kiedy mówiłem. Był smutny, ale nie zaskoczony.

- Domyślałem się tego - rzekł, kiedy skończyłem. - Po rozejściu się z Wayne'em utrzymywałem kontakt z paroma ludźmi, z którymi kiedyś pracowaliśmy. Zaczęły dochodzić mnie słuchy, że nie przyjmuje on nowych klientów i że ma jakąś poufną, wysoko płatną robotę, o której nie chce z nikim rozmawiać. Do diabła, widzieliście ten dom, żeby sobie na niego pozwolić, musiał mieć niemałą kasę. Rozpytajcie w środowisku

prywatnych detektywów, a usłyszycie mnóstwo plotek o nim i nie znajdziecie potwierdzenia, że dorobił się uczciwą pracą.

-Wygląda na to, że dostarczał Hubbardowi materiały do szantażowania - powiedziałem. - Ciekawe, jak się zwąchał z Belovem? Nie mamy jeszcze żadnego tropu. A teraz doszedł ten były marinę, który pracuje na tych samych uliczkach, co my. Pojawia się coraz więcej dodatkowych pytań pozostających bez odpowiedzi.

- Mówisz, że Hartwick kręcił się w sąsiedztwie, udając glinę? - zapytał. - Zastanawiam się, o co tu chodzi. Jeśli Wayne zadał się z drużyną Belova, to nietrudno się domyślić, że to przyjaciel go tam wprowadził. Ale po co Hartwick chodził po domach i wypytywał sąsiadów?

- Może próbuje robić to samo, co my - podsunąłem. - Wyjaśnić, co się stało z Westonem i jego rodziną.

Kinkaid się skrzywił.

- Może. Ale w wypadku faceta takiego jak Hartwick skłaniałbym się ku tezie, że chodzi o pieniądze. A jeśli tak, to na pewno będzie próbował je zdobyć.

- Jest na tyle głupi, by uwierzyć, że oskubie rosyjską mafię?

Kinkaid uśmiechnął się ponuro.

- Na tyle głupi? Randy Hartwick rzuca się na szansę, panie Perry. To byłoby wyzwanie, któremu po prostu nie mógłby się oprzeć. Hartwick myśli, że jest wyjątkowym twardzielem. I z całą pewnością uważa się za najmądrzejszego.

- Co on kombinuje?

-Nie wiem - odparł Kinkaid. - Ale masz jego numer telefonu, prawda?

-Tak.

- No to dlaczego nie dzwonimy? Dobrze byłoby z nim pogadać.

Joe popatrzył na mnie i wzruszył ramionami.

- Niezły pomysł - rzekł. - Jeżeli nie odpowie albo odłoży słuchawkę, zaczniemy go sprawdzać. Ale jeśli będzie skłonny do rozmowy, może nam zaoszczędzić cholernie dużo wysiłku.

- W porządku. - Chwyciłem słuchawkę i wykręciłem numer, który podała mi recepcjonistka z Golden Braekers. Po trzecim dzwonku odezwał się twardy męski głos.

- Tu Hartwick.

- Panie Hartwick - powiedziałem - nazywam się Lincoln Perry.

-Tak?

- Jestem detektywem i razem z moim partnerem pracujemy dla Johna Westona. Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań dotyczących Wayne'a Westona.

Przez kilka sekund słyszałem tylko jego oddech.

- Obawiam się, że nie mogę panu pomóc. - W jego głosie wyczułem ostrożność.

-Nadal pan jeździ starym zielonym oldsmobile'em? - zapytałem.

Znów krótka przerwa.

- To wy jesteście tymi facetami z taurusa - usłyszałem.

-Aha.

- Mówi pan, że pracujecie dla Johna? - Potwierdziłem. - W porządku, możemy rozmawiać.

- Może wpadłby pan dziś po południu do naszego biura? Podam panu namiary. Łatwo trafić.

- Nie ma mowy - odparł. - Proszę tego nie brać do siebie, ale wolałbym sam rozdawać karty, dopóki się nie przekonam, z czym mam do czynienia. - Przerwał, zastanawiając się nad propozycją. - Gdzie jesteście, chłopaki?

Powiedziałem.

- W porządku - rzekł. - Zrobimy tak: przejadę się po okolicy i wybiorę na spotkanie miejsce, które mi się spodoba. Kiedy już je znajdę, oddzwonię, i będziemy mogli się spotkać.

-Pasuje. - Przystałem na to, mimo że Kinkaid nazwał Hartwicka najbardziej niebezpiecznym człowiekiem, jakiego spotkał. Pomyślałem, że możemy wpaść w pułapkę, ale przynajmniej będziemy jakoś przygotowani. Byłem zadowolony, że porozmawialiśmy z Kinkaidem. Gdyby nie on, poszlibyśmy na spotkanie, stosując rutynowe środki bezpieczeństwa, ale w wypadku takiego człowieka mogłyby się okazać niewystarczające. Podałem mu numer telefonu do biura i odłożyłem słuchawkę. Joe i Kinkaid patrzyli na mnie wyczekująco.

- Spotkamy się, ale na jego warunkach. Wybierze miejsce i oddzwoni. Wtedy podjedziemy.

- Cholera. - Kinkaid z ponurą miną pokręcił głową. - Nie podoba mi się to. Wygląda na pułapkę. Facet ma za dużo do powiedzenia w tym scenariuszu.

Odwróciłem się do Joego. Słuchał w milczeniu ostrzeżeń Kinkaida, nie przejawiając emocji.

- No to co, dziadziusiu?

- Ten cały Hartwick mógłby chyba odpowiedzieć na mnóstwo pytań - odezwał się wreszcie Joe. - Jeśli to jedyny sposób, żeby z nim porozmawiać, trzeba taki wariant zaakceptować. Facet jest tylko jeden, a nas trzech. Będzie dobrze.

- Myślisz, że powinniśmy się rozdzielić? - zapytał Kinkaid. - Żeby ktoś został z tyłu na wypadek, gdyby coś źle poszło?

- Nie spodziewam się, żeby coś źle poszło - odparł Joe. - Ale to niezły pomysł. Bez względu na wszystko nie powinieneś być z nami podczas spotkania.

-Co? No daj spokój! - Kinkaid pochylił się do przodu i uderzył dłonią w blat biurka. - To nonsens, Pritchard. Chcesz mojej pomocy czy nie? Znam tego gościa lepiej niż wy. Muszę tam być, kiedy będziecie zadawać mu pytania.

Joe pokręcił głową.

- Nie, nie musisz. Wiem, że lepiej znasz Hartwicka, ale to zamiast pomóc, może zaszkodzić. Jeśli cię zobaczy, będzie się mieć na baczności bardziej, niż gdybyśmy poszli tam tylko we dwóch. Założy zapewne, że coś o nim wiesz, a to wzmoże jego czujność. Teraz jesteś naszym asem w rękawie. Nie rzucimy go na stół na początku gry.

Kinkaid ściągnął wargi i ciężko wypuścił powietrze. Z grymasem gniewu na twarzy przypominał chłopca, któremu się nie udaje zagwizdać.

- Joe ma rację - wtrąciłem. - Teraz Hartwick myśli, że jesteśmy ciemni. Wiele nie wiemy, tyle co od ciebie. Im dłużej nam się uda zachować tę przewagę, żeby pozostawał w przekonaniu, iż jest sprytny i ma kontrolę, tym większe są szanse, że coś od niego wyciągniemy.

Prawie uwierzyłem we własne słowa. Prawda wyglądała nieco inaczej. Nie z tego powodu chciałem, żeby Kinkaida nie było przy spotkaniu. Jak dotąd grał z nami uczciwie, ale nie byłem przyzwyczajony do pracy z nim. Razem z Joem przepytaliśmy setki ludzi, wiedzieliśmy, jak pracować w zespole i nie chciałem, żeby obecność Kinkaida to zepsuła. Nie wiedziałem, jak się zachowa pod ogniem, jeżeli coś pójdzie źle. Jeśli Hartwick zastawiał na nas pułapkę, Kinkaid byłby ciężarem.

- Pozwolicie, że zapalę w waszym biurze? - zapytał jakieś dziesięć minut później, przerywając długie milczenie podczas oczekiwania na telefon od Hartwicka.

- Wolałbym, żebyś się powstrzymał. - Joe był bezkompromisowy. -Nie znoszę smrodu zastałego dymu, a jest za zimno, żeby otworzyć okno.

- Nie ma sprawy. Będę za kilka minut.

Wyszedł, a ja byłem zadowolony, że mamy okazję omówić parę spraw pod jego nieobecność.

- Co o nim sądzisz?

- O Kinkaidzie? - Joe wzruszył ramionami. - Raz mnie okłamał i próbował dobrać się do żony kolegi. Czyli to dupek, zgadza się? Ale jego chęć przyjścia nam z pomocą jest zrozumiała i czy go kochasz, czy nienawidzisz, musisz przyznać, że może okazać się użyteczny. Zna Westona i już nam pomógł z Hartwickiem. Powiedzmy, że pozwolimy mu na jakiś czas związać się z nami. Ta sprawa już jest trudna i może wyjdzie nam na korzyść, jeżeli ktoś nas trochę odciąży.

- Ja też tak myślę - powiedziałem. - Przeszłość ma trochę zszarganą, ale skoro może nam pomóc, to gwiżdżę na to, z kim ma zamiar się przespać. Jeśli potrafi znaleźć Julie Weston, niech ją sobie bierze.

- Trzymasz się myśli, że ona i dziewczynka nadal żyją.

- Muszę. Inaczej byłoby to zbyt przygnębiające.

Rozdział 11

Po rozstaniu się z Westonem Aaron Kinkaid przeprowadził się do Sandusky, żeby podjąć pracę głównego detektywa renomowanej spółki ochroniarskiej. Kilka lat później stał się jej współwłaścicielem, a teraz prowadzi własny interes z cichym wspólnikiem. Powiedział nam o tym, kiedy siedzieliśmy w biurze, czekając niecierpliwie na telefon od Hartwicka.

- Zacznijmy od tego, jak wylądowałeś w tym zawodzie - indagował Joe. - Nie byłeś gliną?

- Nie, nigdy. - Kinkaid uśmiechnął się z zażenowaniem. - Wiem, że to głupio zabrzmi, ale podobała mi się taka robota, jak w filmach kryminalnych. No wiesz, Bogart jako Sam Spade albo Philip Marlowe. Albo Nicholson w Chinatown. Człowieku, jak mnie to kręciło, kiedy byłem młodszy! Studiowałem marketing. Wykonywałem też różne prace, na przykład wstawiałem rozpuszczalnik do odpowiednich sklepów branżowych i zajmowałem się ciągle takimi głupotami, ale nie łączyłem swojej kariery zawodowej z działalnością handlową. Wieczorem wracałem do domu, oglądałem w telewizji te stare filmy i marzyła mi się praca sławnego komisarza policji kryminalnej. Intrygowała mnie ta ciągła zmiana, ta myśl, że tajemniczy klient wchodzi do twojego biura i wpycha cię w sam środek czegoś... - Słowa ucichły, a Kinkaid wpatrywał się w ścianę zatopiony we wspomnieniach. Potrząsnął głową i wrócił do rzeczywistości. - Śmieszne - powiedział. - Wybrałem ten zawód, bo wydawał mi się romantyczny, a teraz prowadzę spółkę ochroniarską i więcej mam do czynienia ze sztuczkami marketingowymi i księgowością niż ze śledztwami. Ostatecznie robię to, czego chciałem uniknąć.

- Czasem tak to jest - przytaknąłem, a Joe popatrzył na mnie ze zrozumieniem, którego Kinkaid nie pojmował. Po tym, jak zmusili mnie do odejścia z wydziału, postanowiłem całkowicie zmienić swoje życie i nie wracać nigdy do przeszłości. Zerwałem kontakty z prawie wszystkimi policjantami, kupiłem siłownię i rzuciłem się w wir pracy jako właściciel małego biznesu. Minęło kilka miesięcy, zanim Amy przekonała mnie, żebym zajął się śledztwem w sprawie zabójstwa jednego z klientów mojego zakładu i wepchnęła mnie z powrotem na drogę, o której istnieniu chciałem zapomnieć. Gdzieś po drodze zrozumiałem, jaki błąd popełniłem. Nie byłbym szczęśliwy w świecie interesów. Żyłem toczącym się śledztwem, pytaniami i odpowiedziami, niewiadomymi i faktami. Żyłem poszukiwaniem prawdy. To czyniło mnie człowiekiem spełnionym, nadawało sens życiu. Już nie próbowałbym z tego zrezygnować.

- Pamiętam Bogarta jako Spade'a - odezwał się Joe, przerywając mi rozmyślania. - Byłem dzieckiem, kiedy to widziałem, a jestem sporo starszy od każdego z was. Cholernie dobre stare kino. Kto napisał książkę?

- Dashiell Hammett - powiedzieliśmy unisono i wszyscy się roześmialiśmy.

- Co tak bardzo przyciągało ludzi do tej powieści? - zastanawiałem się na głos. - Owszem, film świetnie zrobiony, Bogart to fenomenalny aktor, ale co jest w samej historii, że tak długo przetrwała? Do diabła, tę książkę nadal się wydaje, po siedemdziesięciu latach.

- Wszystko jest w zakończeniu. - Kinkaid pokiwał głową. - Myśl, że lojalność Spade'a wobec partnera znaczy dla niego więcej niż pieniądze i miłość. Nie bardzo lubił tego faceta, nawet sypiał z jego żoną, ale miał tę lojalność...

Przerwał gwałtownie. Zrozumieliśmy, o czym mówi. Odwróciliśmy od niego wzrok, a Kinkaid, po raz pierwszy odkąd wszedł do biura, jakby stracił pewność siebie. Wiedziałem dlaczego. Nie włączył się do sprawy, bo był lojalny wobec partnera. Włączył się, bo nadal kochał żonę Westona. Pewnie widział szansę w śmierci Westona.

- No tak. - Czuł się niezręcznie, ale roześmiał się z siebie. Dalszych komentarzy oszczędził mu dzwonek telefonu. Joe podniósł słuchawkę.

- Pritchard i Perry. Tak, mówi Joe Pritchard. Rozmawiał pan wcześniej z Lincolnem, to mój partner. Chce pan posłuchać jego kojącego głosu, czy załatwi pan to ze mną? Hm, hm. Zgadza się.

W odróżnieniu od recepcjonistki w Golden Breakers ten człowiek mówił cichym głosem, więc i ja, i Kinkaid nie słyszeliśmy go, ale z pewnością był to Hartwick. Czekaliśmy. Joe powiedział jeszcze kilka słów i odłożył słuchawkę.

- Spotka się z nami - powiedział. - Ale wybrał jakieś cholerne miejsce.

- Gdzie? - zapytałem.

- Dalej, przy ulicy. Pamiętasz te stoły piknikowe za chińskim barem z daniami na wynos?

Zajęło mi chwilę, zanim zlokalizowałem to miejsce w pamięci, po czym kiwnąłem głową.

- Przypominam sobie.

- Tam chce się spotkać. Jakiś dziwny wybór.

Pokręciłem głową.

- Właściwie to ma sens.

- Jak to?

- Pomyśl, Joe. Jeśli usiądziesz przy którymś z tych stołów, widzisz wszystko przed sobą i po obu stronach, a mur cmentarza osłania ci plecy. Z chińską budką graniczą trzy parkingi. Jeśli na jednym z nich zostawi swój samochód, może szybko odjechać, skręcić w prawo w boczną uliczkę i skierować się na Chatfield, wydostać się na główną ulicę i pojechać w lewo albo w prawo, albo na skrót przez parking dilera Forda.

- Wziąłem to pod uwagę - rzekł. - Miejsce jest dobrze wybrane dla kogoś, kto boi się wpaść w pułapkę. Ale wydawało mi się, że my gramy tę rolę?

Celna uwaga. Odruchowo pomyślałem o tym miejscu z pozycji kogoś, kto chce uniknąć niebezpieczeństwa. Gdybym miał zamiar kogoś na nie narazić, miejsce wcale nie było takie dogodne. Za dużo otwartej przestrzeni i za dobra widoczność..

- Więc nie powinniśmy czuć się rozczarowani jego wyborem. To znaczy, że nie ma zamiaru nas zabijać - powiedziałem.

- Akurat - mruknął Kinkaid.

Joe się skrzywił.

- Prawdziwy optymista z ciebie, co?

Kinkaid zmarszczył brwi.

- Raczej tak. Ale jak mówiłem, znam Hartwicka lepiej niż wy. Jeśli wdał się w jakieś brudne sprawy, a jest taka możliwość, będzie się starał wyeliminować wszelkie zagrożenia. O ile się orientuję, wy dwaj jesteście dla niego takim zagrożeniem.

- To był twój pomysł, żeby się z nim spotkać.

- Wiem. Ale nie mnie przyszło do głowy, żeby nie wziąć udziału w spotkaniu. I nie pozwolę, żebyście poleźli tam sami.

- Już to przerabialiśmy - zaczął Joe, ale Kinkaid podniósł dłoń.

- Rozumiem, iż nie chcecie, żeby mnie zobaczył i chociaż mam odmienne zdanie, jakoś to przeżyję. Powtarzam jednak, że przy tym facecie potrzebne wam będzie wsparcie. No dobrze, znajdzie się jakieś miejsce, z którego miałbym dobry widok?

- Nigdzie w pobliżu - zaoponował stanowczo Joe. - Dlatego to jest taki dobry wybór z jego strony, jeśli się nas boi. Jeśli znajdziesz się gdzieś niedaleko, zobaczy cię.

- Robi się już ciemno.

- Daj spokój, Kinkaid. Facet był żołnierzem oddziałów specjalnych. Jest dobrze przeszkolony i potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. Myślę, że mógłbyś zostać gdzieś po drugiej stronie ulicy, ale i to jest ryzykowne.

- Cmentarz - podsunąłem. - Dobre miejsce, gdzie można go usadowić. Na cmentarz nie ma wejścia od ulicy, ale kiedy tam się dostanie, będzie mógł podejść bliżej i stanąć za nami.

- Ten płot ma dwa metry - zaprotestował Joe. - Przysłoni mu pole widzenia.

- To płot z siatki, więc nie będzie problemu. Ale wolałbym, żeby się nie zbliżał. Nie chodzi o to, żeby siedział nam na karku; chcemy, żeby bez problemu dojrzał zbliżające się niebezpieczeństwo, zgadza się?

- Zgadza się.

- Okay. Po drugiej stronie płotu cmentarz rozciąga się na wzgórzu. To całkiem łagodne zbocze, ale jeśli wejdzie na szczyt, będzie dobrze widział i nas, i resztę parkingu.

Głowa Kinkaida, który przysłuchiwał się dyskusji, odwracała się raz do mnie, raz do Joego jak wiatrak.

- Szczyt wzgórza jest najlepszym miejscem - ocenił Joe. - Znajdzie się dość daleko, ale będzie dobrze widział, a to najważniejsze. 1 łatwiej będzie mu się tam schować niż po drugiej stronie ulicy albo na parkingu-

- Miło, że Hartwick nie mieszka w naszym mieście - zauważyłem.

- Musi improwizować, a my znamy teren.

- Zgadza się. - Joe spojrzał na zegarek. - Idziemy. Powiedział, że już tam jest, spodziewa się, że zaraz będziemy. - Popatrzył na Kinkaida.

- Masz spluwę i komórkę?

-Tak.

- Dobrze. Jeśli zobaczysz coś podejrzanego, zadzwoń do mnie, tylko raz i się rozłącz. Kiedy usłyszymy sygnał, szybko się zmyjemy. Gdyby zaczęła się jakaś draka, zadzwoń po gliny.

Joe podał Kinkaidowi numer komórki i powiedział, jak wejść na cmentarz. Otworzyłem szufladę biurka i wyjąłem glocka, 9 milimetrów. Sprawdziłem magazynek, wprowadziłem nabój do lufy, żeby móc natychmiast strzelić. Przymocowałem kaburę do paska i włożyłem do niej pistolet. Puls trochę mi przyspieszył, a zmysły się wyostrzyły. Byłem gotów.

Kinkaid wyszedł, a my poczekaliśmy kilka minut, żeby zdążył wejść na cmentarz. Zapadał szybko zmierzch, cienie gęstniały za oknem. Joe sprawdził Smith & Wessona, którego nosił w kaburze naramiennej, i włożył go z powrotem, nie zapinając sprzączki.

- Jak się czujesz? - zapytał.

- Mogłoby być lepiej, a ty?

Starał się zachować spokój, ale wiedziałem, że jest spięty.

- Nie wiem, LP. Coś mi się nie podoba w tym facecie.

- To wina Kinkaida - odparłem. - Za bardzo się przejąłeś całą tą gadką, jaki to z Hartwicka niebezpieczny typ.

- Może masz rację. - Wstał i włożył kurtkę, zasuwając zamek do połowy, żeby bez trudu sięgnąć po spluwę. - Brykamy.

Wzięliśmy taurusa Joego. Chińska restauracja znajdowała się zaledwie pół kilometra od biura. Razem z Amy czasem braliśmy stamtąd jedzenie na wynos. Smacznie przyrządzone, choć dodawali do niego za dużo czosnku. Zupa wontońska była jednak bajeczna. Panował spory ruch. Joe prowadził, a ja obserwowałem ulicę. Tak jak robiliśmy to już tysiąc razy. Tyle że teraz nie mieliśmy odznak ani dyspozytora, który mógłby podesłać nam wsparcie.

Joe zajechał na parking przy restauracji i zatrzymał wóz. W rogu parkingu, pod cmentarnym płotem stał pojemnik na śmieci. Po prawej też był parking należący do drogerii. Po lewej znajdował się jaskrawo oświetlony salon Forda z rzędami lśniących samochodów. Na tyłach chińskiej restauracji stało pięć okrągłych stołów piknikowych. Miały powodzenie latem, rozpięte nad nimi parasole chroniły przed słońcem, ale teraz było pusto. Przy jednym z nich siedział samotny mężczyzna, tyłem do parkingu drogerii, a nie do płotu cmentarza, jak się spodziewałem. Przed stołem, maską w stronę salonu Forda, stał zielony oldsmobile.

- To on - powiedziałem. - Tyłem do parkingu. Może jest bardziej ufny, niż myśleliśmy.

Joe pokręcił głową.

-Nie. Po prostu mądrzejszy, niż sądziliśmy. Ma przed sobą oldsmobile'a, więc może patrzeć na wprost, a i tak ma oko na to, co się dzieje za nim, bo widzi wszystko w lusterku bocznym. Uznał, że cmentarz stanowi większe zagrożenie, bo jest ciemniejszy i bardziej osłonięty, więc chce go lepiej widzieć niż parking.

Wysiedliśmy z samochodu. Hartwick lekko odwrócił głowę i patrzył, jak nadchodzimy. Ręce miał pod stołem, niewidoczne. Ja prawą rękę trzymałem na biodrze, lekko odsuniętą do tyłu. Nie podobało mi się, że nie widzę jego dłoni.

Doszliśmy do stołu spokojnie i zacząłem trochę lżej oddychać. Hartwick skinął głową, żebyśmy siadali. Był to facet przeciętnego wzrostu, dobrze zbudowany, z ogoloną głową. Skórę na czaszce miał ogorzałą od słońca Karoliny Południowej, a wyraźnie zarysowane mięśnie szyi wskazywały, że jest wysportowany. Wyglądał tak jak wielu marines, których znałem - niezbyt wysoki, niebudzący grozy, ale węźlasty, co kojarzyło się ze sprawnością i siłą.

- Perry i Pritchard - rzekł, uśmiechając się blado. - Proszę siadać, panowie. Hm, Perry, wyświadcz mi przysługę.

- O co chodzi?

- Trzymaj rękę z dala od broni na pasku.

Zdjąłem rękę z biodra i siadając, położyłem obie dłonie na blacie. Hartwick rzeczywiście był niezły. Bez trudu odczytał moje bardzo dyskretne ruchy.

-Miło was spotkać, chłopaki - zaczął swobodnie. - Na wypadek, gdybyś się dziwił, Perry, rozpoznanie ciebie nie było trudne. Głos Pritcharda przez telefon brzmiał starzej.

- On jest bardzo stary - powiedziałem. - Nietrudno zgadnąć.

- Przyzwoicie pracujecie, chłopaki. Szybko znaleźliście moje nazwisko. Muszę wam to przyznać. Kiedy przejechaliście wczoraj drugi raz, wiedziałem, że mnie zauważyliście, ale myślałem, że kupiłem sobie parę dni, kiedy założyłem ukradzione tablice rejestracyjne na samochód z wypożyczalni.

-Niezły trik - stwierdził Joe. - My po prostu jesteśmy, cholera, za cwani. No dobrze, powiesz nam, co tam robiłeś?

- Obserwowałem Rosjan. Tak samo jak wy, tyle że ja nie czułem potrzeby przeprowadzenia z nimi osobistej rozmowy. - Przechylił głowę w moją stronę. - O co tam szło?

- Po prostu złe zgranie w czasie - odparłem.

Na chwilę odwrócił od nas wzrok i spojrzał na cmentarz. Wbijał wzrok w ciemność, jakby zobaczył albo usłyszał coś, co mu się nie spodobało. Ja nic nie słyszałem, ale wiedziałem, że Kinkaid powinien już być na szczycie wzgórza. Hartwick wpatrywał się w mrok przez kilka sekund, potem lekko się przesunął i znów spojrzał na nas.

- Więc pracujecie dla Johna?

- Zgadza się. - Joe pochylił się do przodu. - Hartwick, zależy nam na tym, żeby dać mu pewne informacje. Ni cholery nas nie obchodzi, co ty tutaj robisz, ale interesują nas informacje.

Coś jakby zamigotało w okolicy ramienia Hartwicka. Zmrużyłem oczy i przyjrzałem się dokładniej, ale to coś znikło. Nosił czarną bluzę, a prawe ramię bardziej miał skryte w mroku. Nie spuszczałem wzroku z miejsca, w którym zobaczyłem światełko, zastanawiając się, czy światło z ulicy odbiło się od noża, czy od pistoletu noszonego pod pachą.

- Chcecie informacji - powiedział Hartwick i rozchylił usta w uśmieszku. - Hm, może trochę powymieniamy się informacjami, Pritchard. Chyba nam się to uda. Ale przyszedłem tutaj, żeby wyrównać rachunki i nie pozwolę, żeby was dwóch czy ktokolwiek inny powstrzymał mnie od tego.

Migotanie powróciło i tym razem zobaczyłem je wyraźnie. To nie było odbite światło, tylko maleńki czerwony punkcik, taki, jaki dają laserowe wskaźniki albo...

- Padnij! - krzyknąłem. Zerwałem się i sięgnąłem po broń, uświadomiłem sobie bowiem, że to celownik laserowy.

Czerwony punkcik zniknął równie szybko, jak się pojawił. Rozległ się głuchy huk, jakby pięść wylądowała na czymś miękkim i pośrodku klatki piersiowej Randy'ego Hartwicka pojawiła się czarna dziura. Joe i ja padliśmy na chodnik, a Hartwick runął na stół i martwy ześlizgnął się na ziemię. Z otworu w okolicy serca sączyła się krew.

Twardo wylądowałem i przetoczyłem się na bok. Wpychając się częściowo pod ławkę, wyciągnąłem broń. Wiedziałem, że Joe jest gdzieś po mojej lewej stronie, ale nawet na niego nie popatrzyłem. Hartwick leżał tuż przede mną. Miał rozchylone usta i nieruchome, szeroko otwarte oczy. Przez kilka sekund przytulałem się do ziemi, czekając na kolejny strzał. Joe przez komórkę podawał policyjnemu dyspozytorowi nasze położenie. Przetoczyłem się w prawo i ukucnąłem, potem odbezpieczyłem glocka i uniosłem głowę nad stół.

Parking po prawej był pusty, a jaskrawo oświetlony salon Forda po lewej wydawał się niegroźny. Między rzędami samochodów nikogo nie dostrzegłam. Na jezdni panował normalny ruch, ktoś przeszedł chodnikiem. Morderca użył tłumika, żeby uniknąć głośnego wystrzału i nikt poza nami nawet nie zauważył, co się stało. Uklęknąłem i znów popatrzyłem na Hartwicka. Był martwy, zanim upadł na ziemię.

Widziałem, jak czerwona plamka celownika laserowego przesuwa się po jego prawym ramieniu, a potem zatrzymuje na piersi. Strzelec mógł zająć pozycję na cmentarzu, lecz bardziej prawdopodobne było, że kule wystrzelono gdzieś z okolicy salonu Forda. Ruszyłem w stronę rzędów samochodów.

- Lincoln, do cholery, dokąd biegniesz?! - wrzasnął Joe, ale zignorowałem go i grzałem dalej z pistoletem w dłoni. Okrążyłem działkę, ale nikogo nie zobaczyłem. Były tam jednak wyjścia zarówno na aleję, jak i na boczną uliczkę. Jeśli strzelec siedział w samochodzie, pewnie odjechał na długo, zanim wstałem. Wróciłem do stołu piknikowego.

- Nie żyje - powiedział Joe, kiedy podszedłem. Klęczał nad ciałem Hartwicka.

Pokiwałem głową.

- Strzał padł prawdopodobnie z parkingu dilera - snuł przypuszczenia.

- Już sprawdziłem. Nikogo tam nie ma. Ale mógł paść z cmentarza. Zła pozycja, ale to możliwe.

Joe podniósł wzrok znad ciała.

- Gdzie, do diabła, jest Kinkaid?

Obaj spojrzeliśmy na płot cmentarza i krzyknęliśmy. Nikt nie odpowiedział.

- Niedobrze - rzekł Joe, a ja wiedziałem, że zastanawia się, czy Kinkaid jeszcze żyje. Skierowałem się w stronę płotu, gdy w oddali rozległo się wycie syren. Zanim doszedłem do ogrodzenia, z ciemności wyłonił się Kinkaid. Był blady i zmieszany.

- Co się dzieje? - zapytał, chwytając za siatkę.

Podciągnął się i przeskoczył. Zrobił kilka kroków w naszą stronę i dopiero wtedy zobaczył ciało.

- O cholera. Co, do diabła, się stało?

- Ktoś sprzątnął Hartwicka - odparłem. - Gdzie ty byłeś? Widziałeś coś na cmentarzu?

Pokręcił głową, wpatrując się w trupa szeroko otwartymi oczami.

- Nie. Wszedłem na cmentarz minutę temu. Nie powiedzieliście, że bramy będą zamknięte. Musiałem zostawić samochód, przeskoczyć płot i pobiec pod górę. To duży cmentarz.

- Zauważyłeś tam kogoś?

- Nie. - Wyjął broń, gigantycznego colta pythona, którym chyba można by zatrzymać szarżującego słonia. Nerwowo rozejrzał się po parkingu. - Skąd padł strzał?

- Albo z cmentarza, albo skądś z okolicy salonu Forda. Miałem nadzieję, że kogoś widziałeś.

- Nie. - Przykucnął i przyjrzał się ranie w piersi Hartwicka. - Stąd czy stamtąd, całkiem długi strzał. Prawdopodobnie z karabinu.

- Z całą pewnością z karabinu, i to z tłumikiem - dodałem. - Użyli celownika laserowego. Zobaczyłem plamkę na pół sekundy, zanim Hartwick dostał.

Na parking wjechał radiowóz z migającymi światłami i wyjącą syreną. Kierowca wyłączył syrenę, ale światła zostawił. Zalewały ciało Hartwicka kolorowymi błyskami, zmuszając mnie do mrużenia oczu. Z samochodu wysiadło dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, krzycząc, żebyśmy odeszli od stołu i podnieśli ręce. Zastosowaliśmy się do polecenia.

- Wszyscy mamy broń palną - oświadczył spokojnie Joe. - Weźcie ją, ale się nie wkurzajcie.

Wyższy glina miał cienki szpiczasty nos niczym ptasi dziób i zapadniętą klatkę piersiową, z której luźno zwisała koszula mundurowa. Spojrzał na Joego.

- O rany! - zawołał. - Czyżby to był Pritchard?

- Tak, to Pritchard - potwierdził jego partner. Był niższy i przy tuszy. Rozpoznałem go. Nazywał się Baggerly, ale nie przypominałem sobie imienia. Zabrali nam broń i odsunęli się, patrząc na ciało pod naszymi nogami.

- Celny strzał - odezwał się wysoki glina. - Prosto w serce. Co to za facet?

- Nazywał się Randy Hartwick - rzekł Joe. - Musicie jak najszybciej wezwać kogoś z sekcji detektywistycznej.

- Na to wychodzi, co? - Popatrzył na nas trzech, potem szepnął coś koledze, a ten odszedł kilka kroków i rozmawiał przez radiotelefon. Po chwili wrócił.

- Detektywi są w drodze - poinformował. - Do ich przyjazdu siedzimy i się nie ruszamy. Medyk wkrótce przyjedzie i zajmie się ciałem.

Siedzieliśmy i się nie ruszaliśmy. Przyjechał drugi radiowóz. Baggerly kazał nowo przybyłym otoczyć miejsce taśmą i odsunąć gapiów zwabionych przyjazdem samochodu policyjnego. Kilka minut później zjawili się detektywi. Patrzyłem, jak wysiadają i stłumiłem jęk. Przyjechała Janet Scott z partnerem, Timem Eggersem. Jego uważałem za przyzwoitego faceta, ale Scott to była wściekła suka. Kiedy jeszcze służyłem, nigdy między nami dobrze się nie układało. Wiedziałem też, że i Joe nie należał do jej ulubieńców.

Janet Scott ubrana była w dżinsy i skórzaną kurtkę, odznaka zwisała jej z szyi na nylonowym sznurku. Krótkie blond włosy miała przystrzyżone nierówno. Chyba sobie wyobrażała, że tak jest modnie i stylowo. Pewnie zapłaciła pięćdziesiąt baksów za fryzurę, aleja mógłbym wykonać jej taką samą sekatorem do chwastów. Tę niewysoką zadbaną kobietę wielu policjantów uważało za seksbombę. Ja jednak nie byłem w stanie dostrzec jej walorów. Dostrzegałem natomiast zgryźliwy charakter i głupotę. Parę razy musiałem z nią pracować i czułem się tak, jakbym miał drzazgę w tyłku. Zdolności śledcze Janet były, najłagodniej mówiąc, ograniczone, ale wiara we własne możliwości bezgraniczna. Katastrofalne połączenie. Eggers był od paru lat jej partnerem. Spokojny, uległy, pozostawał w cieniu, ale wszyscy wiedzieli, że to on odwalał pracę umysłową za dwoje.

- Lincoln Perry i Joe Prichard! - wykrzyknęła Scott, podchodząc do nas. - Niech mnie cholera, pamiętam czasy, kiedy byliście po stronie porządnych chłopaków. - Zerknęła na ciało. - Teraz chyba co nieco się zmieniło, prawda?

- Jaka szkoda, to nie my go zabiliśmy - odezwał się Joe.

- Tak mówią wszyscy mordercy. - Ukucnęła przy trupie, tak jak ja to wcześniej zrobiłem, i dokładnie przyjrzała się Hartwickowi, kręcąc głową. Miała minę srogiej matki. W końcu wstała i popatrzyła na mnie.

- Ile to lat, Perry?

- Za dużo - powiedziałem z drwiną. - Tęskniłem za tobą Janet.

- No pewnie. Zaraz, kiedy to widziałam cię ostatni raz? - Zmarszczyła brwi i spojrzała w niebo, jakby chciała sobie coś przypomnieć.

- Och, prawda, na krótko przed tym, jak pobiłeś jednego z najbardziej wpływowych prawników w mieście i zostałeś wywalony za głupotę.

- Uśmiechnęła się słodko. - Jakże mogłam zapomnieć?

- Zabawne, że tak łatwo różne sprawy wymykają ci się z pamięci - odparłem. - Ten prawnik kręcił z moją narzeczoną, a ja byłem wtedy pijany, ale ogólnie fakty przedstawiła prawidłowo.

- Co porabiałeś od tamtego czasu, Perry?

- Pracowałem w Belgii jako masażysta kliniczny. Właśnie dzisiaj wróciłem do Stanów.

Popatrzyła na mnie nieprzyjaźnie.

- Nie bądź za dowcipny, Perry. Mam całą noc dla ciebie. A dzięki twojemu kumplowi na chodniku wygląda na to, że nieprędko położysz się spać.

Odwróciła się i odeszła, żeby poradzić się Eggersa. Przyjechał lekarz i już przystąpił do rutynowych czynności przy zwłokach. Spojrzałem w dół na martwego Hartwicka i zakląłem pod nosem. Był skłonny do mówienia. Chciał, jak to ujął, wymienić się informacjami. Teraz już nigdy i z nikim nie wymieni się informacjami. Ktoś potwornie bał się tego, co wiedział Hartwick. Naszą sprawą było sprawdzić, co wiedział.

Rozdział 12

Upłynęło dziesięć godzin, zanim Scott nas puściła. Przez jakiś czas pozostawaliśmy na miejscu przestępstwa, a potem w towarzystwie paru krawężników pojechaliśmy na komendę, gdzie odbyło się przesłuchanie. Tam spędziliśmy resztę nocy. Scott wypytywała szczegółowo o Hartwicka, ale nie mieliśmy wiele do powiedzenia. Kinkaid stwierdził, że znał Hartwicka tylko jako przyjaciela Wayne'a Westona i nie wspomniał o przemycie broni. Joe i ja zeznaliśmy, że trafiliśmy na Hartwicka, zajmując się sprawą Westona. Scott rozświetliły się oczy na tę wiadomość, a ja wiedziałem, że marzy o nagłówkach w gazetach i prestiżu, który zyska dzięki tej sprawie. Wiedziałem też, że się rozczaruje. To FBI rozdawało teraz karty. Mimo że morderstwo Hartwicka podpadało pod jurysdykcję clevelandzkiej policji, odsuną Scott od sprawy Westona, nie patrząc na to, czy zostaną odkryte ściślejsze powiązania między tymi dwoma zdarzeniami.

Przez dłuższy czas Janet blefowała, że jesteśmy podejrzani o morderstwo. Pewnie myślała, że nas nastraszy i podamy jej więcej szczegółów na temat Hartwicka. Głupi wybieg, jeśli wziąć pod uwagę, że morderca strzelał do Hartwicka z daleka, używając karabinu. Przesłuchiwali nas z osobna, a potem obrabiali razem. Po tej sesji Kinkaid wyszedł, żeby odpocząć w pokoju socjalnym, a Scott poszła zadzwonić. Joe i ja zostaliśmy sami z Eggersem.

- Hej, Tim - powiedziałem. - Może chciałbyś sprawdzić Kinkaida?

Milczał chwilę zasępiony.

- Myślisz, że to on zastrzelił tego faceta?

Joe popatrzył na mnie, uniósłszy brwi. Pokręciłem głową.

- Nie sądzę, że to on, ale uważam, że warto mu się przyjrzeć. Kinkaid mógł oddać ten strzał; prawdę mówiąc, niewiele jeszcze o nim wiemy. Z początku okłamał Joego, a przynajmniej tak twierdził, potem się pojawił w naszym biurze, deklarując pomoc. To był ładny gest, ale nie mieliśmy czasu, żeby go sprawdzić. O ile wiemy, mógł się obawiać tego, co Hartwick miał nam powiedzieć. Może tak bardzo się bał, że go zabił.

- A dlaczego miałby się niepokoić tym, co Hartwick nam powie? - zapytał Joe. - Facet od lat nie pracował z Westonem. Do diabła, nawet do miasta nie przyjeżdżał od lat.

- Nie mówię, że to prawdopodobne, uważam jednak, że należałoby mu się dokładniej przyjrzeć.

Eggers pokręcił głową.

-Jestem pewien, że nasz sztywny gość dostał kulę z karabinu, a Kinkaid nosi rewolwer, colta pythona. To cholernie duża spluwa, ale nie jej użyto do zabójstwa.

- Nosi colta pythona - potwierdziłem. - Ale to nie znaczy, że nie miał przy sobie jeszcze czegoś.

- Czyli, że mógł użyć na cmentarzu karabinu, wrzucić go na tylne siedzenie samochodu, a potem pobiec wam na spotkanie? - Wzruszył ramionami. - Sprawdzimy wszystkie samochody, nie martw się, ale taki wariant odrzucam. Przez ten cmentarz trzeba cholernie długo biec.

Joe skinął głową.

- Kinkaid tego nie zrobił - oświadczył stanowczo. - Przebiec taki kawał drogi po strzale to nie lada wyczyn, a on nawet nie był zdyszany. Poza tym, jeśli schował karabin gdzieś na cmentarzu, to go znajdą.

Kinkaid wszedł do pokoju, twarz miał pociemniałą z gniewu.

- Dziękuję za wotum zaufania, Pritchard - rzekł. Potem wskazał na mnie. - A ty, Perry, jesteś dupkiem.

Poczułem, że rumieniec wpełza mi na szyję i policzki.

- Przepraszam, Kinkaid. Nie mówię, że go zabiłeś, okay? Ale to fakt, że niewiele o tobie wiemy, a mogłeś oddać ten strzał.

Potrząsnął głową i uśmiechnął się gorzko.

- Nie szkodzi, Perry. - Zwrócił się do Eggersa. - Gdzie jest męska ubikacja? Nie znalazłem jej. I dobrze, bobym nie usłyszał tej rozmowy.

Wreszcie, około piątej nad ranem, puścili nas. Byliśmy wykończeni i musieliśmy wezwać taksówkę, bo policja zasekwestrowała taurusa Joego i wóz Kinkaida.

- Słuchaj, Aaron, przepraszam - powiedziałem, kiedy staliśmy na chodniku, czekając na taksówkę. - To nie było nic osobistego. Tylko stary jak świat odruch detektywa, który węszy i szuka podejrzanych.

Skinął głową, nie patrząc na mnie.

- W porządku, Perry. Rozumiem. Nie będę udawał, że mi to wisi, bo nieźle się wkurzyłem, ale nie pozwolę, żeby to nam popsuło stosunki. Chcąc odnaleźć Julie Weston, będziemy musieli pracować razem.

- Zameldowałeś się już w hotelu? - zapytał Joe.

-Tak, zrobiłem rezerwację, zanim przyjechałem. Miałem zamiar zostać w mieście kilka dni.

- No to idź się trochę przespać. Kiedy się obudzisz, wpadnij do biura. Zaczniemy działać. Ktoś zabił Hartwicka, bo nie chciał, żeby z nami rozmawiał i musimy znaleźć tego kogoś.

- Jutro wpadnie do nas Cody - przepowiedziałem. - Będzie miał furę pytań, gdy się o tym dowie.

- Wyobrażam sobie - mruknął Joe.

- Namieszaliśmy. To oczywiste. Komuś nasze dochodzenie przeszkadza.

- Więc dlaczego strzelec nie zdjął też was dwóch? - zastanawiał się głośno Kinkaid. - A przynajmniej nie spróbował?

Joe pokręcił głową.

- Nie wiem. Ale nie narzekajmy.

Kinkaid wziął pierwszą taksówkę, a my czekaliśmy na następną. Patrzyłem, jak nikną w oddali tylne światła taksówki Kinkaida, odwróciłem się, kiedy zupełnie zmalały. Miałem dość żarzących się czerwonych plamek, za dużo jak na jeden dzień.

Obudziłem się przed południem. Ból szyi i ramion, który doskwierał mi od wczoraj, nasilił się. Jęknąłem, ledwie się poruszałem. Mięśnie pleców miałem jak struny gitary po solówce Jimiego Hendriksa. Spojrzałem na zegar. Dochodziła jedenasta, co znaczyło, że spałem cztery godziny. Potrzebny był mi długi, gorący prysznic, ale wiedziałem, że Joe będzie już czekał w biurze i nie chciałem przeciągać sprawy. Ubrałem się, ochlapałem twarz zimną wodą, wyczyściłem zęby, uczesałem włosy i wyszedłem.

Joe, oczywiście, był już w biurze. Siedział za biurkiem i rozmawiał przez telefon. Wyglądał jak człowiek, który właśnie wrócił do pracy po tygodniowych wakacjach, odświeżony i pełen energii. Pokręciłem głową. Joe był zdumiewający. Kiedy pracowaliśmy razem w wydziale do spraw narkotyków, przekonałem się, jak długo może funkcjonować, śpiąc mało albo wcale. I jakoś mu się udawało nie tracić jasności umysłu. Jego zdolność do regeneracji sił witalnych była niewiarygodna.

Usiadłem obok niego na krześle i przysłuchiwałem się rozmowie. Gadał z jakimś gliną o Hartwicku. Możliwe, że z Eggersem. Scott pewnie zalegała w łóżku po całonocnej szychcie. Jej etos pracy był równie znany jak etos Joego, ale z całkiem innych powodów.

Joe odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do mnie.

- Dzień dobry, LP. Miałeś miły wieczór?

Popatrzyłem na niego spode łba.

- Nienawidzę ciebie i twojej przeklętej energii.

- Mam prawie dwa razy tyle lat, ile ty, dzieciaku. Nie opowiadaj mi głupot.

Ofuknąłem go i napiłem się kawy, którą kupiłem w cukierni po drodze.

- Z kim rozmawiałeś?

- Z Eggersem.

- Wiedziałem. Miał coś do powiedzenia?

- Nie chciał przyznać, że jego partnerka to idiotka, chociaż próbowałem mu to wytłumaczyć. Powiedział mi jednak, że przeszukali pokój hotelowy Hartwicka.

- A w nim?

- Nie było nic takiego, co pomogłoby wyjaśnić choćby powód jego przyjazdu do Cleveland. Znaleźli jednak mnóstwo amunicji... i dwie sztuki broni krótkiej, a nawet granat. Wygląda, że Hartwick szykował się na wojnę.

Uniosłem brwi.

- Granat? Kpisz sobie ze mnie?

- Tak mówił Eggers. Cieszę się, że facet zostawił to w hotelu; mógł wczoraj rozerwać się przez przypadek i zmieść połowę alei, także nas. A, prawda, mamy wrócić po południu i jeszcze trochę pogawędzić z Ja-net i Eggersem.

-Więc do niczego nie doszli, co? Gdyby było inaczej, nie marnowaliby czasu na nas.

- Nie doszli. Sądzę, że strzelał któryś z Rosjan. A ty?

Kawa już ostygła, i zanim odpowiedziałem, pociągnąłem kilka długich łyków.

- Myślę, iż taka hipoteza znajduje uzasadnienie; przypuszczam, że to musiał być jeden z nich. Nic nie udowodnisz, oczywiście, ale to ma sens. Wiemy, że są tam faceci, którzy służyli w oddziałach specjalnych, a temu, który strzelał, karabin nie był obcy. No i ten wysokiej klasy celownik.

-Aha. Przy okazji, w każdej chwili może tu wpaść Cody. Powiedziałem mu, żeby dał ci czas do jedenastej. Kinkaid też zaraz przyjdzie.

- Od dawna tu jesteś?

Popatrzył na zegar.

- Och, może jakieś trzy godziny.

- Czy ty w ogóle spałeś, Joe?

- Dobrze się czuję.

Nie naciskałem.

-No to mam do ciebie pytanie. W całym tym wczorajszym bigosie nasza rozmowa z Danem Beckleyem wydaje się istotna, bo pozwoliła ustalić kilka ważnych szczegółów dotyczących zawodowych związków Westona z Hubbardem. Czy powinniśmy iść za tym tropem, czy skoncentrować się na Hartwicku i Rosjanach?

Joe złączył koniuszki palców i uniósł dłonie do podbródka. Wyglądał, jakby się modlił.

- Nie wiem - odparł. - Myślę, że oba wątki są ważne i chyba łączą się ze sobą. Ale jednego bym nie chciał: żebyśmy powiedzieli o tym Cody'emu.

- O Danie Beckleyu? - Skinął głową. - Dlaczego? Już mu podrzuciliśmy Hubbarda.

- Wiem, ale teraz, kiedy mamy jakieś pojęcie o związkach Westona z Hubbardem, chciałbym na jakiś czas zachować to w tajemnicy. Hubbard jest cholernie silny, LP, ma wielkie wpływy i możliwości. A ja nie do końca ufam Cody'emu. Już raz podał nam fałszywy trop, i to mi się nie podoba.

- Chcesz powiedzieć, że Hubbard pociąga za sznurki w FBI? No to komu tutaj ufać, Joe?

Ktoś zapukał, drzwi się otworzyły i wszedł Aaron Kinkaid.

- Cześć - rzucił. Miło mi się zrobiło, że wygląda gorzej ode mnie. - Długa noc - powiedział, siadając. - Jestem wykończony.

- Zaraz tutaj przyjdzie facet o nazwisku Thad Cody - odezwał się Joe. - Prawdopodobnie z dwoma clevelandzkimi glinami na sznurku. Cody jest z FBI i on nadzoruje śledztwo w sprawie Westona. Będzie miał do ciebie parę pytań.

