1969 Wiesław Wernic Colorado


WIESŁAW WERNIC



Colorado





Ilustrował

STANISŁAW ROZWADOWSKI


CZYTELNIK— WARSZAWA— 1974


Tak się zaczęło



Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle nie­widocznej ściany polśniewały dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy przepuszczały pierw­szy dzienny brzask.

Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzysza śpiącego po przeciwległej stronie izby. Zbliżyłem się na palcach do okna, wolno, wol­niutko odsunąłem żelazny haczyk przytrzymujący sze­roką, ledwie oheblowaną deskę i lekko ją pchnąłem. Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś poruszył się i usły­szałem senny głos Karola:

Co tam robisz, Janie?

Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek.

Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i zno­wu zapadła cisza.

Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągał się czarny pas ziemi ogrodzonej pali­sadą z bali, wysoką na półtora chyba człowieka, z bra­mą o dwu skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą długimi tykami. Za bramą w cieniu ustępującej nocy widać było niezmierzoną, pustą przestrzeń. Na jakichś odległych krańcach, gdzie przeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna, zamazana linia — dale­kie pasmo Gór Skalistych.

Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna rzeka. Za nią ciągnęła się taka sama płasz­czyzna, ograniczona z jednej strony atramentową ścia­ną lasu.

Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry stały się bliższe i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnym konturem. Tylko wody nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie, bez­głośna w tej ciszy. Skierowałem szkła prosto przed sie­bie i wydało mi się, iż dostrzegam jakiś ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca do wodopoju, czy jakiś drapieżnik powracający z nocnych łowów — nie mo­głem stwierdzić.

Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną. Wówczas usłyszałem lekkie skrzypienie pia­sku w dole. Ktoś podniósł się z ziemi, z ciemnego ką­cika utworzonego przez dwie krzyżujące się ściany ogrodzenia. Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczy­wiście on. Dziwny człowiek.

Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie w zimie, jak śnieg zawali ziemię, ale nie teraz...

Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę bieg­nącą w połowie wysokości palisady i wyjrzał za ogro­dzenie. Stał nieruchomo przez chwilę, potem lekko zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do swego le­gowiska.

Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej oko­licy. Mieliśmy już wówczas za sobą spory szmat prze­bytej drogi. Skrajem jałowcowego lasku, potem poprzez krzaki pachnącej szałwi jechaliśmy prosto, jak strzelił, aż nagle podniosła się kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i lewo odsłaniając nagi, obły wzgó­rek. Na jego szczycie stał samotny jeździec z kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła, nieruchomy i wspa­niały w swej nieruchomości. Wyglądał jak pomnik albo jak aktor na scenie uwolnionej z czarnozielonej zasło­ny. Mimo woli ściągnąłem cugle. Słońce migotało na lufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec każdy szczegół ubrania nieznajomego. Było bajecznie kolorowe.

Jak w teatrze — szepnąłem do Karola. — Albo jak w cyrku... Któż to jest, u licha?

Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy. Od błękitu kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję szala (którego końce spa­dały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), po­przez cytrynową kurtę, aż do spodni zielonego koloru.

Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechał galopem z pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie, że koń wyrzucił kopytami chmur­kę kurzu i przysiadł na zadzie.

Witam podróżnych. — Głos miał nieco chropa­wy, ale przyjemny dla ucha. — Witam — powtórzył. — Dokąd to dobre czy złe bogi prowadzą?

Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tę krótką chwilę przyjrzałem się niezna­jomemu. Z bliska nie wydawał się już tak bajecznie kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala zbladła, cytrynowa kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielone spodnie, pełne łat i cer, przy­brały barwę szarozgniłą. Jedynie buty wyglądały so­lidnie.

Jestem Colorado — rzekł jeździec.

Skinąłem głową.

Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o hiszpańskiej nazwie Santa Rosa — pa­miątka z czasów konkwistadorów — gospodarz obskur­nej tawerny powiedział:

W tych okolicach łatwo zabłądzić. — Tu popatrzał na nasze aż zbyt schludnie wyglądające sylwetki (no­wicjusze?) i dodał: — Przed wami wyjechał Colorado. Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się nie spieszy.

A kto to jest? — zagadnął Karol. — Nie byliśmy nigdy w tych stronach.

Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem:

Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto to nie jest. Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po trochu, a jednocześnie... niczym.

Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i odwrócił się do nas plecami.

A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać, że jest to po prostu przezwisko. Ko­lorado — to imię wielkiej rzeki mającej swe źródła w Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej.

Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zacho­dzie — jak określano te ziemie — przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał, albo nie czynił tego wcale.

Ach, Colorado... — powtórzyłem.

Słyszeliście o mnie?

W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, to dopędzimy Colorado, bo on się nie spieszy.

Uśmiechnął się.

To prawda. Życia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi w gospodzie “El Paso" jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długim nazwisku, ale wielki cymbał. Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus! Chętnie wska­żę gospodę lepszą niż “El Paso" i znacznie tańszą, bo... bezpłatną.

Zawrócił konia.

No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ru­szajmy.

Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w peł­ni powagi mamy przyjąć to niespodziewane zaprosze­nie.

Karol rozstrzygnął sprawę:

Bezpłatna gospoda... rzecz nie do pogardzenia. W Santa Rosa zdarto z nas dziesiątą skórę. Więc jeśli droga wiedzie na południe...

A wiedzie, wiedzie.

Ruszyliśmy strzemię w strzemię. Jałowy step stano­wił najszerszy gościniec świata.

Colorado okazał się niezwykle rozmowny, ale ile w jego słowach tkwiło prawdy, a ile fantazji — nie sposób odgadnąć.

Tak, tak, koledzy — mówił — przyjemna jest konna jazda. Przedkładam ją ponad inne, chociaż i ko­lej to dobry wynalazek. Oczywiście, jak się komuś spieszy. Ale mnie się nie spieszy, wam chyba również? Pierwszy raz tutaj?

A na nasze potwierdzenie rzekł jakby od niechcenia:

W wagonie pociągu jest znacznie bezpieczniej.

Napady? — zagadnął Karol.

Zdarza się. Apacze, Komańcze, Indianie Pueblo, no i oczywiście dobrana partia obiboków spod ciemnej gwiazdy, czyli... przybyłych ze wschodu. Musieliście taką drogę wybrać? Wyglądacie na nowicjuszy. Ubran­ka jak z igły...

A pan dawno tutaj? — zapytałem.

Ho, ho! Widziałem ja już, jak wbijano srebrne ćwieki w Promptory Point...

Ileż, u licha, mógł mieć lat? Kiedy w Promptory Point, pod Ogden, wbijano uroczyście srebrne haki w ostatni podkład torów pierwszej na świecie linii kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, był rok 1869. Przed piętnastu laty!

Bawił pan tam z rodzicami? — zapytałem nie­winnie.

Spojrzał na mnie przenikliwie. Jakiś skurcz prze­biegł mu po twarzy.

Przez trzy lata pracowałem przy budowie tej linii i zaręczam, że nie była to robota na siły chłopca. Ale dajmy temu spokój. Lepiej popatrzcie, jak preria zielenieje. Jedyna to pora roku, podczas której nieco wilgoci zbiera się w tej ziemi. Przyjemnie oddychać. Potem robi się piekielnie gorąco, a wiatr podnosi tu­many kurzu, że świata nie widać. Wy tego nie znacie.

Byliśmy w zeszłym roku w Arizonie — wtrąci­łem.

Wstrzymał na sekundę konia i popatrzał na nas uważnie. Wydało mi się, że mnie świdruje na wylot swym spojrzeniem. Nieprzyjemne uczucie.

Nie wyglądacie na blagierów — stwierdził po chwili milczenia. — Arizona? Ho, ho! To jeszcze dziki kraj. Prawie jak ten.

Czy to oznacza, że Nowy Meksyk jest właśnie dziki?

Znowu zerknął na mnie:

W tych stronach nigdy nie było spokojnie. Pa­miętam pierwsze powstanie Apaczów w 1857, potem... chyba od 1861, przez dziesięć lat stałe walki z napierającym od wschodu osadnictwem. Potem próby zgro­madzenia Apaczów na jednym terytorium, w rezer­wacie. Generałowi Crookowi udało się wprawdzie ściągnąć garstkę czerwonoskórych i osadzić na wyzna­czonym obszarze, ale reszta wędruje sobie, dokąd chce i kiedy chce. Raz spacerują po Nowym Meksyku, raz po Arizonie, kiedy indziej odwiedzają nawet Meksyk,



przekraczając Rio Grandę * albo posuwają się z biegiem Kolorado i... szukaj wiatru w polu. Co robią dzisiaj, co zrobią jutro... któż odgadnie? Na dodatek żrą się między sobą: Apacze Mescalero, Apacze Tonto, Apa­cze Lipan, Apacze Zachodni... kto ich tam zliczy? Tak, tak, moi panowie. Jeśli wybraliście się na krajoznawczą wycieczkę, trzeba było udać się w inne strony. Chyba że macie ważne sprawy do załatwienia. Zresztą, nie moja rzecz.

Wszystko to powiedział jakimś nieprzyjemnym to­nem, bez cienia uśmiechu. Wolałem więc nie pytać. A Karol? Karol milczał przez cały czas jak zaklęty w kamień.

Jechaliśmy w miarę prędko, w miarę wolno, preria z rzadka porosłą trawami. Czarny lasek pozostał daleko za nami, a teraz cała przestrzeń migotała w słońcu barwami kwiatów, których łodygi chwiały się w po­dmuchach ciepłego wiatru i z suchym szelestem biły po końskich nogach.

Te barwy cieszyły początkowo wzrok, ale wkrótce ogarnęło mnie znużenie. Jakże jednostajny krajobraz! Z nudów począłem przyglądać się broni naszego nowego towarzysza. Popatrzyłem na długaśną rusznicę. Jak na człowieka nieco obeznanego z bronią wrażenie było wstrząsające! Powiem krótko: to była zupełnie haniebna broń, nie przynosząca właścicielowi zaszczy­tu. Nie wierzyłem własnym oczom: lufa jakby nieco krzywa, a na dobitkę w dwu miejscach przytwierdzo­na do łożyska drutem! Kurek — jak w muszkietach z ubiegłego stulecia. Chyba to “coś" należało nabijać od przodu. Jak z takiego muzealnego eksponatu można strzelać? A kolba? Kolba barwy nieokreślonej, o nie­równej powierzchni. Wyglądało na to, iż wielokrotnie musiała zastępować... młotek. O broni krótkiej niewiele mogłem rzec. Z bardzo głębokich i zniszczonych futerałów pasa sterczały tylko czarno lśniące uchwyty.

Przed samym południem zatrzymaliśmy się nad sre­brzystym strumykiem, gdzie


Rio Grandę del Norte — rzeka stanowiąca w swej dolnej części granicę państwową między USA a Meksykiem, zwana również Rio Bravo.

trawa rosła gęściej, a ma­lutki jałowcowy zagajnik rzucał nieco cienia. Obaj z Karolem powiedliśmy konie nad strugę. Ale Colorado postąpił inaczej. Obszedł najpierw oba brzegi stru­myka, z kilkanaście chyba jardów, potem zniknął wśród jałowców, by wreszcie wyłonić się z gąszczu, lekko pogwizdując.

W porządku — oświadczył. — Stary Colorado wszystko dobrze przepatrzył. Na przyszłość radzę wam naśladować go, jeśli nie chcecie stracić pewnego dnia swego pięknego uwłosienia głów lub zwiększyć ciężaru ciała o wagę jednej kuli.

Zajął się rozsiodłaniem konia.

Ten monolog uznałem za próbę zastraszenia nowicju­szy. Za takich nas przecież uważał. Spojrzałem wy­mownie na Karola i wzruszyłem ramionami. Colorado musiał dostrzec ten ruch, bo nie przerywając swej czynności, dorzucił:

Możecie w to wierzyć albo nie, nie trzeba jednak lekceważyć człowieka, który zna Nowy Meksyk jak własną kieszeń.

I nie trzeba się też obrażać — próbował go udo­bruchać Karol. — Mój przyjaciel na pewno nie ma ta­kiego doświadczenia, ale przecież coś niecoś świata oglądał.

Pewnie chodzi o tę Arizonę. Oglądaną z okien dyliżansu, eee... gdzie tam! Prędzej z okna kolejowego wagonu.

Odwróciłem się gwałtownie, aby odpowiedzieć na złośliwość. Mój towarzysz trącił mnie w ramię.

Zbyt powierzchownie ocenia pan ludzi, Colora­do — powiedział spokojnie. — Nasza podróż przez Arizonę w niczym nie przypominała jazdy koleją.

Może... Chociaż coś za bardzo, nie obrażajcie się, wyglądacie na zasiedziałych mieszczuchów, którzy wy­brali się na letnią wycieczkę. Wasz ubiór, wasza broń... Zresztą, co mi do tego? Lepiej rozpalmy ognisko. Nie znoszę zimnego jedzenia w najgorętsze nawet dni.

Roześmiał się, jak z dobrego żartu, po czym z osmo­lonym, pogiętym garnkiem, który wydobył z juków, powędrował po wodę.

Nieprzyjemny typ — mruknął Karol.

Raczej dziwny — odparłem półgłosem i począłem ścinać jałowcowe gałązki. Kiedy zgromadziłem ich spo­rą naręcz, cisnąłem na miejsce, z którego Karol usu­nął myśliwskim nożem trawę. Tak postępowaliśmy zawsze podczas obozowania na prerii. Karol był pod tym względem pedantem. Niegdyś żartowałem z takiej ostrożności, ale jeden widok pożaru stepu zmienił mój pogląd.

Colorado powrócił i z aprobatą pokiwał głową. Po­tem ukląkł, zgarnął nieco chrustu i wydobył z głę­bin przepastnej kieszeni najprawdziwsze krzesiwo. Z trudem powstrzymałem uśmiech. Z kolei Colorado wyjął blaszane pudełeczko z hubką. Szczęknął krzemień o metal, błysnęły iskierki, uniósł się szary słupek dy­mu, a w chwilę później buchnął płomień.

Gotowe — stwierdził i postawił bokiem do ognia pogięte naczynie. Postąpiliśmy podobnie. Gdy woda poczęła bulgotać, wsypaliśmy zmielonej na pył kawy, a Colorado nie odmówił jej przyjęcia. Natychmiast od­wzajemnił się wręczając każdemu z nas po sporej garści pemikanu — suszonego, zmielonego mięsa, wspa­niałej potrawy, przyrządzanej od wieków przez wszy­stkie chyba plemiona indiańskie Północnej Ameryki. Dołożyliśmy do tego nieco sucharów zabranych na dro­gę jeszcze w Milwaukee i uczta wypadła znakomicie. Kiedy wreszcie nabiliśmy fajki tytoniem, zapytałem:

Nie używa pan zapałek?

Nigdy. Łatwo nasiąkają wilgocią. Można co praw­da próbować dwoma kawałkami drewna...

Raczej kołkiem i deseczką — wtrąciłem;

O, znacie ten sposób? — zdziwił się.

Znamy — stwierdził Karol. — Jest jednak za­wodny. Kiedyś po ulewnym deszczu żaden z wojowni­ków Czarnych Stóp nie mógł wykrzesać ani iskierki.

Właśnie, właśnie. Nie masz jak krzesiwko. Słu­ży mi od wielu lat i nie psuje się. Hm... ale gdzież to oglądaliście Czarne Stopy? W cyrku?

Colorado — odezwał się mój przyjaciel — lepiej rozstańmy się. Wolę stracić bezpłatną gospodę niż wy­słuchiwać pańskich złośliwości.

Myślałem, że traper wybuchnie gniewem. Ale nie. Twarz mu się tylko skurczyła nieprzyjemnie.

Złośliwości? — powtórzył. — Tacy jesteście drażli­wi. Kto lubi złośliwości? Ale ja mam zwyczaj gadać, co chcę i kiedy chcę.

Colorado! — krzyknąłem podrażniony. — Roz­stańmy się w spokoju. Ani ja, ani Wielki Bóbr nie przyjechaliśmy tu szukać zwady.

Co? — spojrzał na nas uważnie. — Wielki Bóbr? Niby: kto?

Wskazałem palcem na Karola:

To jego przezwisko. Znane jest dobrze w Kana­dzie, ale nie tylko tam...

Traper podniósł się wolno od ogniska. Wstaliśmy również.

Ludzie — powiedział jakby wzruszonym gło­sem — czy to prawda?

Ale uparty — mruknąłem.

Jeśli to prawda — ciągnął pomijając milczeniem moją uwagę — to wy dwaj zlikwidowaliście przed ro­kiem jakąś bandę w Arizonie, tak? Słyszałem coś o tym.

Karol skinął głową, a ja dodałem:

Było nas tam więcej..:

Wielki Bóbr! Marzyłem, żeby was spotkać. Praw­dziwych westmanów coraz mniej na świecie. Przyjdzie czas, że po preriach uganiać się będą już tylko hodow­cy bydła. A pan — zwrócił się do mnie — musi być tym lekarzem, który pomagał Wielkiemu Bobrowi. Jeśli chociaż ćwierć prawdy jest w tym, co mi o was opo­wiadano, jesteście zuchy, co się zowie! Zmylił mnie wasz wygląd.

Nasze nowe ubrania? — zapytałem złośliwie. — i nasza broń, która nie rozpada się w kawałki?

Spojrzał na mnie ostro, ale zaraz uśmiechnął się.

To przytyk. Nie obrażę się. Niektórzy twierdzą, że ubiór o niczym nie świadczy. To zależy kiedy. Strój to cząstka człowieka, coś o nim mówi. A co się tyczy broni, hm, jeszcze zobaczymy, która celniej strzela.

Klepnął się po udach i znowu siadł. Uznaliśmy spór za zlikwidowany.

Co pan tam wywęszył w lasku i nad strumie­niem? — zapytałem zajmując miejsce przy ogniu.

Mogę ci na to odpowiedzieć — wtrącił się Ka­rol. — Colorado odnalazł czyjeś tropy, ale mocno już zatarte, dlatego teraz zachowuje się tak beztrosko.

Rzeczywiście. Zatarte ślady. Ktoś tu obozował, jeśli się nie mylę. I odjechał, ot tam — wskazał ręką.

Jak pan na to wpadł?

Przypadkowo. Mam niezły wzrok. Ale uznałem, iż jedno sprawdzenie wystarczy. Dlatego dałem spo­kój poszukiwaniom.

Mruknął coś do siebie, a później poinformował:

Trzech ich było tutaj.

Czerwonoskórzy? — zapytałem.

Nie. Konie podkute i buty z obcasami. Nocowali w lasku. Dwa razy słońce od tamtej pory zaszło, jeśli się nie mylę. A poza tym... jeden koń stąpał bardzo dziwnie. To rzadko się trafia. Musiał być kradziony, a złodziej nie poznał się w czas.

Zaskoczył mnie taki nieoczekiwany wniosek.

Dlaczego?

Wytłumaczę panu, doktorze. Pan pozwoli, że bę­dę używał tego tytułu.

Proszę...

Powiedziałem, że koń kradziony, bo nikt, kto wy­biera się na prerię, takiego wierzchowca nie kupi. Chy­ba ślepy! Pan wie przecież, jak koń chodzi: lewa noga przednia i prawa noga tylna, potem: prawa przednia i lewa tylna. Ale niekiedy trafia się takie zwierzę, które posuwa się bokami.

Jak to?

Tak, że najpierw stawia dwie lewe nogi, potem dwie prawe. Zupełnie jak wielbłąd. Powiadają wów­czas, że chodzi kroczem albo skroczem, albo że ma skrocza... Mniejsza z tym. Takie konie są bardzo szyb­kie.

No więc!

Ba, to nie są konie dla westmanów. Zostawiają tak inne ślady, że nie sposób nie zwrócić na nie uwa­gi. Jednego takiego konia bez trudu rozpoznać by moż­na w całym tabunie. Kto się zna na koniach, nie kupi takiego zwierzęcia na prerię.

Spojrzałem pytająco na Karola. Skinął głową.

No właśnie. Wielki Bóbr wie, ale z pana, dokto­rze, to żaden koniarz.

Przyznałem, że koniarzem żadnym nie jestem, cho­ciaż potrafię na oko odróżnić chabetę od dobrego wierz­chowca.

Ba — podjął znów Colorado. — Są inne, jeszcze gorsze, ale poznać się na nich można dopiero podczas jazdy. Takie zdradliwe bestie. Trzeba panu wiedzieć, że istnieją wierzchowce, które w galopie uderzają tyl­nymi kopytami o przednie. Jeśli jeździec w porę się nie zorientuje i nie będzie mocno ściągał cugli, konik przekoziołkuje. Najczęściej nie podniesie się więcej.

Ani on, ani jeździec. O takich koniach mówią, że się “ścigają". To fachowe określenie.

Pan się chyba wychowywał z końmi, Colorado?

Tylko przez pewien czas. Ale opowiedzcie lepiej, jak tam było w Arizonie.

Już otwierałem usta, ale Karol wpadł mi w słowo:

Może później, to długa historia.

Colorado nie nalegał. Spojrzał w niebo, sięgnął do którejś z licznych kieszeni swego przyodziewku i wy­dobył z niej najprawdziwszy zegarek. To było dla mnie zaskoczenie. Jakiż westman nosi zegarek? Ten delikatny przyrząd, tak mało odporny na wstrząsy i wilgoć. Traper czy westman regulują swój dzień według położenia słońca, a noc według gwiazd i za­ręczam wam, iż nawet ja nie odczuwałem braku ja­kiegokolwiek innego czasomierza!

Zegarek był solidny, wielki, metalowy, mocno po­rysowany i błyszczący od stałego zapewne wycierania. Colorado otworzył solidną kopertę i spojrzał na tarczę.

Już po pierwszej. Jeśli na wieczór mamy stanąć w zagrodzie Sama O'Brien, zbierajmy się. To mój imiennik — dodał — ja jestem również Samuel. No, szybko, szybko. Po nocy jechać nieprzyjemnie. Można wpaść w jakąś dziurę albo wprost w ramiona Mescalerów, Lipanów, Tantów, czy jak tam jeszcze się wa­bią, innymi słowy: Apaczów. Mnie co prawda skalp nie grozi, ale wy obaj macie dość bujne czupryny.

Tak gadając zabrał się do siodłania konia. Ruszy­liśmy za jego przykładem.

Colorado, czyżby pana już raz oskalpowano? — zapytałem.

Mnie? — wrzasnął dopinając popręgu. — To im się nie udało i nigdy nie uda! Spójrzcie!

Zerwał kapelusz z głowy — była naga jak kolano.

W młodości przechodziłem jakąś paskudną chorobę — wyjaśnił — a po niej wszystkie włosy mi wy­padły.

Tyfus plamisty — stwierdziłem.

Może i tak. Doktor lepiej się na tym zna.

Miał pan szczęście, Colorado — zauważyłem. — Tanim kosztem się pan wykręcił. Najczęściej to się umiera.

Nie będę zaprzeczał. No, jak tam? Gotowe?

Uderzyliśmy wierzchowce cuglami i ruszyli kłusem, a potem galopem.

Colorado dobrze ocenił odległość, bo nim słoneczna tarcza dobiegła horyzontu, zgrzani, zakurzeni i szczę­śliwi na widok ludzkiego domostwa, wjeżdżaliśmy

w bramę wysokiej palisady. Za nią, na obszernym po­dwórcu, wznosiła się budowla zbita z grubych bali, z wąskimi okienkami i dachem spadzistym, pochylo­nym w jednym kierunku. Na nasz widok wybiegł podrostek ze strzelbą w garści.

Jak się masz, George? — zawołał Colorado. — Odłóż tę pukawkę. Gdzie ojciec?

Ach, to wy!

W tej chwili druga postać ukazała się na podwórzu. Był to starszy mężczyzna, z odkrytą głową, z włosami lekko przyprószonymi siwizną, o ruchach energicznych i twarzy spalonej na brąz.

Halo, Sam! — krzyknął znowu nasz przewod­nik. — Sprowadziłem gości.

Halo, Sam! Witaj! Zejdźcie z koni, panowie. Pro­szę w moje niskie progi. George, zawiadom matkę — a kiedy chłopak oddalił się, zaczął wypytywać Colo­rado: — Gdzieś się kręcił? Chyba rok ciebie nie oglą­dałem.

Ani ja ciebie, stary niedźwiedziu. Nie byłem pe­wien, czy ta buda stoi jeszcze na swoim miejscu.

A dlaczegoż nie miałaby stać?

Ba, dużo jeszcze wody popłynie w Rio Grandę, zanim w tych stronach domy rozpadać się będą tylko ze starości. Ale mnie już wówczas tutaj nie znajdziesz.

Pleciesz głupstwa, Sam. Pozwólcie, panowie — zwrócił się do nas.

Przez wąziutką sionkę wprowadził nas do nieco mrocznego wnętrza. Malutkie otwory okienne skąpo przepuszczały światło, a na dworze poczęło zmierz­chać.

Siadajcie!

Zdjęliśmy kapelusze, broń odstawili do kąta i opadli na ciężkie, ledwo oheblowane ławy, z czterech stron otaczające równie prymitywny stół.

Colorado od czasu do czasu lubi straszyć — uśmiechał się gospodarz — ale tu kraj spokojny i nie ma się czego obawiać.

Obawiać! A to dobre! Popatrz na nich, Sam, po­patrz dobrze. Oni i obawa!

Palec Colorado wskazywał raz na Karola, raz na mnie. Nie mogliśmy pojąć, o co mu chodzi.

Słyszałeś o tej hecy w Arizonie? Na pewno sły­szałeś. Żebyś wiedział, że to właśnie oni. Te dwa zuchy dały radę całej bandzie.

O'Brien spojrzał na nas pytająco. Kiwnąłem głową, ale dodałem:

Przesada. Tam było nas dobrych kilka dziesią­tek.

Farmer roześmiał się:

Co za skromność! Słyszałem o was, pewnie, że słyszałem. Mówiono, że zrobiliście porządek w Arizo­nie. Sami czy nie sami... nieważne.

Rozmowę przerwał George, który wniósł trzy zapa­lone świece w prymitywnych lichtarzach, a po chwili gospodyni postawiła na stole zimne i gorące mięso i zajęła miejsce obok nas, uścisnąwszy każdemu rękę. Tak oto miałem przed sobą typową rodzinę osadniczą, przed­stawicieli wielkiej masy drobnych rolników, jacy od dziesiątków lat parli na zachód, szukając urodzajniejszych, a przede wszystkim obszerniejszych od dotych­czas uprawianych terenów. Jeszcze w roku 1861 nie­zmierzone ziemie rozciągające się między doliną Missisipi a Kalifornią stanowiły kraj prawie dziewiczy. Żyło tu nie więcej niż pół miliona ludzi, a po pustych obszarach wędrowali swobodnie Indianie, których licz­ba sięgała trzystu tysięcy. Na północy Siuksowie (a raczej — prawidłowo — Dakoci), na zachodzie Czejenowie i Arapahowie, na południu Apacze, Komańcze i szereg mniejszych plemion. W trzy lata później, w roku 1864, co najmniej 150 tysięcy osób wywędrowało z terenów leżących nad Missouri na Daleki Zachód. Jak obliczano, w jednym tylko roku przez Omaha przeszło 75 tysięcy ludzi z 75 tysiącami sztuk bydła, 30 tysią­cami koni i mułów, 22 tysiącami ton bagażu załado­wanego na wielkie wozy. Wielu z nich dążyło w góry szukać “skarbów", wielu było włóczęgami, ale potężną grupę stanowili ludzie pragnący zaorać i obsiać niczyje dotąd i nie tknięte pługiem stepy. Teraz, w 1884 roku, na dawnych pustkowiach rosła pszenica, ogromniały stada domowego bydła i wznosiły się błyszczące świe­żością ściany zagród. Jednakże kraj był wielki, więc ciągle jeszcze w jego południowych i południowo—zachodnich partiach częściej spotykało się płową zwie­rzynę czy indiańskiego wojownika niż farmera. W ta­kim kraju znajdowaliśmy się obecnie: Karol i ja, a chociaż siedzieliśmy za stołem przy blasku luksuso­wych podówczas świec, wiedziałem dobrze, że o milę dalej, poza linią pól i pastwisk O’Briena, rozciąga się pierwotna głusza, nie zbadana jeszcze przestrzeń lasów i stepów, przecięta rzeczkami o nie ustalonych na­zwach, poprzedzielana pasmami górskimi o szczytach, na które nikt jeszcze się nie wspinał. 'Takim był Nowy Meksyk, obszar nie posiadający praw stanowych, rzad­ko zaludniony i pełen niespodzianek witających po­dróżnego.

Właśnie jedna z nich ukazała się teraz w półmroku nadciągającego świtu, gdy wychylony przez okno ob­serwowałem daleką przestrzeń, podwórze otoczone płotem i Sama—Colorado leżącego tuż przy ogrodze­niu.

Przyłożyłem znowu lornetkę do oczu. Za rzeką błys­nęły różowo pierwsze zorze. W ich ł łagodnym blasku dostrzegłem trzech jeźdźców galopujących otwartą płaszczyzną. Dopadli doliny rzeki, zniknęli na chwilę, a potem ukazali się znowu na drugim brzegu.

Odjąłem szkła od oczu, wychyliłem się jeszcze bar­dziej przez otwór i powiedziałem półgłosem w kierun­ku śpiącej na dole postaci. Głos mój w porannej ciszy zabrzmiał czysto i wyraźnie:

Colorado, wstawaj! Indianie…


Tropy nad wodą


A teraz — nieco wyjaśnień. Od paru lat stało się moim zwyczajem w okresie wiosny opuszczać miasto, w którym spędzałem zimę. Nauczył mnie tego Karol Gordon, znakomity traper, noszący również przydo­mek Wielkiego Bobra, nadany mu przez plemię Czar­nych Stóp zamieszkujące kanadyjską prerię.

Karol Gordon w wyniku nieszczęśliwego wypadku (spotkania z szarym niedźwiedziem) odniósł poważne rany. W efekcie — trafił na oddział chirurgiczny szpi­tala w Milwaukee nad jeziorem Michigan. To był rok 1880, a ja pełniłem w tym właśnie szpitalu funkcję za­stępcy naczelnego chirurga. Reszty łatwo się domyślić. Karol stał się moim nieodłącznym towarzyszem i on to właśnie wiosną 1881 roku namówił mnie na wypra­wę w głąb kanadyjskiej prerii, by odwiedzić plemię Czarnych Stóp. Z tej wyprawy wróciłem dopiero jesienią, pełen energii i zachwytu nad wspaniałym pej­zażem tamtego kraju. Wiosną następnego roku wy­ruszyłem w te same strony. Wówczas to czarodziej Czarnych Stóp nadał mi imię Orlego Pióra. Jak by­łem z tego dumny — nie sposób opisać.

Żeby wreszcie zakończyć te wspominki, dodam, iż w roku ubiegłym (to znaczy 1883) bawiliśmy na terenie Arizony, dokąd Karol udał się ze specjalną misją

mającą na celu zażegnanie niepokojów, a nawet zbroj­nych wystąpień największego z tamtejszych plemion czerwonoskórych, Nawajów. W wyniku tego przedsię­wzięcia zawarliśmy znajomość z szeregiem interesują­cych osób, między innymi z don Pedro Gonzalesem, hacjenderem przybyłym wraz z córką z Meksyku. On to zobowiązał nas do odwiedzenia go przy najbliższej okazji. Okazja — oczywiście — nie zdarzyła się i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek mogła się zda­rzyć. Bo jakiż interes do załatwienia mogłem mieć w tak odległej krainie? Postanowiliśmy więc z Karo­lem rzecz całą odwrócić: jechać do Gonzalesa, a po drodze zwiedzić Nowy Meksyk. Dlaczego właśnie No­wy Meksyk?

Widzę — wbrew swym pragnieniom. — iż sprawy nie da się jednak streścić w paru zdaniach. Wybacz­cie!

Otóż w roku ubiegłym poznaliśmy wodza Apaczów Mescalero, imieniem Pehnulte, co znaczy w języku te­go narodu: Wielki Jeleń. Nie tylko poznaliśmy, ale — Karol i ja — wypaliliśmy z nim kalumet, czyli fajkę pokoju. Jakie to ma znaczenie we wzajemnych sto­sunkach między Indianami a białymi, nie potrzebuję chyba wyjaśniać. Ale na tym sprawa się nie zakończyła. Bo oto, znowu we dwójkę, zdołaliśmy Apacza wyciąg­nąć z samego środka paszczy śmierci. Stało się to rów­nież w Arizonie, w ponurej, na odludziu leżącej jało­wej dolinie. W niej dopadliśmy po długiej pogoni nie­bezpiecznego złoczyńcę, prowadzącego od lat podwójny żywot: raz właściciela gospody w małym miasteczku, raz przywódcy bandy rabusiów. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, któremu nieco pomogliśmy, herszt bandy został zdemaskowany. Jako gospodarz saloonu żył pod nazwiskiem Toma Lessera. Czy było ono prawdziwe, czy nie — to sprawa obojętna. Lesser w ostatniej chwili zdołał nam umknąć i teraz buja gdzieś po świecie. Najprawdopodobniej przedostał się do Meksyku, graniczącego z Arizoną. Wspominam o nim dlatego, że podczas pościgu Apacz o mało się nie zabił. Stało się to we wspomnianej już przeze mnie dolinie, która nosi nazwę Doliny Śmierci. Lesser ucie­kał z niej jadąc konno wąziutką, skalistą percią, stop­niowo wznoszącą się w górę po zboczu. Gnaliśmy za nim we trójkę: Pehnulte, Karol Gordon i ja. Lecz Apacz dosiadał najściglejszego konia, wyprzedził nas znacznie i byłby z wszelką pewnością schwytał Lessera, gdyby nie obsunął się nagle spory kawał skały. Koń stoczył się na samo dno doliny. Jeździec potrafił uchwycić się występu stromego zbocza. W ostatniej chyba sekundzie zdołaliśmy rzucić lasso i wciągnąć wiszącego na ścież­kę. Pamiętam słowa, z którymi wówczas Apacz do nas się zwrócił:

Gdyby nie moi biali bracia, leżałbym tam — wskazał na widniejącą pod nami na głębokości kilku­dziesięciu jardów przepaść. — Pehnulte nigdy im tego nie zapomni.

I tak zyskaliśmy sobie wiernego sprzymierzeńca.

Teraz, wybrawszy się w drogę do siedziby don Pedro, postanowiliśmy najmniej nam znaną jej część przebyć konno. Wyjechałem pociągiem z Milwaukee wraz z Ka­rolem Gordonem pewnego wczesnowiosennego dnia, wioząc ze sobą broń i uprząż. Wierzchowce mieliśmy nabyć później. I tak też się stało. Obraliśmy marszrutę wiodącą poprzez tereny Arizony, którą zamierzaliśmy przeciąć po linii ukośnej, aby jak najkrótszą drogą dotrzeć do granicy Meksyku i Stanów.

Koleją przebyliśmy Illinois i Kansas, dążąc wprost na południowy zachód aż do miejsca, w którym tory skręcały w kierunku Los Angeles. Tam pożegnaliśmy się z szynami i rozpoczęli wędrówkę przez obszar Nowego Meksyku. Teren olbrzymi, słabo jeszcze zaludnio­ny i prawie pozbawiony dróg.

Dlaczego więc taką wybraliśmy trasę zamiast jechać dalej w wygodnym wagonie?

Dlatego, że pragnęliśmy odwiedzić Pehnulte. Wie­dzieliśmy, iż Apacze Mescalero kręcą się gdzieś po Nowym Meksyku. Właśnie — gdzieś. To jest chyba najbliższe prawdy określenie. To znaczy: możemy ich spotkać wszędzie lub nigdzie. Indianie wędrowali tu i tam, pojawiali się w najmniej spodziewanym czasie i miejscu.

Po opuszczeniu pociągu na małej stacyjce minęliśmy domek z werandą, przez nikogo nie zamieszkany, opa­trzony (na wielkiej tablicy) napisem: “Blue Water": Poszliśmy szukać tej “niebieskiej wody". Odkryliśmy ją bez trudu w postaci małej rzeczki wesoło bulgocącej po dnie z żółciutkiego piasku. Nie była zresztą bardziej niebieska niż wszystkie inne rzeki Ameryki Północnej. Autor napisu musiał mieć sporo fantazji.

Widok wody bardzo mnie ucieszył — okazja do zmy­cia z siebie kurzu drogi. Jeszcze większą naszą radość spowodował widok znad brzegu: wznoszące się w pobliżu zabudowania.

Tego nam najbardziej potrzeba — zauważył Ka­rol. — Tego oczekiwałem, chociaż informatorzy często się mylą, a budynki w tych stronach potrafią szybciej ginąć, niż się je wznosi. Mamy przed sobą czyjeś go­spodarstwo. A jak gospodarstwo, to i konie.

Ciekaw jestem, co byś począł, gdyby okazało się, iż “Blue Water" to pustkowie?

Nie wyznacza się przystanków kolejowych w szczerej pustyni. Bo i po co? Nikt nie wsiądzie, nikt nie wysiądzie. Towarzystwa kolejowe wiedzą, co czy­nią. Idziemy.

Pomaszerowaliśmy skrajem rzeczki, potem w bok, wydeptaną w rzadkiej trawie steczką. Zawiodła nas prosto przez otwartą na ścieżaj bramę na podwórze, na które właśnie wytaczano wóz ze stojącej w głębi szopy. Dwu ludzi w rozpiętych koszulach i poplamio­nych spodniach ciągnęło za dyszel, a trzeci, nieco schludniej odziany, prowadził konia wlokącego za so­bą długą uzdę. Ujrzawszy nas zestawił zwierzę i pod­szedł. Nasz wygląd musiał natychmiast zorientować go w sytuacji: nieśliśmy na plecach siodła, derki i całą resztę uprzęży. Stanowiło to ciężar niemały i chociaż na niebie zaledwie wstał ranek — raczej chłodny — byłem mokry od potu.

Szukacie koni? — i nie czekając na odpowiedź dodał: — Chodźcie ze mną, coś wam pokażę.

Ruszyliśmy bez słowa. Jakieś sto jardów w bok znaj­dował się corral. Tak w tych stronach — z hiszpań­ska — zwano zagrodę dla koni. Była to budowla bez dachu, ogrodzenie zbite z grubych belek, sięgające piersi człowieka. Tworzyło spory kwadrat, pośrodku którego pasło się pięć wierzchowców. Cisnąłem — z westchnieniem ulgi — swój ładunek na ziemię, przy­sięgając nie dźwigać go ani przez minutę dłużej. Karol uczynił podobnie. Zdaje się, że i jemu dopiekło.

A teraz, dżentelmeni, spójrzcie! Każde zwierzę innej maści. Możecie wybierać, jeśli tylko posiadacie gotówkę.

Istotnie, było w czym wybierać. Najbardziej przy­padł mi do gustu koń czarny jak smoła, z białą plam­ką na czole. Głośno wyraziłem swój zachwyt, być może zbyt żarliwie, bo Karol trącił mnie łokciem w bok. Bał się, że w ten sposób podbiję cenę. Farmer popa­trzał na mnie przeciągle i zapytał:

A pan dobrze jeździ?

No, nie najgorzej... chyba.

Nie najgorzej? Nie radzę brać tego konia. Jest trochę narowisty, potrzebuje silnej ręki i bardzo do­brego jeźdźca. Przynajmniej przez pierwsze kilka ty­godni. Później się przyzwyczai.

Ależ... — usiłowałem zaprotestować, boleśnie do­tknięty w swej jeździeckiej dumie.

Daj spokój, Janie — przerwał mi Karol — jeź­dzisz zupełnie nieźle, ale ten koń wygląda nieco groź­nie. To raczej nie dla ciebie.

Jak uważasz — mruknąłem urażony.

Doskonale, Janie. Zdaj się na mnie.

Wzruszyłem ramionami. Karol wybrał dwa wierz­chowce, ale nie było wśród nich karosza. Kiedy przy­szło do ustalenia ceny, okazała się zbyt wygórowana, jak na nasze możliwości. Wówczas wybrał dwa inne, lecz i tym razem nie było wśród nich karego. Znowu farmer zażądał zbyt wiele.

Ha — westchnął mój towarzysz — nie będzie handlu. Idziemy, Janie, dalej...

Zmartwiałem. Perspektywa dalszego marszu z siod­łem na karku była przerażająca. Ale cóż mogłem po­cząć? Zarzuciłem na plecy ładunek, który wydał mi się jeszcze cięższy, i ruszyliśmy w kierunku bramy. Chwilkę trwała cisza, a potem:

Poczekajcie panowie! Przecież jakoś dojdziemy do ładu.

Stanęliśmy:

Weźcie karego:

Jak to! — krzyknąłem: — Sam pan odradzał..:

Bo to nie koń dla każdego, ale pański towarzysz da sobie z nim radę. Ja znam się na ludziach.

Teraz dopiero zaczął się targ. Kiedy dziś o nim wspo­minam, wygląda nawet zabawnie, ale wówczas nie było mi do śmiechu. Lękałem się, iż transakcja znowu nie dojdzie do skutku. Co prawda tym razem gospodarz aż trzykrotnie obniżał cenę, ale ciągle pod warunkiem nabycia karosza. A Karol zgadzał się na każdego inne­go konia, byle nie na tego. W końcu uległ i ze znie­chęconą miną przystąpił do szczegółowych oględzin na­szych nabytków: karego i przeznaczonego dla mnie gniadosza. Potem założyliśmy uprząż i wskoczyli na siodła. Gniady zachowywał się spokojnie jak normalny, przyzwoity wierzchowiec. Ale koń Karola! Najpierw stanął dęba, potem rzucił się prosto na ogrodzenie corralu, wreszcie usiłował rozciągnąć się na ziemi. Mia­łem okazję podziwiać, jak doskonale dawał sobie radę mój przyjaciel. Zabawa trwała przeszło godzinę. Czar­ny konik lśnił od potu, z pyska spadała płatami piana, a nogi mu drżały. Dopiero wówczas Karol opuścił siodło, ciężko oddychając.

Coś mi się chyba... należy za... ujeżdżenie... tego diabła — powiedział przerywanym głosem.

Farmer roześmiał się:

Zuch z pana. Zapraszam was obu na dobre je­dzenie i dobre spanie. Chyba nie odjedziecie przed jutrem?

Gospodarz zapraszał tak gorąco, że ustąpiliśmy. Za­raz też poznaliśmy czterech synów i małżonkę pana Gilberta Freemana. Wymieniając swe nazwisko farmer

z humorem zauważył, iż ono to właśnie doprowadziło go do celu: teraz istotnie czuje się wolnym człowie­kiem *•

Z długiej rozmowy prowadzonej przy obficie zasta­wionym stole wynikło, iż Freeman przed paru laty był dzierżawcą skromnego gospodarstwa w okolicach No­wego Jorku, że zebrał nieco pieniędzy i przy pierw­szej nadarzającej się okazji powędrował na zachód szukać szczęścia. Od przedsiębiorstwa kolejowego na­był spory szmat ziemi tuż przy torach, w zamian za co wyznaczono tu przystanek, któremu on sam — jak się chwalił — nadał nazwę “Blue Water". Takie miano nosił strumień, nad którym mieszkał w stanie Nowy Jork. Stara nazwa przywędrowała wraz z osadnikiem na nowe miejsce.

Zapytałem, jak się czuje na tym gospodarstwie i czy nie był niepokojony przez Indian. W odpowiedzi usły­szałem chóralny śmiech. Gospodarz natychmiast wyjaśnił, iż odkąd tu przebywają, nie widzieli ani jed­nego czerwonoskórego. W przeciwieństwie do białych!

To znaczy, iż w sąsiedztwie znajdują się jeszcze inne gospodarstwa — stwierdził Karol.

Ależ nie!

No to skąd się biorą tutaj osadnicy?

Nie ma osadników. Ci biali to po prostu pasaże­rowie pociągów zatrzymujących się w Blue Water. Nie wiem, dlaczego tu właśnie opuszczają wagony. Chciał­bym, aby jechali jak najdalej, na wschód czy na za­chód, to obojętne. Byle nie do Blue Water, bo z tego wynikają tylko kłopoty.

Kradną?

Otóż to. Próbują kraść. Każdy gwizd parowozu czy turkot kół po szynach stawiają nas na nogi. To jest alarm, moi panowie. Najgorsza rzecz z tym, że jeden z pociągów zatrzymuje się na długo przed świtem. Gdyby nie mój czujny sen, nie mógłbym wam sprze­dać ani jednego konia. Niedawno przepędziliśmy ich, jak to się mówi, w ostatniej chwili.

Kogo?

Trójkę. Było jeszcze dobrze ciemno i nie bardzo mogłem przyjrzeć się twarzom. Zresztą i czasu nie starczyło, uciekali dość szybko.

Konno?

Gdzie tam! Konie mieli zamiar znaleźć dopiero u mnie. Pewnie liczyli, iż trafią na samotnego farme­ra. Srodze się zawiedli. Każdy z moich synów umie


Fr e e m a n (ang.) — dosłownie: wolny człowiek (free man).


trafić w podrzuconą dziesięciocentówkę.

Była strzelanina? — zapytał Karol.

W niebo, prosto w chmury. Dla postrachu. Po­skutkowało, ale później przez trzy kolejne noce pilnie baczyliśmy na okolicę. Rozumiecie, panowie, wędrowali pieszo, nie mogli daleko odejść.

Mieli broń?

A jakże. Jednak nie ośmielili się jej użyć.

Oczywiście sprawdziliście ślady — wtrącił się Karol.

Ślady? A po co? Kto by je zresztą odnalazł? Wy­starczy, że przez kilka godzin powieje wiatr. Wszystko się wygładzi równiutko.

To wielka nieostrożność. Farmer popatrzał na nas uważnie:

Nie żartujecie? Przecież od tamtego wypadku mi­nęło... zaraz... — zastanowił się chwilę.

Dziesięć dni — przypomniał jeden z synów.

Właśnie, dziesięć dni. Musieli dawno odejść albo odjechać, albo... umrzeć z głodu, bo ze zwierzyną tu trudno. Zresztą nie słyszeliśmy żadnych strzałów.

Hm — mruknął Karol — z tego może wynikać, że są teraz dość daleko od Blue Water, radzę jednak na przyszłość dokładniej śledzić, dokąd udają się tacy nieproszeni goście. Chyba... chyba, że zamierza pan z powrotem przenieść się pod Nowy Jork.

O, nie! Pod Nowy Jork? Ja tu jestem wolny czło­wiek, a z koniokradami damy sobie radę.

Po skończonym posiłku oprowadzono nas po okoli­cy. Farmer chciał pochwalić się swą orną ziemią. Prze­chadzka nie była zbyt ciekawa. Krajobraz monotonny. Z ulgą więc udaliśmy się na zasłużony spoczynek na pachnącym sianie w stodole.

W gospodarstwie wstawano bardzo wcześnie, dzięki temu wskoczyliśmy na siodła, zanim zgasły ranne zo­rze. Głośno żegnani, pognaliśmy konie.

Karosz mego przyjaciela znowu próbował brykać, ale Karol szybko dał sobie z nim radę. Była to ostatnia próba krnąbrności wierzchowca, bo później stał się łagodny jak baranek. Jednakże tylko w stosunku do swego pana. Innym nie dawał się dosiąść. Mój gnia­dosz natomiast nie zdradzał żadnych narowów.

Kiedy odjechaliśmy od farmy tak już daleko, że nas nikt ani słyszeć, ani widzieć nie mógł, Karol klepnął mnie po ramieniu:

Ale zrobiliśmy interes, Janie!

Co za interes?

Trzeba być ślepym, by nie dostrzec, że mój kary to najprawdziwszy indiański mustang.

Przecież nie chciałeś go kupić?

Właśnie! Gdybym zdradził swe zamiary, farmer zaśpiewałby cenę nie na nasze kieszenie. A tak sytua­cja się odwróciła. Kiedy usłyszałem, że koń jest narowisty, nabrałem podejrzenia, a ono zamieniło się w pewność. Indiańskie konie nie znoszą białych i far­mer musiał mieć sporo z nim kłopotów. Nic dziwnego, ze wolał się go pozbyć za każdą cenę.

Ale skąd on takiego mustanga wytrzasnął?

Musiał od kogoś kupić. Nie ma już w tych stro­nach dzikich koni, więc nie schwytał. To jasne.

Jechaliśmy teraz wzdłuż tego samego strumienia, jaki napotkaliśmy przy kolejowym przystanku. Pew­nie wypływał gdzieś z południowego zachodu, a więc jego bieg zgodny był z kierunkiem obranej przez nas jazdy. Posuwaliśmy się bez przerwy aż do chwili, w której słońce dosięgło szczytu nieba. Wówczas urzą­dziliśmy krótki popas. Przestrzeń była otwarta ze wszystkich stron i tylko na zachodzie ograniczało ją pasmo zamglonych wzgórz. Nikt więc nie mógł nas tutaj zaskoczyć.

Rozkulbaczyliśmy wierzchowce, ściągnęli z siebie kurty, koszule i całą resztę odzieży, aby w płytkim strumieniu zanurzyć się i orzeźwić.

Musimy korzystać z okazji — gadał Karol kładąc się raz na lewym, raz na prawym boku w płyciutkim nurcie. Ja szorowałem się czystym, żółtym piaskiem, uznając to za wspaniały sposób przywracający spraw­ność mięśniom, a dobre samopoczucie sercu i głowie. Karol wydziwiał nad tym moim zwyczajem twier­dząc, iż “prawdziwi" traperzy i westmani nie myją się miesiącami, a zawsze są rześcy, do późnych lat. Odpar­łem na to, iż widać nie jestem prawdziwym westmanem i tropicielem śladów, mimo że właśnie dostrzegam bardzo wyraźny odcisk buta na przeciwległym brze­gu, tuż przy linii wody.

Tego oczywiście nie zauważyłeś — dodałem ze złośliwą satysfakcją. — Zapewne myjesz się zbyt czę­sto.

Co tam? — zainteresował się.

Wskazałem ręką i począłem spłukiwać z siebie pia­sek.

Karol, jak stał, wybiegł z wody i począł krążyć po brzegu z pochyloną głową. Na koniec wyprostował się.

To jedyny znak, jaki się zachował. Tu jest gli­niasty grunt. Dalej trawa zdążyła się już wyprosto­wać, chociaż ostatnio nie padał deszcz. Możemy głośno gwizdać na takie tropy. Człowiek, który je pozostawił, dawno stąd odszedł. Ale na wszelki wypadek, popatrz­my jeszcze.

Karol był zaiste znakomitym tropicielem, jakich już coraz mniej na kurczących się preriach i w trzebionych puszczach tego kontynentu. Nie pamiętam, aby kiedy­kolwiek się pomylił. Przemaszerowaliśmy więc wzdłuż brzegu, on w jedną, ja w drugą stronę. Po chwili do­strzegłem czarną plamę wypalonej darni, a wokół niej trochę okruchów sucharów, ogryzek cygara i nieco ko­stek i piór jakiegoś ptaka. Ukląkłem nad samą wodą. Tu natrafiłem na kolejne ślady: odcisk obcasa, nieco dalej — zastygła w mule forma podeszwy, tuż obok — zagłębienie kształtu całego spodu buta. Nigdzie jed­nak nie doszukałem się najdrobniejszego nawet odci­sku końskiego kopyta. Człowiek bez konia na takim odludziu? Rzecz przedstawiała się zagadkowo. A może był tu ktoś z farmy?

Wyprostowałem się i pomachałem ręką.

Ognisko! — krzyknąłem.

Wzruszył ramionami:

Jak będziemy szukać wszystkich starych śladów, nigdy nie dotrzemy do Meksyku.

Ale zaraz począł krążyć wokół wypalonej trawy, jak pies gończy wietrzący za tropem.

No — powiedział wreszcie — albo ja jestem ślepy, albo ci ludzie wędrowali pieszo.

Ludzie?

Tak. To nie był samotny człowiek.

Gdzie masz na to dowody?

Przypatrz się tym szczątkom — wskazał palcem na kupę rzuconych w jednym miejscu kosteczek.

Dziki indyk — stwierdziłem. — Zaczęła się pora wędrówek ptactwa. Nic w tym dziwnego.

Oczywiście, ale rzecz w tym, że największy na­wet żarłok nie zje czterech indyków podczas jednego posiłku.

Skąd wiesz, że zjedzono cztery?

Bo żaden ptak, jak mi wiadomo, nie posiada czte­rech par nóg. Popatrz uważnie.

Do licha... — zawstydziłem się.

Teraz widziałem wyraźnie osiem ptasich nóg, indyczych. Sam już od­nalazłem cztery głowy, co mnie we własnym mnie­maniu nieco zrehabilitowało, bo Karol właśnie tych głów nie dostrzegł. Nie dałem jednak za wygraną.

Nieznajomy — powiedziałem — mógł upiec czte­ry ptaki, ale mięso dwu lub trzech zabrał z sobą na drogę.

Zbyt dużo tu kości, ale przypuśćmy, że masz rację. Chodź, coś ci pokażę.

Powiódł mnie w bok, do miejsca, na którym widnia­ły jeszcze dwa, nie zauważone przeze mnie odciski stóp.

Przyjrzyj się dokładnie, Janie.

Nie potrzebowałem się przyglądać. Wystarczył jeden rzut oka. Oba ślady stanowiły odbicie dwu różnych; butów, obu z prawej nogi. Jeden z nich posiadał ostro zakończony szpic, drugi — płasko ścięty.

Jak widzisz, wędrowców było dwu. Moim zda­niem... nawet trzech. Ślad obcasa przez ciebie odkryty j nie pasuje jakoś do żadnego z tych butów. No, ale dosyć z tym. Bierzmy się do jedzenia.

Miał rację. Cóż nas mogły obchodzić te tropy sprzed paru dni? Zauważyłem więc tylko:

Przypuszczam, że są to ci sami trzej ludzie, któ­rzy usiłowali okraść Freemana.

Na pewno, jeśli farmer nie blagował.

Po zakończeniu posiłku, umyciu naczyń i dokład­nym zagaszeniu żaru osiodłaliśmy konie i ruszyli w drogę. Po dwu dniach podróży zatrzymaliśmy się w Santa Rosa. Co dalej nas spotkało — już wspomnia­łem.

Dodam tylko, że gdybyśmy wiedzieli, czyje to tro­py odkryliśmy nad strumieniem Blue Water, kierunek naszej jazdy uległby zmianie. Ale wtedy... nie miał­bym o czym dalej pisać.


Tropy po raz drugi


Colorado, wstawaj! — powtórzyłem.

W przedrannym blasku dostrzegłem, jak spod pali­sady dźwignął się szary cień. Jednocześnie w głębi po­koju zachrzęściła słoma i ozwał się senny głos Karola:

Co mówisz, Janie? Kogo tam diabli niosą? Aaach... ja się chyba nigdy nie wyśpię.

Bose stopy zatupotały po deskach. Karol wysunął rozczochraną głowę przez okno i przyłożył do oczu lornetkę.

Patrzał przez nią tak długo, że gołym okiem mogłem dostrzec sylwetki ludzi i koni.

Ubieraj się, Janie. Wydaje się, że jest ich trzech, ale nigdy nic nie wiadomo. Jeśli to są właśnie Apacze... Patrz, gospodarz już wyszedł na podwórko. Ten ma; czujny sen!

Odziałem się z pośpiechem, naciągnąłem buty, chwy­ciłem sztucer i skoczyłem do okna. O'Brien i Colorado stali na półce biegnącej wzdłuż palisady. Po chwili przyłączył się do nich syn gospodarza.

Co o tym sądzicie? — zapytałem wychylając się przez okno. — Czy mamy zejść?

Halo, doktorze! Zobaczymy, jak kij popłynie. Sam powiada, że nigdy go nie napastowali, więc pew­nie chodzi im o coś innego. To wygląda na poselstwo,

Colorado. Ale na wszelki wypadek zostańcie lepiej na górze. Z pukawką pod ręką.

Odwrócił się i znowu zapadła cisza przerywana od­głosami krzątania się mego towarzysza. Na koniec Ka­rol stanął obok mnie, akurat w chwili, gdy trzej konni zatrzymali się przed zawartą bramą.

Dostrzegłem, jak Samuel O’Brien wytknął głowę ponad ogrodzenie. Czerwonoskórzy podnieśli prawice dobrze mi już znanym gestem, oznaczającym pokojo­we zamiary. Potem padły jakieś słowa, których nie zrozumiałem. Colorado podbiegł do bramy i uchylił nieco jedną jej połowę. Ujrzałem, jak Indianie zesko­czyli z koni i wiodąc zwierzęta za cugle wkroczyli w obręb ogrodzenia.

Zejdźmy, Karolu.

Przecież Colorado prosił, żebyśmy zostali na gó­rze.

Chciałbym się przyjrzeć wojownikom...

Nie. Nie ruszajmy się. Colorado wie lepiej.

Mówisz, jakbyś nigdy nie bawił na prerii.

Mówię, jakbym bawił... Nie może decydować pięć osób jednocześnie. Jesteśmy w tym domu obcy, a po­nadto nie znamy tych Indian. Nie wiemy, co ich łączy czy dzieli z O’Brienem. Dlatego właśnie trzeba się za­stosować do poleceń Colorado.

Czy to Apacze?

Oczywiście.

Okazja, żeby się zapytać, gdzie przebywa Pehnulte.

Można to uczynić i z tego miejsca.

Tkwiłem więc w oknie, a Karol zawołał:

Colorado!

Głowy stojących na podwórzu obróciły się w naszą stronę.

Colorado — powtórzył Karol — zapytaj, gdzie teraz znajduje się Pehnulte?

Kto?

Pehnulte, Wielki Jeleń..

Zanim Colorado zdołał powtórzyć pytanie, jeden z indiańskich wojowników, najwyższy wzrostem, z sę­pim piórem wpiętym w węzeł czarnych, na czubku głowy skręconych włosów, zwrócił się do Karola:

Kto ty jesteś?

Czarne Stopy nadały mi imię Wielkiego Bobra. Jestem bratem * Wielkiego Jelenia.

Dowiedź tego!

Mimo woli wzruszyłem ramionami: jak można było dowieść tej oczywistej prawdy właśnie tutaj, wśród obcych ludzi?

To jest Wielki Bóbr — odezwał się Colorado. — Ja go znam.

Ile wiosen spędził Colorado z tym człowiekiem?

Czerwonoskóry powiedział “Colorado", a więc nasz przypadkowy towarzysz nie był kimś nie znanym Indianom.

Ja poznaję ludzi od pierwszego spojrzenia.

Taka odpowiedź nie zadowoliła wojownika. Przestał spoglądać ku oknu i wdał się w rozmowę z O’Brienem. Nie mogłem zrozumieć, o co w niej szło, mimo że dys­kusję prowadzono w indiańsko—angielskiej gwarze, używanej powszechnie na zachodnim pograniczu i przystępnej nawet dla nowego w tych stronach przybysza. Dodam, iż Apacze posługują się dialektem podobnymi do języka Nawajów, który zdołałem poznać przed rokiem. Wszystko to na nic mi się teraz zdało, ponieważ rozmowa toczyła się półgłosem, a do moich uszu dobiegały tylko strzępki zdań. Wreszcie ujrzałem, jak Apacze wskakują na konie i znikają za bramą.

Hej, dżentelmeni, chodźcie tu do nas! — za­brzmiał głos Colorado.

W sekundę znaleźliśmy się na dole.

To tylko pokojowa misja, nie ma strachu — wy­jaśnił traper. — Sprawa handlowa.

Handlowa!? — wrzasnął gospodarz. — To jest zwykła napaść. Chyba nie opuścicie mnie w potrzebie?

Na pewno nie — odparł Karol — ale o co cho­dzi?


W językach Indian słowo “brat" oznacza przyjaciela. Brata w naszym rozumieniu, określa się jako “syna mego ojca".



Te czerwone skóry domagają się, abym im za­płacił za ziemię. Słyszeliście kiedy o czymś podobnym? To przecież bezczelność! Ktoś ich musiał podmówić, bo pięć lat już tu siedzę i nigdy tego ode mnie nie żą­dano. Nie dam ani centa, ani jednego złamanego cen­ta! Mało się tu napracowałem? I jeszcze mam płacić?

Wrzeszczał tak, aż poczerwieniał na twarzy.

Samuelu, Samuelu — mitygował go traper. — Po co tyle krzyku? Trzeba całą rzecz rozważyć w spo­koju. Zastanów się chwilę...

Nad czym się mam zastanawiać? Sprawa jasna jak słońce!

Ale może ją odłożymy na później? Twoi goście na pewno są głodni. Ja również.

O'Brien zapomniał na chwilę języka w ustach, po czym w widoczny sposób zawstydzony, wybąkał ja­kieś niezdarne usprawiedliwienie i opuścił nas. Zja­wił się po kilku minutach, już z uśmiechem na war­gach, prosząc, abyśmy weszli do wnętrza domu. W izbie, której centralnym punktem był głęboki komi­nek zbudowany z potężnych głazów, przyjęła nas żona farmera nie tyle wymyślnym, ile obfitym śniadaniem, w którym sery i mleko stanowiły główne danie. Podjedliśmy sobie nieźle, po czym O’Brien — nie wspominając już ani słowem o rannym wydarzeniu — udał się do koni wraz ze swym synem.

Siadłem z Karolem na progu, by popatrzeć na gra­jący tęczą barw wschód słońca (tak było jeszcze wcześ­nie) i rozważyć konsekwencje indiańskiej wizyty.

Po chwili przysiadł się do nas Colorado i począł do­kładnie opowiadać o przebiegu całego zdarzenia. Stwierdził, że O’Brien mówił prawdę: czerwonoskórzy nigdy dotąd nie żądali od niego zapłaty za ziemię. Co ich do tego skłoniło?

To nieważne — odparł Karol. — Fakt jest fak­tem. Od kogo farmer nabył ten teren?

Hm, jeśli się nie mylę... od nikogo.

Powiedz pan uczciwie, Colorado, czyje to były ziemie?

Na pewno Apaczów.

No, to chyba sprawa jasna, prawda, Janie?

Najjaśniejsza.

Więc O’Brien powinien jakoś to załatwić. Ina­czej długo tu nie usiedzi.

Co prawda, to prawda — mruknął traper. — Przywołam Sama. Niech się wypowie.

Przesiedzieliśmy kilka minut w milczeniu, aż ściąg­nął farmera. Musiał mu już coś szepnąć o naszej roz­mowie, bo O'Brien, nie czekając na pytania, od razu wystąpił z żalami:

Zawędrowałem tu ze wschodu jak tysiące innych i dobrze się namordowałem, zanim zebrałem pierwsze plony. I teraz mam to wszystko zostawić? Dlatego, że im się tak podoba? Niedoczekanie ich!

Uspokój się, Sam — wpadł mu w słowa Colo­rado.

Łatwo ci gadać, bo to nie o twoją skórę chodzi.

Posłuchaj, człowieku!

Zabawnie było patrzeć, kiedy się tak spierali.

Nie będę słuchał głupstw. Pobędziecie u mnie i jak te czerwone diabły zjawią się tu, damy im naucz­kę Odechce się im zaczepiać starego O’Briena!

Należało natychmiast wyprowadzić farmera z błędu. Bój z Apaczami nie miał żadnego sensu. Taki zupełnie idiotyczny przelew krwi w tej sytuacji musiałby za­kończyć się naszą klęską. A poza tym... Indianie mieli rację. Otwierałem już usta, gdy uprzedził mnie Colo­rado. Zapytał bardzo spokojnie:

A ile to lat, Sam, mamy u ciebie bawić? Może do czasu, aż twoje nie urodzone wnuki nauczą się trzy­mać broń palną?

Nie kpij!

Ani mi to w głowie. Po prostu: pytam. Zupełnie poważnie, jak najmądrzejszy szeryf największego mia­sta. Jak długo mamy tu tkwić? Bo jeżeli nawet zdo­łamy odeprzeć pierwszy napad, natychmiast po naszym odjeździe, za kilka dni, za tydzień czy miesiąc, nastą­pi drugi. I nie obronisz się.

Dostrzegłem, jak farmer sposępniał.

Taką mi radę dajesz, Sam? Nie spodziewałem się tego po tobie. Mam więc czekać bezczynnie, aż znowu się tu zjawią i wyrzucą z mojej własnej ziemi?

Z ich ziemi — sprostował Karol.

Z ich ziemi? — powtórzył gospodarz. — Jak to? — Te tereny zawsze należały do Indian. Czy można się dziwić, że chcą za nie zapłaty?

Nigdy tego ode mnie nie żądali! — wybuchnął gniewem O’Brien. — Dopiero teraz, jak się zagospoda­rowałem.

Widać z nich lepsi kupcy, niż myślałeś — zaśmiał się Colorado.

Więc co mam robić?

Słyszałeś, czego żądali od ciebie?

Siedem fuzji. Skąd mam je wytrzasnąć?

Nie zadawaj niemądrych pytań. Pojedziesz do Santa Rosa. Tam nabędziesz, co zechcesz, a ja ci gwa­rantuję, że nie ruszę się stąd, dopóki sprawa nie zosta­nie załatwiona. Zgoda?

Jaką mam pewność, że jak stąd odjedziesz, to zno­wu nie przyjdą czerwoni i jeszcze raz nie zażądają za­płaty?

Nie znasz Indian, ty stary niedźwiedziu. Zawrze­my z nimi układ i ziemia będzie twoją raz na zawsze. Czy nie mam racji, panowie?

Przytaknęliśmy.

Ale ja uczynię dla ciebie jeszcze więcej, po daw­nej znajomości. Sam pojadę do Santa Rosa i kupię te pukawki. Dobrze wiesz, że ta ziemia jest warta wię­cej niż sto strzelb najlepszego gatunku.

To ostatnie stwierdzenie nieco udobruchało farme­ra, bo zauważył tylko:

Dawać czerwonoskórym palną broń to przecież szaleństwo.

O co ci chodzi? O te siedem pukawek? A wiesz, ile ich już nabyli od wędrownych handlarzy?

Niech i tak będzie — westchnął O’Brien. — Ale w razie czego na ciebie spadnie odpowiedzialność.

No i patrzcie, dżentelmeni — Colorado zwrócił się do Karola i do mnie — jak takiego przekonać? A wszystko przez to, że ma węża w kieszeni. Żałuje setki dolarów na zakup strzelb, żeby nimi zapłacić za ziemię wartą już dziś sto razy tyle.

Ile jej jest? — zainteresował się Karol. Okazało się, iż farmer nie zna dokładnie obszaru, na którym gospodarzył. Po długim namyśle oświadczył, iż będzie tego ze czterdzieści akrów *. Nie licząc pastwisk w stanie pierwotnym. Uważał bowiem, że tereny, gdzie pasie się jego bydło, stanowią również jego własność, podobnie rozumowali wszyscy inni osadnicy ruszający na zachód. Granice własności ziemskiej i spory o te granice narodziły się dopiero wówczas, gdy puste ob­szary poczęły się coraz gęściej zaludniać. W tym właś­nie roku doszło do konfliktu o prawa graniczne mię­dzy osadnikami a hodowcami bydła w Teksasie. Skwaterzy hodowali bydło już od wielu lat i z wiosną gnali je poprzez “niczyje" prerie aż do Kanady, układając się lub walcząc z napotykanymi po drodze oddziała­mi Indian *. Teraz biali osadnicy sprzeciwili się prze­pędowi przez swe orne pola i pastwiska — i walkę wygrali.

Poradziłem farmerowi, aby zatroszczył się nieco o oznaczenie granic swych posiadłości celem uniknię­cia najróżniejszych potem kłopotów, a Karol zapytał, jaki to właściwie obszar chcą sprzedać Apacze? Oka­zało się, iż wysłannicy plemienia wymienili teren ogra­niczony z jednej strony doliną rzeki, a z pozostałych trzech — kępkami ledwie widocznych z okien domu drzew. Na oko wyglądało to na 300 do 400 akrów.

