Boswell Barbara Najmłodsza siostra

Barbara Boswell NAJMŁODSZA SIOSTRA

1

- Hej, Jack! Kazorowski chce cię widzieć u siebie, naty­chmiast.

Jackson Blackledge nie odwrócił głowy od ekranu kom­putera, a jego palce, zwinnie tańczące po klawiaturze, nie opuściły nawet jednej litery.

- Później, chłopcze - burknął do zbyt gorliwego młode­go człowieka, chyba praktykanta, przysłanego do redakcji z college’u. Skip Jakiśtam, nazwisko wyleciało mu z pamię­ci. - Teraz znikaj. Jestem zajęty, nie widzisz?

- Kazorowski mówi, że to bardzo ważne. - W głosie Skipa dawał się wyczuć lekki niepokój. Wszyscy w redakcji Buffalo Times-Gazette znali Jacka z całkowicie nieprze­widywalnych, gwałtownych wybuchów furii.

- Zaczęła się wojna? - Jack przerwał pisanie i spojrzał na posłańca. - A może drużyna Buffalo Bills wyniosła się z na­szego miasta?

- No nie, ale...

- W takim razie to nie jest aż tak ważne, prawda? - Black­ledge ponownie zwrócił się ku klawiaturze, dając nieszczęs­nemu gońcowi sygnał do odwrotu...

... którego ów nie wykonał.

- Przykro mi, Jack, ale Kazorowski kazał mi cię przypro­wadzić do swojego gabinetu. O rany... - ton głosu Skipa przybrał nagle przymilny odcień - przecież i tak ci już prze­rwałem, no nie?

Jack powoli uniósł się z krzesła i stanął wyprostowany: sto osiemdziesiąt pięć centymetrów potężnie umięśnionego mężczyzny. Trzasnął obiema dłońmi w blat stołu i nie bez satysfakcji obserwował, jak chytry uśmieszek szybko bled­nie i znika z twarzy gońca.

Jack był w pełni świadomy wrażenia, jakie wywiera na lu­dziach jego sylwetka. W czasie swojej kariery sportowej często wykorzystywał ten atut dla psychicznego załamania przeciwnika. Zerknął z ukosa na niskiego, chudego jak pa­tyk dzieciaka i westchnął. To przecież nie boisko piłkarskie. Znajdują się w redakcji gazety, a młody Skip po prostu wy­konuje polecenie, jak każdy inny tutaj.

- Prowadź mały. Damy Kazorowskiemu dziesięć minut.

Skip, czując wyraźną ulgę, uśmiechnął się szeroko.

- Tylko ty możesz gwizdać sobie na rozkazy naczelnego i zawsze uchodzi ci to na sucho. Chciałem powiedzieć, że on rządzi wszystkimi oprócz ciebie. Nie dajesz sobie w kaszę dmuchać, Jack. Bardzo cię za to podziwiam.

- Tak, niektórym to się podoba. Tylko nie mów Kazoro­wskiemu, że chcesz mnie naśladować. On sądzi, że moja osoba to dla niego kara boska. Jego wrzód żołądka nie wy­trzyma dwóch takich typów.

Przeszli przez redakcję, jak co rano gwarną i pełną gorą­czkowo pracujących ludzi. Reporterzy siedzieli przed monitorami komputerów, pisząc swoje artykuły, inni rozmawiali przez telefon lub przerzucali stosy korespondencji. Mała grupka obradowała w wąskim korytarzu wokół automatu z kawą i napojami. Z tyłu znajdowała się redakcja działu lokalnego.

W środku siedział Kazorowski - otyły, łysiejący, wyglą­dający na więcej niż swoje pięćdziesiąt lat - i palił. Na jego biurku leżała opróżniona w połowie paczka papierosów.

- Za dużo palisz. Kaz - zauważył Jack, wchodząc do ga­binetu. - Pamiętasz, co ci mówił lekarz? Chcesz znowu wy­lądować w szpitalu?

- Jeśli ci tak zależy na moim zdrowiu, to mógłbyś mi oszczędzić tej kłótni, którą zaraz będziemy mieli - odciął się Kazorowski.

- Oho - Jack mimowolnie się naprężył. Podszedł do ma­łego okna i wyjrzał na ulicę. Widok nie był zbyt piękny. Bu­dynek mieszczący Buffalo Times-Gazette znajdował się w jednej z najstarszych i najbardziej zaniedbanych części miasta. Siedziba gazety od początku jej istnienia, czyli od prawie siedemdziesięciu pięciu lat, była równie wiekowa i sfatygowana jak cała okolica.

Wrzesień jest wspaniałą porą roku w zachodniej części stanu Nowy Jork. Liście właśnie zaczynały zmieniać kolor, a zieleń i kwiaty wciąż nęciły wzrok soczystymi barwami. Ulica widoczna z okien gabinetu Kazorowskiego była jed­nak odpychająco ponura, piękno zmieniającej się przyrody nie miało do niej dostępu.

Jack odwrócił się i obrzucił naczelnego jednym z tych słynnych spojrzeń Black Jacka, nieruchomym i świdrują­cym.

- Dawaj te złe wieści. Kaz. Nie, sam zgadnę: wydawca znowu ocenzurował mój felieton.

Kazorowski przypalił papierosa od niedopałka poprze­dniego.

- Nic z tych rzeczy, dzięki Bogu. - Z wysiłkiem prze­łknął ślinę. - Jack, chciałbym z tobą porozmawiać o twojej umowie z syndykatem ogólnokrajowym...

- O co chodzi tym razem? - zapytał powoli Jack wojow­niczym tonem, a w jego oczach pojawiły się groźne błyski.

- Zdaję sobie sprawę, że dla dziennikarza, który całe ży­cie pracuje w Buffalo - i to dla naszej gazety - przystąpienie do syndykatu współpracującego z dwustu dwunastoma ga­zetami w całym kraju to wielka szansa - wyrzucił z siebie Kaz. - W innych miastach są felietoniści znani w całych Stanach, ale w Buffalo ty jesteś pierwszy i jedyny! Załoga naszej Times-Gazette pieje z radości. Wszyscy mamy na­dzieję, że twoja sława zwiększy sprzedaż T-G. Jack, wiesz, jakie to przygnębiające, kiedy pracujesz w jedynej w mieście codziennej popołudniówce i widzisz, że ludzie przestają ją ku­pować, bo wolą oglądać telewizję.

- Ale... - bąknął Jack, niespokojnie zerkając na szefa. Musiało być jakieś „ale”. Kazorowski nigdy nie chwalił lu­dzi bez jakichś własnych, ukrytych powodów.

Naczelny wziął głęboki wdech.

- Jack, podpisałeś umowę na trzy artykuły tygodniowo dla syndykatu, ale my potrzebujemy pięciu na tydzień do na­szej gazety.

- Przykro mi, Kaz. Przystąpiłem do syndykatu tylko dla­tego, że przez ostatnie pięć lat pisywałem po pięć felietonów na tydzień. Chciałbym poprzestać na trzech, ale takich, które interesowałyby czytelników w całym kraju, a nie tylko tutaj.

- Ale przecież twoja rubryka jest tak popularna właśnie ze względu na lokalny charakter i tematykę, Jack. Rozumiem twoje ambicje, ale nasi czytelnicy chcą kogoś, kto komentu­je lokalne wiadomości, plotki i anegdoty.

- W takim razie oczekujesz ode mnie trzech kolumn tygodniowo dla publiczności ogólnokrajowej i dwóch na te­maty lokalne, tak? Jezu, Kaz, wykończysz mnie. Wiesz, że nie płacisz za dużo - dodał Jack sucho.

- Nie jestem bez serca, Jack. Rozumiem, że praca w syn­dykacie zabierze ci więcej czasu i energii. Dlatego też po­zwoliliśmy sobie... to znaczy ja pozwoliłem sobie... zatrud­nić dla ciebie asystenta.

Jack postąpił krok do przodu.

- Kogo?

- No wiesz, kogoś do pomocy. Za jakiś czas mógłby przejąć wtorkową i czwartkową rubrykę... oczywiście, pod twoim kierownictwem i tak dalej - dodał szybko. - Nigdy nie znajdziemy kogoś, kto by tobie dorównał, a rubrykę na­dal podpisywałbyś swoim nazwiskiem.

- Tak jest taniej, co? - skrzywił się Jack. - Nie możesz sobie pozwolić na zatrudnienie jeszcze jednego felietonisty.

- Cóż, masz rację... - Kaz spróbował się uśmiechnąć. Zawsze szczycił się umiejętnością oszczędzania. - A wraca­jąc do sprawy, Jack, musisz jedynie...

- Nauczyć jakiegoś gówniarza prosto po szkole dzienni­karskiej, jak się pisze nadający się do czytania felieton? Przygotować się na ciągłe poprawki i przeróbki? Do diabła, Tom, niańczenie go zajmie mi więcej czasu, niż gdybym to wszystko pisał sam.

- Jej - poprawił go Kazorowski, bawiąc się ołówkiem.

- Co?

- Jej. Twój asystent jest kobietą, Jack.

Jack roześmiał się.

- Dobra, Kaz, skończ te żarty. Kobiety nadają się do pi­sania o posiłkach, ślubach, dzieciach albo o psychologii na co dzień czy o obchodach jakiejś rocznicy, jeśli są bardziej zainteresowane światem. Ja piszę o sporcie, polityce i naj­ważniejszych wydarzeniach. Drukuję felietony satyryczne. i poważniejsze rzeczy, ale...

- Mnóstwo kobiet czytuje twoją rubrykę, Jack.

- Zgoda, ale to nie znaczy, że któraś z nich umiałaby coś takiego napisać. Jeśli chcesz mieć kobietę-felietonistkę, to wsadź ją do redakcji kobiecej i niech pisze o przedszkolach albo o najnowszej diecie-cud, czy o dziesięciu najlepszych metodach flirtowania, ale na tym koniec.

- Nie wiedziałem, że z ciebie aż taki męski szowinista, Jack. Nic dziwnego, że żadna z kobiet pracujących u nas nie przyjęła oferty pracy z tobą.

Jack otworzył szeroko swoje czarne jak onyks oczy.

- Żadna?

- Żaden z mężczyzn też nie chciał tej posady - dodał Kaz. - Starsi dziennikarze mają już swoje stałe miejsca, a młodsi wcale się nie palili, żeby grać przy tobie drugie skrzypce albo służyć za chłopca do bicia trudnemu we współżyciu... - chrząknął głośno -...czy słowo „tyran” bę­dzie tu odpowiednie?

- Tyran? Ja? - Jack poczuł się urażony. - To prawda, że umiem postawić na swoim, ale...

- Niektórzy używali innych sformułowań. Na przykład „terrorysta” lub „furiat”.

- Jestem po prostu pewny siebie. Wiem, na co mnie stać.

- Jack, granicę między pewnością siebie a arogancją przekroczyłeś już wiele lat temu.

- Lubię ryzyko - powiedział Jack gorzko. - Sam ustana­wiam reguły i nie mam zamiaru podporządkowywać się czy­imś rozkazom, nawet szefów czy dyrektorów, to wszystko.

- A ludzie, którzy cenią sobie spokój w pracy, chcą się trzymać od ciebie jak najdalej. Dlatego musiałem poszukać kogoś spoza gazety, nawet spoza Buffalo, jeśli mam być szczery. Jesteś swego rodzaju legendą w środowisku dzien­nikarskim, Jack.

Kazorowski przygotował się na eksplozję, co do której był pewien, że zaraz nastąpi.

Jack rzeczywiście miał zamiar wybuchnąć, kiedy uświa­domił sobie, że dopiero co nazwano go furiatem. Kazoro­wski z pewnością oczekiwał, że zrobi mu awanturę. Je­dyna rzecz, która nie podobała mu się bardziej niż perspe­ktywa jajogłowej panienki, piszącej artykuły pod jego nazwiskiem, to świadomość, że ktoś potrafi z łatwością przewidzieć jego zachowanie. Dlatego uśmiechnął się. Nie był to może ten rodzaj uśmiechu, który zachęca drugą stronę do odwzajemnienia go, niemniej jednak ten grymas przypo­minał uśmiech.

- Opowiedz mi o tej asystentce, za którą ponoć uganiałeś się po całym kraju, Tom - wycedził słodkim głosem. - Po­zwól, że to i owo sam odgadnę: była na tyle naiwna, że zgo­dziła się na przeraźliwie niską pensję, nawet jak na branżę dziennikarską.

- Trafiłeś, chłopcze. - Kazorowski zatarł dłonie. - Wiesz, jak u nas krucho z forsą. Jeżeli mam być do końca szczery, to praca z tobą nie była jedynym powodem, dla które­go wszyscy tutaj odrzucili ofertę. Zaproponowaliśmy bardzo niską płacę. Bałem się, że będę musiał ją podnieść, aż tu na­gle dostałem podanie tej dziewczyny. Przejrzałem kilka z jej prób dziennikarskich i rozmawiałem z nią. Ona jest dobra, Jack. Zamierzałem wygłosić przed nią kazanie o tym, jak ni­skie są płace w gazetach i tak dalej, ale ona wzięła tę posadę od razu. Z pierwotną stawką!

- Myślisz, że to bogata panienka, która pracuje dla przy­jemności, a żyje z ogromnego konta bankowego, założone­go przez kochającego tatusia? - Ciemne oczy Jacka zwęziły się w szparki w nagłym przypływie zainteresowania.

- Przykro mi, ale cię rozczaruję, Blackledge. Jeśli ona jest bogata, to ja napiszę te dwa artykuły tygodniowo sam i to za darmo. Nie wygląda mi na zamożną, nie zachowuje się ani nie mówi jak bogate córeczki. Jestem pewien, że to dziewczyna z klasy średniej, a jej mieszkający w małym do­mku rodzice ledwo wiążą koniec z końcem, żeby pomóc dziecku rozpocząć karierę zawodową.

- Mogłeś przynajmniej załatwić mi forsiastą panienkę na wydaniu - zakończył Jack, nie całkiem żartując.

- Nadal planujesz małżeństwo dla pieniędzy? - Kaz uśmiechnął się. - Powodzenia. Przyda ci się parę dolarów.

Jack wzruszył ramionami.

- Już raz ożeniłem się z tak zwanej miłości i skończyło się to kompletną klapą. Następnym razem, o ile w ogóle bę­dzie jakiś następny raz, poślubię worek pieniędzy. Bogata narzeczona z dużą forsą - tylko to mnie interesuje.

Na krótką chwilę z twarzy Jacka zniknął wyraz cynicznej obojętności, a pojawiło się na niej coś w rodzaju rozczaro­wania.

- Tu masz próbkę jej zdolności - głos Kazorowskiego wyrwał Jacka z nieprzyjemnych wspomnień. Szybko zerk­nął na kartkę maszynopisu, którą wręczył mu szef.

- To przecież wypracowanie typu „Jak spędziłam swoje letnie wakacje”. Przyjąłeś ją na podstawie takich bzdur?

- Przeczytaj to uważnie. To jest świetne, dużo humoru. Ona rokuje wielkie nadzieje. Pracowała w Disney...

- Zatrudniłeś Myszkę Miki, żeby pisała za mnie artyku­ły?

- Podczas wakacji pracowała w Disneylandzie. Oni wy­najmują ludzi i przebierają ich za bohaterów filmów, żeby zabawiali turystów - wyjaśniał Kaz cierpliwie. - Była jed­nym z siostrzeńców Donalda.

Jack przewrócił oczami.

- No to pięknie. Mam pozwolić eks-kaczce pisać pod moim nazwiskiem. Kaz, bądź ze mną szczery. Ona jest pełna entuzjazmu, odważna i pyskata, prawda? I do tego ładna?

- Jack, na miłość boską...

- Więc jest! Wiesz doskonale, że nie znoszę tego typu osóbek. Nic z tego szefie. Sam będę pisał felietony. Potrzeb­ne mi to jak dziura w moście, ale nic mnie nie zmusi do pra­cy z jakimś ptasim móżdżkiem - używam tego określenia zupełnie dosłownie w tej sytuacji - który...

- Został przyjęty i jutro zaczyna - przerwał Kaz. - Ma na koncie ponad rok współpracy z gazetami w Houston i w Waszyngtonie, a to już jakieś doświadczenie, więc nie jest kompletnie zielona. To dobry interes, Jack. Nie zamierzam zostawić jej tylko dla ciebie. Redakcja kulinarna i rozrywko­wa też prosiły o jakąś pomoc: w takim razie podzielicie dziewczynę między siebie. Zatrudniłem trzy osoby za nieca­łą jedną pensję!

- Co z ciebie za facet. Kaz. - Jack pokręcił głową, obu­rzony i rozbawiony zarazem. - Jesteś dusigrosz i straszny spryciarz, ale ostrzegam cię już teraz, że zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby tej panience odechciało się ze mną pra­cować.

Zadzwonił telefon i Kaz wyraźnie zadowolony, że ma tę rozmowę za sobą, pośpiesznie sięgnął po słuchawkę.

Jack skierował się ku drzwiom.

- Kiedy tu jutro przyjdzie, przyślij ją do mnie. Zamie­rzam pracować w domu. - Miał taką możliwość dzięki kom­puterowi osobistemu, zainstalowanemu w mieszkaniu, cho­ciaż zwykle wolał przychodzić do redakcji. Dzień jutrzejszy będzie wyjątkiem. Musi skutecznie odstraszyć tę małą, a gdzież można to zrobić lepiej niż we własnym domu.

Kaz zakrył dłonią mikrofon słuchawki.

- Jack - ryknął - ani mi się śni posyłać dwudziestotrzyletnią dziewczynę do twojego mieszkania. Spotkasz się z nią tutaj w redakcji i nie będzie żadnych problemów z nagaby­waniem seksualnym.

- Dwadzieścia trzy lata? - Jack uderzył się w czoło otwartą dłonią. - To znaczy, że jest młodsza ode mnie o dzie­sięć lat! Dziesięć lat! Kiedy ja dojrzewałem płciowo, ona zaczynała chodzić do żłobka. Kiedy ja uczyłem się pro­wadzić samochód, ona uczyła się czytać! Kaz, to śmieszne, ja...

- Będzie tu jutro punktualnie o siódmej, Blackledge.

- Dobra, przyjdę z nią pogadać - wysapał Jack. Tę rundę przegrał, ale nie miał zamiaru przyznawać się do porażki. - Jak się nazywa to słodkie, małe kaczątko? - Jego uśmiech był więcej niż diaboliczny.

Kaz nie wyglądał na uszczęśliwionego.

- Colleen Brady - wyrzucił z siebie i powrócił do prze­rwanej rozmowy telefonicznej, nerwowo unosząc brwi.


Colleen Brady weszła do redakcji Buffalo Times-Gazette o szóstej trzydzieści. Tak spieszno jej było zacząć nową pra­cę, że musiała się powstrzymać, by nie przyjechać godzinę wcześniej.

W trakcie oczekiwania na przybycie Jacksona Blackled­ge została przedstawiona wszystkim pracownikom, a ci przyjęli ją miło i ciepło. Obawiała się, że jej nowi koledzy mogliby źle potraktować kogoś z zewnątrz, kto sprzątnął im sprzed nosa świetną posadę asystenta felietonisty drukowa­nego w całym kraju. Samodzielne pisanie artykułów, oczy­wiście pod czujnym okiem pana Blackledge’a, stanowiło spełnienie jej wielkich marzeń. Nie zdziwiłaby się więc, gdyby ktoś z redakcji okazał jej zazdrość bądź nawet otwartą wrogość.

Ku swojemu zaskoczeniu, została przyjęta z otwartymi ramionami. Dostała kubek kawy z ekspresu zainstalowanego w holu. Kiedy pociągnęła łyk i spróbowała go przełknąć, ktoś zażartował na temat mocy tej czarnej, gęstej smoły. Colleen śmiała się ze wszystkimi, ale zanotowała sobie w my­ślach, aby przynosić własną kawę w termosie.

- Już jest - wyszeptał jakiś głos. - Black Jack właśnie wysiadł z windy.

Colleen nadstawiła uszu. Pan Blackledge swoje artykuły podpisywał pseudonimem „Black Jack”.

Nagle przez tłumek przebiegł pomruk lekko podnieco­nych głosów, rozległo się kilka sapnięć i Colleen poczuła na sobie powłóczyste spojrzenia. Nie rozumiała, co się dzieje, ale w swym krótkim życiu już kilka razy grała rolę nowicjuszki, więc potraktowała tę sytuację jako coś normalnego. Każda grupa razem pracujących ludzi ma swoje własne do­wcipy, swój język, swój własny kod. Wiedziała z doświad­czenia, że nie mogłaby zrobić nic gorszego niż zapytać o po­wód zamieszania.

Z natury ostrożna i czujna, Colleen udała, że nie zauwa­żyła nagłego wzrostu napięcia i spokojnie popijała śmiercio­nośną ciecz, tutaj zwaną kawą. Niestety, stała tyłem do drzwi, więc musiałaby się odwrócić o sto osiemdziesiąt sto­pni, żeby zobaczyć, kto wchodzi do pokoju.

Wolała tego nie robić. Lepiej nie niszczyć oczekiwań gru­py na... na co? Colleen nie wiedziała, ale z pewnością wszy­scy wkoło na coś czekali. Na pozór spokojnie kontynuowała rozmowę z jednym z młodszych reporterów, udając brak zainteresowania.

- Hej, Jack, ona jest tutaj! - zawołał ktoś śpiewnym gło­sem. - Twoja asystentka jest gotowa i czeka na ciebie.

Colleen poczuła gorąco czerwieniejących policzków. Ten facet wypowiedział zwykłe, niewinne słowo „asystentka” tonem sugerującym jakiś sprośny podtekst!

- Dobra, gdzie ona jest? - usłyszała szorstki, mocny głos, pełen zniecierpliwienia i złości.

- Tam, Black Jack - padła wesoła odpowiedź. - Ta mała śliczna blondynka.

Colleen postawiła kubek z kawą na brzegu biurka i umy­ślnie powoli odwróciła się w stronę drzwi.

Jacka Blackledge’a dzieliło od niej kilka kroków. Bez wątpienia zauważył ją natychmiast. Nie tylko była jedyną nie znaną mu osobą w biurze, ale też naprawdę wyglądała jak „śliczna mała blondynka.”

Zmierzył ją wzrokiem. Jej rozpuszczone jasnoblond wło­sy opadały nieco na ramiona. Patrzyła na niego ogromnymi brązowymi oczami. Dostrzegł słodkie, miękkie i zmysłowe usta. Jej skóra przywodziła na myśl lody brzoskwiniowe, ta­ka gładka i bez skazy jak porcelana w najlepszym gatunku.

- Colleen Brady? - wyrzucił z siebie, chcąc zyskać na czasie. Dał się zaskoczyć, a nie zdarzało mu się to zbyt czę­sto. Kaz nie uznał za koniecznie poinformować go, że jego asystentka jest również piękną kobietą. Niezła laska, jak powiedzieliby niektórzy z jego kolegów. Fala ciepła, która przebiegła przez jego ciało, nie ucieszyła go w naj­mniejszym stopniu.

- Tak, proszę pana - odpowiedziała Colleen. Usłyszała za sobą stłumiony chichot i drgnęła. Poczuła wewnętrzne napięcie jak nowy rekrut, stojący przed najbardziej zniena­widzonym instruktorem musztry. Zmusiła ciało do częścio­wego choćby rozluźnienia napiętych mięśni, zdołała wy­krzywić wargi w grymasie, który, miała nadzieję, przypomi­nał oficjalny uśmiech i wyciągnęła rękę na powitanie.

Jack zamknął jej dłoń w swojej, tak wielkiej, że wchłonę­ła jej małą rączkę całkowicie. Jego palce były długie, silne i twarde.

Colleen usiłowała nie gapić się na niego, ale nowy szef bez wątpienia podziałał na jej zmysły. Dotąd wyobrażała so­bie pana Blackledge’a, jako lustrzane odbicie łysiejącego, otyłego, pięćdziesięciokilkuletniego Kazorowskiego. Ujrza­ła przed sobą jego dokładne przeciwieństwo: młody, wysoki i przystojny w bardzo męskim, surowym typie. Miał dość długie, czarne i niemożliwie gęste włosy, oczy swą barwą przypominały bezksiężycową noc, a usta o zmysłowych kształtach w tej właśnie chwili wykrzywiał nie wróżący nic dobrego uśmiech.

Kiedy tak stali na wprost siebie, wyglądali jak olbrzym i krasnoludek. On, potężnie zbudowany, wysoki jak wieża, i ona, która przy swoich stu sześćdziesięciu centymetrach wzrostu i drobnokościstej budowie stanowiła z nim uderza­jący kontrast. Ubrany był w wypłowiałe czarne dżinsy, co tylko podkreślało jego szczupłe biodra, płaski brzuch i onie­śmielającą, przytłaczającą męskość. Czarna koszulka i skó­rzana kurtka przydawały ogólnemu wrażeniu nieokreślonej aury zagrożenia.

Ubiera się raczej jak gangster, a nie jak dziennikarz” - pomyślała nerwowo Colleen. Z całą pewnością nie odpo­wiadał ideałowi osoby, która ma innych przyuczać do zawo­du. Emanował seksem i był nieprzystępny: klasyczny przy­kład niebezpiecznego i trudnego we współżyciu mężczyzny, którego to typu Colleen, klasyczny przykład grzecznej dziewczynki, konsekwentnie unikała.

- Miło mi panią poznać, panno Brady - rzekł Jack fałszy­wie uprzejmym tonem, który wywołał wśród obserwatorów zduszony śmiech. - Jestem Jack Blackledge.

Już wczoraj, wiedząc, że publiczność dopisze, zaplano­wał sobie scenę niby grzecznego przywitania, a po nim za­mierzał kontynuować schemat pod tytułem „Black Jack po­znaje i niszczy nie chcianą asystentkę.” Nie miał nic prze­ciwko zabawianiu innych, o ile nie stało to w sprzeczności z jego własnymi celami. Nie przewidział jednak, że „nie chciana asystentka” będzie taka... pociągająca. Nie spodzie­wał się również, że dotyk jej małej, ciepłej i miękkiej dłoni okaże się tak miły.

Colleen z trudem przełknęła ślinę.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - To zdanie padło z jej ust automatycznie. Nie ulegało wątpliwości, że podob­nie zachowałaby się, witając samego diabła. Dobre maniery

wpajała jej matka, a potem najstarsza siostra Shavonne, która przyjęła na siebie ciężar wychowania Colleen po śmierci rodzicielki.

Brak pieniędzy nie usprawiedliwia braku dobrych ma­nier.”

Ta zasada, powtarzana tak często przez matkę i siostrę, wręcz wdrukowała się w jej pamięć. Kiedyś rodzina Bradych cierpiała straszliwą nędzę i chociaż ten problem prze­stał istnieć, gdy cztery siostry Colleen poślubiły bogatych braci Ramseyów, to kindersztuba pozostała. „Posiadanie pieniędzy nie usprawiedliwia braku dobrych manier” - brzmiało nowe zawołanie bojowe Shavonne.

- A więc spotkanie ze mną sprawia pani przyjemność, Colleen? - Zjadliwość jego tonu poruszyła dziewczynę do głębi. - Czy zawsze tak łatwo pani sprawić przyjemność, panno Brady?

Colleen poczerwieniała na twarzy. Ktoś z tłumu skomen­tował to głośno i poczuła, że jej policzki robią się coraz go­rętsze. W myślach przeklęła jasną karnację swej skóry, która zdradziła ją właśnie wtedy, kiedy chciała zachować pozory zimnej obojętności.

Wysunęła rękę z jego dłoni. Właściwie tylko spróbowała to uczynić, bo Jack nie zwolnił uścisku. Pozostało jej jedynie wyrwanie ręki z kleszczy nowego szefa, ale i to wydawało się daremne w obliczu silniejszego przeciwnika, który nie miał najmniejszego zamiaru do tego dopuścić. Zamierzał natomiast ją zirytować, rozzłościć, zmusić do bitwy o odzy­skanie własnej dłoni i tym sposobem ośmieszyć przed kole­gami.

Oczy Colleen i Jacka spotkały się. Wyczytała w jego spojrzeniu wyzwanie i zdecydowała się je przyjąć.


2

- Czy mógłby pan puścić moją rękę? - zapytała Colleen z wymuszonym, drewnianym uśmiechem. Jeżeli nie udało się jej wyglądać na zimną i obojętną, może chociaż tak za­brzmią te słowa. Miała nadzieję, że nikt nie zauważył lekkie­go drżenia w jej głosie.

- Nie. - Jack uśmiechnął się złośliwie. Wiedział, że wy­prowadził ją z równowagi. To dobrze. Postanowił trzymać jej rękę tak długo, aż straci resztkę opanowania i pobiegnie do Każą z żądaniem uwolnienia jej od jakichkolwiek konta­któw z tym paskudnym Jackiem Blackledge’em.

Za jego decyzją krył się jeszcze jeden powód. Podobało mu się dotykanie tej dziewczyny.

Colleen nie była jednak ani tak naiwna, ani tak słaba psy­chicznie jak przypuszczał. W końcu przecież jej siostry po­ślubiły czterech braci Ramseyów, z których żadnemu nie brakowało agresywności, ciągot dyktatorskich i męskiej przewrotności. Siostry Colleen nauczyły się, jak postępować z Ramseyami, co w żadnym razie nie było łatwe, a Colleen miała oczy i uszy otwarte i również sporo sobie przyswoiła.

Wiele razy widziała, jak siostry z humorem rozbrajały po­la minowe małżeńskich nieporozumień. Zawsze warto spró­bować dowcipu, kazała więc wargom przybrać kształt naj­bardziej promiennego uśmiechu i zaprzestała wysiłków, by uwolnić dłoń.

- Nie sądziłam, że tak szybko osiągniemy etap trzymania się za ręce, Jack. Więc zakochałeś się od pierwszego wejrze­nia?

Tłumek wybuchnął śmiechem. Jack zarejestrował apro­batę widzów i zmarszczył brwi. Niezła z niej zawodniczka, skoro zdołała zażartować z jego taktyki zastraszania. Powi­nien teraz puścić jej dłoń i śmiać się ze wszystkimi. Zmarsz­czył brwi jeszcze bardziej. Nie lubił czuć się wystrychnięty na dudka, zwłaszcza przez blondynkę o twarzy dziecka.

Colleen Brady będzie musiała nauczyć się podstawowych reguł, z których pierwsza brzmi: on tu dowodzi. Kobiety przychodziły i odchodziły stosownie do jego zachcianek. Zawsze wszystko przebiegało zgodnie z jego warunkami. Raz nawet podziękował jednej z rozwścieczonych dziew­cząt, która nazwała go zimnokrwistą żmiją; uznał to za komplement.

Łatwo przyszło, łatwo p o s z ł o. Tak brzmiało, kredo i zdecydowanie odrzucał możliwość zmiany swych poglądów z powodu jakiejś tam laleczki Barbie. Zuchwale otaksował ją spojrzeniem. Ze zdumieniem stwierdził,;; przełknięcie śliny sprawia mu trudność.

Jej figura posiadała wszystkie ponętne krzywizny, zagłę­bienia i wypukłości dokładnie tam, gdzie należy. Ciemnopurpurowej sukienki, którą założyła tego ranka, nie woźna by nazwać seksowną, ale miękki materiał uwydatniał znacząco jej kobiecość. Kształtne stopy obute były w, lekkie pantofelki na niskim obcasie, a ciemne rajstopy opinały smukłe łydki.

Wspaniałe nogi” - przyznał Jack, wyobrażając sobie jej uda, z pewnością jędrne i zaokrąglone. Następnie spróbował ujrzeć w myślach barwę i wielkość brodawek jej piersi, co zaowocowało, rzecz jasna, narastającym podnieceniem. „Pozbycie się małej panny Brady za pomocą uwiedzenia zapowiada się całkiem przyjemnie” - pomyślał.

- Nazwijmy to pożądaniem od pierwszego wejrzenia, kochanie - wycedził. Uniósł jej dłoń do ust przyciągając ją tym samym ku sobie. Kiedy odwrócił jej rękę i przycisnął do niej wargi, do jego nozdrzy dotarła subtelna kwiatowa woń jej perfum.

W uszach Colleen zabrzmiało echo jej przeraźliwie głoś­no bijącego serca. Co ma teraz zrobić? Poczuła silną pokusę, żeby wyrwać rękę i trzasnąć go na odlew w twarz, ale prze­cież obserwuje ich cała redakcja, czekając z niecierpliwo­ścią na jej następne posunięcie. Jeden fałszywy ruch może ją kosztować sympatię nowych kolegów, a może nawet wzbu­dzić w nich niechęć czy wrogość.

Co gorsza, dotknięcie warg Jacka na wrażliwej skórze dłoni wprowadziło ją w jeszcze większe pomieszanie. Całe ciało Colleen ogarnął ten szczególny rodzaj fali gorąca, pły­nącej z okolic żołądka, która wnet dotarła do policzków i oblała je krwistym rumieńcem.

Szybko zerknęła na jego prawą rękę. Nie dojrzała na niej obrączki ślubnej. Niespodziewana, a przy tym ani trochę nie pomocna w wyplątaniu się z tego ambarasu, myśl przeraziła ją tak samo; jak dreszcz emocji wywołany dotykiem jego dłoni.

- Witamy w Times-Gazette - krzyknął ktoś z tłumu - i na posadzie z piekła rodem. Jesteś odważniejsza niż kto­kolwiek z nas.

- Black Jackowi potrzebna asystentka jak, nie przymierzając jak ślubna małżonka - wymamrotał ktoś inny.

Tę ostatnia uwagę potwierdziły chóralne potakiwania i szepty. Colleen pojęła ją w lot: Jack Blackledge nie chciał się żenić i nie zamierzał pracować z kimkolwiek. Naraz zo­baczyła swą wymarzoną posadę z zupełnie innej perspektywy.

- Pan Kazorowski przyjął mnie dość entuzjastycznie - wybuchnęła Colleen, zbyt poruszona najświeższym odkry­ciem, by utrzymać język na wodzy. - Ale to nie był entu­zjazm, prawda? To był akt desperacji?

Usłyszała pojedyncze oklaski i śmiechy. Z uczuciem, ja­kie zwykle towarzyszy tonącemu, Colleen zdała sobie spra­wę ze swego rzeczywistego położenia. Ten szczęśliwy los na loterii, jej wspaniała nowa praca okazała się niewypałem. Prawdopodobnie propozycję jej podjęcia odrzuciło mnó­stwo ludzi, także wszyscy obecni w tym pokoju, zanim ona miała nieszczęście przysłać swoje podanie. Czy Kazorowski w ogóle czytał próbki jej tekstów?

Nagle Jack puścił jej dłoń. Kiedy ich oczy niechcący się spotkały, dostrzegła w jego wzroku gniew zamiast wcześ­niejszej złośliwej satysfakcji.

- Do tego kupił cię tanio - wycedził zimno Jack. - Mam nadzieję, że nie łudziłaś się, że to z powodu twoich talentów dziennikarskich.

- Umiem pisać - odrzekła Colleen.

P o m o c y - zawołała bezgłośnie w myślach. Nie lubiła walczyć, a walka z mężczyzną, w dodatku tak silnym, wy­sokim i tak bardzo męskim, przerażała ją bardziej niż cokol­wiek innego. Obserwowała swoje siostry, ich zmagania z przyszłymi wówczas mężami z klanu Ramseyów i już wtedy czuła wielką ulgę, że była tą panną Brady, której oszczędzono podobnych przejść.

Jednak przyglądając się siostrom, zapamiętała dobrze jed­ną ważną rzecz. Pewien typ mężczyzny: dominujący, agre­sywny, promieniujący magnetyzmem seksualnym osobnik - a Jack Blackledge bez wątpienia należy do tej kategorii - każdego, kto ustępuje mu z drogi, natychmiast rozgniata jak pchłę. Jack Blackledge rozumie i szanuje tylko siłę i władzę. Uległa, nieśmiała kobieta nie ma w walce z nim żadnych szans.

Musi mu teraz udowodnić, że trafił na równego sobie przeciwnika. Ruszaj, jeżeli zamierzasz iść naprzód. Tak brzmiała dewiza Ramseyów, mająca uza­sadnić konieczność nieustannego panowania nad sytuacją, a Colleen zbyt często oglądała tych, którzy wycofali się bez walki. W atmosferze powszechnego lekceważenia tracili możliwość decydowania o własnej przyszłości. To właśnie spotkałoby ją w Times-Gazette, gdyby pozwoliła Jackowi Blackledge’owi sterroryzować się na dobre.

- Umiem pisać - powtórzyła jeszcze dobitniej.

- Umiesz pisać?! - zawołał kpiąco Jack. - Spędziłaś wa­kacje przebrana za kaczuszkę. Co to ma wspólnego z pisa­niem? Zaliczyłaś kilka egzaminów z dziennikarstwa na ja­kimś zakichanym uniwerku...

- Nie studiowałam dziennikarstwa - przerwała mu Colleen, a jej piwne oczy zaczęły jarzyć się gniewnym bla­skiem. - Skończyłam filologię angielską.

- Jeszcze lepiej! - krzyknął Jack z pogardą.

Colleen wpadła w konsternację. Usiłowała odpowiadać ciosem na cios i stępić jego ostry język, ale Blackledge najwyraźniej postanowił ją znokautować. Nie była pewna, jak długo utrzyma się na ringu.

- Och, daj jej spokój, Jack - odezwał się jeden z dzienni­karzy sportowych. Przypuszczalnie, wczuwając się w jej po­łożenie, pragnął w ten sposób podtrzymać ją na duchu.

- Ona jest w porządku - dodał któryś z reporterów, uśmiechając się nerwowo.

Zgodził się z nim ktoś jeszcze i szala zwycięstwa zaczęła się powoli przechylać na stronę Colleen. Czyżby zdała nie­formalny egzamin i zdobyła sympatię nowych kolegów? Kiedy dwie z młodszych reporterek podeszły do niej i za­prosiły ją na lunch w czasie przerwy, pomyślała, że chyba tak.

Jack doszedł do tego samego wniosku. Rzucił Colleen złowróżbne spojrzenie i pomaszerował sztywno w kierunku swojego biurka.

- Idziesz tutaj czy zamierzasz sterczeć tam i plotkować cały dzień?! - zawołał ze złością. - Nie jesteś w wesołym miasteczku. W tym miejscu wydaje się gazetę.

- Spróbuj się nie przejmować, Colleen - szepnęła jedna z jej nowych przyjaciółek, z którymi miała zjeść lunch. - To nawet lepiej, że cię nie znosi. Będziesz bezpieczniejsza i po­pracujesz tu o wiele dłużej.

Colleen była wdzięczna za słowa otuchy, lecz nie dodały jej one odwagi. Podeszła do biurka Jacka w pełni świadoma, że nie cieszy się łaską swego szefa.

- Dotąd miałem ten kąt wyłącznie dla siebie - powie­dział kwaśno - ale widzę, że wstawiono już mebel dla ciebie. - Wskazał na stary, odrapany blat, wciśnięty pomiędzy jego wielkie, błyszczące biurko a ścianę. - Siadaj i do roboty - rozkazał.

Colleen usiadła na starym drewnianym krześle. Nie mog­ła nie zauważyć, że obrotowe krzesełko Jacka jest zaopa­trzone w miękkie poduszki, podczas gdy jej stary grat wy­glądał jak wyrzucony na śmietnik z liczącej sobie sto lat wiejskiej szkółki. Po kilkudziesięciu sekundach siedzenia na nim jej ciało potwierdziło tę ocenę. Zastanawiała się, jak wy­trzyma na nim przez kilka godzin.

Colleen powstrzymała westchnienie. Na szczęście biurka ustawiono tak, że dzieliła ją od Jacka szerokość dwóch bla­tów. Cóż, należy być wdzięcznym choćby i za to. Gdyby biurka stały tyłem do siebie, nie dałoby się uniknąć przypad­kowych dotknięć.

Pomyślała o jego dużej, silnej i ciepłej ręce, o jego war­gach na swej skórze i dziwny dreszcz przebiegł jej po kręgo­słupie. Tak, musi za wszelką cenę uciekać przed dotykiem tego człowieka.

- Wiesz, jak włączyć komputer? - zapytał Jack, udając troskliwość i obserwując ją przy tym uważnie. - Tam z boku jest taki kluczyk, który musisz przekręcić. Może ci pomóc?

- Nie, dziękuję. Poradzę sobie. - Poprzysięgła w duchu, że nie skorzysta z pomocy Jacka, nawet gdyby to miało oz­naczać ślęczenie przed czarnym ekranem przez cały dzień. Przeszukała klawiaturę, znalazła przełącznik i po chwili komputer ożył, sygnalizując to cichym brzęczeniem.

Jack zdawał się jej nie zauważać, więc w końcu zebrała się na odwagę i chrząknęła.

- Nie chciałabym panu przeszkadzać, ale co właściwie mam robić?

- A może ty mi powiesz, moja mała, co cię skłoniło do zabawy w dziennikarstwo?

Colleen popatrzyła mu prosto w oczy. Wtedy coś trudnego do uchwycenia, silnego jak wyładowanie elektryczne prze­biegło między nimi.

Po prostu hormony, czysta chemia - pomyślał Jack. Ekscytujące, ale w obecnej sytuacji zupełnie nie na miejscu. Przecież starał się jej pozbyć, a nie zaciągnąć do łóżka. Ku swemu niezadowoleniu skonstatował, że ma ochotę na jedno i drugie jednocześnie.

Mniej doświadczona Colleen zinterpretowała powstałe na­pięcie jako wrogość z jego strony. Z historii burzliwego narzeczeństwa swoich sióstr zapamiętała także tę naukę: jedy­ny sposób radzenia sobie z wrogością to stawić jej czoło.

Odmówiła w myśli krótką modlitwę, wdzięczna za czysto zawodowy charakter swych stosunków z Jackiem. Wyobra­ziła sobie, że musiałaby utrzymywać osobiste kontakty z ta­kim seksownym, wymagającym, agresywnym, trudnym mężczyzną! To... przerażające.

- Nie bawię się w dziennikarstwo - odrzekła, dumna ze swego opanowanego, zimnego tonu. Bez onieśmielającej asysty obserwatorów łatwiej się z nim rozmawiało. - Za­wsze chciałam pisać. Kiedy pan Kazorowski przyjął mnie do pracy, ledwo uwierzyłam w swoje szczęście.

- Jak się dowiedziałaś, że nikt w redakcji nie reflektował na tę posadę?

- Po takim miłym powitaniu z pańskiej strony nie mia­łam żadnych wątpliwości. - Ucieszyła się z udanej repliki. Tak, słowna potyczka z panem Blackledge’em okazała się dla niej dużo prostsza, kiedy rozmawiali sam na sam.

- A dlaczego szukałaś pracy właśnie w Buffalo? - Ogar­nęło go rozdrażnienie, gdy jej żałosne próby odcinania się naprawdę odniosły skutek. - Tak się składa, że ja kocham to miasto. Tutaj się urodziłem i wychowałem, ale nie mogę nie dostrzegać, jaką złą reputacją cieszy się Buffalo w całym kraju. Nikt bez specjalnego powodu nie przyjeżdża tutaj.

Colleen zastanawiała się, czy on czeka na odpowiedź, czy tylko sposobi się do kolejnej złośliwości. Postanowiła wziąć jego pytanie za dobrą monetę i odpowiedzieć.

- Osoba, z którą wynajmuję mieszkanie...

- Mężczyzna czy kobieta? - Znów zastawiał na nią pu­łapkę.

Colleen zdecydowała, że ominie ją z daleka. Rzuciła mu pobłażliwe spojrzenie.

- Kobieta - rzekła. - Ma na imię Nicola. Nicola Shakarian. Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami przez całe studia, więc po dyplomie...

- Mieszkałaś kiedyś z mężczyzną?

- Nie! - Zaraz pożałowała, że jej głos ujawnił tyle prze­rażenia. Znowu zamierzał ją zirytować, a ona połknęła przy­nętę. Musi odzyskać utracone terytorium.

- Mieszkał pan kiedyś z kobietą? - Po raz pierwszy w życiu zadała takie pytanie mężczyźnie. Miała nadzieję, że wygłosiła je niedbałym tonem osoby doświadczonej.

- Oczywiście. Przez dwa lata byłem żonaty. Oprócz tego i przed ślubem, i po rozwodzie zdarzało mi się przez czas dłuższy gościć kobiety w swoim mieszkaniu.

- Ach tak. - No i co teraz powinna powiedzieć? Kiedy dochodziło do niedbałej wymiany zdań osób doświadczo­nych, Jack miał nad nią co najmniej tysiąc lat przewagi.

- Pozwól, że uprzedzę twoje kolejne pytanie. Nie, w tej chwili mieszkam sam. - Jack uśmiechnął się w sposób, ja­kiego nie powstydziłby się wilkołak. - Powszechnie uważa się mnie za doskonałą partię.

- Kto tak uważa i z jakich powodów? - zareplikowała natychmiast Colleen. Niestety, znów zaczęła się rumienić. Jak on odgadł, że właśnie zastanawiała się nad jego obecną sytuacją?

- Punkt dla ciebie. - Tym razem zaśmiał się szczerze. - Czy w twoim życiu jest jakiś mężczyzna, Colleen? Może miły chłopiec z college’u, który nawet teraz, kiedy sobie gawędzimy, haruje jak wół, żeby kupić ci pierścionek zaręczy­nowy z jednokaratowym diamentem?

Sztywno pokręciła głową i w tym samym momencie na­gle odzyskane poczucie humoru dodało jej pewności siebie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że się uśmiecha.

- Wygląda na to, że właśnie ten brak pierścionka rzucił mnie i Nicolę do Buffalo. Przez pierwsze miesiące po studiach próbowałyśmy mieszkać w Houston, ale na dłuższą metę okazało się to niemożliwe. Moja rodzina wciąż organi­zowała dla mnie i dla Nicoli randki z chłopcami, których wcześniej nie widziałyśmy na oczy. A kiedy nie usiłowali nas wydać za mąż, to bez przerwy nas odwiedzali, zapraszali na obiady i raczyli kazaniami na temat zagrożeń i pułapek czyhających na dwie samotnie mieszkające dziewczyny. Doszłyśmy do wniosku, że powinnyśmy wyjechać z miasta. Znalazłyśmy zajęcie w Waszyngtonie. Tam mieszkają krew­ni Nicoli. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - No i proszę sobie wyobrazić: cała historia powtórzyła się od początku do końca, tym razem z rodziną Nicoli w roli głównej. Znowu doprowadzali nas do szału nadopiekuńczy wujowie i swata­jące ciotki.

Wcale nie pragnął odwzajemnić jej uśmiechu, jednak zro­bił to bez udziału woli.

- Więc postanowiłyście poszukać wolności i niezależno­ści w Buffalo?

- Zależało nam na wolności gdziekolwiek. Starałyśmy się o pracę we wszystkich miastach w całym kraju, byle z daleka od Bradych i Shakarianów. Nicola jest pielęgniarką i chciała zatrudnić się w szpitalu pediatrycznym, a ja w ga­zecie. Umówiłyśmy się, że pojedziemy tam, gdzie będzie praca dla nas obu.

- I była w Buffalo.

Colleen przytaknęła.

- Nicola dostała etat pielęgniarki w szpitalu dziecięcym. Myślę, że spodoba nam się to miejsce. Wiem, że tak będzie - poprawiła się, a w jej oczach błysnęła radość. - Nareszcie jesteśmy na swoim, mamy przyjemne mieszkanko i obie znalazłyśmy dobre posady.

- Może twoja przyjaciółka znalazła dobrą posadę, ale ciebie wpuszczono w maliny, moja droga. Masz na głowie trzy różne zajęcia za niecałą jedną pensję.

- Trzy? - Wpatrzyła się w niego spłoszona.

- Oprócz pracy ze mną, która będzie ciężką torturą, mogę ci to obiecać, przyjdzie ci recenzować bzdurne komedie dla nastolatków i rzygawiczne horrory, bo nasza recenzentka od idiotycznych filmideł idzie na urlop macierzyński. Laura Berman, szefowa działu rozrywki, kategorycznie odmówiła oglądania tych śmieci. A Stefania Doebler, redaktorka dzia­łu kulinarnego, poprosiła o kogoś do pomocy przy rubryce wymiany przepisów od czytelników, w czwartkowym po­szerzonym wydaniu. Wysil mózg i zgadnij, kto zajmie się tym wszystkim.

- Ja? - Colleen rozwarła szeroko oczy.

- Brawo.

- Wymiana przepisów kulinarnych? Czy będę musiała też gotować?

- Skąd, u diabła, mam wiedzieć? - Jack wzruszył ramio­nami. - Nie miałem dotąd nic wspólnego z czymś takim. Z pomocą boską może nigdy nie będę miał.

- Ale ja nienawidzę gotowania. Jestem okropną kucharką.

- W takim razie żywię nadzieję, że każą ci nie tylko wy­próbować każdy przepis, ale także zjeść to, co przygotujesz. I nie spodziewaj się, że zaryzykuję przełknięcie choćby kęsa z tej brei.

- Ani mi to w głowie. - Zagryzła dolną wargę. - Pan Kazorowski nic nie wspominał o przepisach i recenzjach fil­mów.

- O recenzjach głupich filmów - poprawił ją Jack ra­dośnie. - Oczywiście, że nie wspomniał. Jak słusznie za­uważyłaś, był zdesperowany. Nie powiedział ci także, że w dziennikarskim światku Buffalo uważa się mnie za plagę egipską i dopust boży, prawda?

Colleen przyjrzała mu się w zamyśleniu.