Jak na dany znak drzwi się otworzyły ponownie i wszedł Cody, a za nim Swanders. Krausa tym razem nie było. Dobrze, że sam się obudziłem, bo inaczej z łóżka wyrwałby mnie wkurzony agent FBI.

- To Kinkaid? - zapytał Cody, wskazując na naszego gościa.

- Nazywam się Aaron Kinkaid.

- Dobrze. Zatem jesteśmy wszyscy.

Cody przyciągnął krzesło, Swanders nie usiadł, tylko oparł się o ścianę. Cody był w garniturze i jak poprzednio miał ze sobą teczkę. Podczas naszego pierwszego spotkania dała się zauważyć jego apodyktyczność, ale to nic w porównaniu z tym, co pokazał teraz. Teraz był zły.

- W porządku, panowie - zaczął. - Posłuchamy, co macie do powiedzenia. I lepiej, żeby to była prawda, i lepiej, żebyście pamiętali o szczegółach. Bo jeśli zepsujecie mi śledztwo, ja poświęcę całą karierę zrobię wszystko, żebyście tego pożałowali.

Cholerny sposób na zagajenie. Zaczęliśmy mówić. Joe wyjaśnił, skąd Kinkaid wziął się w naszym biurze poprzedniego dnia oraz jak zidentyfikowaliśmy Randy'ego Hartwicka. Potem włączył się Kinkaid i powiedział, co wie o Hartwicku. Tym razem nie opuścił przemytu broni. Cody zmarszczył brwi i w skupieniu pochylił się do przodu.

- Dla kogo przemycał broń?

- Nie wiem.

- Żadnych pomysłów? Nigdy pan nie słyszał nazwisk? Wie pan, jaką bronią handlował? Cokolwiek?

Kinkaid pokręcił głową.

- Nie wiem. Wiem tylko tyle, ile powiedział mi Wayne Weston. Nie wdawał się w szczegóły, a ja nie pytałem.

- Rozumiem. Więc co pana tu sprowadziło, panie Kinkaid?

Ten znów spojrzał na buty, tak jak poprzedniego dnia, kiedy rozmawiał z Joem i ze mną.

- Ja, cóż, hm, niepokoję się o Julie Weston. - Czuł się niezręcznie.

- Wie pan, byliśmy ze sobą blisko. I, hm, chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby pomóc.

Rozmawialiśmy ponad godzinę. Swanders wcinał się od czasu do czasu z pytaniami, ale było jasne, że szefem jest Cody. Żaden nie powiedział, gdzie jest Kraus ani dlaczego nie przyszedł.

- Muszę wam to, dupki, przyznać - powiedział Cody. - Naprawdę umiecie utrudniać ludziom życie. Ten facet, Hartwick, mógł być kluczem do całej sprawy. Ale czy wy do mnie zadzwoniliście, daliście mi cynk? Nie, nie daliście. Spróbowaliście rozegrać to według swoich zasad i spapraliście sprawę. A przy okazji spapraliście mi szansę, bo ten, z którym chciałem pogadać, nie żyje. - Pokręcił z niesmakiem głową.

- Mówiłem, że chcę z wami nad tym popracować. Ale teraz to wy jasno daliście do zrozumienia, że nie chcecie pracować z nami.

Czułem się jak uczniak karcony przez wychowawcę. Byłem świadom konsekwencji mojego działania, ale też rozbawiony całym scenariuszem. Cody nigdy nie chciał z nami współpracować. Udowodnił to, kiedy kazał Swandersowi i Krausowi dać nam fałszywą wskazówkę co do hazardu. Gdyby był sprytniejszy, pierwszy mógłby znaleźć Hartwicka. Jeżeli udałoby mu się namierzyć go wcześniej, to jestem pewien, że nas by nie poinformował. Teraz się wkurzał, bo jego śledztwo stanęło w miejscu. Nie chciał z nami współpracować, ale widział, że robimy większe postępy niż on, i to go wściekało.

- Próbowaliśmy współpracować z tobą - zaoponował Joe. - Powiedzieliśmy ci, żebyś sprawdził Hubbarda. Zrobiłeś to?

- Tak, pracujemy nad tym, Pritchard. Ale to zajmie więcej niż jeden dzień, w porządku?

- My znaleźliśmy Hartwicka w jeden dzień - przypomniałem.

-1 pozwoliliście, dupki, żeby go zabito tego samego dnia. - Westchnął i rozluźnił krawat. - Jestem na was wściekły, ale nie ma sensu wracać do tego, co się już stało. On nie żyje i nic nam nie powie. Musimy więc znaleźć kogoś, kto będzie mógł pomóc. Wiecie coś na temat jakichś wspólników Hartwicka?

Joe i ja pokręciliśmy głowami, a Cody popatrzył na Kinkaida.

- Nie wiem - odezwał się Kinkaid. - To był facet spoza stanu, którego spotkałem parę razy. Ale gdybyś mnie zapytał, moim zdaniem skupianie się na Hubbardzie jest pomyłką. W to najwyraźniej wplątani są Rosjanie. To, co Weston robił dla Hubbarda, niekoniecznie musi być z tym powiązane. Faktycznie, bardziej prawdopodobne jest, że kontakt na Rosjan wyszedł od Hartwicka, a nie od Hubbarda.

Cody'emu ta sugestia chyba się spodobała.

- Masz rację. Hubbard to biznesmen. Hartwick, zawodowy oprych.

Wyglądało na to, że Wayne Weston też był taki. A co najmniej był zawodowym szantażystą. Popatrzyłem na Joego, myśląc o Danie Bec-kleyu, a on niemal niezauważalnie pokręcił głową.

- Oto moja propozycja ugody - rzekł Cody. - Mam zamiar sprawdzić, co dotyczy Hartwicka. Tymczasem wy przysiądziecie sobie na rękach, chwytacie? Pozwoliłem wam zajmować się tą sprawą, bo liczyłem na współpracę, z której najwyraźniej nic nie wyszło. Jeszcze raz spaprzecie mi śledztwo, a już ja się zatroszczę, żeby cofnięto wam licencje. Zrozumiano?

- To ma być ugoda? - Ten facet działał mi na nerwy. - Cholernie fajna ugoda, Cody.

Uśmiechnął się ironicznie.

- Okay. To nie ugoda. Polecenie, Perry. Rozkaz. I byłoby rozsądnie z waszej strony, gdybyście mnie nie drażnili. - Wstał. - Będę z wami w kontakcie. - Kiedy Cody i Swanders wyszli, Kinkaid popatrzył na nas.

- Co za bzdura - powiedział. - Prowadzicie legalny interes. On nie może decydować, jakie sprawy wolno wam brać, a jakich nie, chyba że mógłby was o coś oskarżyć.

- To nie wchodzi w grę - wtrącił Joe. - Ale będzie nam cholernie utrudniać życie.

- Chcesz mi powiedzieć, że go posłuchacie? Cholera, Pritchard, nie możesz się teraz wycofać!

Joe popatrzył na niego z zaskoczeniem i niesmakiem, jakby Kinkaid sugerował, żeby mój wspólnik zrezygnował z zawodu prywatnego detektywa i zajął się jazdą figurową na lodzie.

- Nie mam zamiaru się wycofywać - odrzekł spokojnie. - Powiedziałem tylko, że teraz nasza praca stanie się znacznie trudniejsza. Pewne rzeczy będziemy musieli robić w tajemnicy.

- Co proponujesz? - Kinkaid nieco się uspokoił. - Jaki ruch wykonamy?

- Musimy zrobić dwie rzeczy - zaczął Joe. - Trzeba dowiedzieć się więcej o Rosjanach: z kim się zadają, jakie robią kanty, absolutnie wszystkiego, co mogłoby łączyć ich z Westonem albo Hartwickiem. Albo z Hubbardem. I to samo dotyczy Hartwicka. Mówiąc wprost, musimy zdobyć jak najwięcej informacji o każdym, kto ma związek z tą sprawą.

- Z Hartwickiem będzie trudno - odezwałem się. - On był z Karoliny Południowej, a nie z Cleveland. Jak wiadomo, tutaj tylko gościł.

- Coś mi się zdaje - podjął Joe - że jeden z nas powinien się wybrać do Karoliny Południowej.

Kinkaid ściągnął brwi.

- Rozdzielić się? Nie podoba mi się to.

- Ostatniej nocy też ci się nie podobało, Kinkaid, ale zignorowaliśmy twoją radę wtedy i zignorujemy ją teraz. - Joe mówił lekkim tonem, żeby go znowu nie wkurzać. - Jeśli razem wybierzemy się do Karoliny Południowej, Cody dostanie apopleksji. I tylko stracimy tam czas.

- Tak czy inaczej, Cody trzy razy z rzędu się zesra - powiedziałem. - Czy pojedziemy wszyscy, czy tylko jeden z nas.

- Zakładam, że kilka dni powinno ci wystarczyć - oświadczył Joe, patrząc na mnie. - Spróbuję ukryć przed Codym twoją nieobecność. Jeśli jednak się dowie, powiem mu, że wyjechałeś ze stanu w innej sprawie, niezwiązanej z Wayne'em Westonem. Nie może zakazać nam pracy, chociaż pewnie chciałby.

- Zakładasz, że kilka dni wystarczy, i to właśnie mnie? Rozumiem, że nominowałeś mnie na „naszego człowieka" w Karolinie Południowej?

Joe pokiwał głową.

- Tak, zostałeś mianowany. Scott i Eggers najprawdopodobniej bardziej będą się interesowali Kinkaidem niż tobą czy mną, więc myślę, że powinniśmy zostać w mieście i zobaczyć, co się da zrobić z Rosjanami. Ponadto Rosjanie są największym zagrożeniem, więc najlepiej, jeśli tu będzie dwóch ludzi.

- Scott i Eggers. Cholera, zapomniałem o nich. Nie pozwolą mi za nic wyjechać z miasta w dzień po tym, jak byłem świadkiem morderstwa.

- O kurczę. - Joe patrzył na mnie szeroko otwartymi niewinnymi oczami. - Może nie powinniśmy im mówić, że wyjeżdżasz.

Rozdział 13

Późnym rankiem następnego dnia wysiadłem z samolotu w Myrtle Beach, zamknąłem oczy i odetchnąłem głęboko. Było dwadzieścia jeden stopni i świeciło słońce. Kiedy kilka godzin wcześniej odlatywałem z Cleveland, temperatura dochodziła do czterech, a silny wiatr znad jeziora niósł tumany śniegu. Po raz pierwszy, odkąd o nim usłyszałem, byłem wdzięczny Randy'emu Hartwickowi za to, że mieszkał w Karolinie Południowej.

Jechałem wzdłuż plaży miejskiej wynajętym fordem contourem z myślą, że będę mijał hotele, dopóki nie znajdę Golden Breakers. Po kilku przecznicach zrozumiałem, że to zadanie ponad siły. Hotele zdawały się ciągnąć bez końca. Przez kwadrans jechałem powoli Ocean Avenue i widziałem tylko hotele, mnóstwo hoteli. Od strony plaży były to wysokie, eleganckie budowle, a ulicę dalej stały nędzne piętrowe budynki, ubodzy krewni wspaniałych sąsiadów. Tylko pięćdziesiąt metrów odległości, a różnica w standardzie - i bez wątpienia w cenie za pokój - była szokująca. Po przejechaniu obok dziesiątków hoteli nie zlokalizowałem Golden Breakers. Dałem za wygraną, zjechałem z Ocean Avenue, szukając stacji benzynowej. Równolegle do Ocean Avenue, kilka kilometrów w głąb lądu, ciągnęła się Business Highway 17, handlowa ulica miasta. Tutaj hoteli było mniej, ale jak splunąłeś przez okno, to trafiałeś w sklep z T-shirtami albo w restaurację rybną. Podjechałem na parking pierwszej z brzegu stacji benzynowej i wszedłem do środka, żeby zapytać o drogę.

Obsługiwała znudzona dziewczyna; kręciła na paluszku swoje blond włosy. Powiedziała mi, że jestem o osiem przecznic od hotelu i dodała, że wszystkie hotele mają mapki w swoich broszurach oraz w listach potwierdzających rezerwację. Mądrala. Ja nie miałem ani broszury, ani rezerwacji.

Znalazłem Golden Breakers osiem przecznic dalej, na północ, tak jak mówiła sprzedawczyni ze stacji benzynowej. Cóż to była za budowla! Po obu stronach parterowego holu wyrastały szesnastopiętrowe wieże z pokojami i apartamentami. Na dachu holu znajdował się taras do opalania i basen. Ładnie. Zaparkowałem na podjeździe i wszedłem do środka. Tablica mówiła, że są wolne miejsca, więc postanowiłem, że mogę zatrzymać się w Golden Breakers równie dobrze, jak gdzie indziej. Zapytałem o ceny pokojów. Suma mnie oszołomiła, mimo że ceny były teraz niższe niż w sezonie. Tak czy inaczej, szło to na rachunek Johna Westona. Poprosiłem o pokój na dwie doby i zapłaciłem kartą kredytową. Kopię rachunku zatrzymałem do rozliczenia.

Kiedy uregulowałem należność, wróciłem do samochodu i przejechałem przez ulicę do hotelowego garażu. Po raz pierwszy cieszyłem się, że mam mały samochód. Parking w garażu miał najniżej zawieszony sufit, jaki kiedykolwiek widziałem. Nie byłem pewien, czy moja ciężarówka zmieściłaby się tam. Może wszyscy w tym mieście jeżdżą małymi sportowymi samochodami. Z pewnością zapotrzebowanie na wozy z napędem na cztery koła jest tu niewielkie. Znalazłem miejsce, wyjąłem walizkę z bagażnika i wróciłem do hotelu. Pokój miałem na drugim piętrze w wieży północnej. Pojechałem windą, znalazłem pokój i wszedłem.

Apartament składał się z trzech pomieszczeń: salonu, w którym była kanapa i telewizor, małej, ale w pełni wyposażonej kuchni i sypialni. Zarówno sypialnia, jak i salon miały rozsuwane szklane drzwi prowadzące na duży balkon z widokiem na plażę. Rzuciłem bagaż na kanapę i wyszedłem na balkon.

Promienie słońca odbijały się od wody i roziskrzały fale. Trochę ludzi leżało na kocach, pracując nad opalenizną, a grupka dzieci nad brzegiem grała w piłkę. Było dla nich za zimno na kąpiel. Samotną łódka z jaskrawym niebiesko-żółtym żaglem przecinała fale kilka kilometrów od brzegu. Oparłem się o balustradę i spojrzałem w dół. Plaża nie była zatłoczona, ale to mnie nie zdziwiło. Za wcześnie na wakacje rodzinne i brakowało co najmniej tygodnia do ferii wiosennych. Drzwi na balkon zostawiłem otwarte, żeby z bryzą napłynęło trochę ciepłego powietrza, i wróciłem do środka. Dzień był piękny, ja miałem luksusowy pokój, ale przyjechałem tutaj do pracy. Zdjąłem koszulę z długimi rękawami i naciągnąłem lżejszą koszulkę polo, włożyłem glocka do kabury przy pasku. Nie spodziewałem się kłopotów, ale Randy Hartwick przyciągnął je do siebie w Cleveland, więc nie chciałem pójść na poszukiwanie jego wspólników nieprzygotowany. Wsunąłem klucz magnetyczny do kieszeni i zjechałem windą do holu. Recepcjonistka zobaczyła mnie i się uśmiechnęła.

- Jest pan zadowolony z pokoju?

-Niesamowicie - odparłem, a ona uśmiechnęła się tak radośnie, jakbym zaproponował jej płatny urlop. - Ale mam jedno pytanie.

- Słucham?

- Liczyłem, że porozmawiam z właścicielem. Nie wie pani, gdzie mógłbym go spotkać?

Zawahała się.

-Pana Burksa nie ma tutaj. Czy kierownik mógłby go zastąpić? Mogłabym wiedzieć, dlaczego chce pan rozmawiać z właścicielem?

- Bo chcę wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za ten śmietnik. - Szerokim gestem wskazałem na lśniący hol. Jej uśmiech zniknął, a ja dodałem: - Żartowałem tylko.

- Och. - Uśmiech znów był na miejscu. Odetchnęła z ulgą.

- Muszę porozmawiać z właścicielem o wspólnym znajomym. O kimś, kto, obawiam się, zmarł.

Przyłożyła rękę do piersi.

- Och, nie! Ostatnio mamy jakiegoś pecha. Zaledwie dwa dni temu dzwonił jakiś człowiek, żeby powiadomić szefa naszej ochrony, że zmarł jego bliski przyjaciel.

To była ta sama kobieta, z którą rozmawiałem przez telefon. Być może najmilsza dziewczyna na świecie, a ja rzuciłem cień na jej życie dwa razy w ciągu jednego tygodnia. Ale przecież byłem z Cleveland. Pewnie się tego spodziewała.

- Tak, to przygnębiające. Ale czy wie pani, gdzie mógłbym znaleźć właściciela. Pana... Burksa, zgadza się?

- Tak, Lamara Burksa. Nie ma go i nie sądzę, żeby prędko wrócił, ale mogę przekazać mu wiadomość.

- Cóż, naprawdę miałem nadzieję, że znajdę go dzisiaj.

Zmarszczyła brwi.

- Chyba gra w golfa, ale nie wiem, na którym polu.

- Mógłbym się rozejrzeć i popytać - stwierdziłem, a ona uśmiechnęła się do mnie i pokręciła głową.

- Nie tutaj. W promieniu godziny jazdy od tego hotelu jest jakieś sto pól golfowych.

- Ojej! - Bębniłem palcami o kontuar i myślałem o tym. Recepcjonistka nosiła wizytówkę z imieniem Rebecca. Ładne imię. I buzia też ładna. Nogi za kontuarem pewnie też ładne. O czym to ja myślałem? A, prawda, trzeba znaleźć właściciela.

- Mówiła pani, że hotel ma włączone w usługę pola golfowe?

Skinęła głową.

-Tak.

- Hm, może Burks grywa właśnie na tych polach. Musi być w dobrych stosunkach z ich kierownikami.

- Dobry pomysł - uznała i była naprawdę pod wrażeniem, a ja się starałem nie zaczerwienić. Kurczę. Mam mnóstwo dobrych pomysłów, Rebecco. Faktycznie, teraz kilka z nich dotyczy ciebie.

Przeszła przez hol i wyciągnęła broszurę ze stojaka pod ścianą. Nie myliłem się, ukrywała za kontuarem piekielnie zgrabne nogi.

- Wygląda na to, że mamy oferty z pięcioma różnymi polami - powiedziała. - Od tego można zacząć.

Wziąłem od niej broszurę.

- Pozwoli pani, że skorzystam z telefonu?

- Właściwie nie wolno, ale nikomu nie powiem, jeśli pan też nic nie powie.

- Umowa stoi.

Postawiła telefon na blacie, a ja zacząłem wydzwaniać i pytać w sklepach ze sprzętem, czy w pobliżu nie ma Lamara Burksa. Rozmawiałem swobodnie, nawet pozwoliłem sobie na pewną nonszalancję, jakbym był pewien, że go zastanę. Znalazłem go za czwartym razem, na polach golfowych Sweetwater Bay.

- Tak, Lamar jest tu gdzieś - usłyszałem od mężczyzny, który podjął słuchawkę. - Do diabła, cały dzień tu siedzi. Od paru godzin próbujemy go stąd wyrzucić. - Ktoś w tle głośno się roześmiał. Nie ma nic lepszego niż trochę śmiechu, cygar i gadania całymi dniami o golfie, w sklepie ze sprzętem, kiedy inni zarabiają na życie. - Nie ma go w tej

chwili, ale za godzinę wpadnie na herbatkę - informował. - Pewnie jest na polu, może poza nim.

- Dziękuję. Spróbuję go złapać.

Odłożyłem słuchawkę i się uśmiechnąłem.

- Sukces, Rebecco. Dzięki za pomoc.

Chyba się jej spodobało, że powiedziałem do niej po imieniu.

- Proszę bardzo. Gdyby pan potrzebował jeszcze czegoś, mam nadzieję, że zwróci się pan do mnie bez wahania.

- Chyba się zawaham - odparłem. - Słodkie, eleganckie kobiety jak ty nie powinny dać się demoralizować mężczyznom takim jak ja.

Uśmiechnęła się i czubkiem języka przejechała po dolnej wardze.

- Trochę zepsucia jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Och, kurczę. Muszę spadać, bo szybko zapomnę, że osobami, którymi winienem się zainteresować, są Lamar Burks i Randy Hartwick.

- Muszę iść, Rebecco. - Posmutniałem. - Ale obiecaj, że będziesz za mną tęsknić.

- Obiecuję - przyrzekła i się roześmiała. Wyszedłem z hotelu. Karolina Południowa coraz bardziej mi się podobała.

Pola golfowe Sweetwater Bay leżały o kwadrans jazdy samochodem od hotelu. W broszurze była mapka i bez trudu je znalazłem. Sklep ze sprzętem znajdował się w małym białym budynku z desek otoczonym palmami. Jeśli dopiero co przetrwało się zimę w Cleveland, palmy są najbardziej pożądanym widokiem na świecie. Drogowskazy prowadziły na ścieżki dla wózków w stronę pola mistrzów i pola dyrektorskiego. Zaparkowałem i wszedłem. Za ladą siedział gruby mężczyzna w szortach khaki i koszulce polo. Zapytałem, czy widział Lamara Burksa.

- To pan jesteś tym facetem, który dzwonił wcześniej? - Ani na moment nie oderwał wzroku od małego telewizorka zwisającego z sufitu. Nastawiony był na Golf Channel i ktoś właśnie pokazywał wybicia. Fascynujące.

- Tak. Dzwoniłem wcześniej. Czy Lamar jest gdzieś tutaj?

- Aha. - Nie patrząc na mnie, machnął ręką w stronę drzwi frontowych. - Jest na dworze. Zaraz idzie na pole dyrektorskie.

Wyjrzałem przez okno na pole za parkingiem. Było tam tylko sześcioro ludzi, w tym trzy kobiety. Dwaj młodzi, biali i czarny w średnim wieku.

- Mogę dostać wiaderko piłek? - zapytałem.

- Weź pan ze stojaka - mruknął. - To będzie pięć dolarów.

- Okay. Macie jakieś kije na mój rozmiar?

Wreszcie oderwał wzrok od ekranu i popatrzył na mnie, jakbym chciał pożyczyć jego bieliznę.

- Nie ma pan kijów?

- Przyjechałem spoza stanu. Nie zamierzałem grać.

Pokręcił głową, jakby usłyszał jakąś niesamowitą nowinę, i wskazał młotki na stojaku przy ścianie. Były ładniejsze niż kije, które kiedykolwiek posiadałem.

Wyszedłem i skierowałem się na pole. Biali faceci oddalili się, zostały tylko kobiety i czarny. Kiedy się zbliżałem, jedna z kobiet powiedziała.

- Ładny strzał, Lamar.

Lamar Burks rozrzucił kijem murawę. Opróżniłem obok niego połowę mojego kubełka, a on uśmiechnął się i skinął do mnie głową. Miał około czterdziestki, był niskim, dobrze zbudowanym mężczyzną z ramionami jak wielkie połcie szynki. Nosił białe szorty i białą koszulę. Miał masywne uda i pośladki. Nie był otyły, tylko potężny. Z takim zadkiem zrobiłby karierę jako rozgrywający w siatkówce.

Znalazłem w trawie podstawkę i położyłem na niej piłkę, potem wziąłem kij i przyjąłem pozycję. Nigdy nie uważałem się za dobrego zawodnika. Ta gra była dla mnie trochę za wolna i z całą pewnością za mało siłowa, żeby stanowić konkurencję dla dobrego treningu kulturystycznego albo koszykówki. Czasem grywałem, zamierzałem jednak czynić to aktywniej na emeryturze, kiedy moje starzejące się ciało nie będzie już mogło podołać koszykówce i kulturystyce, ale z pewnością da radę golfowi. Minął już prawie rok, gdy ostatni raz machałem kijem. Zamachnąłem się kilka razy, próbując wyczuć kij i podszedłem do podstawki.

Moja pierwsza piłka potoczyła się na jakieś sto czterdzieści metrów po trawie. Piłka śmigała z wizgiem po murawie, odbijała się od czasu do czasu, ale nie uniosła się nawet na trzydzieści centymetrów w powietrze. Położyłem kolejną na podstawce i znów się zamachnąłem. Tym razem wybiłem ją w powietrze, ale koszmarnie scentrowałem. Tak samo było przy kolejnym strzale. I przy następnym.

Lamar Burks stał przy mnie i chichotał.

- Chłopcze - odezwał się - może powinienem troszkę się przesunąć, żeby zejść z linii ognia.

- Po co ten sarkazm, Lamar. Ja tylko strząsam z siebie rdzę.

Uniósł brwi.

- No, no. Znasz moje imię. Podałem mu rękę.

- Lincoln Perry. Chciałbym z tobą porozmawiać o jednym z twoich pracowników.

- O którym? - zapytał, ściskając mi dłoń.

- O Randym Hartwicku. Zmrużył oczy.

-A kim właściwie pan jest, panie Perry?

Wyjąłem portfel i pokazałem mu licencję. Przyjrzał się jej dokładnie, potem skinął głową.

-Hm, w porządku. Możemy pogadać. Ale najpierw skończę mój kubełek.

- Okay.

-No dalej, zajmij się swoimi piłkami, a ja spróbuję się nie śmiać. Nie będzie ci łatwo. To może być najgorszy pokaz, jaki dawano w tym hrabstwie.

Wziąłem kij numer siedem.

-Wiesz co, Lamar? Założę się o pięćdziesiąt dolarów, że strzelę dalej niż ty.

- Chyba sobie kpisz, synu! O, tak, tak. Jeśli lubię coś bardziej niż hazardzistę, to głupiego hazardzistę. Ile uderzeń?

- Twój wybór.

- A zatem trzy.

- Stoi. - Nie bardzo się bałem, że stracę pieniądze. Widziałem już, jak Burks gra i chociaż był diabelnie celny, to niewiele wart, jeśli chodzi o dalekie strzały. Miał krótkie ramiona, a jego zamach był bardzo kontrolowany. Kiedy nadszedłem, strzelił tylko na jakieś dwieście metrów. Uderzał kijem o przesadnie wielkiej główce. Takie cieszyły się popularnością wśród graczy, którym zależało na precyzji. Mnie z tym nie szło za dobrze, ale całkiem przyzwoicie radziłem sobie z kijami do bardziej lotnych uderzeń. Nie miałem uzdolnień do gry w golfa, ale mój wzrost i siła zazwyczaj pozwalały mi osiągać całkiem spore odległości.

Burks wyjął kij numer siedem z worka i parę razy próbnie się zamachnął. Spodobało mi się to, co zobaczyłem. Miał krótki zamach.

- Ja pierwszy - zaznaczył. Uderzył i piłka poleciała jak po sznurku, ale tylko na sto trzydzieści metrów. Niezłe uderzenie, lecz dość krótkie. - Cholera. - Był bardzo niezadowolony. - Strzeliłem jak moja babcia.

Kolejna piłka. - Znów się zamachnął, tym razem trochę szybciej i zdobył dodatkowe piętnaście metrów, chociaż piłka zboczyła na prawo. -Jeden pięćdziesiąt pięć - oznajmił radośnie. To był całkiem długi strzał jak na kij numer siedem. Uderzył trzecią piłkę, ale tym razem cofnął się do jednego czterdziestu. - Musisz pobić jeden pięćdziesiąt pięć - powiedział, odstępując. - Wiem, że ci się nie uda.

- Zobaczymy.

Główką kija naprowadziłem piłkę na pozycję i zrobiłem pierwszy zamach. Podniosłem podbródek, kiedy kij zetknął się z piłką i znów scentrowałem. Piłka poleciała na jakieś sto dziesięć metrów do przodu i prawie tyle samo w prawo. Burks roześmiał się głośno. Ustawiłem kolejną piłkę i poruszałem ramionami, żeby się odprężyć. Im gładsze będzie uderzenie, tym lepiej dla mnie. Teraz schyliłem głowę i uderzyłem gładko. Udało mi się strzelić prawie prosto, tylko lekko scentrowałem, a piłka poleciała prawie na sto sześćdziesiąt metrów. Odwróciłem się do Burksa i się uśmiechnąłem.

- Bzdura! - wykrzyknął. - Ty tego nie mogłeś zrobić! Cholera, i do tego taki zafajdany zamach. Naprawdę zafajdany. - Pokręcił głową.

Roześmiałem się.

- Zakład nie był o jakość zamachu, tylko o odległość. Jesteś mi winien pięćdziesiąt, ale jeśli będziesz współpracował, to przymknę na to oko.

- Powiem ci tylko to, co uznam za stosowne - odparł poważnie. - Jestem uczciwym człowiekiem, ale nie z tych, którzy proszą się o kłopoty. Jeśli próbujesz wplątać Randy'ego w jakąś awanturę, to idź do kogo innego.

- W nic go nie wplączę. I nikt już tego nie zrobi, Lamar. Pan Hartwick został wczoraj zamordowany w Cleveland.

Robił właśnie próbne zamachy. Rzucił kij i odwrócił się do mnie, zaskoczony.

- To prawda?

-Tak.

Zapatrzył się na pole golfowe. W jego oczach zobaczyłem niekłamany smutek i współczucie. Lamar Burks lubił Randy'ego Hartwicka. W końcu podniósł kij i włożył go do torby.

- Chodź, napijemy się - powiedział.

Poszliśmy do domku klubowego i usiedliśmy na patio wychodzącym na parking i pole do ćwiczeń. Burks wziął piwo, ja lemoniadę. Dobry humor, który przepełniał tego człowieka, gdy graliśmy o zakład, wyparował. Mam sposoby, żeby zepsuć ludziom dzień.

- Nie pijesz? - zapytał.

Pokręciłem głową.

-Nie w pracy. Przytrafiła mi się kiedyś jedna zła noc i straciłem przez to robotę.

- Czym się zajmowałeś?

- Byłem gliną. - Chciałem na tym skończyć, ale on czekał, najwyraźniej z nadzieją, że usłyszy więcej szczegółów. Upiłem trochę lemoniady i opowiedziałem mu. - Miałem narzeczoną. Ta kobieta wiele dla mnie znaczyła. Ja dla niej mniej. Odkryłem, że sypia z ważnym adwokatem i poszedłem do policyjnego baru, żeby zalać robaka. Gdzieś między dziesiątym a jedenastym piwem pomyślałem, że byłoby dobrze znaleźć faceta i porozmawiać z nim. Jego troskliwa sekretarka powiedziała mi, że je kolację w swoim klubie, więc usadowiłem się, pijany w trzy dupy, za kółkiem i pojechałem. Znalazłem go na parkingu i wszystko poszło źle. Uśmiechał się, jakby sytuacja była zabawna i kilka razy za dużo odezwał się do mnie per mistrzu.

Burks patrzył na mnie z zainteresowaniem, ale mnie nie osądzał.

-Tylko raz go uderzyłem - opowiadałem dalej. - Ale to był niezły cios. Kiedy odszedłem, leżał na parkingu ze złamanym nosem. Odjechałem, a jakieś dziesięć minut później zatrzymał mnie policjant z drogówki, któremu kazano poszukać mojego samochodu. Zatrzymano mnie za jazdę po pijanemu i napaść. Zostałem skazany za obie sprawy i wyrzucony z policji. Szef powiedział mi, że przynoszę wstyd wydziałowi. - Skończyłem lemoniadę i odstawiłem szklankę.

- Przynajmniej miałeś satysfakcję, że złamałeś draniowi nos - skomentował Burks.

- To wcale nie było takie satysfakcjonujące, jak sądzisz.

Pokiwał głową.

- Więc Randy nie żyje?

-Zginął dwa dni temu. Przykro mi. Byłem przy nim, kiedy to się stało. Ktoś sprzątnął go z dużej odległości strzałem z karabinu.

- W co się wplątał?

Rozłożyłem ręce.

- To właśnie chcę ustalić. Zabito go, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Razem z partnerem próbujemy znaleźć zaginioną kobietę z dzieckiem. Jej mąż był podejrzanym macherem. Niewykluczone, że coś go łączyło z rosyjską mafią. Ponoć Hartwick miał powiązania z tymi samymi ludźmi, a kilka dni temu pojawił się w Cleveland.

- Randy Hartwick i rosyjska mafia? - Burks powiedział to tak, jakby nie mógł w to uwierzyć.

- Tak słyszałem.

Pokręcił głową.

- Wszystko jest możliwe, ale jestem niebywale zaskoczony, słysząc to. To był cholernie fajny facet.

- Jak długo pracował dla ciebie?

- Około dziesięciu lat. Kupiłem ten hotel dwanaście lat temu. Chciałem podnieść poziom bezpieczeństwa, wiesz, żeby uniknąć odpowiedzialności cywilnej i tak dalej, więc zacząłem się rozpytywać o spółki ochroniarskie. Pewien facet, z którym rozmawiałem, zaproponował Randy'ego. Powiedział, że dopiero co wyszedł z marines i szuka pracy. Zadzwoniłem do niego i omówiliśmy sprawę. Robił dla mnie niezłą robotę.

-Pewięn facet w Cleveland dawał do zrozumienia, że Hartwick wykorzystywał pracę w ochronie jako przykrywkę do handlu bronią w kraju i za granicą - powiedziałem. - Często się zwalniał?

- Brał wolne od czasu do czasu, ale najczęściej był tutaj. Nikt się na niego nie skarżył. Co kilka tygodni spotykaliśmy się, żeby omówić sprawy. Zawsze podchodził poważnie do spraw zawodowych.

- Kto ci polecił Hartwicka?

-Facet o nazwisku John Brewster. Jest zarządcą jednego z hoteli i byłym marinę, tak jak Randy. Wiesz, jak ci marines pomagają sobie wzajemnie w znajdywaniu pracy? To prawie jakieś bractwo, tyle że marines to nie jest zgraja bogatych pedziowatych białych chłoptasiów.

- Myślisz, że mógłby powiedzieć mi coś więcej o Hartwicku?

- Na pewno więcej niż ja.

Rozmawialiśmy jeszcze pół godziny. Burks nie mógł mi wiele powiedzieć o osobistych sprawach Hartwicka; znał go tylko jako odpowiedzialnego, godnego zaufania pracownika. Zaproponował, że wyciągnie kartę osobową Hartwicka i da mi do wglądu. To mogło doprowadzić mnie do jakichś nowych źródeł, jeśli nie do czegoś więcej. Podał mi też numer telefonu do Johna Brewstera.

- Przykro mi, że nie mogę ci pomóc bardziej, synu. I przykro mi z powodu Randy'ego.

- W porządku - powiedziałem. - Zrobiłeś wszystko, żeby pomóc. Doceniam to. Poza tym fajnie było wygrać od ciebie pieniądze.

Roześmiał się i pokręcił głową.

-Cholera, synu, warto było stracić tych parę dolarów, żeby zobaczyć ten twój żałosny zamach.

Wyszedłem z pól golfowych i pojechałem do Golden Breakers. Z pokoju zadzwoniłem do Johna Brewstera, ale nikt nie odbierał. Burks obiecał, że następnego dnia rano dostarczy mi akta personalne, ale na razie jeszcze ich nie miałem. Wyszedłem z pokoju i odszukałem dwóch hotelowych ochroniarzy, ale żaden z nich nie potrafił powiedzieć mi czegoś więcej o Hartwicku. Najwyraźniej należał do ludzi zamkniętych w sobie. O piątej dałem sobie spokój i poszedłem na obiad.

Udałem się do restauracji rybnej, która oferowała szwedzki bufet za rozsądną cenę. Byłem bez lunchu, więc cena wydała mi się bardzo rozsądna. Po obfitym posiłku wróciłem do hotelu i wybrałem się na spacer ulicą, bo żołądek miałem zbyt ciężki, żeby biegać. Na chodnikach przeważały starsze pary - kobiety w średnim wieku dźwigające torby wyładowane zakupami, a za nimi truchtali ich mężowie, rozpamiętując dopiero co ukończoną grę w golfa. Latem byłyby tu rodziny z małymi dziećmi i studenci college'ów szukający okazji do popijawy, ale teraz, na początku marca, w mieście panował błogi spokój. Pospacerowałem jeszcze trochę i udałem się w stronę hotelu. Tym razem zrezygnowałem z chodników, obszedłem hotele i pomaszerowałem po piasku, trzymając się kilka centymetrów dalej od miejsc omywanych przez fale. Zbliżał się przypływ i rano ten kawałek plaży zaleje woda. Było już ciemno, księżyc w pełni rzucał bladą poświatę na czarne wody, dodając grzywom fal złotego blasku.

W pokoju przerzucałem kanały telewizyjne, aż doszedłem do wniosku, że nic ciekawego nie znajdę. Spróbowałem wtedy połączyć się z Joem. W biurze nikt nie podnosił słuchawki, a w jego komórce natychmiast włączała się poczta głosowa, co znaczyło, że aparat ma wyłączony. Świetnie. Posiedziałem jeszcze trochę na balkonie, patrząc na wodę, potem znów spróbowałem dodzwonić się do Joego z tym samym rezultatem.

O dziesiątej włożyłem stare sportowe szorty i zszedłem na dół. Nie zapakowałem kąpielówek, bo jechałem tu w sprawach zawodowych, a nie dla przyjemności, ale skoro już tu byłem, mogłem skorzystać z jacuzzi.

Noc była piękna. Ciepłe powietrze pachniało słoną wodą i hiacyntami. Włączyłem bicze wodne w baseniku i usiadłem w parującej wodzie. Znad oceanu dolatywał chłodny wietrzyk, a kontrast pomiędzy zimnawym powietrzem na twarzy i gorącą wodą na ciele wywoływał przyjemne uczucie orzeźwienia. Odchyliłem głowę do tyłu, popatrzyłem na księżyc, zamknąłem oczy i wsłuchiwałem się w szelest fal uderzających o brzeg. Myślałem o tym, co Joe robi teraz w Cleveland i czy razem z Kinkaidem osiągnęli jakieś postępy w sprawie Rosjan albo Hubbarda. Myślałem o Johnie Westonie i Randym Hartwicku, a potem pojawił się obraz uśmiechniętej twarzy Betsy Weston i jej pięknej matki. Łatwo przyszło mi o nich zapomnieć, gdy tak siedziałem w basenie, odświeżający wietrzyk owiewał mi twarz, a odgłosy oceanu brzmiały w uszach. Nie chciałem o nich myśleć. Noc była zbyt piękna.

Siedziałem w jacuzzi jakieś dwadzieścia minut, kiedy usłyszałem, jak otwierają się i zamykają drzwi do hotelu. Otworzyłem jedno oko i zobaczyłem kobietę o ciemnych włosach stojącą w cieniu. Zdjęła ręcznik owinięty wokół talii i położyła go na krześle wypoczynkowym. Nawet z boku i w cieniu było widać, że ma wspaniałe ciało. Przez chwilę zdawała mi się jakby znajoma. Pomyślałem nawet, że może to Rebecca, recepcjonistka. Potem uświadomiłem sobie, że miała bardziej kręcone włosy. Rozczarowany zamknąłem oczy. Może rano Rebecca znów będzie stała za kontuarem.

Wiatr znad oceanu wzmógł się, chłodził mi twarz i kark, przeszywał dreszczem, mimo że woda w jacuzzi parowała. W oddali, na jednym z balkonów, ktoś grał łagodną jazzową muzykę. Było to miłym uzupełnieniem wieczoru. Usłyszałem, jak za mną rozpryskuje się woda. Kobieta weszła do jacuzzi. Znów otworzyłem oczy i spojrzałem na nią. Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało i zrobiła to samo, co ja: odchyliła głowę, spojrzała na księżyc i zamknęła oczy. Tym razem moje oczy pozostały otwarte. W tej kobiecie było coś znajomego. Tak, to ona. Julie Weston.

Rozdział 14

Czas płynął, fale uderzały o piasek, a wiatr wiał. Julie Weston oczy miała zamknięte, a ja patrzyłem. Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Mój mózg przyswoił informację, że Julie Weston - kobieta poszukiwana przez policję w całym kraju, kobieta, o której prawie wszyscy sądzili, że nie żyje - siedzi metr ode mnie, ale mózg nie wiedział, co z tą informacją zrobić. W końcu głęboko odetchnąłem i skierowałem wzrok na morze. Zamknąłem oczy, odetchnąłem głęboko jeszcze kilka razy i znów otworzyłem oczy. Nadal tu była. Tyle, jeśli chodzi o teorię złudzenia optycznego. Teraz będę musiał coś z tym począć.

Zanurzyłem się głębiej w wodę, bo wietrzyk bardziej teraz ziębił, niż orzeźwiał. Julie Weston miała chyba ochotę zostać dłużej w jacuzzi, więc nie było powodu, żeby się spieszyć z działaniem. To mi ulżyło, bo jeszcze nie wiedziałem, jak podejść do tego wszystkiego. Musiałem sprawę w miarę spokojnie przemyśleć.

Julie Weston była w Myrtle Beach, mieszkała w hotelu, w którym pracował Randy Hartwick. Teraz leżał w kostnicy. Żywy chodził po Cleveland na kilka dni przed swoją śmiercią. Gdzie wtedy była Julie Weston? Tutaj? To dlaczego Hartwick wyjechał? I gdzie jest Betsy Weston? Próbowałem podejść do sprawy, nie zakładając z góry, co mogło się stać w noc śmierci Wayne'a Westona, ale w głębi duszy zawsze uważałem, że został zabity, a żona i córka uprowadzone albo zamordowane. Pamiętnik Betsy dał mi więcej nadziei, że żyją, ale i tak sądziłem, iż znajdziemy je w sytuacji zagrożenia albo kryzysu. Z pewnością nie spodziewałem się, że znajdę jedną z nich tutaj, zrelaksowaną w hotelowym jacuzzi. Po raz pierwszy pomyślałem, czy to aby nie Julie Weston zabiła męża. Ale dlaczego? Żeby być z Hartwickiem, który potem uciekł do Cleveland? I jak w tym, do diabła, mieszczą się Rosjanie? Nic tu nie miało sensu. Bo też nigdy to sensowne nie było. Ale tego wieczoru siedziałem obok kobiety, która wreszcie mogła nadać temu sens.

Jakby wyczuwając, że intensywnie o niej myślę, Julie Weston otworzyła oczy i spojrzała prosto na mnie. Wydawało mi się, że nic mnie nie uwolni od wirujących w mojej głowie pytań, ale ona dokonała tego jednym uśmiechem. Uroda tej kobiety zapierała dech w piersiach. Twarz o drobnych rysach miała doskonałe proporcje; czarne oczy były jak czarowne iskierki na tle gładkiej skóry; pełne, czerwone usta sprawiały wrażenie, jakby jedno ich muśnięcie mogło odegnać wszystkie troski tego świata. Ciemnobrązowe włosy wydawały się prawie czarne, spływając w mokrych od pary z jacuzzi lokach na nagie ramiona. Woda ukrywała jej ciało, ale już wcześniej je widziałem, i to przelotne spojrzenie na trwałe wryło mi się w pamięć.

- Ładna noc - powiedziała. Nic nie mówiłem. Znów się uśmiechnęła, jakby trochę niezręcznie, a ja z opóźnieniem zrozumiałem, że to z powodu mojego milczenia.

- Piękna noc - rzekłem. Z wysiłkiem oderwałem oczy od tak ślicznej kobiety i spojrzałem na księżyc, który wisiał nad palmami, niemal w zasięgu ręki, jakby można było się wspiąć, wyciągnąć jak najdalej i ściągnąć go na dół. Poszła za moim wzrokiem i lekko westchnęła.

- Księżyc jest wspaniały, prawda? Tutaj jest tak inaczej.

- Inaczej niż gdzie? - Po tym prostym pytaniu cała beztroska opuściła Julie Weston. Zmrużyła lekko oczy, wyprostowała ramiona i wspięła się na ławeczkę w jacuzzi.

- W Chicago - odparła chłodnym, opanowanym głosem. - Jestem z Chicago.

Nie zmieniła się, odkąd opuściła Cleveland. Nie przycięła włosów ani ich nie zabarwiła na inny odcień. Nie próbowała zmienić makijażu. Może właśnie to zdziwiło mnie najbardziej. Znikła z Cleveland ponad tydzień temu i oto była tutaj, najwyraźniej cała i zdrowa. Jeśli chciała się ukrywać, to dlaczego nie próbowała zmienić wyglądu? A skoro go nie zmieniła, to jak uniknęła zwrócenia na siebie uwagi? Jej twarz pokazywano w ogólnokrajowych programach informacyjnych. Ktoś mógłby ją do tej pory rozpoznać.

- Chicago - powtórzyłem, a ona skinęła głową. - Ładne miasto - dodałem. - Sam jestem z miasta nad jeziorem.

- Naprawdę? - W jej spokojnym głosie nie było śladu zainteresowania. Znów ześlizgnęła się do jacuzzi i odchyliła głowę do tyłu, zamykając oczy. Było to działanie wymuszone, żeby przerwać przepytywanie. Udałem, że nie rozumiem jej sygnałów.

- Podobne miasto, ale jezioro inne - mówiłem dalej. - Jestem z Cleveland.

Siedziała w wodzie tak nieruchomo, jakby nie oddychała. Po kilku sekundach zrozumiałem, że istotnie wstrzymuje oddech. Przez chwilę chciałem przyłączyć się do tego milczenia, zostawiając jej do przemyślenia moje słowa o Cleveland. Dałoby mi to czas na zbliżenie się do niej. Ale odrzuciłem taki pomysł. Nie znajdę łatwego sposobu, żeby się do niej zbliżyć. Chrzanić to.

- Co tu robisz, Julie? - zapytałem.

Otworzyła nagle powieki jak mocno ściągnięte i nagle puszczone zasłony. W oczach miała przerażenie. Wyskoczyła z wody i rzuciła się po torebkę, którą położyła na skraju basenu. Skoczyłem za nią, ale woda spowalniała moje ruchy. Miała już rękę w torebce, kiedy zanurkowałem ku niej, domyślając się, że sięga po broń. Lewą ręką uchwyciłem ją w pasie i wpadłem z powrotem do wody, pociągając ją za sobą. Coś trzymała w prawej dłoni: mały, podłużny pojemnik, w którym rozpoznałem miotacz gazu. Uderzyłem ją w nadgarstek mocniej, niż zamierzałem. Wystarczyło, żeby nie mogła użyć miotacza przeciw mnie. Rzuciła go i odwróciła się, próbując uderzyć mnie kolanem w krocze. Opór wody złagodził jednak zamach i kopnięcie ześlizgnęło się bezboleśnie po moim biodrze. Schwyciłem ją za przedramiona i wykręciłem do tyłu, przyciskając ją, kiedy znów próbowała uderzyć kolanem. Zaczęła krzyczeć, ale lewą ręką zatkałem jej usta, tłumiąc wrzask, a prawą trzymałem za nadgarstki.

- Uspokój się, do cholery - powiedziałem, przyciągając ją do siebie, żeby ograniczyć jej możliwość skutecznego użycia kolana. - Nie jestem tu po to, żeby zrobić pani krzywdę. Pracuję dla Johna Westona. Pracuję dla ojca pani męża.

Nadal się szarpała, ale na te słowa zmienił się wyraz jej oczu i przestała wrzeszczeć. Mało mnie nie ugryzła, więc uwolniłem jej usta. Nie skorzystała jednak z okazji, żeby zawołać pomocy.

- Uspokój się - powtórzyłem. - Pani Weston, gdybym tu przybył, żeby panią zabić, już byłaby pani martwa.

Puściłem ją i stanąłem pośrodku jacuzzi, szukając stopą na dnie basenu miotacza gazu. Znalazłem, ugiąłem kolana i podniosłem go, nie spuszczając z niej oczu. Cofnęła się do skraju jacuzzi i stanęła, obejmując ramionami piersi. Wilgotne włosy oblepiały jej twarz, oddychała ciężko, przyglądając mi się czujnym wzrokiem zwierzęcia, które przywykło do roli ofiary, a nie napastnika.

- Może pani teraz zrobić kilka rzeczy - mówiłem, wracając do brzegu jacuzzi. Wyciągnąłem się z wody i usiadłem na betonie. Wietrzyk natychmiast schłodził wilgoć na mojej skórze. - Może pani wyjść z wody i zacząć uciekać. Aleja będę tuż za panią. Nie dlatego, żebym chciał panią skrzywdzić, ale dlatego, że to mój zawód. Może pani zacząć wyć jak wszyscy diabli, czym ściągnie pani na siebie uwagę. Ale naprawdę chce pani wzbudzić jeszcze większe zainteresowanie? Szuka pani cały świat.