I za taki obszar żądano siedmiu strzelb! Colorado miał rację. Z O’Briena musiał być nie lada kutwa!



Akr — 0,4 hektara.



Mieliśmy szczery zamiar wyruszyć w dalszą drogę tego samego dnia, jednak zmianę decyzji wywołała propozycja Colorado, by następnego ranka o świcie wybrać się do lasu za rzekę, gdzie “zwierzyny w bród, moi panowie".

Radzę się zaopatrzyć w mięso — dowodził. — Je­dziecie na południe, a tam przecież pustynia. Nawet o szczura trudno.

Przyznaliśmy rację, a że ranek był pogodny i rzeźwy, dosiedliśmy koni i ruszyli na krótką wycieczkę. Wiosenny step kwitnął tęczami kolorów, gdzieniegdzie błyszczał szmaragdem traw, gdzie indziej złocił się wysokimi łodygami uschłych chwastów. Kiedy tak wędrowaliśmy konno, przecięło nam drogę pokaźne stadko dzikich indyków. Ciekawe zwyczaje mają te ptaki: corocznie na wiosnę ciągną przez dalekie prze­strzenie kraju aż ku północy, jesienią zaś wracają na południe. Nie to jednak jest dziwne, ale fakt, że swą wędrówkę odbywają piechotą i używają skrzydeł tyl­ko do przelotu nad wodami lub bagnami. A jeszcze dziwniejsze, że drogę przebywają z zwartych kolum­nach: oddzielnie samce, oddzielnie samice. Napotkali­śmy dwie takie grupy, których wcale nie spłoszył nasz widok.

No! — krzyknął Colorado. — Marna to jeszcze pieczeń o tej porze roku, ale żona O’Briena ucieszy się nawet z takiej zdobyczy. Upolujemy trzy sztuki. Wystarczy. Zaczynajcie.

Wstrzymaliśmy konie.

Pokaż, co potrafisz, Janie — odezwał się Karol. Skinąłem głową, chociaż takie polowanie to wcale niełatwa sprawa. Oczywiście, że trafić w indyka śrutem nawet greenhorn potrafi, ale ja nie miałem du­beltówki, jedynie sztucer na kule. Jednakże bez słowa wyciągnąłem go z futerału przy siodle i złożyłem się. Mierzyłem do ptaka, który


1884 r. 4 tysiące cowboyów przegnało na północ prawie milion sztuk bydła.


się odłączył — na swą zgu­bę — od reszty gromady, aby trafienie nie wyglądało na przypadek. Nie chodziło mi tu o Karola, który w ubiegłych latach niejeden raz był świadkiem moich haniebnych pudeł, ale o Colorado. Pociągnąłem za cyngiel. Ptak zatrzepotał skrzydłami, uniósł się nieco i ru­nął. O dziwo, nie wywołało to wcale popłochu w sta­dzie. Ptaki nie zmieniły kierunku swej drogi i tylko przyspieszyły kroku, co wyglądało nader zabawnie.

Teraz przyszła kolej na Karola.

Pierwszy z lewej, ot, tamten — powiedział wska­zując palcem.

Wyciągnął strzelbę, zniżył lufę i nie przykładając broni do ramienia oddał strzał. Trafił bezbłędnie i — jak się po chwili okazało — prosto w głowę ptaka. To był zaiste mistrzowski wyczyn.

Ho, ho — odezwał się Colorado — nie chciałbym z warni spotkać się po przeciwnych stronach. Ale i ja nie jestem od macochy.

To rzekłszy, zamiast chwycić za swą odrutowaną jednorurkę, wyszarpnął zza pasa potężny rewolwer i dał ognia nie naciskając cyngla, lecz szarpiąc za ku­rek. Trzeci ptak został trafiony równie celnie jak dwa poprzednie. O mało nie krzyknąłem ze zdziwienia.

Colorado, pan chyba od dziecka uczył się strze­lać? — powiedziałem z uznaniem.

Przesada, doktorze. Dziś nikt w to nie uwierzy, ale za młodych lat nie do kolby przywykała ta ręka. Stare to dzieje i do licha z nimi.

Mówił to tak samo swobodnie, jak zwykle, ale na twarzy nie dostrzegłem ani cienia uśmiechu. Wydało mi się, że sposępniał.

No, panowie — zmienił temat — co byście powie­dzieli, gdybym zaproponował małe pieczyste? Spraw­dzimy, jak smakuje wiosenny indyk.

Nie czułem głodu, ale nie sprzeciwiłem się. Tylko Karol zauważył, iż nie będzie czym rozniecić ognia.

Pojedziemy jeszcze kawałek. Tu nie tylko opału brak, ale jeszcze czegoś...

Skręcił w prawo i pognał galopem. Jechaliśmy z pół godziny, lekko podnoszącym się terenem, aż przybyliśmy w obręb równiny porosłej tu i ówdzie kępkami krzewów. Niektóre z nich pokryte były listowiem, inne sterczały uschłymi patykami gałęzi.

Mamy już opał — stwierdził traper —— ale to nie wszystko. Jeszcze kawałek, a będziemy na miejscu. Zapowiedzianym miejscem okazała się kotlinka o dnie jałowym, gliniastym, otoczona obrączką traw i krzaków. Colorado zbadał najpierw otoczenie. Ja i Karol wydobyliśmy lornetki, ale jak daleko sięgał przez nie nasz wzrok, nie było widać żadnych śladów człowieka ani zwierzęcia. Rozkulbaczyliśmy konie i na długich lassach przywiązali do palików wbitych na naprędce w ziemię, aby mogły paść się poza obrębem czerwonego ugoru. Drewniany palik z zaostrzonym końcem jest podczas podróży przez bezdrzewne prerie tak samo nieodzowną rzeczą, jak broń i żywność.

Teraz nacięliśmy i nałamali suchych gałęzi, a Colora­do przy pomocy swego niezawodnego krzesiwa i hubki rozpalił ogień. Potem okiem znawcy obejrzał ustrzelone ptaki i jednego wypatroszył. A dokonał tego z wprawą zawodowego kucharza. Z kolei natarł ptaka solą wyjętą z juków, a później wypchał go garścią liści.

No, potrawa gotowa do upieczenia. — Z piórami? — zauważyłem.

O, pióra odejdą same. Dorzućcie więcej drewna. Muszę mieć sporo żaru.

To mówiąc udał się na dno dolinki, gdzie wśród gli­niastej ziemi błyszczało oko niewielkiego stawku, ra­czej kałuży, tyle że pełnej przejrzystej wody. Co ją utworzyło — nie miałem pojęcia, nie dostrzegłem żad­nego źródła. Dokoła widniały odciśnięte w mule i bło­cie kopyta antylop, a nawet pazury jakiegoś drapież­nika.

Colorado nabrał sporo czerwonej gliny, po czym za­czął nią oblepiać ptaka, aż gruba warstwa pokryła do­kładnie całe upierzenie.

I to będziemy jeść? — zapytałem pełen wątpli­wości.

Jeszcze jak! A teraz, więcej drzewa!

Dorzuciliśmy nową wiązkę suszu. Płonął szybko, pra­wie nie dając dymu. W kilka minut utworzyła się na spodzie gruba warstwa żaru, Colorado rozgrzebał ją patykiem, włożył w dołek spreparowanego ptaka i zasypał go popiołem.

Gotowe. Mamy pół godzinki czasu. Niech się każdy zabawia, jak chce.

Strzepnął resztki ziemi z ubrania, umył ręce w stawku, usiadł przed wygasającym ogniskiem, wyciągnął kapciuch i począł nabijać fajeczkę równie starą i rów­nie zniszczoną jak jego broń i odzież.

Noszę ją z sobą od dwudziestu lat — powiedział dostrzegłszy, jak przyglądam się krótkiemu cybuszkowi, prawie czarnemu. — Jest zrobiona z korzenia ja­łowca. Człowiek, który mi ją sporządził... ach, nie żyje już dawno. Kiedy mi ją wręczył, powiedział, że to ta­lizman. Dopóki ją noszę, dopóty nic mi grozić nie może. Może to i prawda? W różnych znajdowałem się tara­patach, a że mi nie ściągnięto skalpu, to nie tylko dla­tego, że jestem łysy jak kolano, ale pewnie dzięki tej fajeczce.

Siedziałem milcząc i spoglądając na jego twarz: po­ciągłą, suchą, o wąskich wargach i wystającym pod­bródku, co mogło świadczyć o silnej woli, ale i o skłon­ności do okrucieństwa. Lecz kto by tak pomyślał, tego natychmiast z błędu musiały wyprowadzić oczy. Jasno­niebieskie, o łagodnym spojrzeniu, stanowiące kontrast z twarzą spaloną na ciemnoczerwony kolor. Ile mógł mieć lat?

Zmarszczek prawie nie było widać. Włosów... brako­wało. Zauważyłem jednak siwiejący zarost na skro­niach i podbródku. Dostrzegł moje spojrzenie, bo — pykając z fajki — potarł dłonią policzki i powiedział:

Wożę z sobą brzytwę i golę się przy każdej okazji, nawet bez mydła, ale przez ostatnie trzy dni jakoś okazja się nie nadarzyła.

A potem, zmieniając temat:

Co to ja mówiłem o fajce? Aha, to właśnie dlate­go mam zwyczaj dobrze oglądać okolicę, w której przebywam. Kiedyś tak nie postępowałem. Sporo lat temu, obozowałem z dwoma podobnymi jak ja włóczęgami, nad źródełkiem, w dolince. Nie w tych stronach. Bar­dziej na północ, na szlakach Komanczów. Mieliśmy kolejno czuwać podczas nocy. Obudziłem się przed świtem, gwiazdy jeszcze nie pogasły, a mnie już ode­chciało się spać. Sięgnąłem do kieszeni bluzy. Do jed­nej, do drugiej, do trzeciej. Fajka przepadła jak ka­mień w wodzie. Wstałem, żeby jej poszukać. Wzrok miałem lepszy niż dziś, a ognisko świeciło nie wyga­słym żarem. Spostrzegłem, że ten, który miał czuwać, śpi jak suseł. Postanowiłem go nie budzić. Starając się stąpać jak najciszej, począłem okrążać nasze obozo­wisko z okiem utkwionym w ziemię. Nigdzie nie za­uważyłem fajeczki. Oddaliłem się nieco i posuwając się krok za krokiem trąciłem czubkiem buta jakiś przedmiot. Schyliłem się, to była moja zguba. Nie ma­cie pojęcia, jak się ucieszyłem. I właśnie w tej samej chwili usłyszałem parsknięcie mojego konia. O, to był znakomity wierzchowiec, przeszedł indiańską tresurę. Potrafił wiele rzeczy, zupełnie jak mądry człowiek, ale przede wszystkim potrafił przestrzegać przed niebez­pieczeństwem cichym rżeniem albo parskaniem.

Nasze konie stały w krzakach. Podobnych do tych — wskazał ręką — ale gęściejszych. Pobiegłem w ich stro­nę, na palcach, jak kot. Mój karosz spostrzegł mnie i natychmiast się uspokoił. Wtedy rozległ się nagle przeraźliwy wrzask. Znacie go zapewne, a jeśli nie znacie, życzę wam, byście nigdy nie usłyszeli. To brzmi jak jakieś “wiii..." o bardzo wysokich tonach. Wiedziałem, co oznacza: napad czerwonoskórych. Ale w pobliżu mnie nie było nikogo. Pomacałem rewol­wery i już, już chciałem skoczyć ku ognisku, gdy na­gle zapanowała cisza. Ujrzałem odblask płomieni zwięk­szający się z każdą chwilą. Błyskawicznie zmieniłem plan. Dosiadłem konia i pognałem, na oślep, prosto przed siebie w ciemną prerię. Moja strzelba została wraz z siodłem. Nie zważałem na to, tylko gnałem. Byle dalej, byle dalej. Czy postąpiłem jak tchórz?

Popatrzył badawczo na Karola i na mnie. Nie odpo­wiedzieliśmy.

Hm, tak to i wyglądało. Na pozór. Ale czerwonoskórych była cała banda, a moich towarzyszy za­skoczono we śnie. Na pewno się nie bronili, nie sły­szałem strzałów. Uznałem, iż jeśli zawrócę, dostanę się do niewoli i w niczym nie poprawię sytuacji. Pragną­łem ukryć się, doczekać świtu, a dopiero potem iść tropem czerwonoskórych. Nikt mnie nie ścigał. Nad ranem wróciłem na nasze obozowisko. Znalazłem ich trop wiodący ku północy, trop bardzo wyraźny, co naj­mniej dwudziestu koni.

Zamyślił się nad czymś.

A pańscy towarzysze? — zapytałem.

Przenieśli się do krainy wiecznych łowów. Za­bito obu. Na miejscu. Gdyby nie fajeczka, podzielił­bym ich los.

Dziwne, że napastnicy nie zorientowali się, ilu was było — wtrącił Karol.

Dla mnie również to było dziwne. Później do­wiedziałem się, że napadła nas grupa Komanczów sta­nowiąca przednią straż większego oddziału. Wykopali topór wojenny przeciw Apaczom. Śpieszyli się bardzo, aby przed świtem zaatakować znienacka przeciwni­ków. Pewnie dlatego nie brali jeńców. Tak, moi pa­nowie. No, ale dość wspomnień, pieczyste czeka.

Podniósł się, rozrzucił warstwę popiołu i patykiem wypchnął sporą bryłę rudoczerwonej gliny. Rozłupał twardą skorupę. Odpadła razem z piórami. Wewnątrz ukazało się różowe mięso indycze. Jeszcze parujące. Jedliśmy je rozłożone na wielkich liściach jakiejś pol­nej rośliny. Nic mi dotąd w życiu bardziej nie sma­kowało!

Biesiadę niespodziewanie przerwał kwik koni. By­łem jeszcze pod wrażeniem opowiadania Colorado, zerwałem się więc jak polany ukropem, z bronią gotową do strzału. Pierwszy dopadłem wierzchowców, ale nie dostrzegłem nikogo. Przyczyną alarmu okazał się gnia­dosz Colorado, który — dzięki długiej lince — zbliżył się do wierzchowca Karola. Ten ostatni uznał to za objaw wrogości; wyszczerzywszy zęby wspiął się na tylnych nogach, przednimi usiłując uderzyć w pierś przeciwnika. Wierzchowiec trapera nie uląkł się ata­ku i również stanął dęba. Odciągnęliśmy konie na bez­pieczną odległość.

Diabeł wcielony — zauważył Colorado. — Skąd pan go wytrzasnął?

Karol opowiedział historię kupna obu naszych koni.

No, to nabył pan prawdziwy skarb na czterech nogach. Nie każdy potrafi dosiąść takiego rumaka, czyli że... trudno go ukraść.

Na początku nieco brykał — stwierdził mój przy­jaciel.

Brykał! — krzyknąłem. — Żeby pan widział, Co­lorado, co ten diabeł wyrabiał... — i tu opowiedziałem o pierwszej przejażdżce Karola.

Wierzę. Gdybym nawet wątpił, że jesteście tymi, za których się podajecie, widok tego konia musiałby mnie przekonać.

Wyglądało na to, że pan wątpił, Colorado — zauważyłem.

Dajmy temu spokój. Nigdy nie można być zbyt pewnym, różnych ludzi spotyka się w tych stronach. Niech mnie to wytłumaczy. Oho... — zawołał — prze­cież ten koń nie jest podkuty! Warto by sprawdzić, czy zgubił podkowy, czy też nigdy ich nie miał.

Ostrożnie, Colorado — ostrzegł Karol.

Wiem, wiem. Nie mam zamiaru sam oglądać kopyt, ale nich pan to zrobi dla zaspokojenia mojej cie­kawości.

Karol uczynił zadość jego prośbie; na rogowych po­deszwach nie widać było śladów po hacelach.

To najprawdziwszy mustang. Powiadacie, żeście go kupili w Blue Water? Ciekawe, skąd ten farmer wziął mustanga? Nie ma już ich tutaj.

Może go kupił — zauważyłem.

Warto by sprawdzić, czy tresowany.

Co pan chce uczynić? — zaciekawił się Karol.

Nic groźnego. Może ten koń przeszedł indiańską szkołę? Tylko w jakim języku doń zagadać? A może to konik Komanczów? Nie tak daleko do nich. No, zrobimy egzamin.

Zbliżył się do karosza i powiedział:

Eta, eta...

Koń zastrzygł uszami, ale nie wykonał żadnego ru­chu.

Co to znaczy? — zapytałem.

Chodź, chodź. To właśnie w języku Komanczów, ale konik widać nie od nich. Spróbujemy z innej beczki.

Chwileczkę — przerwał mu Karol. — Może właś­nie utrafię — zawołał: — Isz hosz!

Wierzchowiec znowu zastrzygł uszami, spojrzał na Karola, po czym podkulił najpierw przednie, następ­nie tylne nogi i... legł w trawie. Osłupiałem. “Isz hosz" znaczy w dialekcie Apaczów “połóż się".

Świetnie! — krzyknął Colorado. — Więc to Apacz. Tresowany koń, oko mnie nie zmyliło.

Pan jest domyślny, Colorado — stwierdził z lek­kim uśmieszkiem Karol. — Nie wpadłbym na taki koncept — a zwracając się znowu do konia: — Sziszi!

Zwierzę posłusznie wstało z ziemi.

A teraz ja wam coś pokażę — poderwał się tra­per. — Uważajcie! Mój konik to co prawda żaden tresowany mustang, ale nie sprzedałbym go za całą furę złota.

Gwizdnął cicho, tak cichutko, iż ledwie dosłyszałem. Koń natychmiast truchtem podbiegł do swego pana, ale tylko na długość lassa, którym był przywiązany do kółka. Colorado powtórzył gwizdnięcie. Koń szarp­nął się raz i drugi, a kiedy to nie dało skutku, chwycił rzemień zębami. Upłynęła chyba minuta, gdy lasso zostało przegryzione, wierzchowiec podszedł do Colora­do i oparł głowę na jego ramieniu. Mimo woli klasną­łem w dłonie.

Nadzwyczajne! Na oko ten koń niewart i dolara.

Właśnie — przytaknął westman. — To dodatko­wa zaleta, nikt się na niego nie skusi.

Istotnie, koń wyglądał bardzo niepozornie; maści nie gniadej ściśle, lecz jakiejś jasnorudej, z odstającymi łopatkami i żebrami, które można było policzyć.

A nie zdarzyło się, aby bez pańskiego wezwania urwał się z linki?

Nigdy. Może gdyby step się palił. Ja go nie dla­tego przywiązuję, żeby nie uciekł, ale by wiedział, że nie wolno mu się oddalać. No, dosyć tych końskich sztuczek. Trzeba wracać. Sam może się niepokoi, tym bardziej że ma tych Indian w głowie. Będę musiał tu zostać z kilka dni. A wy?

Ruszamy pojutrze — odparł Karol. — Mamy przed sobą dobry szmat drogi.

A dokąd to ona prowadzi?

Do Meksyku, nad Zatokę Kalifornijską.

Ho, ho! Długa przejażdżka. Odprowadziłbym was kawałek, do El Paso *, gdybyście poczekali na mnie.

Odrzuciliśmy tę propozycję. Towarzystwo Colorado na pewno było cenne, ale nie mogliśmy przerywać podróży na samym jej początku.

Do farmy O’Briena wracaliśmy teraz inną drogą, a raczej bezdrożem, przez które Colorado wiódł nas bezbłędnie i bez wahania. Długie przebywanie na prerii wyrabia w ludziach jakiś specjalny zmysł orientacji.

Słońce już dawno minęło szczyt nieba i chyliło się ku zachodowi, kiedy wśród pustej przestrzeni trafi­liśmy na ślad ogniska, na odciski końskich kopyt i ludzkich butów. Sądziłem, że nie będziemy się zatrzymy­wać z tego powodu, bo nawet Karol przyhamował tyl­ko wierzchowca i rozejrzał się dokoła raczej obojętnie. I tak by się stało, gdyby nie Colorado. Ten nie dał się odciągnąć, ba, natychmiast zeskoczył z siodła. Chcąc nie chcąc musieliśmy przystanąć. Traper obszedł wiel­kim kołem czarną plamę, raz po raz pochylając głowę. W swym kolorowym ubraniu robił wrażenie jakiegoś egzotycznego ptaka, co kilka kroków uderzającego nie­widzialnym dziobem w ziemię.

Prędzej, Colorado — powiedziałem. — Ten trop nic nas nie obchodzi.

Skąd taka pewność? Musicie jednak dotrzymać, chociaż przez chwilkę, towarzystwa staremu wiaruso­wi, co to nie z jednego ogniska pieczeń jadł. Powia­dam wam, że każdy trop wart jest chwili uwagi.


El Paso — miasto graniczne pomiędzy Stanami Zjedno­czonymi a Meksykiem, nad Rio Grandę del Norte.


Wzruszyłem tylko ramionami, ale Karol nie wy­trzymał:

Colorado, ma pan rację, ale wydaje mi się, że po­winien pan zostać nauczycielem w szkółce dla greenhornów. Badaj tropy, ale nie nudź.

Nie obraził się, machnął tylko ręką i nadal krążył wokół starego obozowiska. Wreszcie zatrzymał się.

A teraz wam powiem, że tu biwakowało trzech włóczykijów z trzema końmi. A jeden z tych koni po­suwa się kroczem. Czy to nie dziwne, że nagle rozmnożyły się tego rodzaju konie?


Dymy nad prerią


Trwała jeszcze noc, gdy nazajutrz opuszczaliśmy za­grodę O’Briena. Gwiazdy co prawda zdążyły już zbled­nąć, ale do świtu brakowało paru godzin.

Colorado popędzał nas, jakby się za nim paliła preria.

Musimy zdążyć nad rzekę, zanim zacznie sza­rzeć. Wtedy do wodopoju ciągną wszystkie zwierzęta lasu. Prędzej, panowie, prędzej.

Ruszyliśmy kłusem zaraz za palisadą farmy. Na ga­lop było zbyt ciemno, zresztą od rzeki dzieliła nas nie­wielka odległość. Przebyliśmy ją szybko. Dostrzegłem, a raczej poczułem, iż płaszczyzna obniża się raptow­nie, wilgotny podmuch owiał mi twarz, a w chwilę później końskie kopyta zachlupotały w wodzie. Zatrzymaliśmy wierzchowce w czarnym jak smoła nur­cie. Schyliwszy głowy piły powoli wodę.

Słyszycie? — szepnął Colorado.

Z mrocznej dali, gdzieś z przeciwległego brzegu do­leciał pokrzyk żałosny o wysokich tonach.

Sowa poluje...

Ruszyliśmy w poprzek rzeki, a potem kopyta za­dźwięczały po kamieniach. Przebrnęliśmy piaszczystą Plażę, za którą ciągnęła się preria. Ściana lasu widniała po lewej stronie, o kilkanaście jardów. Colorado skierował konia w tamtą stronę. Przy pierwszych za­roślach zeskoczyliśmy z siodeł.

Konie zostaną tutaj — zarządził traper.

Same? — mruknąłem.

Nie odejdziemy daleko.

Zagwizdał cicho i jego wierzchowiec położył się pod najbliższym krzakiem.

Isz hosz — szepnął Karol swemu karoszowi. Po­słuchał natychmiast, ale ja cóż miałem uczynić? Próż­no szarpałem za uzdę. Zwierzę nie mogło pojąć, o co mi chodzi. Podprowadziłem je więc do najbliższego drzewa i przywiązałem na rozpuszczonych cuglach. Teraz wkroczyliśmy w gąszcz pierwotnego lasu, gdzie nie docierał najsłabszy nawet blask gwiazd. Traper torował nam drogę. Posuwaliśmy się bardzo wolno i ostrożnie, a przecież niejedna gałązka trzasnęła pod nogami i niejedna przejechała po mej twarzy, kłują­cymi igłami. Na koniec się trochę rozjaśniło. Między drzewami dostrzegłem lustro rzeki. Las dochodził tu­taj do brzegu.

Uwaga — szepnął traper. — Przed nami biegnie ścieżka do samej wody. Zatrzymamy się na skraju.

Powiódł nas jeszcze kilka tylko kroków. Splątany gąszcz nagle się rozstąpił. Wąziutka steczka przecięła nam drogę.

Doktorze, pan stanie tutaj, za tym krzaczkiem.. Wielki Bóbr nieco dalej, za tamtym zwalonym pniem, ja jeszcze dalej. Proszę się położyć i dobrze wytrzeszczać oczy. Wiatr dmie od rzeki, a poza tym pełno tu szałwi. Miejsce wymarzone, nikt nas nie zwietrzy.! A teraz uwaga: strzelamy kolejno. Najpierw doktor, ale dopiero wówczas, gdy zwierzyna będzie u wodopoju. Jeśli doktor spudłuje, poprawi go Wielki Bóbr. Jeśli i on nie trafi, spróbuję ja.

Ległem na wskazanym miejscu, za młodym jałowcem. Po lewej ręce miałem rzekę, przed sobą — ścież­kę, po prawej — gęstwę drzew, a wśród nich ukrytego Karola.

Szałwia pachniała mocno, aż w nosie wierciło, jakieś patyki uwierały mnie w pierś.

Uff — odetchnąłem głośno.

Doktorze — ozwał się przenikliwy szept Colo­rado — niech pan nie wzdycha. Słychać o milę.

Nic nie odpowiedziałem. Wysunąłem przed siebie lufę sztucera, opierając kolbę na ramieniu, i czeka­łem. Pisać o tym wszystkim — bardzo łatwo, ale zmu­sić się do czekania w bezruchu — znacznie trudniej. Właśnie w takich wypadkach chce się nagle zakaszleć albo zmienić położenie ciała, albo podrapać się po kar­ku. Leżysz, człowieku, jak kamień wśród mroku i sam nie wiesz, kiedy powieki zaczynają opadać na oczy, a głowa na leśne poszycie. Więc pocierasz twarz, szczy­piesz się w policzki i w tym drobnym ruchu naciskasz łokciem gałązkę, która akurat znalazła się przy tobie. Gałązka — jak na złość — jest sucha i pęka z trzas­kiem, który w tej ciszy brzmi jak grom. Nierucho­miejesz. Ale już po sekundzie czujesz swędzenie w no­sie. Trzesz go, żeby nie kichnąć, i w tej samej chwili słyszysz wściekły, chociaż stłumiony szept sąsiada:

Czy nie możesz przez chwilę poleżeć spokojnie?

Przez chwilę! W takiej sytuacji każda chwila wy­daje się godziną. Wlepiłem wzrok w ścieżkę, której istnienie bardziej przeczuwałem niż dostrzegałem, sta­rając się myśleć o czymkolwiek, byle nie zapaść w pół­senną drętwotę, przedsionek snu.

Stopniowo robiło się coraz chłodniej, ciemność ustę­powała tak niedostrzegalnie, iż zdumiałem się stwier­dziwszy nagle, że widzę dokładnie szarawą wstęgę drożyny przecinającej czerń leśnych ścian. A potem wśród ciągle jeszcze trwającej ciszy usłyszałem lekki szelest. Tuż przede mną przemknął jakiś niski, czworo­nożny stwór z długim ogonem. Widziałem, jak do­biegł do rzeki, zatrzymał się nad nią. Podnosił i opusz­czał głowę. Pił. Kiedy odwrócił się do mnie bokiem, z głową zadartą ku niebu, jakby węszył — poznałem. Zrobiło mi się nagle zimno, a potem niesłychanie go­rąco. Z wrażenia. To skunks! Wielkości lisa, nosi pięk­ne, czarne futerko z dwiema jasnymi pręgami wzdłuż grzbietu, ma wspaniały, puszysty ogon i wygląda wcale sympatycznie. Ale... zwierzątko to posiada jeszcze dru­gą nazwę, świetnie ilustrującą jego zasadniczą cechę: śmierdziel amerykański. Skuns przestraszony lub za­atakowany ustawia się tyłem do wroga, podnosi ogon i ze specjalnego gruczołu wyrzuca cieniutki strumień cieczy, cuchnącej w sposób przeraźliwy i powodującej u człowieka mdłości. Odzież, na którą padła choć krop­la tego płynu, nie nadaje się do noszenia. Nie pomaga pranie, moczenie w wodzie. Nieznośny odór nie ustaje. Jedyna rada — zakopać ubranie na kilka miesięcy w ziemi. Jeśli przez ten czas nie zbutwieje, można jeszcze będzie w nim chodzić. Tylko jak tego dokonać ma traper wędrujący przez pustkowia z jedną koszulą i jedną kurtką na grzbiecie?

Teraz pojmiecie, dlaczego przeraził mnie widok skunksa. Na szczęście nie dostrzegł mnie. Otrząsnął łapy z wody i prawie bezszelestnie przemknął ścieżką w głąb puszczy.

Widziałeś? — szepnąłem w kierunku Karola.

Doskonale. Mamy szczęście, Janie. Niewiele brakowało, a nasza wyprawa zakończyłaby się w tym właśnie miejscu.

Przewróciłem się na lewy bok, aż coś tam pode mną zachrzęściło, i czekałem. Drożyna szarzała coraz bardziej. I oto nagle rozległ się lekki, delikatny tupot. Ucichł na chwilę, potem ozwał się znowu. W mlecznej pomroce przedświtu ujrzałem dwie antylopy. Zbliżały się truchtem, co chwila przystając, jak gdyby niepew­ne, czy z gąszczu nie wyskoczy na nie czworonożny drapieżnik. Przesunęły się tuż obok mnie jak cienie. Dopadły rzeki. Stały nad jej brzegiem, nieruchome posągi puszczy. Potem raptownie pochyliły głowy ku wodzie. Teraz powinienem był strzelić wprost pod lewą łopatkę. Dla myśliwego jest to podobno chwila niesły­chanej emocji. Ja nic takiego nie odczuwałem. Miałem już co prawda na rozkładzie — w ubiegłych latach — wielkiego orła, który mnie zaatakował w Górach Ska­listych, a nawet szarego niedźwiedzia grizzli. W obu jednak przypadkach walczyłem we własnej obronie. To były istotnie pełne wrażeń momenty.

Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ra­mienia, powodując lekki szelest poszycia. Obie anty­lopy poderwały się do skoku. Muszka sztucera błyskawicznie powędrowała na obrany punkt, nacisnąłem cyngiel. Smuga blasku buchnęła z lufy. Jedna z anty­lop runęła jak rażona gromem. Jej towarzyszka prze­mknęła tuż przede mną. W sekundę później ozwał się drugi strzał. Usłyszałem trzask łamiących się krzewów i okrzyk Colorado:

Znakomicie! No, zabieramy się. Na dziś dosyć. Wynurzył się z zarośli i pochylony oglądał zdobycz.

Doktor trafił wprost w komorę. Nie zrobiłbym tego dokładniej. Wielki Bóbr miał trudniejszą sprawę, strzelał z prawej strony. Świetnie. Chodźcie, panowie. Zaciągniemy nasze łupy do koni. O’Brien się ucieszy.

Zaproponowałem zrąbać jakiś większy chojak i obie antylopy przenieść zawieszone na drągu, ale nie mie­liśmy z sobą nic ostrego poza nożami myśliwskimi.

Szkoda czasu na dłubaninę. Ciągnijcie za nogi, jakoś ten kawałek przejdziemy.

Ba, antylopy ważyły sporo, a chociaż od koni dzieliła nas niewielka odległość, to przecież droga była zarośnięta gąszczem, przez który z trudem mogliśmy się przecisnąć. Leśną ciszę przerwało nieoczekiwanie słabe, a przecież wyraźne rżenie konia. Colorado puścił natychmiast antylopią nogę, zerwał strzelbę z ramie­nia i prawie biegiem, jak na to pozwalały splątane gałęzie, począł przedzierać się ku skrajowi lasu.

Idźcie za mną! Tam coś się stało.

Po sekundzie straciliśmy go z oczu. Antylopy stały się jeszcze cięższe, a w chwilę później gdzieś w pobliżu rozległ się huk strzału. To musiała być flinta Colora­do, współczesna broń nie czyni tyle hałasu. Cisnęliśmy swe łupy i ruszyli szybko poprzez gąszcz. Karol toro­wał drogę. Biły mnie po twarzy gałęzie, do nóg czepiały się rozplenione na poszyciu rośliny podobne do lian i tak mocne, iż parokrotnie o mało nie runąłem zacze­piwszy o nie stopą. Resztką sił przedarłem się za towa­rzyszem na skraj lasu, gdzie senna preria spoczywała jeszcze w szarości przedświtu, i oto, co ujrzałem:

Colorado, bez fuzji, z krótkim nożem myśliwskim w dłoni, tkwił oparty o pień samotnego drzewa. Na­przeciw niego, wyprostowany, stał kudłaty stwór — czarny niedźwiedź. Przyłożyłem sztucer do ramienia, ale zmęczenie nie pozwoliło mi utrzymać muszki w jednym miejscu. Karol strzelił pierwszy. Ja — w se­kundę później. Huk obu strzałów zlał się w jedno przeciągłe echo. Po nim ozwał się krótki, urywany ryk. Kudłate cielsko zwaliło się na ziemię, łapy o straszli­wych pazurach poczęły drzeć trawę, potem znierucho­miały. Nasza trójka stała w miejscu: Colorado z no­żem w ręku, Karol ze strzelbą wciąż jeszcze przyło­żoną do ramienia, ja ze sztucerem w zaciśniętej dłoni.

Stary traper oprzytomniał pierwszy, skoczył, ale nie w stronę niedźwiedzia, tylko gdzieś w bok. Schylił się i wyciągnął z kępy krzaków swą rusznicę. Nabił ją i dopiero wówczas podszedł do nieruchomego cielska. Obszedł je dokoła, pochylił się i stwierdził:

Wspaniały strzał. No, wracajmy po antylopy...

To wszystko. Ani słowa podzięki!

Zawróciliśmy, przyciągnęliśmy antylopy i położyli obok misia. Traper przyklęknął i w milczeniu zaczął nacinać skórę przy głowie i łapach zwierzęcia.

A gdzie wasze konie? — wykrzyknąłem podcho­dząc do mego wierzchowca, który drżał jeszcze na całym ciele.

Widać uciekły — stwierdził filozoficznie Karol. — Dobrze, żeś swego przywiązał. Ale jak to się stało, Colorado?

Gdyby nie wy... ciężką miałbym przeprawę. Nóż trochę przykrótki, a pazury niedźwiedzia ostre jak brzytwa. Niech to licho! Nigdy wam tego nie zapo­mnę...

Zapadło znów milczenie.

Niedźwiedzie łapy — powiedział Colorado zabie­rając się z powrotem do pracy — to przysmak!

Jadłem je nieraz. Nie taki przysmak, jak powia­dają.

Dla mnie łapy tego niedźwiedzia będą najlepszym przysmakiem w życiu. Rozpalmy ogień.

A konie?

Niech się przejaśni, wrócą same. A jeśli nie wró­cą, poszukamy. Nie mogły odbiec daleko.

Nazbieraliśmy chrustu. Buchnął płomień. Colorado z wielką uwagą począł przypiekać na dwu ostruganych jałowcowych patykach niedźwiedzie łapy. Mięso pach­niało przyjemnie, jałowcowy dym również. W cieple bijącym od ogniska ogarnęła mnie senność. Milczałem, mimo że nadal nie wiedziałem, jak to się stało, iż stary wyga tak haniebnie spudłował. Karol również się nie odzywał. Colorado nie powiedział ani słowa więcej.

Niedźwiedzie łapy rzeczywiście smakowały nadzwy­czajnie. Kiedyśmy spożywali ten wczesny posiłek, za­płonęły pierwsze zorze: najpierw różowo, potem pur­purowo, jak ogniste słupy wspierające niebo. Wreszcie wyjrzał rąbek słońca.

Colorado szybko uporał się z mięsem, wytarł ręce o spodnie, wydobył kapciuch i fajeczkę, nabił ją tyto­niem i zapalił błyszczącym węgielkiem. Puścił parę kłębów dymu, spojrzał na nas, znowu wypuścił dym.

Dawno czegoś podobnego nie przeżyłem — po­wiedział wreszcie. — Takiego pudła, takiej... kuli w płot. Ale to nie wina ręki ani oka, tylko gałęzi.

Znowu pyknął z fajeczki. Niesporo szło mu opowia­danie.

Kiedy was zostawiłem przy antylopach, pogna­łem, jakby się las palił. To był głos mego konia, a mój koń nigdy nie daje znaku bez ważnego powodu. Podejrzewałem nieproszoną wizytę ludzi. Niedźwiedź ani mi nie przyszedł do głowy. W tych stronach nigdy nie spotkałem misia. Więc gnam przed siebie. Las rzednie i już widzę: dwa konie pędzą aż dudni, za nimi niedź­wiedź. Ale konie okazały się szybsze. Miś przystanął. Na placu pozostał jeszcze jeden wierzchowiec, ten pań­ski, doktorze. Widziałem, jak się wspinał i targał rze­mień. Miś rzucił się ku niemu. Przyłożyłem kolbę do ramienia jeszcze w biegu. Takie sztuczki udawały mi się niejeden raz. Pociągnąłem za cyngiel i w tej samej sekundzie przeklęta gałąź ostatniego drzewa podbiła lufę, a ja runąłem w pierwsze trawy. Zerwałem się jak oparzony, strzelba poleciała gdzieś w krzaki. Niedź­wiedź zaniechał konia. Zmierzał teraz wprost ku mnie. Wyciągnąłem nóż... Co dalej, to już wiecie. No, chodź­my teraz poszukać naszych dzielnych rumaków. Anty­lopy zabierzemy, ale misia nie. Chudy jak szczapa.

Odeszli obaj z Karolem, ale wrócili niespodziewanie szybko. Razem z końmi, które jak psy kroczyły za swymi panami. Okazało się, iż odbiegły niezbyt daleko.

Colorado zagasił resztki ogniska, rozłożył niedźwie­dzie futro podszewką do góry i ciepłym jeszcze popio­łem począł starannie nacierać każdy cal skóry. Karol natychmiast zaofiarował swą pomoc. Wkrótce jeden i drugi mieli zasmolone twarze i czarne ręce. Nacie­ranie skóry drzewnym popiołem zapobiega jej tward­nieniu i kurczeniu się. Jest to prymitywny sposób garbowania, stosowany od dawna przez Indian i westmanów.

Nie czekałem, aż mnie zaproszą do tej roboty. Po­szedłem do swego konia, który najspokojniej szczypał trawę. Obejrzałem siodło, poprawiłem popręgi. Że nie odniósł żadnych obrażeń — to zasługa Colorado. Obej­rzawszy raz jeszcze zwierzę od pęcin po głowę, ruszy­łem skrajem lasu. Tędy wiodły tropy zastrzelonego drapieżnika. Czarny niedźwiedź, wbrew opinii niektó­rych, wcale nie jest jaroszem. Co prawda przepada za pewnymi gatunkami ziół, żywi się leśnymi jagodami, malinami, jeżynami, ale nie stroni od mięsa. Ofiarą jego padają wszystkie prawie zwierzęta. Jedynie puma (lew amerykański) i bizon to równorzędni przeciwnicy.

Gdy zawróciłem do obozowiska, niedźwiedzia skóra została już spreparowana, pięknie zwinięta i przytro­czona do siodła Karolowego rumaka. Obaj moi towarzysze spłukiwali teraz w rzece resztki popiołu z rąk i twarzy. Wreszcie wpakowaliśmy antylopy na konie, dobrze zadeptali ognisko i ruszyli w powrotną drogę. Słońce wspięło się już na pierwszą ćwiartkę nieba, ciemny las jałowcowy rozbrzmiewał gwarem ptaków, a nad miejscem, któreśmy dopiero opuścili, krążyły już dwa skrzydlate drapieżniki.

Sępy — zauważył Colorado. — Zrobią porządek z misiem.

Przebrnęliśmy rzekę. Woda rozpryskiwała się pod kopytami koni, jej kropelki migotały w słońcu barwa­mi tęczy. Czułem się rześko w tym chłodnym jeszcze poranku. Cieszyłem się na myśl, że jutro ruszymy dalej, ku południowemu zachodowi, wprost do naszego celu: do Meksyku, do hacjendy don Pedro Gonzalesa.

A po drodze, kto wie, może uda się nam napotkać Pehnulte, wodza Apaczów Mescalero?

Las pozostał za nami. Jeszcze chwila, a wśród płas­kiej przestrzeni powinny się ukazać zarysy zabudo­wań. Rozglądałem się dokoła i nagle...

Patrzcie! — zawołałem. — Dym! Widzę dym... na wprost!

Wstrzymali konie. Karol sięgnął po lornetkę. Uczyniłem podobnie. Teraz widziałem wyraźniej: szarobury stożek wystrzelający gdzieś z ziemi.

To chyba nie preria? — powiedziałem.

Na pewno nie preria i nie ognisko — stwierdził Karol.

Podałem lornetkę Colorado. Spojrzał i natychmiast wykrzyknął.

Do licha! Ten dym nie podoba mi się. Popędzaj­my konie!

Wierzchowiec Karola od razu nas wyprzedził. Niósł na swym grzbiecie najmniejszy ciężar — tylko skórę niedźwiedzia. Ja dowlokłem się na samym końcu do zagrody O’Briena, a raczej do tego, co z niej jeszcze pozostało.

Przetarłem oczy myśląc, że śnię. Osmolona, miejsca­mi całkowicie zwęglona palisada, resztki sczerniałych bali — to było wszystko. Nie pozostało nic ani z za­budowań gospodarczych, ani ze sprzętów... Gdzie po­dzieli się mieszkańcy?

Widziałem, jak Karol kolbą swego sztucera roztrącał zwęglone szczątki, jak stąpał po zwałach popiołu wzbi­jając przy każdym kroku chmurkę szarego pyłu. Je­dyny zachowany narożnik budowli tlił się jeszcze sła­bym płomieniem. Pożar nie mógł wybuchnąć wcześniej niż godzinę, dwie temu, a więc już rankiem. Gdyby stało się to przed świtem, widzielibyśmy łunę na nie­bie. Ale kto spowodował ogień?

Colorado krążył dokoła palisady, z twarzą surową, z oczyma utkwionymi w ziemię. Skinął na mnie, a gdy się zbliżyłem, wskazał zamazane tropy, widoczne jesz­cze w miejscu, które było dawniej wjazdową bramą.

Znowu koń, który stąpa kroczem — powiedział. — To nie przypadek. Co o tym sądzicie? O'Brien był zbyt ostrożny, aby zaprószyć ogień. Gdzież zresztą sam się podział, gdzie jego żona, gdzie syn?!

Pierwszy raz widziałem starego trapera w stanie tak silnego wzruszenia. Ostatnie słowa prawie wykrzyk­nął. Zniknięcie O’Briena naprawdę nim wstrząsnęło. Zniknięcie czy... śmierć? Należało rzecz dokładnie zba­dać. Przeszukać drobiazgowo całe otoczenie domostwa i ruiny zabudowań.

Do środka nie sposób wejść — stwierdził. — Trze­ba poczekać, aż nieco ostygnie. Teraz możemy tylko zająć się tamtym tropem. Głowę dam, że tu bawili ci sami ludzie, których obozowisko znaleźliśmy na prerii. Konie stąpające kroczem nie chodzą stadami. To mu­siał być napad. Co pan znalazł? — zwrócił się do Ka­rola.

Nic. Nic, co stanowiłoby dowód obecności obcych ludzi. Pan znał rodzinę O’Brienów, Colorado. Czy mieli jakich wrogów w sąsiedztwie?

W sąsiedztwie? Jakie tam sąsiedztwo? Dokoła pustka.

A więc chyba... Apacze.

Apacze?! — krzyknąłem zdziwiony. — Żądali tylko zapłaty...

Nie dokończyłem zdania. Usłyszałem parsknięcie ko­nia. Karol szarpnął mnie za ramię. Odwróciłem się bły­skawicznie. Krąg czerwonych wojowników otaczał całą przestrzeń dawnych zabudowań i nas, uwięzionych wewnątrz tej przestrzeni. Apacze! To właśnie byli oni.

Karol wysunął się na czoło naszej trójki:

Czego szukają nasi czerwoni bracia? Dom nasze­go brata spłonął. Czy wiecie, kto jest podpalaczem?

Nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Czyżby nie zrozumieli Karola? Kiedy zacząłem powątpiewać o umiejętnoś­ciach językowych przyjaciela i chciałem powtórzyć pytanie w języku angielskim, odezwał się wojownik, na głowie którego sterczało granatowoczarne pióro ptasie, wetknięte w równie czarny węzeł splecionych włosów.

Iszarshiutuha wie, kto podpalił wigwam Ob-liena. Iszarshiutuha znaczy “mały jeleń". Co za dziwny zbieg okoliczności: przed rokiem zadzierzgnęliśmy przy­jaźń z wodzem Apaczów Mescalero, który nazywał się Pehnulte “wielki jeleń". Uznałem to za pomyślną dla nas wróżbę. Zupełnie bezpodstawnie. Oczywiście słowo “Ob—lien" było przekręceniem nazwiska O’Briena. Ale nie to mnie zdziwiło. Osłupiałem dopiero wówczas, gdy Mały Jeleń dokończył swe krótkie przemówienie.

Wy jesteście podpalaczami!

Kiedy to rzekł, podniosły się ku nam lufy strzelb i strzały łuków. Popełniliśmy straszne głupstwo od­szedłszy daleko od swych koni i zostawiwszy przy siodłach długą broń. Teraz byliśmy bezbronni. Cóż nam pozostało? Tylko zachować spokój. I tak też postąpił Karol.

Wojownicy Apaczów mylą się. Niech popatrzą na tropy wokół pogorzeliska. Zobaczą, że tu byli inni ludzie.

Blada twarz nie będzie rozkazywać Małemu Je­leniowi. Oddacie broń i pojedziecie z nami.

Dokąd? — zapytałem.

Do obozu Apaczów.

Dlaczego? — zapytałem powtórnie.

Jesteście podpalacze i mordercy. Gdy długie no­że * dowiedzą się o spaleniu wigwamu Ob—liena, ruszą przeciw nam, wówczas wydamy was długim nożom. Howgh!

Odetchnąłem. Sprawa nie przedstawiała się tak źle. Jeśli nas przekażą żołnierzom, automatycznie staniemy się wolni. Najgłupszy przecież dowódca nie uwierzy w to, że lekarz z Milwaukee czy słynny traper Karol Gordon stali się nagle podpalaczami lub mordercami!

A poza tym — Pehnulte! O tym samym musiał pomyśleć Karol, bo odezwał

się:


Długie noże — tak nazywali Indianie żołnierzy regu­larnej armii, od szabel, które nosiła ongiś amerykańska ka­waleria.


Jesteśmy przyjaciółmi Wielkiego Jelenia. Pro­wadźcie nas do niego.

Mały Jeleń spojrzał nań ponuro:

Blada twarz kłamie! Pehnulte odjechał na wio­senne łowy.

Wzruszyłem ramionami. Mały Jeleń musiał być wy­jątkowym tępakiem. Nie chciał nas wysłuchać, nie chciał zbadać tropów odkrytych przez Colorado. Jakim sposobem wybrano go na wodza?

Wojownicy Apaczów nie potrzebują zabierać nam broni. Udamy się za nimi dobrowolnie.

To powiedziawszy mój przyjaciel uczynił krok w kierunku koni. Nie wiem, jak by postąpili Indianie wobec takiego oświadczenia i nigdy się nie dowiedzia­łem. Bo oto rozległ się lekki szelest, po nim — gwizd, tętent kopyt i piekielna wrzawa na zakończenie. Krąg ludzi rozerwał się. Ujrzałem Colorado, jak gnał na swym wierzchowcu. Początkowo nikt go nie ścigał. Apacze zostawili mustangi na uboczu i teraz kilku wo­jowników pobiegło je dosiąść. Iszarshiutuha coś krzyk­nął, rzucono się na nas. Zostałem obalony i skrępo­wany. Napastnicy odstąpili. Kilka kroków dalej leżał Karol, równie bezwładny jak ja. Znaleźliśmy się w nie­woli Apaczów.


W niewoli


We wnętrzu panował półmrok. Wysoko na kilka stóp pięły się drewniane tyki, na których trzymała się ścian­ka spleciona z łoziny i okryta płatami kory. W górze, gdzie tyki się łączyły, malutki otworek błyskał świat­łem pełnego dnia.

Spoczywałem na posłaniu z traw nakrytych bizonią skórą i gapiłem się w ten otwór ukazujący skrawek błękitnego nieba. Cóż miałem innego czynić? Wigwam Apaczów zbyt jest ciasny, aby w jego wnętrzu można odbywać spacery.

Dwa kroki ode mnie leżał Karol. Prawdopodobnie patrzał w tę samą dziurę i rozmyślał. Byliśmy jeńcami Mescalerów i teraz odpoczywaliśmy po długiej i mę­czącej jeździe od zagrody O’Briena aż tutaj, do indiań­skiej wsi. Zdążyłem już zauważyć, iż znajdowała się w dolinie otoczonej lasem, nad strumykiem wypływającym ze wzniesień piętrzących się dokoła na kształt schodów jakiegoś olbrzyma, porosłych starodrzewem. Po jednej stronie rzeczki ciągnęły się pastwiska, po drugiej — szeregi szałasów. Po przybyciu zdjęto z nas rzemienie i więcej już nie krępowano, tyle że swobo­da ruchów ograniczona została do wnętrza wigwamu. Przed jego wejściem siedzieli dwaj wojownicy.

Colorado uciekł! Spryciarz. Wiedzieliśmy, że pogoń wróciła z niczym. Ale ten fakt nie polepszał sytuacji, przeciwnie. Mały Jeleń uznał ucieczkę westmana za dowód naszej winy.

Udało mu się — powiedziałem głośno. — I tyle go będziemy widzieli.

Myślisz o Colorado? — zapytał Karol. — Chyba się mylisz. Jeśli Colorado jest uczciwym człowiekiem, nie opuści nas w biedzie.

Ostatecznie — westchnąłem — nic nam tu nie grozi. Pehnulte w końcu powróci.

Ba, ale kiedy? Nie bardzo mi się uśmiecha spę­dzić całą wiosnę i całe lato w tym wigwamie. A poza tym... — urwał w połowie zdania.

Co jeszcze?

Tylko tyle, że Dziki Zachód ciągle jeszcze jest dziki. Wielu tu padło, i czerwonych, i białych. Gdyby tak Pehnulte nie wrócił?

Nie przerażaj mnie, Karolu. Wydadzą nas naj­bliższemu posterunkowi wojskowemu. Tak mówił Mały Jeleń.

Mówił, ale nie do niego należeć będzie ostatecz­na decyzja, tylko do rady starszych plemienia.

Roześmiałem się:

Wróżysz nam śmierć przy palu? Nie poznaję cię. Skąd taki pesymizm? Nie istnieją już męczeńskie pale, stare to dzieje i przebrzmiałe.

No, no. Co za pewność? Czuję się jak greenhorn wobec starego tropiciela lasów i pól. Ale nie podzielam twego spokoju *.

Karolu — obruszyłem się — jeszcze jedno takie słowo...

...a opuścisz wigwam, śmiertelnie na mnie obrażony. Obawiam się jednak, iż przeszkodzą ci w tym strażnicy czuwający nad nami przy wejściu. A teraz mówię poważnie: jeśli Pehnulte nie wróci, Apacze naj­prawdopodobniej odstawią nas do najbliższego fortu. Powiadam: najprawdopodobniej.

No, właśnie. Dowódca posterunku nie uwierzy oczywiście...

A nie przychodzi ci na myśl, że może się trafić tak głupi podoficer czy oficer i tak leniwy, że nie bę­dzie chciał sprawdzić, kim jest człowiek podający się za lekarza i kim jego towarzysz. To nie przelewki. Jeśli O'Brien zginął, a tak przypuszczam, oskarżą nas o mord.

Chyba kpisz?

Ani mi to w głowie. Na tych ziemiach powieszono już sporo niewinnych i


Karol Gordon nie mylił się. Spokój nie zapanował na tych ziemiach. W dwa lata później, w marcu 1886 r., Apacze wy­kopali topór wojenny.


naiwnych.

A niech to... Musimy więc stąd uciekać.

Cały czas nad tym się zastanawiam.

Dalszą rozmowę przerwało wejście indiańskiej sąuaw. Postawiła przed nami dzban wody i dwie miski pełne parującej zupy. Barwę ta potrawa miała nieosobliwą, szarobrązową, ale zapach! Dawno czegoś tak wspaniałego nie miałem w ustach. Do tego otrzyma­liśmy po placku kukurydzianym. Squaw bez jednego słowa opuściła wigwam.

A może byś tak ją zagadnął?

O co i po co? Nie odpowiedziałaby.

Westchnąłem zabierając się do jedzenia. I tak mi­nął pierwszy dzień naszej niewoli.

Następnego, samym rankiem, wyprowadzono nas na dwór. Sądziłem, iż Mały Jeleń pragnie z nami pomó­wić. Już szykowałem argumenty, które miały go prze­konać o naszej niewinności. Nadaremnie. Iszarshiutuha nie pokazał się. Przywiązano nas do dwu samotnych pinii. Ręce jednak pozostawiono wolne. Mało tego! Jeden z wojowników przyniósł nam kapciuchy z tyto­niem i fajki. Kiedy się oddalił, mruknąłem do Karola:

Odnoszą się do nas z szacunkiem...

Po prostu traktują jako zakładników, baczą, abyś­my zbytnio nie cierpieli w niewoli. Ale nie wysnuwaj z tego żadnych wniosków. Jak mi wiadomo, ze skaza­nymi również obchodzono się bardzo łagodnie.

Dziękuję za pocieszenie. Wymyśl coś innego. Ni­kogo nie widzę w pobliżu, może spróbować?

Nic z tego, Janie. Za nami siedzi wartownik. Nie zdołalibyśmy zrobić nawet paru kroków, a tylko po­gorszyli swą sytuację.

Po paru godzinach, gdy słońce dosięgło szczytu nie­ba, poczułem coś jakby wdzięczność dla Indian. W wi­gwamie musiało być teraz piekielnie gorąco i duszno, tu zaś cień pinii chronił głowy, a spadający od czasu do czasu z górskich wyżyn wiaterek chłodził twarze. Troszczono się o nas niebywale. Jeśli na przykład pod­biegał ku nam któryś z włóczących się po wsi indiań­skich psów, siedzący za nami wartownik odpędzał go kamieniem.

Popołudniowy posiłek otrzymaliśmy na dworze, wie­czorny — już w wigwamie, gdzie zdjęto z nas pęta.

Opisałem dokładnie przebieg drugiego dnia niewoli. Następne niczym się nie różniły. Straszliwa monotonia poczynała nam ciążyć nieznośnie. O wydostaniu się niepostrzeżenie z wigwamu nie było co marzyć. War­townicy nigdy nie spali, a sforsować ściany szałasu nie dałoby się bez pomocy długiego i ostrego noża. Po­cząłem złorzeczyć w myślach Colorado, który teraz buja sobie na wolności.

Karol — dostrzegłem — posępniał z dnia na dzień i na moje pytania odpowiadał tylko półsłówkami. Pa­rokrotnie domagaliśmy się rozmowy z Małym Jele­niem. Bezskutecznie. Podejrzewam, że strażnicy nie przekazali mu naszej prośby. Na pytania o Pehnulte zawsze otrzymywaliśmy tę samą odpowiedź, że poje­chał do Alczeze—czi, co w języku Apaczów oznacza Mały Las, i jeszcze nie wrócił. Gdzie znajdował się ten Mały Las: dziesięć mil stąd czy sto — nie mogliśmy się dowiedzieć. Strażnicy po prostu ogłuchli i oniemieli.

Któregoś dnia — oświadczył mi Karol — zrobię taką awanturę, że będą musieli przywołać Małego Je­lenia.

Monotonia przymusowego pobytu raz jeden prze­rwana została przez wydarzenie, którego konsekwencje ujawniły się znacznie później. Oto szóstego czy siód­mego dnia naszej niewoli — dokładnie nie pamiętam — w samo południe, gdy siedzieliśmy przywiązani do “swoich" pinii, w głębi doliny dostrzegłem dwie obce, nie pasujące do otoczenia sylwetki ludzkie. Zbliżyły się powoli w naszą stronę.

Karolu — powiedziałem półgłosem — popatrz.

Widzę. Jacyś biali.

To koniec naszej niewoli!

Nie wyglądają na żołnierzy.

Kimkolwiek są, nie zostawią nas w takim poło­żeniu.

Zobaczymy.

W pewnej od nas odległości obaj nieznajomi zatrzy­mali się. Ujrzałem, jak podszedł do nich Indianin, za­pewne Mały Jeleń, ale przestrzeń ciągle jeszcze była zbyt wielka, abym mógł kogokolwiek rozpoznać. Stali w grupce przez kilka minut, a potem wolnym kro­kiem znowu skierowali się ku nam. Rozpoznawałem już twarze. Nie, to nie byli żołnierze. Niestety.

Halo! — zawołałem niefrasobliwym głosem. — Dżentelmeni, wytłumaczcie wodzowi, że bierze nas za kogoś innego.

Oczekiwałem teraz okrzyku zdziwienia, pytań, a nawet przecięcia więzów. Nic takiego nie nastąpiło. Po­deszli jeszcze bliżej i bez słowa przyglądali się nam przez chwilę. Potem jeden z nich nachylił się w stronę Małego Jelenia i coś mu szepnął. Odwrócili się do nas plecami i poczęli się oddalać.

Co to ma znaczyć? — wrzasnąłem.

Dopiero wtedy usłyszałem zaiste osłupiającą odpo­wiedź:

Dowiecie się niedługo, podpalacze!

Podpalacze! Czyście zwariowali? Nic mi już nie odpowiedziano.

Karolu, czemuś milczał? — zwróciłem się z kolei do Gordona.

Te dwa typy nie podobały mi się od samego po­czątku. Może miałem ich błagać o zdjęcie więzów? Myślę, że komuś bardzo zależy, aby nas uznano za podpalaczy.

To świństwo! — denerwowałem się. — Biali zo­stawiają rodaków w rękach czerwonoskórych!

Właśnie. Zupełnie niezgodnie z fabułą wielu opo­wiadań o Dzikim Zachodzie. Tam zawsze szlachetni biali wyzwalają równie szlachetnych traperów z rąk krwiożerczych Indian. Teraz zapoznałeś się z rzeczy­wistością, Janie.

Nic na to nie rzekłem. Karol miał niekiedy nieco denerwujący sposób formułowania swych poglądów...

Tego samego dnia wieczorem niebo zaciągnęło się chmurami, uderzył wicher tak porywisty, że nasz wi­gwam trząsł się cały. Później nastała cisza, a po ciszy błyskawica rozświetliła wnętrze szałasu. W jaskrawym blasku ujrzałem przez otwór wejściowy przestrzeń wioskowego placu, którą biegiem przemierzało paru wojowników. W ciągu dwu sekund atramentowa ciem­ność zakryła wszystko. Usłyszałem, jak drobne krople deszczu poczynają monotonnie uderzać o poszycie naszego schronienia. Przetoczył się po niebie daleki grzmot. I znowu błyskawica. Tak się zaczęło.

Minęła godzina, po niej druga. Deszcz nie ustawał. Zamienił się w ulewę. Nieustanny plusk zagłuszał wszystko. Ze szczytowego otworu poczęła płynąć woda, tworząc na ziemi malutkie jeziorko. Przesunęliśmy się jak najbliżej ścian. Leżałem wsłuchany w monotonny szum, aż wreszcie zapadłem w półsen—półjawę. Z ta­kiego stanu nieświadomości wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie. Usiadłem. Dokoła panowała nieprzeniknio­na ciemność. Nadal szumiała ulewa, ale poprzez jej głos dobiegł mych uszu szept:

Doktorze, szybko. Niech pan mnie trzyma za rękę. Idziemy.

Zerwałem się. Pierzchnęła senność. Postaci nie doj­rzałem, ale ten szept natychmiast zdradził mi osobę. Colorado!

Karolu!

Jestem tutaj.

Nie gadać! Trzymajcie się mnie.

Wyszliśmy przez otwór, który był równie czarny jak wnętrze wigwamu. Z niewidocznego nieba spadał prawdziwy wodospad. W parę sekund przemokłem od czubka głowy po pięty. Nogi ślizgały się w błotnistej mazi. Byłbym runął, gdyby Colorado nie ujął mnie pod ramię. Nie potrafię opisać drogi, jaką przebyłem. Wśród nieustannego chlupotu posuwaliśmy się dość gładką płaszczyzną, później trzeba było wspinać się po jakiejś stromiźnie. Od czasu do czasu zaczepiałem o gałęzie. Swobodną ręką zasłoniłem oczy. I tak nic nie było widać. Na koniec dobiegła kresu wspinaczka.

Uwaga — ostrzegł Colorado — schodzimy...

To było jeszcze gorsze. Miejscami woda rwących po­toków sięgała kolan. A do tego ciemność! Colorado musiał mieć sowie oczy!

Zmordowany do kresu sił zostałem na koniec we­pchnięty w głąb jakiegoś pomieszczenia. Colorado puś­cił moje ramię. Usłyszałem lekki trzask, ujrzałem kilka złocistych iskierek, potem malutki płomyk, wreszcie ogień, który mi ukazał nierówne ściany jakiejś pie­czary. Odetchnąłem.

Siadajcie — wskazał na kupę chrustu. Natychmiast ściągnąłem buty, kurtę, koszulę, spodnie.

Możemy tu przeczekać ulewę? — zapytał Karol.

Tak. Myślę, że ruszymy przed świtem.

W porządku.

Rzekłszy to, poszedł za moim przykładem. Siadł na chruście i wyciągnął bose nogi w kierunku ognia.

Colorado, jak pan tego dokonał?

Prosty przypadek. Czekałem na okazję. Deszcz nieczęsto się trafia, ale przecież się trafia. Jesteście pewno głodni — stwierdził kierując się w głąb jaski­ni. — Mam dwa kawałki pieczeni.

I co ty na to, Karolu? Co za historia!

Nie otrzymałem odpowiedzi, bo traper znowu poja­wił się przy ognisku niosąc mięso i suchary.

Jedzcie. Wodą nie częstuję, pewnie macie jej do­syć.

Na całe życie — mruknąłem. — Jak pan nas odnalazł?

A jak zdobył konie? — dodał Karol.

Konie? Nie widzę żadnych koni. Skąd o tym wiecie?

Wskazuje na to zdrowy rozsądek. Colorado nie mógł nas uwolnić, nie zapewniwszy nam wszystkim możliwości szybkiej ucieczki. Co prawda ulewa zatarła nasze ślady, ale ręczę ci, Janie, że już jutro zostali­byśmy schwytani wędrując piechotą.

Traper uderzył się dłońmi po kolanach:

Są konie. Trzy konie. I siodła, i broń.

Wykradzione z wigwamu Małego Jelenia?

Zgadza się.

Colorado — zaniepokoił się mój przyjaciel — myślę, że obszedł się pan z nim łagodnie? Bardzo by to zagmatwało nasze położenie w przeciwnym wypadku.

Uśpiłem ich jak dzieci w kołysce.

Ich?

Dwu. Małego Jelenia i waszego strażnika. Jeśli nawet przebudzą się wcześniej niż należy, to skrępo­wani i z kneblami w ustach.

A konie, a broń? — zapytałem.

Traper roześmiał się półgłosem.

W taką noc jak ta, doktorze, można by wynieść na plecach cały obóz, nie tylko broń. Zresztą... posłu­chajcie.

Przy wtórze szumu ulewy opowiedział o swej wy­prawie. Gdy wyrwał się z kręgu Indian otaczających zgliszcza chaty O’Briena, pognał prosto ku rzece.

Myślałem, że wyduszę ostatni dech ze swej szkapy ….

Miał przewagę nad Apaczami. Zanim dopadli swych koni, znajdował się dobrą milę na przedzie.

Strzelali — wtrąciłem.

A jakże, ale w biegu.

Przebył rzekę. Pierwotnie miał zamiar przeskoczyć kawałek drogi samym nurtem, aby zatrzeć ślady.

Ale widzieli mnie. Pognałem więc prosto, ciągle jeszcze z duszą na ramieniu. Musieli mieć jakieś wy­jątkowo kiepskie chabety, bo odsądziłem się jeszcze dalej.

Ilu ich było? — wtrącił Karol.

Trzech — mogłem się z nimi inaczej załatwić. Po prostu przycupnąć za krzakiem i poczekać. Nie będę się chwalił, ale ja nie chybiam. Nie jestem jednak pożeraczem czerwonoskórych. To po pierwsze. Po drugie: nie chcę zadzierać z Apaczami. Nie uczynili mi nic złego. A po trzecie: mogłoby to wam zaszkodzić. Na szczęście, o dwie mile dalej linia lasu wygina się ku wschodowi, a preria tworzy długi, zwężający się pół­wysep. Skręciłem tam i ścigający musieli mnie stra­cić z oczu. Gnałem aż do samego cypla zarośniętego krzewami. Za nimi wznosi się wysokopienny las. Pro­wadząc konia za uzdę, przebrnąłem las aż do wody. Wtedy znów wskoczyłem na siodło, wjechałem w nurt i tą drogą dotarłem do miejsca, w którym poprzednio rzekę przebyłem. Uczyniłem w ten sposób koło. Wpę­dziłem konia w gąszcz leśny i kazałem mu się poło­żyć. W kilka minut później ujrzałem pogoń. Stanęli na skraju lasu, chwilkę się naradzali, później pociągnęli brzegiem wody na zachód. Nadal czekałem. Wrócili, za­nim słońce zaszło, raz jeszcze przebyli rzekę i oddalili się. Więcej ich nie widziałem. Wczesnym rankiem ru­szyłem starym tropem do zagrody O’Briena, a potem krok w krok waszym śladem, aż dotarłem tutaj. To wszystko.

Na pewno nie wszystko — zaprotestowałem.

Wszystko, jak na jeden dzień. Później ułożyłem sobie nowy plan.

Podniósł się i poszedł w kierunku wyjścia.

Leje wciąż jak z cebra — stwierdził. — Do świtu nie ustanie. A więc...

I rozpoczęła się opowieść obejmująca cały okres na­szej niewoli. Przez ten czas Colorado zdołał przetrząs­nąć okolicę indiańskiej wioski, odkryć jaskinię, w któ­rej znajdowaliśmy się obecnie, i zaopatrzyć ją w drze­wo na opał i w trochę mięsa. Ale polować musiał da­leko stąd. Huk strzału na pewno zwróciłby uwagę czerwonoskórych.

Bardzo to dziwne — wtrącił się Karol. — Miałem lepsze wyobrażenie o Apaczach i o ich czujności.

I słusznie. Ale wiecie, ilu tu zostało wojowników? Nie więcej niż tuzin. Reszta pociągnęła z tym waszym Pehnulte.

Do Małego Lasu?

Nic nie słyszałem o żadnym lesie. Dość, że odje­chali, i to na długo przed waszym tu przybyciem.

Wyprawa wojenna? — zapytałem.

Mało prawdopodobne — stwierdził Karol. — Peh­nulte nie wygląda na głupca, który wykopuje topór wojenny przeciw białym.

Kto mówi o białych? To może być porachunek z którymś z sąsiednich plemion. Nie macie pojęcia, jak się tu oni żrą między sobą! Więc, jak już mówiłem, zostało zaledwie dwunastu wojowników, kobiety i dzie­ci. Odszukałem wasze konie, sprawdziłem, gdzie scho­wano uprząż i broń,

W wigwamie Małego Jelenia — stwierdził Karol.