- Najwyraźniej nie jest ci przyjemnie, że nikt nie chce z tobą pracować, a mimo to wcale nie próbujesz traktować ludzi uprzejmie i po przyjacielsku...

- Uprzejmie i po przyjacielsku?- huknął Jack.- Za dłu­go przebywałaś w magicznym świecie Disneya, moja panno. W realnym świecie nie ma miejsca na „uprzejmie i po przy­jacielsku”. Każdy układa sobie grafik własnych celów i robi wszystko, żeby je osiągnąć kosztem pozostałych. Chodzi tylko o to, żeby wysforować się daleko przed innych i utrzy­mać na czele wyścigu, to wszystko.

Colleen skrzywiła się.

- Jakbym słyszała teścia moich sióstr. To znaczy ojca moich szwagrów - wytłumaczyła.

- Co? - Jack najwyraźniej potrzebował dalszych wyjaś­nień.

- Mam cztery siostry: Shavonne, Erin, Tarę i Megan, któ­re poślubiły czterech braci: Slade’a, Rada, Jeda i Ricka. Oni...

- Zaraz, zaraz, chcesz, żebym się nauczył tych wszy­stkich imion na pamięć? - przerwał jej znowu. - Czy na ko­niec szykujesz jakiś konkurs?

Colleen obrzuciła go zimnym jak lód spojrzeniem.

- Moje siostry mają tego samego teścia, bo ich mężowie są synami tego samego ojca. Większość ludzi uważa ten fakt za interesujący. Ten człowiek to rekin w ludzkiej skórze. Zgodziłby się z tobą co do filozofii typu „rób wszystko, byle tylko utrzymać się na szczycie” i podobnych bzdur. Ja się nie zgadzam, jeśli chcesz wiedzieć - zakończyła. W jej brązo­wych oczach zajaśniały iskierki buntu.

Jack popatrzył na nią surowo. Sytuacja zaczęła wymykać się spod mojej kontroli - pomyślał z niepokojem. Ta dziew­czyna jest zbyt ładna i zbyt pociągająca... i za młoda dla nie­go. Co gorsza, w jej towarzystwie czuł się o wiele za dobrze. Czas skończyć koleżeńską pogawędkę i to natychmiast.

- To nie bzdury, to uniwersalna prawda - rzucił ostro. - Poza tym nie interesuje mnie historia twojej rodziny, więc jeśli w ten sposób usiłujesz zachowywać się uprzejmie i po przyjacielsku, to na mnie to nie działa, Colleen.

Jej policzki przybrały barwę głębokiej purpury. Nie dość, że co chwila z niej drwił, to jeszcze wymówił „Colleen” ta­kim tonem, jakby chciał powiedzieć „ty idiotko”.

Doprowadził ją do ostateczności.

- Dlaczego jesteś taki... taki nieznośny! - wybuchnęła.

- Nieznośny? - warknął Jack. - Nie jestem nieznośny! Tak możesz nazwać dzieciaka, który nie chce iść spać po dobranocce. Uprzejmie, po przyjacielsku, nieznośny...Je­żeli twoje słownictwo dziennikarskie brzmi tak przyziem­nie, jak to, co słyszę, to radzę ci jak najszybciej zainwesto­wać w dobry słownik, dziecinko.

- Nie lubię, kiedy nazywa się mnie dziecinką albo pa­nienką - rzekła ostro Colleen. - Nie jestem dzieckiem.

- Oho, witamy nową feministkę. No dalej, powiedz mi, jak bardzo nienawidzisz mężczyzn, i jak to my, mężczyźni, niszczymy was, piekielnie utalentowane kobiety. Już cze­kam na przemówienie z cyklu „Jakiż ten świat byłby wspa­niały, gdyby rządziły nim kobiety”.

Zmierzyli się wzrokiem ponad blatami dwóch biurek.

- Wcale nie nienawidzę mężczyzn - zaprzeczyła Colleen gorąco - ale dla ciebie chyba uczynię wyjątek.

- A zatem Colleen lubi mężczyzn - odezwał się prze­słodzonym głosem, zastawiając na nią kolejną pułapkę. - Założę się, że wielu mężczyzn lubi Colleen. Czy spę­dzasz czas jako imprezowa seksowna panienka co wieczór z innym przyjacielem, Colleen? Bawią cię zaloty kilku face­tów naraz, kiedy ty możesz wybrać sobie tego lub tamtego w zależności od nastroju?

- Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie” - odrzekła z ka­mienną twarzą.

- Nie? Nie chodzisz na przyjęcia, nie flirtujesz, nie mie­szkasz z przyjacielem. Co ty właściwie robisz z mężczyzna­mi, moja droga?

Zignorowała złośliwy podtekst tego pytania. Ich rozmo­wa, czy raczej kłótnia, coraz bardziej przypominała wszy­stkie te nieprzyjemne wymiany zdań, do jakich dochodziło w trakcie randek z amantami myślącymi tylko o wciągnię­ciu jej do łóżka. Przywołała w pamięci rezultaty tych nud­nych, żałosnych dialogów.

- Więc powiesz mi czy nie, Colleen? - nalegał Jack. - Czekam na odpowiedź z zapartym tchem.

Usta Colleen wykrzywiły się nagle w kwaśnym uśmie­chu. Skoro chce się dowiedzieć, to proszę bardzo.

- Mogłabym odpowiedzieć, że tak osobiste szczegóły to nie twój interes i że zbliżasz się do granicy nagabywania se­ksualnego. Odniosłam jednak wrażenie, że to by cię tylko zachęciło do dalszego włażenia z butami w moje prywatne życie. Może nawet zachęciłoby cię do ponownego bajdurzenia o moim feminizmie.

- Hm, nie mylisz się - zgodził się, a jego czarne oczy za­częły błyszczeć.

- W takim razie usłyszysz prawdę. - Głęboko odetchnę­ła. Oto nastąpi wyznanie, które zawsze odstrasza mężczyzn. Nigdy dotąd jej nie zawiodło. - Jeśli chodzi ci o seks, to mam niewiele wspólnego z mężczyznami. Czasem tylko po­całunek na dobranoc, jeżeli spędziliśmy razem kilka miłych wieczorów i jeśli zdołałam go polubić. To wszystko. Dotąd sięga moje doświadczenie z płcią przeciwną.

- Mówisz poważnie? - Jack wyglądał na zakłopotanego. - Chcesz powiedzieć, że jesteś dziewicą?

Colleen skinęła głową, rozpaczliwie walcząc z wpełzającym na jej twarz rumieńcem.

Jack gapił się na nią baranim wzrokiem.

- A co... co z seksem?

Rumieniec pogłębił się. Zaczęła się wiercić na niewygod­nym krześle.

- Nie jestem pewna, czy powinnam uprawiać seks przed ślubem, czy dopiero po wyjściu za mąż - wyznała cicho. - Moje dwie siostry spały ze swoimi mężami przed ślubem, a dwie pozostałe wytrzymały z tym do nocy poślub­nej. Wiem jedynie, że aby podjąć taką decyzję, musiałabym być bardzo zakochana i absolutnie pewna swoich uczuć, tak jak moje siostry.

Przez kilka chwil Jack nie był w stanie wykrztusić ani sło­wa.

- Naprawdę nie zamierzasz - wydukał w końcu - iść do łóżka z mężczyzną, dopóki się z tobą nie ożeni?

Wstał z krzesła i rozpoczął wędrówkę w tę i z powrotem, środkiem wąskiego pasa wolnej podłogi między biurkiem a oknem.

- Toż to średniowiecze! Co za wariactwo, żeby nie rzec, kompletne... - Z trudem złapał oddech. - Nawet nie potrafię znaleźć na tyle dosadnych słów, żeby ci powiedzieć,co my­ślę o takich staroświeckich, obłąkanych poglądach.

- Och, jak dotąd nieźle sobie radzisz.

Jego reakcja nie jest zaskakująca ani tym bardziej orygi­nalna - pomyślała Colleen wzdychając. Przywykła już do takich scen. Zdarzały się zawsze, kiedy sytuacja zmuszała ją do wyłuszczenia powodów tego, że „nie idzie na całość”, jak to uroczo określali jej niedoszli kochankowie.

- Dlaczego was, mężczyzn, tak to denerwuje? - zapytała, czując narastającą wściekłość. - Nie potępiam nikogo, kto ma inne zapatrywania na seks. Ja nie chcę nakłaniać innych do podejmowania jakichkolwiek decyzji, zanim będą goto­wi. Dlaczego więc ludzie tak łatwo potępiają i wyszydzają moje decyzje?

- Dlatego, że... że... - Jack zamilkł. Chociaż ciężko przyszło mu to przyznać, Colleen miała rację. Zastanawiał się gorączkowo, czemu tak go to ubodło. Przecież nie nama­wiała go do życia w celibacie, po prostu przedstawiła swoje stanowisko w pewnej kwestii.

Jego wzrok, jakby niezależnie od woli, po raz kolejny spoczął na zmysłowych krągłościach piersi, ukrytych pod miękką włóczkową sukienką. Na piersiach, których nie zo­baczył ani nie dotknął żaden mężczyzna.

Jest dziewicą! Te słowa nadal dźwięczały mu w uszach. Dlaczego ten prosty fakt poruszył go aż tak mocno? Czemu nie mógł przestać myśleć o tym, że każde miłosne dotknię­cie i każda pieszczota okazałyby się dla tej dziewczyny czymś zupełnie nowym? Zmusił się, żeby wypchnąć z umy­słu prowokacyjne myśli i skoncentrować się na głównym ce­lu tej rozmowy: tłamszeniu i odstraszaniu niepożądanej asy­stentki.

- Cóż, więc nie jesteś zbyt doświadczona - mruknął. - Pozwól, że udzielę ci małej lekcji na temat życia we współ­czesnym świecie. Otóż dziewictwo straciło dziś na atrakcyj­ności. Jeśli kiedykolwiek poweźmiesz zamiar zainteresowa­nia sobą mężczyzny, to nie wyskakuj ze swoimi rewelacja­mi.

- Waśnie o to chodzi. Nie muszę cię sobą zainteresować, dlatego postanowiłam powiedzieć ci trochę prawdy - odpar­ła natychmiast Colleen. - Teraz, mam nadzieję, dasz sobie spokój z niewybrednymi uwagami na temat seksu. Jak już wiesz, w przypadku mojej osoby to strata czasu.

Podszedł do jej biurka i zawisł nad nią jak sekwoja nad kępą paproci, znów próbując taktyki onieśmielenia.

- Być może popełniłaś strategiczny błąd, moja słodka. Przypuśćmy, że potraktuję twą niewinność jako wyzwanie? Przypuśćmy, że nie spocznę, dopóki nie będę cię miał w łóż­ku? Nigdy jeszcze żadna kobieta nie wymknęła się z moich sideł. Gdybym zdecydował się na ciebie, spotkałby cię ten sam los. Z całą pewnością.

Colleen na chwilę zesztywniała, czując falę dreszczy. Z przerażeniem skonstatowała, że nie był to dreszcz strachu, tylko podniecenia. Natychmiast opanowała to uczucie. Za­kończenia tego typu dyskusji znała już na pamięć.

- Na pewno ci się odechce - powiedziała matowym gło­sem. - Stracisz mnóstwo czasu i energii. Szybko dojdziesz do wniosku, że niepotrzebnie marnujesz siły.

- Zdarzało się tak przedtem?

Kiwnęła głową.

- Ale nigdy dotąd nikogo nie kochałam i nikt nie zako­chał się we mnie. Redy to się stanie, kiedy zakocham się w kimś, kto pokocha mnie...

- Wylądujesz w jego łóżku, nie oglądając się na nic - do­kończył Jack.

- Chciałam powiedzieć, że on nie potraktuje mnie jak prehistorycznego potwora ze względu na moje poglądy. Uszanuje je i pozwoli mi podjąć decyzję bez ciągłego pona­glania - odparowała cios.

- Teraz rozumiem, dlaczego tak polubiłaś Disneyland. Kraina śpiących królewien, szlachetnych książąt i bajko­wych ślubów w długiej białej sukni. - Pokręcił głową. - Obudź się, dziewczyno. Życie to nie bajka.

- Czasem życie wydaje się dziwniejsze nawet od bajki - sprzeciwiła się. - Moje życie...

- Oszczędź mi opowieści o swoim życiu, jeśli łaska - przerwał jej z sardonicznym uśmiechem na twarzy.

- Nie bój się, nie będę cię zanudzać. Zresztą ktoś tak mocno osadzony w rzeczywistości jak ty i tak by mi nie uwierzył.

- Niełatwo zbić cię z pantałyku, co, Colleen?

Wiedziała, że nie był to komplement.

Rzeczywiście, nie był. Cała ta rozmowa o ślubach i mał­żeństwie podziałała Jackowi na nerwy. Wywołała nieprzy­jemne wspomnienie z czasów, kiedy sam, zamroczony su­kcesami bohater stadionów, wierzył w historie typu „żyli długo i szczęśliwie”. Mimo woli zobaczył w myślach swój ślub sprzed dziesięciu laty, pannę młodą. Donnę, w długiej białej sukni.

Sekundę później na ten obraz nałożył się inny, późniejszy o niecałe dwa lata. Oto Donna upychająca sukienki w waliz­ce i oznajmiająca mu lodowatym tonem, że odchodzi. Po­czuła się oszukana, kiedy jej mąż, wspaniały sportowiec, złamał warunki umowy, kończąc swą bardzo dochodową ka­rierę. Jack, z ręką w gipsie od nadgarstka aż po ramię, a więc bez szans na dalsze występy w piłkarskiej ekstraklasie, po prostu słuchał.

Długo i szczęśliwie. Ha! Od tamtej pory zdążył zmądrzeć, dlatego idealizm Colleen wydał mu się irytującą dziecinadą. Jack wrócił do swego biurka i usiadł.

- Dlaczego nie pobiegniesz do Każą ze skargą na moje podłe zachowanie? - zaproponował z chytrym uśmiesz­kiem.

- Nie byłeś podły - odpowiedziała spokojnie. - Byłeś... hmmm... waham się użyć tego słowa znowu, ale zrobię to mimo wszystko. Byłeś nieznośny. Nie zamierzam rozpłakać się z te go powodu.

- Obrażałem cię i dręczyłem od pierwszej chwili nasze­go spotkania - wycedził Jack przez zaciśnięte zęby. - Jeśli tego nie zauważyłaś, to jesteś najbardziej nieczułą albo naj­głupszą kobietą, jaką znam.

Desperacko próbował wyprowadzić tę dziewczynę z rów­nowagi, sprawić, by rzuciła się na niego z pięściami albo wybuchnęła płaczem. Uważał siebie za mistrza w manipulo­waniu reakcjami ludzi i władza płynąca z tego daru zawsze dawała mu ogromną satysfakcję. Na nieszczęście, Colleen Brady najwyraźniej odmawiała współpracy w tym wzglę­dzie. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni strawił tyle czasu i energii na okiełznanie kogoś, kto jak ta mała wszedł mu w drogę. Ani też, kiedy poniósł klęskę.

Colleen ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że zaistniała sytuacja nie jest jej niemiła. Z przyczyn, których jak dotąd nawet nie zaczęła sobie uświadamiać, nie bała się swego sze­fa. Na przekór wszelkim oczekiwaniom jego towarzystwo działało na nią stymulujące, a nawet sprawiało jej pewną przyjemność.

- Wiesz, to bardzo podniecające nie dać się wyprowadzić z równowagi komuś, kto stara się to zrobić tak uparcie i bez ogródek - zaszczebiotała wesoło. - Może to wyprowadzi ciebie z równowagi, Jack. Nie wzięłam sobie do serca ani jednego twojego słowa. Wszystkie te nieznośne uwagi spły­nęły po mnie jak...

-... jeśli powiesz „jak woda po kaczym zadku” to nie rę­czę za siebie - wtrącił Jack.

- Ach tak? No to nic nie powiem.

Ku swemu zaskoczeniu o mało się nie uśmiechnął. Szczę­ściem w porę opanował tę pokusę. Nie podda się urokowi tej zuchwałej, pewnej siebie, pyskatej baby. Niedoczekanie! Niestety, pyskata baba jest również śliczna i z pewnością zbyt sympatyczna. Po raz pierwszy od stu lat stracił panowa­nie nad sytuacją. Co za potworne uczucie!

Nigdy więcej żadna kobieta nie zrobi mu t e g o, przysiągł po raz n-ty. Żadnej kobiecie nie da się oszukać, zranić, po­zbawić choćby pięciu minut spokojnego snu. Już nigdy więcej.

Wstał z krzesła z impetem.

- Często pracuję w domu, tylko dziś, z powodu nalegań Każą, przyszedłem cię powitać. No to powitałem, a teraz wychodzę. Jeżeli chcesz się na coś przydać, możesz poczy­tać trochę na temat Buffalo albo przejrzeć kilka z moich fe­lietonów. Albo pójść do działu rozrywki czy kulinarnego, żeby się przedstawić. Mnie jest wszystko jedno. Wychodzę.

Chwycił swą poobijaną dyplomatkę i wymaszerował z re­dakcji. Nie wycofuję się - przekonywał sam siebie - nie uciekam przed panną Brady. Jack Blackledge nie czmyha przed wygadanymi, seksownymi dziewicami, nawet gdy nie dają się zastraszyć.

Szedł do domu, bo miał ochotę tam iść, a zawsze robił to, na co miał ochotę.

Przez całą drogę powtarzał te zdania jak modlitwę.

3

Tego popołudnia Colleen wróciła z pracy tuż przed czwartą, objuczona stosem przepisów kulinarnych, opra­wionym zbiorem wszystkich artykułów Black Jacka i gru­bym brulionem zapisanym notatkami. Nicola, której zmiana trwała od siódmej do wpół do czwartej, zdążyła przyjść do domu pierwsza.

- Wskakuj w dżinsy i sweter, Colleen. - Nicola już je miała na sobie. - Idziemy na randkę.

- Na randkę? - powtórzyła Colleen bez entuzjazmu.

- Mój jest stażystą na chirurgii dziecięcej. Robi specjali­zację i dopiero po pięciu latach może zostać zatwierdzony. A twój to jego kumpel.

Colleen ciężko westchnęła.

- Znowu randka z nieznajomym. Uciekłyśmy z Houston i z Waszyngtonu, żeby tego uniknąć, pamiętasz?

- To będzie co innego - paplała Nicola radośnie. - Mamy się z nimi spotkać w pizzerii niedaleko szpitala.

- Pracujesz w szpitalu dopiero jeden dzień i już znalazłaś sobie chłopaka. Jesteś niesamowita, Nicola. Ale czy ja na­prawdę muszę iść z tobą? - Colleen westchnęła ponuro. - Powinnam sporo przeczytać na jutro, a poza tym czuję się tak zmęczona, że najchętniej wskoczyłabym do łóżka i spała aż do rana.

- To do ciebie niepodobne, Colleen. Co cię tak wykoń­czyło? Czy coś źle poszło? Jaki jest ten Blackledge?

- Zupełnie inny niż myślałam - wymamrotała posępnie. Nie spodziewała się także, że po wyjściu Jacka ogarnie ją ta­ka chandra. Podczas lunchu jej samopoczucie pogorszyło się znacznie, gdy zapoznano ją z pełną listą miłosnych podbo­jów szefa. Wyszła z redakcji zdruzgotana.

- Co to znaczy? Lepszy, gorszy, jaki? - nalegała Nicola.

- Nie chcę rozmawiać o Blackledge’u. Opadłam z sił, a ten temat jest dla mnie wyjątkowo męczący. - Żeby nie po­wiedzieć kłopotliwy i denerwujący, ale z domieszką... cze­goś jeszcze. Nie chciała o nim myśleć, nie tylko mówić.

Weszła do swego pokoju, żeby się przebrać, a Nicola po­śpieszyła za nią.

- Opowiedz mi o tym chirurgu, Nickie.

Nicola przeczesała palcami długie, kruczoczarne włosy. Była tego samego wzrostu i wagi, co Colleen, ale odróżniała się czernią włosów i oliwkową karnacją. Choć obie patrzyły na świat brązowymi oczami, to często żartowały, że oczy Colleen mają barwę czekolady mlecznej, a oczy Nicoli przypominają raczej gorzką.

- Poznaliśmy się na oddziale intensywnej terapii. Opie­kuję się dwoma jego pacjentami - zaśpiewała Nicola, dając nura na łóżko. - Zaprzyjaźniliśmy się natychmiast i zaprosił mnie na lunch. Potem zaproponował mi kolację w tej pizze­rii. Koło szpitala, bo dzisiaj ma dyżur.

- A ten mój amant? - zapytała Colleen zrezygnowanym głosem.

- Internista na pediatrii. Pochodzi z Pakistanu czy z... Nie pamiętam dokładnie. Nie mówi za dobrze po angielsku, ale dużo rozumie i...

- Idę na randkę z głuchoniemym? Nicola, jak ja się z nim dogadam? Nie mogę przez cały wieczór porozumiewać się z facetem na migi!

- Nie przejmuj się - rzuciła beztrosko Nicola. - Wszy­stko pójdzie dobrze. W końcu Kamal i ja też tam będziemy. Mój chirurg nazywa się Kamal. Kawał chłopa. Ciemnowło­sy, czarnooki, śniady. Jest taki inteligentny i oddany swojej pracy. Żebyś tylko widziała, jak cudownie obchodzi się z dziećmi. Och, Colleen, on jest niesamowity! Mamy takie same gusta muzyczne, lubimy te same książki i filmy. Och!

- Oczywiście, ten twój mówi po angielsku - domy­śliła się Colleen. Po chwili zapytała:

- Nicola, czy twój poprzedni chłopak nie miał na imię Kamal? Tak, na pewno. Wtedy jeszcze mieszkałyśmy w Wa­szyngtonie. Twoja rodzina wychodziła z siebie, bo to Turek, a Turcy i Ormianie uchodzą za najgorszych wrogów na świecie. Nigdy nie przykładałam się do historii, ale z opo­wieści twoich rodziców wiem wszystko o krwawej wende­cie turecko-ormiańskiej.

- Tamten nazywał się Kemal, przez „e” - poprawiła Ni­cola, choć w wymowie różnica była ledwie słyszalna. - Kamal nie pochodzi z Turcji, tylko ze Związku Radzieckiego. - Spuściła głowę. Dokładnie rzecz ujmując, z jednej z re­publik, z Azerbejdżanu - dodała.

- O tym też słyszałam od twojej rodziny! - Colleen wpa­trzyła się w przyjaciółkę surowym wzrokiem. - Armenia i Azerbejdżan prowadzą teraz wojnę. Nicola, pamiętasz, jak w zeszłym roku twoi Ormianie organizowali pomoc dla...

- Jak mogłabym zapomnieć - przerwała jej Nicola. - Tylko co to ma wspólnego z Kamalem i ze mną? Nigdy w życiu nie zbliżyłam się nawet do granic Armenii, a on przyjechał do Stanów piętnaście lat temu, bo tu mieszkali je­go wujostwo. Poszedł do college’u, potem na Akademię Me­dyczną w Buffalo i chce przyjąć obywatelstwo amerykańskie.

- Nie musisz się przede mną tłumaczyć, Nickie. Ja też nie uważam, żeby w Ameryce pochodzenie czy różnice religijne miały jakieś znaczenie. Ale kiedy chodziłaś z Kemalem, wszyscy twoi krewniacy dostawali szału, więc na Kamala pewnie zareagują podobnie.

Nicola zaśmiała się.

- Colleen, pamiętasz? Przeniosłyśmy się do Buffalo, żeby przed nim uciec, prawda?


Telefon dzwonił już od dłuższego czasu. Jack, zajęty cy­zelowaniem puenty felietonu, postanowił go zignorować. Natręt prędzej czy później będzie musiał dać za wygraną.

Na jego nieszczęście ten ktoś nie grzeszył brakiem cier­pliwości. Monotonne dzwonienie nie milkło. Tok myśli Ja­cka został brutalnie przerwany.

- Tak?- warknął do słuchawki.

Przez moment panowała cisza, po czym chłodny, staran­nie modulowany kobiecy głos powiedział:

- Jack Blackledge? Mówi Ariel Morgan. Moja ciocia Polly przyjaźni się z twoją matką i ciotkami. Jest klientką ich sklepu na Florydzie.

Tylko najwyższym wysiłkiem woli Jack powstrzymał przemożną chęć trzaśnięcia słuchawką o widełki. Zanim Ariel Morgan zdołała wydusić słówko, już wiedział, co usły­szy. Następne zdanie, które w jego rodzinie zrobiło karierę godną hymnu państwowego, bezgłośnie wymówił wargami jednocześnie z panną Ariel.

- Kiedy się okazało, że mieszkamy w tym samym mie­ście, zaczęły nalegać, żebym do ciebie zadzwoniła.

Matka i jej dwie siostry, także już wdowy, wspólnie pro­wadziły w Orlando sklepik z kartkami, upominkami i zabawkami. Wśród krewnych i znajomych niestrudzenie poszu­kiwały kobiet, które według nich stanowiły dla Jacka dobrą partię, po czym udostępniały delikwentce numer telefonu w Buffalo, a Jack regularnie zmagał się z pełnymi nadziei konkurentkami.

- Wykładam literaturę angielską na uniwersytecie w Buffalo, zajmuję się też warsztatami poetyckimi - konty­nuowała dziewczyna, a Jack pozwolił sobie na cichy jęk.

Oczywiście, ciocia Dorothy, ciocia Judy i mama zrobiły to znowu. Panią profesor od literatury, i to babrającą się w poezji, dzieliła od wziętego dziennikarza niezmierzona przepaść.

- Ponieważ oboje paramy się pisaniem. nasze matki pomyślały, że moglibyśmy się spotkać. - W tonie Ariel po­brzmiewało rozbawienie, mające oznaczać rzekomy brak zainteresowania.

Tak jakby telefonowała jedynie po to, by nie zrobić przy­krości starszym paniom” - pomyślał Jack złośliwie. Wie­dział, że to nieprawda. Dzwoni, bo wiąże z tym pewne na­dzieje. Dokładnie tak, jak to wyjaśnił Colleen: każdy układa sobie grafik własnych celów.

- Czytuję twoją rubrykę - ciągnęła Ariel. - Masz... nie­zły styl. Przy odrobinie starania i niewielkiej pomocy mógł­byś spróbować sił w powieści.

No proszę. Jack skrzywił się. Kolejny dobrze znany schemacik, czyli: „Kiedy wreszcie przestaniesz pisać bzdury dla roboli i dołączysz do nas. Intelektualistów, tworząc Wielkie Dzieło Literackie”. Słyszał to już wcześniej od sobowtórów panny Ariel. Ziewnął, wysłuchując jej wersji coraz nudniejszego monologu.

Jack prawdopodobnie nie odbiegał poziomem od swych czytelników, ponieważ nigdy nie pociągała go wizja Wiel­kiej Powieści Amerykańskiej ani żaden inny rodzaj tak zwa­nej literatury pięknej. I chociaż zdawał sobie sprawę z do­brych chęci matki i ciotek, to wizja Ariel Morgan nie pocią­gała go ani odrobinę bardziej.

Wymówił się, kiedy zaproponowała wspólną kolację w tym tygodniu. Miał jednak do czynienia ze szczególnie wytrwałym przypadkiem - powinien był się tego domyślić po siedemnastym dzwonku telefonu - więc dostał zaprosze­nie na przyszły tydzień, a potem jeszcze na następny. Pokrę­cił głową. Będzie musiał ją przekonać, że jest zajęty do koń­ca życia, i w dodatku zrobić to taktownie. Gdyby tylko nie maczały w tym palców ciocie i mama! W sercu Jacka krył się jeden czuły zakątek, zarezerwowany właśnie dla tych trzech kobiet.

- Posłuchaj, Ariene...

- Ariel - poprawiła go. - To imię duszka z Burzy Sze­kspira i elfa z Pukla Belindy Pope’a. Jestem urodzoną na­uczycielką literatury.

Tak jak ja urodzonym piłkarzem - zadumał się Jack. A kiedy rozwiał się sen o karierze sportowej, Jack wylądo­wał w świecie dziennikarskim, z dala od literackiego świata Ariel Morgan.

- Ariel, nie chciałbym cię urazić, ale... ostatnio spoty­kam się z pewną dziewczyną. To zaczyna wyglądać poważ­nie, zdecydowaliśmy się... - Przełknął ślinę. Tej wymówki dotąd nie stosował. Jak to sformułować? - Zdecydowaliśmy nie spotykać się z nikim innym. Taki kontrakt na wyłącz­ność, rozumiesz?

Zadziałało. Ariel Morgan uwierzyła. W jej głosie dała się wyczuć najpierw obojętność, a potem zdenerwowanie. W końcu szybko odwiesiła słuchawkę.

Zadowolony ze swej pomysłowości, Jack wrócił do arty­kułu, lecz przedtem zdjął słuchawkę z widełek. Przez resztę wieczoru nie będą go nękać żadne telefony.

Około północy przed położeniem się do łóżka odłożył słu­chawkę na miejsce. W tym samym momencie rozległ się dzwonek.

- Jack, próbuję się do ciebie dodzwonić od ładnych paru godzin. - Słyszalny z drugiego końca linii głos matki po­brzmiewał nietrudną do uchwycenia naganą. - Znowu zdjąłeś słuchawkę, tak?

- Jasne, że tak, mamo - powiedział wesoło i wcale nie przepraszająco. Gdyby chodziło o złe wieści, matka nie tra­ciłaby czasu na wymówki. - Co nowego?

- To ty mi powiedz, co nowego. Polly Morgan zadzwo­niła do mnie, bo jej siostrzenica dzwoniła do niej z wiado­mością, że dzwoniła do ciebie i że ją poinformowałeś o swo­jej dziewczynie.

- Ariel Morgan telefonowała do ciotki, żeby jej o tym powiedzieć?! - wykrzyknął Jack z niedowierzaniem. - Dla­czego? Po co? - Psiakość był pewien, że Ariel uwierzyła w jego wytłumaczenie. Wygląda na to, że nie i wypaplała wszystko rodzinie dla uzyskania stamtąd poparcia.

- Czuła się nieco urażona, że dostała od ciotki numer te­lefonu mężczyzny już zaangażowanego w związek z kimś innym. Polly natychmiast zadzwoniła z pytaniem, co się dzieje. No właśnie, co się dzieje, Jack? - Matka nawet nie starała się ukryć coraz większego podniecenia. - Kim ona jest, ta dziewczyna? Ciocia Dorothy, ciocia Judy i ja jeste­śmy takie podekscytowane. Musisz nam wszystko opowie­dzieć.

Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. - Jack przypomniał sobie kolekcję dzierganych po­duszek z sypialni matki. To przysłowie zostało wyszyte na jed­nej z nich. Szkoda, że nie pamiętałem o nim wcześniej - pomy­ślał, gorączkowo próbując wymyślić opis swojej nie istniejącej ukochanej.

Na nieszczęście fantazjowanie nie należało do jego moc­nych stron.

- Ona... hmmm... ona jest nie do opisania, mamo. - Kiepsko, panie Blackledge, ale tylko tyle mógł powiedzieć, pozostając na bezpiecznym gruncie.

- Jestem przekonany, że polubicie ją od pierwszej chwili - dodał, mając nadzieję, że zabrzmiało to wiarygodnie. Ku jego uldze, matka najwyraźniej wzięła te rewelacje za dobrą monetę.

- Och, Jack, tak się cieszę. Jakże mi u l ż y ł o, że w końcu znalazłeś sobie kogoś takiego. Po tym wszystkim, co prze­szedłeś, kiedy Donna...

- Nie wracajmy do przeszłości, mamo - przerwał Jack zdecydowanie. - Mimo wszystko rozwód z Donną to nic strasznego. To się musiało stać prędzej czy później i...

- Masz rację, synku. Było, minęło - tym razem przerwa­ła matka. - Jutro zarezerwuję dla nas bilety na samolot do Buffalo. Jeśli dopisze nam szczęście, to zobaczymy się po­jutrze. Twoi kuzyni zajmą się sklepem w czasie naszej nieobecności.

- Słucham?

- I tak zamierzałyśmy cię odwiedzić - paplała matka ra­dośnie. - Twoje częste wizyty w Orlando rozleniwiły nas niemożliwie. Teraz nasza kolej, żeby ruszyć się z domu. Nie przejmuj się, nie zwalimy ci się na głowę. Wynajmiemy po­kój w hotelu, ale oczywiście chcemy poznać twoją ukochaną i spędzić z wami trochę czasu.

Moją ukochaną? Jack osłupiał. Przez kilka minut usiłował odwieść matkę od niefortunnego pomysłu, ale wszelkie wysiłki spełzły na niczym. Natychmiast po odłoże­niu słuchawki, matka i ciotki zaczęły liczyć godziny dzielą­ce je od spotkania z Jackiem i jego nową, prawdziwą miło­ścią.

Która nie istnieje.

Jack leżał, spoglądając w sufit, i wpadał w coraz czarniejszą rozpacz.


Następnego ranka, wszedłszy do biura redakcji, Colleen zastała w nim Jacka. Kiedy szła w kierunku swojego biurka, Jack nie odrywał oczu od jej jasnej twarzy i błyszczących źrenic, a po sekundzie jego wzrok ześlizgnął się na gibką, zgrabną figurę asystentki.

Miała na sobie długi czarny wełniany sweter, bluzkę w czarno-białe pasy, czarne rajstopy i czarne buty, a włosy związała wysoko w koński ogon, który podskakiwał przy każdym kroku. Sweter sięgał tylko kilka centymetrów poni­żej kolan, więc Jack po raz kolejny zachwycił się kształtnością nóg Colleen. Małe wysokie piersi, intrygująco wąska ta­lia rozszerzająca się w biodra o pięknej krzywiźnie coraz bardziej przykuwały jego uwagę. Było w niej coś nie­uchwytnie erotycznego i kuszącego, lecz jednocześnie ema­nowała z niej młodość, świeżość i niewinność.

I taka też się wydawała. Bardzo amerykański typ porząd­nej i miłej dziewczyny, którego dotąd unikał jak ognia, na­wet kiedy sam był młody, porządny i miły. Wówczas jego myśli obracały się stale wokół jednego pragnienia. Chciał stracić swą niewinność i szybko odkrył, że istnieją wesołe dziewczynki o dużych piersiach oraz niewielkich zahamo­waniach, które mogą pomóc w osiągnięciu celu. Lata mijały, a on nie widział powodu do zmiany upodobań.

Być może inni mężczyźni szukali charakteru, głębi, inte­ligencji bądź zrozumienia u kobiet, z którymi się spotykali, ale Jackowi wystarczała rozrywka. Jego krewni od lat ostrzegali go, że jeśli wkrótce nie ustatkuje się z kimś odpowiednim u boku, to „wszystkie porządne dziewczyny wyjdą za mąż, a ty zostaniesz sam albo z taką, której nikt inny nie zechciał”.

Jack nie przejmował się tego rodzaju proroctwami, a uwagi na ten temat zbywał żartami.

Kiedy złośliwa i interesowna Donna opuściła go, żegna­jąc się jedynie obojętnym wzruszeniem ramion, wiedział, że niektórzy mogliby stwierdzić, że dostał dokładnie to, na co zasłużył. Ale od matki ani ciotek ani razu nie usłyszał nicze­go w rodzaju „A nie mówiłam?” Doceniał to, ponieważ w rzeczy samej mówiły mu i ostrzegały na długo przed ślubem z Donną.

Colleen witała miłym uśmiechem, uprzejmie i po przyja­cielsku wszystkich, których mijała. Tę właśnie cechę bezli­tośnie wyśmiewał, ale Colleen stanowiła uosobienie narze­czonej, którą dobry syn powinien przedstawić matce. Gdyby z n i ą właśnie powitał mamę i ciotki, byłyby zachwycone, a zarazem spokojne o jego szczęście. Co więcej, prawdopo­dobnie szybciej wróciłyby na Florydę i zaprzestały tego pie­kielnego swatania.

Plan wyglądał doskonale, bo od momentu jego powsta­nia, czyli od wczorajszego wieczoru, Jack bezustannie do­pracowywał szczegóły, z których nie był pewien tylko jed­nego: jak namówić Colleen do współpracy? Postanowił się tym nie przejmować. Mała, słodka panna Brady nie oprze się zniewalającemu urokowi Black Jacka.

- Cześć - Colleen z trudem łapała oddech. Przekonywała sama siebie, że zmęczyła się, biegnąc z samochodu na piętro do redakcji, i że jej puls nie zwielokrotnił się dopiero na wi­dok Jacka, siedzącego za biurkiem w nader zmysłowej po­zie. Dzisiaj ujrzała go w niebieskich wytartych dżinsach i granatowej koszuli, ale zmiana koloru ubrania nie wpłynę­ła na niepokojącą aurę erotyzmu otaczającą tego mężczyznę. Mimowolnie zesztywniała.

Jack przywołał na twarz najbardziej kuszący uśmiech Blackledge’a.

- Dzień dobry, Colleen.

Colleen ostrożnie powiesiła torebkę na oparciu krzesła, położyła na biurku plastykową teczkę z notatkami i otwo­rzyła ją.

- Twoja teczuszka wygląda na bardzo poręczną - zauwa­żył Jack uprzejmie. - Kolor kanarkowy, hm. Ładniutka.

Colleen patrzyła na niego uważnie i czekała. Jack uśmie­chnął się szerzej, więc zmarszczyła brwi.

- No, proszę. Powiedz to - zażądała.

- Co mam powiedzieć?

- Ten złośliwy dowcip na temat mojej teczki, który masz na końcu języka.

- Podoba mi się, to wszystko.

- Chyba nie sądzisz, że ci uwierzę?

- A czemuż to miałabyś mi nie wierzyć? Masz ochotę na wodę sodową albo kawę z automatu? Przyniosę ci.

- Nie, dziękuję. Zaopatrzyłam się we własną kawę w ter­mosie. - Wyciągnęła z torebki kubek o barwie zżółkłej tra­wy i nalała do niego gorącej kawy.

- Założę się, że parzysz wspaniałą kawę - zawołał z en­tuzjazmem. - Mogę dostać odrobinę? - Wydobył z szuflady swój kubek, ozdobiony symbolem drużyny Buffalo Bills, i podszedł do biurka dziewczyny. Nadal uśmiechał się pro­miennie.

Dłonie Colleen nieznacznie drżały, gdy nalewała mu aro­matycznego płynu z termosu.

- Ach, tak jak myślałem. Ta kawa jest cudowna - oznajmił już po pierwszym łyku. Posłał jej, kolejny słoneczny uśmiech. Colleen cofnęła się o kilka kroków.

- Dlaczego to robisz? - zapytała niepewnie.

Jego mina wyrażała szczere zaskoczenie.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- Uśmiechasz się do mnie. To... to jakiś fałsz. - Koniu­szkiem języka oblizała spieczone wargi.

- Ja się uśmiecham fałszywie? - Jack był urażony. I ob­rażony. Zawsze komplementowano jego zniewalający uśmiech. W końcu zaczął wierzyć bez zastrzeżeń w jego moc. A ona mówi, że jest fałszywy?

- Chyba wiem, co knujesz - wykrztusiła.

- Niby co?

- Niekonsekwencja to zasada twojej gry. Wczoraj byłeś sarkastyczny i złośliwy, więc dziś przygotowałam się na ko­lejne kpiny. A tu uśmiech od ucha do ucha, i to szczery jak, nie przymierzając, podrobiony czek. Następnym razem będę oczekiwać od ciebie uśmiechu, a ty wyskoczysz z nową sztuczką. Liznęłam trochę psychologii i wiem, że ludzie i zwierzęta przystosowują się niemal do wszystkiego z wy­jątkiem niekonsekwencji. Chcesz mnie zmusić, żebym pole­ciała do Kazorowskiego z prośbą o przeniesienie do innego działu.

- Sprytna mała Colleen - jęknął Jack. - Myślisz, że roz­wiązałaś całą zagadkę, co? - Zirytował się, że tak szybko przejrzała go na wylot. Nie odkryła motywów, ale rozszyfro­wała tę nieszczerą uprzejmość.

- Mam rację, prawda?

Wydał z siebie krótkie szczęknięcie, mające imitować chichot, ale nie był rozbawiony w najmniejszym stopniu.

- Jak dotąd mój szczery uśmiech i urok osobisty działały na każdego.

- Ja nie jestem każdy. - Colleen usiadła na swoim twar­dym drewnianym krześle. Sięgnęła do teczki i wydostała stamtąd paczkę listów i wycinków prasowych.

- Co to jest? - zapytał Jack, niechcący zdradzając zacie­kawienie.

- Rubryka wymiany przepisów od czytelników z ostat­nich dwóch miesięcy i listy, w których przysyłają te przepi­sy. - Wzięła jeden ze stosika. - Ktoś pisze na przykład tak: „Moja babcia często piekła ciasto z czekoladą. Pamiętam, że dodawała oleju i proszku kakaowego. Czy ktoś zna prze­pis?” Teraz ja muszę przekopać się przez te wszystkie odpo­wiedzi i znaleźć przepis na ciasto czekoladowe z olejem i proszkiem kakaowym.

Jack skrzywił się.

- To przecież nie dziennikarstwo, tylko gastronomia.

- Stefania Doebler twierdzi, że nie muszę wypróbowywać przepisów sama. Dzięki Bogu i za to! Chociaż niektóre brzmią nawet interesująco. Posłuchaj tego, nazywa się to Deser Niebiański: składa się zmiksowanych owoców, kwiatów malwy, bitej śmietany, dwóch rodzajów budyniu i trzech rodzajów galaretki, poukładanych warstwami w głę­bokiej salaterce.

- Brzmi okropnie. Na twoim miejscu przemianowałbym to świństwo na Deser Wymiotny.

Colleen posłała szefowi surowe spojrzenie.

- Przysłała go pewna dama z Tonawanda, gdziekolwiek to jest. Zamierzam zamieścić ten deser w czwartkowym wy­daniu. Poza tym dwa przepisy na ciasto czekoladowe i dwie prośby o nowe przepisy.

Włączyła komputer i zabrała się do pracy. Jack zaniepo­koił się. Nic nie poszło zgodnie z jego planem. Założył, że ona ulegnie jego czarowi do tego stopnia, że natychmiast przyjmie zaproszenie na mały lunch we dwoje, a wtedy on przedłoży swą najdziwniejszą w świecie prośbę. Zaproponu­je, żeby podczas pobytu matki i ciotek udawała „poważne zainteresowanie” jego osobą. W nocy był całkowicie pe­wien, że oczaruje Colleen w dziesięć minut. Teraz po raz pierwszy zaczął wątpić w jej uległość.

Cóż, jeżeli nie udało się za pierwszym podejściem... Nie zdobyłby obecnej pozycji, gdyby zawsze poddawał się po pierwszej próbie. Oparł się stopą o biurko dziewczyny tak, że zwisał ze swojego krzesła. Jeśli nie zdziałał nic uprzejmo­ścią, to zagra na jej współczuciu. Ten sposób nigdy go nie zawiódł. Należy tylko delikatnie, ostrożnie zdążać do celu...

- Wczoraj skończyłem mój ostatni artykuł dla prasy ogólnokrajowej. Dzisiaj ukaże się w porannych wydaniach dzienników - zaczął pozornie obojętnym tonem. - Czytałaś?

Wzrok Colleen spoczął na muskularnym udzie, które pra­wie jej dotykało. Przygryzła wargę.

- Tak - bąknęła, szybko odwracając głowę. - Całkiem niezły. Pouczający i rozrywkowy zarazem. Nie śledziłam sporu między związkiem zawodowym Narodowej Ligi Fut­bolu a właścicielami drużyn, ale zrozumiałam wszystko. Naprawdę myślisz, że będą strajkować, czy umyślnie grasz rolę advocatus diaboli w tym felietonie?

- Niestety, chyba będziemy mieli strajk przed końcem miesiąca. - Z błyskiem w oku, Jack wyłuszczył swoje stano­wisko w tej sprawie. Jego entuzjazm okazał się zaraźliwy.

- Bardzo mi się spodobało, że nie poparłeś żadnej ze stron. - Colleen nie kryła uznania. - Stwierdziłeś, że jedni i drudzy kierują się li tylko chciwością, ale uniknąłeś tonu kaznodziei na rzecz satyry, i to dobrej.

- A co sądzisz o motcie? „Co jest moje, to jest moje, a co twoje, to się dopiero okaże.” Idealnie pasuje do wszystkich zachłannych maniaków, poczynając od zawodowych spor­towców i gwiazd, a kończąc na popularnej odmianie eks-żony, także mojej - powiedział najzupełniej obojętnym tonem.

Colleen drgnęła. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z mężczy­zną o jego byłej żonie. Chłopcy, z którymi umawiała się na randki byli w jej wieku, zbyt młodzi na małżeństwo, a co do­piero na rozwód. W tym momencie przypomniała sobie, że ma przed sobą szefa, a nie podrywającego ją chłopaka. Za­rumieniła się lekko.

- Rozumiem - rzekła cicho.

A jednak połknęła tą wymyślną przynętę - pogratulował sobie Jack.

- Cóż, moja żona chorowała na ciężki przypadek chci­wości. - Wzruszył ramionami. - Kiedy braliśmy ślub, mia­łem świetny, bardzo dobrze płatny kontrakt jako zawodowy piłkarz. Byłem całkiem niezły na boisku. Rozstając się ze mną. Donna chciała zabrać wszystko.

- Dostała to, czego chciała? - Colleen wstrzymała od­dech, mając nadzieję, że nie weźmie jej za ciekawską plot­karkę. Jednak życie tego człowieka zbyt ją intrygowało, by mogła darować sobie to pytanie.

- Sąd uznał za stosowne darować jej wolność i nic więcej - odrzekł Jack spokojnie. - Kilka okoliczności świadczyło na moją korzyść. Byliśmy małżeństwem tylko przez dwa la­ta, nie mieliśmy dzieci, a od dnia ślubu Donna pozostawała na moim utrzymaniu. Oczywiście, z pieniędzy zarobionych moimi występami na boisku nie zostało wiele. Donna lubiła wystawne życie. W czasie naszego małżeństwa wydawali­śmy prawie wszystko, co zarobiłem. A poza tym ja także wytoczyłem jej proces, chodziło o zdradę małżeńską. Sąd przyznał mi rozwód - dodał jakby mimochodem.

Colleen siedziała nieruchomo, milczała i zastanawiała się, co powiedzieć. Rozwód z niewierną żoną, która w do­datku wydała jego wszystkie pieniądze, musiał być boles­nym przejściem, choć Jack sprawiał wrażenie, jakby go to zupełnie nie obeszło. Nie wiedziała, czy już przetrawił tę sprawę, czy jedynie dusił w sobie gorycz i niemiłe wspo­mnienia. Była w rozterce, a on milcząc nie pomagał jej w doborze odpowiednich słów.

- To musiało być dla ciebie ciężkie przeżycie - wyjąkała w końcu ostrożnie. Zwierzył się właśnie jej. Pochlebiało jej to i jednocześnie czuła rosnącą ciekawość. Przy tym we­wnętrzny instynkt, jak dotąd niezawodny, nakazywał jej, by się miała na baczności. Było w tym wszystkim jeszcze coś... tylko co?

Jack wzruszył ramionami.

- Koniec kariery na boisku zabolał mnie sto razy bardziej niż odejście Donny. - Ich oczy spotkały się i mieszanina uczuć, jakie dostrzegł w jej spojrzeniu zaskoczyła go. Współczucie, to prawda, ale przede wszystkim podejrzli­wość.

Zmarszczył brwi i pochylił się tak, że wyczuł słabą woń jej perfum. Pamiętał ten zapach i pragnienie nim wywołane. Na jedną krótką chwilę zakręciło mu się w głowie, a umysł stracił zdolność myślenia. Zwalczył w sobie perwersyjną ochotę, by dotknąć alabastrowo gładkiego policzka Colleen.

Był blisko, bardzo blisko. Colleen zadrżała i wzięła głę­boki oddech. Serce waliło jak oszalałe, wnętrzności zamie­niły się w płynny miód.

- Jak to się stało, że przestałeś grać? - Jak przez mgłę usłyszała to pytanie, zadane miękkim, gardłowym głosem, który z trudem rozpoznała jako swój własny.

Pytanie wyrwało Jacka z otchłani erotycznego rozmarze­nia. Trzeba dalej przeprowadzać plan, napomniał się. Jeśli zamierza zwyciężyć, a tak jest, to musi trzymać rękę na pul­sie.

- Miałem wypadek samochodowy. Wyszedłem z tego ze zdruzgotanym ramieniem - rzekł, przysuwając się jeszcze bliżej i nagle poddał się nieodpartemu pragnieniu, by do­tknąć związanych w koński ogon włosów. W dotyku okaza­ły się tak samo miękkie, jak wyglądały. Ścisnął kosmyk mię­dzy dwoma palcami i potarł go powoli.

- W dwóch miejscach miałem skomplikowane złamania i w związku z tym porażenie kilku nerwów - ciągnął ochry­ple. - Lekarze stwierdzili, że odzyskam władzę w ręce, ale nigdy już nie będę mógł grać. Nie mylili się, ale ten wyrok był dla mnie stokroć trudniejszy do przyjęcia niż wyrok roz­wodowy.

Dreszcze wywołane dotknięciem męskich palców głasz­czących jej włosy przywróciły Colleen świadomość. Wstała i odeszła kilka kroków. Jack znajdował się o wiele za blisko, a Colleen prześladowało przeczucie, że robi to celowo jako część jakiegoś planu. Tylko jakiego?