- Powiedziałem to z pewną przesadą, ale dla mieszkańca Cleveland, który w wiadomościach telewizyjnych co wieczór widział Julie Weston, moje słowa mogły nie brzmieć tak przesadnie. - Albo – kontynuowałem - może mi pani zaufać. Radzę wybrać to trzecie.

Odsunęła się na drugą stronę jacuzzi i usiadła na betonie tak jak ja. Nadal mocno oplatała się ramionami, ale nie sądzę, że z powodu

chłodnego wiatru. Wyglądała na kobietę, która czuje się bezbronna. Która zapewne już od dawna czuła się bezbronna. Pocierała dłońmi ramiona i patrzyła na mnie.

- Mówi pan, że John pana wynajął?

- Zgadza się.

- Niech mi pan o nim opowie.

Zmarszczyłem brwi, ale zaraz zrozumiałem, że sprawdza mnie w ten sposób, chce się upewnić, że jestem tym, za kogo się podaję.

- To hałaśliwy, nieznoszący sprzeciwu stary żołnierz - zacząłem. - Swoim zachowaniem potrafi onieśmielać i prowokować. To człowiek samotny, a teraz jest bardziej samotny niż kiedykolwiek. - Skrzywiła się, kiedy to powiedziałem. - Kocha syna, kocha swoją wnuczkę i kocha panią - ciągnąłem. - Otworzył swoje oszczędności emerytalne dla mnie i mojego partnera, bo ma nadzieję, że panią znajdziemy, a przynajmniej stwierdzimy, co się z panią stało. Tylko to trzyma go teraz przy życiu. Ostatnim razem, kiedy go widziałem, siedział na tarasie za waszym domem i patrzył na bałwana, którego ulepiła pani córka; jakby był kwintesencją tego, co on pielęgnuje w duszy.

Nie miałem zamiaru wywołać w niej poczucia winy ani smutku. Po prostu opisałem Johna Westona na podstawie pierwszych obrazów, jakie mi się nasunęły. Kiedy doszedłem jednak do bałwana, Julie Weston cicho płakała. Trzymała się dłońmi za ramiona, nie próbując nawet powstrzymać łez, które zalewały jej twarz i spadały niżej grubymi kroplami. Siedziałem nieruchomo naprzeciwko niej. Chciałem przejść przez basen, objąć ją i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale wiedziałem, że nie chciałaby tego, natomiast nie wiedziałem, czy wszystko będzie dobrze.

Płakała przez kilka minut, a ja milczałem, nie czyniąc żadnego gestu. Jeśli miała mi zaufać, musiała to zrobić z własnej woli. Jeśli nie, to będę musiał zadzwonić do Cody'ego, żeby przysłali grupę agentów; zgarną ją i zabiorą do Cleveland. Tak przynajmniej powinienem zrobić. Swoją robotę wykonałem, odnalazłem Julie Weston. Teraz niech inni zajmą się sprawą. Ale nic nie zrobiłem. Chciałem wysłuchać, co ma do powiedzenia. W końcu przestała płakać i głęboko, nierówno zaczerpnęła tchu. Podniosła głowę i znów na mnie spojrzała. Większa część jej twarzy była skryta w cieniu i pod wilgotnymi włosami. Ale oczy, widziałem, wpijały się we mnie, trzymały mnie, przeszywały na wylot, jakby chciała przejrzeć moją duszę, żeby wiedzieć, jak się wobec mnie zachować. Zaczęła mówić głosem cichym jak szelest palmowych liści, które poruszał nad nami wiatr.

- Potrzebuję pomocy - wyszeptała.

Czekałem na ciąg dalszy, ale umilkła. Kiwnąłem głową.

- Więc chyba dobrze, że się pojawiłem.

Poprosiła, żebym pokazał jej identyfikator i licencję detektywa. Było to bezcelowe - dowód tożsamości można łatwo sfałszować, a ona i tak już postanowiła mi zaufać - ale może te trywialne środki ostrożności sprawiły, że poczuła się lepiej. Poszliśmy na górę do jej pokoju. Wytarła się i naciągnęła bluzę na strój kąpielowy, ja czekałem w salonie. Apartament składał się z trzech pomieszczeń, drzwi do drugiej sypialni były zamknięte. Kiedy wyszła z łazienki, zobaczyła, że na nie patrzę.

- Ona tam jest - powiedziała, wiedząc, o kim myślę. Popatrzyła na mnie z wahaniem, potem przeszła obok mnie i otworzyła drzwi. Nie podszedłem, ale światło z łazienki, które sączyło się do pokoju, wystarczało, żebym zobaczył śpiącą pod kołdrą dziewczynkę. Jej ciemne włosy rozsypały się na poduszce. Betsy Weston. Przyglądałem się jej przez kilka sekund.

- Cieszę się, że jest bezpieczna. - Mój głos pod wpływem wzruszenia zabrzmiał nieco ochryple.

Julie Weston stała w drzwiach, nie przesłaniając światła, żebym mógł zajrzeć do pokoju, ale zarazem tak, żeby móc zastawić mi drogę, gdybym chciał się obok niej przecisnąć. Odwróciłem się, a ona zamknęła po cichu drzwi i zaprowadziła mnie na balkon.

- Tutaj możemy porozmawiać - powiedziała. - Nie chcę jej budzić. - Oparła się o balustradę i spojrzała w dół na basen. - Nie powinnam schodzić - mówiła. - Tak się bałam, że ją zostawiam samą. Ale musiałam wyjść. Musiałam się wydostać z tego przeklętego pokoju. To jest jak więzienie.

Usiadłem na jednym z plastikowych krzesełek werandowych i przyglądałem się jej. Stała tyłem do mnie, patrząc na basen. Bluza sięgała jej do miejsca, gdzie kończył się dół kostiumu kąpielowego, a w cieniu widać było smukłe, piękne kontury nóg. Odwróciła się do mnie, ale nie usiadła, oparła się plecami o balustradę. I zaczęła opowiadać swoją historię.

Byli rodziną doskonałą. Szczęśliwą, zdrową i bogatą. Spotkała Wayne'a, kiedy pracował dla Pinkertonów. To była randka w ciemno zaaranżowana przez jednąz jej przyjaciółek. Wyszli na miasto tylko raz. Z początku pomyślała o nim, że jest zbyt arogancki, trochę za sprytny.

Za bardzo pewny siebie. Ale byl przystojny, inteligentny i czarujący. Kiedy znów zadzwonił i zaproponował randkę, nie odmówiła. Była druga randka, potem trzecia, a w końcu spędzili tydzień w Szwajcarii, gdzie w pięknym górskim domku przyjęła jego oświadczyny. Pół roku później wzięli ślub. Wayne zaryzykował swoją karierę zawodową: rzucił Pinkertonów i prowadził własną działalność.

Wszystko grało. O ile Julie Wayne wiedziała, był w swoim fachu bardzo dobry. Z początku miał partnera o nazwisku Aaron Kinkaid, ale postanowili się rozdzielić i od tamtego czasu mąż pracował sam. Uważnie przyglądałem się jej twarzy, kiedy mówiła o Kinkaidzie, ale jeśli było w niej jakieś uczucie czy pasja, to dobrze ukryte.

I tak szczęśliwe małżeństwo trwało, kariera się rozwijała, a rodzina powiększyła o córeczkę. Wayne zarabiał naprawdę duże pieniądze, mówił, że interes idzie dobrze, że nie może być lepiej, że codziennie przybywają nowi klienci. Na dziesiątą rocznicę ślubu dostała wspaniały prezent - fabrycznie nowego lexusa. Przystojny, czarujący, skłonny do dawania ekstrawaganckich podarunków Wayne Weston wydawał się mężem doskonałym. I był mężem doskonałym. Aż do pewnego lutowego dnia. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Ale ten uśmiech był twardy, zimny i gorzki - uśmiech wywołany nie wspomnieniem, ale świadomością własnej głupoty, żałosnej, naiwnej wiary, która się okazała tak zwodnicza.

- Przyszedł wcześnie do domu - mówiła. - A ja od razu wiedziałam, że stało się coś złego. Betsy zawsze witała go w drzwiach, rzucała się na niego, ściskała, a on za każdym razem odpowiadał jej żartami. Jednak tego wieczoru tylko odbiła się od niego. Machinalnie ją uścisnął i powiedział, żeby przed kolacją poszła się bawić do swojego pokoju, bo głowa go boli. Mała wyszła, a ja spojrzałam mu w oczy i od razu wiedziałam, że to nie ból głowy go męczy. - Zacisnęła dłonie na balustradzie, aż napięła się jej skóra na kostkach. - Powiedział, że musi mi coś wyznać. A ja stałam w kuchni z tym głupim tłuczkiem do mięsa, patrzyłam na niego i myślałam: Cokolwiek to jest, damy sobie radę. Czy ma romans, czy raka, przebrniemy przez to. A potem wyznał mi prawdę. To nie był romans i to nie był rak. Coś jeszcze gorszego. Powiedział, że pracuje dla biznesmena, pomaga mu w zawieraniu umów i uzyskiwaniu najlepszych cen. Nie widziałam w tym nic złego. Więc on mi wyjaśnił.

Zimny uśmiech powrócił.

- Pomagał mu, grzebiąc w prywatnym życiu różnych osób. Potem przekazywał biznesmenowi informacje. Filmował żonatych mężczyzn uprawiających seks z kochankami, wygrzebywał informacje o uzależnieniach i chorobach psychicznych, o tajemnicach rodzinnych, wyciągał wszystko, czym można zastraszyć. A potem dawał to swojemu szefowi i brali się do roboty, zamieniając ludzkie lęki w pieniądze. Mój mąż - powiedziała obojętnie - nie był nikim więcej jak szantażystą. To był jego zawód. Rujnowanie życia albo grożenie, że się je zrujnuje, żeby jakiś inny człowiek mógł zarobić więcej pieniędzy na swoich interesach albo żeby zdobył więcej wpływów w radzie miasta.

Siedziałem w milczeniu. Nie chciałem jej mówić, że jest to częsta praktyka. Nie chciałem jej mówić, że tajemnice są walutą w świecie biznesu, że strach jest dźwignią, a wiedza potęgą.

- Nigdy nie wtrącałam się do jego pracy - ciągnęła - zdając sobie sprawę, że jest poufna. Tak właśnie mi odpowiadał, kiedy z rzadka go o coś zapytałam. Ale zawsze jakoś tak wyobrażałam sobie, że jest szlachetny, że rozwiązuje sprawy, z którymi policja nie daje sobie rady, albo że pomaga adwokatom w sporządzaniu pozwów. Wiedziałam, że zdarzają się sprawy niewiernych małżonków, że jest trochę rzeczy nieprzyjemnych, ale... On tylko szukał sposobu, żeby móc kogoś skrzywdzić. Tylko tyle. Codziennie szedł do pracy, żeby znaleźć jakąś brudną tajemnicę, jakiś czuły punkt, żeby jakiś chciwiec mógł mieć większy zysk.

Westchnęła i pokręciła głową, zdjęła ręce z balustrady i znów zaczęła pocierać dłońmi ramiona, mimo że w bluzie nie powinno jej być zimno.

- Robił to od lat. Pracował dla tego jednego człowieka.

- Dla Jeremiaha Hubbarda. - Odezwałem się po raz pierwszy, odkąd zaczęła swoją historię. Popatrzyła na mnie i się uśmiechnęła.

- Bardzo dobrze - wyraziła uznanie. - Jest pan niezły w swoim fachu, panie Perry. Czy policja też o tym wie?

Wzruszyłem ramionami.

- Powiedzieliśmy im, ale nie wiem, czy potraktowali tę informację serio.

- Rozumiem. Cóż, tak, to był pan Hubbard. Aż pewnego dnia ten obopólnie korzystny układ się rozpadł. Wayne wyznał mi, że filmował nielegalnie, rzecz jasna, zainstalowanymi kamerami i sfilmował morderstwo.

- Morderstwo?

-Tak.

- Wie pani, kogo zabito albo kto zabił?

- Nie znam nazwisk. Wayne nie chciał, żebym je poznała.

- Okay. - Nie chciałem przerywać jej wątku. - Proszę kontynuować.

Odetchnęła, zastanawiając się, na czym skończyła. Po chwili mówiła dalej:

- Sfilmował morderstwo. Ja zbagatelizowałam sprawę. Powiedziałam: „Cóż to za problem? Zadzwoń na policję". Ale on stwierdził, że to nie wchodzi w grę. Mówił, że tamci ludzie są zbyt niebezpieczni. To zawodowi przestępcy z narodowego, rosyjskiego syndykatu zbrodni i będziemy musieli zostać objęci programem ochrony świadka, jeśli przekażemy tę taśmę. Powiedział, że przyjdą po nas wszystkich, po niego, mnie, nawet Betsy. Nie mogłam uwierzyć. Ochrona świadka. Musielibyśmy zrezygnować z całego naszego dotychczasowego życia.

Potrząsnęła głową, przybita wspomnieniem tamtego wieczoru.

- Poradziłam mu, żeby zadzwonił do FBI. Tak się robi w podobnych sytuacjach, prawda? Jeśli coś jest zbyt skomplikowane, jak na możliwości policji, dzwoni się do FBI. A on, że nie może tego zrobić, bo kamery były zainstalowane nielegalnie. Powiedział, że popełnił przestępstwo, żeby zdobyć nagranie wideo. Ale to brzmiało absurdalnie, przecież policja nie zawracałaby sobie głowy czymś tak błahym, jeśli nagranie pozwoliłoby im wyjaśnić sprawę zabójstwa. Tłumaczyłam to Wayne'owi, a on odparł, że nie ufa FBI ani policji; ludzie, którzy dokonali morderstwa, są za sprytni, za mocni, zbyt niebezpieczni. - I - mówiła teraz z gniewem i niemal fizycznym obrzydzeniem - powiedział mi, że panu Hubbardowi nie spodobałoby się to. Takim właśnie posłużył się argumentem. Może pan uwierzyć? Mąż przychodzi do domu i mówi, że córka i ja jesteśmy w niebezpieczeństwie przez jego głupotę, przez jego chciwość i że nie możemy pójść na policję. Bo bogatemu draniowi, który go najął do brudnej roboty, nie spodobałoby się to. Nie spodobałoby się.

Wypluła te słowa, jakby miała w ustach coś obrzydliwego.

- Powiedział mi to, a ja tylko stałam i patrzyłam na niego. Ciągle trzymałam ten cholerny tłuczek do mięsa i stałam przy blacie kuchennym i słuchałam, jak mąż mi objaśniał, że nasze życie się rozpada. W końcu zapytałam, co ma zamiar zrobić.

Mierzyła mnie chłodnym wzrokiem.

- Idę o zakład, że umiera pan z niecierpliwości, żeby usłyszeć ciąg dalszy. Idę o zakład, że chciałby się pan dowiedzieć, jaki był ten mistrzowski plan.

- Nie przeczę.

- Świetnie. Opowiem z przyjemnością. Został dopracowany do najdrobniejszego szczegółu. Bał się, że Rosjanie już wiedzą o taśmie.

- Skąd?

- Nie mam pojęcia. Też go o to zapytałam, ale zbył mnie. Powtarzał, że jesteśmy w niebezpieczeństwie i musimy uciekać. Mówił, że Hubbard zabezpieczy nas finansowo. Wszystko działo się tak szybko. Właśnie wróciłam do domu ze spożywczego. Kupiłam jedzenia na tydzień, a nagle się dowiaduję, że muszę uciekać, chcąc uratować życie.

- Więc przyjechała pani tutaj?

Pokiwała głową.

-To miało być tymczasowo. Krótki pobyt. Wayne kazał mi zabrać Betsy i wyjechać. On miał zostać jeszcze jeden dzień, dogadać się z Hubbardem co do pieniędzy, porozmawiać z ojcem i przylecieć do nas. Stąd mieliśmy się udać do Ameryki Południowej. Znalazł już sobie nową pracę. Miał być instruktorem nurkowania w jakimś hotelu. Powiedział, że będzie wspaniale, że znajdziemy się w raju, że codziennie po przebudzeniu będziemy spacerować po plaży. - Pokiwała smutno głową. - Raj. Mieliśmy wieść rajskie życie.

- A więc kiedy to powiedział, pani wyjechała tej samej nocy?

- Nie. To było na dzień przed wyjazdem. Sądził, że zostało nam mało czasu. Zjedliśmy kolację, położyłam Betsy do łóżka, a potem całą noc gadaliśmy. Byłam tak wystraszona, że wydawało mi się to najlepszym rozwiązaniem. Gdybyśmy zostali w mieście, zabito by nas. Gdybyśmy zostali objęci programem ochrony świadków, musielibyśmy przekazać własne losy w ręce rządu. Mówiliby nam, gdzie mamy mieszkać; Wayne dostałby pracę w Wal-Mart albo zaproponowaliby coś podobnego. Ale gdybyśmy nie poszli na policję, to Hubbard opłaciłby nam wyjazd. Mielibyśmy mnóstwo pieniędzy, żeby zacząć nowe życie.

- A co z pani rodziną? - Myślałem o Johnie Westonie, jakie cierpiał katusze.

- Jestem jedynaczką, Wayne też był jedynakiem - odparła. - Moi rodzice nie żyją. Oczywiście, musiałam porzucić kilku dobrych przyjaciół, ale jeśli chodzi o rodzinę, to był tylko ojciec męża i paru kuzynów. Wayne miał o tym powiedzieć tacie. Ale ktoś go najpierw zamordował. - Głos się jej trochę załamał, kiedy to powiedziała, a ja domyślałem się, że mimo szoku i rozczarowania, nadal kochała męża.

- Co się stało tamtej nocy? - zapytałem. - Kiedy zabito Wayne'a?

Potarła czubkami palców skronie. Może próbowała usunąć ból głowy, a może wspomnienia?

-Wrócił do domu zdenerwowany. Naprawdę bał się tego popołudnia. Rozmawialiśmy w sypialni. Twierdził, że Rosjanie już o nim wiedzą. Powiedział, że musimy wyjechać jeszcze wieczorem. On opuści dom, ale zostanie w mieście, porozmawia następnego dnia z ojcem i sfinalizuje umowę z Hubbardem. Wynajął samochód na fałszywy dowód tożsamości, wsadził nas do środka i kazał jechać na Columbus. Nie chciał, żebyśmy odleciały z clevelandzkiego portu lotniczego, więc zamówił lot do Myrtle Beach z Columbus. Powiedział, że Randy wie o wszystkim i że się nami zaopiekuje. On był najbliższym przyjacielem Wayne'a. Jemu naprawdę ufał.

Głos Julie stał się teraz monotonny, widać było, że stara się ukryć emocje.

-Przyleciałyśmy tutaj, a Randy odebrał nas na lotnisku. Powiedział, żebym się nie martwiła, że się nami zajmie podczas nieobecności Wayne'a. Ale następnego popołudnia nadal nie miał wieści od Wayne'a, a ja się denerwowałam. Potem Randy przyszedł do pokoju i powiedział, że Wayne został zamordowany. Znalazł informację na stronie internetowej gazety z Cleveland.

Przerwała, a ja zapytałem:

- I co?

- Jak to co?

Uniosłem brwi.

-1 co, do diabła, robiła pani przez ten czas? To było parę dobrych dni.

-Chciałam dzwonić na policję. Pomyślałam, że powiem im o wszystkimi i nie będzie nam już grozić niebezpieczeństwo. Ale Randy zdecydowanie odradzał. Twierdził, że Rosjanie będą nas szukać, wiedzą, że żyjemy i że mogę zeznawać przeciwko nim. Nie wierzył policji ani FBI z tego samego powodu co Wayne, uważał, że Hubbard pociąga za sznurki. Więc zostałyśmy tutaj. Czekałam, co powie policja. Kiedy stało się oczywiste, że nic nie wykryją, Randy pojechał do Cleveland, żeby uporządkować sprawy.

- Uporządkować? Jak?

Zmarszczyła brwi.

- Może zabijając Rosjan? Zabijając Hubbarda? Zabijając wszystkich w to zamieszanych? Nie wiem, ale jestem pewna, że o czymś takim myślał. Znam go od lat, ale przyznaję, że się go boję. Wiem, że nigdy nie

skrzywdzi Betsy ani mnie, lecz czuję się w jego obecności skrępowana. Kiedy dowiedzieliśmy się, że Wayne nie żyje, Randy dał mi odczuć, że on tutaj rządzi. Nie spierałam się. Byłam wystraszona i samotna. Nie miałam się do kogo zwrócić. Powiedział, że jedzie do Cleveland i wróci za parę dni.

- Więc pani pozwoliła mu wyjechać.

Odsunęła włosy z twarzy i zatknęła je za uszy.

- A co miałam zrobić? Zatrzymać go? Kłócić się z nim? - Pokręciła głową. - Najwyraźniej nigdy nie spotkał się pan z Randym Hartwickiem.

- Spotkałem go - powiedziałem. - Jakieś dziesięć sekund, zanim ktoś wpakował mu kulę w pierś.

Zatrzymała rękę w połowie drogi do ust i tak zamarła, z otwartymi ustami i rozszerzonymi przerażeniem oczami.

- Randy nie żyje?

- Randy nie żyje. To mnie tutaj sprowadziło. Nie spodziewałem się, że spotkam panią; chciałem się tylko trochę o nim dowiedzieć.

Usiadła powoli na plastikowym krześle obok mnie, jakby ta ostatnia wiadomość zgasiła wątłe ogniki żaru, który podtrzymywał jej życie.

- Zatem pani męża zabili Rosjanie? - Wiedziałem, że niewiele z niej wydobędę, ale zależało mi na szczegółach.

Odwróciła głowę i spojrzała mi w oczy.

-Nie. To nie Rosjanie zabili mojego męża. Ten, kto to zrobił, upozorował samobójstwo, panie Perry.

- Lincoln.

- Ten, kto to zrobił, upozorował samobójstwo, Lincolnie. Rosjanie nie zdołaliby wedrzeć się do naszego domu. Wayne był za sprytny, nie dałby się tak łatwo podejść.

- Więc jak pani myśli, kto go zabił?

- Jeremiah Hubbard - oświadczyła stanowczo, jakby w jej umyśle nie było miejsca na wątpliwości.

Nie oponowałem. Hubbard mógł być zamieszany w śmierć Westona, ale nie chciało mi się wierzyć, żeby starzejący się magnat handlu nieruchomościami zrobił to własnoręcznie.

-A więc ukrywała się pani w tym hotelu, bo Hartwick uznał, że nie może pani iść na policję?

- To była moja decyzja - powiedziała z naciskiem. - Moje dotychczasowe życie się skończyło. Rozumiałam to i musiałam zaakceptować.

Mąż rozgniewał najbardziej niebezpieczną grupę ludzi w tym kraju. Zabiją moją córeczkę i mnie, jeśli tylko nas znajdą. Jeremiah Hubbard zrobi to samo. Już mówiłam, jeśli pójdę na policję, zostanę objęta programem ochrony świadków i zmuszona do podjęcia życia, jakie dla nas wybiorą. Nie tak chcę wychowywać córkę. Nie mogę też pozwolić, aby ludzie myśleli, że Wayne zabił Betsy i mnie, tak jak mówią w telewizji. I nie mogę pozwolić, żeby uszło to na sucho Jeremiahowi Hubbardowi.

- Co zatem zamierzasz zrobić?

Odwróciła wzrok.

- Nie wiem. Randy kazał mi tutaj czekać, to czekałam. Ale wiem, że już nie jestem tutaj bezpieczna. Udowodniłeś to, odnajdując nas.

Przez dłuższy czas siedzieliśmy w milczeniu. Potem się odezwałem.

-A więc to jest cała historia? Wiem wszystko, co powinienem wiedzieć?

-Właściwie... Hm, prawie wszystko. Jest jeszcze jedno, o czym powinieneś wiedzieć.

- Co takiego?

- Mówiłam o taśmie wideo z morderstwa, prawda?

-Tak.

- Ja ją mam.

Rozdział 15

Siedzieliśmy na balkonie jeszcze godzinę, ale domyśliłem się, że jest zmęczona, więc koło północy powiedziałem jej, że sobie pójdę, żeby mogła się przespać. Zatrzymała mnie przy drzwiach i poprosiła, żebym spał na kanapie.

- Mogę zostać - powiedziałem zaskoczony propozycją, ale niezbyt zasmucony. Trochę się bałem, że kiedy rano otworzy oczy, będę w pokoju sam, a recepcjonistka mi powie, że wymeldowały się z hotelu. Potem miałbym się z pyszna, dzwoniąc do Joego. „Cześć, dobre nowiny, Pritchard. Znalazłem Julie i Betsy Weston. Gdzie są? Hm, dobre pytanie. Widzisz, wymknęły się, kiedy spałem".

Powiedziałem Julie, że zaraz wracam i poszedłem do siebie. Potrzebowałem chwili samotności. Wyjechałem dopiero kilka godzin temu,

a miałem wrażenie, jakby minęły całe dni. Zamknąłem drzwi na balkon i wziąłem torbę. W środku leżał załadowany glock z jednym zapasowym magazynkiem. Sprawdziłem zabezpieczenie i odłożyłem z powrotem broń do torby. Glocka 26 nazwano potocznie glock-niemowlę ze względu na krótką lufę, ale magazynek mieścił dziesięć naboi. Pistolet był mały, dzięki czemu mogłem bez trudu schować go w kaburze na plecach, ale jego siła rażenia powodowała poważne szkody w krótkim czasie. To pierwszy pistolet, jaki w życiu kupiłem. Teraz już stary przyjaciel. Nie miałem powodów, by sądzić, że będzie mi potrzebny, ale lepiej się czułem, wiedząc, że go mam. Ostatnim człowiekiem, który chciał pomóc Julie Weston, był Randy Hartwick, a ja widziałem, jak umiera na moich oczach. Przedtem ktoś zabił jej męża. Nie miałem ochoty wpisywać się w ten wzór.

Zanim wróciłem na górę, zadzwoniłem z komórki do Joego. Tym razem do domu, bo wiedziałem, że tam jest i pewnie śpi. Nie miał automatycznej sekretarki. Telefon zadzwonił osiem razy, ale nikt nie podnosił. Nie rezygnowałem jednak z nadzieją, że w końcu się wkurzy i odbierze.

- Halo? - Po głosie poznałem, że jest zły, bo wyrwałem go ze snu.

- Pozdrowienia z pięknych plaż Karoliny Południowej - powiedziałem. - Przyjemnie spędza pan wieczór, panie Pritchard?

- Czego, do diabła, chcesz?

- Znalazłem Julie i Betsy Weston. Są w hotelu, w którym pracował Hartwick i ostatnie dwie godziny spędziłem na rozmowie z Julie. - Odetchnął głęboko i milczał.

Streściłem wszystko, co opowiedziała mi Julie, ale nie wspomniałem, że ma taśmę filmową z nagranym morderstwem. Kiedy się odezwał, był już całkowicie rozbudzony, a z głosu znikła irytacja.

- Kiedy nakręcił tę taśmę?

-Nie wiem.

- Ona wie?

- Może. Nie pytałem.

-Zapytaj.

- W porządku.

Znów głośno odetchnął.

- Dobra robota, Lincolnie. Sprawa jest chyba zamknięta, co?

-Chyba nie - powiedziałem powoli. - Jak do niej teraz podejdziemy?

- A co ona mówi?

- Nie jest pewna. Powiedziała, że Hartwick pojechał do Cleveland uporządkować sprawy. Nie wie, co to miało znaczyć, ale sądzi, że zostawiłby za sobą parę trupów. Mówi, że nie chce, by media uznały za prawdziwą wersję, że Wayne zabił ją i dziewczynkę, ale boi się skorzystać z programu ochrony świadków.

- Boi się, że nie ochronią jej przed Rosjanami? Po co Rosjanie mieliby się nią zajmować, skoro Weston nie żyje?

-Jest parę powodów. Po pierwsze, jak utrzymuje Cody, są zwariowani. Po drugie, z pewnością dojdą do wniosku, że mąż powiedział jej coś, co może im zaszkodzić, a wiedzą, że będzie zeznawać. Po trzecie, mogą podejrzewać, że ma taśmę z nagranym morderstwem.

- Dlaczego mieliby tak sądzić?

- Bo ją ma.

- Ty chyba żartujesz.

-Nie.

- Widziałeś ją?

- Jeszcze nie. Mam nadzieję, że zobaczę jutro.

- No to ona pokaże taśmę, złoży zeznanie, a ich wsadzą - podsumował. - Koniec opowieści. Tyle że z mafią jest inaczej. Ona zezna, oni pójdą siedzieć, a ich kolesie zapolują na nią i zabiją, tak dla równego rachunku. - Znów westchnął. Naprawdę, zepsułem mu noc tym telefonem.

-To chyba nie nasz problem - powiedziałem. Nie chciałem przekazywać Julie i Betsy w ręce FBI, ale wyglądało, że to logiczny sposób wyjścia z tej sytuacji.

- Myślisz, że powinniśmy przekazać je policji?

- Musimy - odparłem. - Nie sądzisz?

- Mam co do tego pewne wątpliwości, a oto dlaczego: Kiedy ty dziś leniuchowałeś na brzegu basenu, odwaliliśmy z Kinkaidem niezłą robotę. Cały dzień ścieraliśmy obcasy, przesłuchując każdego, kto mógłby wiedzieć cokolwiek o naszych sowieckich znajomych. Zgadnij, co odkryliśmy?

- Nie mam pojęcia.

- Okazuje się, że Dainius Belov jest cichym wspólnikiem w paru miejscowych interesach. Rozumiesz, przykrywki do prania kasy. A jeden z tych wzmiankowanych interesów mieści się na Flats. To urocze, małe przedsięwzięcie o nazwie The River Wild.

- Chodzi ci o ten klub ze striptizem, który chciał kupić Hubbard?

- Właśnie ten.

Patrzyłem na ciemny ocean i rozmyślałem. Jeśli Wayne Weston kręcił filmy „szantażowe" i wkurzył Rosjan, to prawdopodobnie odbyło się to w The River Wild. Czas zgadzał się doskonale, gdyż Hubbard bardzo się starał o tę posiadłość.

- Co sądzisz? - pytał Joe.

- To ma sens. Słyszałeś ostatnio o jakimś morderstwie w The River Wild?

- Nie. Trzeba będzie sprawdzić.

-Koniecznie. - Przełożyłem telefon do lewej ręki i oparłem się o ścianę, patrząc, jak oświetlone światłem księżyca białe grzywy błyszczą na czarnych falach. - Minutę temu powiedziałeś, że masz wątpliwości co do przekazania Weston policji. Nie sprzeczam się z tobą, ale nie rozumiem twojego toku myślenia.

- Bo nie dałeś mi dokończyć. Jak mówiłem, Kinkaid i ja mieliśmy produktywny dzień. To, że dowiedzieliśmy się o udziałach Belova w The River Wild, jest tylko cząstką naszej produktywności. Postanowiłem także sprawdzić Cody'ego. Nie spodobało mi się, jak z początku wprowadził nas w błąd i nie spodobało mi się, że machnął ręką na naszą informację o Hubbardzie.

- Zgadzam się.

- No więc sprawdziliśmy wszystko, co go dotyczy. Okazuje się, że pan Cody ukończył dziesięć lat temu wydział prawa.

- Okay. - Nie byłem zdziwiony, wielu agentów FBI kończyło prawo. Najlepszy sposób, żeby dostać się do Biura bez przeszłości policyjnej, to mieć ukończone prawo albo księgowość.

- Kiedy studiował, odbył praktyki letnie w Cleveland.

- W spółce handlu nieruchomościami Hubbarda?

-Nie, ale blisko. Podpowiem ci: nazwałeś go Dicky D.

To był mój przemądrzały komentarz w gabinecie Hubbarda, kiedy mówiłem o jego adwokacie.

- Cody pracował u Richarda Douglassa?

-Aha. Pracował trzy sezony letnie z rzędu dla pana Douglassa i jego wspólników. Potem, kiedy ukończył studia, wrócił i przepracował kolejne półtora roku w tej firmie, zanim przyjęto go do akademii FBI.

- Kurczę blade. Mówisz, że to Hubbard pociąga za sznurki w tym śledztwie?

- Jeszcze tego nie mówię. Ale czy wiedząc to, co wiemy o Hubbardzie i Westonie oraz wiedząc to, co wiemy o Codym, naprawdę chciałbyś zadzwonić do niego i powiedzieć, gdzie jest Julie i córka?

-Nie.

- No, właśnie.

Przejechałem ręką po włosach i zacisnąłem powieki. Zapowiadał się przyjemny wieczór, ale niestety o relaksie nie mogłem nawet pomarzyć.

- To co, do diabła, mamy robić, Joe? Nie możemy po prostu zapakować ich do samolotu do Belize, czy gdzie tam chciałyby polecieć, i powiedzieć wszystkim, że nie żyją. Jesteśmy winni Johnowi Westonowi coś więcej i nie tylko jemu.

- Coś wymyślimy. Na dziś najważniejszą sprawą jest zapewnić im bezpieczeństwo. To teraz twój problem.

Doskonale. Zostałem mianowany strażnikiem kobiety, która przyciąga śmierć równie szybko jak spojrzenia mężczyzn.

- Więc zostaję tutaj? Po prostu siedzę z nimi w hotelu i ich pilnuję? I co potem? W końcu będziemy musieli coś zrobić.

- Wiem. Daj mi dzień, żebym uporządkował sprawy.

Uporządkować sprawy. Julie powiedziała, że taki zamiar miał Randy Hartwick. Nie wyszło mu to na dobre.

- Co planujesz? - zapytałem.

- Musimy dowiedzieć się czegoś więcej o tym morderstwie. Kiedy będziemy wiedzieć, co tam zaszło, porozmawiamy o naszych możliwościach. Jutro obejrzyj taśmę. Zobacz, do czego może się nam przydać, czy są tam jakieś znajome twarze, cokolwiek. No to się trzymaj. Z Kinkaidem popracujemy tutaj. Zadzwoń do mnie jutro po południu, to pogadamy.

- Okay.

-Jeszcze jedno, LP.

-Co?

- Dbaj o ich bezpieczeństwo.

Odłożył słuchawkę, zanim zdołałem odpowiedzieć. Schowałem telefon, zaciągnąłem story na oknie balkonowym, wziąłem torbę, zamknąłem pokój i wróciłem na górę. Zapukałem i Julie otworzyła drzwi.

- Długo cię nie było. - Zabrzmiało to jako wyrzut. - Zaczynałam się już bać. - Nosiła teraz za duży T-shirt, nogi miała bose, a piersi nie krępował biustonosz. Starałem się nie gapić. W pokoju panował półmrok, ale ona stała bardzo blisko mnie.

- Przepraszam. - Minę miałem skruszoną. - Dzwoniłem do partnera.

Cofnęła się o pół kroku i zmarszczyła brwi.

- Czy on wie, gdzie jesteśmy?

- Julie - powiedziałem łagodnie. - Jeśli ufasz mnie, ufasz mojemu partnerowi. To umowa wiązana, dobrze? A ja daję ci słowo, że nie ma bardziej godnego zaufania człowieka niż Joe Pritchard. Ostatnie słowa, które powiedział, zanim się rozłączył, brzmiały. „Dbaj o ich bezpieczeństwo".

Popatrzyła na mnie w zamyśleniu i skinęła głową.

- Okay. Chyba masz rację. Hm, pójdę już spać.

- Dobranoc. - Postawiłem torbę na podłodze i zrobiłem krok w stronę sofy.

- Dobranoc - odparła. Już szła w stronę sypialni, ale zatrzymała się, odwróciła na pięcie. Podeszła do mnie i łagodnie ścisnęła mi dłonią przedramię.

- Cieszę się, że tu jesteś - wyszeptała i dopiero wtedy znikła w sypialni, zamykając za sobą drzwi.

Stałem, patrząc na zamknięte drzwi, a ramię łaskotało mnie i piekło w miejscu, które dotknęła palcami. Ja też się cieszyłem, że tu jestem. Może nawet za bardzo.

Rozdział 16

Nieprawdopodobnie piękna kobieta z nożem w ręku stała zaledwie kilka kroków ode mnie.

To było pierwsze, co zobaczyłem, kiedy następnego dnia rano otworzyłem oczy. Mój świadomy umysł przez kilka sekund zmagał się z mgłą marzeń sennych i przypominał sobie, jak i dlaczego znalazłem się tutaj. Kobietą była Julie Weston, a w ręku, w którym nie trzymała noża, znajdował się talerz z bajglami. Julie patrzyła na mnie i uśmiechała się tak samo jak poprzedniego wieczoru w jacuzzi.

- Dzień dobry - powiedziała. - Robię śniadanie.

- Świetnie - odparłem. - Dziękuję.

Podniosłem zegarek z podłogi, gdzie go wczoraj położyłem, i sprawdziłem czas. Prawie dziewiąta. Zadziwiająco dobrze mi się spało.

Przeciągnąłem się i wstałem. Miałem skurcze i bóle mięśni po nocy spędzonej na przykrótkiej kanapie.

Julie szybko się odwróciła i poszła włożyć bajgle do opiekacza, a ja przypomniałem sobie, że nie mam koszuli. Spodziewałem się, że wstanę wcześniej od nich. Och, cóż, niektóre kobiety byłyby zadowolone, gdyby rano znalazły młodego, półnagiego mężczyznę na swojej kanapie. Nie ma sensu robić sobie z tego powodu wyrzutów.

Poszedłem do łazienki i włączyłem prysznic. Kiedy zeszła zimna woda i zaczęła lecieć ciepła, wszedłem i pozwoliłem, żeby strumienie biły mnie po twarzy, zmywając resztki senności. Ciało nadal mnie pobolewało od niewygodnej pozycji, w której spałem, ale przynajmniej się rozbudziłem. Wyszedłem spod prysznica, wytarłem się i ubrałem. Wychodząc z łazienki, mało nie stratowałem Betsy. Stała na wprost drzwi w różowej piżamce w kociaki, na nogach miała ogromne różowe pantofle. Długie ciemne włosy, naelektryzowane od poszewki poduszki, sterczały jej na wszystkie strony. Gapiła się na mnie zaspanymi oczami, ale nie wyglądała na wystraszoną, więc pomyślałem, że matka uprzedziła ją o mojej obecności. Byłem ciekaw, co Julie jej powiedziała albo za kogo mała mnie wzięła, kiedy mnie zobaczyła. Prawdopodobnie nie za detektywa, który chce znaleźć zabójcę tatusia.

- Mama mówi, że jesteś tutaj, żeby dotrzymywać nam towarzystwa - odezwała się, rozstrzygając moje wątpliwości. Wystawiła rączkę. - Jestem Elizabeth. Możesz mówić do mnie Betsy, jeśli chcesz.

Przyklęknąłem, żeby zrównać się z nią wzrostem i uścisnąłem małą rączkę. Poważnie potrząsnęła moją dłonią.

- Miło cię poznać, Betsy. - Uśmiechnąłem się. - Jestem Lincoln.

- Jak ten prezydent? - Wymawiała „prezdent".

- Jak on. - Dostałem imię po kimś, ale nie po Abrahamie Lincolnie. To był Percy Lincoln, żołnierz, który uratował życie mojemu ojcu w Wietnamie. Chcąc go uhonorować, a jednocześnie zaoszczędzić synowi nazwiska Percy Perry, ojciec dał mi nazwisko na imię.

- Idę jeść - oświadczyła Betsy i poszła do kuchni. Ja zostałem, klęcząc na podłodze. Mała dziewczynka. Interesujące. Dzieci, że tak powiem, nie były moją specjalnością. Ale nie, żebym ich nie lubił. Po prostu zbyt rzadko miałem z nimi do czynienia, by czuć się dobrze w ich obecności. Nie umiałem rozmawiać z nimi radosnym, wysokim głosikiem jak z kreskówki, którym tylu dorosłych posługuje się wobec dzieci, więc z reguły odzywałem się do nich tak jak do innych, tyle że mniej obcesowo. To chyba było dobre rozwiązanie.

Wszedłem do kuchni, a Julie wręczyła mi papierowy talerz z rodzynkowym bajglem.

- Tylko tyle mam do jedzenia - powiedziała. - Na dole jest śniadanie kontynentalne, ale kończy się o dziewiątej, więc obawiam się, że je przegapiliśmy.

- Dziękuję.

- Zrobię kawę. W lodówce jest sok jabłkowy - dodała, rozsmarowując margarynę po bajglu, który wręczyła Betsy. Tego dnia Julie nosiła oliwkowe szorty i przylegającą do ciała białą bawełnianą koszulkę. Wyglądała nie mniej uroczo niż w stroju kąpielowym, ale starałem się tego nie dostrzegać. Zawodowy ochroniarz Lincoln Perry do usług. Żadnych związków emocjonalnych z klientem, a już na pewno żadnego flirtu.

- Wystarczy kawa, dziękuję. - Podała mi ceramiczny kubek z palmą i nazwą hotelu na boku. Nie dodałem śmietanki i zacząłem popijać małymi łyczkami. Wniebowzięty spojrzałem na Julie. - To nie może być kawa hotelowa.

Roześmiała się i potrząsnęła głową.

- Za nic w świecie. Nie mogę pić tego świństwa. Niedaleko są delikatesy, gdzie sprzedają kawę dla smakoszów. Kazałam im trochę zmielić.

Psiakość. Nie dość, że taka piękna, to jeszcze musi robić naprawdę dobrą kawę. Było coraz gorzej.

Oparłem się o blat i popijałem kawę, przyglądając się matce i córce. Nieźle się urządziłem.

- Co zamierzamy robić dzisiaj? - zapytałem. Nie wiedziałem, czy czują się na tyle bezpiecznie, żeby wyjść z hotelu za dnia, ale nie wyobrażałem sobie, żebym miał spędzić dwanaście godzin w zamkniętej przestrzeni, choćby było tu znacznie ładniej niż w przeciętnym apartamencie hotelowym.

- Co zamierzamy robić? - powtórzyła Julie. - Hm, nie wiem. Czy sądzisz, że bezpiecznie byłoby... - Popatrzyła na córeczkę i inaczej dobrała słowa. - Czy moglibyśmy pospacerować po plaży?

- Chodziłyście już na spacery?

Pokiwała głową, spuściwszy oczy. Wyglądała na zawstydzoną, jakby się bała, że uznam to za niewybaczalne naruszenie protokołu bezpieczeństwa.

-Tak, chodziłyśmy. Nosimy okulary przeciwsłoneczne i czapki bejsbolowe. I nie wychodzimy na długo. - Znów spojrzała na córeczkę, ale Betsy nie wiedziała, o co chodzi, przeżuwała bajgla. - Trudno siedzieć cały dzień w pokoju - dodała Julie.

- Rozumiem. Po prostu chciałem wiedzieć, co o tym sądzisz.

- Więc myślisz, że można wyjść?

Pokiwałem głową.

- Dlaczego nie? Możecie wkładać te okulary i czapki, ale to bardzo ruchliwe miejsce. Wokół tysiące nieznanych twarzy i nikt nie zwraca na nie uwagi. - Nie byłem pewien, czy tak jest, ale tak samo jak ona nie miałem ochoty siedzieć przez cały dzień w hotelu.

- W porządku. - Odetchnęła z ulgą. - Jak tylko się ubierzesz, pójdziemy na spacer, na plażę. Co ty na to, kotku?

Dziewczynka uśmiechnęła się, okruszki przywarły jej do ust.

- W porzrzrządku - mruknęła jak tygrysiątko.

- Jeszcze jedno - powiedziałem, a Julie zwróciła na mnie wzrok.

- Chciałbym obejrzeć wideo, o którym rozmawialiśmy wieczorem.

-Wideo?

- Tak. Mówiłaś mi o nim. Zgadza się?

Spuściła oczy.

- Tak, mówiłam, ale ja go nie widziałam. Szczerze mówiąc, wolałabym go nie oglądać.

- Nie ma sprawy. To ja muszę je zobaczyć.

- Przyniosę je, a ty sobie obejrzysz, kiedy z Betsy będziemy ścielić łóżko.

Poszła do sypialni, a dziewczynka pobiegła za nią. Minutę potem Julie wróciła z kasetą VHS w ręku.

- Proszę. - Podała mi niechętnie taśmę. Wyciągnęła rękę jak najdalej, jakby trzymała uśpionego skorpiona.

- Dziękuję. - Telewizor i magnetowid oczywiście były, Golden Breakers nie bez powodu pysznił się pięcioma gwiazdkami. Julie odwróciła się, żeby wrócić do sypialni, ale przytrzymałem ją delikatnie za ramię.

- Jest kilka spraw, o których chciałbym wiedzieć.

- Okay.

-Przede wszystkim, czy wiesz, kiedy sporządzono to nagranie? Dzień, tydzień, miesiąc?

Przygryzła dolną wargę i pokręciła głową.

- Chyba nie. Wayne nigdy mi o tym nie mówił. Ale myślę, że całkiem niedawno. To nie jest sytuacja, która rozwija się tygodniami.

- Rozumiem. I jeszcze jedno... - Obniżyłem nieco głos i nachyliłem się bliżej jej twarzy. - Czy twoja córka wie, że jej ojciec nie żyje?

Spojrzała na mnie, oczy miała wilgotne.

- Nie - powiedziała ochrypłym szeptem. - Nie mogę jej tego tutaj powiedzieć. Nie mogę. Nie wiem, co się z nami stanie i... i dopóki to nie nadejdzie, chcę, żeby była szczęśliwa. I tak jest mi trudno, mimo że jest szczęśliwa, ale gdyby nie była... - Wzruszyła bezradnie ramionami. - Po prostu nie mogę tego udźwignąć.

Pokiwałem głową.

- To zrozumiałe. Nie krytykuję cię ani nie proponuję, żebyś usiadła obok niej na łóżku i zaraz wszystko powiedziała. Chciałem tylko wiedzieć. Ostatnie pytanie: jakie stosunki łączyły cię z Aaronem Kinkaidem?

Ściągnęła brwi, zaskoczona pytaniem.

- Aaron? To był partner Wayne'a.

- Wiem. Pomaga nam też przy tej sprawie i twierdzi, że się w tobie kochał. Powiedział, że spółka się rozpadła, bo Wayne wściekał się i był zazdrosny.

Zatoczyła oczami i się roześmiała.

-Aaron raz przystawiał się do mnie na przyjęciu bożonarodzeniowym. Za dużo wypił i po prostu się wygłupiał. Wayne nie był zachwycony, ale nic się przecież nie stało. Nie wierzę, żeby to naprawdę cokolwiek znaczyło dla Aarona.

Popatrzyłem na nią, chłonąc jej piękno i pomyślałem, że to, co kobiecie takiej jak Julie wydawało się głupimi zalotami po pijanemu, dla mężczyzny takiego jak Aaron Kinkaid mogło znaczyć bardzo wiele. Wróciła do sypialni, a ja spojrzałem na kasetę, którą trzymałem w ręku. Byłem zdziwiony, że to pospolita taśma Sony z czterogodzinnym czasem nagrywania. Spodziewałem się, że Weston używał bardziej zaawansowanych technicznie materiałów. Włożyłem kasetę do magnetowidu, włączyłem telewizor i nacisnąłem „play".

Przez minutę był tylko błękitnawy ekran, potem ukazał się słabo oświetlony pokój. Nachyliłem się do przodu i skupiłem wzrok na ekranie. W wykładanym boazerią pokoju stał okrągły stolik karciany, ale nic więcej nie mogłem dostrzec. Nie rozpoznawałem tego pomieszczenia.

Za stołem siedział jakiś mężczyzna, widoczny tylko do połowy. Był niesamowicie gruby, miał łysinę i krzaczaste siwe brwi. Patrzyłem, jak podnosi wzrok na coś poza kadrem i kiwa głową, potem wstaje i wychodzi z pokoju. W kadr wkracza trzech mężczyzn. Dwóch z nich rozpoznałem - Aleksiej Kraszakow i Iwan Malaknik. Kraszakow to ten wysoki blondyn, który dał mi dwudziestkę. Malaknika nigdy nie spotkałem, ale Cody pokazywał nam jego zdjęcie. Trzeci mężczyzna, niższy od Kraszakowa, w czarnej koszuli, umięśniony. Jego jeszcze nie widziałem. Wygolony, na szyi srebrny łańcuszek. Ciemne kręcone włosy krótko przystrzyżone.

Usiedli przy stole i zaczęli rozmawiać. Chciałem wzmocnić głos, ale dźwięk nie został nagrany. Wayne Weston nie był taki dobry, jak się spodziewałem. Jakoś trudno przychodziło mi w to uwierzyć. Prawdopodobnie taśma z głosem też gdzieś się szwendała.