Oczywiście. Byłem tam przed kilku dniami, ale nie mogłem nic ruszyć. Spostrzegliby natychmiast i po­częli szukać mojej cennej osoby. Musiałem więc cze­kać sposobności.

To znaczy: czego? — zagadnąłem.

Sprzyjającej pogody. No i doczekałem się. Ro­boty miałem sporo. Najpierw z końmi. Zwłaszcza z tym czarnym diabłem — zwrócił się do Karola. — Ale ja mam swoje sposoby. Sporządziłem dwie uździennice z rzemieni i jakoś poszło. Sprowadziłem rumaki aż tu­taj. Obok jest druga jaskinia, tam stoją.

I tak pan skromnie o tym mówi, Colorado? Prze­cież to była piekielnie trudna sprawa — pokiwał gło­wą Karol.

Trudna, ale nie dla takiego koniarza jak ja. Zre­sztą deszcz dopomógł. Deszcz i szałwia. Szałwia doskonale zabija zapach białego człowieka. Chodziło mi o to, aby mnie nie zwietrzyły indiańskie mustangi pasące się w pobliżu waszych koni. Wytarzałem się w szałwii i ponapychałem jej we wszystkie kieszenie. Udało się. Potem złożyłem wizytę Małemu Jeleniowi. Dał się skrępować jak niemowlę. Chyba nawet nie wiedział, kto go wiąże. Tak zgłupiał. Zabrałem siodła, waszą broń i złożyłem w bezpiecznym miejscu. Na koniec powędrowałem do waszego wigwamu. Strażnik był tylko jeden, prawie utopiony w tej ulewie. Ścisnąłem go lekko. Ani pisnął. A potem związałem. Co jeszcze chcecie wiedzieć?

Coś o dwu białych — powiedziałem.

Białych? Takich moje oczy nie oglądały. O kogo chodzi?

Karol opowiedział o wizycie nieznajomych. Colorado potrząsnął głową:

Nie, nie widziałem ich. Ale wobec tego wygląda na to, że ktoś chce nas urządzić. Czy na pewno nie spotkaliście się przedtem z tymi ludźmi?

Hm, nie przypominam sobie — stwierdził Karol.

A mnie się zdaje — wtrąciłem niepewnie — że twarz jednego z nich jest jakaś znajoma.

— “Zdaje się" czy “na pewno"?

Nie, nie jestem pewien...

A więc to niczego nie wyjaśnia. Zresztą przez ten czas zdążyłem nieco przetrząsnąć okolice farmy. Ślad jest jeszcze wyraźny. Gdyby nie Apacze, dognalibyśmy ich w parę godzin. Ba, ja sam mimo zwłoki potra­fiłbym ich doścignąć. Ale nie mogłem was zostawić.

Czy słusznie? — wyraziłem wątpliwość. — Prze­cież nam nie może tutaj stać się nic złego, a tamtym...

Do licha! — zaśmiał się. — Taka to wdzięczność, doktorze?

Colorado — przerwał Karol. — Przyznaję, że nie docenialiśmy pana. Trzeba być nie lada zuchem, żeby dokonać tego, czego pan dokonał. Jesteśmy pana dłuż­nikami...

Potwierdziłem żarliwie tę deklarację.

Jeśli mówiłem, że lepiej było gonić za O'Brienem...

Dobrze, dobrze, doktorze. Wiem, co pan chce po­wiedzieć: że Pehnulte by powrócił i was uwolnił, a tro­py zatrą się. Jestem jednak przekonany, że O’Brien wraz ze swą rodziną są cali i zdrowi i że im przez dłuższy czas nic grozić nie będzie.

Skąd taka pewność?

Nie znalazłem wokół zagrody nic, co stanowiłoby dowód jakiejś walki. O’Brien został porwany żywcem. Widać jest komuś potrzebny cały i zdrowy. Ale po co i na co? Zabijcie, a nie odgadnę!

A jeśli się... spalili?

Dobrze się naszukałem w pogorzeliskach. Ani śladu. Nie, ich porwano.

Przyznaję, lżej mi się zrobiło wysłuchawszy tej in­formacji.

Więc co teraz mamy zrobić? — zapytałem.

Przede wszystkim trzeba się stąd oddalić — za­uważył traper.

Podniósł się od ognia i zniknął u wejścia do jaskini.

Nie możemy zostawić Colorado z całym tym kło­potem — oświadczył półgłosem Karol.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo traper zjawił się znowu.

No, dżentelmeni — powiedział wesoło — mam nadzieję, żeście już wyschli. Ulewa się skończyła, le­dwie mży. Niebo się przeciera, niedługo świt. Czas na nas. Czy wiecie, jak daleko znajdujemy się od Apa­czów? W prostej linii nie będzie więcej niż pięćset jardów. Diabelnie blisko. Rozumiecie więc, iż nie wolno dłużej ryzykować.

Rozumieliśmy dobrze. Teraz każda chwila zwłoki groziła powtórną niewolą. Ubraliśmy się pospiesznie, zarzuciliśmy na plecy siodła, do ręki wzięli broń i wy­szli na dwór. Z widocznego już nieba siąpił przenikli­wy deszczyk.

Tędy — wskazał drogę Colorado. Poprowadził nas ścieżką wzdłuż podstawy zbocza.

Za tym właśnie zboczem leżała indiańska wioska. Gdy­by na skalnym grzbiecie rozstawiano posterunki, mie­liby nas jak na dłoni. Ale nikt tam nie wartował. Cho­ciaż takiej nieostrożności nie usprawiedliwiała nawet paskudna pogoda. Mały Jeleń musiał być doprawdy bardzo małym... wodzem.

Prędzej, panowie — poganiał nas Colorado. — Jeszcze kilka kroków.

Za skalnym występem znajdował się w chropowatej ścianie czarny otwór obszernej jak komnata groty. Tu ujrzeliśmy wszystkie trzy konie uwiązane na lassach do wbitych w ziemię kołków. Założyliśmy uprząż, zba­dali zawartość juków. Niczego nie brakowało.

Wywiedliśmy wierzchowce na dwór i wolno, wol­niutko ruszyli pochyłą płaszczyzną, porośniętą z rzadka trawą, wśród której leżały dość gęsto kamienie naj­rozmaitszej wielkości. Nie sposób było jechać szybciej. Wlekliśmy się tak z pół godziny, aż mordercza droga skończyła się jak nożem uciął. Teraz mieliśmy przed sobą step gładki jak powierzchnia stołu.

W konie! — krzyknął Colorado i wysunął się na­przód.

Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Gdzieś na ho­ryzoncie błysnął pierwszy promień zorzy. Przestało pa­dać. Szara opona nieba rozdarła się przed nami. Na niebieskim tle ukazały się białe obłoki.

Po kilku godzinach takiej jazdy Colorado zwolnił tempo, wreszcie zatrzymał się.

Krótki postój. Zwierzęta muszą wytchnąć — po­wiedział.

Zeskoczyłem z siodła. Teraz poczynałem odczuwać zmęczenie po nieprzespanej nocy i forsownej jeździe. A Colorado? Ten się przecież najbardziej napracował. A nawet nie usiadł. Przechadzał się cały czas, spoglą­dając na wszystkie strony.

Po krótkim odpoczynku znów dosiedliśmy koni. Tra­wiasty step przeszedł wkrótce w płaszczyznę porosłą rzadkimi chwastami, ale i one rychło znikły. Dokoła rozciągała się pustynia rudego piachu.

Szybciej. To najgorszy kawałek drogi. Nie ma gdzie się ukryć. Widać nas ze wszystkich stron, jak pieczeń na patelni.

Pędziliśmy teraz, na ile tylko stać było nasze konie, a za nami podnosił się czerwony tuman kurzu. W koń­cu drogę przecięła mała rzeczka płynąca między brze­gami wypłukanymi w ceglastej glebie.

Tego właśnie potrzeba — powiedział Colorado. ——Chwyćcie za szkła i popatrzcie za siebie. Ja nikogo nie dostrzegam.

Spełniliśmy jego życzenie. Pustka rozciągała się do­koła, ani człowieka, ani zwierzęcia. Stwierdziłem to głośno.

Doskonale. Teraz hop, w strumień! Jedziemy jego korytem. Co prawda dno nieco piaszczyste, ale ślady zatrze prąd.

Ruszyliśmy, jeden za drugim, znacznie już wolniej. Upał wzmagał się, ale od wody bił chłód, a drobne kro­pelki tryskające spod końskich kopyt przyjemnie rzeźwiły twarze. W ten sposób jechaliśmy z dobrą godzinę, aż Colorado zdecydował się wyprowadzić wierzchowce na brzeg.

Jeszcze kawałeczek — stwierdził — a odpocznie­my w zacisznym lasku i nad wodą lepszą od tej.

To powiedziawszy obrócił koniem w kierunku prze­bytej przed chwilą drogi.

Wracamy? — zadziwiłem ssie.

Niezupełnie. Będziemy posuwać się równolegle do naszego starego tropu, w odpowiedniej odległości.

W ten sposób zbliżamy się do wioski Apaczów.

Ale dzięki temu — wtrącił się Karol — odległość między nami a przypuszczalnym pościgiem będzie jeszcze bardziej wzrastać. Apacze jadą w jedną stronę, my w drugą. Wręcz przeciwną. Zanim odszukają nasz trop ginący w rzece, zapadnie noc. Potem już nas nie dopędzą.

Wielki Bóbr się nie myli — przytaknął traper. — Odgadł mój plan.

Jeszcze około czterech godzin trwała nasza wę­drówka, aż na horyzoncie ukazała się granatowoczarna ściana lasu. Bór był mieszany, liściasto—iglasty z przewagą świerków, które nadawały mu nieco posępny wygląd. Za niskimi krzewami głęboki cień padał od obwisłych konarów na poszycie bujnie porosłe, pokryte mchem, gdzieniegdzie trawą lub zawalone uschłymi gałęźmi, poprzegradzane potężnymi pniami padłych ol­brzymów. Jechać konno nie było już można. Ujęliśmy cugle i prowadząc na nich wierzchowce przedzierali się powoli, jeden za drugim, jakąś wydeptaną przez zwie­rzęta steczką. Tak dotarliśmy nad małe jezioro, o toni granatowej i lustrze wody błyszczącym w słońcu. Drzewa podchodziły do samego brzegu, który uginał się pod stopami. Dalej — już w wodzie — wyrastało pasmo sitowia. Colorado kazał nam stanąć.

Muszę wykonać swój plan — powiedział. — Na wypadek, gdyby Indianie przywędrowali za nami aż tutaj. Jeśli jesteście ciekawi, przyglądajcie się. Jeśli nie, idźcie dokoła je­ziora, tylko nie za blisko brzegu. Obóz rozbijemy po drugiej stronie.

Oczywiście — zostaliś­my. Colorado pociągnął swego wierzchowca za uzdę. Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo i stuliło uszy, ale nie stawiało oporu. Stąpało powoli i ostrożnie, aż w ciemnych zagłębie­niach od kopyt poczęła ukazywać się bagienna wilgoć. Jeszcze chwila, a koń zapadnie się w rozkisłym błocie. Wtedy Colo­rado zatrzymał się, wyko­nał ruch ręką i na ten znak koń począł się cofać. Ale jak! Jeśli obserwowa­liście zachowanie się koni, wiecie, jak niechętnie, z oporem, waląc tylnymi ko­pytami w ziemię lub na­wet wspinając się, stąpa­ją te zwierzęta do tyłu. Dlatego zdumiałem się wi­dząc, jak taki manewr wy­konuje wierzchowiec Colo­rado. I to nawet bez dal­szej zachęty ze strony swego pana. Stąpał lek­ko, delikatnie, od czasu do czasu odwracając łeb.

Przebył w ten sposób chyba trzy jardy do miejsca, w którym zatrzymaliśmy się. Dopiero wówczas stanął.

No — powiedział traper — skończone. Idźcie, ja pozacieram zbędne ślady.

Po co to wszystko? — zapytałem.

Jeśli Apacze nadciągną, zobaczą ślady dwu koni ginące w wodzie. Do głowy im nie przyjdzie porówny­wać odciski, aby stwierdzić, że było tu tylko jedno zwierzę, ale raz szło naprzód, raz do tyłu. Poczną się zastanawiać, w jakim celu dwu szaleńców wjechało w bagnistą wodę. Nic mądrego nie wymyślą, a jeśli zechcą posuwać się tym tropem, natychmiast ugrzę­zną. Chociaż tacy głupi chyba nie będą. Nie odkrywszy tajemnicy, poczną się naradzać. Ile to im w sumie zajmie? Ponad godzinę. A teraz zauważcie, w którym miejscu wpędziłem konia w wodę? Tu właśnie jest prześwit. Z przeciwległego brzegu możemy wszystko dokładnie obserwować. Starczy czasu, aby w porę znik­nąć. No ruszajcie, ja tu jeszcze trochę pomarudzę.

Ruszyliśmy półkolem wzdłuż zdradzieckiego brzegu, w bezpiecznej jednak odległości. Zatrzymaliśmy się na przeciwległym krańcu jeziora. Colorado przyszedł, gdy poczynało już zmierzchać.

Mamy całą noc przed sobą — stwierdził — bo dzisiaj już nie przybędą, jeśli w ogóle się tu zjawią. Trzeba to wykorzystać. Musimy napoić konie.

Normalnie zwierzęta prowadzi się do wodopoju. Tu tego nie można było uczynić. Wędrowaliśmy więc na niebezpieczny brzeg z worami i przynosili wodę, która pachniała zgnilizną. Konie nie bardzo chciały pić, ale jakoś skłoniliśmy je do tego.

Kiedy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, po­wiódł nas Colorado w głąb lasu na niewielką polankę, gdzie zasiedliśmy przy skromnym ognisku. Po raz

pierwszy tego dnia miałem okazję napić się kawy. Przyrządzona na bagiennej wodzie, smakowała nieosobliwie, ale za to była gorąca. Garść pemikanu uzupełniła ten skromny posiłek.

Z siodłem pod głową, nakryty derką, prawie natych­miast zapadłem w sen.


Ognisko w lesie


Nie wiem, czy dlatego, że poszycie leśne było twar­de, czy też dała mi się we znaki całodzienna jazda — dość, że rankiem zwlokłem się ze swego legowiska z bólem wszystkich mięśni. Colorado natychmiast to zauważył:

Coś doktora połamało — stwierdził. — Pewnie wilgoć. Nie każdy ją dobrze znosi. Złe tu miejsce na nocleg, ale szybko stąd ruszymy dalej. Spenetrowa­łem tamten brzeg. Czerwonoskórych ani słychu, ani dychu, co nie znaczy, że wolno nam mitrężyć. Ru­szamy!

Zaraz, zaraz, trzeba by teraz wspólnie się zasta­nowić. Dokąd mamy ruszać? — zapytał Karol.

Jak to, dokąd? Oczywiście, do El Paso. Tam mie­liście jechać. Podprowadzę was kawałek, dalej traficie sami. Ja muszę wracać.

Spojrzałem na Karola porozumiewawczo. Colorado wytłumaczył to opacznie, bo dodał:

Ja muszę przecież wyjaśnić całą tę sprawę.

Nie jedziemy do Meksyku — odparł Karol. — W każdym razie nie teraz.

A dokąd?

Posłuchaj, Colorado. Myślę, że w pojedynkę trud­no będzie uwolnić rodzinę O’Brienów.

O, jeśli tylko o to chodzi...

Nie przerywaj. My również korzystaliśmy z goś­ciny farmera, a poza tym zostaliśmy wplątani w jakąś tajemniczą historię. Tak to uważam. Nie możemy stąd odjechać, nie możemy zostawić ciebie samego. Nie znasz Pehnulte, my go znamy i liczę na to, iż krążąc w tych okolicach wreszcie się na niego natkniemy. To bardzo nam pomoże.

Znaczy, że decydujecie się towarzyszyć mi?

Oczywiście. Zostajemy razem, Colorado, tak dłu­go, aż odkryjemy ludzi, którzy napadli na farmera.

Do licha! Coraz mniej teraz na prerii takich jak wy! Zgoda. Dziękuję. I wobec tego nie marudźmy!

W pół godziny potem, prowadząc konie, brnęliśmy przez las. Tym razem droga nie trwała długo. Błysnęło światło poranka, urwały się rzędy drzew, ukazała się rozległa przestrzeń prerii.

Wskoczyliśmy na siodła. Ruszyliśmy poprzez rzadkie trawy, spłachcie piasku, omijając samotne kępy drzew. Nigdy nie wiadomo, co w ich cieniu może się kryć. Na koniec dotarliśmy nad strumień toczący swe wody wśród szpaleru krzaków. Tu rozsiodłaliśmy konie. Na­leżał się im odpoczynek, zwłaszcza memu wierzchow­cowi. Umyliśmy się od stóp do głów w przezroczystym nurcie, naznosili chrustu i rozpalili ogień. Przestrzeń była otwarta na wszystkie strony. Nikt nie mógł nas zaskoczyć. Wymarzone miejsce odpoczynku. Kiedy zaspokoiliśmy jako tako głód i zapalili fajeczki, odezwa­łem się:

Colorado, jedziemy, jak ślepcy. Dokąd nas pro­wadzisz?

Słusznie. Wybaczcie. Mój plan jest taki: wraca­my do punktu wyjścia, tylko nieco okólną drogą.

Do chaty O’Briena?

To tego, co było chatą. Tropy na pewno już się zatarły, ale może będziecie mieli więcej szczęścia i dogrzebiecie się czego w pogorzelisku. Według mnie na­pastników było trzech albo najwyżej czterech. To jest najdziwniejsze. Bo przecież trzy osoby zniknęły bez śladu, a trzeba wam wiedzieć, iż żona Samuela włada bronią nie gorzej od niejednego westmana. Syn rów­nież. Dlatego zadałem sobie pytanie, jak to możliwe, że trzy uzbrojone osoby znajdujące się w solidnym bu­dynku, i do tego otoczonym palisadą, uległy w tak krótkim czasie trzem czy co najwyżej czterem napast­nikom?

Jaki z tego wniosek? — zagadnął Karol.

Żaden. Nie znalazłem wyjaśnienia. Ruszcie teraz głowami. Może zagadkę rozwiążecie.

Zdaje się, iż już ją rozwiązałem — odparł mój przyjaciel. — Któryś z przybyszów musiał być zna­jomym O’Briena.

Trudno o znajomych na tym pustkowiu. Ile razy wpadałem do Samuela, tyle razy zastawałem go tylko z rodziną.

A jak często odwiedzałeś go, Colorado?

Hm, różnie bywało. Trafiały się okresy, że co miesiąc, były i takie, że i przez pół roku nie gościłem w tamtych stronach.

No, właśnie.

Ale przecież Samuel zawsze mi opowiadał, co się u niego wydarzyło podczas mojej nieobecności.

Mógł zapomnieć albo... nie chciał powiedzieć. Co o nim wiesz?

I dużo, i mało jednocześnie. Tyle tylko, co mi sam opowiedział. Z tego nic nie wynika. Przypuśćmy jed­nak, że to jakiś znajomek tak go urządził. Ale dla­czego? Z jakiego powodu? Nic nie rozumiem. I po co podpalono chałupę? Żeby zasygnalizować dymem swą obecność? Jeśli wśród napastników był znajomy

O’Briena, farmer na pewno pochwalił mu się, że ma gości, którzy lada chwila wrócą.

Tak myślałem — powiedział Karol. — I to właś­nie sporo tłumaczy.

Co?

Pożar.

Tego to już zupełnie nie pojmuję.

Przypuszczam, że napastnicy nie podpalili zabu­dowań.

Tylko kto?

Nikt. Może się przecież zdarzyć, iż ogień rozpa­lony na prymitywnym palenisku spowoduje pożar. Na­pastnicy najpewniej bardzo się spieszyli. Nie zgasili ognia. Pożar wybuchł już po ich odjeździe. A teraz pytanie: czy O’Brien nie miał żadnego majątku poza swą farmą? Myślę na przykład o pieniądzach.

O niczym podobnym nie wspominał.

Był skąpy?

Oho, z pewnością!

Tacy ludzie nie chwalą się swym dorobkiem:

Prawda, ale to wszystko tylko domysły. Brak dowodów.

Mówisz jak prawnik, Colorado. Nie jak westman. Trochę wyobraźni nigdy nie zaszkodzi.

Pochwyciłem baczne spojrzenie, jakim Colorado szybko obrzucił Karola, i na tym rozmowa została przerwana. Colorado uznał, że odpoczęliśmy już wystarczająco, a poza tym, że powinniśmy zaopatrzyć się w nieco żywności na dalszą drogę. Czyli po prostu: zapolować.

Wzięli strzelby i ruszyli na prerię. Ja zostałem przy koniach. Od czasu do czasu przykładałem do oczu lor­netkę lustrując cały horyzont. Przez długi czas obserwowałem sylwetki towarzyszy, później zakryły ich dalekie wzniesienia gruntu. Wierzchowce pasły się spokojnie. Wiedziałem, że potrafią mnie ostrzec o każ­dym niebezpieczeństwie. Począłem znów zastanawiać się nad dziwną historią napadu na O’Briena. Nad nie­spodziewaną wizytą dwu białych w wiosce Apaczów i nad zbiegiem okoliczności, które tak pokrzyżowały nasze pierwotne plany. Czy pojedziemy do Meksyku? Czy spotkamy Pehnulte? Czy próba schwytania spraw­ców napadu nie stanie się przysłowiowym szukaniem igły w stogu siana? Opowiadano mi co prawda o tro­picielu, który odnalazł uczestników napadu na dyli­żans po dwu latach, ale przecież nie rozporządzaliśmy tak długim czasem. Przed nastaniem zimy musiałem wracać do Milwaukee, do swych zajęć, a Karol chyba nie zamierzał dłużej przebywać w tych niegościnnych stronach.

Moje smętne rozważania przerwał powrót towarzy­szy. Zmęczeni długą wędrówką wrócili z kwaśnymi minami. Całe trofeum stanowiły trzy indyki. Bardzo chude i żylaste. Po takim kiepskim posiłku Colorado przeprosił nas, zabrał koc i siodło i ruszył ku kępie drzew. Oznajmił, iż musi teraz odespać tamtą deszczo­wą noc, jeżeli “ma być do czegoś".

Gwarzyliśmy półgłosem, zerkając od czasu do czasu na okolicę. Była nadal pusta i cicha, zalana słońcem, pachnąca trawą i kwiatami.

Długo będziemy sterczeć w Nowym Meksyku? Jak sądzisz, Karolu?

Dopóki nie schwytamy bandytów albo nie stra­cimy ostatecznie ich śladów.

Przewiduję trzecią możliwość — odparłem. — Będziemy gnać po tropach kilka miesięcy, a uciekają­cych nie schwytamy. Co wówczas?

Powrócisz do Milwaukee sam. Zostanę tu tak długo, jak długo będą istnieć jakiekolwiek szansę za­kończenia sprawy.

Zostanę z tobą.

Niemożliwe. Nie przywykłeś do zimy na preriach. A to nie żarty.

Wzruszyłem ramionami i na znak całkowitego braku zainteresowania położyłem się pod pobliskim krzakiem, ale nie mogłem zasnąć. Za to Colorado spał od wieczornego posiłku, a potem jeszcze przez całą noc, z przerwą na kolejną wartę. Twierdził, iż taki sen zna­komicie regeneruje jego siły, że praktykował ten sy­stem w roku 1868 podczas budowy linii Union Pacific.

Dopiero rankiem opuściliśmy zaciszną kępę. Równa jak stół płaszczyzna poczęła teraz dźwigać się ku ho­ryzontowi. Ukazało się pasmo wzniesień, aż w końcu wjechaliśmy w skalisty wąwóz porosły na zboczach krzewami dzikich malin. Wąwóz piął się łagodnie i do­prowadził nas do płaskowzgórza pokrytego rzadkim lasem.

To nieco trudniejsza droga — powiedział Colo­rado — ale krótsza, szybciej nas doprowadzi do farmy O’Briena.

Posuwaliśmy się teraz znacznie wolniej, a po prze­byciu jakiejś pół mili zatrzymali konie. Na moją proś­bę. Bo wydało mi się nagle, iż słyszę głos ludzki. Nie­wyraźny i bardzo daleki.

Staliśmy chwilę w milczeniu. Cisza. Już chciałem przyznać, że się przesłyszałem, gdy nagle rozległ się ten sam daleki dźwięk.

To tam — stwierdził Colorado. — Ruszamy. Przez kilka następnych minut nic nie było słychać poza suchym szelestem igliwia pod nogami koni. A póź­niej — znowu głos, jakieś słowo, którego nie mogłem rozróżnić, coś jakby “stój!" ; — Zejdźmy z koni — szepnął Colorado.

Ostrożnie, zatrzymując się co parę kroków i nasłu­chując, podchodziliśmy do niewidocznego celu.

Stój! Ty diable wcielony!

O, teraz brzmiało już zupełnie wyraźnie. A po krót­kiej przerwie, znowu:

Stój! Bodaj cię grom strzelił!

Z bronią gotową do strzału wyszliśmy na malutką polankę, gdzie rosło potężne drzewo. Przy jego pniu stał koń, na koniu siedział jeździec. To on tak wrzeszczał, bo poza nim nie było tu nikogo. Spostrzegł nas.

Ludzie, ktokolwiek jesteście, ratujcie niewinną duszę! Stój, ty bestio!

Ostatnie słowa — jak spostrzegłem — zwrócone były do... konia. Nie mogłem pojąć, o co mu chodzi. Dopie­ro podszedłszy bliżej stwierdziłem, iż człowiek miał ręce skrępowane z tyłu, a szyję oplatał mu rzemień, którego drugi koniec został przyczepiony do potężne­go konaru, wysoko w górze. W tej chwili opadał luź­no. Wystarczyło jednak, aby wierzchowiec uczynił dwa kroki w którąkolwiek stronę, a rzemienna pętla za­cisnęłaby się na szyi nieszczęśnika. Karol w jednej chwili wydobył nóż i dwoma cięciami oswobodził nie­doszłego wisielca, który zeskoczył z konia i odetchnął głęboko.

Panie, kimkolwiek jesteś, i wy, dżentelmeni — zwrócił się do nas — ocaliliście niewinnego od straszli­wej śmierci.

Cóż to się przytrafiło? — zapytał Colorado. — Chyba nie wplątaliście się sami w taką pułapkę?

Żli ludzie — odparł nieznajomy. — Żli ludzie wszystkiemu winni.

Zawsze wszystkiemu są winni źli ludzie. Hm, wzięli was za koniokrada? Jak mi wiadomo, to w ten sposób karze się amatorów cudzych wierzchowców.

Nie kradłem koni! Bodajbym znowu wisiał, jeśli kłamię.

Nie konie? To co?

Nic, zupełnie nic. Chciałem po prostu zamienić swego konia na innego. Czeka mnie daleka droga, a zwierzę mi ustawało.

Gdzież się to przydarzyło?

Tam — wskazał jakiś nieokreślony kierunek. — Trafiłem zupełnie przypadkowo. Koń mi już padał.

Colorado krytycznym okiem ogarnął wierzchowca:

Ale jakoś nie pada — stwierdził. — Wygląda wcale nieźle.

To teraz. Odpoczął.

Więc jak to było z tą zamianą?

Najpierw zgodzili się, a później dopadli mnie w tym lesie.

Spojrzałem na ziemię. Była dobrze zdeptana. Kan­dydat na wisielca nie we wszystkim kłamał.

Wybaczcie, panowie — mówił dalej — ale czas mi w drogę.

Nie zatrzymujemy — odparł KaroL — A dokąd to droga prowadzi?

Do Santa Fe.

Spory kawałek — zauważył Colorado.

Jeszcze raz dziękuję. Bywajcie zdrowi. Wskoczył na siodło, cmoknął i ruszył truchtem.

Wkrótce zakryły go pnie drzew, a po kilku minutach ucichł i tętent kopyt.

Koniokrad — stwierdził Karol. — Poszkodowani nie byliby nam wdzięczni.

Więc co? — zapytałem. — Mieliśmy go tak zo­stawić?

Tego nie twierdzę. Zastanawia mnie jednak, dla­czego kradł mając własnego, dobrego konia? Bo w żad­ną zamianę nie wierzę.

Dlaczego kradł? — powtórzył Karol uważnie przyglądając się śladom odciśniętych kopyt aż do miejsca, w którym ginęły w lesie. — Słuchajcie! On naprawdę chciał zamienić konia. Spójrzcie na ten trop. Colorado odwrócił się i cicho gwizdnął.

Rzeczywiście — powiedział przeciągle. — To chy­ba nasz stary znajomy. Ten koń ma skrocza, a jego jeździec brał udział w napadzie na O’Briena. Dalej za nim!

Chwileczkę — powstrzymał go Karol.

Ucieknie.

Nie ucieknie. Do wieczora sporo jeszcze godzin.

Ależ o co chodzi?

Radzę nieco poczekać. Nie wyszłoby nam na do­bre, gdyby spostrzegł, że go ścigamy. Na pewno uważ­nie spogląda za siebie. I druga sprawa: nie powinniśmy go schwytać. Jeśli brał udział w napadzie, doprowadzi nas prościutko do swych wspólników.

Postaliśmy chwilkę.

Ślady wiodły przez las, przez ten sam wąwóz, któ­rym jechaliśmy niedawno, przez prerię. Ale później po­częły coraz bardziej skręcać, aż wreszcie zatoczyły wielkie półkole, całkowicie zmieniając kierunek.

Po dwu godzinach drogę przecięła rzeczka, a za rzeczką trop urwał się nagle. Zupełnie jakby ścigany pofrunął do nieba.

Patrzcie, jaki spryciarz — zauważył Karol. — Podejrzewa, że za nim jedziemy.

Może tak, może nie — odparł Colorado. — Sądzę, iż raczej zabezpiecza się na wszelki wypadek. Teraz musimy się rozdzielić. Jeden pojedzie w górę, dwu w dół rzeki.

Stracimy mnóstwo czasu — stwierdził Karol.

Nie widzę innego sposobu...

A ja widzę. Pan się najlepiej w tych stronach orientuje. Dokąd płynie rzeczka?.

Do większej rzeki, tej samej, nad którą polowa­liśmy bawiąc u O’Briena.

A skąd wypływa?

Z gór. Cztery do pięciu mil stąd. Bawiłem tam kiedyś. Zupełne pustkowie.

Wobec tego powinniśmy posuwać się z prądem.

A to czemu? Sądzi pan, iż jegomość zdąża w oko­lice farmy? Nieprawdopodobne. Raczej właśnie w gó­ry, żeby się połączyć z ludźmi, którzy porwali Samuela i jego rodzinę. Przecież z jeńcami musieli się skierować w najbardziej bezludne strony.

W okolicach spalonej farmy, jak pamiętam, rów­nież nie ma nikogo. Zresztą, jeśli się mylę, nie zmarnu­jemy więcej czasu niż rodzielając się i czekając jedni na drugich.

Karol ma na pewno rację — poparłem gorąco to­warzysza.

Colorado zastanowił się chwilę, a potem oświadczył z uśmiechem.

Co dwie... przepraszam: trzy głowy, to nie jedna. A ja przyzwyczaiłem się zawsze samotnie podejmo­wać decyzję.

Ruszyliśmy wolno, bacznie obserwując oba brzegi w poszukiwaniu miejsca, w którym ścigany przez nas człowiek wyjechał z nurtu. Przede wszystkim trzeba było uważać na brzeg kamienisty i na zarośla — najwygodniejsze okazje, by nie zostawić śladów.

Niestety, nigdzie nie mogliśmy trafić nawet na żwir. Wszędzie ciągnęły się piaszczyste plaże, gładkie, jak gdyby je kto przed chwilą szczotką zamiótł. Poczy­nałem już wątpić, czy słusznie postąpiliśmy wybie­rając ten kierunek jazdy, gdy Colorado zatrzymał ko­nia w miejscu, gdzie na granicy lądu i wody rosła rzadka trawa. Zeskoczył z siodła i schyliwszy się, coś bacznie obserwował. Potem przeszedł kilka kroków ukląkł. W końcu wyprostował się.

Jedziemy — oświadczył — tylko niech mnie nikt nie wyprzedza. To jest chytrus pierwszej klasy: za­cierał ślady, prostował trawę, ale mnie w pole nie wy­prowadzi. Sądzę, że po kilku jardach wszystko stanie się bardziej jasne.

Przewidywał słusznie. Kawałek dalej trawa była lek­ko zdeptana, jeszcze dalej — wyraźny już ślad, pro­wadzący ciągle wzdłuż rzeki, zgodnie z jej biegiem. Tak więc tropiony przez nas człowiek zmierzał albo ku szczątkom zagrody O'Briena, albo w ich pobliże. Karol uważał, że wyprzedza nas o godzinę dobrej jaz­dy, a Colorado potwierdził ten pogląd. Jednakże na­wet lornetki nie ukazały nam na horyzoncie ani cie­nia jeźdźca.

Zbliżał się wieczór. Widoczność pogarszała się z każ­dą chwilą. Należało przerwać pościg i rozbić obozo­wisko w jakimś odkrytym miejscu. Szczęśliwym zbie­giem okoliczności ujrzeliśmy w niewielkiej dali czarną linię lasu. Wieczorne zorze gasły już na niebie, gdy przekroczyliśmy granicę drzew. Colorado zeskoczył z konia i spenetrował najbliższy teren. Wrócił zado­wolony.

Jesteśmy bezpieczni — stwierdził. — Przynaj­mniej na tę noc. O ogniu jednak nie ma mowy.

W wyniku takiej decyzji jadłem najgorszy od wielu dni posiłek: pemikan i suchary.

Teraz trzeba się przespać — stwierdził Colora­do. — Na noc zaplanowałem małą wycieczkę. Pieszo. Nasz uciekinier także gdzieś nocuje, myślę, że niezbyt daleko. Pójdziemy we dwóch — zwrócił się do Karo­la — doktor zostanie przy koniach. Niech więc nas te­raz popilnuje.

To rzekłszy wziął siodło, derkę i powlókł się najbliższe drzewo.

Przyznam, trochę mnie dotknęło takie postępowa­nie. Należało chyba zapytać, co o tym sądzę. Karol okazał się zdrajcą. Na moje wymowne spojrzenie po­kiwał głową, uśmiechnął się i owinąwszy w koc mruk­nął:

No, to czuwaj nad nami, Janie.

Kiedy już obaj chrapali w najlepsze, siadłem ze strzelbą w ręku na samym skraju lasu. Widoczność stawała się coraz gorsza. Szara zasłona opadała z nie­ba na ziemię i nim zabłysły pierwsze gwiazdy, uczy­niło się bardzo ciemno i bardzo cicho. Na koniec księ­życ wypłynął zza chmury i rozproszył mrok. Nagle wszystko pobielało. Pusta preria osnuła się srebrzystą mgiełką, później ukazał się na niej zamazany cień ptaka. Przeniknął bezszelestnie nad moją głową. Po­cząłem ziewać, zerknąłem na towarzyszy. Spali. Wsta­łem, przeciągnąłem się i... ruszyłem wzdłuż linii drzew, w kierunku niewidzialnej rzeczki. Postanowiłem, iż przejdę tylko kawałek, aby odpędzić sen, i zaraz za­wrócę. Ale za każdym razem, kiedy mówiłem sobie, że odszedłem już zbyt daleko, coś mnie korciło, aby przejść nieco dalej. W ten sposób ujrzałem wreszcie ciemniejszy pas przecinający płaszczyznę prerii. To musiała być rzeczka. Zawróciłem, zerknąłem w głąb leśnej głuszy i natychmiast padłem plackiem. Dostrze­głem złotawy ognik migocący daleko między pniami. Leżałem długo, wpatrzony w światło.

Powinienem był teraz zawrócić. Ostrzec towarzyszy. Jakiś duch przekory skłonił mnie do pozostania na miejscu. W sekundę później powziąłem decyzję do­kładniejszego zbadania źródła blasku. Pochyliwszy się i bacząc na każdy krok, wkroczyłem w leśną gęstwę. Mimo ostrożności niejeden raz nastąpiłem na suchy patyk, którego trzask brzmiał w moich uszach jak huk gromu. Przystawałem, cały zamieniony w słuch, ale jakoś nic się nie działo. Płomyk nadal migotał w głębi ciemności. Rozpoczynałem więc dalszą wędrówkę, padłem na kolana, na ręce i zacząłem się czołgać. Strzelba teraz zawadzała mi przy każdym ruchu, mu­siałem ponadto uważać, aby nie zapchać wylotu lufy mchem lub ziemią. Spociłem się setnie, a chociaż ogień był coraz wyraźniejszy, ciągle jeszcze nie potrafiłem dojrzeć, kto przy nim siedział. Wreszcie podpełznąłem tak blisko, że blask ognistego kręgu padał tuż, tuż przed moją głową. Płomień wystrzelał ze środka ma­lutkiej polanki, dokoła niego tkwiły nieruchomo trzy sylwetki ludzkie. Na drewnianym rożnie, osadzonym na dwu rozwidlonych gałęziach, piekł się spory kawa­łek mięsa. Leżałem przez kilka minut w zupełnej ciszy. Wreszcie usłyszałem głos:

Co z Tomem? — zapytał nieoczekiwanie czło­wiek zwrócony do mnie plecami. — Dlaczego nie wra­ca? A chociaż dla ciebie to lepiej. Miałbyś się z pyszna, gdyby zastał tylko nas dwu.

Gadasz głupstwa, Fred

To powiedział drugi z siedzących, zwrócony do mnie bokiem. Płomień strzelił mocniej i oświetlił twarze. Poznałem go natychmiast. Koniokrad! Uratowany przez nas koniokrad!

Tom nie uważałby tego za głupstwo.

Gdyby nie moja wyprawa, nic byśmy o nich nie wiedzieli.

Nastawiłem uszu. O kim to mowa?

Gdyby nie oni, wisiałbyś na rzemiennym postron­ku. Co cię napadło z tym koniem?

Ostrożność. Gdziekolwiek się ruszę, zostawiam po sobie adres. Takiego konia nikt poza mną nie ma w tych stronach. To pewne.

Bo tylko głupiec mógł wybrać taką chabetę.

Sam jesteś głupiec!

Uspokójcie się.

Teraz odezwał się trzeci głos. Chropawy i gruby. Wydało mi się, że już kiedyś go słyszałem.

Nie ja zacząłem.

Ty zrobiłeś coś znacznie gorszego. Całe szczęście, że cię złapali w porę. W przeciwnym wypadku dotar­liby do nas.

O czym mówisz?

O tej drugiej idiotycznej kradzieży.

Nie zawsze się udaje. Nawet tobie...

Dosyć już tej gadaniny. Lepiej zastanówmy się, co robić z tą trójką?

Nie ma co zawracać sobie głowy. Tak pozaciera­łem ślady, że tu nie trafią.

To mówił koniokrad.

Nic nie rozumiesz. Jeśli oni są na wolności, to Pehnulte musiał wrócić. Wiesz, co to znaczy?

Wiem. Zabierajmy się stąd.

Znowu gadasz głupstwa. Przecież musimy tu cze­kać na Toma.

A jak Tom nie przyjdzie?

Zwariowałeś?

Przypomnij sobie, jak to było przed rokiem. Uciekł nie oglądając się na nas.

Nie mógł inaczej postąpić, za bardzo go znano. Ech, do licha. Warto by się nieco przespać. O świcie trzeba przeszukać okolicę. Diabeł nie śpi.

Tom się wścieknie, jak się dowie, że są znowu na wolności. Ale co my ich obchodzimy?

To znowu koniokrad.

Ty kapuściana głowo! Przecież mieszkali u O’Briena! No, gaście ogień.

Począłem się wycofywać. Kiedy dotarłem do nasze­go obozowiska, obaj moi towarzysze nadal spali. Zbu­dziłem ich bezceremonialnie i opowiedziałem o swym odkryciu. Natychmiast osiodłaliśmy konie i prowadząc je za uzdy cofnęli się od linii lasu dobre pół mili. Wówczas Colorado wrócił, aby zatrzeć ślady. Kiedy tego wreszcie dokonał, rozbiliśmy obozowisko na otwartej przestrzeni, gdzie widoczność była doskonała, a niespodziewany napad wręcz niemożliwy. Otwartego starcia nie obawialiśmy się. Przewaga na pewno była po naszej stronie: Colorado i Karol starczyliby co naj­mniej za trzech, nie mówiąc o mojej skromnej osobie.


Pościg


Noc minęła spokojnie. Od wczesnego świtu, ukryci w trawie, obserwowaliśmy skraj lasu. Roślinność była tutaj tak bujna i wysoka, iż sięgała łbów końskich, co zresztą dla wierzchowców Karola i Colorado nie przed­stawiało żadnej praktycznej wartości — kładły się na każdy rozkaz swych panów. Mój kłusak nie miał ta­kich zwyczajów, ale teraz wysokie łodygi zieleni skry­ły go całkowicie.

Początkowo w zasięgu naszego wzroku nic się nie działo. Jednakże wkrótce ujrzałem, jak z czarnej ścia­ny drzew wynurzyły się dwie postacie. Przystanęły na chwilę, potem ruszyły wolno skrajem puszczy, jedna w prawo, druga w lewo. Obserwowaliśmy je z dużym zainteresowaniem i lekkim niepokojem, bo chociaż odkrycie naszej obecności nie było specjalnie groźne, to jednak zdemaskowanie nas przez przeciw­ników bardzo by utrudniło śledzenie odkrytej przeze mnie trójki.

Obawy okazały się płonne. Colorado musiał znako­micie zatrzeć ślady naszego pobytu, bo obserwowani przez nas ludzie zawrócili i zniknęli w głębi lasu. Uczy­nili to bez pośpiechu, co — moim zdaniem — świad­czyło o bezowocności ich poszukiwań.

Resztę tego dnia nudziliśmy się setnie, na przemian śpiąc, na przemian czuwając.

Pod wieczór Colorado wyruszył w stronę lasu “przyj­rzeć się", jak powiedział, naszym sąsiadom. Z jego nieobecności skorzystał natychmiast Karol wygłaszając szereg uwag na temat niebezpieczeństw czyhają­cych na śmiałka zapuszczającego się nocą w nieznane bezdroża leśne.

Nie rozumiem, co ci strzeliło do głowy? Ty, taki ostrożny, Janie, nagle postępujesz jak szaleniec!

Przesadzasz — mruknąłem, nie bardzo potrafiąc uzasadnić motywy, jakie mną kierowały.

Nie przesadzam. Przecież mogli cię schwytać i przez ciebie znajdowaliśmy się o krok od wpadnięcia w łapy tych opryszków. I kto by wówczas nas oswobodził? Nie opanowałeś jeszcze wystarczająco sztuki podchodzenia..:

Jestem tylko twoim pojętnym uczniem — rzek­łem złośliwie, bo mnie począł irytować.

Spojrzał na mnie ostro i... wybuchnął śmiechem.

Niech będzie i tak. Ale proszę cię na przyszłość: poniechaj samotnych wypraw, nie uprzedzając nas przed tym. To może się źle skończyć.

Oczywiście — odparłem. — Ale tym razem skoń­czyłoby się bardzo źle, gdybym nie poszedł do lasu.

To racja. Tak to się złożyło tym razem. Colorado musiał się tym przejąć. Pewnie dlatego ani słowem nie wspomniał o twej eskapadzie. Weź teraz lornetkę i popatrz w stronę lasu. Żeby nas znowu “coś" nie za­skoczyło. Ja zlustruję prerię.

Przykucnąłem w trawie. Ściemniało się coraz bar­dziej, pole widzenia kurczyło się, wkrótce księżyc oświetlił step i czarniejszy od nocy las. Colorado nie wracał.

Zaproponowałem Karolowi wyprawę w kierunku obozowiska bandy. Nie zgodził się.

Po pierwsze — rzekł — nie wierzę, by Colorado dał się zaskoczyć.

Mogli go schwytać — przerwałem.

Oni? Takiego starego wygi nie złapie byle kto. Po drugie: możemy się zminąć w drodze. Tu na prerii jest dość widno, ale w lesie? Nie, Janie. Czekajmy cierpliwie, chociażby do świtu.

Tak też uczyniliśmy, na przemian wartując.

Gdy na niebie ukazały się pierwsze poranne zorze, Karol skapitulował. Zwinęliśmy obozowisko, powiedli konie za uzdy i podeszli jak najbliżej lasu. Tam przy­wiązaliśmy zwierzęta do wbitych w ziemię palików. Karol chciał się wybrać na poszukiwanie sam. Zapro­testowałem.

Jeżeli “wpadł" Colorado — mówiłem — jaka gwarancja, że z tobą nie stanie się to samo? I co wów­czas pocznę aż z trzema końmi? Uniemożliwią mi jakąkolwiek próbę niesienia wam ratunku.

Nie można koni zostawić samych.

Lepiej, żeby zginęły konie niż my. Machnął ręką z rezygnacją.

Poprzez wysokie trawy, na pół schyleni, dotarliśmy do pierwszych zarośli. Nad prerią różowiało niebo, tu panował jeszcze mrok i cisza przerywana pierwszymi głosami ptaków, Starałem się odtworzyć w myśli kie­runek mej nocnej wędrówki. Nie bardzo mi się to uda­ło, bo wówczas nie w tym miejscu zagłębiłem się w las. Ale Karol szczęśliwie odnalazł tropy ludzi, któ­rzy nas szukali. Zawikłane to były ślady. Wiodły raz tu, raz tam. Na koniec jednak doprowadziły nas do miejsca, w którym między pniami prześwitywać po­czynała otwarta przestrzeń. Ostatni kawałek drogi przebyliśmy czołgając się wśród mchów, opadłych gałęzi, splątanych traw i zarośli. Wreszcie legliśmy na skraju polanki. Tej samej, na której poprzedniej nocy ujrzałem trzech ludzi. Teraz świeciła pustką. Wśród zieleni skąpej trawy dojrzałem czarny krąg wypalony ogniem, a na nim nieco zwęglonych kłód i okrągłe, bla­szane, błyszczące pudło.

Gdzież podzieli się obozujący? Co stało się z Colo­rado?

Przyłożyłem do oczu lornetkę, przeszukując przy jej pomocy przeciwległy kraniec polanki. Najpierw nic nie dostrzegłem, dopiero po paru minutach obserwacji uj­rzałem sylwetkę człowieka. Stał tuż przy pniu potęż­nego drzewa, na skraju wolnej przestrzeni. Zobaczy­łem, że Karol w napięciu patrzy przez szkła w tym samym kierunku. Nieruchomą sylwetkę zasłaniały od dołu krzewy, a twarz zakryły liście wielkiego konaru zwieszającego się z sąsiedniego drzewa. Obaj obser­wowaliśmy tę postać, aż nagły poryw wiatru rozchylił gałązki krzewów.

To chyba Colorado — szepnąłem zdumiony, nie ufając własnym oczom.

Chciałem wstać, gdy Karol położył mi dłoń na ra­mieniu.

Obejdziemy polankę dookoła — powiedział. — Być może, że nikogo tu więcej nie ma, ale lepiej nie wychodzić na otwartą przestrzeń.

Wolno i ostrożnie obeszliśmy nie zarośnięty krąg. Tak, to był Colorado. Dokładnie przykrępowany do pnia. Natychmiast nas spostrzegł.

Witajcie, dżentelmeni — powiedział zgoła bez­troskim głosem. — Byłem pewien, że mnie odwiedzi­cie, więc nie szarpałem więzów, chociaż zostały dość kiepsko założone. Oni pojechali do Santa Fe. Tu wszys­cy jeżdżą do Santa Fe, jakby w Nowym Meksyku nie istniały żadne inne miasta.

Wyjąłem nóż i począłem przecinać rzemienie. Kiedy opadł ostatni, stary traper odetchnął głęboko, rozpro­stował się i powiedział:

No, udało się, jak nigdy jeszcze dotąd.

Co się udało? — wykrzyknąłem. — Dać się złapać jak ryba w sieci! Gdzie broń?

Została w jukach mego konia — odparł spokojnie.

Colorado, chyba nie przyszedł pan tu bezbronny?

O nie. Wziąłem ze sobą najmniejszą z pukawek, ale z niej tylko ja potrafię strzelać. Więc nie zabrali. Strzelby nie ryzykowałbym.

Pięknie — wtrącił się Karol. — Słynny Colorado daje się związać trzem włóczęgom.

Nie trzem, tylko dwóm.

Jeszcze lepiej!

Nawet bardzo dobrze. Opłaciło się stokrotnie. Jestem po prostu wypełniony informacjami, które bar­dzo się nam przydadzą. Wracajmy, tu nie ma co robić.

Weszliśmy z powrotem w las.

Myślicie, że się dałem złapać jak pierwszy lep­szy greenhorn? O nie, moi panowie. Nic z tych rzeczy. Ale zacznę od początku. Musicie najpierw wiedzieć, że jak dobrnąłem do tego ogniska, ujrzałem tylko dwu drabów. Tego trzeciego, o którym mówił doktor, nie było. W jednym od razu poznałem naszego koniokra­da. Narobiłem szumu i szelestu, więc od razu porwali się od ognia, chwycili za pukawki. Jak wyszedłem na polankę, wymierzyli do mnie obie rury.

Jak się macie, chłopcy? — powiadam. — O, widzę tu znajomka.

Gęby roztworzyli na takie słowa. Stoją, jakby w zie­mię wrośli.

No, co z wami? — mówię. — Coście tak zanie­mówili? Tak się przyjmuje strudzonego wędrowca?

Wtedy trochę oprzytomnieli. Poczęli się rozglądać na wszystkie strony. Sądzili, że nie jestem sam. Obeszli krzaki, ciągle z bronią w ręku. Przybrałem po­ważną minę i mówię do tego koniokrada:

Jedziecie do Santa Fe?

A jakże — odpowiada.

No, to dobrze się składa, bo i ja się tam kieruję. W towarzystwie będzie raźniej. Dajcie co pojeść.

A gdzież to tamtych zgubiłeś? — pyta koniokrad.

Wybrali inną drogę.

To jesteś tu sam?

Jak mnie widzisz.

Nie wiedziałem, czy mi uwierzyli, czy nie, ale broń schowali i wydobyli kawał pieczeni. Przerwał, bo właśnie wyszliśmy na prerię.

Możemy teraz rozpalić ogień. Tamte draby już nie wrócą, a głodny jestem jak szczupak. Doktorze, pan zna drogę, proszę przynieść wody ze strumyka albo... Nie, sami przenieśmy się nad strumień.

Uczyniliśmy to bez zwłoki. Nad brzegiem rozpali­liśmy ognisko i wydobyli resztki zapasów.

Więc — opowiadał dalej traper — nakarmili mnie. Próbowałem ich jakoś pociągnąć za język.

Prędko ruszacie? — pytam.

Na to mi ten koniokrad odpowiada, że czekają na towarzyszy. Jego wspólnik, gdy to usłyszał, zrobił mi­nę, jakby kij połknął.

Mielesz jęzorem, John, to nic naszego gościa nie obchodzi. Lepiej zapytaj go, skąd się tu wziął tak na­gle i bez konia?

Dobrze powiedział. Ale ja miałem obmyśloną odpo­wiedź.

Zaraz przyprowadzę — zerwałem się, ale natych­miast siadłem z powrotem. Spojrzałem na tego Johna — koniokrada i mówię:

Wiem, że niektórych interesują cudze konie. Mo­że lepiej, jak swojego przyprowadzę trochę później.

Zrozumieli, o co mi chodzi, bo jeden się zmieszał, a drugi zaśmiał. I więcej mnie o wierzchowca nie pytali.

Kiedy ruszacie? — zagadnąłem.

Jutro.

Dlaczego dopiero jutro?

Mamy tu interesy do załatwienia.

W lesie?

A w lesie. Nie bądź taki ciekawy.

Lubię interesy — powiadam. — A chwilowo nie mam nic do roboty.

Popatrzeli po sobie i milczą.

Siedzę tu od wielu lat — dodaję — i znam te te­reny jak własną kieszeń. Byłem przewodnikiem, tra­perem, wszystkim po trochu.

Te tereny mniej nas obchodzą — odezwał się John—koniokrad.

A jakie więcej?

Arizona.

Znam i Arizonę.

Znowu popatrzyli na siebie, wreszcie ten drugi tak się odzywa:

Może wybralibyście się z nami? Wyglądacie na takiego, co trzem daje radę.

Nawet czterem.

Tym lepiej.

Weźmy go — wtrącił się John. — Żeby nie on, dyndałbym na gałęzi.

Nie zaprzeczyłem, chociaż to niepełna prawda.

Gadamy, gadamy — mówię, ale ciągle nie wiem, o co chodzi.

Chłopaki okazały się naiwne, aż trudno uwierzyć. Myślałem, że zaczną kręcić, ale gdzie tam!

O skarb — mówią. — O skarb chodzi.

Roześmiałem się:

Przestańcie kpić ze mnie.

Wtedy poczęli zaklinać się, że to prawda.

I gdzież ten skarb? — pytam.

My nie wiemy.

Znowu się roześmiałem:

Ja również nie wiem — powiadam. — Możemy tak szukać skarbu do końca świata.

Nie w smak im to poszło, bo nastroszyli się.

Nie masz z czego się śmiać — mówi John. — Nas jest więcej i są tacy, którzy znają drogę do skarbu.

Powiedziałem, że wcale w to nie wierzę. Wtedy roz­gadali się na dobre. Mówili, że jakiś farmer przypad­kowo zawędrował do Doliny Śmierci. Nie mógł zna­leźć wody...

Dolina Śmierci! — krzyknął Karol. — Do licha... Słyszysz, Janie?

Kiwnąłem głową, udając spokój, bo przecież ta wia­domość mogła mnie łatwo wyprowadzić z równowagi. Chciałem jednak, aby Colorado jak najszybciej dokoń­czył swej opowieści.

Mów pan, Colorado — rzekłem. — Czekamy nie­cierpliwie końca.

To po co mi przerywacie? Otóż powiedzieli mi, że ten jakiś farmer zabłądził w Dolinie Śmierci i zna­lazł skarb. Część zabrał z sobą. Wygadał się o tym

w gospodzie w Santa Rosa.

Pięknie — zauważyłem — a może wiecie, skąd znalazł się skarb w tej waszej dolinie?

Dostrzegłem, że porozumieli się wzrokiem.

Ktoś zakopał i tyle — odpowiedział John—koniokrad.

Dobrze — mówię. — Jadę z wami, ale co z tego będę miał?

Jak nas odprowadzisz w bezpieczne strony, do­staniesz szóstą część.

A dużo tego jest?

Starczy na każdego, nie martw się.

Tak sobie pogadaliśmy (opowiadam wam to w wiel­kim skrócie), aż poczęło się zmierzchać. Potem tamci dołożyli szczap do ognia i z juków wyciągnęli flachę wódki. Poczęli do mnie przepijać i częstować. Udałem, że niby piję, by ich nie zrazić, ale tak naprawdę to łyknąłem chyba tylko kropelkę.

Ognista woda poszła im prosto do głowy i rozgadali się jeszcze bardziej. O tym skarbie. Że naprawdę to oni w piątkę zgromadzili ten skarb, a potem ktoś od­krył schowek i wszystkie kosztowności wyniósł i za­kopał w innym miejscu. Na szczęście ten właśnie far­mer...

Tak, tak — przerwałem — szczęśliwy to farmer dla was, bo nie dla siebie. Dzięki niemu odzyskacie pewnie wszystko, a i ja coś na tym zarobię. Ale jak tam traficie?

Farmer nas doprowadzi.

A gdzie on jest?

Szef wie.

Szef? Jaki szef?

Tom Gordon, morowy chłop.

Musieliście pewnie nieźle zarabiać, jak taki skarb uskładaliście?

Handlowaliśmy.

Czym?

Bydłem, końmi, wódką.

Pomyślałem, iż w tym oświadczeniu może tkwi ziar­no prawdy: handlowali kradzionymi końmi i bydłem, a wodą ognistą rozpijali czerwonoskórych.

Ale po co pieniądze zakopywaliście w ziemi? Nie lepiej było złożyć w jakimś banczku? I procent byłby, i bezpieczeństwo.

Ba — odezwał się John—koniokrad — pieniędzy to tam prawdę mówiąc niewiele. Za to sporo różnych złotych przedmiotów.

Pierwszy raz słyszę, żeby za konie płacono wy­robami ze złota.

Nie za konie. Woziliśmy wódkę do Meksyku. To tam dawali nam za nią różne takie stare świecidełka.

Dobra — mówię, bo już wiedziałem to, com chciał. — Pojadę z wami.

Ucieszyli się i zaraz upiekli kawał antylopy. Kiedy skończyliśmy jeść ostatnie kęski, usłyszałem głuchy tupot dochodzący gdzieś z głębi boru. Natychmiast chwycili za broń i poczęli na mnie spoglądać podejrz­liwie. Wzruszyłem tylko ramionami.

Po paru minutach z krzaków wyszło trzech ludzi prowadząc konie za uzdy. Powitano ich okrzykiem ra­dości. Jegomość, który szedł na czele trójki, z brodą, od razu skierował się do mnie.

Kto to? — zapytał ochrypłym głosem. — Kto to jest?

Wtedy zaczęli opowiadać jeden przez drugiego, że zwerbowali pomocnika. A brodacz ciągle gapił się, jak­by chciał mnie wzrokiem przewiercić, aż wreszcie wy­rwał rewolwer zza pasa i wymierzył we mnie.

Podnieś ręce — powiedział — i nie ruszaj się, bo strzelę. Zwiążcie go.

Rzucili się. Nie stawiałem oporu. Po co? Kiedy skończyli swą robotę, brodacz począł wrzeszczeć:

Ach, wy durnie! Wiecie, kto to jest? Popatrzcie tylko na jego ubranie! Nikt inny tutaj tak się nie nosi.

Rozdziawili gęby.

Nie wiecie? To Colorado. Ten sławetny traper.

No to świetnie, szefie — ozwał się koniokrad. — On chce do nas przystać.

Głupcy! — huknął.

Szefie — zwrócił mu uwagę jeden z podkomen­dnych. — Słychać was po całym lesie.

Zmitygował się i odsapnął.

O czym żeście z nim gadali?

A... o niczym takim...

To dlaczego on chce przystać do nas? Dla towa­rzystwa?

No... nie... myśmy tylko tak ogólnie...

Bzdury! — wrzasnął. — Nie wiedzieliśmy, że się włóczy z tamtymi dwoma?

Widziałem ich razem — powiedział koniokrad — ale się z nimi rozstał.

Co takiego? Kiedy ich widziałeś? Tylko nie kłam! Koniokrad opowiedział całą historyjkę naszego z nim spotkania. Brodacz, jak tego wysłuchał, wpadł w szał. Zaczął wymyślać od durniów i osłów. Na ko­niec dodał, iż wystarczyło kilku dni nieobecności, aby mu popsuto cały plan. Wreszcie kazał zgasić ognisko, siodłać konie i ruszać w drogę.

Po nocy? — któryś zaprotestował nieśmiało.

Milcz!

A może lepiej tamtych poszukać, szefie?

Byli w niewoli u Apaczów, dlaczego są na wol­ności? Wiesz?

Zapytany tylko wzruszył ramionami.

Jak nie wiesz, niedołęgo, to nie zabieraj głosu. Sądzę, że ich wypuszczono i pewnie nas teraz tropią do spółki z czerwonymi skórami.

A oo z nim poczniemy?. — koniokrad wskazał na mnie palcem.

Brodacz zastanowił się chwilę:

On tu przyszedł na przeszpiegi. Daliście się podejść, jak dzieci. Żebym ja wiedział, coście mu nagadali?

Ależ nic... nic takiego... — zapewniał towarzysz koniokrada.

Milcz! Wlec go z sobą nie możemy, a trupów nie lubię... Już raczej was powywieszałbym. Za głupotę. Postawcie go pod tamtym drzewem i mocno ściągnijcie krzemienie. Gdzie jego koń?

Nie wiemy. Powiadał, że zostawił w lesie.

I nie sprawdziliście? Bałwany!

Jak rozkażesz, pójdziemy szukać.

Nie ma na to czasu. Gdzie jego broń?

Miał tylko tę pukawkę. Obejrzał mój rewolwer.

Wsadźcie mu z powrotem za pas ten gruchot. Ruszamy.

Chwycili konie za uzdy i poczęli zagłębiać się w leśny gąszcz. Brodacz, kiedy mnie mijał, warknął jak pies:

Jak masz sprytnych przyjaciół, to cię uwolnią. Teraz ci uszło na sucho, ale za drugim razem... Pa­miętaj!

Potem zaklął obrzydliwie i odszedł. To wszystko — zakończył opowiadanie Colorado.

Oj — westchnąłem — jakoś nam się nie plecie... Wiadomości nie były pomyślne. Ba, nawet niebez­pieczne, o czym traper jeszcze nie wiedział.

Janie — odezwał się Karol — co sądzisz o tym Tomie Gordonie?

Trudno uwierzyć, ale to przecież musi być Lesser z Rainy Valley. Co za bezczelność! Przybrał sobie twoje nazwisko, Karolu.

I szuka swego skarbu. Tak, tak...

Teraz czas wyjaśnić, czego dotyczyła podsłuchana przez Colorado rozmowa i dlaczego lekkie ciarki prze­biegły mi po krzyżu.

Przed rokiem — jak już wspominałem poprzed­nio — na terenie Arizony zdołaliśmy rozgromić bandę rabusiów, która nosiła pompatyczną nazwę: Słońce Arizony. Jej ośrodkiem działania było małe miasteczko Rainy Valley, a szefem właśnie Lesser. Część uczest­ników bandy poległa, część dostała się w nasze ręce. Ale Tom Lesser zdołał uciec, pozostawiając w pewnej dolinie (zwanej Doliną Śmierci) ukrytą część swych łupów. Trafiliśmy tam, wydobyli i zakopali na nowo. Oczywiście nie w tym samym miejscu. Teraz stało się jasne, iż przywódca Słońca Arizony powrócił. Ani na sekundę nie wątpiłem, że rzekomy Tom Gordon jest Tomem Lesserem, który zdołał bądź zebrać nie­dobitki swej bandy, bądź zwerbować nowych ochot­ników, aby odzyskać łupy. Najgorsze w tym było to, iż wiedział o naszej tu obecności.

Myślę, Karolu — zacząłem — że Lesser powró­ciwszy, chyba z Meksyku, udał się do doliny, gdzie stwierdził, iż skarb znikł. Prawdopodobnie przypuszczał, że zabraliśmy wszystko. Dłużej nie miał po co kręcić się po Arizonie, to było dla niego niebezpieczne. Przeniósł się więc na teren Nowego Meksyku, naj­prawdopodobniej nie mając jeszcze żadnego planu dalszego działania. Jakiś przypadek mu dopomógł.

Zgadzam się z tobą. Ale w tej sprawie istnieje wiele znaków zapytania. Można by przypuszczać, że na przykład O’Brien zawędrował do Doliny Śmierci, odkrył skarb, a później chwalił się swym odkryciem. Co na to powiesz, Colorado?

Nie bardzo pojmuję, o co tu chodzi? Co za skarb? Skąd się wziął? Nic o tym dotąd nie słyszałem.

To zrozumiałe — odparł Karol. — Zaledwie kilka osób zostało wtajemniczonych. I dlatego proszę, Colorado, zachowaj tę informację dla siebie.

I obaj opowiedzieliśmy całą historię Słońca Arizony. Traper słuchał z uwagą, ale zdziwił się mniej, niż tego oczekiwałem. Zauważył tylko, iż “bardzo różne rzeczy" wydarzają się w tych stronach.

Teraz rozumiem, dlaczego O’Brien powinien być cały i żywy — stwierdził. — Tak długo będzie żył, jak długo nie opisze dokładnie albo nie doprowadzi ich do miejsca, w którym znalazł złoto. Sądzę, iż wygadał się tylko o znalezisku, ale nie powiedział, gdzie tego dokonał. Jego szczęście. Jeśli nadal będzie sprytny, zdoła przewlec sprawę. Tylko na jak długo? Lękam się o Samuela...

Bardzo ryzykują — zauważyłem. — Wlec jeńca taki szmat drogi. Niechby tak natknęli się na kogo­kolwiek!

Nieprawdopodobne, doktorze. Na tych pustko­wiach?

Przypuśćmy. Czy jednak z farmerem znajduje się jego żona i syn?

Nie sądzę — odparł Colorado. — Pewnie trzy­mają ich gdzieś na uboczu, jako zakładników. Na wy­padek, gdyby O'Brien próbował uciec.

A ci dwaj z obozowiska Apaczów? Po co tam się zjawili? A może to nie byli ludzie Lessera? W głowie mi się przewraca z tego wszystkiego — stwierdziłem samokrytycznie.

Teraz znowu mój domysł, Janie — odparł Ka­rol. — Przypuszczam, iż Lesser wysłał swych ludzi, aby potwierdzili podejrzenia Małego Jelenia i aby nas jak najdłużej zatrzymano. Sam tam nie poszedł, nie chciał, abyśmy go poznali. Bo że Pehnulte odje­chał, o tym musiał wiedzieć. Ale z tego wniosek dość pocieszający.

Nie widzę w tym nic pocieszającego.

Lesser lęka się nas. Nie chce dopuścić do otwar­tej walki. Nic dziwnego, że się tak wściekł usłyszaw­szy, że znowu bujamy na wolności.

Ciągle nie pojmuję. Przecież Lesser nie mógł wiedzieć, że nas schwytano i oskarżono o podpa­lenie!

Nie tylko mógł, ale nawet musiał. Stawiam do­lary przeciw orzechom, że kiedy Mały Jeleń zdybał nas przy zgliszczach farmy, ktoś z członków bandy, (a może sam Lesser?) znajdował się w pobliżu.

Westchnąłem głęboko:

Widać to tutejszy klimat tak na mnie działa, ale jeszcze nie wszystko pojąłem. Gdybym całą sprawę opisał w jakimś modnym westernie, nie uwierzyłby w nią chyba żaden z czytelników!

Ech, doktorze — wtrącił się Colorado — samo życie stwarza sytuacje, w prawdę których trudno uwie­rzyć. Wiem coś o tym.

Czego jeszcze nie pojąłeś, Janie?

W jakim celu człowiek Lessera, lub sam Lesser, czekał pod farmą?

Żeby sprawdzić, jak się zachowamy. Lesser mu­siał wiedzieć, że gościmy u O’Briena. W godzinach, w których najspokojniej polowaliśmy sobie nad rzeką, “ktoś" odwiedził Irlandczyka, i to ktoś mu znajomy. O’Brien zapewne pochwalił się, jakich to gości ma w domu. Możesz sobie wyobrazić, jak taka wiadomość zaskoczyła Lessera i przeraziła jednocześnie. Ale nie w tym stopniu, by zrezygnował ze swego zamierzenia. Ani go odłożył na później. Być może, że i tutaj nie czuje się zbyt bezpiecznie i nie chce przedłużać swego pobytu. Postanowił więc działać błyskawicznie, uprze­dzając nasz powrót z polowania. Gdy porwano irlandz­ką rodzinę, czekał z kolei na nas. To było sprytne posunięcie, ani słowa. Pewnie chciał z kolei i nas po­rwać.

Albo zastrzelić — dodałem.

Nie sądzę — włączył się do rozmowy Colora­do. — Gdyby kto znalazł nasze trupy, sprawa stałaby się zbyt głośna.

Przypuśćmy. Chociaż moim zdaniem podpalenie domu to również “głośna" sprawa.

Dom mógł spłonąć przypadkowo. Gospodarze się wynieśli. Nie istnieje nawet ślad przestępstwa. Mniejsza zresztą z tym. Faktem jest, iż Mały Jeleń nieświa­domie bardzo dopomógł Lesserowi, biorąc nas do niewo­li. I Lesser, albo ktoś z jego ludzi, był tego świadkiem.