- Dokąd idziesz? - wykrztusił chrapliwie. Nie powinien był jej dotykać. Najbardziej jednak wyprowadziło go z rów­nowagi to, że nie potrafił się powstrzymać. Na krótką chwilę Jack Blackledge stracił panowanie nad sobą.

- Będę stała tutaj. - Colleen ulokowała się po drugiej stronie biurka, ręce skrzyżowała na piersiach. Wyglądała na kruchą i delikatną, a jednocześnie zdecydowaną bronić się wszelkimi środkami.

- Dlaczego? Przecież tylko rozmawialiśmy. - Kłamał i oboje o tym wiedzieli, lecz nie zamierzał się do tego przy­znać.

- Pochyliłeś się nade mną, wisiałeś nade mną. - Col­leen trzęsła się ze wzburzenia. - Bawi... - przerwała, by z trudem przełknąć ślinę. - Bawiłeś się moimi włosami. Dla­czego opowiedziałeś mi tyle o sobie? Wczoraj kazałeś mi za­trzymać szczegóły mego życia dla siebie, a dzisiaj częstu­jesz mnie swoją historią. Co ty knujesz, Jack?

Jack zaczerwienił się od szyi aż po końce uszu. Ta sytu­acja była śmieszna, żeby nie powiedzieć żenująca. Nie przy­wykł do tego, by kobiety, które postanowił oczarować, wy­wodziły go w pole.

- Może posłuchałem twojej rady i zacząłem się zacho­wywać uprzejmie i po przyjacielsku? - burknął.

- Nie wierzę ci - odparowała natychmiast Colleen. - Są­dzę, że chciałeś, żebym ci współczuła. Ale nie rozumiem, dlaczego.

Jack westchnął przeciągle.

- Wygląda na to, że nie jesteś tak naiwna, jak myślałem. Cóż, masz rację. Próbowałem zagrać na twoim współczuciu.

Zaskoczona tym wyznaniem, Colleen wróciła na miejsce.

- Ale po co? - zapytała, szeroko otwierając oczy.

- Bo chcę cię prosić o przysługę. - Zmieszał się jeszcze bardziej, ponieważ Colleen roześmiała się głośno. - Co w tym śmiesznego.

- Ty jesteś śmieszny. Dlaczego po prostu nie poprosiłeś?

- Bo to najgłupsza prośba, jaką słyszałaś w życiu. Pomy­ślałem, że będę miał większą szansę, jeśli twoje małe mięk­kie serduszko uroni kroplę krwi z mojego powodu.

- Jack, po prostu powiedz, o co chodzi. Mimo wszystko jesteś moim szefem. Musiałabym zgłupieć, żeby odmówić szefowi, no nie?

Jack skrzywił się.

- Mając na uwadze twoje ostatnie słowa: czy przyjęłabyś zaproszenie na jutrzejszy wieczór, to znaczy na wspólną kolację?

Jej serce przestało bić. Proponował jej randkę. Podniece­nie, które przeszyło ją na wskroś, było równie przerażające, jak odkrywcze: dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tego pragnie.

- Nie przejmuj się, nie chodzi o zwykłą randkę - pośpie­sznie wyjaśnił Jack. - Jestem w pełni świadom, że zupełnie do siebie nie pasujemy, nie mamy żadnych wspólnych po­glądów ani ochoty, żeby... no... kontynuować znajomość na płaszczyźnie towarzyskiej.

Colleen poczuła się jak balon napełniony helem, który właśnie wpadł na kaktus. Nagle i niespodziewanie uszło z niej całe powietrze. Zmusiła mięśnie twarzy do przyjęcia wyrazu, choć w przybliżeniu przypominającego chłodną obojętność.

- Masz całkowitą rację - powiedziała cicho. Ma ra­cję - próbowała sobie wmówić. Musiała na chwilę postra­dać rozum, jeśli myślała co innego. - W takim razie dlacze­go zapraszasz mnie na kolację?

- Ponieważ nie tylko ty cieszysz się posiadaniem życzli­wych, acz wścibskich krewnych. Moja matka i dwie ciotki marzą jedynie o tym, żebym się ustatkował u boku miłej dziewczyny. Mimo że mieszkają na Florydzie, nie przestają nasyłać na mnie jednej kandydatki za drugą. Problem polega na tym, że nasze wyobrażenia miłej dziewczyny różnią się diametralnie.

- Chyba to rozumiem. - Wizja Jacka na łasce swatają­cych go starszych pań przedstawiała się dość zabawnie. Przydawało mu to nieco ludzkich cech.

- Krótko mówiąc: popełniłem błąd, zapewniając je, że jestem związany z miłą, porządną dziewczyną. Matka i ciot­ki przyjeżdżają jutro do Buffalo specjalnie po to, żeby po­znać ten wzór wszelkich cnót. O to właśnie chodzi, Colleen. Czy zgodziłabyś się zagrać tę rolę? Uszczęśliwisz trzy sześćdziesięciokilkuletnie wdowy, a do tego zarobisz dodatkowe punkty u swego szefa.

- Ależ z pewnością znasz wiele kobiet, które mógłbyś o to poprosić zamiast mnie - zaprotestowała Colleen.

Pokręcił głową.

- Kobiety, z którymi zwykle się spotykam, nie nadają się, żeby je pokazywać rodzinie. Dlatego się z nimi spotykam. Nie chcę się z nikim wiązać, nie chcę ich przedstawiać mojej rodzinie ani też poznawać krewnych tych kobiet. Powiedz, że robisz to dla mnie, Colleen - poprosił.

- Nie podoba mi się pomysł oszukiwania twojej matki. Dlaczego ci na tym zależy?

- Chciałbym, żeby wróciły do domu szczęśliwe, że zmą­drzałem i porzuciłem niemoralny żywot. Żeby myślały, że miłość odpowiedniej kobiety zmieniła mnie na lepsze. Żeby przestały rozdawać mój numer telefonu na prawo i lewo każdej niezamężnej kobiecie, która wejdzie do ich sklepu.

- A potem, kiedy zaczną pytać o plany na przyszłość, a wiesz że to zrobią, co im odpowiesz?

- Że nadal się spotykamy, ale nie spieszno nam do ołta­rza. Mógłbym używać tej wymówki latami. Poza tym oszczędzone mi będzie ciągłe wysłuchiwanie matczynych na­pomnień i dobrych rad od obu ciotek, a co najważniejsze, koniec ze swataniem i randkami na oślep. Z drugiej strony, one odpoczną od zamartwiania się o mnie i spokojnie zajmą się sklepem, moimi kuzynami i resztą rodzinki.

- Sama nie wiem, Jack.

- Tobie też się to opłaci - dodał szybko. - Jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała kogoś do podobnej roli na wypadek wizyty twojej rodziny, to służę w każdej chwili.

Colleen przyjrzała mu się w zamyśleniu. Przekonany, że ludzie działają tylko z grafikiem własnych celów w ręku, za­proponował jej wymianę usług. Co by się stało, gdyby jej ro­dzina zaczęła zabawę w swatanie na odległość? Jeśli matka z ciotkami zdołała doprowadzić Jacka do takiej depresji, to czego dokonaliby potężni Ramseyowie, gdyby wpadli na pomysł podsyłania jej kandydatów aż do Buffalo?

- Nie spodziewam się takiej konieczności, ale biorę to pod uwagę - przyznała. - Nie mam nic do roboty jutro wie­czorem, a jeśli się zgodzę, Nicola nie wyciągnie mnie znowu do miasta. Mam dosyć randek ze znajomymi chłopaka Nicoli. Wczorajsza była koszmarna!

- Poszłaś wczoraj na randkę.? - zapytał szybko, zbyt szybko. Zmarszczył brwi.

Colleen niczego nie zauważyła. Wspominała wczorajszą przeprawę.

- Mój partner nie spał od trzydziestu godzin. Jest interni­stą i miał dyżur. Prawie nie mówi po angielsku, nawet kiedy nie odczuwa zmęczenia. Przez cały wieczór nie wykrztusił ani jednego słowa. Po prostu gapił się na swoją pizzę szkla­nym wzrokiem, a w końcu zasnął głębokim snem. Zwyczaj­nie położył głowę na stole i zachrapał. Nicola i Kamal byli. oczywiście, zbyt zajęci sobą, żeby to zauważyć. Przez trzy godziny siedzieli w boksie naprzeciwko naszego, aż Kamala wezwano do szpitala. Umierałam z nudów. Wciąż od nowa rozwiązywałam tę samą krzyżówkę.

- Ze mną nie spotka cię nic takiego, obiecuję. - Jack uśmiechnął się uspokajająco. - Moja matka, ciocie i ja świet­nie mówimy po angielsku i nigdy nie zasypiamy w restaura­cjach. Powiedz, że się zgadzasz, Colleen.

Pochyliła głowę.

- Cóż, dobrze - rzekła w końcu. - I tak jutro nie ma nic ciekawego w telewizji.

- Jestem ci wdzięczny, ale żywię nadzieję, że przy moich starszych paniach okażesz więcej entuzjazmu.

- Poinstruuj mnie dokładnie, na ile entuzjazmu liczysz?

- Po prostu zachowuj się tak, jakbyś była zakochana we mnie po uszy, a ja zachowam się tak samo.

- Dla ciebie to będzie łatwe: ty jesteś zakochany sam w sobie.

Uniósł swoje ciemne brwi.

- Ufam, że powstrzymasz się jutro od takich uwag. Po­winnaś być miłym, zakochanym dziewczęciem.

- Chyba zapiszę się do szkoły aktorskiej.

Uśmiechnęli się do siebie, najpierw z wahaniem, później już ciepło i wesoło.

- Umowa stoi, tak? - Jack wyciągnął rękę.

- Stoi. - Colleen podała mu dłoń do uściśnięcia.

4

- Mamy się z nimi spotkać na tarasie Górnej Restauracji przy wodospadzie Niagara - oznajmił posępnie Jack, kiedy tylko Colleen otworzyła przed nim drzwi swego mieszkania. - To miejsce wygląda dokładnie tak, jak się nazywa. Zemdli nas od cukierkowej elegancji. Zrozum, matka i ciotki za­wsze były niepoprawnymi romantyczkami. Prawdopodob­nie wymyśliły sobie, że jeśli będziemy jeść i tańczyć, obser­wując wodospad z wysokości dwudziestu pięter, to z miej­sca padnę na kolana i poproszę cię o rękę.

- Czy mam przyjąć oświadczyny? - zapytała Colleen ze złośliwym uśmieszkiem.

- Tak, jeśli chcesz za mnie wyjść. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby panie wzięły ze sobą formularze aktu ślubu i przyprowadziły sędziego pokoju na wypadek, gdybym się zająknął na temat oświadczyn.

Colleen roześmiała się.

- Aż tak im zależy na twoim ożenku?

- Nie mam rodzeństwa, a matka marzy o wnukach. Ciot­ki już się ich doczekały, więc ona czuje się niedowartościo­wana.

- A doczeka się? - zainteresowała się Colleen. - To zna­czy wnuków?

- Kiedyś, być może. - Jack wzruszył ramionami. - Lubię dzieci. Jeżeli spotkam kobietę na tyle zamożną, żeby warto było ją poślubić, to zrobię to, i będą dzieci.

- Na tyle zamożną, żeby warto było ją poślubić!? - po­wtórzyła Colleen z niedowierzaniem.

- Nie jestem zachłanny. Milion czy dwa wystarczą w zu­pełności. - Uśmiechnął się drapieżnie. - 1 oczywiście żadne­go kontraktu ślubnego.

- „Co jest moje, to jest moje, a co twoje, to się dopiero okaże?”

- Szybko się uczysz, moja mała. Szkoda, że nie śmier­dzisz groszem. Miałabyś u mnie szansę.

- Na szczęście nie mam szans - odpaliła Colleen lodo­watym tonem.

Jej uczucia nie były bynajmniej równie lodowate jak sło­wa. Znała Jacka od sześciu dni i jak na razie nie znalazła okazji, aby wspomnieć, że mężowie jej sióstr należą do ob­rzydliwie bogatego rodu Ramseyów, który władał ogro­mnym imperium finansowym. Ramseyowie zajmowali się budową i prowadzeniem centrów handlowych. Dotąd zało­żyli już sto trzydzieści supernowoczesnych centrów w trzy­dziestu dwóch stanach. O takich sprawach nie mogła prze­cież wspomnieć ni stąd, ni zowąd w trakcie rozmowy o czym innym, szczególnie po uwadze Jacka, że nie intere­suje go historia jej rodziny.

Tym bardziej teraz, kiedy Jack wyjawił jej swe małżeń­skie plany, nie byłoby rozsądnie opowiedzieć mu o nieżyją­cej już Auguście Ramsey, sąsiadce rodziny Bradych z Za­chodniej Wirginii, która w swym testamencie nie pominęła osieroconych dziewcząt. Część spadku należąca do Colleen dzięki mądrym inwestycjom jej szwagrów wzrosła niemal do pięciu milionów dolarów. Mimo to Colleen nie zapo­mniała szesnastu lat życia w ubóstwie. Nigdy nie pozbyła się uczucia, że niespodziewana fortuna może w każdej chwili rozpłynąć się w powietrzu tak szybko i niespodziewanie jak się pojawiła. Nie zmieniła tego przekonania nawet po roz­mowach z siostrami i ich mężami, którzy usilnie próbowali wybić jej z głowy takie nastawienie. Poszła na uniwersytet i nie zmarnowała ani jednej chwili. Studiowała pilnie, żeby zdobyć zawód i jednocześnie pracowała, nie pozwalając so­bie na luksus życia z pieniędzy w banku. Wypłacano jej, co prawda, procenty, ale Colleen rzadko z nich korzystała. Nie raz słyszała od Ramseyów o kobietach polujących na boga­tych mężów. Zwykle gratulowali sobie, że nie dali się złapać łowczyniom fortun. Ale aż do tej chwili Colleen nie zdawała sobie sprawy, że sama może stać się ofiarą podobnej intrygi. Wyjść za mąż za kogoś, kto poślubi ją po prostu w wyniku zimnej kalkulacji, dla konta bankowego... Przeszły jej ciar­ki po plecach.

Do niczego podobnego nie dojdzie - przyrzekła sobie so­lennie. Być może dotąd nie była świadoma niebezpie­czeństwa, ale teraz Jack mimowolnie otworzył jej oczy. Dzięki Bogu, zrobił to w porę.

- Wyglądasz jak bojowniczka ruchu na rzecz praw zwie­rząt przed sklepem futrzarskim. - Jack jak zwykle prawił złośliwości. - Rozumiem, że nie aprobujesz finansowej stro­ny moich planów małżeńskich

Zgorszona mina Colleen tylko go rozbawiła, co spotęgo­wało wzburzenie dziewczyny.

- Oczywiście, że nie. Już wiesz, jak czuje się człowiek wykorzystany dla pieniędzy. Twoja żona postąpiła tak z to­bą. Nie pojmuję, jak mogłeś choćby pomyśleć o zrobieniu tego samego komuś innemu.

Uśmiech na twarzy Jacka przybladł.

- Umówiliśmy się, że będziesz grała rolę mojej dziew­czyny, a nie spowiednika, więc oszczędź sobie kazań. A że­by wszystko było jasne, to dowiedz się, że moja eks-żona nie wyszła za mnie dla pieniędzy. - Skrzywił się. - Wyszła za gwiazdę sportu, bo to dawało jej wstęp do wielkiego świata sław futbolu. Kiedy to się skończyło, odeszła.

- I wtedy skończyły się też pieniądze - uściśliła Colleen, choć Jack sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał ją udusić. Nie zamierzała pozwolić mu przemilczeć tej prawdy.

W pokoju zaległa gęsta, pełna napięcia cisza; atmosfera stała się nie do wytrzymania.


Kiedy Nicola, opatulona w szlafrok kąpielowy i z ręczni­kiem okręcanym wokół głowy, wpadła do salonu, Colleen wydała ciche westchnienie ulgi.

- Colleen, dzwonił ktoś do mnie, kiedy się kąpałam? - zapytała z miejsca.

- Dzwonił Kamal. Powiedział, że wpadnie po ciebie za godzinę.

- Za godzinę! - wrzasnęła przeraźliwie. - Nie zdążę się przygotować. - Zniknęła w swojej sypialni.

- To była Nicola - zwróciła się Colleen do Jacka. - Przedstawiłabym cię, ale...

- Rozumiem. Za godzinę przybywa Kamal, każda sekun­da jest droga. A propos, kto to jest?

- Stażysta na chirurgii w Szpitalu Dziecięcym, a poza tym zwiastun wojny ormiańsko-azerbejdżańskiej w Buffalo.

- Co?

Wyjaśniła mu patriotyczne poglądy Shakarianów, nastę­pnie historię związku Nicoli z Turkiem Kemalem i perspe­ktywy nowego romansu z Kamalem Veli.

- Rodzina! - Jack wyrzucił ramiona w górę. - Nie można bez niej żyć, ale jest o niebo łatwiej, kiedy mieszka tysiąc ki­lometrów od granic twego miasta.

- Nawet wtedy nie daje o sobie zapomnieć - wtrąciła Colleen. - Nasza dzisiejsza kolacja, czyż to nie kliniczny przypadek?

Spojrzeli na siebie.

- Mam wiać płaszcz? - spytała Colleen, celowo zmienia­jąc temat. Dyskusja o pieniądzach, małżeństwie i seksie sta­wała się zbyt niebezpieczna. - Po południu było dość ciepło, ale teraz już prawie noc i ten wiatr...

- Daj spokój, mamy świetną pogodę. Zostaw płaszcz.

Przebiegł po niej oczyma. Ubrała się elegancko i ze sma­kiem, tak jak powinna się ubrać dziewczyna idąca na spotka­nie z matką narzeczonego: dwuczęściowy komplet z kremowego jedwabiu w jasnoniebieskie groszki. Bardzo skromny dekolt, rękawy do łokci i krótka, marszczona spódniczka.

Matce i ciotkom jej wygląd nie wyda się seksowny: to je­go rozpasana wyobraźnia wywołała przeszywającą go na wskroś falę pożądania. Nie potrafił się opanować, by nie przyglądać się jej kształtnym nogom w zwykłych kremo­wych rajstopach i jasnoniebieskich pantofelkach na wyso­kim obcasie. Przyłapał się na rozmyślaniu, co też ona nosi pod spodem i serce zabiło mu mocniej.

Czy założyła zmysłową, skąpą bieliznę, reklamowaną w sex-shopach? A może wolała staromodne tasiemki i ko­ronki, które na swój sposób mogą być równie kuszące jak krótkie i przezroczyste haleczki? Oblizał nagle wyschnięte wargi.

Nic z tego. Powinien przypomnieć sobie, że zdecydował się wytrzymać cały wieczór z purytanką o beznadziejnie niedzisiejszych poglądach tylko po to, by wyprowadzić w pole matkę i jej siostry.

- Nie znoszę eleganckich ciuchów - jęknął i dla potwier­dzenia tych słów ściągnął ramiona do tyłu, jakby próbował walczyć z nienawistną mu marynarką.

- Przypominasz mi moich małych kuzynów. Connora i Christophera, którym kazano założyć niedzielne garniturki. - Colleen uśmiechnęła się na to wspomnienie. - Niena­widzą eleganckich ciuchów tak samo jak ty.

Na tym jednak kończyło się podobieństwo do małych łobuziaków. W Jacku nie było nic dziecinnego. Wręcz prze­ciwnie - pomyślała Colleen, a jej puls nagle przyśpieszył. Po raz pierwszy widziała go w garniturze. Wyglądał w nim niewiarygodnie wspaniale, roztaczał wokół siebie szczegól­ną aurę bez względu na swój strój. Colleen poczuła, jak jej ciało ogarnia mimowolne podniecenie.

Skarciła się w duchu. Przecież ten łowca posagów powinien wzbudzać nudności, a nie przyśpieszone bicie ser­ca. Pojedzie na tę kolację, bo tak obiecała. Będzie miła i uprzejma, ale na tym koniec. I już nigdy, ale to nigdy wię­cej nie popełni błędu i nie da się zaprosić temu gorylowi na randkę. Za żadne skarby.

Jack jeszcze raz przygładził krawat, a twarz Colleen roz­jaśnił przesłodzony uśmiech.

- Jestem pewna, że twojej matce i ciotkom spodoba się, że założyłeś garnitur, szczególnie jeśli wiedzą, jaka to dla ciebie tortura.

Jack nachmurzył się znowu. Kiedy się śmiała, w jej le­wym policzku ukazywał się dołeczek. Boże, jest zbyt pocią­gająca. Ma miękkie, kuszące usta, bardzo wyraziste, i wielkie brązowe oczy. Urzekł go ich blask i czujne inteligentne spojrzenie. Zastanawiał się, jak wyglądałyby te oczy rozpa­lone namiętnością lub senne po spełnieniu.

Ciało Jacka przeszył mocny tętniący ból niepohamowanej żądzy. Zmusił się do powrotu z gwiazd na ziemię: przecież ta dziewczyna liczy sobie całe dziesięć lat mniej niż on. Kie­dy brał ślub z Donną, Colleen chodziła jeszcze do podsta­wówki.

Mimo to nadal wpatrywał się chmurnymi oczami w ła­godne, tak bardzo kobiece krzywizny jej figury. Nieskutecz­ność tej argumentacji polegała na tym, że Colleen w niczym nie przypominała smarkatej uczennicy. Stała przed nim do­rosła, w pełni dojrzała i piękna kobieta. A także niebezpie­czna, bo hołdująca zupełnie innym wartościom niż on. Rap­tem Jacka ogarnęła wściekłość na Colleen. To uczucie było konieczne dla zachowania między nimi dystansu.

- Mam tylko jeden garnitur, właśnie ten. Noszę go chyba wyłącznie na pogrzeby - dodał ponuro.

- Widzisz jakieś podobieństwo między kolacją w moim towarzystwie i pogrzebem? - Sądząc po sposobie, w jaki to wypowiedziała, nie należało uznać tego za żart. - Cóż, zakarbuj sobie w pamięci, że wyświadczam ci grzeczność i nic poza tym - wyrzuciła z siebie Colleen. Ostatni raz prze­czesała włosy, po czym wsunęła szczotkę do torebki obok szminki i portmonetki.

Jack przyglądał się złotym kaskadom jej włosów oczami błyszczące i pełne wargi. Chęć dotknięcia Colleen stała się tak ogromna, że sprawiła mu ból.

- Chodźmy już - zarządził. - To prawie pół godziny jaz­dy stąd. Jeszcze chwila, a z pewnością się spóźnimy.

Zbiegł po schodach, wyprzedzając ją o kilka metrów. Wy­padł przez drzwi pozwalając, by zatrzasnęły się przed nosem Colleen, która z wyrazem niesmaku na twarzy pchnęła je i podążyła jego śladem na parking. Jack wskoczył do swego sportowego czarnego pontiaca, usadowił się za kierownicą i uderzył w klakson, żeby ponaglić gramolącą się po wysy­panej żwirem ścieżce Colleen, której wysokie i cienkie ob­casy uniemożliwiały szybki krok.

Wiał wiatr, a temperatura najwyraźniej spadła o dziesięć stopni. Colleen trzęsła się z zimna. Niewątpliwie, powinna była wziąć płaszcz, ale on poradził zostawić go w domu. Świetna pogoda, tak powiedział. Pewnie dla niedźwiedzi po­larnych!

Nie zadał sobie nawet trudu, żeby się przechylić w fotelu i otworzyć przed nią drzwi. Oczy Colleen zaczęły miotać błyskawice, kiedy sama otwierała drzwi i wsiadała do samo­chodu. W tej samej chwili rozpaczliwie złapała jakiś uchwyt, ponieważ Jack natychmiast włączył silnik i ruszył do przo­du. Colleen rzuciło na przednią szybę, aż wsparła się o nią obiema rękami. Posłała mu mordercze spojrzenie. Ten czło­wiek ma maniery neandertalczyka.

- Twoje szczęście, że to randka na niby, bo inaczej już by się skończyła - wypaliła.

- Zaczniemy nasze przedstawienie nie wcześniej, niż uj­rzysz moją matkę i ciotki. - Jack zdawał sobie sprawę, że za­chowuje się obrzydliwie. Z powodów, których nie chciało mu się zgłębiać, nie odważył się zmienić postępowania.

- Nicola uważa, że to bardzo głupi pomysł - powiedziała Colleen drętwo. - Mówi, że nikogo nie oszukamy, że nie można udawać tego, czego się nie czuje.

- Nieprawda. Czytałaś kiedyś Williama Jamesa? James twierdzi, że to działania kierują uczuciami, a nie odwrotnie.

Colleen uniosła brwi.

- Więc jeśli zachowujemy się tak, jakbyśmy byli zakochani, to w końcu naprawdę się pokochamy? - Zrobiła zdziwioną minę. - Chyba powinniśmy zmienić plany. Nie chcę się zakochać w pozbawionym ludzkich uczuć łowcy posagów.

- A ja nie zamierzam tracić głowy dla naiwnej dziewicy bez posagu. Na przekór Williamowi Jamesowi jesteśmy na­wzajem uodpornieni na siebie.

Nigdy przedtem Colleen nie spotkała nikogo o równie skostniałych poglądach.

Jack zatrzymał samochód na czerwonym świetle i posłał współpasażerze chłodne, taksujące spojrzenie.

- Nie próbuj się teraz wycofać, Colleen. Zgodziłaś się odegrać rolę mojej słodkiej narzeczonej i zrobisz to. I masz być przekonująca, moja panno.

- Zaczyna to wyglądać nie na przysługę, a bardziej na wykonywanie rozkazów. Ja nic nie muszę, Jack. W pracy jesteś moim szefem, a i tam tylko wtedy, gdy piszę felietony, do czego mnie zresztą nie dopuszczasz.

- Mam w zapasie dziesięć gotowych artykułów, zatem na razie nie potrzebuję asystentki.

- Założę się, że nigdy nie będziesz potrzebował. W ogóle nie zamierzasz kiedykolwiek dopuścić mnie do swojej ru­bryki, dlatego zawsze będziesz trzymał kilka felietonów ni­by na zapas.

- Zgadłaś. Dlaczego więc nie pójdziesz do Kazorowskiego i nie poprosisz o stały przydział w redakcji dodatku dla kobiet?

- Dodatek dla kobiet nie istnieje już od jakichś dwudzie­stu lat - odcięła się Colleen.

- A, tak. Przemianowali go na Twój Styl czy inny Styl Ży­cia, i to ma jakoby interesować wszystkich. Tyle że nie inte­resuje. Nadal czytają te bzdury tylko kobiety.

- Mylisz się, ale nie zamierzam tracić energii na dyskusje z tobą. - Ten facet posiada wyjątkowy dar drażnienia jej na sto różnych sposobów. Najlepiej zrobi, jeśli zacznie go igno­rować. Umyślnie odwróciła głowę ku oknu.

Jednocześnie założyła nogę na nogę. Na ułamek sekundy oczom Jacka ukazał się rąbek białej koronkowej halki. Usły­szał też cichy szelest, który wydały ocierające się o siebie uda w nylonowych pończochach. Tętno znów przyśpieszyło i na nowo wezbrało w nim pożądanie. Po raz nie wiadomo który pogrążył się w świecie marzeń erotycznych z Colleen Brady w roli głównej.

Pragnął jej, nie mógł dłużej temu zaprzeczać, ale nie mógł też jej mieć, bo Colleen nie należy do gatunku kobiet uzna­jących seks bez miłości za rzecz właściwą. Tylko pewien typ dziewczyn z werwą zgadza się na taki układ: sympatyczne małe dziewice snują sieci gęstsze niż pająki. Ich nadzieje, ich pragnienie miłości, oddania, małżeństwa i posiadania dzieci wiążą mężczyznę silniej niż stalowe liny.

Pomyślał o wolności i niezależności, które tak bardzo so­bie cenił, o planach ożenku z bogatą kobietą. Ewentualna zażyłość z Colleen Brady wykluczyłaby i jedno, i drugie. A jednak siedział za kierownicą, z trudem dusząc w sobie głód jej ciała. Dzisiejszy wieczór był dużym błędem, widział to wyraźnie już teraz.

- Wiesz, może twoja przyjaciółka ma trochę racji. Jak mogę... - urwał w pół zdania. Jak mogę zachowywać się jak dżentelmen, jeżeli przez cały czas chcę tylko jednego: zerwać z niej tę jedwabną sukienkę!...

Powstrzymał się od zakończenia tej niebezpiecznej myśli. Na szczęście zapaliło się zielone światło i musiał zająć się prowadzeniem samochodu.

- Chciałeś zapytać, jak możesz się zachowywać, jakbyś mnie kochał, skoro mnie nawet nie lubisz? - podpowiedziała mu Colleen. - Zanosi się na to, że drogą doświadczeń prakty­cznych obalimy teorię Williama Jamesa.

Jack nie palił się, by wyjaśniać teraz zawiłości miotają­cych nim emocji. Nie podaje się wrogowi oręża!

- Co za śmieszna sytuacja - mruknął. - Udawać miłość do kogoś, kto nie jest w moim typie i nigdy nie będzie, nie mogę być, nie mógłbym być...

Uświadomił sobie, że przesadził z lamentowaniem i mo­mentalnie ucichł. Co za ulga, że Colleen nie dokończyła zda­nia jakąś kąśliwą uwagą. W nagłym olśnieniu pojął, że nie dostrzegła prawdziwego sensu jego słów, bo nie zdawała so­bie sprawy z siły swej kobiecości. Colleen Brady codziennie przeglądała się w lustrze i na pewno wie, że jest atrakcyjna, ale nie ma pojęcia, jak bardzo zmysłową posiada urodę. Jest niewinna, nie rozbudzona i zupełnie nieświadoma tego, że mężczyzna może pożądać jej tak mocno, jak on w tej chwili.

Na szczęście dla niego! Jack westchnął z ulgą.

Colleen słysząc westchnienie, wzięła je za wyraz znie­cierpliwienia i zdenerwowania tą „śmieszną sytuacją”.

- Przecież to twój pomysł, nie mój, ta dzisiejsza maska­rada, pamiętasz jeszcze? - powiedziała. - Jeżeli się rozmy­śliłeś, to ja się nie obrażę. Możesz odwieźć mnie do domu. Mam coś do zrobienia dziś wieczorem.

- Mianowicie co? Randka z następnym nieznajomym, który nie mówi po angielsku i zasypia z nosem w talerzu?

Colleen zachmurzyła się. Niepotrzebnie opowiedziała mu tę historię.

- Sądzisz, że nie mogłabym wyjść z kimś, kogo znam i kto mnie lubi?

Pewnie, że to możliwe. Bardzo możliwe. Ta wizja przy­prawiła go o kolejną falę wściekłości, sączącej się z nerwów do mięśni. Którą to wściekłość postanowił wylać na Colleen.

- Być może się mylę, ale z tego, co wiem, miałaś w Buffalo zaledwie dwie randki i obie na ślepo. Pierwsza z tą śpią­cą królewną z Afganistanu, druga to nasza dzisiejsza maska­rada. Małe dziewice o średniowiecznych poglądach nie liczą się na giełdzie, nie wiedziałaś o tym?

Colleen uniosła podbródek ruchem pełnym dostojeństwa i gracji. Ostatnia uwaga ubodła ją, ale nie da tego po sobie poznać.

- Ten chłopak pochodzi z Pakistanu, a nie z Afganistanu - rzekła wyniośle.

- Niech będzie. Przyznaję się do pomyłki.

Jechali w milczeniu przez parę chwil, które zdawały się wiecznością, choć zegar na desce rozdzielczej odmierzył niecałe dziesięć minut.

- W takim razie co chciałabyś dziś robić? - zapytał w końcu Jack. Jego głos niemal odbijał się echem wśród za­legającej wkoło ciszy.

- Pracować - odparła od razu Colleen. Milczenie dało się jej we znaki. Sama miała ochotę je przerwać, ale nie wie­działa, jak się do tego zabrać. - Po południu obejrzałam Krwawą betoniarkę i nie skończyłam jeszcze recenzji do ju­trzejszego wydania.

- Krwawą betoniarka. - Jack uśmiechnął się wbrew so­bie. - Żartujesz, tak?

- Chciałabym. To się składa ze stu jedenastu minut wy­pełnionych krwią, flakami i urwanymi kończynami. Żadnej akcji, żadnych efektów specjalnych, tylko scena za sceną zwariowana betoniarka i jej ofiary. Nie grzeszę wiedzą w dziedzinie krytyki filmowej, ale nie trzeba być krytykiem, żeby uznać ten film za jedną wielką ohydę.

- Zwariowana betoniarka idzie na całość, co? Z pewno­ścią zrobi furorę wśród niedorozwiniętych nastolatków. Mam nadzieję, że zrecenzujesz Krwawą betoniarkę 2, a po­tem 3 i 4. Hej, oni to mogą ciągnąć w nieskończoność.

Colleen jęknęła. Jack zarechotał głośno.

- Przed nami Tęczowy Most - oznajmił, zatrzymując sa­mochód. - Granica Stanów Zjednoczonych i Kanady.

Colleen rozejrzała się wokoło z niekłamanym zacieka­wieniem.

- Nigdy nie wyjeżdżałam za granicę, nawet do Meksyku, kiedy mieszkałam w Teksasie. Nie mogę się doczekać wido­ku Niagary.

Jack wychował się w Buffalo i traktował wodospady jako rzecz całkiem zwyczajną, ale pokazując je gościom spoza miasta odczuwał coś na kształt lokalnego patriotyzmu i dumy.

- Kiedy się patrzy na Niagarę po raz pierwszy, to zawsze robi wrażenie. Z restauracji zobaczysz wodospady po obu stronach granicy.

Strażnik graniczny machnął tylko ręką, więc wjechali na wysoki most łączący miejscowość Niagara Falls w Stanach z miejscowością Niagara Falls w Kanadzie. Z parkingu, na który skręcili, był doskonale widoczny wodospad kanadyj­ski, przypominający kształtem podkowę.

- Niewiarygodne! Wspaniałe! - zachwycała się Colleen w drodze do restauracji hotelowej.

Jack chwycił dziewczynę za nadgarstek i wprowadził do windy.

- Ze szczytu zobaczysz więcej.

Oprócz nich w windzie nie było nikogo. Colleen szybko zerknęła na swoją dłoń uwięzioną między długimi palcami Jacka. Mężczyzna o jego wzroście i sile mógł zrobić z nią wszystko, co chciał. Trwający krótką chwilę brak kontroli nad własnymi odczuciami zaowocował intrygującym pode­kscytowaniem, którego źródło tkwiło w kobiecej słabości. Natychmiast udzieliła sobie nagany. Żyje w końcu dwudzie­stego wieku i nie powinna szukać romantyzmu na poziomie jaskiniowców. Poza tym ten szczególny jaskiniowiec choru­je na ciężki przypadek gorączki złota.

Dlaczego więc tak ją fascynuje? Colleen rozpaczliwie pró­bowała znaleźć odpowiedź. Miał więcej wad niż jakikol­wiek mężczyzna, którego dotąd znała: arogancki, nieuprzej­my, złośliwy... a jednak zawsze, kiedy rzucał jej jakiś ochłap, zapominała o ciągle tlącej się między nimi wrogości i nie wiedzieć czemu brała wszystko za dobrą monetę.

Kiedy zamknęły się drzwi i winda ruszyła ostro w górę, Jack nadal ściskał jej nadgarstek.

- Boli mnie ręka - rzekła chłodno Colleen. Chociaż wca­le nie bolała. Tylko to niewymowne napięcie, które spinało klamrą całe ciało, popchnęło ją do kłamstwa.

- Naprawdę? - spytał niskim gardłowym głosem. Rozluźnił nieco palce i powoli zaczął wodzić kciukiem wzdłuż jej dłoni.

W dole brzucha Colleen poczuła nagle silny ucisk.

- Nie...- wykrztusiła.

- Drży ci ręka, Colleen. - Jack splótł swoje palce z pal­cami dziewczyny. - Ciekaw jestem, dlaczego?

- Pewnie dlatego, że miewam napady klaustrofobii, cza­sami także w windzie.

- Bardzo dobrze, Colleen! - Jack zaśmiał się z uznaniem. - Szybko myślisz. Mam wiele szacunku dla takich umiejęt­ności.

Spojrzał na nią z góry. Delikatna skóra zaczęła pokrywać się rumieńcem. Trzymając ją za rękę, mógł nawet wyczuć przyśpieszone tętno. Był zbyt doświadczony, by nie zauwa­żyć pewnych subtelnych oznak i nie odczytać ich właściwie: jako zwiastunów budzącego się pożądania. W odpowiedzi w lędźwiach poczęła pulsować, nie mająca szans na spełnie­nie, żądza.

- Chyba już czas, żeby wejść w role. - Czarne oczy bły­szczały jak dwie świece. - Co zrobiłaby para śmiertelnie za­kochanych ludzi, gdyby znalazła się sam na sam w windzie?

- Porozmawiałaby - brzmiała szybka odpowiedź. - Ona denerwowałaby się przed spotkaniem z jego rodziną, więc on próbowałby podtrzymać ją na duchu.

- Błąd, Colleen. - Jak może być rozzłoszczony i podnie­cony zarazem? W dodatku jedno tylko potęguje drugie. - Nic dziwnego, że nadal cieszysz się dziewictwem. Kobieta nie pozbawiona choćby odrobiny uczuć wiedziałaby, kiedy trzeba przestać gadać i zacząć...

- Obmacywanie? - Naburmuszyła się. - Być może brak mi odrobiny namiętności, ale za to mam sporo rozsądku. Nie zamierzam obściskiwać się z tobą w windzie, wiedząc na twój temat to, co wiem.

- A co takiego o mnie wiesz?

- Że wykorzystujesz kobiety i że tyle w tobie głębi i czu­łości, co w... scenariuszu Krwawej betoniarki

Jack zaniósł się śmiechem.

- Mała kaczuszka przystępuje do kontrataku. Pewnie po­winienem się obrazić, ale zbyt doceniam twą pomysłowość. Raczono mnie już porównaniem mojej osoby do szczura i węża, ale pierwszy raz w życiu ktoś mnie nazwał...

- Próbowałam skruszyć trochę twoje wybujałe ego, a nie dawać ci powód do śmiechu - przerwała Colleen, unosząc brwi.

- A ja potraktowałem to jako dowcip, a nie obelgę. Bied­na Colleen.

Winda zatrzymała się.

- Proszę. - Jack ujął Colleen pod rękę i podprowadził do oszklonych drzwi. Otworzył je przed nią i przytrzymał, do­póki nie weszła do środka, po czym podążył za nią.

- Z pewnością patrzy na nas twoja mama - zauważyła sucho Colleen. - Inaczej wbiegłbyś przede mną i puścił mi drzwi prosto w twarz.

- Siedzi przy stoliku z lewej strony i obserwuje każdy nasz krok - wycedził przez zaciśnięte zęby Jack, uśmiecha­jąc się z przymusem. - Mama jest w czerwonej sukience, ciocia Judy na niebiesko, a ciocia Dorothy na żółto.

- Pewnie ubrały się tak celowo, żebym ich bez przerwy nie myliła.

Wymuszony uśmiech Jacka przekształcił się w naturalny.

- Przestań, Colleen. Masz być ujmująca, a nie dowcipna.

- Aha, więc powinnam trzepotać rzęsami, wzdychać i rzucać ci powłóczyste spojrzenia?

- Tak, coś w tym rodzaju.

- W takim razie czeka mnie bardzo długi wieczór.

- Colleen, umówiliśmy się, że odegramy zakochaną pa­rę, pamiętasz? To oznacza, że znamy się dłużej niż kilka dni. Gdyby cię o to zapytały, powiedz, że mieszkasz w Buffalo od paru miesięcy.

- A dokładnie? - właśnie podchodzili do stolika. Ocze­kujące ich starsze panie wstały i pośpieszyły naprzeciw.

- Nie wiem. Pół roku? Rok? - zdążył szepnąć Jack, za­nim ciocia Judy, ta na niebiesko, chwyciła ich kolejno w niedźwiedzi uścisk.

Jack dokonał prezentacji, a potem przez chwilę wszyscy stali i starali się nawiązać rozmowę. Nikt z pozostałych go­ści nie zwracał na nich uwagi: zawitali tu głównie turyści, którzy wędrowali od okna do okna i fotografowali wodo­spad. Po drugiej stronie sali, przy długim stole, siedziała grupa dzieciaków i zabawiała się wydawaniem straszliwych wrzasków. Tak jak przewidywał, starsze panie zakochały się w Colleen od pierwszego wejrzenia. A Colleen była czarują­ca, uśmiechnięta, słodka i naturalna i udzielała najwłaści­wszych odpowiedzi.

- Ona jest kochana, Jack! - wykrzyknęła ciocia Dorothy.- Po prostu ujmująca.

Matka promieniała.

- Zupełnie inna niż Don...

- Helen, nie wracajmy do przeszłości - upomniała siostrę Judy. Zniżyła głos do szeptu, który i tak słyszalny był dla wszystkich. - Nie wiemy, co ona wie, no, wiecie o czym.

- Och, wiem wszystko o Donnie, tej zapalonej miłośni­czce futbolu. - Na obliczu Colleen malował się niewinny uśmieszek.

Usłyszała, że Jack wstrzymał oddech i uśmiechnęła się szerzej.

- Jack opowiadał mi ze szczegółami o swym małżeń­stwie i rozwodzie.

Helen Blackledge przysunęła się bliżej.

- Tak bardzo martwiłyśmy się o niego po tym, co... - szepnęła konspiracyjnie.

- Mamo - przerwał Jack ostro. Posłał Colleen zdespero­wane spojrzenie. W jej oczach natomiast pojawiły się iskier­ki, jak gdyby siłą powstrzymywała się od śmiechu. Zacisnął zęby. - Może byśmy usiedli?

Helen wzięła Colleen za rękę.

- Usiądź tutaj, kochanie, między mną i Jackiem. - Wszy­scy zajęli miejsca przy stoliku pod oknem. - Czy pochodzisz z Buffalo? Jak poznałaś Jacka? - Pani Helen strzelała pyta­niami jak karabin maszynowy.

Zanim Colleen zdołała cokolwiek powiedzieć, do prze­słuchania włączyła się ciocia Dorothy.

- Od jak dawna się spotykacie?

- Od sześciu miesięcy - odparła Colleen.

- Od roku - powiedział Jack dokładnie w tej samej chwi­li. Zerknęli na siebie, wymieniając zbolałe spojrzenia.

- No to pół roku czy rok? Nie rozumiem - drążyła ciocia Judy.

Talent Jacka do wymyślania romansów wystarczył tylko na początek, a teraz opuścił go zupełnie. Chwycił szklankę z wodą i zajął się opróżnianiem zawartości.

Colleen na moment się wyprostowała, po czym pochyliła się nad stolikiem.

- Cóż, to zależy. Jack wyznał mi, że zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia, kiedy spotkaliśmy się w re­dakcji. Czyli właśnie rok temu, zaraz po moim przyjeździe do Buffalo. - Jej aksamitne oczy lśniły. - Tylko że przez sześć miesięcy nie miał odwagi zaprosić mnie na randkę, więc ja liczę od naszej pierwszej wspólnej kolacji pół roku temu.

Jack prawie zakrztusił się wodą.

- Colleen - syknął ostrzegawczo.

- Zawsze się wstydzi, kiedy opowiadam tę historię, bo nigdy przedtem nie był nieśmiały wobec kobiet - ciągnęła Colleen wesoło.

- Mogłam się tego domyślić! - wykrzyknęła triumfalnie ciocia Dorothy. - Całe życie wiedziałam, że gdy nasz Jack się zakocha, przestanie udawać napuszonego koguta.

- Och, nie, przy mnie nigdy nie udaje napuszonego ko­guta - zaprzeczyła gorąco Colleen. - Jest czuły, uprzejmy i opiekuńczy. - Szukała innych epitetów na określenie mężczyzny marzeń każdej feministki, a dla Jacka zmory z kosz­marnych snów.

- Czuły, uprzejmy i opiekuńczy - powtórzył jak echo Jack. Wyglądał na przerażonego. Colleen ukazała zęby w uśmiechu. Jack uniósł brwi.

- Poza tym jest taki troskliwy i nigdy nie zapomina o okazjach - kontynuowała swą litanię Colleen. - Przynosi mi kwiaty i czekoladki, czasem małe prezenciki i... zdarza mu się płakać w kinie - zakończyła niespodziewanie.

- Płakać?! - wrzasnął kompletnie znokautowany Jack. - Ja? - Mama i ciocie wpatrywały się w niego z zainteresowa­niem, więc zmusił się do krzywego uśmiechu. - Oto moja mała Colleen, uwielbia stroić sobie żarty. Dobrze wiecie, że ostatni raz płakałem w przedszkolu.

- Jest taki wrażliwy, tylko wstydzi się do tego przyznać - poczyniła wyznanie Colleen.

- Tak się cieszę, że przy tobie nauczył się okazywać uczucia, Colleen - rzekła matka Jacka poważnym tonem. - Jego ojciec był wspaniałym człowiekiem, ale wierzył nie­złomnie w teorię, według której płacz przystoi wyłącznie kobiecie. Jack naśladował go od czwartego roku życia. Nie płakał nawet na pogrzebie ojca trzynaście lat temu. „Tatuś nie chciałby żebym płakał” - powiedział mi.

- Nie ukrywamy przed sobą naszych uczuć - uspokoiła ją Colleen. - Przenigdy. - Zignorowała Jacka, który kopnął ją pod stołem.

Trzy starsze panie na moment oniemiały z zachwytu, po czym jęły szczebiotać jedna przez drugą o swoim przekona­niu, że odpowiednia dziewczyna będzie umiała się przebić przez mur obojętności drogiego małego Jacka. Skoro udało się to Colleen, trudno marzyć o lepszej partnerce dla niego.

Z rogu sali dobiegły ich pierwsze dźwięki muzyki tanecz­nej, granej przez mały zespół instrumentalny. Zaczęli grać dokładnie w przerwie między przekąskami i głównym da­niem.

- Przecież to moja ulubiona piosenka - rzekła rozmarzo­nym tonem Helen Blackledge. - Dama w czerwieni. Taka romantyczna, taka wzruszająca.

- Sentymentalna, głupia i banalna - mruknął Jack pod nosem.

Colleen z ledwością stłumiła chichot.

- Oho, dają o sobie znać różnice pokoleniowe.

- Colleen, Jack, powinniście pójść zatańczyć - zarządzi­ła ciocia Dorothy. - Świece, muzyka, Niagara w tle... czy można sobie wyobrazić lepszą atmosferę?

- Niestety, Colleen cierpi na ból w kolanie - odpowie­dział gładko Jack. - Nie może tańczyć.

Colleen wstała.

- Pamiętasz te gorące kompresy i tabletki od doktora Johnsona? Bardzo mi pomogły, kolano jest jak nowe. Chodźmy.

- Nic z tego - warknął Jack.

- Przecież tak świetnie tańczysz, Jack - zaprotestowała matka. - Brałeś lekcje w Akademii Tańca panny Wilcroft. Chyba od szóstej klasy nie widziałam cię tańczącego - do­dała smutno.

- Rusz się, Jack, tylko jeden taniec - włączyła się Co­lleen, ciągnąc go za rękaw marynarki. Miała przy tym dość szatańskie błyski w oczach. - Na pewno przypomnisz sobie parę kroków, jeśli dobrze poszperasz w pamięci.

- Och, do diabła. - Jack rzucił serwetkę na stół i wstając, z impetem odsunął krzesło. - Jeden taniec, a potem nie chcę nawet słyszeć tego słowa.

5

- Cały czas robisz ze mnie zaślinionego mięczaka! Aż tak cię to bawi? - wypalił Jack, otaczając Colleen ramie­niem. - Wyglądasz na zadowoloną z siebie.

- Lubię uszczęśliwiać ludzi. Popatrz na mnie, Jack. - Colleen uśmiechnęła się i pomachała w stronę rozradowanej trójki. Starsze panie odpowiedziały tym samym. - Więc bra­łeś lekcje tańca? - Pokręciła głową i zachichotała. - Całkiem nieźle ci idzie. Panna Wilcroft byłaby z ciebie dumna.

Tańczyli w sposób tradycyjny. Ona oparła lewą rękę na je­go ramieniu, a prawą wsunęła mu w dłoń. Jack obejmował ją lekko potężnym ramieniem. Ich ciała nie stykały się, wła­ściwie w odstęp między nimi z łatwością, wszedłby ktoś trzeci.

- Panna Wilcroft wyglądała jak stupięćdziesięciokilogramowy orangutan, a jej lekcje ledwo znosiłem. Wyobraź sobie chłopca, który żyje i oddycha tylko sportem, w sali ba­lowej. Tak mi to dało w kość, że przez wiele lat nienawidzi­łem tańca. Dopiero później zorientowałem się, że wolny ta­niec pomaga zaciągnąć kobietę do łóżka.

Jack wyczuł jej napięcie i uśmiechnął się triumfująco. Znęcała się nad nim niemiłosiernie i to w obecności matki i ciotek, więc teraz nadszedł czas na staromodną słodką zemstę.

- Oczywiście to, co robimy w tej chwili, nie przypomina moich zwykłych lubieżnych numerów. Mam ci pokazać róż­nicę?

- Lubieżnych numerów? - Serce podskoczyło jej w pier­si. — Nie! Patrzą na nas!

- Chciałaś uszczęśliwiać ludzi - przypomniał jej Jack. - W takim razie nasza spragniona romantyzmu widownia do­stanie zamiast tego dużą porcję namiętności.

Jednym ruchem przyciągnął ją do siebie. Pragnął tulić tę dziewczynę, a jeden taniec, nawet pod okiem rodziny, nie stanowił żadnego niebezpieczeństwa.