Minęły dwie minuty rozmowy. Oczekiwałem przemocy, ale i tak byłem zaskoczony, gdy do niej doszło. Wszyscy trzej śmiali się serdecznie, kiedy nagle Kraszakow wyjął spod stołu pistolet i strzelił temu trzeciemu w pierś. Drgnąłem, kiedy to się stało. Tak dalece nie pasowało to do wesołego spotkanka. Ten trzeci zwalił się na stół, a krew zaczęła kapać na podłogę. Kraszakow i Malaknik wstali i zepchnęli ciało z krzesła. Potem Malaknik otworzył tylne drzwi. Okazało się, że prowadzą one na zewnątrz, widać było lekki poblask świateł ulicznych odbity od chodnika. Malaknik wyszedł, a minutę później wrócił z plastikową plandeką. Kraszakow pomógł mu owinąć ciało w plandekę. Zagięli końce - chyba po to, żeby krew nie kapała im na ubrania - i wynieśli ciało przez drzwi. Minęło kilka minut i Malaknik wrócił z innym mężczyzną. Rozpoznałem go: Władimir Rakic, który mieszkał z Kraszakowem. Rakic miał wiadro i mopa. We dwóch wycierali podłogę. Kraszakow już nie wrócił do pokoju. Pewnie pozbywał się ciała. Rakic i Malaknik przez jakiś czas zmywali podłogę. Słyszałem, jak Julie i Betsy Weston śmieją się w sypialni. Wiedziałem, że zostało mi już mało czasu. Nacisnąłem guzik szybkiego przewijania i szybko przeszedłem do dalszych sekwencji. Nadal zmywali podłogę, a potem też wyszli. Nikt więcej nie wszedł do środka. Prawie natychmiast potem taśma się skończyła i ekran znów zrobił się niebieski.

Przewinąłem i ponownie odtworzyłem początkowe pięć minut. Przyjrzałem się dokładnie pierwszemu mężczyźnie w pokoju i ofierze. Żadnego z nich nie rozpoznawałem, ale chciałem dobrze zapamiętać ich wygląd. Nie bardzo się znałem na prowadzeniu obserwacji za pomocą kamery, ale pomyślałem, że Weston używał systemu bezprzewodowego. Powiedział żonie, że nielegalnie zainstalowana kamera uchwyciła moment morderstwa. Z tego wynikało, że musiał się włamać i wejść, żeby zainstalować kamerę, a to z kolei znaczyło, że musiała być mała i dobrze ukryta. Kamera z przewodem w takich warunkach była wykluczona, bo musiałaby się znaleźć we wnętrzu razem z urządzeniem rejestracyjnym i taśmą. Byłoby to dużo trudniejsze do ukrycia niż kamera bezprzewodowa. Joe i ja mamy katalogi wyposażenia, w których można znaleźć niezwykle małe kamery wideo filmujące w kolorze. Wysyłają one sygnał na odległość około kilometra. Niektóre są bardzo kosztowne i jak telefon komórkowy potrafią za pośrednictwem satelity przesyłać sygnał na dowolną odległość. Hubbard z pewnością miał czym zapłacić za taką technologię, jeśli byłaby mu potrzebna.

Betsy śmiała się coraz głośniej, uświadomiłem sobie, że wyszły z sypialni. Wyjąłem kasetę, włożyłem z powrotem do pudełka i wsunąłem pod kanapę, potem odwróciłem się do nich. Julie przyglądała mi się badawczo, jakby chciała bez pytania wyciągnąć ze mnie to, co zobaczyłem. Wyraz twarzy miałem obojętny.

- Pokój wysprzątany?

- I to naprawdę ładnie - zapewniła Betsy. - Chcesz zobaczyć?

Julie się roześmiała.

- Nie sądzę, żeby pan Perry chciał to oglądać, skarbie.

- Może do mnie mówić Lincoln - powiedziałem. - No to co, dziewczyny, gotowe na spacerek?

- Tak! - krzyknęła Betsy, klaszcząc w ręce. - Uwielbiam plażę.

- Wspaniale - rzekłem. - Zatem idziemy na plażę. Poczekajcie tylko sekundkę, umyję sobie zęby.

Poszedłem do łazienki z torbą i wyjąłem glocka. Przypiąłem kaburę do paska za plecami. Przylegała równo do szortów, dzięki czemu można było ją ukryć. Przypinało się ją dwoma spinaczami. Nie musiałem więc za każdym razem zdejmować paska, kiedy ją zakładałem. Pistolet był w bezpiecznym miejscu, trudny do wykrycia, i mogłem go szybko wyciągnąć. Nie miałem ochoty przez cały czas nosić broni, ale moje plany uległy zmianie. Śmierć może nadejść w najmniej spodziewanym momencie. Uprzytomniłem to sobie, oglądając film z kasety.

Rozdział 17

Dzień był cudowny. Słońce buchało żarem Jego promienie odbijały się od piasku i wody, roziskrzając całą plażę. Od morza wiał lekki wietrzyk, temperatura nie przekraczała dwudziestu paru stopni. Przechadzaliśmy się wzdłuż linii przypływu. Betsy szła tuż nad wodą, odskakiwała, kiedy fale podpływały blisko niej, wybuchała śmiechem, kiedy dotykały jej stóp.

- Jest zimno - powiedziała. - Za zimno na pływanie. Chciałam popływać.

Była opalona, domyśliłem się, że przez kilka ostatnich dni spędzała dużo czasu na słońcu. Julie miała ten sam odcień skóry. Ale starałem się nie zwracać zbyt wiele uwagi na jej skórę. Jak się już zacznie, to cholernie trudno wyhamować. Lepiej nie zaczynać.

-Nie marudź - przestrzegała ją Julie. - Jeśli będziesz narzekać, że woda jest za zimna, Lincoln się zdenerwuje i wrzuci cię do oceanu.

- Nie wrzuci! - Betsy spojrzała na mnie niepewnie.

Wzruszyłem ramionami.

- Nic nie obiecuję

- Mamusiu! - zapiszczała - Nie pozwól, żeby mnie wrzucił do oceanu.

- Wygląda na silnego - stwierdziła Julie z żartobliwą powagą. - Nie wiem, czy dałabym mu radę.

Na plaży było mnóstwo ludzi. Leżeli na kocach i leżakach, wystawiali się na słońce, odpoczywali, ale wiedziałem, że to nic w porównaniu z tym, co dzieje się latem, kiedy sezon turystyczny w pełni. Szliśmy plażą, na północ, jakieś półtora kilometra. Mijaliśmy same hotele, które ciągnęły się w obie strony. Niesamowite. Ile hoteli jest w tym mieście?

Kiedy wracaliśmy, Betsy dalej bawiła się w uciekanie przed falami, trzymając matkę za rękę. Pasowały do siebie tak dobrze, tak naturalnie, matka i córka, krew z krwi. Zastanawiałem się, czy Wayne Weston też do nich pasował - czy ludzie na plaży, gdyby zobaczyli troje Westonów na spacerze, powiedzieliby: „Czyż to nie doskonała rodzinka?" Pewnie wyglądałem w oczach plażowiczów jak niedopasowany kawałek układanki. Może mógłbym to zmienić, gdybym wziął Julie za rękę.

-1 co, Lincolnie? - zapytała Julie.

-Hę?

-Nie słuchałeś?

- Przepraszam. Zatopiłem się w myślach.

Uśmiechnęła się.

- Betsy mówiła do ciebie.

- Przepraszam - powtórzyłem i spojrzałem na dziewczynkę. - Co powiedziałaś?

- Wiedziałam, że nie wrzuciłbyś mnie do wody - oświadczyła. - I miałam rację. Już jesteśmy przy hotelu, a ty mnie nie wrzuciłeś.

Strzeliłem palcami, jakbym przypomniał sobie coś ważnego.

- No właśnie, miałem coś zrobić, zanim wrócimy.

Pokręciła głową.

- Nie, nie. Tu mnie nie wrzucisz.

- Kto to mówi?

- Ja mówię. - Zachichotała.

Spojrzałem na uśmiechniętą Julie. Cieszyło ją ta nasza głupiutka rozmowa. Zatrzymałem się i zdjąłem tenisówki, spieczony słońcem piasek ogrzał mi stopy.

- W porządku. - Minę miałem poważną. - Teraz to zrobię.

-Nie! - krzyknęła Betsy, próbując schować się za matkę, ale nachyliłem się i wziąłem ją na ręce. Pobiegłem do brzegu, trzymając ją wysoko nad głową. Była niewiarygodnie lekka. Zdarzało mi się podnosić cięższe koty. Trochę wrzeszczała, trochę się śmiała, kiedy wpadłem jak burza do wody. Miała rację, woda była zimna. Wbiegłem po kolana i wtedy uderzyła mnie fala, mocząc mi dół szortów. Trzymałem Betsy nad głową, uważając, żeby T-shirt nie podniósł mi się zanadto, bo byłoby widać, że mam broń. Zacząłem liczyć.

- Raz... dwa... trzy... -1 udałem, że ciskam ją do wody. Wrzasnęła, ale jej nie puściłem. - Okay. Jestem w lepszym nastroju, niż myślałem, więc chyba wrzucę cię do morza dopiero po południu.

Wyniosłem ją z wody, zastanawiając się, czy ta zabawa nie zirytuje Julie. Ale ona śmiała się i wcale nie była zirytowana.

- Mogłeś to zrobić - powiedziała, kiedy postawiłem Betsy na piasku obok niej. - Miałbyś moje błogosławieństwo.

- Ja naprawdę myślałam, że mnie wrzuci - mówiła zdyszana, rozchichotana Betsy.

Julie z uśmieszkiem popatrzyła na moje ociekające wodą nogi.

- Zimno? - zapytała.

- Troszeczkę - odparłem, a ona znów się zaśmiała.

Chciały pójść na zakupy, więc kolejne dwie godziny spędziliśmy na przemierzaniu ulic. Nie sądziłem nawet, że można wyprodukować tyle wersji T-shirtów z napisem „Myrtle Beach". Niektóre dziwactwa wykonano z muszelek, ale nie ciągnęło mnie do sięgania po portfel. Julie i Betsy były jednak w siódmym niebie. Zjedliśmy lunch w Subway i wróciliśmy do hotelu. Poszły do sypialni, żeby odpocząć, a ja powiedziałem Julie, że idę do mojego pokoju. Powinienem zadzwonić do Joego.

- Widziałeś taśmę? - zapytał, ledwie się przywitałem.

-Widziałem. Kogoś tam sprzątnięto, nie mam pojęcia kogo, ale

znam strzelca.

- Kto to?

- Kraszakow.

- Ten wielki blond dupek?

- Zgadłeś. - Opowiedziałem mu szczegółowo, co widziałem na taśmie.

-Nie domyślasz się, gdzie ją nakręcono?

-Nie, ale możliwe, że w pokoiku za barem gdzieś... całkiem możliwe, że w The River Wild. To miałoby sens. Ty już powiązałeś knajpę z Rosjanami, a Weston miał logiczny powód, żeby tam nagrywać film.

- Jedno mnie niepokoi.

-Tak?

- Weston filmował ukrytą kamerą, zgadza się? Sugerujesz, że bezprzewodową. I najwyraźniej Rosjanie o tym nie wiedzieli. Ale kiedy Weston rozmawiał z żoną, powiedział, że Rosjanie będą chcieli go zabić.

- Prawda.

- To skąd się dowiedzieli, że miał tę taśmę?

- Może znaleźli kamerę, zanim zdążył ją usunąć?

-A on napisał na niej adres zwrotny? Wyrył z boku swoje inicjały? Te kamery są tak zaprojektowane, żeby dawały maksimum dyskrecji. Niewiele ich jest w użyciu, ale i tak, w większości przypadków, trudno byłoby namierzyć właściciela.

- Dobra uwaga. - Nie miałem na to odpowiedzi, więc zmieniłem tory. - Wiesz już, kto był ofiarą?

- Jeszcze nie. Zadzwoniłem do paru starych przyjaciół z wydziału zabójstw i powiedzieli, że oddzwonią.

- Okay. Pomyślałem, żeby zadzwonić do Amy i wprząc ją do roboty.

- Bądź ostrożny w rozmowie z nią.

- Joe, możemy jej ufać.

- Wiem, że możemy jej ufać, ale nie chcę, żeby znowu miała kłopoty. Tylko dlatego, że się w niej kochasz, nie znaczy, że możesz wydzwaniać do niej pod byle pretekstem.

- Ja się w niej nie kocham.

-Aha - mruknął. - A skoro mowa o miłości, jak wdowa Weston wygląda w naturze?

- Nieładnie - rzekłem. - Obiektyw czyni cuda dla tej kobiety. W naturze przypomina trochę moją ciocię-babcię Nedrę.

-No jasne.

- Gdzie jest Kinkaid?

- Siedzi naprzeciwko mnie.

- Gracie w szachy?

- Uspokój się, synu. Przygotowujemy się do triumfalnego zakończenia tej sprawy.

- Trudno będzie to zrobić, nie podnosząc dupska.

- Wiem. Dlatego właśnie wychodzimy. Chcę jeszcze raz przyjrzeć się naszym rosyjskim koleżkom, sprawdzić, gdzie są i co zamierzają.

- Uważaj, Joe.

- Jak zawsze, synu. Jak zawsze. Zadzwonię do ciebie wieczorem na komórkę, kiedy dowiem się czegoś z wydziału zabójstw.

Rozłączyłem się z Joem i wystukałem numer do pracy Amy. Podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale, co było rzadkością. Miała paskudny nastrój, co nie było u niej rzadkością.

- Tęsknisz za mną? - zapytałem, kiedy odebrała.

- Nie, nie tęsknię. Jesteś jednym z nich.

- Z nich?

- Samców - wyrzuciła z siebie. - Wiesz, to ci ludzie z penisami. Ty też go masz, zgadza się?

- Na czym polega twój problem?

- Mężczyźni.

- Aha. Rozumiem, że z panem Terrym zapewne nie ma tego problemu.

- Pan Terry może mnie pocałować w moją piękną dupę - odparła. - Moja przyjaciółka, Rochelle, widziała go ostatnio w restauracji, jak ściskał rączki jakiejś niuni i pił wino. Rochelle powiedziała, że to było drogie wino. Dla mnie kupuje tylko sikacze. Drań.

- Przykro mi, Amy - powiedziałem szczerze. Nie zaliczałem siebie do wielbicieli Jacoba Terry'ego, ale za bardzo lubiłem Amy, żeby cieszyć się z jej trosk.

- Och, pieprzyć go - fuknęła. - Nie chcę być z mężczyzną, który zużywa tyle żelu do włosów. To było od początku skazane na porażkę.

- Usiłowałem ci to wytłumaczyć.

- Tak, tak. Ty ze swoimi radami. Nigdy z nich nie korzystałam i nie mam zamiaru korzystać. To, że miałeś rację co do Terry'ego, nie znaczy, że nie jesteś idiotą. Dobrze, czego, do diabła, chcesz?

Nie zamierzałem dzielić się z Amy szczegółami, ale wiedziałem, że będzie mnie zadręczać pytaniami, więc postanowiłem nie przejmować się i dać jej inny temat do przemyśleń niż nienawiść do rodzaju męskiego.

- Jestem w Karolinie Południowej - powiedziałem.

- Naprawdę? Co tam, do diabła, robisz? Chwileczkę, czyżbym nie słyszała, że niedawno byłeś świadkiem zabójstwa dokonanego na jakimś facecie, którego zastrzelono niedaleko waszego biura? Dzwoniłam, bo chciałam się czegoś dowiedzieć, ale cię nie zastałam. Czy to znaczy, że ten gość był z Karoliny Południowej?

-Amy - rzekłem, przerywając jej potok wymowy - chcesz posłuchać nowin czy nie?

- Chcę.

- Mam Julie i Betsy Weston.

Przez dłuższy czas słyszałem tylko słaby pomruk głosów w newsroomie. Kiedy znów się odezwała, mówiła łagodnym i poważnym tonem.

- Lepiej ze mną nie igraj, Lincoln, nie jestem w nastroju.

- Nie igram z tobą - zapewniałem. - Są w Karolinie Południowej i były tu od śmierci Westona. Ale nikt, powtarzam, nikt, nie może się o tym jeszcze dowiedzieć. To zbyt niebezpieczna rzecz. Paru zabójców szuka tej kobiety i mogą mieć źródła w policji.

- Co one tam robią? - wyszeptała. - Nie wiedzą, że FBI ich szuka?

-Julie wie. Dziewczynka żyje w błogiej niewiedzy. A są tutaj, bo Wayne Weston wkurzył rosyjską mafię. Nakręcił film z ich akcji, a oni jakoś się o tym dowiedzieli.

- A więc to Rosjanie go zabili.

-Julie tak nie sądzi. Myśli, że zrobił to Hubbard. Albo komuś zlecił.

- To naprawdę duża sprawa, prawda, Lincolnie?

- Większa, niż sobie wyobrażasz. - Pomyślałem w tym momencie o Hubbardzie, Codym i Rosjanach. Fakt, była duża. I śmiercionośna.

- Nikomu słowa o tym nie pisnę - zarzekała się Amy - ale informuj mnie na bieżąco.

- Będę. Dobrze, a czy mogłabyś wyświadczyć mi przysługę?

- Jasne.

- Mówiłem ci, że Weston sfilmował, jak Rosjanie zabijają jakiegoś biednego skurczybyka. Niski, silnie zbudowany z ciemnymi kręconymi włosami i srebrnym łańcuszkiem na szyi. Chcę, żebyś to sprawdziła i zastanowiła się, kto może być potencjalnym kandydatem. Musiał być jakoś związany z Belovem i całą resztą.

- Biorę się do tego.

- Dzięki. Zadzwonię jeszcze dzisiaj, będziemy mogli dokonać rozpoznania.

Roześmiała się.

-Co?

- Rozpoznanie. To słowo mnie rozśmieszyło, brzmi tak błazeńsko. I dziwne, że ty potrafisz tylko rozpoznawać. Nie lepiej najpierw poznać, a potem rozpoznać? Oczywiście, to brzmi troszkę po świńsku, na przykład: „policja przyłapała nastolatków poznających się bliżej na tylnym siedzeniu samochodu..."

- Do widzenia, Amy. - Rozłączyłem się i westchnąłem. Moi przyjaciele. I co tu więcej powiedzieć.

Wszedłem na górę i zapukałem do drzwi Julie. Otworzyła po minucie z promiennym uśmiechem.

- Dobre wiadomości - zakomunikowała. - Betsy zdecydowała się, co chce robić po południu.

- Co takiego?

- Zagrać w miniaturowego golfa! - wykrzyknęła Betsy. Siedziała na kanapie, a nogi jej sterczały, bo miała za krótkie, żeby dosięgnąć podłogi. Myślę, że rodzice nie zauważają takich rzeczy, ale jeśli rzadko przebywa się z dziećmi, wygląda to komicznie.

- Miniaturowy golf - powtórzyłem. Szlachetny detektyw nigdy nie ustaje w pracy.

-Tak jest. Ale powiedziałam jej, że z godzinkę musimy odpocząć. - Mrugnęła do mnie. - Pomyślałam, że co najmniej tyle będzie ci potrzeba, żeby przygotować się na całe popołudnie z nami.

Usiadłem na kanapie obok Betsy i przez następne dwadzieścia minut oglądałem z nią kreskówki. Potem zadzwoniła moja komórka i wyszedłem na balkon porozmawiać.

-Halo?

- Wpadłeś w tarapaty, koleś. - To była Amy.

- Myślałem, że to ja mam zadzwonić do ciebie - powiedziałem. -Nie mogłaś wytrzymać, bo stęskniłaś się za moim seksownym głosem?

- Nie, po prostu nie mogłam wytrzymać, żeby ci nie powiedzieć, w jakie bagno wpadłeś po uszy.

Miałem całkiem jasny pogląd, w jakie bagno wpadłem, ale czekałem, aż powie.

- Chyba wiem, kto padł ofiarą morderstwa - oznajmiła. - Mówiłeś, że był niski, miał ciemne kręcone włosy, zgadza się?

-Tak.

- Okay, to doskonały opis faceta, na którego zdjęcie właśnie patrzę. Faktycznie, nosi nawet srebrny łańcuszek. Nie znaleziono jeszcze ciała, ale zaginał trzy tygodnie temu i niezaprzeczalnie był powiązany z Rosjanami.

-Kto to jest?

- Jurij Belov. Syn Dainiusa Belova.

Rozdział 18

Jego syn - powtórzyłem. Cała energia uszła ze mnie, czułem lodowate dreszcze, mimo że słońce mocno grzało. Gapiłem się na szklane drzwi do pokoju hotelowego niewidzącym wzrokiem, ale w końcu dostrzegłem, że Betsy macha do mnie. Zmusiłem się do uśmiechu i podniosłem w odpowiedzi rękę. Potem odwróciłem się tyłem do pokoju i spojrzałem na morze.

- Co masz zamiar zrobić, Lincolnie? - zapytała Amy.

- Nie wiem. Ale to ostatecznie wyjaśnia niektóre sprawy. Może trochę ułatwi robotę. Może ją utrudni.

- Jak ułatwi?

- Jeśli to Rosjanie sprzątnęli Jurija Belova, to na pewno nie należy łączyć z tym jego ojca. Prawdopodobnie wchodzą w grę wewnętrzne porachunki. Jakaś zemsta albo sprzeczność interesów, walka o wpływy

żołnierzy Belova i jego syna. To znaczy, że Julie i Betsy nie muszą się bać całej rosyjskiej mafii, ale tylko nielicznej grupki.

- Chyba tak - powiedziała z powątpiewaniem - tyle że ta nieliczna grupka wydaje się śmiertelnie niebezpieczna.

Jeśli przyjąć, że odpowiadają nie tylko za śmierć Jurija Belova, ale też Wayne'a Westona i Randy'ego Hartwicka, owszem, to ludzie śmiertelnie niebezpieczni. Jeremiah Hubbard też stanowił zagrożenie. Zeznanie Julie Weston mogłoby go pogrążyć. A jeśli Julie się nie myliła i on był odpowiedzialny za śmierć jej męża, to już zdołał udowodnić, że jest gotów zabijać, żeby chronić siebie.

- Jest z tym powiązanych kilka tajemniczych zabójstw - powiedziałem. - Ponure sprawy załatwia się w cieniu, a ta kobieta wie dosyć, żeby je oświetlić. Paru potężnych ludzi zrobi wszystko, żeby nie ujrzały światła dziennego. Jeśli będzie to znaczyło dodanie kilku morderstw więcej do listy, nie zawahają się.

- Wiesz, jaki jest najlepszy sposób, żeby wyciągnąć coś, czego się boisz, z cienia? Rzucić na to snop światła.

Zmarszczyłem brwi.

-Jaśniej, Asie.

- Pozwól mi napisać reportaż.

-Amy - zacząłem zły, że myśli tylko o sobie, ale weszła mi w słowo.

- Mówię poważnie, Lincolnie, więc mnie wysłuchaj. Nie myślę tylko o reportażu, chociaż przyznaję, napisałabym go z ogromną chęcią. Myślę o tej kobiecie i jej córce. Ci ludzie chcą je zabić, bo Julie Weston posiada miażdżącą dla nich wiedzę i miażdżącą dla nich kasetę, zgadza się? Więc jeśli opublikuje się tę wiedzę i wyświetli kasetę, to zabicie Julie Weston i jej córki będzie tylko oznaczało zemstę. A jeśli sprawa zostanie przedstawiona opinii publicznej, każda próba wywarcia zemsty tylko pogorszy sprawę.

- Rosjan to nie obchodzi, Amy - wtrąciłem. - Nie zawahają się, żeby zabić z zemsty, bez względu na konsekwencje. - Ale pomysł wydał się interesujący. Być może był to najlepszy sposób, żeby trzymać Hubbarda na uwięzi. - Nie odrzucam tego w całości - powiedziałem. - Porozmawiam wieczorem z Julie i zorientuję się, co o tym myśli.

-Okay, Lincolnie. Ale pamiętaj, posiadasz sporą część tej wiedzy, która doprowadziła do śmierci Wayne'a Westona i prawdopodobnie tego Hartwicka. Dla sprawców stanowisz zagrożenie takie samo jak Julie Weston.

Pocieszające. Rozłączyłem się z Amy i wszedłem do pokoju. Julie zajęła moje miejsce na kanapie obok Betsy, a kreskówki nadal szły w telewizji. Spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi.

- Co się stało?

-Nic. - Byłem zaskoczony, że tak łatwo odczytała z twarzy mój nastrój. - Sygnał do telefonu słabo dochodzi na balkonie, to wszystko. Irytujące.

- Och - powiedziała, ale chyba tego nie kupiła. - Chcesz zejść na dół, żeby jeszcze raz zadzwonić?

- Nie, skończyłem na razie z telefonowaniem. - Włożyłem komórkę do kieszeni i przesunąłem dłonią po plecach, dotykając uchwytu pistoletu pod koszulą. Nadal tam był. Niewygodnie, ale bezpiecznie.

- Mieliśmy zagrać w miniaturowego golfa - przypomniałem, siląc się na humor. Resztę popołudnia mogłem spędzić, przeżuwając nowiny od Amy, ale nic by to nie dało i prawdopodobnie zestresowałoby Julie. Mogę przecież sprawić, że razem z dzieckiem miło spędzi popołudnie, a poważną rozmowę odłożyć na później, kiedy Betsy pójdzie spać.

- Chodźmy się pobawić! - zawołała Betsy, zeskakując z kanapy.

- Na pewno wygram.

- Nie, nie wygrasz. Zapewniam cię. To ja wygram.

- Założę się o lody, że ja wygram - stwierdziła z pewnością siebie dziewczynka. Przyjąłem ze śmiechem zakład i zobaczyłem cień smutku na twarzy Julie. Po sekundzie uśmiech wrócił. Pomyślałem o naszym zakładzie i zrozumiałem, że dziewczynka przejęła to prawdopodobnie po ojcu. - Zawsze wygrywam z tatą i dostaję lody po grze - oświadczyła Betsy, potwierdzając, jak na zamówienie, moje podejrzenia. - On mówi, że jestem za mała na dobrą grę.

- Małą grę - sprostowała łagodnie Julie, odwracając od nas wzrok.

- Mówi, że jesteś za dobra do małych gier.

Przy wszystkich moich kłopotach z Belovem i wspomnieniach Julie o mężu bałem się, że będzie to dziwaczne popołudnie. Myliłem się. Zanim doszliśmy do holu, Betsy zmusiła nas do śmiechu i na jakiś czas zapomnieliśmy o troskach. Spacerem można było dojść do kilku pól minigolfa, ale prawdopodobnie Betsy, kiedy kilka dni wcześniej przyjechała tutaj samochodem, widziała jedno z nich z wielkimi plastikowymi aligatorami i właśnie tam chciała zagrać.

Julie nie wynajęła samochodu, więc musiałem prowadzić. Kiedy przybyły do miasta, na lotnisku wzięły taksówkę, a parę razy pod-

woził je Hartwick. Poza tym nie wybierały się dalej, niż mogły dojść pieszo.

-Jest za mały dla ciebie - stwierdziła Betsy, siadając z tyłu. Zamknąłem drzwi wozu i popatrzyłem w lusterko wsteczne.

- Zgadza się. - Pokiwałem głową. - Jest dla mnie dużo za mały.

- Ale do mnie pasuje.

- Chcesz prowadzić? - zapytałem z poważną twarzą.

- Jestem za mała, żeby prowadzić - odparła równie poważnie.

- Och, skoro tak, będę musiał sam dać sobie radę.

Dojechaliśmy do pola z miniaturowym golfem i wielkimi plastikowymi aligatorami. Dziwaczny wystrój nie kończył się na aligatorach. Owszem, nie brakowało ich, ale był też wielki plastikowy statek piracki, ośmiornica i kilku piratów z klapkami na oku i hakami zamiast ręki, też z plastiku. Pole rozciągało się wokół strumyka i jak wszystko w tym mieście otoczone było palmami.

Graliśmy prawie cztery godziny. Betsy pierwsza, a ja próbowałem jej dorównać i utrzymać podobny wynik dla lepszej zabawy. Zdaje się, że poskutkowało, bo przy ostatnim dołku Betsy się skoncentrowała. Położyła piłkę na plastikowej macie, cofnęła się, potem przykucnęła, opierając kij o ziemię, jakby sprawdzała dystans.

- Obserwowała swojego tatę - powiedziała Julie, ale tym razem wspomnienie wywołało uśmiech.

Za czwartym uderzeniem Betsy wbiła piłkę do dołka, a ja za czwartym chybiłem, co sprawiło, że zapiszczała z radości.

- Jesteś mi winien lody - przypomniała.

-To nie fair - zaprotestowałem, wskazując kijem plastikowego aligatora pełniącego straż nad dołkiem. - On ciągle się na mnie gapił. Zdenerwowałem się.

Rozśmieszyłem ją jeszcze bardziej, a potem oddaliśmy kije i wyszliśmy. Było wcześnie, ale Betsy powiedziała, że jest głodna. Ani Julie, ani ja nie mieliśmy jeszcze ochoty na kolację, więc zdecydowaliśmy się na przejażdżkę. Jechałem na południe drogą Business 17 prowadzącą poza Myrtle Beach. Drogowskazy mówiły, że niedaleko jest zatoka Murrells, a Julie skojarzyła sobie tę nazwę, bo o zatoce znalazła wzmiankę w folderze przedstawiającym atrakcyjne miejsca w tej okolicy.

- Mają tam łodzie rybackie do wynajęcia - powiedziała. - Kochanie, chcesz pojechać na przystań i obejrzeć łodzie? Potem możemy coś zjeść.

Betsy wzruszyła ramionami.

- Możemy obejrzeć łodzie. Ale i tak będę głodna. - Zgodziła się, lecz zachwycona nie była.

Pojechałem do zatoki Murrells i poszliśmy na przystań. Sporo żeglowałem po jeziorze Erie, ale nigdy nie pływałem łodzią po oceanie. Przycumowały wielkie motorówki. Wróciłem myślami do maleńkiej żaglówki, którą widziałem poprzedniego dnia tuż przy plaży, i zadumałem się, jak to jest, kiedy pływa się czymś tak małym po tak wielkim oceanie.

- Uwielbiam wodę - odezwała się Julie. Stała na pomoście, trzymając się balustrady. Odchyliła się do tyłu, próbując ogarnąć wzrokiem rozległy horyzont. - Ocean jest taki ogromny. To niesamowite. Moglibyśmy wsiąść do jednej z tych łodzi i gdyby pogoda była dobra, a mielibyśmy dość benzyny, przepłynąć go w poprzek. Po prostu płynąć, aż trafilibyśmy na ląd. - Powiedziała to tak, jakby naprawdę tego chciała. Popatrzyłem na nią w milczeniu. Westchnęła. - Ale przecież nie możemy tego zrobić, prawda? Musimy zostać tutaj i stawić czoło życiu. Nigdy wcześniej o tym nie myślałam. Ale potem wszystko się spieprzyło. Teraz nie wiem, co robić. Uciekamy, ukrywamy się, wracamy?

- Będzie dobrze, Julie. Pomogę ci przez to przebrnąć.

Uśmiechnęła się do mnie, ale oczy miała schowane za okularami

przeciwsłonecznymi i nie mogłem nic z nich wyczytać. Wyciągnęła rękę i lekko uścisnęła mi dłoń.

- Wiem, że to zrobisz. I mam nadzieję, że domyślasz się, jak wiele to dla mnie znaczy.

Zjedliśmy obiad w restauracji rybnej w zatoce Murrells. Jedzenie było podobne do tego, na które się skusiłem poprzedniego wieczoru. Wtedy mi smakowało. Nie widzę powodu, żeby szukać urozmaicenia, więc zamówiłem szczypce kraba, a Betsy z zainteresowaniem patrzyła, jak je łupię i wydobywam mięso.

- Wyglądają okropnie - stwierdziła.

- Tylko z zewnątrz - zapewniłem. - To dobre jest w pancerzyku.

- Mogę spróbować? - zapytała. Byłem pod wrażeniem. Większość małych dzieci unikałoby nieznanego jedzenia, a szczególnie czegoś, co przypominałoby szczypce kraba. Popatrzyłem na Julie, ale wzruszyła ramionami. Wyjąłem kawałeczek mięsa i położyłem na talerzu Betsy. Nadziała kąsek na widelec i włożyła bez wahania do ust.

- To jest dobre! - krzyknęła po chwili. - Weźmy więcej szczypców kraba!

Więc wzięliśmy więcej szczypców kraba. Ależ ta dziewczynka jadła. Raczej nie żartowała, kiedy po drodze na przystań mówiła, że jest głodna. Spałaszowaliśmy dwie porcje, a Julie tylko troszkę nam pomogła, zadowalając się swoimi krewetkami.

- Chyba zjadła tyle krabów, ile waży - powiedziałem, kiedy skończyliśmy. Julie się roześmiała.

- Je jak nastoletni chłopak, ale jakoś od tego nie tyje.

- Zabierz ją do laboratorium, niech zbadają, czy można by rozpowszechniać jej metabolizm w pigułkach - zaproponowałem. - Zarobisz na tym fortunę.

Kiedy wracaliśmy do hotelu, słońce za nami zachodziło. Plaża opustoszała, spacerowało tylko kilka osób, a grupa dzieci grała w frisbee. Noc była ciepła. Poszliśmy do pokoju. Julia i Betsy grały w grę planszową, a ja przeczytałem gazetę i próbowałem dodzwonić się do Joego. Nie udało mi się połączyć. To było irytujące, miał komórkę, ale nie chciało mu się jej zabrać albo sprawdzić, czy bateria jest naładowana. Starego gliniarza można nauczyć nowej technologii, ale nie sposób go zmusić, żeby o niej pamiętał i korzystał z jej dobrodziejstw.

Około dziewiątej Betsy poszła do łóżka. Siedziałem wtedy na balkonie, wyjąłem pistolet i położyłem go za sobą pod ścianą. Niespodziewanie wpadła Betsy. Próbowałem zasłonić broń stopą. Wyciągnęła ramiona.

- Uściski na dobranoc. - Objęła mnie, a ja poklepałem ją po plecach. Bardzo dziwnie się poczułem. Nie należę do facetów, którzy rozdają na lewo i prawo uściski na dobranoc, ale jeśli nawet to wyczuwała, nic sobie z tego nie robiła. Muszę przyznać, że nawet byłem zadowolony.

- Nie zapomnij o moich lodach - przypomniała, wchodząc do pokoju. - Wygrałam z tobą.

- Nie zapomnę.

Dwadzieścia minut później dołączyła do mnie Julie. Zobaczyła broń, ale nic nie powiedziała.

- Musimy porozmawiać.

Skinąłem głową.

- To chyba dobry pomysł.

Usiadła na plastikowym krześle obok mnie.

- Lincolnie, jak sądzisz, co powinnam zrobić? Boję się i jestem całkiem zdezorientowana. Wiem, że nie możemy ciągnąć tego dalej. Musimy podjąć jakieś działania, zamiast wszystko odkładać.

Powiedziałem jej o mojej rozmowie z Joem i Amy, także o Juriju Belovie.

-Amy sądzi, że powinnaś jej pozwolić napisać reportaż. Uważa, że jak wszystko będzie podane do publicznej wiadomości, wyeliminowane zostanie zagrożenie, jakim jesteś dla paru ludzi.

Pochyliła się do przodu.

- Co o tym sądzisz?

Wzruszyłem ramionami.

- Nie wydaje mi się, żeby coś takiego radykalnie zmieniło sytuację. Dla Rosjan będzie to prawdopodobnie dodatkowa motywacja. Ale jeśli chodzi o Jeremiaha Hubbarda, byłaby to całkiem mocna rzecz. Jest osobą publiczną i dba o wizerunek. - Zabębniłem palcami o poręcz krzesła i westchnąłem. Żadne z rozwiązań nie wyglądało zbyt obiecująco. -Normalnie namawiałbym cię, żebyś poszła na policję - mówiłem. - Ale mój partner uważa, że Hubbard może tam mieć silne wpływy. Gdybyśmy w to wpadli, moglibyśmy źle skończyć.

- Więc co proponujesz?

-Nadal proponuję policję, ale musimy podejść do nich ostrożnie. Musimy znaleźć godnego zaufania, wysokiego rangą oficera i pójść do niego z naszą wersją. I musimy wyjaśnić, że obawiamy się wpływów i powiązań Hubbarda.

- Nie chcę być objęta żadną ochroną świadka.

Skinąłem głową.

- Wiem. I pomogę ci zniknąć w wybrany przez ciebie sposób, jeśli się na to zdecydujesz. Mógłbym chyba znaleźć ludzi, którzy cholernie dobrze się na tym znają. Ale, Julie, ochrona świadka to w tym wypadku najlepsze wyjście. Twój mąż został zamordowany, Randy Hartwick też. Za to należy postawić paru ludzi przed sądem. Nie możesz też zostawić tych, którzy chcieliby wiedzieć, co się dzieje z tobą i twoją córką i do cholery, nie możesz pozostawić ich z przekonaniem, że zamordował was twój mąż. Nie pozwolę, żebyś to uczyniła Johnowi Westonowi.

Mowa była mocniejsza, niż się po sobie spodziewałem, ale każde słowo potraktowałem poważnie. Ostatniej nocy byłem tak zaskoczony odnalezieniem Julie Weston i tak wyprowadzony z równowagi mniemanym związkiem Cody'ego z Hubbardem, że potrzebowałem trochę czasu, żeby przemyśleć sytuację. Ale tak naprawdę pozostawało tylko jedno rozwiązanie. Należało wykorzystać zeznanie i wiedzę Julie, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Teraz moje zadanie polegało na tym, by tego dopilnować i zapewnić bezpieczeństwo kobiecie i jej córce.

- Wynajął mnie twój teść - przypomniałem. - Mam wobec niego obowiązek, muszę mu powiedzieć, co się stało z rodziną w noc, kiedy zamordowano mu syna. Mam zamiar wypełnić ten obowiązek. Ale teraz dodałem sobie drugi, zapewnić tobie i Betsy bezpieczeństwo. - Pochyliłem się i wziąłem ją za rękę. - Naprawdę chcę cię ochronić.

Uśmiechnęła się i uścisnęła mi dłoń, zanim puściłem jej rękę.

- Od dłuższego czasu nie czułam się bezpieczna, ale ci wierzę. I masz rację. Muszę porozmawiać z policją albo z FBI. Albo z kimkolwiek. Ale czy w tym celu nie musielibyśmy wrócić do Cleveland? Nie podoba mi się pomysł, żeby iść na policję tutaj, w Karolinie Południowej, gdzie nie mają pojęcia, o co chodzi.

- Właśnie miałem zamiar zaproponować ci powrót do Cleveland. Od tego trzeba zacząć.

Spodziewałem się, że będzie mówić o czekających ją przesłuchaniach i zeznaniu, ale ona spojrzała na niebo i westchnęła.

- Księżyc nadal jest piękny. Kolejna piękna noc. Wiesz, jak jest dziś wieczorem w Cleveland?

- Pewnie podobnie. Tylko palmy będą rano oszronione.

Roześmiała się i popatrzyła w dół na basen.

- Hm, to jacuzzi wygląda zachęcająco. Z chęcią bym się tam wślizgnęła.

- Idź. Ja zostanę i popilnuję Betsy.

- Jej nie trzeba tak bardzo pilnować. Mocno zasnęła. Nie drgnęłaby, nawet gdybyś puszczał fajerwerki. - Wstała, oparła się plecami o balustradę balkonu i przyjrzała mi się uważnie. - Zejdźmy na dół, przynajmniej na pół godziny.

Chciałem już powiedzieć, że czułbym się nieswojo, zostawiając dziewczynkę samą, ale myśl skonała gdzieś między mózgiem a wargami, zdławiona świadomością, że będę mógł znowu zobaczyć Julie w kostiumie kąpielowym, jeśli zgodzę się na jej propozycję.

- Czemu nie? Popieram twój pomysł. Tylko pół godzinki.

Pięć minut później zamknęliśmy pokój i zeszliśmy na dół. Julie nosiła ten sam czarny dwuczęściowy kostium co zeszłej nocy. Wyglądała wspaniale.

Włączyłem strumienie wody, zrzuciliśmy ręczniki i usiedliśmy w ciepłej wodzie. Wietrzyk wiał tak jak poprzedniego wieczoru i księżyc był ten sam, i wszystkie wrażenia zmysłowe wydawały się identyczne jak te wczorajsze. Ale z perspektywy umysłu wydawało się, że minęły miesiące.

- Cha, ale dobrze. - Julie podstawiła plecy pod strumień. - Nie mogłabym mieć czegoś takiego w domu, bo nie zmusiłabym się, żeby spod tego wyjść.

-A ja mógłbym mieć coś takiego. Zmniejszyłoby mi to poziom stresu o dziesięć punktów.

Przez jakiś czas gawędziliśmy, a potem zamilkliśmy, zatapiając się we własnych myślach. Zabrałem ze sobą komórkę, leżała na brzegu basenu. Przyłapałem się na tym, że na nią spoglądam i żałuję, że Joe jeszcze nie zadzwonił. Razem z Kinkaidem chciał zdobyć po południu więcej informacji o Rosjanach i do tej pory się nie odezwał. Nie podobało mi się to. Chciałem mu też powiedzieć o Juriju Belovie.

Byłem zajęty myślami o Joem, kiedy nagle usłyszałem obok cichy szloch. Spojrzałem na Julie. Płakała.

- Julie. - Bez namysłu objąłem ją ramieniem. - Będzie dobrze. - Odwróciła się do mnie i przytuliła twarz do mojej nagiej piersi. Zaczęła głośniej płakać. Z początku byłem zaskoczony, ale zrozumiałem, że nie ma czemu się dziwić. Walczyła o życie, a jej mąż został zamordowany. To, że tak dzielnie trzymała się przez cały dzień, nie znaczyło, że mogłem żądać tego od niej przez cały czas. Nie byłoby to wobec niej w porządku.

Nic nie mówiłem, bo wiedziałem, że nie znajdę słów pocieszenia. Tylko obejmowałem ją, kiedy płakała. Minęło kilka minut, opanowała łzy i spojrzała na mnie, siląc się na uśmiech.

- Przepraszam - wyszeptała. - Nie chciałam cię zmuszać, żebyś to znosił.

-Nie przepraszaj. - Nie odsunęła się ode mnie i nadal mnie obejmowała. Wcale nie chciałem tego zmieniać.

- Było ciężko - powiedziała. - Było naprawdę ciężko, a ja musiałam udawać radość i odwagę ze względu na Betsy. I teraz też muszę. Nie mogę pozwolić, żeby zobaczyła, jak się boję. Nie teraz.

- Rozumiem.

Czułem jej oddech na swojej piersi.

- Mam nadzieję, że rozumiesz, jak się cieszę, że tu jesteś. Mam też nadzieję, że wiesz, jak bardzo mi dziś pomogłeś i jak bardzo poprawił mi się nastrój, bo jesteś z nami. - Uniosła głowę i spojrzała mi w oczy,

nasze twarze dzieliły tylko centymetry i byłem bardzo świadom ciężaru jej piersi na mojej klatce. - Wszystko mnie przerażało, czułam się taka samotna - wyszeptała, chwytając mnie dłonią za kark. - Taka samotna.

Przez krótką, naelektryzowaną chwilę pozostawaliśmy w takiej pozycji, patrząc sobie w oczy, a potem ona się nachyliła i musnęła moje usta wargami. Chyba celowo było to troszkę więcej niż cmoknięcie - pełen uczucia dowód wdzięczności. Aleja poszedłem za ciosem i odwzajemniłem pocałunek. Nie mogłem się powstrzymać.

To by długi, dobry pocałunek. Potem ona uśmiechała się, a ja czułem się podle. Pomyślałem o Johnie Westonie, jego zmarłym synu i wnuczce śpiącej na górze. Zawstydziłem się.

-Nie powinienem tego robić - zacząłem, lecz ona nachyliła się i znów mnie pocałowała. Chciałem ją odepchnąć, naprawdę chciałem, ale nie mogłem, za bardzo mnie pociągała. Całowałem ją, a ona zmieniła pozycję w wodzie i wślizgnęła mi się na kolana. Jej pierś wznosiła się i opadała na mojej klatce; gładziłem ją po plecach, rozcierając kropelki wody na skórze.

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był bardziej podniecony. Ale nawet kiedy nasze ciała przylgnęły do siebie, a usta się spotkały, inne obrazy przelatywały mi przez głowę. Widziałem policyjne zdjęcia trupa Wayne'a Westona, widziałem jego ojca siedzącego na tarasie przy domu syna, patrzącego na bałwana oczami, w których była najgłębsza na świecie samotność. Tym razem ja przerwałem pocałunek.

- Nie możemy - powiedziałem, dysząc.

- Cśśś... - Przyłożyła mi do warg palec wskazujący.

- Mam obowiązki wobec Johna - mówiłem. - Nie to, żebym nie chciał, ale nie mogę... - Pozwoliłem ucichnąć moim słowom, bo zaczęła całować mnie po szyi, a potem powiedziałem sobie, do diabła z tym. Dałem jej szansę na zastanowienie i nie skorzystała z niej. Pragnąłem tej kobiety jak cholera. Przyciągnąłem jej głowę do siebie i znów pocałowałem.

Przesuwała dłońmi po moich włosach i ramionach, gdy się całowaliśmy, a moje palce już dotarły do wiązania góry kostiumu. Rozsupłałem węzeł, a ona pocałowała mnie mocniej i ścisnęła nogami. Pociągnąłem, rozwiązałem tasiemki i biustonosz spadł, a jej piersi, nagie i gorące, czułem teraz na swoim sercu. Byliśmy sami w jacuzzi, ale w każdej chwili mogli nadejść ludzie. Nawet nie wiedziałem, co się dzieje wokół. Myślałem tylko o Julie.

Wspięła mi się wyżej na kolana, unosząc lekko piersi ponad wodę. Przesuwała dłonią w dół i górę, od moich bioder do krocza. I wtedy zadzwonił telefon.

- Cholera - wy dyszałem między pocałunkami. To niemożliwe. Nie teraz.

-Nie odbieraj - wyszeptała, pieszcząc moją szczękę koniuszkiem języka.

Lekko odwróciłem głowę i odchyliłem się w tył, żeby zerknąć na ekranik komórki. Wyświetlił się numer Joego.

- Muszę odebrać. To mój partner.

- Nie - mruknęła, całując mnie w szyję. - Oddzwonisz.

Chciałem pójść za jej radą, ale wbrew swej woli lewą ręką sięgnąłem po telefon. Jęknęła cichutko i uszczypnęła mnie w ucho zębami. Zbliżyłem telefon do twarzy. Westchnęła i ześlizgnęła mi się z kolan, żeby poszukać w wodzie góry kostiumu. Kiedy naciskałem guzik odbioru, miałem ochotę nawrzeszczeć na Joego, żeby dał mi spokój i zadzwonił za godzinę. Albo za sześć godzin.

- Masz zdumiewająco złą koordynację w czasie - warknąłem.

- Nie obchodzi mnie to. Lincolnie, jest poważny problem.

- Co takiego? - Julie znalazła górę od kostiumu i zawiązywała tasiemki na plecach. Spojrzała na mnie. Musiała zauważyć moje zdenerwowanie.

- Dziś po południu nie mogliśmy z Kinkaidem znaleźć Rosjan - mówił Joe. - Miałem złe przeczucia, więc pojechałem na lotnisko i pokazałem obsłudze parę fotografii. Kraszakow i Rakic wylecieli dzisiaj z miasta, Lincolnie. Są w drodze do Karoliny Południowej. Lecą po was.

Rozdział 19

Odwróciłem się od Julie, bo bałem się, że nie zdołam ukryć, jak bardzo się przejąłem informacją od Joego.

- Jesteś pewien? - zapytałem, ale wiedziałem, że jest. Joe nie był człowiekiem skłonnym do fałszywych przypuszczeń.

-Tak. Razem z Kinkaidem podjechaliśmy dzisiaj pod ich dom. Chcieliśmy mieć kolesiów na oku przez całą noc. Terenówka stała na

podjeździe, ale nie wyglądało na to, żeby ktoś był w mieszkaniu. Przeszedłem się wokół budynków i porozmawiałem z jedną z sąsiadek, starszą panią, która wyszła nakarmić koty. Widziała, jak Rosjanie odjeżdżali taksówką, godzinę wcześniej przed nami. Dziwne, po co korzystać z taksówki, kiedy własny samochód stoi na podjeździe? Wróciłem więc i omówiłem to z Kinkaidem. Myślał, że nie wzięli własnego wozu, bo nie chcieli zostać rozpoznani tam, dokąd jechali, ale ja byłem innego zdania. Od razu przyszło mi na myśl lotnisko. Pojechaliśmy tam. Pokazywaliśmy zdjęcia, aż znaleźliśmy kogoś, kto ich rozpoznał.