Mogło tak być — odparłem. — Ale co teraz? Czy mamy go ścigać aż do Arizony? To bardzo komplikuje nasze plany...

Będziemy ścigać — odparł poważnie Karol. — Aż do skutku.

I znowu zastępować szeryfów — powiedziałem zgryźliwie. — Jakby ich tu brakowało...

Są, są. Ale nie przemierzają tego kraju na ko­niach, tylko siedzą po miasteczkach. Nie możesz temu się dziwić, Janie. Ostatecznie, pilnują swoich po­dwórek.

Chyba — zwrócił uwagę Colorado — nie jest dla nas najważniejsze, co robią szeryfowie, a czego nie robią. Trzeba ścigać Lessera i schwytać go, zanim znowu nie wyniesie się do jakiegoś Meksyku. Od tego przecież zależy uwolnienie O'Briena. Nie wiem, jak wy, ale ja Samuela nie zostawię w takim nieszczęściu.

Ani my — stwierdził energicznie Karol.

No właśnie. Musimy capnąć Lessera najpóźniej w Dolinie Śmierci, kiedy będzie ładował swe skarby. W przeciwnym wypadku życie O'Briena niewarte i złamanego centa! Pamiętacie drogę do tej doliny?

Przytaknęliśmy, a ja dodałem:

Żeby tylko nasz koniokrad i ten jego kumpel nie wygadali się przed Lesserem, z czym to panu się zwierzyli. To by diabelnie zagmatwało sprawę.

Dam sobie zdjąć skalp — oświadczył traper — jeśli to kto potrafi, że na ten temat nie pisnęli nawet słówka. Ze strachu przed swym szefem. Nie, nie. Myślę nawet, że mnie po cichu nadal uważają za nieszkodliwego dla nich człowieka. No, ale dość tych rozważań. Udamy się prościutko śladami Lessera. Że­by nie wiem jak kręcił, nie umknie. Ruszajmy!

Jeszcze chwilkę — powiedziałem. — Czy nie wspominałeś, Colorado, że na farmę napadło trzech ludzi?...

Być może nawet czterech. Ale to nie ja wspo­minałem, to powiedziały tropy, trochę zamazane.

Zgoda. Gdzie byli inni z tej bandy?

Nie jestem jasnowidzem, doktorze. Proszę tego ode mnie nie wymagać. Może o tym dowiemy się później.

Wzięliśmy konie za uzdy i wkroczyliśmy w las. Tropy były wyraźne i odczytać je bezbłędnie, potra­fiłby nawet greenhorn.

To właśnie mi się nie podoba — stwierdził stary traper, gdy wyraziłem zadowolenie z tego faktu. — Są zbyt dokładne. Bardzo proszę, uważajcie na boki. Patrzcie pilnie na prawo i na lewo. Zwracajcie uwagę na najdrobniejsze znaki. Jestem przekonany, że ten wyraźny trop wyprowadzi nas na bezdroża.

Posuwaliśmy się przez coraz większy gąszcz krze­wów i małych drzewek. Jeden czy dwu uciekinierów mogło w takim miejscu wygodnie skręcić w bok i anibyśmy zauważyli. Wytrzeszczaliśmy więc oczy, jak tego żądał Colorado. Wreszcie wydostaliśmy się z za­rośli, drzewa poczęły rzednąć. Wskoczyliśmy na siodła i jechali stępa, a miejscami nawet kłusa. Dobrze po południu daliśmy odpocząć zwierzętom. Na ma­łej, szmaragdową trawą pokrytej polance rozniecili­śmy skromny ogieniek, a Colorado — wierny swemu zwyczajowi — zanim usiadł, obszedł dokoła las.

Posiłek wypadł skromnie: resztki suszonego mięsa i suchary. Nie mogliśmy przecież przewidzieć, że [wplatamy się w tragiczną przygodę O’Briena, że w konsekwencji wielodniowego pościgu nie starczy nam czasu na polowanie. Gdyby nie przymusowy po­byt wśród Apaczów, którzy nas tak dobrze karmili, już dawno wyczerpałyby się nam resztki zapasów.

A gdyby jednak zapolować? — zaproponowałem gryząc bez apetytu twarde jak kamień kawałki mięsa.

Ba — odparł Karol — nie wolno nam ryzykować ani jednego strzału. Ścigani usłyszą huk. Nieodpowied­nia to pora.

Nie nalegałem więc. W kwaśnym humorze docisną­łem popręgów swego konia. On przynajmniej nie mógł narzekać. Na każdym postoju miał świeżej trawy w bród.

Za polanką drzewa rosły coraz rzadziej, znikło wil­gotne poszycie, spod którego wyjrzała zbita, twarda ziemia, wydająca pod kopytami głuchy odgłos. Trop, po którym dążyliśmy, nie był już tak wyraźny jak dawniej, miejscami zanikał. I tylko doświadczone oczy pozwalały na jazdę bez przystanków. Tak posuwając się minęliśmy ostatnie samotne świerki. Teraz przed nami ciągnęła się bezkresna płaszczyzna jałowej gle­by: jakieś zrudziałe piaski, obłe pagórki, porosłe kolczastymi krzewami. Gdzieniegdzie sterczał kaktus o dziwacznych kształtach, rozwidlający się na kształt postawionego sztorcem widelca. Cała ta przestrzeń nawet w blasku słońca sprawiała posępne wrażenie. Wstrzymaliśmy konie i patrzeli na daleki horyzont. Nigdzie najdrobniejszego śladu człowieka ani zwierzęcia, nigdzie zielonej plamy. Wszystko namalowaną zostało przez przyrodę jednostajnym, szarobrązowym kolorem. Mimo woli wzdrygnąłem się. Colorado mil­czał i rozglądał się dokoła ze skupioną powagą.

Niebezpieczne strony — odezwał się po chwili. — Prawie jak pustynia. Zabłądzić łatwo, zginąć z prag­nienia również. A poza tym: skorpiony, jadowite pająki i żmije. Innej zwierzyny tu nie uświadczysz. Nie to mnie jednak najbardziej martwi, ale brak wo­dy w naszych worach, a po drodze jej nie znajdziemy. I to długo. Niegdyś towarzyszyłem karawanie osad­ników jadących przez te bezdroża. Tędy wiodła naj­krótsza trasa, a przecież wlekliśmy się trzy dni. I przez trzy dni nie widziałeś ani drzewka, ani naj­mniejszej trawki, ani przyzwoitego zwierzęcia. Tylko sępy na niebie. Tfu! Diabelski to kraj, w sam raz pasuje do Lessera i jego bandy. Pewnie dlatego wy­brał sobie taką trasę.

Zatrzymali się — przerwał mu Karol odejmując od oczu lornetkę.

Widzisz ich? — zapytałem.

Widzę ślady. Ziemia stratowana, jakby urządzali koński turniej. Jedźmy.

Ruszyliśmy cwałem, aby po paru minutach takiej jazdy stwierdzić, iż Karol nie mylił się. Siady były wyraźne, konie musiały tu stać dłużej, bo piach został skopany dokoła, i to na dużej przestrzeni.

Rozdzielili się — stwierdził Colorado — spójrz­cie.

Zeskoczyliśmy z siodeł, aby przyjrzeć się odciskom kopyt. Trop rozwidlał się prawie pod kątem prostym.

Tu stali i naradzali się — zwrócił nam uwagę Karol. — Następnie dwa konie odjechały w bok, resz­ta ruszyła prosto. Zagadka.

Zagadkę rozwiążemy — stwierdził traper — ale rozdzielać się nie będziemy. Wystarczy wybrać kierunek. Gdyby tak można odczytać trop konia Lessera...

Gdyby tak można — powtórzył Karol i zamyślił się chwilę. — Colorado, wspominał pan, że nie ma tu ani odrobiny wody.

W najbliższej okolicy na pewno nie. A dalej? Nie badałem tej pustyni. Zaraz... poczekajcie, coś mi świta... Tak, słyszałem. Opowiadał mi przewodnik karawany. Czy to bajka, czy nie bajka... nie wiem, ale gdzieś w tych stronach ma stać jakiś dom... Gdzie?

Podobno w samym środku tych bezdroży.

Jak dom to i ludzie — powiedziałem.

O ludziach nic nie wiem.

Więc kto go i po co zbudował?

Powiadano mi, że jakiś wariat ubzdurał sobie, że założy tu farmę. Twierdził, że te piachy są nie­słychanie żyzne, byle im dostarczyć wilgoci. Zabrał się do kopania studni, sprowadził ludzi i materiały, wzniósł budynki. Kosztowało go to sporo.

I wody nie znalazł — wtrąciłem.

Właśnie, że znalazł. Dokopał się, sprowadził pompę. Ale na budowę kanałów irygacyjnych nie starczyło mu już pieniędzy. Któregoś dnia zwolnił swoich pomocników, wsiadł na konia i odjechał. Po­dobno budynki stoją po dziś dzień, suchy klimat świet­nie je konserwuje. A studnia z pompą jakoby nadal dostarcza wody. Paru śmiałków usiłowało dotrzeć do zagrody, ale nie trafili. Tyle wiem. I jeszcze jedno: podobno do tej opuszczonej chałupy jedzie się trzy, cztery dni. Ale co nam z tego? Tak długo bez wody nie wytrzymamy. W głębi pustyni jest dwa razy goręcej niż tu. Człowiek wypaca z siebie wszelką wilgoć, robi się suchy jak szczapa i pada. Myślę, że to prawda. Gdy piasek się nagrzeje, pali jak wielki piec pełen węgla. Nie mamy wody, nie mamy jedzenia. Czyżby Lesser mógł się nam wymknąć? Musi być pewny swego, dlatego śladów nie zacierał.

Najpierw wybierzmy kierunek — zaproponował Karol. — Nie możemy przez pustynię, skręćmy w pra­wo, za tym bocznym tropem. Tak czy siak, zawsze znajdziemy się na śladach bandy.

Zgoda. Skręcajmy.

Z miejsca ruszyliśmy galopem. Bure obłoczki kurzu wzbiły się w powietrze. Po kilku minutach czułem, jak pył pokrywa mi twarz, jak piasek trzeszczy w zębach i drapie za koszulą. Słońce poczęło palić nie­znośnie, więc z utęsknieniem spoglądałem na czarną linię lasu, ciągnącą się równolegle do kierunku naszej jazdy, w odległości dobrej mili. Ten galop nie trwał jednak długo, bo oto Colorado raptownie wstrzymał wierzchowca:

Patrzcie! Zatarli, wszystko zatarli, spryciarze!

Nie mylił się. Zdeptana ścieżynka zginęła nagle wśród piasku i twardych, wielkich grud gliny.

Obwiązali koniom kopyta — stwierdził Karol.

I pięknie za sobą zamietli — dorzucił Colora­do. — Spodziewali się nas.

Zeskoczyliśmy z siodeł. Nastąpiła najżmudniejsza część wyprawy. Maszerowaliśmy zygzakiem, raz w pra­wo, raz w lewo, jak psy węszące za zwierzyną. Trwało to długo, bardzo długo i... bezskutecznie. Zupełnie jak­by uciekający nagle zapadli się w ziemię lub frunęli w powietrze. Nużyło mnie to szukanie, ale milczałem. Na szczęście Colorado widać również się zniechęcił.

Dosyć — powiedział przystając. — W ten spo­sób nic nie osiągniemy. Trafiliśmy na sprytniejszych. Proponuję coś innego: wsiadajmy na konie i jedźmy równolegle do linii lasu. Jeśli się nie mylę, w ten właśnie sposób szybciej trafimy na urwany trop.

Skąd taka pewność? — zapytał Karol. — Mogli skręcić z miejsca wprost na pustynię.

To nieprawdopodobne. Zastanówmy się chwilę: w jakim celu rozdzielili się? Dlaczego tylko dwu ludzi zmieniło kierunek, a reszta pojechała prosto? Czy po to, aby nas zmylić? Dlaczego pierwszy ślad nie został zatarty, tylko ten boczny? No? Pomyślcie.

Wygląda na to, iż uciekającym zależy, abyśmy gnali za nimi wprost na pustynię — powiedziałem.

Albo po prostu wiedzą, iż tym tropem i tak nie ruszymy — sprostował Colorado.

Ależ dlaczego?

Dlatego, doktorze, że nie wolno zapuszczać się w te bezdroża bez zapasu wody. Więc według ich kalku­lacji jeśli nawet za nimi ruszymy, wkrótce będziemy zmuszeni zaniechać pościgu. Właśnie z braku wody.

Pięknie — odparłem — może i tak być, ale to wszystko nie tłumaczy powodu odłączenia się od ca­łej grupy dwu jeźdźców.

Pojechali po wodę dla oddziału — mruknął Ka­rol. — To oczywiste.

Gdzież tu woda?! — wykrzyknąłem.

A jednak musi być — stwierdził stary traper — albo ja nie umiem myśleć prawidłowo. A jeśli tu jest źródło wody, to tylko w pobliżu jakiejś kępy zieleni. Nie widzę w okolicy nic zielonego poza lasem. Z te­go wniosek, iż źródełko czy jeziorko musi znajdować się albo na skraju pustyni, albo nawet wśród pierwszych już drzew. Dlatego właśnie proponuję jechać równolegle do lasu. Jestem pewien, że po pewnym czasie na nowo ujrzymy zagubione tropy, jakem Co lorado!

Wskoczyliśmy na konie. Przed nami ciągnęła się ciągle ta sama pustynia, zupełnie jałowa. Minęła godzina.

Colorado — odezwałem się — wracajmy. To błędny trop.

Wręcz przeciwnie, doktorze.

Zatrzymał raptem wierzchowca, zeskoczył z siodła, pochylił się i podniósł z piachu jakiś drobiazg, który podał mi na otwartej dłoni. Był to kawałeczek gałązki iglastego drzewa. Zielonej gałązki.

Jak pan myśli, doktorze, skąd to się tutaj wzię­ło? Nie wyrosło przecież, ani wiatr nie przyniósł z la­su. Zbyt daleko. Ot, po prostu ten kawałeczek zieleni­ny oderwał się od miotły, którą zacierali ślad. Naprzód, dżentelmeni!

Znaleziona gałązka była wystarczającym argumen­tem, aby popędzić konie. Jeszcze kilkanaście minut jazdy i oto — porzucona gałąź, a za nią wyraźny ślad kopyt.

Wspaniale, Colorado! — zawołałem.

Sza, doktorze. Nie tak głośno, jesteśmy zapewne niedaleko celu.

Od tego miejsca linia tropów wiodła nas coraz bliżej lasu, aż wreszcie przeciął nam drogę zielony cypel. Tu puszcza werżnęła się w morze piasków. Gdy podjechaliśmy, ujrzałem niewielkie jeziorko okolone pasem liściastych krzaków. Woda była zimna i krysz­tałowo czysta. Jakiś podziemny nurt musiał zasilać ten zbiornik, bo odnalazłem tylko jego ujście — małą rzeczułkę zwężającą się coraz bardziej, na koniec gi­nącą nikłymi strużkami wilgoci w czerwonym piachu.

Ziemia dokoła została zdeptana: odciski butów i ko­pyt znaczyły kraniec jeziorka, a potem ciągnęły się wzdłuż tej dziwnej rzeczki i dalej, hen w głąb pustyni.


Samotny jeździec


Od chwili opuszczenia jeziorka minęły już dwa dni monotonnej jazdy. Wiodły nas tropy. Raz wyraźne, innym razem ginące i mozolnie odszukiwane. Dokoła ciągnęła się ta sama pustynia o ceglastobrudnej bar­wie, gdzie nawet kaktus należał do rzadkości. Zapasy wody zebrane w worki i manierki zmniejszyły się w sposób niepokojący. Pod koniec drugiego dnia mu­sieliśmy ograniczyć porcje. Chodziło tu przede wszyst­kim o konie. Jeśli one padną z pragnienia, nigdy nie wydostaniemy się z tych przeklętych bezdroży! Na szczęście wieźliśmy jeszcze sporo świeżej trawy i zie­lonych liści. Za przykładem Colorado narwaliśmy tego, ile się dało, i poupychali, gdzie się dało. Zieleninę wiozłem nawet w kieszeniach swej myśliwskiej kurty, nie mówiąc już o jukach. Na jak długo tego starczy? Z żywnością dla nas sprawa przedstawiała się go­rzej. Nie mieliśmy już ani kawałka mięsa, nawet su­szonego, a jedynie pemikan, suchary i kawę.

W smętnym nastroju kładłem się spać przy skąpym ogieńku roznieconym z kilku zeschniętych drzazg ka­ktusa. A że Karol dowodził, iż w tych stronach nocne ognisko to rzecz zbyteczna — nie ma tu drapieżni­ków — nocny chłód, jaki następował po dziennej spie­kocie, dobrze mi się dawał we znaki. Kuliłem się pod pledem, marząc o trzaskających złotym płomieniem polanach. W wyniku — ledwo drzemałem, budząc się co chwila zmarznięty na kość, i nocną wartę uznałem tym razem za przyjemną rozrywkę.

Do białego ranka nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Kiedy niebo poczęło różowieć, zrobiło się jesz­cze zimniej. Szczękając zębami rzuciłem na prawie wystygły popiół resztki kaktusowych wiórów, roznie­ciłem szybko ogień i — niepomny na nakazy oszczęd­nościowe — nastawiłem wodę na kawę aż w trzech pełnych po brzegi naczyniach. Moi towarzysze jeszcze spali. Kiedy woda zaczęła wrzeć, dość bezceremonial­nie ich zbudziłem. Byli tak zaspani i tak przemarz­nięci, iż bez słowa protestu przyjęli z moich rąk wiel­kie kubki pachnącego napoju. Ze słowami nagany spotkałem się dopiero podczas pojenia koni. Wtedy mój postępek określił Karol jako szaleństwo, a Co­lorado stwierdził zgryźliwie, że on sam jest bardzo wytrzymały na pragnienie, jeśli jednak “ktoś inny" — tu zerknął na mnie — pocznie narzekać, niech sobie przypomni własny nierozważny postępek. Na dalsze uwagi tego rodzaju nie starczyło mu czasu, bo trzeba było jechać jak najszybciej.

Konie biegły rączo w rannym chłodzie i zanim słońce wspięło się na szczyt nieba, przebyliśmy do­brych kilka mil. Taka szybka jazda była możliwa dzię­ki zadziwiającej intuicji Colorado. Gdy tropy zacierały się, a nawet raptownie nikły, nie zwalniał biegu, jakby instynktownie przeczuwając ich kierunek, i po paru minutach znowu na nie trafiał. W południe uczyniło się tak gorąco, że nie sposób było dalej wę­drować. Zatrzymaliśmy się w samym sercu bezkres­nej płaszczyzny, rozglądając się dokoła w poszukiwa­niu chociaż skrawka cienia. Ale nigdzie ani marnego drzewa, ani skały. Siedliśmy na piachu, rozpinając

nad sobą prymitywny namiot z derek podpartych strzelbami.

W ustach mi zaschło, język stwardniał na kołek, ale pomny na ranną rozrzutność ani słowem nie wspom­niałem o wodzie. Moi towarzysze zapadli w głębokie milczenie.

Siedzieliśmy ponurzy i nieruchomi jak trzy posągi. Przez otwór improwizowanego namiotu widziałem nasze biedne konie sterczące z opuszczonymi łbami. Krople potu ściekały po ich karkach. Spoglądałem na nie wzrokiem pełnym apatii, ciężko oddychając roz­grzanym powietrzem. I właśnie wówczas zauważyłem, jak kościsty wierzchowiec Colorado uniósł głowę. Wstrząsnął grzywą i cicho parsknął. Jego pan również to zauważył, bo natychmiast się zerwał z ziemi i wy­biegł trącając jedną ze strzelb—podpórek. Namiot za­walił się. Ledwo wygrzebałem się spośród zwojów sukna. I oto, co ujrzałem: na pierwszym planie — Colorado z rewolwerem w dłoni, na drugim — konie strzygące uszami, z rozdętymi chrapami i głowami wyciągniętymi w kierunku wiatru, który nie przy­nosił ochłody, na trzecim planie, w dali jaskrawo błyszczącej w słońcu — jakiś cień sunący w naszym kierunku. Zmęczenie znikło. Chwyciłem za lornetkę:

Jeździec — powiedziałem ochrypłym głosem.

Tak to wygląda — przytaknął Colorado. — Ależ się wlecze...

Może pada z pragnienia?

Podbiegłem do konia i wskoczyłem na siodło. Myśl, że zabłąkany wędrowiec tuż prawie obok nas ginie z pragnienia, przywróciła mi siły. Spiąłem wierzchow­ca do galopu i ruszyłem nie oglądając się. Usłyszałem jeszcze głos Colorado:

Ostrożnie, doktorze! To może być zasadzka..? Potem ogarnęła mnie cisza martwej przestrzeni mącona tylko głuchymi uderzeniami kopyt. Odległość szybko malała, aż to, co było dotąd sylwetką, cieniem, stało się wyraźnym kształtem. Zbliżał się ku mnie koń. Bez jeźdźca. Z opuszczonym łbem i cuglami, które wlokły się po ziemi. Zatrzymałem się tuż przy nim. Sierść zwierzęcia znaczyły białe płaty piany, oczy miał zamglone, niewidzące, a zad znaczyła czerwona, podłuż­na plama zakrzepłej krwi.

Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, iż koń jest u kresu sił. Poznałem to po drżeniu nóg i po cał­kowitej obojętności, jaką okazał, gdy go zatrzymałem. Wiedziałem, iż nie ruszy się teraz z miejsca, a jeśli go do tego zmuszę — padnie. Obejrzałem się. Moi to­warzysze wciąż jeszcze byli dość daleko. Zeskoczyłem z siodła, wyciągnąłem z juków płaski garnczek, na­pełniłem go wodą zaczerpniętą z płóciennego bukłaka. Niełatwo mi to poszło, bo mój własny wierzchowiec, poczuwszy wilgoć, począł się kręcić w miejscu. Krzyk­nąłem, żeby się uspokoił, i podsunąłem naczynie pod nozdrza nieszczęsnego wędrowca. Wciągnął głęboko powietrze i zanurzył pysk w garnku. Opróżnił go szyb­ko, potem parsknął. To był dobry znak. Moi towarzy­sze nadjeżdżali. Dosiadłem konia i ruszyłem dalej, nękany wyrzutami sumienia, że dla konia zapomnia­łem o jeźdźcu.

Ślad był wyraźny. Biegł równolegle do tropów ści­ganych przez nas ludzi. Ujechawszy z pół mili ujrza­łem człowieka leżącego bezwładnie pod samotnym ka­ktusem, w pyle pustyni. Kapelusz o szerokim rondzie zsunął mu się z czoła i odsłonił głowę pokrytą gęstym, siwiejącym włosem.

Ukląkłem przy nim, chwyciłem za przegub ręki. Nie wyczułem tętna. Rozpiąłem kurtę — rozchylona ko­szula była mocno skrwawiona. Ten człowiek wcale nie zginął z pragnienia. Padł od kuli!

Jednakże nic tu nie wskazywało na walkę, nie do­strzegłem na piachu nawet śladów pogoni. Więcej na­wet — stwierdziłem, iż wierzchowiec zabitego od daw­na już posuwał się stępa. Prawdopodobnie bardzo długo niósł na grzbiecie nieprzytomnego człowieka, który wreszcie — osłabiony upływem krwi i żarem lejącym się z nieba — spadł z siodła.

Colorado nadjeżdżał cwałem. Zdumiałem się widząc, jak pobladł mimo opalenizny.

Roger Drake! — krzyknął ściągając cugle konio­wi, a potem stając obok mnie, powtórzył:

Roger Drake. Któż by się spodziewał...

Pan go znał? — zapytałem i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę z bezsensowności tych słów.

To stare dzieje, doktorze. Co z nim?

Rozłożyłem bezradnie ręce:

Żaden lekarz nie pomoże...

Na to mu przyszło — szepnął, a później, zwra­cając się do mnie i do Karola: — Szukałem go przez dwadzieścia lat...

Ukląkł przy leżącym i dodał tonem usprawiedli­wienia:

Muszę przeszukać ubranie. To ważne.

Staliśmy nieruchomi, gdy Colorado drobiazgowo ba­dał kieszenie skórzanej kurtki.

Nie ma nic — stwierdził. — Woreczek z tytoniem i fajka. Szkoda.

Nie potrafiłem odgadnąć, czego poszukiwał stary tra­per i czego to mu było “szkoda".

Straciliśmy sporo czasu na wykopanie grobu, bo chociaż ziemia była piaszczysta i miękka, nie mieliśmy łopaty. Musiały ją zastąpić nasze dłonie.

Kiedy wreszcie przy samotnym kaktusie wyrósł malutki pagórek, siedliśmy wokół, śmiertelnie zmę­czeni. Bezlitosne słońce prażyło ogniem. Dyszałem jak

ryba wyjęta z wody. Wierzchowce stały nieruchomo i tylko słychać było cichy szelest ziarenek piasku przesypującego się w lekkich podmuchach skwarnego wiatru.

To byłoby zabawne — odezwał się nagle Colo­rado. — Byłoby zabawne, gdybyśmy właśnie przez niego — wskazał palcem na kopczyk — musieli tu zginąć. Widział pan jego twarz, doktorze?

Skinąłem głową.

I co pan o niej może powiedzieć? ,

Przypomina wizerunki rzymskich patrycjuszów, tyle w niej jakiejś godności — odparłem zapominając, iż traper mógł nigdy nie słyszeć o Rzymianach, a tym bardziej o patrycjuszach.

Ale on skinął tylko głową i dodał ku memu zdu­mieniu.

Właśnie, wygląda jak podobizna Juliusza Cezara odbita na starej monecie.

Ktoś bliski?...

Machnął przecząco ręką:

O, nie! Nie uwierzycie, że ten człowiek o tak dostojnym obliczu wciągnął do piekła więcej ludzi, niż miał włosów na głowie. Wszystko w nim było kłam­liwe i oszukańcze. A twarz najbardziej. Sam się o tym przekonałem, szkoda, że tak... późno.

Ostatnie słowa wypowiedział już szeptem. Nie py­tałem więcej, a Karol krótko zagadnął:

Ruszamy?

Natychmiast. Wody coraz mniej, a amatorów na nią przyrosło. Pan napoił tego konia, doktorze — stwierdził. — Piękne zwierzę, kiedy indziej bardzo bym się z takiego nabytku ucieszył. Sprawdźmy juki. Może zdradzą nam, dlaczego strzelano do tego czło­wieka.

Począł nerwowo odpinać paski. Zawartość juków okazała się zdumiewająca: jeden z nich został wy­pchany po brzegi monetami. Były to meksykańskie pieniądze, niektóre już dawno wyszłe z obiegu, z po­dobizną głowy cesarza Maksymiliana lub jeszcze starsze, opatrzone dziwacznymi hieroglifami. Zupełnie jakby pochodziły z okresu pierwszych konkwistadorów. I wszystkie złote. Zagłębiłem rękę po łokieć i z głębi wyciągnąłem kilka francuskich ludwików.

Sprawa się wyjaśniła — powiedziałem. — Dla­tego go zabito.

Ale czemu nie ścigano? — zagadnął Karol.

On chyba obrabował muzeum — powiedział Co­lorado.

Ogarnęło mnie niedobre przeczucie. Spojrzałem na Karola. Oglądał w skupieniu błyszczący krążek.

Zajrzyjmy do drugiego z juków.

Odpiąłem szybko paski. Odchyliłem skórzaną kla­pę, sięgnąłem ręką w głąb i wyciągnąłem półokrągłą zausznicę, złotą, wysadzaną błękitnymi kamieniami. Nie znam się na tych rzeczach, ale sądząc po wykona­niu, przedmiot musiał być bardzo stary.

Obawiam się, Karolu, że ktoś jeszcze poza O’Brienem odkrył skarb Lessera.

Być może, Janie.

Może? — krzyknąłem. — Przecież w Dolinie Śmierci oglądaliśmy podobne klejnoty.

Podobne nie znaczy te same. Trudno coś twier­dzić przed sprawdzeniem.

A więc powinniśmy jechać do Doliny Śmierci. Najpierw O’Brien, a teraz jeszcze to! Wydaje mi się, że w ten sposób nigdy nie dotrzemy do granic Meksyku.

Patrzcie — Colorado wydobył na światło słonecz­ne lśniącą broszę.

Roger Drake miał nosa. Wiedział, co zabierać. Co chcecie z tym uczynić? — zwrócił się do nas. — Nie będziecie chyba odwozić wszystkiego do Doliny Śmier­ci. Nie pora teraz na to. I czy to na pewno jest skarb “waszego" Lessera?

Wyjaśniłem, iż przedmioty te bardzo przypominają to, co znaleźliśmy w dolinie. I że moim zdaniem...

Ot, fantaści — przerwał mi. — Nie mogliście od razu wszystkiego stamtąd zabrać? Nie byłoby teraz wątpliwości, a biedny Samuel nie wplątałby się w ta­ką kabałę.

Więc znowu opowiedziałem, że gdy znaleźliśmy skarb, postanowiliśmy nic nie zabierać, a wielkie bo­gactwo przeznaczyć na jakiś wspólny cel.

Colorado wzruszył ramionami:

Strzeliliście głupstwo. Niejeden sądzi, że jak coś zakopie, to już tego sam diabeł nie odkryje. A wia­domo: jak człowiek schował, człowiek odnajdzie. Martwcie się teraz sami. Ja tylko pytam: co chcecie z tym robić? Jeśli macie zamiar wieźć z sobą, umy­wam od wszystkiego ręce.

Ależ Colorado! — zawołałem. — Co pan ma na myśli?

Myślę, że ścigamy bandytów i że jeszcze możemy się znaleźć w nie lada tarapatach, a to — wskazał na rozwarte juki — przysporzy nam kłopotów. Zrabowa­ne diabelskie złoto! Nie, nie! Ja z tym nie pojadę. Na dobrą sprawę konia należałoby również tu zostawić, ale mi żal zwierzęcia. Wierzcie mi, mam dobre do­świadczenie. Musimy to zakopać, natychmiast. Właśnie tu, przy tej mogile. Czekam na waszą decyzję.

Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie:

W tym, co mówi Colorado, jest sporo słuszności. Zakopmy — powiedział.

A jeśli to jest część skarbu Lessera? — zapro­testowałem.

To wrócimy tu później.

Nie sprzeciwiałem się dłużej.

W chwilę później musiałem wziąć udział w mozol­nym grzebaniu nowego dołka. Kiedy uznaliśmy go za odpowiednio głęboki, cisnęliśmy weń oba juki i dokładnie zasypali. Pomyślałem wówczas, że dopóki widnieją nasze i tych, których ściągamy, tropy, trafić do tego miejsca nie będzie trudno. Kiedy jednak wiatr zawieje ślady i wyrówna grobowy kopczyk, nikt nie odnajdzie zakopanych kosztowności.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zająłem miejsce na końcu naszej małej kawalkady, wiodąc na długiej uździe konia Rogera Drake. Kim on był? — myśla­łem. — Co go łączyło z Colorado? Ale przede wszyst­kim: w jaki sposób wszedł w posiadanie złotych mo­net i drogocennych wyrobów? I czy to część skarbów Lessera?

Nad wieczorem, gdy słońce poczęło sięgać hory­zontu, dostrzegliśmy w dali szare, zamazane zarysy jakiejś budowli czy też wzniesienia. Z takiej odległo­ści nie sposób było stwierdzić.

Zatrzymaliśmy; się na chwilę, aby napoić konie odrobiną wody. Wtedy Colorado, który miał z nas wszystkich najlepszy wzrok, poprosił mnie o lornetką i długo przyglądał się zagadkowym kształtom.

To jest dom — stwierdził. — I to nie jeden, lecz parę zabudowań. Nic innego, jak tylko zagroda tego zwariowanego rolnika. A skoro zabudowania, to i woda. W tych stronach nie istnieje żadna inna chałupa. Z te­go wniosek: dalej jechać nie możemy. Być może Lesser z towarzyszami odpoczywają teraz na farmie. Szybko by nas dostrzegł.

Zeskoczył z siodła, wyjął z juków zaostrzony palik, wbił go obcasem buta w ziemię, zarzucił swemu ko­niowi koniec lassa na szyję, a drugi przywiązał do kółka.

Postąpiliśmy podobnie.

Colorado — zapytałem w pewnej chwili, gdy sie­dząc na kopczyku piachu zapaliliśmy fajki — skąd pan wie o Juliuszu Cezarze? Na prerii tego nie uczą.

Zaśmiał się cicho, pyknął kłębem dymu:

Myśli pan, doktorze, że ja zawsze wędrowałem prerią?.


Dom na pustkowiu


W miarę jak niebo ciemniało, robiło się coraz chłod­niej. Pozbawiona roślinności naga płaszczyzna bardzo szybko traciła ciepło. Nim pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, począłem szczękać zębami. Rozwinąłem koc i otuliłem się nim dokładnie. Skulony, oparłem głowę na podgiętych kolanach i w tak niewygodnej pozycji zapadłem w jakąś półdrzemkę. Kiedy mnie zbudzono, rozprostowałem zdrętwiały kark i ujrzałem nad sobą niebo czarne jak atrament, usiane srebrny­mi punkcikami. A że właśnie wypadł nów, noc była dość ciemna, sprzyjająca naszym zamierzeniom.

Wsiedliśmy na konie i ruszyli, już nie zważając na ślady, wprost na dalekie budynki rzekomej farmy. Tam przecież — jak twierdził Colorado — znajdowało się jedyne w tych stronach źródło.

Jechaliśmy powoli, jeden obok drugiego, aby nie pogubić się w ciemnościach. Skorzystałem z tej okazji i zapytałem półgłosem:

Kto do niego strzelał?

Stary traper natychmiast pojął, o kogo pytam.

Mógł go zabić każdy, na dobrą sprawę. Tylu ludzi oszukał, łatwiej mu było o wroga niż komukol­wiek na świecie. Myślę jednak, że wdał się w zwadę

z kimś z grupy Lessera. Kogóż innego, u licha, spo­tkałby na tym pustkowiu?

Dlaczego go nie ścigali? Takie bogactwo!

Nic o tym nie wiedzieli — wtrącił się Karol. — Nie wyobrażam sobie, aby Lesser ujrzawszy, co znaj­duje się w jukach, wypuścił z rąk zdobycz.

A powód strzelaniny?

Nie miał prawdopodobnie żadnego związku z tym, co wiózł Drake. Tylko w ten sposób można wszystko wytłumaczyć.

Wielki Bóbr ma rację — mruknął Colorado. — Od samego początku tak myślałem, ale dajmy spokój tym rozważaniom, lepiej popatrzcie przed siebie.

Z dalekich ciemności mrugał teraz ku nam złotawy punkcik.

Światełko — powiedział Karol. — Tam ktoś jest.

Zejdźmy z koni — zarządził Colorado. — Kawa­łek drogi piechotką dobrze nam zrobi.

Teraz wędrowaliśmy jeden za drugim. Na koniec doszliśmy tak blisko, iż złotawy punkcik urósł do roz­miarów sporego kwadracika.

Tu zostawimy konie — odezwał się Colorado. — Pod pana opieką, doktorze. Jeśli pan usłyszy strzela­ninę, proszę wskoczyć na siodło i dobrze wytrzeszczać oczy. Kto wie, może zajdzie konieczność szybkiego wycofania się z tego miejsca. Gdyby przypadkiem wylazł na pana jakiś obcy człowiek, proszę natych­miast uciekać.

Z trzema końmi luzem? Jak pan sobie to wy­obraża, Colorado?

Zostawi pan nasze wierzchowce i tego znalezio­nego. Przydadzą się nam później. Jeśli wpadniemy, oczywiście. Pana w tym głowa, aby ruszyć, jak tylko będzie możliwe, naszym tropem i pomóc w odpowied­niej chwili.

Westchnąłem głęboko, a Karol roześmiał się pół­głosem:

Colorado snuje ponure przypuszczenia. Nie przej­muj się tym, Janie. Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy wpaść w łapy zbirów. No, idziemy!

Przez krótki czas dostrzegałem ich czarne sylwetki, później zakryła je noc. Siadłem na piasku z oczami zwróconymi na dalekie źródło światła, nastawiając dobrze uszu. Ale noc była cicha, a szelest kroków moich towarzyszy umilkł po kilku sekundach.

Dłużyło mi się nieznośnie. Czułem się jak samotny patyk na pustyni lub jak kołek w płocie, któremu powyrywano wszystkich sąsiadów. Niewiele brakowa­łoby, a zapadłbym w drzemkę. Żeby temu zapobiec, podniosłem się i począłem wolno krążyć dokoła gro­madki koni. Tak minęła godzina i nic się nowego nie wydarzyło. Na koniec jednak wydało ma się, iż słyszę daleki, przytłumiony tętent. Padłem plackiem i przy­łożyłem ucho do ziemi. Odgłos umilkł. Podniosłem do oczu lornetkę. W niczym mi to nie pomogło, tylko da­leki blask padający z okna stał się wyraźniejszy. Gdy tak cisza trwała nadal, doszedłem do wniosku, iż padłem ofiarą złudzenia słuchowego. Jakżeż mi się dłużyła ta noc! Zapaliłem fajkę, co było dużą nieostrożnością, bo zapach dymu na otwartej przestrzeni, zwłaszcza w po­rze nocnej, niesie się bardzo daleko. Fajka pozwoliła mi czuwać z napiętą uwagą aż do chwili, w której ujrzałem przed sobą cień czarniejszy od nocy, zbliżają­cy się wolno w moim kierunku. Stanąłem za swoim koniem, gotów do skoku na siodło. Czekałem natężając oczy. Po chwili cień stał się wyraźną sylwetką człowie­ka. Jeszcze chwila, a rozpoznałem Karola. Nie będę ukrywał, iż westchnienie ulgi wyrwało mi się z piersi.

Idziemy, Janie.

Wzięliśmy konie za uzdy, ale z mustangiem Colorado wydarzyła się rzecz kłopotliwa. Nie chciał ruszyć z miejsca. Próbowaliśmy na różne sposoby zmusić do tego uparte zwierzę. Nic nie wychodziło. Wreszcie Karol znalazł sposób: zagwizdał parokrotnie, za każ­dym razem zmieniając wysokość tonu, aż wreszcie tra­fił na właściwy, bliźniaczo podobny do gwizdu Colo­rado. Poskutkowało.

No i jak tam? — zapytałem, kiedy wlekliśmy się przez piachy.

Znakomicie. Domyślasz się zapewne, iż Lessera już nie zastaliśmy. Ale za to spotkaliśmy dwu drabów spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście udawali niewiniątka, zabłąkanych podróżnych, ale gdy odkryliśmy... no, zgadnij?

Nie zgadnę, mów dalej.

Dobrze. Otóż we wnętrzu stodoły, bo tam jest stodoła, znaleźliśmy żonę O'Briena z synem. Całych i zdrowych, chociaż wymęczonych i wymizerowanych. Dziwny człowiek z tego Lessera. Więźniami opieko­wano się dość troskliwie, sami to przyznali.

Rzeczywiście — mruknąłem. — Ale nie przeko­nasz mnie, że Lesser to dżentelmen. Co to, to nie! Po prostu pragnie mieć zakładników całych i zdrowych. Tym trzyma w szachu O’Briena.

Zgadzam się. Uważaj teraz, Janie. Ten zwario­wany farmer pokopał tu jakieś doły.

Zwolniliśmy jeszcze bardziej kroku, nie tyle z oba­wy o siebie, ile o konie. Wreszcie wkroczyliśmy w smugę światła. Widziałem już wyraźnie zarys okna i ścianę budynku. Usłyszałem, jak skrzypnęły drzwi i nowa ścieżka blasku padła nam pod nogi. Ujrzałem na niej Colorado.

Jesteście?

A jakże — odparł Karol. — Razem z całą stad­niną.

Teraz druga osoba wyszła przed budynek.

To ty, George? Pomóż wprowadzić zwierzęta. Poszliśmy kawałek dalej, omijając jasny kwadrat drzwi. Przed bramą następnego budynku George za­brał mi konia.

Tędy, tędy — usłyszałem głos Karola.

Chwycił mnie za rękę i powiódł wprost do wejścia. Przekroczyłem próg. Wnętrze przedstawiało się nieco ponuro. Niska izba prawie pusta. Jedyne umeblowanie stanowiły dwie ławy i wąski stół między nimi. Na stole sterczała wielka, staroświecka lampa naftowa, rzucająca dokoła mdły blask. Ale światła dodawały potężne polana buchające złotym płomieniem we wnętrzu obszernego, z kamienia spojonego kominka. Nad ogniem, na haku wbitym z boku, wisiał żelazny, mocno okopcony sagan, we wnętrzu którego coś bul­gotało. W takich garach duszono ongiś potrawki z wie­wiórek, ulubiony przysmak osadników Nowej Anglii.*

Pociągnąłem nosem. Pachniało wcale przyjemnie. Poczułem nagle głód, ale przede wszystkim zapragną­łem napić się wody. Dostrzegłem wiadro i począłem rozglądać się za jakimś kubkiem.

Dobry wieczór, doktorze. Odwróciłem się.

Kubek stoi na oknie, proszę wziąć.


Nowa Anglia — Taką nazwę nosiły pierwsze kolonie założone na wybrzeżu Atlantyku. W skład ich wchodził m. in. obecny stan Massachusetts.


Woda była zimna, o lekko metalicznym smaku. Wy­glądało na to, iż niedoszły rolnik dokopał się mine­ralnego źródła.

Dziękuję — powiedziałem odetchnąwszy głębo­ko. — Jak się pani czuje?

Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, kim była jedyna w tym pustym domu kobieta. Niewiele z nią rozma­wiałem podczas krótkiego pobytu w zagrodzie O'Briena. Stała teraz przede mną w złotawym blasku pło­mieni, wysoka i szczuplejsza, niż mi się dotąd wy­dawało.

Jakoś dałam sobie radę — odpowiedziała. — Oni nie byli źli.

Jednakże... taka długa jazda..

Roześmiała się:

Od dziecka jeżdżę konno. To był drobiazg. Martwię się tylko o Sama, ale go przecież uwolnicie?

Po to tu jesteśmy — wpadł jej w słowo Colorado wchodząc do izby.

Westchnęła:

Co się dzieje w naszym gospodarstwie? Wszyst­ko zmarnieje, jeśli to potrwa dłużej.

Zerknąłem na Colorado. Pani O'Brien nie wiedziała, że jej dom padł ofiarą ognia. A więc rację miał Karol przypuszczając, iż pożar wybuchł już po porwaniu gospodarzy.

Colorado głośno odetchnął, spojrzał kobiecie prosto w oczy i rzekł:

Nie ma tu co ukrywać, chałupa spłonęła.

Co?! Spalili ją? Łotry! A zawsze powtarzałam Samuelowi, żeby nie jeździł do Santa Rosa. Całe zło z tego poszło...

Oczekiwałem, że teraz pocznie lamentować. Nie by­łoby w tym nic dziwnego. Strata takiego dorobku była przecież wystarczającym powodem. Omyliłem się jed­nak. Nieoczekiwanie zapytała:

Pewnie jesteście głodni? — i nie czekając odpo­wiedzi dodała: — Siadajcie, zaraz podam.

Spełniliśmy jej życzenie, a po chwili przyłączyli się do nas Karol i George. Dopiero teraz Colorado wy­jaśnił prawdopodobną przyczynę pożaru. Zareagowała na tę wiadomość w sposób dla mnie nieco zaska­kujący:

A więc jednak nie są oni tacy źli. Przyjemnie o kimś pomyśleć, że jest lepszy, niż się wydawał.

Pani O'Brien widać nie bardzo wzięła do serca stra­tę dobytku. Być może Samuel był — zgodnie z opi­nią Colorado — nie byle jakim kutwą i miał odłożoną sporą sumkę. Być może, iż jego żona zaliczała się do osób niełatwo dających wyprowadzić się z równowagi. Kobieta, która zniosła ogromny trud pionierskiego okresu gospodarki osadniczej, w niczym nie mogła przypominać mieszkanek “ucywilizowanego" wschodu Ameryki. Nie każda przecież potrafiła zdecydować się na rozpoczęcie nowego życia na tych pustych prze­strzeniach i wytrwać. Ale skoro wytrwała — niełatwo było ją złamać.

Podała nam na blaszanych talerzach mięso pokra­jane w drobne kawałki, podlane gęstym sosem.

Potrawka, doktorze — zauważył Colorado. — Prawdziwa antylopa. Odkryłem tu spiżarnię dosko­nale zaopatrzoną. Dom musiał być od dawna kryjówką bandy.

A my siedzimy sobie spokojnie jak w centrum Nowego Jorku — wtrąciłem.

Bez obawy, doktorze. Dobrze wszystko spenetro­wałem. Oni odjechali jeszcze o zmierzchu. I nie wrócą aż za kilka tygodni. Jeśli ich wcześniej nie capniemy.

Skąd taka pewność?

Z wypowiedzi tych dwu drabów. Są mrukliwi, lecz coś niecoś zdołałem od nich wyciągnąć.

Jakich drabów?

Już ci mówiłem o tym, Janie — wtrącił Ka­rol. — Chodzi o tych strażników, którzy pilnowali panią O'Brien i jej syna.

A jakżeście ich znaleźli?

Niech powie Colorado — odparł Karol. — Nie będę odbierał mu tej przyjemności.

Uśmiechnął się, ale Colorado zachował powagę na twarzy.

Oczywiście, że opowiem — odparł. — Tylko trochę się pokrzepię. Nareszcie jakieś prawdziwe jedzenie.

Pokrzepiał się dość długo, wreszcie odstawił na bok parokrotnie napełnianą miseczkę. Po czym zwrócił się do George'a:

Weź, chłopcze, jaką pukawkę i zobacz, jak się czują nasi jeńcy. Przy okazji nakarm konie. W stajni leży kilka worów kukurydzy. I obejdź dokoła budynki. Nie szkodzi popatrzeć. No, idź, mój chłopcze.

Dopiero teraz dowiedziałem się, jaki był przebieg nocnej wyprawy Karola i Colorado. Pod same zabu­dowania dotarli bardzo szybko i bez przeszkód. Psów tu nie było. Potem zajrzeli przez okienko, właśnie to oświetlone, i dostrzegli wewnątrz izby dwu mężczyzn. Jeden z nich był zajęty krajaniem mięsa, drugi roz­palał ogień w kominku. Okno było szczelnie zawarte i żaden odgłos rozmowy nie docierał na zewnątrz.

Karol i Colorado wartowali pod tym oknem przez jakiś czas. Nie byli pewni, czy ci dwaj mężczyźni są jedynymi mieszkańcami farmy. Jednakże nikt więcej nie wszedł do wnętrza domu. Zdecydowali się obejść wszystkie zabudowania. W tej wędrówce posuwali się wzdłuż ścian. W mieszkalnym domu było zapewne więcej pokojów, bo natrafili jeszcze na dwa otwory okienne, pozabijane deskami. Do domu prawie że przytykał drugi budynek. Przyłożyli uszy do ściany i usłyszeli lekki tupot i parskanie. Colorado chciał uchylić wielkie, podwójne wrota, nie mógł jednak te­go dokonać bez odsunięcia potężnego, żelaznego rygla. Obawiając się więc hałasu, zaniechał swego zamiaru. Poszli dalej. Za stajnią wznosił się nieco niższy budynek, również bez okien, z drzwiami zaopatrzonymi w zamek. Karol próbował je otworzyć, bez rezultatu. Obeszli więc dokoła całe zabudowania, posuwając się ostrożnie, przystając co kilka kroków i nasłuchując. Gdy przebyli większą część powrotnej drogi, usłyszeli lekkie skrzypienie, jakby źle naoliwionych, zardzewia­łych zawiasów. Przystanęli. Smuga blasku przecięła im drogę. Usłyszeli obcy głos:

Przyniosę wody...

Czyjeś kroki zaszurały po piasku. Przylgnęli do ściany. W blasku padającym przez uchylone drzwi ujrzeli człowieka, jak z wiadrem w ręku zmierzał wprost przed siebie i po chwili zniknął w ciemno­ściach. Colorado odczekał chwilę i ruszył za niezna­jomym, aby — jak się wyraził — “uspokoić go". Po­szło mu to bez trudu: podszedł z tyłu i uderzeniem pięści ogłuszył. Ręce związał mu jego własnym pasem, a nogi — chustką zerwaną z szyi nieprzytomnego. Po czym wrócił do Karola. Drzwi domu były nadal otwar­te. Postanowili nie czekać dłużej. Jeniec mógł w każ­dej chwili odzyskać przytomność i uwolnić się z prymitywnych więzów. Karol stanął tuż za drzwiami i popchnął je lekko. Zaskrzypiały przeraźliwie.

To ty, Ralf? — ozwał się głos z wnętrza izby. — Co tam robisz?

Brak odpowiedzi jakoś nie zaniepokoił pytającego. Więc po paru sekundach Karol powtórzył swój ma­newr. I tym razem bez rezultatu.

Wówczas — opowiadał Colorado — poradziłem Wielkiemu Bobrowi, aby zastukał. Poskutkowało. Z głębi budynku wyskoczył jegomość z pukawką w ręku. Dosłownie osłupiał, jak zobaczył pańskiego przyjaciela, doktorze. Oniemiał na kilka sekund, wre­szcie wrzasnął:

Czego?!

Tam leży jakiś człowiek — powiedział mu Wiel­ki Bóbr.

Człowiek? — powtórzył i uczynił kilka kroków przed siebie. W ten sposób znalazłem się akurat za jego plecami. Chwyciłem go za szyją. Niezbyt mocno. Tyle, ile potrzeba. Nawet nie krzyknął.

Z dalszej opowieści wynikło, że moi towarzysze obu jeńców przenieśli do izby, skrępowali starannie las­sami i dokładnie ich przeszukali. Nie znaleźli nic poza jedynym kluczem. Do których drzwi mógł pasować?

Natychmiast przypomniałem sobie o wejściu do budynku przylegającego do stajni — mówił Colora­do. — I co powiecie? To był właśnie odpowiedni klucz. A kto był za drzwiami? Lucy i George. No, to wszystko.

A gdzie jeńcy? — zapytałem.

W sąsiednim pokoju. Wrócili do przytomności i są łagodni jak baranki. Przenieśliśmy ich tam, żeby nam nie przeszkadzali. Nawet rozmawiałem z nimi. Naj­pierw twierdzili, że nie znają żadnego Lessera. Kiedy ich zapytałem, czy ten Lesser nie ma przypadkiem drugiego nazwiska, nabrali wody w usta. Wówczas pouczyłem obu łagodnym tonem, iż w ten sposób szy­kują sobie postronek na szyje. Dopiero wówczas pu­ścili nieco pary. Zapytali, co im zarzucam. Odparłem, iż napad i porwanie, co w tych stronach równa się dwóm stryczkom. Przerazili się. Poczęli przysięgać, że są biednymi traperami, że sobie w tym opuszczonym domku obrali chwilową siedzibę, że — na koniec — przed paru dniami przyjechała tu grupa jeźdźców ścigająca jakichś bandytów. Ci ludzie powierzyli ich pieczy dwu jeńców: żonę i syna herszta bandy. Kazali ich pilnować jak oka w głowie, póki tu nie powrócą... Znudziło mi się wysłuchiwanie tych bajeczek. Jutro będzie okazja porozmawiać z nimi dłużej.

A co z Samuelem? — zapytałem. — Dlaczego go porwano? Czy pani coś o tym wie?

Okazało się, iż żona farmera była bardzo dokładnie zorientowana w całej sprawie. Oto, czego dowiedzie­liśmy się od niej:

Samuel O’Brien udał się pod koniec zimy z Nowego Meksyku do Arizony, aby nabyć od Nawajów kilka sztuk owiec. Uważał, iż tylko ten gatunek najbardziej nadawać się będzie do hodowli w podobnych dla obu terytoriów warunkach klimatycznych. Żona propono­wała, aby zabrał kogoś do pomocy. Nie chciał, powiedział, że to tylko niepotrzebny wydatek. W czasie swej samotnej wędrówki, będąc już u celu, zabłądził. W jakiejś bezludnej dolinie zaskoczyła go — rzecz nie­zwykle rzadka w tamtych stronach — gwałtowna bu­rza połączona z ulewnym deszczem. Schronił się wraz z koniem w odkrytej przypadkowo, obszernej grocie. Lało bez przerwy tak, jak gdyby wodospad Niagary nagle zawisł nad Arizoną. Kiedy wreszcie ustał ten potop, farmer musiał kilka godzin przeczekać, aż spłyną rwące potoki, jakie utworzyły się na dnie doliny. Tak zastała go noc. Dopiero o świcie opuścił grotę. Posuwając się wzdłuż krawędzi stromego grzbietu doliny, zauważył nagle w głębokiej zapadlinie wymytej przez wodę wierzch drewnianej beczki. Zeskoczył z konia, oderwał pokrywę i zamarł z wra­żenia spojrzawszy do wnętrza. Było wypełnione zło­tymi monetami. Napakował ich, ile mógł, do juków siodła i kieszeni swego ubrania. Z kupna owiec na­tychmiast zrezygnował bojąc się podróżować z takim bogactwem. Zasypawszy znalezisko, jak mógł najle­piej, i porobiwszy znaki na sąsiedniej ścianie skalnej, ruszył w powrotną drogę. Szczęście mu sprzyjało, bo gdy opuścił dolinę i nie bardzo wiedział, w jakim kierunku powinien jechać, napotkał wędrownego eksplorera. Ten udzielił mu dokładnych informacji, a nawet kawałek drogi podprowadził.

O'Brien wrócił na farmę pełen dumy z dokonanego odkrycia. Wraz z żoną i synem dokonali przeglądu przywiezionych monet. Rozczarowali się nieco, ponie­waż żadna z nich nie znajdowała się już w obiegu. Należało je sprzedać. Ale komu i gdzie? W niedale­kim miasteczku Santa Rosa znajdował się mały kan­tor bankierski. Jednakże O'Brien obawiał się, iż tego rodzaju transakcja obudzi niebezpieczne zainteresowa­nie jego osobą. Tymczasem więc przywieziony skarb zakopał w ziemi, w pobliżu domu. Cała rodzina O’Brienów przysięgła sobie nie wspomnieć nikomu o zdarzeniu. Nawet Colorado! Tego ostatniego miano wtajemniczyć dopiero po spieniężeniu zdobyczy. Far­mer zamierzał później odbyć drugą wyprawę do do­liny i miał nadzieję, że namówi na nią starego tra­pera. Jadąc we dwójkę, mogliby zabrać kilka koni jucznych.

Być może cały ten plan zostałby wykonany, gdyby nie zbytni pośpiech. Zdecydowano, że po zakończeniu prac gospodarskich O’Brien wyruszy aż do Santa Fe, miasta wielokrotnie większego od Santa Rosa, by wy­mienić złote krążki na dolary. Ale farmerowi zabrakło cierpliwości. Chciał jak najprędzej wiedzieć, jaką war­tość przedstawia znaleziony skarb. W tajemnicy przed żoną wydobył ze schowka garść monet i pod pozorem kupna nabojów do strzelby wybrał się do Santa Rosa. W kantorku bankierskim wzbudził duże zainteresowanie swym numizmatycznym zbiorkiem. Nawet się tego przeląkł i w efekcie sprzedał tylko część mo­net. Po czym — zamiast natychmiast wracać do do­mu — poszedł do gospody.

Diabeł go skusił — komentowała ten wypadek pani Lucy.

Rzeczywiście, diabelska to musiała być sprawka, że Samuel O’Brien — kutwa—dusigrosz — zdobył się na­gle na gest. Postawił wszystkim obecnym w salonie kolejkę whisky. Potem nastąpił rewanż ze strony za­proszonych. Dobrze musieli sobie popić, bo ogarnię­ci pijacką czułością całą gromadką odprowadzili O’Briena — w nocy — pod samą zagrodę.

Farmer, kiedy wytrzeźwiał, opowiedział o wszyst­kim żonie. To znaczy: tyle opowiedział, ile pamiętał. W sumie: niezbyt wiele.

Tego właśnie ranka, kiedy Karol, Colorado i ja wy­braliśmy się na polowanie, w parę godzin po naszym odjeździe przybyło do farmy trzech jeźdźców. Powi­tali Samuela jak starego znajomego, mimo że farmer nie bardzo ich sobie przypominał. Mówili, że jadą do Santa Fe i wpadli na chwilkę, żeby się zrewanżować. Rzeczywiście, przywieźli kilka butelek whisky.

Bardzo mi się to nie podobało — opowiadała pa­ni Lucy. — Odciągnęłam męża na stronę; “Będziesz pił od rana, Samuelu, czyś ty zgłupiał? Poczekaj chociaż, jak wrócą z polowania nasi goście". Przyznał mi rację.

Przybysze nie chcieli jednak czekać na nasz powrót. Pani O’Brien przyrządziła naprędce skromne śnia­danie, odbito butelki i całe towarzystwo zasiadło za stołem. Nie na długo zresztą. Szybko uporano się i z jedzeniem, i piciem. Poczęto się żegnać. Przed sa­mym odjazdem nieproszeni goście zapytali, czy nie mogliby — za odpowiednią dopłatą — zamienić swych koni na wierzchowce farmera. O’Brien, jak zwykle łasy na pieniądze, chętnie się zgodził. Dwu spośród przybyłych udało się wraz z gospodarzem do stajni, trzeci pozostał z gospodynią i jej synem. Usiłował zabawiać ich rozmową. Nie bardzo mu to wychodziło. Jak zauważyła pani Lucy, był bardzo niespokojny. Co chwila spoglądał ku bramie, raz nawet wyszedł poza ogrodzenie mówiąc, że słyszy tętent. Gospody­ni ucieszyła się sądząc, że to wraca nasza trójka.

Miałam złe przeczu­cie — mówiła. — Chociaż ci znajomi Samuela byli bardzo grzeczni, jakoś mi się nie podobali.

Oględziny koni się prze­dłużały. Wreszcie przy­szedł jeden z nabywców mówiąc, iż Samuel prosi, aby żona udała się do staj­ni. Uczyniła to natych­miast, ale ledwo przekroczyła próg, zarzucono jej płachtę na głowę, przewrócono i skrępowano. A gdy po kilku minutach zdjęto jej z głowy zasłonę, stwierdziła, iż leży obok męża i syna. Całych i zdro­wych, ale tak samo zwią­zanych jak ona.

Zapytała wówczas, siląc się na spokój:

Czego od nas chce­cie?.

Niech się pani nie denerwuje — odparł jeden z drabów. — Nic wam nie grozi, a o co nam chodzi, pogadamy później.

Wsadzono całą rodzinę na konie, uprzedzając, iż w razie próby ucieczki będą strzelać.

Mnie tym nie zastraszyli — opowiada pani Lucy — ale Samuel zupełnie stracił ducha. Przykrępowali go do konia i tak ustawili w szeregu jadących, że nie mogłam z nim zamienić ani jednego słowa. Po­czątkowo miałam nadzieję, że wrócicie szybko i zdo­łacie nas doścignąć.

Jechali cztery dni i cztery noce, ciągle nie wiedząc, dokąd ich wiozą i dlaczego. Piątego dnia przybyli na tę opuszczoną farmę. Tu czekało czterech ludzi, a wśród nich widać przywódca bandy, bo tytułowano go “szefem".

Przepraszam — wtrącił się Karol — czy nie do­wiedziała się pani jego nazwiska?

Zaprzeczyła.

Nazywano go “szefem" — powtórzył George.

Proszę, niech pani mówi dalej. To wszystko jest bardzo interesujące i bardzo dla nas cenne — stwier­dził mój przyjaciel.

Jak wynikało z dalszej relacji, szef rozmawiał z ca­łą pojmaną trójką. Zażądał od O’Briena wskazania kryjówki, w której znalazł skarb. Pytał, czy farmer odkrył go sam, czy też z kimś innym.

Zachowywał się zresztą bardzo grzecznie — stwierdziła pani Lucy. — Opowiadał, że ten skarb na­leżał do niego, że go obrabowano.

Samuel milczał, jakby zapomniał języka w gę­bie — mówiła. — Ale ja uważałam, że takie postępo­wanie do niczego dobrego nie prowadzi. Więc powie­działam szefowi, że jeśli to jest jego złoto, trzeba we­zwać szeryfa. Wtedy złożymy zeznanie, a Samuel poprowadzi ich do doliny. Zapytałam, skąd wie o od­kryciu Samuela. Roześmiał się:

Przecież pani mąż sam mi to powiedział przed kilku dniami w “El Paso".

Możecie sobie wyobrazić, jak się zezłościłam. Wszyst­ko przez wódkę wypitą w tej obskurnej gospodzie! Ale nie dałam nic poznać po sobie.

Jeśli mój mąż o tym powiedział — odparłam — należało natychmiast iść do szeryfa. Przecież w Santa Rosa jest szeryf! Dziwny to sposób dochodzenia swej własności przez napadanie na spokojnych farmerów.

Szef wcale się tym nie stropił. Powiedział, że by­łoby mu bardzo nie na rękę wciągać do sprawy sze­ryfa. Wtedy zrozumiałam, że to wszystko kręcenie i kłamstwo.

Z dalszego opowiadania pani Lucy wynikało, iż szef domagał się od jej męża, aby udał się z nimi do do­liny. Po raz pierwszy wówczas padła nazwa Doliny Śmierci. Farmer odmówił. Szef odparł, że daje mu trzy dni do namysłu, a pani Lucy radził, aby wpłynęła na męża. Na tym rozmowa została zakończona. Trójkę więźniów przeprowadzono do budyneczku, który prawdopodobnie był składem narzędzi rolniczych. Le­żały tam jakieś pordzewiałe pługi i brony, z podar­tych worków sypały się resztki ziarna pszenicy i ku­kurydzy.

Przy uwięzionych siadywał niekiedy strażnik, nie­kiedy zostawiano ich samych — skrępowanych i za zamkniętymi drzwiami. Ponury i obrośnięty drab, który im dostarczał jedzenia i wody, przestrzegał, że ucieczka nie ma żadnego sensu, bo dokoła — jak sami przecież widzieli — rozciąga się jałowa pustynia, na której zabłądzi i zginie z pragnienia każdy, kto nie zna drogi.

Mimo tego ostrzeżenia pani Lucy liczyła na przysłowiowy łut szczęścia, gdyby udało się jej wydostać z magazynu. Niestety, nie trafiła się ku temu okazja. Nawet wówczas, gdy więźniów wyprowadzano na dwór dla zażycia powietrza i ruchu.

Podczas przeraźliwie długich godzin dni i nocy, któ­re spędzali w mroku budynku, O’Brien zwierzył się żonie, iż według jego mniemania schowek ze skar­bami przy domu nie został naruszony, a tylko zabrano mu kilka monet, jakie nosił w kieszeni. Rozmawiali często o Colorado licząc, że już ruszył za nimi w po­ścig. Czy jednak zdoła trafić do tego domu na pu­styni?

Rozmyślając nad tym pani Lucy doszła do wniosku, iż tylko jakimś pozornym ustępstwem będzie można polepszyć ich położenie i zwiększyć szansę odzyskania wolności.

Powiedziałam Samuelowi, że powinien przystać na żądania ich szefa. Opuścilibyśmy wreszcie te prze­klęte strony, a w drodze mogłaby się nadarzyć jakaś okazja ucieczki.

Uparty a jednocześnie chciwy farmer nie chciał się zgodzić na tę propozycję. Nadal uważał znaleziony skarb za swą wyłączną własność. Jednakże pod łącznym atakiem żony i syna — ustąpił. Kiedy na koniec zjawił się przed nimi szef, oświadczył mu, że za cenę wolności całej trójki zgadza się na podróż do Doliny Śmierci. Szef pogratulował mu rozsądku, ale natych­miast wyprowadził z błędu. Żona i syn zostaną tu ja­ko zakładnicy. Farmer pojedzie z nim i dopiero gdy schowek zostanie odnaleziony, odzyskają wolność.

Pani Lucy — mówił dalej szef — będzie trakto­wana z całym należnym jej szacunkiem: ani jej, ani synowi włos z głowy nie spadnie, chyba... chyba żeby O’Brien zrobił jakieś głupstwo, na przykład próbował uciec.

Tak więc cały chytry plan nie udał się. Mimo tego farmer nie oponował przeciw wyjazdowi.

Zabrali go przed dwoma dniami — kończyła swą opowieść pani O’Brien. — Zostałam z synem nadal w tej samej szopie. Pełna byłam najgorszych przeczuć. Ale teraz myślę, że wszystko dobrze się skończy, skoro ty tu jesteś, Samuelu — zwróciła się do Colorado — i ci dwaj panowie. Tobie się każda rzecz udaje.

Gdyby to było prawdą, nie siedziałbym teraz w tej obskurnej izbie — mruknął stary traper.

Jak to? Nie przyszedłbyś nam z pomocą?

Wcale bym was nie znał. Nie najlepiej los mną pokierował i nie wszystko mi się udało.

Czy po odjeździe Lessera nikogo tu nie było? — zapytałem widząc, że Colorado dziwnie się zasępił. — Czy nic pani nie zauważyła?

Owszem. Dzisiaj rano usłyszałam tupot kopyt. Z początku myślałam, że to ktoś z bandy. Potem ucie­szyłam się: strzelano. Byłam pewna, że to wy... Po­częliśmy wołać, by zwrócić waszą uwagę. Ale nikt się nie zjawił. Kopyta jeszcze raz zatętniły i wszystko ucichło. Kiedy nam przyniesiono jedzenie, pytałam, co się stało. Ale nic mi nie wyjaśniono. Więc poczęłam się martwić, że znowu nasze wyzwolenie odwleka się nie wiadomo na jak długo.

Spotkaliśmy tego człowieka — odezwał się Co­lorado. — Na pewno nie wiedział o waszym istnieniu, a gdyby nawet wiedział, w niczym by nie pomógł.

Czy mówił, dlaczego strzelał?

Nie mówił. I nic już więcej nie powie. Ranili go śmiertelnie. Ale o co poszło, nikt z nas tego nie wie.


Nocna wędrówka


Zrobiło się późno. Dokładne przesłuchanie więźniów odłożyliśmy do najbliższego ranka. Co mieliśmy z nimi począć? Było rzeczą oczywistą, iż nie możemy ich za­brać ze sobą.

Pozostaje nam tylko jedno — stwierdził Colo­rado — powierzyć straż nad więźniami tobie, Lucy, i George'owi. Nie widzę innego wyjścia.

Chyba pan żartuje, Colorado? — wyrwałem się. — Jeśli Lesser ze swymi ludźmi...

Nasza sprawa, żeby nie wrócił. Zresztą, wymyśl­cie coś lepszego. Nas trzech to i tak niewielkie siły. Czeka nas ciężka przeprawa. Można by więźniów wypuścić, ale wówczas ruszą za nami albo zawiadomią o wszystkim Lessera.

Zabierzemy im konie — wtrącił się Karol.

I to nie daje pewności, że stąd nie uciekną.

Colorado ma rację — powiedziała pani Lucy. — Zostanę z synem do waszego powrotu. Są tu dwa ko­nie, wcale niezłe. W razie czego czmychniemy.

Dokąd? — zapytał Karol.

A chociażby do Santa Rosa...

Za daleko.

Nie ma co snuć tak ponurych przypuszczeń —= zauważył Colorado. — Przecież banda nie wróci tu przed znalezieniem skarbu. To po pierwsze. A po dru­gie: będziemy jej deptać po piętach i obserwować cały czas. Po trzecie: moim zdaniem oni nigdy do tej do­liny nie dojadą. Wyswobodzimy Samuela wcześniej. Nie ma więc się czego lękać. Lucy może tu zostać do naszego powrotu. Chyba was przekonałem?