- Zarzuć mi ręce na szyję - zarządził, a sam oplótł mocno rękoma jej talię.

Nie miała wyboru, musiała się podporządkować. Skon­statowała ten fakt z niejakim przestrachem, bo objęta została tak silnie, że trudno byłoby wcisnąć pomiędzy nich choćby szpilkę. Nie mogła pozwolić rękom, by zwisały swobodnie po bokach, jeśli wolała uniknąć długiego tłumaczenia się przed widownią w postaci trzech starszych pań. Czując to samo, co czuje mysz złapana w pułapkę, z wahaniem oparła ręce na jego barkach, nie ważąc się jednak go objąć.

Tańczyli tak przytuleni, że nie pozostał ani jeden wolny skrawek jej ciała, który by nie dotykał ciała Jacka. Colleen ze świstem wciągnęła powietrze. Jack napierał na nią twar­dymi mięśniami, gorącym oddechem ogrzewał jej włosy.

- Rozluźnij się - szepnął Jack prosto w ucho Colleen. - Za bardzo się napinasz. Mam wrażenie, że tańczę ze szczot­ką do podłogi. No, prawie - poprawił się chichocząc. - Jesteś za miękka i zbyt zaokrąglona tu i ówdzie jak na szczotkę. Tak czy inaczej, powinnaś się rozluźnić.

- Ja... ja zawsze sztywnieję na parkiecie - wymamrotała Colleen. Jack wydawał się jej taki wysoki, silny i taki ciepły. Ledwie oparła się niepokojącemu pragnieniu, by opuścić po­wieki i stopnieć w jego potężnych ramionach. Potknęła się lekko, a Jack troskliwie objął ją jeszcze mocniej.

- Nie tańczę za dobrze. Wciąż się martwię, że w końcu zacznę komuś deptać po palcach. - Nigdy nie była ślamazar­na i nigdy nie miała trudności z wolnym tańcem, aż do dzi­siaj. Za to nabyła chyba zdolność prowokowania, bo ostra szpilka jej pantofla prawie przeszyła na wylot stopę Jacka, który zdążył zwinnie uskoczyć w bok. - No widzisz? - spy­tała z nerwowym śmiechem.

Czekała, aż nazwie ją słonicą z dwiema lewymi nogami. Ostatnią rzeczą, której mogła się spodziewać, było to, że ob­jął dłonią jej szyję i zaczął delikatnie masować kręgosłup.

- Dobrze ci idzie - mruknął ciepłym głosem. Ręką opartą na jej biodrze uciskał wrażliwe miejsce na plecach. Colleen dotąd nie uświadamiała sobie jego istnienia, ale najwyraźniej należało ono do niezwykle erogennych. Po­czuła się tak, jakby zewsząd otoczyły ją płomienie.

W rzeczywistości każdy nerw jej ciała odpowiadał na tę szczególną pieszczotę. Cała płonęła; piersi ocierające się o muskuły Jacka zdawały się wielkie i pełne, sutki wypręży­ły się i nabrzmiały. Silny, instynktowny odruch, by otrzeć się o Jacka, przyprawił Colleen o zawrót głowy. W uszach sły­szała łomot, harmonizujący z grzesznym, lecz nieokiełzna­nym i podniecającym pulsowaniem w dole brzucha.

Napięcie i opór stopniały jak ciepły miód. Rozluźniła się, pozwalając miękkim krągłościom swej sylwetki przylgnąć do twardego, męskiego ciała. Nie potknęła się już więcej. Poruszała się idealnie w takt powolnej, usypiającej muzyki, kołysała się zgodnie z rytmem płynącym z ich obojga. Po­wieki Colleen drgnęły, a potem opadły. Drżąc, wzięła głębo­ki oddech.

Jack był sprężysty, silny i ocierał się o nią, lecz zamiast uciekać przed tą przytłaczającą męską potęgą, Colleen przy­sunęła się bliżej. Nigdy dotąd nie zaznała równie intensyw­nego rozbudzenia, nigdy dotąd nie uświadamiała sobie ży­wiej swej kobiecości. Kiedy na karku poczuła dotknięcie je­go warg, z piersi wyrwało się jej bezgłośne westchnienie.

- Jack... - wyszeptała, tonąc w błogim świecie marzeń. Szczypał wargami jej kark i gładził skórę szyi, a podniece­nie Colleen sięgało zenitu. Odrzuciła głowę w tył, by umo­żliwić mu lepszy dostęp do ramion, i ponownie westchnęła.

Jack niemal oszalał. Głęboko odetchnął, by się nieco uspokoić, ale z następnym wdechem delikatny, acz podnie­cający zapach perfum Colleen uderzył go w nozdrza. Po­działał na niego jak haust stuprocentowej whisky i zmącił mu myśli. Wydawała się taka drobna, jak to tylko możliwe, pragnął jeszcze większej bliskości, bez ograniczenia w po­staci ubrań, by mógł dotykać jej jedwabistej skóry swym na­gim ciałem. Wyobraził sobie, że zdejmuje z niej tę elegancką sukienkę, obejmuje nagą, uległą postać ramionami...

Piosenka się skończyła, a muzycy uderzyli w struny i kla­wisze, prezentując zdecydowanie nieromantyczny temat z filmu Pogromcy duchów. Dzieci z końca sali rozwrzeszczały się na całe gardło. Colleen i Jack wypuścili się z objęć i wymienili oszołomione spojrzenia. Żadne z nich nie wy­rzekło ani słowa. Oboje oddychali z trudem i drżeli.

- Jack! Hej, Jack! - Jowialny męski głos zdawał się do­chodzić z innego świata.

Jak na komendę zwrócili się w stronę, z której dobiegało wołanie. Wysoki mężczyzna o bujnej blond fryzurze zmie­rzał prosto w ich kierunku.

- O nie!- jęknął Jack.

- Kt... kto to jest?- wyjąkała Colleen. Ku swemu zasko­czeniu, z ledwością formułowała słowa. Zamglony umysł z wielkim wysiłkiem znajdował właściwe określenia, wargi lekko drżały. Głośna muzyka i jazgot dzieciaków przydawa­ły całej scenie elementu dość surrealistycznego.

- Hej, Blackie, to naprawdę ty! - Olbrzymi blondyn poczęstował Jacka niedźwiedzim klepnięciem w plecy. - Tak myślałem, ale nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Co ty robisz tu sam? To nie jest twój typowy teren. - Za­niósł się gargantuicznym rechotem, lecz nagle spostrzegł Colleen. Szeroki uśmiech zbladł i zmienił się w wyraz nie­dowierzania. - Zazwyczaj balujesz z innym typem panie­nek... to znaczy... z innymi kobietami. Stary, co jest grane?

Colleen zerkała to na rozognioną twarz Jacka, to na pełną niedowierzania fizjonomię blondyna. Podniecenie, które ogarnęło ją w uścisku Jacka, odpłynęło równie nagle jak woda z umywalki po wyciągnięciu korka. Balujesz z in­nym typem panienek. Ta fraza nadal dźwięczała jej w uszach. Przypominała o realnym świecie, w którym part­nerki Jacka Blackledge’a nie nadają się do zaprezentowania rodzinie. O świecie, w którym Jack za najważniejszy powód małżeństwa uważa pieniądze.

Przerażająco żywe wspomnienie tańca i sposobu, w jaki tańczyli, stanęło jej przed oczami. Jak się do niego kleiła, jak się poruszali, co czuli... wszystko to jego sprawka. Zarumieniła się od czubka głowy po koniuszki palców.

- Hej, co z wami? Zamurowało was, czy jak? - pokrzy­kiwał muskularny blondyn.

- Czy jak - odpowiedziała Colleen. Odzyskała właśnie panowanie nad swym układem nerwowym. Chwilowa utrata zmysłów, wywołana lubieżnym, szalonym tańcem, litości­wie odeszła w niepamięć. - Nazywam się Colleen Brady - przedstawiła się, wyciągając rękę na powitanie. - Pracuję w Times-Gazette razem z Jackiem. Zastałeś nas w trakcie odgrywania przedstawienia specjalnie dla jego rodziny. Udajemy zakochanych. Jak nam poszło?

- Rodd Garrett. - Blondyn uniósł dłoń Colleen do ust i złożył na niej pocałunek w czysto europejskim stylu. W ze­stawieniu z jego potężnymi kształtami, ten gest wydawał się cokolwiek śmieszny. - Tak, nadzwyczaj udany występ. Nie­samowity widok. Wykombinowałem, że jeśli Black Jack obściskuje się z ładną dziewczyną w takim miejscu, to ani chy­bi zbliża się wesele.

Jack obserwował tę dwójkę zamglonymi oczyma. Zauwa­żył natychmiast, że Garrett trzymał dłoń Colleen nieco za długo. A ona nie przestawała szczebiotać; żywe, brązowe oczy błyszczały humorem, kiedy żartowała sobie z Garrettem. Jakiż to bzdurny pomysł wziąć ją i Jacka za parę ko­chanków!

Zirytowało go, że Colleen tak szybko i radykalnie zmie­niła nastrój, podczas gdy on nadal tkwił w żelaznych okowach podniecenia. Jego umysł potrzebował nieziemsko długiego czasu, by się przejaśnić. Denerwował go jej śmiech, słowa, jej flirtowanie - tak, flirtowała sobie w najlepsze! - a on stał jak oniemiały, usiłując odzyskać kontrolę nad my­ślami.

- Dla ciebie to też nie jest typowy teren, Garrett - burk­nął Jack. - Z kim przyszedłeś?

Rodd Garrett wyszczerzył zęby.

- Słyszysz tę bandę bachorów? Drą się jak stare przeście­radła.

- Musiałbym być głuchy jak pień, żeby nie słyszeć.

- No to właśnie z nimi tu jestem. Przyjęcie urodzinowe mojego siostrzeńca, no wiesz, dzieciaka mojej siostry Rity. Chłopiec mnie ubóstwia. Zawsze chwali się wujkiem Roddem, który gra w drużynie Buffalo Bills. - Garrett wzruszył ramionami. - Wiesz, jakie są dzieci. Nie mogłem go za­wieść.

- To miło z twojej strony - powiedziała ciepło Colleen. - Na jakiej pozycji grasz?

- W ataku - odparł Rodd. Natychmiast zaczął rozpra­wiać o drużynie i swojej roli w zespole. Colleen słuchała z uwagą.

Garrett zapomniał dodać, że zwykle siedzi na ławce re­zerwowych i że w tym sezonie prawie wyleciał z drużyny - pomyślał Jack z mroczną miną. Chociaż prawdopodobnie dla Colleen nie stanowi to żadnej różnicy. W końcu Rodd jest nadal zawodowym piłkarzem, choćby nawet u końca kariery, a Jack znał nazbyt dobrze z własnego doświadcze­nia ten rodzaj fascynacji, która ogarnia dziewczęta na widok znanego sportowca. Kiedyś sam korzystał z tego równie nie­rozważnie, jak teraz Rodd. Przez kilka chwil Jack przysłu­chiwał się ich rozmowie i czuł się coraz bardziej ignorowa­ny, a przez to wściekły.

- Zgrabny z ciebie podrywacz, Garrett - wreszcie włą­czył się do konwersacji. - Najpierw zmiękczasz serce kobiety historyjką o dobrym wujaszku, a potem niby przypadkiem rzucasz, że jesteś zawodowym piłkarzem i liczy. na to, że rozdziawi gębę z zachwytu.

Colleen i Rodd odwrócili się i spojrzeli na Jacka, a on za­czerwienił się jak burak. Gorzki ton tych stów zaskoczył na­wet jego samego. Zmusił się do uśmiechu, żeby jakoś zatu­szować horrendalną gafę.

- Chodź, przywitasz się z moją mamą i ciotkami, Rodd. - Ucieszą się na twój - widok.

Położył dłoń na ramieniu Rodda w przyjacielskim geście i skierował go ku stolikowi. Trzy siostry wpadły w szczery zachwyt, widząc dawnego kolegę swego pupila.

- Chodziliśmy do tej samej szkoły. Jack kilka lat wyżej ode mnie - poinformował Rodd Colleen, gdy reszta pogrą­żyła się we wspomnieniach o dawnych dobrych czasach. - Przez jakiś czas szliśmy ramię w ramię: najpierw przewodzi­liśmy chłopakom z sąsiedztwa, później dostaliśmy się do drużyny i...- urwał nagle.

Cisza trwała, a Colleen spoglądała to na Jacka, to na Rod­da. Karierę Jacka zakończył wypadek samochodowy, a Rodd ciągle grał. Zastanawiała się, jak Jack zniósł to do­świadczenie. Zmiany, jakie wprowadziło ono do jego życia, były co najmniej tak głębokie, jak zwrot w życiu Colleen po skojarzeniu rodziny Bradych z wszechpotężnym klanem Ramseyów. Jednak oboje stawili czoło wyzwaniu i zdołali zbudować sobie nowy świat. Łączy ich więcej, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.

Zerknęła ponownie na Jacka i stwierdziła, że się jej przy­gląda. Znowu zapłonął w niej ogień podniecenia. Przypo­mniała sobie twardość jego mięśni, wielkie, lecz czułe dło­nie, wargi pieszczące kark...

Jack pierwszy odwrócił wzrok, przerywając dopiero co nawiązany kontakt. Colleen poczuła się jakby rozczarowana, kiedy chcąc nie chcąc zwróciła się ku reszcie towarzy­stwa.

- Jack, ten to ma łeb na karku - perorował Rodd zawzięcie, może zbyt zawzięcie. - Robi coraz większa karierę dziennikarską, a ja nadal dostaję kopniaki na boisku. A pro­pos, czytałem twój ostatni artykuł, Jack. Ten, w którym oskarżyłeś związek piłkarzy o to, że są tak samo chciwi, jak właściciele klubów. Co to za bzdury, podstępny zdrajco?

Podczas gdy dwaj mężczyźni gawędzili sobie przyjaźnie o teorii kopania piłki, przyniesiono główne danie. Przez re­sztę wieczoru Rodd siedział z nimi, tylko od czasu do czasu zaglądał do gości siostrzeńca.

- Jak to miło, że Colleen i Rodd znaleźli wspólny język - zauważyła Helen Blackledge, a Jack spode łba obserwo­wał Rodda, który wyciągał opierającą się i chichoczącą Co­lleen na parkiet. - Pewnie widujecie się często? Nie zanosi się na to, żeby Rodd też ustatkował się z jakąś miłą dziewczyną jak Colleen? Jego matka byłaby taka szczęśliwa.

Jack nie odpowiedział, ale wewnątrz gotował się coraz bardziej. Wszystko wskazywało na to, że Rodd nie miałby nic przeciwko temu, żeby ustatkować się właśnie z Colleen. Po prostu ślinił się na jej widok. Jack nie dał się oszukać: Rodd Garrett nie przysiadł się do nich ze starej przyjaźni ani dla snucia wspomnień. Nie uczynił tego dla pogawędki ze szkolnym kumplem czy choćby po to, by uwolnić się od watahy ryczących dzieciaków. Rodd Garrett dołączył do nich w jednym celu, któremu na imię Colleen.

Wieczór zamieniał się w noc, a nastrój Jacka pogarszał się z minuty na minutę. Za każdym razem kiedy zerkał na Rod­da i Colleen, odczuwał niespodziewane ukłucie zazdrości, która stale rosła. Nie pomagało tłumaczenie sobie, że nie ma ani prawa, ani powodu, by czuć coś podobnego.

Rodd został nawet wtedy, gdy przyjęcie urodzinowe sio­strzeńca dobiegło szczęśliwego końca. Zatańczył raz z każ­dą ze starszych pań i więcej niż parę razy z Colleen. Jack nie wstawał od stołu. Siedział i rozmawiał z matką i ciotkami o sklepie w Orlando, o czterech zamężnych kuzynkach, czy­li córkach Judy i Dorothy, mieszkających z rodzinami na Florydzie, o sławnych na cały kraj młynach zbożowych w Buffalo i o planach uczynienia ze starych elewatorów po­mnika kultury narodowej.

Nigdy jeszcze nie odgrywał roli dobrego syna tak gorli­wie. Każdy nowy temat odwracał jego myśli od Rodda i Colleen, którzy śmiali się, tańczyli i w ogóle zachowywali się jak para niesfornych nastolatków.

Minęła już jedenasta, kiedy Jack, Colleen i Rodd odpro­wadzili starsze panie do wynajętego przez nie samochodu i pożegnali się.

- No co, Jack. Przedstawienie skończone. Przestańmy udawać. Może bym odwiózł Colleen do domu - wypalił Rodd ze śmiałością, która omal me sprowadziła mu na szczękę pięści Jacka.

- Ja ją przywiozłem i ja ją odwiozę - oświadczył. Chwy­cił Colleen za rękę zupełnie niestosownym w tej sytuacji ge­stem właściciela i już jej nie wypuścił.

- Tam stoi moje ferrari. - Rodd napuszył się jak paw. Właśnie pokazał swą atutową kartę, tak przynajmniej sądził, i teraz oczekiwał radosnego przyjęcia swojej propozycji przez Colleen...

... która w ogóle nie zareagowała. Ramseyowie mieli hyzia na punkcie sportowych samochodów, więc Colleen w ciągu ostatnich siedmiu lat napatrzyła się na najbardziej egzotyczne i najdroższe modele świata. Przejażdżka fer­rari nie stanowiła dla niej żadnej atrakcji. O wiele mocniej intrygowało ją zdecydowanie Jacka, by do owej przejażdżki nie dopuścić. Wybrała towarzystwo Jacka.

- Dlaczego nie chciałeś, żebym pojechała z Roddem? — zapytała go, gdy wjeżdżali na most, a Rodd Garrett został sam na sam ze swoim ferrari.

- Powiedzmy, że to mój kaprys - odrzekł. Nie posiadał się z radości, triumfował. Co chwila wspominał, jak to Col­leen wybrała jego i rozklekotanego pontiaca zamiast lśnią­cego ferrari z Roddem w środku i cieszył się coraz bardziej, choć nie znał powodu tej radości i nie miał ochoty go szu­kać. - Facet typu Rodda może być bardzo niebezpieczny dla szanującej się dziewczyny.

- Coś mi się widzi, że powinnam bać się raczej ciebie - burknęła Colleen. - To nie Rodd dobierał się do mnie w tań­cu. - Zdziwiła ją własna bezpośredniość, ale musiała poroz­mawiać o tym, co się między nimi wydarzyło. Czy dla niego ma to jakiekolwiek znaczenie?

- Dotrzymywałaś mi kroku przez cały czas, złotko - od­ciął się Jack.

Colleen zarumieniła się. Chyba jednak wolałaby o tym nie dyskutować.

- Polubiłam twoją rodzinę - powiedziała szybko, prze­nosząc się na bezpieczniejszy grunt. - Bardzo miłe starsze panie.

- Tak, to prawda.

- Uwielbiają cię.

Uśmiechnął się.

- Ciebie też, wcale nie mniej. Colleen, hmm, chciałbym ci podziękować za dzisiejszy wieczór. Uszczęśliwiłaś je i je­stem ci za to wdzięczny.

Colleen tylko kiwnęła głową. Gdyby to była pra­wda, pomyślała ze smutkiem. Na pewno nie, odpowie­działa sobie z pozbawioną złudzeń szczerością. Dzisiejsza randka to jedynie maskarada, nie wolno ignorować faktów i oddawać się fantazjowaniu. To najkrótsza droga do tragedii.

- Czy Rodd zaprosił cię na kolację?

Pogrążona w rozmyślaniach ledwo usłyszała pytanie, wy­powiedziane głosem tak beznamiętnym. Odpowiedziała po prostu:

- Tak, na przyjęcie w piątek za tydzień.

- I jaką dałaś odpowiedź?

- Że się zastanowię i żeby zadzwonił, to mu powiem.

- Bardzo sprytne, Colleen. Umiesz zastawić sidła, co? Dobrze wiesz, że facet pokroju Rodda nie poleci na każdą babę, więc skazujesz go na niepewność i...

- Nie zastawiam żadnych sideł! - zaprzeczyła gorąco. - Nie bawię się w żadne gierki czy intrygi. Powiedziałam, że się zastanowię, bo jeszcze nie podjęłam decyzji.

- Dlaczego? Przecież on ci się podoba. Przez ładnych pa­rę godzin obserwowałem, jak wodzisz za nim oczami i chi­choczesz z jego żartów jak pensjonarka. Pewnie nie możesz się doczekać, żeby pochwalić się przyjaciółce nowym aman­tem. W Buffalo latają za nim tabuny panienek, wiedziałaś o tym?

- Nie wiedziałam i guzik mnie to obchodzi. Poza tym wcale nie wodziłam za nim oczami i nie... chichotałam jak pensjonarka.

- Od lat mam do czynienia z kobietami, które na widok zawodowego sportowca tracą resztki rozsądku. Tak było zawsze, kobiety lgną do sławy. Niektóre jeżdżą po świecie za zespołami muzycznymi, inne polują na piłkarzy...

- Nie lgnę do Rodda Garretta! - ucięła Colleen. Kipiała złością, ale pod tym wzburzeniem kryła się mała obawa. Czy Rodd odebrał jej zachowanie tak samo opacznie jak Jack? Co za ironia losu, że Jack wziął jej uprzejmość w stosunku do Rodda za umizgi, podczas gdy ona była tak zafascynowa­na Jackiem właśnie, że brała udział w przyjęciu niemal nie­świadomie, automatycznie grając swoją rolę.

- Nie interesuję się sportem i nie zachwycają mnie piłka­rze... ani byli piłkarze - dodała gniewnie.

- Niemniej jednak pójdziesz z Roddem na przyjęcie. Ko­bieta, która by odrzuciła zaproszenie zawodowego piłkarza na wydaniu, i to posiadacza ferrari, jeszcze się nie narodziła.

- Nieprawda! Właśnie z nią rozmawiasz!

- Uwierzę dopiero wtedy, kiedy powiesz to jemu - ciąg­nął Jack przekornie.

- Zrobię to, gdy tylko zadzwoni - warknęła Colleen. - To ty polujesz na posagi, nie ja.

Jack dawno nie był tak zadowolony z siebie. Kilka razy próbował zagaić rozmowę, lecz Colleen odpowiadała naj­częściej monosylabami.

Mając w pamięci jego zachowanie, gdy zabierał ją z mie­szkania przed przyjęciem, teraz oczekiwała, że zahamuje pod blokiem, lekko tylko przygasi silnik, da jej trzy sekundy na opuszczenie samochodu i zniknie wśród nocnej ciszy. Ku zaskoczeniu Colleen, Jack odprowadził ją do drzwi miesz­kania i otworzył je przed nią.

- No to... - Colleen stała w progu i gapiła się na gumową wycieraczkę. Nieoczekiwanie ogarnęło ją wewnętrzne na­pięcie. Nerwy zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a świado­mość, że Jack stoi tuż obok, nie pozwoliła zebrać myśli na powrót.

- To był... bardzo miły wieczór.

- Zgadzam się całkowicie.

Zrobiła krok do ciemnego przedpokoju. Serce roztrzepotało się szaleńczo, kiedy Jack podążył jej śladem i zamknął za sobą drzwi.

- Myś... myślę, że Nicola zapomniała włączyć światło - wyjąkała piskliwym ze zdenerwowania głosem. - A może już wróciła i poszła spać. Przy framudze jest włącznik... och!

Nie spostrzegła, kiedy do niej podszedł. Poczuła tylko ob­jęcie silnych ramion i ciepło jego ciała. Po chwili jej wargi zostały wręcz zgniecione przez szerokie, męskie usta.

Gdyby pochwycił ją w ciemności ktoś obcy. przeraziłaby się i próbowała wyrwać. Lecz Jack nie napotkał oporu. Sza­leństwo zmysłów zawładnęło Colleen całkowicie. Zdawało się, że chwili obecnej nie dzieliły nawet sekundy od tamtego momentu przebudzenia, którego doświadczyła, tańcząc z nim parę godzin temu. Pragnęła Jacka. Pożądała go.

Jęknęła, kiedy ich języki się zetknęły i przechyliła głowę w tył, by nie uronić ani odrobiny z palącego pocałunku. Za­rzuciła ramiona na szyję Jacka i zatonęła w mrocznym, wzburzonym oceanie zmysłowości.

Jack przyciągnął ją bliżej i przechylił, penetrując języ­kiem coraz to głębiej, a ona drżała w słodkiej, gorącej na­miętności pocałunku. Szybkim ruchem doświadczonego ko­chanka sięgnął ku jej piersiom.

Colleen wydała urywane westchnienie, czując, jak wielkie dłonie ściskają jej piersi, a długie palce rozpoczynają de­likatną zmysłową pieszczotę. Potarł brodawkę, która zdąży­ła już stwardnieć i stała się aż do bólu wrażliwa, a teraz słała małe gorące iskierki do najsekretniejszego miejsca kobiece­go ciała.

Jack w coraz większym uniesieniu rozedrganym pożąda­niem ciałem napierał mocno na Colleen. Fale gorąca przele­wały się w niej, sprawiając, że miękła i słabła; ulegała, kiedy zsunął ręce, by gładzić i pieścić jej pośladki, po czym pod­niósł ją wysoko i tak trzymał. W tym momencie kobiece cia­ło przeszył erotyczny spazm. Czuła go między udami, gdzie centrum jej płci płonęło, powiększone i gorące. Nigdy przedtem nie doświadczyła tak palącej żądzy, której inten­sywność zaskakiwała ją i przerażała zarazem.

Całował ją tak, jak jeszcze nikt; mocno, głęboko i namięt­nie wsuwał język w jej usta i wyjmował na powrót, coraz szybciej, w swoistej, rozdzierająco erotycznej symulacji zbliżenia, pragnąc uległości i otrzymując ją w najbardziej pierwotnym, namiętnym zapamiętaniu...

Późno w nocy, leżąc samotnie w łóżku, Colleen przewra­cała się z boku na bok i rozmyślała, co mogłoby się wtedy zdarzyć, gdyby nie nagły, zaskakujący błysk światła, a zaraz po nim zdziwiony okrzyk:

- Ojojoj! - i zakłopotany chichot.

Jackowi i Colleen zajęło kilka chwil, by się zorientować, że nie są już sami, że ktoś włączył lampę, że słychać zduszo­ny śmiech i sapnięcia.

Jack opuścił ręce i jednym susem odskoczył od Colleen, jakby uciekał przed niewypałem. Colleen oparła się o ścia­nę. Wszystko w niej drżało,! osłabło tak, że obawiała się osunięcia na podłogę.

- Tak mi przykro, przepraszam - zawołała Nicola. - Nie wiedziałam... - Urwała, po czym przełknęła ślinę i konty­nuowała komicznie uprzejmym tonem: - Kamal, znasz już Colleen. Chciałabym ci przedstawić Jacka Blackledge’a, yyy, szefa Colleen.

Jack bezgłośnie zaklął. Cały się trząsł; intensywność nie­dawnej namiętności i gwałtowne zakończenie dawały o so­bie znać. Oddychał ciężko i z trudem. Omiótł Colleen roz­marzonym wzrokiem, dostrzegł rozległy rumieniec i lekko spuszczone, lecz błyszczące oczy.

- Miło mi pana poznać, panie Blackledge. - Niewysoki mężczyzna o nadzwyczaj bujnej, kruczoczarnej czuprynie i krzaczastych wąsach wyciągnął rękę na powitanie. - Ka­mal Veli - przedstawił się. - Proszę nam wybaczyć to przed­wczesne wtargnięcie. Nicola zaprosiła mnie na kawę. Dołą­czy pan do nas?

Jack podziwiał zimną krew młodego człowieka. Czy pra­ktyka medyczna przygotowuje lekarza do radzenia sobie w każdej sytuacji? Uścisnął jego dłoń i zmusił się do słabego uśmiechu.

- Może nie tak przedwczesne, jak pan sądzi - wymamrotał.

Być może pojawienie się Nicoli i Kamala było łaską opa­trzności. Jego odczucia, niewiarygodna intensywność żądzy, prawie bolesnej w płynącej z niej rozkoszy... szalone odru­chy ciała... reakcja Colleen, za którą pewnie poszłaby ule­głość...

Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz pożądanie opanowało go tak szybko, a przecież tylko się całowali! Pójście do łóżka z czarującą, nieznośnie piękną dziewicą byłoby na pewno początkiem, a nie końcem szeregu zdarzeń. Począt­kiem tego, co dzisiaj jedynie udawali przed matką. Poważny związek, ślub, dzieci i ich hała­śliwe przyjęcia urodzinowe...

Zaczął się pocić. Jego odczucia przypominały spadanie w czarną otchłań bez dna. Związek z Colleen oznaczałby zaangażowanie emocjonalne; więzy, których zawsze pra­gnął uniknąć. Jednak z Colleen nie da się inaczej, ona po­trzebuje i wymaga tego. Ma prawo do własnej wizji, lecz on żyje życiem wolnego ptaka, bez ograniczeń i zobowią­zań. Wolność albo śmierć, tak brzmiałoby jego motto, do tego on ma prawo.

Spojrzał na Colleen, która od momentu pojawienia się Nicoli i Kamala nie podniosła oczu. Pragnienie objęcia jej, po­cieszenia, uspokojenia wyprowadziło go z równowagi. Gdyby uległ i zrobił to, wieczór zakończyliby przy kawie i plotkach z Nicolą i Kamalem; potem nastąpiłyby kolejne, coraz intymniejsze kontakty, a z nimi obietnice, przysięgi...

- Już późno, a ja muszę wstać przed szóstą. - Jack od­wrócił się ku drzwiom jak ktoś umykający przed duchem. - Nie mogę zostać na kawie, ale cieszę się, że cię poznałem, Kamal. Miło było cię zobaczyć, Nicola. Colleen, no to trzy­maj się, mała. Na razie.

Zniknął, nim ktokolwiek zdołał wydukać choćby słowo.

- Trzymaj się, mała? - powtórzył Kamal ze zdziwie­niem.

- To takie powiedzonko - wyjaśniła Nicola. - Slangowe.

- Wiem. - Kamal nie ukrywał zmieszania. - Ale czy to jest coś, co mężczyzna mówi kobiecie po tym, gdy...

- Padam ze zmęczenia, pójdę już spać - przerwała mu Colleen. Słuchanie interpretacji nagłego odwrotu Jacka w wykonaniu Kamala, było ponad jej siły.

- Colleen? - Nicola pobiegła za nią do sypialni. - Dobrze się czujesz? Nie... nie gniewaj się...

- Nic się nie stało. - Colleen położyła rękę na ramieniu przyjaciółki w siostrzanym geście. - Dobrze, że weszliście tak niespodziewanie.

Nicola uśmiechnęła się niepewnie.

- To bardzo uprzejme z twojej strony, ale nie wierzę ci ani trochę. - Jej oczy błyszczały. - Colleen, czy to nie cu­downe? Nawet nam się nie śniło, że po tygodniu w Buffalo zakochamy się obie, i to jednocześnie.

- Nie kocham Jacka Blackledge’a - zaprzeczyła Colleen żarliwie.

- Colleen, znamy się od pięciu lat. Przez cały ten czas nie zdarzyło się, żebyś była z mężczyzną... no... tak blisko. I to na pierwszej randce. Wierz mi, to na pewno miłość.

6

- Nie jestem zakochana w Jacku - powtórzyła Colleen chyba po raz dziesiąty tego ranka. Wczoraj w nocy mamro­tała te słowa zasypiając. Teraz, jadąc do pracy, próbowała skoncentrować się na znakach drogowych, ponieważ nie znała jeszcze zbyt dobrze tej trasy.

Nicola myliła się. Ogromnie to miłe, że przyjaciółka uwa­żała za powód zachowania Colleen uczucie tak szlachetne jak miłość, ale Colleen nie kochała Jacka Blackledge’a. Nie mogłaby! On nie należy do opiekuńczych, delikatnych, wy­rozumiałych i otwartych mężczyzn, a takiego dla siebie wy­marzyła. Jest za to kapryśny, trudny, cyniczny i arogancki. Nigdy nie zakocha się w kimś takim, to pewne.

Czy miłość nie opiera się na uczciwości i zaufaniu? W przypadku Jacka nie ma mowy o uczciwości, wystarczy wspomnieć jego plany małżeńsko-finansowe. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie wyjdzie za kogoś, kto od miło­ści wyżej ceni jej konto bankowe.

Dlaczego zatem całowała go tak namiętnie, dlaczego po­zwalała się dotykać i budzić w sobie dotąd uśpione emocje? Nicola zadała jej to trudne pytanie podczas zwykłej porannej krzątaniny po kuchni, kiedy każdy próbuje coś zjeść i nie spóźnić się przy tym do pracy. A Colleen musiała stawić czoło wstydliwej prawdzie.

Chciała iść z nim do łóżka. Nawet przed sa­mą sobą trudno jej było się do tego przyznać. Ona, Colleen Elizabeth Brady, grzeczne dziewczę z dobrego domu, pragnęła, mężczyzny, który ani nie udawał miłości, ani nie za­wahałby się wykorzystać ją, a potem porzucić, albo nawet gorzej: ożenić się z nią dla pieniędzy, o ile zorientowałby się, że je posiada.

O tym się nie dowie, poprzysięgła Colleen. Nie wyzna Jackowi swych powiązań z jedną z najbogatszych rodzin w kraju.

Wyleczy się z tego ryzykownego seksualnego zaurocze­nia, trzymając się jak najdalej od Jacka. Do zakochania po­trzeba ciągłego, bliskiego przebywania ze sobą. Postara się w miarę możliwości nie podchodzić do swojego biurka, kie­dy on będzie siedział przy swoim, i ograniczy do zera kon­takty poza pracą. Zacznie prowadzić tak intensywne życie towarzyskie, że nie starczy jej czasu ani energii na jedną choćby myśl o Jacku Blackledge’u. Nawet jeśli będzie mu­siała poprosić Nicolę o zorganizowanie paru randek z nie­znajomymi zaspanymi cudzoziemcami.

Rychło okazało się, że efekt tych rozmyślań i postano­wień był mierny. Jack nie przyszedł do redakcji, a Colleen zamiast ulgi doznała rozczarowania.

Kazorowski właśnie nalewał sobie kawy. Colleen - dołą­czyła do niego w nadziei na kubek brunatnej smoły, umyśl­nie zostawiając termos z nadającą się do picia kawą na biurku.

- Gdzie jest Jack? - zapytała niby mimochodem.

- Dzisiaj pracuje w domu - odrzekł Kaz, krzywiąc się między jednym a drugim łykiem brei, którą pewnie uważał za kawę. - Czy on, hmm, pomaga ci trochę, wprowadza cię w rolę?

Colleen pojęła, że naczelny pyta o to, czy Jack zmiękł i pozwolił jej napisać artykuł. Właściwą odpowiedzią było­by oczywiście „nie”.

- Codziennie czegoś się uczę - odrzekła równie ostroż­nie, jak ostrożnie ją zapytano.

Kazorowski zrozumiał. Uśmiechnął się niewesoło.

- Trzymaj się, mała - rzucił i wyniósł się do swojego gabinetu.

Policzki Colleen przybrały barwę zachodzącego słońca. Znów usłyszała frazę, którą poczęstował ją Jack wczoraj na odchodnem. Pamiętała, jak się śpieszył, jak odmówił najniewinniejszej w świecie propozycji wypicia filiżanki kawy. i uciekł. Zrobił to, bo mu nie zależało na niej ani trochę. Sko­rzystał z jej towarzystwa... i z jej ciała, ponieważ miał w tym interes, i na tym koniec.

Naga prawda bolała. Być może nie kocha Jacka, ale zaan­gażowała się głębiej, niż przypuszczała, a to źle. Zbuntowa­wszy się przeciwko własnym myślom, zmusiła się, by zapo­mnieć o Jacku, i rzuciła się w wir pracy.

Najpierw zakopała się w notatkach i korespondencji dzia­łu kulinarnego, przygotowując kolejną wymianę przepisów między czytelnikami. Potem szef działu rozrywki polecił jej uzupełnić klepsydry kilku aktorów z telewizji i filmu. Ro­bienie klepsydr ludziom, którzy żyją i mają się dobrze, za­wsze wprawiało ją w wisielczy humor, choć rozumiała po­trzebę zbierania podobnych informacji. Jednak godzina wy­pełniona pisaniem o żywych w czasie przeszłym nie poprawiła jej nastroju.

Ucieszyła się, kiedy Susan Farley i Christina Fusco, dwie reporterki, z którymi jadła lunch pierwszego dnia, zaprosiły ją ponownie, tym razem do restauracji Befsztykowy Raj. Tam uraczyła się wysokokalorycznym stekiem na serze z dodatkami, nie dopuszczając do siebie ani na chwilę wy­rzutów sumienia. Wróciła do redakcji odświeżona i zabrała się do pracy z nowym optymizmem. Dziś przepisy i klepsy­dry, jutro własne artykuły, powiedziała sobie. Może, jeśli do­żyje... Uśmiechnęła się do tej myśli.

- Wyglądasz na rozbawioną. Czy też mógłbym usłyszeć ten dowcip?

Głowa Colleen na dźwięk głosu Jacka podskoczyła jak gumowa piłka. Stał opodal i patrzył. Bardzo uważała, żeby nie zaczerwienić się albo nie zblednąć,- ani w żaden inny sposób nie dać po sobie poznać, że jego obecność robi na niej wrażenie.

- Właściwie zbieram się do wyjścia - powiedziała, wzru­szając ramionami. Umyślnie obojętny ton ostro kontrasto­wał z wewnętrzną burzą. Zerknęła na zegarek. - Minęła dru­ga, a siedzę tu prawie od szóstej rano.

Pochyliła się i wyłączyła komputer. Reszta klepsydr może poczekać do jutra. Gdyby któraś z gwiazd zdecydowała się nagle wyzionąć ducha, to przy odrobinie szczęścia może bę­dzie należała do tych już załatwionych.

- Dobrze, że cię jeszcze zastałem - powiedział Jack, po­stępując krok do przodu.

Colleen pozwoliła sobie na krótkie zerknięcie w jego stronę. Znowu miał na sobie dżinsy, te mocno sprane, i żółte włóczkowe polo. Promieniował siłą i zmysłowością. Szyb­ko odwróciła wzrok.

- Dlaczego? - zapytała i pochwaliła się w duchu za ide­alnie beznamiętny ton.

Jack uśmiechał się tym swoim słodkim uśmiechem, któ­rym bez wątpienia omamił już wiele niewinnych duszyczek. Nie mogła się mylić, bo nawet znając motywy Jacka, nie po­trafiła oprzeć się mocy jego uśmiechu i musiała zwalczyć w sobie chęć odwzajemnienia go.

Wygrała bitwę.

- Dlaczego? - powtórzyła, zachowując kamienne obli­cze.

Uśmiech Jacka nieco zbladł.

- Wygląda na to, że mama i ciotki zapałały ochotą, żeby wybrać się na wycieczkę statkiem. Oczywiście, chcą zabrać nas ze sobą, a potem zjeść z nami kolację.

Colleen popatrzyła na niego zimno. A więc tak to roze­grał. Próbuje udawać, że ich namiętne interludium nigdy się nie zdarzyło, że po prostu realizowali pewien ustalony plan. Nic więcej.

- Nie - burknęła. - Przepraszam, ale nic ż tego. Przeproś ode mnie mamę i ciocie.

- One liczą na ciebie, Colleen. Poza tym mamy przecież umowę.

- Tak. Umowę polegającą na oszukiwaniu trzech miłych pań, które na to nie zasługują. Przestań na mnie liczyć, Jack.

Ignorując go, zajęła się porządkowaniem biurka i zbiera­niem notatek. Cały czas jednak pamiętała o jego obecności.

Dwoma krokami pokonał dzielącą ich odległość.

- Nie dowierzasz sobie po tym, co się stało wczoraj, pra­wda? - rzekł niskim, sztucznym głosem.

Żołądek Colleen wykonał salto ze śrubą. Już wolała uda­wanie, że nic się nie zdarzyło, od otwartej rozmowy na ten temat. Cóż, trzeba podjąć rękawicę.

- Wczoraj? Masz na myśli swoją ucieczkę przed Nicolą, Kamalem i mną, jakbyśmy byli grupą trędowatych?

- Tak to mogło wyglądać, przyznaję - zaśmiał się nerwo­wo. - Ale ja mówiłem o tym, co się działo, zanim...

- Wybiegłeś jak nieokrzesany gbur? - dokończyła z ja­dowitą słodyczą w głosie.

- Widzę, że od wczorajszej kolacji zmieniłaś opinię o mnie dość diametralnie. Przedtem uważałaś mnie za wra­żliwego, opiekuńczego, uprzejmego i, zaraz, już nie pamię­tam, aha, czułego.

- Fantazjowałam, ale na więcej nie starczy mi talentu.

- A nawet gdyby, to nie marnowałabyś go na mnie?

Uniosła brwi.

- Trudno to ująć lepiej.

Podszedł jeszcze bliżej, tak że dzieliły ich tylko centyme­try i czuła ciepło emanujące z jego ciała. Serce kołatało jej wściekle.

- Bądźmy ze sobą szczerzy: obraziłaś się, bo nie odegra­łem swojej roli przed twoją przyjaciółką i jej chłopakiem. - Powoli odzyskiwał zwykłą wojowniczość. - Chciałaś, że­bym został i do tego udawał, że tworzymy parę tak samo jak oni. Żebyśmy pożartowali coś o randkach we czwórkę, opo­wiedzieli kilka starych dowcipów, coś o sobie, i tak dalej.

Cała sytuacja wyglądała śmiesznie, kiedy przedstawiał to w ten sposób. Ona wyglądała śmiesznie.

- Jestem na ciebie wściekła, bo jedynie umiesz wykorzystywać ludzi. Przy mojej pomocy oszukałeś matkę i... nie­wiele brakowało, żebyś wykorzystał mnie także inaczej.

- Jeżeli ja wykorzystałem ciebie, to ty mnie również. I nadal to robisz. - Sięgnął palcami do zwisającego nad jej uchem kosmyka włosów. Odtrąciła jego rękę.

- Nie próbuj sugerować, że...

- Straciłaś głowę od mojego pocałunku? - podsunął jej uprzejmie. - O to chodzi, prawda? Dlatego jesteś zła. Bo byłaś gotowa pożegnać tak długo pielęgnowane dziewictwo...

- Nieprawda! - przerwała z furią. - Nigdy bym...

- Kotku, gdyby twoi kumple przyszli trochę później, za­staliby nas w łóżku.

Wściekła i upokorzona Colleen przestała panować nad sobą. Wyciągnęła rękę, gotowa go spoliczkować.

- Proszę bardzo - szydził Jack. - Uderz mnie. Publicz­ność czeka, damy im cały spektakl, choć to kiepski melodra­mat. Na parę miesięcy staniemy się głównym obiektem plo­tek dla wszystkich w redakcji.

Przerażająca perspektywa w mgnieniu oka przywróciła jej zdolność panowania nad nerwami. Opuściła rękę i ukrad­kiem rozejrzała się po pokoju. Niepokojąco wiele osób przy­glądało się im z nie ukrywanym zainteresowaniem. Chociaż nie słyszeli rozmowy, to sam widok Colleen i Black Jacka stykających się prawie guzikami wystarczył, by rozbudzić ich ciekawość.

Colleen odwróciła się powoli i z wysiłkiem przyoblekła twarz w, jej zdaniem, neutralną minę. Spakowała swoje rze­czy.

- Koniec przedstawienia? - zapytał Jack z promiennym uśmiechem.

- Jesteś próżny, złośliwy... karaluch - syknęła.

- Karaluch - powtórzył jak echo Jack. - To nawet oryginalniejsze niż „szczur” albo „wąż”, ale jeszcze niezbyt mą­dre. Nie mogłabyś się dla mnie postarać o jakąś naprawdę niepowtarzalną zniewagę? Masz w końcu pisać artykuły.

- Ostatnio nieczęsto zajmuję się pisaniem artykułów. Właściwie wcale ich nie piszę. Sortuję przepisy na kluski z serem, oglądam najgorsze filmy i uzupełniam klepsydry zamiast pracować nad rubryką, do której mnie przyjęto.

Odwróciła się do wyjścia, ale Jack zastąpił jej drogę.

- Czy zgodziłabyś się... popracować ze mną nad jakimś artykułem? - Obserwował ją z napięciem.

Colleen próbowała go obejść, ale on zręcznie blokował każdy jej ruch i wciąż znajdowała go przed sobą.

- Mam parę nowych pomysłów - ciągnął - ale mógłbym skorzystać z twojej pomocy co do ostatecznego kształtu. Co ty na to, Colleen? Zrobimy burzę mózgów i zobaczymy, co z tego wyniknie.

- Usiłujesz mnie przekupić, żebym wybrała się na ten statek. Tylko dlatego wyskoczyłeś z ofertą...

- Najważniejsze, że proponuję ci współpracę. Jeśli chcesz pisać, to nie rezygnuj z szansy i daj sobie spokój z analizowaniem motywów.

Spojrzała na niego niepewnie.

- Naprawdę pozwolisz mi napisać artykuł, jeśli zgodzę się pojechać z twoją rodziną na wycieczkę?

- Jeżeli uda ci się stworzyć coś ciekawego i nadającego się do druku, to czemu nie?

Colleen pomyślała o danej sobie obietnicy, aby trzymać się z dala od Jacka Blackledge’a. Na drugiej szali złożyła niespodziewaną szansę na początek prawdziwej kariery dziennikarskiej, co z kolei oznaczałoby ciągły kontakt z sze­fem. Starała się nie zważać na coraz większy przypływ entu­zjazmu. Powinna teraz podjąć decyzję o charakterze ściśle zawodowym, tłumaczyła sobie. Ściśle zawodowym. Patrząc z tej strony, musiałaby być niespełna rozumu, żeby odrzucić pierwszą, a może jedyną szansę na własny felieton.

- Nie wiem, czy powinnam ci wierzyć, że dotrzymasz przyrzeczenia. Czy w ogóle przeczytasz to, co napiszę? - za­pytała oschle. - Nie wycofasz się jutro, kiedy nie będziesz już potrzebował mojej pomocy?

W jej oczach błyskały wojownicze iskierki.

- W odróżnieniu od ciebie nie łamię obietnic, Colleen.

- Ja nie... - zaprzeczyła gorąco.

- Przed chwilą prawie zerwałaś umowę, odmawiając udziału w wycieczce - przerwał, ucinając jej protesty. - Ustaliliśmy, że zagrasz rolę mojej przyjaciółki aż do wyjaz­du matki i ciotek z Buffalo. Nawet podaliśmy sobie wtedy ręce, pamiętasz?

O tak, pamiętała. Wówczas przedstawiało się to prosto i niewinnie. Teraz jednak... Colleen odwróciła wzrok. Dość negocjacji na dzisiaj.

- Czy powinnam się przebrać przed zaokrętowaniem, czy mogę iść tak, jak stoję? - spytała z kamienną twarzą.

Jack zlustrował, jej bawełniany kombinezon w kolorze piasku. Ubiór podkreślał każdą krągłość jej szczupłego cia­ła, a duże obciągane guziki, rozmieszczone pomiędzy de­koltem a pępkiem wzbudzały w nim pragnienie, by rozpiąć je jeden po drugim. Z trudem przełknął ślinę.

- Wyglądasz doskonale. Chodźmy już.

Nim minęła godzina, cała piątka płynęła statkiem, który powoli zbliżał się do wodospadu Niagara. Pasażerom rozda­no grube gumowe płaszcze, kapelusze i kalosze dla ochrony przed tryskającymi z góry miriadami lśniących kropelek.

- Cudownie! Pięknie! - wykrzykiwała Colleen, zwisając z poręczy okalającej pokład i chłonąc oczyma okryty cału­nem wodnej mgiełki wodospad.

- Lepiej niż w Disneylandzie? - zapytał kpiąco Jack.

- Co najmniej równie przyjemnie - odparła. - Moi mali kuzyni i siostry też byliby zachwyceni. Nie mogę się docze­kać ich odwiedzin.

- Ostrożnie, moja droga - przestrzegł ją Jack. - Takie ży­czenia spełniają się czasem w najmniej oczekiwanym mo­mencie. Rodzina często pojawia się jak duch, wiesz prze­cież.

Colleen zachichotała.

- Bardzo bym chciała ich zobaczyć, o ile zostawią w spokoju mój stan cywilny.

- Hej, wyraziłaś moje uczucia najdokładniej jak można.

Roześmiała się na całe gardło. Poranne przygnębienie i złość zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znała oczywiście powód: zostawiła daleko stąd klepsydry, a w perspektywie widziała swoje nazwisko wydrukowane w gazecie u dołu rubryki. Świetny nastrój Colleen przesła­niał jej to, że znajduje się w centrum uwagi Jacka, który do­trzymywał jej towarzystwa na pokładzie. Stali przy barierce, on luźno obejmował ją ramieniem. Starsze panie zajmowały miejsca na ławce pod daszkiem. Chociaż ulokowali się poza zasięgiem ich wzroku, nadal prowadzili lekką, miłą konwer­sację o wszystkim i o niczym. Żadne z nich nie próbowało sugerować, że z dala od oczu publiczności nie muszą odgry­wać pary kochanków.

- Co robią ci ludzie? - Zdziwiona Colleen wskazała po­stacie na brzegu, które wspinały się ścieżką prowadzącą pod wodospad.

- Idą do Jaskini Wiatrów - wyjaśnił Jack. - Wciskają się w gumowy kombinezon i wchodzą pod Niagarę.

- Och! Ja też chcę tam pójść! - wykrzyknęła Colleen.

- Przemokniesz do suchej nitki. Kombinezon i kalosze niemal nie chronią przed wodą, bo już są mokre, kiedy je za­kładasz.