- O której odlecieli? - zapytałem. Wyszedłem już z jacuzzi. Byłem mokry, wiał wiatr i robiło się coraz zimniej. Wpatrywałem się w okno od numeru Julie, gdzie samotnie spała Betsy.

- O wpół do piątej - odparł. - Ale tam jest przesiadka, więc do Myrtle Beach powinni dolecieć około dziewiątej wieczorem.

- Która godzina?

- Dziewiąta trzydzieści.

- Cholera, Joe. Dlaczego, do diabła, do tej pory czekałeś z telefonem?

- Próbowałem się dodzwonić, LP. I ciągle dostawałem odpowiedź, że jesteś poza zasięgiem albo masz wyłączoną komórkę.

Telefony komórkowe. Nie można ich nie kochać.

- Zbieraj się - ponaglał Joe. - I to szybko. Wiemy, że na lotnisku z Kraszakowem i Rakicem było jeszcze dwóch ludzi.

- Razem czterech. - Mówiłem nienaturalnie monotonnym głosem. - Świetnie.

- Jesteś z panią Weston i dziewczynką?

Wydało mi się dziwne, że można myśleć o Julie jako o pani Weston, chociaż jeszcze poprzedniego dnia nie miałbym co do tego wątpliwości.

- Jestem z Julie - potwierdziłem. - Wyszliśmy. Betsy śpi w pokoju.

- No to, do diabła, biegnij tam, łap ją i się zmywaj. Kiedy znajdziesz się w bezpiecznym miejscu i już nie będziesz się spieszyć, zadzwoń do mnie.

- W porządku. - Rozłączyłem się. Serce biło mi szybko, ale już nie z powodu Julie. Odwróciłem się do niej. Stała na brzegu basenu, przyciskając ręcznik do ciała.

- Przepraszam - powiedziała, gdy podszedłem. Nie chciała na mnie spojrzeć. - Nie wierzę, że to zrobiłam. To nie powinno się zdarzyć.

- Moja wina, więc nie przepraszaj. Ale teraz to nie jest powód do zmartwień i nie mamy czasu, żeby o tym rozmawiać.

- Coś złego?

Nie chciałem jej mówić, ale musiałem.

- Mój partner był na lotnisku w Cleveland. Odkrył, że czterech Rosjan odleciało dziś po południu. Zmierzają tutaj.

Szeroko otworzyła oczy i podniosła rękę do ust.

- Betsy. Och, nie. - Przepchnęła się obok mnie i pobiegła do hotelowych drzwi. Ruszyłem za nią, żałując, że nie zabrałem pistoletu do jacuzzi. Joe mówił, że o dziewiątej powinni być już w mieście. Było wpół do dziesiątej. Mnóstwo czasu, żeby wynająć samochód.

Winda stała na parterze i otworzyła się natychmiast, kiedy Julie nacisnęła guzik. Wsiedliśmy. Złapałem ją za ramiona i przycisnąłem do ściany.

- Musisz być silna. Wiem, że się boisz, ale musimy zachować spokój. Nie chcę, żebyś ty albo Betsy wpadła w histerię. Jeśli zobaczy, że się boisz, zareaguje na to. Musisz zebrać swoje rzeczy i przygotować ją do wyjścia, ale niech przez cały czas będzie spokojna.

- Co jej powiedzieć?

- Powiedz, że w hotelu się pomylili i ktoś inny zajmie nasz pokój. Powiedz, że znudziły ci się widoki. Powiedz cokolwiek. Wszystko jedno, byle uwierzyła i nie wpadła w panikę.

Drzwi windy znów się otworzyły i wyszliśmy na korytarz siódmego piętra. Usłyszałem, jak Julie odetchnęła z ulgą, widząc, że drzwi nadal są zamknięte i nie wyglądają na uszkodzone. Skorzystałem z jej karty magnetycznej, żeby je otworzyć i wszedłem przed nią na wypadek, gdyby ktoś na nas czekał. Byłem bez broni, butów i koszuli. Kiepskie warunki do walki. Włączyłem światło i rozejrzałem się po pokoju. Pusto, drzwi balkonowe zamknięte na zasuwkę. Julie przepchnęła się obok mnie, podbiegła do drzwi sypialni, otworzyła i zajrzała.

-Śpi.

- Obudź ją i spakuj się. Musimy bardzo szybko stąd wyjść.

Weszła, żeby obudzić dziewczynkę, a ja poszedłem do łazienki

po torbę. Kiedy zszedłem do jacuzzi, włożyłem do niej glocka. Teraz wyjąłem go, sprawdziłem magazynek i położyłem na umywalce. Dziesięć naboi w magazynku i jeden w komorze. Jedenaście sposobów na uśmiercanie, ja jednak uważałem tę myśl za pocieszającą. Zastanowiłem się, jak to świadczy o moim życiu. Ubrałem się w T-shirt i dżinsy, przypiąłem kaburę, włożyłem skarpetki i buty do tenisa. Ciało nadal miałem wilgotne, ale nie było czasu do stracenia. Zapiąłem torbę i wróciłem do salonu.

Betsy, zaspana, stała pośrodku pokoju. Pod prawym ramieniem ściskała pluszowego kotka, a lewy kciuk trzymała w buzi. Wyglądało, że jeszcze śpi, ale piżamkę zmieniła już na szorty i T-shirt. Uśmiechnąłem się do niej, udając wyluzowanego.

- Hej, dzieciaku. Niedobrze, że musieliśmy cię obudzić, ale zmieniamy hotel. Możesz pójść spać, gdy tylko wsiądziemy do samochodu.

Pokiwała śpiąco głową.

- Nie zapomnij o moich lodach.

- Jasne, że nie.

Wszedłem do sypialni. Zastałem Julie, jak w pośpiechu wrzucała rzeczy do walizek. Nadal była w kostiumie kąpielowym. Podszedłem i położyłem jej dłoń na ramieniu.

- Uspokój się. Spiesz się, ale nie panikuj. Włóż coś na siebie, zanim wyjdziemy, bo Betsy się domyśli, że coś jest nie tak i się przestraszy.

Odwróciła się do mnie i schwyciła za ramiona.

- Musisz ją uratować.

- Uratuję.

- Musisz!

- Julie. Uratuję was. Umrę za was, jeśli będzie trzeba. Rozumiesz?

- Nie proszę, żebyś za nas umierał - powiedziała z dzikim, skupionym wyrazem oczu. - Kiedy po nas przyjdą, śmierć w niczym nie pomoże. Musisz dla nas zabijać. Jesteś w stanie zabić dla mojej córki, Lincolnie? Jesteś w stanie zabić, żeby uratować moją córkę?

Ściskała moje bicepsy i nie wiem dlaczego, ale kiedy spojrzałem w oczy Julie, odniosłem wrażenie, że już kiedyś zadawała to pytanie i odpowiedź ją rozczarowała. Może pytała o to męża, może Hartwicka. Obu zdołało tylko umrzeć za nią i Betsy.

- Jestem w stanie zabić, żeby was uratować. - Rozluźniła chwyt i skinęła głową. Jeśli nie uwierzyła moim słowom, to uwierzyła temu, co zobaczyła w oczach i usłyszała w głosie.

- Dobrze. A teraz wynośmy się stąd.

Wróciłem do salonu i usiadłem na kanapie, patrząc na drzwi. Zarówno zasuwa, jak i zamek elektroniczny były nienaruszone. Nikt nie mógłby wejść, nie robiąc hałasu, a gdyby ktoś zaczął hałasować, najpierw strzelałbym, a potem pytał.

- Jestem zmęczona - wymruczała Betsy. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami u moich stóp. - Miałam ładny sen. Jechałam na rybie.

- Przepraszam. Pozwolimy ci się położyć na tylnym siedzeniu samochodu i wrócisz zaraz dojazdy na rybie. Obiecuję.

Julie wyszła z sypialni z małymi walizkami w obu rękach. Z początku zaskoczyło mnie, że ma tak mało rzeczy, ale potem przypomniałem sobie, że prawie nic nie brakowało w jej domu, w Brecksville. Zostały zmuszone do nieplanowanej ucieczki, a to znaczy, że miały z sobą lekki bagaż.

- Wszystko zabrane? - zapytałem.

-Tak.

Już chciałem wziąć od niej walizki, ale zmieniłem zdanie. Do diabła z dżentelmenerią - gdybyśmy wpadli w tarapaty, musiałem mieć wolne ręce.

- Tyje weźmiesz - zdecydowałem, a ona zdawała się rozumieć mój punkt widzenia. - Potrzeba czegoś jeszcze?

-Nie.

- No to chodźmy.

Julie włożyła szorty i bluzę na kostium kąpielowy, ale włosy zwisały jej na ramiona w wilgotnych zwojach. Wsiedliśmy do windy jadącej na dół. Rebecca, recepcjonistka, z którą flirtowałem poprzedniego dnia, spojrzała na nas i się uśmiechnęła. Potem zobaczyła dziewczynkę i jej uśmiech zrobił się cokolwiek niepewny.

- Hm, cześć - zagadnęła. - Nie widziałam cię po południu. Dziś pracuję do późna.

- Przykro mi, że się z tobą nie spotkałem - powiedziałem, ale nie zwolniłem kroku, idąc do wyjścia. Otworzyłem pchnięciem drzwi. Trzymała w ręku szarą kopertę.

- Mam coś dla ciebie.

Ma coś dla mnie? Co to takiego? Kazałem Julie i Betsy zaczekać przy drzwiach, podbiegłem do dziewczyny i wziąłem od niej kopertę.

- To od Lamara - wyjaśniła, patrząc przez moje ramię na Betsy i Julie, jakby wyczuwała, że dzieje się coś bardzo niedobrego. - Mówił, że się tego spodziewasz. I że masz najokropniejszy zamach na świecie.

Teczka osobowa Hartwicka. Kiedy poprzedniego wieczoru znalazłem Julie w jacuzzi, całkiem o tym zapomniałem.

-Dziękuję. Musimy już się zmywać. Dziewczynka źle się czuje i trzeba zabrać ją do lekarza. - Słaba wymówka, ale najlepsza, jaką miałem na składzie. Wyszliśmy.

Stanąłem na ulicy, wszystkie mięśnie miałem spięte, jakbym gotował się do odparcia huraganowego ognia. Ale ulica była prawie pusta i spokojna jak yiejska dróżka. Kazałem Betsy i Julie szybko przejść na drugą stronę do podziemnego garażu. Mój contour stał na pierwszym poziomie blisko wyjścia. Otworzyłem bagażnik, wrzuciłem walizki, pomogłem Betsy usadowić się z tyłu i wsiadłem. Włączyłem silnik, cofnąłem z miejsca parkingowego i wyjechałem na ulicę. Udało się.

Jechałem powoli na północ, zastanawiając się, co teraz zrobić. Mogliśmy pojechać na lotnisko, ale to byłby zły ruch. Kiedy Rosjanie odkryją, że nas nie ma, natychmiast udadzą się na lotnisko, żeby sprawdzić, który samolot wybraliśmy. I zawsze istniała możliwość, że lot zostanie odwołany, a wtedy wpadniemy na nich na dworcu lotniczym. Ta myśl sprawiła, że przeszły mnie ciarki. Mogłem pojechać do Charlestonu albo Columbii i spróbować złapać tam lot do domu, ale tego też nie chciałem robić. Uznałem, że jedynym rozwiązaniem jest jechać dalej, przez całą noc. Nie miałem pieniędzy na trzy bilety lotnicze, a obawiałem się, że Rosjanie mają kogoś, kto byłby w stanie namierzyć moją kartę kredytową, gdybym jej użył. Dzięki temu wiedzieliby dokładnie, kiedy wracamy do Cleveland. Nie była to przyjemna myśl.

- Myślę, że przez jakiś czas będziemy jechać. - Julie skinęła głową w milczeniu.

- Dokąd jedziemy? - odezwała się Betsy.

- To niespodzianka - odparłem. - Ale obiecuję, że ci się spodoba. Dlaczego się nie zdrzemniesz?

Zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle. Rozejrzałem się po samochodach wokół nas, ale ich kierowcy nie byli nami zainteresowani, ot, obcy w nocy jak w starej piosence Sinatry. Światło zmieniło się na zielone, a ja już chciałem nacisnąć gaz, ale wstrzymałem stopę, bo nagle odniosłem wrażenie, że o czymś zapomniałem. Takie wrażenie często miewałem po wymeldowaniu się z hotelu i nie było teraz czasu, żeby się tym przejmować, ale nie mogłem zignorować tego odczucia. Nacisnąłem gaz, kiedy ktoś za nami zatrąbił i powoli zjechaliśmy z świateł, ale nadal coś mnie dręczyło.

- Co? - zapytała Julie, wyczuwając mój niepokój.

- Nic. - Pokręciłem głową. Nic ważnego raczej nie mogliśmy zapomnieć. Nie wymeldowałem się, więc straciłem depozyt za klucz magnetyczny, ale to nie był powód do zmartwień. Miałem pistolet, miałem Betsy i Julie. Tylko to się liczyło.

Kaseta.

- O, cholera! - Rąbnąłem ręką w kierownicę. W lusterku wstecznym zobaczyłem, jak Betsy szeroko otwiera oczy. Julie chwyciła mnie za ramię.

- Co takiego?

- Kaseta - wyszeptałem, żeby Betsy nie usłyszała. - Zostawiłem ją w pokoju.

- Gdzie?

- Wsunąłem pod kanapę, kiedy rano razem z Betsy weszłyście do pokoju. Wyjeżdżaliśmy w takim pośpiechu, że o niej zapomniałem. - Poczułem się głupio. Zapominanie o ważnych rzeczach zawsze jest krępujące, ale to było coś gorszego. Powrót do hotelu mógł okazać się niebezpieczny. Ale ta kaseta była matką wszystkich zapomnianych rzeczy. - Musimy wracać - zdecydowałem. - Ta kaseta jest zbyt ważna.

Zawróciłem na najbliższym parkingu. Odjechaliśmy może jakieś dwadzieścia przecznic od hotelu, ale droga powrotna wydawała się dłuższa. Zajechałem na parking naprzeciwko hotelu, o przecznicę od Golden Breakers. Kluczyki zostawiłem w stacyjce.

-Muszę ją znaleźć. Zostań w samochodzie i się nie pokazuj. Jeśli nie wrócę za dziesięć minut, to zabieraj się stąd do diabła. Pojedź w jakieś miejsce, gdzie jest dużo ludzi i zadzwoń na policję. Może nie zrozumieją dokładnie twojego położenia, ale zapewnią ci bezpieczeństwo. - Pewnie lepiej im to pójdzie niż mnie, pomyślałem. Wysiadłem z wozu i pognałem do Golden Breakers.

Na półkolistym podjeździe, na miejscach dla gości, stały samochody. Nie pamiętałem, czy widziałem je wcześniej. Pchnąłem ciężkie szklane drzwi i poszedłem w stronę windy. W połowie drogi stanąłem.

Recepcja była pusta, Rebecki nie zauważyłem. Jak długo nas nie było? Dziesięć minut, góra. Może poszła do łazienki albo na papierosa. Ale nos mi podpowiadał, że nie poszła. Wszedłem za kontuar.

Leżała na podłodze z krwawym sińcem nabrzmiewającym na prawym policzku. Uklęknąłem obok niej i sięgnąłem, żeby ją odwrócić. Kiedy jej dotknąłem, otworzyła oczy i szarpnęła się, jakbym był ucieleśnieniem zła majaczącego w jej nieprzytomnym umyśle.

- Już dobrze - powiedziałem.

Oczy miała mętne. Takie jak u ćpunów i pijaczków, które widywałem, służąc w policji, oczy, które widzą świat odrealniony. Głowa opadała na podłogę, ale podtrzymałem ją i zmusiłem dziewczynę, żeby na mnie spojrzała.

- Gdzie oni są?

Mocno zamrugała, usiłując wrócić do rzeczywistości. Na rękę kapała mi krew z rozciętego policzka. Popatrzyłem na nią, poczułem ciepło na skórze i zawrzał we mnie piekący gniew. Nie miała z tym nic wspólnego, ale i tak ją skrzywdzili. Wyjąłem i odbezpieczyłem pistolet. Julia pytała, czy będę w stanie zabijać, żeby chronić jej córkę. Już ci cholerni Rosjanie przekonają się, że będę w stanie.

- Gdzie oni są? - zapytałem ponownie, głaszcząc Rebeccę kciukiem po policzku, żeby znowu nie zemdlała.

-Posłałam ich... do twojego pokoju - wyjąkała. Mrugała i zataczała oczami jak piłeczkami elektronicznego bilardu. Znów mdlała. Leciutko nią potrząsnąłem i oczy znów się zogniskowały. - Posłałam ich do twojego pokoju. Zabrali mi klucz główny. - Każde słowo sprawiało jej wysiłek. - Nie chciałam im dać, ale... mnie uderzyli - mówiła zmienionym tonem, jakby nie do mnie, tylko do siebie i dziwiła się własnym słowom. - Uderzyli mnie. Jacyś nieznajomi weszli do tego hotelu i uderzyli mnie.

Opuściłem ją na ziemię i się rozejrzałem. Potrzebowała lekarza, ale mnie potrzebna była taśma. Rosjanie buszowali teraz na drugim piętrze. Kiedy stwierdzą, że pokój jest pusty, wrócą, żeby zadać kolejne pytania. I będą źli. Nie mogłem tak zostawić Rebecki.

Odłożyłem pistolet i podniosłem ją bez trudu obiema rękami. Poszedłem do pokoju kierownika za recepcją. W środku było niewiele więcej miejsca niż na biurko i dwa segregatory. Ale drzwi da się zamknąć. Położyłem ją na ziemi, podniosłem słuchawkę telefonu stojącego na biurku, i zadzwoniłem pod 911. Rzuciłem słuchawkę na biurko wiedząc, że jeśli nikt się nie odezwie, będą musieli przysłać funkcjonariusza, żeby sprawdził wezwanie. Nie miałem czasu, żeby choćby w skrócie powiedzieć im, o co chodzi. Nacisnąłem od wewnątrz blokadę i zamknąłem drzwi za sobą. Potem nacisnąłem klamkę. Zamknięte. Drzwi nie wytrzymają, jeśli Rosjanie spróbują je sforsować, ale przynajmniej ukryłem ją, a pomoc już w drodze. Zostawiłem windę i wszedłem po schodach.

Biegłem w górę ogarnięty rozpaczliwą paniką, która zazwyczaj każe ludziom zbiegać w dół, gdy w budynku wybucha pożar. Kiedy dotarłem do siódmego piętra, serce waliło mi jak młotem, a wszystkie pory otworzyły się, zalewając mnie świeżym, zimnym potem. Pchnięciem otworzyłem drzwi i wpadłem na korytarz z wyciągniętym pistoletem.

Akurat przechodziły cztery kobiety w średnim wieku. Zobaczyły pistolet i zaczęły histerycznie wrzeszczeć. Na chwilę zamarłem, potem zignorowałem je i pobiegłem do pokoju Julie, gmerając po drodze w kieszeni, żeby znaleźć klucz. Kobiety nadal krzyczały, kiedy otworzyłem drzwi i zatrzasnąłem je za sobą.

Pokój był pusty. Nie włączałem światła, podszedłem do kanapy, uklęknąłem i pomacałem podłogę. Nic tam nie było. Wetknąłem rękę głębiej i przesunąłem nią powoli w obie strony. Nic. Poczułem skurcz w gardle. Gdzie to, do cholery, może być? Rzuciłem pistolet na ziemię, zagiąłem palce pod brzegiem kanapy i odciągnąłem ją od ściany, potem uniosłem i przewróciłem na bok. Taśma leżała daleko, w rogu, poza moim zasięgiem. Podniosłem ją i wetknąłem pod koszulę, za pasek od dżinsów.

Na zewnątrz wrzask się nasilał. Odwróciłem się do drzwi, przełożyłem pistolet do prawej ręki i przykucnąłem. Czerwone światełko zamka elektronicznego odbijało się na mnie, co znaczyło, że drzwi nadal są zamknięte.

Kiedy Randy Hartwick zginął w mojej obecności, widziałem, jak na jego piersi pojawia się i znika czerwona plamka. Teraz plamka też znikła i zmieniła kolor na zielony. Ktoś przejechał kartą przez szczelinę zamka.

Przyklęknąłem na jedno kolano i wycelowałem pistolet w drzwi. Otworzyły się na oścież. Najpierw zobaczyłem lufę, a nie postać, a potem w pokoju rozległ się jazgot ognia z automatu. W odpowiedzi wystrzeliłem dwa razy, potem rzuciłem się na ziemię i przetoczyłem za przewróconą kanapę. Kule wbijały się w ściany wokół mnie, spadł deszcz szkła z rozbitych drzwi na balkon.

Wystawiłem głowę za krawędź kanapy i spojrzałem na drzwi. Ku mojemu zaskoczeniu znów były zamknięte. Strzały oddano z korytarza, przez drzwi i ściany. Być może jakaś moja kula trafiła człowieka, który otworzył drzwi. Wpakowałem w nie jeszcze dwie kule i strzały z korytarza ucichły.

Nie spiesząc się, strzeliłem jeszcze cztery razy, wstałem i wyszedłem przez dziurę o postrzępionych brzegach, gdzie przedtem znajdowały się drzwi balkonowe. Mężczyźni na korytarzu przegrupowywali się, ale bez wątpienia znów otworzą ogień. Wiedziałem, że albo się stąd szybko wydostanę, albo wkrótce zginę. Włożyłem pistolet za pasek obok kasety i położyłem ręce na balustradzie. To było zaledwie szóste piętro, ale

szóste piętro to sporo, kiedy trzeba przeskoczyć przez balustradę. Jeśli nawet miałem jakieś wątpliwości, to skończyły się one wraz z ponownym otwarciem ognia. Kule wbijały się w ściany. Przerzuciłem się na drugą stronę barierki.

Ślizgałem się dłońmi po prętach, aż zwiesiłem się z dolnej poprzeczki. Z szóstego piętra widziałem pod sobą betonowe obramowanie basenu. W pokoju znów rozległy się strzały, a kilka kul trzasnęło niebezpiecznie blisko w balustradę nade mną. Machnąłem stopami, odciągając ciało od balkonu, wygiąłem się w łuk i puściłem poprzeczkę w chwili, kiedy siła odśrodkowa popchnęła mnie z powrotem w stronę budynku. Ledwie udało mi się chwycić balustradę balkonu pode mną. Wylądowałem niezgrabnie, potykając się o plastikowe krzesło.

Podczas skoku wypadła mi kaseta, lecz miałem ją w zasięgu ręki, a pistolet, na szczęście, nie wypalił mi w zadek. Podniosłem taśmę i zajrzałem do ciemnego pokoju. Szklane drzwi balkonowe były otwarte, a zasłony opuszczone. Nikogo nie dostrzegłem, ale widać lokatorzy chcieli, żeby świeże powietrze krążyło po pokoju również pod ich nieobecność. Spodobała mi się ta metoda. Przebiłem nogą zasłonę i rozdarłem ją rękami. Usłyszałem, jak nade mną drzwi trzasnęły o ścianę, a potem rozległy się strzały. Weszli do pokoju. A więc za kilka sekund zorientują się, że wyskoczyłem przez balkon. Kiedy nie zobaczą mojego trupa na chodniku, nietrudno będzie im się domyślić, co zrobiłem. Otworzyłem drzwi i wybiegłem na korytarz.

Pomyślałem o schodach, ale miałem tuż przed sobą otwartą windę, więc wskoczyłem do niej. Jeśli zostawili ludzi na dole, to będą na mnie czekać bez względu na to, co wybiorę: schody czy windę. Stanąłem pod ścianą kabiny w pozycji strzeleckiej, czekając, aż powoli otworzą się drzwi. Hol był pusty. Zobaczyłem, że drzwi do pokoju kierownika nadal są zamknięte. Rebecca była teraz bezpieczna. Wybiegłem z budynku. Kiedy przepychałem się przez drzwi frontowe, usłyszałem, jak z trzaskiem otwierają się inne drzwi i ktoś wychodzi z klatki schodowej. Będą się spodziewać, że wybiegnę na ulicę. Zrobiłem unik w prawo i pobiegłem wzdłuż ściany budynku, w stronę plaży, z dala od ulicy. I wpadłem prosto na dwóch uzbrojonych mężczyzn.

Jeden z nich to Rakic, drugiego, bladego grubego blondyna, nie znałem. Stali plecami do mnie i patrzyli uważnie na balkony. Kiedy nadbiegłem sprintem, usłyszeli mnie i się odwrócili. Rakic krzyknął coś niezrozumiałego, a blady grubas odwrócił się do mnie na pięcie, unosząc obrzyna. Strzeliłem mu dwa razy w twarz. Upadł ciężko. Czerwona mgiełka trysnęła na Rakica. Rzucił pistolet, padł na kolana i z wrzaskiem podniósł ręce do zakrwawionej twarzy, sądząc, że go postrzeliłem. Odwróciłem się i pobiegłem w stronę ulicy. Ktoś strzelał do mnie z balkonu. Kule wyrzucały trawę z kawałkami ziemi za moimi stopami.

Pognałem chodnikiem. Ostatni raz biegłem tak szybko w szkole, na bieżni. Doskonałe wiedziałem, że trzech ludzi nadal mnie ściga i że w magazynku został mi tylko jeden nabój.

Wybiegłem na ulicę, kilka samochodów zaczęło trąbić i gwałtownie skręcać, żeby uniknąć kolizji. Znalazłem parking, na którym zostawiłem Julie i Betsy. Powiedziałem, żeby odjechały po dziesięciu minutach. Ile czasu minęło? Lepiej, żeby tam czekały.

Były. Obejrzałem się przez ramię. Chodnik pusty. Znów wetknąłem pistolet pod koszulę, otarłem twarz z potu i zapukałem w drzwi po stronie kierowcy. Julie nachyliła się i otworzyła. Wślizgnąłem się za kierownicę.

- Co się stało? - zapytała. Byłem cały spocony, dyszałem, łapiąc oddech, a parę kropli krwi grubasa splamiło mi T-shirt. Betsy siedziała i gapiła się na mnie oczami wielkimi jak talerzyki.

-Nic się nie stało - powiedziałem. - Ale odjeżdżamy natychmiast. Betsy, kochanie, czy wyświadczyłabyś mi wielką przysługę i położyła się na tylnym siedzeniu? Będziemy jechali dłuższy czas, a ja chciałbym, żebyś się zdrzemnęła. Jeśli się położysz, jutro dostaniesz dodatkową porcję lodów.

Posłusznie położyła się, ale nie zamknęła oczu i trochę mocniej przycisnęła do siebie pluszowego kotka. Bała się. Była małą dziewczynką, ale nie idiotką i wiedziała, że coś jest nie tak.

Z parkingu wyjeżdżało się na Business 17 i Ocean Avenue. Skręciłem w Siedemnastkę i pojechałem na południe, uważnie patrząc w lusterko wsteczne. Obok przejechał radiowóz na sygnale i skręcił w lewo, w stronę Golden Breakers. Wkrótce zaczną mnie szukać. Rebecca poda im moje nazwisko i roześlą list gończy. Będą nawet dysponowali numerem rejestracyjnym wynajętego przeze mnie samochodu, gdyż musiałem go wpisać do formularza hotelowego. W porównaniu z Rosjanami wcale się nie bałem policji, ale nie chciałem, żeby mnie zatrzymano. Chciałem wrócić do Cleveland i Joego. Rozgryziemy to razem. Albo umrzemy.

Rozdział 20

Jechałem na południe godzinę, chociaż był to kierunek przeciwny do tego, który chciałem obrać. Pomyślałem, że im mniej racjonalna trasa, tym trudniej będzie nas wyśledzić. Za mniej więcej godzinę zostanie rozesłany za mną list gończy i wszyscy policjanci z Karoliny Południowej zaczną poszukania. I będą mieli niebłahy powód - właśnie zabiłem człowieka. Podchodziłem do tego z pewnym dystansem, jakbym to nie ja pociągnął za spust, tylko patrzył, jak robi to ktoś inny.

Kiedy służyłem w policji, kilka razy sięgałem po broń, ale nigdy nie strzeliłem ze skutkiem śmiertelnym. Domyślałem się, że ten nocny incydent uderzy we mnie ze zwiększoną siłą, kiedy adrenalina opadnie i bałem się tego momentu. Istniała definicja zabójstwa w obronie własnej, ale mimo wszystko dokonałem zabójstwa; nigdy nie pragnąłem tego doświadczyć, bez względu na okoliczności czy to, kto padł ofiarą. Julie zapytała mnie, czy byłbym w stanie zabijać dla jej córki, a ja powiedziałem, że tak. Wierzyłem w to, gdy mówiłem i ona chyba też wierzyła, ale nie spodziewałem się, że moje oświadczenie zostanie poddane próbie.

Dojechałem do Charlestonu i skręciłem na północ, za miasto, w międzystanową. To znaczyło, że czeka mnie długa noc i poranek. Minęła jedenasta, kiedy wyjechaliśmy z Charlestonu, ale wcale nie chciało mi się spać. Nigdy jeszcze nie czułem takiej adrenaliny. Miałem wrażenie, że w razie konieczności mógłbym zostawić samochód i pobiec do Cleveland z Betsy na barana.

Nie rozmawialiśmy z Julie. Betsy nie spała do Charlestonu. Tam zmęczenie pokonało strach. Zasnęła. Po dwudziestu minutach jazdy Julie odwróciła się i pogłaskała córkę po ramieniu, sprawdzając, czy głęboko śpi. Zadowolona wróciła do poprzedniej pozycji i spojrzała na mnie.

- Teraz powiesz, co się stało?

Nie odwracałem wzroku od autostrady.

- Mam taśmę. Ale Rosjanie byli w hotelu. W twoim apartamencie przez kilka minut bawiliśmy się w western. Zeskoczyłem z balkonu na balkon piętro niżej, wybiegłem z hotelu i wpadłem na dwóch z nich. Jeden podniósł na mnie śrutówkę i zabiłem go. - Mówiłem tym samym monotonnym głosem jak wtedy, gdy rozmawiałem z Joem. Z dystansem. Bez emocji. Rutynowa gadka zimnego, wyrachowanego, sprawnego zabójcy.

Minęło siedem minut, zanim znów się odezwała. Patrzyłem na zegar na desce rozdzielczej.

- Przepraszam. - Tak powiedziała, kiedy przerwała milczenie.

- Dlaczego przepraszasz? To nie twoja wina.

- Moja. Oni nie przyszli po ciebie. Przyszli po mnie.

- Mogłem ich do ciebie doprowadzić. Skorzystałem z karty kredytowej, żeby zapłacić za przelot i pokój w hotelu. Powinienem pomyśleć, a nie pomyślałem. Więc jesteśmy winni po równo. - Nie miałem pewności, jak Rosjanie dowiedzieli się o mnie i dlaczego tak bardzo się przejęli, że zaczęli mnie tropić, ale sądziłem, że tak właśnie się to odbyło.

- Nie. - Pokręciła głową. - To ani twoja, ani moja wina. Nie zrobiliśmy nic złego, my tylko ponosimy konsekwencje. Winni są mój mąż i Jeremiah Hubbard. - Mówiła ze smutkiem, ale stanowczym tonem.

Jechaliśmy w milczeniu.

- Chcesz przejechać całą drogę do Ohio? - zapytała kilka minut później.

- Spróbuję.

- To niebezpieczne. Będziesz bardzo zmęczony.

- Julie, trzeba by mi podać kilkanaście zastrzyków uspokajających, żebym zszedł z wysokich obrotów.

- Okay.

- Poza tym im dalej, tym lepiej. Policja zacznie szukać tego samochodu.

- Czy to jakiś problem?

Wzruszyłem ramionami.

- Ustaliliśmy, że nie chcemy mieć do czynienia z lokalnymi władzami, ale nie przejmuję się tym szczególnie. Jeśli mnie zwiną, pójdę do mamra, a ty możesz zażądać kontaktu z FBI. Uszczęśliwisz prowincjonalne gliny, bo nie będą miały pojęcia, co z tobą począć. - Cody był z FBI, ale nie sądziłem, żeby jego władza wystarczyła do położenia ręki na Julie i Betsy, kiedy znajdą się w zasięgu jurysdykcji innego stanu. Niemniej nadal ochraniałem je przed lokalną policją. Miały durnia za ochroniarza, ot co.

- Dlaczego poszedłbyś do mamra?

- Zabiłem człowieka, Julie. Było to zabójstwo uzasadnione, ale będę to musiał udowodnić w sądzie. Gliny wiedzą tylko tyle, że strzelałem w hotelu i zabiłem człowieka. Nie zwolniliby mnie do domu.

Uścisnęła moje ramię.

- Potrzebujemy cię. Areszt nas rozdzieli.

- Wiem. Dlatego nie zwracam się bezpośrednio do glin. Jeśli zostaniemy zatrzymani, tak się stanie. Ale będziemy się o to martwić, kiedy przyjdzie pora.

Odwróciła głowę i zapatrzyła się w okno.

- Wiem, że teraz wydaje się to nieważne, uważam jednak, że musimy porozmawiać o tym, co się zdarzyło dziś wieczór w jacuzzi. Muszę cię za to przeprosić.

- Jest w porządku, Julie.

Pokręciła głową.

- Nie jest. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam. Lincolnie, mój mąż nie żyje od dziesięciu dni. Dziesięć dni. A ja skaczę na ciebie w hotelowej gorącej kąpieli. Klasa! - Spojrzała na mnie i odgarnęła włosy z twarzy. - To była emocjonalna odpowiedź, reakcja organizmu obciążonego stresem ponad siły - powiedziała. - Tylko tyle.

- Oczywiście. Nie sądziłem, że jestem dla ciebie atrakcyjny. - Odpowiedziałem w stylu małolata i zaraz tego pożałowałem.

- Nie o to mi chodzi.

- Wiem. Przepraszam.

Krótko się roześmiała i westchnęła.

- To jest problem, Lincolnie, jesteś dla mnie atrakcyjny. Na wiele sposobów. Na każdy sposób. Znam cię jeden dzień, a tak niesamowicie mnie pociągasz. Ale czuję, że to nie jest dobre. Bo nie jest, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Ale nic na to nie poradzę. Przybyłeś, kiedy kogoś potrzebowałam i masz wszystkie te zalety, o których zawsze... zawsze sądziłam, że maje mój mąż - dokończyła cicho.

Potem siedzieliśmy w niezręcznej ciszy. Po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że płacze. Tym razem jednak nie zbliżyłem się do niej. Dostałem nauczkę. W końcu odciągnęła moją dłoń od kierownicy i przytuliła do swojej twarzy. Całowała miękko opuszki palców. Wargi miała takie ciepłe, że aż paliły mi palce. Spadło mi na skórę kilka jej łez. To była właściwa mieszanka. Odłożyła moją rękę z powrotem na kierownicę, głęboko odetchnęła, oparła się i zmrużyła oczy.

Byłem teraz tylko ja i droga. Jechałem lewym pasem w stałym tempie siedemdziesiąt pięć na godzinę. Wystarczająco szybko, żeby mieć dobry czas, a zarazem w sam raz wolno, żeby na międzystanowej nie przyciągnąć uwagi policji. Rozglądałem się uważnie, szukając ich i raz zobaczyłem wóz policji stanowej zmierzający w przeciwnym kierunku. Nie zwolnił.

Zegar na desce rozdzielczej wskazywał północ, a w głowie brzęczała mi liryczna piosenka: „Samotni nocni kierowcy dryfują w stronę morza". Kto ją napisał? Co to za piosenka? Nie pamiętałem, ale w pamięci zachował mi się ten jeden wiersz. Śmieszne.

Wcześnie rano przejechaliśmy granicę stanu i dwie godziny jechaliśmy przez Karolinę Północną, zanim wjechaliśmy do Wirginii. Ekscytująca nocna wycieczka wzdłuż Wschodniego Wybrzeża. Nie zwalniając, przejechała policja. Julie i Betsy głęboko spały. Zatrzymałem się raz, żeby napełnić bak i zadzwoniłem do Joego. Odpowiedział natychmiast, a ja poczułem się winny, bo zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie w ogóle nie spał, czekając na mój telefon. Powiedziałem mu, co się stało i że chciałbym przyjechać do Cleveland późnym rankiem. Życzyliśmy sobie wzajemnie szczęścia i pojechałem dalej. Samotny. Nocny kierowca dryfujący w stronę... właśnie, w stronę czego? Szybkiego, prostego rozwiązania, pomyślałem optymistycznie. Tyle że w to nie wierzyłem.

Świtało, kiedy przeprawiałem się przez góry Wirginii Zachodniej. Wzgórza wyrastały z szarej mgły, z każdą minutą coraz bardziej widoczne, bo mgła i cienie nikły wypalane promieniami wschodzącego słońca. Umysł nadal pracował mi na wysokich obrotach, ale zaczynałem odczuwać zmęczenie - godziny spędzone w ciasnym samochodzie w połączeniu z brakiem snu sprawiały, że tęskniłem za łóżkiem, którym mógłbym rozkoszować się przez kilka godzin. Julie obudziła się koło szóstej, przeciągnęła się i spojrzała na mnie sennie.

- Nie mogę uwierzyć, że spałam tak długo. Przepraszam. Nie powinnam spać, tylko pomagać ci zabijać czas.

-I tak nie miałem wielkiej ochoty na rozmowę - odparłem. - Mój mózg zdrętwiał, nie reaguje na nic poza autostradą. Zaskoczyło mnie, że się nie obudziłaś, kiedy tankowałem.

- Zatrzymałeś się, żeby zatankować? - Roześmiała się. - Czy moja córeczka się wierciła?

- Ani trochę.

- Dobrze.

Jechaliśmy przez jakiś czas. Zauważyłem, że wskaźnik benzyny znów zaczął spełzać do zera. To była najdłuższa podróż samochodem, jaką odbyłem od lat, a najbardziej zdumiewało mnie, że tak szybko ubywa benzyny. Zatrzymałem się przy zjeździe do kilku stacji benzynowych i restauracji Cracker Barrel. To znaczyło kawę. Kawa byłaby bardzo mile widziana po dziesięciu godzinach podróży.

Betsy, obudzona przez Julie, wyszła półprzytomna z samochodu. Stanęła na parkingu i pocierała oczy maleńkimi piąstkami, potem ziewnęła, otwierając usta tak szeroko, że mógłbym wrzucić do nich piłkę.

- Gdzieśmy jest? - zapytała z energią godną ślimaka.

- Gdzie jesteśmy? - poprawiła Julie, a mnie zachciało się śmiać. Jechaliśmy przez góry, ukrywaliśmy się przed uzbrojonymi po zęby zbirami, a nawet policją, a Julie mimo to poprawiała błędy swojej córeczki

- Jesteśmy w Wirginii Zachodniej. Wiesz, gdzie to jest?

- Oczywiście - odpowiedziała Betsy, jakbym zapytał, czy wie, jak ma na imię. Ojej! Nie należy nie doceniać dzieci. - Jedziemy do domu? - wypytywała dalej, a ja i Julie wymieniliśmy się spojrzeniami.

- Niezupełnie do domu. - Odczułem ulgę, że to Julie zdecydowała się odpowiedzieć. - Ale będziemy niedaleko.

- Zobaczę tatę?

Julie nie przestawała się uśmiechać.

- Chodźmy coś zjeść, kochanie. Nie zadręczaj mnie pytaniami. Za wcześnie na nie.

Betsy wzruszyła ramionami i zaczęła iść w stronę restauracji, ale zatrzymała się i bacznie mi się przyjrzała. Poszedłem za jej wzrokiem i stwierdziłem, że patrzy na moją koszulę, na której pozostały plamki skrzepniętej krwi.

- Co się stało? - zapytała.

- Leciała mi krew z nosa, kiedy spałyście. Nic poważnego. - Odwróciłem od niej wzrok. Jeśli jest coś gorszego od kłamstwa, to tylko kłamstwo wobec małej dziewczynki. Weszliśmy do Cracker Barrel. Nogi miałem jak z drewna, niezgrabnie niosły mnie przez parking. Tak, zbyt wiele czasu spędziłem w tym przeklętym samochodzie.

Zamówiłem jajecznicę, grzankę, bekon i sześć filiżanek kawy. Kawa była mocna i aromatyczna, na powrót mnie ożywiła, wyostrzyła umysł i sprawiła, że poranek zaczął wyglądać jak początek nowego dnia, a nie jak ciąg dalszy długiej, dziwnej nocy. Julie zamówiła omlet, a Betsy dostała naleśniki zanurzone w gigantycznych ilościach syropu. Dzieci. W porządku, wybrałem zły zawód. Gdybym chciał zarabiać pieniądze, powinienem zostać dentystą. Nie zapytała ponownie o ojca, co mnie zaskoczyło. Większość małych dzieci, które znałem, dopytywało się o takie sprawy, dopóki nie uzyskało zadowalającej je odpowiedzi. Może wyczuła w głosie matki nutkę ostrzeżenia, a może tak często pytała o to przez ostatnie kilka dni, że zrezygnowała z egzekwowania odpowiedzi. A może, po prostu, zaabsorbowały ją naleśniki.

- Skarbie, może pójdziesz do toalety? - odezwała się Julie, kiedy jej córka uporała się z jedzeniem. - Znowu będziemy bardzo długo jechać samochodem.

- Okay. - Betsy zostawiła talerz pełen syropu i poszła do łazienki. - Julie zwróciła się do mnie:

- A więc, jaki jest plan na ten dzień?

- Pod miastem spotykamy się z moim partnerem. Pogadamy.

-A co z twoją przyjaciółką, dziennikarką?

Zaskoczyła mnie pytaniem o Amy.

- Mogę ją poprosić, żeby do nas dołączyła. Czy o to ci chodzi?

- Tak. - Skinęła głową. - Bardzo mi na tym zależy.

Upiłem łyk kawy.

- Rozumiem. Zechcesz mi powiedzieć, dlaczego?

- Dlaczego chcę, żeby włączyła się dziennikarka? Chyba chodzi mi o ubezpieczenie.

- Ubezpieczenie?

- Tak. Na przykład, gdyby coś miało mi się stać, jeśli, nie daj Boże, policja schrzaniłaby sprawę albo Hubbard ich przekupił, moja historia i tak zostałaby opowiedziana. Chciałabym mieć pewność.

- Bardziej boisz się Hubbarda niż Rosjan, prawda?

Patrzyła mi w oczy przez kilka sekund.

- Tak - przyznała - bardziej. On zabił mojego męża, Lincolnie. Nie musisz w to wierzyć, ale ja wiem, że to prawda. I wiem, że mój mąż też się go bał. Mój pewny siebie, dzielny mąż, który zawsze uważał się za niezwyciężonego, bał się Jeremiaha Hubbarda. Tak bardzo się bał, że wolał poświęcić swoje życie, nasze życie, niż rozgniewać tego człowieka. Myślisz, że Wayne unikał kontaktu z policją, bo bał się Rosjan? - Pokręciła głową ze współczuciem. - Nie ma mowy. Najwyraźniej niepokoił się z ich powodu, ale jedyną osobą, która go przerażała, był Jeremiah Hubbard.

Pomyślałem o Codym i jego odznace FBI, pomyślałem o Richardzie Douglassie, najważniejszym adwokacie w mieście, a może i ja trochę bałem się Jeremiaha Hubbarda? Rosjanie używali przynajmniej metod, które rozumiałem. Hubbard działał rozmaitymi kanałami, kontrolował sytuację za pomocą książeczki czekowej, a nie pistoletu. Jego czeki były znacznie potężniejsze niż jakakolwiek liczba pistoletów.

Betsy wróciła z łazienki, kładąc gwałtownie kres mojej rozmowie z jej matką. Zapłaciłem rachunek, oddałem trochę kawy i wróciłem do samochodu. Nie spałem już prawie dobę, ale jeszcze tego nie czułem.

Wyjechaliśmy z Wirginii Zachodniej i wjechaliśmy do Ohio. Podczas drogi na północ Julie zabawiała Betsy głupiutkimi grami, na przykład ściganiem się, kto znajdzie pierwszy wszystkie litery alfabetu na napisach przy drodze. Obie na dłuższy czas utknęły na Y, aż wreszcie Betsy zauważyła reklamę hotelu szczycącego się dobrą kuchnią. Zamknęła grę, znajdując Z w reklamie radiostacji o nazwie Rock 93, WZPL. To zwycięstwo musiało ją zmęczyć, bo znów zasnęła, około jedenastej, kiedy zbliżaliśmy się do Akron.

- Nie ma jak w domu - odezwała się Julie, kiedy jechaliśmy przez miasto i dalej 1-77 w stronę Cleveland. - Dziwne, ale czuję się teraz bezpieczniej.

Kilka minut później zjechałem z międzystanowej na parking wypoczynkowy. Julie poszła do łazienki, ale pozwoliliśmy Betsy spać. Oparłem się o bagażnik i zadzwoniłem do Joego.

- Gdzie jesteś? - zapytał.

- Na południe od miasta. A ty?

- W domku Dona Gellina, nad jeziorem. Pamiętasz? - Don Gellino był emerytowanym gliną, który miał mały domek w hrabstwie Medina. Nazywał go domkiem nad jeziorem, ale woda, nad którą stał, przypominała raczej wielki staw. Mimo to nieźle się tam wędkowało, jeśli wierzyć Donowi.

- Pamiętam. Jak, do diabła, tam trafiłeś?

- Don jest w Nowym Meksyku. Pojechał na zimę do swoich dzieci. Zostawił mi klucze i prosił, żebym od czasu do czasu sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Pomyślałem, że dla naszych celów będzie to miejsce równie dobre jak każde inne.

- Nie będę się sprzeczał. Kinkaid jest z tobą?

- Jeszcze nie, ale zaraz do niego zadzwonię. Po prostu sądziłem, że to nie najlepszy pomysł, żeby wpadł na panią Weston i żeby na domiar wszystkiego musiała go znosić.

- Dobrze pomyślane - pochwaliłem. Ja też nie chciałem, żeby Julie spotkała się z Kinkaidem. Czy w tym rozumowaniu chodziło o dobro Julie, czy o moje własne uczucia, to inna kwestia i nie miałem teraz ochoty tego rozstrząsać. - Julie chce, żeby była także Amy.

- Dlaczego?

Wyjaśniłem jej motywy najlepiej, jak umiałem.

- To ma sens, Joe. Jeśli cokolwiek może się przydać do przyciśnięcia Hubbarda, to najlepsza będzie groźba, że sprawa dotrze do opinii publicznej.

-Nie rozumiem, po co go naciskać. Przecież nie negocjujemy w sprawie interesów. Ta kobieta musi porozmawiać z policją.

- Pozwólmy jej to zrobić po swojemu, Joe.

- Dobrze.

Rozłączyłem się i zadzwoniłem do Amy, do redakcji. Połączyłem się z automatyczną sekretarką, więc spróbowałem dodzwonić się na komórkę i tym razem odebrała.

- Lincoln, cały dzień czekałam na telefon od ciebie. Nie masz pojęcia, jak blisko byłam pójścia z tym na policję.

- Z czym?

-Z wszystkim, dupku. Kiedy zobaczyłam tekst, który nam rano przekazano telegraficznie, mało nie umarłam.

- Tekst?

- Tak, tekst o strzelaninie w hotelu Golden Breakers. Nie mów, że nie brałeś w tym udziału. Nie jestem taka ciemna.

- Brałem w tym udział. Czy w tekście występuje moje nazwisko?

-Nie, nie podają żadnych nazwisk poza nazwiskiem gliniarza,

z którym rozmawiali i z właścicielem hotelu, niejakim Burksem.

- Lamar Burks, zgadza się. A co jest w tekście?

-Tylko tyle, że wczoraj wieczorem doszło do wymiany ognia w hotelu i wokół niego, i że nikogo nie aresztowano. Zdaje się, że pobito recepcjonistkę, ale jej stan jest stabilny.

- Nie było o tym, że kogoś zabito podczas strzelaniny?

- Nie. A powinno być?

Zmarszczyłem brwi.

- Tak, powinno. Jeśli na miejscu zdarzenia było ciało, to reporter powinien o tym wiedzieć, chyba że gliny to ukrywają.

- Prasa dowiedziałaby się o tym do tej pory. Wiemy tylko tyle, ile podano w krótkiej agencyjnej informacji. Zadzwoniłam do biura Associated Press w Karolinie Południowej po szczegóły, a oni odpowiedzieli, że nic więcej nie mają. Nikt nie został ranny, nikogo nie aresztowano.

Nikt nie został ranny. Czyżbym sobie wymyślił, że strzeliłem człowiekowi w twarz? Nie, to nie wyglądało na rzecz, co do której można się pomylić. Jeśli nie było ciała, to znaczy, że Rosjanie je zabrali. Kiedy o tym pomyślałem, uznałem, że takie posunięcie miało sens. Pozostawienie trupa powiązałoby ich ze strzelaniną, a im prawdopodobnie jeszcze mniej na tym zależało niż mnie.