Nie widzę innego wyjścia z sytuacji — stwier­dził Karol.

I na tym stanęło. Wyznaczyliśmy kolejność noc­nych wart. Na mnie przypadła pierwsza, najwygodniejsza, bo później aż do rana ma się spokój, a nic mnie bardziej nie męczy, jak w połowie przerwany sen.

Wziąłem sztucer i podczas gdy reszta zajęła się moszczeniem legowisk przy pomocy słomy przynie­sionej ze stajni, począłem zapoznawać się z terenem otaczającym budynki. Nie była to wcale łatwa spra­wa. Długą chwilę stałem w miejscu czekając, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Potem przeszedłem wzdłuż zabudowań i wróciłem pod oświetlone okno. Naftowa lampka została nieco przyćmiona. Jej słaby blask nadal jednak wybiegał poza szybę. Czy nie było nieostrożnością pozostawienie światła na całą noc? Chciałem wejść do izby, ale jeden rzut oka przez okno przekonał mnie, iż wszyscy już leżą na warstwie słomy i zapewne śpią. Postanowiłem nie wchodzić i nie budzić. Jeśli uważali, że blask w oknie nie ściąg­nie tu żadnych nieproszonych gości, nie będę się upierał.

Nocna warta, jak każda zresztą, po pewnym czasie nuży. Zwłaszcza wówczas, gdy dokoła nic się nie dzie­je. Czujność tępieje, słuch i wzrok tracą na ostrości. Znałem taki stan bardzo dobrze. Postanowiłem go w jakiś sposób zwalczyć. Od mej czujności zależało przecież bezpieczeństwo czterech osób. A jeńcy? Nie

wyglądało to prawdopodobnie, ale mogli wyswobodzić się z pęt. Co pewien czas zbliżałem się do okna i za­glądałem do wnętrza izby. Tam, pod ścianą, jak naj­dalej od drzwi, umieszczono naszych więźniów. Co­lorado słusznie tak postanowił, nie chcąc pozostawiać schwytanych w przyległej pustej izbie. Za każdym razem kierowałem wzrok w tamtą właśnie stronę, ale nie zauważyłem nic podejrzanego. Uspokojony wraca­łem na przeciwległy kraniec zabudowań.

Jak długo trwała moja wahadłowa wędrówka od stajni do okna i z powrotem — trudno mi określić. W końcu doszedłem do wniosku, że warto zaznajomić się z nieco dalszą okolicą. Na przykład ze źródłem wody. Gdzież tu jest studnia? Począłem rozglądać się dokoła. Potem ruszyłem kawałek zupełnie na ślepo, ale kierunek widać wybrałem właściwy. Kilka kroków dalej dostrzegłem jakieś zamazane kształty i pod­szedłszy bliżej, ujrzałem pompę. Dotknąłem wielkiego żelaznego koła, opatrzonego w korbę, połączonego z przekładnią ginącą we wnętrzu metalowego cylin­dra. Niedoszły rolnik musiał stracić sporo dolarów na takie urządzenie. Nic dziwnego, że nie starczyło mu na budowę systemu irygacyjnego. A może ziemia była tu aż tak jałowa, że nawet dostarczenie jej odpowied­niej ilości wilgoci na nic się nie zdało?

Okrążyłem pompę, pokręciłem kilka razy kołem, aż chlupnęła strużka wody, i pomaszerowałem wprost w ciemność. Co pewien czas spoglądałem za siebie. Żółty prostokącik dalekiego okna dodawał mi otuchy. Droga nie była równa. Raz po raz wyrastały przede mną wydmy, które okrążałem to w prawo, to w lewo. Tak klucząc musiałem zejść z linii światełka mru­gającego za moimi plecami, bo kiedy odwróciłem się — otaczała mnie ciemność nocy. Oddalałem się coraz bardziej od farmy, czujnie rozglądając się dookoła. Przemierzywszy w ten sposób kilkanaście jar­dów skręciłem w bok, pod kątem, zamierzając w ten sposób obejść dokoła teren całej farmy. Światełka na­dal nie dostrzegałem. Zauważyłem natomiast w dali przed sobą różowy blask. Delikatny i zaledwie odbi­jający się od mrocznego tła. Przystanąłem. Czy było to odbicie światła gwiazd na jakichś błyszczących gła­zach, na odłamkach miki? A może w tamtej stronie znajdował się zbiornik wody dającej kolorowy re­fleks?

Przyłożyłem do oczu lornetkę. Nic mi nie wyjaśniła. Ruszyłem w stronę zagadkowego blasku.

W miarę przybliżania się do tajemniczego celu różo­wy refleks nabierał intensywności, coraz mocniej kon­trastował z otoczeniem, aż wreszcie poznałem źródło światła. To była po prostu łuna! Odbicie na niebie jeszcze niewidocznych dla mnie płomieni. Zatrzyma­łem się.

Gdyby otaczała mnie preria albo las, mógłbym przypuszczać, iż płonie skrawek poszycia. Ale przecież dokoła ciągnęła się jałowa pustynia. Czyżby płomień był dziełem rąk ludzkich? Wahałem się przez chwilę: iść dalej czy zawrócić? Jednakże zdecydowałem się zbadać dokładnie przyczynę ognia.

Początkowo szedłem wyprostowany, później pochy­liłem się. W ten sposób dotarłem na odległość, z któ­rej mogłem stwierdzić, iż źródłem łuny musiało być ognisko, chociaż płomienia wciąż jeszcze nie mogłem dostrzec. Widocznie znajdowało się w jakimś zagłę­bieniu gruntu. Z tej odległości przypominało jakby krater czynnego wulkanu, z wnętrza którego buchała smuga czerwieni. Od czasu do czasu dostrzegałem sno­py iskier lecące ku niebu. Któż mógł być tak niesły­chanie lekkomyślnym w tych niebezpiecznych stro­nach? Na pewno nie Indianie, ale i nie traperzy.

Rozpocząłem najmozolniejszą część wędrówki. Czoł­gałem się powoli, aż po pół godzinie znalazłem się na skraju płaszczyzny spadającej łagodnie ku zagłę­bieniu przypominającemu swym kształtem jakąś gi­gantyczną miskę. Tu przejście zagrodził mi półkolisty pas niskich krzewów, całkowicie pozbawionych liści, wyschniętych. Prawdopodobnie zapadlina była nie­gdyś zbiornikiem wody zasilanym z podziemnego źró­dła lub rzeczką, którą zasypały piaski. Pozostał po tym jedynie pas martwych badyli, tak blisko obok siebie rosnących, iż każda próba ich sforsowania nieuchron­nie wywołać musiała hałas. Jednakże poprzez odstępy między nagimi łodygami mogłem dostrzec dostatecz­nie wiele. Wokół trzaskającego ogniska siedziało czte­rech ludzi. Nieco z boku piętrzył się stos narąbanego chrustu, a za nim w cieniach nocy i blaskach ognia — dostrzegłem konie i piątego mężczyznę z karabinem w ręku. Czuwał nad bezpieczeństwem towarzyszy. Ten ogień, ta warta z daleka widoczna, stanowiły dowód skrajnej zaiste nieroztropności. Jeden dobry strzelec leżący na moim miejscu i posiadający wielostrzałową broń mógł w ciągu minuty unieszkodliwić całą piątkę.

Zgromadzeni w kotlinie ludzie nosili mundury ka­walerii federalnej. Serce zabiło mi z radości. Los Lessera i jego bandy został przesądzony! Przy takiej po­mocy można by pokonać nawet znacznie liczniejszą grupę przeciwników. Nie wątpiłem ani przez chwilę, iż żołnierze zechcą nam towarzyszyć. I chociaż sami niezbyt widać byli otrzaskani z warunkami życia na prerii, pod kierunkiem Colorado czy Karola oddać nam mogli olbrzymie usługi. Ewentualna pomoc Pehnulte — gdybyśmy nawet przypadkiem na niego tra­fili — stawała się zbyteczną. Tak więc teraz powinie­nem był pokazać się wojskowemu patrolowi i zaprosić jego dowódcę do farmy na pustyni. Już chciałem się zerwać z ziemi i głośno oznajmić swoją obecność, gdy nagle ogarnęły mnie zbawienne wątpliwości i nakaza­ły błyskawicznie zmienić decyzję. Pomyślałem, iż mo­je nagłe ukazanie się może spowodować nieoczeki­wane skutki. To przecież nie byli doświadczeni trape­rzy. Mogło się więc zdarzyć, iż na mój widok oddadzą do mnie salwę. Trzeba było jakoś przygotować to nie­oczekiwane spotkanie. Wolno, wolniutko wycofałem się poza obręb światła. Dopiero wówczas podniosłem się, przerzuciłem sztucer przez ramię i swobodnym krokiem począłem zmierzać w stronę obozowiska. W tej nocnej ciszy musieli mnie usłyszeć. Kiedy do­tarłem do granicy uschłych krzewów, ostry, prze­nikliwy głos kazał mi stanąć. Ujrzałem wartownika z karabinem w dłoni, tkwiącego na skraju blasku i ciemności.

Kim jesteście? — zapytał.

Szukam pomocy.

Jesteście sami?

Moi towarzysze znajdują się niedaleko.

O co chodzi?

Pragnę mówić z dowódcą — odparłem. Przybliżył się i obejrzał mnie dokładnie.

Idźcie naprzód.

Ruszyłem depcząc z głuchym trzaskiem uschłe pa­tyki krzewów. Ognisko, jak stwierdziłem, zostało nie­co przygaszone. Przy samym ogniu nie było nikogo. Stanąłem rozglądając się dokoła. Dopiero wówczas z ciemności wyłoniła się nowa postać.

Sierżancie — powiedział mój konwojent — ten człowiek żąda pomocy.

Dobrze. Wracajcie na posterunek. Thompson, chodź tutaj. Walker i Haig, pilnujcie tamtej strony. Diabli wiedzą co... — przerwał w połowie zdania i zwrócił się do mnie:

Siadajcie... — wskazał ręką tobołek leżący obok.

Jakiś żołnierz, prawdopodobnie wezwany przez sier­żanta Thompson, stanął tuż obok mnie i spojrzał mi w twarz.

To nie on — powiedział.

Oczywiście, że nie on — przytaknął sierżant. — O co chodzi? — zwrócił się znowu do mnie. — Komu potrzebna nasza pomoc? A przede wszystkim skąd znaleźliście się na tym pustkowiu?

Jestem lekarzem — odparłem.

Zrobił minę, jakby się chciał roześmiać.

Lekarz? Czy szuka pan pomocy dla rannego?

Nie, nie o to chodzi. Niedaleko stąd, w opuszczo­nej farmie, przebywają moi przyjaciele: kobieta, dwu mężczyzn i chłopak. Czy nie może pan rozkazać swym ludziom, aby udali się ze mną? W pół godziny bę­dziemy na miejscu.

Szukaliśmy tego budynku. Czy między wami nie znajduje się człowiek o nazwisku Drake?

Roger Drake?! — zawołałem zdumiony.

Niech pan nie krzyczy. Czy moje pytanie jest takie dziwne? To przestępca. Ścigamy go od dwu tygodni.

Nie ma go wśród nas — odparłem. — Ale na far­mie znajduje się ktoś, kto wie bardzo dużo o Rogerze Drake. Chodźmy tam.

Chwileczkę. Jak się nazywa ten znajomy Drake'a?

Colorado.

Colorado! — sierżant klepnął się dłonią po ko­lanie.

Tego nam było potrzeba. Teraz złapiemy Drake'a, to pewne.

Wzruszyłem ramionami.

Nigdy go nie schwytacie.

Dlaczego?

Dlatego — odparłem nieco głośniej niż chcia­łem — że wasz Drake nie żyje.

Mam w to uwierzyć?

Spojrzał na mnie podejrzliwie.

Zapytajcie się Colorado.

Gdzie on?

Już mówiłem. Bierzcie konie za uzdy, zaprowa­dzę was. Ja muszę wracać. Będą się niepokoić o mnie.

To stwierdzenie nie wywołało żadnego efektu, zu­pełnie jakbym przemawiał do skały.

To wyście zabili Drake'a?

Nie, nie zabiliśmy. Odłóżcie sierżancie śledztwo do stosowniejszej chwili. Colorado powie wam wszystko.

Poczekamy do rana.

Sierżant chyba podejrzewał podstęp, ale na bezczyn­ne siedzenie do świtu nie mogłem się zgodzić.

To czekajcie — odparłem. — Ja wracam. Zrobiłem ruch, jakbym chciał się podnieść.

Nie wiem, kim pan jest: lekarzem czy włóczęgą, ale nie wolno panu stąd się ruszyć bez mej zgody.

Roześmiałem się głośno:

A to czemu?

Wyglądacie na wspólnika bandyty.

Bzdura! Drake'a widziałem raz jeden tylko. Mar­twego. Szkoda czasu, sierżancie, na takie pogaduszki. Drake nie żyje, a my ścigamy niebezpieczną bandę. O świcie musimy ruszyć w dalszą drogę.

A to coś nowego! Jakaś banda? Pierwszy raz sły­szę. Oddajcie broń, człowieku, żeby się wam co złego nie stało.

Westchnąłem. Sierżant widać nie grzeszył wielkim rozumem, a jego ostrożność wyglądała na postępowa­nie tępego służbisty, wychowanego na przepisach regulaminu, którego nie potrafił dostosować do okoliczności i potrzeb. Dlatego chyba zaświtał mu w głowie pomysł aresztowania. Nic gorszego nie mogło mnie w tej sytuacji spotkać. Gdyby tak Lesser dla jakichś powodów zawrócił? Schwytałby wszystkich.

Wolnym ruchem zsunąłem z ramienia sztucer, wy­ciągnąłem zza pasa rewolwery.

Proszę — powiedziałem. — Nie mam zamiaru uciekać. A banda, o której mówiłem, to nie wymysł. Nie wiem, czy słyszeliście kiedykolwiek o Słońcu Arizony...

Słyszałem — przerwał mi. — Cóż się z nią stało?

Część zginęła, część rozproszyła się, część dostała się do niewoli. Ale przywódca zdołał uciec...

To mnie nie obchodzi. Powiedzcie, co stało się z jeńcami.

Zostali doprowadzeni do fortu Huachuca.

Kto ich przywiódł?

Nie mogłem pojąć, o co sierżantowi chodzi, ale od­parłem:

Pewien meksykański hacjender.

Jak się nazywa?

Don Pedro Gonzales.

Zgadza się — mruknął — ale mogliście o tym słyszeć od innych. To była głośna historia.

O co panu chodzi, sierżancie?

Należę do garnizonu Huachuca. Bawiłem wów­czas w forcie i wszystko widziałem.

Na pewno?

Mam oczy.

Podejrzewam, że wówczas pan oślepł albo teraz..

Ho, ho! Mocno powiedziane. I czemuż to miałbym zaniewidzieć?

Oprócz Gonzalesa były jeszcze inne osoby. Na przykład szeryf z Rainy Valley, traper o przezwisku Wielki Bóbr...

Prawda. Pamiętam, że znajdował się wśród nich jakiś poszukiwacz złota, bardzo zabawny jegomość, i...

Przerwał, począł mi się przyglądać z uwagą.

I kto? — zapytałem zniecierpliwiony.

I... pewien lekarz — odpowiedział przeciągając słowa. — Czy to... nie pan był tym lekarzem? W biały dzień od razu bym poznał. Niech mi pan wybaczy, dok­torze. Doprawdy nie wiem, jak to naprawić. Czemu mi pan tego od razu nie powiedział?

Przecież mówiłem, że jestem lekarzem.

Ach, jakoś tego nie skojarzyłem z Huachuca. Pan mnie również nie poznał. Wszystko przez to...

Niestety, nie przypominam sobie pańskiej twarzy. Tam było tylu żołnierzy.

Dajmy temu spokój. Pan wspominał, doktorze, o jakiejś bandzie. W czym mogę pomóc?

Chodźmy natychmiast do farmy.

A droga bezpieczna?

Co najwyżej można sobie zwichnąć nogę na ja­kimś dołku. Szkoda każdej chwili. Ruszajmy!

Na to kolejne ponaglenie nic mi nie odpowiedział. Zwrócił się tylko do swych podkomendnych i wydał im rozkazy. Obóz zwinięto migiem. Po paru minutach ko­nie uszykowano do drogi, a ognisko zasypano, mimo iż nie groziło tu niebezpieczeństwo pożaru. Opuściliśmy wreszcie dolinkę. Ja otwierałem pochód krocząc ramię w ramię z podoficerem, dalej szli żołnierze prowadząc wierzchowce za uzdy.

Muszę się pochwalić: mimo iż moja nocna wędrówka nie odbywała się wcale po linii prostej, jej powrotny kierunek wybrałem bezbłędnie. Po przejściu kilkunastu jardów ujrzałem żółty punkcik — światełko w oknie. Kiedy podeszliśmy tak blisko, że już rozpoznać można było dach domostwa, rzekłem do sierżanta:

Niech pan rozkaże zatrzymać się, dalej pójdę sam.

Jeśli moi przyjaciele ujrzą grupę ludzi, mogą nas wziąć za bandę. Muszę ich uprzedzić.

Dobrze — zgodził się. — Pójdziemy we dwójkę. Nie bardzo mi jeszcze ufał!

Niech pan idzie za mną.

Przystał na taką propozycję. Teraz pomaszerowa­liśmy szybciej. Wreszcie ujrzałem sylwetkę wysuwają­cą się zza węgła domu.

Czy to ty, Karolu?

Gdzież się pan podziewał, doktorze? — usłysza­łem mocno podenerwowany głos Colorado.

Przyprowadziłem gości — odparłem.

Kogo?

Dzielnych żołnierzy z pewnym sierżantem na czele.

Ale już sam sierżant wysunął się zza moich ple­ców.

Colorado! — zawołał. — Nie poznajesz mnie?

A to kto znowu?

Zbliżył się szybko, zatrzymał tuż przed nami.

Na pierwszego niedźwiedzia, jakiego w życiu za­strzeliłem! Toż to Francis Dawson!

Ten sam — potwierdził podoficer.

Jak się masz, chłopcze?!

Padli sobie w objęcia, a ja odetchnąłem. Spodziewałem się bowiem gorzkich wymówek za zejście z poste­runku i wędrówkę po pustyni.

Jesteś sam? — pytał sierżanta Colorado.

Z czterema ludźmi.

Z nieba nam spadłeś! Byliśmy w nie lada kło­pocie.

Coś mi o tym wspominał doktor.

Wołaj tych swoich chłopaków i idziemy. Trzeba wszystko obgadać. Rankiem stąd ruszamy. Co za spot­kanie! Nie masz pojęcia, jak się cieszę. — Sierżant krzyknął na żołnierzy, żeby podeszli, a potem zwrócił się znowu do trapera:

Wiesz, skąd się tu wziąłem?

Na pewno nie. Ale to jest bez znaczenia. Ważne, żeśmy się znowu spotkali. W samą porę.

To ma znaczenie, Colorado. Ścigam Rogera Drake.

Uff! Aleś mnie zaskoczył. Co za zrządzenie losu: Spotykamy się akurat w dniu, a raczej w nocy, przed którą zginął.

Więc to jednak prawda... — sierżant powiedział te słowa głosem bardzo smętnym. — Wspominał mi już o tym doktor, ale nie myślałem... to znaczy sądziłem, że nie jest aż tak źle...

Powstrzymałem się od śmiechu, ale nie mogłem się powstrzymać od uwagi:

Sierżant po prostu mi nie wierzył.

Niech mu pan wybaczy, doktorze. Francis od uro­dzenia miał podejrzliwą naturę, ale poza tym wart jest tyle złota, ile waży. Chodźmy.

Pobudziliśmy wszystkich i wyglądało na to, że o dal­szym spaniu nie ma co marzyć. Sierżant rozstawił swych ludzi wokół zabudowań, a my zasiedliśmy w iz­bie dokoła stołu. Słusznie Colorado nazwał dowódcę człowiekiem podejrzliwym. Sierżant raz jeszcze wrócił do sprawy Rogera Drake. Przede wszystkim zagad­nął, czy nie pomyliliśmy się co do osoby.

Francis — odparł na to stary traper. — Wiesz dobrze, że znałem go nie od wczoraj. Jakże mógłbym się pomylić?

Tu opisał, jak i kiedy natrafiliśmy na zwłoki.

Kto go mógł zastrzelić? — zastanawiał się sier­żant.

Wiem tyle, co i ty. Posądzam któregoś z tych drabów, jakich chcemy powierzyć twej opiece.

Tu Colorado musiał opowiedzieć o napadzie na za­grodę O’Briena i o konsekwencjach tego napadu, a na zakończenie dodał:

Oto właśnie pani Lucy O'Brien z synem. Zrozu­miałeś?

Zrozumiałem. Ale kto to jest Tom Gordon? Prze­cież mister Gordon siedzi przede mną. Pamiętam pana z Huachuca.

Ten łobuz przybrał sobie moje nazwisko — od­parł Karol. — Przed rokiem nazywał się po prostu Tom Lesser.

Coś mi świta! To ten przywódca bandy arizoń­skiej?

Ten sam — mruknąłem zniecierpliwiony przedłu­żającą się rozmową. — Chodzi o to, aby pan pomógł nam go schwytać.

Musisz to zrobić, Francis — poparł mnie Colorado.

Sierżant poskrobał się za uchem, westchnął ciężko i wreszcie rzekł:

Obejrzyj nasze konie. Nie damy rady. Gnamy od dwu tygodni za tamtym i tak nam przeleciał przez pal­ce... — znowu westchnął. — Bardzo mi przykro, Colo­rado. Nie mogę ci towarzyszyć.

Cóż on takiego zmajstrował, że armia federalna musiała mu deptać po piętach? — zapytałem. — Raczej nie ścigacie pospolitych bandytów.*

Prawda — powiedział sierżant. — Ale tym razem Drake nieco przeholował. Okradł ekspedycję naukową.

Zawsze zdolny był do wszystkiego — zauważył zgryźliwie Colorado. — Na pomysłach mu nie zbywało. Cóż to za ekspedycja?

Wziął udział w wyprawie kilku naszych naukow­ców w głąb Meksyku.

Jako naukowiec? — zapytał Colorado.

Nie, tak bezczelny nie był. Zabrali go jako ochro­nę!

To świetnie — mruknął traper.

Ekspedycja poszukiwała jakichś starych grobów. Podobno natrafili na skarby ukryte jeszcze przez Hisz­panów. Drake miał im zabrać część tych znalezisk, gdy wracali. Zrobiła się z tego wrzawa niemała. Nadeszło polecenie z Waszyngtonu, żebyśmy się zajęli odszuka­niem dowcipnisia. Nieco mnie to zdziwiło — tu


Nad bezpieczeństwem wewnętrznym czuwają szeryfowie, po­licja i milicja stanowa lub policja federalna. W opisywanym okresie na zachodzie wojska tylko w wyjątkowych wypad­kach używano do tępienia rozbójniczych band.

zniżył głos — myślałem, żeś już go capnął, Colorado?

Miałem pecha. Ale mów dalej.

Niewiele już do powiedzenia. Od dwu miesięcy wojsko przetrząsało Arizonę i Nowy Meksyk. Ale tylko ja trafiłem na ślad. Przed dwoma tygodniami. No i... nic z tego.

Nie narzekaj, Francis. Będziesz mógł się pochwa­lić odnalezieniem skradzionych kosztowności. Sporo te­go jest. Konia również zabierzesz. Nie chcę nic, co na­leżało do Drake'a.

Sierżant aż podskoczył na ławie.

Gdzie ten skarb?

Zakopaliśmy na pustyni. W jukach.

Poprowadzisz mnie tam, Colorado, prawda? Spojrzałem porozumiewawczo na Karola. Pochylił się ku mnie i szepnął:

Wygląda na to, że Drake nie miał nic wspólnego ze skarbem Lessera.

Skinąłem głową.

Słuchaj, Francis — odparł traper. — Już ci mó­wiłem, że nie mamy chwilki czasu do stracenia. Prosi­my cię o pomoc, a ty nie tylko odmawiasz, ale jeszcze chcesz mnie odwieść od pogoni. Nie, nie pojadę z tobą. Ale opiszę miejsce, trafisz na ślepo.

W odpowiedzi sierżant raz jeszcze potwierdził swą decyzję. Wraca do Huachuca. Konie ma tak zdrożone, że lada dzień mogą paść.

Sądziłem, że teraz wybuchnie kłótnia, bo nie w smak to poszło traperowi. Widziałem po jego minie. Ale nie: Musieli się znać od dawna i pozostawać w zażyłych stosunkach. Colorado najpierw machnął ręką, a potem nieoczekiwanie roześmiał się. Po sekundzie zawtórował mu Dawson.

Do licha! — powiedział. — Nie będziemy się spie­rać z powodu takiego człowieka!

Do licha, Francis! Pomyślałem tak samo. Teraz już szybko doszli do porozumienia. Sierżant miał zabrać ze sobą panią O'Brien z synem i obu naszych jeńców. Jeden kłopot spadł nam z karku. Sier­żant nieco się krzywił, że będzie musiał wlec ze sobą dwu ludzi wcale nie związanych ze sprawą Drake'a.

Co mam z nimi począć? O co ich oskarżacie i gdzie są dowody?

Dostarczysz ich do fortu. To członkowie tej sa­mej bandy Lessera. A poza tym, oni musieli zabić Drake'a. Nikt inny. A więc to twoja sprawa.

Nie zabierałem już głosu, Colorado słusznie przypuszczał. Z tego, co nam opowiadała pani Lucy, prze­cież wynikało, iż przed naszym przybyciem wybuchła na farmie strzelanina. Prawdopodobnie Drake chciał się tu schronić przed pościgiem. Zobaczywszy, że far­ma jest zamieszkała, zdecydował się uciekać dalej. A może postanowił zamienić sobie konia? Czy chciał kupić nowego, czy też po prostu ukraść, o tym mogli wiedzieć tylko nasi jeńcy. W wyniku strzelaniny zo­stał ranny. Nikt go nie gonił. Ludzie Lessera mieli obowiązek pilnowania pani O’Brien.

Wreszcie ułożyliśmy się do snu. Ale bez Colorado. Ten spędził noc na rozmowie z sierżantem.


Samotny trop


Jeszcze szary przedświt okrywał ziemię, gdy Colo­rado bezceremonialnie ściągnął nas z legowisk. W godzinę później dwa oddziałki opuszczały farmę udając się w dwu przeciwnych kierunkach. Sierżant Dawsan, posuwając się po naszych wczorajszych tropach, naj­pierw miał dotrzeć do grobu Drake'a i wydobyć zako­pane przy nim juki z kosztownościami, a później od­prowadzić O’Brienów do Santa Rosa. Co się tyczy na­szych jeńców, Colorado rzekł mu przed samym roz­staniem:

Rób sobie z nimi, co chcesz. Możesz ich nawet puścić wolno, ale nie wcześniej, niż za tydzień. Pa­miętaj jednak, że to najpewniej oni zastrzelili Drake'a!

Po tej zwięzłej deklaracji sierżant i Colorado raz jeszcze uściskali się serdecznie.

Kiedy się zobaczymy?

Któż to odgadnie, Francis?

Odwiedź mnie w Huachuca. Będę czekał.

Obiecuję.

Przysłuchując się tej rozmowie nie przypuszczałem, że do tego spotkania nigdy już nie dojdzie...

Kopyta wzbiły obłoczki brązowoceglastego pyłu. Znowu jechaliśmy przez pustkowie. Wiódł nas Colorado, dziwnie jakoś milczący, prawie ponury. Czyżby nań tak oddziałała nocna rozmowa z sierżantem?

Po godzinie jazdy traper zatrzymał konia czekając, aż się przybliżymy.

A to co? — krzyknąłem spojrzawszy na ziemię.

Ano... drugi trop. Jak wam się podoba?

W miejscu, w którym stanęliśmy, świeże odciski kopyt dołączały do szerokiego pasa zdeptanej ziemi. Bez wielkiego wysiłku można było stwierdzić, iż nowy

podróżny zmierzał w tym samym kierunku, co ścigana przez nas grupa.

Jakoś zbyt często spotykamy samotnych jeźdź­ców w tych stronach — stwierdził Karol.

Colorado nawet się nie uśmiechnął. Zauważyłem, że ile razy zahaczano w rozmowie o Rogera Drake, tyle razy markotniał.

Ruszajmy — powiedziałem. — Im prędzej po­jedziemy, tym szybciej odkryjemy prawdę. Kto wie, może to jakiś uczciwy człowiek nieświadomie zmierza prosto w łapy opryszków?

Stary traper przecząco potrząsnął głową.

O co chodzi?

O trochę cierpliwości, doktorze. Mnie również pilno widzieć Samuela na wolności, ale niekiedy nad­mierny pośpiech opóźnia rozwiązanie sprawy. Dlatego proponuję, abyście obaj jechali tropem Lessera, tylko nieco wolniej. Żebym was mógł dogonić.

Co pan zamierza, Colorado? — zapytał Karol.

Sprawdzić, skąd biegnie ten nowy ślad.

Takie badanie może potrwać bardzo długo — za­uważyłem.

O, nie, nie. Tak daleko nie pojadę. Przekonam się tylko, czy tropy nie wiodą z opuszczonej farmy.

To niemożliwe! — zawołałem.

Wszystko jest możliwe, doktorze. No, w drogę.

To rzekłszy zawrócił z miejsca i pognał galopem.

Co mu strzeliło do głowy? — powiedziałem pół­głosem.

Coś podejrzewa, ale co, jeszcze nie wiem. A w ogóle... to jakiś zbyt dla mnie zagadkowy czło­wiek. Nie podoba mi się...

Co ci się nie podoba? — zapytałem zaskoczony takim stwierdzeniem.

Widzisz... Wjechaliśmy na niebezpieczną ścieżkę. Lubię w takich wypadkach coś niecoś wiedzieć o to­warzyszach broni. Ciągle miałem nadzieję, że wreszcie się rozgada, a tu nic. Kto to może być u licha?

Przecież nie zbrodniarz, nie oszust ani niebieski ptak — spróbowałem w żart obrócić całą sprawę.

Ale Karol zareagował na to z zupełnie ponurą po­wagą:

Jakbyś zgadł! Pewnego dnia przez chwilę zasta­nawiałem się nad tym.

Cooo?! Skąd takie przypuszczenie?

Odrzuciłem je. Raczej to jakiś “nawrócony" prze­stępca i stąd znajomość z tamtym sierżantem.

Jeśli “nawrócony", wszystko w porządku — rze­kłem swobodnym tonem.

Nic więcej cię nie gnębi?

Pominął moje pytanie.

To nie jest typowy traper. Ja to czuję.

Nie wiem, co u ciebie znaczy słowo: typowy. Dla mnie Colorado stanowi co prawda również zagadkę, ale nie taką, jaką masz na myśli.

Mruknął coś i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ale że Karol poruszył bardzo interesujący mnie temat, nie wytrzymałem długo.

Zauważyłeś, jak się zachował przy tym Drake'u?

Właśnie! To pewnie dawny kumpel. O coś się pożarli.

O nie, nie tak! — zaprzeczyłem energicznie.

Błądzisz po mylnych tropach! Z zachowania się Colo­rado wysnułem inne wnioski. Prędzej Drakę był kie­dyś uczciwym człowiekiem, niż ten “nietypowy" traper przestępcą.

Jasnowidzenie? — zapytał ironicznym tonem.

Nazwij to, jak chcesz, Karolu. Twoja podejrzli­wość nie opiera się na żadnych faktach.

A twoja wiara wynika chyba z naiwności! Niewiele brakowało, a pokłócilibyśmy się na dobre.

Spostrzegłem się w czas i nieco spuściłem z tonu.

Nie poznaję cię, Karolu. Co zarzucasz Colorado? Brak odwagi? Nieuczciwość? Nieznajomość terenu? Jako traper sprawuje się znakomicie, a jako człowiek... Jego decyzja w sprawie O'Briena najlepiej o nim świadczy. A to, że nas oswobodził?

Gdyby było inaczej, Janie, nie zdecydowałbym się jechać z nim razem na tak niebezpieczne przed­sięwzięcie. Jednak lubię dokładnie wiedzieć, z kim mam do czynienia. Zwłaszcza w takich sytuacjach. Coś w tym wszystkim się kryje i to mi nie daje spo­koju.

Klepnął wierzchowca po szyi i ruszyliśmy stępa.

To świeży trop — zauważyłem zmieniając temat. Brak mi było argumentów na przekonanie Karola, że się myli.

Pochodzi sprzed paru godzin zaledwie. Jegomość gnał galopem. Spójrz. Wierzchnie warstwy piasku zo­stały poodrzucane, wgłębienia kontrastują z otocze­niem ciemną barwą, jeszcze z nich wilgoć nie wypa­rowała. Colorado przypuszcza, że ten jeździec jechał z farmy. Ale ani słówka nie powiedział, na czym opie­ra swoją teorię. Tego właśnie nie lubię. A poza tym, czy to możliwe, abyśmy przeoczyli tamtej nocy obec­ność jeszcze trzeciego człowieka?

Który zamiast natychmiast zmykać ukrywał się aż do świtu — dodałem. — Nie. Colorado na pewno się myli. Tam nikogo więcej...

W tym miejscu umilkłem. Przypomniałem sobie nagle tętent, jaki usłyszałem czekając na powrót Co­lorado i Karola. Wówczas sądziłem, że padłem ofiarą złudzenia. A może to nie było złudzenie?

Masz niekiedy dziwny zwyczaj przerywania zdań w połowie — zauważył mój towarzysz. — Co cię tak zatkało?

Widzisz, ostatniej nocy... — i tu zwierzyłem się ze swych wątpliwości.

Czy odgłos tętentu się oddalał? Przypomnij sobie, to ważne.

Jakoś na to nie wyglądało. Słyszałem go nagle i nagle ucichł.

Może nie słuchałeś uważnie? Odgłos mógł nara­stać stopniowo, zwróciłeś nań uwagę wówczas, gdy był najsilniejszy.

Prawdopodobnie tak właśnie było. Ale potem znowu nastała cisza, więc sądziłem, że musiałem się przesłyszeć. Dlatego nikomu o tym nie wspominałem.

Hm, jeśli to są tropy nocnego przybysza...

To co?

To nie był na pewno nasz przyjaciel.

Dlaczego?

Prosta sprawa: zabłąkany podróżny szukałby schronienia na farmie, a nie trzymał się od niej z dala.

Jeżeli ten trop istotnie biegnie tu z farmy..

To się okaże.

Kiwnąłem głową. Od tej chwili jechaliśmy w mil­czeniu. Robiło się coraz cieplej, aż oczy poczęły mi się kleić. Nic w tym dziwnego, przecież prawie nie spałem od dwudziestu czterech godzin! Sam nie wiem kiedy wpadłem w jakąś półdrzemkę, z której wyrwało mnie nagłe zatrzymanie się wierzchowca. Przede mną koń Karola szczypał jakiś szary badyl wyrastający z piachu, a jego pan, z ręką przyłożoną do czoła, spo­glądał za siebie.

Colorado wraca — oznajmił.

Już? — zdziwiłem się.

Dopiero — sprostował mój towarzysz. — Spałeś przez kilka godzin.

Zabrzmiało to jak wyrzut, więc tylko mruknąłem:

Mogłeś mnie obudzić.

Nie było potrzeby. No i jak tam, Colorado? — zapytał, kiedy w tumanie kurzu traper zatrzymał przed nami konia. I wierzchowiec, i jeździec pokryci byli od głów do pięty jednolitym w kolorze czerwo­nym pyłem.

Tfu, do diiabła! Piasek mi zgrzyta w zębach, piasek mam za kołnierzem, nawet w butach. Nigdy jeszcze nie pędziłem tak szybko po tak paskudnym terenie.

Po cóż było tak gnać?

Trochę się obawiałem, iż was nie ujrzę.

Co się stało? — zaniepokoił się Karol.

Ten trop wiedzie do farmy! Ale to jeszcze nie wszystko. Znalazłem miejsce, w którym tajemniczy jeździec oddzielił się od grupy Lessera.

Dziwna historia — bąknął.

Nie tak bardzo, doktorze. Po prostu Lesser cze­goś zapomniał, a może coś chciał jeszcze przekazać swoim ludziom pozostawionym na farmie i już z dro­gi wysłał umyślnego gońca. Jestem pewien, że ten goniec spostrzegł nas, dlatego się w farmie nie po­kazał. Musiał widzieć i żołnierzy. Chyba tylko temu wypadkowi zawdzięczamy fakt, iż Lesser — zawia­domiony o wszystkim — nie zawrócił, aby oswobodzić swych ludzi i na nowo uwięzić panią Lucy i jej syna, a przy okazji nas.

To prawdopodobne — zauważyłem.

To pewne. Jak również i to, że Lesser obecnie wie, iż gnamy jego tropem i że nie towarzyszą nam indiańscy wojownicy. To mu doda śmiałości. Lękałem się, że wpadniecie w zasadzkę.

Lesser jest przekonany, że towarzyszą nam żoł­nierze — wtrąciłem — nie będzie ryzykował nierów­nej walki.

Pod warunkiem, że jego wysłannik nie czekał do świtu pod farmą i nie był świadkiem naszego roz­stania się z sierżantem.

To brzmi nieprawdopodobnie — odparł Karol. — On nie mógł czekać do rana, zbyt ważną uzyskał in­formację. A poza tym okolica jest otwarta na wszystkie strony świata. W świetle dziennym łatwo dostrzec z daleka nawet samotnego jeźdźca. A przecież nikogo nie zauważyliśmy.

Prawda. Tylko że wysłannik Lessera jechał zu­pełnie inną drogą niż my, a więc musiał się liczyć z naszym pościgiem. To oczywiście moje przypuszcze­nia. Zobaczymy, jak kij popłynie. Trzeba mieć teraz oczy na wierzchu głowy, a uszy wyciągnąć jak naj­dalej. Inaczej nie wyplączemy się cało z tej kabały. No, ruszamy!

I pojechaliśmy. Męcząca to była jazda dzięki swej monotonii. Ciągle ten sam czerwonobrązowy piach; jakieś zapadliny, na dnie których rosły niekiedy zakurzone kaktusy o grubych kolcach i potężnych od­gałęzieniach, przypominających fantastyczne drogo­wskazy; samotne pagórki o obłych kształtach, na ko­niec — długie pasma gruntu zawalone tu i ówdzie bryłami wyschłej i twardej jak kamień gliny. Ponad tym wszystkim dzwoniąca w uszach cisza, mącona jedynie głuchymi uderzeniami końskich kopyt.

Na szczęście, już w drugiej połowie dnia poczęły się coraz częściej ukazywać drobne pasemka trawy o spłowiałej barwie, piasek znikał, aż nagle — dziwny kaprys natury: ukazała się murawa ciesząca oczy świe­żą zielenią. Od razu poczułem się raźniej, a konie przy­śpieszyły biegu.

Słońce dotykało swym rąbkiem linii horyzontu, gdy ujrzeliśmy dalekie zarysy jakichś zabudowań.

Tego nam właśnie brakowało — stwierdził Colo­rado. — Nareszcie będę mógł się obmyć z piachu.

Po pół godzinie usłyszeliśmy szczekanie psów, a w chwilę później dostrzegli już zupełnie wyraźnie dom o spadzistym dachu i wąską smużkę dymu bijącą z komina ku błękitnemu niebu. Nieco z boku zauwa­żyłem ogrodzenie sporządzone z grubych bali, tak zwany w tych stronach corral dla bydła, którego spore stado właśnie nadciągało ku nam gdzieś z głębi prerii. Przybiegły dwa potężne psy i warcząc krążyły do­koła. Wreszcie ujrzeliśmy ganek domu wsparty na ozdobnych kolumienkach. Na ganku stal mężczyzna ze strzelbą w ręku i bacznie się nam przyglądał. Colo­rado ściągnął cugle.

Dobry wieczór — powiedział. — Czy możemy u was skorzystać z noclegu? Nie jesteśmy wymagają­cy, starczy wiązka siana dla każdego.

Już chciałem zeskoczyć z siodła. W tych bezludnych okolicach gościnność jest przecież nie tylko grzeczno­ścią, ale i obowiązkiem. Nie wolno odmówić schronie­nia, gdy dokoła ciągnie się pustka. Zresztą, dla osad­nika każde odwiedziny to jedyna w tych stronach roz­rywka, jedyna możliwość posłuchania wieści z dale­kiego świata. Dlatego znieruchomiałem ze zdumienia, gdy usłyszałem słowa gospodarza:

Obawiam się, że w naszym domu nie będzie dla was miejsca.

Och — Colorado wcale się nie stropił tą oschłą odpowiedzią — możemy spać pod gołym niebem.

Możecie spać, gdzie chcecie, byle nie tu i... jak najdalej stąd.

To już było coś więcej niż odmowa. Obraza. Ale stary traper nie dał się wyprowadzić z równowagi. Chęć obmycia się z kurzu musiała być silna.

Ależ oczywiście — odparł. — Skoro jesteśmy tak niemile widziani, nie pozostaniemy dłużej, a w dro­dze ostrzeżemy innych, aby was nie niepokoili. Czy możemy napoić konie?

W trakcie tych słów dostrzegłem, jak w głębi werandki uchyliły się drzwi. Drugi mężczyzna, również ze strzelbą w ręku, stanął obok pierwszego.

O co chodzi? — zapytał grubym głosem.

To właśnie oni — odparł nasz rozmówca.

Aha, oczekiwaliśmy was. Nie macie tu co robić. Nikt z nas nie gra w karty.

Co takiego? — Colorado podniósł głos o jeden ton wyżej.

Czułem, że zanosi się na awanturę. Karol również musiał to zauważyć, bo natychmiast wtrącił się do rozmowy:

Dżentelmeni — powiedział — to jakieś nieporo­zumienie. O jakie karty wam chodzi?

O jakie? Wiadomo, do gry.

Wybaczcie, ale nadal niczego nie pojmuję. Czyż­byśmy wyglądali na szulerów?

Wyglądacie czy nie wyglądacie, na jedno wycho­dzi. Fakt, że gracie niezbyt uczciwie.

Przepraszam — wtrąciłem się z kolei. — To ja­kiś kiepski dowcip. Ci panowie — wskazałem na werandkę — szukają pozorów, by nas nie przyjąć. Nie będziemy ich prosić. Jedźmy!

Ostatnie słowo powiedziałem głośno i gniewnie.

Poczekaj, Janie — zmitygował mnie Karol. — Nie zostaniemy tu, ale chyba warto sprawę wyjaś­nić. — A zwracając się do nieznajomych zapytał: — Powiedzcie nam, panowie, od kogo uzyskaliście taką informację?

Przestrzeżono nas. A kto... co to was obchodzi?

Wszystko rozumiem — odezwał się znowu Co­lorado. — Gościło tu przed nami kilku ludzi. To oni was tak okłamali. Nie jesteśmy szulerami ani rabusiami. To my ścigamy rabusiów.

Kogo tam ścigacie, to wasza sprawa — odezwał się starszy mężczyzna — ale nie radzę gonić tych, któ­rzy bawili tu przed wami.

I czemuż to?

Obaj nieznajomi roześmieli się głośno,

Dlaczego? Dlatego, że tamtym ludziom przewo­dzi pewien słynny traper, Karol Gordon, o przezwisku Wielki Bóbr. Słyszeliście o nim?

To świetne — stwierdził Karol rozbawionym tonem. — Wielki Bóbr się rozdwoił, jak z tego wy­nika. Jednego macie przed sobą, a drugi w tej chwili ucieka, aż się za nim kurzy. Rzecz byłaby zabawna, gdyby nie zagrażała mieniu, a może i życiu spokoj­nych osadników — a zwracając się do nas: — Nie powinniśmy stąd odjeżdżać, dopóki nie wytłumaczymy tym panom, że się mylą.

Obejdzie się bez tłumaczeń. No, jazda, albo was poszczuję psami.

Daj spokój, Karolu — szepnąłem. — Nie prze­konamy ich.

Fred — odezwał się starszy mężczyzna — spro­wadź ludzi, za długo to trwa!

Colorado skinął ku nam ręką:

Poszukamy szczęścia gdzie indziej.

Powiedziawszy to uderzył konia po zadzie i z miej­sca ruszył cwałem. Karol nie upierał się dłużej. Minęliśmy dom mieszkalny, zabudowania gospodarcze i zagrodę dla koni. Tu traper przyhamował wierz­chowca, a gdy zrównaliśmy się z nim, powiedział:

Nie zajedziemy daleko, już się ściemnia. Skręć­my byle gdzie, może znajdziemy wodę. Ale ten Lesser! Tak nas urządzić!

Skierowaliśmy się w prawo, wprost na czerwoną tarczę zachodzącego słońca. Nieprzewidziana prze­szkoda wstrzymała dalszą jazdę. Z głębi prerii zga­niano — prawdopodobnie do wieczornego wodopoju — bydło. Stado krów, porykując, zbijając się w grupy lub rozpraszając, otoczyło nas niespodziewanie i po­częło spychać na pobliskie ogrodzenie. Zaraz jednak pojawiło się trzech konnych pastuchów. Krzycząc i trzaskając z długich rzemiennych batów zdołali zmu­sić stado na pół zdziczałego bydła do szybkiego biegu. Całe szczęście, bo mój wierzchowiec począł już chra­pać i drżeć, przyparty do grubej belki ogrodzenia. Odetchnąłem, gdy ostatnia rogata sztuka minęła nas w niezdarnym kłusie. Kawalkadę zamykał jeszcze jeden pastuch. Być może nadzorca, bo ubranie nosił znacznie schludniejsze niż jego towarzysze. Przejeż­dżając obrzucił nas uważnym spojrzeniem i... raptow­nie zatrzymał konia.

Czy mnie wzrok nie myli? — zawołał. — Prze­cież to Colorado! Sam Colorado — powtórzył. — Do­kąd to dobre bogi prowadzą?

Stary traper przymrużył oczy, a potem powiedział, przeciągając sylaby:

Davy Paterson... Coś podobnego. Nie przypusz­czałem, że się jeszcze spotkamy, chłopcze. Myślę, że już nie polujesz na łosie? Przyznaj się. Ileż to lat?

Będzie z dziesięć — odparł zagadnięty. — Chodź­cie ze mną, przecież nie możemy się tak minąć jak obcy. — A widząc nasze stropione miny dodał: — Chyba się nie spieszycie. Już prawie noc. Nocna jazda licha warta.

Colorado krótko wyjaśnił, co nas tu spotkało. Davy roześmiał się:

Nic o tym nie wiedziałem. Od świtu uganiam się za bydłem. Wszystko zaraz załatwię. No, jedziemy.

Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i zawróci­liśmy konie.

Zdumiewające — odezwał się Colorado do cowboya. — Czy wiesz, że jesteś trzecim znajomkiem, którego spotykam w ciągu dwu ostatnich dni? To chyba musi coś znaczyć. Co, doktorze? — zwrócił się do mnie.

Wzruszyłem ramionami:

Doprawdy nie wiem, o czym pan myśli.

To chyba jakaś dobra... albo zła... wróżba.

Ach, o to chodzi! Nic a nic nie rozumiem się na wróżbach. Może panu wyjaśni jaki indiański czarow­nik, ja nie potrafię.

Nigdy nie miał pan żadnych przeczuć?

Nigdy. Nawet gdy straciłem pracę w szpitalu, co było dla mnie wówczas dotkliwą klęską.

Przepraszam — odparł i znowu zwrócił się do cowboya: — Davy, Davy, jakże się cieszę, że cię wi­dzę. Wyrosłeś na kawał chłopa!

To pana zasługa, Colorado.

Jaka tam zasługa? Ot, prosty przypadek.

Właśnie podjeżdżaliśmy do małego placyku. Davy Paterson wysunął się nieco naprzód. Musiał się cie­szyć dużym zaufaniem właściciela farmy. Teraz rzecz poszła jak z płatka. Przeproszono nas i wprowadzono do wnętrza z honorami, jakich mógłby oczekiwać gu­bernator stanu, gdyby taki tu istniał *.

Zdziwiłem się ujrzawszy przy stole samych męż­czyzn. W trakcie rozmowy

okazało się, iż gospodarz miał tylko jednego syna, ale spodziewano się właśnie następnego potomka. Żona wraz ze swą matką pojecha­ły aż do St. Louis nad Missouri. Szmat drogi! Dobrze musiało się powodzić farmerowi, jeśli się zdecydował na poniesienie takich kosztów podróży, a następnie i szpi­tala, w którym na świat miało przyjść drugie dziecko.

Tak więc tylko mężczyźni czynili honory domu. Tym większe, iż poczuwali się do winy. Obaj, ojciec i syn, starali się zatrzeć niemiłe wrażenie pierwszego przyjęcia. Oczywiście wyjaśnili powody swego postę­powania.

Rankiem tego samego dnia przybyło do farmy sze­ściu jeźdźców. Jeden z nich, wyglądający na przy­wódcę, oświadczył, że nazywa się Gordon, że jest westmanem i że ze swymi ludźmi ściga bandę opryszków grasujących w zachodniej części Nowego Mek­syku.


Nowy Meksyk nie miał gubernatora, prawa stanowe uzyskał dopiero w 1912 r.


Przyjęliśmy niespodziewanych gości, jak można najlepiej — opowiadał farmer. — Chcieliśmy ich za­trzymać na dłużej, ale bardzo się spieszyli i po paru godzinach postoju ruszyli dalej.

Aż po paru godzinach? — zagadnął Colorado. — Czy czekali na kogo?

Nie, tylko konie mieli bardzo pomęczone. Trzy z nich zgodziłem się zamienić.

Dobrze przynajmniej, że nie sześć — powiedział Colorado. — Ale i tak będą teraz szybsi.

Doprawdy nie moja to wina — tłumaczył się gospodarz. — Wzięliśmy za dobrą monetę wszystko, co mówili... Żeby rzec prawdę, chciałem wymienić wszystkie sześć, ale nie miałem pod ręką lepszych wierzchowców.

Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.

To był Tom Lesser — wyjaśnił Colorado. — Przed rokiem uciekł z Arizony po likwidacji bandy. Może pan słyszał o tym?

Coś mi się obiło o uszy.

A przed odjazdem ostrzegł was przed nami, tak? — wtrąciłem.

A jakże. Powiedział, że w tych stronach krąży trójka oszustów wyłudzających od osadników pie­niądze pod różnymi pozorami, przede wszystkim grą w karty, no i... po trochu... kradnących. Doprawdy, bardzo mi...

Nie ma o czym mówić? — wtrącił się Karol. — Widział pan dokładnie całą szóstkę?.

Jak was w tej chwili.

Czy nie zaskoczyło pana zachowanie się któ­regoś?

Zachowanie?

Chodzi mi o to, czy któryś z tej gromadki róż­nił się od innych w sposób zwracający uwagę?

Hm, trudno mi na to odpowiedzieć. Fred — za­pytał syna — nie zauważyłeś czegoś takiego?

Nie ojcze. Wszyscy byli bardzo gadatliwi, bardzo hałaśliwi. Ot, takie wesołe chłopaki. Wszyscy z wyjąt­kiem tego chorego.

Chorego? — wpadł mu w słowo Colorado. — Wyglądał na chorego? Po czym pan to poznał?

Prawie nie odzywał się. Jeden z towarzyszy wy­jaśnił mi, że cierpi na gardło.

To Samuel —— stwierdził traper. — Na pewno on.

Czemu nie wezwał pomocy? — krzyknąłem.

Ba, łatwo to panu powiedzieć. Samuel zgłupiał widać do reszty. W tym wypadku trudno jednak mu się dziwić. Nic nie wie o tym, że żona i syn znajdują się już na wolności. Zastraszono biedaka. Nie śmiał słówka pisnąć. Pewnie mu zagrozili śmiercią najbliż­szych.

Lesser nic by na tym nie zyskał — wtrąciłem.

Na pewno. Nawet nie wierzę, że zdecydowałby się na taki krok. Ale Samuel wierzy. Dlatego milczał. Czy możecie powiedzieć, jak wyglądał ten chory? — zwrócił się do gospodarza.

Obaj zastanowili się chwilę, na koniec, uzupełniając się wzajemnie, z grubsza opisali interesującą nas po­stać. To był O'Brien.

Reszta wieczoru upłynęła na mało ciekawej poga­wędce. Colorado prawie nie brał już udziału w roz­mowie. Nad czymś rozmyślał. Potem przysiadł się do Patersona i długo z nim gawędził. Gwiazdy już dawno pokryły niebo, gdy farmer przeprosił nas, tłumacząc się późną porą.

Tej nocy spałem na materacu staroświeckiego łoża, pod dachem i bez obowiązku odprawiania warty. Na­zajutrz, obficie zaopatrzeni w żywność, ruszyliśmy w dalszą drogę. Paterson odprowadził nas kawałek, a później długo jeszcze żegnał się z Colorado.


Pułapka


Jechaliśmy prerią lekko falistą i z rzadka porosłą trawą. Horyzont zamykało szarosiwe pasmo gór. W słońcu poranka wydawało się, iż paruje lekką mgiełką. Od chwili opuszczenia farmy minęły już dwie noce i dwa dni. Trop był wyraźny: szeroki pas śladów nie przecięty żadną ścieżką ani dróżką wśród tych bezdroży. Po nielicznych wędrowcach, jacy tędy kiedyś przejeżdżali, wiatr dawno zamazał wszelkie znaki.

Gdzieś koło południa dostrzegliśmy pierwsze wznie­sienia. Ukazały się przed nami pagórki porosłe jałow­cem i kępkami pinii, a dalej drzewa. Dokoła pachniało szałwią. Po jakimś czasie ujrzeliśmy potężne bloki piaskowca o dziwacznych kształtach i kolorach, wysokie niby wieże średniowiecznych zamków. Nad wie­czorem mieliśmy przed sobą, tuż, tuż, spadziste zbo­cza, gęsto porosłe białą i niebieską jodłą lub meksy­kańską sosną. W zapadającym mroku nie sposób było jechać dalej. Rozbiliśmy obóz nad brzegiem maleń­kiego ruczaju, wypływającego z gardła wąskiej doliny, wrzynającej się w głąb czarnych borów. Jałowcowe gałęzie płonęły z delikatnym trzaskiem, napełniając powietrze zapachem żywicy. Zaopatrzeni obficie na farmie, nie mieliśmy teraz kłopotu z żywnością. Colorado, spenetrowawszy jak zwykle najbliższą okolicę i stwierdziwszy, iż nie ma tu nikogo poza nami, zakrzątnął się koło wieczerzy. Przyrządził, z wprawą za­wodowego kucharza, znakomity posiłek, tak potrzebny po całodziennej jeździe.

Tego Patersona, cośmy go spotkali na farmie — odezwał się nieoczekiwanie — poznałem przed laty w podobnych stronach, w jakimś odgałęzieniu Gór Skalistych. Tak samo rósł tam las i ciurkał strumy­czek. Ba, nawet okoliczności były podobne. Ścigałem pewnego jegomościa, deptałem mu po piętach, aż mi się w końcu wymknął.

Kiepska to dla nas przepowiednia — wtrąciłem.

Ech, co jeden, to nie piątka — odparł. — Samot­nemu łatwiej zaszyć się w leśnej głuszy.

Nie byłbym taki pewien — powiedział Karol. — Zauważcie tylko: oni wszystko o nas wiedzą. Ostatni wypadek przedstawia się dość tajemniczo.

Co masz na myśli, Karolu?

Uprzedzili o naszym przybyciu farmera. Skąd Lesser dowiedział się, że będziemy go ścigać tylko w trójkę? A nie na przykład z oddziałem wojska?

To rzeczywiście dziwne — odparłem. — Przecież uważamy, iż wysłannik Lessera opuścił farmę przed naszym rozstaniem się z sierżantem.

Z tego wniosek — stwierdził Colorado — że go­niec Lessera wyjechał z farmy znacznie później, niż przypuszczaliśmy.

Nic teraz nie wymyślimy, lepiej dokończ swego opowiadania — zwrócił się Karol do Colorado.

A więc... Patersona spotkałem w zupełnie dzikiej okolicy i gdyby nie to spotkanie, pewnie biedak nie chodziłby już po ziemi. Wyobraźcie sobie piękny, sło­neczny dzień, góry porosłe ciemnym lasem i dolinę pokrytą wiosenną trawą. Na tej trawie widniały tropy wyraźne jak jajko na patelni. Gnałem wówczas tymi tropami, ale coraz ostrożniej. Odciski kopyt sta­wały się tak świeżutkie, jak mleko prosto od krowy. Więc nieco wstrzymałem bieg konia. Gdybym tego nie uczynił, prawdopodobnie nie zauważyłbym Patersona i nie byłoby o czym mówić. Ale stało się inaczej. Roz­glądałem się na wszystkie boki i na ziemię przed sobą. Dostrzegłem, iż półokrągłe odciski podków są teraz zupełnie czarne. Dolinka okazała się podmokłym bagienkiem. To był sygnał ostrzegawczy. Zlazłem z konia, cugle zarzuciłem mu na kark, a moja szkapa ruszyła za mną jak wierny pies.

Krok za krokiem posuwałem się dalej, aż zbocza tworzące dolinkę rozbiegły się, a przed sobą w odle­głości kilku jardów dostrzegłem falujący łan wyso­kich trzcin. Trop, za którym postępowałem, wił się jak wąż, później skręcił w lewo, pod samo lesiste zbo­cze. Właśnie wówczas usłyszałem strzał. Możecie sobie wyobrazić, co to za wrażenie! Rzuciłem się w bok i biegłem nie zważając na to, iż murawa ugina się pod moimi butami. Nie wiedziałem, kto strzelił i do kogo. A może właśnie do mnie? Ale nie słyszałem świstu kuli. Tym bardziej należało się przekonać. I nagle ujrzałem. Nie człowieka, nie! Rosochaty zwierz, wielki jak dobrej wagi cielę, z trzaskiem ła­mał trzciny i parł w stronę lasu. Był do mnie zwróco­ny bokiem, a więc nie ja go wystraszyłem. Pobiegłem za nim ściskając strzelbę w garści. Ale okazał się szybszy. Przebrnął już trzciny i gnał kłusem w kie­runku zbocza. Po raz drugi zahuczało i wówczas ujrzałem sprawcę hałasu. Uciekał, jak to się mówi, na złamanie karku, a za nim galopował łoś. Bo to był właśnie łoś! Wiecie, jak wygląda, gdy się go roz­wścieczy?

Karol skinął potakująco głową.

Stado pędzących bizonów to jeszcze nic w po­równaniu z nim. Przed stadem można uskoczyć w bok, minie cię, ale przed podrażnionym łosiem nie umkniesz. Dogna cię, uderzy rogami i koniec. Tak, tak, dżentel­meni.

Więc nie miałem co się namyślać, jeśli nieznany strzelec miał wyjść cało z opresji. Zatrzymałem się, flintę przyłożyłem do ramienia, pociągnąłem za cyngiel. Zwierz podskoczył i runął między drzewa lasu. Odczekałem chwilkę, nabiłem broń i podszedłem bli­żej. Łosie mają twarde życie, ale ten był już nieruchomy jak kamień.

Panie strzelec! — zawołałem. — Pokaż no się!

Wyjrzał zza jakiegoś krzaka, a wyglądał jak kolczat­ka. Zgubił kapelusz, włosy mu sterczały jak u stra­szydła, a odzież miał naszpikowaną gałązkami i igłami jodły. Roześmiałem się na jego widok. To był młodziu­tki chłopiec. Blady jak księżyc, dychał jak miech ko­walski. Kiedy mnie ujrzał, wytrzeszczył oczy. Zerknął na leżącego łosia i począł mi dziękować.

Strzelba mi drgnęła — powiedział — i żeby nie pan... — tu pobladł jeszcze bardziej, więc krzyknąłem, żeby poszukał swej broni. Dopiero wówczas zapomniał o przerażeniu. Strzelbę szybko odnalazł. Wyglądała ni­czego, zupełnie jakby ją przed chwilą wyniesiono ze sklepu. Na mój gust była zbyt nowa i na pewno jeszcze nie przestrzelana.

Dwa razy ci ta pukawka drgnęła, chłopcze — po­wiadam. — Więcej na łosie nie poluj, chyba że się nauczysz strzelać.

Pokazałem mu łeb zwierzęcia:

Trafiłeś tylko raz, i to bardzo niefortunnie. Ku­la nie przebiła kości czołowej, ześliznęła się powo­dując płytką ranę. To właśnie rozwścieczyło zwierzę.

Bardzo się stropił. Szukał jeszcze śladu drugiej kuli, ale nie znalazł.

Tak, tak — powtórzyłem — dopóki się nie na­uczysz dobrze trafiać, unikaj jak ognia łosi, niedźwie­dzi i pum. Możesz sobie pozwolić tylko na antylopy i na jakiś mniejszy drobiazg. Ale powiedz mi, co tu robisz i dokąd zmierzasz?

I wyobraźcie sobie, że on... donikąd nie zmierzał! Opowiedział, iż przywędrował ze wschodu, żeby zostać łowcą skórek. Myślałem, że sobie kpi ze mnie, ale nie, mówił zupełnie poważnie. Wyjąłem z kieszeni półdolarówkę, wetknąłem w pień drzewa i kazałem mu strzelać. Z odległości dwudziestu kroków trafił do­piero za trzecim razem.

Mój chłopcze — powiedziałem — wracaj na wschód. Boję się, że w przeciwnym wypadku zginiesz najbliższego dnia pod pazurami niedźwiedzia lub ło­siowymi racicami! Któż ci poradził wybrać taki nie­bezpieczny zawód?

Okazało się, że nikt mu nie radził. Nasłuchał się bajęd o Dzikim Zachodzie, nie będę powtarzał, czego. Możecie się domyślić. Chłopiec ma zamożnego wujaszka. Dostał w prezencie broń, ekwipunek, konia. Chłopak głupi, bo młody, ale że tacy głupi byli wujaszek i rodzice, temu się nadziwić nie mogę. Kazałem smarkaczowi natychmiast wracać do taty i mamy. Uparł się, że nie. Ambitny. Nie dałem za wygraną. Spędziliśmy z sobą prawie dwa miesiące. Ja polowa­łem, on — nadal psuł proch i kule. Wreszcie przeko­nał się, że z tych futerek nic nie wyjdzie. Ale wracać nie chciał. Ano, poszliśmy na wzajemne ustępstwa. Znalazłem mu pracę w małym gospodarstwie ho­dowlanym. Został cowboyem. Polować nie potrzebo­wał, ale mógł nosić broń, co mu bardzo odpowiadało. Jak się później dowiedziałem, zmieniał trzykrotnie miejsce pracy, w miarę jak doskonalił się w swym fachu. Teraz jest nadzorcą pastuchów. Powiedział mi, że zebrał sporo pieniędzy, że rodzicom część posyła, a jak dobrze pójdzie, za dwa -trzy lata sam farmę za­łoży i żony sobie poszuka. Wyrobił się chłopak.

Ciekawa historyjka — stwierdziłem, gdy skoń­czył mówić. — A co się stało z człowiekiem, którego pan ścigał, Colorado?

Nie mogłem dwu srok za ogon łapać. Zostawić niedoświadczonego chłopca samego... nie sposób. Brać go z sobą... tylko by mi przeszkadzał w pościgu. Więc chwyciłem za ogon tylko jedną srokę...

I wykierował pan chłopca na dzielnego czło­wieka.

O, bez takich wielkich słów, doktorze. Po prostu naprowadziłem Davida Patersona na właściwą ścieżkę.

A tamten uciekł?

Uciekł. Liczyłem na to, że się jeszcze spotkamy.

I spotkaliście się?

Tak. Ścigany przeze mnie człowiek to był Roger Drake.

Umilkł i począł czyścić fajeczkę. Poszedłem do koni pasących się w pobliżu, wziąłem derkę i siodło, cisną­łem to wszystko w sąsiedztwie ognia i położyłem się spać.

Jak nadejdzie moja kolej, zbudźcie mnie — po­wiedziałem otulając się szczelnie i marząc skrycie, że zapomną.

Ale nie zapomnieli. Colorado zbudził mnie, gdy po­czynały gasnąć pierwsze gwiazdy, a z gór spadał ku nizinom wiatr tak zimny, że nie odważyłem się odrzu­cić pledu. Zawiązałem go pod szyją, jak płaszcz. W ten sposób przynajmniej plecy miałem chronione. Równo­cześnie cisnąłem gałęzi do ogniskowego żaru, aż buch­nął mały płomień. Colorado przyglądał się temu

w milczeniu, po czym ziewnął, owinął się kocem i po­łożył przy ognisku. Na pewno natychmiast zasnął.

Obszedłem dokoła nasze skromne obozowisko. Ko­nie stały jeden niedaleko drugiego, milczące i nieru­chome. A więc — w pobliżu nie mógł znajdować się nikt obcy: ani człowiek, ani zwierzę. Powędrowałem nad strumyk, siadłem na głazie, skąd mogłem obser­wować ognisko, śpiących towarzyszy i wierzchowce.

Niebo bladło, znikały ostatnie punkciki gwiazd i zrobiło się jeszcze ciszej. Potem nad czarną linią la­sów pnących się ku szczytom począł podnosić się rąbek czerwieni. Wąski pas światła rozszerzał się z każ­dą sekundą, aż objął pół nieba jaskrawą purpurą. Zupełnie jakby gdzieś w dali płonęła puszcza.

Usłyszałem głos pierwszego ptaka, a w chwilę póź­niej gniewnie skrzecząc ukazała się ruda wiewiórka. Zatrzymała się nad samym strumieniem w głębi dolinki, ale w chwilę później we wspaniałym skoku po­nad wodą zniknęła mi z oczu. Coś ją spłoszyło. Ja­kiś bury cień wychynął z mroku puszczy. Ścisnąłem mocniej sztucer, ale nie ruszyłem się z miejsca. Odle­głość była spora, nieznany zwierz nie mógł mnie do­strzec ani zwietrzyć. Przytknąłem do oczu lornetkę. Ujrzałem niedźwiedzia, jak przykucnąwszy zabawnie nad potokiem, jeszcze zabawniej uderzał łapą w wodę. Na pewno szukał ryb. Niedźwiedzie przepadają za rybami. Łowią je przy pomocy własnych pazurów. Jedno uderzenie łapy wyrzuca rybę z wody. Nie mia­łem wątpliwości, że misio szykuje sobie pierwsze śnia­danie. Trwało to chyba z pół godziny, aż wreszcie ku­dłaty władca gór oddalił się powoli.

Spojrzałem ku niebu. Gasły już ranne zorze, wsta­wał dzień. Zerwałem się z głazu, podszedłem do ognis­ka, dorzuciłem wiązkę chrustu, a potem bezceremonial­nie pościągałem derki ze śpiących towarzyszy.

Ruszajcie się!

Podnieśli się niechętnie. Ale potem już wszystko odbyło się szybko. Nie minęła godzina, a wędrowa­liśmy w głąb podgórskiej doliny. Strumyk nadal wił się po jej dnie, a obok strumyka pas stratowanych traw znaczył drogę uciekinierów.

Gdy słońce minęło szczyt nieba, wjechaliśmy między wyniosłe grzbiety górskie. Tu dolinka zwęziła się. Po­rośnięte starodrzewem stoki podchodziły prawie do brzegów strumyka nadal wiernie nam towarzyszące­go. Z jednej strony biegła wąziutka steczka, dobrze zdeptana — nieomylny znak, iż tędy ciągnęła banda Lessera. Gdzież jednak mogli nocować?

Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, w którym stru­myk kończył się małą sadzawką, gęsto obrosłą wod­nymi roślinami. Tu zauważyliśmy dwa okrągłe, czar­ne placki wypalonej ziemi. Dokoła — liczne odciski kopyt.