- Nieważne! Chodźmy tam, Jack! - Uśmiechnęła się do niego, ukazując twarz jaśniejącą radością.

Jack poczuł ukłucie bólu w dole żołądka. Miał przed sobą młodą, radosną i bezgranicznie piękną dziewczynę. Nawet w śmiesznym płaszczu nieprzemakalnym i za dużych bu­tach rozsiewała wokół siebie aurę zmysłowości; kusiła słod­kimi, pełnymi wargami i błyszczącymi źrenicami. Miotały nim sprzeczne pragnienia: aby posiąść jej ciało i jednocześ­nie chronić przed niebezpieczeństwami tego świata. Z po­wodu tych rozterek chwilami tracił zdolność jasnego formu­łowania myśli.

Od momentu, kiedy wybiegł z jej mieszkania wczoraj w nocy, uciekając przed szarpiącymi nim emocjami wywołanymi bliskością Colleen, głowę wypełniała mu tylko ona. Nie zareagował ze zwykłym sarkazmem na propozycję mat­ki, by wybrać się na wycieczkę statkiem, lecz natychmiast uchwycił się dodatkowej szansy na spędzenie paru chwil z Colleen. Kiedy odmówiła, zmartwił się bardziej, niż byłby skłonny to przyznać, więc skusił ją perspektywą felietonu.

I zamierzał dotrzymać przyrzeczenia. Jakkolwiek wyda­wało mu się to dziwne, nie przerażała go wizja współpracy z asystentką, nawet gdyby okazała się kompletną grafomanką. Od dnia jej przybycia do gazety zmienił poglądy o sto osiemdziesiąt stopni, ale nie zastanawiał się nad przyczynami.

- Przepraszam, czy mogliby państwo odsunąć się na chwilę?! - zawołał obładowany sprzętem wideo chudy mężczyzna. Obejrzeli się i zobaczyli zmierzającą w ich kierunku parę w podeszłym wieku, a obok kobietę i dwoje nastolat­ków, chłopca i dziewczynę. Wszyscy uśmiechali się i ma­chali do kamery.

Nagle chłopak wspiął się na barierkę i usiadł na poręczy.

- Hej, tato! - zawołał i zaczął wymachiwać obiema ręko­ma. Rodzina obserwowała go, nadal szczerząc zęby. Ojciec spokojnie trzymał kamerę i filmował syna.

Jack i Colleen spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.

- Jack, przecież on może wypaść za burtę - zauważyła z niepokojem Colleen w tej samej chwili, w której Jack krzyknął do nastoletniego akrobaty.

- Złaź stamtąd! Chcesz wylądować w wodzie?

Ułamek sekundy później chłopiec zachwiał się i zaczął przechylać się w tył. Colleen wrzasnęła. Ojciec nie przery­wał filmowania. Ze zwinnością i refleksem zawodowego sportowca Jack pochwycił nogę młodzieńca w momencie, kiedy ten już spadał w głębię. Natychmiast podbiegli dwaj inni pasażerowie i pomogli wytaszczyć niedoszłego topielca na pokład.

- Bałwan! - ryknął Jack na chłopca i zwrócił się do jego ojca: - Nigdy w życiu nie widziałem takiej gromady wariatów. Pan...

- Zepsuł pan nam film - przerwała Jackowi siostra chło­paka. - Chcieliśmy posłać go do programu Rodzina amery­kańska na filmie wideo. Pewnie pokazaliby nas dzisiaj w te­lewizji. Mark miał spaść do wody. Spadanie do wody to go­rący temat, a z tego statku jeszcze nikt nie wypadł. Na pewno puściliby film dziś wieczorem.

Colleen rzuciła badawcze spojrzenie na pełną niedowie­rzania twarz Jacka i ująwszy go pod ramię, szybko odciąg­nęła z miejsca wydarzeń. Amatorami wideo już się zajęli dwaj marynarze z załogi.

- Jack, jesteś bohaterem! - wykrzyknęła, odruchowo rzucając mu się na szyję. - Skoczyłeś jak błyskawica, urato­wałeś tego chłopca.

- Całą tę nienormalną rodzinkę powinni wsadzić do wię­zienia za krańcową głupotę. - Jack dyszał ze złości. - Tutaj woda aż się roi od wirów. Gdyby ten dzieciak wypadł, mo­mentalnie znalazłby się na dnie.

Czuł w sobie nadmiar energii. Niebezpieczeństwo i ko­nieczność szybkiej reakcji oznaczały potężny zastrzyk adre­naliny, która nadal krążyła w jego żyłach. Istnieją teorie na­ukowe, wedle których zagrożenie, a właściwie jego pokona­nie, wiąże się ze wzrostem popędu płciowego, ale Jack nie myślał o eksperymentach medycznych. Po prostu czuł na szyi ramiona Colleen. Szybko objął ją i przytulił.

Trzymanie Colleen w uścisku wydawało mu się najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Kiedy opuściła ręce i chciała się odsunąć, przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.

- Ci dumie ryzykowali życiem dziecka, żeby na pięć mi­nut pokazać się w telewizji! - wybuchnął oburzony. - Pew­nie następnym razem zrzucą go w beczce z wodospadu i też to sfilmują.

- To już było - zauważyła sucho Colleen. - Telewizja mogłaby im tego nie puścić. W końcu tylko spadanie do wo­dy to gorący temat - dodała, imitując głos żującej gumę na­stolatki.

- Nieładnie naśmiewać się z kretynów, którzy za wszelką cenę chcą wystąpić w telewizji, Colleen. - Pochylił głowę tak, że dotknął jej czoła swoim. - Więc jestem bohaterem, tak? - Nazwała go w ten sposób i spodobało mu się to, choć mężczyzna pozujący na zimnego drania o kamiennym sercu nie powinien zwracać uwagi na takie komplementy.

Colleen zadrżała, ale nie z powodu tryskających zewsząd pióropuszy zimnych kropli.

- Jesteś bohaterem - szepnęła. - Nie powinieneś się wtrą­cać, ale pomogłeś temu chłopcu.

W jej serce sączyła się nadzieja. Czy nie jest to dowód, że matka i ciocie Jacka mówiły prawdę? Pod maską Black Ja­cka kryje się ktoś inny: otwarty, wrażliwy i opiekuńczy.

Ich usta znalazły się tak blisko, że oddechy się mieszały.

- Byłeś odważny i tak silny - powiedziała cicho.

- Nie zrobiłem niczego nadzwyczajnego, Colleen - mruknął Jack. Musnął wargami jej usta, odsunął się i dotknął ich ponownie.

- Zrobiłeś. - Stała na palcach i lekko odchylała głowę. Tym razem ona otarła wargami jego usta. - Ciągle udajesz nieczułego cynika, ale ja ci na to nie pozwolę. Czasami trze­ba cię nieco utemperować.

Spojrzeli sobie w oczy i patrzyli tak przez dłuższą chwilę, aż podniecenie ogarnęło ich oboje. Jednocześnie przywarli do siebie mocno.

- To nie ma sensu - burknął Jack, wsuwając dłoń pod gę­stwę jej włosów i obejmując kark. - Płyniemy statkiem wy­cieczkowym, do diabła. Dzieli nas ze trzy kilo nieprzema­kalnej gumy. - Popatrzył na swój płaszcz z odrazą.

- Mój waży co najmniej pięć - zamruczała Colleen, ści­skając go za szyję.

Głaskał palcami jedwabistą skórę na karku Colleen i wpa­trywał się w dziewczynę.

- Jeszcze jedno. Prawdopodobnie jakiś wariat z kamerą wideo trzyma nas na muszce. - Dotknął kciukiem kącika jej ust i obrysował je wkoło. - Nie wyszedł mu film o topieniu syna. to może spróbować sił. kręcąc choćby nas.

W odpowiedzi na jego pieszczoty rozchyliła wargi.

- Sądzisz, że zainteresowalibyśmy kogokolwiek w tele­wizji? - Niełatwo podtrzymywać rozmowę, kiedy marzy się jedynie o zamknięciu oczu i poddaniu się nastrojowi chwili. - Przecież tylko spadanie do wody to gorący temat.

- Och, cóż za niezwykła zachęta - zaśmiał się Jack. - Mogę ci wymienić z tuzin rzeczy, które są gorące. - Nadal muskał ustami jej wargi. - Mógłbym też zdradzić, kto jest gorący.

Colleen przylgnęła do niego, wciąż walcząc z ciężkimi, sennymi powiekami. Po całym ciele rozlewał się żar, jakby w trzewiach zapłonęło ognisko. Ten żar oznaczał pragnie­nie, oznaczał pożądanie. Dotąd nie znała tak lubieżnych, tak erotycznych myśli, jak te, które teraz opanowały bez reszty jej umysł. Chciała, żeby ją pocałował, naprawdę pocało­wał, tak jak zrobił to wczoraj: powoli, mocno i głęboko. Pra­gnęła, by ją tulił, gładził skórę, dotykał piersi, pieścił broda­wki, sięgnął niżej...

Statek przyhamował tak niespodziewanie, że stracili rów­nowagę. Jack odruchowo złapał poręcz, drugim ramieniem silnie przytrzymał Colleen. Ona uwiesiła się na barku Jacka, czując lekki zawrót głowy, zdezorientowana, jakby zbudzo­no ją w środku bardzo plastycznego snu. Tuląc się do Jacka, zapomniała, że na świecie istnieją jeszcze prócz nich inni lu­dzie.

- Lepiej... lepiej pójdę zapytać, jak się bawią nasze panie - wyjąkała, odsuwając się od Jacka.

Jack pozwolił jej odejść, ponieważ wyglądała na tak samo poruszoną, jak on. W zamyśleniu oparł się o barierkę. Głę­bokie pożądanie, jakiego doświadczył wczoraj wieczorem, nie było chwilową zachcianką ani wytworem rozgorączko­wanej wyobraźni. Dziś kiedy przytulił ją do piersi, namięt­ność i szaleńcza żądza powróciły.

Pytanie brzmiało: Co z tym począć? Rysowały się przed nim dwie możliwości, jak sądził. Po pierwsze, postąpić jak przystało na dżentelmena i zejść jej z drogi, ograniczając kontakty do minimum. Taka młoda, miła i niewinna dziew­czyna zasługiwała na stały, poważny związek. A Jack nie przepadał za stałymi związkami. Najlepsze, co mógłby dla niej zrobić, to trzymać się od niej z daleka.

Jednakże Black Jack nie słynął z dobrych uczynków. Brał od życia to, czego potrzebował. A teraz potrzebuje Colleen. Drugie wyjście z obecnej sytuacji polegało na pójściu z nią do łóżka i zaspokojeniu palących żądz. Ta opcja przemawia­ła do Jacka z dużo większą siłą.

Przez chwilę opanowały go wyrzuty sumienia, przypo­mniał sobie bowiem zapatrywania Colleen na sprawy miło­ści i seksu. W końcu miała dwadzieścia trzy lata: już czas, by zamienić dziewczęce ideały na rozkosz miłości fizycznej. Tak, najwyższy czas, przekonywał się. Właściwie zrobi jej przysługę. Nauczy, jak odróżnić miłość od zwyczajnego po­żądania, tak że gdy spotka kiedyś mężczyznę swego życia, będzie umiała go rozpoznać.

Nagle przerwał rozmyślania. W wizji Colleen z jej przy­szłym narzeczonym coś mu się wyraźnie nie podobało. Jak zwykle, nie miał ochoty zagłębiać się w sens i przyczyny te­go odczucia. O ileż przyjemniej snuć marzenia o Colleen w jego łóżku.

A zatem klamka zapadła. Przywołał na twarz swój najbar­dziej czarujący uśmiech i poszedł poszukać Colleen.


7

Colleen spoglądała na Jacka niepewnym wzrokiem, gdy wprowadzał samochód na podjazd swego domu z białej cegły. Po wycieczce do Jaskini Wiatrów i obfitej kolacji od­prowadzili trzy starsze panie do hotelu. Do Jaskini poszli tylko we dwoje, bo matka i ciotki wolały poczekać na ławce w parku. Idąc pod Niagarą, Colleen i Jack ubawili się setnie; najpierw bez przerwy ślizgali się i potykali na ścieżce, a po­tem, gdy podstawiali ręce pod spadające z nieba kaskady i zaśmiewali się jak para zachwyconych dzieciaków albo może beztroskich kochanków, przemokli do suchej nitki.

Jack zahamował przed drzwiami garażu.

- Nie chce mi się wprowadzać wozu do środka. Od lat za­mierzam kupić jakiś elektroniczny zamek z pilotem, ale cią­gle wylatuje mi to z głowy, no i zostawiam samochód pod chmurką.

Drobny kapuśniaczek zaczął bębnić o dach i szyby pontiaka, Colleen odwróciła się do Jacka.

- Gdzie my właściwie jesteśmy? - spytała, choć dosko­nale znała odpowiedź.

- U mnie.

Czy lekkie napięcie przebijające z jego głosu jest wytwo­rem jej wyobraźni, czy naprawdę coś wisiało w powietrzu? Niepokojąca mieszanka obawy i podekscytowania: tak mu­siałaby określić swój stan psychiczny.

- Powiedziałeś mamie, że chcesz już jechać z powodu zmęczenia, bo miałeś ciężki dzień, i że odwieziesz mnie do domu.

- Byłem zmęczony. Zmęczony towarzystwem trzech przyzwoitek naraz. A teraz przywiozłem cię do domu, do mojego domu. - Obserwował, jak skuliła się nieznacznie i przygryzła górną wargę. Doskonale sobie uświadamia, ja­kie konsekwencje wiążą się z przebywaniem ze mną tête-à-tête, pomyślał. Bardzo dobry znak. - Dopiero ósma, chyba moglibyśmy jeszcze dziś popracować nad artykułem.

Przywiózł ją do siebie. Colleen siedziała nieruchomo ni­czym żona Lota zamieniona w słup soli i w milczeniu pa­trzyła na Jacka, który wysiadł, okrążył samochód i sięgnął do klamki drzwiczek po stronie Colleen. Deszcz rozpadał się na dobre, więc kiedy otworzył drzwi i podał dłoń, by mogła się na niej wesprzeć, do środka chlusnęła struga zimnej wo­dy. Odebrała to jako złowieszczy omen.

- Tutaj nikt cię nie obserwuje, Jack. Nie musisz udawać ani dżentelmena, ani narzeczonego - powiedziała. - Daj so­bie spokój z przesadną uprzejmością.

Uśmiechnął się.

- Może po prostu chcę być uprzejmy. I może wcale nie udaję. - Kiedy nie przyjęła jego pomocnej dłoni, sam chwy­cił ją za rękę i lekko pociągnął. Wysiadła z auta bez oporu, ale sztywna jak automat.

Nadal ściskając jej dłoń, Jack pobiegł do drzwi, więc podą­żyła za nim. Wpadli do środka i zaczęli strząsać z płaszczy krople deszczu, a Jack pstryknął wyłącznikami światła.

- Najpierw oprowadzę cię po całej posiadłości - rzucił wesoło. Poszli od pokoju do pokoju, a on przyjął na siebie rolę przewodnika i przez cały czas komentował wystrój i przeznaczenie oglądanych pomieszczeń.

Na szczęście, Colleen nie musiała odpowiadać ani robić żadnych uwag. Ani w wielkiej, nowocześnie wyposażonej kuchni, ani w salonie wyłożonym pluszowym dywanem, w którym znajdowała się ogromna narożna kanapa i ceglany kominek z pagórkiem miękkich poduszek, ułożonych w półkole przed paleniskiem. Milczała nadal, zwiedzając utrzymaną w jasnozielonych i szarych barwach sypialnię, której centrum stanowiło olbrzymie łoże z mosiężnymi kra­tami i w wyłożonej lustrami łazience z wanną wbudowaną w podłogę.

Wreszcie dotarli do gabinetu gospodarza, gdzie wszystkie ściany zajmowały regały z książkami, a pośrodku królował sprzęt komputerowy najnowszej generacji. Stało tam rów­nież szerokie biurko, wyściełane krzesło, czarna skórzana sofa i mała lodóweczka na napoje. O szyby miarowo stukał deszcz.

- Czego się napijesz? - zapytał Jack. - Mam wszystko: wodę sodową, piwo, wino, aperitify. Może coś gorącego? Kawa, herbata?

- Nie, dziękuję.

- W takim razie spróbuj któregoś z tych egzotycznych koktajli, jakie się pija na Hawajach. No wiesz, wysoka szklanka, kolorowy płyn, słomka z papierową parasolką.

Zaskoczona Colleen uniosła brwi.

- Umiesz przyrządzać coś takiego?

- Tak, z wyjątkiem parasolki. Jeszcze kiedy grałem w piłkę, między sezonami często pracowałem jako barman w San Francisco. Potrafię przygotować każdy koktajl i na­wet czasem wymyślam nowe mieszanki.

- Mimo wszystko dziękuję, nie będę nic piła. Lepiej bie­rzmy się do roboty.

- Tak. - Jack opadł na sofę. - Masz rację. Usiądź, proszę.

Colleen wybrała krzesło przy biurku. Odważyła się zerk­nąć na Jacka i stwierdziła, że przypatruje się jej bacznie. W tej chwili przypominał kota jej siostry Erin, który identy­cznie przyglądał się rybkom pływającym w akwarium.

Z trudem przełknęła ślinę.

- Podo... podoba mi się twój dom - wykrztusiła nerwowo.

- Dziękuję, Colleen. - W dalszym ciągu zachowywał się jak najlepiej wychowany dżentelmen i nawet mogłaby wziąć jego uprzejmość za dobrą monetę, gdyby nie dostrze­gała w tych ciemnych oczach figlarnych błysków.

Wzruszyła ramionami.

- Prawdę mówiąc, spodziewałam się czegoś innego - kontynuowała nieco wyzywającym tonem.

- A mianowicie czego? Jaskini starego erotomana? Lu­ster na suficie i...

- Z tego, co mówiłeś o swoich finansach, oczekiwałam raczej wynajętej klitki bez mebli, prądu i łazienki - przerwa­ła mu. - A tu widzę przytulny, pięknie umeblowany dom ze wszelkimi wygodami. Twoja eks-żona nie wydała wszy­stkiego co do grosza, zapewne nie zdążyła.

Jack uśmiechnął się, wstał i rozpoczął powolny spacer po pokoju.

- Nie, Donna nie wydała wszystkiego. Lubiłem tę willę i udało mi się schować to i owo do skarpety.

- Mieszkaliście tutaj? - Colleen nie umiała powstrzymać ciekawości.

- Donna w Buffalo? - Jack roześmiał się, choć tym ra­zem bez cienia goryczy, którą wywoływało w nim zwykle wspomnienie byłej żony. - Nie ma mowy. Kiedy jeszcze grałem, mieszkaliśmy w Kalifornii. Potem wróciłem do Buffalo i kupiłem ten dom, już po rozstaniu z Donną.

- I od razu wzięli cię do gazety jako sprawozdawcę spor­towego. Po kilku latach awansowałeś na felietonistę, tak? - Colleen referowała to, co usłyszała od kolegów w redakcji. - Teraz piszesz do prasy ogólnokrajowej i zarabiasz jeszcze więcej. Nie mam pojęcia, po co ci bogata żona - zakończyła nieco ostrzej, niż zamierzała.

- Kochanie, j e ż e l i, a to jest bardzo duże jeżeli, kie­dykolwiek zdecyduję się na ponowne małżeństwo, to chcę coś z tego mieć, a nie tylko nic nie znaczące przysięgi miło­ści, wierności i posłuszeństwa. Najbardziej odpowiada mi gotówka. Będziemy żyli z pieniędzy nowej pani Blackledge, a moja pensja w całości powędruje do banku.

- Poczekaj, niech zgadnę: masz na myśli swoje prywatne konto, nie wspólne, prawda? - rzuciła ze złością Colleen. - Wszystko dla ciebie, bo co jest twoje, to jest twoje, a co jej, to się dopiero okaże. A zrobisz każdą rzecz, żeby „sprawied­liwość” była po twojej stronie.

Jack skinął głową.

- Dokładnie tak, kotku - zgodził się, nie urażony ani tro­chę.

Colleen wydała odgłos mający wyrażać obrzydzenie i skoczyła na równe nogi.

- Jesteś najbardziej interesownym, wyrachowanym, chciwym...

- Hej, uspokój się. Nie musisz się unosić z powodu przy­szłej pani Blackledge. - Jack chichotał rozbawiony. - Kto wie zresztą, kiedy się taka pojawi. A jak już to się stanie, to możesz mi wierzyć, nie będzie jakąś niewinną dzierlatką, która wyjdzie za mnie wyłącznie z miłości. Uczyni to pew­nie z paru innych powodów.

Drań, kreatura - myślała Colleen z furią. Skiero­wała się ku drzwiom. Jack chwycił ją w talii i okręcił tak, że znalazła się w jego objęciach.

- Puść mnie - zażądała. Pomasował jej szyję.

- Puściłbym, gdybym choć przez chwilę przypuszczał, że właśnie tego chcesz.

- Tak! Masz mnie puścić. - Szamotała się, próbując uwolnić dłoń.

Jack znów się roześmiał.

- Colleen, przestańmy udawać. Oboje wiemy, po co tu przyszliśmy.

- Mogę mówić tylko za siebie, a ja jestem tutaj, żeby pra­cować nad artykułem. Obiecałeś mi to. - Wierciła się w jego uścisku, aż nagle znieruchomiała. Poczuła na swym ciele oz­nakę rosnącego podniecenia Jacka.

- Widzisz, jak na mnie działasz - mruknął, napierając na nią jeszcze mocniej. Wycisnął pocałunek na szyi dziewczy­ny i uśmiechnął się, spostrzegłszy, że wprawiło ją to w drże­nie. - Twoja bliskość odbiera mi zmysły. Pragnę cię, Colleen.

Jego zęby zwarły się lekko na delikatnej małżowinie i w tym samym momencie dłoń odnalazła przykrytą mięk­kim materiałem pierś.

- Jack, przestań - poprosiła Colleen niskim, schrypnię­tym głosem i zastanowiła się przez chwilkę, czemu mówi tak cicho. - Nie mogę... nie chcę...

- Chcesz - powiedział. - Możesz. Zaraz się przekonasz.

Jest bardzo pewny siebie - pomyślała Colleen - o wiele bardziej niż ja. Mimo słabych protestów coraz mocniej lgnę­ła do niego, zamiast się wyrywać. Chociaż usiłowała odpy­chać jego dłonie, one uwalniały się i wędrowały bez prze­szkód po jej ciele, tuliły ją, a Colleen położyła głowę na jego ramieniu.

Trzeba to przerwać, natychmiast. Wiedziała o tym, ale nim zdążyła wykrztusić choćby słowo, trzy guziki swetra zostały rozpięte, a męska dłoń znalazła się pod spodem. Do­tyk jego palców na nagiej skórze sprawił, że zaczęła dygo­tać.

- Jack - szepnęła ochryple. Chciała go powstrzymać, ka­zać mu przestać, lecz słowa uwięzły jej w gardle.

- Ciii, kochanie, wszystko będzie dobrze. - Jego głos uspokajał i uwodził, wprowadzał ją w pomieszanie. - Cało­wał jej kark, delikatnie chwytając zębami skórę, co troszecz­kę ją bolało. Dłonie Jacka kontynuowały wędrówkę po na­gim ciele, aż w końcu spomiędzy jej warg wyrwał się cichy jęk.

- Przyjemnie, prawda? - Głos Jacka był równie podnie­cający, jak jego lubieżne ręce, które odnalazły zapięcie biu­stonosza i z łatwością pokonały tę przeszkodę.

Głowa Colleen kręciła się i przechylała bezustannie. Po­wieki ciążyły, coraz trudniej było utrzymać oczy otwarte. Dotyk mocnych, dużych dłoni na nagich piersiach budził do­znania silniejsze niż jakiekolwiek przeżycia, których do­świadczyła dotąd. Pieścił ją; głaskał i masował tak, że broda­wki z każdą chwilą twardniały i stawały się coraz wrażli­wsze. Pragnęła, by ich dotykał, pragnęła tak zachłannie, że zaczęło ją to przerażać.

- Jack, proszę! - odwróciła głowę w niemym proteście, ale on najwyraźniej zrozumiał ją opacznie.

- Tak, kochanie, tak. - Sięgnął jej ust, językiem rozsunął wargi i wepchnął go głębiej, podczas gdy dłońmi pocierał pełne, nabrzmiałe sutki. Ściskał je delikatnie i masował, aż wygięła się w łuk, zwisając mu w ramionach i ulegając w końcu potędze jego pożądania.

Przegrała bitwę o utrzymanie otwartych oczu. Pogrążyła się w otchłani nowych, do tej pory nie znanych, odczuć tak głęboko, że nie uświadamiała sobie poczynań Jacka, który prawą ręką wciąż ściskał jej pierś, lewą odpiął resztę guzi­ków i obnażył ją aż do pępka.

Colleen powitała westchnieniem jego dłoń na nagiej skó­rze brzucha. Kciuk Jacka odnalazł pępek, a strumień gorąca z czubka jego palca dotarł do sekretnego ośrodka jej kobie­cości, od paru chwil wilgotnego, nabrzmiałego i pulsujące­go oczekiwaniem. Kiedy palce mężczyzny, podpełzły do granicy chronionej bielizną, Colleen wstrzymała oddech. Całe ciało wpadło w niemożliwe do powstrzymania drżenie.

Wtedy wysunął rękę spod swetra i uniósł ją w ramionach. Kroczył, trzymając ją wysoko przy piersi, a ona widziała wokół rozkołysany pokój. Odczuła to jako brutalne przejście od zmysłowej abstrakcji uniesienia do sytuacji pozbawionej wszelkich dwuznaczności. Zesztywniała.

- Co robisz? - zapytała przerażonym, piskliwym głosem, który ledwie rozpoznała jako własny.

Jack nie zamierzał zboczyć z kursu, u którego końca cze­kała czarna skórzana sofa, więc przeoczył wzburzenie w jej tonie.

- Połóżmy się, malutka. Będzie nam o wiele... wygod­niej. - Umieścił ją na sofie i położył się na dziewczynie. Zdała sobie sprawę z tego. Co się stanie, i ledwo powstrzymała wybuch paniki. Namiętność wypełniająca ją do tej chwili zniknęła, a w jej miejsce pojawiła się chęć walki; potrzeba obrony.

- Zejdź ze mnie!- Odepchnęła go obiema rękami.- Du­sisz mnie, nie mogę oddychać! - Co nie do końca zgadzało się z prawdą. Pełne zmysłowości omdlenie, którego doznała, dało jej tak nieoczekiwaną rozkosz, że o mały włos poddała­by się narkotycznej, zapierającej dech w piersiach namiętno­ści. Nawet teraz nie odzyskała jeszcze zupełnie jasności umysłu. Ta myśl wprawiła ją w przerażenie. Colleen jęła się rzucać i wierzgać jak dziki mustang.

Jack podparł się na łokciach i spojrzał na nią z góry za­mglonymi, nieobecnymi oczami.

- Kochanie, my...

- Nie chcę lego, Jack! - Colleen wykorzystała chwilową słabość przeciwnika i wyślizgnęła się spod niego, spadając z hukiem na podłogę. Szybko wstała i wyprostowała się.

- Kochanie, oczywiście, że. chcesz. - Jack usiadł na ka­napie. - Pośpieszyłem się zanadto i przestraszyłem cię. Chodź do mnie, to...

- W tej chwili odwieź mnie do domu.- Jej głos dygotał ze zdenerwowania. Błyskawicznie, choć trzęsącymi się rę­kami, zapięła wszystkie guziki. Nawet nie próbowała popra­wić biustonosza. Zatrzaski wymagały nieco zręczności, a tej brakowało jej teraz niewątpliwie, więc zwisał luźno pod swetrem, przypominając o niedawnych wypadkach.

- W co ty grasz, Colleen? - Jack westchnął ze zniecier­pliwieniem. - Przed sekundą byłaś taka chętna, a...

- W nic nie gram! - ryknęła Colleen. Jej twarz okryła się purpurą. - Za to ty grasz, ale ja nie należę do twojej drużyny.

- Oszczędź mi sportowych porównań! - Jack wydał uda­wany jęk. - Wszystkie możliwe już słyszałem, niektóre sam stworzyłem, od porównań z pierwszą, drugą i trzecią ligą aż po strzelanie bramek ze spalonego. Wystarczy.

- Zgadzam się. Żartujesz sobie z... z... - Urwała. Czy istniał odpowiedni termin dla opisania tego, co zdarzyło się miedzy nimi? Gorączka namiętności, podniecenie, i strach, strumień dzikich emocji... A on to wszystko obraca w żart! Oczy zaszły jej łzami i kontury przedmiotów rozmazały się, kiedy ruszyła do drzwi.

- Colleen! - zawołał Jack. Trzęsąc się wstał z sofy i spró­bował przezwyciężyć paraliżujące całe ciało pożądanie. Nie pamiętał, by kiedykolwiek przeżył tak piekącą i bolesną fru­strację. Coś wewnątrz niego, jakiś głos sumienia, mówił mu, że zasłużył na to w zupełności. Zamierzał przecież uwieść młodą, niedoświadczoną dziewczynę, której myśli krążyły wokół małżeństwa, nie seksu.

Usłyszał trzaśniecie kuchennych drzwi. Wydawszy dziw­ne pół westchnienie, pół warknięcie, wybiegł na zewnątrz i zastał Colleen siedzącą w jego samochodzie. Obejmowała się ciasno rękami i czekała z twarzą chmurną jak burza gra­dowa.

Jack otworzył drzwiczki.

- Wróć do środka, Colleen. - Deszcz zdążył już zamienić się w ulewę i teraz wlewał mu się za kołnierz. - Natych­miast.

- Nie! Chcę wracać do domu. Natychmiast - dodała, ide­alnie naśladując jego ton i mimikę.

- Colleen, chciałaś się zająć artykułem. Wróć do miesz­kania! zacz...

- Sądzisz, że jestem aż tak głupia? - przerwała mu z wściekłością. - Drugi raz nie dam się nabrać na a k ą sztuczkę. Nie miałeś najmniejszego zamiaru pozwolić mi napisać choćby linijki. Obiecałeś mi to, bo potrzebowałeś mojego udziału w tej wariackiej maskaradzie i... żeby zwa­bić mnie tutaj i wciągnąć do łóżka!

Czuła się wykpiona i pozbawiona złudzeń. Jednak najgor­sze było to, że tak łatwo, tak bezmyślnie uległa jego zaku­som. Zatrzęsła się na samo wspomnienie o tym, jak pozwo­liła mu się dotykać, jak pragnęła więcej...

W jakiś sposób zapomniała, że jego uczucia ograniczają się do czysto fizycznego popędu, że niczym nie różniła się w jego oczach od wszystkich innych kobiet, które przywoził tu na jeden czy dwa szybkie numerki. Z plotek zasłyszanych w pracy wiedziała, że było ich mnóstwo! Nie darzył jej żad­nym szacunkiem ani jako kobietę, ani jako dziennikarkę i asystentkę.

Zachował się jak łajdak, to prawda, ale jak uczciwy łaj­dak, przyznała niechętnie. Zrobił z niej kompletną idiotkę, bo poleciała na niego mimo wszystko. Nie mogła nawet po­wiedzieć, że ją oszukał słodkimi słówkami i miłosnymi za­klęciami.

- Nie chcę stać na deszczu całą noc i kłócić się z tobą, Colleen. Dostanę zapalenia płuc - rzekł Jack przymilnie.

Colleen siedziała nieporuszona.

- Nie wysiądę z tego samochodu. Skoro nie odpowiada ci stanie na deszczu, to odwieź mnie do domu.

Jack zaklął pod nosem i wślizgnął się na fotel kierowcy.

- Powinienem pójść spać i pozwolić ci spędzić noc w wozie - parsknął. Uruchomił silnik i samochód ożył.

- Nie wyświadczasz mi teraz grzeczności - odgryzła się Colleen. - Miałeś wcześniej odwieźć mnie do domu, ale...

- Tak, tak. Popełniłem niewybaczalny grzech, bo chcia­łem się z tobą kochać. W takim razie powiem ci, że nie mu­siałem się usilnie starać, ponieważ pragnęłaś tego równie mocno, jak ja. I nadal pragnę - dodał z krzywą miną. - Boli mnie wszystko, od pięt po czubek nosa.

- Pewnie mam ci współczuć? To ty...

Nie pozwolił jej skończyć.

- To ty najpierw ulegasz, dajesz mi odczuć, że tego chcesz, a potem uciekasz.

Colleen zaczerwieniła się. Może ma rację, ale nie powtó­rzy błędu i nie pozwoli mu zrzucić całej winy na siebie.

- To ty nie dałeś mi odczuć jednej rzeczy, mianowicie, że ci na mnie zależy, że jestem czymś więcej niż kolejną zdo­byczą Black Jacka.

Jack westchnął przeciągle.

- Przemawiasz jak zaprzysięgła dziewica, Colleen. Chy­ba nie planujesz zostać nią do końca życia, co? Zbyt łatwo ulegasz i poddajesz się zmysłom, by żyć bez miłości.

- Nie zamierzam żyć bez miłości, ale seks to nie miłość i...

- Ratunku! Przestań. Oszczędź mi kazań na temat seksu i miłości. Szkoda twojego czasu, znam to już na pamięć.

- Wobec tego nie mam nic do dodania.

- Cieszę się.

Milczeli przez resztę drogi. Na parkingu przed swoim blo­kiem Colleen otworzyła drzwi na oścież, nie czekając nawet, aż Jack zahamuje. W chwili gdy wyskakiwała na chodnik, Jack złapał jął za ramię.

- Pomimo twojego skandalicznego zachowania nie co­fam swego słowa - wygłosił tonem sprawiedliwego, co do­prowadziło Colleen do furii.

- Mojego skandalicznego zachowania?! - wybuchnęła. - Jeśli któreś z nas zachowało się skandalicznie, to na pewno nie ja. Podszedłeś mnie jak oszust, a wiedziałeś, co sądzę...

- Przyrzekłem ci artykuł i dotrzymam słowa - ciągnął z niezmąconym spokojem, nie zwracając najmniejszej uwa­gi na jej wściekłą tyradę. - Przynieś jutro jakiś kawałek, to rzucę nań okiem. Dobranoc, Colleen - dodał na zakończenie i rozluźnił uchwyt.

Colleen zdusiła w sobie chęć zrewanżowania się zniewa­gą. Namiętność przeistoczyła się w furię. Teraz pragnęła walczyć z nim tak samo gorąco, jak przedtem się kochać. Ale opanowała się i powstrzymała mordercze instynkty. Wyskoczyła z auta jak z procy.

Wszedłszy do mieszkania, zatrzasnęła drzwi z taką siłą, że huk odbił się echem w całym budynku. Nicola wpadła do salonu i Colleen miała właśnie rozpocząć długie przemó­wienie, kiedy dostrzegła zalaną łzami i spuchniętą od płaczu twarz przyjaciółki.

- Nicola, coś nie tak?

- Och, Colleen, wszystko ni? tak - wyjąkała Nicola między jednym a drugim spazmem. Rzuciła się na kanapę.- Kamal ma narzeczoną. Dzisiaj się dowiedziałam. Jedna z pie­lęgniarek, z którą chodził przedtem, zapytała mnie, czy o tym wiem. Jest zaręczony z kimś w Aber... Adżer...

- Azerbejdżanie - powiedziała Colleen. Być może Nicola nie uważała, kiedy jej krewni opowiadali o zbrodniach popełnionych na Ormianach przez sąsiadów, ale Colleen pamiętała wszystko.

- Nieważne - chlipała Nicola. - Z początku myślałam, że kłamie, bo zwyczajnie zazdrości. Powiedziała, że w ja­kiejś wiosce w górach mieszka dziewczyna, której rodzina podpisała kontrakt zaręczynowy z rodziną Kamala.

- Kontrakt? To brzmi jak średniowiecze. Nicola, zasta­nów się. Dziewczyna z gór w Azji ma poślubić lekarza z Buffalo. To niemożliwe.

- Ale to prawda, Colleen! Zapytałam Kamala. Zaręczył się jakieś pięć lat temu. Jego wujek przyśle ją do Stanów w przyszłym roku, kiedy będzie pełnoletnia. Wtedy wezmą ślub.

- Boże, przecież to jeszcze dziecko! - żachnęła się Col­leen. - I są zaręczeni od paru lat? Toż to średniowiecze, że­by nie rzec barbarzyństwo!

- Kamal nigdy jej nie widział! Jego krewni wszystko ukartowali, a on tylko się zgodził. Chętnie! On chce mło­dej zacofanej dziewczyny z wioski w Azercośtam. Uważa, że amerykańskie kobiety są zbyt niezależne, zblazowane i za bardzo wyzwolone seksualnie.

- Ale nie pogardzi amerykańską dziewczyną, którą może wykorzystać dla zabicia czasu dzielącego go od spotkania z nieletnią narzeczoną!- Oczy Colleen miotały błyski obu­rzenia. - Nicola, tak mi przykro. - Objęła przyjaciółkę.

- Colleen, jaka ja byłam głupia. Kamal chciał wykorzy­stać mnie i moją skłonność do niego, żeby złapać trochę nad­programowego seksu. A cały czas miał narzeczoną! - Nico­la rozpłakała się znowu. - Umówiliśmy się na najbliższy weekend, żeby pojechać do Toronto. To tylko godzina drogi stąd, no i Kamal chciał mi pokazać miasto.

- Pewnie chciał ci pokazać coś jeszcze - wymamrotała Colleen ponuro.

- Wiem. Gdybym pojechała, wkrótce by się przekonał, że nie jestem tak wyzwolona seksualnie, jak to sobie wyob­rażał.

- Co za świństwo! - stwierdziła Colleen. Sama ledwo po­wstrzymywała się od płaczu. - Może należało zostać w Hou­ston albo w Waszyngtonie. Może nasze rodziny mają rację, może przydałaby się nam opieka mądrzejszych od nas. Mo­że powinnyśmy pozwolić, żeby znaleźli dla nas chłopaków, którzy nie ośmielą się nas wykorzystać, choćby ze strachu przed Ramseyami i Shakarianami.

- Colleen, z tego, co mówisz, odnoszę wrażenie, że tobie też. się coś dzisiaj przytrafiło - rzekła nieco spokojniejszym głosem Nicola, chwilowo zapominając o swoich przejściach i koncentrując się na minie Colleen. - Coś niedobrze z Jac­kiem, tak?

Colleen popatrzyła przed siebie niewidzącymi oczyma.

- Jack nie chowa w zanadrzu żadnej młodocianej oblu­bienicy, ale jest absolutnie zdecydowany, żeby, jak to ujęłaś, złapać trochę nadprogramowego seksu, chociaż mnie nie ko­cha i nawet tego nie udaje.

- Pokłóciliście się? Zamierzasz z nim zerwać?

- Tak, na oba pytania. - Colleen przełknęła pierwsze oz­naki szlochu, na który zbierało się jej od dłuższej chwili. Cóż za głupota płakać z powodu kogoś, komu na tobie nie zależy i nigdy nie będzie zależało.

Nicola westchnęła smutno.

- Aż trudno sobie wyobrazić, że jeszcze wczoraj obie by­łyśmy szczęśliwe, pełne nadziei i zakochane, a dzisiaj tylko płacz i zgrzytanie zębów, tyle że dalej jesteśmy zakochane. Nienawidzę tego, Colleen. Nienawidzę miłości. Ech! Jedy­nie w książkach wszystko idzie jak z płatka. Pewnie powin­nam się cieszyć, że nie poszłam do łóżka z Kamalem. Wyobrażasz sobie, jak bym się czuła, gdybym odkryła dopiero potem, że mu wcale nie zależy na mnie, tylko na mojej...

Jeszcze gorzej wiedzieć to przedtem i zrobić to mimo wszystko - pomyślała Colleen posępnie. Jeśli natychmiast nie zacznie dotrzymywać danej sobie obietnicy, żeby unikać tego typa, to pewnie wcześniej czy później wyląduje na czar­nej skórzanej sofie. Od chwili gdy Jack wyzwolił drzemiącą w niej namiętność i pasję, ryzyko niepomiernie rosło. Na­miętność i pasja wciągają i bawią, kiedy się o tym czyta, ale żyć z tym nie jest łatwo. Od tej pory koniec z pobłażaniem sobie, koniec z iluzjami.

Zadzwonił telefon i Nicola skoczyła na równe nogi. Pod­niosła słuchawkę niemal natychmiast.

- Do ciebie, Colleen - powiedziała z nutką zawiści w głosie. Serce Colleen zabiło mocniej. Jeżeli to Jack dzwo­ni z przeprosinami, a może nawet żeby porozmawiać o dzi­siejszych nieporozumieniach...

Niestety. W słuchawce odezwał się Rodd Garrett. Przez kilka chwil wymieniali zdawkowe uprzejmości, aż w końcu Colleen oznajmiła, że nie może mu towarzyszyć na przyję­ciu w piątek z powodu nieoczekiwanej wizyty starych przy­jaciół. Było to kłamstwo, ale dość niewinne, za to oszczę­dzało długich i bolesnych wyjaśnień, czemu straciła ochotę na jakiekolwiek przyjęcia.

Rodd zareagował na jej odmowę spokojnie, potem zapy­tał czy może zatelefonować ponownie za parę dni. Zgodziła się, lecz wstrętne insynuacje Jacka bezustannie kłębiły się jej w głowie.

- Rodd Garrett wygląda na miłego faceta. Nie bawię się z nim w kotka i myszkę i nie zamierzam go złapać tylko dla­tego, że jest zawodowym piłkarzem - oznajmiła Nicoli, jak­by broniła się przed zarzutami Jacka.

Nicola spojrzała na nią, nie pojmując przyczyny dziwne­go oświadczenia.

- Ktoś ci zarzucił, że łapiesz tego Rodda?

- Jack. On... - Colleen urwała. Nie miała ochoty rozma­wiać o Blackledge’u. Obiecała sobie, że nie będzie nawet o nim myśleć i zwierzyła się ze swoich ślubów Nicoli.

- Dobrze. W takim razie ja przestanę mówić i myśleć o Kamalu - rzekła twardo Nicola. - Gdybyśmy się zapo­mniały, to możemy się nawzajem hamować, prawda? Utwo­rzymy towarzystwo wzajemnej pomocy. Nazwiemy się na przykład tak: Niedoszłe Ofiary Mężczyzn Wykorzystują­cych Kobiety. Jak to brzmi?

Wymieniły nieszczęśliwe uśmiechy.

- Właśnie podsunęłaś mi temat artykułu, Nicola. Chcia­łabyś pomóc mi trochę?

- Jeśli chodzi o to, żeby dołożyć wszystkim facetom, a Kamalowi i Jackowi w szczególności, to możesz na mnie liczyć! - zawołała Nicola w nagłym podekscytowaniu. - Będziemy mogły zapomnieć o naszym garbatym losie na godzinę albo dwie.

Colleen przyniosła papier i pióro.


Jack ułożył się w wannie z gorącą wodą i zajął się obser­wowaniem stukających o szybę kropli deszczu. Gdzieś w pobliżu strzelił piorun, błyskawica rozdarła niebo, a deszcz przeistoczył się w oberwanie chmury, zalewające okna potokami chlupiącej wody.

Gorąca kąpiel działała niewymownie kojąco, choć na zewnątrz szalała burza. Napięcie skuwające całe ciało żela­znymi obręczami poczęło stopniowo rozpuszczać się w pa­rującej wodzie. Miał nadzieję, że jego nerwom zrobi to rów­nie dobrze, lecz niestety. Myśli nadal wirowały i kłębiły się z zawrotną szybkością wewnątrz czaszki.

Wszystkie dotyczyły Colleen Brady. Jej obrazy stały mu przed oczami jak żywe: Colleen wybucha śmiechem pod tryskającym jej w twarz prysznicem rozpylonej wody Niagary w czasie wycieczki do Jaskini Wiatrów; Colleen na statku rzuca mu się na szyję i nazywa bohaterem; jej kwadratowy ze złości podbródek; zmatowiałe z rozmarzenia oczy, gdy trzymał ją w ramionach...

Jego myśli dryfowały dalej, ku wspomnieniom z ostatniej godziny, kiedy tulił ją, a ona reagowała naturalnie i z pasją, czego w swej niewinności nie umiała ukryć. Pamiętał każdy szept i jęk, dotknięcie miękkich, spragnionych warg. Wyob­raził sobie, że jest tu z nim teraz i krew w nim zawrzała.

Odprężenie zniknęło. Jack wyjął korek z dna wanny i za­czął się wycierać. Ciało nie dawało mu spokoju. Dzisiejszy wieczór wcale nie musiał się zakończyć w ten sposób. Będąc człowiekiem czynu, podszedł do telefonu i wykręcił numer Colleen.

Wróci tu szybko, przekonywał się. Chciała tego tak samo jak on. Nie zawsze zachowywał się wobec niej jak dżentel­men, to fakt, ale można to naprawić kilkoma słodkimi słów­kami. Podjechałby nawet po nią do jej mieszkania, a to już wielkie ustępstwo. Zazwyczaj adresatka nocnego wezwania sama musiała martwić się o transport.

- Colleen nie ma ochoty z tobą rozmawiać - poinformo­wał go po chwili zimny głos Nicoli. - Nie podejdzie do tele­fonu.

- Co? - Jack był tak. zaskoczony, że prawie rzucił słucha­wkę. - Dlaczego? Przez moment w słuchawce panowało milczenie, a Nicola przekazywała pytanie Colleen.

- Mówi, że wiesz, dlaczego - padła lodowata odpowiedź.

- Nie, nie wiem - warknął Jack i rozłączył się. Ale prze­cież wiedział. Colleen nie pozwoli traktować się jak obiekt przelotnego flirtu. Jeżeli chce ją mieć, musi przejść przez wszystkie etapy udawania, że się w niej zakochał.

Jakaś część jego świadomości podpowiadała mu, żeby po­słać całą tę historię do diabła i zadzwonić do innej dziewczy­ny, która wykorzysta go w takim samym stopniu, co on ją. Bez cienia żalu czy większych wymagań. Która niczego nie oczekuje i nie daje w zamian niczego prócz możliwości sko­rzystania z jej ciała.

Jednak zamiast do telefonu poczłapał do łóżka. Bezgłośnie wyjąc do księżyca, zastanawiał się, czemu ten sposób za­pomnienia o Colleen nie kusi go ani trochę. Zmartwił się swoją reakcją.

Sen długo nie przychodził. Kłębiły mu się w głowie naj­dziwniejsze myśli. Przyłapał się na rozważaniu, że skończył właśnie trzydzieści trzy lata, a jego ojciec w tym wieku miał już syna, jego samego. Ojciec często żartował, że został tatusiem bardzo późno, dopiero po trzydziestce.

Późno? Jack usiadł na łóżku. Dobry Boże, przecież przeżywa swoje najlepsze lata. Przed nim jeszcze tyle czasu na poczęcie i wychowanie potomka, na przyjęcie roli głowy rozrastającej się rodziny. Tak jak ojciec.

Coś ścisnęło mu gardło. Nie potrafił wyobrazić sobie le­pszego ojca niż jego własny. Wspominał niezliczone godzi­ny, które poświęcił mu ojciec, ucząc, jak trzeba rzucać, łapać i kopać piłkę. Wszędzie chodzili razem: na ryby, na polowa­nia, na mecze, wyścigi samochodowe i zbiórki skautów. Ża­den ojciec nie szczycił się swym synem bardziej niż Bob Blackledge Jackiem. Obejrzał wszystkie mecze syna, od ligi podwórkowej aż do ekstraklasy.

Nagle powróciła cała nienawiść do pijanego kierowcy, który trzynaście lat temu pewnego ciepłego wiosennego po­południa, wjechał na przeciwległy pas jezdni i zmiażdżył sa­mochód ojca. Śmierć ojca była najgorszą rzeczą, jaka kiedy­kolwiek spotkała Jacka. Spędził z nim tylko dwadzieścia lat, a chciałby o wiele, wiele więcej.

Po raz pierwszy Jack pozwolił sobie na rozważanie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby ojciec nie odszedł tak nagle. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: nigdy nie ożeniłby się z Donną. Ojciec nie polubił jej, Jack wiedział to zawsze, ale zmusił się, by o tym zapomnieć. Gdyby nie kilkuletnia żało­ba, pewnie także zachowałby więcej spokoju i rozwagi. Mo­że nie pędziłby tamtej nocy po autostradzie wiodącej do Ka­lifornii i jego samochód nie wpadłby w poślizg, nie prze­wróciłby się na dach i Jack uniknąłby obrażeń, które przekreśliły jego karierę sportową.

Ale to wszystko zdarzyło się n a p r a w d ę, a on jest tym, kim jest: samotnym mężczyzną siedzącym w ciemnym pokoju i rozpamiętującym przeszłość, ponieważ pewna drobna blondynka tak inna od wszystkich kobiet, które znał, nie po­zwoliła zwabić się do łóżka na parę godzin pospiesznego, ła­twego seksu.

Jack wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu. Colleen nie da się oszukiwać i zwodzić. Jak dotąd udowodniła, że potrafi się bronić, i uczyniła to. Zmusiła go, by traktował ją jak god­nego przeciwnika. Uśmiechnął się szerzej. Ojciec polubiłby ją od pierwszego wejrzenia, to prawda.


8

- Proszę, tu jest tekst, który miałam przynieść - oznajmi­ła chłodno Colleen następnego ranka, wręczając Jackowi maszynopis. Przyszła do pracy wcześniej, żeby siedzieć już za biurkiem, kiedy wejdzie Jack. Najwyraźniej on wpadł na identyczny pomysł. Wchodząc do redakcji, zastała go przy komputerze.