- Co się stało? - zapytała Amy.

- Nie mogę ci teraz powiedzieć.

- Cholera, Lincoln...

- Słuchaj, mam dla ciebie znacznie większą sensację - wpadłem jej w słowo. - Kiedy ci powiem, zakochasz się we mnie.

- Co takiego?

- Wróciłem do Ohio. Jest ze mną Julie Weston i możesz mieć z nią wywiad na wyłączność, jeśli zechcesz. Jeśli nie, mogę zadzwonić do twojego chłopaka i sprawdzić, czy on jest zainteresowany.

- Zamknij się.

- Okay.

- Kiedy i gdzie mogę z nią porozmawiać?

Podałem jej namiary na chatkę Gellina. Obiecała, że będzie tam za godzinę, a ja podsunąłem jej myśl, żeby przyjechała z kamerą wideo i poduszeczką do tuszu. Bo jeśli wywiad z Julie miałby cokolwiek znaczyć, to należało zweryfikować jej tożsamość. Pomyślałem, że wystarczyłoby wideo i odciski palców.

- Wkrótce się spotkamy - powiedziała. - Po takiej nocy pewnie ci ulżyło, że jesteś bliżej domu i masz jakieś wsparcie.

Jakieś wsparcie, owszem. Rosjanie też. Rozłączyłem się, popatrzyłem na autostradę, na niewinnie wyglądający sznur samochodów. Myślałem, ile czasu minie, zanim nasza iluzja bezpieczeństwa ponownie legnie w gruzach.

Rozdział 21

Chatka Dona Gellina stała niedaleko Hinckley, małej rolniczej osady na południe od Cleveland. Byłem tam dwa razy kilka lat temu, kiedy Gellino urządzał latem przyjęcia z grillem. Piękne miejsce. Staw otaczały wysokie grube jodły z jednej strony, a z drugiej poszarpane urwisko. Sama chatka bardzo mi się podobała. Kiedyś Gellino spędził cały czerwiec, budując wielki sekwojowy pomost. Zdążyłem już zapomnieć, jak tam jest ładnie. Zjechałem z autostrady stanowej i skręciłem w wąską, wysypaną żwirem drogę prowadzącą do stawu i chatki.

- Czyje to jest? - zapytała Julie, kiedy mijaliśmy rzędy wysokich sosen.

- Gliny, który przeszedł na emeryturę pięć lat temu, a teraz spędza zimy z dziećmi w Nowym Meksyku. Joe ma klucze. Na dzisiaj to chyba dobre miejsce dla nas.

Betsy znów się obudziła. Usiadła na tylnym siedzeniu i mruczała cichutko do siebie. Byłem pod wrażeniem. W ciągu ostatnich dziesięciu dni najpierw wyrwano ją z domu, żeby ukryć w pokoju hotelowym, potem w środku nocy zabrano ją z hotelu, żeby czternaście godzin wieźć samochodem prowadzonym przez człowieka, który, prawdę mówiąc, był dla niej obcy. Teraz też nie miała pojęcia, dokąd jedziemy, a nie narzekała. Grzeczne dziecko.

Żwirowany podjazd prowadził wzdłuż łagodnego stoku wśród drzew. Wreszcie w polu widzenia znalazły się chatka i woda. Taurus Joego stał przed małym domkiem, ale Amy jeszcze nie nadjechała. Pod drzewami, tu i ówdzie, leżały plamy śniegu, a ciepły wietrzyk Karoliny Południowej był odległym wspomnieniem.

- Jest ślicznie - zachwycała się Betsy, przyciskając twarz do szyby. - Zostajemy tu teraz? - W tym pytaniu było coś, co mówiło, że zaczęła się przyzwyczajać do myśli o tymczasowych domach. Zerknąłem na Julie, trochę się skrzywiła. Nie odpowiedziała.

- Możesz tu na trochę zostać - powiedziałem. - Ale nie na długo.

Zatrzymałem samochód i wysiedliśmy. Joe stał na tarasie, przyglądał się nam. Wyszedł dopiero co z domu, ale wziął kurtkę, co znaczyło, że miał przy sobie broń. Wyglądał na zmęczonego.

- Miło cię widzieć - przywitał mnie, kiedy pierwszy wszedłem po stopniach na taras. - Gdybym troszczył się o twoją obolałą dupę, zamartwiałbym się przez ostatnich kilka dni.

Przedstawiłem go Julie i Betsy. Dziewczynka chowała się za matkę i po raz pierwszy, odkąd ją spotkałem, udawała, że się wstydzi. Do czego to Joe doprowadza ludzi.

- Miło panią poznać - zwrócił się do Julie. - Naprawdę cieszę się, że panią widzę. Przez jakiś czas myślałem, że nie spotka mnie ta przyjemność. - Popatrzył na podjazd. - Lois Lane spóźnia się, ale w tym nie ma nic niezwykłego. Może wejdziemy do środka i porozmawiamy.

- Dobry pomysł.

Weszliśmy i usiedliśmy w salonie. Ściany z imitacją boazerii często się spotyka w domkach letniskowych. Na jednej z nich wisiał duży wieszak z poroża jeleni, kilka rybich czaszek i lampa zrobiona z czegoś, co wyglądało na czaszkę bawołu. Urocze. Stary Don Gellino znał się na dekoratorstwie. Dywan w trudnym do określenia kolorze - melanż mdłych odcieni - kojarzył mi się z futrem kota dachowca. Trafny wybór; plamy go ubarwiały. Meble, stare i mocno podniszczone, okazały się całkiem wygodne.

W chatce było zimno. Betsy już dygotała. Cała nasza trójka miała ochotę zmienić letnie ciuchy na coś cieplejszego. Zapytałem Julie, czy ma bluzy albo kurtki w samochodzie. Miała. Wyszedłem i przyniosłem bagaże. Poszły do jednej z sypialń, żeby się przebrać. Kiedy zostaliśmy sami, Joe pokręcił głową.

- Trudno uwierzyć. W całym mieście aż huczy po ich zniknięciu, a ja siedzę tutaj z nimi. - Popatrzył na moją koszulę. - Ciężka noc, co?

-Nie najlepsza, to pewne.

- Myślisz, że gliny w Cleveland już się o tym dowiedziały?

- Możliwe. Rozmawiałem z Amy. Powiedziała, że policja z Myrtle Beach zajmuje się wieczorną wymianą ognia w hotelu.

- Żadna niespodzianka.

-Ale jest i niespodzianka. Zdaje się, że nie znaleźli ciała.

Zmarszczył brwi.

- Jesteś pewien, że zabiłeś tego faceta?

Znów zobaczyłem twarz grubasa rozpływającą się w czerwonej mgiełce.

- Tak, Joe. Jestem pewien.

- Hm, chyba zabrali ciało i uciekli. Mimo wszystko dla ciebie to dobra wiadomość. Poszukują cię teraz tylko za parę drugorzędnych wykroczeń.

Na żwirze zachrzęściły koła, wstaliśmy i podeszliśmy do okna. Samochód Amy zatrzymał się obok naszych wozów. Karoserię miała już wyklepaną i polakierowaną. Wysiadła i weszła na schody. W obu rękach trzymała torby. Jedna z nich wyglądała jak futerał na kamerę wideo.

Wyszliśmy na taras, żeby się przywitać. Zaskoczyła mnie, kiedy postawiła torby i serdecznie mnie uściskała.

- Żyjesz - powiedziała, cofając się o krok. Trochę się zawstydziła, kiedy spostrzegła, że Joe patrzy na nas z uśmiechem.

- Ktoś nie miał szczęścia - odparłem.

- Dobrze. Więc nadal mam szansę zabić cię osobiście. Jak tylko pozbędę się Jacoba Terry'ego, jesteś kolejny na mojej liście. - Nachyliła się do przodu i zajrzała do chatki. - Miło cię widzieć znowu, Lincolnie, ale miałeś chyba przyprowadzić z sobą parę osób?

-Ojej! Wiedziałem, że zapomniałem czegoś na stacji benzynowej w Wirginii Zachodniej.

- Poważnie, gdzie są? - powiedz.

W tym momencie otworzyły się drzwi od sypialni i wyszła Betsy ubrana w dżinsy i bluzę. Zaraz za nią szła jej matka.

- No, kurczę, to one - szepnęła Amy. - Pani Weston? - zapytała, podając rękę. - Jestem Amy Ambrose. - Uścisnęła dłoń Julie, potem uklękła na podłodze przy Betsy i jej również podała rękę. - Ty musisz być Betsy.

Dziewczynka spojrzała na nią wstydliwie, ale nie schowała się za nogi Julie, jak przed Joem.

- Amy Ambrose. - Mała starannie to wymówiła. - Masz śliczne nazwisko.

- Uwielbiasz aliterację, co, dzieciaku? - zagadnęła Amy.

Betsy, zmieszana, popatrzyła na mnie.

-Aliterację?

- Litr ma rację - powiedziałem. - Marzenie wszystkich właścicieli gorzelni.

-Co?

- Nie słuchaj go, kochanie. - Amy machnęła ręką. - Rzadko mówi coś z sensem.

- Włosy też masz śliczne - zauważyła Betsy. - Czy mogę... - Przerwała, zawstydzona własnym pytaniem.

- Dotknąć? - odpowiedziała Amy, a Betsy skinęła głową i zachichotała. - Jasne. - Amy pochyliła głowę, żeby dziewczynka mogła przeciągnąć paluszkami po miękkich blond lokach.

Julie się roześmiała.

- Śliczne nazwisko i śliczne włosy - skomentowała. - Panno Ambrose, została pani zaakceptowana.

Amy wstała.

- To pokrzepia. Spędziłam rano kilka dodatkowych godzin, zmagając się z włosami, żeby przeszły nawet przez najsurowszą kontrolę.

Joe odchrząknął.

- Moje panie, nie znoszę się wtrącać, ale zanim zaczniemy pleść sobie warkoczyki i nakładać lakier na paznokcie, mamy kilka innych spraw, którymi musimy się zająć.

Och, ten Joe. Zawsze taki szczery.

- Tak - przyznała Julie, niezrażona jego uwagą - z pewnością. Ale Betsy nie powinna tu być, kiedy będziemy omawiać sprawy.

Obawiałem się, iż Joe zaproponuje, żeby zamknąć małą w szafie, ale najwyraźniej był w ckliwym nastroju, bo tylko wzruszył ramionami, pozostawiając decyzję Julie.

- Skoro mowa o lakierze do paznokci - odezwała się Amy - to mam go trochę w torebce. - Popatrzyła na Betsy. - Chciałabyś pomalować sobie paznokcie, kochanie? Możesz wybrać kolor. - Dziewczynka skinęła głową, a Amy zabrała ją do sypialni i zostawiła jej tyle lakieru, że mogłaby nim pokryć całe ciało. To dało dziecku zajęcie na dłuższy czas. Joe popatrzył na mnie i westchnął.

Amy wróciła do pokoju, a Julie zamknęła drzwi i usiadła na kanapie. Ze starej poduszki uniosła się chmurka kurzu. Julie głęboko odetchnęła, palcami lekko potarła sobie skronie, podniosła wzrok i wymusiła uśmiech na twarzy.

- W porządku. Od czego zaczynamy?

- Od zaplanowania czekających nas zadań - powiedział Joe. - Pani Weston, rozumiem, że się pani boi i rozumiem powody, dla których nie chce pani skontaktować się z policją, ale to musi się skończyć. Pani zeznanie i taśma pomogą zamknąć paru ludzi. Paru ludzi, których koniecznie trzeba aresztować.

Skinęła głową.

- Wiem. Ale wiem też, co się ze mną stanie, kiedy pójdę na policję, proszę pana. Odbędą się rozprawy, prawda? Będzie sprawa rosyjskich morderców, będzie sprawa Jeremiaha Hubbarda i prawdopodobnie sprawa kogoś, kto zabił Randy'ego Hartwicka. Rozprawy zazwyczaj ciągną się miesiącami. A ode mnie będzie się wymagać zeznań, zgadza się? Na wszystkich rozprawach. A co w tym czasie stanie się z moją córką? Nie będzie mogła chodzić do szkoły, bo ktoś mógłby ją porwać albo zabić. Nie pozwolą nam mieszkać w naszym domu, z tych samych powodów. Zatem najbliższe pół roku, może rok, będzie się gdzieś ukrywać pilnowana przez ochronę? Latem, kiedy powinna chodzić na basen albo bawić się z koleżankami, będzie gdzieś schowana, żeby nikt jej nie zobaczył? To jasne, a ja nie będę mogła pozwolić jej włączyć telewizora ani wziąć gazety, bo zobaczy twarz taty albo usłyszy prezentera telewizyjnego mówiącego o rozprawach. Nie pozwolę, żeby to stało się mojej córce, proszę pana.

-Z całym należnym szacunkiem, proszę pani. Nic mnie to nie obchodzi - powiedział Joe. - Dysponuje pani informacjami na temat kilku poważnych przestępstw. Musi pani je ujawnić.

- Jakie to informacje? - Rozłożyła ręce. - Mam taśmę ze sfilmowanym morderstwem. Nigdy jej nie oglądałam. Więc dam im tę taśmę. Jedyne zeznanie, które mogłabym złożyć, dotyczy współpracy mojego męża z Jeremiahem Hubbardem. Nic nie wiem o tych Rosjanach. On nic mi nie mówił, a ja nie pytałam. Ale mam taśmę. Jeśli oddam ją policji, znajdą się tacy, którzy będą chcieli mnie zabić. Jeśli nie oddam jej policji, też będą chcieli mnie zabić. - Uśmiechnęła się gorzko. - Nie cieszę się zbytnią popularnością.

- Więc co pani chce zrobić? - zapytał Joe, a ja patrzyłem, jak zmaga się ze sobą, żeby ukryć irytację.

- Pragnę powiedzieć ludziom prawdę - odparła Julie, a w jej głosie było coś, co sprawiło, że pomyślałem o wieczorze w jacuzzi, o tym Jak przylgnęła do mnie swoim ciałem. - Chcę, aby było jasne: moja córka i ja żyjemy, mój mąż nie był zabójcą. Potem chcę odejść. Oczywiście, tutaj nie mogę zostać. Wayne to rozumiał i dlatego próbował uciec. On już nie może tego zrobić, ja mogę. I mogę zabrać z sobą córkę.

- Dokąd chce pani pojechać? - odezwał się Joe.

Uśmiechnęła się.

- Proszę nie myśleć, że panom nie ufam, ale zachowam to dla siebie.

Joe wzruszył ramionami.

- Doskonale. Ale muszę powiedzieć, że to najgłupszy pomysł, jaki w życiu słyszałem.

- Dlaczego?

- Obawia się pani, że są ludzie, którzy będą panią ścigać, żeby się zemścić, zgadza się? Hm, jeśli to prawda, to dlaczego nie wejść do programu ochrony świadków i nie pozwolić zawodowcom, żeby pomogli pani zniknąć? To znacznie bezpieczniejsze niż ucieczka na własną rękę.

- Ma rację - wtrąciłem.

Pokręciła głową.

- Jeśli wejdę do programu ochrony świadków, znajdą się ludzie, którzy będą wiedzieli, gdzie jesteśmy. Ktoś kiedyś dostanie do rąk do-

kumenty. Myślicie, że Jeremiah Hubbard nie będzie w stanie kupić tej informacji? Myślicie, że jakiś urzędas odmówi przyjęcia pięciu, dziesięciu, piętnastu milionów dolarów tylko za to, że poda mu adres?

Joe zmarszczył brwi.

- Wydawało mi się, że boimy się zemsty Rosjan. Teraz to jest Hubbard?

- Każdy, proszę pana. Mój mąż był profesjonalistą. Planował nasze. .. nasze zniknięcie, chyba tak by pan powiedział. Ufałam jego zdolnościom bardziej niż którejkolwiek z agencji rządowych.

- Nie musi zeznawać - powiedziałem i wszyscy popatrzyli na mnie.

- Może usiąść i dać się przesłuchać w biurze prokuratora, podpisać oświadczenie złożone pod przysięgą i pójść swoją drogą. Chcieliby, żeby zeznawała, ale lepiej dać im cokolwiek niż nic. To można załatwić znacznie szybciej i razem z Betsy będzie mogła prędzej zniknąć.

Joe rzucił mi spojrzenie, które mówiło, że jeśli zechce mojej rady, to sam ją ze mnie wyciągnie, a potem znów zwrócił się do Julie.

- Proszę nie zważać na mojego przy głupiego partnera. Nie chodzi mi o zeznania czy oświadczenia pod przysięgą. Ja pani tłumaczę, że ucieczka na własną rękę to zły pomysł. Pani Weston, każdego człowieka można znaleźć. Już raz panią znaleźliśmy i był to, w gruncie rzeczy, przypadek. Naprawdę myśli pani, że ukryje się przed ludźmi, którzy chcą panią odnaleźć za wszelką cenę?

Nachyliła się do przodu, spojrzała mu prosto w twarz. Było to starcie woli i determinacji. Miało się wrażenie, jakby w pokoju znajdowało się tylko ich dwoje.

- Tak czy inaczej, musimy stąd wyjechać - oświadczyła stanowczo.

- Życie, które do tej pory prowadziłyśmy, leży w gruzach. Mój mąż nie żyje. Została mi tylko Betsy i mam zamiar zająć się nią na moich warunkach. Koniec pieśni. - Wskazała na Amy. - Chcę, żeby przeprowadziła ze mną wywiad. Przekona się, że mówię prawdę. Jeśli będziecie nalegali, żebym złożyła przed policją pisemne oświadczenie pod przysięgą, zrobię to. Ale potem wyjadę i zabiorę z sobą córkę. Nie złamałam prawa i nikt nie może mnie zmusić, żebym tu została.

Joe długo wytrzymywał jej spojrzenie. Potem westchnął i odchylił się do tyłu.

-W porządku, pani Weston. Jeśli chce pani znowu zniknąć, nie możemy pani zatrzymać. Ale możemy zadbać, żeby zrobiła to pani jak należy.

Uśmiechnęła się do niego i tym razem był to ciepły uśmiech.

- Dziękuję.

Joe machnął ręką na Amy.

- Dalej, rób swoje, Lois Lane. Czy to, co widzę, to kamera wideo?

- Tak, Lincoln powiedział, żebym ją przyniosła. I poduszeczkę do pobierania odcisków palców.

- Czasem nie bywa matołem - zauważył zgryźliwie Joe - chociaż zazwyczaj jest odwrotnie. A więc, do roboty. Zostawiamy was same. - Popatrzył na mnie i kiwnął głową w stronę tarasu. - LP, za minutę chcę cię widzieć na zewnątrz.

Wyszliśmy, zaś Amy ustawiła kamerę. Czułem, że jest podekscytowana i dobrze dziewczynę rozumiałem. To miał być reportaż jej życia. Na pewno w przyszłości nieraz jej to wypomnę, zwłaszcza kiedy będę potrzebować od niej przysługi.

Stanęliśmy z Joem na tarasie, oparliśmy się o balustradę i przez okno patrzyliśmy, jak Amy rozmawia z Julie.

- Nie podoba ci się to, prawda? - zagadnąłem.

Wychylił się za balustradę i splunął na trawę.

- Nie, LP, ni cholery mi się to nie podoba. Ona nie ma do czynienia z bandą nastoletnich punków; to najbardziej wyrafinowana grupa przestępcza, jaką zna świat. I jeden z najbogatszych, i najwyraźniej najsprytniejszych ludzi w tym stanie. Ukrycie się przed nimi nie będzie łatwe.

- Kiedy Amy opublikuje reportaż, Hubbard znajdzie się pod ostrzałem. Będzie miał ważniejsze rzeczy na głowie niż szukanie Julie i Betsy.

- Tak sądzisz? - Wzruszył ramionami. - To może go tak wkurzyć, że znalezienie ich stanie się dla niego priorytetem. Ale bardziej obawiam się Rosjan, przynajmniej jeśli chodzi o najbliższą przyszłość. Dzięki tej kasecie paru z nich trafi do mamra, a kiedy Belov odkryje, kto zabił jego syna, zaczną się też mafijne porachunki. To dodaje im motywacji, żeby znaleźć tę kobietę i ją wyeliminować. Nawet, gdybyśmy oddali im taśmę, będą chcieli jej śmierci. Wiesz, jacy są ci faceci z mafii; zemsta to dla nich rzecz najważniejsza. A o sprzątnięciu syna Belova nie zdecydowała jedna osoba. Na każdego faceta, który przez tę kasetę trafi do więzienia, znajdzie się trzech innych na wolności, którzy przyłożyli do tego rękę. Oni też będą chcieli śmierci Julie Weston.

- Jakimi siłami dysponuje Belov?

- Z tego, co się dowiedziałem przez ostatnie dwa dni, ogromnymi. To szycha.

- Świetnie. Spróbujmy wykorzystać te siły. Myślę, że Belovowi może cholernie zależeć na obejrzeniu tej kasety. I to do tego stopnia, że jasno postawi sprawę: Julie i Betsy nie wolno zrobić nic złego. W końcu mają kasetę, która jemu nie zaszkodzi. Mają coś, co chce obejrzeć.

Joe patrzył na mnie. Myślał o mojej propozycji.

- Prawda. Ale ludzie, których panie Weston muszą się bać, nie poddadzą się woli Belova. Zabili mu syna, LP.

- Sądzę, że jak tylko dostanie kasetę, zatroszczy się o sprawy na swój sposób. Zrobi generalne porządki w swoim gospodarstwie.

Joe pokiwał w zamyśleniu głową. Rozumiał, o co chodzi.

- Paru ludzi pewnie umrze.

- Do diabła. I tak muszą umrzeć. Jeśli przekażemy tę taśmę policji, jest tylko kwestią czasu, kiedy nastąpi przeciek do Belova. Ale jeśli będziemy czekać, nie uda nam się wywrzeć nacisku.

- A więc mamy użyć rosyjskiej mafii do ochrony Julie i Betsy przed rosyjską mafią?

- Zawiłe - przyznałem - ale chyba skuteczne.

Joe westchnął i przeczesał ręką włosy.

-To znaczy, że będziemy musieli porozmawiać z Belovem, czy tak?

- Prosto w paszczę bestii.

- Wiesz co, LP, kiedy cię nie ma w mieście, jest tu znacznie spokojniej.

- Ja też za tobą tęskniłem.

Rozdział 22

Amy rozmawiała z Julie przez półtorej godziny. W środku wywiadu z sypialni wyszła Betsy i dołączyła do nas na tarasie. Paznokcie miała pomalowane na sześć różnych kolorów; Amy napakowała do swojej wielkiej torby mnóstwo lakieru do paznokci. Joe znalazł w chatce stary krążek do gry w frisbee i rzucaliśmy nim z Betsy, podczas gdy Amy kończyła rozmowę z Julie. Było chłodno - mroźno w porównaniu z Karoliną Południową - ale nie aż tak źle jak wtedy, gdy opuszczałem miasto. Może w końcu zima przegrała bitwę. Około pierwszej Amy wyszła

i skinęła na mnie, żebym przyszedł do niej. Rzuciłem krążek Joemu i podbiegłem po schodach.

- Fantastyczne, Lincolnie - powiedziała Amy. - Absolutnie fantastyczne. To reportaż moich marzeń. - Uśmiechała się szeroko.

- Miło mi, że mogłem ci pomóc, Asie. Problem w tym, że nie możesz napisać tego na jutro.

Zrobiła ponurą minę.

- Jak długo mam na tym siedzieć?

- Przynajmniej jeszcze jeden dzień. Razem z Joem musimy uporządkować parę spraw. Dopiero potem będziesz mogła puścić materiał. Wcześniej nawet nie wspominaj o tym szefowi.

- Co to za sprawy?

- Spotkamy się z Dainiusem Belovem.

Uniosła brwi i skrzyżowała ramiona na piersi.

- Żartujesz sobie, prawda? A może masz skłonności samobójcze?

-Nie sądzę, żebyśmy musieli bardzo się obawiać Belova. Pamiętaj,

że to jego syna zabito. Uważamy, że stary Dainius jest cholernie zainteresowany odkryciem morderców swojego dziecka. Liczymy na niewielką współpracę w zamian za kopie taśmy.

- Dacie mu kopie?

Pokiwałem głową.

-I tu zaczyna się twoja rola. Wy, tam w redakcjach, macie sprzęt do kopiowania?

-Tak.

- Dobrze. Będzie nam potrzebna kopia taśmy z morderstwem, a ty powinnaś zrobić kopię swojego wywiadu. Obie schowaj gdzieś w bezpiecznym miejscu, a potem przynieś mi kopię taśmy z morderstwem razem z oryginałem.

- Jasne, szefie. Chłopaki od techniki nie będą chcieli zostawić mnie samej, kiedy będę kopiować taśmy, ale jakoś sobie dam radę. Użyję kobiecych sztuczek.

- Kobiece sztuczki - powtórzyłem. - No, no.

Mrugnęła do mnie.

- Nie ma większej frajdy niż być obiektem pożądania.

Julie wyszła na taras i uśmiechnęła się do mnie.

- Czy moja córka doprowadziła już pana Pritcharda do szaleństwa?

-On jest szalony od lat, Julie. Nie można mu już bardziej zaszkodzić.

Amy postukała mnie palcem w klatkę.

- W porządku, zmywam się, ale potrzebna mi będzie kaseta, jeśli chcesz, żebym zrobiła kopię.

Zszedłem do samochodu i wyjąłem kasetę spod siedzenia kierowcy, gdzie ją wetknąłem. Niechętnie dałem ją Amy; ten przedmiot przyciągał niebezpieczeństwo i śmierć jak samochód Jamesa Bonda. Ale kopia była mi potrzebna.

- Schowaj dobrze to cholerstwo - przykazałem. - Możesz przywieźć kopie dziś wieczór, czy będzie z tym problem?

- To kawał drogi, ale dam radę. - Otworzyła drzwi do samochodu, ale nie wsiadła. - Kiedy ostatni raz spałeś, Lincolnie?

- Jakieś parę godzin temu.

- Idź się przespać, ogierze. Będą ci potrzebne siły, kiedy cię aresztują.

Odjechała, a ja wszedłem po schodach na taras. Joe nadal bawił się z Betsy na podwórku. Usiadłem przy stole piknikowym obok Julie i pokręciłem głową.

- Wygląda jak kochający dziadziuś. Zadziwiające.

Roześmiała się.

- Chyba woli moją córkę ode mnie. To jasne.

- Nie przejmuj się jego zachowaniem. On po prostu chce załatwić sprawę w sposób, który uważa za najlepszy.

Popatrzyła na mnie.

- Myślisz, że jestem idiotką, Lincolnie?

- Bo chcesz uciekać na własną rękę? - Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem, Julie. Wolałbym tak załatwić wszystko, żebyś w ogóle nie musiała uciekać. Ale nie widzę rozwiązania. Jeśli zostaniesz w mieście, podejmiesz ogromne ryzyko. Ja ci radzę, żebyś zdała się na zawodowców, którzy pomogą ci się ukryć; Wayne też był zawodowcem, a ty uważasz, że całkiem dobrze wszystko zaplanował.

- Bo zaplanował.

- Masz dość pieniędzy?

Uśmiechnęła się.

- Mamy mnóstwo pieniędzy. Wayne przelał wszystkie nasze pieniądze na zagraniczny rachunek i dodał trochę pieniędzy Hubbarda. To była zapłata za milczenie Wayne'a.

Nie pytałem o sumę. Zapewne niewyobrażalnie duża. Ziewnąłem, a Julie zmarszczyła brwi.

- Przez cały czas nie spałeś, prawda?

Pokiwałem głową.

- Wejdź do środka i połóż się - nakazała. - Twój partner nas ochroni. Musisz się przespać.

Już chciałem zaprotestować, ale zmieniłem zdanie. Rzeczywiście potrzebowałem snu, a skoro Joe tu był, nie musiałem dalej się nadwerężać. Powiedziałem Julie, że utnę sobie drzemkę, a potem poszedłem do Joego, porozmawiać.

- Muszę się parę godzin przespać - powiedziałem. - Dasz sobie z nimi radę, kiedy będę w łóżku?

- Chyba nie zawalę sprawy bardziej, niż ty byś to zrobił - odparł. - Idź spać. Kiedy się obudzisz, pojadę do miasta i spróbuję umówić spotkanie z Belovem.

Wszedłem do chatki i położyłem się na wąskim, zatęchłym łóżku. Zamknąłem drzwi, ale zasypiając, słyszałem głos Julie i śmiech Betsy.

Kiedy się obudziłem, w pokoju było ciemno. Przewróciłem się na bok i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem tylko mrok. Spojrzałem na zegarek. Prawie siódma. Przespałem niemal sześć godzin. Wstałem, włożyłem spodnie i T-shirt i poszedłem do salonu. Joe, Julie i Betsy siedzieli przy małym kwadratowym stoliku w kuchni, a przed nimi leżał stos kart.

-Hej, Lincolnie! - Betsy zamachała do mnie. - Gramy w rybę. Chcesz grać?

Popatrzyłem na Joego.

-W rybę?

Jęknął.

- To bardziej absorbujące, niż się spodziewałem.

- Ciągle z nim wygrywam - chwaliła się Betsy, a Joe swoją miną naprawdę mnie rozbawił. Pochwyciłem spojrzenie Julie i uśmiechnąłem się. Joe Pritchard i jego nowa najlepsza przyjaciółka. Zachwycające.

Siedziałem w salonie, a oni kończyli grę. Potem Joe przyszedł do mnie.

- W samą porę wstałeś, śpiąca królewno. Już kończyły mi się pomysły na zabawę z tym dzieckiem. Gdybyś pospał trochę dłużej, musiałbym nauczyć ją, jak się czyści broń.

- Rozkoszne.

-Teraz jadę do miasta - poinformował. - Nawiązanie kontaktu z Belovem zajmie mi trochę czasu. Kiedy do niego dotrę, może zechcieć spotkać się z nami natychmiast albo przełoży to na jutro.

- Postaraj się, żeby to było jutro - poprosiłem. - Nie chcę zostawiać Julie i Betsy samych.

- Okay. Ale facetom takim jak Belov nie narzuca się harmonogramu. Jeśli powie, że mamy się z nim spotkać o północy na stadionie, to spotkamy się z nim o północy na stadionie. Zrozumiałeś?

-Tak. Hej, czy Gellino zostawił jakieś jedzenie w tym śmietniku? - Mój mózg wziął sobie sześciogodzinne wychodne, ale żołądek nie zapomniał, że ostatni posiłek jadłem prawie dziesięć godzin temu.

- Niewiele, ale Lois Lane przywiezie jedzenie z sobą.

- Naprawdę?

- Tak, dzwoniła, kiedy spałeś, a ja odebrałem twój telefon. Powiedziała, że skopiowała taśmy i że będzie tutaj za dwadzieścia minut. Mówiłem, żeby uważała, czyjej ktoś nie śledzi. Nie spodziewam się, żeby tak było, ale nie zawadzi obejrzeć się za siebie.

Joe odjechał, a Amy przybyła wkrótce potem. Przywiozła pizzę, co uradowało Betsy. Przyniosłem drew spod tarasu i rozpaliłem ogień. Siedzieliśmy przy nim we czworo, jedliśmy pizzę i graliśmy w głupiutkie gry karciane. Zeszłego wieczoru brałem udział w strzelaninie z zawodowymi zabójcami i dyndałem na balkonie szóstego piętra; teraz byłem ochroniarzem na piżama party dziewcząt skautów. Rozmaite bywają doświadczenia zawodowego detektywa. I pomyśleć, że niektórzy mężczyźni są sprzedawcami samochodów albo księgowymi. Cóż za nuda.

Amy odjechała około dziewiątej. Obiecałem, że zadzwonię do niej rano i dostanie więcej informacji na temat naszych planów, powiem też, kiedy będzie mogła puścić reportaż. O dziesiątej zadzwonił Joe.

- Jeśli masz kopię taśmy, to ja mam Belova - oznajmił.

-Amy ją przywiozła. Kiedy i gdzie spotykamy się z Belovem?

- Jutro rano. Spodoba ci się miejsce.

- Gdzie?

- W Tower City Mail, obok fontanny.

- Żarty sobie ze mnie stroisz. Najgroźniejszy gangster miasta chce się z nami spotkać w centrum handlowym?

-Aha. Ale domyślam się, że nie zostaniemy tam na dłużej. Prawdopodobnie chce zacząć w miejscu publicznym i upewnić się, że go

nie wrabiamy. Kiedy tylko się pokażemy, jego zbiry pewnie powiedzą, żebyśmy poszli na spotkanie z nim w inne miejsce.

- Świetnie. Pamiętasz, że nasze ostatnie takie spotkanie nie poszło za dobrze. - Zamknąłem oczy i znów zobaczyłem czerwoną plamkę na piersi Hartwicka.

- Tak. Ale tym razem, jeśli ktoś będzie musiał zginąć, to prawdopodobnie my.

- Niezły z ciebie pocieszyciel.

- Skoro mowa o pocieszaniu, to właśnie miałem telefon od Tima Eggersa. Szuka cię policja z Karoliny Południowej. Chcą cię przesłuchać, a nasi starzy przyjaciele z wydziału policji w Cleveland też mieliby wielką ochotę z tobą pogawędzić.

- Mogą poczekać.

-Aha. Dobra wiadomość: Rosjanie musieli zabrać ciało, bo tamtejsze gliny nie mają pojęcia, że ktoś zginął.

- Wiadomość rzeczywiście dobra.

- Tak myślałem, że cię ucieszy. Mamy się spotkać z Belovem o dziewiątej. Chcesz zostawić kobietę i dziecko same, czy mam wezwać Kinkaida?

Zamyśliłem się.

- Mam lepszy pomysł - odparłem. - Dlaczego nie poprosić Johna Westona?

- Westona? A po jakiego czorta?

- Nadal dla niego pracujemy - powiedziałem z naciskiem - chociaż w całym tym zamieszaniu łatwo o tym zapomnieć. Julie chce się z nim zobaczyć, zanim zrobi numer ze znikaniem, więc czemu nie mają się spotkać jutro rano?

- Okay, zadzwonię rano do Westona i przywiozę go. Stary chyba wychodzi z siebie. Kiedy już się spotkamy z Belovem, musimy zaprowadzić Julie do jakichś władz. Masz pomysł, kto mógłby to być?

- Tak. James Sellers mówił mi o pewnej prokurator, która się zajmowała kilkoma sprawami Rosjan. Myślę, że byłaby najlepsza. Kiedy wyjdziemy od Belova, skontaktuję się z nią.

- Okay. Przyjadę do chatki jutro rano, około ósmej. Mam nadzieję, że stary Weston będzie siedział obok mnie.

- Czy to był twój partner? - zapytała Julie, wychodząc na taras. Zdążyłem się już rozłączyć.

- Tak. - Poinformowałem ją o naszym spotkaniu z Belovem i o tym, co chcieliśmy wskórać. - To niebezpieczny, potężny człowiek - dodałem. - Jeśli nie pozwoli zrobić ci krzywdy, będzie to miało wielkie znaczenie.

- Tak czy inaczej, mam zamiar znaleźć się daleko, bardzo daleko od nich wszystkich.

- Wiem, Julie, ale nie zaszkodzi mieć Belova po swojej stronie. To on jest szefem.

Usiadła na stole piknikowym i skinęła ręką, żebym do niej dołączył. Nosiła za dużą bluzę z napisem „Myrtle Beach", a dłonie miała schowane w rękawach, żeby zachować ciepło. Ja włożyłem kurtkę na T-shirt. Nocne powietrze, chłodne i rześkie, pachniało sosnowymi igłami.

- Czy jutro mam porozmawiać z władzami? - odezwała się, kiedy usiadłem obok niej.

- Tak. Po spotkaniu z Belovem chcę skontaktować się z prokurator, która ma pewne doświadczenie w tego rodzaju sprawach. Spodziewam się, że lepiej zrozumie twój strach i obawy co do bezpieczeństwa niż inni.

- W porządku.

- Powiedziałem partnerowi, żeby jutro rano przywiózł twojego teścia - rzekłem. - W porządku?

- Johna? Och! - Głośno westchnęła i zamknęła oczy. - Tak, w porządku. Muszę się z nim spotkać, zanim odjedziemy. - Otworzyła oczy. Były w nich zaskoczenie i zrozumienie. - Nawet nie wie, czy żyjemy, prawda?

Zdumiewające, jak niektórzy ludzie potrafią stracić z pola widzenia rzeczy, które dla innych są najważniejsze. Pokiwałem głową.

-Nie, Julie, nie wie.

Przez dłuższy czas siedzieliśmy w milczeniu, a potem zadała inne pytanie.

- Jesteś bardzo blisko z Amy, prawda?

Wzruszyłem ramionami.

- Dlaczego pytasz?

- Coś jest w twoim podejściu do niej, tylko tyle. Kiedy jesteś z partnerem albo z nią... opuszczasz gardę. Po raz pierwszy takiego cię widzę. Domyślam się, że musisz być w bliskich stosunkach z partnerem, skoro zdecydowałeś się z nim pracować, a jeśli zachowujesz się podobnie wobec Amy, z nią też musisz być bardzo blisko.

Popatrzyłem na ciemny staw. Na wodzie nadal leżała cienka warstwa lodu. Była tak czarna i gładka jak świeżo położony asfalt.

- Z Amy jestem chyba bliżej, niż się jej zdaje - powiedziałem. -Ubiegłego lata, kiedy dryfowałem bez celu i pławiłem się w swoich nieszczęściach, wyciągnęła mnie z tego siłą.

Julie przechyliła na bok głowę, twarz miała ukrytą w cieniu.

- Opowiedz.

Powiedziałem jej, jak wyrzucono mnie z policji. Słuchała z zainteresowaniem.

- Potem byłem trochę zagubiony - mówiłem, wracając do wspomnień. - Do diabła, byłem bardzo zagubiony. Moje życie składało się z dwóch części: praca i moja narzeczona, Karen. Obie się rozpadły. Za te niewielkie pieniądze, które miałem, kupiłem podupadłą siłownię w zachodniej dzielnicy i po prostu zrezygnowałem z dawnego życia. Za dnia pracowałem w siłowni, wieczorami wyciskałem, siedziałem sam w domu i rozmyślałem. Byłem apatyczny. Potem zamordowano faceta, który uczęszczał do siłowni i u moich drzwi stanęła Amy. Zadawała pytania i nalegała, żebym jej pomógł tym się zająć. Była jak drzazga w zadku, ale nie rezygnowała. W końcu ustąpiłem. Gdzieś po drodze odnalazłem siebie. Joe zobaczył we mnie zmianę, zobaczył, jak mnie ożywiło podjęcie sprawy i zaproponował, żebym wszedł z nim w spółkę. Zgodziłem się, on odszedł na emeryturę i zaczęliśmy współpracę. Amy odegrała całkiem sporą rolę w postawieniu mnie na nogi. Trochę śmieszna rzecz, jeśli wziąć pod uwagę, że byłem dla niej obcy. I muszę przyznać: trochę wredny z początku.

- Rozumiem. - Julie milczała chwilę. Potem uśmiechnęła się do mnie. - Cieszę się, że zadałam to pytanie, Lincolnie. Dowiedziałam się o tobie znacznie więcej.

- Przestraszyć się można, co?

- Wcale nie. I przykro mi, że stało się, jak się stało, że straciłeś pracę. Wygląda na to, że ta cała Karen naprawdę cię zawiodła. - Kącik ust uniósł się jej w zimnym uśmieszku. - Wiem, jak to jest.

- Nie. - Pokręciłem głową. - To, co mi się przytrafiło, przytrafia się codziennie tysiącom facetów. Większość z nich lepiej daje sobie z tym radę. To wszystko. Twój przypadek to zupełnie inna sprawa. Nie porównuj tych dwóch rzeczy.

- W porządku.

Odwróciłem się do niej i lekko przesunąłem na drewnianej ławie.

- Zadziwiasz mnie - powiedziałem. - Wiesz? Podchodzisz do tego wszystkiego w niewiarygodny sposób. Pomysł odrzucenia starego życia

musi cię przerażać, ale jesteś zdecydowana, żeby to zrobić, bo tak będzie lepiej dla Betsy.

- Ale jestem przerażona - prawie wyszeptała. - Śmiertelnie się boję, Lincolnie. I nigdy nie czułam się bardziej samotna.

Położyłem dłoń na jej ramieniu.

- Nie jesteś samotna, Julie. Zawsze ci pomogę, dopóki będę mógł to robić.

- Obiecujesz?

- Obiecuję.

Nachyliła się do przodu i spojrzała mi w oczy. Miała tak piękną twarz, że prawie zacząłem się denerwować, kiedy ją do mnie zbliżyła.

- Więc pojedź z nami, Lincolnie.

Popatrzyłem na nią.

- Pojechać z wami?

Roześmiała się, a policzki lekko się jej zaróżowiły.

-To absurdalna prośba. Żadną miarą nie możesz jej zaakceptować, wiem o tym, ale i tak chcę zapytać, a ty możesz odmówić i będziemy to mieli za sobą. Pojedź z nami, Lincolnie. Dysponuję pięknym bezpiecznym miejscem, gdzie mogę wychowywać córkę i mam mnóstwo pieniędzy. Ale nie chcę jej wychowywać samotnie. Ja też nie chcę być samotna.

- Julie, znasz mnie niecałe trzy dni.

Pokiwała głową.

-A jednak cię proszę. Czy nie powinno ci to czegoś powiedzieć?

- Tak, chyba powinno. Ale co?

Siedziałem jak głupi na twardym drewnianym stole piknikowym w kształcie ławy, szukając odpowiedzi. Oczywiście powinienem jej powiedzieć, że jest szalona. Ale nie powiedziałem.

- Przepraszam - rzekła. - Pod żadnym pozorem nie powinnam pytać o coś takiego. To absurd i z pewnością nie jest uczciwe wobec ciebie.

- Nie martw się tym.

- Pamiętasz, jak w samochodzie powiedziałam ci, że to, co stało się w basenie, było pomyłką?

-Tak.

- To nie była pomyłka. - Nachyliła się i pocałowała mnie delikatnie w usta, przedłużając pocałunek, a potem się odsunęła.

Po jakimś czasie odeszliśmy od stołu piknikowego i przenieśliśmy się na drewnianą leżankę wypoczynkową. Nie była najwygodniejsza,

ale przynajmniej mogliśmy się na niej ułożyć. Otoczyłem Julie ramionami, skuloną na moich kolanach. Noc upływała. Zrobiło się późno, było zimno, a my nie schodziliśmy z tarasu, nie chcieliśmy oddać tej nocy, zanim nie będziemy musieli.

Rozdział 23

Obudziłem się przed ósmą. Zerwałem się z leżanki, sięgając po pistolet. Już chwytałem za glocka, ale powstrzymałem się, bo dotarło do mnie, gdzie jestem. W chatce panowała cisza, nic nie dawało powodów do niepokoju. Nie pamiętałem, żeby śniło mi się coś przerażającego. Byłem tutaj i sięgałem po broń. Sen czy nie sen, ale dzień nie zaczął się najlepiej.

Odłożyłem pistolet i poszedłem do łazienki. Miałem nadzieję, że zdążę wziąć prysznic, zanim Julie i Betsy się obudzą. Grzejnikowi nie spodobało się, że go uruchamiam o tak wczesnej porze i dał jasny wyraz niezadowoleniu, przepuszczając chłodną strugę wody. Szybko wyszedłem spod prysznica, włożyłem wczorajsze ubranie i wróciłem do salonu. Julie już nie spała, siedziała przy kuchennym stole.

- Znalazłaś jakąś kawę? - zapytałem.

Skrzywiła się.

- Jest słoik z kawą rozpuszczalną. Pewnie byle jaką, ale lepsze to niż nic.

- Musi wystarczyć.

- Kiedy wróci twój partner?

- O ósmej.

Popatrzyła na zegarek.

- Niewiele czasu zostało. Lepiej obudzę Betsy, żeby była gotowa na spotkanie z Johnem.

Wróciła do kuchni i zajęła się przygotowywaniem kawy. Nie wracała do propozycji, którą przedstawiła mi wieczorem. Kilka minut później do kuchni weszła Betsy. Usłyszałem opony na żwirze i spojrzałem na zegarek. Dokładnie ósma.

Joe, punktualny jak zawsze. Patrzyłem przez kuchenne okno, jak John Weston zatrzymuje się za Joem, wysiada ze swojego buicka i wchodzi na taras, podpierając się drewnianą laską z brązową gałką. Nosił oliwkową kurtkę i jasnoniebieskie spodnie. Szedł najszybciej, jak mógł, chociaż sprawiało mu to pewną trudność.

Wszedł do chatki przed Joem i zapatrzył się na Julie i Betsy, jakby były komitetem powitalnym u bram niebios.

- Dziadzio! - pisnęła Betsy. Zeskoczyła z krzesła i podbiegła do niego. Uścisnęła go za nogi i mocno się do nich przytuliła. Laska upadła na podłogę, stary ją podniósł. Zapłakał. Julie dołączyła do nich, a ja z opóźnieniem spostrzegłem, że Joe właściwie nie wszedł do środka. Wyszedłem na taras. Siedział na stole piknikowym.

- Cześć - powiedziałem.

Skinął głową.

- Pomyślałem, że trochę tu posiedzę, to ich spotkanie rodzinne. Nic mi do tego.

- Stary John jest szczęśliwy. Jak zareagował, kiedy mu powiedziałeś?

- Nazwał mnie kłamliwym sukinsynem i groził, że połamie mi nogi.

Popatrzyłem na niego.

- Kpisz sobie.

Pokręcił głową i się uśmiechnął.

- Nie, tak właśnie mówił ten stary drań. Zadzwoniłem do niego rano i oznajmiłem, że muszę wpaść, że mam dla niego nowiny. Poszedłem, przywitał mnie w drzwiach, a ja mu zakomunikowałem, że jeśli chce, jeszcze dzisiaj może spotkać się z wnuczką. Zapowiedział, że jeśli kłamię, połamie mi nogi.

- Jeśli kłamiesz. To zmienia postać rzeczy. Stary wiarus po prostu wyrażał swoją wdzięczność.

- Chyba tak.

Drzwi się otworzyły i John wyszedł. Znów trzymał laskę i ocierał oczy wierzchem starczej dłoni. Podszedł i stanął przed nami, ale Julie i Betsy zostały w środku.

- Zapłacę wam, ile chcecie - rzekł. - A i tak będzie to za mało.

- Skasujemy standardową stawkę - odparłem. - W przeciwieństwie do pana, panie Weston, my spodziewaliśmy się sukcesu.

Uśmiechnął się na te słowa.

- Tak - mruknął. - Domyślam się. - Podał mi rękę. - Pamięta pan, jak mi powiedział, dlaczego pan się tym zajmie?

- Oczywiście, proszę pana.

- Ja też. - Głośno odchrząknął. -1 co, synu? Wy dwaj jesteście chyba cholernie dobrzy.

- Z całą pewnością jesteśmy - przytaknąłem nie bez dumy.

-Ale twój partner nie chciał mi nic powiedzieć.

Joe wzruszył ramionami.

- Myślę, że to zadanie pani Weston. My ją znaleźliśmy, ona może wszystko opowiedzieć.

Kiwnąłem głową.

- John, jest jeszcze parę rzeczy, którymi musimy się zająć. Twoja synowa nadal jest zagrożona. Musisz tu zostać i pilnować ich, kiedy odjedziemy. Nikt nie może się dowiedzieć, gdzie są. I tak musi być przez parę godzin. Będziesz miał mnóstwo czasu, żeby porozmawiać z Julie.

- W porządku. Ale z wami też chciałbym przysiąść na chwilę. Chcę wiedzieć, jak ją znaleźliście i co tu, u diabła, się dzieje.

- Przyjdzie na to czas - zapewniłem. - Teraz mamy parę spraw do załatwienia.

Przenosił wzrok z Joego na mnie, chyba rozumiał, co to za sprawy.

- Okay. Cóż, życzę szczęścia. I dziękuję.

Betsy zaczęła go wołać, odwrócił się i pokuśtykał do niej. Razem z Joem zeszliśmy z tarasu. Julie zawołała za mną, ale udałem, że nie słyszę. Nie chciałem z nią teraz rozmawiać.

- Mamy już mało czasu. - Zerkałem z niepokojem na zegarek

- Zdążymy - uspokajał Joe. - Ale proponuję, żeby pojechać dwoma samochodami. - Stałem z ręką na klamce drzwi jego taurusa. Kiwnąłem głową i wróciłem do contoura.

- Jedźmy - ponaglałem. - Nie możemy kazać mafii czekać.