Colorado kazał nam stanąć i nie pozwolił zejść z ko­ni, póki nie zbadał najbliższego otoczenia.

Niech licho porwie! To nie są najświeższe śla­dy — stwierdził. — Oni nas wyprzedzają co najmniej o dzień drogi. Muszą mieć znakomite konie.

W tej samej chwili wierzchowiec Karola cicho par­sknął i natychmiast zawtórował mu gniadosz Colo­rado.

A to co znowu?

Gwizdnął cicho i zwierzę natychmiast położyło się w wysokiej trawie.

Isz hosz — szepnął mój przyjaciel — połóż się — Niestety, na mego wierzchowca nie było sposobu.

Sterczał nieruchomo jak drąg wetknięty w ziemię. Legliśmy na skraju lasu, z bronią w pogotowiu.

To pewnie jakieś zwierzę — szepnąłem.

A jeśli to ludzie? — zapytał Colorado. — Czekajcie tu na mnie. Pójdę brzegiem lasu i sprawdzę, dokąd wiodą tropy uciekinierów.

Zniknął bezszelestnie.

Prawdopodobnie niedźwiedź — snułem dalsze przypuszczenia. — Widziałem go wczoraj. Pewnie wę­druje przed lub za nami.

Z lornetką w dłoni zbadałem wzrokiem jard po jardzie cały teren, jaki się przed nami rozciągał. Nie było go wiele. Widoczność ograniczała puszcza przeciwległego stoku doliny. Na lewo dolinka pięła się prawdopodobnie w kierunku którejś z górskich prze­łęczy. Nic nie dostrzegłem. Wreszcie wrócił Colorado.

Wygląda na to — powiedział — że zwinąwszy obóz pojechali prosto w góry. Ślady są wyraźne. Mimo to radzę zabierać się stąd. Mój koń nigdy się nie myli. Popatrzcie, jak strzyże uszami. Jeszcze jest dość widno.

Więc to nie niedźwiedź?

Jaki tam niedźwiedź, doktorze. Nie znalazłem żadnych innych śladów poza odciskami kopyt i butów.

Ruszajmy — ponaglił Karol — coś mi się tu nie podoba...

Pierwszy podniosłem się z ziemi. Nie zdołałem jed­nak zrobić jednego kroku i padłem między drzewa. Colorado uczynił to samo.

Przyczyna naszego postępowania była w tym sa­mym stopniu zrozumiała, co nieoczekiwana: grzmot strzału, który ozwał się raz jeszcze gromkim echem. Mimo woli przetarłem oczy. Ujrzałem, jak mój wierz­chowiec, spokojnie dotąd stojący, poderwał się, a po­tem runął bezwładnie w trawę i spoczął nieruchomy, podobny do pnia zwalonego drzewa. Poczułem dłoń na ramieniu.

Nie ruszaj się — ostrzegł mnie Karol.

Słyszeliście świst kuli? — szepnął Colorado. — Strzelec jest za nami, gdzieś wyżej.

Ostrożnie zmieniliśmy pozycję i wpatrzyli w głąb mrocznego lasu. Powoli mijały długie minuty ciszy. A potem raz jeszcze huk, któremu towarzyszył błysk, jaki zapalił się na mgnienie oka w głębi leśnego gąsz­czu. Otworzyliśmy ogień z trzech luf jednocześnie, na ślepo, w kierunku ukrytego napastnika. Ale jak długo można było tak strzelać? Szkoda amunicji. Znowu cisza.

Colorado kiwnął ku nam ręką i powolutku, odsu­wając się nieco w bok, począł się czołgać ku górze. W tym momencie padł trzeci strzał. Nie było to przy­jemne. Do licha! Czułem się jak bezbronny zając wy­stawiony na kule myśliwych. Żeby się pokrzepić na duchu, szepnąłem Karolowi:

To jakiś kiepski strzelec. Nie trafił ani razu na­wet w pień.

Tak sądzisz? A ja myślę, że to strzelec znako­mity. Właśnie dlatego, że nie trafia w pnie, tylko w twego konia.

Co to ma do rzeczy?

To, że ten diabeł wcale nie do nas celuje, tylko do zwierząt. Strzela nad nami, w sam środek dolinki. Na szczęście dwa konie są ukryte w trawie.

No tak, chce nas pozbawić możliwości pościgu. To przecież ktoś z bandy Lessera. Ale równie dobrze mógłby strzelać do nas.

Zapewne. Lesser jednak, jak już kiedyś zauwa­żyłem, nas oszczędza dopóty, dopóki nie zagrażamy mu bezpośrednio. Boi się rozlewu krwi i ma nadzieję, że uda mu się odzyskać swój skarb bez walki. Jak dotąd wszystko mu sprzyja. Rozporządzamy już tylko dwoma wierzchowcami i nasze szansę wyglądają zupełnie kiepsko.

Kiedy kończył mówić, z gęstwiny wysunął się Co­lorado.

Ktoś tam był w górze — odezwał się nie cze­kając na pytania. — Czy jeszcze krąży, czy już uciekł na dobre, nie mogłem sprawdzić. Wycofałem się. Mógł mnie obserwować ukryty za krzakiem. Dostać kulką... żadna przyjemność.

Nie było się czego obawiać — wtrąciłem. Spojrzał na mnie pytająco, więc powtórzyłem sło­wa Karola.

Jeśli Wielki Bóbr jest taki pewien, że strzelano nie do nas, lecz do zwierząt, to... chodźmy do źródeł­ka i rozpalmy ognisko. Chętnie bym coś przegryzł.

O, nie, nie — zaprotestował Karol. — Tak da­leko moja pewność nie sięga.

Stary traper roześmiał się cicho:

I ja tak myślałem.

Rozmowę prowadziliśmy szeptem, a przez cały ten czas lufy naszych strzelb wymierzone były w głąb lasu, oczy zaś utkwione w mroczniejącej głuszy.

Co teraz poczniemy? — zagadnąłem.

Czeka nas niespokojna noc — odparł Karol. — Wyjścia na otwartą przestrzeń lepiej nie ryzykować, a chociaż nadal sądzę, iż strzelano do koni, lepiej po­zostać tutaj.

A jeśli przywędruje jaki drapieżnik? I dobierze się, Karolu, do twego karosza?

Mamy dobrą widoczność na dolinkę. Zresztą...

Nic innego nie wymyślimy — dokończył Colo­rado.

Zaiste, była to niezapomniana dla mnie noc! Wzeszedł księżyc i srebrnym światłem zalał drzewa i trawy. Żaden strzał nie przerwał ciszy. Niewidocz­ny napastnik albo czekał lepszej sposobności, albo odszedł. Ale tego nie sposób było stwierdzić. Leżeliśmy więc, nie ważąc się nawet na najkrótszą drzem­kę. Och, to nie było przyjemne! Ściółka leśna, zbyt cienka, nie chroniła przed twardym podłożem, peł­nym wystających korzeni. Po paru godzinach bolały mnie wszystkie mięśnie. Na dobitkę zrobiło się bardzo chłodno. Co pewien czas trącaliśmy się łokciami, aby sprawdzić, czy sąsiad nie zasnął. Nie wiem, jak czuli się moi towarzysze, gdy blady świt począł przedzie­rać się poprzez gałęzie. Ja byłem tak zziębnięty, że zęby mi szczękały, nie potrafiłbym normalnie mówić. Na szczęście nie zaszła tego potrzeba.

Colorado raz jeszcze powędrował w las i zjawił się dopiero wówczas, gdy gasły poranne zorze, a bór roz­brzmiewał już głosami ptaków. Wrócił zresztą z przeciwnej strony: nie z lasu, lecz z głębi dolinki.

Możemy rozpalić ognisko — powiedział. — Je­stem głodny jak wilk, a zimny jak bryła lodu.

Opuściliśmy swe stanowiska. Czułem ból całego ciała, zupełnie jakby mnie wymłócono kijami. Zabra­łem się natychmiast do gromadzenia opału. Gdy wreszcie zgrabiałymi dłońmi podpaliłem niewielki stosik, podmuchy ognia wróciły mi zdolność mówienia.

Kto to był?' — zapytałem.

Tylko jeden człowiek. Siedział na zboczu, kilka­naście kroków nad nami. Potem wrócił tam, skąd przy­szedł. Jeszcze w nocy.

A skąd przyszedł?

Stamtąd — traper wskazał za siebie. — Miał ko­nia. Zrobiliśmy wielkie głupstwo nie zbadawszy dalszej okolicy. Ale przepadło.

Oczywiście to był jeden z ludzi Lessera — wtrą­cił Karol. — A chodziło nie o nas, lecz o konie.

Może Wielki Bóbr ma rację, może nie. Teraz we trzech nie dościgniemy bandy. Trzeba by wsadzić dwu ludzi na jednego wierzchowca. Temu nie podoła najsilniejsze zwierzę, jeśli będziemy się spieszyć. A mu­simy!

Po tym stwierdzeniu zapadliśmy w głęboką i po­nurą zadumę. Nawet czarna jak smoła i gorąca jak ogień kawa nie przywróciła dobrego nastroju.

Nie ma innego sposobu — odezwał się powtórnie Colorado — tylko podzielić się na dwie grupy albo... zrezygnować z pogoni. Ja oczywiście... nie zre­zygnuję.

Nikt z nas nie ma tego zamiaru — odparł Ka­rol. — Więc co pan myśli, Colorado?

Pojadę sam. Wy dwaj będziecie posuwać się po moich śladach, oczywiście znacznie wolniej. Mu­sicie oszczędzać konia. Być może po drodze znajdzie­cie drugiego wierzchowca. Będę wracał tą samą dro­gą. Jeśli nawet mnie nie dościgniecie i tak się spo­tkamy.

A O’Brien?

Jeśli będę wracał, to tylko z nim.

Ostrożnie, Colorado — powiedział Karol. — Je­den przeciw pięciu? Kiepska zabawa.

Bawiłem się już w większym towarzystwie, i, jak widzicie, chodzę jeszcze po tym świecie.

Dajmy spokój żartom — burknąłem. — Przecież to czyste szaleństwo.

Oj, doktorze, doktorze. Nie zaprzeczam pańskim umiejętnościom. Nawet strzela pan wcale nieźle, ale sposoby i sposobiki uwalniania więźniów ja znam lepiej. Zresztą... zgoda! Nie pojadę sam, ale pod wa­runkiem, że tu, w tym lesie, natychmiast wyczarujecie trzeciego konia albo wymyślicie niezawodny sposób uwolnienia O'Briena bez naszego udziału.

Nie jestem czarodziejem — odparłem. — Ale... co O'Brienowi przyjdzie z tego, jak i pan dostanie się w ich łapy?

Roześmiał się.

Zawsze będzie Samuelowi raźniej we dwójkę. Nie przewiduję jednak tak smutnego zakończenia wyprawy.

Colorado musi jechać — przyznał Karol. — Nie przypuszczam, co prawda, aby O’Brienowi cokolwiek mogło grozić, bo Lesserowi chodzi tylko o skarb, ale licho nie śpi. Albo tu jeszcze, albo w Arizonie zdobę­dziemy konia i dopędzimy Colorado. Moja rada — tu zwrócił się do trapera — nie ryzykować zbytnio i lepiej poczekać na nasze przybycie. To nie może potrwać długo.

Zgasiliśmy ognisko i oporządzili wierzchowce.

No — rzekł Colorado — czas mi w drogę. Będę im deptał po piętach. Do zobaczenia. Oby rychło.

Podszedł do swego konia. Zdawało mi się, że chce wskoczyć na siodło. Nagle rzucił się plackiem. Błyska­wicznie uczyniłem to samo.

Co... — urwałem i głos mi zamarł w gardle. Przed nami, w głębi doliny, ujrzałem strzelby: dwie, trzy, cztery lufy.

Indianie — mruknął traper — wpadliśmy z kre­tesem.


Pehnulte


Odłóżmy broń — powiedział Karol. — Obrona w tych warunkach nie miałaby sensu. Otoczyli nas, tylko na co jeszcze czekają?

Wyprostował się i podnosząc otwartą dłoń ku górze — znak pokojowych zamiarów — powiedział głośno:

Witam czerwonych braci!

W odpowiedzi padło pytanie:

Ti-arku? Kto tam?

Apacze — szepnął Colorado.

Wojownicy Czarnych Stóp nadali mi imię Wiel­kiego Bobra.

Nastała chwila ciszy. Potem przed nami zaszeleściły gałęzie i na otwartą płaszczyznę dolinki wystąpił je­den tylko człowiek. Wysoki, z włosami zebranymi na czubku głowy w lśniący, czarny węzeł, w którym tkwiło białe pióro. Pierś zakrywała mu bluza opada­jąca na legginy, których szwy obszyto ciemnymi frędzlami. W lewym ręku trzymał długą rusznicę, pra­wą podniósł na znak powitania.

Tę sylwetkę dobrze miałem zachowaną w pamięci. Gdybym się mylił, wystarczyło jedno spojrzenie na oblicze przybysza. Spalona wiatrem prerii twarz o wyniosłym czole, lekko wystające kości policzkowe, kształtny, o nieco rozszerzonych nozdrzach nos, wąs­kie usta, a pod nimi ostro zarysowany podbródek. Czarne oczy spoglądały teraz na nas badawczo.

Oglądałem tę twarz w godzinach walki i w godzi­nach pokoju, w chwilach radości i smutku. Jej wyraz nigdy nie ulegał zmianie. Trzeba było dobrego obser­watora, by dostrzec cień uśmiechu czy zmarszczki na czole, znamionującej gniew.

To był Pehnulte, wódz Apaczów Mescalero.

Witam moich białych braci!

Zbliżył się i podaliśmy sobie dłonie. Wówczas Apacz, zwracając się do starego trapera:

A to Colorado. Któż by go nie poznał? Pehnulte nieraz słyszał o sławnym myśliwym, który umie trafić w ziarnko piasku.

Jak zwykle — indiańska przesada. Colorado lekko się uśmiechnął.

Oto spotkały się ścieżki nasze, jak spotykają się strumienie spadające z gór w ojcu wód naszych. Do­kąd podążacie?

Usiedliśmy przy wygaszonym ognisku. Po chwili rozbłysło nowym płomieniem. Dwu wojowników na­łożyło gałęzi, dwu innych rozpaliło drugi ogień w pewnej odległości od nas. Przyprowadzono dwa czy trzy konie. Na więcej nie starczało tu miejsca. Nie wiedziałem więc, ilu ludzi prowadzi z sobą Peh­nulte. I skąd się tu nagle znalazł? Czy wracał z Ma­łego Lasu, jak nam mówiono, gdy byliśmy jeńcami Iszarshiutuhy?

Nie wypadało jednak tak od razu pytać. Należało zacząć od wypalenia kalumetu, który dla nas dwu, Karola i mnie, był tylko symbolicznym odnowieniem przyjaźni, ale dla Colorado ten obrzęd mógł mieć pra­ktyczne znaczenie na przyszłość.

Z namaszczeniem i w skupieniu podawaliśmy sobie fajkę z rąk do rąk, zaciągali się dymem i wypuszczali go w cztery strony świata, aż wróciła do rąk wodza, została oczyszczona i z powrotem zawieszona na pier­siach na ozdobnym rzemyku, tuż obok naszyjnika spo­rządzonego z kłów i pazurów szarego niedźwiedzia, tuż obok haftowanego woreczka z lekami.

Co sprowadziło tu moich braci? — zapytał wów­czas Pehnulte.

Obaj z Colorado spojrzeliśmy na Karola.

Mów — szepnąłem.

Pehnulte wysłuchał opowieści, nie przerywając ani słowem, a i później, gdy słychać już było tylko szum lasu i trzaskanie palących się gałązek, nadal zachował milczenie wpatrując się w ogień. Bo indiański wojownik nie zabiera głosu nie zastanowiwszy się naj­pierw — niekiedy dość długo — nad tym, co pragnie powiedzieć.

Mały Jeleń postąpił jak dziecko, nie jak wojow­nik — powiedział wreszcie Apacz odrywając wzrok od ognia. — Pehnulte naprawi jego błąd i wyruszy razem z białymi braćmi. Howgh!

Tu — mała uwaga. Wśród ludzi o jasnej barwie skóry niekiedy mówi się, iż dorosły postąpił jak dziec­ko. Nie jest to na pewno powód do dumy dla mężczyzny, nie dyskwalifikuje go jednak. U Indian rzecz się przedstawia inaczej: nazwanie wojownika dziec­kiem — to ciężka obraza, surowy osąd, przekreślenie wartości. To pociąga za sobą konsekwencje: przede wszystkim utratę powagi u współplemieńców. Od­zyskać ją można dopiero po dokonaniu czynu wymaga­jącego hartu ducha i sprawności fizycznej. Słowa Pehnulte były ostre, ale i sprawiedliwe. Gdyby nie głupota Małego Jelenia, O'Brien już dawno znajdo­wałby się na wolności, a Lesser... w więzieniu. Peh­nulte najprawdopodobniej zdawał sobie z tego sprawę, dlatego pragnął nam pomóc. Jakie to miało dla nas znaczenie, nie trzeba chyba tłumaczyć. Spotkanie Apaczów było najszczęśliwszym wydarzeniem w naszej dotychczasowej wędrówce.

Cóż jednak doprowadziło do tego spotkania? Dwa razy chciałem zapytać i dwa razy ugryzłem się w ję­zyk. Na koniec doczekałem się.

Pehnulte opowiedział, iż przed kilku tygodniami rada plemienna Mescalerów postanowiła położyć kres bratobójczym walkom, jakie od czasu do czasu wybuchały między poszczególnymi grupami narodu Apa­czów *.

Wodzowie Mescalerów wraz z licznymi wojownika­mi rozjechali się w cztery


Gdy w 1871 r. Rząd Federalny usiłował skupić rozproszone grupy Apaczów (Jicarilla, Lipan, Mescalero, Apacze Zachodni, Tonto, Cibecue, San Carlos, Chiricahusa, Coyótero) na jednym terytorium, przedsięwzięcie nie powiodło się, ponieważ poszcze­gólne odłamy nie chciały żyć razem, wykazując wzajemną wrogość.


strony świata. Małego Je­lenia pozostawiono, ponieważ — zdaniem innych — nie nadawał się do tak delikatnej misji.

Jak to przedsięwzięcie wszystkim się udało, Peh­nulte jeszcze nie wiedział. On sam — mówił o tym bardzo ostrożnie — nie uzyskał oczekiwanego sukcesu, chociaż — jak sądził — rozsądek na pewno w końcu zwycięży i położy kres krwawym zatargom. Ale na to potrzeba było czasu i nieustannych wysiłków. Peh­nulte nie spotkał się z dobrym przyjęciem wśród Apa­czów Lipan. Przypuszczał, iż od bardziej wrogich wy­stąpień przeciw niemu uchronił go niedostatek żyw­ności. Apacze Lipan nie natrafili jeszcze na ślad wio­sennych wędrówek nielicznych już stad bizonich, a polowanie na inną zwierzynę nie przyniosło spo­dziewanych rezultatów. Bez zapasów żywności nie sposób prowadzić wojny. W sumie jednak sytuacja wy­glądała kiepsko. Tym bardziej cenić nam należało po­moc Pehnulte. Tylko wielkoduszności wodza zawdzięczaliśmy, iż przełożył ściganie bandy Lessera nad powrót do rodzinnej wioski.

Pehnulte prowadził z sobą pięćdziesięciu wojowni­ków. Oczywiście, taka liczba sprzymierzeńców nie była nam potrzebna. Raczej stanowiłaby przeszkodę. Nie można bowiem było przewidzieć, czy nasza droga nie poprowadzi przez któreś z małych miasteczek lub osiedli. Wjazd taką gromadą zbrojnych mógł sprowokować awanturę. Wiadomo, jak na ogół odnosili się do Indian osadnicy.

Pehnulte musiał sobie z tego zdawać sprawę, bo czterdziestu pięciu wojowników odesłał w powrotną drogę. Zabawne, iż dopiero wówczas ujrzeliśmy ich wszystkich, jak powoli wyjeżdżali lub wychodzili spo­między drzew i krzewów, z głębi lasu i z głębi dolin­ki. Gdy zniknął ostatni, dosiedliśmy wierzchowców i ruszyli w przeciwnym kierunku. Dodam, iż otrzyma­łem dość łagodnego mustanga. Nie sprawiał mi kło­potu. Droga wciąż pięła się ku szczytom, aż zatrzy­maliśmy się na przełęczy, jak gdyby w leśnym dukcie obramowanym puszczą. Słońce świeciło na błękitnym niebie, lekki wiatr owiewał twarze. Z najwyższego wzniesienia przełęczy trawą zarosła przerywka spa­dała łagodnie, ginąc w niebieskozielonej mgle dale­kich borów, porastających wielką dolinę, jaka roz­ciągała się na prawo i na lewo u naszych stóp. A po przeciwległej stronie, dziesiątek mil przed nami, po­nad czarną linią borów dźwigały się nagie skały, bo­dące niebo poszarpanymi szczytami, błyszczącymi, jak gdyby je wykuto z brył srebra. W dole leżał pod nami kraj cichy, niezmierzony, kryjący w swych puszczań­skich głębiach tajemnice pierwotnej przyrody. Nie mogłem oczu oderwać od tej wspaniałej panoramy. Z nie­mej kontemplacji wyrwał mnie głos Karola:

Weź lornetkę, Janie. Może dostrzeżesz coś wię­cej niż ja.

Przyłożyłem szkła do oczu. Lasy stały się wyraźniejsze, skalne żleby i upłazy bardziej ostre w kontu­rach. Ale co mogło się dziać za kurtyną zieloności bo­ru — tego nie mogło ukazać najlepsze nawet powięk­szenie. Wodziłem lornetką po linii duktu i w pewnej chwili wydało mi się, iż dostrzegam wiszący nad nią obłoczek kurzu. Powiedziałem o tym. Ale Karol tylko pokręcił głową, Colorado skrzywił się zabawnie, a twarz Pehnulte pozostała nieruchoma jak maska z brązu.

Poczęliśmy powoli zjeżdżać. Kawalkadę otwierał Colorado, za nim posuwał się Pehnulte, dalej — Karol i ja. Pięciu wojowników zamykało pochód. Kopyta tępo biły w ziemię, szumiał las, a z tego poszumu od czasu do czasu wyrywał się głos niewidocznego ptaka. Ściana drzew, ciemnych gąszczów, towarzyszyła nam bez przerwy. Trop był nadal wyraźny, ale teraz i bez tego tropu trudno było zmylić kierunek. Droga stano­wiła wystarczającą wskazówkę. Tutaj Lesser nie mógł nigdzie skręcić. Nie przedarłby się przez te lasy, nie przeprowadził koni. Po godzinie (na znak dany przez Colorado) puściliśmy wierzchowce galopem. Leśna przerywka to rozszerzała się, to zwężała, czasem na­wet zarastała krzewami.

Nad wieczorem dotarliśmy do krańca doliny, gdzie drogę zamykało jałowe i strome wzniesienie. W tym miejscu trop skręcał i wiódł skrajem lasu, ograniczony z jednej strony drzewami, z drugiej — skałą. To był najtrudniejszy odcinek. Po pół godzinie dotarliśmy w pobliże wodospadu. Nieznana rzeczka z hukiem i szumem rwała z wysoczyzny. Zachodzące słońce rzu­cało na nią czerwone refleksy.

Wygląda jak rzeka krwi — mruknął Colorado. Wzdrygnąłem się. Porównanie było trafne. Zsiedliśmy z koni w miejscu, gdzie czuć było jeszcze

chłód bijący od wody, ale do którego nie dolaty­wała wilgotna mgiełka drobniutkich kropelek. U na­szych stóp wodospad zamieniał się w rzeczkę płynącą wartko skrajem lasu, który tu odsuwał się daleko od skał, ustępując łące porosłej bujną trawą i kolo­rowymi kwiatami. Na tej łące postanowiliśmy spędzić noc.

Colorado, mimo iż czerwoni wojownicy zbadali te­ren, zaczął swój cowieczorny obrzęd. Towarzyszyłem mu, gdy wskazywał na trop ginący nagle w wódzie i nie ukazujący się na przeciwległym brzegu.

Niech pan spojrzy, doktorze. Myślałby kto, że się zapadli pod ziemię albo utonęli. Pojechali kory­tem. Bezsensowna ostrożność, tylko greenhorna mogła­by zwieść. Nie ma tu przecież innej drogi. Nikt nie potrafi wspiąć się koniem na skały ani wedrzeć w bór. Lessera widać opuszcza zdrowy rozsądek, traci facet cierpliwość.

Rozpalono dwa ogniska. Rozsiodłane konie pasły się już na łące pod bacznym okiem indiańskiego wojow­nika. Nie miałem tu co robić. Powałęsałem się i znęcony fantastyczną grą świateł w tumanach wodnych, skierowałem swe kroki w górę strumienia. Naturalna ścieżka zawiodła mnie w samo pobliże potężnych gła­zów, między którymi rwał falujący nurt. Postanowi­łem dotrzeć wyżej,— ponad wodospad. Zaciekawiło mnie, skąd wypływa strumień. Ale za głazami droga, raczej bezdroże, stała się bardziej stroma:

Kolorowe skałki wyzierały coraz gęściej spod płyt­kiej warstwy gleby, tworzyły jednak miejscami coś w rodzaju kamiennych stopni. Posuwałem się powoli i ostrożnie, badając przy każdym stąpnięciu grunt. Nade mną piętrzyły się niebotyczne szczyty, ale prze­cież strumień nie mógł stamtąd wypływać. Może na zboczu znajdowała się jaskinia, w której biło pod­ziemne źródło? Postanowiłem rzecz sprawdzić. Wędro­wałem brzegiem rzeczki, aż nagle ominąwszy występ, zupełnie nieoczekiwanie ujrzałem zieloną równinę. Zbocze urywało się raptownie, zaczynała się hala górska, na milę chyba szeroka, ograniczona masywem skalnym sięgającym nieba. Z naszej doliny hala nie była widoczna. Wydawało się, iż obie partie wysoczyzny, dolna i górna, stanowią jednolitą ścianę. Stąd wy­nikło moje zdziwienie. Zwiększył je obraz jeszcze bardziej nieoczekiwany. Rzeczka tworząca wodospad płynęła tu spokojnie wśród traw. Dwu ludzi leżało nad wodą, zaledwie kilka kroków ode mnie.

Natychmiast padłem na ziemię, zdjąłem kapelusz. Chociaż słońce kryło się za poszarpane szczyty, było tu znacznie widniej niż na dole. Widziałem ich dokładnie. Jeden w wyświechtanym ubraniu cowbojskim, zwrócony do mnie plecami, drugi — to było naj­większe zaskoczenie — Indianin. Pomyślałem, iż może to któryś z ludzi Pehnulte. Ale zastanowiła mnie syl­wetka pierwszej postaci. Leżałem więc zerkając jed­nym okiem w lukę między dwoma głazami. Nie do­strzegli mnie, nie usłyszeli. Monotonny szum spada­jącej wody zagłuszył moje kroki. A poza tym — zbyt byli pogrążeni w rozmowie. Na pewno interesującej. O czym mówili?

Głos wodospadu, który dotąd tak bardzo mi sprzy­jał, teraz przeszkadzał. A gdyby tak zaryzykować? Podsunąć się bliżej chociaż kilka cali! Żeby tego dokonać, musiałbym się prześliznąć ponad głazami. Nie, to niemożliwe. Natychmiast by mnie dojrzeli.

Spojrzałem w prawo. Nic, zupełnie nic. Rumowisko kanciastych piargów, nie tworzące żadnej zasłony.

Spojrzałem w lewo. Tam rwała ciemnosrebrna smu­ga wody. Wyciągnąwszy rękę mógłbym dotknąć jej falującej powierzchni. Gdyby nie pewna przeszkoda: między krawędzią rzeczki a łąką wznosiło się coś w rodzaju kamiennego grzebienia, a że poziom wody był tu znacznie niższy, u podnóża tego występu do­strzegłem nieco miejsca. W sam raz dla szczupłego mężczyzny. A ja właśnie jestem szczupły. Powziąłem decyzję.

Ruchem ślimaka począłem się przesuwać, aż na ko­niec dobrnąłem do celu. Bardzo niewygodna była ta wąska rynienka. Jakżeż łatwo ześlizgnąć się w spie­niony nurt! Chociaż niegłęboki, poniósłby każdego i zwalił w sam środek wodospadu. Uważnie, bardzo uważnie czołgałem się równolegle do kamiennego grzbietu. Tak długo, aż usłyszałem wyraźnie poprzez szum strumienia ludzkie głosy. Rozbrzmiewały dia­lektem pograniczników, mieszaniną anglo—indiańskich słów. Ta gwara dobrze mi była znana.

...wojownicy nadejdą, dwa razy po dziesięć i jeszcze raz dziesięć.

To mówił czerwonoskóry. Poznałem po akcencie.

Pomożemy wam, za to wydacie białych. Jest ich trzech.

Chwila ciszy, a potem odpowiedź:

Wojownicy Lipan nie potrzebują pomocy. Blade twarze mogą odejść. Potrzebujemy Pehnulte. Howgh!

Więc co zrobicie z tamtymi?

Jeśli nie będą się bronić, puścimy.

Przytłumiony śmiech.

Będą się bronić, ja ich znam.

Wojownicy Lipan są chytrzy jak węże. Idę. Usłyszałem lekki szelest, a potem głos białego:

Zanim słońce wzejdzie dwa razy, w dolinie pod grzmiącą wodą.

I jeszcze odpowiedź:

Niech blade twarze czekają. Powtórzę Bawolemu Sercu...

Wstrzymałem oddech w piersiach i począłem wyco­fywać się z niebezpiecznego sąsiedztwa. Mokry od po­tu dotarłem do swej poprzedniej pozycji. Tu znowu zajrzałem w szparę między głazami. Indianina już nie było, ale ten drugi siedział nieruchomo. Odetchnąłem. To pozwalało spokojnie zejść. Pewnie bym do tego natychmiast przystąpił, gdyby nie szmer, na głos któ­rego raz jeszcze przyłożyłem oko do szpary. I na­tychmiast rozpłaszczyłem się jak żaba. Dostrzegłem bowiem, jak nieznajomy podniósł się raptownie, ale zamiast iść w głąb hali, ruszył ku skalnej krawędzi, za którą leżałem. Ba, wprost na mnie! Nie sposób by­ło się wycofać. Lepiej leżeć. Może nie zbliży się. jeśli wie, że obozujemy w dolinie. Zostałby zauważony.

Jednakże odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Nagle ucichł. Odgadłem po lekkim szmerze: ten człowiek teraz się czołga. A jeśli się czołga, to znaczy, że pragnie dotrzeć do samej krawędzi hali i spojrzeć w dół. Musi mnie dojrzeć. Bierna obrona nie mogła mnie ocalić. Uniosłem nieco głowę, wyprostowałem prawą rękę, później lewą. Wówczas ujrzałem obok głazu czarne włosy brody, nad nią ogorzałą twarz i oczy wpatrzone we mnie, jak w upiora. Decydowała każda sekunda. Brodacz poruszył się, ale ja okazałem się szybszy. Obu rękami chwyciłem go za szyję i cię­żarem całego ciała pociągnąłem w dół. Nie doceniłem swej siły, a może i momentu zaskoczenia. Bowiem przeciwnik przeleciał poprzez krawędź zbocza, głową naprzód, nogami w górze, i to tak, iż wielkie buciska śmignęły obok mojej twarzy. Przekoziołkował i pacnął

ciężko o skaliste zbocze. Musiałem go puścić. Jeszcze chwila, a sam bym runął. Bezwładne ciało poczęło się staczać. Stromizna nie była tu wprawdzie znaczna, ale zupełnie wystarczająca, by zjechać — i to szyb­ko — na dno doliny. W ten sposób można się było dobrze potłuc, poranić, a nawet zabić. Na szczęście zatrzymał się na jakimś występie i leżał nieruchomy z rozkrzyżowanymi rękami, z rozrzuconymi nogami, z bezwładnie opadającą głową, jak człowiek martwy. Tam go wreszcie dopadłem. Ale i z dołu musiano zauważyć wypadek. Ktoś wspinał się wielkimi susami. Nie patrzałem kto, zajęty — w arcyniewygodnej po­zycji — badaniem leżącego. Wyczułem puls, serce biło.

A to kto?

Colorado spoglądał nad moim ramieniem.

Nie wiem. Przede wszystkim musimy go prze­transportować. Reszta później.

Nie po raz pierwszy stwierdziłem, iż stary traper odznaczał się niezwykłą siłą. Na pół stojąc, na pół le­żąc zdołał przerzucić przez plecy bezwładne ciało i zejść. Tak doniósł — z moją pomocą — zemdlonego do rzeczki. Chlusnąłem mu w twarz pełne dłonie wo­dy. Otworzył oczy i stęknął.

Każ pilnować tego człowieka — zwróciłem się do Pehnulte. — On nie może uciec. Zbadamy go później, teraz chodźcie...

Odeszliśmy do ogniska, a tam jednym tchem opo­wiedziałem o swej przygodzie. Pehnulte bez słowa od­wrócił się, odszedł kilka kroków i przywołał najbliż­szego ze swych wojowników. Co mu powiedział, nie dosłyszałem. Indianin natychmiast skierował się do koni i po paru minutach przejechał koryto rzeczki, a później pełnym galopem zniknął w głębi drożyny.

Pehnulte powrócił. Spojrzeliśmy nań pytająco.

Kazałem zawrócić wojowników. Doścignie ich nad ranem, będzie jechał całą noc, droga jest dobra. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Howgh!

I ja tak myślę — zauważył Colorado. — Szykuje się jakaś grubsza awantura. Ale chyba nie zaraz. Jeśli nasz doktor dobrze słyszał, za dwa dni mamy wpaść w pułapkę, nie wcześniej. Czy tak, doktorze?

Potwierdziłem dodając:

Nie znam całej rozmowy, tylko jej końcowy fragment. Apacze Lipan przygotowują na nas napad. Komu zależy na naszych osobach poza... Lesserem?

Nikomu — odpowiedział Colorado. — To jego sprawka. Nie dałbym i pięciu centów, że nas właśnie gdzieś z góry w tej chwili podgląda.

Zaprzeczyłem.

Zbyt już ciemno. Mam wrażenie, iż człowiek, którego schwytałem, był sam. Nie licząc Indianina.

Wysłałem wojownika do źródeł wody — odezwał się Pehnulte. — Sprawdzi.

Nie mogę pojąć, jak oni się zwąchali? — mruk­nął Colorado.

Dojdziemy i do tego. W tej chwili trzeba poroz­mawiać z jeńcem. Najpilniejsza sprawa — zauważył Karol.

Pozwólcie, że się tym zajmę. Colorado ma wpra­wę — zaśmiał się cicho.

Jeniec leżał mocno skrępowany, pod strażą wojow­nika, który siedział przy nim nieruchomy jak wycio­sana w drzewie figurka. Gdy zbliżyliśmy się, podniósł się bez słowa i odszedł. Stanęliśmy nad głową leżą­cego, aby obejrzeć go dokładnie. Twarz miał spaloną na mahoń, zarośniętą gęsto czarnym włosem. Pierś zakrywała mu straszliwie sfatygowana koszula, a na niej bluza nieokreślonego koloru, zakończona skórza­nym pasem. Ten pas był teraz zdjęty i rzucony obok ogniska. Nie o pas tu zresztą chodziło, ale o palną broń tkwiącą w futerałach. Z mieszanym uczuciem obrzydzenia i litości przyglądałem się spodniom peł­nym łat i cer, opadającym na buty z wysokimi obca­sami — meksykańska moda — i z ostrogami w kształ­cie potężnych kółek. W sumie — mieszanina brudu, ubóstwa i abnegacji życiowej. Przez ręce tego czło­wieka pewnie niejeden raz przesuwały się srebrne monety dolarowe i szeleszczące papierki o większej wartości, aby trafić bezpośrednio do kasy jakiegoś karczmarza, do rąk karcianego oszusta lub sprzedaw­cy ognistej wody. Na zaspokajanie innych potrzeb już ich nie starczało. Typowy dla Dzikiego Zachodu obraz człowieka żyjącego z dnia na dzień, bez myśli o jutrze. Dostrzegłem przy skroni zakrzepłą plamę krwi. Mu­siał uderzyć głową o głaz, gdy spadał. Kazałem przy­nieść wody, obmyłem ranę, obmacałem żebra, ręce i nogi. Przez ten czas leżał nieruchomo, nie odzywa­jąc się, tylko oczy miał niespokojne, rozbiegane, obser­wujące pochylone nad nim postacie.

Możecie oddychać? — zapytałem.

Mogę.

Nie boli?

Nie.

Atu?

Nie boli.

Jak głowa?

Trochę szumi, można wytrzymać. Uśmiechnąłem się mimo woli.

Przejdzie. Wygląda na to, że nic mu nie jest — powiedziałem podnosząc się z klęczek.

Doskonale — stwierdził Colorado. — Będziemy mogli teraz pogadać jak starzy znajomi.

Jeniec usiłował powstać.

Leż, leż, bratku. Odpocznij sobie.

Kto to jest? — wtrącił Karol.

Jeden z mojej leśnej trójki. To on przywiązał mnie do drzewa. Gdzie Lesser?

Milczał przez chwilę, pewnie się namyślał.

Czego ode mnie chcecie? Nie znam żadnego Lessera, nie zrobiłem wam nic złego...

Nie znasz Lessera, to znasz Gordona. Tak się przecież przezwał. Ja ci również nic złego nie zro­bię. Przed odjazdem przywiążę do drzewa. Jak ty mnie. Chyba, że zaczniesz odpowiadać.

Colorado — szepnął — przecież nie zostawi mnie pan tutaj?

Dostrzegłem, jak pobladł pod maską opalenizny.

A, więc poznałeś mnie. Cieszę się. Może teraz po­wiesz, z kim to prowadziłeś rozmowę tam na górce? No?

To Indianin.

Dobrze o tym wiemy i nie o to pytam. Kto to był?

Ostra Strzała — zawahał się chwilę, a później dodał szybko, zbyt szybko: — Oni mają na was na­paść...

Jacy: oni?

Apacze Lipan. Chciałem was o tym uprzedzić i właśnie próbowałem zejść...

Kłamiesz. Bardzo nieudolnie. Gdzie Lesser——Gordon?

Chciałem was zawiadomić — powtórzył poprzed­nie słowa tak, jakby nie padło żadne nowe pytanie. — My biali powinniśmy trzymać się razem.

Colorado — odezwał się Karol — szkoda czasu na wysłuchiwanie tych głupstw. Jeśli do świtu nie zdecyduje się na powiedzenie prawdy, postąpimy z nim tak, jak powiedziałeś. Odchodzę.

Ruszył w kierunku ogniska, które już tylko żarzyło się czerwonymi węgielkami. Powodowani ostrożnością, przygasiliśmy płomienie. Poszedłem za nim, a po chwi­li przyłączył się do nas Pehnulte. Colorado został przy więźniu. Czy z niego co wyciągnie? Usiedliśmy.

Co to może być “grzmiąca woda"? — odezwał się mój przyjaciel. — Czy nie przesłyszałeś się, Janie?

Pokręciłem przecząco głową:

Zanim słońce wzejdzie dwa razy, nad grzmią­cą wodą — powiedziałem. — Powtórzyłem słowo w słowo to, co wówczas usłyszałem. Grzmiąca woda to oczywiście wodospad.

Tego nie trzeba tłumaczyć. Ale który wodospad? Ten? — wskazał ręką za siebie, gdzie w narastającej ciemności wieczoru huczały spienione nurty. — Prze­cież nie mogą spotkać się tutaj.

Chyba mogą...

Nie — zaprzeczył energicznie. — Sam powie­działeś, że za dwa dni. Wówczas nas tu już nie będzie.

Właśnie! Tu się spotkają i ruszą za nami.

Moi bracia niepotrzebnie się spierają — odezwał się Pehnulte. — Ja znam tamto miejsce. Nargoleteh-tsil.

W języku Apaczów i w pokrewnych dialektach sło­wo “tsil" oznacza górę. Nargoleteh-tsil — to po prostu Deszczowa Góra. Co miał na myśli wódz Mescalerów? Spojrzałem nań pytająco.

Tam się znajduje inna grzmiąca woda, potężniej­sza od tej, a obok wąwóz o bardzo stromych ścianach, pozbawiony roślinności. Niebezpieczne miejsce.

I wytłumaczył nam, na czym to niebezpieczeństwo polega. Dno wąwozu jest zupełnie równe, nikt nie mo­że się ukryć — ani śladu drzewka, krzaczka czy nawet trawy. Wejście jest tylko jedno. Jeśli obsadzić dobry­mi strzelcami krawędzie tej zapadliny i pilnować wą­ziutkiego do niej wjazdu, ludzie znajdujący się wewnątrz nie mają żadnej szansy ratunku. Zostaną wy­bici, nawet nie widząc napastników.

Deszczowa Góra wznosi się nad wąwozem. Z niej spływa rzeczka. To właśnie grzmiąca woda. Rzeczka stwarza jeszcze jedno niebezpieczeństwo dla ludzi ko­czujących w wąwozie. Deszczową Górę — zgodnie z jej nazwą — co pewien czas zlewają krótkotrwałe co prawda, ale bardzo gwałtowne deszcze. Wówczas woda w strumieniu raptownie przybiera i nie mogąc przecisnąć się przez wąskie wyjście, zalewa wąwóz.

Dlaczego Apacze Lipan chcą napaść na naszego brata? — zapytałem.

Nie bądź naiwny, Janie — odpowiedział Ka­rol. — Porwać Pehnulte to nie byle jaki triumf. My­ślę, że tą drogą można sporo osiągnąć u Mescalerów. Zwiadowcy Lipan musieli iść za tobą — zwrócił się do wodza. — Stwierdzili, że odesłałeś swych wojow­ników. I tak zapewne narodził się pomysł napadu.

Spojrzałem na Indianina. Skinął głową.

Spotkali się z Lesserem chyba przypadkowo — zauważyłem.

Sądzę, że tak. To było spotkanie bardzo nie na rękę czerwonoskórym. Wyobrażam sobie, jak się prze­razili. Początkowo pewnie przypuszczali, że banda Lessera stanie w obronie naszej trójki, a więc i w obronie Pehnulte. Widać jednak się dogadali. I chociaż wojownikom Lipan wcale nie chodzi o nas trzech, dla świętego spokoju gotowi są nas wydać tamtym.

Może masz rację. Jak powinniśmy teraz postą­pić? Nasz czerwony brat zna Deszczową Górę, czy można ukryć się w jej pobliżu?

Wódz nie zdążył odpowiedzieć, bo z ciemności nocy wyszedł Colorado.


Deszczowa Góra


O świcie ruszyliśmy zbadać dokładniej halę. Po­przedniego wieczoru niewiele mógł wskórać wojow­nik wysłany przez Pehnulte. Teraz więc za tropem naszego jeńca powędrowaliśmy obaj z Colorado, śla­dami Indianina — Karol i Pehnulte. Poprowadziłem całą trójkę znaną mi już drogą ponad wodospad, aż do miejsca, w którym dostrzegłem nieoczekiwanych przybyszów. Rosnąca nad strumieniem trawa jeszcze się nie podniosła, była nadal mocno przygnieciona. Czy Indianin czekał na cowboya, czy odwrotnie — tego oczywiście nie wiedzieliśmy i nie mogliśmy od­czytać ze śladów. Faktem było, że musieli w tym miejscu spoczywać bardzo długo. Wyglądało to na za­stanowiąjącą beztroskę. Chyba można było wytłuma­czyć tylko tym, że ściana skalna wydawała się abso­lutnie niedostępna.

Nie zatrzymywaliśmy się nad tym wyraźnym tro­pem. Ruszyliśmy wzdłuż odcisków nóg, które do niego wiodły, ale wkrótce musieliśmy się rozdzielić. Ślady grubych podeszew i wysokich obcasów ciągnęły się wzdłuż koryta strumienia, za to szerokie, płaskie znaki mokasynów skręcały w prawo. Karol pomachał mi rę­ką posuwając się szybko, krok w krok za Pehnulte.

Spoglądałem za nimi widać zbyt długo, bo traper po­ciągnął mnie za rękaw.

Nie mamy wiele czasu, doktorze — powiedział tonem nagany. — Czeka nas daleki spacerek i mało bezpieczny. Niech pan dobrze wytrzeszcza oczy, nagłe spotkanie bardzo prawdopodobne. I wszystko zależy od tego, kto kogo wcześniej zauważy.

Po krótkiej wędrówce dotarliśmy do punktu, w któ­rym odciski butów były jeszcze wyraźmiejsze. Wid­niały na granicy wody i ziemi, po czym nikły.

Przeszedł — zauważył traper. Uczynimy to sa­mo.

W tym miejscu rzeczka rozlewała się szeroko, ale dlatego właśnie była bardzo płytka. Przekroczyliśmy ją nie zdejmując obuwia. Siady nadal wyraźne, póź­niej nieco zamazane, ciągnęły się dalej w poprzek łąki, nieco na ukos.

Bardzo niedobrze — mruknął Colorado. — Są­dziłem, że jegomość ruszy w pobliże skałek, tam łat­wiej się ukryć. Nie podoba mi się przestrzeń.

Za godzinkę wzejdzie słońce i będziemy widocz­ni jak ryby na patelni.

Zostawmy trop — zadecydował. — Nie może nigdzie skręcić. Chodźmy pod skały. Korzyść z tego podwójna: łatwiej się skryć, a nasze ślady nie będą tak wyraźne.

Natychmiast opuściliśmy wijącą się wśród traw ścieżkę. Jak już wspominałem, halę ograniczała z jed­nej strony skalista ściana, bardzo stroma i naga, nie do sforsowania. Ku niej skierowaliśmy swe kroki. Już na kilka stóp od podnóża skał ciągnął się jednolity pas piargów. Nie była to wygodna droga, ale za to nasze obuwie nie pozostawiało odcisków.

Ostatniej nocy Pehnulte, znający okolicę, stwierdził, iż wędrując halą można również dotrzeć do Deszczowej Góry, że ta droga jest nawet krótsza. Dla nas jednak nie miało to znaczenia, jako że nie można było wprowadzić na nią koni. Natomiast bardzo łatwo mogli opanować łąkę wojownicy, Lipan, przybywszy z zupełnie innej strony, pozostawić na miejscu wierz­chowce i zaatakować nas pieszo. Ale z tego, co pod­słuchałem, wynikało, iż napad nie tu jest zaplano­wany.

Tak sobie rozmyślałem depcząc po piętach Colorado. Minęła dobra godzina, nim zauważyliśmy, że płasz­czyzna łąki pochyla się w kierunku naszej wędrówki, ukazując bardzo dalekie, siwociemne pasmo lasu. Gdy czerwony rąbek słońca wyjrzał zza skalistej grani, Colorado pociągnął mnie za rękę w głąb dziwnego tworu natury, jaki wyrósł przed nami. Prawdopodob­nie kiedyś, zapewne w wyniku kataklizmu, olbrzymi złom skalny oderwał się od szczytu i runął na łąkę. Tu zarył się w ziemię u samego podnóża góry i pękł, tworząc trzy oddzielne części. Osiadły one w miękkim gruncie jako wysoka ściana o półkolistym kształcie. Pęknięcia spowodowały powstanie dwu szczelin, bar­dzo wąskich, ale stanowiących doskonałe miejsca obserwacji dla każdego, kto by ukrył się we wnętrzu tej kamienej barykady. Odkryło ją bystre oko Colo­rado.

Wszystkiemu winna konna jazda — powiedział, gdy znaleźliśmy się w środku kamiennej komnaty. — Człowiek odwykł od chodzenia, nogi mnie rozbolały na tych głazach i muszę kapinkę odpocząć.

To powiedziawszy rozciągnął się na trawie, z głową tuż przy szparze biegnącej od szczytu do podstawy głazu. Ja zająłem miejsce kilka kroków dalej, przy drugim bliźniaczym pęknięciu.

Odpoczywając rozważałem wczorajszą relację Colo­rado z rozmowy przeprowadzonej z jeńcem. Jaką sztuczką zdołał coś wyciągnąć z milczącego jak głaz człowieka — nie wiedziałem. Zagadnięty o to traper niechętnie przyznał, iż obiecał mu “dobre traktowa­nie". Zdziwiło mnie bardzo, iż na taką przynętę dał się schwytać nasz więzień. Do dziś podejrzewam, że było to coś więcej. Może obietnica uwolnienia?

Z relacji Colorado wynikało, iż wywiadowcy śle­dzący Pehnulte spotkali się z bandą Lessera przypad­kowo. Do walki nie doszło. Obu stronom jednakowo zależało na uniknięciu strzelaniny, której echa mogły nas zaalarmować. Zawarli więc porozumienie. Lesser i Bawole Serce — według informacji naszego jeń­ca — uznali zgodność swych interesów. I jednemu, i drugiemu zależało na rozbiciu naszej grupy. Jed­nakże Bawole Serce — prawdopodobnie jakiś po­mniejszy wódz Indian, bo Pehnulte nie znał takiego — nie mógł podjąć decyzji. Musiał porozumieć się z kimś ważniejszym ze swego plemienia. To wymagało czasu. Rozmówiwszy się z Lesserem albo sam ruszył, albo też wysłał któregoś ze swych zwiadowców, by doniósł pobratymcom, że Pehnulte spotkał się z nami, że ode­słał swych ludzi i że Lesser proponuje wspólną akcję. Tyle opowiedział Colorado.

Z fragmentu podsłuchanej przeze mnie rozmowy wynikało jednak, iż Apacze Lipan niezbyt chętnie zgadzali się na współpracę. Najprawdopodobniej orientowali się w sprawkach Lessera. Z drugiej znów stro­ny mogli się obawiać, iż w razie odmowy Lesser w jakiś tam sposób pokrzyżuje ich plany. Prawdopodobnie pierwsza narada obu stron odbyć się musiała przed kilku dniami i wówczas ustalono miejsce po­wtórnego spotkania. Lesser już nie przyszedł na nie — może bał się zasadzki? — tylko wysłał zaufanego człowieka. Czemu jednak do tej pory nie zatroszczył się o jego los? Może sądził, iż jego wysłannik powędrował gdzieś dalej, do obozowiska Lipan?

Colorado jednak przypuszczał, że Lesser wcale nie czekał na tego człowieka. Wyruszył albo jeszcze w no­cy, albo wczesnym świtem.

To zrozumiałe. Wie, że mu depczemy po piętach.

Ale gdzie go ten wysłannik miał szukać?

Musieli z góry ustalić nowe miejsce spotkania. Niestety, nie zdołałem wyciągnąć od naszego jeńca żadnych na ten temat informacji. Sami powinniśmy dojść do sedna rzeczy. No, i po to przecież ta cała na­sza wędrówka...

Nieźle sobie odpocząwszy opuściliśmy kamienne schronisko. Osiem już godzin minęło od wyruszenia z obozu, gdy wreszcie trawiasta hala doprowadziła nas łagodnie opadającym stokiem w pobliże rosnącej w dole puszczy. Skrajem boru toczył swe wody stru­mień. Najprawdopodobniej ten sam, nad którym roz­biliśmy wczoraj biwak.

Przekroczyliśmy płytkie koryto i szli dalej coraz ostrożniej wśród pni pierwszych drzew, co chwila przystając i nasłuchując. Poza łagodnym szumem ga­łęzi, lekkim pluskiem wody i rzadkimi głosami pta­ków ukrytych w gęstwinie żaden inny dźwięk nie do­biegał jednak naszych uszu. Tak wędrując wkrótce odnaleźliśmy wydeptany kopytami szlak, a nieco póź­niej czarne koło wypalonej trawy. Colorado natychmiast zajął się badaniem śladów.

Krążył tam i z powrotem, na koniec zniknął wśród drzew nakazując mi surowym głosem ukryć się za którymś z pni i cierpliwie czekać.

Czekałem. I to dość długo.

Wreszcie Colorado wychynął z gąszczów. Ale nie sam. Prowadził za uzdę osiodłanego konia.

Zaniemówiłem.

A to co? — wykrztusiłem po chwili.

Koń. Zwykły koń, doktorze.

To widzę. Ale skąd się tu znalazł? Nie powie pan, że o nim zapomnieli.

Nie powiem. Bo to po prostu wierzchowiec na­szego jeńca. Czekał w ukryciu na powrót właściciela. Co jest najlepszym dowodem, że posuwamy się po właściwym tropie.

A może...

Chce pan powiedzieć, iż może posiadaczem tego zwierzęcia jest ktoś inny? Nie, nie. Dobrze wszystko przeszukałem. W okolicy nie ma nikogo. Człowiek, którego schwytaliśmy, część drogi odbył pieszo. Dla ostrożności, a rumaka tu właśnie ukrył. Na hali trud­no to było uczynić.

Zwierzę stać musiało całą noc. Dziwne, iż nie za­atakował go żaden z drapieżników.

Ot, po prostu zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że Lesser nie zdąży już nikogo wysłać na poszukiwa­nie. Bardzo by się zdziwił dowiedziawszy się o znik­nięciu i jeźdźca, i wierzchowca.

Nasze ślady powiedziałyby mu wszystko.

Nie będzie żadnych śladów, doktorze. W tym miejscu ziemia została dobrze zdeptana, na łące szliś­my po skałkach, a co się tyczy znalezionego konia, zabierzemy go z sobą, aby nie zostawić tropów. Po­wędrujemy nurtem rzeczki. Doprowadzi nas do celu może nieco dłuższą, ale za to bezpieczniejszą drogą. No, doktorze, ruszamy. Posuwać się dalej byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Zresztą i tak przed nocą nie wró­cimy do swoich. Teraz już jestem pewien, że Lesser nic nie wie o schwytaniu swego wysłannika i nic jeszcze nie przedsięwziął, aby go odszukać.

Wskoczył na siodło i wskazał mi miejsce za sobą. Po czym skierował wierzchowca do wody. Dno strumienia usiane było kamieniami i szybka jazda groziła upadkiem. Wlekliśmy się więc w tempie ładownego wozu.

Zgodnie z przewidywaniami Colorado dopiero nocą dotarliśmy do celu. Nasz obóz wyglądał tak samo, jak rano. Ledwie żarzące się ognisko i stłumiony tupot spętanych koni. Ludzi nie dostrzegłem. Pomyślałem, że wojownicy Apaczów jeszcze nie nadciągnęli, a nasi towarzysze z godną nagany niedbałością zlekceważyli obowiązek wystawienia wart. Wjechaliśmy, nie za­trzymywani, w sam środek obozu.

Co to znaczy? — mruknąłem do siebie. — Po­spali się?

Zeskoczyłem pierwszy. Traper uczynił to w sekundę po mnie, cicho jak kot. W tej samej chwili poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się, wyciągając zza pasa rewolwer.

Spokojnie, Janie. Bądź łaskaw nie strzelać. Ręka mi opadła.

Karolu — powiedziałem z wyrzutem w głosie. — Cóż to za żarty?

Czułem pismo nosem — odezwał się Colora­do. — Nie jechałbym tak beztrosko. Co wam do gło­wy strzeliło?

Chcieliśmy sprawdzić, czy można tu ukryć ponad pół setki ludzi tak, aby ich nie dostrzegło najbystrzejsze oko i nie dosłyszało najczulsze ucho. Colorado mó­wił, iż czuł pismo nosem, ale przecież nic nie zauwa­żył!

To znaczy, że wojownicy Pehnulte już przybyli?

Właśnie tak. Zaraz ich ujrzycie.

Ktoś dorzucił gałęzi do żaru, bo ogień buchnął wy­soko, oświetlając kilka zaledwie postaci Indian. Rozejrzałem się dokoła.

Gdzież oni?

Niech wódz da znak — odezwał się Karol.

Pehnulte wymówił jedno krótkie słowo. Nawet nie podnosząc głosu. I nagle ożyły otaczające nas ciem­ności. W blasku migocących płomieni ujrzałem wyrastające jak spod ziemi sylwetki zbrojnych.

Uff — Colorado głośno odsapnął. — Takiej sztuczki, jak żyję, nie widziałem.

To jeszcze nie wszystko — odparł Karol. — Wie­dzieliśmy, że nadjeżdżacie. Zwiadowcy czatowali wzdłuż rzeczki.

Wspaniale!

Chodźmy do ogniska — zaproponowałem. — Je­stem głodny i wszystkie kości mnie bolą po tej jeździe we dwójkę.

Skąd ten koń? — zapytał mój przyjaciel.

Niech Colorado opowie — odparłem lokując się jak najwygodniej przy ogniu. — Czuję się jak po tu­zinie wykonanych operacji.

Współczuję ci, Janie. Obawiam się jednak, że czeka cię jeszcze sporo takich operacji, i to w okresie najbliższych dwu dni.

Byłem zbyt zmęczony, żeby cisnąć w Karola pa­tykiem leżącym u mych stóp. Nie zważałem na to, co opowiadał Colorado, wpatrzywszy się tępo w pło­mienie. Ocknąłem się dopiero wówczas, gdy wetknięto mi do ręki plaster pieczeni i podsunięto pod nos kubek z parującą kawą. Pijąc i jedząc nastawiłem uszu na słowa Karola. Teraz dowiedziałem się o rezultatach wędrówki Pehnulte i mego przyjaciela. Obaj po roz­staniu się z nami szli wyraźnym tropem, wędrując — podobnie jak my — wzdłuż skalnego podnóża. W ten sposób dotarli do miejsca, w którym górski łańcuch skręcał raptownie, odsłaniając daleką przestrzeń zielonej prerii. Widoczność ograniczały tylko gdzienie­gdzie kępy liściastych drzew i krzewów — świetne miejsca dla ukrycia się przed wrogiem, ale również znakomita okazja dla zasadzek. Ryzyko pieszej wę­drówki było więc niemałe. Jednakże bez dalszych niespodzianek dotarli do opuszczonego obozowiska czerwonoskórych. Tu musiał przez pewien czas prze­bywać Bawole Serce ze swymi towarzyszami. Stąd pewnie wyruszył na spotkanie większego oddziału

Apaczów Lipan. Od tego miejsca trop stał się jeszcze wyraźniejszy. W drugiej połowie dnia Karol przy po­mocy lornetki ujrzał w sporej odległości jakiś ruchomy punkt. Natychmiast ukryli się w gąszczu najbliż­szej kępy drzew. Ruchomy punkt zbliżał się coraz bar­dziej, aż wreszcie można było dostrzec, iż składa się on z jeźdźców podzielonych na dwie grupy. W pierwszej znajdowało się zaledwie kilku indiańskich wo­jowników. W drugiej — znacznie poważniejsza liczba. — Oba oddziały dzieliła przestrzeń kilkunastu jardów: wyglądało to na ucieczkę i pościg. Tak sądził przez chwilę Karol, ale Pehnulte wyprowadził go z błędu, stwierdzając, iż widzi tylko wojowników Lipan. Dlaczego jechali dwoma oddziałami — za chwilę się wyjaśniło — Oto pierwsza grupa skręciła nagle w prawo i po chwili znikła z oczu. Druga — zatrzymała się mniej więcej w odległości pół mili od kępy. Na tej otwartej przestrzeni nie sposób było ich podejść. Po­wstało poważne niebezpieczeństwo, że wojownicy Lipan będą posuwać się dalej w tym samym kierunku i zauważą wówczas ślady Karola i Pehnulte. Nasi to­warzysze postanowili więc wycofać się, przebiegając od kępy do kępy. Podczas wykonywania tego planu usły­szeli strzały, a drogę przecięły im dwie antylopy. Za­ledwie zdążyli uskoczyć poza kępę krzaków, gdy uka­zał się oddział indiańskich wojowników. Obie antylopy padły, ale jeźdźcy zamiast zabrać trofea i odjechać, zbliżyli się jeszcze bardziej do przypadkowego schro­nienia śmiałków.

Zimno mi się zrobiło — opowiadał Karol — kie­dy zauważyłem ich manewr. Dostrzegałem już twarze pomalowane jaskrawymi farbami (oznaka, iż plemię znajdowało się na wojennej ścieżce) i mogłem wszyst­kich dokładnie policzyć. Była ich równa dziesiątka.

Wojownicy zatrzymali się, zsiedli z koni. Kilku z nich zajęło się oprawianiem antylop, kilku poczęło zbierać chrust, o parę zaledwie kroków od naszych towarzyszy. Indianie widać jednak tak byli pewni swego bezpieczeństwa, że nawet nie zwrócili uwagi na niezbyt wyraźny, ale przecież dostrzegalny ślad stóp wśród trawy.

Rozpalili ognisko, a kiedy zakończono ściąganie skór z upolowanej zwierzyny, pokrojone na długie płaty mięso, zatknięte na patyki, poddane zostało procesowi przypiekania. Przez cały ten czas żaden z ludzi sie­dzących wokół ognia nie odezwał się ani słowem. P° jakichś trzech godzinach (“Zdrętwiałem cały od tego leżenia w bezruchu — mówił Karol — a ruszyć się nie można było") — kilku wojowników poderwało się gwałtownie. Rozległ się tętent kopyt i nowy przybysz pojawił się w kręgu ognia. Widzieli go obaj dokładnie, jak zsiadał z konia. W kruczoczarnych włosach nosił ptasie pióro. Pewnie był wodzem, ale pomniejszego znaczenia, bowiem Pehnulte podczas swych niedaw­nych odwiedzin Apaczów Lipan nie zauważył go w kręgu członków plemiennej rady.

Koło siedzących natychmiast się rozsunęło robiąc wolne miejsce.

Jeszcze nigdy tak nie nasłuchiwałem, jak wówczas — stwierdził Karol. — Miałem nadzieję, że na koniec dowiemy się czegoś interesującego. Ale okazało się natychmiast, iż muszę się jeszcze uzbroić w cier­pliwość.

Przybysz milczał, siedzący wokół niego milczeli również. Zadawanie niecierpliwych pytań zaliczane jest wśród Indian do bardzo złego tonu. Po prostu świadczy o braku wychowania, i to tym bardziej, im wyższą rangę społeczną lub wiek posiada zapytywany. A ten przecież był wodzem!

Na szczęście wszystko ma swój kres, więc i mil­czenie zostało wreszcie przerwane.

Niech wojownicy Lipan słuchają — odezwał się przybysz głosem przypominającym skrzypienie zawia­sów starych drzwi.

Było coś tak zaskakującego w kontraście, jaki za­chodził między młodym wyglądem Indianina a jego starczym głosem, że Karol z trudem powstrzymał się od śmiechu.

Niech wojownicy Lipan słuchają — powtó­rzył. — Przynoszę im słowa Ostrego Noża. Moje usta są jego ustami.

Nie potrafię dokładnie odtworzyć tego, co mó­wił — opowiadał dalej Karol. — Ale sens zapamiętałem. Jeśli się pomylę, niech mnie mój czerwony brat poprawi — tu zwrócił się do Pehnulte, a na potakujące skinienie głową począł streszczać podsłuchaną rozmowę. Niezwykle dla nas ważną.

Wynikało z niej bowiem, że wojownicy Lipan już nazajutrz mieli ruszyć za nami. Jednakże nie z miej­sca, w którym znajdowaliśmy się obecnie. Próg skal­ny — jak wspominałem — uniemożliwiał sprowadze­nie koni z hali w dolinę. Indianie mieli najpierw do­trzeć do podnóża hali, tam gdzie łączyła się ona z lasem.

Z relacji Colorado wynika, że właśnie tam do­tarliście dzisiaj — dodał Karol.

Przytaknęliśmy.

Świetnie. Tam mają się ukryć Indianie Lipan i czekać na nasze przybycie, po czym deptać nam po piętach.

Trzeba będzie dobrze zacierać ślady — wtrącił się stary traper. — Jak zauważą, ilu nas jest, gotowi zawrócić.

A niech zawracają — powiedziałem. — Tym lepiej.

Niezupełnie — odparł Karol. — Lipan zasługują na nauczkę, żeby więcej nie próbowali takich sztu­czek.

Słusznie — mruknął Colorado. — Należy się im dobra nauczka.

Oczywiście — zacząłem — ale..

Daj mi skończyć, Janie.

Umilkłem, chociaż perspektywa walki z Indianami wydawała mi się posunięciem zupełnie bezsensownym. Zdziwiło mnie stanowisko Karola w tej sprawie, i to tym bardziej, iż znałem go od lat jako zagorzałego przeciwnika bratobójczych wojen plemiennych, wy­niszczających czerwonoskórych co najmniej w tym samym stopniu, co walki z białymi. Nie było jednak czasu na medytację, interesowała nas obecnie inna sprawa.

Otóż Ostry Nóż miał iść za nami wiodąc trzydziestu wojowników i zaatakować nas dopiero wówczas, gdy znajdziemy się u stóp Deszczowej Góry, w wąwozie opisanym przez Pehnulte.

A jaką rolę w tym wszystkim ma odegrać Lesser i jego ludzie? — zapytałem.

Dowiedzieliśmy się i tego — stwierdził Karol — Zadanie Lessera ma polegać na wejściu w głąb wąwozu i natychmiastowym wycofaniu się stamtąd. Chodzi po prostu o ślady, jakie nam mają zasuge­rować rzekomą obecność bandy wewnątrz wąwozu.

Chyba musiałby mieć skrzydła — zauważyłem zgryźliwie — i unieść się w powietrze wraz z końmi. Pozostawiliby przecież tropy biegnące w odwrotnym kierunku.

Mój biały brat nie zna wąwozu — odezwał się Pehnulte. — Tamtędy płynie rzeczka. Wjeżdżając do wąwozu można zostawić ślady na jej brzegach, ale wyjeżdżając środkiem wodnego nurtu, oszuka się na­wet najlepszego tropiciela. Howgh!

Karol kiwnął potwierdzająco głową.

Rozumiem — odparłem. — Coś jak pułapka na myszy. Myszy to właśnie my, a przynęta to tropy od­działu Lessera. Pięknie sobie obmyślili. A co my na to?

Za jednym posunięciem złapiemy i Lessera, i wo­jowników Lipan — odezwał się niespodziewanie Co­lorado. — Dostaną się we własne sidła. Rzecz polega tylko na tym, aby skłonić Indian do wkroczenia w głąb wąwozu nie po nas, ale zamiast nas. Czy nie mam racji?

Na to trzeba by chyba cudu — zauważyłem.

Nie trzeba cudu — odparł Karol. — Posiadamy olbrzymią przewagę i nawet nie mam na myśli liczby osób, ale po prostu fakt, iż Lesser nie został zawiadomiony o planie Ostrego Noża. To oczywiście twoja zasługa, Janie. Jestem gotów się założyć, iż obierze wąwóz za miejsce chwilowego postoju, że tam właśnie będzie oczekiwać powrotu swego wysłannika. Gdy wojownicy Lipan nadciągną, uznają tropy jego oddziału za nasze. Przecież Ostry Nóż nic nie wie, że siły nam tak wzrosły.

Bardzo to skomplikowane — wyraziłem swą wątpliwość. — A poza tym zbyt liczymy na nieostroż­ność i naiwność przeciwników. A może to właśnie my jesteśmy naiwni? Czy Lesser będzie czekał przez cały dzień na powrót wysłanego do Lipan człowieka? Na pewno nie. Zacznie go szukać albo po prostu zostawi swemu losowi i podejrzewając, iż wpadł w nasze ręce, czym prędzej ruszy dalej.

Słusznie rozumujesz. Dlatego musimy uprzedzić Lessera.

W jaki sposób?

Wyruszając do Deszczowej Góry jeszcze tej nocy.

Czy zdążymy przed świtem?

Na pewno. Tak twierdzi Pehnulte.