Jack zerknął na kartki.

- To jest tytuł? „Seks, kłamstwa i mężczyźni?” - Uniósł brwi i lekko poczerwieniał na twarzy. - Przecież to gazeta dla całej rodziny, zapomniałaś?

- Przeczytaj to. Żadnej pornografii, po prostu kilka sta­rych prawd uporządkowanych i sklasyfikowanych tak, jak ja to widzę. Nie żebym choć przez sekundę wierzyła, że to wy­drukujesz w swojej nieskalanej rubryce. Nigdy nie wydru­kujesz niczego, co napiszę. I nigdy nikomu nie pomożesz, tak jak pomagano tobie swego czasu. - Wysunęła górną szu­fladę biurka i zaczęła wrzucać zawartość do przyniesionej w tym celu torby.

-,,Mężczyźni oczekują, że zapłatą za zaproszenie na randkę będzie seks. Im droższa kolacja, tym większa presja, by zakończyć wieczór w łóżku” - czytał Jack. Spojrzał znad tekstu na Colleen i przez dłuższą chwilę nie odrywał wzroku od jej kamiennego oblicza.

- Oho - wykrztusił zdumiony.

- Wreszcie zrozumiałam, że nigdy nie zostanę felietonistką w tej gazecie. Postanowiłam wziąć pełny etat w dziale kulinarnym i rozrywkowym - poinformowała Colleen, jed­nocześnie opróżniając kolejną szufladę.

- „Mężczyźni domagają się seksu bez zobowiązań” - Jack czytał dalej, marszcząc przy tym brwi. - „Żaden nie za­waha się skłamać, by dostać to, czego pragnie, szczególnie jeśli chodzi o seks.”

- Mam parę nowych pomysłów na rubrykę wymiany przepisów, a przed Świętem Dziękczynienia i Bożym Naro­dzeniem pojawi się masa filmów najpośledniejszego gatun­ku, w sam raz do moich recenzji, a to już za kilka miesięcy. - Słowa wylewały się z jej ust tak gwałtownie, że nie miała czasu odetchnąć.

- „Mężczyźni używają seksu jako broni” - kontynuował Jack. - „Mężczyźni tracą resztki dobrych manier, gdy tylko usłyszą od kobiety odmowę pójścia do łóżka.”

- Poza tym zawsze zostają klepsydry - trajkotała Colleen jak nakręcona. - Nigdy nie wiadomo, kiedy która się przyda. Wystarczy dla mnie roboty. Cieszę się, że nie będę mu­siała się martwić o nowy artykuł co tydzień czy dwa tygod­nie. - Chwyciła torbę z rzeczami i zarzuciła pasek torebki na ramię. - Do widzenia, Jack.

- Gdzie ty się, do diabła, wybierasz?! - zawołał Jack.

- Idę uzgodnić wszystko z Kazorowskim. Poproszę, że­by przeniósł mnie na górę do rozrywki już na stałe. Może uda mi się dostać biurko i krzesło nowsze niż z zeszłego stu­lecia. - Rzuciła wymowne spojrzenie na rozklekotane biur­ko i krzesło, przytargane chyba ze śmietnika.

- Więc uciekasz i nie dasz ani mnie, ani innym mężczy­znom szansy obrony przed twoim feministycznym pamfletem? Albo żeby któryś z nas odpowiedział czymś podo­bnym? - Jack upuścił kartki na blat biurka. - Nie, Colleen, nie zrobisz tego.

Stanął na wprost niej, blokując przejście dokładnie tak jak wczoraj.

- Wsyp rzeczy z powrotem do szuflady, siadaj do kom­putera i przepisz tekst. Panno Brady, wydrukujemy pani artykuł we wtorek, a na czwartek ja przygotuję replikę z pun­ktu widzenia mężczyzny. Potem poczekamy, aż włączą się do bitwy czytelnicy. Powinniśmy dostać tyle listów, że przez dobry tydzień będziemy mogli zamiast artykułów pisać od­powiedzi na nie.

Colleen stała nieruchomo, kompletnie zaskoczona. Była tak pewna, że jej tekst zostanie odrzucony, że nie poświęciła jednej myśli na zastanawianie się, co zrobi w przeciwnym wypadku. Wykoncypowany wczoraj w nocy plan trzymania się z dala od Blackledge’a przedstawiał się nadzwyczaj sen­sownie. Lecz teraz, tutaj...

- Ja nie, to znaczy... - zaczęła, ale Jack ruszył ku niej, wymuszając, by cofała się krok po kroku, jeśli pragnęła uniknąć zderzenia.

Za wszelką cenę nie chciała dopuścić do kontaktu z nim. Rzuciła torbę na biurko i powoli obeszła je wkoło. Trzyma­nie się z dala od szefa nadal ma sens - pomyślała nerwowo.

- Sądziłam, że wyrzucisz tekst do kosza.

- Taki też miałem zamiar, zanim go przeczytałem, ale jest dobrze napisany. Niezły styl: lekki i dowcipny, nawet kiedy poruszasz tak śliski temat jak seks, kłamstwa i mężczyźni. Czytelnicy zasypią nas listami, to gwarantuję. Na dodatek podsunęłaś mi świetny pomysł. Zaraz siadam i piszę felieton na czwartek.

Rzeczywiście usiadł, lecz po chwili wstał, mrugnął kilka­krotnie i w zamyśleniu potarł podbródek.

- Jak ci się podoba pierwsze zdanie? Posłuchaj: „Kobiety odmawiają uprawiania seksu, ponieważ próbują w ten spo­sób zdobyć to, na czym im zależy. Niektóre chcą nowej su­kienki czy zmywarki do naczyń, a inne wycieczki do Europy lub obrączki ślubnej”.

- To obraźliwe, a do tego nieprawda - odrzekła Colleen krótko.

- Ale przyciąga uwagę, zmusza do refleksji, każe zająć jakieś stanowisko. Co najważniejsze, nie pozwala odłożyć

gazety, zanim nie dowiesz się, jakie inne oszczercze opinie znalazły się w felietonie. Dokładnie tak, jak w twoim tek­ście, Colleen.

- Ale przecież ja tego nie pisałam w ten sposób - wyzna­ła szczerze. - To są moje autentyczne sądy. Wczoraj wieczo­rem Nicola i ja...

- Świetnie się bawiłyście, mieszając mnie z błotem, jak przypuszczam.

- Nie tylko ciebie - przyznała Colleen. - Kamalowi też się oberwało, i każdemu innemu facetowi waszego pokroju.

- Ajajaj, zaczyna się Forum Feministyczne. Szczęście, że spałem w domu, poza polem rażenia. Dobrze, rozumiem moją rolę, ale co tu zawinił Kamal? Wygląda na sympatycz­nego, grzecznego chłopaka.

- Sympatyczny? Grzeczny? Ha! Hoduje w Azerbejdża­nie siedemnastoletnią narzeczoną!

- Ach tak. No to mamy następną złotą myśl do mojego felietonu. „Kobiety łudzą się, że uprawianie seksu i kocha­nie się z mężczyzną to to samo. Sądzą, że jeśli chcą iść z kimś do łóżka, to znaczy, że są zakochane.”

- Bo mężczyźni robią wszystko, żeby je utwierdzić w tych złudzeniach - odcięła się Colleen.

- Ja nie. A ty pragniesz mnie i tak, Colleen. Gdybyś nie wpadła wczoraj w panikę, dziś nie trzęślibyśmy się z frustra­cji i nie kłócili na temat seksu, tylko wspominalibyśmy miło spędzoną noc.

- To mi przypomina o pewnym banale, który przeoczy­łam, pisząc artykuł: „Mężczyźni uważają, że seks rozwiązu­je wszystkie problemy”.

- To prawda, kotku - powiedział Jack z uśmiechem.

- Może na krótką metę - żachnęła się Colleen. - Raczej na b a r d z o krótką. Och, Jack, po co tracić czas? Nie mo­żemy razem pracować. To niemożliwe. Idę do Kazorow...

- Siadaj i bierz się do roboty - zarządził Jack. - Ja tym­czasem zamówię nowe biurko dla ciebie i postaram się jesz­cze dziś o porządne krzesło. To, na którym siedzisz, mogłoby służyć hiszpańskim inkwizytorom podczas awarii fotela tortur.

Odwrócił się na pięcie, miarowym krokiem przemierzył redakcję i wyszedł, a ona, ogłupiała i zła, długo wpatrywała się, w drzwi, które zamknął za sobą.


- Dlaczego nic nie dzieje się tak, jak przewidujemy? - zapytała wieczorem Colleen swą przyjaciółkę, gdy zajadały na kolację przyniesionego z baru pieczonego kurczaka. - Zeszłej nocy byłam święcie przekonana, że skończyłam ja­kąkolwiek współpracę z Jackiem, i nieodwołalnie postano­wiłam się przenieść na górę do działu kulinarnego i rozry­wkowego. A dzisiaj on chwali mój artykuł i biega po wszy­stkich piętrach, żeby znaleźć dla mnie nowe biurko. Nic z tego nie rozumiem.

- Czasem dzieje się dokładnie tak, jak przewidujemy - rzekła ponuro Nicola. - Na przykład dzisiaj w szpitalu Kamal i ja unikaliśmy się wzajemnie przez cały czas, chyba że chodziło o zajęcie się jakimś chorym dzieckiem. Potem usłyszałam, że już umawia się z kimś z radiologii, kto pew­nie ani odrobinę nie dba o azerską narzeczoną. Och. Colleen, chciałabym go znienawidzić, ale nie potrafię. Nie mogę przestać myśleć o nim i o tym, jak by było, gdyby... - Upu­ściła udko kurczaka i rozpłakała się.

Colleen zerwała się, by ją pocieszyć, ale nagle usłyszała głośny dzwonek do drzwi. Nicola złapała ją za rękę.

- Jak myślisz, może to on? - szepnęła z tak głęboką na­dzieją w oczach, że Colleen zapragnęła całą duszą, żeby to był właśnie Kamal. Pobiegła do drzwi.

Otworzyła je gwałtownie i ujrzała niedbale opartego o framugę Jacka Blackledge’a we własnej osobie.

- Trzeba zawsze zerknąć w judasza, zanim się otworzy drzwi. Nawet w spokojnym Buffalo mieszka kilku krymina­listów. - Przywołał na twarz ciepły, zmysłowy uśmiech, któ­ry mógłby stopić cały lód Antarktydy.

- Co ty tu robisz? - Ze zdenerwowania powiedziała to pi­skliwym głosem.

- Jadłaś już deser? - Oczywiście, odpowiedział pytaniem na pytanie. A potem sam udzielił sobie odpowiedzi:

- No to czeka cię sławna pieczona alaska sióstr Jackson. Jackson to panieńskie nazwisko mojej matki; dlatego, jeśli jeszcze się nie domyśliłaś, nazwano mnie pięknym imieniem Jack. Mama i ciotki odlatują jutro na Florydę, no i na pożeg­nanie postanowiły uhonorować cię swoim wspaniałym dese­rem. Czekają na nas w moim domu.

Colleen straciła zdolność poruszania się. Sprzeczne myśli przelatywały przez jej głowę jak błyskawice. Złość, podnie­cenie, niepokój i zakłopotanie kolejno brały górę w bitwie o ostateczną decyzję. W końcu oprzytomniała na tyle, by wykrztusić odpowiedź.

- Jack, nie pojadę do ciebie.

- Bo sądzisz, że zastawiłem na ciebie pułapkę? Że posta­nowiłem zwabić cię do mojej jaskini i zdradziecko uwieść, tak? Uwierz mi, dom jest pełen przyzwoitek. Mama, ciocia Judy, ciocia Dorothy i cała kuchnia obrzydliwych zapachów, czyli masz zapewnione bezpieczeństwo.

- Ta pieczona alaska na pewno nie jest obrzydliwa - za­protestowała Colleen. - Jadłam ją tylko kilka razy, ale za­wsze smakowała doskonale.

- Skoro tak ją lubisz, to oddam ci mój kawałek. Mogła­byś nawet wydrukować przepis w gazecie. Chodź, urządzi­my staruszkom wieczór spełnionych marzeń.

Powinna kazać mu natychmiast się wynosić, powinna do­trzymać danego sobie słowa i unikać Jacka jak ognia. A już na pewno nie powinna stać tak i uśmiechać się, mimo ogromnych wysiłków, by tego nie robić, lecz stała tak nadal i nie posłała go do diabła.

- Muszę być przy Nicoli - broniła się. - Ona jest bardzo roztrzęsiona i wolałabym nie zostawiać jej samej.

Jack wzruszył ramionami.

- Niech jedzie z nami. Im większe towarzystwo, tym we­selej... i tym mniejsze porcje tej kulinarnej katastrofy.

- Chyba nie zechce pójść...

- No to trzeba ją przekonać, prawda, Colleen? - Wszedł wreszcie do przedpokoju, wciąż uśmiechając się promien­nie.

Po upływie mniej niż dziesięciu minut Nicola, Colleen i Jack wyruszyli w drogę.

- Szkoda, że nie zdążyłam się przebrać. - Colleen zmar­twiła się, zerkając na swe dżinsy i wymiętą bluzkę.

- Eee tam. Nie musisz ubierać się specjalnie, żeby zrobić wrażenie na matce. Wszystkie trzy i tak zachwycają się tobą bezustannie. Mama nawet już się zastanawia, czy ślub urzą­dzić w Houston, czy w Buffalo, i marzy o poznaniu twoich starych.

- Colleen nie ma starych, o ile myślisz o rodzicach - odezwała się Nicola, wtłoczona na tylne siedzenie. - Ma sio­stry, ale za to całe mnóstwo. I szwagrów, i słodkich sio­strzeńców, i siostrzenicę. Wszystkich oprócz mamy i taty.

- Jesteś sierotą? - spytał zaskoczony Jack. Colleen wzruszyła ramionami.

- Na to wygląda, w pewnym sensie. Moja mama zmarła na zapalenie płuc, zanim skończyłam jedenaście lat. Ojciec zostawił nas, kiedy byłam jeszcze niemowlęciem. Od tamte­go czasu nic o nim nie słyszałam.

- Kto cię wychowywał po śmierci matki? - pytał dalej Jack, nie mogąc dojść do siebie po tak szokującej informacji. Oczyma duszy widział maleńką, osieroconą Colleen.

Znał nazbyt dobrze ból po stracie ojca i niszczący wpływ takiej tragedii na niedojrzałą psychikę młodego człowieka. Colleen przeżyła to nieszczęście o wiele wcześniej niż on i wcześniej została bez rodziców.

Zmarszczył brwi. W takim razie trudno się dziwić, że Colleen lęka się związku opartego na seksie, tak jak trudno się dziwić, że on swe kontakty z kobietami ograniczył wła­ściwie wyłącznie do seksu. Jedna i druga postawa zapewniła im konieczny dystans. Oboje zbudowali wokół siebie mury obronne i kierowały nimi zadziwiająco podobne motywy.

A jednak coś przyciąga ich do siebie. Chociaż zwalczają w sobie to przyciąganie, choć starają się trzymać od siebie z daleka, to ich drogi i tak stale się krzyżują. Jack obrzucił Colleen ukradkowym spojrzeniem. Być może dzieje się tak dlatego, że tylko on może przełamać bariery otaczające na­miętną młodą kobietę, teraz jeszcze zamkniętą w duszy Colleen, i tylko jej pisane jest dotarcie do samotnego i nieco zgorzkniałego mężczyzny ukrywającego się wewnątrz sko­rupy Black Jacka.

Pokręcił głową. Nie lubił takich nagłych olśnień, wpro­wadzały go w pomieszanie.

- Jej najstarsza siostra Shavonne miała zaledwie osiem­naście lat - plotkowała w najlepsze Nicola, która znała hi­storię rodziny Bradych nie gorzej niż Colleen dzieje Shakarianów. - Potem wszystko jak w bajce o Kopciuszku! Sio­stry Colleen, wszystkie cztery, wyszły za mąż za Ram...

- Już mówiłam Jackowi o ich ślubie z czterema braćmi - wtrąciła szybko Colleen. Należało ostrzec Nicolę, żeby nie wypaplała sekretu o bogactwie Ramseyów. - Zanudziłam go na śmierć pierwszego dnia w redakcji.

- Już w ciągu pierwszych dwudziestu minut - poprawił Jack, a po chwili położył dłoń na kolanie Colleen. - Ale wcale mnie nie zanudziłaś. Nie sądzę, żebyś umiała zanu­dzić kogokolwiek.

- Za to bez przerwy działam ci na nerwy - odrzekła spo­kojnie, strącając rękę Jacka z kolana. Nie wierzyła w czuły ton pobrzmiewający w jego głosie, to nie w jego stylu.

Zmieniła temat.

Trzy wdowy wpadły w zachwyt na widok przybyłych. Natychmiast rozdzieliły kopiaste talerzyki z alaską.

- Tak się cieszę, że Colleen przyprowadziła koleżankę. - Matka Jacka promieniała radością. - Miło poznawać przyja­ciół naszych przyjaciół.

- Pani syn ma niewątpliwy dar przekonywania - odparła Nicola, zerkając w zamyśleniu na Jacka i Colleen, którzy zajmowali wielki, wyłożony poduszkami fotel w rogu salo­nu.

To mało powiedziane” - pomyślała Colleen. Siedziała na kolanach Jacka. Zaraz po wejściu do pokoju Jack usadził ją tam i otoczył ramionami jak żelazną obręczą. W ten spo­sób miał zajęte obie ręce i nie mógł jeść alaski. Colleen za­stanawiała się, czy zrobił to umyślnie, właśnie po to, by się wykręcić od, jego zdaniem, wybitnie nieapetycznego deseru z przeraźliwie słodkiej bezy przekładanej masą lodową.

Jednakże po uprzątnięciu talerzy nadal trzymał ją na ko­lanach. Przesiedziała tak całe dwie godziny aż do końca wi­zyty. Jego ręce ani na chwilę nie pozostały bezczynne, ale pod czujnym okiem starszych pań zachowały umiar i nie przekroczyły granic pełnej czułości, a zarazem szacunku niewinnej pieszczoty.

W pewnym momencie Nicola nie wytrzymała i opowie­działa smutną historię o zamorskiej narzeczonej Kamala, a starsze panie natychmiast pośpieszyły z wyrazami współ­czucia i mnóstwem dobrych rad, uwalniając tym samym sie­dzącą w fotelu parę od stałego nadzoru. Jack bez namysłu skorzystał z okazji i jął szeptać do ucha Colleen raczej jed­noznaczne uwagi, głaszcząc ją jednocześnie tam, gdzie nie powinien sięgać dżentelmen.

Colleen chwyciła jego obie dłonie i przytrzymała je z całą siłą, na jaką było ją stać.

- Co robisz? - syknęła zdenerwowana.

- Chyba widzisz - wycedził jeszcze ciszej. - Próbuję cię podniecić. Myślałem, że nawet ktoś tak niedoświadczony jak ty pojmie, w czym rzecz.

- Jack, na miłość boską, twoja matka...

- Rozpacza nad niedolą panny Shakarian. Nie zauważa nas wcale, ale to wcale, i ciotki też. Widzisz, one uważają nas za parę przyszłych małżonków, więc spokojnie zajęły się kimś innym. - Musnął ją zuchwale wargami. - Pocałuj mnie, Colleen.

Odchyliła głowę.

- Zwariowałeś? - Zaczęła się wiercić i wyrywać z jego objęć.

Jęknął cicho, ale nie rozluźnił uścisku.

- Zaczynam myśleć, że tak. Siedź spokojnie, Colleen, al­bo będziesz musiała się liczyć z konsekwencjami.

Jej policzki przybrały kolor purpury.

- Jack, chyba posuwamy się za daleko z tą maskaradą. Jutro twoje panie wyjadą i wtedy koniec z udawaniem.

- Zastanawiałem się nad tym - przemówił ochrypłym szeptem, od którego setki maleńkich ostrych igiełek prze­defilowały wzdłuż kręgosłupa Colleen. Kiedy męska dłoń prześlizgnęła się wokół jej krzyża, spontanicznie wygięła się w pałąk jak głaskana kotka.

- To nie musi być udawanie, Colleen. Nie chciałbym, że­byś tak myślała.

Znieruchomiała.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Że bardzo lubię być z tobą. Do tej pory nie mogłaś się tego nie domyślić. Ja... - przerwał i z trudem przełknął śli­nę. - Chcę być z tobą. Chcę spotykać się z tobą także po ich wyjeździe.

Serce Colleen na sekundę przestało bić, ą potem ruszyło z ogłuszającym tąpnięciem.

- Czy to nowa sztuczka, żeby zaciągnąć mnie do łóżka? - Jej ciemne oczy błyszczały.

- Jeśli pytasz o to, czy wciąż mam ochotę kochać się z to­bą, to odpowiedź brzmi „tak”. - Uśmiechnął się leniwie. - Wolałabyś, żebym ci zaproponował po prostu przyjaźń? Al­bo żebyśmy się zachowywali jak brat i siostra?

Colleen zmartwiała. Wargi jej wyschły i z trudności ą przełknęła ślinę.

- Powiedziałeś, że lubisz być ze mną. - Wymawiała sło­wa powoli, jakby z wysiłkiem.- Czy to znaczy, że chcesz się ze mną spotykać tylko z jednego powodu... wyłącznie se­ksualnego?

Uśmiechnął się perfidnym, zdradzieckim uśmiechem.

- A jak myślisz, kotku?

- Myślę... - Powędrowała oczami do znów rozszlocha­nej Nicoli. Trzy panie otaczały ją, oferując chusteczki. - My­ślę, że w artykule napisałam prawdę. Mężczyźni kłamią, aby dostać to, czego pragną, szczególnie jeśli chodzi o seks.

Zamiast się obrazić, Jack wybuchnął lubieżnym rechotem.

- Jestem pewien, że będziemy się razem świetnie bawić, Colleen. - Pogłaskał jej szyję i patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek. - Obiecuję ci, kochanie. - Potarł kciu­kiem jej dolną wargę.

Colleen pamiętała niejasno, że w artykule pisała również o męskich obietnicach; że wszystkie obietnice to kłamstwa albo odwrotnie. Nie przypominała sobie dokładnej wersji, ale teraz nie miało to chyba specjalnego znaczenia, nawet je­śli Jack zachowywał się zbyt swobodnie i zuchwale, nawet jeśli ona poddawała się zbyt łatwo jego koguciemu urokowi.

Mogłaby wyrecytować listę wszystkich logicznych i opartych na zdrowym rozsądku powodów, dla których nie powinna wiązać się z Jackiem Blackledge’em, lecz nagle przestały się one liczyć. Przez całe życie kierowała się logiką i zdrowym rozsądkiem. Nawet jedna jedyna,” uwieńczona zresztą sukcesem, próba buntu, kiedy odmówiła mężczyźnie wybranemu przez rodzinę, nie wzięła się z kaprysu ani chwi­lowego nastroju, ale została drobiazgowo przemyślana i za­planowana. Teraz ma swoją pracę, mieszkanie, skromny bu­dżet i życie na poziomie daleko niższym od możliwości fi­nansowych. Brakuje jej jedynie jakiegoś bodźca, ożywienia czy... miłości.

- Dlaczego masz taką dziwną minę? - wymamrotał Jack, przesuwając ją na swych kolanach tak, że prawie stykali się ustami. Musnął jej wargi i poczuł gorący dreszcz podniece­nia. Już zapomniał, jak przyjemne może być oczekiwanie.

- Właśnie zastanawiałam się... - zaczęła, ale on położył dwa palce na jej ustach.

- Nie, nie zastanawiaj się, kochanie. Twój problem polega na tym, że za dużo myślisz. Już czas, żebyś pozwoliła kie­rować sobą uczuciom. Rozluźnij się, przestań się dręczyć. Spokojnie zdjęła jego dłoń ze swoich ust.

- Być może masz rację. O tym właśnie myślałam: jaka jestem ponura, jaka poważna. Zawsze kroczyłam drogą roz­sądku; mówiłam to, co należy; robiłam to, co powinnam. W wieku dwudziestu trzech lat czuję się, jakbym miała sześćdziesiąt. I to zmarnowanych smutnych sześćdziesiąt lat. - Popadła w jeszcze głębszą zadumę.

- Rozumiem cię doskonale, moja droga. Na szczęście spotkałaś właściwą osobę we właściwym czasie. Przy mnie odzyskasz to, czego dotąd brakowało w twym życiu: radość, wzruszenia i seks.

Spojrzała na niego z ukosa.

- Ja szukam radości i wzruszeń, ale w prawdziwym związku, w prawdziwym uczuciu, a seks bez zobowiązań mnie nie interesuje.

Wykrzywił twarz w komicznie groteskowym grymasie.

- W takim razie przykro mi, mała. Chyba trafiłaś pod zły adres.

Popatrzyli na siebie i naraz wybuchnęli śmiechem.

- Nie sądzę, Jack - powiedziała Colleen. Z nieoczekiwa­ną śmiałością potarła knykciami jego twardy kwadratowy podbródek. Zdradziłeś się, Jack. Dobrze wiesz, że nie uznaję seksu bez miłości, a jednak nadal tu jesteś. Tak samo, jak ja marzysz o tym, żeby się zakochać. Już niedługo...

- A więc przejmujesz moje zasady gry - rzekł na poły kuszącym, na poły wyzywającym tonem. Grunt to cierpliwość, a ja jestem cierpliwy. Tak samo jak ja marzysz o tym, by pójść ze mną do łóżka. Już niedługo...

Wymienili triumfujące spojrzenia, każde przekonane o swoim zwycięstwie nad przeciwnikiem.


Oczekiwanie na seks z Colleen sprawiło Jackowi taka przyjemność, że postanowił nie śpieszyć się z wciąganiem jej do łóżka. Odkąd był pewien, że może to uczynić, kiedy tylko zapragnie, przestał się tak niecierpliwić. Zdecydował, że nie będzie jej ponaglał i da jej trochę czasu, tak by potem myślała, że robi to z własnej nieprzymuszonej woli. Pogra­tulował sobie świetnego pomysłu i zaczął napawać się coraz bliższą, nie pozbawioną erotycznego podtekstu zażyłością z Colleen.

Colleen przeżywała ich związek jak panna przyjmująca zaloty konkurenta. Zaloty może niezbyt konwencjonalne, bez płonących świec i pęków róż, romantycznych kolacji we dwoje i wieczornych wizyt w teatrze. Zwariowany na pun­kcie sportu Jack dysponował biletami na wszystkie mecze Buffalo Bills, chętnie oglądał futbol i baseball w telewizji, a w kinie uznawał wyłącznie sensację i mordobicie.

Colleen to nie przeszkadzało. Została zagorzałym kibi­cem Buffalo Billsów do tego stopnia, że z ulgą przyjęła za­kończenie dwutygodniowego strajku piłkarzy. Kiedy wie­czorem Jack siadał przed telewizorem i z ogniem w oczach obserwował kopanie piłki, ona sadowiła się koło niego i ro­biła na drutach albo wyszywała, jednocześnie oglądając mecz. Także sensacyjne filmy jej nie odstraszały, bo klasą znacznie przerastały to świństwo, które musiała recenzować dla gazety. Zaczęła nawet trochę lubić różnych szpiegów i najemnych żołnierzy z ekranu.

Kiedy Jack nie oglądał sportu, to sam go uprawiał. Często wyciągał Colleen i Nicolę na mecze tenisa i koszykówki, w których grał z podobnymi sobie sportowymi maniakami. Trenował Colleen przed rozgrywkami, w których mieli wziąć udział dziennikarze Buffalo Times-Gazette. Od czasu do czasu wybierali się na wycieczki rowerowe. Colleen, któ­ra nigdy nie zażywała zbyt wiele ruchu, ku swemu zaskocze­niu zauważyła, że daje jej to sporo radości i zadowolenia.

Oddawali się również innemu rodzajowi ćwiczeń fizycz­nych. Jack bezustannie wyszukiwał powody, by mocować się z nią na rękę. Colleen niezmiennie przegrywała, co kończyło się pocałunkami i pieszczotami, zwykle przekraczają­cymi granicę między zabawą a erotyzmem. Za każdym ra­zem Colleen powstrzymywała jego i siebie, aczkolwiek coraz łatwiej wyobrażała sobie, że się poddaje intensywnym zmy­słowym doznaniom, wywoływanym dotknięciem jego dłoni.

Jack jej nie ponaglał, a ona z czasem zaczęła mu ufać. Miała w pamięci swą teorię, wedle której zakochany męż­czyzna nie potraktuje jej jak staroświeckiej pensjonarki tyl­ko dlatego, że nie wskoczy mu natychmiast do łóżka; ale uszanuje jej potrzebę upewnienia się, zrozumienia swoich uczuć, czekania na właściwą chwilę. Czyż Jack nie zacho­wywał się dokładnie w ten sposób?

Wrzesień niepostrzeżenie przeszedł w październik. Wiatr od niedalekiego jeziora Erie hulał po ulicach i owiewał twa­rze przechodniów lodowatym tchnieniem. Ochłodziło się. W redakcji prześcigano się w przewidywaniach nadejścia pierwszej śnieżycy. Niektórzy robili zakłady o to, ile śniegu spadnie na Buffalo tego pierwszego dnia zimy. Colleen, któ­ra od przeprowadzki do Teksasu siedem lat temu nie widzia­ła śniegu, dotąd sądziła, że jego opady mierzy się w centy­metrach i nigdy w październiku. Teraz przygotowywała się do ciężkiej zimy na północy.

Widywali się codziennie, w pracy i po pracy. Jack pozwa­lał jej napisać artykuł raz na dwa tygodnie. Opatrywał go zwykle kilkoma zdaniami wstępu, a dalej pozostawiał jej wolną rękę.

- Stajesz się znana - zauważył na widok sterty listów pię­trzącej się na biurku Colleen. Ta świadomość napełniła go dumą. Jack zawsze się starał dystansować wszelką konkurencję, lecz teraz udany występ Colleen na łamach Buffalo Times-Gazette sprawił mu niekłamaną przyjemność.

- Chyba już pora, żebyś drukowała swój felieton raz na tydzień. Powiedzmy we wtorki.

Twarz Colleen rozświetliła się.

- Byłoby wspaniale, Jack. Już wiem, o czym napiszę w tym tygodniu.

Pochyliła się ku niemu, a on ku niej, ale blaty biurek od­gradzały ich zbyt szeroką granicą. W redakcji panował ha­łas; musiałaby krzyczeć, żeby coś zrozumiał. Nie mając in­nego wyjścia, wstała i podeszła do biurka szefa. Nachyliła się do jego ucha i mimowolnie napięła się lekko, jak zwykle, gdy znajdowała się w pobliżu Jacka. Ostatnio uzależniła się od słodkiego, pulsującego bólu, który odczuwała w jego bli­skości, tak że coraz trudniej znosiła brak kontaktu z Jac­kiem. A kiedy już była przy nim, chciała... musiała... do­tknąć go...

Spojrzeli sobie w oczy: ona w ostro błyszczącą czerń, on w miękki, matowy brąz.

- Usiądź mi na kolanach - powiedział Jack z wyzywają­cym, prowokacyjnym uśmiechem.

Pragnęła to zrobić. Powstrzymała się ostatkiem siły woli.

- Przestań. Zaraz posypałyby się niewybredne plotki - przypomniała mu.

- Chyba już się sypią. Do diabła, właśnie teraz przydałby się mały prywatny gabinet, w którym moglibyśmy...

- Taki jak Kazorowskiego? - Colleen udała przerażenie.

Oboje roześmiali się, bowiem obskurny, zaśmiecony po­kój Każą nadawał się raczej na areszt niż na miejsce potaje­mnych schadzek.

- Wymyśliłam, że napiszę składankę dowcipów o kandy­datach na prezydenta - wyznała Colleen, a Jack nie mógł wyjść z podziwu nad łatwością, z jaką przechodzili od try­skającej iskrami zmysłowości, poprzez obniżający napięcie śmiech do spraw zawodowych. Uświadomił sobie, że właś­nie dlatego ich współpraca i znajomość układa się tak gładko.

- Wybory dopiero za rok, ale kandydaci już się pokazują na arenie - ciągnęła. - Prezydent Lipton kończy kadencję, więc mają szerokie pole do popisu.

- Kiedy Lipton i jego rodzinka znikną ze sceny, to będzie ogromna strata dla satyryków - dorzucił Jack z komicznie poważną miną. - Wyczerpie się kopalnia tematów, a nikogo równie zabawnego nie widać na horyzoncie. Pamiętasz, jak Lucas Lipton uciekł ze striptizerką? Cóż za uczta dla felieto­nistów! Albo jak rozkoszna Laynie Lynn czekała na łóżku Lincolna na ducha starego Abrahama? Z tajnymi agentami rozstawionymi wokół i gapiącymi się na panienkę jak z roz­kładówki Playboya, o przepraszam, na szacowną synową pana prezydenta.

- To były czasy - westchnęła Colleen.

- Tak czy inaczej pomysł jest niezły. Obraziłabyś się, gdyby twój szef ci go podkradł?

- Tylko spróbuj, a wieczorem przy mocowaniu się na rę­ce przegrasz z kretesem - odparła z groźną minką.

Jack uśmiechnął się zawadiacko.

- Kochanie, kiedy mocuję się z tobą, wygrywam nawet wtedy, gdy przegrywam.


Z czasem przywykli do codziennych wspólnych kolacji, to u Jacka, to w mieszkaniu Colleen, to w którejś z licznych restauracji Buffalo. Często towarzyszyła im Nicola. Żadne z nich nie przepadało za gotowaniem, więc zwykle przyno­sili do domu gotowe dania z barów. Co jakiś czas Colleen testowała ciekawy i zarazem łatwy przepis ze swojej rubryki wymiany przepisów od czytelników. Czasem nawet dawało się to zjeść.

Pewnego listopadowego wieczoru cała trójka siedziała w Barze Harry’ego i zajadała kurze udka z sałatką, gdy na­gle do baru wkroczyła grupa olbrzymów. Przez salę prze­biegł szmer podekscytowania. Po chwili ożywione rozmo­wy zagłuszyły dźwięk telewizora, na którego gigantycznym ekranie oglądano Poniedziałkowy wieczór piłkarski. Kilku stałych bywalców podeszło do nowo przybyłych.

- To obrońcy z Buffalo Bills - wyjaśnił Jack. - A wśród nich ktoś, kogo powinnaś poznać, Nicola. Mój stary kumpel Rodd Garrett. Gra w ataku, ale ostatnio rzadko wychodzi na boisko. Znamy się tak długo...

- Rodd Garrett? - powtórzyła Nicola. - Czy to nie ten, który dzwoni do ciebie czasem, Colleen?

Colleen skinęła głową. Jackowi opadła szczęka.

- Rodd Garrett dzwoni do ciebie? - Brzmiało to raczej jak oskarżenie, a nie jak pytanie. - Od kiedy? Po co?

- Odkąd się poznaliśmy w Niagara Falls. Telefonuje co jakieś dwa tygodnie. - Colleen wzruszyła ramionami. - Roz­mawiamy przez chwilę i...

- Zapraszał cię na kolację? - spytał Jack ostro. Głupie pytanie, skarcił się zaraz. Oczywiście, że Garrett ją za­praszał. Colleen to miła, piękna i sympatyczna dziewczyna. Który mężczyzna nie chciałby się z nią umówić?

Nie dał jej czasu na odpowiedź.

- Czy kiedykolwiek wyszłaś z nim? - naciskał dalej. Na myśl, że ktoś inny mógł spędzić z nią wieczór, aż zatrząsł się od przypływu niepohamowanej zazdrości.

- Wiesz, że nie - zaprzeczyła Colleen spokojnie. - Wię­kszość czasu spędzam z tobą.

- Większość, ale nie cały czas - warknął. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się nierozsądnie, lecz nie był w stanie temu zaradzić. - Skoro nie wiedziałem o telefonach, to rów­nie dobrze mogę nie wiedzieć o jego randkach z tobą, Colleen.

- Nigdzie z nim nie chodziłam. - Tym razem Colleen warknęła jak on przedtem. - On dzwoni, rozmawiamy chwilę, on zaprasza mnie do restauracji, ja odmawiam. Bo nie mam na to ochoty. Poza tym miałabym pełne prawo pójść, gdybym chciała - dodała zdecydowanie. - Nigdy nie stawia­liśmy sobie warunków co do spotykania się z kimś innym.

- No i masz babo placek - jęknął Jack. - Ograniczenia i zakazy kobiety, z którą widziałeś się raptem kilkakrotnie, a która już próbuje tobą rządzić.

- Mam wrażenie, że to ty próbujesz rządzić mną - wy­tknęła mu Colleen chłodnym tonem. - Ty dostajesz histerii na samą myśl o tym, że mogłabym wyjść z kimś innym.

Twarz Jacka przybrała kolor ceglastoczerwony. Zwrócił się ku Colleen z jadowitym błyskiem w oku.

- Który to Garrett? - wtrąciła Nicola w desperackiej pró­bie zapobieżenia nadciągającej burzy.

- Ten przerośnięty małpolud. Wygląda tak, jakby w dzie­ciństwie zamiast mleka ssał z matczynej piersi steroidy. - Jack prychnął z pogardą.

- Oni wszyscy tak wyglądają - zauważyła Nicola.

- Może ty wskażesz swego fatyganta, Colleen? - rzucił Jack wściekłym i złośliwym tonem, którego nie słyszała z jego ust już od dłuższego czasu. Teraz trudno było uwie­rzyć, że potrafił się pozbyć tego irytującego sposobu dysku­towania. Sprawił jej ból tak dotkliwy, jak ból rany zadanej ostrą brzytwą.

- Dajmy temu spokój - powiedziała szybko Nicola. - Nie zamierzam spotykać się z żadnym z tych dryblasów. Nie przepadam za wielkoludami, nie poszłabym na randkę ze słoniem. A Karna! twierdzi, że siła i agresja może...

- Kamal? - przerwała Colleen, wdzięczna losowi za oka­zję zmiany tematu. Nie chciała kłócić się z Jackiem w obe­cności Nicoli. W ogóle nie chciała kłócić się z Jackiem. Inaczej niż w pierwszych dniach znajomości, kiedy sprzecz­ki wybuchały bez przerwy, w ciągu minionych tygodni jakoś dopasowali swe usposobienia i kłócili się rzadko. Na samą myśl o Jacku wpadającym w furię łzy napłynęły jej do oczu. Mrugnęła kilka razy, żeby się nie rozpłakać.

- Znowu rozmawiasz z Kamalem, Nicky? - spytała, od­wróciwszy się od Jacka i skupiwszy uwagę na przyjaciółce.

- Jakieś trzy tygodnie temu zaczęliśmy jadać razem lunch - przyznała się Nicola. - Rozmawiamy, trochę żartu­jemy. Zawsze dobrze się rozumieliśmy. Jesteśmy przyjaciół­mi, to wszystko.

- Ha! Nie wierzę w to ani na jotę - wtrącił się Jack. - Mężczyzna i kobieta nie mogą się przyjaźnić ot tak sobie. Je­żeli tak sądzą, to po prostu sami się oszukują. Każdy to wie.

- Ja nie...- zaczęła Colleen.

- Każdy prócz Colleen Brady - uciął zjadliwie Jack.

Nicola zerknęła na zegarek.

- Czy mielibyście coś przeciwko temu, żebyśmy już po­szli? Moja kuzynka Dana ma zadzwonić, bo musimy omówić przygotowania do rocznicy ślubu dziadków. To ważne, więc nie mogę się spóźnić.

Cała trójka wstała i pomaszerowała do samochodu Jacka. Wiał przenikliwy wiatr, pojawiły się też pierwsze płatki śniegu. W miarę jak jechali, śnieżynki zamieniły się w spore płaty, wirujące na wietrze szybciej i gęstniejące z minuty na minutę. Dziewczyny rozmawiały o niespodziewanej zmia­nie pogody, świadome obecności milczącego, lecz kipiącego niemą złością Jacka.

Colleen ledwie zdawała sobie sprawę z tego, co mówi. Nie umiała odwrócić wzroku ani myśli od ponurego, za­mkniętego w sobie Jacka. Bo rozmawiała z Roddem przez telefon?! oto siedziała smutna i przestra­szona, zastanawiając się, co się stanie po powrocie do domu. Próbowała znaleźć sposób na załagodzenie sporu, w końcu chciała nawet wybuchnąć płaczem i błagać go, by przestał się złościć.

Nagle wszystko to wydało jej się mocno niesprawiedliwe. Przecież to o n zachował się niewłaściwie, a ona chce go przepraszać i głaskać po głowie? Widziała podobne sceny ze swoimi siostrami i ich narzeczonymi w rolach głównych i o ile pamiętała, to zazwyczaj panny Brady prowadziły nego­cjacje pokojowe. Wiele razy miała nadzieję, że siostry po­wiedzą swym mężczyznom parę słów prawdy, że zmuszą ich do przejęcia inicjatywy, przerwania ognia i wywieszenia białej flagi.

Cóż, być może nadszedł czas, by wyrzec się rodzinnego pacyfizmu Bradych.


9

- Możesz nas po prostu wysadzić przed blokiem - rzuci­ła chłodno Colleen, kiedy zbliżali się do celu. - Nie musisz wjeżdżać na parking.

Albo wchodzić do środka, dodał Jack w du­chu. Zerknął szybko na Colleen. Skrzyżowała ramiona na piersiach i przybrała buntowniczą minę. Jakże różniła się od niemal szlochającej, pełnej poczucia winy dziewczynki, któ­ra wsiadła do samochodu po opuszczeniu baru.

Niezadowolony z tej przemiany, uniósł niecierpliwie brwi.

- I co potem? Każesz szoferowi iść do diabła?

- Idź, gdzie ci się podoba - odpaliła Colleen - ale naj­pierw jesteś winien Nicoli przeprosiny. Twój chamski wy­buch w restauracji postawił ją w bardzo niemiłej sytuacji. Dlatego chciała wyjść tak szybko.

- Chciała wyjść, bo czeka na telefon od kuzynki Dany - warknął Jack.

- Zwykła wymówka. - Colleen ani myślała ustąpić. - Dana dzwoniła wczoraj.

- Czy mogłabym zostawić was samych? - zapytała su­cho Nicola. - Jack, dzięki za podwiezienie. Nie musisz prze­praszać, nie było mi aż tak nieprzyjemnie. Lecę na górę, bo naprawdę czekam na telefon, choć nie od Dany. Ona rzeczy­wiście dzwoniła wczoraj.

Colleen natychmiast odłożyła kłótnię na bok.

- Nicola, czekasz na telefon od Kamala, tak? - zapytała pośpiesznie.

Nicola skinęła głową i wyskoczyła z samochodu.

- Kłóćcie się dalej beze mnie. Cześć.

Colleen chciała wybiec za nią, ale Jack chwycił ją za rękę i przytrzymał.

- Jeszcze nie skończyliśmy dyskusji, moja droga. - Jego głos stracił całą jadowitość, teraz wyzierała z niego obojęt­ność, nie wściekłość.

- Wybacz, ale nie będę marnowała czasu na jałowe spory z tobą. Muszę powstrzymać Nicolę, bo jeśli uwierzy w to, że ma jakieś szansę u Kamala, to on złamie jej serce.

- Może naprawdę ma jakieś szansę. - Jack wzruszył ra­mionami. - Azerbejdżan jest tak daleko, a Nicola mieszka tutaj, w Buffalo. Tak czy siak, to nie twój interes, Colleen. Pozwól Nicoli samej kierować swym życiem uczuciowym, a ty skoncentruj się na swoim.

- Moje życie uczuciowe, jak na razie...

Nie dał jej skończyć.

- Jak na razie? - powtórzył. Nadal trzymając ją za ramię, wyciągnął drugą rękę i ujął Colleen pod brodę, przez co mu­siała spojrzeć w jego ciemne, głębokie źrenice. - Mogłabyś to wyjaśnić?

- Co tu wyjaśniać? - Colleen szarpnęła się nerwowo. Udało jej się wyswobodzić tylko dlatego, że on postanowił ją puścić. Wiedzieli o tym oboje. Na zewnątrz wyła wichura, o szyby uderzały coraz silniejsze porywy śnieżycy. Colleen zadrżała i otuliła się szczelnie płaszczem.

- Lepiej już pójdę, a ty jedź do domu. Drogi mogą zostać zasypane...

- Drogi zostaną zasypane, gwarantuję ci. - Jack za­puścił silnik. - Ale zanim to nastąpi, my będziemy bezpiecz­ni u mnie. - Błyskawicznie wykonał skręt kierownicą i za­wrócił, nic sobie nie robiąc z protestów Colleen.

- Zaczęłaś coś mówić o swoim życiu uczuciowym - rzekł chłodno. - Odnoszę wrażenie, że robisz ze mnie durnia. Rzuciłaś rękawicę, a ja muszę ją podnieść, inaczej oka­załbym albo obojętność, albo słabość. Nie jestem obojętny i słaby też nie, Colleen.

Colleen nerwowo otwierała i zamykała torebkę.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- A zatem powinienem ci wyjaśnić, czyż nie? Kiedy ko­bieta mówi „życie uczuciowe, jak na razie” takim tonem, jak ty przed chwilą, to znaczy, że nie ma żadnego życia uczucio­wego, o którym warto byłoby wspominać. Skoro w twym życiu nie ma innego mężczyzny poza mną, to chyba natural­ne, że czuję się dotknięty.

- Nie ma innego mężczyzny? Więc nie wierzysz, że spo­tykam się z Roddem Garrettem na boku? - Gniew zdążył już stopnieć, a jego miejsce powoli zajmowało kipiące pode­kscytowanie.

- Nie zmieniaj tematu, Colleen. Rozmawiamy o...

- Moim życiu uczuciowym. - Jack zatrzymał wóz na czerwonym świetle i przyjrzał się dziewczynie badawczo. Colleen wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.- Jak na razie.

Czarne oczy Jacka zwęziły się w szparki. Przez kilka se­kund nie był w stanie ruszyć samochodem, choć wokół nich ulica świeciła pustkami.

- Powinienem był wziąć cię do łóżka parę tygodni temu - syknął przez zaciśnięte zęby. - Mogłem to zrobić, dobrze wiesz.

- Na pewno? - odcięła się buńczucznie,

- Bez cienia wątpliwości. Nie powstrzymałabyś mnie, nie umiałabyś.

Uśmiechnęła się słodko.

- Zgódźmy się co do tego, że się nie zgadzamy, Jack.

- Wyhodowałem żmiję na własnej piersi - poskarżył się Jack. - Oto, co mnie spotyka za to, że nie zaspokoiłem swo­ich żądz seksualnych. Zasługuję na takie traktowanie, bo nie naciskałem cię, nie ponaglałem, bo dałem ci czas na... - urwał i siedział sztywno, mocno ściskając kierownicę.

- Zakochanie się w tobie? - spróbowała zgadnąć Colleen.

W samochodzie zaległa skrząca napięciem cisza.

- Nigdy nie widziałem tak zaśnieżonych ulic - odezwał się nagle Jack szorstkim głosem. - Prawie nie można przeje­chać. Muszę się skoncentrować na prowadzeniu.

Czy istnieje skuteczniejszy sposób, żeby wykręcić się od rozmowy? Colleen posmutniała. Wyjrzała przez okno. Dro­gi wcale nie wyglądały tak źle, przynajmniej jeszcze nie te­raz. Ale ona już nie potrafiła się powstrzymać.

- Bo to się stało, Jack - powiedziała cicho. - Zakochałam się w tobie.

Co za ulga wypowiedzieć to wreszcie na głos! Poczuła, jak serce wypełnia jej radosna lekkość, a ciało zaczyna pul­sować pożądaniem. Wszystko zrobiło się takie prawdziwe, cudowne i na swoim miejscu. Kocha Jacka, a miłość wzbu­dziła i spotęgowała pragnienie fizycznego kontaktu. Miłość uczyniła z namiętności, którą do niego czuła, coś głębokiego i ważnego. Do chemii i hormonów, które dały o sobie znać u obojga od pierwszej chwili ich znajomości, miłość dodała uczucie i głębię. Teraz nie musi się już wstydzić tlącego się wewnątrz niej pożądania.

- Kocham cię, Jack - wyszeptała, wsłuchując się w brzmienie swoich słów. Całe życie czekała na moment, kiedy powie to odpowiedniemu mężczyźnie.

Jack rzucił jej ukradkowe spojrzenie i zamyślił się. Sły­szał wyznania miłosne wiele razy: od Donny, która kochała właściwie jego karierę sportową i płynące z niej korzyści, od mnóstwa innych kobiet, które usiłowały w ten sposób nim manipulować.

Jednak jego cynizm stopniał na dźwięk tych słów wypowiedzianych głosem Colleen. Wiedział, że mówi prawdę. Nie wykrztusiła ich przecież podczas zbliżenia, gdy w gorą­cej atmosferze można łatwo pomylić „Kocham cię” z „Lubię się z tobą kochać”.

Uświadomił sobie, że spędzili razem sporo czasu, że zdą­żyli już dobrze się poznać, że widziała go w najlepszym wcieleniu jako ciepłego i wyrozumiałego opiekuna i w naj­gorszym jako wściekającego się, niecierpliwego samca. To wszystko eliminowało możliwość pomylenia ciągot seksu­alnych z prawdziwym uczuciem. Czy podświadomie szukał takiego zabezpieczenia? Ta myśl poraziła go jak grom z jas­nego nieba.