- Masz kasetę?

Poklepałem się po kieszeni.

- Mam.

Do miasta wróciliśmy międzystanową 17, nad Cuyahogą, prosto do śródmieścia. Joe zjechał z autostrady na Ontario Street, a ja za nim. Stanęliśmy na czerwonym świetle, na wprost Terminal Tower. Po prawej był stadion Jacobs Field, teraz pusty, czekał na cieplejszą pogodę i mecze. Wtedy stanie się znów jednym z wieczornych centrów śródmiejskiej aktywności. Światło zmieniło się, skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy drogą wijącą się wzdłuż wzgórza, w stronę rzeki. Znowu wjechaliśmy na most. Na balustradzie siedziało stadko mew i patrzyło na wodę. Przejechaliśmy przez rzekę, a za nią obok budynku zarządu spółki tartacznej, starej ceglanej budowli, z czerwonymi drewnianymi drzwiami. Contour zahurkotał na krótkim odcinku wykładanej klinkierem drogi, zbliżając się do mostu zwodzonego. Przede mną zamajaczyły drapacze chmur. Zawsze lubiłem ten kawałek drogi. Tu stary handlowy kwartał dzielnicy nadrzecznej łączył się z fragmentem miasta, gdzie wyrastały nowoczesne wysokościowce z biurami. Zjechaliśmy na prawo, prowadzeni przez znaki wskazujące drogę do parkingu w Tower City. Joe zajechał na niższy poziom garażu i bez trudu znalazł miejsce. Ja zaparkowałem kilka samochodów dalej. Nie byłem tu od wizyty u Jeremiaha Hubbarda.

-No - odezwał się Joe, kiedy zamknąłem wóz i podszedłem do niego - to chyba najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek zaświtał mi w głowie.

- Będzie wesoło.

- Pewnie.

Nie pytałem Joego, jak udało mu się skontaktować z Belovem i nie chciałem o to pytać. Niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Może Joe ma szerokie kontakty w świecie przestępczego podziemia?

Pojechaliśmy windą pod wejście do centrum handlowego. Zazwyczaj na końcu trasy słyszy się zgiełk rozmów dochodzących z restauracji, ale o tak wczesnej porze była jeszcze zamknięta. W atrium wysoka fontanna wyrzucała kaskady wody, a sprzedawcy krzątali się, przygotowując się na przyjęcie tłumów. Nie jestem fanem centrów handlowych, ale lubię przejść się po Tower City, kiedy jestem w śródmieściu. To piękna struktura z szerokimi oknami wychodzącymi na stare budynki przemysłowe stojące wzdłuż rzeki. Dziś jednak nie miałem zbyt wiele czasu, żeby rozkoszować się widokami. Wypatrywałem Belova albo jego żołnierzy. W centrum nie było tłumów, ale i tak kręciło się dosyć ludzi, żebym mógł się czuć bezpiecznie. To uczucie wyparowało, kiedy ktoś stanął za mną i przystawił mi do pleców lufę.

Joe, stojąc obok mnie, powiedział:

- Dzień dobry, panowie. - Nie ryzykowałem odwracania głowy, ale mogłem się domyślić, że Joe też ma lufę przy plecach.

- Dzień dobry. - Mężczyzna mówił z lekkim europejskim akcentem. - Teraz wrócimy do garażu, a potem pojedziemy na spotkanie z panem Belovem. Tego chcieliście, co?

- Tak, tego właśnie chcieliśmy.

- Świetnie. - Ręka wślizgnęła mi się pod koszulę, sprawnie i szybko wyjęła glocka. Kaseta została w mojej kieszeni. - Teraz możecie się odwrócić.

Odwróciłem się i spojrzałem w najbledsze niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Tak mogą wyglądać odpryski lodowca. Mężczyzna był wysoki, kilka centymetrów wyższy ode mnie, miał cienkie włosy koloru słomy i masywną budowę ciała. Uśmiechnął się do mnie szeroko, pokazując zdrowe białe zęby.

- Jesteśmy starymi przyjaciółmi, co? - zagadnął. - A przynajmniej tak powinniśmy się zachowywać.

Dotarło do mnie. Niebieskooki był z partnerem, znacznie niższym, tęższym, o ciemnych rozczochranych włosach i z kilkudniowym zarostem. Obaj nosili skórzane kurtki i dżinsy. Pod rozpiętymi kurtkami mieli pistolety zatknięte za paski.

Popatrzyłem na Joego.

- Jak myślisz, oddadzą nam pistolety?

Wzruszył ramionami.

- Zobaczymy.

Poszliśmy za Rosjanami do windy, a potem na parking w podziemiu. Niebieskooki poprowadził nas do czarnego lincolna town cara i usiadł za kierownicą. Ja z Joem siedliśmy z tyłu, a zarośnięty usiadł obok nas.

- Town car - powiedziałem. - Dobry wybór. Bardzo w guście zorganizowanej przestępczości.

Nikt się nie roześmiał. Twardy ludek. Na różne sposoby.

Wyjechaliśmy z garażu i wróciliśmy nad rzekę. Oddychałem równo, a palcami bębniłem o krawędź drzwi. Byłem odprężony. Nie ma powodów do obaw, prawda? Niemniej czułbym się trochę lepiej, gdyby pozwolili nam zatrzymać broń.

Niebieskooki przejechał przez rzekę na Cleveland Memoriał Sho-reway, potem skręcił w Lake Avenue. Przed kilkudziesięciu laty wiele z najdroższych domów w mieście stało właśnie przy tej alei. Teraz bogaci przeprowadzili się na przedmieścia, ale przy ulicy pozostało kilka pięknych budynków. Skręciliśmy na podjazd przed jednym z nich. Była to potężna wiktoriańska budowla.

- Jeden z domów pana Belova - poinformował niebieskooki. Jeden z wielu. Kosztował pewnie więcej, niż zdołałbym zarobić w dziesięć lat i był dla Belova czymś jak domek nad brzegiem jeziora.

Wysiedliśmy z samochodu, a zarośnięty znów wyjął pistolet. Machnął w stronę bocznych drzwi domu.

- Wchodźcie.

Otworzyłem drzwi i wszedłem z Joem. Rosjanie szli tuż za nami. Znaleźliśmy się w małym holu. Cztery schodki prowadziły w górę, do kuchni, kolejne schodki prowadziły w dół, do zamkniętych drzwi.

- Na dół - rzucił zarośnięty.

Otworzyłem drzwi. Wszedłem do zaadaptowanej na cele biurowe piwnicy. Stało tam czarne biurko przykryte szkłem, szklany stoliczek, barek z butelką szkockiej, telewizor z dużym ekranem i kilka czarnych biurowych krzeseł. Zarośnięty popchnął mnie na jedno z nich. Za biurkiem siedział mały człowieczek z siwymi wąsami. Nosił białą koszulę i bordowy krawat, miał twarz pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami i podkrążone brązowe oczy. Gdyby minęło się go na ulicy, można by pomyśleć, że to księgowy jakiejś małej spółki, facet, który dojeżdża do pracy w tej samej firmie od czterdziestu lat i ma nadzieję, że emeryturę spędzi w mieszkanku z dwiema sypialniami.

- Oto oni, panie Belov - zaanonsował nas zarośnięty. Wszedł za biurko i położył nasze pistolety na podłodze obok stóp Belova. Niebieskooki oparł się o ścianę, rękę trzymał o kilka centymetrów od chwytu swojego pistoletu.

- Który z panów to Pritchard? - zapytał Belov. Mówił cicho, ale władczo, jakby w każdej chwili mógł ryknąć.

- To ja - odezwał się Joe.

Belov lekko skinął głową.

- Znalazł pan interesujący sposób na skontaktowanie się ze mną.

-Nie wiedziałem, który będzie najlepszy. Mam nadzieję, że nie

obraziłem pana.

- Wcale nie. A moja pokojówka przyjęła te pięćdziesiąt dolarów.

Popatrzyłem na Joego.

- Dałeś pokojówce pięćdziesiąt dolarów?

- I liścik - odparł. - Obiecała, że zadba, żeby dotarł do pana Belova. Oddzwonił wkrótce potem.

Tyle, jeśli chodzi o szerokie kontakty Joego w świecie przestępczego podziemia.

- A pan kim jest? - Mierzył mnie przenikliwym spojrzeniem brązowych oczu.

- Lincoln Perry. Jestem partnerem Pritcharda.

Patrzył na mnie przez chwilę, potem uniósł rękę i pokazał zarośniętego.

- To jest Aleksander. - Potem przeniósł palec na niebieskookiego. - A to jest Thor. Człowiek wybuchowy i niebezpieczny. Radzę go nie denerwować.

Spojrzałem przez ramię na Thora. Oczami z kawałków lodowca wpatrywał się w ścianę, jakby mnie nie widział. Ale i tak byłem pewien, że nie ujdzie jego uwadze ani jeden ruch w tym pokoju. Uwierzyłem Belovowi, że Thor jest niebezpieczny.

-No, skoro wszyscy się znamy, możemy zaczynać - powiedział Belov, jakby otwierał naradę na temat szans nabycia mieszkania własnościowego. Ręce trzymał na powierzchni biurka, koniuszki palców przyciskał do szkła, ale dłonie miał lekko uniesione, jakby grał na pianinie. Postukał lekko w szkło i wlepił w nas wzrok. - Powiedział pan, że macie kasetę, którą chętnie bym obejrzał.

- Zgadza się - rzekł Joe. - Jestem pewien, że będzie pan zainteresowany.

-I chce pan coś w zamian za tę kasetę - kontynuował Belov, nadal stukając w szkło. To nie było pytanie.

-Tak.

- Co takiego?

Joe kiwnął w moją stronę głową.

- Jest kobieta z małą córeczką, która posiada informacje zabójcze dla ludzi z pańskiej organizacji - wyjaśniłem.

- Mojej organizacji - powtórzył.

- Tak. Ci ludzie już próbowali je zabić i obawiam się, że znowu spróbują. Chcielibyśmy, żeby pan temu zapobiegł.

Nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Nic nie wiem o kobiecie z małą córeczką

- Prawdopodobnie pan nie wie. Ale niektórzy z pańskich współpracowników wiedzą. To ich się obawiamy, proszę pana.

- A co zrobiła ta kobieta, że napytała sobie biedy?

- Nic nie zrobiła - odparłem. - Jej mąż był prywatnym detektywem tak jak my. Nagrał na taśmę wideo coś, czego niektórzy nie chcieliby ujawnić. Pańscy współpracownicy odkryli to i teraz chcą zdobyć kasetę. Chcą też zabić kobietę, bo myślą, że widziała taśmę. Nie widziała.

-A jej mąż? Ten detektyw?

- Nie żyje.

Przestał stukać palcami w szkło, a ten nagły brak ruchu zdawał się zwiastować nagły wybuch, jak krótka przerwa po dopaleniu się lontu, kiedy ładunek jeszcze nie eksplodował.

- Co jest na tej taśmie?

Popatrzyłem na Joego, potem znów na Belova.

- Informacja o śmierci pańskiego syna.

- Jaka informacja?

- Zatroszczy się pan o to, żeby kobiecie i dziewczynce nie stała się krzywda?

- Jaka informacja? - powtórzył, jakbym nic nie powiedział. Był teraz jednak bardziej skupiony, a Thor odszedł od ściany i stanął za mną. Słowa o śmierci syna Belova przyciągnęły uwagę. Dobra nasza.

- Jest pewien człowiek o nazwisku Jeremiah Hubbard - powiedziałem. - Na pewno słyszał pan o nim. Mąż tej kobiety pracował dla Hubbarda, zbierał materiał, by móc szantażować ludzi i po śmiesznie niskich cenach nabywać nieruchomości. Hubbard był zainteresowany działką The River Wild, barem striptizowym, który, o ile wiem, należy do pana.

Milczał, tylko zrobił ruch ręką, żebym kontynuował.

- Pański syn został zamordowany. Prawdopodobnie w The River Wild, bo wydaje się nam, że właśnie tam detektyw zamontował ukryte kamery. Mamy taśmę z nagraniem ukazującym morderstwo pańskiego syna.

Oparł się i popatrzył na Thora, potem spojrzał na mnie. Nie zmienił wyrazu twarzy, ale oddychał szybciej.

- Pan ma tę taśmę.

- Tak. - Wyjąłem ją z kieszeni i położyłem na biurku.

Belov wręczył ją Aleksandrowi, który włożył ją do magnetowidu zamontowanego nad telewizorem. Belov odwrócił fotel i usiadł twarzą do ekranu, a Aleksander włączył urządzenie. Wszyscy patrzyliśmy, jak ukazał się niebieski ekran, który potem zniknął i pojawił się pokój. Joe nachylił się do przodu i patrzył w skupieniu. Zapomniałem, że jeszcze nie widział tej taśmy.

Obejrzeliśmy całość w ciszy: śmiech przy stole, strzał, usuwanie ciała, sprzątanie. Belov nie odezwał się ani słowem, pozostali też milczeli. Nie odwrócił się, siedział i patrzył prosto w ekran, nie zareagował na to, co zobaczył. Kiedy znów pojawił się niebieski ekran, Aleksander sięgnął ręką i wyłączył telewizor. Poruszał się ostrożnie, jakby się obawiał, że pośpiech mógłby rozwścieczyć Belova.

Belov przez dłuższy czas patrzył w pusty ekran. Kiedy w końcu się odezwał, nadal siedział tyłem do nas.

- Ta kobieta i dziecko. Jak się nazywają?

- Julie i Betsy Weston - powiedziałem. - Ojcem był Wayne Weston. Prawdopodobnie wiele słyszał pan ostatnio o nich w wiadomościach.

- A pan Weston nie żyje?

-Tak.

- Wie pan, kto go zabił?

- Nie. Mogli to być ludzie z tej taśmy; mógł to być ktoś pracujący dla Jeremiaha Hubbarda. Nie jesteśmy pewni.

-1 któryś z nich ściga teraz kobietę i dziewczynkę? - Nadal siedział tyłem do nas.

- Tak. Ścigali je aż do Karoliny Południowej. Być może śledzili mnie. Zabiłem jednego z nich dwa dni temu. - Nie musiałem tego mówić, ale też nie widziałem powodu, żeby ukrywać przed nim tę informację.

Belov znów zamilkł. Po chwili się odezwałem:

- Kobieta wkrótce stąd wyjeżdża. Boi się tutaj zostać. Nie chcemy, żeby ją ścigali pańscy ludzie czy ludzie Hubbarda. Mamy nadzieję, że nam pan w tym pomoże. Myślę, że obejrzenie tej taśmy będzie tego warte.

- Czy policja ją już widziała?

- Nie. - Wahałem się przez chwilę, ale postanowiłem nie kłamać. -Ale zobaczy. Prawdopodobnie dzisiaj.

Aleksander mruknął coś pod nosem niezachwycony tą nowiną, ale Belov nie zareagował. Przez kolejne pięć minut siedzieliśmy bez słowa. Ja nie miałem już nic do powiedzenia, a Dainius Belov nie wyglądał na człowieka, którego można ciągnąć za język. Przerwał ciszę, wypowiadając dwa krótkie zdania.

- Kobiecie i dziewczynce nie stanie się krzywda. Możecie już iść.

Thor otworzył drzwi i stanął obok nich, Aleksander podniósł nasze

pistolety z podłogi i wyszedł za nami. Ani Joe, ani ja, wychodząc, nie odezwaliśmy się słowem do Belova. On nie odwrócił się od pustego ekranu telewizora.

Wyszliśmy po schodach na ulicę i wsiedliśmy do samochodu. Thor zawiózł nas z powrotem do garażu pod Tower City, a kiedy tam zajechaliśmy, Aleksander oddał nam pistolety. Otworzyłem drzwi i wysiadłem, potem odwróciłem się i pokazałem Thorowi, żeby opuścił szybę.

- Możemy mu ufać? - zapytałem.

Lekki uśmieszek pojawił się na jego ustach. Rozbawiło go moje pytanie.

- Są teraz bezpieczniejsze niż kiedykolwiek. - Szyba się podniosła i town car ruszył.

Razem z Joem staliśmy na parkingu i patrzyliśmy, jak odjeżdżają. Oparłem się o bagażnik stojącego obok mnie samochodu.

- Belov nie wygląda na najgroźniejszego człowieka w mieście, prawda? - odezwał się Joe.

- Nie, nie wygląda. Ale z pewnością jest.

-Aha.

- Wierzysz Thorowi?

-Kiedy powiedział, że pani Weston i jej córeczka są bezpieczniejsze niż kiedykolwiek? - Pokiwał głową. - Wierzę. Taki facet? Któż mógłby w niego wątpić?

Wróciliśmy do samochodów. Joe, zanim wsiadł do taurusa, powiedział:

- Wiesz, myślałem, że będą wrzaski, wulgaryzmy, groźby. I przynajmniej dwie, trzy uwagi, że nasze ciała wylądują w rzece. Ale on zachowywał się, jakbyśmy rozmawiali o cenach akcji.

-Aha.

- I jakoś tak - dodał - to mnie najbardziej przeraziło.

- Tak - rzekłem - mnie też.

Rozdział 24

Pojechaliśmy do mojego mieszkania. Ledwie wjechałem w uliczkę, poczułem się dobrze. Byłem w domu, a sprawy nieźle się układały. Niemniej Julie nadal będzie musiała uciekać. Ta myśl psuła mi nastrój.

Nie poszedłem do mieszkania, ale przełożyłem swoje rzeczy z contoura do ciężarówki. Miałem już powyżej uszu tego samochodzika. Pojechaliśmy do biura. Znalazłem numer telefonu Sellersa i zadzwoniłem do niego. Pamiętał mnie, a kiedy powiedziałem, co mam do zaoferowania, myślałem, że dostanie zawału. Obiecał, że natychmiast każe Laurze Winters oddzwonić. Jako prokurator prowadziła kilka spraw lokalnej rosyjskiej mafii, a Sellers powiedział, że pewnie będzie miała chrap-

kę także na Jeremiaha Hubbarda. Zgodnie ze słowami Sellersa Winters zadzwoniła po paru minutach. Przedstawiłem jej sprawy. Byłem pod wrażeniem: siedziała cicho i pozwalała mi mówić bez pokrzykiwania jak Sellers, że wcześniej nie skontaktowałem się z władzami.

- Hm, panie Perry, to naprawdę duża sprawa - powiedziała. - Kiedy mógłby pan przywieźć tutaj panią Weston?

- Dziś po południu.

- W porządku. Chcę się z nią spotkać o pierwszej i chcę, żeby przyjechał pan tutaj ze swoim partnerem. Z tego, co słyszałam, policja pana szuka, ale nie mam zamiaru ich jeszcze włączać, bo nie zamierzam zamieniać swojego biura w cyrk, aż będę miała okazję porozmawiać z panią Weston. - W jej głosie brzmiała przyjemna, twarda nutka. Sądząc po tym, w sądzie musiała dawać niezłe popisy kopania czyichś zadków.

- Dziękuję - odparłem. Wiedziałem, że nie spodoba się jej to, co zamierzałem powiedzieć, ale chyba lepiej było przygotować ją podczas rozmowy telefonicznej, zanim znajdę się w zasięgu rażenia jej pięści. - Jeszcze jedno, pani prokurator. Reporterka z „Journala" już ma te informacje. Będzie chyba chciała puścić je jutro.

Przez chwilę milczała.

- Panie Perry - odezwała się w końcu - pan chyba chce stać się ogromną drzazgą w moim tyłku, prawda?

Uśmiechnąłem się, ale tylko dlatego, że nie mogła mnie widzieć.

- Mam nadzieję, że nie, proszę pani. Ale wiem, że to nie jest dobry początek. Proszę jednak pamiętać, że to właśnie ja przyprowadzę do pani Julie Weston i przyniosę kasetę. To może trochę załagodzi sprawę, prawda?

-Może, ale nie ma gwarancji. Chcę pana widzieć o pierwszej. -Rozłączyła się.

Joe popatrzył na mnie.

- Przygotowana na spotkanie?

- Chce, żebyśmy przyszli do niej o pierwszej.

Pojechaliśmy z powrotem do chatki, ja prowadziłem. Do Julie, Betsy i Johna dołączyła teraz Amy. Opowiedziałem im o naszej wizycie u Belova i ostrzegłem Amy, żeby nie pisała o tym w swoim artykule. Powiedziała, że rozumie, a ja jej uwierzyłem. Ufałem Amy tak, jak tylko nielicznym. Julie zauważyła to ubiegłego wieczoru.

Panował lekki nastrój, ale ja go nie podzielałem. Byłem równie spięty jak rano, kiedy budząc się, sięgnąłem po broń. Belov nie zapewnił mi dobrego samopoczucia. Kraszakow i pozostali nadal chodzili po świecie, a już raz nas znaleźli.

Spędzaliśmy czas w środku, tylko Joe zabrał Betsy na dwór, żeby z nią pograć. Byłem zaskoczony, jak przylgnął do tej dziewczynki. Odkąd go znałem, nigdy nie miał szczególnego serca do dzieci.

- Jesteś gotowa na spotkanie z Winters? - zapytałem Julie podczas posiłku.

Przełknęła, zmarszczyła brwi i skinęła głową.

- Tak. Myślę, że tak. Chyba muszę być gotowa.

John wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni.

- Będzie dobrze.

Już chciałem coś powiedzieć, kiedy wszedł Joe. Miał ponury wyraz twarzy.

- Pani Weston, proszę na chwilę.

Julie zobaczyła coś w jego minie, co ją wystraszyło, i rzuciła kanapkę na talerz.

- Co się stało? Coś złego? - Instynkt matczyny dopowiedział to, czego nie było w słowach Joego.

- Bawiliśmy się w chowanego - mówił Joe. - Nie mogę jej znaleźć, a ona nie odpowiada na moje wołanie.

Zerwałem się z krzesła, zanim Julie zdołała się ruszyć, ręka odruchowo sprawdziła broń. To jest to, pomyślałem. Złe przeczucia, których nie potrafiłem się pozbyć, okazały się zasadne. Przyjechali Rosjanie, mają Betsy.

Joe położył mi dłoń na ramieniu i popchnął mnie z powrotem, kiedy ruszałem w stronę drzwi.

- Odpręż się, LP. Dzieciak tylko się schował. Przez cały czas byłem na dworze. Tam nie ma nikogo.

- Poszukajmy jej.

Wyszliśmy razem na taras, ja szedłem pierwszy. Julie wołała Betsy, a ja rozglądałem się po lesie, szukając jakiejś wskazówki, wypatrując ruchu. Rękę nadal trzymałem na biodrze, gotów do sięgnięcia po broń.

- Elisabeth Ann Weston, przyjdź tu natychmiast! - krzyknęła Julie, a jej głos uniósł się wysoko, brzmiąc rozpaczliwie.

Staliśmy razem na tarasie, nasłuchując odpowiedzi. Zimna cisza drwiła sobie z nas.

- Cholera - powiedziałem, schodząc po schodach. - Oni tu są.

- Cicho. - Amy machnęła ręką. - Słuchaj.

Znów wszyscy zamarliśmy i tym razem ja też usłyszałem. Słabiutki głosik dochodzący z drugiej strony chatki.

Pobiegliśmy za róg. John Weston, kulejąc, szedł za nami. Przeklinał soczyście chore nogi. Głos Betsy stał się wyraźniejszy.

- Utknęłam! - wrzeszczała.

- Jest tam - odezwał się Joe, klękając przy ścianie. - Tutaj jest trochę miejsca. - Pociągnął za krótki, kwadratowy drewniany panel u dołu ściany. Nie poruszył się. Stęknął, złapał palcami za bok i mocno pociągnął. Panel oderwał się, odkrywając ciemną, zatęchłą przestrzeń pod chatką i śliczną dziewczynkę o wystraszonej twarzyczce, która tam siedziała.

- Przepraszam - wybąkała. W oczach pojawiły się jej łezki, kiedy zobaczyła niepokój na naszych twarzach. - Utknęłam. Zamknęłam za sobą drzwiczki, żeby mnie nie zobaczył i one nie chciały się ruszyć. - Zaczęła płakać, Joe wziął ją pod ramiona, ostrożnie wyciągnął i oddał Julie. Matka pogłaskała dziewczynkę po włosach i zaczęła coś szeptać jej do uszka, ale trzymała ją w bardzo mocnym uścisku, tak jak trzyma się coś cennego, uratowanego z ruin albo z pożaru.

Głęboko odetchnąłem i oparłem się o ścianę. Amy uchwyciła moje spojrzenie i się uśmiechnęła, a ja pokręciłem głową i roześmiałem się z siebie. Dopiero co poczułem nagły przypływ adrenaliny, z którym nie mogło się równać nic, czego doświadczyłem w Karolinie Południowej.

-Diabelnie dobra kryjówka, muszę przyznać - uznał Joe, zaglądając w przestrzeń pod domkiem. - Zdumiewa mnie, że tam wlazła. Większość dziewczynek w jej wieku nie weszłaby tam bez latarki za wszystkie cukierki świata.

Na tym skończyła się gra w chowanego. Zostaliśmy w chatce i gawędziliśmy albo siedzieliśmy w milczeniu. Betsy szybko przestała się mazgaić, a my, dorośli, odganialiśmy strach, którego nam narobiła. Stwierdziłem, że co kilka minut nieświadomie wstaję, wyglądam przez okno i obserwuję linię drzew. Przez te parę minut, kiedy szukaliśmy małej, byłem pewien, że przybyli Rosjanie. Teraz Betsy się znalazła, ale ja nie pozbyłem się tego uczucia. Po pewnym czasie Joe poklepał mnie po ramieniu i kiwnął na mnie, żebym poszedł z nim na taras.

- O co chodzi? - zapytałem, kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi.

- Za dwie godziny mamy się widzieć z Winters. Nie ciągnijmy z sobą dziewczynki ani Johna. Winters chodzi tylko o nas i o Julie. Tylko my powinniśmy do niej pojechać. Im więcej ludzi zabierzemy, tym łatwiej o chaos, a ja tego nie chcę.

-Więc?

- Więc niezbyt chętnie zostawiałbym tutaj znowu Johna i dziewczynkę. - Krótka nieobecność Betsy też nim wstrząsnęła.

Skinąłem głową.

- Ja też mam złe przeczucia, odkąd utknęła pod chatką. Ale Julie nie będzie chciała tutaj glin.

- Wiem. Dlatego sądzę, że powinniśmy wezwać Kinkaida.

Zmarszczyłem brwi.

- Julie i tak ma dość spraw na głowie, Joe.

- Nie musi z nim się spotkać. Możesz ją stąd zabrać, zanim on przyjedzie, a ja poczekam na niego. Ktoś tu musi zostać, LP, a on się nadaje do tej roboty. Ale jeśli nie chcesz, żeby tu był, możemy zostawić dziewczynkę z siedemdziesięciolatkiem w charakterze ochrony. - Wzruszył ramionami. - Twój wybór.

Patrzyłem przez okno na Betsy i Johna Westona. Pomyślałem o Kra-szakowie i Rakicu i znów skinąłem głową.

- Zadzwoń po niego.

Joe wyjął komórkę i zadzwonił z tarasu. Słuchałem, jak podaje Kinkaidowi namiary i wspominałem, jak Julie opowiadała o ich historii. Głupie zaloty po pijanemu, które szybko poszły w niepamięć. Aaron Kinkaid nie tak szybko je zapomniał. Wiedziałem, jak bardzo pragnął ją zobaczyć i prawie czułem się winny, że ją wykradnę przed jego przybyciem. Może nie taki znowu winny.

- Nie powiedziałeś mu, że będzie tutaj Betsy - zauważyłem, kiedy Joe się rozłączył.

Machnął ręką.

-Powiem mu, jak dojedzie. Nie miałem ochoty mu wyjaśniać, że Julie jest tutaj, ale że jej nie będzie, jak on się zjawi. Trochę to po świńsku.

- Da sobie z tym radę.

-Tak.

Wkrótce potem odjechaliśmy z Julie. John Weston uściskał ją i pocałował w policzek, potem usiadł na kanapie i nie spuszczał wnuczki z oczu. Joe zwlekał, czekał na Kinkaida, zaś Amy wyjechała, żeby zacząć pisać reportaż. Podczas drogi powiedziałem Julie, że przyjedzie Kinkaid, żeby przypilnować chatki.

- Czy naprawdę wmówił sobie, że mnie kocha? - zapytała.

- Przynajmniej dobrze udaje.

- Uff. Koszmar. Będzie tutaj, kiedy wrócimy?

- Tak. A co, źle?

- Bez znaczenia.

Jechałem do śródmieścia powoli, żeby Joe zdołał nas dogonić. Nie podobała mi się myśl, żeby zostawić pistolet, ale nie przeszedłbym z nim przez wykrywacze metalu w biurze prokuratora, więc schowałem go w konsoli ciężarówki. Weszliśmy do gmachu i czekaliśmy na Joego. Czekaliśmy kwadrans, ale się nie pojawił. Może Kinkaida coś zatrzymało. Może coś się stało. Zacząłem się martwić, kiedy w końcu Joe przybył. Wbiegł po schodach do środka.

- Przepraszam - rzucił, gdy szliśmy do gabinetu Winters. - Kinkaid chciał więcej wyjaśnień, niż ja miałem czasu. Kiedy wrócimy, będzie chciał jeszcze więcej.

Drzwi do gabinetu otworzyły się, zanim zdołałem odpowiedzieć i na korytarz wyszła jakaś kobieta. Zbliżała się do pięćdziesiątki, ale nadal była atrakcyjna, miała silne, zdecydowane rysy i kasztanowe włosy. Popatrzyła na nas, trochę dłużej zatrzymała wzrok na Julie. Zdobyła się na uśmiech.

- Cóż za uczta - odezwała się. - A ja chciałam dzisiaj wrócić wcześniej do domu. Który z panów to Lincoln Perry?

- To ja. - Podaliśmy sobie ręce.

- Oto, jak przeprowadzimy tę sprawę - mówiła. - Nie mam zamiaru rozmawiać z wami wszystkimi naraz. Będziecie wchodzić pojedynczo, a ponieważ pan do mnie zadzwonił, wejdzie pan pierwszy, panie Perry. Pani Weston i pan Pritchard mogą zaczekać.

Przytrzymała otwarte drzwi, a Joe i Julie usiedli w zewnętrznym gabinecie, podczas gdy ja poszedłem za Winters do małej salki konferencyjnej. Zamknęła drzwi, usiadła za biurkiem i klasnęła w ręce.

- Muszę mieć jakieś pojęcie na temat tego, co powinnam usłyszeć od tej kobiety - zaczęła. - Wybrałam pana, żeby mi pan dał to pojecie, bo pan wybrał mnie i uraczył tym deszczem gówna.

Pokrótce streściłem sprawę. Kiedy mówiłem, słuchała i milczała. Zrobiło to na mnie pozytywne wrażenie. Rzadko się zdarza prokurator, która potrafi uważnie słuchać.

- Ale bigos - podsumowała, kiedy skończyłem. - Czy pani Weston ma z sobą tę taśmę?

- Tak - odparłem - ale może być za późno na uzyskanie jakichkolwiek wyroków skazujących.

- Dlaczego?

- Jeśli Dainius Belov się dowie, kto zabił jego syna, może skorzystać ze znacznie mniej skomplikowanych procedur.

Przyjrzała mi się uważnie.

- Czy są jakieś podstawy, by sądzić, że on już wie, kto zabił mu syna?

Wzruszyłem ramionami.

- To mafia, pani prokurator. Oni często występują przeciwko sobie.

- Hm, hm. - Stukała stopą w podłogę i patrzyła na mnie. - Wie pan, czego bym chciała, kiedy na pana patrzę?

- Żeby mieć dwadzieścia lat mniej i być panną?

Przelotnie się uśmiechnęła, westchnęła i pokręciła głową.

- Chciałabym wierzyć, że mówi mi pan chociaż połowę tego, co pan naprawdę wie. Teraz poprosimy panią Weston, żeby do nas dołączyła. Na razie niech pański partner poczeka. Jest sporo ludzi, którzy bardzo się niecierpliwią, bo chcieliby porozmawiać z panem i panią Weston.

- Mam wyjść?

- Nie, zmieniłam zdanie. Zostanie pan teraz, bo jeszcze z panem nie skończyłam i długo nie skończę. Obawiam się, panie Perry, że nie ma pan pojęcia, w czym pan siedzi - dodała, otwierając drzwi, żeby wezwać Julie.

-Nie?

- Jestem jedną z tych ostatnich twardych, staromodnych damulek - odparła.

- Rozumiem.

Odwróciła się na obcasie.

- A może powinnam powiedzieć: wściekłych suk.

Nie mogłem się nie roześmiać.

- To będzie długie popołudnie, prawda?

- Przy całym tym bigosie? Marzyciel z pana, skoro sądzi pan, że uwiniemy się z tym w jedno popołudnie.

Przybył Swanders z jeszcze jednym prokuratorem i jakąś szychą z FBI. Był to niski, cichy człowiek, który niewiele mówił, ale poczerwieniał mocno, kiedy powiedziałem, o co podejrzewam agenta Thaddeusa Cody'ego. Przez większą część spotkania Swanders unikał ze mną kontaktu wzrokowego. Nie wiedziałem, czy jest na mnie wściekły, czy zażenowany, że tak mało wiedział o tylu sprawach. Prawdopodobnie wchodziły w grę oba te uczucia.

Kiedy skończyli z Julie i ze mną, Winters otworzyła drzwi, żeby wezwać Joego. Głupio się wobec niego czułem; to musiało być długie, nudne oczekiwanie. Kiedy Joe wszedł, Winters wyszła i zapytała Julie, gdzie jest Betsy.

- Jest z dziadkiem - powiedziała Julie. - W bezpiecznym miejscu.

- Pani Weston, ja po prostu nie mogę się zadowolić tą odpowiedzią. Nie pozwolę, żeby którekolwiek z was przebywało w nieznanym miejscu i obawiam się, że na jakiś czas będę musiała zapewnić pani ochronę policyjną. Muszę panią poprosić, żeby zatrzymała się pani w hotelu w mieście, gdzie będziemy mogli zapewnić pani bezpieczeństwo.

- Doskonale. - Julie chętnie na to przystała, jakby nie miała absolutnie żadnych problemów z powierzeniem swojego bezpieczeństwa policji. Próbowałem na nią nie patrzeć.

- A teraz, jeśli pani powie mi, gdzie jest pani córka, każę wysłać funkcjonariusza, żeby zabrał ją i przywiózł tutaj.

Julie zmarszczyła brwi.

- Z całym szacunkiem, proszę pani. Nie podoba mi się ten pomysł. Nadchodzące dni będą bardzo trudne dla mojej córki i nie chcę tego wszystkiego zaczynać od funkcjonariusza, który zabierze ją od dziadka. Jeśli pani chce, żebyśmy zatrzymały się w hotelu, niech pani pozwoli, żeby Lincoln zawiózł mnie do córki, a ja przywiozę ją sama.

Winters nie była zachwycona tym pomysłem, ale nie polemizowała.

-Niech pan ją jak najszybciej zawiezie do Marriotta przy lotnisku - nakazała. - Tam już będą czekać funkcjonariusze i przygotowany dla pani pokój. Kiedy pani się rozpakuje, znowu porozmawiamy.

- Mamy poczekać na Joego? - odezwałem się.

Winters przewróciła oczami.

- Perry, wiem, że to pański partner, ale myślę, że bez niego też potrafi pan zabawić się w taksówkarza. Niech pan jedzie po dziewczynkę i zawiezie je obie do Marriotta. Pański partner będzie u mnie bezpieczny.

- Skoro ma pani zostać z nim sam na sam, niech mi pani pozwoli dać mu dodatkowy pistolet.

- Niech pan jedzie po dziewczynkę, panie Perry. - Cofnęła się do salki konferencyjnej i zamknęła drzwi.

Pojechałem z Julie do chatki. Po drodze zapytała mnie o szczegóły spotkania z Belovem. Powiedziałem jej tylko tyle, że obiecał zadbać, by nikt nie skrzywdził jej i Betsy. Nie omawiałem metod, jakimi Belov zapewne się posłuży, żeby zapewnić im bezpieczeństwo.

- Udało ci się porozmawiać z Johnem, kiedy Betsy nie było w pobliżu? - zapytałem.

-Tak.

- Wie, że macie zamiar wyjechać?

-Tak.

Oderwałem wzrok od autostrady i spojrzałem na nią.

- Kiedy chcesz odjechać, Julie?

- Jutro.

Znów spojrzałem na drogę.

- Rozumiem.

Milczeliśmy aż do chatki. Zaparkowałem przy samochodzie Kinkaida. Kiedy zamykałem drzwi ciężarówki, wyszedł na taras i pomachał. Odwróciłem się do Julie.

- Będzie chciał z tobą porozmawiać. A ja dam mu tę szansę. Ale załatwcie to szybko, bo musimy wrócić z tobą i Betsy do miasta, zanim Winters wyśle po nas ekipę poszukiwawczą.

- W porządku.

- Lincoln, facet, miło cię widzieć - wykrzyknął Kinkaid, kiedy weszliśmy do chatki. Serdecznie uścisnął mi rękę, ale oczy utkwione miał w Julie. - Z początku byłem wkurzony na ciebie i Pritcharda, bo, chłopaki, odcięliście mnie od informacji, ale teraz rozumiem, co jest na rzeczy i już mi przeszło.

- Cześć, Aaronie - powiedziała Julie. Betsy zeskoczyła z kanapy i podbiegła, żeby uściskać matkę. Kinkaida ominęła szerokim łukiem.

- Cześć, Julie. Miło mi cię widzieć. - Kinkaid mówił głosem speszonego nastolatka podczas pierwszej randki. Na piegowatą twarz wystąpił mu rumieniec.

Chrząknąłem i popatrzyłem na Johna Westona, który siedział na kanapie.

- John, mogę cię prosić na chwilę na zewnątrz?

Wyszedł za mną. Nie chciałem zostawiać Julie samej z Kinkaidem, ale jeszcze mniej miałem ochotę kręcić się przy nich i wysłuchiwać, jak czyni wyznania, co z pewnością niebawem się zacznie. Powiedziałem Johnowi o rozmowie z Winters i jej prośbie, żeby Julie i Betsy zatrzymały się w hotelu pod okiem policji.

- To chyba dobry wybór - stwierdził, odwracając wzrok. Nic nie mówił o planowanym odjeździe Julie. Ja też nie wspomniałem o tym. - Cóż, synu. Jestem stary i zmęczony - powiedział. - Jeśli zawieziesz

je z powrotem do miasta, ja już wrócę do domu. Poproś Julie, żeby jutro zadzwoniła do mnie z hotelu, dobrze? Jutro znowu się z nimi spotkam.

Zapewniłem, że tak zrobię, a on uścisnął mi dłoń i pokuśtykał do swojego buicka. Nie chciałem jeszcze wracać do domku, żeby nie mieć do czynienia z Kinkaidem i Julie, więc wsiadłem do ciężarówki i bez celu zacząłem przeglądać rzeczy, które zabrałem z contoura i rzuciłem na tył kabiny.

Na podłodze, tam gdzie ją rzuciłem, leżała szara koperta. Teczka personalna Hartwicka. Nadal do niej nie zajrzałem. Podniosłem ją i zacząłem przerzucać strony. Teraz nie było konieczne sprawdzanie jego życiorysu, ale miałem ją w ręku i chciałem zabić czas. Przeszedłem do strony z referencjami w podaniu o zatrudnienie i zamarłem. Utkwiłem wzrok w trzecim nazwisku.

- Wiedziałem, że nie można ci ufać, ty dupku - powiedziałem na głos. Trzecie nazwisko na liście referencji należało do Aarona Kinkaida. Jeszcze bardziej interesujące było stanowisko, które zajmował Kinkaid, niemal dziesięć lat temu: szef ochrony, Richard Douglass i Wspólnicy. Kinkaid pracował dla adwokata Jeremiaha Hubbarda.

Wszedłem na taras i zajrzałem do środka. Kinkaid stał w kuchni i rozmawiał z Julie, a Betsy siedziała przy stole. Zatrzymałem się dłuższą chwilę, patrząc na nich. Zastanawiałem się, co on wiedział i od jak dawna. Przyszedł czas na - jak to ujął Randy Hartwick, zanim wyzionął ducha - małe dzielenie się odpowiedziami. Dopiero gdy dotarłem do drzwi, zdałem sobie sprawę, że zaciskam pięści.

- Hej, Aaronie - zwróciłam się do niego, wchodząc. - Nie lubię przerywać, ale jest parę spraw, które chcę ci objaśnić. Pozwolisz?

- Jasne, człowieku. Ty tu jesteś szefem. - Poszedł za mną do jednej z małych sypialni. Kiedy zostaliśmy sami, szeroko się uśmiechnął i klepnął mnie w ramię. - Miło znowu cię widzieć, Perry. Trochę się o ciebie martwiliśmy z Pritchardem, kiedy byłeś na południu.

Odwzajemniłem mu uśmiech i uderzyłem go w szczękę lewym hakiem. Cofnął się i zachwiał, ale podniósł ręce, żeby chronić twarz. Kopnąłem go w krocze, a kiedy padał, dołożyłem mu mocnym prawym za ucho. Wylądował na czworakach, potem opadł na podłogę, z trudem łapiąc oddech. Wyjąłem spod kurtki teczkę personalną Hartwicka i rzuciłem ją na ziemię obok jego głowy.

- Szef ochrony u Richarda Douglassa i Wspólników, co? To naprawdę ładnie, Kinkaid. Powiedziałeś nam, że nigdy nie spotkałeś się z Jeremiahem Hubbardem. Teraz trochę trudniej mi w to uwierzyć.

- Nie wiem, o czym mówisz - wyjęczał. Próbował włożyć lewą rękę pod koszulę. Kopnąłem go w żołądek, potem sięgnąłem mu pod koszulę i wyjąłem krótkonosą trzydziestkędwójkę, którą trzymał w kaburze na-ramiennej. Najwyraźniej zostawił colta pythona w domu i wziął dzisiaj coś subtelniejszego. Rzuciłem broń w drugi koniec pokoju, podciągnąłem go do pozycji siedzącej i mocno uderzyłem w twarz. Nie chciałem robić hałasu, żeby nie niepokoić Julie i Betsy, ale musiałem wydobyć od Kinkaida kilka odpowiedzi.

-Mów prawdę, ty sukinsynu - wycedziłem, wbijając mu kciuk w okolice obojczyka, aż zaczął się wić z bólu. - Powiedziałeś Rosjanom, że jestem w Karolinie Południowej, tak?

-Nie. - Próbował pokręcić głową i wyswobodzić się z mojego uścisku.

-Aaronie - syknąłem. - Gra skończona. Powiedz prawdę.

- W porządku - wykrztusił i opadł na ścianę. - W porządku.

Rozdział 25

Kiedy Wayne Weston i Aaron Kinkaid zaczęli prowadzić wspólne interesy, trafił do nich Hubbard skierowany przez Richarda Douglassa. Zamówienie było proste i opiewało na czas nieograniczony - wykonać jak najbardziej szczegółowe badania środowiskowe dotyczące każdego, kogo wskaże Hubbard. Zaproponował duże pieniądze, a oni je przyjęli. Kinkaid wyjaśniał: nie była to sprawa żony bogacza; to była tylko bzdura stanowiąca przykrywkę dla związków między Westonem a Hubbardem.

Nie było też konfliktu między partnerami spowodowanego osobą Julie Weston.

- Z Julie nic mnie nie łączyło - mówił Kinkaid. - Raz się upiłem i zacząłem do niej przystawiać, ale oboje się z tego śmialiśmy.

Zatem obaj pracowali przez dłuższy czas dla Hubbarda, ale szybko stało się jasne, że Weston był lepszy w zleceniach dawanych przez inwestora i wkrótce tylko on dla niego pracował. Kinkaid i Weston omówili tę sytuację i doszli do wniosku, że rozstanie się jest jedynym logicznym rozwiązaniem. Hubbard przystał na opłacenie spółki ochroniarskiej

Kinkaida w Sandusky, w charakterze cichego wspólnika. Kinkaid wyjechał z miasta, a Wayne Weston został, zajmował się czasem innymi sprawami, ale zasadniczo pracował jako zawodowy szantażysta. Był w tym dobry, a Hubbard uczynił go bogatym.

Zimą ubiegłego roku Hubbard zaczął myśleć o projekcie budowlanym we Flats. Weston wziął się do pracy, zbierał informacje środowiskowe na temat Beckleya i właściciela The River Wild. Właśnie wtedy natknął się na Rosjan.

- Wayne odkrył, że właściciel ma romans z mafią i chciał się wycofać - opowiadał Kinkaid. - Ale widzisz, Hubbard uznał, że to świetna okazja. Mógł zagrozić facetowi sprawami karnymi, gdyby udało się uzyskać jakieś realne dowody. Więc Wayne włamał się do baru i zainstalował tam kamerę bezprzewodową, żeby się dowiedzieć, co tam się dzieje.

Większość z nas nie zgłupiałaby do tego stopnia, żeby grozić człowiekowi powiązanemu z Belovem, ale Hubbard był od dawna tak wielka szychą, że przestał się bać, nawet ludzi takich jak Belov. Więc kiedy Weston zdobył tę taśmę, jego bogaty, arogancki szef postanowił ją wykorzystać. Wysłał kasetę właścicielowi klubu ze striptizem, ale nie powiedział o tym Westonowi. Następnego dnia Kraszakow zaczął szukać Hubbarda. Najwyraźniej przejął kasetę, zanim dotarła do Dainiusa Belova.

- Hubbard zaproponował im interes, będzie trzymał gębę na kłódkę, jeśli Rosjanie sprzedadzą mu nieruchomość - powiedział Kinkaid.

- I zgodzili się? - Skinął głową. Byłem zdumiony. - Rosjanie zrobili z nim interes? Dlaczego, do diabła, nie zabili go?

Wzruszył ramionami.

- Myślę, że chcieli go wykorzystać. Zobaczyli w nim potencjał, bo Hubbard jest jednym z najbogatszych ludzi w mieście. Po co mieliby go zabijać, skoro mogli go wykorzystać w przyszłości?

Dobra uwaga.

- Więc kiedy ty się pojawiasz?

- Zadzwoniłem do Hubbarda, żeby ostrzec go przed wami, chłopaki, po tym, jak u mnie pojawił się Pritchard, żeby mnie wypytać. Dzień później Hubbard dzwoni do mnie i mówi, że obaj pojawiliście się w jego biurze i zadawaliście pytania. Opowiedział, co zaszło z Wayne'em i Rosjanami. Zaproponował mi duże pieniądze, żebym się z wami jakoś związał i informował go na bieżąco. Powiedziałem, że nie zbliżę się do tego, chyba że najpierw porozmawiam z Rosjanami i upewnię się, że nie uznają mnie za zagrożenie. Spotkałem się z Kraszakowem i powiedziałem mu, że byłoby to z korzyścią dla nas wszystkich, gdybym pokręcił się wokół tego. Nie podobało mu się to, ale chciał znaleźć Julie i kasetę, więc się zgodził. - Popatrzył na mnie, jakby chciał mnie dopuścić do jakiejś tajemnicy. - Kraszakow to przerażający sukinsyn.

Chciałem go znowu uderzyć, ale nie zrobiłem tego.

- Kto wystawił syna Belova?

- Wiem tylko, że Kraszakow walczył o władzę, a syn Belova stanowił pierwszą przeszkodę na jego drodze. Myślę, że przez dłuższy czas panowało między nimi napięcie. - Wytarł krew z podbródka. - Perry, ja też znalazłem się w dołku. Wayne myślał, że Rosjanie chcą go zabić, teraz ja gram tę samą rolę. Myślisz, że mam ochotę to robić? Cholera, nie.

- Więc dlaczego to robisz, Kinkaid?

Parsknął.

- Myślisz, że miałem wybór? Hubbard ma na własność mój interes. Hubbard ma na własność mnie. Nie porzuca się ot tak tego rodzaju ludzi.

Odsunąłem się od niego i zacząłem chodzić po pokoju. Patrzył na mnie uważnie.

- Czy Hubbard ma na własność także Cody'ego?

Popatrzył na podłogę.

-Nie wiem.

Sięgnąłem do niego, a on zadał niezgrabny cios, którego łatwo uniknąłem. Podłożyłem ręce pod jego ramiona i podniosłem go. Cisnąłem go o ścianę dwa razy, aż drzwi się zatrzęsły. Julie i Betsy musiały to usłyszeć, ale byłem zbyt wściekły, żeby na to zważać.

- Tak - powiedział - tak, do cholery, płaci Cody'emu. A teraz odwal się ode mnie, Perry. Powiedziałem prawdę.

Rzuciłem go i odstąpiłem o krok.

- Na czym dokładnie polega gra Cody'ego?