Wódz skinął głową. Nie zabierałem więc już głosu, całkowicie zgnębiony perspektywą nocnej jazdy. Nie odpocząłem jeszcze po przebytej drodze. Jak pech, to pech!

Jedno mnie zastanawia — mruknął Colorado. — Dlaczego Ostry Nóż pragnie nas wpędzić w wąwóz? Mając taką przewagę, jak sądzi, mógłby napaść w każdej innej, dogodnej dlań chwili.

A tę uważa za najdogodniejszą — powiedział Karol. — Przypuszczam, że pragnie zapobiec strzela­ninie. Chce Pehnulte wziąć żywcem i uważa, iż dokona tego bez walki, zamykając nas w wąwozie. No.. ale teraz pozwólcie, że dokończę opowiadania, chociaż nic interesującego już nie mam do powiedzenia. Otóż wojownicy Lipan upiekli mięso, wskoczyli na konie i odjechali. A myśmy skorzystali natychmiast z okazji i pod ochronę zapadającego zmroku wrócili do nasze­go obozowiska.

Wyczerpawszy swe informacje Karol pierwszy pod­niósł się od ognia.

Nie mamy zbyt wiele czasu — stwierdził. — Ruszajmy.

Nie minęło i pół godziny, a ognisko zostało zga­szone, nasz jeniec przytroczony do końskiego siodła i wzięty pod opiekę przez dwu aż wojowników, a ja znalazłem się na grzbiecie swego wierzchowca, w dłu­giej kolejce jeźdźców.

Rozpoczynaliśmy nocną wędrówkę podzieleni na dwa oddziały. Pięciu wojowników, Pehnulte oraz na­sza trójka ruszyliśmy brzegiem strumienia. Pozostali musieli posuwać się środkiem rzeczki. Bardzo im współczułem, ale nie istniał inny sposób zatarcia śla­dów tak licznej grupy. Co prawda Ostry Nóż miał oczekiwać znacznie dalej, ale chodziło o to, aby na wszelki wypadek tropy na jak najdłuższej prze­strzeni świadczyły, iż nadal stanowimy zaledwie garst­kę wędrowców.

Długo będę wspominał tę noc. Najpierw było ciem­no jak w dziupli i zaledwie rozróżniałem plecy ja­dącego przede mną Karola. Później księżyc zajrzał w głąb doliny ożywiając fantastyczne cienie wśród drzew i krzewów. Po pewnym czasie te cienie poczęły mi się dwoić i troić w oczach. Poczułem przemożną senność. Walczyłem z nią, jak mogłem, i chyba zwy­cięsko, bo jeszcze widziałem dokładnie miejsce ostatniego obozowiska Lessera, znane mi już z rannej wędrówki. Ale później straciłem świadomość czasu i prze­strzeni, zapadłem w drzemkę.

Kiedy otworzyłem oczy, nie dojrzałem już księżyco­wego blasku, a mimo to nie było tak ciemno, jak na początku naszej drogi.

Staliśmy na samym skraju lasu. Gdzieś z prawej strony, w odległości kilku chyba jardów, cicho plus­kała rzeczka. Ze zdziwieniem zauważyłem, iż wpada do niej drugi strumień, a połączony nurt skręca rap­townie i ginie w głębi puszczy.

Co tam? — szepnąłem w kierunku pleców Ka­rola.

Odwrócił się i położył palec na ustach:

Jesteśmy w pobliżu wąwozu. Pehnulte wysłał zwiadowców. Spójrz — wyciągnął rękę przed siebie.

Przetarłem oczy. W mrocznej dali wznosiła się nie­wyraźnym zarysem potężna ściana skalna, której szczyt tonął w oparach mgieł.

Deszczowa Góra — szepnął Karol;

Nagle zrobiło mi się zimno. Trochę z wrażenia, tro­chę z przedrannego chłodu.

Co to za druga rzeczka? — zapytałem.

To strumień wypływający z wąwozu. A teraz.. sza! Nie gadaj!

Siedziałem więc w milczeniu rozglądając się dokoła, ale niewiele mogłem dostrzec. Zauważyłem tylko, że oddział czerwonoskórych, który posuwał się korytem rzeczki, zniknął teraz bez śladu, jakby się w ziemię zapadł.

Chyba jeszcze z pół godziny sterczeliśmy na siod­łach, aż wreszcie Karol — nie wiem na czyj sygnał, może Colorado, a może Pehnulte, bo oni obaj znajdo­wali się gdzieś na przedzie — zeskoczył z konia i ski­nął na mnie.

Chodź — powiedział półgłosem.

Zsunąłem się z siodła i omal nie przewróciłem, tak miałem zdrętwiałe nogi. Ale jakoś mi przeszło. Ują­łem wierzchowca za cugle i krok po kroku ruszyłem za przyjacielem. Z początku wiódł mnie skrajem lasu, potem skręcił gwałtownie między drzewa. Poszedłem w jego ślady, przeklinając po cichu kostropate ga­łęzie szarpiące mnie za ubranie i uderzające po twa­rzy. Tu panowała jeszcze noc.

Odetchnąłem, gdy wreszcie wyszliśmy na jakąś tra­wiastą polankę. Dostrzegłem kilku Apaczów siedzą­cych z filozoficznym spokojem pod drzewami lub wspartych na strzelbach o niezmiernie długich lufach: Opowiadano mi niegdyś, iż tego rodzaju broń rozpo­częto produkować na żądanie “łowców skórek", traperów zajmujących się polowaniem na zwierzęta fu­terkowe i handlarzy skupujących skóry. Otóż za broń palną, bardzo chętnie nabywaną przez wszystkie ple­miona Indian północnoamerykańskich, żądano tyle skórek futrzanych, ile zmieści się w stosie równym postawionej kolbą na ziemi strzelby. Im dłuższa lufa — tym większy stos skór!

Zostaw tu konia i weź sztucer — zarządził Ka­rol. — I nie śpij już.

Dałbyś spokój — burknąłem. — Wleczesz mnie przeklętym bezdrożem i jeszcze wmawiasz sen!

Przecież drzemałeś na koniu.

`— Możliwe... Co mam dalej robić? Gdzie Pehnulte i Colorado? Kiedy mi wreszcie wytłumaczysz...

Nie tak głośno. Chodź. Zaraz wszystko zrozumiesz.

Znowu musiałem przedzierać się przez gęstwinę: Gdy wydostaliśmy się z lasu, Karol poprowadził mnie spory kawałek drogi. Na koniec kazał się położyć wśród krzaków i zanim zdążyłem to uczynić, pierwszy dał nurka w zarośla. Czołgałem się za nim, starając się unikać najmniejszego szmeru. Spocony z wysiłku znalazłem się wreszcie tuż obok Karola. Przed moim nosem rosły dwa małe krzaczki, ale na prawo i na lewo czerniała cała gęstwina.

Wysuń głowę, tylko ostrożnie.

Przygiąłem gałązkę, która mi zasłaniała widocz­ność, posunąłem się ze dwa cale i natychmiast przy­warłem piersiami do ziemi. To było zaskoczenie.

Przede mną raptownie urywała się zielona płasz­czyzna. Naga ciemnobrązowa ściana spadała stromo ku równie brązowemu podłożu. Wąwóz! Dostrzegałem jego przeciwległe zbocze, tak samo nagie i tak samo porosłe na szczycie krzewami i wysoką trawą. Zdu­miewający wybryk natury, która przy pomocy wody stworzyła w tym miejscu miniaturowy kanion. Jego gładkich ścian nie potrafiłby sforsować nawet naj­bardziej doświadczony w wysokogórskiej wspinaczce człowiek.

W wąwozie—przepaści kłębił się jeszcze nocny mrok i na jego dnie nie byłem w stanie nic zauważyć. Usły­szałem tylko monotonny szum. Gdzieś w głębi waliła ze stoków Deszczowej Góry woda. Właśnie ta “grzmią­ca woda", o której po raz pierwszy dowiedziałem się z podsłuchanej rozmowy.

Pode mną toczył swe wody niewidoczny strumień wypływający gdzieś dalej jedynym wyjściem wąwo­zu. Ale gdzie znajdowało się to wyjście — na próżno starałem się dojrzeć. Cofnąłem się.

Karolu — szepnąłem.

Uniósł głowę.

Gdzie Lesser?

W środku. Dolina jest przez nas otoczona. Nie wymknie się. A teraz możesz sobie pospać. Mamy czas.

Nie odpowiedziałem. Posępne godziny kończącej się nocy działały na mnie dziwnie niepokojąco Miałem nerwy napięte do granic wytrzymałości i nawet najwygodniejsze łoże nie skłoniłoby mnie teraz do snu.

Co się stanie za godzinę, za dwie... Gdy z przedrannych oparów wynurzą się zamazane zarysy Deszczo­wej Góry, a wnętrze wąwozu rozbłyśnie światłem dnia?


Przed walką


Leżałem pełen niepokoju, stwierdzając, że najtrud­niejszą na świecie rzeczą jest oczekiwanie. Tymczasem nadal nic się nie działo. Było ciemno i coraz chłodniej. Cisza lasu i daleki szum wodospadu. Podziwiałem wo­jowników Mescalerów, którzy zachowywali tak dosko­nałą ostrożność, że do uszu moich nie dobiegł ani dźwięk trąconej broni, ani szelest rozchylanych gałęzi, ani przytłumiony tupot kroków.

Ktoś mnie trącił w ramię i znajomy głos zaszeptał nad uchem:

Mamy ich, doktorze.

Odetchnąłem głęboko. Colorado! Od niego na pewno czegoś się dowiem.

O'Brien? — powiedziałem pytająco.

Jest, jest. Zdrowiutki jak ryba, jeśli się nie mylę. A dokoła niego cała banda. Śpią jak susły.

Na co czekamy?

Aż się obudzą.

Kpisz, Colorado?

Ani mi w głowie. Czekamy na Apaczów Lipan. To będzie piękny dzień.

Właśnie — mruknąłem myśląc o nieuniknionej walce. Gdy nadciągną wojownicy Lipan, przemówią strzelby i rewolwery. Nigdy nie lubiłem słuchać takiej “gadaniny". A teraz przyrzekłem sobie, że dziś nie oddam ani jednego strzału. Mieliśmy tak ogromną przewagę, że moje postanowienie w niczym nie zmniej­szało naszych szans.

Colorado — powiedziałem — jeśli oni śpią, trafia się świetna okazja uwolnienia O’Briena.

Zrobiłbym to już ze sto razy, gdyby właśnie nie Samuel.

Nie rozumiem.

Z niego żaden traper. Jeśli się go wyrwie ze snu, gotów narobić hałasu. Rozbudzi wszystkich i zacznie się walka. Przedwczesna. I zupełnie zbędna.

Na niej przecież sprawa się zakończy.

Roześmiał się cicho:

Nie będzie żadnej walki, doktorze. Chyba, że ci Lipan mają w głowach sieczkę zamiast mózgu.

To dla mnie jakaś zagadka.

Taki jest plan Pehnulte. Otoczyliśmy wąwóz, że mysz się nie wymknie. Nie ruszamy Lessera, ma być przynętą dla Lipan. Gdy nadciągną, zaraz wpakują się do wąwozu. Wezmą ludzi Lessera za naszą gromadkę. Wówczas ich zamkniemy. Byliby szaleńcami przyjmu­jąc walkę w takich warunkach, i to tym bardziej, że Pehnulte zamierza ich puścić wolno. Dziwny z niego Indianin. Jeszcze takiego nie spotkałem.

Więc po co ta cała zasadzka? Wystarczy, abyśmy się pokazali wojownikom Ostrego Noża. Wobec tak nie­równych sił zrezygnują z walki.

Ba, pewnie. Ale Pehnulte zażąda nie tylko wy­dania nam ludzi Lessera, ale i całej palnej broni. Po­winni przecież ponieść jakąś karę. Według mnie ła­godna to kara.

Musicie tyle gadać? — ozwał się z boku groźny szept Karola. — Umarłego można by zbudzić.

Umilkliśmy, ale nie na długo. Paliła mnie ciekawość. Więc tylko przysunąłem się bliżej trapera.

Uważam — powiedziałem — że Ostry Nóż był­by durniem, gdyby przed napadem nie zapragnął raz jeszcze porozumieć się z Lesserem. Wyśle zwiadowców i odkryje naszą obecność.

Ostry Nóż będzie się spieszył. Jest przekonany, iż z nami da sobie radę nawet bez pomocy bandy. Przecież bardzo niechętnie tę pomoc przyjął. Tak wy­nikło z pańskiego opowiadania, doktorze.

Potwierdziłem ten wniosek.

A kiedy należy się ich spodziewać? — zapytałem mając na myśli wojowników Lipan.

Trudno określić. Jednakże na pewno nim skoń­czy się dzień.

Zrobiło mi się nagle bardzo wesoło.

Colorado — powiedziałem — niech pan natych­miast posypie tych bandytów jakimś proszkiem na­sennym albo napoi ich odwarem z peyotlu *, żeby spali jak najdłużej. W przeciwnym bowiem wypadku gotowi obudzić się przed przybyciem Ostrego Noża i cały nasz plan weźmie w łeb!

Pozostawiam to panu, jako lekarzowi — odciął się. — Jeśli przebudzą się przed czasem, nic w tym dla nas groźnego. Sprawa nieco się pogmatwa, kiedy będą chcieli stąd wyjść. Musimy ich zatrzymać.

Z odpowiednim hałasem i strzelaniną — doda­łem — co uprzedzi Ostrego Noża.

Uprzedzi albo nie... Czekajmy cierpliwie, a zoba­czymy, jak kij popłynie...

Ależ on miał nerwy! Ja mało ze skóry nie wyskaki­wałem z niecierpliwości. Po raz wtóry przysunąłem się bliżej krawędzi wąwozu. Wydało mi się, iż obecnie dostrzegam już w dole rzeczkę, a nieco w głębi czer­wone węgielki gasnącego ogniska.

Gdzie Pehnulte? — szepnąłem.

Po tamtej stronie wąwozu, da nam znać wystrza­łem albo przyśle wojownika.

Piekielnie dłużył mi się czas. Co kilkanaście minut zerkałem w głąb doliny, nic się w niej nie działo. Aż wreszcie z oparów ustępującego mroku — tam w do­le — wyłoniła się postać człowieka. Widziałem, jak ściągał z pleców koszulę, a potem, schylony, oprys­kiwał się wodą strumienia. Na koniec odszedł, lekko


Peyotl (Lophopnora Williamsii) — mały kaktus barwy niebiesko—zielonej. Jego sok jest silnym środkiem odurzają­cym. Indiańscy czarownicy od wieków stosowali go często podczas rytualnych obrzędów. Peyotl, popularny na terenie Meksyku, znany był w Ameryce Północnej aż po krainę Wielkich Jezior. Obecnie zakazany w handlu jako narkotyk.


pogwizdując. Bardzo bezpiecznie musiał się tu czuć Lesser i jego ludzie.

Minęło z pół godziny, gdy różowa, maleńka łuna podniosła się nad rozpadliną. Pewnie się rozbudzili i rozpalili ognisko. Z kolei usłyszałem tępy stukot kopyt uderzających o stwardniały grunt. Z głębi wą­wozu wynurzył się człowiek na koniu. Jechał stępa, kierując się w stronę wyjścia. Czyżby Lesser wysyłał go dla zbadania okolicy i odszukania zaginionego od wczoraj gońca? Na to wyglądało. Koń i jeździec znikli mi z oczu za skalnym załomem.

Jeśli napotka teraz Lipan... — szepnąłem do Co­lorado.

Niech się Pehnulte tym martwi. Droga jest ob­stawiona i nie powinien daleko ujechać.

Poczułem blask światła na twarzy. Uniosłem głowę. Nad zboczem Deszczowej Góry ukazał się czerwony rąbek słonecznej tarczy. Las rozbrzmiał nagle głosami

ptaków, a liście krzewów, wśród których spoczywałem, zaszeleściły w porannym wietrze. Oczekiwałem lada chwila całego oddziału Lessera opuszczającego wąwóz. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. Prawdopodobnie szef sądził, iż my również jeszcze nie wyruszyliśmy w drogę, a może nawet przypuszczał, że nas w nocy napadnięto i pojmano.

Zerknąłem w kierunku Karola. Leżał w tym sa­mym miejscu. Usłyszał spowodowany przeze mnie szelest gałęzi i zgromił mnie wzrokiem, a potem położył palec na ustach.

Słońce dźwigało się coraz wyżej, promienie jego się­gały już połowy wysokości ścian wąwozu. Począłem marzyć o swym rodzinnym Milwaukee i o wygodnym łóżku. Nerwowe podrażnienie już minęło i teraz czu­łem się straszliwie senny. Powoli zapadłem w jakąś drętwotę, z której wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie za rękaw. To Colorado.

Czy pan śpi, doktorze?

Mruknąłem coś niewyraźnego, byle się odczepił, podłożyłem łokieć pod głowę, zmrużyłem oczy. I pra­wie w tej samej chwili poderwałem się jak dźgnięty szpilką. Przeraźliwy dźwięk ozwał się w dole, chyba w okolicy wejścia do wąwozu. Jakieś: ii-ii-ii-ii! — w górnych, przenikliwych tonach.

Leż spokojnie, Janie — odezwał się Karol. — To bojowe zawołanie Apaczów, pewnie Lipan nadciągnęli i wzięli ludzi Lessera za naszą gromadkę.

Spojrzałem w dół. Dwa szeregi Indian biegły po obu stronach strumienia, wrzeszcząc ogłuszająco. Od­powiedziały im jakieś inne głosy. Tumult trwał chyba jeszcze ze dwie minuty, po czym raptownie ucichł. Wówczas zagrzmiał huk strzału z rusznicy. Jeden raz tylko.

Colorado! Janie! Biegnijmy!

Karol wyskoczył z zarośli wielkim susem i począł gnać wzdłuż krawędzi wąwozu tak szybko, że ledwie mogłem dotrzymać mu kroku. Za mną tupotały cięż­kie buciory trapera. Oczekiwałem, że lada chwila po­tknę się o któryś z wystających korzeni i runę w gąszcz. Na szczęście, po przebiegnięciu kilku jardów, zarośla ustąpiły wysokiej trawie porastającej opadającą łagod­nie równinę. Prawie bez tchu dotarłem do dna jakiejś kotlinki, przegrodzonej połyskującym korytem wody. Mała rzeczka płynęła pieniąc się i bulgocząc. Tu mój przyjaciel zatrzymał się. Stanąłem obok niego, mocno robiąc piersiami.

Kotlinka, szeroko otwarta z trzech stron, z czwartej ograniczona była pionową ścianą, pękniętą od szczytu do podstawy. Szpara pęknięcia — jak stwierdziłem po­bieżnie — pozwalała jednak na swobodne przejście człowieka z koniem. Ze szczeliny wypływał strumień, nie wypełniający całej jej szerokości. Po obu stronach dwa wąziutkie spłachcie piasku poznaczone były odciskami kopyt i stóp ludzkich. Zdążyłem to za­uważyć przez jedno mgnienie oka, bo Karol natych­miast odciągnął mnie w bok. Przy samej rozpadlinie, z wysuniętymi strzelbami, spoczywało kilku wojowni­ków Mescalerów. Dalej, oparty o zrąb skalny, stał Pehnulte.

Moi bracia przybyli w samą porę — odezwał się beznamiętnym głosem. — Ostry Nóż znajduje się w wąwozie. Będzie chciał się wydostać. Nie dopuścimy do tego. Howgh!

Pułapka się zamknęła — mruknął Colorado. — Czy oni są z końmi?

Nie — odparł wódz. — Konie zostały tam — wskazał ręką poza siebie. — Strażników schwyta­liśmy.

Co teraz nasz czerwony brat zamierza? — zapy­tał Karol.

Nie chcę przelewu krwi. Jeśli zapragną sforso­wać przejście, damy salwę w górę. Howgh!

Karol przytaknął skinieniem głowy.

Oby tylko strzały na postrach wystarczyły —— do­dał niepewnie.

Tym przejściem mogą się przecisnąć najwyżej dwie osoby jednocześnie. Biorę na siebie jednego.

Ja drugiego — dodał Colorado. — A pięści mam nieliche. Zdaje się, że nadchodzą.

Usłyszeliśmy jakieś pomieszane głosy, tupot nóg, aż wreszcie w głębi węzizny ujrzałem grupę zbrojnych. Na czele posuwał się Indianin olbrzymiego wzrostu, z piórami wpiętymi we włosy, za nim biegli w długim szeregu wojownicy z łukami i strzelbami w dłoniach. Zorientowali się w pomyłce i teraz spieszyli opuścić wąwóz. Zauważyłem człowieka, który towarzyszył Indianinowi. Poznałem natychmiast, mimo iż zmie­nił się bardzo od chwili, w której ostatni raz go oglą­dałem. To nie był już ten pozornie ociężały, o bladej, wygolonej twarzy, nieco pochylony właściciel gospody “Arizonac" w Rainy Valley. Pod rondem wygniecio­nego kapelusza zdążyłem dostrzec twarz ogorzałą od wichrów i słońca, czarny zarost, opadającą na pierś, w szpic przyciętą brodę.

Lesser — powiedziałem do Karola.

Nie wiem, czy również poznał, odpowiedzi nie do­słyszałem lub w ogóle nie nastąpiła. Zamiast Karola przemówiła długa rusznica Pehnulte, głosem podobnym do gromu. Nacisnąłem dwukrotnie cyngiel sztucera. Broń ozwała się trzaskiem przypominającym dźwięk, jaki wydaje łamana sucha gałąź. Ale ten dźwięk prawie zginął w potężnej palbie. To wojownicy Mescalerów, ukryci w gąszczu porastającym krawędzie wąwozu, dali znać o swej obecności. Na naszych przeciwnikach wywrzeć to musiało wrażenie, jak to się mówi, piorunujące.

Jednym okiem (za każdym razem, gdy stawałem tuż przed szczeliną, Karol gwałtownie odciągał mnie w bok!) dostrzegłem, że biegnąca grupa zatrzymała się, a potem szybko rozproszyła. Wyobraziłem sobie, jaki popłoch spowodować musiała nieoczekiwana strze­lanina, jak w pierwszej chwili rozglądać się poczęli za rannymi i zabitymi. Biedacy! W tym nagim wąwozie stanowili cel równie otwarty, jak tarcza na strzel­nicy.

Gdy tylko zamilkło trzecie, najsłabsze echo, ozwał się donośnym głosem Pehnulte:

Niech mnie słuchają wojownicy Lipan!

Przerwał na sekundę dla wywołania większego efek­tu. Ani jeden dźwięk nie zamącił ciszy tej przerwy. Wydało mi się, że zamilkły nawet leśne ptaki.

Wojownicy Lipan! Mówi do was wódz Apaczów Mescalero. Niewiele słońc minęło, gdy przebywałem w waszych wigwamach. Przyniosłem czerwonym bra­ciom zieloną gałązkę pokoju. Mówiłem, że nadszedł czas zjednoczenia wszystkich plemion Apaczów roz­sianych jak ziarnka piasku na pustyni. Krew przelana we wzajemnych walkach mogłaby wypełnić koryta wszystkich rzek płynących tym krajem, a groby po­ległych wojowników wyznaczyć drogę od jednej wiel­kiej wody do drugiej! Co mi odpowiedziano? Ostry Nóż słuchał w milczeniu moich słów, ale kiedy mnie żegnał, jego język stał się jak kolec skorpiona: ostry i trujący. Chociaż byłem jego gościem, a topór wojen­ny nie został między nami wykopany.

Znowu przerwał. Z głębi wąwozu nie ozwał się ani jeden głos protestu czy nienawiści.

Wojownicy Lipan na dobre odpowiedzieli złem. Wyruszyli, aby mnie napaść. Sprzymierzyli się z pięcioma bladymi twarzami, których ręce czerwone są od krwi Indian. Takich przyjaciół znalazł sobie Ostry Nóż! Słuchajcie mnie! Jesteście otoczeni, nie możecie się obronić. Wzywam Ostrego Noża, aby przyszedł do mnie. Dowie się, na jakich warunkach wypuszczę go i wszystkich wojowników. Niech się pospieszy. Gdy na wąwóz padnie cień Deszczowej Góry, zamiast mnie przemówią strzelby Mescalerów. Howgh!

Odwrócił się i skinął na nas.

Niech moi bracia mają się na baczności. Będą znowu próbowali przedrzeć się.

Jeśli tak, to nie obejdzie się bez pukaniny — odparł Colorado. — Nie widzę innego sposobu po­chwycenia tej bandy.

Colorado się myli. Jest sposób.

Spojrzałem pytająco na wodza, na Karola, na trape­ra. Co miał na myśli Pehnulte? Odpowiedź otrzyma­łem bardzo szybko. Najpierw dostrzegłem kilku In­dian wbiegających do kotlinki, w której staliśmy, z olbrzymimi naręczami gałęzi i chrustu. Rzucili je na dwa stosy tuż przy wylocie wąwozu, po obu stronach rzeczki. Sądziłem, iż budują w ten sposób coś w rodzaju zasłony dla nas, a jednocześnie barykady tarasującej przejście. Jakżeż licha to była zapora! Jednakże pomyliłem się. Nie o to chodziło. W chwilę później skrzesano ogień i płomień objął oba stosy, strzelił wysoko ku górze, tworząc jakby świetlisty most nad wodą.

Niech spróbują skakać! — krzyknął Colorado.

Dołożono jeszcze więcej drewien, a temperatura tak wzrosła, iż musieliśmy się cofnąć kilka kroków. Szaleniec, który próbowałby sforsować tę ścianę ognia, nawet gdyby się mu to udało, wyszedłby z takiej pró­by ciężko, jeśli nie śmiertelnie poparzony. A jednak Ostry Nóż próbował — co prawda jeden tylko raz — wyrwać się na zewnątrz. Przewidująco i roztropnie położyliśmy się nieco z boku wejścia. Wówczas po­przez buzujące płomienie grzmotnęła w naszym kie­runku salwa co najmniej kilku fuzji. Z ognia strzeliły snopy iskier, a parę płonących głowni z suchym sze­lestem wyleciało ze środka ogniska i padło gdzieś za nami. Teraz cały stos począł drgać, jakby go usiło­wano zepchnąć w rzeczkę, na koniec buchnął z niego kłąb pary i dymu. Musiano chlusnąć wodą.

Dwukrotnie nacisnęliśmy cyngle, celując i tym razem nie w głąb rozpadliny, ale wysoko ponad pło­żenie. Równocześnie dorzucono nową porcję suchych

gałęzi. Przygaszone drewno buchnęło silniejszym pło­mieniem. Okolicznością jeszcze pomyślniejszą stała się zmiana kierunku wiatru. Począł dąć nam w plecy, kierując płomienie w gardziel wąwozu i daleko poza nią, uniemożliwiając naszym przeciwnikom podejście do ognia.

Jak długo jednak mieliśmy czekać na ostateczny wy­nik akcji?

Termin wyznaczony przez Pehnulte był odległy. Gdy słoneczna tarcza w całości wyjrzała zza szczytu Deszczowej Góry, zorientowałem się, iż cień, o którym mówił wódz Mescalerów, paść może dopiero w drugiej połowie dnia. Ten wniosek — przez dziwne skojarze­nie — przypomniał mi, iż od rana nic jeszcze nie mia­łem w ustach. Natychmiast poczułem głód. I to jaki! Powiedziałem o tym Karolowi.

Wytrzymaj jeszcze trochę, Pehnulte na pewno o tym pomyślał.

Cicho westchnąłem. Ostatecznie jednak moje dole­gliwości fizyczne warte były ceny bezkrwawego zwy­cięstwa. Więc nic nie odpowiedziałem. Ale oto — co mnie bardzo podniosło na duchu — poprzez zaporę płomieni przedarł się ku nam donośny głos:

Ostry Nóż chce mówić z Pehnulte!

Niech wyjdzie z wąwozu — odparł Wielki Jeleń.

Czy Pehnulte przyrzeka Ostremu Nożowi, że bę­dzie mógł odejść nie zatrzymywany?

Przyrzekam, jeśli zjawi się przede mną bez bro­ni w pokojowych zamiarach.

Czy ma przyjść sam?

Wojownicy Lipan są gadatliwi jak stare sąuaw! Czy Ostry Nóż lęka się Mescalerów? Powiedziałem, że go nie zatrzymamy. Howgh!

Nie padło już żadne dalsze pytanie. Po tamtej stronie musiano zapewne naradzać się, bo znowu zaległa cisza. W końcu po wielu, wielu minutach oczekiwania ten sam głos zawołał:

Odsuńcie ogień! Ostry Nóż chce przejść:

Uwaga — szepnął Karol.

Niech moi biali bracia przesuną się na jedną stronę. Jeżeli Ostry Nóż będzie próbował się przebić, moglibyśmy się nawzajem pozabijać.

Zastosowaliśmy się natychmiast do tego polecenia. Pehnulte był przewidujący.

Teraz dwu Mescalerów długimi gałęźmi zmoczony­mi w potoku poczęło rozwalać jedną z ogniowych ba­rykad, tę, która płonęła na lewym brzegu. Część ża­rzących się głowni odsunięto pod ścianę, część ze­pchnięto w nurt. Uniosła się chmura pary i dymu. Gdy opadła — ujrzałem po raz drugi tego ranka wy­niosłą postać Ostrego Noża.

Szedł teraz ku nam nie spiesząc się. Za jego ple­cami dojrzałem grupę trzech czy czterech Indian, ale ani jednego białego. Pehnulte ostrzegł:

Niech Ostry Nóż natychmiast odprawi swych wojowników. Będę rozmawiał tylko z nim.

Poskutkowało. Widziałem, jak wielkolud odwrócił się na chwilę, a grupka postępująca za nim zaraz się cofnęła. Usiedli półkolem, ale w odległości kilku jar­dów od cieśniny. Chyba zrozumieli, że żadne sztuczki nie poprawią ich sytuacji.

Pehnulte — dotąd stojący — teraz usiadł mając za plecami stok kotlinki. Nasza “biała" trójka zajęła miejsca nieco z boku, aby móc swobodnie obserwować wylot wąwozu. Trzej wojownicy Mescalerów nadal spoczywali w trawie z bronią wymierzoną w rozpad­linę.

Ostry Nóż wysunął się wreszcie przed skalne wrota. zatrzymaj się i rozejrzał dokoła. Siadając naprzeciwko Pehnulte, musiał odwrócić się tyłem do wą­wozu.

Czekałem, co dalej nastąpi. Indianie nie spieszą się z rozpoczęciem rozmowy. Długotrwałe milczenie sym­bolizuje wielką mądrość, dodaje powagi wojowniko­wi. Teraz więc, gdy Ostry Nóż zajął przeznaczone dlań miejsce, milczeli obaj. Wielki Jeleń udawał, że w ogóle nie dostrzega swego przeciwnika: bawił się worecz­kiem od leków zawieszonym na szyi i od czasu do czasu spoglądał w niebo, jak gdyby właśnie stamtąd oczekiwał przybycia wysłannika.

Obserwowałem twarz Ostrego Noża. Początkowo nie zdradzała żadnych uczuć. Jednak po paru minutach poczęła chmurnieć. Wodza ogarniało zdenerwowanie pomieszane z gniewem, którego nie potrafił już ukryć. Na koniec wybuchnął:

Czego Pehnulte szuka na niebie?! Przyszedłem na rozmowę o ludziach, nie o ptakach!

Dostrzegłem nikły cień uśmiechu na twarzy Wiel­kiego Jelenia. Dopiero teraz spojrzał przed siebie.

Witam Ostrego Noża — powiedział spokojnie. ——Gdyby jego słowa były inne, gdy bawiłem u wojow­ników Lipan, nie siedziałby teraz przede mną jako wróg. Ale ja nie pragnę przelewu krwi. Howgh!

Umilkł. Widziałem, jak pierś Ostrego Noża podnio­sła się w głębokim oddechu. Po raz drugi w tak krót­kim odstępie czasu wódz Mescalerów zapewniał go, iż nie chce walki.

Czy Pehnulte wypali ze mną fajkę pokoju?

Jak na mój rozum było to bezczelne pytanie. Tak samo musiał je ocenić Pehnulte, bo odparł ostro:

Wojownicy Lipan oddadzą wszystką broń, zanim zostaną wypuszczeni. Koni nie odzyskają. Ostry Nóż rozbroi trzech białych i przywiedzie do mnie człowieka, który jest ich jeńcem. O niego najbardziej nam chodzi. Kiedy to wszystko zostanie dokonane, zasta­nowię się, czy mam wypalić fajkę pokoju. Howgh!

Ostry Nóż widać nie spodziewał się tak ciężkich wa­runków. Zbyt wiele wiązał nadziei z niechęcią wodza Mescalerów do rozlewu krwi. Teraz dowiedział się prawdy i to go rozzłościło. Zerwał się z ziemi i ochry­płym głosem krzyknął:

Nigdy!

Na twarzy Pehnulte nie drgnął ani jeden muskuł, nawet nie poruszył się. Obojętnym głosem, jak gdy­by kończąc przerwaną pogawędkę, dodał:

Wojownicy Mescalerów czekać będą do zachodu słońca. Teraz Ostry Nóż może odejść.

Powiedziawszy to podniósł się powoli i nie patrząc na swego przeciwnika odwrócił się do niego plecami. Tamten stał przez chwilę nieco pochylony, gotując się do skoku. Widziałem, jak dłonie jego zacisnęły się niby drapieżne szpony, a oddech stał się szybki. Ale to trwało krótko. Wyprostował się i nie obdarzyw­szy nas ani jednym spojrzeniem, ruszył w kierunku szczeliny. Kiedy ją minął i zniknął nam z oczu, stos płonących drew znowu zatarasował przejście.

Gniew mu rozum odebrał — odezwał się pierw­szy Colorado i tak głośno, aż drgnęliśmy. — To sza­leniec!

Wieczorny cień przywróci mu rozsądek — od­parł Pehnulte i zaraz dodał, jak gdyby dla zaakcento­wania, iż szaleństwa Ostrego Noża nie traktuje poważ­nie: — Na moich białych braci czeka już pieczeń z antylopy. Wojownicy rozpalili ogień pod lasem. A trzech z nich należy tu przysłać. Do wieczora będzie spokój, ale przezorność jest równa mądrości. Idźcie.

Z kotlinki znajoma już droga doprowadziła nas nie do jednego, ale do kilku ognisk, przy których Indianie piekli mięso. Wreszcie mogłem zaspokoić głód. Ale zaraz potem uczułem wracającą falę ociężałości i snu. Karol na pewno musiał być równie zmęczony, lecz stary nawyk traperski nie pozwolił mu kłaść się pod najbliższym drzewem. Widząc, iż zamierzam tak właś­nie postąpić, zapewnił mnie, iż najwygodniej będzie spocząć obok własnych koni. Odprowadziliśmy więc trzy wierzchowce na sam skraj lasu i tu rozsiodłali. Karol natychmiast otulił się pledem i podsunął siodło pod głowę.

Radzę wam postąpić tak samo — mruknął. — Nie wiadomo, co nas czeka w nocy.

Odwrócił się plecami i — założę się — po minucie spał. Począłem sobie mościć legowisko. Nareszcie odeśpię zaległości. Jednak nie dane mi było tego do­konać. Colorado skończył czyścić konia, ale nie po­łożył się. Widziałem, jak krążył tu i tam, bez jakiegoś widocznego celu. Coś go niepokoiło. Na koniec przy­stanął, rozejrzał się dokoła i zerkając na śpiącego Ka­rola, podszedł do mnie.

Nie mogę spać, doktorze — rzekł jakby uspra­wiedliwiającym tonem.

Co pana gnębi? — zapytałem nieco sennie. — Indianie?

Nie, nie w tym rzecz. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy i nie mogę się ich pozbyć. Ot, wspomnie­nia przeszłości... Czuję, że muszę się wygadać, dokto­rze, może odzyskam spokój.

W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na dziwny ton słów ani na samą propozycję i odparłem machi­nalnie:

Dobrze, pogadamy, jak się wyśpię. Ziewnąłem rozciągając na murawie pled. Traper

położył mi dłoń na ramieniu.

Później może nie starczyć czasu.

Przetarłem dłonią oczy.

Co? Co pan powiedział, Colorado? Może z Ka­rolem, jeśli to coś ważnego... ale on już śpi — wes­tchnąłem.

Nie trzeba budzić — zaprotestował. — Ja mam sprawę do pana, doktorze, ot, taką prywatną... Chodźmy gdzieś na boczek.

Ujął mnie pod ramię i odprowadził poprzez gęstwi­nę krzewów aż na trawiasty wygon, gdzie rosło sa­motne drzewo.

Siadajmy, doktorze. Tu nam nikt nie przeszko­dzi, a i my nikomu.

Byłem zmęczony, ale zaniepokoił mnie wygląd Co­lorado. Twarz miał poważną, a oczy spoglądały prawie surowo. Usiadłem na trawie, plecami oparłem się o kostropaty pień.

Czy pan wie, doktorze, kim ja jestem? — zaczął dość nieoczekiwanie.

Uśmiechnąłem się:

Znakomitym strzelcem i doświadczonym tra­perem.

Ach tak, ale to jeszcze nie wszystko, to prawie nic. Ale pan się dowie.

Zupełnie mnie to zdezorientowało. Czego chciał ode mnie Colorado?

Dobrze — zgodziłem się ustępliwie — ale dla­czego...

Niech pan nie przerywa. Muszę to powiedzieć. Właśnie panu. Jest pan jedynym tutaj człowiekiem, który potrafi zrozumieć.

Przesada, Colorado.

Nie. Jest pan człowiekiem z dalekich miast wschodu, skąd i ja pochodzę.

Domyślałem się tego.

Lecz na pewno nie domyślił się pan, dlaczego i w jakim charakterze w te strony przybyłem. Po co przyjechałem na Dziki Zachód, a był on wówczas na pewno dzikszy niż obecnie. Odległe to lata.

Odetchnął głęboko. Jeszcze nigdy nie widziałem Co­lorado w takim nastroju.

Ja tu, doktorze, przyjechałem jako.. prawnik. Stwierdzenie to stało się dla mnie czymś tak nie­oczekiwanym, że głośno krzyknąłem: — Co?!

Jako prawnik, z dyplomem uniwersyteckim w kieszeni — powtórzył. — Niech pan posłucha...


Tajemnica starego trapera


Wyrzuciło go wnętrze zakurzonej karocy—dyliżansu, który dwa razy na dobę przebiegał ten ostatni odci­nek przetartego szlaku. Dalej na zachód nie istniało już nic poza dziką przyrodą, poza rozproszonymi ple­mionami Indian, poza górami, które wznosiły swe po­srebrzone śniegiem szczyty hen, daleko na horyzon­cie. Wypchnęła go z wnętrza dusznego pojazdu nie­cierpliwość, która nie zezwoliła czekać, aż umilkną ostatnie uderzenia końskich kopyt, a woźnica trium­falnie strzeli z bata za pomyślnie skończoną po­dróż.

Wyskoczył, gdy tylko ujrzał pierwsze zabudowania, a dyliżans z gwałtownego pędu przeszedł w leniwy trucht. Szybciej nie sposób było tu się posuwać, przeszkadzała wąskość uliczki i dziwna jej nieregularność. Domki, szopy, budy i stragany stały tu zupełnie do­wolnie: raz cofały się, raz posuwały, tworząc nieocze­kiwane placyki lub węziny, przez które z trudem przecisnąć się mogła szeroka kolasa. Wyskoczył na jednym z takich placyków przed piętrowym, nieforemnym domem.

Słońce zachodziło i deska wisząca nad wejściem do gospody “Pod Dzielnym Psem" przybrała czerwoną barwę. Popatrzał na napis, na brudne, małe okienka,

na ściany nieokreślonej barwy, szare jakieś i zgniłe, na śmiecie walające się przed obejściem, na cały ten obraz zaniedbania, chociaż żaden budynek nie mógł tu być stary. Ale widać czas upływał w tych stronach szybciej.

Pomyślał, że tej gospodzie pasowałaby raczej nazwa “Pod Zdechłym Psem", lecz cóż było robić? Pchnął drzwi i wkroczył do środka. Znalazł się w długiej izbie, mrocznej, wypełnionej krwawym refleksem wie­czornej zorzy błyskającej na szybach. Pod wpływem pierwszego wrażenia aż się cofnął, lecz zaraz się zreflektował: nie zna przecież nikogo w tym miasteczku, a inne gospody przedstawiają się na pewno podobnie albo gorzej.

Podszedł do szynkwasu, który w odległym kącie dziwnie złowieszczo połyskiwał metalowymi okucia­mi, podobny do wielkiej barykady tarasującej przej­ście w głąb domostwa. Spodziewał się, że ujrzy za blachą obitą ladą oberżystę z obliczem zbrodniarza, co pasowałoby do tego ponurego wnętrza. Zapomniał więc języka w ustach, gdy zagadnął go głos o brzmie­niu nieoczekiwanie delikatnym, o wysokiej tonacji:

Słucham pana...

Spojrzał na młodą dziewczynę i zająknął się:

Czy tu ktoś obsługuje?...

Właśnie ja. Zaraz przyniosą światło — i od­wróciwszy głowę powiedziała głośno i wyraźnie: — Francis! Przynieś lampy. — I znowu powtórzyła: Słucham pana...

Chcę wynająć pokój na kilka dni. Czy jest jaki wolny?

Tak, proszę pana...

Zastałem gospodarza?

Nie, proszę pana. Ojciec wyszedł na chwilę.

Mam z panią załatwić?

Tak, proszę pana.

Chciałbym obejrzeć pokój.

Tak, proszę pana. Chłopiec zaprowadzi....

Tak, proszę pana. Nie, proszę pana..." — uśmiechnął się.

Pusto tu — zauwa­żył.

Tak — potwierdzi­ła — Przeważnie schodzą się wieczorem, a dzisiaj jest piątek.

Nie zrozumiał, co ma wspólnego piątek z pustą salą, ale nie zapytał, tylko stwierdził pół żartem, pół serio:

Nie jest pani roz­mowna.

Nie odpowiedziała od razu, dopiero gdy zabłys­ły jak małe słońca dwie metalowe lampy naftowe wniesione przez chłopca, rzekła:

Zawieś, Francis — a zwracając się do przy­bysza, z nutką niecierpli­wości w głosie: — Tu czę­sto lepiej mówić mniej, zwłaszcza kiedy się stoi za ladą. — I podnosząc ton o pół nuty wyżej: — Pan myśli, że to przyjemne?

Przerwała nagle i po sekundzie dodała już zupełnie beznamiętnym akcentem:

Francis, zaprowadź pana na górę, weź klucze z tablicy, siódemkę.

Po czym odwróciła się do półek zastawionych butel­kami i szkłem.

Patrzcie ją! — pomyślał podróżny. — Jaka harda! Nawet na mnie nie spojrzała."

Jednakże mylił się. Nie zdając sobie z tego sprawy, zwracał na siebie uwagę ubiorem. Nikt tak się tu nie odziewał. W czarny, miejski garnitur, w kołnierzyk z krawatem, w kapelusz z małym, lekko podwiniętym rondem. Walizeczka, którą trzymał w ręku, była na pewno równie elegancka, co mało pakowna. Takich tu nikt nie używał.

Dziewczyna zza lady dobrze to wszystko zauważyła, ale wnioski zachowała dla siebie. W półdzikim kraju nieoględne słowo było równie niebezpieczne, jak ukąszenie żmii. Więc już lepiej: “tak, proszę pana... nie, proszę pana..."

Podróżny nie bawił długo na piętrze. Zszedł do sali, zamówił kolację i skończył ją wtedy, gdy przy oświe­tlonym już bufecie gromadzić się poczęli stali i przypadkowi bywalcy “Dzielnego Psa". Ludzie różnych zawodów i bez zawodu, rozmaitego pochodzenia, wie­ku, umiejętności. Przybysze ze wszystkich stron świa­ta szukający szczęścia na ziemiach dziewiczych. Pionierowie przyszłej cywilizacji tych obszarów, ale jednocześnie — jakże często! — lenie, obiboki i zwy­kłe rzezimieszki szukające łatwego chleba.

To były czasy wielkich wędrówek, lata, w których przystępowano do budowy pierwszej linii kolejowe] mającej połączyć wschód z zachodem wielkiego kontynentu *. To były lata, w których Oklahoma należała jeszcze do czerwonoskórych *, a odkryte świeżo bo­gactwa mineralne nowych ziem w jednym tylko roku ściągnęły na Dziki Zachód prawie sto pięćdziesiąt ty­sięcy ludzi do pracy w górnictwie.

Jednakże przybysza nie interesowały tego wieczoru postaci coraz gęściej tłoczące się przy szynkwasie. Prawdopodobnie był zmęczony całodzienną podróżą. Skończywszy posiłek udał się do swego pokoju i na­tychmiast zasnął. W jego wieku zasypia się natych­miast, a czarno ubrany podróżny nie liczył sobie więcej niż dwadzieścia kilka lat.

Nazajutrz wstał wcześnie i opuścił gospodę. W tym samym ciemnym ubraniu, ale bez walizeczki Przed wyjściem powiedział do gospodarza zastępującego cór­kę za kontuarem:

Nazywam się Lytton, Samuel Lytton. Mieszkam tu od wczoraj.

Wiem. Gabriela mi mówiła. Czy o pana będzie kto pytał?

Bardzo wątpię — odparł żartobliwie. — Byłoby to wydarzenie nieprawdopodobne.

Gospodarz odwzajemnił się uśmiechem:

Tu wszystko jest prawdopodobne. Pan pierwszy raz?

Tak. Nie znam nikogo w tych stronach.

Uczynił krok w kierunku drzwi, ale jeszcze zatrzy­mał się na chwilę:

Gdzie mieszka szeryf?

Gospodarz, potężnej budowy blondyn o siwiejących włosach i czerwonym obliczu, przerwał ustawianie kufli na półce.

Ma pan jakieś kłopoty? — zagadnął poufnym to­nem, ale zaraz dodał: — Nie wtrącam się w cudze sprawy. Tu jest tylko jedna ulica. Pójdzie pan na pra­wo, gdzie stacja dyliżansu. Jeszcze nikt tu nie za­błądził.

Roześmiał się krótko i zabrał się do wycierania la­dy, mimo że nie było na niej ani kropelki wilgoci, ani pyłku kurzu.


Mowa o linii kolejowej “Union Pacific", której budowę rozpoczęto w 1863—64 r.

Oklahoma — dziś jeden ze stanów Ameryki Północnej. Drugi po Arizonie, stan z największą liczbą ludności indiańskiej. Mowa tu o roku 1864.


Nieznajomy pożegnał go skinieniem głowy. W chwi­lę później wędrował piaszczystą drogą—ulicą, po któ­rej z rzadka przemykał lekkim truchtem samotny jeździec lub przechodzień brząkający wielkimi ostro­gami. Biuro szeryfa odnalazł przy niewielkim placu, na którym tkwiła teraz zakurzona buda dyliżansu, a czwórkę koni przy dźwięku łańcuchów, potupywaniu zwierząt i okrzykach woźniców zaprzęgano właś­nie do wehikułu. Grupka osób stała z boku, odziana w różnobarwne opończe. Podróżni: trzech mężczyźni i dwie kobiety. Zauważył to jednym spojrzeniem i po­szedł dalej. Niedaleko. Dyliżans stał przed szeroką, ocienioną spadzistym daszkiem werandą, a zaraz pod daszkiem wisiał kolorowy szyld. Pod słowem “Colo­rado" * namalowano falistą linią niebieski poziomy pas, symbolizujący zapewne słynny kanion, przez któ­ry przepływa rzeka o tej samej nazwie.

Obok wznosił się domek, węższy i niższy, z jednym oknem zaopatrzonym w mocną kratę. Komu ta krata nie zdradziła tajemnicy wnętrza, tego informował ostatecznie napis umieszczony na wąskich drzwiach osadzonych w ścianie o dwa kroki od okna: “Szeryf w Little Price".

Uśmiechnął się. Ta nazwa bawiła go od pierwszej chwili, gdy o niej usłyszał *.

Zastukał do drzwi. Wesoły głos zawołał z wnętrza:

Wejść!

Nacisnął klamkę, pchnął. Zawiasy nawet nie skrzyp­nęły. Ujrzał pustą przestrzeń izby ograniczoną nagą ścianą. Aż zdziwił się, że tyle miejsca znajduje się we wnętrzu tak niewielkiego budynku.

Po prawej stronie stały dwa biurka, jedno nieda­leko drugiego, zagradzające drogę do następnych drzwi na głucho zawartych. Za jednym z tych biurek sterczało puste krzesło, za drugim siedział człowiek o twa­rzy suchej, pociągłej,



Kolorado — jedna z najdłuższych rzek A.P. (2.900 km), słynna z malowniczego kanionu.


krzaczastych brwiach, z kosmy­kiem czarnych włosów spadającym na czoło i zaryso­wującą się na czubku głowy łysiną.

Czy można? — zapytał gość.

Został zmierzony bacznym spojrzeniem szaroniebieskich oczu:

Pan nietutejszy. Miejscowi nie mają takiego zwyczaju.

Jakiego? — zapytał nieco zdziwiony.

Nie pytają, czy można. Weź pan tamten stołek i siadaj. Nie lubię rozmawiać, gdy kto przede mną stoi. No więc, o co chodzi?

Nazywam się Samuel Lytton. Do Little Price przybyłem wczoraj. Szukam pracy.

Tu nie kantor pośrednictwa, młodzieńcze — oce­nił natychmiast jego wiek. — Ale dam radę: trzy mile stąd są roboty ziemne przy budowie kolei. Niech się Pan tam zwróci. Inżynier? — zakończył pytaniem swą informację.

Nie.

Technik?

Przeczące potrząśnięcie głową.

Hm, to na nic. Do roboty z łopatą chyba się pan nie nadaje. Proszę pokazać dłonie. Nigdy pan nie pra­cował fizycznie. Czego pan tu szuka? A może jakieś grzeszki na sumieniu? Radzę natychmiast wracać. Rolnik, górnik, inżynier, kupiec, traper... tylko tacy mają tu jakąś szansę i przyszłość. Pan nie jest żad­nym z nich. Moje stare oczy od razu to zauważyły. Wracaj, młodzieńcze, wracaj. Dyliżans, zdaje się, jesz­cze nie odjechał.

Jakby na zaprzeczenie tych słów, gdzieś zza okna dobiegł przytłumiony turkot kół.

Do licha! Właśnie odjechał. Ale jutro będzie drugi.

Nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać*.


Little Price — dosłownie: mała cena.


Nie? Dlaczego? A może... Ma pan broń?

Nie.

Umie pan strzelać?

Nigdy nie strzelałem:

Szeryf wybuchnął gromkim śmiechem:

Przez sekundę podejrzewałem, że mam do czy­nienia z którymś z takich obiboków, co to nie sieją ani orzą... Ale nie. Przykro mi, że nie mogę w niczym pomóc. Może w którejś z gospod? Słyszałem, że po­trzebują do obsługi... Co pan właściwie potrafi?

Jestem prawnikiem. Skończyłem uniwersytet harwardzki *.

Ho, ho! Rzadko się tu trafia ktoś taki. Powiem, że raczej się nie trafia. Wybralibyśmy pana na sędzie­go. Za jakie... dwa, trzy lata. W tej chwili pański zawód nikomu tu na nic się nie przyda. Ach, gdyby pan był chociaż lekarzem! Ale prawnik...

Nie przyszedłem tu bez celu, szeryfie, a do właś­ciwego miejsca pracy.

Co pan ma na myśli? Tu pracować? U mnie?

Właśnie tak — stwierdził z lekkim uśmie­chem. — Przecież szeryf... to prawo.

Pięknie powiedziane. Jednak w naszych specy­ficznych — przymrużył oko — warunkach wystarczy znajomość kilku przepisów i umiejętność władania bronią. Tak, tak, młody człowieku. Resztę pozostaw sędziemu. Jak się masz, Roger?

Ostatnie słowa zostały skierowane do nieoczekiwa­nego gościa, którego wejścia Lytton nawet nie za­uważył.

Co słychać?

Może przeszkadzam?

Nigdy nie przeszkadzasz — stwierdził szeryf. — Patrz, to kandydat na


Słynny uniwersytet założony w 1636 r. w Bostonie.


wiceszeryfa. Co ty na to? Przyj­rzyj mu się.

Lytton odwrócił głowę. Nieco z boku, oparty o pu­ste biurko, stał mężczyzna o tak charakterystycznej twarzy, że nie mógł od niej oczu oderwać. Profil, czo­ło, łuki brwi, zarys nosa i podbródka tworzyły za­skakujący wizerunek. Tak musiał wyglądać Juliusz Cezar w młodzieńczym wieku. Rzymianin w Little Price!

Przybysz zauważył badawcze spojrzenie, ale nie zmieszał się ani zadziwił.

Przepraszam — odezwał się Lytton. — Pańska twarz przypomina mi oblicza starożytnych posągów.

A dostrzegłszy zdziwione spojrzenia obu, dodał: — Pan wygląda jak Juliusz Cezar... .

Czy to jakiś prawnik? — mruknął szeryf marsz­cząc krzaczaste brwi.

Nie znam żadnego Cezara — stwierdził niezna­jomy.

Lytton stłumił śmiech.

Ja go również nie znałem — odparł — ale czy­tałem o nim wiele. To był wielki wódz w dawnych czasach.

Jeśli tak, bardzo pasuje do Rogera. On z pew­nością kiedyś będzie wodzem — powiedział półżartem szeryf. — Mógłby zrobić karierę pracując ze mną, ale nie chce.

Pomagam, jak mogę. Chyba pan nie zaprzeczy? Kto zdemaskował szulera w oberży Patricka? Albo za­prowadził do więzienia Czarnego Billa?

Nie zaprzeczam, ale to była twoja ochotnicza akcja. A ja ciągle myślę o tobie jako o swoim za­stępcy.

Nie, Pool, tego się nie doczekasz.

Lytton wreszcie dowiedział się nazwiska szeryfa.

Futerka bardziej mi się opłacają — mówił dalej Roger. — Nie znam się nic a nic na prawie. Masz zresztą kandydata.

Kandydat chce, ale ja go nie chcę. Wiesz, czym on jest?

Dla mnie wygląda w sam raz na zastępcę sze­ryfa — tu skłonił się Lyttonowi.

Nie żartuj, Roger. On jest, nie zgadniesz: praw­nikiem!

Świetnie! Jakby z nieba spadł. Nie ma się nad czym zastanawiać.

Nie umie strzelać.

Tym lepiej.

Tu Lytton wtrącił się gwałtownie:

Czy pan wie, dlaczego tu przybyłem? Bo uwa­żam, że trochę prawa i praworządności przydałoby się w codziennym życiu mieszkańców Zachodu. Rozmowa z panem potwierdziła jeszcze ten pogląd. Wy­miar sprawiedliwości to wcale nie pewne oko i pewna ręka z palcem na cynglu.

Brawo! — wykrzyknął Roger. — Wreszcie ktoś powiedział prawdę.

Uważam — mówił dalej Lytton mile zaskoczony nieoczekiwanym poparciem — że na tych ziemiach zbyt wiele jest strzelaniny. W końcu czasami nie wiadomo, co różni szeryfa od... — zaciął się.

Od zwykłego bandyty — wpadł mu w słowo Roger.

Szeryf poczerwieniał.

Czy to do mnie pite? Jak na kandydata na mego pomocnika wysuwa pan zadziwiające argumenty. Tobie również się dziwię, Roger. No — podniósł się z krzesła — skończmy rozmowę.

Nie przesadzaj, Pool. Nasz gość przecież nie cie­bie miał na myśli. Ani ja. Jesteś najlepszym szeryfem, jakiego poznałem od lat. Właśnie dlatego, że umiesz wysłuchiwać innych. Weź go.

Było coś tak przekonywającego w głosie, iż Pool z powrotem osunął się na krzesło.

Obiecuję swoją pomoc — dodał Roger. — Jeśli się nie zgodzisz... umywam ręce od wszystkiego.

To się nazywa szantaż, jeśli się nie mylę.

Nie będziemy się spierać o nazwę.

Ale dlaczego ci tak zależy?

Nie znajdziesz nikogo lepszego. Nie znajdziesz w ogóle nikogo. Brak tu amatorów na tak kiepską płacę i na tak odpowiedzialną robotę.

Zapomniałeś chyba, że nasi ludzie to nie baran­ki. Jak sobie wyobrażasz doprowadzenie do aresztu jakiegokolwiek awanturnika przez nie uzbrojoną osobę?

Uzbroisz go. Kto tam będzie wiedział, że nie umie strzelać? Zresztą zapoznam go z bronią.

I zginie w pierwszej bójce — upierał się szeryf.

Powiedziałem już, że nauczę go strzelać.

Dobrze, ustępuję. Będziesz go miał na sumieniu.

Odsunął z hałasem szufladę, pogrzebał w jej wnę­trzu, zatrzasnął i cisnął na blat lśniącą, sześcioramienną gwiazdę. Brzękła metalicznie i potoczyła się wprost w kierunku ręki Lyttona.

Trzymaj pan aż do chwili — tu spojrzał suro­wo — w której zażądam jej zwrotu. Co, jak sądzę, wkrótce nastąpi. Nazywam się Pool, Gerald Pool, a ten — wskazał palcem — to Roger Drake. Jemu pan zawdzięcza nową posadę. Radzę podziękować, i to zaraz. Po paru dniach odejdzie już panu ochota. Little Price to nie Waszyngton ani Boston. A teraz... idźcie sobie obaj! Pokaż mu, Roger, miasto. To przecież two­ja sprawka. Jutro, panie Lytton, oczekuję tutaj. Rankiem. No, to na razie wszystko.

Wyszli zostawiając szeryfa w bardzo złym humorze.

Dziękuję — Lytton odezwał się pierwszy. — Nie sądziłem, że natrafię aż na takie trudności, gdyby nie pan..

Głupstwo. Pool zawsze marzył, żeby mieć “ko­goś", a chętnych brak.

Szeryf darzy pana wielkim zaufaniem.

To prawda. Niezły z niego chłop. Ale robota kiepska i zapłata kiepska. Nawet dziwię się panu. — Zniżył głos: — Co pana tu przygnało?

Lytton roześmiał się:

Nic na mnie nie ciąży. Nie mam ukrytych celów. Po prostu będę tu miał szersze pole działania niż na wschodzie. Siedzenie w murach kancelarii adwokac­kiej, papierkowa robota..: to mi nie wystarcza. Po trzech latach doszedłem do wniosku, że powinienem mieć więcej do czynienia z ludźmi niż z dokumen­tami. Słowem i czynem pomagać prawu, a nie... pi­saniną.

Ach, tak...

Wydało się Lyttonowi, iż w głosie jego towarzysza zabrzmiał cień rozczarowania.

Pan jest sam?

Jak palec. Drake kiwnął głową:

Chodźmy. Gdzie pan mieszka?

W gospodzie “Pod Dzielnym Psem".

Dobrze wybrane. Na zewnątrz buda wygląda kiepsko, ale karmią świetnie, a w pokojach czysto. Poznał pan Greiga? Solidny gość, chociaż trochę mruk. Za to córeczka... oho! — przerwał i zerknął na Lyttona. — Widział ją pan?

Ten fragment rozmowy odczuł Lytton — sam nie wiedział dlaczego — jako niemiły zgrzyt. Odpowie­dział więc bez krzty wesołości:

Z niej jeszcze większy mruk.

Nie z każdym rozmawia. Przekonam ją do pana. I to przyrzeczenie nie spodobało się Lyttonowi, ale szybko o nim zapomniał. Roger Drake okazał się bo­wiem wspaniałym gawędziarzem oraz kopalnią wiado­mości o Little Price i dalszej okolicy. Dlatego prze­chadzka po miasteczku — mimo iż miało ono jedną tylko ulicę — trwała nadspodziewanie długo. Z tej wę­drówki zachował Lytton w swej głowie nie byle jaki mętlik: imion, nazwisk, przezwisk spotykanych ludzi, nazw saloonów, składów towarowych i małych sklepi­ków. Kiedy wreszcie rozstali się “Pod Dzielnym Psem", Lytton z przyjemnością siadł na twardym, niewygod­nym stołku, stwierdzając, iż trzyletnia praktyka w adwokackim biurze odzwyczaiła go od chodzenia. Wędrówki, jakie odbywał podczas dni następnych — już w towarzystwie szeryfa i ze srebrną gwiazdą przy­piętą na wysokości serca — były mniej męczące fi­zycznie. Pozostawiały jednak po sobie dokuczliwe śla­dy jakiegoś zmęczenia psychicznego. Jego organizm źle znosił nadmiar nieoczekiwanych wrażeń obcego dlań świata. Wprawiały one Lyttona w trwający od świtu do zmroku stan nerwowego napięcia, przecho­dzącego wieczorami w apatię. Ledwie był w stanie co­kolwiek przełknąć i walił się bez czucia na łóżko w swym skromnym pokoiku na piętrze. Co rano zastana­wiał się, czy nie postąpił zbyt pochopnie? Czy nie po­winien był najpierw zaaklimatyzować się w Little Price, jako skromny, nikomu nie znany przybysz? Poznać stosunki i atmosferę. Przywyknąć do nowego stylu życia.

Od drugiego dnia swego pobytu wyrósł na postać o nie byle jakim znaczeniu. Stał się przedmiotem obser­wacji, dziesiątków rozmów z nieznanymi ludźmi, setek podchwytliwych pytań i lekkich docinków. Mimo że utrzymywanych w żartobliwo rubasznym tonie, prze­cież nieprzyjemnych. Jego samopoczucie jeszcze się po­gorszyło, gdy szeryf począł go wyciągać na nocne wę­drówki, wprowadzać do wnętrz saloonów, gdzie przy słabym świetle naftowych lamp kłębił się tłum na pół pijanych gości, a opary dymu zmieszane z kwaśnym zapachem piwa i wódki aż wierciły w nosie. Na szczęś­cie w tym pierwszym okresie szeryfoskiej służby nie doszło do żadnej awantury, w której konieczna byłaby interwencja przedstawicieli prawa. Ale i bez tego Sa­muelowi Lyttonowi nie brakło mocnych wrażeń.

Po kilku takich nocnych wędrówkach stwierdził, iż szeryf nie stroni od kieliszka. Ten fakt sprzyjał co prawda rozładowaniu niejednej scysji (szeryf “stawiał" obu powaśnionym stronom, po czym strony “stawiały" szeryfowi i rozchodziły się w rozczulającej, pijackiej zgodzie), ale nie podobał się Lyttonowi, zwłaszcza iż Pool nie potrafił zachować umiaru.

Drugie stwierdzenie dotyczyło osoby Rogera Drake. Roger lubił grać w karty, i to o wysokie stawki. W trakcie nocnych wędrówek spotykali go często ,,przy stoliku", od którego trudno go było oderwać. Kiedy jednak kończył grę, stawał się znowu znakomitym kompanem i towarzyszył im w dalszym obchodzie Little Price, podkreślając za każdym razem, iż czyni to “ochotniczo" i z czystej sympatii dla obu przedstawi­cieli porządku. Zdarzało się jednak, iż szeryf wychylał szklaneczkę za szklaneczką, a Roger Drake tkwił — obojętny na wszystko — przy karcianym stole aż do szarego świtu. Wówczas Samuel Lytton odczuwał bo­leśnie swą samotność w tłumie obcych twarzy. Jednak­że cierpliwie znosił bezceremonialne poklepywanie po plecach, mniej cierpliwie — zapraszanie na “kolejkę". Nie zawsze mógł odmówić. Nieco alkoholu przywraca­ło mu wewnętrzną równowagę i pewność siebie, ale kiedy zanosiło się na dłuższe “kolejki" — wymykał się z tłumu i wędrował ciemną i pustą ulicą, rozważając w myślach, jak powinien postąpić na przykład w wy­padku dostrzeżenia złodzieja włamującego się do czy­jegoś mieszkania albo na widok napadu z bronią w ręku?

Rewolwer już miał. Wręczył mu go szeryf z nieco ironicznym uśmieszkiem, a w kilka dni później Ro­ger — w podmiejskim lasku — udzielił mu pierwszej poglądowej lekcji strzelania. Tłumaczył, iż celne oko to jeszcze nie wszystko. Decyduje szybkość wyciągnię­cia broni z futerału wiszącego przy pasie. Lytton oświadczył, iż nie będzie używał takiego pasa, bo sam jego widok prowokuje do strzelaniny. Rewolwer rów­nie dobrze może spoczywać — niewidoczny dla innych — w wewnętrznej kieszeni kurtki.

Nieco później wypadek pozornie drobny stał się dla młodego prawnika początkiem powrotu wiary we wła­sne siły. Podczas jednego z nocnych spacerów, gdy Pool znajdował się już na granicy pijackiego bezwładu, a Roger Drake zapomniał o świecie przy talii zatłuszczonych kart, Lytton zawędrował do saloonu “Pod Dzielnym Psem". Kiedy pchnął drzwi, owionął go do­brze znany zapach alkoholu i tytoniowego dymu. Stał chwilę na progu, wsłuchany w gwar zmieszanych gło­sów, gdy nagle ponad te monotonne dźwięki wzbił się ochrypły wrzask. Słów nie mógł zrozumieć, starczyło to, co zobaczył. Dwu tęgich brodaczy trzymało za ra­miona trzeciego, który wyciągał ręce w kierunku bu­telek stojących na bufecie. Jakiś czwarty typ, z głową nakrytą dziwacznym szczątkiem kapelusza bez ronda, gramolił się niezdarnie na blat bufetu — w przeciw­ległym jego krańcu. Na koniec piąty, wpół leżąc na szynkwasie, trzymał Greiga za obie ręce, nie pozwala­jąc mu ruszyć się z miejsca. Lytton zdołał jeszcze za­uważyć, iż nikt z siedzących przy stołach nie zwracał uwagi na to, co się działo przy bufecie. Gwar rozmów, przerywany głośnymi wybuchami śmiechu, nie ucichł ani na chwilę, mimo iż jeden pijak wrzeszczał, a drugi wyrywał się współtowarzyszom bełkocąc coś podnie­sionym głosem.

Lytton zatrzymał się na dwa kroki przed szynkwasem. W głowie miał pustkę, nie mógł się zdobyć na żadną decyzję. Stał jak bezwolny manekin, wydawało mu się, że bardzo długo. Nagle i niespodziewanie dla siebie samego ogarnęła go fala gniewu. Na to, że przy­był do Little Price z niedorzecznym pragnieniem wpo­jenia w tych dzikich ludzi poczucia społecznego ładu i szacunku dla prawa, na samo miasteczko, które wy­dało mu się teraz zbiorowiskiem jutrzejszych przestę­pców, wreszcie — na tych zgromadzonych w sali, dla których jedyną rozrywką było oszałamianie się alko­holem.

Ja tu nie pasuję — powiedział do siebie, a rów­nocześnie podszedł do szynkwasu. Jednym chwytem ręki ściągnął gramolącego się na ladę osobnika, który runął na podłogę jak wór piachu. Teraz Lytton poskoczył do drugiego, szamocącego się z gospodarzem. Szar­pnął go za rękaw, a gdy to nie poskutkowało, trzas­nął pięścią w miejsce między uchem a szczęką. Zaatakowany zamilkł, odwrócił się bokiem i wolno osunął na deski.

Energia Lyttona na tym się wyczerpała.

Co będzie, to będzie" — pomyślał ze wściekłą de­terminacją. Schylił się, schwycił leżącego za kołnierz kurty i pociągnął po podłodze poprzez niski próg, aż w mroczną przestrzeń nocy.