- Jack? - zaniepokoiła się Colleen. - Powiedz coś, po­wiedz cokolwiek. Siedzisz koło mnie i milczysz jak grób od... - z trudem przełknęła ślinę - odkąd wyznałam, że cię kocham. - Nieprzyjemne ukłucie zwątpienia sprawiło, że skuliła się na fotelu. Może jej wyznanie zaskoczyło go i przestraszyło? Może ciąży mu, zamiast go cieszyć?

Jack wprowadził samochód na podjazd do garażu.

- W takiej chwili zabrzmi to pewnie strasznie prozaicz­nie, ale muszę wyjść i otworzyć garaż. Przysięgam, że jutro kupię ten elektroniczny zamek z pilotem.

Pośpiesznie wyskoczył z auta w gęsty śnieg, lecz myśla­mi był daleko od elektronicznych zamków do garaży. Słowa Colleen nadal dźwięczały mu w uszach. Kocha go i musiał przyznać, że doprowadziło do tej sytuacji jego zachowanie w ciągu ostatnich tygodni. Chciał wzbudzić w niej miłość, a nie tylko pożądanie. Zatopiony w rozważaniach, nie zwra­cał uwagi na przenikliwie zimny wiatr i wirujące wokół płat­ki śniegu.

Czy kocha Colleen? Po historii z Donną postanowił tra­ktować miłość jako termin, którego ludzie, sami się okłamu­jąc, używają na określenie związku opartego na seksie lub wzajemnych korzyściach, a czasem na jednym i drugim jed­nocześnie. Ale z Colleen nie uprawiał seksu, a ich związek nie przyniósł specjalnych korzyści żadnej ze stron. Jack je­szcze nigdy tak się nie namęczył, jak ostatnio z Colleen, by zdobyć czyjeś zaufanie.

Wrócił myślami do teorii Williama Jamesa. Wszyscy są­dzili, że Jack i Colleen kochają się, bowiem zachowywali się tak, jak każda zakochana para. Spotykali się codziennie, śmieli się, żartowali, rozmawiali, dotykali się i całowali, rzucali sobie powłóczyste spojrzenia. Czy w takim razie jest zakochany? Cóż za dziwaczny temat do rozmyślań dla takie­go cynika jak on. A jednak...

Colleen obserwowała go, kiedy otwierał ciężkie odrzwia, a potem odwrócił się i z wysiłkiem prąc pod wiatr, na powrót skierował się ku autu. Jakież rozczarowanie, jakiż zawód przyniosło jej szczere wyznanie! Jack wyglądał na oszoło­mionego i milczał, zamiast odpowiedzieć po prostu „Ja też cię kocham”.

Nie powiedział tego, bo jej nie kocha. Zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Rozprawiał o zaśnieżonej drodze i drzwiach do garażu, wszystko po to, by uniknąć rozmowy o tym, co od niej usłyszał.

Jack wrócił do samochodu, wjechał do środka i na nowo podjął długą procedurę mocowania się z drzwiami. Colleen zignorowała go. Siedziała nieruchoma i milcząca, aż otwo­rzył drzwiczki, wziął ją na ręce i wyniósł z samochodu.

- Co robisz? - pisnęła. - Postaw mnie na ziemię.

- Sądziłem, że będzie szalenie romantycznie, jeżeli męż­czyzna, któremu właśnie wyznałaś miłość, wniesie cię na górę na rękach.

Popatrzyła na niego z obrzydzeniem.

- Nie zamierzam już dłużej wprawiać cię w zakłopotanie swoją obecnością, Jack. Byłabym wdzięczna, gdybyś uczy­nił to samo. - Dość trudno zachować dumną wyniosłość, kiedy ktoś niesie cię na rękach, lecz Colleen starała się jak mogła, rzucając złowieszcze spojrzenia i krzyżując dłonie na piersiach.

Wypuścił ją z objęć dopiero w kuchni. Natychmiast pode­szła do wiśniowego aparatu telefonicznego.

- Do kogo dzwonisz? - zainteresował się Jack.

- Do Nicoli. Mam nadzieję, że starczy jej odwagi, żeby tu po mnie przyjechać.

- Nie odwagi, tylko samobójczej desperacji. Nikt nie po­winien wyjeżdżać w taką śnieżycę. - Jack wyjął słuchawkę z dłoni dziewczyny i odłożył na widełki. Zaczął rozpinać jej płaszcz.

- Nie będziesz nigdzie dzwonić i nigdzie nie pojedziesz, Colleen.

Colleen spróbowała zapiąć płaszcz z powrotem, ale bez skutku.

- I nie chodzi tu bynajmniej o śnieg na ulicach. - Zdjął z niej okrycie i upuścił je na podłogę. - Chciałbym, żebyś ze mną została, Colleen. - Wziął ją za obie dłonie.

- Bo ci mnie żal? Dlatego, że ja cię kocham, a ty mnie nie?

- To świetnie, bo nie zamierzam się nad tobą litować. - Jack westchnął niecierpliwie. - Chyba nie idzie mi za do­brze. Nigdy w życiu nie namieszałem aż tyle.

- Z pewnością masz rację. Można by sądzić, że tak do­świadczony podrywacz jak ty przywykł do tego, że kobiety zakochują się w nim bez pamięci i od razu wyznają swą mi­łość. Powinieneś mieć na podorędziu jakąś gotową odpowiedź. Na przykład: „Jestem w tobie zakochany, ale cię nie kocham”. Jeden z moich szwagrów zwierzył mi się, że dzięki tej frazie doskonale sobie radził z kobietami, oczywi­ście przed ślubem z moją siostrą.

- Oczywiście. - Jack skrzywił się. - Sam to mówiłem pa­rę razy.

- Dziękuję, że mnie tym nie uraczyłeś. Czuję się wystar­czająco upokorzona.

- Uwierz mi, Colleen, upokorzenie to ostatnia rzecz na świecie, jaka mogłaby cię ode mnie spotkać. - Wciągnął po­wietrze ze świstem. - Wygląda na to, że się z tego nie wykrę­cę. Po prostu powiem ci to, co chcesz usłyszeć. Ja... - urwał i z trudem przełknął ślinę. - Kocham cię, Colleen.

Czekała na te słowa tak długo, lecz nie w ten sposób wy­powiedziane. Spojrzała na niego spod oka.

- Mówisz to tylko dlatego, że chciałam to usłyszeć. Sam się do tego przyznałeś.

- Mówię to, bo to prawda. Szaleję za tobą, Colleen. Ko­cham cię od dawna, ale byłem za głupi albo zbyt uparty, żeby przestać się z tym kryć przed sobą, a co dopiero przed tobą. Ale to prawda, kocham cię.

Wpatrywała się w niego uważnie, jeszcze nie wierząc w szczerość ostatnich zdań.

- Na... naprawdę? - wykrztusiła.

- Sądzisz, że zrobiłbym z siebie takiego durnia, gdybym cię nie kochał? - Twarz Jacka powoli rozjaśniła się w uśmie­chu. Naraz wszystko stało się tak oczywiste, tak oślepiająco jasne. - Oczywiście, że cię kocham, Colleen.

Wciąż trzymając ją za ręce, wolnym ruchem przyciągnął ją ku sobie.

- Łatwo być zimnym cynikiem, kiedy ci nie zależy. Ale mnie zależy na tobie tak bardzo, najdroższa. Kocham cię.

- Och, Jack! - krzyknęła Colleen głosem ochrypłym ze szczęścia. Rzuciła mu się na szyję i objęła go mocno, pła­cząc i śmiejąc się na przemian.

Wielkie dłonie Jacka chwyciły ją w pasie, uniosły w górę i okręciły wkoło. Colleen pisnęła cienko i oboje wybuchnęli śmiechem pełnym szczęścia.

- To wcale nie było takie straszne. - Jack uśmiechnął się. - Dlaczego nie poddałem się i nie powiedziałem ci tego przed miesiącem?

- Cieszę się, że zwlekałeś tak długo. Miesiąc temu pra­wdopodobnie bym ci nie uwierzyła. Och, Jack, chyba nigdy nie byłam taka szczęśliwa, nawet na ślubie moich sióstr, na­wet po narodzinach ich dzieci.

Oczy Jacka pociemniały. Pozwolił jej ześlizgnąć się ze swojej potężnej klatki piersiowej i ostrożnie postawił ją na ziemi. Tym sposobem samo wypuszczanie jej z ramion prze­rodziło się w długą, intymną pieszczotę.

- Odkąd cię spotkałem, jestem szczęśliwszy niż kiedy­kolwiek przedtem - wyznał cicho. - Wniosłaś światło w mo­je życie, Colleen. Dałaś mi wszystko, czego pragnąłem, na­wet o tym nie wiedząc.

Złączyła dłonie na jego karku i spojrzała mu w oczy.

- Wszystko prócz jednego - poprawiła go miękko. - Jack, chcę się z tobą kochać.

Przez chwilę patrzyli na siebie, lecz zaraz usta Jacka wpi­ły się w jej namiętne, łakome i wilgotne wargi. Odpowiadała na jego pożądanie tym samym, rozchylała usta, błądziła ję­zykiem po jego podniebieniu, wzniecając w sobie coraz większy żar. Im mocniej ją całował, tym więcej chciała pocałun­ków. Kiedy wreszcie oderwali się od siebie, Colleen szepnęła:

- Tak bardzo cię pragnę, Jack.

Miękki, matowy głos przeszył go jak prąd elektryczny. Przeogromna siła narastającego pożądania ogarnęła wszy­stkie zakamarki jego mózgu, a pierwotny instynkt samca podpowiadał, by zaciągnąć ją do najbliższego pokoju, rzucić na dywan i posiąść w szaleńczym ogniu żądzy.

Ale przeważyło w nim coś silniejszego niż prymitywne nakazy płci. Powstrzymał wybuch namiętności, wziął Co­lleen na ręce i zaniósłszy do sypialni, delikatnie ułożył na środku mosiężnego łoża. Blask księżyca wpadł do pokoju, napełniając go nieziemskim, srebrnobłękitnym światłem. Po raz pierwszy w życiu nie tyle oczekiwał przyjemności, co pragnął ją dawać. Colleen potrzebowała czasu i łagodności, więc zrobi to dla niej. Nie będą uprawiali seksu: będą się ko­chać.

Ostrożnie zdjął jej buty, masując małe stopy i krążąc pal­cami wokół jej kruchych kostek.

- Nareszcie rozumiem, co ludzie widzą w noszeniu bran­soletek na nogach - powiedział, gładząc swą wielką dłonią kostki Colleen. - Kupię ci taką, żebyś ją nosiła tylko dla mnie. Masz najbardziej seksowne kostki na świecie.

Szybkim ruchem zrzucił swoje buty i położył się obok Colleen, która wtuliła się w jego bark i przesuwała palec wzdłuż linii jego ust.

- W końcu jesteśmy razem - szepnęła cichutko. Jej uśmiech promieniował miłością.

Jack przyjrzał się jej po raz nie wiedzieć który.

- Jesteś piękna, Colleen i taka słodka. - Zaczął rozpinać guziki niebieskiej bluzeczki ze sztucznego jedwabiu. Krót­ka, obcisła spódniczka podwinęła się w górę, odsłaniając kształtne, jędrne uda.

- I seksowna. - Jęknął przesuwając dłoń po jej udzie. Po­woli, centymetr po centymetrze, podnosił spódniczkę coraz wyżej. Natknął się na przymocowaną do pasa podwiązkę i pogładził nad wyraz wrażliwą skórę nad brzegiem poń­czoch, a Colleen w odpowiedzi zadrżała.

- Bardzo seksowna. - Nadal głaskał to czułe miejsce. - Masz najgładszą skórę na świecie - wychrypiał. - Jak je­dwab.

Colleen wciągnęła powietrze w płuca. Wiedziała, że się rumieni, a krew w jej żyłach zdawała się kipieć jak lawa w wulkanie.

- Nie... nie mogę uwierzyć, że tu jestem - wyjąkała z trudem. - Pragnęłam cię od dawna, ale bałam się, że mnie nie zechcesz.

Jack roześmiał się.

- Jak w ogóle mogło ci to przyjść do głowy? Od pier­wszego dnia wiedziałaś, że cię pragnę.

- Wiedziałam, że chcesz mnie wziąć do łóżka. Bałam się, że chcesz tego tylko dla sportu, a nie... Z miłości.

Wzory, które wypisywał po wewnętrznej stronie jej ud, odczuwała jak wyładowania elektryczne, rozchodzące się błyskawicznie po całym ciele i osiągające szybko swój cel: tajemne centrum kobiecości. Wydała z siebie stłumiony jęk i pogrążyła się we mgle przenikających ją emocji.

- Chcę ciebie z miłości, tylko z miłości - poprzysiągł. Pochylił głowę i objął wargami jej usta. Wsunął język w wil­gotne wnętrze i poruszał nim miarowo w pierwotnym ryt­mie, który odpowiadał pulsacji między udami Colleen.

Pocałunki przybrały na sile, stały się bardziej dzikie i ła­pczywe. Colleen przywarła do Jacka, błądząc rękoma na oślep po całym jego ciele, pragnąc być tak blisko niego, jak to tylko możliwe. Dłonie Jacka wślizgnęły się pod spódniczkę i objęły pośladki. Kiedy dotarły do koronkowego obrzeża fig, Colleen wstrzymała oddech, a wtedy wsunęły się zu­chwale pod jedwabistą materię i poczęły głaskać miękką skórę podbrzusza.

Jack wcisnął ją silnym ruchem w kołyskę utworzoną z je­go twardych ud i Colleen poczuła nacisk tętniącej napięciem męskości. Nie przestawał masować i pieścić miękkiej krągłości jej ciała. Zwinnymi pociągnięciami palców uwolnił pończochy z podwiązek. Muskając dłońmi załamania i wy­pukłości ud, a potem łydek zrolował pończochy do samego dołu. Po drodze zdążył obrysować palcami kolana, nauczyć się kształtu łydek i jeszcze raz popatrzeć na zachwycające kostki jej stóp.

Zręczność, z jaką odpiął podwiązki, nieco zaskoczyła Colleen. Sama nie zrobiłaby tego lepiej i szybciej”.

- Masz za sobą sporą praktykę - zauważyła. Nawet w jej własnych uszach słowa te zabrzmiały niepewnie i nerwowo.

- Nie bój się mnie, Colleen - rzekł cicho, patrząc jej przy tym w oczy. Sprawiała wrażenie onieśmielonej, nieco zagu­bionej, ale niewiarygodnie seksownej, co wydaje się dość karkołomną kombinacją, lecz w Colleen te przeciwstawne cechy harmonizowały ze sobą całkiem naturalnie. Ogarnęła go fala czułości. - Kocham cię. Pamiętaj o tym.

Jego głos uspokajał i kusił. Kochają. Kiedy patrzyła nań, niemal wyczuwała, jak niepewność i zagrożenie odpływają w niebyt, i zostawiają jej tylko wolność, swobodę i pragnie­nie, by dać szczęście kochanemu mężczyźnie. Jackowi Blackledge’owi, który kochał ją równie szczerze.

Ośmielona, poszukała zamka jego dżinsów i natrafiła na twardą, męską wypukłość pod szorstkim materiałem. Jej uszu dobiegł zduszony jęk Jacka i uśmiechnęła się lekko. Natychmiastowa reakcja mężczyzny dodała jej pewności siebie, przyniosła poczucie cudownej władzy, a jednak chciała ofiarować mu radość i zaspokojenie. Oto paradoks, który powinien wprowadzić ją w pomieszanie, ale tak się nie stało. Była rozgrzana namiętnością, chciała dawać i brać, Chciała doświadczać, chciała wiedzieć.

Delikatnie odsunął jej rękę, ucałował wszystkie palce, wnętrze dłoni i nadgarstek, by nagle chwycić ją za ramię i unieść do pozycji siedzącej.

- Zdejmij bluzkę, Colleen - poprosił łagodnie, pożerając ją głodnym wzrokiem. Poprzednia Colleen uciekłaby prze­rażona, lecz ta nowa, przebudzona, zapomniała o wstydzie. Guziki Jack rozpiął już wcześniej, więc zsunęła bluzkę z ra­mion bez przeszkód.

Miała na sobie koronkowy staniczek w kolorze ecru, z którego wyłaniały się powiększone, pełne piersi. Spod cie­mnej tkaniny prześwitywały twarde, wyraźnie zaznaczone brodawki. Jack sięgnął ku nim i pieścił palcem jedną, a po­tem drugą, oczarowany ich kształtem i wielkością.

Colleen zwilgotniała w środku. Musnęła jego wargi swy­mi z początku lekko, potem z rosnącym pożądaniem. I kie­dy całował ją długo, mocno i głęboko, swą wielką dłonią ściskając delikatnie pierś i pocierając brodawki, poczęła drżeć z podniecenia.

Colleen wsłuchiwała się we własny ciężki, chrapliwy od­dech. Nagle odsunęła się od Jacka, nie mogąc znieść zbyt gwałtownych doznań. Zmysłowy żar ogrzewał jej skórę tak silnie, że nawet cienki staniczek zdawał się przeszkadzać, jakby stanowił nieprzebytą barierę, którą należało jak najry­chlej usunąć. Ściągnęła go czym prędzej przez głowę. Jack padł na plecy i przyglądał się jej zamglonym, lecz intensyw­nym spojrzeniem.

- Masz piękne piersi, Colleen - rzekł w końcu ochryple. - Mlecznoróżowe, takie jędrne i wysokie, tak cudownie okrągłe. Uwielbiam na nie patrzeć. Uwielbiam ich dotykać.

Colleen przyglądała się spod omdlewających powiek, jak jej piersi wypełniają wnętrze jego dłoni. Kiedy wargi Jacka zamykały się gorącymi, wilgotnymi pocałunkami na sztyw­nych, zaróżowionych brodawkach, czuła przenikające całe jej jestestwo płomienie żądzy, wrzące napięcie, graniczące wręcz z bólem.

Uwolnił ją ze spódniczki tak zręcznie, że zdziwiłaby się gdyby była tego świadoma. Ale jej świadomość rozpuszczała się powoli w oparach namiętności. Zmysły odbierały jedy­nie sygnały od pieszczonych piersi i nerwów targanych odrętwiającą pulsacją. Krzyknęła krótko, przywarła do nie­go i wpiła się paznokciami w grubą wełnę swetra.

Sweter. Nagle zdała sobie sprawę, że ubranie Jacka prze­szkadza jej. Chciała czuć ciepło jego ciała na swej skórze, chciała widzieć jego nagość, dotykać go...

Wsunęła dłonie pod sweter, pod koszulę i odnalazła twar­de, nagie, napięte sploty mięśni. Zadygotała z przypływu żądzy. Zachwyciło ją jego ciało, takie silne, muskularne i mę­skie. Przeszyła ją rozżarzona strzała namiętności. Błądziła dłońmi po jego torsie, czochrała gęste owłosienie, a potem powędrowała wyżej, by dotknąć sztywnych, napiętych brodawek.

Jack chwycił jej ręce i odepchnął delikatnie.

Gwałtownie otworzyła oczy i spojrzała na niego z obawą.

- Zrobiłam coś złego?

- Nie, kochanie. Radzisz sobie doskonale. Tylko że ja mam na sobie za dużo ubrania. Już czas, by się pozbyć tego i owego.

- A może wszystkiego naraz? - zapytała Colleen zduszo­nym, namiętnym tonem, którego nigdy wcześniej u siebie nie zauważyła.

Podniósł się do klęczek i ściągnął sweter. W przypływie odwagi Colleen uklękła również i pomogła mu rozpiąć gu­ziki koszuli. Ich palce przeszkadzały sobie nawzajem i w re­zultacie więcej guzików przeoczyli, niż odpięli. Upadli na materac chichocząc.

- Pamiętasz stare przysłowie? Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy - rzuciła Colleen ze śmiechem. Przez krótką chwilę zastanowiła się nad ich niewiarygodną poufa­łością. Klęczy na łóżku w samych tylko majteczkach i pró­buje rozebrać Jacka, a jednak wcale się nie wstydzi. Jack na­dal jest Jackiem, z którym może się droczyć i żartować.

- Niestety, przysłowia często mówią prawdę - powiedział Jack z lekkim odcieniem smutku w głosie, mocując się ponownie z guzikami. Tym razem wyszedł z potyczki zwy­cięsko, zdjął koszulę i rzucił ją na podłogę.

Colleen pożerała go wzrokiem. Skóra Jacka rozbłyskiwa­ła drobniutkimi kropelkami potu. Miał szeroką klatkę pier­siową, porośniętą gęstymi ciemnymi włosami, które rzedły na brzuchu, acz rosły także niżej, ukryte jeszcze przed jej spojrzeniem. Zapragnęła go dotknąć i uczyniła to. Wczepiła palce w gąszcz ciemnego owłosienia, podziwiając jego miękkość. Lekko piżmowy zapach męskiego ciała dotarł do jej nozdrzy i zamroczył ją jak dym opium.

Obserwowała spod przymkniętych powiek, jak rozpina klamrę paska i opuszcza suwak w swoich spodniach. Wstrzymała oddech, zafascynowana widokiem mężczyzny, który zdejmował spodnie i bieliznę zwinnymi, precyzyjny­mi ruchami. Serce roztańczyło się w piersi, gdy ujrzała go nagiego; potężnego i oszałamiającego.

Nagle ogarnął ją lęk. Porażająca w swej potędze męskość Jacka sprawiła, że zobaczyła siebie jako małą, kruchą i bez­bronną istotę. Wiedziała, na czym polega miłość fizyczna, ale ta wiedza okazała się żałośnie niewystarczająca.

Zrozumiał jej wahanie i po raz kolejny pohamował gore­jącą w nim namiętność.

- Nie bój się, Colleen - szepnął, pociągając ją za sobą na materac. - Nic się nie stanie, póki sama tego nie zechcesz.

I znów cierpliwość i wyrozumiałość Jacka oddaliły jej strach, przywracając spokój. Nagi, ułożył się przy niej, a ona mocno go objęła. Fala gęstego gorąca rozlała się po całym ciele Colleen. Jack przybliżył usta do jej twarzy, lecz tym razem ona przejęła inicjatywę. Jej język przystąpił do śmiałe­go ataku. Całowała go z intensywnością, jakiej dotąd nie do­świadczyła.

Dłoń Jacka wędrowała figlarnie po jej płaskim brzuchu, a po chwili wkradła się pod cienką tkaninę majteczek, na co Colleen odpowiedziała gwałtownym westchnieniem. Dotykał jej czule, aż znalazł miejsce wilgotne i nabrzmiałe, Colleen zadrżała.

Jack zsunął jej majteczki, a ona, naga i drżąca, przylgnęła do niego. Głaskał jej brzuch i biodra, choć wiedział, że cze­ka z zamkniętymi oczami, by sięgnął niżej. Drgnęła, a powódź namiętności jak rzeka miodu wypełniła wszystkie zakamarki jej ciała, czyniąc ją wilgotną i uległą.

- Jack! - wykrzyknęła w niewiarygodnym przypływie podniecenia. - Jack, proszę.

- Chcesz, żebym cię dotknął? - spytał nienaturalnie ni­skim głosem. Brakowało jej doświadczenia, by umiała ukryć swe potrzeby, ale jemu sprawiało przyjemność ich zaspoka­janie. Trzymał w ramionach kobietę cudownie naturalną i zmysłową. Mógł wziąć ją teraz, lecz wolał przedłużyć grę miłosną, aż zbudzi się w niej taki głód namiętności, że zapo­mni o wszystkich obawach i uprzedzeniach.

- Gdzie mam cię dotknąć, Colleen?- wyszeptał. - Tutaj? - Szorstką dłonią nakrył jedwabisty trójkąt ciemnozłotych włosów u szczytu ud.

Cicho pisnęła i uniosła powieki. Wpatrywał się w nią wzrokiem zamglonym z namiętności.

- Tak - zdołała szepnąć, dygocząc z niecierpliwości.

- Proszę, rozsuń nogi, Colleen - poprosił łagodnie, co rozpaliło ją jeszcze bardziej. Tępy ból w środku i tętniące podniecenie natychmiast przełamały wszelkie bariery.

Śmiało rozluźniła mięśnie ud i lekko rozchyliła nogi. Pa­lec wskazujący wniknął pomiędzy nabrzmiałe fałdy. Jedno­cześnie Jack zaczął ją całować, nie przerywając badania nie znanych jeszcze żadnemu mężczyźnie przestrzeni. To, jak ją dotykał... To, co czuła dzięki niemu... pragnęła, by ta noc trwała w nieskończoność; a jednocześnie coś w niej narasta­ło, coś nieuchwytnego i szaleńczo ekscytującego, co nagliło, by...

Oderwała wargi od całujących ją ust Jacka.

- Jack, ja...

Cokolwiek zamierzała powiedzieć, zostało zapomniane gdy powolnym ruchem wsunął palec wewnątrz jej kobieco­ści. Colleen drgnęła konwulsyjnie. Instynktownie zacisnęła mięśnie i poczuta coś tak niewiarygodnie porywającego, że zrobiła to raz jeszcze.

- Jesteś taka miękka, taka wilgotna i cudowna - usłysza­ła niski, gardłowy głos Jacka. Całe jego ciało pulsowało. - Nigdy nie śniłem, że można pożądać kogoś jak ja ciebie, Colleen.

- Czuję to samo - wykrztusiła. - Teraz, kiedy jestem z to­bą...

Rosło w niej napięcie, a wraz z nim gorączka wszystkich zmysłów. Wtuliła się w niego, bezwiednie wprawiając bio­dra w naturalny, falujący rytm. Między udami odczuwała pustkę, która musiała być natychmiast wypełniona.

- Kochaj mnie, Jack - poprosiła cicho. - Kochaj mnie te­raz.

- To może zaboleć. - W ciszy nocy jego głos zabrzmiał ochryple.

Colleen poczuła, jak Jack przegina się od szalejącego w nim pragnienia; zrozumiała też, że ostatkiem sił trzyma swe żądze na wodzy.

- Nie szkodzi - szepnęła, muskając go ustami. - Kocham cię bardzo, pragnę cię tak bardzo, że nie boję się bólu.

- Musimy być ostrożni - powiedział. Usłyszała szelest rozrywanej folii. Była wdzięczna, że o tym pomyślał, bo jej zupełnie wypadło to z głowy. Własny brak doświadczenia w zestawieniu z jego wyrafinowaniem chwilami nieco ją de­prymował.

Jack wślizgnął się między jej nogi i Colleen wstrzymała oddech, czując napór twardego, rozpalonego ciała. Ich oczy spotkały siei tak pozostały, utrzymując nieme porozumienie w przyćmionym blasku księżyca.

Wszedł w nią, pchnął delikatną przeszkodę, cały czas sze­pcząc jej do ucha słowa miłości i pożądania, słowa czułe i podniecające, które w jej myślach wirowały w szaleńczym tańcu. Leżała spokojnie, pozwalając mu wnikać głębiej i raz tylko wyprężyła się w spazmie bólu.

- Rozluźnij się, maleńka - mruczał Jack słodko. Jego głos działał jak uspokajające polecenia hipnotyzera. Roz­grzanym oddechem owiał jej twarz, ucałował i zebrał war­gami słone łzy bólu. - Już dobrze, kochanie. Tylko spróbuj się rozluźnić.

Colleen odetchnęła głęboko i wtuliła się w niego, czując silny nacisk wewnątrz. Mała, przestraszona część jej jaźni chciała odepchnąć go i uciec, lecz Colleen nie poddała się lę­kowi. Wsłuchała się w melodię słów Jacka, skoncentrowała na miłości do niego i powoli, stopniowo rozluźniła mięśnie. Jej ciało zaczęło oswajać się z obecnością Jacka, który wsu­nął się głęboko w jej wnętrze.

Kiedy jął poruszać się miarowo, zesztywniała, oczekując ukłucia bólu, lecz ono nie nadeszło. Zamiast bólu ogarnął ją żar i surowe, prymitywne podniecenie, które wciąż rosło i rosło. Przywarła do kochanka, oplotła go ramionami i uda­mi tak ciasno, jak zdołała, a on wypełniał jej miękką głębię, sprawiając, że krzyczała i jęczała z czystej, dzikiej, prze­ogromnej rozkoszy.

Poruszali się we wspólnym rytmie, który stawał się coraz szybszy i gwałtowniejszy. Colleen poczuła, jak gorąca spira­la napięcia głęboko w jej wnętrzu skręca się mocno, coraz mocniej, aż wreszcie wybucha i, rozwijając swe skręty, roz­syła fale pulsującej, kipiącej rozkoszy. Kiedy wpłynęła w nią fala męskiej siły, a jej ciało ogarnęły konwulsje, usły­szała swe imię szeptane zdyszanym głosem, i wtedy już zna­ła radość spełnienia: radość, jakiej dotąd nie przeżyła.

Przez dłuższą chwilę leżeli w milczeniu, odczuwając taką bliskość, że żadne słowa nie były im potrzebne. Wtulając się w pierś Jacka, Colleen powitała rozlewającą się po całym ciele ciepłą, usypiającą ociężałość. Westchnęła spokojnie i przysunęła się do niego jeszcze bliżej.

- Mam wrażenie, że w końcu wiem, co to jest seks z miłości - powiedział Jack czule. Delikatnie wodził palcami po kosmykach włosów Colleen. - Czegoś tak wspaniałego do­tąd nie przeżyłem.

Uśmiechnęła się do niego, ukazując twarz jaśniejącą roz­czuleniem.

- To druga najpiękniejsza rzecz, jaką chciałam od ciebie usłyszeć, Jack.

- A ta pierwsza?

- Już ją słyszałam wcześniej. - Westchnęła ze szczęścia. - Kocham cię.

- Wobec tego powiem to jeszcze raz. Kocham cię, Colleen.

Pocałowali się leniwie i przeciągle. Chwilę później oboje zasnęli, przytuleni do siebie jak małe kocięta.


10

Następnego ranka obudził ich przeraźliwie głośny dzwo­nek telefonu. Jack otworzył jedno oko, spojrzał na budzik i jęknął. Dochodziło wpół do ósmej. Kto, u diabła, budził go o tak pogańskiej porze w sobotę rano?

- Tak - warknął do słuchawki.

Colleen usiadła na łóżku. Wielkimi brązowymi oczami rozejrzała się po obcym wnętrzu. Po raz pierwszy w życiu przebudziła się w łóżku mężczyzny i w jego ramionach.

Spędziła tę noc wtulona w pierś Jacka, pod grubą kołdrą z gęsiego puchu. W porannym słońcu wspomnienie namięt­nej nocy zdawało się tak odległe, jak czerń północnej godzi­ny. Wczoraj...

Na samą myśl o wczorajszych wydarzeniach poczuła w środku gorąco i słabość. Owinęła się szczelnie kołdrą, na­gle świadoma swojej nagości. Była taka bezbronna, taka onieśmielona.

Kiedy Jack wydał z siebie rozdzierający jęk, zesztywniała i zacisnęła palce na brzegu nakrycia.

- Do ciebie. To Nicola - oznajmił niezadowolonym to­nem. Wręczył jej słuchawkę, po czym przekręcił się na brzuch i przykrył głowę poduszką.

Serce Colleen zabiło mocniej.

- Nicola? Coś się stało?

- Na dworze ponad metr śniegu, a ty pytasz, czy coś się stało - odparła sucho Nicola. - Całe miasto zasypane, niektóre zaspy mają nawet po dwa metry. Wyjrzyj przez okno, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś.

- Jeszcze nie - wymamrotała. - Hej, zadzwoniłaś, żeby mi przekazać wiadomości o pogodzie?

- Gorzej. Mam ci przekazać wiadomości o Bradych i Ramseyach. Wiesz, oni wcześnie wstają. Prawdopodobnie usłyszeli w telewizji informacje o metrowych zaspach w Buffalo. Najpierw dzwoniła Shavonne, potem Erin i Tara. Wszystkie chcą wiedzieć, jak sobie radzisz wśród śniegów północy, i oferują bilet do Houston, gdy tylko samoloty zno­wu zaczną latać.

Colleen siedziała jak skamieniała.

- Co im powiedziałaś, Nicky? Że gdzie jestem? - W so­botni ranek w mieście zasypanym śniegiem po dachy nie ma zbyt wielu możliwości.

- Powiedziałam, że poszłaś na kolację do koleżanki z pracy, że rozhulała się śnieżyca i nie mogłaś wrócić do do­mu, ale telefonowałaś do mnie i czujesz się świetnie.

Colleen westchnęła z ulgą.

- Stokrotne... nie, milionowe dzięki, Nicola. Ja...

- To jeszcze nie koniec, Colleen. Z naszymi rodzinami nigdy nie idzie tak gładko. Twoje siostry zażądały numeru telefonu i nazwiska tej koleżanki. Koniecznie chciały do niej zadzwonić, aby się upewnić, co do twojego samopoczucia.

Colleen z ledwością przełknęła ślinę.

- Ojej, Nicola.

- Udałam, że nie pamiętam nazwiska tej dziewczyny, więc nie mogę podać im numeru. Tylko że one tego nie ku­piły. Przed sekundą dzwoniła twoja siostra Megan. Oświad­czyła, że starsze siostry szaleją z niepokoju i że ich mężowie zaraz zajmą się tą sprawą. Są pewni, że w coś wdepnęłaś. Prawdopodobnie uważają, że ja zawsze wiem, gdzie i z kim jesteś. Oto, co cię spotyka za to, że całe życie postępujesz uczciwie i odpowiedzialnie. Jedynie Megan zachowała re­sztkę rozsądku. Powiedziała, że na pewno jesteś u chłopaka, ii żebyś zadzwoniła do Houston i uspokoiła rodzinkę.

Colleen obrzuciła spojrzeniem długi kształt pod kołdrą. Nie wystawał spod niej ani centymetr kwadratowy Jacka, ale była przekonana, że słyszał każde słowo. Zdenerwowana potarła dłonią czoło. Po długiej, wypełnionej namiętnością nocy nie bardzo umiała wymyślić coś sensownego, co moż­na by powiedzieć siostrom.

- Zadzwonić natychmiast? - Zniżyła głos. - To może być trochę kłopotliwe.

- Serdecznie ci współczuję - równie cicho odrzekła Nicola. - Mój brat Alex zadzwonił o szóstej rano i Kamal ode­brał telefon. Nawet sobie nie wyobrażasz, co przeżyłam! Po­wiedziałam Alexowi, że to dozorca sprawdza, czy rury nie popękały od mrozu.

- Kamal jest w naszym mieszkaniu? Spędził u nas noc?

- Zadzwonił wczoraj i zaraz przyszedł. Martwił się, jak sobie poradzę przy takiej śnieżycy. Colleen zakaszlała.

- Rozumiem. Dobra, dzięki za telefon. Zadzwonię później.

Czy Nicola wiedziała, co robi? W tym konkretnym mo­mencie Colleen nie miała pewności, czy sama wie, co robi, ponieważ ostrzeżenie Nicoli wydobyło na światło dziennie wszystkie problemy, które wczoraj w nocy nie zostały roz­wiązane... Plany Jacka co do ożenku z kontem bankowym, jeśli w ogóle planuje ślub z kimkolwiek. A także istnienie jej własnego konta bankowego i fortuny Ramseyów.

Przechyliła się nad Jackiem, żeby odłożyć słuchawkę.

- Jack, miałbyś coś przeciwko temu, żebym wykonała... yyy... parę zamiejscowych telefonów?

Usiadł na łóżku, chwycił ją za nadgarstki i przewrócił na siebie, jednocześnie padając na poduszkę.

- Oczywiście, że miałbym coś przeciwko temu.

Wtoczył się na nią, zawisając ustami nad jej twarzą. Jego ciemne oczy błyszczały.

- Teraz nie ma czasu na rozmowy telefoniczne. Jesteś w łóżku z rozgrzanym mężczyzną, więc poświęć mu trochę uwagi.

- O Boże. - Colleen zagryzła wargę. Nigdy jeszcze nie musiała przedkładać czegokolwiek ponad sprawy rodzinne, a teraz Jack żądał właśnie tego. - Ja... ja naprawdę muszę zadzwonić do moich sióstr. - Jack już szczypał wargami jej szyję, a ciężar męskiego ciała podziałał na dziewczynę jak afrodyzjak. - Ale może... mogłyby jeszcze chwilę zacze­kać...

- Dłuższą chwilę - poprawił ją Jack.

Jego usta pochłonęły usta Colleen w żarłocznym poca­łunku, a ona odpowiedziała z całą mocą świeżo przebudzo­nej namiętności.

Płomienie rozbłyskiwały i wybuchały w nich z ogromną siłą, przenosząc ich gdzieś w inny świat i w inny, zmysłowy i ekstatyczny wymiar. Colleen poruszała się z nim i dla nie­go, wirująca rozkosz i żar wynosiły ją wciąż wyżej i wyżej, poza ciało, na wysokie równiny szarpiącej duszę pasji. Jack towarzyszył jej przez cały czas.

Minęły dobre dwie godziny, zanim była w stanie wykrę­cić numer do Houston. Przedtem ucięła sobie drzemkę w ra­mionach Jacka, a potem oboje moczyli się w wannie z gorą­cą wodą. Później Jack poszedł do kuchni przygotować śnia­danie - naleśniki i kawę - a ona pobiegła zadzwonić do najstarszej siostry, Shavonne.

- Nic mi nie jest, Shavonne. To miło, że tak się o mnie troszczycie, ale naprawdę wszystko w porządku. - Miała nadzieję, że jej głos brzmi szczerze i niewinnie, jednocześ­nie ciągle zerkała w kierunku drzwi sypialni.

Jack był w kuchni, ale nie chciała, żeby wszedł i usłyszał jej rozmowę. Oświadczyła bowiem siostrze, że noc spędziła u Susan Farley. Czuła się winna, kłamiąc siostrze, i winna wobec Jacka, że zataiła prawdę o nim. W jego ramionach rozkwitała w dój rżała kobietę, ale teraz, ściskając słuchawkę w spoconej dłoni, znowu była małą dziewczynką, która napsociła i boi się do tego przyznać.

- Colleen, może jednak zmienisz zdanie i wrócisz do do­mu? - poprosiła Shavonne. - Tęsknimy za tobą wszyscy. A przy takiej pogodzie...

- Shavonne, mnie się tu podoba, naprawdę - broniła się Colleen. - Ja też tęsknię za wami wszystkimi, wierz mi, ale...

- Masz tam chłopaka, prawda? - domyśliła się Shavon­ne. - Dlaczego nic nam nie powiedziałaś?

Colleen westchnęła. Dlaczego? Było mnóstwo powodów, które wiązały się ze sobą. Jack nie miał pojęcia o pienią­dzach Ramseyów i nie wiadomo, jak przyjąłby taką rewela­cję. Po drugie, nie ulegało wątpliwości, że w ciągu godziny po otrzymaniu informacji o mężczyźnie w jej życiu cała ro­dzina wsiadłaby do samolotu lecącego do Buffalo. Dokład­nie tak, jak rodzina Jacka zrobiła to wcześniej; z tą różnicą, że trudno porównywać trzy przemiłe starsze panie z wpły­wowym klanem Ramseyów.

- Ja... yyy... spotykam się z kimś - wyznała w końcu Colleen.

- Wiedziałam! - krzyknęła Shavonne głosem aż drżą­cym z ciekawości. - Opowiedz mi o nim, Colleen.

Colleen nie umiała się powstrzymać. Mówienie o ukocha­nym sprawiało jej taką przyjemność, że niespodziewanie dla siebie samej zaczęła opowiadać.

Shavonne słuchała uważnie, nie robiąc uwag i nie zadając zbyt wielu pytań. Pozwoliła Colleen się wygadać.

- Uczepiłaś się tego faceta, co, Colleen? - rzekła w koń­cu zatroskanym tonem.

- Nie uczepiłam się - zaprzeczyła Colleen. To wyrażenie pasowało bardziej do Nicoli i jej związku z Kamalem. - Ja się w nim zakochałam, Shavonne.

Usłyszała, jak siostra ze świstem wciąga powietrze.

- Colleen, jesteś jeszcze za młoda i nic nie wiesz o tym człowieku. Za krótko się znacie, przecież mieszkasz w Buf­falo dopiero...

- Mieszkam w Buffalo na tyle długo, żeby wiedzieć, czy kocham Jacka, czy nie - wyrzuciła z siebie zdenerwowana Colleen. - Megan była o wiele młodsza niż ja teraz, kiedy wychodziła za mąż za Ricky’ego. Pamiętam, jak próbowali­ście ich rozdzielić, więc jeśli wy albo Ramseyowie chcecie zabawiać się w podobny spisek, żeby rozdzielić Jacka i mnie...

- Colleen, nie dramatyzuj. Jak moglibyśmy zaba­wiać się w spisek przeciwko tobie?

- Po prostu dajcie sobie spokój - powiedziała Colleen stanowczo.

W drzwiach pojawił się Jack.

- Śniadanie! - zawołał. - Chodź tutaj, zanim naleśniki zamienią się w kamień. Chyba wyciągnąłem je z kuchenki mikrofalowej odrobinę za późno.

- Colleen, czy słyszę męski głos? - zapytała wzburzona Shavonne.

- To... on jest... to dozorca, - szybko odparła Colleen, w duchu składając dzięki Nicoli za podsunięcie pomysłu. - Przyszedł sprawdzić, czy rury nie popękały od mrozu. Tutaj w Buffalo rury często pękają.

Jack zaśmiał się. Colleen poczerwieniała i pośpiesznie zakończyła rozmowę.

- Nie stać mnie na taką odwagę, żeby ni stąd, ni zowąd zakomunikować własnej siostrze, że siedzę w sypialni męż­czyzny, w której zresztą spędziłam noc.- przyznała z za­wstydzeniem.

- Rozumiem cię doskonale. Też mam rodzinę, pamię­tasz? - Otworzył ramiona, a ona przypadła do niego, wtuliła twarz w jego pierś i uścisnęła mocno.

- Tak bardzo cię kocham, Jack.

- Ja ciebie też, kochanie. - Uśmiechnął się, a potem uca­łował ją czule.

Kiedy wreszcie znaleźli się w kuchni, musieli wyrzucić stwardniałe naleśniki, a zamiast nich wpakowali do kuchen­ki dwa gotowe zestawy, składające się z kanapki z pieczo­nym serem i kubka zupy pomidorowej. Jack oświadczył, że jedno i drugie smakuje doskonale, a Colleen zawyrokowała, że to najlepsze śniadanie, jakie kiedykolwiek jadła.

Do końca weekendu nie wysuwali nosa z zasypanego śniegiem domu Jacka i cieszyli się każdą chwilą cudownego uwięzienia.


Przez cały listopad Colleen miała wrażenie, że śni naj­wspanialszy sen o miłości. O każdej porze dnia byli razem, o każdej porze nocy również. W garderobie Jacka znalazło się trochę miejsca na jej ubrania; w łazience pojawiły się jej kosmetyki i szczoteczka do zębów. W lodówce obok naleś­ników Jacka leżały teraz także jej ulubione ciasteczka i za­piekanki z kurczaka, a gabinet zaczął służyć do pracy dwóm osobom.

Zazwyczaj przez cale dni nie odczuwała potrzeby, aby za­glądać do swojego mieszkania. Czasem wpadała tam tylko na chwilkę, a i to jedynie po to, żeby zabrać trochę swoich rzeczy i przewieźć je do domu Jacka. Właściwie to u niego czuła się jak w domu, szczególnie, odkąd w swoim mieszka­niu bez przerwy natykała się na szczoteczki do zębów, kos­metyki, książki i ulubione potrawy Kamala Veli. A raczej w swoim byłym mieszkaniu, które ostatnio Nicola dzieliła z Kamalem równie nieoficjalnie, jak Colleen dzieliła dom z Jackiem.

Czasami Colleen w zupełności zadowalała się tym ukła­dem, a czasem marzyła, by przekształcił się on w całkowicie oficjalny. Owe pragnienia przybrały na sile w tygodniach poprzedzających Święto Dziękczynienia. Cała czwórka pla­nowała urządzenie tradycyjnej świątecznej kolacji u Jacka. Dania chcieli przygotować sami, żeby choć raz obejść się bez gotowych posiłków podgrzewanych w kuchence mikro­falowej. Colleen dysponowała grubym zeszytem pełnym przepisów od czytelników, a oprócz tego nie omieszkała za­sięgnąć porady u nieocenionej szefowej działu kulinarnego, Stefanie Doebler.

Niestety, kiedy zawiadomiła rodzinę, że spędzi święta w Buffalo i nie przyjedzie na tradycyjną ucztę Dziękczynie­nia do rodowej posiadłości Ramseyów w River Oaks, sio­stry podniosły straszny lament. Nicola spotkała się z nie mniejszą falą protestów ze strony swoich krewnych.

Colleen i Nicola twardo trzymały się ustalonych planów, lecz radość oczekiwania na święta została mocno przytłu­miona.

- Za nic w świecie nie chciałabym zrobić przykrości sio­strom - zwierzyła się Nicoli w trakcie zestawiania listy świą­tecznych zakupów.

- Nieprawda - wytknęła jej przyjaciółka. - Za nic w świecie nie chciałabyś pojechać do Houston i zostawić Ja­cka samego na święta.

Nic nie zmusi mnie do zmiany decyzji” - poprzysięgła Colleen po ostatnim telefonie od sióstr. Ani wieści o pier­wszej ciąży Tary, ani to, że jej siostrzenice, Carrie Beth i Courtney, grają główne role w przedstawieniu. Ani zamie­rzenia Megan i jej męża Ricka co do wspólnego studiowania prawa, ani nawet zapewnienia Erin i Shavonne, że Święto Dziękczynienia bez Colleen to zupełnie nie to samo.

Mimo wszystko, rozmyślała Colleen, pojedzie na tydzień do Houston w Boże Narodzenie. Obejrzy sztukę z udziałem Courtney i Carrie Beth. Dziecko Tary przyjdzie na świat do­piero za osiem miesięcy, a Megan i Rick w zeszłym roku planowali studia medyczne. Jak na razie wszyscy zgodnie pracowali w dziale handlowym firmy Ramsey i Synowie.

Cierpliwie i grzecznie wyjaśniła siostrom, że klan Bradych-Ramseyów świetnie obejdzie się bez niej podczas świąt. Jack i ona pragnęli spędzić je razem, musieli być ra­zem w Święto Dziękczynienia.


- To było najlepsze Dziękczynienie w moim życiu. - Colleen westchnęła radośnie, stojąc wraz z Jackiem w drzwiach i machając na pożegnanie Nicoli i Kamalowi. - Kolacja udała się nadzwyczajnie i tylko dwa razy dzwoniłam do Stefanie Doebler po pomoc.

- Przygotowałaś świetne jedzenie - zgodził się Jack, po­chylając się nad nią i całując ją lekko w usta.

Colleen westchnęła raz jeszcze. „Tak właśnie musi wy­glądać małżeństwo” - zadumała się. Przyjmowanie przyja­ciół w domu, potem krótka rozmowa o ich wizycie, później gaszenie świateł i do łóżka. Poszli do sypialni ręka w rękę, gawędząc o tym i owym, czując narastające podniecenie, wymieniając spojrzenia, pocałunki i czułe słówka.

Colleen chciałaby, żeby się pobrali albo zaręczyli, albo przynajmniej o tym porozmawiali. Ale żyli z dnia na dzień i żadne z nich nie wspominało o małżeństwie. Niekiedy Colleen zastanawiała się, jak poruszyć ten temat na tyle de­likatnie, by Jack nie posądził jej o naciskanie lub usiłowanie złapania męża. Albo o jedno i drugie naraz. I jak ma się przyznać do swej majętności? Przecież nie mogła ni stąd, ni zowąd zapytać: Czy nadal chcesz poślubić bogatą kobietę? No to wiesz co? Ja jestem bogata.

Nie, nie może podcinać gałęzi, na której siedzi. Nie ma potrzeby. Kocha Jacka, on kochają i to uważa za rzecz naj­ważniejszą. Musi wierzyć, że wszystko ułoży się jak najle­piej. Wie, że tak się stanie, skoro tak mocno go kocha. I on kochają.

Spojrzała na niego zakochanymi oczyma, a Jack uniósł ją i położył na łóżku.

- Jesteś taka piękna. Nie potrafię ci się oprzeć - szepnął łagodnie, nadal zadziwiony intensywnością swych uczuć. Bez względu na to, ile czasu spędzali ze sobą, ona nigdy nie przestawała go pociągać i oddziaływać na jego zmysły. Bez względu na to, jak często się kochali, wspólne uniesienia sta­wały się coraz bardziej ekstatyczne i dawały im coraz więcej rozkoszy.


- Śpij dalej, moja słodka. Możesz dziś popracować w do­mu. Ja pojadę do biura, ale tylko na jakieś dwie godzinki. - Jack pochylił się i pocałował ją, drzemiącą w wielkim mosiężnym łożu.

W redakcji urzędowały jedynie nędzne niedobitki dzien­nikarskiej załogi, jak to w piątek po Święcie Dziękczynie­nia. W większości reporterzy ukończyli swoje artykuły za­wczasu i tym sposobem zyskali dodatkowy wolny dzień.

Jack siedział właśnie za biurkiem, zgarbiony nad drugą już filiżanką kawy i pierwszą przeróbką nowego felietonu, gdy spostrzegł przed sobą wysokiego siwowłosego mężczy­znę w płaszczu wyglądającym na bardzo drogi.

- Jackson Blackledge? - usłyszał.

- We własnej osobie. - Popatrzył na nieznajomego.

- Jestem Quentin Ramsey. - Ciemnoszare oczy mężczy­zny były zimne i bezwzględne jak stal. Nie wyciągnął ręki na powitanie, tylko stał nad Jackiem, przytłaczając go lodo­watym spojrzeniem.