- On jest prawie w porządku. Pracuje w grupie operacyjnej FBI, która próbuje dopaść Belova i wie, że Weston miał kasetę. Hubbard płaci mu, żeby nie mieszał do sprawy jego nazwiska. Nie chodziło o sabotowanie śledztwa, tylko o ochronę Hubbarda.

- A to znaczy, że sabotuje śledztwo - wtrąciłem. - Mówiąc wprost, Kraszakow, walcząc o władzę w mafii, eliminuje syna Belova. Ale kto sprzedał klub Hubbardowi?

- Kraszakow. On się tym zajmował, nawet jeśli nie był właścicielem na papierze.

- Dainius nie wiedział o sprzedaży The River Wild?

- Nie. To był ruch Kraszakowa. Miał prawo sprzedać klub, pod warunkiem że odpali dolę Belovowi.

- Posłałeś za mną Rosjan do Karoliny Południowej, prawda?

Przycisnął się do ściany, jakby chciał się w niej zaryć, szukając

ochrony, ale tym razem miał dość oleju w głowie, żeby nie kłamać.

-Tak.

Pomyślałem o Rakicu i bladym grubasie, o jego obrzynie, którego próbował we mnie wycelować i zgrzytnąłem zębami.

- A co z Hartwickiem?

- Nie był przemytnikiem broni.

-Nie rób sobie jaj. Mówię o tym, jak go zamordowano, Kinkaid. Czy to też ustawiłeś?

-Nie.

- Kinkaid, gra skończona. Dotarło do ciebie, ty tchórzliwy sukinsynu? - Kopnąłem w ścianę tuż obok jego głowy, a on podskoczył, jakbym go uderzył. - A teraz powiedz, co się stało z Hartwickiem.

- Jeśli o niego chodzi, niewiele skłamałem. Nie kłamałem, kiedy mówiłem, że to najbardziej niebezpieczny człowiek, jakiego w życiu znałem. Perry, to był szaleniec. Hubbard nie miał na niego rady, Kraszakow też. Kiedy się dowiedziałem, że Hartwick jest w mieście, wiedziałem, że poleje się krew. Tak to już było z Randym. Nie przyjechał, żeby prowadzić śledztwo, tylko żeby zabijać.

- Bzdura - powiedziałem. - Chciał zapewnić bezpieczeństwo Julie i jej córce, tak jak ja z Joem. Gdyby chciał zabić Kraszakowa, zrobiłby to i wrócił do Karoliny Południowej.

- Nie wiem.

- Jasne, że nie wiesz, Kinkaid. Więc Hartwick pokazał się w mieście, a ty nadałeś Kraszakowowi, gdzie go można znaleźć, co?

Patrzył na podłogę. Krople jego krwi zbierały się w małą kałużę.

- Byli ze mną na cmentarzu. Kiedy wyszedłem od was na papierosa, zadzwoniłem do nich. Zaparkowali niedaleko waszego biura i czekali. Potem strzelili z cmentarnego wzgórza i odjechali. Poczekałem kilka minut, a potem przelazłem przez płot, kiedy usłyszałem, że mnie wołacie.

- Kto strzelał?

- Kraszakow. Ma wyszkolenie snajperskie.

-Dlaczego sprzątnął tylko Hartwicka? Dlaczego zostawił mnie i Joego przy życiu?

- Powiedziałem im, dokąd zaszliście ze śledztwem i powiedziałem, że jeśli dadzą mi kilka dni, to może uda mi się znaleźć panie Weston i kasetę. Hartwick był zbyt niebezpieczny, żeby... - Głos mu się załamał, ale wiedziałem, jakie miało być zakończenie zdania. Zbyt niebezpieczny, żeby przeżyć.

- A kiedy znalazłem Julie, ty zadzwoniłeś do Kraszakowa i powiedziałeś, gdzie może nas zastać? - Pomyślałem o Betsy Weston śpiącej samotnie w pokoju hotelowym, na kilka minut przed przyjazdem Kraszakowa i jego zbirów. Przepełnił mnie wielki gniew. Kinkaid zadzwonił i powiedział, gdzie mogą nas znaleźć, a potem pozwolił im odlecieć, żeby dokończyli dzieła zabijania.

Odszedłem na trzy kroki, gotów walić nim o ścianę, dopóki jej nie przebiję, ale zanim go tknąłem, otworzyły się drzwi i weszła Julie Weston.

- Lincolnie... - Popatrzyła na zakrwawioną twarz Kinkaida. - Co tu się dzieje?

- Wyjdź - powiedziałem. - Jeszcze nie skończyłem.

Zaczęła protestować, potem popatrzyła na krew na podłodze, szybko się odwróciła i zamknęła za sobą drzwi. Odwróciłem się do Kinkaida. Wzrok miał wbity w podłogę.

- Muszę ci coś powiedzieć - rzekł.

- Nie pieprz, Aaronie. Mnóstwo rzeczy powinieneś mi powiedzieć wcześniej.

- To ważne. Kraszakow wie, gdzie jesteśmy.

-Co?

-Zadzwoniłem do niego, kiedy się dowiedziałem, że pojechaliście do biura prokuratora. Wściekł się i kazał mi powiedzieć, gdzie jest dziewczynka.

- Ty sukinsynu. Jak dawno to było?

- Może godzinę temu. Próbowałem go uspokoić, ale groził, że mnie zabije. Nie chciałem, żeby wylał całą złość na mnie, ale teraz, kiedy zobaczyłem to dziecko... - Spojrzał na mnie. - Perry, musisz ją stąd zabrać. Kraszakow ją zabije. Zabije was wszystkich.

Odstąpiłem od niego. W głowie słyszałem głos Thady'ego Cody'ego, który opowiedział mnie i Joemu o żądnej zemsty rosyjskiej mafii.

My, Włosi, zabijemy ciebie - cytował z podsłuchu - ale Rosjanie zwariowali, zabiją całą twoją rodzinę". Jeśli Kraszakow wiedział, że poszliśmy do prokuratora, to przyjedzie tylko po to, żeby zabijać.

- Cholera, mamy mało czasu.

Otworzyłem szeroko drzwi i wyszedłem z sypialni. W ręku trzymałem pistolet Kinkaida. Betsy zobaczyła go i schowała się za matkę.

- Wsadź Betsy do ciężarówki - poleciłem. - Odjeżdżamy.

Kiedy to mówiłem, usłyszałem chrzęst opon na żwirze podjazdu. Wbiegłem z powrotem do sypialni, ignorując Kinkaida, który kulił się na podłodze, podejrzewając, że znowu go uderzę, i podszedłem do okna wychodzącego na podjazd. Między sosnami zauważyłem czarną terenówkę.

Nie było czasu na myślenie, działałem odruchowo. Nie możemy odjechać, a maleńka chatka nie zapewni ochrony przed ogniem Rosjan. Możemy uciekać do lasu, ale nas zobaczą i w końcu nas złapią.

Wszedłem do salonu i wcisnąłem Julie do ręki pistolet Kinkaida.

-Są tutaj. Weź Betsy i zejdź tylnymi schodkami do dziury pod domkiem, gdzie schowała się wczoraj. Niech zachowa całkowitą ciszę. Jeśli ktoś będzie chciał za wami wejść, skorzystaj z tego, ale nie marnuj kul.

Patrzyła na mnie z otwartymi ustami. Odwróciłem ją i popchnąłem za drzwi, na taras. Chwyciła Betsy, zbiegła ze schodów i znikła za rogiem. Chatka osłaniała je od strony podjazdu, ale jeśli odbiegną od niej, znów będą widoczne. Zostałem sam, z Kinkaidem, ale bez broni. Mój pistolet nadal leżał w konsoli ciężarówki. Nie zdołałbym tam dobiec.

- Co zrobimy? - zapytał Kinkaid, wychodząc z sypialni. Wyglądał na równie przerażonego, jak Julie. Wiedziałem, że się bał, a to mi podpowiadało, że powie Kraszakowowi, dokąd wysłałem Julie i Betsy. Zrobiłem szybki krok w jego stronę i uderzyłem go sierpowym w szczękę, wkładając w to całą siłę barków i nóg, tak jak to należało robić. Cios padł czysto na podbródek. Kinkaid runął do tyłu i opadł na podłogę. Rąbnąłem go na wszelki wypadek w tył głowy i zostawiłem. Przynajmniej teraz będzie spokojny.

Zostawiłem Kinkaida i poszedłem do kuchni; otwierałem szuflady, szukając noża. Zanim zdołałem znaleźć coś bardziej użytecznego niż korkociąg, Aleksiej Kraszakow wszedł z tarasu i wycelował berettę w moją pierś.

Rozdział 26

Stałem i patrzyłem, jak Kraszakow wchodzi do kuchni. Za nim szedł Rakic z Małaknikiem. Świetnie. Cała banda tutaj się zjechała.

Kraszakow przez cały czas celował w moją pierś. Ostatni raz widziałem go twarzą w twarz na ganku jego domu.

Uśmiechnął się.

- Jesteś mi winien dwadzieścia dolarów.

- Dam ci pięćdziesiąt, żebyś sobie tylko poszedł.

Pokręcił powoli głową.

- Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe.

- No to stówa.

Uderzył mnie berettą w głowę, przed oczami przeleciały mi gorące błyskawice. Kiedy znów odzyskałem jasność widzenia, stałem na czworakach na tanim linoleum pokrywającym podłogę. To był silny mężczyzna. Niewielu ludzi jest w stanie powalić mnie na czworaki jednym ciosem. Ledwie widziałem, jak poruszył ręką.

Przystawił lufę do mojej potylicy, a Rakic zaczął chodzić po pokojach. Wrócił i pokręcił głową.

- Nikogo tu nie ma poza nim. - Pokazał na nieruchome ciało Kinkaida.

- Niezły jesteś - zwrócił się do mnie Kraszakow. - Kawał solidnej roboty odwaliłeś w hotelu.

- Miło mi, że ci się spodobało.

- Nie. Nie spodobało mi się. Zabiłeś mi przyjaciela. - Walnął mnie chwytem pistoletu w plecy. Ból rozszedł mi się po plecach i ramionach. - Gdzie one są? - rzucił. Nie odpowiedziałem, a Rakic rzekł:

- Lepiej powiedz nam szybko. Im dłużej to będzie trwało, tym więcej będzie bólu. - Miał gruby, miękki głos, jak człowiek cierpiący na chroniczny katar. - Gdzie jest pani Weston?

- Pani, kto?

Zły pomysł. Kraszakow znów uderzył mnie w głowę berettą, znów zobaczyłem gorące błyskawice. Tym razem dłużej trwało, zanim odzyskałem ostrość wzroku. Moje pole widzenia zaczynało przypominać teksaskie niebo w burzliwą noc z piorunami.

- Gdzie jest ta kobieta? - cedził słowa Kraszakow.

- Skończone, chłopcy - odezwałem się. - Prokurator wie, co się stało i media wiedzą, co się stało. Czas na was, musicie uciekać. Zabicie mnie tylko pogorszy sprawę. - Nie powiedziałem mu, że Belov też wie, bo zabiliby mnie z pewnością.

- Kłamie - stwierdził Rakic.

- Gdzie ona jest? - powtórzył Kraszakow.

-Z policjantami. Jest w biurze prokuratora i opowiada im tę całą przeklętą historię. Możecie się tam wybrać i o nią zapytać, jeśli macie ochotę.

- Kłamiesz - rzekł Kraszakow. Pokazał lufą w stronę Kinkaida. - Jeszcze niedawno kobieta i dziewczynka były tutaj razem z nim. Teraz on jest nieprzytomny, a ty jesteś tutaj sam. Twoja ciężarówka nadal stoi na dworze.

- Mówiłem ci, tu ich nie ma.

Podniósł mnie i pchnął na blat kuchenny. Trafiłem głową w brzeg zlewu. Złapał mnie za ramię, odwrócił, żebym stanął do niego przodem i trzy razy uderzył mnie w żołądek trzema brutalnymi hakami. Upadłem na kolana i zacząłem się krztusić, powstrzymując wymioty. Kopnął mnie w głowę i stając nade mną, wycelował berettę w moją pierś.

- Nie mamy czasu na gierki. Powiesz nam, gdzie ją znaleźć, bo ciebie chcę zabić na końcu.

- Jestem twoim ulubieńcem, co?

- Przytrzymajcie go - parsknął Kraszakow, a Rakic i Malaknik podeszli, chwycili mnie za ramiona i wyciągnęli z kuchni do salonu. Drzwi na taras były przez cały czas otwarte, zimne powietrze owiało mi twarz, bo na dworze wzmógł się wiatr. Kraszakow uklęknął obok mnie w wejściu i lewą ręką przygwoździł mi kostkę do podłogi. Przytknął mi lufę beretty do rzepki. - Jedna szansa - uprzedził. - Potem pożegnaj się z kolanem. Potem będziesz miał drugą szansę i pożegnaj się z drugim kolanem. A jeszcze potem będę musiał być bardziej twórczy. - Mówił to łagodnym, obojętnym głosem, staranną, koturnową angielszczyzną.

Popatrzyłem na pistolet przystawiony do kolana. Tyle, jeśli chodzi o wieczorne bieganie. Zamknąłem oczy i zobaczyłem twarz Julie, usłyszałem śmiech Betsy. Nie wydam ich tym draniom. Ani za jedno kolano, ani za dwa. Ani za życie.

Otworzyłem oczy. Już chciałem powiedzieć Kraszakowowi, żeby się pospieszył z robotą, ale nagle coś go oderwało ode mnie, jakby ktoś zarzucił na niego lasso i szarpnął do tyłu. Krzyknął i próbował użyć

pistoletu, ale wytrącono mu go z ręki. Z tarasu wszedł Thor i wbił głęboko nóż myśliwski w udo Kraszakowa. Ten zaczął krzyczeć, ale Thor zacisnął rękę w rękawiczce na jego gardle. Drugą ręką trzymał pistolet, którym celował w Rakica. Za nim stał spokojnie Aleksander i celował z kałasznikowa do Rakica i Malaknika.

Kinkaid stanął za nami na czworakach, nadal był oszołomiony. Popatrzył na nóż myśliwski wystający z uda Kraszakowa.

- O cholera. - Znów padł na podłogę i nakrył głowę rękami.

- Zostawcie go - rozkazał Aleksander. Rakic i Malaknik puścili mnie i powoli się odsunęli. Kraszakow próbował bezskutecznie się oswobodzić z chwytu Thora. Ten stał spokojnie, jakby nieświadom siły człowieka, którego trzymał. Odciął mu dopływ powietrza do płuc i po kilku sekundach Kraszakow opadł bezwładnie na podłogę. Stracił przytomność. Thor go puścił.

- Dainius chciał się z wami spotkać, panowie - powiedział do Rakica i Malaknika. - Weźmiemy wasz samochód.

Rakic zaczął coś mamrotać, ale Aleksander uderzył go dwa razy kolbą kałasznikowa i obalił na ziemię. Potem zabrał broń Rakicowi i Malaknikowi; kazał im wyjść. Wytoczyłem się na taras, patrzyłem, jak Thor schodzi po stopniach, ciągnąc za sobą Kraszakowa jedną ręką niedbale założoną mu na szyję. Kiedy dotarł do podjazdu, otworzył tylne drzwi navigatora i wrzucił do środka pokrwawione ciało Kraszakowa. Sięgnął do środka, wyciągnął nóż myśliwski i starannie wytarł z niego krew o spodnie ofiary. Potem podszedł do skulonego Malaknika, który czekał u podnóża schodów, i uderzył go w szczękę. Malaknik zwalił się, jakby ktoś zrzucił na niego samochód. Thor podniósł go jak małe dziecko i wrzucił go do samochodu, na Kraszakowa. Aleksander uderzył Rakica w tył głowy kałasznikowem i wrzucił go obok tamtych, potem wyciągnął kluczyki z kieszeni i zamknął drzwi.

Thor odwrócił się i utkwił we mnie lodowate spojrzenie. Nadal siedziałem na schodku.

- Wy szukaliście ich, a oni nas - powiedziałem.

Skinął głową.

- Dobra synchronizacja - dodałem.

Znów skinął głową i przeszedł obok mnie do chatki. Poszedłem za nim. Rozejrzał się po salonie i wskazał na Kinkaida, który nadal leżał na podłodze, obejmując rękami głowę. Na jego spodniach rozszerzała się wilgotna plama.

- Potrzebny ci jest? - zapytał.

-Tak.

- Doskonale. Rozumiesz, że tego nie widziałeś. W ogóle nas nie widziałeś.

Pokiwałem głową.

- Rozumiem.

Popatrzył na Kinkaida.

- Spraw, żeby i on to zrozumiał.

- Nietrudno będzie go przekonać.

- Nie, nie wygląda na to, żeby było trudno.

Odwrócił się na pięcie i zszedł z tarasu. Rakic był już w navigatorze. Thor otworzył drzwi po stronie kierowcy, ale nie wsiadał. Myślałem, żeby go zapytać, jak się tu dostali, ale odpowiedzią byłby tylko zimny, pusty uśmiech, więc dałem sobie spokój. Musieli zostawić samochód dalej, na drodze, żeby Kraszakow się nie zorientował, że za nim jadą.

Thor nadal stał przy otwartych drzwiach samochodu.

- Dainius przesyła podziękowania za pomoc w rozwiązaniu sprawy. Jeśli któregoś dnia będziesz potrzebował jego pomocy, ma nadzieję, że bez wahania do niego przyjdziesz.

- W porządku.

Już wsiadał do wozu, ale odwrócił się i znów popatrzył na mnie.

- Dobrze jest wyświadczyć przysługę Dainiusowi.

Pomyślałem o nożu myśliwskim zatopionym w udzie Kraszakowa.

- Nie wątpię - odparłem.

Odjechali. Stałem i patrzyłem, jak navigator skręcał z podjazdu i niknął z pola widzenia. Próbowałem nie myśleć, dokąd jadą. Kinkaid siedział teraz na tarasie, wyglądał na chorego. Podszedłem i uklęknąłem obok niego. Dziesięć minut temu chciałem stłuc go na kwaśne jabłko. Teraz nie byłbym w stanie podnieść ręki na nikogo. Czułem się zmęczony.

- Kinkaid - odezwałem się - ci ludzie mogli cię zabić. Nadal mogą. Pracowałeś przeciwko nim, a przeciwko takim ludziom nie należy pracować.

Oddychał nierówno. Patrzyłem na niego i myślałem o Hartwicku, o bladym grubasie, o pistolecie przytkniętym do mojego kolana. Myślałem o tym wszystkim i próbowałem wzbudzić w sobie wściekłość. Nie mogłem.

- Wracaj do Sandusky, Kinkaid.

Stałem na tarasie i czekałem, aż drżącymi rękami zapalił silnik i odjechał. Potem poszedłem po Julie i Betsy.

Zszedłem do dziury pod chatką i zacząłem odciągać panel. Potem zmieniłem zdanie i najpierw wykrzyczałem swoje imię. Nie chciałem dostać kulki.

Wyczołgały się prosto w moje ramiona. Obie płakały. Siedziałem na ziemi i trzymałem je. Betsy wtuliła głowę w moją pierś, a Julie wycierała oczy i próbowała się uspokoić.

- Co się stało? - zapytała. - Och, Lincolnie, tak się bałam. Dokąd oni pojechali?

- Odjechali. I już nie wrócą. Tylko to się liczy. - Pogłaskałem Betsy po miękkich włosach i łagodnie odciągnąłem jej buzię od koszuli. - Hej, koleżanko, odpręż się. Wszystko jest w porządku. Jesteś OK.

Siedzieliśmy przez jakiś czas, obejmując się. Ten uścisk miał większe znaczenie niż wszystkie inne w moim życiu, a potem Betsy powiedziała, że jest jej zimno, więc wziąłem ją na ręce i zaniosłem do środka.

- Jesteś wyższy od mojego taty - stwierdziła, kiedy wchodziliśmy po schodach, a ja zamknąłem oczy i nie odpowiedziałem.

Zebrały wszystkie swoje rzeczy, które zostały w chatce. Załadowałem je na tył ciężarówki. Potem zatrzymałem Julie na podjeździe.

- Wsadź Betsy do wozu, chciałbym na chwilę zostać z tobą sam na sam.

Przez kilka sekund przyglądała mi się, potem skinęła głową i weszła po schodach. Patrzyłem, jak idąc, porusza biodrami. Jutro. Odjeżdża jutro.

Zszedłem nad staw i zacząłem rzucać kamienie na lód. Przy brzegu odbijały się od powierzchni, nie łamiąc lodu, ale kiedy zacząłem ciskać je na głębszą wodę, wpadały w odstępy między krami i tonęły. Wysiłek sprawił, że ból, który zadał mi Kraszakow, znów się rozżarzył, ale zignorowałem go.

Kilka minut później Julie dołączyła do mnie. Stanęła obok i patrzyła, jak rzucam kamieniami. Nie przestałem, póki się nie odezwała.

- Betsy siedzi na tylnym siedzeniu twojej ciężarówki - powiedziała. - Jesteśmy gotowe, możesz ruszać, kiedy chcesz.

- Okay. - Rzuciłem jeszcze kilka kamieni na staw.

- Nie chcę cię opuszczać - odezwała się Julie.

Upuściłem kamień, który miałem w ręku.

- Wiem.

- Nie możesz pojechać z nami.

Pokręciłem głową.

- Nie. Nie mogę.

Westchnęła.

- Lincolnie, aleja tu nie mogę już dłużej zostać. Nie mogę wychowywać tu córki.

-Nie. Nie możesz.

Przesunęła się, żeby stanąć naprzeciwko mnie, włożyła ręce pod moje ramiona i złączyła je z tyłu. Przysunęła się i przycisnęła do mnie, a ja spojrzałem na jej piękną twarz, w jej piękne oczy i na chwilę zapomniałem o oddychaniu. Przycisnęła mnie mocno, potem odchyliła się, nadal mnie trzymając, spojrzała do góry na mnie i się uśmiechnęła.

- Czy kiedy zastrzeliłaś męża, też stałaś tak blisko niego?

Z początku była to jedna ze zmiennych w równaniu. Potem odrzuciłem pomysł jako absurdalny. Przypełzł jednak jako piekąca wątpliwość i zmienił się w dokuczliwe pytanie, żeby nabrzmieć do rozmiarów mocnego podejrzenia. Teraz, kiedy patrzyłem w jej oczy, stawało się to prawdą.

- Nie - wyszeptała ochrypłym głosem. - Nie tak blisko.

Odsunęła się ode mnie. Przynajmniej nie próbowała zaprzeczać.

Nie powinno to dla mnie wiele znaczyć, ale jednak było to coś.

- Kiedy się domyśliłeś?

- Przez jakiś czas zastanawiałem się nad tym. Wayne był zawodowcem i nie mogłem uwierzyć, że pozwoliłby komuś, żeby go zabił z jego własnej broni i upozorował samobójstwo. Z pewnością nie pozwoliłby na to żadnemu z Rosjan. Potem kupiłem twoją historyjkę o Hubbardzie, bo chyba tego chciałem. Ale i ona miała słabe strony, bo powiedziałaś mi, że masz mnóstwo pieniędzy od Hubbarda, żeby zniknąć. A jeśli cokolwiek jest bliskie sercu Hubbarda, to właśnie pieniądze. Gdyby zamierzał zabić albo kazać zabić Westona, nie zapłaciłby mu. Potem, kiedy przestałem myśleć, jak bardzo zależy ci na tym, żeby zabrać Betsy i wyjechać z kraju, zacząłem być coraz bardziej zainteresowany.

- Rozumiem.

-Zobaczyłem twoje drugie oblicze tamtego wieczoru, w gorącej kąpieli. To nie miało sensu - powiedziałem. - Niełatwo mi przyszło odłożyć na bok ambicję, ale kiedy to uczyniłem, zadałem sobie pytanie, czy rzeczywiście jestem aż tak atrakcyjny, żeby pogrążona w smutku wdowa zrzuciła z siebie ubranie pośrodku hotelowego podwórka.

Spojrzała na mnie zimno.

- Myślisz, że udawałam? Próbowałam cię zwieść, odsunąć twoje myśli od Wayne'a?

Wzruszyłem ramionami.

- Wierz, w co chcesz - odparła. - Ale to nie tak.

- Potwierdziłaś moje podejrzenia ostatniego wieczoru.

-Ja? Jak?

- Kiedy zapytałaś mnie o Amy. Powiedziałaś, że opuszczam gardę, kiedy jestem z nią i z Joem i że po raz pierwszy widzisz mnie takiego. Zacząłem o tym myśleć i doszedłem do wniosku, że to chyba prawda. Wcześniej nie widziałaś mnie z opuszczoną gardą. Zastanawiałem się dlaczego. Dlaczego trzymam gardę wysoko, kiedy jestem z tobą. Właśnie wtedy zacząłem liczyć argumenty. Zebrała się całkiem długa lista. Rzeczy, które powiedziałaś, a nie bardzo miały sens i... - Westchnąłem i pokręciłem głową, odwróciłem się i spojrzałem na staw.

-I co? - Ręce miała skrzyżowane na piersi. Wzrok utkwiła w ziemi.

-I zobaczyłem to w twoich oczach, w ten wieczór, kiedy wyjeżdżaliśmy z Karoliny Południowej - powiedziałem. - Kiedy zatrzymałaś mnie w hotelu i zapytałaś, czy mógłbym zabić, żeby chronić twoją córkę. Wyczuwałem coś w tych słowach. - Znów pokręciłem głową. - Próbowałem sobie wmówić, że o to samo pytałaś Wayne'a i byłaś rozczarowana, bo potrafił tylko umrzeć dla niej. Ale to nie było to. Ty byłaś w stanie dla niej zabić i chciałaś mi to powiedzieć bez słów. Sprawdzałaś mnie, czy sprostam zadaniu.

Podeszła bliżej i położyła ręce na moich ramionach.

- A ty zabiłeś, żeby ją chronić. Tak jak ja.

- Nie. - Odsunąłem się od niej. - Chciałbym móc to potwierdzić, bo to byłoby bardziej szlachetne. Ale w istocie, kiedy tamten człowiek wymierzył do mnie ze śrutówki, pociągnąłem za spust, żeby bronić siebie. Nie myślałem ani o tobie, ani o twojej córce, Julie. Po prostu instynkt samozachowawczy.

Odeszła i stanęła przy brzegu plecami do mnie. Poszedłem za nią i znów stanąłem obok niej.

- Powiedz, jak to się stało.

Nie odrywała wzroku od stawu.

-Nie zamierzałam tego zrobić. Nie musisz wierzyć, ale to prawda. Tak się bałam, Lincolnie. Uciekaliśmy, opuszczaliśmy własny dom

w środku nocy, bo jacyś ludzie chcieli nas zabić. Betsy siedziała w wynajętym samochodzie, a ja wróciłam do domu z Wayne'em. Szerokim gestem pokazał na salon i powiedział, żebym dobrze się przypatrzyła, bo już nigdy tego nie zobaczę. Wtedy przestałam się bać i czułam tylko złość. Nigdy już nie miałam go zobaczyć. Mojego własnego domu.

- Zadrżała, wspomnienia odrzucały ją, jakby były czymś przerażającym i żywym. - Potem włożył mi w dłoń pistolet. Kazał zabrać go do samochodu na wypadek, gdyby coś się stało. Mówił, że mogę go potrzebować, żeby bronić Betsy. Do tego sprowadziło się moje życie, Lincolnie, mój mąż daje mi broń, żebym broniła córki podczas nocnej ucieczki. Dlaczego? Bo ten drań był taki chciwy. I nawet nigdy mi nie mówił, Lincolnie. Nigdy nie mówił, co robił. Żyliśmy w szczęściu i niewiedzy, a on narażał nas na niebezpieczeństwo. Naraził na niebezpieczeństwo moje dziecko.

Podniosła na mnie wzrok.

- Pokazał mi, jak odbezpieczyć, a potem włożył mi pistolet do ręki. A ja przystawiłam mu go do skroni i zastrzeliłam go.

Przez dłuższy czas słychać było tylko szum sosen kołysanych wiatrem i chrzęst lodu pękającego na stawie. Słońce już skryło się za chmurami, ale temperatura sięgała prawie pięciu stopni i lód się topił. Patrzyłem przed siebie, nie widząc. Mijały minuty, odwróciłem się i poszedłem do ciężarówki.

Julie poszła za mną.

- Powiesz to policji, prawda?

Zatrzymałem się i spojrzałem na nią.

-Nie pracuję dla policji, Julie. Wynajął mnie twój teść, żebym dowiedział się, co stało się z jego synem. Wykonałem zadanie. Teraz pójdę do niego i powiem, co odkryłem.

Wsiadłem do ciężarówki i zapaliłem silnik. Betsy siedziała z tyłu. Uśmiechnęła się do mnie promiennie.

- Masz wysoki samochód - zauważyła. - Mama musiała mnie podnieść, żebym wsiadła.

-Lubię wysokie samochody - rzekłem. - Chcesz poprowadzić?

- Głos mi się załamał i już nic nie powiedziałem. Julie usiadła na fotelu pasażera i zapięła pas. W drodze powrotnej milczałem. Betsy i Julie rozmawiały. Ja prowadziłem.

Zawiozłem je do Marriotta. Zaparkowałem i pomogłem Betsy wysiąść. Kiedy postawiłem ją na chodniku, ścisnęła mnie rączkami za szyję i oznajmiła, że spotka się ze mną rano. Powiedziałem, że będę na to czekał.

- Nadal jesteś mi winien lody - przypomniała, idąc w podskokach do hotelu. Oparłem się o ciężarówkę i odwróciłem wzrok.

Julie stanęła obok mnie. Oboje patrzyliśmy na Betsy.

- Będzie ze mną szczęśliwa i bezpieczna - mówiła. - Powiem jej, że Wayne nie żyje, ale dopiero, kiedy znajdziemy się daleko stąd. Postaram się dobrze ją wychować; pragnę, żeby była szczęśliwa, żeby nic jej nie groziło i żeby nie trafiła na czołówki gazet.

- Czy kiedyś powiesz jej prawdę? - zapytałem. - Powiesz jej, co zrobiłaś?

Z trudem przełknęła ślinę i nie spojrzała na mnie.

- Nie wiem.

- Mamo, chodź - zawołała Betsy. Stała w drzwiach do holu.

Julie odwróciła się do mnie.

- Idziesz na policję?

- Idę na spotkanie z Johnem, jak ci mówiłem.

Spojrzała mi w oczy, szukając innej odpowiedzi, której jej nie dałem i skinęła głową.

- Okay, Lincolnie. - Stanęła na palcach i pocałowała mnie delikatnie w policzek, przytrzymując swoją twarz przy mojej przez kilka dodatkowych sekund. - Zawdzięczam ci życie swoje i córki. Możesz mnie teraz nienawidzić. Masz prawo. Wiedz tylko, że we mnie nie ma wobec ciebie innych uczuć poza wdzięcznością.

Odwróciła się i odeszła, niosąc w obu rękach walizki. Betsy otworzyła drzwi, naciskając z całej siły ciężkie szkło i obie weszły do środka. Wsiadłem do ciężarówki i pojechałem do Johna Westona.

Rozdział 27

W oknach domu Westona nie paliło się światło, ale otworzył, kiedy zapukałem do drzwi. Ubrany był w piżamę i szlafrok. Wyglądał na zmęczonego.

- Wejdź pan - powiedział, ustępując, żeby mnie przepuścić.

- Przepraszam, że niepokoję pana tak późno.

-Synu, za nic mnie nie przepraszaj. Zechcesz tu przychodzić codziennie o drugiej nad ranem, nie będę narzekał. Jestem ci winien więcej, niż zdołam zapłacić.

Poszliśmy do salonu i usiedliśmy. Mgiełka papierosowego dymu wydawała się gęstsza niż wcześniej. Zapalił kolejnego i parę razy się zaciągnął. Czekałem.

- Coś panu chodzi po głowie - rzekł. - Przyszedł pan, żeby to powiedzieć, to mów pan.

- Pan wie, że one odjeżdżają - odezwałem się.

Pokiwał głową.

- Tak, synu, wiem. I chociaż nie znoszę tej myśli, to uszanuję decyzję synowej. Leży jej na sercu dobro tej małej. Mocno w to wierzę.

Skinąłem głową.

- Ja też.

Zapalił jedną lampę, ale w pokoju nadal panował półmrok. Dym papierosowy zalegał w powietrzu, było gorąco, spociłem się. Zgasił papierosa w popielniczce i czekał, aż zacznę mówić.

- Wynajął mnie pan, żebym odkrył, co się stało z pańską rodziną.

- Tak. I pan to zrobił.

Pokręciłem głową.

- Powiedziałem panu, co się przydarzyło pańskiej wnuczce i jej matce. Nie powiedziałem o synu.

Czekał, aleja nic nie mówiłem. Czasem trudno jest znaleźć miejsce, od którego można by zacząć.

- Synu, jestem stary i zmęczony. Mów, co masz do powiedzenia.

Więc powiedziałem. Powiedziałem, jakie miałem z początku podejrzenia, powiedziałem o rozmowie z Julie. I że jeszcze nie rozmawiałem na ten temat z policją. Kiedy skończyłem, na jakiś czas zaległa cisza.

- Słucham tego z ogromnym smutkiem - przemówił wreszcie. - Ale jej nie obwiniam. I wiem, że Wayne jej nie obwinia, gdziekolwiek teraz jest. Wayne stracił z pola widzenia własną rodzinę i honor.

Głos miał mokry i chropawy.

- Trzeba zadzwonić na policję - powiedziałem. - To właśnie musimy zrobić.

Koniuszek papierosa rozjarzył się jaskrawą czerwienią, kiedy John się zaciągnął.

- Dla kogo pan pracuje, panie Perry?

Popatrzyłem na niego.

- Pracuję dla pana.

Pokiwał głową.

- Wygląda na to, że to ja powinienem zadzwonić, prawda?

Pokręciłem głową.

- To przestępstwo, proszę pana. Zabiła człowieka. To nie może ujść płazem.

Dmuchnął w moją stronę chmurą dymu.

- Spędził pan trochę czasu z moją wnuczką, prawda?

- Tak, proszę pana.

- Co pan o niej sądzi?

Poparzyłem na podłogę.

- To niezwykła dziewczynka. Jest inteligentna, zabawna i uprzejma. Wyjątkowe dziecko.

- Masz pan, do cholery, rację. Taka właśnie jest. - Odchrząknął i odłożył papierosa. - Jestem stary i chory. Nie zostało mi wiele czasu. W przeciwieństwie do Julie. Jestem jedynym członkiem rodziny dla tego dziecka. Kto będzie ją wychowywał, kiedy jej matka pójdzie do więzienia?

Wzruszyłem ramionami.

- Chyba sierociniec. Będzie na utrzymaniu państwa.

- Zgadza się. A teraz popatrz na mnie, synu.

Podniosłem wzrok i spojrzałem mu w oczy.

- Jesteś moim pracownikiem. Mam zamiar o coś cię poprosić. Oczekuję i żądam, że spełnisz moją wolę.

- W porządku.

- Prześpij się z tym - rzekł. - Idź do domu, połóż się do łóżka. Rano zrobisz to, co serce i głowa ci podpowiedzą.

Powiedziałem, że tak zrobię, wstałem i poszedłem do drzwi. Byłem w połowie drogi, kiedy znów się odezwał.

- Panie Perry?

Odwróciłem się.

- Tak, proszę pana?

Twarz miał ukrytą w mroku i dymie.

- Wynająłem pana, żeby przyniósł mi pan prawdę. Nie prosiłem, żeby przynosił mi pan słodziutkie bzdury. Żądałem prawdy i pan mi ją dał. Dziękuję panu za to.

- W porządku - odparłem. Chciałem go zapytać, czy teraz czuje się bardziej, czy mniej samotny niż wcześniej, ale nie zrobiłem tego. Wyszedłem w ciemność i cicho zamknąłem za sobą drzwi. Przyniosłem

mu prawdę. Wyglądało to na szlachetne zadanie i pewnie powinienem być dumny, że je wykonałem. Ale nie byłem. Czasem mówienie prawdy wcale nie jest przyjemne.

Zatrzymałem się przy restauracji w North Olmsted i wziąłem talerz z jedzeniem. Wreszcie zmęczyło mnie udawanie, że to normalny wieczór i że mam apetyt. Wróciłem do mieszkania, zmieniłem ubranie i zszedłem do siłowni. Grace, oczywiście, dawno już wyszła. Dobrze. Nie miałem ochoty na wesołe pogaduszki.

Głowa mi pulsowała od cięgów Kraszakowa, ale nie wziąłem żadnego środka przeciwbólowego. Tego wieczoru ból mi nie przeszkadzał. W siłowni prawie nikogo nie było i wściekle zabrałem się do treningu. Od ostatniego minęło kilka dni i moje mięśnie wymagały ćwiczeń. Ból głowy nasilił się, moje wysiłki też. Próbowałem oczyścić się poprzez harówkę, pot i ból. Nie zadziałało. Trudziłem się przez prawie dwie godziny. Wreszcie ciało dało za wygraną. Wróciłem do mieszkania.

Ledwie wszedłem pod prysznic, kiedy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i powiedziałem: „halo".

- Gdzie ona jest, panie Perry? - Laura Winters.

- Gdzie jest kto?

- Julie Weston. Proszę, niech pan powie, że jest z panem.

- Nie. Podrzuciłem ją do Marriotta parę godzin temu.

- Cholera.

- Co się stało?

-Znikła, to się stało. Kazaliśmy funkcjonariuszom ich pilnować, ale uciekła. Zabrała dziewczynkę na dół, na pływanie w krytym basenie. Przez cały czas były obserwowane. Kiedy wsiadła do windy, żeby wrócić, gliny poczekały na następną, żeby nie wystraszyć dziewczynki. Wtedy po raz ostatni je widziano.

Zgrabnie. Wayne Weston byłby dumny.

- Poszukajcie w domu Johna Westona - doradziłem.

-Wysłaliśmy tam funkcjonariuszy. Wygląda na to, że jego też nie

ma. Sąsiedzi widzieli, jak ładował dwie walizki do samochodu i wyjeżdżał dziś wieczór.

Kolejna niespodzianka.

- Zrobiła to celowo, prawda? - zapytała Winters. - Pańska przyjaciółka, dziennikarka, powiedziała mi, że Julie Weston zamierzała wyjechać. Powiedziała, że nie chce powierzać policji swojego bezpieczeństwa.

- Słyszałem, że tak mówiła, ale nic nie wiedziałem o jakichś konkretnych planach wyjazdu - odparłem szczerze.

- Dupku jeden, wiedziałeś, że ma zamiar uciec. No, lepiej żebyśmy je znaleźli.

- Ma pani jej zeznanie - przypomniałem. - To wystarczy.

- To ja decyduję, co wystarczy, Perry. I bez względu na to, czy je znajdziemy, czy nie, lepiej przywlecz jutro rano swój tyłek do mojego biura. Długa kolejka glin czeka tutaj, żeby wypytać cię w kwestii jeszcze dłuższej listy twoich zbrodni.

- Będę.

Usiadłem na podłodze salonu. Nie zapalałem światła. Julie wyjechała. Łatwiej byłoby jej, gdyby została ze mną, ale poczekała na policję. Prawdopodobnie chciała mnie asekurować i ułatwić mi rozmowy z glinami. To dawało do myślenia. Teraz to ich wina, że znikła, a nie moja. Mógłbym ją zatrzymać, gdybym wcześniej wezwał gliny. Ale John Weston powiedział, żebym tego nie robił. Nie wspomniał, że wyjeżdża z nimi.

Zadzwoniłem do Joego i przekazałem mu nowiny. Nie zaskoczyło go ani zniknięcie Julie, ani decyzja Johna, żeby nie wzywać glin, ani nawet to, że z nimi pojechał. Trochę bardziej zaskoczyło go, że Julie zabiła męża, ale trudno totalnie zszokować weterana policji o trzydziestoletnim stażu.

- Z tobą w porządku? - zapytał.

- W porządku.

- Pewnie. - Zamilkł. Potem dodał: - Prześpij się trochę, LP. Zasłużyłeś sobie.

- Do zobaczenia jutro, Joe.

O pierwszej nad ranem przyszła Amy. Nie zadzwoniła, ale nic się nie stało. Nie spałem, a ona wiedziała, że tak będzie. Wpuściłem ją i usiedliśmy na kanapie. Powiedziałem jej, co wiem. Wszystko od Thora i Kraszakowa począwszy, do mojej rozmowy z Julie nad stawem i prośby Johna Westona, żebym przespał się z myślą o powiadamianiu policji.

- No, no. Zabiła mu syna, a on puścił jej to płazem. Nawet zabrał się z nią.

- Pozwolił Betsy zachować matkę - powiedziałem. - Każdy podjąłby taką decyzję, ale nie sądziłem, że zrobi to John.

-A przecież wiele czasu z nimi nie spędzi. Pół roku, rok, prawda?

- O czym ty mówisz?

- John Weston umiera, Lincolnie. Nie wiedziałeś o tym? - Kiedy z mojej twarzy wyczytała, że nie wiedziałem, pokręciła głową. - No, no, myślałam, że wiesz. Julie powiedziała mi o tym podczas wywiadu. Jest w ostatnim stadium śmiertelnego raka płuc.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Już nie wiedziałem, co odpowiedzieć na znacznie więcej rzeczy.

- Co się stanie z Hubbardem i Codym? - zapytała Amy.

- Oskarżą Hubbarda. Domyślam się, że FBI podda Cody'ego postępowaniu dyscyplinarnemu. Trudno będzie z całą pewnością stwierdzić, co wiedział i jak bardzo zaszkodził śledztwu, a oni użyją wszystkich wykrętów, żeby tylko uniknąć zainteresowania mediów. Do czerwca prawdopodobnie skończy jako gryzipiórek w jakimś urzędzie w Des Moines...

Pokręciła głową.

- Ależ to był dzień dla ciebie, Lincolnie.

- Owszem, był. Prokurator mnie przeklęła, a jeden z najgroźniejszych kryminalistów w mieście podziękował mi za współpracę. Zdaje się, że całkiem nieźle sobie poradziłem, co?

- Żyjesz. I one też. Nie tak źle ci poszło.

-Żyją. Żyją i dawno odjechały. Dobrze, że kazaliśmy Westonowi dać nam czek na okaziciela.

- Jutro idzie mój reportaż - powiedziała. - Jest tam kilka akapitów, z których wynika, że Julie nadal się boi i chce zniknąć, żeby chronić córeczkę. Ale nie ma nic o tym, że zabiła męża.

- I nie powinno być. Niech się tym teraz zajmie policja.

Popatrzyła na mnie.

- Gryzie cię to, prawda? Powinieneś zawieźć ją na policję, zamiast podrzucać do hotelu. Powinieneś powiedzieć władzom, co wiesz. Ale nie zrobiłeś tego.

- Tak, gryzie mnie to. Gryzie mnie to, że nie czuję smutku. Wiem, że zabiła męża i wiem, że wyjechała i wcale nie jestem rozczarowany. Dobrze, że wyjechała. Nie chcę, żeby trafiła do więzienia.

- Ale zabiła człowieka. Zamordowała własnego męża.

- No, jasne. W tym problem.

Amy pokiwała głową.

-A ty troszeczkę to racjonalizujesz, prawda? Patrzysz na wydarzenia i usprawiedliwiasz jej działania, a przynajmniej usprawiedliwiasz to, że jest na wolności.

- Tak - przyznałem. - Ale nie powinienem. Zabójstwo to zabójstwo. Nie moja rzecz, żeby to usprawiedliwiać. Odebrała życie człowiekowi, Amy. John jest w porządku, że jej wybaczył, bo chce jak najlepiej dla swojej wnuczki. Ale chyba najlepiej by było, gdyby oboje jej rodzice żyli, co o tym sądzisz?

Amy podciągnęła nogi na kanapę i podwinęła pod siebie.

- Wiesz, prawie cię za nią zabili.

-Tak.

- Dwa razy.

-Tak.

- Zgorzkniały?

-Nie.

Siedzieliśmy na kanapie i gapiliśmy się w ścianę. Nie zapaliłem światła i chciałem, żeby tak zostało. Byłem zadowolony, że znowu siedzę w ciemności.

- Kochałeś ją, prawda? - zapytała cicho Amy.

Pokręciłem głową.

-Nie, nie kochałem jej. Znałem ją tylko trzy dni, Amy.

- Okay, więc jej nie kochałeś. Ale może chciałeś wykorzystać szansę.

Wzruszyłem ramionami.

- Pieprzyć to.

Uśmiechnęła się do mnie.

- Za twardy, żeby się wzruszać, co, Lincolnie?

Znów pokręciłem głową.

- Nie za twardy. Za mądry.

Lekko dotknęła mojej głowy, jej palce pieściły nabrzmiałe szramy, które zostawił pistolet Kraszakowa.

- W naszym życiu ludzie przychodzą i odchodzą. Nie wybieramy, kiedy i jak przychodzą i nie wybieramy, kiedy i jak odchodzą. Po prostu zbieramy doświadczenia, dajemy sobie z tym radę i żyjemy dalej. Tak to wygląda. I to powinieneś zrobić teraz.

- Powinnaś zostać pisarką.

Przycisnęła palcem jedną ze szram na tyle mocno, że trochę zabolało.

-A ty powinieneś być osłem. Och, czekaj... przecież już jesteś.

Roześmiałem się, westchnąłem i oparłem głowę o kanapę.

- Robię, co mogę.

- Tak - powiedziała. - Robisz, co możesz. I tylko tyle możesz od siebie wymagać, Lincolnie. Teraz pozwolę ci się trochę przespać. Przyda ci się, bo jutro spędzisz dzień przed lampami do przesłuchań.

- To będzie ubaw. Gdybyś chciała zobaczyć ten show, to gliny już pewnie sprzedają bilety.

Zszedłem z nią do samochodu. Mocno mnie uścisnęła, wsiadła do acury i odjechała.

Poszedłem do mieszkania i wygrzebałem pamiętnik Betsy Weston z szuflady, gdzie go schowałem. Przeczytałem kilka wpisów, uśmiechnąłem się na widok błędów ortograficznych. Zatrzasnąłem go i wrzuciłem do kubła na śmieci. Pryzmat w kształcie serduszka, który zabrałem z jej sypialni tego samego popołudnia, leżał w szufladzie razem z pamiętnikiem. Już chciałem go wyrzucić do śmieci, ale się rozmyśliłem. Zabrałem go na dół, do siłowni, i na żyłce wędkarskiej powiesiłem w okienku przy biurku. Słońce wkrótce znów wyjdzie zza chmur, a wtedy pryzmat roziskrzy się i może Grace się uśmiechnie. Człowiek robi, co może.

Zamknąłem biuro i wyszedłem na parking. Nad głową przemknął z rykiem odrzutowiec, leciał całkiem nisko, podchodził do lądowania na lotnisku parę kilometrów dalej. Ryk był straszny, a podmuch szarpnął mną tak, że aż się zachwiałem. Spojrzałem w górę i zobaczyłem smugę dymu i światła przelatującego samolotu. Myślałem, skąd przyleciał i dokąd odlatuje. Myślałem, czy wiezie Julie i Betsy Weston. W końcu samolot jeszcze bardziej obniżył pułap i zniknął za budynkami. Chmura dymu, którą po sobie zostawił, powoli rozpłynęła się na nocnym niebie. Została tylko pamięć dźwięku.

Wszedłem na górę i położyłem się spać.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koryta Michael Lincoln Perry 03 Martwy trop
Podsumowanie, 01 Wprowadzenie do sieci komputerowych
Zanim powiesz do widzenia
82 Nw 01 Przystawka do przecinania
14 01 Maszyny do robot ziemnychid 15606
01 wprowadzenie do teorii ekspl Nieznany
DO WIDZENIA PROFESORZE, dla dzieci i nauczycieli, teksty piosenek
Korekta PROGRAM SPOTKANIA SSP11 dnia 22-24.01.2010 do Osrod, specjalizacja mięso
do widzenia świąteczne
Wykład XVII  03 01 Wstęp do nerwów czaszkowych
Koniec roku - DO WIDZENIA SZKOŁO, Inscenizacje
DO WIDZENIA WYCHOWAWCO(1), teksty piosenek
01 [Wprowadzenie do rekolekcji] Gdzie jest Bóg, gdy go potrzebuję !
Lab 01 Wprowadzenie do systemu UNIX
CIT 8 rok 2011 (od 01 01 2011 do 31 12 2011)
01 WPROWADZENIE DO FIZJOLOGII CZŁOWIEKA ppt
60 MT 01 Wzmacniacz do adaptera
01 Wprowadzenie do układów automatycznego sterowania
wniosek 01 wpisanie do rejestru, Prawo

więcej podobnych podstron