Stał teraz na dworze, oddychając głośno i dziwiąc się, iż wszystko tak gładko poszło. Najbardziej jednak zdumiała go własna siła. Nigdy dotąd nie miał okazji jej wypróbować. Dlatego to, czego dokonał przed chwi­lą, wydało mu się bajką? Natychmiast jednak zjawiła się refleksja: co dalej?

Spodziewał się, iż za chwilę przez drzwi wypadnie gromada towarzyszy pijaka, a im nie da już rady.

Do diabła z Little Price — powiedział półgło­sem. — Jutro wyjeżdżam, jeżeli będę... żył.

Ujrzał w ciemności błysk światła. Drzwi otworzono, ale zamiast rozjuszonego tłumu ujrzał chłopca i usły­szał jego głos pełen niekłamanego zachwytu:

Ale im pan dogodził, szeryfie!

To ty, Francis? Nie jestem szeryfem.

Ale prawie...

Co się tam dzieje?

Ano nic. Gospodarz mnie przysłał do pana.

Francis, przynieś wiadro wody, ten gość chyba zemdlał.

Chłopak zniknął w mroku, ale nie na długo. Cieka­wość przygnała go bardzo szybko. Lytton złapał za ku­beł, chlusnął raz i drugi. Poskutkowało. Leżący dźwi­gnął się ciężko, siadł i trwał w takiej pozycji przez do­brą minutę. Wreszcie stanął, spojrzał na Lyttona. Sa­muel oczekiwał wybuchu wściekłości. Pomylił się.

Brrr — odezwał się pijak — ma pan twardą rę­kę, szeryfie. To pan mnie tak oblał? — I nie czekając na odpowiedź dodał: — Nazywam się Carter. Jestem kowalem. Gdyby pan chciał kiedy podkuć konia albo naprawić wóz, proszę do mnie. Kapinkę za dużo dziś wypiłem.

Uścisnął oniemiałemu ze zdziwienia rękę i poczłapał w ciemność.

Nazajutrz rano Roger Drake powiedział:

Wyrabiasz się, Lytton. Będą z ciebie ludzie. A szeryf niewyspany i z bolącą głową:

Słyszałem o wszystkim. Nie chcę cię chwalić, mój chłopcze, ale na twoim miejscu nie postąpiłbym ina­czej.

Tak więc jedna noc stała się punktem zwrotnym w małomiasteczkowym życiu Lyttona. Zmienił się jego stosunek do otoczenia, zmienił się stosunek otoczenia do niego. Już go nie obserwowano, ale witano! Co zresztą na początku napełniło goryczą serce Lyttona. Jedno uderzenie pięścią sprawiło to, czego nie zdołał osiągnąć głosząc szacunek dla prawa: dało mu autory­tet. Gorycz rozpłynęła się jednak w uczuciu samozado­wolenia, a myśl o wyjeździe została ostatecznie zapomniana.

Przez następne kilka dni nie wydarzyło się w Little Price nic godnego uwagi, ale wiedza Lyttona wzboga­ciła się o dwie nowe informacje.

Pierwsza — że w odległości trzech mil od miastecz­ka buduje się odcinek linii kolejowej. Poinformował go o tym Pool.

To nieustanna przyczyna moich kłopotów — stwierdził.

Napady Indian? — wyraził przypuszczenie pra­wnik.

Gdzie tam! Sami Indianie świetnie bronią robo­tników przed innymi... Indianami *. Ale kto nas obroni przed białymi?

Nie rozumiem — stwierdził skromnie Lytton.

Roger panu nie wspomniał? Widzi pan, tam jest zatrudniony bardzo, jakby to powiedzieć... rozmaity element. Nawet z pańskiego punktu widzenia.

Co to znaczy, szeryfie?

No, z prawnego punktu widzenia. Przedsiębior­stwo przecież nie sprawdza przeszłości swych ludzi. Podejrzewam, że sporo wśród nich najzwyklejszych zbójów poszukiwanych przez policję wschodnich sta­nów.

Skąd takie przypuszczenie?

Widzi pan, od roku trafiają się w okolicy napady na karetki pocztowe. A tak się składa, iż od roku ma­my za sąsiadów budowniczych kolei.

A przedtem nie zdarzały się napady?

Owszem, ale nigdy w pobliżu Little Price. Dlate­go tak sobie powiązałem jedno z drugim. Co na to pań­ska prawnicza wiedza?

Może to tylko zbieg okoliczności, a może trafił pan w sedno rzeczy, szeryfie. Czy były próby pochwy­cenia napastników?

Nie z mojej strony. Ja tu od trzech lat jestem sam.


Autentyczne. Plemię Pawanczów (zwane również Pini) pod­czas budowy linii kolejowej “Union Pacific" broniło zatrudnio­nych robotników przed napadami innych plemion czerwonoskórych.

A Drake? To dzielny człowiek.

Na pewno. Najdzielniejszy z całego miasteczka, tylko że nigdy nie chciał mi towarzyszyć. Przepraszam, czy pan jeździ konno?

Lytton z pewnym zakłopotaniem oświadczył, iż ni­gdy jeszcze nie miał okazji.

Masz tobie — jęknął Pool. — Tego tylko brakowało. Gdzieś się pan uchował? Ach, prawda, w Bosto­nie. Ale tak dłużej być nie może. Daję panu dwa mie­siące na naukę jazdy albo się rozstaniemy.

Nie mam konia — zauważył skromnie praw­nik.

Zwróć się pan do Rogera. On wszystkim handlu­je i ma szczęśliwą rękę.


Tajemnicy ciąg dalszy


Lytton ciągle nie mógł zrozumieć, co stanowi źródło dochodów Rogera Drake. On sam — zapytany — oświadczył, iż jest łowcą skórek, że polowania na skunksy, szare lisy oraz zastawianie wnyków na bobry i szczury piżmowe pozwala mu nie tylko dostatnio żyć, ale nawet sporo odkładać.

Wszystko wskazywało na to, że mówi prawdę, bo chociaż nie wyglądał na rozrzutnego, potrafił w przy­stępie dobrego humoru postawić kolejkę przypadkowym gościom obecnym w saloonie.

Szeryf Pool zagadnięty w tej sprawie stwierdził, iż Roger jest nie tylko świetnym myśliwym, ale równie dobrym handlarzem koni, na których zna się jak nikt inny w całej okolicy. Lytton za radą szeryfa zwrócił się więc do Rogera. I nie zawiódł się. Drake, po kolej­nym wyjeździe i powrocie, sprezentował prawnikowi konika zgrabnego, siwej maści, z kompletną uprzężą. Nie najnowszą, ale w bardzo dobrym jeszcze stanie.

Masz — powiedział. — To twój rumak. Naucz się dbać o niego.

Lytton zakłopotał się. Dobry koń był tutaj w cenie, a sakiewka prawnika — mimo oszczędnego życia — nie wyglądała zbyt okazale.

Uspokoił go, a jednocześnie... zaniepokoił sam Roger.

Wypożyczam tego konia — oświadczył. — Na moje własne ryzyko. Jak się spodoba, pogadamy o sprzedaży.

Ależ... — zaprotestował Lytton.

Nie mówmy o tym więcej.

Że sprawa rozegrała się tuż przed gospodą Greiga, weszli do wnętrza i za pomyślny nabytek wypili po szklaneczce whisky. Od tej chwili poczęli sobie mówić po imieniu.

Następnym odkryciem, jakiego dokonał prawnik, by­ło stwierdzenie, iż Gabriela nie ogranicza się już do lakonicznych, urywanych odpowiedzi. Zaczęła rozmawiać. Uznał to za swój osobisty sukces, na pewno zwią­zany z objęciem stanowiska zastępcy szeryfa. Dzie­wczyna podobała mu się coraz bardziej. Opowiedziała mu o śmierci swej matki, która zmarła po trudach da­lekiej drogi na zachód, i kłopotach związanych z osie­dleniem się w Little Price. Od niej dowiedział się o przygarnięciu sieroty, Francisa Dawsona. Jego rodzice zginęli podczas potwornej rzezi, której ofiarą padło stu czterdziestu osadników zdążających przez Utah na za­chodnie wybrzeże. Ocalało wówczas tylko siedemnaścioro dzieci. Napastnikami byli Indianie i sprzymie­rzeni z nimi biali — Mormoni *.

Nie dalibyśmy rady, gdyby nie jego pomoc! Cóż to za człowiek!

Lytton uśmiechnął się słysząc ten okrzyk entuzjazmu.

O kim właściwie pani mówi, Gabrielo.?,

Ach, przepraszam. Przecież i pan mu to zawdzię­cza — wskazała palcem na gwiazdę.

Więc to Pool wam pomógł?

Potrząsnęła głową:

Myślałam o Rogerze.

Lytton nagle spoważniał:

To on pani powiedział, że ta gwiazda... — urwał w połowie zdania.

Jeśli Roger Drake był nawet samochwałem, nie wy­padało mu tego wytykać publicznie.

Nie — odparła dziewczyna — on tego nie powie­dział, ale ja tak zrozumiałam. To przecież prawda?

Oczywiście — mruknął.


Wydarzenie autentyczne z 1857 r. Mormoni — sekta religijna założona w 1830 r. — skłóceni z resztą społeczeństwa amery­kańskiego wyemigrowali ze wschodnich stanów na teren Utah, uznany w 1850 r. przez Rząd Federalny za oddzielne teryto­rium, potem za samodzielne państwo do 1910 r. Mormoni razem z Indianami napadali na białych osadników.


Roger jest wspaniały — stwierdziła półgłosem. — Chociaż ojciec go nie lubi...

Lytton stracił ochotę do dalszej rozmowy, natomiast poczuł sympatię do właściciela gospody.

Po paru dniach zapomniał o tym wszystkim. Inne wydarzenia zajęły jego uwagę.

Pewnego pochmurnego ranka Pool powitał go równie chmurnym obliczem.

Pan nic jeszcze nie wie, a mnie głowa pęka, Lyt­ton. Może od wczorajszej whisky, a może od dzisiejszej wiadomości. Myślę, że od jednego i od drugiego.

Co się stało, szeryfie?

Napad. Napad na dyliżans. Pierwszy od chwili pańskiego tu przybycia. A taki byłem przekonany, że pan mi szczęście przyniósł. Diabła tam! Znowu się zaczęło!

Z dalszych wyrzekań szeryfa wynikało, iż napadu dokonano o świcie, dziesięć mil na wschód od Little Price, w lesie, przez który przebiega droga. Podróż­nych ogołocono doszczętnie z pieniędzy. Poza tym ni­komu z pasażerów nic się nie stało.

Ilu było napastników? — rzeczowo zapytał Lytton.

Trzech albo czterech. Zresztą może... więcej? Każ­dy ze świadków mówi co innego. Wszyscy byli śpiący albo na pół śpiący. A strach ma wielkie oczy, rozumie pan. Ot, po prostu zatrzymano pojazd, kazano wysiąść i pod groźbą rewolwerów dokonano rewizji kieszeni i torebek. Bagaży nie ruszali. Pewnie im się bardzo spieszyło.

A co na to obsługa? Woźnica i jego pomocnik? Nie mieli broni?

Mieli, gałgany. Zawsze mają. Głęboko schowaną, żeby im nie zabrano!

Co?! Pan chyba kpi, szeryfie?

To bandyci kpią sobie z nas. Znajdź pan taką obsługę dyliżansu, która w obronie podróżnych użyje broni! Myślę, że sami pasażerowie protestowaliby w ta­kim wypadku. Lepiej stracić trochę grosza niż życie. Karetki nie są zbudowane z pancernych blach, a przy takiej strzelaninie... Rozumie pan?

Doskonale. Tylko, że w ten sposób nie zapobieg­nie się rabunkom.

I to pan tak twierdzi! — wykrzyknął Pool. — Jeszcze nie tak dawno słyszałem, że umiejętność strze­lania nie jest potrzebna szeryfowi, czy coś w tym ro­dzaju...

Coś w tym rodzaju mówiłem — potwierdził Lytton. — Ale tu chodzi nie o szeryfa, ale o eskortę dyli­żansu. Czemu jej pan do tej pory nie zażądał?

A to świetnie! Czy ja jestem właścicielem przed­siębiorstwa utrzymującego komunikację w tych prze­klętych stronach? To przecież on, czy oni, powinien zwrócić się do władz z takiej sprawie. A poza tym niby od kogo to miałem żądać eskorty?

Od wojska.

Człowieku, najbliższy fort leży osiemdziesiąt mil stąd. Komendant nie ma zamiaru wypożyczać żołnie­rzy, a tylko to miałoby jakiś sens.

Więc co pan zamierza, szeryfie?

Nic, zupełnie nic. Ścigać bandytów nie mam z kim...

Rozumiem — Lyttona ogarnął gniew. — Całe to biadolenie nie prowadzi do niczego. Co z pana za sze­ryf? Chyba się zwrócę w tej sprawie do Rogera.

Ba, to samo chciałem uczynić. Drake wyjechał po swoje futerka. Trzeba czekać.

Lytton zdołał już przywyknąć do zwyczajów szeryfa. Ale jego spokój w tej sprawie wydał mu się równo­znaczny z tchórzostwem. Nic jednak nie powiedział. Kiedy w parę dni później żalił się z tego powodu przed Rogerem Drake, zawiódł się srodze.

Ciągle jeszcze nie możesz, Samuelu, zrozumieć sy­tuacji Poola. Wierz mi, a znam go dość dobrze, że uczy­ni wszystko, aby utrzymać spokój w Little Price. Miesz­ka tu sporo rozsądnych ludzi, na których może liczyć, i dlatego mało awantur, a od lat żadnych zbrodni. Pool potrafi się dogadać z każdym. Ale zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, gdy chodzi o napady poza mia­stem. Chętnych do ścigania bandy nie znajdziesz. Pool w pojedynkę nie wskóra nic. Z tobą... wybacz, również nic! Jak zresztą wyobrażasz sobie schwytanie napastników? Będziecie ich szukać na tych pustkowiach? A mo­że zamieszkacie na stałe w dyliżansie w oczekiwaniu na kolejny napad?

Więc cóż radzisz? Liczyłem na ciebie.

I nie zawiedziesz się. Krążę dość często po okolicy, może trafię na jakiś ślad, wskazówkę. Wówczas obmy­ślimy plan działania, ale teraz daj sobie z tym spokój. Ostatecznie ci napastnicy nie uczynili nikomu krzywdy, a że przetrząśnięto nieco mieszków... — klepnął Lyt­tona po plecach. — Chodź, Samuelu, na piwo.

Lytton nie mógł pogodzić się z taką niefrasobliwoś­cią, ale nie protestował. Nie umiał znaleźć argumentów, by przekonać Rogera.

W tydzień później trafiła się jedna z “piekielnych so­bót", jak ją Pool nazwał. Zwaliło się tego dnia do Little Price ze stu robotników kolejowych. Ponieważ od po­niedziałku przechodzili na dalszy odcinek budowy, do­bre dziesięć mil od miasteczka, postanowili na pożeg­nanie odpowiednio się zabawić. Pool stanął tym razem na wysokości zadania. A przecież były i rewolwerowe salwy, bez skutku — na szczęście, i bójki, i niesamowite wrzaski, które postawiły w środku nocy całe Little Price na nogi. Że jednak nie doszło do zdemolowania wszystkich saloonów przez pijaną bandę, do walki na noże i podpalenia całego miasteczka — była to zasługa szeryfa wspieranego silnie (niekiedy w dosłownym zna­czeniu!) przez Rogera Drake i Lyttona. Cała trójka na­pracowała się niemało, korzystając zresztą z pomocy co stateczniejszych obywateli miasta. Nad ranem szeryfoski areszt był pełen. Skoro aresztanci wytrzeźwieli, Pool wypuścił ich uważając, iż nie ma potrzeby zawra­cać głowy sędziemu, i to tym bardziej, że mieszkał aż w Ogden, szmat drogi.

Samuel Lytton jeszcze raz się przekonał, że bez wiel­kiego wysiłku potrafi zwalić z nóg najtęższego siłacza. Ten fakt nie sprawił mu jednak specjalnej przyjemnoś­ci. Począł marzyć o stanowisku sędziego jako o funkcji bliższej jego umiejętnościom prawniczym niż zastęp­stwo szeryfa. Jednakże nie wspominał o tym nikomu.

Następne tygodnie minęły bez jakichkolwiek incyden­tów. Lytton doszedł do wniosku, że obraz tak zwanego Dzikiego Zachodu został przez mieszkańców wschod­nich stanów namalowany zbyt jaskrawymi barwami albo że Little Price stanowiło wyjątkową oazę spokoju. Rozmawiał na ten temat z Greigiem. Gospodarz nie zgadzał się jednak z takim poglądem, powołując się na przykład tragicznej śmierci rodziców Dawsona. Sam chłopak nie chciał mówić na ten temat. Wiadomo było tylko, że do Little Price przywiózł go Roger Drake, który przypadkowo znalazł się wówczas w pobliżu miejsca rzezi.

Z tego wynika, że Roger Drake to prawdziwy anioł opatrzności — zauważył żartobliwie prawnik.

Słuchały go trzy osoby, ale tylko Gabriela Greig wybuchnęła szczerym śmiechem. Lytton bardzo lubił, jak się śmiała. Ale tym razem zwrócił uwagę na lekkie skrzywienie twarzy starego oberżysty i na ponure spoj­rzenie niebieskich oczu Francisa Dawsona.

Coś w tym jest — pomyślał później. — Ale co?"

I z kolei sam się zasępił. Jeśli Greig nie lubił Rogera, to może dlatego, że zbyt go lubi Gabriela? Ale Francis Dawson? Zazdrosny o młodą gosposię?

Postanowił zbadać tę sprawę. Pewnego niedzielnego ranka, gdy gospoda “Pod Dzielnym Psem" świeciła pustką, pod pozorem czyszczenia konia wyciągnął chło­paka do stajni. Gdy skrobali zgrzebłami siwka, Lytton zagadnął:

Umiesz jeździć konno?

Trochę.

A ja prawie wcale.

Nauczy się pan szybko.

Skąd taka pewność?

Znam się na ludziach — stwierdził z powagą chłopak.

Lytton uśmiechnął się:

No, proszę. Nie przypuszczałem..:

Bo wie pan, ludzie od razu rodzą się do czegoś.

Jak to rozumiesz?

Różnie się zdarza. Jeden będzie się uczył pływać przez całe życie i pozostanie kiepskim pływakiem. Dru­gi skoczy raz do wody i lepiej się rusza od ryby. Jak pan pierwszy raz wlazł na siodło, od razu wiedziałem, że się pan do konia urodził. I do takiego pięknego konia.

To już zasługa Rogera Drake — odparł Lytton, i dodał: — Ten człowiek da się lubić...

Nie otrzymał odpowiedzi. Szczotkowali dalej wierz­chowca w milczeniu, aż do chwili, w której prawnik uznał, iż sierść zwierzęcia błyszczy wystarczająco. Odłożył zgrzebło.

Słuchaj, Francis — zapytał — dlaczego ty go nie lubisz?

Pan jest jego przyjacielem.

Prawda, ale daję ci słowo, iż nie powtórzę nic nikomu z tego, co mi powiesz.

Chłopak zamyślił się, spojrzał raz i drugi na Lyttona, wreszcie mruknął:

Gospodarz tak samo go nie lubi.

Zauważyłem to. Ale nie o Greiga mi chodzi.

Nie powie pan nikomu?

Przyrzekam.

Zauważył, iż Francis odetchnął głęboko.

To dobrze — odparł. — Od dawna chciałem o tym komuś powiedzieć. Myślę, że pan się bardzo zdziwi. Ale powiem. Ja podejrzewam — obejrzał się dokoła i zniżył głos do szeptu: — że on mnie uratował, ale przedtem brał udział w tamtej rzezi...

Co? To niedobry żart, mój chłopcze.

Nie żartuję. Ile razy pomyślę o tamtym dniu, tyle razy widzę twarz Rogera wśród białych myśliwych, którzy zabili moich rodziców.

Oszalałeś, Francis! Zastanów się. Po cóż morderca ratowałby przypuszczalnego świadka zbrodni?

To dziwny człowiek, proszę pana. Może mu nagle serce zmiękło?

Byłeś wtedy małym chłopcem, nie możesz prze­cież dokładnie pamiętać.

Ach, żebym to ja miał pewność!

To co wówczas?

Poszedłbym do szeryfa.

I sądzisz, że szeryf uwierzyłby? Nikomu tego nie powtórzę, ale twoja opowieść jakoś nie pasuje do Ro­gera.

Na tym rozmowa została zakończona. Wieczorem jednak, gdy Lytton sobie o niej przypomniał, opadły go wątpliwości.

A gdyby to było prawdą? — powiedział sam do siebie. — Nie, nie. Cóż za idiotyczny pomysł?

Ale “idiotyczny pomysł" zasiał w jego umyśle ziarno podejrzenia. Czy Greig mógł coś wiedzieć o tej sprawie?

Pewnego dnia zagadnął gospodarza o minione dzieje Dawsona, ale nie dowiedział się nic nowego. A Roger Drake? Tak, przywiózł chłopca na pół żywego z prze­rażenia. Tak, chłopiec tu pozostał, Gabriela się nim opiekowała. To porządny chłopak. Nie lubi Rogera Drake? Nie wiem, to jego sprawa.

Znacznie rozmowniejsza od ojca okazała się jego cór­ka, ale o Rogerze mówiła wciąż z nieukrywanym za­chwytem.

Szeryfa Lytton już nie nagabywał w tej sprawie. Mi­nęło kilka monotonnych tygodni, podczas których jedy­ną rozrywkę stanowiła nauka konnej jazdy. Francis nie mylił się. Pod bacznym okiem Rogera młody prawnik czynił zdumiewające postępy. Potem wydarzyła się kłopotliwa dla szeryfa historia schwytania na gorącym uczynku pewnego Metysa, który uznał, iż jednorazowa, ale większa kradzież pozwoli mu zrezygnować z pracy przy budowie linii kolejowej. Przywędrował do Little Price wieczorem, a w cztery godziny później został schwytany przez właściciela sklepu w chwili, gdy do­bierał się przy pomocy noża i kawałka żelaza do szu­flady, w której spoczywał całodzienny utarg. Najpraw­dopodobniej Metys dopiąłby swego, gdyby nie przekor­ny los, który kazał handlowcowi przegrać w karty wszystkie posiadane przy sobie pieniądze. Kupiec po­stanowił odegrać się. Opuścił lokal udając się najkrót­szą drogą do sklepu. Trafił na odpowiedni moment i za­skoczonego złodzieja — łagodnego jak baranek — doprowadził wprost do szeryfa. Tak oto, ku zmartwieniu Poola, w pustym zazwyczaj areszcie znalazł się uciążli­wy lokator, którego należało pilnować i karmić. Wy­nikiem tej sytuacji była rozmowa szeryfa z Lyttonem.

Musisz pan jechać do Ogden i sprowadzić sędzie­go. Niech skaże tego draba i czym prędzej go zabierze.

Do Ogden? Nigdy tam nie byłem. Czy nie mógłby Roger...

Nic z tego. Znowu wyjechał.

Obawiam się, iż moja umiejętność jazdy konnej...

A kto każe wędrować konno? Dyliżans dowiezie pana prosto do celu.

I oto rankiem następnego dnia Lytton wyruszył w drogę ulokowany w ciemnej głębi obszernego, ale mało wygodnego pudła, razem z kilkoma innymi pasażerami. Do Ogden dotarł wieczorem. Sędzia przyjął nie­oczekiwanego gościa radośnie i zatrzymał na noc. Do­gadali się bardzo szybko, a wzmianka o harwardzkim uniwersytecie wywołała u gospodarza wybuch entuzjaz­mu. Okazało się, iż sędzia również kończył bostońską uczelnię, tylko parę lat wcześniej. Takie spotkanie dwu posiadaczy dyplomów jednego z najstarszych uniwersy­tetów Ameryki wśród na pół cywilizowanej ludności Zachodu uznane zostało za nadzwyczajne zrządzenie lo­su, godne specjalnego uczczenia. Lyttona przedstawiono pani domu, sprezentowano mu troje dzieci. Po sutym posiłku, gdy reszta domowników udała się na spoczynek, młody prawnik i sędzia spędzili dobre pół nocy w ga­binecie gospodarza, gawędząc o znajomych profesorach i popijając co mocniejsze trunki. Skutek był taki, iż kiedy rankiem Lytton wraz z sędzią wpakowali się do wnętrza dyliżansu, młody prawnik natychmiast zasnął.

Nie wyrwał go z drzemki ani tętent kopyt, ani turkot kół, ani podskakiwanie pojazdu na wybojach nierównej drogi. Przebudziła go dopiero cisza i bezruch. Wewnątrz dyliżansu pozostał tylko sędzia. Reszta pasażerów stała na drodze rozmawiając z woźnicą, który majstrował coś, pochylony nad tylnym kołem pojazdu. Wszystko to zauważył Lytton poprzez otwarte drzwiczki.

Może pan spać spokojnie dalej — powiedział sę­dzia. — Mamy mnóstwo czasu.

Co się stało?

Koło. Pękła obręcz na jakimś kamieniu tej pie­kielnej drogi. Pomocnik woźnicy pojechał po kowala, a pasażerowie złoszczą się. Chce pan się przejść?

Wysiedli tuż przy grupie podróżnych, którzy zamil­kli na ich widok, ale mieli bardzo ponure miny. Per­spektywa długiego czekania na pustkowiu nie mogła nikogo radować. Krajobraz również nie nastrajał we­soło: jałowy, prawie płaski step, ograniczony na zacho­dzie pasmem gór, zamknięty na północy czarną ścianą ledwie widocznego lasu.

Tam — palec sędziego powędrował ku północy — przecinają się drogi, tuż przed lasem. Dwie godziny jazdy stąd. Na rozstaju wznosi się karczma. Tam właś­nie mieszka kowal. A więc, moi panowie — zwrócił się teraz do wszystkich — nie ma powodu do rozpaczy. Za cztery, najdalej pięć godzin znajdziemy się znów w drodze do Little Price.

Straszne opóźnienie — zauważył jeden ze słu­chaczy.

Czy będzie pan w Little Price wieczorem, czy no­cą, na jedno wychodzi — zauważył Lytton. — Trzeba nocować w miasteczku, w dalszą podróż dyliżans wy­rusza dopiero rankiem.

I słusznie — dodał sędzia. — Drogi w tym kraju nie są bezpieczne.

Drogi, jak drogi — odezwał się woźnica — jeszcze by uszły. Gorsi są ludzie. Zdarzają się napady.

Był pan świadkiem? — zainteresował się Lytton.

Nie, ale opowiadali koledzy.

I cóż mówili?

Zawsze to samo. Dwu albo trzech konnych. Z za­krytymi twarzami. Zatrzymują wóz albo wczesnym rankiem, albo późnym wieczorem. Nigdy w innej porze.

Widać w tym kraju bandyci zastępują zegarki — wtrącił jeden z podróżnych.

Roześmieli się.

Od razu poznać, że pan nie z tych stron — odparł urażony woźnica. — Drogi są tu puste, ale najbardziej puste o świcie i w nocy. Wówczas nikt im nie może przeszkodzić. Oni wiedzą, co robią.

Podróżni popatrzyli jeden na drugiego i jakoś ode­szła im ochota do śmiechu. Sędzia ujął Lyttona pod ramię i odprowadził kilkadziesiąt kroków w bok.

Napady, szeryfie, to prawdziwa plaga tych stron — powiedział ściszając głos.

Na pewno — przytaknął prawnik — ale sądząc z reakcji mieszkańców przydarzać się muszą raczej rzadko.

W ciągu dwu lat mej sędziowskiej kadencji sły­szałem o dwunastu czy trzynastu. Nie przypuszczam, aby to były wszystkie. Mniej odważni boją się wnosić skargę. No i oczywiście, mniej poszkodowani. Ale przed rokiem, coś pod jesień, dokonano napadu na karetkę wiozącą pieniądze na wypłatę robotnikom zatrudnio­nym przy budowie linii kolejowej. Nie ma pan poję­cia, jakiej to narobiło wrzawy.

Z jakim skutkiem?

Z dobrym. Sprowadzono wojsko, zgłosili się na­wet ochotnicy.

Nawet?

Spokojni farmerzy nie lubią ryzyka, a drapichrusty nie występują w obronie prawa. Ale wówczas znalaz­ło się kilku śmiałych. Jak stwierdzili podróżni, napastni­ków było pięciu. Trzech schwytaliśmy następnego dnia.

To znaczy, że brał pan w tym udział.

Właśnie tak. Był tam i pański szef.

Pool? — zdziwił się Lytton.

Oczywiście. Szeryf jest co prawda ostrożny, ale wcale nie tchórz. Mam dla niego sporo uznania. Little Price stało się jednym z najspokojniejszych miasteczek, jakie znam w tych stronach. Czy to nie świadczy dobrze o szeryfie?

Tak, tak — pospieszył zapewnić Lytton, chociaż niezupełnie zgadzał się z taką oceną.

Pool był nam wielką pomocą w schwytaniu tej trójki. Ich szczęście, że nie mieli na sumieniu żadnej ofiary.

Pieniądze się znalazły?

Niestety! Schwytani twierdzili, że całą zrabowaną sumę mieli przy sobie ich dwaj towarzysze. Zresztą i ich odnaleźliśmy. W kilka dni później. Zabitych.

Co?!

Ano tak, byli martwi jak kamienie.

Kto ich zabił?

Nie wiem, nikt nie wie. Przypuszczano, iż pozabi­jali się wzajemnie podczas kłótni o łup. Mówiąc szcze­rze, nigdy w to nie uwierzyłem. Gdzież bowiem znikły pieniądze? Podejrzewam, że do sprawy wmieszał się ktoś trzeci i uprzedził nas. Chciałbym kiedyś spotkać się oko w oko z tym człowiekiem i zapytać, co począł z łupem.

Dużo tego było?

Ponad osiem tysięcy dolarów. Wszystko przepad­ło. Wielce to tajemnicza historia.

A co działo się później?;

Później nastąpiła paromiesięczna przerwa. Napady rozpoczęły się na nowo, gdy roboty ziemne przeniesiono bliżej Little Price. Muszę się panu przyznać, iż marzę o chwili, w której pierwszy pociąg przyjedzie do Ogden.

Skończą się dyliżanse i mam nadzieję, napady: Brr, robi się chłodno. Wracajmy do karety, sze­ryfie.

Kiedy nadeszli, towa­rzysze podróży nawet nie zwrócili na nich uwagi, pochłonięci grą w karty. Sędzia przez kilka minut obserwował grających, później usadowił się w sa­mym kącie pojazdu, wy­ciągnął nogi, owinął się płaszczem, nacisnął na oczy kapelusz i zapadł w drzemkę. Lytton postąpił podobnie. Obudził go tu­pot koni oraz gromki głos woźnicy nawołujący pasażerów do opuszczenia na chwilę dyliżansu. Zmiana koła trwała bardzo krótko i pojazd potoczył się z miejsca w ostrym kłusie ciągnących go korni. Jednakże w sumie oczekiwa­nie na przybycie kowala tak się przeciągnęło, że kiedy osiągnięto karczmę na skrzyżowaniu dróg, po­częło zmierzchać. O dłuższym postoju nikt nie chciał słyszeć. Zatrzyma­no się więc tylko dla zapalenia latarń i ruszono dalej tak szybko, jak na to pozwala wyboista droga. Po paru minutach wjechano w las. Mrok gęstniał, a odgłos kopyt stał się bardziej głuchy.

Jak długo tak jechano, Lytton nie zdawał sobie spra­wy. Ciągle znajdował się w stanie półdrzemki, z której wyrwał go czyjś okrzyk, a zaraz po nim gromki głos strzału. Karoca gwałtownie się zatrzymała. Potem na­stąpiła chwila ciszy, wreszcie nieznana ręka energicz­nie otworzyła drzwiczki.

Wszyscy wychodzą!

Co się stało?

Lytton nie wiedział, z czyich ust padło to pytanie.

Natychmiast wychodzić — powtórzyła postać sto­jąca na zewnątrz. — Nie mam zbyt wiele czasu.

Lyttonowi serce zabiło mocniej.

Znowu spadło koło? — zapytał sąsiad młodego prawnika.

Szybciej!

Niezdarnie gramolili się z wnętrza, przeklinając taką jazdę, i natychmiast milkli. Lytton wyszedł ostatni. Kiedy wyskoczył na piasek leśnej drogi, resztka snu pierzchła. Zobaczył, że woźnica i jego pomocnik oraz wszyscy pasażerowie stali długim, śmiesznym szeregiem wzdłuż dyliżansu, z rękami nieco uniesionymi, z gło­wami prawie że przylepionymi do ściany pojazdu.

I naraz poczuł na plecach ucisk twardego przedmiotu.

Stań obok, podnieś ręce.

Gdy to uczynił, inny głos, o jakimś nieobcym dla prawnika brzmieniu, dodał:

Nie poruszać się, nie odwracać, nie rozmawiać. We własnym interesie, dżentelmeni. Nie lubię rozlewu krwi.

Ta ostatnia uwaga musiała być ostrzeżeniem dla odważniejszych, ale Lytton pomyślał, że nikt ze stojących obok niego i bez tego ostrzeżenia nie zaryzykowałby samotnej próby oporu. Na to, aby wszyscy jednocześ­nie rzucili się na napastników — co stwarzało jakąś możliwość sukcesu — nie można było liczyć. Stanął więc spokojnie, rozważając jednak plan wydobycia bro­ni. Miał ją przecież tuż pod ręką, w górnej, wewnętrz­nej kieszeni marynarki. Uznał jednak ten pomysł za szaleńczy i czekał, co dalej nastąpi.

A dalej sprawy przebiegały w zupełnej ciszy, prze­rywanej jedynie parskaniem koni i skrzypieniem pias­ku pod podeszwami trzech — tyle ich zdążył naliczyć Lytton — bandytów. Mieli twarze przewiązane chust­kami. Chyba niezbyt mocno — rozważał zastępca sze­ryfa. Wystarczy silniej pociągnął za zwisający luźno koniec. Bandyci muszą być znani w okolicy, inaczej nie zakładaliby tych prowizorycznych masek. Wystarczy pociągnąć, ale ten, kto pociągnie, ryzykuje życiem.

Nie będę próbował" — takie było ostateczne zakoń­czenie rozważań Lyttona. Pomyślał jeszcze tylko ze złośliwym zadowoleniem, że niewiele się na nim obło­wią.

A broń? — zaniepokoił się nagle. — Do licha! Wstyd będzie się przyznać, jeśli ją zabiorą. W tych stronach ludzie mają cięte języki."

Sterczał na końcu szeregu podróżnych, zaraz za sę­dzią. Kiedy już — jak zauważył kątem oka — prze­trząśnięto kieszenie poprzedników (dokonywało tego z wielką wprawą dwu ludzi, podczas gdy trzeci stał z tyłu, z dwoma coltami w zaciśniętych dłoniach) usły­szał głos:

Tych dwu zostawcie. Oni nie mają nic, a my nie mamy czasu.

A po sekundzie przerwy:

Dżentelmeni! Dziękuję za zastosowanie się do na­szych poleceń. Odjeżdżamy. Nie radzę nikomu odwracać się przez następną minutę. Strzelam świetnie, na­wet z dużej odległości. Raz jeszcze dziękuję.

Ostatnie zdanie zabrzmiało jak szyderstwo. Ale nie na to zwrócił uwagę Lytton, tylko na brzmienie głosu. Po raz drugi wydało mu się, że jest mu dziwnie znajome.

To musi być ktoś z Little Price — stwierdził i od­wrócił się natychmiast, jak tylko zatętniły kopyta. Nie strzelano do niego. Dwu jeźdźców pochłonął już zapa­dający mrok nocy, trzeci podrywał konia do skoku. I wówczas zdarzyła się rzecz nieoczekiwana: spadla mu chustka z głowy. Lytton przez mgnienie oka dostrzegł profil oblicza i w tej samej chwili... jeździec znikł w tumanie kurzu.

Lytton przetarł oczy, podbiegł, podniósł chustkę.

Panowie! — zawołał. — Czy widzieliście twarz tego człowieka?

Odpowiedział mu tylko jeden głos sędziego:

Przez chwilę.

Poznałby go pan?

Nie wiem. Nie jestem pewien, było dość ciemno.

Ja również nie jestem pewien, ale nie dlatego, że źle widziałem.

Sędzia mruknął coś niezrozumiale, ale kiedy wresz­cie pojazd gwałtownie szarpnął, pochylił się ku Lyttonowi i w rozgwarze ożywionej wymiany zdań podróż­nych, zapytał półgłosem:

Dlaczego nie jest pan pewien?

Dlatego — odparł z wahaniem młody prawnik — że przestałem wierzyć swym oczom, a także uszom. Myślę, że to skutki zmęczenia..

Późną nocą przybyli wreszcie do Little Price. Pierw­szą osobą, która powitała Lyttona na dyliżansowej sta­cji był Roger Drake.

Opowieść o napadzie zdobyła sobie — oczywiście — szeroki rozgłos. Gadano o nim w Little Price przez kil­ka tygodni, ale nie uczyniono nic, aby schwytać spraw­ców.

W nocy nikt nie chciał wyruszyć w pościg, mimo go­rących namów sędziego, szeryfa, Lyttona i Rogera Drake. Najodważniejsi — przynajmniej z pozoru — oświadczyli, iż pojadą rankiem. Jednakże nazajutrz nikt się nie zgłosił, a nagabywani ochotnicy powiedzie­li z kolei, iż po tylu godzinach na nic się zda nawet najszybszy pościg. Co nie było pozbawione słuszności. Lytton nie nalegał więcej. Ba, nawet na propozycję Rogera wyruszenia samotrzeć (wraz z szeryfem) od­parł, iż przeciwnicy pogoni mają rację. Po prostu — szkoda czasu.

Po odstawieniu pechowego Metysa do Ogden (eskor­tował go wraz z sędzią szeryf Pool) przez tygodnie nic nie mąciło spokoju Little Price. Roger Drake pojawiał się i znikał, szeryf odwiedzał nocą saloony, a Lytton w wolnych chwilach odbywał konne przejażdżki po okolicy. Jeździł coraz lepiej, a pod nieobecność Rogera Drake, za zgodą Greiga, zabierał ze sobą Francisa Dawsona. Polubił chłopca i wiedział, iż chłopak darzy go sympatią. Wieczorami udawał się na conocny obchód miasteczka, aby przydybać w którejś z gospod szeryfa i zameldować mu, iż “wszystko jest w najlepszym po­rządku". Przy takiej okazji przytrafiła się Lyttonowi rzecz, która przesądziła o jego dalszej karierze na sta­nowisku zastępcy szeryfa. Trzeba trafu, iż stało się to w lokalu “Pod Dzielnym Psem", gdzie Lytton od po­czątku mieszkał. Po którejś z nocnych wędrówek tam dopiero odnalazł Poola, co uznał za dobry omen, po­nieważ dzięki temu nie potrzebował już nigdzie dalej iść. Dobry omen został nieco przyćmiony stwierdze­niem, iż szeryf przebrał miarkę. Widać tym razem Pool nie żałował sobie (a może nie żałowano jemu!), bo ledwie trzymał się na nogach. Lytton westchnął na myśl, iż będzie musiał odprowadzić swego szefa do domu. Żeby odegnać od siebie tę przykrą świadomość, obszedł dokoła salę gawędząc to z tym, to z owym, aż na ko­niec dotarł do stolika otoczonego grupą widzów. Grano w karty. Lytton tylko dlatego przerwał w tym miejscu swą wędrówkę, iż wśród grających dostrzegł Rogera Drake.

Tekturowe kartoniki z suchym szelestem padały na blat stołu, brzęczały metalicznie pieniądze. Czy Roger go dostrzegł? Prawdopodobnie nie. Lytton przyglądał się grze obojętnym wzrokiem, wreszcie zdecydował się zniknąć z pola widzenia szeryfa, po prostu — iść spać. Postanowił o tym poinformować Greiga. Gdyby wy­buchła jaka awantura — w co zresztą nie wierzył — niech go obudzą.

Nieprzewidziana przeszkoda obróciła wniwecz cały zamiar. Kiedy odchodził od stolika, zatrzymał go jakiś nieznajomy w kapeluszu zawadiacko zsuniętym na tył głowy. Dmuchając w twarz Lyttona mieszaniną zapa­chów piwa, whisky i tytoniu, zagadnął:

Pan mnie sobie przypomina, szeryfie?

Lytton bacznie przyjrzał się zaczerwienionej, spoco­nej twarzy i sumiastym wąsom zakrywającym wargi.

Nie — odparł krótko.

Przecież jechaliśmy tym samym dyliżansem!

Do Ogden?

Wprost przeciwnie. Wówczas, gdy zdarzył się na­pad.

Aha — mruknął Lytton. — Rzeczywiście, możli­we... — kiwnął głową i zamierzał odejść, ale nieznajo­my położył mu rękę na ramieniu.

Mam coś do pana — powiedział szeptem.

O co chodzi? — zapytał siląc się na najgrzeczniej­szy ton głosu.

Ja jestem z Ogden. Drugi dopiero raz tu przyjeż­dżam. Ma się różne interesy... Dowiedziałem się, że jest pan zastępcą szeryfa... więc tego... co to chciałem powiedzieć? Już wiem — nachylił się nad uchem praw­nika i szepnął: — Ja wtedy widziałem twarz... Rozu­mie pan?

Czyją twarz?

Tego bandyty, który zgubił chustkę.

Tak? — Lytton udał zainteresowanie. W rzeczy­wistości nie przykładał wielkiej wagi do bajędy czło­wieka, któremu dobrze kurzyło się z czupryny. Już tylko dla formy zapytał: — Czemu pan o tym od razu mi nie powiedział? Przecież pytałem wszystkich.

Nie byłem pewien... nie byłem pewien. Dopiero teraz go poznałem...

Przerwał i wyciągnął rękę w kierunku grających.

Człowieku, co pan wygaduje? Kogo pan poznał?

No, właśnie mówię, tego herszta. Siedzi tu obok i gra w karty.

Lytton odetchnął głęboko. Zrobiło mu się nagle bar­dzo zimno.

Który to? — zapytał opanowując drżenie głosu. Wskazujący palec ręki informatora zatrzymał się na postaci Rogera Drake.

Stało się — pomyślał Lytton. — To nie było złu­dzenie."

Ale głośno powiedział: — Pan się myli. Czło­wiek, na którego pan wskazał, był pierwszym witają­cym nas po przyjeździe do Litle Price...

Taak? Można jednak sprawdzić, czy nie przybył tuż przed nami. Na koniu zawsze jedzie się szybciej. No, szeryfie, niech go pan aresztuje. Nie ma co czekać.

Zaraz, nie tak prędko. Jeśli mi pan jutro po trzeź­wemu powtórzy to samo, a jeszcze lepiej: zezna przed szeryfem Poolem, rozpatrzymy sprawę.

Co takiego?! — przybysz z Ogden podniósł głos o ton wyżej.

Proszę nie krzyczeć. Słuchają nas.

Niech słuchają! To tak? Mówiono mi, że jest pan przyjacielem bandyty. Nie chciałem wierzyć, ale teraz rozumiem...

Co pan rozumie?

Że pan go kryje!

Zapewne wbrew woli obu rozmowa stała się tak głoś­na, iż widzowie otaczający stolik poodwracali głowy:

Słuchajcie! — począł wrzeszczeć pijak. — Gracie z bandytą. Uważajcie, żeby was nie obrabował tak, jak mnie w dyliżansie!

Dosyć tego! — Lytton stracił cierpliwość i chwy­cił pijaka za rękę.

Proszę się uspokoić, inaczej... powędrujemy do aresztu — powiedział wolno i wyraźnie.

Ale to odniosło wręcz przeciwny skutek.

Mnie do aresztu?! Słyszeliście, dżentelmeni? A bandyta jest na wolności i gra w karty! Ale ja mu pokażę!

Z nieoczekiwaną siłą szarpnął się, skoczył w stronę Rogera, ale nim zdążył go dosięgnąć, Drake zerwał się z zydla, zamierzył się dłonią ściśniętą w kułak i wów­czas, nieoczekiwanie dla wszystkich, zupełnie jak w sztuczce prestidigitatorskiej, trzy karty sfrunęły gdzieś z góry i padły z szelestem na blat stołu. Pijany przybysz z Ogden zamilkł i z otwartymi ustami wpa­trzył się w kolorowe tekturki. Lytton dostrzegł, jak Drake pobladł pod maską opalenizny. Ręka opadła mu gwałtownie:

Czego ten pijak chce? — wybełkotał: Nikt mu nie odpowiedział.

Lytton oblizał językiem zaschłe wargi:

Rozstąpcie się — rozkazał. — Roger, chodź ze mną, a wy — zwrócił się do pozostałych graczy — za­bierzcie swoje pieniądze. Ciszej, ludzie! — zawołał, bo dopiero teraz buchnął gwar dziesiątków podnieconych głosów.

Co to znaczy, Samuelu?

To znaczy, iż muszę cię aresztować, Drake. Za oszustwo w kartach, a poza tym jesteś posądzony o udział w napadzie na dyliżans. Ta sprawa wymaga wyjaśnienia. Chodź.

Zwariowałeś!

Drake — odezwał się któryś z widzów — nie za­przesz się! Wszyscy widzieli! Z rękawa wypadły trzy asy. Idź z szeryfem albo ci... pomożemy!

Drake sięgnął obu rękami do pasa.

Radzę nie ruszać się — rzekł ochrypłym gło­sem. — Cofnij się, Lytton.

Dwie lufy rewolwerowe zatoczyły półkole, a krąg widzów rozsunął się błyskawicznie. Tylko Lytton ani drgnął.

Drake — powiedział spokojnie — jeśli pragniesz stryczka, to strzelaj.

Odsuń się, Lytton.

Strzelaj — powtórzył prawnik — albo... rzuć broń!

Nie doczekasz się tego! — wrzasnął.

Skoczył w bok, przedarł się przez krąg zaskoczonych widzów. Ruszyli za nim hurmem, przeszkadzając sobie wzajemnie. Przewrócono z łomotem dwa stoły i kilka ław, aż kurz uniósł się z podłogowych desek i przysło­nił światło lamp. Na drugim końcu sali zauważono już tumult. Ludzie biegli, głośno zapytując, co się stało. W ogólnym zgiełku nie sposób było usłyszeć, co mówi najbliższy sąsiad.

Lytton zdołał utorować sobie drogę przy pomocy łokci i pięści. Kiedy wyskoczył na dwór w srebrny półmrok nocy, ujrzał jeźdźca na wspinającym się ko­niu. Napiętą uzdę trzymał obu rękami Greig. Skąd się tu nagle znalazł gospodarz saloonu! Lytton nie wie­dział i nie miał czasu się zastanawiać. Skoczył ku cu­glom.

Odsuń się, Lytton, puszczaj, Greig! — wrzasnął Drake.

Koń poderwał się raz jeszcze do skoku, ale powstrzy­mały go cugle. Teraz zastępca szeryfa ujrzał w rękach Rogera rewolwer wymierzony prosto w pierś oberżys­ty. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyszarpnął broń.

Złaź z konia albo strzelam!

Miał zamiar trafić jeźdźca w dłoń lub ramię. W rozgorączkowaniu zapomniał, jakim kiepskim był strzel­cem, jak niepewne było światło księżyca. W ciągu ułamka sekundy sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Lytton uniósł uzbrojoną dłoń i w tej samej chwili między niego, Greiga i konia wdarła się czwarta postać.

Uciekaj, Roger! — krzyknęła przejmującym gło­sem.

Prawnik ujrzał błysk ognia na lufie broni Drake'a: Nacisnął cyngiel. Huk obu strzałów złączył się w jeden przeciągły łoskot. Wierzchowiec wspiął się po raz ostat­ni, wykręcił i skoczył w mroczną dal. Kilku ludzi — bezsensownie — pognało za nim z wielkim krzykiem, kilku innych rzuciło się szukać wierzchowców, ale większość zebranych otoczyła zwartym kołem trójkę aktorów ostatniego wydarzenia.

Greig dźwignął się z ziemi.

Nic mi nie jest — powiedział. — Chybił o cal, ale chybił... Gabrielo!

Gabriela Greig leżała nieruchomo dwa kroki od osłupiałego Lyttona. Podniesiono ją, bezwładną i milczącą. Dwu ludzi wniosło dziewczynę do wnętrza gospody.

Czy jest tu lekarz? Sprowadźcie lekarza...

Dalszych słów Lytton już nie dosłyszał. Gwar buch­nął z nową siłą. Odwrócił się, aby wejść do budynku. Drogę zastąpił mu chwiejący się na nogach szeryf.

Coś ty narobił? — wykrzyknął. — Aresztuję cię, Lytton...

Szeryfie, bez głupstw! — krzyknął głos z ciem­ności.

Co pan wyrabia? — wrzasnął ktoś inny. — Trze­ba wysłać pogoń! Czego pan się czepia Lyttona? Czy to on pierwszy strzelił?

Aresztuję cię, Lytton, pod zarzutem usiłowania zabójstwa. Ludzie, rozstąpcie się! — powtórzył z pi­jackim uporem Pool.


Ostatni strzał


Nie wiem, doktorze, jak to wszystko się stało. Można mój ówczesny stan nazwać jakimś paraliżem umysłu i ciała. Nie potrafiłem pojąć, co mi zarzuca sze­ryf i dlaczego mnie aresztuje. Pamiętałem tylko o jed­nym: że kula mej broni trafiła nie tę osobę, dla której została przeznaczona. Przeklęta broń i przeklęta ręka, która nią kierowała.

Pool powiódł mnie do swego biura i zamknął za mną kratę maleńkiej klitki aresztu. Ludzie byli wzburzeni, świadkowie zdarzenia otoczyli Poola żądając, aby mnie natychmiast puścił. Doszłoby i do bójki, gdyby nie mo­ja interwencja. Poprosiłem, aby sprawę odłożyli do ra­na. Zgodzili się, chociaż niechętnie. I tak oto zostałem więźniem.

Siadłem na drewnianej pryczy i bezmyślnie patrza­łem, jak szeryf mościł sobie posłanie na dwu złączo­nych stołach. Postanowił bowiem osobiście mnie pilnować. Po kilku minutach dobiegło mych uszu głośne chrapanie. Ile czasu od tego momentu upłynęło, nie pa­miętam. Z odrętwienia wyrwał mnie cichy szelest. Mam bardzo wyostrzony słuch, doktorze. Ujrzałem, jak drzwi od ulicy lekko się uchyliły (Pool zapomniał za­mknąć!). W jasnej szparze zauważyłem szczupłą postać. Ostrożnie przekroczyła próg. Zatrzymała się chwilę,

a później podeszła do śpiącego. Blask księżyca oświe­tlił jej twarz. Poznałem. To był Francis. Czego tu chciał? Może schwytano Rogera Drake i chłopiec przybiegł z wiadomością? Ale natychmiast odrzuciłem tę myśl jako niedorzeczną. Gdyby złapano zbiega, zwa­liłby się tu tłum ciekawskich.

Postanowiłem nie odzywać się, lecz czekać, co dalej nastąpi.

Chłopak zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Na­chylił się nad Poolem. Ze zdumieniem zauważyłem, że przeszukuje kieszenie śpiącego. Ale trwało to bardzo krótko. Wyprostował się i podszedł do kraty. Cicho szczęknął masywny zamek.

Francis — szepnąłem — co robisz?

Niech pan nic nie mówi, szeryfie, tylko szybko wychodzi.

Nigdzie się nie ruszę.

Mnie tu przysłał gospodarz.

Greig?

Tak.

Serce podeszło mi do gardła.

Co z Gabrielą? — zapytałem.

Zastanowił się chwilę.

Jak pan wyjdzie, to powiem.

Nie wyjdę. Nic mi tu nie grozi.

Ale Drake ucieknie. Pool nie będzie go ścigał, czy pan do tego dopuści? Greig pana prosi. Niech pan nie odmawia.

Trzeba to załatwić zgodnie z prawem. Pool trochę zwariował, ale jak wytrzeźwieje, to mnie puści.

Będzie już za późno na jakąkolwiek pogoń. Pro­szę iść ze mną, zawsze jeszcze może pan zawrócić.

To mnie przekonało, ale przede wszystkim pragną­łem dowiedzieć się, jak przedstawia się stan zdrowia Gabrieli. Bez przeszkód dotarliśmy przed gospodę “Pod Dzielnym Psem". Było ciemno, cicho i pusto. Budynek wyglądał jak wymarły, ale kiedy wstępowałem po stopniach werandy, skrzypnęły drzwi.

To ty, Francis? — zapytał znajomy głos.

Przyprowadziłem go — odparł chłopak. — Pójdę do koni.

Idź, już czas — a kiedy Dawson zniknął w mro­ku, zwrócił się do mnie: — Siądźmy na chwilę, szery­fie...

A gdy to uczyniłem, zwiesiwszy nogi pod deski we­randy, powiedział do mnie smutnym, zmęczonym gło­sem:

Nigdy nie zapomnę tej nocy. Pan chyba rów­nież.

Skinąłem głową.

Jak... jak się czuje Gabriela?

Nastała chwila ciszy, w miarę jej trwania poczęło mnie ogarniać przerażenie.

Francis nie mówił? To lepiej, że pan się ode mnie dowie. To nie pana wina... — znowu umilkł.

Greig — rzekłem ściśniętym gardłem — co się stało?...

Gabriela nie żyje...

Nie sposób mi powiedzieć, co wówczas czułem. To zbyt trudne. Czy Gabriela wiedziała o sprawkach Rogera, czy też wierzyła w jego niewinność — nigdy się o tym nie przekonałem. Wtedy, tamtej przerażającej nocy postanowiłem wrócić do aresztu. Uznałem, iż ucieczka może tylko potwierdzić opinię Poola o mej winie. Ale przecież nie to było najważniejsze, lecz świadomość, iż stałem się mordercą. Ja, prawnik!

Jednakże nie wróciłem. Czy postąpiłem źle, czy do­brze — nie ma dziś sensu rozważać. Greig przekonał mnie, iż pierwszym moim obowiązkiem jest pogoń za bandytą. Nie mogłem odmówić prośbie ojca dziew­czyny.

Wyruszyliśmy na długo przed świtem: ja i Francis. Greig miał dopędzić nas po dwu dniach w umówionym miejscu. I tak też się stało. Nikt nas nie ścigał, my natomiast wpadliśmy na trop uciekiniera. Najpierw na ślady jednego tylko wierzchowca, później — trzech. Dognaliśmy tę trójkę. To był Roger Drake z dwoma towarzyszami, mieszkańcami Little Price. Doszło do strzelaniny. Przewaga była po ich stronie. Ja nie bar­dzo umiałem używać broni, a Francis niewiele lepiej ode mnie. A przecież odnieśliśmy zwycięstwo. Jakże jednak opłakane. Co prawda obaj wspólnicy Drake'a padli, ale Greig został ciężko ranny. Ledwie zdołaliś­my dowieźć go do najbliższej osady. Tam umarł. Przyrzekłem sobie wówczas, iż nie spocznę, dopóki nie od­dam Drake'a w ręce sprawiedliwości. Zrezygnowałem z powrotu na wschód, zrezygnowałem z wykonywania swego zawodu. Wszystko, co mnie z nim łączyło, stało się nienawistne, nawet czarny strój, tak charaktery­styczny dla sędziów i adwokatów. Przy najbliższej okazji nabyłem ubranie najbardziej kolorowe ze wszy­stkich i broń, której wybór doradził mi spotkany przy­padkowo traper. I dobrze mi doradził. Zmieniwszy strój, zmieniłem także nazwisko.

Pozostaliśmy we dwóch: Francis i ja, a wiodło nam się bardzo różnie. Roger Drake jakby pod ziemię się zapadł. Moje oszczędności pieniężne stopniały. Trzeba było przerwać pogoń i poszukać zarobku. Różnych wówczas robót się imałem. Pracowałem przy budowie ostatniego odcinka linii Union Pacific, byłem przewod­nikiem osadniczych karawan, które wiodłem przez bez­droża, aż na koniec zachorowałem. Gdyby nie Francis, prawdopodobnie umarłbym nie tyle z choroby, ile z głodu. To właśnie wówczas wyłysiałem. Już nikt nie poznałby we mnie zastępcy szeryfa z Little Price.

Kiedy wróciły mi siły, zdecydowałem, że dłużej nie powinienem korzystać z pomocy chłopca, że należy go skierować na jakąś inną drogę życiową. Dalsze ugania­nie się po prerii nie stwarzało mu perspektyw lepszej przyszłości. Przypadek przyszedł mi z pomocą. W po­goni za mylnym, jak się okazało, tropem dotarliśmy aż do fortu Huachuca w Arizonie. Komendant — nie pamiętam jego nazwiska — zainteresował się nami. Przy­puszczam, że z nudów. Skorzystałem jednak z tego, aby mu opowiedzieć o historii Drake'a i podać dokładny ry­sopis bandyty. Jego ciekawość jeszcze wzrosła. Wykorzystałem ją w interesie Francisa. I dopiąłem swego. Chłopak został przyjęty do wojska. Odtąd odwiedzałem go co pewien czas, informując o swych nadal bezsku­tecznych poszukiwaniach. Jak się one zakończyły, już pan wie, doktorze.

Cóż jeszcze dodać? Stałem się znakomitym strzelcem, dobrym jeźdźcem i chyba nie pozostało we mnie nic z prawnika poza wspomnieniami.

A szeryf Pooł? — zagadnąłem.

Nie wiem, nigdy go więcej nie spotkałem.

Przerażająca historia — szepnąłem. — Ale... co pana skłoniło, Colorado, do opowiedzenia tego wszyst­kiego?

Hm, tylko proszę się nie śmiać..

Skądże.

Zaiste, nie do śmiechu mi było.

Widzi pan, doktorze, po prostu... zgubiłem mój talizman, fajkę.

Colorado — obruszyłem się — chyba nie mówi pan poważnie?

Nie zdążył odpowiedzieć, gdy zaszeleściły krzaki i na polankę wyszedł Karol.

Co tu robicie? Szukam was wszędzie. Chodźcie. Pehnulte nas wzywa, już czas.

Dopiero teraz spostrzegłem, iż zieleń drzew i krze­wów pociemniała. Spojrzałem w niebo. Szarzało. A więc zbliżał się termin wyznaczony przez wodza Apaczów.

Wróciliśmy do wąwozu, ale nie do miejsca, w któ­rym znajdowała się skalista brama, lecz na górę, gdzie wzdłuż krawędzi rozpadliny, wśród gęstwy roślin wojownicy Mescalerów długim szeregiem otaczali wąwóz. Pehnulte skinął nam głową:

Czy moi przyjaciele są gotowi?

Karol przytaknął.

To dobrze. Czas upłynął. Teraz Pehnulte przemó­wi do Ostrego Noża.

Podszedł do skraju urwiska, ja stanąłem tuż za nim, Colorado z lewej, obok Karola. Byliśmy widoczni dla tych, którzy znajdowali się w dole, ale cóż nam mogli uczynić? Wszelka próba ataku mogła tylko przynieść im klęskę ostateczną.

Dostrzegłem, jak na nasz widok zebrała się grupka Indian dokoła ledwie żarzącego się ogniska. Nieco dalej ujrzałem mną grupkę — to musiał być Lesser ze swymi towarzyszami i z jeńcem.

Pehnulte spoglądał przez chwilę w tym samym kie­runku, na koniec zawołał donośnym głosem:

Wzywam Ostrego Noża! Niech jego uszy otworzą się na dźwięk moich słów! Wzywam po raz ostatni wo­jowników Lipan, aby złożyli broń i wydali w nasze ręce blade twarze, które się wśród nich znajdują. Jeśli to uczynią, puszczę ich wolno. Jeśli tego nie uczynią, zgi­ną! Howgh!

Przestał mówić i wsparł się na lufie swej długiej rusznicy. Czekaliśmy na odpowiedź.

Ujrzałem jak z grupy wojowników wystąpił Ostry Nóż i podniósł rękę na znak, iż chce przemówić. Nie przemówił jednak, bo w tej samej sekundzie grzmot strzału zakłócił ciszę. Zanim przebrzmiał, dostrzegłem, jak Pehnulte błyskawicznie przyłożył rusznicę do ra­mienia i nacisnął cyngiel.

Nie wiedziałem, kto do nas strzelił, nie zauważyłem, do kogo celował i kogo trafił Wielki Jeleń. Karol szarpnął mnie za rękę.

Odwróciłem się gwałtownie. Spostrzegłem, iż Colorado słania się na nogach. Natychmiast znalazłem się przy nim. Osunął się na kolana, podtrzymałem go.

Co się stało?! — krzyknąłem.

To Lesser — powiedział Karol starając się prze­krzyczeć wrzawę, jaka buchnęła z głębi wąwozu. — To Lesser. Ta kula była przeznaczona dla mnie. Colo­rado...

Połóżmy go ostrożnie — zakomenderowałem. — Karolu, pobiegnij po moją apteczkę.

Gorączkowo rozpinałem kolorową kurtę trapera.

Leż, Colorado, spokojnie — powtarzałem opano­wując wzburzenie. — Zobaczę, gdzie cię draśnięto.

Uśmiechnął się z wysiłkiem:

To już koniec, doktorze. To nie draśnięcie... czuję...". Rozerwałem kurtę. Na czerwonej koszuli zwiększała się z każdą sekundą czerwieńsza jeszcze plama. Nagle głowa starego trapera bezwładnie opadła w bok. Schwy­ciłem go za przegub ręki. Nie wyczułem już tętna.

Colorado! — krzyknąłem. — Colorado...

Jakaś postać uklękła obok mnie i odezwała się stłu­mionym głosem:

On już jest w krainie wiecznych łowów. Ale mor­derca poniósł karę.

Nic nie przywróci życia Colorado... — rzekłem przez zaciśnięte gardło, bardziej do siebie niż do Pehnulte.

To był wielki wojownik.

Był... — powtórzyłem machinalnie.

Cóż jeszcze mam dodać, aby opowieść o Samuelu Lyttonie, zwanym Colorado, została zakończona?

Chyba tylko to, iż pochowaliśmy trapera pod samot­nym drzewem, na skraju zielonej polany. U nóg złożyliśmy broń, która mu służyła tak wiernie, oraz wszyst­kie drobiazgi wydobyte z juków jego siodła. Kiedy je opróżniałem, coś wypadło i stuknęło o kamień. To była fajka—talizman, którą stary traper uznał za zgubioną.

Następnego dnia o świcie opuścili nas wojownicy Lipan z Ostrym Nożem na czele. Pehnulte dotrzymał sło­wa. Zanim odeszli, Ostry Nóż oddał w nasze ręce wspól­ników Lessera. Sam Lesser nie żył, trafiony śmiertel­nie z rusznicy Pehnulte. Co natomiast stało się z czło­wiekiem wysłanym przez Lessera z wąwozu na zwiady — nigdy się nie dowiedziałem. Przypuszczam, iż zorientował się w sytuacji i zbiegł.

Opuściwszy okolicę wąwozu udaliśmy się w długą i kłopotliwą wędrówkę z jeńcami i uwolnionym O'Brienem. Jego radość z odzyskania swobody mocno została przytłumiona wiadomością o śmierci przyjaciela.

Po kilku dniach zahaczyliśmy o miasteczko (nazwy jego nie pamiętam), w którym urzędował nie tylko sze­ryf, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności i sędzia. We trzech (Karol, O'Brien i ja) złożyliśmy wizytę sędzie­mu. Nasze zeznania jak najformalniej spisano, a rabu­sie zostali czasowo osadzeni w miejscowym areszcie do chwili sądowej rozprawy. Cała ta operacja zajęła nam zaledwie parę godzin, podczas których Pehnulte ze swy­mi wojownikami czekał na nas w odległości kilku mil od miasteczka.

Z kolei udaliśmy się do Doliny Śmierci, ale już tylko we czwórkę (Karol, Pehnulte, O'Brien i ja). Pehnulte odprawił swych wojowników. Samuel O'Brien był w widoczny sposób zgnębiony. Śmierć Colorado musia­ła stać się dlań głębokim wstrząsem. I może dlatego bez chwili wahania wskazał miejsce, w którym na nowo zakopał zgromadzone przez Lessera kosztowności.

Jazdy do doliny nie opisuję. Była uciążliwa, ale i nud­na. Złoto wydobyto i znów zakopano w innym miejscu.

Na ten czas Samuel O’Brien musiał opuścić dolinę i bi­wakować poza jej granicami. Dla ostrożności... towarzy­szyłem mu przez kilka godzin. Nie mogliśmy przecież obdarzać farmera pełnym zaufaniem. Liczę na to, że łupieski skarb nigdy już nie zostanie wydobyty. Zbyt wiele zła spowodował.

Na tym nasze wędrówki jeszcze się nie zakończyły. Z kolei udaliśmy się z O’Brienem do Santa Rosa. Stary farmer podczas spotkania z żoną i synem okazał znacz­nie mniej radości, niż tego można było się spodziewać. Z Santa Rosa — już z całą rodziną O’Brienów — wyru­szyliśmy na pogorzelisko farmy. Przypuszczałem, iż jej właściciel będzie rozpaczał na widok zmarnowanego dorobku paroletniej pracy. Jednakże pomyliłem się. Wy­kazał dużo hartu ducha. Widocznie pod wrażeniem śmierci przyjaciela szkodę materialną uznał w tych okolicznościach za rzecz małej wagi.

Tego samego dnia pożegnaliśmy się z rodziną 0'Brienów. Dodam, że za zgodą Karola i Pehnulte koń, które­go dosiadał Colorado, został przekazany Samuelowi O'Brien.

Spory szmat drogi towarzyszył nam Pehnulte, nama­wiając do odwiedzin jego obozowiska. Przypuszczam, iż pragnął, abyśmy byli świadkami nagany, jakiej za­mierzał udzielić Małemu Jeleniowi. I właśnie dlatego — odmówiliśmy! Nie chcąc naszą obecnością do reszty po­gnębić człowieka, który działał chyba w dobrej wierze, chociaż w złej sprawie. Zresztą po niebie gnały już je­sienne chmury, a zimny wiatr dotkliwie dawał się we znaki. Zbliżała się najprzykrzejsza w tych stronach po­ra roku.

Rozstaliśmy się więc z wodzem Apaczów Mescalero, obiecując którejś wiosny zawitać tu znowu i razem ru­szyć do Meksyku, do hacjendy don Gonzalesa. Bo i z tej podróży musieliśmy obecnie zrezygnować. Tyle czasu zajął nam pościg za niedobitkami bandy Lessera.


A teraz...

Cóż? Fajkę Colorado mam u siebie, w Milwaukee. Wisi na rzemyku na ścianie w moim lekarskim gabinecie. Spoglądam na nią często i nie żałuję, że ją zabrałem. Pozwala mi myśleć o starym traperze jako o kimś kto nadal żyje, tylko odjechał daleko, daleko. Dalej niż sięgają zielone prerie Nowego Meksyku.






Spis treści

Tak się zaczęło ...................... 2

Tropy nad wodą.................... 17

Tropy po raz drugi.................29

Dymy nad prerią.................... 46

W niewoli.............................. 58

Ognisko w lesie..................... 74

Pościg.................................... 87

Samotny jeździec................. 108

Dom na pustkowiu............... 116

Nocna wędrówka................. 131

Samotny trop........................ 145

Pułapka ................................ 158

Pehnulte................................ 170

Deszczowa Góra................... 184

Przed walką........................... 199

Tajemnica starego trapera......213

Tajemnicy ciąg dalszy.......... 230

Ostatni strzał......................... 251


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw 08 Colorado
1973 Wiesław Wernic Wedrowny handlarz
Wieslaw Wernic Wedrowny handlarz
1967 Wiesław Wernic Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wiesław Colorado
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento

więcej podobnych podstron