Zmieszany i nieprzyjemnie zaskoczony, Jack podniósł się z krzesła.

- Czym mogę panu służyć? - Ledwo powstrzymał się od ukłonu, bowiem Ramsey roztaczał wokół siebie aurę władzy i potęgi. Ale Jack zorientował się, że tamten próbuje go za­straszyć, więc postanowił nie ustąpić mu ani na krok, nawet najmniejszy.

- Proszę nie udawać, że nie słyszał pan o mnie - warknął Quentin Ramsey. - Proszę oszczędzić nam obu tej obrzydli­wej farsy. Przejdę do rzeczy. - Sięgnął do wewnętrznej kie­szeni marynarki i wyciągnął stamtąd wypisany czek, który rzucił na biurko Jacka.

Był to czek na okaziciela opiewający na milion dolarów. Jack uśmiechnął się krzywo.

- Jesteśmy w ukrytej kamerze, tak? Filmujecie ludzi, jak robią wielkie oczy i ślinią się na widok fałszywego czeku?

- Ten czek nie jest fałszywy. Jest prawdziwy i należy do pana - wycedził Ramsey lodowatym tonem. - Może pan iść do banku i zamienić go na gotówkę w każdej chwili.

- Tak, rozumiem. Daje mi pan czek na milion dolarów, a w zamian za to ja... - urwał i czekając na dalszy ciąg, zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi. Wciąż uważając całą sprawę za kiepski dowcip, nie przestawał się bez­czelnie uśmiechać. - Zapewne wiążą się z tym jakieś konse­kwencje.

- Zgadł pan - odparł Ramsey bez ogródek. - Trzymaj się z daleka od Colleen Brady.

Jack otworzył usta ze zdumienia. Dowcip nagle okazał się całkiem niezabawny.

- Ejże - zaczął - co tu jest...

- My, Ramseyowie, znamy cię dobrze, Blackledge. Wie­my, kim jesteś, więc skończ te nędzne gierki - przerwał mu ostro Ramsey. - Kiedy Colleen odmówiła przyjazdu do do­mu na święta, jej siostry, a moje synowe, szalenie się zmar­twiły; a ja nie chcę, żeby matki moich wnuków były zmar­twione. Sam bardzo lubię Colleen, ona należy do rodziny. To naiwna, porządna dziewczyna, Blackledge, i nie pozwolę ci jej zdeprawować. Wynająłem prywatnego detektywa, żeby cię śledził. Nikomu z nas nie spodobało się to, czego się do­wiedział. Wiesz, o co mi chodzi: że jesteś pozbawionym skrupułów kobieciarzem i łowcą posagów. Sam mówiłeś różnym ludziom wiele razy, że zamierzasz ożenić się z kupą forsy.

Jack chciał zaprotestować, lecz w ostatniej chwili zrezyg­nował. Rzeczywiście, mówił to wszystkim, ale czy kiedy­kolwiek brał pod uwagę ewentualne konsekwencje takiej ga­daniny? Niestety nie, należało to przyznać. Teraz rozumiał, że były to tylko przechwałki, pusta mowa, podbudowywanie swojej osobowości po ciosie zadanym mu ręką Donny. Dzi­siaj problemy psychiczne miał już za sobą. Po raz pierwszy zakochał się we wspaniałej dziewczynie i...

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - doszedł go cichy, acz nie skrywający pogróżki głos Quentina Ramseya - mam po temu wystarczające środki, Blackledge, nie pozwolę, by Colleen Brady padła ofiarą takiego nędznego łowcy posa­gów jak ty.


- Cześć! - zawołała radośnie Colleen. słysząc, że Jack wraca z pracy. Pobiegła ku niemu, gotowa rzucić mu się na szyję. I wtedy dostrzegła jego minę.

- Jack, co się stało? - zapytała z przestrachem. Nigdy je­szcze nie widziała go takiego... takiego obcego, nawet w pierwszych, burzliwych dniach ich znajomości.

- Nic się nie stało, Colleen - podał jej czek. - Jestem bo­gatym człowiekiem. Nie muszę nawet bawić się w nużące ceremonie ślubne z bezbronnymi córkami milionerów. Sam Quentin Ramsey pofatygował się dziś do mego biura, żeby wykupić cię z niewoli Jacka Blackledge’a.

- Quentin Ramsey! - pisnęła Colleen. - Jest w Buffalo? - Serce podeszło jej do gardła, a żołądek wykonał potrójne salto w tył.

- Był. Wpadł tylko na chwilę, korzystając z rodzinnego odrzutowca. - Przyjrzał się jej zmienionej twarzy z zimnym szyderczym uśmiechem. - Kiedy, jeśli w ogóle, zamierzałaś mnie poinformować o swoich koligacjach z jedną z najbo­gatszych rodzin w tym kraju? Zapewne dopiero wtedy, kie­dy odkryłbym wysokość twojego osobistego konta, co?

- Jack, chciałam ci powiedzieć, ale czekałam na właści­wy moment, i...

- Colleen, przebywaliśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę, od tygodni, od miesięcy! Rozmawialiśmy o wszystkim prócz, jak się okazuje, twojego małego oszu­stwa.

- Nie oszukiwałam cię! - krzyknęła Colleen.

- A jak mam nazwać to, że pracujesz na marnie płatnej posadzie, że mieszkasz z ciężko pracującą, składającą grosz do grosza pielęgniarką? A może Nicola też dysponuje taj­nym sejfem z walizką banknotów w środku? Że łapiesz fa­ceta, który daje się nabrać na twoje piękne oczy? A cały czas masz w ręku tyle forsy, że mogłabyś kilka razy kupić mnie i całą gazetę, w której pracuję. Żyjesz sobie ze mną, choć dla ciebie to pewnie jak dobroczynna wycieczka do slumsów dla ubogich, ale gdy tylko ci się znudzę, wrócisz na skrzyd­łach do swojej bogatej rodzinki. I do swojego bogatego życia, i do bogatego narzeczonego, którego wybierze ci bogaty papa Ramsey.

- Jack, przecież wiesz, że to nieprawda - wyjąkała Colleen łamiącym się z przerażenia głosem. - Nie wiem, co ci powiedział Quentin, ale...

- Dał mi czek i kazał trzymać się od ciebie z daleka. Jego prywatny detektyw zdobył niezbite dowody, że jestem łow­cą posagów. Ma nazwiska ludzi, którzy słyszeli ode mnie, że zamierzam ożenić się dla pieniędzy.

- Przecież oboje wiemy, że nie miałeś pojęcia o... mająt­ku mojej rodziny - powiedziała Colleen z wypiekami na twarzy. - Dlaczego po prostu nie podarłeś tego czeku i nie kazałeś Quentinowi pilnować własnego nosa?

- Ostrzegł mnie, żebym nie robił żadnych „teatralnych gestów”, jak to określił, w nadziei na zdobycie większej for­sy przez małżeństwo z tobą. Ramseyowie mają przyjaciół na wysokich stołkach. Wielki wódz Quentin może w każdej chwili wykonać parę telefonów, po których nigdy i nigdzie nie znajdę pracy jako dziennikarz. Zrobi to, jeśli nie zostawię cię w spokoju raz na zawsze.

Colleen osunęła się na najbliższe krzesło. Czuła się zbyt wstrząśnięta i zdruzgotana, by móc się rozpłakać.

- Więc postanowiłeś pójść po linii najmniejszego oporu? Wziąć czek, zachować posadę w gazecie i rzucić mnie, tak?

- A co mam robić z małą rozpieszczoną panienką, która nie ufa mi na tyle, żeby powiedzieć prawdę o swojej rodzi­nie?

Colleen zamknęła oczy. To wszystko jest zbyt straszne, żeby o tym myśleć, to po prostu jakiś koszmarny sen!

- Nie... nie chcesz mnie już? Wolisz czek Quentina ode mnie?

Jack odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Kilka minut później wpadła Nicola, żeby zabrać blaszkę do ciasta i salaterkę, które zostały tu po świątecznej kolacji. Na widok przyjaciółki Colleen wybuchnęła płaczem, chwyciła poły jej kurtki i wśród szlochu wyznała, że chce wracać z nią do ich mieszkania.

Spędziła noc w swojej sypialni, usiłując nie zwracać uwa­gi na raczej bezowocne wysiłki Nicoli i Kłamała, którzy w sąsiednim pokoju próbowali kochać się bezszelestnie. Oboje przyjęli ją bardzo ciepło; pocieszali i starali się ją roz­weselić. Kamal powiedział nawet, że cieszy się z jej powro­tu, bo Nicola strasznie za nią tęskniła. Było to kłamstwo, choć w dobrej wierze, i Colleen rozpłakała się znowu.

Czyniła wysiłki, żeby okazać nieco radości na wieść o zerwaniu zaręczyn Kamala z azerską narzeczoną i o tym, że Nicola opowiedziała o całej sprawie rodzinie, a ta nie wy­klęła jej mimo wszystko. Skoro nie jest Turkiem i nie brał osobiście udziału w wojnie ormiańsko-azerskiej, to Shakarianowie zgodzą się go zaakceptować.

Radowało ją, że w życiu Nicoli nastąpiły zmiany na le­psze, nawet jeśli jej własne życie właśnie waliło się w gruzy. Nigdy nie należała do osób, które w nieszczęściu nie potra­fią dojrzeć szczęścia innych.

Za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, powtarzała Ni­coli to samo: że nie chce rozmawiać z Jackiem i że nie życzy sobie od niego więcej telefonów, ale mówiła to na próżno, bo nie zadzwonił ani tamtego wieczoru, ani następnego dnia, ani kolejnego. Telefonowały za to siostry z Houston, lecz Colleen z nimi także odmówiła rozmowy.

- Wasza interwencja zrujnowała jej życie - usłyszała, jak Nicola dyskutuje zawzięcie najpierw z Shavonne, potem z Erin, potem z Tarą, potem z Megan, a w końcu z samym Quentinem Ramseyem. - Jak po tym wszystkim możecie się dziwić, że nie chce słyszeć o Ramseyach?

W niedzielne przedpołudnie Colleen wysłała Nicolę z Kamalem po swoje rzeczy do domu Jacka. Dała im klucz do drzwi wejściowych, modląc się w duchu, żeby Jack zabronił im dotykać jej rzeczy, żeby natychmiast przyjechał i zabrał ją do siebie. Żeby powiedział, że ją kocha i że przeklęty czek Quentina Ramseya, podarty na tysiąc kawałków, wrócił po­cztą do właściciela.

Jednak Nicola i Kamal przywieźli walizkę pełną jej ubrań i kosmetyków. Jacka nie było w domu. W stanie krańcowej rozpaczy Colleen wstawiła swoje mienie do kąta.

Kiedy zadzwonił telefon i Nicola poinformowała ją, że to Rodd Garrett, w pierwszej chwili nie chciała podejść, ale Ni­cola zdołała namówić ją do tego. Rodd był jak zwykle miły, zabawny i łatwo się z nim rozmawiało. Zapraszał ją na wie­czór do Baru Harry’ego, gdzie miał się spotkać z kilkorgiem przyjaciół.

Instynktownie Colleen prawie odmówiła. Nagle stanęła jej przed oczami naga prawda o okrutnej rzeczywistości. Zo­stała porzucona, a Jacka nie było w domu. Czy spędzał uro­cze chwile z inną kobietą, tak jak i wczoraj w nocy? Serce ścisnęło się jej z rozpaczy. Kamal i Nicola wybierali się wie­czorem do teatru.

Czy naprawdę chce zostać sama w domu, próbując oglą­dać telewizję i kontemplując pustkę swego życia?

Przyjęła zaproszenie Rodda Garretta.

11

Pożałowała swojej decyzji, już kiedy wsiadała do samo­chodu Rodda. Garrett sprawiał wrażenie zamkniętego w so­bie, posępnego i niechętnego do rozmowy. Wsunął kasetę do kieszeni magnetofonu i nastawił go tak głośno, że jakakol­wiek konwersacja! tak nie byłaby możliwa. Muzyka wypeł­niła nieuniknioną wskutek jego milczenia ciszę.

Bar Harry’ego pękał w szwach od ożywionego, hałaśli­wego tłumu ludzi, którzy wszyscy najwyraźniej dobrze znali Rodda. Oprócz kolegów z drużyny, którzy przyszli z żonami lub dziewczynami, przy stolikach zasiedli także niezliczeni wielbiciele talentu piłkarskiego Rodda Garretta. Colleen niezbyt skutecznie próbowała zwalczyć kolejne fale żalu, kiedy ogarniały ją wspomnienia godzin spędzonych tu w to­warzystwie Jacka. Pierwszy raz kochali się właśnie po kłótni w Barze Harry’ego. Po kłótni o Rodda. Zauważyła w tym jakąś symetrię, pokrętną logikę zdarzeń, prowadzącą do tej nieszczęsnej, łamiącej serce randki z Garrettem.

Nieprzerwana defilada ludzi przysiadała się do stołu Rod­da. Powtarzali te same dowcipy, śmiali się i częstowali kopiastymi talerzami kurzych skrzydełek, które Rodd co chwi­la zamawiał. Nikt nie zdradzał ochoty, żeby zamówić nor­malną, pełną kolację. Wciąż tylko półmiski kurzych skrzydełek i tacka za tacką frytek.

I piwo. Morze piwa.

Colleen szybko przestała liczyć podchodzących do stoli­ka piłkarzy i szklanki napełniane piwem, w mgnieniu oka osuszane i napełniane ponownie. Próbowała dostosować się do panującej wokół atmosfery. Wymieniała żartobliwe uwa­gi z przyjaciółmi Rodda; śmiała się z ich dowcipów, które stawały się coraz głupsze z godziny na godzinę. Nie lubiła piwa i zamiast niego niezmiennie prosiła o kolejne kubki dietetycznej coca-coli, co najwyraźniej nie przypadło do gu­stu Roddowi. Kiedy zrozumiał, że nie złamie oporu Colleen i nie namówi jej na zmianę napoju, przestał na nią zwracać uwagę i zajął się wyłącznie głośną dyskusją z kolegami. Po trzech godzinach, które dla niej ciągnęły się jak trzy tygod­nie, Colleen uznała, że już najwyższy czas na powrót do do­mu. Piwo działało na Rodda w dziwny sposób: nie tylko go upijało, ale także zdawało się zmieniać całą jego osobowość. Pod wpływem trunku Rodd stał się arogancki, zgryźliwy i skory do awanturowania się; tak inny od tego miłego, uprzejmego Rodda, którego znała. Postanowiła zadzwonić do Nicoli i poprosić, by zabrała ją z tego okropnego miejsca. Miała nadzieję, że Nicola i Kamal wrócili już z teatru, choć w zasadzie było to mało prawdopodobne. Ale kiedy wstała od stołu, usłyszała ryk Garretta.

- Gdzie ty się, do ciężkiej cholery, wybierasz?!

- Zadzwonić - odpowiedziała. Poczuła ucisk w żołądku i zdała sobie sprawę, że boi się Rodda Garretta. Im szybciej stąd wyjdzie, tym lepiej.

Rodd wyciągnął przez stół swoją wielką łapę i pchnął Colleen z powrotem na krzesło.

- Siadaj, Belinda. Nigdzie nie pójdziesz. - Zaśmiał się chrapliwie, jednym haustem opróżnił szklankę z piwem i natychmiast krzyknął na zabieganą kelnerkę, żeby przy­niosła następną porcję.

- Hej, Rodd, to nie Belinda - poinformował go jeden z kompanów. - To jest, yyy, jak ci na imię, mała?

- Colleen - wymamrotała. Jej serce biło jak oszalałe; te­raz naprawdę była przerażona. Rodd Garrett umięśnieniem przypominał tura, a na samą myśl o sile, z jaką popchnął ją przed chwilą, zatrzęsła się ze strachu.

- Kto to jest Belinda? - odważyła się zapytać.

- To dziwka! - wrzasnął Rodd, po czym nastąpił strasz­liwie długi stek przekleństw.

- Belinda chodziła z Roddem przez parę lat - wyjaśniła Tina, przyjaciółka jednego z obrońców liniowych o postu­rze mamuta. - Przez jakiś czas wyglądało to poważnie, ale parę miesięcy temu zerwała z nim. - Tina zniżyła głos do le­dwie słyszalnego szeptu. - Powiedziała, że ma dosyć cią­głego imprezowania. Rodd przeżył to ciężko, chociaż nie przyznaje się do tego. A propos, jesteś trochę podobna do Belindy.

Imprezowanie musiało oznaczać picie, i, to w potwor­nych ilościach” - pomyślała Colleen. Współczuła nieznajo­mej Belindzie. Jednocześnie wzmianka o jej podobieństwie do byłej dziewczyny Rodda sprawiła, że poczuła się nieswo­jo. W tym świetle zachowanie Garretta nabrało cech zdecy­dowanie demonicznych. Colleen odsunęła się wraz z krze­słem od stołu i błyskawicznie wstała, uskakując poza zasięg ręki Rodda.

- Muszę już iść - sapnęła nerwowo.

- Dobra, dobra. - Rodd wstał również. - Podwiozę cię.

Colleen otworzyła szeroko oczy ze strachu.

- On nie może prowadzić w takim stanie. - Spojrzała błagalnie na Tinę, jedną z niewielu trzeźwych osób w tym towarzystwie.

Tina kiwnęła głową ze zrozumieniem.

- Lepiej zabierz mu kluczyki i sama poprowadź.

Colleen skrzywiła się. Raczej inne rozwiązanie miała na myśli.

- Przecież on nie da mi kluczyków - odparła z niepoko­jem.

- Trane, zabierz Roddowi kluczyki i daj je Colleen. Ona odwiezie go do domu - zwróciła się Tina do swego narze­czonego.

Trane swym umięśnieniem przewyższał nawet Rodda, który najwyraźniej nie był aż tak pijany, żeby ryzykować szamotaninę z atletą rozmiarów sporej kamienicy. Oddał mu kluczyki, a ten przekazał je Colleen.

Colleen zagryzła wargi.

- Nie wiem, gdzie on mieszka. - Zerknęła na Rodda, któ­ry przed sekundą zmiażdżył puszkę po piwie na własnym czole, a teraz pohukiwał z zadowolenia.

Pamiętała go z kolacji przy Niagarze. Wtedy, w obecno­ści krewnych Jacka i małych gości swojego siostrzeńca, za­chowywał się tak uprzejmie i grzecznie. A jak ujmująco roz­mawiał z nią parę razy przez telefon! Nigdy nie przypusz­czała, że może zamienić się w hałaśliwego, zapijaczonego prostaka.

- On raczej nie będzie w stanie pokazać mi drogi - doda­ła posępnie.

- Ja wiem, gdzie on mieszka.- Tina westchnęła.- Pojadę przodem samochodem Trane’a, a ty jedź za mną. Trane, daj mi kluczyki, kotku, muszę wziąć twój wóz. Zostań tu i po­czekaj na mnie.

Trane posłusznie wypełnił jej polecenie.

- Chodź, Rodd. Colleen zawiezie cię do domu - zarzą­dziła Tina głosem nie uznającym sprzeciwu.

Ku uldze Colleen, Rodd nie zaprotestował. Bez oporów wyszedł z baru i wtoczył się na tylne siedzenie swojego ferrari. Colleen wylewnie podziękowała Tinie i postarała się nie myśleć, co by się stało, gdyby nie pomoc tej dziewczyny.

Na całe szczęście Colleen zdarzyło się parę razy w życiu prowadzić sportowe samochody szwagrów, inaczej za kie­rownicą superszybkiego ferrari straciłaby głowę. Jechała z prędkością niższą od dozwolonej, na co Rodd zareagował niewybrednymi uwagami na temat jej tchórzostwa, lecz po chwili zapadł w niespokojną, pijacką drzemkę.

Wreszcie Tina zwolniła przed piętrowym domem z czer­wonej cegły. Znajdowali się w spokojnej dzielnicy, zamiesz­kanej przez zamożnych, mogących sobie pozwolić na utrzy­manie dużych posiadłości, ludzi.

- To tu! - krzyknęła Tina, wysuwając głowę przez okno auta. Zanim Colleen zdążyła opuścić szybę, wychylić się i poprosić o podwiezienie do domu, Tina zapuściła silnik i zniknęła za rogiem.

Colleen obejrzała się na rozwalonego wzdłuż siedzenia, głośno chrapiącego Garretta. I co teraz? Narastający w ciągu ostatniej godziny niepokój zastąpiła irytacja. Co za okropny wieczór! Idealne zakończenie najgorszego weekendu w jej życiu. Przyszłość także nie zapowiadała się różowo. Czekała ją pustka i samotność bez Jacka. Miała wrażenie, że jej życie stacza się po prowadzącej wprost na dno rozpaczy spirali, a podziękowania za to należały się Quentinowi Ramseyowi i jego wojowniczemu, wścibskiemu klanowi.

Wzdychając raz po raz, Colleen wprowadziła samochód na podjazd do garażu, ale wokół kierownicy nie znalazła pilota do automatycznego otwierania drzwi. Najwyraźniej Rodd zapomniał o zainstalowaniu takiego zamka, podobnie jak Jack.

Tak niewinne z pozoru wspomnienie wycisnęło jej z oczu łzy żalu. Z trudem opanowała spazm szlochu. Niech Rodd zostanie w samochodzie i prześpi się trochę, zdecydowała i skoncentrowała się na walce z cisnącymi się do oczu łzami. Nie miała już siły płakać. Powieki jej spuchły, a gardło bo­lało od ciągłych wybuchów płaczu. Zdecydowanie za dużo płakała, odkąd Jack wyrzucił ją ze swojego życia. Z trzęsą­cym się podbródkiem, Colleen ruszyła w stronę domu, skąd miała nadzieję zadzwonić do Nicoli i poprosić o zabranie z tego miejsca.

Wśród kluczy Rodda znalazł się jeden pasujący do zamka drzwi wejściowych. Weszła do środka. Wewnątrz panowały totalne ciemności. Przez kilka chwil, zanim wzrok przysto­sował się do mroku, poruszała się po omacku. Potem szybko nacisnęła pierwszy włącznik światła, na jaki udało jej się tra­fić.

Dziwnie się czuła, sama w domu Rodda, w miejscu zu­pełnie jej obcym. Szła od pokoju do pokoju, szukając apara­tu telefonicznego, i narastało w niej surrealistyczne wrażenie, że zachowuje się jak włamywacz w filmach kryminalnych. W końcu odnalazła telefon w ogromnej, czarno-czerwono-białej sypialni na piętrze. Na środku pokoju królował gigantyczny materac wodny umieszczony na podwyższeniu, nad którym wisiał przymocowany do sufitu trapez.

Colleen wpatrzyła się w ten ostatni przedmiot. Nawet nie chciała się zastanawiać, do czego mógł być używany! Naj­chętniej uciekłaby stąd natychmiast, ale musiała skorzystać z telefonu. Chwyciła słuchawkę i drżącą dłonią wykręciła numer swego mieszkania. Jeżeli Kamal i Nicola nie wstąpili nigdzie w drodze powrotnej z teatru...

Czekała przez dziesięć, jedenaście, dwanaście sygnałów. W końcu poddała się. Kamal i Nicola albo utknęli w jakiejś kawiarni, albo z pewnych powodów nie podnoszą słucha­wki. Niepokój powrócił z dawną siłą. Zadzwoniła do infor­macji po numer radio-taxi. Podano jej numery dwóch firm, ale telefony do obu przyniosły taki sam rezultat: na taksówkę trzeba czekać co najmniej dziewięćdziesiąt minut.

Odwiesiwszy słuchawkę, Colleen uświadomiła sobie, że nie zna adresu Rodda. Jadąc tu nie zwracała uwagi na tabli­czki z nazwami ulic, tylko koncentrowała się na prowadze­niu niebezpiecznego sportowego ferrari.

Zdruzgotana osunęła się na materac wodny i nagle musia­ła chwycić się jego krawędzi, bowiem zachybotał i zapadł się pod jej ciężarem. Wszystko wskazywało na to, że zostało już tylko jedno wyjście. Zadzwonić do Jacka. Koniecznie trzeba się stąd wydostać, a jedynie Jack na pewno zna adres Garretta. Czy pozostał jej jakiś wybór? Próbowała przeko­nać samą siebie, że nie szuka po prostu pretekstu, by się z nim zobaczyć. Mimo wszystko miała swoją dumę i nie za­mierzała rzucać się na szyję mężczyźnie, który ją odtrącił. Te­raz jednak potrzebuje pomocy, a nie należy łączyć prośby o pomoc z jakimikolwiek sprawami osobistymi. Palce się jej trzęsły, lecz jakoś wykręciła numer Jacka.

Odebrał telefon po trzecim sygnale.

- Tak? - usłyszała.

Jego głos nigdy dotąd tak jej nie ucieszył jak w tej chwili. Cała miłość, którą do niego czuła, zapłonęła jak pochodnia i roznieciła w jej sercu iskierkę nadziei.

- Jack, tu Colleen - rzuciła bez tchu.

- Nie musisz się przedstawiać - wycedził. - Jeszcze nie zapomniałem twojego głosu tak zupełnie.

Czy oczekiwał chłodnej, gładkiej repliki? Jeśli tak, to Colleen go rozczaruje.

- Jack, mam... mam kłopoty i muszę cię o coś prosić - wyjąkała nerwowo. - Utknęłam... gdzieś i potrzebuję pod­wiezienia.

Natychmiast zareagował na wyraźnie obecne w jej głosie podenerwowanie.

- Gdzie jesteś, Colleen?

Wessała powietrze w płuca.

- W domu Rodda Garretta. Nie znam adresu.

Zapadło długie, pełne napięcia milczenie.

- Niech Rodd cię odwiezie - odrzekł wreszcie. - Nie pro­wadzę firmy przewozowej dla jego panienek - dodał zjadli­wie.

- Jack, błagam, nie odkładaj słuchawki! - Głos jej się za­łamał. - Boję się. On zasnął w samochodzie i...

- Belinda! - To imię odbiło się echem po całej willi. Na dole trzasnęły drzwi, potem rozległ się odgłos upadku, a po nim wiązanka najgorszych przekleństw.

Colleen zmartwiała.

- To on! Jest w środku.

- Gdzie się chowasz, dziwko? - darł się Rodd na całe gardło. Nawet Jack słyszał jego wrzaski przez telefon.

- Colleen, co się dzieje? - zapytał stanowczo Jack.

- Upił się i wszystko mu się pomieszało - szeptała prze­rażona Colleen. - Boję się, Jack. Proszę, przyjedź po mnie.

Jack zaklął pod nosem, a później powiedział:

- Wyjeżdżam natychmiast, Colleen. Trzymaj się od nie­go z daleka. Zamknij się gdzieś.

Colleen ledwie zdążyła odłożyć słuchawkę i pobiec do ła­zienki, gdy Rodd, zataczając się, wpadł do sypialni.

- Cho tu! - ryknął niewyraźnie, zamroczony alkoholem. - Zatrzasnęła drzwi łazienki i przekręciła klucz w zamku.

Rodd rzucił się za nią i zaczął bębnić pięściami w drzwi.

- Otwieraj, Belinda. Otwieraj, bo pożałujesz!

- Tu nie ma Belindy. Jestem Colleen - pisnęła ze środka. - Byliśmy dzisiaj razem w Barze Harry’ego.

- Wyłaź, dziwko! W tej chwili! - Walenie przybrało na sile, a drzwi zatrzęsły się w futrynie.

Rzuca się jak nacierający baran - pomyślała ledwo żywa ze strachu Colleen. Czy drewniane drzwi, do tego niezbyt grube, wytrzymają uderzenia tak silnego taranu jak Rodd Garrett?

- Zaraz wyłamię te cholerne drzwi - usłyszała wykrzy­czane rozwścieczonym głosem ostrzeżenie. Rozległ się ra­niący uszy trzask, drzwi wygięły się do środka, ale na szczę­ście utrzymały się w futrynie.

Nie na długo, Colleen wiedziała o tym doskonale. Wsko­czyła do wanny, a właściwie do ogromnego basenu z kafel­ków i marmuru, który znajdował się w drugim końcu łazien­ki, z dala od kruszących się drzwi. Nigdy w życiu nie była tak przerażona. Trzęsła się jak osika, i z trudnością łapała po­wietrze. Za każdym wdechem czuła wbijające się w płuca ostre noże.

Nie minęła nawet minuta, kiedy drzwi dosłownie wlecia­ły na środek łazienki, a za nimi poszybował w powietrzu Rodd. Siła, z jaką wkopał drzwi do łazienki, rzuciła go na przeciwległą ścianę, co dało Colleen kilka cennych sekund na próbę ucieczki. Zdołała przebiec parę metrów, kiedy zła­pał ją po długim, futbolowym skoku. Colleen całym ciężarem upadła na podłogę, a w ułamek sekundy później obok niej zwalił się z głuchym tąpnięciem Rodd.

- Aha, lubisz ostre numerki, mała. - Zarechotał i wycis­nął na jej szyi jeden, a potem kolejne mokre, cuchnące pi­wem pocałunki. Gwałtowność upadku ogłuszyła ją i przez parę sekund Colleen leżała nieruchomo, wpatrując się w su­fit szklanym wzrokiem. Łazienka zdawała się wirować jak oszalała, przyprawiająca o mdłości karuzela, ale już w na­stępnej chwili przypływ adrenaliny dodał tyle sił dziewczy­nie, że zaczęła kopać i walić pięściami napastnika. Wykręca­ła głowę w prawo i w lewo, żeby uniknąć dotyku zaślinionych warg.

Rodd roześmiał się chrapliwie. Najwyraźniej podniecony jej oporem, bez trudu parował uderzenia małych piąstek, przygwoździwszy ją do podłogi udami grubości pnia drzewa i stalowymi mięśniami ramion.

Do jej nozdrzy wtargnął odór potu pomieszany ze smro­dem piwa, co o mały włos przyprawiłoby ją o wymioty. Kie­dy nachylił się nad nią z otwartymi szeroko ustami, oszalała ze strachu i bólu Colleen z całej siły ukąsiła go w język.

Rodd zaskowyczał wściekłym, oburzonym wyciem, sto­czył się ze swej ofiary i usiadł.

- Ugryzłaś mnie! - ryknął. Jego oczy wyglądały jak wą­skie szparki w czerwonej, wykrzywionej furią twarzy. We­tknął palec w głąb ust i wrzasnął na widok krwi.

- Ja krwawię - kwiknął i trzepnął ją na odlew w twarz.

Na kilka sekund oślepiły ją snopy białych iskier bólu, ale skorzystała z chwilowej wolności i chwiejnie wstała na nogi. Rodd ociężale potoczył się za nią, lecz alkohol spowolnił jego i tak nie skoordynowane ruchy, podczas gdy ona umy­kała z rączością gazeli.

Wybiegła przez frontowe drzwi, słysząc za sobą przekleń­stwa i tupot ciężkich stóp prześladowcy. Niestety, świeże po­wietrze otrzeźwiło go nieco, bo rzucił się w pogoń zwinnie i z rosnącą szybkością.

Płucami dziewczyny wstrząsnął suchy spazm dzikiej trwogi. Nie miała żadnych szans, żeby mu umknąć. Równie dobrze można by próbować uciec przed rozpędzonym spy­chaczem; jedynym wyjściem z takiej opresji jest skok w le­wo bądź na prawo, byle z drogi przejazdu maszyny. Szarpnęła drzwiczki samochodu Rodda i zanurkowała do środka, po czym dokładnie zamknęła wszystkie drzwi. Ułamek se­kundy później mięsiste łapsko Rodda zacisnęło się na klam­ce.

Targnął klamką tak mocno, jakby chciał wyrwać całe drzwi. Wóz zakołysał się w przód i w tył, ale zawiasy i za­mek ani drgnęły. Colleen podziękowała w duchu ludziom, którzy zaprojektowali i wyprodukowali ten samochód.

- On jest mój! - wrzeszczał Rodd, waląc pięściami o dach swojego ferrari. - Mój samochód!

Przypomina teraz rozwydrzonego dzieciaka podczas na­padu złości - przemknęło przez myśl Colleen. Skuliła się na siedzeniu jak bezbronny ptak w klatce.

- Sprowadzę policję! - pieklił się dalej Garrett. - Bę­dziesz musiała mnie przejechać, żeby ukraść moje ferrari.

Kusząca idea - pomyślała Colleen, ale niestety nie miała kluczyków. Ogarnęła ją nowa fala paniki. Gdzie są kluczy­ki? Pamiętała, że użyła ich do otwarcia frontowych drzwi. Czy zostały w zamku? Zrobiło się jej zimno, a potem gorąco od palącego strachu. Jeżeli Rodd odkryje je w drzwiach, to dostanie się do samochodu...

Po raz pierwszy tego wieczora ucieszyła się, że umysł Garretta został dokładnie zmącony alkoholem. Napastnik dysponował siłą oszalałego słonia, ale nie był zdolny logicz­nie myśleć. Jego przesiąknięty trucizną mózg nie pojmował, dlaczego nie odjechała; nie wykoncypował, że należy po­szukać kluczyków. Łomotał pięściami w dach samochodu, biegał wokół niego i szarpał za klamki, a siedząca wewnątrz Colleen umierała z przerażenia.

Czas stanął. Nie miała pojęcia, jak długo kuliła się na siedzeniu, zanim usłyszała przenikliwy dźwięk, klaksonu i zo­baczyła światła wozu zatrzymującego się obok ferrari. Zerk­nęła w lusterko i ujrzała Jacka, który wysiadał właśnie z czarnego pontiaca. Zamknęła oczy, spod opuchniętych po­wiek popłynęły łzy niewymownej ulgi.

- Rodd, co jest grane?- zawołał Jack z udawaną nonszalancją.

- Jack! Musisz mi pomóc, psiakrew - zawył Rodd. - Ona próbuje ukraść moje ferrari. - Posypała się kolejny raz wią­zanka niewybrednych przekleństw. Tym razem Rodd kopnął także oponę.

Jack zajrzał do środka i zobaczył płaczącą, skuloną na siedzeniu kierowcy Colleen. Zacisnął wargi w jedną, siną kreskę.

- Rodd, uspokój się - powiedział łagodnie. - Nie weźmie auta, nie dam jej zabrać auta. Teraz wrócimy do domu i usta­limy jakiś plan działania - dodał tonem konspiratora.

Colleen patrzyła, jak obaj znikają we wnętrzu willi. Kiedy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi, wyskoczyła z ferrari i natychmiast zamknęła się w samochodzie Jacka. W tej sa­mej chwili przyszła jej do głowy straszna myśl: a jeśli Jack znalazł się w niebezpieczeństwie? Kto mógł zaręczyć, że nieobliczalny Rodd Garrett nie wpadnie nagle w szał? Spró­bowała uporządkować rozbiegane myśli i wykoncypować sensowny plan ratunku.

Jednak Jack zaledwie po kilku minutach pojawił się cały i zdrowy i pomaszerował do samochodu. Colleen odbloko­wała drzwi i wpuściła go do środka.

- Och, Jack - jęknęła. Jego bliskość wywołała kolejną fontannę łez. - To było takie potworne! Nigdy w życiu tak się nie bałam.

Jack spojrzał na nią z góry. Światełko u sufitu uwypukliło zaczerwienioną opuchliznę na jej policzku. Włosy opadały w bezładnych, potarganych splotach, a bluzka wisiała w strzępach. Chwycił Colleen za ramiona.

- Colleen, czy on...

- Próbował to zrobić - chlipnęła, nieporadnie ścierając płynące strumieniami łzy. - Uderzył mnie... on... on zacho­wywał się tak, jakby zwariował. Nawet nie wiedział, kim je­stem. Myślał, że goni swoją dziewczynę, Belindę.

Jack dotknął jej spuchniętego policzka. Będzie z tego si­niak; już na mlecznobiałej cerze pojawiły się niewyraźne, fioletowe pręgi.

- Taki silny facet jak Garrett mógł ci złamać kość policz­kową... - urwał. Lista rzeczy, które pijany, lecz nadal pie­kielnie mocarny Rodd mógł zrobić Colleen, nie miała końca.

Przeszyła go straszliwa, paląca jak rozżarzony do białości pręt, żądza zemsty.

- Łajdak! Powinienem był wbić mu wszystkie zęby do gardła. - Otworzył drzwi kopniakiem. - Zabiję tego bandytę.

- Nie! Nie! - Colleen wychyliła się i chwyciła go za ra­mię. - Nie chcę bijatyki. Proszę cię, zabierz mnie stąd zaraz. Do domu... - Szlochała tak gwałtownie, że ledwie widziała przez zatopione we łzach źrenice, ale kurczowo ścisnęła je­go rękę i nie pozwoliła mu odejść.

Jack z ponurą miną zatrzasnął drzwi i wyjechał na ulicę. W tym momencie Colleen spostrzegła wybiegającego z do­mu Garretta. Zbladła jak śmierć.

- A jeśli pojedzie za nami? - wykrztusiła.

- Nie pojedzie - uspokoił ją Jack. - Mam jego kluczyki. - Klepnął się po kieszeni kurtki. - Dyndały sobie w zamku drzwi frontowych. Nie chciałem, żeby wsiadł do wozu i za­bił kogoś po pijanemu.

Odjechali, zostawiając z tyłu wrzeszczącego wniebogło­sy Rodda Garretta.

Colleen zamknęła oczy i spróbowała się uspokoić. Jest te­raz bezpieczna, powtarzała sobie raz za razem. Wstrząsnęły nią dreszcze, czuła lodowate zimno w sobie i wokół siebie. Nawet zęby dzwoniły jej bez przerwy.

- Nie... nie mogę powstrzymać dreszczy. Strasznie mi zimno. - Nie mogła także powstrzymać łez.

- To tylko reakcja nerwowa. Jesteś w szoku. - Podkręcił ogrzewanie i podmuch gorącego powietrza owionął jej twarz. Jack ściskał kierownicę tak mocno, że kostki dłoni stały się białe jak naga kość.

- Colleen, na pewno nic ci nie jest?- zapytał niskim, ner­wowym głosem. - Zawiozę cię do szpitala i...

- Nie! Nie ma potrzeby. Poza stłuczeniem policzka nic mi nie zrobił. - Zdusiła kolejny spazm płaczu.

- Podarł ci bluzkę - powiedział Jack z napięciem.

Colleen spojrzała w dół i po raz pierwszy zauważyła roz­darcie.

- Ale nie... nie zrobił... - to słowo nie przeszłoby jej przez gardło.

- Nie zgwałcił cię, ale napadł i pobił. - Ton Jacka dorów­nywał bezwzględnością oskarżeniu. - Masz siniaka, może­my to udowodnić i zaskarżą go, Colleen. Moglibyśmy od ra­zu pojechać na policję.

- Nie! Och, nie! - Zawładnęła nią mieszanina szoku, strachu i rozpaczy. Przez chwilę z trudem łapała powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg morski. - Chcę jechać do domu i zapomnieć o tym wszystkim. Proszę, cię, Jack!

- Nie pozwolę, żeby draniowi uszło na sucho. To, co ci zrobił i co... próbował zrobić. - Podniósł głos prawie do krzyku, kiedy wyobraził sobie Colleen w łapskach Garretta. - Muszę go ukarać, nawet więcej niż ukarać. Do diabła, zruj­nuję bydlaka.

- Nie, Jack, proszę! Nie zniosę więcej pogróżek i złości.

- Za każdym razem, kiedy pomyślę, że cię gonił, że cię uderzył... rozerwał ci ubranie... - Jack przełknął ślinę. Czuł się tak, jakby w gardle utkwił mu kawał lodu o ostrych kra­wędziach. - Nie mogę ścierpieć myśli, że ktokolwiek pod­niósł na ciebie rękę. Dostaję szału na samo wspomnienie.

- Zachowywał się zupełnie inaczej niż Rodd, którego znałam przedtem - szepnęła. - To dziwne... jakby alkohol odsłonił jego drugą osobowość. Od samego początku, od kiedy zabrał mnie z domu - był inny niż zawsze. Pewnie za­czął pić jeszcze wcześniej, tylko że ja nie miałam o tym po­jęcia.

- Alkohol wpływa zabójczo na niektórych, ale nie wie­działem, że na Garretta też - powiedział Jack. - Po co, u diabła, wyszłaś z nim dzisiaj?

- Bo ty mnie nie chcesz - wybuchnęła Colleen. - Nicola i Kamal poszli do teatru, a ja czułam się taka samotna... Dlatego z nim wyszłam. Tak mi przykro, Jack. - Starła kapiące po policzkach łzy.

Wydawało się jej, że dosłownie po kilku minutach wje­chali na podjazd do garażu Jacka.

- Jesteśmy w domu - oznajmił, a Colleen rozejrzała się wokół z nieśmiałą nadzieją, z na nowo rodzącą się wiarą. W domu. W jego domu, w ich domu.

- Wysłałam Nicolę i Kamala po moje rzeczy - rzekła ci­cho. - Nie było cię, kiedy zabierali walizki.

- Pojechałem do apteki po proszki od bólu głowy. Łeb mi pękał, odkąd uciekłaś stąd w piątek wieczorem. Wróciłem i zauważyłem, że twoje rzeczy zniknęły, ale na wypadek gdybym tego nie zarejestrował, Nicola zostawiła mi jadowi­ty liścik. - Jack wysiadł z samochodu i władczym gestem pochwycił Colleen w ramiona.

Nie opierała się. Przerażenie przeistoczyło się w dziką za­pamiętałą ekscytację, która ożywiła jej wymęczone ciało. Po chwili cała płonęła podnieceniem.

Jack zaniósł ją prosto do sypialni i ułożył na łóżku.

- Jesteśmy znowu razem? - zapytała, a jej serce biło trzy, cztery razy szybciej niż normalnie.

Nie odpowiedział. Zamiast tego zmierzył ją wzrokiem i wyszedł z pokoju. Wrócił prawie natychmiast, z kopertą w dłoni. W środku znajdowały się skrawki papieru.

- To czek, prawda? - odgadła w tej samej chwili, w któ­rej padła twierdząca odpowiedź. - Nie boisz się groźby Quentina?

- Do diabła z nim i jego pogróżkami. Nie zdoła wyrzucić mnie z pracy. Wystarczy, że opiszę go w gazecie, a każdy prawnik w tym kraju zniszczy go bez mrugnięcia powieką. Ani przez sekundę nie zamierzałem ulec, Colleen. - Pochy­liła głowę. - Przyniosłem ten czek do domu i pokazałem ci go, bo byłem na ciebie wściekły. Wpadłem w furię, bo nie powiedziałaś mi prawdy o sobie...

- Byłeś urażony i rozgoryczony - poprawiła go Colleen. Choć w kącikach oczu drgały krople łez, to usta rozchyliły się w słabiutkim, niemal niedostrzegalnym uśmie­chu. Podniosła się nieco i powoli podpełzła do krawędzi łóż­ka, bliżej Jacka.

- Nie, nie, byłem wściekły - ciągnął z ponurą miną. - Chciałem cię ukarać. - Otworzył szeroko ramiona i zamknął ją w nich, kiedy przysunęła się jeszcze bliżej. - Wiesz, jak łatwo tracę panowanie nad sobą - dodał ze skruchą i musnął wargami czubek jej głowy. - Kochanie, wcale nie myślałem, że mnie opuścisz albo że mogłabyś sądzić, że tego chcę. Nigdy przedtem nie bałaś się moich napadów gniewu, za­wsze walczyłaś jak równy z równym. Między innymi dlate­go tak dobrze do siebie pasujemy. Jesteś dość silna, żeby po­radzić sobie ze mną, kiedy tracę rozsądek. A odkąd się zna­my, to zdarza się coraz rzadziej. Jesteś dla mnie taka dobra, Colleen. Razem jesteśmy dobrzy, w każdym sensie tego sło­wa.

- Wiem - szepnęła i przytuliła się do niego. Wciąż pła­cząc, podziękowała niebiosom za to cudowne pojednanie. - Nigdy nie przerażały mnie twoje humory, ale wtedy wyglą­dało to poważniej niż zwykła kłótnia. Sądziłam, że masz prawo mnie nienawidzić. Oszukałam cię, nie mogę zaprze­czyć. Powinnam była opowiedzieć ci o Ramseyach i swoich finansach już dawno temu. Chciałam to zrobić, ale...

- Nie ułatwiałem ci tego szczeniackimi przechwałkami, że szukam bogatej żony. - Jack westchnął ciężko. - Przepra­szam cię, Colleen. Prawda jest taka, że byłem wściekły jak diabli, ale nie zamierzałem z tobą zrywać. Myślałem, że po­kłócimy się strasznie, potem upokorzę cię troszeczkę...

- A może bardziej niż troszeczkę? - wtrąciła Colleen z drżącym uśmiechem.

- Tylko że ty poczułaś się upokorzona, zanim zdążyłaś rozgniewać się na mnie - wyjaśniał dalej Jack. - Potem za­miast pogonić mnie do sypialni, jak planowałem, odjechałaś z Nicola. Postanowiłem, że nie dam się złamać i przez cały weekend czekałem, aż zadzwonisz i poprosisz o zabranie z powrotem do domu, ale ten cholerny telefon ani myślał dzwonić.

- To śmieszne - rzekła cicho Colleen. - Ja czekałam na telefon od ciebie, ale dzwonił tylko Quentin, potem moje siostry, a w końcu Rodd Garrett. - Dojrzała cień na twarzy Jacka, więc postanowiła nie poruszać więcej tematu Rodda. - Odmówiłam rozmowy z Ramseyem i siostrami, ale za to wysłuchali długiego wykładu Nicoli o wtykaniu nosa w cu­dze sprawy. Nadal się dręczę, że tak bezceremonialnie wesz­li pomiędzy nas.

Pochylił się i drżącymi wargami pocałował ją delikatnie i czule. - Nie wiń ich za to, że próbowali cię chronić, kocha­nie. Ja na ich miejscu postąpiłbym tak samo. Rozumiem, że Quentin Ramsey chce dla ciebie jak najlepiej. Teraz tylko muszę ich przekonać, że to ja jestem dla ciebie najlepszy.

Westchnęła uspokojona.

- Bo j e s e ś najlepszy. Kocham cię, Jack. Na zawsze.

- Powtórzyłabyś to przed ołtarzem, wobec mojej i twojej rodziny, gdy tylko załatwimy formalności?

- Och tak, tak!

- Bardzo cię kocham, Colleen. Nie wiedziałem, że można kochać aż tak. Zmieniłaś moje życie, moje poglądy, cały mój świat, a wszystko na lepsze. Na tym świecie nie istnieje dla mnie inna kobieta.

Ich wargi zetknęły się. Głęboki, miłosny pocałunek szczęścia przerodził się w gwałtowną namiętność, która rozbudziła w nich pożądanie. Opadli na wielkie mosiężne łoże, zdarli z siebie ubrania, całowali siei pieścili wśród łagodnej muzyki jęków i westchnień. Żadne z nich nie potrafiło się powstrzymać, połączyli się nagle i gorączkowo. Wszedł w nią silnym pchnięciem, a ona przywarła do niego, objęła go, a zjednoczone ciała związały ich dusze na zawsze.

- Poproszę Quentina Ramseya, żeby sporządził żelazną, bezwarunkową umowę przedślubną, zgodnie z którą nie będę miał prawa uszczknąć ani centa z twojego majątku - powiedział Jack, kiedy pół godziny później leżeli zmęczeni i zadowoleni, tuląc się do siebie.

- Nie podpiszę tego - ostrzegła Colleen.

- Ech, Colleen. Oczywiście, że powinnaś to podpisać. Nie wychodzisz za mąż za łowcę posagów, a ja chciałbym o tym przekonać twoją rodzinę.

- Sami się przekonają, kiedy cię poznają i zobaczą, jak się kochamy. - Oparła się na łokciu i popatrzyła na niego su­rowo. - Nie traktuj mnie jak trzpiotkę o ptasim móżdżku, która dałaby się omotać łowcy posagów. Jeśli moi krewniacy jeszcze nie są tego świadomi, to wkrótce się o tym dowiedzą.

- Ta dyskusja nie ma sensu. Podpiszesz umowę i kropka.

Potrząsnęła głową.

- Co jest moje, to jest nasze, a co jest twoje, to też jest na­sze.

- Kochanie, nie chcę się z tobą spierać...

- To dobrze, bo mnie nie przekonasz - uśmiechnęła się kusząco.

- Colleen, przecież ty wcale nie zachowujesz się jak uległa, potulna, słodka...

-... idiotka? Mam nadzieję, że nie!

Jack zaśmiał się wesoło i przyciągnął ją ku sobie.

- Przyrzeknij, że nigdy taka nie będziesz.

- Przyrzekam - szepnęła. Była bezgranicznie szczęśli­wa, bo mogła tulić się do niego, całować go i kochać całym swoim sercem.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boswell Barbara Najmłodsza siostra
Boswell Barbara Najmlodsza siostra RPP139
Boswell Barbara Najmłodsza siostra
139 Boswell Barbara Najmłodsza siostra(1)
Boswell Barbara Ramsey 05 Najmłodsza siostra
Boswell Barbara Ramsey 05 Najmłodsza siostra
Baśnie 1001 nocy, Opowieść o dwóch siostrach, które swej najmłodszej siostrze zazdrościły
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara W pułapce uczuć
Boswell Barbara Dobrana paczka
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Idealny maz
Boswell Barbara Genialne rozwiązanie
310 Boswell Barbara Sekret i zdrada
Dzieci szczęścia 04 Boswell Barbara Fikcyjna narzeczona
Boswell Barbara Fikcyjna narzeczona
D225 Boswell Barbara Dobrana paczka

więcej podobnych podstron